background image

 
 
 
 

OCZY ALCHEMIKA 

I INNE OPOWIADANIA 

 

ZŁOTA PODKOWA 42 

 

 

 

 

 
 

WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE  1959 

background image

 
 

ROBERT AZDERBALL 

 

OCZY ALCHEMIKA 

 

 

AWIZO  o  transporcie  złotych  zegarków  przyszło  w  środę  wieczorem  i  postawiło  na 

nogi Wydział Kryminalny. Po północy było już po wszystkim. W prosektorium leżały zwłoki 
nieznanego  mężczyzny,  a  zegarki  zniknęły  w  tajemniczy  sposób.  Naczelnik  Orlicki  usiadł 
przy biurku i zamyślił się. 

Sylwetka  Orlickiego  przypominała  karykatury  jowialnych  grubasów.  Mała  głowa,  z 

włosami przystrzyżonymi na jeża, osadzona była na karku, który zdawał się wyrastać wprost 
z potężnego brzucha. Z tej racji koledzy nazywali go po prostu „Antałkiem”. Naczelnik cenił 
w ludziach zmysł obserwacji i zmysł humoru, toteż nigdy nie obrażał się za nadane mu prze-
zwisko. 

Kapitan Maciej Orlicki należał do asów służby śledczej. Kilkakrotnie proponowano mu 

wyższe stanowisko w Warszawie, ale — jak sam mówił — nic go do stolicy nie ciągnęło. Od 
lat tkwił na prowincji. Jego regionalny patriotyzm zyskał mu cichy szacunek i sympatię towa-
rzyszy.  Także  w  Komendzie  Głównej  lubiano  i  ceniono  Antałka.  Najlepiej  świadczy  o  tym 
fakt powierzenia mu nadzoru nad ochroną Międzynarodowych Targów Poznańskich. 

Laikowi trudno sobie wyobrazić, jaki ciężar spada na człowieka pełniącego tę funkcję. 

Niczym  ćmy  do  światła  —  zjeżdżają  do  Poznania  tuzy  przestępczego  światka  Trzeba  ich 
śledzić, przewidywać posunięcia i zamiary, uprzedzać czyny. Nie jest to łatwe w mieście, w 
którym dworce kipią jak czajnik, wąskie ulice cierpią na rozedmę, a biura meldunkowe notują 
„milionowy obrót”. 

Już od pierwszej chwili, gdy tylko objął urzędowanie w murowanym baraku u wejścia 

na tereny wystawowe, Orlicki miał przeczucie, że wcześniej lub później bomba musi pęknąć. 
Ale żeby tak zaraz, na początek, morderstwo i milionowa kradzież... Nie, tego doprawdy nie 
przypuszczał. 

W  korytarzu  wisi  oświetlony  zegar.  Gdzieś  w  dyrekcji  kolei  państwowych  „zegar-

matka” spokojnie odmierza sekundy. Każda z nich, gnana elektrycznym impulsem, biegnie do 
dziesiątków  tarcz  na  stacyjkach  i  stacjach  Wielkopolski.  Wszędzie  dochodzi  trzecia  nad 
ranem. 

Naczelnik zgasił lampę. Za oknami coraz ostrzej rysują się kontury pawilonów. Brzask. 

O tej porze zmęczenie kładzie się na powieki ciężarem nieprzespanej nocy. Ale w podpartej 
pięściami  głowie  rodzą  się  myśli  niespokojne,  spędzają  sen  i  każą  po  raz  setny  przetrawiać 
każdy szczegół, każdy drobiazg, każdą możliwość. 

Wczoraj wieczorem Powszechny Zakład Ubezpieczeń zawiadomił, że w pociągu towa-

rowym  dwadzieścia  dwa  zero  osiem  znajduje  się  jeden  wagon  ze  specjalnie  cennym  ładun-
kiem.  Dziesięć  skrzynek  złotych  zegarków  szwajcarska  firma  ubezpieczyła  na  milionową 
sumę.  Na  granicy  państwa  wagon  otwarto  i  sprawdzono  pieczęcie,  wszystko  było  w  najlep-
szym  porządku.  Mimo  tego  kierownik  urzędu  celnego  twierdząc,  że  „sicher  ist  sicher”, 
wpakował  do  wagonu  konwojenta  i  zaplombował  za  nim  drzwi.  I  tutaj  właśnie  zaczyna  się 
zagadka. 

Orlicki wstał, przemierzył pokój drobnymi krokami i zasapany usiadł. Nacisnął czerwo-

ny guzik umocowany na bocznej ściance biurka. Po chwili zameldował się dyżurny podoficer. 

— Naczelnik mnie wzywał? 
— Tak. Czy jest towarzysz Dawski? 

background image

— Widziałem go. Śpi na kozetce w świetlicy. Mam poprosić? 
Orlicki  milcząco  skinął  głową.  Wszedł  Dawski  i  usiadł  w  fotelu,  po  drugiej  stronie 

biurka. Naczelnik postukiwał palcami o szklaną płytę z planem miasta. 

— Opowiedzcie całą historię jeszcze raz. Tylko tak z detalami. 
Dawski  pomyślał,  że  Antałek  cierpi  chyba  na  zanik  pamięci.  Wszak  relacjonował  już 

dwukrotnie przebieg wydarzeń i za każdym razem uzupełniał raport własnymi uwagami. Lecz 
wieloletnia współpraca z kapitanem Holiczem nauczyła go bez zmrużenia oka znosić rozma-
ite fanaberie szefów. Chrząknął więc tylko i przystąpił do opowiadania po raz trzeci. 

—  Gdy  tylko  otrzymałem  to  zawiadomienie  o  zegarkach,  połączyłem  się  ze  stacją  w 

Kunowicach.  Ustaliłem,  że  transport  przeznaczony  jest  dla  firmy  „Marvin”  i  znajduje  się  w 
składzie  pociągu  towarowego  numer  2208.  Miał  to  być  trzeci  wagon  licząc  od  parowozu. 
Wewnątrz jechał konwojent. 

— Nazwisko konwojenta? 
— Adam Wenzel, pracownik biura spedycyjnego „Hartwig”. 
Orlicki zanotował coś na skrawku papieru. 
—  Dworzec  towarowy  w  Poznaniu  dał  mi  znać  —  ciągnął  —  że  pociąg  ten  ma  sto 

minut  spóźnienia.  Oznaczało  to,  iż  przybędzie  trochę  po  północy.  Porozumiałem  się  z 
delegaturą  Zakładu  Ubezpieczeń  i  z  przedstawicielem  zagranicznego  wystawcy.  I  tu,  i  tam 
obiecano mi, że przyślą kogoś do komisyjnego odbioru przesyłki. Sam zająłem się rozstawie-
niem  posterunków  ulicznych.  Chciałem  mieć  absolutną  pewność.  Zrezygnowałem  nawet  z 
robotników do wyładunku i powierzyłem to zadanie Kępie i Moszeckiemu. To moi najzdol-
niejsi  wywiadowcy.  W  roboczych  kombinezonach  i  czapkach  z  blachami  tragarzy  nikt  nie 
mógłby ich poznać... 

Dawski  urwał.  Bezradnie  rozejrzał  się  po  nagich  ścianach  pokoju  i  sięgnął  do  teczki z 

notatkami. Kapitan przynaglał: 

— Mówcie, mówcie dalej. 
—  Pociąg  przyszedł  o  godzinie  zero,  zero,  dwie.  Właściwy  wagon  odnaleźliśmy  bez 

trudu. Miał nalepkę: „Zurych — Poznań. Wolne od cła”. Obejrzeliśmy plombę. Była nienaru-
szona. Otworzyliśmy drzwi. Z wnętrza wyskoczył na peron konwojent. Mógł mieć lat około 
czterdziestu pięciu lub nieco mniej. Twarz popielata ze zmęczenia bardzo postarza. Więc, jak 
już powiedziałem, konwojent wyskoczył z wagonu i podał cudzoziemcowi list przewozowy. 
Szwajcar  bardzo  dokładnie  przeliczył  skrzynki  i  złożył  swój  podpis  na  kopii.  Zauważyłem 
wtedy, iż konwojent ma bliznę biegnącą od lewego ucha w dół aż pod szyję. 

— Próbowaliście go legitymować? 
—  Nie.  Nie  było  takiej  potrzeby.  On  miał  powrotny  do  Kunowic  za  kilka  minut. 

Pożegnał się i odszedł. 

— Czy nic was nie uderzyło w jego zachowaniu? 
— Wtedy nic. Ale teraz, z perspektywy kilku godzin... 
— No... — Antałek próbował zachęcić Dawskiego. 
— To są takie bardzo osobiste impresje. 
—  Walcie  śmiało.  W  śledztwie  nie  ma  rzeczy  mało  ważnych  —  dodał.  Młody  oficer 

nawet się nie spostrzegł, kiedy zaczął opowiadać rzeczy, których sobie dotychczas wcale nie 
uświadamiał. 

Więc  po  pierwsze:  oczy.  Może  to  śmieszne;  nie pamiętam  barwy,  ale  wiem,  że  były... 

Chyba  po  prostu  zbyt  inteligentne,  jak  na  konwojenta.  Chociaż,  oczywiście,  pozory  często 
mylą. Tylko kiedy zestawić te oczy z rękami... 

— Delikatne, co? 
— Naczelnik widział? 
— Nie. Tylko domyślam się. 
— A więc tak. To znaczy, dłoni nie miał takich delikatnych, ale kiedy podawał frachty, 

background image

widziałem  jego  paznokcie.  Były  pielęgnowane.  A  robotnicy  od  Hartwiga  na  ogół  manicure 
nie robią... Zachowywał się swobodnie i naturalnie. Jak człowiek o czystym sumieniu. 

— A jakiż to macie przepis na wygląd człowieka uczciwego? Ma być gruby czy chudy? 

Czesze się do góry czy jest łysy? Gestykuluje czy gada spokojnie? 

Dawski speszył się. 
— Przecież mówiłem, że to tylko wrażenia. A wy zaraz... 
—  No,  dobrze  już,  dobrze  —  Orlicki  udobruchał  się.  —  Ja  tylko  tak.  Bo  widzicie,  w 

mojej praktyce spotkałem tylu szubrawców o wyglądzie aniołków, że mógłbym nimi choinkę 
ozdobić. Grzebię się w tych brudach jak chirurg w kiszkach, chwilami aż obrzydzenie bierze. 

— Pozwolicie, naczelniku, skończę raport. 
— Mów, gołąbku, mów — Orlicki zapalił papierosa, puścił kłąb dymu w stronę okna i 

zakasłał. Pierwsze promienie słońca wpadły do gabinetu niebieskawą wstęgą. 

—  Kiedy  konwojent  odszedł  —  kontynuował  Dawski  —  moi  chłopcy  przystąpili  do 

wyładunku. Skrzynki stały w pięciu rzędach i miały swoją wagę. Chwilę trwało, nim wrzucili 
na wóz pierwsze dwie. A właśnie zaraz za nimi Moszecki znalazł trupa. — Trzeba przyznać, 
że zachował zimną krew. Wystawił tylko  głowę  i nie robiąc alarmu, zawołał: „Towarzyszu 
chorąży, pozwólcie tu na moment”. Wskoczyłem do wagonu i natychmiast zorientowałem się 
w sytuacji. Ślady stóp były już oczywiście zatarte. Kazałem przynieść lampę. Moszecki przy-
świecał,  ja  szukałem.  ale  poza  tymi  wypalonymi  zapałkami,  pustym  pudełkiem  i  łuską  z 
pistoletu  nie  znalazłem  niczego.  Zamknąłem  wagon,  przeprosiłem  tego  pana  z  firmy 
„Marvin” i tego z PZU i zatelefonowałem do was. Resztę znacie sami... Albo, ściślej mówiąc, 
reszty na razie nikt nie zna. 

Orlicki  natychmiast  przybył  na  dworzec.  Przy  zwłokach  znalazł  się  także  lekarz  i 

fotograf z sekcji techniki śledczej. Pierwszą czynnością Antałka było rozbicie wieka w jednej 
ze skrzynek. Wsunął rękę pod szeleszczącą warstwę bibuły i wyciągnął garść pełną... piasku. 
„To było do przewidzenia” — mruknął. 

Wrażenie  było  piorunujące.  Pod  urzędnikiem  ubezpieczeniowym  ugięły  się  kolana. 

Dawski zbladł. Dwaj wywiadowcy osłupieli i żaden z nich nie mógł wykrztusić słowa. Tylko 
cudzoziemiec  —  Orlickiego  uderzyło  to  natychmiast  —  nie  zdawał  się  być  przejęty  odkry-
ciem.  Robił  wrażenie  osoby  więcej  zaciekawionej  niż  zaskoczonej.  Do  diabła,  jeśli  tajemni-
czy alchemik zmienia złote zegarki w piasek, to najbardziej opanowanemu człowiekowi musi 
drgać  jakiś  muskuł  na  twarzy.  Chyba...  No  tak,  to  oczywiste  —  chyba  że  jest  na  to  przygo-
towany. 

Orlicki chciał Szwajcarowi zadać kilka pytań, ale tamten znał tylko francuski. Musi go 

dzisiaj przesłuchać i odszukać, za wszelką cenę odszukać konwojenta o mądrych oczach. 

Dawno już zgasła tarcza zegara w korytarzu. Woźni otworzyli bramy, na obszar Targów 

wpłynął  ludzki  potok  Tablica  rozdzielcza  w  dyżurce  mrugała  wszechwiedzącymi  źrenicami 
zielonych  lampek.  To  posterunki  z  pawilonów  uspokajały  sztab:  Jesteśmy,  czuwamy,  wszy-
stko w porządku! 

Dawski wyszedł od kapitana obarczony mnóstwem poleceń. Antałek został sam. Dyszał 

ciężko, jak po forsowaniu uciążliwej przeszkody. Astma dokuczała mu coraz mocniej. Dawno 
już powinien był zasięgnąć porady lekarskiej, ale obawiał się przymusowego urlopu. Za mie-
siąc, dwa pójdę do polikliniki — oszukiwał sam siebie. Ale choroba nie miała tyle cierpliwo-
ści. 

Pod ręką leżała paczka giewontów. Pamiętaj, każdy papieros przy twoim stanie zdrowia 

to gwóźdź do trumny — ostrzegał go, oczywiście bezskutecznie doktor Bobrych. Poczciwina. 
Wyobrażał  sobie,  że  jakiekolwiek  myślące  stworzenie  może  istnieć  bez  nikotyny.  A  sam 
kopcił jak zepsuty parowóz. Swoją drogą, mógłby już zatelefonować. Obiecał. 

Doktor  Bobrych,  docent  w  Zakładzie  Medycyny  Sądowej,  zatelefonował  dopiero 

kwadrans po dziewiątej. 

background image

— Słuchaj, stary — wołał tubalnym głosem do słuchawki — ten nasz nocny klient jest 

już  pokrajany.  Sekcja  niczego  nowego  nie  wniosła.  Pocisk  przewiercił  czaszkę  i  uszkodził 
korę mózgową. Zgon natychmiastowy. Świadectwo przyślę gońcem. A co tam u ciebie? 

Orlicki  bąknął  kilka  zdawkowych  komunałów  i  przerwał  rozmowę.  Po  sekcji  nie  spo-

dziewał  się  żadnych  rewelacji.  Teraz  trzeba  jeszcze  zidentyfikować  trupa.  Chociaż  i  to  było 
dla naczelnika jedynie formalnością. Nie ulegało dlań wątpliwości, że są to zwłoki prawdzi-
wego  konwojenta  i  że  zabójca,  po  dokonaniu  zbrodni,  najspokojniej  w  świecie  opuścił  wa-
gon na poznańskim dworcu. Z uznaniem pomyślał o sprycie przeciwnika. „Miał inteligentne 
oczy” — zauważył Dawski. Hm, z tego chorążego tęga głowa. Ma dobrą szkołę. Holicz. 

Kapitan  Holicz  z  Komendy  Głównej  był  jednym  z  nielicznych  detektywów,  przed 

którymi Orlicki chylił głowę. Taki talent nie rodzi się na kamieniu — zwykł mówić o warsza-
wskim  konkurencie.  Trochę  mu  nawet  zazdrościł  sukcesów,  ale  nie  przyznawał  się  do  tego 
przed nikim, nawet przed sobą samym. 

Dawski pracował z Holiczem kilka lat i przejął od swego nauczyciela sporo rutyny, a że 

nie  brakło  mu  wrodzonej  smykałki,  wyrobił  sobie  w  poznańskim  Wydziale  Kryminalnym 
opinię oficera szczególnie predestynowanego do służby śledczej. 

Tak. Ale zagadkowa śmierć człowieka w wagonie kolejowym i jeszcze bardziej zagad-

kowe znikniecie zegarków — to były właśnie sprawy godne najtęższych umysłów w milicji. 

Orlicki  wysunął  szufladę  biurka.  W  kopercie  spoczywała  mosiężna  łuska  z  pocisku 

kaliber 7.62. Pistolety tego rozmiaru nosiło przeważnie wojsko. Wszak to popularny radziecki 
TT  lub  polski  PW,  wzór  33.  Nie  będzie  rzeczą  łatwą  odnalezienie  broni,  z  której  morderca 
oddał śmiertelny strzał w głowę konwojenta. 

Druga  koperta  zawierała  jeszcze  mniej  wartościowe  trofea:  kilka  zwęglonych  zapałek. 

Technik  śledczy  umieścił  je  w  wacie,  aby  podczas  transportu  nie  uległy  zniszczeniu.  No, 
doprawdy, trzeba by się urodzić jasnowidzem, by coś odczytać z tych zwęglonych patyczków. 

Trzecim  przedmiotem  znalezionym  na  miejscu  przestępstwa  było  puste  pudełko  od 

zapałek. Orlicki ujął je ostrożnie przez chusteczkę i położył na czystym arkuszu papieru. Już 
przedtem przy pomocy pary jodu usiłował wywołać odciski palców. Pojawiło się wprawdzie 
kilkadziesiąt linii papilarnych, ale tak zamazanych, iż żaden ekspert nie podjąłby się klasyfi-
kacji. Uwagę naczelnika zajęło coś całkiem innego. Na odwrocie, zapewne w chwilach bez-
myślnej  nudy,  właściciel  naszkicował  jakiś  miniaturowy  ornament,  coś,  co  przypominało  na 
pierwszy rzut oka zbiór kwadratów i prostokątnych labiryntów. Takie wzory zachowały się na 
starych attyckich amforach i na innych zabytkach kultury helleńskiej. 

Morderca i mitologia! Też coś — parsknął. — Fantazja, fantazja cię ponosi, Antałku. 
A  przecież  Dawski  powiedział:  „On  miał  inteligentne  oczy”.  Więc  może  rzeczywiście 

coś w tym jest?  

Zadzwonił. 
— Weźcie to wszystko — rozkazał dyżurnemu i podsunął mu trzy koperty. — Pudełko 

i  łuskę  dajcie  sfotografować,  potem  spakujcie  razem  z  innymi  dowodami.  Jutro  pchnijcie 
łącznika do Warszawy, niech to zawiezie do Zakładu Kryminologii. 

—  Tak  jest.  —  Mundurowy  szurnął  nogami.  —  A  tu  jest  dokument  dla  naczelnika.  Z 

KGMO. 

Kapitan zerwał papierową banderolę telefonogramu i szybko przeczytał tekst: 

 

Przyjeżdżam  w  czwartek  wieczorem.  Przygotować  materiały  śledcze  do  zabójstwa 

Adama Wenzla. Proszę pamiętać o noclegu. Inspektor Albin Burke. 
 

Tego  tylko  brakowało:  Burke?  Orlicki  zaklął  brzydko.  Oczywiście,  ciekawszą  sprawę 

zaraz Warszawa przejmuje. Stara praktyka. Nie lubią, gdy „teren” zbiera laury! 

Na  głowę  autora  telefonogramu  posypały  się  gromy.  Orlicki  zapomniał,  że  jeszcze 

background image

przed niespełna kwadransem gotów był oddać całe śledztwo chociażby Dawskiemu. Ma dość 
kłopotów z bieżącą robotą na Targach. 

— Halo. dyżurny — zawołał z wściekłością przez uchylone drzwi — zostawcie te graty 

u siebie w kasie. Łącznik do Warszawy nie pojedzie! 

Chciał  teraz  wezwać  Dawskiego  i  „wylać”  przed  nim  nagromadzone  żale,  ale  chorąży 

pojechał  na  dworzec.  Zapiął  więc  mundur  pod  szyję  i  wyszedł  zaczerpnąć  świeżego  powie-
trza. 

Alejki, stoiska i tłum rozgadany, obładowany teczkami i kolorowymi świstkami prospe-

któw, tłum zjadający tony parówek z musztardą i rozrzucający tekturowe podstawki. 

Orlicki lubił usiąść gdzieś z boku na ławeczce i obserwować ludzi. Było  to takie małe 

studium  psychologiczne:  ta  twarz  jest  chyba  twarzą  lekarza.  Taki  chód,  rozkołysany  w 
biodrach,  mają  prostytutki  i  marynarze.  Te  oczy  podkreślone  ciemną  obwódką  należą  do 
górnika... 

Antałek chciał wydedukować stan materialny mijających go osób, ich charakter, nawy-

ki, miejsce zamieszkania. Cóż za wspaniałe ćwiczenie spostrzegawczości. 

Mężczyzna z teczką pełną prowiantów przyjechał chyba z prowincji. Ludzie obyci wolą 

zdać się na obiad w restauracji. A może po prostu brak mu pieniędzy? Nie, ubodzy nie kupują 
takich butów i ubrań... Rękawy marynarki błyszczą się na łokciach. Więc to chyba urzędnik. 
W klapie nosi odznakę drużyny piłkarskiej „Wisła”. Więc urzędnik gdzieś spod Krakowa. Ma 
lat około czterdzieści, interesuje się sportem... 

Naczelnik snuł podobne domysły w nieskończoność. Wypracował nawet własną teorię, 

według  której  szufladkował  swoje  okazy.  I  mimo  że  sam  był  wyznawcą  określenia  „pozory 
mylą”  —  nie  mógł  zaprzeczyć,  iż  pewni  ludzie  byli  mu  na  pierwszy  rzut  sympatyczni,  inni 
mniej,  a  jeszcze  inni  wprost  odpychali  swoim  wyglądem.  Może  właśnie  dlatego  podczas 
śledztwa zawsze odgradzał się od podejrzanych i świadków murem sztucznej obojętności. Bał 
się  wpływów  nieokreślonych,  sugerujących  coś  ostrym  łukiem  brwi  lub  łagodnym  profilem 
nosa.  Kiedyś,  kilka  lat  temu,  sparzył  się  na  takich  właśnie  pozorach.  Jest  to  jednak  historia 
romantyczna i Orlicki skrył ją głęboko nawet przed ciekawością przyjaciół. 

Upalne  południe  zawisło  nad  głowami  przechodniów.  Było  parno.  Wiatr  zamarł  w 

liściach.  Powietrze  przekształcało  się  w  pył,  pot  rosił  skronie,  a  ciasny  kołnierz  munduru 
ściskał szyję twardą obręczą. — Antałek opuścił swój punkt obserwacyjny i szukał cienistego 
miejsca.  W  taki  skwar  człowiek  chciałby  być  ichtiosaurusem  taplającym  się  w  błotach 
trzeciorzędu lub... właścicielem dobrej łazienki. 

Może instynkt, a może tylko chłód kamiennych ścian zwabił oficera do pawilonu ozna-

czonego  liczbą  dwanaście.  Na  parterze  produkował  swe  eksponaty  przemysł  bułgarski,  wie-
tnamski i częściowo niemiecki. Na piętrze wystawiały  przeważnie  firmy  zachodnio-europej-
skie.  Szampan  z  piwnic  Bordeaux  i  Nadrenii,  lyońskie  jedwabie,  cuda  radiotechniki  w  stoi-
skach  Philipsa,  kakao  Van  Houten'a,  lakiery  firmy  Korral,  instrumenty  muzyczne  i  aparaty 
precyzyjne... 

Orlicki  wmieszał  się  w  tłum  zwiedzających.  Od  czasu  do  czasu  spotykał  któregoś  ze 

swoich ludzi. Stali lub szli niepozorni, łudząco podobni do przybyszów z całego kraju. Nieśli 
swoje  zawiniątka,  palili  papierosy,  zachwycali  się  głośno  telewizorem  czy  centryfugą.  Nie 
mieli  tu  łatwej  roboty:  im  to  właśnie  niejeden  amator  cudzej  własności  zawdzięczał  stalowe 
bransoletki na przegubach rąk. 

Zazwyczaj  po  pracy  chętnie  zasiadali  z  Antałkiem  w  milicyjnej  kantynie,  opowiadali 

dowcipy i dzielili się wrażeniami dnia. Teraz naczelnik szedł w mundurze. Najmniejsze ski-
nienie,  drobny  uśmiech  czy  porozumiewawczy  gest  mógł  ich  zdemaskować.  Mijali  się  więc 
obojętnie, jak ludzie obcy i nieznajomi. W tej grze obowiązywały niezłomne zasady i reguły 
nie potwierdzał żaden wyjątek. 

Wszystko  wskazywało  na  to,  że  dzień  przejdzie  spokojnie,  bez  poważniejszych  wyda-

background image

rzeń.  Orlicki  już  się  psychicznie  przygotował  do  powitania  gościa  ze  stolicy.  Kilka  kroków 
przed nim zaczynały się stoiska firm szwajcarskich, a pod szklanym szyldem MARVIN dwie 
wiotkie blondyny układały... złote zegarki. 

Zwykłe  opanowanie  opuściło  kapitana.  Przecież  o  północy  widział  skrzynki  pełne 

piasku. Skąd ta zagadkowa metamorfoza? 

W  cuda  Orlicki  nie  wierzył.  Jeśli  coś  tajemniczego  kryło  się  w  rzeczach  na  pozór 

oczywistych, naczelnik zawsze węszył za tym czyjeś brudne sprawki. I natychmiast sam sobie 
zadawał pytanie, kto był zainteresowany? Dla kogo korzyść? 

—  Dzień  dobry  pani  —  przyłożył  dwa  palce  do  daszka.  —  Dawno  otrzymaliście  te 

zegarki? 

Dziewczyna delikatnie układała złote cacka we wgłębieniu atłasowej kolebki. Odwróci-

ła głowę. 

— Dosłownie przed godziną. Miały nadejść w nocy, ale przywieziono je dopiero teraz, 

samochodem. Są spóźnione. To przecież czwarty dzień Targów. 

—  Tak,  rzeczywiście  —  odparł  roztargniony.  Myślami  był  już  całkiem  gdzie  indziej. 

Kątem oka dostrzegł wywiadowcę ćmiącego papierosa przy balustradzie. Wyciągnął z kiesze-
ni zużyty bilet tramwajowy i na odwrocie skreślił kilka słów. Uszedł kilka kroków i upuścił 
zmięty  papierek.  Człowiek  z  niedopałkiem  nadepnął  jego  bilecik  ogromnym  zabłoconym 
buciskiem. 

Orlicki  szybkim  krokiem,  tak  szybkim,  jak  mu  tylko  na  to  astma  pozwoliła,  wrócił  do 

swego gabinetu. 

— Dzwonił dyrektor PZU — oznajmił podoficer pełniący służbę telefonisty. — Prosił, 

żeby łączyć, gdy tylko naczelnik przyjdzie. 

— Dobrze, łączcie.  
Rozmowa  z  Zakładem  Ubezpieczeń  była  drugą  rewelacją  tego  upalnego  dnia.  Kiero-

wnik  delegatury  zakomunikował,  iż  Szwajcarzy  nie  roszczą  sobie  żadnych  pretensji  do 
odszkodowania.  Stwierdzili  po  prostu,  że  nie  ponieśli  żadnych  strat,  gdyż  w  wagonie  nigdy 
niczego  poza  piaskiem  nie  było.  Zastosowali  jedynie  popularny  na  zachodzie  środek  zabez-
pieczający: wokół rzekomego transportu zrobili dużo hałasu, a prawdziwy został dostarczony 
na miejsce przeznaczenia inną drogą i bez szumu. 

Orlicki zacisnął zęby. Psiakrew, że też sam nie wpadł na to genialnie proste rozwiąza-

nie! 

Tak, ale trup? Zwłoki zabitego mężczyzny nie i chciały się ani zdematerializować, ani 

zamienić  w  piasek.  Leżały  w  kostnicy,  rozpoznane  przed  godziną  jako  cielesna  powłoka 
Adama Wenzla z biura spedycyjnego. C. Hartwig i Ska. 

Jeden  Wenzel  wyszedł  na  peron  i  ciesząc  się  najlepszym  zdrowiem  zakpił  z  milicji. 

Drugi leży martwy i nic już nigdy nie powie. W ostatecznym rachunku jest o Wenzla za dużo 
i o Wenzla za mało. 

Na  korytarzu  rozlegały  się  kroki  interesantów  i  słychać  było  ciężkie  stąpanie  plutonu 

wychodzącego  na  patrol.  Naczelnik  Orlicki  założył  ręce  na  brzuchu.  Odgłosy  za  drzwiami 
odpływały coraz dalej, aż wreszcie sen, okradziony ze swych nocnych godzin, skleił powieki 
kapitana. 

Wskazówki elektrycznego zegara minęły czwartą i piątą. Przed szóstą przyjechał Burke; 

zastał Antałka drzemiącego za biurkiem Przyjrzał się jego zmęczonej twarzy i delikatnie klep-
nął go po ramieniu. 

— Cóż to, przyjacielu, z Morfeuszem zacząłeś współpracę? 
Orlicki zmieszał się. Machinalnie przeciągnął dłonią po szczeciniastej brodzie i ze wsty-

dem skonstatował, że jest nieogolony. W związku z tym widok inspektora peszył go podwój-
nie. Pachniał lawendą, jakby przed chwilą zszedł z fryzjerskiego fotela. Ogorzała cera tryska-
ła zdrowiem. Z całej postaci biła pewność i energia. 

background image

Antałek zaczął coś mamrotać na swoje usprawiedliwienie, lecz Burke okazał się wyjąt-

kowo  wyrozumiały.  Usiedli  przy  małym  stoliczku,  pogawędzili.  Dopiero  po  długim  wstępie 
naczelnik poznańskiego Wydziału „K” zrelacjonował przybyszowi przebieg wydarzeń. 

Inspektor wysłuchał uważnie. Potem niedbale rzucił: 
— A jaki jest wasz osobisty pogląd na sprawę? 
— Mój pogląd? Hm, trudno coś powiedzieć. 
— Nie ma żadnych poszlak? 
—  Są,  ale  kruche.  —  Orlicki  niechętnie  odkrywał  swoje  karty  nawet  przed  przełożo-

nym. — Należałoby tu wysnuć dwie wersje: albo jest to nieudana afera ubezpieczeniowa... 

— Albo? 
— Pozwólcie, towarzyszu inspektorze, że tę drugą alternatywę na  razie zachowam dla 

siebie. Nie chciałbym się ośmieszyć; dotychczasowe przypuszczenia są — powiedziałbym — 
prawie absurdalne. 

— Umieram z ciekawości. 
— Dajcie mi tydzień czasu. Za siedem dni dostanę zabójcę Adama Wenzla. Za siedem 

dni. 

Burke zmierzył Antałka bacznym spojrzeniem: 
— Czy nie jesteście zbyt pewni siebie?  
Rzeczywiście:  czy  te  mgliste  podejrzenia  uprawniają  go  do  składania  takich  obietnic? 

Zawsze gardził zarozumialstwem, a teraz sam wyszedł na pyszałka. Ale cofnąć się było już za 
późno.  Mimo  rzeczowej  111  uprzejmości  Burkego,  a  może  właśnie  dlatego,  nie  umiał 
wydobyć z siebie ani krzty sympatii dla inspektora. 

— Na ogół nie rzucam słów na wiatr — odrzekł. 
—  Cóż  —  Burke  uniósł  się  z  krzesła  —  w  takim  razie  nie  pozostaje  nic  innego,  jak 

wypić za powodzenie. Zostaję do niedzieli. Pomyśleliście o jakimś wyrku dla mnie? 

— Jest pokój w hotelu „Bazar”. 
— Doskonale. 
— Pokój bez łazienki. Teraz wszędzie ogromny tłok. Z trudem dostaliśmy taki. 
Burke uśmiechnął się lekceważąco. 
— Dwie noce można żyć bez kąpieli. Na froncie człowiek dwa lata się nie kąpał i też 

było dobrze. 

Burke  lubił  podkreślać  swoją  bojową  przeszłość.  Lewą  pierś  zdobiły  mu  baretki  kilku 

wojskowych odznaczeń. Nie było w tym nic złego, a jednak Antałka to raziło. 

—  Oczywiście  —  zauważył,  siląc  się  na  uprzejmość.  —  Zresztą  moje  mieszkanie  jest 

do waszej dyspozycji. Żona bardzo lubi gości. Może wpadniecie chociaż na kolację? 

— Nie, nie, kochasiu. Mam jeszcze krótką konferencję z komendantem wojewódzkim. 

A  potem  proponuję  wam  skromny  kawalerski  wieczór:  dwie  kawy,  dwa  likiery,  dwie  wody 
sodowe. No i pogawędka. Zgoda? 

Orlicki wstał. 
— Bardzo chętnie. 
— Gdzie się spotkamy? — Burke odsłonił zegarek. — Powiedzmy o wpół do dziesią-

tej? 

— Może tam u was, w „Bazarze”. Na dole jest przyjemny lokal. Gra orkiestra i można 

swobodnie rozmawiać. 

— Załatwione. Więc o dziesiątej trzydzieści w „Bazarze”. 

 

* * * 

 
Orlickiemu lekarze zabronili pić i w tym jednym jedynym przypadku Antałek całkowi-

cie  stosował  się  do  wskazań  medycyny.  Nie  było  to  dla  niego  wielkim  wyrzeczeniem,  gdyż 

background image

nigdy nie gustował w alkoholu. 

Ale  wieczorek  z  inspektorem  nie  skończył  się  na  zapowiedzianych  dwóch  likierach. 

Burke, stary frontowiec, umiał pociągać z butelki, a Orlicki chcąc nie chcąc dotrzymywał mu 
kroku. 

Bywają ludzie, którym po kilku kieliszkach rozwiązuje się język, ale naczelnik do nich 

nie  należał.  Każdy  łyk  wódki  kładł  nową  tamę  milczenia.  Wreszcie  zaniemówił  całkiem  i  z 
trudem chwytając oddech potulnie przytakiwał Burkemu. Potem stało się to najgorsze, czego 
nie mógł chyba przewidzieć ani inspektor, ani kapitan: Orlickiego zabrała karetka pogotowia. 

— Co za człowiek — pokręcił głową doktor Bobrych, gdy go w nocy zerwano z łóżka. 

Szybko  zbiegł  do  samochodu  i  z  mocnym  postanowieniem,  by  przemówić  Antałkowi  do 
słuchu, kazał się wieźć do szpitala. 

Stan naczelnika był poważniejszy, niż sądził. — Wprawdzie nic nie zagrażało jego ży-

ciu,  ale  otłuszczone  serce  gwałtownie  żądało  wypoczynku:  klasyczny  casus  astmy  sercowej. 
Nad Orlickim zawisła groźba: dwumiesięczny urlop zdrowotny.  

Nie pomogły żadne wykręty, prośby i błagania. Zarząd szpitala był głuchy na wszelkie 

argumenty. 

— Twój organizm jest wycieńczony — oświadczył Bobrych. — Musisz jechać do sana-

torium. Myślę, że dobrze ci zrobi Iwonicz. Tak. Miesiąc w Iwoniczu i miesiąc w domu. 

— Ależ, Jasiu — oponował — zrozum mnie, ja muszę... 
— Niczego nie musisz poza leczeniem. 
— A sprawa tego Wenzla? Przecież ciebie też to pasjonuje. 
— Słuchaj, Antałku — lekarz odsunął prześcieradło i usiadł na skraju łóżka. — Wiesz, 

że cię bardzo lubię? 

— Wiem. Chętnie byś mi zajrzał do bebechów. Ponoć lubisz kroić umrzyków. 
— Ciebie się żarty trzymają. Ale ja mówię całkiem serio. Granice między tym a tamtym 

światem są diabelnie łatwe do przekroczenia. Nikt o tym lepiej od nas, lekarzy, nie wie. Otóż 
z  całą  odpowiedzialnością  twierdzę,  że  taki  tryb  życia  wyprawi  cię  z  tego  padołu  płaczu  w 
tempie mocno przyspieszonym. Zrozumiałeś? 

Orlicki powiedział: „zrozumiałem”. Wziął nawet kierowanie do sanatorium „Excelsior” 

w  Iwoniczu,  lecz  wcale  nie  był  przekonany  o  konieczności  wyjazdu  Trudno  mu  było  pogo-
dzić  się  z  myślą,  że  zostawi  ochronę  Targów  i  tę  szczególnie  pasjonującą  sprawę  zabójstwa 
Wenzla. 

Ze względu na — jak to powiedział Dawski — „inteligentny wzrok” przypuszczalnego 

mordercy, jak również z powodu pozornej zamiany złota na piasek, Antałek oznaczył tę aferę 
kryptonimem: „Oczy Alchemika”. Pod taką też nazwą przeszła ona do historii kryminalistyki 
polskiej. 

Człowiekiem, który rzeczywiście zmusił naczelnika do skorzystania z urlopu, okazał się 

Burke. Bo kiedy nazajutrz Orlicki przyszedł do gabinetu, za swoim biurkiem ujrzał urzędują-
cego w najlepsze majora Grzelę. 

— Inspektor kazał mi was zastąpić. Słyszałem, że jedziecie na leczenie. 
Antałek  po  raz  pierwszy  w  życiu  czuł  się  pokonany.  Bez  słowa  zawrócił.  W  progu 

stanął  jeszcze  na  moment,  uczynił  gest,  jakby  chciał  coś  powiedzieć,  ale  w  końcu  machnął 
tylko ręką. Drzwi zamknęły się nieco głośniej niż zwykle. 

Po tygodniu nadeszła widokówka z Beskidu: 

 

Czuję się tutaj jak hipopotam w ZOO. Różne sławy macają mnie, oglądają i prześwie-

tlają. Ciekaw jestem, co też takiego interesującego tkwi w tych moich stu kilogramach ciała. 
Na razie, jak to mawiał pewien filozof, „my
ślę — więc jestem”. Co słychać z „Oczami Alche-
mika”? 

Wasz Antałek 

background image

Minęło przecież owych siedem dni, w ciągu których „Człowiek o mądrych oczach” lub, 

jeśli  wolimy  —  „Człowiek  ze  szramą”  —  miał  stanąć  przed  obliczem  prokuratora.  Na  razie 
nic nie wskazywało na to, by obietnica kapitana Orlickiego miała się szybko ziścić. 

—  Cóż  za  ogromne  wyróżnienie  spotkało  tego  bandytę  —  śmiali  się  detektywi  w 

Komendzie Głównej — sam Burke go ściga. Burke zawsze nadzorował mnóstwo dochodzeń. 
Miał  jasny  umysł  i  swoimi  uwagami  niejedną  sprawę  skierował  na  właściwy  tor,  ale  bardzo 
rzadko poświęcał się całkowicie wykryciu jednej zbrodni. 

I tym razem nawał bieżącej roboty nie pozwolił mu prowadzić śledztwa. Poprzestał na 

ściągnięciu do Warszawy dowodów rzeczowych i protokołów przesłuchań. Laboratorium wy-
konało kilka ekspertyz; potwierdziły one pierwotne wnioski Orlickiego. Łuska została wyrzu-
cona z pistoletu TT, ale charakterystyczny ślad iglicy na spłonce nie był dotychczas w zbio-
rach MO notowany. Tak więc przedstawiała ona, przynajmniej na razie, ślad bardzo znikomy. 
Inne ślady nie miały, zdaniem Burkego, żadnej praktycznej wartości. 

Pewnego przedpołudnia Burke wezwał Holicza. Kapitan rozszyfrował niedawno bardzo 

zawikłane motywy samobójstwa pewnej aktorki i dysponował wolnym czasem. 

— Słyszałem, że jest pan bezrobotny — przywitał go inspektor. A ja mam coś ciekawe-

go na warsztacie. 

— Mord w Poznaniu? 
— Tak. Jak pan to wyniuchał? 
— Nie trzeba niuchać. Przecież wszyscy o tym mówią. 
Burke zmarszczył brwi. 
—  Wszyscy?  To  źle,  kapitanie.  Takie  wróble  sejmy  bardzo  szkodzą  sprawie.  Ale 

trudno. Co się stało, już się nie odstanie. W każdym razie chciałbym skorzystać z pańskiego 
talentu. Ministerstwo przynagla, a ja... — wskazał wymownie na stos teczek z aktami — sam 
pan widzi... 

— Chętnie się tym zajmę — podchwycił skwapliwie Holicz. — Dawno nie miałem oka-

zji podróżować po kraju. A poza tym, co tu dużo mówić, zna mnie pan. Jestem niewolnikiem 
mojej pasji. Powącham kawałek afery i umarł w butach. Jak lunatyk. 

— To doskonale —  Burke zatarł dłonie. — Tylko że tę sprawę poprowadzimy  razem. 

Burke i Holicz, spółka z nieograniczoną inicjatywą. Przybijamy? 

— Przybijamy. 
Podali sobie ręce. Inspektor otworzył kasę, wyjął plik dokumentów, łuskę, sześć sczer-

niałych zapałek i puste pudełko. Podsunął wszystko Holiczowi. 

— Niewiele tego. W każdym bądź razie mamy rysopis przypuszczalnego sprawcy. O, tu 

— przewertował kilka kartek raportu — włosy ciemnoblond, twarz pociągła, nos mały, oczu 
nie zauważono, ogólna postawa: średnia. Wiek — około 40 lat. Cechy szczególne — mocno 
zaogniona blizna pod lewym uchem... To wszystko. 

— Kto ustalał ten portret pamięciowy? 
— Antałek. Dzięki zeznaniom świadków. 
— Nie polegałbym na tym. Szkoda czasu na wykłady z Bertillona czy Heindla, zna pan 

te rzeczy lepiej. Jak bardzo ostrożnie trzeba traktować rozmaite opisy, przekonaliśmy się wie-
lokrotnie. Pamiętam takie doświadczenie w szkole ekspertów śledczych: do sali wykładowej 
weszła  młoda,  przystojna  kobieta  i  zajęła  miejsce  przy  oknie.  Profesor  Menarski  prowadził 
właśnie  ćwiczenia  z  psychologii.  Mówił  bodajże  o  asocjacyjnej  metodzie  przesłuchań,  ale 
wzrok pięćdziesięciu słuchaczy utkwiony był nie w tablicy, lecz w niespodziewanym gościu. 
Po kilku minutach kobieta wyszła, a następnego dnia kursantom polecono określić jej wygląd. 
I co pan na to? Tylko dwóch potrafiło sporządzić wierny rysopis.  

— Jest w tym sporo racji — odparł Burke. — Mam świeżo w pamięci przypadek cyto-

wany  przez  profesora  Locarda,  tego  z  lyońskiej  policji.  Staruszek  pisze o  zabójstwie  dziew-
czyny  podczas  jakiegoś  koncertu.  W  toku  śledztwa  sześciu  naocznych  świadków  składało 

background image

zgodne  zeznania,  twierdząc,  że  morderca  wyjął  pistolet  z  lewej  wewnętrznej  kieszeni  mary-
narki. Ale ujęty na miejscu zbrodni przestępca przyznał, że broń wyjął z prawej wewnętrznej 
kieszeni. A on najlepiej chyba wiedział. Locard uzasadnia to zbiorową nieświadomą psycho-
zą. Żaden z nich dokładnie tego momentu nie widział. Stworzyli go dopiero później. Powstał 
w ich imaginacji podczas wspólnych rozmów na temat morderstwa i przytoczyli go sędziemu 
śledczemu w najlepszej wierze. Stara to prawda, że świadek, który koniecznie chce się przy-
służyć, jest gorszy od milczącego. 

— To przecież woda na mój młyn — Holicz postawił łuskę na szkle. — Nie rozumiem 

po co... 

—  Zaraz  pan  zrozumie,  kapitanie.  Otóż  ja  mam  coś.  co  jest  dowodem  prawdziwości 

zeznań naszych wywiadowców. kolejarza. kierowcy ciężarówki i przedstawicieli zagranicznej 
firmy. 

— Cóż to takiego? 
Burke triumfalnie uniósł gruby przedmiot w kartonowej oprawie. Holicz znał tę księgę 

doskonale i często korzystał z jej pomocy. Był to album recydywistów. 

Inspektor  przerzucał  karty,  aż  trafił  w  miejsce  założone  paskiem  bibuły.  Odwrócił 

całość, by Holicz mógł wygodnie popatrzeć na fotografię znanego bandyty. 

— No? 
— Tak. To by się zgadzało. 
Twarz  opryszka  odpowiadała  rysopisowi  Nawet  blizna  była  na  swoim  miejscu.  Z 

krótkiej  notatki  wynikało.  że  Alibaba  Turkiel  —  jego  prawdziwego  imienia  i  nazwiska  nikt 
nie  znał  —  był  już  wielokrotnie  zatrzymywany  za  rozmaite  sprawki  kolidujące  z  kodeksem 
karnym,  ale  za  każdym  razem  wyłgiwał  się  sprawiedliwości.  „Podejrzany  o  kradzież... 
Podejrzany  o  zabójstwo...  Podejrzany  o  nielegalne  posiadanie  broni”  —  wspominały  notki. 
Ale przy każdej figurował dopisek: „zwolniony z braku dowodów winy”. 

— Trafiliśmy, co? — Burke nie ukrywał zadowolenia. — To zdjęcie, drogi przyjacielu, 

stanowi mój wkład do spółki. Czy jestem dobrym partnerem, kapitanie? 

Holicz przytaknął z uznaniem. Podlegał Burkemu od niedawna, ale współpraca układała 

się  dobrze.  Burke  miał  otwartą  głowę,  szybko  i  trafnie  reagował.  Cechowała  go  wprawdzie 
drobna megalomania, ale była to wada wśród oficerów śledczych tak częsta, że Holicz uzna-
wał ją niemal za nieodłączny atrybut zawodu. Sam zresztą nie był od niej wolny. 

Po powrocie do swego gabinetu kapitan zagłębił się w przyniesionych aktach. Bacznie 

przestudiował wyniki analiz laboratoryjnych. Obejrzał rysunek na pudełku od zapałek, potem 
jeszcze  raz  łuskę.  Zgodnie  z  poglądem  ekspertów  pochodziła  ona  z  pocisku  tegorocznej 
produkcji.  Fakt  ten  wydał  mu  się  szczególnie  zastanawiający.  Na  ogół  wszystkie  instytucje 
wydają swym uzbrojonym pracownikom amunicję starszą, nowa natomiast wędruje do maga-
zynu. 

Holicz kazał się połączyć z kwatermistrzostwem Wojska Polskiego. Miał tam przyjacie-

la. Poprosił go o informacje. 

—  Jak  zwykle,  masz  rację,  Stefku  —  wyjaśnił  kolega.  —  Pociski  tegoroczne  leżą 

jeszcze w zbrojowniach. 

Pytania  takie  kapitan  zadał  jeszcze  kilku  innym  rozmówcom:  straży  bankowej,  w  wy-

dziale uzbrojenia milicji i Wojsk Ochrony Pogranicza. Odpowiedzi były jednobrzmiące: amu-
nicja tegoroczna nie jest jeszcze w użyciu. 

Tak  oto  pozorny  drobiazg  urastał  do  rangi  rebusu:  jak  morderca  wszedł  w  posiadanie 

pocisku? 

Holicz  był  pewny,  że  wykrycie  tego  stanowiłoby  poważny  punkt  wyjścia  dla  konkret-

nych  poszukiwań.  Ale  na  razie...  Kapitan  postanowił  rozpocząć  pracę  od  miejsca  działania 
nieznanego przestępcy. 

Inspektor  uznał  za  słuszne  —  i  po  załatwieniu  niezbędnych  formalności  Stefan  Holicz 

background image

wsiadł  do  pierwszej  klasy  pociągu  Warszawa  —  Kunowice.  Był  to  ekspres  relacji  między-
narodowej, szybki i wygodny. 

Na  stacji  granicznej  detektyw  przeprowadził  kilka  wywiadów  bardziej  dobrych  do 

improwizacji reportera  aniżeli do mozolnego  gromadzenia faktów, zresztą Holicz wielokrot-
nie podkreślał duże pokrewieństwo obu zawodów, polegających na wykrywaniu prawdy. 

Zebrawszy  potrzebne  materiały  pomocnicze,  kapitan  wrócił  do  Poznania  i  nad  ranem 

zjawił się u chorążego Dawskiego. Dawny współpracownik przywitał go z radością. 

— No cóż, znowu wsiadamy na jednego konia — ucieszył się. 
— Obyśmy  go tylko nie zjeździli na śmierć — przestrzegł Holicz i natychmiast żarto-

bliwie dodał: — zresztą w dobrej stajni nie brak rączych rumaków. A więc... 

—  Bomba  w  górę  —  dokończył  Dawski  i  obaj  roześmiali  się  serdecznym,  młodzień-

czym śmiechem. 
 
 
 

II 

 

Słownik  wyrazów  obcych  określa  dziewczęta  lekkich  obyczajów  z  łacińska  brzmiącą 

nazwą prostytutek. Język polski dał im przezwiska pełne regionalnego kolorytu. W Gdańsku i 
Szczecinie  są  to  „mewki”,  w  stolicy  —  „polonistki”,  a  w  Poznaniu  —  „glorie”.  Wątpliwą 
wprawdzie  przynoszą  one  miastu  sławę,  skoro  jednak  słownik  ulicy  zdobył  sobie  prawo 
obywatelstwa  nawet  w  domach  pełnych  mieszczańskiej  pruderii,  pozwólmy  mu  wkroczyć 
także na stronice tej opowieści. 

Wieczorem,  gdy  słońce  chowa  się  poza  linią  horyzontu,  „glorie”,  wydeptują  chodnik 

przed  kinem  „Bałtyk”  lub  spijają  małe  kawy  w  „Magnolii”,  „Wielkopolance”  czy  „Wu-
zecie”. 

Oto jedna z nich. Ma dziewiętnaście lat i powłóczyste spojrzenie. Wąskie usta przytknę-

ła zalotnie do kieliszka z winem. 

— Jak się nazywasz, mała? 
Mężczyzna  ma  garnitur  z  cienkiej  wełny  i  buty  spiczaste,  bez  sznurowadeł.  Kaleczy 

słowa. Cudzoziemiec. 

„Gloria” zastanawia się chwilę. Trzeba wymyśleć coś, co brzmi miękko dla obcokrajo-

wca. Coś. co jest ładne i nieoklepane. Wreszcie mówi powoli, pieszczotliwie. 

— Kinga. 
I zaraz, z cynicznym uśmiechem, dodaje w myślach; Kinga — z domu Baśka Hernisz, 

dwukrotnie notowana. 

Lecz  tego  pan  zza  granicy  nie  wie.  Zresztą,  prawdę  powiedziawszy,  wcale  go  to  nie 

interesuje.  Jest  współwłaścicielem  wielkiego  przedsiębiorstwa  w  Szwajcarii.  Przyjechał  na 
Targi. W dzień robi interesy, noc poświęca dla przygód. Ma przecież pieniądze. 

Kinga? Bon, może być Kinga. Patrzy na jej jasnokremową garsonkę. Ogarnia go nagłe 

pragnienie, by zadawać dziewczynie ból. Męczyć ją. Wolno. Przecież płaci. 

Jakże  straszna  obłuda  pod  maską  twarzy  tych  dwojga.  Ile  cynizmu  kryje  się  pod  szty-

wnym gorsem szwajcarskiej koszuli, ile brudu pod powłoką jej świeżości i dziewiętnastu lat. 

Podała mu ramię i opuszcza u jego boku kawiarnię „Wu-Zet”. 
A może niewinna buzia Kingi kryje coś znacznie gorszego? 
Idą na dansing do „Magnolii”. Tańczą. Potem do knajpy „Pod Kozią Bródką”. Jest już 

późno. Dogasają zabawy w nocnych lokalach. Kierowcy taksówek drzemią w swoich wozach. 
Światła samotnych latarni płyną po szynach. Stateczny Poznań dawno już rozścielił pierzyny 
w łóżkach. Ciemność zrównała w prawach miłość płatną i miłość, która wędruje od serca do 
serca. 

background image

Lokal „Pod Kozią Bródką” w oficjalnej nomenklaturze władz podatkowych nosił szyld 

„Bar Jadłodajnia E Wiślickiej”. Ale że starą Wiślicką szpecił zarost, jakiego nie powstydziłby 
się  żaden  „początkujący  brodacz”,  stali  bywalcy  knajpy  nadali  jej  przedsiębiorstwu  bardziej 
romantyczną nazwę. 

Zgodnie z przepisami drzwi restauracji zamykano punktualnie o jedenastej wieczorem i 

zasuwano okiennice. Od tej chwili wstęp dla wtajemniczonych prowadził przez kuchnię. Inni 
musieli odejść z kwitkiem od wielkiej żelaznej sztaby z kłódką. 

Bar  „Pod  Kozią  Bródką”  cieszył  się  zasłużoną  renomą  „byczej  knajpy”  wśród  ludzi, 

którzy  niezbyt  chętnie,  ale  za  to  w  miarę  często  mieli  do  czynienia  z  kodeksem  karnym. 
Sława ta dotarła także do Komendy Milicji i panią Wiślicką — wraz z całym jej kramem — 
wciągnięto do rejestru melin złodziejskich. 

Kiedy Dawski po powrocie kapitana Holicza do Warszawy rozpoczął pościg za Alibabą 

Turkielem, pomyślał przede wszystkim o spenetrowaniu znanych przestępczych kryjówek. 

W  długiej  litanii  adresów  barek  Wiślickiej  zajmował  niepoślednie  miejsce.  Wywiado-

wca  Kępa  miał  go  pod  swoją  opieką.  Zjawiał  się  tam  kilka  razy  w  miesiącu,  zawsze  w 
porządnym  ciemnym  ubraniu  i  nieskazitelnej  koszuli.  Podpierał  się  łokciem  przy  bufecie  i 
jednym  haustem  wypijał  setkę  wódki.  Potem  zwracał  się  do  stojących  obok  i  zadawał  nie-
zmiennie takie same pytanie: — Zgadnijcie, kogo dziś obrobiłem? 

Odpowiedzi sypały się jak z rękawa. Przy którejś tam Kępa oświadczał: — zgadłeś! — 

stawiał kolejkę czystki z kronką. Z tego chyba powodu ktoś nazwał go kiedyś „Zgaduj-Zga-
dulą”  i  pod  takim  pseudonimem  funkcjonariusz  milicji  został  adoptowany  przez  podziemną 
społeczność miasta. 

Praca plutonowego Kępy  nie należała do łatwych ani bezpiecznych. Jedno nieopatrzne 

słowo  mogło  go  zdradzić.  A  kto  nie  słyszał  nigdy  o  „dintojrze”,  temu  trudno  przedstawić 
grozę złodziejskiego samosądu. 

Nie można z całą pewnością twierdzić, iż Kępa nigdy nie odczuwał strachu. Ale należał 

do ludzi nie uznających życia bez szczypty ryzyka i posmaku przygody. 

Informacje  dostarczane  przez  Kępę  należały  do  szczególnie  cennych;  niejedna  zlikwi-

dowana  szajka  ma  do  zawdzięczenia  swą  klęskę  nieopatrznym  dysputom  „Pod  Kozią  Bród-
ką”. 

Tego  wieczoru  ściślej  mówiąc  tej  nocy,  kiedy  Kinga  przywiodła  swoją  zdobycz  do 

„mamy  Wiślickiej”,  „Zgaduj-Zgadula”  zawzięcie  politykował  z  dziobatym  dryblasem; 
dryblas był kiedyś wyrocznią w sprawach kradzieży kolejowych, ale podczas okupacji „Bahn-
schutz” postrzelił go w nogę i uniemożliwił dalsze wykonywanie zawodu. Jeszcze teraz, ile-
kroć ktoś mu fundował „emeryturę” — a tak nazywał darmową kolację w barze — gotów był 
długo i zapamiętale deklarować swoją nienawiść do faszystów. 

Kępa chętnie opłacał tę niewysoką daninę Pozwalała mu ona bez wzbudzenia podejrzeń 

ciągnąć  rozmówcę  za  język.  Ospowaty  bywalec  knajpy  był  przecież  chodzącą  encyklopedią 
ludzi i wydarzeń od czasów Urke Nachalnika do Alibaby Turkiela. 

Także  teraz,  gdy  dziewczyna  z  cudzoziemcem  mocno  już  wstawionym  zajęła  miejsce 

przy bufecie, nocny kompan trącił wywiadowcę łokciem: 

— Znasz ją? 
— Nie. 
— To Baśka Hernisz. Pracuje dla Alibaby. Morowa dziewucha. 
Kępa  zainteresował  się.  Nareszcie  jakiś  ślad.  Nie  darmo  stare  wygi  mówią:  „Szukasz 

przestępcy? Znajdź najpierw jego kobietę!” 

— Baśka Hernisz — mruknął. — Ach tak, słyszałem kiedyś. 
Chciał coś jeszcze dodać, lecz w tej chwili partner dziewczyny zwrócił twarz w kierun-

ku  ich  stolika.  Plutonowy  Kępa,  ku  swemu  ogromnemu  zdziwieniu,  poznał  w  nim  jegomo-
ścia,  który  tragicznej  nocy  uczestniczył  w  odbiorze  zegarków  jako  przedstawiciel  zagrani-

background image

cznego wystawcy. 

„Dziewczyna zna Człowieka ze szramą. Człowiek ze szramą zabił konwojenta wagonu. 

Szwajcar  otwierał  ten  wagon,  a  teraz  przyszedł  tu  z  dziewczyną,  która  zna  Człowieka  ze 
szramą...” Do licha, wszystkie ogniwa pasują jak ulał, kółko się zamyka... Trzeba natychmiast 
przekazać Dawskiemu. A równocześnie nie wolno spuścić z oka tej Hernisz. 

Prostytutkę  wzięto  pod  dyskretną,  acz  baczną  obserwację.  Niewdzięcznej  roli  anioła 

stróża  podjęła  się  młoda  kobieta  sierżant  z  sekcji  walki  z  nierządem.  Równocześnie  Dawski 
osobiście zajął się cudzoziemcem, który tak niespodziewanie znów wpadł w orbitę zaintereso-
wań  Wydziału  Kryminalnego.  Wyciągnięto  z  lamusa  wersję  o  nieudanej  aferze  ubezpiecze-
niowej  i  zeszyto  ją  naprędce  możliwością  współdziałania  Alibaby  Turkiela  i  jego  gangu  z 
zagranicznym oszustem. Nocna wizyta Szwajcara w barze Wiślickiej, gdzie chłopcy Turkiela 
często wpadali na kufel piwa lub kielich czegoś mocniejszego, i to w towarzystwie uczestni-
czki wielu przestępczych kombinacji, zdawała się te przypuszczenia potwierdzać. Cóż jednak 
z  tego,  skoro  dzień  po  zamknięciu  stoisk  targowych  akcjonariusz  „Marvina”  wyjechał  bez 
przeszkód do swego kraju, składając uprzednio meldunek, że nieznana mu osobiście kobieta, 
imieniem  Kinga,  okradła  go  z  pieniędzy  i  złotego  zegarka  marki  „Marvin”.  Rysopis  owej 
Kingi odpowiadał wyglądowi Barbary Hernisz. 

Mówią,  że  od  przybytku  głowa  nie  boli.  Chorąży  Dawski  nie  mógł  tego  powiedzieć  o 

sobie.  Zbyt  szybko  narastały  fakty.  Podczas  nocnego  wypoczynku  nawiedzały  go  sny,  które 
tłumaczył intensywnym wysiłkiem myślowym. Rzadko które przestępstwo tak mu wchodziło 
za skórę i tak go potrafiło rozstroić. 

Teczka  sprawy  pęczniała  od  codziennych  meldunków.  Każdy  krok  prostytutki  był 

śledzony. Z kolei śledztwo zajmowało się każdym, z kim sprytna Baśka utrzymywała bodaj 
przelotną  znajomość.  Ale  kiedy  liczba  osób  wchodzących  w  rachubę  przekroczyła  sto, 
Dawski pojął, że rozmiar akcji przerasta jego możliwości kadrowe. 

—  Towarzyszu  chorąży  —  strofował  go  major  Janis,  kierownik  finansówki  —  ja 

doprawdy  nie  mam  węża  w  kieszeni,  ale  policzcie  sami,  jakie  to  pochłania  sumy.  Przecież 
gospodarzymy społecznym pieniądzem. To zobowiązuje. 

—  Towarzyszu  Dawski  —  narzekał  Grzela,  oficer  zastępujący  Antałka  w  Wydziale 

Kryminalnym  —  ja  tu  mam  całą  masę  roboty,  a  wyście  się  żywcem  zamurowali  w  jednej 
historii i jeszcze mi ludzi blokujecie. 

Nawet komendant wojewódzki coś tam przebąkiwał pod nosem, „że dość już tego”, ale 

na razie nie wydał żadnego rozkazu. Liczył się chyba trochę ze zdaniem Holicza, który całym 
autorytetem swojego nazwiska popierał poczynania młodszego kolegi. 

Dawski  sam  był  już  skłonny  wywiesić  białą  chorągiew,  gdy  Kępa  przyniósł  mu 

elektryzującą wiadomość: 

— Barbara Hernisz wyjeżdża dziś do Warszawy. 
— Jesteście tego pewni? 
— Jak dwa razy dwa jest cztery. Słyszałem jej rozmowę z jednym facetem. Zresztą, ta 

wywiadowczyni  z  obyczajówki  widziała  Baśkę  na  dworcu.  Chyba  tam  jeszcze  jest  i  kupuje 
bilet. 

— Jak ubrana? 
—  Bardzo  elegancko.  Kostium  z  popielatej  wełny,  biała  bluzka,  buty  czarne  na  wyso-

kim obcasie. Na ręku ma bransoletkę w kształcie węża. Popielata torebka z masy plastycznej. 
Jest bez nakrycia głowy. 

Chorąży z uznaniem wysłuchał meldunku. Powiedział: 
— Skontaktujcie się z komisariatem kolejowym. Niech jeden funkcjonariusz w cywilu 

pojedzie  za  nią.  Jeśli  wysiądzie  w  Warszawie,  milicjant  może  wracać.  W  innym  przypadku 
ma składać co godzinę raporty. 

—  Tak  jest.  Wysłać  funkcjonariusza  w  cywilu  za  figurantem  —  powtórzył  sprężyście 

background image

Kępa  i  uśmiechnął  się  od  ucha  do  ucha.  —  Może  teraz  coś  się  ruszy  —  dodał  z  nadzieją  w 
głosie. 

Dawski odprowadził go wzrokiem do drzwi. Potem dłuższą chwilę dobijał się w centrali 

telefonicznej o połączenie z Komendą Główną. Kiedy wreszcie usłyszał przeciągłe, charakte-
rystyczne dla Holicza „halo”, był już całkowicie spokojny. Wyrecytował: 

— Melduje się chorąży Dawski z Wydziału Kryminalnego KWMO Poznań. 
—  To  bardzo  ładnie  z  jego  strony.  —  Rozbawiony  głos  świadczył,  że  kapitan  jest  w 

dobrym humorze. — A co chorąży Dawski ciekawego powie? 

—  Wy  z  żartami,  towarzyszu,  a  ja  z  poważną  sprawą.  Barbara  Hernisz  zdąża  w  tej 

chwili legnickim pociągiem do Warszawy.  

Po  drugiej  stronie  przewodu  zapanowała  cisza.  —  Dawski  z  zadowoleniem  skonstato-

wał wrażenie, jakie ta wiadomość wywarła na zwierzchniku. 

—  Macie  jej  rysopis?  —  zapytał  po  chwili  Holicz.  Z  nagłego  przeskoku  Holicza  do 

rzeczowego tonu Dawski wywnioskował, że kapitan wiele sobie po tej podróży obiecuje. Nie 
zwlekając  opisał  mu  wygląd  dziewczyny  i  jej  ubiór.  Podał  czas  przyjazdu  pociągu  i  zażądał 
instrukcji na przyszłość. 

— Na razie dziękuję — uciął warszawski rozmówca i nie czekając na żadne szczegóły 

odłożył słuchawkę. 

Dawski bezradnie wzruszył ramionami. 
Tymczasem kapitan Holicz przebiegł dwa piętra w górę i bez pukania wpadł do gabine-

tu  inspektora.  W  kilku  słowach  zrelacjonował  mu  sytuację.  Uzgodnili  dalszy  sposób  działa-
nia,  po  czym  Holicz  wyszedł  do  domu.  Wieczorem,  zmieniony  nie  do  poznania,  krokiem 
znudzonego pasażera przechadzał się pod skośnym dachem dworca zachodniego. 

Plan kolejnego aktu w tym sensacyjnym dramacie został dokładnie opracowany. Wszy-

stko  odgrywało  się  jak  w  teatrze,  z  tą  różnicą,  iż  reżyser  nie  znał  dalszej  akcji  sztuki,  jeden 
aktor spóźniał się na scenę, a osoba grająca aktualnie rolę główną w ogóle nic o tym nie wie-
działa. 

Osoba ta, jak nietrudno zgadnąć — Barbara Hernisz, alias Kinga, spokojnie drzemała w 

przedziale pierwszej klasy i ani przez myśl jej nie przeszło, że siedzący obok kolejarz nosi w 
lewej  górnej  kieszeni  granatowego  munduru  nie  legitymację  PKP,  lecz  zielonkawy  dowód 
służbowy funkcjonariusza milicji.  

Jeśli  Holicz  liczył  na  to,  iż  ktoś  —  oprócz  niego  —  będzie  ją  jeszcze  oczekiwał  na 

dworcu,  zawiódł  się  srodze.  Dziewczyna  w  popielatym  kostiumie  bez  zastanowienia  minęła 
wyjście i szybkim krokiem podążyła ku światłom Ochoty. Nie wypadało nic innego uczynić, 
jak tylko pójść za nią. 

Pech  i  szczęście  nie  kierują  się  w  wyborze  żadnymi  przesłankami  dostępnymi  dla 

umysłu  ludzkiego.  Spadają  znienacka,  jak  grom  z  pogodnego  nieba.  Nie  istnieje  dotychczas 
instytut,  który  umiałby  przewidzieć  któreś  z  tych  zjawisk,  a  jedyna  ich  prawidłowość,  to 
rzekomo fakt, że chodzą seriami. 

Tym  razem  pech  objawił  się  w  postaci  wolnej  taksówki,  jedynej  w  całej  okolicy.  Nie 

trzeba  chyba  dodawać,  że  wsiadła  do  niej  Barbara  i  szybko  zniknęła  za  rogiem  najbliższej 
przecznicy. 

Szczęście natomiast wystąpiło jako szczególna rzadkość w Warszawie: numer rejestra-

cyjny samochodu był jasno oświetlony i Holicz zdążył go zanotować. 

Po niespełna godzinie alarm zmobilizował wszystkie piesze i zmotoryzowane patrole w 

stolicy.  Rozkaz  brzmiał:  „Za  wszelką  cenę  odnaleźć  prywatną  taksówkę  nr  T  72-402”.  W 
centrali oficer zakreślał na planie spenetrowane kwadraty. 

Miasto tętniło swoim zwyczajnym wieczornym życiem. W drukarni „Życia Warszawy” 

idą pod kalander ostatnie strony gazety. Speaker rozgłośni Polskiego Radia życzy słuchaczom 
dobrej nocy  — i uświęconym zwyczajem, zamiast kołysanki  częstuje ich hymnem państwo-

background image

wym.  Nikt  nie  wiedział,  że  w  stołecznym  garnizonie  milicji  trwa  pogotowie  bojowe.  Nie 
wiedział  o  tym  także  właściciel  poszukiwanej  taksówki.  Odstawił  wóz  do  garażu  i  poszedł 
spać. 

Kapitan Holicz przechadzał się po pokoju w komendzie i palił papieros za papierosem. 

O  piątej  nad  ranem  zrozumiał  jednak,  że  trwoni  czas  bezowocnie.  „Za  trzy  godziny  ustalę 
nazwisko i adres taksówkarza w biurze rejestracji pojazdów” — pomyślał i ułożywszy się na 
wąskiej sofie w dyżurce natychmiast zasnął. 
 

* * * 

 

Ustalono adres właściciela taksówki. Okazało się że pasażerka wysiadła przed hotelem 

„Polonia”.  Tam  też  znaleźli  ją  wywiadowcy.  Zajmowała  skromny  jednoosobowy  pokój  na 
piątym piętrze. 

Wszystkie te informacje dotarły na biurko Holicza jeszcze przed dziewiątą. Później, co 

trzydzieści minut dźwięczał brzęczyk telefonu i nieznajomy głos meldował do słuchawki: Pije 
kawę w „Alhambrze”; kupiła w przedsprzedaży dwa bilety do kina „Palladium” na film „Pan 
inspektor przyszedł”. Jeden bilet włożyła do zaadresowanej koperty i wrzuciła ją do skrzynki 
pocztowej. Adresata nie zauważono. 

Albo: 
— Kręci się po sklepach Galluxu w poszukiwaniu perlonowej bielizny. 
Do  wieczora  raporty  inwigilujących  stanowiły  obfity  materiał.  Mógł  on  z  łatwością 

posłużyć do opracowania konspektu powieści „.Jeden dzień w stolicy”. Wysnuć jakieś wątki 
dla sprawy — znacznie trudniej. 

Wbrew  oczekiwaniu  Dawskiego  i  Holicza,  Barbara  nie  zetknęła  się  z  Alibabą  ani  z 

żadną inną wchodzącą  w grę osobą.  Zachowywała się normalnie; tak normalnie, że było to 
prawie podejrzane. 

Kapitan  zapalił  papierosa.  Mocny  dym  zdawał  sic  wypełniać  wszystkie  tkanki  organi-

zmu.  Nikotyna  piekła  w  gardle.  Z  trudem  przełknął  gorzką  ślinę.  Chwilę  biegł  wzrokiem  za 
kłębkiem dymu, który zawisł w powietrzu i zamieniał się w cienkie, coraz cieńsze pasemka. 

Do  pokoju  niepostrzeżenie  wpełzł  mrok.  Po  dobie  pełnej  nerwowych  przeżyć  Holicz 

znów poczuł zmęczenie. Przymknął na moment oczy, ale zaraz szeroko je otworzył. Gdy ty-
lko spuszczone powieki odgradzały po od świata zewnętrznego, z najciemniejszych zakamar-
ków mieszkania wyłaniały się „Mądre oczy alchemika” i drwiły zeń szyderczo. Trzeba było 
dużego wysiłku woli i dwóch filiżanek brazylijskiej kawy, by otrząsnąć się i zmusić do pracy 
umysł. 

W ciężkich bólach rodził się plan dalszej akcji. Myśl kapitana raz po raz wymykała się 

spod kontroli i odbywała dalekie wędrówki do Poznania, do Kunowic, czy po prostu do spraw 
tak  błahych  w  tej  chwili,  jak  twórczość  Johna  Priestleya.  Działało  tu  zresztą  silne  prawo 
asocjacji.  Rzecz  najbardziej  intrygującą  i  właściwie  jedyny  punkt  zaczepienia  stanowiło 
wysłanie biletu na „Pana inspektora”. Był to sygnał czy zwykła towarzyska przysługa? Czyje 
nazwisko widnieje na kopercie wrzuconej do skrzynki pocztowej? Czy Barbara rzeczywiście 
ma coś wspólnego z tragiczną śmiercią Wenzla i z aferą złotego skarbu? 

Tak. Tylko odpowiedź na to pytanie może posunąć sprawę o krok naprzód. 
Wielu ludzi kocha wygodę myślenia i splot rozmaitych wydarzeń najchętniej tłumaczy 

mianem  przypadku.  Przypadek  nie  wymaga  analizy  i  pozwala  beztrosko  lekceważyć  własne 
błędy.  Na  stworzeniu  pozorów  przypadku  oparł  kapitan  Holicz  swoje  zamiary  na  dzień 
następny. 

Kilka minut przed piątą Barbara zmierzała do kina. Kolejka po bilety wydłużyła się aż 

na  róg  Złotej  i  Marszałkowskiej.  Porządku  pilnował  wzmocniony  patrol  milicji.  I  właśnie 
teraz  wszystko  odbyło  się  jak  w  pokazowym  filmie.  Osiemnastoletni  dryblas  w  przykrótkiej 

background image

marynareczce  i  krótko  obciętych  włosach  podbiegi  do  dziewczyny  i  jednym  mocnym  szarp-
nięciem wydarł jej spod pachy torebkę i puścił się pędem w dół ulicy. Nim zdążyła krzyknąć, 
dwóch milicjantów z pałkami ruszyło za nim. Po chwili złodziej i pogoń zniknęli za odrapa-
nym narożnikiem banku. 

—  Niech  pani  się  uspokoi  —  pocieszał  ją  trzeci  funkcjonariusz  milicji,  który  wyrósł 

nagle w pobliżu i ujął ją delikatnie za ramię. — Tego gagatka złapiemy. Odzyska pani swoją 
własność.  W  śródmieściu  nie  będzie  mógł  umknąć.  A  teraz  przejdziemy  do  komisariatu, 
muszę spisać protokół. 

Sierżant i Barbara Hernisz skierowali się do pobliskiej czynszówki, gdzie na pierwszym 

piętrze znajdował się typowy wielkomiejski komisariat MO. 

Tymczasem  pościg  za  rabusiem  skończył  się  triumfem  umundurowanych  stróżów 

porządku publicznego.  Na jednym z licznych podwórek złodziej został ujęty i wraz z łupem 
odstawiony  do  karetki  więziennej.  Ale  gdy  tylko  samochód  ruszył  z  miejsca,  siedzący 
wewnątrz mężczyzna przyjaźnie uśmiechał się do łobuza: 

— Świetnie to rozegrałeś. 
— Bałem się tylko, żeby mnie zbyt szybko nie złapali. Na dłuższe dystanse jestem do 

niczego. Ledwo dyszę. Bierzcie torebkę. 

Mężczyzna  wyciągnął  rękę,  odebrał  od  dryblasa  jego  „złodziejski  łup”  i  szybko  prze-

trząsnął zawartość plastikowej torebki. Bilet do kina był wetknięty między dwa banknoty. 

Karetka zatrzymała się. 
Jeden z konwojentów mruknął: 
— Za trzy piąta. 
— Już wysiadam. — Mężczyzna zapiął marynarkę. — A wy grajcie komedię do końca. 

Ze  wszystkimi  szczegółami.  Wrócę  po  siódmej,  oddam  bilet  i  dopiero  wtedy  skończycie 
pisanie zeznań. Zrozumiano? I 

— Tak jest, panie kapitanie. 
Bezprawny  posiadacz  biletu  otworzył  drzwiczki  i  wyskoczył  na  ulicę.  Po  przeciwnej 

stronie jezdni, zakotwiczony między ciężarówką a wozem konnym, czekał popielaty Chevro-
let.  Mężczyzna  z  karetki  zajął  w  nim  miejsce.  Silnik  cicho  szumiał  pod  maską.  Kierowca 
gwałtownie puścił sprzęgło i wóz szarpnął, wciskając pasażera w oparcie. 

Był jeszcze czas, by w małym prostokącie lusterka zbadać wygląd twarzy. Niewidoczne 

plastry pod brodą wygładziły zmarszczki i odjęły Holiczowi kilka lat trudnego życia. Zręczne 
pociągnięcie  kredką  zmieniło  kształt  brwi  i  nadało  całemu  obliczu  inny  wyraz.  Kapitan 
uśmiechnął się z zadowoleniem. 

W  sali  kinowej  pogasły  już  światła.  Bileterka  z  lampką  wskazała  mu  jego  krzesło. 

Usiadł.  Na  ekranie  przewijały  się  sekwencje  dodatku  sportowego.  Mocna  smuga  oświetlo-
nych  pyłków  pędziła  nad  głowami  widzów,  niosąc  z  kabiny  operatora  sylwetki  sędziów  i 
zawodników, pejzaże, wnętrza, ruch, cienie i biel. 

Kapitan  Holicz  ostrożnie  zerknął  w  prawo.  Jego  sąsiad  spokojnie  chrupał  czekoladki. 

Na  kolanach  miał  zwinięty  prochowiec  i  teczkę.  Od  czasu  do  czasu  szeptał  jakieś  uwagi 
kobiecie siedzącej o krzesło dalej. 

Nie. Ten człowiek nie wchodził chyba w rachubę. 
Po  lewej  ręce  kapitan  miał  już  ciekawsze  sąsiedztwo.  Przede  wszystkim,  mimo  upału, 

mężczyzna nosił szalik. I to wysoko, akurat w tym miejscu, gdzie rzekomy zabójca Wenzla, a 
także słynny Alibaba Turkiel mieli bliznę. 

Holicz czuł, jak fala ciepła przepływa mu po całym ciele. Powoli włożył rękę do kiesze-

ni. Rozluźnił zaczep automatycznych kajdanków; wystarczy teraz jeden szybki zwrot ramie-
niem  —  i  widz  z  krzesła  numer  156  będzie  unieszkodliwiony.  Stalowe  obrączki  chwycą  za 
przegub. 

Sekundy  wlokły  się.  Kapitan  wyczuwał  baczny  wzrok  sąsiada.  Ale  inspektor  Burke 

background image

ostrzegał:  „Uważaj,  w  razie  pomyłki  może  być  skandal.  To  nie  rok  czterdziesty  dziewiąty”. 
To  ostrzeżenie  nie  pozwalało  mu  na  lekkomyślny  krok,  ale  Holicz  obawiał  się  również 
strzelaniny w ciemnym i przepełnionym kinie. Tak źle — i tak niedobrze! 

Dodatek  sportowy  i  kronika  dobiegały  końca.  Ale  do  zakończenia  całego  seansu  miał 

jeszcze półtorej godziny. Dosyć czasu, by na zimno skalkulować wszystkie z a  i  p r z e c i w. 
Zagadka musi być wyjaśniona, a właściwy moment zdawał się tylko czekać na decyzję. 
 
 
 

III 

 

Na  wprost  kina  „Palladium”  mieści  się  ciemna  cukierenka.  Pachnie  w  niej  lurowatą 

mokką i słodkimi ingrediencjami piernikowych ciast. Klientów bywa tu niewielu. Dwie zatę-
chłe  salki  bardziej  przypominają  poczekalnię  dworcową  niż  lokal,  nawet  —  jak  to  lojalnie 
przyznaje szyld — trzeciej kategorii. 

Przed  piątą  do  kawiarenki  wszedł  gość.  Usiadł  przy  oknie;  przez  zakurzoną  siatkę 

firanki widać było kolejkę do kasy. 

— Dla pana? — odezwała się bufetowa. 
— Kawę. 
Gość przytknął filiżankę do ust i skrzywił się. 
— Telefon czynny? — spytał, wskazując automat na ścianie. 
— Czynny. 
Poszperał w kieszeniach. Znalazł niklową monetę i położył ją przed sobą, na szklanym 

blacie stolika. Kątem oka zerknął na ulicę, gdzie rozgrywał się epilog złodziejskiego zamachu 
na torebkę Barbary. 

Po twarzy nieznajomego przemknął ironiczny uśmieszek. Dopił kawę.  
— Jeden likier — bąknął pod nosem. 
Bufetowa  spojrzała  przyjaźniej.  Kieliszek  miętówki  natychmiast  znalazł  się  przed 

klientem, który jednym haustem połknął jego zawartość. Obtarł sobie usta serwetką i zmiął ją 
w  kulkę.  Bez  pośpiechu  sięgnął  do  kamizelki.  Na  krótkiej  dewizce  umieszczony  był  płaski 
zegarek.  Upewniwszy  się,  że  czas  jest  odpowiedni,  wstał  i  nakręcił  tarczę  automatu.  Usta 
przysunął do szyjki mikrotelefonu i zasłonił ją dłonią, tak, by nikt nie mógł słyszeć rozmowy.  

— Halo, czy to kino „Palladium”?  
— Tak. Słucham. 
— Proszę pana — rozmówca zniżył głos niemal do szeptu — tu mówi kapitan Holicz z 

Wydziału  Kryminalnego  Komendy  Głównej  MO.  W  piętnastym  rzędzie,  krzesło  157,  siedzi 
jeden z oficerów milicji. Rozumie pan. 

— Tak, tak. Słucham uważnie.  
— Proszę go natychmiast przywołać do telefonu. To niezwykle pilna sprawa. 
— Już biegnę. 
Po drugiej stronie przewodu rozległ się chrobot odkładanej słuchawki. W kilka sekund 

później trzasnęły gdzieś drzwi: kierownik kina wyszedł ze swego kantorka. 

Mężczyzna  przy  telefonie  cierpliwie  czekał.  Mijały  sekundy  długie  jak  wieczność. 

Wreszcie dobiegł go zdyszany głos wezwanej osoby: 

— Holicz. Kto mówi? 
Płaski  zegarek  w  kamizelce  wskazywał  piątą  piętnaście.  Z  bramy  kinoteatru  wybiegł 

człowiek  w  białym  szaliku.  Rozglądnął  się  nerwowo  i  nagle  uspokojony  skierował  się  ku 
Marszałkowskiej. 

Głos pytał coraz natarczywiej: 
— Halo! Do diabła, kto mówi? 

background image

Kawiarniany klient odwiesił słuchawkę.  
— Ile płacę? 
— Osiemnaście dwadzieścia. 
— Proszę. 
Dwudziestozłotowy banknot spoczął na ladzie. Gość nie czekał na resztę. Wyszedł. Za 

rogiem znikała sylwetka pana w jedwabnym szaliku. Gość przyspieszy! kroku. Po chwili szli 
jeden  za  drugim  przez  ruchliwe  ulice  śródmieścia.  Śledzony  miał  wzrok  ściganego  zwierzę-
cia. Śledzący wiedział, że zdobycz nie wymknie się z sideł. 

Alibaba Turkiel był jednym z tych przestępców, którzy posiadają szósty zmysł, ostrze-

gający ich przed nadciągającą burzą. Trudno analizować istotę tego zjawiska, skoro nie da się 
ono  w  żaden  racjonalny  sposób  pojąć  i  wytłumaczyć.  Dość,  że  idąc  na  spotkanie  z  Barbarą, 
musiał przełamać niczym nieuzasadnione wahania. Potem, gdy zamiast dziewczyny ujrzał w 
swoim  sąsiedztwie  detektywa  —  a  Turkiel  wyczuwał  tajniaków  przez  skórę  —  ogarnęła  go 
gwałtowna chęć ucieczki. I nagle, niczym cud nad Marną, otwarła się przed nim droga odwro-
tu:  kierownik  kina  hałaśliwym  szeptem  odwołał  detektywa  do  telefonu;  Alibaba  został  bez 
opieki i natychmiast z tej okazji skorzystał. 

Teraz wracał do domu, lecz ścigała go obawa niebezpieczeństwa. Największy niepokój 

budziły w nim zawsze rzeczy, których nie mógł zrozumieć. Jaki fortel pozwolił milicji odkryć 
sposób porozumiewania się członków gangu? Gdzie znikła Baśka? Dlaczego pozwolono mu 
uciec? 

Oglądnął  się  podejrzliwie.  Przechodnie  mijali  go  obojętnie.  Na  przystanku  kierowca 

trolejbusu  reperował  pantograf.  Koło  budki  z  gazetami  stała  grupa  rozbawionych  młodzień-
ców. Ćmili papierosy. Niby spokój. 

„Do licha! A jednak coś tu jest nie w porządku!” 
Instynkt  Alibaby  i  tym  razem  okazał  się  nieomylny.  Po  powrocie  do  domu  usłyszał 

brzęk dzwonka. 

Basia? — przemknęło mu przez myśl. Poszedł otworzyć. Czynił to machinalnie, może 

dlatego,  że  sam  się  zasugerował  własnym  przypuszczeniem.  —  Wprawdzie  raz  na  zawsze 
zabronił jej przychodzenia tutaj, lecz teraz skłonny był zapomnieć o prawach konspiracji. Nic 
mu tak nie koi wyczerpanych nerwów, jak kobieta. 

Przekręcił klucz w zamku. Z klatki schodowej wśliznął się człowiek z palcem na ustach. 

Turkiel cofnął się zdezorientowany — i właśnie ten moment zadecydował o jego śmierci. W 
ręku  nieznajomego  mignął  pistolet.  Iglica  uderzyła  w  spłonkę.  Tłumik  zgasił  huk  wystrzału. 
Mięśnie zwiotczały, ciało runęło na dywan. 

Morderca bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Starannie wytarł klamkę. Chwilę uważ-

nie  nasłuchiwał.  Nic  nie  zakłócało  przedwieczornej  ciszy.  W  mieszkaniu  został  Alibaba. 
Leżał twarzą do ziemi, nie oddychał. Człowiek, który strzelił, spokojnie opuścił klatkę scho-
dową i wmieszał się w tłum przechodniów. 
 

* * * 

 

Kapitan  Holicz  wpadł  do  gabinetu  Burkego  niemal  w  ataku  furii.  Dał  się  wystrychnąć 

na dudka! Postąpił jak patentowany osioł! Nigdy sobie tego nie daruje! 

Inspektor przerwał mu rzeczowo: 
— Nie ma ludzi nieomylnych. Opowiedzcie wszystko po kolei. 
I  Holicz  przystąpił  do  relacjonowania  wydarzeń  ostatniej  godziny.  Burke  wysłuchał 

raportu, wstał zza biurka i klepnął go protekcjonalnie po ramieniu. 

—  Co  ma  wisieć,  nie  utonie.  Puścimy  teraz  Hernisz,  ona  nas  zaprowadzi  do  tego 

gagatka. Przecież muszą się w końcu spotkać. 

— Niby tak. 

background image

— Jeśli otrzymam wasze zezwolenie, weźmiemy się do tego razem. W jedności siła, jak 

mówią słonie tratując mrówkę. 

— Zgoda. — Holicz rozchmurzył się. — Tonący brzytwy się chwyta. Pójdę do komisa-

riatu  i  oddam  jej  torebkę  z  biletem.  Jest  nie  przedarły.  Wy  czekajcie  na  ulicy.  Będziemy  ją 
śledzić systemem łańcuszkowym: kawałek wy, kawałek ja. 

Burke zadzwonił na sekretarkę. Weszła z teczką korespondencji. 
— Nie teraz. Nie mam czasu. Wychodzę z kapitanem Holiczem, dziś już nie wracam. 
— A poczta? Dopiero inspektor przyszedł i już wychodzi. Są pilne listy, parę radiogra-

mów i biuletyn. 

— Poślijcie mi to do domu — westchnął. 
—  Salomonowy  wyrok  —  zaśmiał  się  Holicz.  Głupią  porażkę  w  kinie  odrobi  wykry-

ciem sprawcy, który wywabił go z seansu. Musiał to być tęgi nieprzyjaciel, skoro tak szybko 
odkrył karty milicji w tej partii z poznańską prostytutką. 

Jak wyżły w pogoni za zającem — szli chwilę później tropem Barbary. Przewidywania 

ich spełniły się to do joty. Po odzyskaniu torebki dziewczyna sprawdziła jej zawartość. Bilet 
wrócił na swoje miejsce między dwa czerwone banknoty. Holicz nie bez uznania spostrzegł, 
że dziewczyna skrupulatnie zbadała kupon kontrolny. Nietknięty papierek rozwiał jej podej-
rzenia. Złożyła swój podpis w miejscu wskazanym przez protokołującego oficera i pożegna-
wszy się z uprzejmym dyżurnym, ruszyła prosto do mieszkania Alibaby. 

Wiedziała, że szef nie lubi takich odwiedzin. Ale wiedziała także, jak go w razie potrze-

by rozbroić. Był stanowczy, lecz prawie zawsze ulegał niepohamowanej namiętności. 

Mimo tej pewności przed drzwiami jego mieszkania zawahała się. Nacisnęła dzwonek; 

odpowiedział jej niezdecydowanym brzęknięciem. 

Na dole zaskrzypiała brama. Czyjeś kroki pięły się w górę. 
Zadzwoniła po raz wtóry. Mocniej. 
Kroki były coraz bliżej. 
Wewnątrz mieszkania panowało milczenie. Czuła bicie własnego tętna. 
— Pani do kogo? 
Tubalny głos należał do człowieka, którego nigdy dotychczas nie widziała. 
Drugi mężczyzna stał kilka schodów niżej, wspierał się łokciem o parapet okna. 
Inspektor powtórzył pytanie. Milczała. W jej źrenicach przyczaił się niepokój. 
— Chyba do Turkiela — podsunął Holicz i zbliżył, się do niej. 
Skinęła głową. 
— Tak. A panowie? 
— My też. 
— Proszę dzwonić. 
Znów przycisnęła guzik we framudze. Nikt nie spieszył otworzyć. 
— Może nie ma go w domu? 
— Musi być — odparła. — O tej porze nigdy nie wychodzi. 
Zmieszała się. Popatrzyła na Holicza i Burkego; na twarzy jej odmalował się przestrach. 

Czego oni chcą? 

— A jednak nikogo tam nie ma — powiedział kapitan. 
— Wobec tego... — wzruszyła bezradnie ramionami. 
— Wobec tego otworzymy sobie sami — oświadczył niespodziewanie Burke i wyciąg-

nął  z  kieszeni  pęk  precyzyjnych  wytrychów.  Schylił  się  nad  zamkiem  i  chwilę  grzebał 
miedzianą blaszką między zębami patentowego „zuhaltu”. Odcisnął wzór i dobrał wytrych o 
podobnym układzie garbów. 

— Proszę, kobiety mają pierwszeństwo. 
Wietrzyła  jakiś  podstęp.  Holicz  zarepetował  swego  Waltera.  Chciała  zejść  na  dół,  ale 

kapitan ścisnął ją za ramię. 

background image

—  Tylko  bez  kawałów.  Idzie  pani  naprzód.  Jesteśmy  z  milicji  i  nie  znamy  się  na 

żartach. 

Nie  miała  odwagi  zaprotestować.  Uchyliła  drzwi,  weszła  do  przedpokoju  i  dotknęła 

stopą  czegoś  miękkiego.  Panował  już  mrok.  Musiała  się  schylić,  by  usunąć  niespodziewaną 
przeszkodę. Namacała bezwładne ciało i nagle wstrząsnął nią histeryczny krzyk: 

— Jezus Maria, tam leży trup! 
Holicz i Burke niemal równocześnie skoczyli do przodu. Kapitan wpadł do mieszkania 

pierwszy.  Przekręcił  kontakt.  Zawieszona  w  brudnej  umbrze  żarówka  ledwie  rozjaśniła 
wnętrze. 

Barbara ujęła rękę zabitego. 
— Nie ruszać! — huknął kapitan. 
Cofnęła się pod ścianę. Burke zamknął drzwi na korytarz, przekroczył ciało i wszedł z 

hallu do garsoniery Turkiela. Zapalił tam trójramienny żyrandol. Teraz w przedpokoju zrobiło 
się jaśniej. Zwłoki leżały na kokosowym chodniku. Krew wsiąkła w czerwień dywanu. Mogło 
się wydawać, że tło stanowi naturalną dekorację do „sceny z dreszczykiem”. 

Inspektor  obejrzał  trupa.  Przede  wszystkim  odsłonił  mu  szyję.  Od  ucha  w  dół  biegła 

szrama. 

— Nie ulega wątpliwości, to on — stwierdził. 
— Niestety, umarli milczą. 
— W każdym razie sprawiedliwości stało się zadość — oznajmił patetycznie Burke. — 

Zabójca Adama Wenzla sam został zabity. 

— Sprawiedliwość nie wymierzona przez prawo rzadko bywa sprawiedliwa — zauwa-

żył kapitan. — Dlatego przede wszystkim widzę tu nową zbrodnię. Naszym obowiązkiem jest 
znaleźć sprawcę. 

—  Oczywiście.  —  Burke  skwapliwie  przytaknął  detektywowi.  —  Chciałem  tylko 

powiedzieć, że spadnie nam z głowy sprawa poznańskich zegarków. 

Kapitan  Holicz  milczał.  W  jego  pojęciu  zagadka  „Oczu  Alchemika”  zaczynała  się 

dopiero  rozwijać.  Drugi  trup  w  sprawie,  i  to  akurat  pięć  przed  dwunastą.  Czy  będą  jeszcze 
jakieś ofiary? Kto następny? Areszt prewencyjny dla Barbary mógłby ją uchronić od niebez-
piecznej przygody. 

Tok myśli inspektora biegł widocznie innym torem. Powiedział: 
— Pani nie będziemy chyba zatrzymywać. 
—  Raczej  tak  —  zaoponował  Holicz.  —  Pragnąłbym  ją  jeszcze  dziś  przesłuchać. 

Oczywiście, jeśli nie macie innych zamierzeń. 

—  Ależ,  skądże  znowu.  Zostawiam  wam  wolną  rękę.  Na  mnie  czeka  w  domu  stos 

korespondencji.  Pójdę  już.  Przy  okazji  skieruję  tutaj  technika  i  dwóch  ludzi  z  kompanii 
konwojowej. Odprowadzą panią na nocleg. 

Podał  Holiczowi  rękę  i  wyszedł.  Po  kwadransie  milicjanci  zabrali  Barbarę.  Tylko  na 

technika śledczego i lekarza musiał czekać godzinę. Nie miał im tego za złe. Był zadowolony, 
że nikt mu nie przeszkadza w swobodnym myszkowaniu. 

Oględziny  miejsca  przestępstwa  pozwoliły  mu  odtworzyć  przebieg  wypadków.  Łuska 

zdawała się wskazywać, że i tym razem strzał padł z pistoletu TT

I tym razem? — Holicz zdumiał się. Zupełnie podświadomie łączył zabójcę Turkiela z 

tamtą  sprawą.  Czy  to  miało  sens?  Blizna  na  szyi  zdawała  się  potwierdzać  dotychczasową 
hipotezę:  Alibaba  zamordował  dozorcę  transportu.  Ale  co,  u  licha,  miał  z  tym  wszystkim 
wspólnego obecny zabójca zabójcy? 

Holicz  klęknął  i  przystąpił  do  systematycznego  przeszukiwania  kieszeni  ofiary.  W 

jednej z nich znalazł kopertę pełną biletów kinowych. Nie ulegało wątpliwości, że są to ślady 
ostatnich spotkań z członkami bandy. 

Koperta  i  łuska  powędrowały  do  marynarki  kapitana.  W  ślad  za  tym  jako  następne 

background image

trofea  znalazły  się  w  posiadaniu  detektywa  strzępki  przestrzelonego  materiału.  Strzał  padł  z 
bliska, niektóre włókna osmolone były prochem. 

Już  znacznie  później,  po  przybyciu  technika  i  lekarza  sądowego,  kapitan  spenetrował 

pokój  Turkiela.  Stał  w  nim  szeroki  tapczan,  szafa  biblioteczna  wykorzystywana  jako  bieli-
źniarka, stół, kilka krzeseł i fotel pod przenośną lampką. W oparciu fotela bez trudu wykrył 
obszerną  skrytkę.  Mieściła  ona  księgę  rachunkową.  Figurowały  w  niej  ogromne  sumy, 
zaszyfrowane  wśród  skrótów  i  pseudonimów.  Ciekawy  przyczynek  do  historii  stołecznego 
podziemia. Lecz nie tego szukał kapitan Holicz. 

Po meblach przyszła kolej na podłogę. Każda klepka dębowego parkietu została dokła-

dnie opukana. — Niestety, bezskutecznie. 

Za oknami noc przejęła  władzę nad miastem. Doktor już wrócił do swoich domowych 

pieleszy.  Technik  stal  w  drzwiach  i  cierpliwie  przypatrywał  się  żmudnej  pracy  starszego 
kolegi. 

A  Holicz  nie  ustawał  w  prowadzeniu  drobiazgowej  rewizji.  Wyznaczył  sobie  cel  i 

przysiągł, że nie opuści tego mieszkania, póki go nie osiągnie. 

W  dossier  Alibaby  Turkiela  wszystkie  wzmianki  dotyczyły  nielegalnego  posiadania 

broni — i tę broń Holicz postanowił odnaleźć. Jego upór został uwieńczony powodzeniem. Po 
kilku  godzinach  monotonnych  poszukiwań  trafił  na  główną  skrytkę.  Mieściła  się  ona  w 
pustym  bojlerze,  zawieszonym  nad  wanną  w  łazience.  Owinięty  w  płótno  spoczywał  tam 
potężny amerykański Webley e Scott, kaliber 11,5, rzadko spotykany na kontynencie europej-
skim. 

Jeżeli to była jedyna broń Alibaby — wówczas jego pośmiertne alibi nie ulegało wątpli-

wości. Adam Wenzel zginął od pocisku kaliber 7,62. 

Holicz otarł rękawem czoło. Nowa komplikacja. 
— No — westchnął bardziej do siebie niż do technika — idziemy spać. Jutro czeka nas 

jeszcze sporo pracy. 

—  Chyba  dzisiaj  —  skorygował  podoficer  i  wskazał  kapitanowi  zegarek.  Dochodziła 

trzecia nad ranem. 
 

* * * 

 

Pod szkłem soczewek, powiększone kilkaset razy, stały dwie łuski z TT. Pierwsza nosiła 

numer  archiwalny  poznańskiej  milicji;  została  znaleziona  na  miejscu  tragicznej  śmierci 
Adama Wenzla. Drugą przyniósł Holicz z mieszkania Alibaby Turkiela. 

— Zobacz sam — mruknął kapitan i wymownym gestem przywołał laboranta z działu 

identyfikacji broni palnej. 

Starszy mężczyzna nałożył okulary. 
— Absolutnie żadnego podobieństwa — stwierdził. 
— I ja nie widzę cech zbieżnych. Ale ten fakt nie pasuje mi do teorii. 
— Tym gorzej dla faktów — zażartował ekspert. 
—  Obawiam  się,  że  masz  rację  —  przyznał  całkiem  serio  detektyw.  Zabrał  łuski  i 

wyszedł. Idąc długim korytarzem ponurej budowli mamrotał coś pod nosem.  

Nieudana  próba  z  łuskami  nie  zniechęciła  Holicza.  Usiadł  przy  biurku,  łyknął  trochę 

wystygłej już kawy i z nową energią rzucił się na kopertę z biletami. Porozkładał je najpierw 
według  nazwy  kin,  potem  według  dat  i  seansów.  Tak  go  pochłonęła  ta  czynność,  że  nie  do-
strzegł nawet wejścia inspektora. Burke zbliżył się na palcach i milcząco obserwował kapita-
na, który z lupą w ręce odczytywał zamazane datowniki. Wreszcie przerwał mu: 

— Co to za łup? 
Holicz podniósł wzrok. 
— Mam tu rewelację. 

background image

— W tych śmieciach? 
— Zgadliście. Czy pamiętacie, kiedy nastąpił mord w wagonie z zegarkami? 
— Jeśli się nie mylę, było to w środę, dwudziestego trzeciego. 
— Tak; a ściślej mówiąc, w nocy z środy na czwartek. A w tych godzinach...  Zresztą, 

proszę, spójrzcie sami. — Holicz ujął pincetą jeden bilet i wskazał go szefowi. — Napisane tu 
jak  byk:  „Praga,  seans  trzeci”.  Wystarczy  teraz  spojrzeć  do  jakiejkolwiek  warszawskiej 
gazety,  by  stwierdzić,  że  trzeci  seans  w  tym  kinie  trwa  od  siódmej  do  dziewiątej.  Jeśli  więc 
Turkiel  był  na  seansie,  nie  mógł  równocześnie  jechać  pociągiem  towarowym  z  Kunowic  do 
Poznania. 

Burke  zamyślił  się.  Atuty  miały  swoją  wagę  i  musiały  trafiać  do  przekonania.  Powie-

dział jednak: 

— Ale jaką mamy  gwarancję, że naprawdę był  w kinie? Mógł kogoś podstawić, mógł 

wreszcie sam oderwać kupon kontrolny lub w ogóle z biletu nie korzystać. 

Oczywiście, trzeba i taką okoliczność wziąć pod uwagę. Lecz w jakim celu? Turkiel był 

przestępcą  wyrafinowanym.  Najlepszy  dowód,  iż  nigdy  niczego  nie  zdołaliśmy  mu  udowo-
dnić. Ludzie jego pokroju nie robią rzeczy zbędnych. Spróbuję wywołać na tym bilecie odci-
ski palców. Niewielka szansa, ale... Cóż, spróbować można. Jeśli znajdziemy na tym świstku 
fragment jego linii papilarnych, zyskamy jedną poszlakę więcej. 

— Ziarnko do ziarnka... 
— Tak właśnie myślę, inspektorze. 
Burke  uśmiechnął  się  przyjaźnie.  Życzył  Holiczowi  powodzenia  w  realizacji  jego 

zamierzeń i wrócił do swej obitej materacami wartowni, na trzecim piętrze. 

Kapitan został sam. Oto „dowody rzeczowe” — pomyślał. Kilka starych biletów, dwie 

łuski, mgławicowy rysopis, pudełko od zapałek... 

Pudełko od zapałek. Chwilę obracał je w ręku. Takich pudełek wyprodukowano milio-

ny. 

Rysopis.  Mój  Boże,  tylu  ludzi  ma  podobne  rysy.  I  tylu  innych  nie  potrafi  określić 

wyglądu bliźniego. 

Łuski.  Tak,  to  było  już  coś  konkretnego.  Ale  w  konfrontacji  z  faktami  i  z  mnóstwem 

poszlak łuski krzyżowały dotychczasowe koncepcje. 

Prześlizgiwał się wzrokiem po przedmiotach rozłożonych symetrycznie między kałama-

rzem  a  przyciskiem  do  listów.  Jeszcze  raz  delikatnie  dotknął  mosiężne  koszulki  gilz  i  znów 
ujął  pudełko.  Rysunek  nakreślony  na  nim  uparcie  mu  coś  przypominał.  Nagle  zerwał  się  z 
krzesła. Odkrycie było oszałamiające: te krzyżyki i trójkąty — nie, nie mógł się mylić — jota 
w  jotę  odpowiadały  wzorzystej  tkaninie,  zawieszonej  nad  tapczanem  w  jego  własnym  mie-
szkaniu! 

Była to ręcznie wykonana narzuta. Kupił ją przed dwoma laty w sklepie z antykami na 

Nowym Świecie; sprzedawca zapewniał, że to cenny okaz białostockiej sztuki ludowej. 

Trzeba kuć żelazo póki gorące. Holicz zebrał wszystkie drobiazgi do pudła i zamknął je 

w  kasie.  W  błyskawicznym  tempie  przejrzał  bieżącą  korespondencję,  opatrzył  ją  uwagami 
pełnymi  wykrzykników  i  znaków  zapytania;  po  czym  klnąc  biurokrację  i  wszelkie  zbędne 
papierki udał się do swego antykwariusza.  Lecz, niestety, ani sprzedawca, ani kierownik nie 
umieli powiedzieć, skąd się owa makatka u nich wzięła. 

— To tak dawno temu, sam pan chyba rozumie — usprawiedliwiał się sklepowy. 
Holiczowi nie pozostawało nic innego, jak podziękować za dobre chęci i wyjść. Niepo-

wodzenie  oblało  go  kubłem  zimnej  wody  i  dopiero  teraz,  na  ulicy,  zaczął  trzeźwo  oceniać 
fakty. 

Skwar  był  nieznośny.  Kapitan  znalazł  schronienie  pod  parasolem  ulicznej  kawiarenki. 

Zamówił lody. Panienka w nylonowym fartuszku podała mu czarkę waniliowej mazi. Łykał ją 
automatycznie;  myśl  jego  błądziła  wokół  dziwnego  zbiegu  okoliczności.  —  Dlaczego  nigdy 

background image

dotychczas nie zauważyłem tego podobieństwa? — zastanawiał się i skupiwszy cały wysiłek 
na rozważaniu wszelkich za i przeciw, sam sobie dał odpowiedź: — Po prostu dlatego, że na 
pudełku musiał być przedtem jakiś inny rysunek! 

Czy można w takich sprawach ufać pamięci? 
Kapitan  Holicz  był  zwolennikiem  metody  pedantów:  —  „Sicher  ist  sicher,  powiedział 

Manlicher i zrobił bezpiecznik!” 
 

* * * 

 

Późnym  wieczorem  Barbara  opuściła  budynek  milicyjnego  aresztu  i  skierowała  się  w 

stronę śródmieścia. 

Wypuszczono ją tak niespodziewanie, jak nagle i niespodziewanie została zatrzymana. 

Jeszcze  przed  niespełna  godziną  przesłuchiwał  ją  detektyw  prowadzący  śledztwo  w  sprawie 
zgonu  Turkiela.  Uparcie  wypytywał  o  jakieś  makatki  i  narzuty,  a  gdy  ze  szczerym  zdumie-
niem wyjaśniła, że zupełnie nie ma o tym pojęcia, przerwał rozmowę zaskakującą propozycją: 

— Jest już bardzo późno; woli pani teraz wyjść od nas, czy też dopiero jutro rano? 
Oczywiście wolała natychmiast. Ku jej radosnemu zdumieniu detektyw wypełnił blan-

kiet przepustki, odprowadził ją do bramy i pożegnał konwencjonalnym „dobrej nocy”. 

Noc była rzeczywiście dobra. Przygodnie poznany mężczyzna okazał się hojnym adora-

torem.  Miał  własne  mieszkanie  na  Saskiej  Kępie.  Jakiś  inżynier  elektryk.  Pamiętała  z  lekcji 
fizyki:  „przez  wzajemne  pocieranie  stosownie  dobranych  ciał,  jedno  z  nich  ładuje  się  doda-
tnio, a drugie ujemnie”. Wkładając do torebki banknoty rzuciła mu tę sentencję. Miał poczu-
cie humoru; śmiał się długo i serdecznie. 

Znacznie  „mniej  do  śmiechu”  było  taksówkarzowi,  który  za  kierownicą  popielatego 

samochodu czuwał przed domem wesołego inżyniera. Godziny mijały powoli i nic nie rozpra-
szało nudy odległej dzielnicy. 

— Tylko mi nie zaśnij — napominał go Holicz. — Miej oczy otwarte. 
—  Spokojna  czaszka  —  zapewniał  chełpliwie.  Ale  teraz,  wparty  w  miękkie  oparcie 

siedzenia, z przerażeniem liczył godziny dzielące go od świtu. 

Barbara  nie  należała  do  „wczesnych  ptaszków”.  Zwłaszcza  po  nocy  spędzonej  w  celi, 

wygodny tapczan i kołdra mile pachnąca krochmalem stanowiła pokusę nie do przezwycięże-
nia. Dopiero późnym przedpołudniem wybiegła na ulicę. Spostrzegła samochód z kraciastym 
pasem wokół nadwozia: taksówka. Uznała to za dobry omen. 

Kierowca otworzył drzwiczki. 
— Wolny? 
— Żonaty. Ale zdradzam. 
Parsknęła  śmiechem.  Rozpierał  ją  nadmiar  wesołości,  próbowała  go  wyładować  w 

pogawędce  z  szoferem.  Miała  dzisiaj  swój  dobry  dzień.  „Turkiel  zamordowany.  Może  to 
nawet lepiej. Jestem kobietą niezależną”. 

Wóz  przeskoczył  Wisłę;  sunął  teraz  w  potoku  innych  samochodów  na  wiadukcie. 

Taksówkarz zagadnął przez ramię: 

— Dokąd jedziemy? 
— Do biblioteki, na Koszykową — odparła. 
Niewiele  brakowało,  a  gwizdnąłby  z  wrażenia.  Intelektualistka,  psiakrew!  Po  nocy 

spędzonej z facetem, jedzie poczytać Nanę. Posłusznie jednak skręcił w lewo i dużym łukiem 
przez  plac  Trzech  Krzyży  wcisnął  się  w  Mokotowską.  Na  rogu  Koszykowej  kazała  przysta-
nąć. Stąd do biblioteki miała już tylko kilka kroków. Krzyżowało to nieco jego plany. Zrobił 
jednak  dobrą  minę  do  złej  gry.  Przyjął  dwudziestozłotówkę,  wydał  resztę  zgodnie  ze  wska-
zaniem licznika i szarmancko podziękował. Potem odprowadził ją spojrzeniem aż pod bramę. 
Gdy zniknęła wewnątrz odrapanego gmachu, sięgnął pod tablicę czołową i zdjął z wieszadła 

background image

ukrytą słuchawkę. Włączył radiotelefon i lakonicznym meldunkiem podsumował kilkunasto-
godzinną pracę. 

Dyżurny w centrali selektora przysunął mikrofon bliżej ust: 
—  Możecie  odstawić  samochód  i  iść  spać.  Poczekajcie  tylko,  aż  do  biblioteki  wejdzie 

mężczyzna z czarną teczką i laską. Zrozumiano? 

— Zrozumiano — westchnął wywiadowca i wyłączył baterię. Usadowił się wygodnie i 

jął bacznie obserwować odcinek ulicy. 

Człowiek  wyposażony  w  umowne  rekwizyty  nie  dał  na  siebie  długo  czekać.  Nadszedł 

spokojnym krokiem, przed wejściem do biblioteki rozejrzał się i podążył w ślad za Barbarą. 
Znalazł  ją  na  piętrze,  w  czytelni.  Siedziała  przy  stole  i  znudzonym  wzrokiem  błądziła  po 
kartkach niewielkiej książeczki. 

Minęło zaledwie kilka minut, gdy dziewczyna podniosła się z miejsca i zwróciła książ-

kę bibliotekarzowi. 

— Przepraszam — zwrócił się do mężczyzny za pulpitem — jaki tytuł zwróciła ta pani? 
Bibliotekarz  odprawił  go  niechętnym  gestem  i  wskazał  tabliczkę  z  napisem  CISZA. 

Wówczas przybysz z czarną teczką uznał za konieczne odkryć swe incognito. 

—  Jestem  z  Wydziału  Kryminalnego  —  szepnął  i  podsunął  pracownikowi  lektorium 

swoją ciemnozieloną legitymację inspektora służby wywiadowczej. 

—  Ach,  tak.  —  Bibliotekarz  pochylił  się  ku  niemu  i  zajrzał  w  dokument.  —  Rzeczy-

wiście — stwierdził. — To był numer 2356. Sofista Platona. 

Inspektor wziął książkę i wyszedł. 
Tegoż samego dnia rozprawa wielkiego filozofa wzbogaciła zbiór eksponatów w pokoju 

kapitana  Holicza.  Kapitan  ani  przez  moment  nie  sądził,  by  prostytutka,  choćby  „taka  z 
lepszych sfer”, interesowała się dyskusją Teajteta i Gościa. Jeśli jednak specjalnie jeździła do 
biblioteki, musiała w tym mieć jakiś ukryty cel. Ale jaki? 

Holicz dokładnie przewertował książeczkę. Na wewnętrznej stronie okładki znajdowała 

się  malutka  liczba:  „240  D”.  Teraz  wystarczyło  odnaleźć  część  dialogu  oznaczonego  tym 
symbolem, by wśród druku znaleźć rząd liczb wpisanych cieniutkim ołówkiem. 

A więc szyfr. 
Przepisał cyferki na arkusz białego papieru. 
Na  parterze  znajdowała  się  sekcja  tajnopisów.  Siedzieli  tam  fachowcy  od  atramentów 

sympatycznych,  świec  chemicznych,  od  szyfrów  i  innych  sekretnych  sposobów  porozumie-
wania  się.  Większość  z  nich  miała  za  sobą  staż  pracy  w  kontrwywiadzie;  koledzy  z  innych 
wydziałów nadali im żartobliwe przezwisko „Badaczy Pisma Świętego”. 

Magister  Art  cieszył  się  opinią  wyjątkowo  zdolnego  specjalisty.  Wezwany  do  Holicza 

szybko przebiegł wzrokiem po zapisanej kartce i oświadczył: 

— Szyfr strzelecki. Bardzo prosty. Trzeba tylko wiedzieć w jakim języku. 
— Po polsku. 
— Jest pan tego pewien, kapitanie? 
Holicz zawahał się. 
— Według moich przypuszczeń, autorka nie zna żadnego obcego języka. 
— Ach, więc to pisała kobieta? 
— Tak. Barbara Hernisz. Figurantka w sprawie o dwa zabójstwa. 
— Mówi pan: Barbara? 
Kapitan przytaknął. 
Ekspert położył karteczkę na szklanej płytce. Odczytał głośno: 
— 15, 20, 27, 16, 15, 16. 15 — 40, 15, 16, 27, 45, 49 — 16, 15, 39, 16, 15, 39, 15. 
—  Hm.  Niezbyt  wiele  można  z  tego  pojąć  —  mruknął  sceptycznie  kapitan.  —  Osobi-

ście wolałbym już chińszczyznę. 

— A ja nie — zareplikował magister. — Właściwie jestem już w domu. Proszę: trzeba 

background image

tylko zorientować się w zgrupowaniach spółgłosek i samogłosek, a klucz do szyfru okaże się 
zwykłym wytrychem. Ostatnie liczby są zapewne podpisem. Zresztą, świetnie się zgadza. 

Wziął pióro i napisał: 

16 15 39 16 15 39 15  
 B  A  R   B  A  R  A 

— Fantastyczne! — wykrzyknął detektyw. 
— Po prostu trochę wprawy — skorygował skromnie Art. — Teraz wiemy już, że każde 

„B”  to  16,  każde  „A”  to  15,  a  każde  „R”  —  to  39.  W  pierwszym  słowie  tekstu  mamy  koń-
cówkę: 16, 15, 16, 15. A więc: baba. 

— Alibaba — wtrącił Holicz. — To przydomek jednej z głównych postaci. 
— Widzi pan, pomału dojdziemy do sedna. 
Pochylił się nad płytką, wpisywał różne litery, czasem znów je zmazywał i zastępował 

innymi. Po niespełna trzech kwadransach Holicz otrzymał rozszyfrowaną wiadomość: 

„Alibaba zabity. Barbara”. 
Treść listu nie stanowiła dlań rewelacji. Ale sam fakt, że Barbara chciała tę wiadomość 

komuś  przekazać,  miał  duże  znaczenie.  Natychmiast  polecił  odnieść  książkę  do  biblioteki. 
Równocześnie za cienkim przepierzeniem z dykty rozsiadł się wywiadowca i zaopatrzywszy 
się w większy zapas cierpliwości postanowił czekać na następnego czytelnika Sofisty. 

Zastawione  sidła  wkrótce  przyniosły  obfity  plon.  Znany  i  poszukiwany  rzezimieszek 

Kostka,  jeden  z  członków  szajki  Alibaby  Turkiela,  pierwszy  połknął  haczyk.  Był  tak  zasko-
czony wieścią o śmierci szefa, że nawet nie stawiał oporu, gdy funkcjonariusz milicji skuwał 
mu ręce kajdankami. 

Wkrótce  potem  do  „kotła”  wpadli  inni  pomocnicy  bandyty.  Holicz  przesłuchiwał  ich 

wielokrotnie  i  chociaż  każdemu  z  nich  bez  trudu  udowodnił  popełnienie  rozmaitych  prze-
stępstw, nie potrafił znaleźć żadnych powiązań ani ze sprawą mordu w pociągu, ani z tajemni-
czym uśmierceniem ich bossa. 

Szybkie  rozgromienie  groźnej  bandy  przyniosło  kapitanowi  rozgłos  zarówno  w 

Wydziale Kryminalnym, jak i w świecie zbrodni. Ale wszystkie pochwały i nagrody przyjmo-
wał  jedynie  niechętnym  ruchem  ramion.  Niektórzy  kładli  to  na  karb  jego  skromności,  inni 
widzieli w tym dowód pychy. „Woda sodowa” — mówili i znacząco pokazywali na głowę. W 
rzeczywistości jednak ani jedni, ani drudzy nie mieli racji. Holicz naprawdę nie był zadowo-
lony. Sprawa Wenzla, sprawa Turkiela, sprawa niezbadanych sztuczek z rysunkiem na pudeł-
ku  od  zapałek  —  nurtowały  go  bezustannie  i  całkowicie  pochłaniały  jego  uwagę.  W  końcu 
uznał za konieczne porozumieć się z naczelnikiem Orlickim. 

Zapomniany przez wszystkich Antałek odbywał przymusową kurację w Iwoniczu. Nikt 

go tu nie odwiedzał, mało kto pisał i właściwie jedyną rozrywkę stanowiły partyjki bridge'a w 
sanatoryjnym  westybulu.  Toteż  mile  zaskoczyła  go  wiadomość  o  przyjeździe  niespodziewa-
nego gościa z Warszawy. A gdy przybysz okazał się Holiczem, radość naczelnika wzrosła bez 
granic. Wylewnie ściskał mu dłonie. 

— Jak się masz, stary druhu — huczał swoim tubalnym basem. — Czyżby ciebie także 

skazano na pobyt w tej uroczej dziurze? 

Kapitan uśmiechnął się tajemniczo. 
— Wszystko zaraz wyjaśnię. Masz tu jakieś odpowiednie locum? 
— Naturalnie. Pójdziemy na spacer do lasu. Tutejsze jodły są cholernie dyskretne. 
Ujął kapitana pod ramię i zaprowadził go ścieżką na zbocze pobliskiego wzgórza. Usie-

dli  na  trawie.  Holicz  poczęstował  Antałka  solidną  porcją  plotek.  Dopiero  gdy  wyczerpał  się 
róg z nowinkami, kapitan zapytał Orlickiego, czy pamięta krzyżyki i trójkąty wyrysowane na 
pudełku od zapałek. 

—  Jakie  krzyżyki,  jakie  trójkąty?  Co  ty  wygadujesz?  —  Naczelnik  wybuchnął  niekła-

manym zdziwieniem. — Przecież tam był całkiem inny wzór. 

background image

— Jaki? Pamiętasz? 
— Czekaj. To było coś z mitologii czy z historii greckiej. Aha, już wiem: Meander. 
— Meander? 
— No tak. Taka linia... 
—  Wiem,  wiem  —  przerwał  Holicz  —  linia  załamująca  się  pod  kątem  prostym. 

Meander, jak rzeka Maiandros. 

— No właśnie — Antałek odetchnął z ulgą. — A ty coś o trójkątach. 
Holicz pochylił głowę. A więc nie omylił się. Czyjaś ręka wymieniła pudełko. Lecz, na 

miłość boską, po co to uczyniła? Przecież nie stanowiło ono żadnej poważniejszej poszlaki. A 
może  było  inaczej?  Może  błądził  dotychczas  po  omacku?  Może  szedł  całkiem  fałszywą 
drogą? 

—  Muszę  tę  sprawę  przekonsultować  z  Burkem  —  odezwał  się  głośno.  —  Ktoś  miał 

dostęp do moich szpargałów; to już nie bagatela. Chyba, że obaj się mylimy. 

— Wykluczone — żachnął się Orlicki. — Mam doskonałą pamięć wzrokową. A ponad-

to, jeśli chcesz, możemy mieć niezawodny sprawdzian. 

— Czyżby? 
— Ech, ty wieczny sceptyku. Sobie nie dowierzasz i mnie nie wierzysz. Ale przekona 

cię fotografia. 

Orlicki  wstał,  strzepnął  pył  ze  spodni  i  zaczął  powoli  schodzić  ku  zabudowaniom 

uzdrowiska. Holicz chcąc nie chcąc ruszył za nim. Naczelnik ciągnął: 

— Nim wysłałem łuskę i inne drobiazgi do Centralnego  Laboratorium, kazałem wszy-

stko sfotografować. Odbitki leżą w pracowni mojego technika śledczego albo nawet w szufla-
dzie u Dawskiego. Każ je przysłać. 

Najcenniejszy podarunek nie mógłby kapitana Holicza uradować bardziej od tej wspa-

niałej informacji. 

— Człowiecze! — zawołał z niekłamanym entuzjazmem. — Toż to prawdziwy skarb! 
—  No  i  konkretny  dowód  w  ręce.  W  razie  czego...  —  dorzucił  Orlicki  i  urwał  w  pół 

zdania.  Holicz  zerknął  na  niego  spod  oka.  Antałek  miał  twarz  skupioną;  niedopowiedziana 
myśl mocno go przygnębiła. Kapitan chrząknął znacząco: 

—  Tak...  W  razie  czego  mam  dowód  w  ręce.  Przykry  dowód;  w  dobrze  strzeżonym 

budynku,  w  moim  własnym  gabinecie,  przeciwnik  swobodnie  myszkuje  i  wymienia  dowód 
rzeczowy. 

Tylko  nieliczna  grupa  ludzi  miała  dostęp  do  pokoju  Holicza.  Kogo  obarczyć  posądze-

niem, równie ciężkim dla podejrzanego jak i dla osoby podejrzewającej? 

— A może zamiana nastąpiła w czasie transportu z Poznania do Warszawy? — Antałek 

usiłował rozproszyć smutne przypuszczenia detektywa, lecz, prawdę mówiąc, sam nie bardzo 
w to, wierzył. 

—  Może  —  zgodził  się  Holicz  i  dodał  również  bez  przekonania  —  to  nawet  całkiem 

prawdopodobne. 

Oficerowie spojrzeli na siebie i spuścili wzrok zawstydzeni tym niepotrzebnym okłamy-

waniem się. 

Kapitan  Holicz  wracał  do  domu  wieczornym  pociągiem.  W  przedziale  sleepingu 

panowała duszna ciemność. Koła stukały miarowo na wiązaniach szyn. 

Leżąc na wznak, z oczyma utkwionymi w jeden niewidoczny punkt, Holicz przetrawiał 

spostrzeżenia ostatniej doby. Nie mógł zasnąć. Zapalił lampkę; porcelanowa umbra zajaśniała 
wewnętrznym światłem. Sięgnął po książkę i ślizgał spojrzeniem po równych rządkach druku. 
Dopiero gdy przewrócił kilkadziesiąt kartek, skonstatował, że nie ma pojęcia o treści przeczy-
tanych stron. Umysł wyjałowiony nadmiernym wysiłkiem nie apercepował nowych wrażeń. 

Do  Warszawy  pociąg  przybył  punktualnie.  Kapitan  postanowił  wstąpić  najpierw  do 

Komendy.  Jakiś  wewnętrzny  niepokój  prześladował  go  od  chwili,  gdy  Orlicki  potwierdził 

background image

przypuszczenie zamiany pudełka z zapałek. To stało się w Komendzie. 

Taksówka dowiozła  go  pod gmach milicji. Służbę wartowniczą pełnił znajomy kapral; 

pozdrowił kapitana życzliwym uśmiechem i rzucił kilka gorzkich uwag o wczesnym wstawa-
niu. Holicz przystanął, wyciągnął ku niemu papierośnicę. 

Holicz także zapalił. Odzyskał już równowagę i skierował się do swego pokoju. Drzwi 

nie były zamknięte na klucz. Uchylił je. Przez szparę dostrzegł sprzątaczkę. Miotłę oparła o 
ścianę, sama zaś z uwagą studiowała jakąś karteczkę. Zakaszlał. Spłoszona odwróciła się ku 
niemu. Zauważył, że arkusik w jej ręku jest pokryty tekstem szyfru Barbary Hernisz. 

— Co pani tu robi?! — zapytał. 
—  Nic.  Sprzątam,  psze  pana  —  odparła  i  ramię  z  kompromitującym  papierem  machi-

nalnie skierowała za siebie. Była zmieszana. 

W tej chwili zadzwonił telefon. 

 
 
 

IV 

 

„Mały Julek” strzelił palcami: 
— Cztery czyste, pani Wiślicka! 
„Pod  Kozią  Bródką”  było  już  pusto.  Brzask  zaglądał  przez  szpary  w  okiennicach  i 

zmącił światło brudnej lampy. 

Wczoraj przed północą Baśka przywiozła informację o zamordowaniu Alibaby. Wśród 

nocy nadeszła wiadomość o licznych aresztowaniach. Ktoś „kąpał”. „Mały Julek”, prawa ręka 
Turkiela w sprawach kasiarskich, indywiduum równie inteligentne co tajemnicze, zaprosił do 
swego  stołu  najbliższych  przyjaciół  bossa:  ospowatego  dryblasa,  specjalistę  od  kradzieży 
kolejowych i „operatora”, zwanego też „Mekką”. 

Pseudonim ten wywodził się od dwóch liter: M i K — mokra robota. Bo też „Operator” 

nie  gardził żadnym środkiem „komunikacyjnym”, służącym do przenoszenia ludzi z tego na 
tamten świat. 

Przy stoliku „Małego Julka” znalazł się również „Zgaduj-Zgadula”. Namawiał towarzy-

stwo  do  picia,  sam  także  nie  wylewał  za  kołnierz.  Właścicielka  baru  krzątała  się  wokół 
butelek. 

Alkohol szybko rozwiązuje języki. Tajemnicza śmierć herszta stała się tematem gorącej 

dyskusji.  Mężczyźni,  zagubieni  w  gąszczu  przypuszczeń,  stawiali  najbardziej  fantastyczne 
hipotezy. „Zgaduj-Zgadula” szukał w nich rzeczowego wątku; wszak rano, już jako wywiado-
wca  Kępa  z  Miejskiej  Komendy  MO,  będzie  musiał  zdać  swoim  przełożonym  dokładny 
raport. Szczególnie Dawski interesował się każdym, najdrobniejszym nawet wydarzeniem w 
knajpie „Pod Kozią Bródką”. 

Kępa  znał  źródło  tej  dociekliwej  wnikliwości  chorążego.  Dawskiego  łączyło  z  kapita-

nem Holiczem w warszawskiej centrali coś więcej niż zwykły stosunek służbowy. Łączyła go 
przyjaźń,  zawarta  i  zacieśniona  podczas  wieloletniej  współpracy.  A  Holicz  wciąż  jeszcze 
grzebał się w sprawie Wenzla. 

Notatki relacjonujące sytuację w barze pani Wiślickiej były skąpe i suche. Wprawdzie 

dotychczas  nikt  nie  zarzucał  mu  rozrzutności,  ale  wódka  była  droga,  zaś  bez  okazywania 
„lekkiej ręki” nie mógłby się obracać w światku cwaniaków i złodziei. Dewiza „lekko przy-
szło, lekko poszło” niepodzielnie panowała wśród ludzi, którzy nigdy nie mieli pewności, czy 
dzień następny pozwoli im na skorzystanie ze zrabowanego mienia. 

Także  ostatnia  noc  niewiele  wzbogaciła  zasób  posiadanych  wiadomości.  Wczesnym 

rankiem „Zgaduj-Zgadula” zaraportował Dawskiemu: 

—  Julek  z  Operatorem  postanowili  utworzyć  grupę  „D”.  Jest  to  skrót  od  słowa 

background image

„Dintojra”. Grupa „D” zajmie się wyśledzeniem  zabójstwa Alibaby Turkiela, a osobę winną 
popełnienia  mordu  postawi  przed  trybunał  sądu  złodziejskiego.  No,  ale  skoro  nawet  nasza 
Komenda Główna nic tam nie umiała zdziałać... 

—  Komenda  Główna  —  żachnął  się  Dawski.  —  Co  tam  Komenda  Główna!  Nawet 

gdyby zjedli tysiąc rozumów, nie będą mieli jednej setnej takiego rozeznania, jak kilku dobrze 
zorientowanych opryszków. Słuchajcie, Kępa — chorąży przybrał wyraz śmiertelnej powagi 
— wiecie, że nie znoszę patosu. Mam przed sobą wielką szansę do wygrania. 

— Lubię wszystkie szanse: wielkie i małe. 
— Zaraz wyłożę wam mój plan. Jest prosty jak najprostsze działanie matematyczne. 
Kępa uśmiechnął się: 
— Z rachunków zawsze miałem dwóję. 
— Nie wolno wam teraz spuścić z oka „Małego Julka” — ciągnął nie zrażony Dawski. 

—  Oni  pójdą  tropem  morderstwa  Alibaby,  a  my  z  kolei  śladem  tropicieli.  Jeśli  wszystko 
ułoży się dobrze, wyciągniemy kasztany z ognia cudzymi, można powiedzieć — fachowymi 
rękami. 

— Hm, gra warta świeczki. 
—  Człowieku!  Gra  warta  jest  miliona  świeczek.  Teraz  już  tylko  od  was  zależy,  jak 

daleko zajdziemy. A w Warszawie otworzą oczy, co?  

W  Warszawie...  Dawski  mówiąc  to,  machinalnie  spojrzał  na  aparat  telefoniczny. 

Obowiązek  nakazywał  mu  bezzwłocznie  zakomunikować  Holiczowi  o  swoich  posunięciach. 
Ale niespodzianka z zapowiedzią traci wartość. Kilka, może kilkanaście dni zwłoki nie odgry-
wa  przecież  żadnej  roli.  Natomiast  jakże  zasadniczo  może  się  w  tym  czasie  zmienić  treść 
meldunku... I chorąży Dawski widzi się już w roli ucznia, który chociaż raz dał prztyczka w 
nos swojemu nauczycielowi. 

Są i wyrzuty sumienia.  Regulamin? Każdy przepis ma jakąś furtkę. Nie. Nie o regula-

min Dawskiemu chodzi, lecz o zwykłą koleżeńską lojalność. Może informacja o powstaniu i 
składzie grupy „D” ułatwiłaby Holiczowi dalsze śledztwo? 

Chorąży zdaje sobie sprawę, że każdy drobiazg  w tej aferze ma duże znaczenie. Sięga 

po słuchawkę telefonu, zamawia Warszawę. Słyszy najpierw altowy głos panienki w między-
miastowej,  potem  brzęczyk  aparatu  w  pokoju  kapitana.  Uświadamia  sobie  nagle,  że  jest 
dopiero szósta rano, pora najlepszego snu, i w tej samej chwili dobiega go znajome zawołanie 
Holicza: 

— Haalo, słucham! 
Kapitan  wysłuchał  raportu  nie  odzywając  się  ani  słowem.  Rozmowę  zakończył 

oschłym, zdawkowym podziękowaniem. Odłożył słuchawkę. Zwrócił się teraz do sprzątaczki, 
która wciąż jeszcze stała pośrodku gabinetu, zapłoniona i zmieszana. 

— Skąd pani wzięła ten papierek? 
— Z kosza. 
Wyjął jej z ręki arkusz z rozszyfrowanym liścikiem Basi. Był przedarty na pół i zmięty. 

Właśnie w takim stanie wrzucił go do śmieci przed swoim wyjazdem. 

— Kto pani kazał szperać w koszu? 
— Nikt. 
— Jak to nikt? Chyba pani nie zechce we mnie  wmówić, że interesuje się zawartością 

kosza dla celów osobistych lub zgoła naukowych. 

— Nie, ja tylko tak, z ciekawości. 
— Niebezpieczna ciekawość. 
— Przecież wiem — broniła się — że wszystkie ważniejsze dokumenty panowie ofice-

rowie chowają w kasie pancernej albo po prostu palą. Jak czasem coś zostaje na wierzchu, to 
chyba nic tajnego. A ja lubię poczytać takie różne rzeczy o zbrodniarzach. 

Może  mu  się  tylko  zdawało,  a  może  naprawdę  w  rysach  jej  odnalazł  inteligencję  nie 

background image

licującą z wyglądem prostej kobieciny. 

Jestem chyba przewrażliwiony — skonstatował i usiadł w fotelu, za biurkiem. Sprząta-

czka opuściła pokój. 

Przez  otwarte  okno  płynęła  fala  czystego  powietrza.  Holicz  podparł  głowę  pięściami  i 

chłonął  świeżość  pogodnego  ranka.  W  promieniach  słońca  pyłki  kurzu  osiadały  na  meblach 
srebrzystą  powłoką.  Widok  ten  nasunął  mu  pewną  myśl.  Energicznie  zerwał  się  z  miejsca, 
wyciągnął  pęk  kluczy  i  jednym  z  nich  otwarł  skrytkę  w  ścianie.  Z  kwadratowego  otworu 
wydobył  rozpylacz  i  puszkę  prawie  bezbarwnego  proszku.  Po  kilku  minutach  biurko  i  szafa 
pancerna  pokryte  były  warstwą  niewidzialnej  substancji.  Preparat  ten  stanowił  mieszaninę 
fosforu, argentoratu i innych chemikaliów posiadających zdolność fluoryzowania. Wystarczy-
ło  teraz  dotknąć  mebli,  by  pod  działaniem  promieni  ultrafioletowych  ujawniły  się  dokładnie 
utrwalone i świecące ślady linii papilarnych. 

Zastawiwszy  tę  pułapkę  na  niepożądanych  gości,  kapitan  Holicz  wyszedł  ze  swego 

pokoju. W sekretariacie  podpułkownika Burke zostawił karteczkę informującą, że zmęczony 
całonocną podróżą wypoczywa w domu. Piętnaście przed ósmą opuścił gmach Komendy. 

Holicz zajmował skromne mieszkanie w blokach na Mokotowie, z dala od hałaśliwego 

śródmieścia. Był to jego azyl. Trzeba się było urodzić pod szczęśliwą gwiazdą, aby znaleźć 
taką  towarzyszkę  życia,  jaką  była  żona  kapitana.  Pozbawiona  wszystkich  złych  przywar 
kobiety  widującej  swojego  męża  częściej  na  fotografii  niż  w  rzeczywistości,  potrafiła  stwo-
rzyć z dwóch niewielkich pokoików miejsce, w którym Holicz znajdował spokój i wypoczy-
nek.  Nie  zadawała  mu  zbędnych  pytań,  nie  dręczyła  zazdrością,  a  gdy  wyrażała  swoje 
niezadowolenie, czyniła to zawsze z taktem i umiarem. 
 

* * * 

 

Holicz budząc się, skonstatował ze zdumieniem, że jest już późne popołudnie. 
— Czy było coś dla mnie? — zapytał żony. 
— Łącznik przywiózł pilną przesyłkę z Poznania — odparła. Dzwonił także Burke. Nie 

kazał cię budzić; mówił tylko, że będzie dziś wieczorem w domu i prosił, abyś wpadł na kilka 
minut. 

Kapitan zainteresował się przede wszystkim pakiecikiem od Dawskiego. Złamał pieczę-

cie.  Z  koperty  wysunęły  się  zamówione  fotografie:  zdjęcia  łuski  oraz  pudełka  od  zapałek. 
Jeden rzut oka na rysunek potwierdził dotychczasowe podejrzenia. Obiektyw  utrwalił pismo 
Meandra!  Pudełko  w  biurku  zakreślone  było  trójkątami.  Zamiana  dokonana  w  jego  pokoju 
połączona była z kolosalnym ryzykiem. Jeżeli przestępca lub jego wspólnik mimo wszystko 
ważył się na taki czyn, musiała to być dla niego sprawa gardłowa. 

Pudełko  od  zapałek.  Zwykły  prostopadłościan  z  osikowego  drzewa.  Z  jednej  strony 

wizerunek pędzącego jelenia — znak firmowy czechowickiej fabryki. Po drugiej — tajemni-
cza  bazgranina.  Zwykły  martwy  przedmiot.  Trzeba  go  ożywić,  zmusić  do  mówienia;  trzeba 
wydobyć zeń sekret ponurej zbrodni w wagonie kolejowym. 

Holicz  wpatrywał  się  w  błyszczący  kartonik  fotografii.  Umysł  jego  pracował  intensy-

wnie: Gdzie umiejscowić ten nowy, niewątpliwie istotny dowód rzeczowy? 

Z kuchni dobiegał brzęk naczyń i rozpraszał uwagę. Gdzieś u sąsiadów radioodbiornik 

łowił w eterze niesamowity głos Ymy Sumac. Na podwórze zajechała ciężarówka z węglem. 
W  oknie  przeciwległej  kamienicy  młoda  matka  usypiała  swoje  maleństwo.  Pod  abażurem 
lampy natrętnie bzykała mucha. 

Wszystkie  te  fakty  dopiero  teraz  dotarły  do  świadomości  Holicza.  Odłożył  zdjęcie 

pudełka, które przez godzinę fascynowało go hipnotyzującymi właściwościami kilku prostych 
kresek.  Z  kolei  sięgnął  do  portfelu.  Miał  tam  makrofotografię  różnych  łusek.  Położył  ją  na 
stoliku obok nadesłanej z Poznania. 

background image

— Ewo, podaj mi moją lupę — mruknął. 
Holiczowa  odłożyła  książkę,  przeszła  do  drugiego  pokoju  i  z  toaletki  wydobyła  szkło 

powiększające.  Kapitan  przyłożył  soczewkę  do  oka.  Ślady  iglicy  na  spłonce  i  zadrapania 
pazura  wyciągu  były  teraz  niezwykle  wyraźne.  Różniły  się  od  śladów  na  łusce  z  biurka  w 
Komendzie, ale, o dziwo, miały identyczne cechy z łuską znalezioną w mieszkaniu Turkiela. 

Sprawa niespodziewanie nabrała nowych aspektów. Teraz nie ulegało już wątpliwości, 

że strzały do Wenzla i do Alibaby oddane zostały z jednej broni. Śledztwo musiało wkroczyć 
na nowe tory. Ale na jakie? 

— Miałeś pójść do Burkego — odezwała się nagle żona. 
Podniósł  głowę.  Stała  w  drzwiach,  lekko  oparta  o  futrynę.  „Tak  mało  poświęcam  jej 

czasu” — pomyślał. 

— Może zostanę dziś w domu. 
— Przecież wiem, że musisz tam być. 
— Musisz! Musisz! Co, do diabła. Wcale nie muszę. Obowiązuje mnie ośmiogodzinny 

dzień pracy. Jestem urzędnikiem, czy nie? Która godzina? 

— Szósta. 
—  No  widzisz.  Według  przepisów  służbowych  od  szesnastej  jestem  prywatną  osobą  i 

nic  mnie  nie  obchodzi  ani  praca,  ani  polityka,  ani  nawet  minister  spraw  wewnętrznych. 
Jestem Stefanem Holiczem, twoim mężem i wolnym obywatelem tego kraju, rozumiesz? 

— Czy wolny obywatel wróci na kolację? 
— Tak. Ty zawsze postawisz na swoim. Wyganiasz mnie z domu. 
— Uśmiechnęła się. 
— Trudno — powiedział. — Kolację zjem u Burkego. 
Zamknęła za nim drzwi. Wyłączyła kuchenkę gazową i podeszła do okna. Z wysokości 

czwartego piętra sylwetka Holicza była drobna jak zabawka dla dzieci. Szedł raźnym krokiem 
do  pobliskiego  postoju  taksówek.  Skinął  na  niebieskiego  „Plymouta”,  wsiadł  i  rzucił  kiero-
wcy: 

— Komenda Główna MO! 
Inspektor  Burke  mieszkał  w  pobliżu  placu  Zbawiciela,  w  milicyjnych  blokach  na 

Jaworzyńskiej. Ale kapitana ciągnęło najpierw do gabinetu w Oddziale Kryminalnym. 

Sekretarka  zostawiła  mu  do  przejrzenia  bieżącą  korespondencję.  Były  to  jakieś  mało 

ważne  listy  i  ponaglenia  Prokuratury  w  sprawie  zabójstwa  Alibaby  Turkiela.  Przeczytał  je  i 
zmiął  w  garści.  Potem  zasłonił  okno  ciężką  pluszową  kotarą.  Ze  skrytki  pod  akwarelowym 
„landszaftem” wydobył lampę kwarcową, wetknął wtyczkę przewodu do kontaktu. Prąd zasy-
czał,  lampa  rozbłysła  cienkim,  fioletowym  drganiem.  Oczy  uzbrojone  w  przydymione  szkła 
pomału  oswajały  się  z  ciemnością.  Pokój  tonął  w  mroku,  z  trudem  można  było  rozróżnić 
kontury poszczególnych sprzętów. 

Holicz skierował lustro lampy na biurko, posuwał się wolno wzdłuż ścian, aż dotarł do 

wielkiej żelaznej szafy w kącie. Na ciemnej płycie z niezwykłą wyrazistością świeciły ślady 
rąk.  Kapitan  ustawił  lampę  na  stoliku  z  telefonami  tak,  by  promienie  padały  na  szorstką 
powierzchnię  metalu.  Utrwalenie  widocznych  teraz  linii  papilarnych  byłoby  w  normalnych 
warunkach niemożliwe. Dopiero promienie o długości poniżej 4000 Aengström'ów stwarzały 
warunki  odpowiednie  do  fotografowania.  Z  cichym  trzaskiem  otwarła  się  i  zamknęła  miga-
wka  aparatu.  Holicz  gwałtownym  ruchem  odsunął  kotarę.  Do  pokoju  wtargnęło  światło  i 
zakończyło misterium z niewidzialną bronią detektywa. 

Obecnie  poszła  w  ruch  flanelowa  ściereczka.  Kapitan  Holicz  dokładnie  usunął  resztki 

rozpylonej  substancji,  otworzył  szafę  i  zajrzał  do  wnętrza.  Na  półkach  panował  idealny 
porządek, nic nie wskazywało na to, by  grasował tu jakiś intruz. Ale Holicz pamiętał dokła-
dnie,  że  plik  biletów  kinowych  leżał  pod  zszywką  raportów,  teraz  zaś  przeniósł  się  na  górę. 
Także segregator z tajną korespondencją miał w ręce ktoś obcy. Jego grzbiet był teraz idealnie 

background image

zrównany z pozostałymi, a przecież rano Holicz umyślnie wysunął go o centymetr. 

Tylko  osoba  posiadająca  zapasowy  komplet  kluczy  mogła  szybko  i  bez  uszkodzenia 

zamków otwierać jego szafę. Wiedział, że takie podwójne egzemplarze istnieją, że są złożone 
w zalakowanych kopertach i pieczołowicie przechowywane w skarbcu. Przywłaszczenie tych 
kluczy  nie  należało  do  rzeczy  łatwych,  ale  w  ciągu  swej  wieloletniej  praktyki  oficera  śled-
czego przestał się dziwić czemukolwiek. Postanowił jednak tajemniczemu właścicielowi du-
plikatów pozostawić mały prezencik. Ułożywszy na widocznym miejscu pudełko od zapałek, 
łuski oraz ich fotografie, napisał: 

„Zostałeś zdemaskowany. Oto dowody. Przyznaj się sam”. 
Karteczkę  dołączył  do  pozostałych  przedmiotów  i  zamknął  ciężkie  drzwi szafy.  Oczy-

wiście ani przez sekundę nie sądził, by tych kilka słów mogło przestępcę naprawdę zmusić do 
wyjawienia  wszystkich  zbrodni.  Znał  jednak  mentalność  ludzką,  wiedział,  że  „na  złodzieju 
czapka  gore”.  Adresat  karteczki  nie  może  jej  przyjąć  obojętnie.  Odkrycie  części  atutów 
Holicza  musi  go  wyprowadzić  z  równowagi.  A  człowiek  zdenerwowany  z  reguły  popełnia 
błędy. Strach jest autorem nieobliczalnych posunięć. Na te posunięcia liczył kapitan. 

Uporawszy się z całą tą  robotą, zdyszany, lecz zadowolony, usiadł w  fotelu, by trochę 

odsapnąć. Zapalił papierosa. Położył na kolanach precyzyjną kamerę Linhofa i wezwał dyżur-
nego laboranta. 

— Niech pan weźmie ten aparat — polecił mu. — Wewnątrz znajduje się panchroma-

tyczna klisza. Zdjęcie robione było w świetle promieni nadfioletowych. Proszę wykonać dwie 
znormalizowane odbitki. 

—  Tak  jest.  Rozumiem:  klisza  panchromatyczna,  promienie  UV.  Na  kiedy  potrzebne 

fotogramy? 

— Na jutro rano. Tylko... — Kapitan zawahał się przez moment. — Widzi pan, nikt nie 

powinien o tej pracy wiedzieć. 

— Przecież znam swoje obowiązki — obruszył się fototechnik. — Pracuję w milicji od 

pięciu lat, a język mam krótki i zawsze za zębami. 

—  Nie  chciałem  pana  obrazić.  Tylko,  że  tym  razem  sytuacja  wymaga  szczególnej 

ostrożności. Nawet pańscy koledzy z laboratorium nie powinni tego wiedzieć. I nie należy tej 
pracy wciągać do książki zamówień. 

— Tego mi nie wolno robić. 
— Dobrze. Więc proszę ją odnotować dopiero po wykonaniu odbitek. 
Fotolaborant  skinął  głową.  Wziął  aparat  i  obrzuciwszy  Holicza  zdziwionym  spojrze-

niem, wrócił do swojej pracowni. W chwilę później kapitan także opuścił gabinet. 

U  Burkego  gościło  akurat  kilku  znajomych.  Inspektor  podejmował  ich  kawą  i  wódką. 

Kiedy zjawił się Holicz, Burke zaprowadził go do sypialni. Było to jedyne miejsce, w którym 
mogli swobodnie pogawędzić. 

— Opowiedzcie, co słychać nowego? 
— Prokurator przysyła monity — prychnął Holicz. 
— Nie przejmujcie się. Jego także ponaglają. Prasa rozbębniła tę historię i zarzuca nam 

nieudolność. Ministerstwo naciska, Generalna Prokuratura naciska, więc silą rzeczy musi być 
trochę pisaniny. 

— Czy naczelnik Orlicki wniósł coś istotnego do śledztwa? 
Holicz spoważniał. 
—  Tak.  Są  nowe,  bardzo  istotne  fakty.  Ponadto  osobiście  dokonałem  fascynującego 

odkrycia. 

— Gdzie? 
— We własnym gabinecie. 
Inspektor uniósł brwi. 
— Jak to mam rozumieć? 

background image

Holicz  nie  odpowiadał.  Nawet  przed  szefem  wydziału,  któremu  zwierzał  się  ze  wszy-

stkich gnębiących go wątpliwości, nie chciało mu przejść przez gardło straszne podejrzenie. 

Burke  cierpliwie  czekał.  Holicz  bezwiednie  rozglądał  się  po  skromnie,  lecz  gustownie 

urządzonej sypialni. Pamiętał, że nad tapczanem wisiał kiedyś piękny  kowarski kilim. Teraz 
ściana  odbijała  pustym,  wypłowiałym  prostokątem.  Na  czole  kapitana  pojawiła  się  głęboka 
pionowa  bruzda.  Olśniewająca,  zupełnie  fantastyczna,  a  jednak  ogromnie  prawdopodobna 
myśl rozjaśniła mu umysł. Powiedział: 

— Przyłapałem dzisiaj sprzątaczkę na szperaniu w moich dokumentach. Podejrzewam, 

że  zabójca  Wenzla  i  Turkiela  ma  wspólnika  w  milicji.  Ktoś  zamienił  mi  niektóre  dowody 
rzeczowe.  Proponuję  natychmiast  ściągnąć  do  Warszawy  kapitana  Orlickiego  i  chorążego 
Dawskiego. Jutro po południu moglibyśmy wspólnie omówić posiadane przeze mnie poszla-
ki. 

Burke  zerknął  na  Holicza  pobłażliwie,  trochę  tak,  jak  się  patrzy  na  chorego  z  wysoką 

temperaturą. 

— Jeśli to konieczne — przystał — zwołujcie naradę.  Dawski przyleci samolotem, po 

Antałka pchniemy samochód. Upoważniam was do wydania odpowiednich zarządzeń. 

— Dziękuję. 
—  Nie  ma  za  co.  Przecież  wiem,  że  jesteście  uparci  jak  kozioł.  No,  a  na  upór  nie  ma 

lekarstwa.  Trzeba  ustąpić.  Może  rzeczywiście  razem  osiągniemy  lepsze  wyniki.  Macie  już 
jakiś plan? 

— Tak. Jutro zreferuję dokładnie. 
Orlicki i Dawski stawili się punktualnie. 
Konferencja odbyła się w pokoju szefa wydziału. Głos zabrał Holicz: 
—Poszczególne warianty śledztwa są obecnym dobrze znane. Ostatnio udało się doda-

tkowo  stwierdzić,  że  przestępca,  który  zamordował  Adama  Wenzla,  ma  na  swoim  sumieniu 
również  śmierć  Turkiela...  Ten  przestępca,  a  może  tylko  jego  wspólnik,  znajduje  się  w  tym 
gmachu i porusza się w budynku Komendy z dużą swobodą. 

— Ja też tak myślę — powiedział Antałek. — Ale kto to jest? 
—  Jeszcze  nie  umiem  powiedzieć,  kto  to  jest  —  odparł  Holicz.  —  Jeszcze  nie  wiem 

dokładnie, w jakim charakterze zasiądzie na ławie oskarżonych. Ale jutro o ósmej rano będę 
miał  jego  nazwisko.  Towarzyszu  inspektorze  —  zwrócił  się  do  Burkego  —  czy  macie  do 
mnie zaufanie? 

— Bezgraniczne. 
— Pragnąłbym porozmawiać z wami w cztery oczy. 
Antałek  i  Dawski  unieśli  się  z  krzeseł  i  lekko  urażeni  wyszli  na  korytarz.  Od  progu 

chorąży zakomunikował : 

— Poczekamy w świetlicy. Gdybyśmy byli potrzebni, proszę nas zawołać. 
Holicz  skinął  im  przy  jaźnie  głową.  Kiedy  zamknęły  się  za  nimi  drzwi,  zaczął  mówić 

szeptem: 

— Przygotowałem niezawodną zasadzkę. Za pół godziny rozpoczynają się na strzelnicy 

obowiązkowe zawody oficerów. Moi ludzie, a przede wszystkim Dawski i Antałek, zaintere-
sują  się  odstrzelonymi  łuskami.  Może  przypasujemy  je  do  którejś  z  naszych.  Oczywiście, 
sami także weźmiemy udział w zawodach, to usunie wszelkie możliwe podejrzenia. 

— Pomysł dobry, lecz stuprocentowej pewności nie ma. Po pierwsze: zabójca może być 

nieobecny... 

— To nam pozwoli na eliminację. 
—  Po  drugie  —  ciągnął  Burkę  —  zabójca  może  korzystać  z  innej  broni.  I  po  trzecie: 

może mamy do czynienia tylko z jakimś wspólnikiem. 

—  Argumentacja  całkowicie  słuszna  —  przyznał  kapitan  —  toteż  zawody  strzeleckie 

traktuję wyłącznie jako dowód pomocniczy. Czas pracuje dla mnie. Niezależnie od wyników 

background image

tej spartakiady, jutro o ósmej założę przestępcy kajdanki. Wiecie, że nigdy  nie rzucam słów 
na wiatr. 

—  Wiem.  Ale  przed  ujawnieniem  winnego,  przemyślcie  sobie  wszystko.  Sprawa  jest 

wyjątkowo drażliwa. Łatwo kogoś oczernić, trudniej zmyć plamę. 

—  Mimo  wszystko  jutro  o  ósmej  prawda  zostanie  podana  do  publicznej  wiadomości. 

Zawiadomiłem  już  nawet  reporterów  stołecznej  prasy.  To  będzie  bomba.  Mam  na  to  zgodę 
szefa Komendy Głównej. 

— Powtarzam jeszcze raz: bądźcie ostrożni. 
— Będę ostrożny, lecz w innym tego słowa znaczeniu. Nowe ważne dowody  schowa-

łem w kasie. Dziś w nocy uzyskam pewną wiadomość i od tego momentu stanę się śmiertel-
nie  niebezpieczny  dla  mordercy.  Być  może,  zechce  mnie  zgładzić...  Nie  mam  przy  sobie 
broni. Czy możecie pożyczyć swoją? 

— Ależ oczywiście — inspektor wyjął z kieszeni oksydowaną belgijkę. — Weźcie. Jest 

bardzo celna. 

Holicz  sprawdził zabezpieczenie  i  wsunął  pistolet  do  wewnętrznej  kieszeni  marynarki. 

Obojętnym ruchem przygładził fałdy materiału. 

—  Może  zaprosimy  teraz  Orlickiego  i  Dawskiego,  Trzeba  ich  wtajemniczyć  w  plan 

działania. 

Burke  bąknął  przyzwalająco.  Dwaj  oficerowie  wrócili  do  pokoju  obrad,  a  po  krótkiej 

konsultacji wszyscy razem udali się na strzelnicę. Zawody były już w toku, pracownicy kwa-
termistrzostwa skrzętnie segregowali łuski. Holicz otrzymał je później, ułożone w kopertach. 
Wsunął paczkę do teczki.  
 

* * * 

 

Kapitan  Holicz  nie  pojechał  do  domu.  W  centrum  miasta  zwolnił  wóz  i  razem  z 

Dawskim  udał  się  do  Komendy.  Całą  drogę  przebył  w  milczeniu.  Chorąży  także  się  nie 
odzywał. Dopiero gdy znaleźli się w pokoju, kapitan wskazał pluszową kotarę i rzekł: 

— Tutaj wyznaczyłem ci posterunek na dzisiejszą noc. Masz pistolet? 
— Mam. 
—  Staniesz  za  tą  zasłoną.  —  Holicz  ujął  storę  i  zręcznym  ruchem  rozdarł  ją  w  szwie. 

Przytknął oko do szczeliny, po czym zadowolony zatarł ręce. 

— Doskonale. Widać stąd całą ścianę. Spróbuj. 
Dawski ukrył się w fałdach pluszu, spojrzał i potwierdził: 
— Widoczność pierwszorzędna. Na kogo mam czekać? 
— Na mordercę Wenzla i Turkiela. 
— Coo?! 
—  A  tak.  —  Holicz  oznajmił  to  spokojnie,  jak  rzecz  samą  przez  się  zrozumiałą.  — 

Przestępca przyjdzie tutaj, by odebrać z kasy dowody oskarżenia. 

— Kto mu każe tak właśnie postąpić? 
— Logika. 
— Chylę czoło przed rozumem. A wasze życie, kapitanie? 
—  Nad  moim  życiem  czuwać  będzie  Orlicki  z  sierżantem  Kropidło.  Obaj  są  pewni, 

mają gołębie serca i sokole oczy. Mam zaufanie do ich sprytu. 

— A kto tutaj przyjdzie? 
— Nie chciałbym uprzedzać faktów. W każdym razie osoba tu zdolna jest wprawić cię 

w  stan  osłupienia.  Nie  daj  się  sprowokować,  nie  daj  się  ponieść  nerwom.  Przestępca  gra  va 
banque
.  Ta  noc  decyduje  o  jego  dalszym  istnieniu.  On  nie  ma  już  nic  do  stracenia;  do 
wygrania ma wolność. Będzie bezwzględny. Pilnuj się. Musisz go zaszachować w chwili, gdy 
odwrócony do ciebie plecami otworzy szafę. Orlicki zaczai się w innym miejscu, nie będziesz 

background image

sam. 

— Czy wolno mi strzelać? 
— Sądzę, że to nie będzie potrzebne. Wewnątrz szafy umieściłem granat  z gazem łza-

wiącym.  Otwarcie  drzwiczek  uruchamia  zapalnik.  Gaz  go  oślepi.  Wykorzystaj  ten  moment. 
Na biurku leżą bransoletki; weź je. 

Chorąży sięgnął po parę amerykańskich kajdanków, sprawdził działanie zatrzasku. 
— Są w porządku. 
— Świetnie. No, trzymaj się — podał Dawskiemu rękę. 

 

* * * 

 

Konferencja  prasowa  w  Komendzie  Głównej  rozpoczęła  się  z  półgodzinnym  opóźnie-

niem. Oddział Kryminalny przyrzekł reporterom prawdziwą sensację. 

Przy długim stole, nakrytym sukienną narzutą zielonego koloru, zajęli miejsca dzienni-

karze,  prokurator  nadzorujący  śledztwo  i  wyżsi  oficerowie  MO.  Na  samym  końcu,  między 
Dawskim a Holiczem, siedział inspektor Burke. 

—  Dosyć  długo  nie  potrafiłem  uderzyć  we  właściwy  klawisz  —  relacjonował  sprawę 

kapitan Holicz. — Ton poddał mi sam przestępca. Chciał być nadgorliwie ostrożny i pośliznął 
się. Już w momencie, gdy ktoś mnie niespodziewanie wywołał z kina, zacząłem precyzować 
moje podejrzenie. Cel tego wywołania mógł być tylko jeden. 

—  Chodziło  o  to,  by  pan  nie  poznał  Turkiela  —  wtrącił  domyślnie  sprawozdawca 

„Expressu”. 

— Tak. Ale komu mogło na tym zależeć? Oczywiście komuś, kto nie chciał, by doszło 

do aresztowania. Na Turkielu ciążyło w tym czasie podejrzenie, że to on zabił Adama Wen-
zla, konwojenta firmy C. Hartwig. Póki Turkiel był na wolności, wersja ta nie mogła upaść i... 
równocześnie  zapewniała  prawdziwemu  mordercy  bezkarność.  Kiedy  mimo  wszystko 
trafiłem  na  ślad  Alibaby,  przestępca  nie  zawahał  się  przed  popełnieniem  następnej  zbrodni. 
Myślał, że umarli milczą. Jak się jednak okazało — nie zawsze! Dowody zebrane przeze mnie 
wykazały pełne alibi zabitego. 

— Tylko bardzo skromny krąg osób był wtajemniczony we wszystkie posunięcia. Tylko 

dwie lub trzy osoby wiedziały, w którym jestem kinie i na jakim krześle siedzę. Taka sytuacja 
musiała zaostrzyć moją czujność i przestępca doskonale o tym wiedział. 

— Czy znał pan już wówczas jego nazwisko? 
—  Tak.  Wiedziałem  już,  kto  wsiadł  do  wagonu  z  przesyłką  firmy  „Marvin”,  zabił 

Wenzla i wysiadł w Poznaniu, ucharakteryzowany na Alibabę Turkiela. Lecz nie skompleto-
wałem  jeszcze  wtedy  dostatecznej  ilości  dowodów.  Zresztą,  absolutną  pewność  zyskałem 
znacznie  później,  już  po  stwierdzeniu  wymiany  pudełka  i  łuski.  Opowiedziałem  państwu  o 
rysunku, jaki znajdował się na odwrocie tego pudełka? 

— Tak. Był to Meander. 
— Zgadza się. Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego przestępca obawiał się, że wła-

śnie  ten  wzór  może  mnie  naprowadzić  na  ślad...  Pojąłem  to  dopiero  przedwczoraj,  gdy 
zostałem  zaproszony  do  domu  inspektora,  szefa  mojej  sekcji  śledczej.  Ze  ściany  w  sypialni 
znikł ulubiony dywanik gospodarza. Był to ręcznie tkany kilim, obrębiony szerokim pasmem 
—  Meandrem.  Usunięcie  tego  dywanu,  który  utkwił  mi  tak  dobrze  w  pamięci,  utwierdziło 
mnie w przekonaniu, że przestępcą jest właśnie Albin Burke... Drugi dowód: jego palce były 
odbite na mojej kasie. 

Przez  stół  przeleciał  cichy  szmer.  Wszystkie  spojrzenia  skierowały  się  w  stronę  inspe-

ktora.  Niektórzy  dopiero  teraz  spostrzegli,  że  przeguby  jego  rąk  złączone  są  metalowymi 
pierścieniami. 

—  Sami  panowie  rozumiecie  —  kontynuował  Holicz  —  że  dla  przekonania  władz 

background image

musiałem  zdobyć  niezbite  dowody.  Najlepiej  byłoby  złapać  Burkego  na  gorącym  uczynku. 
Inscenizując  spartakiadę  strzelecką  odwróciłem  jego  uwagę  od  niezwykle  istotnej  rzeczy: 
pozbawiłem  go,  pod  pretekstem  pożyczki,  broni  służbowej.  Potem  opowiedziałem  mu  o 
nowych dowodach w kasie. Przyszedł po nie w nocy i tam złapali go Orlicki i Dawski. Musiał 
połknąć  ten  haczyk.  Liczyłem  na  to,  że  nie  posiadając  innego  pistoletu,  przyjdzie  w  nocy  z 
ową kompromitującą „tetetką”, którą zgładził Wenzla i Turkiela. No i nie omyliłem się. 

— A jak mamy rozumieć sprawę Barbary Hernisz i tej poznańskiej meliny? 
— Jest jeszcze ogniwo całkiem odrębnej zagadki. Przyjaciele Alibaby Turkiela postano-

wili  odnaleźć  zabójcę  ich  bossa  na  własną  rękę.  I  trafili  także  na  ślad  Burkego  —  ale  jak, 
jeszcze  nie  wiemy,  zresztą  trwa  w  tej  sprawie  odrębne  śledztwo.  Być  może  raport  naszego 
wywiadowcy,  Kępy,  który  szedł  ich  tropem,  wyjaśni  tę  sprawę  do  końca.  W  każdym  razie 
jeszcze sporo wody upłynie, nim powiemy o tym ostatnie słowo. Liczymy  jednak na pomoc 
byłego inspektora.  
 
 
 
 

HONORIUSZ BALZAC 

 

PORONIENIE 

 

PEWNEGO wieczora — rozpoczął opowiadanie doktor Bianchon — miałem się poło-

żyć, zmęczony owymi straszliwymi kursami, które my, biedni lekarze, w pierwszych czasach 
naszej praktyki robimy  pieszo, prawie dla miłości bożej, kiedy moja stara  służąca oznajmiła 
mi, że jakaś dama pragnie ze mną mówić. Skinąłem głową; w chwilę potem nieznajoma zna-
lazła  się  w  moim  gabinecie.  Wskazałem  jej  fotel  przy  kominku,  sam  zaś usiadłem  naprzeci-
wko, przyglądając się jej z ową badawczą ciekawością, właściwą ludziom naszego rzemiosła, 
kiedy  kochają  wiedzę.  Nie  pamiętam,  abym  w  życiu  spotkał  kobietę,  która  by  na  mnie 
uczyniła  równie  silne  wrażenie.  Była  młoda,  skromnie  ubrana,  niezbyt  ładna,  ale  wspaniale 
zbudowana.  Kibić  bardzo  wcięta,  olśniewająca  cera,  czarne,  bardzo  obfite  włosy.  Była  to 
twarz  kobiety  z  Południa,  oddychająca  namiętnością,  o  rysach  niezbyt  regularnych,  ale  peł-
nych wdzięku; w tej chwili jednak oczy jej wyrażały smutek, który gasił ich blask. 

Patrzała na mnie z niepokojem, w słowach jej i gestach było jakieś wahanie, które mnie 

bardzo  intrygowało.  Gdy  już  miała  wreszcie  zadać  gwałt  swej  wstydliwości,  oczekiwałem 
jednego z owych pospolitych wyznań, do których my, lekarze, jesteśmy przyzwyczajeni, ale 
które zawsze są męką dla pacjentów. Naraz, wstając nagle, rzekła:  

—  Panie  doktorze,  zbyteczne  jest  opowiadać  panu,  jaki  traf  powiadomił  mnie  o  jego 

nazwisku i talentach. 

Po akcencie poznałem Marsylijkę. 
— Jestem — ciągnęła dalej — od trzech miesięcy żoną pana de..., majora grenadierów 

Gwardii.  Jest  to  człowiek  gwałtowny,  zazdrosny  jak  tygrys.  Od  sześciu  miesięcy  jestem  w 
ciąży... 

Wymawiając te słowa szeptem, zaledwie mogła powstrzymać nerwowy skurcz krtani. 
—  Należę,  mówiła  dalej,  do  jednej  z  pierwszych  rodzin  w  Marsylii;  matką  moją  jest 

pani de... 

—  Rozumiecie  państwo,  rzekł  doktor,  przerywając  i  spoglądając  dokoła,  że  nie  mogę 

wymienić nazwisk. 

—Nie  mam  jeszcze  osiemnastu  lat,  ciągnęła;  byłam  zaręczona  od  dwóch  lat  z  moim 

kuzynem, młodym człowiekiem bogatym i pełnym uroku, ale pochodzącym z rodziny kupiec-
kiej,  rodziny  mojej  matki...  Kochaliśmy  się  bardzo...  Przed  ośmiu  miesiącami,  hrabia  de..., 

background image

mój  obecny  mąż,  przybył  do  Marsylii,  jest  bratankiem  dawnej  księżnej  de...,  faworytem 
cesarza, ma przed sobą najświetniejszą karierę wojskową; wszystko to oczarowało mego ojca. 
Mimo że wiedział o naszej miłości, postanowiono małżeństwo moje z hrabią. Ta nielojalność 
poróżniła dwie rodziny. Ojciec mój, obawiając się marsylijskiej porywczości, lękał się jakie-
goś nieszczęścia; wolał załatwić rzecz w Paryżu, gdzie mieszkała rodzina hrabiego. Wyjecha-
liśmy. 

— Na drugim noclegu,  około północy, obudził mnie głos mego kuzyna; ujrzałam jego 

twarz  przy  swojej...  Łóżko,  w  którym  spali  moi  rodzice,  było  o  trzy  kroki,  nic  go  nie  po-
wstrzymało. Gdyby ojciec się obudził, byłby go zastrzelił na miejscu. Kochałam go... Po cóż 
mówić więcej. 

Spuściła oczy i westchnęła. Często słyszałem rzężenia wychodzące z piersi konających, 

ale przyznaję, że to westchnienie kobiece, ten przeszywający ból skojarzony z rezygnacją, ten 
lęk  spowodowany  chwilą  rozkoszy,  której  wspomnienie  zdawało  się  błyszczeć  w  oczach 
młodej Marsylijki, zahartowały mnie w tej jednej chwili na najwyższe objawy cierpienia. Są 
dni, w których słyszę jeszcze to westchnienie; zawsze rodzi we mnie jakiś dreszcz, gdy sobie 
je uprzytomnię. 

— Za trzy dni — podjęła — mój mąż wraca z Niemiec. Nie podobna mi będzie przed 

nim ukryć stanu, w jakim się znajduję; zabije mnie, proszę pana; ani się zawaha. Przechodzę 
piekło... 

Wyrzekła te słowa z przerażającym spokojem. 
—  Adolfa  trzymają  rodzice  bardzo  krótko:  zaledwie  dają  mu  tyle,  ile  mu  trzeba  na 

utrzymanie. Matka moja nie rozporządza swoim majątkiem; co się mnie tyczy, nie posiadam 
nic.  Mimo  to,  we  troje  zebraliśmy  cztery  tysiące  franków.  Oto  są  —  rzekła,  dobywając  zza 
gorsu banknoty i podając mi je. 

— Więc co?... — spytałem. 
—  Więc  —  odparła  jakby  zdziwiona  moim  pytaniem  —  przychodzę  błagać  pana  o 

ocalenie honoru dwóch rodzin, życia trojga osób i życia mojej matki, kosztem mego nieszczę-
snego dziecięcia... 

— Nie kończ pani — rzekłem chłodno. 
Wziąłem z półki kodeks. 
— Niech pani patrzy — rzekłem wskazując stronicę, której z pewnością nie przeczyta-

ła:  —  wysłałaby  mnie  pani  na  rusztowanie.  Podsuwa  mi  pani  zbrodnię,  którą  prawo  karze 
śmiercią;  a  panią  samą  skazano  by  na  karę  straszliwszą  może  od  mojej...  Ale  gdyby  nawet 
Sprawiedliwość  nie  była  tak  surowa,  nie  podjąłbym  się  takiej  operacji;  jest  prawie  zawsze 
podwójnym  morderstwem,  bo  rzadkie  jest;  aby  matka  nie  zginęła  także.  Może  pani  znaleźć 
lepszą radę... Czemu nie miałaby pani uciec?... Niech pani jedzie za granicę. 

— Byłabym zhańbiona. 
Nalegała jeszcze chwilę, ale miękko, z głuchym akcentem rozpaczy. Wyprawiłem ją... 
Na  trzeci  dzień,  koło  ósmej  wieczór,  wróciła.  Widząc  ją  w  progu  gabinetu,  uczyniłem 

wymowny  ruch  głową;  ale  ona  rzuciła  się  tak  żywo  do  moich  kolan,  że  nie  mogłem  jej 
powstrzymać. 

— Proszę — krzyknęła — oto dziesięć tysięcy franków! 
— Proszę pani — odparłem — sto tysięcy, milion nawet nie skłoniłyby mnie do zbro-

dni.  Gdybym  nawet  przyrzekł  pani  pomóc  przez  słabość,  później,  w  momencie  działania, 
odzyskałbym rozum i chybiłbym słowu. Proszę, niech pani wyjdzie. 

Podniosła się, usiadła i zalała się łzami. 
— Zginęłam... — wykrzyknęła. — Mąż wraca jutro. 
Popadła  w  odrętwienie;  po  czym  po  kilku  minutach  milczenia  spojrzała  na  mnie 

błagalnie. Odwróciłem oczy. Wówczas rzekła: 

— Żegnam pana!... 

background image

I znikła. 
Ten  okropny  poemat  melancholii  prześladował  mnie  cały  dzień...  Miałem  wciąż  przed 

oczyma tę bladą kobietę, wciąż czytałem myśli wypisane w jej ostatnim spojrzeniu. Wieczo-
rem,  w  chwili  gdy  miałem  się  położyć,  stara  kobieta  w  łachmanach,  cuchnąca  błotem 
ulicznym,  oddała  mi  list  skreślony  na  zatłuszczonym  i  pożółkłym  kawałku  papieru;  pismo 
zaledwie było czytelne. Było coś. okropnego w tej posyłce i w tej posłance. 
 

„Zmasakrował  mnie  niezręczny  felczer  w  podejrzanym  domu,  bo  tylko  tam  znalazłam 

litość;  jestem  zgubiona. Straszliwy  krwotok  był  następstwem  tego  aktu  rozpaczy.  Jestem  pod 
nazwiskiem  pani  Lebrun  w  hotelu  Pikardzkim  przy  ulicy  de  Seine.  Złe  si
ę  stało.  Czy  będzie 
pan miał odwag
ę odwiedzić mnie i przekonać się, czy jest dla mnie jakaś nadzieja ocalenia. 
Czy łaskawiej wysłucha pan umieraj
ącej?...” 
 

Zimny  dreszcz  przebiegł  mi  krzyże.  Rzuciłem  list  w  ogień,  położyłem  się,  ale  nie 

mogłem spać, powtarzałem raz po raz niemal mechanicznie: — Och, nieszczęśliwa! 

Nazajutrz, odbywszy wszystkie wizyty, zaszedłem wiedziony jakimś magnetyzmem aż 

do  hotelu,  który  mi  wskazała.  Pod  pozorem,  że  szukam  kogoś,  czyjego  adresu  nie  znam 
dokładnie, zasięgnąłem ostrożnie wiadomości. Odźwierny rzekł: 

— Nie, proszę pana, nie mamy nikogo tego nazwiska. Wczoraj przybyła młoda kobieta, 

ale nie zostanie tu długo... Umarła dziś koło południa... 

Wyszedłem śpiesznie, unosząc w sercu wiekuiste wspomnienie smutku i grozy. Rzadko 

zdarzy  mi  się  ujrzeć  kondukt  ciągnący  samotnie,  bez  rodziny,  przez  ulice  Paryża,  abym  nie 
pomyślał o tej przygodzie, i za każdym razem odnajduję w niej nowy temat do refleksji. Jest 
to  cały  dramat  rozegrany  między  pięcioma  osobami;  nieznane  ich  losy  układają  mi  się  na 
tysiąc sposobów, zaprzątają mnie całe godziny... 

Długo trwaliśmy w milczeniu. Lekarz opowiedział tę historię tonem tak przejmującym, 

gesty jego były tak wymowne, akcenty tak żywe, że widzieliśmy kolejno  i ofiarę, i kondukt 
nędzarzy, prowadzony przez „łapiduchów”, jadący truchtem w stronę cmentarza... 
 

Tłumaczył Tadeusz Żeleński (Boy) 

 
 
 
 

GUSTAV SANDGREN 

 

ANNA 

 

LARS  wychodził  właśnie  z  obory.  Zauważył,  że  przechodzę  przez  ścieżkę  pokrytą 

żwirem, prowadzącą do parku. Dał brodą znak, bym się zatrzymał. Zaczekałem. 

— Wiesz, że dziś wieczór w Ekhagen jest potańcówka? — zapytał. 
— Czyżby? — wymknęło mi się. Tak, ale tańczyć.. Jestem za stary na tańce. 
— Jak to? — rzekł Lars. Ty? Za stary? A poza tym zorganizowałem buteleczkę. 
Lars  nie  próbował  ukrywać  swego  głębokiego  przekonania,  że  zachwycony  ulegnę 

natychmiast. 

— Jest jeszcze pełna? — spytałem. 
— Oczywiście; nie odkorkowałem jej. 
— Powinieneś był wybrać kogo innego — rzekłem. — Pójdę pod jednym warunkiem, 

że nie piśniesz ani słowa — nikomu. Tylko nas dwóch może wiedzieć. 

— Nie martw się — powiedział Lars. 

background image

Doszedłem  z  nim  do  obory  i  obserwowałem,  jak  tam  znikł.  Krowy,  ustawione  w  dwa 

rzędy,  żuły.  Oddychałem  ciepłym,  słodkawym  zapachem,  a  poruszające  się  krowie  szczęki 
wydawały  jak  gdyby  stłumiony  pomruk  dwudziestu  małych  młynów.  Lars  wziął  do  ręki 
miotłę i oczyścił dwa ścieki biegnące po obu stronach przejścia, potem uruchomił maszynę do 
dojenia  dostosowując  rurki  do  wymion  pierwszych  z  brzegu  krów.  Maszyna  ssała  równo-
miernym  rytmem,  jak  zmechanizowane  fantastyczne  cielę,  o  wielu  gardzielach.  Jej  serce, 
umieszczone  na  poprzeczce,  pompowało  statecznie.  Pomyślałem  nagle  o  tej  Baran,  o  której 
mówią ludowe baśnie. Miała być mała, czarna, podobna do kłębka wełny, podkradała mleko 
wszystkim  krowom,  należącym  do  stada  unosząc  je  do  swej  pani.  Jednakże  krowy  bardzo 
lubiły maszynę do dojenia. 

— Więc dobrze, spotkamy się dziś wieczór, oświadczyłem Larsowi. 
Podniósł rękę i uśmiechnął się do mnie szeroko. 
— Będę gotów około 20.30. Cześć! 
Za  budynkiem  przygasał  blask  słońca.  Stare  wiązy  rozpostarły  swe  szumiące  gałęzie 

nad szczytem starego domu. Kiedy dotknąłem drzwi werandy chcąc je otworzyć, kawałek źle 
umocowanej szyby wypadł z łatanego kwadratu i roztłukł się z brzękiem o ziemię. 

Gdyby  ktoś  słuchał  nie  poruszając  się,  mógłby  dosłyszeć  zgrzyty  i  chrupanie  w  ścia-

nach, podłogach i dachu domostwa. 

Przy  drzwiach  odwróciłem  się  i  spojrzałem  w  dół  zbocza,  w  stronę  domu  dzierżawcy. 

Jakaś  dziewczyna  zdejmowała  suknię  ze  sznura,  rozciągniętego  między  dwiema  śliwami. 
Dojrzałem  ją  następnie  przez  szybę  wewnątrz  domu,  prasowała  suknie  śpiewając.  Niewąt-
pliwie  i  ona  wybierała  się  na  bal.  Poczułem  ukłucie  w  sercu  —  chciałem  być  Larsem  lub 
kimkolwiek z chatki wyrobników. 

Obaj  z  Larsem  wyruszyliśmy  w  drogę.  Lars  miał  na  sobie  niebieski  kombinezon  i 

śmieszny, okrągły kapelusz. Nie braliśmy rowerów. Lars znał skrót przez pola; ścieżka pro-
wadziła wzdłuż rowów. 

—  Głupotą  jest  ciągnąć  rower,  jeżeli  później  trzeba  odprowadzić  jakąś  dziewczynę  — 

rzekł  Lars profesorskim tonem. — Już to znam. Z  chwilą  gdy się chce ją objąć wpół, rower 
się ślizga. 

— Wiadomo... 
Butelka  w  jego  wewnętrznej  kieszeni  robiła  wrażenie  solidnego  garbu.  Być  może  ze 

względu na nią poszliśmy na skrót. W pół drogi od Ekhagen usiedliśmy pod świerkami, koło 
wielkiego kamienia. 

— Szlag to trafił! — powiedział Lars. — Zapomniałem korkociągu. Masz może? 
— Nie. 
— Jeżeli wepchniemy korek przy pomocy drewienka, trzeba będzie wypić wszystko. 
— No to co — powiedziałem, aby mu zaimponować. — Sądziłem, że potrafisz pociąg-

nąć, a nie tylko kosztować. 

— Zobaczymy, ile też tego jest! — rzucił Lars. — W każdym razie wypadałoby trochę 

zostawić. 

W  trawie  między  nami  leżała  jasnozielona  butelka.  Odbijało  się  w  niej  zachodzące 

słońce: żółte gwiazdy błysły w jej głębi, kiedy wziąłem ją do ręki. 

— Daj patyk — powiedziałem. 
— Czekaj — odparł Lars. Wiesz, że chcę tańczyć. 
—  Jest  korek  —  stwierdziłem  wyciągając  z  kieszeni  paczuszkę  gumy  do  żucia.  — 

Zrobimy korek z tej gumy. 

— Niezła myśl — podchwycił Lars. 
Pomyślałem o dziewczynie, która prasowała suknię. Może nie miała innej do tańca? Był 

słodki  wieczór  czerwcowy.  Zapach  siana  unosił  się  jeszcze  nad  polami;  od  czasu  do  czasu 
zaświergotał gdzieś ptak, poza tym cisza. 

background image

—  Przyjrzyj  się,  jak  będę  tańczył  za  chwilę  —  powiedział  Lars  odkładając  butelkę. 

Błogie drżenie przeniknęło go od stóp do głowy, zauważyłem to. 

— W porządku — rzekłem. Już dawno sam nie tańczyłem. 
— Jak nazywa się dziewczyna z domu dzierżawcy? 
— Anna — odparł Lars. 
Podnieśliśmy  się  i  poszliśmy  dalej  do  lokalu,  gdzie  tańczono.  Lars  zrobił  kilka  przy-

długich  kroków,  zanim  odzyskał  równowagę  w  pozycji  pionowej.  Schowaliśmy  butelkę  pod 
jeżyny rosnące w rowie. 

Estrada  do  tańca  była  nowa.  Nie  miała  daszku,  a  deski  ze  świeżego  drzewa  lśniły 

jeszcze żółtością. Komitet balowy, jeżeli takowy kiedykolwiek istniał, posypał deski talkiem. 
Akordeonista  siedział  na  swym  małym  podwyższeniu;  z  lubością  dotykał  błyszczących 
guziczków,  nachylał  się  i  nasłuchiwał  uważnie.  Usiedliśmy  za  dębem  i  czekaliśmy.  Pary 
napływały ze wszystkich stron, niekiedy w grupkach po pięć lub sześć. 

Wszyscy  zjawiali  się  jak  gdyby  przypadkowo,  jak  gdyby  nigdy  nie  mieli  zamiaru 

przyjść i dopiero wezwanie akordeonu pomogło im do nagłej decyzji. Najmłodsze dziewczęta 
przyszły  najwcześniej,  nie  potrafiły  czekać;  stojąc  wzdłuż  balustrady,  zaśmiewały  się,  wpół 
przerażone,  wpół  bezczelne,  pobudzane  przez  młodą  krew.  Oto  zaczynały  się  ich  lata 
taneczne. Miały tańczyć, tańczyć po jasnych nocach — aż do zmęczenia oczu i wyczerpania 
serc.  Miały  tańczyć  aż  do  dnia,  w  którym  poczują  się  zbyt  ociężałe.  Wówczas  skończy  się 
taniec,  ale  zostanie  lepianka,  kuchnia,  a  w  miejsce  tańca  —  wytrwała  mrówcza  praca  przy 
kuchni wyrobnika. 

— Zaiste, jestem dziś w formie — powiedział Lars. — Widzisz tę dziewuszkę tam, w 

żółtej sukni? Przypatrz się tylko, jak będę z nią tańczył. 

— Oczywiście — odparłem. — Ale oto i dziewczyna z domu dzierżawcy, nieprawda? 
Przyszła  w  odprasowanej  sukni,  nowych  pończochach  i  białych  bucikach.  Oddawała 

ukłony na prawo i lewo i potrząsała włosami jak młodociane, niewypierzone kurczę. Także i 
ona  podeszła  do  balustrady  i  zaczęła  żartować.  Bal  się  zaczynał.  Akordeonista  nachylił  się, 
splunął, poprawił pasy i zagrał fokstrota. Grał prymitywnie, ale trzymał rytm. 

Dziewczęta rzuciły się na estradę i tańczyły między sobą. Kilku młodych ludzi podciąg-

nęło pasy, poprawiło czapki lub kapelusze i posunęło do dziewcząt, które jednak mierzyły ich 
wzrokiem niechętnym. 

— Teraz patrz na mnie  — odezwał się  Lars.  I  wstał nieco chwiejąc się.  — Zobaczysz 

jak się tańczy w moich okolicach! 

Obserwowałem go. Posunął wprost do dziewcząt; dochodząc jednak zmienił kierunek i 

wszczął  głośną  rozmowę  z  jakimś  młodym  człowiekiem  pod  drzwiami.  Pozostał  tam  do 
końca tańca. 

—  Spóźniłem  się  do  tej  —  powiedział  Lars  stojąc  koło  mnie.  —  Spotkałem  gościa, 

któremu miałem coś do powiedzenia. Widzisz dzieweczkę o czarnych włosach, w czerwonym 
berecie? Ją właśnie poproszę najbliższym razem. 

— Tak jest, uderzaj — odpowiedziałem ciągle w rozmarzeniu. — Uderzaj, Lars. 
Dziewczyna  z  domu  dzierżawców  zwróciła  twarz  w  moją  stronę.  Teraz  nie  była  już 

daleko. Była piękna. Była rozgorączkowana, czekała niecierpliwie. To ona śpiewała prasując 
suknię. 

— Jak się nazywa — zapytałem Larsa w przejściu — ta z domu dzierżawców? 
— Anna — powiedział Lars. 
— Ach tak, Anna. 
Wstałem. Lars patrzył zdziwiony. 
— Będziesz tańczył? — zapytał. 
— Tak, uważaj, teraz zobaczysz coś. Przyjrzyj się nam, Annie i mnie. 
Akordeonista zaczął walca. Szedłem jak we śnie, dostrzegłem, jak dziewczęta zastygły 

background image

w  oczekiwaniu:  zobaczyłem  małą,  zdziwioną  buzię  Anny  i  szybki  błysk  jej  oczu.  Zatańczy-
liśmy. Usiłowałem znaleźć wspólny krok, ale nie od razu się udało. 

Była  tak  młoda  i  lekka  jak  powiew.  Później  poszło  lepiej.  Była  miła  i  pełna  dobrych 

chęci.  Myślałem  o  niej,  o  tej,  która  prasowała  sukienkę  śpiewając  w  kuchni  dzierżawcy, 
podczas gdy wieczór barwił się błękitem. 

— Dziękuję — powiedziałem na zakończenie — dziękuję. I jej ręka spoczęła w mojej. 
— Dziękuję — powiedziała uszczęśliwiona. 
A może inni sądzili, że jest zbyt młoda? Bez wątpienia, tylko ja widziałem, jak praso-

wała  suknię.  Dla  innych  była  tylko  dziewczątkiem  od  dzierżawcy,  które  znalazło  się  koło 
balowej estrady. 

—  Te,  chodź  tu  na  chwilę  do  tyłu  —  powiedział  Lars,  gdy  doń  wróciłem.  Jeszcze  się 

męczył z butelką. 

—  Słuchaj  —  wepchnąłem  do  środka  również  tę  gumę  do  żucia.  —  Przyjrzyj  się,  jak 

poproszę tę czarną. 

Jeszcze  raz  podszedł  do  dziewcząt,  rozpłomieniony,  zwinnym  krokiem.  Mimo  to,  raz 

jeszcze zboczył, zatoczył koło, a gdy wreszcie wydawało się, że jest gotów zdecydować się, 
akordeon przestał grać. Wrócił do mnie. 

—  Ten  akordeonista  odstawia  ważniaka  —  powiedział.  —  W  momencie  gdy  chcę 

tańczyć, zatrzymuje się. Dam mu w mordę. 

— Nie rób tego, powiedziałem — on jest chyba tak głupi, że nigdy nie zrozumie. 
— Ale mu się należy raz w mordę. 
— Spróbuj jeszcze raz — powiedziałem, popychając go łagodnie ku dziewczętom, gdy 

akordeon  zagrał  na  nowo.  Poszedł  pogadać  z  dziewczyną  o  czarnych  włosach.  Śmiał  się  i 
mówił podniesionym głosem, i podczas gdy mówił, inny młody człowiek zbliżył się, poprosił 
dziewczynę do tańca i oboje zostawi Larsa bez słowa. Lars wrócił do mnie. 

— Widziałeś go? Widziałeś to bydlę, które się podsunęło i świsnęło mi dziewczynę, z 

którą chciałem tańczyć? 

— Owszem — odpowiedziałem. 
— Z pewnością należy mu się raz w mordę — oświadczył Lars. 
Ponownie poprosiłem Annę. Znowu grano walca. Wypytywałem Annę o Larsa. Zaśmia-

ła się. Lars nie umie tańczyć — wyjaśniła. Nigdy się nie uczył. 

Wieczór mijał, siedziałem wygodnie przy pniu dębu i spoglądałem w górę między gałę-

zie. Było przyjemnie i ciepło. Wkrótce miał się zacząć nowy dzień. 

— Chce pan zatańczyć? — szepnął ktoś nieśmiało. Była to mała Anna. Grano ostatnie-

go walca, prosiły panie. 

Anna  pamiętała  o  mnie,  była  uprzejma.  Zatańczyliśmy,  a  potem  ruszyliśmy  razem 

ścieżką wzdłuż rowów. 

— Czy pani mnie już widziała kiedyś? — zapytałem. 
— Tak, pan mieszka na fermie. 
Szliśmy razem. Czułem się uspokojony i pełen ufności. Warto było żyć nawet dla córki 

dzierżawcy, można było mieć nadzieję, na wieczory i noce jak obecna. Zdjąłem kapelusz jak 
przed bóstwem i zapytałem: 

— Co zamierzasz zrobić z twoim życiem, Anno? 
—  Ja?  —  zapytała  zmieszana.  Spojrzała  na  mnie.  Wysokie  trawy  w  fosie  sięgały  nam 

do pasa i osypywały nas ziarenkami. 

— Ja? — powtórzyła — co zamierzam z nim zrobić? 
— Usiądźmy i pogadajmy — zaproponowałem. 
— Nie, nie śmiem. 
Była  już  tak  rozważna,  tak  dobrze  znała  życie.  Brzmiało  to  jak  wyuczona  lekcja.  A  ja 

gadałem moje zwykłe głupstwa i próbowałem narzucić swój dziwny sposób patrzenia. Życie? 

background image

Oczywiście,  moja  mała  Anna  nie  podzielała  mojego  poglądu  na  życie.  Śpiewała  prasując 
sukienkę. To było dla niej życiem, otwarte okna, zapach pól i akordeon w oddali... 

Żadnej z tych zatroskanych myśli mieszkańca miast. 
— Widziałem jak prasowałaś sukienkę — powiedziałem trzymając kapelusz w ręku. — 

Był  to  chyba  najpiękniejszy  widok,  jaki  mi  się  przydarzył  od  długiego  czasu,  i  nie  potrafię 
wytłumaczyć, dlaczego tak odczuwam. 

— Nie mam innej — stwierdziła. — Trzeba było wyprasować. 
Zaśmiała się lekko. Czuć było chyba ode mnie wódkę, sądziła, że z tego powodu mówi-

łem takie niedorzeczności. Bez wątpienia miała rację. Byłem jednak zadowolony z wysokiej 
trawy,  z  Anny,  z  poranka,  który  nam  zaszedł  drogę,  świeży  i  biały,  niczym  nakrochmalone 
prześcieradła. 

Pożegnaliśmy  się  w  miejscu,  gdzie  rozwidlała  się  główna  droga  do  fermy.  Podając  mi 

swą drobną rączkę, uśmiechnęła się. 

Nie  od  razu  wróciłem  do  siebie.  Szedłem  w  milczeniu  wzdłuż  szpaleru  śliw,  aż 

zobaczyłem jej okno. Było otwarte, firanki tańczyły na wietrze. Anna otwierała właśnie stare 
drzwi i weszła do środka. Teraz przechodzi na palcach przez kuchnię, myślałem, teraz wdy-
cha woń przypalonego tłuszczu, zapach ciał innych dzieci, czuje, jak ubrania ojca przesiąkły 
odrażającą wonią nawozu. Oto już jest w swoim pokoju: może wychyli się przez okno. zanim 
się położy. 

Nagle spostrzegłem  Larsa na podwórzu. Żwir trzeszczał pod jego butami; podszedł do 

okna  Anny.  Widziałem  jej  głowę,  rozmawiała  z  nim.  Zanurzyła  łagodnie  rękę  w  jego  wło-
sach.  Lars  oparł  się  oburącz  o  framugę  okna  i  chwycił  Annę  za  ręce.  Tym  razem  Lars  nie 
próbował okrężnej drogi. Wdrapywał się po kamiennym podmurowaniu i usiłował wspiąć się 
na okno. Drobne białe ramiona stawiały opór. Później zaprzestały oporu. Lars wgramolił się 
do  pokoju.  Ostatnią  rzeczą,  jaką  widziałem,  była  jego  wielka,  szeroka  stopa  na  tle  trzepocą-
cych się białych firanek. 

Usiłowałem odtworzyć w sobie melancholię, pustkę, która ogarnia zawsze mężczyznę, 

gdy jest świadkiem cudzych pocałunków, ale nie mogłem. Patrzyłem na niebo znieruchomiałe 
wśród starych wiązów i pomyślałem: śpiewała, prasując sukienkę. 

Pierwszy  skowronek  uniósł  się  w  niebo  na  kształt  dzwoneczka  wiszącego  na  niewi-

dzialnej nitce. 
 

Nowela przedrukowana z „Widnokręgów”, rok 1955, nr 10 (52). 

 
 
 
 
 
 
 

SPIS TREŚCI 

 
 

Oczy alchemika   (Robert Azderball) 

 

 

 

 

02 

Poronienie   (Honoriusz Balzac) 

 

 

 

 

 

36 

Anna   (Gustav Sandgren) 

 

 

 

 

 

 

38