background image

 
 
 
 

ZMARTWYCHWSTANIE 

OFFLANDA 

I INNE OPOWIADANIA 

 

ZŁOTA PODKOWA 50 

 

 

 

 

 
 

WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1960

 

background image

 

ALEKSANDER DUMAS (SYN) 

 

ZMARTWYCHWSTANIE OFFLANDA 

 

Odbywszy ongi podróż  do Niemiec, przechadzałem się samotnie całymi  godzinami po 

uliczkach małego miasta, którego nazwy nie ma potrzeby wymieniać. To małe miasto odegra-
ło zdaje się wielką rolę w historii XV wieku, ale ponieważ historia XV wieku jest mi absolu-
tnie nieznana, nie zamierzam popisywać się tu żadną erudycją.  Uważam  nawet za wskazane 
pouczyć was, kochani czytelnicy, raz na zawsze o powodach tej mojej ignorancji w zakresie 
historii; innym razem wyjaśnię wam, dlaczego inne gałęzie wiedzy są mi również nieznane. 

Pewnego  dnia  zawstydziłem  się  tak  bardzo,  że  nie  umiałem  wyrazić  swej  opinii  na 

temat  jakiegoś  bardzo  ważnego  faktu,  którego  istnienia  nawet  nie  podejrzewałem,  iż  zaraz 
wróciłem do siebie i po drodze kupiłem  H i s t o r i ę  F r a n c j i, pragnąc zacząć studia od 
rodzimych dziejów. Jak się to często zdarza, otworzyłem książkę na chybił-trafił, a przypadek 
zrządził,  że  natrafiłem  na  Karola  IX,  który  był  królem,  to  znaczy  osobą  zobowiązaną  do 
rządzenia i troszczenia się o postęp i szczęście narodu w ciągu pewnego  okresu XVI wieku. 
Wyczytałem  tam,  że  ten  człowiek,  całkiem  jeszcze  młody,  zabił  przez  jedną  noc  trzynaście 
tysięcy ludzi. To mnie tak zmartwiło i tak mi się wydało niesprawiedliwe, że nie chciałem już 
uczyć się niczego więcej. Podarowałem tę książkę dziecku, które upewniwszy się, że nie ma 
w niej obrazków, zrobiło sobie z historycznych wypadków papierowe ptaszki. 

Według wszelkiego prawdopodobieństwa to dziecko będzie kiedyś wielkim filozofem. 
Mieszkałem  więc  chwilowa  w  małym  miasteczku  niemieckim  i  odbywałem  co  dzień 

długie, samotne spacery. Błądząc tak musiałem uważać, aby nie wyglądać ani na szpicla, ani 
na zakochanego, ani na złodziejaszka. Oglądałem więc wystawy sklepowe. Jeden szczególnie 
sklepik na mej ulubionej ulicy przyciągał stale uwagę. Była to rupieciarnia, gdzie na kontua-
rze,  na  półkach,  na  meblach,  w  szafach,  pod  stolami,  a  nawet  na  krzesłach  stłoczone  były 
obrazy,  broń,  zwierciadła,  tkaniny,  żyrandole,  przeróżne  instrumenty,  porcelana  i  biżuteria. 
Człowiek,  który  temu  patronował,  był  równie  stary  jak  otaczające  go  przedmioty.  Całymi 
dniami pisał albo oglądał szlachetne kamienie, emalie i antyczne kosztowności przez monokl 
ze szkła powiększającego, który tak do oka jego przywykł, że trzymał się w nim sam i sam z 
niego wypadał, nie tłukąc się. 

Niech nikt nie sądzi przypadkiem, że ten człowiek miał długie, białe włosy, był zanie-

dbany  i  nosił  staroświeckie  szaty;  jego  schludność  graniczyła  z  kokieterią.  Najdelikatniejsze 
figurynki  z  saskiej  i  sewrskiej  porcelany  odkurzane  były  i  czyszczone  z  drobiazgową  syste-
matycznością i najbystrzejsze oko nie znalazłoby na żadnej z nich nawet przez mikroskop ani 
cienia pyłku. Myślę, że człowiek ten nocami czyścił swój magazyn. Nosił on perukę żółtawe-
go koloru i nie zapuszczał brody. Oczy jasnoniebieskie, jak fajans z Rouen, twarz pełna i ró-
żowa,  a  na  niej  pogodny  uśmiech.  W  kąciku  każdego  oka  wachlarzyk  niezliczonych  zmar-
szczek,  koszula  kredowo  biała,  krawat  w  białe,  zielone  i  czekoladowe  kwadraty,  wysoki 
kołnierzyk,  nankinowa  kamizelka,  błękitny  surdut  ze  złotymi  guzikami.  Czy  spodnie  nosił 
długie, czy krótkie? Nieprzenikniona zagadka. Zawsze widziałem tylko jego górną „połowę”. 

Pewnego ranka nacisnąłem klamkę i wszedłem. Poprosiłem pana Frasera (takie nazwi-

sko  wyczytałem  na  szyldzie)  o  pozwolenie  zwiedzenia  jego  magazynu  albo  raczej  muzeum. 
Skinął  głową  i  pisał  dalej.  Nie  będę  wam  nawet  wspominał  o  cudach,  jakie  ucieszyły  me 
oczy, powiem wam tylko, że pośród obrazów różnych rodzajów i różnych szkół — ujrzałem 
w małej ramce z rzeźbionego drzewa głowę Madonny pięknie wykonaną i przepojoną takim 
polotem  ducha,  jakiego  nigdy  nie  napotkałem  nawet  u  starych  malarzy,  poza  pierwszymi 
płótnami Rafaela. Z łatwością można było rozpoznać, że głowa ta została wycięta z wielkiego 
obrazu. Uczułem nagle gwałtowne pragnienie posiadania tego malowidła; było to jedno z tych 

background image

gwałtownych  pożądań  artysty,  które  potrafią  w  jednej  minucie  z  najuczciwszego  człowieka 
uczynić  złodzieja,  nie  zdającego  sobie  nawet  sprawy  z  uczucia,  jakiemu  uległby  ściągając 
upragniony przedmiot i wsuwając go do kieszeni. Chyba chociaż raz w życiu odczuliście, jak 
ja, nieprzepartą chęć posiadania i to natychmiast rzeczy, o której nie myśleliście wcale, a któ-
ra  tak  gwałtownie  opanowała  wasze  zmysły,  że  dla  zdobycia  jej  wszelkie  środki  wydały  się 
wam dobre i godziwe. 

Gdy spytałem pana Frasera o cenę tego medalionu, spojrzał na mnie z podziwem. 
—  Pan  jest  pierwszym  człowiekiem,  który  zainteresował  się  tym  obrazkiem.  To  jest 

arcydzieło — powiedział. — Nikt dotychczas nie zwrócił na niego uwagi. Pan nie jest amato-
rem ani znawcą — ciągnął, oglądając mnie. — Pan jest artystą i powoduje się uczuciem. Ma 
pan rację, młody człowieku. Wolę zwykłego mieszczanina, który kupuje oleodruk, bo uważa 
go  za  ładny,  niż  amatora,  który  nie  kupi  Rembrandta,  dopóki  mu  nie  udowodnię,  że  jest 
autentyczny. Niech pan weźmie ten medalion. Ofiaruję go panu. 

— Ależ... 
— Waha się pan? W takim razie kosztuje dwadzieścia pięć tysięcy franków. 
Pierwszy raz widziałem takiego kupca. Zbyt był oryginalny, abym nie usiłował zawrzeć 

z nim bliższej znajomości. Wziąłem medalion i zbliżyłem się do kontuaru. 

—  Ogromnie  panu  dziękuję  —  rzekłem.  —  Przyjmuję  pański  podarunek,  a  ponieważ 

nie wątpi pan w mój podziw dla tego dzieła, proszę mi powiedzieć, czyje ono jest. 

— Jest to dzieło człowieka, którego przeznaczeniem było dokonać przewrotu w sztuce. 
— I co się stało z tym człowiekiem? 
— O, to bardzo ciekawa historia.  
— Niech pan opowie. 
— Ma pan czas? 
— Mam, 
— Niech pan tam usiądzie. Chyba, że woli pan słuchać stojąco albo zjeść ze mną śnia-

danie? 

Cóż za niezwykły kupiec! 
— Dziękuję, jestem po śniadaniu. 
— W takim razie proszę zaczekać. 
Zadzwonił. 
Weszła  gruba  służąca,  gruba,  ale  młoda:  dwadzieścia  pięć,  dwadzieścia  sześć  lat,  o 

rudych  włosach  i  białej  cerze,  typowa  Niemka;  z  tonu,  jakim  kupiec  zwracał  się  do  niej, 
można było wnosić, że pełni ona w jego domu podwójną funkcję. 

— Podaj mi moją zupę, Gretchen — rzekł do niej. 
Gruba  dziewczyna  nic  nie  odpowiedziała.  W  pięć  minut  później  wróciła,  niosąc  pełny 

talerz zawiesistej zupy. 

—  Niech  pan  sobie  wyobrazi  —  zaczął  mój  poczciwiec,  przełykając  gorący  płyn,  w 

którego oparach twarz jego niknęła  chwilami (co za zupa!) — niech pan  sobie wyobrazi, że 
mniej więcej piętnaście lat temu zostałem wezwany do sąsiedniego domu przez młodego ma-
larza, którego miałem sposobność widzieć kilkakrotnie, lecz którego dzieł nie znałem wcale. 
W tym czasie trudniłem się przede wszystkim sprzedażą obrazów. 

Ów młody człowiek nazywał się Offland. 
Wysokiego  wzrostu:  pięć  stóp  i  dziesięć  cali,  chudy  jak  szkapa,  bardzo  nieporządnie 

ubrany, blady, z wielkimi niebieskimi oczami i czarną, gęstą, falującą czupryną, z podkręco-
nymi wąsami i spiczastą bródką.  Ładne zęby, kobiece dłonie i nie schodzący z ust uśmiech, 
oto jak wyglądał mój malarz. I, rozumie się, ani grosza przy duszy. 

Offland, nie mając rodziny, żyjąc jedynie z pędzla, to znaczy raczej głodując niż żyjąc, 

wpadł na pomysł poślubienia dziewczyny bez majątku. Co do jego żony, zapewniam pana, że 
była to urocza osóbka, niezbyt duża, pulchniutka, cała białoróżowa, taka, mówię panu, prze-

background image

pióreczka — jak to powiadają — raz na ząb.  

Była kuzynką swego męża i według zwyczajów  niemieckich od najwcześniejszej mło-

dości z nim zaręczona. Ale zdarzyło się, jak często zdarza się w tym kraju, gdzie natura sama 
zdaje  się  podporządkowywać  zwyczajom,  że  młodzi  ludzie  pokochali  się  tak,  jakby  to  oni 
sami  się  odnaleźli,  jakby  nie  byli  przeznaczeni  sobie  wzajemnie  przez  rodziców.  Nawiasem 
mówiąc, byłoby może nieźle, gdyby ten zwyczaj przyjął się we Francji. Ale cóż by się wtedy 
stało  z  wodewilami  i  większością  komedii,  których  tematem  jest  córka,  sprzeciwiająca  się 
poślubieniu człowieka wybranego przez ojca? 

Ta  refleksja,  wtrącona  w  tok  opowiadania,  pochodzi  ode  mnie,  nie  od  niego.  Mówię 

uczciwie, nie chcąc go obciążać ani odpowiedzialnością, ani sławą dodatkową. Moje osobiste 
obserwacje zresztą tak często wplecione będą w opowieść kupca, że trudno będzie domyślić 
się,  który  z  nas  dwóch  mówi.  Na  szczęście  liczę  tutaj  na  inteligencję  mych  czytelników,  a 
szczególnie czytelniczek. 

Offland był zatem zaręczony ze swą kuzynką.  Wiecie, co to znaczy w  Niemczech być 

zaręczonym.  Narzeczony  bierze  swą  przyszłą  pod  rękę  i  idzie z  nią  w  dół  lub  w  górę  Renu. 
zależnie od tego, gdzie zaręczyli się, w dolnym czy w górnym jego biegu; chodzi tu o wzaje-
mne poznanie charakterów i stwierdzenie, czy sobie odpowiadają. Odpowiadają sobie prawie 
zawsze, wróciwszy więc do siebie, pobierają się i usiłują zasilić ojczyznę jak największą ilo-
ścią Niemców, król bowiem, jak mi powiedziano, nadaje złoty medal i dwa tysiące franków 
ojcu rodziny, który może wykazać się dwunastoma potomkami męskimi, zdrowymi i silnymi. 
Ostatecznie taki sam dobry zawód jak każdy inny. 

Wszystkie te dzieci uczą się muzyki i wchłaniają w siebie abstrakcje uczonych i filozo-

fów całego świata. W dwudziestym roku życia mają twarze obrzucone krostami i noszą oku-
lary. Nie trzeba dodawać, że trudność wysłowienia się w połączeniu z permanentnym katarem 
wzmagają się z dnia na dzień. Katar jest jedną z charakterystycznych cech niemieckich. Jeżeli 
chusteczki  zawdzięczają  swe  istnienie  katarom,  musi  to  być  pięknie  rozwinięty  przemysł 
rodzimy.  Offland  miał  tę  szczególną  właściwość,  że  nie  był  dotknięty  katarem.  To  była 
zresztą  jedyna  jego  cecha  ujemna,  gdyż  niech  mnie  Bóg  broni,  abym  miał  ośmieszać  lub 
obniżać wartość mego bohatera! 

Offland  oprócz  tego,  że  pochodził  z  rycerskiego  rodu,  posiadał  zalety  osobiste,  które 

zawdzięczał naturze, i inne, które zawdzięczał jedynie sobie samemu, jak: odwagę, silną wo-
lę, poczucie humoru, wytrwałość, wykształcenie, talent; słowem, te wszystkie wartości, które 
pozwalają człowiekowi zdechnąć z głodu w najszybszym czasie. Dzielny ten chłopiec, który 
sam z trudem wegetował, nie miał doszedłszy do odpowiedniego wieku większych zmartwień 
jak ożenić się ze swą kuzynką, zostawiając Panu Bogu troskę o wyżywienie jego i żony. Po 
odbyciu więc wycieczki za Ren panna Emilia Farett została panią Offlandową. 

Nasz  malarzyna  wynajął  pracownię  w  domu  położonym  na  bezludnej  ulicy  i  wziął  się 

do  odstawiania  tych  melancholijnych,  marzycielskich  obrazków,  których  sekret  wyłącznie 
Niemcy posiedli. Te wielkie chrześcijańskie postacie, o oczach z szafirów, cerze z mleka, w 
koronach  ze  złota,  pereł  i  rubinów,  kroczące  prosto  przed  siebie  i  niosące  w  wysmukłych 
dłoniach  w  półotwartą  księgę  z  cyzelowanym  fermuarem  i  różnobarwnymi  arabeskami  na 
kartach z pergaminu. Te majestatyczne Dziewice, wlokące za sobą tren długiego płaszcza ze 
śniegu,  lazuru  lub  purpury,  na  pięknej,  zielonej  równinie,  zalanej  blaskiem  słońca  i  usianej 
emaliowanymi  liliami  i  stokrotkami,  z  białym  domkiem  i  dwiema  postaciami  na  dalszym 
planie. 

Gdy tylko się ożenił, Offland wziął się do malowania tych obrazów, o których marzył 

od dawna. 

Jeśli  się  przez  dłuższy  czas  schlebia  przyziemnym,  wulgarnym  gustom  publiczności, 

wówczas  kiedyś,  kiedyś,  można  —  już  nie  zaimponować  jej  —  ale  przemycić  jakąś  myśl 
oryginalną.  Publiczność czuje  instynktowny  strach  przed  indywidualnością,  rodzącą  się  zbyt 

background image

nagle. Zawsze gdy jakiś człowiek wznosi się ponad innych, wówczas ci inni maleją, a to jest 
rzeczą nad wyraz nieprzyjemną. 

Offland  potknął  się  o  opór  swoich  współziomków,  ale  uparł  się  i  nie  ustąpił  —  w 

wyniku czego popadał w coraz to większą nędzę i właśnie wśród tej nędzy maleńkie, różowe 
dzieciątko zapukało do wrót życia i trzeba je było otworzyć. Otwarto mu je nawet z radością i 
pani Offland zabrała się do karmienia. Sprytna natura przewidziała, że biedni ludzie nie będą 
mieli na chleb dla dziatek i dlatego zapewne obdarzyła te dziatki apetytem na mleko kobiece, 
a  kobiety  mlekiem,  które  nic  nie  kosztuje.  Ta  supozycja  przypomina  wielce  inną,  pewnego 
kaznodziei,  który  pouczał  swych  wiernych,  że  Stwórca  w  swej  dobroci  nieskończonej  pou-
mieszczał rzeki w sąsiedztwie miast... 

Jakkolwiek  bądź  Offland  ubóstwiający  swe  maleństwo,  które  nie  zawsze  mogło  zado-

walać się matczynym mlekiem, zmuszony był do pewnych kompromisów, ze szkodą dla swej 
sztuki.  Trzeba  jednak  jeść  i  dać  jeść  tym,  których  —  czy  przez  głupotę,  czy  przez  wspania-
łomyślność — zostało się ojcem. Offland porzucił więc chwilowo poetyckie pomysły i zabrał 
się do obrazów „produkcyjnych”. Namalował kilka wzruszających obrazków: psy, które ratu-
ją topiące się dzieci, starych wiarusów salutujących ze łzami w oczach posąg wielkiego Fry-
deryka.  Te  rodzajowe  scenki  fabrykował  po  dwie  naraz:  takie  dublety  są  ideałem  mieszcza-
nina  wszystkich  epok  i  krajów.  Jak  ładnie  wygląda  na  przykład  lustro  w  otoczeniu  dwóch 
obrazków,  stanowiących  pendant!  Ale  wszystko  ma  swój  kres,  nawet  tematy  codziennego 
użytku:  Offland doszedł  do tego, że malował kupcom szyldy, a pewnego  dnia, za dosyć po-
kaźną kwotę zgodził się  wymalować  cztery sprośne obrazy na zamówienie pewnego starego 
dyplomaty,  który  dostarczył  mu  tematów.  Wówczas  ten  szlachetny  człowiek,  ten  czcigodny 
ojciec  rodziny,  ten  cnotliwy  małżonek,  ten  prawdziwy  artysta  zamykał  się  w  swej  pracowni 
rano lub wchodził do niej ukradkiem w nocy, by wykonać te świństwa, z których zrobiły się 
cztery arcydzieła, gdyż sztuka przez to jest piękna, że oczyszcza i uświęca wszystko. 

Stary  dyplomata,  który  może,  a  nawet  prawdopodobnie  byłby  zrobił  znacznie  większe 

zamówienia,  umarł  nagle  na  wylew  krwi  do  mózgu.  Jego  zamiłowania  artystyczne  tłumaczą 
tę śmierć dostatecznie, niemniej nasz malarz popadł przez nią w nędzę. 

Z tą chwilą opanowało go kompletne zniechęcenie. Z wolna wysprzedał wszystkie swe 

meble,  a  pewnego  ranka  nie  był  w  stanie  podnieść  się  z  łóżka.  Miał  wysoką  gorączkę,  w 
domu nie było ani grosza. 

Wówczas to posłał po antykwariusza i polecił mu sprzedać za jakąkolwiek cenę rozpo-

częte  płótno,  przedstawiające  Zwiastowanie,  na  którym  jednak  jedynie  głowa  Matki  Boskiej 
była wykończona. 

Nasz antykwariusz dostrzegł od razu w Offlandzie wysokiej miary artystę. Na nieszczę-

ście, jeżeli wierzyć lekarzowi, który się nim opiekował, artysta ten skazany był na śmierć. 

Antykwariusz kupił obraz, mimo że nie dokończony i wyciął z niego  głowę, którą na-

stępnie  mu  ofiarował.  Potem  poszedł  do  jednego  ze  swych  przyjaciół,  jednego  z  tych  mędr-
ców niemieckich, którzy prawdopodobnie wierzą w diabła, nie w tego symbolicznego diabła, 
co to ma nas przysmażać na ogniu jak indyczki, jeżeli nie byliśmy  grzeczni, lecz w diabła z 
krwi  i  kości,  wtrącającego  się  co  chwila  w  sprawy  ludzkie.  Ten  uczony  lekarz,  alchemista, 
czarnoksiężnik szukający kamienia filozoficznego, nazywał się Lilus. 

Pomijam opis jego pracowni, bo wszyscy już ją opisali i przechodzę do samego faktu. 
Fraser  prosił  przyjaciela,  by  poszedł  obejrzeć  Offlanda  i  postarał  się  uratować  go.  Na 

talencie tego człowieka można zrobić fortunę, trzeba więc, aby on żył, choćby samego diabła 
miało się w to wciągnąć. Tymczasem Offland rozpaczał, gdyż czuł, że umiera. Rzucał łzawe 
spojrzenie  na  swą  pracownię  i  na  przedmioty,  które  dawniej  całkiem  mu  obojętne  nabierały 
teraz w jego oczach ogromnej wartości, przez sam ten fakt jedynie, że miał je porzucić. 

Życie jest przyzwyczajeniem, którego człowiek nabiera tak łatwo i szybko, że nie może 

pogodzić  się  z  myślą,  iz  miałby  je  utracić.  Zadaje  sobie  nawet  czasem  pytanie,  co  zrobią 

background image

rzeczy najbardziej martwe, które brały udział w jego egzystencji, jak sobie poradzą bez niego, 
gdy  go już nie będzie. Wydaje mu się, że nawet te przedmioty nie ożywione mają kontakt z 
jego opuszczającą go duszą i rozmawia z meblami, przy których setki tysięcy duchów wyzio-
nęło, w niczym przez to nie wpływając na ich (tych mebli) postawę. Co do mnie, uważam, że 
w pewnych wypadkach martwe przedmioty wymowniejsze bywają niż ludzie. 

Matka,  która  straciła  dziecko  —  gdyż  jeśli  mówi  się  o  bólu,  to  należy  wybrać  naj-

wznioślejsze porównanie — więc matka, która straciła dziecko, wyleje więcej łez znalazłszy 
zabawkę  albo  część  ubrania  należącą  ongiś  do  syna  niż  rozmawiając  o  nim  z  przyjacielem  i 
słuchając jego pocieszeń. 

Trzeba  przyznać  jednak,  że  największą  rozpaczą  napełniała  Offlanda  myśl  o  pozosta-

wieniu  na  ziemi  żony  i  syna  Co  się  z  nimi  stanie?  Kto  ich  przygarnie?  Kto  ich  pokocha? 
Komu  ich  polecić?  Z  czego  będą  żyli?  Wszystkie  te  myśli,  w  połączeniu  z  żalem  artysty, 
który mógł, jak Chenier, uderzając się w czoło powiedzieć sobie: — A jednak tu coś było! — 
wszystkie te myśli powiększały jeszcze gorączkę, pożerającą umierającego, nie odbierając mu 
wszakże przytomności, to znaczy świadomości nieszczęścia zagrażającego jemu i rodzinie. 

W  takim  to  stanie  Lilus  znalazł  malarza.  Przyprowadził  go  przyjaciel.  Lekarz  zażądał, 

by go pozostawiono sam na sam z chorym, zbadał go w milczeniu, posłuchał oddechu poło-
żywszy  ucho  na  jego  sercu,  opukał  palcem  piersi,  jakby  chciał  się  przekonać,  czy  jest  tam 
jeszcze życie. Skończywszy badanie, powiedział: 

— Młodzieńcze, jest pan poważnie chory. 
— Jestem nawet skazany na śmierć, nieprawdaż? — odpowiedział Offland. 
— Tak jest. 
— Dziękuję, że pan był łaskaw przyjść, aby mi oznajmić tę nowinę. 
— Cierpliwości, powiem panu coś więcej. 
— Słucham. 
— Czy bardzo chciałby pan żyć? 
— Och, bardzo?  
— W takim razie, niech pan to już mnie pozostawi, a mam wrażenie, że będzie pan żył. 
— W jaki sposób? 
—  Tak,  znam  może  sposób  na  to,  by  pan  żył;  ale  do  tego  trzeba  koniecznie,  by  pan 

najpierw umarł. 

Offland zbladł. 
— Nic nie rozumiem — rzekł ze wzruszeniem. 
—  Zaraz  panu  wyjaśnię.  Po  dziś  dzień  w  medycynie  rozpowszechniony  jest  fałszywy 

pogląd,  że  aby  pozwolić  żyć  choremu,  należy  go  leczyć,  gdy  on  jeszcze  żyje.  Nonsens!  Jak 
długo człowiek żyje, organ lub organa dotknięte chorobą są w stanie zapalenia, które uporczy-
wie odrzuca wszelkie środki lecznicze. Mówię oczywiście o chorobach uważanych za śmier-
telne, do uleczenia bowiem innych niedyspozycji wystarczy sama natura. Niech pan doda do 
tych  trudności,  spowodowanych  chorobą,  przeszkody  stwarzane  przez  chorego.  Najmniejsza 
nierozwaga z jego strony niweluje w ciągu jednej minuty skuteczność zabiegów nie mówiąc 
już  o  cierpieniach,  prawie  zawsze  niepotrzebnych,  na  jakie  naraża  się  to  biedne  ciało,  które 
często umiera dzięki lekarzowi, podczas gdy bez niego mogłoby zwyciężyć chorobę. 

— Moim zdaniem więc — ciągnął — aby  chorego utrzymać przy życiu, trzeba zacze-

kać, by umarł.  Bo z chwilą śmierci choroba znika, śmierć więc oddaje lekarzowi bezwładne 
ciało,  niezdolne  do  oporu,  jaki  stawiało  jeszcze  przed  kilku  minutami.  Niech  pan  pomyśli, 
jakie  piękne  pole  do  działania  ma  przed  sobą  nauka!  Na  jakie  i  na  ile  operacji  może  sobie 
pozwolić,  których  chory  nie  przetrzyma!  Jak  bezpiecznie  ręka  chirurga  może  wówczas 
otworzyć ciało i w najdelikatniejszych nawet organach szukać przyczyny i siedliska choroby! 
Z  jaką  łatwością  może  on  krajać.,  wycinać,  dodać,  jeśli  potrzeba,  a  po  skończonej  operacji 
przelać w ciało żywą krew żyjącego osobnika, by dodać świeżych sił temu, co tak niesłusznie 

background image

nazwano trupem! 

Offland słuchał chciwie. 
—  Ale  dusza!  —  zareplikował.  —  Skąd  pan  weźmie  duszę? Jak  pan zmusi  Boga,  aby 

oddał panu duszę, która uleciała już do nieba? 

— Hm! Najpierw — odpowiedział Lilus — trzeba by się dowiedzieć, czy rzeczywiście 

dusza  ulatuje  do  nieba.  Co  pan  nazywa  niebem?  Tę  błękitną  nieskończoność,  która  w  nocy, 
przy wietrze północnym ubiera się w gwiazdy, a w dzień pokrywa się chmurami, przygnany-
mi wiatrem zachodnim? To jest naukowe niebo i tam dusza nie idzie. Dusza nie jest jedynie 
krążeniem krwi, jak twierdzą niektórzy materialiści. Dusza jest zrobiona z całkiem specjalne-
go tworzywa, ale jest ogólna, nie indywidualna. To tak, jakby ktoś chciał powiedzieć, że czło-
wiek oddycha swoim własnym powietrzem. 

— Nic podobnego! — zawołał. — Człowiek oddycha powietrzem, które Bóg stworzył 

dla wszystkich, wchłania je tylko na chwilę i zwraca je ogółowi, tyle tylko, że przerabia je po 
drodze  na  kwas  węglowy  w  takiej  samej  ilości,  co  wchłonięty  przez  niego  tlen.  I  tak  dalej. 
Otóż dusza jest po prostu oddechem wielu lat. Człowiek zwraca ją w swym ostatnim tchnie-
niu  ogółowi;  ponieważ  jednak  jest  ona  pochodzenia  boskiego,  bardziej  jeszcze  niewidzialna 
niż powietrze, bo jest niepodzielna i nie poddająca się analizie, nie miesza się przeto natych-
miast z ogólną masą. Przebywa przez jakiś czas z duszami, które zamieszkując odnośne ciała 
pozostawały z nią w stosunkach. Utrzymuje z nimi kontakt podczas swej gościny na ziemi i 
odlatuje  dopiero  wtedy,  gdy  widzi,  że  stała  się  niepotrzebnym  intruzem  i  że  krewni  lub 
przyjaciele już nie cierpią i nie wspominają tego, kogo stracili. W bólu więc albo i we wspo-
mnieniu  tych,  którzy  byli  drodzy  zmarłemu,  szukać  należy  duszy.  Drogi  panie  Offland,  jest 
pan przez kogoś kochany? 

— Tak. 
— Przez kogo? 
— Przez żonę. 
— To młoda kobieta? 
— Tak. 
— Doskonale. Ma pan nadzieję, że będzie pana żałowała? 
— Nie wątpię w to. 
— Bardzo dobrze! Mój drogi pacjencie, najpierw musi pan umrzeć, to najważniejsze, a 

ja  zobowiązuję  się,  że  za  rok  ożywię  pana  na  tyle  dni,  ile  razy  żona  pańska  wymówi  imię 
pana, począwszy od pierwszej rocznicy pańskiej śmierci. To bardzo proste. 

— Tak: ile razy moja żona wymówi moje imię w rok po mej śmierci, tyle dni będę mógł 

żyć. 

— Właśnie. 
— Mogę uprzedzić żonę? 
— Naturalnie. 
Nadzieja  zmartwychwstania  w  przyszłości  na  kilka  dni  zapaliła  błyskawicę  radości  w 

źrenicach umierającego. Jakąż radością musi napawać konających chrześcijańskie prześwia-
dczenie, że bezpośrednio po śmierci żyć będą wieczność całą w miłości i szczęściu! A współ-
czuje się męczennikom, którzy umierali z tym właśnie przeświadczeniem! 

Offland  zawołał  żonę  i  zawiadomił  ją  o  tym,  co  zostało  postanowione  między  nim  a 

Lilusem.  Biedna  kobieta  przez  cały  czas  choroby  męża  żyła  w  takiej  rozpaczy,  że  całym 
sercem i bez zdziwienia przyjęła tę osobliwą nowinę. Rzuciła się do nóg uczonego, ucałowała 
jego ręce, a następnie uścisnęła męża tak silnie, że skonał w jej ramionach. 

Małżonka wydała okrzyk bólu, lecz prawie zaraz odzyskała nadzieję. Dziwna nadzieja, 

którą czerpie się z trumny ze zwłokami drogiej istoty! 

Czy sytuacja Offlanda wydaje się wam interesująca? Przyznaję, że — jeśli o mnie cho-

dzi — nie umierałbym z taką ufnością jak on; ale Niemcy, którzy z sentymentalizmu potrafią 

background image

zdobyć  się  na  samobójstwo,  jak  Werter,  nie  mają  nic  wspólnego  z  naszym  sceptycyzmem; 
tym gorzej dla nich. 

Dwadzieścia  cztery  godziny  przed  pochowaniem  Offlanda  doktor  Lilus  spędził  przy 

nim,  lecząc  go  według  wyłożonej  przez  siebie  metody.  Offland  został  pochowany  pod 
najpiękniejszym prześcieradłem, jakie było w domu, z poduszką pod głową; trumnę wysłano 
miękko,  jak  należy  wysłać  ją  człowiekowi,  który  pewnego  dnia  ma  się  obudzić.  Myślano 
nawet  przez  chwilę  o  włożeniu  do  niej  materaca,  ale  to  za  drogo  wypadło.  Koszta  pogrzebu 
pokrył Lilus, a żona zobowiązała się do utrzymywania kwiatów na grobie. 
 

* * * 

 

W rok po opowiedzianych przez nas wypadkach, pewnego niedzielnego poranka, doktor 

Lilus udał się na cmentarz, przywitawszy u wejścia dozorcę jak dobrego znajomego. 

Poszedł  prosto  do  grobu  Offlanda,  pokrytego  wciąż  kwiatami,  tak  jak  w dzień  śmierci 

malarza, i zawołał go po imieniu. 

Po  upływie  kilku  sekund  ziemia  na  całej  długości  grobu  zadrżała  pod  niewidocznym 

prawie pęknięciem, po czym pęknięcie to stało się szersze, aż w końcu ziemia otworzyła się 
całkiem i wyłoniła się z niej głowa Offlanda, który machinalnie podniósł się, otwierając oczy 
i usta, by odetchnąć powietrzem ziemskim. Usiadł, oparłszy się o poduszkę jak chory w łóż-
ku.  Nie  wydawał  się  być  tym  przebudzeniem  zachwycony.  Rozejrzał  się,  a  zobaczywszy 
Lilusa: 

— Po co mnie pan obudził? — spytał, nie poznając go — tak mi było dobrze! 
— Obudziłem cię — oznajmił mu  Lilus — ponieważ minął dziś rok od twej śmierci i 

masz jeden dzień do przeżycia na ziemi. 

— Jeden dzień? — spytał Offland ze zdziwieniem, bo z wolna wracała mu pamięć. — 

Tylko jeden! Jakim sposobem? 

— Twoja żona wymówiła tylko raz twoje imię, masz więc jeden dzień życia, tyle tylko 

mi wiadomo. 

— Tylko jeden! — wyszeptał smutnie Offland. 
— Znasz kobiety, wiesz jak są zazdrosne i zaborcze: pani Offland boi się prawdopodo-

bnie, że od roku, odkąd umarłeś, nie kochasz jej już. Wymówiła twoje imię raz, a widzisz, że 
nie traciła czasu, gdyż dziś dokładnie co do dnia mija rok, jak zostałeś pochowany. Pójdziesz 
do niej, zobaczysz ją, upewni się, że ją ciągle kochasz i wówczas sprawi, że żyć będziesz tak 
długo, jak sam zechcesz. Tak przynajmniej przypuszczam.  

— Możliwe. 
— Ubierz się. Przyniosłem ci ubranie, które będzie odpowiedniejsze do przechadzki po 

ulicach niż całun grobowy. Jesteś gotów? 

— Tak. 
— Idź zatem i żegnaj. 
— Nie pójdziesz ze mną? 
— Nie, mam tu jeszcze coś do załatwienia. Weź tylko tę kartę: to jest pozwolenie wyj-

ścia z cmentarza, ponieważ widać, że jesteś nieboszczykiem, a nieboszczycy nie mogą stąd 
wychodzić bez pozwolenia. Powodzenia! 

Lilus  poszedł  w  swoją  stronę.  Offland  udał  się  w  swoją.  Wychodząc  oddał  kartę 

portierowi. 

—  Pan  Offland  —  rzekł  portier,  czytając  ją.  —  Przepustka  ważna  dwadzieścia  cztery 

godziny. Niech pan będzie punktualny. Do zobaczenia jutro o dziesiątej rano. 

Wszystko  to  wydawało  się  naszemu  bohaterowi  dosyć  dziwne,  ale  ponieważ  rzecz 

najdziwniejszą,  to  znaczy  swe  zmartwychwstanie,  miał  już  za  sobą,  więc  z  tymi  detalami 
oswoił  się  stosunkowo  szybko  i  w  kwadrans  później  robił  wrażenie  człowieka,  który  nigdy 

background image

nie umierał. 

Skierował  swe  kroki  do  domu  żony.  Powieki  miał  jeszcze  trochę  ciężkie,  lecz  nie  był 

nawet zdziwiony tym, że znowu żyje. Zresztą myślał wyłącznie o Emilii. Przyszedł pod dom, 
zupełnie taki sam, jaki był przed rokiem, a ponieważ był to dom bez odźwiernego, wszedł na 
piętro, na którym oboje z żoną mieszkali. Ale że też Emilii nie ma w oknie? Ani na schodach 
jej nie spotkał? Zapukał do drzwi. 

Otworzyła mu stara kobieta. 
Ciało Offlanda przebiegł dreszcz. Czy ta stara kobieta to Emilia? Czyżby pod wpływem 

cierpienia tak się postarzała w ciągu roku? 

Zarozumialec! 
A może umarła, nie doczekawszy się zmartwychwstania męża? 
Nonsens, skoro jeszcze dzisiejszego ranka wymówiła jego imię! 
— Czego pan sobie życzy? — spytała stara kobieta, obrzucając Offlanda nieżyczliwym 

spojrzeniem. 

— Pani Offland? 
— Nie ma jej tutaj. 
— Ale w ubiegłym roku tu mieszkała? 
— Zdaje się. 
— I co się z nią stało? 
— Wyprowadziła się. 
— Dokąd? 
— A, tego już nie wiem. 
— Kiedy się wyprowadziła? 
— Po śmierci męża. 
— Zaraz po jego śmierci? 
— Nie, w trzy miesiące później. 
Offland  chciał  jeszcze  zadać  kilka  pytań,  ale  stara  kobieta  dość  miała  wypytywania  i 

zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. 

Co to wszystko miało znaczyć? 
Offland uczuł dojmujący ból w sercu.  Zeszedł wolno po schodach, a znalazłszy się na 

ulicy zadał sobie pytanie, co ma robić dalej. 

Patrzył przez chwilę na przechodniów niedzielnych: jedni szli na mszę, inni na przecha-

dzkę, ci spieszyli do swych interesów, tamci do swych przyjemności, słowem, wszyscy mieli 
wytyczony  kierunek  życia,  które  nie  uległo  przerwie  ani  na  minutę.  Zrozumiał,  że  z  tymi 
ludźmi on nie ma już nic wspólnego. 

Chciał jednak spróbować wszystkiego, poszedł więc do handlarza obrazów, by od niego 

czegoś się dowiedzieć. Sklep zastał zamknięty. 

Wówczas przypomniał sobie przyjaciela, przyjaciela z dziecinnych lat, który na pewno 

musiał bardzo boleć nad jego śmiercią. Pobiegł do niego, on z pewnością udzieli mu potrze-
bnych informacji. 

Młody człowiek był jeszcze w domu. 
Offland wy drapał się na piąte piętro, gdzie zajmował pokoik jego dawny kolega, gdyż 

wcale nie był bogatszy od niego. Głośno zapukał do drzwi. Przyjaciel, który właśnie wyśpie-
wywał na całe gardło jakąś piosenkę o Renie (to stały temat piosenek niemieckich), otworzył 
drzwi, nucąc ostatnie słowa. 

Zobaczywszy Offlanda krzyknął i zbladł silnie; lecz zaraz opanował wzruszenie i spytał 

gościa, czego sobie życzy. 

— Nie poznajesz mnie? — spytał Offland, wyciągając do niego ramiona. 
— Nie, proszę pana. Jak godność? 
— Ależ... jestem Offland. 

background image

— Offland umarł  w ubiegłym roku. Właśnie o tej porze  grzebaliśmy  go.  Biedny  chło-

piec! Pan jest bardzo do niego podobny, dlatego krzyknąłem na widok takiego podobieństwa, 
ale nie może pan być nim, równie jak on nie może być panem, gdyż nie żyje. 

—  Owszem,  to  prawda,  umarłem,  ale  doktor  Lilus  dał  mi  dzień  życia,  ponieważ  moja 

żona... 

— Co on gada, ten człowiek? — szepnął dawny przyjaciel. 
— Więc poszedłem do Emilii. 
— Pan twierdzi, że jest Offlandem? 
— Tak. 
— Tym, który umarł w ubiegłym roku? 
— Tak. 
— I który został pochowany? 
— Tak. 
— Przyjacielu, pan oszalał?! 
— Ależ zapewniam cię... 
— No, no, dość już tego! 
— Na miłość boską, przyjacielu drogi! 
I Offland zapłakał. 
—  O,  właśnie!  teraz  zaczyna  się  rozczulać!  Liczę  do  trzech:  raz,  dwa,  trzy...  zechce 

mnie pan opuścić! Umówiłem się w mieście na śniadanie, nie mam czasu. 

— Przysięgam ci... 
— Do widzenia! 
Offland stał chwilę przed zamkniętymi drzwiami: najlepszy kolega-przyjaciel wziął go 

za wariata i wyrzucił za drzwi. 

Wielkie łzy płynęły z jego oczu, gdy wolno schodził ze schodów na ulicę. 
Błądził po mieście godzinę lub dwie nie wiedząc, co zrobić ze swym życiem; patrzył na 

domy, na przechodniów, na psy, na bruki, a kiedy o południowej porze ulice znacznie opusto-
szały, powlókł się w kierunku cmentarza, nie miał bowiem odwagi czekać aż do jutra. 

Ten  człowiek,  który  przez  rok  był  zmarłym  i  który  uzyskał  jeden  dzień życia,  uważał, 

że ten jeden dzień jest zbyt długi i szedł prosić jak o łaskę, by mógł wrócić do ziemi o piętna-
ście godzin wcześniej. 

Grabarze,  którzy  w  pobliskiej  knajpie  podejmowali  jednego  z  kolegów,  nie  chcieli 

opuszczać zabawy. 

Offland poprosił o motykę i łopatę i powiedział, że sam sobie wykopie mogiłę i sam się 

do niej położy. 

Dali mu łopatę i motykę. 
Doszedłszy do swego grobu zastał tam Lilusa. 
—  No,  tak!  —  rzekł  mędrzec  —  oczekiwałem  cię:  przypuszczałem,  że  wcześniej 

wrócisz. 

—  Niestety!  —  westchnął  Offland.  —  Ale  czy  możesz  mi  teraz  wyjaśnić,  jak  się  to 

stało, że moja żona wymówiła moje imię, skoro nie chciała mnie wcale widzieć? 

— Musiała wypowiedzieć twoje imię: dziś rano wyszła za mąż. Musiała więc wymienić 

imię swego pierwszego męża! 

—  Słusznie!  —  zgodził  się  Offland  z  rezygnacją.  —  To,  co  Bóg  robi,  dobrze  robi  i 

śmierć jest konieczna. 

W pięć minut później Offland spał już snem wiecznym. 
Nazajutrz żona przyniosła świeże kwiaty na jego grób. 
Ale to były już ostatnie. 

 

Tłumaczyła Halszka Wiśniowska  

background image

 

RAFAŁ MACIEJEWSKI 

 

W JASKINI GUACHARO 

 

 

Objąłem  poręcze  fotela.  Pochylony  na  bok  oparłem  ramię  o  ścianę  kabiny.  Czułem  na 

policzku chłodny dotyk szyby. Lecieliśmy między chmurami, strzępy pary opływały samolot. 
Chwilami odsłaniały niebo pełne słońca. W dole, po zielonej dżungli pełzały cienie obłoków. 

Kątem oka widziałem palce pilota na sterze maszyny. Powinienem usnąć — powtarza-

łem  w  myśli.  Przez  szpary  w  powiekach  ukazywała  się  przednia  szyba  kabiny.  Tonęła  w 
białej  wacie  osadzającej  na  szkle  krople  wody.  Pilot  zwracał  twarz  ku  mnie.  Otwierał  usta. 
Cofał  spojrzenie.  Nie  padło  żadne  słowo.  Patrzał  w  szybę.  Wzrokiem  przebiegał  po  skalach 
zegarów. Pierwszy raz ci się zdarza — myślałem — spotkać cudzoziemca, którego poznałeś 
już  z  prasy.  Ujrzałeś  nas  pół  godziny  temu  —  tych  dwóch,  którzy  teraz  śpią  w  fotelach  za 
twymi plecami i mnie, siedzącego obok. Samolot tankował benzynę. Spod skrzydła patrzałeś 
na trzech mężczyzn. Szli przez płytę lotniska. Ich odbicia pełzały po mokrym betonie. Podali-
śmy ci ręce. Buenos tardes — powiedziałeś — Me llamo Chávez — Chávez jestem. Znałeś 
nasze  nazwiska,  a  twarze  porównywałeś  pewnie  ze  zdjęciami  z  gazet.  Sam  dopilnowałeś 
umieszczenia bagażu w Kainie. Usiedliśmy w fotelach. Zapuściłeś motory. Opodal na płycie 
stało  kilku  panów.  Unieśli  kapelusze,  kiedy  maszyna  drgnęła  z  miejsca.  Adiós!  —  pomyśla-
łem.  Przeleciałeś  nisko  nad  dachami  Caracas  biorąc  kurs  ku  wschodowi.  Teraz  idziemy 
wyżej.  Z  lewej  strony  jest  ciemne  morze,  z  prawej  zalesione  góry.  Linię  brzegów  podkreśla 
nitka białej piany... 

Otworzyłem oczy. Spojrzał w moją stronę. Uniosłem się nieco, aby wyjrzeć na dół. 
— Perdòneme — powiedział pilot. — Przepraszam, czy pan sądzi, że uda się ich urato-

wać? 

— Nie wiem na pewno, ale... 
Czekał  na  dalsze  słowa.  Wyprostowałem  nogi.  Wlecieliśmy  u  chmurę.  Nagle  pocie-

mniało. Wiatr uderzył z boku. Jął szarpać kadłubem. Pilot zajął się sterem. Opuściłem rękę i 
spomiędzy foteli podniosłem leżące bezładnie gazety. Wziąłem je na kolana. 

„SEMANA DE LA REPUBLICA” — przeczytałem — „TYDZIEŃ REPUBLIKI”. 
„Caracas.  SEP.  Wiadomość  o  tragicznym  wydarzeniu  w  Canon  El  Pao  obiegła  echem 

cały  świat.  Eugenio  Estanza,  naoczny  świadek,  odtwarza  przebieg  wypadków.  Estanza  był 
członkiem grupy, która  prowadziła badania  nieznanej jaskini w Dolinie  El Pao. Speleolodzy 
rozbili namioty w głębi ziemi, aby uniknąć codziennego powrotu na powierzchnię. Katastrofa 
nastąpiła w nocy. Część  stoku górskiego,  w którym było wejście do podziemi, obsunęła się, 
odcinając  speleologów  od  świata.  Estanza  pilnował  ekwipunku  pozostawionego  w  dolinie. 
Usłyszał w nocy grzmot i łoskot. W ostatniej chwili wyskoczył z namiotu. Zdołał uciec przed 
lawiną  głazów  i  pniami  wyrwanych  przez  nią  drzew.  Wstrząs  zanotowały  sejsmografy  w 
Crucero. Na alarm Estanzy ruszyły ekipy ratowników”. 

Odłożyłem gazetę. Poszukałem numeru z datą dnia następnego. Oto co donoszono pod 

ogromnym tytułem „ISTNIEJE SZANSA RATUNKU!”: 

„W osiem godzin po wypadku przybyli do El Pao pierwsi ratownicy.  Znany speleolog 

profesor  de  Pietri  dokonał  badania  terenu.  Oświadczył  następnie,  że  obryw  skalny,  który 
zwalił  pokotem  partię  lasu  i  zasiał  dolinę  głazami  —  nie  jest  zbyt  głęboki.  —  Jeżeli  — 
oświadczył de Pietri — zaginieni byli w krytycznym czasie na głębokości co najmniej kilku-
set metrów, prawdopodobnie uszli z życiem. Pozostaje pytanie, czy uda się dokonać przekopu 
zanim odcięta ekipa wyczerpie zapas żywności. 

background image

Wraz  z  ratownikami  przybyli  na  miejsce  sprawozdawcy  prasowi.  Zadawali  oni  szereg 

pytań  profesorowi  Pietri.  M.  in.,  czy  istnieje  groźba  uduszenia  w  jaskini  z  braku  powietrza? 
—  Nie!  —  odpowiedział  zdecydowanie  prof.  Pietri.  —  Ta  obawa  nie  istnieje,  bowiem  tak 
ogromny  system  chodników  jak  groty  w  El  Pao  komunikuje  się  z  powierzchnią  tysiącami 
szczelin  niedostępnych  dla  człowieka.  Ukryte  pod  glebą,  zasłonięte  korzeniami  i  ściółką 
leśną, są dla nas niedostrzegalne, jednakże powietrze cyrkuluje nimi swobodnie. 

Jedyny,  pozostały  na  powierzchni  członek  ekipy,  Estanza  dokonał  obliczenia  środków 

żywnościowych, jakimi jego zdaniem dysponuje odcięta grupa. Wystarczyłoby tego na dwie-
trzy doby”. 

Dalej  artykuł  mówił  o  podjętych  środkach  ratunku.  Profesor  Pietri  objął  kierownictwo 

akcji. 

Gazety  zsuwały  mi  się  z  kolan.  Rzuciłem  wzrokiem  za  okno.  Blask  słońca  leżał  na 

skrzydle. Kabinę wypełniał głuchy szum silników. Czytałem dalej w „EL MIRÓN”: 

„Nieustające od dwudziestu godzin wysiłki ekip ratowniczych nie dały niestety rezulta-

tów.  W  trzech  równolegle  prowadzonych  przekopach  zdołano  posunąć  się  nie  więcej  niż  po 
12 metrów, a i to pod ciągłą groźbą zawalenia się chodnika. Rumowisko skalne wciąż osiada. 
Obóz ratowników musiano założyć w znacznej odległości od stoku, poza linią zasięgu stacza-
jących się głazów. Ochotnicy budują zapory z pni. A oto fotografie czworga odciętych: LUIS 
CARRERA — ROMULO FERNANDEZ — FÉLIPE PAEZ — SILLA FERMIN. — Kobie-
ta!  —  szepnąłem.  —  Była  w  białym  kasku  ochronnym,  z  reflektorem  na  czole.  —  Jakieś 
dawne zdjęcie — pomyślałem — wzięli je od rodziny”. 

Ostatni numer „EL MIRÓN” przynosił czarne wieści. 
„Tragedia  zdaje  się  wisieć  w  powietrzu  —  pisał  korespondent.  —  Po  wczorajszym 

wieczornym wywiadzie radiowym z sześcioma wybitnymi specjalistami górnictwa i geologii, 
cień żałoby padł na  cały kraj. Czterej z nich zupełnie zdecydowanie wyrazili swe powątpie-
wanie  co  do  istnienia  szans  ratunku.  Na  domiar  złego,  późną  nocą  przyszedł  meldunek,  iż 
helikopter przeszukujący teren z powietrza, dla odszukania nowych wejść do jaskini, powrócił 
z niczym. Nie wyklucza  to istnienia małych otworów ukrytych pod drzewami, niedostrzega-
lnych  z  góry.  Jednakże  zanim  oddziały  wojska  badające  teren  dżungli  tyralierami  zdołają 
cokolwiek odkryć, na  »podejrzanym«  obszarze blisko 200 km², nim uda się w tym szczęśli-
wym  przypadku  dostać  w  głąb  ziemi  i  podjąć  marsz  w  jaskini,  upłyną  dalsze  trzy,  cztery 
doby”. 

Na drugiej kolumnie znalazłem notatkę: 
„CARACAS. Z całego świata napływają ochotnicze zgłoszenia pomocy,  ofiary pienię-

żne  i  zapytania  o  los  zaginionych  speleologów.  W  ostatniej  chwili  po  złamaniu  numeru 
dowiedzieliśmy  się,  iż  gabinet  ministrów  porozumiewał  się  w  godzinach  popołudniowych  z 
poselstwem w Warszawie. Dalsze szczegóły na ten temat podamy jutro”. 

Ująłem  w  obie  dłonie  najnowszy  numer  „EL  MIRÓN”.  Już  na  pierwszej  stronie,  pod 

nazwą gazety ujrzałem na zdjęciu nasze twarze. Skąd oni to wzięli? To zdjęcie sprzed roku, 
musieli  mieć  w  archiwum...  Przeczytałem  czerwone  litery:  „DZIEŃ  NOWEJ  NADZIEI! 
KASZYCKI LECI NA POMOC WRAZ Z TOWARZYSZAMI!”, a niżej: „TRZEJ POLACY 
— KASZYCKI, BIELSKI, STRZELECKI PRZYBYWAJĄ DO WENEZUELI!” 

Na zdjęciu mieliśmy koszule rozpięte pod szyją. Z tyłu była palma. A więc to Dakar. To 

było w zeszłym roku na lotnisku w Dakarze. Powrót z Antarktydy. W labiryncie szczelin lo-
dowcowych  zdołaliśmy  odszukać  zagubioną  wyprawę  Nowozelandczyków.  Świat  powtarzał 
ze  zgrozą,  jak  żywiąc  się  surowym  mięsem  foczym  szukaliśmy  zaginionych.  Czy  uda  się  to 
teraz? Kiedyś musi się skończyć pasmo powodzenia. Wczoraj w Warszawie... 
 
 
 

background image

 

II 

 

Zadzwonił telefon. Odczekałem chwilę. Dzwonek nie ustawał. Otworzyłem oczy. Była 

szósta  rano.  Usiadłem,  głowę  trzymałem  w  dłoniach.  Wreszcie  zdołałem  uczynić  kilka  kro-
ków. Ująłem słuchawkę. 

— Poselstwo Wenezueli... Czy pan Kaszycki? 

 

* * * 

 

Na podłodze ułożyłem plecak. Był to specjalny wór transportowy z cienkiego brezentu, 

podzielony  wewnątrz na trzy podłużne komory.  Obok wora  gromadziłem części ekwipunku. 
Prymus  benzynowy  i  komplet  naczyń  z  aluminium,  pudełka  zapałek  sztormowych  pakowa-
nych w igielit, nóż traperski o szerokim ostrzu i rękojeści z krążków skóry łosia. Mógł służyć 
jako łopatka. Ostrze miało na grzbiecie zęby stanowiące piłę. Był ze mną wszędzie od czasu, 
kiedy go dostałem, cztery lata temu. Uczestniczyłem w wyprawie przyrodniczej na północną 
Alaskę. Pamiętam puszczę nad Salt River, żar płonących lasów i woń spalenizny. Wpłynęli-
śmy  nurtem  płytkiego  strumienia  w  środek  palącej  się  puszczy,  aby  wyprowadzić  z  pożaru 
rodzinę trapera. Wręczył mi potem jedyną rzecz ocaloną — ów nóż. 

Przypadek sprawił, że w następnym roku, znowu we trójkę, z alpejskiej ściany Jorasses 

znieśliśmy alpinistę ranionego w głowę. Wisiał w urwisku dwadzieścia godzin. Uważano go 
za straconego. 

Zadymka śnieżna odcięła wszystkie drogi. 
Prasa połączyła oba te wypadki. Stały się tak głośne, że od tego czasu już sześciokrotnie 

zapraszano nas do udziału w różnych akcjach ratunkowych. Dopisywało nam szczęście... 

Pakowałem  dalej.  Buty  na  vibramie,  cienki  śpiwór  puchowy.  Pomyślałem,  że  noce  na 

wyżynie,  w  lesie  subtropikalnym,  bywają  chłodne.  Namiot,  latarka,  opatrunek  połowy,  bre-
zentowe spodnie, wiatrówka, kombinezon do jaskini i dziesiątki drobiazgów. 
 

* * * 

 

Pokój  wypełnił  się  ludźmi.  Rozmawiałem  z  posłem.  Przybył  nas  pożegnać.  Oparte  o 

ścianę — stały trzy aqualungi * o błękitnych butlach, nabitych sprężonym powietrzem. Zde-
cydowaliśmy się je zabrać wiedząc, iż w jaskini płynie rzeka. Przysłano nam paszporty. LOT 
ofiarował miejsca w samolocie do Kopenhagi. Dalej mieliśmy lecieć SAS-em. Z każdą chwilą 
dokładniej widziałem powagę sytuacji. Pierwszy  raz ruszaliśmy do akcji  nie wiedząc, czy w 
ogóle uda się ją rozpocząć. Zawsze można się dostać do serca pustyni, do odległej doliny w 
górach, nawet na dno morza — ale do zasypanej groty jest tylko jedna droga: przekop. Raczej 
pomogą górnicy albo saperzy, ale my? 

W południe lecieliśmy nad Bałtykiem. Po naradzie ułożyłem depeszę: 
CARACAS  CORREOS  DEL  ESTE  5365  STOP  LECIMY  DO  KOPENHAGI  STOP 

PROSIMY  SPROWADZIĆ  Z  NOWEGO  ORLEANU  PIĘĆSET  METRÓW  LINY 
WSPINACZKOWEJ  Z  TWORZYWA  SZTUCZNEGO  STOP  PRODUCENT  MONSANTO 
CHEMICAL COMPANY. 

Radiotelegrafista  nadał  to  z  pokładu.  Odebrał  port  lotniczy  w  Kopenhadze  i  przekazał 

kablem  do  Caracas.  Hasło  RATUNEK  otwierało  połączenia.  Wkrótce  potem  ujrzeliśmy  da-
chy Kopenhagi. 
 

* Aqualung — nazwa utworzona przez połączenie łacińskiego słowa aqua — woda, z angielskim lung — 

płuco. „Wodne płuco” jest aparaturą nurkową „ludzi-żab”.  

background image

Samolot  opadał.  Pochylony  na  skrzydło  przeszedł  tuż  nad  falami.  Prostując  lot  wszedł 

nad  runway.  Dotknął  ziemi.  Kołował  do  budynku  dworca.  Wiatr  wydymał  czerwono-żółte 
rękawy  na  masztach.  Ujrzałem  śmigiełka  wiatrowskazów  i  wirującą  antenę  radaru. 
Zbiegliśmy po schodkach na beton. Podeszło dwóch oficerów.  

—  Przepraszam,  czy  pan  Kaszytsky?  —  zapytał  pierwszy.  —  Zechciejcie  panowie 

wybaczyć pośpiech, ale maszyna do New Yorku czeka już pięć minut... — wskazał dłonią ku 
runwayowi. — Wstrzymaliśmy odlot. 

Na pasie startowym widziałem niebieski kadłub Constellation. Pomruk silników docho-

dził aż tutaj. Owalne okna odbijały słońce. Pośpiech był nam na rękę. Zabrał nas elektryczny 
wózek. Piętrzyły się na nim plecaki i skrzynki. Komendant lotniska podniósł dłoń do daszka. 

— Powodzenia! — zawołał. 
Pędziliśmy naprzód. Kierowca zahamował w cieniu kadłuba, pod otwartą klapą bagaż-

nika.  Uderzył  nas  powiew.  Kilku  ludzi  porwało  plecaki.  Schodków  już  nie  było.  Ogłuszony 
rykiem silników wbiegłem po drabince. Zatrzymał mnie okrzyk. Odwróciłem głowę. Z otwar-
tego  auta,  które  w  tej  chwili  dopadło  samolotu,  wyskoczył  młody  mężczyzna.  Podbiegł  do 
drabinki.  Zadarł  głowę  wołając  do  mnie.  Nic  nie  rozumiałem.  Zbiegłem  kilka  szczebli,  sko-
czyłem na runway. Przytknął mi usta do ucha. 

—  Jestem  Soerensen!  —  wołał.  —  Instytut  Atomowy!  Usłyszeliśmy  w  przelocie 

panów.  Proszę  to  przyjąć!  —  wcisnął  mi  do  ręki  blaszane  pudełko.  —  Pierwsza  na  świecie 
bateria jądrowa, w środku instrukcja. Niech pan wsiada! 

Złapałem  puszkę,  uścisnąłem  mu  rękę.  Nic  nie  zdążyłem  powiedzieć.  Silniki  ryknęły 

głośniej. W oknach zjawiły się twarze pasażerów. Steward dawał mi znaki. Wpadłem do kabi-
ny.  Mechanik  zerwał  drabinkę.  Nim  usiadłem  w  fotelu,  maszyna  już  startowała.  Dopinałem 
pasy. 

Wewnątrz  pudła  była  płaska  latarka  z  napisem  ALUX.  Przednią  ściankę  zajmowało 

lustro reflektora chronione szkiełkiem z plexi. 

„ALUX może świecić dziesięć lat bez przerwy” — czytaliśmy w instrukcji. — „W tym 

czasie daje światło o mocy około 3000 watów”. 

„ALUX jest odporny na  uderzenia i wszelkie warunki klimatyczne. Pracuje zanurzony 

w wodzie”. 

„ALUX  może  służyć  jako  kuchenka  lub  piecyk.  W  tym  celu  trzeba  otworzyć  tylną 

ściankę...” 

Zrobiłem  to  niezwłocznie.  Ukazała  się  płytka  z  jasnego  metalu.  Nacisnąłem  guzik. 

Płytka rozgrzała się do żaru. Nadzwyczajny nabytek. — Spada nam jak z nieba. Kto wie, czy 
nie spędzimy kilku dni pod ziemią? W takim razie trzeba by mieć ze sobą wielką ilość baterii. 
W mokrym powietrzu szybko wilgotnieją. Dają słabe, żółte światło. Ciężkie lampy akumula-
torowe i karbidowe są całkiem nieprzydatne w terenie, gdzie trzeba się czołgać setki metrów 
lub wspinać na progi skalne w bryzgach wodospadu. ALUX rozwiązuje wszystko! 

Spaliśmy całą drogę. Samolot uciekał przed nocą. 
— Dzień dobry państwu — rozległy się słowa z głośnika. 
Otworzyliśmy oczy. 
— Pod nami brzeg Ameryki. 
Zbliżyłem  twarz  do  szyby.  Mgła  zakryła  morze.  Tu  i  ówdzie  były  w  niej  okna,  przez 

które dostrzegłem jasny brzeg plaży. 

— Jest wiadomość dla panów — usłyszałem głos stewardessy. — Nowy York zawiada-

mia, że specjalny samolot oczekuje na panów. 

O  dziesiątej  rano  miejscowego  czasu  Constellation  dotknął  kołami  runwayu.  Ledwo 

podtoczono schody, już u ich stóp zatrzymał się .otwarty samochód. 

—  Dowództwo  poleciło  mi  —  oświadczył  oficer  lotnictwa  —  zająć  się  zorganizowa-

niem pobytu panów w mieście. 

background image

—  Nie  mieliśmy  tego  zamiaru  —  odrzekłem.  —  Dziękujemy,  ale  tu  mogą  się  liczyć 

nawet godziny. Najchętniej nie przerywalibyśmy podróży... 

— Wobec tego — odrzekł — jedźmy wprost na lotnisko wojskowe. Maszyna jest goto-

wa do startu. W samolocie czeka przesyłka z Orleanu. Skrzynka z napisem MONSANTO. 

I znów  lecieliśmy  nad  morzem.  Niebo  było  czyste.  Widzieliśmy  w  dole  wrzeciona 

statków. Wlokły się za nimi smużki kilwaterów. Płynęły na Haiti i Kubę. Morze Karaibskie. 
Na kolanach trzymałem mapę. Weszliśmy nad wysepki. Archipelag Los Roques — czytałem. 
— Cayo Pirata, Cayo Grande — Wyspa Piratów, Wielka. 

Z  pokładu    j  e  t  a    rozmawiałem  z  Caracas.  Pośród  cichych  trzasków  ginęły  słowa 

ministra. Sądził, iż zatrzymamy się w stolicy po  skoku przez Atlantyk. Prosiłem o zgodę na 
natychmiastowy dalszy lot. 

—  Profesor  de  Pietri  —  powiedział  minister  —  przedstawi  panom  w  El  Par  pewne 

propozycje...  

Pobyt w Caracas trwał dwadzieścia minut. Otrzymaliśmy plik gazet. Kilku panów unio-

sło kapelusze, życząc powodzenia. Znów byliśmy w powietrzu. 
 
 
 

III 

 

Zaraz  się  zacznie  —  myślałem.  —  Wierzę  w  powodzenie.  Pamiętam  z  przeszłości,  że 

podobne sprawy oglądane z daleka nie rokują nadziei. Korespondenci urabiają opinię pisząc o 
„grozie”,  „białym  piekle”  lub  „orgii  płomieni”.  Zbiorowa  psychoza  udziela  się  ratownikom. 
W wyniku tego zbyt szybko uznaje się niepokonalność żywiołu. 

Skrzydło  samolotu  skłoniło  się  w  głębokim  pochyle.  Brzeg  morski  odpłynął  do  tyłu, 

pod kadłub wpełzały wzgórza. Słońce zalśniło w poszyciu płatu. Oślepiło mnie błyskiem. 

Pilot podciągnął przed usta mikrofon. Włączył radio. Wołał Cañon El Pao. Przeszedł na 

odbiór. Nawiązał łączność. Zapowiedział nasz przylot. Prosił o wyłożenie znaków. 

Spojrzałem  do  tyłu.  Bielski  spał  na  odchylonym  oparciu.  Policzek  oparł  na  dłoni.  Na 

czoło zsunęła mu się brezentowa czapeczka z podgiętym daszkiem. Obok, w poprzek fotela, z 
nogami na poręczy, siedział Strzelecki. Przymrużył oko. Rzucił jakieś słowo. Nie dosłyszałem 
w warkocie silnika. 

Samolot podskakiwał na grudach. Skrzydłem ściął czubek krzewu. Zgasły silniki, objęła 

nas cisza. Przez chwilę nie ruszaliśmy się z foteli. Pilot, pochylony do przodu, wyłączał kon-
takty. Rozpiął pasek pod brodą. Zdjął hełm ze słuchawkami i mikrofon z szyi. Wyplątał się z 
sieci  przewodów.  Pchnąłem  drzwi  kabiny.  Opuściłem  nogi.  Skoczyłem  na  trawę.  Uderzył 
mnie  zapach  kwiatów.  Z  łąki  podnosiła  się  fala  ciepłego  powietrza.  Zrobiłem  krok  naprzód. 
Spod  buta  niby  rozprysk  kropel  uleciał  wachlarz  owadów.  Dolinę  otaczały  zalesione  góry. 
Słońce  zniżało  się  ku  nim.  Poza  pasmem  krzewów  widniały  dachy  namiotów.  Smuga  dymu 
płynęła prosto w niebo. 

Zbliżało  się  ku  nam  kilka  postaci.  Cofnąłem  się  do  maszyny.  Wszyscy  stali  już  na 

ziemi, Strzelecki otwierał klapę bagażnika 

Wyjęliśmy  plecaki,  aqualungi,  skrzynkę  MONSANTO,  ALUX.  Jęliśmy  wkładać  ładu-

nki na plecy. Podbiegł pilot. 

— Espere aqui, por favor — proszę zaczekać, zaraz się tym zajmę. 
— Muy bien, gracias — uśmiechnąłem się na to. 
Chwycił rzemień plecaka, który miałem na sobie. 
— Proszę pozwolić — upierał się. — Jest tu dosyć ludzi. 
— Gracias — powtórzyłem. — No se — nie wiem, czy pan się orientuje po co tu jeste-

śmy? Noszenie plecaków jest dla nas czymś normalnym. 

background image

W  tej  chwili  nadeszła  grupka  mężczyzn.  Patrzyli  z  ciekawością.  Pomyślałem,  że  siwy 

pan  w  słomkowej  panamie  to  profesor  Pietri.  Zbliżał  się  pospiesznie.  Uniósł  dłonie.  Wtem 
przystanął zmieszany. Rozejrzał się po nas. Rzekł do idących za nim: 

— Co to są za jedni? Kaszycki nie przyleciał? 
— Está bien, señor professore — odezwałem się na to. — Wszystko dobrze. Me llamo 

Kaszycki. Przybyliśmy zgodnie z zapowiedzią. Proszę nami dysponować. 

Postąpił  krok  naprzód.  Uniósł  dłoń  do  kapelusza.  Palcem  poprawił  okulary.  Zerwał 

panamę z głowy. 

— Perdóneme señores! — zawołał. — Como está usted? — Witam was serdecznie! Nie 

spałem  trzy  doby.  Proszę  wybaczyć,  panowie  wydali  mi  się  tak  młodzi!  Jestem  nadzwyczaj 
uradowany. Nowy duch we mnie wstąpił. Muszę przyznać, że od wczoraj nawet mnie ogarnę-
ło zwątpienie. 

Szliśmy ku obozowi. Dłońmi objąłem pasy plecaka. Jakiś sterczący przedmiot wbijał mi 

się w plecy. Patrzałem na czubki butów. Między sznurowadła wczepiły mi się źdźbła trawy. 
Profesor mówił o przekopach. 

— Przepraszam — zmienił temat i zwrócił głowę w stronę przybyłych z nim osób. — 

Państwo są dziennikarzami. Veronica Santos z EL MIRON. 

Miała ogromne oczy, kryły się pod czarnymi brwiami, rzęsy kładły cień na policzkach. 

Czarne włosy dotykały ramion. 

— Buenos tardes señorita — odezwał się Strzelecki. — Me llamo...  
— Déme esto! — poprosiła. — Proszę mi to dać. — Sięgnęła dłonią do skrzynki, którą 

niósł pod pachą. — Pomogę panu! 

Rozbiliśmy namioty tuż przy linii krzaków. Nieco dalej był główny obóz. Profesor od-

szedł,  zapowiedział  powrót  na  naradę.  Moi  towarzysze  wyładowali  plecaki,  aby  uporządko-
wać  bagaż,  nim  się  ściemni.  Poszedłem  do  obozu  ratowników.  Wypytałem  kilku  żołnierzy 
kręcących  się  przy  polowej  kuchni.  Zajrzałem  do  namiotów.  Na  składanych  łóżkach  spali 
ludzie.  Tu  i  ówdzie  leżały  kilofy.  Czułem  zapach  karbidu.  Wysypany  z  lamp  leżał  przy  na-
miotach. Nieco z boku stał helikopter. W kabinie o otwartych drzwiczkach ktoś spał, wyciąg-
nięty  na  fotelach.  Umazani  gliną,  półnadzy  górnicy  wychodzili  z  namiotów.  Pili  wodę. 
Czerpali ją z wielkiej beczki. Byli zarośnięci. Ziewali szeroko. Woda cuchnęła chlorem. Nie 
było tu rzeki. 

Stąpałem po ostrej trawie. Pod nią była spękana czerwona glinka. Głębiej jest wszędzie 

wapień  —  pomyślałem.  Słońce  znikało  za  wzgórzami.  Dolina  stała  się  szara.  Tylko  niebo 
pozostało jasne. Wiedziałem już, że praca w przekopach odbywa się na trzy zmiany. Równo-
cześnie żołnierze poszukują w lasach nowego wejścia do jaskini. 

—  Ilu ich jest? — spytałem metysa, który  gałęzią akacji mieszał zupę w  kotle. Dałem 

mu papierosa. 

— Bo ja wiem? — powiedział 
— No ilu? Pluton, kompania? 
— Eh, gdzie tam, señor! Będzie ze dwudziestu. 
To są owe tyraliery z komunikatów prasowych! — pomyślałem. 
Zjawił  się  zdyszany  profesor  Pietri.  Usiadł  bez  słowa  na  skrzynce.  Odłożył  kapelusz, 

czoło przetarł chustką. Zdjął okulary. Miał podkrążone oczy. 

— Señor Kaszycki — zaczął. — Podniósł oczy ku mnie. — W porozumieniu z moimi 

władzami, proszę pana o objęcie kierownictwa akcji ratunkowej. 

Nie  mogę  na  to  przystać  —  myślałem.  —  Profesor  sądzi,  że  to  tylko  grzeczność.  Jest 

bardzo zmęczony. W ciemności ledwo widzę jaśniejszą plamę jego twarzy. Nie przybyliśmy 
tutaj, żeby dozorować pracę w przekopach. Od początku liczyłem na to, że uda nam się pod-
jąć jakieś działanie specjalne... Powiedziałem to wszystko. 

Wzgórza  stały  się  czarne.  W  ciemności  jarzyły  się  podświetlone  od  wnętrza  ściany 

background image

namiotów głównego obozu. 

— Está bien! — odrzekł profesor. — Zgoda! 
— Tej nocy — zakończyłem — zajmiemy się wszystkim. Proszę się położyć. 
Odprowadziliśmy go do namiotu. 
— Niech pan śpi spokojnie — powiedziałem. 
Uścisnął nam dłonie. 
— Gracias. Mil gracias! — powtórzył. Znikł w środku. 

 

* * * 

 

— Spróbujcie znaleźć Estanzę — zwróciłem się do towarzyszy. — To ten, który ocalał. 

Ja zaraz wrócę. 

Uchyliłem  klapę  namiotu  radiowego.  Przed  odbiornikiem  drzemał  człowiek.  Miał 

słuchawki na uszach. Otworzył oczy. 

— Proszę, niech pan wejdzie. 
— Czy pan może połączyć się z Caracas? — spytałem. 
— Ahora? — teraz? 
Skinąłem głową. 
— Mogę — odrzekł. — O każdej pełnej godzinie mają nasłuch. Jest za pięć dziewiąta. 
— Quiero mandar un telegramo — powiedziałem. — Chciałbym nadać wiadomość. 
— Muy bueno — podsunął mi blok papieru. 
— Napisałem: 
PROSZĘ  O  WŁĄCZENIE  DO  AKCJI  CZTERYSTU  ŻOŁNIERZY  Z  ODDZIAŁÓW 

PRZECTWATOMOWYCH  WYPOSAŻONYCH  W  LICZNIKI  GEIGERA  (WYKRYWA-
CZE  PROMIENIOWANIA)  STOP  OCZEKUJEMY  PRZYLOTU  O  WSCHODZIE  SLOÑ-
CA STOP KASZYCKI. 

—  Niech  pan  to  nada  —  podsunąłem  blok  radiotelegrafiście.  —  Proszę  przysłać  mi 

odpowiedź, gdy tylko nadejdzie.  

Strzelecki odnalazł Estanzę śpiącego w którymś z namiotów! 
— Pokazała mi go Weronika — powiedział. 
Oho... — pomyślałem. Estanza miał zwichrzone włosy, pełne gliny. Pracował w jednym 

z przekopów. Zbliżył się do światła przecierając oczy. Powtórzył to, co już wiedziałem. Planu 
jaskini nie ma.  Ich  grupa zaczęła pomiary jako pierwsza, ale wszystkie rysunki są wewnątrz 
groty w odciętym obozie. Drugi obóz, na powierzchni, z którego Estanza ledwo uszedł z ży-
ciem, został zniszczony przez lawinę głazów. Jeśli nawet były tam jakieś szkice w papierach 
Carrery, kierownika grupy, to przepadły bez śladu. Następnego dnia po wypadku zrewidowa-
no poszarpane namioty nie znajdując ani skrawka papieru. Sam Estanza nie znał jaskini. Jako 
najmłodszy  pilnował  obozu  na  powierzchni.  Nie  miał  pojęcia  o  przebiegu  chodników  pod 
ziemią. Co do żywności, była spakowana w czteroosobowe, dzienne racje. Cztery takie pudła 
wniesiono do jaskini, a więc w dniu wypadku musiały być jeszcze dwa nie naruszone. 

Nie miałem wątpliwości, że speleolodzy stwierdziwszy katastrofę wprowadzili zmniej-

szone porcje. Jeśli podzielili na pół to, co im zostało — dzisiaj, czwartego dnia po wypadku, 
zjedli  ostatek  żywności.  Być  może  chowają  coś  na  jutro.  Za  trzy  doby  będzie  ich  można 
jeszcze odratować. O ile nie są ranni, chorzy lub załamani psychicznie. 

— Gdzie jest zniszczony obóz? — spytałem Estanzę. 
— Tam — wskazał. — U stóp wzgórza. 
— Chodźmy! 
— A dónde va usted? — spytała Weronika. — Dokąd idziecie? Czy mogę iść z wami? 
Szliśmy półtora kilometra. U stóp góry leżały połamane drzewa. Omijałem głazy. Były 

upstrzone świeżymi plamami od pęknięć. 

background image

— Tutaj! — powiedział Estanza. 
Odłamki kamieni były usunięte na bok. W dużym promieniu odtoczono głazy. Szukali 

dokładnie. 

Rozglądaliśmy  się  za  szczątkami  papierów.  Weronika  przebierała  strzępy  jedwabiu 

namiotowego.  Wtem  ujrzałem  jak  podniosła  się  i  uderza  dłonią  o  dłoń,  jakby  strzepywała  z 
palców ziemię czy piasek. 

— Co to za proszek? — spytałem. 
— Nie wiem. 
Schyliłem się.  
Wymieszany z kamieniami, trawą i szczątkami gałęzi leżał grubą warstwą żółty puder. 

Wziąłem szczyptę na język. 

— Fluoresceina! — powiedziałem. — Estanza! Barwiliście wodę? 
— No, señor, mieliśmy to dopiero zrobić, ale katastrofa... 
Bielski i Strzelecki zbliżyli się szybko. Jasne było dla nas znaczenie odkrycia. Estanza 

nie pojmował o co chodzi. 

— Człowieku! — potrząsnąłem go za ramiona. — Mów wszystko. Strumienie w jaskini 

barwi  się  po  to,  aby  stwierdzić,  gdzie  wypływają  na  powierzchnię.  Obserwuje  się  okoliczne 
źródła i wywierzyska wodne. Czy są tu jakieś w okolicy? 

— Jest jedno tylko — odrzekł. — Kilkanaście kilometrów stąd. W ścianie skalnej jest 

otwór, z którego wypływa strumień tworzący Salto Angel *, ten słynny wodospad. Podobno 
w zeszłym roku, mnie tutaj nie było, robiono próbę barwienia. Po kilku tygodniach niewielka 
ilość farby ukazała się w wodospadzie. Teraz chcieliśmy powtórzyć doświadczenie z większą 
ilością  fluoresceiny.  Carrera  twierdził,  że  to  jedyny  sposób  zbadania  przepływu  wody.  Iść  z 
jej biegiem w jaskim nie można, płynie szczelinami. Tam, gdzie wypływa, jest otwór wielki 
jak brama, tylko wysoko w urwisku. 

Spojrzeliśmy na siebie. Salto Angel — pomyślałem — Anielski Wodospad. Usłyszałem 

kroki. 

— Haloseñor! — wołał żołnierz. Nadbiegł zadyszany. Podał mi depeszę. 
— Gracias — powiedziałem. 
Donoszono  z  Caracas,  iż  o  pierwszym  brzasku,  w  Canon  El  Pao  wyląduje  oddział 

specjalny. Nas już tu nie będzie — pomyślałem. 
 

* * * 

 

Siedziałem  w  namiocie  radiostacji.  Łokcie  oparłem  na  stole.  O  północy  miała  być 

zmiana szychty w przekopach. Słyszałem jak górnicy wychodzą z namiotów. Chciałem obej-
rzeć  stan  robót.  Radiotelegrafista  o  czerwonych  oczach  zmieniał  lampę  w  odbiorniku.  Nie 
spał od sześćdziesięciu godzin. 

— Buenos — powiedział ktoś za mną. — Chciał pan obejrzeć przekopy? 
Odwróciłem głowę. 
—  Jestem  zmianowym  —  mówił.  —  Pettuci.  Zaprowadzę  pana.  —  Stał  w  wejściu  do 

namiotu, odchylając klapę.  

Pettuci  —  pomyślałem.  —  W  takim  razie  jest  Włochem.  Był  niski,  twarz  miał  nieco 

nalaną. Patrzał ostro spod gęstych brwi. Nosił krótki wąsik. 

— Zajdę tu po pana przed samą północą — dodał jeszcze. — To nie jest daleko. 
Znikł  mi  z  oczu.  Zjawił się  Strzelecki.  Wywołał  mnie  na  dwór.  Odeszliśmy  kilkadzie-

siąt kroków na środek polany.  Zaczął mówić szeptem. Dziesięć minut temu na skraju obozu 
podsłuchał rozmowę dwóch mężczyzn.  W przerwie między szychtami chcieli zniszczyć prze- 
 

* Salto Angel — nazwa najwyższego wodospadu na świecie (ok. 967 m) w Wenezueli. W rzeczywistości 

tworzy go rzeka płynąca w dżungli, a nie jak w opowiadaniu wypływająca z jaskini.  

background image

kop. Jeden z nich, przed zakończeniem zmiany,  miał wywołać z przekopu pracującą  grupę i 
wówczas zrobić coś, czego Strzelecki nie zrozumiał z rozmowy. Zapamiętał często powtarza-
ne słowa: „Molto bene”. 

Zastanowiłem się. Po włosku! Czyżby Pettuci? 
— Idź do obozu — powiedziałem. — I nie zdradzaj się z niczym. Z całą grupą przyjdź 

do przekopu. Powiedz zmianowemu, że nie czekałem na niego. 

Ruszyłem do namiotu prasy. Weronika stukała na maszynie. 
— Trafi pani po ciemku na miejsce robót? — spytałem. 
— Chyba tak — odrzekła zdziwiona. 
— Chodźmy szybko! Niech pani prowadzi. 
Z  dala  od  namiotów  wzrok  przywykł  do  ciemności.  Szliśmy  wzdłuż  linii  krzaków. 

Łokciem  trącałem  gałęzie.  Czasem  pęk  liści  przemknął  mi  po  twarzy.  Słyszałem  krzyki 
nocnych ptaków i wysoki śpiew świerszczy. Nim doszliśmy na miejsce, wiedziałem wszystko 
o górnikach. Byli ochotnikami z rozmaitych kopalń. Weronika, będąc tu od początku, widzia-
ła  ich  przybycie.  Płacono  im  potrójne  gaże  bez  względu  na  postęp  robót.  Byli  tu  Francuzi  i 
Niemcy, a także miejscowi Indianie. Pettuci był Włochem. 

Pod stopami zachrzęścił gruby żwir. Zamajaczyły ogromne kamienie. 
— To już blisko — szepnęła. 
Milczeliśmy.  Niewiele  widziałem.  Zatrzymałem  Weronikę  ruchem  ręki.  Rozległ  się 

stłumiony  szczęk  kilofa.  Staliśmy  przy  otworze  chodnika.  Nieco  dalej  były  następne  dwa. 
Posunąwszy się kilka metrów, trafiłem na pień zwalonego drzewa. Był oparty o głazy. Ukryli-
śmy  się  pod  nim.  Słyszałem,  jak  po  korze  pełzają  owady.  Zrywały  się  do  lotu.  Siadały  na 
ubraniu.  Stuk  kilofów  brzmiał  nieustannie.  Ujrzałem  blask  latarki.  Migała  poprzez  krzaki. 
Ktoś szedł kołysząc światłem. Minął nasze ukrycie, spojrzał na zegarek. Stał chwilę dopalając 
papierosa. Rzucił go pod nogi. Rozdeptał pęk iskier. Zanurzył się w chodniku. 

Po kilku minutach rozległy się głosy. Wyszło siedmiu górników. W blasku karbidówek 

widziałem spocone twarze. Zdejmowali kaski. Zapalali papierosy. Sześciu ruszyło do obozu. 
Gdy tylko weszli między krzaki, siódmy wrócił do przekopu. 

— Teraz prędko! — szepnąłem. 
Przebiegliśmy kilka kroków. Przy wylocie chodnika, po obu jego stronach, ciągnęły się 

dwa  wały  kamieni  wydobytych  ze  środka.  Wspięliśmy  się  na  górę.  Czekałem.  Zachrobotały 
kroki, ów człowiek, cofając się tyłem, rozciągał za sobą zwoje sznura. Lont? 

Wynurzył się z otworu. Odstawił latarkę na ziemię. Dłużej nie czekałem. Skoczyłem na 

dół. Pchnięty z tyłu upadł na kamienie. ALUX  w dłoni Weroniki zajaśniał jak słońce. Przy-
gniotłem mu plecy kolanem. Wykręciłem ręce.  Żyłką nylonową związałem przeguby dłoni i 
nogi  w  kostkach.  Odwróciłem  go  na  plecy.  Zmrużył  oczy  przed  blaskiem.  Był  to  jeden  z 
Metysów, Wziąłem latarnię z ręki Weroniki i weszliśmy do studni. Prosty przekop prowadził 
dwadzieścia  metrów,  cały  czas  w  rumowisku.  W  połowie  długości  ujrzeliśmy,  iż  sznur  jest 
przywiązany  do  żelaznych  klinów  podpierających  stemple.  Wyrwanie  klinów  musiałoby 
spowodować runięcie obudowy. Być może w całym  chodniku. Weronika  zapaliła papierosa. 
Drżały jej palce. Wyszliśmy na zewnątrz. Metys leżał bez ruchu. 

— Ile ci tu płacą? — spytałem. 
— Osiemdziesiąt — odparł po chwili. 
— Za tydzień? 
Wzruszył ramionami. 
— Dniówka — powiedziała Weronika. 
—  Osiemdziesiąt  bolivarów!  —  powtórzyłem.  —  Prawie  dwadzieścia  dolarów...  Ile 

dostają normalnie w kopalni? — zwróciłem się do niej. 

— Dwadzieścia, dwadzieścia pięć bolivarów. 
Teraz  całkiem  jasne,  dlaczego  chcieli  przedłużyć  roboty.  Przekop  lada  chwila  mógł 

background image

wyprowadzić do otwartego korytarza jaskini Byłby to koniec zarobków... 

— Bandyci — szepnęła Weronika. 
— Na szczęście nie wszyscy — powiedziałem. — Ci, którzy pracowali tu na ostatniej 

zmianie, o niczym nie wiedzą. 

Usłyszeliśmy  głosy.  Metys  poruszył  się.  Ostrzeże  wspólnika!  —  przemknęło  mi  przez 

głowę.  Rzuciłem  się  ku  niemu.  Zdusiłem  za  gardło.  Drugą  ręką  rozwarłem  mu  szczęki  i 
wepchnąłem chustkę. Dławił się i kaszlał. Puściłem. Odzyskał oddech. 

Zwróciłem  się  ku  nadchodzącym.  Metys  był  niewidoczny  w  cieniu.  Przodem  szedł 

Pettuci. Tuż za nim Strzelecki. 

— To pan już tutaj? — zawołał Pettuci. 
— Właśnie — odrzekłem. — Proszę się zbliżyć! 
Stanął w miejscu. Ponad moim ramieniem starał się wypatrzyć wejście do przekopu.  
— Może by pan zechciał — dokończyłem — pociągnąć ten sznurek? 
Wskazałem linkę leżącą na ziemi.  
Stał  jak  skamieniały.  Powolnym  ruchem  uniósł  dłoń  ku  górze,  do  rękojeści  noża  ster-

czącej za pasem. Ujrzałem, iż twarz poczyna mu czerwienieć. Na czole i szyi wzbierają żyły. 
Poruszył wargami, zrobił krok do tyłu. 

— Proszę spojrzeć też tutaj! — rzekłem, cofając się. 
Ktoś  rzucił  tam  snop  światła.  Metys  odwrócił  głowę.  Pettuci  wlepił  oczy  w  leżącego. 

Przeniósł wzrok na mnie. Zadrgała mu szczęka. Na twarz wybiegły czerwone plamy. Tuż za 
nim stał Strzelecki. Dalej kilkunastu osłupiałych górników. Ludzie w sąsiednich szybach koń-
czyli  robotę.  Zaczynali  wychodzić.  Słyszeliśmy  głosy.  Któryś  śpiewał.  Sądziłem,  że  Pettuci 
zechce skoczyć w krzaki i uciec. 

— Słuchaj, Pettuci — zacząłem. 
Wyszarpnął nóż. 
— Déme esto! — wyciągnąłem rękę. — Oddaj! 
Skoczył  ku  mnie.  Strzelecki  chwycił  go  za  kołnierz.  Pas  koszuli  został  mu  w  palcach. 

Błysnął nóż. Uchyliłem  się na bok. Dłoń Pettuciego opadła z rozmachem. Chwyciłem  go za 
przegub.  Szarpnąłem  ku  sobie  podstawiając  plecy.  Ugiąłem  nogi.  Wpadł  na  mnie  piersią. 
Odbiłem  go  w  górę  nie  puszczając  ramienia.  Krzyknął  krótko.  Zatoczył  łuk  w  powietrzu. 
Wypuścił  nóż  z  palców.  Grzmotnął  o  kamienie.  Ostrze  przycisnąłem  butem.  Natychmiast 
skrępowano go. Napiął mięśnie, aby zerwać więzy. Krew trysnęła z przeciętej skóry. Charczał 
niezrozumiałe wyrazy. 

— Kto był jego zastępcą? — spytałem górników7. 
— Ja, señor! — odrzekł młody chłopak w kasku. 
— Dobrze — powiedziałem. — Od tej chwili jesteś zmianowym. 
Wyjaśniłem  górnikom  co  się  stało.  Wielu  z  nich  otarło  się  o  kopalnie  całego  świata. 

Żaden nie był skłonny do poświęceń ani ofiar dla kogoś drugiego. Pracowali za dobrą zapłatę. 

—  No  se  olvide  —  powiedziałem.  —  Nie  zapominajcie,  że  z  tamtej  strony  zawału 

czworo ludzi nadsłuchuje pracy kilofów. Co mogą sobie myśleć, kiedy ten dźwięk milknie? A 
gdyby wiedzieli o tym co zamierzał Pettuci? 
 

* * * 

 

O pierwszej po północy dostrzegłem, iż niebo na wschodzie poczyna jaśnieć. Być może 

tylko księżyc przemykał się za linią wzgórz, nie ukazując tarczy. W namiocie radiostacji spo-
tkałem Bielskiego. Miał już wszystko gotowe. Spakował żywność i nawet sprzęt osobisty mój 
i Strzeleckiego. Radiotelegrafista zakończył odbiór depesz. Zwrócił ku nam podkrążone oczy 
i powiedział: 

— Za pół godziny startują w Caracas. Będą tu w godzinę po świcie. Sześć szybowców 

background image

transportowych. Trzystu żołnierzy. 

Przez  pół  godziny  rozmawiałem  z  inżynierem  górniczym,  Holendrem  z  pochodzenia. 

Wyjaśniłem mu czego i w jaki sposób mają poszukiwać wezwani żołnierze. Do namiotu we-
szła Weronika. Niosła termos z kawą, chleb, paprykę, mięso, owoce. 

— Proszę to zjeść, natychmiast — powiedziała. 
Nie mieliśmy nic w ustach od dwunastu godzin. Nie jest to wiele, lecz kto wiedział, co 

się jeszcze zdarzy w najbliższych dniach? 

Na  godzinę  przed  świtem  prosiłem  o  obudzenie  profesora  Pietri.  Zjawił  się  po  kilku 

minutach,  wypoczęty.  Przeprosiłem  za  wyrwanie  go  ze  snu,  nie  było  jednak  innej  rady. 
Profesor  pił  kawę.  Słuchał  sprawozdania.  Najpierw  wyjawiłem  nasze  plany  związane  z  wy-
pływem rzeki w Salto Angel. 

—  Tak  —  powiedział.  —  To  jest  ważne  odkrycie,  o  ile  zdołacie  dotrzeć  do  otworu  w 

ścianie. Co gorsza, obawiam się, że w jaskini będą odcinki korytarzy całkiem zalane wodą. 
To niestety jest regułą w systemach podziemnych przepływów. 

— To nas nie zatrzyma — odparłem. — Mamy ze sobą aqualungi. 
W dalszym ciągu wspomniałem o trzystu żołnierzach, którzy zjawią się niebawem. 
— Santa Monica! — wykrzyknął de Pietri. — A na cóż te liczniki Geigera? 
—  Otóż  —  wyjaśniłem  —  speleolodzy  polscy  stwierdzili,  iż  w  jaskiniach  promienio-

wanie radioaktywne jest znacznie silniejsze niż na powierzchni ziemi. W związku z tym, nad 
otworami jaskiń unosi się zwykle słup powietrza o wzmożonej radioaktywności. W naszych 
górach  robiliśmy  próby  poszukiwania  jaskiń z  licznikiem  Geigera,  właśnie  tego  typu,  jakich 
używają  oddziały  przeciwatomowe.  Licznik  wskazał  nam  obecność  szczelin  w  miejscach, 
gdzie  nie  podejrzewaliśmy  ich  istnienia.  Po  odgarnięciu  gałęzi,  ściółki  leśnej  i  krzaków 
odkrywaliśmy otwory prowadzące do większych grot. 

— Nadzwyczajne — szepnął profesor. 
Na  koniec  zacząłem  mówić  o  tym,  co  było  najprzykrzejsze.  O  wypadku  w  przekopie. 

Widziałem, jak mieni się twarz profesora. Czerwieniał i bladł na przemian. Poprawiał palcem 
okulary. Potem zdjął je i zaczął wycierać chusteczką. Zerwał się z miejsca. Chodził po namio-
cie. 

— Gdzie ich macie? — zawołał. Wybiegł na dwór. 
Kroczyłem za nim między namiotami. 
—  Niech  pan  powie  —  pytał  profesor  —  co  mam  zrobić?  Wysłać  ich  do  Caracas?  — 

cały świat się dowie... Zataić też nie można! 

W otwartą dłoń bił pięścią. Palce przesuwał po brodzie. 
— Tu leżą obaj — rzekłem. Potknąłem się o linkę. Uchyliłem klapę namiotu. Wsadzi-

łem głowę. Na środkowym słupie wisiała lampa. Metys leżał na boku, patrząc w stronę prze-
ciwną  od  wejścia.  Szybko  zwrócił  się  ku  nam.  W  żółtym  świetle  dostrzegłem  poruszenie 
tylnej ściany namiotu. 

Nie ma Pettuciego — przemknęło mi przez głowę. — W tej chwili uciekł, dogonię go w 

krzakach. Złapałem dłoń profesora. 

— Uciekł — mówiłem szybko. — Jest w pobliżu. Proszę nie robić alarmu. Tłum ludzi 

zagłuszy jego kroki. 

Wyskoczyłem z namiotu. Obiegłem go dokoła omijając linki. Wstrzymały mnie krzaki 

Otulony  mrokiem  czułem  dotknięcia  gałązek  na  twarzy  Zatrzymałem  oddech  Nie  było  księ-
życa.  Dno  doliny  pochłaniał  obłok  czerni  Otworzyłem  usta  Żaden  szelest  nie  rozlegał  się 
wkoło.  Byłem  gotów  do  skoku  Pettuci  gdzieś  się  tu zaczaił.  Leży  w  trawie  lub  stoi za  krza-
kiem.  Od  lasu  dzieli  nas  polana  porośnięta  chaszczami.  Będzie  chciał  ją  przebiec.  Słyszał 
moje kroki... 

W trawach śpiewały świerszcze. Milkły wszystkie. Odzywał się znów jeden. Odpowia-

dał mu sąsiad. Potem dalsze owady, ich głosy dobiegały z coraz większej dali. Coś pełzało po 

background image

gałęziach  krzewów.  Drobne  muchy  czy  ćmy  siadały  mi  na  twarzy.  Coś  pełzało  po  nogawce 
spodni. Słyszałem chrobot materiału. Powietrze przepływało z wolna korytem doliny, niosło 
smugi zapachów. 

Ruszyły się gałęzie. Skoczyłem w tę stronę. Na oślep rzucił się do lasu. Łomotał buta-

mi. Wpadał w zarośla, przebijał ich gęstwę. Zbliżałem się wielkimi susami. Biegłem na ślepo. 
Ręce  uniosłem  do  przodu,  aby  chronić  głowę.  Uderzałem  o  liściaste  zapory,  łamałem  opór 
gałęzi. Kolce czepiały się ubrania Poraniły mi dłonie. Pettuci był blisko. Padł na nas głębszy 
mrok lasu. Golenią uderzyłem o pień leżącego drzewa. Zwaliłem się jak kłoda. Gruby konar 
uderzył mnie w żebra. Straciłem oddech. Głową naprzód zsunąłem się ku ziemi pod wilgotne 
rośliny. Brak powietrza z wolna ustąpił. Zerwałem się na nogi. Ból uderzonej kości zatrzymał 
mnie  na  miejscu.  Usiadłem.  Już  ledwo  słyszałem  łomot  kroków  Pettuciego.  Wdzierał  się  w 
głąb lasu. Powiew wiatru zagłuszył inne dźwięki. 

Wróciłem kulejąc. 
— To pan? — zapytał profesor. Czekał przed namiotem Unosił lampę. Wzrokiem starał 

się przebić ciemność. — Jak on zerwał więzy? 

Zbadałem wnętrze namiotu. Metys leżał bez ruchu. Krepująca go linka była nie uszko-

dzona.  Na  pustym  miejscu  po  Pettucim  coś  wystawało  z  ziemi.  Pochyliłem  się  z  lampą. 
Dotknąłem  rękojeści  noża  Wyrwałem  ostrze  z  ziemi.  Do  stalowej  klingi  przywarły  grudki 
gliny. Osypywały się jedna po drugiej. Metal miał drobne szczerby i plamy. Rękojeść była z 
rybiej kości. Odczytałem wyrzeźbiony napis: INESSA. Ten sam nóż wytraciłem mu podczas 
bójki. Zapomniałem o nim. Ktoś go podniósł i zakradł się tutaj. Pettuci ma widać wspólników 
jeszcze nie odkrytych. Trudno będzie ich złowić w tej gromadzie. Tylko dlaczego Pettuci nie 
wziął noża z sobą? Inessa to miasto na Sycylii. Pettuci, być może, pochodzi stamtąd. 

Nóż  był  wbity  w  ziemię  aż  po  samą  rękojeść.  Wenezuela  pełna  jest  przybyszów  ze 

świata. Są to często ludzie, którzy aż do śmierci zachowują zwyczaje swego kraju. Na Sycylii 
wbicie  noża  na  czyimś  gruncie  oznacza  obietnicę  zemsty  i  walkę  na  śmierć  i  życie.  Od  tej 
chwili zawisła nad nami groźba. 
 

* * * 

 

— Świta — powiedziała Weronika. 
Nad  wzgórzami  niebo  powlokło  się  szarością.  Wkrótce  poróżowiało  i  nagle  jasne 

promienie  strzeliły  nad  horyzont.  Ukazały  się  pasma  wełnistych  obłoków  rozciągniętych  na 
niebie. Przenieśliśmy bagaż do helikoptera. Profesor uścisnął nam dłonie. 

— Powodzenia! — szepnął kilkakrotnie. 
Wsiadłem  do  maszyny.  Ujrzałem  wzrok  Strzeleckiego  utkwiony  w  twarzy  Weroniki. 

Trzymała  kwitnącą  gałązkę  sagrado.  Pilot  zapuścił  motor.  Powiew  jął  targać  włosy.  Położył 
trawę. Ogłuszył nas warkot. Wtem Bielski wskazał palcem niebo. Spoza grzbietu góry zamy-
kającej  Cañon  El  Pao  wychynęły  ciemne  plamki  samolotów.  Zatrzasnąłem  drzwiczki. 
Dotknąłem ramienia pilota. 
 
 
 

IV 

 

Obóz  znikał  nam  z  oczu.  Dołem  przepływała  dżungla.  Słońce  ukryte  za  górami  było 

wciąż  niewidzialne.  Silnik  płoszył  ptaki,  grywały  się  z  gęstwiny.  Wielkie  papugi  szyły  cze-
rwienią  półmrok  lasu.  W  oddaleniu  słup  dymu  bił  kolumną  w  niebo.  Żołnierze!  —  przyszło 
mi  do  głowy.  Wkrótce  dostaną  posiłki.  Lecieliśmy  nad  płaskowyżem  okrytym  szczelnie 
dżunglą. Na horyzoncie falowały wzgórza. Z ich grzbietów wyrastały nagie turnie. Ale wprost 

background image

przed nami biegła płaszczyzna zieleni. Jej daleka krawędź roztapiała się w niebie. Przykuł nas 
ten widok. Zdawało się, że to krawędź świata. Poza dżunglą obciętą jak nożem był już tylko 
ocean powietrza. Zbliżaliśmy się szybko do owej krawędzi. Pod kadłubem przemknęła korona 
wielkiego drzewa, ciemny krąg polanki, pień rozbity piorunem. 

Helikopter wystrzelił w pustkę. Wokół było niebo. W dole otchłań. Chwyciliśmy porę-

cze. Setki metrów pod nami, rozmazaną dalą majaczyła plamista ziemia. Z głębiny, niby dym 
wielkich ognisk, wznosiła się smugami para. 

— Ściana wodospadu! — zawołał pilot. — Salto Angel! Jeszcze go nie widać. 
Obrócił  maszynę.  Przed  wypukłą  szybą  zjawiło  się  urwisko.  Był  to  nagi  mur  skalny 

opadający  pionem.  Nakrywał  go  wełnisty  piasek  dżungli.  Sponad  niego  wyskoczyliśmy  tak 
nagle w pustkę. Wapienne płyty, ogromne, zrysowane zygzakami szczelin, waliły się pionem 
w otchłań. Helikopter zawisł przed nimi równie drobny jak brzęcząca muszka. 

— Cuánto? — spytał Bielski, kierując palec w stronę dna doliny. 
Pilot przycisnął ster kolanem. Podniósł palce obu dłoni. Tylko kciuk był zagięty. 
— Dziewięćset? 
Pilot  skinął  głową.  Zbliżyliśmy  się  do  ściany.  Przez  lornetkę  dojrzałem  żółte  smugi 

zacieków. Woda deszczowa wymyła w płytach równoległe bruzdy, jak ślady wielkich grabi. 
W  skrzyżowaniach  szczelin  czerniały  liczne  otwory.  Wyrosły  w  nich  kępy  krzaków.  Tu  i 
ówdzie zwisały pnącza. Pióropusze trawy utkwiły wzdłuż skalnych gzymsów i listewek. 

— Dondé está el salto? — spytałem pilota. — Gdzie wodospad? 
— Patrz, tam! — zawołał Bielski. Trzymał mnie za ramię. 
Dostrzegłem  łukowo  sklepiony  otwór.  Wypływała  z  niego  rzeka.  Podniosłem  szkła  do 

oczu.  Woda  przelewając  się  zza  skalnego  progu  leciała  w  przepaść.  Rozbita  oporem  powie-
trza, zamieniona w ulewę grubych kropel, rozpraszała się dalej na pył wodny, który obłokiem 
spływał  coraz  niżej.  Podmuchy  wiatru  zwiewały  go  na  skałę.  Jasny  słup  wodospadu  sięgał 
dna doliny. Tam, od stóp skały, cienka jak niteczka odpełzała rzeka. 

— Ahora espere aqui! — Zatrzymał się teraz! — krzyknąłem. 
Otwór  leżał  naprzeciw  kabiny.  Poranne  światło  nie  sięgało  głęboko.  To,  co  widzę  — 

myślałem — nie jest pocieszające. Woda płynie całą szerokością tunelu. Na zewnątrz też brak 
miejsca, gdzie mógłby stanąć człowiek. Ale od otworu biegnie pozioma rysa, która doprowa-
dza do występu skały tworzącego balkon czy półkę. Porastają go trawy wiszące nad przepa-
ścią. Wskazałem palcem półkę, powiodłem nim wzdłuż rysy do otworu jaskini. Skinęli gło-
wami. Nie było innej drogi. Pozostawało pytanie, jak dostać się na ścianę. 

— Ile metrów średnicy — krzyknąłem do ucha pilota — ma wirnik?  
Podniosłem oczy ku łopatom śmigła. Tworzyły krąg nad nami. 
— Czternaście! 
Połowa,  to  siedem  —  pomyślałem.  —  Półka  ma  trzy,  cztery  metry  w  najszerszym 

miejscu. Nie ma mowy o lądowaniu. Spróbujemy inaczej... 

— Na dół! — krzyknąłem. 
Pilot  przymknął  gaz.  Ucichł  warkot.  Usłyszeliśmy  gwiżdżący  poszum  łopat.  Urwisko 

rozmazane w wielobarwne smugi uciekało ku górze. Ruda ziemia zbliżała się szybko. Ponad 
korytem rzeki była rozległa płaśnia nie objęta lasem. Stały na niej pojedyncze drzewa. Rumo-
wisko głazów opadłych ze ściany porastały chaszcze. Maszyna dotknęła ziemi. Wirnik prze-
stał się obracać. Wyskoczyłem z kabiny. Zadarliśmy głowy. 

Ściana sięgała nieba. Nie było jej końca. Miało się wrażenie, że ogromny topór przerą-

bał  tu  glob  ziemski  odrywając  połowę.  Otwór  jaskini  skryło  oddalenie.  Rozpylone  na  mgłę 
strugi wodospadu snuły się wzdłuż ściany. Słońce wschodząc za naszymi plecami oświetliło 
najwyższy pas wapieni. Zajaśniał jaskrawą bielą. Pod wapieniami, do samego dołu, w ukośnie 
nachylonych warstwach leżały czerwone porfiry. Pod nogami mieliśmy ich odłamki mieniące 
się blaszkami kryształów. 

background image

Zbiegliśmy  kilka  metrów  do  koryta  rzeki.  Usiadłem  na  kamieniu.  Słyszałem  bulgot 

wody.  Z  góry  dobiegały  dźwięki  metalicznych  uderzeń.  Pilot  pozostał  przy  helikopterze. 
Szybko zgodziliśmy się co do sposobu działania. 

—  Zaczynajmy  —  powiedział  Bielski.  —  Później  słońce  tak  rozgrzeje  ścianę,  że  nie 

będzie można dotknąć skały. Chodź! — zwrócił się do Strzeleckiego. — Przygotujemy sprzęt. 

Wspięli się na skarpę i znikli mi z oczu Wyjąłem notes Opisałem co chcemy przedsię-

wziąć. Na odwrocie podałem informację, jaki sprzęt i żywność zabieramy do groty. Prosiłem, 
aby nie szukano nas przed upływem dwóch tygodni. Prosiłem, aby otwór jaskini był pod stałą 
obserwacją.  Wystrzelimy  czerwoną  rakietę,  jeśli  powrócimy  sami,  zaś  różnobarwne  w  razie 
powodzenia akcji. List zaadresowałem do profesora de Pietri. Na osobnej kartce przeznaczo-
nej dla pilota opisałem sposób zdjęcia nas ze skały. Wprawdzie wytłumaczę mu to ustnie — 
pomyślałem  —  ale  przez  kilka  dni  mógłby  zapomnieć  o  jakimś  szczególe.  Schowałem 
ołówek.  Klęcząc  oparłem  ręce  na  kamieniach  i  schyliłem  głowę.  Dotknąłem  ustami  wody. 
Wypiłem  kilka  łyków.  Widziałem  jak  na  dnie  prąd  toczy  kamyki.  Wstałem  wycierając  usta. 
Na wysokim brzegu ukazali się moi towarzysze. Zbiegli do mnie. Spojrzałem na twarze. 

— Co się stało? —- spytałem. 
Pilot odmówił startu. Oświadczył, że gotów jest na wiele rzeczy, ale w tym, co zamie-

rzamy zrobić, nie weźmie udziału. Nie chce rozbić maszyny i spaść z kilkuset metrów. 

Nie  ma  się  co  dziwić.  Sam  widok  urwiska  działa  odstraszająco.  Wodospad  wysokości 

kilometra... Poza tym może niezbyt dokładnie pojął ich tłumaczenia. Zrozumiał tylko tyle, że 
my  wysiądziemy,  a  on  w  pustej  maszynie,  samotnie  wisząc  przed  obliczem  śmiertelnego 
urwiska,  będzie  musiał  wykonywać  jakieś  akrobacje.  Wystarczy  wówczas  musnąć  skałę 
czubkiem wirnika. 

Jeśli o to mu chodzi, zdołam go przekonać, Nie ma czasu na zmianę pilota. 
— Spróbuję z nim pomówić — odezwałem się. — Ale powinien sądzić, że nie wiem o 

odmowie,  bo  gotów  się  uprzeć.  Wróćcie  na  skarpę,  jakby  mnie  tu  nie  było.  Wyjdę  z  innej 
strony. 

Oddaliłem się znacznie pod osłoną brzegu. Wszedłem na kolanach pod wiszące krzaki i 

ruszyłem ukosem między drzewa. Zza pni ujrzałem pilota. Stał z nogą na kole. Łokieć wsparł 
o  kolano.  Palił  papierosa.  W  drugiej  dłoni  trzymał  klucz  francuski.  Uderzał  nim  w  czubek 
buta.  Teraz  nie  wie  co  zrobić  —  pomyślałem.  —  Przez  chwilę  będzie  niepewny  czy  dobrze 
uczynił. Potem powie sobie, że miał rację, wreszcie zacznie żałować. Obejrzał się ku tamtym. 
Leżeli  na  trawie.  Wyszedłem  z  lasu  z  rękami  w  kieszeniach.  Gwizdałem  przez  zęby. 
Dostrzegł mnie. Zaciągnął się dymem. 

— Był pan nad Orinoco? — spytałem. 
Skinął głową, wypuścił dym ustami. 
— Podobno trzy czwarte dorzecza jest niedostępne? — spojrzałem pytająco. 
— Tak — odrzekł zaciągając się. 
— Tam są łowcy ludzi? 
Zaprzeczył głową. Po chwili powiedział; 
— Nie, to nad jeziorem Maracaibo. 
— Słyszałem, że strzelają zatrutymi strzałami? 
— Owszem. 
— Niech pan to weźmie — podałem mu kartkę. — Proszę doręczyć profesorowi Pietri. 

Teraz niech pan posłucha, jak chcemy się dostać do groty. 

Mówiłem  bez  przerwy,  nie  mógł  dojść  do  słowa.  Przypuszczałem,  że  moi  towarzysze 

przedstawili rzecz nazbyt groźnie. Wyjąłem kartkę i zacząłem rysować: helikopter, urwisko z 
półką.  Kątem  oka  dostrzegłem,  że  patrzył  na  rysunek.  Wreszcie  kiwnął  głową.  Przedstawia-
łem wszystko, jak gdybym myślał wyłącznie o bezpieczeństwie pilota i maszyny, uprzedzając 
wszelkie jego możliwe obawy, a potem bez żadnej przerwy powiedziałem, że prawdziwe tru-

background image

dności czekają dopiero we wnętrzu groty i kto wie, czy wyjdziemy z nich cało. Wspomniałem 
o  brnięciu  w  nurtach  czarnej  podziemnej  rzeki  i  o  czołganiu  się  błotnistymi  kanałami  w 
zupełnej  ciemności,  podczas  kiedy  on  będzie  miał  gwiazdy  i  słońce  nad  głową.  Na  koniec 
mnie  samemu,  prawem  przeciwieństwa,  to  skalne  urwisko  sterczące  nad  nami,  rozjarzone 
teraz  ciepłym  blaskiem  wydało  się  najmilszym  miejscem  na  ziemi.  Spytałem,  czy  maszyna 
jest gotowa do lotu i zanim otworzył usta, powiedziałem: to dobrze. 

— A teraz, niech pan posłucha, jak nas zabrać ze skały, kiedy wrócimy już z rozbitka-

mi. — Mówiłem przez chwilę. Zadał kilka pytań, oświadczył, że rozumie. 

—  Dla  pamięci  opisałem  to  panu  —  zakończyłem.  —  Proszę  schować  tę  kartkę. 

Zresztą, jako pilot ma pan więcej doświadczenia. Zdajemy się na pana. 

— Zrobi się — zadeptał papierosa. — Kiedy odlot? 
— Zaraz — odrzekłem. 

 

* * * 

 

Byliśmy  w  powietrzu.  Dżungla  w  dole,  kamieniste  pagórki  spłaszczyły  się  i  zmalały. 

Dolinę okrywał półmrok, wyżej był świetlisty przestwór odcięty promieniami słońca. Copter 
wspinał  się  przez  warstwy  cienia  ku  jasnemu  sklepieniu.  W  poprzek  skalnej  ściany  biegła 
granica szarości i blasku. Nagle od mrocznych płyt oderwał się skrawek cienia. Pełzał wprost 
do  góry  po  oświetlonych  porfirach.  Zlewał  się  z  mrokiem  szczelin.  Sunął  po  białawych  bli-
znach zostawionych przez obrywy. Kabinę zalało światło. Zmrużyliśmy oczy. Między siedze-
niami leżał zwój linki MONSANTO. Była niewiele grubsza od zwykłego sznurka. Ale można 
by na niej zawiesić cały helikopter. Na jej końcu zrobiłem trzy pętle. Dwie wsunąłem na uda, 
trzecią pod ramiona. Obejmowały mnie jak szelki spadochronu. Rudy odblask, który wypeł-
niał  kabinę,  stał  się  nagle  biały.  Copter  był  naprzeciw  wapiennych  warstw  urwiska.  Przestał 
się już wznosić. O sto metrów niżej została owa półeczka pokryta trawami.  

Bielski  podważył  palcami  zatrzaski  w  podłodze  kabiny.  Wyjął  kwadratową  klapę. 

Usiadłem  na  jej  brzegu  opuszczając  nogi.  Wziąłem  młotek,  alpejski  z  przewleczonym  przez 
drzewce  rzemieniem.  Włożyłem  go  na  szyję.  Na  linkę  przepasującą  piersi  założyłem  kilka 
karabinków  *.  Wisiały  na  nich  stalowe  haki  różnych  rozmiarów.  Strzelecki  założył  linę  na 
uchwyty w ścianach kabiny. 

— Możesz schodzić — powiedział. 
Oparłem się na łokciach o brzegi otworu. Opuściłem nogi. Dłońmi ująłem grubą blachę. 

Z  wolna  wyprostowałem  ręce.  Uczułem  opór  liny.  Już  wisiałem  w  trzech  pętlach.  Nad  sobą 
miałem  wypukłe  czerwone  blachy  kadłuba.  Biegły  po  nich  sznureczki  nitów.  W  ciemnym 
kwadracie włazu dostrzegłem dwie twarze. 

— Na dół! — zawołałem. 
Powiew wirnika zaczął targać mi włosy. Lina wysuwała się gładko z kadłuba maszyny, 

który — zdawało mi się — odpływa ku górze. Wisiałem siedemset metrów nad ziemią. Kryła 
się jeszcze przed słońcem, ale tutaj świeciło z całą mocą. Na wapiennych płytach widziałem 
sylwetkę  maszyny.  Lina  nie  rzucała  cienia.  Pod  cieniem  kadłuba  kołysał  się  mój  własny. 
Byłem coraz niżej. Helikopter zmalał. Całą uwagę zwróciłem na ścianę. Była odległa o pięć-
dziesiąt  metrów.  Zbliżałem  się  do  poziomu  półki.  W  chwili,  kiedy  cień  butów  dotknął  kępy 
trawy, podniosłem dłonie. Przestali mnie opuszczać. Od półki biegła ciemna rysa do otworu 
groty.  Słyszałem  szum  wodospadu.  Terkot  helikoptera  wydawał  się  daleki.  Obiema  dłońmi 
wskazałem przed siebie, w stronę skały. Uczułem opór powietrza, napinanie się liny. Lecieli-
śmy w stronę skały. 

Rzuciłem  spojrzenie  w  górę. Copter  wyprzedzał  mnie  nieco. Zostawałem  w  tyle na  

 

*  Karabinek  —  stalowy,  owalny  pierścień  z  automatycznym  zamkiem.  Stanowi  część  wyposażenia 

alpinistycznego. Służy np. do łączenia liny ubezpieczającej alpinistów z kółkiem haka wbitego w szczelinę. 

background image

ukośnej linie. Pilot zahamował. Stumetrowej długości wahadłem leciałem do przodu. Nadbie-
gały powierzchnie wapieni, listki pnących roślin, liszaje porostów. 

Obiema dłońmi chwyciłem linę, nogi wystawiłem naprzód. Stopami uderzyłem w ścia-

nę  nieco  poniżej  półki.  Uderzenie  byłe  tak  silne,  jakbym  zeskoczył  na  ziemię  z  wysokości 
kilku metrów. Ochroniły mnie buty na podeszwach z vibramu. Odrzucony  — poleciałem do 
tyłu. Obcasem strąciłem kamień. Spadał z jękliwym furkotem. 

Zawisłem  nad  przepaścią,  oddalałem  się  od  ściany.  Pęd  zmalał.  Wahnięcie  do  przodu 

jęło mnie zbliżać do półki. Rzuciłem się na jej krawędź. Palcami zaczepiłem nierówności ska-
ły.  Lina  lekko  szarpnęła.  Nie  dałem  się  ściągnąć.  Wczołgałem  się  głębiej.  Leżałem  na  brzu-
chu.  Buty  sterczały  za  krawędzią  półki.  Wymyty  przez  deszcze  wapień  podobny  był  do 
marmuru.  W  kolistych  zagłębieniach  tkwiło  nieco  ziemi  oplecionej  korzeniami  trawy.  Półkę 
od ściany dzieliło płaskie pęknięcie. Wsunąłem w nie jeden z haków. Palcami wcisnąłem do 
połowy, dalej biłem młotkiem. 

W miarę jak się zagłębiał, dźwięk uderzeń był wyższy i bardziej tępy. Kilka razy ude-

rzyłem o skałę. Strzeliły iskry. Rozeszła się woń ozonu. Hak wszedł aż po kółko. Założyłem 
na nie karabinek. Do karabinka przywiązałem siebie. Wbiłem drugi hak i przypiąłem do niego 
linę zwisającą z helikoptera. Uwolniłem nogi i tułów z pętli. Byłem teraz niezależny, Heliko-
pter nie mógł mnie ściągnąć z półki. Usiadłem twarzą do przepaści, i teraz, kiedy nie widzia-
łem ściany piętrzącej się z tyłu, powróciło wrażenie zagubienia pośrodku nieba. Dałem znaki 
dłońmi.  Od  kadłuba  oddzielił  się  pakunek.  Szybko  opadał.  Przyciągałem  linę.  Układałem  ją 
luźnymi  zwojami.  Plecak  kołysał  się  lekko,  zdołałem  go  przyciągnąć.  Ułożyłem  go  bezpie-
cznie,  odpiąłem  od  liny.  W  drugim  rzucie  nadeszły  dwa  wory,  potem  aqualungi.  Wreszcie 
ukazał się Bielski. Po chwili był na półce. 

Strzelecki przywiązał koniec liny do fotela pilota. Zwisała luźno, ogromnym łukiem, do 

balkonu. Założył „klucz zjazdowy” — linę pod lewe udo, ukosem przez pierś na prawe ramię 
i  w  dół  po  plecach.  Wysunął  się  przez  otwór  w  podłodze  i  zjeżdżał  na  dół  pod  własnym 
ciężarem. Lewą ręką trzymał linę na plecach. Regulował nią szybkość. Przyciągnięty do półki 
wspiął  się  na  nią  bez  trudu.  Pilot  obserwował  nasze  poruszenia  przez  szybę  w  podłodze. 
Równocześnie  uważał,  aby  nie  zbliżyć  się  zbytnio  do  skały.  Na  dany  sygnał  odczepił  linę 
Świsnęła  w  locie.  Końcem  chlasnęła  o  ścianę.  Wciągnęliśmy  ja  do  siebie.  Helikopter  był 
wolny. Oddalił się. Balansował przed nami. Machaliśmy dłońmi. Przez okienko wysunęła się 
pięść  pilota  z  zadartym  do  góry  kciukiem.  Opadał  do  stóp  skały.  W  kręgu  śmigieł  zabłysło 
słońce. Na ciemną ziemię spływał srebrny krążek. 

Zostaliśmy  sami.  Szumiał  wodospad.  Po  płytach  buszowały  ptaki.  Ze  skraju  dżungli 

opadały  liście,  czasem  źdźbło  trawy  wyrwane  przez  ptaka.  Bielski  wbijał  haki.  Każdy  z  nas 
przypiął się do osobnego. 

Teraz wylądował — myślałem — wyjdzie z maszyny, zapali papierosa Podniesie lorne-

tkę do oczu. Położy się na trawie i będzie patrzał na trzy muchy uczepione ściany. Gdy zni-
kniemy mu z oczu, wsiądzie do maszyny i wróci do obozu. — Wysadziłem ich — powie — w 
samym środku ściany. Niewielu pilotów zdobyłoby się na takie ryzyko. Na szczęście nie było 
wiatru... 

— Wyciągaj jedzenie — powiedział Bielski. — Jest w moim plecaku. 
Odpiąłem  klapę.  W  aluminiowym  pudle  były  płaty  boczku.  Strzelecki  wyjmował 

kamienie spod siebie Rzucał je w przepaść. Trzech ludzi i wory zajmowały całą powierzchnię 
balkonu.  Bielski  ustawił  ALUX  między  kolanami.  Włączył  ogrzewanie.  Na  płaską  menażkę 
wrzucił płaty boczku. Szperałem w plecaku. Znalazłem trzy pomarańcze i wielką czekoladę z 
napisem VAN HOUTEN. 

— Skąd się to wzięło? — spytałem. 
— To od Weroniki — odrzekł Strzelecki. Odwrócił oczy 
Ponad balkonem przemknęło kilka ptaków nie większych od wróbli. Uczepiły się skały. 

background image

Biegły  po  niej  do  góry.  Trzepały  skrzydłami.  Miały  czerwone  podgardla  i  lśniące  granatem 
grzbiety. Chwytały owady. 

Aż do horyzontu biegły faliste wzgórza. Okrywała je dżungla. Słońce już oświetliło co 

najwyższe  drzewa.  Jak  daleko  spojrzeć  i  dalej,  za  widnokręgiem,  skryte  krzywizną  ziemi 
leżało dorzecze Orinoco. Tylko czółnami zapuszczał się tam człowiek. Na brzegach rzek stały 
z rzadka wioski Indian. Ale wnętrze kraju było zupełnie nieznane. Z puszczy wyrastały nagie 
płaskowyże, których nie tknęła nigdy stopa ludzka. O tej porze jaguary kończyły nocne łowy. 
Las wypełniał się małpim gwarem i skrzeczeniem papug. 

Boczek zaczął skwierczeć. Pryskał kropelkami. Na brzegach stał się złoty. Przepiekane 

płatki  jęły  się  zwijać.  Wznosiły  się  z  nich  smużki  pary.  Na  dłoni  rozkroiłem  owoc  papryki. 
Wyciąłem  miąższ  nadziany  pestkami.  Rzuciłem  go  przed  siebie.  Spadł  siedemset  metrów. 
Purpurową skórkę, gładką jak lakier, pociąłem w kostki. Wsypałem je na boczek. 

Była szósta rano. Strzelecki kończył przygotowania do dalszego marszu. Teraz on miał 

iść  pierwszy.  Na  boczek  wkroiliśmy  kilka  pomidorów.  Puściły  sok,  który  zmieszał  się  z 
tłuszczem. 

— No, już dosyć smażenia — powiedział Strzelecki. — Dajcie jeść i w drogę. 
Ponad nogami Bielskiego sięgnęliśmy do naczynia. Boczek był gorący. Chleba nie kroi-

łem. Był miękki i pulchny. Łamaliśmy go palcami na duże kawały. Z duszonych pomidorów 
niesionych do ust na widelcu kapał sok na kolana Bielskiego. Potem zjedliśmy pomarańcze. 
Łupiny schowałem. Od tej chwili wszystko było żywnością. 

— Teraz mnie trzymaj — powiedział Strzelecki. Wstał brzęcząc hakami uczepionymi u 

pasa. Obwiązał się końcem liny. Poziome pęknięcie, które biegło do otworu groty, okazało się 
dość  szerokie,  aby  wsunąć  weń  stopę.  Gorzej  było  z  chwytami  dla  dłoni.  Strzelecki  wodził 
palcami  po  ścianie  szukając  jakichś  zagłębień  lub  występów.  Z  balkonem  łączyła  go  lina. 
Sunęła przez karabinek przypięty do haka. Drugi jej koniec obejmował mi plecy. Trzymałem 
go oburącz zostawiając tyle luzu, aby Strzelecki mógł uczynić krok naprzód. W razie upadku 
zawisłby na linie. Na wysokości ramion znalazł szereg otworów, jakie powstają w wapieniu 
przez wypłukiwanie miększego materiału. Wkładał do nich palce. Postępował drobnymi kro-
kami.  Oddalał  się  od  półki.  Wbił  nowy  hak  do  pierwszej  spotkanej  szczeliny.  Założył  nań 
karabinek,  zapiął  go  na  linie.  Posuwał  się  dalej.  Za  mymi  plecami  Bielski  robił  kuchenne 
porządki. Z doliny wraz z podnoszącą się falą ciepła nadchodził zapach olejku. Wydzielały go 
liście  pnącej  rośliny  uczepionej  skały.  Dostrzegłem  grzbiet  wielkiego  ptaka.  Szybował  na 
rozpiętych skrzydłach. Znowu dźwięczał młotek. Lina biegła od haka do haka tworząc poręcz, 
po której następni mieli przejść bez trudu. 

— Tu już jest łatwiej! — zawołał Strzelecki. 
Dolny brzeg pęknięcia wysuwał się tam przed górny tworząc naturalną ścieżkę. 
U  stóp  Salto  Angel  wiła  się  wstążka  rzeki  rozbielona  pianą.  Zwolnione  oddaleniem 

nurty zdawały się tkwić  w miejscu jak pasemko zastygłej lawy. Gdzieś tam pośród krzaków 
stał helikopter. Pilot, ze szkłami przy oczach, rozcierał obolały kark. 

— Jestem przy otworze! — zawołał Strzelecki. 
Z balkonu nie mogliśmy dojrzeć jaskini. Ukrywała ją wnęka. Również wpływ wody był 

niewidoczny.  Dopiero  o  sto  metrów  niżej,  spoza  wybrzuszenia  ściany  tryskały  białe  warko-
cze. Strzelecki znikł nam z oczu. Po długim czekaniu nadbiegły trzy szarpnięcia liny. Znaczy-
ło to, że jest w środku groty i koniec liny umocował do haka. 

Powrócił mokry do piersi. 
— Zwycięstwo! — powiedział siadając na półce. — Podniósł nogi, aby  wylać wodę z 

butów. Spodnie parowały. 

— Jak tam? — spytał Bielski. 
— Ogromna dziura, jak tunel metra, idzie w głąb skały. Nie wchodziłem daleko... 
Była już ósma. Dwanaście godzin temu przybyliśmy na miejsce wypadku. Ruszyliśmy 

background image

teraz z worami na plecach. Ciężar odchylał ku przepaści. Sunąłem z policzkiem przy ścianie. 
Była  już  gorąca.  Miejscami  parzyła  dłonie.  Ukazał  się  otwór.  Był  to  tunel,  w  którym  dwa 
pociągi mogłyby się minąć z zupełną swobodą. Całą jego szerokością płynęła woda. Wypada-
ła  z  gardzieli  i  rzucała  się  w  przepaść  łukiem  nie  dotykającym  ściany.  Spadała  dziesiątkiem 
słupów, które falowały i wiły się nieustannie. Z powierzchni strug wodnych odszczepiały się 
bryzgi. Niżej wszystko było już rzęsistym deszczem lecącym kroplami. Opór powietrza roz-
wiewał je płasko, zwijał w welony, rozpyla! na mgiełkę coraz bledszą. Na samym dnie Salto 
Angel białawy tuman przesłaniał ziemię. 

Wsunąłem  nogę  w  nurty  wodospadu.  Zdołałem  utrzymać  napór  prądu.  Stopę  oparłem 

na progu, przez który przelewała się woda. Dostawiłem do niej drugą nogę. Woda spiętrzyła 
się  do  pasa  otaczając  mnie  wieńcem  piany.  Bryzgi  dosięgały  twarzy.  Doznałem  uczucia,  że 
lada chwila nogi zostaną oderwane od podłoża, a ja upadnę na brzuch i w mgnieniu oka będę 
wyrzucony  na  zewnątrz.  Trzymając  się  liny  postępowałem  w  głąb  jaskini.  Światło  dzienne 
sięgało daleko. Sklepienie odbijało hałasy  wody.  Dźwięczały spotęgowane pluski fal. Rzeka 
spływała  korytem  gładkim  jak  betonowe.  Ściany  ponad  wodą  były  spękane  i  pełne  szczelin. 
Po  trzydziestu  metrach  z  wody  wychynęła  skalna  płyta.  Było  tu  już  mroczno.  Wyjęliśmy 
ALUX. Snop reflektora padł na mokre ściany. Korytarz biegł dalej. Szliśmy po owej płycie, 
potem po żwirowej łasze. Tunel rozszerzał się. Po stu metrach byliśmy pewni, że nie skończy 
się prędko. Zdjęliśmy plecaki, aby wrócić po resztę sprzętu. Z dala widzieliśmy jasną plamę 
otworu. Wpadały przezeń snopy światła. Na smolistym nurcie kołysały się płatki słonecznego 
blasku. Odbite, pełgały szybkimi światłami po stropie tunelu. 

Wyszliśmy na zewnątrz. Na ścianie rozpalonej już niemal do żaru, podniósł się z ubrań 

obłok  pary.  Do  jednego  z  haków  na  półce  przywiązałem  plastikowy  woreczek  z  rakietnicą  i 
paczką naboi. Miały tu czekać na nasz powrót, podobnie jak poręcz linowa. Pot zalewał nam 
oczy. Zdawało się, że pełzamy po blasze rozpalonego pieca. Nie było czym oddychać. 

Do  szumu  wody  wmieszał  się  terkot.  Odwróciłem  głowę.  Helikopter  z  wolna  przepły-

wał za nami. Nabierając wysokości piął się na Salto Angel. Z okienka powiała chustka. 

Rzeka  płynęła  meandrami  od  ściany  do  ściany.  W  wielu  miejscach  wchodziliśmy  do 

wody.  Zanurzeni  do  pasa  przecinaliśmy  zakola.  Odcinkami  szło  się  przez  płycizny  po  ogła-
dzonych  płytach  ledwo  zakrytych  nurtem.  Tunel  zmieniał  kierunek.  W  stropie  widniały 
kopułki wypłukane ciśnieniem wody. Okresami, widać, płynęła całym przekrojem korytarza. 
Mam nadzieję — pomyślałem — że nie będzie deszczu. Tropikalna ulewa mogłaby nas zgu-
bić.  Woda  z  dżungli  w  ciągu  paru  godzin  spłynie  szczelinami  do  jaskini.  Wiele  chodników 
wypełni się całkiem mętną deszczówką. Wtedy nawet aqualungi nic nam nie pomogą. 

Podnieśliśmy  głowy.  Reflektor  omiatał  rozległą  komorę.  Płaskie  dno  zaległy  skorupy 

kalcytu. Wkroczyliśmy  na nie idąc ku środkowi. Ujrzałem owalne jezioro, z którego wypły-
wała rzeka. Koniec? — pomyślałem. 

— Wygląda to na syfon — odezwał się Bielski. 
Na  powierzchni  jeziora  tworzyły  się  prądy,  jakby  woda  wypływała  tu  z  głębi  pod 

znacznym ciśnieniem. 

Szukaliśmy  dalszego  biegu  korytarza.  Ściany  sali  kryły  wiele  szczelin.  Szperaliśmy 

wszędzie. Na brzuchu wczołgiwałem się do ciasnych otworów, tak daleko, dopóki nie utknęły 
ramiona. Zapalałem zapałki, aby po drganiu płomienia znaleźć przewiew. Mogło to wskazać 
połączenie  z  dalszą  częścią  groty.  Ale  wszystkie  odnogi  zdawały  się  być  ślepe.  Strzelecki 
wspiął  się  do  otworu  widniejącego  pod  stropem.  Wisiał  dziesięć  metrów  nad  nami  w  ogro-
mnym rozkroku. Zaświecił ALUX-em w czarną dziurę. 

— Nic nie ma — powiedział. — Zalepiona gliną. 
Bielski wsunął się głową naprzód w korytarzyk o kształcie rury. Znikł w nim z nogami. 

Ze środka dochodził tylko szelest materiału trącego o skałę i szybki oddech. Zduszony szept z 
głębi oznajmił: 

background image

— Kończy się. Zapłynięte kalcytem. 
Wychodził tyłem. Ujrzałem stopy. Mocował się z ciasnotą. Butami próbował zahaczyć 

o występy Chwyciłem go za kostki i zdołałem wywlec. Twarz miał umazaną gliną. Pozlepia-
ne włosy spadały mu na czoło. 

— No i co? — powiedział. — Tylko to zostało... 
Spojrzeliśmy  w  stronę  jeziora.  W  owalnym  zagłębieniu  czarna  woda  krążyła  leniwie 

niby smoła w kotle.  

Rozłożyłem  na  płachcie  sprzęt  nurkowy  —  maski,  manometry,  klucze  do  butli,  głębo-

kościomierze. Obok, oparte o plecaki, stały aqualungi. Każdy składał się z dwóch butli stalo-
wych.  Wypełniało  je  sprężone  powietrze.  Nad  butlami  błyszczały  okrągłe  niklowe  puszki 
zaworów. Bielski zdjął ubranie. Schylił się i na stopy wsunął kauczukowe płetwy. Podniosłem 
butle. Były przypięte do szelek. Bielski włożył je na ramiona. Zatrzasnął sprzączki. Na prze-
gubie dłoni zapiął gumowy pasek głębokościomierza. Od puszki zaworu biegły rury oddecho-
we.  Obejmowały  szyję  i  spadały  na  piersi,  gdzie  łączył  je  ustnik.  Bielski  wziął  go  w  zęby, 
odetchnął głęboko. Powietrze zaszumiało w rurach. Podałem maskę. Włożył ją na czoło. Na 
brzuchu zapiął pas z ciężarkami z ołowiu. Do szelek umocował linkę sygnałową. Ująłem ją w 
dłonie.  Bielski  zrobił  krok  naprzód,  usiadł  na  brzegu  jeziorka,  zanurzył  w  nim  nogi.  Maskę 
zdjął z czoła i ochlapał ją wodą, aby szkło nie potniało. Próbował stanąć na dnie. Zanurzył się 
z głową. Wychynął, wypluł ustnik. 

—  Głęboko  —  powiedział.  —  Ściany  gładkie,  nie  ma  na  czym  stanąć.  Podajcie  refle-

ktor. 

Podałem  mu  ALUX.  Odepchnął  się  nogami,  odpłynął  na  środek.  Głową  rzucił  się  na 

dół.  Zatrzepotał  mokrymi  płetwami  i  znikł  w  toni.  Woda  była  czysta  jak  kryształ,  ale  jej 
sfalowana  i  ruchliwa  powierzchnia  odbijała  światło.  Wzrok  nie  przenikał  do  środka.  Linka 
sunęła mi przez palce. Na jeziorku, raz po raz pękał rój bąbli powietrza wydychanych przez 
nurka. Wyczułem szarpnięcie. Jedno, drugie, trzecie — liczyłem w myśli. — Czwarte, piąte. 
Jąłem  ściągać  linkę.  Bielski  wyskoczył  jak  korek.  Płynąc  do  brzegu  wypluł  ustnik,  maskę 
zsunął z czoła. 

— Studnia — powiedział. — Nie dotarłem do dna. Byłem na piętnastu metrach. Woda 

płynie do góry. Nurkuje się przeciw prądowi. Powtarzam próbę. 

Zanurzył się. Patrzałem na zegarek — 10, 20, S0 sekund. Strzelecki zawołał:  
— Powietrze nie wypływa! 
Może  to  oznaczać  —  myślałem  —  że  nurek  nie  oddycha.  Ale  linka  jest  spokojna.  Ża-

dnych szarpnięć ani szamotania się wskazujących na wypadek. Gdzie się podziewa powietrze 
z  wydechu?  Wtem  trysnęły  bańki.  Linka  zwisła  luźno.  Płynął  w  górę.  Wychynął  tuż  przy 
brzegu. Zadarł kciuk nad głową. Wygramolił się, usiadł. 

— Trzydzieści metrów — mówił. — U dołu studnia się rozszerza. Trafiłem na kamie-

nie.  Przy  dnie  jest  owalna  brama.  Za  nią  znalazłem  drugą  studnię  wiodącą  do  góry.  Razem 
tworzą syfon. Linka tarła o jego przegięcie. Nie mogłem płynąć dalej. 

— Dobrze — powiedziałem. — Płynę teraz z tobą. Wkładam aparat. 
— Linka — odezwał się Bielski — nie jest nawet potrzebna. Prąd wody sam wynosi do 

góry,  jeśli  przestać  pracować  płetwami.  Przy  tym  w  ścianach  nie  ma  żadnych  szczelin  czy 
odgałęzień. Niepodobna zabłądzić. 

Maskę  wsunąłem  na  oczy.  Zagryzłem  ustnik  zębami.  Odetchnąłem.  Powietrze  w 

butlach — pomyślałem — przywiezione jest z Polski. Dałem nurka równocześnie z Bielskim. 
Czułem przez chwilę jak płetwy biją powietrze. Zaraz potem chwyciły wodę i wkręciły się w 
nią  rybim  ruchem  pchając  mnie  do  dołu.  Bielski  płynął  pierwszy  z  ALUX-em  na  piersiach. 
Widziałem  jego  czarną  sylwetkę  wiosłującą  nogami.  Studnia  była  ogromna.  Koliste  ściany, 
niby kręgi betonu wymyte w żebra, opadały pionem topiąc się w ciemności. Ręce złożyłem na 
piersiach,  aby  zmniejszyć  opór.  Płynęliśmy  przeciw  prądowi.  Łykałem  ślinę,  aby  wyrównać 

background image

ciśnienie  w  uszach.  Po  każdym  wydechu  powietrze  rwało  się  bańkami  z  puszki  zaworu  i 
bulgocąc jękliwie odpływało ku górze. Spojrzałem w białą tarczę na przegubie dłoni. W spira-
lnej rurce od cyfry do cyfry sunęło czerwone pasemko — 8, 10, 15 metrów. Wzrastał ucisk w 
uszach. Twarde kleszcze obejmowały ciało. 

Na  dwudziestu  metrach  ściany  studni  jęły  się  rozszerzać.  Tworzyły  salę  w  kształcie 

dzwonu.  Dojrzałem  kamienie.  Między  nimi  kryły  się  ciemne  dziury.  Dotknąłem  palcami 
głazu.  Bielski  sunął  nad  rumowiskiem  w  stronę  skalnej  bramy.  Płynąłem  w  jego  ślady.  Łuk 
wapienny miał nie więcej jak półtora metra wysokości Zaraz za nim zjawiały się koliste ścia-
ny drugiego ramienia syfonu Badaliśmy je wzrokiem trzymając się kamieni. Prąd spychał nas 
do tyłu. Bielski wyciągnął rękę. Wskazywał zagłębienie na dnie. 

Nic  nie  widziałem.  Ciężko  wiosłując  nogami  podpłynąłem  bliżej.  Między  kamieniami 

leżał  półmetrowy  odmieniec  jaskiniowy  *.  Miękkim  ciałem  o  jaszczurczych  kształtach  szar-
pała woda. Miał białawy kolor moczonego mięsa. W miejscu oczu widniały zarośnięte fałdy 
skóry.  Żył  w  wiecznej  ciemności.  Stracił  także  barwy.  Może  to  nowy  gatunek,  nieznany 
nauce?  Tutaj  zginie.  Prąd  wypchnie  go  ze  studni  i  poniesie  rzeką  wodospadu.  Musiał  się  tu 
dostać z głębi jaskini, gdzie są spokojniejsze wody. 

Bielski płynął do  góry,  poprzedzany kolumną światła. Korytarz biegł ukośnie. Czułem 

spadek  ciśnienia.  Pęcherze  powietrza  wyprzedzały  nas  szybując  do  stropu.  Połyskiwały  sre-
brem pękając na coraz drobniejsze banieczki. Czerwona kreska manometru cofała się do zera. 
Do ust wcisnęło mi się trochę wody. Ujrzałem nad głową lustrzaną taflę. Błyszczała jak pole-
rowany  metal  odbijając  nasze  postacie.  Pędziły  nam  na  spotkanie.  Pierwszy  Bielski  uderzył 
głową o lustro powietrza, rozbił je i połamał. Byliśmy po drugiej stronie syfonu. Uderzył nas 
szum  wodospadu.  W  płytkiej  wodzie  można  było  stanąć.  Podnieśliśmy  maski.  Odgarnąłem 
włosy,  z  których  strugi  spływały  na  czoło  i  oczy.  Przed  nami  zjawił  się  dalszy  ciąg  tunelu. 
Rzeka  huczała  kaskadami.  Ubieliła  ją  piana.  Brnęliśmy  przeciw  prądowi  ze  stopnia  na  sto-
pień. Po stu metrach mc nie zapowiadało końca jaskini. 

— Możemy dalej nie sprawdzać. Przeprawmy się ze sprzętem — powiedziałem. 
Woda wtłoczyła nas do syfonu i niosła ukośnym chodnikiem. Minęliśmy skalną bramę 

Zawadziłem  brzuchem  o  kamienie,  odbiłem  stopami  i  w  kilkanaście  sekund  byłem  już  na 
wierzchu. 

— Rozbieraj się! — mówiłem Strzeleckiemu. — Jest droga. 
Pakowałem  wory.  Wszystkie  rzeczy  wewnątrz  były  w  plastikowych  pokrowcach.  Nie 

mogły się zamoczyć. Ale też zawarte w nich powietrze nie pozwalało zanurzyć się plecakom 
Wyłamaliśmy z podłoża kilka skorup kalcytu. Posłużyły jako balast. 

Napisałem  list  do  profesora  Pietri.  Dodałem  szkic  syfonu.  Złożona  kartka  została  w 

suchym miejscu przyciśnięta kamieniem. 

Zanurzaliśmy się kolejno, każdy niosąc przed sobą plecak. Wciągały nas swoim cięża-

rem.  Uciekały  z  nich  sznureczki  baniek.  Na  dnie  wlokłem  plecak  po  kamieniach  na  drugą 
stronę bramy. Odrzuciłem tam balast kalcytowy i plecak jak balon wyrwał się do góry. Pogo-
niłem za nim. Uderzył w ukośne sklepienie. Popychany ręką wynurzył się z syfonu. 

Hałaśliwe  kaskady  nie  pozwalały  rozmawiać.  Zadzieraliśmy  nogi  wspinając  się  ze 

stopnia  na  stopień.  Brodziliśmy  po  kolana,  czasem  głębiej.  Reflektor  wyławiał  z  ciemności 
wciąż nowe uskoki. Po czterystu metrach minęliśmy ostatni. Oddalił się szum kaskad. Woda 
płynęła  spokojnie.  Obejmowały  ją  błotniste  brzegi.  Pod  warstwą  błota  leżał  piasek.  Szliśmy 
szybko  chlupocąc  wodą  na  przeprawach,  tam  gdzie  zakole  strumienia  przegradzało  drogę, 
idziemy już godzinę — pomyślałem. — Tunel prowadzi do serca góry. Łuk sklepienia wyglą-
da na dzieło ludzkie. 

Mijaliśmy  wyloty bocznych korytarzy. Budowało się kopce z kamieni wskazujące  kie- 

 

* Odmieniec jaskiniowy — plaż ziemnowodny posiadający płuca i skrzela. Znany z jaskiń Jugosławii. 

background image

runek  powrotu.  Strop  uciekł  ku  górze,  rozbiegały  się  ściany.  Wyprzedzały  nas  echa  stąpań 
Szeroka ulica pod bezgwiezdnym niebem. — Myślałem — jaskinia — olbrzym. Od głównego 
ciągu rozbiegają się chodniki Tworzą labirynt. Otwory w stropie prowadzą na wyższe piętra 
Mogą  być  dwa,  trzy,  cztery  poziomy  chodników  związanych  stumetrowymi  kominami.  Nie 
zdołamy tego przeszukać. Zresztą nie ma potrzeby. Główny  ciąg jaskini jest tylko jeden. To 
właśnie ta rzeka, nad którą gdzieś tam w mroku jest obóz rozbitków... 

— Wiecie, ile idziemy? — spytał Bielski. — Od kaskad trzy i pół godziny. Na godzinę 

robimy około czterech kilometrów. Od syfonu jest już osiemnaście. 

— Zróbmy postój — zaproponowałem. — Dochodzi piąta po południu. 
Rzeka  płynęła  pod  skałą.  Resztę  korytarza  pokrywał  czysty  piasek.  Przyniosłem  wodę 

w menażce. Gotowaliśmy herbatę. Gryzłem suchary. Potem był makaron. Strzelecki wkruszył 
do  niego  kostkę  pemikanu.  Doprawił  catchup'em.  Ubrania  wyschły  nam  na  ciele.  Zdjęliśmy 
tylko buty. Kapała z nich woda. Włożyłem sweter. Rzuciłem płachtę na piasek. Leżeliśmy z 
plecakami  pod  głową.  Zgasiłem  lampę.  Przez  chwilę  biegały  przed  oczami  jasne  punkty. 
Patrzałem w ciemność. Słuchałem pracującej wody. Pojedyncze krople spełzały po ścianach. 
Strumień  chlupotał  o  brzegi.  Toczył  dnem  ziarna  piasku.  Powietrze  było  wilgotne.  Podnio-
słem do oczu zegarek. Jarzyły się cyferki. Nie mogę usnąć — myślałem. Zaciskałem powieki. 
Po raz pierwszy jesteśmy sami. Tylu ludzi pytało, czy widzimy szanse ratunku. Mogłem ich 
tylko pocieszać. Sam nie myślę o tym. Cóż tu można przewidzieć. Pierwsze zawalisko skalne 
zatrzyma  nasz  pochód.  Kto  zaręczy,  że  tamci  nie  zginęli  podczas  trzęsienia?  Oddziały 
specjalne  od  rana  są  w  akcji.  Może zdołali już  wejść  do  jaskini?  Strzelecki  oddycha  głośno. 
Bielski chyba nie śpi. Nie słyszę oddechu. Leży obok na piasku. 
 

Zbudziłem  się  o  dziesiątej.  Na  świecie  zapadał  wieczór.  Tu  było  niezmiennie  czarno. 

Zapaliłem lampę. Zwinęliśmy biwak. Po kilkuset krokach zjawiła się przeszkoda. Rumowisko 
głazów przecinało tunel. Spod nich wysączała się rzeka. Zawalisko było stare. Zapłynął je już 
kalcyt.  Tworzył  okapy,  z  których  zwisały  sople  stalaktytów.  Dołem  droga  była  zamknięta. 
Próbowałem  znaleźć  przejście  pod  stropem.  Przewiązany  liną  wznosiłem  się  szybko.  Jako 
chwyty służyły mi krótkie, grube stalagmity. Powlekała je ruda barwa. Na znacznej wysoko-
ści dotarłem do stropu. Ujrzałem liczne otwory. Płynął nimi przewiew. Były jednak zbyt małe 
dla  człowieka.  Zaledwie  zdołałem  wetknąć  głowę  i  rękę  z  ALUX-em.  Ukazał  się  olbrzymi 
komin uchodzący wprost w górę. 

To z niego wypadły głazy tworząc stożek. 
— Spróbuję wykuć przejście! — zawołałem. — Odsuńcie się na bok, polecą kamienie! 
Jąłem  walić  młotem  w  gruby  słupek,  który  powstał  przez  połączenie  się  stalagmitu  ze 

stalaktytem. Niemal zaraz pękła zewnętrzna warstwa zabarwiona tlenkami żelaza. Dźwięczą-
ce skorupy toczyły się po urwisku. Sam rdzeń był mocniejszy. Tworzyły go jasne kryształy. 
Uderzenia  odbijały  się  echem  w  wysokiej  komorze.  Pękł  wreszcie  z  trzaskiem.  Obkułem 
kikuty  i  zdołałem  przepchnąć  się  na  drugą  stronę.  Ujrzałem  szczelinę.  Ruszyłem  prosto  ku 
niej.  Jej  kierunek  był  zgodny  z  dotychczasowym  przebiegiem  korytarza.  Przechodząc  pod 
kominem rzuciłem do góry snop światła. Roztopił się w mroku pod sklepieniem. Idąc szczeli-
ną  napotkałem  otwór.  Usłyszałem  szmer  wody.  Strąciłem  tam  kamień.  Po  milczącym  locie 
chlusnął o wodę. Jestem na wyższym piętrze jaskini — zastanawiałem się. — Przez ten otwór 
możemy zjechać do wody i iść dalej jej biegiem. Można też próbować marszu szczeliną. 

— Jest droga! — zawołałem. — Wchodźcie do mnie. 
Wciągałem plecaki na linie. Jeden z nich nie chciał się zmieścić w otworze. Rozkułem 

go młotkiem. Obok ułożyłem piramidkę z kamieni. Wybraliśmy drogę szczeliną. Zrazu była 
wąska. Po stu krokach idący przodem Bielski zawołał: 

— Tu jest szerzej! 
Stanęliśmy jak wryci. Słowa rozpłynęły się w jakiejś ogromnej przestrzeni. Szeleszczą-

background image

cy pogłos okrążał niewidzialną pustkę. Podniosłem lampę. Podziemne Salto Angel — pomy-
ślałem.  Tkwiliśmy  na  krawędzi  gigantycznej  sali,  na  brzegu  urwiska.  Trzy  piętra  nad  nami 
rozlewała  się  toń  jeziora.  Reflektor  nie  dosięgał  przeciwległej  ściany.  Podnieśliśmy  oczy. 
Zwisały  tam  nieprzebrane  roje  białych  jak  mleko  stalaktytów.  Zdawało  się,  że  to  ostrza 
mieczy. Wprost nad nami połać stropu obrosły smukłe rurki „makaronów”. Jedna przy drugiej 
proste  laski  szklistego  kalcytu.  Na  ich  końcach  błyszczały  krople.  „Zamarły  deszcz”  — 
myślałem. — Zatrzymany w locie. 

Rozległ  się  szelest  skrzydeł.  Ciemny  ptak  leciał  wprost  na  nas.  Zakręcił  gwałtownie. 

Poczuliśmy ruch powietrza. 

— Guacharo! — zawołałem. 
Ukazał się drugi. Gołębim lotem okrążyły salę. Zerwało się ich więcej. Szum wypełnił 

pustkę. 

— Tu są! — krzyknął Bielski. 
Wzdłuż ściany biegła skalna galeria W snopie reflektora zabłysły zielone lusterka oczu. 

Ptaki zwracały się ku światłu. Leżały w płytkich zagłębieniach. Jęły się odzywać cienkim: tik! 
tik! Były wielkości kury. Na grzbiecie brunatnorude, upstrzone białymi plamami w czarnych 
pierścieniach.  Miały  żółte  głowy  i  długie,  kukułcze  ogony.  Z  obu  stron  dzioba  wyrastały 
wąsy. 

— Nie boją się — powiedział Strzelecki. 
Ale ptaki nie miały siły wzlecieć. Wiele z nich leżało bez życia. Inne z trudem podno-

siły  głowy.  Tylko  parę  zdołało  unieść  się  w  powietrze.  Guacharo  dzień  spędzają  w  jaskini. 
Nocą  wylatują  do  dżungli.  Żywią  się  owocami.  Od  pięciu  dni  nic  nie  jadły.  To  znaczy...  — 
pomyślałem — że nie ma wyjścia z jaskini oprócz tego, którym my przyszliśmy tutaj. A i to 
jest zalane przez wodę. Guacharo w ciemności orientują się jak nietoperze łowiąc odbicia fal 
ultradźwiękowych. Jeśli one nie znalazły żadnej dziury, to co tu mówić o ludziach. 

Wkroczyliśmy  na  galerię  między  ptaki.  Odzywały  się  z  cicha.  Niektóre  rozpostarły 

skrzydła jakby coś nakrywając. Kamienie trącane nogami spadały trzy piętra. Uderzały o wo-
dę. Nie było widać końca galerii. Zdarzają się sale — myślałem — o kilometrowej długości. 

Usłyszałem tąpnięcie. Skorupa kalcytu drgnęła mi pod stopami. Rzuciłem się w stronę 

ściany. Ale wór był zbyt ciężki. Zanim uchwyciłem słupek stalagmitu, nogi straciły oparcie 
Brzuchem  uderzyłem  o  krawędź  obrywu.  Odrzucony  do  tyłu  spadałem  w  jezioro.  Ciężar 
plecaka  obrócił  mnie  głową  na  dół.  W  jednej  chwili  pas  galerii  z  dwoma  sylwetkami  moich 
towarzyszy uciekł do góry. Nabrałem powietrza. Zacisnąłem szczęki. Łydkami grzmotnąłem 
o  wodę.  Plecy  ochronił  worek.  Chłodna  woda  ścisnęła  mnie  kleszczami.  Ucisk  wzrastał. 
Zjawił się ból w uszach. Plecak ciągnął na dno. Ile metrów? — przemknęło mi przez głowę. 
Wyrwałem  prawe  ramię.  Zgubiłem  ALUX.  Lewą  rękę  plecak  przycisnął  do  kamieni.  Ból  i 
szum  w  głowie  odbierał  mi  przytomność.  Spomiędzy  zębów  wyrywały  się  bańki  powietrza. 
Czułem noże w płucach. Uwolniłem rękę, rzuciłem się do góry. Powietrze uciekało nosem i 
ustami  Wyskoczyłem  z  toni.  Leżąc  na  piecach  płynąłem  do  brzegu.  Ciężko  łapałem  powie-
trze. Nic nie słyszałem prócz szumu. Gdzieś w górze błysnęło światło. 

— Płynę! — krzyknąłem. — Wszystko dobrze! 
Woda zalała usta. Kropla wpadła do krtani. Zacząłem się krztusić. Głową uderzyłem o 

skałę  Próbowałem  wspinać  się  na  nią.  Gładki  wapień  nie  dawał  nawet  zaczepienia  palcom 
Zanurzyłem  się  z  głową.  Wychynąwszy  wiodłem  na  oślep  palcami  po  niedostępnym  murze. 
Łykałem wodę, nie mogłem normalnie oddychać. 

— Płyń wzdłuż ściany! — usłyszałem. 
Tysiączne echa wypełniły salę. Rzuciłem się na plecy wiosłując całą siłą ramion. Nade 

mną  migotały  żarówki  latarek.  Świecili  mi  z  galerii.  Skurcze  krtani,  w  której  wciąż  tkwiła 
woda, odbierały oddech. W zamachu trzepnąłem dłonią o kamienie. Plecy utknęły w żwirze. 
Wypełznąłem po nim z wody. 

background image

— Jest na brzegu! — zawołał Bielski. 
Leżałem na brzuchu. Czoło oparłem o ramię. Wykrztusiłem wodę. Oddech się uspokoił. 

Czułem spływanie strużek wody po szyi i czole. Ustawał ból w uszach. Pomyślałem, że trzeba 
podsunąć się wyżej. Nogi mam jeszcze w wodzie. Lecz w tej chwili rozległ się chrzęst żwiru. 
Poderwałem  głowę.  Leżałem  na  niewielkim  cyplu  wysuwającym  się  z  otworu  w  ścianie. 
Wyszedł  z  niego  człowiek.  Schylił  się  nad  wodą.  Niósł  lampę  karbidową.  Ja  sam  byłem  w 
cieniu. Odwrócony bokiem zanurzył jakieś naczynie w jeziorze. Nic nie  zawołałem. Światło 
padło na twarz tamtego. Kobieta! Leżę o dwa kroki za nią. Jeśli coś powiem nagle, przestra-
szy się śmiertelnie Najpierw niech usłyszy tamtych na galerii! Wstała i niosąc pełne naczynie 
ruszyła  z  powrotem.  Na  górze  panowała  cisza  Wyjmują  drabinkę  z  plecaka  —  pomyślałem. 
Ich latarki były zbyt słabe, aby rozjaśnić salę. Kobieta znikła w otworze. Słyszałem, jak pod 
jej stopami obsuwa się skarpa. Już nie widziałem światła. Znikło za zakrętem. Zerwałem się. 
Skoczyłem za nią. 

— Señorita! — krzyknąłem. — Señorita Fermin! 
Wsłuchałem  się  w  ciemność.  Po  chwili  milczenia  blaszane  naczynie  brzęknęło  o 

kamień. Po omacku rzuciłem się naprzód. Szybkie kroki biegły ku mnie. Ukazało się światło. 
Stanęła jak wryta. 

— O Dios! — zawołała. 
— Como esta usted? — spytałem. — Jak się pani ma? 
Rzuciła lampę. Skoczyła ku mnie i objąwszy za szyję zaczęła ściskać i całować pośród 

niezrozumiałych okrzyków. 

—  No,  już  wszystko  dobrze...  —  mówiłem.  —  Zamoczy  się  pani,  jestem  cały  mokry! 

Jak pani towarzysze? Żyją wszyscy? 

Skinęła głową. Opadły jej ręce. Chwyciłem ją, aby nie upadła. Usiadła na piasku oparta 

o ścianę. Podniosłem leżącą lampę. Zrobiło się jaśniej. Dziewczyna przymknęła oczy. Czołem 
dotknęła kolan. Jest tylko osłabiona — pomyślałem. — Zaraz przyjdzie do siebie. To osłabie-
nie z głodu i nagłej radości. 

Przez ciemny otwór wiodący do sali z jeziorem słyszałem dźwięki młotka wbijającego 

haki.  Nie  mieli  pojęcia,  co  się  tutaj  stało.  Skoczyłem  na  żwirowy  cypel.  Zatrzymałem  się  w 
wodzie. 

— Hej tam! Galeria! — krzyczałem.  
Ustało kucie młotka. 
— Spotkałem dziewczynę! Są tu wszyscy! 
Milczeli przez chwilę, a potem usłyszałem szczęknięcie skały i ogromny głaz zepchnię-

ty z galerii zaświstał w powietrzu i runął w jezioro. Bryzgi skoczyły do stropu. Fala chlusnęła 
o brzegi. Łoskot wypełnił jaskinię. Zanim przebrzmiał, niby wycie syren rozległo się przeni-
kliwe gwizdanie na palcach. Włożyłem brudny kciuk między zęby. Gwizdałem razem z nimi. 
To jeszcze nie koniec — przemknęło mi przez głowę. — Trzeba się stąd wydostać. 

— Bielski, zabieraj apteczkę! — wołałem do góry. — I schodź szybko na dół! 
Wróciłem do dziewczyny. Już było jej lepiej. Podniosła głowę, otworzyła oczy. Chciała 

się podnieść. Nie pozwoliłem na to. 

— Zaraz przyjdzie lekarz. 
— Ale tamci... — wskazała głową w głąb jaskini — nic jeszcze nie wiedzą. 
— Pójdziemy do nich razem — powiedziałem. — Kilka minut nie zmienia sytuacji. 
Szczeble drabinki rzuconej z galerii zaklekotały jak seria wystrzałów. Koniec chlapnął o 

wodę. Już schodzili na dół. Jeden krok dzielił drabinkę od cypla. 

— Jak się pani czuje? — zapytał Bielski. 
Wyjął  coraminę,  dał  jej  kilka  kropel.  Spojrzałem  na  zegarek.  Pierwsza  po  północy! 

Piętnaście godzin temu weszliśmy do groty. 

— Mogę się już podnieść — powiedziała dziewczyna. 

background image

Trzymając ją pod ramiona szliśmy do obozu. Wąski korytarz zakręcał kilka razy. Ujrze-

liśmy płomyk lampy. 

— Eugenio! Luis! — zawołała dziewczyna. 
Wypadli  z  namiotów.  Przez  pierwsze  minuty  byli  zdolni  wymówić  tylko  pojedyncze 

słowa.  Dziesiątki  razy  ściskali  nam  ręce,  klepali  po  plecach,  obejmowali  za  szyję.  Potem 
zaczęli sypać pytaniami. Czy zaraz ruszymy? Jaka droga? Czy ktoś idzie za nami trzema? 

Carrera,  kierownik  wyprawy  był  wysoki  i  szczupły.  Fernandez  był  niższy.  To  on 

najgwałtowniej wyrażał swoją radość. Twarz miał umazaną w glinie. Zaschła mu we włosach. 
Zresztą  wszyscy  mieli  skorupę  gliny  na  kombinezonach.  Błyszczały  im  oczy  głęboko  wpa-
dnięte. Widziałem drżenie palców. Gdzie jest trzeci? — myślałem nie chcąc jeszcze się pytać. 
— Czyżby zginął? 

Na koniec Bielski przerwał powitania. Kazał im się położyć. Jak przedtem dziewczyna, 

tak i teraz obaj mężczyźni nagle osłabli. Byli wyczerpani głodem. Ostatni posiłek zjedli dzie-
sięć godzin temu. Ale od pięciu dni jadali raz dziennie. 

Na środku płaskiej sali stały dwa namioty. Obok na kamieniach leżały naczynia kuchen-

ne i przybory miernicze. Paliwo do prymusów skończyło się dawno. Tylko karbidu mieli pod 
dostatkiem. 

—  Paez  jest  chory  —  przypomniał  sobie  Carrera.  —  Leży  w  namiocie,  ma  histopla-

smosis. Jest wciąż nieprzytomny, gorączkuje od dwóch dni. 

Histoplasmosis  wywołuje  wirus  żyjący  w  glince  niektórych  jaskiń.  Wysoka  gorączka 

może trwać tygodniami Chorzy często giną z wycieńczenia. W szpitalu odżywia się ich sztu-
cznie. Tutaj nie było o tym mowy. Jeśli natychmiast nie ruszymy, chłopak umrze. Co gorsza, 
inni mogą też zachorować. 
 
 
 

VI 

 

Otworzyłem  oczy.  Słyszałem  oddechy  kilku  osób.  Leżałem  na  boku.  Dogasał  płomień 

karbidówki Na palniku powstał nalot sadzy. Żarzył się czerwienią. Nic więcej nie widziałem 
Wokół było ciemno. Znałem już tę salę. Dno z miękkiego piasku. Sterczały z niego stalagmity 
niby pieńki po ściętym młodniku. Na każdym było wgłębienie. Padały w nie krople. U stropu 
i na pochyłych ścianach zawisły kalcytowe girlandy. 

Poruszył się Bielski.  
— Nie śpisz? — szepnął. — Odwinął rękaw swetra. — Dochodzi południe. Zaraz trze-

ba ich budzić... 

Milczeliśmy  dalej.  Już  dwanaście  godzin  —  myślałem  —  jesteśmy  w  tej  komorze. 

Wenezuelczycy — sto sześćdziesiąt osiem. Jeszcze dwie, trzy doby i byliby straceni. Niezwy-
kły przypadek sprawił, że dotarliśmy do nich. Powrót może być ciężki, gdyby się przedłużał, 
osłabną znowu. Bielski odkrył, że Carrera nie zjadał swoich porcji. Oddawał część towarzy-
szom. Nic nie wiedzą o tym... 

Patrzyłem  na  płomień.  Był  żółty,  pochylony  na  bok.  Gaz  wychodził  ukośnie,  jedną 

dziurką w zatkanym palniku. Chwilami gwizdał cienkim tonem. 

Kilka  godzin  temu  zbudziło  mnie  stąpanie.  Uchyliłem  powieki.  Bielski  wstawał  z 

posłania. Z plecaków wyjął owoce, wszystkie, jakie znalazł. Wypchał nimi kieszenie. Oddalił 
się  z  małą  latarką.  Zniknął  w  korytarzu.  Guacharo!  —  pomyślałem.  —  Kolonia  ginących 
ptaków. Nie mogą już latać. Nadsłuchują w ciemności szeptów wody. 

Przed pójściem na spoczynek wyłowiłem utopiony plecak. 
Odszukałem  też  ALUX.  Jego  światło  wskazało  mi  kierunek  nurkowania.  Dno  jeziora 

zaścielały głazy. Utworzyły sieć szczelin. Otworami mógłby przepłynąć człowiek. Kamienne 

background image

iglice  sterczały  ku  górze.  Gdyby  woda  była  płytka,  mój  upadek  z  galerii  zakończyłby  się 
inaczej...  Do  pasa  plecaka  umocowałem  linkę.  Spod  kamienia  wyszarpnąłem  ALUX.  Bez 
maski niewiele widziałem. Przywiązując linkę trącałem nogami ostre krawędzie. Wróciłem na 
cypel.  Wywlekliśmy  plecak.  Wylały  się  zeń  kwarty  wody.  Na  galerii  załopotały  skrzydła. 
Jeden z ptaków okrążył salę. Zniżył się ku wodzie. Powrócił do stada. 

Wewnątrz  lampy  rozległo  się  ciurkanie  wody.  Płomień  opadł.  Przez  chwilę  był  tak 

mały,  że  drgnięcie  powietrza  musiałoby  go  zgasić.  Zwiększył  się  znowu.  Rozżarzył  czarną 
narośl sadzy. 

— Jeszcze pięć minut — powiedział Bielski. 
Potem  wyruszymy  —  pomyślałem.  —  Wenezuelczycy  jedli  już  trzy  razy.  Po  zastrzy-

kach  Bielskiego  usnęli  jak  zabici.  Musieliśmy  budzić  ich  i  karmić.  Zjadali  nieprzytomnie, 
usypiali dalej. Chory Paez uspokoił się znacznie. Umyliśmy go ciepłą wodą. Płonął gorączką. 
Miał wciąż koło czterdziestu. Otwierał pałające oczy. Nic nimi nie widział. Ale oddech miał 
lżejszy Przestał też się rzucać. Przełknął trochę soku z cytryny. Wargi miał spękane do żywe-
go mięsa. 

Strzelecki znalazł w głębi sali drewnianą drabinę. Speleolodzy wnieśli ją tutaj ubiegłego 

roku.  Drągi  porosły  pleśnią.  Nitki  zwisały  pękami.  Przypominały  siwe  brody.  Pod  spodem 
było zdrowe drewno. Zrobiliśmy nosze z drągów i płótna namiotu... 

Bielski usiadł. Słyszałem, jak drapie się w głowę. Zaczął wkładać buty. Przymrużyłem 

oczy. Pod powiekami zjawił się obraz zawaliska. 

Nie ma szansy — pomyślałem — aby je przekopać. Byłem tam ze Strzeleckim. Carrera 

opisał drogę. Kilkadziesiąt metrów zdołaliśmy się czołgać pod głazami. Wenezuelczycy wy-
grzebali ciasną norę. Wszystko było ruchome. Pod dotknięciem palców sypało się na głowę. 
Leżeliśmy  w  przodzie  nasłuchując.  Nie  dotarł  do  nas  żaden  dźwięk  kilofów.  Tylko  tu  i  ów-
dzie ze szmerem posypał się skalny rumosz, szczęknął kamień.  

W bocznym korytarzu spotkałem ślady drugiego przekopu. Rozpadlinę zatykał przynie-

siony  przez  wodę  żwir  zmieszany  z  gliną.  Sączyła  się  z  niego  woda.  Znalazłem  porzucone 
łyżki  i  łopatkę.  Miała  złamane  drzewce.  W  glince  tkwił  kawał  skały.  Łyżkami  nie  mogli  go 
usunąć. A gdyby nawet, to i tak niewiele więcej zdołaliby wykopać. Nie mieli siły. 

Zaszeleścił piasek. Bielski był już ubrany. Budził Carrerę. Jąłem wkładać buty. Popra-

wiliśmy  lampy.  Strzelecki  przyniósł  wodę.  Gotował  ją  w  czajniku  Wenezuelczyków.  Otwo-
rzyłem  puszkę  z  Lemon  Juice.  Wlałem  sok  do  wody.  Dosypałem  cukru.  Obudzeni  pili  to  z 
wolna, dmuchając. Potem dostali grysik. Fernandez zerwał etykietę z puszki mleka. Schował 
na pamiątkę. 

— Opowiedz mi teraz — zwróciłem się do Carrery — cały przebieg wypadku. 
Podniósł oczy. Miał jedzenie w ustach. 
— W nocy — powiedział — w nocy byliśmy w tej sali, w obozie. — Pochylił się nad 

menażką. — Wszyscy spali — ciągnął. — Nagle zbudziło mnie drgnięcie powietrza. Leżałem 
bez ruchu. Nie byłem pewny co się stało. Lecz w tej chwili nadbiegła druga fala. Nie był to 
jakiś  powiew  czy  podmuch.  Ustał  zaledwie  zdążywszy  strzepnąć  płótnem  namiotu.  Obok 
leżał  Fernandez.  Zerwał  się  w  ciemności.  Zapalił  latarkę.  Widziałem, jak  chwyta  się  dłońmi 
za głowę. Wołał coś do mnie, ale w pierwszej chwili nic nie słyszałem. 

Menażkę opuścił na kolana. Łyżką wyskrobywał resztki. Przypominał sobie. 
—  Była  czwarta  rano  —  odezwał  się  Fernandez.  —  Na  świecie  wzeszło  już  słońce. 

Najgorsze  przypuszczenia  przemknęły  mi  przez  głowę.  Wyskoczyłem  z  namiotu.  Za  mną 
zjawił  się  Carrera.  Szum  w  uszach  mijał.  Mogliśmy  rozmawiać.  Ale  ból  bębenków  trwał 
jeszcze  parę  godzin.  Spojrzeliśmy  w  górę.  Strop  był  cały.  Jak  zawsze  wisiały  na  nim  pęki 
stalaktytów. 

—  Potem  —  zaczął znów  mówić  Carrera  —  znaleźliśmy  na  piasku  kilka  połamanych. 

Strącił je wstrząs powietrza. 

background image

Zdumiewające  —  pomyślałem  —  wstrząs  masywu  górskiego  tak  ograniczony,  że  tam 

spowodował obsunięcie się zbocza, a w tej części jaskini nie spadły nawet nacieki... 

Podniosłem oczy. Wprost nad nami zwisały stalaktyty  grubości ramienia.  Miały końce 

zbiegające się w ostrza. 

Silla odłożyła łyżkę. Siedząc podkurczyła nogi. Objęła kolana rękami.  
— Wtedy — powiedziała — wyszłam boso z namiotu i zobaczyłam jak stali rozgląda-

jąc  się  w  koło.  Był  zupełny  spokój,  wstrząs  się  nie  powtórzył.  Tylko  z  mroku  dobiegł  nas 
gwar ptasi. Guacharo krążyły w korytarzach. Nikt nie śmiał wypowiedzieć myśli kłębiących 
się w głowie. Carrera z Paezem pobiegli w stronę wyjścia. Czekałam z Fernandezem. Włoży-
liśmy buty. Po godzinie wrócili tamci... 

Wiem co było dalej pomyślałem. — Stali przed zwałem kamieni, który jeszcze osiadał. 

Okruchy  piargu  sypały  się  ze  szczelin.  Mieli  łopatkę  saperską,  próbowali  się  przebijać.  Z 
początku  było  to  łatwe  —  dalej  niemożliwe.  Znaleźli  boczny  korytarz.  Był  zatkany  gliną 
przerośniętą kalcytem. Sądząc z kierunku zbliżał się do powierzchni. Połamali tu łyżki skro-
biąc twardą skorupę. Pracowali leżąc pod niskim okapem. Ubrania nasiąkały wodą. Pozdzie-
rali paznokcie i skórę z palców. Wówczas zachorował Paez. Skończyła się żywność. Chodzili 
nasłuchiwać, czy za rumowiskiem odcinającym wyjście nie zabrzmi stukot kilofów. Podczas 
pracy, przy świetle, nie myśleli wiele. Dopiero kiedy pogasiwszy lampy kładli się na spoczy-
nek,  stawało  im  przed  oczami  całe  położenie.  Wpatrywali  się  w  ciemność  widząc  twarze 
osób,  które  z  drugiej  strony  czekają  ich  powrotu.  Zaczynali  wierzyć,  że  zostaną  w  jaskini. 
Ktoś kiedyś znajdzie ciała... 
 
 
 

VII 

 

Ostatnią  czynnością  w  obozie  było  napisanie  listu.  Zaadresowałem  go  do  tych,  którzy 

być może po naszym odejściu dostaną się tu inną drogą. Podałem godzinę i datę. Naszkicowa-
łem drogę do syfonu. Opisałem stan zdrowia Paeza. 

Zeszliśmy  nad  jezioro.  Po  drabince  wspiąłem  się  na  galerię.  Za  mną  szedł  Strzelecki. 

Trzykrotnie zrzucał linę, aby ubezpieczać wejście Fernandeza, Carrery, Silii. Prowadziłem ich 
dalej galerią pośród ptaków, aż do owej przekutej dziury. Tam znów obwiązani liną schodzi-
liśmy  na  poziom  rzeki  w  głównym  korytarzu.  Wszyscy  troje  czekali  na  nas.  Wróciłem  do 
drabinki. Na żwirowym cyplu nad jeziorem Bielski przygotował nosze. Z wierzchu Paez był 
zasznurowany. Wciągnęliśmy go z łatwością i ponieśli galerią. Otwór był za wąski. Młotkiem 
odkułem naciek kalcytowy. Bielski i Strzelecki przeszli na drugą stronę. Ubezpieczałem obu 
równocześnie,  na  dwóch  linach  biegnących  mi  przez  plecy.  Schodzili  po  pochyłej  ścianie. 
Dźwigali  nosze  na  pętlach  zarzuconych  na  szyje.  Potem  spuściłem  plecaki.  Do  ostatniego 
schowałem zwój drabinki. 

Opuszczałem  galerię.  Za  mną  zwierała  się  ciemność.  Jaskinię  ogarniała  cisza.  W  dole 

było milczące jezioro. W górze nieruchomy „kamienny deszcz” stalaktytów. 

Guacharo  były  bardziej  ożywione  niż  przy  pierwszym  spotkaniu.  Na  skale  widziałem 

resztki skórek z owoców. Ten i ów z ptaków dziobał coś przed sobą. Mam jeszcze rodzynki 
—  przyszło  mi  do  głowy.  Otworzyłem  plecak.  Zdarłem  celofan  z  prasowanej  kostki. 
Skruszyłem ją w palcach. Rozsypałem rodzynki w kilku miejscach. Ptaki zaczęły je zbierać. 
Mrok okrył galerię. 

O  trzeciej  po  południu  zaczęliśmy  marsz  tunelem  rzeki.  Ustały  rozmowy.  Wyprzedzał 

nas  chlupot  wody.  Na  piersi  przypiąłem  ALUX.  Reflektor  kołysał  się  miarowo.  Wyławiał  z 
ciemności owalne sklepienia i brunatne ściany. Powlekała je błonka gliny. Dźwigałem nosze 
z  chorym.  Z  tyłu  niósł  je  Bielski.  Wychodząc  z  wody  wkraczałem  na  piaszczyste  łachy. 

background image

Widziałem  na  nich  ślady  wczorajszego  marszu.  Byliśmy  mokrzy  do  pasa.  W  butach  przele-
wała się woda. Za nami szli Wenezuelczycy. Na końcu Strzelecki. 

Rozmyślałem  o  tym,  czy  wszystko  będzie  gotowe  do  zdjęcia  nas  ze  ściany.  Żywności 

było  dosyć,  aby  czekać  nawet  tydzień,  ale  chory  musiał  natychmiast  znaleźć  się  w  szpitalu. 
Poza tym obawiałem się nieco wrażenia, jakie wywrze na naszych towarzyszach widok Salto 
Angel.  Chory  dyszał  ciężko.  Na  głębokich  brodach  drągi  noszy  podnosiliśmy  na  barki. 
Opierali się temu chcąc nam pomóc, ale woleliśmy mieć pewność, że dojdą do otworu. 

Co  godzinę  robiliśmy  krótki  postój.  Siadaliśmy  na  piasku.  Bielski  badał  chorego. 

Próbował  go  poić.  Paez  krztusił  się  płynem.  Czasem  łykał  nieco.  Był  wciąż  nieprzytomny. 
Uratowani dostawali słodkie suchary, na które Strzelecki wyciskał z tuby mleko skondenso-
wane  z  miodem.  Po  trzech  godzinach  marszu  zrobiliśmy  dłuższy  odpoczynek.  Gotowaliśmy 
obiad. ALUX służył jako kuchnia. 

— Czy to można gdzieś kupić? — spytała Silla. 
Opowiedziałem wydarzenie w Kopenhadze. 
— Jak to? — zawołała. — Jesteście z Danii? 
— Nie. Z Warszawy — powiedział Strzelecki. 
Nie mogli uwierzyć. Sądzili, że mieszkamy w ich kraju. Nikt nikomu się nie przedsta-

wiał. Zmyliła ich nasza znajomość języka. W Wenezueli mieszkają przybysze z całego świa-
ta. 

—  Słuchaj  —  rzekła  Silla  zwracając  się  do  Bielskiego.  —  ciebie  gdzieś  widziałam.. 

Wiem! Pearl Island! Zatopione miasto! Były zdjęcia w gazetach. Czy ty jesteś Bell...sky? 

Nasze incognito zostało odkryte.  Nastąpiły nowe podziękowania. Aby z tym już skoń-

czyć, zwróciłem się do Carrery: 

— Na powierzchni ratuje was czterystu ludzi, cały świat słucha radia czekając wieści z 

jaskini. 

Złapał się za głowę. 
—  To  nie  wszystko  —  ciągnąłem  —  kiedy  rozejdzie  się  wiadomość,  że  wyszliście 

żywi, przez parę tygodni będą nadchodziły listy i prezenty od mnóstwa obcych ludzi. 

W  trzy  godziny  potem  złowiłem  uchem  szmer  wodospadu.  Kaskady  dawały  znać  o 

sobie.  Wlekliśmy  się  noga  za  nogą.  Wenezuelczycy  byli  już  wyczerpani.  Nie  wiedzieli,  że 
drogę zamyka syfon. Milczeliśmy umyślnie. Świadomość odcięcia przez wodę mogła odebrać 
im połowę energii. Maszerowali sądząc, iż lada moment ujrzą światło dzienne. 

Szum  kaskad  stał  się  wyraźny.  Tutaj  —  pomyślałem  —  trzeba  się  zatrzymać.  Muszą 

odpocząć. Przy syfonie hałas wody jest tak nieznośny, że nikt nie zmruży oka. 

— Stop! — powiedziałem. — Tu ostatni obóz pod ziemią. 
Schyliłem się, by postawić nosze. Zwaliłem plecak z ramion. Byłem głodny. 
O północy Bielski szarpnął mnie za ramię. Zbudziłem się natychmiast. 
— Paez odzyskał przytomność! 
Zerwałem się. Paez leżał spokojnie. Ciężkie powieki spadały mu na oczy. Nieruchome 

palce  trzymał  na  kocu.  Oddychał  ustami.  Był  wciąż  rozpalony.  Nic  nie  próbował  mówić. 
Uniosłem mu głowę. Łykał płyn wlewany przez Bielskiego do gardła. Wkrótce potem zaczął 
znów majaczyć. Przebierał palcami. Nie budząc pozostałej trójki ujęliśmy nosze, aby je prze-
nieść  przez  kaskady.  Okryliśmy  Paeza  folią.  Bryzgi  ochlapywały  nam  twarze.  Niezmiernie 
wolno schodziliśmy ze skalnych stopni. Aby ochronić nosze i nie dopuścić do potknięcia się, 
siadałem na krawędzi każdego progu do piersi zanurzony w pianie i stopami szukałem oparcia 
niżej. Z kolei siadał Bielski. Zupełnie przemoczeni dotarliśmy do syfonu. Przy chorym został 
Bielski. 

Zawróciłem  po  resztę  ludzi.  Strzelecki  rozdawał  już  śniadanie.  Spakowałem  wory  do 

przeprawy  podwodnej.  Wkrótce  potem  znaleźliśmy  się  wszyscy  na  dole.  Wenezuelczycy  ze 
zdumieniem spojrzeli na butle aqualungów. Oświadczyłem, iż pewien odcinek korytarza trze-

background image

ba  pokonać  pod  wodą.  Bez  dalszych  wyjaśnień,  widząc  największe  wahanie  u  Fernandeza, 
poleciłem mu ściągnąć buty. Zanim to zrobił, byłem już całkiem rozebrany. Podobnie Strzele-
cki. Fernandez miał płynąć w ubraniu. Nie potrzebował swobody ruchów. Wzięliśmy go mię-
dzy siebie. 

— Nigdy nie nurkowałem... — powiedział. 
Strzelecki podał mu aqualung. Zapięliśmy mu pas z ciężarkami. Wsunął maskę na oczy. 

Wprowadziliśmy go do wody. Nie stawiał oporu. O nic już nie pytał. Za naszym przykładem 
włożył ustnik w zęby. Nie miał czasu bać się. Silla i Carrera wybuchnęli śmiechem. 

— Cały czas masz leżeć nieruchomo — powiedziałem. — My cię przeciągniemy. Gdy 

poczujesz ból w uszach, łykaj ślinę. 

Na  próbę  wciągnął  kilka  haustów  powietrza.  Czując  swobodę  oddechu  położył  się  na 

wodzie.  Zapaliłem  ALUX.  Chwyciliśmy  go  za  ramiona.  Zanurzyliśmy  twarze.  Ukazała  się 
skalna rura. W jednej chwili byliśmy w jej wnętrzu. 

Z całej siły pracowałem płetwami. Fernandeza trzymałem oburącz za ramię i za przegub 

dłoni. Nie mógł nam się wyrwać. Prąd wody niósł nas szybko na dół. Z aqualunga Fernandeza 
ulatywały gęste roje baniek. Oddycha trochę za szybko — pomyślałem. — Ale co się dziwić. 
Dojrzałem  kamienie.  Przemknęliśmy  nad  nimi  pod  łukiem  bramy.  Prąd  rzucił  nas  do  góry. 
Stojąc pionowo wznosiliśmy się jak pospieszną windą. Teraz już nam nic nie grozi — pomy-
ślałem. Pękło lustro wody, krople spłynęły po maskach. Kilka ruchów płetwami i byliśmy na 
brzegu. Fernandez pozbył się aqualunga. 

— Formidable! — powiedział. 
Patrzał  potem  jak  odpływamy  na  środek  jeziorka.  Czarna  woda  bulgotała  szybkimi 

prądami. Ujrzał nasze wzniesione w powietrze płetwy. Wśliznęły się pod wodę. Został sam. 

Na dno spłynęliśmy bez trudu obciążeni dodatkowym aparatem. Najtrudniej było minąć 

przegięcie.  Prądy  mieszały  się  tam.  Tworzyły  wiry  spychające  na  boki  lub  podrywające  do 
stropu. 

Silla była już gotowa do drogi. Podczas kiedy wkładała aqualung, leżeliśmy uspokajając 

oddech. Druga przeprawa odbyła się równie gładko. Płynąc z Carrerą przeżyliśmy nieco emo-
cji. Po spokojnym starcie, na samym dnie syfonu, dostała mu się woda do maski. Nie ma to 
żadnego  związku  z  oddychaniem.  Przestraszył  się  jednak.  Szarpnął  rękami.  Nie  zdołał  ich 
wyrwać. Oddychając szybciej, wciągał wodę razem z powietrzem. Łykał ją całymi haustami. 
Zaczął się rzucać. Przyspieszyliśmy ruchy. Na płetwach czułem taki opór wody, jakby zmie-
niła się w smołę. Zacisnęliśmy palce na jego ramieniu. Miał potem czerwone pręgi. Poczułem 
ból  mięśni  grzbietu.  Przenosił  się  na  wyprężone  uda  i  łydki.  Nam  samym  zaczęło  brakować 
oddechu  przy  wzmożonym  wysiłku.  Otoczyła  nas  chmura  baniek  tryskających  z  zaworów. 
Wyskoczyliśmy  z  toni.  Carrera  rzucił  się  na  brzeg.  Wykaszlał  wodę,  jaką  miał  w  tchawicy. 
Wkrótce przyszedł do siebie. 

Wróciliśmy po chorego. Otrzymał zastrzyk wzmacniający serce. Ubranego w aqualung 

położyliśmy na wodzie. Palcami zaciskałem mu wargi na ustniku. Oddychał instynktownie z 
zanurzoną twarzą. Zagłębialiśmy się powoli. Dostrzegłem, iż Paez odruchowo przełyka ślinę. 
Za  drugie  ramię  trzymał  go  Bielski.  Do  pasa  miał  przytroczoną  apteczkę.  Po  wypłynięciu  z 
syfonu  zbadał  natychmiast  Paeza.  Serce  było  w  porządku.  Nieznacznie  tylko  przyspieszyło 
pracę. Uspokojony wchodziłem do wody. Po  raz  dziewiąty w tym dniu przepłynąłem syfon. 
Strzelecki przygotował plecaki do transportu. Obciążone kamieniami tonęły natychmiast.  Za 
nimi poszły nosze. Ładunki stoczyły się na dno. Tam odrzuciliśmy balast, aby mogły wypły-
nąć. 

Sznurowałem  buty.  Jaskinia  została  za  syfonem.  Żaden  promień  światła  nie  rozjaśniał 

jej mroku. Otulone nocą strumienie, milczące jeziora. Na ich dnie blade odmieńce. Jedynym 
dźwiękiem w pustce wielkich komór jest chrobot wody i szelest skrzydeł ostatniego guacharo. 
Za  chwilę  —  myślałem  —  ujrzę  koniec  tunelu.  Plama  szarego  światła.  Z  bliska  oślepi  mnie 

background image

słońce.  Zabłysną  krople  wodospadu.  Z  doliny  przypłynie  terkot  helikoptera.  Widzę  twarze 
górników, profesora de Pietri, Weroniki. Tytuły gazet i zdjęcia w kronikach. Twarze dzienni-
karzy łowiących puste dla nich słowa, z których ułożą swoje reportaże: SALTO ANGEL — 
BALKON GROZY — ZAGADKI PODZIEMNEJ RZEKI — TRAGEDIA GUACHARO — 
LABIRYNT PRZYRODY ... Ogarnie nas to wszystko na długie tygodnie. Lada chwila skoń-
czą się godziny samotnego pochodu w głębi ziemi. Życie przestanie zależeć od jasności my-
śli, od szybkości decyzji i od siły ramienia. 
 
 
 

VIII 

 

Była  szósta  rano.  Blask  słońca  wpadał  do  jaskini.  Stałem  po  pas  w  wodzie.  Otaczał 

mnie wieniec piany. Nurt wypychał na zewnątrz. Ponad progiem wodnym widziałem ciemne 
dno doliny i przestwór podzielony promieniami.  W dole o siedemset metrów niżej snuły  się 
opary. Powiew wiatru przyniósł zapach dżungli. W pobliżu tarczy słońca niebo traciło kolor i 
stawało się białe. Mrużyłem oczy. 

Z  otworu  jaskini  wyszedłem  na  urwisko.  Obejmowałem  dłońmi  linę  poręczową.  Wi-

działem skalny brzeżek wiodący do balkonu. Owinięty w plastik leżał tam pistolet rakietowy 
z  nabojami.  Jest  zbyt  jasno  —  pomyślałem.  —  Nie  będzie  widać  błysku.  Trzeba  użyć  poci-
sków  dymnych.  Woda  spływająca  ze  mnie  rozlała  się  ciemnymi  plamami  na  skale.  Szybko 
parowała. Postąpiłem naprzód. Gorące smagnięcie przebiegło mi po łydce. Ukąszenie węża?! 
Materiał  był  wyrwany.  Nitki  osmalone.  Krew  płynęła  po  skórze.  Rzuciłem  w  bok  głowę. 
Twarde  uderzenie  odłupało  kawał  wapienia.  Strzeliły  odpryski.  Poprzez  szum  wodospadu 
złowiłem huk karabinu. Skoczyłem do tyłu. Zabrzmiał gwizd kuli. Odbiła się płazem. Kryjąc 
się  w  jaskini  dojrzałem,  jak  następny  pocisk  trafił  w  brzeg  otworu.  Uniósł  się  biały  dymek. 
Pozostała blizna. 

Pettuci! — myślałem. — Nie tylko, że nie zginął w lesie, ale ściga nas zemstą. Wrócił z 

karabinem.  Dwieście  metrów  nad  nami  leży  na  występie  skały.  Pod  sobą  ma  całe  urwisko. 
Nie zdołamy wychylić głowy z jaskini. 

— Co tam? — zawołał Strzelecki. — Dlaczego wracasz? 
Brnąłem  przeciw  prądowi.  Woda  zmywała  ranę.  Ustało  pieczenie.  U  stóp  skały  — 

myślałem — w ogóle nie słychać strzałów. A jeżeli nawet, to pomyślą, że ktoś poluje w głębi 
lasu.  Dla  helikoptera  bezpieczniej  jest  nie  startować.  Pettuci  gotów  go  zestrzelić.  Mógłbym 
zaczekać nocy i wtedy dostać się na balkon, aby dać sygnał o naszym powrocie. Ale w nocy 
nie  zdejmą  nas  z  urwiska.  Jeśli  na  domiar  złego  będzie  księżyc,  Pettuci  na  tle  jasnej  skały 
postrzeli mnie jak w samo południe. Zresztą Paez nie może czekać. Jeszcze dzisiaj musi być 
w szpitalu. Wenezuelczycy nie mogą o niczym wiedzieć. Niech sądzą, że wszystko idzie nor-
malnie. 

Przywiązany  liną  dotarłem  aż  na  próg  wodospadu.  W  samym  środku  nurtu  zgiąłem 

kolana.  Wystawała  mi  głowa.  Parcie  wody  napięło  linę.  Była  podobna  do  stalowego  drutu. 
Nabrałem  powietrza.  Zanurzyłem  się  cały.  Upadłem  na  dno.  Przygniotła  mnie  woda.  Brzu-
chem szorowałem po śliskim wapieniu. Ogłuszony rykiem i zgnieciony ciężarem wody, zdo-
łałem pomyśleć, że jeśli teraz zerwie się lina, wyskoczę jak z katapulty i wraz z wodospadem 
polecę siedemset metrów. Po kilku sekundach opuszczany na linie, przewinąłem się za próg i 
zawisłem  na  ścianie.  Nad  głową  przewalało  się  wodne  sklepienie.  Zataczając  łuk  opadało 
nieprzejrzystą  ścianą.  Byłem  za  nią  niewidoczny.  Pojedyncze  strugi  lały  mi  się  na  głowę  i 
ramiona.  Mogłem  tu  już  oddychać  i  otworzyć  oczy.  Szarpiąc  linkę  sygnałową  poleciłem 
opuścić się niżej. Zdołałem oprzeć stopy. Wyjrzałem na ścianę. Byłem dobrze skryty pośród 
chmary  bryzgów.  Widziałem  na  tle  nieba  górny  brzeg  urwiska.  Przewieszały  się  nad  nim 

background image

konary dżungli. Pnącza zwisały w przepaść. Gdzieś pod nimi leży Pettuci — myślałem. 

Podałem do groty ostatni sygnał. Odwiązałem liny. Od miejsca, gdzie stałem, biegła po 

ścianie do góry w lewo ukośna szczelina. Wcisnąłem się do niej. Ukryła mnie zupełnie. Czo-
łgałem  się  na  łokciach  i  czubkach  butów  skrajem  urwiska.  Dotarłem  do  skalnego  komina. 
Była  to  pionowa  bruzda  przecinająca  ścianę.  Trzy  jej  boki  stanowił  wapień,  czwarty  — 
powietrze. 

Woda deszczowa ogładziła wnętrze. Teraz było suche. Nie znalazłem chwytów dla dło-

ni. Zaparłem się nogami o ścianę. Plecy wbiłem w przeciwną. Tak rozpięty wisiałem nad cze-
luścią komina. Małymi  krokami przestawiałem  wyżej vibramowe podeszwy. Potem ruchami 
łopatek podsuwałem plecy. Metr za metrem zyskiwałem wysokość. Zrywał się powiew i prąd 
powietrza płynął kominem unosząc wyschnięte trawy. Gdy ustawał, z góry sypała się pokru-
szona ziemia. Czarny proszek osiadał mi na dłoniach i wpadał za kołnierz. Słońce wybiegło 
ponad  płaskie  obłoki  zgromadzone  na  wschodzie.  Nic  nie  wstrzymywało  biegu  promieni. 
Padały  na  otwartą  ścianę.  Ale  ubranie,  zamiast  wysychać  na  mnie,  nasiąkało  potem.  Skórę 
okryły krople. Z czoła i skroni spływały strużkami. Zalepiały mi oczy. Wycierałem twarz rę-
kawem. Czułem swędzenie skóry. Wciągałem ustami suche powietrze. Fale gorąca przynosiły 
woń  skalnego  czosnku.  Rósł  gdzieś  tam  w  górze  czy  na  dole.  Ostry  zapach  odbierał  mi 
oddech.  Znalazłem  krzaczek  uczepiony  szczeliny.  Pogryzłem  liście,  łodygę  i  korzeń.  Były 
pozbawione wilgoci. Wyplułem suche jak trociny. 

Komin  stał  się  szerszy.  Zmieniłem  pozycję.  Stanąłem  rozkrokiem.  Rozkrzyżowałem 

ręce.  Dłonie  i  stopy  wbijałem  w  przeciwległe  ściany,  jak  gdyby  chcąc  je  rozepchnąć.  Jeżeli 
będzie jeszcze szerzej — myślałem — nie dostanę ścian stopami. Nie zrobię szpagatu. Już w 
tej  chwili  czuję  ból  w  stawach  biodrowych.  Podsuwałem  lewą  stopę,  prawą,  potem  ręce. 
Bolały mnie przeguby wpieranych w skałę dłoni. Wystarczy — myślałem — żeby jedna stopa 
wymknęła się z oparcia... Polecę w mgnieniu oka. Kilkanaście pięter na dno komina, na po-
chyloną półeczkę i odbity  od niej, wyrzucony na zewnątrz, siedemset metrów do stóp skały. 
Słońce  padło  na  ziemię.  Obszar  dżungli  zabarwił  się  zielenią.  Ogromne  pola  piargów  pod 
urwiskiem  jaśniały  pstrokato  czerwienią  porfirów  i  bielą  gruzu  wapiennego.  Odpoczywałem 
wspierając  się  plecami  o  tylną  ścianę  komina.  Patrzałem  w  stronę  słońca.  Pot  zalepiał  mi 
oczy. Z góry poczynała sypać się ziemia. Ruszałem dalej. 

Głową dotknąłem okapu. Podniosłem twarz. Komin był zatkany głazem. Blok wapienia 

wklinował się między ściany. Jeżeli nie zdołam wejść na niego, będę musiał się cofnąć. Nie 
wiem, czy potrafię dotrzeć pod wodospad... Wysunąłem się na zewnątrz komina. Próbowałem 
zajrzeć  ponad  okap.  Zarzuciłem  rękę  na  wierzch  głazu.  Był  pełen  nierówności.  Zaczepiłem 
palce.  Odchylony  głęboko  do  tyłu,  wisiałem  nad  skręconą  w  dole  cienką  nitką  rzeki. 
Przeniosłem na okap drugą rękę. Zdołałem się nań wciągnąć do połowy piersi. Nogi straciły 
oparcie.  Zakołysały  się  w  powietrzu.  Wisząc  na  palcach  prawej  dłoni,  lewą  szukałem  wyżej 
chwytu.  Złapałem  jakiś  występ.  Kamień  zadrżał.  Zacisnąłem  szczęki.  Zesztywniały  mi  mię-
śnie. Lecę! — błysnęło w głowie. Głaz skłonił się ku przepaści. Zastygł w nowym położeniu. 
Wdarłem się na okap. 

Byłem  na  dnie  lejowatej  szczerby  wyrwanej  w  krawędzi  urwiska.  Ściany  wznosiły  się 

uskokami. Porastały je krzaki. Ciemny wał zieleni otaczał szczerbę u góry. Z konarów opada-
ły liany. Czepiały się ich drobne pnącza. Widziałem wiszące liściaste kożuchy. Powrócił mi 
normalny  oddech.  Ustało  drżenie  palców.  Wspinałem  się  przez  krzaki.  Nożem  rozcinałem 
plątaninę  łodyg.  Łamałem  butami  gałęzie.  Skalne  galerie,  półki  i  balkony  piętrzyły  się  bez 
końca. Za koszulą miałem pełno liści. Ręce i nogi pokłute kolcami. Nasiona powczepiane we 
włosy. Po rozgrzanych skałach biegały jaszczurki. Hałasowały w liściach i pękach ostrej tra-
wy. Jest ósma rano — pomyślałem. — Godzinę temu opuściłem grotę. Pettuciego znajdę lada 
chwila. Być może w południe dotrę do helikoptera. 

Stanąłem pod drzewami. Gałęzie zakryły mnie przed słońcem. Wytrzepałem liście zza 

background image

koszuli.  Siedziałem  na  ziemi.  Teren  był  nierówny,  pełen  wykrotów  i  pagórków.  Od  strony 
urwiska, poprzez liście wpadały promienie słońca. W głębi dżungla była mroczna. Słyszałem 
łopot skrzydeł. Niewidzialne ptaki skrzeczały w gęstwinie. Pójdę wnętrzem lasu — układałem 
w myśli. — Pettuci leży gdzieś na skraju zwrócony głową ku przepaści. Z palcem na spuście 
broni  obserwuje  grotę.  Może  sądzi,  iż  ranił  mnie  ciężko.  Czeka  na  następnych.  Od  godziny 
nikt  się  nie  ukazał.  Znużony  czyhaniem  powinien  usnąć...  Zbliżę  się  od  tyłu.  Jeśli  przypad-
kiem nie odwróci głowy, podejdę bezszelestnie. 

Badałem teren przed sobą. Skradałem się od drzewa do drzewa. Ukryty za pniami prze-

patrywałem wszystkie krzaki, kępy traw i spiętrzenia głazów na brzegu urwiska. Wybierałem 
dalszy  odcinek  drogi.  Stopą  odsuwałem  patyki,  schylałem  się  pod  girlandy  pnączy.  Las  jest 
pełen  szelestów  —  myślałem.  —  Szmery  nie  zwracają  uwagi.  Ale  trzask  łamanej  gałązki, 
choćby bardzo cichy, rozlega się jak strzał na alarm. Przyszło mi do głowy, że Pettuci mógł 
zejść  poniżej  krawędzi  ściany,  na  jakiś  taras  czy  półkę.  W  takim  razie  minąłbym  go  nie  do-
strzegając. Trzeba posuwać się samym brzegiem — postanowiłem — i zaglądać w przepaść. 

Zbliżyłem  się  do  granicy  zarośli.  Wysunąłem  głowę  spod  liści.  Ujrzałem  Pettuciego. 

Nie dalej niż o dwadzieścia metrów stał z karabinem pod pachą, zwrócony do mnie bokiem. 
Miał  szeroki  kapelusz  na  głowie.  Koszulę  rozpiął  aż  do  pasa.  Był  w  skórzanych  sztylpach 
obejmujących łydki. Na pasie miał ładownicę. W tym miejscu występ skalny wysuwał się w 
stronę  przepaści  niby  bastion  forteczny.  Pettuci  stał  na  środku  w  płytkiej  trawie.  Nad  nim 
rozpinały  się  konary  ogromnego  drzewa.  Nie  patrzał  nawet  w  stronę  groty.  Wzrok  utkwił  w 
przestrzeni.  Słońce  wzniosło  się  wysoko  odbarwiając  błękit.  Niebo  stało  się  rozżarzoną  do 
białości  czaszą.  Pettuci  podnosił  dłoń  do  czoła.  Przecierał  je  odpychając  kapelusz  na  tył 
głowy. Nad horyzontem roztopionym w niebie stały kłębki  cumulusów. Białymi kolumnami 
znaczyły  bieg  Orinoco,  rzeki  zagubionej  w  dżungli.  Powietrze  drga  tam  nad  plażami.  Na 
ławicach piasku miałkiego jak mąka śpią kajmany. 

Cofnąłem  się  w  zarośla.  Wytarłem  dłońmi  twarz  i  szyję.  Grube  krople  ściekały  mi  z 

palców. Zamknąłem oczy. Pod powiekami pływały czerwone światełka. Gdy je otworzyłem, 
czarne  płatki  przesłoniły  obraz  dżungli.  Wejdę  na  drzewo  —  postanowiłem.  Trzeba  szybko 
działać,  zanim  upał  odbierze  mi  resztę  siły.  Po  wiszącym  moście  dostanę  się  na  platan,  pod 
którym stoi Pettuci. 

Podniosłem ręce. Uchwyciłem gałąź. Wspiąłem się po konarach. Pień był nazbyt gruby, 

aby  go  objąć.  W  odległości  kilkunastu  metrów  od  ziemi  przestałem  się  wznosić.  Ruszyłem 
wzdłuż konaru. Mogłem iść po nim stojąc. Dłońmi trzymałem się wiszących z góry gałęzi. W 
miarę oddalania się od pnia, wzrastała gęstwa liści. Zdołałem ją rozgarnąć. Wystawiłem gło-
wę. 

W potokach blasku ujrzałem powierzchnię dżungli jak sfalowane morze. Kopuły drzew 

połączone łukami pnączy. Od miejsca, gdzie stałem, wiązki grubych lian biegły na sąsiednie 
drzewo. Za tamtym wznosiła się korona platanu. Pełzałem po lianach. Z wierzchu obrastała je 
pajęcza  sieć  drobniejszych  pnączy.  Łodyżki  bluszczy  i  powojów  zbiły  się  w  jeden  kożuch. 
Były  usiane  kwiatami.  Owady  krążyły  nad  wiszącą  łąką.  Słyszałem  ptaki  skrzeczące  w 
gałęziach pode mną. Czasem łopot skrzydeł wyrywał się ponad drzewa. Czerwienią i szafirem 
błyskały papugi.  

Zanurzyłem się w koronie drzewa. Dotarłem w cieniu do pnia i obszedłszy go w koło, 

wczołgałem się po drugiej stronie na pomost z pnączy. Dotarłem do platanu. Jąłem schodzić z 
gałęzi na gałąź. Czasem spod dłoni osypał mi się okruch kory. Spadło kilka liści. To nie zwró-
ci  jego  uwagi  —  myślałem.  W  morzu  zieleni  żerują  stada  ptaków.  Odłupują  korę,  chwytają 
owady. Niemal stale sypią się na dół chitynowe łuski, kawałki gałązek, płatki kwiatów. 

Stanąłem  na  najniższym  konarze.  Opuściłem  się  na  kolana.  Położyłem  na  brzuchu. 

Rozgarniałem gałęzie, aby odszukać Pettuciego. Wtem zapadła cisza. Umilkły ptaki. Tylko z 
dala dochodziły wrzaski papug. Ale cały platan i sąsiednie drzewa ogarnęło milczenie. Ustały 

background image

trzaski odłupywanej kory i chrzęst pancerzy owadzich zgniatanych dziobami. Zabrzmiał fur-
kot skrzydeł. Bez jednego okrzyku ptaki odlatywały w głąb lasu. Zamarłem w bezruchu. Coś 
dostrzegły — myślałem. — To nie chodzi o mnie. Od pół godziny wspinałem się po drzewach 
i  nie  zwróciły  na  to  uwagi.  Poprzez  liście  jąłem  badać  ziemię.  Dostrzegłem  żółtawą  plamę. 
Przesunęła się naprzód. Schyliłem głowę. 

— Jaguar! — szepnąłem.  
Kot  wyciągnął  się  przy  ziemi.  Bezszelestnie  stąpał  poprzez  trawy.  Grube  futro  przele-

wało  się  na  barkach.  Widziałem  falowanie  mozaiki  czarnych  wieloboków.  Wyprężył  ogon. 
Przypadł  w  trawie.  Grzbiet  wygiął  w  kabłąk,  nogi  wziął  pod  siebie.  Skoczy!  Odepchnąłem 
gałąź. Pettuci stał twarzą do urwiska. Wycierał twarz rękawem. Jaguar schylał i podnosił gło-
wę. Podsunął się naprzód. Przywarł pyskiem do ziemi. 

— Pettuci! — krzyknąłem. — Uwaga! 
Jak rażony prądem zwrócił się do tyłu. Spadł mu kapelusz. Karabin poderwał do biodra. 

Jaguar  skoczył.  Zabrzmiał  chrapliwy  pomruk  i  huk  strzału.  Pettuci  upadł  na  plecy.  Jaguar 
zwalił się na niego i potoczył parę metrów.  Leżał na boku drąc ziemię pazurami. Zeskoczy-
łem z drzewa. Dopadłem karabinu. zarepetowałem. Wyskoczyła łuska. Jaguar podniósł się na 
przednie  łapy.  Rycząc  kołysał  łbem  w  lewo  i  prawo.  Wziąłem  go  na  muszkę.  Docisnąłem 
spust. Iglica spadła. Pusty magazynek! Rzuciłem się do Pettuciego. Z torebki na pasie wyrwa-
łem  garść  naboi.  Jaguar  sunął  ku  mnie.  Powłóczył  tylną  łapą.  Cofałem  się  tyłem  otwierając 
zamek. Widziałem rozdziawioną paszczę, zmarszczony nos i skurczone czarne wargi ukazu-
jące szereg zębów. Porykiwał krótko, przekręcając łeb na bok. Plecami uderzyłem o drzewo. 
Nabój  wymknął  mi  się  z  palców.  Jąłem  wciskać  do  komory  następny.  Było  już  za  późno. 
Jaguar rozwarł łapy, uniósł się i rzucił na mnie. Wypuściłem naboje. Głowę zasłoniłem pozio-
mo trzymanym karabinem. Wbiłem go do paszczy  kota. Przygniótł mnie całym ciężarem do 
drzewa.  Obsunął  się  niżej.  Szczęki  zwarł  na  karabinie.  Usłyszałem  zgrzyt  zębów  na  stali  i 
pękanie kości. Pyskiem uderzył mnie w piersi.  Z nozdrzy i dziąseł płynęły  mu potoki śluzu. 
Ogarniał mnie smród padliny. Łapami przeciskał mi boki. Puściłem karabin i zza pasa, spod 
łapy  zwierzęcia,  wyrwałem  nóż.  Wbiłem  go  z  boku  między  żebra.  Jaguar  ryknął  głucho. 
Wypuścił z zębów karabin. Obsunął się na ziemię. Znieruchomiał. 

Strzępki  sadzy  ulatywały  mi  przed  oczyma.  Mokre  włosy  przylgnęły  do  czaszki.  Pot 

spływał wzdłuż nosa. Czułem jego słoność na wargach, piekł wokół oczu. Wydobyłem buty 
spod  głowy  zwierzęcia.  Wsunąłem  nóż  do  pochwy.  Uczyniłem  kilka  kroków.  Oddychałem 
ostrożnie, bolały mnie pogniecione żebra. Schyliłem się nad Pettucim. Oddychał.  Znalazłem 
pod  krzakiem  ciepły  popiół  ogniska,  patelnię,  torbę  z  żywnością  i  skórzany  bukłak  z  wodą. 
Wylałem mu na głowę. Otworzył oczy. Patrzał na mnie. Nagle usiadł. Chciał złapać karabin. 

— Daj już spokój — powiedziałem. 
Ująłem go za przeguby i skrzyżowałem na plecach. Związałem sznurkiem. Nie miał ża-

dnej rany. Odebrałem mu resztę naboi i wsypałem do kieszeni. Spod cielska jaguara wywlo-
kłem karabin. Nabiłem sześcioma pociskami. Pettuciego ująłem pod ramiona i postawiłem na 
nogi. 

— Ruszaj! — powiedziałem. 
Cofnęliśmy się do lasu. Wnętrze nie było gęste. Teren opadał nieustannie. Schodziliśmy 

z płaskowyżu. Zadzierałem głowę. Szukałem słońca między liśćmi. Starałem się maszerować 
stale  wzdłuż  urwiska.  W  pierwszym  dostępnym  miejscu  —  myślałem  —  zejdziemy  pod 
ścianę i zawrócimy u jej stóp do rzeki. Pettuci słaniał się i opierał o drzewo. Padł na kolana. 
Przyłożyłem  mu  lufę  do  pleców.  Podniósł  się  i  poszedł.  Przestał zwalniać  kroku.  Uratowało 
mnie  drzewo  —  myślałem.  —  Jaguar  rzucił  się  na  mnie  i  objął  pień  łapami.  Pazurami  darł 
korę. Stok opadał wciąż stromiej. Zbiegaliśmy długimi wąwozami, po zwierzęcych ścieżkach. 
Las zgęstniał, stał się wilgotny. Skręciliśmy w stronę urwiska. Po chwili stałem na krawędzi 
ściany.  Nie  miała  tu  więcej  nad  pięćdziesiąt  metrów.  Porfirowe  płyty  zaledwie  sterczały 

background image

ponad wierzchołkami dżungli. Pierwszym żlebem, jaki się nadarzył, zeszliśmy na dno. 

— Możesz odpocząć — powiedziałem. 
Pettuci  ukląkł,  zwalił  się  na  bok.  W  oddali  ujrzałem  mur  Salto  Angel  sięgający  nieba. 

Ruszyliśmy  ku  niemu.  Dżunglę  zaścielały  głazy.  Między  nimi  leżał  rumosz  skalny,  okryty 
roślinnością. 

Las  rzedniał.  Porfirowa  ściana  wyrastała  wciąż  wyżej.  Tuż  pod  nią  zalegały  ziemię 

nagie  piargi.  Na  ich  skraju  ułożyły  się  drobne  rośliny.  Gęstwa  lasu  cofnęła  się  spod  zasięgu 
padających  głazów.  Usłyszałem  szum  rzeki.  Zbiegliśmy  ku  wodzie.  Odłożyłem  karabin. 
Wszedłem  w  nurt  po  kolana.  Dłońmi  ochlapywałem  głowę.  Pettuci  zanurzył  się  do  pasa  i 
pochylony  nad  nurtem  pił  wielkimi  łykami.  Przebrnęliśmy  na  drugą  stronę.  Wchodziłem 
pierwszy  na  skarpę.  Butami  wybijałem  stopnie.  Znaleźliśmy  się  na  wysokim  brzegu.  Przez 
krzaki dojrzałem dach namiotu i czerwień helikoptera. 

— Ruszaj! — powiedziałem Pettuciemu. 
Kroczyłem za nim patrząc w górę. Smuga wodospadu przecinała ścianę. Skalna brama 

była ciemną plamką. 

Z namiotu wypadła Weronika. Uniosłem karabin, strzeliłem w powietrze. 
— Pilot gotów? spytałem. — Ruszamy! 

 
 
 

IX 

 

Otworzyłem  klapę  w  podłodze  kabiny.  Przez  otwór  opuściłem  linę.  Owinięty  kluczem 

zjazdowym  zawisłem  w  powietrzu.  Nad  głową  miałem  czerwone  blachy  kadłuba.  Biegły  po 
nich  szeregami  czerwone  łebki  nitów.  Zsuwałem  się  coraz  niżej.  Powiew  targał  mi  włosy. 
Wisiałem  przed  skalną  ścianą.  Dwóch  ludzi  posuwało  się  po  niej  w  stronę  balkonu.  Między 
nimi, na drągu, w hamaku z płótna leżał Paez. Wahadło rzuciło mnie na balkon. Złapałem się 
haka. Patrzałem jak nadchodzą. Bielski i Strzelecki wsunęli się pomiędzy skałę a napiętą linę 
poręczową.  Na  ramionach  zawiesili  pętle.  Do  nich  umocowali  drąg  z  hamakiem.  Złożyli 
Paeza na balkonie. Przywiązałem hamak do liny. Dałem znak pilotowi. Helikopter porwał Pa-
eza w powietrze. Nosze odbiegały w przestrzeń. Nim wahnięcie rzuciło je o skały, helikopter 
był już daleko. Opadał z terkotem. 

Carrera,  Silla  i  Fernandez  dotąd  czekali  w  głębi  groty.  Wychynęli  na  światło  dzienne. 

Prowadziłem  Carrerę.  Ujrzałem  jego  wychudłe  policzki.  Miał  kręgi  pod  oczami  i  pożółkłą 
skórę. Błoto zaschło mu we włosach. Oblepiało szyję. Nic się nie odzywał. Szedł za mną jak 
automat.  Odpoczywał  zamykając  oczy.  Posuwał  się  tyłem  do  przepaści.  Lgnął  do  skały.  Na 
balkonie  zachwiał  się  i  ukląkł.  Oparłem  go  o  ścianę.  Nadszedł  Strzelecki  z  Sillą  i  Bielski  z 
Fernandezem. 

Powrócił  helikopter.  Przesunął  się  nad  nami  i  wzniósł  wyżej.  Pod  kadłubem  wisiała 

nitka  liny  z  pakunkiem  na  końcu.  Pilot  powtórzył  manewr:  leciał  w  stronę  skały,  zatrzymał 
maszynę, wahadło liny pobiegło ku nam. Chwyciliśmy pęk szelek spadochronowych. Ubrali-
śmy  w  nie  Wenezuelczyków.  Zostali  przypięci  do  liny.  Podnieśliśmy  ich  na  nogi  i  ustawili 
twarzami do środka. 

— Zamknijcie oczy — powiedział Bielski. 
Dałem  znak  dłońmi.  Silla  krzyknęła.  Stracili  grunt  pod  nogami.  Porwani  w  powietrze 

huśtali się nad dnem doliny. 
 

* * * 

 

— Las nie był gęsty — opowiedział żołnierz w kilka godzin później. — Szedłem wśród 

background image

wykrotów. Mech obrósł wielkie głazy. Grzęzłem w nim do kolan. Było dużo okrytych kwiata-
mi.  W  wielu  miejscach  pnącza  zwisały  z  drzew  na  ziemię.  Przekraczałem  zwalone  drzewo. 
Wszystko było wilgotne. Przemókł mundur. Przed sobą trzymałem antenę wykrywczą.  Zbli-
żałem ją do każdej dziury. Teren był nierówny, pocięty siecią wąwozów. Miejscami trafiałem 
na okrągłe leje. Dno miały płaskie jak kratery. Stała na nim woda. W błocie widziałem ślady 
zwierząt.  Na  stokach  lejów  spod  kożucha  zieleni  wyglądały  wapienne  skałki.  Zbliżało  się 
południe. Szedłem już od rana. Byłem na skrzydle tyraliery. Melgar szedł krawędzią leja. Ja 
zbiegłem aż na dno. Mijałem kępę kolczastych krzewów, kiedy licznik skoczył do góry. Nie 
byłem  jeszcze  pewny.  Nożem  wyciąłem  gałęzie.  Dostałem  się  w  sam  środek.  Znalazłem 
dziurę. Leżały w niej patyki i gnijące liście. 

Przybiegł oficer. Odwaliliśmy głazy. Ukazała się studnia. Kamienie spadały do niej parę 

sekund. Opuścili mnie na dół. Było pięćdziesiąt metrów. Dno zasłane gliną. Woda wyżłobiła 
w niej głębokie bruzdy. Wszystkie zbiegały się do rumowiska kamieni. Pomyślałem, że musi 
tam być otwór, którym woda ucieka głębiej. Przewiew płynął do góry. Z powierzchni opuścili 
Melgera  z  kilofem.  Po  godzinie  roboty  odwaliliśmy  wszystko  aż  do  litej  skały.  Była  w  niej 
płaska szpara. Człowiek by się nie zmieścił. 

Na  sznurze  opuściliśmy  lampę.  Leżąc  na  brzuchu  patrzałem  jak  zjeżdża.  Nagle  zoba-

czyłem  drugie  światło.  Było  to  odbicie.  Po  czterdziestu  metrach  rozległ  się  plusk  wody. 
Lampa  zgasła..  Wyciągnęliśmy  mokrą.  Krótkofalówką  wezwali  profesora  Pietri.  Przyleciał 
helikopterem.  Profesor  zbadał  dziurę  i  wrócił  do  obozu  sprowadzić  górników.  Mieli  rozkuć 
przejście. 

Wojsko poszło dalej. Zostało tylko paru ludzi. Zapadł wieczór. Paliliśmy ogień. Nagle 

ze studni wyleciały ptaki. Były wielkie jak kury. Całe stado przepadło w dżungli. 

Rano przylecieli górnicy. W południe przyszła wiadomość z Salto Angel, że wyszliście 

z groty. 
 

* * * 

 

Wchodziliśmy  po  schodach,  Zaskoczyły  silniki.  Hałas  głuszył  słowa.  Profesor  Pietri 

unosił kapelusz. Powiew targał mu włosy. Wysunął się z grupki osób. Ponad płaskim dachem 
AEROPORTU  CARACAS  widniały  dalekie  wzgórza.  Słońce  opadało  ku  nim.  Błyszczała 
płyta lotniska. Widziałem twarze Silli Fermin, Luisa Carrery, Romulo Fernandeza. Pobiegłem 
spojrzeniem za wzrokiem Strzeleckiego. Tuż za profesorem Pietri stała Weronika. 

Pod pachą ściskałem rulon gazet. Wielkie fotografie, czerwone tytuły: 
PAEZ BĘDZIE ZDROWY! — ŻELAZNY ORGANIZM — OŚWIADCZYŁ BIELSKI 

—  ZWYCIĘZCY  CUEVA  DE  GUACHARO  W  STOLICY  —  POLACY  ODMÓWILI 
PRZYJĘCIA NAGRODY — BANKIET W VILLA GORCE — ZNÓW CISZA NA SALTO 
ANGEL.  
 
 
 
 

TEODORA BANASIOWA 

 

W TRUMNIE 

 

Nie podłożyli mi nawet garści słomy; chcieli — widocznie — aby twarde deski podłogi 

spichrza  nie  dały  zasnąć  memu  obolałemu  ciału,  aby  zmuszały  do  nieustannych,  męczących 
rozmyślań. 

Franka,  moją  „ofiarę”,  położyli  wyżej  na  dwu  deskach  wspartych  o  zasieki  spichrza, 

background image

złożyli mu ręce na krzyż, przykryli prześcieradłem przyniesionym przez żonę gajowego. 

Za  ścianą  chrobotały  heble,  zgrzytała  piła,  stukały  młotki  i  szemrały  słowa  cichej 

rozmowy. To gajowy z Mańkiem i Cześkiem szykowali trumnę. 

Może  dwie?  —  pomyślałem  gorzko  —  ale,  dziwne,  bez  strachu.  Trumnę  dadzą  tylko 

Frankowi, ja znajdę ostatnie leże byle gdzie, w wykrocie dębu albo pod leśnym krzakiem. To 
pewne.  Zawsze  wiedziałem;  że  tak  się  skończy,  nie  miałem  żadnych  planów  na  przyszłość, 
tylko  walka...  do  wiadomego  końca.  Już  dwa  lata  temu,  gdy  mnie  odbili  z  transportu  do 
Oświęcimia,  gdy  dali  pięknego  Visa,  wiedziałem,  że  koniec  drogi  jest  jeden.  Ale  dlaczego 
tak? Dlaczego z dala od swoich? Nie w walce? 

Poczułem  wielki  gniew.  Nie  na  okoliczności,  nie  na  winnych  —  tylko  na  siebie,  za 

ogarniającą mnie falę buntu; jakże lekko mi było z poprzednią rezygnacją. 

No  i  co?  Jeśli  nawet  rozluźnisz  więzy?  Jak  wydostaniesz  się  z  zamkniętego  spichrza? 

Może pomoże któryś z towarzyszy? Który? 

I  znów  obojętne  stało  się  wszystko,  ważna  była  tylko  odpowiedź  na  pytanie:  który  z 

nich jest tym drugim? Który strzelił do mnie? Gdyby mi chcieli odpowiedzieć na to jedno py-
tanie, wiedziałbym wszystko! Strzelić mógł przecież tylko wspólnik Franka, a więc — także 
zdrajca i wróg. 

A  jeśli  nie?  Jeżeli  to  był  tylko  zwykły  i  przecież  naturalny  odruch  oburzenia?  A  kto 

podbił rękę tamtemu? Ten może by od razu uwierzył? 

Ale nikt nie chciał wierzyć, nikt nie chciał słuchać. Ze zgrozą i oburzeniem patrzyli na 

mnie,  leżącego  w  śmiertelnym  znużeniu  przy  ciele  zadławionego  towarzysza.  Dlaczego  nie 
zastanowili się bodaj nad takim dziwnym faktem, że to mój krzyk, a nie Franka, przyzwał ich 
na pomoc? 

Spętali mnie i nie dali dojść do słowa. 
—  Będziesz  tłumaczył  się  przed  Komendantem  —  powiedzieli.  Niczego  bardziej  nie 

pragnąłem,  ale  i  nie  wierzyłem,  że  żywy  dojadę  do  Komendanta.  Wspólnik  Franka  nie 
pozwoli na to. To pewne. 

Wniesiono  trumnę,  ustawiono  na  podłodze  spichrza  i  na  posłaniu  z  wiórów  ułożono 

ciało Franka. 

— Nawojowałeś się, bracie — westchnął Czesiek. 
Odwróciłem  się  twarzą  do  nich,  chciałem  zajrzeć  im  w  oczy,  ale  odwracali  głowy  z 

niechęcią i odrazą. Gdy ustawili się do modlitwy za zmarłego, odwrócili się do mnie plecami. 
Potem wyszli. 

— Prześpijcie się kilka godzin. Ruszymy około drugiej, jak księżyc wzejdzie — powie-

dział Żbik już za progiem. 

A więc Żbik objął po mnie komendę? Oczywiście, równy rangą i najstarszy wiekiem. 
Zamknęli skobel i zdaje się nawet nie postawili warty przy drzwiach. Jeden wartownik 

chodził  po  podwórzu  i  dokoła  zabudowań.  Zmieniali  się  często,  pewnie  co  pół  godziny. 
Pierwszy wartował Maniek. Poznałem go po nieustannie pomurukiwanym „Sercu w plecaku”. 
Zawołałem  do  niego.  Prosiłem  o  wodę.  Chciałem  mu  szepnąć  kilka  słów,  jemu  chyba  mo-
głem. Już chyba on, Żyd, który wymknął się niemal w przeddzień likwidacji getta, nie mógł 
mieć nic wspólnego z Niemcami? 

Maniek  usłyszał  moje  wołanie,  zadreptał  w  miejscu  spłoszony  i  niepewny,  ale  zaraz 

potem odbiegł szybko i już nie zbliżał się w stronę spichrza aż do końca warty. Zapadła noc. 
Wielkie  brytany  gajowego,  niepokojone  obecnością  wartownika  na  podwórzu,  warczały  od 
czasu do czasu i szczękały łańcuchami, W lesie, za gajówką śpiewał słowik. To mnie rozkle-
iło. Pomyślałem, że nigdy jeszcze nie słyszałem słowika we dwoje... z dziewczyną. Dopiero 
we dwoje — ze śmiercią. 

— Myśl o ratunku, idioto, a nie o słowiku — skarciłem siebie  głośno.  — Ale o jakim 

ratunku? Co możesz wymyśleć mądrzejszego, niż czekać tutaj jak związany baran na rzeźni-

background image

ka? 

Zęby już sięgały do sznura na piersi. Przecież to Felek, rzeźnik w cywilu, oplątał mnie 

jak baleron, jednym długim kawałkiem linki! Wystarczyło raz przegryźć! 

Przez długie minuty, a  może godziny, bo chyba czterech wartowników  zmieniło się w 

tym czasie, żułem gruby postronek. Mdliło mnie — głównie z obrzydzenia, linka była prze-
siąknięta błotem i gnojem, widocznie na niej wiązano krowy na pastwisku. Wreszcie pozosta-
ło kilka włókien; naprężyłem się i zerwałem je szarpnięciem ramion, wyplątałem ręce, potem 
— resztę ciała. Usiadłem, próbowałem rozmasować nogi, ale ręce jeszcze bardziej potrzebo-
wały masażu, były jak z gumy. Udało mi się jednak stanąć na nogi. Po chwili wspiąłem się na 
deski zasieka koło okienka, wyciągnąłem rękę ku kracie — i stoczyłem się na owies. Podnio-
słem  się  i  byłbym  znów  upadł,  ale  zatoczywszy  się  poczułem  pod  ręką  oparcie.  Była  to  tru-
mna Franka. Dotąd starałem się nie dostrzegać jej, omijałem ją spojrzeniami. Ale nagle przy-
szło olśnienie. 

Jeżeli położę go na moim miejscu... mogą w pierwszej chwili nie poznać; włosy, ubra-

nie,  wzrost...  podobne.  Pomyślą,  żem  umarł  ze  strachu  i  wycieńczenia.  Jeśli  się  zorientują... 
może  zdołam  wytłumaczyć...  —  myślałem  gorączkowo,  jednocześnie  podważając  wieko 
trumny.  Zdjąłem  je  i  odstawiłem  na  bok.  Teraz  począłem  powoli  wyciągać  z  trumny  ciało 
Franka. Ciężki był. Nie był olbrzymem, ale przeszło dobę nie miałem nic w ustach, a ponadto 
wiele sił zżarła mi walka stoczona z nim poprzedniej nocy i co najmniej dwadzieścia godzin 
bezwładnego leżenia.  

Rzęziłem tak głośno, że gdyby wartownik podszedł bliżej, musiałby mnie usłyszeć. W 

końcu udało mi się ułożyć  Franka pod ścianą. Odpocząłem chwilę i z wielkim trudem obra-
cając  ciało  oplątałem  je  linką,  potem  ułożyłem  wieko  w  poprzek  trumny  i  wsunąłem  się  do 
niej. 

Długo szarpałem się z ciężkim wiekiem, zanim zamknąłem je za sobą. Niemal natych-

miast,  jak  w  dobrze  wyreżyserowanej  sztuce,  drzwi  spichrza  otworzyły  się  powoli,  ktoś 
wszedł  na  palcach,  szybko  przebiegł  w  róg  spichrza  —  i  rozległy  się  dwa  potężne,  głuche 
uderzenia. Trzask łamanej czaszki, krótkie szydercze parsknięcie, kroki, skrzyp drzwi, szczęk 
skobla  i  znów  cisza.  Więc  to  moja  śmierć  przebiegła  przez  spichrz?  —  zdążyłem  jeszcze 
pomyśleć i straciłem przytomność. 

Obudziły mnie dopiero wyboje leśnej drogi. 
Nie odkryli niczego — pomyślałem z ulgą. 
Przez byle jak sklecone deski trumny przepływało dosyć powietrza i przenikało księży-

cowe światło. Słyszałem skrzypienie wozu, stukanie kół o wykroty, człapanie koni, nawet od-
głosy nocnego życia lasu. Tylko ludzie milczeli. Żałowałem, że nie słyszałem, jak zareagowa-
li na „moją” śmierć, na widok „mojego” zmasakrowanego ciała. 

Jechaliśmy długo. Już dawno nikłe smużki księżycowego światła ustąpiły miejsca pro-

mieniom słońca, które przenikały do trumny nie tylko przez liczne szpary, ale i przez smolne 
słoje  i  sęki.  Patrzyłem  na  tę  grę  smug  świetlnych  jak  na  obraz.  Byłem  przecież  kiedyś  — 
bardzo  dawno  (czy  to  możliwe,  aby  zaledwie  cztery  lata  temu?)  —  studentem  Akademii 
Sztuk  Pięknych.  Takim  obrazem  „zastrzeliłbym”  całą  modernę,  nazwałbym  go:  „Spojrzenie 
na słońce z wnętrza trumny”. 

Zachichotałem nerwowo. 
— Co mówisz? — usłyszałem głos gajowego. 
Zdrętwiałem! Zdradziłem się! 
— Nic! Ja myślałem, że to ty — odpowiedział głos Wilka od strony nóg. — Chyba się 

przesiądę do ciebie — dorzucił i po chwili gramolił się na przednie siedzenie. 

— A co? Śmierdzi? — zapytał gajowy.  
— Zaczyna... 
— I przez trumnę? 

background image

— Mnie się zdaje, że to... Stach. 
— Co? Stach? — wmieszał się jakiś głos z boku (chyba Orzeł)? 
— Zdaje mi się, że Stach zaczyna się psuć. 
— Czerwiec — mruknął gajowy. 
— To dziwne. Po kilku godzinach? Franek już drugi dzień i nic... 
—  Bo  rzuciliście  go  byle  jak,  jak  psa  —  wmieszał  się  nagle  Maniek,  w  jego  głosie 

wyczułem ogromny żal. — A ja teraz już wiem, jakby był winien, to by go nie zabili. I to tak!  

Mruknęli coś niepewnie i zamilkli, ale już się przestraszyłem, żeby który nie zaczął się 

zastanawiać nad tym, dlaczego świeży trup psuje się prędzej niż dwudniowy. 

Gdzieś  na  przedzie  wszczął  się  ruch,  prawie  wszyscy  pobiegli  w  tamtą  stronę,  wóz 

stanął. Starałem się w zgiełku zdyszanych głosów wyłowić jakąś wiadomość, ale na próżno. 
Zdołałem  się  tylko  zorientować,  że  drogę  zastąpił  nam  goniec  z  jakąś  ważną  wiadomością. 
Ale jaką? Leżałem w napięciu i wsłuchiwałem się w głosy; teraz już tylko dwa: jeden uparty, 
natarczywy, drugi Żbika, wahający się, niepewny, zdezorientowany. 

Te długie targi przerwał gajowy, wdrapał się na wóz, opadł na siedzenie i zapytał: 
— To jak? Jechać dalej? Czy nawracać? 
Żbik podszedł do wozu i oparł się ciężko o drabinę tuż koło mojej głowy. 
— Nie wiem, nie wiem, nie wiem... — powtórzył kilka razy szeptem.  
Ktoś przyszedł za nim:  
— Masz wyraźny rozkaz — powiedział. 
Przez chwilę nie mogłem rozpoznać tego głosu, to chyba ten nowy z oddziału Marka. 
— Ale nie słyszałeś, co mówił gajowy? — Żbik odpowiedział Nowemu. — W Majda-

nie są Niemcy! 

—  I  niemało  ich!  —  dorzucił  gajowy.  —  A  nie  wyglądało,  jakby  się  mieli  wyprowa-

dzać. 

— Komendant mógł o tym nie wiedzieć.  I jak tu ryzykować z takimi ważnymi zrzuta-

mi? — Żbik w żaden sposób nie mógł powziąć decyzji. 

— Rozkaz jest rozkazem! — upierał się przybysz. 
— A głowa, głowa! — odezwał się nagle Maniek, gdzieś blisko. 
— Żeby to tylko od mojej głowy zależało, nie jechałbym na Majdan — westchnął Żbik. 
—  Ale  głowa  Komendanta  —  zaczął  znów  goniec  i  nagle  urwał.  Dlaczego?  Jakby  na 

czyjś rozkaz, znak. Czyj? — myślałem. — Dlaczego tak nastaje na wykonanie rozkazu, skoro 
zaistniały nowe okoliczności? Dlaczego Komendant wydał taki dziwny rozkaz? Po co wieźć 
na Majdan  amunicję, krótkofalówkę i inne zrzuty, które są najpotrzebniejsze w obozie? Czy 
rozkaz  jest  na  piśmie?  Na  miejscu  Żbika  nie  wykonałbym  tego  rozkazu.  Głos  Nowego  był 
głosem  źle  granego  jasełkowego  diabła,  syczała  w  nim  wrogość.  Czy  Żbik  tego  nie  słyszy, 
czy nie chce słyszeć? Gdybym mógł unieść wieko trumny i odezwać się, umiałbym przekonać 
Żbika. Ten poznański chłop, wysiedlony przez Niemców w czterdziestym roku, nie może być 
zdrajcą! Jemu można zaufać! 

—  Może  skręcić  trochę,  podjechać  w  stronę  Majdanu,  a  z  brzegu  lasu  wysłać  jednego 

na zwiady — odezwał się Włodek. 

Rada wydała się Żbikowi logiczna. 
— Chyba tak zrobimy. 
— Jak chcecie — mruknął gajowy. — Mnie tam wszystko jedno. 
—  Po  mojemu...  zaczął  nieśmiało  Maniek.  Ten  inteligentny  chłopak  nie  mógł  się 

jeszcze uleczyć z poczucia niższości, w które wtrącił go rasizm niemiecki i zawsze odzywał 
się niepewnie i tylko w nieuniknionym wypadku. 

— Co po twojemu? — Włodek chciał go speszyć, ale Maniek ciągnął dalej: 
— Trzeba się dobrze namyśleć... 
— To nie narada! Nie mamy prawa roztrząsać rozkazów, tylko je wykonywać — upie-

background image

rał się Włodek. 

W jego głosie, jak w głosie Nowego, usłyszałem gniew, zdenerwowanie i wrogość.  
— Po pierwsze — ciągnął Maniek, zachęcony widocznie przez Żbika — ale znów mu 

przerwano, tym rasem gajowy: 

— Tak czy tak? Bo mi gzy konie zjedzą! 
— Czesiek i Antek, umaić konie gałązkami i opędzać bąki, a ty mów dalej, Maniek — 

powiedział Żbik. 

— Po pierwsze: — czy rozkaz był do Stacha? — Maniek zawiesił głos, czekał na odpo-

wiedź. 

Z boku odezwało się niechętne, potwierdzające mruknięcia. 
— Po drugie, Komendant nie wie, co u nas zaszło i gdyby wiedział, jakie mu „prezenty” 

wieziemy, kazałby je natychmiast wieźć do siebie. 

Rada  została  przyjęta  przez  Żbika  westchnieniem  wyraźnej  ulgi.  Znów  wmieszał  się 

Włodek: 

— Jedno nie ma nic do drugiego. Te, jak je ten Moniek cynicznie nazywa „prezenty”, 

możemy razem z furą i dwoma ludźmi posłać Komendantowi, a sami przeładować zrzuty na 
plecy i wykonać wyraźny rozkaz. 

— Można by i tak... — wahał się Żbik. 
Nastała  chwila  milczenia.  Maniek  na  pewno  speszył  się  wyraźną  drwiną  Włodka,  inni 

byli  widocznie  zmęczeni  wyprawą  i  nadmiarem  tragicznych  przeżyć  i  woleli  nie  brać  na 
siebie współodpowiedzialności za decyzję. 

— No, to jak? — wpadł w kłopotliwe milczenie głos gajowego. Żbik westchnął i puścił 

drabinkę wozu, ale w tej chwili Maniek, który pewnie z twarzy wyczytał rozkaz, zanim został 
wypowiedziany, powiedział z naciskiem: 

—  Komendant  na  pewno  zechce  mieć  nas  wszystkich  przy  śledztwie,  a  szczególnie 

tego, kto zabił Stacha. 

— Masz rację! Jedziemy do obozu! Przyspieszcie teraz! — Żbik już się nie wahał, nie 

chciał nawet słuchać dalszych przedkładań Nowego i Włodka. 

— Dajcie mi już spokój! Wytłumaczę się Komendantowi! 
— To do widzenia! — Nowy z trudem powstrzymywał gniew i zawód. 
— Nie wracasz z nami?  
—  Ja  zawsze  wykonuję  rozkazy  —  powiedział  uszczypliwie,  ale  Żbik  nie  zrozumiał 

albo udał, że nie rozumie. 

—  To  jedź  z  Bogiem  —  powiedział  dobrodusznie.  —  Wierzchem  za  półtorej  godziny 

będziesz w Majdanie. 

Jechaliśmy dalej. Pełna wystających korzeni, ledwie przetarta leśna droga nie pozwoliła 

na  przyspieszenie.  Upał  nawet  tu,  pod  cieniem  leśnych  drzew,  stawał  się  nie  do  zniesienia. 
Rozpoczęły  się  potworne  męczarnie  pragnienia  i  głodu.  Głowa  mi  pękała,  wszystkie  smugi 
światła zlały się w moich oczach purpurową mgłą. 

Gdy przystanęli przy leśnym źródle, poili konie i nabierali krynicznej wody do manie-

rek, moja dotąd napięta wola rozprzęgła się zupełnie. 

Niech będzie, co będzie! — podniosłem ramiona, aby zepchnąć z siebie wieko trumny i 

błagać  o  kroplę  wody,  ale  słabość  nie  pozwoliła  mi  na  taki  wysiłek.  Zbawcza  słabość  — 
pomyślałem,  gdy  wróciła  mi  świadomość.  —  Nie  dostałbym  wody,  a  w  tym  zaskoczeniu 
wróg oprzytomniałby pierwszy i posłał mi kulę, teraz by sobie nie dał podbić ręki, teraz to dla 
niego  kwestia  życia  i  śmierci.  Od  źródła  do  obozu  już  tylko  cztery  kilometry,  najwyżej 
godzina. Wytrzymam! 

Nagle poczułem, że nie wytrzymam; nie wytrzyma moje serce. Poczęło kołatać jak tłoki 

w  psującym  się  motorze.  To  koniec!  Rana  w  trzydziestym  dziewiątym,  rok  konspiracji,  rok 
Pawiaka,  dwa  lata  partyzantki,  mordercza  walka  z  Frankiem,  trzydzieści  kilka  godzin  bez 

background image

wody i pokarmu... Serce kurczyło się coraz słabiej. Próbowałem liczyć, ale już nie słyszałem. 
Czerwona mgła rozjaśniła się, rozpłynęła, w trumnie zrobiło się jasno. Ciało przestało boleć. 
O, jaka dobroczynna lekkość! 

Ale właśnie ta lekkość przeraziła mnie. Przecież to śmierć! Zebrałem całą resztę gasną-

cych sił i postanowiłem krzyknąć, bez względu na następstwa. Nie zdołałem... 

A jednak — to znów było tylko omdlenie. Ucieszyłem się jak dziecko pierwszym bły-

skiem  wracającej  świadomości.  Potem  dopiero  uprzytomniłem  sobie,  że  nie  jadę;  w  trumnie 
panują nieprzeniknione ciemności i potworny zaduch, obrzydliwy, trupi. 

Już  noc?  A  więc  byłem  nieprzytomny  tyle  godzin,  do  ciemnej  nocy?  Może  to  już... 

grób? Nie, w grobie nie miałbym już czym oddychać. I ten trupi zaduch... przecież nie pocho-
wano mnie razem z Frankiem! 

Poruszyłem  rękoma  i  nogami,  były  miękkie  jak  z  waty,  ale  posłuszne  mojej  woli. 

Obróciłem  się  plecami  do  góry  i  podważyłem  wieko.  Otworzyłem  usta,  ale  przez  szparę 
wtargnęła nowa fala trupiego zaduchu i pozbawiła mnie reszty sił. Opadające wieko przygnio-
tło wsunięte w szparę palce i to wróciło mi przytomność. 

Całego wieka nie udźwignę — pomyślałem. — Muszę uchylić z jednej strony i wyleźć. 

Wyleźć natychmiast! Nie jestem w ziemi, bo wtedy nie uchyliłbym wieka, więc taka ciemna 
noc... jak przedwczoraj... gdyby nie błysk latarki... byłbym stracił Franka z oczu. 

Podważyłem wieko trumny z jednej strony i w szparę wsunąłem ramię. Odpoczywałem 

chwilę i znów naprężyłem mięśnie. Przełożone na zewnątrz kolano zaszeleściło na słomie, a 
potem oparło się o drabinkę wasążka. 

Jeszcze jestem na wozie — stwierdziłem i rozpaczliwym skurczem ciała wydobyłem się 

z trumny. 

Wieko opadło jak drzwi na zawiasach; chwilę leżałem twarzą w dół, wyciągnięty mię-

dzy  trumną  a  drabinką  wozu.  Był  jeszcze  jasny,  upalny  dzień,  tylko  wóz  przykryto  ochron-
nym brezentem i stosem gałęzi, stąd ta ciemność i zaduch. 

Podciągnąłem  się  na  łokciach,  uchyliłem  brezent  i  rozejrzałem  się.  Byłem  w  obozie. 

Przyjechaliśmy widocznie niedawno, bo cały nasz oddział — jeszcze w bojowym rynsztunku 
— siedział przed ziemianką Komendanta. 

Wszyscy  trzej  oficerowie  uważnie  przysłuchiwali  się  słowom  Żbika.  Wolni  od  służby 

partyzanci siedzieli i stali dokoła, z napięciem wpatrywali się w przybyłych. 

Gdybym tu nawet zaczął tańczyć, nikt by mnie na pewno nie zauważył — pomyślałem. 

— Chyba warta, ale warta chodzi dalej.  

Mimo to zsunąłem się z wozu ostrożnie, w stronę dyszla, pod końskie brzuchy, pociąg-

nąłem  za  sobą  dużą  gałąź  i  pod  jej  osłoną  przepełznąłem  kilka  kroków  w  stronę  bliskiego 
krzaku leszczyny. Tu nie dochodził już trupi zaduch, mech był chłodny i wilgotny. 

Od  obozowej  studni  szedł  gajowy  z  wiadrami  wody  dla  koni.  Odsunąłem  się  w  głąb 

leszczynowej  kępy  i  przykryty  gałęzią,  przytulony  do  mchu  odpoczywałem  i  myślałem,  co 
mam teraz uczynić? Podnieść się i podejść do nich? Uwierzą? Nakarmią i napoją? A jeśli nie? 
Jeśli pomyślą, że to ja zmasakrowałem trupa Franka do niepoznania, jeśli... I jak wtedy zde-
maskuję wspólnika  Franka? Muszę także wiedzieć,  czy  Komendant naprawdę  wysłał do nas 
Nowego. 

Rozmyślania moje przerwał widok, który mi kazał zapomnieć o wszystkim: jagody! 
Szarpnąłem się ku kępie jagód i ledwie zamaskowany gałęzią szarpałem oburącz wilgo-

tne,  czarne  owoce,  żułem  je  razem  z  liśćmi!  W  kępie  pod  sosenką  odkryłem  rodzinę  doro-
dnych borowików, pochłonąłem je w mgnieniu oka, wygrzebałem z ziemi ledwie wiążące się 
na grzybni kulki, syciły lepiej niż jagody i szybciej. O kilka kroków dalej dopadłem kolonię 
złotych kurek i te pochłonąłem w mgnieniu oka, omal przy tym nie wpadłem w oczy wartują-
cemu  z  tej  strony  obozu  Hance.  Cofnąłem  się  pod  bliski  krzak  jałowca  i  obserwowałem 
Hankę. 

background image

Tak, jemu mógłbym zaufać. Ten Ślązak, uciekinier z niemieckiego wojska, który przed 

dwoma  laty  stanął  na  brzegu  lasu  z  pistoletem  maszynowym  i  imieniem  swojej  dziewczyny 
zamiast nazwiska, przekonał mnie nieraz w ciągu tych dwóch lat, że jest godzien zaufania. 

Ale teraz jest wartownikiem, nie wolno mu dopuścić do siebie nikogo! Nie. Trzeba by 

jakoś do Mańka. Tylko on może mi pomóc w zdemaskowaniu tego drugiego. I Żbik, Żbik jest 
zbyt prostoduszny, mało pojętny... Tylko Maniek! Ale jak? Czekać nocy? 

Hanka  odszedł  w  las  wyznaczonym  mu  odcinkiem,  a  ja  znów  podpełznąłem  w  stronę 

polany, pod krzak leszczyny. Właśnie Komendant odwrócił się do grupy żołnierzy i wydał im 
jakieś polecenie. Rozbiegli się na chwilę i wkrótce szli w stronę wozu z łopatami w rękach. 

— Pogrzeb — mruknąłem. 
Widziałem jak odwracali głowy i wstrzymywali oddechy ściągając z wozu ciało Franka. 
—  Przeszukać  go?  —  krzyknął  Trawa  w  stronę  Komendanta.  Żbik  uprzedził  odpo-

wiedź. 

— Zabraliśmy mu wszystko. Zawiniątko z jego rzeczami jest w plecaku Mańka. 
—  Toście  źle  szukali!  —  Trawa  począł  z  kieszeni  zabitego  wyciągać  różne  osobiste 

drobiazgi, miał w tym widocznie nie byle jaką wprawę. Może prawdziwa była gadka o tym, 
że  Trawa  był  znanym  warszawskim  doliniarzem?  Zręczne  jego  palce  przemknęły  wzdłuż 
wszystkich szwów Frankowego ubrania i nagle zatrzymały się na kołnierzu kanadyjki: 

— O, i tu coś jest! — zawołał. 
— To... to... niemożliwe! — wyjąkał wreszcie poczciwy Żbik. — Ja sam zabrałem mu 

wszystko, gdy jeszcze żył! — zamilkł i przerażonym spojrzeniem liczył przedmioty wydoby-
wane z kieszeni zabitego. Tymczasem Trawa nie bawiąc się pruciem, wyciął nożem kawałek 
kołnierza  kanadyjki,  wydobył  z  niego  złożony  skrawek  bibułki  i  podał  Komendantowi.  Ten 
rzucił okiem na kartkę i pobladł: 

—  Znam  ten  szyfr  —  powiedział  po  chwili.  —  Obejrzyjcie  to,  chłopcy,  tak  wygląda 

zaszyfrowana legitymacja esesmańska. 

— To niemożliwe! — wyprysnął gdzieś z tyłu zrozpaczony głos Mańka. — Nigdy w to 

nie uwierzę! Stach miałby być esesmanem? Ten, kto go zabił, podrzucił mu to wszystko! 

— I zdążył zaszyć? — powiedział ktoś. 
— Nic nie miał! Wszystko zabraliśmy! — powtarzał swoje Żbik. — Jak to możliwe? 
Przepatrywałem oczyma wszystkie twarze; teraz, tak! Tylko teraz mogę rozpoznać wro-

ga. Jest! To on! Nie myliłem się. Jakże różniła się jego twarz od wszystkich zaaferowanych, 
przejętych żołnierskich twarzy. Oni też byli wstrząśnięci, ale jakże inaczej! Oni nic nie rozu-
mieli,  gdy  on  nagle  zrozumiał  wszystko  i  gdy  wszyscy  tłoczyli  się  do  przodu,  on  jeden  — 
trupio  blady  —  cofał  się.  Ucieka?  Nie,  brał  głębokie  oddechy,  sięgnął  nawet  do  manierki  z 
wodą, pociągnął kilka łyków, przychodził do siebie, ułożył twarz w maskę troski i bólu i prze-
pchnął się do Komendanta. 

— Już teraz chyba wszystko jasne — powiedział. 
Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. 
—  Stach  i  Nowy  byli  wspólnikami.  Stach  zabił  Franka,  który  pewnie  nakrył  go  przy 

zdradzie. 

— Skąd wiesz? — szarpnął się ku niemu Maniek. — Ja Stacha już znam od... 
Zakrzyczeli go, nawet Komendant przerwał mu ostro: 
— Nie przerywaj! — a do Włodka: — Mów dalej. 
—  Stachowi  się  nie  udało  skierować  zrzutów  do  Niemców,  więc  Nowy  przyjechał  do 

nas ze sfingowanym rozkazem i tylko mądrość Żbika uratowała nas i zrzuty od wpadnięcia w 
ręce wroga. 

Spojrzenia przeniosły się na Żbika. 
— To... po prawdzie... Maniek mnie przekonał — wyjaśnił poczciwy poznaniak. 
— A tyś tak gardłował za jazdą na Majdan, a teraz wszystko na Stacha! — nie wytrzy-

background image

mał Maniek. 

—  Ja  myślałem,  że  rozkaz...  Omyliłem  się,  dokuczyłem  ci  przy  tym,  przepraszam.  — 

Włodek spuścił oczy i wzdychał. 

— Ale to nam jeszcze nie wyjaśnia, za co Stach zabił Franka, kto zabił Stacha i kto mu 

z powrotem podrzucił drobiazgi? — Komendant wodził oczyma po twarzach żołnierzy. 

—  Drobiazgi  Stacha  są  w  moim  plecaku!  —  Maniek  szarpnąć  rzemienie  i  wyjął  z 

plecaka  zawiniątko,  położył  je  na  ziemi  i  rozwinął.  Wszyscy  patrzyli  w  milczeniu  na  mój 
żołnierski majątek, byli zupełnie skonsternowani. 

— Czy wiecie przynajmniej, o której Stach został zabity? — napytał wreszcie Komen-

dant 

— Jakeśmy odjeżdżali, o drugiej w nocy, już był zimny — zameldował Żbik. 
— Czym? 
— Moją siekierą, leżała potem na pniaku. Nawet krwi na niej nie było, tylko włosy — 

odezwał się gajowy. 

— Warta? — Komendant patrzył na Żbika. 
— Jeden chodził, zmieniali się co pół godziny, ludzie byli pomęczeni. I tam czujne psy, 

jakby co... — Żbik jąkał się pod badawczym spojrzeniem Komendanta. 

— Czy spichrz był zamknięty? 
— Tylko na skobel... Stach był związany, a Franek w trumnie... 
— U mnie nawet nie ma kłódki — dorzucił gajowy. — Lepsze dobre psy. 
— Kto i w jakiej kolejności trzymał wartę? 
—  Ja  byłem  ostatni  —  Włodek  uprzedził  Żbika,  który  zabierał  się  do  skrupulatnego 

wyliczenia wartowników. 

— A ja pierwszy — krzyknął Maniek. — Na mojej zmianie jeszcze był żywy, zawołał 

do  mnie!  Prosił  o  wodę.  A  ja...  ja  nawet  nie  podszedłem  do  drzwi!  Nawet  kropli  wody!  Bo 
rozkaz!  Bo  każdy  z  nas  był  ogłupiały,  jakby  pałką  w  łeb!  A  on  był  niewinny!  —  w  głosie 
Mańka drżała rozpacz. — Jakby był winny, to by go nie zabili! 

—  Za  dużo  mówisz!  —  skarcił  go  Komendant  i  spostrzegłem  z  przerażeniem  podej-

rzliwe spojrzenia, jakie kilku żołnierzy posłało Mańkowi. W takich warunkach byle co może 
wywołać nieufność. 

Za  to  Włodek  stał  pośród  nich,  już  spokojny  i  opanowany.  Stał  poza  podejrzeniem, 

przecież ostatni miał wartę. Ciało „moje” nie ostygło w pół godziny. A dla mnie był to ostatni 
dowód jego winy. Teraz już wiedziałem, co mam uczynić. Czekać, aż Włodek zniknie z pola 
widzenia, wtedy zbliżyć się do Komendanta i opowiedzieć wszystko. 

Tymczasem  opadłem  z  powrotem  na  miękki  mech  i  odpoczywałem.  Poderwał  mnie 

niemal natychmiast krzyk zmieszanych głosów. Spojrzałem w stronę wozu i ujrzałem dziesią-
tki zdumionych oczu i otwartych w okrzyku ust — nad otwartą trumną. 

—  Po  co  otworzyli?  Czy  to  Włodek  podszepnął  im  tę  myśl?  Może  miał  nadzieję,  że 

udusiłem  się  w  trumnie?  Ale  —  nie!  Otworzenie  trumny  nie  leżało  w  jego  interesie  Poszu-
kałem go wzrokiem i... nie znalazłem nad trumną! Przepychał się z tyłu grupy, wyrywał się z 
niej. Dla niego moja nieobecność w trumnie była wyrokiem. Przypuszczał pewnie, że osłabio-
ny wlokę się lasem do obozu i lada chwila stanę przed Komendantem. W innych warunkach 
może  by  nie  uciekał,  został,  przeczył  wszystkiemu,  ale  teraz  nie  wiedział,  czy  nie  poznałem 
go po głosie, gdy mordował w nocy... Był pewnie wstrząśnięty śmiercią towarzysza, opuściła 
go zimna krew, zachowywał się głupio i sam się zdradzał, wystarczy tylko zwrócić na niego 
uwagę, pokazać palcem, nie dopuścić do ucieczki. 

Widziałem  to  wszystko,  otwierałem  usta  do  krzyku,  ale  głos  nie  wychodził  z  mojej 

krtani.  Poruszałem  ustami  i  chwytałem  powietrze  jak  ryba  —  bezsilny  i  niemy.  Chciałem 
podbiec, pokazać się — i znów to samo, nogi dreptały w miejscu, nie panowałem nad nimi. 

Patrzyłem za nim, wbiegł na chwilę do jednej z ziemianek, a teraz skradał się do koni, 

background image

jeśli  uda  mu  się  dosiąść  któregoś  —  ucieknie!  Ucieknie  i  nowe  nieszczęście  sprowadzi  na 
nasze oddziały. Wie o nich tak wiele. 

— Ucieknie! — szeptałem bezgłośnie i nagle porwała mnie rozpacz. Krzyknąłem: 
— Ucieknie!! 
W jednej chwili wszyscy byli przy mnie, podnosili, szarpali. 
— Stach! Stach! — krzyczeli bezładnie. 
—  Maniek...  tam...  patrz...  Włodek  ucieka!  —  wyszeptałem  ostatnim  tchem  i  zemdla-

łem. 

Za  chwilę, która była dla mnie mgnieniem oka,  a później okazała się całą dobą, ujrza-

łem nachyloną nade mną twarz naszego obozowego lekarza i obok twarz Mańka. 

— Maniek! To Włodek zdrajca! Pędźcie za nim! Chwytajcie! Ucieknie! 
—  Nie  bój  się,  nie  Ucieknie!  Mamy  go!  —  Maniek  powtarzał  mi  te  słowa  niepewny, 

czy je słyszę i czy docierają do mojej świadomości. — Mamy go! A ty żyjesz, żyjesz, żyjesz! 
— szeptał takim głosem, że zaśmiałem się. 

— Czy to takie dziwne? 
— O, bracie, nawet nie wiesz, jak dziwne — wyręczył Mańka lekarz. — Już ja kazałem 

Franka zakopać bez trumny, żeby została dla ciebie. Stoi przed ziemianką. 

Wszedł Komendant. 
— Przytomny? — Przysiadł na brzegu pryczy i nachylił się nade mną. — Będę mówił, 

a ty potakuj lub przecz. 

—  Mogę  sam  opowiedzieć  —  szepnąłem,  ale  widocznie  Komendant  lepiej  znał  moje 

możliwości, bo tylko uśmiechnął się do mnie. 

— Przychwyciłeś Franka na zdradzie? Sygnalizował? 
— Włodek się przyznał? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. 
—  Nie,  przeczy  wszystkiemu,  ale  legitymację  esesmańską  miał  w  kaburze  pistoletu. 

Czy zanim nakryłeś Franka, zauważyłeś, że się z kimś porozumiewał? 

— Tak, ale było ciemno. 
— Przypuszczam. Nie rozpoznałeś. Poszedłeś za Frankiem? 
Skinąłem głową. 
— Sygnalizował latarką. Do kogo? Wiecie? — szepnąłem. 
— Wiedział, że zrzuty mają spaść o dwadzieścia kilometrów na zachód od sygnałów... 
—  I  chciał  je  skierować  na  Majdan?  —  uzmysłowiłem  sobie  mapę  naszych  terenów  i 

tak przejąłem się szatańskim planem, że aż usiadłem. 

Komendant łagodnie, ale stanowczo popchnął mnie na posłanie. 
— Spokojnie. Odpowiadaj tylko na pytania. Rzuciłeś się na niego i wzywałeś pomocy? 
— Dopiero, jak wyjął nóż... z początku chciałem go tylko obezwładnić... nic nie rozu-

miałem... Czy już wiecie, kto strzelił do mnie? 

— Strzelił? — zdziwił się Komendant. 
— To Włodek, jak zobaczył Franka martwego, strzelił do Stacha, ale podbiłem mu rękę 

— wyjaśnił Maniek. 

— Zachowaliście się bardzo przytomnie — pochwalił go Komendant. 
— Nie tylko wtedy — szepnąłem. 
—  Ale  wody...  nie  chciałem  ci  dać...  wyrzucał  sobie  ciągle  Maniek  i  zakłopotany 

patrzył mi w oczy. 

— Ja bym ci może też nie dał... w takiej chwili — uspokoiłem go. 
— Tak, wszystko jasne — zakończył Komendant i wstał. — Śpij, synu — powiedział. 

— Dostaniesz swój oddział. Mamy moc roboty, front się zbliża. 
 

* * * 

 

background image

Po tygodniu przyszedłem do siebie i otrzymałem pierwsze zadanie. Trudne i niebezpie-

czne. Przez skrzynkę kontaktową, którą nam Włodek wydał, utrzymywaliśmy nadal kontakt z 
Niemcami. Nie muszę chyba mówić, jaki pożytek mieli Niemcy z otrzymywanych przez nas 
wiadomości. Teraz miałem osobiście, jako Włodek — o którego zdemaskowaniu Niemcy nie 
wiedzieli — skontaktować się z łącznikiem i otrzymać nowe rozkazy. 

I tym  razem  szczęście  nam  dopisało,  wracaliśmy  do  obozu  z  czterema  jeńcami,  wśród 

których był Nowy. 

Ale — to już dalsza historia i ze sprawą trumny łączyła ją tylko osoba Nowego. 
A trumna? 
Nie  dali  jej  chłopcy  ani  Włodkowi,  ani  Frankowi,  ani  Nowemu.  Jeszcze  przez  trzy 

miesiące naszego pobytu w obozie, stojąc w ziemiance Żbika, służyła jako skrzynia na rzeczy 
i wygodna szeroka ława.  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

SPIS TREŚCI 

 
 

Zmartwychwstanie Offlanda   (Aleksander Dumas - syn)   

 

02 

W jaskini Guacharo   (Rafał Maciejewski)   

 

 

 

11 

W trumnie   (Teodora Banasiowa)   

 

 

 

 

44