background image

 
 
 
 

BROWN Z CALAVERAS 

I INNE OPOWIADANIA 

 

ZŁOTA PODKOWA 16 

 

 

 

 
 

WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958

 

background image

 
 

BRET HARTE 

 

BROWN Z CALAVERAS 

 

ROZMOWA  w  dyliżansie  zdążającym  do  Wingdamu  toczyła  się  spokojnie,  bez  krzy-

ków.  Nie  widać  było  zwykłego  dymu  z  cygar,  a  nogi  pasażerów,  zamiast  tkwić  w  oknach 
powozu, kryły się gdzieś skromnie we wnętrzu. Wszystko to wskazywało na obecność kobie-
ty.  Co  więcej,  na  postojach  gromady  mężczyzn  tłoczyły  się  do  okien  wehikułu,  z  wielką 
gorliwością zaglądając do środka, a więc kobieta musiała być urocza. Tak rozumował z nieco 
cynicznym  uśmieszkiem  pan  Jack  Hamlin,  obserwując  wszystko  ze  swego  miejsca  na  górce 
dyliżansu.  Nie  był  on  wrogiem  płci  nadobnej,  uważał  jednak,  że  jej  zdradliwe  powaby  zbyt 
często odciągają męskie serca od równie zwodniczych rozkoszy gry w pokera. Zaś pan Ham-
lin był zawodowym dostawcą tej szlachetnej rozrywki. 

Wobec tego, zeskakując zręcznym ruchem ze swego siedzenia, nie rzucił nawet okiem 

w  kierunku  zielonego  woalu,  powiewającego  w  okienku,  tylko  jął  się  przechadzać  tam  i  z 
powrotem kolo pojazdu krokiem statecznym i równym, z charakterystyczną dla swego zawo-
du obojętną powagą, mającą wszelkie zewnętrzne cechy dobrego wychowania. Jego staranny, 
gładko opięty ubiór i powściągliwy sposób bycia odbijały jaskrawo od tłumu mężczyzn hała-
śliwych,  podnieconych,  gestykulujących  z  prostacką  chełpliwością.  Nawet  Bill  Masters  ze 
swoim  uniwersyteckim  wykształceniem,  malowniczo  obdarty,  tryskający  energią,  Bill,  który 
lubował  się  w  barbarzyńskim  świecie  przygód  i  bezprawia,  a  gębę  miał  zawsze  wypchaną 
sucharami — nie wyglądał wcale romantycznie przy tym samotnym rycerzu Fortuny o bladej 
twarzy starożytnego Greka, nacechowanej homerycką godnością. 

Na  okrzyk  woźnicy  „wszyscy  na  miejsca”  pan  Hamlin  powrócił  do  karety.  Właśnie 

stawiał wytwornie obutą nogę na koło, aby wskoczyć na swe wysokie siedzenie, kiedy z głębi 
powozu spojrzały na niego oczy, jak osądził, najpiękniejsze w świecie. Spokojnie cofnął no-
gę, zamienił kilka uprzejmych słów z którymś pasażerem siedzącym wewnątrz karety i, uzy-
skawszy zgodę na zamianę miejsc, równie spokojnie usadowił się w środku. Trzeba przyznać, 
że filozoficzne usposobienie pana Hamlina nie psuło mu nigdy szybkości decyzji i działania. 

Z  przykrością  muszę  stwierdzić,  że  wtargnięcie  Jacka  wywołało  lekką  konsternację 

wśród pasażerów, zwłaszcza tych, którzy starali się zaskarbić sobie łaski pięknej pani. Jeden z 
nich  pochylił  się  i  szepnął  jej  do  uszka  jakieś  słowo  —  najwidoczniej  określające  w  sposób 
bezceremonialny zawód intruza. Nie wiadomo jednak, czy pan Hamlin usłyszał ten epitet — 
jak  również,  czy  rozpoznał  w  swym  przeciwniku  wybitną  osobistość  z  miejscowych  sfer 
prawniczych, która to osobistość przegrała do niego niedawno parę tysięcy dolarów. W każ-
dym razie jego blada twarz pozostała niewzruszona, a spokojne, uważne oczy prześliznęły się 
obojętnie po twarzy dostojnika i spoczęły na przyjemniejszym obiekcie — czyli twarzy jego 
sąsiadki.  

Przez  resztę  podróży  pan  Hamlin  trwał  nieruchomo,  z  indiańskim  stoicyzmem,  odzie-

dziczonym po którejś prababce, aż wreszcie koła powozu zazgrzytały o żwir nadrzeczny koło 
brodu Scotta i dyliżans stanął przed frontonem budynku noszącego miano Hotel Międzynaro-
dowy, gdzie oczekiwał na podróżnych smaczny obiad. W powozie powstało lekkie zamiesza-
nie.  Wybitny  prawnik  i  pewien  członek  Kongresu  wyskoczyli  pierwsi,  aby  ofiarować  damie 
swą  pomoc  przy  wysiadaniu.  Pułkownik  Starbottle  z  Siskiyou  pochwycił  jej  szal  i  parasol. 
Wśród  tego  zgiełku  rozlicznych  objawów  rycerskości,  który  spowodował  chwilowy  zator, 
Jack Hamlin spokojnie otworzył drzwi powozu z  p r z e c i w n e j  strony, ujął rączkę pani 
gestem  zdecydowanym  i  pewnym  —  co  zawsze  budzi  podziw  u  płci  chwiejnej  —  i  jednym 
ruchem przeniósł damę  na schodki hotelu. Woźnica, znany cynik, Yuba  Bill, parsknął śmie-

background image

chem.  Pocztylion  zawołał:  „niech  pan  tylko,  pułkowniku,  dobrze  pilnuje  tego  bagażu”  do 
pułkownika Starbottle, który z miną ponurą, z parasolem i szalem zamykał orszak triumfalny 
pięknej pani, podążający do poczekalni. 

Pan  Hamlin  wszakże  nie  został  na  obiedzie;  jego  koń,  już  osiodłany,  czekał  na  niego. 

Przemknął jak burza przez bród, przez kamienisty pagórek i wkrótce przysłonił go obłok pyłu 
na drodze wingdamskiej. Pędził jak człowiek, który pozostawił za sobą nieprzyjemną zjawę. 
Mieszkańcy zakurzonych chat przydrożnych patrzyli za nim, osłaniając ręką oczy od słońca, a 
rozpoznawszy  konia  i  jeźdźca,  dziwili  się:  „co  za  diabeł  wlazł  dziś  w  Jacka  Komańcza”  — 
gdyż  tym  indiańskim  przezwiskiem  oddawali  sprawiedliwość  awanturniczej  karierze  pana 
Hamlina. Co prawda większa część zainteresowania skupiała się na wierzchowcu Jacka, ale to 
było zrozumiałe. W tym surowym świecie koń był ważniejszy od człowieka. Na przykład po 
pościgu za znanym przestępcą, Francuzikiem Pete, fantastyczna szybkość jego klaczy w cza-
sie  ucieczki  przed  sprawiedliwością  była  nierównie  szerzej  omawiana,  jak  los,  który  ostate-
cznie spotkał tego gagatka. Takie to już było społeczeństwo. 

Piana pokrywająca boki wierzchowca zwróciła wreszcie uwagę jeźdźca, i to przywróci-

ło mu spokój. Zwolnił biegu i skręcił na boczną drogę. Jechał teraz swobodnym truchtem, wo-
dze  wysunęły  mu  się  z  rąk,  opuszczonych  niedbale.  Krajobraz  zmieniał  się  stopniowo  przy-
bierając charakter bardziej wiejski. Przez nieporosłe sosną i klonem przestrzenie widać było 
tu i ówdzie kawałek uprawnego gruntu; winna latorośl garnęła się gdzieś do ściany ganeczku; 
w  cieniu  krzewów  różanych  kobieta  kołysała  dziecko.  Nieco  dalej  bosonogie  dzieciaki 
pluskały się w ocienionej wikliną rzeczce. Pan Hamlin podjechał ku nim i w jakiś magiczny, 
sobie tylko wiadomy sposób potrafił, przekomarzając się z nimi, ośmielić je do tego stopnia, 
że  zaczęły  wspinać  się  po  nogach  końskich,  włazić  na  siodło  i  na  jeźdźca;  w  końcu  pan 
Hamlin zmuszony był udać  gniew straszliwy. Rozdzielane na przemian groźne miny, całusy 
pożegnalne i miedziaki pozwoliły mu wreszcie umknąć rozbawionej gromadce. 

Zjeżdżając  coraz  głębiej  w  las,  dalej  od  ludzkich  sadyb,  pan  Hamlin  zaczął  śpiewać. 

Śpiewał dziwnie miękkim i dźwięcznym głosem z przejmującą prostotą i z tak rzewną tkliwo-
ścią, że na pewno pliszki i makolągwy przerywały swe zajęcia, aby go posłuchać. Głos miał 
nieuczony, a piosenka była jakimś sentymentalnym głupstwem, zapożyczonym od śpiewaków 
murzyńskich,  ale  było  w  jego  śpiewie  coś  niewymowne  wzruszającego.  Naprawdę  był  to 
obraz  niezwykły,  ten  sentymentalny  nicpoń  z  talią  kart  w  kieszeni  i  rewolwerem  u  boku, 
jadący  przez  mroczny  las  z  żałosną  pieśnią  o  „mogiłce  mojej  Nelly”.  Przelatujący  jastrząb, 
czując może w śpiewaku pokrewną duszę rozbójnika, przyjrzał mu się uważnie — i zmuszo-
ny był uznać wyższość człowieka: ptak-drapieżnik śpiewać nie umiał. 

Po  pewnym  czasie  pan  Hamlin  znalazł  się  ponownie  na  trakcie.  Lasy  i  wąwozy  pozo-

stały w tyle, a ogołocone z drzew pagórki, zwały żwiru i zwalone pniaki znaczyły powrót do 
cywilizacji. 

Z  oddali  wyłoniła  się  wreszcie  wieża  kościoła  —  pan  Hamlin  zbliżał  się  do  domu.  Po 

chwili  podkowy  jego  konia  zadzwoniły  o  kamienie  wąskiej  uliczki,  gubiącej  się  u  stóp 
pagórka w chaotycznej plątaninie rowów, gruzu i kanałów. Zatrzymał się przed pozłacanymi 
oknami baru Magnolia i zeskoczywszy z konia wszedł do środka. Przeszedł nie zatrzymując 
się  przez  długą  salę  restauracji,  pchnął  drzwi  wiodące  do  ciemnego  korytarzyka,  w  którym 
przystanął,  i  otworzył  następne  drzwi  kluczem.  W  słabym  świetle  pokoju  widać  było  meble 
eleganckie  i  kosztowne,  jak  na  miejscowe  stosunki,  ale  noszące  ślady  bezceremonialnego 
obchodzenia się mieszkańców. Na inkrustacji stołu widniały plamy stawianych tam szklanek i 
butelek.  Hafty  na  obiciach  foteli  były  zrudziałe  i  wytarte,  a  zielony  plusz  kanapy,  na  którą 
zaraz  rzucił  się  pan  Hamlin,  zdradzał  na  jednym  końcu  częstą  obecność  butów,  pokrytych 
czerwoną glinką Wingdamu.  

Pan Hamlin w swej klatce nie śpiewał. Leżał cicho i wpatrywał się w jaskrawe malowi-

dło na suficie, przedstawiające młode stworzenie o bujnych kształtach. Przyszło mu na myśl, 

background image

że  właściwie  nigdy  nie  widział  w  rzeczywistości  tego  typu  kobiety,  a  gdyby  zobaczył, 
prawdopodobnie  nie  mógłby  się  w  niej  zakochać.  Może  myślał  o  innym  rodzaju  piękności? 
Nie  wiadomo,  bo  właśnie  w  tej  chwili  ktoś  zastukał  do  drzwi  pokoju.  Nie  podnosząc  się  z 
kanapy pan Hamlin pociągnął za sznur, który widocznie odsuwał rygiel przy wejściu, gdyż od 
razu drzwi się otworzyły i do wnętrza wszedł mężczyzna. 

Przybysz  odznaczał  się  krzepką  budową  ciała,  lecz  siły  tej  nie  było  w  jego  twarzy, 

przystojnej, ale naznaczonej słabością charakteru i zużytej hulaszczym życiem. Był widocznie 
pijany, a na widok Hamlina drgnął i zająknął się zmieszany. 

— Myślałem, że Kate tu jest — powiedział. 
Pan Hamlin uśmiechnął się tym bezosobowym uśmieszkiem, który widzieli też pasaże-

rowie dyliżansu, i usiadł na kanapie, całkiem już wypoczęty i gotowy do interesu. 

— Nie przyjechałeś tu pocztą, Jack? — zapytał gość. 
—  Nie  —  odpowiedział  Hamlin.  —  Zostawiłem  karetkę  przy  brodzie.  Nie  będzie  tu 

wcześniej, jak za pół godziny. Jak tam twoje sprawy, Brown? 

—  Cholerny  pech.  Znowu  spłukałem  się  do  nitki  —  zaczął  mężczyzna  płaczliwym 

tonem, dziwnie nie dopasowanym do jego masywnej postaci. — Czy nie mógłbyś mnie pora-
tować jeszcze setką do jutra? Muszę coś posłać do domu mojej starej, a widzisz — wygrałeś 
przecież ode mnie dwadzieścia razy tyle. 

Rozumowanie nie było całkiem logiczne, ale Jack nie zareagował na to i podał żądaną 

sumę gościowi. 

—  Ale  z  tą  twoją  starą,  to  już  ograna  sztuczka  —  zauważył  mimochodem.  —  Czemu 

nie  powiesz  po  prostu,  że  chcesz  spróbować  szczęścia  w  faro?  Wiem  przecież,  że  nie  jesteś 
żonaty. 

— Fakt faktem, mój panie — Brown wyprostował się, jakby samo zetknięcie jego dłoni 

z garścią złota dodało mu godności — mam żonę, i to cholernie udaną żonę, jeżeli chodzi o 
ścisłość. W Stanach. Od trzech lat jej nie widziałem, a od roku nie pisałem do niej. Jak się 
interesy ruszą, jak się dokopiemy, to ją tu sprowadzę. 

— A Kate? — zagadnął pan Hamlin ze swoim nieprzeniknionym uśmieszkiem. 
Pan Brown z Calaveras, nieco zmieszany, usiłował przybrać filuterną minę, co na jego 

ogłupiałej od alkoholu twarzy wypadło dziwnie blado, i powiedział: 

— Do diabła, Jack, mężczyzna musi mieć trochę swobody, no nie? Ale dość tego! Co 

byś powiedział na jedną partyjkę? Nie jestem od tego, żeby podwoić moją secinę. 

Jack Hamlin spojrzał z uwagą na swego pełnego złudzeń przyjaciela. Być może zdawał 

sobie sprawę, że Brown i tak natychmiast przegra pożyczone pieniądze, a wolał, żeby powę-
drowały  raczej  do  jego  własnego  kuferka,  jak  do  cudzych.  Skinął  więc  głową  i  przysunął 
krzesło do stołu. W tejże samej chwili ktoś zastukał do drzwi pokoju. 

—  To  Kate  —  powiedział  pan  Brown.  Pan  Hamlin  szarpnął  za  sznurek  i  drzwi  się 

otworzyły.  Lecz  po  raz  pierwszy  w  życiu  poczuł,  że  nogi  uginają  się  pod  nim  z  wrażenia,  i 
gorący rumieniec oblał jego blade policzki. Na progu stała pani, którą uniósł w ramionach z 
karetki pocztowej, a Brown, z histerycznym śmiechem, wypuszczając z rąk karty, krzyknął: 

— Niech to pioruny, moja stara! 
Powiadają,  że  pani  Brown  uderzyła  w  płacz  i  gorzkie  wyrzuty  posypały  się  na  głowę 

męża. Ja jednak widziałem ją w roku 1857 w Marsville i w to nie wierzę. A Kronika Wing-
damu  w  następnym  tygodniu  umieściła  pod  nagłówkiem  „Wzruszające  spotkanie”  taki  oto 
opis: 
 

W  ubiegłym  tygodniu  mieszkańcy  naszego  miasta  byli  świadkami  jednego  z  tych 

pięknych  i  wzruszających  wydarzeń,  tak  charakterystycznych  dla  życia  kalifornijskiego. 
Mał
żonka jednego z wybitnych pionierów Wingdamu, zbrzydziwszy sobie zgniłą cywilizację i 
niego
ścinny klimat Wschodu, postanowiła podzielić losy swego szlachetnego męża na naszym 

background image

Złotym  Wybrzeżu.  Nie  uprzedzając  go  o  swych  intencjach,  wybrała  się  sama  w  tę  daleką  i 
uci
ążliwą podróż i zawitała do nas w ubiegłym tygodniu. Radość małżonka prędzej można by 
sobie wyobrazi
ć, jak opisać. Spotkanie — jak nam donoszą świadkowie — było niewymownie 
wzruszaj
ące. Mamy nadziejęże inne żony pójdą w ślady naszego pięknego gościa. 
 

Od  tej  chwili,  nie  wiadomo,  czy  pod  dobroczynnym  wpływem  pani  Brown,  czy  też 

dzięki korzystnym spekulacjom, finanse pana Brown polepszały się z każdym dniem. Wyku-
pił  on  udziały  swych  wspólników  w  Towarzystwie  Kopalnianym  Nip  i  Tuck  za  pieniądze, 
które,  jak  twierdzili  niektórzy,  zostały  wygrane  w  pokera  w  parę  tygodni,  po  przyjeździe 
małżonki lub, jak utrzymywali inni (zgodnie ze słowami pani Brown, że mąż wyrzekł się na 
zawsze  zielonego  stolika),  pochodziły  od  pana  Jacka  Hamlina.  Brown  postawił  i  umeblował 
dom,  który  był  zawsze  pełen  gości  dzięki  ogólnej  sympatii,  jaką  cieszyła  się  urocza  pani 
Brown. Został wybrany do Rady Miejskiej i dawał sute datki na kościół. Pewna ulica Wing-
damu nazwana została jego imieniem. 

A jednak, w miarę jak rósł w bogactwa i zaszczyty, Brown chudł, mizerniał i stawał się 

coraz  to  smutniejszy.  Wzrastająca  popularność  jego  żony  budziła  w  nim  niepokój  i  rozdraż-
nienie.  Stał  się  niespodziewanie  najbardziej  zakochanym  mężem  —  i  absurdalnie  zazdro-
snym.  Nie  próbował  jednak  ograniczać  towarzyskiej  swobody  żony  od  czasu,  gdy  —  jak 
szeptano  złośliwie  —  pierwsza  próba  protestu  ściągnęła  na  jego  głowę  taką  burzę,  że  ode-
chciało mu się protestów raz na zawsze. Oczywiście większość tego rodzaju plotek puszczały 
w  obieg  miejscowe  piękności,  których  wielbiciele  przeszli  pod  znak  wdzięków  pani  Brown, 
jako  prawi  obywatele  tego  rycerskiego  światka,  co  to  wielbi  siłę  w  mężczyźnie,  a  urodę  w 
niewieście. Należy również dodać na jej usprawiedliwienie, że od swego przybycia stała się, 
choć  nieświadomie,  jakby  kapłanką  mitologicznego  kultu,  mniej  może  zaszczytnego  dla  jej 
kobiecości, niż to bywało w starszej, greckiej demokracji. Brown, choć niejasno, zdawał sobie 
z  tego  sprawę.  Zresztą  jedynym  powiernikiem  był  dlań  Jack  Hamlin,  którego  niefortunna 
reputacja  wykluczała  jawną  zażyłość  z  rodziną,  wobec  czego  wizyty  jego  u  państwa  Brown 
należały do rzadkości. 

Pewnego  letniego  wieczoru  w  błękitnym  świetle  księżyca  pani  Brown  spoczywała  na 

werandzie. Jej ładna, zaróżowiona twarzyczka i duże oczy wyrażały niewinną radość, wywo-
łaną przez kryształowo czysty powiew górskiego wietrzyka, a także przez mniej kryształowe 
opary  subtelnych  pochlebstw  oczarowanych  towarzyszy.  Znajdował  się  tutaj  pułkownik 
Starbottle i sędzia Boompointer, a także ostatnia zdobycz — przejezdny turysta. Była więc w 
dobrym humorze. 

— A cóż pani tam widzi na drodze? — zagadnął z galanterią pułkownik, widząc, że od 

dłuższej chwili uwaga pani Brown wydaje się czymś pochłonięta. 

—  Kurz  —  odpowiedziała  z  westchnieniem  pani  Brown.  —  Tylko  „trzódkę  owiec 

siostry Anny”. 

Pułkownik, którego literackie reminiscencje nie wykraczały poza ostatni numer Kroni-

ki, wyraził opinię bardziej rzeczową: 

— To nie owce, ale raczej ktoś na koniu. To będzie chyba siwek Hamlina, panie sędzio? 
Ale sędzia nie wiedział; a ponieważ pani Brown osądziła, że chłód wieczorny staje się 

zbyt przenikliwy, towarzystwo przeniosło się do saloniku. 

Pan Brown rezydował w stajni, dokąd zazwyczaj udawał się po obiedzie. Może chciał w 

ten  sposób  okazać  pogardę  gościom  swej  żony,  a  może,  jak  wielu  ludzi  słabego  charakteru, 
znajdował satysfakcję w poczuciu nieograniczonej władzy nad zwierzętami. Na pewno treno-
wanie  kasztanki  było  mu  pociechą  w  ciężkich  chwilach.  Pieścił  ją  i  bijał  do  woli  —  czego 
oczywiście  nie  mógł  robić  z  panią  Brown.  Ze  swej  kryjówki  Brown  spostrzegł  i  rozpoznał 
najpierw siwego konia, a następnie jego właściciela. Powitanie było serdeczne i wylewne ze 
strony gospodarza, nieco powściągliwe ze strony pana Hamlina; jednak na nalegania przyja-

background image

ciela podążył za nim w głąb domu tylnymi schodami. Przez wąski korytarzyk weszli do małe-
go pokoiku z oknem wychodzącym na stajnię. Łóżko, stół, parę krzeseł i kozioł na strzelby i 
baty stanowiły całe umeblowanie. 

— To jest mój dom, Jacku — powiedział z westchnieniem Brown. Rzucił się na łóżko 

wskazując gościowi krzesło. — Jej pokój jest po drugiej stronie sieni. Od sześciu miesięcy nie 
żyjemy  ze  sobą  i  nie  spotykamy  się  poza  posiłkami.  Cholerny  los  dla  głowy  domu,  co?  — 
dodał  z  wymuszonym  śmiechem.  —  Ale  cieszę  się,  że  cię  widzę,  cholernie  się  cieszę  — 
chwycił niechętną dłoń Jacka i potrząsnął nią serdecznie. 

— Tu cię zaciągnąłem,  bo widzisz, nie chciało mi się gadać o tym  w stajni, choć  całe 

miasto trąbi o tym. Nie zapalaj świecy. Możemy pogadać przy świetle księżyca. Siądź tu przy 
mnie i wywal nogi na okno. Tam w dzbanku jest wódka. 

Pan  Hamlin  nie  skorzystał  z  tego  zaproszenia.  Brown  z  Calaveras  odwrócił  się  twarzą 

do ściany i ciągnął: 

— Żebym ja nie kochał tej baby, Jack. Ale jak ja ją kocham i widzę, co ona wyprawia, i 

co  dzień  to  widzę,  i  nic  na  to  nie  mogę  poradzić  —  to  mnie  dobija,  przyjacielu!  Ale  rad 
jestem, że cię widzę, cholernie rad! 

Znów w ciemnościach poszukał ręki Jacka i uścisnął ją. Ale Jack wysunął swoją dłoń i 

schował ją do kieszeni. Zapytał obojętnie: 

— Jak długo to się ciągnie? 
—  Od  dnia  jej  przyjazdu,  odkąd  tylko  weszła  do  Magnolii.  Byłem  osłem  wtedy,  Jack, 

jestem osłem teraz. Ale nie wiedziałem, jak ją kocham, aż do tej chwili. A ona już nie jest ta 
sama, co była kiedyś. 

Ale to nie wszystko, Jack. Co innego ci chciałem powiedzieć. Już mi się nie rozchodzi o 

to,  że  ona  mnie  nie  kocha.  Ani  o  to,  że  kręci  głowę  każdemu,  co  się  nawinie.  Co  robić  — 
przegrałem  w  Magnolii  wszystko,  co  miałem  —  razem  z  jej  miłością.  A  kobieta  lubi  się 
podobać  i  musi  mieć  jakąś  rozrywkę.  Ale  mnie  się  wydaje,  Jack,  że  ona  się  w  kimś  kocha. 
Nie, nie ruszaj się, proszę, siedź spokojnie. Jeżeli ten pistolet ci zawadza, to go wyjmij. 

Od sześciu miesięcy  widzę, że ona się czuje samotna i nieszczęśliwa. Taka nerwowa i 

jakby  wystraszona.  A  czasem  spojrzy  na  mnie,  jak  gdyby  nieśmiało  i  z  litością.  I  listy  do 
kogoś  pisze.  A  od  tygodnia  tak  jakby  zbierała  swoje  rzeczy  —  biżuterię  i  fatałaszki  —  i 
wiesz, coś mi się zdaje, że chce odejść ode mnie. Ja wszystko zniosę, tylko nie to. Żeby tak 
jak  złodziej,  ukradkiem,  uciekała  stąd...  —  Wcisnął  twarz  w  poduszkę  i  przez  długą  chwilę 
trwała  cisza,  tylko  zegar  tykał  na  kominku.  Pan  Hamlin  zapalił  cygaro  i  zbliżył  się  do 
otwartego okna. Księżyc nie świecił już do pokoju i łóżko wraz z właścicielem zakrył cień. — 
Co ja mam robić, Jack? — mówił głos w ciemności. 

Odpowiedź, rzucona od okna, była szybka i wyraźna:  
— Wyśledź, kto to taki, i zabij go! 
— Ależ, Jack! 
— On wie, co ryzykuje. 
— Ale czy to mi ją wróci? 
Jack nie odpowiedział. Odwrócił się od okna i szedł wolno w kierunku drzwi. 
— Nie odchodź jeszcze, Jack. Zapal świecę i posiedź przy mnie. Niech mam choć tyle 

pociechy. 

Jack  zawahał  się  i  wreszcie  ustąpił.  Usiadł  przy  stole  i  wyciągnął  z  kieszeni  karty. 

Tasował je, patrząc na łóżko: Brown leżał z odwróconą do ściany twarzą. Pan Hamlin przeło-
żył karty, zebrał i rozdał — po jednej karcie, od strony łóżka i dla siebie. Odwrócił karty: po 
stronie  Browna  leżała  dwójka;  on  sam  miał  króla.  Znów  przetasował  karty  i  rozdał.  Tym 
razem  Brown  dostał  damę,  Jack  czwórkę.  Trzecie  rozdanie  przyniosło  mu  znów  króla, 
przeciwnikowi dwójkę. 

— Dwa do jednego — powiedział Jack. 

background image

— Co takiego, Jack? — zapytał Brown. 
— Nic. 
Próbował teraz rzucać kości; ale stale wyrzucał dla siebie szóstki, a jedynki dla domnie-

manego przeciwnika; siła przyzwyczajenia czasem miesza szyki. 

Tymczasem jakiś magnetyczny wpływ obecności pana Hamlina lub też kojące działanie 

trunku,  a  może  wszystko  to  razem  sprawiło,  że  pan  Brown  zasnął.  Jack  Hamlin  przysunął 
krzesło do okna i patrzył na uśpione miasto, na zarysy domów, miękkie teraz i przyćmione, na 
jaskrawe za dnia barwy, złagodzone i uszlachetnione światłem księżyca. Słyszał, jak poprzez 
ciszę płynie szmer bulgoczącej w rowach wody i szum sosen za wzgórzem. Potem spojrzał na 
niebo i zobaczył spadającą gwiazdę. Druga gwiazda spadła, potem jeszcze jedna. To poddało 
panu  Hamlinowi  pomysł  nowej  wróżby:  „Jeżeli  w  ciągu  piętnastu  minut  spadnie  jeszcze 
jedna...”  Czekał  z  zegarkiem  w  ręku  piętnaście  minut  —  i  drugie  piętnaście.  Gwiazda  nie 
spadła. 

Gdy  zegar  wybił  godzinę  drugą,  Brown  spał  jeszcze.  Pan  Hamlin  zbliżył  się  do  stołu, 

wyjął  z  kieszeni  list  i  odczytywał  go  przy  migotliwym  płomieniu  świecy.  Było  tam  tylko 
jedno zdanie, napisane kobiecą ręką: „Czekaj z wolantem przy corralu * o trzeciej”. 

Śpiący poruszył się niespokojnie i otworzył oczy. 
— Jesteś tu, Jack? 
— Tak. 
—  Nie  odchodź  jeszcze.  Wiesz,  śniło  mi  się...  śniły  mi  się  dawne  czasy.  Braliśmy 

znowu ślub, Zuzia i ja, a wiesz, kto nam ślub dawał? Ty! 

Szuler roześmiał się i usiadł na łóżku z listem w ręku. 
— To dobry omen, prawda? — pytał Brown. 
— Ja myślę. No, mój stary, mógłbyś tak wstać trochę. 
„Stary” na to czułe wezwanie zwlókł się z łóżka z pomocą Jacka. 
— Zapalisz? 
Brown odruchowo wziął ofiarowane cygaro. 
— Ognia? 
Jack skręcił list w spiralę, zapalił go i podał ogień towarzyszowi. Trzymał dalej papier, 

aż  wypalił  się  do  końca.  Wtedy  wyrzucił  tlącą  resztkę  za  okno  —  przeleciała  jak  gwiazda 
ognista. Jack patrzył, jak opada i gaśnie, potem powrócił do przyjaciela. 

—  Słuchaj,  stary  —  powiedział,  kładąc  ręce  na  ramionach  Browna.  —  Za  dziesięć 

minut będę na trakcie. Zniknę ci z oczu jak ta iskra i już się więcej nie zobaczymy. Ale zanim 
odjadę, przyjmij radę pewnego głupca: Sprzedaj wszystko, co masz, zabieraj żonę i uciekaj z 
tego kraju. To nie miejsce dla ciebie i dla niej. Powiedz jej, że musi jechać. Użyj siły, jeżeli 
nie będzie chciała. Przestań zawodzić, że ty nie jesteś świętym, a ona aniołem. Bądź mężczy-
zną i postępuj z nią jak z kobietą. Nie bądź takim zamazanym głupcem. No, bywaj! 

Wyrwał  się  z  chwytających  go  ramion  i  pomknął  po  schodach  co  tchu.  Pod  stajnią 

złapał za kołnierz zaspanego sługę i pchnął go na ścianę. 

— Osiodłaj mi konia w tej sekundzie, bo cię... 
Dokończenie było zbyteczne. Przerażony człowiek wyjąkał: 
— Pani mówiła, że pan weźmie wolanta... 
— Do diabła z wolantem! 
Koń  został  osiodłany  w  tempie  tak  błyskawicznym,  jak  tylko  mogły  podołać  trzęsące 

się ręce ogłupiałego chłopaka. 

— Czy coś się stało, proszę pana? — zapytał jeszcze. Jak wszyscy tacy ludzie, pełen był 

podziwu  dla  kawalerskiej  fantazji  swego  ognistego  pana  i  przejmował  się  jego  losem  jak 
własnym. 
 

* Corral (hiszp.) — zagroda, okólnik. (Przyp. tłum.). 

background image

— Z drogi! 
Tamten usunął się. Jack jednym susem znalazł się na siodle i z przekleństwem wypadł 

na drogę. Po chwili zaspane oczy parobka widziały tylko umykający obłok kurzu, za którym 
zdawała się gonić spadająca gwiazda, znacząc swój bieg ognistym szlakiem.  

A nad ranem mieszkańcy domu przy dalekiej rogatce Wingdamu usłyszeli głos śpiewa-

ka, niosący się od pól, czysty i dźwięczny jak głos skowronka. Ci, co spali jeszcze, poruszyli 
się na swych twardych posłaniach i śnić poczęli o miłości, młodości, o dawno zapomnianych 
dniach szczęścia. A mężczyźni o surowych twarzach, niecierpliwi poszukiwacze złota, którzy 
rozpoczęli  już  swój  znojny  dzień,  przerywali  pracę  i  wsparci  na  kilofach  słuchali  romanty-
cznego włóczęgi, znikającego powoli w różowym brzasku wschodzącego dnia. 
 

Z angielskiego przełożyła Bronisława Bałutowa 

 

(Ze zbioru opowiadań Bret Harte'a pt. „Trzech włóczęgów z Trinidad”, Czytelnik, Warszawa 1955). 

 
 
 
 

EDGAR ALLAN POE 

 

METZENGERSTEIN 

 

GROZA i przerażenie lęgły się na świecie przez wszystkie czasy. Po cóż więc nadmie-

niać, kiedy zaszło zdarzenie, o którym zamierzam opowiedzieć? Dość wspomnieć, iż w okre-
sie owym istniała w środkowych Węgrzech rozpowszechniona, acz skryta wiara  w doktrynę 
metempsychozy *. O doktrynie samej — to jest  o jej nieprawdziwości czy  też prawdopodo-
bieństwie  —  zamilczę.  Jednakowoż  zapewniam,  iż  w  znacznej  mierze  niedowiarstwo  nasze 
(jak powiada La Bruyère o wszystkich naszych niedolach) płynie stąd, że nie my sami jeste-
śmy niedowiarkami. 

Były  atoli  w  owych  wierzeniach  węgierskich  pewne  szczegóły,  które  trąciły  mocno 

niedorzecznością. Węgrzy różnili się bowiem nader istotnie od swych mistrzów ze Wschodu. 
Na  przykład  dusza  —  powiada  jeden  z  nich  (przytaczam  słowa  bystrego  i  uzdolnionego 
paryżanina) — ne demeure qu'une seule fois dans un corps sensible: au reste — un cheval, un 
chien, un homme même, n'est que la ressemblance peu tangible de ces animaux
 **.  

Między  rodami  Berlifitzingów  i  Metzengersteinów  istniała  waśń  odwieczna.  Nie  było 

jeszcze  przykładu,  by  dwa  tak  dostojne  rody  zawzięły  się  wzajem  na  siebie  z  równie  śmier-
telną zaciekłością. Źródło owej wrogości kryło się rzekomo w słowach starożytnej przepowie-
dni: „Runie straszliwie wyniosłe miano, gdy doczesność Metzengersteinów, jako jeździec na 
swym rumaku, weźmie górę nad nieśmiertelnością Berlifitzingów”. 

To  pewna,  że  słowa  te  miały  nader  skąpe  znaczenie  lub  nie  miały  go  wcale.  Istniały 

jednakowoż bardziej pospolite powody — i nie tak starodawnego pochodzenia — które były 
niemniej brzemienne w następstwa. Wielmoże ci sąsiadowali ze sobą i od dawna prześcigali 
się wzajem w piastowaniu różnych zyskownych urzędów. Wiadomo, że bliscy sąsiedzi rzadko 
bywają  przyjaciółmi,  a  mieszkańcy  zamku  Berlifitzing  mogli  spoglądać  ze  swej  wyniosłej 
twierdzy  wprost  w  okna  pałacu  Metzengersteinów.  Na  domiar  ta  więcej  już  niż  feudalna 
okazałość nie przyczyniała się bynajmniej do złagodzenia  gniewu  Berlifitzingów, którzy  nie 
 

  * Metempsychoza — doktryna utrzymująca, że dusza po śmierci ciała przechodzi w ciało innych ludzi 

lub zwierząt. (Przyp. tłum.). 

**  …dusza raz tylko przebywa w ciele dostrzegalnym dla zmysłów — zresztą koń, pies nawet człowiek 

jest tylko mało uchwytnym obrazem tych stworzeń. (Przyp. tłum.). 

background image

dorównywali  swym  wrogom  ani  starożytnością  pochodzenia,  ani  dostatkami.  Cóż  więc 
dziwnego,  że  słowa  owej  przepowiedni,  acz  niedorzeczne,  mogły  przecież  podtrzymywać  i 
rozniecać waśń dwu rodów, skłonnych już do zwady na każdy poszept dziedzicznej zawiści? 
Przepowiednia zdawała się wieścić — jeśli w ogóle wieściła cokolwiek — ostateczny triumf i 
tak już możniejszego rodu, co oczywiście było dostatecznym powodem, by z goryczą i niena-
wiścią mówili o niej słabsi i nie tak rozpanoszeni sąsiedzi. 

Wilhelm  hrabia  Berlifitzing,  mimo  dostojnego  pochodzenia,  był  w  okresie  niniejszego 

opowiadania  niedołężnym,  zidiociałym  starcem,  który  zresztą  nie  zasługiwałby  najzupełniej 
na  wzmiankę,  gdyby  nie  jego  nieokiełznana,  zadawniona,  osobista  nienawiść  do  wrogiego 
rodu i gdyby nie namiętne zamiłowanie do koni i łowów, które posuwało się tak daleko, iż ani 
wiek, ani osłabienie, ani zniedołężnienie umysłu nie mogły go powstrzymać od codziennego 
udziału w trudach myśliwskich. 

Natomiast Fryderyk baron Metzengerstein nie był jeszcze pełnoletni. Ojciec jego, mini-

ster G., zmarł młodo; wkrótce podążyła za nim matka, baronowa Maria. Młody Fryderyk miał 
podówczas lat osiemnaście. W mieście lat osiemnaście znaczy niewiele; ale na odludziu — i 
to  tak  wspaniałym  odludziu,  jak  ta  włość  odwieczna  —  ruchy  zegarowego  wahadła  głębsze 
mają znaczenie. 

Skutkiem  pewnych  zarządzeń  administracyjnych  młody  baron  po  śmierci  ojca  wszedł 

niezwłocznie w posiadanie swych rozległych majętności. Takie dobra nieczęsto dostawały się 
w puściźnie szlachcie węgierskiej. Zamków miał co niemiara, zaś wśród nich najokazalszy i 
największy  był  pałac  Metzengerstein.  Włości  jego  nigdy  dokładnej  nie  miały  granicy,  ale 
największy park liczył piętnaście staj obwodu. 

Dziedzic  był  taki  młody,  charakter  jego  tak  dobrze  znany,  a  mienie  tak  ogromne,  iż 

niewiele  pozostawało  wątpliwości  co  do  jego  przyszłego  postępowania.  Jakoż  w  przeciągu 
trzech  dni  zachowaniem  się  swoim  przewyższył  samego  Heroda  i  zadziwił  nawet  najgoręt-
szych  swych  wielbicieli.  Plugawe  orgie,  jaskrawe  wiarołomstwa,  niesłychane  okrucieństwa 
— dały rychło drżącym jego wasalom do zrozumienia, iż ani służalcza uległość z ich strony, 
ani też skrupuły sumienia z jego strony nie będą chroniły ich odtąd przed wyuzdanymi szpo-
nami  tego  młodocianego  Kaliguli.  Czwartego  dnia  w  nocy  spostrzeżono,  że  stajnie  zamku 
Berlifitzing stoją w płomieniach, a opinia sąsiedzka zapisała zgodnie tę zbrodnię podpalenia 
na potworną już listę występków i rozbojów barona. 

Podczas zamieszania spowodowanego tym wypadkiem młody magnat, na pozór pogrą-

żony w zadumie, siedział w przestronnej i odludnej komnacie, która mieściła się na piętrze 
rodowego pałacu Metzengersteinów. Drogocenne, acz spłowiałe opony, co posępnie zwiesza-
ły  się  ze  ścian,  przedstawiały  majestatyczne  kształty  mnóstwa  znakomitych  pradziadów.  Tu 
biskupi w gronostajowych szatach i pontyfikalni dostojnicy, siedząc swobodnie w obecności 
samodzierżcy i władcy, zakładali veto przeciw zachciankom doczesnego króla lub za pomocą 
fiat  *  papieskiej  wszechwładzy  poskramiali  buntownicze  berło  odwiecznego  Wroga  ludzko-
ści.  Tam  ponure,  ogromne  postacie  książąt  Metzengersteinów  —  kiedy  ich  ciężkie  bojowe 
rumaki  depcą  zwłoki  poległych  nieprzyjaciół  —  swym  wojowniczym  wyglądem  wstrząsały 
nawet  najsilniejsze  nerwy;  zaś  ówdzie  pieściwe,  łabędzie  zjawy  niewieście  z  minionych 
czasów przy dźwiękach urojonej muzyki w nierzeczywistym pląsały tańcu. 

Kiedy baron tak słuchał lub udawał, że słucha stopniowo wzmagającego  się zgiełku w 

stajniach  Berlifitzingów,  lub  też  może  obmyślał  nowy  i  jeszcze  zuchwalszy  wybryk  swej 
samowoli  —  oczy  jego  bezwiednie  zwróciły  się  na  olbrzymie  kształty  nienaturalnej  maści 
rumaka,  którego  przedstawiono  na  jednej  z  opon  jako  własność  saraceńskiego  przodka 
wrogiego mu rodu. Koń stał na przedzie, nieruchomy i posągowy, zaś dalej, w głębi obrazu, 
pokonany jego jeździec ginął od rapieru jednego z Metzengersteinów. 
 

* fiat (łac.) — niech się stanie. (Przyp. tłum.). 

background image

Usta  Fryderyka  przybrały  złowrogi  wyraz,  gdy  zdał  sobie  sprawę,  ku  czemu  podążyły 

nieświadome jego spojrzenia. Mimo to nie odwrócił wzroku. Żadną natomiast miarą nie mógł 
pojąć przygnębiającej trwogi, co niby całun padła na jego zmysły. Z trudnością udało się mu 
pogodzić  swe  senne  i  bezładne  odczuwania  z  niezawodnym  przeświadczeniem,  że  jednak 
czuwa i nie śpi. Im dłużej patrzył, tym zawrotniejszy stawał się czar, tym bardziej niemożliwe 
zdawało mu się, by mógł wyzwolić swe oczy spod zaklęcia owego gobelinu. Wtem zgiełk w 
oddali wzmógł się nagle ogłuszająco, więc jakby z przymusem obejrzał się na czerwoną łunę, 
co padała od płonących stajen na okna komnaty. 

Trwało  to  tylko  okamgnienie  i  znów  jego  spojrzenie  padło  odruchowo  na  ścianę.  Ku 

niewysłowionemu jego osłupieniu i przerażeniu łeb gigantycznego rumaka zdołał tymczasem 
zmienić  pozycję.  Kark  zwierzęcia,  pochylony  przedtem  jakby  z  żalem  nad  sponiewieranymi 
zwłokami  rycerza,  wyprostował  się  teraz  w  całej  długości.  Oczy,  dotychczas  niewidoczne, 
rozgorzały  ogniście,  nabierając  ludzkiego,  energicznego  wyrazu;  zaś  otwarty  pysk  snadź 
podrażnionego konia pozwalał dojrzeć jego obmierzłe trupie zęby. 

Młody  magnat  zdrętwiał  z  przerażenia  i  chwiejnym  krokiem  postąpił  ku  drzwiom. 

Kiedy je otworzył, snop czerwonej poświaty wtargnął w głąb komnaty i odbił się jasną plamą 
na  powiewnych  oponach.  Zawahawszy  się  przez  chwilę  na  progu,  wzdrygnął  się  widząc,  że 
owa  świetlana  plama  dokładnie  wypełniła  miejsce  i  kontury  nieubłaganego  i  zwycięskiego 
zabójcy Saracena-Berlifitzinga. 

By ulżyć swemu strapionemu duchowi, wybiegł baron na wolne powietrze. U głównej 

bramy  pałacu  spotkał  trzech  stajennych.  Z  wielkim  trudem  i  wprost  z  narażeniem  życia 
powstrzymywali  na  wodzy  olbrzymiego  płomiennej  maści  rumaka,  co  w  dzikich  dębił  się 
podrzutach. 

—  Czyj  to  koń?  Skąd  go  wzięliście?  —  zapytał  młodzieniec  głuchym,  posępnym  gło-

sem, zauważywszy niezwłocznie, iż ów tajemniczy biegun na oponie komnaty był najdokła-
dniejszą podobizną wspinającego się przed nim zwierzęcia. 

— To wasza własność, panie — odparł któryś ze stajennych — przynajmniej nikt inny 

o niego się nie upomina. Schwytaliśmy go, gdy zapieniony i parskający wściekłością wybiegł 
z  płonących  stajni  zamku  Berlifitzing.  Przypuszczając,  że  należy  do  zagranicznej  stadniny 
starego hrabiego, odprowadziliśmy  go z powrotem. Ale żaden z koniuszych nie przyznał się 
tam do tego potwora, co jest dziwne, gdyż znać po nim, że ledwie wydostał się z płomieni. 

— Przy tym ma wyraźnie wypalone na czole litery W. V. B. — przerwał drugi stajenny. 

—  Myślałem,  że  to  początkowe  litery  nazwiska  Wilhelm  von  Berlifitzing,  ale  cała  służba 
zamkowa utrzymuje, że nic o nim nie wie i nigdy go przedtem nie widziała. 

—  To  szczególne  —  odezwał  się  młody  baron  w  zamyśleniu,  jakby  nie  zdając  sobie 

sprawy ze znaczenia swych słów. — Dziwny to, jak mówicie, koń — osobliwy koń, chociaż 
macie słuszność, że jest niepewny i narowisty. Niechże on będzie mój — dodał po chwili — 
taki  jeździec  jak  Fryderyk  von  Metzengerstein  zdoła  okiełznać  nawet  diabła  ze  stajni  Berli-
fitzingów. 

— Mylicie się panie, ten koń, jak już powiedzieliśmy, nie jest ze stajni hrabiego. Gdyby 

tak było, to za dobrze znamy nasze obowiązki, byśmy odważyli się przyprowadzić go przed 
oblicze waszej dostojnej osoby. 

— Dobrze mówisz — odparł baron twardo. W tej chwili nadbiegł z pałacu pokojowy z 

wypiekami  na  twarzy  i  szepnął  swemu  panu  do  ucha,  że  część  opony  z  komnaty,  którą 
wymienił, nagle znikła; podał przy tym różne drobiazgowe szczegóły; opowiadał to wszakże 
tak cichym głosem, iż stajenni nie zdołali zaspokoić swej podnieconej ciekawości. 

Podczas  tej  rozmowy  młodym  ich  dziedzicem  najróżnorodniejsze  miotały  wrażenia. 

Wszakże rychło odzyskał spokój i miał na twarzy wyraz złowrogiej stanowczości, gdy wyda-
wał nieodwołalny rozkaz, by ową komnatę natychmiast zamknięto i klucz oddano mu do rąk. 

— Czy wasza miłość wie już o żałosnej śmierci tego starego myśliwego, Berlifitzinga? 

background image

— spytał barona któryś  z jego wasali po odejściu pokojowca,  gdy potworny  rumak, którego 
magnat  przyjął  za  swą  własność,  ze  zdwojoną  wściekłością  stawał  dęba  i  rzucał  się  po 
szerokiej alei, prowadzącej od pałacu do stajen Metzengersteinów. 

—  Nie!  —  rzekł  baron  zwracając  się  nagle  do  mówiącego  —  powiadasz  waść,  że 

umarł? 

—  Tak  jest,  wasza  miłość,  i  myślę,  że  ta  nowina  nie  jest  zbyt  przykra  dla  dostojnego 

waszego rodu. 

Przelotny uśmiech błysnął na twarzy słuchającego.  
— Jakże to się stało? — zapytał. 
— Zapędził się nierozważnie, chcąc ocalić bodaj część swej ulubionej stadniny myśli-

wskiej, i sam przy tym zginął marnie w płomieniach. 

— I-sto-tnie? — wycedził baron, jakby zwolna i stopniowo uświadamiał sobie prawdę 

jakiejś osobliwej myśli. 

— Tak jest — powtórzył wasal. 
— To okropne — rzekł młodzieniec obojętnie i podążył spokojnie do pałacu. 
Od tej chwili w postępowaniu młodego hulaszczego barona, Fryderyka von Metzenger-

stein, zaszła wyraźna zmiana. To pewna, że zachowanie się jego zawiodło wszelkie oczekiwa-
nia  i  rozczarowało  niejedną  zapobiegliwą  mamę,  gdyż  jego  zwyczaje  i  nawyki  w  wyższym 
jeszcze stopniu niż poprzednio jęły się różnić od przyjętych przez sąsiednią arystokrację. Nie 
widywano go nigdy poza granicami jego włości i wśród wielkiego mrowia ludzkiego był on 
zupełnie  samotny  —  o  ile  się  pominie  owego  tajemniczego,  narowistego,  ognistej  maści 
rumaka, na którym odtąd stale jeździł i który — nie wiadomo z jakiego powodu — sam jeden 
mógł chełpić się mianem jego przyjaciela. 

Zdarzało  się  jednak  niekiedy,  że  otrzymywał  zaproszenia  od  sąsiadów:  „Czyby  pan 

baron nie zaszczycił naszego zebrania swą obecnością?”, „Czyby pan baron nie wziął udziału 
w polowaniu na dzika?”. „Metzengerstein nie poluje”, „Metzengerstein nie bywa” — brzmia-
ły wyniosłe i lakoniczne odpowiedzi. 

Tych ciągłych zniewag nie mogli znieść butni wielmoże. Zaproszenia stawały się rzad-

sze i nie takie serdeczne; w końcu ustały zupełnie. Opowiadano, że wdowa po nieszczęsnym 
hrabim  Berlifitzingu  miała  kiedyś  wyrazić  życzenie:  „Bodajby  baron  wtedy  był  u  siebie  w 
domu, kiedy tam być nie zechce, skoro gardzi towarzystwem sobie równych; i bodajby wtedy 
jechał na koniu, kiedy jechać konno nie zechce, skoro woli towarzystwo konia”. Oczywiście 
był to tylko niemądry odruch rodowej niechęci i dowodził jedynie, do jakiego stopnia bywają 
niedorzeczne nasze powiedzenia, gdy pragniemy wyrazić je zbyt dobitnie. 

Byli jednakże tacy poczciwcy, którzy zmianę w postępkach młodego magnata przypisy-

wali synowskiemu żalowi po przedwczesnym zgonie rodziców, zapominając o niesłychanych 
szkaradzieństwach,  jakich  dopuszczał  się  przez  krótki  czas  bezpośrednio  po  ich  stracie.  Inni 
posądzali  go  o  zbyt  wygórowane  pojmowanie  swej  godności  i  dostojeństwa.  Jeszcze  inni 
(wśród których wypadałoby może wymienić lekarza domowego) składali wszystko na choro-
bliwą  melancholię  i  słabość  dziedziczną,  zaś  między  pospólstwem  krążyły  mętne  i  jeszcze 
bardziej niezwykłe pogłoski.  

Nie  podobna  zaprzeczyć,  iż  graniczące  już  ze  zwyrodnieniem  przywiązanie  barona  do 

świeżo  zdobytego  wierzchowca  —  przywiązanie,  które  jakby  wzmagało  się  jeszcze  po 
każdym  nowym  objawie  dzikich  i  demonicznych  instynktów  zwierzęcia  —  przedzierzgnęło 
się w końcu, zdaniem wszystkich rozsądnych ludzi, w ohydną i nienaturalną namiętność. W 
słonecznej  pełni  południa  czy  wśród  głuszy  nocnej,  w  zdrowiu  czy  w  chorobie,  czasu  burzy 
czy  czasu  pogody  młody  Metzengerstein  zdawał  się  nie  schodzić  z  grzbietu  olbrzymiego 
rumaka, którego nieuskromione zuchwalstwo licowało tak dobrze z jego własnym usposobie-
niem. 

Istniały  ponadto  okoliczności,  które  w  zestawieniu  z  późniejszymi  wypadkami  dawały 

background image

jakąś  nieziemską  i  złowieszczą  miarę  dziwactwa  jeźdźca  i  przymiotów  rumaka.  Zmierzono 
raz  dokładnie  długość  jednego  skoku  i  przekonano  się,  że  przewyższała  ona  niesłychanie 
wszelkie  najśmielsze  i  najbardziej  nieprawdopodobne  przewidywania.  Przy  tym  baron  nie 
miał osobnego miana dla tego zwierzęcia, jakkolwiek inne konie z jego stadniny nosiły odpo-
wiednie  przezwania.  Stajnia  owego  wierzchowca  znajdowała  się  w  pewnej  odległości  od 
innych i kiedy trzeba było podać mu paszę albo spełnić inne czynności, nikt oprócz jego pana 
nie śmiał podjąć się tego, lękając się nawet przestąpić ogrodzenie, które ją otaczało. Zauwa-
żono  również,  że  trzem  stajennym,  którzy  schwytali  tego  ogiera,  gdy  uciekał  z  pożaru  w 
Berlifitzing, udało się wprawdzie okiełznać go przy pomocy arkanu i łańcuszkowego wędzi-
dła,  ale  żaden  z  nich  nie  umiał  na  pewno  powiedzieć,  czy  podczas  tej  niebezpiecznej  walki 
lub kiedykolwiek później zdołał istotnie położyć rękę na ciele zwierzęcia. Przejawy wyjątko-
wej  zmyślności  tego  szlachetnego  i  ognistego  rumaka  nie  mogły  jednak  dawać  powodu  do 
jakichś nierozsądnych przypuszczeń, ale zdarzały się wypadki, które narzucały się przemocą 
uwadze ludzi najobojętniejszych i najbardziej sceptycznych. Opowiadano, że gapiąca się ciż-
ba usuwała się przed nim z trwogą, gdy w dziwnie dobitny i groźny sposób poczynał dawać 
znaki uderzając kopytem — lub że młody Metzengerstein bladł i cofał się z drżeniem przed 
nagłym i przenikliwym wyrazem jego myślących i jakby ludzkich oczu. 

Wśród orszaku barona nie było atoli nikogo, kto by wątpił o nadzwyczajnym przywią-

zaniu młodego magnata do wierzchowca mającego tak świetne zalety; jedynym może wyjąt-
kiem  był  niepozorny  i  poczwarny  paź,  którego  ułomność  rzucała  się  wszystkim  w  oczy  i 
którego zdanie nie miało najmniejszego znaczenia. Był on do tego stopnia bezczelny, iż utrzy-
mywał (jeżeli w ogóle warto wspominać o jego konceptach), że jego pan nie wskakiwał nigdy 
na  siodło  bez  niepojętego  i  niemal  niedostrzegalnego  drżenia  i  że  za  każdym  razem,  kiedy 
powracał ze swych zwyczajnych i długotrwałych wycieczek, miał na licach wyraz triumfują-
cej złości. 

Pewnej  burzliwej  nocy  Metzengerstein,  obudziwszy  się  z  ciężkiego  snu,  wybiegł  jak 

opętaniec ze swego pokoju i z gorączkowym pośpiechem okiełznawszy konia podążył pędem 
w  ostępy  leśne.  Była  to  rzecz  tak  zwyczajna,  iż  nie  zwróciła  szczególniejszej  uwagi,  nato-
miast powrotu jego oczekiwali niektórzy domownicy z ogromnym niepokojem, gdyż w kilka 
godzin po jego wyjeździe wyniosłe i wspaniałe zabudowania pałacu Metzengersteinów jęły z 
trzaskiem rozpadać się aż do posad w  gruz i perzynę pod wpływem  gęstych, rozfalowanych 
odmętów nieuskromionego ognia.  

Zanim się spostrzeżono, pożar poczynił już takie straszliwe postępy, że wszelkie wysił-

ki zmierzające do ocalenia chociażby części budynków okazały się daremne i osłupiali sąsie-
dzi  tłoczyli  się  bezczynnie  dokoła,  trwając  w  milczeniu  lub  obojętnym  podziwie.  Ale  wnet 
nowe  i  okropne  zjawisko  przykuło  uwagę  ciżby  i  okazało  się,  że  uczucia  tłumu  wzbierają 
nieporównanie  silniej  w  obliczu  ludzkiej  zagłady  aniżeli  przy  najbardziej  przerażających 
widowiskach nie ożywionej materii. 

W długiej alei, wysadzonej starymi dębami, co wiodła z boru do głównej bramy pałacu 

Metzengersteinów, ukazał się rumak z rozczochranym jeźdźcem na siodle, pędzący z chyżo-
ścią istnego demona burzy. 

Znać było, że jeździec nie miał już władzy nad tym biegiem. Przerażenie na jego twarzy 

i kurczowy wysiłek całego ciała świadczył o nadludzkich zapasach, ale zbolałe jego usta raz 
tylko drgnęły urwanym okrzykiem i zaciskały się coraz mocniej, nieme ze zgrozy. Po chwili 
tętent  podków  szczęknął  twardo  i  donośnie  wśród  szumu  wichrów  i  ryku  płomieni;  w  oka-
mgnieniu,  przesadziwszy  jednym  susem  rów  forteczny  i  bramę  wjazdową,  wpadł  rumak  na 
chwiejące się schody pałacu i znikł wraz ze swym jeźdźcem w chaotycznym zamęcie ognia. 

Natychmiast uśmierzyła  się wściekłość burzy i z nagła nastała  głucha cisza. Białe pło-

mienie wciąż jeszcze spowijały budowlę na podobieństwo całunu i, szerząc się wśród spokoj-
nego powietrza, łuną nieziemskiego jarzyły się światła, zaś obłok dymu, co zawisł ciężko nad 

background image

zgliszczami, przybrał najwyraźniej kształty olbrzymiego konia. 
 

Z angielskiego przełożył Stanisław Wyrzykowski

 

(Ze zbioru: „Opowiadania” E. A. Poe, Czytelnik, Warszawa 1956). 

 
 
 
 

JAROSŁAW POTOCKI 

 

WŁÓCZ

ĘGA ZNAD KARIBU CREEK 

 

ZAPADAŁ  zmierzch.  Noc  powoli  ogarniała  alaskańską  puszczę.  Lekki  wiaterek  niósł 

szelest gaworzących liści, nad knieją wstydliwie wychylał się złocisty sierp księżyca. 

Zalegające ciemności rozświetlał migotliwy płomień palącego się ogniska, wokół które-

go krzątało się dwóch mężczyzn, a w kręgu jego ciepła leżał rozciągnięty pies. To Lee i Earl 
— dwaj bracia, poszukiwacze złota, rozbili właśnie nocne obozowisko. 

Było  to  dawno  temu  —  latem  1933  roku.  Bracia  mieli  za  sobą  długą,  pięciodniową 

podróż  w  górę  rzeki  Unuk,  podróż  utrudnioną  bystrym  prądem  i  licznymi  porohami,  które 
nieraz należało obchodzić, dźwigając canoe * na własnych barkach. Okolica była dzika, nie-
dostępna,  broniona  urwistymi  górami,  niebezpiecznymi  wirami  rzecznymi,  wodospadami.  O 
tym  odludziu  krążyły  z  dawien  dawna  tajemnicze  legendy  o  bogatych  żyłach  złota,  o 
porzuconych  licznych  mogiłach  Indian,  których  duchy  broniły  dostępu  do  tego  Eldorado. 
Krążyły  wieści  o  groźnych  grizzly  **  i  o  zdradliwej  toni  rzecznej,  która  pochłonęła  więcej 
ofiar ludzkich, niż ich zginęło od pazurów niedźwiedzi. Okolica była mało znana — jedynie 
paru  Indian,  gdyby  chciało,  mogłoby  coś  niecoś  o  niej  powiedzieć  —  i  dzięki  tej  tajemni-
czości bardziej jeszcze obu braci pociągała. 

Piątego  dnia  tej  męczącej  podróży  opuścili  nurt  rzeczny  i  wpłynęli  na  wody  Karibu 

Creek, by po paru milach wyciągnąć canoe na brzeg i zażyć tak zasłużonego spoczynku. 

Lee przygotowywał sobie posłanie z gałązek świerkowych, na które rzucił swój śpiwór. 

Earl  pitrasił  jakąś  traperską  potrawę  w  garnku  zawieszonym  nad  ogniskiem,  a  pies  drzemał 
rozkosznie w jego cieple. Bracia — stare leśne wygi, jak wszyscy traperzy — czuli się niesa-
mowicie na tym leśnym pustkowiu. Oczami wyobraźni widzieli migające widma, zdawało im 
się,  że  po  kniei  krążą  zjawy  dawno  zmarłych  Indian.  Lee  jakby  z  obrzydzeniem  splunął  w 
ognisko i w tej samej chwili poderwał się z posłania, Earl zastygł w bezruchu, dzierżąc łyżkę 
w  ręku,  a  czujny  pies  Kenai  podrzucił  do  góry  łeb,  nadstawił  uszu  i  wpatrując  się  w  mrok 
drzemiącej puszczy — chwytał wiatr. 

Bracia  wstrzymali  oddech  i  w  pełnym  napięcia  oczekiwaniu  usiłowali  przedrzeć  się 

wzrokiem  poprzez  zasłonę  ciemności.  Słyszeli  jedynie  trzask  płonących  głowni,  głuchy 
grzmot rzeki przewalającej się wąską gardzielą kanionu i szum bliskiego potoku. 

Pies stanął ze zjeżoną na grzbiecie sierścią, spoglądając to na Lee, to na Earla. 
—  Co  to  było?  —  spytali  obaj  jednocześnie.  To  „coś”  było  odległe  i  niewyraźne,  ale 

obaj  szlakowi  wyjadacze,  zżyci  latami  z  knieją,  wiedzieli,  że  usłyszany  obcy  i  niesamowity 
głos nie był zwykłym w puszczy dźwiękiem. Czyżby rzeczywiście duchy?... Tfu!... Roztrzą-
sali  możliwe  źródła:  rosomaki?  wilk?  —  za  niski  ton;  łoś?  —  za  długi;  dziki  człowiek?  —
takich w dwudziestym wieku nie ma; niedźwiedź?... 

To „coś” odezwało się ponownie; długi, głęboki jęk konającego stworzenia.  Pies zarea- 

 

  * canoe (ang.) — czółno (Przyp. red.). 
** grizzly (ang.) — bury niedźwiedź północno-amerykański. (Przyp. red.). 

background image

gował gardłowym warczeniem, bracia wzrokiem odszukali karabiny oparte o sąsiednie drze-
wo.  Tym  razem  brzmienie  było  głośniejsze,  jakby  bliższe...  A  może  to  jedynie  złudzenie 
spowodowane  napiętymi  do  ostateczności  nerwami  czy  też  czujnym  wsłuchiwaniem  się  w 
odgłosy  puszczy?  Był  to  jęk,  niesłychanie  bolesny,  śmiertelny,  przechodzący  w  długie 
stękanie,  zakończone  jakby  spazmatycznym  płaczem.  Ten  dźwięk  płynący  spod  mrocznego 
sklepienia  lasu  tu,  na  tym  dzikim  odludziu,  zmroził  krew  w  ich  żyłach  i  sprawił,  że  dwaj 
poszukiwacze  ujęli  w  spracowane  garście  broń,  życząc  sobie  w  duchu,  by  jak  najprędzej 
nastał świt. 

I  oto  uszu  ich  dobiegł  ten  sam  jęk,  głośniejszy,  bliższy.  Bracia  sprawdzili  broń  i 

dorzucili naręcze chrustu i drzew do ogniska, które zabłysło snopem pomarańczowych iskier. 
I  znów  cisza  przejmująca  i  złowroga,  tylko  ogień  trzaskał  głośniej  i  głośniejszy  zdawał  się 
szum pobliskiego potoku. Nagle straszny jęk dobiegł ich uszu, i to z nieco innego kierunku; 
zrozumieli, że to „coś” poruszało się, a może i zbliżało do nich. 

Kiedy głośno zastanawiali się nad pochodzeniem tego potępieńczego jęku, przypomnie-

li  sobie,  że  jakieś  dziesięć  lat  temu  pewien  traper  zaginął  był  w  tej  okolicy  w  nader  zresztą 
tajemniczych, nie wyjaśnionych okolicznościach. 

Tak, było to w 1923 roku. Jack Frobisher ruszył w górę rzeki Unuk na parotygodniową 

traperkę  i  mimo  rad  ludzi  doświadczonych  poszedł  samotnie.  Kiedy  w  określonym  terminie 
nie powrócił, czterech myśliwych wyruszyło na jego poszukiwanie. 

Znajdowali jego porzucone obozowiska — wzdłuż rzeki, jak i nad Karibu Creek — ale 

po  samym  Frobisherze  wszelki  ślad  zaginął.  Nikt  go  już  więcej  nie  widział  —  przepadł  jak 
kamień w wodzie. 

Na  samo  wspomnienie  tego  zdarzenia  poczuli  się  dziwnie  nieswojo,  boć  każdy  leśny 

człowiek  jest  wielce  przesądny.  Woleliby  mieć  do  czynienia  z  największym,  ale  realnym 
niebezpieczeństwem niż z siłami nadprzyrodzonymi. Jakże pragnęli, by to „coś” ukazało się 
nareszcie w świetlistym kręgu ogniska. Nie przypuszczali wówczas, że te straszliwe jęki będą 
ich dręczyć przez trzy letnie sezony. 

Jedynie  Kenai  nie  wyczuwał  nic  tajemniczego  w  tym  nerwy  szarpiącym  jęku.  Wielki 

pies z rasy Malemutów tylko od czasu do czasu odwracał uwagę od kipiącego na ogniu garn-
ka,  skąd  rozchodziły  się  zapachy  drażniące  tak  mile  podniebienie,  by  warknięciem  wyrazić 
niezadowolenie.  Swym  czułym  powonieniem  zwęszył,  skąd  pochodzą  te  nieludzkie  jęki,  ale 
póki ich sprawca trzymał się z dala od obozu — wszystko było w porządku. Znacznie więcej 
interesowała go zawartość garnka, bo wiedział, że Lee zawsze dzielił z nim swój posiłek. 

Obaj bracia doszli w końcu do zgodnego wniosku, że tylko niedźwiedź mógł wydawać 

te okropne jęki. Byli pewni, że w promieniu wielu dziesiątków mil innych ludzi poza nimi nie 
było,  a  wiedzieli,  że  niedźwiedzie  w  okresie  godowym  lub  też  ciężko  ranne  wydajną  ryki 
rozchodzące się głośnym echem po kniei. Okolice rzeki Unuk znane były ze swoich wielkich 
niedźwiedzi grizzly, a olbrzymie ślady wzdłuż rzeki i potoku świadczyły o tym, że to właśnie 
kraina tych mocarzy puszczy. Choć bracia nie przejmowali się ich obecnością wiedząc, że w 
normalnym  usposobieniu  nie  są  one  zbyt  groźne,  to  jednak  odczuwali  przed  nimi  pewien 
respekt. Jasne jednak było, że okaz włóczący się w pobliżu obozu różnił się czymś od swoich 
pobratymców.  Należało  być  czujnym  i  ostrożnym.  Ich  obóz  nie  był  pewnym  schronieniem, 
toteż myśl ułożenia się do snu, ot, tak, przy ognisku, była mocno niepokojąca; popłynąć zaś w 
nocy  czółnem  —  równałoby  się  samobójstwu.  Nie  było  więc  wyboru  i  bracia  postanowili 
oczekiwać nadejścia świtu na miejscu. 

Wolno  wlokły  się  nocne  godziny;  zamilkły  nieludzkie  jęki  i  cisza  panowała  zupełna, 

toteż stopniowo ogarniało braci znużenie; wreszcie zaszyli się w swoje śpiwory, polegając na 
czujności wiernego Kenai, który by ich ostrzegł w razie niebezpieczeństwa. 

Zbudzili się w świetle pełnego dnia — najwidoczniej reszta nocy zeszła  spokojnie. Po 

śniadaniu zagłębili się w puszczę chcąc zbadać ślady nocnego włóczęgi. Knieja poprzecinana 

background image

była  gęstą  siecią  tropów,  a  na  brzegach  potoku,  którego  wody  były  ulubionym  tarliskiem 
łososi,  walały  się  pozostałości  pożartych  przez  niedźwiedzie  ryb.  Ciszę  przerywał  jedynie 
bulgot  potoku  i  odległy  szum  wodospadów  zasilanych  topniejącym  na  górskich  szczytach 
śniegiem. 

Mimo  usilnych  poszukiwań  nie  odnaleźli  śladów  farby  wzdłuż  tropów  ani  miejsca, 

gdzie  mogła  się  odbyć  walka  dwóch  niedźwiedzi.  Chociaż  tropy  były  świeże  i  wskazywały, 
że niektóre okazy były wyjątkowo wielkie, nie znaleźli też nic nienaturalnego w tym leśnym 
sanktuarium. A że nie byli łowcami niedźwiedzi — szukali złota — chcieli żyć i pozwolić żyć 
nawet niedźwiedziom. 

Złotodajne okolice oddalone były jeszcze o dalszych parę dni ciężkiej drogi — długich 

mozolnych dni jazdy „na pych” w górę rzeki Unuk, a potem marszu aż do Wolverine Creek. 
Potok  Rosomaka  wpada  do  rzeki  Unuk  dziesięciokilometrowym  kanionem.  Tam  wody  z 
topniejących  lodowców  kłębią  się  i  przewalają  zbałwanioną  masą  żółtawej  piany  poprzez 
wąską skalistą gardziel o ścianach blisko trzydziestometrowej wysokości. 

Jedyna droga pozwalająca ominąć kanion biegnie niedźwiedzim szlakiem przez skalne 

urwisko, wśród gęstwiny krzewów olchowych; toteż przejście tym szlakiem z ciężkim ładun-
kiem  na  plecach,  gdy  każdy  fałszywy  krok  grozi  runięciem  w  przepaść,  nie  jest  bynajmniej 
łatwe. 

Po szczęśliwym przebyciu tej niebezpiecznej drogi bracia znaleźli się w kotlinie, gdzie 

dość  spokojne  wody  potoku  Rosomaka  wpadały  w  gardziel  wąwozu.  Tu  znaleźli  parę  zaro-
śniętych mogił i opuszczony szałas z wyrytym na drzwiach nazwiskiem: John Tibbet i datą 
1905.  Odszukali  również  stare  znaki  rozpoznawcze  działek  odkrywczych,  jednakże  nazwisk 
dawnych  właścicieli  nie  udało  im  się  odczytać,  bo  były  zżarte  działaniem  śniegów  i 
deszczów.  Na  jednym  tylko  słupie  rozpoznawczym  z  trudnością  odcyfrowali  datę  —  1881. 
Jakie się tu kryły tajemnice, kim byli ci dawni poszukiwacze, ile tu wydobyto złota i ile po-
grzebano nie spełnionych marzeń? Ci ludzie z pewnością nieraz spotkali się z niedźwiedzia-
mi, które nigdy przedtem nie widziały człowieka. 

Idąc któregoś dnia wzdłuż potoku, Lee i Earl spostrzegli na przeciwnym brzegu dużego 

grizzly.  I  niedźwiedź  ich  zauważył,  bo  momentalnie  z  głośnym  rykiem  zaatakował.  W  tym 
miejscu potok był tak głęboki i wartki, że żaden człowiek nie byłby zdolny przejść go w bród; 
mimo to niedźwiedź nie zawahał się ani chwili i skoczył w nurt. Widząc, że grizzly sforsuje 
potok, Lee otworzył ogień; na tak bliską odległość każdy strzał był celny, ale niedźwiedź nie 
zwalniając płynął prosto na nich, do szału doprowadzony widokiem sprawców jego bólu. W 
chwili  kiedy  gramolił  się  na  spadzisty  brzeg,  tuż  u  ich  nóg,  nowa  kula  trafiła  go  w  łopatkę. 
Jeszcze pazurami kurczowo chwytał się brzegu,  kiedy  Lee ostatnią kulą  strzaskał mu kręgo-
słup.  Potem  odrzucił  na  bok  bezużyteczny  już  karabin  i  wystrzelił  cały  bębenek  swego 
rewolweru; niedźwiedź z dzikim rykiem osunął się w bystry  nurt, który  uniósł trupa w swej 
kipieli. 

Bracia gratulowali sobie, że nie zetknęli się z tą bestią na szlaku, tam, wśród olchowej 

gęstwiny — wynik spotkania mógł był być dla nich tragiczny. 

Mijały dni poszukiwań za złotym kruszcem — badania doliny aż do podnóża lodowca, 

który był początkiem potoku Rosomaka, i zboczy panujących nad lodowcem, gdzie brak było 
jakiejkolwiek roślinności. Zmuszało to braci do schodzenia w doliny w poszukiwaniu konie-
cznego  opału.  To  był  dziki,  wymarły  świat,  świat  iglicowych  turni,  wiecznych  śniegów  i 
potężnych lodowców, okolice — oprócz doliny — nie tknięte ludzką stopą. 

W  kilka  tygodni  później  byli  już  w  drodze  powrotnej.  Doszedłszy  do  miejsca,  gdzie 

zabezpieczyli swoje canoe, z ulgą zrzucili z pleców ciężki ładunek, by z rozkoszą rozciągnąć 
się  na  pokrytej  igliwiem  ziemi  i  dać  wytchnienie  utrudzonym  członkom.  Już  tylko  spuścić 
czółno  na  wodę  i  spływać  spokojnie  z  prądem,  mając  pełną  swobodę  podziwiania  piękna 
krajobrazu.  Po  krótkim  odpoczynku  Lee  wstał  i  poczłapał  w  stronę  ukrytego  w  gąszczach 

background image

czółna. 

— Do diabła! — wrzasnął. — Chodź no tu i przyjrzyj się temu!  
Earl zerwał się na nogi jakby poderwany sprężyną i podbiegł do brata; to, co zobaczył, 

zaparło  mu  dech  w  piersiach.  Z  boku  czółna  szczerzyła  się  duża  dziura,  z  wioseł  pozostały 
drzazgi,  a  drągi  pychowe  połamane  były  na  kawałki.  Bliższe  oględziny  ujawniły  ślady 
niedźwiedzich kęsów. Przeklęty niedźwiedź! 

Nim  Lee  i  Earl  mogli  wyruszyć  w  dalszą  drogę,  czekała  ich  żmudna  naprawa  czółna, 

przy czym z narzędzi mieli tylko siekiery, a jako materiał — drzewo na pniu. W końcu jednak 
załatali dziurę, wystrugali nowe wiosła, wyciosali i wygładzili nowe drągi pychowe. 

Spływ w dół rzeki był dla nich fraszką, miłym odpoczynkiem po minionych trudach, a 

kiedy  mijali  Karibu  Creek,  nie  mogli  nie  powrócić  myślami  do  tych  makabrycznych  jęków, 
które ich tu prześladowały.  Bez dalszych już przygód dotarli do domu w osadzie Unuk, nad 
zatoką Unuk u wybrzeży Oceanu Spokojnego. 

Następnego  lata  znów  wyruszyli  w  górę  rzeki,  kierując  się  ku  potokowi  Rosomaka. 

Znów musieli walczyć z bystrym prądem i — tak jak ubiegłego roku — obozowali nad poto-
kiem Karibu. 

Kiedy  rozbijali  obóz,  tematem  ich  rozmów  były  jęki  leśnego  włóczęgi.  Rozważali 

możliwość odnalezienia któregoś dnia jego kości bielejących w haszczach północnej puszczy, 
ale  złudne  nadzieje  odszukania  butwiejących  gnatów  szybko  się  rozwiały.  Gdy  tylko  noc 
zapadła, dobiegł ich z drugiej strony potoku niski, niewyraźny jeszcze, dreszcz wzbudzający 
jęk. Tajemnicze pojękiwanie to zbliżało się, to znów oddalało, aż wreszcie umilkło. Najwido-
czniej sprawca tych jęków był nieszkodliwy, bo odchodził pozostawiając ich w spokoju. 

Ponieważ  było  sucho,  bracia  rozłożyli  swoje  śpiwory  na  ziemi,  pod  okapem  świerko-

wych  gałęzi  i  szybko  pogrążyli  się  w  sen.  Późno  w  nocy  Lee  zbudził  się;  jego  wyostrzone 
zmysły  wyczuły  obecność  czegoś  nieznanego,  czegoś  groźnego.  Otwarłszy  oczy  wpatrywał 
się  w  mrok  nocy  i  słuchał  w  napięciu;  po  chwili  zdał  sobie  sprawę,  że  niewielka  przestrzeń 
między  dwoma  drzewami  —  przed  chwilą  pusta  —  wypełniła  się  czymś.  Nie  ruszając  się, 
tamując  oddech,  wodził  Lee  wzrokiem  po  zarysach  tej  ciemnej  plamy.  Była  tuż  przy  nim... 
górowała nad nim... Wolnym ruchem sięgnął po karabin leżący u boku... W tej samej chwili 
zakotłowało się, zawrzało i coś wielkiego, potwornie wielkiego parsknęło mu w twarz. Kenai 
rzucił  się  głośno  szczekając,  słychać  było  ciężki  tupot,  trzask  łamanego  podszycia,  dzikie 
warknięcia, ryki, wściekłe ujadanie, kłapanie zębów o zęby. Wrzeszcząc wygrzebali się obaj 
mężczyźni ze swoich śpiworów i dla odpędzenia nocnej zjawy posłali w las parę kul. 

Kiedy  zapanował  wreszcie  spokój  i  bracia  ochłonęli  z  wrażenia,  podsycili  ognisko  i 

nastawili  kociołek  z  kawą.  Senność  ich  opuściła  i  resztę  nocy  przesiedzieli  komentując 
przeżyte  chwile.  Rankiem  Lee  zauważył,  że  podczas  nocnego  zamieszania  niedźwiedź  prze-
walił się przez jego posłanie. 

Tej  jesieni,  w  powrotnej  drodze  z  wyprawy  po  złote  runo,  ponownie  obozowali  nad 

potokiem  Karibu.  Zastanawiali  się,  czy  „Stękający  Starzec”  —  tak  bowiem  przezwali  tego 
niesamowitego  leśnego  włóczęgę  —  kręci  się  w  pobliżu  i  czy  znów  usłyszą  jego  nocną 
serenadę. 

Nadeszła  pora  spoczynku,  a  wraz  z  nią  nadzieja  na  spokojną  noc.  Ale  wiadomo  — 

nadzieja to matka głupich. Około północy znane przeklęte jęki rozległy się w puszczy, budząc 
utrudzonych  mężczyzn.  Zdawało  się,  że  niedźwiedź  wędruje  w  ich  stronę  idąc  brzegiem 
potoku. Chwile ciszy przerywała nowa seria jęków, za każdym razem z innego miejsca. Nagle 
niedźwiedź, widać, przystanął, bo postękiwania rozlegały się raz za razem, za każdym chyba 
oddechem.  Widocznie  ucztował  i  jedząc  stękał.  Po  pewnym  czasie  począł  się  oddalać;  jęki 
cichły i zaległa głucha cisza. 

O  świcie  bracia  postanowili  dokładnie  zbadać  okolicę.  Po  brzegach  potoku  walały  się 

łososie  zgniecione  łapami  żerujących  niedźwiedzi,  ale  na  ubitych  szlakach  niedźwiedzich 

background image

pojedyncze  tropy  były  trudne  do  rozpoznania;  owszem,  znać  było  parę  wyjątkowo  wielkich 
śladów, ale czy pozostawił je Stękający Starzec — nie mogli wiedzieć. I tak, idąc niedźwie-
dzim  szlakiem,  doszli  bracia  do  miejsca,  gdzie  mech  i  ziemia  wydarta  pazurami  odsłaniały 
kawałek skały. Doświadczeni poszukiwacze stwierdzili, że był to kwarc.  Oczyszczając dalej 
skałę  przekonali  się,  że  przypadkiem  trafili  na  żyłę  kruszcową;  czym  prędzej  zawrócili  do 
obozu po konieczny sprzęt z zamiarem dokładniejszych oględzin tego miejsca. Kiedy wracali 
z  powrotem,  niedaleko  miejsca  dokonanego  odkrycia  Kenai  znienacka  skoczył  w  gąszcze 
rosnące  tuż  przy  szlaku...  i  nagle  uszu  ich  dobiegły  nieomylne  odgłosy  walki  z  niedźwie-
dziem. 

Słyszeli groźne warczenie, skowyt, szczękanie kłów, trzask łamanego podszycia, koły-

sanie się krzaków, ale mimo że walka toczyła się zaledwie o kilka kroków od nich, żaden z 
braci nie dojrzał niedźwiedzia. Słyszeli tylko te same straszne jęki — był to znowu Stękający 
Starzec. 

Nigdy  przedtem  nie  spotkali  się  z  nim  na  tak  bliską  odległość,  a  jednak  pozostał 

niewidoczny.  Gdzież  on  mógł  być,  kiedy  przechodzili  tędy  tak  niedawno?  Może  oczekiwał 
ich czając się przy szlaku? Zbadane tropy pozwoliły stwierdzić jego nie spotykaną wielkość, 
więc jeżeli rzeczywiście czatował na nich, to świadomość tego nie była zbyt przyjemna. 

Wobec późnej pory — bo już cienie wydłużały się coraz bardziej, zapowiadając szybkie 

nadejście  zmierzchu  —  bracia  powrócili  do  obozu,  gdzie  czuli  się  bezpieczniejsi  w  świetle 
płonącego ogniska. Rychło i Kenai nadbiegł zdrów i cały. 

Ich następne spotkanie ze Stękającym Starcem nastąpiło w ciągu lata 1935 roku, kiedy 

obaj  bracia  i  ich  wspólnik,  Jack  Latimer,  udawali  się  ku  źródłom  potoku  Rosomaka,  gdzie 
mieli  swoje  działki  odkrywcze.  Jak  corocznie,  przerwali  tę  ciężką  podróż,  by  odpocząć  nad 
potokiem Karibu. 

Lee  i  Jack  udali  się  zaraz  na  miejsce  odnalezionej  żyły  kruszcowej,  podczas  gdy  Earl 

czółnem popłynął do ujścia potoku. Earl nie zamierzał zapuszczać się daleko, pozostawił więc 
karabin  w  czółnie,  by  w  najbliższym  sąsiedztwie  zbadać  skaliste  podłoże  gruntu.  Szedł 
wąskim  szlakiem  między  gęstymi  haszczami,  porastającymi  brzegi  rzeki  Unuk.  Nagle  z 
gąszczów  dobiegło  go  głośne  chrapnięcie  —  przeraźliwie  blisko!...  Earl  zdrętwiał  na  samą 
myśl,  że  jego  jedyną  bronią  w  tej  krytycznej  chwili  jest  małokalibrowy,  jednostrzałowy 
sztucerek, którego używał polując na pardwy. 

To  chrapnięcie  równało  się  wypowiedzeniu  wojny,  zapowiadało  walkę  i  zamieszanie. 

Sytuacja  wielce  nieprzyjemna.  Earl  dokładnie  widział,  jak  kołyszą  się  krzaki  w  miejscach, 
gdzie  przedzierał  się  idący  na  niego  niedźwiedź.  O,  znów  chrapnięcie!  Chwila  ciszy  i  ten 
potępieńczy  jęk!  Nie  było  wątpliwości  —  był  to  Stękający  Starzec,  jeden  z  największych  i 
najzłośliwszych  grizzly  w  okolicach  rzeki  Unuk.  I  ten  niedźwiedź  szedł  wprost  na  niego, 
człowieka właściwie bezbronnego. Cierpła skóra, serce waliło niczym młot. 

Zarośla  były  tak  gęste,  że  Earl  jedynie  na  udeptanym  szlaku  niedźwiedzim  mógł 

widzieć na odległość dwóch do trzech metrów. Jakże żałował, że nie było przy nim wiernego 
Kenai — teraz, w tej groźnej chwili, kiedy linia falujących krzaków zbliżała się nieuchronnie, 
zdradzając sunącego grizzly. 

Chwytając  się  jedynego  środka  obrony,  Earl  strzelił  w  kierunku  poruszających  się 

zarośli. Niedźwiedź przystanął — jęknął. Earl uchodził już szlakiem ładując broń. Stękający 
Starzec  znów  ruszył  naprzód,  przedzierając  się  gęstwiną  wzdłuż  szlaku.  Nowy  strzał  — 
niedźwiedź  stanął.  I  tak  kierowali  się  ku  rzece;  Earl  cofał  się  ładując  na  przemian  broń  i 
strzelając  —  ale  tak,  by  nie  trafić  bestii.  Kulka  sztucera  mogła  jedynie  sprowokować  atak, 
którego należało uniknąć. 

Krzaki falowały gwałtownie w odległości paru metrów od wycofującego się w pośpie-

chu  Earla;  po  każdym  strzale  niedźwiedź  przystawał,  a  potem  ruszał  znowu,  chrapiąc, 
charcząc i jęcząc. Ach, te straszne jęki! A tu naboje już na wyczerpaniu. 

background image

Nareszcie  rzeka!  Earl  biegiem  puścił  się  w  kierunku  czółna,  przeskakując  większe 

kamienie,  rozrzucone  na  żwirowatej  łasze.  Dobiegł  zziajany  i  podniecony  do  zbawczego 
czółna,  pewną  ręką  uchwycił  karabin  i,  gotów  stawić  czoła  atakującemu  niedźwiedziowi, 
czekał...  Ale  Stękający  Starzec  nie  pokazał  się.  Podszedł  gęstwiną  do  skraju  puszczy,  gdzie 
przez blisko pół godziny buszował po haszczach jęcząc nieprzerwanie. 

Earl  wsiadł  do  czółna  i  odpłynął  do  obozu.  Cześć  tajemnicy  została  już  wyjaśniona. 

Stękający Starzec — był to grizzly z krwi i kości, i to wyjątkowo wielki. Nie był nieszkodli-
wy, jak ongiś bracia sądzili. Byli już pewni, że próbował wciągnąć ich w zasadzkę tego dnia, 
kiedy się czaił tuż przy szlaku. Wówczas... gdyby nie Kenai... A dziś? Z całą agresywnością 
szedł śladem uzbrojonego człowieka. 

Ale  czemuż  się  włóczył  przeważnie  po  nocy?  Dlaczego  tak  unikał  ukazania  się?  I 

dlaczego  tak  potwornie  stękał?  Siedząc  wokół  obozowego  ogniska,  rozważali  te  pytania  w 
ciągu długich nocnych godzin — pytania, na które nie znaleźli odpowiedzi. 

Tego roku późno wracali znad potoku Rosomaka — pod koniec października. Od pięciu 

tygodni  mróz  szczypał  ich  twarze  i  ścinał  lodem  przybrzeżne  wody.  Szczyty  górskie  bieliły 
się  śniegiem,  a  kiedy  wpłynęli  na  rzekę  Unuk,  dął  mroźny,  porywisty  wiatr  i  kłębiła  się 
zamieć śnieżna. 

Mimo  przykrej  już  pogody  trójka  wspólników  nie  wracała  jeszcze  na  zimowe  leże  do 

osady.  Wobec  wzmożonej  aktywności  poszukiwaczy  złota  w  okolicach  Unuk,  postanowili 
zainteresować  się  dokładniej  odkrytą  żyłą  kruszcową  w  górze  potoku  Karibu  i  poświęcić  jej 
nieco pracy. 

Przybywszy na miejsce dawnych obozowisk, ustawili namiot i ruszyli do swojej odkry-

wki.  Już  na  początku  szlaku  stwierdzili,  że  wobec  wielkiej  liczby  łososi  ściągnęły  tu  nie-
dźwiedzie z całej chyba okolicy. Tylu krzyżujących się tropów, śladów pozostawionych przez 
żerujące  na  rybach  grizzly,  żaden  z  nich  w  życiu  nie  widział.  Jasne  było,  że  jeśli  mieli  tu 
pozostać i pracować nad odkrywką, musieli wybudować szałas. 

O zmierzchu, zadowoleni z postępów budowy, ułożyli się do snu, ale nie było im dane 

odpocząć tej nocy, bo Stękający Starzec odwiedził ich znowu. 

Wierny swemu przyzwyczajeniu, czekał, aż usną, nim rozpoczął swoją szarpiącą nerwy 

serenadę.  Bestia  za  każdą  wizytą  stawała  się  coraz  śmielsza.  Cienkie  brezentowe  ścianki 
namiotu  nie  były  żadnym  zabezpieczeniem,  a  niedźwiedzie  westchnienia  i  jęki  stawały  się 
coraz głośniejsze, coraz bliższe. 

Lee,  Earl  i  Jack  przygotowani  byli  jednak  na  ewentualne  odwiedziny.  Nagromadzili 

duży zapas suchego drzewa i niebawem przekonali się, jak dobrze być przewidującym, gdyż 
tym  razem  Stękający  Starzec  wlazł  niemal  w  obręb  obozowiska.  Raz  za  razem  Kenai  odpę-
dzał  go  i  tylko  nawoływanie  Lee  powstrzymywało  psa  od  dalszego  ścigania  intruza,  który 
uporczywie powracał na sam skraj oświetlonego ogniskiem koła. Mężczyźni siedzieli z bronią 
gotową do strzału, na zmianę dorzucając suszu do ognia. Chwilami zdawało im się, że go wi-
dzą, ale cienie były złudne — nie chcieli strzelać na tak bliską odległość nie mając pewności, 
że strzał będzie śmiertelny. 

Wreszcie Stękający Starzec powędrował w głąb puszczy; bolesne jęki cichły zwolna, aż 

w końcu zamarły. 

Podnieceni  poszukiwacze  stracili  ochotę  do  snu.  Skoro  świt  zabrali  się  z  zapałem  do 

dalszej pracy nad ukończeniem budowy szałasu. Żaden z nich nie życzył sobie drugiej podo-
bnej nocy. 

Szałas nie był piękny w swej linii ani obszerny, ale przed wieczorem był już gotów — 

cztery ściany z grubych kloców, pokryte takimże dachem, z dziurą w ścianie, zamiast drzwi, 
przez którą człowiek mógł się wczołgać do środka, ale niedźwiedź nigdy. 

Teraz  mimo  wszystkich  niedźwiedzi,  na  czele  ze  Stękającym  Starcem,  który  jęczał 

potępieńczo po nocach, praca nad odkrywką postępowała raźno naprzód. Ale rzadko oddalali 

background image

się w pojedynkę, a broń była zawsze w pogotowiu. 

Wkrótce ukończyli wszystkie wstępne roboty, a że zima była za pasem, postanowili nie 

zwlekając  wracać  do  domu.  Przed  opuszczeniem  obozu  Earl  zdecydował,  że  dla  pewności 
należałoby  oznaczyć  działkę  odkrywczą  słupkami  rozpoznawczymi.  Był  to  zwyczaj  pocho-
dzący jeszcze z okresu gorączki złota; a choć w okolicy, gdzie poszukiwacze znali się nawza-
jem,  nie  było  to  konieczne,  to  jednak  wobec  możliwości  napływu  obcych  przybyszów  ten 
środek ostrożności był właściwie rozsądny. 

Biorąc  do  ręki  karabin  i  przywołując  Kenai,  Earl  poszedł  po  raz  ostatni  do  odkrywki. 

Tam wybrał niewielkie drzewko i ściął je na wysokości metra od ziemi, obciosał boki pnia, by 
nadać  mu  kształt  kwadratowy,  i  wygładził.  Klęcząc  na  ziemi  zaczął  ryć  nożem  nazwisko  i 
datę; karabin stał oparty o sąsiednie drzewo, a pies leżąc obserwował szlak. 

Nagle z groźnym warknięciem, szczerząc kły, z sierścią zjeżoną niczym szczotka, Kenai 

wichrem przeleciał koło Earla, który poderwawszy głowę z przerażeniem zobaczył wypadają-
cego  z  gęstwiny  ogromnego,  jednookiego  niedźwiedzia  o  rozwartej  paszczy,  skrzywionej 
jakimś  potwornym  grymasem.  Kenai  szalonym  susem  rzucił  mu  się  do  gardła.  Niedźwiedź 
przystanął na chwilę, by machnięciem łapy odrzucić od siebie dzielnego psa, który zataczając 
w  powietrzu  łuk  padł  w  niedalekie  krzaki.  Te  sekundy  pozwoliły  Earlowi  stanąć  na  nogi, 
jednym  ruchem  chwycić  broń,  obrócić  się  i  z  biodra  strzelić  w  chwili,  kiedy  lufa  była  zale-
dwie o kilkanaście centymetrów od masywnej łopatki zwierza. 

Po  strzale  Earl  odskoczył,  olbrzymia  masa  charcząc  przewaliła  się  tuż  koło  niego,  by 

runąć na  całą swą długość. Od upadku zadudniła ziemia, a niedźwiedź wydał z siebie długi, 
głośny, jękliwy płacz. Był to Stękający Starzec. 

Nim Earl zdążył strzelić po raz drugi, niedźwiedź wstał i charcząc z furią zwrócił się w 

stronę swego prześladowcy; ten posłał drugą kulę w gruby kark, która znów zwaliła kolosa na 
ziemię barwiąc ją krwią. Ale grizzly kurczowo trzymał się życia, nie chciał ginąć. Zerwał się 
rycząc  z  bólu  i  usiłował  obrócić  się  w  kierunku  Earla.  A  jemu  ostatnia  kula  została  w 
magazynie, Kenai nie wchodził w grę, toteż ta kula ostatnia musiała zadać śmierć. 

Grizzly, krztusząc się ochryple, stał zwrócony bokiem w stronę Earla. Celując za ucho 

wystrzelił  Earl  w  momencie,  kiedy  Kenai,  żywy  i  zdrów,  skokiem  wylądował  na  grzbiecie 
niedźwiedzia, który osunął się bezwładnie ze strasznym przedśmiertnym jękiem. 

Pies zapamiętale szarpał zwierza; Earl stał jak wrośnięty w ziemię, na drżących jeszcze 

nogach,  z  bezużytecznym  już  karabinem  w  garści.  Jęczący  włóczęga  znad  Karibu  Creek 
konał... 

Kiedy  Stękający  Starzec  wydał  ostatnie  tchnienie,  Earl  podszedł,  by  obejrzeć  z  bliska 

najszkaradniejszy okaz zwierzęcia, jaki kiedykolwiek dane mu było oglądać. Potworna masz-
kara była niemal goła, bo skórę grubości podeszwy pokrywał tylko gdzieniegdzie rzadki włos. 
Olbrzymi niekształtny łeb świecił jednym okiem — w miejscu drugiego widoczna była tylko 
straszna blizna. W przekrzywionej szczęce brakowało wielu zębów, pozostałe były połamane 
lub nadpsute. Sam widok tego martwego odrażającego potwora wywoływał lęk. 

Earl  jedynie  pobieżnie  obejrzał  niedźwiedzia.  Mdły  zapach  świeżej  krwi  unosił  się  w 

powietrzu, nie było to więc bezpieczne miejsca dla człowieka mającego w ręku bezużyteczną 
broń.  Wołając  psa  Earl  ruszył  do  obozu.  Kenai  odchodził  niechętnie;  mścił  się  nad  trupem, 
szarpał  go  i  targał,  aż  wreszcie  posłuszny  wołaniu  poszedł  w  ślady  swego  pana;  stawał 
jeszcze, oglądał się, warczał jakby rzucając niedźwiedziowi wyzwanie. 

Po  lekkiej  przekąsce  cała  trójka  poszukiwaczy  powróciła  dla  dokonania  dokładnych 

oględzin  Stękającego  Starca,  który  prześladował  ich  przez  trzy  lata.  Patrząc  na  potwora  o 
zdeformowanym,  zeszpeconym  blizną  łbie  i  przenosząc  wzrok  tam,  skąd  rozpoczęła  się 
szarża, doszli zgodnie do wniosku, że grizzly ten był łowcą ludzi, mordercą, który rozmyślnie 
chciał  podejść  Earla  —  szedł  tak  cicho,  że  nawet  pies  go  nie  słyszał.  Zadrżeli  na  myśl  o 
niebezpieczeństwie, na jakie się narażali, uważając go za nieszkodliwego niedźwiedzia. 

background image

Cała  trójka  z  trudnością  zdołała  przewalić  go  na  bok.  Na  łopatce  odnaleźli  wlot 

pierwszej  kuli,  druga  siedziała  w  karku.  Skóra  żadnej  nie  miała  wartości,  postanowili  więc 
zabrać ze sobą tylko czaszkę jako curiosum i prawą łapę jako dowód rozmiarów kolosa. 

Jack wziął się do oprawiania głowy swym myśliwskim nożem, ale skóra na karku była 

tak gruba, twarda i mocna, że w końcu musiał użyć siekiery. Dopiero kiedy ściągnęli skórę z 
czaszki, wyjaśniła się reszta tajemnic związanych ze Stękającym Starcem. Stwierdzili też, że 
ostatnia kula — ta śmiertelna — przeszyła mózg. 

W  miarę  oczyszczania  czaszki  z  mięsa  i  chrząstek  przyczyna  wrogiego  stosunku 

Stękającego  Starca  do  ludzi  stawała  się  jasna.  Część  prawej  strony  czaszki,  łącznie  z  kością 
nadoczodołową,  była  odstrzelona  strzałem  na  sztych  wiele  lat  wstecz.  Inna  kula,  ze  strzału 
bocznego,  utkwiła  powyżej  prawego  oka,  jeszcze  inna  zadrasnęła  podstawę  czaszki.  Ale 
najbardziej  zadziwiająca  była  szczęka.  Prawy  stos  szczękowy  był  całkowicie  zgruchotany  i 
choć rana z zewnątrz zagoiła się zupełnie, to jednak kości szczękowe były odgięte, przez co 
nie stykały się.  

W czaszce znaleźli dwie kule kalibru. 33, a w chrząstce pod szczęką trzy kule rewolwe-

rowe  kalibru.  38.  Właśnie  Frobisher,  który  w  tak  tajemniczych  okolicznościach  przepadł 
dwanaście lat temu, posiadał broń tego kalibru. Wyprawa, która go poszukiwała wzdłuż rzeki 
Unuk,  idąc  śladami  jego  obozowych  popiołów  dotarła  nad  potok  Karibu,  gdzie  wszelki  ślad 
po  nim  zaginął.  Uprzytamniając  sobie  pozycję,  w  jakiej  człowiek  musiał  się  znajdować,  by 
ulokować  trzy  kule  pod  szczęką  niedźwiedzia,  łatwo  pojąć,  jak  tragiczny  był  koniec  Frobi-
shera. 

Następnego  lata  Jack  odnalazł  część  kręgosłupa  Stękającego  Starca  i  stwierdził,  że  w 

pewnym  okresie  swego  życia  bestia  miała  strzaskany  krzyż  —  cztery  kręgi  zrosły  się  z 
dwoma  strzaskanymi  żebrami  w  jedną  twardą  masę  kostną.  Przednia  łapa  tego  potwora 
mierzyła  trzydzieści  centymetrów,  czaszka  zaś  czterdzieści  i  pół  centymetra  długości  i 
dwadzieścia siedem centymetrów szerokości. 

Czaszkę  tę,  wystawioną  w  muzeum  w  Ketchikan  na  Alasce,  oglądałem  z  bliska  i 

wierzyć mi się nie chciało, by zwierz mógł wyżyć dwanaście lat po tylu niemal śmiertelnych 
ranach, a w szczególności z taką potrzaskaną szczęką. 

Nic też dziwnego, że Stękający Starzec nienawidził człowieka; nic też dziwnego, że tak 

potępieńczo jęczał.  
 
 
 
 

JAROSŁAW POTOCKI 

 

WIERNY DRUH Z DESZCZOWEJ PRZEŁ

ĘCZY 

 

YUKON  był  pięknym  psem.  Należał  do  tej  tak  cenionej  na  dalekiej  północy  rasy 

Huskich  znad  rzeki  McKenzie,  rasy  psów  pociągowych  wsławionej  na  równi  z  rasą  Male-
mutów  w  okresie  gorączki  złota,  opiewanej  przez  Jacka  Londona  i  Olivera  Curwooda  oraz 
poetę Alaski i Kanady — Roberta Service'a. 

Yukon był emerytowanym już przodownikiem zaprzęgu psów Toma Fletchera — tylko 

dlatego,  że  biedak  był  głuchy  jak  pień.  Fakt  ten  jednak  nie  przeszkodził  mu  w  uratowaniu 
swego  pana  od  strasznego  kalectwa,  a  może  nawet  od  niechybnej  śmierci  pod  pazurami 
alaskańskiego brunatnego niedźwiedzia. 

Yukon  miał  piękne  sterczące  uszy  —  cecha  nadająca  piętno  czujności  i  zawadiactwa 

rasowym  psom  dalekiej  północy.  Kiedyś  uszy  te  były  najczulsze  na  szlaku.  Ale  psu  nie  po-
trzeba uszu, kiedy bystrym wzrokiem może wypatrzyć niedźwiedzia lub wyczuć go węchem, 

background image

bo  gorzka  woń  tego  zwierzęcia,  przykra  niczym  smród  padliny,  drażni  wyostrzony  zmysł 
powonienia. A gdyby nawet pies był nie tylko głuchy, ale ślepy i pozbawiony węchu, to jakiś 
wrodzony szósty zmysł przestrzegłby go o obecności groźnego wroga. 

Tom był wściekły, gdyż spóźnił się z ustawianiem swojej linii sideł. Minął już pierwszy 

tydzień  grudnia  i  zdawało  się,  że  wszystkie  moce  natury  sprzysięgły  się  przeciw  niemu,  by 
mu utrudnić robotę. 

Zapadał wczesny zimowy zmierzch, kiedy dotarł do jednego ze swoich szałasów pobu-

dowanych  na  linii  sideł,  by  z  przerażeniem  stwierdzić,  że  grasował  w  nim  niedźwiedź. 
Śladów jego bytności było pełno: potłuczone okno, część dachu zerwana, połamana prycza i 
śpiwór  porwany  w  strzępy;  mały  blaszany  traperski  piecyk  spłaszczony  mocarną  łapą 
niedźwiedzią,  puszki  konserw  podziurawione  kęsami,  a  ich  zawartość  —  fasola,  ryż  i  mąka 
—  rozsypane  po  całej  podłodze.  Nieproszony  gość  nie  pozostawił  nawet  jednej  puszki  nie 
tkniętej,  która  mogłaby  służyć  Tomowi  za  garnek  do  gotowania  kawy.  To  było  szczytem 
niedźwiedziej bezczelności. 

Tom  szpetnie  zaklął,  a  psy  głucho  warknęły  widząc  olbrzymie  tropy  niedźwiedzia  tak 

wyraźnie  odbite  w  śniegu.  Rzeczywiście,  nie  było  najmniejszej  wątpliwości  —  to  brunatny 
niedźwiedź  był  sprawcą  szkody.  Yukon  dokładnie  obwąchał  tropy,  przy  czym  na  grzbiecie 
zjeżyła  mu  się  sierść,  i  warknął  groźnie  jakby  rzucając  niewidzialnemu  wrogowi  wyzwanie. 
Po chwili cicho zaskomlał wyrażając może w ten sposób Tomowi swoje psie współczucie. 

— Tak, Yukonie — rzekł Tom kładąc rękę na głowie wiernego stworzenia — przeklęty 

brunatny niedźwiedź! A spójrz no na ten bałagan, zejdzie mi chyba cały dzień, zanim dopro-
wadzę budę do porządku i jako tako załatam tę dziurę w dachu. 

Duże  poczciwe  psisko  usunęło  łeb  spod  ręki  pana,  by  delikatnie  uchwycić  ją  zębami  i 

leciutko przytrzymać w pysku. Była to najczulsza pieszczota Yukona.  

— Tam, do licha, chciałbym tego wandala poczęstować kulą, ale sądzę, że zaległ już w 

gawrze na okres zimy; ślady wcale nie są świeże. 

Pies puścił trzymaną rękę, powęszył ślady i zawarczał przeciągle, potem ruszył tropami 

zwierza, oglądając się, czy aby pan jego podąża za nim. 

— Nie, mój poczciwy Yukonie, nie mogę iść za nim o tej późnej godzinie. Już prawie 

ciemno,  a  poza  tym  niedźwiedź  na  pewno  zapadł  w  sen  zimowy,  założyłbym  się  o  to! 
Przecież nie znajdzie żeru o tej porze roku. 

Yukon  nie  mógł  słyszeć  głosu  Toma,  ale  jakimś  niesamowitym  instynktem  zawsze 

rozumiał, co mówił jego pan. Siadł więc na zadzie i przyglądał się, jak Tom wyprzęga psy i 
przywiązuje na noc do drzew. A Yukon dobrze pamiętał, że swego czasu był chlubą zaprzęgu 
psów z Deszczowej Przełęczy. 

Podziwiali go ludzie, ale pieszczoty i smakołyki rozdawane przez myśliwych i rybaków 

odwiedzających  domek  traperski  nad  jeziorem  Pontilla  nie  zawróciły  mu  w  głowie.  A  prze-
cież  niejeden  pierwszorzędny  pies  pociągowy  stał  się  przez  podobne  postępowanie  bezuży-
teczny na szlaku. 

Dawniej  Yukon  był  dumny,  kiedy  wkładał  łeb  w  obrożę  zaprzęgu  i  utrzymywał  sforę 

szybkich  długonogich  Husky  w  ryzach  psiej  dyscypliny.  Pełen  powagi,  jak  na  przodownika 
przystało,  wstrzymywał  się  od  szarpania,  skomlenia  i  wyrywania  się  do  przedwczesnego 
biegu, ale z chwilą kiedy  padała komenda: Mush! wypuszczająca zaprzęg na szlak, muskuły 
Yukona  rozkręcały  się  niczym  stalowe  sprężyny,  wyrzucając  go  do  przodu  —  i  pociągał  za 
sobą resztę zaprzęgu, zgraję jak gdyby goniących go psów. 

Dawniej  był  dumny,  że przewodzi  tej  sforze,  był  dumny,  kiedy  na  komendę:  Gee!  lub 

Haw! skręcał niezwłocznie w prawo lub lewo. 

Trzeba  bowiem  wiedzieć,  że  wartość  użytkowa  zaprzęgu  psów  zależy  wyłącznie  od 

przodownika, gdyż poganiacz nie ma żadnej kontroli nad całością i musi polegać jedynie na 
posłuszeństwie, jakie mu okazuje przodownik. Niech prowodyrem będzie pies nie słuchający 

background image

rozkazów, to poganiacz nigdy nie opanuje swego zaprzęgu. 

Swego czasu Yukon był przodownikiem, dla którego słowo pana było prawem, sam zaś 

rządził  zaprzęgiem  jak  tyran.  Pies,  który  nie  wywiązywał  się  odpowiednio  ze  swej  pociągo-
wej  roboty,  objawiał  lenistwo  albo  też  powodował  zamęt,  niezwłocznie  miał  do  czynienia  z 
ostrymi kłami Yukona. Jego reakcje były szybkie i skuteczne. 

Po  latach  wiernej  służby  Yukon  zaczął  ignorować  komendy  dawane  na  szlaku.  Toma 

intrygował  wielce  ten  fakt,  a  że  nie  należał  do  ludzi  karzących  psa  za  nieposłuszeństwo  bez 
uprzedniego  zbadania  przyczyny,  znosił  cierpliwie  spowodowane  tym  trudności  i  kłopoty. 
Dopiero  po  pewnym  czasie  zrozumiał,  że  stary  wierny  ulubieniec  ogłuchł  i  nie  mógł  już 
słyszeć rozkazów. 

Tom  był  w  rozpaczy,  kiedy  po  raz  pierwszy  od  lat  zmuszony  był  pozostawić  starego 

druha  w  domu  wraz  ze  szczeniakami  i  zająć  się  wyszkoleniem  nowego  przodownika  dla 
swego zaprzęgu. A Yukon?... Yukon był niepocieszony, kiedy jego pan i reszta sfory, której 
tak  długo  przewodził,  wyruszyli  na  szlak  bez  niego.  Wył  bez  przerwy  cały  dzień  i  noc,  wył 
żałośnie, tęsknie, a towarzysze Toma nie byli w stanie go uspokoić. Chcąc go pocieszyć wzię-
li psa do mieszkania, by leżał sobie na rozciągniętej przed kominkiem skórze, ale wszystkie 
ich  zabiegi  nie  odniosły  skutku.  Biedak  skowyczał  i  piszczał.  We  śnie  skomlił  cichutko,  a 
kiedy  nastał  dzień,  wydał  radosny  skowyt,  jak  zawsze,  gdy  miał  wyruszyć  na  szlak.  Na  ten 
widok zahartowani w bólu, twardzi jak granit traperzy smutno kiwali głowami litując się nad 
dolą Yukona. 

Żaden z „chłopów z kwaśnego ciasta” * nie widział, kiedy i jak Yukon wymknął się z 

chaty i biegiem ruszył na szlak śladem zaprzęgu. U schyłku zimowego dnia dopędził Toma na 
jego  drugim  nocnym  postoju.  Tom  czule  objął  wierne  zwierzę  tuląc  je  mocno  do  szerokiej 
piersi i dwie wstydliwe łzy zakręciły mu się w oczach. Był twardym chłopem, ale serce miał 
miękkie. 

— Dobrze, stary druhu, już nigdy nie pozostawię cię w domu, będziesz nadal przewo-

dził zaprzęgowi biegnąc sobie swobodnie na przedzie, choć o mnie powiedzą, żem zbzikował 
do reszty. 

Tom nie wiedział jeszcze wówczas, że nastanie czas, kiedy będzie błogosławił obecność 

psa, wiernego towarzysza i przyjaciela na szlakach bezludnej Alaski. 

W  ciągu  nocy  doprowadził  teraz  do  ładu  zniszczony  szałas,  by  rankiem  wyruszyć  w 

dalszą drogę i ukończyć rozstawianie paści. 

Po  pierwszym  ostrym  rannym  biegu  psy  przeszły  w  wyciągnięty  kłus,  by  po  godzinie 

nagle, bez słowa zachęty, ruszyć szaleńczym biegiem. Tom szybkim ruchem włączył hamulec 
u sań, łamiąc sobie jednocześnie głowę nad przyczyną tego nagłego szusu. 

—  Może  kujot  lub  ryś,  a  może  łoś?  —  rzucił  głośno  w  stronę  zaprzęgu,  który  nagle 

przystanął.  To  nowy  przodownik,  nie  przyzwyczajony  jeszcze  do  konieczności  utrzymania 
zaprzęgu w wyciągniętej jak struna linii, stanął i dopuścił do tego, że psy zbiły się w bezładną 
kupę, plącząc się w głównej pociągowej linie i skręcając szleje. 

Tom  wrzasnął  na  psy,  winny  zamieszania  przodownik  skoczył  do  przodu,  pociągając 

tym samym część psów, którym udało się wywikłać z tej plątaniny. Po chwili zaprzęg stanął 
w  ordynku  z  poskręcanymi  tylko  szlejami.  Tom  podszedł  do  psów,  wyrównał  uprząż  i  w 
trakcie roboty zauważył ogromne tropy niedźwiedzia, przecinające szlak, a będące powodem 
całego zamieszania. 

Yukon,  który  biegł  truchtem  na  przedzie,  zawrócił  raptem  w  stronę  Toma  warcząc  i 

szczerząc kły. — Fiu — gwizdnął przez zęby Tom — znowu ten przeklęty niedźwiedź włazi 
mi w paradę, a jego tropy są tak świeże, że niemal ciepłe; ciekawe, dlaczego bestia nie zaległa 
jeszcze w gawrze. 
 

*  Określenie:  chłop  z  kwaśnego  ciasta  —  oznacza  w  gwarze  kanadyjskich  traperów  doświadczonego, 

dzielnego człowieka. (Przyp. red.). 

background image

Yukon spoglądał w stronę niedalekiego potoku i węszył górnym wiatrem, Tom bacznie 

przypatrywał się psu. — No tak, piesku, dałeś mi odpowiedź. Teraz przypominam sobie, co 
mi mówił jeden z przewodników, że zabili łosia w dolince koło strumienia, i założyłbym się, 
że stary miś obżera się resztkami jego szkieletu. 

Yukon  otarł  się  o  nogę  swego  pana,  reszta  psów  skomlała  niespokojnie.  Tom,  jakby 

pobudzony przez psa do czynu, wyciągając z sań stary karabin spoglądając nań z dość powąt-
piewającą miną. — Nigdy nie próbowałem tego grata — mruczał trochę do siebie, a trochę do 
psa.  —  Dostałem  go  od  tego  faceta  razem  z  całym  urządzeniem  obozowym,  które  od  niego 
kupiłem.  Nie  spodziewałem  się  spotkać  z  niedźwiedziem  o  tej  porze  roku,  ale  klnę  się  na 
duchy mych przodków, że wolałbym mieć w ręku mój stary karabin, a nie tę przedpotopową 
pukawkę. 

Uwiązał  zaprzęg  do  drzewa,  by  nie  mieć  z  jego  strony  niespodzianek  z  chwilą,  kiedy 

pójdzie w las za niedźwiedziem. — Muszę dostać tego diabła — mruknął biorąc do ręki broń 
— w przeciwnym razie nawarzy mi szkody, ile razy dorwie się do moich zapasów; obejdę się 
bez takich wydatków. 

Tymczasem  Yukon  wesoło  machnął  puszystym  ogonem  i  ruszył  śladem  niedźwiedzia 

oglądając się raz za razem. 

—  Żal  mi  ciebie,  stary  —  zawołał  Tom,  ruchem  ręki  przywołując  psa  do  nogi;  posłu-

szny  wezwaniu  Yukon  zawrócił.  —  Muszę  ciebie  również  uwiązać,  mój  drogi;  jesteś  tak 
głuchy, biedaku, że nigdy nie słyszałbyś mego wołania, a nie chcę, by cię bestia pokaleczyła. 

Yukon  posmutniał,  opuścił  łeb  i  ogon,  a  Tom  wydobył  z  kieszeni  kawał  sznura  i 

założywszy  psu  obrożę  zaprowadził  go  przed  zaprzęg.  Tu  kazał  mu  się  położyć  i  końcem 
sznura  przewiązał  drzewo.  Ten  fortel  chwycił;  poczciwe  psisko  leżało  spokojnie,  może  zda-
wało mu się, że znów czuwa nad swą ukochaną sforą Huskich. 

Tom  oddalał  się  śladami  niedźwiedzia.  Wkrótce  zagłębił  się  w  niewielki  wąwóz, 

ciągnący  się  równolegle  do  wysokich  brzegów  potoku  i  tu  natknął  się  na  niedźwiedzia 
ucztującego  przy  resztkach  zabitego  łosia.  W  tym  tak  krytycznym  momencie  poczuł  pod 
kolanem  mocne  szturchnięcie  i  usłyszał  ciche  skomlenie.  Odwrócił  się  na  pięcie  i  ujrzał 
Yukona  stojącego  tuż  przy  nim  z  urwanym  sznurem  wiszącym  u  obroży.  Widać  pies  prze-
gryzł  go  niemal  w  mgnieniu  oka.  Tom  był  wyraźnie  zirytowany.  Przeklęty  pies,  zdradzi  ich 
obecność! Czyżby durny kundel nie wiedział, że niedźwiedzie mają słuch? 

Nowe  skomlenie  Yukona  zagłuszone  zostało  mocnym  uderzeniem  rękawicy  po  pysku. 

W  tej  samej  chwili  zrozumiał  Tom,  że  Yukon  jeszcze  nie  zauważył  brunatnego  potwora, 
szybko  więc  podniósł  broń  do  ramienia,  wycelował  i  pociągnął  za  spust...  Zamiast  huku 
wystrzału...  klapnięcie  iglicy.  Tego  tylko  brakowało!...  Niewypał!  Tom  soczyście  przeklinał 
siebie, że wcześniej tej broni nie wypróbował. 

Niedźwiedź  podniósł  ogromny  łeb  i  spoglądał  w  ich  kierunku.  Tom  w  lot  pojął,  że 

bezpieczniej  będzie  wyrwać  się  czym  prędzej  z  tej  opresji,  toteż  chyłkiem  cofał  się  do  tyłu. 
Niedźwiedź słyszał jednak i widział, co się dzieje, potoczył się więc jak kula w stronę niefor-
tunnego  myśliwego,  by  przepędzić  nie  proszonych  gości  ze  swojego  terenu.  Był  to  ostatni 
jego żer w tym śniegiem zasypanym świecie i niedźwiedź gotów był bronić swej śpiżarni za 
wszelką cenę; przecież nie zalegnie w gawrze, dopóki nie pożre reszty padliny i ani pies, ani 
dwunożny stwór nie będzie jej z nim dzielił. On tym intruzom pokaże! 

Tom przystanął i strzelił z biodra... znów tylko klapnięcie, pewnie iglica za krótka. Cóż 

było  robić?  Wziął  nogi  za  pas  i  dał  potężnego  susa  w  kierunku  jakiegoś  drzewa,  którego 
najniższa gałąź znajdowała się na wysokości około trzech metrów. Ale byłby przegrał wyścig 
o  życie,  gdyby  nie  Yukon,  który  w  tej  samej  chwili  rzucił  się  na  spotkanie  atakującego 
niedźwiedzia  i  tym  odwrócił  jego  uwagę  od  człowieka.  Po  paru  sekundach  niedźwiedź  ze 
zdwojoną furią puścił się za Tomem, ale wierny Yukon zatoczył półkole i zatopił ostre kły w 
kosmatym zadzie. 

background image

Tymczasem  Tom  usiłował  dosięgnąć  zbawczego  konara.  Niedźwiedź  znów  zatrzymał 

się, by strząsnąć z siebie natrętnego psa, ale Yukon był szybszy od niedźwiedzich pazurów i 
uniknął  ich  morderczego  uderzenia.  Bestia  znów  ruszyła  w  kierunku  człowieka,  lecz  Yukon 
ponownie wszczepił się w szeroki zad. Niedźwiedź był już tak blisko człowieka, że przestał 
zajmować się kąśliwym psem. Parł do przodu wlokąc psa za sobą, postawił drabinę * i prze-
dnią łapą machnął pod samą gałęzią, na której Tom bezpiecznie już siedział. 

Ostre  kły  Yukona  musiały  przegryźć  mocną  i  grubą  skórę  niedźwiedzia,  bo  zwierzę  z 

rykiem przypadło do ziemi chcąc zmiażdżyć tą nieznośną pijawkę, ale Yukona już nie było w 
miejscu, gdzie potężna,  wielkości szynki łapa wyrżnęła w śnieg. Olbrzym ganiał doskakują-
cego co rusz psa tam i z powrotem, trzykrotnie odbiegli blisko dwieście metrów od drzewa, a 
kiedy niedźwiedź zawracał pod drzewo, zawracał i pies rwąc zębami boki i zad niedźwiedzia. 

Tom trząsł się z zimna na zbawczej gałęzi i mruczał do siebie: — Uderzyłem biedaka za 

to, że skomlał, a to on powinien był mnie ugryźć; jeśli będzie choć trochę pokiereszowany po 
tej walce, to zasłużyłem na to, by mnie ktoś skopał porządnie. 

Z zadowoleniem i z wielką ulgą stwierdził, że pies ma pewną przewagę nad niedźwie-

dziem;  skorupa  śnieżna  unosiła  jego  ciężar,  podczas  gdy  kolos  grzązł  w  głębokim  śniegu. 
Dzięki  tej  okoliczności  pies  zawsze  zdążył  w  porę  uskoczyć,  a  Yukon  pod  tym  względem 
posiadał jakiś wręcz niesamowity instynkt. 

Tom przeszło godzinę tkwił bezsilny na drzewie, podczas kiedy pod nim rozgrywała się 

nierówna  walka  czworonożnego  Dawida  z  czworonożnym  Goliatem.  Kiedy  po  raz  czwarty 
niedźwiedź  pogonił za  psem,  ten  po  paru  minutach  wrócił  pod  drzewo  sam,  siadł  dygocąc  z 
podniecenia i nieufnie spoglądał w stronę, gdzie zniknął niedźwiedź. 

Tom  zlazł  z  drzewa  i  serdecznym  ruchem  objął  psa.,  który  z  oddaniem  lizał  go  po 

twarzy, spozierając jednocześnie przez ramię swego pana, czy aby wróg nie wraca.   

— Mało brakowało, a byłoby już po mnie, tyś mi, stary przyjacielu, uratował życie! — 

odezwał się Tom. 

A pies, choć głuchy, oczami wchłaniał słowa swego ukochanego pana. 
Mimo  że  otaczała  ich  zupełna  pustka,  Tom  wytarł  ukradkiem  jakąś  podejrzaną  wilgoć 

gromadzącą  się  w  kącikach  oczu  i  dziwny  uśmiech  zakwitł  na  jego  ustach.  On,  „chłop  z 
kwaśnego ciasta”, zahartowany, twardy, który był świadkiem wielu tragedii, który już nie raz 
spoglądał śmierci w oczy — płakał tuląc w ramionach głuchego psa! 

Kiedy  powrócili  do  zaprzęgu,  psy  skoczyły  na  nogi  ujadając  radośnie.  Jeden  z  nich 

pochwycił Yukona za puszystą sierść na karku, jakby zapraszał go do zabawy. 

—  Kundle,  spokój!  —  krzyknął  Tom.  —  Jeżeli  kiedykolwiek  któryś  z  was  dorówna 

Yukonowi  nie  tylko  zaletami  na  szlaku,  ale  wiernością,  oddaniem  i  poświęceniem,  to  wów-
czas będzie miał prawo do psiej radości i dumy.  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

* Postawić drabinę: stanąć na tylnych łapach. (Przyp. aut.). 

background image

 
 

SPIS TRE

ŚCI 

 
 
 

Brown z Calaveras   (Bret Harte) 

 

 

 

 

 

02 

 

Metzengerstein   (Edgar Allan Poe)   

 

 

 

 

08 

 

Włóczęga znad Karibu Creek   (Jarosław Potocki)   

 

 

13 

 

Wierny druh z Deszczowej Przełęczy   (Jarosław Potocki)  

 

20