background image

 
 
 
 

WENUS Z ILLE 

I INNE OPOWIADANIA 

 

ZŁOTA PODKOWA 20 

 

  

 

 

 
 

WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958

 

background image

 

PROSPER MÉRIMÉE 

 

WENUS Z ILLE 

 

SCHODZIŁEM z ostatniego zbocza góry Kanigu i, mimo że słońce już zaszło, rozróż-

niałem na równinie domy miasteczka Ille, do którego zmierzałem. 

— Wiecie — rzekłem do Katalończyka, który był moim przewodnikiem od wczoraj — 

wiecie pewnie, gdzie mieszka p. de Peyrehorade? 

— Czy wiem! — wykrzyknął — znam jego dom jak swój własny;  gdyby nie było tak 

ciemno, pokazałbym go panu. To najładniejszy dom w Ille. Ma pieniądze, hoho, pan Peyreho-
rade, i żeni syna z jeszcze bogatszą niż on sam. 

— I niedługo to małżeństwo? — spytałem. 
—  Bardzo  niedługo;  może  już  skrzypki  zamówiono  na  wesele.  Dziś  wieczór  może, 

jutro, pojutrze, czy ja wiem. Ślub będzie w Puygarrig; bo panicz się żeni z panną de Puygar-
rig. Będzie ładne, no! 

Miałem polecenie do p. de Peyrehorade od mego przyjaciela p. de P. Był to, powiedzia-

no  mi,  antykwariusz  bardzo  uczony  i  bezgranicznie  uprzejmy.  Z  rozkoszą  pokaże  mi  wszy-
stkie ruiny na dziesięć mil wokoło. Jakoż liczyłem nań, aby zwiedzić okolice  Ille, o których 
wiedziałem,  że  obfitują  w  pomniki  starożytne  i  średniowieczne.  To  małżeństwo,  o  którym 
dowiadywałem się pierwszy raz, krzyżowało wszystkie moje plany. 

Będę  tam  potrzebny  jak  pies  w  kręgielni,  powiadałem  sobie.  Ale  oczekiwano  mnie;  p. 

de P. zapowiedział mnie już, wypadało się tedy stawić. 

—  Załóżmy  się,  proszę  pana  —  rzekł  przewodnik,  kiedyśmy  już  byli  na  równinie  — 

załóżmy się o cygaro, że zgadnę, co pan zamierza robić u p. de Peyrehorade. 

—  Ba!  —  odparłem  podając  mu  cygaro  —  to  nie  tak  trudno  zgadnąć.  O  tej  godzinie, 

kiedy się zrobi sześć mil górskiej drogi, myśli się o jednym: o wieczerzy. 

— Tak, ale jutro?... Ot, założyłbym się, że pan przybywa do Ille, aby zobaczyć bożka? 

Domyśliłem się tego widząc, jak pan robi portrety świętych w Serrabonie. 

— Bożka? co za bożka? — To słowo obudziło moją ciekawość. 
— Jakto! nie opowiadano panu w Perpignan, jak to pan de Peyrehorade znalazł bożka w 

ziemi? 

— Chcecie powiedzieć: posąg kamienny, gliniany? 
— Ale nie. Owszem, z miedzi, byłoby z czego narobić kupę groszaków. Waży ci tyle, 

co jakiś dzwon kościelny. Znaleźliśmy go pod drzewem oliwnym, bardzo głęboko w ziemi. 

— Byliście tedy obecnie przy odkryciu?  
—  Tak,  panie.  Przed  dwoma  tygodniami  p.  de  Peyrehorade  powiedział  Jaśkowi  Coli  i 

mnie, żeby wykopać stare drzewo oliwne, które zmarzło zeszłego roku; o, paskudny był rok, 
wie  pan  przecież.  I  oto  przy  pracy  Jasiek,  który  nie  żałował  ręki,  wrył  się  łopatą,  i  słyszę 
bim... jak gdyby uderzył w dzwon. „Co to takiego?” — powiadam. Kopiemy ciągle, kopiemy, 
i oto pokazuje się czarna ręka, niby ręka umarłego wystająca z ziemi. Mnie strach zbiera. Idę 
do  naszego  pana  i  powiadam:  „Proszę  łaski  pana,  nieboszczyki  są  pod  tą  oliwą.  Trza  wołać 
proboszcza.” — „Co za nieboszczyki?” — on mi powiada. Przychodzi i, skoro tylko zobaczył 
rękę, woła: „Antyk! antyk!” Myślałby kto, że znalazł skarb. I dalej, łopatą, rękami, ciska się i 
odwala nie przymierzając tyle roboty co my oba. 

— I cóżeście w końcu znaleźli? 
— Dużą czarną kobietę, więcej niż do połowy — uczciwszy uszy, proszę pana — gołą, 

całą  z  miedzi.  P.  de  Peyrehorade  powiedział  nam,  te  to  bożek  z  czasów  pogańskich...  z 
czasów Karola Wielkiego czy jak! 

— A, domyślam się. Jakaś brązowa Matka Boska, pochodząca ze zniszczonego klaszto-

background image

ru. 

— Matka Boska! juści!... Już ja bym ją poznał, gdyby to była Matka Boska. To bożek, 

powiadam  panu:  widać  zaraz  z  miny.  Patrzy  na  człowieka  wielkimi  białymi  ślepiami... 
Myślałbyś, że ci w gębę zagląda. Człek musi spuścić oczy, kiedy na nią poziera. 

— Białe oczy? Zapewne inkrustowane w brązie. To będzie pewnie jakiś posąg rzymski. 
— Rzymski, właśnie! P. de Peyrehorade powiada, że to rzymski. O, widzę, że pan jest 

taki sam uczony jak on. 

— Jest cała dobrze zachowana? 
—  Tak,  panie,  nic  jej  nie  brakuje.  To  jeszcze  piękniejsze  i  ładniej  obrobione  niż  biust 

Ludwika Filipa w merostwie, z gipsu i pomalowany. Ale mimo to gęba u tej boginki nie widzi 
mi się. Strasznie złą ma minę... no i jest też zła. 

— Zła? Cóż wam złego zrobiła? 
—  Właściwie  nie  mnie;  ale  pan  zobaczy.  Wzięliśmy  się  w  kupę,  aby  ją  podnieść  na 

nogi, no i p. de Peyrehorade, który też ciągnął za linę, mimo że ma siły nie więcej od kurczę-
cia,  godny  człowiek.  Z  wielkim  mozołem  ustawiliśmy  ją  prosto.  Podnoszę  kawał  dachówki, 
aby  jej  podłożyć,  kiedy  trach!  pada  na  wznak  jak  długa.  Powiadam:  „Uwaga!”  Nie  dość 
szybko wszakże, bo Jasiek już nie zdążył cofnąć nogi... 

— I zraniła go? 
—  Złamała  mu  nogę  jak  patyk,  biedną  nogę  Jaśkową.  Psiakość!  Kiedym  to  ujrzał, 

byłem wściekły. Chciałem rozwalić boginkę łopatą, ale p. de Peyrehorade powstrzymał mnie. 
Dał pieniędzy Jaśkowi, który z tym wszystkim leży już dwa tygodnie, odkąd mu się to trafiło, 
a doktor powiada, że nie będzie nigdy chodził tą nogą tak dobrze jak tamtą. Szkoda chłopca, 
to był nasz najlepszy biegacz i po paniczu najpierwszy gracz w piłkę. Dopieroż p. Alfons de 
Peyrehorade  martwił  się,  bo  Jasiek  to  była  jego  partia.  Cud  był  patrzeć,  jak  sobie  podawali 
piłki. Paf! paf! Nigdy nie tykały ziemi. 

Tak gawędząc, przybyliśmy do Ille i niebawem znalazłem się w obecności p. de Peyre-

horade. Był to mały staruszek, jeszcze krzepki i czerstwy, upudrowany, z czerwonym nosem, 
z miną jowialną i żartobliwą. Otwarłszy list pana de P., zaprosił mnie do obficie zastawionego 
stołu  i  przedstawił  żonie  i  synowi  jako  znakomitego  archeologa,  który  zamierzył  wydobyć 
Roussillon * z zapomnienia, w jakim je zostawia obojętność uczonych.  

Zajadając z apetytem, nic bowiem lepiej nie nastraja do jedzenia jak ożywcze powietrze 

górskie,  przyglądałem  się  swoim  gospodarzom.  Rzekłem  już  słówko  o  p.  de  Peyrehorade; 
trzeba mi dodać, że była to wcielona żywość. Mówił, jadł, wstawał, biegł do biblioteki przy-
nosił  mi  książki,  pokazywał  sztychy,  nalewał  pić;  ani  dwóch  minut  nie  wytrwał  w  spokoju. 
Żona  jego,  nieco  zbyt  zażywna,  jak  większość  Katalonek  po  czterdziestce,  wydała  mi  się 
zakamieniałą parafianką, wyłącznie zajętą staraniami gospodarskimi. Mimo że wieczerza była 
wystarczająca co najmniej na sześć osób, pobiegła do kuchni, kazała zabić gołąbki, usmażyć 
różne  przysmaki,  otwarła  nie  wiem  ile  słoików  konfitur.  W  jednej  chwili  stół  zaroił  się  od 
półmisków i butelek, i byłbym z pewnością umarł z niestrawności, gdybym był bodaj skoszto-
wał  wszystkiego,  czym  mnie  częstowano.  I  przy  każdym  daniu,  którego  odmawiałem,  nowe 
usprawiedliwienia.  Lękali  się,  że  będzie  mi  bardzo  niedobrze  w  Ille.  Na  prowincji  jest  tak 
mało wygód, a paryżanie są tak wymagający! 

Podczas gdy cała rodzina krzątała się i kręciła, p. Alfons de Peyrehorade siedział nieru-

chomo  jak  kamień.  Był  to  rosły  młodzieniec  dwudziestosześcioletni,  o  fizjonomii  pięknej  i 
regularnej,  ale  pozbawionej  wyrazu.  Wzrost  jego  i  atletyczne  kształty  usprawiedliwiały  jego 
opinię  niestrudzonego  piłkarza,  jakiej  zażywał  w  okolicy.  Tego  wieczora  ubrany  był  bardzo 
wytwornie,  ściśle  według  ryciny  z  ostatniego  numeru  Dziennika  Mód.  Ale  wydawał  mi  się 
nieswobodny  w swoim  ubraniu; był sztywny  jak drąg  w wysokim  aksamitnym  kołnierzu i  
 

* Roussillon — prowincja francuska w Pirenejach, na pograniczu Hiszpanii. 

background image

obracał  się  jedynie  całym  sobą.  Ręce  jego,  grube  i  ogorzałe,  jego  krótkie  paznokcie,  kłóciły 
się  osobliwie  z  tym  strojem.  Były  to  ręce  wieśniaka,  sterczące  z  rękawów  dandysa.  Zresztą, 
mimo że mnie oglądał od stóp do głów z wielką ciekawością, jako paryżanina, odezwał się do 
mnie w ciągu wieczora tylko raz, aby się spytać, gdzie kupiłem łańcuszek od zegarka. 

—  A,  ba!  mój  drogi  gościu  —  rzekł  p.  de  Peyrehorade,  gdy  wieczerza  miała  się  ku 

końcowi — należysz pan do mnie, jesteś pan u mnie. Nie wypuszczę już pana, póki nie zoba-
czysz  wszystkiego,  co  mamy  ciekawego  w  naszych  górach.  Musisz  dobrze  poznać  nasze 
Roussillon i oddać mu sprawiedliwość. Nie domyślasz się nawet, co my ci za rzeczy pokaże-
my. Zabytki fenickie, celtyckie, rzymskie, arabskie, bizantyńskie, zobaczysz pan wszystko, od 
cedru do hyzopu. Zaprowadzę pana wszędzie, nie daruję ani jednej cegiełki. 

Napad kaszlu przerwał mu na chwilę. Skorzystałem z tego, aby wyrazić moje ubolewa-

nie, że przyczyniam kłopotu w okolicznościach tak doniosłych dla jego rodziny. Gdyby tylko 
zechciał  mi  użyczyć  swoich  cennych  wskazówek  co  do  wycieczek,  jakie  mi  trzeba  podjąć, 
mógłbym nie trudząc go osobiście... 

—  A,  ma  pan  na  myśli  małżeństwo  tego  chłopca?  —  przerwał  mi.  —  Drobnostka, 

załatwimy to pojutrze. Odprawi pan wesele z nami, w kółku rodzinnym, bo panna młoda jest 
w  żałobie  po  ciotce,  po  której  dziedziczy.  Zatem  żadnej  zabawy,  żadnego  balu...  Szkoda... 
zobaczyłby pan, jak tańczą nasze Katalonki... Ładne są; może przy szłaby panu ochota iść za 
przykładem  Alfonsa.  Jedno  małżeństwo,  powiadają,  sprowadza  drugie...  W  sobotę,  skoro 
młodzi się pobiorą, jestem wolny i puszczamy się w drogę. Przepraszam pana, że pana skazu-
ję  na  nudę  prowincjonalnego  wesela.  Dla  paryżanina  przesyconego  zabawami...  i  to  jeszcze 
wesele  bez  tańców.  Bądź  co  bądź,  ujrzysz  pan  pannę  młodą...  Powie  mi  pan,  jak  się  panu 
udała...  Ale  pan  jest  człowiekiem  poważnym  i  nie  patrzysz  już  na  kobiety.  Mam  panu  coś 
lepszego do pokazania! Zobaczy pan coś!... Zachowuję panu ładną niespodziankę na jutro. 

— Mój Boże — rzekłem — trudno jest mieć w domu skarb, aby sąsiedzi o tym nic nie 

wiedzieli.  Zdaje  mi  się, że  się  domyślam  niespodzianki,  którą  mi  pan  gotuje.  Ale  jeżeli to  o 
pański posąg chodzi, sposób, w jaki mi go opisał mój przewodnik, pobudził żywo mą cieka-
wość i nastroił mnie do podziwu. 

— A, mówił panu o bogince, bo oni tak nazywają moją piękną Wenus Tur... ale nie, nic 

panu nie powiem. Jutro, w jasny dzień, zobaczy ją pan i powie mi, czy mam rację uważając ją 
za arcydzieło. Dalibóg! nie mógł pan przybyć bardziej w porę! Są tam napisy, które ja, biedny 
nieuk, tłumaczę na swój sposób... ale uczony z Paryża!... Będzie pan może żartował z mego 
wykładu...  sporządziłem  bowiem  memoriał...  jak  mnie  pan  widzi...  ja,  stary  antykwariusz  z 
prowincji,  puściłem  się...  Chcę  się  dostać  pod  prasę...  Gdyby  pan  zechciał  przeczytać  to  i 
poprawić, mógłbym mieć nadzieję... Na przykład jestem bardzo ciekawy, w jaki sposób prze-
tłumaczy pan ten napis na postumencie: C A V E... Ale nie chcę o nic pana pytać jeszcze. Do 
jutra, do jutra! Ani słowa dziś o Wenerze. 

— Masz słuszność, mężu — rzekła żona — że dajesz spokój bogince. Nie widzisz, że 

przeszkadzasz  panu  jeść.  Et,  pan  widział  w  Paryżu  ładniejsze  posągi  niż  twój.  W  Tuileriach 
jest ich tuzinami i też z brązu. 

— Oto naiwność, święta naiwność prowincji! — przerwał p. de Peyrehorade. — Porów-

nywać cudowny antyk do kulfonów pana Couston! 
 

Jakże sobie poufale  
O bogach mówi moja gospodyni! 

 

Czy  pan  wie,  że  ona  chciała,  abym  stopił  posąg  na  dzwon  do  naszego  kościoła?  Ona 

miała być chrzestną matką. Arcydzieło Myrona, panie! 

— Arcydzieło! arcydzieło! ładne zrobiła arcydzieło! złamać nogę człowiekowi! 
— Kobieto, widzisz? — rzekł p. de Peyrehorade z przekonaniem, wyciągając ku żonie 

background image

prawą nogę w pończosze z dzianego jedwabiu — gdyby moja Wenus złamana mi tę nogę, nie 
żałowałbym jej. 

— Mój Boże, mężu, jak możesz mówić takie rzeczy! Szczęściem, ten człowiek ma się 

lepiej... Ale jeszcze nie mogę przemóc na sobie, aby patrzeć na posąg, który płata takie sztuki. 
Biedny Jasiek! 

— Zraniony przez Wenerę, proszę pana — rzekł p. de Peyrehorade śmiejąc się rubasz-

nie — zraniony przez Wenerę, i hultaj się skarży: 
 

Veneris nec praemia noris. 

 

Któż nie bywał zraniony przez Wenerę? 
P.  Alfons,  który  lepiej  rozumiał  po  francusku  niż  po  łacinie,  mrugnął  okiem  z  miną 

porozumiewawczą i spojrzał na mnie, jak gdyby chcąc zapytać: — A pan, mości paryżaninie, 
rozumiesz? 

Wieczerza  skończyła  się.  Od  godziny  już  nie  jadłem.  Byłem  zmęczony  i  nie  umiałem 

ukryć  częstych  poziewań,  które  mi  się  wymykały.  Pani  de  Peyrehorade  spostrzegła  to  pier-
wsza  i  zauważyła,  że  czas  na  spoczynek.  Wówczas  zaczęły  się  nowe  przeprosiny  za  liche 
posłanie, jakie mnie czeka. Nie będzie mi tak jak w Paryżu. Na prowincji tak brakuje wygód. 
Trzeba  być  pobłażliwym  dla  Rusylończyków.  Daremnie  się  zaklinałem,  że  po  spacerze 
górskim  wiązka  słomy  byłaby  mi  rozkosznym  łożem;  wciąż  proszono  mnie,  abym  darował 
biednym  wieśniakom,  jeśli  mnie  nie  podejmują  tak,  jakby  pragnęli.  Udałem  się  wreszcie,  w 
towarzystwie  p.  de  Peyrehorade,  do  pokoju,  który  mi  był  przeznaczony.  Schody,  których 
górne stopnie były z drzewa, wychodziły na korytarz, skąd wiodły drzwi do kilku pokoi. 

—  Po  prawej  —  rzekł  mój  gospodarz  —  są  pokoje,  które  przeznaczam  dla  przyszłej 

pani Alfonsowej. Pański pokój jest na przeciwnym krańcu korytarza. Rozumie pan — dodał z 
miną, którą chciał uczynić filuterną — rozumie pan, że trzeba dać swobodę młodej parze. Pan 
na jednym końcu domu, oni na drugim. 

Weszliśmy  do  dostatnio  umeblowanego  pokoju;  pierwszym  przedmiotem,  który  rzucił 

mi  się  w  oczy,  było  łóżko  na  siedem  stóp  długie,  na  sześć  stóp  szerokie,  a  tak  wysokie,  że 
trzeba było stołka, aby się na nie wdrapać. Gospodarz mój, pokazawszy mi, gdzie jest dzwo-
nek,  i  upewniwszy  się  sam,  że  cukierniczka  jest  pełna,  flakony  z  wodą  kolońską  należycie 
ustawione na gotowalni, spytawszy mnie kilka razy, czy mi niczego nie brakuje, pożyczył mi 
dobrej nocy i zostawił mnie samego. 

Okna były zamknięte. Zanim się zacząłem rozbierać, otworzyłem jedno, aby odetchnąć 

chłodnym powietrzem nocy, rozkosznym po długiej wieczerzy. Naprzeciw wznosił się szczyt 
Kanigu, cudowny o każdej porze; ale tego wieczora, oświetlony blaskiem księżyca, wydawał 
mi się najpiękniejszą górą w świecie. Stałem kilka minut patrząc na jego czarowną sylwetę i 
miałem  zamknąć  okno,  kiedy,  spuszczając  oczy,  ujrzałem  posąg  na  piedestale  o  jakie  dwa-
dzieścia sążni od domu. Umieszczony był w rogu żywopłotu oddzielającego mały ogródek od 
obszernego  i  zupełnie  gładkiego  prostokąta;  był  to,  dowiedziałem  się  tego  później,  miejski 
plac do gry w piłkę. Teren ten był własnością pana de Peyrehorade, który na usilne nalegania 
syna ustąpił go gminie. 

Z  oddalenia,  w  którym  się  znajdowałem,  trudno  mi  było  rozpoznać  pozycję  posągu; 

mogłem  osądzić  jedynie  jego  wysokość,  którą  oceniłem  na  jakie  sześć  stóp.  W  tej  samej 
chwili dwaj urwisze przechodzili przez plac do gry w piłkę, dość blisko żywopłotu, gwiżdżąc 
ładną  rusylońską  melodię:  Montagnes  regalades.  Zatrzymali  się,  aby  popatrzyć  na  posąg, 
jeden z nich nawet zagadnął go głośno. Mówił po katalońsku; ale bawiłem w Roussillon dość 
długo, aby mniej więcej zrozumieć. 

—  A,  jesteś,  łajdaczko!  (Wyrażenie  katalońskie  brzmiało  energiczniej).  Jesteś!  — 

powiadał. — To ty złamałaś nogę Jaśkowi Coll! Gdybyś była moją, ja bym ci kark złamał. 

background image

— Ba, czym? — rzekł drugi. — Ona jest z miedzi i tak twarda, że Stefan połamał piłkę 

próbując jej nadgryźć. To miedź z czasów pogańskich; twardsza niż nie wiem co. 

— Gdybym miał swoje  obcęgi (zdaje się, że to był czeladnik ślusarski),  zaraz bym jej 

wydłubał te wielkie ślepia, tak jak się wyłuskuje migdał ze skorupy. Jest tam za więcej niż za 
pięć franków srebra. 

Oddalił się o kilka kroków. 
— Muszę powiedzieć dobranoc bogince — rzekł starszy zatrzymując się nagle. 
Schylił  się  i  prawdopodobnie  podniósł  kamień.  Ujrzałem,  że  się  zamierza,  rzuca  coś  i 

natychmiast rozległo się o brąz dźwięczne uderzenie. Równocześnie czeladnik chwycił się za 
głowę wydając okrzyk bólu. 

— Odrzuciła mi kamień! — zawołał. 
I  dwaj  urwisze  zaczęli  uciekać,  ile  nóg  starczyło.  Jasne  było,  że  kamień  odbił  się  od 

metalu i ukarał ladaco za zniewagę wyrządzoną bogince. 

Zamknąłem okno śmiejąc się serdecznie. 
— Jeszcze jeden wandal ukarany przez Wenerę. Oby wszystkim niszczycielom naszych 

starych zabytków mógł kto tak rozłupać głowy! 

Z tym pobożnym życzeniem usnąłem. 
Był jasny dzień, kiedy się obudziłem. Przy moim łóżku znajdowali się z jednej strony p. 

de Peyrehorade w szlafroku, z drugiej służący przysłany przez jego żonę z filiżanką czekola-
dy w ręce. 

—  Dalej,  wstawać,  paryżaninie!  Oto  leniuchy  ze  stolicy!  —  powiadał  mój  gospodarz, 

podczas gdy ubierałem się w pośpiechu. — Jest ósma i jeszcze w łóżku! Ja jestem na nogach 
od szóstej. Już trzeci raz tu zachodzę; podsunąłem się do drzwi na końcach palców: nikogo, 
żadnego znaku życia. To panu zaszkodzi, tak długo spać w pańskim wieku. A moja Wenera, 
której  pan  jeszcze  nie  widział!  Dalej,  prędko,  niech  pan  wypije  tę  filiżankę  barcelońskiej 
czekolady... Szczera kontrabanda... Czekolada, jakiej nie ma w Paryżu. Nabierz pan sił, skoro 
bowiem raz znajdziesz się przy mojej Wenerze, nie będzie cię można od niej oderwać. 

W kilka minut byłem gotów, to znaczy wpół ogolony, nie dopięty i poparzony czekola-

dą, którą łykałem wrzącą. Zeszedłem do ogrodu i znalazłem się przed cudownym posągiem. 

Była  to  w  istocie  Wenera,  i  przedziwnie  piękna.  Od  góry  była  naga,  tak  jak  starożytni 

zazwyczaj  przedstawiali  wielkie  bóstwa;  prawa  ręka,  podniesiona  do  wysokości  piersi,  była 
zwrócona do wewnątrz, trzy pierwsze palce wyprostowane, pozostałe dwa lekko zgięte. Dru-
ga  ręka,  zbliżona  do  biodra,  podtrzymywała  draperię  okrywającą  dolną  część  ciała.  Postawa 
posągu przypominała „Gracza w morę”, którego oznaczają, nie wiem czemu, mianem Germa-
nika. Być może artysta chciał przedstawić boginię grającą w morę. 

To pewna, że nie podobna oglądać czegoś doskonalszego niż ciało tej Wenery; czegoś 

miękkiego,  rozkosznego  niż  jej  kształty;  wytworniejszego  i  szlachetniejszego  niż  fałdy 
draperii.  Spodziewałem  się  jakiegoś  bizantynizmu;  ujrzałem  arcydzieło  z  najlepszej  epoki 
rzeźbiarstwa.  Co  mnie  zwłaszcza  uderzyło,  to  wyborna  prawda  kształtów,  tak  iż  można  by 
mniemać, że są odlane wprost z natury, gdyby natura wydała równie doskonałe wzory. 

Włosy,  podniesione  na  czole,  robiły  wrażenie,  że  niegdyś  były  złocone.  Głowa,  mała 

jak u wszystkich prawie posągów greckich, była lekko podana naprzód. Co do twarzy, nigdy 
nie  zdołam  opisać  jej  dziwnego  wyrazu;  typ  jej  nie  zbliżał  się  do  żadnego  ze  starożytnych 
posągów, które pamiętam. Nie była to owa spokojna i surowa piękność rzeźbiarzy  greckich, 
którzy  z  umysłu  dawali  wszystkim  rysom  majestatyczną  nieruchomość.  Tutaj,  przeciwnie, 
śledziłem ze zdumieniem wyraźną intencję artysty, aby oddać kaprys graniczący ze złością. 
Wszystkie rysy były lekko ściągnięte: oczy nieco skośne, kąciki ust ku górze, nozdrza lekko 
wzdęte. Wzgarda, ironia, okrucieństwo malowały się na tej twarzy, mimo to niewiarygodnie 
pięknej. W istocie, im dłużej się patrzało na ten  cudowny posąg, tym bardziej doświadczało 
się przykrego uczucia, że tak cudna piękność może iść w parze z zupełnym brakiem serca. 

background image

—  Jeżeli  pierwowzór  kiedykolwiek  istniał  —  rzekłem  do  p.  de  Peyrehorade  —  a 

wątpię, aby niebo stworzyło kiedy podobną kobietę, jakże mi żal jej kochanków! Musiała się 
lubować w tym, aby ich przywodzić do śmierci z rozpaczy. Jest w jej twarzy coś okrutnego, a 
mimo to nie widziałem nic równie pięknego. 

— To Wenus sama wpiła się w gardziel ofiary * — wykrzyknął p. de Peyrehorade, rad 

z mego zachwytu. 

Ten wyraz piekielnej ironii spotęgowany był może kontrastem jej oczu, inkrustowanych 

srebrem  i  bardzo  błyszczących,  z  zielonkawoczarną  patyną,  jaką  czas  dał  całemu  posągowi. 
Te błyszczące oczy tworzyły niejaką iluzję, która przypominała rzeczywistość, życie. Przypo-
mniałem sobie to, co opowiadał mój przewodnik, że każdy, kto na nią spojrzy, musi spuścić 
oczy. Było to niemal prawdą, i nie mogłem się obronić odruchowi gniewu na samego siebie 
za to, że czułem się nieco nieswój wobec tej brązowej figury. 

— A teraz, kiedy już wszystko podziwiałeś po szczególe, mój drogi kolego w antykwar-

stwie  —  rzekł  mój  gospodarz  —  otwórzmy,  jeśli  pozwolisz,  konferencję  naukową.  Co 
powiesz o tym napisie, na który jeszcze nie zwróciłeś uwagi? 

Wskazał mi podstawę posągu, gdzie wyczytałem te słowa: 

 

CAVE AMANTEM 

 

— Quid dicis, doctissime? — spytał zacierając ręce. — Ciekawym, czy się spotkamy co 

do znaczenia tego cave amantem

—  Ba  —  rzekłem  —  są  dwa  znaczenia.  Można  przetłumaczyć:  „Strzeż  się  tego,  który 

cię  kocha,  strzeż  się  kochanka”.  Ale,  w  tym  znaczeniu  nie  wiem,  czy  cave  amantem  byłoby 
dobrze  po  łacinie.  Patrząc  na  diaboliczny  wyraz  tej  damy,  sądziłem  raczej,  że  artysta  chciał 
ostrzec  widza  przed  tą  straszliwą  pięknością.  Przetłumaczyłbym  tedy:  „Strzeż  się,  jeżeli  ona 
cię pokocha”. 

— Hm — rzekł p. de Peyrehorade — tak, można by przyjąć to znaczenie; ale niech mi 

pan daruje, ja wolę pierwsze tłumaczenie, które rozwinę wszakże. Zna pan kochanka Wenery. 

— Jest ich wielu. 
— Tak; ale pierwszy — to Wulkan. Czy napis nie miał powiedzieć: „Mimo całej twej 

piękności,  twej  wzgardliwej  miny,  będziesz  miała  kochankiem  kowala,  szpetnego  kuterno-
gę?” Głęboka nauka, panie, dla zalotnic. 

Nie mogłem się wstrzymać od śmiechu, tak naciągany wydał mi się ten wykład. 
—  To  straszny  język,  ta  łacina  ze  swoją  zwięzłością  —  zauważyłem,  aby  nie  sprzeci-

wiać się wręcz memu gospodarzowi, i cofnąłem się o kilka kroków, aby lepiej widzieć posąg. 

—  Chwilę,  kolego  —  rzekł  p.  de  Peyrehorade  przytrzymując  mnie  za  rękę  —  nie 

widział  pan  wszystkiego.  Jest  jeszcze  drugi  napis.  Wejdź  pan  na  cokół  i  spójrz  na  prawe 
ramię. — To mówiąc pomagał mi wejść. 

Uczepiłem  się  bez  wielkich  ceremonii  szyi  Wenery,  z  którą  zaczynałem  się  oswajać. 

Zajrzałem jej nawet przez chwilę w twarz, i z bliska wydała mi się jeszcze bardziej groźna i 
jeszcze piękniejsza. Następnie spostrzegłem, iż na ramieniu znajduje się wyrytych kilka słów 
starożytną kursywą, jak  mi się zdawało. Mocno  wspomagając się binoklami, wysylabizowa-
łem co następuje; przy czym równocześnie p. de Peyrehorade powtarzał każde słowo, w miarę 
jak je wymawiałem, przytwierdzając gestem i głosem. Przeczytałem tedy: 
 

VENERI TVRBVL... 
EVTYCHES MYRO 
IMPERIO FECIT 

 

* Racine, „Fedra”, akt I. 

background image

Po tym słowie TVRBVL w pierwszym wierszu zdawało mi się, że jest kilka liter zatar-

tych, ale TVRBVL było zupełnie czytelne. 

— Co to może znaczyć? — spytał mój gospodarz promieniejąc i uśmiechając się chy-

trze, sądził bowiem, że nie dam sobie rady z tym TVRBVL. 

— Jest to słowo, którego dobrze jeszcze nie rozumiem — rzekłem — reszta jest łatwa. 

Eutyches Myro uczynił tę ofiarę Wenerze z jej rozkazu. 

— Doskonale. Ale TVRBVL, co pan z tym pocznie? Co to za TVRBVL. 
— TVRBVL sprawia mi wiele kłopotu. Na próżno szukam jakiegoś znanego przydom-

ka  Wenery,  który  mógłby  mi  dopomóc.  A  co  by  pan  tak  powiedział  o  TVRBVLENTA? 
Wenus, która mąci, która niepokoi... Widzi pan, że wciąż jestem pod wrażeniem jej okrutnego 
wyrazu. TVRBVLENTA to nie najgorszy przydomek dla Wenery — dodałem skromnie, sam 
bowiem nie byłem nazbyt zadowolony z mego wykładu. 

—  Wenus  mąciwoda!  Wenus  hałaburda!  Ba!  czy  pan  bierze  moją  Wenerę  za  Wenus 

karczemną? Zgoła nie, drogi panie; to Wenus z najlepszego towarzystwa. Ale ja panu wytłu-
maczę  to  TVRBVL...  W  każdym  razie  proszę,  aby  pan  nie  rozgłaszał  mego  odkrycia  przed 
wydrukowaniem  memoriału...  Pan  rozumie,  że  ta  zdobycz  —  to  moja  chluba...  Trzebaż, 
byście  nam  zostawili  parę  kłosów  do  zebrania  z  ziemi,  nam,  prowincjonalnym  nieborakom. 
Jesteście tak bogaci, panowie uczeni paryscy! 

Z  wysokości  piedestału,  na  którym  wciąż  tkwiłem,  przyrzekłem  uroczyście,  że  nigdy 

nie popełniłbym tej niegodziwości, aby mu ukraść jego odkrycie. 

— TVRBVL... drogi panie — rzekł zbliżając się i zniżając głos z obawy, aby ktoś trzeci 

nie dosłyszał — należy czytał TVRBVLNERAE. 

— Nic mnie to nie objaśnia. 
— Niech pan słucha uważnie. O milę stąd, pod  samą  górą, znajduje się  wioska zwana 

Boulternere.  Jest  to  skażone  łacińskie  słowo  TVRBVLNERA.  Nic  pospolitszego  jak  takie 
przestawienia. Boulternere, proszę pana, było miastem rzymskim. Zawsze to podejrzewałem, 
ale  nigdy  nie  miałem  dowodu.  Oto  dowód.  Ta  Wenus  —  to  było  domowe  bóstwo  miasta 
Boulternere,  a  to  słowo  Boulternere,  którego  starożytne  pochodzenie  właśnie  wykazałem, 
dowodzi rzeczy o wiele ciekawszej, a mianowicie, że Boulternere, zanim było miastem rzym-
skim, było wprzód miastem fenickim. 

Zatrzymał  się  chwilę,  aby  odetchnąć  i  nasycić  się  moim  zdumieniem.  Udało  mi  się 

wstrzymać silną chęć do śmiechu. 

—  W  istocie  —  ciągnął  —  TVRBVLNERA  to  czyste  słowo  fenickie.  TVR  i  SVR  to 

jeden i ten sam wyraz, nieprawdaż? Otóż SVR — to fenickie miano Tyru; nie potrzebuję panu 
przypominać jego znaczenia. BVL — to Baal; Bal, Bel, Bul, lekkie odmiany sposobu wymo-
wy. Co do NERA, z tym mam nieco kłopotu. Skłonny jestem mniemać, dla braku odpowie-
dniego słowa fenickiego, że to pochodzi z greckiego neros: mokry, bagnisty. Byłoby to zatem 
słowo  mieszane.  Aby  usprawiedliwić  neros,  pokażę  panu  w  Boulternere  błotniste  kałuże 
utworzone  przez  górskie  potoki.  Z  drugiej  strony,  końcówka  NERA  mogłaby  być  przydana 
znacznie  później  na  cześć  Nery  Piwezuwii,  żony  Tetryka,  która  może  wyświadczyła  jaką 
łaskę miastu Turbul. Ale, przez wzgląd na kałuże, wolę raczej wywodzić je od neros

Zażył niuch tabaki z miną wielce zadowoloną. 
—  Ale  dajmy  pokój  Fenicjanom  i  wróćmy  do  napisu.  Tłumaczę  tedy:  Wenerze  z 

Boulternere Myron poświęca z jej rozkazu ten posąg, swoje dzieło. 

Nie ważyłem się krytykować jego etymologii, ale chciałem z kolei dać dowód bystrości 

i rzekłem: 

— Za pozwoleniem, drogi panie. Myron poświęcił coś, ale nie widzę wcale, aby to miał 

być ten posąg. 

— Jakto! — wykrzyknął — czyż Myron nie był sławnym rzeźbiarzem greckim? Talent 

zachował się widać w rodzinie: to któryś z jego potomków zrobił ten posąg. Nic pewniejsze-

background image

go. 

—  Ale  —  odparłem  —  widzę  na  ramieniu  małą  dziurkę.  Sądzę,  że  służyła  do  umoco-

wania czegoś, na przykład bransoletki, którą ten Myron dał Wenerze jako ofiarę. Myron był 
nieszczęśliwym  kochankiem.  Wenus  była  nań  pogniewana:  ułagodził  ją  ofiarując  jej  złotą 
bransoletę.  Uważ  pan,  iż  fecit  używa  się  często  w  znaczeniu  consecravit.  To  są  synonimy. 
Pokazałbym  panu  niejeden  tego  przykład,  gdybym  miał  pod  ręką  Grutera  albo  Oreliusza. 
Naturalne jest, że kochanek mógł ujrzeć Wenerę we śnie, mógł sobie wyobrazić, że nakazuje 
mu, aby dał złotą bransoletkę jej posągowi. Myron ofiarował jej bransoletkę... Później barba-
rzyńcy albo też jakiś złodziej świętokradca... 

—  Och!  jak  to  dobrze  widać,  że  pan  pisywał  romanse!  —  wykrzyknął  mój  gospodarz 

podając mi rękę, abym zeszedł. — Nie, panie, to jest dzieło ze szkoły Myrona. Niech się pan 
tylko przyjrzy tej pracy, a przyzna pan. 

Mając  za  zasadę  nie  sprzeciwiać  się  nigdy  zbytnio  zacietrzewionym  antykwariuszom, 

spuściłem głowę z miną człowieka przekonanego i rzekłem: 

— To cudowny okaz. 
— Och, mój Boże — wykrzyknął p. de Peyrehorade — jeszcze jeden rys wandalizmu! 

Rzucił ktoś kamieniem w posąg! 

Spostrzegł  biały  ślad  nieco  ponad  piersią  Wenery.  Zauważyłem  podobny  ślad  na 

palcach prawej ręki, które (tak pomyślałem)) kamień potrącił w przelocie lub też kawałek się 
odłupał  i  uderzył  rykoszetem  w  rękę.  Opowiedziałem  memu  gospodarzowi  zniewagę,  której 
byłem świadkiem, i rychłą karę, która po niej nastąpiła. Uśmiał się mocno i porównując czela-
dnika do Diomedesa, życzył mu, aby ujrzał, jak grecki bohater, wszystkich swoich towarzy-
szy zmienionych w białe ptaki. 

Dzwon  wzywający  na  śniadanie  przerwał  tę  klasyczną  gawędę;  tak  samo  jak  w  wilię, 

trzeba  mi  było  jeść  za  czterech.  Potem  przyszli  dzierżawcy  p.  de  Peyrehorade;  podczas  gdy 
ojciec  udzielał  im  audiencji,  syn  pokazał  mi  koczobryk  kupiony  w  Tuluzie  dla  narzeczonej, 
który podziwiałem, rozumie się samo przez się. Potem wszedłem z nim do stajni, gdzie mnie 
trzymał pół godziny wychwalając swoje konie, wyprowadzając mi ich rodowody, opowiada-
jąc,  jakie  nagrody  zdobyły  na  miejscowych  wyścigach.  Wreszcie  zaczął  mi  mówić  o  swej 
przyszłej, nawiązując do gniadej klaczy, którą jej przeznaczał. 

—  Zobaczy  ją  pan  dzisiaj  —  rzekł.  —  Nie  wiem,  czy  się  panu  będzie  podobała.  Wy, 

paryżanie,  jesteście  wybredni;  ale  wszyscy,  tu  i  w  Perpignan,  zachwycają  się  nią.  Co  jest 
dobre,  to  że  jest  bardzo  bogata.  Ciotka  z  Prades  zostawiła  jej  cały  majątek.  O,  będę  bardzo 
szczęśliwy. 

Zgorszyło  mnie  mocno,  aby  młody  człowiek  więcej  był  rozczulony  posagiem  niż 

pięknymi oczami narzeczonej . 

— Pan się zna na klejnotach — ciągnął p. Alfons — jak się panu wydaje ta sztuczka? 

Oto pierścionek, który dam jej jutro. 

Tak  mówiąc,  zdjął  z  małego  palca  duży  pierścień  zdobny  diamentem,  utworzony  z 

dwóch splecionych rąk; aluzja ta wydała mi się niezmiernie poetyczna. Pierścionek był starej 
roboty, ale miałem wrażenie, że go przerabiano, aby wprawić diamenty. Wewnątrz czytało się 
te słowa: zawsze z tobą. 

— Ładny pierścionek — rzekłem — ale te dodane diamenty psują nieco jego charakter. 
— O, tak jest o wiele ładniejszy — odparł z uśmiechem. — Jest tu za tysiąc dwieście 

franków  diamentów.  Matka  mi  go  dała.  To  pierścionek  rodzinny,  bardzo  stary...  z  czasów 
rycerstwa. Służył mojej babce, która go dostała od swojej. Pan Bóg wie, kiedy to robione. 

— W Paryżu — rzekłem — jest zwyczaj dawać pierścionek zupełnie prosty, zazwyczaj 

złożony z dwóch różnych metali, na przykład złota i platyny. O, ten drugi pierścionek, który 
pan ma na palcu, byłby bardzo odpowiedni. Ten ze swymi diamentami i rzeźbionymi dłońmi 
jest tak gruby, że nie wszedłby pod rękawiczkę. 

background image

—  Och,  niech  sobie  moja  żona  radzi  jak  umie.  Myślę,  że  i  tak  będzie  rada  z  niego: 

tysiąc dwieście franków na palcu, to miłe. Ten mały pierścionek — dodał patrząc z zadowole-
niem na gładki pierścionek, który miał na ręce — to pewna kobieta w Paryżu dała mi raz, w 
Ostatki.  Och,  jakem  ja  sobie  używał  w  Paryżu,  przed  dwoma  laty.  Tam  dopiero  można  się 
zabawić!... — I westchnął z żalem. 

Mieliśmy być tego dnia na obiedzie w Puygarrig, u rodziców panny młodej; wsiedliśmy 

do powozu i udaliśmy się do zamku, oddalonego od Ille o jakieś półtorej mili. Przedstawiono 
mnie  i  przyjęto  jak  przyjaciela  domu.  Nie  będę  mówił  o  obiedzie  ani  o  rozmowie,  która  się 
zawiązała, a w której mało brałem udziału. P. Alfons, siedząc koło swej przyszłej, szeptał jej 
coś do ucha co kwadrans. Ona nie podnosiła wcale oczu i za każdym razem, kiedy narzeczony 
mówił do niej, rumieniła się skromnie, ale odpowiadała bez zakłopotania. 

Panna de Puygarrig miała osiemnaście lat; gibka i delikatna jej kibić stanowiła kontrast 

z  kościstą  budową  atletycznego  oblubieńca.  Była  nie  tylko  ładna,  ale  urocza.  Podziwiałem 
doskonałą swobodę wszystkich jej odpowiedzi; wyraz dobroci, który nie był wszelako wolny 
od  lekkiego  odcienia  złośliwości,  przypomniał  mi  mimo  woli  Wenus  mego  gospodarza. 
Czyniąc w duchu to porównanie, zastanawiałem się, czy wyższość urody, którą niewątpliwie 
należało przyznać posągowi, nie płynęła, w znacznej mierze, z jej tygrysiego wyrazu; energia 
bowiem, nawet w złych namiętnościach, budzi w nas zawsze zdumienie i rodzaj mimowolne-
go podziwu. 

—  Co  za  szkoda  —  powiadałem  sobie  opuszczając  Puygarrig  —  że  tak  urocza  osoba 

jest bogata i że posag ściągnął na nią oczy człowieka niegodnego jej. 

Za  powrotem  do  Ille,  nie  bardzo  wiedząc,  czym  zagadnąć  panią  de  Peyrehorade,  do 

której uważałem za właściwe zwrócić się od czasu do czasu, rzekłem: 

— Wy, Rusylończycy, strasznie, widzę, jesteście wolni od przesądów. Jakto, pani wy-

prawia wesele w piątek? W Paryżu bardziej jesteśmy zabobonni; nikt nie odważyłby się żenić 
w ten dzień. 

— Mój Boże! niech mi pan o tym nie mówi — rzekła. — Gdyby to tylko zależało ode 

mnie, z pewnością wybrałabym inny dzień. Ale mąż tak chciał i trzeba mu było ulec. Bądź co 
bądź bardzo mnie to gnębi. Gdyby się zdarzyło jakie nieszczęście? Musi być jakaś przyczyna, 
inaczej bowiem dlaczego wszyscy tak by się bali piątku? 

—  Piątek!  —  wykrzyknął  mąż  —  ale  to  dzień  Wenery!  Idealny  dzień  na  weselisko! 

Widzisz,  drogi  kolego,  wciąż  tylko  myślę  o  swojej  Wenerze.  Na  honor!  to  na  jej  intencję 
obrałem  piątek.  Jutro,  jeżeli  chcesz,  przed  ślubem,  dopełnimy  małego  obrządku,  ofiarujemy 
jej dwa gołąbki i kadzidło, jeśli go skąd wytrzasnę. 

—  Fe,  mężu!  —  przerwała  pani  de  Peyrehorade  z  najwyższym  zgorszeniem.  — 

Okadzać bożyszcze! To byłoby ohydne! Co by o nas powiedziano w okolicy? 

—  Przynajmniej  —  rzekł  p.  de  Peyrehorade  —  pozwolisz  mi  włożyć  jej  na  głowę 

wieniec z róż i lilii: 
 

Manibus date lilia plenis. 

 

—  Widzi  pan,  drogi  panie,  Konstytucja  jest  czczym  słowem.  Nie  mamy  wolności 

wyznań. 

Porządek dnia na dzień następny ułożono w ten sposób: Wszyscy będą gotowi i ubrani 

punkt  o  dziesiątej.  Po  czekoladzie  udamy  się  powozem  do  Puygarrig.  Ślub  cywilny  miał  się 
odbyć w merostwie, a obrzęd religijny w zamkowej kaplicy. Następnie śniadanie. Po śniada-
niu spędzi się czas, jak komu wola, aż do siódmej. O siódmej powrót do Ille, do państwa de 
Peyrehorade,  gdzie  obie  strony  zasiądą  do  wieczerzy.  Reszta  wedle  naturalnego  porządku. 
Nie mogąc tańczyć, wszyscy pragnęli jeść możliwie jak najwięcej. 

Od  godziny  ósmej  siedziałem  przed  Wenerą  z  ołówkiem  w  ręce,  zaczynając  po  raz 

background image

dwudziesty  głowę posągu i nie mogąc  chwycić jej wyrazu. P. de Peyrehorade krążył dokoła 
mnie, udzielał mi rad, powtarzał swoje fenickie etymologie; potem układał róże bengalskie na 
piedestale posągu i tragikomicznym tonem zasyłał do niej modły za parę, która miała żyć pod 
jego dachem. Około dziesiątej poszedł do domu, aby pomyśleć o swojej toalecie; równocze-
śnie pojawił się p. Alfons, w obcisłym nowym fraku, w białych rękawiczkach, lakierowanych 
trzewikach, rzeźbionych guzikach i z różą w dziurce od klapy. 

— Zrobi pan portret mojej żony? — spytał nachylając się nad moim rysunkiem. — Też 

jest ładna. 

W  tej  chwili zawiązała  się  na  placu  gry  w  piłkę,  o  którym  wspomniałem,  partia,  która 

natychmiast  ściągnęła  uwagę  p.  Alfonsa.  Ja  także,  zmęczony,  zwątpiwszy  w  oddanie  tej 
szatańskiej twarzy, porzuciłem niebawem rysunek, aby przyglądać się graczom. Było między 
nimi  kilku  mulników  hiszpańskich  przybyłych  w  wilię.  Byli  to  Aragończycy  i  Nawarczycy, 
prawie wszystko niewiarygodnie świetni gracze. Toteż Illyjczycy, mimo że zagrzewani obec-
nością i radami p. Alfonsa, ponieśli dość szybką klęskę z ręki przybyszów. Miejscowi widzo-
wie byli zgnębieni. P. Alfons spojrzał na zegarek. Było dopiero wpół do dziesiątej. Matka nie 
była jeszcze uczesana. Nie wahał się: zdjął frak, kazał sobie dać kurtkę i wyzwał Hiszpanów. 
Przyglądałem się temu z uśmiechem, nieco zdziwiony. 

— Trzeba bronić honoru kraju — rzekł. 
Wówczas wydał mi się naprawdę piękny. Był roznamiętniony. Strój, który zajmował go 

tak  bardzo  przed  chwilą,  nie  istniał  dlań  już.  Kilka  minut  wprzódy  byłby  się  bał  obrócić 
głowę,  aby  nie  przekrzywić  krawata;  obecnie  nie  myślał  ani  o  utrefionych  włosach,  ani  o 
ślicznie uprasowanym żabocie. A narzeczona?... Daję słowo, gdyby to było potrzebne, byłby, 
tak sądzę, odłożył ślub. Wzuł pospiesznie sandały, odwinął rękawy i z miną pełną ufności w 
siebie  stanął  na  czele  pobitej  partii,  jak  Cezar  skupiający  swoich  żołnierzy  pod  Dyrrachium. 
Przeskoczyłem  żywopłot  i  umieściłem  się  wygodnie  w  cieniu  obrotnicy,  w  ten  sposób,  aby 
dobrze widzieć obozy. 

Wbrew powszechnemu oczekiwaniu, p. Alfons chybił pierwszą piłkę; prawda, iż sunęła 

prawie po ziemi, rzucona ze zdumiewającą siłą przez Aragończyka, który wyglądał na głowę 
Hiszpanów. 

Był  to  człowiek  może  czterdziestoletni,  suchy,  nerwowy,  mający  sześć  stóp  wzrostu; 

oliwkowa jego skóra miała ton prawie równie ciemny jak brąz Wenery. 

P. Alfons rzucił rakietę o ziemię z wściekłością. 
— To ten przeklęty  pierścionek — wykrzyknął  — ściska mi palec; przez niego puści-

łem piłkę zupełnie pewną! 

Zdjął,  nie  bez  trudu,  diamentowy  pierścionek;  zbliżyłem  się,  aby  go  odebrać,  ale  on 

uprzedził  mnie,  podbiegł  do  Wenery,  włożył  jej  pierścionek  na  czwarty  palec  i  wrócił  zająć 
miejsce na czele Illyjczyków. 

Był blady, ale spokojny i pewny. Od tej chwili nie zrobił ani jednego błędu; Hiszpanów 

pobito  na  głowę.  Pięknie  było  patrzeć  na  zapał  widzów:  jedni  wydawali  okrzyki  radości 
rzucając czapki w górę; drudzy ściskali mu ręce nazywając go chlubą kraju. Gdyby był odparł 
najazd, wątpię, aby go spotkały żywsze i szczersze dziękczynienia. Strapienie pobitych przy-
dawało jeszcze blasku jego zwycięstwu. 

— Zagramy jeszcze kiedy, mój zuchu — rzekł do Aragończyka tonem wyższości — ale 

dam wam fory. 

Byłbym pragnął, aby p. Alfons był skromniejszy, i niemal przykre mi było to upokorze-

nie jego rywala. 

Olbrzym hiszpański odczuł głęboko tę zniewagę. Ujrzałem, jak zbladł pod smagłą cerą. 

Patrzał z posępną twarzą na swą rakietę zaciskając zęby, po czym zdławionym głosem rzekł z 
cicha: Me lo pagards

Głos p. de Peyrehorade  zamącił tryumf syna;  gospodarz mój, bardzo zdziwiony, że  go 

background image

nie  widzi  celebrującego  przy  zaprzęganiu  nowego  koczobryka,  zdziwił  się  jeszcze  mocniej, 
ujrzawszy go całego w pocie, z rakietą w dłoni. P. Alfons pobiegł do domu, umył sobie twarz 
i ręce, włożył z powrotem nowy frak i lakierowane trzewiki, i w pięć minut później jechali-
śmy  ostrego  kłusa  drogą  do  Puygarrig.  Wszyscy  miejscowi  piłkarze  oraz  wielu  spośród 
widzów  biegli  za  nami  z  okrzykami  radości.  Tęgie  konie,  które  nas  wiozły,  zaledwie  mogły 
utrzymać krok przed tymi nie- zmęczonymi Katalończykami. 

Byliśmy już w Puygarrig i orszak miał ruszać do merostwa, kiedy p. Alfons uderzył się 

w czoło i szepnął do mnie: 

— Cóż za fujara ze mnie! Zapomniałem pierścionka! Jest na palcu Wenery, niechże ją 

czarci porwą! Niech pan bodaj nic nie mówi matce. Może się nie spostrzeże. 

— Mógłby pan posłać kogoś — rzekłem. 
—  Ba!  mój  służący  został  w  Ille.  Tutejszym  nie  ufam.  Diamentów  za  tysiąc  dwieście 

franków!  To  by  mogło  skusić  niejednego.  Zresztą,  co  by  tu  powiedziano  na  moje  roztarg-
nienie? Zanadto by się śmiali ze mnie. Nazywano by mnie mężem posągu... Byleby mi go kto 
nie ukradł! Na szczęście ci hultaje boją się boginki. Nie śmieją się do niej zbliżyć na długość 
ramienia. Ba! to nic, mam drugi pierścionek. 

Obu  obrzędów,  cywilnego  i  kościelnego,  dopełniono  z  należytą  pompą;  panna  de 

Puygarrig otrzymała pierścionek modystki paryskiej, nie domyślając się, że narzeczony czyni 
jej  ofiarę  z  miłosnego  upominku.  Następnie  wszyscy  siedli  do  stołu,  jedli,  pili,  śpiewali 
nawet,  wszystko  bardzo  długo.  Cierpiałem  za  młodą  oblubienicę  w  atmosferze  rubasznej 
wesołości buchającej dokoła niej; mimo to lepiej się trzymała, niż byłbym się spodziewał, a 
zakłopotanie jej nie było ani niezdarstwem, ani mizdrzeniem. 

Być może, odwaga przychodzi wraz z trudnymi sytuacjami. 
Śniadanie skończyło się za łaską bożą o czwartej; mężczyźni poszli się przejść po wspa-

niałym  parku  lub  patrzeć,  jak  na  trawniku  przed  pałacem  tańczą  wieśniaczki  strojne  w 
odświętne suknie. W ten sposób zeszło nam kilka  godzin. Przez ten czas kobiety  cisnęły się 
koło panny młodej, która pokazywała im podarki ślubne. Później zmieniła strój, zauważyłem, 
że przykryła piękne swoje włosy czepeczkiem i kapeluszem z piórami, kobiety bowiem, skoro 
im tylko wolno, czym prędzej wkładają stroje, których zwyczaj broni im, dopóki są pannami. 

Była blisko ósma, kiedy się zaczęto wybierać do Ille. Ale wprzód odbyła się patetyczna 

scena.  Ciotka  panny  de  Puygarrig,  która  jej  zastępowała  matkę,  kobieta  bardzo  wiekowa  i 
bardzo nabożna, nie miała jechać z nami do miasta. Na wyjezdnym wygłosiła do siostrzenicy 
wzruszające kazanie o obowiązkach małżeńskich, z którego to kazania wynikły strumienie łez 
i uściski bez końca. P. de Peyrehorade porównywał to rozstanie do porwania Sabinek. 

Ruszyliśmy  wszelako;  przez  drogę  każdy  silił  się  rozbawić  pannę  młodą  i  pobudzić  ją 

do śmiechu, ale na próżno. 

W Ille czekała nas wieczerza, i co za wieczerza! Jeżeli rubaszna wesołość ranna raziła 

mnie, o wiele bardziej raziły mnie koncepty i dwuznaczniki, których przedmiotem byli zwła-
szcza  państwo  młodzi.  Pan  młody,  który  znikł  na  chwilę,  zanim  siadł  do  stołu,  był  blady  i 
lodowato poważny. Pił raz po raz stare wino koljurskie, prawie tak mocne jak wódka. Siedzia-
łem koło niego i czułem się w obowiązku ostrzec go: 

— Niech pan uważa! Powiadają, że wino... 
Nie wiem już, co za głupstwo mu powiedziałem, aby się dostroić do reszty stołu. 
Trącił mnie kolanem i rzekł bardzo cicho: 
— Kiedy będą wstawać od stołu, chciałbym powiedzieć panu dwa słowa. 
Jego uroczysty ton zdziwił mnie. Przyjrzałem mu się baczniej i zauważyłem szczególną 

zmianę jego rysów. 

— Czy pan się czuje niezdrów? — spytałem. 
— Nie. 
I zaczął pić na nowo. 

background image

Tymczasem, wśród krzyków i klaskań w dłonie, jedenastoletnie dziecko, które wśliznę-

ło  się  pod  stół,  pokazało  zebranym  ładną  białą  i  różową  wstążkę,  odwiązaną  z  kostki  panny 
młodej. Nazywa się to jej podwiązką. Natychmiast pocięto wstążkę na kawałki i rozdano mło-
dym ludziom, którzy ustroili nią klapy surdutów w myśl starożytnego zwyczaju, przechowy-
wanego jeszcze w niektórych patrycjuszowskich rodzinach. Była to dla panny młodej sposo-
bność  zaczerwienienia  się  po  same  białka...  Ale  pomieszanie  jej  doszło  do  szczytu,  kiedy  p. 
de Peyrehorade, poprosiwszy o ciszę, odśpiewał mały poemacik po katalońsku, zaimprowizo-
wany, jak powiadał. Oto jego sens, jeżeli dobrze zrozumiałem: 

„Cóż to, moi przyjaciele? Od wina, które wypiłem, snadź dwoi mi się w oczach. Są tutaj 

dwie Wenery...” 

Nowożeniec obrócił nagle głowę z wyrazem przestrachu, który rozśmieszył wszystkich. 
„Tak — ciągnął p. de Peyrehorade — są dwie Wenery pod moim dachem. Jedną znala-

złem w ziemi jak truflę; druga, zstąpiwszy z nieba, obdzieliła nas swoją przepaską.” 

Chciał powiedzieć: podwiązką. 
„Mój  synu,  wybieraj,  którą  wolisz:  rzymską  Wenerę  czy  katalońską.  Hultaj  bierze 

katalońską,  i  obrał  lepszą  cząstkę.  Rzymska  jest  czarna,  katalońska  jest  biała.  Rzymska  jest 
zimna, katalońska rozpłomienia każdego, kto się do niej zbliży...” 

Zakończenie to obudziło taki zgiełk, oklaski tak hałaśliwe i tak dźwięczne śmiechy, że 

myślałem,  iż  sufit  zawali  się  nam  na  głowę.  Dokoła  stołu  były  tylko  trzy  poważne  twarze: 
państwa młodych i moja. Miałem silny ból głowy, a przy tym, nie wiem czemu, małżeństwo 
zasmuca mnie zawsze. Oprócz tego, to małżeństwo brzydziło mnie trochę 

Skoro  p.  wicemer  odśpiewał  ostatnie  strofki  —  a  były  one,  muszę  przyznać,  mocno 

podkasane  —  wszyscy  przeszli  do  salonu,  aby  być  świadkami  pożegnania  panny  młodej, 
którą miano niebawem odprowadzić do sypialni, była bowiem blisko północ. 

P. Alfons pociągnął mnie we framugę ku oknu i rzekł odwracając oczy: 
— Będzie pan sobie drwił ze mnie... Ale nie wiem, co mi jest. Jestem urzeczony! niech 

mnie czarci porwą! 

Pierwszą  myślą,  jaka  mi  się  nasunęła,  było  to,  iż  lęka  się  jakiegoś  nieszczęścia  w 

rodzaju tych, o których mówią Montaigne * i pani de Sevigne. 

„Całe królestwo miłości pełne jest tragicznych historii”... etc. 
Sądziłem,  że  tego  rodzaju  nieszczęścia  zdarzają  się  jedynie  ludziom  inteligentnym, 

powiadałem sam sobie. 

— Za wiele pan pił koljurskiego wina, drogi panie Alfonsie — rzekłem. — Ostrzegałem 

pana. 

— Tak, może. Ale to coś o wiele okropniejszego. 
Głos mu się łamał. Myślałem, że jest zupełnie pijany. 
— Pamięta pan mój pierścionek? — ciągnął po chwili milczenia. 
— No i co? zabrał go ktoś? 
— Nie. 
— Zatem ma go pan? 
— Nie... ja... nie mogę go ściągnąć z palca tej diablicy Wenery. 
— Ba! nie ciągnął pan dość silnie. 
— Owszem... ale Wenus... skurczyła palec. 
Patrzał  na  mnie  uporczywie  błędnym  wzrokiem,  opierając  się  o  futrynę  okna,  aby  nie 

upaść. 

—  Cóż za  bajka!  —  rzekłem.  —  Zanadto  pan  wcisnął  pierścień.  Jutro  zdejmie  go  pan 

obcęgami. Ale niech pan uważa, aby nie zepsuć posągu. 

— Nie, mówię panu. Palec Wenery jest skurczony, zgięty; ściska rękę, rozumie pan?...  

 

* Montaigne, „O wyobraźni”, Księga I. 

background image

To moja żona, widocznie, skoro jej dałem pierścionek... Nie chce go oddać. 

Przeszedł mnie nagły dreszcz, dostałem na chwilę gęsiej skórki. Niebawem jego głębo-

kie westchnienie, od którego zaleciało mnie winem, rozproszyło wszelki nastrój. 

„Bydlę — pomyślałem — zupełnie się upił.” 
—  Pan  jest  antykwariuszem,  proszę  pana  —  dodał  oblubieniec  miłosiernym  tonem  — 

zna pan się na tych posągach... Jest tam może jakaś sprężynka, jakieś diabelstwo, którego nie 
znam... Gdyby pan poszedł zobaczyć? 

— Chętnie — odparłem. — Chodź pan ze mną. 
— Nie, lepiej aby pan poszedł sam. 
Wyszedłem z salonu. 
Pogoda  odmieniła  się  podczas  kolacji  i  rozpadał  się  silny  deszcz.  Miałem  poprosić  o 

parasol,  kiedy  powstrzymało  mnie  zastanowienie.  Byłbym  doprawdy  skończonym  głupcem, 
rzekłem sobie, aby chodzić sprawdzać to, co mi nagadał człowiek pijany! Może zresztą chciał 
mi wypłatać lichego figla, aby dostarczyć uciechy zacnym prowincjonałom; najmniej zaś, co 
mi się może trafić, to że przemoknę do kości i załapię tęgi katar. 

Od drzwi rzuciłem okiem na posąg ociekający wodą i udałem się do swego pokoju nie 

wstępując  do  salonu.  Położyłem  się;  ale  sen  nie  przychodził.  Wszystkie  sceny  z  całego  dnia 
przewijały mi się w myśli. Myślałem o tej młodej dziewczynie, tak pięknej i czystej, wydanej 
na łup opoja i chama. Cóż za wstrętna rzecz, powiadałem sobie, takie małżeństwo z układów! 
Mer  wdziewa  trójkolorową  szarfę,  ksiądz  stułę  i  oto  najgodniejsza  dziewczyna  pod  słońcem 
wydana na łup Minotaura! Dwie istoty, które się  nie kochają, cóż mogą sobie powiedzieć w 
podobnej  chwili,  którą  dwoje  kochanków  kupiłoby  za  cenę  życia?  Czy  kobieta  może  kiedy 
pokochać  mężczyznę,  który  raz  okazał  się  brutalem?  Pierwsze  wrażenia  nie  zacierają  się,  i 
pewny jestem, że p. Alfons dobrze zapracuje na to, aby go znienawidzieć... 

W czasie mego monologu, który mocno skracam, słyszałem wiele chodzenia po domu, 

drzwi otwierały się i zamykały, powozy odjeżdżały; potem zdawało mi się, że słyszę na scho-
dach lekkie buciki kobiet zdążających w przeciwną stronę korytarza. Był to prawdopodobnie 
orszak panny młodej odprowadzający ją do łóżka. Potem ktoś schodził ze schodów. Drzwi od 
pokoju oblubieńców zamknęły się. Jakże ta biedna dziewczyna, powiadałem sobie, musi być 
pomieszana, spłoszona. Kręciłem się po łóżku bardzo nie w humorze. Kawaler odgrywa głu-
pią rolę w domu, gdzie spełnia się małżeństwo.  

Cisza  panowała  od  kilku  chwil,  kiedy  zmąciły  ją  ciężkie  kroki  wstępujące  na  schody. 

Drewniane stopnie zatrzeszczały silnie. 

— Cóż za parobek! — wykrzyknąłem. — Założę się, że on się przewali na schodach. 
Zapadła  znów  cisza.  Wziąłem  książkę,  aby  zmienić  bieg  myśli.  Była  to  statystyka  de-

partamentu, ozdobiona memoriałem p. de Peyrehorade o zabytkach epoki druidów w okręgu 
Prades. Usnąłem przy trzeciej stronicy. 

Spałem źle i budziłem się kilka razy. Mogła być piąta rano i nie spałem już przeszło od 

dwudziestu  minut,  kiedy  zapiał  kur.  Dniało.  Wówczas  usłyszałem  wyraźnie  te  same  ciężkie 
kroki,  to  samo  trzeszczenie  schodów,  które  słyszałem  przed  uśnięciem.  To  mi  się  wydało 
szczególne.  Ziewając,  starałem  się  odgadnąć,  czemu  p.  Alfons  wstaje  tak  rano.  Nie  mogłem 
znaleźć nic prawdopodobnego. Miałem zamknąć oczy, kiedy moją uwagę pobudził na nowo 
szczególny tupot, do którego dołączyły się niebawem odgłosy dzwonków oraz drzwi otwiera-
nych z łoskotem; potem rozróżniłem bezładne krzyki. 

„Pijanica musiał gdzieś ogień zażec” — pomyślałem wyskakując z łóżka. 
Ubrałem  się  szybko  i  wyszedłem  na  korytarz.  Z  przeciwnej  strony  domu  wychodziły 

krzyki  i  lamenty  i  rozdzierający  głos  górujący  nad  wszystkim  innym:  —  Mój  syn!  mój  syn! 
—  Oczywiste  było,  że  p.  Alfonsowi  zdarzyło  się  jakieś  nieszczęście.  Pobiegłem  do  pokoju 
nowożeńców:  był  pełen  ludzi.  Pierwsze,  co  uderzyło  moje  oczy,  to  był  ów  młody  człowiek, 
wpół ubrany, wyciągnięty w poprzek łóżka, którego drewniana rama była złamana. Był blady, 

background image

bez ruchu. Matka krzyczała i płakała tuż przy nim. P. de Peyrehorade krzątał się, nacierał mu 
skronie wodą kolońską lub podsuwał sole pod nos. Niestety! syn jego od dawna nie żył. Na 
kanapie,  w  drugim  końcu  pokoju,  panna  młoda  miotała  się  w  straszliwych  konwulsjach. 
Wydawała niezrozumiałe krzyki, a dwie silne służące zaledwie mogły ją utrzymać. 

— Mój Boże! — wykrzyknąłem — co się stało? 
Zbliżyłem  się  do  łóżka  i  podniosłem  ciało  nieszczęśliwego  młodzieńca;  było  już  szty-

wne i zimne. Ściśnięte zęby i sczerniała twarz wyrażały najokropniejszy lęk. Zdawało się, że 
śmierć była  gwałtowna,  a konanie straszne.  Żadnego wszelako śladu krwi na ubraniu. Roz-
chyliłem koszulę i ujrzałem na piersiach sine znamię, które się ciągnęło przez żebra i grzbiet. 
Można by rzec, że ścisnęła go żelazna obręcz. Noga moja stąpnęła na coś twardego, co leżało 
na dywanie; schyliłem się i ujrzałem pierścień z diamentami. 

Pociągnąłem p. de Peyrehorade i jego żonę do ich pokoju; następnie kazałem tam prze-

nieść pannę młodą. 

— Macie jeszcze córkę — rzekłem — winni jej jesteście opiekę. — Po czym zostawi-

łem ich samych. 

Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że p. Alfons padł ofiarą mordu, którego sprawcy zdo-

łali się zakraść w nocy do pokoju panny młodej. Te obrażenia na piersiach, zwłaszcza okręż-
ny  ich  przebieg,  sprawiały  mi  wiele  kłopotu,  gdyż  nie  mogły  pochodzić  od  kija  lub  sztaby 
żelaznej.  Naraz  przypomniałem  sobie,  że  słyszałem,  iż  w  Walencji  mordercy  posługują  się 
długimi  skórzanymi  workami,  napełnionymi  drobnym  piaskiem,  aby  zgładzić  człowieka, 
którego śmierć im zapłacono. Natychmiast przypomniałem sobie aragońskiego mulnika i jego 
pogróżkę;  mimo  to  zaledwie  śmiałem  pomyśleć,  aby  mógł  szukać  tak  straszliwej  zemsty  za 
błahy żart. 

Chodziłem po domu szukając wszędzie śladów włamania, ale na próżno. Zeszedłem do 

ogrodu,  aby  zobaczyć,  czy  mordercy  mogli  dostać  się  tą  stroną;  ale  nie  znalazłem  żadnej 
pewnej wskazówki. Wczorajszy deszcz tak rozmoczył grunt, że ziemia nie mogłaby zachować 
wyraźnego  odcisku.  Zauważyłem  wszelako  kilka  kroków  głęboko  wyciśniętych  w  ziemi; 
biegły w dwóch przeciwnych kierunkach, ale na tej samej linii, wychodząc z kąta żywopłotu 
przylegającego  do  placu  piłkarskiego  i  kończąc  się  u  bramy  domu.  Mogły  to  być  kroki  p. 
Alfonsa, kiedy poszedł szukać swego pierścienia na palcu posągu. Z drugiej strony, żywopłot 
był  w  tej  okolicy  mniej  gęsty  niż  gdzie  indziej,  prawdopodobnie  w  tym  punkcie  mordercy 
byliby  go  przebili.  Przechodząc  tam  i z  powrotem  koło  posągu  Wenery,  zatrzymałem  się  na 
chwilę,  aby  mu  się  przyjrzeć.  Tym  razem,  wyznaję,  nie  mogłem  patrzeć  bez  zgrozy  na  jej 
złośliwie ironiczny wyraz; w głowie pełnej okropnych scen, których byłem świadkiem, wyro-
iłem sobie, że widzę piekielne bóstwo napawające się nieszczęściem, które ugodziło ten dom. 

Wróciłem  do  swego  pokoju  i  zostałem  w  nim  do  południa.  Wówczas  wyszedłem  i 

spytałem o moich gospodarzy. Uspokoili się nieco. Panna de Puygarrig, chcę rzec: wdowa po 
p.  Alfonsie,  odzyskała  przytomność.  Mówiła  nawet  z  prokuratorem  z  Perpignan,  wówczas 
bawiącym  na  objeździe  w  Ille,  i  urzędnik  ten  przyjął  jej  zeznanie.  Ściągnął  je  i  ze  mnie. 
Rzekłem, co wiedziałem, nie kryjąc moich podejrzeń co do aragońskiego mulnika. Kazał go 
przytrzymać natychmiast. 

—  Czy  dowiedział  się  pan  czego  od  pani  Alfonsowej?  —  spytałem  prokuratora  po 

spisaniu i podpisaniu moich zeznań. 

— Ta nieszczęśliwa młoda osoba oszalała — rzekł uśmiechając się smutnie. — Oszala-

ła! zupełnie oszalała! Oto co opowiada: 

— Była w łóżku, mówi, od kilku minut, zasunąwszy firanki, kiedy drzwi się otwarły i 

ktoś wszedł. W tej chwili pani Alfonsowa znajdowała się na kraju łóżka, twarzą obrócona do 
ściany. Przekonana, że to mąż, nie ruszyła się. Po chwili łóżko zatrzeszczało, jak gdyby przy-
gniecione olbrzymim ciężarem. Zlękła się bardzo, ale nie śmiała odwrócić głowy. Pięć minut, 
dziesięć  minut  może  —  nie  zdaje  sobie  sprawy  z  czasu  —  upłynęło  w  ten  sposób.  Potem 

background image

uczyniła  mimowolny  ruch  lub  też  osoba,  która  była  w  łóżku,  uczyniła  ten  ruch,  i  uczuła 
dotknięcie  czegoś  zimnego  jak  lód:  oto  jej  wrażenie.  Odsunęła  się  jeszcze  bardziej  na  kraj 
łóżka, drżąc na całym ciele. Niebawem drzwi otworzyły się drugi raz i ktoś wszedł mówiąc: 
„Dobry wieczór, żonusiu”. Wkrótce potem ktoś zaciągnął firanki. Usłyszała zdławiony krzyk. 
Osoba,  która  była  w  łóżku  obok  niej,  usiadła  na  posłaniu,  wyciągając  (tak  się  jej  zdawało) 
ramiona  naprzód.  Wówczas  odwróciła  głowę...  i  ujrzała,  powiada,  męża  swego  na  kolanach 
przy  łóżku,  z  głową  na  wysokości  poduszki,  w  ramionach  jakiegoś  zielonkawego  olbrzyma, 
który  go  dławił  z  siłą.  Powiada,  i  powtórzyła  mi  to  dwadzieścia  razy,  biedna  kobieta!... 
powiada, że poznała... czy pan zgadnie? Wenus brązową, posąg p. de Peyrehorade... Od czasu 
jak ten posąg jest tu w okolicy, wszyscy o nim roją. Ale wracam do opowiadania nieszczęsnej 
obłąkanej.  Na  ten  widok  straciła  przytomność,  a  prawdopodobnie  od  kilku  chwil  straciła 
rozum. Nie może w żadnej mierze powiedzieć, jak długo trwało jej omdlenie. Wróciwszy do 
siebie,  ujrzała  widmo  lub  posąg,  jak  wciąż  utrzymuje,  nieruchomy,  siedzący  z  nogami  na 
łóżku, trzymający bez ruchu w ramionach ciało jej męża. Kur zapiał. Wówczas posąg wstał z 
łóżka, porzucił trupa i wyszedł. Pani Alfonsowa szarpnęła za dzwonek i — wie pan resztę. 

Przyprowadzono  Hiszpana;  był  spokojny,  bronił  się  z  zupełnie  zimną  krwią  i  przyto-

mnością umysłu. Nie zapierał się zresztą słów, które słyszałem; ale tłumaczył je, twierdząc, iż 
nie chciał powiedzieć nic innego, jeno iż nazajutrz, będąc wypoczęty, pokona w piłkę swego 
zwycięzcę. Przypominam sobie, że dodał: 

— Aragończyk, Skoro jest obrażony, nie czeka jutra, aby się zemścić. Gdybym przypu-

szczał, że p. Alfons chce mnie zelżyć, byłbym mu na miejscu utopił mój nóż w brzuchu. 

Porównano  jego  trzewiki  z  odciskami  kroków  w  ogrodzie;  trzewiki  były  o  wiele 

większe. 

Wreszcie oberżysta, u którego ten  człowiek mieszkał, utrzymywał, że spędził całą noc 

na nacieraniu i kurowaniu jednego z mułów, który mu zachorował. 

Poza  tym  ten  Aragończyk  był  to  człowiek  o  dobrej  opinii,  bardzo  znany  w  okolicy, 

gdzie przybywał co roku dla swego handlu. Wypuszczono go tedy z przeprosinami. 

Zapomniałem o zeznaniu służącego, który ostatni widział p. Alfonsa przy życiu. Było to 

w chwili, gdy miał iść do żony; p. Alfons zawołał go i spytał z niepokojem, czy nie wie, gdzie 
ja jestem. Służący odpowiedział, że mnie nie widział. Wówczas p. Alfons westchnął i zamilkł 
na  minutę,  po  czym  rzekł:  —  Ha!  widać  diabeł  go  także  porwał.  Spytałem  tego  człowieka, 
czy p. Alfons miał swój pierścionek z diamentem, kiedy z nim rozmawiał. Służący wahał się 
z  odpowiedzią;  w  końcu  rzekł,  że  nie  zdaje  mu  się,  ale  że  zresztą  nie  zwracał  na  to  żadnej 
uwagi. 

— Gdyby był miał ten pierścień na palcu — dodał wreszcie po namyśle — byłbym go z 

pewnością zauważył, sądziłem bowiem, że go dał młodej pani.  

Wypytując tego człowieka, odczułem nieco tego zabobonnego lęku, jaki zeznanie pani 

Alfonsowej obudziło w całym domu. Prokurator spoglądał na mnie z uśmiechem, nie nalega-
łem dłużej. 

W kilka godzin po pogrzebie p. Alfonsa gotowałem się opuścić Ille. Powóz p. de Peyre-

horade miał mnie zawieźć do Perpignan. Mimo swego osłabienia biedny starzec odprowadził 
mnie  do  bramy  ogrodowej.  Minęliśmy  ogród  bez  słowa;  on  wlókł  się  zaledwie,  wsparty  na 
moim ramieniu. W chwili gdyśmy się mieli rozstać, rzuciłem ostatnie spojrzenie na Wenerę. 
Przewidywałem, że mój gospodarz, mimo że nie podzielał lęku i nienawiści, jakie budziła w 
jego rodzinie, zechce się pozbyć przedmiotu, który by mu przypominał bez ustanku straszliwe 
nieszczęście. Zamiarem moim było namówić go, aby ją pomieścił w muzeum. Wahałem się, 
jak poruszyć ten temat, kiedy p. de Peyrehorade obrócił machinalnie głowę w stronę, w której 
widział, iż ja mam wzrok wlepiony. Ujrzał posąg i zalał się łzami. Uściskałem go i, nie śmie-
jąc wyrzec słowa, wsiadłem do powozu. 

Od  swego  wyjazdu  nie  słyszałem,  aby  jakieś  nowe  światło  rozjaśniło  tajemniczą  kata-

background image

strofę. 

P.  de  Peyrehorade  umarł  w  kilka  miesięcy  po  synu.  W  testamencie  zapisał  mi  swoje 

rękopisy,  które  ogłoszę  może  kiedyś.  Nie  znalazłem  tam  memoriału  odnoszącego  się  do 
napisów z posągu Wenery. 

P. S. Mój przyjaciel p. de P. pisze mi z Perpignan, że posąg już nie istnieje. Po śmierci 

męża pierwszym staraniem pani de Peyrehorade  było kazać  go przetopić na dzwon, i pod tą 
nową postacią służy kościołowi w Ille. Ale, dodaje p. de P., zdaje się, że zły los prześladuje 
tych,  którzy  posiadają  ów  brąz.  Od  czasu  jak  ten  dzwon  dzwoni  w  Ille,  wino  zmarzło  dwa 
razy. 
 

Z francuskiego przełożył Tadeusz Boy-Żeleński 

 
 
 

PROSPER MÉRIMÉE 

 

MATEO FALCONE 

 

SKORO ktoś opuści Porto Vecchio i skieruje się ku północnemu zachodowi, ujrzy, jak 

grunt wznosi się dosyć bystro, i po trzech godzinach drogi krętą ścieżką, zawaloną wielkimi 
złomami  skał  i  niekiedy  przeciętą  wyrwami,  znajdzie  się  na  skraju  bardzo  rozległych 
haszczów. Haszcze — to ojczyzna korsykańskich pasterzy i każdego, kto wejdzie w zatarg z 
władzą.  Trzeba  wiedzieć,  że  to  rolnik  korsykański,  aby  oszczędzić  sobie  trudu  nawożenia 
pola,  podpala  na  pewnej  przestrzeni  las;  jeżeli  płomień  rozszerzy  się  dalej  niż  trzeba,  to 
trudno: zdarzy się, co się zdarzy. Tyle jest pewne, że można się spodziewać dobrego zbioru 
obsiewając tę ziemię, użyźnioną popiołami drzew, które na niej rosły. Po zebraniu kłosów — 
zostawia  się  bowiem  słomę,  którą  zbierać  byłoby  zbyt  kłopotliwe  —  korzenie,  pozostałe  w 
ziemi nie spalone, puszczają z nastaniem wiosny bardzo gęste pędy, które w niewiele lat do-
chodzą wysokości siedmiu lub ośmiu stóp. Te gęste zarośla nazywają się haszczami. Tworzą 
je  rozmaite  rodzaje  drzew  i  krzewów  zmieszanych  jak  Bóg  da.  Jedynie  z  siekierą  w  ręku 
człowiek mógłby tamtędy przebrnąć; a bywają haszcze tak gęste i zbite, że nawet muflony * 
nie mogą się w nie zapuszczać. 

Jeśliś zabił człowieka, idź w haszcze Porto Vecchio, a będziesz tam żył spokojnie, przy 

dobrej strzelbie, prochu i kulach; nie zapomnij też brunatnego płaszcza z kapturem, który to 
płaszcz służy za kołdrę i materac. Pasterze dadzą ci mleka, sera i kasztanów, i nie będziesz się 
potrzebował  niczego  lękać  ze  strony  władz  ani  krewnych  zmarłego,  chyba  wówczas,  gdy  ci 
przyjdzie puścić się do miasta po świeży zapas amunicji. 

Kiedy  bawiłem  na  Korsyce  w  r.  18..,  Mateo  Falcone  mieszkał  o  pół  mili  od  tego 

haszczu.  Był  to  człowiek  dość  bogaty,  jak  na  tamtejsze  stosunki;  żył  uczciwie,  tzn.  nic  nie 
robiąc, z dochodów ze swej trzody, którą półdzicy pasterze pędzili na paszę w góry. Kiedy go 
ujrzałem,  w  dwa  lata  po  wypadku,  który  opowiem,  wydał  mi  się  mężczyzną  najwyżej 
pięćdziesięcioletnim.  Wyobraźcie  sobie  człowieka  małego,  ale  silnego,  włosy  kędzierzawe  i 
czarne  jak  heban,  orli  nos,  cienkie  wargi,  duże  i  żywe  oczy,  cera  ciemnobrunatna.  Celność 
jego  strzału  uchodziła  za  coś  niezwykłego,  nawet  w  tym  kraju,  gdzie  jest  tylu  dobrych 
strzelców. Tak np. Mateo nigdy nie strzelał do dzikiego barana śrutem, ale na sto dwadzieścia 
kroków walił go na ziemię kulą w głowę lub w komorę, do woli. Bronią swoją posługiwał się 
równie swobodnie w nocy,  jak w dzień;  przytaczano  mi  mianowicie sztukę,  która wyda się  
 

* Dzikie barany. 

może  nie  do  wiary  komuś,  kto  nie  podróżował  po  Korsyce.  Na  osiemdziesiąt  kroków  umie-

background image

szczało się zapaloną świecę poza transparentem papierowym wielkości talerza. Mateo składał 
się,  po  czym  gaszono  świecę;  po  upływie  minuty,  w  najzupełniejszej  ciemności,  strzelał  i 
przebijał transparent prawie niemylnie. 

Przy tak niepospolitym talencie Mateo Falcone zyskał sobie wielką reputację. Uchodził 

za równie dobrego przyjaciela, jak niebezpiecznego wroga; uczynny zresztą i miłosierny, żył 
w zgodzie ze wszystkimi w całym okręgu Porto Vecchio. Bądź co bądź, opowiadano o nim, 
że w Corte, gdzie pojął żonę, pozbył się bardzo energicznie rywala, który uchodził za równie 
groźnego  w  wojnie  jak  w  miłości;  pomawiano  przynajmniej  Matea  o  pewien  strzał  z  fuzji, 
który sprzątnął tego rywala, w czasie gdy się golił przed lusterkiem przy oknie. Po umorzeniu 
sprawy Mateo ożenił się. Żona jego Józefa dała mu najpierw trzy córki (o co się wściekał) i 
wreszcie syna, któremu dał imię Fortunato; była to nadzieja rodziny, dziedzic nazwiska. Córki 
dobrze wyszły za mąż: ojciec mógł liczyć w potrzebie na sztylety i sztućce zięciów. Syn miał 
dopiero dziesięć lat, ale już rokował piękne nadzieje. 

Pewnego jesiennego dnia Mateo wyszedł wcześnie z żoną odwiedzić któreś ze swoich 

stad  na  polanie  w  haszczach.  Mały  Fortunato  chciał  mu  towarzyszyć,  ale  polana  była  zbyt 
daleko; ojciec tedy odmówił; ujrzymy, czy nie przyszło mu tego żałować. 

Upłynęło  kilka  godzin;  mały  Fortunato  leżał  spokojnie  wyciągnięty  na  słońcu,  patrząc 

na sine góry i myśląc, że w przyszłą niedzielę pójdzie na obiad do miasteczka do wuja swego 
kaprala *, kiedy nagle zbudził go z tych dumań wystrzał z fuzji. Wstał i obrócił się w stronę, z 
której pochodził huk. Nastąpiły dalsze strzały, w nierównych odstępach, coraz bliższe; wresz-
cie  na  ścieżce  wiodącej  z  równicy  do  domu  Matea  ukazał  się  człowiek  w  spiczastej  czapce, 
takiej jak noszą górale, brodaty, okryty łachmanami; wlókł się z trudem, opierając się na fuzji. 
Dostał świeżo postrzał w udo. 

Człowiek ten był to bandyta **, który wyszedłszy w nocy, aby kupić prochu w mieście, 

wpadł  po  drodze  na  zasadzkę  korsykańskich  woltyżerów.  Po  zaciętej  obronie  zdołał  ujść 
przed pościgiem, odstrzeliwując się od skały do skały. Ale dystans, który zdobył przed żołnie-
rzami, był zbyt nikły, a rana nie pozwalała mu dopaść haszczów, nim go doścignie pogoń. 

Zbliżył się do Fortunata i rzekł: 
— Tyś jest syn Matea Falcone? 
— Tak. 
—  Ja  jestem  Gianetto  Sanpiero.  Ścigają  mnie  żółte  kołnierze  ***.  Ukryj  mnie,  bo  nie 

mogę iść dalej. 

— A co powie ojciec, jeśli cię ukryję bez jego pozwolenia? 
— Powie, żeś dobrze zrobił. 
— Kto wie? 
— Ukryj mnie szybko; idą. 
— Czekaj, aż ojciec wróci. 
— Czekać? do czarta! Będą tu za pięć minut. Dalej, ukryj mnie albo cię zabiję. 
Fortunato odparł z najzimniejszą krwią: 
— Twoja fuzja wystrzelona, nie masz już nabojów w ładownicy. 
— Mam sztylet. 
— A czy biegasz tak szybko jak ja? 
Dał susa i znalazł się w bezpiecznym oddaleniu. 
— Nie  jesteś synem  Matea  Falcone.  Więc  pozwolisz  mnie  schwycić  pod  swoim  

 

    * Kapralami zwali się niegdyś wodzowie, których obrały gminy korsykańskie, kiedy powstały przeciw 

feudalnym  panom.  Dziś  daje  się  jeszcze  to  miano  człowiekowi,  który  dzięki  swemu  majątkowi,  związkom  i 
stosunkom posiada wpływ — niemal faktyczną władzę — w danym okręgu. Korsykanie dzielą się, z dawnego 
zwyczaju, na pięć kast: szlachtę, kaprali, obywateli, plebejuszów i cudzoziemców. 

  ** Słowo to jest tu synonimem proskrybowanego. 
*** Uniform woltyżerów (żandarmów) był wówczas brunatny z żółtym kołnierzem. 

background image

domem? 

Chłopiec zdawał się namyślać. 
— Co mi dasz, jeśli cię ukryję? — rzekł zbliżając się. 
Bandyta sięgnął do skórzanej torby, którą miał u pasa, i wydobył sztukę  pięciofranko-

wą,  przeznaczoną  zapewne  na  kupno  prochu.  Fortunato  uśmiechnął  się  na  widok  srebrnika, 
chwycił go i rzekł do Gianetta: 

— Nie bój się nic. 
Natychmiast  wygrzebał  wielką  dziurę  w  kopie  siana  znajdującej  się  w  pobliżu  domu. 

Gianetto wkopał się tam, a chłopiec przykrył go w ten sposób, aby mu zostało nieco powie-
trza  do  oddychania;  tak  wszelako,  aby  nie  można  było  przypuszczać,  że  w  sianie  kryje  się 
człowiek.  Co  więcej,  wpadł  na  istną  chytrość  dzikiego:  przyniósł  kotkę  wraz  z  młodymi  i 
umieścił ją na kopie siana, iżby się zdawało, że nie ruszono jej od dawna. Następnie, widząc 
ślady krwi na ścieżce koło domu, przysypał je starannie kurzem; co uczyniwszy, położył się 
najspokojniej z powrotem na słońcu. W kilka minut później zjawiło się pod drzwiami Matea 
sześciu  ludzi  w  brązowych  mundurach  z  żółtym  kołnierzem,  pod  dowództwem  sierżanta. 
Sierżant  ten  był  po  trosze  krewniakiem  Falcona.  (Wiadomo,  że  na  Korsyce  pokrewieństwo 
obowiązuje  w  dalszych  stopniach  niż  gdzie  indziej).  Nazywał  się  Teodor  Gamba;  człowiek 
energiczny, postrach bandytów, z których wytropił już niejednego. 

— Jak się masz, młody kuzynie — rzekł zbliżając się do Fortunata — ależ urosłeś. Czy 

nie przechodził tu człowiek przed chwilą? 

—  Och,  daleko  mi  jeszcze  do  twego  wzrostu,  kuzynie  —  odparł  dzieciak  z  głupowatą 

miną. 

— Przyjdzie i to. Ale powiedz mi, czy nie widziałeś przechodzącego tędy człowieka? 
— Czy widziałem przechodzącego człowieka? 
—  Człowieka  w  czarnej,  aksamitnej  spiczastej  czapce  i  kaftanie  haftowanym  żółto  i 

czerwono? 

— Człowieka w spiczastej czapce i kaftanie haftowanym żółto i czerwono? 
— Tak, odpowiadaj prędko i nie powtarzaj pytań. 
— Dziś rano ksiądz proboszcz przyjeżdżał tędy na koniu. Spytał mnie, jak się ma tatuś; 

odpowiedziałem... 

—  Ej,  mały  urwisie,  za  sprytny  jesteś.  Gadaj  prędko,  gdzie  jest  Gianetto,  bo  jego 

szukamy i jestem pewien, że poszedł tą ścieżką. 

— Kto to wie? 
— Kto wie? Ja wiem, żeś go widział. 
— Czy można coś widzieć, kiedy się śpi? 
— Nie spałeś, ladaco, strzały obudziły cię. 
—  Myślisz  tedy,  kuzynie,  że  wasze  fuzje  robią  tyle  hałasu?  Sztuciec  tatusia  strzela  o 

wiele głośniej. 

— Niechże cię kaduk porwie, przeklęty obwiesiu! Jestem pewien, żeś widział Gianetta. 

Możeś go nawet ukrył. Dalej, chłopcy, przetrząście mi dom, czy nie ma tego draba. Kuśtykał 
już tylko na jednej nodze, a hycel zbyt szczwany, aby próbować dobić do haszczów kulejąc. 
Zresztą ślad krwi urywa się tutaj. 

— A co powie tato? — spytał Fortunato drwiąco — co powie, jeśli się dowie, że ktoś 

wchodził do domu, gdy jego nie było? 

—  Ladaco  —  rzekł  sierżant  Gamba  biorąc  go  za  ucho  —  czy  ty  wiesz,  że  ode  mnie 

zależy,  abyś  zaczął  inaczej  śpiewać?...  Jak  dostaniesz  ze  dwadzieścia  odlewanych  płazem, 
powiesz wreszcie. 

Fortunato śmiał się wciąż drwiąco. 
— Mym ojcem jest Mateo Falcone! — rzekł napuszyście. 
—  Czy  wiesz,  mały  nicponiu,  że  mogę  cię  zabrać  z  sobą  do  Corte  lub  do  Bastii? 

background image

Zamknę cię w więzieniu, na słomie, z kajdanami na nogach i każę cię zgilotynować, jeśli nie 
powiesz, gdzie jest Gianetto Sanpiero. 

Chłopiec parsknął śmiechem na tę dziecinną groźbę. Powtórzył: 
— Mym ojcem jest Mateo Falcone. 
— Sierżancie — rzekł z cicha jeden z woltyżerów — nie szukajmy zwady z Mateem. 
Gamba był już zakłopotany. Rozmawiał po cichu z żołnierzami, którzy przetrząsnęli już 

dom. Nie była to długa czynność, chata Korsykanina bowiem składała się tylko z jednej kwa-
dratowej izby. Umeblowanie stanowią stół, ławki, skrzynie i sprzęt myśliwski lub gospodar-
ski.  Tymczasem  mały  Fortunato  bawił  się  z  kotką,  jak  gdyby  się  cieszył  złośliwie z  kłopotu 
woltyżerów i swego krewniaka. 

Żołnierz zbliżył się do kupy siana. Ujrzał kotkę, zadał sztych bagnetem w siano, ot tak, 

od niechcenia, wzruszając ramionami w poczuciu niedorzeczności tego gestu. Nic nie drgnę-
ło; również twarz dziecka nie zdradzała najlżejszego wzruszenia. 

Sierżant i jego gromadka zachodzili w głowę, co robić, i już spoglądali ku równinie, jak 

ludzie gotujący się wrócić, skąd przybyli, kiedy dowódca, przekonany, iż groźby nie uczynią 
żadnego  wrażenia  na  synu  Matea,  zamyślił  podjąć  ostatnią  próbę  i  doświadczyć  mocy 
pochlebstwa i podarków. 

— Kuzyneczku — rzekł — z ciebie, widzę, rozgarnięty chłopczyna.  Zajdziesz daleko. 

Ale  tym  razem  źle  się  ze  mną  bawisz  i  gdyby  nie  to,  że  nie  chcę  zrobić  przykrości  memu 
krewniakowi Mateo, niech mnie czart porwie, zabrałbym cię z sobą. 

— Ba! 
—  Ale  kiedy  ojciec  wróci,  opowiem  mu  wszystko  i  za  to,  żeś  kłamał,  oćwiczy  cię  do 

krwi. 

— Phi!... 
— Zobaczysz... Ale... Słuchaj... bądź grzecznym, poczciwym chłopcem, a dam ci coś. 
— 

Ja,  kuzynie,  dam  ci  dobrą  radę:  mianowicie,  jeżeli  będziecie  dłużej  zwlekać, 

Gianetto znajdzie się w haszczu, a wówczas trzeba będzie więcej takich chwatów jak ty, aby 
go wytropić. 

Sierżant  dobył  z  kieszeni  srebrny  zegarek  wartości  jakich  dziesięciu  talarów,  a 

spostrzegłszy, że na ten widok oczy małego Fortunata zabłysły, rzekł kołysząc zegarkiem na 
stalowym łańcuszku: 

—  Hultaju!  chciałbyś  mieć  taki  oto  zegarek  wiszący  na  szyi?  Przechadzałbyś  się  po 

Porto Vecchio, dumny jak paw; ludzie by cię pytali: „Która godzina?”, a ty byś odpowiadał: 
„Spójrzcie na mój zegarek”. 

— Jak będę duży, mój wuj, kapral, da mi zegarek. 
—  Hm,  pewnie,  ale  syn  twego  wuja  już  ma...  nie  taki  ładny  jak  ten,  to  prawda...  A 

przecież on młodszy jest od ciebie. 

Dzieciak westchnął. 
— I cóż, chcesz ten zegarek, chłopaku? 
Fortunato,  zerkając  spod  oka  na  zegarek,  podobny  był  do  kota,  któremu  by  ktoś  pod-

suwał całe kurczę. Czując, że sobie drwią z niego, nie śmie sięgnąć łapą i od czasu do czasu 
odwraca oczy,  aby nie ulec pokusie; ale liże raz po raz wargi z miną taką, jakby  chciał rzec 
swemu panu: „Cóż za okrutne żarty!”. 

Bądź co bądź, sierżant Gamba wyglądał na człowieka, który podaje zegarek z poważną 

intencją. Fortunato nie wysunął ręki, ale rzekł z gorzkim uśmiechem: 

— Czemu sobie drwicie ze mnie? 
— Jak mi Bóg miły, nie drwię. Powiedz tylko, gdzie jest Gianetto, a zegarek jest twój. 
Fortunato  uśmiechnął  się  z  niedowierzaniem  i  wlepił  czarne  oczy  w  oczy  sierżanta, 

starając się w nich wyczytać, ile wiary może przywiązywać do tych słów. 

— Niech stracę swoje epolety — wykrzyknął sierżant — jeśli ci nie dam zegarka pod 

background image

tym warunkiem! Koledzy są świadkami; nie mogę się zaprzeć. 

Mówiąc,  zbliżał  wciąż  zegarek  tak,  że  dotykał  nim  bladego  policzka  chłopca.  Twarz 

Fortunata  jawiła  ciężką  walkę,  jaką  toczyła  w  jego  duszy  chciwość  z  poszanowaniem  praw 
gościnności.  Naga  pierś  wzdymała  się  z  siłą,  jak  gdyby  się  dusił.  Tymczasem  zegarek  bujał 
się, kręcił, niekiedy trącał go w koniec nosa. Wreszcie pomału prawa ręka chłopca podniosła 
się  ku  zegarkowi:  końce  palców  dotknęły  go;  już  cały  spoczął  w  jego  dłoni,  podczas  gdy 
sierżant  nie  wypuszczał  jeszcze  łańcuszka...  Cyferblat  był  lekko  błękitny,  koperta  świeżo 
wyczyszczona... w słońcu zdawała się cała z ognia... pokusa była wielka. 

Równocześnie Fortunato podniósł lewą rękę i wskazał wielkim palcem, za siebie, stóg 

siana, o który  się opierał. Sierżant zrozumiał natychmiast. Puścił łańcuszek: Fortunato uczuł 
się wyłącznym właścicielem zegarka. Zerwał się ze zwinnością młodego sarniuka i oddalił się 
o jakie dziesięć kroków od siana, które woltyżerowie jęli natychmiast rozrzucać. 

Niebawem siano zaczęło się ruszać, wyłonił się zeń zakrwawiony człowiek ze sztyletem 

w  ręku;  ale  kiedy  usiłował  wstać,  zakrzepła  rana  nie  pozwoliła  mu  utrzymać  się  na  nogach. 
Upadł. Sierżant rzucił się nań i wyrwał mu sztylet. Natychmiast skrępowali go mocno, mimo 
oporu. Gianetto, leżąc na ziemi związany jak pęk drzewa, zwrócił głowę w stronę Fortunata, 
który się zbliżył. 

— ...synu! — rzekł z większą wzgardą niż gniewem. 
Chłopiec rzucił mu sztukę srebra, którą odeń otrzymał, czując, że już na nią nie zasługu-

je; ale jeniec nie raczył zwrócić uwagi na ten gest. Z zimną krwią rzekł do sierżanta: 

— Mój drogi Gamba, nie mogę iść; będziecie musieli zanieść mnie do miasta. 
—  Biegłeś  przed  chwilą  niczym  sarna  —  odparł  okrutny  zwycięzca  —  ale  bądź  spo-

kojny; jestem taki  rad, żem cię dostał, że niósłbym cię milę na  własnym  grzbiecie bez zmę-
czenia.  Zresztą,  mój  kamracie,  sporządzimy  ci  nosze  z  gałęzi  i  z  twojej  burki;  a  w  Crespoli 
znajdziemy konie. 

— Dobrze — rzekł jeniec — wymośćcie tylko nosze słomą, abym leżał wygodnie. 
Gdy  woltyżerowie  zajęci  byli  jedni  sporządzaniem  noszy  z  gałęzi  kasztana,  drudzy 

opatrywaniem  rany  Gianetta,  nagle  na  zakręcie  ścieżki  wiodącej  do  haszczów  ukazali  się 
Mateo  Falcone  i  jego  żona.  Kobieta  szła  uginając  się  pod  ciężarem  olbrzymiego  worka 
kasztanów,  podczas  gdy  mąż  niósł  się  swobodnie,  mając  w  ręku  jedynie  fuzję,  drugą  zaś  na 
ramieniu; niegodne bowiem jest mężczyzny nosić inny ciężar niż swoją broń. 

Na  widok  żołnierzy  pierwszą  myślą  Matea  było,  że  przyszli  go  uwięzić.  Skąd  to 

przypuszczenie?  Czyżby  Mateo  miał  na  pieńku  z  sądami?  Nie.  Cieszył  się  dobrą  reputacją; 
ale  był  Korsykaninem  i  góralem,  a  mało  jest  korsykańskich  górali,  którzy,  przetrząsnąwszy 
swą pamięć, nie znaleźliby jakiegoś grzeszku, ot, strzału z fuzji, pchnięcia sztyletem i podo-
bnych drobiazgów. Mateo, bardziej niż kto inny, miał sumienie czyste; więcej niż od dziesię-
ciu  lat  nie  złożył  się  z  fuzji  do  człowieka;  mimo  to,  jak  człowiek  ostrożny,  zajął  pozycję 
sposobną do obrony, gdyby się okazała potrzeba. 

— Żono — rzekł do Józefy — połóż worek i bądź gotowa. 
Usłuchała  natychmiast.  Oddał  jej  fuzję,  którą  miał  na  ramieniu  i  która  mogła  mu 

zawadzać. Nabił tę, którą miał w ręce, i zaczął iść wolno w stronę domu, trzymając się drzew 
przydrożnych, tak aby przy najmniejszym nieprzyjacielskim kroku schować się za najgrubszy 
pień,  skąd  mógłby  strzelać  z  ukrycia.  Żona  szła  za  nim  krok  w  krok,  trzymając  zapasową 
fuzję i ładownicę. Zadaniem dobrej gospodyni, w razie walki, jest nabijać strzelbę męża. 

Z drugiej strony sierżant był mocno zakłopotany  widząc, jak Mateo zbliża się noga za 

nogą, trzymając strzelbę w pogotowiu i palec na cynglu. 

„Gdyby przypadkiem — pomyślał — Mateo był krewnym Gianetta lub jego przyjacie-

lem,  ładunek  jego  dwóch  strzelb  doszedłby  dwóch  z  nas  tak  pewnie,  jak  list  nadany  na 
poczcie. No, a gdyby, mimo krewieństwa, mnie wziął za cel!...” 

W  tej  niepewności  powziął  postanowienie  bardzo  śmiałe:  mianowicie  podszedł  sam  w 

background image

stronę  Matea,  aby  mu  opowiedzieć  sprawę,  zagadując  go  jak  starego  znajomego;  ale  krótka 
przestrzeń, która go dzieliła od Matea, wydała mu się straszliwie długa. 

— Hej tam, stary kamracie — krzyczał — jak się miewasz, mój zuchu? To ja, Gamba, 

twój krewniak. 

Nie odpowiadając ani słowa Mateo zatrzymał się i, w miarę jak tamten mówił, podnosił 

zwolna lufę, tak że zwrócona była ku niebu, w chwili gdy sierżant znalazł się koło niego. 

— Dzień dobry, bracie — rzekł sierżant podając mu rękę. — Dawno cię już nie widzia-

łem. 

— Dzień dobry, bracie. 
— Wstąpiłem, aby ci powiedzieć dzień dobry po drodze, i kuzynce Józi także. Zgonili-

śmy  się  dziś  tęgo;  ale  nie  żałuję  trudu,  chwyciliśmy  bowiem  nie  lada  zdobycz.  Nakryliśmy 
Gianetta Sanpiero. 

— Bogu niech będzie chwała! — krzyknęła Józefa. — Skradł nam w zeszłym tygodniu 

mleczną kozę. 

Wykrzyk ten ucieszył Gambę. 
— Biedaczysko — rzekł Mateo — musiał być głodny. 
—  Hultaj  bronił  się  jak  lew  —  ciągnął  sierżant  nieco  stropiony.  —  Zabił  mi  jednego 

woltyżera,  a na dobitkę  strzaskał jeszcze ramię kapralowi Chardon;  ale to niewielka szkoda, 
to tylko Francuz... Później schował się tak dobrze, że diabeł nie byłby go odszukał. Gdyby nie 
poczciwy Fortunato, nie znalazłbym go nigdy. 

— Fortunato! — wykrzyknął Mateo. 
— Fortunato! — powtórzyła Józefa. 
— Tak, Gianetto skrył się w kopie siana, ale kuzynek zdradził mi ten figiel. Opowiem 

to jego wujowi kapralowi, aby mu przesłał jaki ładny upominek za fatygę. A jego imię i twoje 
znajdą się w raporcie, który wyślę do prezydenta trybunału. 

— Przekleństwo! — syknął z cicha Mateo. 
Zbliżył się do oddziału żołnierzy. Gianetto spoczywał już na noszach, gotów do drogi. 

Ujrzawszy Matea w towarzystwie Gamby uśmiechnął się szczególnym uśmiechem; po czym, 
obracając się w stronę domu, splunął na próg mówiąc: 

— Dom zdrajcy! 
Jedynie człowiek gotów na śmierć mógł się odważyć na słowo „zdrajca” skierowane do 

Matea Falcone. Tęgi cios sztyletu, którego nie trzeba by powtarzać, zapłaciłby w innym wy-
padku bezzwłocznie zniewagę. Jednakże Mateo ujął się tylko za czoło, jak człowiek zgnębio-
ny. 

Na widok ojca Fortunato wszedł do domu. Zjawił się niebawem z dzieżką mleka, którą 

ze spuszczonymi oczyma podał bandycie. 

— Z dala ode mnie! — krzyknął Gianetto piorunującym głosem. 
Następnie, zwracając się do jednego z woltyżerów — Kolego, daj mi się napić — rzekł. 
Żołnierz podał mu manierkę i bandyta wypił wodę podaną przez człowieka, z którym 

dopiero  co  walili  do  siebie  z  fuzji.  Następnie  poprosił,  aby  mu  związano  ręce  na  piersiach 
zamiast na grzbiecie. 

— Lubię — rzekł — leżeć sobie wygodnie. 
Uczyniono mu zadość, po czym sierżant dał znak do drogi, pozdrowił Matea, który nie 

odpowiedział, i ruszył spiesznym krokiem ku równinie. 

Upłynęło z jakie dziesięć minut, nim Mateo otworzył usta. Dziecko spoglądało niespo-

kojnym  okiem  to  na  matkę,  to  na  ojca,  który,  wsparty  na  strzelbie,  patrzał  nań  z  wyrazem 
skupionego gniewu. 

—  Dobrze  zaczynasz!  —  rzekł  wreszcie  Mateo  głosem  spokojnym,  ale  przerażającym 

dla kogoś, kto go znał. 

— Ojcze! — krzyknął dzieciak podbiegając ze łzami w oczach i chcąc mu się rzucić do 

background image

stóp. 

Ale Mateo krzyknął: 
— Precz ode mnie! 
Dziecko zatrzymało się szlochając o kilka kroków od ojca. 
Józefa zbliżyła się. Spostrzegła łańcuszek, którego koniec wystawał zza koszuli Fortu-

nata. 

— Kto ci dał ten zegarek? — spytała surowo. 
— Krewniak nasz, sierżant. 
Falcone chwycił zegarek i, rzucając go z siłą o kamień, roztrzaskał w drobne kawałki. 
— Żono — rzekł — czy to moje dziecko? 
Ciemne policzki Józefy zabarwiły się kolorem cegły. 
— Co ty mówisz, Mateo? Wiesz ty, do kogo mówisz? 
— Zatem ten chłopak jest pierwszym z rodu, który dopuścił się zdrady. 
Szlochania  i  jęki  Fortunata  zdwoiły  się,  podczas  gdy  Falcone  wciąż  w  nim  zatapiał 

swoje rysie oczy. Wreszcie uderzył kolbą o ziemię, po czym zarzucił strzelbę z powrotem na 
ramię i ruszył w haszcze wołając na Fortunata, aby szedł za nim. Dziecko usłuchało. 

Józefa pobiegła za mężem i chwyciła go za rękę: 
— To twój syn — rzekła drżącym głosem wlepiając swe czarne oczy w oczy męża, jak 

gdyby chcąc wyczytać, co się dzieje w jego duszy. 

— Zostaw mnie — odparł Mateo — jestem jego ojcem. 
Józefa  uściskała  syna  i  wróciła  płacząc  do  chaty.  Padła  na  kolana  przed  obrazem 

Dziewicy  i  zaczęła  się  żarliwie  modlić.  Tymczasem  Falcone  uszedł  jakie  dwieście  kroków 
ścieżką i zatrzymał się aż w małym wąwozie. Zmacał ziemię kolbą i stwierdził, że jest miękka 
i łatwa do kopania. Miejsce wydało mu się sposobne dla jego zamiarów. 

— Fortunata, idź do tego wielkiego kamienia. 
Dziecko zrobiło, co kazał, po czym klękło. 
— Zmów pacierz. 
— Ojcze, ojcze, nie zabijaj mnie! 
— Zmów pacierz — powtórzył Mateo straszliwym głosem. 
Dziecko  bełkocąc  i  szlochając  odmówiło  Ojcze  nasz  i  Wierzę.  Ojciec  silnym  głosem 

odpowiadał: Amen! po każdej modlitwie. — Czy to wszystkie pacierze, które umiesz? 

— Ojcze, umiem jeszcze Zdrowaś i litanię, której mnie ciotka nauczyła. 
— Długa jest, ale niech będzie. 
Dziecko dokończyło gasnącym głosem litanię. 
— Skończyłeś? 
—  Och,  ojcze,  łaski,  daruj  mi!  Już  tego  nie  zrobię!  Tak  będę  prosił  wuja  kaprala,  że 

darują Gianettowi! 

Mówił jeszcze; Mateo odwiódł kurek i zmierzył doń mówiąc: 
— Niech ci Bóg odpuści!  
Chłopiec uczynił rozpaczliwy ruch, aby się podnieść i objąć kolana ojca, ale nie zdążył. 

Mateo dał ognia i Fortunata padł martwy. 

Nie spojrzawszy na trupa Mateo skierował się do domu po łopatę, aby pogrzebać syna. 

Ledwie uczynił kilka kroków, spotkał Józefę, która nadbiegła przestraszona strzałem. 

— Coś uczynił? — krzyknęła. 
— Sprawiedliwość. 
— Gdzie on jest? 
— W wąwozie. Pogrzebię go. Umarł po chrześcijańsku; dam za niego odprawić mszę. 

Poślij do mego zięcia Teodora Bianchi, aby się sprowadził do nas. 
 

Z francuskiego przełożył Tadeusz Boy-Żeleński  

background image

 

O. HENRY 

 

ĄD TECHNICZNY 

 

NIGDY  nie  interesowałem  się  krwawą  wendetą.  Uważam  ją  za  bardziej  przeceniony 

obyczaj  naszego  kraju  niż  boks  i  tydzień  miodowy.  Mimo  to  chciałbym  opowiedzieć,  jeśli 
wolno, o waśni, która rozegrała się na terytorium indiańskim, a w której ja odgrywałem rolę 
szefa prasowego, sekundanta i zgoła niewinnego obserwatora w jednej osobie. 

Gościłem  u  Sama  Durkee,  gdzie  zabawiałem  się  spadaniem  z  kucyków  i  drażnieniem 

wilczych  paszczy  z  bezpiecznej  odległości  dwóch  mil.  Sam  był  dwudziestopięcioletnim 
młodzieńcem, słynął zaś z tego, że często wracał sam jeden po ciemku do domu, co prawda 
wbrew swojej woli. 

W dalszych okolicach stanu mieszkała rodzina nazwiskiem Tatum. Opowiadano mi, że 

Durkee'owie i Tatumowie od lat żyli z sobą w waśni. Wielu członków obu rodzin gryzło już 
ziemię,  a  należało  się  spodziewać,  że  jeszcze  wielu  będzie  gryźć:  wciąż  bowiem  narastało 
młode pokolenie, a ziemi nie ubywało. Opowiadano mi, że walczono uczciwie, że nie czyha-
no  na  wroga  w  zbożu  i  nie  celowano  w  skrzyżowanie  szelek  na  plecach  nieprzyjaciela  — 
poniekąd  dlatego,  że  nie  było  tam  zboża  i że  nie  noszono  szelek.  Nie  wyrządzano  też  nigdy 
krzywdy małoletnim i kobietom. W owych czasach — jak i zresztą obecnie — kobietom nic 
nie groziło. 

Sam  Durkee  miał  dziewczynę  (gdybym  „żywił  nadzieję”,  że  sprzedam  tę  opowieść 

jakiemuś literackiemu magazynowi, napisałbym: „Sam Durkee był szczęśliwym oblubieńcem 
swej  bogdanki”).  Nazywała  się  Ellen  Baynes.  Oboje  byli  bardzo  sobie  oddani  i  darzyli  się 
całkowitym zaufaniem. Była dosyć ładna i miała piękne warkocze. Przedstawił mnie pannie, 
co nie pomniejszyło jej miłości do niego; sądziłem przeto, że uczucie jej jest niezachwiane. 

Miss Baynes mieszkała w Kingfisher, o dwadzieścia mil od naszej farmy, Sam galopo-

wał między obu miejscowościami. 

Pewnego dnia przybył do Kingfisher młodzieniec bez zarostu, o dosyć drobnej postaci i 

prawidłowych  rysach  twarzy.  Poinformował  się  o  interesach,  a  zwłaszcza  o  nazwiskach 
mieszkańców. Twierdził, że pochodzi z Muscogee, na co zresztą wyglądał ze swoimi żółtymi 
butami  i  elegancką  czwórką  cugowych  koni.  Spotkałem  go  któregoś  dnia,  gdy  jechał  na 
pocztę. Przedstawił mi się jako Teery Travers, co się wydało mniej pewne. 

W owym czasie było wiele pracy na farmie. Mój przyjaciel Sam był zanadto zajęty, aby 

często  zaglądać  do  miasta.  Toteż  ja  —  niezdatny  do  niczego  i  na  ogół  małomówny  gość  — 
musiałem go wyręczać i przywozić drobiazgi, karty pocztowe, beczki z mąką, tytoń i — listy 
od Ellen. 

Pewnego razu, gdy pojechałem do miasta po sześć tuzinów gilz i po parę kół do wozu, 

spotkałem rzekomego Teery Traversa w towarzystwie Ellen Baynes. Paradowali w jednokon-
ce, o ile można paradować w czarnym, kleistym błocie głównej ulicy. Wiedziałem, że wiado-
mość ta nie będzie balsamem dla duszy Sama: przeto pominąłem ją milczeniem przy zdawa-
niu sprawy z miejskich  plotek.  Lecz nazajutrz po południu przyjechał pewien nieskończenie 
długi  ekscowboy,  nazwiskiem  Simmons,  dawny  przyjaciel  Sama,  który  w  Kingfisher  miał 
sklep  z  paszą.  Ukręcił  pół  tuzina  papierosów,  zanim  rozwiązał  mu  się  język.  Przemówił 
wreszcie tymi słowy: 

—  Ty,  Samie,  słyszałeś  o  fircyku,  który  nazwał  się  Tereferycz  Treberi  i  przez  dwa 

tygodnie zatruwał klimat Kingfisher. Czy wiesz, kto to był? Ben Tatum z Creek Nation, syn 
starego Jonathana Tatum, którego zastrzelił twój stryj w lutym zeszłego roku. A słyszałeś, co 
on zrobił dziś rano? Zastrzelił twego brata Leslie — zastrzelił go w sądzie. 

Zdawało  mi  się,  że  Sam  go  nie  zrozumiał.  Zerwał  bowiem  gałązkę,  począł  ją  gryźć  z 

background image

poważną miną i rzekł: 

— Doprawdy? Zabił Leslie? 
—  A  jakże  —  odparł  Simmons.  —  I  zrobił  coś  więcej.  Uciekł  z  twoją  dziewczyną,  z 

Ellen Baynes. Pomyślałem sobie od razu, że cię to zainteresuje, dlatego przyjechałem, aby cię 
zawiadomić. 

— Bardzo ci jestem zobowiązany, Jim — odpowiedział Sam wyjmując z ust pogryzioną 

gałązkę. — Tak, cieszy mnie bardzo, że przyjechałeś. Naprawdę, cieszy mnie to. 

—  Dobra,  miarkuję,  że  czas  wrócić.  Chłopak,  którego  zostawiłem  w  sklepie,  nie 

odróżnia owsa od siana. Strzelił w plecy. 

— Strzelił w plecy? 
— Tak, w chwili gdy Leslie przywiązywał swego konia. 
— Jestem ci bardzo wdzięczny, Jim. 
— Pomyślałem sobie, że wolałbym o tym wiedzieć jak najwcześniej. 
— Czy wejdziesz na filiżankę kawy, Jim? 
— Nie, nie mogę; muszę wrócić do sklepu. 
— I powiadasz, że... 
— Tak, Samie. Wszyscy widzieli, jak odjeżdżali powozem. Mieli duży bagaż, coś jakby 

kufry! On powoził zaprzęgiem przywiezionym z Muscogee. Trudno ich będzie dogonić. 

— I w jakim...? 
— Nie wiem dokładnie; zdaje się, że drogą na Guthree; ale nie wiadomo, gdzie zboczą, 

wiesz przecie. 

— Pysznie, Jim; jestem ci bardzo wdzięczny. 
— Pokaż się niebawem, Samie. 
Simmons skręcił jeszcze jednego papierosa i spiął kucyka ostrogami. Nie odjechawszy 

dwudziestu metrów, ściągnął uzdę i nie odwracając się zawołał: 

— Nie potrzebujesz pomocy, że tak powiem? 
— Tak sobie od razu pomyślałem, dobra, do zobaczenia. 
Sam  wyciągnął  scyzoryk  o  kościanej  rękojeści,  otworzył  go  i  zeskrobał  kawał  błota  z 

lewego buta. Pomyślałem sobie, że zamierza zaprzysiąc wendetę na brzeszczot albo wyrecy-
tować  „Przekleństwo  Cygańskie”.  Taki  rytuał  obowiązywał  bowiem,  nim  przystępowano  do 
wykonania  wendety.  Ta  jednak  ma  przebieg  zupełnie  inny.  Wystawiona  na  scenie  zostałaby 
niechybnie wygwizdana. 

—  Chciałbym  wiedzieć  —  rzekł  Sam  z  zamyślonym  wyrazem  twarzy  —  czy  kucharz 

ma jeszcze w garnku zimną fasolę. 

Zawołał  Walsha,  czarnego  kucharza,  i  kazał  mu  odgrzać  fasolę  i  przyrządzić  mocną 

kawę. Po czym przeszliśmy do pokoju Sama, w którym sypiał i miał swoją broń, psy i siodła 
ulubionych  wierzchowców.  Wyjął  z  szafy  bibliotecznej  trzy  czy  cztery  sześciostrzałowe 
pistolety i zaczął je dokładnie oglądać, gwiżdżąc jednocześnie „Skargę cowboya”. Po chwili 
polecił osiodłać dwa najlepsze konie i trzymać je w pogotowiu. 

Wiedziałem,  że  w  tych  sprawach  istnieje  pod  pewnym  względem  delikatna,  ale 

bezwzględnie  obowiązująca  etykieta.  W  obecności  mściciela  nie  wolno  wymówić  słowa 
„wendeta”, ani w jakikolwiek inny sposób o niej napomknąć. Jest to mniej przyzwoite niż na 
przykład oświadczenie bogatej ciotce, że ma brodawkę na karku.  Dowiedziałem się później, 
że istnieje jeszcze jedno niepisane prawo, ale zdaje się, że tylko u nas, na Zachodzie. 

Brakowało  dwóch  godzin  do  wieczerzy,  ale  już  po  dwudziestu  minutach  siedzieliśmy 

nad odgrzaną fasolą, gorącą kawą i zimną cielęciną. 

— Nic tak nie smakuje jak dobra kolacja przed długą jazdą — rzekł Sam. — Niech pan 

wsuwa. 

Zaczęło mi się to nie podobać. 
— W jakim celu kazał pan osiodłać dwa konie? — zapytałem. 

background image

— Raz, dwa, raz, dwa — odpowiedział Sam. — Umiesz pan chyba rachować, niepraw-

daż? 

Matematyka Sama spowodowała, że przez chwilę byłem jak zamroczony. Nawet mu w 

głowie nie powstało, że mogę nie chcieć „dotrzymywać mu towarzystwa” na „szlaku zemsty i 
kary”. Nie było rady. Zabrałem się do fasoli. 

Po godzinie ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy pod sobą wierzchowce kentuckyjskiej rasy, 

tuczone  soczystą  trawą  Far  Westu.  Koniki  Bena  Tatum  były  może  bardziej  szparkie,  a  poza 
tym wyprzedziły nas o dobry szmat drogi; ale gdyby dzielny Ben słyszał równomierny tętent 
naszych biegunów, zrodzonych w samym mateczniku wendety, odczułby zapewne, jak odwet 
zbliża się nieuchronnie śladem jego zaprzęgu. 

Tymczasem jednak Ben Tatum szukał ratunku w ucieczce — w ucieczce na bezpieczne 

terytorium popleczników i przyjaciół. 

Podczas jazdy Sam mówił o widokach na deszcz, o cenach mięsa i o szklanej harmonij-

ce.  Można  by  było  pomyśleć,  że  nigdy  nie  miał  brata  ani  przyjaciółki,  ani  wroga.  Znałem 
wiadomy  paragraf  kodeksu  wendety,  ale  nie  miałem  jeszcze  dostatecznej  praktyki,  więc  z 
lekka  przesadziłem,  opowiadając  mu  kilka  zabawnych  anegdot.  Sam,  owszem,  śmiał  się  we 
właściwym  miejscu,  ale  wyłącznie  ustami.  Gdy  spojrzałem  na  te  usta,  odeszła  mnie  dalsza 
ochota do dowcipów. Po raz pierwszy zobaczyliśmy ich w Guthree. Znużeni i głodni wpadli-
śmy do małej oberży skleconej z żółtych sosnowych bierwion. W przeciwnym kącie siedzieli 
nasi zbiegowie. Pochyleni nad talerzami, od czasu do czasu zerkali na nas niespokojnie. 

Dziewczyna  miała  na  sobie  brązową  suknię  z  połyskującego  jedwabiu,  z  plisowaną 

spódnicą  —  z  tych,  które,  zdaje  się,  noszą  nazwę  „harmonii”  —  z  koronkowym  żabotem  i 
mankietami. Gęsta brązowa woalka zasłaniała jej twarz aż do nosa, spadając z dużego słom-
kowego  kapelusza,  ozdobionego  piórem.  Mężczyzna  był  ubrany  w  ciemny  garnitur  i  miał 
krótko strzyżone włosy. Wyglądał dosyć pospolicie. 

Tam  więc  siedzą  oni  —  morderca  i  kobieta,  którą  nam  ukradł,  tu  zaś  siedzimy  my  — 

mściciel, za którym stoi kodeks wendety, i sekundant, który to opisuje. 

Raz  jeden  zbudził  się  w  sercu  świadka  mroczny  instynkt  mordercy.  Na  jedną  chwilę 

przystał do walczących — słowami... 

— Na co pan czeka, Samie? — zapytałem szeptem. — Załatw się z nim natychmiast. 
Sam westchnął melancholijnie: 
— Pan tego nie rozumie, ale on to rozumie. Mr. Tenderfoot, tu między białymi panuje 

zwyczaj, że nie wolno strzelać do mężczyzny, który znajduje się w towarzystwie kobiety. O 
ile mi wiadomo, nikt nigdy nie wykroczył przeciw tej zasadzie. Nie wolno i basta! Trzeba go 
zdybać albo wśród mężczyzn, albo — samotnego. On wie o tym. My wszyscy o tym wiemy. 
Taak, więc to jest Mr. Ben Tatum! Taki fircyk! Teraz trzeba go od niej odciągnąć, zanim stąd 
ruszą, a wtedy zobaczymy! 

Po kolacji para zbiegów szybko znikła. Chociaż Sam przez pół nocy obserwował przed-

sionek,  schody  i  korytarz  —  uciekinierzy  ulotnili  się  w  tajemniczy  sposób.  Zawoalowana 
dama  w  brązowej  sukni,  zgrabny  młodzieniec  w  krótko  strzyżonych  włosach  i  powóz  z 
doskonałym zaprzęgiem znikli jak kamfora. 

Historia tego pościgu jest zbyt monotonna, aby ją tu opowiedzieć w całej rozciągłości. 

Jeszcze raz dogoniliśmy ich, tym razem na trakcie. Dzieliła nas odległość niespełna dwudzie-
stu metrów. Odwracali się i spoglądali na nas, nie przerywając jazdy i nawet batem nie okła-
dając  koni.  Ben  Tatum  zdawał  sobie  sprawę  z  położenia.  Wiedział,  że  ostatnim  jego  ratun-
kiem jest kodeks. Gdybyśmy go spotkali bez towarzyszki, sprawa byłaby w mig załatwiona; 
ale  miał  przy  boku  żywy  amulet,  który  zatrzymywał  palce  na  kurku.  Według  wszelkiego 
prawdopodobieństwa  Ben  Tatum  nie zaliczał  się do  plemienia  tchórzów. Jak z  tego  wynika, 
kobiety przy każdej sposobności przewlekają zatargi między mężczyznami zamiast przyspie-
szać rozwiązanie. Ale czynią to bezwiednie. Nie myślą o kodeksach.  

background image

Po przebyciu dalszych pięciu mil dotarliśmy do miasta. Konie prześladowców i prześla-

dowanych były zziajane i głodne. Był tu tylko jeden zajazd, który ofiarował bezpieczeństwo 
ludziom,  a  odpoczynek  koniom.  Toteż  spotkaliśmy  się  znowu  we  czworo  w  jadalni,  przy 
dźwiękach dzwonu, tak groźnego i wielkiego, że już dawno przedziurawił powałę. Pokój był 
mniejszy niż w Guthree. 

Jedząc jabłka w cieście zauważyłem, że Sam ze szczególną uwagą patrzy na stół, przy 

którym  siedzi  nasza  zwierzyna.  Dziewczyna  nosiła  tę  samą  brązową  suknię  z  koronkowym 
kołnierzem  i  mankietami  oraz  woalkę  spadającą  na  twarz.  Mężczyzna  nachylił  nad  talerzem 
nisko zwieszoną głowę. 

— Istnieje prawo — brzmiały słowa Sama, skierowane do niego czy do mnie — które 

nie  pozwala  zabijać  mężczyzny  w  towarzystwie  kobiety;  ale,  do  pioruna,  przecież  nie  ma 
takiego prawa, które by nie pozwoliło zabić kobiety w towarzystwie mężczyzny! 

I zanim zmysł mój zdążył wyciągnąć z tego wniosek, Sam wyciągnął pistolet i sześcio-

ma kulami przeszył ciało okryte brązową suknią z koronkowym żabotem i mankietami. 

Młoda osoba w ubraniu podróżnym położyła głowę na rękach skrzyżowanych na stole, 

a tymczasem obcy ludzie podnosili z podłogi Bena Tatuma, Bena Tatuma w kobiecym prze-
braniu, które pozwoliło mojemu przyjacielowi obejść techniczne wymagania kodeksu wende-
ty. 
 

Z angielskiego przełożył Aleksander Wat  

 
 
 
 
 
 
 
 
 

SPIS TRE

ŚCI 

 
 

Wenus z Ille   (Prosper Mérimée) 

 

 

 

 

 

02 

Mateo Falcone   (Prosper Mérimée)  

 

 

 

 

17 

Błąd techniczny   (O. Henry)  

 

 

 

 

 

24