background image

WIELKIE SERIE FANTASY

HARRY HARRISON

Cykl Młot i krzyż

Młot i krzyż 

CZĘŚĆ

 

PIERWSZA

 Thrall

Młot i krzyż 

CZĘŚĆ 

DRUGA

 Karl

Młot i krzyż 

CZĘŚĆ

 T

RZECIA

 Jarl

Przełożył MAREK RUDNIK

&

AMBER

Tytuł oryginału THE HAMMER AND THE CROSS

1

background image

Część trzecia

Jarl

Rozdział pierwszy

Jarl Shef siedział na zwykłym, trójnogim stołku naprzeciw  tłumu ludzi oczekujących 

na wysłuchanie. Miał na sobie zgrzebną tunikę i wełniane spodnie. Ubiór nie zawierał żad-

nego elementu świadczącego o randze Shefa, lecz w lewej ręce spoczywało kamienne berło 

zabrane z grobowca starego króla. Od czasu do czasu, słuchając jednocześnie świadków, 

dotykał delikatnie kciukiem zdobiących je okrutnych, brodatych twarzy.

- ...więc udaliśmy się z tą sprawą do króla Edmunda,, do Norwich. A on wydał sąd w 

swojej komnacie. Właśnie wrócił z polowania i mył ręce. Boże, uczyń mnie ślepym, jeśli 

kłamię. I zdecydował, że ziemia powinna przypaść mnie na dziesięć lat, a później dopiero 

zostać zwrócona.

Mówca, norfoleki szlachcic w średnim wieku, zapewne  bogaty, o czym świadczył jego 

ciężki od złota pas, zawahał się na moment, niepewny czy wspominanie imienia bożego nie 

okaże się niewłaściwe przed sądem Drogi.

- Czy masz jakichś świadków tego wyroku? – zapytał Shef.

Szlachcic o imieniu Leofwin wydął policzki, przybierając wyraźnie naburmuszoną minę.  

Widocznie nie przywykł do odpowiadania na pytania tego rodzaju, ani tym bardziej by nie 

dawano wiary jego słowom.

- Tak, oczywiście. W komnacie króla przebywało wtedy wielu ludzi. Wulfhuhn i 

Wirthelm. I szlachetny Edrich. Ale on został zabity przez pogan, zginął w wielkiej bitwie, 

podobnie jak Wulfhun. A Wihthelm zmarł na chorobę płuc. Niemniej rzecz wyglądała 

dokładnie tak jak powiedziałem! – zakończył twardo Leofwin, rozglądając się po twarzach 

zgromadzonych przed sędzią strażników, służby, swego oskarżyciela i innych, oczekujących 

na rozsądzenie spraw, z którymi tu przybyli.

Shef przymknął na chwilę swe jedyne oko, wspominając  odległy wieczór na bagnach, 

spędzony   z   Edrichem   niedaleko  stąd.   A   więc   tak   skończył.   Można   się   było   tego 

spodziewać.

Otworzył oko i utkwił spojrzenie w skarżącym się na Leofwina.

2

background image

- Dlaczego - przemówił miękko. - Dlaczego to, co zdecydował król Edmund, wydaje ci 

się niesprawiedliwe? A może zadasz kłam słowom tego człowieka, mówiącego o decyzji 

króla?

Oskarżyciel, inny szlachcic w średnim wieku, równie zamożny jak oskarżony,  pobladł 

wyraźnie, kiedy spoczął na nim przenikliwy wzrok jarla. Człowieka, o czym wiedzieli wszyscy 

Norfolczycy,   który   kiedyś   był   niewolnikiem   w   Emneth.   Był  ostatnim   Anglikiem 

rozmawiającym   z   zamęczonym   później  królem.   I   został   -   Bóg   tylko   jeden   wie   jak   - 

przywódcą  pogan. Pokonał samego Ivara Ragnarssona. I w jakiś zupełnie niezrozumiały 

sposób   zdobył   przyjaźń   i   wsparcie   Wessexu.  Kto   potrafi   pojąć,   jak   doszło   do   tego 

wszystkiego?   Psi   syn   czy  nie,   był   człowiekiem   zbyt   dziwnym,   żeby   odważyć   się   na 

kłamstwo.

- Nie - odparł więc zapytany. - Nie zaprzeczam, że tak właśnie zadecydował król, a ja 

zgodziłem się z jego wyrokiem.

Ale był warunek, że po dziesięciu latach ziemia, o którą chodzi, zostanie przekazana 

przez Leofwina mojemu wnukowi, którego ojciec także zginął z ręki pogan. Tak mówią... 

ludzie z Północy. W stanie nie gorszym niż była, gdy zaczynał ją użytkować! Ale co zrobił ten 

człowiek... - oburzenie wyraźnie przebijało w jego głosie - co Leofwin zrobił z nią przez ten 

czas? Zniszczył ją. Wyciął drzewa na opał i nie zasadził nowych. Pozwolił, żeby groble i 

kanały uległy zniszczeniu. Orne pola przemienił w łąki. Ziemia nie będzie już nic warta przed 

końcem tej jego dzierżawy.

- Nic?

Mówiący zawahał się.

- Nie tyle co wcześniej, panie.

Gdzieś   na   zewnątrz   rozległ   się   głos   dzwonu,   znak,   iż   na   dzisiaj   sędzia   kończy  

rozpatrywanie spraw. Lecz wyrok w tej musiał zostać wydany. Nie należała ona do łatwych, 

w przeciwieństwie do innych, nudnych przypadków, w których zatargi o niespłacone długi 

ciągnęły się od pokoleń. Żaden z tu obecnych nie był osobą znaczącą. Nikt nie liczył się 

jako  stronnik czy rycerz króla Edmunda, dlatego też pozwolono  im pozostać na swoich 

ziemiach, kiedy lepsi, tacy jak Edrich, zostali wezwani do służby i na swej drodze spotkali  

śmierć.  Niemniej   byli   jednak   angielskimi   szlachcicami,   których   rodziny   od   pokoleń 

mieszkały w Norfolku, a więc należeli do tych, których trzeba było ujarzmić. To dobry znak, 

że przybyli po sprawiedliwość na dwór nowego jarla.

- Oto moja decyzja - przemówił Shef. - Ziemia pozostanie we władaniu Leofwina do 

końca okresu dzierżawy.

Czerwone oblicze zainteresowanego rozjaśniło się triumfem.

- Lecz każdego roku będzie płacić część swoich zysków mojemu lennikowi z Lynn, 

który nosi imię...

- Bald - podsunęła postać w czarnej sutannie, stojąca przy stole z prawej strony 

Shefa.

Który nosi imię Bald? Po upływie dziesięciu lat, jeśli zysk z użytkowania ziemi 

będzie według Balda zbyt wysoki Leofwin powinien dodatkowo zapłacić wnukowi za cały 
ten okres lub też wnieść należność ustaloną przez Balda, jeżeli ziemia ta straciła na wartości 
podczas dzierżawy. Decyzja co wybiera ma zostać podjęta przez Balda, i to natychmiast, 
dzisiaj.

Na   jednej   twarzy   zgasła   radość,   druga   zaś   rozjaśniła   się.   Później   wyraz   obu 

świadczył  o gorączkowym  myśleniu i liczeniu. Dobrze, skonstatował Shef. Żaden nie 

czuje się w pełni usatysfakcjonowany. Będą więc respektować mój wyrok.

Wstał.

- Zadźwięczał dzwon. Sąd dobiegł końca.

Rozległ się pomruk protestu, gdy czekający ludzie zaczęli się przepychać do przodu.

- Teraz odejdźcie już. Macie swoje znaki? Pokażecie je jutro przy bramie, a wasze 

sprawy zostaną wysłuchane w odpowiedniej  kolejności. -  Głos jarla  rozległ  się 

potężnym echem nad ciżbą.

3

background image

- I wszyscy dobrze sobie to zapamiętajcie! Przed sądem Drogi nie ma chrześcijan ni 

pogan, Anglików i ludzi z Północy. Popatrzcie: nie noszę żadnego znaku. A ojciec Bonifa-

cy - wskazał na skrybę w czarnej sutannie - choć jest księdzem, nie nosi teraz krzyża. 

Sprawiedliwość nie ma nic wspólnego z wiarą. Zapamiętajcie to i przekażcie innym. 

A teraz idźcie. Rozprawy dobiegły końca.

Drzwi   w   tyle   sali   rozwarły   się   na   oścież.   Strażnicy   zaczęli  wypychać   przez   nie 

zawiedzionych   ludzi   na   zewnątrz,   na  podwórze   zalane   wiosennym   słońcem.   Jeden   z 

wartowników,  ze   znakiem   młota   wyszytym   starannie   na   szarej   tunice,   zdecydowanie 

popchnął   obu   procesujących   się   w  ostatniej   sprawie   w   kierunku   ojca   Bonifacego,   który 

zapisywał   wolę   jarla   na   dwóch   kartach   i   poświadczał   ją.   Jedna   miała   powędrować   do 

skryptorium, druga zaś zostanie rozerwana na pół, a jej części wręczone będą stronom sporu, 

by zabezpieczyć dokument przed ewentualną próbą fałszerstwa. 

Z tylnych drzwi wyłoniła się w tym momencie potężna  postać, której głowa i ramiona 

wznosiły się ponad tłoczącymi się ludźmi, odziana w kolczugę i płaszcz, lecz nieuzbrojona. 

Dostrzegłszy ją Shef opuścił swe miejsce, nagle rozpromieniony.

-

Brand! Wróciłeś! Przybywasz akurat we właściwej chwili, kiedy mogę z tobą 

swobodnie pomówić.

Jarl poczuł, jak jego dłoń znika w uścisku tamtej, ogromnej niczym kwarciany kufel, a 

twarz przybysza rozjaśnia radosny uśmiech.

-

Niezupełnie, panie. Przyjechałem dobre dwie godziny temu. Twoi strażnicy nie 

chcieli mnie wpuścić, a z ich halabardami i mową, której nie rozumiem, nie miałem 

ochoty się spierać.

-

Ha! Powinni... choć nie. Sam wydałem rozkazy, żeby nikt nie przeszkadzał, kiedy 

sprawuję sądy, chyba że nadejdą wieści o wojnie. Postąpili jak mieli nakazane. Ale szkoda, 

że nie powiedziałem, by zrobić wyjątek dla twojej osoby. Chciałbym, żebyś być obecny na 

rozprawie i powiedział co o tym myślisz.

-

Słyszałem wszystko. Dowódca twoich strażników służył przy katapultach i zna 

mnie, choć ja nie przypominam go sobie. Przyniósł mi dobre piwo, wyśmienite piwo, 

żebym mógł przepłukać gardło i oczyścić je z soli po morskiej podróży, poradził też, 

żebym słuchał przez drzwi co dzieje się w sali.

-

I co sobie pomyślałeś? - Shef odwrócił się i ruszył wraz z przybyszem na 

dziedziniec. - Co pomyślałeś o mnie w roli jarla?

-

Jestem pod wrażeniem. Kiedy przypomnę sobie jak wyglądało to miejsce 

cztery miesiące temu... wszędzie błoto, wojownicy chrapiący na podłodze z braku łoża, 

żadnego jedzenia i kuchni, żeby w niej gotować. A teraz strażnicy. Szambelani. 

Piekarnie i warzelnie. Stolarze mocujący okiennice i całe gromady służących malujących 

wszystko, co się nie rusza. No i twoje decyzje. I pomysł zapisywania wyroków.

Po   chwili   Brand   zmarszczył   brwi,   popatrzył   na   rozmówcę   i   zniżył   tubalny   głos   do 

dziwnie brzmiącego w jego ustach szeptu.

- Shefie... panie, chyba tak powinienem raczej cię nazywać. Chodzi mi o coś innego. 

Co tu robią ci ludzie w sutannach? Czy możesz im zaufać? I po co, na Thora, jarl, pan 

wojowników, wysłuchuje jakichś baranich łbów spierających się o ziemię? Byłbyś znacznie 

lepszy przy katapultach. A nawet w kuźni.

Shef   roześmiał   się,   spoglądając   na   masywną   srebrną   klamrę,   spinającą   płaszcz 

przyjaciela, wypchaną kiesę przy pasie od miecza i zdobną bransoletę zrobioną ze spojonych 

ze sobą srebrnych monet.

- Powiedz mi, Brand, jak udała się podróż do domu? Czy zdołałeś kupić wszystko, co 

zamierzałeś?

Twarz przybysza przybrała wyraz chytry i pełen czujności.

- Przekazałem nieco pieniędzy w zaufane ręce. W Halogalandzie ceny są wysokie, a lud 

biedny. Jednak kiedy na dobre odwieszę swój topór, może właśnie tam osiedlę się na starość, 

na kawałku ziemi.

Jarl roześmiał się ponownie.

4

background image

- Za swoje udziały we wszystkich naszych zwycięstwach, w szczerym srebrze, musiałeś 

chyba kupić pół hrabstwa i zostawić je pod opieką zaufanych krewnych.

Tym razem także Brand się uśmiechnął.

- Przyznaję, że całkiem nieźle mi się powiodło. Lepiej niż w całym dotychczasowym 

życiu.

No cóż, pozwól, że odpowiem ci na pytanie o księży. Tym, z czego nikt z nas nie 

zdawał sobie sprawy, są pieniądze posiadane przez tych, którzy w czasie wojny pozostają w 

domach. Bogactwa całego hrabstwa, zamożnego angielskiego hrabstwa, a nie biednego, 

kamienistego skrawka ziemi w Norwegii, z którego przybywasz. Dziesiątki tysięcy ludzi 

uprawiających ziemię, hodujących  owce, konie oraz pszczoły, wycinających drzewa i 

wytapiających żelazo. Ponad tysiąc mil

kwadratowych. Może tysiąc tysięcy akrów. A z każdego akra  płyną dla mnie, dla jarla, 

pieniądze, choćby tylko w postaci  podatku na wojnę czy myta. Z części dostaję naprawdę 

dużo. Zabrałem wszystkie ziemie Kościołowi i objąłem je w swe posiadanie. Trochę z tego 

od razu dałem wyzwolonym  niewolnikom, którzy walczyli po naszej stronie, dwadzieścia 

akrów na człowieka. Dla nich to bogactwo, lecz przyrównując do całości to ledwie punkcik. 

Wiele od razu wydzierżawiłem bogaczom z Norfolku, za niewielką opłatą, lecz pieniądze już 

wpłynęły   do   mojego   skarbca.   Ci,   którzy   dostali   ziemię,   nie  będą   chcieli   powrotu 

Kościoła.   Ale   wiele   trzymam   we  własnym   ręku,   jako   dobra   przysługujące   jarlowi.   W 

przyszłości z nich właśnie będę czerpać pieniądze na opłacanie robotników i wojowników. 

Ale nie byłbym w stanie tego  wszystkiego zrobić bez tych w sutannach, jak ich nazywasz 

-ciągnął. - Któż potrafiłby przechować we własnej głowie  informacje  o  wszystkich  tych 

ziemiach, dobrach i dzierżawach? Thorvin umie pisać w naszym języku, lecz oprócz niego 

jest   takich   zaledwie   kilku.   Nagle   pojawiło   się   wielu  kształconych   ludzi,   ludzi   Kościoła, 

niespodziewanie pozbawionych ziemi, a więc i dochodów. Niektórzy z nich pracują teraz dla 

mnie.

- Ale czy możesz im zaufać, Shefie?

- Ci którzy nienawidzą mnie i nigdy mi nie wybaczą, a także tobie oraz kapłanom 

Drogi, ci wszyscy zbiegli do króla Burgreda albo do Wulfhere'a, arcybiskupa, żeby roz-

pętać wojnę.

- Powinieneś po prostu ich wszystkich zabić Jarl z powagą uniósł swe 

kamienne berło.

- Chrześcijanie mówią, że krew umęczonych jest nasieniem Kościoła. A ja im wierzę. 

Nikogo nie dręczę. Ale dbam o to, by najbardziej wściekli spośród banitów znali imiona 

tych, którzy pozostali. Nigdy nie zapomną o pracujących dla mnie. Ich los, ich życie, 

podobnie ja. bogatych szlachciców, zależy teraz wyłącznie ode mnie.

         Doszli do niskiego budynku z otwartymi okiennicami, znajdującego się wewnątrz  

ostrokołu, który otaczał  bug jarla. Shef wskazał Brandowi ludzi siedzących wewnątrz, przy 

stołach, naradzających się szeptem i piszących na pergaminach. Na jednej ze ścian widniała 

ogromna   mapa,   zdobiona   ornamentami   i   pełna   niezrozumiałych   na   pierwszy   rzut   oka 

szczegółów.

- Do zimy będę miał księgę z opisem każdego kawałka ziemi w Norfolku, zaś na 

ścianie mapę całego hrabstwa. A do następnego lata nawet pens nie będzie płacony bez 

mojej wiedzy. Wtedy zapanuje tu dobrobyt, jakiego nie zaznał nawet Kościół. 

Możemy robić rzeczy, których jeszcze nigdy nie robiono.

- Jeśli srebro jest prawdziwe - zauważył z powątpiewaniem Brand.

- Jest lepsze niż na Północy. Myślałem i o tym. Wydaje mi się, że tutaj, we 

wszystkich królestwach Anglii razem wziętych, jest dużo srebra, lecz jego ilość jest stała. 

I zawsze dzięki niemu można wiele dokonać, kupić ziemię, handlować. A im więcej go jest 

zamknięte w skrzyniach Kościoła, wymienione na złoto lub inne cenne przedmioty, 

którymi się nie płaci i im mniej zostaje... Nie, im trudniej tę resztę...

Shef zamilkł, nie będąc w stanie wyrazić ani po angielsku, ani w języku ludzi Północy o co 

mu chodzi. Dopiero po chwili namysłu kontynuował:

- Chodzi mi o to, że Kościół ściągał zbyt wiele z północnego królestwa, nie dając nic w 

zamian. To dlatego tamtejsze monety okazały się tak słabe. Król Edmund nie wyróżniał się 

5

background image

hojnością   dla   Kościoła,   więc  jego   monety   były   lepsze. A wkrótce staną się 

najlepszymi. I nie tylko pieniądze będą tak dobre, Brand. - Młody jarl odwrócił się do 

towarzysza, a jego twarz promieniała zapałem. - Chcę, żeby hrabstwo Norfolk nazywano 

najlepszymi i najszczęśliwszymi ziemiami północnego świata. By stało się miejscem, 

gdzie każdy, od dziecka po starca, może żyć w poczuciu bezpieczeństwa.

  Gdzie będziemy mieszkać jak ludzie, a nie jak zwierzęta stale walczące o przetrwanie. 

Gdzie   możemy   sobie   wzajemnie   pomagać.   Ponieważ   nauczyłem   się   wiele   od   Ordlafa, 

sędziego Bridlington, od niewolników, którzy sporządzili tę wielką mapę i dzięki którym 

dotarliśmy   do   skarbu   Edmunda.   To  coś, o czym  muszą  wiedzieć ludzie  Drogi. Co jest 

najcenniejsze dla Drogi do Asgardu?

- Nowa wiedza - odparł Brand, odruchowo dotykając amuletu w kształcie młota.

- Nowa wiedza jest dobra. Nie każdy ją posiada. Ale to jest równie dobre i może 

pochodzić zewsząd: stara wiedza, której nikt dotąd nie zgłębił. To coś, co dostrzegłem 

wyraźniej, odkąd stałem się jarlem. Zawsze jest ktoś, kto zna odpowiedź na twoje 

pytanie, lek na twe potrzeby, ale nikt tego kogoś nie odnalazł, nie zapytał. To może być 

niewolnik, biedny górnik, stara kobieta, rybak, ksiądz. Kiedy będę miał spisaną całą 

wiedzę o hrabstwie, jego ziemiach i srebrze, wtedy dopiero pokażemy światu coś 

nowego!

Brand, stojący tak, że Shef nie mógł go widzieć swym  jedynym  okiem, popatrzył  na 

napięte ścięgna na szyi towarzysza - na szyi młodego mężczyzny jaśniał siwy zarost.

Potrzeba mu - pomyślał - ładnej, żwawej kobiety, żeby się nim zajęła. Ale nawet ja, Viga-

Brand, nawet ja nie śmiem doradzać mu kupna kogoś takiego.

Tego wieczora, kiedy dym wydostający się z kominów zaczął niknąć w szarym mroku, 

kapłani   Drogi   spotkali   się  w swym kręgu. Zasiedli w chacie otoczonej ogrodami, wśród 

miłego aromatu jabłoni i ziół. Drozdy i kosy pogwizdywały zawzięcie gdzieś nie opodal.

- Nie ma pojęcia o rzeczywistym celu twojej zamorskiej wyprawy? - zapytał Thorvin.

Brand pokręcił głową.

- Nie.

Ale przekazałeś wieści

- Przekazałem je i otrzymałem inne. Opowieści o tym, co się tu zdarzyło, dotarły do 

każdego kapłana Drogi na północnych ziemiach, a oni przekazują je dalej. Zawędrowały 

do Birko, do Kaupang, Skiringssal i do Tronds.

- Możemy się więc spodziewać posiłków - stwierdził Geirulf, kapłan Tyra.

- Dzięki pieniądzom, przywiezionym do domu i opowieściom snutym przez skaldów, 

możecie być pewni, że każdy wojownik Drogi, któremu uda się dostać na okręt, przybę -

dzie tu w poszukiwaniu zajęcia. Podobnie jak każdy kapłan. Będzie więc wielu, którzy 

wierzą w nasz znak. Niektórzy z nich to kłamcy, a nie prawdziwi wyznawcy, ale 

można sobie z nimi poradzić. Jest jednak znacznie poważniejsza sprawa.

Brand urwał na moment, przesuwając wzrokiem po pełnych napięcia twarzach.

- W Kaupang, gdy wróciłem do domu, spotkałem kapłana Vigleika.

- Vigleika z wieloma wizjami? - zapytał z powagą w głosie Farman.

- Tak. Zwołał kapłanów z Norwegii i południowej Szwecji. Oświadczył im, w mojej 

obecności, że był niepokojony.

- Czym?

- Wieloma znakami. Teraz jest pewien, podobnie jak my,   że  ten  chłopak   Shef 

jest  centrum   zmiany.   Uważa nawet, że może być tym, o którym wspominał 

podczas pierwszego spotkania z tobą, Thorvinie: tym, który miał przyjść z Północy.

Brand przesunął wzrokiem po słuchaczach i stwierdził, że oczy wszystkich wpatrzone są 

w niego z wyraźnym napięciem.

- A jednak, jeśli to prawda, przepowiednia ta nie sprawdza się tak jak każdy z nas, 

nawet najmądrzejszy, się tego spodziewał. Vigleik mówi, że po pierwsze on nie jest z 

Północy. Ma matkę Angielkę.

Wzruszyli ramionami.

6

background image

- A kto nie ma? - zapytał Vestmund. - Angielki, Irlandki. Moja babka była 

Laponką.

- Był   także   wychowany   na   chrześcijanina.   Został ochrzczony.

Tym razem dały się słyszeć pomruki pełne rozbawienia.

- Wszyscy widzieliśmy szramy na jego plecach – zauważył Thorvin. - On nienawidzi 

chrześcijan, tak jak my. Nie, tego nie można nazwać nienawiścią. Ma ich wszystkich za 

głupców.

- W porządku. Ale co innego jest najważniejsze:  nie przyjął naszego znaku. 

Nie ma wiary. Ma wizje, Thorvinie, a przynajmniej tak ci powiedział. Lecz nie uważa, 

by były to wizje innego świata. Nie jest wyznawcą.

Mężczyźni  siedzieli w milczeniu i powoli kierowali spojrzenia   ku   Thorvinowi. 

Kapłan Thora podrapał się po brodzie.

- No cóż. Nie jest także niewierzącym. Gdybyśmy go zapytali, powiedziałby, że 

człowiek ze znakiem któregoś z pogańskich bogów, jak nazywają ich chrześcijanie, nie 

mógłby nimi rządzić. Odparłby, że noszenie znaku nie jest kwestią wiary, a byłby to 

po prostu błąd, jak kucie żelaza., zanim zostanie rozgrzane. I nie wie czyj znak 

powinien nosić.

- Nie Thora - rzekł Brand. - Widziałem to i powiedziałem w ubiegłym roku, kiedy 

zabił pierwszego człowieka.

- Ja też tak sądzę - zgodził się Thorvin. - Powinien nosić włócznię Odyna, Boga 

Powieszonych, Zdrajcy Wojowników. Jedynie ktoś taki mógł posłać na śmierć własnego 

ojca. Ale on odpowiedziałby, gdyby tu był, że tylko w ten sposób należało postąpić.

Czy Vigleik mówi jedynie o znakach? - zapytał nagle Farman. - Czy też otrzymał 

jakąś konkretną wiadomość? Wieść, którą przekazał mu któryś z bogów?

Brand w milczeniu wyjął z tuniki plik cienkich deszczułek owiniętych w foczą skórę i 

podał je zgromadzonym. W drewnie widniały wycięte i nasączone barwnikiem runy. Thorvin 

powoli  zaczął  je   odczytywać,   a   nad   nim   pochylili   się   zaciekawieni   Geirulf   i   Skaldfinn. 

Twarze wszystkich trzech nabierały powagi w miarę czytania.

- Vigleik widział coś - przemówił wreszcie kapłan Thora. - Brandzie, czy znasz 

opowieść o młynie Frodiego?

Mistrz pokręcił przecząco głową

      - Trzysta lat temu w Danii panował król imieniem Frodi. Miał, jak mówią, magiczny 

młyn, który nie mełł zboża, lecz pokój, bogactwo i urodzaj. Wierzymy, że był to młyn 

nowej wiedzy. Żarna poruszały dwie niewolnice, dwie gigantyczne dziewice noszące 

imiona Fenja i Menja. Frodi tak bardzo chciał zapewnić swojemu ludowi trwały pokój i 

bogactwo, że mimo iż olbrzymki błagały o odpoczynek, on ani na chwilę nie pozwolił 

zatrzymać młyna.

Głęboki głos Thorvina przemienił się w dźwięczny śpiew:

„Nie wolno wam spać", powiedział król Frodi, „Dłużej niż jedna kukułka odpowie drugiej, niż 

goniec zaśpiewa piosnkę w swej drodze".

Więc w niewolnicach wzbierała wściekłość.  Przypomniały sobie o krwi gigantów 

płynącej w ich żyłach i zamiast mleć pokój, bogactwo i urodzaj, rzuciły na żarna 

płomienie, krew i wojowników. Tej nocy nadeszli wrogowie Frodiego, niszcząc jego i całe 

królestwo, a magiczny młyn został utracony na zawsze. Właśnie to widział Vigleik. Chodzi 

mu o to, iż można posunąć się zbyt daleko, nawet w poszukiwaniu nowej wiedzy, jeśli świat 

nie jest gotowy do jej przyjęcia. Żelazo można kuć tylko wtedy, gdy jest gorące. Ale 

można także dąć w miech zbyt długo i zbyt intensywnie.

Zapanowała cisza. W końcu Brand niechętnie, ociągając się, zaczął mówić:

- Lepiej  powiem  wam  co jarl,  co  Skjef Sigvarthsson powiedział mi dziś rano o 

swoich zamiarach. Później zdecydujecie, czy pasuje to do wizji Vigleika.

Kilka dni później Brand stał i przypatrywał się ogromnemu głazowi leżącemu na łące, 

niedaleko miejsca, gdzie błotnista grobla ciągnąca się od Ely przecinała pola poza March.

7

background image

W   jego   powierzchni   wykuta   była   wijąca   się   wstęga   runów,   których   brzegi   wciąż 

jeszcze nosiły wyraźne ślady dłuta. Shef dotknął ich delikatnie opuszkami palców.

- Oto co jest tu zapisane. Sam to ułożyłem w strofy, w waszym języku, jak 

nauczył mnie Geirulf. Runy mówią:

Szlachetnie zakończył życie, choć źle je przeżył. Wszelkie wyroki są zapisane przez  

śmierć.

A powyżej znajduje się jego imię: „Sigvarth Jarl".

Brand chrząknął pełen wątpliwości. Nie lubił Sigvartha.

A jednak ten człowiek zaakceptował śmierć swego syna. I nie było wątpliwości, że 

ocalił drugiego potomka oraz armię Drogi, wytrzymując wszystkie zadane mu tortury.

- Cóż - powiedział wreszcie. - Ma swój bautasteinn. Jest takie stare powiedzenie: 

„Na drodze leżeć będzie niewiele kamieni, jeśli nie przyniosą ich tam synowie". Ale 

przecież nie tutaj został zabity?

- Nie - odrzekł Shef. - Zabili go na bagnach. Wygląda na to, że mój drugi ojciec, 

Wulfgar, nie potrafił nawet poczekać, aż dotrą na stały grunt. - Jego usta wykrzywił 

grymas i splunął na trawę. - Ale jeśli umieścilibyśmy tam głaz z napisem, zniknąłby w 

błocie po paru zaledwie tygodniach. Poza tym chciałem, żebyś przybył tu i zobaczył 

go.

Uśmiechnął   się   i   wskazał   ręką   niemal   niedostrzegalną  wyniosłość.   Nagle,   nie 

wiadomo skąd rozległ się dźwięk przypominający kwik tuzina jednocześnie zarzynanych 

świń.  Brand   natychmiast   poderwał   z   ziemi   swój   topór,   rozglądając  się   na   wszystkie 

strony w poszukiwaniu atakującego wroga.

Wreszcie   ujrzeli   kolumnę   dudziarzy,   poruszającą   się   traktem,   pomiędzy 

wyżłobionymi w nim głębokimi koleinami.

Brand  uspokoił się,  gdy w pierwszym  szeregu rozpoznał  znajomą twarz Cwikki, 

byłego niewolnika.

- Wszyscy wydają ten sam dźwięk - zawołał przekrzykując zgiełk. - Czy to też twój 

pomysł?

Shef zaprzeczył ruchem głowy i kciukiem wskazał dudziarzy.

- Ich. To muzyka, którą sami ułożyli. Nazwali ją „Śmierć Sopla Lodu".

Brand   niedowierzając   pokręcił   głową.   Angielscy   niewolnicy   kpiący   z 

najokrutniejszego wodza Północy. Nigdy nie przypuszczał...

W pewnej odległości za dudziarzami podążała większa grupa mężczyzn dzierżących 

halabardy, z głowami okrytymi  lśniącymi hełmami o ostrych brzegach. Każdy z nich 

był   odziany   w   skórzany   kubrak   nabijany   metalowymi   płytkami,   a   na   lewym 

przedramieniu   niósł   niewielką,   okrągłą   tarczę.  Oni   także   muszą   być   Anglikami, 

pomyślał   Brand,   obserwując  maszerujących.   Skąd   wiedział?   Przede   wszystkim 

świadczył  o tym ich wzrost - żaden nie miał więcej niż około pięciu stóp  wzrostu. A 

jednak wielu Anglików odznaczało się pokaźną posturą i siłą, jak ci, którzy walczyli do  

ostatniego w obronie swego pana, króla Edmunda. Nie, to nie byli wojownicy angielscy, 

lecz biedni Anglicy. Żadni szlachcice, ani nawet zwykli żołnierze, lecz pospólstwo. Albo 

niewolnicy. Niewolnicy z bronią i w pancerzach.

     Brand patrzył  na nich z podziwem i niedowierzaniem.  Całe życie doświadczał 

ciężaru   kolczugi,   wiedział   ile   wysiłku  trzeba   włożyć   we   właściwe   posługiwanie   się 

toporem lub mieczem. W pełni uzbrojony i opancerzony wojownik dźwigał na sobie - i nie 

tylko   dźwigał,   ale   też   wymachiwał   -   czterdziestoma   lub   sześćdziesięcioma   funtami 

żelaza. Jak długo mógł to robić? Gdy tylko walczącemu w pierwszej linii osłabło ramię, 

wiadomo   było,   że   już   jest   martwy.   W   języku   Branda  nazwanie   kogoś   „potężnym" 

stanowiło najwyższy komplement. Znał  aż  siedemnaście  określeń  charakteryzujących 

„człowieka niewielkiego wzrostu", lecz wszystkie one były wybitnie obraźliwe.

8

background image

Uważnie obserwował maszerujących. Było ich około dwustu. Zauważył, że wszyscy 

trzymają  halabardy w ten sam  sposób: prosto ponad prawym ramieniem. Maszerując 

jeden  obok   drugiego,   nie   mogli   pozwolić   sobie   na   luksus   odmienności.   Wiedział   z 

doświadczenia, że armia wikingów nie podporządkowałaby się takiemu zaleceniu i nawet 

w szyku każdy dzierżyłby broń jak mu wygodnie, choćby po to, by zamanifestować swą 

niezależność.

Ze zdziwieniem zauważył, że za halabardnikami podążały, jeden za drugim, konne 

oddziały. To już nie powolne zaprzęgi  wołów, ciągnące katapulty Shefa na flanki armii 

Ivara.   Pierwszych   dziesięć   par   koni   ciągnęło   wózki   z   rozłożonymi   machinami,   które 

uprzednio miał już okazję widzieć - katapulty do ciskania głazami. Przy każdym wózku 

maszerowała   jego  załoga,   tuzin   ludzi   w   jednakowych   szarych   kubrakach,   z   białymi 

insygniami w kształcie młota, takimi samymi, jakie nosili  dudziarze i halabardnicy.  W 

każdej załodze znajoma twarz. Weterani jarla z zimowej kampanii odwiedzili rodzinne  

ziemie, zostawili ludzi do ich uprawy, a sami powrócili do swego pana, zapewniającego 

im   bogactwo.   Teraz   każdy   dowodził   załogą,   rekrutującą   się   spośród   niewolników 

odsuniętego od władzy Kościoła.

Następnych   dziesięć   par   znów   stanowiło   niespodziankę.   Za   końmi   sunęły   wozy   o 

szerokich kołach, a na każdym długi pręt wznosił się w górę tak, że niższy koniec kołysał 

się niczym kurczak wybierający robaki z błota. To machiny miotające potężne oszczepy. 

Nierozmontowane,  lecz gotowe do użycia  i tylko wysokie koła różniły je od tej, która 

zabiła   króla   Ellę,   tej,  która   zestrzeliła   sztandar   Ivara   -   znak   Pełznącego   Potwora. 

Dwunastu ludzi obsługiwało każdą z nich, a teraz maszerowali z korbami do kołowrotów i  

wiązkami pocisków na ramionach.

Kiedy   i   oni   przeszli,   Brand   uświadomił   sobie,   że   choć  muzyka   zmieniła 

brzmienie,   docierała   do     nich   tak   samo  głośno.   Pięciuset   ludzi,   których   widział 

defilujących, skręcało i ustawiało się w równym szyku za jego plecami.

Wreszcie pojawiło się coś na kształt znanej mu armii -mrowie ludzi, w luźnym szyku, 

jadących na niewielkich koniach.  Sunęli naprzód jak powódź. Kolczugi, miecze, hełmy, 

znajome  twarze.   Brand   pozdrowił   gestem   ręki   rozpoznanego   w   tłumie  Guthmunda   - 

znanego   jako   Greedy   -   prowadzącego   załogę  swojego   okrętu.   Inni   odpowiedzieli   na 

pozdrowienie:   Magnus   i   jego   przyjaciel   Kolbein,   dzierżący   halabardy,   i   sternik   jarla 

Sigvartha i jeszcze wielu, których znał jako wyznawców Drogi.

- Niektórzy wyjechali, żeby spożytkować łupy, jak ty - szepnął Shef do ucha 

przyjaciela. - Wielu zaś wysłało pieniądze lub zachowało je, pozostając tutaj. Wielu 

zaś po prostu kupiło ziemię. Teraz bronią już własnego kraju.

Dudziarze jednocześnie urwali swą melodię i Brand zdał sobie sprawę, iż otacza go  

krąg mężczyzn. Rozejrzał się licząc i dumając.

- Tysiąc ludzi - powiedział wreszcie. - Połowa Anglików, połowa wikingów.

Jarl potwierdził.

- Co o nich sądzisz?

Brand pokręcił głową.

- Konie ciągnące machiny - powiedział. – Dwukrotnie szybsze niż woły. Ale nie 

sądziłem, że Anglicy wiedzą jak się z nimi obchodzić. Widziałem ich próby, lecz 

zaprzęgali je jak woły, używając jarzma, a to bardzo ogranicza ich szybkość i siłę. Jak 

udało ci się to zmienić?

- Mówiłem ci. Zawsze jest ktoś, kto wie lepiej. Tym razem był to jeden z 

naszych ludzi, spośród naszej załogi, Gauti, który chodząc utyka. Kiedy po raz 

pierwszy zaprzęgaliśmy konie, przechodził akurat obok i nazwał nas głupcami. Później 

pokazał mi jak się to robi w Halogalandzie, gdzie orze się tylko końmi. Nie jakaś nowa 

umiejętność, to stara wiedza.

Wiedza, której nikt nie pamiętał. Ale sami wymyśliliśmy, jak podczepić do nich 

katapulty.

9

background image

- To wspaniałe - powiedział Brand. - Lecz powiedz mi: katapulty ważna rzecz, 

konne zaprzęgi również, ale jak wielu Anglików jest w stanie stanąć do walki przeciw 

wyćwiczonym wojownikom? Wojownikom znacznie silniejszym od nich? W pierwszej 

linii nie można wystawić przecież kuchcików. Lepiej, żeby to byli ci wysoko urodzeni 

szlachcice. Albo ich synowie.

Shef   skinął   palcem   i   dwaj   halabardnicy   wypchnęli   przed  siebie   jeńca,   brodatego, 

pobladłego pod ogorzałą skórą, wikinga o głowę wyższego od strażników. Lewą rękę 

podtrzymywał prawą, jak człowiek ze złamanym obojczykiem.  Jego twarz była jakby 

znajoma: człowiek, którego Brand musiał już widzieć kiedyś, przy jakimś ognisku, gdy 

armia wikingów stanowiła jeszcze jedność.

- Jego trzy statki dwa tygodnie temu próbowały szczęścia najeżdżając nasze ziemie 

w pobliżu Yare - wyjaśnił jarl. - Powiedz jak zostałeś pojmany.

Mężczyzna utkwił spojrzenie w Brandzie.

- Tchórze.  Nie walczyli z nami uczciwie - warknął. - Zaskoczyli nas, gdy 

opuszczaliśmy pierwszą wioskę. Tuzin moich ludzi padło przebitych potężnymi 

oszczepami, zanim jeszcze zorientowaliśmy się skąd nadlatują. A gdy zaatakowaliśmy 

ich machiny, odparli nas potężnymi toporami. A zaraz po tym pojawili się inni, z tyłu. 

Kiedy pokonali nas, zabrali mnie ze sobą - miałem złamane ramię, więc nie mogłem 

unieść tarczy - żebym widział jak atakują nasze okręty, które zostawiliśmy u brzegu. 

Jeden zatopili miotając kamienie. Dwa zdołały uciec.

Skrzywił się.

- Nazywam się Snaekolf, z Raumariki. Nie wiedziałem, że wy, ludzie Drogi, 

nauczyliście Anglików tak wiele, bo w takim wypadku nie najechałbym was. Czy 

ujmiesz się za mną?

Shef zaprzeczył ruchem głowy, zanim Brand zdążył odpowiedzieć.

- Jego ludzie zachowywali się w tej wiosce jak bestie - oświadczył. - Więcej do 

tego nie dopuścimy. Trzymałem go wyłącznie po to, żeby powiedział co miał do 

powiedzenia.

Powiesić go, gdy tylko znajdziecie odpowiednie drzewo.

Gdy halabardnicy odprowadzali milczącego wikinga, za plecami stojących rozległ się 

ciężki tętent kopyt. Jarl odwrócił  się szybko, wyraźnie zaniepokojony i ujrzał jeźdźca 

cwałującego   błotnistym   traktem.   Mężczyzna   zbliżył   się   do   nich,   zeskoczył   z 

wierzchowca,   ukłonił   się   niedbale   i   przemówił.   Armia   Drogi,   Anglicy   i   wikingowie, 

zaintrygowani nadstawili uszu.

- Wieści z twojego burga, panie. Wczoraj przybył posłaniec z Winchesteru. Król 

Zachodnich Saksonów Ethelred nie żyje z powodu choroby płuc. Jego brat, a twój 

przyjaciel, następca tronu Alfred, zapewne przejmie po nim władzę.

- Dobre wieści - stwierdził zamyślony Brand. – Przyjazny władca, to zawsze się 

liczy.

- Powiedziałeś „zapewne"? - zapytał Shef. - Kto może mu się przeciwstawić? 

Nikt inny nie pozostał już z tego królewskiego rodu.

Rozdział drugi

10

background image

Młody mężczyzna wyjrzał przez wąskie okno w kamiennej ścianie. Z tyłu, ze starej 

katedry, słyszał śpiew mnichów, odprawiających kolejną mszę, którą opłacił. Mszę za spokój 
duszy ostatniego brata, króla Ethelreda. Pod nim panował ruch i gwar. Szeroka droga 
przecinająca Westminster ze wschodu na zachód była zapchana handlarzami, 
kramami i kupującymi. Między nimi przepychano wózki obładowane drewnem na opał 
trzy oddzielne brygady pracowały przy wznoszeniu domów, kopiąc fundamenty

wbijając w ziemię pale i zbijając konstrukcje. Gdyby podniósł wzrok, zobaczyłby, że na 
skraju miasta całe mrowie ludzi trudzi się przy budowie wałów, których usypanie 
nakazał jego brat. Mocowali w ziemi potężne pnie i budowali platformy do obrony. Ze 
wszystkich stron docierał dźwięk pił i młotów.

Młody mężczyzna, następca tronu Alfred, odczuł nagły przypływ dumy. To było jego 

miasto: Winchester. Miasto należące do jego rodziny od wieków, odkąd tylko na tej 

wyspie żyli Anglicy, a nawet jeszcze dłużej, ponieważ potrafił wyliczyć przodków pośród 

Brytów i Rzymian. Ta katedra też była jego. Pradziad, król Cenwalh, dwieście lat temu 

podarował Kościołowi ziemię, na której stoi, a wraz z nią okoliczne tereny, by zapewniały 

utrzymanie. Nie tylko jego brat Ethelred był tu pochowany, ale także ojciec, Elhelwulf, 

jego bracia,  wujowie, dziadowie i wielu innych, których nikt nie zliczy.  Żyli niegdyś, 

umarli i wrócili do ziemi. Ale to była ta sama ziemia, więc ostatni z rodu, młody następca 

tronu nie czuł się samotny.

Wyprostował się i odwrócił w stronę, skąd docierał nieprzyjemny, zgrzytliwy głos, 

dominujący   nad   wszystkimi   innymi   dźwiękami.   Głos   biskupa   Winchesteru.   Biskupa 

Daniela.

- Co też powiedziałeś? - zapytał Alfred. - Jeśli zostanę królem? Jestem królem. 

Jestem ostatnim z rodu, który korzeniami sięga aż do Wodena.  Witenagomot, rada 

wybrała mnie bez wahania. Wojownicy unieśli mnie na tarczy. Jestem królem.

Twarz biskupa przybrała wyraz uporu.

- Po co wspominać o Wodenie, bożku pogan? To wątpliwa chluba dla 

chrześcijańskiego króla. A to co robi witan, co robią wojownicy, nie ma żadnego 

znaczenia w obliczu Boga. Nie będziesz królem, dopóki nie zostaniesz namaszczony 

świętymi olejami, jak Saul czy Dawid. Tylko ja, wraz z innymi biskupami, możemy tego 

dokonać. I powiadam ci: nie uczyni my tego. Nie, jeśli nie dowiedziesz nam, że jesteś 

prawdziwym królem chrześcijańskich ziem. A żeby tego dowieść, musisz zerwać 

porozumienie z rabusiami Kościoła. Przestań popierać tego, którego nazywają Shef. 

Wypowiedz wojnę poganom. Poganom Drogi!

Alfred westchnął. Powoli spacerował po komnacie. Przesunął   palcami   po   czarnej 

plamie na ścianie, po śladach płomieni.

- Ojcze - zaczął pojednawczo. - Byłeś tu dwa lata temu. To wtedy właśnie poganie 

splądrowali miasto. Spalili domy, ograbili katedrę ze wszystkich darów moich 

przodków, uprowadzili wszystkich ludzi i księży, których złapali, jako swoich 

niewolników. To byli prawdziwi poganie. A uczyniła to przecież nie armia synów 

Ragnara, Sigurtha Wężowe Oko czy Ivara. To był tylko oddział maruderów. Bo tacy 

jesteśmy słabi - ciągnął. - A raczej byliśmy. Chcę dopilnować - jego głos zabrzmiał 

twardo - żeby takie nieszczęście nigdy już nie nawiedziło Winchesteru, a moi przodkowie 

spoczywali w pokoju w swych grobach. Do tego potrzebna jest mi potęga. I wsparcie. 

Ludzie Drogi nie ruszą przeciwko nam i będziemy żyć w przyjaźni. Nie ma znaczenia, czy 

są poganami czy nie. Oni nie są naszymi wrogami. Prawdziwy chrześcijański król 

troszczy się o cały swój lud. To właśnie robię. Dlaczego nie chcesz mnie namaścić?

-   Prawdziwy   chrześcijański   król...   -   przemówił   powoli,  z ociąganiem  biskup. - 

Prawdziwy chrześcijański król troszczy się przede wszystkim o Kościół. Poganie mogli 

spalić dach tej katedry, ale nie zajęli przynależnych do niej ziem i dóbr na zawsze. Żaden 

poganin, nawet sam Sopel Lodu, nie zagarnął ziem należących do Kościoła i nie rozdał 

ich niewolnikom oraz najemnikom.

11

background image

To prawda, przyznał w duchu Alfred. Bandy maruderów, czy nawet wielka armia,  

mogły napaść na katedrę lub klasztor, pozbawić go dobytku, skarbów i relikwii. Biskupa 

Daniela   oburzyłoby   to   i   zamęczyłby   na   śmierć   każdego   złapanego  wikinga.   Ale 

wikingowie tu nie zostawali. Kościół mógł  odbudować dachy swych katedr, ponownie 

sprowadzić   zwierzęta   domowe,   doczekać   się   nowych   parafian,   a   nawet   wykupić  swe 

księgi i święte relikwie. Skutki grabieży można było zlikwidować.

Odebranie ziemi, która stanowiła podstawę bogactwa, ziemi, którą Kościół 

zdobywał przez wiele stuleci, głównie dzięki darczyńcom będącym na łożu śmierci, to 
coś znacznie bardziej niebezpiecznego. A tak właśnie uczynił nowy jarl ludzi Drogi. To 
wzbudziło w biskupie Danielu lęk. Daniel obawiał się o Kościół. Alfred zaś bał się o 
Winchester. Nigdy nie zostanie już spustoszony i spalony. Kościół nie był tak ważny 
jak miasto.

- Nie potrzebuję twoich świętych olejków – powiedział twardo. - Mogę rządzić bez 

ciebie. Rada i sędziowie, szlachta i wojownicy. Wszyscy podążą za mną jako królem, ze 

święceniami czy bez nich.

Biskup utkwił spojrzenie w twarzy młodzieńca stojącego przed nim, po czym pokręcił 

głową z zimną wściekłością.

- Nic z tego.  Skrybowie, księża, ludzie piszący twoje królewskie zarządzenia i 

rejestrujący wszystkie transakcje: oni nie będą służyć ci pomocą. Postąpią tak, jak ja 

im każę. W całym twoim królestwie nie ma ani jednego umiejącego pisać człowieka, 

który nie należy do Kościoła. Co więcej, nawet ty sam nie umiesz czytać! Choć twoja 

święta i pobożna matka chciała, żebyś się nauczył!

Policzki młodego następcy tronu zapłonęły z wściekłości i wstydu jednocześnie, na 

wspomnienie   dnia,   w   którym  oszukał   swą   matkę.   Kazał   jednemu   z   kapłanów 

czytać jeden z jej ulubionych angielskich poematów tyle razy,  aż nauczył się go 

na   pamięć.   Później   stanął   przed   nią   i   zaczął   recytować,   udając   że   czyta   z 

trzymanej w rękach księgi. Gdzie teraz była ta księga? Jakiś ksiądz ją zabrał. Zapewne 

wydrapał z niej tamte teksty, by móc umieścić inny, święty.

Głos biskupa zgrzytał dalej:

- Więc, młody człowieku, potrzebujesz mnie. I nie tylko ze względu na potęgę 

moich podwładnych, potęgę której ci użyczam. Ja też mam sprzymierzeńców i 

zwierzchników. Nie jesteś jedynym chrześcijańskim królem w Anglii. Pobożny 

Burgred z Mercji zna swoje powinności. Młodzieniec, którego pozbawiłeś Norfolku, 

Alfgar, i jego szlachetny ojciec Wulfgar, którego okaleczyli poganie, oni także wiedzą o 

swoich obowiązkach. Powiedz, czy żaden z twoich szlachciców i członków rady nie 

pójdzie za którymś z nich? Jako za królem?

- Szlachta Wessexu uzna tylko człowieka z Wessexu.

 - Nawet jeśli otrzymają inne polecenie? Jeśli rozkaz nadejdzie... z Rzymu?

Imię  zawisło w powietrzu.  Alfred zawahał się. Kiedyś,  już  za jego życia, Wessex 

stanęło   przeciw   Rzymowi:   kiedy   brat  Ethelbald   poślubił   wdowę   po   swoim   ojcu, 

postępując   wbrew  wszelkim   zakazom   Kościoła.   Przysłano   do   niego   posłańców  z 

ostrzeżeniem. Zmarł wkrótce potem - nikt nie wie z jakiej przyczyny - a jego wybranka 

została odesłana do swojego ojca, króla Franków. Nie pozwolono, by ciało Ethelbalda 

spoczęło w Westminsterze.

Biskup uśmiechnął się, wiedząc że jego słowa odniosły wreszcie spodziewany efekt.

- Widzisz, panie, nie masz wyboru. A to co zrobisz i tak nie ma większego 

znaczenia. To wyłącznie sprawdzian twojej lojalności. Człowiek którego wspierasz, syn 

pogańskiego jarla, Anglik wychowany na chrześcijanina, który odwrócił się od swej 

wiary, odstępca,  gorszy od poganina, nawet od samego Sopla Lodu, nie ma przed 

sobą więcej niż kilka tygodni życia. Jego wrogowie ścisną go w kleszczach. Wierz mi! 

Mam wieści, których ty nie słyszałeś. Natychmiast zerwij zawarte z nim przymierze. 

Okaż posłuch względem swojego Kościoła.

12

background image

Biskup rozparł  się w bogato rzeźbionym  krześle, pewien  swej  mocy,  która trwać 

będzie co najmniej do śmierci tego młodzieńca.

- Choć może zostaniesz królem, teraz jesteś w naszej katedrze - rzekł. - 

Pozwalam ci odejść. Idź. I wypełnij rozkazy, które ci wydałem.

Wiersz, którego nauczył  się od matki wiele lat temu,  teraz  odezwał się w pamięci 

Alfreda. Był to wiersz zawierający radę  dla wojowników, a pochodził jeszcze z czasów 

przed chrześcijaństwem.

„Odpowiedz kłamstwem na kłamstwo" — pouczał — „i niech twój wróg, człowiek, 

który cię oszukuje, nie zna twoich    Nie będzie przygotowany, kiedy opadnie z ciebie 

zasłona". Dobry sposób — pomyślał. Może przysyła mi go matka.

- Posłucham twoich słów - oświadczył.  - I muszę  prosić   o wybaczenie za błędy 

młodości, a jednocześnie dziękuję ci za roztropne rady.

Słabeusz, podsumował w myślach biskup.

On posiada wiadomości, które do mnie nie docierają? — zadumał się król.

Dla wszystkich, którzy go znali - i dla wielu, którzy  nie dostąpili tego zaszczytu 

- poczucie  klęski i wstydu  z powodu  nędznej  ucieczki   w środku  zimy   napiętnowały 

twarz   Ivara   Ragnarssona.   Przerażająco   dzikie   oczy   wciąż   znajdowały   się   na   swoim 

miejscu, teraz pod odmrożonymi powiekami, które nigdy nie mrugały. Ale było w nich 

jeszcze  coś,   czego   nie   obserwowano   wcześniej:   jakaś   dziwna   nieobecność   i   brak 

energii.   Ivar   poruszał   się   jak   człowiek,  którego   bez   przerwy   trapią   jakieś 

zmartwienia   -   powoli,  z   zadumą,   niemal   bólem,   pozbawiony   tej   gibkości   i   gracji, 

które niegdyś go znamionowały.

Lecz cechy te nie zginęły i gdy to było konieczne, zmieniał się nie do poznania. Długa 

ucieczka z Norfolku, przez Anglię, aż do bazy braci w Yorku, nie należała do łatwych. 

Ludzie, którzy kryli się w lasach na wieść o nadciągającej armii, pojawiali się na każdej 

ścieżce i drodze, kiedy dwóch wyczerpanych wędrowców uciekało na ledwie dyszących 

koniach.  Ivar i wierny stajenny Hamal, który zjawił się, by ratować go przed ludźmi 

Drogi, przemierzali wrogie krainy. Co najmniej sześć razy ta dwójka napotykała zasadzki 

organizowane przez  wściekłych  wieśniaków, lokalną szlachtę i straż graniczną króla 

Burgreda.

Ivar   poradził   sobie   z   nimi   wszystkimi   okazując   pogardę  śmierci.   Zanim   jeszcze 

wydostali się z Norfolku, odrąbał  głowy dwóm prostakom jadącym wozem, zabrał ich 

skórzane  kubraki oraz płaszcze i bez słowa wręczył  je Hamalowi.  Zanim dotarli do 

Yorku, nie dało się już zliczyć zgładzonych jego ręką.

Nawet   trzej   wyćwiczeni   wojownicy   nie   byli   w   stanie  mu  sprostać,  opowiadał 

Hamal   ciekawej,   zafascynowanej  publice.   Dowiódł,   że   wciąż   jest   najlepszym 

wojownikiem Północy.

Żołnierze, którzy mieli zwyczaj swobodnie wyrażać swe  opinie,  uznali  jednak,  że 

teraz   jest   zmuszony   to   udowodnić,  nie tak jak kiedyś.  Wyruszył  z dwoma  tysiącami 

ludzi, a wrócił tylko z jednym. Można go więc pokonać.

Tego właśnie Ivar nie mógł sobie darować. Bracia, pojąc go gorącym miodem w  

swej kwaterze nie opodal katedry,  dobrze o tym wiedzieli. Widzieli także, że brat, do 

którego  nigdy   nie   mieli   pełnego   zaufania,   w   ogóle   nie   mógł   już  na nie liczyć w 

żadnej   kwestii   wymagającej   rozważnej   kalkulacji.   Nie   zniszczyło   to   ich   sławnego 

przymierza - nic bowiem nie było w stanie tego uczynić - lecz teraz, gdy rozmawiali we 

własnym gronie, byli trójką i jednym, kiedyś zaś stanowili czwórkę.

Już   pierwszego   wieczoru   zaobserwowali   tę   zmianę.   Ich  spojrzenia   zetknęły   się   w 

milczeniu i tak jak zawsze, nic nie  mówiąc, nie przyznając tego nawet między sobą, 

wiedzieli  w czym  rzecz.  Wybrali  niewolnicę  z nizin,  zakneblowali  jej  usta, związali, 

owinęli   w   żagiel   i   zanieśli   w   nocy   przed   jego  namiot,   w   którym   leżał   nie   śpiąc   i 

nasłuchując.

Rankiem przyszli i w drewnianej skrzyni, której używali  już wcześniej, zabrali to 

co   z   niej   pozostało.   Ivarowi   na  pewien   czas   nie   groziło   szaleństwo.   Jednak   żaden 

rozsądny człowiek w jego obecności nie odczuwał niczego poza strachem.

13

background image

-   Nadchodzi   -   zawołał   mnich,   tkwiący   u   wejścia   do   ogromnego   warsztatu,   gdzie 

słudzy katedry w Yorku harowali dla swoich pryncypałów. W kuźni niewolnicy zdwoili 

wysiłki. Ivar zabiłby każdego, kogo zauważyłby stojącego bezczynnie

Po chwili w drzwiach zamigotał purpurowy płaszcz i srebrny hełm, a mający je na 

sobie mężczyzna zatrzymał się i rozejrzał po pomieszczeniu. Diakon Erkenbert, jedyny 

człowiek, którego zachowanie nie zmieniło się, wyszedł mu na spotkanie.

Ivar wskazał kciukiem robotników.

- Wszystko gotowe? Już? - mówił żargonem stanowiącym mieszankę 

angielskiego i norweskiego, którego armia i kler nauczyły się tej zimy.

- Wystarczy, żeby wypróbować.

- Miotacze oszczepów? Kamieni?

- Popatrz.

Erkenbert klasnął w dłonie. Natychmiast mnisi wykrzyknęli rozkazy, a niewolnicy 

zaczęli z wysiłkiem przetaczać machiny, by ustawić je w szeregu. Ivar obserwował 

ich  z obojętnym wyrazem twarzy. Kiedy bracia zabrali skrzynię, leżał bez ruchu przez  

cały dzień i noc, z twarzą przykrytą płaszczem. Wreszcie, o czym rozpowiadano już w 

całym  obozie, wstał, podszedł do wyjścia i krzyknął w niebo: „Sigvarthsson mnie nie 

pokonał! To jego machiny!".

Teraz, od kiedy wezwał do siebie Erkenberta i innych  piśmiennych z Yorku, każąc 

im postępować według swoich  rozkazów, gwar i zgiełk w kuźni nie ustawały ani na  

moment.

Przed warsztatem niewolnicy ustawili jeden z miotaczy oszczepów, podobny do tego, 

który spowodował załamanie się pierwszego szturmu na York, tak by do przeciwległych 

murów   otaczających   kościół   pozostało   około   dwustu   kroków.  Tam   tuzin   parobków 

rozwiesiło słomiany cel. Inni zaczęli obracać koła zębate mechanizmu machiny.

- Dość! - Erkenbert sam podszedł do miotacza, sprawdził czy pocisk jest 

umieszczony jak należy, zmierzył Ivara wzrokiem i wreszcie podał mu koniec rzemienia 

przytwierdzonego do metalowego spustu.

Ivar szarpnął. Spust zwolnił linę, która wydała głuchy  dźwięk. Pocisk wystrzelił i 

zanim oczy zgromadzonych podążyły za nim, utkwił głęboko w słomianym celu, drżąc 

od siły uderzenia.

Ivar puścił cięgno i odwrócił się.

- Następna.

Tym  razem   niewolnicy  wytoczyli   dziwną  machinę.   Podobnie   jak   poprzednia, 

miała drewnianą ramę zbitą z grubych kloców. Dla odmiany koła zębate znajdowały 

się nie na górze, lecz z boku. Napinały pojedynczą linę zginającą solidną listwę  z 

elastycznego drewna. Do niego przytwierdzony był obydwoma końcami gruby pas 

tworzący   ucho,   którego   dolna  część   niemal   dotykała   ziemi.   Listwa   zadrżała   i 

zaskrzypiała, gdy niewolnicy zaczęli odginać ją przy pomocy potężnej dźwigni.

- Oto miotacz kamieni - wyjaśnił Erkenbert.

- Ale nie taki, jaki zniszczył mój taran.

Diakon uśmiechnął się z satysfakcją.

- Nie. Tamto było wielką machiną, ciskającą głazy. Lecz potrzeba było wielu 

ludzi do jej poruszania i mogła wystrzelić tylko raz. To wyrzuca mniejsze kamienie. 

Żaden człowiek nie zbudował takiej machiny od czasów Rzymian. Ale ja, Erkenbert, 

pokorny sługa boży, ja odczytałem słowa naszego Vegetiusa. I zbudowałem tę 

machinę. Nosi nazwę onager, co w waszym języku oznacza „dziki osioł".

Jeden z niewolników umieścił dziesięciofuntowy kamień w uchu, po czym dał 

znak diakonowi.

Ten podał rzemień wyzwalający blokadę listwy Ivarowi.

- Pociągnij - powiedział.

Ivar szarpnął. Kamień w mgnieniu oka wystrzelił do przodu.

Listwa uderzyła w wyścieloną miękką materią belkę z taką siłą, że cała potężna 

machina   na   moment   oderwała   się   od  ziemi.   Wystrzelony   kamień   pomknął   w 

powietrze  znacznie  szybciej niż wystrzeliwane  z miotaczy konstruowanych  przez 

14

background image

Shefa. Jak błyskawica przemknął przez dziedziniec i to nie lobem, lecz po płaskim 

torze. Słomiany cel zawirował trafiony  i   zerwał   się   z  mocujących   go  rzemieni. 

Niewolnicy wydali z siebie okrzyki pełne triumfu.

Ivar powoli odwrócił się do Erkenberta.

- To nie to - rzekł. - Machiny, które czyniły spustoszenie pośród mojej armii, 

działały inaczej. Pociski spadały z góry. - To mówiąc cisnął w górę kamyk. - Nie tak 

jak ta. – Rzucił kolejnym w ćwierkającego wróbla. - Zrobiłeś złe machiny.

- To niemożliwe. To wspaniała machina oblężnicza. I przeciw ludziom. Żadna 

inna nie jest opisana w Vegetiusie.

- Więc ci bękarci Drogi zrobili coś nowego. Coś nie opisywanego w... w tej 

twojej księdze.

Diakon,   nieprzekonany,   wzruszył   ramionami.   Co   kogo  obchodziły   słowa   tego 

pirata? Nie umiał nawet czytać, a już na pewno nie znał łaciny.

- A jak często to strzela? - zapytał Ivar przypatrując się niewolnikom kręcącym 

kołowrotami. - Mówię ci, widziałem miotacze głazów ciskające pociski, kiedy 

poprzednie były jeszcze w powietrzu. Ten jest zbyt wolny.

- Ale ma siłę uderzenia. Żaden człowiek nie wytrzyma takiego ciosu.

Ivar   popatrzył   zamyślony   na   strącony   cel.   Nagle   odwrócił  się   i   wykrzyknął   po 

norwesku jakieś rozkazy. Hamal i jeszcze kilku ludzi wystąpili przed innych, odepchnęli z 

drogi niewolników, dźwignęli ciężką, toporną wyrzutnię i odwrócili ją.

- Nie - zawołał Erkenbert, dając krok do przodu.

Ramię Ivara uniosło się błyskawicznie i stalowa dłoń ścisnęła gardło, nie pozwalając 

diakonowi mówić.

Jeszcze odrobinę przesunięto katapultę i na rozkaz wikinga uniesiono nieco jej tył. 

Jedną   ręką   bez   wysiłku   unosząc  Erkenberta   nad   ziemią,   drugą   Ivar   po   raz   trzeci 

szarpnął cięgno.

Potężne   wrota   katedry   -   zbite   z   dwóch   warstw   dębowych  desek   i   wzmocnione 

metalowymi   taśmami   -   rozprysły   się  w   drzazgach   na   wszystkie   strony.   Ze   środka 

rozległ się chóralny lament uciekających mnichów, kulących się z przerażenia.

Zgromadzeni   zaś   z   podziwem   przypatrywali   się   potężnej  dziurze   wybitej   przez 

kamień.

- Widzisz - rzekł diakon. -To prawdziwy miotacz kamieni. Uderza z ogromną siłą. 

Żaden człowiek się jej nie oprze.

Ivar odwrócił się do niewysokiego mnicha i popatrzył na niego z pogardą.

- To nie jest prawdziwa katapulta. Istnieje inny świat, o którym nie masz pojęcia. 

Ale rzeczywiście ma siłę. Musisz zbudować mi ich wiele.

     Za morzem i krajem Franków, tysiące mil od Anglii, na ziemiach Romanów, za 

wrotami katedry większej niż w Winchesterze, większej nawet niż w Yorku, panowała 

głucha cisza. Papieże doświadczyli wielu przeciwności, wielu upadków od czasu 

powołania do życia ich urzędu. Niektórych spotkała śmierć męczeńska, inni, by ocalić 

życie, byli zmuszeni do ucieczki. Zaledwie trzydzieści lat temu saraceńscy piraci przedarli 

się do samych bram Rzymu i spustoszyli bazylikę Świętego Piotra, która wtedy 

znajdowała się jeszcze poza murami miasta.

Więcej już się to nie zdarzy. On, który był teraz równy Apostołom, który był następcą 

Piotra, posiadaczem kluczy do  Nieba, ponad wszystko przedkładał potęgę. Inne cnoty 

także były ważne: pokora, niewinność, ubóstwo. Lecz bez potęgi żadna z nich nie mogła 

przetrwać. Jego obowiązkiem wobec  pokornych, niewinnych i biednych  była walka o 

tworzenie potęgi. W tym celu wielu już strącił ze stolców i tronów - on, Mikołaj I, biskup 

Rzymu, sługa sług bożych.

Mężczyzna o drapieżnym wyrazie twarzy powoli, w zamyśleniu głaskał kota, a jego 

sekretarze i podwładni siedzieli  wokół w pełnym atencji milczeniu. Ten głupi biskup z 

miasta  

w

  Anglii, miasta o tak dziwnej nazwie, został wreszcie uprzejmie odprawiony i 

wyznaczono nawet kardynała, by zajmował 

S1

? nim i okazywał pomoc. To co powiedział 

było nonsensem

15

background image

Jakaś nowa religia, wyzwanie rzucone autorytetowi Kościoła, barbarzyńcy z Północy 

gwałtownie poszerzający swą wiedzę. Panika i histeria zrodzona przerażeniem.

Jednak   potwierdzało   to   i   inne   informacje   pochodzące  z   Anglii,   o   okradaniu 

Kościoła, wydzieraniu mu ziemi. O odstępstwach od wiary. Było na to jedno określenie: 

pozbawienie   znaczenia   i   własności.   To   uderzało   w   samą   podstawę  potęgi.   Jeśliby 

tamte   wydarzenia   nabrały   rozgłosu,   mogło  znaleźć   się   wielu   gotowych   do 

naśladownictwa, tak, nawet na terenie Imperium. Nawet tutaj, w Italii. Coś należało z tym 

zrobić.

A   jednak   papież   i   Kościół   mieli   jeszcze   inne   problemy,  znacznie   poważniejsze   i 

wymagające szybszego działania, niż  sprawa   angielskich   i   północnych   barbarzyńców 

walczących  o ziemię oraz srebro w kraju, którego nigdy nie widział i na  pewno  nie 

zobaczy.  Na  sercu leżał  mu  rozpad  Imperium,  wielkiego Imperium założonego przez 

Karola Wielkiego, króla Franków, koronowanego właśnie w tej świątyni w dzień Bożego 

Narodzenia roku 800. Już od dwudziestu lat to Imperium praktycznie było podzielone, a 

jego wrogowie urośli  w siłę większą niż kiedykolwiek wcześniej. Najpierw wnukowie 

Karola długo walczyli  między sobą, nim zawarli pokój, ale  spowodowali równocześnie 

rozpad   zjednoczonych   ziem.   Niemcami   rządził   jeden,   Francją   drugi,   trudny   do 

zarządzania pas ziemi od Włoch po rzekę Rhine, dla trzeciego. A teraz ten ostatni zmarł, 

a   jego   część   Imperium   znów   została   podzielona   między   trzech.   Prawowity   władca   - 

najstarszy   syn   pierworodnego   syna   -   włada   zaledwie   dziewiątą   częścią   tego,   czym 

rządził jego dziad. A czy ten prawny spadkobierca, Ludwik II, troszczył się o to? Ani  

trochę.   Nie   był   nawet   w   stanie   poradzić  sobie   z   Saracenami.   A   jego   brat   Lothar? 

Jedynym jego dążeniem jest uzyskanie rozwodu z niepłodną żoną i poślubienie kochanki 

-rzecz, na którą on, Mikołaj, nigdy nie pozwoli.

Lothar, Ludwik, Karol. Saraceni i wikingowie. Ziemia, potęga, utrata dóbr. Papież 

pogłaskał kota i zadumał się głęboko. Intuicja podpowiadała mu, że w opowieści głup-

kowatego biskupa może kryć się rozwiązanie wszystkich problemów jednocześnie.

A może  te przeczucia  to tylko  strach?  Obawa przed czarną  chmurą,   która   będzie 

rosnąć i rosnąć?

Papież   chrząknął,   co   przypominało   głos   cykającego   świerszcza.   Pierwszy   spośród 

sekretarzy natychmiast zanurzył pióro w atramencie.

-

Do naszych sług. Karola Łysego, króla Franków. Do Ludwika, króla 

Niemców. Ludwika, władcy Świętego Imperium Rzymskiego. Lothara, króla 

Lotaryngii. Karola, króla Prowansji... znasz ich tytuły, Theophanusie. Do wszystkich tych 

chrześcijańskich królów piszemy to samo. Wiedzcie, ukochani, żerny, papież Mikołaj, 

troszczymy się o większe bezpieczeństwo i dobrobyt owieczek naszego Kościoła. I 

dlatego polecamy wam, którzy cieszycie się naszą miłością, żebyście zjednoczyli się z 

braćmi i krewnymi, chrześcijańskimi królami Imperium, by...

Papież   powoli   wyłuszczył   swe   plany.   Plany   wspólnego  działania.   Zjednoczenia. 

Rezygnacji z wojen domowych i rozdzierania Imperium. Ratowania Kościoła i niszczenia 

jego wrogów, a także - jeśli arcybiskup Wulfhere mówił prawdę -jego rywali.

-

...I taka jest nasza wola- ciągnął drżącym, szeleszczącym głosem - by w celu 

podkreślenia swej służby Kościołowi każdy wojownik w waszej armii, który przystąpi do 

tego zbożnego dzieła, nosił na piersiach znak krzyża. Zakończ listy jak należy, 

Theophanusie. Podpiszę je i zapieczętuję jutro. Przygotuj też odpowiednich 

posłańców.

Starzec   podniósł   się,   wciąż   trzymając   ulubionego   kota  i   opuścił   kancelarię, 

zdążając do prywatnych komnat.

-

Niezły pomysł z tym  krzyżem - skomentował jeden z sekretarzy, zajęty 

pisaniem purpurowym, papieskim atramentem. - Tak. Zaczerpnął go z opowieści 

tego Anglika, który mówił o poganach noszących na piersiach znak młota, jako drwinę 

z krzyża.

-

Naprawdę   spodoba   im   się   ten   fragment   o   dobrobycie   -stwierdził   starszy 

sekretarz. - Informuje ich w ten sposób, że jeśli postąpią tak jak każe, mogą złupić całą 

Anglię. Czy też Brytanię, jak to tam nazywają,

16

background image

-

Alfred chce misjonarzy? - zapytał Shef z niedowierzaniem.

- To jego słowa. Missionarii. - W podnieceniu Thorvin zdradził się z tym, o co 

jarl go podejrzewał, iż pomimo całej pogardy dla chrześcijańskiej nauki wiedział co 

nieco o ich świętym języku, łacinie. - To słowo z dawna przez nich używane na 

określenie ludzi, których przysyłali do nas, żeby namawiali do wyznawania ich wiary, 

ich Boga. Jednak jeszcze nigdy  nie   słyszałem   o   chrześcijańskim   królu   proszącym o 

przysłanie kogoś takiego do swojego kraju, żeby nakłaniać do czczenia naszych bogów.

- I tego właśnie pragnie teraz Alfred?

Shef   wciąż   miał   wątpliwości.   Widział,   że   Thorvin,   pomimo  pozornego   spokoju   i 

pełnej samokontroli dał się ponieść marzeniom o chwale, którą przyniesie mu uczynienie 

z chrześcijan nowych wyznawców Drogi.

Coś to oznaczało, tego był pewien, lecz nie to, na co wskazywałyby pozory. Następca 

tronu Alfred, którego miał okazję poznać, nie interesował się pogańskimi bożkami. Nie 

krył się z tym, że głęboko wierzył w chrześcijańskiego Boga.  Jeśli zapraszał teraz do 

Wessexu misjonarzy Drogi, musiały  być po temu poważniejsze przyczyny.  Posunięcie 

przeciwko  Kościołowi, to oczywiste. Można było wierzyć w chrześcijańskiego Boga, a 

jednocześnie nienawidzić Kościoła, który stworzyli Jego wyznawcy. Ale co Alfred chciał 

osiągnąć w ten sposób? I jak zareaguje na to sam Kościół?

- Moi towarzysze kapłani i ja musimy zdecydować, którzy z nas mają wyruszyć z tą 

misją.

- Nie - rzekł jarl.

- Znów jego ulubione słowo - stwierdził Brand ze swojego siedzenia.

-

Nie wysyłajcie nikogo z własnego grona. Nie wysyłajcie żadnych wikingów. Są już 

teraz Anglicy, którzy wiedzą wystarczająco dużo o tym, w co wierzą. Dajcie im znaki. 

Poinstruujcie co powinni mówić. Wyekspediujcie ich do Wessexu. Oni lepiej będą mówić 

we własnym języku i tamci łatwiej im uwierzą.

Mówiąc to, Shef gładził rzeźby głów na berle.

Brand zauważył  już wcześniej, że jarl robi to, kiedy  kłamie. Zastanawiał się czy 

powinien powiedzieć o tym Thorvinowi. Czy raczej Shefowi, żeby w razie potrzeby mógł 

skuteczniej kłamać?

Thorvin poderwał się z siedzenia, zbyt podekscytowany, aby pozostać na miejscu.

-

Jest pewna święta pieśń, którą śpiewają chrześcijanie -

zaczął. - Nosi nazwę nunc dimittis. Pieśń która mówi: „Panie, możesz pozwolić swemu 

słudze umrzeć, gdy widzi, że zrealizował już swój cel". Sam bym ją śpiewał. Przez wiele 

stuleci ten ich Kościół rozrastał się, najpierw na południe, a później i na północ. 

Uporczywie dążą do podbicia nas wszystkich. Nigdy dotąd nie słyszałem, żeby Kościół 

oddał coś, co już raz zagarnął.

-

Oni jeszcze niczego nie oddali - zaprotestował Shef. - Król jedynie prosi cię o 

przysłanie misjonarzy. Nie twierdzi wcale, że zostaną wysłuchani i uzyskają zaufanie 

ludu.

-

Oni mają swoją Księgę, my zaś nasze wizje! - wykrzyknął kapłan. - Zobaczymy 

co silniejsze.

Nagle do rozmowy włączył się basowy głos Branda:

-

Jarl ma rację, Thorvinie. Wyślij wyzwolonych angielskich niewolników, żeby 

wystąpili w tej roli.

-

Oni nie znają legend - zaprotestował Thorvin. – Co wiedzą o Thorze i 

Njórdzie, legendach o Freyrze i Lokim? Nie znają świętych historii, ani zawartych w nich 

przesłań i ukrytych znaczeń.

-

Nie muszą - odparł Brand. - Wysyłamy ich, żeby mówili o pieniądzach.

17

background image

Rozdział trzeci

W ten ładny niedzielny poranek, jak każdej niedzieli, mieszkańcy wioski Sutton w 

hrabstwie   Berkshire   zgromadzili   się,  jak   im   kazano,   przed   dworem   swego   pana 

Hereswitha, lennika króla - następcy Ethelreda. Tak właśnie nazywano króla Alfreda. A 

może   wciąż   był   tylko   następcą   tronu?   Zostaną   zapewne   o   tym   poinformowani. 

Rozglądali się licząc się  wzajemnie, sprawdzając kto jest i czy aby ktoś nie ośmielił się 

sprzeciwić rozkazowi Hereswitha. Mieli przyjść tu wszyscy, a potem razem udać się do 

kościoła odległego o trzy mile, by uczyć się prawa bożego, stojącego ponad prawami 

stanowionymi przez ludzi.

Powoli   wszystkie   oczy   zwracały   się   w   tym   samym   kierunku.   Na   otwartej 

przestrzeni, przed drewnianym dworem ich pana, stali jacyś nieznajomi. Nie obcy, a 

przynajmniej  nie sprawiali takiego wrażenia. Wyglądali dokładnie tak jak  pozostałych 

czterdzieści czy pięćdziesiąt osób - chłopów i niewolników: niscy, biednie ubrani w grube 

wełniane tuniki,  milczący.  Było ich sześciu. Ludzi tych nigdy dotąd nie widziano   w 

pobliżu Sutton, a więc miało  miejsce coś bez precedensowego w tej omijanej przez 

podróżnych części Anglii. Każdy z nich wspierał się na długim i grubym, okutym  kiju, 

podobnym do drzewca topora wojennego, lecz dwukrotnie dłuższym.

Zgromadzeni  wieśniacy odruchowo odsunęli  się od przybyszów.  Nie wiedzieli  co 

oznacza ta wizyta, ale lata życia nauczyły ich, że to co nieznane, nowe, jest niebezpieczne, 

póki nie uzyska aprobaty ich pana.

Drzwi   dworu   otworzono   gwałtownie   i   ukazał   się   Hereswith,   za   którym   podążała 

żona oraz gromadka synów i córek. Kiedy ujrzał spuszczone oczy, wolną przestrzeń i 

nieznajomych, zatrzymał się, a jego dłoń odruchowo powędrowała ku rękojeści miecza.

- Czemu  idziecie  do  kościoła? - zapytał  nagle jeden z przybyszów, a jego 

gromki głos sprawił, że gołębie siedzące nie opodal poderwały się w powietrze. - Jest 

piękny dzień. Nie wolelibyście posiedzieć na słońcu? Albo, jeśli trzeba, popracować 

w polu? Po co iść trzy mile do Drayton i trzy z powrotem? By wysłuchiwać człowieka, 

który mówi wam, że musicie płacić dziesięcinę?

- Kim do diabła jesteście? - warknął tan, dając krok do przodu.

Nieznajomy   stał   w   miejscu,   z   którego   wszyscy   doskonale  go   słyszeli.   Wieśniacy 

zorientowali się, że jego akcent jest jakiś dziwny. Lecz z całą pewnością był Anglikiem. 

Ale nie stąd, nie z Berkshire. Nie z Wessexu?

- Jesteśmy ludźmi Alfreda. Mamy przyzwolenie króla, żeby tu przemawiać. A wy 

czyimi ludźmi jesteście? Biskupa?

- Do diabła, nie jesteście ludźmi Alfreda – stwierdził Hereswith, dobywając 

miecza. - Jesteście obcy. To słychać.

- Jesteśmy obcymi. Ale przybywamy legalnie, niosąc dla was wspaniały podarunek. 

Dar, który przynosimy, to wolność. Od Kościoła. Od niewolnictwa.

- Nie wyzwolicie moich niewolników bez mojego pozwolenia - warknął tan.

To mówiąc zamachnął się mieczem, mierząc w szyję najbliższego przybysza.

Ten natychmiast zareagował, unosząc swój okuty kij.  Miecz zachrzęścił o metal, 

odbił się od niego i wypadł z niewprawnej dłoni Hereswitha. Tan przykucnął i bacznie 

obserwując obcych, po omacku szukał dłonią jego rękojeści.

- Spokojnie, panie - przemówił jeden z przybyszów. - Nie chcemy wyrządzić ci 

żadnej krzywdy. Jeśli  nas wysłuchasz,   powiemy  ci   dlaczego   twój   król   wysłał 

nas   tu i jak to się dzieje, że jesteśmy jednocześnie jego ludźmi i obcymi.

18

background image

Hereswith   nie   okazywał   jednak   ochoty   do   wysłuchiwania  go   i   jakichkolwiek 

kompromisów. Zerwał się z mieczem  w dłoni i zamachnął się ponownie. I znów cios 

został z łatwością zablokowany. Gdy tan znowu chwycił wytrąconą broń, mężczyzna, 

którego atakował, zrobił krok do przodu i kijem odepchnął napastnika.

- Pomóżcie mi, ludzie - zawołał Hereswith do milczących obserwatorów i rzucił się 

naprzód z opuszczonym ramieniem, gotów zadać pchnięcie gdzieś w okolice brzucha.

- Dość tego - krzyknął jeden z przybyszów i cisnął mu pod nogi swój kij.

Tan runął na ziemię,  lecz  natychmiast  usiłował  się poderwać. Atakowany wyjął  z 

rękawa skórzany walec wypełniony piaskiem. Uderzył nim raz, w skroń, i przyczajony 

czekał  gotów w każdej chwili do zadania następnego ciosu. Kiedy Hereswith padł na 

twarz i leżał bez ruchu, pokiwał głową,  wyprostował się, schował swą broń i skinął na 

żonę leżącego, by się nim zajęła.

- Teraz - przemówił, zwracając się do zapatrzonej i wciąż nieruchomej widowni - 

pozwólcie, że powiemy wam  kim jesteśmy, a kim byliśmy. Jesteśmy ludźmi Drogi, z 

Północy. Ale jeszcze rok temu byliśmy niewolnikami Kościoła. Niewolnikami wielkiego i 

bogatego klasztoru w Ely. Posłuchajcie jak staliśmy się wolni.

Niewolnicy znajdujący się pośród zgromadzonych, może z tuzin mężczyzn i niemal 

tyle samo kobiet, wymienili miedzy sobą pełne trwogi spojrzenia.

- A obecnym tu wolnym ludziom - ciągnął Sibba, niegdyś niewolnik kościoła w Ely, 

później żołnierz armii Drogi obsługujący katapultę, weteran zwycięstwa nad Ivarem - 

opowiemy jak zdobyliśmy na własność ziemię. Każdy dwadzieścia akrów. Wolni od 

wszelkich podatków, z wyjątkiem służby należnej jarlowi Shefowi. A służymy Drodze 

z własnej woli. Dwadzieścia akrów. Nieobciążeni żadnymi zobowiązaniami. Czy ktoś 

spośród was może się pochwalić posiadaniem takiej ilości ziemi?

Tym   razem   wolni   chłopi   popatrzyli   po   sobie   i   między   nimi   przebiegł   pomruk 

zainteresowania. Gdy Hereswith został odniesiony do dworu, z krwawiącą głową, jego 

lennicy podeszli bliżej do przybyszów, nie zwracając uwagi na miecz porzucony w pyle.

- Ile kosztuje was podążanie za Chrystusem? – zaczął Sibba. - I to wyrażone w 

pieniądzach? Posłuchajcie, a po wiem wam...

-

Są wszędzie - relacjonował szeryf. - Jak pchły na psie.

Brwi biskupa Daniela zmarszczyły się na takie porównanie, lecz powstrzymał się od 

skarcenia go. Potrzebował tych informacji.

- Wygląda na to, że wszyscy z Norfolku – kontynuował tamten. - I wszyscy 

twierdzą, że są wyzwolonymi niewolnikami. To nawet prawdopodobne. Widzisz, 

wasza wielebność, na naszych ziemiach w Winchester mamy tysiąc niewolników. 

Człowiek, o którym mówimy, nowy jarl, jak zwą go Poganie, tylko z Norfolku mógł tu 

wysłać trzy tysiące niewolników, żeby głosili jego słowa.

- Trzeba ich wyłapać - zdecydował Daniel. – Wyplenić Jak kąkol z pszenicy

- To nie takie proste. Z tego co słyszałem ani niewolnicy, ani chłopi nie wydadzą ich. 

A szlachcie nie udaje się ich ująć. Jeśli usiłują, tamci się bronią. Nigdy nie wędrują 

samotnie. Czasami zbiera się ich nawet tuzin, lub ze dwie dziesiątki, a wtedy nie tak 

łatwo poradzić sobie z nimi w niewielkiej wiosce. A poza tym...

-

Poza czym?

Szeryf ostrożnie dobierał słowa:

-

Ci przybysze mówią, może to kłamstwo, ale tak właśnie twierdzą, że 

zostali wezwani przez króla Alfreda...

-

Następcę tronu Alfreda! Nigdy nie był koronowany.

-

Przepraszam, panie. Przez następcę tronu Alfreda. Niektórzy 

tanowie nie kwapią się wydawać Kościołowi ludzi przysłanych przez króla. Mówią... 

mówią, że to między możnymi tego świata panuje niezgoda, więc nie będą się mieszać.

I wielu będzie trzymać z Alfredem, ostatnim z wielkiego  rodu, nawet przeciwko 

Kościołowi - pomyślał. Wolał tego jednak głośno nie powiedzieć.

Kłamca i oszust, stwierdził biskup. Zaledwie miesiąc temu młody książę siedział w 

tej właśnie komnacie, z oczami  spuszczonymi jak dziewica, przepraszając i prosząc o 

wskazanie   właściwej   drogi.   Przewrotny.   Wyszedł   stąd,   by   natychmiast   poprosić   o 

19

background image

pomoc barbarzyńców! A teraz zniknął, nikt nie wiedział gdzie. Krążyły tylko wieści, że 

pojawia się w tej lub innej części Wessexu, apelując do swych lenników, by odmawiali  

posłuszeństwa Kościołowi. Żeby poszli za przykładem ludzi z Północy i przyjęli wiarę 

zwaną Drogą. A tu twierdził, że wciąż jest wyznawcą Chrystusa. Jak długo będzie trwać 

religia   bez   ziemi   i   pieniędzy,   które   wspierałyby   ją?  A jeśli działania takie  będą 

narastać, ile czasu minie, zanim jakiś posłaniec, albo cała armia, stanie przed bramą 

katedry, rozkazując biskupowi zrzec się swoich praw i włości?

-

No cóż - przemówił wreszcie Daniel, raczej do siebie. - Nie możemy na to 

pozwolić w hrabstwie Wessex. Musimy przekazać te informacje wyżej. A już 
nadciągnie stamtąd siła, która wypleni to zło, by nigdy więcej nie uniosło swego 
jadowitego łba. Nie mogę sobie pozwolić na zwłokę. Moim chrześcijańskim obowiązkiem 
jest działać.

W duchu zaś dodał: to także obowiązek względem siebie samego. Jak będzie wyglądać 

w   oczach   Ojca   Świętego   z   Rzymu   biskup   siedzący   cicho   w   obliczu   tak   poważnego 

zagrożenia.   Szczególnie   gdy   nadejdzie   czas   podjęcia   decyzji   kto   powinien   rządzić 

Kościołem w Anglii?

- Nie - ciągnął sługa boży - wszystkie kłopoty powodują ci z Północy. To co oni 

popsuli, sami muszą naprawić. Są jeszcze tacy, którzy znają swe obowiązki względem 

Boga.

- W Norfolku, panie? - zapytał z powątpiewaniem szeryf.

- Nie, na wygnaniu. Ten kaleka Wulfgar. Utracił kończyny za sprawą wikingów, 

a jego syn hrabstwo. W grę wchodzi także król Burgred z Mercji. Dotychczas nic mnie 

nie

obchodziło kto powinien rządzić East Anglią, Mercją i Wessexem. Ale teraz to co 

innego. Lepiej żeby pobożny Burgred dziedziczył królestwo Edmunda Męczennika, niż 

by to był Alfred. Alfred Niewierny, tak go będę nazywać od tej pory.

- Przyślij moich sekretarzy. Napiszę do wszystkich, także do braci z Lichfield i 

Worcesteru. To co Kościół stracił, to Kościół odzyska.

- Czy przybędą, panie? Czy nie będą się bali ruszyć na Wessex?

- Teraz to ja przemawiam w imieniu Wessexu. Są siły potężniejsze niż Wessex 

czy Mercja. Wszystko co proponuję Burgredowi i innym, to możliwość przyłączenia się 

do zwycięskiej strony, jeszcze przed ostatecznym sukcesem. I ukrócenia zuchwałości: 

zuchwałości   pogan  i   niewolników.   Musimy z nich uczynić odstraszający przykład.

Pięść biskupa zacisnęła się gwałtownie.

- Nie wyplenię tej zgnilizny, jak chwasty. Wypalę ją jak narośl.

     -   Sibbo,  wydaje mi  się,  że mamy  kłopoty - dał  się słyszeć  szept  w 

ciemnej  izbie,  w  której  spało  dwunastu misjonarzy.

Sibba cicho dołączył do towarzysza wyglądającego przez  niewielkie, pozbawione 

szyb okienko. Na zewnątrz wieś Stan-ford, oddalona o ponad dziesięć mil i dziesięć ich 

kazań od Sutton, spała spokojnie w księżycowej poświacie. Drobne chmurki pędzone 

wiatrem   od   czasu   do   czasu   okrywały   cieniem   lepianki   z   wikliny   spojonej   gliną, 

rozrzucone wokół dworu szlacheckiego, w którym teraz spali misjonarze Drogi.

-

Co widziałeś?

-

Jakieś błyski.

-

Może niedogaszony ogień?

-

Nie wydaje mi się.

Sibba bez słowa skierował się do niewielkiego pomieszczenia przylegającego do 

głównej   sieni.   Tam   właśnie   tan  Elfstan,   ich   gospodarz,   który   zapewniał   o   swej 

lojalności wobec króla Alfreda, powinien spać z żoną i dziećmi. Po chwili misjonarz 

był z powrotem.

-

Wciąż tam są. Słyszę jak oddychają.

-

Więc oni nie maczają w tym palców. Nie oznacza to jednak, że nic się 

nie dzieje. Popatrz! Znowu to samo.

20

background image

Jakiś cień przemknął w ich kierunku od jednej ciemnej plamy do drugiej. W świetle 

księżyca coś błysnęło: odbicie światła w wypolerowanym metalu.

Sibba odwrócił się w stronę śpiących mężczyzn.

-

Na nogi, chłopcy. Chwytajcie za broń.

-

Atakujemy?

Przywódca pokręcił głową.

-

Muszą wiedzieć ilu nas jest. Nie przychodziliby tu, nie mając pewności, że 

sobie z nami poradzą. Im łatwiej jest walczyć na otwartej przestrzeni. Będą 

próbować wyciągnąć nas stąd. Musimy się mądrze bronić. 

      Za jego plecami towarzysze zaczęli wstawać, szukać odzienia, zapinać pasy. 

Jeden z nich rozwiązał pokaźny tobół i zaczął wyjmować z niego metalowe 

przedmioty dziwnego kształtu. Pozostali ustawili się przed nim, dzierżąc długie, 

pielgrzymie kije, które stale nosili ze sobą.

-

Wbijajcie je głęboko - poradził mocując siekierę i hak halabardy na drzewcu.

-

Zróbcie to szybko - rzekł Sibba. - Później ty, Berti, weź dwóch ludzi i ustawcie 

się przy drzwiach, po obu stronach. Wilfi, ty do drugich. Reszta niech zostanie przy 

mnie i wybierze sobie dogodne pozycje.

Ruch   i   szczęk   metalu   obudziły   gospodarza,   który   zaspany  wszedł   do   izby. 

Zaskoczony zastanym widokiem przyglądał się misjonarzom, niczego nie rozumiejąc.

-

Ludzie na zewnątrz - wyjaśnił Sibba. - Z nieprzyjaznymi zamiarami.

-

Ja nie mam z tym nic wspólnego.

-

Wiemy. Posłuchaj, panie, nie skrzywdzą cię, jeśli teraz wyjdziesz.

Tan zawahał się. Zawołał żonę i dzieci, ubierające się pospiesznie i mówił coś do  

nich przyciszonym głosem.

      - Mogę otworzyć drzwi?

Przywódca gości rozejrzał się. Jego ludzie byli na stanowiskach, z przygotowaną już 

bronią.

- Tak.

Gospodarz   uniósł   grubą   belkę   blokującą   dwuskrzydłowe  drzwi   i   pchnął   je.   Na 

zewnątrz rozległ się najpierw odgłos uderzenia, a potem jęk, jakby westchnienie. Przed 

dworem było wielu ludzi, przyczajonych do ataku. Teraz wiedzieli już, że zaskoczenie nie 

udało się.

-

Moja żona i dzieci. Wychodzą! - zawołał Elfstan.

Dzieci pospiesznie wypadły z dworu, prowadzone przez matkę. Ta jednak po kilku 

krokach zatrzymała się i przerażona popatrzyła na męża. Elfstan przecząco pokręcił 

głową.

-

Są moimi gośćmi - powiedział. Jego głos podniósł się do krzyku, aby słyszeli 

go napastnicy. - To moi goście i goście króla Alfreda. Nie wiem kim są ci złodzieje 

czający się w mroku, bez czci dla Wessexu, lecz zawisną, gdy dosięgnie ich królewski 

sędzia.

- Nie ma  króla Wessexu - rozległ  się głos z ciemności.  -A my jesteśmy ludźmi 

króla   Burgreda.   Burgreda   i   Kościoła.  Twoi   goście   są   włóczęgami   i   heretykami. 

Niewolnikami! Przybyliśmy, żeby ich pojmać i napiętnować.

Nagle światło księżyca rozjaśniło ciemności, wyraźnie  ukazując okolicę i czających 

się ludzi.

Napastnicy   byli   zdecydowani   na   atak.   Łatwiej   wprawdzie  byłoby   zwyciężyć 

zaskoczywszy   przeciwnika   we   śnie,   lecz  powiedziano,   że   mają   do   czynienia   z 

wyzwolonymi niewolnikami, najniższymi z niskich. Ludźmi, których nigdy nie uczono 

władania   mieczem,   którzy   nie   przywykli   do   wojny   od   dziecka,   tak   jak   oni.   Tuzin 

mercjańskich wojowników rzuciło się więc w kierunku ciemnych drzwi prowadzących do 

sieni, gdy za ich plecami zadęto w rogi do ataku.

Podwójne drzwi miały szerokości tyle co rozpostarte ramiona mężczyzny. Miejsca 

tylko tyle, by jednocześnie wpadło przez nie dwóch uzbrojonych ludzi. Do przodu rzucili 

się   więc   dwaj   mistrzowie   miecza,   z   uniesionymi   tarczami   i   z   jaśniejącymi   zapałem 

twarzami.

21

background image

Żaden   nawet   nie   zauważył,   kto   zadał   śmiertelne   ciosy.  Gdy   wpadli   do   środka 

wypatrując  w  ciemnościach  przeciwników,   na   których   można   by   się   rzucić,   z   obu 

stron   na  wysokości   ud   błysnęły   halabardy,   poniżej   tarcz   i   kolczug.   Ich  ostrza   były 

dwukrotnie   cięższe   od   miecza.   Jedna   wbiła   się  w   nogi   wojownika,   niemal   je 

odcinając. Drugi zaś został  trafiony nieco wyżej - w krocze. Zaczął się szarpać i wić, 

charcząc i starając się oswobodzić od ostrza, które jednak tkwiło głęboko. W tym czasie 

jego towarzysz leżał już w kałuży krwi, dogorywając.

Za nimi napierali następni. Tym razem na ich spotkanie jakby wystrzeliły ostre groty 

halabard,   przebijając   drewniane  tarcze   i metalowe   pancerze.   Wypychały  poza  wejście 

zdezorientowanych atakujących, jęczących z bólu i zbroczonych

krwią   płynącą   z   licznych   ran.   Teraz   dla   odmiany   długie  topory   zaczęły 

spadać   na   głowy   napastników,   czyniąc   wśród   nich   spustoszenie   niczym   wśród 

rzeźnego bydła.

Przez kilka sekund wydawało się napastnikom, że impet pierwszego uderzenia 

wystarczy do złamania oporu nielicznych obrońców, lecz z powodu ciemności, w 

obliczu niespodziewanego, twardego oporu, nie wytrzymały nerwy. Merdanie zaczęli 

się więc wycofywać; ci z przodu osłaniając się  tarczami, starali się wywlekać ze 

sobą zabitych i rannych.

- Jak na razie dobrze - skwitował przebieg walki jeden z misjonarzy.

- Przyjdą znowu - stwierdził Sibba.

Mercjanie ponawiali ataki jeszcze czterokrotnie, za każdym razem z większą 

desperacją, starając się znaleźć jakiś sposób na obrońców — zadać cios, a samemu 

uchylić   się   przed  uderzeniem   wroga,   sięgnąć   go,   zanim   zdoła   zamachnąć   się 

ponownie   potężną,   acz   nieporęczną   halabardą.   Norfolccy  wyzwoleńcy 

wykorzystywali  swoje atuty wynikające z osłony  dawanej   przez   ściany   -   dwóch 

ludzi   przy   drzwiach,   po   ich  obu   stronach,   walczących   tak   jak   przy   pierwszym 

natarciu. Powoli straty po obu stronach rosły.

- Usiłują przebić się przez ściany - rzucił Elfstan do Sibby, gdy niebo 

zaczęło już blednąc na wschodzie.

- To nie ma większego znaczenia - odparł ten. - I tak będą musieli dostać się 

do środka. Poradzimy sobie, dopóki pozostanie nas wystarczająco dużo,  żeby 

obsadzić każdy wyłom.

     W cieniu, pod osłoną budynku wściekły mężczyzna patrzył na drugiego, 

zmęczonego i krwawiącego. Alf gar przybył wraz z napastnikami, żeby przyglądać się 

zniszczeniu ludzi Drogi. Nie był zachwycony tym co zobaczył.

~ Nie możecie się przedrzeć?! - wykrzyknął. - Przez tę garstkę niewolników?!

-

Przez tę garstkę niewolników straciliśmy zbyt wielu dobrych ludzi. 

Ośmiu zabitych, a dwunastu rannych, i to wszyscy ciężko. Zamierzam zrobić to, 

co planowaliśmy już na początku.

Dowódca Mercjan odwrócił się do swoich ludzi i wskazał, by przeszli ku 

nienaruszonemu jeszcze narożnikowi budynku. Każdy z nich obładowany był 

suchymi gałęziami. Rzucili je pod ścianą i ułożyli w stos. Stal zachrzęściła o 

krzemień i iskry prysnęły na wysuszone drewno. Po chwili zajaśniał płomień.

- Potrzebuję jeńców - rzucił Alfgar.

- Jeśli ich pochwycimy. I tak muszą do nas wyjść.

Kiedy dym zaczął przedostawać się do sieni, Sibba i Elfstan wymienili spojrzenia. 

Teraz widzieli się już w świetle poranka.

- Wciąż mogą wziąć cię do niewoli, jeśli tylko wyjdziesz - powiedział misjonarz. - 

Oddaj się w ręce swojego króla. Jesteś przecież tanem. Może cię oszczędzą.

22

background image

- Bardzo w to wątpię.

- Co zamierzasz robić?

- To, co zawsze się robi. Poczekamy tu do ostatniego oddechu, dopóki dym na to 

pozwoli. Później wypadniemy na zewnątrz i miejmy nadzieję, że jeden lub dwaj 

spośród nas wydostaną się w panującym zamieszaniu.

Dym gęstniał, a wraz z nim pojawiały się pomarańczowe płomienie trawiące drewno. 

Elfstan chciał odciągnąć z zadymionego kąta leżącego tam rannego, lecz Sibba powstrzy-

mał go.

- Uduszenie się to dobra śmierć - rzekł. - Lepsza niż spalenie żywcem.

Jeden   po   drugim,   gdy   nie   mogli   wytrzymać   już   dłużej,  halabardnicy   wybiegali 

przed dwór, starając się poruszać  z wiatrem, skryci w dymie. Wrogowie rzucali się 

na nich niemal z radością, stając na drodze, zmuszając do ataku,  rzucając się z tyłu z 

mieczem   lub   sztyletem,   chcąc   pomścić  martwych   towarzyszy.   Ostatnim   z   grona 

misjonarzy był  Sibba, któremu dopisało najmniej szczęścia. Kiedy wyłonił się, dwóch 

Mercjan, wiedząc już którędy będzie uciekać zdobycz,  rozciągnęło na jego drodze linę. 

Wyzwoleniec zaczepił o nią,  przewrócił się i zanim zdążył wstać lub sięgnąć po krótki 

nóż, w plecy wbito mu kolano, a silne ramiona pochwyciły za nadgarstki.

Na samym końcu pozostał Elfstan, który wyszedł powoli, nie pędząc z wiatrem jak 

pozostali. Trzema długimi krokami wyłonił się z dymu, z uniesioną tarczą i mieczem w  

dłoni. Biegnący ku niemu Mercjanie zawahali się. Wreszcie mieli przed sobą człowieka 

jak oni. Z bezpiecznej odległości swemu panu przyglądali się lennicy, obserwując jak 

zachowa się w obliczu śmierci.

Tan ochrypłym głosem rzucił napastnikom wyzwanie, zachęcając gestami do ataku. 

Jeden   odłączył   od   towarzyszy  i   skoczył   do   przodu.   Podniósł   w   górę   miecz, 

jednocześnie pchając przeciwnika tarczą. Elfstan odparował cios i naparł swym mieczem 

na ostrze wroga, a tarczą na jego tarczę, Przechylał się raz w jedną stronę, raz w drugą, 

jakby starał się zbadać siłę i umiejętności napastnika. Ponury balet pojedynku na miecze, 

do   którego   widoku   zgromadzeni   byli   przyzwyczajeni   od   dziecka,   trwał   kilka   minut. 

Wreszcie Mercjanin wyczuł wyczerpanie tana z Wessexu. Kiedy ramię trzymające tarczę 

opuszczało   się   słabnąc,   zamarkował   cios   w   dolne   partie   ciała,  

w

  ostatniej   chwili 

wyprowadzając   go   ku   górze.   Ostrze   trafiło  Elfstana  na wysokości  ucha. Kiedy padał, 

zdołał jeszcze zadać ostatnie uderzenie. Mercjanin zatoczył się, patrząc z niedowierzaniem 

na krew tryskającą strumieniem z uda i padł na ziemię, starając się rękoma zatamować 

czerwony potok.

Pośród mieszkańców wioski Stanford odezwał się jęk. Elfstan był twardym panem - 

wielu niewolników odczuło siłę. Jego pięści, a wolnych potęgę i bogactwo. Pozostawał 

jednak ich sąsiadem. I walczył z intruzami w ich wiosce.

- Dobra śmierć - stwierdził kapitan Mercjan. - Przegrał, ale zapewne zabierze 

przeciwnika ze sobą.

Alfgar westchnął z obrzydzeniem.  Z tyłu  ludzie podciągnęli bliżej wózek wiozący 

jego   ojca.   Przez   roztrzaskaną   palisadę   wioski   przejechał   wóz   z   księżmi   w   sutannach. 

Wschodzące słońce zalśniło na pozłacanym biskupim pastorale.

- Przynajmniej mamy jakichś więźniów - powiedział duchowny.

      - Dwóch? - zapytał biskup Daniel z niedowierzaniem. - Zabiliście dziewięciu, a 

pochwyciliście dwóch?

Nikt nie śmiał mu odpowiedzieć.

- Musimy ich wykorzystać - uznał Wulfgar. - Jak zamierzasz z nimi postąpić? 

Mówiłeś, że chcesz z nich „uczynić przykład".

Dwaj wyzwoleńcy stali przed nimi, każdy trzymany przez kilku niewolników. Daniel 

podszedł do nich, wyciągnął rękę, ujął rzemień wiszący na szyi jeńca i zerwał go jednym 

szarpnięciem.   Przyjrzał   się   przedmiotowi   spoczywającemu   w   dłoni,  po   czym   to   samo 

uczynił z drugim więźniem. Srebrny młot  Thora i miecz Tyra. Zacisnął je w ręku. Dla 

arcybiskupa, pomyślał. Nie, Ceolnoth jest zbyt słaby - słaby i zmienny jak  ten kurek na 

wieży Wulfhere w Yorku.

23

background image

Będą dla papieża Mikołaja. Mając te srebrne przedmioty może uzna, że Kościół w 

Anglii nie może pozwolić sobie na tak chwiejnych arcybiskupów.

- Przysięgałem wypalić tę narośl - powiedział. - I tak zrobię.

Godzinę   później   misjonarz   Wilfi   stał   przywiązany   do   pala.  Suche   drewno 

momentalnie   zapaliło   się   płomieniem,   który  zaczął   pełzać   po   jego   wełnianych 

spodniach. Kiedy ogień parzył mu ciało, nie wytrzymał i zaczął skręcać się z bólu. 

Mercjańscy wojownicy przyglądali się temu z satysfakcją, ciekawi jak jeniec będzie 

znosić cierpienia. Wieśniacy obserwowali tę scenę z przerażeniem. Wielu widziało już 

egzekucje.  Ale   nawet   najbardziej   niegodziwych   -   morderców   i   zbójów   -spotykał 

najwyżej  stryczek. Zadawanie powolnej śmierci  w męczarniach  kłóciło  się z 

angielskim prawem. Ale nie prawami Kościoła.

- Wdychaj dym - wykrzyknął nagle Sibba. – Wdychaj dym!

Wilfi usłyszał go widać, bo pochylił głowę i głęboko oddychał duszącym dymem. 

Gdy zwisł bezwładnie, kaci chcieli zbliżyć się do niego, lecz płomienie uniemożliwiły im 

podejście.   Czując   opuszczającą   go   świadomość,   jeszcze   na  chwilę   zebrał   siły   i 

wykrzyknął w niebo:

- Tyrze! Tyrze, wspomóż mnie!

Jakby w odpowiedzi zasnuła go gęsta chmura dymu. Kiedy rozwiał się, wisiał bez 

czucia. Pośród widzów rozległo się szemranie.

- Niezbyt przekonywający przykład - zauważył Wulfgar, zwracając się do biskupa. 

- Pozwól mi pokazać jak to się powinno robić.

Kiedy wleczono Sibbę do drugiego pala, ludzie na rozkaz Wulfgara ruszyli biegiem 

do najbliższego domu i po chwili wytoczyli z niego beczkę z piwem, które warzono 

nawet  w najbiedniejszym gospodarstwie. Polecono im odbić wieko,  przekręcić beczkę i 

wybić   drugie,   by   tworzyła   cylinder.   Właściciel   bez   słowa   patrzył   jak   cała   zawartość 

zostaje wylana na ziemię.

- Zrobimy z tego komin, jak w kominku.

     Przywiązano Sibbę, bladego i rzucającego wokół pełne nienawiści spojrzenia, do 

pala obok tego, przy którym zginął Jego towarzysz. Kiedy wokół niego ułożono 

drewno, do przodu wystąpił Daniel.

~   Wyrzec   się   swoich   pogańskich   bogów   -   przemówił.   -Wróć   do   Chrystusa. 

Wyspowiadaj się, a dam ci rozgrzeszenie, a później litościwie zostaniesz zabity, zamiast 

męczarni w płomieniach.-

Sibba pokręcił głową.

- Apostata - wykrzyknął duchowny. - To co będziesz czuć, to tylko przedsmak 

wiecznych cierpień. Zapamiętaj to! - Odwrócił się i pogroził pięścią zgromadzonym. 

– Jego ból będziecie cierpieć także wy wszyscy, jeśli odwrócicie się od Chrystusa. 

Chrystusa i Kościoła, który dzierży klucze do nieba i piekła!

Na   rozkaz   Wulfgara   opuszczono   beczkę   przez   pal   i   przywiązanego   do   niego 

skazańca, po czym  podpalono stos.  Języki ognia zaczęły sięgać coraz wyżej, ponad 

brzegami beczki, liżąc twarz znajdującego się w niej misjonarza. Po  kilku chwilach dał 

się słyszeć  jego krzyk,  stale  przybierający  na sile. Na twarzy pozbawionego kończyn 

mężczyzny,  siedzącego   w uniesionym   niemal   do  pionu   wózku,  pojawił  się  złośliwy 

uśmiech.

- On coś mówi - warknął nagle biskup. - Mówi coś. Chce się ukorzyć. Zgaście 

ogień!

Oprawcom   udało   się   zdusić   płomienie.   Zbliżyli   się   ostrożnie   i   okręciwszy   dłonie 

szmatami unieśli beczkę.

Ciało Sibby było miejscami osmalone, a jego zęby lśniły jasnością na tle poparzonej 

twarzy i zwęglonych warg. Płomienie wypaliły mu oczy i poraniły przełyk, gdy wdychał 

rozpalone powietrze. Wciąż jednak był przytomny.

Gdy zbliżył się biskup, uniósł głowę, zdając sobie mimo  bólu sprawę, że ugaszono 

ogień.

24

background image

- Ukorz się teraz - wykrzyknął Daniel, by wszyscy go słyszeli. - Uczyń 

jakikolwiek znak, a ja pobłogosławię cię i odeślę twą duszę, bez mąk, aż do dnia 

Sądu Ostatecznego.

Pochylił się do przodu, nasłuchując i wyczekując reakcji skazańca.

Sibba zakaszlał dwukrotnie i splunął sadzą wprost  w twarz biskupa.

Daniel odskoczył, z obrzydzeniem ścierając czarną wydzielinę rękawem haftowanej 

sutanny, trzęsąc się cały z wściekłości.

- Z powrotem - wy sapał. - Podpalcie stos z powrotem.  I tym razem - podniósł 

głos   -   niech   wzywa   tych   swoich  pogańskich   bożków,   dopóki   nie   porwie   go   w   swe 

władanie diabeł.

Lecz   Sibba   nie   wydał   już   z   siebie   żadnego   dźwięku.   Kiedy  Daniel   wściekał   się, 

Wulfgar   patrzył   uśmiechnięty,   a  wojownicy  powoli   podchodzili  do  wyzwoleńca,  żeby 

ponownie rozniecić  ogień i spalić  jego ciało  na węgiel,  dwóch ludzi  wymknęło  się z 

tłumu, niezauważonych przez nikogo, z wyjątkiem swych milczących sąsiadów. Jednym 

z nich był syn siostry Elfstana, drugi niemym obserwatorem ataku na dom tana. Krążące 

opowieści podpowiadały im dokąd się udać, żeby zanieść wieści o tym, co widzieli.

Rozdział czwarty

Wyraz   twarzy   Shefa   nie   zmienił   się,   kiedy   posłaniec,   chwiejąc   się   na   nogach   ze 

zmęczenia po długiej podróży przekazywał wieści: armia mercjańska zdobyła Wessex, 

król Alfred  zniknął, nikt nie wie gdzie, na emisariuszy Drogi poluje się zaś  bezlitośnie, 

gdziekolwiek   się   tylko   pojawią.   Kościół   obłożył  króla   Alfreda   i   wszystkich 

sprzymierzeńców   Drogi   klątwą,  pozbawił   wszelkich   praw   i   zabronił   pomagać   im   i 

ukrywać ich.

I wszędzie  palenie  na stosie, lub, jak rozkazał  biskup Winchesteru,  krzyżowanie.  

Długa   już   była   lista   pochwyconych:   obsługujących   katapulty,   towarzyszy   walki, 

weteranów  bitwy   przeciw   Ivarowi.   Thorvin   jęknął,   przerażony   liczbą  zabitych. 

Poruszony,   pomimo   że   ci   nieszczęśliwcy   nie   byli   jego  rodakami,   a   wspólną   wiarę 

wyznawali zaledwie od kilku  tygodni. Shef pozostawał nieporuszony, kciukiem wciąż 

pocierając przerażające twarze na swym berle.

On   to   przewidział   -   pomyślał   Brand,   obserwując   jarla   i   przypominając   sobie 

jego gwałtowny protest, gdy Thorvin  był gotów sam wyruszyć z misją głoszenia swej 

wiary. Wiedział, że tak będzie, a przynajmniej spodziewał się tego.

A więc wysłał własnych ludzi, Anglików, którym sam dał  nowe życie, na pewną 

śmierć w cierpieniach. To samo uczynił z własnym ojcem. Muszę być naprawdę pewien, 

że nigdy nie spojrzy na mnie w ten pełen zimnej rozwagi sposób. Gdybym wcześniej nie 

wiedział, że jest synem Odyna, teraz na pewno bym w to uwierzył.

Jednak gdyby postąpił inaczej, obecnie opłakiwałbym śmierć Thorvina, a nie grupy 

angielskich niewolników.

Posłaniec   skończył,   ogromnie   wyczerpany.   Shef   podziękował   mu   i   odesłał   na 

wypoczynek  i wieczerzę, po czym odwrócił się do swej rady, zebranej w oświetlonej 

promieniami  słońca górnej sieni: Thorvina i Branda, Farmana oraz Bonifacego, byłego 

księdza mającego zawsze pod ręką papier i atrament.

- Słyszeliście wieści - przemówił. - Jak powinniśmy postąpić?

25

background image

- Czy są jakieś wątpliwości? - zapytał Thorvin. - Sprzymierzeniec nas wezwał. Sam 

został pozbawiony swych praw przez Kościół. Musimy natychmiast wyruszyć, by go 

wesprzeć.

- Nawet więcej - dodał Farman. - Jeśli istnieje okazja do trwałej zmiany, to czas ten 

nadszedł właśnie teraz. Królestwo jest podzielone w swym łonie. Prawdziwy król, choć 

chrześcijanin, mógłby mówić w naszym imieniu, w imieniu Drogi. Po naszej stronie 

będą nie tylko niewolnicy, ale także wolni chłopi oraz połowa szlachty. Teraz mamy 

okazję zahamować

ekspansję Kościoła.  Nie tylko w Norfolku,  ale w całym wielkim królestwie.

Shef zacisnął wargi.

- A co ty powiesz, Brandzie?

Ten wzruszył potężnymi ramionami.

- Musimy pomścić towarzyszy. Żaden z tu obecnych nie jest chrześcijaninem. 

Wybacz, ojcze. Także reszta naszych to nie chrześcijanie, którzy ponoć są gotowi 

przebaczać swoim wrogom. Radzę ruszać.

- Ale to ja jestem jarlem. Ja tu" decyduję.

Skinęli potakująco głowami.

- Myślę tak: kiedy wysłaliśmy misjonarzy, poruszyliśmy gniazdo os. Teraz one nas 

kąsają. Powinniśmy to przewidzieć.

Ty to przewidziałeś - pomyślał Brand.

- Poruszyłem je także, kiedy odebrałem ziemie Kościołowi. Za to nie zostałem 

jeszcze pokąsany, lecz spodziewam się tego. Jestem pewien. Moim zdaniem zanim 

uderzymy, powinniśmy zorientować się, gdzie są nasi wrogowie. Niech to oni przyjdą do 

nas.

- I pozwolić, by nasi towarzysze pozostali niepomszczeni? - warknął Brand.

- Zmarnujemy szansę na ustanowienie królestwa. Królestwa Drogi - wykrzyknął 

Farman.

- A co z twoim sojusznikiem Alfredem? - zapytał Thorvin.

Shef cierpliwie powtarzał swe racje. Sprzeciwiał się ich argumentom. Wreszcie udało 

mu się skłonić ich do zwłoki, jeszcze przez tydzień, w oczekiwaniu na dalsze wieści.

- Mam tylko nadzieję - rzekł wreszcie Brand - że dostatnie życie nie rozmiękczyło 

cię. Nie uczyniło rozlazłymi nas wszystkich. Powinieneś spędzać więcej czasu z 

wojownikami, a mniej z tymi baranami na rozprawach.

To   dobra   rada,   stwierdził   Shef.   Aby   ostudzić   emocje  zwrócił   się   do   ojca 

Bonifacego, który nie uczestniczył w naradzie, czekając tylko na polecenie zanotowania 

decyzji lub wydanych rozkazów.

- Ojcze, poślij po wino, dobrze? Zaschło nam w gardłach. Przynajmniej wypijemy za 

naszych martwych towarzyszy coś lepszego niż piwo.

Ksiądz, wciąż konsekwentnie nierozstający się z sutanną, zatrzymał się przy wyjściu.

- Zabrakło nam wina, panie. Ludzie mówią, że czekają na transport z Rhine, lecz 

wciąż nie nadchodzi. Z południa od czterech tygodni nie przypłynął żaden statek, 

nawet do Londynu. Zamiast tego napocznę beczkę najlepszego piwa. Może wiatr jest 

zbyt silny.

Brand powoli wstał od stołu, podszedł do okna i popatrzył na wolno płynące chmury 

i horyzont. Dlaczego? - zadumał  się. W pogodę jak ta mógłbym pokonać tę trasę w 

starej beczce. A on mówi, że wiatr jest za silny! Coś jest nie tak, lecz z pewnością nie za 

sprawą wiatru.

Tego   ranka   załogi   i   kapitanowie   setki   skonfiskowanych   statków   handlowych   - 

przeważnie   pękatych   kog   oraz   angielskich,   frankońskich   i   fryzyjskich   smukłych 

jednostek   -z   nieszczęśliwymi   minami   wygrzebali   się   z   koców,   by   popatrzeć   na 

niebo ponad Dunkierką, jak robili to już od z górą miesiąca. Sprawdzić czy warunki 

są dogodne, zastanawiając się czy ich panowie raczą wreszcie wykonać  wyczekiwany 

ruch.

26

background image

Ujrzeli promienie słońca na wschodzie, które dotarły  już wcześniej do gęstych 

lasów i rzek oraz osad ludzkich,  a teraz odbijały się od rogatek miasta. Oświetliły 

zgromadzonych na wybrzeżu żołnierzy, wozy z aprowizacją  i konie.

Kiedy dotarły do kanału La Manche - choć w tym czasie  ludzie nazywali go 

Morzem Frankońskim - padły na największą chorągiew, na kamiennym donjonie 

drewnianej warowni  strzegącej   portu   Dunkierki.   Dowódca   straży   patrząc   na   nią 

kiwnął głową. Trębacz zwilżył wargi, wydął policzki i zagrał. Natychmiast także z 

pozostałych   ścian   rozległ   się   sygnał,  a   ludzie   wygrzebywali   się   z 

prowizorycznych posłań. Na dole, w obozie i w porcie, oraz wzdłuż wszystkich dróg 

prowadzących w głąb kraju, żołnierze rozpoczęli krzątaninę i sprawdzanie sprzętu. 

Kolejny   dzień   witali   z   tą   samą   myślą   co  żeglarze uwięzieni w porcie: czy tym 

razem ich przywódcy  zdecydują  się ruszyć?  Czy król Karol,  ze  swoimi  i  ludźmi 

przysłanymi   przez   pobożnych   oraz   obawiających   się   gniewu  papieża   braci   i 

siostrzeńców, da sygnał do wyruszenia w krótki rejs do Anglii?

W porcie szyprowie popatrzyli na swe wiatrowskazy i rozejrzeli się na wschód i na 

zachód. Kapitan kogi „Dieu Aide", jednostki, która przewiezie nie tylko króla, ale także 

arcybiskupa   Yorku   i   samego   legata   papieskiego,   szturchnął   swego  mata   i   wskazał 

kciukiem flagę łopoczącą na wietrze. Obaj wiedzieli, że przypływ miał nastąpić za cztery 

godziny. Wtedy  prądy będą sprzyjające. Wiatr wiał w odpowiednim kierunku  i raczej 

nie powinien się zmienić.

Czy szczury lądowe zaokrętują się na czas? Żadnemu  z nich nie chciało się tym 

zaprzątać  głowy.  Będzie tak, jak ma  być.   Ale  jeśli   król   Franków  Karol,  przezywany 

Łysym,   jeśli  król   rzeczywiście   chciał   postępować   według   instrukcji   duchowego 

przywódcy - papieża - i zjednoczyć stare ziemie swego dziada Karola Wielkiego oraz 

zdobyć bogactwa Anglii, w imię Boże, nigdy nie będzie miał po temu większej szansy.

Gdy tak obserwowali chorągiew i wsłuchiwali się w świst wiatru, niemal milę dalej, w 

donjonie,  ponownie rozbrzmiał  głos trąbki. Tym razem nie obwieszczał pobudki, lecz 

coś  innego. Po chwili, niesione południowo-zachodnim wiatrem,  dobiegły ich chóralne 

okrzyki.   Żołnierze   cieszyli   się   z   podjętej  decyzji.   Bez   zbędnych   słów   kapitan   „Dieu 

Aide" wskazał  załodze borny ładunkowe z płóciennymi szelkami oraz luki do  ładowni. 

Kazał je otworzyć  i przerzucić dźwig nad nabrzeże. Będzie potrzebny dla koni. Koni 

bojowych, francuskich destriers.

Tego poranka ten sam wiatr świstał w takielunkach czter dziestu smoczych okrętów, 

płynących z Humberu wzdłuż  angielskiego wybrzeża. Wiał niemal wprost od dziobów, 

uniemożliwiając rozwinięcie żagli. Ivar Ragnarsson, na przedzie pierwszego z nich, nie 

martwił się tym. Jego wioślarze pracowali zgodnie z rytmem bębna. W razie potrzeby 

byli w stanie utrzymać takie tempo przez osiem godzin dziennie. Równo zanurzali pióra 

wioseł, ciągnęli bez wyraźnego wysiłku i cofając je wymieniali między sobą słowo czy 

dwa, w ten sposób prowadząc rozmowy.

Tylko na sześciu pierwszych okrętach musieli wysilić się  bardziej  niż zwykle.  Na 

każdym  z nich zgromadzono  dodatkowe obciążenie.  Przed masztami  stały mocno  do 

nich przytwierdzone katapulty Erkenberta, zbudowane w kuźniach katedry w Yorku w 

ciągu tych kilku tygodni, które dał im Ivar. Wściekał się z powodu ich wagi i żądał, by 

były   lżejsze.  Ale   diakon   odpowiedział   mu,   że   to   niemożliwe.   Tak   właśnie  są 

przedstawione   w   Vegetiusie.   Delikatniejsze   konstrukcje  rozsypałyby   się   zapewne   po 

kilku   strzałach.   Musiały   być  potężne   z   powodu   „siły   kopnięcia   dzikiego   osła"   - 

uderzenia wyrzutnika w poprzeczną belkę zabezpieczającą. Gdyby nie ona, kamień nie 

byłby  wystrzeliwany z tą niewiarygodną  wprost siłą i szybkością. Zbyt słaba, nawet 

obłożona miękką materią, szybko by się złamała.

Medytacje   Ivara   zostały   przerwane   odgłosami   wymiotowania   za   jego   plecami. 

Każda machina była obsługiwana przez tuzin niewolników klasztornych, a wszystkimi, 

wbrew swej woli oderwany od studiów w bibliotece, dowodził sam  Erkenbert.  Teraz 

jedna z tych niezdar, nie mogąc znieść ciągłego kołysania na falach Morza Północnego, 

wymiotowała wychylona za burtę. Oczywiście za nawietrzną, tak że zawartość żołądka 

27

background image

została zdmuchnięta na najbliższych wioślarzy,  wywołując krzyki  oraz przekleństwa i 

zakłócając rytm uderzeń wiosłami.

Gdy Ivar ruszył w kierunku zamieszania, a jego ręka powędrowała do pasa po nóż, 

Hamal - stajenny, który uratował Ivara podczas przegranej bitwy w March - zareagował 

błyskawicznie. Kiedy ostrze zbliżało się do szyi niewolnika, Hamal chwycił go i pchnął 

między ławkami wioślarzy na zawietrzną, by tam wymiotował.

- Jeszcze dzisiaj obedrzemy go ze skóry - powiedział.

Ivar przyglądał mu się przez chwilę, poruszając ze złości szczękami. Dobrze wiedział 

o   co   chodzi   Hamalowi,   więc  wreszcie   postanowił   dać   spokój.   Wrócił   na   dziób   i 

ponownie zatopił się w myślach.

Hamal zauważył spoczywające na sobie badawcze spojrzenie jednego z wioślarzy i 

udał,   że   ociera   pot   z   czoła.   Ivar  zabijał   teraz   średnio   jednego   człowieka   dziennie, 

głównie spośród bezużytecznych w jego mniemaniu niewolników  klasztoru. W takim 

tempie, zanim spotkają wroga, nie zostanie im już nikt do obsługi machin. Nikt nie 

mógł przewidzieć przeciwko komu zwróci się Ivar. Lecz czasami udawało się odwrócić 

jego uwagę okazując równe mu okrucieństwo.

Thorze,   spraw,   byśmy   napotkali   wkrótce   wroga   -   pomyślał   Dolgfinn.   Jedynymi 

rzeczami,   mogącymi   na   dobre   ostudzić   zapędy   Ivara,   są   głowa   i   jądra   człowieka, 

który   go  pokonał   -   Skjefa   Sigvarthssona.   Bez   tego   zniszczy   wszystkich  i   wszystko 

wokół siebie. To dlatego bracia wysłali go tym  razem samego. Ze mną, opiekunem i 

wychowawcą Wężowego Oka, bym donosił im o wszystkim co się zdarzy.

Jeśli szybko nie natkniemy się na wroga - dumał Mamai -będę musiał zdezerterować 

przy pierwszej lepszej okazji. Ivar zawdzięcza mi życie, lecz jest zbyt szalony, aby o tym 

pamiętać. A jednak jeśli skieruje swą wściekłość we właściwą stronę, coś podpowiada mi, 

że tu, w bogatych królestwach Południa,  dopisze nam fortuna. Bogactwa dojrzały do 

zbiorów.

-   To   już   wrak   -   orzekł   Oswi,   niegdyś   niewolnik,   a   teraz  dowódca   zespołu 

obsługującego katapultę w armii Norfolku i Drogi.

Jego podwładni pokiwali głowami, kiedy z troską przyglądali się ukochanej, lecz nie 

do końca pewnej machinie. Wszyscy członkowie załogi byli z niej niezwykle dumni. Już 

dawno  nadali   jej   przydomek:   „Niosąca   Śmierć".   Wielokrotnie  polerowali   do   połysku 

każdą drewnianą część. Ale wciąż się o nią obawiali i nie byli pewni.

- Powinieneś liczyć obroty kół, żeby zbytnio nie naciągać lin - poradził Oswi.

- Za każdym razem wsuwam między nie głowę i słucham - powiedział jeden z 

wyzwoleńców - dopóki nie usłyszę, że grają jak struny harfy.

- Ale któregoś dnia rozleci się, kiedy najmniej będziesz się tego spodziewać. A przy 

okazji kilku z nas straci życie.

Tuzin głów poruszyło się w ponurym potakiwaniu.

- Potrzeba nam mocniejszych prętów - uznał Oswi. - 0 to chodzi.

- Może okręcić je liną?

- Nie, to nie pomoże.

- Kiedyś pracowałem w kuźni w mojej wiosce – odezwał się ostatnio włączony do 

drużyny. - Może gdyby dać metalowe wzmocnienia...

- Nie, bo drewno się przecież ugina - przerwał mu zdecydowanie dowódca. - Musi. A 

żelazo nie pozwoliłoby na to.

- To zależy jakie. Jeśli rozgrzeje się je kilkakrotnie i odpowiednio przekuje, 

zamienia się, jak nazywał to mój mistrz, w stal. A stal ugina się nieco, nie tak jak słabe 

żelazo, ale

sprężyście. Jeśli przymocujemy taki pasek do każdego z prętów, będzie się uginać wraz z 

drewnem, a jednocześnie zabezpieczy je przed złamaniem.

Zapanowało pełne zastanowienia milczenie.

- A co z jarlem? - zapytał ktoś.

- Tak, co z jarlem? - rozległ się głos, spoza kręgu dys kutujących.

Shef, spacerujący po obozie za radą Branda, dostrzegł grupkę ludzi o zasmuconych 

twarzach i podszedł do nich zaciekawiony.

28

background image

Zapanowała konsternacja i przerażenie. Drużyna pospiesznie przegrupowała się tak, 

by jej najnowszy członek znalazł się w środku, tuż przed jarlem.

- Hm, Udd ma pewien pomysł - powiedział Oswi, także zrzucając odpowiedzialność 

na barki podwładnego.

- Posłuchajmy.

Kiedy  nowy rekrut,  najpierw  z  wahaniem,  później  już  pewnie i z przekonaniem, 

zaczął   opisywać   sposób   wykuwania   stali,   Shef   obserwował   go   uważnie.   Niepozorny 

człowieczek, niższy jeszcze od innych, o wyblakłych oczach i zgarbionych plecach. Każdy 

z   wikingów   Branda   pozbyłby   się   go   natychmiast   z   armii   jako   bezużytecznego, 

niewartego   racji   żywnościowych   nawet   przy   kopaniu   latryn.   A  jednak   i   on   o   czymś 

wiedział. Czy to nowa wiedza? A może stara, coś, co zna wielu kowali. Umiejętność tę 

przekazuje jednak tylko swoim uczniom.

- Mówisz, że ta stal zgina się i prostuje. Nie jak mój miecz? - Z pochwy wyjął 

wspaniały miecz bałtycki otrzymany od Branda, zapomnianą już broń wykonywaną 

własnoręcznie z połączonych płatów miękkiego żelaza i twardej stali. - Tylko 

wykonany z jednego kawałka? Cały sprężysty?

Udd z przekonaniem pokiwał głową.

- W porządku - jarl dumał przez moment. - Oswi, powiedz dowódcy obozu, że ty i 

twoja załoga jesteście wolni od wszelkich obowiązków.  Uddzie, jutro rano idź do 

kuźni

Thorvina z taką liczbą ludzi, jaka jest ci potrzebna, i zacznij robić paski stali, tak jak 

mówisz. Dopasuj pierwszą parę do waszej machiny i sprawdź czy działają jak należy. 

Jeśli tak,

zrób je do wszystkich innych. Aha, kiedy weźmiesz się do pracy, chcę zobaczyć ten 

nowy metal. Wykonasz kilka pasków i dla mnie.

Shef oddalił się w momencie, gdy rogi zagrały, by gasić ogień i wystawić na noc 

straże.   Coś   w   tym   jest,   myślał.   Coś,  co   można   wykorzystać.   Potrzebował   tego. 

Pomimo   pewności  siebie   Thorvina   i   jego   przyjaciół,   wiedział,   że   jeśli   oprą   się 

wyłącznie na tym, co już osiągnęli, zostaną zwyciężeni. Przeciwnicy także nie siedzą 

bezczynnie. A miał ich wszędzie: na południu i na północy, w Kościele i pośród 

pogan. Biskup Daniel. Ivar. Wulfgar i Alf gar. Król Burgred. Po raz drugi nie będą 

stać bezczynnie czekając na cios.

Nie wiedział, co nastąpi - to było nie do przewidzenia. Niezwykle ważne, by 

wciąż pozostawało nieprzewidywalne.

Sen, lub wizja, spłynęła na niego natychmiast, przynosząc ulgę. Shef czuł się 

przytłoczony trudnościami. Zdawał sobie sprawę, że nie wie jak je przezwyciężyć. Jeśli 

ktoś potężniejszy wiedział jak to zrobić, z radością przyjąłby wskazówkę. Nie sądził, by to 

Odyn w osobie Niosącego Zgubę kierował jego poczynaniami, choć Thorvin wciąż 

namawiał go, by przyjął amulet w kształcie grota włóczni - znak Odyna. Lecz czy 

jeszcze ktoś mu pomagał? Gdyby wiedział, nosiłby odpowiedni znak.

W swoim śnie znalazł się nagle gdzieś w górze. Spoglądał   w dół ze zdawałoby się  

ogromnej   wysokości.   Rozejrzawszy   się  zobaczył,   że   jest   na   gigantycznej   platformie.  

Planszy   do   szachów,   pośród   znajdujących   się   na   niej   figur.   W   samym   środku  gry.   A 

graczami   były   potężne   postacie,   które   widział   już   wcześniej.   Bogowie   Asgardu,   tak  

przynajmniej   twierdził   Thorńn,  grający   w   szachy   na   świętej   planszy   ze   srebrnymi   i  

złotymi polami.

Lecz było ich więcej niż dwóch. Byli tak ogromni, że Shef nie  mógł objąć całych ich  

postaci, tak jak potężnej góry. Jednym  z nich był ktoś nieznany. Nie potężny Thor, ani  

Odyn,   mający  topór   zamiast   twarzy   i   głos   niczym   pękający   lodowiec.   Ten  sprawiał 

wrażenie drobniejszego, o mniej wyniosłym spojrzeniu. Wyraz radości malował się na jego  

twarzy, kiedy przesuwał  jedną z figur. Może to Loki Oszust. Loki, którego ogień palono  

zawsze w świętym kręgu, lecz którego wyznawcy byli nieznani.

29

background image

Nie, pomyślał Shef. Może rzeczywiście jest chytry, lecz nie  Wygląda  jak   Loki.  Jak  

Ivar?   Kiedy   wytężył   wzrok,   uświadomił  sobie,   że   już   go   widział.   To   był   bóg,   który 

przyglądał mu się jak  koniowi wystawionemu na sprzedaż. I ten wyraz jego twarzy.  Z 

pewnością   to   do   niego   należał   zawsze   wesoły   głos,   który  dwukrotnie   ostrzegł   go   o  

niebezpieczeństwie. To mój obrońca, pomyślał. Nie znam tego boga. Ciekawe jakie są jego  

atrybuty, jego zadanie. Jaki ma znak.

Shef zobaczył nagle, że plansza, na której prowadzona jest  gra,   przemieniła   się   w  

mapę.   Nie  mappamundi,  lecz   mapę  Anglii.   Pochylił   się   do  przodu  wytężając   wzrok,  

pewien, że bogowie wiedzą gdzie są jego wrogowie i co planują. Wraz z tą myślą przyszła 

świadomość, iż znajduje się na półce nad kominkiem, jak mysz w królewskiej sieni. I tak  

jak ona, choć widział wszystko, nic nie rozumiał. Bogowie przesuwali figury i śmieli się 

głosami   potężnymi   niczym   grzmoty.   Nic   w   tym  obrazie nie miało dla niego sensu. A  

przecież tu był. Został sprowadzony, to pewne, aby obserwował i zrozumiał.

Wesoła twarz odwróciła się w jego stronę. Shef stał jak sparaliżowany, nie wiedząc co 

robić. Bóg orientował się, że tu jest. Przesunął w jego kierunku jedną z figur, podczas gdy  

pozostali byli zaabsorbowani grą.

Chciał mu powiedzieć, Shef był pewien, że tę właśnie on sam musi zdjąć z planszy.

Kto to był? Królowa, zdołał wreszcie rozpoznać. Królowa. Z twarzą...

Nieznany bóg spojrzał w dół i machnął ręką w geście  pożegnania. Jakby porwany  

podmuchem   wiatru,   Shef   zaczął  spadać,   z   powrotem   do   obozu,   do   swojego   loża,   na  

posłanie.  Kiedy   wylądował,   momentalnie   skojarzył   czyją   twarz   posiadała   szachowa  

królowa.

Jarl z westchnieniem usiadł na łożu. Godiva — myślał powoli, z sercem dudniącym 

jak młot.  To moje własne pragnienia zesłały mi taką wizję. Jakże zwykła dziewczyna 

może wpłynąć na sytuację walczących ze sobą wojsk?

Z   korytarza   dotarły   do   niego   hałasy,   jakieś   zamieszanie,   narastający   tupot   nóg   i 

krzyki protestujących strażników. Wdziewając tunikę, Shef otworzył drzwi, zanim idący 

dotarł do nich.

Przed nim stanęła znajoma postać, młody Alfred, wciąż w złotej koronie, wciąż z 

rumieńcami i pełen nerwowej energii, lecz z nieznanym dotąd smutkiem w oczach.

- Dałem ci to hrabstwo - rzekł bez żadnego wstępu. - Teraz myślę, że powinienem 

był powierzyć je komuś innemu - twojemu wrogowi, Alfgarowi. Alfgarowi i jego 

kalekiemu ojcu. Ponieważ oni dwaj oraz mój zdradziecki biskup i król Burgred, mój 

szwagier, pozbawili mnie właśnie królestwa.

Wyraz twarzy Alfreda zmienił się, ukazując nagle zmęczenie i rezygnację.

- Jestem tutaj jako wygnaniec, zmuszony do ucieczki z Wessexu. Nie miałem 

czasu zwołać oddanych mi tanów. Armia Mercji depcze mi po piętach. Ocaliłem cię. 

Czy teraz ty mnie ocalisz?

Zanim Shef zdołał zebrać myśli, aby odpowiedzieć, usłyszał odgłosy kroków kogoś 

biegnącego, dochodzące z głębi korytarza, spoza kręgu światła wokół Alfreda. Posłaniec,  

zbyt   się   spieszący,   by   pamiętać   o   właściwym   zachowaniu.   Kiedy  tylko   ujrzał   jarla 

stojącego u wejścia, zaczął przekazywać.Swe wieści:

- Światła, panie! Światła obwieszczające flotę na morzu. Co najmniej czterdzieści 

statków. Obserwatorzy mówią, że to może być tylko... Tylko Ivar.

Shef, obserwując konsternację malującą się na twarzy króla Alfreda, równocześnie 

spokojnie zaczął analizować sytuację. Alfgar z jednej strony. Ivar z drugiej. A co mają 

ze sobą wspólnego? Zabrałem kobietę jednemu. Drugi z kolei odebrał mi ją. Teraz mogę 

być   przynajmniej   pewien,   że   ów  bóg,   kimkolwiek   by  był,   zesłał   mi   prawdziwy  sen. 

Godiva jest kluczem. Ktoś podpowiada mi, żebym się nim posłużył.

30

background image

Rozdział piąty 

Już   na   początku   swych   rządów   jako   jarl   Shef   odkrył,   że   w   końcowym 

rezultacie wieści nigdy nie okazywały się tak dobre, ani tak złe, jak można było  

przypuszczać w pierwszej  chwili. Po raz kolejny okazało się to prawdą. Światła 

były  dobrym   sposobem   sygnalizowania   nadchodzącego   niebezpieczeństwa   i   jego 

kierunku,   a   nawet   -   przy   odrobinie   umiejętności   -   liczby   wrogów.   Nie   mówiły 

jednak   nic   o   odległości.  Łańcuch   świateł   rozpoczął   się   daleko   na   wybrzeżu,   w 

Lincolnshire. Mogło to tylko oznaczać, że Ivar - jeśli to był on -opuścił Humber, 

jak zauważył natychmiast Brand, z wiatrem wiejącym wprost od dziobów jego łodzi. 

Był więc o trzy dni drogi, jeśli nie więcej.

Jeśli zaś chodzi o króla Burgreda, Alf gara i Wulfgara, to Alfred był pewien, że 

ścigają go za namową biskupa Daniela, dążąc do zupełnego zniszczenia ziem Drogi 

i podporządkowania sobie całej Anglii na południe od Humberu. Ale  Alfred był 

młodym człowiekiem, wprawnym w jeździe konnej i podróżującym tylko z jednym, 

najbardziej   zaufanym   strażnikiem.   Burgred   zaś   słynął   z   ogromnej   ilości   swego 

podróżnego wyposażenia i liczby wozów zaprzęgniętych w woły,  koniecznych  do 

jego przewozu. Tyle mil oznaczało dla niego cztery dni marszu.

Shef mógł oczekiwać potężnego uderzenia ze strony swych wrogów. Lecz z pewnością 

nie niespodziewanego.

W tym  wypadku jednak nie miało to większego znaczenia.  Jego   uwagę   w   całości 

pochłaniała   teraz   myśl   co   musi   zrobić  i   komu   może   zaufać,   by   zapewnić   sobie 

pomoc. Na to ostatnie pytanie potrafił odpowiedzieć sobie tylko w jeden sposób. Kiedy 

więc   pozbył   się   wszystkich   członków   rady,   zlecając   im   załatwienie   różnych   spraw, 

wymknął  się  przez  bramę   ze  swojego  burga,  odesłał  zakłopotanego   strażnika,  który 

usiłował   za   nim   podążać   i   starając   się   nie   zwracać  niczyjej  uwagi ruszył  ciasnymi 

ulicami.

Tak   jak   przypuszczał,   Hund   był   zajęty   przy   swoim   straganie,   obsługując   właśnie 

kobietę, której wyraźne przerażenie na widok jarla sugerowało nieczyste sumienie: była 

zapewne  prostytutką lub czarownicą. Hund rozmawiał z nią jednak co  najmniej jak ze 

szlachcianką. Dopiero gdy odeszła, usiadł obok przyjaciela, milcząc jak zwykle.

- Raz już ocaliliśmy Godivę - powiedział Shef. – Teraz zamierzam zrobić to 

ponownie. Potrzebuję twojej pomocy. Nikomu innemu nie mogę powiedzieć co robię. 

Pomożesz mi?

Hund skinął głową i dopiero po chwili się zawahał.

- Zawsze ci pomogę, Shef. Ale muszę zadać ci pytanie. Dlaczego postanowiłeś 

zająć się tym właśnie teraz? Przecież w ciągu ostatnich miesięcy, kiedy na twojej 

głowie było

znacznie mniej spraw niż obecnie, mogłeś próbować odzyskać Godivę.

Jarl ponownie zastanowił się, jak wiele może bez obawy powiedzieć. Wiedział 

przecież po co potrzebna mu dziewczyna: jako przynęta. Nic nie mogło rozwścieczyć 

Alfgara bardziej niż wieść, że znowu mu ją odebrał. Gdyby zaaranżował to tak, aby 

wyglądało na zniewagę ze strony Drogi, wciągnąłby w konflikt także sprzymierzeńców 

Alfgara. Chciał, żeby ścigali Godivę jak ogromną rybę. Prosto na haczyk Ivara. On też 

mógł zostać skuszony. Wspomnieniami kobiety, którą stracił, i mężczyzny, który mu ją 

odebrał.

Nie   ośmielił   się   jednak   powiedzieć   tego   nawet   towarzyszowi   dziecięcych   zabaw. 

Hund był także przyjacielem Godivy.

Shef sprawił, by na jego twarzy pojawił się wyraz zmieszania i troski.

-

Wiem - tłumaczył. - Powinienem zrobić to wcześniej. Ale teraz, nagle, 

zacząłem się o nią bać.

    Hund spojrzał przybyszowi prosto w oczy.

31

background image

-

W porządku. Wierzę, że masz po temu odpowiednio ważne przyczyny. Jak 

zamierzasz tego dokonać?

-

Wyruszę o zmierzchu. Spotkajmy się tam, gdzie kiedyś 

strzelaliśmy z katapult. W ciągu dnia zbierz sześciu ludzi. Ale posłuchaj. To nie mogą być 

wikingowie. Sami Anglicy. Wszyscy wolni. I mają właśnie na takich wyglądać, 

rozumiesz? Jak ty. - Niewyrośnięci oraz niedożywieni, to miał na myśli Shef. - Z 

końmi i żywnością na tydzień. Ale ubrani w łachmany, a nie stroje, które im daliśmy. 

- Jest jeszcze coś i to dlatego potrzebuję właśnie ciebie. Przez to jedno oko zbyt  

łatwo mnie rozpoznać. - Jedno oko, które mi pozostawiłeś, pomyślał, lecz zachował to 

dla siebie. - Kiedy dostawaliśmy się do obozu Ragnarssona, nie miało to znaczenia. 

Teraz, jeśli mam dotrzeć do obozu mego brata przyrodniego i ojczyma, potrzebuję 

kamuflażu. Pomyślałem więc, że...

Shef wyjawiał swój plan, a Hund od czasu do czasu  wprowadzał do niego jakieś 

poprawki. Pod koniec rozmowy  powoli wsunął pod tunikę swój znak jabłka, symbol 

Ithuna, i wygładził ją tak, by nic nie było widać.

-

Może się udać - orzekł -jeśli bogowie będą z nami. Ale czy pomyślałeś co 

będzie się dziać tutaj, kiedy obudzą się i stwierdzą, że zniknąłeś?

Będą   przekonani,   że   ich   opuściłem-   uświadomił   sobie  Shef.   Zostawię   im 

wiadomość,   żeby   przypuszczali,   iż   zrobiłem  to   dla   kobiety.   A   jednak   to   nie   będzie 

prawdą.

Namacał berło starego króla wiszące u pasa. Dziwne -pomyślał. Kiedy szedłem do 

obozu Wara, w głowie miałem tylko jedną myśl: ocalić Godivę, zabrać ją ze sobą i przy 

niej znaleźć szczęście. Teraz chcę zrobić to samo. Lecz tym razem... tym razem nie robię 

tego dla niej. Ani nawet dla siebie. Postępuję tak, ponieważ to musi zostać zrobione. To 

prawdziwa odpowiedź. A my oboje jesteśmy tylko częścią planu

Jesteśmy niczym koła zębate, napinające liny katapult.  One nie mogą powiedzieć 

czy jeszcze chcą się kręcić, czy już nie. Tak samo jak my.

Przypomniał sobie dziwną opowieść Thorvina o młynie  Frodiego, o gigantycznych 

dziewicach  i  królu,  który nie  chciał  pozwolić   im   na   odpoczynek.   Chciałbym   dać   im 

odpocząć. Im i wszystkim innym zamkniętym w tym młynie wojennym. Ale nie potrafię 

ich oswobodzić. Nie wiem jak uwolnić nawet siebie.

Nie wiedziałem tego jako niewolnik, ani jako wyzwoleniec.

Godiva minęła drzwi prowadzące do pomieszczeń dla kobiet na tyłach ogromnego 

pawilonu obozowego króla Burgreda i przeszła wzdłuż długiego szeregu stołów, chwilowo 

niezastawionych. Obmyśliła uzasadnienie swojej tu obecności, na wypadek gdyby ją ktoś 

wypytywał  - idzie z wiadomością dla królewskiego piwowara, by otworzył dodatkowe 

beczki i poleceniem od Alfgara, by osobiście dopilnowała wykonania tych czynności. 

W   rzeczywistości   jednak   choć   na   chwilę  musiała  wydostać   się  z  dusznej   atmosfery 

pomieszczeń dla kobiet, zanim jej serce pęknie ze strachu i smutku.

Nie była już taką pięknością jak dawniej. Dobrze wiedziała, że inne kobiety także 

zauważyły to i szeptały ze złośliwą satysfakcją o upadku faworyty. Nie znały jednak 

przyczyny. Wiedziały tylko, że Alfgar bije ją, z wściekłością i szaleństwem rosnącym 

wraz z upływającymi tygodniami. Każdego dnia smagał brzozową witką jej nagie 

ciało, aż do krwi. Tego nie dało się robić cicho. Nawet w drewnianym dworze w 

Tamworth, stolicy Burgreda, głosy niosły się po pomieszczeniach.  A w namiotach, 

gdzie królowie spędzali lato, podczas kampanii...

Ale choć słyszeli i wiedzieli, nie było nikogo, kto chciałby jej pomóc. Mężczyźni 

ukrywali   uśmieszki,   a   kobiety   tylko  szeptały,   może   nawet   ze   współczuciem. 

Wszyscy oni uważali,  że taki jest porządek świata, choć zastanawiali się czym tak 

zawodzi oczekiwania swego mężczyzny.

32

background image

Nikt   spośród   nich,   z   wyjątkiem   Wulfgara,   któremu   już   na   niczym   nie 

zależało, nie znał ogromu przerażenia, które nachodziło ją, gdy tylko pomyślała o 

grzechu, popełnianym z Alf garem za każdym razem, kiedy leżeli w łożu. Grzechu 

kazirodztwa, z pewnością już na zawsze piętnującym   ich   ciała   i  dusze.   Nikt 

nie   wiedział,   że   była  także morderczynią. Dwukrotnie ostatniej zimy czuła, że 

pęcznieje   w   niej   życie.   Zdobywała   się   wtedy   na   wysiłek,   szła   do   lasu, 

znajdowała odpowiednie ziele i wypijała sporządzony z niego gorzki wywar, by 

zabić dziecko w swym łonie.

Ale nie to było przyczyną zmian w jej twarzy i chodzie, powolnym, ociężałym,  

jakby   starej   kobiety.   Przytłaczało   ją  wspomnienie   rozkoszy,   której   nie   potrafiła 

zapomnieć. Ten gorący poranek w lesie, listowie nad głową, ciepła skóra i ufne ciało 

w objęciach: uczucie ulgi i wolności.

Trwało  to  z godzinę.  A wspomnienie  ciągnie  się za nią  już tak długo. Jakże 

inaczej wyglądał, kiedy zobaczyła go ponownie. Jednooki, z zawziętym wyrazem 

twarzy i otaczającą go aurą strachu. I ta chwila, kiedy ją oddał...

Godiva   spuściła   wzrok   i   niemal   biegła   wzdłuż   pawilonu   pełnego   żołnierzy   z 

osobistej   straży   Burgreda,   jego   wiernych  druhów   i   oficerów   armii   mercjańskiej, 

maszerującej  na Norfolk  z rozkazu  króla.  Otarła  się o grupę  ludzi słuchających  

niewidomego   barda   w   towarzystwie   opiekuna.   Nawet   nie  myśląc   o   tym, 

zarejestrowała,   że   była   to   pieśń   o   Sigemundzie,  zabójcy   smoka.   Słyszała   już   ją 

kiedyś, w sieni swojego ojca.

Shef obserwował ją z chłodem w sercu. Dobrze, że była, ze swoim mężem, w obozie. 

Bardzo dobrze. Zupełnie nie zwróciła na niego uwagi, choć przeszła w odległości zaledwie 

dwóch kroków. Zauważył, że jest w opłakanym stanie. Ale co dziwniejsze, na jej widok 

serce nie zabiło mu mocniej, jak się tego spodziewał i jak bywało zawsze od dnia, kiedy 

zrozumiał, że jest kobietą. Czegoś mu brakowało. Nie oka. Czegoś w sercu.

Jarl   odpędził   od   siebie   te   myśli,   kończąc   balladę,   na   co  Hund,   będący   jego 

przewodnikiem, zaczął chodzić wśród słuchaczy z otwartą torbą. Wojownicy przepychali 

niepozornego człowieczka od jednego do drugiego, lecz jednocześnie w torbie znalazło 

się nieco chleba, bryła sera, pół jabłka -dawali co mieli przy sobie. Oczywiście to była 

tylko   wprawka.  Doświadczony   bard   powinien   poczekać   do   wieczora,   zbliżyć   się   po 

posiłku do pana i poprosić o pozwolenie zabawienia całego towarzystwa. W przypadku 

zgody   można   było   liczyć  na   najedzenie   się   do   syta,   nocleg,   a   może   nawet   jakieś 

pieniądze lub zawiniątko z jadłem na śniadanie.

Ich postępowanie stanowiło element określonego planu.  Shef wiedział, że żaden z 

niego bard. Dlatego chciał sprawiać wrażenie ofiary wojny pustoszącej całą Anglię: miał 

być  młodszym   synem   rannym   w   bitwie,   wypędzonym   przez   swojego   pana,   a   także 

uznanym   za   nieprzydatnego   przez   rodzinę.  Teraz   próbował   uchronić   się   od   śmierci 

głodowej śpiewaniem ballad. Umiejętności Hunda pozwoliły zmienić jego wygląd tak, że 

wyraźnie odzwierciedlał jego sytuację. Najpierw z artyzmem wymalował pokaźną bliznę 

na twarzy Shefa  - cięcie  miecza   lub   topora   biegnące   poprzez   oczy.   Następnie   oban-

dażował szramę brudnymi szmatami, by była nieco widoczna. Umieścił łubki na nogach 

jarla i obwiązał je pod szerokimi spodniami, by nie dało się zginać kolan. I wreszcie, jako 

dopełnienie,   przytwierdził   mu   do   pleców   metalowy   pręt,   żeby  uniemożliwić   swobodę 

ruchów.

- Straciłeś tarczę - tłumaczył mu wcześniej Hund. - Wiking trafił cię w twarz. 

Kiedy upadłeś, uderzył się jeszcze rękojeścią w plecy i złamał kręgosłup. Teraz 

możesz tylko

ciągnąć za sobą nogi, poruszając się o kulach. Oto twoja historia.

Lecz nikt nie wypytywał  kaleki.  Żaden doświadczony  wojownik nie  potrzebował. 

Poza   tym   mercjańscy   żołnierze  nawet   nie   usiłowali   dokuczyć   kalece   i   jego 

33

background image

karzełkowatemu przewodnikowi, ponieważ bali się. Każdy wiedział, że i jego może kiedyś 

spotkać taki los. Królowie i tanowie mogli opiekować się zaledwie kilkoma kalekami, 

na   znak   swej  dobroci,   lecz   wdzięczność   i   troska   o   będących   ciężarem   stanowiłaby 

podczas wojny zbytni luksus.

Słuchacze   odeszli   do   swoich   zajęć.   Hund   opróżnił   torbę,  podał   połowę   jedzenia 

towarzyszowi   i   posadził   go   na   ziemi.  Ich   głód   nie   był   udawany.   Przez   dwa   dni 

stopniowo zbliżali  się coraz bardziej do centrum obozu Burgreda, pokonując  wraz z 

nim dziesięć mil dziennie. Shef jechał na ukradzionym ośle i obaj żyli tylko z tego co udało 

im się zdobyć, sypiając na zimnej, mokrej od rosy ziemi.

- Widziałeś ją? - mruknął jarl.

- Kiedy będzie wracać, dam jej znak - odparł Hund. Obaj zamilkli. Dobrze 

wiedzieli, że to krytyczny moment. Godiva zdała sobie sprawę, że nie może przedłużać 

już swej nieobecności. W pomieszczeniach dla kobiet jedna z nich, starucha, 

wyznaczona przez Alfgara do jej pilnowania, mogła zacząć coś podejrzewać. Pan i 

władca oświadczył, że jeśli znajdzie sobie kochanka, sprzeda ją na targu niewolników w 

Bristolu, gdzie niezwykle nisko ceniono ludzkie życie. Skierowała się więc z powrotem do 

swoich pomieszczeń, lawirując po zatłoczonym podwórzu. Wciąż znajdował się tam 

ten bard ze swoim przewodnikiem. Biedacy. Ślepy kaleka z żołądkiem przyrastającym 

mu do kręgosłupa. Nikt nie chciałby go nawet jako niewolnika. Jak długo jeszcze 

pożyje? Do zimy? A więc być może przeżyje ją.

34

background image

Bard naciągnął swój brudny kaptur, ponieważ zaczął mżyć deszcz i pył zamieniał się w 

błoto. A może zrobił to zawstydzony spoczywającymi na nim spojrzeniami, bo już wcześniej 

skrywał twarz w dłoniach. Kiedy zrównała się z nim, pomocnik pochylił się i rzucił coś na 

ziemię, tuż pod jej stopy. Instynktownie schyliła się po ten przedmiot.

To było złoto. Złota harfa, niewielka spinka do dziewczęcej sukienki. Choć była nieduża, 

mogła zapewnić wyżywienie dla dwóch osób przez rok. Jak tułający się po świecie  żebrak 

może posiadać coś takiego? Do klejnocika przywiązany rzemieniem był...

To było zboże. Zaledwie kilka źdźbeł zboża, jakby  snopek, związanych razem, tak że 

nie można było nie rozszyfrować ich symboliki. Jeśli więc harfa oznaczała barda, to ten 

snopek... Zaskoczona odwróciła się gwałtownie w stronę niewidomego.  Odjął dłonie 

od   twarzy,  z   której   zniknęły   bandaże.   Ujrzała   jedyne   jego   oko   wpa trzone   w   siebie. 

Mrugnął nim powoli i znacząco. Kiedy  ponownie uniósł ręce, wypowiedział cicho, lecz 

wyraźnie trzy słowa:

- Ustęp. O północy.
- Ale jest strzeżony - rzekła dziewczyna. - A Alf gar...

Hund wyciągnął w jej stronę torbę, gestem proszącego o wsparcie, równocześnie 

wsuwając jej w dłoń niewielką flaszeczkę.

- Wlej to do piwa - wyszeptał. - Kto to wypije, będzie spać.

Godiva odsunęła się gwałtownie. Jakby spotkawszy się  z odmową, Hund schylił 

się, a jego towarzysz ponownie zakrył twarz dłońmi. Dziewczyna ujrzała jednocześnie 

starą  Folgę   kuśtykającą   w   tę   stronę   i   z   daleka   już   wykrzykującą  jakieś   pretensje. 

Ruszyła w jej kierunku, ledwie powstrzymując się od tańczenia z radości i rzucenia się w 

ramiona   starej,  niczym   wesoła   i   pozbawiona   zmartwień   dziewczynka.   Szybki  nich 

spowodował,   że   rany   na   pośladkach   zabolały   podrażnione   dotykiem   szorstkiego, 

wełnianego materiału, co spowodowało, że znowu szła powoli szurając nogami.

Shef   nie   spodziewał   się   zasnąć   tuż   przed   uprowadzeniem,   lecz   sen   ogarnął   go 

niespodziewanie. Zbyt  gwałtownie, by to  było   naturalne,   pomyślał   ze  strachem.   Gdy 

zasnął, usłyszał  głos. Lecz nie ten rozpoznawany przez niego, rubaszny,  należący do 

nieznanego opiekuna. Był to zimny głos Odyna, patrona bitew, zdrajcy wojowników.

Bądź bardzo ostrożny, karzełku - mówił. — Masz swobodę działania, ty i twój ojciec, ale  

nigdy nie zapomnij zapłacić mi mojej należności. Pokażę ci, co dzieje się z tymi, którzy o tym  

nie pamiętają.

Shef znalazł się na samym skraju kręgu światła, właściwie  już w ciemności, zwrócony ku  

jego centrum. A tam śpiewał harfiarz. Śpiewał jakiemuś człowiekowi- komuś staremu o siwych 

włosach, z posępną, okrutną twarzą, jak te na berle Shefa.  Harfiarz zwrócony był twarzą ku  

niemu. Lecz tak naprawdę swoją opowieść adresował do kobiety, która siedziała u stóp  ojca. 

Śpiewał balladę o miłości, balladę z południa o kobiecie, która usłyszała śpiew słowika w sadzie i  

ogarnęła ją tęsknota za ukochanym. Twarz starego króla odprężyła się, a oczy przymknęły na 

wspomnienie młodości i wspólnych chwil spędzonych  ze zmarłą już żoną. Kiedy tak siedział  

zamyślony i zasłuchany, harfiarz nie przestając śpiewać podsunął dziewczynie ,,runake-fli" - kij z 

wyrzeźbionymi na nim runami - wiadomość od jej  ukochanego. Shef wiedział, że on nim był,  

lecz wtedy miał na  imię Heoden. Harfiarz zaś to niezrównany pieśniarz Heorrenda, przysłany  

przez swojego pana, by odebrać dziewczynę imieniem  Hild zazdrosnemu ojcu - bezlitosnemu  

Hagenie.

Inne czasy, inna sceneria. Tym razem dwie armie stanęły  naprzeciw siebie na brzegu. Pod  

nimi wzburzone morze pokryte wodorostami. Jakiś wojownik wystąpił z szeregów i podszedł 

do   innego.   Shef   zorientował   się,   że   to   Heoden,   który   przybył,  by  zaproponować   okup  za 

uprowadzoną dziewczynę. Nie zrobiłby tego, gdyby ludzie Hageny nie dogonili go. Pokazał  

torby pełne złota i drogich kamieni. Lecz ten drugi, stary  człowiek, zaczął coś mówić. Shef  

zrozumiał, że odrzuca propozycję, ponieważ obnażył miecz Dainslaf, wykonany przez karłów, 

którego nie można było z powrotem wsunąć do pochwy, póki nie odebrał komuś życia. Starzec  

kategorycznie stwierdził,  że za tę obrazę, której doznał, nie usatysfakcjonuje go nic  poza 

życiem Heodena.

35

background image

Wszystko zaczyna poruszać się jakby w przyspieszonym tempie. Jakiś dziwny natłok myśli.  

Musi zobaczyć tę ostatnią  scenę. Ciemność i księżyc świecący poprzez poszarpane chmury. 

Wielu ludzi leży martwych na pobojowisku, ich tarcze strzaskane, a serca przebite. Heoden i  

Hagena   leżą   obok  siebie, w śmiertelnym uścisku. Lecz jedna postać wciąż żyje,  wciąż się 

porusza. To Hild, kobieta,  która utraciła  męża -porywacza i ojca. Chodzi między trupami, 

śpiewając pieśń, „galdorleoth", której nauczyła ją niania Finnish. I martwe ciała powracają 

do   życia.   Zaczynają   wstawać.   Spoglądając   na  siebie   w   świetle   księżyca,   podnoszą   broń   i  

ponownie   nacierają  na   przeciwnika.   Choć   Hild   krzyczy   z   wściekłości   i   rozpaczy,   jej 

ukochany i ojciec nie zwracają na to uwagi i znów zaczynają morderczy bój. Tak będzie aż  

do dnia Sądu Ostatecznego. Shef wiedział, że miało to miejsce na brzegu Hoy, na  odległych 

wyspach Orkley. Była to bowiem Niekończąca się Bitwa.

Napięcie   narastało,   dopóki   nie   obudził   się   gwałtownie.  Hund   naciskał   kciukiem 

miejsce za jego lewym uchem, by  zbudził się po cichu. Wokół noc i cisza, zakłócana 

jedynie poruszaniem się i pokasływaniem setek śpiących w swoich namiotach i szałasach 

- całej armii Burgreda. Wcześniejsze odgłosy biesiady i zabaw dochodzące z wielkiego 

pawilonu  ucichły już. Spojrzenie na księżyc  powiedziało jarlowi, że jest  północ. Czas 

przystąpić do działania

Sześciu wyzwoleńców, których  zabrali  ze sobą, powstało  z posłań i w milczeniu 

zbliżyło się do wózka stojącego kilka  kroków dalej. Przewodził im Cwicca -dudziarz z 

Crowlandu. Ustawili się wokół pojazdu, złapali za uchwyty i ruszyli. Natychmiast ciszę 

przeszyło przeraźliwe skrzypienie nie nasmarowanych kół, powodując okrzyki złości i 

przekleństwa. Wyzwoleńcy nie zwracali na nie uwagi i powoli podążali do celu. Już bez  

bandaży i łubków ograniczających  ruchy,  lecz wciąż o kulach, Shef sunął trzydzieści  

kroków za wózkiem.  Hund obserwował go przez moment, po czym skierował się na 

skraj obozu, do czekających tam koni.

Kiedy wózek z piskiem zbliżył się do pawilonu, dowódca strażników Burgreda zagrodził 

mu drogę. Ciekawy co robią  tu ci ludzie podszedł bliżej, lecz czując odór bijący od pojazdu 

cofnął   się,   zakrywając   dłonią   nos   i   usta.   Jarl   rzucił   swe   kule   i  prześlizgnął  się  za  jego 

plecami w cień pawilonu, między podtrzymujące go liny. Stąd mógł swobodnie obserwować 

strażnika, każącego oddalić się oddziałowi Cwikki. Ten skulił  się niby ze strachu, lecz nie 

ustępował tłumacząc:

- Kazali nam przecież wszystko opróżnić. Ale szambelan  powiedział, że nie życzy sobie 

żadnego   sprzątania   w   dzień.  Żadnych   brudasów   przeszkadzających   damom.   Wcale   nie 

chcemy tego robić, panie, wolelibyśmy spać, ale mamy rozkaz  i   jeśli   do   rana   nie   będzie 

czysto, obedrą nas ze skóry. Szambelan powiedział, że mnie na pewno.

Narzekanie niewolnika było niezwykle sugestywne. Jednocześnie wciąż popychał wózek, 

by   smród   ludzkich   odchodów  wyraźnie   docierał   do   nozdrzy   strażnika.   Ten   wreszcie   się 

poddał. Odszedł, machnąwszy ręką i przysłaniając nos.

Poeta z pewnością nie wymyśliłby takiej historyjki, pomyślał Shef. Żaden liryk nie 

zainteresowałby się nawet kimś  takim jak Cwicca, a jednak był on niezastąpiony przy 

realizacji planu. Niewolnicy, ludzie wolni i wojownicy różnili się wyraźnie od siebie - 

inaczej mówili i inaczej się poruszali.  Żaden tan nie wątpiłby ani przez moment, że 

Cwicca   należy  do tych  pierwszych.  Jakiż wrogi wojownik mógłby odznaczać  się   tak 

nędzną posturą i podłym wyglądem?

Czyściciele dotarli do drzwi damskiego klozetu, na tyłach  ogromnego  pawilonu  o 

powierzchni ze ćwierć akra. Przed nimi wyrósł kolejny wartownik, jeden z zaufanych 

ludzi  Burgreda, wysoki na sześć stóp, w pełnej zbroi, od hełmu po nabijane ćwiekami 

buty. Ze swojego ukrycia Shef uważnie obserwował rozgrywającą się scenę. Wiedział, że 

to kolejna  krytyczna chwila. Cwicca starał się ustawić wózek tak, by  zasłaniał widok, 

lecz bystre oko ukryte w ciemnościach mogło coś zauważyć.

36

background image

Grupa   otoczyła   strażnika,   napierając   na   niego,   niby   z   uległością,   lecz   zdecydowanie, 

starając się mu wytłumaczyć czemu tu przyszli o tej porze. Czepiając się rękawów zaczęli 

ciągnąć go w dół, a jednocześnie czyjaś ręka nagle zatkała mu usta. Chwilowa szamotanina i 

zduszony jęk. W świetle księżyca zalśniła struga krwi, gdy Cwicca przeciągnął ostrym ni-

czym brzytwa nożem po szyi tamtego, jednym cięciem niemal oddzielając głowę od tułowia.

Kiedy wartownik upadł, sześć par rąk dźwignęło go  i wrzuciło do wózka. W tym 

czasie Shef dobiegł do nich  i błyskawicznie chwycił tarczę, włócznię i hełm. Już po chwili 

stał  w  pełnym   świetle,   niecierpliwie  kiwając  ręką   na  niewolników.   Teraz   nawet   wprawny 

obserwator   nie   zauważyłby  niczego   nadzwyczajnego:   rosły   wartownik   niechętnie   przepu-

szczający grupę skarlałych niewolników. Kiedy oddział Cwikki   otworzył  drzwi  i   stłoczył 

się   wokół   nich   z   szuflami  i   wiadrami,   Shef   stał   jeszcze   przez   chwilę   w   widocznym 

miejscu. Wreszcie wycofał się w cień, jakby dla uważniejszej obserwacji niewolników.

Zlustrował otoczenie, po czym szybko przemknął przez drzwi. I oto Godiva znalazła się 

w jego ramionach, niemal naga, tylko w bieliźnie.

- Nie udało mi się wynieść ubrania - wyszeptała. - Zamyka je każdego wieczora. Alf 

gar... Alfgar wypił to. Ale Wulfgar też śpi w naszym pomieszczeniu, a nie wypił nawet 

łyka piwa z uwagi na post. Widział jak wychodziłam. Może wszcząć alarm, jeśli szybko nie 

wrócę.

Dobrze, pomyślał jarl, a jego umysł pozostawał chłodny niczym lód, pomimo tulącego się 

doń ciepłego ciała. Teraz nie może zauważyć w moim zachowaniu niczego nienaturalnego. I 

jak najmniej wyjaśnień. Może dzięki temu nigdy nie dowie się, że nie przybyłem tu dla niej.

Za jego plecami ludzie Cwikki starali się udawać, że pracują. Poruszali się cicho, lecz 

zupełnie otwarcie.

- Idę do sypialni - rzucił im Shef. - Ona wskaże mi drogę. Jeśli usłyszycie alarm, 

natychmiast uciekajcie.

Oboje   ruszyli   do   nieoświetlonego   przejścia   wzdłuż   oddzielnych   sypialni   najbardziej 

zaufanych dworzan Burgreda, w którym Godiva poruszała się z pewnością osoby chodzącej 

tędy setki razy. Za sobą jarl usłyszał jeszcze głos Cwikki:

- Dobra, skoro już tu jesteśmy, wykonajmy swoją pracę. Cóż to takiego kilka wiader 

gówna?

Kobieta zatrzymała się, gdy dotarli do opuszczonej płóciennej klapy, wskazała na nią i 

szepnęła niemal niedosłyszalnie:

- Wulfgar. Na lewo. Często śpi u nas, żebym go obracała z boku na bok. Jest w pudełku.

Nie   mam   żadnego   knebla   -   pomyślał   Shef.   Sądziłem,   że  będzie   spać.   W   milczeniu 

wyciągnął rękę w kierunku Godivy i zaczął zsuwać z niej bieliznę. Odruchowo usiłowała 

mu  w   tym   przeszkodzić,   lecz   prawie   natychmiast   zaprzestała  oporu,   pozwalając   się 

rozebrać.   Zrobiłem   to   po   raz   pierwszy,  uzmysłowił   sobie.   Nigdy   nie   myślałem,   że   nie 

wywoła to żadnej emocji. Jeśli wejdzie naga, Wulfgar będzie zaskoczony. A to może dać mi 

nieco dodatkowego czasu.

Dotknął jej nagich pleców, chcąc by weszła do sypialni.  Drgnęła gwałtownie, i w tym 

momencie zorientował się, że dotyka ledwie przyschniętych ram. Opanowała go wściekłość. 

Wściekłość na Alfgara, ale także i na siebie. Dlaczego przez   tyle długich miesięcy ani razu 

nie pomyślał, co ona musi tu przeżywać?

W świetle księżyca, wpadającym przez zasłonę, widać było dziewczynę idącą w stronę 

łoża,   gdzie   leżał   jej   mąż  pozbawiony   przytomności   przez   wywar   specjalnych   ziół.  Z 

niedużej, wyściełanej skrzyni ustawionego z lewej strony  rozległo  się chrząknięcie  pełne 

zdziwienia i złości. Shef  w mgnieniu  oka znalazł  się przy nim i popatrzył  prosto   w 

twarz   swego   ojczyma.   Wiedział,   że   został   rozpoznany,   bo   usta   kaleki   rozwarły   się   z 

przerażenia.   Bez   zastanowienia   wepchnął   poplamioną   krwią   bieliznę   wprost   między   zęby  

Wulfgara.

Chwilowy spokój, po czym szaleńcze wicie się, jakby uwięzionego ogromnego węża. Choć 

Wulfgar nie miał rąk ani  nóg, walczył  desperacko całą siłą mięśni grzbietu i brzucha,  by 

sforsować   krawędź   skrzyni   i   spaść   na   podłogę.   Shef  wiedział,   że   spowodowałoby   to 

znaczny hałas, który mógł obudzić śpiących w pobliskich namiotach i przyciągnąć tu kogoś 

nieproszonego.

37

background image

A może nie. Nawet szlachetnie urodzeni nauczyli się nie słyszeć odgłosów towarzyszących 

miłosnym   zapałom   Alfgara.  Odgłosów   katowania   także.   Jari   pomyślał   o   poranionych 

plecach   Godivy   i   własnych,   lecz   szybko   odpędził   te   myśli.  Kolano   prosto   w   brzuch. 

Wepchnął materiał jeszcze głębiej w usta kaleki. Końce okręcił mu wokół głowy i zawiązał. 

Przy  nim   stanęła   Godiva,   wciąż   naga,   z   rzemieniami   używanymi  przez   ludzi   Alfgara   do 

mocowania   pakunków   na   grzbietach  mułów.   Pospiesznie   obwiązali   nimi   skrzynię,   nie 

krępując,   Wulfgara,   lecz  uniemożliwiając   mu   wypełzniecie   z   niej.   Kiedy  skończyli,   Shef 

wskazał   dziewczynie   przeciwległy   koniec  pojemnika.   Wspólnie   zdjęli   go   ze   specjalnego 

stelaża i postawili na podłodze. Teraz nie mógł go już przewrócić  i narobić hałasu.

Po zakończeniu krótkiej i nierównej walki jarl zbliżył się do pokaźnego łoża i popatrzył 

na śpiącego Alfgara. Miał  szeroko otwarte usta, a z gardła dobywało się głośne chrapanie. 

Wciąż był przystojnym mężczyzną i posiadał Godivę  przez rok. Shef poczuł nagłą ochotę 

poderżnięcia  mu  gardła.  Potrzebował  go jednak żywego  do realizacji  swojego planu.  Ale 

przecież   mógł   pozostawić   znak.   Znak,   który   jeszcze  pomoże   w   wykonaniu   tego 

przedsięwzięcia.

Godiva ubrała się w międzyczasie w długą suknię i opończę.   W   dłoni   trzymała   swój 

niewielki nóż używany przy szyciu, a wyraz twarzy znamionował determinację. Jarl zastąpił 

dziewczynie   drogę   i   chwycił   za   rękę.   Delikatnie   dotknął  jej   pleców   i   posłał   pytające 

spojrzenie.

Wskazała   na   róg   pomieszczenia.   Tam   leżała   wiązka   rózg,   jeszcze   świeżych,  

niezakrwawionych. Alfgar miał zamiar  posłużyć się nimi później. Shef wyprostował go na 

łóżku, złożył ręce na piersiach i wsunął mu rózgi w dłonie.

Podszedł do Wulfgara leżącego w świetle księżyca, z wybałuszonymi strachem oczami i 

dziwnym   wyrazem   twarzy.  Przerażenie?   Niedowierzanie?   A   może   to   wyrzuty   sumienia? 

Skądś w głowie jarla zrodziło się wspomnienie: ich trójka, on, Godiva i Alfgar, małe dzieci, 

bawiące się wesoło. Każde miało swój patyk i uderzało nim w drugi, aż któryś złamał się. 

A Wulfgar obserwował to ze śmiechem, często sam uczestnicząc w zabawie.

A  teraz   przyglądał   się   jak   syn   niemal   na   śmierć   chłoszcze  żonę.   Powoli,   pragnąc   by 

ojczym widział każdy jego ruch, Shef wyjął pożyczony srebrny znak, chuchnął na niego i po-

tarł o tunikę. Wreszcie położył go na piersi Wulfgara. Młot Thora.

Następnie wraz z Godivą cicho wymknęli się z namiotu i w ciemnościach poszli w 

stronę klozetów, kierowani stłumionymi odgłosami chrobotania i pobrzękiwaniem. Nagle 

jarl  uświadomił sobie, że istnieje poważny problem. Wcześniej  o tym nie pomyślał. 

Szlachetna dama, wychowana w dostatku  i   zbytkach,   a   istniała   dla   niej   tylko   jedna 

droga   ucieczki.  Cwicca   i   jego   oddział   mógł   bezpiecznie   opuścić   obóz,   chronieni 

haniebnym   rodzajem   swojej   pracy   oraz   posturą,   która  charakteryzowała   wyłącznie 

niewolników.   On   sam   mógł   im   towarzyszyć,   sięgnąwszy   ponownie   po   tarczę   oraz 

włócznię, narzekając na konieczność eskortowania cuchnących niewolników, zdolnych 

przecież   do   kradzieży.   Ale   Godiva.   Nie   ma   innej   możliwości,   poza   ukryciem   jej   w  

wózku. Wraz z trupem i dwudziestoma wiadrami ludzkich odchodów.

Gdy  już   zamierzał   jej   to   uzmysłowić,   przeprosić,   obiecać  świetlaną   przyszłość,   sama 

wystąpiła przed niego.

- Zdejmijcie wieko - rzuciła do Cwikki.

Wsparła ręce na brudnych brzegach otworu i wskoczyła do środka, skąd wydobywał się 

niewyobrażalny wprost fetor.

- Teraz ruszajcie - dobiegł jej głos. - To świeże powietrze

w porównaniu z dworem króla Burgreda.

Wózek ruszył powoli, ze skrzypieniem. Przed nim, znowu w roli wartownika, szedł Shef.

Rozdział szósty

38

background image

Jarl powiódł wzrokiem po szeregu twarzy, wszystkich wrogich i pełnych dezaprobaty.

- Zmarnowałeś mnóstwo czasu - powiedział Alfred.

- Mam nadzieję, że jest tego warta - rzekł Brand, spoglądając z niedowierzaniem na 

zgarbioną i jakże zmienioną Godivę, w pożyczonej od chłopki sukni, siedzącą na koniu

stojącym za wierzchowcem jarla.

- Takie zachowanie nie przystoi przywódcy wojowników - przemówił Thorvin. - 

Żeby opuścić armię zagrożoną z dwóch stron i wyjechać w prywatnych sprawach. Wiem, że 

przyłączyłeś się do nas, aby ocalić tę dziewczynę, ale żeby znikać, teraz... Czy nie mogła 

poczekać?

- Czekała i tak zbyt długo - uciął krótko Shef.

Zeskoczył z konia, krzywiąc się nieco z powodu bólu ud. Jechali przez całą noc i dzień, 

bez przerwy, by nawet w przypadku zwiększenia tempa podróży przez Burgreda, którego 

poganiali Wulfgar i biskupi, zdobyć nad nim dwa dni przewagi.

Jarl zwrócił się do Cwikki i jego towarzyszy.

- Wracajcie do swoich kwater w obozie. I pamiętajcie, dokonaliśmy wspaniałego czynu. 

Z czasem przekonacie się, że ma on znacznie większe znaczenie, niż można by sądzić. 

Obiecuję wynagrodzić was wszystkich sowicie.

Gdy tamci odjechali, wraz z Hundem, zwrócił się na powrót do członków swej rady.

- Dobrze. Wiemy gdzie znajduje się Burgred. Dwa dni drogi stąd i spieszy się jak 

może. Spodziewam się, że dotrze do granic naszego terytorium pojutrze wieczorem. A 

gdzie jest Ivar?

- Złe wieści - zaczął Brand. - Jego czterdzieści statków dwa dni temu dotarło do 

ujścia Ouse. Norfolk Ouse, nie Yorkshire. Natychmiast zaatakował Lynn. Miasto 

usiłowało się bronić. W ciągu kilku minut zniszczył palisadę i zrównał osadę z ziemią. Nikt 

nie ocalał, żeby opowiedzieć jak to się stało, ale nie ma wątpliwości, że tak właśnie było.

- Ujście Ouse - mruknął Jednooki. - Dwadzieścia mil

stąd. I Burgred mniej więcej w tej samej odległości.

Ojciec Bonifacy ustawił pokaźną mapę Norfolku, którą jarl kazał sporządzić i powiesić 

na ścianie głównej komnaty. Shef stanął przed nią, dumając i przenosząc wzrok z jednego 

miejsca na drugie.

- Przede wszystkim musimy... - zaczął.

- Zanim cokolwiek zrobimy - przerwał mu Brand - musimy rozstrzygnąć kwestię, czy 

wciąż możemy ci ufać, jako naszemu jarlowi.

Przez długą chwilę Shef przyglądał mu się, jedno oko  przeciwko dwojgu. W końcu to 

Brand nie wytrzymał i spuścił wzrok.

- W porządku, w porządku - mruknął. - Cofam to, co powiedziałem.

- A skoro - włączył się Alfred - zadałeś sobie  tyle trudu, aby  zdobyć  tę  damę, 

byłoby  uprzejmie  z  twojej strony zająć się nią także teraz. I nie pozostawiać jej przed 

namiotem.

Jarl   kolejny   raz   zlustrował   nieprzychylne   mu   oblicza   i   wreszcie   zatrzymał   wzrok   na 

Godivie, która z trudem powstrzymywała się od wybuchnięcia płaczem.

Nie   ma   czasu   na   to   wszystko!   -   krzyczało   w   nim   coś.   Przekonywanie   ludzi. 

Uspokajanie   ich.  Wmawianie,  że są ważni. A tak naprawdę wszyscy są tylko  trybami 

machiny, tak jak ja! Wyobrażają zaś sobie, że mogą  odmówić obracania się.

-

Przepraszam - rzekł. - Godivo, wybacz mi. Byłem tak odprężony wiedząc, że jesteśmy 

już bezpieczni, iż skierowałem wszystkie myśli ku innym sprawom. Pozwól, że przedstawię ci 

moich przyjaciół...

       Czterdzieści smoczych okrętów sunęło jeden za drugim płytką, błotnistą rzeką Ouse, 

stanowiącą  zachodnią  granicę  hrabstwa   Norfolk.   Kraju,   który   przybyły   zniszczyć.   Część 

załóg śpiewała wspólnie pieśń, płynąc poprzez zieloną krainę. W płaskim zupełnie terenie z 

dala   widoczne   były   maszty  i zwinięte żagle. Ludzie Ivara nie próbowali nawet ukrywać 

swej   obecności.   Gdziekolwiek   pojawił   się   Ivar   Ragnarsson,  tam   natychmiast   rodziło   się 

przerażenie, nawet wśród doświadczonych żołnierzy, którzy chełpili się swą bojowością  i 

odwagą.

39

background image

W   pewnym   momencie   flotylla   dotarła   do   drewnianego  mostu   przerzuconego   ponad 

wodą. Nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie było żadnych zabudowań, tylko trakt ginący gdzieś w 

oddali. Tu nie dałoby się zorganizować zasadzki. Jednak piraci odnosili sukcesy, ponieważ  

nigdy   nie   podejmowali  zbędnego   ryzyka.   Nawet   Ivar,   kompletnie   lekceważący   własne 

bezpieczeństwo,   w   takich   przypadkach   postępował   z   rozwagą,  jakiej   spodziewali   się   jego 

ludzie. Dwieście kroków przed mostem przywódca wikingów, stojący na dziobie pierwszego 

okrętu,   owinięty   purpurowym   płaszczem   i   w   zielonych   spodniach,   odwrócił   się   i   rzucił 

ochryple rozkaz.

Wioślarze   naparli   na   wiosła,   by   zatrzymać   łódź.   Reszta  floty   również   zamarła   w 

bezruchu.   Ivar  skinął  na  dwie   grupy  jeźdźców,   poruszające   się   brzegiem,   równolegle   do 

statków.  Ci   ruszyli   kłusem,   by   sprawdzić   most,   zaś   załogi   przystąpiły  do   bardzo 

pracochłonnego opuszczania masztów.

Żadnego oporu. Nikogo w polu widzenia. Jednak kiedy  jeźdźcy spotkali się na moście, 

stwierdzili,   że   ktoś   musiał   tu  niedawno   być.   Znaleźli   bowiem   pudełko.   Pozostawione   do-

kładnie pośrodku traktu, tak że nie można go było nie zauważyć.

Dolgfinn, dowódca oddziału, popatrzył na nie bez entuzjazmu. Nie podobało mu się to 

wszystko. Zostało tu pozostawione z rozmysłem, przez kogoś, kto bardzo dobrze orientował 

się jak ostrożnie porusza się flota wikingów. Zapewne zawierało jakąś wiadomość lub znak  

mający   na   celu   rozsierdzić   najeźdźców.   Może   wewnątrz   była   czyjaś   odcięta   głowa.   Bez 

wątpienia miało zostać doręczone Ivarowi, ponieważ na wieku wymalowana była postać w 

purpurowym płaszczu, zielonych spodniach i srebrnym hełmie. Dolgfinn sam nie odczuwał 

strachu - był przecież wychowawcą Sigurtha Ragnarssona, wysłanym przez samego Wężowe 

Oko,   by   miał  baczenie   na   szalonego   członka   jego   rodziny.   A   jeśli   Ivar  w   ogóle 

przejmował się kimkolwiek, to respekt czuł wyłącznie przed swym starszym bratem. Ale i tak 

Dolgfinn nie miał zbytniej ochoty być świadkiem sceny, która zapewne się rozegra. Ktoś na 

tym poważnie ucierpi, to pewne. Przypomniał sobie zdarzenie sprzed wielu miesięcy, kiedy 

Viga-Brand ośmielił się przynieść Ragnarssonom złą wiadomość. Wieść o śmierci ich ojca. 

Dobry   materiał   na   balladę,  pomyślał.   Późniejsze   jednak   zdarzenia   potoczyły   się   zupełnie 

nieoczekiwanie. Czy Brand, choć sprawiał wrażenie prymitywnego człowieka, przewidział co 

nastąpi? A jeśli tak, czy to cokolwiek zmieniało?

Dolgfinn odpędził od siebie te myśli. Pudełko mogło stanowić pułapkę, ale i tak nie 

miał wyboru, musiał to sprawdzić. Podniósł je - na pewno nie zawierało głowy, bo  było 

zbyt   lekkie   -   podszedł   do   brzegu,   przy   którym   kołysała  się   smocza   łódź   i   po   wiośle 

przedostał się na pokład. Skierował swe kroki ku Ivarowi, stojącemu na częściowo zabudowa-

nym   dziobie,   obok   potężnej   machiny.   W   milczeniu   postawił   skrzynkę,   wskazał   na 

umieszczone na niej malowidło, wyjął  zza pasa nóż i wyciągnął go w stronę dowódcy, by 

miał czym podważyć zabite gwoździami wieko.

Angielski   wódz   skinąłby   na   służącego,   żeby   zajął   się  otwarciem   przesyłki.   Dla 

przywódcy   piratów   nie   stanowiło   to  jednak   dyshonoru.   Czterema   wprawnymi   ruchami 

wyciągnął  gwoździe. Jego wyblakłe oczy zatrzymały się na Dolgfinnie,  podczas gdy twarz 

rozjaśnił niespodziewanie uśmiech pełen radosnego zniecierpliwienia. Sopel Lodu wiedział, że 

należy liczyć się z próbą prowokacji lub obrazy. Będzie miał się za co mścić.

- Zobaczmy, co przysłali nam ludzie Drogi - rzekł.

Zdjął wieko i sięgnął do wnętrza pudełka.

- Pierwsza zniewaga. Kapłon. - Uniósł martwego ptaka i strzepnął pióra. - 

Wykastrowany kogucik. Ciekawe, co to ma znaczyć.

Ivar   milczał,   dopóki   nie   stało   się   jasne,   że   Dolgfinn   ani  nikt   inny   nie   ma   nic   do 

powiedzenia, po czym ponownie sięgnął do skrzynki.

- Druga. O, do kapłona przywiązana jest jakaś słoma. Jakieś łodygi.

- To nie łodygi - odezwał się dowódca jeźdźców. – To snopek. Czy muszę ci mówić 

kogo symbolizuje? Jego imię było przez ciebie często wspominane w ostatnich tygodniach.

Ivar skinął głową.

- Dziękuję, że mi przypomniałeś. Czy słyszałeś kiedyś takie stare powiedzenie: 

„niewolnik mści się natychmiast, tchórz nigdy"?

40

background image

Nie sądzę, żebyś był tchórzem -pomyślał Dolgfinn, lecz nie powiedział, zabrzmiałoby 

to bowiem jak komplement lizusa

- A czy słyszałeś inne, Ivarze Ragnarssonie? „Z zakrwawionej torby często pochodzą 

złe wiadomości". Opróżnijmy

więc tę do końca.

Herszt wikingów jeszcze raz sięgnął do środka, po trzeci i ostatni przedmiot. Tym razem 

popatrzył nań ze szczerym zdziwieniem. Był to węgorz. Przypominająca węża ryba żyjąca w 

bagnistych wodach.

- Co to jest?

Cisza.

- Czy ktoś może mi powiedzieć?

Wciąż   tylko   przeczące   ruchy   głów   tłoczących   się   wokół   wojowników.   Tylko   jeden 

niewolnik mnichów z Yorku, kulący się przy machinie, poruszył się niespokojnie. Ivar momen-

talnie zwrócił na to uwagę.

- Obiecuję nagrodę każdemu, kto mi to wyjaśni. Niewolnik wyprostował się zalękniony, 

zdając sobie sprawę, że spojrzenia wszystkich skupiły się na nim.

- Nagroda, panie, jaką ja wybiorę?

Ivar przytaknął.

- To ryba, którą po angielsku nazywamy eel, panie. Myślę, że może kojarzyć się z pewnym 

miejscem, Ely, w górę Ouse. Znajduje się tam Wyspa Węgorzy, już niedaleko stąd. Chyba 

cała wiadomość znaczy to, że on, Shef, spotka się tam z tobą.

- To ja niby jestem tym kapłonem? - zapytał Ivar.

Niewolnik głośno przełknął ślinę.

- Obiecałeś nagrodę, panie, - temu kto ci wytłumaczy. Wybieram więc wolność.

- Możesz odejść - powiedział Ivar.

Niewolnik ponownie przełknął ślinę i rozejrzał się po brodatych, dzikich twarzach. Powoli 

dał krok naprzód, a gdy nikt nie usiłował go zatrzymać, nabrał pewności siebie. Wskoczył na 

burtę statku i dwoma skokami, po wyciągniętym wiośle, znalazł się na brzegu rzeki. Już po 

chwili gnał ile sił w nogach ku najbliższym krzakom, skacząc niczym żaba.

-

Osiem, dziewięć, dziesięć - liczył Ivar półgłosem

W   jego   dłoni   znalazła   się   włócznia   ze   srebrnym   grotem.  Zważył   ją   w   ręku   i   szerzej 

rozstawił nogi. Pocisk dogonił biegnącego i wbił się głęboko w jego kark, powalając go w 

agonii na ziemię.

- Czy ktoś jeszcze ośmieli się nazwać mnie kapłonem? - rzucił przywódca wikingów.

Późnym wieczorem, kiedy łodzie przycumowały dwie mile  dalej, kilku  doświadczonych 

szyprów   rozmawiało   cicho,   najciszej   jak   się   da,   wokół   obozowego   ogniska,   w   znacznej 

odległości od namiotu Ivara.

- Nazywają go Sopel Lodu - rzekł jeden - bo nie może zadowolić kobiety.

- Może - zaprotestował drugi. - Ma synów i córki.

- Tylko, jeśli najpierw zrobi dziwne rzeczy. Ile kobiet je przetrwało? Mówią...

- Nie - uciął trzeci - posłuchajcie. Powiem wam dlaczego ma taki przydomek. To 

dlatego, że jest jak wiatr, który przybywa z Północy nie wiadomo kiedy. I ścina wodę w 

lód. Nawet teraz może być tuż za nami.

- Wszyscy się mylicie - przemówił Dolgfinn. - Nie jestem człowiekiem Drogi, ale mam 

przyjaciół, którzy są nimi. Którzy byli. Oni powiedzieli mi dlaczego, a ja im wierzę. Jest

Sopel Lodu, właśnie tak. To oznacza „beznogi". - Dla za akcentowania swych słów 

klepnął się w udo.

- Ale przecież on ma nogi - zaprotestował jeden ze słuchaczy.

- W tym wcieleniu ma. Ci, którzy widzieli go w innym świecie, ludzie Drogi, mówią, 

że pełza na brzuchu pod postacią ogromnego potwora. Smoka. Nie jest zwykłym człowie-

kiem. I dlatego stal nie jest w stanie go zabić.

41

background image

Shef na próbę zginał długi na ponad pół jarda i szeroki na dwa cale pas metalu, który 

Udd - ten filigranowy wyzwoleniec - właśnie mu przyniósł. Kiedy robił to, mięśnie 

jego  ramion napięły się do granic możliwości. Mięśnie na tyle silne,  by zgiąć zwykłe 

żelazo. Stal ugięła się jednak zaledwie o cal i wyprostowała sprężyście.

- Przy machinach spisuje się dobrze - rzekł Oswi, otoczony pierścieniem obsługujących 

katapulty.

- Myślę, czy nie przyda się jeszcze do czegoś innego - powiedział w zadumie jarl. - 

Może do łuku?

Ponownie wygiął metal, tym razem wspierając go o kolano i napierając niemal całą masą 

ciała. Pasek wytrzymał, uginając się niewiele więcej niż poprzednio. Zbyt twarde na łuk. A 

może tylko zbyt mocne dla ramion mężczyzny? Ale przecież było wiele innych rzeczy, dla 

których  sama  siła  ramienia ludzkiego była  niewystarczająca. Katapulty.  Ogromne ciężary. 

Reje statku. Shef jeszcze raz ugiął metal. Gdzieś tu  tkwiło rozwiązanie zagadki: mieszanka 

nowej   wiedzy,   której  poszukiwali   ludzie   Drogi   i   starej,   wciąż   odnajdywanej.   Ale  było 

jeszcze za wcześnie, żeby rozwiązał całą łamigłówkę.

- Jak dużo już ich wykonałeś, Udd?

- Może dwadzieścia. To znaczy bez tych, które zamontowaliśmy już do machin.

- Jutro też zostań w kuźni. Zrób ich więcej. Weź tylu ludzi i metalu, ile 

potrzebujesz. Potrzebuję sto, dwieście, takich pasków.

- Czy to oznacza, że nie weźmiemy udziału w bitwie? - zawołał Oswi. - Nie będziemy 

mieli okazji ani razu wystrzelić z naszej katapulty?

- W porządku. Niech Udd wybierze po jednym człowieku z każdej załogi. Reszta będzie 

miała okazję wykazać się w walce.

Jeśli do niej dojdzie, dodał jarl w myślach. Zakładam, że obejdzie się bez niej. Muszę za 

wszelką cenę starać się uniknąć bitwy. Jeżeli Anglia jest planszą bogów, a my figurami w ich 

grze, to aby ją wygrać, muszę starać się usunąć jak najwięcej  figur. Bez względu na to, co 

pomyślą o tym inni.

W porannej mgle armia króla Burgreda - trzy tysiące  wojowników i tyluż niewolników, 

woźniców, poganiaczy mułów i dziwek - przygotowywała się do kontynuowania marszu  w 

iście   angielskim   stylu:   powoli,   ospale,   nieefektywnie   i   bez  ochoty.   Szlachta   ruszyła   ku 

latrynom lub poza obóz. Niewolnicy zaś zajęli się przyrządzaniem jedynego możliwego posił-

ku - owsianki. Rozpalono ogniska, rozległ się brzęk naczyń,  a ludzie Burgreda ochrypli aż 

od   krzykliwego   przekazywania  rozkazów   królewskich   jego   lojalnym,   lecz   zupełnie 

niezorganizowanym poddanym. Kazali spieszyć się z jedzeniem, załatwiać swe fizjologiczne 

potrzeby i ruszać się jak najszybciej, co bez końca powtarzał dowódca obozu, Cwichelm. 

Właśnie dzisiaj przekroczona zostanie granica wrogiego terytorium.  Trzeba przeprawić się 

przez Ouse i ruszać na Ely. W każdej chwili może dojść do bitwy.

Gnani   wściekłością   króla   z   powodu   zakłócenia   spokoju  w   jego   pawilonie, 

napomnieniami księży i niewiarygodną wprost furią Wulfgara, wojownicy pospiesznie zwijali 

namioty i wdziewali zbroje.

Na smoczych okrętach życie biegło zupełnie inaczej. Do obudzenia wszystkich wystarczył 

tylko sygnał wartownika. Już po kilku minutach wojownicy stali na brzegu ubrani, obuci i 

uzbrojeni, gotowi do walki. Właśnie dwaj jeźdźcy nadjechali od oddalonych o pół mili czujek, 

donosząc o jakimś ruchu na zachodzie i zbliżających się zwiadowcach. Kolejny rozkaz, tym 

razem bezpośrednio od Ivara, i połowa ludzi z każdej załogi zajęła się przygotowaniem 

jedzenia dla siebie i zajętych czym innych towarzyszy. Oddziały zaczęły krzątać się wokół 

potężnych machin na sześciu pierwszych łodziach, przygotowując liny i bloczki. Na 

określoną komendę mieli unieść je ze specjalnie wzmocnionych pokładów i opuścić na 

przygotowane lawety. Lecz jeszcze nie teraz. „Czekać do ostatniej chwili, a później działać 

szybko", tak brzmiała maksyma piratów

Obóz wyznawców Drogi, cztery mile dalej, w gęstym lesie, leżał cichy i ciemny.  Shef, 

Brand,   Thorvin   i   wszyscy   dowódcy  oddziałów   cały   wczorajszy   dzień   chodzili   po   nim, 

nakazując   zachowanie   ciszy   zarówno   wikingom,   jak   i   angielskim   wyzwoleńcom.   Żadnych 

42

background image

hałasów. Żadnego snucia się po obozie. Pozostać w kocach, dopóki nie zostaną wydane inne 

polecenia.  Odpocząć.  Posiłek   po kolei,   oddziałami.  Później   sformowanie   oddziałów,   lecz 

nikomu nie wolno przekroczyć granicy lasu.

Będąc   posłuszny   własnemu   rozkazowi,   Shef   leżał   w   namiocie,   słuchając   odgłosów 

przytłumionej   krzątaniny   budzącej   się   armii.   Wiedział,   że   nadszedł   decydujący   moment. 

Sytuacja, którą on sam zaplanował. Było więc niezwykle  ważne, by wydarzenia potoczyły 

się po jego myśli i zapewniły dobry start oraz nie nadwątliły sił, tak potrzebnych później.

Na posłaniu obok niego leżała Godiva. Byli już razem od czterech dni, a jednak wciąż jej 

nie wziął. Nawet się do niej nie zbliżył. A przecież mógłby. Jego członek był teraz sztywny, 

jakby  na  wspomnienie  tego,   co  już  kiedyś  między  nimi  zaszło.  A  ona   nie   opierałaby   się. 

Oczekiwała tego i zastanawiała się, dlaczego on zwleka. Czy był podobny do Ivara? A może 

obecnie   nie   mógł   już   dorównać   w   męskości   Alfgarowi?   Wyobraziła   sobie   krzyk,   który 

wydałaby z siebie, gdyby w nią wszedł.

Kto by ją za to winił? Wciąż krzywiła się z bólu przy każdym gwałtowniejszym ruchu. 

Jak jego, także i jej plecy były poranione już na zawsze

A jednak ona wciąż miała dwoje oczu. Ominęła ją okazja poznania litości Ivara - kapna 

takr.  Kiedy wspominał te  zdarzenia, nabrzmiały fragment jego ciała zaczął się kurczyć,  a 

myśli o jej cieple i miękkości uleciały jak pocisk wystrzelony z katapulty.

Natychmiast też pojawiło się inne uczucie; zimne, niepohamowane i sięgające gdzieś 

daleko   w   przyszłość.   Nieważne  było   dzisiaj.   Liczył   się   tylko   końcowy   efekt. 

Wyciągnięty  zrelaksowany,   idealnie   czując   własne   ciało,   Shef   zadumał   się  nad 

przewidywanymi wydarzeniami dzisiejszego dnia. Hund. Znów potrzebny jest mi Hund, 

pomyślał.

Gdy w promieniach słońca rozprysła się poranna mgła,  Ivar obserwował znajomy 

chaos towarzyszący angielskiej armii. Znajomy chaos. Angielska armia.

-

To nie oni - przemówił Dolgfinn stojący u jego boku. - To nie wyznawcy Drogi. 

Nie Skjef Sigvarthsson.  Popatrz na  te  wszystkie  krzyże  i  czarne  sutanny.  Słychać 

nawet   jak  śpiewają tę swoją poranną  massa,  czy jak to nazywają. A więc  wyzwanie 

Sigvarthssona było kłamstwem, albo...

- Albo jest tu gdzieś ukryta trzecia armia, czając się, by dobić osłabionych 

zwycięzców - dokończył przywódca wikingów.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech, pogłębiający zmarszczki i nadający jej wyraz bólu, 

jak u lisa, skubiącego mięso z pułapki na wilki.

- Z powrotem na okręty?

- Raczej nie. Rzeka jest zbyt wąska, żeby szybko za wrócić czterdzieści łodzi. A jeśli 

będziemy płynąć na wiosłach, może im się udać nas dogonić. Wtedy po kolei będą rzucać się 

na jeden statek po drugim i niszczyć je. To może się udać nawet Anglikom. Nie - 

ciągnął. - W Braethraborgu moi bracia i ja poprzysięgliśmy najechać Anglię i podbić 

wszystkie tutejsze królestwa mszcząc się za naszego ojca. Dwa już zdobyliśmy. Dzisiaj 

nadszedł czas na trzecie.

- A Sigvarthsson? - zapytał Dolgfinn.

Ivar w drapieżnym uśmiechu odsłonił zęby.

-

Nadejdzie   i   jego   czas.   Będziemy   musieli   tylko   dopilnować,   żeby   go   nie 

wykorzystał.  A teraz  wracaj  do łodzi,  Dolgfinnie,   i   rozkaż   wyładować   machiny. 

Ale   nie   na   ten  brzeg.   Na   przeciwległy,   rozumiesz?   Sto   kroków   od   wody.  A nad 

każdą rozpostrzyjcie żagiel, jakby to był namiot. Każ  żeby wyglądało to tak, jakby na 

widok Anglików zaczęli je składać. Ale na angielską modłę, wiesz, niezdarnie, jak stare  

baby. Dopilnuj, żeby niewolnicy robili to dokładnie tak jak mówię.

Dolgfinn roześmiał się.

- Wyćwiczyłeś ich przez te miesiące tak, że poradzą sobie ze wszystkim, Ivarze.

43

background image

Wesołość zniknęła z oblicza dowódcy piratów, a oczy przybrały barwę skóry.

- A więc oducz ich tego - rzucił ostro. - Machiny na tamten brzeg. Ludzie na ten. - 

Popatrzył w kierunku nad chodzącej armii, sunącej szóstkami, z łopoczącymi chorąg-

wiami, a z tyłu widoczne były potężne krzyże. - I przyślij Hamala. Poprowadzi konny 

patrol. Mam dla niego specjalne rozkazy.

     Ze swojego punktu obserwacyjnego pod ogromnym, kwitnącym krzewem głogu, Shef 

obserwował przygotowania do bitwy. Armia Drogi stała już uformowana, po obu jego 

stronach, wciąż ukryta za drzewami i krzakami. Katapulty nie zostały przysposobione 

jeszcze do walki i znajdowały się na tyłach. Angielskim dudziarzom i trębaczom 

wikingów z całą stanowczością zagrożono przepadkiem tygodniowej racji piwa, jeśli choć 

jeden z nich wydobędzie jakikolwiek dźwięk ze swojego instrumentu. Shef był pewien, że 

nadal nie wykryto ich obecności. A teraz, kiedy obie strony znały już położenie przeciwnika, 

wysłani wcześniej zwiadowcy wracali do swoich. Jak na razie dobrze.

Chociaż   zdarzyła   się   pewna   niespodzianka.  Machiny   Ivara.  Obserwował   jak   są 

wyładowywane z okrętów. Zwrócił uwagę na ugięte pokłady i głębokie zanurzenie łodzi. Wy-

wnioskował,   że   muszą   być   ciężkie,   znacznie   cięższe   niż   jego,   lecz   nie   był   w   stanie   ich  

dokładnie porównać. A więc to dzięki  i   Ivar  zajął  Lynn?   Ale  teraz  zostały  ustawione   na 

niewłaściwym   brzegu.   Wprawdzie   zabezpieczone   przed   atakiem,   lecz   niemożliwe   do 

przestawienia, gdyby działania bitewne przeniosły się w inne miejsce. Nawet bystry wzrok 

jarla nie był  w stanie dojrzeć jak skonstruowane są te katapulty. I w jakim  stopniu mogą 

wpłynąć na jego plany dotyczące przebiegu starcia.

A właściwie jego uniknięcia.

Cwichelm, weteran wielu bitew, gdyby tylko mógł, zatrzymałby armię, kiedy tylko 

doniesiono o smoczych okrętach na rzece przed nimi. Flota wikingów nie była tym wrogiem, 

którego się spodziewali. Wszystko co nieoczekiwane, powinno zostać najpierw dokładnie 

rozpoznane przez zwiadowców - szczególnie gdy chodziło o wyznawców Drogi, których 

zmyślne pułapki pamiętał z walk, kiedy zginął Sigvarth.

Nie   pozostawiono   mu   jednak   możliwości   podjęcia   decyzji.   Wikingowie   i   wyznawcy 

Drogi byli tym samym dla jego króla: śmiertelnymi wrogami. A dla Wulfgara i biskupów 

byli   godnymi   potępienia   poganami.   Smocze   okręty   rozciągnięte   w   szereg?   Tym   lepiej! 

Zniszczyć je, zanim zdołają się skupić.

-   Jeśli   to   nie   wyznawcy   Drogi-   skwitował   Alfgar   -   tym   mniejsze   zmartwienie.   Ci  

przynajmniej nie mają machin, których tak się obawiasz.

Dotknięty tymi słowami i świadom, iż skomplikowane  manewry na nic się nie zdadzą, 

gdy dowodzi  się niewyćwiczoną szlachtą, stanowiącą większą część armii króla Burgreda, 

Cwichelm jako pierwszy ruszył ku rzece, wyjechał  wraz  z  przyboczną   strażą  znacznie 

przed   resztę   wojska  i wznosząc okrzyki bojowe oraz machając mieczem zachęcał  je do 

szturmu.

Angielska armia, widząc przed sobą znienawidzone smocze okręty, których załogi skupiły 

się   przed   nimi   w  formacji  klina,   z   entuzjazmem   ruszyła   naprzód.   Tak   długo,   póki   nie 

zostaną zniechęceni - pomyślał Cwichelm, zwalniając, by szeregi wojowników wyprzedziły 

go. Albo nie zmęczą się,  tuż przed rozpoczęciem walki. Wsparł tarczę na ramieniu,  nie 

widząc jeszcze potrzeby używania jej jako osłony. Ważyła z tonę - czternaście angielskich 

funtów,   a   reszta   broni  i   pancerz   kolejne   trzy.   Właściwie   niewiele.   Ale   bieg   był  już 

znacznie utrudniony.  A machanie takim ciężarem wymagało dużego wysiłku. Poprzez pot 

zalewający oczy dojrzał  ludzi na przeciwległym  brzegu, szamoczących  się z płóciennymi 

namiotami. Nieczęsto można zaskoczyć odpoczywających wikingów - pomyślał. Zazwyczaj 

bywało odmiennie.

Pierwsza salwa z balist Erkenberta wyrwała sześć dziur w angielskich szeregach. Każdy 

kamień położył trupem wszystkich żołnierzy w sześciu szeregach. Jeden z głazów, wycelowany 

w dowódców znajdujących się w centrum oddziałów -wyraźnie połyskujących złotem oraz 

granatami i wyróżniających się purpurą tunik - wpadł między Anglików lecąc na niewielkiej 

wysokości. Cwichelm nie zauważył ani nie poczuł pocisku, który oderwał mu głowę od 

tułowia, powalił za nim cały rząd ludzi i wreszcie wbił się głęboko w ziemię nie opodal wozu, 

44

background image

na którym biskup Daniel śpiewał psalm nawołujący do walki z wrogami Kościoła. W jednej 

chwili dowódca i armia postradali głowę

Większość angielskich wojowników nie mogła obserwować co dzieje się po bokach z 

powodu hełmów z wąskimi  wizjerami. Widzieli przez nie tylko to co mieli przed sobą 

-zgromadzonych wrogów, stojących w oddzielnych, uformowanych  w kliny grupach. 

Każda liczyła czterdziestu ludzi i zabezpieczała okręty zacumowane w kilkujardowych 

odstępach. Rycząca ludzka fala sunęła naprzód, by zmieść  wrogie kliny włóczniami, 

mieczami oraz lipowymi tarczami. Ciasno stłoczeni wojownicy Ivara Ragnarssona napięli 

wszystkie   mięśnie,   by   powstrzymywać   ich   przez   pięć   minut,   których  zażądał   ich 

przywódca

A poprzez starannie wyliczone przerwy między okrętami katapulty nieprzerwanie miotały 

swe śmiercionośne, niemożliwe do powstrzymania pociski.

- Coś się dzieje - zauważył Brand.

Shef nie odpowiedział. Przez kilka długich minut uporczywie wysilał jedyne oko, by 

przyjrzeć się machinom, które czyniły takie spustoszenie pośród żołnierzy Burgreda. Skon-

centrował całą uwagę na jednej z nich i zaczął liczyć uderzenia serca między kolejnymi 

wystrzałami. Teraz wiedział już znacz

nie więcej o ich konstrukcji niż jeszcze przed paroma minutami. Musiały działać na zasadzie 

skręcania lin. Potwierdzał to czas potrzebny na załadowanie, siła uderzenia oraz fakt, iż przy 

każdym strzale katapultę aż podrzucało do góry, a jej obsługa rozbiegała się w popłochu. Z 

pewnością nie działały na zasadzie zbliżonej do łuku. Choć patrzył z odległości mili, domyślił 

się tego także po ich kształcie. No i waga, o której świadczyły wzmocnienia pokładu i wysiłek 

potrzebny do wyciągnięcia ich na brzeg. Musiały mieć odpowiedni ciężar, żeby być w miarę 

stabilne i wytrzymać potężne uderzenia. Tak. Niewielki eksperyment, przyjrzenie się im z 

nieco mniejszej odległości i...

Lecz teraz należało skupić uwagę na czymś innym. Shef przeniósł wzrok na pole bitwy. 

Brand   powiedział,   że   coś   się   dzieje.   Łatwo   było   zgadnąć   co.   Po   kilku   salwach   angielscy 

wojownicy, znajdujący się najbliżej miejsc, w które trafiały  głazy, zaczęli się rozstępować, 

zauważywszy,   że   najbezpieczniej   być   odgrodzonymi   od   katapult   oddziałami   wikingów. 

Kiedy   jednak   wykorzystali   tę   możliwość,   utrudnili   działanie  pierwszym   szeregom 

najsprawniejszych fechmistrzów, starających się przebić przez linie wikingów. Wielu spośród 

mistrzów miecza, mając ograniczone pole widzenia, obciążonych zbrojami, nie miało pojęcia 

co   dzieje   się   wokół   nich.   Stwierdzali  tylko,   że   to   coś   niedobrego,   więc   zaczęli   się 

wycofywać,  szukając   wolnego   miejsca,   by   podnieść   przyłbice.   Z   tyłu  napierali   na   nich 

wojownicy, którzy mieli zapewnić asekurację, a tymczasem tylko popychali utrudniając nawet 

zachowanie   równowagi.   Gdyby   ludzie   Ivara   byli   skupieni   w   większych  grupach,   mogliby 

wykorzystać ten moment do przeciwnatarcia. Nie zrobili tego jednak, zdając sobie sprawę 

ze swej  liczebnej mniejszości oraz z obawy przed oddaleniem się od  brzegu rzeki, a więc i 

łodzi, które zapewniały im możliwość  bezpiecznego odwrotu. Bitwa pozostawała więc nadal 

nierozstrzygnięta.

Brand ponownie poruszył się niespokojnie, jednocześnie mocno wbijając palce w ramię 

przyjaciela. Ktoś przy katapultach wydał rozkaz zmiany celów i zaczął poganiać niewol-

ników kopniakami i uderzeniami. Kiedy Anglicy ruszyli do szturmu, na otwartej przestrzeni 

pozostały   niezgrabne   wozy  z  powiewającymi  na  nich  chorągwiami   - króla,   dostojników, 

biskupów bądź opatów. Już po chwili było ich o jeden mniej.  W powietrzu fruwały tylko 

drzazgi.   Bezpośrednie   trafienie.  I   kolejne   -   woły   zaprzęgnięte   w   szeregu   padły   na 

kolana,  a z wozu pozostało tylko toczące się koło. Ponad armią  Drogi, za plecami jarla, 

rozległo   się   zbiorowe   westchnienie,  wyrażające   zdziwienie,   a   zastępujące   okrzyki, 

zabronione  przez dowódców. Jeszcze przed chwilą na polu stał samotny  krzyż, lecz nagle 

zaczął się pochylać, aż wreszcie runął na ziemię.

45

background image

.

Coś w głębi Shefa poruszyło się jak koło zębate. W zamyśleniu, korzystając, że wszyscy 

wokół koncentrują uwagę na  polu bitwy,  pociągnął spory łyk  z flaszki, którą przez cały 

dzień trzymał  w dłoni: szlachetne piwo. Lecz znalazła się  w nim zawartość niewielkiej 

skórzanej sakiewki, którą tego ranka otrzymał od Hunda. Zmusił się do picia, starając się nie  

zwracać   uwagi   na   trudny   do   zniesienia   smak   długo   gnijącego  mięsa.   „Jak   sprawić,   żeby 

człowiek zaczął wymiotować?" -zapytał. „Jest na to sposób", zapewnił Hund z przekonaniem. 

Po wypiciu mikstury jarl porzucił wszelką wątpliwość, czy  przyjaciel miał rację. Opróżnił 

flaszkę, nie pozostawiając ani  kropli, by nie  mogła  stanowić dowodu i powstał  z ziemi. 

Minuta, może dwie - pomyślał. Potrzebuję, żeby oczy wszystkich były na mnie zwrócone.

      - Dlaczego jadą w tamtą stronę? - zapytał. - Co to ma znaczyć?

- Może szarża kawalerii, taka jaką robią Frankowie - odparł niepewnie Brand. - 

Słyszałem o tym. Ale nie wiedziałem, że Anglicy...

- Nie, nie - rzucił Alfred, drepczący w miejscu z niecierpliwości. - To angielska 

konnica, tanowie Burgreda. Och, patrzcie na tych głupców! Uznali, że bitwa jest 

przegrana,

więc ruszyli ratować swojego władcę. A kiedy on wsiądzie na konia... Boże Wszechmogący, 

zrobił to!

Daleko, na polu bitwy, ozłocona głowa wzniosła się ponad otaczającym ją pierścieniem 

mężczyzn   -   król   dosiadający   wierzchowca.   Przez   chwilę   zdawało   się,   że   pozostaje   nie-

zdecydowany, machnął nawet mieczem nad głową. Lecz czyjaś ręka chwyciła za uzdę jego 

rumaka. Grupa jeźdźców ruszyła stępa, a następnie przyspieszyła do cwału, uciekając z pola 

walki.   Kiedy   to   nastąpiło,   poszczególni   wojownicy  także   zaczęli   odstępować   wroga, 

podążając za swoimi dowódcami. Na początku robili to spokojnie, lecz już po chwili pośród 

nich zaczęła narastać panika. Słysząc ruch za plecami, pozostali walczący zorientowali się w 

sytuacji i także zaczęli się wycofywać. Tak oto armia Burgreda, niezniszczona, niepokonana i 

niezwykle liczna, cofała się na całej linii. Momentalnie znowu posypały się na nią głazy. 

Ludzie zaczęli biec.

Armia   Drogi   stała   już   gotowa,   a   oczy   wszystkich   z   wyczekiwaniem   zwracały   się   ku 

przywódcom. To już ta chwila,  pomyślał  Shef. Ruszyć  kiedy obie strony są zupełnie po-

chłonięte sobą, zdobyć machiny, zanim zmienią cele, zająć  okręty, zajść Ivara z flank i od 

tyłu.

- Daj mi jeźdźców - prosił Alfred. - Burgred to głupiec, lecz jest mężem mojej siostry. 

Muszę go uratować. Zaopiekujemy się nim, odeślemy do papieża...

Tak - skomentował w myślach jarl. I wtedy ta figura wciąż pozostanie na planszy. A 

Ivar, nawet jeśli go pokonamy - ucieknie, konno lub wodą, tak jak udało mu się poprzednio. 
Będzie kolejną nieusuniętą figurą. Teraz powinno ich być jak najmniej. W końcu ma 
pozostać tylko jedna. Muszę zatrzymać ten młyn Frodiego.

Kiedy   zrobił   krok   do   przodu,   z   radością   poczuł   wzbierającą   w   sobie   falę,   gardło 

wypełniające   się   jakby   zimną   śliną   -uczucie,   którego   doświadczył   tylko   raz   w   życiu,   gdy 

pewnej ciężkiej zimy zjadł padlinę. Oczy wszystkich zawisły na nim.

Odwrócił się, spojrzał na ludzi powstających spośród  krzaków, z jaśniejącymi oczami i 

zębami wyszczerzonymi wściekłością.

- Naprzód - zawołał, unosząc z ziemi swoją halabardę i wskazując nią w stronę 

rzeki. - Ludzie Drogi...

Zawartość żołądka trysnęła mu z ust tak gwałtownie, że zbryzgała tarczę zupełnie 

zdezorientowanego Alfreda. Król głośno złapał powietrze, nie wiedząc co się dzieje. Shef 

zgiął się we dwoje, nie potrzebując już udawać. Halabarda wysunęła mu się z rąk. Wymioty 

porwały go ponownie, i jeszcze raz, zwalając z nóg

Kiedy   tarzał   się   po   zanieczyszczonej   ziemi,   targany   skurczami   żołądka,   armia   Drogi 

zawahała   się,   przyglądając   mu   się  z   przerażeniem.   Alfred   uniósł   rękę   i   chciał   zawołać   o 

swojego wierzchowca, lecz opuścił ją, przypatrując się postaci wijącej się po ziemi. Thorvin 

pędził ku nim ze swojego miejsca na tyłach. W szeregach podniósł się szmer wątpliwości: jaki 

jest  rozkaz? Czy ruszać naprzód? Sigvarthsson leży niezdolny do działania. Kto dowodzi? 

Czyżby  ten wiking?  Mamy słuchać  rozbójnika?   A  może   Anglik?   Król  Wessexu?  Nic nie 

46

background image

róbcie i poczekajcie, aż poczuje się lepiej - jarl sam  w myślach udzielił odpowiedzi. Proszę, 

Thorze. Albo Boże. Ktokolwiek jest władny. Niech po prostu tak się stanie.

Kiedy Shef leżał na trawie, z trudem łapiąc oddech przed   następnym atakiem, usłyszał 

głos Branda, stojącego nad nim i przyglądającego się z kamienną miną.

- Jest takie stare powiedzenie, które brzmi: „Kiedy dowódca słabnie, wtedy cała armia 

się chwieje". Co zamierzacie robić, kiedy on wypluwa z siebie flaki?

Ivar,   z   oczami   bladymi   jak   rozwodnione   mleko,   obserwował   pole   bitwy,   wypatrując 

pułapki, która musiała się tam  znajdować. U jego stóp - z własnej woli walczył na samym 

wierzchołku klina złożonego z załogi swego okrętu - leżało   trzech mistrzów miecza. Każdy 

był   żądny   sławy,   którą   zapewniłoby   w   całym   chrześcijańskim   świecie   zabicie   Wara, 

najokrutniejszego   spośród   piratów   z   Północy.   Każdy  z   nich   po   kolei  przekonywał  się,  że 

szczupła sylwetka przywódcy wikingów kryje w sobie niezwykłą wprost siłę, a także zwinność 

węża.  Ostatni z nich, cięty poprzez kolczugę  i skórzany kubrak od  obojczyka po ostatnie 

żebra, jęczał jeszcze w agonii, oczekując  na śmierć. Miecz Ivara, szybki niczym język węża, 

wysunął się,  poniżej hełmu przecinając najpierw gardło, a potem kręgosłup. Ale wiking w 

tym momencie nie potrzebował rozrywki. Konieczny był mu spokój, żeby móc zebrać myśli.

W lesie nic. Na flankach także. Z tyłu spokój. Jeśli zaraz nie skorzystają z okazji, już za 

chwilę będzie na to za późno.  Wokół Ivara jego armia,  bez zbędnych  rozkazów, zaczęła 

śpiewać   jedną   z   wielu   pieśni   bitewnych,   nawołującą   do   oczyszczenia   pola   bitwy   po 

odniesionym   zwycięstwie.   Była   to  jedna   z   tych   cech   armii   wikingów,   która   dawała   tak 

ogromną  siłę   -   jej   przywódcy   nie   musieli   marnować   czasu   na   wydawanie   poleceń   jak 

wykonywać rutynowe czynności. Zamiast tego mogli swobodnie śledzić zdarzenia i planować 

działania.   Teraz   spośród   szeregów   wydzieliły   się   dwójki:   jeden   do   dobijania,   drugi 

ubezpieczający   go,   by   zagwarantować,   że   żaden   Anglik,   udający   trupa   nie   rzuci   się 

niespodziewanie na przeciwnika. Za nimi ruszyli zbieracze łupów z dużymi workami, których 

zadaniem nie było obdzieranie zwłok ze wszystkiego, co miało nastąpić dopiero później, lecz 

zebranie tylko najcenniejszych zdobyczy. A na okrętach zajęto się opatrywaniem rannych.

Jednocześnie   wszyscy   wojownicy   wciąż   spoglądali   na   swojego   przywódcę,   oczekując 

dalszych   rozkazów.   Wszyscy   wiedzieli,   że   chwila   zwycięstwa   jest   jednocześnie   czasem   na 

wykorzystanie swojej przewagi. Dlatego obecne zadania wykonywali w pośpiechu, czekając 

na dalszy ciąg.

Nie - rozważał Ivar. Pułapka była zaplanowana, to pewne. Ale nie została wykorzystana. 

Zapewne ci głupcy zorientowali się zbyt późno. Albo coś zatrzymało ich.

Zrobił   kilka   kroków   naprzód,   zatknął   hełm   na   włócznię  i   zatoczył   nią   koło. 

Natychmiast z ukrycia, kilkaset jardów w dół rzeki, na flance angielskiej armii, wyłonili się 

jeźdźcy,  poganiający   konie,   a   poranne   słońce   lśniło   na   ich   kolczugach  i   ostrzach   broni. 

Angielscy   wojownicy,   wciąż   cofający   się  w nieładzie,   na  ten  widok zaczęli   krzyczeć  i 

przyspieszyli jeszcze odwrót. Głupcy, pomyślał Ivar. Wciąż liczebnie przewyższali Hamala w 

stosunku   sześciu   do   jednego.   Gdyby  zatrzymali   się   i   uformowali   szyki,   starliby   go   z 

powierzchni  ziemi, zanim zdążyłbym przerzucić tam większe siły. Lecz ciężkozbrojni jeźdźcy 

spowodowali, że uciekającym w głowie było tylko jak najszybciej oddalić się na bezpieczną 

odległość. Gnali więc naprzód, nie oglądając się nawet za siebie.

Hamal   i   konny   patrol   -   ledwie   trzystu   jeźdźców,   bo   tylko  tyloma   wierzchowcami 

dysponowali wikingowie - miał inne zadanie, niż wyrzynanie wojowników uciekających w 

rozsypce. Teraz, po bitwie, nadszedł czas na zniszczenie przywódców, na zdobycie pewności, 

że przeciwnicy nie odzyskają już  swojej siły. Ivar z zadowoleniem patrzył, jak pięćdziesięciu 

jeźdźców   na   najszybszych   rumakach   skręciło   w   stronę   grupy  konnych,   ponad   którymi 

widoczna   była   głowa   w   złotej   koronie.   Inni   runęli   na   wozy   ozdobione   sztandarami, 

wycofujące  się   wolniej   niż   reszta.   Główna   grupa   pędziła   jednak   galopem   Po   lekko  

nachylonym zboczu, za którym niewątpliwie znajdował się obóz.

47

background image

.Czas,   by   do   nich   dołączyć.   Czas   się   wzbogacić.   Czas   na  hulankę.   Ivar   poczuł,   że 

wzbiera w nim podniecenie. Ella zdołał mu się wymknąć. Ale Edmund nie. I Burgred także 

nie będzie miał tyle szczęścia. Bawiło go zabijanie królów. A później... później znajdzie się 

jakaś dziwka, może  nawet dama.  W każdym  razie jakaś delikatna istota, której nikt nie 

będzie żałować. A w zamieszaniu plądrowanego obozu, z szerzącymi się gwałtem i śmiercią, 

nikt nie zwróci uwagi na to, co będzie  robić. Co prawda to nie będzie dziewczyna, którą 

odebrał mu Sigvarthsson? Ale znajdzie się jakaś inna. Wystarczy. Przynajmniej na jakiś czas.

Ivar   odwrócił   się,   ostrożnie   ominął   wnętrzności   wylewające   się   z   brzucha   martwego 

mistrza   miecza,   nałożył   hełm   i   dał   znak   tarczą.   Obserwujące   go   wojsko   wydało   krótki,  

ochrypły  okrzyk   i   ruszyło   za   nim   ku   wzgórzu,   tratując   trupy   zabitych  w   walce   i 

zmiażdżonych potężnymi głazami. Już w marszu przeformowali się z klinów w zwarty szereg, 

długości   niemal  czterystu   kroków.   Z   widocznym   żalem   obserwowali   to   strażnicy, 

pozostawieni przy okrętach.

Widzieli to także, wciąż ukryci w lesie w górze rzeki, wojownicy Drogi - sfrustrowani,  

zdezorientowani, szepczący nad leżącym dowódcą.

Rozdział siódmy

-Nie możemy już dłużej czekać - powiedział Thorvin. -Musimy na dobre wyjaśnić tę 

sprawę. I to zaraz.

- Armia nie jest jednolita - zaprotestował Geirulf, kapłan Tyra. -Jeśli ludzie zobaczą, że 

odjeżdżacie, mogą zrobić to samo.

Thorvin   zareagował   na   sprzeciw   niecierpliwym   gestem  dłoni.   Wokół   niego   biegły 

sznurki z nanizanymi na nie kiściami świętych owoców jarzębiny. Włócznia Odyna tkwiła 

wbita   w   ziemię,   obok   płonącego   ognia   Lokiego.   Tak   jak  poprzednio,   w  świętym   kręgu 

siedzieli tylko kapłani Drogi. Zamierzali mówić o sprawach, których nie miał prawa znać 

nikt spoza ich grona.

-

To właśnie powtarzamy sobie już zbyt długo – odparł  Thorvin. - A zawsze znajdzie 

się do przemyślenia coś poważ mniejszego niż ta sprawa. Już dawno powinniśmy rozwiązać 

tę  zagadkę. Jak tylko zaczęliśmy podejrzewać, że ten chłopak, Shef, może rzeczywiście 

jest tym, kim sam się mieni: „tym,  który przyjdzie z Północy". Pytaliśmy. Pytaliśmy jego 

przyjaciela,   pytaliśmy   jarla   Sigvartha,   który   sądził,   że   jest   jego  ojcem.   A   kiedy   nie 

potrafiliśmy znaleźć jednoznacznej odpowiedzi, przechodziliśmy do innych spraw. Ale teraz 

musimy  uzyskać pewność. Kiedy nie chciał nosić żadnego symbolu,  powiedziałem: „wciąż 

jeszcze jest czas". Kiedy opuścił wojsko i pojechał po kobietę, pomyśleliśmy, „to przecież 

chłopak". A teraz udaje, że dowodzi armią, a pozostawiają samej sobie. Co zrobi następnym 

razem? Musimy wiedzieć czy rzeczywiście jest dzieckiem Odyna? A jeśli tak, kim dla nas 

będzie?   Odynem   Ojcem   Wszystkich,   bogów   i   ludzi?   Czy   Odynem   Bólverkiem,  Bogiem 

Powieszonych,   Zdrajcą   Wojowników,   który   zwołuje  bohaterów   w   sobie   tylko   znanych 

celach? Nie bez powodu przy armii nie ma żadnego z kapłanów Odyna - ciągnął - a w 

kraju żyje ich zaledwie kilku. Jeśli to jego latorośl, musimy o tym wiedzieć. A może wcale nie 

jest jego potomkiem.  Są  przecież inni bogowie, którzy chodzą po świecie.  W zamyśleniu 

wpatrywał się w płomienie.

- Więc pozwólcie mi zrobić to, co powinno zostać zrobione już dawno temu. Trzeba 

udać się do jego matki. Wiemy, z której wioski pochodzi. To niecałe dwadzieścia mil 

stąd. Może wciąż tam mieszka. Zapytam ją, a jeśli nie potwierdzi, powiadam, powinniśmy 

się go pozbyć, zanim doświadczymy jeszcze gorszych rzeczy. Pamiętajcie o ostrzeżeniu 

Vigleika!

Po   przemowie   Thorvina   zaległa   głucha   cisza.   Przerwał   ją  wreszcie   Farman,   kapłan 

Freyra.

48

background image

- Pamiętam jego słowa, Thorvinie. I ja także obawiam się przewrotności Odyna. Nie 

zapominaj jednak, że on i jego wyznawcy mają dla nas niezwykle istotne znaczenie. 

Po wstrzymują przecież jeszcze groźniejsze siły.

On także w zadumie popatrzył na ogień dla Lokiego.

- Jak zapewne wiesz, widziałem twojego byłego ucznia w Innym Świecie, stojącego 

na miejscu kowala Volunda. Widziałem tam także inne rzeczy. I mogę ci powiedzieć, że 

niedaleko stąd znajduje się ktoś znacznie gorszy od twojego podopiecznego: potomek 

samego Fenrisa, wnuk Lokiego. Jeśli widziałeś ich w Innym Świecie, nigdy nie pomylisz 

już Odyna i Lokiego.

- Bardzo dobrze - odrzekł Thorvin. - Ale pomyśl, Farmanie. Jeśli na naszym świecie 

toczy się wojna między dwoma siłami: bogami i gigantami, z Odynem na czele jednej ze stron, 

a Lokim przewodzącym drugiej, jak możemy się zorientować, czy podczas trwającej walki 

jedna ze stron nie zaczyna przeradzać się w drugą?

Zgromadzeni powoli   zaczęli   przytakiwać,   aż   wreszcie  uczynili to także Geirulf i 

Farman.

- A więc postanowione - przemówił Farman. - Jedź do Emneth. Znajdź matkę chłopaka 

i zapytaj czyim on jest synem.

Ingulf  uzdrawiacz,   kapłan   Ithuna,   po   raz   pierwszy zabrał głos:

- Zrób dobry uczynek, Thorvinie, który może się opłacić. Wyruszając, zabierz ze sobą tę 

angielską dziewczynę, Godivę. Ona wie, że nie ocalił jej z miłości, tylko żeby posłużyła jako

przynęta. Nikogo nie może radować taka świadomość.

      Poprzez bolesne skurcze i paraliżującą słabość, które nim owładnęły, docierało do Shefa, 

iż przywódcy armii kłócą się między sobą. W pewnej chwili Alfred zagroził nawet doby-

ciem miecza przeciw Brandowi, lecz w obliczu takiego przeciwnika szybko się opanował. 

Słyszał Thorvina, domagającego się uporczywie czegoś, jakiegoś ratunku, wyprawy. Ale 

przez większą część dnia czuł tylko unoszące go ręce, próby napojenia i nadchodzące kolejne 

fale wymiotów. Najczęściej dotykały go ręce Ingulfa, później Godivy. Nigdy Hunda. W 

przebłyskach świadomości zdawał sobie sprawę, że przyjaciel woli się teraz do niego nie 

zbliżać. Obecnie, kiedy nadeszły ciemności, czuł się już lepiej, lecz był kompletnie wyczer-

pany i śpiący. Po przebudzeniu będzie gotowy do działania.

Ale najpierw sen, który miał obrzydliwy smak podanej mu padliny.

Był w wąwozie, którego poszarpane krawędzie rysowały się niewyraźnie na tle nieba. Powoli 

wspinał się, nie będąc w stanie  widzieć przed sobą niczego dalej niż na wyciągnięcie ręki.  

Ostatnie   światła   dnia   nie   docierały   już   w   głęboką   rozpadlinę.  Poruszał   się   z   niezwykłą  

ostrożnością. Żadnego potknięcia, poruszenia kamieni, bo w przeciwnym wypadku „coś" zwróci 

na niego uwagę. „Coś", przeciwko czemu nie miał szans żaden człowiek.

W dłoni dzierżył miecz, odbijający światło pierwszych gwiazd. Broń to była szczególna. 

Miecz miał własną wolę, dziką  żądzę. Uśmiercił  już swego twórcę i mistrza i z radością  

uczyniłby to ponownie, choć to on — Shef— był teraz jego  właścicielem. Drżał w ręku i od  

czasu do czasu niecierpliwie pobrzękiwał, jakby uderzał o kamień. Zdawał się jednak wiedzieć 

o konieczności pozostania w ukryciu. Dźwięki te słyszał tylko jego mistrz. A i tak zagłuszyłby  

je szum wody płynącej dnem wąwozu. Miecz nie mógł się już doczekać zabijania i był gotów 

zachować ciszę, dopóki nie nadejdzie jego czas.

Kiedy Shef w swoim śnie wspinał się na skałę, uświadomił sobie kim jest? Tym razem był  

mężczyzną o niezwykle szerokich barach i grubych nadgarstkach, całych obwieszonych złotymi  

bransoletami. Ich waga przygniotłaby do ziemi ramiona słabeusza, lecz on nawet tego nie  

zauważał.

Człowiek, którym był, bal się. Oddychał szybko, nie z powodu wysiłku, lecz ze strachu. W  

żołądku odczuwał pustkę i chłód. Było to dla niego szczególnie przerażające, ponieważ dotych-

czas nie znał takiego uczucia. Nie rozumiał tego nawet i nie potrafił nazwać. Jednak niepokój  

nie wpływał na działanie, ponieważ dla niego niemożliwe było wycofanie się z przedsięwzięcia,  

którego się podjął. Nigdy nie postąpił w ten sposób i nie zrobi tego do dnia śmierci. Posuwał  

się teraz równolegle do koryta strumienia, ostrożnie dzierżąc obnażony miecz, chcąc  zająć 

upatrzoną pozycję i rozegrać walkę według swego planu, choć serce biło mu mocno na myśl o  

tym, czemu będzie musiał stawić czoło.

49

background image

Albo i nie. Nawet ten człowiek, Sigurth Sigmundsson, którego imię będzie żyć do końca  

świata, wiedział, że nie stać go na stawienie czoła temu, co musiał próbować zabić.

Zbliżył się do miejsca, gdzie jedna ze ścian wąwozu była  strzaskana, tworząc osypisko  

kamieni, jakby jakiś ogromny stwór zgruchotał ją, by ułatwić sobie dostęp do wody. Gdy  

znalazł   się   tam,   uderzył   go   niewyobrażalny   wprost   odór,   jakby  twarda   ściana.   Cuchnęło 

martwymi ciałami z pola walki, zakończonej dwa tygodnie temu, ale także sadzą, spalenizną, z  

dodatkowym posmakiem bijącym w nozdrza, jak gdyby samo powietrze mogło zapłonąć od byle  

iskry.

To   był   zapach   potwora.   Smoka.   Niszczyciela.   Ziejącej  trucizną   istoty   pełzającej   na 

brzuchu. Pozbawionej nóg.

Kiedy bohater znalazł pośród skał szczelinę na tyle szeroką, by zmieścić się w niej i  

wczołgał się do środka, wiedział już, że nie zjawił się zbyt wcześnie. W rzeczywistości smok  

nie  był beznogi i sprawiał takie  wrażenie tylko ze znacznej odległości. Poprzez kamienną  

osłonę usłyszał ciężkie kroki i szuranie po osuwających się głazach pokrytego grubą skórą  

brzucha bestii.

Bohater   spróbował   położyć   się   na   plecach,   lecz   zawahał   się  i   pospiesznie   zmienił  

pozycję. Teraz leżał na boku - twarzą w kierunku, z którego musiał nadejść smok - wsparty  

na lewym  łokciu, w prawym ręku trzymając miecz. Oczy i czubek głowy  wystawały powyżej 

poziomu gruntu. Będę wyglądać jak jeszcze  jeden kamień - pomyślał. Nawet on nie potrafił  

pozostawać całkowicie ukryty, czekając, aż potwór pojawi się nad nim. Musiał go widzieć.

I nagle zobaczył. Najpierw ogromną głowę barwą przypominającą okoliczne szare skały.  

Jej jakby pancerny grzebień i kości czaszki sprawiały wrażenie zrobionych z metalu. A dalej  

ogromny, rozdęty tułów. Migoczące gwiazdy oświetliły jedną ze stóp i rycerz utkwił w niej  

spojrzenie.   Przerażony,   niemalże  sparaliżowany.   Cztery   palce,   rozpostarte   jak   ramiona  

rozgwiazdy,   każdy   grubości   ludzkiego   uda,   pokryte   naroślami,   sękate  niczym   grzbiet 

ropuchy i ociekające śluzem. Sam dotyk takiej łapy mógł spowodować śmierć z obrzydzenia i 

strachu. Bohater  panował jednak nad sobą na tyle, by nawet nie drgnąć. Najmniejszy ruch 

stanowiłby teraz śmiertelne zagrożenie. Jego jedyna szansa to udawanie kamienia.

Czy potwór zauważy go? Pewnie tak. Sunął przecież w jego  kierunku, wprost na niego,  

ogromnymi krokami. Jedna z przednich łap znalazła się zaledwie dziesięć jardów od niego,  

zaś druga oparła się niemal tuż nad ukrywającą go szczeliną. Muszę pozwolić mu przejść nade 

mną - myślał bohater z coraz większym trudem — prosto do strumienia. A kiedy usłyszę odgłosy 

picia, bulgotanie wody nad głową, w brzuchu smoka, wtedy muszę uderzyć.

Kiedy powtarzał to sobie, nad nim znalazł się łeb i bohater zobaczył to, czego nie widział  

jeszcze żaden żywy człowiek. Smocze oko. Było jasne, jak u starej kobiety z bielmem i lśniło  

wewnętrznym światłem.

Nagle uświadomił sobie, czego obawia się najbardziej. Nie tego, iż ta odrażająca istota, ten  

nieziemski potwór może go zabić. To było ulgą po tak strasznym napięciu. Obawiał się Się, że  

smok go zauważy. Zatrzyma się. Bal się, że przemówi, zanim rozpocznie z nim śmiertelną  

zabawę.

Smok zamarł w pół kroku. I spojrzał w dół.

Shef obudził się z krzykiem i gwałtownie usiadł na posłaniu, na którym go położono. 

Trzy pary oczu śledziły go, pełne niepokoju, a jednocześnie ulgi i zdziwienia. W jednej z 

nich, należącej do Ingulfa, zauważył błysk zrozumienia.

- Widziałeś coś? - zapytał.

Shef przeciągnął dłonią po mokrych od potu włosach.

- Ivara. Sopla Lodu, Pełznącego Potwora. Pod taką postacią, w jakiej występuje po 

tamtej stronie.

Wojownicy   zgromadzeni   wokół   Ivara   obserwowali   go   ukradkiem,   zbyt   dumni,   by 

okazywać zaniepokojenie, a jednak świadomi, że w każdej chwili może wybuchnąć, kierując 

swą   furię   pod   adresem   każdego,   nawet   najbardziej   zaufanego  druha   bądź   wysłannika 

własnych  braci. Siedział w rzeźbionym krześle zabranym z któregoś z wozów, w prawej 

50

background image

dłoni dzierżąc róg napełniony piwem, zaczerpniętym z ogromnej beczki stojącej przed nim. 

W lewej zaś ręce obracał złotą koronę zerwaną z głowy króla Burgreda. Sama głowa na -

dziana była na włócznię wbitą w ziemię. To dlatego właśnie Ivar znajdował się w tak złym 

humorze. Jego plany znów zostały pokrzyżowane.

- Przykro mi - przemówił Hamal. - Staraliśmy się wziąć go żywcem, jak rozkazałeś, 

pomiędzy nasze tarcze. Walczył jak niedźwiedź, konno, a później pieszo. Jeszcze wtedy 

mieliśmy szansę go pojmać, lecz nagle zatoczył się i padł na miecz.

- Czyj miecz? - zapytał Ivar spokojnym tonem.

- Mój - skłamał Hamal.

Gdyby wskazał młodzieńca, który rzeczywiście zabił Burgreda, Ivar wyładowałby na nim 

swą   wściekłość.   Hamal   zaś   miał   szansę   przeżycia.   Niezbyt   dużą,   mimo   tak   ogromnych 

zasług.   Ivar   przyglądał   mu   się   przez   moment   i   wreszcie   uznał,  że   to   kłamstwo,   lecz 

zrezygnował z dochodzenia prawdy.

Kiedyś   na   pewno   sobie   o   tym   przypomni,   to   oczywiste.   Dolgfmn,   kontynuując 

relacjonowanie efektów zwycięstwa, mówił o wziętych jeńcach, zdobyczach z pola bitwy, z 

obozu, złocie i srebrze, kobietach oraz żywności - nie mógł się jednocześnie doczekać kiedy 

wrócą jego ludzie.

- Objedźcie wszystko dookoła - powiedział im. - Przyjrzyjcie się wszystkiemu. Na 

pewien czas zapomnijcie o kobietach; do nocy zostanie jeszcze mnóstwo i dla was. 

Musicie znaleźć coś, co rozweseli Ragnarssona. Inaczej to na nas jutro może wyładować swą 

złość.

      Spojrzenie Ivara powędrowało ponad ramieniem Dolgfinna. Ośmielił się za nim 

podążyć. A więc Greppi i reszta chłopców zdołała coś znaleźć. Ale cóż to mogło być na 

Hel, boginię umarłych?

Było to pudło. Skrzynia na kółkach, jakby taczka, którą można było w specjalny sposób 

obrócić i ustawić w pionie. Przypominało trumnę. Ale jak na nią zbyt krótkie. A jednak w 

środku znajdował się człowiek. Tuzin uradowanych wikingów pchających skrzynkę postawiło 

ją   pionowo   przed   Ivarem.  Znajdujący   się   wewnątrz   „heimnar"   popatrzył   wkoło   i   oblizał 

wargi.

Przywódca wikingów podniósł się, po raz pierwszy tego wieczora odkładając koronę, i 

stanął przed Wulfgarem.

-

No cóż - przemówił po chwili. - Niezła robota. Ale chyba nie moja. A 

przynajmniej nie pamiętam twarzy. Kto ci to uczynił, człowieku?

Blada twarz, o kontrastujących z nią czerwonych wargach, pozostawała nieporuszona. 

Jeden z wikingów zbliżył się, z nożem w dłoni, gotowy na rozkaz poderżnąć nim gardło, 

lecz Ivar powstrzymał go.

-

Pomyśl, Kleggi - przemówił. - Niełatwo przestraszyć człowieka, który już tyle 

stracił. Czymże jest teraz dla niego oko lub ucho? Odpowiedz więc, człowieku. Jesteś już 

trupem, odkąd ci to zrobiono. Ale kto to zrobił? Może nie był i moim przyjacielem.

Mówił po norwesku, lecz powoli, wyraźnie, by Anglik mógł go zrozumieć.

-

To Sigvarth Jarl - odpowiedział wreszcie Wulfgar. - Jarl Małych Wysp. Ale 

wiedz, że to co zrobił mnie, ja zrobiłem jemu. I jeszcze więcej. Złapałem go nie opodal 

Ely. Jeśli jesteś Ragnarssonem, byłeś wtedy w pobliżu. Odciąłem mu po kolei palce u rąk i 

nóg. Zginął, kiedy nic nie pozostało mu już do odcięcia. Nie możesz mi zrobić niczego, co 

równałoby się mojej zemście.

Splunął nagle, a ślina wylądowała na bucie Ivara.

-

I niech tak umierają wszyscy twoi poganie! Kiedyś zaś ty będziesz ginąć w 

męczarniach, będzie to tylko wstęp wiecznych cierpień. A ja popatrzę z Neorxnawangu, 

gdzie jest miejsce dla zmarłych w imię Boga, jak twoje ciało pokrywa się od żaru pęcherzami. 

Będziesz mnie wtedy błagać o kropelkę piwa z mojego kufla, żeby się ochłodzić. Lecz Bóg 

i ja odmówimy.

Wybałuszone niebieskie oczy i szczęki zaciśnięte z determinacji. Ivar zaśmiał się nagle, 

odrzucając głowę do tyłu, uniósł róg i wlał resztę jego zawartości do gardła.

- No cóż - powiedział. - Skoro zamierzasz być dla mnie taki okrutny, zrobię to, co 

głoszą wasze chrześcijańskie księgi i odpłacę dobrem za zło. Rzućcie go do beczki!

51

background image

Kiedy   zgromadzeni   gapili   się   zaskoczeni,   Ivar   dał   krok  naprzód   i   przeciął   paski 

podtrzymujące   tułów   Wulfgara.  Chwycił   go   za   pas   oraz   tunikę,   uniósł   wysoko,   zrobił 

kolejne trzy kroki i cisnął do wysokiej na ponad cztery stopy, stugalo nowej beczki z piwem. 

Wulfgar rozpaczliwie machał kikutami ramion, nie sięgając dna.

Ivar położył dłoń na jego głowie i rozejrzał się, jak udzielający lekcji nauczyciel.

- Wiesz już, Kleggi, czego tak okaleczony człowiek obawia się najbardziej?

- Że będzie bezsilny.

Zdecydowanie przycisnął głowę, wtłaczając ją pod powierzchnię.

- Teraz może napić się do woli - zauważył. - Jeśli to co mówi jest prawdą, piwo nie 

będzie mu potrzebne po tamtej stronie, lecz nigdy nic nie wiadomo.

Wielu   spośród   wikingów   ryczało   ze   śmiechu,   wołając  towarzyszy,   by   przyszli 

popatrzeć.   Dolgfinn   zdobył   się  na   uśmiech.   Takie   postępowanie   nie   przysparza 

chwały. Ale może przynajmniej sprawi, że Ivar odzyska dobry humor.

- Puść go - krzyknął dowódca jeźdźców. - Może rzeczy wiście ma nam do 

zaproponowania coś do  picia,  prosto z nieba?

Ivar,   ciągnąc   „heimnara"   za   włosy   uniósł   jego   głowę  ponad spienione piwo. Usta 

tamtego   otworzyły   się   szeroko,  łapczywie   wciągając   powietrze,   a   oczy   wychodziły   na 

wierzch z przerażenia i upokorzenia. Wulfgar zaczepił jednym z kikutów o brzeg beczki i 

starał się na nim unieść.

Ivar uniemożliwił mu to wypychając na środek naczynia,  patrząc jednocześnie w oczy 

tamtego,  jakby chciał  w nich coś  wyczytać.  Wreszcie  kiwnął głową i ponownie zanurzył 

głowę pod powierzchnię.

- Teraz boi się - powiedział do Kleggiego, stojącego nieopodal. — Błagałby o życie, 

gdyby tylko mógł. Nie lubię, kiedy ktoś opiera mi się umierając. Musi się poddać.

- Wszyscy wreszcie  się  poddają - zauważył Kleggi  ze śmiechem. - Nawet kobiety.

Ivar wcisnął głowę jeszcze głębiej.

Shef zważył w ręku przedmiot przyniesiony mu przez Udda. Stali pośrodku kręgu 

ciekawskich - Anglików, wyzwolonych przez niego, a teraz zatrudnionych przez Udda do 

pomocy przy wykuwaniu stalowych taśm.

- Popatrz - przemówił Udd - wykonaliśmy to, co kazałeś. Paski długie na ponad pół 

jarda. Powiedziałeś, żebyśmy spróbowali zrobić z nich łuki, wiec na końcach zrobiliśmy

otwory i dopasowaliśmy cięciwy. Musieliśmy użyć skręconych kiszek. Nic innego nie 

wytrzymywało.

Shef kiwnął głową.
- Ale później nie udawało się wam naciągnąć takich łuków.
-  Tak, panie. Ty nie mogłeś zgiąć metalu i my także. Ale pomyśleliśmy nieco i 

wreszcie obecny tu Saxa - Udd wskazał na jednego ze stojących - powiedział, że każdy kto 
utrzymywał się z noszenia ciężarów wie, że nogi są znacznie silniejsze od  rąk.   Wzięliśmy 
więc dosyć  grube,  dębowe  belki.   Na jednym końcu wycięliśmy szczelinę, umieściliśmy w 
niej pasek i zaklinowaliśmy. Wykonaliśmy też spust, taki sam jak w wielkich machinach. A 
później umieściliśmy te metalowe obręcze, na samym przodzie. Wypróbuj, panie. Najpierw 
wsuń stopę w obręcz.

Jarl uczynił to.

- Chwyć cięciwę obiema rękami, a drewno oprzyj na nodze. Ciągnij, aż cięciwa 

zaczepi się za spust.

Shef   zaczął   się   prostować,   czując,   że   metal   ulega   wygięciu,   lecz   z   dużym   oporem. 

Drobny Udd i jego niewyrośnięci towarzysze nie doceniali siły potężnego mężczyzny, wyćwi-

czonego pracą w kuźni. Cięciwa z trzaskiem zaskoczyła za spust. Shef uświadomił sobie, 

że   trzyma   pewnego   rodzaju  łuk, lecz działający w poziomie, a nie w pionie jak zwykły, 

drewniany.

Jeden z roześmianych Anglików podał mu krótką strzałę. Krótką, ponieważ stalowy łuk 

uginał się tylko kilka cali, a nie do połowy długości ramienia, jak tradycyjny. Umieścił ją 

w rowku na wierzchu drewnianego łoża. Krąg rozstąpił się, odsłaniając drzewo, oddalone o 

niecałe dwadzieścia kroków.

52

background image

Jarl   uniósł   broń,   odruchowo   wycelował   patrząc   między  lotkami,   jak   robiło   się   to   z 

miotaczami oszczepów, i nacisnął  spust. Nie nastąpił gwałtowny odrzut, jak w przypadku 

kata-pulty. A jednak bełt wystrzelił ze znaczną prędkością i trafił w sam środek pnia.

Shef podszedł do niego, chwycił głęboko wbity pocisk   i zaczął się z nim mocować. 

Po kilku ruchach na boki wyrwał  go   wreszcie.   Przez   dłuższą   chwilę   stał   zamyślony, 

ważąc w ręku pocisk.

- Nieźle - stwierdził. - Ale i nie do końca dobrze. Choć jest ze stali, nie wydaje mi się, 

żeby strzała wbijała się głębiej, niż wystrzelona ze zwykłego łuku do polowań.  Nie jest 

wystarczająco groźny jako broń do walki.

Udd   odruchowo   spuścił   głowę   i   zaczął   się   tłumaczyć,   jak   niewolnik   przed  

niezadowolonym panem. Jarl uniósł rękę, nakazując żeby przestał.

- Nic się nie stało, Uddzie. Wszyscy się tu czegoś uczymy. To nowa rzecz, której świat 

nie znał do tej pory. Lecz kto ją zrobił?  Saxa,  wiedząc,  że  nogi  są  silniejsze  od  rąk? 

Ty, pamiętając jak twój mistrz wykuwał stal? Czy ja, mówiąc wam o zrobieniu łuku? A 

może starożytni Rzymianie, którzy przekazali wiedzę jak sporządzać machiny, od których 

wszystko to się zaczęło?

Po chwili kontynuował:

- Nikt z nas. Mamy tu nową rzecz, ale nie nową wiedzę. Starą, lecz połączoną z 

różnych. Starą wiedzę zachowaną po części w wielu umysłach. Teraz musimy wzmocnić tę 

broń. Nie sam łuk, bo on jest wystarczająco mocny. Naciąg. Jak zrobić, żeby siła, z jaką 

naciąga się cięciwę, była dwukrotnie większa niż teraz?

Milczenie zostało przerwane przez Oswiego, dowódcę oddziału obsługującego katapultę.

- Cóż, jeśli chodzi ci o to, panie, to odpowiedź jest  oczywista. Jak podwoić siłę? 

Trzeba użyć bloczka albo kołowrotu.  Małego,  a nie tak potężnych, jak używane przez 

wikingów na ich łodziach. Przełożyć przez niego linę, jednym końcem przytwierdzoną do 

cięciwy i da się ją napiąć znacznie mocniej.

Shef oddał prymitywną kuszę.

- Oto odpowiedź, Uddzie. Przesuń spust do tyłu, żeby stal mogła zgiąć się ile tylko 

wytrzyma. Sporządź kołowrót z liną i zaczepem do każdego łuku. Wykorzystaj wszystkie

paski metalu, jakie masz. Weź do tego tylu ludzi, ilu potrzebujesz.

      Wiking, przepychający się przez tłum, popatrzył podejrzliwie na jarla otoczonego 

zgrają karłów. Przypłynął z Danii dopiero tego lata, przyciągnięty opowieściami o suk-

cesach i bogactwie oraz o klęsce Ragnarssonów. Jak dotąd widział jednak tylko armię 

gotową do walki, nagle, bez powodu powstrzymaną tuż przed atakiem. A teraz miał przed 

sobą samego jarla, rozmawiającego z tłumem thrallów, jak prosty człowiek. Przybysz miał 

grubo ponad sześć stóp, ważył dwieście funtów i jedną ręką był w stanie unieść buszel 

piwa.

Cóż to za jarl? - zastanawiał się. Dlaczego rozmawia   z nimi, a nie z wojownikami? 

Skraelingjar tacy jak ci nigdy nie wygrywają bitew.

Głośno powiedział jednak, starając się nie okazywać zdziwienia.

- Panie. Jesteś proszony na naradę.

Przekazawszy wiadomość, odwrócił się, by dłużej nie tłumić w sobie pogardy.

Oswi, zdobywając się na odwagę, zapytał o to, o czym myśleli wszyscy zgromadzeni:

- Tym razem bitwa, panie? Musimy powstrzymać Ivara. Nie mielibyśmy nic przeciwko 

temu, gdyby nastąpiło to jak najszybciej.

Shef chciał go zganić, lecz pogroził mu tylko palcem.

- Bitwa zawsze nadchodzi szybko, Oswi. Rzecz w tym, żeby być do niej 

przygotowanym.

     Kiedy tylko Shef wszedł do wielkiego namiotu narad, natychmiast podchwycił 

wrogie spojrzenia. Cała rada Drogi była tu obecna, a przynajmniej tak mu się zdawało. 

Brand, Ingulf, Farman z resztą kapłanów, Alfred, Guthmund i reprezentanci wszystkich 

oddziałów połączonej armii.

Zasiadł na swoim miejscu, a jego ręka odruchowo powędrowała ku kamiennemu berłu 

pozostawionemu tu dla niego.

- Gdzie jest Thorvin? - zapytał, nagle zauważając jego nieobecność.

53

background image

Farman  zaczął  odpowiadać, lecz jego słowa natychmiast  zagłuszył  pełen irytacji głos 

Alfreda - młodego króla - mówiącego już anglonorweskim żargonem, używanym także w 

armii Drogi.

- Nieobecność jednego człowieka nie ma tu  żadnego znaczenia. To, o czym musimy 

zadecydować, nie może czekać. I tak zwlekaliśmy już zbyt długo!

- Tak - wykrzyknął Brand. - Jesteśmy jak rolnik, który całą noc pilnuje grzęd w 

kurniku, a rankiem stwierdza, że lis porwał wszystkie jego gęsi.

- Więc kto jest tym lisem? - zapytał jarl.

- Rzym - wykrzyknął Alfred, powstając, by z góry patrzeć na zgromadzonych. - 

Zapomnieliśmy o Kościele w Rzymie. Kiedy odebrałeś mu ziemie w tym hrabstwie,  a 

ja zagroziłem tym samym w całym królestwie, Kościół się przestraszył. Papież w Rzymie 

także.

- I?

- I teraz na wybrzeżu wylądowało dziesięć tysięcy ludzi. Pancerni jeźdźcy z rodu 

Franków. Prowadzeni przez ich króla Karola. Na zbrojach noszą znak krzyża i twierdzą, że 

przybyli, by przywrócić w Anglii władzę Kościoła nad poganami. Poganami! Od stu lat 

walczymy z poganami, my Anglicy. Każdego roku wysyłaliśmy do Rzymu piotrowego 

pensa, jako dowód naszej lojalności. Ja sam - chłopięcy głos Alfreda z emocji 

przeszedł niemal w pisk - ja sam zostałem wysłany przez ojca do poprzedniego papieża, do 

szlachetnego papieża Leona, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Ojciec święty uczynił mnie 

konsulem Rzymu! Ale nigdy, gdy byliśmy w potrzebie, w zamian za to nie przysłano nam 

do Anglii statku, człowieka, ani srebrnego pensa. Lecz kiedy Kościół jest zagrożony, 

papież Mikołaj bez wahania potrafi wysłać przeciwko nam całą armię.

- Ależ ta armia została przysłana przeciwko poganom - zaprotestował Shef. - Raczej 

przeciwko nam, a nie tobie.

Twarz Alfreda poczerwieniała.

- Zapominasz, że Daniel, mój  własny biskup,  ogłosił moją ekskomunikę. Posłańcy 

mówią, że ci z krzyżami na piersiach, Frankowie, rozgłaszają wszędzie, że Wessex nie ma 

króla i żądają podporządkowania się królowi Karolowi. Dopóki to nie nastąpi, gotowi są 

najechać każde opierające się hrabstwo. Przybywają walczyć z poganami, ale zabijają i łupią 

wyłącznie chrześcijan.

- Co chcesz, żebyśmy zrobili? - zapytał Jednooki.

- Musimy ruszać i pokonać tę frankońską armię, zanim zniszczy moje królestwo. Biskup 

Daniel nie żyje lub gdzieś się ukrywa. Także popierający go Mercjanie zniknęli.  Żaden 

Anglik nie stanie już przeciwko prawowitemu królowi. Moi lennicy gromadzą się wokół 

mnie, a mogę przecież ogłosić pospolite ruszenie w każdym z hrabstw Wessexu. Jeśli, 

jak mówią niektórzy, zwiadowcy przecenili siły wroga, będę mógł zmierzyć się z nim jak 

równy z równym. To ja zamierzam dyktować warunki. Lecz twoja pomoc jest dla mnie 

niezwykle istotna.

Usiadł, z uwagą rozglądając się wokół, jakby oczekując aplauzu.

Wśród ciszy rozległo się tylko jedno słowo, wypowiedziane przez Branda:

- Ivar.

Oczy wszystkich zwróciły się ku Shefowi, siedzącemu na  obozowym  stołku, z berłem 

wspartym   na   kolanach.   Wciąż   był  blady   i   wyglądał   mizernie   po   przebytej   chorobie,   z 

wystającymi kośćmi policzkowymi i znużonym spojrzeniem zaczerwienionego oka.

Zupełnie nie wiem co teraz myśli - skonstatował Brand. Ale w ostatnich dniach nie było 

go wraz z nami. Jeśli to co mówi Thorvin o duchu opuszczającym ciało podczas tych wizji 

jest prawdą, może za każdym razem jakaś jego część nie wraca już.

- Tak. Ivar - powtórzył jarl. - Ivar i jego machiny. Nie możemy pozostawić go za 

plecami i pomaszerować na południe. Wzmocni się jeszcze. Po pierwsze, kiedy Burgred 

nie żyje, tylko kwestią czasu jest wybranie przez Mercjan nowego króla. Ten zapewne 

zawrze z Ivarem pokój, by uchronić się przed kolejnymi bitwami. A wtedy Ivar będzie 

miał nowych ludzi i pieniądze, tak jak nastąpiło to w przypadku Yorku. To stamtąd 

pochodzi jego nowa broń. Sam nie wymyśliłby i nie zbudował machin. Musimy więc 

walczyć. Ja winieniem to zrobić. Wydaje mi się, że jesteśmy ze sobą związani i nie 

54

background image

rozdzielimy się, dopóki nie nadejdzie koniec któregoś z nas. A ty, królu - ciągnął, 

gładząc jednocześnie twarze wyryte na swym berle - ty powinieneś liczyć na własnych 

ludzi. Może będzie najlepiej, jeśli ty stoczysz swoją bitwę, a my naszą. Każdy na swój 

sposób. Chrześcijanie przeciwko chrześcijanom, a poganie przeciw poganom. A później, jeśli 

twój i nasi bogowie zechcą, spotkamy się znowu i postawimy ten kraj na nogi.

- Niech i tak będzie - rzekł Alfred, ponownie czerwieniejąc na twarzy. - Wezwę swoich 

ludzi i wyruszę z nimi.

- Idź wraz z nim, Lulla - zwrócił się Shef do przywódcy halabardników. - A także ty, 

Osmod - dodał, patrząc na dowódcę oddziałów obsługujących katapulty. — Dopilnujcie,

żeby król dostał najlepsze konie, zdolne odbyć podróż na południe. 

Kiedy wszyscy obecni na naradzie Anglicy odeszli, jarl popatrzył po pozostałych i 

przeszedł na język norweski z halogalandzkim akcentem, którego nauczył się od Branda.

- Jakie ma szansę, jeśli przeciwko tym Frankom będzie walczyć tak jak zwykł? Co o 

nich wiesz, Brandzie?

- Spore, gdyby walczył tak jak my. Uderzyć na nich, kiedy nie będą się spodziewać. 

Zaskoczyć we śnie. Czy sam stary Ragnar - niech będzie przeklęty jego duch - nie spląd-

rował ich wielkiego miasta, za czasów naszych ojców i nie zmusił króla do zapłacenia 

okupu?

- Lecz jeśli będzie walczyć na angielską modłę, ze słońcem wysoko na niebie i wszystkimi 

przygotowaniami do bitwy...

Wiking przerwał znaczącym chrząknięciem.

-

Frankowie mieli za czasów naszych dziadów króla Karola, Karola Wielkiego. 

Nazywają go Charlemagne. Nawet Guthfrith, władca Duńczyków, musiał mu się poddać. 

Mając dużo czasu, Franko wie pokonają każdego. Wiesz dlaczego? To konie. Walczą 

konno. W swoich siodłach, pomocowanych popręgami, czy jak się to tam nazywa - jestem 

żeglarzem, a nie jeźdźcem, dzięki Thorowi. Okręty przynajmniej nie narobią ci na nogi. W 

świetle dnia lepiej nie stawać przeciwko nim. A król Alfred i jego wojownicy zapewne tak 

właśnie postąpią.

-

Konie z jednej strony, diabelskie machiny z drugiej - rzekł Guthmund. - 

Wystarczy, żeby każdy się rozchorował.

Oczy obecnych wpatrywały się w twarz jarla, wyczekując jak przyjmie to wyzwanie.

- Najpierw rozprawimy się z Ivarem i jego machinami - zdecydował.

Rozdział ósmy

Dwie   postacie   odziane   w   strzępy   zaskakująco   bogatych  strojów   wędrowały   powoli 

zielonymi traktami środkowej Anglii: Alfgar, niegdyś ulubieniec króla oraz Daniel, biskup 

bez świty, śmiertelny wróg króla Alfreda. Obaj ledwie uciekli jeźdźcom Ivara nad Ouse, lecz 

u schyłku dnia bitwy byli jeszcze otoczeni kilkunastoma strażnikami, mieli pieniądze i konie, 

na  których bez problemu mogli szybko dotrzeć do Winchesteru.  Wtedy jednak zaczęły się 

ich prawdziwe kłopoty.

Następnego ranka, obudziwszy się stwierdzili, że ich orszak po prostu uciekł w nocy, 

może winiąc swych panów za porażkę, a może po prostu nie widząc powodu, dla którego 
mieliby nadal znosić cięte uwagi Alfgara i wybuchy wściekłości Daniela. Zabrali jedzenie, 
pieniądze i konie. Kiedy znowu strudzeni zbliżali się do widocznego ze wzgórza kościoła, 
Daniel był pewien, że miejscowy ksiądz zapewni swemu biskupowi wierzchowce i 
prowiant. Nigdy tam nie dotarli. W zagrożonej wojną okolicy chłopi opuścili swoje

55

background image

domy i zbudowali prowizoryczne schronienia w lasach. Wioskowy ksiądz rzeczywiście 

rozpoznał Daniela, co sprawiło, że zdołał odwieść parafian od zabicia dwóch włóczęgów, a 

nawet pozostawić biskupowi jego krzyż, pierścień i złotą głownię pastorału. Zabrali całą 

resztę, włącznie z bronią i srebrnymi naramiennikami Alf gara. Później, przez trzy noce, 

uciekinierzy leżeli spętani w wilgoci i zimnie, pełni obawy o swój los.

Alfgar, podobnie jak jego brat przyrodni i wróg - Shef -był dzieckiem bagien. Potrafił 

z łozin zrobić pułapkę na węgorze, umiał też łapać ryby na wędkę ze szpilki od płaszcza i 

nitki. Powoli porzucili nadzieję na uzyskanie czyjejś pomocy i nauczyli się polegać wyłącznie 

na sobie. Po wielu dniach tułaczki Alfgar ukradł dwa konie ze słabo strzeżonej zagrody,  

wraz z nożem i zapchlonym kocem pilnującego ich chłopca. Od tego czasu powodziło im się 

już lepiej. Nie poprawiło to jednak nastrojów.

Przy brodzie na rzece Lea pewien kupiec, rozpoznawszy  Daniela po jego insygniach, 

opowiedział o lądowaniu Franków. Zmieniło to ich plan.

— Kościół nie zawodzi swego sługi - oświadczył biskup, unosząc ku niebu 

zaczerwienione ze zmęczenia i złości oczy. - Byłem pewien, że to się wreszcie skończy. 

Nie wiedziałem kiedy, ale liczyłem na pomoc. Teraz pobożny król Karol przybył na 

chwałę bożą, by przywrócić wiarę. Udamy się do niego i doniesiemy o tych, których 

winien ukarać: o poganach, heretykach i zdrajcach wiary. A wtedy wyznawcy Drogi i 

zwolennicy Alfreda będą mieli okazję przekonać się, że boże żarna mielą powoli, lecz do 

ostatniego ziarenka.

Dokąd musimy jechać? - zapytał ponuro Alfgar, z ociąganiem godząc się na 

przywództwo Daniela, lecz widząc swój interes w przyłączaniu się do strony, która ma 

największe szansę na zwycięstwo i może stworzyć mu szansę zemsty na porywaczu, 

złodzieju jego wybranki, który dwukrotnie zabrał mu kobietę, a także pozbawił go majątku 

i władzy. Codziennie wielokrotnie wspominał, drżąc z wściekłości, jak obudził się z 

rózgami w dłoni, widząc nad sobą pochylające się zaciekawione twarze. Nic nie 

słyszałeś? Zabrał twoją kobietę

 Związał ojca, pozbawionego rąk i nóg, a ciebie tak po prostu zostawił. Nawet się nie 

przebudziłeś.

-

Ich flota pokonała Morze Frankońskie i wylądowała  w Kent - odrzekł Daniel. - 

Niedaleko   biskupstwa   Św.   Augustyna   w   Canterbury.   Rozbili   obóz   w   miejscu   zwanym 

Hastings

             Przyglądając się murom Canterbury, Karol Łysy, król  Franków, siedział na swoim 

wierzchowcu,   czekając   na   procesję  sunącą   w   jego   kierunku   od   strony   otwartych   bram. 

Dobrze  wiedział kto go wita. Na przedzie widział święte chorągwie  i kadzielnice, a do 

jego uszu dobiegał śpiew mnichów. Dalej w lektyce niesiono siwobrodą postać w purpurze i 

bieli, z wysoką mitrą na głowie: z pewnością był to arcybiskup Canterbury,  prymas Anglii. 

Karol pomyślał, że Wulfhere, arcybiskup Yorku, który pozostał w obozie w Hastings, zapewne 

zakwestionowałby  uprawnienia zbliżającego się duchownego. Może powinien  zabrać go ze 

sobą i pozwolić, żeby ci dwaj głupcy wzięli się za łby.

- Jak on się nazywa? - zapytał swojego sekretarza, Godefroi.

Godefroi - siedzący tak jak król w głębokim siodle, z wysokimi łękami z przodu i z tyłu, 

ze stopami w stalowych strzemionach - uniósł wzrok w górę.

- To Ceolnoth, arcybiskup Cantwarabyrig. Boże, cóż za język.

Orszak wreszcie dotarł do nich i przerwał śpiewanie hymnu. Tragarze postawili lektykę, 

starzec wyszedł z niej niepewnie i stanął naprzeciw groźnej postaci - stalowego mężczyzny 

na   opancerzonym   koniu.   Za   nim,   gdzieś   na   horyzoncie,   w   niebo   unosił   się   dym 

palonych wiosek. Zaczął mówić.

Po chwili król przerwał mu unosząc opancerzoną dłoń i odwrócił się do papieskiego 

legata Astolfa z Lombardii, duchownego bez własnego biskupstwa. Jak na razie.

- Co on mówi?

Legat wzruszył ramionami.

-

Nie mam pojęcia. Wygląda na to, że używa angielskiego

56

background image

.

- Spróbuj po łacinie.

Wysłannik   papieski   zaczął   mówić,   płynnie   i   śpiewnie.   Łaciną  rzymską   -językiem 

współczesnym, jakim posługiwali się mieszkańcy tego starożytnego miasta. Ceolnoth, który 

uczył się go jedynie z ksiąg, słuchał tego rozumiejąc tylko niektóre słowa.

- Nie mówcie mi, że nie zna także łaciny.

Legat   ponownie   wzruszył   ramionami   i   zignorował   pełne   zająknięć   oraz   gestykulacji 

mającej zastąpić słowa prośby arcybiskupa o powtórzenie.

- Angielski Kościół. Nie wiedzieliśmy, że sytuacja wygląda tu aż tak źle. Kapłani i 

biskupi. Ich stroje nie są kanoniczne. Liturgia przestarzała. Księża głoszą kazania po 

angielsku, bo nie znają łaciny. Mają nawet śmiałość przełożyć Słowo Boże na swą barbarzyńską 

mowę. A ci ich święci! Jak można czcić kogoś, kto nazywa się Willibrord? Cynehelm? Albo 

Frideswide? Wydaje mi się, że kiedy wrócę do Jego Świątobliwości i opowiem co się tu dzieje, 

cofnie im wszystkim swoje pełnomocnictwa.

- A wtedy?

- Wtedy trzeba będzie z tego utworzyć nową prowincję, rządzoną bezpośrednio z 

Rzymu. Z dochodami płynącymi prosto do stolicy apostolskiej. Oczywiście mówię tylko o 

dochodach duchownych, pochodzących z dziesięciny, opłat za chrzty i pogrzeby oraz 

dostęp do świętych przybytków. Co się tyczy samych ziem, własności świeckich panów, 

muszą przypaść świeckim władcom. I ich sługom.

Król, legat i pozostali dostojnicy wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- Bardzo dobrze - podsumował Karol. - Popatrzcie, siwobrody chyba znalazł jakiegoś 

młodego księdza mówiącego po łacinie. Powiedz mu, czego potrzebujemy.

Kiedy lista żądań ciągnęła się i ciągnęła - obejmując  wynagrodzenia, zapasy, opłaty za 

zaniechanie splądrowania  miast, niewolników potrzebnych do prac nad umocnieniami  we 

frankońskim obozie - oczy Ceolnotha rozszerzały się z przerażenia.

- On traktuje nas jak pokonanych wrogów - wymamrotał wreszcie do tłumacza. - 

Nie my przecież jesteśmy jego przeciwnikami. Są nimi poganie. To arcybiskup Yorku i szla-

chetny biskup Winchesteru wezwali go tu. Powiedz królowi kim jestem. Powiedz, że się 

pomylił.

Karol, już gotowy zawrócić ku setkom opancerzonych  jeźdźców, zwrócił uwagę na ton 

głosu arcybiskupa, choć nie rozumiał jego słów. W porównaniu z niskim poziomem edu kacji 

frankońskiej arystokracji był człowiekiem wykształconym. W młodości nauczył się nieco 

łaciny i poznał niektóre z opowieści Tytusa Liwiusza o historii Rzymu.

Z uśmiechem na ustach wyciągnął z pochwy długi, dwusieczny miecz i wsparł go na 

dłoni jak kupiecką wagę.

- Nie musisz tego tłumaczyć - powiedział do Godefroi.

Pochylił się w siodle w stronę Ceolnotha i wyraźnie  wypowiedział dwa słowa:

Vae victis! Biada zwyciężonym.

Shef rozważył wszystkie możliwości zaatakowania obozu Ivara, analizując je jak ruchy 

na szachownicy i odrzucając jeden po drugim. Te nowe sposoby prowadzenia walki 

powodują komplikacje, które znacznie utrudniają kierowanie bitwą.

Znacznie prostsze było, kiedy jeden szereg starł się z drugim, walcząc  ręczną bronią, 

dopóki silniejsza strona nie zwyciężyła. Wiedział, że jego wikingom coraz mniej podobają się 

nowe   wynalazki.   Tęsknili   za   szczękiem   oręża.   Ale   te   nowe  sposoby   musiały   zostać 

zastosowane, jeśli chcieli pokonać Ivara i jego machiny. Stare i nowe musi się splątać.

Oczywiście! Musi się połączyć jak miękkie żelazo i twarda stal w kutym mieczu, takim 

jak ten, który sam wykonał,  a potem stracił w bitwie, kiedy pojmany został Edmund. 

W jego umyśle błysnęło jedno słowo.

-

Flugstrith! - wykrzyknął, zrywając się na nogi.

Flugstrith? - powtórzył Brand, odwracając się od ognia. - Nie rozumiem.

- Tak  właśnie  będziemy  walczyć.   To  będzie  eldengflugstrith.

Wiking popatrzył zaskoczony.

- Bitwa błyskawiczna? Wiem, że Thor jest z nami, ale wątpię, żebyś zdołał go 

namówić do ciskania błyskawicami, by pomóc nam w zwycięstwie.

background image

- Nie chodzi mi o błyskawice. Potrzebuję bitwy szybkiej jak ona. Posłuchaj mnie, 

Brandzie. Czuję, że wiem co trzeba zrobić. Ale muszę to jeszcze przemyśleć. Żeby ułożyło 

mi się w głowie tak, jakby zdarzyło się już naprawdę.

      Teraz, czekając we mgle, w rozjaśniających się ciemnościach, Shef był pewien, że jego 

plan bitwy będzie skuteczny. Wikingowie zaakceptowali go, podobnie jak Anglicy. I lepiej, 

żeby poskutkował. Jarl wiedział, że po porwaniu Godivy i ataku wymiotów tuż przed 

natarciem zaufanie rady i całej armii jest na wyczerpaniu. Coś przed nim ukrywano! Nie 

wiedział dokąd udał się Thorvin, zapewne wraz z Godivą.

Jak   pod   murami   Yorku,   także   teraz   doszedł   do   wniosku,  iż   przy   nowym   sposobie 

rozgrywania bitwy sama walka jest najprostszą jej częścią. A jednak gdzieś w głębi duszy 

nachodził go lęk. Nie przed śmiercią ani hańbą. Strach przed smokiem, którego wyczuwał w 

ciele Ivara. Przynajmniej na  «chwilę zdołał jednak pozbyć się tej obawy. Spojrzał w niebo 

oczekując nastawania świtu i wytężył wzrok, wypatrując poprzez mgłę zarysów fortyfikacji 

obozu Ivara.

Przywódca wikingów zorganizował obóz dokładnie jak ten na południe od 

Bedricsward, nad rzeką Stour, który zaatakował król Edmund: rów i nasyp, z wbitymi weń 

żerdziami, tworzące trzy boki kwadratu i rzeka z czwartej, gdzie na błotnisty brzeg 

wciągnięto łodzie. Strażnik kroczący po wale także uczestniczył w owej bitwie i przeżył 

ją. Dobrze wiedział, że musi być wciąż czujny. Godziny ciemności były dla niego 

najniebezpieczniejsze, ale na szczęście o tej porze roku dość krótkie. Kiedy ujrzał, że niebo 

zaczyna się rozjaśniać i poczuł powiew wiatru budzącego się przed świtem, odprężył się 

myśląc o nadchodzącym dniu. Nie miał zbytniej ochoty znów ujrzeć Ivara Ragnarssona przy 

swojej rzeźnickiej robocie pośród jeńców. Dziwił się dlaczego tamci nie ruszyli. Gdyby 

Ivarowi rzucono wyzwanie, przyjąłby je. To Sigvarthsson i wyznawcy Drogi muszą teraz 

odczuwać wstyd.

Wartownik zatrzymał się i oparł o palisadę, usiłując zwalczyć ogarniające go zmęczenie i 

senność. Przypomniał sobie odgłosy, które słyszał tak często w ciągu ostatnich kilku dni,  

dochodzące  spod okrwawionych  rąk Wara. Poza obozem,  w świeżych mogiłach, leżało 

dwieście trupów - skutek tygodniowego mordowania mercjańskich jeńców. Nagle odezwała 

się sowa, a strażnik drgnął poruszony, pomyślawszy, że to krzyk ducha, który przybywa z 

zemstą.

Była to ostatnia myśl w jego życiu. Zanim zdążył usłyszeć brzęk cięciwy, pocisk przebił 

mu gardło. Postacie, które podczołgały się we mgle, podbiegły do niego i czekały, wiedząc, 

że na dźwięk pohukiwania sowy pozostali wartownicy powinni zostać zlikwidowani w ten 

sam sposób.

Nawet miękkie buty powodują szelest, kiedy idzie się  przez wysoką trawę. Setki nóg 

wywołały więc poszum, niczym fal morskich rozbijających się o brzeg. Gęsty tłum sprawnie, 

z rozmysłem  skierował się ku zachodniej  części palisady.  Ciemne cienie na tle czarnego 

jeszcze nieba. Lecz na tle nieba rozjaśnionego na wschodzie wyraźnie rysować się* będą po-

stacie obrońców, kiedy obudzą się i rzucą do walki.

Shef stał z boku, obserwując ataki, zaciskając pięści: powodzenie lub porażka całego 

przedsięwzięcia zależały od następnych kilku sekund. Zajęcie obozu będzie jak zdobycie 

Yorku, tylko prostsze i szybsze. Żadnych niezgrabnych, ruchomych wież, żadnego 

stopniowego wzmacniania natarcia. Zostało to pomyślane tak, że nawet Ragnarssonowie 

by zrozumieli - gwałtowny szturm, zwycięstwo lub porażka w pierwszej minucie

Jego   ludzie   wykonali   specjalne   pomosty   -   grube   deski   pozbijane   ze   sobą.   Długie   na  

dwanaście jardów i szerokie na niemal trzy. Z obu stron do metalowych obręczy przytwier-

dzone były uchwyty. Każdą z nich dzierżył teraz wiking, dumny ze swej siły, biegnąc ku 

palisadzie obozu.

Najtęźsi wojownicy znajdowali się na przodzie. Pędząc  stękali z wysiłku, ponieważ nie 

dość, że musieli nieść tak duży ciężar, to jeszcze w ostatniej chwili unieść go nad głową, aż 

przednia część znajdzie się ponad sześć stóp nad ziemią. Wystarczająco wysoko, żeby sięgnął 

powyżej pni ostrokołu.

background image

Drewno uderzyło  o drewno, a dźwigający pomosty w ostatniej   chwili   odskoczyli   na 

boki, tuż przed rowem i stoczyli się w dół.

Ale nie ci z tyłu. W chwili gdy pochylnie znalazły się na miejscu, ich stopy zadudniły na 

deskach i wojownicy wskoczyli do obozu. Dziesięciu, dwudziestu, stu, dwustu sforsowało 

palisadę, zanim ci pierwsi wygramolili się z rowu i dołączyli do atakujących.

Shef uśmiechnął się. Zbudowano sześć pomostów i tylko jednego nie udało się przerzucić 

ponad ostrokołem. Leżał w rowie, podczas gdy przeklinający wikingowie wyczołgiwali się spod 

niego i ruszali za towarzyszami, którzy pokonali przeszkodę.

Krzyki bólu, ryk wściekłości, kiedy śpiący zdali sobie sprawę, że wróg znajduje się już 

pośród nich. Najpierw głuche  odgłosy ciosów toporem, a dopiero później szczęk metalu, 

gdy   zaskoczeni   piraci   budzili   się   i   chwytali   za   broń.   Shef   rozejrzał   się   po   raz   ostatni, 

stwierdzając, że wojownicy postępują według instrukcji, posuwając się równym szeregiem i 

niszcząc   wszystkich   na   swej   drodze.   Lecz   nawet   walcząc   z   nadbiegającymi   wrogami 

zachowywali swe pozycje. Szli równym krokiem w morderczym marszu. Wtedy jarl rzucił się 

do biegu.

Angielscy  wyzwoleńcy  czekali   w  ciemnościach   po  wschodniej   stronie   obozu,   jak   im 

polecił,   i   ruszyli   dopiero   słysząc  pierwsze   odgłosy   bitwy.   Shef   miał   nadzieję,   że   jego 

wyliczenia okażą się właściwe. Zgromadził ich dwieście kroków od palisady. Zakładał, że 

kiedy   do   niej   dotrą,   obozujący   wikingowie   na   dobre   zaangażują   się   już   w   obronę   z 

przeciwległej strony. Oczy wszystkich powinny być zwrócone na nacierających ludzi Drogi, a 

wikingowie Ivara właśnie tam powinni  pospieszyć, by wesprzeć towarzyszy. Liczył na taki 

rozwój wypadków. Dopadł rogu palisady akurat w chwili, kiedy pojawili się biegnący.

Jako   pierwsi   pędzili   halabardnicy,   każdy   oprócz   broni  obładowany   potężną   wiązką 

suchego chrustu. Ciskali je do rowu i momentalnie zaczynali ciąć potężnymi toporami pnie 

i spinające je rzemienie.

Po chwili nadciągnęła druga fala atakujących - kusznicy,  którzy minęli halabardników, 

nożami do końca zniszczyli spojenia ostrokołu i wspólnymi siłami powalili jego fragment, by 

móc wtargnąć do środka obozu.

Shef   podążył   za   nimi,   przepychając   się   między   szeregami.  Nie   musiał   wykrzykiwać 

rozkazów.   Kusznicy   postępowali   według   długo   wykładanych   im   zasad,   robiąc   dokładnie  

dziesięć kroków naprzód, po czym formując szereg. Reszta zatrzymywała się za nimi, by 

utworzyć   podwójną   linię,   od  palisady po brzeg rzeki. W tym  momencie  do przodu wy-

skakiwali   szybkonodzy   chłopcy,   których   zadaniem   było   poprzecinanie   lin   namiotów   i 

bezpieczne wycofanie się, zanim strzelcy załadują broń.

Zobaczyło ich kilku maruderów, którzy przez chwilę stali z rozdziawionymi ustami, aż 

wreszcie uciekli. Wyglądało na to, że nikt spośród dowodzących ludźmi Ivara, zaabsorbowa-

nych obroną przeciwległego skraju obozu, nie zdaje sobie sprawy z ich obecności.

Jarl wystąpił parę kroków przed podwójny szereg i ujrzał  oczy wszystkich zwrócone w 

swoją   stronę,   wyczekujące  umówionego   sygnału.   Uniósł   ramię   i   opuścił   je.   Głowy 

odwróciły się i strzelcy na moment wstrzymali oddech. Nagle  rozległ   się  potężny  brzęk 

jednocześnie zwolnionej setki cięciw.

Krótkie, grube strzały przemknęły przez obóz, przebijając skórę, metal i ciała.

Pierwsza   linia   zajęła   się   już   ponownym   ładowaniem,   podczas   gdy   druga   wystąpiła 

naprzód, spojrzała na Shefa i na jego znak oddała kolejną salwę.

Krzyki pełne zaskoczenia i przerażenia zmieszały się z jękami bólu, gdy wikingowie 

walczący w ostatnich szeregach padli ranni i martwi. Zaczęli spoglądać za siebie, z 
twarzami bladymi w świetle poranka, by ujrzeć cichą śmierć nadlatującą z tyłu. 
Równocześnie wojownicy Drogi wciąż nie ustawali w naporze drugiej strony, wytężając 
wszystkie siły, ponieważ ich dowódca obiecał, że wysiłki trwać będą tylko kilka minut

background image

.

Pierwszy   szereg   kuszników   był   znów   gotowy.   Kiedy   prawie   wszyscy   skończyli 

naciąganie cięciw, wystąpił naprzód, by  wyrównać linię. Niektórzy radzili sobie znacznie 

szybciej od pozostałych. Shef czekał niecierpliwie, aż ostatni załadował broń - dwa szeregi 

nie mogą pod żadnym pozorem pomieszać się - i ponownie opuścił ramię.

Dopiero po czwartej salwie obrońcy zaczęli się odwracać, formować i ruszyli przez 

obóz w nierównym szyku, omijając poprzewracane namioty i żarzące się węgle ognisk. 

Gdy  zbliżali się, kusznicy znowu wykonali rozkaz: wystrzelić, jeśli  zdążą, i wycofać się 

poza   halabardników   stojących   za   ich   plecami.   Ci   zrobili   im   miejsce,   po   czym   znów 

zwarli szeregi w jedną ciągłą linię, najeżoną wysuniętymi przed siebie ostrzami.

- Ani kroku do przodu, tylko stać! - krzyknął Shef podążając za ostatnimi strzelcami. 

Niewielu usłyszało go wśród krzyków i zamieszania. Według Branda ten manewr nie miał 

szans   powodzenia:   niewyrośnięci   niewolnicy   przyjmujący   na  siebie   pełny   impet   szarży 

wikingów.

Anglicy postępowali jednak ściśle według poleceń. Stali bez ruchu, z wyciągniętymi 

halabardami. Ustawieni z tyłu, własnymi ciałami wspierali tych z pierwszej linii. Nawet 

wyjątkowo lękliwi wiedzieli, że wyzwanie nie przerasta ich możliwości. Co więcej, szturm 

wikingów   nie   miał   pełnej   mocy.  Zbyt   wielu   zginęło   już,   także   pośród   dowódców,   a 

pozostali,  bez   rozkazów,   nie   bardzo   wiedzieli   co   robić,   nie   dysponując,  z   uwagi   na 

zaskoczenie, pełnym wyposażeniem. Fala, która natarła na ścianę stali, był rozczłonkowana 

jeszcze zanim do niej doszła. Biegnący napotkali groty i haki halabard, a z bo ków i od góry 

spadły   na   nich   ostrza   siekier.   Ciosy   atakujących  były  zupełnie  nieskuteczne  z powodu 

włóczni na długich drzewcach, którymi kłuto ich z tylnych szeregów. Wikingowie  powoli 

zaczęli   się   cofać,   nie   potrafiąc   rozerwać   zwartego  szyku   Anglików,   i   rozglądać   za 

dowódcami.

Kiedy odstępowali,  za nimi  rozległy  się krzyki  pełne  triumfu.  Viga-Brand,   widząc   że 

przeciwnicy słabną, rzucił do przodu swoich najlepszych ludzi, żeby doszczętnie zgnieść to, co 

pozostało z armii Ragnarssona.

Wikingowie,   widząc   że   zostali   pokonani,   zaczęli   ciskać   na  ziemię   swą   broń.   Ivar 

Ragnarsson obserwował z nabrzeża jak jego ludzie walczą i wreszcie poddają się. Śpiąc na 

swoim   statku  „Lindormr",   kiedy   wygrzebał   się   z   posłania,   mógł   być   już   tylko  biernym 

obserwatorem. Teraz wiedział, że przegrał bitwę.

Wiedział także dlaczego. Ostatnie dni spływające krwią i pełne śmierci były dla niego 

przyjemnością przynoszącą ulgę. Wyzwoleniem szaleństwa, które tkwiło w nim od wielu 

lat,  a   które   było   tylko   do   czasu   do  czasu   łagodzone   krótkimi  chwilami  przyjemności, 

zapewnianymi przez braci i imponującymi egzekucjami, tolerowanymi przez wielką armię*. 

Co dla niego stanowiło przyjemność, wojsko przyprawiało o obrzydzenie, naruszało jego 

morale. Nie do końca wprawdzie, lecz  na tyle, żeby teraz nie potrafili włożyć w obronę 

wszystkich sił, na jakie było ich stać.

Nie żałował jednak tego, co uczynił. Nie mógł sobie tylko darować, że tym atakiem  

kierował   jeden   człowiek   -   znienawidzony   przez   niego   Sigvarthsson.   Nocne   natarcie 

rozpoczęte  od zlikwidowania wszystkich strażników. A później, kiedy  jego wojownicy 

rzucili   się   do   walki,   tchórzliwa   napaść.   Wszystko   było   stracone.   Uciekł   już   raz   po 

przegranej bitwie, lecz czy musi zrobić to także i teraz? Zwycięzcy siedzieli mu na karku, 

a po przeciwnej stronie rzeki - po przetransportowaniu ich tam na tratwach i łodziach - 

czekało dziesięć miotaczy oszczepów, ustawionych jeden obok drugiego. Kiedy rozwidniło 

się jeszcze, obsługujące je załogi wycelowały swą broń prosto w łodzie Ivara.

Na statku flagowym  niewolnicy klasztorni krzątali się  przy machinie. Na pierwsze 

odgłosy walki zdjęli z niej przykrycie i załadowali. Teraz wahali się, nie wiedząc w którą 

stronę strzelać. Widząc to Ivar stanął na okrężnicy i rozkazał:

- Odbijajcie. Zostawcie to. Odbijajcie od brzegu.

- Tak szybko opuszczasz swoich ludzi? - zapytał Dolgfinn, stojący obok łodzi wraz 

z grupą starszych sterników. - Bez jednego choćby strzału? Kiedy będą o tym opowiadać, 

nie zabrzmi to dobrze.

background image

- Nie opuszczam ich. Przygotowuję się do walki. Wchodźcie na pokład, jeśli 

zamierzacie to zrobić. Jeżeli zaś chcecie stać tam jak stare dziwki, to stójcie.

Dolgfinn poczerwieniał na taką obrazę, lecz ruszył ku  okrętowi z dłonią wspartą na 

rękojeści miecza. Nagle coś przemknęło niczym błyskawica i z jego skroni wystawał tylko 

pęk lotek. Momentalnie padł na ziemię. Po zajęciu obozu kusznicy znowu zaczęli ładować 

broń i strzelać tam, gdzie  widzieli jeszcze opór. Ivar ukrył się za konstrukcją machiny. 

Kiedy   niewolnicy   z   trudem   odepchnęli   „Lindormr"   od   brzegu,  krzyknął   do   jedynego 

mężczyzny pozostałego na stałym gruncie:

- Ty. Skacz.

Archidiakon  Erkenbert niechętnie podkasał sutannę i skoczył przez poszerzającą się 

przerwę między brzegiem a burtą, lądując w ramionach przywódcy wikingów.

Ivar wskazał kciukiem na kuszników, teraz już wyraźnie widocznych w świetle dnia.

- Kolejna broń, o której mi nie powiedziałeś. Zapewne oświadczysz, że nie ma 

prawa istnieć. Jeśli przeżyję dzisiejszy dzień, wyrwę ci serce z piersi i doszczętnie spalę twój 

klasztor.

Do niewolników zaś krzyknął:

-

Przestać pchać! Rzucić kotwicę! Opuścić pomost!

Kiedy zdziwieni dźwignęli ciężką, szeroką na pół jarda kładkę, Ivar oparł się o 

zabezpieczającą belkę machiny, mocno chwycił duchownego za nadgarstek i obserwował 

jak ginie jego armia. Nie bał się zupełnie, a po głowie chodziła mu tylko jedna myśl: jak 

zepsuć wrogom ich triumf, jak zamienić zwycięstwo w porażkę.

       Shef szedł otoczony eskortą przez pogrążony w chaosie obóz. Na głowie miał hełm, a 

o ramię wspierał halabardę. Nie zadał nią jednak dzisiaj ani jednego ciosu. Armia Ivara 

przestała istnieć. Ludzie Shefa wiązali jeńców, podczas gdy uciekinierzy rozbiegli się na obie 

strony wzdłuż brzegu rzeki. Nie było ich jednak wielu i z pewnością nie stanowili już 

zagrożenia.

Bitwa   została   wygrana,   pomyślał   jarl.   I   to   wygrana   z   łatwością,   dokładnie   według 

planu.   A   jednak   wciąż   czuł   jakiś  wewnętrzny   chłód.   Poszło   zdecydowanie   zbyt   łatwo. 

Bogowie domagają się nagrody za pomoc. Co nią może być? Przyspieszył kroku, kierując 

się w stronę wyraźnie widocznego ponad głowami innych hełmu Branda, dowodzącego 

pokaźnym   oddziałem   sunącym   ku   rzece   i   kołyszącym   się   na   niej  łodziom.   Nagle   na 

jednym   z  masztów  zajaśniało  coś,  gdy  złoto odbiło pierwsze promienie wschodzącego 

słońca. Był to Pełznący Potwór. Ivar wywiesił swoją chorągiew, swój znak.

Brand zwolnił, gdy ujrzał Ivara, stojącego z jedną nogą wspartą na okrężnicy statku, 

który od brzegu dzieliło pasmo wody szerokie na dwa jardy. Ivar był w swoim zwykłym 

stroju, w zielonych spodniach i tunice, na którą naciągnął kolczugę. Głowę chronił mu 

srebrny hełm. Odrzucił szkarłatny płaszcz, lecz wypolerowany guz na tarczy odbijał 

promienie słońca błyszczące czerwienią. U jego boku stał niski mężczyzna, w czarnej 

sutannie chrześcijańskiego duchownego, z twarzą pełną przerażenia.

Kiedy   wojownicy   obu   stron   ujrzeli   przywódców   stojących  naprzeciw   siebie, 

przerwano   zmagania.   Wikingowie   Drogi  i   Ragnarssonów   popatrzyli   na   siebie, 

pokiwali   głowami  i   przyjęli   wynik   bitwy.   Angielscy   halabardnicy,   mniej   skłonni  do 

takich   uzgodnień,   zbliżyli   się   do   oddziałów   Ivara,   te  obawiając   się   rzezi   pospiesznie 

zaczęły ciskać broń, oddając się pod opiekę rodaków. Wreszcie wszyscy, Anglicy i wikin-

gowie,   wyznawcy   Drogi   i   piraci,   zwrócili   się   ku   środkowi   półkola,   które   bezwiednie  

uformowali, by obserwować jak zachowają się ich dowódcy. Shef, znalazłszy się raptem za 

ich plecami, musiał łokciami i przekleństwami torować sobie drogę.

Brand   przez   chwilę   stał   w   miejscu,   oddychając   ciężko   po  dziesięciominutowej, 

wyczerpującej   walce.   Wreszcie   ruszył   ku  pomostowi.   Uniósł   prawą   dłoń,   rozrąbaną 

podczas bitwy przed rokiem. Poruszył palcami, żeby pokazać, że nic mu już nie dolega.

Rozmawialiśmy kiedyś, Ivarze - przemówił. - Poradziłem ci, żebyś lepiej 

zajmował się swoimi kobietami.  Nie posłuchałeś mojej rady. Może nie wiesz jak się 

to robi. Ale oświadczyłeś, że kiedy ramię ci wydobrzeje, przypomnisz mi te słowa. Ja 

również musiałem poczekać na wyleczenie ręki, lecz teraz jestem gotów wyrównać z tobą 

background image

rachunki. A ty? Bo

wygląda, jakbyś myślał o ucieczce.

Ivar   uśmiechnął   się,   odsłaniając   równe   zęby.   Sięgnął   po  miecz,   a   zdobną   pochwę 

cisnął do Ouse.

- Chodź i się przekonaj - rzucił.

A dlaczego ty nie przyjdziesz walczyć na stałym gruncie? Jeśli zwyciężysz, będziesz 

mógł wrócić tam, gdzie teraz  stoisz.

Ragnarsson pokręcił głową.

- Jeśli jesteś taki odważny, walcz na moim terenie. Tutaj - skoczył na pomost i zrobił 

na nim dwa kroki - możemy walczyć na równych warunkach. Obaj staniemy na tej samej  

desce. Wszyscy będą wyraźnie widzieć kto pierwszy ustąpi.

Szmer komentarzy uniósł się ponad zgromadzonymi, którzy zrozumieli w czym rzecz. 

Na pierwszy rzut oka wynik  pojedynku zdawał się przesądzony.  Brand był  cięższy od 

Ivara o dobrych sześćdziesiąt funtów i przewyższał go więcej niż o głowę, a poza tym nie 

było mu równego w posługiwaniu się bronią. Wszyscy widzieli jednak, że pomost ugiął się 

już od ciężaru tylko jednego z nich. Z dwoma, z czego jednym tak  potężnym jak Brand, 

balansowanie na nim musiało być niezwykle trudne. Czy obaj będą mieli równe kłopoty z 

poruszaniem   się   po   desce?   A   może   tylko   jeden?   Ivar   stał   bowiem  pewnie,   z   nogami 

rozstawionymi   szeroko   i   mieczem   wysuniętym   do   przodu,   a   nieskulony   za   tarczą,   jak 

zwykle czynili to wojownicy na polu walki.

Brand ruszył powoli na koniec pomostu. W jednym ręku dzierżył swój potężny topór, 

a do drugiej miał przypiętą  niewielką okrągłą tarczę. Zdecydował się jej pozbyć, cisnął 

więc osłonę na ziemię i ujął siekierę w obie dłonie. Kiedy Shef przedarł się wreszcie przez 

ciżbę, wiking wskoczył właśnie na deskę, zrobił dwa kroki do przodu i nagle zamierzył się 

do ciosu wprost w twarz Ivara.

Ten błyskawicznie wykonał unik, odchylając się zaledwie o dłoń, aby ostrze ominęło 

go. Jednocześnie sam zamierzył się do uderzenia, celując w udo. Klinga została jednak 

odparowana obitym metalem trzonkiem topora, a jego ostrze momentalnie pomknęło 

wprost w odsłonięte nadgarstki. Przez dziesięć sekund obaj zasypali się gradem ciosów, 

szybszych niż  wzrok   obserwatorów:   odparowywania,   uniki,   gardy. A przy tym żaden 

nie oderwał stóp od pomostu.

Wreszcie Brand ruszył naprzód. Odbił cios Ivara w górę  i  natychmiast dał krok do 

przodu,   wyskoczył   wysoko   w  powietrze   i   wylądował   w   samym   środku   podestu.   Ten 

ugiął się  i wybił w górę, wraz z walczącymi na nim. Brand wymierzył cios metalowym 

końcem trzonka w głowę przeciwnika i trafił w jego hełm. W tej samej jednak chwili Ivar 

pchnął ostrze miecza przez kolczugę i kubrak, głęboko w brzuch Branda.

Ten wylądował na chwiejnych nogach, podczas gdy Ivar  z kocią zwinnością. Przez 

chwilę obaj stali bez ruchu, połączeni żelazem. I kiedy Ragnarsson już zamierzał rozedrzeć 

ostrzem wnętrzności Branda, potężny wiking skoczył do tyłu.  Stał tak na samym skraju 

pomostu, przyciskając dłonią miejsca, skąd tryskała krew.

Shef   chwycił   go   obiema   rękoma   za   kołnierz   i   pas,   spychając   z   deski   do   tyłu. 

Obserwatorzy  ryknęli  wściekli  i  niezadowoleni.   Ściskając   halabardę   w  obu  rękach,   jarl 

zajął miejsce Branda. Po raz pierwszy od chwili, gdy został na poły  oślepiony, spojrzał 

w oczy Ivara. Pospiesznie odwrócił jednak wzrok. Jeśli Ivar był smokiem, jak w widzeniu,  

które miał, był w stanie rzucić na niego smoczy czar paraliżujący ruchy.  Czar, którego 

nie dało się przerwać przy pomocy stali.

Twarz Ragnarssona rozjaśnił uśmiech triumfu i pogardy.

- Spóźniłeś się na nasze spotkanie, chłopcze - zauważył. - Czy wydaje ci się, że 

zwyciężysz tam, gdzie zawodzą mistrzowie?

Shef ponownie uniósł wzrok i uważnie przypatrywał   się przeciwnikowi. W tym 

momencie   pomyślał   o   Godivie   -o   tym   co   ten   człowiek,   ten   potwór,   zamierzał   jej 

zrobić.  Co uczynił tak wielu niewolnikom i jeńcom. Jeśli istniała   jakaś obrona przed 

jego czarem, była nią tylko sprawiedliwość.

background image

- Udało mi się tam, gdzie ty poniosłeś klęskę - rzekł. - Większość mężczyzn 

potrafi robić to, czego ty nie możesz. Dlatego właśnie wysłałem ci wykastrowanego 

kogucika.

Uśmiech Wara zamienił się w morderczy grymas. Poruszył mieczem i wyszeptał:

- Chodź bliżej. Chodź.

Shef   wiedział   już   co   robić.   Nie   miał   żadnych   szans   stojąc  twarzą   w   twarz   z 

Ragnarssonem.   Musiał   użyć   podstępu.  Powalić   go   do   wody.   Wykorzystać   przeciwko 

niemu jego własną pogardę i lekceważenie.

Ostrożnie ruszył naprzód i niezdarnie przymierzył się do pchnięcia grotem halabardy. 

Ivar odparował ten cios niemal nie ruszając się i czekając, aż przeciwnik zbliży się lub 

odkryje.

Shef zatrzymał się i uniósł broń nad głowę, zamierzając się do potężnego ciosu, który 

był w stanie rozpłatać opancerzonego wojownika  na pół. Widząc  to Ragnarsson roze-

śmiał  się szeroko, rejestrując uchem jęk zawodu dochodzący  z   brzegu.   Taki   cios   był 

łatwy  do  uniknięcia   nawet  przez  starca, a zadający go stawał zupełnie odkryty wobec 

przeciwnika, który mógł łatwo sięgnąć jego gardła. Tylko głupiec zdecydowałby się na 

to, a właśnie tak postępował teraz Sigvarthsson.

Shef   wytężył   wszystkie   siły,   lecz   nie   celując   w   Ivara,  a   w  deskę   u   jego   stóp. 

Ogromne   ostrze   z   łatwością   rozłupało  drewno.   Kiedy   zaskoczony   wiking,   tracąc 

równowagę, starał  się   uskoczyć   na  statek,  Shef  puścił   halabardę,   rzucił  się  naprzód i 

chwycił przeciwnika wpół. Obaj wpadli do zimnego, mulistego nurtu Ouse.

Jarl   instynktownie   chciał   jeszcze   złapać   oddech,   lecz   usta  i   przełyk   natychmiast 

wypełniła woda. Krztusząc się próbował wynurzyć głowę. Przeciwnik trzymał go jednak i 

wciągał  pod   powierzchnię.   Nie   miał   już   wprawdzie   halabardy,   ale  hełm   na   głowie 

wypełnił się wodą i jeszcze utrudniał ruchy.  Ręka niczym  wąż dusiciel  chwyciła go za 

gardło, lecz druga była wolna i zapewne sięgała już do pasa, do zatkniętego zań  noża. 

Nadludzkim wysiłkiem Shef chwycił prawy nadgarstek Ivara lewą ręką.

Na moment obaj wynurzyli się i Jednooki zdołał zaczerpnąć powietrza. Lecz już po 

chwili Ragnarsson ponownie wciągnął go pod powierzchnię.

Nagle wewnętrzny chłód, który paraliżował ruchy Shefa  od początku walki - strach 

przed smokiem - zniknął. Żadnych łusek i tych patrzących na niego, przerażających oczu. 

Tylko mężczyzna. A nawet nie całkiem mężczyzna - uświadomił sobie.

Wijąc  się  jak węgorz, zdołał chwycić  wroga. Opuścił głowę  i   zaatakował   nią.   Brzeg 

hełmu,   który  ostrzył   przed   bitwą,   by  był   jak   brzytwa,   zachrzęścił   na   metalu   i   wbił   się  

głębiej. Ivar po raz pierwszy znalazł się w gorszym położeniu i usiłował za wszelką cenę się 

wyrwać. Z brzegu ponad nimi rozległ się potężny ryk, gdy zobaczono krew barwiącą wodę. 

Shef wciąż  uderzał głową, lecz nagle uświadomił sobie, iż Ivar zmienia chwyt, ponownie 

sięgnął jego gardła i wtłacza go pod siebie. Ragnarsson znów znalazł się na górze, z głową 

nad wodą, koncentrując się na uniemożliwieniu przeciwnikowi zaczerpnięcia   powietrza. 

Wciąż był silny, a jego siła rosła wraz z każdym oddechem.

Jarl,   na   oślep   machając   prawą   ręką,   zdołał   złapać   Ivara   za   kolano.   Nie   ma   w   tym 

drengskapr   -  pomyślał.   Brand   wstydziłby   się   za   mnie.   Ale   ten   potwór   miał   zamiar 

poćwiartować Godivę jak zająca.

Szybkim ruchem wsunął dłoń pod tunikę przeciwnika i złapał go za krocze. Palce 

zacisnęły się w pełnym desperacji chwycie na męskości Ragnarssona, wykorzystując całą 

siłę, jaką zdobyły przez lata pracy w kuźni. Słyszał jak przez mgłę, że gdzieś rozległ się krzyk, 

jakby konającego. Lecz ten dźwięk został zagłuszony przez szum rzeki i gwałtowne ruchy 

Ivara. Kiedy woda zalewała mu płuca, myślał tylko o jednym: miażdżyć, ściskać, nigdy już 

nie puścić

Rozdział dziewiąty

Przy łożu siedział  Hund.   Shef przyglądał  mu się przez   chwilę, aż nagle poczuł 

ukłucie strachu i usiadł gwałtownie.

background image

- Ivar?

- Spokojnie, spokojnie - rzekł przyjaciel, zmuszając go do ponownego położenia 

się. - Ivar nie żyje. A z jego ciała został tylko popiół.

Shefowi trudno było  mówić  z powodu nabrzmiałego  i jakby wypełniającego  gardło 

języka. Z trudem zdołał wyszeptać:

- Jak?

- To trudne pytanie. Być może po prostu się utopił.  Albo wykrwawił na śmierć. 

Brzegiem hełmu poraniłeś mu dotkliwie głowę i szyję. Ale osobiście uważam, że 

umarł

z bólu. Wiesz, że nie wypuściłeś go. W końcu musieliśmy odciąć go od ciebie. Jeśli 

nadal by żył, już to samo by go zabiło.

Zapadło milczenie.

-

Zabawne - dodał Hund po chwili. - Był zupełnie normalny, wiesz, jeśli chodzi o 

ciało. W jego dziwnych kontaktach z kobietami musiało chodzić o coś innego. Ingulf 

słysz o tym wiele opowieści,  lecz prawdziwa przyczyna tkwiła w jego głowie. W 

niczym innym.

Powoli pod czaszką leżącego zrodziło się pytanie, które musiał zadać:

- Kto mnie wyciągnął?

- Ha. Cwicca i jego towarzysze. Wikingowie z obu wojsk tylko stali i przyglądali się. 

Widocznie potraktowali walkę ludzi nawzajem usiłujących się utopić jako rozrywkę i nikt 

nie chciał przerywać, póki nie przekonają się definitywnie kto wygrał. Interwencja 

byłaby w bardzo złym guście. Na szczęście Cwicca okazał się źle wychowany.

Shef wrócił myślami do chwil poprzedzających walkę z Karem. Przypomniał sobie 

szokujący widok Branda z trudem wyrywającego z siebie ostrze miecza.

- A Brand?

Wyraz twarzy Hunda zmienił się, ukazując niepokój.

- Ma szansę przeżyć. To człowiek o ogromnej wytrzymałości. Ale miecz naruszył jego 

wnętrzności. Zostały porwane. Osobiście nakarmiłem go owsianką z czosnkiem, a po 

pewnym  czasie  obwąchałem  ranę.  Śmierdziała.  Zazwyczaj  to oznacza śmierć.

- A tym razem?

- Ingulf zrobił to co należało. Rozciął mu brzuch, pozszywał wnętrzności i ułożył 

je tak jak powinny być. Ale

nawet wywar z maku i kurzego ziela,  którym  uśpiliśmy Alfgara, nie zmógł go. 

Nie stracił przytomności. A jego mięśnie na brzuchu są twarde jak stal. Jeśli trucizna 

zacznie w nim działać...

Jarl opuścił nogi z łóżka i spróbował wstać, lecz natychmiast zakręciło mu się w głowie. 

Resztkami sił powstrzymał Hunda przed ułożeniem go z powrotem na posłaniu.

-

Muszę zobaczyć Branda. Szczególnie jeśli ma umrzeć. Musi mi powiedzieć... 

powiedzieć wiele rzeczy. O Frankach

Wiele mil na południe wynędzniała i pozbawiona ducha postać przykucnęła przy ogniu 

płonącym na środku kurnej  chaty. Niewielu byłoby w stanie rozpoznać w nim następcę 

tronu Wessexu, niedoszłego króla. Jego złoty diadem przepadł, strącony z hełmu wrogą 

kopią. Kolczuga i zbroja,  udekorowane zwierzęcymi motywami, zginęły także, porzucane 

stopniowo podczas  panicznej  ucieczki.   Nie miał   nawet  broni. Odrzucił pas z pochwą, 

żeby nie krępował mu ruchów, kiedy po całodziennej bitwie nie pozostało nic innego, jak 

tylko uciekać, jeśli nie chciało się zginąć lub poddać Frankom. Długo jeszcze miał miecz, 

którym wraz z garstką pozostałych przy życiu ludzi walczył ze ścigającymi go oddziałami 

lekkiej kawalerii frankońskiej. Wreszcie koń padł pod nim podczas potyczki, a ręka nie 

utrzymała broni. Kiedy po pewnym czasie podniósł się, nie miał już nic. Pieszo dotarł do 

gęstych,   dzikich   lasów   Kentu,   pozbawiony   wszystkiego   -zwykły   żebrak.   Na   swoje 

szczęście przed nocą dostrzegł jakieś  światło. Wybłagał schronienie w ubogiej chatce, w 

której teraz się znajdował, obserwując jak pieką się podpłomyki, podczas gdy traktujący go 

z   rezerwą   gospodarze   zajmowali   się   na  zewnątrz   kozami.   Rozmawiali   zapewne,   komu 

warto by go wydać.

background image

Alfred nie wierzył, by mogli to zrobić. Nawet najbiedniejsi wieśniacy z hrabstw Kent czy 

Sussex wiedzieli już, że lepiej nie ryzykować życiem zbliżając się do przybyszów zza morza, 

noszących znak krzyża. Mówili po angielsku jeszcze gorzej niż wikingowie i siali większe 

spustoszenie niż poganie. To nie obawa o własną osobę sprawiła, że zgarbił się, a w oczach 

zalśniły nieprzystające mężczyźnie łzy.

Był to strach przed czymś dziwnym, co działo się na świecie. Dwukrotnie w swym 

życiu spotkał tego młodego mężczyznę o imieniu Shef. Przy pierwszym spotkaniu miał 

nad nim pełną władzę: on, następca tronu, dowódca niepokonanej armii, a tamten z garstką 

zaledwie ludzi i z piętnem klęski. Wtedy Alfred uratował go i uczynił jarlem, jak mawiali 

ludzie z północy. Za drugim razem to jarl Shef stał na czele niepokonanej armii, a on 

uciekał i znajdował się w potrzebie. Ale nawet wtedy miał wokół siebie ludzi i nadzieję 

w sercu.

A teraz jak to wyglądało? Jednooki wysłał go na południe mówiąc, że każdy powinien 

stoczyć   własną   bitwę.   Alfred  zrobił   to   -   dowodził   wszystkimi,   których   udało   mu   się 

zwołać  ze wschodnich ziem królestwa i którzy z ochotą stanęli  przeciw najeźdźcom. 

Lecz zostali rozproszeni jak liście na wietrze, nie będąc w stanie sprostać strasznej szarży  

opancerzonych   jeźdźców.   Alfred   był   w   głębi   serca   pewien,   że   jego  sprzymierzeńcowi 

powiodło się lepiej. Shef zapewne wygrał swoją bitwę.

Wiara   katolicka   nie   spowodowała,   że   Alfred   i   jego   poddani   zapomnieli   o   czymś 

starszym   i   głębszym   niż   bogowie   -pogańscy   czy   chrześcijański:   o   szczęściu.   Szczęściu 

dopisującym komuś. Czymś, co nie zmienia się wraz z upływem lat. Czymś, co się ma lub 

nie.   Wielki   prestiż   królewskiego   rodu  Alfreda   opierał   się   na   głębokim   przekonaniu   o 

rodzinnym szczęściu, które pozwoliło im utrzymać się u władzy przez czterysta lat.

Uciekinierowi siedzącemu przy ogniu zdawało się, że szczęście jego i całej rodziny 

odeszło nagle. Nie. Zostało zdominowane przez sukcesy kogoś innego - jednookiego męż-

czyzny, zrodzonego jako niewolnik, thrall w barbarzyńskim języku, który wywalczył sobie 

miejsce w Wielkiej Armii Północy, a później został jarlem. Przykładu większego szczęścia 

nie sposób sobie chyba wyobrazić. Jeśli jeden posiadał go aż tyle, jakże mogło jeszcze 

zostać cokolwiek dla sprzymierzeńców? Albo konkurentów? Alfred czuł, że kto utracił 

przewagę w rywalizacji, przez swą lekkomyślność i tę właśnie wiarę 

w

 nieustające 

szczęście. Nie przewidywał nawet, że inicjatywa na zawsze wymyka mu się z rąk. W tej 

chwili słabości czuł, że dla niego to już koniec. Dla jego rodu i królestwa. Dla całej Anglii. 

Otarł płynącą po policzku łzę i pociągnął nosem.

Dopiero   teraz   poczuł   zapach   zwęglających   się   podpłomyków.   Pospiesznie   chciał 

przekręcić je na drugą stronę. Zbyt późno. Były już spalone. Nie nadawały się do jedzenia. 

Jednocześnie   poczuł   skurcze   żołądka,   uświadamiając   sobie,   że  po   szesnastu   godzinach 

postu i nadziei na najedzenie się do syta znowu nie ma co włożyć do ust. Drzwi do chaty 

otworzyły   się   i   wpadli   przez   nie   gospodarz   z   żoną,   rzucając  pełne   wściekłości 

przekleństwa.   Im   także   nic   już   nie   pozostało  do   zjedzenia.   Zmarnował   ostatni   posiłek. 

Włóczęga, zbyt  tchórzliwy, żeby zginąć w bitwie i zbyt leniwy, by wykonać  najprostsze 

zadanie. Ładnie odpłacił tym ludziom za jedzenie i schronienie, które mu zaproponowali.

Gdy  wieśniacy obrzucali  Alfreda  przekleństwami,  najgorszą karą  dla  następcy  tronu 

było uczucie, iż ich słowa mówią  prawdę. Nie wyobrażał sobie, aby jego sytuacja uległa 

poprawie. To było dno, z którego nigdy już nie mógł się  wydobyć. Dla niego, ani jemu 

podobnych - angielskich chrześcijan, nie było żadnej przyszłości. Wszystko podzielą między 

siebie Frankowie i wikingowie. Ci noszący krzyż i ci od znaku  młota. Alfred wyszedł z 

chaty prosto w noc, z sercem krwawiącym w piersiach.

Tym razem to Shef siedział na brzegu łoża. Brand powoli  odwrócił głową, żeby na 

niego spojrzeć. Jego twarz pod  zarostem poszarzała. Jarl widział, że nawet najmniejszy 

ruch  sprawia   mu   ogromny   ból,   gdy   wydzieliny   organizmu   rozlewające   się   w   jamie 

brzusznej niszczą siłę ożywiającą tę potężną postać.

- Muszę dowiedzieć się czegoś o Frankach – przemówił Shef. - Pokonaliśmy już 

wszystkich innych. Mówiłeś, że bez wątpienia zwyciężą Alfreda.

Głowa wikinga poruszyła się potakująco.

background image

-

Co jest więc w nich tak niebezpiecznego? Jak z nimi walczyć? Muszę zapytać 

ciebie, ponieważ nikt inny w naszej armii nie przeżył spotkania z nimi na polu bitwy. A 

jednak krążą opowieści o bogatych lupach zdobytych w królestwie Franków. Jak mogą 

pozwalać na okradanie się, a jednocześnie być wrogiem, z którym nawet ty nie chciałbyś 

się zmierzyć?

Jednooki widział jak przyjaciel wysila się nie nad samą odpowiedzią, lecz wyrażeniem 

tego najprostszymi  słowami.  Wreszcie  przemówił  szeptem,  dobywającym  się niby zza 

grobu:

Walczą między sobą. To dlatego radziliśmy sobie z nimi. Nie są marynarzami. Mają 

niewielu wojowników. U nas wystarczy włócznia, tarcza i topór, żeby nim być. U nich 

cała wioska musi wyposażyć jednego człowieka. Kolczuga, miecz, kopia i hełm. Ale 

przede wszystkim koń. Wielkie konie. Ogiery, którymi człowiek z trudnością jest w 

stanie kierować. Muszą umieć na nich jeździć z tarczą w jednym ręku, a kopią w drugim. 

Zaczynają już od dziecka. To jedyny sposób. Jeden nie stanowi problemu. Wystarczy 

zajść go z tyłu i podciąć koniowi pęciny. Z pięćdziesięcioma już gorzej. Z tysiącem.

- A z dziesięcioma tysiącami?

- Bzdura. Nie ma ich tak wielu. Większość to lekka jazda. Niebezpieczna, bo szybka. 

Pojawia się nie wiadomo skąd.

Brand przez dłuższą chwilę zbierał siły i mówił dalej:

- Jeśli im pozwolisz, zgniotą cię. Zaskoczą w marszu. Trzeba trzymać się rzek. 

Albo skryć za wałami.

- A pokonać ich na otwartej przestrzeni?

Brand niemal niezauważalnie pokręcił głową. Shef nie wiedział, czy ma to oznaczać 

„niemożliwe", czy też „nie wiem". Po chwili dłoń Ingulfa dotknęła jego ramienia, dając 

znak, że ranny ma już dosyć.

Kiedy mrużąc oczy wyszedł z namiotu na światło dzienne, znów poczuł się 

przytłoczony problemami. Należało wybrać oddział, który przeniesie zdobycz odebraną 

Ivarowi do skarbca w Norwich. Trzeba było zadecydować o losie jeńców. Niektórzy byli 

więźniami Ragnarssona, inni zaś to jego rabusie. Należało rozesłać wieści. Lecz wciąż 

powracało jedno imię: Godiva. Dlaczego odjechała z Thorvinem? I co takiego kapłan 

uznał za tak ważne, że nie mógł czekać?

Przed nim pojawił się ojciec Bonifacy,  pełniący funkcję  skryby,  prowadząc  ze sobą 

niskiego mężczyznę, z którego twarzy wyczytać można było gorzką, zjadliwą niechęć. Jarl 

uświadomił sobie, że widział go już, choć nie z bliska.  W Yorku.

- To diakon Erkenbert - przedstawił Bonifacy. - Zabraliśmy go z flagowego statku 

Ivara. Jest mistrzem od machin. Niewolnicy obsługujący katapulty należący najpierw do 

klasztoru w Yorku, a później do Ivara, mówią, że to on zbudował je dla wikingów. 

Mówią, że cały Kościół w Yorku pracuje teraz dzień i noc dla Ragnarssonów.

Spojrzał na duchownego z nieukrywaną pogardą.

Mistrz od machin — pomyślał Shef. Był dzień, kiedy oddałbym wszystko za możliwość 

porozmawiania z tym człowiekiem. Teraz ciekaw jestem, co sam mi powie. Zgaduję jak 

działają jego machiny, a przecież zawsze mogę sprawdzić to osobiście. Wiem jak wolno 

strzelają, ale jednocześnie jak potężną dysponują siłą. Nie wiem tylko jednego: co jeszcze 

tkwi w jego głowie i księgach? Ale nie sądzę, żeby chciał mi to powiedzieć.

A jednak mam nadzieję, że go wykorzystam. W jego   głowie zaczęły krążyć słowa 

wypowiedziane przez Branda. Powoli układały się w możliwy do realizacji plan.

-

Pilnuj go dobrze, Bonifacy - powiedział. - Zwróć też uwagę, żeby niewolnicy z 

Yorku byli właściwie traktowani. I powiedz, że od tej chwili są wolni. Później przyślij do 

mnie Guthmunda. A z nim Lullę i Osmoda. I Cwikkę, Udda oraz Oswiego.

-

Nie chcemy tego robić - oświadczył jasno Guthmund.

- Ale moglibyście? - zapytał Shef.

background image

Guthmund zawahał się, nie chcąc ani kłamać, ani też potwierdzić.

- Moglibyśmy - przyznał wreszcie wiking najbardziej łagodnym tonem, na jaki go 

było stać. - Wiem, podobnie jak nasi chłopcy, że nie zawsze byliśmy sprawiedliwi dla 

zebranych wokół ciebie Anglików. Nazywaliśmy ich karłami. Skraelingjar. Twierdziliśmy, 

że są zupełnie nieprzydatni i nigdy nie da się ich wykorzystać do walki. No cóż, dowiedli, 

że się myliliśmy. Ale pokazali coś, co może mieć ogromne znaczenie, jeśli mamy 

walczyć z tymi Frankami i ich końmi. Twoi Anglicy umieją posługiwać się machinami. 

Pojedynczy Anglik z halabardą może sprostać jednemu z nas, uzbrojonemu w miecz. 

Ale wciąż jest mnóstwo rzeczy, których nie potrafią robić, choćby nie wiem jak bardzo 

się starali. Nie są wystarczająco silni. A wracając jeszcze do tych Franków. Dlaczego są 

tak niebezpieczni? - ciągnął Guthmund. - Wszyscy wiedzą, że z powodu koni. Ile waży 

koń? Tysiąc funtów? Dlatego wysłuchaj mnie,  panie.  Żeby oddać do

nich choć kilka strzałów będziesz musiał zatrzymać ich na moment. Może nasi chłopcy 

byliby w stanie to zrobić. Halabardami i pikami. Może. Nigdy dotąd nie próbowali. Ale 

to zupełnie pewne, że nie uda się tego spróbować, jeśli  odeślesz ich wszystkich. Co 

będzie, jeśli to ci malcy staną naprzeciw Franków? Nie zdzierżą, panie. Nie mają wysta -

rczającej krzepy.

Ani doświadczenia, dodał w duchu wiking. Zawsze mieli do pomocy nas.

- Zapominasz o królu Alfredzie i jego ludziach - zauważył jarl. - Do tego czasu 

zebrał już zapewne całą armię. Wiesz, że angielska szlachta jest nie mniej silna i odważna 

niż wikingowie. Nie są tylko jak zdyscyplinowani. Ale potrafię i o to zadbać.

Guthmund skinął głową.

- Więc niech każda grupa robi to, co umie najlepiej - kontynuował Shef. -Twoi 

ludzie niech płyną statkami, biorąc na ich pokłady machiny Ivara. Moi wyzwoleńcy niech 

ładują i strzelą. A Alfred i jego Anglicy niech stoją spokojnie i robią tylko to, co powiem. 

Zaufaj mi. Nie uwierzyłeś mi ostatnim razem. Ani jeszcze wcześniej. Także wówczas, gdy 

najechaliśmy klasztor w Beverley.

Wiking   ponownie   musiał   przyznać   mu   rację.   Teraz   nieco  bardziej   zdecydowanie   niż 

poprzednio. Już zamierzał odejść, lecz pozwolił sobie na jeszcze jedną uwagę:

-

Panie, nie jesteś żeglarzem. Ale powinieneś wiedzieć jeszcze o czymś. Nadszedł czas 

żniw. Kiedy noc zrównuje się z dniem, żeglarze wiedzą, że pogoda się zmienia. Nie zapomi-

naj o pogodzie.

         Wieści   o druzgocącej  porażce   Alfreda  dotarły do  Shefa  i prowadzonych przez 

niego wojsk drugiego dnia marszu na południe. Jarl wysłuchał wyczerpanego, bladego tana,  

który  dzielił   się   informacjami   otoczony   pokaźnym   kręgiem   ciekawskich.   Zrezygnował   ze 

zwyczajowego   spotkania   tylko   z   radą,   kiedy   wciąż   pełen   wątpliwości   Guthmund   i   jego 

towarzysze  odpłynęli   już  na   zdobytych   łodziach.   Wyzwoleńcy   obserwowali   twarz   swego 

przywódcy, która zmieniła się podczas opowieści tylko dwukrotnie. Po raz pierwszy, kiedy 

tan przeklinał frankońskich łuczników, którzy wypuścili taki deszcz strzał, że atakująca armia 

Alfreda była zmuszona do zatrzymywania się i unoszenia tarcz. Wtedy zaś na unierucho-

mionych   wrogów   szarżowała   frankońska   kawaleria.   Drugi  raz,   gdy  tan   oświadczył,   że 

nikt nie widział króla, ani nie słyszał o nim od dnia klęski.

W ciszy, która zapadła, Cwicca, polegając na swoim szczególnym statusie towarzysza i 

wybawcy Shefa, zapytał o to, o czym myśleli wszyscy:

- Co  teraz zrobimy,  panie? Zawrócimy,  czy ruszamy dalej? 

- Ruszamy - odparł jarl bez wahania

.     - Tego wieczora przy ogniskach zdania na temat tej decyzji były podzielone. Od czasu 

gdy ludzie Drogi odpłynęli, w armii radykalnie zmieniły się nastroje

Wyzwoleni   angielscy   niewolnicy   zawsze   w   duchu   czuli  respekt   wobec   swych 

sprzymierzeńców,   podobnie   zresztą  jak   ich   byli   panowie.   Kiedy   wikingowie   odeszli, 

armia maszerowała radośnie: dudziarze grali bez przerwy, w szeregach dominował śmiech i 

wesołe nawoływanie żniwiarzy,  którzy nie  uciekali  już na  widok pierwszych  szeregów 

wojska.

background image

A jednak te dawne obawy wzmacniały dyscyplinę. Choć  dumnym  ze swoich machin, 

halabard i kusz, wyzwoleńcom  brakło wiary we własne umiejętności, których nabiera się 

przecież przez całe życie uczestnicząc w wielu bitwach.

- Co z tego, że powiedział „ruszamy"? - zapytał ktoś tej nocy. - Co będzie, kiedy 

dotrzemy na miejsce? Bez Alfreda. Bez wikingów. Bez ludzi z Wessexu, którzy mieli nas 

wesprzeć. Tylko my. Co wtedy?

- Wystrzelamy ich wszystkich - rzekł twardo Oswi. – Tak jak zrobiliśmy to z Ivarem. Bo 

my mamy machiny, a oni nie, i kusze. I jesteśmy u siebie.

Jego stwierdzenie zostało przyjęte z pomrukiem aplauzu. Jednak każdego ranka dowódcy 

przychodzili do Shefa, donosząc o wciąż rosnącej liczbie tych, którzy w nocy zbiegli  z 

obozu, zabierając ze sobą wolność i wypłacone srebrne zdobyczne pensy. Tracili jednak na 

zawsze   darowaną   im  ziemię  i obiecane  zwierzęta  domowe.  Jarl wiedział  już, że nie ma 

wystarczającej liczby ludzi do jednoczesnej obsługi pięćdziesięciu  machin  i dwustu kusz, 

które w kuźniach wyprodukował Udd.

- Co zamierzasz zrobić? - zapytał czwartego dnia marszu Farman, kapłan Freyra. On, 

Ingulf i Geirulf byli jedynymi wikingami, którzy z własnej woli pozostali z jarlem i 

jego wyzwoleńcami.

Shef wzruszył ramionami.

- W tej chwili nie ma na to odpowiedzi - rzekł sam do siebie kapłan.

- Jest.  Odpowiem ci, jeśli ty powiesz dokąd pojechał Thorvin z Godivą. I dlaczego. 

I kiedy wrócą.

    Tym razem to Farman nie odezwał się.

    Daniel i Alfgar spędzili wiele dni, pełnych niepewności, najpierw na poszukiwaniach 

bazy Franków, a później przedzierając się przez gęste straże, by dotrzeć do przywódców. 

Wygląd działał zdecydowanie na ich niekorzyść: dwóch mężczyzn w brudnych, 

obszarpanych i przemoczonych płaszczach, jadących na oklep na nędznych szkapach. 

Pierwszy strażnik, jakiego napotkali, był niezwykle zaskoczony widokiem Anglików z 

własnej woli zbliżających się do obozu. Miejscowi wieśniacy dawno już uciekli, zabierając 

ze sobą żony i córki, jeśli dopisało im szczęście. Nie próbował nawet wzywać tłumacza do 

angielskiego Alfgara i łaciny Daniela. Po kilku minutach bezskutecznych prób porozumienia 

się stracił cierpliwość i z posterunku ponad bramą posłał strzałę, która wbiła się u stóp 

Daniela. Wędrowcom nie pozostało nic innego, jak pospiesznie się oddalić.

Później   jeszcze   kilkakrotnie   usiłowali   zbliżyć   się   do   oddziałów   wojowników 

wyruszających z bazy w Hastings na łupieżcze wyprawy, podczas gdy król Karol spokojnie 

czekał   na   wyzwanie,   które   bez   wątpienia   zostanie   mu   rzucone.   Przy  pierwszej   próbie 

przepadły   ich   konie.   Druga   zaś   kosztowała  biskupi   pierścień   Daniela,   którym   ten 

wymachiwał  zbyt  otwarcie. Wreszcie zdesperowany Alfgar przejął inicjatywę. Gdy  Daniel 

krzyczał wściekle na frankońskiego księdza, którego napotkali przy ruinach splądrowanego 

kościoła, Alfgar odsunął go na bok.

-  Machina -  rzekł wyraźnie, posługując się znanymi sobie  strzępami łaciny. -  Ballista.  

Catapulta. Nos videre. - Wskazał na swoje oczy. - Nos dicere. Rex.

Wskazał na obóz z powiewającymi nad nim chorągwiami, oddalony o jakieś dwie mile i 

uczynił gest, jakby chciał mówić.

Napotkany duchowny popatrzył na niego, skinął głową,  zwrócił się ku roztrzęsionemu 

biskupowi i przemówił dziwnie brzmiącą łaciną, nie pozwalając Danielowi dokończyć narze-

kań. Domagał się dokładniejszych  informacji. Po chwili zawołał swoją straż przyboczną i 

zawrócił w stronę obozu, zabierając   ze   sobą   obu   Anglików.   Później   przekazywano   ich 

sobie z rąk do rąk, a kolejni duchowni z zainteresowaniem słuchali opowieści Daniela.

Lecz teraz księża wreszcie zniknęli. Alf gar, w wyczyszczonym ubraniu i z pełnym 

żołądkiem stał przed bogato zastawionym stołem, za którym siedziało kilku mężczyzn 

sprawiających wrażenie wojowników. Jeden z nich miał na łysej głowie złotą królewską 

koronę. Obok stał Anglik, wsłuchujący się w każde wypowiadane przez niego słowo. W pew-

background image

nym momencie odwrócił się do Alfgara i przemówił po angielsku. W języku, którym nikt w 

obozie się nie posługiwał

- Księża powiedzieli królowi, że jesteś, panie, rozsądniejszy od tego biskupa obok ciebie. 

On twierdzi, że tylko wy dwaj znacie prawdę o tym, co wydarzyło się na północy. Z 

sobie tylko znanego powodu - Anglik uśmiechnął się -pragniesz pomóc królowi i 

chrześcijaństwu, przekazując posiadane informacje. Króla nie interesują narzekania i propo-

zycje tego biskupa. Chce uzyskać wiadomości najpierw o armii Mercji, następnie tych pogan 

Ragnarssonów i wreszcie o wojskach heretyków, których pokonaniem są szczególnie 

zainteresowani jego właśni biskupi. Powiedz mu to wszystko i zachowuj się jak przystało, a 

wyjdzie ci to na dobre. Król będzie potrzebował zaufanych Anglików, kiedy już ustanowi tu 

swoje panowanie.

Alfgar przybrał wyraz szczerej lojalności i patrząc prosto 

w

 oczy frankońskiego władcy 

zaczął opowieść o śmierci  Burgreda i klęsce nad Ouse. Tłumacz powtarzał po francusku 

zdanie po zdaniu. Wreszcie przeszedł do opisu budowy i działania machin,  przy pomocy 

których   Ivar   zniszczył   mercjańską  armię.   Wspomniał   także   o   katapultach   wyznawców 

Drogi,  które widywał w bitwach toczonych ostatniej zimy. Poczynając sobie coraz śmielej, 

na królewskim stole winem nakreślił  znak młota i opowiedział o wyzwalaniu niewolników 

należących do Kościoła.

Wreszcie król poruszył się niespokojnie i rzucił przez ramię jakieś polecenie. Z cienia 

wyłonił się duchowny, sięgnął po pióro oraz wosk i na specjalnej płytce narysował katapultę. 

Później miotacz oszczepów.

- Pyta czy to właśnie widziałeś? - przekazał tłumacz.

Alfgar przytaknął.

- Mówi, że to ciekawe. Frankońscy uczeni także wiedzą jak je robić, korzystając z 

księgi napisanej przez niejakiego Vegetiusa. Nie wiedział, że Anglicy są na tyle 

wykształceni. Frankowie używają ich tylko podczas oblężeń. Posłużenie się nimi przeciw 

rycerzom na koniach byłoby głupotą. Oni są zbyt szybcy, żeby machiny mogły się na coś 

przydać. Ale król dziękuje ci za dobrą wolę i życzy sobie, byś podążał dalej wraz z nim. 

Wierzy, że twoja znajomość wroga okaże się pomocna. Twój towarzysz zostanie odesłany 

do Canterbury, gdzie będzie oczekiwać na przesłuchanie przez papieskiego legata. – 

Tłumacz uśmiechnął się ponownie. - Sądzę, że twoje szansę są znacznie większe niż jego.

Alfgar   wyprostował   się,   ukłonił   i   odszedł   od   stołu,   co  u Burgreda byłoby nie do 

pomyślenia, w duchu postanawiając, że do zmroku musi znaleźć sobie nauczyciela języka 

francuskiego.

Król Karol Łysy popatrzył za odchodzącym, po czym znowu zainteresował się winem.

- Pierwszy z grona szczurów - zauważył, zwracając się do Godefroi.

Szczury z machinami oblężniczymi, którymi posługują się w polu. Nie obawiasz się, 

panie, tego, co powiedział?

Władca roześmiał się.

- Przepłynięcie Morza Frankońskiego to jakby powrót do czasów naszych  pradziadów, 

kiedy królowie uczestniczyli w bitwie na wozach ciągniętych przez woły. W całym tym  

kraju nie ma z kim walczyć, z wyjątkiem tych heretyckich zbójów, niegroźnych z dala od 

swoich łodzi i odważnych, ale głupich wojowników z mieczami, których już przecież zmiaż-

dżyliśmy. Długie wąsy i wolne nogi. Bez koni, kopii, strzemion i doświadczonych 

wodzów.

- Teraz, kiedy wiemy jak walczą, musimy podjąć odpowiednie środki ostrożności - 

dodał, drapiąc się w zamyśleniu po brodzie. - Do pokonania najsilniejszej armii w chrze-

ścijańskim świecie nie wystarczy kilka machin.

background image

Rozdział dziesiąty

I tym razem Shef nie mógł doczekać się wizji, której się spodziewał. W jego głowie 

kłębiły się wątpliwości i rozterki. Nie potrafił zadecydować, jak powinien postąpić. Coś 

musiało nadejść, tego był pewien. Coś z zewnątrz, co mu pomoże. Zazwyczaj przychodziło, 

gdy padał na łoże wyczerpany lub spał po obfitym posiłku. Tego dnia celowo maszerował, 

prowadząc konia, nie reagując na żartobliwe docinki dochodzące z szeregów. Wieczorem 

powoli zjadł owsiankę z zimowych zapasów. Wyciągnął się do snu, pełen obaw, że 

tajemniczy doradca może go zawieść.

 - Tak - przemówił glos we śnie. Shef odczuł natychmiastową ulgę, kiedy rozpoznał go.  

Wesoły głos, który poradził mu szukać ziemi, który zesłał mu sen o drewnianym  koniu. 

Glos bezimiennego boga o przebiegłym wyrazie twarzy,  który wskazał mu na szachownicy  

królową. To był bóg, zsyłający mu odpowiedzi. Ale czy zawsze był w stanie je zrozumieć?

Tak powtórzył głos. Zobaczysz to, czego powinieneś się dowiedzieć. Ale nie to, co  

tobie wydaje się ważne. Twoje pytania to zawsze: „co?" i Jak?". Ja pokażę ci  

„dlaczego?". I „kto?".

Natychmiast znalazł się na urwisku, tak wysokim, że u stóp widział cały świat. Maszerujące  

armie, jakie obserwował w dniu śmierci króla Edmunda. Znów poczuł, że gdyby potrafił właś-

ciwie skoncentrować wzrok, byłby w stanie zobaczyć wszystko to co chciał wiedzieć: słowa  

na ustach dowódcy Franków, miejsce, gdzie znajdował się Alfred, żywy lub martwy. Rozejrzał 

się niespokojnie, starając się zorientować gdzie patrzeć, by poznać to, co go interesuje.

Coś odwróciło mu jednak głowę od panoramy poniżej i zmusiło do spojrzenia daleko, daleko  

poza prawdziwy świat: w przestrzeń i w czas.

Ujrzał   człowieka   idącego   górską   ścieżynką.   Mężczyznę  o   smagłej,   żywej,   wesołej  

twarzy, lecz mimo to niebudzącej zaufania. Oblicze jakże podobne do nieznanego boga z jego  

snów. A więc On - myślał Shef- ma więcej niż jedno wcielenie.

Mężczyzna zbliżył się do chaty, a właściwie szopy, prymitywnego schronienia z żerdzi i  

kory,   uszczelnionych   darnią   i   gliną.  Tak   właśnie   żyli   ludzie   w   dawnych   czasach   -  

skonstatował Shef. Teraz jest inaczej. Ale kto im to pokazał?

Mężczyzna i kobieta pracujący nie opodal chaty przerwali  swe zajęcia i przyglądali się  

przybyszowi: dziwna para, oboje zgarbieni od ciągłego wysiłku, niscy i krępi, z brązowymi  

włosami, ziemistą cerą i krzywymi nogami.

- Noszą imiona Ai i Edda poinformował głos.

Powitali przybysza i zaprosili go do chaty. Zaproponowali

jedzenie: przypaloną owsiankę, pełną łusek i kamyków, ponieważ ziarno utłuczono ręcznie 

w moździerzu, przyrządzoną na kozim mleku. Gość był ujęty ich zachowaniem i rozmawiał  

Pogodnie. Kiedy nadszedł czas, położył się na stercie sztywno wyprawionych skór, między 

gospodarzem i gospodynią.

W środku nocy odwrócił się do Eddy, odzianej w długie, czarne łachmany. Ai leżał  

pogrążony w głębokim śnie, nie poruszając się, jakby ukłuty usypiającym cierniem. Mężczyzna 

podciągnął ubranie Eddy i bez wahania wszedł w nią.

Następnego ranka wstał i ruszył swoją drogą, pozostawiając Eddę, by urósł jej brzuch i by  

krzycząc wniebogłosy urodziła  czworo dzieci tak niekształtnych i brzydkich jak ona, lecz  

background image

bardziej   sprytnych   i   pracowitych.   Woziły   gnój,   nosiły   drewno   na  opal,   hodowały   świnie,  

kruszyły ziemię drewnianymi łopatami. Coś podpowiadało Shefowi, że z nich właśnie wywodzą  

się niewolnicy. Kiedyś sam nim byłem. Ale już nie jestem.

Podróżny podążał dalej, wędrując żwawo wśród wysokich gór. Następnego wieczora dotarł 

do chaty z pni drzew, połączonych równo na węglach. Z jednej strony znajdowało się okno z 

solidnymi okiennicami, a na zewnątrz, na skraju jaru, stal  szalet. Tu na widok przybysza  

dwoje ludzi oderwało się od  pracy: potężnych i silnych, o czerstwych twarzach i grubych  

szyjach. Gospodarz był łysy i miał przystrzyżoną brodę, a jego żona krągłą twarz i długie ręce,  

stworzone do dźwigania ciężarów. Nosiła długą brązową tunikę, a obok niej leżała wełniana  

opończa, na wypadek wieczornego chłodu. On miał na sobie  luźne spodnie, jak wojownik 

wikingów, oraz skórzany kubrak, przyozdobiony na rękawach i obu polach cienkimi rzemykami.  

Tak właśnie żyje teraz większość ludzi — przemknęło przez głowę Shefa.

— Nazywają się Aji i Amma - odezwał się głos.

Oni także zaprosili przybysza do domu. Gospodyni postawiła przed nim jedzenie 

bochenek chleba i smażoną wieprzowinę, odpowiednio posoloną, z której ociekał tłuszcz - po-

karm dla ciężko pracujących, silnych mężczyzn. Gdy zapadły ciemności, udali się na  

spoczynek, wszyscy troje kładąc się razem na słomianym materacu i przykrywając się 

wełnianymi kocami. W nocy Ą/i chrapał. Wędrowiec odwrócił się do Ammy, ubranej tylko  

w luźną szatę, szepnął jej coś do ucha i wziął ją z tą samą szybkością i werwą co  

poprzednio Eddę.

Rankiem podążył swoją drogą, pozostawiając Ammę, by urósł jej brzuch i by w milczeniu  

urodziła czworo dzieci, tak  silnych i dobrze zbudowanych jak ona, lecz inteligentniejszych,  

gotowych próbować wciąż nowych rzeczy. Ich z kolei dzieci udomowiły woły, wykuwały pługi,  

budowały stodoły, sporządzały sieci rybackie i zapuszczały się w morze. Shef wiedział, że od  

nich wywodzą się wolni chłopi. Kiedyś on także do nich należał. Ale i te czasy minęły już.

Mężczyzna szedł dalej, a droga zaprowadziła go na ogromne równiny. Zbliżył się do  

domu nie opodal traktu, z podwórzem otoczonym ogrodzeniem. Budynek składał się z kilku  

pomieszczeń: jedno do spania, drugie do jedzenia, inne dla zwierząt, a wszystkie z oknami i  

szerokimi drzwiami. Kobieta  i mężczyzna, siedzący na zewnątrz, na wygodnej ławce, zawo-

łali przybysza i zaproponowali mu dla ochłody  wodę ze swojej  głębokiej   studni.  Stanowili  

urodziwą parę, z pociągłymi twarzami, szerokimi czołami i delikatną skórą, na której nie  

widać   było   śladów   ciężkiej   pracy.   Kiedy   mężczyzna   powstał,   aby   powitać   podróżnego,  

przewyższał   go   o   pół   głowy.   Jego  plecy   były   szerokie   i   proste,   a   palce   mocne   od  

skręcania cięciw.

To są Fathir i Mothir rozległ się głos boga.

Wprowadzili   gościa   do   domu,   gdzie   słodko   pachniało   sitowie,   posadzili   go   do   stołu,  

przynieśli w misce wodę, żeby obmył  ręce i wreszcie postawili przed nim upieczony drób,  

ciasto,  masło i kaszankę. Po jedzeniu kobieta zajęła się pracą, a mężczyzna siadł na ławie i  

rozmawiał z wędrowcem.

Kiedy   nadeszła   noc,   gospodarze   z   pewnym   zażenowaniem  poprowadzili   gościa   do 

szerokiego loża, wyłożonego materacem z pierza. Ledwie położył się między nimi, a już Fathir  

zasnął. Podróżny odwrócił się do kobiety, pieścił ją palcami i obsłużył niczym buhaj lub ogier,  

jak czynił to już dwukrotnie.

Odszedł, a kobiecie urósł brzuch, z którego narodziła się fasajarlów, książąt i wojowników.  

Pływali po fiordach, udomowili konie,   wykuwali miecze   i karmili kruki trupami.     Tak 

właśnie chcą teraz żyć ludzie, pomyślał Shef. Chyba że to ktoś inny chce, żeby tak żyli...

Ale to nie jest jeszcze koniec: Ai przemienił się w Aliego  i Fathira, a Edda w Ammę i  

Mothir.   A   co   z   ich   synami,   córkami  i   dalszymi   potomkami?   Co   z   przeobrażeniem   z  

niewolnika  w wolnego człowieka, apotemjarla? Teraz ja jestem jarlem. Ale  co nastąpi po 

mnie? Kim będą moje dzieci? Dokąd dojdzie podróżny? Synem jar la jest król, a króla...

Shef obudził się, dokładnie pamiętając sen i zdając sobie sprawę, że wiąże się on z jego 

losem. Uświadomił sobie, że to co obserwował stanowi obraz rozwoju ludzkiego. Program 

pomyślany tak, by tworzyć coraz doskonalszych ludzi, jak oni hodują lepsze konie czy psy do 

polowania. Ale doskonalszych pod jakim względem? Inteligentniejszych? Skuteczniejszych 

background image

w poszukiwaniu nowej wiedzy? Tak właśnie powiedzieliby kapłani Drogi. A może szybciej 

się zmieniających? Bardziej skłonnych do wykorzystania wiedzy, którą już posiadali?

background image

Shef   był   pewien   jednego.   Jeśli   dzieci   były   płodzone   przez  przebiegłego   i   wesołego 

podróżnego, a jednocześnie jego boga opiekuna, to ci lepsi ludzie przekonają się, że będą  

musieli za to zapłacić. A jednak wędrowiec zapowiadał mu powodzenie. Wiedział, że istnieje 

właściwe rozwiązanie. Ale czy zdoła je znaleźć?

Jeszcze przed świtem jarl włożył wilgotne od rosy skórzane  buty,  wstał ze słomianego 

posłania, okręcił się kocem i wyszedł w chłód późnego, angielskiego lata. Szedł jak duch 

przez pogrążony we śnie obóz, bezbronny, tylko z kamiennym  berłem wspartym na lewym 

ramieniu. Jego wyzwoleńcy nie okopywali i nie ogradzali obozów jak wikingowie, lecz straże 

były wystawione jak należy. Shef przeszedł w pewnej odległości od jednego z wartowników, 

halabardnika Lulli, wspartego na swej broni. Ten miał otwarte oczy, ale nie zauważył jarla  

mijającego go i znikającego w ciemnym lesie.

Kiedy niebo na wschodzie pobladło, odezwały się ptaki. Shef ostrożnie przedzierał się 

przez plątaninę głogów i pokrzyw, aż wyszedł na ledwie widoczną ścieżkę. Przypomniała mu 
dróżkę, którą rok wcześniej szli z Godivą, gdy uciekli Ivarowi. Z pewnością prowadziła do 
jakiejś ludzkiej siedziby.

Było już całkiem widno, gdy wyszedł na polanę. Rzeczywiście znajdowało się na niej 

schronienie - biedna chata. Kiedy przyglądał się jej, krzywo zawieszone drzwi rozwarły 

się  i przed dom wyszła kobieta. Staruszka? Jej twarz była zniszczona, a spojrzenie blade i 

świadczące o długotrwałym głodowaniu. Lecz nie była stara, zauważył, stojąc bez ruchu pod 

drzewem. Rozejrzała się, ale nie dostrzegła go i nagle padła na ziemię, do której docierały już 

pierwsze promienie słońca. Zakryła twarz rękoma i zaczęła cicho płakać.

- Co się stało, matko?

Poruszyła   się   gwałtownie,   słysząc   głos   obcego   człowieka,  i   uniosła   wzrok   pełen 

przerażenia. Uspokoiła się jednak widząc, że jest sam, na dodatek bez broni.

- Co się stało? To długa historia. Mojego męża zabrali do królewskiej armii...

- Którego króla? - zapytał.

Wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. To było wiele miesięcy temu. Nie wrócił. Całe lato byłyśmy głodne. Nie 

jesteśmy niewolnikami,  ale nie mamy ziemi. Kiedy zaczęły się żniwa, pozwolono mi 

wyzbierać to, co pozostało na polach. Niewiele tego, ale wystarczyłoby, tylko że było już 

za późno. Moje dziecko, moja córeczka zmarła dwa tygodnie temu. Ale to nie koniec 

- ciągnęła. - Kiedy  zaniosłam ją do  kościoła,  żeby została pochowana, nie było tam 

księdza. Uciekł z obawy, jak mówią ludzie, przed poganami. Wyznawcami Drogi, tak 

powiedzieli. Ci z wioski byli zadowoleni. Cieszą się, że teraz nie będą musieli płacić 

dziesięciny. Ale cóż mi z tego? Byłam zbyt biedna, żeby sama płacić, a czasami ksiądz 

dawał mi nawet jałmużnę. Więc kto miał pochować moje dziecko? Jak mogła spocząć w 

niepoświęconej ziemi bez słowa wypowiedzianego nad mogiłą. Kto zapewni jej teraz miejsce 

w niebie?

Kobieta ponownie zaczęła łkać, kołysząc się w przód  i w tył. Co powiedziałby jej 

Thorvin?   -   zastanowił   się  Shef.   Może   przypomniałby,   że   chrześcijanie   nie   zawsze 

byli źli, lecz stali się takimi, odkąd Kościół zaczął gnić   od środka. Ale przynajmniej 

niektórym zapewniał pocieszenie. Droga musi czynić to samo, a nie wyłącznie myśleć o 

tych, którzy podążają śladem największych bohaterów.  Sięgnął   do   pasa   po   sakiewkę, 

lecz zorientował się, że nie ma jej przy sobie.

- Widzisz co uczyniłeś? - rozległ się głos za jego plecami.

Jarl odwrócił się powoli i stanął naprzeciw Alfreda. Młody król miał ciemne obwódki wokół 

oczu, a jego ubranie było brudne i w strzępach. Nie miał miecza ani płaszcza, lecz wciąż był 

w kolczudze, a zza pasa wystawał sztylet.

- Ja? Wydaje mi się, że po tej stronie Tamizy żyją twoi poddani. Ludzie Drogi mogli 

przegnać księdza, ale ty pozbawiłeś ją męża.

background image

- A więc co uczyniliśmy jej wspólnie?

Obaj stali przyglądając się kobiecie. Zostałem przysłany, żeby zapobiec właśnie czemuś 

takiemu - pomyślał Shef. Lecz  nie uda mi  się tego zrobić ani w imieniu Drogi, ani też 

odsuwając się zupełnie od niej.

- Czynię ci propozycję, królu - przemówił. - Masz u pasa sakiewkę, a ja nie. Daj ją tej 

biednej kobiecie, żeby mogła przynajmniej żyć i oczekiwać męża. Ja zwrócę ci w zamian 

twoje królestwo. A raczej podzielmy się tym co mamy, by pokonać twoich wrogów, 

noszących na piersiach krzyże, ponieważ ja swoich już zwyciężyłem.

- Podzielić się władzą?

- Podzielić się wszystkim, co mamy. Pieniędzmi, ludźmi, władzą, ryzykiem. Niech nasze 

losy stanowią jedno.

- A  więc  podzielimy  się  także  szczęściem? – zapytał Alfred.

- Tak.

- Pod dwoma warunkami. Nie możemy maszerować tylko pod znakiem młota, ponieważ 

jestem chrześcijaninem. Nie możemy także nosić tylko krzyża, ponieważ został zhańbiony 

przez tych frankońskich łupieżców i papieża Mikołaja. Zapamiętajmy tę kobietę oraz jej 

smutek i idźmy dalej pod oboma znakami. A jeśli zwyciężymy, pozwolimy naszym 

ludziom wybierać, który bardziej im odpowiada i w którym chcą znaleźć oparcie.

- A jaki jest drugi warunek?

- To - Alfred wskazał kamienne berło. - Musisz się tego pozbyć. Kiedy je trzymasz, 

kłamiesz. Wysyłasz przyjaciół na śmierć.

     Shef popatrzył na berło, na okrutne, brodate twarze zdobiące oba jego końce. 

Twarze tak przypominające bogów z jego snów. Przed oczami stanął mu grobowiec, 

gdzie je zdobył i niewolnice z połamanymi kręgosłupami. Powróciły myśli o Sigvarcie 

wysłanym, by zginął w męczarniach, o Sibbie i Wilfim, którzy spłonęli żywcem. O samym 

Alfredzie, któremu z rozmysłem pozwolił na porażkę. I o Godivie, uratowanej tylko po 

to, by stała się przynętą

Odwrócił się i cisnął je w największy gąszcz, by znowu leżało zapomniane.

- Jak sobie życzysz - rzekł. - Pójdziemy teraz pod oboma znakami, po zwycięstwo lub 

klęskę.

Wyciągnął rękę. Alfred wydobył sztylet, odciął sakiewkę, rzucił ją do stóp kobiety i na 

koniec uścisnął wyciągniętą dłoń.

Gdy odeszli, kobieta drżącymi rękami sięgnęła po mieszek.

Zanim jeszcze uszli ścieżką sto jardów, dobiegły do nich odgłosy zamieszania: szczęk 

broni,   krzyki,   rżenie   koni.   Rzucili   się   biegiem   w   stronę   obozu,   lecz   ciernie   i   zarośla 

skutecznie  hamowały tempo. Gdy zadyszani dotarli wreszcie na skraj  lasu, było już po 

wszystkim.

- Co się stało? - zapytał Shef człowieka, który z niedowierzaniem odwrócił się w jego 

stronę.

Spod powalonego namiotu wydostał się Farman.

- Lekka kawaleria Franków. Nie było ich wielu, może stu. Wiedzieli, że tu jesteśmy 

i wszyscy naraz wyskoczyli spośród drzew. A ty skąd wracasz?

Ale  jarl  patrzył   ponad jego ramieniem,  na  Thorvina  przepychającego   się   przez   tłum, 

trzymającego za rękę Godivę.

- Przybyliśmy, gdy już zaczęło świtać - przemówił Thorvin. - Byliśmy tuż przed 

atakiem Franków.

Shef   nawet   nie   zwrócił   na   niego   uwagi   i   przypatrywał   się  Godivie.   Ona   zaś   wysoko 

uniosła podbródek i odpowiedziała na jego spojrzenie. Delikatnie dotknął jej ramienia

- Przepraszam,  że o tobie zapomniałem.  Są rzeczy...wkrótce... wkrótce spróbuję 

wynagrodzić ci to, co zrobiłem. Lecz jeszcze nie teraz. Teraz jestem wciąż jarlem. 

Najpierw musimy wzmocnić straże, żeby nie dać się ponownie zaskoczyć. A później 

musimy ruszać. Ale wcześniej... Lulla, Farman, wszyscy kapłani i dowódcy do mnie, 

gdy tylko rozstawione zostaną warty.

background image

- Aha, Osmodzie, jeszcze jedno - dodał. - Przyślij mi zaraz dwadzieścia kobiet.

- Kobiet, panie?

- Tak, kobiet. Jest ich przecież z nami mnóstwo. Żony, przyjaciółki, kurtyzany. Nie 

obchodzi mnie jakie. Mają tylko umieć posługiwać się igłą.

Dwie godziny później Thorvin, Farman i Geirulf - jedyni kapłani Drogi pośród sześciu 

dowódców angielskich oddziałów — przyglądali się z nieszczęśliwymi minami znakowi po-

spiesznie   wyhaftowanemu   na   bitewnej   chorągwi.   Zamiast  białego   młota   ustawionego 

pionowo   na   czerwonym   tle,   znajdowały   się   tam   teraz   młot   i   krzyż,   położone   ukośnie, 

skrzyżowane ze sobą.

- To sprzyjanie wrogowi - przemówił Farman.

- To warunek króla, dzięki któremu możemy liczyć na jego wsparcie - odrzekł jarl.

Brwi kapłana uniosły się, gdy spojrzał na samotną, zgarbioną postać Alfreda.

- Nie tylko moje poparcie - powiedział ten. - Ale poparcie całego mojego królestwa. 

Mogłem utracić jedną armię. Jednak wciąż są ludzie, gotowi walczyć z najeźdźcami. 

Będzie

nam łatwiej, jeśli jednocześnie nie zostaną zmuszeni do zmiany religii.

- Potrzebujemy ludzi, to pewne - przyznał Osmod, dowódca obozu, a także drużyn 

obsługujących katapulty. - Przez  dzisiejszy  ranek i  powszechne  ucieczki  w  każdym

zespole z tuzina zostało nam tylko siedmiu, ośmiu. A Udd ma więcej kusz,  niż 

mogących  z nich strzelać. Ale  potrzebujemy ich już teraz. A skąd mamy ich wziąć? 

W takim pośpiechu?

Shef i Alfred popatrzyli na siebie niepewnie, rozważając ten problem w poszukiwaniu 

rozwiązania.

W nagle zapadłej ciszy rozległ się zupełnie nieoczekiwany w tym gronie kobiecy głos. 

To była Godiva.

- Mogę wam podpowiedzieć co zrobić - oświadczyła. - Ale jeśli tego chcecie, musicie 

zagwarantować mi dwie rzeczy. Po pierwsze miejsce w radzie. Nie chcę być traktowana 

jak kulawy koń albo stary pies. Po drugie zaś nie chcę więcej słyszeć od jarla: „Nie 

teraz. Nie teraz, bo jestem jarlem".

Obecni zaskoczeni przyglądali się jej, a później przenieśli pełne wątpliwości spojrzenia 

na Shef a, oczekując odpowiedzi.  Jednooki,  odruchowo  szukając   w  zasięgu  ręki   swego 

berła, stwierdził, iż patrzy wprost w lśniące oczy Godivy, jakby czynił to po raz pierwszy 

w   życiu.   Przypomniał   sobie   wreszcie,  że   porzucił   berło,   a   wraz   z   nim   to,   co   ono 

symbolizowało. Spuścił wzrok.

- Zgadzam się na oba warunki - rzekł ochryple. – Teraz powiedz nam jakie jest to 

rozwiązanie, członkini rady.

- Ludzie, których potrzebujecie, już są w obozie. Ale to nie mężczyźni, lecz kobiety. 

Całe ich setki. A jeszcze więcej znajdziecie w każdej wiosce. Dla was to mogą być 

choćby kurtyzany, jak wcześniej powiedział jarl. Albo szwaczki. Ale w niektórych 

sprawach są tak samo dobre jak mężczyźni. Do każdej drużyny obsługującej katapulty 

przydzielcie sześć spośród ich. Zwolnieni w ten sposób mężczyźni mogą przejść pod 

dowództwo Udda, do strzelania z kusz, zaś najsilniejsi do Lulli, jako halabardnicy. Ale 

niech Udd wysłucha mojej rady: wybierz tyle młodych kobiet, ile potrzeba, spośród tych, 

które nie czują strachu i także im daj kusze.

- To niemożliwe - odezwał się z niedowierzaniem Cwicca.

- Dlaczego nie?
- Cóż... nie są wystarczająco silne.

Shef roześmiał się.

- Tak właśnie wikingowie mówili o was. Pamiętasz, Cwicca? Ile siły potrzeba do 

naciągnięcia liny? Albo zwolnienia spustu? To machiny dają siłę.

- Przestraszą się i uciekną - protestował nadal Cwicca

Godiva obrzuciła go wyniosłym spojrzeniem

background image

.

.

- Popatrz na mnie - rzekła. - Widziałeś sam jak weszłam do niewyobrażalnie wprost 

śmierdzącego wózka. Czy byłam wtedy przestraszona? A jeśli nawet, to i tak to 

zrobiłam. -Shefie - zwróciła się do jarla. - Pozwól mi porozmawiać z kobietami. 

Wybiorę te, którym możesz zaufać i jeśli będzie trzeba, sama je poprowadzę. Nie 

zapominajcie, wy wszyscy -wyzywająco  popatrzyła  po  twarzach zgromadzonych – że 

kobiety mają do stracenia więcej niż którykolwiek z was. I więcej do zyskania.

Po chwili ciszy odezwał się Thorvin, wciąż nastawiony sceptycznie:

-

Wszystko bardzo dobrze. Ale ilu ludzi miał król Alfred, kiedy ruszył przeciw 

Frankom? Pięć tysięcy? Wyćwiczonych wojowników. Nawet jeśli wykorzystamy 
wszystkie kobiety z obozu, jak jedna trzecia tej liczby może mieć szansę zwycięstwa? Do 
tego ludzi, kobiet i mężczyzn, którzy dotąd nie strzelali z niczego, oprócz procy na ptaki. 
Nie da się w jeden dzień wyszkolić wojownika.

- Ale z kuszy można nauczyć się strzelać w ciągu jednego dnia - przemówił 

nieoczekiwanie Udd. - Tylko naciągnąć ją i wycelować.

- To i tak nie ma znaczenia - zabrał głos Geirulf, kapłan Tyra. - Dzisiejszego ranka 

nauczyliśmy się, że Frankowie nie będą stać bez ruchu, żeby ułatwić strzelanie. Co więc 

mamy robić?

- Posłuchajcie - odezwał się Shef, głęboko nabierając powietrza - a powiem wam 

co.

Rozdział jedenasty

Armia Franków wyruszyła ze swojej bazy w Hastings tuż po świcie, przypominając 

wielkiego stalowego gada. Najpierw lekka kawaleria podzielona na setki, wyposażona 
tylko w stalowe nakrycia głowy, skórzane kubraki i miecze. Ich zadaniem było 
wyszukanie wroga, ubezpieczanie skrzydeł i przedarcie się przez wyłomy we wrogich 
szeregach. Następnie szereg za szeregiem łucznicy, na koniach, przemieszczający się jak 
cała armia, lecz walczący pieszo. Wówczas zbliżali się do przeciwnika na odległość 
pięćdziesięciu kroków, by wystrzelić strzały ze swoich łuków. Do nich należało zatrzymanie 
wroga, zmuszenie go do uniesienia tarcz i przykucnięcia, dla zabezpieczenia odkrytych 
nóg.

W środku ciężka jazda - formacja, która przynosiła Frankom zwycięstwo za 

zwycięstwem na równinach centralnej Europy. Każdy rycerz w kolczudze i nagolennikach, 
mocno osadzony w głębokim siodle. Każdy wyposażony w hełm, miecz, ale przede 
wszystkim tarczę, kopię i strzemiona z kolcem. Tarcza w kształcie rombu do osłaniania 
ciała, kopia do rażenia przeciwnika w czasie szarży, a strzemiona dla pewniejszego 
trzymania się na koniu, uniesienia się na nich w walce oraz zadawania ran ich ostrym 
szpicem. Zapewne żaden Anglik nie potrafił dzierżyć kopii w jednym ręku, mając w 
drugim tarczę i wodze, kierując jednocześnie potężnym doskonale ujeżdżonym a raczej 
wytresowanym do walki rumakiem. Ci którzy to umieli, byli przekonani, że są w stanie 
zniszczyć każdą na świecie piechotę, jeśli tylko spotkają się na otwartej przestrzeni.

background image

Jadący na czele głównych sił - dziewięciuset jeźdźców -król Karol Łysy odwrócił się 

w siodle i spojrzał na chorągwie powiewające na wietrze, oddalającą się dobrze strzeżoną 

bazę  i statki zgromadzone przy brzegu. Zwiadowcy przynieśli mu dobre wieści. Ostatnia 

armia   na   południe   od   Humberu   maszerowała   na   jego   spotkanie,   nieostrożna   i   nie 

przygotowana, ale  pragnąca stanąć do bitwy. Tego właśnie chciał: jednego decydującego 

starcia, zabicia ich przywódców, poddania się niedobitków i dzięki temu przejęcia pełnej 

władzy. To właśnie powinno nastąpić już wcześniej, po porażce walecznego, lecz głupiego 

Alfreda.

Teraz nadszedł ten czas, na który chyba czekał zbyt długo.  Dzisiaj, a w najgorszym 

przypadku jutro, wszystko ostatecznie się wyjaśni. Rozglądający się Karol uświadomił 

sobie  nagle, że odległy horyzont rozmazuje się w strugach deszczu  nadchodzącego znad 

kanału. Zawrócił i skinął na angielskiego renegata, żeby zbliżył się wraz z tłumaczem.

- Żyjesz w tym zapomnianym przez Boga kraju - przemówił. - Jak długo będzie 

padać ten deszcz?

Alfgar   popatrzył   na   zwisające   chorągwie,   lekko   tylko   poruszane   południowo-

zachodnim wiaterkiem i pomyślał, że zapowiada to co najmniej tygodniową mżawkę. Nie 

takiej jednak odpowiedzi spodziewał się król.

- Wydaje mi się, że wkrótce przejdzie - powiedział tylko „ Król kiwnął głową i ponaglił 

konia. Kiedy armia podążała

Przez nie zżęte pola, wilgotna dotychczas ziemia zaczynała Przemieniać się w błoto.

Pięć   mil   na   północny   zachód,   ze   wzgórza   na   południe   od  Caldbeck   Hill,   Shef 

przyglądał   się   jak   Frankowie   zdążają   w   tę   stronę.   Jego   chorągiew   powiewała   nad 

ciągniętym   przez   woły  wozem   -   połączone   ze   sobą   młot   i   krzyż.   Był   pewien,   że 

zwiadowcy musieli dostrzec ją i poinformować króla Karola, gdzie się znajduje. Wyruszył 

o zmierzchu poprzedniego dnia, kiedy frankońska lekka jazda wycofała się do bazy. Jego 

mężczyźni... i kobiety zajęli pozycje w nocy. Niemal nikt nie  pozostał  u jego boku. To 

miała być bitwa, nad którą nie  będzie miał kontroli. Wiedział, że wynik zależy tylko od 

tego, czy jego armia będzie potrafiła działać zgodnie z planem, i to po utracie kontaktu z 

nim i innymi grupami.

Jednego był  pewien: jego wojska liczyły więcej ludzi, niż  początkowo   przypuszczał. 

Przez   cały   poprzedni   dzień   mijał  niewielkie   oddziałki   ciągnące   ku   polu   bitwy:   ludzi 

uzbrojonych   w   piki,   drwali   z   toporami,   a   nawet   ponurych   węglarzy   z   Wealdu, 

przywołanych   przez  Jierd  Alfreda,   odwieczne   wezwanie   do   pospolitego   ruszenia   w 

hrabstwie   Wessex   i   na  podległych   mu   ziemiach.   Wszystkim   przykazywano   jedno:   nie 

zbliżać  się do wroga. Nie formować  linii.  Naciskać, gdy  nadarzy  się   okazja.  Był   to 

prosty rozkaz, więc przyjęto go z satysfakcją, bowiem wydał go osobiście ich król.

Ale   ten   deszcz   -   myślał   Shef.   Pomoże   czy   przeszkodzi?   Już  wkrótce   się   o   tym 

przekonam.

Pierwszy strzał oddano z ukrycia z na wpół spalonej wioski. Pięćdziesięciu frankońskich 

lekkich   kawalerzystów,   osłaniających   flankę,   znalazło   się   w   polu   rażenia   „Niosącej 

Śmierć".  Oswi   szarpnął   spust,   poczuł   wstrząs   zwalnianego   mechanizmu  i   obserwował 

oszczep mknący ponad pół mili. Trafił prosto  w cel, jakim była postać jeźdźca. Oddział 

obsługujący   machinę   -siedmiu   mężczyzn   i   cztery   kobiety   -   ponownie   obracał   kołami 

zębatymi  i umieszczał w łożu pocisk. Trzydzieści wolnych  uderzeń serca, zanim będzie 

można wystrzelić ponownie.

Dowódca   frankońskiego   oddziału   jazdy   ujrzał   jednego   ze  swoich   ludzi   leżącego   na 

ziemi,   z   potężnym   pociskiem   miedzy  żebrami   i   zdziwiony   zagryzł   wargi.   Machiny 

oblężnicze   na  otwartej   przestrzeni?   Odpowiedź   była   oczywista.   Rozluźnić   szyk   i 

unieszkodliwić  wroga. Strzał  musiał  pochodzić  z prawej,   z   otwartej   flanki.   Przynaglił 

konia i rozkazał swoim ludziom rozwinąć skrzydła.

Gęste żywopłoty, mające zatrzymywać bydło i odgrodzić pola od dzikich świń, zmusiły 

jednak jeźdźców do ponownego skupienia się. Gdy mijali je, spomiędzy zarośli wyjrzały 

twarze   i   z   odległości   zaledwie   kilku   jardów   oddano   salwę   z   kusz.   Strzelcy 

momentalnie zerwali się do ucieczki, nie usiłując nawet zobaczyć jej skutków. Po chwili i 

oni siedzieli na końskich grzbietach, starając się ukryć w bezpiecznym miejscu.

background image

- Ansiau ma kłopoty - zauważył dowódca innego oddziału konnicy, obserwując rosnące 

zamieszanie. - Zasadzka. Zajdziemy tamtych od tyłu i weźmiemy ich w dwa ognie.  Damy 

im lekcję. Drugi raz już nie spróbują.

Gdy prowadził podwładnych szerokim łukiem, w powietrzu coś błysnęło i za jego plecami 

rozległ się dziki wrzask.  Potężny oszczep nadleciał jakby znikąd, ugodził jednego z ludzi w 

udo i przeszył je, przybijając rannego do martwego już konia. Na pewno wystrzelono pocisk 

nie   od   strony   poprzedniej   zasadzki.   Z   jakiegoś   innego   miejsca.   Dowódca   uniósł   się  w 

strzemionach i rozejrzał wokół, starając się wypatrzyć miejsce, które należało zaatakować. 

Wkoło drzewa i pola  nie zżętej pszenicy. Wszędzie żywopłoty. Gdy zawahał się,  pocisk z 

kuszy, wystrzelony ze stałego oparcia z odległości ponad stu jardów, trafił go prosto w twarz. 

Strzelec, kłusownik z Dittom, nie pokazał się nawet. W ciągu dziesięciu uderzeń serca był 

już   dwadzieścia   jardów   od   poprzedniego   stanowiska,   czołgając   się   w   podmokłym   rowie 

sprawnie niczym węgorz. Już wcześniej przekonał się, że nawoskowanej cięciwie nie szkodzi 

wilgoć. Kiedy jeźdźcy po chwilowym wahaniu ruszyli w kierunku, z którego padł ostatni 

strzał, znowu jednego zniósł oszczep wystrzelony z machiny.

Powoli, bez komend rogów i trąbek, dwadzieścia oddzielnych potyczek zaczęło 

przeradzać się w bitwę.

Ze swojego punktu obserwacyjnego na wzgórzu Shef widział jak główne siły Franków 

wciąż podążają naprzód, lecz teraz już powoli, zaledwie stępa, rozglądając się niespokojnie i 

przystając. Nie chcieli wysuwać się bez zabezpieczonych skrzydeł. Tego co tam się działo 

praktycznie nie było widać. Tylko od czasu do czasu ukazywali się jeźdźcy otaczający jakieś 

zarośla lub szarżujący na spaloną wioskę. Obiekt ich ataku był zazwyczaj niewidoczny. Kiedy 

jarl wytężył wzrok starając się przeniknąć ograniczające widok strugi deszczu, w dali 

dostrzegł ruch: dwa konie bez jeźdźców w pełnym galopie, a z tyłu podskakujący po strzale 

miotacz oszczepów. Drużyna obsługująca go - już na koniach, gotowa do od-skoku. Oswi i 

„Niosąca Śmierć" na jednym skraju wioski, a Frankowie na drugim, starający się ich 

okrążyć, lecz atakowani strzałami z wielu stron naraz. Machina zniknęła odciągnięta za 

wzniesienie terenu. Za chwilę wyłoni się znowu, gotowa do strzału, siejąc spustoszenie.

Strategia Shefa opierała się na trzech przesłankach. Pierwszą była znajomość terenu: tylko 

ludzie mieszkający tu znali wszystkie skróty i kryjówki. Dlatego do każdej grupy przy-

dzielono mężczyznę lub chłopca spośród uciekinierów z tych stron. Pozostali miejscowi zostali 

rozmieszczeni na przestrzeni kilkudziesięciu mil kwadratowych, z rozkazem unikania walki. 

Ich głównym zadaniem była dodatkowa pomoc oddziałom w orientacji w terenie i 

utrzymywanie między nimi łączności. Drugą była moc miotaczy oszczepów i nowych kusz. 

Oba rodzaje broni ładowało się wolno, lecz nawet pocisk z kuszy był w stanie przebić 

kolczugę z odległości dwustu kroków. A strzelać z niej można było leżąc w ukryciu.

Najistotniejszą jednak część strategii Shefa stanowiło uświadomienie sobie, iż istnieją 

przynajmniej dwa sposoby na odniesienie zwycięstwa w bitwie. Każda, jaką do tej pory 

widział - i wszystkie, jakie stoczono w zachodnim świecie w ciągu ostatnich wieków - 

miały jednakowy scenariusz: uderzenie, uformowanie linii i ścieranie się, aż jedna ze stron 

nie zdzierży. Można to było zrobić przy użyciu mieczy i toporów, jak woleli wikingowie, koni 

i kopii, we frankońskim stylu, lub kamieni oraz oszczepów, co wprowadził sam Shef. 

Przełamanie szyku wroga oznaczało zwycięstwo w bitwie.

Zastosowany   dzisiaj   sposób   był   zupełnie   nowy.   Nie   formować   żadnych   linii,   nie 

szarżować, lecz dręczyć i szarpać wroga ostrzałem. Tylko niewprawne i nietypowe oddziały 

Shefa stać było na coś takiego: nie pokrywało się to ze zbyt wieloma utrwalonymi zwyczajami 

walczących   przez   całe   życie  wojowników.   Teren   nie   był   ważny.   Należało   go   świadomie 

oddawać.   Podobnie   jak   odwaga   w   bezpośrednim   starciu.   To  był   znak   porażki.   Lecz 

rezygnowało się jednocześnie ze zwykłych elementów podnoszących morale: dźwięku rogów, 

pieśni bojowych, pokrzykiwań dowódców, poczucia bliskości towarzyszy. W bitwie takiej jak 

ta łatwo było zdezerterować lub po prostu ukryć się i wyjść, gdy będzie już po wszystkim. 

Jarl  miał   nadzieję,   że   poszczególne   oddziały   będą   się   wzajemnie  pilnować.   Wyruszyli   w 

grupach po około pięćdziesięciu ludzi:  drużyna z katapultą, dwudziestu kuszników, a resztę 

background image

stanowili   halabardnicy.   Normalne   jednak,   że   w   ferworze   walki   będą  się   rozdzielać.   Czy 

później połączą się znowu?

Przypominając sobie zawzięty atak wieśniaków z Yorkshire pod murami Yorku doszedł 

do wniosku, że nie należy tracić nadziei. Jego ludzie widzieli kraj, o który walczą: nie zebrane 

zboże,   spalone   obejścia   i   wycięte   sady.   Dla   biedaków  jedzenie   i   rodząca   je   ziemia   były 

święte. Mieli za sobą zbyt 

w

iele zim, wypełnionych głodem.

Obserwując   rozwijającą   się   bitwę,   Shef   doznawał   dziwnego   uczucia   wolności.   Nie 

zupełnej, lecz wolności od zmartwień. Był teraz rzeczywiście tylko jednym z kół zębatych. 

Musiał   się   obracać,   gdy   nim   poruszano.   Nie   potrzebował   jednak   myśleć   za   całą   resztę 

machiny.  Będzie działać  lub  zepsuje się. Pojedynczy tryb nie ma na to żadnego wpływu. 

Musi tylko wykonywać swoje zadanie.

Położył dłoń na ramieniu Godivy, stojącej obok. Spojrzała na jego zmęczoną twarz i nie 

odsunęła się.

Król Karol, wciąż zbliżając się do wzgórza, gdzie od czasu do czasu poprzez deszcz 

dostrzec można było poruszającą się na wietrze główną chorągiew wroga, uniósł rękę, już 

chyba po raz dwudziesty, by główne siły stanęły. Dowódca lekkozbrojnych podjechał do 

niego, zupełnie przemoczony.

- No i co, Rogier?

Zapytany pokręcił głową.

- To jak pięćdziesiąt walk psów jednocześnie. Nikt nie staje nam  na drodze.  Wciąż 

tylko ich ścigamy.  A kiedy wreszcie zawracamy, znów gryzą nam pięty.

- Co się stanie, jeśli po prostu będziemy trzymać się razem i ruszymy naprzód? 

Tam. - Król wskazał kciukiem chorągiew na horyzoncie, oddaloną o około półtorej mili.

- Po drodze powystrzelają wielu spośród nas.

- Ale mamy do pokonania tylko taki kawałek. W porządku, Rogier. Powstrzymuj ich jak 

tylko możesz, ale każ swoim ludziom podążać równolegle z głównymi siłami. Kiedy zmiaż-

dżymy środek ich armii, zajmiemy się skrzydłami.

Władca uniósł kopię i opuścił ją. Jeźdźcy zaczęli krzyczeć ochryple i ponaglać konie.

- Zbliżają się - rzekł Shef do Alfreda, stojącego obok Godivy. - Ale ziemia rozmiękła i 

rozpędzą się do pełnej szybkości dopiero bliżej

Zaledwie pięćdziesięciu ludzi stało wokół dowódcy, głównie posłańcy. Shef miał jednak 

przy sobie jeden miotacz kamieni wraz z obsługą.

- Ładować - rozkazał.

Po godzinach wyczekiwania drużyna z radością zajęła stanowiska. Im także wyznaczono 

ściśle określoną rolę. Już na samym początku prób z machinami odkryto, że wyżłobienia w 

kamieniach w locie wydają dziwny, wibrujący dźwięk, niczym głos łabędzi. Często dla uciechy 

wybierali   takie   pociski,   by   podczas   lotu   świszczały   jak   najgłośniej.   Teraz   jarl   w   ten 

sposób zamierzał wysłać rozproszonym oddziałom sygnał, który wszyscy zrozumieją.

I oto wystrzelono  pierwszy pocisk. Kamień z gwizdem  pomknął  na lewo od wzgórza. 

Odwrócono katapultę i oddano strzał w prawo. Oddziały walczące z ukrycia usłyszały sygnał  

i zaczęły się wycofywać ku dowódcom, by połączyć się po raz  pierwszy w tej bitwie. Gdy 

nadciągały   jeden   po   drugim,   Shef  na   linii   horyzontu   rozmieścił   wozy,   a   za   nimi 

kuszników. W powstałych zaś przerwach machiny.  Kilka kroków za   każdą z nich stały 

przygotowane konie.

Jarl zlustrował linię i jeszcze raz powtórzył rozkaz:

- Trzy pociski z każdej katapulty, nie więcej.  Strzelać najszybciej jak się da. I jedna 

salwa z kusz, na dany znak.

     Gdy król Karol dotarł do stóp wzgórza, poczuł się znacznie pewniej, mimo wciąż 

padającego deszczu. Wróg usiłował nękać go i opóźniać, a teraz liczył, że błotnisty stok 

odbierze impet szarży. Lecz lekka jazda spisywała się dobrze i atakujący z boków nie 

wyrządzali już tylu strat. A Anglicy wciąż nie doceniali ciężkiej jazdy Franków. Wbijając 

ostrogi w boki konia ruszył naprzód, rozpędzając go do galopu, lecz później zwolnił, by 

szeregi jeźdźców mogły go wyprzedzić

background image

Rozległy się wystrzały z machin, świst pocisków i odgłosy i   staczających się po zboczu. 

Jeźdźcy nie zatrzymali się jednak, a obsługa pospiesznie ponownie ładowała katapulty

   Znów świst, głuche uderzenia, okrzyki bólu i kwik koni.  Tylne szeregi bez wahania 

tratowały padających.  Dziwne -pomyślał  Karol, gdy uważnie przyjrzał  się przeszkodzie  na  

drodze atakujących. Barykada, ale nie z tarcz i wojowników. Czy uważają, że powstrzymają 

go tylko przy pomocy drewna i kamieni?

- Strzelać - krzyknął Shef, gdy pierwsze szeregi szarżujących dotarły do białych palików, 

wbitych przez niego na zboczu tego ranka. Rozległ się potężny okrzyk bojowy, zagłuszający 

świst cięciw kusz. - A teraz uciekać! Na konie i uciekać!

Już   po   chwili   dopadnięto   koni,   kusznicy   na   przedzie,   a   za  nimi   drużyny   obsługujące 

katapulty, wraz ze swą bronią. Tylko jeden musiał porzucić swoją, uszkodzoną przy strzale. 

Godiva, biegnąc ostatnia, nagle zawróciła jeszcze, chwyciła chorągiew z młotem oraz krzyżem, 

wskoczyła na konia i popędziła za resztą.

Z dzikim wzrokiem i najeżonymi kopiami frankońska kawaleria dopadła szczytu wzgórza, 

gotowa zmiażdżyć  przeciwnika. Część jeźdźców przemknęła pomiędzy wozami i zawróciła, 

szykując się do stratowania stalowymi podkowami  piechurów czających się zapewne gdzieś 

tutaj.

Nikogo. Porzucone wozy i tylko ślady końskich kopyt. Jedna porzucona machina. Jeźdźcy 

przeszukiwali   przerwy  pomiędzy   wozami,   a   niektórzy   zsiedli   wreszcie   z   wierzchowców   i 

zaczęli odciągać je na boki. Król popatrzył na drewniany stojak, z którego Godiva zabrała 

chorągiew.   Po   chwili  zobaczył,   że   ten   sam   sztandar   powiewa   znowu,   nad   następnym 

wzgórzem,   oddzielonym   od   nich   laskiem   i   wąwozem,  ponad   pół   mili   dalej.   Najbardziej 

rozwścieczeni  wojownicy,  zaślepieni furią, zaczęli krzyczeć i poganiać konie, by ponownie 

rzucić się na wroga. Ostre rozkazy zatrzymały ich jednak w miejscu.

- Przyniosłem   nóż,   żeby  kroić  wołowinę -  wyszeptał król  do   Godefroi. - Ale  mam 

przed   sobą  tylko   zupę. Zawracamy  do  Hastings  i musimy  wszystko jeszcze raz 

przemyśleć.

Jego spojrzenie spoczęło nagle na Alfgarze.

- Mówiłeś, że ten wasz deszcz wkrótce się skończy.

Anglik milczał ze spuszczonym wzrokiem. Karol spojrzał ponownie na stojak od chorągwi. 

Wskazał nań kciukiem.

- Powiesić tu tego angielskiego zdrajcę - polecił.

- Ostrzegałem cię przed machinami - wykrzyknął Alfgar, gdy pochwycono go i wleczono.

- Co on mówi? - zapytał jeden z rycerzy.

- Nie wiem. Bredzi coś po angielsku.

Na pagórku z dala od Franków zebrali się Thorvin,  Geirulf oraz Farman.

- Co o tym sądzicie? - zapytał pierwszy z nich.

Geirulf, kapłan Tyra, kronikarz bitw, pokręcił głową.

- To coś nowego. Zupełnie nowego. Nigdy wcześniej nie słyszałem o czymś podobnym. 

Nasuwa się pytanie: kto może karmić tym jego umysł? Kto, jeśli nie Ojciec Wojowników? To 

syn Odyna. A tacy ludzie są wyjątkowo niebezpieczni.

- Nie wydaje mi się - zaprotestował Thorvin. - Rozmawiałem z jego matką.

- Słyszeliśmy już to - włączył się Farman. - Nie wiemy jednak co to oznacza. Jeśli nie 

masz innego wytłumaczenia, muszę przyznać rację Geirulf owi.

- To nie czas, żeby się poddawać. Popatrzcie, znowu coś się dzieje. Frankowie się 

wycofują.

Shef,   nie   mogąc   pozbyć   się   złych   przeczuć,   patrzył   jak  ciężka   jazda   zawraca.   Miał 

nadzieję, że jeszcze raz ruszą na  niego, poniosą większe straty, zmęczą siebie i konie. Jeśli 

zawracali już teraz, istniały zbyt duże szansę, że dotrą do bazy i w dniu, który sami wybiorą, 

wyruszą   znowu,   gotowi   do  ponowienia   ataku.   Wiedział,   że   nieregularna   armia   nie   może 

zrobić jednego: obronić ziemi. Nie bronił się więc dzisiaj,  a frankoński król nie zmuszał go 

do   tego,   spodziewając   się  pojedynczego,   decydującego   starcia.   Lecz   istniał   sposób   na 

zmuszenie   Shef   a   do   działań   zaczepnych.   Bezbronna   ludność  całej   południowej   Anglii 

znajdowała się przecież na łasce najeźdźców.

background image

Jarl   potrzebował   zwycięstwa   natychmiast,   już   dziś.   Oznaczało   to   podjęcie   większego 

ryzyka  z nadzieją osiągnięcia  większych   korzyści.   Na szczęście   wycofujące  się  armie   są 

znacznie słabsze niż poruszające się naprzód. Jak dotąd  w walce uczestniczyła zaledwie 

połowa angielskich sil. Czas posłużyć się resztą. Jednooki wezwał do siebie posłańców i 

zaczął przekazywać im odpowiednie rozkazy.

Na rozmokłych stokach wzgórz ciągnących się od morza frankońska jazda uczyła się 

szybko. Nie jechali już w zwartych oddziałach, stanowiących łatwy cel. Przemykali ukrad-

kiem,   poruszając  się  etapami,   i  wyłącznie  galopem.  Jeden  z oddziałów przedzierał się 

właśnie ścieżką przez ociekające wodą zarośla, gdy rozległ się tupot nóg. Kiedy pojawił się 

bosonogi chłopiec, pędzący z wiadomością, jeden z jeźdźców popędził konia i bez wahania 

ciął szablą.

- Nie miał broni - zauważył któryś z Franków, spoglądając na ciało leżące w kałuży 

zmieszanej ze sobą wody i krwi.

- Jego broń znajdowała się w głowie - odparł sierżant, który zabił biegnącego. - 

Ruszamy dalej.

Brat chłopca, podążający pięćdziesiąt kroków za nim,  skrył   się  cicho  jak  mysz  za 

obsypaną owocami jarzębiną i obserwował przeciągające wojsko. Po chwili ruszył dalej, 

w poszukiwaniu tych, którzy pomszczą brata.

Jak dotąd frankońscy łucznicy tylko sporadycznie mieli okazję do strzału, a gdy cięciwy 

namokły, ich broń stała się bezużyteczna. Dowódcy skierowali ich więc do zabezpiecza nia 

tyłów. Oni także musieli wykorzystywać umiejętność poruszania się w lesie.

- Uwaga. - Jeden z żołnierzy wskazał jeźdźca spadające go z wierzchowca.

Łucznicy,   ukryci   za   zniszczoną   stodołą,   ujrzeli   postać  odrywającą   się   nagle   od 

żywopłotu,   wskakującą   na   konia  i   odjeżdżającą.   Towarzysze   ofiary   nawet   jej   nie 

zauważyli. Strzelec jechał jednak prosto w zasadzkę. Gdy galopem mijał róg budynku, dwaj 

łucznicy wbili krótkie miecze w pierś rumaka i rzucili się na jeźdźca.

- Cóż to za diabelska machina? - zapytał jeden, sięgając po kuszę. - Popatrzcie. Łuk i 

strzały. A to u pasa?

- Nieważne, Guillaume - krzyknął drugi. - Patrz, to dziewczyna.

Przyglądali się drobnej postaci w krótkiej spódnicy.

- Kobiety strzelające z ukrycia do mężczyzn – wyszeptał Guillaume. - W porządku. 

Damy jej dobrą lekcję. Zostawimy jej takie wspomnienia, że będzie miała jeszcze o czym 

myśleć w piekle.

Gdy   łucznicy   otoczyli   wijącą   się   na   ziemi   dziewczynę,  tuzin   wieśniaków   z   Kent 

podczołgało   się   bliżej,   z   toporami  i   sierpami.   Nie   byli   wystarczająco   uzbrojeni,   by 

walczyć z opancerzonymi jeźdźcami, potrafili jednak poradzić sobie z łucznikami.

Tymczasem tracąc wciąż ludzi i konie, wielki stalowy gad sunął posępnie do Hastings.

Król Karol, pogrążony w myślach, nie zauważył zatrzymujących się jeźdźców, dopóki 

niemal nie wjechał na własnych łuczników. Wtedy dopiero zatrzymał konia i rozejrzał się.

Panie, są przed nami. Wreszcie stoją w miejscu - rzekł któryś z rycerzy.

     Starszy jednej z okolicznych wiosek, towarzyszący Shefowi, twierdził, że po 

całodziennych opadach i przejściu tysięcy koni teren wokół strumyka między Brede a 

Bulverhythe musiał zmienić się w trzęsawisko. Jarl postanowił więc zaryzykować. Posłańcy 

zanieśli rozkazy do oddziałów. Miotacze kamieni ze swoją obsługą i ochroną w postaci  

halabardników zagrodziły wrogowi drogę. Przygotowane machiny ustawione jedna obok 

drugiej, w szeregu długim na sto jardów. W pogodny dzień, na otwartej przestrzeni, 

przeciwko kawalerii byłoby to samobójstwo.

Dowódca obozu Drogi Osmod w strugach deszczu oczekiwał,  aż   czoło  wrogiej   armii 

znajdzie się w zasięgu rażenia. Gdy wydał wreszcie rozkaz, dwadzieścia głazów jednocześnie 

wystrzeliło z gwizdem i pomknęło w niebo.

Koń   Karola   skoczył   do   tyłu,   gdy   mózgi   łuczników   opryskały   mu   pysk.   Kolejny 

wierzchowiec, ze złamanymi nogami, wierzgał i kwiczał głośno. Tuż po pierwszej salwie, w 

powietrzu   znalazła   się   druga.   Przez   moment   zaskoczona   armia   frankońska   była   bliski 

paniki.

background image

Karol   ruszył   naprzód   z   krzykiem   na   ustach,   nie   zwracając   uwagi   na   liczne   głazy. 

Poprowadził  naprzód swoich  łuczników,   by  strzelali   do   przeciwnika.   Za   nimi   ruszyła 

kłusem ciężka jazda. Prosto na trzęsawisko, przecięte strumykiem.

Król po chwili zatrzymał konia zapadającego się w miękki grunt i tylko obserwował 

wydarzenia. Jego ludzie brnęli dalej, niektórzy jeszcze na koniach, inni już pieszo, by 
dotrzeć do machin wciąż zasypujących ich gradem kamieni. Naprzeciw nich rozciągała się 
linia mężczyzn w dziwacznych hełmach dzierżących potężne topory, jakich używano w 
lesie. Nie będąc w stanie walczyć jak zwykle, szarżując, Frankowie atakowali napierając 
bronią na broń. Powoli, będąc lepiej opancerzeni i wprawniejsi, zaczęli spychać 
przeciwników. Doszli niemal do linii, gdzie stały machiny. Lecz tamci będą ich zapewne 
bronić wszelkimi siłami

Z   obu   stron   zagrały   rogi.   Brnąc   w   błocie,   Karol   napiął  mięśnie,   spodziewając   się 

kontrnatarcia - desperackiej szarży.  Lecz Anglicy zamiast atakować nagle zawrócili, jak 

jeden mąż, i zaczęli uciekać. Uciekali bez wstydu, jak zające, zostawiając machiny na pastwę 

losu.

Z trudem łapiąc powietrze z wysiłku i zaskoczenia, Karol uświadomił sobie, że na nic 

mu się zdadzą. Nie ma nawet sensu ich palić.

- Popsujcie je - rozkazał. Łucznicy z powątpiewaniem patrzyli na ciężkie katapulty. - 

Potnijcie im liny! Zróbcie coś!

- Oni stracili niewielu - stwierdził jeden z doradców. - I uciekają jak tchórze. 

Porzucają nawet broń.

- A spośród nas wielu padło - dokończył król. – Ileż mieczy i kolczug pozostało 

dziś za naszymi plecami? Dajcie mi konia. Jeśli dotrzemy do Hastings z połową sił, 

będziemy mieli szczęście.

Tak,   pomyślał.   Ale   chyba   nam   się   udało.   Sforsowaliśmy  wszystkie   pułapki.   A   za 

bezpieczną palisadą i połowa może się obronić.

Jakby dla dodania mu otuchy, deszcz przestał padać.

Guthmundowi Greedy, płynącemu po wodach kanału tylko na wiosłach deszcz był 

sprzymierzeńcem, bo gwarantował słabą widoczność, tak przydatną dla jego ciosów. Jeśli 

miał wyjść na brzeg, najlepiej, żeby zrobić to niezauważony przez nikogo. Co więcej, w 

deszczu lub we mgle miał większe szansę na schwytanie języka. Z dziobu prowadzącej łodzi 

wskazał na sterburtę i wydał rozkaz zwiększenia tempa. Już po chwili okręt zrównał się z 

sześciowiosłową łodzią rybacką,

której załoga zamarła z przerażenia. Guthmund zdjął z szyi  znak młota i pokazał go 

wyraźnie. Zauważył, że strach tamtych ustępuje.

- Przybywamy, żeby walczyć z Frankami - zawołał, posługując się mieszanką 

angielskiego i norweskiego, używaną w obozie Drogi. Rybacy poczuli się znacznie pewniej, 

mogąc zrozumieć mówiącego.

- Spóźniliście się - zawołał rybak. - Walczą dzisiaj.

- Lepiej wejdźcie na nasz pokład.

Gdy   Guthmund   pojął   sens   słów   Anglika,   serce   zabiło   mu   mocniej.   Jeśli   istniały 

jakieś zasady piractwa, to pierwszą  było  atakowanie wtedy,  gdy można  się spodziewać 

najsłabszej   obrony.   Upewniał   się   jeszcze   kilkakrotnie:   armia  najeźdźców   wyruszyła   z 

obozu dziś rano. Zostali  tylko  strażnicy.  Łupy z całego kraju, włącznie z Canterbury, 

znajdowały się więc w słabo strzeżonym obozie. Rybak  nie miał wątpliwości, że Franko 

wie wyruszyli po zwycięstwo. Jednak Guthmund uznał, że nawet jeśli jarl, a jego przyjaciel, 

poniesie   klęskę,   nie   zaszkodzi   złupić   wygranego.   A  przy  tym uderzenie od tyłu może 

pomieszać szyki przeciwnikowi. Odwrócił się do Anglika i zalał go potokiem pytań: Flota 

zakotwiczona   w   zatoce?   Ogrodzony   obóz   na   wzgórzu?   Najlepszy   dostęp   do   niego? 

Strome zbocza, ale może jest jakaś ścieżka?

Statki   floty   Drogi,   napędzane   przez   przykutych   łańcuchami   jeńców   z   armii 

Ragnarssona, wpływały jeden po drugim w ujście rzeczki poniżej Hastings i znajdującego 

się obok miasta obozu.

background image

- Zamierzacie wspiąć się na ściany po drabinach? - zapytał z powątpiewaniem jeden z 

rybaków. - Mają dziesięć stóp wysokości.

- Po to mamy je - odparł Guthmund, wskazując na sześć machin, wyładowywanych na 

brzeg.

- Są zbyt ciężkie, żeby przenieść je bliżej - uznał Anglik, patrząc jak przy rozładunku 

łodzie pochylają się na burtę

- Mam mnóstwo tragarzy - stwierdził wiking, przyglądając się, jak jego ludzie, z 

obnażoną bronią, odczepiają niebezpiecznych galerników Ragnarssona i po kilku 

przeprowadzają do machin, przykuwając ich tam ponownie.

Kiedy zatoczka wypełniła się ludźmi, Guthmund zdecydował się wygłosić mowę:

- Skarby. Całe ich mnóstwo. Zabrane Kościołowi, więc nigdy nie będziemy musieli ich 

zwrócić. Być może przyjdzie podzielić  się  nimi  z jarlem, jeśli zwycięży.  A może  nie.

Ruszajmy.

- A co z nami? - zapytał jeden z galerników.

Wiking spojrzał na niego uważnie. Ogvind, pochodzący ze Szwecji. Niezwykle twardy 

człowiek. Potrzebuję właśnie takich ludzi, żeby wysilili wszystkie siły podczas wspinaczki po 

stoku.

- Niechaj będzie tak - rzekł. - Jeśli zwyciężymy, pozwolę wam odejść. Jeżeli przegramy, 

pozostawię was przykutych do machin. Może chrześcijanie okażą się dla was litościwi. Układ?

Ogvind   przytaknął.   Tknięty   nagłą   myślą,   dowódca   wikingów   zwrócił   się   jeszcze   do 

diakona, mistrza machin.

- A co z tobą? Będziesz walczyć po naszej stronie?

- Przeciw chrześcijanom? Emisariuszom papieża, Ojca Świętego, których wspólnie 

wezwaliśmy do tego siedliska barbarzyństwa? Wolę raczej zginąć w męczarniach...

Czyjaś  ręka   pociągnęła  Guthmunda  za   rękaw.  Był  to  jeden  z   niewielu   niewolników 

zabranych z klasztoru w Yorku,  którzy przeżyli napady wściekłości Ivara i żelazny rygor 

Erkenberta.

- My zajmiemy się machinami, panie - wyszeptał. – To będzie dla nas przyjemność.

Wikingowie   ruszyli   po   stromym   stoku.   Guthmund   szedł  pierwszy  wraz   z   rybakami   i 

niewolnikami klasztornymi, by wybrali dogodne miejsce do prowadzenia ostrzału. Dalej 

z trudem posuwali się ludzie Ragnarssonów, ugięci pod ciężarem katapult. Powoli, wciąż pod 

osłoną deszczu, sześć machin

i   parę   setek   wikingów   zajęło   pozycje   czterysta   kroków   od   obozowego   ostrokołu.  

Guthmund z niedowierzaniem pokręcił głową, widząc, że od strony morza nie wystawiono 

strażników, a jeśli nawet, wszyscy dawno przeszli na drugą stronę, wsłuchując się w dalekie 

głosy bitwy i wypatrując kto pierwszy pojawi się na widnokręgu.

Próbny strzał z katapulty okazał się zbyt krótki. Niewolnicy wymierzyli więc ponownie, 

unosząc nieco przód machiny. Salwa z pięciu kilkudziesięciofuntowych głazów momentalnie 

spowodowała w palisadzie wyrwę szeroką na trzy kroki. Dowódca stwierdził, iż nie warto 

już   kontynuować  ostrzału.   Jego   wikingowie   biegiem   ruszyli   do   ataku.   Zaskoczeni 

Frankowie, głównie łucznicy, z powodu wilgoci pozbawieni możliwości posłużenia się swą 

bronią, stanęli naprzeciw prawie tysiąca doświadczonych wojowników, preferujących pieszą 

walkę. Zobaczywszy przytłaczającą przewagę wroga, rzucili się do ucieczki.

Dwie   godziny   po   wylądowaniu   Guthmund   obserwował   przedpole   znad   bramy 

frankońskiego   obozu.   Doświadczenie  podpowiadało   mu,   by   zabierać   łupy,   porzucić 

niepotrzebne  już machiny i wracać na morze,  zanim dosięgnie  go zemsta.  Jednak  to   co 

ujrzał przed sobą przypominało powracającą pobitą armię. A jeśli tak, to...

Odwrócił   się   i   zaczął   wykrzykiwać   rozkazy.   Skaldfinn,  pełniący   rolę   tłumacza,   a 

jednocześnie kapłan Hajmdala, popatrzył na niego ze zdziwieniem.

- Podejmujesz ogromne ryzyko - powiedział.

Nic na to nie poradzę. Pamiętam, czego uczył mnie dziadek. Mocno kopać, 

gdy przeciwnik już leży.

- Kiedy ludzie Karola Łysego ujrzeli znak młota wznoszący się ponad obozem, który 

uważali za bezpieczne schronienie sam król uświadomił sobie, że morale armii zostało

background image

ostatecznie złamane. Ludzie byli przemoczeni, zmarznięci i zmęczeni, a konie ledwie 

powłóczyły nogami. Kiedy wreszcie udało im się przedrzeć przez zarośla oraz żywopłoty i 
ponownie uformować w szeregi, zauważyli, że co najmniej połowa stanu pozostała 
martwa na błotnistych polach, lub czekała tam na śmierć. Łucznicy przez cały dzień 
stanowili tylko cel dla wroga. Nawet jądro jego armii, ciężka jazda, liczyła o jedną 
trzecią ludzi mniej, tracąc ich podczas szarży na wzgórze i na trzęsawisku, a przecież i 
ona nie miała okazji wykorzystać swoich umiejętności. Palisada od strony traktu 
wyglądała na nienaruszoną i była silnie broniona. Szturm w takiej sytuacji stanowiłby sa-
mobójczy krok

Zrezygnowany,   Karol   uniósł   się   w   siodle,   dźwignął   kopię  i   wskazał   nią   łodzie 

wyciągnięte   na   brzeg   lub   zakotwiczone  przy   nim.   Wojsko   zmieniło   kierunek   marszu   i 

ruszyło ku plaży, na której wylądowali kilka tygodni temu.

Gdy dotarli do niej, z zatoczki jeden po drugim wypłynęły smocze okręty, obsadzone 

silnymi   oddziałami   wikingów.   Po   kolei   zajmowały   pozycje,   tworząc   pierścień   broniący 

wyjścia w morze.

Zza ostrokołu padł strzał z balisty, mający ułatwić późniejsze celowanie. Pocisk wpadł do 

wody w odległości niecałych dwustu kroków od kogi „Dieu Aide". Zaczęto przestawiać 

machiny, by kolejne strzały były celniejsze. 

Patrząc z daleka na zatłoczoną plażę, Shef zauważył, że podczas gdy armia frankońska  

kurczyła się, jego rosła w siłę. Miotacze oszczepów, których ubyło bardzo niewielu, oraz  

kusznicy   znajdowali   się   już   na   pozycjach,   jak   się   tego   spodziewał.   Miotacze   głazów 

nadjeżdżały   w   pośpiechu,   zabrane  z miejsca,  gdzie pozostawili  je Frankowie, tylko  w 

niektórych przecinając liny, które już wymieniono w czasie marsz

Teraz, w pełni gotowe do walki, transportowano bliżej  przy pomocy setek pełnych 

zapału   ludzi.   Halabardników  zginęło   więcej   niż   garstka,   ale   na   ich   miejsce   z   lasów 

wyłoniły  się   tysiące   gotowych  na  wszystko   wieśniaków,  ściskających  topory,   włócznie   i 

kosy. Jeśli Frankowie mieli  jeszcze jakąś drogę ucieczki, to jedynie z powrotem, w głąb 

lądu. Lecz nie na tak zmęczonych koniach, pod niszczącym ostrzałem.

Nagle Shef przypomniał sobie pojedynek z Flannem. Jeśli  chciało się wysłać człowieka 

lub całą armię do Nastrónd, na Wybrzeże Umarłych Ludzi, ponad głowami ciskało się włócz-

nię, na znak, że wszyscy są przeznaczeni dla Odyna. Wtedy  nie brało się już jeńców. W 

uszach zabrzmiał  mu  głos -zimny, stanowczy, który rozpoznał jako należący do Odyna, 

taki sam jak w jego snach:

Dalej - mówił. - Daj to, co mi się należy. Nie nosisz jeszcze  mojego  znaku,   ale  

czyż   nie  mówią,   że   należysz do mnie?

Jakby w lunatycznym śnie, jarl podszedł do katapulty  Oswiego - „Niosącej Śmierć", 

naładowanej i wycelowanej w środek frankońskiej armii, tłoczącej się w panice. Popatrzył 

na krzyże na tarczach. Przypomniał sobie Merlę. Swoje męczarnie z rąk Wulfgara. Plecy 

Godivy. Sibbę i Wilfiego, spalonych żywcem. Krzyżowania. Jego ręce działały pewnie, gdy 

wycelował ponad głowami najeźdźców.

Znów przemówił głos, podobny do dźwięku pękającego lodu:

No dalej - przekonywał. - Oddaj mi tych chrześcijan.

Nagle za jego plecami znalazła się Godiva i chwyciła go za rękę. Milczała. Kiedy spojrzał na 

nią, przypomniał sobie ojca Andreasa, który uratował mu życie. Przyjaciół: Alfreda i ojca 

Bonifacego. Biedną kobietę na leśnej polanie. Wzdrygnął się i nagle zauważył, że wszyscy 

kapłani Drogi pojawili się nie wiadomo skąd i obserwują go z twarzami pełnymi powagi i 

napięcia.

- Skaldfinnie - przemówił. - Jesteś tłumaczem. Jedź i powiedz królowi Franków, żeby 

poddał się, albo zginie. Daruję im życie i pozwolę wrócić do domu. Nic więcej.

Znów usłyszał głos, lecz tym razem rubaszny, należący do  podróżnego i równocześnie 

boga grającego w szachy.

background image

Bardzo dobrze. Oparłeś się pokusom Odyna. Może jesteś moim synem. Lecz któż zna  

swojego prawdziwego ojca?

Rozdział dwunasty

- Był kuszony - rzekł Skaldfinn. - Cokolwiek byś mówił, Thorvinie, jest w nim coś z 

Odyna.

- To byłaby największa rzeź, odkąd ludzie przybyli na te wyspy - dodał Geirulf. - 

Frankowie na plaży byli bez szans. A angielscy chłopi nie mieliby dla nich litości.

Kapłani   Drogi   znów   zasiedli   w   świętym   kręgu,   wokół  włóczni   i   ognia,   otoczeni 

sznurami   jarzębiny.   Thorvin   osobiście   zebrał   grona   tych   jagód   jesieni.   Ich   purpura 

odpowiadała barwie zachodzącego słońca.

- Coś takiego sprowadziłoby na nas nieszczęście – orzekł Farman. - Ponieważ w 

przypadku takiej ofiary jest niezwykle ważne, by nie zabrać z pola żadnych zdobyczy. Ale 

rozsierdzeni   Anglicy   nie   uszanowaliby   tego.   Obdarliby   trupy. A wtedy mielibyśmy 

przeciwko sobie nie tylko chrześcijańskiego   Boga,   ale   rozgniewałby   się   na   nas   także 

Ojciec Wszystkich.

- Ale przecież nie wystrzelił - zauważył Thorvin. - Zatrzymał się. Dlatego twierdzę, że 

nie należy do Odyna. Kiedyś tak myślałem. Teraz znam prawdę.

- Lepiej opowiedz nam czego dowiedziałeś się od jego matki - zaproponował 

Skaldfinn.

- To było tak: znalazłem ją dość łatwo w wiosce jej męża. Ze mną samym może by nie 

rozmawiała, lecz kocha dziewczynę, choć to tylko córka jednej z konkubin. Wreszcie 

opowiedziała nam całą historię.

- Było tak jak mówił Sigvarth, choć on twierdził, że pociągały ją jego zaloty, a 

ona... No cóż, po usłyszeniu jej wersji nie dziwię się, dlaczego wspominała go tylko z 

nienawiścią. Tolerowała go do czasu, aż siłą położył się z nią na piachu, a później 

umieścił w łodzi i opuścił, powracając do swoich mężczyzn i ich kobiet na plaży. 

Opowiedziała co zdarzyło się później. W pewnej chwili coś zachrobotało o burtę. Kiedy 

wyjrzała, a była to już noc, obok zobaczyła niewielką łódkę, a w niej jakiegoś mężczyznę. 

Naciskałem wypytując jak wyglądał, lecz dokładnie nie pamięta. Chyba w średnim wieku, 

średniego wzrostu, nie obdarty, ale i nie w bogatym

stroju. Skinął na nią. Myślała, że jest rybakiem, który przybył jej na ratunek, więc 

przesiadła się na jego łódkę. Zawrócił i dowiózł ją na brzeg, nie mówiąc ani słowa. 

Wysiadła i wróciła do swojego męża.

- Może rzeczywiście to był rybak - wtrącił Farman.

- Zapytałem ją, czy nie chciał zapłaty. Mógł przecież odprowadzić ją do domu. Jej 

rodzina zapłaciłaby mu. Oświadczyła, że po prostu ją zostawił. Wypytywałem dokładniej, 

chcąc dowiedzieć się więcej szczegółów. Powiedziała jeszcze jedno. Kiedy nieznajomy 

dobił do brzegu, wyciągnął łódź na piasek i popatrzył na pasażerkę. Wtedy nagle poczuła 

nie zwykłe zmęczenie i położyła się na wodorostach. Gdy się zbudziła, już go nie było

Thorvin rozejrzał się wkoło.

- Co nastąpiło, kiedy leżała pogrążona we śnie, tego nie wiemy. Wydaje mi się, że 

kobieta jest w stanie wiedzieć czy podczas snu została wzięta. Jednak Sigvarth miał ją 

tuż przedtem. Gdyby podejrzewała coś, nie miałaby nic do stracenia wspominając o tym. 

Ten sen mnie zastanawia. Powiedz mi - zwrócił się do Farmana. - Jako najmądrzejszy z 

nas wszystkich, powiedz mi jak wielu bogów jest w Asgardzie? Zapytany poruszył się 

niespokojnie.

- Wiesz, Thorvinie, że to niezbyt rozsądne pytanie. Odyn, Thor, Balder, Hajmdall, 

Njórd, Ithun, Tyr, Loki. To ci, o których mówimy najczęściej. Ale jest przecież wielu 

innych: Vithar, Sigyn, Uli...

- A   Rig? -  zapytał   ostrożnie  Thorvin. -   Co   wiemy o Rigu

background image

- To imię Hajmdalla - odparł Skaldfinn.

- Imię - zadumał się kapłan Thora. - Dwa imiona, jedna osoba. Nie powiedziałbym 

tego poza naszym kręgiem, lecz czasami przychodzi mi na myśl, że chrześcijanie mają 

rację. Jest tylko jeden bóg. - Rozejrzał się po zdziwionych twarzach. - Ale On, nie, To, 

ma zmienne humory. Albo części. Może te części uzupełniają się wzajemnie, tak jak 

człowiek może grać w szachy, prawa ręka przeciwko lewej, dla zabawy. Odyn przeciw Loki, 

Njórd przeciw Skathi, Aesir przeciwko Vaenirowi. Jednak prawdziwa walka toczy się 

nieprzerwanie między wszystkimi częściami, wszystkimi bogami, a gigantami i potworami, 

które zawiodą nas do Ragnarók. Odyn potrafi czynić ludzi silnymi, by pomogli bogom, gdy 

ci staną przeciwko gigantom - ciągnął. - To dlatego zdradza wojowników. Skazuje na 

śmierć najpotężniejszych spośród nich. By byli

gotowi, kiedy nadejdą olbrzymy. Wydaje mi się jednak, że Rig także to potrafi. Znacie 

ową historię? Jak Rig szedł przez góry, napotkał Aia i Eddę, a jej dzieci to niewolnicy. 

Spotkał Aflego i Ammę, a jej potomkowie to wolni ludzie. Odwiedził Fathira i Mothir i jej 

dziećmi są jarlowie. Nasz jarl także był niewolnikiem, potem wyzwoleńcem. A kim jest syn 

jarla?

Konr ungr, czyli konungr.

- Czyli król - powiedział Theruin. - Kto może teraz odmówić mu tego tytułu? 

Swoim życiem wypełnia opowieść o Rigu. O Rigu pomagającym ludzkości.

- Dlaczego bóg Rig to robi? - zapytał Vestmund, kapłan Njortha. - I jaka jest jego 

moc? Ja nie słyszałem o nim nic, z wyjątkiem tej historii.

- Jest bogiem wspinających się - odrzekł Thorvin. - A jego mocą jest czynienie ludzi 

lepszymi. Nie poprzez wojnę, jak Odyn, lecz umiejętności. Jest jeszcze inna, znana wam 

legenda, o Skjefie, ojcu Skjolda, albo, jak nazywają ich niektórzy, Sheafie, ojcu Shielda. 

Teraz duńscy królowie nazywają się synami Skjolda, królami wojny. Jednak nawet oni 

pamiętają, że przed Skjoldem, królem wojny, był król pokoju, który nauczył ludzi jak 

siać i zbierać, a nie stale walczyć ze sobą jak zwierzęta. Wydaje mi się, że teraz nadszedł 

nowy Sheaf, bez znaczenia jak wymawiamy jego imię, żeby uwolnić nas dosiania oraz 

zbierania i życia wyznaczanego wyłącznie rytmem zbiorów.

- I to jest „ten, który przychodzi z Północy" – stwierdził z powątpiewaniem Farman. - 

Nie z naszej krwi i nie naszego języka. Który sprzymierzył się z chrześcijanami. Nie tego się 

spodziewaliśmy.

- Nigdy nie możemy przewidzieć intencji i poczynań bogów - odpowiedział Thorvin.

     Shef obserwował ponurą procesję rozbrojonych frankońskich wojowników, 

wchodzących za swoim królem na pokłady statków, które zawiozą ich do domu. Alfred 

nalegał, by wraz z nimi odesłać nie tylko papieskiego legata oraz frankońskie 

duchowieństwo, lecz także biskupa Yorku i jego własnego -Daniela, diakona Erkenberta, a 

także wszystkich angielskich kapłanów, którzy nie przeciwstawili się najeźdźcom. Daniel 

wykrzykiwał groźby wiecznego potępienia strasząc ekskomuniką, lecz Alfred pozostał 

niewzruszony.

- Jeśli wyrzucicie mnie ze swojej wspólnoty, stworzę własną - oświadczył. - Z lepszymi 

pasterzami. I psami o ostrzejszych zębach.

- Będą cię za to zawsze nienawidzić - rzekł do niego Shef.

- To kolejny problem, który musimy dzielić - odparł król Wessexu.

I tak zawarli układ.

Obaj bez żon i bez potomków. Będą współkrólami, Alfred na południe od Tamizy, a Shef 

na   północ,   przynajmniej   do  Humberu,   ponieważ   tam   wciąż   czaił   się   Wężowe   Oko   ze 

swoimi ambicjami. Jeden wyznaczył drugiego jako swojego  spadkobiercę.   Obaj   zgodzili 

się, że na ich ziemiach wiara w bogów będzie wolna, dla chrześcijan, wyznawców Drogi 

i wszystkich innych, którzy jeszcze się pojawią. Kapłani  żadnej z religii nie będą mogli 

ściągać  opłat,  w dobrach  ani  ziemi,  z wyjątkiem  z góry ustalonych  świadczeń.  A ziemie 

Kościoła pozostaną własnością korony. Uczyni to ich najbogatszymi królami w Europie.

background image

- Musimy dobrze spożytkować te majętności – zauważył Shef.

- Na pomoc biedakom?

- Także na inne cele. Często mówi się, że żaden nowy wynalazek nie przyjdzie przed 

swoim czasem i ja w to wierzę. Ale wierzę także, że to ludzie mogą opóźnić ten czas. Albo 

kościoły. Popatrz na nasze machiny i kusze. Kto powie, że nie można ich było zrobić sto, 

albo pięćset lat temu, jeszcze w czasach Rzymu? A jednak nikt ich wtedy nie 

zbudował. Chcę, żebyśmy zebrali całą starą wiedzę, nawet coś, co nazywa się arithmetici.  

I wykorzystali ją do tworzenia nowej.

Nowych rzeczy. Jego dłoń zacisnęła się, jakby na trzonku młota. Wciąż przyglądając się 

szeregom jeńców, Alfred po chwili przemówił do współwładcy:

- Dziwię się, że odmawiasz noszenia znaku młota z naszego sztandaru. Przecież ja nadal 

mam na piersiach krzyż.

- Młot jest dla Drogi. A Thorvin mówi, że ma dla mnie nowy znak. Zobaczę, czy 

spodoba mi się. Stanę przed trudnym wyborem. Oto i on.

Rzeczywiście zbliżał się do nich kapłan Thora, a za nim  wszyscy inni duchowni oraz 

Guthmund i sternicy.

- Mamy dla ciebie znak - zakomunikował uroczyście Thorvin.

W   wyciągniętej   dłoni   trzymał   wisior   na   srebrnym   łańcuchu.   Shef   popatrzył   nań 

ciekawie: słup, z pięcioma odchodzącymi od niego naprzemiennie szczeblami.

- Co to?

- To kraki - wyjaśnił kapłan. - Drabina. Znak Riga.

- Nigdy nie słyszałem imienia tego boga.  Co możesz powiedzieć mi o nim, by 

skłonić do noszenia jego symbolu?

- Jest bogiem wspinających się. Wędrowców. Jest potężny nie poprzez własną osobę, lecz 

swoje dzieci. Jest ojcem niewolników, wolnych ludzi oraz jarlów. I... innych.

Jednooki zerknął na przyglądających mu się: Alfreda,  Thorvina, Ingulfa, Hunda. Przez 

głowę przemknęły mu twarze nieobecnych: Branda, o którego stanie wciąż nie miał wieści 

oraz matki - Thryth. Nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek będzie chciała go widzieć.

A   przede   wszystkim   Godiva.   Po   bitwie   jeden   z   oddziałów  przyniósł   mu   ciało 

przyrodniego   brata   -   syna   jego   matki,  męża   Godivy.   Oboje  przyglądali   się   długo   jego 

purpurowej  twarzy,   skręconej   szyi,   starając   się   znaleźć   w   pamięci   jakieś  wspomnienia   z 

dzieciństwa,  źródło   dzielącej   ich   nienawiści.  Shefowi   przyszły   na   myśl   strofy   jednego   ze 

starych   poematów  opowiadanych   przez   Thorvina.   Wypowiadał   je   bohater   stojący   nad 

zwłokami brata, którego zabił:

Byłem twoją zgubą, bracie.

Nie posłuchaliśmy szczęścia głosu.

Nigdy nie zapomnę tej niesprawiedliwości losu.

Nie wypowiedział tych słów, pomyślał tylko. Pragnął zapomnieć. Miał nadzieję, że 

Godiva także pewnego dnia zapomni. Nie będzie pamiętać, że najpierw ją uratował, by 

później opuścić i wreszcie wykorzystać. Teraz, kiedy nie musiał się już głowić nad wciąż 

nowymi planami, poczuł że kocha ją tak, jak przedtem nim wydostał ją z obozu Ivara Lecz 

cóż to była za miłość, do której ujawnienia trzeba było czekać na właściwy moment?

Tak   właśnie   pomyślała   dziewczyna.   Zabrała   ciało   męża  i   brata   przyrodniego 

jednocześnie, by go pochować, pozo  stawiając Shefa w niepewności kiedy i czy w ogóle 

wróci.     

Spojrzał na wciąż sunących jeńców, o twarzach pełnych smutku i nienawiści. Pomyślał o 

upokorzonym Karolu, wściekłym papieżu Mikołaju, o Wężowym Oku na północy, który ma 

teraz do pomszczenia brata. Ponownie popatrzył na srebrny wisior w dłoni.

- Drabina - rzekł. - Niełatwo na niej balansować

background image

- Trzeba   wspinać   się   po  jednym   szczeblu -   odparł Thorvin.

- Trudno to zrobić, żeby dostać się na sam szczyt, Lecz tam jest dwustronny szczebel, 

którego można się chwycić. Jeden naprzeciw drugiego. Wraz z pionowym drążkiem tworzą 

jakby krzyż,

Kapłan zmarszczył brwi.

- Rig ze swoim znakiem był znany na długo przed pojawieniem się krzyża. To nie jest 

znak śmierci. Nie. To znak sięgania wyżej, życia coraz lepiej.

Shef uśmiechnął się, po raz pierwszy od wielu dni.

- Podoba mi się ten znak, Thorvinie - oświadczył. – Będę go nosić.

Przełożył łańcuch przez głowę, odwrócił się i popatrzył na zasnute mgłą morze.

Jakiś supeł, dziwny ból w jego wnętrzu, zelżał i zniknął.  Po raz pierwszy w życiu 

opanował go błogi  spokój. 

Koniec.

background image

Document Outline