background image

 

Harry Harrison 

Młot i miecz 

Część pierwsza - Thrall 

The Hammer And The Cross 

Przełożył Piotr Szarota 

Wydanie oryginalne: 1993 

Wydanie polskie: 1995 

background image

Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem incredulus 

est Filio, non videbit vitam, sed ira Dei manet super eum. 

Kto wierzy w Syna, ma żywot wieczny, kto zaś nie słucha Syna, 

nie ujrzy żywota, lecz gniew Boży ciąży na nim. 

 

- Ewangelia Św. Jana, 3:36 

 

 

Angusta  est  domus:  utrosque  tenere  non  potent.  Non  vult  rex 

celestis  cum  paganis  et  perditis  nominetenus  regibus  communionem 

habere;  quia  rex  ille  aeternus  regnat  in  caelis,  ille  paganus  perditus 

plangit in inferno. 

Domostwo  jest  wąskie;  nie  pomieści  wszystkich.  Król  Niebieski 

nie  ma  życzenia  wiązać  się  z  tymi,  którzy  sami  mienią  się  królami; 
jeden  tylko  nieśmiertelny  król  włada  w  Niebiesiech,  pogańscy 
królowie niechaj jęczą w Piekle. 

 

- Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797 

 

 

Gravissima  calamitas  umquam  supra  Occidentem  acci-dens  erat 

religio Christiana. 

Największą  plagą,  jaka  spadła  dotąd  na  Zachód,  było 

chrześcijaństwo. 

 

- Gore Vidal, A.D. 1987 

background image

Rozdział pierwszy 

PÓŁNOCNE WYBRZEŻE ANGLII, A.D. 865 
Wiosna. Początek wiosny na przylądku Flamborough, gdzie skały Yorkshire wcinają się 

w  morze,  niczym  harpun  ważący  miliony  ton.  Z  przylądka  rozciąga  się  widok  na  Morze 
Północne,  skąd  nieustannie  grozi  atak  wikingów.  W  obliczu  tego  zagrożenia  władcy 
niewielkich  królestw  anglosaskich  zaczęli  niechętnie  jednoczyć  swe  siły.  Niechęć  brała 
początek w naznaczonej zbrodniami i wzajemną nienawiścią historii Anglów i Sasów, którzy 
przybyli  na  Wyspy  przed  kilkoma  wiekami.  Były  to  plemiona  dumnych  i  szlachetnych 

wojowników,  którzy  pokonali  wojska  walijskie  i  -  jak  powiedziałby  poeta  -  zawładnęli  tą 
ziemią. 

Wielmożny Godwin zaklął cicho okrążając drewnianą palisadę otaczającą niewielki fort 

wzniesiony na najdalej wysuniętym krańcu przylądka. Wiosna! Być może w innych rejonach 
tego kraju wydłużające się dni i jasne wieczory to zieleń traw, kwitnienie jaskrów i krowy z 
nabrzmiałymi mlekiem wymionami, jednak tu, na przylądku Flamborough, wiosna zwiastuje 
wiatr. Oznacza towarzyszące zrównaniu dnia z nocą burze i wichury. Za plecami pozostawił 

Godwin  niskie  i  powykrzywiane  drzewa,  które  stały  w  szeregu  jak  ludzie;  te  na  samym 
początku były najniższe, każde następne było o kilka cali wyższe. Wskazując w ten sposób 
kierunek  wiatru,  wskazywały  jednocześnie  morze.  Z  trzech  stron  szara  toń  wznosiła  się  i 
opadała  powoli,  żywa  i  groźna  niczym  olbrzymie  zwierzę.  Pojawiające  się  na  powierzchni 
fale rozrywane były po chwili gwałtownymi podmuchami wiatru, tak że toń znowu stawała 
się  płaska.  Szare  morze,  szare  niebo,  szkwał  zacierający  linię  horyzontu,  cały  ten  świat 
pozbawiony  był  żywszego  koloru,  nie  licząc  chwil,  kiedy  rozpędzone  fale  rozbijały  się  o 
skalne ściany przylądka wzbijając fontanny rozpylonej wody. Godwin stał tam już tak długo, 
że nie zwracał  uwagi  na grzmot rozbryzgującej  się wody. W końcu poczuł  jak woda, która 
zdążyła już zmoczyć jego płaszcz i kaptur, zaczyna spływać po twarzy. Początkowe uczucie 
świeżości zastąpił teraz smak soli. 

W sumie to bez różnicy - pomyślał zrezygnowany. Tak czy inaczej woda była jednakowo 

zimna.  Mógłby  wrócić  do  szałasu,  wyrzucić  precz  niewolników  i  ogrzać  przy  ogniu 
zmarznięte  stopy  i  dłonie.  W  taki  dzień  nie  należało  obawiać  się  najazdu.  Wikingowie  byli 

background image

żeglarzami,  mówiono  nawet,  że  najlepszymi  na  świecie,  a  nie  trzeba  być  przecież  wielkim 
żeglarzem,  aby  wiedzieć,  że  wypływanie  na  morze  w  taki  dzień  nie  ma  sensu.  Wiatr  był 
wschodni,  północno-wschodni  -  jak  zauważył  Godwin,  doskonały  gdy  płynęło  się  z  Danii, 
jednak  trudno  wyobrazić  sobie  manewrowanie  na  tak  wzburzonym  morzu.  Niepodobna  też 
myśleć  o  bezpiecznym  przybiciu  do  brzegu.  Nie,  to  było  zupełnie  wykluczone.  Równie 
dobrze mógłby wygrzewać się teraz przy ogniu. 

Godwin  popatrzył  z  tęsknotą  w  stronę  szałasu  i  sączącego  się  stamtąd  dymu 

rozwiewanego wciąż przez wiatr, odwrócił się jednak i znów zaczął przechadzać się wzdłuż 
palisady. Tak jak nauczył  go jego władca.  „Lepiej nic nie myśl,  Godwin” - zwykł  mawiać. 
„Nie  myśl:  może  przypłyną  dzisiaj,  może  nie  przypłyną.  Nie  myśl,  że  lepiej  jest  czuwać  o 
pewnej porze dnia niż o innej. Gdy jest widno, stój na skale. Obserwuj morze przez cały czas. 

W  przeciwnym  razie,  któregoś  dnia  będziesz  myślał  jedno,  a  jakiś  Stein  albo  Olaf  pomyśli 
sobie co innego i zdąży przybić do brzegu i wedrzeć się dwadzieścia mil w głąb lądu, zanim 
zdołamy go zatrzymać, jeżeli w ogóle nam się to uda. A będzie nas to kosztować sto istnień 
ludzkich i sto funtów w srebrze, naszą trzodę i spalone obejścia. Potem przez lata całe ludzie 
nie będą płacić dzierżawy. Bądź więc czujny, mój tanie, inaczej ucierpią twoje własne dobra”. 

Tak  mówił  jego  władca,  Ella,  a  czarny  kruk  Erkenbert  pochylił  się  nad  pergaminem  i 

skrzypiącym piórem począł wypisywać tajemne wersy, których Godwin lękał się bardziej niż 

wikingów. „Dwa miesiące służby na przylądku Flamborough - odczytał w końcu - powierzam 
mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwać aż do trzeciej niedzieli po Ramis Palmarum”. 

Kazali mu czuwać, więc będzie im posłuszny. Jednak nie musi się przy tym umartwiać. 

Godwin  wrzasnął  na  niewolników,  aby  przynieśli  mu  gorącego  piwa  z  przyprawami,  które 
kazał wcześniej przygotować. Natychmiast pojawił się jeden z nich niosąc przed sobą kubek. 
Godwin spojrzał na niewolnika z głęboką niechęcią. Przeklęty głupiec. Godwin trzymał go u 
siebie,  miał  bowiem  ostry  wzrok,  lecz  był  to  powód  jedyny.  Zwał  się  Merla.  Kiedyś  był 
rybakiem. Raz przyszła  ciężka zima, Merla prawie nic nie łowił i  popadł w długi  u swoich 
dziedziców, mnichów z opactwa Św. Jana w Beverley.  Najpierw sprzedał  łódź, aby spłacić 
długi i nakarmić żonę oraz przychówek. Potem, kiedy pieniądze się skończyły i nie stać go 
już było na jedzenie, musiał sprzedać swą rodzinę komuś bogatszemu. Na końcu sprzedał się 
sam  swoim  mnichom,  a  oni  oddali  go  na  służbę  Godwinowi.  Przeklęty  głupiec.  Gdyby  ten 
niewolnik  był  człowiekiem  honorowym,  sprzedałby  się  na  samym  początku,  a  pieniądze 
oddał  krewnym  żony,  tak  że  mogliby  przyjąć  ją  do  swego  domu.  Gdyby  był  rozsądny, 
sprzedałby  najpierw  żonę  i  dzieci,  a  zatrzymał  łódź,  wtedy  miałby  jeszcze  szansę  na  ich 
wykupienie. Lecz Merla nie był ani rozsądny, ani honorowy. Godwin odwrócił się plecami do 
wiatru i morza i pociągnął tęgi łyk z wypełnionego po brzegi kubka. Przynajmniej widział, że 
nikt z niego nie pił. Można ich było wyszkolić jedynie porządnym biciem. 

Ale na co się teraz gapi ten żałosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiając usta? 

background image

-  Statki!  -  krzyknął  wreszcie  Merla.  -  Statki  wikingów,  dwie  mile  od  brzegu!  Są  tam! 

Spójrz, panie! 

Godwin  odwrócił  się  bez  zastanowienia  i  zaklął,  gdy  gorące  piwo  prysnęło  na  dłoń. 

Usiłował  dojrzeć  to,  co  wskazywał  niewolnik.  Czy  to  nie  jakiś  punkt,  w  miejscu,  gdzie 
chmura  styka  się  prawie  z  falami?  Nie,  nic  tam  nie  ma.  Chociaż...  Naprawdę  trudno  było 
dostrzec coś dokładnie, wysokość fal dochodziła chyba do dwudziestu stóp, co wystarczyło, 
aby przesłonić praktycznie każdy statek płynący ze zwiniętymi żaglami. 

- Znowu je widzę - krzyknął Merla. - Dwa statki, jeden niedaleko drugiego. 

- Długie łodzie? 

- Nie, panie, to knory. 
Godwin  cisnął  za  siebie  kubek,  chwycił  rękę  niewolnika  swoim  żelaznym  uściskiem  i 

spoliczkował go dwukrotnie przemokniętą skórzaną rękawicą. Merla stracił oddech i skulił się 
z bólu, lecz nie miał odwagi zasłonić się przed ciosem. 

- Mów po angielsku, ty sobacze pomiotło! I mów do rzeczy. 

-  Knor,  panie,  to  statek  handlowy.  Głęboko  wydrążony,  do  przewożenia  towarów  - 

zawahał  się  przez  chwilę,  bojąc  się  ujawnić  swoją  wiedzę,  a  zarazem  wystraszony 

konsekwencjami jej zatajenia. - Mogę je rozpoznać dzięki... dzięki kształtowi ich dziobów. To 
muszą być wikingowie. Nasze statki wyglądają inaczej. 

Godwin  spojrzał  ponownie  na  morze,  jego  gniew  zaczynał  stopniowo  ustępować 

wątpliwościom i rosnącemu przerażeniu, które ścisnęło zimną obręczą żołądek. 

- Merla, słuchaj co teraz powiem - szepnął. - Zastanów się dobrze. Jeżeli to wikingowie, 

muszę  postawić  na  nogi  całą  naszą  straż  przybrzeżną.  Każdego,  stąd  aż  do  Bridlington.  W 

gruncie rzeczy to tylko nędzni kerlowie i niewolnicy. Nic się nie stanie, jeśli wyciągniemy ich 
teraz z wyrek i odciągniemy od nie domytych małżonek. Ale będę musiał zrobić coś jeszcze. 
Jak tylko straże zostaną zwołane, poślę posłańców do opactwa w Beverley, do mnichów od 
Św. Jana, twoich panów, jak pewnie pamiętasz. 

Urwał wpatrując się w rozszerzone przerażeniem oczy Merli, który pamiętał aż za dobrze 

swoich opiekunów. 

- ...A oni wezwą tanów Elli i ogłoszą werbunek. Nie będzie najlepiej, gdy przyjadą tutaj, 

a piraci zmylą nas i zamiast na Flamborough wylądują na Spurn, dwadzieścia mil stąd. Wtedy 
będzie  już  za  późno,  lecz  teraz  możemy  się  jeszcze  namyślić,  gdzie  posłać  oddziały.  Jeśli 
przyjadą  tu  w  taką  pogodę,  w  deszcz,  zupełnie  na  próżno,  z  powodu  fałszywego  alarmu 
jakiegoś  durnia,  a  na  dodatek  jeśli  wikingowie  zajdą  ich  od  tyłu...  Oj,  będę  miał  wtedy 
kłopoty, Merla  - Godwin pchnął  osłabionego z niedożywienia niewolnika na ziemię, a jego 
głos stał się ostrzejszy. - Przysięgam jednak na wszechmogącego Boga, że ty, Merla, będziesz 
tego żałował do końca życia. Zresztą po laniu, jakie ci sprawię, może nie będzie to trwało tak 
długo.  Wiedz  jednak,  że  jeśli  tam  są  naprawdę  statki  wikingów,  a  ty  pozwolisz, żebym  nie 
wszczął alarmu, oddam cię z powrotem czarnym mnichom i powiem im, że nic mi po tobie. 

background image

Odetchnął głęboko i popatrzył na Merlę. 

- A teraz, gadaj! Są tam statki wikingów, czy nie? 
Niewolnik spojrzał badawczo na morze - na jego twarzy znać było napięcie. Pomyślał, że 

nie  powinien  był  w  ogóle  się  odzywać.  Co  to  dla  niego  za  różnica,  czy  wikingowie  zajmą 
Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo Beverley? Nie wezmą go przecież 
w  gorszą  niewolę,  a  może  nawet  ci  obcy  poganie  okażą  się  lepszymi  panami  niż  jego 
chrześcijańscy władcy. Za późno już jednak na takie myśli. Niebo przejaśniło się na chwilę i 
raz jeszcze dostrzegł statki, których Godwin, stary szczur lądowy, wciąż jeszcze nie widział. 
Merla skinął głową. 

- Dwa statki wikingów. Dwie mile stąd na południowy wschód. 
Po  chwili  Godwin  był  już  daleko  wykrzykując  rozkazy,  wołając  pozostałych 

niewolników, krzycząc aby przyprowadzić mu konia, przynieść róg. Zwoływał swój niewielki 
oddział  rycerzy.  Merla  wyprostował  się  i  rozglądając  się  uważnie  podszedł  wolno  do 
południowo-zachodniego naroża palisady. Co jakiś czas niebo przejaśniało się. Merla widział 
rozbijające  się  na  brzegu  fale,  najbardziej  nieprzyjazny,  najniebezpieczniejszy  dla  statków 
odcinek angielskiego wybrzeża. Zebrał z palisady kępkę mchu i patrzył jak ulatuje porwana 

wiatrem. Na jego zatroskanej twarzy pojawił się ponury uśmiech. 

Może i ci wikingowie to dobrzy żeglarze, ale znaleźli się w złym miejscu, z bardzo złym 

wiatrem  wiejącym  im  prosto  w  plecy.  Jeżeli  wiatr  nie  osłabnie,  jeśli  nie  powstrzymają  ich 
nagle  pogańskie  bóstwa  z  Walhalli,  nie  ma  dla  nich  ratunku.  Nie  zobaczą  już  nigdy  swojej 

Jutlandii. 

 
Dwie  godziny później setka ludzi  stała już wzdłuż piaszczystego  wybrzeża na południe 

od przylądka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skóry i skórzane nakrycia głowy, uzbrojeni 
zaś  we  włócznie  i  drewniane  tarcze.  Jedynie  Godwin  miał  hełm  z  metalu,  kolczugę  i 
przypasany  u  boku  miecz  z  mosiężną  rękojeścią.  Ludzie  ci  byli  wartownikami,  strażą 
wybrzeża.  Ich  zadaniem  nie  miało  być  odparcie  wroga,  gdyż  nigdy  nie  byliby  w  stanie 
sprostać  świetnie  wyszkolonym  wojownikom  z  Danii  i  Norwegii.  Gdyby  pozostawić  ich 
samych sobie, uciekliby niechybnie zabierając ze sobą w pośpiechu dobytek i rodziny. Mieli 
jednak  zostać  wkrótce  wsparci  przez  zwerbowanych  przez  tanów  Northumbrii  rycerzy,  dla 
których walka oznaczała możliwość powiększenia majątku. Także wartownicy liczyli, że uda 
im  się  w  odpowiednim  momencie  włączyć  do  potyczki  i  zebrać  łupy.  Lecz  ostatnie  łupy 
wzięte  zostały  przez  Anglików  aż  czternaście  lat  temu,  a  na  dodatek  miało  to  miejsce  w 
odległym królestwie Wessex, gdzie działy się różne cuda. 

Przyznać  jednak  trzeba,  że  pośród  wartowników  brak  było  oznak  trwogi,  wydawali  się 

nawet pogodni. Byli to w przeważającej większości rybacy, których żywiołem stało się Morze 
Północne, najgorszy zbiornik wodny na świecie, biorąc pod uwagę nawiedzające to miejsce 
mgły, sztormy, olbrzymie fale i zdradzieckie prądy. Z biegiem czasu, kiedy statki stały się już 

background image

bardziej widoczne, wszyscy zaczęli myśleć podobnie jak Merla - wikingowie nie mieli szans. 
Wartownicy byli zgodni, że szansę udanego ataku ze strony nieprzyjaciół były znikome. 

-  Problem  polega  na  tym  -  rzekł  główny  sędzia  okręgu  zwracając  się  do  Godwina  -  że 

jeśli  postawią  teraz  żagiel,  mogą  pożeglować  w  trzy  strony:  na  zachód,  północ  albo  na 
południe. Jeżeli popłyną na zachód - mężczyzna nakreślił linię na mokrym piasku - wpadną w 
nasze ręce, jeśli popłyną na północ - rozbiją się o przylądek, biada jednak jeśli uda im się go 
wyminąć, wtedy bowiem będą mieli wolną drogę aż do samego Cleveland. Ale na szczęście 
wiemy coś, czego oni nie mogą wiedzieć. W okolicy przylądka jest silny prąd. Diabelnie silny 
prąd. Będą mogli co najwyżej posterować swymi... - zawahał się, niepewny jak daleko może 
się posunąć w obecności Godwina. 

- Dlaczego nie popłyną więc na południe? - wtrącił Godwin. 

-  Tego właśnie będą próbować. Myślę, że ich przywódca, jad, jak  go nazywają, wie, że 

jego  ludzie  są  już  wycieńczeni.  Mają  za  sobą  koszmarną  noc  i  ponury  poranek,  kiedy 
zorientowali  się  gdzie  ich  wiatry  przywiodły  -  sędzia  pokiwał  głową  jakby  w  geście 

zrozumienia. 

- A więc nie są tak wspaniałymi żeglarzami - wykrzyknął Godwin z satysfakcją. - A poza 

tym Bóg jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kościoła. 

Zamieszanie,  jakie  nagle  wybuchło  w  szeregach  wojowników,  uwolniło  sędziego  od 

konieczności  repliki,  na  którą  nie  mógł  się  jakoś  zdobyć.  Obaj  mężczyźni  odwrócili  się 

automatycznie. 

Na ścieżce biegnącej wzdłuż linii przypływu zatrzymała się grupka dwunastu mężczyzn. 

Właśnie  zsiadali  z  koni.  Czyżby  to  pospolite  ruszenie  -  pomyślał  Godwin.  Tanowie  z 
Beverley?  Nie,  przecież  nie  zdążyliby  przyjechać  w  tak  krótkim  czasie.  Pewnie  dopiero 
dosiadają swych koni. Mężczyzna kroczący na samym przedzie był z pewnością szlachcicem. 
Potężny  i  krzepki,  miał  jasne  włosy  i  jasnoniebieskie  oczy  oraz  dumną  postawę  człowieka, 
który nigdy nie musiał trudnić się orką i siewem. Jego szkarłatne nakrycie głowy ozdobione 
było  złotem,  złoto  połyskiwało  też  na  rękojeści  miecza.  Za  plecami  mężczyzny  kroczył 
młodzieniec, który wydawał  się jego mniejszą i  młodszą kopią, z pewnością syn.  Obok zaś 
szedł inny młodzian, wysoki i wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany 
skromnie  w  tunikę  i  wełniane  spodnie.  Parobkowie  z  trudem  utrzymywali  w  miejscu 
wierzchowce  pozostałych  sześciu  dobrze  uzbrojonych  wojowników,  należących  bez 
wątpienia do świty jakiegoś bogatego tana. 

Idący na przedzie mężczyzna w geście powitania wzniósł otwartą dłoń. 

- Nie znacie mnie - zaczął. - Jestem Wulfgar, tan króla Edmunda z East Anglii. 
Przez oddział wartowników przeszedł szmer dezaprobaty. 

-  Zastanawiacie  się,  co  tutaj  robię.  Zaraz  wam  wytłumaczę.  Nienawidzę  wikingów  - 

szerokim gestem wskazał  wybrzeże.  - Wiem o nich więcej  niż niejeden człowiek. W moim 
kraju,  na  północy,  jestem  strażnikiem  wybrzeża  z  rozkazu  króla  Edmunda.  Już  dawno 

background image

zrozumiałem,  że  my  Anglicy  nigdy  nie  pozbędziemy  się  tego  plugastwa,  jeżeli  walczyć 
będziemy  osobno.  Przekonałem  o  tym  swojego  króla,  a  on  wysłał  poselstwo  do  waszego 
władcy.  Obaj  postanowili,  że  powinienem  pojechać  na  północ  i  porozmawiać  z  mądrymi 
ludźmi  z  Beverley  i  Eoforwich,  aby  ustalić  wspólne  plany.  Zeszłej  nocy  zmyliłem  drogę  i 
spotkałem twoich ludzi niosących posłanie do Beverley. Przyjechałem więc na pomoc. Czy 

dasz mi swe pozwolenie? 

Godwin  skinął  głową.  W  końcu,  któż  może  wiedzieć  czy  ten  prostak  sędzia  nie  gada 

bzdur,  pomyślał.  Może  tym  psubratom  uda  się  jednak  tu  wylądować,  a  wtedy  parunastu 
rycerzy więcej bardzo się przyda. 

- Witaj i podejdź bliżej - rzekł po namyśle. 
Wulfgar pokiwał głową z widoczną satysfakcją - Widzę, że zjawiam się w odpowiedniej 

chwili. 

Na  morzu  miała  rozegrać  się  za  chwilę  tragedia.  Jeden  ze  statków  wyprzedził  drugi  o 

jakieś  pięćdziesiąt  jardów  i  nieuchronnie  zbliżał  się  do  brzegu.  Wiatr  i  fale  miotały  nim  na 
wszystkie  strony.  Nagle  wpłynął  na  mieliznę  i  przechylił  na  bok.  Załoga  zaczęła  biegać  w 
popłochu po pokładzie próbując zepchnąć statek z powrotem na pełne morze. 

Było  już  jednak  za  późno.  W  kierunku  statku  pędziła  ogromna  fala.  Anglicy  usłyszeli 

stłumiony przez wiatr krzyk rozpaczy, który przywitali z entuzjazmem. Była to siódma fala, 
ta  która  zawsze  dochodzi  najdalej  w  stronę  lądu.  W  jednej  chwili  okręt  znalazł  się  na  jej 
wierzchołku,  a  przez  burty  posypała  się  kaskada  skrzyń  i  beczek.  Potem  ze  straszliwą  siłą 
statek rzucony został o skaliste nabrzeże i oczom Anglików ukazały się walczące z żywiołem 
postacie,  rozpaczliwie  chwytające  się  wyrzeźbionego  w  kształcie  smoka  dziobu.  Wkrótce 
wszystko  zakryła  kolejna  fala,  a  kiedy  opadła,  widać  już  było  tylko  unoszące  się  na 

powierzchni deski. 

Rybacy  pokiwali  głowami,  kilku  się  przeżegnało.  Jeżeli  to  dobry  Bóg  ocalił  ich  od 

wikingów, to na chwilę tę czekali już od bardzo dawna. 

Drugi  statek  musiał  wybrać  inną  drogę,  oznaczało  to,  że  popłynie  z  wiatrem  na 

południowy wschód. Było jasne, że wikingowie nie zamierzają biernie czekać na śmierć. Za 
sterem pojawił się potężny mężczyzna i zaczął pospiesznie wykrzykiwać rozkazy. Jego rudą 
brodę widać było nawet z brzegu. Załoga zaczęła rozwijać żagiel, który natychmiast wypełnił 
się wiatrem. Statek pomknął  nowym  kursem  i  nabierając  coraz większej  szybkości  rozcinał 
teraz  powierzchnię  wody.  Oddalał  się  wyraźnie  od  Flamborough,  kierując  się  w  stronę 
przylądka Spurn. 

-  Uciekają  nam!  Za  mną!  Na  konie!  -  krzyknął  Godwin  i  odtrącając  na  bok  swego 

giermka ruszył  galopem  w pościg. Tuż  za nim pogalopował  Wulfgar i  cała jego drużyna, z 
wyjątkiem ciemnowłosego chłopca, który zwrócił się w stronę stojącego bez ruchu sędziego. 

- Czemu zostałeś? Nie chcesz ich schwytać? 
Sędzia uśmiechnął się szeroko i przysiadł na piasku. 

background image

- Musieli spróbować - rzekł wreszcie rzucając w powietrze garść piasku. - Nie pozostało 

im nic innego. Lecz nie dopłyną daleko. 

Rzekłszy  to  wstał  i  ruszył  ku  swoim  ludziom.  Podzielił  ich  na  trzy  oddziały.  Pierwszy 

miał  zostać  na  plaży  i  czekać  na  ewentualnych  rozbitków,  drugi  pogalopował  w  ślad  za 
Godwinem i drużyną Wulfgara, trzeci zaś zaczął przemierzać wybrzeże kłusem, śledząc kurs 
ocalałego statku. 

Wkrótce  nawet  szczury  lądowe  zdały  sobie  sprawę  z  tego,  co  sędzia  dostrzegł  od  razu. 

Okręt wikingów skazany był na zagładę. Dwukrotnie załoga starała się obrócić go dziobem w 
stronę  pełnego  morza.  Dwóch  mężczyzn  pomagało  rudobrodemu  wodzowi  przy  sterze, 
pozostali  mocowali  się  z  olinowaniem.  Za  każdym  razem  fale  okazywały  się  silniejsze  od 
ludzi i statek wciąż posuwał się równolegle do linii wybrzeża. 

Po  kolejnym  manewrze  sytuacja  wikingów  uległa  jeszcze  pogorszeniu.  Nawet  dla 

niedoświadczonych  Godwina  i  Wulfgara  różnica  była  zauważalna.  Wiatr  wydawał  się  teraz 
silniejszy,  morze  bardziej  wzburzone,  a  statek  znoszony  był  wyraźnie  przez  silny  prąd 
zatokowy. Rudobrody mężczyzna wciąż stał u steru wykrzykując bez przerwy komendy. Lecz 
z każdą chwilą, cal po calu, statek zbliżał się do żółtawej linii znaczącej początek mielizny. 
Było jasne, że zaraz nastąpi katastrofa. 

Płynąc całą naprzód okręt zarył się nagle w twardy żwir. Maszt pękł z trzaskiem i upadł 

pociągając  za  sobą  połowę  załogi.  W  przeciągu  jednej  chwili  statek  rozpadł  się  jak  łupina 
orzecha  i  zniknął  pod  falami.  Na  powierzchni  pozostało  jedynie  olinowanie  i  niewielkie 
kawałki potrzaskanego drewna, które znaczyły miejsce katastrofy. 

Pośród nich rybacy dostrzegli ludzką głowę. Rudą głowę wodza wikingów. 

-  Jak  sądzisz,  uda  mu  się,  czy  nie?  -  spytał  Wulfgar.  Widzieli  go  teraz  wyraźnie,  jakieś 

pięćdziesiąt  jardów  od  brzegu.  Utrzymywał  się  wciąż  w  tym  samym  miejscu,  nie  próbując 
płynąć dalej, odkąd zobaczył zmierzające w swoim kierunku potężne fale. 

- Będzie próbował - odparł Godwin, nakazując swoim ludziom podejść bliżej do brzegu. - 

Jeśli mu się powiedzie, schwytamy go. 

Rudobrody  zdecydował  się  wreszcie  i  zaczął  płynąć  rozcinając  taflę  wody  potężnymi 

uderzeniami ramion. Wiedział, że tuż za nim nadciąga wielka fala. Nagle uniosła go wysoko i 
poniosła do przodu. Starał się utrzymać na szczycie, jakby chciał przy jej pomocy znaleźć się 

na  samej  plaży  i  wylądować  miękko  niczym  biała  piana  podchodząca  pod  podeszwy 
skórzanych  butów  Godwina  i  Wulfgara.  Prawie  mu  się  udało,  jednak  tuż  przed  samym 
brzegiem  fala  załamała  się  z  przerażającym  hukiem.  Mężczyzna  przygnieciony  został  jej 
ciężarem, przetoczony do przodu, a następnie uniesiony z powrotem wraz z odpływem. 

- Dalej, brać go - krzyknął Godwin. - Ruszajcie się, tchórze! Nic wam nie zrobi. 
Dwóch rybaków wystąpiło naprzód i weszło pomiędzy fale. Wzięli rudobrodego pod ręce 

i zaczęli ciągnąć do brzegu. Początkowo bezwładny, wyprostował się nagle. 

background image

-  On  żyje  -  wymamrotał  Wulfgar  w  osłupieniu.  -  Ta  fala  była  wystarczająco  duża,  aby 

złamać mu kark. 

Kiedy nogi  rudobrodego dotknęły wreszcie stałego  gruntu, rozejrzał  się wokół i  widząc 

przed sobą osiemdziesięciu uzbrojonych ludzi wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu. 

- Co za powitanie - mruknął pogardliwie. 
W jednej chwili odwrócił się i zadał jednemu z trzymających go rybaków dotkliwy cios 

krawędzią  stopy.  Anglik  jęknął  z  bólu  i  uwolnił  ramię  wikinga,  który  wyprostował  palce  i 
wbił je w oczy drugiego z nich. Tamten krzyknął przeraźliwe, zakrył twarz dłońmi i upadł na 
kolana.  Widać  było  krew  spływającą  po  jego  rękach.  Teraz  wiking  wyciągnął  zza  pasa 
zakrzywiony  nóż,  wychylił  się  w  stronę  tłumu,  błyskawicznie  złapał  najbliżej  stojącego 
rybaka i rozpłatał mu brzuch. Kiedy reszta cofnęła się przerażona, odrzucił nóż i wyrwał z rąk 
trupa włócznię i topór. Minęła zaledwie chwila odkąd zjawił się na lądzie, a powalił już trzech 
mężczyzn. Nikt nie zamierzał pójść w ich ślady. 

-  No  dalej!  -  parsknął  rubasznym  śmiechem  i  odrzucił  głowę  do  tyłu.  -  Ja  jeden,  was 

wielu.  Kto  chce  walczyć  z  Ragnarem  -  krzyknął  gardłowym  głosem.  -  Który  z  was  jest 

wielkim  panem,  który idzie pierwszy? Ty, czy ty?  -  wskazał  włócznią Godwina i  Wulfgara, 
którzy stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal cofali się w popłochu. 

- Musimy go pojmać - mruknął Godwin dobywając miecza. - Szkoda, że nie mam tarczy. 
Wulfgar  poszedł  za  nim,  jednak  wcześniej  krzyknął  jeszcze  do  jasnowłosego  chłopca, 

który stał o krok od niego. 

- Wracaj, Alfgar. Spróbujemy go rozbroić, resztę zrobią kerlowie. 
Dwóch Anglików zaczęło się zbliżać z obnażonymi mieczami, tymczasem wiking zdawał 

się tylko na to czekać, potężny niczym niedźwiedź, i z pogardliwym uśmiechem na ustach. 

Nagle  wyskoczył  do  przodu  z  szybkością  szarżującego  dzika  wprost  na  Wulfgara.  Ten 

odskoczył  przerażony  i  pośliznąwszy  się  upadł  niezgrabnie.  Rudobrody  zamachnął  się 
toporem i chybił przecinając powietrze, drugi cios wymierzył już jednak dokładnie. Lecz nim 
zdołał dosięgnąć Wulfgara, coś pociągnęło go do tyłu i pozbawiło równowagi. Wiking upadł 
twardo  na  mokry  piasek,  bezskutecznie  próbując  uwolnić  ręce.  Była  to  sieć,  zwykła  sieć 
rybacka.  Przyniosło  ją  dwóch  ludzi  pod  wodzą  sędziego,  a  teraz  zaciskali  ją  coraz  ciaśniej. 
Jeden z nich wyrwał z dłoni wikinga topór, drugi przygwoździł do ziemi drugą rękę łamiąc za 
jednym  zamachem  drzewce  włóczni  i  trzymające  je  palce.  Następnie,  już  bezbronnego, 
potoczyli po piasku, owijając w kolejne zwoje jakby to był pies morski lub rekin. 

Wulfgar zbliżył się do nich kulejąc i wymienił spojrzenia z Godwinem. 

-  Co  my  tu  mamy?  -  mruknął.  -  Coś  mi  mówi,  że  nie  jest  to  tylko  zwykły  kapitan 

pechowego okrętu. 

Następnie nachylił się, przyjrzał szatom wikinga i dotknął delikatnie materiału. 

-  Kozia  skóra,  dobrze  wyprawiona.  Mówił  o  sobie  Ragnar.  Złapaliśmy  samego 

Lothbroka. Ragnara Lothbroka. 

background image

-  Nie  nam  więc  decydować  o  jego  losie  -  zauważył  Godwin  po  chwili  milczenia.  - 

Musimy go zabrać przed oblicze króla Elli. 

Nagle przerwał mu głos młodego, ciemnowłosego chłopca, który przybył z Wulfgarem. 

- Króla Elli? - spytał. - Myślałem, że królem Northumbrii jest Osbert. 

- Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju - Godwin zwrócił się do Wulfgara z 

wymuszoną  uprzejmością  -  wiem  tylko,  że  jeśli  mój  człowiek  powiedziałby  coś  takiego, 
kazałbym mu wyrwać język. Chyba że jest to twój krewny. 

 
Nikt nie mógł go zobaczyć w mroku stajni. Ciemnowłosy chłopiec oparł głowę o siodło i 

wybuchnął płaczem. Plecy paliły go jak żywy ogień, a jego wełniana tunika lepiła się od krwi. 
Nikt jeszcze nie wychłostał go tak dotkliwie, a zaznał już w swym życiu wiele cierpienia. 

Wszystko przez tę wzmiankę, że są spokrewnieni, był tego pewien. Miał tylko nadzieję, 

że  nie  płakał  zbyt  głośno  i  nikt  obcy  go  nie  usłyszał.  Nie  pamiętał  już  dobrze  ostatnich 
wypełnionych  bólem  godzin.  Przypominał  sobie,  że  długo  jechał  przez  jakieś  pustkowia 
starając się trzymać prosto w siodle. Czy dotarli aż do Eoforwich? Nie pamiętał. 

Teraz chciałby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdoła zmyć z siebie winę ojca? Kiedy 

uwolni się w końcu od nienawiści ojczyma? 

Gdy  Shef  uspokoił  się  trochę,  zaczął  rozpinać  popręg  mocując  się  z  twardą  skórą.  Był 

pewien, że Wulfgar uczyni z niego wkrótce swego niewolnika, założy na szyję żelazną obręcz 
i  nie  zważając  na  nieśmiałe  protesty  matki  sprzeda  na  jakimś  targu,  w  Thetford,  albo  w 
Lincoln. Na pewno weźmie za niego spore pieniądze. Przecież kręcił się często  koło kuźni, 
gdzie ukrywał się przed gniewem ojczyma, poza tym lubił ogień, pomagał kowalowi, dął w 
miechy, rozkuwał surowe żelazo, z czasem zaczął nawet wyrabiać własne narzędzia. W końcu 
wykuł swój własny miecz. 

Kiedy  zostanie  niewolnikiem,  nie  będzie  mu  wolno  go  zatrzymać.  Kto  wie,  może 

powinien już teraz uciekać. Niewolnikom udaje się czasem zbiec, zazwyczaj jednak nawet nie 
próbują. 

Zdjął  siodło  i  rozejrzał  się  po  obcej  stajni  w  poszukiwaniu  miejsca,  gdzie  mógłby  je 

położyć. Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając do środka smugę światła i powiew zimna. 

-  Jeszcze  nie  skończyłeś?  -  spytał  pogardliwie  Alfgar.  -  Lepiej  to  już  zostaw,  przyślę 

zaraz giermka. Mój ojciec wezwany został na naradę z królem i możnymi. Potrzebuje sługi, 
który czuwałby za jego krzesłem i nalewałby mu piwa. Ja się do tego nie nadaję, ty pójdziesz. 
Czeka już na ciebie jeden z tanów, żeby dać ci dokładne instrukcje. 

Oto  Shef,  wychłostany  tak,  że  ledwo  trzymał  się  na  nogach,  posłany  zostaje  do  zamku 

króla,  wzniesionego  niedawno  na  ruinach  rzymskich  fortyfikacji.  W  sercu  chłopca  coś 
poruszyło  się  gwałtownie,  poczuł  nagle  przypływ  podniecenia.  Narada?  Możni  ludzie? 
Pewnie zadecydują o losie jeńca, tego wielkiego wojownika. Będzie miał o czym opowiadać 
Godivie, żaden z mędrków w Emneth nie wymyśli lepszej historii. 

background image

-  I trzymaj  język za zębami  - ciągnął  Alfgar  -  w przeciwnym  razie, naprawdę wyrwą ci 

język. I zapamiętaj raz na zawsze: to Ella jest teraz królem Northumbrii. Poza tym nie jesteś 

krewnym mego ojca. 

 

background image

Rozdział drugi 

- Sądzimy, że to Ragnar Lothbrok, ale skąd niby mamy to wiedzieć - spytał król Ella. 

Dwunastu  mężczyzn  siedziało  wokół  okrągłego  stołu,  wszyscy  na  niskich  taboretach, 

wszyscy  z  wyjątkiem  króla,  który  zasiadał  na  wielkim  rzeźbionym  tronie.  Obecni  w 
większości ubrani byli jak król, bądź jak Wulfgar, który znajdował się po jego lewej stronie. 

Mieli  na  sobie  płaszcze  skrojone  z  jaskrawej  materii,  których  nie  zdejmowali  z  uwagi  na 
panujące  w  sali  przeciągi  oraz  ozdobione  złotem  i  srebrem  nadgarstki.  Złotem  połyskiwały 
także  ich  klamry,  sprzączki  i  pasy.  Zebrał  się  tu  kwiat  rycerstwa  Northumbrii,  posiadacze 
wielkich obszarów ziemskich na południu i wschodzie kraju, wierni stronnicy króla, którym 
udało  się  wynieść  go  na  tron  i  obalić  jego  rywala  Osberta.  Na  swych  taboretach  czuli  się 
nieswojo, jak przystało na ludzi, którzy większość życia spędzili na własnych nogach, bądź w 

siodle. 

Przy stole siedziało jeszcze czterech mężczyzn, którzy trzymali się razem, jakby celowo 

izolując się od rycerstwa. Trzech z nich miało  na sobie czarne szaty i  kaptury mnichów od 
Św.  Benedykta,  czwarty  nosił  strój  biskupi.  Siedzieli  wygodnie  rozparci,  trzymając  w 
pogotowiu gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisać każde wypowiedziane przy stole słowo, 
przygotowani do forsowania własnych opinii. 

Jeden z mężczyzn zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, zadane przez króla. Nazywał 

się Cuthred i był kapitanem straży przybocznej. 

-  Nie  możemy  znaleźć  nikogo,  kto  mógłby  go  rozpoznać  -  przyznał.  -  Wszyscy,  którzy 

mieli  okazję  zmierzyć  się  kiedyś  w  otwartej  walce  z  Ragnarem,  nie  żyją.  Wszyscy  z 
wyjątkiem  walecznego  tana  króla  Edmunda,  który  dziś  tu  z  nami  zasiada.  Nawet  to  nie 
przesądza jednak, że człowiek ten to rzeczywiście Ragnar Lothbrok. Myślę jednak, że to on. 
Po pierwsze dlatego, że nic nie mówi. Nie chwaląc się, potrafię skłonić ludzi do mówienia, 
ten kto mi się opiera, nie może być zwyczajnym piratem. To musi być człowiek, któremu się 
wydaje,  że  jest  kimś.  Po  drugie:  co  robiły  tutaj  te  statki?  Wiemy,  że  wracały  z  południa  i 
zostały zepchnięte z kursu, tak że przez kilka dni musiały walczyć z żywiołem. Wiemy też, że 
były to statki handlowe. Jakie towary wiezie się zwykle na południe? Niewolników. Nie chcą 
tam wełny ani futer, nie chcą piwa. Ci ludzie na statkach byli więc handlarzami niewolników 

background image

wracającymi  po  załatwieniu  transakcji.  Ragnar  jest  handlarzem  niewolników  i  jest  to  na 
pewno ktoś, kto się liczy. Wszystko pasuje, nie mamy tylko dowodów. 

Cuthred pociągnął tęgi łyk piwa ze swojego kubka, wyczerpany nieco długą przemową. 

-  Jest  jednak  coś,  co  mnie  ostatecznie  przekonało.  Co  wiemy  o  Ragnarze?  -  Cuthred 

rozejrzał  się  po  twarzach  siedzących  wokół  stołu  mężczyzn.  -  Z  pewnością  to,  że  jest 
łajdakiem. 

- Rabował kościoły i  gwałcił zakonnice! - wykrzyknął arcybiskup Wulfhere siedzący po 

przeciwnej stronie stołu. - Dopadły go wreszcie własne grzechy! 

-  Ośmielam  się  jednak  zauważyć  -  dodał  Cuthred  -  że  jest  jedna  rzecz,  która  odróżnia 

Ragnara  od  pozostałych  bezbożników  i  wrogów  Kościoła.  Ragnar  posiada  wiele  cennych 
informacji. Jest trochę podobny do mnie, potrafi zmusić ludzi do mówienia. Słyszałem, że ma 
na  to  własny  sposób  -  kapitan  zniżył  głos.  -  Jeżeli  uda  mu  się  kogoś  schwytać,  pierwszą 
rzeczą, którą robi jest, bez żadnych wstępnych rozmów czy dyskusji, wyłupienie ofierze oka. 
Potem  wciąż  milcząc  znów  sięga  w  stronę  głowy  tamtego  człowieka  gotowy  wyłupić  mu 

drugie. Jeżeli człowiek ma do powiedzenia coś, co akurat interesuje Ragnara, jego szczęście. 
Jeśli nie, trudno, już po nim. Mówią, że Ragnar  krzywdzi  wielu  ludzi,  lecz kerlowie nie są 
przecież  na  ogół  wiele  warci.  Mówią,  że  Ragnar  bierze  to  pod  uwagę  i  dzięki  takiemu 
przekonaniu oszczędza swój czas i energię. 

-  Czy  znaczy  to,  że  nasz  więzień  zapoznał  cię  ze  swoimi  poglądami?  -  spytał  jeden  z 

mnichów. - Czy wyjawił ci to w trakcie przyjacielskiej pogawędki o sprawach zawodowych? 

-  Nie  -  Cuthred  wychylił  kolejny  łyk  piwa  -  ale  widziałem  jego  paznokcie.  Wszystkie 

krótko spiłowane, wszystkie z wyjątkiem prawego kciuka. Jest na cal długi i twardy jak stal. 
Spójrzcie, przyniosłem go tu ze sobą - Cuthred rzucił na stół zakrwawiony szpon. 

- A więc to Ragnar - rzekł król Ella przerywając milczenie. - Co z nim teraz zrobimy? 

Wojownicy wymienili zdziwione spojrzenia. 

- Myślisz, że nie zasługuje na ścięcie - odważył się spytać Cuthred. - Mamy go powiesić? 

- A może coś jeszcze gorszego? - włączył się jeden z rycerzy. 

-  Może  potraktujemy  go  jak  zbiegłego  niewolnika?  A  może zrobimy  mu  to,  co  poganie 

temu świętemu, no, temu, co go żywcem przypiekali. Jak też on się nazywał... 

- Mam inny pomysł - przerwał mu Ella. - Możemy go po prostu wypuścić. 
Na twarzach zebranych pojawiło się osłupienie. Król pochylił się nad stołem i przebiegł 

wzrokiem po sali obdarzając każdego z podwładnych badawczym spojrzeniem. 

-  Pomyślcie, dlaczego jestem  królem? Jestem królem, ponieważ Osbert  -  to  zapomniane 

imię  wywołało  wyraźne  poruszenie  wśród  zebranych,  a  dla  stojącego  za  plecami  Wulfgara 
sługi  było  jak  ukłucie  bólu  -  ponieważ  Osbert  nie  był  w  stanie  obronić  królestwa  przed 
najazdami wikingów. Robił po prostu to, co czyniliśmy od wieków. Rozkazał każdemu z nas 
wystawić własne straże, a w razie ataku organizować samoobronę. Było więc tak, że dziesięć 
okrętów  uderzało  na  jakieś  miasto  i  grabiło  je  doszczętnie,  podczas  gdy  ludzie  w  innych 

background image

osadach nakładali na głowy koce i dziękowali Bogu, że ich ten los ominął. Co ja w tej sytuacji 
uczyniłem? Wiecie dobrze, jak było. Pozostawiłem na wybrzeżu tylko punkty obserwacyjne, 
zorganizowałem system wczesnego ostrzegania, a w razie ataku z morza ogłaszałem pospolite 
ruszenie.  Teraz,  gdy  próbują  nas  atakować,  odpowiadamy  atakiem  z  naszej  strony,  zanim 
jeszcze uda im się zagrozić naszym miastom. To są nowe idee. I sądzę, że tu także musimy 
wymyślić coś nowego. Możemy pozwolić mu odejść. Możemy zawrzeć z nim układ. Będzie 
musiał  pozostawić  Northumbrię  w  spokoju.  Odda  nam  zakładników,  a  my  będziemy 
traktować  go  jak  naszego  honorowego  gościa,  a  potem  wyślemy  go  z  powrotem  z  masą 
podarków.  Nie  będzie  nas  to  drogo  kosztować,  a  może  przynieść  nam  dużo  pożytku.  I 

darujemy mu dalsze rozmowy z Cuthredem. Co wy na to? 

Rycerze patrzyli po sobie, unosząc brwi i kręcąc z niedowierzania głowami. 

- Mogłoby się to udać - mruknął Cuthred. 
Wulfgar chrząknął przygotowując się do odpowiedzi, jego twarz było czerwona z gniewu. 

Ubiegł go jeden z mnichów. 

- Nie powinieneś tego czynić, mój panie. 

- Nie powinienem? 

-  Nie  możesz.  Musisz  dbać  nie  tylko  o  sprawy  tego  świata.  Arcybiskup,  nasz  ojciec  i 

niegdysiejszy  brat,  przypomniał  nam  o  haniebnych  czynach,  jakich  dopuścił  się  Ragnar  na 
szkodę  Chrystusowego  Kościoła.  Czyny,  które  dotykały  nas  zarówno  jako  ludzi,  jak  i 
chrześcijan  -  moglibyśmy  wybaczyć.  Jednak  nie  zbrodnie  wymierzone  w  nasz  Święty 
Kościół. Te zbrodnie powinniśmy pomścić z całą stanowczością. Ile kościołów spalił Ragnar? 
Ilu  chrześcijan,  kobiet  i  mężczyzn,  sprzedał  poganom  jako  niewolników,  ilu  oddał 

wyznawcom  Mahometa?  Ile  cennych  relikwii  zostało  zniszczonych?  Ile  skarbców 
ograbionych? Gdy wybaczysz mu to wszystko, grzech ten ciążyć będzie na twoim sumieniu. 
Zagrozić to może także zbawieniu wszystkich zebranych przy tym stole ludzi. Nie, królu, to 
nam  powinieneś  oddać  Ragnara.  Pozwól,  abyśmy  pokazali,  co  spotka  każdego  kto  wystąpi 
przeciw  Kościołowi.  A  kiedy  wieść  ta  dotrze  do  pogan,  do  tych  morskich  rabusiów,  niech 
wiedzą odtąd, że ramię Kościoła jest tak mocne, jak nieskończone jego miłosierdzie. Pozwól, 
żebyśmy wtrącili go do kanału z wężami. Niech ludzie opowiadają o wężach króla Elli. 

Król  zawahał  się, widział jaki entuzjazm  i  podniecenie wzbudziły słowa  mnicha u jego 

rycerzy. 

- Nie widziałem dotąd człowieka rzucanego gadom na pożarcie  - wykrzyknął z zapałem 

Wulfgar -  ale na to  zasługuje każdy wiking.  I to właśnie powiem  mojemu  królowi,  chwaląc 
mądrość króla Elli. 

Mnich,  którego  przemowa  tak  się  spodobała  podniósł  się,  żeby  podsumować  dyskusję. 

Był to archidiakon Erkenbert. 

background image

-  Wszystko  jest  już  przygotowane,  czekamy  tylko  na  twój  rozkaz,  aby  przyprowadzić 

więźnia.  I  pozwól,  aby  wszyscy,  radni,  rycerze  i  słudzy,  zobaczyć  mogli  zemstę,  jaką  król 
Ella i Święty Kościół zgotowali niewiernemu. 

Wszyscy  powstali,  a  między  nimi  Ella,  którego  twarz  wciąż  wyrażała  niepewność. 

Rycerze  zaczęli  już  się  rozchodzić,  nawołując  swoich  służących,  żony  i  przyjaciół,  aby 
przyłączyli  się  do  towarzystwa.  Shef  podążał  za  swoim  ojczymem.  Kiedy  się  odwrócił 
dostrzegł, że tylko mnisi pozostali na swoich miejscach przy stole. 

- Dlaczego to powiedziałeś? - mruknął arcybiskup Wulfhere, zwracając się archidiakona. 

-  Mogliśmy  wejść  w  pakt  z  wikingami,  nie  odbierając  sobie  szansy  zbawienia.  Dlaczego 
zmusiłeś króla, żeby rzucił tego Ragnara wężom? 

Mnich  sięgnął  do  swej  sakiewki  i  podobnie  jak  wcześniej  Cuthred,  rzucił  na  stół  jakiś 

przedmiot. Później dołożył jeszcze jeden. 

- Czy wiesz co to jest, mój panie? - spytał arcybiskupa. 
To moneta. Złota. Z inskrypcją podłych czcicieli Mahometa! 

- Została odebrana więźniowi. 

- Sądzisz więc, że jest tak zły, że nie można go puścić żywcem? 

- Nie, mój panie. Spójrz teraz na to. 

- To pens. Pens z naszej własnej mennicy, tu w Eoforwich. Jest na niej moje imię, o tutaj: 

Wulfhere. Srebrna jednopensówka. 

Archidiakon zabrał ze stołu monety i schował je z powrotem do sakiewki. 

-  To  bardzo  mamy  pieniądz,  mój  panie.  Mało  srebra,  dużo  ołowiu.  To  wszystko,  na  co 

może  sobie  obecnie  pozwolić  nasz  Kościół.  Nasi  niewolnicy  pouciekali,  nasi  kerlowie 
oszukują  nas  na  dziesięcinach.  Nawet  możni  dają  nam  coraz  mniej.  Tymczasem  sakwy 
bezbożników  pęcznieją  od  złota  zrabowanego  chrześcijanom.  Kościół  znajduje  się  w 
niebezpieczeństwie,  mój  panie.  Nie  dlatego,  że  może  zostać  pokonany  bądź  doszczętnie 
ograbiony  przez  pogan,  z  tych  ciężkich  ran  bowiem  Kościół  na  pewno  się  podźwignie. 
Groźne  jest  to,  że  poganie  i  chrześcijanie  mogą  się  razem  pojednać.  A  wtedy  zauważą  z 
pewnością, że wcale nas już nie potrzebują. Nie można więc dopuścić, żeby weszli ze sobą w 
układy. 

Słuchacze pokiwali zgodnie głowami, arcybiskup został przekonany. 

- A więc rzucimy go wężom. 

 
Kanał  z  wężami  był  kamiennym  zbiornikiem  wodnym  pochodzącym  jeszcze  z  czasów 

rzymskich,  osłoniętym  prowizorycznym  dachem.  Mnichowie  z  opactwa  Św.  Piotra  w 
Eoforwich dumni byli ze swoich ulubieńców: mieniących się w słońcu gadów. Zeszłego lata 
rozesłali  wiadomość  do  swoich  poddanych  z  królestwa  Northumbrii,  aby  przynosili  do 
opactwa  schwytane  przez  siebie  żmije.  Nagrodą  miało  być  zmniejszenie  dziesięciny.  Czym 
dłuższa żmija, tym większe ulgi. Nie było tygodnia, żeby ktoś nie doręczył worka z wijącą się 

background image

zawartością, która trafiała zaraz do opiekuna węży, noszącego dumny tytuł custos viperarum
Gady otoczone były troskliwą pieczą, karmione żabami i myszami, wszystko po to, żeby jak 
najszybciej rosły. 

Nadszedł  wieczór  i  bracia  przynieśli  pochodnie,  aby  ustawić  je  wokół  zbiornika.  Dno 

wyłożono słomą i ciepłym piaskiem, który miał pobudzić węże do większej aktywności. Po 
chwili  pojawił  się  sam  custos  i  zaczął  przywoływać  z  uśmiechem  swoich  pomocników  - 
każdy niósł skórzany worek z żywą zawartością. Opiekun podnosił po kolei worki, pokazywał 
je tłumowi,  który  tłoczył się już i  przepychał wokół  krawędzi  pustego zbiornika. Następnie 
rozwiązywał worki i wysypywał węże na piasek. Za każdym razem opróżniał worek w innym 
miejscu, chciał bowiem, aby węże rozpełzły się po całym placu. 

Na  końcu  zjawił  się  król  w  otoczeniu  radnych  i  gwardii  przybocznej.  Przyprowadzono 

więźnia.  Pośród  wojowników  z  dalekiej  Północy  było  takie  powiedzenie:  „mężczyzna  nie 
powinien  utykać,  dopóki  obie  jego  nogi  są  tej  samej  długości”.  Ragnar  rzeczywiście  nie 
utykał, choć z trudem trzymał się na nogach. Przesłuchania prowadzone przez Cuthreda nie 
należały do łagodnych. 

Rycerze podeszli do krawędzi zbiornika, a następnie cofnęli się nieco, ustępując miejsca 

więźniowi,  żeby  mógł  zobaczyć  co  go  wkrótce  czeka.  Ragnar  uśmiechnął  się  szeroko, 
odsłaniając połamane zęby. Miał związane z tyłu ręce, a na sobie kożuch z koziej skóry. 

-  Wiedz,  że  masz  wybór  -  zaczął  archidiakon  Erkenbert  starając  się  mówić  prostą 

handlową angielszczyzną. - Jeżeli przyjmiesz chrzest, będziesz żył. Żył jako niewolnik. 

Wiking wydął pogardliwie wargi. 

-  Wy,  księża.  Znam  ja  waszą  mowę.  Mówicie:  będę  żył.  Ale  jak  żył?  Jako  niewolnik, 

mówicie.  A  ja  wiem,  jakie  to  życie.  Bez  oczu  i  języka.  Obcięte  nogi,  podcięte  ścięgna,  nie 
można chodzić. 

Wyprostował się i wziął głęboki oddech. 

- Walczę już od trzydziestu wiosen - głos Ragnara wznosił się teraz jak hymn - czterystu 

mężczyzn zginęło z mej ręki, tysiąc kobiet zgwałciłem, spaliłem wiele opactw, sprzedawałem 
też dzieci. Wielu płakało z mego powodu, ja nie płakałem za nikim. Teraz stoję przed wami, 
jak  Gunnar,  bogiem  urodzony.  Czyńcie  swą  przeklętą  powinność  i  niech  błyszczący  gad 
ugodzi mnie w samo serce. Nie będę błagał o przebaczenie. Całe życie walczyłem mieczem! 

-  Brać  go  -  warknął Ella zza pleców wikinga i  straże zaczęły ciągnąć Ragnara w stronę 

krawędzi. 

- Zatrzymajcie się! - krzyknął Erkenbert. - Najpierw trzeba związać mu nogi. 
Strażnicy związali więc Ragnara dokładnie; nie stawiał zresztą oporu. Potem ułożyli go 

na krawędzi zbiornika i popchnęli w dół. Upadł w sam środek kłębowiska. Węże rzuciły się 

na niego. 

Ubrany w swoje grube skórzane szaty wiking śmiał się jednak urągliwie. 

background image

- Nie mogą go ukąsić - zawołał ktoś z wyraźnym rozczarowaniem w głosie - jego ubranie 

jest za grube. 

- Mogą przecież ukąsić go w ręce albo w twarz - wyjaśnił opiekun węży, broniąc honoru 

swych podopiecznych. 

Jedna  z  największych  żmij  znalazła  się  rzeczywiście  tuż  koło  twarzy  Ragnara.  Przez 

chwilę  wyglądało  jakby  patrzyli  sobie  w  oczy,  przy  czym  rozwidlony  język  gada  dotykał 

prawie ludzkiego policzka. Widzowie zamarli w oczekiwaniu. 

Nagle głowa wikinga wyskoczyła do przodu z rozwartymi zębami. Trysnęła krew i wąż 

opadł  martwy  z  odgryzioną  głową.  Ragnar  zaśmiał  się  tryumfalnie  i  zaczął  toczyć  się  po 
wężach, wciskając je w ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała. 

- On je pozabija! - krzyknął custos zdławionym głosem. 
Ella z obrzydzeniem na twarzy podszedł do strażników i pstryknął palcami. 

-  Ty  i  ty.  Obaj  macie  porządne  buty.  Wyciągniecie  go  stamtąd  i  przyniesiecie  na  górę. 

Zapamiętam to sobie - dodał głucho, zwracając się do Erkenberta. - Zrobiłeś z nas wszystkich 

durniów. 

Przyglądał się chwilę w milczeniu. 

- A teraz uwolnijcie jego ręce i nogi - krzyknął do powracających strażników - ściągnijcie 

z niego ubranie i zwiążcie na nowo. Ty i ty. Przyniesiecie gorącej wody, węże lubią gorąco. 
Jeżeli rozgrzejemy mu skórę będą do niego lgnęły. I jeszcze jedno: tym razem będzie starał 
się  leżeć  nieruchomo,  aby  popsuć  nam  szyki,  więc  przywiążcie  mu  jedną  rękę  do  ciała,  a 
nadgarstek drugiej owińcie sznurem. Drugi koniec będziemy trzymać na górze, w ten sposób 
zmusimy Ragnara, żeby się poruszył. 

Więzień  został  znowu  zepchnięty.  Wciąż  milczał,  uśmiechał  się  tylko.  Tym  razem  sam 

król  kierował  całą  akcją.  Rozkazał,  aby  rzucić  Ragnara  w  to  miejsce,  gdzie  zebrały  się 
największe  węże.  Po  kilku  sekundach  zaczęły  one  podpełzać  do  parującego  w  chłodnym 
powietrzu  nagiego  ciała,  powoli  wślizgując  się  na  nie.  Przez  tłum  przeszedł  pomruk 

obrzydzenia. 

Nagle  król  pociągnął  za  sznur,  raz  i  drugi.  Ramię  poruszyło  się,  a  wystraszone  węże 

zaczęły  syczeć  i  kąsać,  jeden  po  drugim  wypełniały  ciało  mężczyzny  trucizną.  Widzowie 
zauważyli, że twarz wikinga zaczyna się powoli zmieniać, puchnąć i sinieć. Kiedy jego oczy 
zaczęły wychodzić z orbit, a spuchnięty język sztywnieć Ragnar zakrzyknął po raz ostatni. 

- Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi! 

- Co on tam gada? - mruczał tłum. - Co to może znaczyć? 
Nie  znam  wprawdzie  norweskiego,  pomyślał  Shef,  czuję  jednak,  że  nie  wróży  to  nic 

dobrego. 

 
Gnythja  mundu  grisir  ef  galtar  hag  vissi”  -  słowa  te  wciąż  dźwięczały  w  uszach 

potężnego  mężczyzny,  który  stał  wyprostowany  na  dziobie  wojennego  okrętu.  Statek 

background image

znajdował się kilkaset mil na wschód od wybrzeża Anglii i zbliżał się właśnie do duńskiego 
wybrzeża  w  okolicy  Sjaelland.  Miał  przecież  tak  znikome  szansę,  żeby  je  usłyszeć.  Czy 
Ragnar  mówił  sam  do  siebie?  A  może  wiedział,  że  ktoś  zrozumie  i  zapamięta  jego  słowa. 
Trudno  jednak  podejrzewać,  że  ktoś  z  kręgu  króla  Elli  mógłby  znać  norweski,  albo 

przynajmniej zrozumieć te kilka słów, które wyrzekł Ragnar. Jednakże mówi się czasem, że 
umierający miewają wizje. Ragnar wiedział, że słowa jego nie pozostaną bez odpowiedzi. 

Lecz jeśli były to słowa przeznaczenia, doprawdy przedziwną sobie obrały drogę, żeby do 

niego  dotrzeć!  W  tłumie  otaczającym  wypełniony  wężami  zbiornik  znalazła  się  kobieta, 
konkubina jednego z możnych Anglików, „lemman”, jak je tam nazywają. Zanim jednak jej 
pan kupił ją na londyńskim targowisku, kobieta ta służyła na dworze króla Maelsechnaill w 
Irlandii,  gdzie  często  mówiło  się  po  norwesku.  Zrozumiała  słowa  Ragnara  i  miała  na  tyle 
zdrowego  rozsądku,  żeby  nie  powiedzieć  o  tym  swemu  panu.  Cóż,  pozbawione  sprytu 
konkubiny  nie  dożywają  zazwyczaj  wieku,  w  którym  mogłyby  oglądać  zmierzch  własnej 

urody.  Zamiast  swemu  panu  wyjawiła  ten  sekret  swojemu  kochankowi,  kupcowi,  który 
wyruszał  właśnie  na  południe,  a  on  przekazał  go  swoim  towarzyszom  podróży.  Pomiędzy 
nimi  znalazł  się  pewien  zbiegły  niewolnik,  niegdyś  rybak,  któremu  historia  ta  wydała  się 

szczególnie bliska, bowiem przypadkowo uczestniczył on w pojmaniu Ragnara. W Londynie, 
gdzie  poczuł  się  już  zupełnie  swobodny,  niewolnik  ten  stworzył  własną  opowieść,  którą 
powtarzał  w  zamian  za  kubek  piwa  albo  plaster  bekonu.  Opowiadał  ją  w  gospodach,  gdzie 

przesiadywali marynarze z różnych stron Europy: Fryzji, Danii i państwa Franków. Wszyscy 
byli tu bowiem mile widziani, jeśli tylko mieli czym zapłacić. W ten właśnie sposób opowieść 
dotarła w końcu do uszu przybysza z dalekiej Północy. 

Niewolnik był głupcem, człowiekiem bez honoru. Opowieść o śmierci Ragnara była dla 

niego tylko wesołą historią, służącą do rozbawienia słuchaczy. 

Dla  Branda  -  potężnego  wojownika,  który  stał  teraz  na  dziobie  statku,  opowieść  ta 

znaczyła dużo więcej. Dlatego właśnie chciał opowiedzieć ją swoim rodakom. 

Okręt  płynął  teraz  wzdłuż  długiego  fiordu,  zbliżając  się  do  płaskich  terenów  okolic 

Sjaellandu,  najdalej  na  wschód  wysuniętych  duńskich  posiadłości.  Nie  było  wiatru,  żagiel 
został zwinięty, a statek napędzała trzydziestoosobowa ekipa doświadczonych wioślarzy. Ich 
zanurzające  się  rytmicznie  wiosła  tworzyły  zmarszczki  na  wygładzonej  niczym  staw 
powierzchni  morza.  Na  brzegu  dostrzec  było  można  pasące  się  na  rozległych  pastwiskach 
krowy i pola wschodzących bujnie zbóż. 

Atmosfera spokoju była jednak pozorna, Brand dobrze o tym wiedział. Znajdował się w 

centrum największej zawieruchy, jaka kiedykolwiek dosięgła Skandynawii. Na morzu trwała 
wojna,  a  ogień  spustoszył  część  wybrzeża.  Statek  Branda  kontrolowany  był  już  trzykrotnie 

przez morskie patrole: potężne statki wojenne, które nigdy nie wypływały na pełne morze. Za 
każdym razem puszczali go wolno, radzi zobaczyć człowieka, który próbuje swego szczęścia, 
przydzielono  mu  jednak  potężną  eskortę  dwóch  okrętów,  dwukrotnie  przewyższających 

background image

wielkość jego statku. Nie było więc ucieczki. Brand wiedział jednak, a wiedzieli to także jego 
ludzie, że najgorsze znajdowało się jeszcze przed nimi. 

W pewnym momencie sternik powierzył ster komuś z załogi i udał się na dziób. Podszedł 

do Branda tak blisko, że głową dotykał  niemal  jego łopatki.  Przez chwilę stał w milczeniu, 
wreszcie przemówił. Mówił cicho, starając się, aby słów jego nie usłyszeli nawet siedzący w 
pierwszym rzędzie wioślarze. 

- Wiesz, że nie mnie podawać w wątpliwość twoje decyzje  - wymamrotał - lecz jeśli się 

już tu znaleźliśmy i wszyscy wsadzamy nasze tyłki w gniazdo os, może jednak nie miałbyś mi 
za złe, gdybym spytał: po co? 

-  Ponieważ  przybyłeś  tak  daleko  o  nic  nie  pytając  -  odparł  Brand  szeptem  -  podam  ci 

teraz aż trzy powody i nie chcę niczego w zamian. Po pierwsze, to nasza szansa na zdobycie 
wiecznej chwały. Naszą historię opisywać będą w sagach i poematach aż po sądny dzień, gdy 
bogowie  pokonają  olbrzymów  i  plemię  demona  Lokiego  na  zawsze  zniknie  z  powierzchni 

ziemi. 

Sternik uśmiechnął się tylko. 

-  Zdobyłeś  już  wystarczającą  chwałę,  rycerzu  z  Halogalandu,  a  ludzie  powiadają,  że  ci, 

których mamy spotkać, pochodzą od samego demona. Zwłaszcza jeden z nich. 

-  Dam  ci  więc drugi  powód. Ten angielski niewolnik, ten zbieg, który opowiedział nam 

całą historię... czyś widział jego plecy? Jego panowie zasłużyli na najgorsze męki. Zamierzam 
zesłać im je wkrótce. 

Tym razem sternik wybuchnął głośnym, lecz serdecznym śmiechem. 

-  Czy  widziałeś  kiedyś  kogoś,  z  kim  Ragnar  kończył  właśnie  rozmowę?  A  ci,  których 

mamy  odwiedzić,  są  jeszcze  gorsi.  Zwłaszcza  jeden  z  nich.  Myślę,  że  on  i  chrześcijańscy 
mnisi są siebie warci. Ale co z całą resztą? 

- A więc, Steinulfie, przejdźmy do trzeciego powodu - Brand uniósł delikatnie wiszący na 

szyi  srebrny  wisiorek  i  wyjął  go  spod  swojej  tuniki.  Był  to  miniaturowy  kowalski  młot  o 

krótkim trzonku. - Proszono mnie, abym to zrobił, miała być to specjalna przysługa. 

- Dla kogo? 

- Dla kogoś, kogo obaj znamy. W imię tego, który przyjechać ma z Północy. 

- Ach tak. To powinno nam obu wystarczyć. Powinno chyba wystarczyć wszystkim z nas. 

Lecz zanim zbliżymy się zbytnio do brzegu, powinniśmy jednak coś zrobić. 

Powoli,  upewniając  się,  że  wódz  go  obserwuje,  sternik  wziął  w  palce  swój  własny 

wisiorek i umieścił go starannie pod tuniką, tak aby kołnierz przesłaniał widok łańcuszka. 

Brand zszedł z dzioba w ślad za sternikiem i stanąwszy naprzeciw swoich ludzi powtórzył 

tę samą czynność. Załoga odłożyła na moment wiosła i każdy z mężczyzn schował posłusznie 

swój wisiorek. Po chwili znów rozległ się miarowy odgłos wiosłowania. 

Na  nabrzeżu,  które  widać  było  coraz  dokładniej,  ludzie  siedzieli  i  przechadzali  się  nie 

zwracając uwagi na zbliżający się okręt wojenny. Sprawiało to wrażenie zupełnej obojętności. 

background image

Wzdłuż brzegu ciągnęły się zabudowania: szopy, szałasy, młyny, kuźnie, sklepy i zagrody dla 
bydła. Było to serce morskiego imperium, ojczyzna bezdomnych wojowników. 

Człowiek,  który  siedział  przy  samym  krańcu  nabrzeża  wstał,  ziewnął  i  przeciągając  się 

spojrzał  badawczo  w  ich  kierunku.  Niebezpieczeństwo.  Brand  zaczął  pospiesznie  wydawać 
rozkazy. Dwóch z jego ludzi stojących koło fału wciągnęło na maszt biały znak pokoju. Dwaj 
inni pobiegli na dziób i odciągnęli do tyłu rzeźbioną głowę smoka, którą następnie zasłonili 

jeszcze materiałem. 

Na  brzegu  pojawiło  się  teraz  więcej  ludzi.  Obserwowali  uważnie  nadpływający  statek. 

Nie witali go żadnym  gestem ani okrzykiem, Brand wiedział jednak, że gdyby nie poczynił 
wcześniej  odpowiednich  „pokojowych”  przygotowań,  powitanie  to  wyglądałoby  znacznie 
gorzej.  Na  samą  myśl  o  tym,  co  mogło  się  zdarzyć  i  co  wciąż  może  go  tu  spotkać,  poczuł 
mocny ucisk w żołądku, tak jakby cała jego męskość chciała się schować w trzewiach. Brand 
odwrócił  na  chwilę  twarz  od  nabrzeża,  aby  nikt  nie  mógł  ujrzeć  jej  wyrazu.  Odkąd  tylko 
zaczął  raczkować  mówiono  mu:  „nigdy  nie  okazuj  strachu”,  „nigdy  nie  okazuj  bólu”.  Te 
zasady stały się dla niego ważniejsze niż samo życie. 

Wiedział dobrze, że w grze, w której postanowił wziąć udział, nie można sobie wyobrazić 

nic  gorszego  niż  okazanie  niepewności.  Zamierzał  zastawić  przynętę  na  swych  posępnych 
gospodarzy,  wciągnąć  ich  w  swoje  plany.  Aby  to  osiągnąć  musiał  być  nieustraszony, 
wyzywający, nie zaś błagać potulnie o wysłuchanie. 

Zamierzał  rzucić  im  wyzwanie  tak  otwarcie  i  demonstracyjnie,  że  nie  będą  już  mieli 

możliwości go odrzucić. Nie był to plan, który dopuszczałby jakiekolwiek półśrodki. 

Kiedy  okręt  przybijał  do  nabrzeża,  załoga  rzuciła  liny,  które  zostały  złapane  przez 

Duńczyków  i  przywiązane  do  pachołków  z  pozorną  obojętnością.  Stojący  najbliżej  statku 
mężczyzna  przyjrzał  się  Brandowi  badawczo.  Gdyby  znajdowali  się  w  porcie  handlowym, 
spytałby  pewnie  o  rodzaj  przewożonego  ładunku  i  miejsce  skąd  jest  on  przewożony. 
Mężczyzna jednak nie spytał o nic, podniósł tylko brew. 

- Jestem Brand. Płynę z Anglii. 

- Jest wielu, którzy zwą się Brand. 
Na dany znak dwóch członków załogi spuściło ze statku kładkę. Brand zszedł po niej na 

stały  ląd  i  podparłszy  się  pod  boki  stanął  naprzeciw  komendanta  portu.  Mógł  spoglądać  na 

niego z wysoka i z satysfakcją poczuł, że Duńczyk podziwia jego potężną sylwetkę. 

-  Niektórzy  nazywają  mnie  Viga-Brand.  Pochodzę  z  Halogalandu  w  Norwegii,  gdzie 

mężczyźni są jeszcze potężniejsi niż Duńczycy. 

-  Brand  Zabójca.  Tak,  słyszałem  o  tobie.  Mamy  tu  jednak  niemało  zabójców.  Potrzeba 

czegoś więcej niż samo imię, żeby zasłużyć sobie tu na powitanie. 

- Mam wieści. Wieści dla możnych panów. 

-  Lepiej,  żeby  było  to  wieści  warte  usłyszenia,  jeżeli  przybywasz  bez  glejtu  i  bez 

zaproszenia. 

background image

-  Są  to  wieści  godne  usłyszenia  -  Brand  spojrzał  mężczyźnie  prosto  w  oczy.  -  Ty  także 

możesz je poznać. Powiedz też swoim ludziom, aby przyszli i posłuchali. Każdy, komu nie 
będzie się chciało wysłuchać, co mam do powiedzenia, będzie przeklinał swoje lenistwo do 
końca życia. Rzecz jasna, jeśli macie teraz coś ważnego do załatwienia w wygódce, nie będę 
was zmuszał. 

Rzekłszy to, Brand zrobił sobie przejście wśród otaczających go ludzi i poszedł prosto do 

wielkiej  budowli,  okazałego  dworu  panów  tej  ziemi:  Braethraborgu.  Za  nim,  w  milczeniu, 

kroczyli  jego  ludzie.  Jak  dotąd  żaden  wróg  nie  wyszedł  stamtąd  żywy.  Żaden  nie  zdołał 
podzielić się ze światem swymi wrażeniami. 

Usta komendanta portu wykrzywił uśmiech. Dał znak swoim ludziom, którzy wyciągnęli 

z ukrycia włócznie i ruszyli w głąb lądu. 

Światło wpadało do wnętrza budowli przez uchylone okiennice, Brand zatrzymał się na 

samym  progu, chciał  przyzwyczaić wzrok do półmroku i  wczuć się w nastrój  tego miejsca. 
Wiedział, że jeśli dobrze to rozegra, scena ta zostanie unieśmiertelniona w sagach i pieśniach. 
Wiedział też, że następne minuty zadecydują o tym, czy zasłuży na wieczną chwałę, czy na 
śmierć w męczarniach. 

Wewnątrz  dostrzegł  wielu  ludzi.  Stali,  siedzieli,  przechadzali  się,  niektórzy  zajęci  byli 

grą,  inni  rozmową.  Nikt  nie  spojrzał  nawet  w  jego  stronę,  Brand  wiedział  jednak,  że  jego 
obecność została zauważona. Kiedy jego oczy przywykły do słabego oświetlenia dostrzegł, że 
chociaż  w  środku  panuje  pozorny  chaos,  jest  jednak  miejsce,  które  wszyscy  omijali  z 
szacunkiem. Wojownicy, którzy zasłużyli na miano „drengir” pozornie tylko byli sobie równi. 

Przy  niewielkim  stole  siedziało  trzech  mężczyzn.  Wydawali  się  całkowicie  pochłonięci 

własnymi sprawami. Obok stał czwarty. Brand skierował się wprost ku nim. 

-  Przynoszę  pozdrowienia!  -  rzekł  głośno,  tak,  żeby  jego  głos  słychać  było  w  całym 

pomieszczeniu. - Mam wieści. Wieści dla synów Ragnara. 

Jeden  z  mężczyzn,  który  obcinał  sobie  nożem  paznokcie,  spojrzał  przez  ramię  w  jego 

kierunku. 

-  Muszą  to  być  niezwykłe  nowiny,  skoro  ktoś  odważył  się  przybyć  z  nimi  do 

Braethraborgu bez zaproszenia. 

- Istotnie, wieści to niezwykłe - Brand wciągnął powietrze i starał się panować nad swym 

oddechem. - Są to bowiem wieści o śmierci Ragnara. 

W  pomieszczeniu  zapadła  zupełna  cisza.  Mężczyzna  nie  przerwał  swego  zajęcia,  lecz 

kiedy nóż ślizgał się w okolicy wskazującego palca, nagle trysnęła krew. Ostrze wbiło się aż 
po kość. Mężczyzna nie wydał z siebie żadnego odgłosu, nie poruszył się nawet. 

Drugi z mężczyzn, o grubym, potężnym karku i posiwiałych włosach, podniósł kamienną 

figurę z leżącej na stole szachownicy przygotowując się do wykonania ruchu. 

background image

-  Powiedz  nam  -  zaczął  po  chwili  opanowanym  głosem,  który  skrywać  miał  niegodne 

mężczyzny emocje - powiedz nam jak umarł Ragnar, nasz staruszek ojciec. To, że umarł, nie 
dziwi nas wcale, wszak bardzo posunął się już w latach. 

- Wszystko zaczęło się na wybrzeżu Anglii, gdzie rozbił się jego okręt.  Według historii, 

którą  słyszałem,  schwytany  został  przez  ludzi  króla  Elli.  Nie  sądzę,  aby  mieli  jakieś 

problemy, skoro, jak powiadacie sami, Ragnar posunął się już mocno w latach. Kto wie, może 
nie próbował się nawet bronić - wypowiadając ostatnie zdanie Brand zmienił nieco ton swego 
głosu, chcąc wystawić na próbę niewzruszoną obojętność mężczyzny. 

Tamten wciąż trzymał w dłoni swój pionek, jednak jego palce zaczęły zaciskać się na nim 

coraz  mocniej  i  mocniej,  aż  spod  paznokci  trysnęła  krew.  W  końcu  mężczyzna  postawił 
pionek z powrotem na szachownicy i przeskoczył nim o dwa pola. 

- Biorę, Ivar - mruknął i odłożył zbity pion obok szachownicy. 
Teraz  przyszła  kolej  na  trzeciego  mężczyznę,  którego  włosy  były  tak  jasne,  że  niemal 

białe  i  ściągnięte  do  tyłu  lnianą  przepaską,  a  twarz  chorobliwie  blada.  Spojrzał  na  Branda 
oczami koloru zamarzniętej wody, a jego powieki nie drgnęły ani razu. 

- Co z nim zrobili, gdy dostał się w ich ręce? 
Brand  przypatrzył  się  mężczyźnie,  wytrzymując  jego  badawcze  spojrzenie.  Wzruszył 

tylko ramionami, wciąż nie okazując żadnych emocji. 

-  Zabrali  go  na  dwór  Elli  w  Eoforwich  -  zaczął  Brand.  -  Niezbyt  się  nim  przejmowali. 

Sądzili chyba, że to zwykły pirat, ktoś bez znaczenia. Myślę, że zadali mu parę pytań, trochę 
się  nim  pobawili,  lecz  później,  zmęczeni  tym  wszystkim,  zdecydowali,  że  równie  dobrze 
mogą go skazać na śmierć. 

W ciszy, która po tych słowach zapadła Brand zaczął przyglądać się w skupieniu swoim 

paznokciom. Zdawał sobie sprawę, że rozgrywka, którą toczy z Ragnarssonami, zbliża się do 

niebezpiecznej kulminacji. 

-  Tak  więc  zdecydowali  się,  że  oddadzą  go  mnichom.  Myślę,  że  nie  wydawał  im  się 

godny śmierci z rąk rycerza. 

Ciemny  rumieniec  zagościł  nagle  na  twarzy  bladego  mężczyzny.  Wydawało  się,  że 

wstrzymał  oddech,  prawie  się  dusił.  Rumieniec  jeszcze  się  pogłębił,  twarz  zrobiła  się 
szkarłatna, a potem przybrała barwę ciemnego fioletu. Widać było, że mężczyzna walczy ze 
sobą. Starał się miarowo oddychać, a krew wolno odpływała z jego twarzy. 

Czwarty mężczyzna stał obok stołu wsparty na włóczni i obserwował braci. Dotąd się nie 

poruszył, ani nie przemówił. Trzymał oczy spuszczone. Teraz podniósł je powoli i spojrzał na 
Branda, który cofnął się odruchowo. Naprawdę było w nich coś niesamowitego, słyszał już o 
tym, ale nie chciał uwierzyć. Źrenice były zdumiewająco czarne, wokół nich tęczówki, białe 
jak świeży śnieg, zaś białka zupełnie sczerniałe. Oczy te lśniły jak metal oświetlony blaskiem 
księżyca. 

background image

-  W  jaki  sposób  mnisi  i  król  Ella  zdecydowali  się  zgładzić  starca?  -  spytał  czwarty  z 

Ragnarssonów cichym, niemal łagodnym głosem. - Pewnie nam powiesz, że nie mieli z tym 
dużo kłopotów. 

Brand odpowiedział szczerze, nic nie pomijając. Nie chciał już podejmować ryzyka. 

- Wrzucili go do kanału z wężami. Z tego, co słyszałem, węże nie chciały go początkowo 

kąsać  i  Ragnar  rzucił  się  na  nie  pierwszy.  W  końcu  jednak  musiał  ulec  i  umarł.  To  była 
powolna śmierć, bez pomocy oręża. Żadnej rany po mieczu czy włóczni. Rany, którą można 
by obnosić z dumą po Walhalli. 

Ani  jeden  mięsień  nie  drgnął  na  twarzy  wspartego  na  włóczni  mężczyzny.  Zapanowała 

długa  cisza.  Wszyscy  wpatrywali  się  w  jego  oblicze,  myśleli,  że  podobnie  jak  jego  braci, 
zdradzą go w końcu  emocje, czekali tylko  na moment,  kiedy przestanie  nad sobą panować. 
On jednak pozostał niewzruszony. Po chwili wyprostował się, przekazał włócznię stojącemu 
najbliżej rycerzowi i włożył kciuki za pas. Widać było, że przygotowuje się do przemowy. 

Ciszę przerwało  westchnienie mężczyzny, który  otrzymał  od Ragnarssona włócznię. To 

westchnienie zdumienia skupiło na nim od razu uwagę zebranych. W milczeniu podniósł do 
góry  jesionowe  drzewce,  na  którym  widać  było  odciśnięte  ślady  palców.  W  pomieszczeniu 
rozległ się pomruk zadowolenia. 

Zanim  mężczyzna  zdążył  przemówić,  przerwał  mu  Brand,  zgrabnie  wykorzystując 

moment wahania. 

- Jest jeszcze coś, o czym chciałem powiedzieć - rzekł, podkręcając w zamyśleniu wąsa. 

- Cóż to takiego? 

-  Kiedy  pokąsały  go  już  węże  i  leżał  umierający,  Ragnar  przemówił  po  raz  ostatni.  Nie 

zrozumieli  go  oczywiście,  mówił  bowiem  w  naszym  języku,  w  norroent  mal,  ktoś  jednak 
usłyszał, ktoś inny przekazał to dalej, a na końcu słowa te trafiły do mnie. Nie mam żadnego 

glejtu. Ani zaproszenia. Ale wydawało mi się, że będziecie chcieli usłyszeć to z moich ust. 

- Cóż więc takiego powiedział nasz ojciec przed śmiercią? 
Brand podniósł głos, żeby każdy kto znajdował się w pomieszczeniu mógł usłyszeć jego 

słowa. 

- Powiedział: „Gynthja mundu grisir efgaltar hag vissi”. 
Tym razem nie trzeba było tego tłumaczyć. Wszyscy zrozumieli słowa Ragnara. „Gdyby 

moje warchlaczki wiedziały, jak padł odyniec, jakże by kwiczały”. 

- Oto dlaczego przybyłem bez zaproszenia - rzekł Brand tym samym ostrym i donośnym 

głosem.  -  Przybyłem  tutaj,  mimo  że  niejeden  przestrzegał  mnie  przed  niebezpieczeństwem. 
Niosłem  jednak  posłanie,  sądziłem  bowiem,  że  właśnie  do  was  może  być  ono  skierowane. 
Przyniosłem je tobie, Halvdanie Ragnarssonie  - Brand zwrócił się do mężczyzny z nożem - 

tobie,  Ubbi  Ragnarssonie  -  wskazał  na  jednego  z  graczy  -  tobie,  Ivarze  Ragnarssonie,  który 
słynny  jesteś  ze  swych  białych  włosów  oraz  tobie,  Sigurcie  Ragnarssonie;  teraz  już  wiem, 

background image

dlaczego  ludzie  zwą  cię  Orm-i-auga,  Wężowe  Oko.  Nie  spodziewałem  się,  że  słowa  te 
sprawią wam przyjemność, jednak zgodzicie się chyba, że powinniście byli je usłyszeć. 

Czterej mężczyźni stanęli na wprost Branda. Nie próbowali już udawać obojętności. Jego 

przemowę powitali kiwając głowami, a na ich ustach pojawił się uśmiech. Po raz pierwszy ich 
oblicza wydały się podobne, tak jakby byli braćmi, synami jednego człowieka. 

W tamtych czasach popularna była modlitwa, którą mnichowie i księża odmawiali przy 

każdej  niemal  okazji:  Domine,  libera  nos  a  furorę  normannorum  -  „Boże,  zbaw  nas  przed 

gniewem  Normanów”.  Lecz  gdyby  któryś  z  mnichów  ujrzał  te  cztery  twarze,  dodałby 

natychmiast:  Sed  praespe,  Domine,  a  humore  eorum  -  „zwłaszcza  jednak  przed  ich 
wesołością”. 

-  To  są  wieści,  które  powinniśmy  byli  usłyszeć  -  zaczął  Wężowe  Oko  -  i  dlatego 

dziękujemy  ci  za to, żeś je tu  przywiózł.  Na początku  sądziliśmy, że nie mówisz nam  całej 
prawdy  i  był  to  powód,  dla  którego  wyglądaliśmy  na  niezadowolonych.  Lecz  to,  co 
powiedziałeś na zakończenie... Do kroćset... To był głos naszego ojca!  On wiedział, że ktoś 
go usłyszy. Wiedział, że ktoś nam powtórzy. Wiedział też, co wtedy zrobimy. Dobrze mówię, 
chłopcy? 

Na  jego  skinienie  ktoś  przytoczył  do  stołu  potężny,  obdarty  z  kory  dębowy  pieniek. 

Czterej bracia wydali jednocześnie ciężkie westchnienie i pień rozpadł się nagle pod czterema 
ciosami zgodnymi jak jeden cios. Bracia zwrócili się teraz twarzami w kierunku swych ludzi i 
rozpoczęli rytuał. 

-  Oto  stoimy  teraz  na  tym  dębowym  klocu  i  składamy  uroczystą  przysięgę...  - 

wyrecytowali chórem. 

- Że najedziemy Anglię, aby pomścić śmierć naszego ojca - rzekł Halvdan. 

- Schwytamy króla Ellę i zgładzimy go okrutnie za to, że zabił Ragnara - dodał Ubbi. 

-  Pokonamy  wszystkich  angielskich  władców  i  zawładniemy  ich  ziemią  -  przyłączył  się 

Sigurth, Wężowe Oko. 

- Zemścimy się też na czarnych krukach, Chrystusowych mnichach - zakończył Ivar. 

-  A  jeśli  nie  dotrzymamy  naszej  obietnicy  -  zaczęli  znowu  razem  -  niechaj  bogowie  z 

Asgardy otoczą nas pogardą i napiętnują, tak że nigdy już nie będziemy mogli połączyć się z 

naszym ojcem i przodkami. 

Kiedy skończyli, poczerniałe od dymu drewniane ściany budowli zadrżały od radosnego 

ryku, który wydobył się nagle z czterystu gardeł: jarlów, sterników, kapitanów i szlachty. 

-  A  teraz  -  krzyknął  Wężowe  Oko,  uciszając  zgiełk  -  wynieście  na  zewnątrz  stoły  i 

przygotujcie jadło. Nie można dziedziczyć spadku, dopóki nie wypije się piwa na stypie po 
zmarłym  ojcu.  Musimy  wypić  za  Ragnara,  wypić  jak  bohaterowie.  A  rano  wezwiemy 
wszystkich ludzi i zbierzemy całą flotę i wyruszymy w drogę do Anglii. Tam nigdy już nie 
zdołają o nas zapomnieć. Nigdy już się od nas nie uwolnią! 

background image

-  Teraz  pora  się  napić.  Ty  także  usiądź  z  nami  -  Sigurth  zwrócił  się  do  Branda  -  może 

opowiesz nam więcej o naszym ojcu. Znajdzie się też dla ciebie miejsce w Anglii,  najpierw 
musimy ją jednak podbić. 

 
Daleko stamtąd, Shef, ciemnowłosy chłopak, pasierb Wulfgara, leżał na słomianej macie, 

okryty  tylko  cienkim  starym  kocem.  Nad  wilgotną  ziemią  wciąż  unosiła  się  mgła.  Wulfgar 
leżał w zaciszu drewnianego domostwa tuż obok matki chłopca, lady Thryth. W tym samym 
pokoju  w  swych  ciepłych  łożach  spoczywali  Alfgar  oraz  córka  Wulfgara  i  jego  konkubiny, 
Godiva.  Od  czasu  powrotu  Wulfgara  do  rodzinnego  domu  jadało  się  tu  obficie  jak  nigdy 
dotąd. Pieczono i gotowano upolowane na moczarach kaczki i gęsi, nie gardząc też rybami. 
Shef  musiał  zadowolić  się  jednak  owsianką.  Teraz,  gdy  leżał  tak  z  zamkniętymi  oczami, 
znajdował się wciąż na krawędzi snu. Choć może nie był to tylko sen. 

 
Widział rozległe pole, gdzieś na krańcu świata, pole oświetlone tylko szkarłatnym niebem. 

Na  ziemi  leżały  bezkształtne  stosy  ludzkich  kości.  Widział  białe  czaszki  i  żebra,  które 
wystawały  spod  resztek  wspaniałych  strojów.  Wokół  stosów  skakała  cała  armia  ptaków  - 

wielkich czarnych ptaków z czarnymi dziobami, które szukały resztek ludzkiego mięsa i szpiku. 
Kości były już niemal zupełnie oczyszczone i wyschnięte, przeto ptaki krakały tylko i dziobały 
się nawzajem. 

Nagle uciszyły się wszystkie i wzbiły w powietrze. Na szkarłatnym niebie ptaki połączyły 

się w wielkie stado i zaczęły krążyć nad łąką, niemal zespolone w jeden żywy organizm. Shef 
zorientował się, że lecą prosto na niego. Widział dokładnie bezlitosne złote oczy ptaka, który 
leciał pierwszy. Dziób wycelowany był prosto w jego twarz, lecz chłopak nie mógł się cofnąć, 
stał  przykuty  do  ziemi.  Jakaś  siła  przytrzymywała  jego  głowę.  Nagle  poczuł,  jak  ten  czarny 
dziób wbija się głęboko w jego oko. 

Shef  obudził  się  z  krzykiem,  drżąc  jeszcze  z  przerażenia  opasał  się  kocem  i  wyjrzał  ze 

swego szałasu. 

- Co się stało, Shef? Co cię tak przeraziło? - zawołał Hund, przyjaciel chłopca. 
Przez  chwilę  Shef  nie  był  w  stanie  odpowiedzieć.  Potem  wykrzyknął  gwałtownie, 

dziwnym, zmienionym głosem, nie wiedząc nawet, co mówi. 

- Kruki! Kruki są już w powietrzu! 

 

background image

Rozdział trzeci 

- Czy jesteś pewien, że wylądowała tam wielka armia? - głos Wulfgara był ostry, chociaż 

wyrażał  niepewność.  Była  to  wiadomość,  w  którą  naprawdę  trudno  uwierzyć,  nie  śmiał  jej 
jednak otwarcie kwestionować. 

- Nie ma wątpliwości - odparł Edrich, tan Edmunda, króla East Anglii. 

- I powiadasz, że tę armię prowadzą synowie Ragnara? 

 
Rozmowie  tej  przysłuchiwał  się  także  Shef.  W  domostwie  Wulfgara  zgromadzili  się 

wszyscy  wolni  obywatele  osady  Emneth,  wezwani  tam  przez  przybyłych  wraz  z  Edrichem 
jeźdźców.  Gorliwość  mieszkańców  miała  swoje  uzasadnienie.  Jeżeli  nie  posłuchaliby 
wezwania  do  pospolitego  ruszenia,  to  zgodnie  z  prawem  mogli  utracić  wszystko:  zarówno 
ziemię,  jak  i  swoje  przywileje  stanowe.  Z  tej  samej  przyczyny  mieli  jednak  prawo 
uczestniczyć we wszystkich naradach. 

Czy  Shef  miał  prawo,  aby  się  do  nich  przyłączyć  -  to  inna  sprawa.  Na  razie  nie  został 

skuty jak niewolnik, a obywatel, który sprawdzał wchodzących do budynku ludzi, miał u Shef 
a  dług  wdzięczności  za  naprawiony  lemiesz.  Popatrzył  więc  tylko  z  powątpiewaniem  na 
schowany  w  zniszczonej  pochwie  miecz  chłopca  i  wpuścił  go  do  środka.  Shef  stanął  w 
najdalszym kącie pomieszczenia wciśnięty pomiędzy ubogich kerlów, starając się słuchać nie 
będąc widzianym. 

-  Moi  ludzie  rozmawiali  już  z  wieśniakami,  którzy  widzieli  wikingów  -  rzekł  Edrich.  - 

Mówią,  że  armię  prowadzi  czterech  wielkich  wojowników,  synów  Ragnara.  Każdego  dnia 
rycerze zbierają się wokół wielkiego sztandaru z godłem czarnego kruka. Sztandar ten utkały 
podobno  córki  Ragnara  w  jedną  noc.  Odtąd  Czarny  Kruk  rozwijał  swe  skrzydła  na  znak 
zwycięstwa, a zwijał je w obliczu klęski. Czyny synów Ragnara znane były w całej Północnej 
Europie i wszędzie tam, gdzie przybijały dotychczas ich statki: w Anglii, w Irlandii, w kraju 

Franków  i  w  Królestwie  Hiszpanii.  Znano  je  nawet  w  bardziej  odległych  krajach  nad 
Środkowym  Morzem,  skąd  powrócili  przed  laty  obładowani  łupami.  Dlaczego  więc  teraz 
skierowali swój gniew na ubogie i słabe królestwo East Anglii? 

Na twarzy Wulfgara pojawił się wyraz niepokoju. 

background image

- A gdzie mają swoje obozowiska? 

- Na łąkach, nad rzeką Stour, na południe od Bedricsward. 
Edrich  zaczynał  wyraźnie  tracić  cierpliwość.  Opowiadał  już  o  tym  kilkanaście  razy  w 

niemal  każdej  osadzie  w  okolicy.  Za  każdym  razem  miał  podobną  przeprawę.  Nie  chcieli 

informacji,  szukali  tylko  sposobu,  żeby  wymigać  się  od  swego  obowiązku.  Tym  razem 
spodziewał się, że będzie inaczej, Wulfgar bowiem słynął ze swojej nienawiści do wikingów i 
chwalił się, że walczył kiedyś oko w oko z samym Ragnarem. 

- A więc co mamy teraz robić? 

-  Zgodnie  z  rozkazem  króla  Edmunda  każdy  wolny  obywatel  East  Anglii  zdolny  do 

noszenia  broni  ma  stawić  się  w  Norwich.  Każdy  mężczyzna  mający  więcej  niż  piętnaście  i 
mniej niż pięćdziesiąt wiosen. W ten sposób będziemy mogli przeciwstawić im nasze siły. 

-  A  ilu  ich  tu  przybyło?  -  spytał  jeden  z  bogatych  właścicieli  ziemskich  stojących  w 

pierwszym rzędzie. 

- Trzy setki statków. 

- Ilu to daje ludzi? 

-  Na każdym  statku  mają zazwyczaj  trzy tuziny  wioślarzy  - odparł niechętnie królewski 

herold.  Wiedział,  że  jest  to  sprawa  drażliwa.  Kiedy  kmiotki  zorientują  się  przeciw  jakiej 
potędze  mają  stanąć,  ciężko  będzie  ich  ruszyć  z  miejsca.  Nie  miał  jednak  wyboru,  musiał 
powiedzieć prawdę. 

W pomieszczeniu zaległa cisza. Pierwszy odezwał się Shef. 

- Trzy setki statków i trzy tuziny wioślarzy to daje razem dziewięćset tuzinów. Dziesięć 

tuzinów to ponad setka ludzi, musi więc tam być więcej niż dziesięć tysięcy wojowników  - 
skończył oszołomiony tym odkryciem. 

-  Nie  jesteśmy  w  stanie  ich  pokonać  -  rzekł  Wulfgar  stanowczo,  odwracając  wzrok  od 

swego pasierba. - Musimy złożyć im daninę. 

Cierpliwość Edricha wyczerpała się nagle. 

- To rzecz króla Edmunda podejmować decyzje. Poza tym zapłacimy mniej jeśli zobaczą, 

że możemy przeciwstawić im równe siły. Nie jestem tu  jednak po to,  aby  słuchać waszych 
rad. Przynoszę rozkazy, które macie wypełnić. Dotyczy to w równym stopniu was, co każdej 
osady od Ely, aż po Wisbech. Z rozkazu króla wszyscy mają zebrać się tutaj, a jutro wyruszyć 
do  Norwich.  Każdy  obywatel  Emneth  zdolny  do  służby  wojskowej  powinien  stawić  się  na 
rozkaz,  w  przeciwnym  razie  spotka  go  kara.  To  są  rozkazy,  którym  podlegam  na  równi  z 

wami - urwał i spojrzał w stronę strapionych ludzi. - Obywatele Emneth, co wy na to? 

- Jesteśmy gotowi! - wykrzyknął Shef odruchowo. 

- On nie jest wolnym obywatelem - warknął stojący obok ojca Alfgar. 

- To jakim prawem tu się znalazł! Czy wam, ludzie, nie brakuje czasem rozsądku? 
Słowa Edricha zginęły w niechętnym pomruku, jaki wydarł się z sześćdziesięciu gardeł i 

oznaczał podporządkowanie się rozkazom króla. 

background image

 
W obozie wikingów rzeczy miały się zupełnie inaczej. Tutaj decyzje podejmowali czterej 

synowie Ragnara, a oni znali się tak dobrze, że nie potrzebowali długo dyskutować. 

-  W  końcu  nam  zapłacą  -  rzekł  Ubbi.  Zarówno  on,  jak  Halvdan  przypominali  bardzo 

swoich rycerzy, tak fizycznie, jak i z temperamentu. Choć Halvdan był młodszy od brata, obaj 
byli jednakowo potężni i niebezpieczni. Z takimi ludźmi nie można żartować. 

- Musimy zadecydować teraz - mruknął Halvdan. 

- Kogo więc wybieramy? - spytał Sigurth. 
Mężczyźni  zastanawiali  się  przez  chwilę.  Potrzebowali  kogoś,  kto  sprostałby  zadaniu, 

kogoś  doświadczonego,  a  jednocześnie  kogoś,  kogo  mogliby  utracić  bez  lęku  o  dalsze  losy 

kampanii. 

- Sigvarth - rzekł wreszcie Ivar. Jego twarz nawet się nie poruszyła a przeźroczyste oczy 

nadal wpatrywały się w niebo. Wypowiedział tylko jedno słowo, nie była to jednak sugestia, 
lecz  odpowiedź  na  zadane  pytanie.  On,  którego  zwano  Soplem  Lodu,  nigdy  nie  wysuwał 
sugestii. Jego bracia rozważyli i zaakceptowali ten wybór. 

- Sigvarth! - wykrzyknął Sigurth Wężowe Oko. 
Sigvarth,  jarl  Małych  Wysp,  siedział  kilka  jardów  dalej  i  grał  w  kości.  Zęby 

zademonstrować  swoją  niezależność  najpierw  wykonał  rzut,  później  jednak  podniósł  się 
posłusznie i podszedł do wodzów. 

- Wywołałeś moje imię, Sigurcie. 

-  Masz  pięć  statków?  Dobrze.  Pomyśleliśmy,  że  Anglicy  i  ich  mały  król  Edmund  chcą 

wciągnąć nas w głupie gierki. Opierają się, próbują targować. To niedobrze. Chcemy żebyś 
pojechał i pokazał im, z kim mają do czynienia. Zabierz swoje statki i popłyń w górę, wzdłuż 
wybrzeża, a dalej skieruj się na zachód. Wejdziesz w głąb lądu i narobisz tyle spustoszenia, 
ile  będziesz  mógł,  spal  kilka  wiosek.  Pokaż  im,  co  może  się  stać,  kiedy  nas  sprowokują. 
Wiesz, co masz robić. 

- Tak, robiłem to już nieraz - Sigvarth zawahał się. - A co ze zdobyczami? 

- Wszystko, co zdobędziesz jest twoje. Ale wiedz, że nie chodzi tutaj o łupy. Masz zrobić 

coś, co będą pamiętać. Postępuj tak, jak postąpiłby Ivar. 

Jarl  uśmiechnął  się  niepewnie,  jak  większość  ludzi,  kiedy  słyszeli  imię  Ivara 

Ragnarssona. 

- Gdzie chcesz wylądować? - spytał Ubbi. 

- W miejscu zwanym Emneth. Byłem tam kiedyś. Znalazłem sobie miłą gąseczkę. 
Uśmiech jarla zbladł pod spojrzeniem Ivara. Nie spodobała mu się odpowiedź Sigvartha. 

Nie  po  to  przydzielono  mu  misję,  aby  powtórzył  młodzieńcze  eskapady.  To  nie  było  godne 
wojownika. Ivar nie myślał nawet z nim dyskutować. 

background image

Zapanowała chwila oczekiwania, wreszcie Ivar skierował wzrok na kogoś innego. Bracia 

wiedzieli, że Sigvarth nie jest najlepszym wojownikiem, był to zresztą jeden z powodów, dla 
którego właśnie jego wybrali. 

-  Wykonaj  zadanie  i  nie  zaprzątaj  sobie  głowy  drobiem  -  rzekł  w  końcu  Sigurth  i  dał 

jarlowi znak, żeby się oddalił. 

Trzeba  jednak  przyznać,  że  Sigvarth  znał  swe  rzemiosło.  Dwa  dni  później  o  samym 

świcie pięć jego statków żeglowało już ostrożnie w kierunku ujścia rzeki Ouse. Po godzinie 
fala przypływu zaniosła ich tak daleko w głąb lądu, jak tylko było to możliwe bez narażania 
kilów. Statki zostały ukryte, a oddział wyruszył na rozpoznanie. 

Najmłodszy  i  najszybszy  z  ludzi  Sigvartha  znalazł  niewielką  stadninę.  Wikingowie 

zaszlachtowali  stajennego,  zabrali  konie  i  w  blasku  porannego  słońca  wjechali  na  bagnistą 
ścieżkę, która miała ich doprowadzić do celu. 

Stu  dwudziestu  wojowników  jechało  w  zwartym  szyku.  Trzymali  się  razem,  bez 

zwiadowców i tylnej osłony. Wiedzieli, że sprzyja im zarówno niemała siła, jak i możliwość 
zaskoczenia przeciwnika. Kiedy na ich drodze pojawiała się wioska albo jakieś zabudowania 
gospodarcze, oddział zatrzymywał się na chwilę, a lżejsi jeźdźcy otaczali teren nie pozwalając 
wymknąć się nikomu, kto mógłby podnieść alarm w całej okolicy. Potem oddział ruszał do 
ataku.  Rozkaz  był  ten  sam  za  każdym  razem,  tak  prosty,  że  Sigvarth  nie  trudził  się  nawet, 
żeby go powtarzać. 

Zabijali  każdą  napotkaną  osobę:  mężczyzn,  kobiety,  dzieci,  nawet  niemowlęta  w 

kołyskach. Czynili to bez zadawania jakichkolwiek pytań, szybko i sprawnie. Potem znowu 
dosiadali  koni  i  jechali  dalej,  nie  zabierając  łupów.  Zawsze  jednak,  trzymając  się 

najsurowszego z rozkazów, unikali ognia. 

Nie  minął  dzień,  a  w  środku  spokojnej  angielskiej  okolicy  wycięty  został  korytarz 

śmierci. Jeśli ktoś trafił do jakiejś wioski po przejeździe wikingów, dziwił się, że nie widzi 
sąsiadów, że brakuje koni, wreszcie odkrywał leżące w polu trupy. Wtedy dopiero zaczynały 
bić  na  alarm  kościelne  dzwony.  Lecz  najeźdźcy  byli  już  zazwyczaj  daleko,  a  w  kolejnych, 
leżących  na  ich  szlaku  wioskach  nikt  nie  miał  najmniejszego  pojęcia  o  nadciągającym 
niebezpieczeństwie. 

 
Odział z Emneth wyruszył tamtego dnia znacznie później niż ludzie Sigvartha. Najpierw 

czekano na ociągające się drużyny z Upwell i Outwell i kilku odleglejszych jeszcze rejonów. 
Później zamożniejsi posiadacze ziemscy zaczęli się ze sobą witać i przekazywać sobie wyrazy 

szacunku.  Wreszcie  Wulfgar  zdecydował,  że  nie  mogą  wyruszyć  z  pustymi  żołądkami  i 
popisując się hojnością zaprosił wszystkich na grzane wino. Tak więc, kiedy oddział liczący 
sobie stu  pięćdziesięciu  uzbrojonych jeźdźców wyruszył w końcu w drogę, słońce stało już 

wysoko na niebie. Nawet wtedy dołączali jednak do nich maruderzy, których zatrzymał bądź 
pęknięty  popręg,  bądź  chęć  złożenia  ostatniej  wizyty  ukochanej.  Oddział  jechał  bez 

background image

specjalnych środków ostrożności, nie spodziewając się żadnych niebezpieczeństw. Obecności 
wikingów  domyślili  się  dopiero  wtedy,  gdy  wyjeżdżając  zza  zakrętu  zobaczyli  przed  sobą 
zwartą kolumnę wojowników. 

Shef  jechał  zaraz  za  grupą  dowodzących  oddziałem  możnych  panów.  Trzymał  się  tak 

blisko Edricha, jak tylko się mógł odważyć. Fakt, że odważył się przemówić w trakcie narady 
zyskał mu uznanie tego dostojnego rycerza. Wiedział, że dopóki Edrich jest blisko, nikt nie 
odeśle go na tył kolumny. 

Shef  dostrzegł  wikingów  w  tym  samym  momencie,  co  wszyscy  i  usłyszał  przerażone 

okrzyki wodzów. 

- Kim są ci ludzie? 

- To wikingowie! 

- Nie, to niemożliwe. Przecież są teraz w Suffolk. Wciąż prowadzimy negocjacje. 

- A jednak to wikingowie! A teraz, baranie głowy, zdejmujcie z koni swoje grube tyłki i 

przygotujcie  się  do  bitwy.  Wy  także,  zsiadać,  zsiadać!  Konie  dawajcie  do  tyłu.  Zdejmujcie 

tarcze i formujcie szyk! 

Edrich  jeździł  wokół  przerażonych  ludzi  i  wykrzykiwał  głośno  rozkazy.  W  końcu 

wszyscy  zdali  sobie  sprawę  z  powagi  sytuacji.  Zeskakiwali  na  ziemię  i  gorączkowo 
przygotowywali  broń  i  tarcze.  Potem,  w  zależności  od  indywidualnych  inklinacji,  okazując 
tchórzostwo  albo  brawurę,  wojownicy  kierowali  się  na  przód,  bądź  na  sam  tył  bojowego 

szyku. 

Shef  nie  przygotowywał  się  zbyt  długo,  był  najbiedniejszym  wojownikiem  w  całej 

kolumnie. Puścił wolno kuca, którego pożyczył mu ojczym, odpiął z pleców drewnianą tarczę 
i przygotował swój jedyny oręż. Za zbroję służył mu skórzany, niemiłosiernie podziurawiony 
kaftan. Zajął pozycję tuż za Edrichem. Jego gardło ścisnęło podniecenie, umysł zaś rozpalała 
ciekawość. Jak walczą wikingowie? Co stanowi istotę walki? 

Sigvarth  ogarnął  całą  sytuację  w  tej  samej  chwili,  kiedy  ujrzał  przed  sobą  pierwszych 

jeźdźców. Unosząc się w siodle krzyknął  komendę w stronę jadących za nim wojowników. 
Kolumna  rozsypała  się  natychmiast  i  wszyscy  zeskoczyli  z  koni.  Część  ludzi  odprowadziła 
zwierzęta  w  bezpieczne  miejsce  i  używając  wodzy,  przywiązała  je  do  wbitych  w  ziemię 
kołków. Kiedy rozkaz został wykonany, przyłączyli się do innych formując rezerwę. 

Wojownicy, którzy pozostali na miejscu, zatrzymali się na krótką chwilę. Niektórzy stali 

w  milczeniu,  inni  ukucnęli,  aby  poprawić  buty,  jeszcze  inni  zaspokajali  pragnienie.  Nagle 
wszyscy  jednocześnie  zaczęli  wyjmować  tarcze,  mocować  drzewca  do  włóczni  i  toporów, 
poluzowywać  miecze.  Następnie  na  rozkaz  Sigvartha  utworzyli  szyk  bojowy  w  kształcie 
strzały wycelowanej prosto w oddział Anglików. Na czele stanął sam Sigvarth, a za nim jego 
syn  Hjorvarth.  Przewodził  on  grupie  dwunastu  zbrojnych,  którzy  mieli  dostać  się  na  tyły 

wroga  w  momencie,  kiedy  linia  obronna  zostanie  przerwana.  Ich  zadaniem  było 
uniemożliwienie Anglikom odwrotu i doszczętne rozgromienie ich oddziałów. 

background image

 
Naprzeciwko Anglicy ustawili się w poprzek drogi w potrójnym, miejscami poczwórnym 

szyku.  Problem,  jaki  stwarzały  konie  rozwiązali  w  ten  sposób,  że  porzucili  zwierzęta, 
pozwalając aby na nich  czekały  bądź pokłusowały w nieznane. Pomiędzy  końmi ukryło  się 
też  kilku  mężczyzn,  którzy  po  cichu  cofnęli  się  na  koniec  kolumny,  ale  tylko  kilku.  Po 
ciągnących się od trzech pokoleń najazdach i wojnach, było wśród Anglików dużo wzajemnej 
urazy,  którą  odpłacali  sobie  na  różne  sposoby,  tak  jednak,  aby  nie  narazić  przy  tym  na 
pośmiewisko sąsiadów. Ci, którzy uważali, że pozycja ich do tego upoważnia, nie szczędzili 
pozostałym  okrzyków  zachęty,  zagrzewając  wszystkich  do  walki.  Nikt  nie  wydawał  już 
jednak  rozkazów.  Rozglądając  się  wokół,  Shef,  który  znalazł  się  tuż  za  linią  doskonale 
uzbrojonej szlachty, poczuł się osamotniony. Kiedy ostrze bojowego szyku wikingów zbliżało 
się  do  angielskiej  linii,  rycerze  nieświadomie  rozstąpili  się  nieco  na  obie  strony.  Pozostali 
tylko  najbardziej  zdecydowani  i  oni  właśnie  przyjęli  na  siebie  pierwsze  uderzenie.  Jeżeli 
Wulfgarowi i jego kompanom nie udałoby się powstrzymać natarcia, oznaczałoby to rychły 

koniec bitwy. Szyk klinowy uważany był za wynalazek skandynawskiego boga wojny. 

Ze  strony  Anglików  zaczęły  sypać  się  włócznie.  Niektóre  spadały  za  blisko,  inne 

zatrzymywały się na tarczach wroga. Nagle wikingowie przyspieszyli gwałtownie i truchtem 
natarli  na  pierwszą  linię.  Tym  razem  grad  oszczepów  posypał  się  w  środek  angielskiego 
szyku.  Shef  ujrzał,  jak  Edrich  zręcznie  uchyla  się  przed  nimi  i  broni  tarczą.  Kilka  kroków 
dalej  jeden  z  możnych  osłaniał  właśnie  tarczą  brzuch,  kiedy  kolejny  oszczep  przeszył  mu 
gardło.  Inny  z  rycerzy  klął  głośno  próbując  oswobodzić  tarczę  od  tkwiących  w  niej  trzech 
włóczni. Zanim mu się to udało, klin przerwał angielską linię. 

Przed  sobą  widział  teraz  Shef  wodza  wikingów,  który  wymierzał  cios  Wulfgarowi. 

Anglik  zdołał  przyjąć  uderzenie  na  tarczę,  zadając  jednocześnie  cięcie  pałaszem.  Wiking 
uchylił się i zaatakował ponownie wkładając w uderzenie całą siłę. Raz jeszcze Wulfgarowi 
udało  się  odparować  cios.  Miecze  z  brzękiem  zwarły  się  ze  sobą,  lecz  Anglik  stracił  już 
równowagę. Sigvarth, obracając ostrze, uderzył rękojeścią w twarz Wulfgara i pchnął go do 
tyłu nacierając tarczą. Kiedy przygotowywał się do zadania ostatecznego cięcia, wyskoczył na 

niego Shef. 

Mimo  potężnych  rozmiarów  wiking  był  zaskakująco  szybki.  Uskoczył  do  tyłu  i 

wymierzył  cios  w  pozbawioną  hełmu  głowę  chłopca.  Na  podstawie  krótkiej  obserwacji 
przebiegu  walki  Shef  zdał  sobie  już  sprawę  z  dwóch  rzeczy.  Po  pierwsze,  wszystkie 
czynności powinny być wykonywane przy użyciu całej siły, nie ma tu miejsca na półśrodki. 
Chłopiec wziął to pod uwagę odparowując cios Sigvartha. Po drugie, w walce nie ma miejsca 
na przerwy pomiędzy kolejnymi uderzeniami. Kiedy wiking zaatakował ponownie, Shef był 
już na to przygotowany. Tym razem udało mu się podbić miecz wroga do góry. Usłyszał przy 
tym brzęk i ostry trzask, kiedy ostrze pękło i jego fragment poszybował nad głową chłopca. 

To nie moje! - pomyślał uradowany Shef i złożył się do tryumfalnego ataku. 

background image

Ktoś pociągnął  go jednak gwałtownie do tyłu.  Był  to  Edrich, który krzyczał  mu  coś do 

ucha.  Shef  rozejrzał  się  wokół  i  dostrzegł,  że  w  czasie  gdy  walczył  z  ich  wodzem,  reszta 
wikingów  zdążyła  już  wedrzeć  się  głęboko  w  angielskie  szyki.  Pół  tuzina  angielskich 
wielmożów  leżało  na  ziemi,  a  Wulfgar  cofał  się  w  popłochu  atakowany  przez  kilkunastu 

wikingów. W pewnej chwili mężczyzna pochwycił spojrzenie chłopca. 

- Uciekaj! - krzyczał Edrich. - Jesteśmy pobici. Nic już się nie da zrobić. Uciekaj, może 

uda nam się ocalić życie. 

- Ale mój ojciec!... - krzyknął Shef. 

- Za późno, już go powalili. 
Była to prawda. Wulfgar otrzymał właśnie potężny cios w hełm i runął do przodu prosto 

pod  nadciągającą  falę  wikingów.  Edrich  wiedział,  że  za  chwilę  mogą  odciąć  im  możliwość 
ucieczki. Chwycił chłopca za kołnierz i pociągnął za sobą. 

-  Przeklęci  głupcy.  Niewyszkolona  zgraja.  Czego  się  zresztą  spodziewać?  Bierz  konia, 

chłopcze. 

Wkrótce  Shef  cwałował  już  tą  samą  drogą,  która  przywiodła  go  do  wikingów.  Jego 

pierwsza bitwa była skończona. Uciekał stamtąd niedługo po tym, jak zadany został pierwszy 

cios. 

 

background image

Rozdział czwarty 

Rosnące  na  krawędzi  mokradeł  trzciny  poruszały  się  delikatnie  na  porannym  wietrze. 

Musieli iść dalej, więc Shef usiłował rozeznać się w okolicy. Po wikingach nie było już śladu. 
Chłopak wrócił na osłoniętą drzewami suchą wysepkę, gdzie obozowali ostatniej nocy. Edrich 

zajadał  właśnie  zimne  pozostałości  ich  wspólnej  biesiady.  Widząc  chłopca  wytarł 
zatłuszczone palce w trawę i podniósł pytająco brwi. 

- Nic nie widać - rzekł Shef. - Cisza. Żadnego dymu. 
Opuścili  pole  bitwy,  wiedząc,  że  jest  już  przegrana.  Chcieli  ocalić  życie.  Nie  było 

pościgu, ale dla pewności porzucili konie i na własnych nogach przedarli się przez mokradła. 
Ostatnia  noc  była  dla  Shefa  przyjemnym  ukojeniem.  Myślał  o  tym  teraz  z  mieszanymi 
uczuciami.  Po  raz  pierwszy  nie  miał  przed  sobą  żadnej  pracy  do  wykonania,  żadnych 
zobowiązań. Jego jedynym obowiązkiem było ukrywać się, nie dać się odnaleźć. 

Na  wysepce  udało  im  się  wznieść  trzcinowy  szałas,  a  w  zawiesistej  wodzie  łatwo  było 

złapać  węgorze.  Edrich,  po  chwili  wahania  zdecydował,  że  mogą  rozpalić  ognisko. 

Wikingowie mieli teraz co innego do roboty niż przeszukiwać bagna z powodu jakiejś smużki 
dymu.  Zresztą  zanim  jeszcze  zapadł  zmierzch,  można  było  i  tak  zobaczyć  pełno  dymów  w 
różnych stronach okolicy. 

-  Najeźdźcy  wracają  do  siebie  -  rzekł  Edrich.  -  Kiedy  się  wycofują,  przestają  zwracać 

uwagę na ostrożność. 

- Panie, czy uciekałeś już kiedy z pola bitwy? - spytał Shef ostrożnie. 

-  Wiele  razy  -  odparł  szczerze  Edrich.  -  I  nie  nazywaj  tego  bitwą,  to  była  zwykła 

potyczka.  Uciekałem  często,  a  gdyby  robili  tak  wszyscy,  mielibyśmy  mniej  zabitych.  Nie 
tracimy  tak  wielu  ludzi  w  równej  walce,  ale  kiedy  wikingom  uda  się  przebić,  zaczyna  się 
zwyczajna rzeź. Przez chwilę sam się nad tym zastanów. Każdy, kto ujdzie cało, może stanąć 
do  walki  nawet  następnego  dnia.  Kłopot  w  tym  -  Edrich  uśmiechnął  się  kwaśno  -  że  im 
częściej  się  to  zdarza,  tym  mniej  ludzi  ma  ochotę  spróbować  po  raz  kolejny.  Tracą  ducha. 
Wczoraj  przegraliśmy,  bowiem  nikt  nie  był  przygotowany,  ani  fizycznie,  ani  wewnętrznie. 
Jeżeli jedną dziesiątą czasu, którą poświęcą teraz na rozpaczanie, poświęciliby wcześniej na 
przygotowania, nie byłoby mowy o porażce. - Edrich zamyślił się na chwilę. - A teraz pokaż 

background image

mi swój miecz. Wygląda jak jakieś narzędzie rolnicze - zauważył obracając w dłoniach ostrze. 

-  W  każdym  razie  nie  jak  prawdziwa  broń.  Widziałem  jednak,  jak  pękło  na  tym  ostrze 
wikinga. Jak to możliwe? 

-  To  dobre  ostrze  -  odparł  Shef.  -  Może  nawet  najlepsze  w  Emneth.  Zrobiłem  je  sam, 

wykułem z żelaznych łup, które przywieźli nam z Południa. Lecz jest tam też warstwa twardej 
stali.  Pewien  tan  z  March  dał  mi  kilka  grotów  od  włóczni  jako zapłatę  za  robotę,  którą  dla 
niego wykonałem. Przetopiłem je wszystkie, a potem połączyłem stal z żelazem i wykułem 
ostrze. Żelazo jest jego spoiwem, a stal daje mu siłę. 

-  Lecz  mimo  całej  tej  pracy  ostrze  jest  krótkie  i  jednosieczne,  a  rękojeść  zrobiona  ze 

zwykłej kości. Poza tym pozwoliłeś, aby zamokło i rdzewiało. 

- Gdybym chodził po Emneth z prawdziwym połyskującym w słońcu orężem przy boku, 

jak sądzisz, czy długo bym się nim cieszył? Rdzy  jest  tylko  tyle, aby zmienić kolor ostrza, 
postarałem się, by nie sięgnęła głębiej. 

- No właśnie, jest jeszcze jedno pytanie, które chciałbym ci zadać. Młody tan powiedział, 

że nie jesteś wolnym człowiekiem. Wygląda jakbyś się ukrywał. W czasie potyczki nazwałeś 
jednak  Wulfgara  ojcem.  Jest  w  tym  jakaś  zagadka.  Świat  pełen  jest  bękartów.  Rzecz  to 
wiadoma,  że  tanowie  mają  nieprawych  synów,  nikt  jednak  nie  próbuje  uczynić  z  nich 

niewolników. 

Shef spotykał się już z tym pytaniem wiele razy. W innych okolicznościach na pewno by 

na nie nie odpowiedział, ale teraz, na tej wyspie wśród moczarów, gdy rozmawiał jak równy z 
równym z tanem króla Edmunda, słowa popłynęły same. 

-  On nie jest  mym  ojcem,  choć go tak nazywam.  Osiemnaście wiosen temu wikingowie 

najechali  naszą  osadę.  Wulfgara  nie  było  wtedy  w  domu,  została  tylko  moja  matka,  lady 

Thryth,  ze  swoim  nowo  narodzonym  synem  Alfgarem,  moim  przyrodnim  bratem.  W  noc 
kiedy przybyli wikingowie, służącemu udało się zabrać Alfgara w bezpieczne miejsce. Moja 
matka została jednak pojmana. 

Edrich  pokiwał  głową.  Wszystko  to  znał  aż  za  dobrze,  znał  cały  mechanizm, 

przynajmniej  wtedy  gdy  w  grę  wchodził  ktoś  z  pozycją.  Mąż  mógł  się  spodziewać,  że  po 
krótkim czasie dostanie wiadomość z jakiegoś targu niewolników w Hedeby czy Kaupang, że 
taka a taka pani jest do odkupienia za określoną sumę. Jeżeli takiej informacji nie otrzymał, 
mógł  uznać  się  za  wdowca  i  ponownie  ożenić,  przekazując  srebrne  bransolety  kolejnej 
kobiecie, która wychowa mu  syna. Przyznać trzeba, że czasem  taką sielankę przerywało  po 
latach  pojawienie  się  jakiejś  zniszczonej  starowiny,  której  udało  się  wreszcie  powrócić  do 
domu.  Rzadki  to  jednak  przypadek,  zresztą  i  tak  nie  wyjaśniałby  on  wcale  zagadki 
młodzieńca, którego Edrich miał przed sobą. 

- Moja matka powróciła po kilku tygodniach. Była w ciąży. Przysięgała, że moim ojcem 

jest sam jarl wikingów. Kiedy przyszedłem na świat chciała nazwać mnie Halfden, ponieważ 
jestem w połowie Duńczykiem, lecz Wulfgar przeklął ją za to. Powiedział, że Halfden to imię 

background image

bohatera,  króla,  od  którego  wywodzi  się  ród  Shieldingów,  a  oni  z  kolei  dali  początek 
panującym dynastiom w Anglii i Danii. To nie było imię dla mnie, nazwali mnie więc Shef, 
tak jak zwykłego psa. 

Młodzieniec spuścił oczy. 

- I dlatego właśnie mój ojczym tak mnie nienawidzi i chce uczynić niewolnikiem, dlatego 

mój przyrodni brat, Alfgar, opływa we wszystko, podczas gdy ja jestem biedakiem. 

Shef nie opowiedział jednak całej historii. Nie powiedział, że Wulfgar naciskał na żonę, 

aby  pozbyła  się  płodu  i  zabiła  siedzące  w  jej  łonie  dziecko  gwałciciela.  Nie  wspomniał,  że 
dopiero  interwencja  ojca  Andreasa  ocaliła  mu  życie,  ksiądz  bowiem  ostro  potępił  grzech 
dzieciobójstwa,  nawet  w  przypadku  dziecka  wikinga.  Nie  powiedział  także,  że  Wulfgar  w 
przypływie gniewu i zazdrości wziął sobie konkubinę i spłodził z nią piękną Godivę, tak że 
było ich w końcu troje: Alfgar - syn prawowity, Godiva - córka Wulfgara i niewolnicy oraz 

Shef - syn lady Thryth i wikinga. 

Edrich oddał chłopcu miecz. Historia wciąż wydawała mu się tajemnicza. Jak to możliwe, 

że tej kobiecie udało się uciec? Handlarze niewolników nie są zazwyczaj tak beztroscy. 

- Jak zwał się ten jarl? - spytał po chwili. - Twój... 

-  Mój  ojciec?  Matka  mówiła,  że  zwie  się  Sigvarth.  Jest  jarlem  Małych  Wysp, 

gdziekolwiek się one znajdują. 

Chwilę jeszcze siedzieli w milczeniu, a potem ułożyli się do snu. 

 
Było  już  późno,  kiedy  Shef  i  Edrich  wyszli  ostrożnie  z  szuwarów,  a  przed  ich  oczami 

ukazały się ruiny Emneth. 

Wszystkie budynki zostały spalone, z niektórych zostały tylko stosy popiołów, z innych 

stosy  poczerniałych  belek.  Spłonęło  domostwo  Wulfgara,  kościół,  kuźnia,  wszystko.  Widać 
było kilkoro ludzi, którzy chodzili bez celu wokół ruin, grzebiąc w popiołach. 

Kiedy weszli do wioski, Shef zagadnął jedną z ocalałych, w której rozpoznał służącą swej 

matki. 

- Trudo, powiedz mi, co się tu stało. 
Kobieta zadrżała na całym  ciele i  spojrzała na niego z przerażeniem. Przypatrywała się 

jego tarczy i mieczowi dziwiąc się, że stoi przed nią żywy, nawet nie draśnięty. 

- Lepiej... lepiej pójdź zobaczyć się z matką. 

-  Czy ona wciąż tu  jest?  -  Shef poczuł  przypływ nadziei. Może odnajdzie także innych. 

Czy udało się uciec Alfgarowi i Godivie? 

Mężczyźni podążyli za kobietą, która utykała niezdarnie. 

- Dlaczego ona chodzi w ten sposób? - szepnął Shef. 

- Zgwałcona... - odparł krótko Edrich. 

- Ale... ale ona nie była dziewicą. 

background image

-  Gwałt  to  coś  innego.  Czterech  mężczyzn  ciągnie  kobietę  na  wszystkie  strony,  a  piąty 

sobie  dogadza.  Wszyscy  są  podnieceni,  zrywają  ścięgna,  czasem  nawet  łamią  kości. 

Najgorzej, kiedy kobieta próbuje się wyrywać. 

Shef pomyślał znów o Godivie i zacisnął pieści tak mocno, aż zbielały palce. Zrozumiał, 

że nie tylko mężczyznom przyszło płacić za przegraną bitwę. 

Dalej szli już w milczeniu. Truda prowadziła ich do szałasu zbudowanego z nadpalonych 

belek i przykrytego starymi deskami. Szepnęła coś zaglądając do środka, a po chwili zaprosiła 

ich, aby weszli. 

W  środku,  na  posłaniu  zrobionym  ze  starych  worków,  leżała  lady  Thryth.  Wyraz 

cierpienia  na  twarzy  oraz  dziwaczny  sposób,  w  jaki  była  ułożona  świadczyły  o  tym,  że 
przeszła to samo, co Truda. Shef ukląkł przy niej i dotknął ramienia. 

-  Nie  było  ostrzeżenia,  nie  mieliśmy  czasu,  aby  się  przygotować  -  wyszeptała  zbolałym 

głosem. - Nie wiedzieliśmy co robić. Te świnie przyjechały tu zaraz po bitwie. Otoczyli nas, 
zanim ktokolwiek się zorientował. 

Kobieta skręciła się z bólu i zamilkła. W jej oczach czaiła się pustka. 

- To bestie. Zabili każdego, kto próbował się bronić. Potem zebrali nas przed kościołem. 

Wtedy zaczęło padać. Najpierw wybrali młode i ładne dziewczęta oraz niektórych chłopców. 
Przeznaczyli  ich  na  sprzedaż  jako  niewolników.  A  potem...  Potem  przyprowadzili  swoich 
jeńców i... - kobieta zasłoniła oczy, jej głos zaczął się załamywać. 

- Kazali nam patrzeć... 
Jej  słowa  utonęły  w  szlochu.  Chwilę  leżała  bez  ruchu,  wreszcie  drgnęła,  jakby 

przypomniała  sobie  nagle  coś  ważnego.  Ścisnęła  wtedy  rękę  chłopca  i  po  raz  pierwszy 
spojrzała mu prosto w oczy. 

- Wiesz, Shef, to był on! Ten sam, co poprzednio. 

- Jarl Sigvarth? - spytał w napięciu Shef. 

- Tak. Twój... twój... 

- Jak on wyglądał? Czy był wysoki i ciemnowłosy, z białymi zębami? 

- Tak, miał złote bransolety na całym ramieniu. 
Shef  przywołał  z  pamięci  obraz  stoczonej  na  drodze  walki,  szczęk  pękającego  oręża  i 

moment, kiedy gotował się do decydującego pchnięcia. Czy to możliwe, że sam Bóg uchronił 
go przed straszliwym grzechem? Lecz jeśli to prawda, co w takim razie Bóg porabiał potem? 

- Czy on nie mógł cię obronić, matko? 

- Nawet nie próbował - odparła Thryth panując nad swym głosem. - Kiedy złamali szereg 

po tym... po tym przedstawieniu, powiedział im, że mogą do woli plądrować i używać życia, 
mają jednak skończyć, gdy usłyszą głos rogu. Niewolnicy zostali związani i odprowadzeni na 

bok, ale reszta z nas, Truda, ja i inne kobiety, byłyśmy po prostu podawane z rąk do rąk. 

- Shef, ja wiem,  że on  mnie rozpoznał!  I pamiętał kim jestem.  Lecz kiedy  go błagałam, 

żeby  przynajmniej  zostawił  mnie  dla  siebie,  zaśmiał  się  tylko.  Powiedział...  powiedział,  że 

background image

teraz  już jestem  starą  gęsią,  nie  żadną  gąską,  a  gęsi  powinny  sobie  same  radzić.  Zwłaszcza 
gęsi, które kiedyś miały ochotę sobie odfrunąć. Tak więc potraktowali mnie jak Trudę, gorzej 
nawet, gdyż byłam damą, a dla niektórych z nich stanowiło to dodatkową rozrywkę - jej twarz 
wykrzywił  grymas  gniewu  i  nienawiści,  przez  chwilę  zapomniała  nawet  o  bólu.  -  Ale 
zdążyłam mu powiedzieć, Shef. Powiedziałam, że ma syna i że ten syn kiedyś go odnajdzie i 

zabije! 

-  Prawie  mi  się  to  udało,  matko  -  odparł  Shef  i  zawahał  się.  Dręczyło  go  jeszcze  jedno 

pytanie, lecz ubiegł go Edrich. 

- A co właściwie mieliście oglądać, pani? 
Oczy  Thryth  znowu  wypełniły  się  łzami.  Nie  mogąc  wydobyć  głosu  przywołała  ręką 

swoją służącą. 

- Chodźcie za mną - rzekła Truda - pokażę wam, jak wygląda miłosierdzie wikingów. 
Mężczyźni wyszli z szałasu i podążyli za nią w poprzek pogorzeliska w stronę kolejnego 

naprędce  zbitego  szałasu.  Przy  wejściu  stała  niewielka  grupka  ludzi.  Co  pewien  czas  ktoś 
wchodził do środka, a po chwili wychodził pospiesznie. Trudno było odczytać rysujące się na 
twarzach  tych  ludzi  uczucia.  Smutek?  Gniew?  W  większości  przypadków  był  to  chyba  po 

prostu zwyczajny strach. 

Wewnątrz szałasu stał koński żłób do połowy wypełniony sianem. Shef rozpoznał od razu 

jasne włosy Wulfgara i jego brodę, ale twarz, którą ujrzał była twarzą trupa: blada, stężała, z 
wystającymi kośćmi. Wulfgar żył jednak. 

Przez moment Shef nie mógł zrozumieć tego, co ujrzał. Jak Wulfgar mógł leżeć w żłobie? 

Był za wysoki. Miał jakieś sześć stóp  wzrostu, a żłób, Shef wiedział o tym aż za dobrze, z 
własnego doświadczenia, był długości niecałych pięciu stóp... Coś tu się nie zgadzało. 

Coś było nie tak z nogami Wulfgara. Jego kolana sięgały końca żłobu, a potem były już 

tylko  niezdarnie  zawiązane  i  poplamione  krwią  bandaże.  Shef  poczuł  silny  odór  rozkładu  i 

spalenizny. 

Z rosnącym przerażeniem ujrzał, że Wulfgar nie ma także rąk. Kikuty, które mu zostały, 

leżały skrzyżowane na piersiach, bandaże zaczynały się na wysokości łokci. 

- Przyprowadzili go i ustawili naprzeciw nas - mruknął ktoś z tyłu. - Ułożyli go na klocu 

drewna  i  po  kolei  obcięli  toporem  ręce  i  nogi.  Nogi  najpierw.  Za  każdym  razem  przypalali 
pozostały  kikut  rozpalonym  do  czerwoności  żelazem,  żeby  nie  umarł  z  upływu  krwi.  Z 
początku przeklinał ich i usiłował się bronić, lecz później zaczął błagać, aby pozostawili mu 
chociaż jedną rękę, tak, żeby mógł przynajmniej samodzielnie jeść. Wyśmiali go. Ten wysoki, 
jarl,  powiedział,  że  zostawią  mu  całą  resztę.  Mówił,  że  pozostawią  mu  oczy,  aby  mógł 
oglądać  ponętne  kobiety,  oraz  jądra,  aby  mógł  ich  pożądać.  Ale  nigdy  już  nie  będzie  mógł 
zdjąć spodni, nigdy więcej. 

Nie będzie w stanie nic dla siebie zrobić, pomyślał Shef. Zupełnie uzależniony od innych, 

począwszy od jedzenia, a na sikaniu kończąc. 

background image

-  Zrobili  z  niego  „heimnara”  -  rzekł  Edrich,  posługując  się  norweskim  określeniem  - 

żywego  trupa.  Słyszałem  już  o  tym,  ale  nigdy  jeszcze  nie  widziałem  na  własne  oczy.  Nie 
zamartwiaj się jednak, chłopcze. Infekcja, ból, utrata krwi. Długo nie pożyje. 

Nagle  nieruchome  oczy  otwarły  się  szeroko  i  spojrzały  z  jawną  wrogością  na  Shefa  i 

Edricha.  Spomiędzy  wyschniętych  warg  dobiegł  do  nich  cichy  szept,  brzmiący  niczym  syk 
węża. 

-  Zbiegowie. Uciekłeś i zostawiłeś mnie, chłopcze. Będę ci to pamiętał. A ty, królewski 

tanie... Przyjechałeś, zebrałeś nasze siły i poprowadziłeś do walki. Gdzie jednak byłeś, kiedy 
walka dobiegła końca? Nie bójcie się, pożyje jeszcze wystarczająco długo, aby wziąć odwet 
na  was  obu.  Nie  zapomnę  też  o  twoim  ojcu,  chłopcze.  Nie  powinienem  był  opiekować  się 
jego pomiotem, ani przyjmować z powrotem jego dziwki. 

Oczy zamknęły się, a głos ucichł. Shef i Edrich w milczeniu wyszli z szałasu. Na dworze 

znów zaczęło mżyć. 

- Nie rozumiem - rzekł Shef - dlaczego oni to zrobili? 

-  Tego  i  ja,  przyznam,  nie  pojmuję.  Coś  ci  jednak  powiem.  Kiedy  król  Edmund  o  tym 

usłyszy,  wpadnie  w  furię.  Najazd  i  mord  w  czasie  rozejmu,  to  już  rzecz  normalna,  ale  coś 
takiego... Zrobić coś takiego jego człowiekowi, jego dawnemu druhowi. Będzie miał umysł 
podzielony dwiema myślami. Z jednej strony chciał będzie uchronić swych ludzi przed czymś 
takim, z drugiej jego honor podpowie mu zemstę. To będzie trudna decyzja. Czy pojedziesz 
teraz ze mną, chłopcze?  - Edrich spojrzał  na Shefa.  - Muszę zawieźć mu wieści.  Nie jesteś 
tutaj  wolnym  człowiekiem,  ale  widać  od  razu, że  z  ciebie  wojownik.  Nic  tu  teraz  po tobie. 
Jedź  ze  mną,  będziesz  moim  sługą,  a  później  znajdziemy  dla  ciebie  odpowiednią  broń  i 
ekwipunek. Jeżeli potrafiłeś walczyć wystarczająco dobrze, aby powstrzymać wielkiego jarla, 
król weźmie cię do swej drużyny. Nie ma znaczenia, kim byłeś w przeszłości. 

Naprzeciw wyszła im lady Thryth podpierając się z wysiłkiem na kiju. Shef zadał jej w 

końcu pytanie, które nie dawało mu spokoju odkąd ujrzał dymiące pogorzelisko Emneth. 

- A co się stało z Godiva? 

- Zabrał ją Sigvarth. Zabrali ją do obozu wikingów. 
Shef odwrócił się do Edricha. Mówił pewnie, bez próby usprawiedliwiania się. 

-  Słyszałem  już,  że  jestem  zbiegiem  i  niewolnikiem.  Niechaj  więc  będę  i  jednym,  i 

drugim - Shef odpiął tarczę i rzucił ją na ziemię. - Przedostanę się do obozu wikingów. Może 
wezmą mnie do siebie. Muszę coś zrobić, aby uratować Godivę. 

- Nie przeżyjesz nawet tygodnia - rzekł Edrich ze wzburzeniem. - I umrzesz jako zdrajca. 

Zdradzisz swoich ludzi i króla Edmunda. 

Mężczyzna odwrócił się na pięcie i odszedł, nawet się nie oglądając. 

- Zdradzisz też samego Chrystusa Pana - dodał ojciec Andreas, który pojawił się właśnie 

u  wejścia  do  szałasu.  -  Widzisz,  co  uczynili  nam  poganie.  Lepiej  być  niewolnikiem  wśród 
chrześcijan niż królem wśród takich jak tamci. 

background image

Shef  zdał  sobie  sprawę,  że  zdecydował  się  bardzo  szybko,  zapewne  zbyt  szybko  i  bez 

zastanowienia.  Teraz  jednak  nie  było  już  odwrotu.  W  jego  głowie  kłębiły  się  myśli: 
próbowałem zabić ojca, mój ojczym stał się żywym trupem, matka nienawidzi mnie za to, co 
zrobił  ojciec,  straciłem  szansę  na  odzyskanie  wolności,  straciłem  względy  człowieka,  który 
mógł zostać moim przyjacielem. 

Takie  myśli  nie  mogły  mu  teraz  pomóc.  Wszystko  to  uczynił  dla  Godivy.  Musiał 

zakończyć rozpoczęte dzieło. 

 
Godiva  obudziła  się  z  bólem  głowy  czując  wokół  siebie  swąd  dymu.  Przerażona 

próbowała wstać i jakoś się wyswobodzić, jednak powstrzymał ją piskliwy jęk dziewczyny, 
na której leżała. 

Kiedy  jej  oczy  przyzwyczaiły  się  do  półmroku,  zorientowała  się,  że  znajduje  się  w 

ciągniętym po wyboistej drodze wozie. Wnętrze  wozu wypełniały  ułożone jedna na drugiej 
dziewczęta z Emneth. Słychać było jęki i płacz. Nagle z tyłu wozu pojawiła się brodata twarz. 
Dziewczęta z piskiem starały się ukryć jak najgłębiej, mężczyzna jednak uśmiechnął się tylko 
ukazując białe zęby i zniknął. 

Wikingowie! W jednej chwili Godiva przypomniała sobie wszystko. Falę zbliżających się 

mężczyzn,  panikę  w  osadzie,  ucieczkę  przez  mokradła,  to  jak  została  schwytana  i 
obezwładniającą  grozę,  kiedy  po  raz  pierwszy  w  życiu  dostała  się  w  objęcia  dorosłego 
mężczyzny... 

Jej  dłoń  powędrowała  bezwiednie  wzdłuż  uda.  Co  mogło  się  stać  kiedy  była 

nieprzytomna?  Nie  czuła  bólu,  chyba  więc  nadal  pozostała  dziewicą.  Niemożliwe,  żeby 
zgwałcili ją i nic teraz nie czuła. 

Leżąca  obok  dziewczyna,  córka  jednego  z  gospodarzy  i  towarzyszka  zabaw  Alfgara, 

dostrzegła przestrach na jej twarzy i ruch dłoni pod spódnicą. 

-  Nic  się  nie  bój  -  odezwała  się,  nie  bez  złośliwości.  -  Nawet  nas  nie  dotknęli.  Mamy 

zostać  sprzedane.  Nie  masz  się  czego  lękać,  dopóki  nie  znajdą  na  ciebie  kupca.  Później 
staniesz się taka, jak my wszystkie. 

Wspomnienia  powracały  jedno  po  drugim.  Grupa  mieszkańców  otoczonych  przez 

uzbrojonych  wikingów,  a  pośrodku  jej  ojciec  rozkrzyżowany  na  drewnianym  pniaku. 
Przeraźliwa trwoga, kiedy ujrzała zbliżającego się kata z toporem i zrozumiała, co zamierzają 
z nim zrobić. Tak, wybiegła naprzód i z krzykiem rzuciła się na tego wysokiego mężczyznę, 
lecz inny, ten, którego tamten nazywał synem, zdołał ją pochwycić. A co później? Ostrożnie 
dotknęła głowy i wyczuła guz. Głowa nie krwawiła jednak. 

Nie była jedyną, z którą postąpiono w ten sposób. Wikingowie uderzyli ją wypełnionym 

piaskiem workiem. Piraci od lat trudnili się handlem i nauczyli się, jak postępować z żywym 
towarem. W czasie najazdu używali najpierw toporów, włóczni i mieczy, zabijali gospodarzy 
i wojowników. Później jednak ostra broń stawała się nieporęczna. Zbyt łatwo było uszkodzić 

background image

jakąś czaszkę, uciąć ucho czy w inny sposób uszkodzić kosztowny towar. Nawet zwykły cios 
pięścią  okazać  się  mógł  zbyt  potężny  zważywszy  na  krzepę  tych  ludzi.  Kto  kupiłby 
dziewczynę z pękniętą szczęką albo z przetrąconą kością policzkową? Może jakiś sknera ze 

Skandynawii, ale na pewno nie wybredni klienci z Hiszpanii czy Dublina. 

Tak więc ludzie znajdujący się pod komendą Sigvartha, jak również wielu innych, którzy 

trudnili się handlem niewolnikami, nosili za pasem albo ukryte wewnątrz tarczy woreczki w 
kształcie  kiełbasy  wypełnione  po  brzegi  piaskiem  zebranym  pracowicie  na  wydmach 
Jutlandii. Wystarczył jeden zgrabny cios i towar już leżał cicho nie sprawiając kłopotów. A 
przy tym żadnego ryzyka uszkodzenia. 

Dziewczęta  zaczęły  w  końcu  do  siebie  szeptać,  choć  ich  głosy  drżały  ze  strachu. 

Opowiedziały  Godivie,  co  stało  się  z  jej  ojcem,  a  potem,  co  spotkało  Trudę  i  Thryth. 
Opowiadały, jak załadowano je na wóz, żadna nie wiedziała jednak, co stanie się z nimi dalej. 

 
Pod  wieczór  następnego  dnia  Sigvarth,  jarl  Małych  Wysp,  poczuł  jak  ogarnia  go 

niepokój, którego przyczyny nie umiał odgadnąć. Siedział w namiocie synów Ragnara i wraz 

innymi  jarlami  przysłuchiwał  się,  jak  jego  syn  Hjorvarth  opowiada  historię  wyprawy.  Choć 
był to jeszcze młody wojownik, przemawiał dobrze. 

Skąd  więc  to  dręczące  uczucie?  Sigvarth  nie  był  człowiekiem  zdolnym  do  głębokiej 

autoanalizy, żył jednak już wystarczająco długo, aby przekonać się, że nie należy lekceważyć 

takich objawów. 

Powrót z wyprawy był udany. Ciągnął za sobą kolumnę wozów z niewolnikami i łupami. 

Najważniejsze jednak, że zrobił dokładnie to, o co chodziło Wężowemu Oku. Spalone chaty i 

wypalone  pola,  studnie  pełne  trupów  oraz,  dla  przykładu,  kilku  okaleczonych,  którzy  będą 
mogli opowiedzieć wszystkim swoją historię. 

Czyń  tak,  jak  uczyniłby  to  Ivar,  mówił  Wężowe  Oko.  W  porządku,  nie  był  może  tak 

dobry w zadawaniu cierpień jak Ivar, ale nikt chyba nie powie, że się nie starał. Udało mu się 
całkiem nieźle. Ta okolica z pewnością nie podźwignie się szybko. 

Nie, nie to  go niepokoiło, to  było  dobrze wykonane zadanie. Jeżeli coś było  nie tak, to 

stało  się  to  znacznie  wcześniej.  Powoli  Sigvarth  uzmysłowił  sobie,  że  martwiło  go  pewne 
wspomnienie związane z potyczką. Już ćwierć wieku walczył na pierwszej linii, zabił setkę 
ludzi, zebrał ze dwa tuziny ran. Potyczka powinna być prosta, przysporzyła im jednak trudu. 
Przedarł  się  przez  angielską  linię,  tak  jak  wiele  razy  przedtem,  zmiótł  ze  swej  drogi 
jasnowłosego tana i doszedł do drugiej linii wyjątkowo zdezorganizowanej i nierównej. 

A  wtedy  wyrósł  przed  nim  ten  chłopak.  Nie  miał  nawet  hełmu  ani  porządnego  miecza. 

Wyglądał  jak  wyzwolony  właśnie  niewolnik  albo  najbiedniejsze  dziecko  z  całej  osady. 
Wystarczyły  jednak  dwa  starcia  i  miecz  Sigvartha  rozpadł  się  na  kawałki,  a  on  sam  stracił 
równowagę. Sigvarth uświadomił sobie, że gdyby to był pojedynek, czekałaby go niechybna 
śmierć. Ocalili go wojownicy, którzy pojawili się nagle po jego obu stronach. Nie sądził, żeby 

background image

któryś  z  nich  dostrzegł  w  jak  beznadziejnym  położeniu  się  znalazł,  lecz  jeśli  to  dostrzegli, 
ktoś ze starszyzny mógł zgłosić teraz jego odwołanie. 

Czy  będzie  mógł  spojrzeć  im  w  oczy?  Czy  jego  syn  Hjorvarth  jest  już  wystarczająco 

potężny, aby ktoś przestraszył się jego zemsty? A może rzeczywiście stał się już za stary do 
zabijania.  Jeśli  nie  potrafił  usadzić  w  miejscu  na  wpół  uzbrojonego  chłopca,  to  chyba 
faktycznie nie był już w dawnej formie. 

W każdym razie teraz zrobi coś naprawdę mądrego. Najważniejsze, żeby mieć po swojej 

stronie  Ragnarssonów,  to  się  zawsze  sprawdzało.  Hjorvarth  zbliżał  się  już  do  końca 
opowieści. Sigvarth odwrócił się na krześle i skinął głową w stronę dwóch giermków, którzy 
stali obok wejścia. W odpowiedzi obaj kiwnęli głowami i wyszli na zewnątrz. 

- ...tak więc zapaliliśmy wozy i wrzuciliśmy do środka kilku ludzi, których mój ojciec w 

swej  mądrości  przywiódł  tak  daleko,  aby  złożyć  ich  w  ofierze  Aegirowi  i  Ranowi.  Potem 
wsiedliśmy  na  statek,  popłynęliśmy  w  dół  rzeki  i  oto  jesteśmy!  My,  ludzie  słynnego  jarla 
Sigvartha,  w  tym  ja,  jego  prawowity  syn,  Hjorvarth,  gotowy  spełnić  wasze  dalsze  rozkazy, 

synowie Ragnara! 

W  namiocie  wybuchł  aplauz,  jedni  tupali  nogami,  inni  uderzali  o  stół  naczyniami. 

Wszyscy w znakomitym nastroju, po tak dobrym rozpoczęciu kampanii. 

Potem przemówił Wężowe Oko. 

-  Dobrze,  Sigvarcie,  możesz  zachować  swoje  łupy,  widzimy  bowiem,  jak  ciężko  na  nie 

zapracowałeś.  Teraz  możesz  nam  zdradzić,  czy  dopisało  ci  szczęście.  Powiedz,  ile  łupów 
udało  ci  się  zebrać  tym  razem?  Czy  stać  cię  już,  aby  rzucić  wojaczkę  i  kupić  sobie  letni 

domek w Sjaellandzie? 

-  Oj,  nie  jest  tego  tak  dużo  -  odrzekł  Sigvarth,  a  słowa  jego  powitał  pomruk 

niedowierzania.  -  Nie  starczy,  abym  mógł  stać  się  gospodarzem.  To  tylko  skromne  łupy, 
czego  zresztą  można  się  spodziewać  po  takiej  okolicy.  Trzeba  nam  poczekać,  aż  armia 

dojdzie  do  Norwich.  Do  Yorku,  Londynu!  -  Słowa  te  wywołały  ponowny  wybuch 

entuzjazmu.  -  Musimy  odebrać  złoto  tym,  którzy  mają  go  najwięcej.  Księżom.  W  wioskach 
nie  znajdziemy  go  wcale.  Muszę  jednak  przyznać,  że  coś  udało  nam  się  zdobyć  i  chętnie 
podzielę  się  tym,  co  mam  najlepszego.  Pozwólcie,  że  pokażę  wam  moją  najświetniejszą 

zdobycz! 

Sigvarth odwrócił się i przywołał giermków. Przecisnęli się pomiędzy stołami prowadząc 

ze  sobą  postać  spowitą  całkowicie  w  tkaninę  i  przewiązaną  sznurem.  Postać  została 
popchnięta w stronę głównego stołu, sznur błyskawicznie przecięty, a tkanina odrzucona na 

bok. 

Pośrodku  namiotu  ukazała  się  Godiva,  która  mrugając  oczami  zaczęła  przyglądać  się 

otaczającym ją brodatym mężczyznom. Cofnęła się i chciała odwrócić, lecz stanęła nagle oko 
w oko z najwyższym z wojowników. Mężczyzna miał jasną karnację i oczy koloru lodu, jego 

background image

twarz nie wyrażała żadnych emocji. Spojrzała w bok i niemal z ulgą rozpoznała stojącego tam 
Sigvartha, jedynego człowieka, którego potrafiła rozpoznać w tym tłumie. 

W tym ponurym otoczeniu była niczym kwiat wyrastający z podmokłego poszycia. Jasne 

włosy,  delikatna  skóra,  pełne  usta,  które  rozchylone  w  przestrachu  wydawały  się  jeszcze 
bardziej pociągające. Sigvarth skinął raz jeszcze i jeden z mężczyzn przeciął tył jej sukni, po 
czym  zerwał  ją  nie  zważając  na  krzyki  dziewczyny.  Stanęła  więc  przed  nimi  niemal  naga, 
okryta  tylko  cienką  koszulą,  tak  że  wszyscy  mogli  podziwiać  jej  młodzieńcze  ciało.  W 
rozpaczliwym  geście strachu i  palącego  wstydu  Godiva skrzyżowała na  piersiach ramiona i 
opuściła głowę. Przygotowała się na najgorsze. 

-  Nie  mogę  się  nią  podzielić!  -  wykrzyknął  Sigvarth.  -  Jest  na  to  zbyt  cenna. 

Postanowiłem więc, że ją oddam! Podaruję ją człowiekowi, który wysłał mnie na tę wyprawę, 
w  podzięce  i  w  nadziei,  że  będzie  o  mnie  pamiętał.  Niech  mu  ona  dobrze  i  długo  służy. 
Podaruję ją najmądrzejszemu człowiekowi w całej armii. Przeznaczona jest tobie, Ivarze! 

Sigvarth  zakończył  swoją  przemowę  tryumfalnym  okrzykiem  i  wzniósł  do  góry  róg. 

Powoli  zorientował  się  jednak,  że  nie  było  żadnego  odzewu.  Wokół  panowało  pełne 
zakłopotania  milczenie.  Nawet  ludzie,  którzy  nie  znali  prawie  Ragnarssonów  i  dopiero 

niedawno dołączyli do armii, pobladli lekko i spuścili oczy. 

Serce  Sigvartha  znów  wypełniło  nieprzyjemne  uczucie  chłodu.  Może  powinienem  był 

najpierw  spytać,  pomyślał  z  niepokojem.  Może  stało  się  coś,  o  czym  nie  zdążył  się 
dowiedzieć.  Ale  jaką  szkodę  mógł  wyrządzić  swoim  podarkiem.  Dzielił  się  swoim  łupem, 
dzielił  się  czymś,  co  każdy  mężczyzna  chciałby  posiąść.  Co  w  tym  złego,  że  podarował  tę 
dziewczynę,  tę  piękną  dziewicę,  Ivarowi?  Ivarowi  Ragnarssonowi,  zwanemu...  Zaraz...  jak 
oni  go  nazywają?  Przerażająca  myśl  przebiegła  nagle  przez  głowę  Sigvartha.  Czy  to 
przezwisko naprawdę coś oznaczało? Sopel Lodu... 

 

background image

Rozdział piąty 

Pięć  dni  później  Shef  i  jego  towarzysz  leżeli  ukryci  w  cieniu  zagajnika  i  patrzyli  na 

ciągnące  się  aż  do  obozowiska  wikingów  podmokłe  łąki.  Była  to  niemal  mila  odkrytego 
terenu. Tym razem nie udało im się powstrzymać zdenerwowania. 

Nie mieli kłopotów aby  wydostać się z Emneth,  co w normalnych warunkach mogłoby 

stanowić  najtrudniejsze  zadanie  dla  zbiegłego  niewolnika.  Lecz  Emneth  żyło  teraz  innymi 
problemami,  nikt  zresztą  nie  uważał  Shefa  za  swoją  własność.  A  Edrich,  który  mógłby 
powstrzymywać  ludzi  przed  przejściem  na  stronę  wikingów,  w  tym  wypadku  najwyraźniej 
umywał  ręce.  Tak  więc  nikt  nie  przeszkodził  Shefowi,  kiedy  pakował  kilka  drobiazgów  i 

trochę jedzenia na drogę, czyniąc wyraźne przygotowania do ucieczki. 

Ktoś  jednak  mu  się  przyglądał.  Kiedy  stał  pośród  pogorzeliska  niezdecydowany  czy 

pożegnać się z matką, zdał sobie sprawę, że jakiś człowiek stoi za jego plecami. Był to Hund, 

przyjaciel  z  dzieciństwa,  syn  pary  niewolników,  który  był  zapewne  najniżej  stojącą  w 
hierarchii  osobą  w  całym  Emneth.  Jednak  Shef  nauczył  się  już  cenić  go.  Nikt  nie  znał 
mokradeł  tak  dobrze  jak  Hund,  nawet  Shef  mu  w  tym  ustępował.  W  ciasnej  chacie,  którą 
dzielił z rodzicami i resztą rodzeństwa, można było często pobawić się z młodą wydrą, jego 
rodzinie  nie  brakowało  też  ryb,  które  Hund  potrafił  łapać  ręką,  bez  pomocy  sieci.  Znał  też 
wszystkie zioła, które można było znaleźć w okolicy: ich nazwy i przeznaczenie. I choć był o 
dwie  wiosny  młodszy  od  Shefa,  biedniejsi  ludzie  przychodzili  do  niego  po  poradę  i  leki.  Z 
takim talentem mógłby w niedługim czasie stać się ważną figurą w całym okręgu, poważaną 
nawet  przez  możnych.  Jego  czyny  zyskały  mu  już  niezbyt  życzliwe  zainteresowanie  ojca 
Andreasa, wybawcy Shefa. Kościół najwyraźniej nie lubił konkurencji. 

- Chcę pójść z tobą - zaczął Hund. 

- To niebezpieczne - odrzekł Shef. 
Hund  przyjął  to  w  milczeniu,  nie  miał  zwyczaju  mówić,  gdy  uznał  to  za  niepotrzebne. 

Niebezpiecznie  było  również  pozostać  w  Emneth,  a  trzymając  się  razem,  obaj  zwiększali 
tylko swoją szansę przeżycia. 

-  Jeżeli  idziesz  ze  mną,  będziesz  musiał  zdjąć  tę  obręcz  -  zauważył  Shef.  -  Teraz  jest 

właściwy moment, nikt się nie będzie nami interesował. Poczekaj tu, przyniosę narzędzia. 

background image

Ukryli się pośród mokradeł,  aby zniknąć z oczu mieszkańców, zdjęcie obręczy  okazało 

się jednak bardzo skomplikowane. Shef obwiązał szyję Hunda szmatami, aby uratować skórę 
przed  skaleczeniem,  a  następnie  rozpiłował  żelazo.  Mocował  się  długo  ze  szczypcami, 
którymi chciał rozgiąć przepiłowany metal, lecz w końcu stracił cierpliwość. Obwiązał sobie 
wtedy dłonie szmatami, chwycił obręcz i rozgiął ją, używając całej swojej siły. 

Hund  rozmasował  pokrytą  zgrubieniami  i  bliznami  skórę  i  spojrzał  na  leżącą  na  ziemi 

rozerwaną obręcz. 

- Niewielu ludzi potrafiłoby to zrobić - zauważył. 

-  Potrzeba  uskrzydla  człowieka  -  odparł  skromnie  Shef,  ale  w  głębi  duszy  był 

zadowolony. Wciąż przybywało mu sił, zmierzył się w bitwie z dorosłym mężczyzną, a teraz 
mógł iść dokąd tylko chciał. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób, ale czuł, że wkrótce uda mu 
się uwolnić Godivę i zostawić za sobą przeklętą przeszłość. 

Wyruszyli  nie  poczyniwszy  dalszych  uzgodnień,  szybko  jednak  wpadli  w  poważne 

tarapaty.  Shef  przewidywał,  że  będą  czasem  musieli  ukrywać  się  przed  ludźmi,  nie  sądził 
wszakże, że cała okolica wrzeć będzie jak gniazdo os, które ktoś przedziurawił kijem. Jeźdźcy 
galopowali  po  wszystkich  drogach,  a  każdą  wioskę  otaczały  grupy  zbrojnych,  patrzących 
podejrzliwie na każdego obcego przybysza. Chłopcy zostali schwytani i kiedy nikt nie chciał 
uwierzyć w ich zmyśloną historię, musieli ratować się ucieczką. Najwyraźniej król wydał już 
odpowiednie rozkazy i lud East Anglii postanowił ściśle ich przestrzegać. W powietrzu czuć 

było okrutny gniew i napięcie. 

W  ciągu  ostatnich  dwóch  dni  Shef  i  Hund  przeszli  pas  podmokłych  łąk  i  pastwisk 

posuwając  się  okropnie  wolno,  czasem  po  prostu  pełznąc  na  brzuchach.  Tak  czy  inaczej 
natrafili  na  kilka  patroli.  Czasem  była  to  grupa  jeźdźców  prowadzona  przez  jakiegoś  tana, 
innym  razem  poruszający  się  niemal  bezszelestnie  oddział  piechoty.  Shef  zrozumiał,  że  ich 
zadaniem  jest  niedopuszczenie,  aby  wikingowie  wyprawiali  się  ze  swego  obozu  na 

indywidualne  zbójeckie  wyprawy.  Niemniej  ludzie  ci  nie  mieliby  nic  przeciwko  temu,  aby 
złapać, a nawet zabić, każdego kogo tylko podejrzewać można o wspieranie najeźdźców. 

Niebezpieczeństwo  ze  strony  Anglików  zaczęło  maleć  dopiero  w  bezpośrednim 

sąsiedztwie  obozu  wikingów,  pojawiło  się  jednak  zagrożenie  ze  strony  patroli  wroga.  W 
niewielkim  lesie  chłopcy  napotkali  oddział  około  pięćdziesięciu  jeźdźców  w  pełnym 
rynsztunku  bojowym.  Nietrudno  było  ich  dostrzec,  łatwo  też  ominąć.  Lecz  gdyby  jednak 
odział ten starł się z którymś z mijanych przez chłopców patroli, Anglicy nie mieliby żadnych 

szans. 

Shef  wiedział,  że  są  to  ludzie,  na  których  łaskę  będą  niebawem  zdani,  i  wszystko  nie 

wydawało mu się już tak łatwe jak w Emneth. Z początku planował, że przedrze się do obozu 
i  każe  zaprowadzić  przed  oblicze  Sigvartha.  Dzięki  niezwykłemu  zbiegowi  okoliczności 
spotkał  się  już  przecież  twarzą  w  twarz  z  człowiekiem,  który,  jako  jedyny,  mógłby  go  z 

background image

miejsca  przyjąć  i  zaakceptować.  Później  Shef  odrzucił  ten  pomysł.  Chciał  teraz  za  wszelką 
cenę uniknąć spotkania z ojcem. 

Czy wikingowie  przyjmowali ochotników? Shef miał  niejasną obawę, że potrzebowałby 

do tego czegoś więcej poza dobrymi chęciami i własnoręcznie wykonanym orężem. Wiedział 
natomiast, że mogą potrzebować niewolników. Shef wyobraził sobie, jak pływa po odległych 

morzach  przykuty  do  galery.  Nie  było  to  przyjemne  uczucie.  Z  Hundem  mogło  być  łatwiej, 
nie  sprawiał  wrażenia  specjalnie  wartościowego  towaru.  Wikingowie  mogliby  go  po  prostu 
wypuścić,  niczym  rybkę,  która  jest  zbyt  mała,  aby  się  nadać  na  patelnię.  A  może  piraci 
wybiorą  najprostszy  sposób  poradzenia  sobie  z  niewygodną  przeszkodą?  Poprzedniego 
wieczoru chłopcy dostrzegli, jak bramy obozu opuszczała grupa ludzi i ciągnięty przez konia 
niewielki  wóz.  Ludzie  wykopali  nie  opodal  spory  dół,  do  którego  zrzucono  bez  ceremonii 

kilkanaście trupów. 

- Nie wygląda to lepiej niż wczorajszej nocy, ale kiedyś będziemy musieli się stąd ruszyć 

- westchnął Shef z rezygnacją. 

Nagle Hund ścisnął go za ramię. 

- Poczekaj... Słyszysz? 
Dźwięk nabierał siły. Była to pieśń. Wspólny śpiew wielu mężczyzn. Odgłosy dobiegały 

z odległego o jakieś sto jardów miejsca, gdzie kończyła się podmokła łąka. 

- To brzmi jak śpiew mnichów w wielkim klasztorze w Ely - mruknął Shef. Głupia myśl. 

Nie mogło być przecież mowy o żadnych mnichach ani księżach w promieniu dwudziestu mil 

od tego miejsca. 

- Możemy popatrzeć? - szepnął Hund. 
Shef  nie  odpowiedział,  lecz  zaczął  czołgać  się  powoli  i  bardzo  ostrożnie  tam,  skąd 

dochodził śpiew. Musieli to być poganie, jednak z pewnością łatwiej podejść do małej grupy 
niż do całej armii. Wszystko wydawało się lepsze niż spacer po odsłoniętej równinie wokół 

obozu. 

Kiedy  pokonali  już  połowę  dystansu,  Hund  chwycił  Shefa  za  nadgarstek.  W  milczeniu 

wskazał  niewielkie  wzniesienie.  Dwadzieścia  jardów  od  nich,  pod  starym  wyrośniętym 
głogiem stał mężczyzna, który wsparty na toporze badał wzrokiem okolicę. Mężczyzna miał 
gruby kark, był tęgi i postawny. 

Przynajmniej  nie  powinien  być  zbyt  szybki  -  pomyślał  z  ulgą  Shef  -  poza  tym,  jak  na 

wartownika, stoi w złym miejscu. 

Chłopcy wymienili spojrzenia. Wikingowie są być może wielkimi żeglarzami, ale muszą 

się jeszcze sporo nauczyć o sztuce podkradania. 

Shef  zaczął  wolno  skradać  się  do  przodu,  kryjąc  się  za  kępą  paproci  i  zwinnie 

przesuwając obok rosnących nie opodal  ciernistych zarośli.  Hund posuwał  się bezpośrednio 
za  nim.  Tymczasem  śpiew  ucichł,  a  jego  miejsce  zajął  teraz  pojedynczy  głos.  Nie  była  to 

background image

zwykła  przemowa,  lecz  jakby  natchnione  kazanie.  Czy  to  możliwe,  żeby  wśród  pogan 
ukrywali się jacyś chrześcijanie? - zastanawiał się Shef. 

Po  przejściu  kilku  jardów  znalazł  się  na  szczycie  wzniesienia  i  rozchyliwszy  ostrożnie 

łodygi  paproci  spojrzał  na  niewielką  dolinę.  Dojrzał  tam  czterdziestu,  może  pięćdziesięciu 
mężczyzn, którzy siedzieli wokół płonącego ogniska. Każdy z nich trzymał topór bądź miecz, 
ale  ich  włócznie  i  tarcze  stały  oparte  o  siebie  lub  wbite  w  ziemię.  Dwanaście  włóczni 
tworzyło  wokół  mężczyzn  rodzaj  ogrodzenia,  zaś  pomiędzy  ich  grotami  rozpięta  została 
gruba nić, z której, w niewielkich odstępach, zwieszały się kiście jasnoczerwonych owoców 
jarzębiny, w całej swojej jesiennej krasie. W środku koła, obok ogniska, wbita była jeszcze 
jedna włócznia, której grot lśnił srebrzyście. 

Obok  włóczni  stał  mężczyzna  i  przemawiał  do  pozostałych,  tak  jakby  chciał  im  coś 

narzucić, coś rozkazać. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, jak również w odróżnieniu 
od  wszystkich  znanych  Shefowi  ludzi,  człowiek  ten  ubrany  był  nie  w  zieleń,  brąz  czy 
naturalny beż, lecz w nieskazitelną biel, która przypominała ugotowane białko jajka. 

W  jego  prawej  ręce  chłopiec  dostrzegł  osadzony  na  krótkim  trzonku  młot,  taki  sam, 

jakiego  używają  kowale.  Shef  przyjrzał  się  teraz  uważnie  siedzącym  wokół  ognia 
mężczyznom  i  odkrył,  że  każdy  z  nich  ma  na  szyi  wisiorek.  Niektórzy  mieli  wisiorki  w 
kształcie miecza, rogu, łodzi lub fallusa, lecz przynajmniej połowa zebranych nosiła na szyi 
znak młota. 

Shef  wstał  nagle  i  wyszedł  z  ukrycia.  Na  jego  widok  mężczyźni  powstali  niemal 

jednocześnie i sięgnęli po broń krzycząc ostrzegawczo. Shef usłyszał za sobą odgłos kroków i 

westchnienie  zdziwienia.  Wiedział,  że  wartownik  znajduje  się  teraz  za  jego  plecami,  nie 
odwrócił się jednak. 

Człowiek w białej tunice odwrócił się powoli i stanął naprzeciw chłopca przyglądając mu 

się uważnie od stóp do głów. 

- Skąd przybywasz? - spytał mężczyzna w bieli. Mówił po angielsku z silnym gardłowym 

akcentem. 

Co mam mu odpowiedzieć - zamyślił się Shef. - Z Emneth? Z Norfolk? Te nazwy nic dla 

nich nie znaczą. 

- Przybywam z północy - rzekł w końcu. 
Twarze  mężczyzn  zmieniły  się  nagle.  Czy  była  to  oznaka  zdziwienia,  a  może  jakieś 

przeczucie? 

Mężczyzna w bieli gestem ręki uciszył swoich towarzyszy. 

- A co sprowadza cię do nas, którzy podążamy Asgarthsvegr, Drogą do Asgardu. 
Shef wskazał młot, który tkwił wciąż w dłoni mężczyzny. 

- Jestem kowalem, podobnie jak ty, a moim celem jest nauka. 

background image

Ktoś  zaczął  tłumaczyć  jego  słowa,  Shef  tymczasem  zorientował  się,  że  u  jego  boku 

pojawił  się  nagle  Hund.  Za  plecami  czuł  wciąż  złowróżbną  obecność  wartownika,  nie 
spuszczał jednak wzroku z mężczyzny. 

- Pokaż mi znak twego rzemiosła. 
Shef  wyjął  z  pochwy  miecz  i  podał  go  człowiekowi  w  bieli,  tak  jak  kiedyś  Edrichowi. 

Tamten zważył miecz w dłoniach i długo obracał przed oczami. Patrzył na świetlne refleksy, 
spróbował  zeskrobać  pokrywającą  ostrze  rdzę,  wreszcie  ściął  delikatnie  kosmyk  włosów  ze 

swego przedramienia. 

-  Palenisko  nie  było  dostatecznie  rozgrzane  -  zauważył  -  albo  zbyt  szybko  straciłeś 

cierpliwość. Te stalowe paski nie były wystarczająco gładkie, kiedy je stapiałeś. Ale to dobre 

ostrze.  Z  pewnością  nie  jest  takie,  na  jakie  wygląda.  Ty  także  jesteś  kimś  innym,  niż  się 
wydajesz.  Mów  prawdę,  młody  człowieku,  i  pamiętaj,  śmierć  stoi  za  twymi  plecami.  Jeśli 
jesteś tylko zbiegłym niewolnikiem jak twój przyjaciel - mężczyzna wskazał na szyję Hunda, 
na  której  wciąż  widać  było  ślady  po  obręczy  -  może  puścimy  cię  wolno.  Jeżeli  jesteś 
tchórzem,  który  chce  przyłączyć  się  do  zwycięzców,  być  może  cię  zabijemy.  Lecz  może 
jesteś kimś innym. Powiedz więc: po co tu przyszedłeś? 

Chcę uwolnić Godivę - pomyślał Shef - potem jednak spojrzał kapłanowi prosto w oczy i 

odpowiedział, starając się, aby jego głos zabrzmiał szczerze. 

-  Jesteś  mistrzem  kowalskim.  Chrześcijanie  nie  nauczą  mnie  już  więcej,  dlatego 

chciałbym zostać twoim uczniem. 

Kapłan chrząknął i podał Shefowi miecz, rękojeścią do przodu. 

-  Opuść  swój  topór,  Kari  -  rzekł  zwracając  się  do  mężczyzny  stojącego  za  plecami 

chłopców. 

- Wezmę cię na pomocnika, młody człowieku, a jeśli twój przyjaciel coś potrafi, on także 

może  się  przyłączyć.  A  teraz  usiądźcie  z  boku  i  pozwólcie  nam  dokończyć  obrządek. 
Nazywam  się  Thorvin,  co  znaczy  „przyjaciel  Thora”,  boga  kowali.  Powiedzcie,  jakie  są 

wasze imiona. 

Shef zarumienił się ze wstydu i spuścił wzrok. 

-  Mój  przyjaciel  zwie  się  Hund  -  wyjaśnił.  -  To  znaczy  „pies”,  ja  także  mam  tylko  psie 

imię. Mój ojciec... Nie, nie mam ojca. Nazwali mnie Shef. 

Po raz pierwszy na twarzy Thorvina pojawiło się zdziwienie, a może coś więcej. 

- Nie masz ojca? - mruknął. - I nazywasz się Shef. Wiedz, że nie jest to tylko psie imię. 

Musisz się rzeczywiście sporo nauczyć. 

 
Shef poczuł się nieswojo, gdy zaczęli zbliżać się do obozu. Nie bał się o swoją skórę, bał 

się  o  Hunda.  Thorvin  kazał  im  usiąść  z  boku  i  czekać  aż  skończy  się  to  dziwne  spotkanie. 
Najpierw  przemawiał  Thorvin,  później  zaczęła  się  dyskusja.  Choć  mówiono  po  norwesku, 
Shefowi udało się sporo zrozumieć. Następnie z rąk do rąk podawano sobie z powagą bukłak 

background image

z jakimś napojem. Na koniec mężczyźni rozbili się na kilka grup i złączyli ręce, każda grupa 
na  innym  przedmiocie.  Shef  dostrzegł  młot,  róg,  miecz  i  coś,  co  wyglądało  jak  wysuszony 
koński członek. Nikt nie ośmielił się dotknąć srebrzystej włóczni, Thorvin rozłożył ją na dwie 
części  i  zawinął  w  kawałek  materiału.  Zaraz  potem  spotkanie  dobiegło  końca,  wygaszono 
ogień, zebrano włócznie, a ludzie zaczęli się rozchodzić w różne strony. 

-  Jesteśmy  kapłanami  Drogi  -  wyjaśnił  Thorvin  zwracając  się  do  obu  młodzieńców  w 

swojej  starannej  angielszczyźnie.  -  Nie  każdy  chce,  aby  o  nim  wiedziano,  przynajmniej  nie 

tutaj w obozie Ragnarssonów. Mnie tolerują - wskazał na wiszący na szyi amulet - mam swój 
fach. Ty też będziesz miał swój fach, młody człowieku, powinno cię to chronić. Co jednak z 
twoim przyjacielem? Czy coś potrafisz, chłopcze? 

- Umiem wyrywać zęby - odparł niespodziewanie Hund. 
Stojący wokół ludzie westchnęli z niedowierzaniem. 

Tenn draga - odezwał się jeden z nich. - That er ithrott

-  On  mówi:  „wyrywać  zęby  -  to  prawdziwy  talent”  -  przetłumaczył  Thorvin.  -  Czy  to 

prawda? 

-  To  prawda  -  odparł  Shef  za  swego  przyjaciela.  -  On  mówi,  że  nie  potrzeba  tu  wcale 

wielkiej  siły.  Trzeba  wiedzieć,  jak  pociągnąć,  trzeba  wiedzieć,  jak  zęby  są  osadzone.  On 
potrafi też uleczyć gorączkę. 

-  Wyrywanie  zębów,  nastawianie  kości,  leczenie  gorączki:  dla  medyka  zawsze  znajdzie 

się praca, zarówno wśród kobiet, jak i  wojowników  - rzeki  Thorvin.  - Poślę cię do mojego 
przyjaciela  Ingulfa.  Jeżeli  uda  nam  się  tylko  wejść  do  obozu.  Gdy  już  się  tam  znajdziemy, 
będziemy  bezpieczni,  ale  przy  wejściu  możemy  kogoś  spotkać.  Jest  wielu,  którzy  życzą  mi 

najgorszego. Zastanówcie się, czy chcecie ryzykować? 

Shef i Hund poszli za nim w milczeniu, nie byli jednak pewni, czy postąpili rozsądnie. W 

miarę  jak  się  zbliżali  obozowisko  wyglądało  coraz  potężniej,  otoczone  wysokim  wałem 
ziemnym  i  szeroką  fosą.  Musiało  to  ich  kosztować  wiele  pracy  -  pomyślał  Shef.  Czy  to 
znaczy,  że  zamierzają  tu  długo  zabawić,  czy  czynią  tak  zawsze,  gdy  przyjadą  w  nowe 
miejsce? Może to po prostu rutyna. 

Obwałowanie,  wzmocnione  rzędem  zaostrzonych  na  końcach  pali,  ciągnęło  się  jakieś 

dwieście dwadzieścia jardów. Ze wszystkich czterech stron... Chociaż nie - uświadomił sobie 

Shef - z jednej obóz sąsiadował z rzeką. Z początku bardzo go to zdziwiło, potem zrozumiał, 
że  wikingowie  musieli  rozwiązać  jakoś  problem  związany  ze  statkami,  które  stanowiły  dla 

nich  najbardziej  drogocenny  dobytek.  Nawet  z  tak  znacznej  odległości  dostrzegł,  że  okręty 
wciągnięto  na  mieliznę  i  ustawiono  jeden  obok  drugiego,  tak  że  tworzyły  zwartą  i  wysoką 
ścianę, która ciągnęła się nad rzeką na długości ponad sześciuset jardów. Shef pojął nagle, że 
dla  tych  ludzi  wojna  to  nie  tylko  chwała  zwycięstw  i  dumne  przemowy,  lecz  prawdziwe 
rzemiosło. Drobiazgowe, fachowe plany, mistrzowskie wykonanie i wielkie zyski. 

background image

W  zasięgu  wzroku  zaczęło  pojawiać  się  coraz  więcej  ludzi,  niektórzy  po  prostu 

spacerowali, inni siedzieli przy ogniu  przygotowując jedzenie, było też kilku, którzy rzucali 
włóczniami do celu. Shef uznał, że w swych niechlujnych wełnianych strojach przypominają 
bardzo Anglików. Była jednak pewna różnica. Każda grupa Anglików składała się w pewnej 
części  z  ludzi,  którzy  nie  nadawali  się  już  do  walki.  Byli  tam  zawsze  kulawi,  głusi, 
niedowidzący  bądź  w  jakimś  stopniu  zdeformowani.  Tutaj  nie  spotkał  jeszcze  nikogo 
ułomnego.  Nie  wszyscy  byli  potężni  i  wysocy,  lecz  wyglądali  na  takich,  którzy  znają  swe 
rzemiosło  i  w każdej  chwili mogliby stanąć do  walki. Było  wśród nich kilku młodzieńców, 
jednak  żadnych  chłopców.  Niektórzy  mężczyźni  byli  już  posiwiali,  inni  łysi,  ale  Shef  nie 
dostrzegł zniedołężniałych starców. 

Były  tam  także  konie.  Pasły  się  na  równinie  i  miały  spętane  nogi.  Dla  takiej  armii 

potrzeba  mnóstwo  koni  -  pomyślał  Shef  -  potrzeba  też  sporo  paszy,  żeby  je  wykarmić.  To 
mógł  być  słaby  punkt  całej  operacji.  Shef  uświadomił  sobie,  że  rozumuje  jak  wróg,  wróg 
starający się poznać tajemnice przeciwnika. Nie był wprawdzie królem ani tanem, ale własne 
doświadczenie  podpowiadało  mu,  że  w  nocy  nikt  nie  potrafiłby  upilnować  takiego  stada 
zwierząt. Korzystając z osłony mroku mogłaby się tu przedostać niewielka grupka angielskich 
zwiadowców i poprzecinać sznury. Zwierzęta rozbiegłyby się po całej okolicy, a wikingowie 
mieliby poważny problem do rozwiązania. 

Kiedy  podeszli  do  samego  wejścia,  Shef  stracił  nagle  pewność  siebie.  Nie  było  tam 

żadnej  bramy,  co  samo  przez  się  wydało  mu  się  złowieszczym  znakiem.  Droga  prowadziła 
prosto  przez  szeroki  na  dziesięć  jardów  wyłom  w  obwałowaniu.  Było  tak,  jak  gdyby 
wikingowie chcieli powiedzieć: „Nasze mury chronią nasze dobra i strzegą niewolników. My 
nie będziemy się za nimi chować. Jeśli chcesz walczyć, idź prosto przed siebie. Zobaczymy, 
czy uda ci się pokonać straże. To nie zaostrzone belki bronić nas będą przed wrogiem, lecz 
topory, które je wyciosały”. 

Przy  wejściu  do  obozowiska  stała  grupa  ponad  czterdziestu  wojowników.  W 

przeciwieństwie  do  ludzi  przechadzających  się  na  zewnątrz  każdy  z  nich  miał  na  sobie 
kolczugę bądź skórzany kaftan. Byli uzbrojeni i gotowi do walki, niezależnie od tego gdzie 
pojawiłby  się  przeciwnik.  Shefa,  Hunda  i  Thorvina  oraz  ośmiu  towarzyszących  im  ludzi 

zmierzono badawczym spojrzeniem. Nie wiedzieli, czy zostaną zatrzymani. 

Kiedy  podeszli  bliżej,  drogę  zastąpił  im  ubrany  w  kolczugę  wojownik  i  spojrzał 

wyczekująco. Było jasne, że rozpoznał dwóch obcych przybyszów. Po chwili kiwnął głową i 
pokazał kciukiem w stronę wnętrza obozu. Przeszli obok niego, a za plecami usłyszeli jeszcze 
jego słowa. 

- Co powiedział? - szepnął Shef. 

- Powiedział: „Odpowiadasz za to własną głową”, coś w tym rodzaju. 
Wewnątrz  opanowało  Shefa  uczucie  bezgranicznego  zdumienia.  Było  to  zdumienie 

porządkiem  i  wspaniałą  organizacją,  wszystko  wydawało  się  tam  mieć  swój  cel  i 

background image

przeznaczenie.  Ludzie  byli  wszędzie,  rozmawiali,  gotowali,  grali  w  kości.  Drogi  były 
wytyczone  równo,  wszystkie  tej  samej  szerokości  i  mocno  ubite.  Nierówności  terenu 
zasypano żwirem. Ci ludzie naprawdę ciężko pracują - pomyślał Shef. 

Prowadzona przez Thorvina grupa mężczyzn posuwała się wciąż naprzód. Gdy przeszli 

już około stu jardów, Shef uznał,  że powinni znajdować się w samym  środku obozu. W tej 
samej niemal chwili Thorvin przywołał do siebie obu chłopców. 

- Będę mówił szeptem, bo grozi nam wielkie niebezpieczeństwo  - wyjaśnił na wstępie. - 

Wielu tutejszych ludzi  zna wiele języków. Teraz przetniemy  główną drogę, która wiedzie z 
północy  na  południe.  Na  południu,  niedaleko  brzegu  rzeki  znajdują  się  namioty 
Ragnarssonów i ich stronników. Rozsądny człowiek nigdy się tam nie zapuszcza. Pójdziemy 
wprost do mojej kuźni, która mieści się przy drugim wejściu do obozu. Będziemy iść patrząc 
przed siebie, nie oglądając się nawet w stronę obozowiska Ragnarssonów. Kiedy dojdziemy 
do kuźni, od razu wejdziemy do środka. A teraz śmiało w drogę, jesteśmy już niedaleko. 

Shef  szedł  ze  spuszczonymi  oczami,  żałując,  że  nie  może  się  choć  trochę  rozejrzeć. 

Przyjechał  tu  z powodu Godivy, lecz jak ją teraz odnajdzie? Czy odważy się spytać o jarla 

Sigvartha? 

Powoli przecisnęli się przez tłum i dotarli niemal pod samą palisadę. Oddalony nieco od 

pozostałych  zabudowań  stał  tam  prowizorycznie  wykonany  budynek.  W  środku  Shef 
zauważył znajome wyposażenie: kowadło, miechy i palenisko. Wokół kuźni rozciągnięte były 
grube nici, na których wisiały szkarłatnoczerwone jarzębiny. 

- Jesteśmy na miejscu -  westchnął Thorvin z wyraźną ulgą, lecz kiedy spojrzał w stronę 

chłopców,  jego  twarz  pobladła  gwałtownie.  Shef  odwrócił  się  przerażony.  Za  nimi  stał 
mężczyzna.  Po  raz  pierwszy  od  kilku  miesięcy  Shef  przyglądał  się  komuś  z  podniesioną 
głową. Dawno już nie spotkał człowieka tak potężnego. 

Mężczyzna  ubrany  był  w  takie  same  samodziałowe  spodnie,  jak  wszyscy  w  obozie, 

jednak jego klatkę piersiową owijała dziwaczna jaskrawożółta tkanina upięta na lewym barku, 
tak że prawe ramię pozostawało całkowicie odsłonięte. Za jego plecami widać było rękojeść 
olbrzymiego  miecza,  który  zawieszony  przy  boku  ciągnąłby  się  pewnie  po  ziemi.  W  lewej 
ręce mężczyzna trzymał niewielką okrągłą tarczę, z długim żelaznym szpicem pośrodku. Parę 
kroków za nim tłoczyło się jeszcze kilkunastu identycznie odzianych wojowników. 

- Co to za jedni? - warknął mężczyzna. - Kto ich tu wpuścił? - Słowa wypowiadane były z 

dziwacznym akcentem, ale Shef zrozumiał wszystko. 

- Wpuścili ich strażnicy przy bramie - odparł Thorvin. - Nie zrobią nic złego. 

- To przecież Anglicy. Enzkir

- W obozie jest pełno Anglików. 

- Aha, ale tamci mają łańcuchy na szyjach. Chcę, żebyś mi ich wydał. Chcę ich widzieć w 

kajdanach. 

background image

Thorvin postąpił krok do przodu i znalazł się pomiędzy Shefem a Hundem. Jego pięciu 

towarzyszy stanęło naprzeciw ubranym na żółto wojownikom. 

- Biorę tego tutaj - Thorvin ścisnął rękę Shefa - na pomocnika do kuźni. 

-  Ładna  sztuka  -  zadrwił  mężczyzna  -  pewnie  potrzebujesz  go  do  innych  celów.  A  co  z 

tamtym? - wskazał kciukiem Hunda. 

- On pójdzie do Ingulfa. 

-  Ale  skoro  go  tam  jeszcze  nie  ma,  trzeba  się  przekonać,  czy  nie  przyszedł  tu  na 

przeszpiegi. Widzę, że miał obręcz na szyi. 

Shef postąpił krok do przodu, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Wiedział, że 

opór  nie  ma  sensu,  nie  mógł  przecież  stawić  czoła  dwunastu  w  pełni  uzbrojonym 
wojownikom. Lecz nie mógł także pozwolić, aby zabrali jego przyjaciela. Kiedy położył dłoń 
na rękojeści  swego krótkiego miecza, stojący na przedzie mężczyzna sięgnął  błyskawicznie 
za siebie i wyciągnął swój potężny oręż. 

- Stójcie! - krzyknął ktoś potężnym głosem. 
Podczas  gdy  Thorvin  rozmawiał  z  wysokim  mężczyzną,  całe  zgromadzenie  stało  się 

obiektem  ogólnego  zainteresowania.  Otaczała  ich  teraz  grupa  sześćdziesięciu,  może 
osiemdziesięciu  mężczyzn.  Spośród  gapiów  wyszedł  najwyższy  mężczyzna  jakiego  Shef 
kiedykolwiek widział. Przewyższał chłopca o głowę, był też bez porównania potężniejszy. 

-  Thorvin  -  rzekł  spokojnie  mężczyzna  -  Muirtach  -  kiwnął  w  stronie  dziwacznie 

ubranego wojownika. - Co to za zamieszanie? 

- Zabieram ze sobą tego niewolnika. 

-  Nie  -  odparł  Thorvin  ciągnąc  Hunda  w  stronę  kuźni  i  zaciskając  jego  palce  na 

uwiązanych na nici jarzębinach. - On jest pod opieką Thora. 

Muirtach podszedł w ich stronę z podniesionym mieczem. 

- Stój! - zagrzmiał znowu ten sam głos. - Nie masz prawa, Muirtach! 

- A tobie co do tego? 
Powoli i bardzo niechętnie potężny mężczyzna włożył rękę pod swoją tunikę i wyciągnął 

na wierzch srebrny emblemat w kształcie młota. 

Muirtach zaklął i splunął na ziemię. 

-  Możesz  ich  więc  zabrać  -  rzekł  chowając  miecz  -  ale  ty,  chłopcze...  -  jego  oczy 

zatrzymały się teraz na Shefie. - Ty chciałeś podnieść na mnie rękę. Niedługo cię dopadnę, a 
wtedy będziesz trupem, mój mały. Thor nic dla mnie nie znaczy - zwrócił się do Thorvina. - 
Nie więcej niż Chrystus i jego matka-dziwka. Nie ogłupisz mnie tak łatwo jak jego - wskazał 
palcem wybawcę Anglików i odszedł wolno z wysoko uniesioną  głową, jak ktoś kto doznał 
porażki, lecz wstydzi się to okazać. W ślad za nim odeszli jego ludzie. 

Shef  zdał  sobie  sprawę,  że  przez  cały  czas  wstrzymywał  oddech,  i  z  ulgą  wypuścił 

powietrze. 

- Kim byli ci ludzie? - spytał odprowadzając wzrokiem ubranych na żółto wojowników. 

background image

Thorvin  odpowiedział  mu  po  norwesku,  używając  jednak  słów,  które  w  obu  językach 

były podobne. 

- To byli gaddgedlarzy. Irlandzcy chrześcijanie, którzy opuścili swój lud i boga i stali się 

wikingami.  Ivar  Ragnarsson  ma  wśród  nich  wielu  stronników  i  przy  ich  pomocy  będzie 
próbował objąć tron Anglii, a później Irlandii. Kiedy mu się to uda, powróci pewnie wraz z 
braćmi w swoje strony, do Danii i Norwegii. 

-  Lecz może tam już nigdy nie dotrzeć...  - wtrącił  potężny mężczyzna skinąwszy  głową 

Thorvinowi  w geście szacunku. Potem zmierzył  wzrokiem  Shefa.  - To było odważne, mały. 
Rozdrażniłeś potężnego człowieka. Mnie też się to zresztą udało. Jeżeli będziesz mnie jeszcze 
kiedyś potrzebował, zwróć się do Thorvina. Ragnarssonowie trzymają mnie u siebie, bo to ja 
zaniosłem  wiadomość  do  Braethraborgu.  Teraz,  kiedy  pokazałem  wszystkim  mój  amulet, 
wszystko może się zdarzyć. Tak czy inaczej, nie czuję się już dobrze wśród sfory Ivara. 

Mężczyzna odszedł bez pożegnania. 

- Kto to był? - spytał Shef. 

- Wielki wojownik z Halogalandu w Norwegii, zwą go Viga-Brand. Brand Zabójca. 

- Czy jest twym przyjacielem? 

-  Jest  przyjacielem  Drogi,  przyjacielem  Thora,  a  więc  również  przyjacielem  wszystkich 

kowali. 

Nie mam pojęcia, w co dałem się wciągnąć - pomyślał Shef - ale pod żadnym pozorem 

nie  wolno  mi  zapominać,  po  co  tu  przyjechałem.  Jego  oczy  powędrowały  bezwiednie  w 
kierunku  południowego  krańca  obozu,  gdzie  znajdowały  się  kwatery  synów  Ragnara.  Ona 
musi tam być. 

 

background image

Rozdział szósty 

Przez pierwszych kilka dni Shef nie miał jednak czasu myśleć o swojej misji. Pracował 

zbyt ciężko. Thorvin wstawał o świcie, a pracę kończył czasem późną nocą. W przypadku tak 
wielkiej  armii  było  rzeczą  zupełnie  naturalną,  że  każdego  dnia  pojawiali  się  kolejni  ludzie, 
których topory obluzowały się przy trzonie, ci, którym trzeba było znitować tarcze, byli też 
tacy,  którzy  chcieli  osadzić  na  nowo  swoje  włócznie.  Czasem  ustawiała  się  nawet  kolejka, 
złożona  z  dwudziestu  mężczyzn.  Niekiedy  trafiały  się  cięższe  i  bardziej  skomplikowane 

zamówienia.  Pewnego  razu  przyniesiono  im  podziurawione  i  pokrwawione  kolczugi,  które 
trzeba  było  przygotować  dla  nowego  właściciela.  Każde  oczko  kolczugi  musiało  być 
dopasowane precyzyjnie do sąsiednich czterech, tamte zaś należało połączyć z następnymi. 

- Kolczugę łatwo jest założyć i daje ona swobodę ramionom  - stwierdził Thorvin, kiedy 

Shef  uporał  się  wreszcie  z  pracą.  -  Nie  daje  jednak  dobrej  ochrony  przed  mocnym  ciosem, 
poza tym jest prawdziwym piekłem dla kowali. 

Z  biegiem  czasu  Thorvin  powierzał  Shefowi  coraz  więcej  rutynowych  zadań,  a  sam 

koncentrował się na wyjątkowo ciężkich, albo bardzo specjalistycznych pracach. Był jednak 
niemal zawsze w pobliżu. Rozmawiając używał języka norweskiego, powtarzając, jeśli było 
to konieczne, niektóre słowa i wyrażenia. Na początku pomagał sobie też gestykulacją. Shef 
wiedział, że Thorvin zna dobrze angielski, ale nie chce się nim posługiwać. Co więcej, Shef 
został  nakłoniony  do  odpowiadania  po  norwesku,  choćby  miał  tylko  powtarzać  słowa 
Thorvina.  Szybko  przekonał  się  jednak,  że  oba  języki  są  do  siebie  bardzo  podobne  i  to 
zarówno pod względem słownictwa, jak i samego stylu wypowiedzi. Stopniowo Shef zaczął 
traktować norweski  jak  dziwaczny dialekt angielski  o specyficznej  wymowie, dialekt,  który 
można z powodzeniem naśladować, jednak trudno uczyć się go od podstaw. Wkrótce potem 
zaczął robić szybkie postępy. 

Rozmowa z Thorvinem była poza tym dobrą odtrutką na nudę i zniechęcenie. Za sprawą 

Thorvina i czekających przed kuźnią mężczyzn Shef nauczył się mnóstwa rzeczy, o których 
wcześniej  nie  miał  pojęcia.  Wikingowie  wydawali  się  znakomicie  poinformowani,  jeśli 
chodzi o wszelkie decyzje bądź zamiary swoich wodzów, nie mieli też żadnych oporów, aby 
sprawy te poddawać dyskusji,  a nawet  krytykować. Jedna rzecz stała się szybko oczywista, 

background image

wielka armia, której obawiało  się całe  chrześcijaństwo,  nie okazała się monolitem. Jej  serce 
stanowili  synowie  Ragnara  i  ich  stronnicy,  lecz  była  to  najwyżej  połowa  wszystkich 
żołnierzy.  Reszta  to  przybyłe  z  różnych  stron  kontyngenty,  które  liczyły  na  swój  udział  w 
zdobyczach  wojennych.  Kontyngenty  te  były  rozmaitej  wielkości,  tak  więc  pewien  jarl  z 
Orkadów  przywiódł  dwadzieścia  statków;  nie  brakowało  jednak  niewielkich  oddziałów 
zwerbowanych  w  wioskach  Jutlandii  i  Skandynawii.  Część  z  tych  ludzi  była  wyraźnie 
rozczarowana przebiegiem wydarzeń. Mówili, że kampania rozpoczęła się wprawdzie dobrze, 
ale  zajęcie  East  Anglii  miało  być  tylko  etapem  do  podboju  królestwa  Northumbrii, 
prawdziwego celu kampanii. Nie zamierzali zostawać tu tak długo. 

-  Dlaczego  nie  wylądowaliście  od  razu  w  Northumbrii?  -  spytał  kiedyś  Shef  jednego  ze 

swych  klientów.  Krępy  wiking  z  zarysowaną  wyraźnie  łysiną  zaśmiał  się  głośno  w 
odpowiedzi. Wyjaśnił, że najbardziej skomplikowaną częścią kampanii jest jej rozpoczęcie, a 
więc wprowadzenie statków w górę rzeki, znalezienie miejsca, w którym można je ulokować, 
znalezienie  koni  dla  tysięcy  jeźdźców,  a  wreszcie  zebranie  w  jednym  miejscu  wszystkich 
kontyngentów, które przybywają z opóźnieniem i gubią drogę. 

-  Jeżeli  chrześcijanie  mieliby  choć  trochę  rozumu  -  rzekł  wreszcie  z  emfazą,  spluwając 

siarczyście - mogliby nas wykurzyć za każdym razem, nawet zanim uda nam się zacząć. 

- Jednak nie wówczas, gdy dowodzi Wężowe Oko - dorzucił inny mężczyzna. 

- Może i nie - zgodził się krępy wiking. - Może nie udałoby im się z Wężowym Okiem, 

ale czy pamiętasz słabszych dowódców? Pamiętasz wyprawę Ulfketila do kraju Franków? 

Tak  więc  lepiej  jednak  trochę  przeczekać  zanim  się  w  końcu  uderzy,  zgodzili  się 

wszyscy,  ale  tym  razem  trwa  to  już  za  długo.  Pomysł  się  nie  sprawdził.  Wszystko  to  wina 

tego króla Edmunda, „Jatmunda”, jak go nazywali. Co sprawia, że zachowuje się tak głupio? 
Tak łatwo byłoby im spustoszyć to całe jego królestwo, ale nie mieli na to ochoty. Trwałoby 
to zbyt długo, narzekali klienci Shefa, a łupy byłyby bardzo mizerne. Czemu, do czorta, król 
nie chce im zapłacić i dojść do ugody. Dostał przecież ostrzeżenie. 

Może  było  ono  zbyt  okrutne  -  pomyślał  Shef,  przypominając  sobie  spojrzenie 

okaleczonego Wulfgara. Przypomniał sobie także atmosferę potężnego gniewu, jaki opanował 
całą  okolicę,  o  czym  przekonał  się  na  własnej  skórze  w  trakcie  wyprawy.  Kiedy  spytał 
dlaczego  wikingowie  uparli  się,  żeby  zaatakować  właśnie  Northumbrię,  największe 

wprawdzie, ale na pewno nie najbogatsze z angielskich królestw, jego słowa powitał wybuch 
śmiechu, który potrwał jeszcze dobrą chwilę. W końcu opowiedziano mu historię o Ragnarze 
Lothbroku  i  królu  Elli,  o  starym  odyńcu  i  jego  warchlaczkach,  o  spotkaniu  Vigi-Branda  z 
Ragnarssonami  w  Braethraborgu.  Shef  słuchał  w  napięciu  i  czuł  przechodzące  po  plecach 
ciarki.  Przypomniał  sobie  dziwne  słowa,  które  wypowiedział  umierający  wojownik  o 
siniejącej twarzy i złowrogie przeczucie, jakiego wtedy doświadczył. 

Teraz zrozumiał już powód zemsty, wiele rzeczy pozostało jednak nie wyjaśnionych. 

background image

-  Dlaczego  mówisz  czasem  o  „piekle”?  -  spytał  Thorvina  po  całym  dniu  znojnej  pracy, 

kiedy  usiedli  wreszcie  przy  kuflach  piwa.  Czy  wierzysz,  że  jest  miejsce,  gdzie  wymierzana 
jest  po  śmierci  kara  za  grzechy?  Chrześcijanie  wierzą  w  Piekło,  ale  ty  nie  jesteś  przecież 
chrześcijaninem. 

- Naprawdę sądzisz, że Piekło jest chrześcijańskim słowem? - odrzekł Thorvin. - A co to 

takiego „Niebiosa”? 

- To samo co niebo - odparł zdziwiony Shef. 

- Ale także miejsce pośmiertnej chwały i błogości, w które wierzą chrześcijanie. To słowo 

istniało  jednak  zanim  powstał  Kościół.  Zostało  pożyczone  i  zmieniło  się  wtedy  jego 
znaczenie.  To  samo  z  Piekłem.  Co  oznacza  „hulda”?  -  spytał  Shefa  tym  razem  używając 
norweskiego określenia. 

- Oznacza: coś chować, przykrywać, podobnie jak słowo „helian” w angielskim. 

-  A więc Piekło jest  tym, co pozostaje zakryte. Tym, co znajduje się pod ziemią. Proste 

słowo,  podobnie  jak  Niebo.  Możesz  podłożyć  pod  nie  takie  znaczenie,  jakie  ci  się  tylko 

podoba. Teraz twoje drugie pytanie. Tak, wierzymy, że jest miejsce, gdzie po śmierci ukarane 
zostaną nasze grzechy. Niektórzy z nas nawet je widzieli. Wierzymy więc w karę za grzechy, 
lecz mamy chyba nieco inne niż chrześcijanie wyobrażenie o tym, co jest grzechem, a co nim 

nie jest. 

- O kim mówisz „my”? 

-  Już  czas,  żebym  ci  wszystko  powiedział.  Wiele  razy  doznałem  wrażenia,  że  jesteś 

powołany, aby poznać naszą historię. 

Thorvin zamilkł na chwilę i dotknął swego amuletu. 

-  Wszystko  zaczęło  się  kilka  pokoleń  przed  nami,  może  sto  pięćdziesiąt  lat  temu.  W 

tamtym czasie wielki jarl Fryzów, który był poganinem, na skutek opowieści, jakie przynieśli 
mu misjonarze z kraju Franków, a także z uwagi na więzy jakie łączyły go z chrześcijańską 
już wtedy Anglią, zdecydował się przyjąć chrzest. Tak jak było w zwyczaju, chrzest odbyć się 
miał  w  miejscu  publicznym,  pod  gołym  niebem  w  specjalnie  wy  budowanym  do  tego  celu 
basenie. Postanowiono,  że po tym  jak ochrzczony zostanie jarl  Radbod, w jego ślady pójdą 
możni z jego dworu, a następnie całe hrabstwo. Hrabstwo, bowiem Fryzowie byli zbyt dumni, 
a  pozwolić  komukolwiek  spośród  siebie  na  posługiwanie  się  tytułem  króla.  Tak  więc  jarl 
podszedł do krawędzi basenu ubrany w swoje gronostaje i purpury i wszedł na prowadzące do 
wody  stopnie.  Kiedy  umoczył  w  wodzie  jedną  stopę  odwrócił  się  nagle  i  zadał  pytanie 
przełożonemu misjonarzy, którego Frankowie nazywali Wulfhramm, bądź Wolfraven. Spytał 
go,  czy  to  prawda,  że  jeśli  on,  Radbod,  przyjmie  chrzest,  jego  przodkowie,  którzy  wraz  z 
innymi grzesznikami cierpią męki w piekle, zostaną uwolnieni i od tej chwili czekać będą na 
swych potomków, aby wejść z nimi do Królestwa Niebieskiego. Nie, odparł Wolfraven, twoi 
przodkowie byli poganami, którzy nigdy nie dostąpili chrztu, nie mogą więc zostać zbawieni. 
Nie ma zbawienia poza Kościołem, dodał i dla większego efektu powtórzył to raz jeszcze po 

background image

łacinie:  Nulla  salvatio  extra  ecclesiam.  Lecz  moich  przodków  nikt  nigdy  nie  nakłaniał  do 
przyjęcia chrztu, rzekł Radbod. Nie mieli nawet okazji się od niego uchylić. Czemu więc mają 
zostać  potępieni  na  wieki  za  coś,  o  czym  nie  mieli  pojęcia?  Taka  jest  wola  boska,  rzekł 
frankoński  misjonarz  wzruszając  ramionami.  Słysząc  to  Radbod  wyjął  z  wody  swą  stopę  i 
złożył  uroczystą  przysięgę,  że  nigdy  nie  zostanie  chrześcijaninem.  Jeżeli  miałby  wybierać, 
dodał  jeszcze,  wolałby  już  żyć  w  piekle  wraz  ze  swoimi  niewinnymi  przodkami  niż  iść  do 
nieba  ze  świętymi  i  biskupami,  którym  brak  poczucia  sprawiedliwości.  I  tak  zaczęło  się 
wielkie prześladowanie  chrześcijan w  całym  hrabstwie fryzyjskim,  które wpędziło w gniew 

króla Franków. 

Thorvin pociągnął głęboki łyk grzanego piwa i dotknął wiszącego na szyi amuletu. 

-  Tak  to  się  wszystko  zaczęło.  Jarl  Radbod  był  człowiekiem  mądrym  i  przewidującym. 

Zrozumiał,  że  jeśli  chrześcijaństwo  będzie  nadal  jedyną  religią  dysponującą  kapłanami, 
księgami  i  pismem,  to  wkrótce  stanie  się  tak,  że  to,  co  głosi,  zostanie  przez  wszystkich 
przyjęte.  Na  tym  polega  siła,  a  zarazem  grzech  chrześcijan.  Nie  są  w  stanie  zaakceptować 
faktu, że ktoś poza nimi mógłby posiadać choć cząstkę Prawdy. Nie zamierzają się z nikim 
układać. Nie uznają półśrodków. Tak więc, aby ich pokonać, albo przynajmniej zatrzymać na 
długość  ramienia,  Radbod  postanowił,  że  kraje  Północy  powinny  mieć  swoich  kapłanów  i 
swoje własne podania. W ten oto sposób powołana została Droga. 

- Droga? - powtórzył Shef, gdy Thorvin zamilkł na chwilę. 

-  My  właśnie  jesteśmy  kapłanami  Drogi,  a  nasze  obowiązki  są  trojakiego  rodzaju. 

Pierwszy,  to  oddawać  cześć  starym  bogom,  całej  rodzinie  Azów:  Thorowi  i  Odynowi, 

Freyrowi  i  Ullrowi,  Tyrowi  i  Njordowi,  a  także  Hajmdalowi  i  Baldurowi.  Ci,  którzy  wierzą 
szczerze, noszą amulety, symbolizujące boga, którego kochają najbardziej. Znakiem Tyra jest 
miecz, róg znakiem Hajmdala, zaś znakiem Thora młot, taki właśnie jaki noszę na szyi. Wielu 

ludzi nosi taki amulet. 

Shef dobrze już znał te amulety. 

- Naszym drugim obowiązkiem jest utrzymywać się z wykonywania jakiegoś rzemiosła, 

w moim przypadku jest to kowalstwo. Nie wolno nam bowiem postępować jak kapłani boga 
Chrystusa, którzy sami nie pracując pobierają dziesięcinę i datki, bogacąc się na cudzej pracy. 
Trzeci  z  naszych  obowiązków  trudno  jest  wytłumaczyć.  Musimy  troszczyć  się  o  to,  co  ma 
nadejść,  czuwać  nad  tym,  co  ma  się  dopiero  wydarzyć.  I  to  nie  w  przyszłym  świecie,  lecz 
tutaj, na ziemi. Widzisz chłopcze, chrześcijańscy kapłani wierzą, że ten świat to tylko krótki 
etap  na  wielkiej  drodze  do  wieczności  i  że  najświętszą  powinnością  człowieka  jest  przejść 
przezeń  czyniąc  jak  najmniej  złego.  Nie  wierzą,  żeby  ten  świat  sam  w  sobie  miał  jakąś 
wartość. Jednak my, kapłani Drogi wierzymy, że na tym właśnie świecie rozegra się wielka 
bitwa, tak wielka, że żaden człowiek nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Naszym celem 
jest  wesprzeć  naszą  stronę,  stronę  bogów  i  ludzi,  żeby  była  silniejsza,  gdy  nadejdzie  ten 

wielki dzień. Dzień ostatecznej walki. Tak więc naszą powinnością jest nie tylko wykonywać 

background image

nasze rzemiosło, ale ulepszać naszą pracę, wprowadzać do niej to wszystko, czego możemy 
się sami nauczyć. Najbardziej poważani wśród nas wymyślają zupełnie nowe rodzaje sztuki i 
rzemiosła,  takie,  o  których  nikt  wcześniej  nie  słyszał.  Cóż,  daleko  mi  do  nich.  Przyznać 
jednak  trzeba,  że  wielu  nowych  rzeczy  nauczyliśmy  się  już  na  Północy  od  czasów  jarla 

Radboda. 

Uśmiechnął się. 

- Słyszano już o nas nawet na Południu. W miastach gdzie panują Maurowie, w Kordobie 

i w Kairze, mówi się już o Drodze, opowiada o  „czcicielach ognia”, jak nas tam nazywają. 
Wysyłają  do  nas  ludzi,  aby  patrzyli  i  słuchali.  Chrześcijanie  jednak  nikogo  do  nas  nie 
posyłają.  Są  przekonani,  że  tylko  oni  posiedli  Prawdę,  że  tylko  oni  wiedzą  co  jest 

zbawieniem, a co grzechem. 

- Czy to nie grzech uczynić z człowieka „heimnara”? - spytał Shef, a Thorvin spojrzał na 

niego badawczo. 

- Nie ja nauczyłem cię tego słowa. Wciąż jednak zapominam, że wiesz znacznie więcej, 

niż  mogłem  z  początku  podejrzewać.  Tak,  to  grzech  uczynić  z  człowieka  „heimnara”, 
niezależnie od tego, co człowiek ten miałby na swoim sumieniu. To sprawa Lokiego, demona, 
w intencji którego paliliśmy ogień w naszym kręgu, przy włóczni jego ojca, Odyna. Niewielu 
z  nas  nosi  jednak  znak  Odyna,  a  żaden  nie  nosi  znaku  Lokiego...  Zrobić  z  kogoś  żywego 
trupa. Czuję w tym rękę Ivara, niezależnie od tego, czy zrobił to sam, czy nie. Istnieją inne 
sposoby,  aby  pokonać  chrześcijan,  a  sposób,  jaki  stosuje  Ivar  Ragnarsson,  jest  głupi.  Do 
niczego nie doprowadzi. Ale dosyć już tego. Pora spać. 

 
Praca dla Thorvina odebrała Shefowi możliwość zajęcia się własną misją. Hund zabrany 

został  niemal  od  razu  do  Ingulfa,  który  także  był  kapłanem  Drogi.  Od  tego  czasu  nie  mieli 

okazji  się  spotkać.  Thorvin  powtarzał  Shefowi,  żeby  nie  wychodził  poza  obręb  okalających 
kuźnię girland z jarzębiny. Wewnątrz jesteś pod ochroną Thora - mówił - a tego, kto by cię 
zabił,  dosięgłaby  jego  zemsta.  Muirtach  byłby  niezwykle  szczęśliwy,  gdyby  spotkał  cię 
błąkającego się po obozie. 

Następnego ranka w kuźni pojawił się Hund. Shef był sam i klęczał ugniatając ciasto na 

chleb, który zgodnie z umową mieli wypiekać tego dnia dla wojowników. 

- Widziałem ją! Widziałem ją tego ranka - szepnął, gdy tylko zobaczył Shefa. 
Shef poderwał się na równe nogi wysypując na ziemię mąkę. 

- Kogo?! - krzyknął. - Widziałeś Godivę? Gdzie? Kiedy? 

- Błagam cię, usiądź - uspokajał go Hund starając się posprzątać z ziemi rozsypaną mąkę. 

-  Musimy  wyglądać  normalnie.  Wokół  pełno  ludzi.  Usiądź  i  słuchaj.  Najpierw  zła 
wiadomość: Godiva została kobietą Ivara Ragnarssona. Nikt jej jednak nie skrzywdził, żyje i 
ma się dobrze. Wiem to, ponieważ jako medyk, Ingulf bywa wszędzie, a teraz, kiedy zobaczył 
już, co potrafię, często mnie że sobą zabiera. Przed kilkoma dniami został wezwany do Ivara. 

background image

Nie pozwolili mi wejść do środka, wokół ich namiotów stoją silne straże, ale kiedy czekałem 
na Ingulfa, widziałem jak tamtędy przechodziła. Nie może być mowy o pomyłce. Przeszła w 
odległości zaledwie pięciu jardów ode mnie, choć mnie nie zobaczyła. 

- Jak wyglądała? - spytał Shef przypominając sobie niedawne spotkanie z matką i Trudą. 

- Śmiała się. Wyglądała na szczęśliwą. 
Obaj  młodzieńcy  zamilkli  na  chwilę.  Po  tym  co  do  tej  pory  usłyszeli  wydawało  im  się 

zupełnie  nieprawdopodobne,  aby  ktoś  mógł  się  czuć,  lub  nawet  wydawać  się  szczęśliwy  w 
zasięgu władzy Ivara Ragnarssona. 

-  Słuchaj,  Shef,  ona  jest  w  okropnym  niebezpieczeństwie,  choć  sama  tego  nie  rozumie. 

Ona  myśli,  że  jeśli  Ivar  jest  w  stosunku  do  niej uprzejmy  i  nie  wykorzystał  jej  od  razu  jak 
dziwki, to znaczy, że jest bezpieczna. Ale z Ivarem jest coś nie tak, może być chory na ciele, 
albo na umyśle. Musisz ją stamtąd zabrać, Shef, i to szybko. Najpierw jednak pozwól, aby cię 
zobaczyła. Nie wiem, co zrobimy potem, ale jeśli będzie wiedziała, że jesteś w pobliżu, może 
uda  jej  się  przemycić  jakąś  wiadomość.  Usłyszałem  jeszcze  jedno.  Wszystkie  kobiety 
Ragnarssonów  i  wyższych  dowódców  mają  opuścić  dziś  namioty.  Słyszałem  już  wcześniej 
jak narzekały, że nie ma miejsca, gdzie mogłyby się umyć, z wyjątkiem tej brudnej rzeki. Idą 
więc dzisiaj się umyć poza terenem obozu. Jest jakiś staw, może o milę stąd. 

- Czy możemy ją wtedy porwać? 

- Nawet o tym nie myśl. W armii są tysiące mężczyzn, każdy łasy na kobiety. Będzie tak 

wielu strażników w eskorcie, że nie dasz rady ich nawet policzyć. Jedyne co możesz zrobić, 
to postarać się, aby cię ujrzała. A teraz powiem ci dokładnie, którędy będą szli. 

I Hund opisał Shefowi całą drogę. 

- Ale jak ja stąd wyjdę? Thorvin... 

-  Pomyślałem  już  o  tym.  Kiedy  kobiety  zaczną  wychodzić,  przyjdę  tu  i  powiem 

Thorvinowi,  że  wzywa  go  mój  pan.  Powiem,  że  trzeba  zaostrzyć  narzędzia,  których  Ingulf 
używa do otwierania ludzkich brzuchów i głów. Ingulf potrafi niezwykle rzeczy - dodał Hund 
kiwając z podziwu głową. - Więcej niż jakikolwiek chrześcijański medyk. Tak więc Thorvin 
pójdzie ze mną. Wtedy ty musisz się stąd wymknąć, prześliznąć na zewnątrz i starać się jak 
najbardziej wyprzedzić kobiety i ich eskortę. To ma wyglądać, jakbyś spotkał je przypadkowo 

na drodze. 

Thorvin wyszedł zaraz po tym jak Hund przyniósł mu prośbę od Ingulfa, potem jednak 

sprawy  przybrały  zły  obrót.  W  kuźni  było  jeszcze  dwóch  klientów,  których  Shef  musiał 
obsłużyć, a kiedy wreszcie sobie poszli  - przyszedł jeszcze jeden, który najwyraźniej chciał 
sobie trochę porozmawiać. Trwało długo, zanim Shefowi udało się go pozbyć i nie pozostało 
mu  już  nic  innego,  jak  wybrać  najbardziej  niebezpieczny  sposób  wydostania  się  z 
zatłoczonego obozu: pośpiech. 

Szedł  więc  szybko  nie  oglądając  się  na  nikogo,  aż  nagle  zboczył  w  stronę  kilku 

opuszczonych namiotów przy samej palisadzie. Wspiął się na nią i dwiema rękami podciągnął 

background image

na  jednej  z  zaostrzonych  belek.  Usłyszał  za  sobą  krzyk,  lecz  nie  było  pościgu.  Fakt,  że 
wydostawał się na zewnątrz, a nie wślizgiwał do środka nie pozwalał zakwalifikować go jako 
złodzieja. 

Po chwili był już na równinie, gdzie pasły się konie i spacerowali wojownicy. W oddali 

ujrzał  rząd  drzew,  za  którymi  miała  znajdować  się  woda.  Kobiety  wybrały  pewnie  drogę 
wzdłuż rzeki, ale byłoby samobójstwem biec teraz za nimi. Musiał znaleźć się tam wcześniej i 
poczekać aż nadejdą. Shef podjął decyzję i ruszył na przełaj, przez łąkę. 

W przeciągu dziesięciu minut Shef dotarł do stawu i zaczął się przechadzać po biegnącej 

w pobliżu podmokłej ścieżce. Nie było tam jeszcze nikogo. Wiedział, że powinien wyglądać 
jak  żołnierz  odpoczywający  na  łonie  natury.  Problem  polegał  na  tym,  że  było  coś,  co 
odróżniało go od wszystkich innych. Był sam. Poza obszarem obozu, a nawet w jego obrębie, 
wikingowie poruszali się zwykle w gronie towarzyszy ze statku, w wyjątkowych przypadkach 

chodzili we dwóch. 

Nie  miał  jednak  wyboru.  Musiał  po  prostu  wyjść  kobietom  na  spotkanie  łudząc  się,  że 

Godiva będzie wystarczająco spostrzegawcza, żeby go rozpoznać i dostatecznie sprytna, aby 
nie powiedzieć słowa. 

Wkrótce  usłyszał  przed  sobą  głosy,  nawoływania  i  śmiech  kobiet,  okrzyki  mężczyzn. 

Shef wyszedł zza zakrętu i ujrzał Godivę na samym przedzie nadciągającej  grupy. Ich oczy 
spotkały się na chwilę. 

W  tym  samym  momencie  ujrzał  jednak  kroczącego  z  uśmiechem  tryumfu  Muirtacha. 

Zanim zdołał się poruszyć, ktoś wykręcił mu do tyłu oba ramiona. Wokół Muirtacha zebrał 
się  odział  jego  gwardii  w  zabarwionych  szafranem  ubiorach.  Kobiety  pozostawione  zostały 

teraz bez nadzoru. 

- Oto nasz zadziomy wróbelek! - wykrzyknął rozradowany Muirtach biorąc się pod boki. 

- Ten sam, który próbował podnieść na mnie rękę. Przyszedłeś popatrzeć na niewiasty? Mam 
rację? Oj, przyjdzie ci drogo zapłacić za ten widok. Dalej, chłopcy, zabierzcie go trochę na 

bok - krzyknął do swoich ludzi, a sam wyciągnął z pochwy swój wielki miecz. - Nie chcę, aby 
nasze panie musiały patrzeć na krew. 

- Chcę z tobą walczyć - rzekł hardo Shef. 

-  Co  to,  to  nie.  Ja,  wódz  gaddgedlarów,  mam  się  zmierzyć  ze  zbiegłym  niewolnikiem, 

który ledwo co zerwał swoją obręcz?! 

-  Nigdy  nie  miałem  obręczy  na  szyi!  -  warknął  Shef.  Czuł  jak  narasta  w  nim  dziwne 

gorąco,  które  wypiera  stopniowo  lodowate  uczucie  lęku  i  przerażenia.  Wiedział, że  jest  dla 

niego tylko jeden ratunek. Musiał ich skłonić, aby traktowali go jak równego sobie, a wtedy 
może uda mu się przeżyć. W przeciwnym razie za moment zostanie z niego tylko bezgłowy 

korpus. 

-  Moje  pochodzenie  jest  równie  dobre,  jak  twoje.  I  lepiej  niż  ty  władam  norweskim  - 

dodał po chwili. 

background image

- To prawda - odezwał się ktoś z tyłu.  - Muirtach, twoi ludzie powinni pilnować kobiet. 

Chyba nie potrzebujesz ich wszystkich, aby poradzić sobie z tym chłopcem? 

Gęsty szereg stojących  naprzeciw Shefa mężczyzn rozstąpił się szybko i  chłopak stanął 

oko  w  oko  z  tym,  który  wypowiedział  ostatnie  słowa.  Człowiek  ten  wpatrywał  się  w  niego 
jasnymi jak lód oczami. Czekał aż Shef spuści wreszcie wzrok. Chłopak poczuł, że śmierć jest 
bardzo blisko. Z trudem oderwał wzrok od mężczyzny. 

- Czujesz do niego urazę, Muirtach? 

- Tak, panie - przyznał Irlandczyk z opuszczonymi oczyma. 

- A więc stań z nim do walki. 

- Nie, panie. Ja mówiłem wcześniej... 

-  Jeśli  więc  sam  nie  chcesz,  wyznacz  kogoś  ze  swych  ludzi.  Wybierz  najmłodszego. 

Niechaj chłopak walczy z chłopakiem. Jeżeli twój człowiek zwycięży, coś mu podaruję - Ivar 
zdjął z ramienia srebrną bransoletę i podrzuciwszy ją do góry założył z powrotem. - A teraz 
cofnąć się, dać im miejsce. Pozwólcie też patrzeć kobietom.  Żadnych reguł i nie można się 
poddać! - dodał po chwili, a jego zęby błysnęły w posępnym uśmiechu. - Będziecie walczyć 
do końca! 

Chwilę potem Shefowi raz jeszcze udało się uchwycić spojrzenie Godivy, jej oczy były 

teraz okrągłe ze strachu. Stała w kręgu, który otoczył miejsce, gdzie miała rozegrać się walka. 

Oprócz kobiet stali  tam  ludzie Muirtacha oraz cała arystokracja  wikingów, stronnicy  Ivara i 
jarlowie  w  purpurowych  płaszczach.  Pośród  nich  dostrzegł  Shef  znajome  oblicze  Vigi-
Branda. Wiedziony jakimś impulsem Shef podszedł w jego stronę. 

- Panie, użycz mi swego amuletu. Oddam ci go, jeśli tylko będę mógł. 
Brand zdjął łańcuch i z kamienną twarzą podał go Shefowi. 

- Zrzuć buty, chłopcze. Ziemia jest tu śliska. 
Shef  usłuchał  rady.  Świadomie  zaczął  kontrolować  oddech,  starając  się  wciągać 

powietrze głęboko do płuc.  Wiedział z doświadczenia, że zapobiega to  atakom  chwilowego 
odrętwienia,  w  jaki  wpadają  nieraz  walczący  wojownicy.  Potem  zdjął  koszulę,  zawiesił  na 
szyi  amulet  i  dobył  miecza,  odrzucając  na  bok  swój  pas.  Przeczuwał,  że  w  tej  walce 
decydująca może okazać się szybkość. 

Jego przeciwnik był także gotowy. Rozebrany do pasa, podobnie jak Shef, w jednej ręce 

trzymał miecz gaddgedlarów, którego ostrze było cieńsze, ale za to niemal o stopę dłuższe od 
normalnego, w drugiej zaś okrągłą tarczę z kolcem po środku. Na głowę nasunięty miał hełm. 

Nie wyglądał na dużo starszego i Shef nie bałby się stanąć naprzeciw niego w zapasach. 

Młodzieniec  miał  jednak  potężny  miecz  i  tarczę,  broń  w  każdej  ręce.  Poza  tym  był 
wojownikiem, który zaznał już walki, brał udział w niejednej potyczce. 

Naraz  pojawił  się  przed  oczami  Shefa  obraz  przemawiającego  śpiewnie  Thorvina. 

Pochylił  się,  podniósł  z  ziemi  gałązkę  i  rzucił  ją  w  stronę  swego  przeciwnika,  niczym 

oszczep. 

background image

- Strącę cię do piekła! - zapowiedział uroczyście. 
Tłum  zawrzał  z  podniecenia,  słychać  było  okrzyki  zachęty,  nikt  jednak  nie  dodawał 

otuchy Shefowi. 

Irlandzki wojownik natarł i zaatakował błyskawicznie. Zamarkował cios w głowę, który 

przeszedł  później  w  długie  cięcie  wymierzone  prosto  w  szyję.  Shef  schylił  się  i  miecz 
przeszedł nad jego głową. Gaddgedlar natarł jednak ponownie zadając dwa cięcia, z prawej i 
lewej strony. Shef cofnął się do tyłu i udając, że odskoczy w prawo, rzucił się na lewą stronę. 
Mógł teraz zadać cios w odsłonięty bark przeciwnika, zamiast tego cofnął się błyskawicznie 
na  sam  środek  placu.  Wiedział  już  jaką  obrad  taktykę,  wiedział  też,  że  może  polegać  na 
swoich mięśniach. Czuł pulsowanie krwi i ogarniającą go lekkość. 

Flann,  bo  tak  nazywał  się  irlandzki  wojownik,  podszedł  teraz  do  Shefa  wymachując 

szybko mieczem. Chciał zepchnąć go w stronę kręgu widzów i uniemożliwić dalszą ucieczkę. 
Był  naprawdę  szybki,  ale  po  raz  pierwszy  zdarzyło  mu  się  walczyć  z  kimś,  kto  nie  ma 
zamiaru odparowywać ciosów, lecz ich po prostu unika. Shefowi znowu udało się uskoczyć, a 

kiedy  się  odwrócił  zobaczył,  że  Flann  zaczyna  już  dyszeć.  Armia  wikingów  była  armią 
żeglarzy  i  jeźdźców,  mocnych  w  barach  i  ramionach,  nie  przyzwyczajonych  jednak  do 
chodzenia, nie mówiąc już o bieganiu. 

Kiedy  widzowie  pojęli  w  końcu  taktykę  Shefa,  zaczęli  pokrzykiwać  gniewnie  w  jego 

kierunku.  Gdyby  trwało  to  dłużej,  mogliby  zacząć  zacieśniać  pierścień  wokół  walczących. 
Kiedy Flann po raz kolejny spróbował swojego popisowego cięcia idącego skosem ku dołowi, 
tym razem wolniej niż poprzednio, Shef natarł pierwszy i odparował  gwałtownie, uderzając 
szeroką klingą swego miecza w sam koniec wymierzonego w siebie ostrza. Ostrze nie pękło 
wprawdzie,  ale  Irlandczyk  osłupiał  na  moment  i  Shef  zdecydował  się  błyskawicznie  na 
zadanie ciosu. Z ramienia Flanna trysnął strumień krwi. 

Przez  długą  chwilę  młodzieńcy  stali  na  środku  placu  jeden  naprzeciw  drugiego.  Prawe 

ramię  Flanna  broczyło  dość  mocno,  chłopak  wiedział  więc,  że  jeśli  chce  przeżyć  -  musi 
działać  szybko.  Ruszył  do  przodu  próbując  teraz  ostrych  pchnięć  i  nacierając  tarczą.  Shef 
stosował  uniki  i  odparowywał  ciosy  starając  się  wytrącić  miecz  z  zakrwawionej  ręki 

przeciwnika. 

W pewnej chwili poczuł, że ciosom Irlandczyka zaczyna brakować pewności. Shef znów 

zaczął  krążyć  po  placu,  pełen  energii,  niepomny  zmęczenia.  Flann  z  trudem  chwytał 
powietrze,  nagle  wyrzucił  do  przodu  tarczę  celując  kolcem  w  twarz  Shefa,  po  czym 
wymierzył  w  niego  cios  mieczem.  Shef  błyskawicznie  przykucnął  uchylając  się  od  ostrza  i 
równie szybko wstał zagłębiając swój oręż w brzuchu Irlandczyka. Flann zatoczył się do tyłu, 
lecz Shef nie pozwolił mu upaść. Zacisnął lewe ramię na szyi przeciwnika i zamierzył się do 

kolejnego ciosu. 

Pośród panującej wokół wrzawy Shef usłyszał nagle głos Branda Zabójcy. 

- Przyrzekłeś zrzucić go do Nastrónd - krzyknął. - Musisz z nim skończyć! 

background image

Shef spojrzał w dół na poszarzałą, skręconą z bólu i przerażenia twarz i niespodziewanie 

ogarnęła  go  furia.  Wepchnął  miecz  w  pierś  Flanna  i  poczuł  jak  ciało  Irlandczyka  skręca 
spazm śmierci. Powoli opuścił nieruchome już zwłoki i uwolnił tkwiący w nich miecz. Potem 
rozejrzał  się  dookoła  i  ujrzawszy  pobladłą  z  gniewu  twarz  Muirtacha,  podszedł  prosto  do 
Ivara, u którego boku stała Godiva. 

- Wyjątkowo pouczające - rzekł Ivar. - Lubię obserwować kogoś, kto potrafi walczyć nie 

tylko ręką, ale też głową. Ocaliłeś też mój srebrny naramiennik. Kosztowało mnie to jednak 
wojownika. Jak zamierzasz mi za niego zapłacić? 

- Ja także jestem wojownikiem, panie. 

-  Skoro  tak,  dołącz  do moich  ludzi.  Zostaniesz  jednym  z  wioślarzy.  Ale  nie  w  drużynie 

Muirtacha.  Przyjdziesz  dziś  wieczór  do  mego  namiotu.  Mój  marszałek  znajdzie  dla  ciebie 
odpowiednie miejsce. Ivar zamilkł i przyjrzał się uważnie Shefowi. 

- Twój miecz jest w jednym miejscu wyszczerbiony, nie zrobił tego Flann. Powiedz, czyj 

oręż to uczynił. 

Shef  zawahał  się  przez  chwilę,  zdecydował  jednak,  że  wikingowie  najbardziej  docenią 

brawurę. 

- To był miecz jarla Sigvartha! 
Rysy Ivara ściągnęły się wyraźnie. 

- Rozumiem. Kończmy jednak ten turniej. Inaczej kobiety nigdy się nie wykąpią. 
Ivar  odwrócił  się  i  popchnął  przed  sobą  Godivę,  ale  przez  chwilę  jej  spojrzenie  raz 

jeszcze spoczęło na Shefie. 

Gdy odeszli, chłopak podszedł do Vigi-Branda i zdjął z szyi amulet. 

-  W  normalnych  okolicznościach  powiedziałbym:  „Zatrzymaj  go  chłopcze,  boś  na  to 

zasłużył.  Pewnego  dnia  zostaniesz  może  wielkim  wodzem”.  Coś  mi  jednak  mówi,  że  młot 
Thora nie jest dla ciebie właściwym znakiem, mimo że jesteś przecież kowalem. Wydaje mi 
się, że należysz do Odyna, którego nazywają także Bileyg, lub Bolverk. 

- Bolverk? - zdziwił się Shef. - Czyż jestem sprawcą zła i niedoli? 

- Jeszcze nie teraz. Ale możesz stać się powolnym instrumentem w czyichś rękach. Miej 

się  na  baczności.  Dziś  jednak  spisałeś  się  świetnie,  zwłaszcza  jak  na  początkującego.  Dziś 
zabiłeś  chyba  po  raz  pierwszy,  mówię  to  jako  znawca.  Spójrz,  zabrali  już  ciało,  zostawili 
jednak ekwipunek. Miecz, tarcza i hełm należą teraz do ciebie. Tak nakazuje zwyczaj. 

Brand  mówił  jakby  próbował  go  sprawdzić.  Shef  zdał  sobie  z  tego  sprawę  i  pokręcił 

głową. 

-  Nie  mogę  czerpać  korzyści  z  kogoś,  kogo  posłałem  do  Nastrónd,  Miejsca  Umarłych 

Ludzi - rzekł uroczyście, następnie zaś cisnął w krzaki hełm i tarczę, miecz zaś zgiął nogą i 
zostawił na ziemi. 

-  Sam  widzisz  -  powiedział  Brand.  -  Thorvin  nigdy  by  cię  tego  nie  nauczył.  To  znak 

Odyna. 

background image

 

background image

Rozdział siódmy 

Thorvin  nie  okazał  zdziwienia  kiedy  Shef  powrócił  do  kuźni  i  opowiedział  mu,  co  się 

wydarzyło.  Chrząknął  tylko  z  powątpiewaniem,  gdy  chłopak  pochwalił  się,  że  dołączy  do 

kontyngentu Ivara. 

- A więc dobrze, nie idź tam jednak tak jak stoisz. Zostałbyś od razu wyśmiany, a wtedy 

mogłyby cię ponieść nerwy i doprowadzić do nieszczęścia. 

Z  leżącego  na  tyłach  kuźni  stosu  uzbrojenia  Thorvin  wyciągnął  świeżo  osadzoną 

włócznię i obitą skórą tarczę. 

- Z tym wzbudzisz większy szacunek. 

- Czy to twoja własność? 

-  Czasami  ludzie  zostawiają  u  mnie  rzeczy  do  reperacji,  ale  nie  przychodzą  po  nie  z 

powrotem. 

Shef przyjął podarki i stanął zakłopotany. 

- Muszę ci podziękować, za wszystko coś dla mnie uczynił. 

- Zrobiłem to, gdyż tak nakazywała mi moja wiara. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie 

jestem jednak głupcem, wiem, że przyszedłeś tu w jakiejś innej sprawie. Nie wiem co to za 
sprawa, ale mam nadzieję, że nie wpędzi cię w kłopoty. Może kiedyś nasze drogi znowu się 
skrzyżują. 

Rozstali  się  bez  dalszych  słów.  Shef  dopiero  drugi  raz  przestępował  krąg,  w  którym 

chroniła go moc Thora, lecz tym razem czynił to bez strachu. Z podniesioną głową przeszedł 
pomiędzy namiotami kierując się nie do kwatery synów Ragnara, lecz do Ingulfa. 

Jak zwykle obok jego domostwa stała gromadka ludzi. Gdy pojawił się Shef, rozeszli się 

powoli,  a  chłopak  ujrzał,  że  zabierają  kogoś  na  noszach.  Hund  wyszedł  na  spotkanie 

przyjaciela. 

- Co robiłeś? 

- Pomagałem Ingulfowi. To niezwykłe, jakie cuda on potrafi. Tamten człowiek wdał się 

w  bójkę,  upadł  niezgrabnie  i  złamał  nogę.  Co  byś  z  nim  zrobił,  gdyby  się  to  stało  u  nas  w 

Emneth? 

background image

-  Zabandażowałbym  go  -  wzruszył  ramionami  Shef.  -  Nic  innego  nie  da  się  zrobić.  W 

końcu wszystko się zrośnie. 

-  Ale  ten  człowiek  nigdy  nie  mógłby  już  chodzić  jak  przedtem.  Kości  zrosłyby  się 

całkiem przypadkowo, noga byłaby pokrzywiona i guzowata. Pamiętasz, jak zrosła się noga 
Crubby,  po  tym  jak  spadł  z  konia?  Ingulf  naprostowuje  nogę,  rozciąga  mocno,  aż  złamane 
końcówki kości znowu się spotkają, unieruchamiając ją potem pomiędzy dwiema deseczkami, 
tak żeby mogła się spokojnie goić, i dopiero bandażuje. Ingulf potrafi czynić jeszcze większe 
cuda.  Widziałeś  tego  człowieka  na  noszach?  W  tym  przypadku  złamanie  było  tak 
niebezpieczne, że kości wyszły przez skórę. Ingulf otworzył ostrzem nogę i wepchnął kość do 
środka, od razu ją nastawiając. Nigdy bym nie uwierzył, że można przeżyć taki zabieg, jednak 
Ingulf jest szybki i zwinny, poza tym zawsze wie, co trzeba zrobić. 

-  Czy możesz się tego nauczyć?  -  spytał Shef, widząc wielki entuzjazm  na nieruchomej 

zazwyczaj twarzy przyjaciela. 

-  Owszem.  Mając  nieco  praktyki  i  dostatecznie  dużo  wskazówek.  I  jeszcze  coś.  Ingulf 

studiuje ciała zmarłych, patrzy jak połączone są kości. Pomyśl, co by na to powiedział ojciec 

Andreas? 

- A więc chciałbyś zostać z Ingulfem? 
Hund  skinął  z  wahaniem  głową,  a  następnie  wyjął  spod  swej  tuniki  łańcuch.  Wisiał  na 

nim niewielki srebrny amulet w kształcie jabłka. 

-  Dał  mi  to  Ingulf.  To  jabłko  Ithuna-Uzdrowiciela.  Jestem  teraz  jednym  z  wiernych. 

Wierzę w Ingulfa i Drogę, choć trochę mniej w samego Ithuna. 

Hund spojrzał teraz na szyję swego przyjaciela. 

- Widzę, że ciebie Thorvin nie nawrócił. Nie nosisz znaku młota. 

- Nosiłem go przez chwilę - Shef wyjaśnił pokrótce, co mu się przydarzyło. - Teraz mam 

szansę, aby uratować Godivę i uciec. Może Bóg będzie dla mnie łaskawy. 

- Bóg? 

- Bóg albo Thor. Może Odyn. Zaczynam sądzić, że jest to dla mnie bez różnicy. Zapewne 

któryś z nich nas teraz obserwuje. 

- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? 

- Nie - Shef ścisnął ramię przyjaciela. - Niewykluczone, że nigdy się już nie zobaczymy. 

Lecz jeśli kiedyś opuścisz wikingów, znajdę dla ciebie jakieś schronienie. Nawet jeśli będzie 

to tylko chata na moczarach. 

Potem  Shef  odwrócił  się  i  skierował  w  stronę  miejsca,  na  które  nie  ośmielił  się  dotąd 

nawet przelotnie spojrzeć: do głównej kwatery dowództwa. 

Kwatery  te  ciągnęły  się  wzdłuż  rzeki  na  przestrzeni  ponad  dwustu  jardów.  W  samym 

środku  znajdował  się  wielki  namiot  przeznaczony  do  spotkań.  Przy  ustawionych  wewnątrz 
stołach  pomieścić  się  mogło  około  stu  osób.  Niedaleko  stały  namioty  braci  Ragnarssonów, 
każdy z nich otoczony zabudowaniami dla kobiet, strażników i służby. Nieco dalej rozciągał 

background image

się  obóz  wojowników,  zazwyczaj  na  załogę  jednego  statku  przypadały  trzy,  czasem  cztery 

namioty. 

Ludzie Sigurtha byli przeważnie Duńczykami. W armii mówiło się otwarcie, że z czasem 

Sigurth  powróci  do  Danii,  aby  objąć  należne  mu  po  ojcu  królestwo  Sjaellandu  i  Skaane,  a 
później spróbuje przejąć władzę nad całą Danią - od Bałtyku aż po Morze Północne. Ubbi i 
Halvdan,  którzy  sami  nie  zgłaszali  na  razie  pretensji  do  żadnego  tronu,  otoczyli  się 
wojownikami  pochodzącymi  z  całej  niemal  Skandynawii:  ze  Szwecji,  Norwegii,  Gotlandii, 

Bornholmu i rozmaitych wysepek. 

Wokół  Ivara  zgromadzili  się  natomiast  wszelkiego  rodzaju  wygnańcy  i  uciekinierzy. 

Wielu z nich było bez wątpienia pospolitymi mordercami uciekającymi przed czyjąś zemstą 
bądź  przed  prawem.  Większość  stanowili  jednak  Norwegowie,  którzy  od  wieków 
przemieszczali  się  w  rejony  wysp  Morza  Północnego,  opanowując  najpierw  Orkady  i 
Szetlandy, później Hebrydy i północną Szkocję. Ludzie ci zaprawieni już byli w walkach w 
Irlandii i szczerze wierzyli, że pewnego dnia Ivar zawładnie całą wyspą i zasiądzie na zamku 

Dubh Linn. 

W  tym  właśnie  podzielonym  i  skorym  do  waśni  otoczeniu  Ragnarssonów  pojawił  się 

nagle  Shef.  Marszałek  wysłuchał  uważnie  jego  opowieści  i  przyjrzał  się  z  dezaprobatą 
skromnemu ekwipunkowi, który chłopak dostał od Thorvina. Potem zawołał swego giermka, 
aby pokazał Shefowi namiot, miejsce do spania i wiosło oraz wyjaśnił obowiązki. Człowiek 
ten, którego imienia Shef nawet nie zapamiętał, objaśnił, że wykonywał będzie na zmianę z 
innymi  cztery  rodzaje  obowiązków:  wartę  przy  statkach,  wartę  przy  bramie,  wartę  przy 

zabudowaniach,  gdzie  więziono  niewolników,  i,  jeśli  zajdzie  taka  konieczność,  wartę  przy 

namiocie Ivara. 

- Sądziłem, że to gaddgedlarowie chronią Ivara - rzekł Shef. 

- Tylko jeśli jest tutaj. Jeśli wychodzi, idą wraz z nim, a tu zostają kobiety i kosztowności. 

Ktoś musi tego pilnować. 

- Czy nie trzeba być zaufanym człowiekiem, żeby pilnować namiotu Ivara? 

-  A  co,  ty  nie  jesteś?  -  giermek  popatrzył  na  Shefa  z  ukosa.  -  Powiem  ci  jedno,  Enzkir, 

jeżeli myślisz o kosztownościach  Ivara, daj  sobie z tym  spokój. Od razu  zrobi ci  się lepiej. 
Słyszałeś chyba co Iv ar zrobił w Knowth z irlandzkim królem? 

Kiedy  przechadzali  się  po  obozie,  Shef  bez  specjalnego  zainteresowania  wysłuchiwał 

opowieści o okrutnych czynach Ivara. Wiedział, że mają one tylko jeden cel, wywołać strach, 
wolał więc przyglądać się uważnie okolicy. 

Upewnił  się,  że  najsłabszym  punktem  obozowiska  były  statki.  Nie  było  wokół  nich 

żadnych  fortyfikacji,  gdyż  odgrodziłoby  to  statki  od  rzeki.  Okręty  stanowiły  wprawdzie 
rodzaj przeszkody, ale równocześnie były przecież najcenniejszą własnością wikingów. Jeżeli 
komuś udałoby się ominąć stojących nad rzeką wartowników, i znalazłby się wśród statków z 
pochodnią i toporem, niełatwo byłoby się go pozbyć. 

background image

Trudniej  byłoby  z  wartownikami  przy  bramie.  Nie  sposób  ich  zaskoczyć.  Trzeba  by 

stoczyć  z  nimi  regularną  walkę,  w  czasie  której  mieliby  przewagę  dzięki  swoim  wielkim 
toporom i osadzonym na żelaznych trzonach oszczepom. Poza tym każdy, kto mimo wszystko 
zdołałby  sobie  z  nimi  poradzić,  musiałby  stawić  czoło  kolejnym  jednostkom,  które 
nadciągałyby z obozu z odsieczą. 

Kiedy przechodzili obok zabudowań, w których więzieni byli niewolnicy, Shef dostrzegł 

nagle znajomą twarz. Na ziemi, skuty kajdanami leżał jego przyrodni brat Alfgar. Jego jasne 
kręcone włosy zlepione były brudem, a oblicze wyrażało krańcową rozpacz. Czując na sobie 
czyjeś spojrzenie chłopak podniósł głowę, Shef błyskawicznie odwrócił wzrok. 

- Czy sprzedaliście już jakichś niewolników od czasu przyjazdu? 

-  Nie.  Za  dużo  kłopotu,  aby  wywieźć  ich  teraz  na  morze.  Anglicy  czają  się  wszędzie. 

Większość z nich należy do Sigvartha - giermek splunął na ziemię. - Czeka, żeby ktoś inny 
przetarł za niego drogę. 

- Przetarł drogę? 

- Za dwa dni Ivar weźmie pół armii i wyruszy na spotkanie temu królikowi, Jatmundowi, 

czy  Edmundowi,  jak  wy  Anglicy  go  nazywacie.  Chce  wyzwać  go  do  walki,  albo  zniszczyć 
cały jego kraj. Wybralibyśmy najprostszą drogę, ale i tak zmarnowaliśmy już mnóstwo czasu. 
Oj, nie będzie to miłe spotkanie dla Jatmunda. 

- Jedziemy z nim, czy zostajemy tutaj? 

-  Nasza  załoga  zostaje  -  raz  jeszcze  giermek  spojrzał  na  Shefa  z  ukosa.  Na  poły  z 

ciekawością,  na  poły  z  gniewem.  -  A  jak  myślisz,  po  co  bym  ci  to  wszystko  opowiadał? 
Będziemy  stać  na  warcie  i  cały  czas  pilnować  obozu.  Żałuję,  że  nie  mogę  pojechać. 
Chciałbym  zobaczyć,  co  zrobią  królowi,  gdy  go  w  końcu  pojmają.  Opowiadałem  ci  już  o 
Knowth.  Byłem  tam,  gdy  Ivar  plądrował  groby  dawnych  królów,  a  mnisi  próbowali  nam 
przeszkodzić. Widziałem, co Ivar zrobił... 

 
Temat ten powracał jeszcze kilkakrotnie podczas wspólnej biesiady, na którą złożyły się: 

bulion,  solona  wieprzowina  i  kapusta.  Była  też  beczka  piwa,  z  której  wszyscy  czerpali  do 
woli. Shef wypił więcej niż mu się wydawało i jego myśli zaczęły wirować, nie pozwalając 
mu na stworzenie planu działania. Wyczerpany położył się na posłaniu. Obraz konającego w 
jego  ramionach  Irlandczyka  wydał  mu  się  teraz  mało  istotnym  szczegółem  z  zamierzchłej 
przeszłości. 

Wyczerpanie owładnęło nim i powiodło w sen. W coś więcej niż sen nawet. 

 
Wyglądał na zewnątrz przez wpół zasłonięte okno. Była noc. Jasna, księżycowa noc. Było 

tak  jasno,  że  przesuwające  się  po  niebie  chmury  rzucały  na  ziemię  swe  cienie.  I  nagle  coś 
zabłysło. 

background image

Obok  niego  stał  mężczyzna,  próbował  wytłumaczyć  to  dziwne  zjawisko.  On  jednak  nie 

potrzebował wyjaśnień. Już wiedział. Narastało w nim poczucie zguby, zatracenia. Wzbierała 
też gwałtowna furia. 

-  To  nie  są  promienie  jutrzenki  -  rzekł  Shef,  który  nie  był  Shefem.  -  Nie  jest  to  także 

latający smok, ani łuna pożaru. To błysk dobywanej broni. Nasi wrogowie chcą nas zaskoczyć 
w  czasie  snu.  Nastała  bowiem  nowa  wojna,  wojna,  która  przyniesie  wszystkim  zniszczenie. 
Powstańcie  więc,  moi  rycerze,  pomyślcie  o  waszej  odwadze,  pilnujcie  bram  i  walczcie 

dzielnie. 

I wtedy Shef usłyszał potężny głos, tak potężny, że nie mógł należeć do człowieka. Był to 

głos boga, nie taki jednak, jakiego ktoś mógłby się po bogu spodziewać. Nie był to głos pełen 
godności i dumy, lecz sardoniczny chichot. 

- Pół-Duńczyku, który nie jesteś z rodu Pół-Duńczyków - rzekł bóg. - Nie słuchaj tego, co 

mówi dzielny wojownik. Nie idź do walki. Pozostań z boku. Trzymaj się blisko ziemi. 

 
Shef  obudził  się  raptownie  i  poczuł  odór  spalenizny.  Przez  kilka  chwil,  wciąż 

nieprzytomny  ze  zmęczenia,  próbował  poskładać  myśli:  dziwna  drażniąca  woń,  jak  smoła. 
Skąd  mógł  się  tu  wziąć  taki  zapach?  Później  rozpoczęła  się  szaleńcza  bieganina,  ludzie 
potykali się o jego posłanie, deptali  po jego nogach, aż w końcu obudził się całkowicie. W 
namiocie  roiło  się  od  mężczyzn,  szukających  nerwowo  ubrań,  butów,  broni.  Wszystko  w 
głębokim mroku rozświetlonym jedynie poświatą płonącego gdzieś na zewnątrz ognia. Shef 
zdał sobie nagle sprawę, że w tle słychać przez cały czas potężny łoskot. Krzyki ludzi, trzask 
drewna, a ponad tym wszystkim ogłuszający brzęk metalu, nacierających na siebie mieczów i 
odpierających ataki tarczy. Odgłosy prawdziwej bitwy. 

Mężczyźni  w  namiocie  krzyczeli  i  pchali  się  jeden  na  drugiego.  Na  zewnątrz  także 

słychać  było  okrzyki,  niektóre  w  odległości  zaledwie  kilku  jardów.  Były  to  okrzyki 

Anglików.  Nagle  Shef  wszystko  zrozumiał.  W  uszach  wciąż  jeszcze  brzęczały  mu 
wypowiedziane potężnym głosem słowa. Rzucił się na ziemię i zaczął posuwać się w stronę 
środka  namiotu,  jak  najdalej  od  ścian.  Kilka  chwil  później  jeden  bok  zapadł  się,  a  poprzez 
materiał wtargnęło do środka ostrze włóczni. Giermek, który niedawno oprowadzał Shefa po 
obozowisku,  obrócił  się  w  tamtą  stronę  i  włócznia  trafiła  go  w  sam  środek  piersi.  Shef 
pochwycił padające ciało i podtrzymał je w ramionach. Po raz drugi w przeciągu kilkunastu 
zaledwie godzin oglądał ludzką agonię. 

Wkrótce namiot się zawalił, przygniatając sobą Shefa i kilku pozostałych w środku ludzi. 

Na płótno namiotu wbiegli Anglicy przebijając włóczniami szamoczących się w środku ludzi. 
Shef leżał nieruchomo, jednak w pewnym momencie jedna z włóczni otarła się o jego kolano. 
Potem  Anglicy  odeszli,  a  odgłosy  ucichły  nieco.  Walka  przeniosła  się  najwyraźniej  do 
samego środka obozu. 

background image

Shef wiedział, co się stało. Angielski król przyjął wyzwanie wikingów. Natarł na ich obóz 

w środku nocy i jakimś cudem udało mu się sforsować palisady i wtargnąć do środka. Szedł 
teraz w kierunku statków i namiotów dowództwa, siejąc po drodze krwawe spustoszenie. Shef 
wciągnął  spodnie, włożył  buty i  przypasawszy miecz wyczołgał się na zewnątrz po trupach 

swoich niedawnych towarzyszy. Potem pobiegł, pochylony nisko nad ziemią. 

Nie dostrzegł nikogo w promieniu dwudziestu jardów. Pomiędzy nim a palisadą ciągnął 

się  pas  zrównanych  z  ziemią  namiotów,  a  obok  nich  stosy  trupów  i  garstka  rannych. 

Niektórzy  z  nich  wzywali  pomocy,  inni  próbowali  wstać  o  własnych  siłach.  Angielscy 
najeźdźcy starali się rozpłatać mieczami wszystko, co tylko  się rusza, mało  komu  udało  się 
więc uratować. 

Shef  wiedział,  że  jeśli  wikingom  nie  uda  się  szybko  przyjść  do  siebie  i  połączyć  sił, 

najeźdźcy mogą wedrzeć się już bardzo głęboko i rozstrzygnąć o losach bitwy. 

Wzdłuż  rzeki  widać  było  błysk  ognia  i  gęsty  dym.  Natarcie  Anglików  na  straże  wokół 

statków  spotkało  się  z  niewielkim  oporem,  lecz  przy  samej  wodzie  napotkali  najeźdźcy 
znacznie  silniejszą  i  lepiej  zorganizowaną  obronę.  Co  jednak  działo  się  przy  namiotach 
Ragnarssonów?  Czy  nastał  już  odpowiedni  moment?  Czy  nadeszła  chwila,  aby  uwolnić 
Godivę? 

Nie, zdecydował Shef po chwili zastanowienia. Zbyt zacięta była trwająca wokół walka. 

Jeżeli wikingowie odeprą natarcie, Godiva pozostanie nadal niewolnicą, nałożnicą Ivara. Jeśli 
jednak atak się powiedzie, powinien być na miejscu, aby ją uratować... 

Shef zaczął biec, jednak nie w stronę, gdzie rozgrywała się walka, tam bowiem na wpół 

uzbrojony  człowiek  znaleźć  mógł  tylko  pewną  śmierć.  Początkowo  sądził,  że  nie  ma  tam 
nikogo,  jednak  zorientował  się,  że  istnieją  dwa  ogniska  bitwy,  jedno  wewnątrz  obozu,  w 
rejonie rzeki, i drugie bardzo rozległe, wokół całej palisady. Król Edmund zaatakował obóz 
jednocześnie ze wszystkich stron. 

Shef niczym cień podążał w stronę zabudowań niewolników. Kiedy był już blisko, drogę 

przeciął mu wojownik. W ognistej poświacie dostrzec można było jego czarne od krwi udo. 

- Fraendi! - krzyknął mężczyzna. - Pomóż mi, zatamuj krew... 
Shef powalił go mieczem. To pierwszy - pomyślał, podnosząc z ziemi oręż wikinga. 
Przy zabudowaniach nadal stali wartownicy. Zbici w gęstą gromadę przy samych wejściu 

przygotowani byli do odparcia każdego ataku. Poprzez grube żerdzie, z których zbudowane 
zostało  ich  więzienie,  wystawały  głowy  niewolników.  Próbowali  zorientować  się,  co  dzieje 
się na zewnątrz. Shef przerzucił swój nowy miecz poprzez boczną ścianę, odbił się z całej siły 
i skoczył, przerzucając ciało ponad przeszkodą. Usłyszał za sobą krzyk wartowników, jednak 
nikt nie ruszył w pościg. Nie wiedzieli czy mają pilnować bramy, czy próbować wyciągnąć 
Shefa ze środka. 

background image

Kiedy znalazł się wewnątrz, otoczyły go i zaczęły szarpać cuchnące postacie. Odepchnął 

je  od  siebie  przeklinając  po  angielsku.  Szybko  przeciął  skórzane  więzy  na  rękach  i  nogach 
najbliższego mężczyzny i przekazał mu miecz. 

- Dalej, zacznij ich uwalniać! - syknął, wyjmując z pochwy własny oręż i oswobodzając 

nim  kolejnego  człowieka.  Niewolnicy  widząc,  co  się  dzieje,  wyciągali  do  niego  ręce.  W 
niedługim czasie udało mu się oswobodzić dziesięciu. 

Nagle ściana runęła z jednej  strony i  do środka wkroczyli wikingowie, zdecydowawszy 

najwyraźniej, że muszą schwytać intruza. Pierwszego z nich Anglicy powalili gołymi rękami 
wyrywając mu topór i włócznię, następnie rzucili się z furią na jego towarzyszy. Shef nadal 
przecinał  więzy.  W  pewnej  chwili  spostrzegł  przed  sobą  ręce  Alfgara.  Jego  oczy  wyrażały 
zdumienie, a twarz wykrzywiała wściekłość. 

- Musimy uwolnić Godivę - rzekł Shef, a Alfgar skinął głową. - Chodź ze mną. 

-  Niech  pójdą  za  mną  wszyscy,  którzy  mają  broń  i  chcą  walczyć  za  króla  Edmunda!  - 

wykrzyknął zwracając się do pozostałych. 

Ludzie  zaczęli  wydostawać  się  na  zewnątrz.  Część  z  nich  usiłowała  schronić  się  w 

bezpiecznej  ciemności,  inni  rzucili  się  z  wściekłością  na  resztę  strażników.  Shef  pobiegł  w 
stronę zrównanych z ziemią namiotów, prowadząc za sobą grupkę kilkunastu mężczyzn. 

Broni  było  pod  dostatkiem,  leżała  obok  martwych  wojowników,  część  zaś  tam,  gdzie 

odłożono  ją  poprzedniego  wieczora.  Shef  podniósł  do  góry  kawałek  płótna  i  wyciągnął 
włócznię i tarczę. Chwilę trwało, zanim uzbroili się wszyscy jego ludzie i Shef mógł się im 
uważniej przyjrzeć. Ocenił, że są to przeważnie kerlowie, rozsierdzeni i gotowi na wszystko, 

jednak tylko jeden z nich sylwetką przypominał wojownika. 

Shef wskazał w kierunku namiotów dowództwa. 

- Tam jest król Edmund. Próbuje zabić Ragnarssonów. Jeżeli mu się to uda, wikingowie 

nie  zdołają  się  już  pozbierać  i  zostaną  rozgromieni.  Jeśli  nie,  schwytają  nas  wszystkich  i 

wszystkie wioski w okolicy znajdą się w niebezpieczeństwie. Jesteśmy wypoczęci i uzbrojeni. 
Przyłączymy się do nich, aby razem pokonać wroga! 

Uwolnieni niewolnicy rzucili się do walki. Alfgar został z tyłu i podszedł do Shefa. 

-  Nie przybyłeś tu  chyba z Edmundem,  półnagi  i na wpół uzbrojony. Skąd wiesz, gdzie 

szukać Godivy? 

-  Zamknij  się  i  biegnij  za  mną  -  krzyknął  Shef  i  pobiegł  w  stronę  namiotu,  gdzie 

mieszkały kobiety Ivara. 

 

background image

Rozdział ósmy 

Edmund,  syn  Edwolda,  potomek  Raedwalda  Wielkiego,  ostatniego  z  Wuffingasów,  a 

teraz  z  Bożej  łaski  król  East  Anglii,  spoglądał  z  bezsilną  wściekłością  poprzez  otwory  w 
ozdobnej przyłbicy. 

Muszą  się  przebić!  Jeszcze  jedno  natarcie  i  wreszcie  przerwą  ich  linię.  Wszyscy 

Ragnarssonowie  zginą  skąpani  w  krwi  i  ogniu,  a  reszta  wielkiej  armii  wycofa  się  w 
popłochu... Ale jeśli wytrzymają... Jeśli wytrzymają, to  w przeciągu następnych paru minut 
wikingowie  zorientują  się  w  końcu,  że  palisadę  atakują  tylko  rozwścieczeni  wieśniacy, 
którymi  można  się  nie  przejmować,  a  wtedy  zbiorą  ludzi  i  uderzą  prosto  na  nich...  Jego 
żołnierze  zostaną  wówczas  wyłapani  jak  szczury.  On,  król  Edmund  nie  miał  synów.  Cała 
przyszłość jego dynastii i królestwa zależała teraz od wyniku tej potyczki. Po każdej ze stron 
walczyła chyba setka ludzi: najlepsi rycerze East Anglii i przyboczna świta Ragnarssonów. 

Edmund zacisnął dłoń  na rękojeści  swojego zakrwawionego miecza i  ruszył  do przodu. 

Po  jego  obu  stronach  pojawili  się  od  razu  kapitanowie  gwardii  przybocznej.  Zagrodzili  mu 
drogę tarczami nie pozwalając, aby znalazł się w centrum szalejącej bitwy. 

-  Spokojnie,  mój  panie  -  mruknął  Wigga.  -  Spójrz,  Totta  i  jego  chłopcy  już  tam  poszli. 

Zaraz przebiją się przez tych łotrów. 

Tymczasem  fala  natarcia  kołysała  się  raz  w  jedną,  raz  w  drugą  stronę.  Najpierw  kilka 

kroków  do  przodu,  kiedy  Anglikom  udało  się  odeprzeć  wikingów  i  zająć  na  chwilę  ich 
miejsce,  potem  jednak  zaczęła  się  znowu  cofać.  Edmund  dostrzegł  postać  ogromnego 
wojownika, który wymachiwał toporem i zachęcał Anglików, żeby się zbliżyli. 

-  Musieliśmy  zabić  już  z  tysiąc  tych  świń  -  rzekł  Eddi,  stojący  po  lewej  stronie  króla. 

Edmund  wiedział,  że  zaraz  któryś  z  nich  powie:  „Czas  już,  aby  się  stąd  wycofać,  panie”  i 
zostanie  odesłany  do  diabła.  Większość  armii,  tanowie  i  zwerbowani  przez  nich  naprędce 

wojownicy, i tak zaczęła już się cofać. Wykonali, co do nich należało. Wraz ze swym królem 
przedarli się przez palisadę, zmasakrowali śpiących, rozbili warty przy rzece i podpalili tyle 
statków,  ile  tylko  zdołali.  Ani  przez  chwilę  jednak  nie  sądzili,  że  będą  musieli  stanąć  w 
otwartej walce z najlepszymi wojownikami Północy i nie mieli wcale zamiaru tego robić. To 
była rzecz, którą powinien zająć się ktoś lepszy. 

background image

Tylko jeden wyłom, modlił się Edmund. Wszechmogący Boże, jeden wyłom w tej linii, a 

przebijemy  się  do  środka  i  zaatakujemy  ze  wszystkich  stron.  Wojna  będzie  zakończona, 
poganie  pobici.  Nie  będzie  już  porozrzucanych  po  polach  ciał  i  dziecięcych  trupów 
wrzucanych  do  studni.  Lecz  jeśli  uda  im  się  wytrzymać  jeszcze  minutę,  to  wystarczy,  aby 
kosiarz  naostrzył  swe  narzędzie...  Wtedy  to  my  zostaniemy  zmiażdżeni,  a  mnie  czeka  los 

Wulfgara. 

Wspomnienie umęczonego tana zakłuło jego serce. Król odepchnął na bok Wiggę i ruszył 

do walki z podniesionym orężem. 

- Przebijać się! Przebijać! - krzyknął ile tchu w płucach, a jego potężny głos wibrował w 

metalowej  przyłbicy.  -  Temu,  kto  przebije  się  pierwszy,  obiecuję  skarb  Raedwalda.  I  pięć 
setek dla tego, kto przyniesie mi głowę Ivara! 

 
Dwadzieścia  kroków  dalej  Shef  zebrał  swój  oddział  uciekinierów.  Wzdłuż  wybrzeża 

płonęły  uszczelniane  smołą  statki  wikingów  rzucając  swój  trupi  blask  na  walczących. 
Wszędzie  wokół  namioty  zostały  zrównane  z  ziemią,  a  ich  mieszkańcy  zabici  bądź  ranni. 
Tylko w jednym miejscu wciąż stało osiem czy dziesięć zabudowań, siedziby Ragnarssonów, 

wszystkich dowódców, oraz ich gwardii i kobiet. Wokół tego właśnie miejsca trwała zaciekła 

walka. 

Shef  odwrócił  się  do  Alfgara  oraz  muskularnego  rycerza  stojącego  na  czele  grupy  pół 

uzbrojonych i ciężko dyszących wieśniaków. 

- Musimy przedostać się do tamtych namiotów. Tam właśnie znajdziemy Ragnarssonów. 
A także Godivę - pomyślał w duchu. Łuna oświetliła wykrzywioną ponurym uśmiechem 

twarz rycerza. 

- Spójrz - zwrócił się do Shefa wskazując coś palcem. 
Chłopak dostrzegł sylwetki dwóch wojowników. Ich miecze wręcz wirowały. Każdy cios 

był  natychmiast  odparowywany,  uderzenia  precyzyjne,  dokładnie  wymierzone.  Rycerze 
stosowali uniki, pomagali sobie tarczami, błyskawicznie zmieniali pozycje. 

- Popatrz na nich. Z jednej strony zaprawieni w boju wojownicy naszego króla, z drugiej 

najlepsi z piratów. Mówią o nich „drengir”, twardzi, „herechempan”. Czy sądzisz, że uda nam 
się  stawić  im  czoło?  Mnie  może  udałoby  się  sprawić  jednemu  z  nich  trochę  kłopotu  przez 
minutę.  Ciebie  nie  znam,  ale  oni...  -  wskazał  kciukiem  wieśniaków  -  zostaną  od  razu 
poszatkowani, jak mięso na kiełbasę. 

-  Lepiej  stąd  chodźmy  -  włączył  się  nagle  Alfgar,  a  jego  słowa  wywołały  poruszenie 

wśród wieśniaków. 

- Nie - krzyknął rycerz chwytając Alfgara za ramię. - Posłuchajcie, to głos waszego króla. 

Wzywa swoich wiernych ludzi. Posłuchajcie, czego od nich żąda. 

- Chce głowy Ivara - krzyknął jeden z wieśniaków. 
Nagle wszyscy rzucili się naprzód potrząsając włóczniami, pośród nich także rycerz. 

background image

On  wie  dobrze,  że  nic  z  tego  nie  wyjdzie,  lecz  ja  znalazłem  chyba  sposób  -  pomyślał 

naraz Shef i rzucił się w pogoń za swymi ludźmi. Zabiegł im drogę i gestykulując zmusił, aby 
stanęli. Wspólnie pobiegli w stronę najbliższego z płonących statków. 

 
Mimo  brzęku  metalu  wikingowie  także  usłyszeli  słowa  króla.  Wielu  zrozumiało  je  bez 

trudu,  część  wikingów  od  lat  utrzymywała  angielskie  nałożnice,  podobnie  zresztą  jak 
wcześniej ich ojcowie. 

- Król Jatmund żąda twej głowy! - krzyknął jeden z jarlów. 

- Lecz ja nie chcę jego! - odkrzyknął Ivar. - Pojmijcie go żywego. 

- Co chcesz z nim zrobić? 

-  Muszę  nad  tym  pomyśleć.  Będzie  to  jednak  coś  zupełnie  nowego.  Coś  bardzo 

pouczającego. 

Coś, co natchnęłoby ludzi otuchą, dokończył w myśli. Wciąż nie mógł się nadziwić, że 

król takiego małego państewka jak to, miał tyle śmiałości, żeby zaatakować wielką armię w 
jej własnym obozie. 

-  W  porządku  -  zwrócił  się  do  gaddgedlarów,  którzy  wciąż  jeszcze  nie  włączyli  się  do 

walki,  tworząc  ostateczną  rezerwę.  -  Nie  ma  już  na  co  czekać.  I  tak  się  nie  przebiją.  W 
każdym  razie  nie  tutaj,  przy  namiotach.  Teraz,  na  mój  rozkaz  pójdziecie  do  natarcia.  Nie 
włączajcie się jednak do walki. Macie pojmać króla Jatmunda. Widzicie, jest tam. Ten niski 
człowiek w wojennej masce na twarzy. 

Ivar  nabrał  powietrza  w  płuca,  aby  krzyknąć  parodiując  króla  Edmunda:  „Dwadzieścia 

uncji, dwadzieścia uncji złota dla człowieka, który przyprowadzi mi angielskiego króla! Nie 
zabijajcie go! Chcę go mieć żywego!”. 

Zanim  jednak  otworzył  usta,  dostrzegł  jak  znowu  otaczają  go  Irlandczycy,  a  Muirtach 

wskazuje coś z przerażeniem. 

- Spójrz, panie! 

- Spada na nas płonący krzyż! 

- Mac na hoige slan! 

- Matko Boska, zmiłuj się nad nami. 

- Na Odyna, co to takiego? 
Ponad  głowami  walczących  mężczyzn  zamajaczył  olbrzymi  kształt  podobny  do  krzyża, 

monstrualnego płonącego krzyża, który rósł w oczach. Szeregi Anglików rozstąpiły się nagle, 
Brand Zabójca skoczył do przodu z podniesionym toporem. Potężny krzyż runął na ziemię. 

W jednej chwili ściany namiotów stanęły w płomieniach, a do odgłosów bitwy dołączył 

teraz przeraźliwy krzyk kobiet. Gaddgedlarowie rozpierzchli się na wszystkie strony. 

Nagle  po  płonącej  belce  nadbiegł  jeden  z  wyzwolonych  niewolników  potrząsając 

włócznią. Wymierzył ją niezręcznie w twarz Ivara. Ten zdołał ją odepchnąć ściągając grot z 
drzewca. Wieśniak ponowił atak drzewcem i tym razem udało mu się trafić wikinga w bok 

background image

głowy.  Cios  był  ogłuszający.  Ivar  zachwiał  się  i  runął  na  ziemię,  oczy  przesłoniła  mu 
ciemność. 

Przez szalejące wokół płomienie przeskoczyło jeszcze kilka postaci. Ivar rozpoznał jedną 

z nich. To ten, który wygrał pojedynek przy stawie - pomyślał odzyskując świadomość. - A ja 
sądziłem, że to jeden z naszych... 

W tym samym momencie czyjaś stopa spadła na jego krocze. 

 
Shef biegł po tlącym się maszcie. Czuł, że poparzone ręce pokrywać zaczynają pęcherze, 

ale  nie  miał  czasu  się  nad  tym  zastanawiać.  Maszt  udało  im  się  wyciągnąć  przy  pomocy 
wieśniaków  z  jednego  z  płonących  statków,  a  następnie  zanieść  w  stronę  obozowiska 
Ragnarssonów i zwalić prosto na ich ludzi. Wiedział, że teraz wkroczyć tam mógł wreszcie 

król  Edmund  wraz  ze  swą  drużyną.  Jemu,  Shefowi,  pozostało  jednak  jeszcze  uratowanie 

Godivy. 

Minął wieśniaka próbującego rozprawić się z wikingiem, któremu pękła właśnie włócznia 

i kilku biegających w panice gaddgedlarów, przekonanych najwyraźniej, że płonący krzyż to 
zemsta za ich odszczepieństwo. Wreszcie dobiegł do namiotu, z którego dochodziły krzyki i 
zawodzenia  kobiet.  Wtedy  wyciągnął  miecz  i  przeciąwszy  płótno  na  wysokości  kolan, 
rozerwał je z całej siły rękami. 

Ze  środka  wydobył  się  przeraźliwy  lament.  Kobiety  stały  zbite  w  jedną  masę,  jedne  w 

sukniach,  inne  w  bieliźnie,  a  kilka  wciąż  jeszcze  nagich.  Gdzie  Godiva?!  Może  tamta 
odwrócona plecami z chustą na głowie? Złapał ją za ramię i odwrócił gwałtownie. Zobaczył 

rozsierdzone  spojrzenie  nieznajomych  oczu,  a  kobieca  dłoń  wymierzyła  mu  siarczysty 

policzek. 

Kobiety  rozbiegły  się  nagle  i  Shef  dostrzegł  wreszcie  wśród  nich  znajomą  sylwetkę. 

Biegła lekko jak młoda sarna, wprost na zatracenie. Anglicy byli teraz wszędzie. Wiedzieli, że 
zaraz nadciągnie odsiecz z drugiej części obozu, szlachtowali więc wszystko, co się ruszało, 
rozglądając się wciąż za Ivarem i jego braćmi. 

Shef dopędził Godivę i chwytając od tyłu  przewrócił na ziemię. Oboje potoczyli się po 

ziemi, później Shef pociągnął dziewczynę w bezpieczne miejsce. 

- Shef! 

- Tak, to ja - potwierdził zatykając jej usta.  - Teraz posłuchaj. Musimy stąd uciec. Taka 

szansa się już nie powtórzy. Wrócimy tą samą drogą, którą przyszedłem, nie został tam już 
nikt żywy. Zrozumiałaś? A więc w drogę. 

 
Bitwa dobiegła końca - pomyślał Edmund. Wiedział, że poniósł klęskę. Dzięki pomocy 

wieśniaków  pod  wodzą  tego  półnagiego  młodzieńca  udało  im  się  przełamać  ostatni  bastion 
wikingów.  Udało  im  się  dokonać  spustoszenia  wśród  najlepszych  wojowników,  wśród 
żołnierskiej elity wielkiej armii, która nigdy już nie odzyska dawnego blasku. Cóż jednak z 

background image

tego,  skoro  Ragnarssonowie  nadal  żyli.  Dopiero  gdyby  udało  mu  się  pozabijać  ich 
wszystkich, byłby pewny, że odniósł ostateczne zwycięstwo Nie ma już jednak na to szansy. 
W  sercu  Edmunda  wygasał  powoli  gniew  i  entuzjazm,  zaczęła  się  chłodna  kalkulacja. 
Dostrzegł,  że  poza  obrębem  płomieni  zaczynają  zbierać  się  wikingowie.  Najwyraźniej 
wydane zostały już jakieś rozkazy. Czuł, że niedługo zacznie się kontruderzenie. 

- Czas wracać, panie - mruknął Wigga. 
Edmund skinął głową, wiedział, że jest to rzeczywiście ostatni moment. Droga ucieczki 

była wciąż wolna, poza tym pozostała jeszcze grupka zaufanych wojowników, którzy osłania 
go podczas odwrotu w stronę wschodniej palisady. 

-  Wracamy!  Wracamy  tam,  skąd  przyszliśmy!  Zabijajcie  każdego,  kto  znajdzie  się  na 

drodze.  Nieważne,  nasz  czy  obcy.  Nie  chcę  ich  zostawić  dla  Ivara.  I  nie  pozostawiajcie 

niedobitków! 

 
Ivar poczuł, jak powraca mu świadomość. Wracała jednak stopniowo i nie od razu udało 

mu się pozbierać myśli. Czuł, że zbliża się coś straszliwego. Słyszał zbliżające się kroki. To 
był draugr - gigant, spuchnięty i siny jak rozkładający się trup, lecz tak potężny jak dziesięciu 
mężczyzn. Wrócił na ziemię, aby niepokoić swoich potomków albo pomścić ich śmierć. 

Ivar  przypomniał  sobie  to  oblicze.  To  irlandzki  król  Maelguala,  którego  zabił  przed 

wieloma  laty.  Pamiętał  dobrze  tę  wykrzywioną  wściekłością  i  cierpieniem  twarz.  Pamiętał 
przekleństwa rzucane nawet wtedy, kiedy koła zaczęły rozciągać jego ciało. Rozciągali go aż 

nagle -  Ivar przypomniał sobie trzask pękającego kręgosłupa i w jednej chwili oprzytomniał 
całkowicie.  Poczuł,  że  ma  coś  na  twarzy,  chyba  kawałek  tkaniny.  Czy  zawinęli  go  już  w 
całun? 

Prawe ramię było zupełnie bezwładne. Ivar usiadł i poczuł teraz ból z lewej strony głowy. 

O dziwo, nie z prawej, tam gdzie otrzymał cios, lecz właśnie z przeciwnej. A więc to wstrząs, 
pomyślał.  Powinien  się  teraz  położyć  i  nie  poruszać  głową,  nie  mógł  sobie  jednak  na  to 
pozwolić. 

Powoli  podniósł  się  z  ziemi.  Wysiłek  ten  spowodował  przypływ  nudności  i  zawrotów 

głowy.  W  dłoni  wciąż  dzierżył  miecz.  Spróbował  go  podnieść,  jednak  ręka  odmówiła 
posłuszeństwa.  Opuścił  więc  broń  i  podparłszy  się  na  niej  popatrzył  na  zdewastowane 
obozowisko. Pośród namiotów wciąż walczyło kilkudziesięciu wojowników. I nagle dostrzegł 
nadciągającą zgubę. 

Nie był to draugr. Kilkanaście kroków od niego stanęła nagle niska postać w zaciągniętej 

na  oczy  wojennej  masce.  Angielskie  królewiątko.  Jatmund.  Z  obu  jego  stron  oraz  za  jego 
plecami kroczyło sześciu mężczyzn, potężnych jak wikingowie, potężnych jak Viga-Brand. Z 
pewnością  jego  gwardia  przyboczna.  Samo  serce  i  dusza  angielskiego  rycerstwa,  „the 

chempan”, jak ich tam nazywają. Było ich sześciu, a on, Ivar, nie mógł nawet unieść miecza. 

background image

Zrobił jednak krok w ich kierunku, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że on, wielki wojownik 
Północy, schwytany został przy próbie ucieczki. 

Edmund  rozpoznał  go  nagle  i  z jego  ust  wyrwał  się  okrzyk  tryumfu.  W  kierunku  Ivara 

ruszyło teraz sześciu rycerzy z podniesionymi mieczami. 

Tymczasem Shef przemykał się właśnie w ciemności i widząc lukę pomiędzy namiotami 

popchnął do przodu Godivę, aby pobiegła pierwsza. Dziewczyna wyrwała się z jego uścisku i 
ruszyła pędem w stronę jakiegoś mężczyzny. Potem chwyciła go za rękę, a on, najwyraźniej 
ranny, wsparł się na jej ramieniu. Chryste, to przecież Ivar! Shef nie mógł uwierzyć własnym 

oczom. 

Chłopak  zagryzł  wargi  i  zaczaj  zbliżać  się  ostrożnie  jak  lampart,  z  uniesionym  na 

wysokości bioder mieczem. Wiedział już, że ostrze skieruje pod samą brodę, gdzie ciała nie 
krył żaden pancerz. 

Nagle  naprzeciw  niego  znalazła  się  Godiva  przytrzymując  jego  prawą  rękę.  Chciał  ją 

odtrącić, lecz przywarła do niego z całej siły oplatając rękami i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. 

- Uważaj! Z tyłu! 

Shef rzucił ją na bok, a sam odwrócił się i w ostatniej chwili odparował cios wymierzony 

we  własną  szyję.  Drugi  cios  przyszedł  jednak  zaraz  po  pierwszym,  uchylił  się  przed  nim  i 
usłyszał świst przecinanego powietrza. W tej samej chwili uświadomił sobie, że Godiva stoi 
za jego plecami. Musiał ją ocalić. 

Zaczął  się powoli  cofać  wąskim korytarzem  między namiotami,  a wraz z nim Godiva i 

Ivar.  Przed  nim  kroczyło  sześciu  potężnych  mężczyzn,  a  wśród  nich  jeden  niski  w 
kunsztownie ozdobionej przyłbicy. To musiał być król. On, Shef, niewolnik i nędzny pies stał 

teraz naprzeciw króla East Anglii. 

- Zejdź mi z drogi  - rzekł Edmund postępując jeszcze krok naprzód. - Jesteś Anglikiem. 

Zwaliłeś  maszt.  Przerwałeś  ich  linię.  Widziałem,  że  to  ty.  Za  tobą  jest  Ivar.  Zabij  go  albo 
pozwól, żebym ja to zrobił, a nie ominie cię nagroda, którą ci obiecałem. 

- Ta kobieta... - zaczął Shef. Chciał powiedzieć, aby zostawili w spokoju kobietę, ale nie 

starczyło mu czasu. 

Przerwa między namiotami rozszerzyła się nagle i na Shefa rzucili się  ludzie Edmunda. 

Jeden wysunął się naprzód tnąc na odlew, raz za razem i wyrzucając do przodu tarczę. Shef 
cofał  się,  uskakiwał,  kucał,  nie  przyjmując  ciosów,  lecz  uciekając  przed  nimi,  jak  podczas 
pojedynku z młodym Irlandczykiem. 

Nagle z ciemności wyłoniło się kilkunastu wikingów prowadzonych przez samego Vigę-

Branda.  Anglicy  cofnęli  się,  aby  chronić  swego  króla.  Broniąc  go  ginęli  jeden  po  drugim, 
podczas gdy Ivar napominał bez przerwy swoich ludzi, aby pozostawili przy życiu Jatmunda. 

Shefowi udało się tymczasem wymknąć i pociągnąć za sobą przerażoną Godivę. Pobiegli 

w  stronę  dopalających  się  okrętów  i  błotnistego  brzegu  rzeki  Stour.  Angielskie  królestwo 
legło w gruzach, Godiva wyszła jednak bez szwanku. Udało mu się ją ocalić. 

background image

Lecz ona ocaliła Ivara. 

 

background image

Rozdział dziewiąty 

Gwiazdy  zaczęły  już  blednąc  na  niebie,  kiedy  Shef  i  Godiva  przedzierali  się  ostrożnie 

przez  leśną  gęstwinę.  Najwyższe  gałęzie  poruszał  lekki  wietrzyk,  którego  nie  czuć  było  na 
dole. Gdy przebiegli przez niewielką polankę rozpościerającą się wokół przewróconego dębu, 
ich stopy zmoczyła rosa. To będzie upalny dzień - pomyślał Shef - jeden z ostatnich dni tego 
pełnego wydarzeń lata. 

Na razie było im jednak zimno. Shef miał na sobie jedynie buty i wełniane spodnie, które 

wciągnął  w  pośpiechu  podczas  ataku  Anglików,  Godiva  zaś  cienką  koszulę.  Zdjęła  długą 
suknię, gdy wchodziła do rzeki. Pływała dobrze niczym wydra, i jak wydra musiała nurkować 
i  przepływać  długie  odcinki  pod  wodą.  Płynęli  bardzo  ostrożnie,  starając  się  nie  robić 

najmniejszego hałasu i śledząc uważnie brzeg, czy nie ma na nim patroli. Oboje zanurkowali 
głęboko, gdy rzeka wpłynęła w zakole przy krańcu palisady. Było to miejsce, gdzie zawsze 
czuwały straże. 

Shef  nie  poczuł  chłodu,  gdy  wchodził  do  wody,  jedynie  uczucie  pieczenia  na 

poparzonych  dłoniach,  teraz  jednak  ciałem  wstrząsały  bez  przerwy  dreszcze.  Wiedział,  że 
długo tak nie wytrzyma. Musiał koniecznie się położyć, rozluźnić mięśnie i poukładać sobie 
w  głowie  wydarzenia  ostatnich  dwudziestu  czterech  godzin.  Zabił  człowieka,  nie,  dwóch 
ludzi. Widział króla, co zdarzyć się może raz, czasem dwa razy w życiu. Tym razem jednak 
król  także  go  dostrzegł,  a  nawet  przemówił  do  niego!  Stał  też  oko  w  oko  z  Ivarem 
Ragnarssonem. Wiedział, że mógłby go zabić, gdyby nie Godiva. Mógłby zostać  bohaterem 
całej Anglii, całego chrześcijaństwa. 

Powstrzymała  go  jednak.  I  wtedy  zdradził  swego  króla,  zatrzymał  go,  oddał  go  w  ręce 

pogan. Jeżeli ktoś kiedyś się o tym dowie... Nie chciał o tym teraz myśleć. Ważne, że udało 
im się uciec. Kiedy tylko nadarzy się okazja zapyta Godivę, co naprawdę łączyło ją z Ivarem. 

Gdy  zrobiło  się  już  zupełnie  widno,  Shef  odnalazł  zarośnięty  trawą  szlak,  najwyraźniej 

nikt nie przechodził tamtędy od tygodni. Był to dobry znak, zwłaszcza że na końcu tej drogi 
odnaleźć powinni jakąś chatę albo szałas, gdzie mogliby znaleźć schronienie. 

Istotnie,  drzewa  zaczęły  się  wkrótce  przerzedzać  i  oboje  zobaczyli  zbudowany  z  gałęzi 

szałas. Zbudowali go zapewnię drwale, którzy pracowali nie opodal przy wyrębie lasu. 

background image

Teraz nie było tam nikogo. Shef i Godiva stanęli na wprost siebie objęci rękami. 

-  Pewnego  dnia  -  zaczął  Shef  patrząc  dziewczynie  głęboko  w  oczy  -  będziemy  mieli 

prawdziwy  dom.  Miejsce,  gdzie  będziemy  mogli  mieszkać  oboje  przez  nikogo  nie 
niepokojeni.  Dlatego  właśnie  przyszedłem,  aby  odebrać  cię  wikingom.  Nie  powinniśmy 
podróżować w czasie dnia, to zbyt niebezpieczne. Zostaniemy tutaj i odpoczniemy sobie aż 

do wieczora. 

 
Shef obudził się, kiedy słońce zaczęło przeświecać między ścianami szałasu. Podniósł się 

ostrożnie, aby nie obudzić dziewczyny i wyszedł na zewnątrz. W szparze pomiędzy gałęziami 
znalazł  ukrytą  hubkę  i  krzesiwo.  Czy  można  rozpalić  ogień?  Shef  zastanawiał  się  chwilę  i 
postanowił nie ryzykować. Mieli pod dostatkiem wody, ale nic do jedzenia. Powinien był o 
tym pomyśleć. 

Nie sądził, aby ktoś mógł im przeszkodzić, jeszcze nie tego dnia. Znajdowali się wciąż w 

zasięgu patroli wikingów, które widział, gdy podkradał się wraz z Hundem w pobliże obozu. 
Teraz  jednak  wikingowie  mieli  chyba  inne  zmartwienia.  Wszyscy  zebrali  się  pewnie  w 
obozie,  szacując  straty,  zastanawiając  się  co  dalej  robić  i  spierając  się  o  dowództwo  nad 
pozostałością  wielkiej  armii.  Czy  udało  się  ocaleć  Sigurthowi  -  Wężowemu  Oku?  Jeżeli 
nawet  ocalał,  nawet  jemu  trudno  będzie  utrzymać  nadszarpnięty  ostatnimi  wydarzeniami 

autorytet. 

Shef położył się w słońcu i poczuł, jak rozluźnia się jego ciało. Patrzył jak mięsień uda 

kurczy się nierytmicznie, aby po chwili uspokoić się zupełnie, potem przyjrzał się pęcherzom 
na swoich dłoniach. 

- Czy nie będzie lepiej, jak je przebiję? - spytała Godiva, która pojawiła się nagle u jego 

boku trzymając w dłoni długi kolec. Shef skinął głową. 

Kiedy  pochyliła  się  nad  nim  i  zajęła  się  jego  lewą  dłonią,  objął  ją  drugim  ramieniem, 

tuląc do siebie jej rozgrzane snem ciało. 

-  Powiedz  mi  -  spytał  -  dlaczego  stanęłaś  pomiędzy  mną  a  Ivarem?  Co  było  między 

wami? 

Dziewczyna spuściła oczy, wydawało się, że nie wie, co ma odpowiedzieć. 

- Czy wiesz, że zostałam mu ofiarowana? Przez... przez Sigvartha. 

- Przez mego ojca. Tak wiem. Lecz co stało się potem? 
Godiva nadal nie podnosiła wzroku przypatrując się uważnie pęcherzom. 

-  On  mnie  ofiarował  w  trakcie  biesiady,  przy  wszystkich.  Tylko  to  miałam  na  sobie. 

Niektórzy z nich robią ze swymi kobietami okropne rzeczy, na przykład Ubbi. Powiadają, że 
kocha się z nimi na oczach swoich ludzi, a kiedy nie potrafią go zadowolić, oni je dostają i 
korzystają z nich jeden po drugim. Wiesz, że byłam dziewicą... Jestem nią nadal. Bardzo się 
bałam. 

- Wciąż jesteś dziewicą? 

background image

Godiva skinęła głową. 

- Ivar nic do mnie powiedział w trakcie przyjęcia, ale kazał, aby przywiedli mnie do jego 

namiotu tej samej nocy. Wtedy ze mną rozmawiał. Powiedział mi... Powiedział, że jest inny 
niż reszta mężczyzn. Nie jest wałachem, to coś innego. Spłodził już dzieci, przynajmniej tak 
mówił. Powiedział mi jednak, że podczas gdy inni mężczyźni  czują przypływ pożądania na 
sam widok kobiecego ciała, on potrzebuje czegoś innego. 

-  Czy  wiesz,  co  jest  tym  czymś?  -  spytał  Shef  bez  ogródek  przypominając  sobie 

wskazówki, jakie dał mu Hund. 

-  Nie  wiem  -  Godiva  potrząsnęła  głową.  -  Nie  mogę  tego  zrozumieć.  Ale  on  mówił,  że 

jeśli  mężczyźni  dowiedzieliby  się,  jak  jest  z  nim  naprawdę,  kpiliby  z  niego.  W  młodości 
koledzy  przezywali  go  Sopel  Lodu,  ponieważ  nie  potrafił  tego,  co  oni.  Mówił  mi,  że  zabił 
wielu mężczyzn, którzy z niego kpili i sprawiło mu to przyjemność. Dziś wszyscy, którzy się 
z niego śmiali, nie żyją i tylko najbliżsi podejrzewają, że jest jakiś inny. Jeżeli wszyscy by o 
tym wiedzieli, Sigvarth nie odważyłby się ofiarować mnie otwarcie, tak jak to uczynił. Ivar 
powiada, że teraz nazywają go Soplem Lodu, ponieważ się go boją. Mówią, że nie zamienia 
się  w  nocy  w  wilka  czy  niedźwiedzia,  jak  jego  bracia,  lecz  w  smoka.  Wielkiego,  długiego 

smoka. 

- A co ty o tym myślisz? - spytał Shef. - Czy pamiętasz, co zrobili z twym ojcem? Twoim 

ojcem,  nie moim,  lecz nawet  ja poczułem żałość na jego widok. Wprawdzie  Ivar nie zrobił 
tego osobiście, wydał jednak odpowiednie rozkazy. To są właśnie rzeczy, jakimi się trudni. 
Mógł oszczędzić ci gwałtu, ale kto wie, jakie miał w stosunku do ciebie zamiary. Powiadasz, 
że ma dzieci. Czy ktokolwiek widział ich matki? 

Godiva pochyliła się nad dłonią i zaczęła przebijać pęcherze. 

-  Nie  wiem.  Jest  na  pewno  okrutny  i  pełen  nienawiści  w  stosunku  do  mężczyzn,  ale  to 

dlatego,  że  się  ich  obawia.  Boi  się,  że  są  bardziej  męscy  od  niego.  Ale  jak  oni  pokazują  tę 
męskość?  Znęcając  się  nad  słabszymi,  czerpiąc  przyjemność  z  ich  cierpienia.  Może  Ivar 
zesłany został przez Boga, jako kara za męskie grzechy. 

- Czy żałujesz, że cię od niego zabrałem? - Głos Shefa zrobił się nagle ostrzejszy. 
Godiva  pochyliła  się  nad  nim,  poczuł  na  piersi  jej  policzek  i  przesuwające  się  wzdłuż 

ciała dłonie. Przyciągnął ją do siebie. Ramiączko jej koszuli opadło nagle odsłaniając nagą, 
dziewczęcą pierś. Jedyną kobietąktórą widział dotąd rozebraną, była potężna, grubo ciosana 
Truda o ziemistej, niezdrowej cerze. Jego stwardniałe dłonie zaczęły pieścić ciało Godivy z 
niewiarygodną  delikatnością.  Jeżeli  sądził,  że  kiedyś  to  nastąpi,  a  rozmyślał  o  tym  często 
siedząc samotnie w kuźni, spodziewał się, że będzie to dopiero w dalekiej przyszłości, kiedy 
już na nią zasłuży, kiedy znajdzie miejsce, gdzie razem będą bezpieczni. Nie tak jak teraz, w 
środku lasu, pod gołym niebem, bez błogosławieństwa księdza ani zgody rodziców. 

background image

- Jesteś lepszym człowiekiem niż Ivar, czy Sigvarth, czy ktokolwiek, kogo spotkałam w 

życiu  -  powiedziała  ze  szlochem  Godiva.  -  Wiedziałam,  że  po  mnie  przyjdziesz.  Bałam  się 
tylko, że mogą cię za to zabić. 

Podciągnął jej koszulę i powoli obrócił na plecy. 

- Oboje powinniśmy już nie żyć. Jestem tak szczęśliwy, że jestem tutaj wraz z tobą... Nie 

łączy nas krew, pochodzimy od różnych ojców i różnych matek. 

Posiadł ją w blasku słońca. Ten, który obserwował ich z ukrycia, wstrzymał z zazdrości 

oddech. 

 
Godzinę  później  Shef  leżał  na  miękkiej  trawie  w  przedzierających  się  poprzez  konary 

dębów  promieniach  słońca.  Był  senny  i  całkowicie  rozluźniony.  Nie  spał  jednak.  Myślał  o 
przyszłości, o tym gdzie mogą teraz pójść, może na mokradła, tam gdzie nocował wspólnie z 
tanem Edrichem. Czuł na twarzy ciepło słońca i miękkość darni, na której leżał, lecz wszystko 
zaczęło się powoli oddalać. Doznał już wcześniej podobnego uczucia. W obozie wikingów. 
Jego myśli zaczęły błądzić gdzieś bardzo daleko, opuszczając leśną polanę i uśpione ciało. 

-  Potężni  są  panowie,  którym  odebrałeś  kobietę  -  przemówił  do  niego  głos,  twardy, 

szorstki i pełen dostojeństwa. 

Shef  zdał  sobie  sprawę,  że  znalazł  się  nagle  w  kuźni.  Wszystko  było  znajome:  napięcie 

mięśni,  kiedy  wyjmował  z  ognia  rozgrzany  do  czerwoności  kawał  metalu,  i  automatyczne 
odchylenie głowy, gdy iskry wzbiły się ku jego włosom. Nie była to wszakże kuźnia w Emneth, 
ani  kuźnia  Thorvina  w  obozie  wikingów.  Shef  poczuł  rozciągającą  się  wokół  olbrzymią 
przestrzeń, wytyczoną gigantycznymi kolumnami, które ginęły wysoko w górze. 

Wziął do ręki młot i zaczął wykuwać kształt z połyskującej na kowadle bryły metalu. Nie 

wiedział, jaki to ma być kształt. Wiedziały jednak jego ręce, poruszały się bowiem szybko i bez 
wahania.  Nie  było  to  ostrze  włóczni  ani  topór,  nie  był  to  także  lemiesz.  Wyglądało  tak  jak 
koło, lecz koło z wieloma zębami, ostrymi jak u psa. Shef patrzył w zdumieniu, w głębi serca 
wiedział,  że  to  co  właśnie  robił,  jest  niemożliwe.  Nikomu  nie  udałoby  się  wykonać  czegoś 

takiego  za  jednym  zamachem.  Najpierw  należałoby  wykuć  obręcz  i  osobno  każdy  z  zębów, 
dopiero wtedy można by połączyć te elementy w całość. Jednak po co to wszystko? Być może, 
gdyby mieć jedno takie koło, ustawione nad ziemią jak ściana, koło, które poruszałoby się w 
jedną  stronę  i  drugie  koło  umocowane  płasko,  to  jedno  z  nich  nadawaćby  mogło  pęd 

drugiemu. 

Lecz jaki miałoby to sens? Z pewnością istniał powód. Miało to coś wspólnego z dziwnym 

urządzeniem majaczącym w oddali, potężną konstrukcją znajdującą się pod jedną ze ścian. 

W  pewnej  chwili  Shef  zdał  sobie  sprawę,  że  wokół  niego  stoi  jeszcze  kilka  postaci  i  to 

postaci  równie gigantycznych rozmiarów, co całe pomieszczenie. Nie widział ich dokładnie, 
zresztą  nie  ośmielił  się  otwarcie  podnieść  na  nie  wzroku,  rzucał  więc  jedynie  ukradkowe 

background image

spojrzenia.  Postacie  stały  jedna  obok  drugiej  i  obserwując  go  wymieniały  uwagi,  takie 
przynajmniej odniósł wrażenie. Były to bóstwa Thorvina, bóstwa Drogi. 

Najbliżej stojąca postać przypominała jeszcze potężniejszą i wyższą replikę Vigi-Branda. 

Pod  krótkimi  rękawami  tuniki  widać  było  napinające  się  gigantyczne  bicepsy.  To  musi  być 
Thor, pomyślał Shef. Twarz bóstwa wyrażała pogardą, wrogość i jakiś niepokój. Zaraz za nim 
stała  inna  postać  o  uważnym  spojrzeniu  i  ostrych  rysach,  która  spoglądała  na  Shef  a  ze 
zręcznie skrywaną aprobatą, tak jakby był koniem wystawionym na sprzedaż przez głupiego 
kupca, nie orientującego się w jego rzeczywistej wartości. 

Ten jest po mojej stronie, pomyślał Shef, lub też myśli, że ja jestem po jego. 

Za  plecami  tych  dwóch  stała  grupa  innych  postaci,  z  których  najwyższa,  a  zarazem 

najdalej oddalona podpierała się na potężnej włóczni o trójkątnym grocie. 

Shef  zdał  sobie  sprawę  z  jednej  jeszcze  rzeczy:  ktoś  podciął  mu  ścięgna  w  kolanach. 

Poruszał  się  po  kuźni  przy  pomocy  swoich  ramion,  wlokąc  za  sobą  bezużyteczne  już  nogi. 
Wokół  niego  porozstawiane  były  stołki,  ławki,  leżały  sterty  drewna,  wszystko  to  sprawiało 
wrażenie  bałaganu,  lecz  w  istocie  pomagało  mu  przemieszczać  się  z  jednego  miejsca  na 
drugie. Mógł dźwignąć się na rękach i stanąć wyprostowany, niczym człowiek starający się 
złapać  równowagę  na  szczudłach,  w  nogach  nie  było  jednak  życia,  jedynie  tępy  ból 
rozchodzący się od kolan w górę. 

Był  jeszcze  ktoś,  kto  go  obserwował,  tym  razem  ktoś  bardzo  mały,  gdzieś  przy  samej 

ziemi.  To  Thorvin!  Choć  nie,  to  nie  był  Thorvin,  lecz  ktoś  jeszcze  mniejszy  i  drobniejszy,  z 
wysokim  czołem  odsłoniętym  i  przerzedzonymi  włosami.  Postać  ta  miała  jednak  biały  strój 
Thorvina oraz naszyjnik z kiści jarzębiny. 

- Kim jesteś, chłopcze? - spytała. - Czy jesteś wędrowcem z krainy ludzi? Jak tu trafiłeś? 

W jaki sposób udało ci się odnaleźć Drogę? 

Shef potrząsnął głową, udając, że chroni oczy przed iskrami. 
Wrzucił  gotowe  już  koło  do  stojącego  obok  kubełka  z  wodą  i  zaczął  pracować  nad 

następnym  kawałkiem  metalu.  Pracował  z  zapałem  człowieka,  który  wie,  że  któregoś  dnia 
zwrócona  mu  zostanie  wolność,  nie  chce  jednak,  aby  prześladowcy  odkryli  rosnącą  w  jego 
sercu radość. 

Nagle  Shef  zorientował  się,  że  jedna  z  olbrzymich  postaci  zaczyna  poruszać  się  w  jego 

kierunku. Była to ta najwyższa, ta, która dzierżyła włócznię. Palec niczym konar dębu uniósł 
do  góry  brodę  Shef  a.  Twarz  wydała  się  chłopcu  ostrzem  topora:  prosty  nos,  wystająca 
szczęka, szpiczasta, siwa broda i wystające, szerokie kości policzkowe. W dół spoglądało na 
niego jedno nieruchome oko. W tym zestawieniu oblicze Ivara mogłoby napełnić otuchą, jako 
coś  co  przynajmniej  ogarnąć  można  rozumem,  było  mimo  wszystko  ludzkie.  Ta  twarz  była 
inna. Shef czuł, że mogłaby przywieść człowieka do szaleństwa. 

Teraz nie wyrażała jednak wrogości, raczej koncentrację, skupienie. 

background image

-  Dużo  ci  jeszcze  zostało  do  przejścia,  karle  -  rzekł  w  końcu.  -  Dobrze  jednak  zacząłeś. 

Módl się, abym nie musiał cię wezwać zbyt szybko. 

-  Dlaczego  miałbyś  mnie  wzywać,  Najwyższy?  -  spytał  Shef  oszołomiony  własną 

zuchwałością. 

-  Nie  pytaj.  Mądry  człowiek  nie  podpatruje  i  nie  podgląda,  jak  panna  szukająca  swego 

kawalera. 

Wielka  dłoń  spadła  nagle  na  kuźnię  roztrącając  ławy,  wiadra  i  narzędzia,  niczym 

człowiek strząsający z serwety łupiny orzecha. Shef został ciśnięty w powietrze, a unosząc się 
zdołał jeszcze zauważyć badawcze spojrzenie wychylającej się z cienia maleńkiej, ubranej na 
biało postaci. 

 
W przeciągu sekundy znalazł się znowu na trawie, pod gołym niebem. Słońce przesunęło 

się trochę, pozostawiając go w cieniu. 

Gdzie Godiva? Shef zaniepokoił się nagle. Odeszła na chwilę na bok, ale co potem... 
Shef zerwał się na nogi i zaczął rozglądać się wokół w poszukiwaniu wroga. Z krzaków 

doszedł go zgiełk, trzask gałęzi i krzyk kobiety, której usta zasłonił ktoś szybko dłonią. 

Shef skoczył w tamtym kierunku, lecz zza drzew wyrośli nagle mężczyźni i otoczyli go 

szczelnie niczym  zaciśnięte palce Przeznaczenia. Na  czele ich stał Muirtach, z przecinającą 
twarz świeżą pręgą i wyrazem niepohamowanej furii. 

- Prawie ci się udało, chłopcze - rzekł. - Powinieneś był dalej uciekać, ale ty wolałeś się 

zatrzymać  i  wypróbować  kobietę  Ivara.  Cóż,  gorący  kutas  nie  zna  co  to  rozum,  wkrótce 
jednak będzie zupełnie zimny. 

Silne  ramiona  ścisnęły  Shefa,  który  wciąż  się  wyrywał  w  stronę  zarośli.  Czy  już  ją 

pojmali? Jak udało im się ich znaleźć? Czy zostawili jakiś ślad? 

Szyderczy  śmiech  wybuchł  nagle  pośród  głosów  gaddgedlarów.  Shef  rozpoznał  go  od 

razu. Był to śmiech Anglika. Jego przyrodniego brata, Alfgara. 

background image

Rozdział dziesiąty 

Kiedy Shef znalazł się z powrotem w obrębie palisady, bliski był załamania. Przyczynę 

stanowiło  ogromne  wyczerpanie  oraz  głęboki  wstrząs  związany  z  nagłą  i  niespodziewaną 
utratą  wolności.  Wikingowie  obchodzili  się  z  nim  bardzo  surowo,  popychając  i  szturchając 
boleśnie przez całą drogę powrotną. Shef czuł jednak, że sami są mocno wystraszeni. Wracali 
do Ivara tylko z jednym trofeum, co nie stanowiło z pewnością właściwej przeciwwagi wobec 
poniesionych  szkód.  Było  jasne,  że  gaddgedlarowie  chcą  się  na  nim  odegrać.  Został 
uwięziony w miejscu, gdzie trzymano niewolników i pobity do nieprzytomności. 

Leżał tak aż do wieczora, a kiedy wreszcie się ocknął i otworzył zlepione krwią powieki, 

czuł  się  obolały  i  odrętwiały.  Był  także  zziębnięty  oraz  osłabiony  z  pragnienia  i  głodu. 
Podczas  gdy  wokół  zapadała  noc  rozglądał  się  desperacko,  oceniając  perspektywy  ucieczki 
bądź  ocalenia.  Nie  było  jednak  żadnego  ratunku.  Żelazne  obręcze  spinające  jego  stopy 
przymocowane były do wbitych w ziemię grubych kołków, ręce zaś miał związane z przodu. 
Być może z czasem udałoby mu się przegryźć pęta na nadgarstkach, lecz najmniejszy ruch z 
jego  strony  prowokował  strażnika  do  wymierzenia  kolejnego  kopniaka.  Shef  uświadomił 
sobie,  że  strażnicy  nie  mieli  teraz  zbyt  wielu  więźniów  do  pilnowania.  Niemal  wszystkim 
pojmanym w czasie kampanii Anglikom udało się uwolnić i zniknąć pod osłoną nocy. 

Oprócz  Shefa  pod  strażą  przebywało  tylko  kilku  rycerzy  króla  Edmunda,  którzy 

zdecydowali  się  walczyć  do  samego  końca.  Wszyscy  byli  ciężko  ranni,  przygotowani  na 
śmierć  i  rozmawiali  cicho  czekając  na  swoją  kolej.  Zgodzili  się  w  końcu,  że  powinni  byli 
najpierw zaatakować obóz Ragnarssonów, uznali jednak, że tak czy owak, zasłużyli na wielką 
chwałę. Spalili przecież statki i mocno przerzedzili zastępy wroga. 

-  Szkoda  tylko,  że  schwytali  naszego  króla  -  rzekł  jeden  z  nich  po  chwili  milczenia. 

Pozostali pokiwali smutno głowami i spojrzeli w kierunku odległego narożnika. 

Shef poczuł ciarki na plecach. Król Edmund był ostatnią osobą, z którą chciałby się teraz 

spotkać.  Pamiętał  chwilę,  kiedy  król  podszedł  do  niego,  marnego  niewolnika  z  prośbą,  aby 
odsunął  się  z  jego  drogi.  Gdyby  go  posłuchał,  ta  noc  zakończyłaby  się  całkowitym 
zwycięstwem,  a  on,  Shef,  nie  musiałby  znosić  teraz  gniewu  Ivara.  Słyszał  już  rozmowy 
strażników  opowiadających  z  rozbawieniem,  co  go  wkrótce  czeka.  Pamiętał  też  słowa 

background image

giermka,  który  oprowadzał  go  po  obozie  nie  dalej  jak  poprzedniego  wieczoru.  Zbrodnia, 
jakiej się dopuścił, była ciężka. Zabrał Ivarowi kobietę, uprowadził ją i posiadł, tak że nigdy 
już nie mogła być mu zwrócona. Co się z nią stało? Nie została zawleczona z powrotem do 
obozu. Ktoś musiał ją porwać. Shef nie był jednak w stanie długo nad tym rozmyślać, zbyt 
pochłonięty  własnym  losem.  Gniew  Ivara  wydawał  mu  się  straszniejszy  niż  śmierć  i 
dojmujący wstyd z powodu zdrady. Gdyby tak mógł umrzeć z zimna i nie doczekać poranka. 
Niczego nie pragnął bardziej. 

Nad  ranem  obudziło  go  uderzenie  buta.  Usiadł  i  pierwszą  rzeczą,  z  której  zdał  sobie 

sprawę,  była  suchość  w  ustach.  Wokół  niego  uwijali  się  strażnicy  przecinając  niektórym 
więźniom pęta i wywlekając trupy na zewnątrz. Udało im się, pomyślał Shef. 

Przed sobą ujrzał kucającą postać w brudnej poplamionej tunice. Był to Hund. W rękach 

trzymał  dzban  z  wodą.  Przez  pewien  czas  Shef  nie  był  w  stanie  o  niczym  innym  myśleć, 
Hund tymczasem ostrożnie i powoli pozwolił mu pić, robiąc nieznośne przerwy po każdym 
jego  łyku.  Dopiero  gdy  poczuł,  że  woda  wypełniła  mu  już  cały  brzuch,  Shef  zaczął 
rozkoszować się jej smakiem. W tym samym momencie zdał sobie sprawę, że Hund coś do 

niego mówi. 

- Shef, Shef, mówię do ciebie. Musisz mi coś powiedzieć. Gdzie jest Godiva? 

-  Nie  wiem.  Uprowadziłem  ją.  Potem  ktoś  inny  musiał  ją  porwać.  Pojmali  mnie  zanim 

mogłem coś na to poradzić. 

- Jak ci się wydaje, kto mógł ją porwać? 
Shef  przypomniał  sobie śmiech  w  zaroślach,  przeczucie,  które  kiedyś  oddalił  od  siebie, 

przeczucie, że w lesie są jeszcze inni uciekinierzy. 

- To Alfgar. Musiał nas śledzić. 
Shef zamyślił się starając odegnać od siebie zmęczenie. 

- Wydaje mi się, że to on przyprowadził do nas Muirtacha i jego ludzi. Być może zawarli 

jakiś układ. Oni wzięli mnie, a on ją. Może udało mu się po prostu ją porwać, podczas gdy 
wszyscy zajęli się mną. Nie było ich dostatecznie dużo, aby ryzykować dalsze poszukiwania. 

-  Widać  więc,  że  Ivarowi  bardziej  zależy  na  tobie  niż  na  niej.  Wie  jednak,  że  to  ty 

uprowadziłeś  ją  z  obozu.  To  nie  wróży  dobrze  -  Hund  pogładził  się  po  swojej  rzadkiej 

brodzie.  -  Zastanów  się,  czy  ktoś  widział  cię,  jak  zabijałeś  któregoś  z  wikingów  własnymi 
rękami. 

- Zabiłem tylko jednego. To było w ciemności i nikt tego nie zauważył. Ktoś mógł jednak 

widzieć,  jak  uwolniłem  niewolników,  jak  uwolniłem  Alfgara  -  twarz  Shefa  wykrzywił 

grymas.  -  Poza  tym  to  właśnie  ja  rozbiłem  umocnienia  wokół  obozu  Ragnarssonów 
spuszczając  na  nie  płonący  maszt.  Zrobiłem  to,  czego  nie  udało  się  dokonać  towarzyszom 

króla. 

-  No  tak,  ale  nie  powinno  to  być  jeszcze  powodem  do  krwawej  zemsty.  Ingulf  i  ja 

zrobiliśmy wiele w ciągu ostatniego dnia. Wielu dowódców pozostałoby kalekami do końca 

background image

życia, gdyby nie nasza pomoc. Ingulf potrafi nawet zaszyć z powrotem jelita, które wydostały 
się  z  rozprutego  brzucha.  Jeśli  ktoś  jest  dostatecznie  silny,  aby  wytrzymać  ból,  powinien 
przeżyć. 

- Staracie się wybłagać moje życie? Wstawiliście się za mnie u Ivara? 

- Tak. 

- Ty i Ingulf? Ale cóż ja dla niego znaczę? 
Hund zamoczył w dzbanie kawał chleba i podał go przyjacielowi. 
To  zasługa  Thorvina.  Mówi,  że  to  sprawa  Drogi.  Mówi,  że  musimy  cię  uratować.  Nie 

wiem  dlaczego,  ale  on  całkowicie  poświęcił  się  dla  ciebie.  Wczoraj  ktoś  z  nim  rozmawiał. 
Potem Thorvin przybiegł prosto do nas. Czy zrobiłeś coś, o czym mi nie wiadomo? 

- Wiele rzeczy, Hund. Jednego jestem wszak pewien. Nikt nie zdoła uchronić mnie przed 

gniewem Ivara. Zabrałem jego kobietę, co mogę mu ofiarować w zamian? 

-  Warto  o  tym  pomyśleć  -  rzekł  Hund  napełniając  dzban  wodą  ze  skórzanego  bukłaka. 

Postawił  dzban  na  ziemi,  obok  zaś  resztę  chleba  i  kupon  brudnego  samodziału,  który 
przyniósł ze sobą na ramieniu. 

- W obozie brakuje jedzenia, a połowa koców użyta została jako całuny. To wszystko, co 

mogłem  ci  teraz  przynieść.  Postaraj  się,  aby  starczyło  na  dłużej.  Jeśli  chcesz  odpłacić  się 
Ivarowi, rozejrzyj się, może król ci pomoże. 

 

- Czy jest jakaś nadzieja? - szepnął Thorvin. 

Viga-Brand popatrzył na niego ze zdziwieniem. 

-  Czy  tak  powinien  mówić  kapłan  Drogi?  Nadzieja...  Jeżeli  zaczniemy  robić  pewne 

rzeczy tylko dlatego, że jest jakaś nadzieja, skończymy nie lepiej jak chrześcijanie śpiewający 
hymny  do  swego  Boga  łudząc  się,  że  da  im  lepsze  życie  po  śmierci.  Zapominasz  się, 

Thorvinie. 

Brand urwał i spojrzał na swoją prawą dłoń, nad którą nachylał się właśnie Ingulf. Była 

rozcięta  prawie  do  nadgarstka,  a  cięcie  przechodziło  równo  pomiędzy  drugim  a  trzecim 

palcem. 

Ingulf  przemył  ranę  ciepłą  wodą,  z  której  unosił  się  zapach  ziół,  a  później  rozwarł 

ostrożnie  jej  brzegi.  Przez  chwilę  widać  było  białą  kość,  wkrótce  jednak  wszystko  zalała 

krew. 

- Byłoby znacznie lepiej, gdybyś przyszedł z tym do mnie od razu, zamiast czekać półtora 

dnia - powiedział medyk. - Mogłem wyczyścić ranę póki była świeża, teraz brzegi zaczęły już 
się zasklepiać, muszę więc ją rozerwać na nowo. Mógłbym ją zaszyć bez tego, ale kto wie, co 
było na tamtym ostrzu. 

- Rób swoje, Ingulfie. Widziałem zbyt wiele ran, które nie chciały się goić, aby samemu 

ryzykować. To tylko ból, a zgorzel to pewna śmierć. 

- Nadal jednak twierdzę, że przyszedłeś za późno. 

background image

- Przez pół dnia leżałem pośród trupów, aż pewien bystry człowiek zauważył wreszcie, że 

wszyscy  z  wyjątkiem  mnie  ostygli.  A  kiedy  wreszcie  się  pozbierałem  i  upewniłem,  że  to 
najgroźniejsza z moich ran, byłeś zajęty dużo poważniejszymi rzeczami. 

Thorvin westchnął i przesunął kufel piwa bliżej lewej dłoni Branda. 

-  Twoja  mowa  była  dla  mnie  wystarczającą  karą.  Teraz  możesz  mi  już  powiedzieć,  czy 

jest jakaś szansa. 

Twarz Branda pobladła gwałtownie, gdyż Ingulf wyciągał właśnie z rany odłamek kości, 

odpowiedział jednak spokojnym tonem. 

- Nie sądzę. Wiesz sam jak to jest z Ivarem. 

- Wiem - przyznał Thorvin. 

-  To  sprawia,  że  nie  potrafi  zachować  rozsądku  w  pewnych  sytuacjach.  Nie  mówię  o 

„przebaczeniu”,  nie  jesteśmy  chrześcijanami,  aby  puszczać  w  niepamięć  wyrządzane  nam 
krzywdy.  Lecz  Ivar  nie  zechce  nawet  nas  wysłuchać.  Chłopak  uprowadził  jego  kobietę. 
Porwał  kobietę,  w  stosunku  do  której  Ivar  miał  pewne  plany.  Gdyby  ten  głupiec  Muirtach 
przyprowadził ją z powrotem, wtedy być może udałoby się coś zrobić. Ale nie sądzę, gdyż 
najgorsze jest to, że kobieta odeszła z własnej woli. To znaczy, że chłopakowi udało się to, 
czego Ivar nie mógł dokonać. Krew musi się polać. 

- Musi być jednak coś, co sprawi, że Ivar zmieni zdanie i przyjmie to, co proponujemy w 

zamian. 

Ingulf rozpoczął właśnie zszywanie rany. Thorvin położył dłoń na srebrnym młocie, który 

wisiał na jego piersi, i zwrócił się do Branda. 

- Przysięgam, że to prawdopodobnie największa przysługa, jaką możemy oddać Drodze. 

Wiesz chyba, że są wśród nas tacy, którzy mają Widzenia? 

- Pamiętam, że kiedyś o tym mówiłeś - przyznał Brand. 

-  Ludzie  ci  podróżują  do  krainy  bogów,  a  później  wracają  stamtąd  i  opowiadają,  co 

widzieli.  Niektórzy  uważają,  że  to  tylko  wizje,  podobne  do  tych,  jakie  miewamy  w  snach, 
rodzaj  poezji.  Lecz  ludzie  ci  widzą  te  same  rzeczy.  Przynajmniej  niekiedy  się  to  zdarza. 
Najczęściej jest tak, jakby wszyscy oni widzieli tylko część jakiegoś obrazu czy wydarzenia, 
tak że mogą go po kolei uzupełniać. 

Brand chrząknął, nie wiadomo czy z niedowierzania, czy pod wpływem bólu. 

-  Jesteśmy  pewni,  że  ten  inny  świat  istnieje  i  ludzie  mogą  się  tam  dostać.  Nie  dalej  jak 

wczoraj miał miejsce dziwny wypadek. Odwiedził mnie Farman, który jest kapłanem Freyra, 
tak jak ja jestem kapłanem Thora. Z tą jednak różnicą, że Farman już kilkakrotnie odwiedzał 
tamten  świat,  podczas  gdy  ja  nie  byłem  tam  ani  razu.  Mówił,  że  był  w  Wielkiej  Sali,  tam 
gdzie  spotykają  się  bogowie,  aby  decydować  o  losach  dziewięciu  światów.  Stał  przy  samej 
ziemi,  niczym  mysz  szukająca  okruchów.  Widział  jak  obradują  bogowie,  ujrzał  też  mojego 
ucznia Shefa. Nie miał wątpliwościże to on, widział go nieraz w kuźni. Ubrany był dziwnie, 
niczym  myśliwy  w  lasach  Halogalandu  i  z  trudem  utrzymywał  równowagę,  jakby  został 

background image

okaleczony.  Farman  widział,  jak  przemówił  do  niego  ojciec  bogów  i  ludzi.  Gdyby  Shef 
przypomniał sobie, co wtedy usłyszał... 

- Rzadko się zdarza, żeby jeden podróżnik do tamtego świata zobaczył drugiego. Rzadko 

też bogowie zwracają się do podróżników, zwykle nie zauważają nawet ich obecności. I jest 
jeszcze jedna rzecz. Ktokolwiek dał  chłopcu imię, nie wiedział co  czyni. Teraz jest to  imię 
nadawane psom, nie było tak jednak zawsze. Czy słyszałeś kiedyś o Skioldzie? 

-  To  założyciel  dynastii  Skioldungów,  królów  Danii.  Przodek  królów,  których  Ragnar  i 

jego synowie wygnaliby najchętniej z kraju, gdyby tylko mogli. 

- Anglicy nazywają go „Scyld Sceafing - Shield with the Sheaf, czyli Tarcza ze Snopem i 

opowiadają bzdurną historię jak dryfował przez ocean na swojej tarczy, mając za żagiel snop 
zboża,  stąd  właśnie  miał  wziąć  się  jego  przydomek.  Nie  wiedzą  jednak,  że  „Sceafing”  to 
znaczy  także  „Syn  Sheafa”.  Kim  więc  był  Sheaf?  Kimkolwiek  był,  to  on  właśnie  posłał  za 
morze najpotężniejszego z królów i powiedział mu jak uczynić życie ludzkie szczęśliwym i 
pełnym chwały. Sheaf to imię zwiastujące wielkie szczęście, zwłaszcza gdy zostanie nadane 

bezwiednie. Sheaf lub Shef, bo tak właśnie wymawiają to imię mieszkańcy tych stron. 

- Musimy wyrwać chłopca z rąk Ivara. Jego także ludzie widzieli w tamtym świecie. Nie 

miał jednak ludzkiej postaci. 

- To człowiek o wielu obliczach. 

-  To  jeden  z  rodu  demona  Lokiego,  zesłany  na  ziemię,  aby  siał  na  niej  spustoszenie. 

Musimy  uchronić  przed  nim  mego  ucznia.  Ale  jak  możemy  tego  dokonać?  Jeżeli  nie 
powstrzymają go twoje perswazje, Brand, ani moje prośby, czy zdołamy go jakoś przekupić? 
Czy jest coś, czego Ivar pragnie bardziej niż zemsty? 

- Nie wiem, co sądzić o tej historii o innych światach - rzekł Brand. - Znalazłem się wśród 

was,  ponieważ  mogę  przy  waszej  pomocy  zdobyć  wiele  różnych  umiejętności,  poza  tym, 
podobnie  jak  wy,  nie  lubię  chrześcijan  i  szaleńców  w  rodzaju  Ivara.  Ten  chłopak  dokonał 

niezwykłej rzeczy przychodząc do obozu po dziewczynę. Trzeba mieć ikrę, żeby coś takiego 
zrobić. Wiem o tym dobrze. Pamiętam, jak za namową waszych towarzyszy przyjechałem do 
Braethraborgu,  aby  wciągnąć  Ragnarssonów  w  tę  wojnę.  Życzę  chłopcu  jak  najlepiej.  Nie 
znam zamiarów Ivara, nikt ich pewnie nie zna. Powiem wam jednak, czego mu potrzeba. Być 
może i on zdaje sobie z tego sprawę, mimo swego szaleństwa. Lecz jeśli nie, Wężowe Oko 
powinien przemówić mu do rozsądku. 

Kiedy wypowiadał te słowa, pozostali mężczyźni pokiwali ze zrozumieniem głowami. 

 
Shef zorientował się od razu, że to nie ludzie Ivara przyszli po niego. Nie byli to także 

gaddgedlarowie,  nie  wyglądali  też  na  przybyszów  z  Norwegii.  Ludzie,  którzy  po  niego 
przyszli, byli potężnie zbudowani i w sile wieku, włosy mieli już posiwiałe. 

Shef  zauważył  srebrne  pasy  i  złote  naramienniki,  świadczące  o  odnoszonych  w 

przeszłości  sukcesach.  Kiedy  dowódca  straży  zastąpił  im  drogę,  Shef  nie  dosłyszał 

background image

wyjaśnienia,  jakiego  jeden  z  nich  udzielił  szeptem.  Strażnik  zaczął  wykrzykiwać  coś  w 
odpowiedzi  gestykulując  w  stronę  zrujnowanych  zabudowań  obozu.  Zanim  jednak  zdołał 
dokończyć  zdanie,  rozległ  się  jęk  poprzedzony  głuchym  odgłosem.  Przybysz  spojrzał  na 
ziemię upewniając się, czy sprawa została zakończona, a następnie schował do rękawa worek 

z piaskiem. 

Po  chwili  mężczyźni  rozcinali  już  krępujące  Shefa  więzy.  Jego  serce  zaczęło  walić  jak 

szalone.  Czy  czeka  go  śmierć?  Czy  wyciągają  go  stąd,  aby  poprowadzić  na  ścięcie?  Shef 
zagryzł wargi. Nie mógł pozwolić sobie na błaganie o litość, zaraz by go wyśmiali. 

Zaciągnęli  go  kilka  jardów  dalej  w  stronę  innych  zabudowań,  gdzie  przetrzymywano 

więźniów.  Zatrzymali  się  przed  wejściem  do  niewielkiej  komórki.  Shef  zorientował  się,  że 
jeden  z  przybyłych  wojowników,  zapewne  ich  przywódca,  przypatruje  mu  się  niezwykle 
uważnie, jakby chciał coś wyczytać z jego twarzy. 

- Rozumiesz po norwesku? 
Shef skinął głową. 

- Zrozum więc, że jeśli ty będziesz mówił, to bez znaczenia, lecz jeśli on się odezwie, być 

może uda ci się zachować życie. Całkiem niewykluczone. Jest coś, co ciebie może uratować, 
dla mnie zaś znaczy jeszcze więcej. Niezależnie od tego, czy masz umrzeć czy nie, niedługo 
będziesz potrzebował przyjaciela. Przyjaciela na dworze Ragnarssonów. Jest wiele sposobów, 
w jakie stracić można życie. 

Potem Shef wepchnięty został do ciemnej komórki. W ścianę wbite były dwa metalowe 

pierścienie, przez które przeciągnięto łańcuchy. Shef poczuł jak mężczyźni zakładają mu na 
szyję  obręcz,  obręcz  połączoną  z  łańcuchami.  Nogi  pozostawili  nie  związane,  jednak  jego 
ręce były wciąż skrępowane. Mógł wstać i przechadzać się po kilka kroków w każdą stronę, 
tyle na ile pozwalał łańcuch. 

Wkrótce Shef zorientował się, że w celi znajduje się ktoś jeszcze. Widział zwieszający się 

ze  ściany  łańcuch,  ginący  gdzieś  w  ciemności.  Wyobrażając  sobie  leżącą  na  ziemi  postać 
poczuł nagle przypływ lęku i wstydu. 

- Panie? - spytał niepewnie. - Panie, czyś jest królem? 
Postać wzdrygnęła się nerwowo. 

-  Jestem  król  Edmund,  syn  Edwolda,  władca  East  Anglii.  Lecz  kim  ty  jesteś,  skoro 

mówisz jak człowiek z Norfolku? Nie jesteś żadnym z mych rycerzy. Czy przybyłeś wraz z 
pospolitym ruszeniem? Zostałeś schwytany w lesie? Zbliż się trochę, abym mógł ujrzeć twe 

oblicze. 

Shef odwrócił się w stronę króla, a promień słońca oświetlił nagle jego twarz. 

-  A  więc  to  ty.  Ty,  który  stanąłeś  pomiędzy  mną  a  Ivarem.  Pamiętam  cię  dobrze.  Nie 

miałeś  pancerza  ani  broni,  lecz  powstrzymałeś  przez  dobrą  chwilę  jednego  z  moich 
najlepszych  ludzi,  Wiggę.  Gdyby  nie  ty,  to  byłyby  ostatnie  chwile  w  życiu  Ragnarssona. 

background image

Dlaczego  Anglik  miałby  ratować  Ivara?  Uciekłeś  swemu  panu?  Byłeś  niewolnikiem  u 

zakonników? 

-  Moim  panem  był  twój  tan,  Wulfgar  -  rzekł  Shef.  -  Wiesz  panie,  co  zrobili  z  nim 

wikingowie. 

Król skinął głową. Oczy Shefa przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia i chłopak mógł 

już  przypatrzeć  się  obliczu  swego  władcy.  Oblicze  to  nie  wyrażało  litości,  było  skupione  i 
poważne. 

-  Zabrali  też  jego  córkę,  moją  mleczną  siostrę.  Przyszedłem  tutaj,  aby  ją  odzyskać.  Nie 

zamierzałem  chronić  Ivara,  lecz  twoi  ludzie,  panie,  zamierzali  zabić  ich  oboje.  Chciałem 
tylko,  abyś  pozwolił  mi  zabrać  ją  na  bok.  Wtedy  przyłączyłbym  się  do  ciebie.  Nie  jestem 
wikingiem. Dwóch z nich zabiłem własnymi rękami. Poza tym zrobiłem coś dla ciebie, mój 
panie, coś co usiłowali wcześniej twoi ludzie... 

-  Zrobiłeś  to,  widziałem.  Wołałem,  aby  ktoś  przełamał  pierścień  i  tobie  się  to  udało. 

Tobie i garstce wieśniaków, przy pomocy masztu. Gdyby Wigga o tym pomyślał, albo Totta, 
albo Eddi, zrobiłbym z nich najbogatszych ludzi w królestwie. Co też ja wtedy obiecywałem? 

Edmund pokręcił w milczeniu głową i spojrzał na Shefa. 

- Czy wiesz, co oni chcą ze mną zrobić? Budują teraz ołtarz ku czci swoich pogańskich 

bogów. Jutro przyjdą po mnie i położą mnie na nim. Wtedy wkroczy Ivar. Zabijanie królów to 
jego rzemiosło. Powiedzieli mi, że na jutro przygotował on coś specjalnego. Chciał zostawić 
to dla króla Northumbrii, Elli, zabójcy jego ojca, lecz zdecydował, że ja także na to zasługuję. 
Położą  mnie  na  ołtarzu,  twarzą  do  ziemi.  W  środek  moich  pleców  Ivar  wbije  swój  miecz. 
Wiesz, jak żebra przylegają ściśle do kręgosłupa i tworzą na piersiach kościaną klatkę? Ivar 
będzie nacinał je po kolei zaczynając od tych na samym dole. Mówią, że użyje miecza tylko 
do pierwszego cięcia, potem korzystać będzie z młota i dłuta. Potem wykroi w plecach wielką 
dziurę, włoży do środka ręce i będzie wyciągać stamtąd żebra, jedno po drugim. 

Król mówił spokojnie. 

-  Sądzę,  że  powinienem  wtedy  umrzeć.  Mówią,  że  potrafi  pozostawić  człowieka  przy 

życiu, aż do tego momentu, jeżeli tylko uda mu się ciąć nie zbyt głęboko. Lecz kiedy wyciąga 
żebra na zewnątrz, serce musi pęknąć. Na koniec wyciągają też twoje płuca i ustawiają żebra 
w  ten  sposób,  że  wyglądają  jak  skrzydła  kruka  lub  orła.  Dlatego  nazywają  to  „wycinaniem 
krwawego orła”. Zastanawiam, jakie to będzie uczucie, kiedy zatopi ostrze w moich plecach. 
Wiesz chłopcze, wydaje mi się, że jeśli uda mi się zachować zimną krew do tego momentu, 
reszta  pójdzie  już  łatwo.  Ale  dotyk  tej  zimnej  stali  na  plecach,  zanim  jeszcze  nastąpi  ból... 
Nigdy  nie  sądziłem,  że  coś  takiego  może  mnie  spotkać.  Chroniłem  mój  lud,  nigdy  nie 
złamałem  żadnej  przysięgi,  byłem  hojny  dla  sierot.  Czy  wiesz,  chłopcze,  co  powiedział 
Chrystus, kiedy wisiał umierający na krzyżu? 

Shef potrząsnął głową. Nauki ojca Andreasa ograniczały się zazwyczaj do przypominania 

o obowiązku daniny na rzecz Kościoła. 

background image

- „Mój Boże, czemuś mnie opuścił?” 
Król zamilkł na chwilę. 

- Wiem dobrze, dlaczego on chce to zrobić. W końcu jestem  władcą, tak jak on. Wiem, 

czego  potrzebują  teraz  jego  ludzie.  Ostatnie  miesiące  nie  były  dobre  dla  jego  armii. 
Wydawało  im  się,  że  będą  mieli  łatwy  początek  kampanii,  zanim  zdecydują  się  ruszyć  na 
York. I tak mogło się stać, gdyby nie to, co zrobili z twoim opiekunem. Niewiele udało im się 
zebrać  łupów,  ot  garstkę  niewolników,  a  teraz  jeszcze  przerzedziły  im  się  szeregi.  Widzieli 
swoich przyjaciół, jak umierali z ran, a wielu czeka jeszcze na śmierć ze zgorzeli. Jeżeli nie 
zobaczą  czegoś  naprawdę  krzepiącego,  gotowi  są  stracić  ducha.  Ivar  potrzebuje  jakiegoś 

tryumfu. Egzekucji. Albo... 

Shef przypomniał sobie ostrzeżenie, jakie usłyszał przy wejściu do celi. 

- Nie mów zbyt otwarcie, panie. Oni chcą, żebyś mówił. Chcą też, żebym ja słuchał. 
Edmund  zaśmiał  się  krótko.  Słońce  było  już  nisko  i  w  celi  panowała  niemal  zupełna 

ciemność. 

-  Słuchaj  więc.  Obiecałem  ci  połowę  skarbu  Raedwalda,  jeśli  rozbijesz  linię  wikingów. 

Zrobiłeś  to.  Możesz  mieć  nawet  cały  skarb,  powierzę  ci  sekret,  a  ty  zrobisz,  co  będziesz 
uważał. Ten, kto przekaże im tę wiadomość, uratować może życie i sporo zyskać. Gdybym to 
ja  im  o  tym  powiedział,  mógłbym  zostać  jarlem.  Nie  jest  jednak  rzeczą  króla  kierować  się 
lękiem. Ale ty, chłopcze, zyskać możesz niejedno. Słuchaj więc uważnie i dobrze zapamiętaj. 
Zdradzę ci sekret skarbu Wuffingasów. 

Król zamilkł, a po chwili zaczął mówić półgłosem: 

 

Gdzie bród u wierzb, drewniany most 
Tam królów ród w swych łodziach śpi 
Cztery pagórki w ziemi tkwią; 
Patrz na północ i omiń trzy. 

W czwartym spoczywa tajemny skarb, 
Strzeże go Wuffa, z Wehhy krwi. 

Odszukaj go, jeśli masz hart. 

 
Głos zamarł nagle. 

- To moja ostatnia noc, chłopcze. Być może twoja także. Pomyśl co zrobić, aby uratować 

życie. Nie sądzę, by angielska zagadka okazała się prosta dla wikingów. Lecz jeśli z ciebie 
tylko zwykły prostaczek, ty także nie pojmiesz ni słowa. 

 

background image

Rozdział jedenasty 

Wielka armia gnębiona była niepokojem i niepewna swej siły, dokładnie jak przewidział 

to  król  Edmund.  Została  zaskoczona  i  częściowo  rozbita  przez  władcę  niewielkiego 
państewka, królika, o którym nawet nie słyszeli i choć wszystko skończyło się pomyślnie, w 
głębi  serca  wikingowie  wiedzieli,  że  nie  są  jeszcze  zdolni  do  następnej  bitwy.  Wprawdzie 
zabici  zostali  już  pochowani,  ranni  przychodzili  do  zdrowia,  a  dowódcy  poszczególnych 
kontyngentów  porozumieli  się  w  sprawie  wymiany  ludzi  i  sprzętu,  jednak  wojownicy 
potrzebowali  czegoś,  co  przywróciłoby  im  wiarę  we  własne  siły.  Jakiegoś  rytuału,  który 
pomógłby im uwierzyć, że nadal są wielką armią - postrachem chrześcijan, niezwyciężonymi 
zastępami Północy. 

Od samego rana ludzie tłoczyli się wokół wytyczonego poza obrębem obozu terenu, gdzie 

miało  odbyć  się  wielkie  zebranie.  Zgodnie  z  tradycją,  aplauz  miano  wyrażać  uderzeniami 
mieczy o tarcze. W tym samym czasie trwała narada przywódców. 

Shef  był  przygotowany  na  przyjście  żołnierzy.  Odczuwał  silny  głód  i  silne  pragnienie, 

które wysuszyło mu język i usta, był jednak w pełni świadomy i czujny. Edmund także już się 
obudził, nie zdradzał jednak tego żadnym ruchem. Shef nie odważył się do niego przemówić. 

Ludzie Wężowego Oka zjawili się z tą samą pewnością siebie, co poprzedniego dnia. W 

przeciągu  kilku  sekund  zdjęli  Shefowi  żelazną  obręcz  i  wyprowadzili  go  na  zewnątrz  w 
półmrok jesiennego poranka. Nad rzeką wciąż wisiała mgła, kropelki wody zebrały się też na 
krawędzi dachu. Shef wpatrywał się w nie intensywnie, zastanawiając się, czy udałoby mu się 
je zlizać. 

- Rozmawialiście wieczorem. Co ci powiedział? 
Shef potrząsnął głową i wskazał skrępowanymi rękami w kierunku pasa mężczyzny, do 

którego przywiązany był skórzany bukłak. Mężczyzna podał mu go w milczeniu. W środku 
było piwo, gęste i zawiesiste, zaczerpnięte bez wątpienia z samego dna beczki. Shef wypił je 
duszkiem przechylając głowę do tyłu. Kiedy skończył, wytarł usta rękami i poczuł jak piwo 
zaczyna  wypełniać  całe  jego  ciało  niczym  skórzany  worek.  Wikingowie  obserwowali  go  z 

rozbawieniem. 

background image

- Dobre, co? Piwo jest dobre. Życie także. Jeśli chcesz spróbować więcej obu tych rzeczy, 

lepiej nam opowiedz, co usłyszałeś. 

Dolgfinn  obserwował  twarz  Shefa  z  niezwykłą  uwagą.  W  jego  oczach  czaiła  się 

wątpliwość, był w nich jednak także upór. Mężczyzna odwrócił się i przywołał ręką jednego 
ze  stojących  w  pobliżu  wojowników.  Shef  od  razu  go  rozpoznał.  Ten  człowiek  ze  złotym 
łańcuchem na szyi i mieczem o srebrnej rękojeści był jego ojcem. 

Kiedy  ruszył  w  stronę  Shefa,  pozostali  cofnęli  się  nieco,  aby  pozostawić  obu  mężczyzn 

sam  na  sam.  Przyglądali  się  sobie  przez  kilka  selcund,  badając  wzrokiem  od  stóp  do  głów. 
Patrzy  na  mnie  w  ten  sam  sposób  w  jaki  ja  patrzę  na  niego  -  pomyślał  Shef.  Próbuje 
rozpoznać się w moim ciele, ja zaś w jego. Wie już, że jestem jego synem. 

- Spotkaliśmy się już kiedyś  - zaczął Sigvarth - na pewnej drodze. Muirtach powiedział, 

że w obozie jest pewien młody Anglik, który przechwala się, że mnie pokonał w walce. Teraz 

mówią mi, że jesteś mym synem. Twierdzi tak ten pomocnik medyka, chłopak, który przybył 
tu wraz z tobą. Czy to prawda? 

Shef skinął głową. 

-  To świetnie. Tęgi  z ciebie zuch, dobrze walczyłeś.  -  Sigvarth podszedł  jeszcze bliżej  i 

dotknął  bicepsów  Shefa.  -  Stoisz  jednak  po  złej  stronie,  synu.  Wiem,  że  twoja  matka  to 
Angielka, ale tak samo jest z połową wojowników naszej armii. Można by powiedzieć, że są 
Anglikami,  Frankami,  Irlandczykami  albo  Finami,  lecz  krew  dziedziczy  się  po  ojcu.  Wiem 
oczywiście, że ciebie wychowali Anglicy, chował cię ten głupiec, którego chciałeś ocalić. Ale 
co oni dla ciebie właściwie zrobili? Jeżeli wiedzieli, że jesteś moim synem, śmiem twierdzić, 
że ciężkie było twoje życie. Czy się mylę? 

Sigvarth spojrzał na chłopca, świadom, że słowami tymi powinien go sobie zjednać. 

- Uważasz pewnie, że zostawiłem cię tam na pastwę losu. Masz rację, tak było. Lecz nie 

wiedziałem wtedy o twoim istnieniu, nie znałem cię. Teraz jest inaczej. Widzę, jak wyrosłeś, 
widzę,  że  mógłbyś  stać  się  moją  chlubą.  Powiedz  tylko  słowo,  a  uznam  cię  swoim 
prawowitym synem. Będziesz miał takie same prawa i przywileje jakbyś się narodził w moim 
domu.  Porzuć  Anglików.  Porzuć  chrześcijan.  Zapomnij  o  swojej  matce.  Pójdę  do  Ivara  i 

porozmawiam  z  nim  o  tobie,  jako  o  moim  synu,  a  słowa  moje  poprze  Wężowe  Oko.  Masz 
kłopot, synu, i trzeba cię z niego wyciągnąć. 

Shef spojrzał w górę ponad ramieniem ojca. Przypomniał sobie koński żłób i znoszone z 

pokorą  razy.  Przypomniał  sobie  klątwę,  jaką  rzucił  na  niego  ojczym  i  oskarżenie  o 

tchórzostwo.  Przypomniał  sobie  niekompetencję,  ociężałość  i  powolność  angielskich 
oddziałów,  rozdrażnienie  Edricha  z  powodu  ich  niezdecydowania.  Czy  można  odnosić 
zwycięstwa  mając  przy  boku  takich  ludzi?  Później  dostrzegł  stojącego  kilka  kroków  za 

plecami Sigvartha młodzieńca o jasnej cerze i wystających jak u konia siekaczach. On także 

jest  synem  Sigvartha  -  pomyślał  Shef.  Jeszcze  jeden  przyrodni  brat.  W  dodatku  wyraźnie 

nierad z obrotu sprawy. 

background image

Shef przypomniał sobie śmiech Alfgara dochodzący z zarośli. 

- Co powinienem uczynić? - spytał w końcu. 

-  Opowiedz  nam,  co  usłyszałeś  od  króla  Jatmunda.  Albo  wyciągnij  z  niego  to,  co 

chcielibyśmy wiedzieć. 

Shef przyjął wyzwanie i splunął prosto na skórzany but ojca błogosławiąc w myśli wypite 

piwo. 

-  Odrąbałeś  ręce  i  nogi  Wulfgara,  podczas  gdy  przytrzymywali  go  twoi  ludzie.  Potem 

pozwoliłeś im zgwałcić moją matkę, nie zważając na to, że urodziła ci syna. Nie jesteś żaden 
„drengir”. Jesteś niczym. Przeklinam krew, którą od ciebie dostałem. 

W  jednej  chwili  pomiędzy  nimi  stanęli  ludzie  Sigurtha,  próbowali  powstrzymać 

Sigvartha, który chwytał już za miecz. Nie opierał się jednak zbyt silnie. Kiedy odciągali go 
do tyłu, wciąż wpatrywał się w syna z jakąś tęsknotą w oczach. Myśli pewnie, że pozostało 
jeszcze coś do powiedzenia - zreflektował się Shef. Stary głupiec. 

-  A  więc  zrobiłeś,  co  chciałeś  -  mruknął  Dolgfinn,  wysłannik  Sigurtha,  popychając 

chłopca do przodu. - Twoja sprawa. Wyprowadźcie go na zewnątrz, za palisadę - zwrócił się 

do swoich ludzi. - Przyprowadzicie tam też tego króla, wcześniej jednak upewnijcie się, czy 
aby nie nabrał rozumu. Ci Anglicy nie potrafią walczyć ani się poddać, kiedy trzeba. Teraz 
życie Jatmunda należy do Ivara, a przed zmierzchem stanie przed obliczem Odyna. 

 
Armia  wikingów  zebrała  się  już  za  wschodnią  palisadą.  Ludzie  tłoczyli  się  po  trzech 

stronach pustego kwadratu, wzdłuż czwartego boku stali jedynie jarlowie oraz całe najwyższe 

dowództwo z Ragnarssonami na czele. 

W  chwili,  gdy  podchodził  tam  eskortowany  przez  grupkę  wojowników  Shef,  z  gardeł 

zebranych  popłynął  nagle  tryumfalny  okrzyk,  któremu  towarzyszył  brzęk  metalu.  Sekundę 
później  miecz  odrąbał  głowę  stojącemu  w  rogu  wysokiemu  mężczyźnie  o  kredowobiałej 
twarzy.  Shef  patrzył  z  niedowierzaniem,  widział  już  w  swoim  życiu  wiele  trupów,  ale  taka 
scena była dla niego nowością. Nie dadzą mi wiele czasu na przygotowanie, pomyślał. Muszę 
być gotowy, jak tylko usłyszę brzęk mieczy. 

- Co to za jeden? - spytał Shef wskazując w stronę rzucanej właśnie na stos głowy. 

-  To  jeden  z  angielskich  rycerzy.  Ktoś  mówił,  że  walczył  naprawdę  dobrze  i  wiernie 

bronił  swego  pana,  więc  powinniśmy  dostać  za  niego  okup.  Lecz  Ragnarssonowie 
postanowili,  że  nie  czas  teraz  na  branie  okupów.  Trzeba  dać  Anglikom  lekcję.  Teraz  twoja 

kolej. 

Żołnierze wypchnęli go do przodu, niemal na sam środek kwadratu, tak że znalazł się o 

dziesięć kroków od najwyższych dowódców. 

-  Kto  ma  ochotę  przedstawić  tę  sprawę?  -  odezwał  się  jeden  z  mężczyzn  donośnym 

głosem. 

background image

Gwar  zaczął  wyraźnie  słabnąć.  Z  szeregu  wyszedł  Ivar  Ragnarsson.  Jego  prawe  ramię 

unieruchomione było na temblaku. To dlatego nie mógł walczyć przeciw rycerzom Edmunda 

- pomyślał Shef. 

- Ja ją przedstawię - rzekł Ivar. - Stoi przed wami nie wróg, lecz zdrajca. Nie jest to jeden 

z ludzi Jatmunda, lecz jeden z moich. Przyjąłem go do swego oddziału, nakarmiłem, dałem 
schronienie. Kiedy przyszli Anglicy, nie walczył dla mnie. W ogóle nie walczył. Przybiegł do 
mojego obozu i uprowadził moją kobietę. Skradł mi ją, a ona nigdy już nie może mi zostać 
zwrócona. Nie należy już do mnie, choć została mi ofiarowana w majestacie prawa przez jarla 
Sigvartha. Wyznaczyłem okup za tę dziewczynę, lecz on nie może go spłacić. Nawet jednak 
gdyby mógł, zabiłbym go za wyrządzoną mi zniewagę. Poza tym nasza armia powinna ukarać 
go za zdradę. Kto jest za? 

-  Popieram  -  zawołał  posiwiały  mężczyzna  stojący  obok  Ivara,  zapewne  Ubbi  lub 

Halvdan.  W  każdym  razie  któryś  z  Ragnarssonów,  jednak  nie  ich  wódz,  Sigurth,  który  stał 
bez ruchu w samym środku szeregu. - Popieram cię - ciągnął mężczyzna. - Ten człowiek miał 

szansę wykazać się lojalnością, odrzucił ją jednak. Przyszedł do naszego obozu jako szpieg i 
złodziej. 

- Jaką karę proponujesz? - spytał herold. 

-  Śmierć  to  zbyt  mało  -  wykrzyknął  Ivar.  -  Żądam  jego  oczu  za  zniewagę,  jaką  mi 

wyrządził,  żądam  jego  jaj  za  to,  że  zabrał  mi  kobietę.  Żądam  jego  rąk  za  zdradę,  jakiej 
dopuścił się w stosunku do armii. Kiedy będzie po wszystkim, niechaj zachowa swe życie. 

Shef poczuł jak przeszywa go dreszcz. Jego kręgosłup zamienił się nagle w kawał lodu. 

Zaraz rozlegnie się okrzyk i brzęk stali, pomyślał z przerażeniem, a potem pójdzie prosto w 
ręce kata. 

Z tłumu stojących po przeciwległej stronie mężczyzn wyszedł jednak potężny wojownik z 

przewiązaną zaplamionym bandażem ręką. 

- Jestem Brand. Zna mnie tutaj wielu. 
Jego słowom towarzyszył okrzyk poparcia i aprobaty. 

-  Chciałem  powiedzieć  o  dwóch  rzeczach.  Po  pierwsze,  powiedz  nam  Ivarze,  skąd 

wziąłeś tę dziewczynę? Albo skąd wziął ją Sigvarth? Jeżeli ją porwał, a chłopak zabrał ją z 
powrotem, co jest w tym złego? Powinieneś był go zabić w czasie kradzieży. Jeśli tego nie 
zrobiłeś, zbyt  późno już, żeby  wzywać do zemsty. Jest  jeszcze druga rzecz. Przyszedłem ci 
pomóc, Ivarze, kiedy otoczyli cię rycerze Jatmunda. Walczę już od dwudziestu lat i nigdy się 
nie cofnąłem przed atakiem. Tę oto ranę dostałem, gdy walczyłem za ciebie. Przerwij mi, jeśli 
to nieprawda! Widziałem jak angielski król wraz ze swymi wyszedł prosto na ciebie. Byłeś 
ranny  i  nie  mogłeś  nawet  unieść  miecza.  Twoi  ludzie  byli  martwi,  a  ja  miałem  tylko  lewą 
rękę, aby cię bronić. Kto wtedy zasłonił cię swoim ciałem, jeśli nie ten młodzieniec? To on 
właśnie powstrzymał Anglików dopóki nie wróciłem tam wraz z Arnketilem i jego drużyną. 
Powiedz, Arnketilu, czy ja kłamię? 

background image

-  Było  tak  jak  powiedziałeś,  Brandzie  -  odezwał  się  ktoś  z  tłumu.  -  Widziałem  Ivara, 

widziałem Anglików, widziałem też chłopca. Pomyślałem, że zaraz zabiją go w tej potyczce i 
zrobiło mi się. przykro, bowiem walczył dzielnie. 

-  Tak  więc  oskarżenie  o  porwanie  upada.  Oskarżenie  o  zdradę  nie  jest  prawdziwe, 

bowiem  właśnie  temu  chłopcu  zawdzięczasz  życie.  Nie  wiem,  co  łączyć  go  może  z 
Jatmundem, chcę jednak powiedzieć, że jeśli jest dobry w porywaniu kobiet, mam dla niego 
miejsce  w  swojej  drużynie.  Potrzeba  nam  paru  nowych  ludzi.  A  jeśli  ty  nie  potrafisz  sam 

strzec swoich kobiet, Ivarze, w porządku, twoja sprawa, ale nie mieszaj do tego armii. 

Shef  zobaczył,  jak  Ivar  podchodzi  do  Branda  wpatrując  się  w  niego  z  nienawiścią  i 

oblizując wargi językiem niczym wąż. Wokół rozległ się pomruk zainteresowania. Nie był to 

objaw wrogości, żołnierze lubili takie przedstawienia. 

Brand nie poruszył się nawet, oparł tylko lewą dłoń na rękojeści miecza. Ivar stanął jakieś 

trzy  kroki  od  niego  i  podniósł  do  góry  zabandażowaną  rękę,  tak  żeby  wszyscy  mogli  ją 
zobaczyć. 

-  Kiedy  twoja  dłoń  będzie  już  sprawna,  przypomnę  sobie,  co  mi  teraz  powiedziałeś, 

Brandzie - syknął Ivar. 

- Ja też ci o tym przypomnę, kiedy wyleczysz już swój bark - odparował Brand. 
Ich  spór  przerwał  nagle  potężny  i  lodowaty  głos  Sigurtha  Ragnarssona,  zwanego 

Wężowym Okiem. 

-  Armia  ma  przed  sobą  znacznie  poważniejsze  rzeczy  niż  dyskusje  o  chłopcach. 

Słuchajcie  więc.  Mój  brat  Ivar  musi  dostać  zapłatę  za  uprowadzoną  kobietę.  W zapłacie  za 
własne  życie,  Ivar  musi  zwrócić  chłopcu  jego  życie,  i  nie  okaleczyć  go  zbyt  dotkliwie. 
Chłopiec  musi  żyć,  lecz  musi  także  zostać  ukarany.  Przyszedł  tu  jako  jeden  z  nas,  lecz  nie 
zachował się jak nasz prawdziwy towarzysz. Gdy nas zaatakowano, myślał o własnym zysku. 
Jeżeli miałby  przyłączyć  się  do  załogi  Vigi-Branda,  musimy  dać  mu  lekcję.  Nie  obetniemy 
mu  ręki,  bo nie będzie mógł  walczyć, nie pozbawimy jąder, bo nie chodziło tu  naprawdę o 
kradzież kobiety. Armia zabierze mu jednak oko. 

Shefowi z trudem udało się ustać na swoim miejscu, kiedy usłyszał okrzyk aprobaty. 

- Nie dwoje oczu. Jedno. Co na to armia? 
Jego  słowa  powitał  ryk  entuzjazmu  i  brzęk  ostrzy.  Shef  popchnięty  został  w  narożnik 

kwadratu.  Mężczyźni  rozstąpili  się  i  chłopiec  ujrzał  metalowy  kosz  z  rozgrzanymi  do 
czerwoności  węglami  i  Thorvina  dmuchającego  w  miechy.  Do  Shefa  podszedł  pobladły  ze 

zdenerwowania Hund. 

-  Trzymaj  się  -  mruknął  po  angielsku,  podczas  gdy  mężczyźni  przewrócili  Shefa  na 

ziemię  i  odchylili  do  tyłu  jego  głowę.  Shef  zorientował  się,  że  brązowe  ramiona,  które 
obejmują go jak kleszcze, należą do Thorvina. Próbował się wyrwać, krzyczeć, oskarżyć ich o 
zdradę, ale ktoś wepchnął mu w usta kawał szmaty. Do jego twarzy zbliżała się rozżarzona do 

background image

białości  igła,  czuł  naciskający  na  gałkę  oczną  kciuk.  Zacisnął  mocno  oczy  i  raz  jeszcze 
spróbował przekrzywić głowę, krzyknąć. 

Czuł bezustanny, nieubłagany uścisk. Opalony nad ogniem szpic igły zbliżał się wciąż do 

prawego oka. Ból, paroksyzm bólu ogarniający niczym rozszalały ogień wszystkie zakamarki 
mózgu. Po chwili łzy i krew zmieszane razem i spływające wolno po policzku, a gdzieś w tle 

syk rozgrzanego metalu zanurzanego w wodzie. 

 
Unosił  się  w  powietrzu,  właściwie  wisiał  nogami  ku  ziemi.  Jego  oko  przebite  było 

ostrzem, a przeraźliwy ból wykrzywił twarz. Ból nie zmniejszał się wcale, nie zanikał. Umysł 
jednak był jasny i skupiony. 

Nietknięte  było  także  jego  drugie  oko.  Pozostało  otwarte  i  nie  mrugało  nawet. 

Niezależnie,  w  którym  ze  światów  się  akurat  znajdował,  mógł  się  przyglądać  wszystkiemu. 
Teraz  był  bardzo,  bardzo  wysoko.  W  dole  widział  góry,  równiny,  rzeki  i  morza,  na  których 

bieliły  się  czasem  żagle  wikingów.  Po  równinach  maszerowały  wielkie  armie  wzbijając  w 
górę  tumany  kurzu:  to  chrześcijańscy  królowie  Europy  i  pogańscy  nomadowie 
przygotowywali  się  do  kolejnej  wojny.  Zorientował  się,  że  jeśli  zwęził  odpowiednio  oczy,  a 
właściwie oko, dostrzec mógł co tylko zapragnął. Mógł czytać z ust dowódców i żołnierzy, z 

ust cesarza Greków i tatarskiego chana. 

Pomiędzy nim a rozpościerającym się w dole światem szybowały ptaki. Dwa z nich minęły 

go  całkiem  blisko,  tak  że  dostrzec  mógł  żółty  błysk  ich  inteligentnych  oczu.  Ich  pióra  były 
połyskliwie czarne, a dzioby ostro zakrzywione. To kruki, kruki, które wydziobywały ludziom 
oczy. Przyjrzał im się nieruchomym wzrokiem, a one zwinęły skrzydła i odleciały pospiesznie. 

Igła  przeszywająca  oko,  czy  to  ona  utrzymywała  go  w  powietrzu?  Na  to  wyglądało.  W 

takim  jednak  razie  powinien  był  już  dawno  nie  żyć.  Nikt  nie  mógł  żyć  z  ostrzem 
przechodzącym  przez  mózg  i  czaszkę  i  wbitym  w  drzewo.  Znowu  przeszył  go  ból.  Twarz 
wykrzywił  grymas,  ręce  zwieszały  się  w  dół,  bezwładne  jak  u  trupa.  Zobaczył  nadciągające 
kruki: zaciekawione, tchórzliwe, sprytne i wyczulone na każdy objaw słabości. Szybowały w 
jego  stronę,  trzepotały  skrzydłami.  Były  coraz  bliżej.  W  końcu  kilka  wylądowało  na  jego 

barkach. Tym razem wiedział jednak, że nie powinien obawiać się ich dziobów. Przyleciały do 
niego, aby dodać mu otuchy, podtrzymać na siłach. Zbliżał się król. 

Postać  uniosła  się  z  tego  punktu  na  ziemi,  od  którego  odwrócił  właśnie  wzrok  i 

zatrzymała się tuż przed nim. Była naga, a twarz wykrzywiało jej nieludzkie cierpienie. Ujrzał 
lejącą  się  po  biodrach  krew,  sterczące  z  pleców  krwawe  skrzydła  i  całkowicie  zapadniętą 
pierś. W dłoni trzymała własny kręgosłup. 

Przez  moment  wisieli  tak  twarzą  w  twarz,  oko  w  oko.  Postać  rozpoznała  go,  zmierzała 

jednak ku swemu odległemu przeznaczeniu, poza obrębem dziewięciu światów. Tam gdzie nikt 
prawie się nie zapuszcza. Poczerniałe wargi poruszyły się nieznacznie. 

- Nie zapomnij. Nie zapomnij słów, których cię nauczyłem. 

background image

 
Ból w oku Shefa podwoił się jeszcze, chłopak krzyknął i potrząsnął głową chcąc uwolnić 

się od przytrzymującego go szpikulca. Nagle poczuł wokół siebie delikatny dotyk czyichś rąk. 
Powoli otworzył oko. Nie był to już panoramiczny krajobraz dziewięciu światów rozciągający 
się  z  wierzchołka  wielkiego  dębu,  lecz  pochylająca  się  nisko  twarz  Hunda.  Hunda 
trzymającego igłę. Shef  krzyknął  ponownie i  starał  się wyswobodzić z uścisku,  ręce jednak 
zacisnęły się na nim jeszcze mocniej. 

-  Spokojnie,  spokojnie  -  szeptał  Hund.  -  Już  po  wszystkim.  Nikt  cię  już  nie  tknie. 

Należysz do armii, do drużyny Branda z Halogalandu. Przeszłość została zapomniana. 

- Muszę sobie przypomnieć... - krzyknął Shef. 

- Co takiego? 
Łzy wypełniły jego oczy, to zdrowe i to, które właśnie stracił. 

- Nic już nie pamiętam... - szepnął. - Zapomniałem sekretne słowa wypowiedziane przez 

króla. 


Document Outline