background image

Tytuł oryginału
To the Stars. Starworld
Rozdział 1
 

Redaktor
Jacek Foromariski
Opracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja: Radosław Dylis
PRINTED IN GREAT BRITAIN
Wydanie I
Harry Harrison 1987 Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991
ISBN 8385276742

GWIEZDNY DOM

Rozdział 1

Stary,   połatany   frachtowiec   przeciął   orbitę   Marsa   i   leciał   dalej,   wykorzystując   jedynie   tradycyjny   napęd 
silników atomowych. Kierował się w stronę Ziemi  lub raczej w stronę miejsca, w którym Ziemia znajdzie się 
za   kilka   godzin.   Wszystkie   urządzenia   elektroniczne   statku   były   bądź   wyłączone,   bądź   pracowały   na 
minimalnych obrotach   pełną moc pobierały jedynie ekrany ochronne. Wraz ze zbliżaniem się ku Ziemi, z 
każdą sekundą rosło ryzyko wykrycia. I natychmiastowego zniszczenia.
 A więc przynosimy im w końcu wojnę  powiedział oficer polityczny.
Przed rewolucją był profesorem ekonomii niewielkiego uniwersytetu na jednej z odległych planet. Wojna 
pozmieniała wszystko.
 Nie musi mnie pan o tym przekonywać  odparł Blakeney.  Byłem w komitecie, który opracował ten atak. I 
mówiąc szczerze, wcale nie jestem tym pomysłem zachwycony.
 Wcale nie próbuję pana przekonywać, po prostu sama myśl o tym sprawia mi przyjemność. Miałem rodzinę 
na Teorancie...
  Ale już jej pan nie ma   przerwał szybko Blakeney.   Cała planeta została zniszczona. Radziłbym, by jak 
najszybciej pan o nich zapomniał.
 Nie. Chcę o nich pamiętać. I wierzę, że atak ten przeprowadzamy także i po to, by uczcić pamięć tych ludzi. 
Tych i milionów innych, zniewolonych lub
pomordowanych. Nareszcie odważyliśmy się walczyć. Jestem z tego dumny.
 Wciąż niepokoi mnie oprogramowanie komputera.
  Zupełnie niepotrzebnie. Pojedyncza bomba zrzucona zostanie na Australie. W jaki sposób może pan nie 
trafić w tak duży cel?
  Mogę to panu dokładnie wyjaśnić. Po odłączeniu statku zwiadowczego rozpocznie on przyśpieszenie od 
prędkości podstawowej, którą w tej chwili osiągamy. Komputer nie będzie mógł popełnić żadnego błędu w 
trajektorii lotu, ponieważ nie będzie czasu na żadne korekty. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak ogromna 
będzie prędkość końcowa?  sięgnął po kalkulator i nacisnął kilka przycisków.
Dowódca niecierpliwym ruchem uniósł rękę.
  Wystarczy.   Nie   mam   w   tej   chwili   głowy   do   matematyki.   Wiem   jedynie,   iż   nasi   najlepsi   specjaliści 
zmodyfikowali statek zwiadowczy do tego jednego zadania. W środku jest jakiś wirus, który ma zniszczyć 
wszystkie zasoby żywności. Sam pan przecież opracował program lotu, lokalizacji celu i rzucenia bomby.
 Tak, zawierają one jednak zbyt wiele zmiennych. Zejdę na dół i przeprowadzę jeszcze jeden test.
  Proszę bardzo. Lecz niech pan nie zapomni, że pozostało już tylko kilka godzin. Gdy znajdziemy się w 
zasięgu sieci ich radarów, natychmiast wysyłamy statek i zmykamy, nie oglądając się za siebie.
 To nie zajmie dużo czasu  zapewnił Blakeney.
Odwrócił się i opuścił mostek.
"To wszystko jest jedną wielką improwizacją"  rozmyślał ponuro, idąc w dół pustymi korytarzami statku.
Nieuzbrojony frachtowiec atakujący samo serce Federacji! Lecz sam plan był na tyle zwariowany, że może 
się   powieść.   Od   momentu   przecięcia   orbity   Marsa   wciąż   nabierali   prędkości.   Być   może   uda   im   się 
przemknąć   tuż   obok   Ziemi,   zanim   zaskoczona   obrona   będzie   w   stanie   wykonać   przeciwuderzenie,   i 
wystrzelić bez przeszkód niewielki statek zwiadowczy, nad którym kontrolę przejmie komputer.
I to właśnie martwiło go najbardziej. Obwody większości komputerów były prototypowe i niesprawdzone. 
Jeżeli   zawiodą,   nie   powiedzie   się   cała  misja.  Przeprowadzenie   jeszcze   jednej  serii  testów  było  sprawą 
zwykłego rozsądku.
Maleńki   zwiadowca,   mniejszy   nawet   niż   zwykły   pojazd   ratunkowy,   tkwił   przymocowany   do   podłogi 
zewnętrznego  luku stalowymi  klamrami wyposażonymi  w wybuchowe  sworznie.  Tuba łącznikowa,  dzięki 

background image

której powietrze z frachtowca przedostawało się do wnętrza zwiadowcy, wciąż tkwiła na swoim miejscu. 
Blakeney   przeczołgał   się   przez   nią,   wszedł   do   wnętrza   kabiny   i   zmarszczył   czoło,   spoglądając   na 
umieszczoną   na   jednej   ze   ścian   plątaninę   kabli   i   urządzeń   kontrolnych.   Odwrócił   się   w  stronę   ekranu, 
wcisnął kilka przycisków na pulpicie komputera i rozpoczął ostatnią serię kontrolnych testów.
Nagle na mostku zabrzmiał sygnał alarmowy i paru członków załogi podeszło, by spojrzeć na ekran. Oficer 
polityczny zbliżył się także i stanął tuż obok pełniącego wachtę operatora.
 Co to za sygnał?  zapytał.
 Weszliśmy właśnie w zasięg ich detektorów.
 Więc wiedzą już, że tu jesteśmy?
 Niekoniecznie. Wciąż jeszcze znajdujemy się w płaszczyźnie ekliptyki...
 A to oznacza..
 Że jesteśmy jeszcze zbyt daleko, by mogli wykryć jakiekolwiek ślady promieniowania z naszego statku.
Na razie jesteśmy dla nich jeszcze jednym kawałkiem kosmicznego śmiecia. Na razie. System wykrywania 
został już jednak zaalarmowany i za chwilę skierują na nas wszystko, co tylko mają. Lasery, radary i tym 
podobne rzeczy. Zresztą wkrótce się tego dowiemy. Monitorujemy ich wszystkie sygnały. Gdy powrócimy, 
wszystko będzie pięknie nagrane. Po uważnym przeanalizowaniu dowiemy się sporo o układach, w jakich 
pracują.
"Gdy  pomyślał ponuro oficer polityczny  a nie: jeżeli". Jak na razie morale załogi było bez zarzutu. Lecz to 
dopiero połowa misji. Pozostała jeszcze ta druga połowa  ta najważniejsza. Zerknął na zegar i połączył się 
ze statkiem zwiadowczym.
 Wkraczamy w strefę czerwoną. Do odłączenia statku pozostało mniej niż pół godziny. Co u pana?
 Za chwilę kończę i zaraz do was dołączę.
 Dobrze. Chciałbym...
 Zlokalizował nas radar pulsacyjny!  wykrzyknął operator. Teraz wiedzą już, że się zbliżamy. Tuż obok jego 
łokcia zapłonął nagle ekran pomocniczy, na którym pojawiać się zaczęły rzędy cyfr. Operator wskazał na nie 
palcem.  Wszystkie ekrany ochronne zostały wystrzelone, tak więc na ich ekranach zamiast jednego, pojawi 
się   kilkanaście   niezidentyfikowanych   punktów,   poruszających   się   w   różnych   kierunkach   i   z   różnymi 
prędkościami.
 Nie będą więc wiedzieli, który z tych punktów jest prawdziwym statkiem?
 W tej chwili nie, lecz już wkrótce zaczną analizować wypadkowe wszystkich kursów, zarówno do przodu jak 
i do tyłu w czasie i zlokalizują ten prawdziwy. Jednak zanim ich komputery uporają się z tym problemem, 
nasze   zainicjują   już   kolejne   programy   dezorientujące.   Zresztą   całkiem   niezłe,   opracowane   przez 
najlepszych fizyków i komptechów.
Rozumowanie to nie trafiało jednak do przekonania oficerowi politycznemu. Nie podobała mu się myśl, iż 
jego życie zależy od zaprogramowanych przez nieznanych mu ludzi komputerów, bawiących się w kotka i 
myszkę z komputerami wroga. Zamiast tego wyjrzał na zewnątrz, spoglądając na maleńkie iskierki gwiazd i 
powiększający   się   dysk   Ziemi.   Spróbował   wyobrazić   sobie,   jak   tuż   obok   nich   przemykają   niewidzialne 
promienie   światła   i   fale   radiowe.   Było   to   oczywiście   niemożliwe.   Musiał   jedynie   na   wiarę   przyjąć,   iż 
rzeczywiście tam są i walczą zamiast niego z wrogiem.
Ludzie   dawno   już   przestali   toczyć   bitwy   w   kosmosie.   Zastąpiły   ich   komputery.   Załogi   były   jedynie 
uwięzionymi w kruchych kadłubach obserwatorami. Stał nieruchomo, nieświadomy, iż coraz mocniej zaciska 
założone za plecy dłonie.
Nagle wyczuł raczej niż usłyszał serię niewielkich, głuchych wstrząsów, po których nastąpiła słyszalna już 
wyraźnie eksplozja.
 Trafili nas!  wykrzyknął w przypływie paniki.
 Jeszcze nie  odparł operator, nie odrywając wzroku od ekranu. Wystrzeliliśmy jedynie pozostałe ekrany, a 
po nich statek zwiadowczy. Nasza misja jest już zakończona, lecz musimy się jeszcze stąd wyrwać. Stos 
wyłączony, obwody napędu przestrzennego zregenerowane w pełni. Za chwilę będziemy w drodze.
Oczy oficera politycznego otworzyły się szeroko, gdy jego mózg przeszyło nagle straszliwe podejrzenie. 
Rozejrzał się szybko dookoła.
 Gdzie jest Blakeney? wykrzyknął, lecz żaden ze zgromadzonych na mostku ludzi nawet go nie usłyszał.
W   napiętym   milczeniu   odliczali   sekundy,   dzielące   ich   od   pocisków,   które   z   pewnością   zostały   już 
wystrzelone w ich stronę.
Oficer jednak nie myślał w tej chwili o rakietach. Wiedział już, gdzie był Blakeney.
Miał wiec rację, zupełną rację! I oni nazywali siebie komptechami. Nie potrafiliby nawet napisać programu, 
który wygrałby w bierki. Porównawcza orientacja przestrzenna najwidoczniej przekraczała ich możliwości.
Z satysfakcją obserwował elektroniczny pisak, kreślący na ekranie obraz przesuwającej się w dole Ziemi. 
Nagle zmartwiał, gdy dostrzegł przesuwający się majestatycznie tuż nad Europą front burzowy. Wyłączył 
automat zawiadujący ruchami pisaka i dotknął palcem ekranu w miejscu, na którym widział jedyny wolny w 

background image

tej chwili od gęstej pokrywy chmur wycinek Australii. Gdy świecąca końcówka pisaka przesunęła się na 
wskazane przez niego miejsce, wcisnął klawisz z napisem IDENTYFIKACJA POZYTYWNA i cofnął palec.
W sekundę później jednostajny do tej pory śpiew silników zmienił się, gdy niewielki stateczek zmienił kurs. 
Dobrze. Wyświetlił na ekranie kolejny etap programu i odblokował przełącznik, umożliwiający mu w razie 
jakichkolwiek kłopotów ręczne odstrzelenie pojemnika.
Na   szczęście   nie   było   żadnych.   W   chwili,   gdy   na   ekranie   pojawiła   się   cyfra   zero,   komputer   uaktywnił 
mechanizm   detonujący,   wyrzucając   ceramiczny   pojemnik   ku   powierzchni   Ziemi.   Siedzący   w   kabinie 
oddalającego się łagodnym łukiem stateczku, Blakeney
uśmiechnął się w duchu, wiedząc,  co się za chwilę  wydarzy:  pojemnik był jedyną rzeczą, która została 
zaprojektowana   naprawdę   dobrze.   Wraz   z   opadaniem   w   coraz   gęstsze   warstwy   atmosfery,   pojemnik, 
zawierający   umieszczone   w   kriogenicznych   kapsułach   zamrożone   wirusy,   zacznie   się   rozgrzewać, 
wytracając przy tym szybkość. Odpadnie powłoka ceramiczna, odsłaniając tkwiący wewnątrz manometr.
Dokładnie   na   wysokości   dziesięciu   tysięcy   siedemset   sześćdziesięciu   dziewięciu   metrów   eksploduje 
ładunek wybuchowy, uwalniając zawarte w kapsułach wirusy.
Wiatry   rozniosą   je   po   całej   Australii,   zaniosą   być   może   nawet   do   Nowej   Zelandii     zmodyfikowane 
genetycznie, mikroskopijne szkodniki, które zaatakują i zniszczą wszelkie pozostałe jeszcze na Ziemi zbiory 
płodów rolnych.
Blakeney uśmiechał się jeszcze, gdy uderzył pocisk.
Ponieważ rakieta wyposażona była w głowicę jądrową, ludzie na powierzchni Ziemi odnieśli wrażenie, iż 
przez moment nad horyzontem rozbłysło drugie słońce.

Rozdział 2

Odrzutowiec   TWA   wystartował   z   Nowego   Jorku   parę   godzin   po   zmroku.   Natychmiast   po   osiągnięciu 
wyznaczonego   mu   korytarza   powietrznego   zwiększył   szybkość   do   naddźwiękowej   i   z   rykiem   silników 
pomknął na wschód. Gdy przelatywali nad Kansas, lecący z prędkością 2,5 Macha odrzutowiec napotkał na 
pierwsze   promienie   zachodzącego   słońca.   A   gdy   obniżyli   pułap   lotu   nad   Arizoną,   słońce   stało   jeszcze 
wysoko nad horyzontem, i pasażerowie, którzy oglądali jeden zachód słońca w Nowym Jorku, byli teraz 
świadkami kolejnego, tym razem jednak o wiele bardziej malowniczego  nad pustynią Mojave.
ThurgoodSmythe   skrzywił   się   i   przyciemnił   okno.   Musiał   przejrzeć   notatki   ze   zwołanej   w   pośpiechu   w 
gmachu   Narodów   Zjednoczonych   konferencji   i   nie   miał   głowy,   by   podziwiać   subtelne   piękno   zachodu 
słońca. Na jego kolanach leżała otwarta dyplomatka z tkwiącym wewnątrz ekranem monitora. Wędrowały 
teraz   po   nim   cyfry,   nazwiska   i   daty.   Nieruchomiały   jedynie   wtedy,   gdy   mężczyzna   dotykał   klawiatury 
niewielkiego komputera, korygując błąd zapisu. Robił to jednak zupełnie automatycznie, myślami błądząc 
wokół tego, co wydawało się nieprawdopodobne, a jednak się wydarzyło.
Lądowaniu towarzyszyło niewielkie szarpnięcie. ThurgoodSmythe zamknął dyplomatkę, naciśnięciem guzika 
rozjaśnił przyciemnione okno i spojrzał na zewnątrz, na białe wieże centrum kosmicznego, skąpanego w tej 
chwili w krwawych rozbłyskach zachodzącego słońca. Był pierwszym pasażerem, który wysiadł z samolotu.
Na zewnątrz czekało już dwu umundurowanych strażników. Na ich sprężysty salut skinął jedynie niedbale 
głową. Nie padło ani jedno słowo, czy to powitania, czy też z prośbą o identyfikację. Strażnicy wiedzieli, kim 
był; wiedzieli także, iż ten nadprogramowy lot odbył się jedynie po to, by przywieźć tego człowieka tutaj. 
Haczykowaty nos i ostre rysy twarzy ThurgoodSmythe'a wystarczająco często pojawiały się w środkach 
masowego   przekazu,   by   nie   zadawać   mu   żadnych   pytań.   Krótko   przycięte,   stalowosiwe   włosy   oraz 
wyprostowana sylwetka sprawiały, iż wyglądał dokładnie na tego, kim był w rzeczywistości na człowieka u 
steru władzy.
Gdy wszedł do pokoju, August Blanc stał zwrócony twarzą w stronę ogromnego, całościennego okna. Jako 
dyrektor   Spaceconcent   zajmował   biuro   umieszczone   na   ostatnim   piętrze   najwyższego   budynku 
administracyjnego. Widok za oknem był wręcz olśniewający.  Majaczące na horyzoncie smoliście czarne 
góry, obramowane były czerwienią nieba. Wszystkie budynki i statki kosmiczne skąpane były w tym samym, 
ognistym kolorze  kolorze krwi. Być może był to znak. Dyrektor wzdrygnął się na tę myśl. Nonsens. Słysząc 
za plecami znaczące chrząknięcie, odwrócił się i spojrzał prosto w twarz ThurgoodSmythe'a.
 Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot  powiedział, wyciągając dłoń.
Była szczupła i równie delikatna, jak rysy jego twarzy. Chlubił się posiadaniem starego, francuskiego tytułu, 
niemniej   jednak  używał   go   niezmiernie   rzadko.   Zresztą   ludzie   pokroju   ThurgoodSmythe'a   nie   zawracali 
sobie takimi rzeczami głowy. Przybysz skinął krótko głową, wydając się zniecierpliwiony tymi niepotrzebnymi 
formalnościami.
 Niewątpliwie miał pan męczący dzień. Może więc coś na pokrzepienie?
 Nie. Dziękuję drogi Auguście. Chociaż... poproszę o szklaneczkę Perrier.
 To suche powietrze w samolotach... Nie to, co w naszych liniowcach  powiedział, podając gościowi wysoką 
szklaneczkę.   Sobie   nalał   koniaku.   Nie   odwracając   głowy,   zupełnie   jakby   zawstydzony   tym,   o   co   chce 

background image

zapytać, przemówił w stronę zgromadzonych w barku butelek:  Czy rzeczywiście jest źle? Tak źle, jak o tym 
czytałem?
 Nie wiem, co pan słyszał  odparł ThurgoodSmythe, pociągając ze szklaneczki.  Ale w zaufaniu mogę panu 
powiedzieć...
 Ten pokój jest absolutnie bezpieczny.
 ... że jest o wiele gorzej, niż nam się wydawało na początku. To była istna lawina  opadł w fotel i pustym 
wzrokiem zapatrzył się w trzymaną w dłoni szklaneczkę.   Przegraliśmy. Wszędzie. Nie mamy już kontroli 
nad żadną z planet...
 To niemożliwe!  w starannie modulowanym do tej pory głosie Augusta zabrzmiały nutki niemal zwierzęcej 
paniki. A nasze bazy? W jaki sposób mogą zostać zajęte?
 Nie mówię w tej chwili o nich. Są zresztą nieważne. Położone są na pozbawionych powietrza księżycach o 
niskiej grawitacji i muszą być regularnie zaopatrywane. Więcej z nimi kłopotu niż pożytku. Ewakuujemy je 
wszystkie.
 Nie możecie tego zrobić! Są naszą główną linią obrony przed...
Używając klasycznego porównania: są naszą piętą Achillesową  tym razem w głosie ThurgoodSmythe'a nie 
było ani śladu ciepła.  Potrzebujemy transportu i potrzebujemy ludzi. Tutaj jest rozkaz. Od tej chwili jest pan 
odpowiedzialny za sprawny przerzut siecią Fascolo  wyjął z dyplomatki dokument i wręczył go pobladłemu 
wyraźnie dyrektorowi.  Decyzje zostały już podjęte.
August Blanc wyciągnął drżącą dłoń i przybliżył dokument do oczu. ThurgoodSmythe spoglądał na niego 
bez słowa. Ten człowiek był mu potrzebny. Znał się na tym, co robi. Tylko dlatego jego głos, gdy odezwał 
się ponownie, zabrzmiał niemal łagodnie:
  Wiem,   iż   decyzje   takie   łatwiej   jest   czasami   podjąć,   niż   się   z   nich   wywiązać.   Przykro   mi,   Auguście. 
Rebelianci nie pozostawili nam wyboru. Planety są ich. Wszystkie. Zaplanowali to doskonale. Większość 
naszych   ludzi   została   pojmana   lub   po  prostu   nie   żyje.   Jednak  cała  nasza   flota   przestrzenna   pozostała 
nietknięta, chociaż miało miejsce parę aktów sabotażu. To, co w tej chwili robimy, to po prostu strategiczne 
przegrupowanie sił.
 Odwrót! w głosie dyrektora brzmiała wyraźnie gorycz.  A więc przegraliśmy.
  Wcale nie. Wciąż mamy jeszcze liniowce, a pomiędzy nimi jednostki o przeznaczeniu typowo militarnym. 
Rebelianci posiadają jedynie frachtowce, holowniki i jednostki pomocnicze. Wiele z ich planet już cierpi głód. 
Podczas gdy oni będą zmuszeni martwić się o przeżycie, my zreorganizujemy nasze środki obrony. Gdy 
spróbują   nas   zaatakować,   z   pewnością   będziemy   na   to   dobrze   przygotowani.   A   potem   ponownie 
odzyskamy wszystkie planety. Ostateczny sukces Ziemi nie podlega żadnej dyskusji, choć być może jest to 
sprawa odległej przyszłości.
 Co więc mam robić?August Blanc nie wydawał się być przekonany.
  Wysłać  to.  Jest  to   specjalny  rozkaz Służb   Bezpieczeństwa  zalecający natychmiastową   zmianę  kodów. 
Jestem przekonany, iż stare kody nie stanowią już dla rebeliantów tajemnicy.
August Blanc spojrzał na tajemnicze serie liter i cyfr i skinął głową. Sam proces kodowania niewiele go 
obchodził   starczyło, iż wiedział, że całym tym procesem zajmuje się komputer. Wsunął zapisany gęsto 
skrawek papieru w szczelinę czytnika i szybko wystukał na klawiaturze serię poleceń. Parę sekund później 
mechaniczny głos, dobiegający z wmontowanego w obudowę komputera głośnika oznajmił:
  Polecenie   przekazane   do   wszystkich   wymienionych   na   liście   odbiorców.   Potwierdzenie   odbioru   od 
wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Procedura zmiany kodów komunikacyjnych w toku.
ThurgoodSmythe   po   wysłuchaniu   komunikatu   skinął   krótko   głową   i   położył   na   biurku   dyrektora   kolejny 
papier.
  Po przeczytaniu z pewnością zauważy pan, że wszystkie wyszczególnione tu rozkazy potraktowane są 
bardzo ogólnikowo. Cała flota w możliwie najkrótszym terminie wycofana ma zostać na orbitę Ziemi, bazy 
planetarne   zniszczone,   a   bazy   na   Księżycu   mają   otrzymać   posiłki.   Gdy   wejdziemy   w   posiadanie 
odpowiedniej   ilości   środków   transportu,   natychmiast   rozpoczniemy   przerzucanie   oddziałów   na   kolonie 
okołoziemskie. Zostaną zajęte siłą. Z dobrego źródła wiadomo, iż sympatyzują z rebetiantami, a nie z nami.
To samo stanie się z orbitalnymi stacjami satelitarnymi. Czy ma pan jakieś pytania?
 Czy wystąpią braki żywnościowe? Doszły mnie słuchy, że stoimy przed widmem głodu. Wysłałem żonę z 
dużą listą zakupów, z której udało jej się zrealizować zaledwie połowę. Czy wie pan coś na ten temat?
"Ten człowiek jest tchórzem, a w dodatku głupcem
 pomyślał ThurgoodSmythe  w takiej sytuacji martwić się o kuchnię! Defetysta. Ale to pojęcie z pewnością 
jest dla niego obce. Dla większości ludzi najprawdopodobniej także. Ale to nieważne, dowiedzą się, co ono 
oznacza, gdy rozstrzelamy kilku z nich. Właśnie za rozsiewanie takich niesprawdzonych plotek."
 Powiem panu prawdę  powiedział głośno.
 Lecz przede wszystkim muszę pana ostrzec. Jesteśmy w stanie wojny, kiedy morale całego społeczeństwa 
jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Tak więc ludzie, którzy rozsiewają niepokojące pogłoski oraz tacy, którzy 

background image

będą gromadzić nadmierne zapasy żywności, pozbawiając jej innych pomagają naszemu wrogowi i będą za 
to ukarani. Jedyną karą będzie kara śmierci. Czy wyraziłem się dość jasno?
 Oczywiście, ja... ja nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem zamiaru...
Mężczyzna trząsł się jak w ataku febry. ThurgoodSmythe spoglądał na niego przez chwilę spod zmrużonych 
powiek.
 Bardzo dobrze  powiedział wreszcie, usilnie starając się nie ukazać po sobie śladu niechęci.  Na Ziemi nie 
będzie głodu, lecz racje żywnościowe będą zmniejszone i racjonowane. Zawsze musieliśmy importować 
pewną żywność dla proli. Przez jakiś czas będą musieli zacisnąć trochę pasa, nie sądzę jednak, by fakt ten 
miał nam spędzać sen z powiek. O wiele poważniejsza jest zaraza, która zniszczyła całe zboże Australii.
 Zaraza...? Obawiam się, że nie rozumiem.
  Spowodowana zmutowanym wirusem, który zrzucili w formie bomby z niewielkiego statku kosmicznego. 
Ulega samodestrukcji po kilku miesiącach, lecz do tej pory cała Australia będzie jedynie jałową pustynią.
 Musimy zniszczyć ich wszystkich! To zwykli kryminaliści! Chcą nas zagłodzić na śmierć!
 Niekoniecznie. Ten atak był formą ostrzeżenia. Niektórzy dowódcy naszych sił przestrzennych powodowani 
chęcią  zemsty przeprowadzili  parę  akcji na własną  rękę,  niszcząc  kompletnie co  najmniej dwie  planety 
rebeliantów. Ci w odpowiedzi wysłali ten statek, by zbombardował Australię. Bardzo łatwo mogli zniszczyć 
wszystkie ziemskie zasoby żywności, a jednak ograniczyli się do jednego tylko kontynentu. Nie, to było 
pewnego   rodzaju   ultimatum.   Przejęliśmy   oczywiście   ten   statek   i   wysłaliśmy   go   im   z   wiadomością,   iż 
zgadzamy się na ich warunki.
Od tej chwili bombardowanie planet ograniczać się ma do celów wyłącznie militarnych.
 Musimy zniszczyć ich co do jednego!  rzucił ochryple August Blanc.
  I tak się stanie. Nasz plan jest stosunkowo prosty. Wycofujemy wszystkie nasze siły na orbitę Ziemi, by 
zabezpieczyć się przed jakakolwiek inwazją, czy próbą przejęcia kolonii okołoziemskich lub satelitów. Potem 
ponownie   zaczniemy   zdobywać   utracone   planety.   Nasze   wszystkie   liniowce   zostaną   uzbrojone   i 
przekształcone w jednostki wojenne. Rebelianci mają jedynie kilka statków.  Może  wygrają  jeszcze  parę 
bitew, ale my wygramy wojnę...
 Pilna wiadomość  przerwał mu mechaniczny głos komputera.
August Blanc oderwał wysuwający się z drukarki skrawek papieru, podniósł do oczu i wyciągnął w stronę 
swego gościa.
  Zaadresowane   do   pana     powiedział.   ThurgoodSmythe   szybko   przebiegł   wzrokiem   kilka   linijek  tekstu   i 
uśmiechnął się.
  Poleciłem, by śledzono wszystkie ruchy floty nieprzyjaciela. Potrzebują więcej żywności, niż my. Wysłali 
właśnie pewną ilość statków transportowych na Halvmork   to jedna z największych planet produkujących 
żywność. Chcę, by te statki wylądowały i zostały załadowane. Potem mogą odlecieć...
  A   my   je   przejmiemy!     wykrzyknął   z   podnieceniem   August   Blanc,   zapominając   na   chwilę   o   swych 
wcześniejszych   obawach.     To   genialny   plan,   panie   ThurgoodSmythe.   Niech   mi   będzie   wolno   panu 
pogratulować. Rozpętali tę wojnę, teraz więc przyjdzie im za to zapłacić. Skażemy ich na głód.
  Dokładnie   to   było   moim   zamiarem,   drogi   Auguście.   Dokładnie.   Obydwaj   mężczyźni   wymienili   okrutne, 
pozbawione ciepła uśmiechy.
  Winić mogą jedynie siebie   mówił ThurgoodSmythe.   Daliśmy im pokój, a oni w zamian dali nam wojnę. 
Pokażemy im teraz, jak wielką cenę przyjdzie im zapłacić za tę nieprzemyślaną decyzję. Gdy wreszcie z 
nimi   skończymy,   w   galaktyce   na   wieki   już   zapanuje   pokój.   Zapomnieli   już,   że   są   dziećmi   Ziemi,   że 
stworzyliśmy   Federację   dla   ich   własnego   dobra.   Zapomnieli,   jak   wiele   sił   i   środków   pochłonęło 
przekształcenie planet, by mogli się na nich osiedlić.

Rozdział 3

Zbuntowali się przeciwko dłoni, która zapewnia im bezpieczeństwo. Zaciśniemy teraz dłoń w żelazną pięść, 
która spadnie im na karki i przygniecie do ziemi. Oni rozpoczęli tę wojnę  lecz to my ją zakończymy.
A więc odchodzisz powiedziała Elżbieta, starając się nie okazywać po sobie żadnych emocji.
Jednak   jej   dłonie,   które   Jan   trzymał   mocno   w   uścisku,   wyraźnie   drżały.   Stali   w   cieniu   jednego   z 
frachtowców, który górował ponad najwyższymi silosami. Mężczyzna spojrzał na łagodne, zatroskane w tej 
chwili   rysy   twarzy   dziewczyny.   Westchnął   i   nie   znajdując   żadnej   sensownej   odpowiedzi,   skinął   jedynie 
głową.
Zakrawało  na okrutną ironię, iż po wszystkich  latach spędzonych  na tej niegościnnej planecie, żonaty i 
nareszcie szczęśliwy, musi ją opuścić. Nie miał jednak wyboru. Był jedynym, który mógł walczyć o prawa dla 
zamieszkujących   tę   rolniczą   planetę   ludzi,   jedynym,   który   mógł   stworzyć   tu   nowe,   funkcjonujące   na 
prawidłowych   zasadach   społeczeństwo.   Jan   był   bowiem   jedynym   na   całej   Halymork   człowiekiem,   który 
urodził się na Ziemi i znał realia, jakimi kierowało się życie nie tylko na macierzystej planecie, ale w całej 
Ziemskiej Federacji Planet.

background image

Halvmork było zapomnianym, ponurym światem, zamieszkanym przez ekonomicznych niewolników, których 
jedynym  zadaniem  było  zaopatrywanie  pozostałych  planet  w żywność.  Walcząc z tyranią  Ziemi planety 
oczekiwały,   iż   Halvmork   w   dalszym   ciągu   pozostanie   rolniczym   zapleczem   rebelii.   Oczywiście,   mogli 
obsiewać pola  w końcu było to jedyne, na czym się znali pod warunkiem jednak, że zamieszkały przez nich 
świat przestanie być więzieniem, a stanie się domem.
Musieli być wolni, by stać się częścią Federacji, by ich dzieci mogły się uczyć i żyć w pokoju, wreszcie by 
zmienić sztuczny system, dawno temu narzucony im siłą przez Ziemię. Jan wiedział, iż nikt mu za to nie 
podziękuje. Niemniej jednak musiał to zrobić. Dla przyszłych generacji. Dla własnego dziecka.
 Tak, muszę was opuścić  powiedział wreszcie.
 Jesteś tu potrzebny w tonie jej głosu zabrzmiała prośba.
  Spróbuj mnie zrozumieć. Ta planeta, chociaż tak duża, jest jedynie niewielką częścią galaktyki. Dawno 
temu mieszkałem na Ziemi, pracowałem tam i byłem nawet szczęśliwy, dopóki nie odkryłem, że życie tam 
dla większości ludzi jest prawdziwym  piekłem. Próbowałem im pomóc   lecz to na Ziemi jest nielegalne. 
Zostałem   za   to   aresztowany,   pozbawiony   wszystkiego   i   zesłany   tutaj   jako   zwykły   pracownik   fizyczny. 
Miałem do wyboru to albo śmierć. Jednak gdy tu mijały wolno lata, rebelia wreszcie wybuchła i zakończyła 
się sukcesem. Wszędzie, za wyjątkiem Ziemi. W tej chwili moja praca tutaj jest już zakończona, zboże 
zabezpieczone i gotowe do wysyłki. My wywiązaliśmy się ze swoich zobowiązań, chcę się więc upewnić, że 
owoce zwycięstwa staną się także i naszym udziałem. Po prostu muszę lecieć, rozumiesz?
Obdarzyła go czułym, pełnym miłości spojrzeniem i zamknęła w silnym uścisku, jakby obawiając się, że 
widzą się być może po raz ostatni. Nie chciała się do tego przyznać, lecz bała się. Gdzieś daleko, pomiędzy 
obcymi gwiazdami trwała wojna, a on wyruszał, aby wziąć w niej udział. Przytuliła się do niego mocniej.
"On wróci  powtarzała w myślach z pełną rozpaczy determinacją.  Musi wrócić..."
 Wróć do mnie  szepnęła. Odepchnęła go od siebie i nie oglądając się, pobiegła w stronę domu.
 Dziesięć minut  wykrzyknął Debhu, stojąc u podstawy prowadzącego do śluzy trapu.  Chodźmy na pokład. 
Musimy się przygotować.
Jan odwrócił się i ruszył za nim w górę trapu. Jeden z członków załogi czekał już na nich przy śluzie i 
natychmiast po ich wejściu zamknął i uszczelnił zewnętrzny właz.
 Idę na mostek  rzucił Debhu.  Nie byłeś nigdy w kosmosie, więc lepiej przywiąż się do czegoś pasami
 Pracowałem w stanie nieważkości odparł krótko Jan.
Przez wargi Debhu przemknął uśmiech, mężczyzna nie powiedział jednak ani słowa. Halvmork była planetą 
więzieniem i nie było już ważne, za co ktoś został tutaj zesłany.
  Dobrze   mruknął.   Może mi się przydasz. Straciliśmy mnóstwo wyszkolonych ludzi, a większość nowej 
załogi nie oglądała jeszcze otwartej przestrzeni. Chodźmy na mostek.
Jan  stwierdził,  iż operacja, której  właśnie był  świadkiem, jest niezwykle  fascynująca. Musiał przybyć  na 
Halvmork statkiem, który był bardzo podobny do tego, na którym znajdował się obecnie  niewiele jednak z 
tego   okresu   zachowało   się   w   jego   pamięci.   Jedyne,   co   pamiętał   to   duszna,   pozbawiona   okien   cela 
więzienna.   I   nafaszerowane   narkotykami   pożywienie,   które   sprawiało,   iż   był   uległy   i   zobojętniały   na 
wszysko. A potem już stracił przytomność. Gdy się ocknął stwierdził, że leży na nawierzchni drogi a statki 
zniknęły. To jednak działo się wiele lat temu.
Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Pojazd, na pokładzie którego znajdowali się w tej chwili, różnił się 
od pozostałych holowników jedynie numerem. Były to toporne, lecz niezwykle potężne jednostki, zdolne do 
podniesienia z powierzchni planety ciężarów, tysiąckrotnie przekraczających ich własną wagę. Przez cały 
czas przebywały w przestrzeni, krążąc na orbicie kołowej. Używano je raz na cztery ziemskie lata, gdy na 
planecie zmieniały się pory roku. Wtedy właśnie, zanim jeszcze pola uprawne zamienią się latem w jałowe 
pustynie a mieszkańcy wyruszą na drugą, zimową półkulę, przybywały statki. Z otchłani kosmosu wynurzały 
się liniowce   podobne do olbrzymich pająków jednostki, które nigdy nie wchodziły w kontakt z atmosferą 
planet. Pozostawały na orbicie, uwalniając zacumowane po bokach metalowe cygara frachtowców. Wtedy 
właśnie wkraczały do akcji holowniki.
Na ich pokłady wchodziły załogi i uruchamiały wszystkie urządzenia jednostek. Potem holowniki cumowały 
przy burtach  pustych  frachtowców  i rozpoczynały delikatną  operację  opuszczania   ciężkich  jednostek na 
powierzchnię planety.
W  tej  chwili   frachtowce  były już załadowane.  Miały  na  swych   pokładach  wystarczającą  ilość  ziarna,  by 
wyżywić   wszystkie   zbuntowane   planety.   Start,   kontrolowany   w   całości   przez   komputer,   przebiegł   bez 
żadnych zakłóceń. Metalowe olbrzymy wznosiły się coraz wyżej i szybciej, przebijając z rykiem silników 
atmosferę.   Programy   komputerowe,   nadzorujące   całą   operację,   napisane   zostały   przez   nieżyjących   już 
dawno komtechów z precyzją, dającą im powód do słusznej chwały. Orbity zostały obliczone, odrzutowe 
silniki korekcyjne włączone. Olbrzymie kadłuby, ważące tysiące ton, dryfowały wolno ku sobie i wreszcie 
łączyły się ze statkiem macierzystym.
  Połączenia   frachtowców   zakończone     wyrecytował   mechanicznie   komputer.     Pełna   gotowość   do 
odcumowania i transferu załogi.

background image

Debhu   naciśnięciem   odpowiedniego   klawisza   rozpoczął   następną   fazę   programu.   Jeden   po   drugim 
gigantyczne winogrona zaczęły się rozdzielać. Kadłubem holownika targnął wyraźny wstrząs. Pozbawiony 
swego ciężaru holownik odpłynął na bok, a po chwili skierował się w stronę liniowca. Oba olbrzymy zetknęły 
się. Natychmiast po uszczelnieniu komory powietrznej rozległ się syk i wewnętrzne drzwi rozsunęły się na 
boki.
  Chodźmy  powiedział Debhu i ruszył jako pierwszy.  Zazwyczaj czekamy, dopóki holowniki ponownie nie 
znajdą się na orbitach kołowych. Tym razem jednak liniowce po przycumowaniu frachtowców natychmiast 
wyruszają   w   drogę.   Każdy   z   nich   kieruje   się   do   innego   punktu   przeznaczenia.   To   zboże   jest   sprawą 
naszego życia lub śmierci.
W centrali rozbrzmiewał brzęczyk alarmowy, a jedna z lampek na pulpicie kontrolnym pulsowała ogniście 
czerwonym kolorem.
  Nic poważnego  oświadczył Debhu.  Nie zabezpieczona pokrywa chwytaka. Do szczęk mogło dostać się 
trochę pyłu lub też mogło to zostać spowodowane błędem odczytu. Chciałbyś rzucić na to okiem?
Czemu   nie?     odparł   Jan.     Od   czasu   przybycia   na   tę   planetę   to   właśnie   naprawy   były   moim   głównym 
zajęciem. Gdzie są kombinezony?
Pojemnik z narzędziami był integralną częścią  kombinezonu,  tak  samo  jak  i  radio. Kierując się  głosem 
niewidzialnego przewodnika, Jan dotarł do uszkodzonej jednostki. Wraz z wypompowaniem powietrza ze 
śluzy, kombinezon z lekkim sykiem zaczął się usztywniać. W końcu właz zewnętrzny otworzył się i Jan 
wypłynął na zewnątrz.
Nie  miał czasu, by podziwiać  subtelne piękno  gwiazd  nie przesłoniętych  atmosferą planety.  Podróż nie 
rozpocznie się, dopóki on nie usunie opóźniającego ich uszkodzenia. Uruchomił namiernik i przytrzymując 
się poręczy, ruszył w kierunku wskazywanym przez strzałkę. Zatrzymał się gwałtownie, gdy nagle tuż obok 
niego z kadłuba wystrzelił w górę słup cząsteczek lodu. Po chwili pojawił się jeszcze jeden i jeszcze. Jan 
uśmiechnął się lekko i ruszył dalej. Dobrze wiedział, czym w rzeczywistości były owe gejzery. Frachtowce 
wypompowywały z ładowni powietrze. Uwolnione z wnętrza statków powietrze i para wodna natychmiast 
zamieniały   się   w   lód.   Próżnia   odwodni   ziarno,   zabezpieczając   je   i   nie   dopuszczając   przy   okazji   do 
rozprzestrzenienia się przywleczonych tutaj z powierzchni planety mikroorganizmów.
Nim Jan dotarł do sygnalizującego uszkodzenie modułu, wykwitujące z kadłuba strumienie lodu zaczęły już 
zanikać. Uniósł pokrywę skrzynki kontrolnej i przełączył na sterowanie ręczne. Motory zajęczały i masywne 
szczęki jęły rozsuwać się na boki. Przyjrzał się uważnie ich gładkim powierzchniom i po chwili na jednej z 
nich dostrzegł coś, co przypominało grudkę skrystalizowanego błota. Usunął ją i nacisnął przycisk w skrzyni 
kontrolnej. Tym razem szczęki zetknęły się całymi powierzchniami, a na pulpicie zapłonęła zielona lampka. 
"Prosta sprawa"  pomyślał, ponownie zamykając skrzynkę.
  Natychmiast wracaj!   dobiegł go podniecony głos z wmontowanego w kombinezonie radia. Urządzenie 
umilkło,   zanim   zdążył   zapytać   o   przyczynę   takiego   pośpiechu.   Nie   tracąc   ani   chwili,   złapał   za   linę 
bezpieczeństwa i niezgrabnymi ruchami zaczął podciągać się w stronę śluzy powietrznej.
Właz był jednak zamknięty i uszczelniony.
Przez kilka cennych sekund wpatrywał się w niego z osłupieniem. To przecież niemożliwe. Odwrócił się i 
dopiero wtedy spostrzegł przyczynę całego zajścia.
Tuż przed ich dziobem dryfował wolno kolejny liniowiec, wysuwając w ich stronę chwytaki magnetyczne. Na 
jego obłym boku widniał znajomy znak błękitnego globu na białym tle.
Była to flaga Ziemi.
Przez dłuższą chwilę Jan tkwił po prostu nieruchomo, czując, jak wali mu serce i próbując zrozumieć, co się 
właściwie dzieje. Spostrzegł, jak na statku przeciwnika otwiera się śluza powietrzna i nagle wszystko stało 
się jasne.
Ziemia   nie   miała   wcale   zamiaru   poddawać   się   tak  łatwo.   Z   pewnością   obserwowali   tworzenie   się   tego 
konwoju   i   z   łatwością   mogli   odgadnąć   miejsce   jego   przeznaczenia.   A   Ziemia   potrzebowała 
zmagazynowanego   w   cielskach   frachtowców   ziarna   w   takim   samym   stopniu,   jak   planety   rebeliantów. 
Potrzebowała, by przetrwać  i by głodem zmusić niepokornych do uległości. Utrata tego zboża oznaczałaby 
klęskę.
Na widok pierwszej, opadającej właśnie na kadłub ubranej w kombinezon postaci Jan zawrzał gniewem.
Za   wszelką   cenę   trzeba   ich   powstrzymać.   Wyjął   z   pojemnika   z   narzędziami   elektryczny   śrubokręt   i 
naciśnięciem kciuka nastawił wirujące ostrze na najszybsze obroty. Trzymając zaimprowizowaną broń przed 
sobą, ruszył w stronę odwróconego tyłem mężczyzny.
Przewaga leżała po stronie Jana   w cieniu, rzucanym przez masywny kadłub był zupełnie niewidoczny. 
Mężczyzna, kątem oka dostrzegając niewyraźny ruch, próbował się odwrócić  było już jednak za późno. Jan 
złapał go za ramię i przyłożył obracające się szybko ostrze do boku kombinezonu. Obserwował, jak metal 
wgryzając się w twardy materiał rozerwał go, i jak po chwili wytrysnął w kosmos strumień zamrożonego 
powietrza. Mężczyzna szarpnął się raz i zwiotczał. Jan odepchnął bezwładne ciało, odwrócił się i odskoczył 
na bok, wyciągając równocześnie swą broń w stronę kolejnego przeciwnika.

background image

Jednak   za   drugim   razem   nie   udało   mu   się   zaatakować   tak   skutecznie,   jak   za   pierwszym.   Mężczyzna 
unieruchomił   dzierżącą   śrubokręt   dłoń   w   silnym   uchwycie.   Zmagając   się   desperacko,   Jan   zapomniał   o 
obecności innych. Nagle poczuł, że ktoś łapie go za nogi.
Był   to   nierówny   pojedynek   i   Jan   wiedział,   że   musi   go   przegrać.   Jego   przeciwnicy   byli   uzbrojeni     Jan 
dostrzegł   w   ich   dłoniach   pistolety   rakietowe.   Po   unieruchomieniu   go   schowali   je   jednak   do   kabur.   Jan 
zaprzestał   walki.   Nie   chcieli   go   zabijać     oczywistym   było,   że   potrzebowali   jeńców.   Dłonie   napastników 
uniosły go w  górę i  poczuł,  że płynie  w stronę obcego  statku. Przez śluzę  powietrzną  wciągnęli go  do 
środka.  Gdy tylko  właz śluzy  ponownie  został uszczelniony,  zdarli  z niego  kombinezon  i przewrócili  na 
podłogę. Jeden z mężczyzn postąpił krok do przodu i kopnął go w skroń, a potem powoli, metodycznie, 
zaczął kopać w żebra. Jan czuł, jak ból przesłania mu oczy kurtyną czerwonej mgły. Potrzebowali swych 
jeńców żywych  lecz niekoniecznie cieszących się dobrym zdrowiem. Była to jego ostatnia myśl, bowiem but 
ponownie uderzył go w głowę, tym razem odbierając litościwie przytomność.

Rozdział 4

 Zabili kilku naszych mówił Debhu, przykładając wilgotny ręcznik do głowy Jana.  Jednak jedynie wtedy, gdy 
stawiali opór i pojmanie ich było zbyt niebezpieczne. Resztę wzięli żywcem. Otoczyli nas i stłukli pałkami. 
Najwidoczniej potrzebują jeńców. Jak twoja głowa?
 Paskudnie.
 Mogło być gorzej. Masz parę siniaków i założyli ci kilka szwów. Lekarz powiedział, że wszystkie kości są 
całe. Chcą dowieźć nas w dobrym stanie, by po powrocie na Ziemię urządzić pokazowy proces  z nami jako 
oskarżonymi. Do tej pory nie udało im się wziąć zbyt wielu jeńców. To nie był ten rodzaj wojny - zawahał się 
na moment, a po chwili przemówił dużo spokojniejszym tonem.  Jesteś w ich kartotekach? To znaczy, czy 
mogą cię zidentyfikować? Dowiedzieć się, kim byłeś?
 Dlaczego pytasz?
 Ja nigdy poprzednio nie byłem na Ziemi. Być może i mają o mnie jakieś informacje, nie jestem pewny. Lecz 
wszystkim nam zrobiono fotografię siatkówki oka. Tobie także, gdy byłeś nieprzytomny.
Jan skinął głową i prawie natychmiast przymknął oczy, gdyż nawet tak nieznaczny ruch eksplodował gdzieś 
we wnętrzu głowy tępym bólem.
 Gdy mnie zidentyfikują, czeka ich prawdziwa niespodzianka  powiedział.  Niestety, nie mogę cieszyć się z 
tego na równi z nimi.
Wzór siatkówki oka jest bardziej indywidualny dla danego osobnika, niż jakiekolwiek odciski palców. Nie 
można go zmienić czy sfałszować. Każdy na Ziemi ma ów wzór zakodowany w kartotekach już od urodzenia 
i co kilka lat zmuszany jest poddawać go obowiązkowej weryfikacji. Komputer jest w stanie przejrzeć miliony 
takich fotografii w ciągu zaledwie kilku sekund. Z pewnością odnajdą jego fiszkę. A wtedy będą wiedzieli o 
nim wszystko. O jego kryminalnej przeszłości także.
 Zresztą i tak nie ma to już większego znaczenia
  powiedział   Debhu,   opierając   się   plecami   o   stalową   ścianę   ich   celi.     Wszystkich   nas   czeka   to   samo. 
Najprawdopodobniej pokazowy proces by zabawić proli, a co potem  nie wiadomo. Jestem jednak dziwnie 
pewny, że nic dobrego. Możemy mieć jedynie nadzieję na szybką śmierć.
 Zamiast popadać w depresję, możemy pomyśleć o czymś innym.  Ignorując ból, Jan zmusił się, by usiąść 
prosto.  Możemy spróbować stąd uciec.
 Tak.  Wargi Debhu wykrzywiły się w lekkim uśmiechu.  Możemy spróbować.
 Nie staraj się traktować mnie protekcjonalnie
  rzucił ze złością Jan.  Wiem, co mówię. Pochodzę z Ziemi i samo to, to już więcej, niż ktokolwiek w tym 
pomieszczeniu może o sobie powiedzieć. Wiem, jak ludzie na Ziemi myślą i w jaki sposób działają. Zresztą i 
tak jesteśmy już martwi, więc co szkodzi nam przynajmniej spróbować?
 Jeżeli uda nam się stąd wydostać, to i tak nigdy nie opanujemy tego statku. Nie bez armii uzbrojonych ludzi.
  Nie   musimy  przecież  uciekać  stąd   właśnie   teraz.   Poczekajmy  aż  do   momentu   lądowania.   Wtedy  cała 
załoga będzie na swoich stanowiskach, pozostaną jedynie strażnicy. I wcale nie będziemy musieli zdobywać 
tego statku. Po prostu wyniesiemy się stąd.
 Brzmi stosunkowo prosto  ponownie uśmiechnął się Debhu.  Jestem z tobą. Czy masz jednak jakikolwiek 
pomysł, jak wydostać się z tej zamkniętej celi?
  Mnóstwo. Chcę, byś zebrał od ludzi wszystko, co mają jeszcze przy sobie. Zegarki, narzędzia, monety 
wszystko. Gdy zobaczę, co mamy, wtedy powiem, jak się stąd wydostaniemy.
Jan nie chciał w tej chwili niczego wyjaśniać. Napił się jedynie wody i rozejrzał po metalowych ścianach 
pomieszczenia,   w   którym   zostali   uwięzieni.   Na   plastykowej   wykładzinie   podłogi   leżało   kilka   cienkich 
materacy, a pod jedną ze ścian znajdował się zlew i niewielka toaletka. I to było już wszystko. W przeciwnej 
ścianie widniały pojedyncze  drzwi.  Nie  dostrzegł  nigdzie  żadnych  ukrytych  urządzeń  podglądowych,  nie 
znaczyło to jednak, że ich nie było. Musi zachować wszelkie dostępne środki ostrożności, mając jedynie 
nadzieję, że strażnicy nie obserwują ich zbyt uważnie.

background image

 W jaki sposób podają nam jedzenie?  zapytał Jan, gdy Debhu ponownie usiadł tuż obok niego.
 Wsuwają tace przez szczelinę w drzwiach. Kubki i talerze są plastykowe i po trzech minutach rozpuszczają 
się. Nic, czego moglibyśmy użyć jako broni.
 Nie o tym myślałem. Co jest za tymi drzwiami?
 Krótki korytarz i drugie drzwi. Nigdy nie są otwierane jednocześnie.
 Coraz lepiej. Czy w tym korytarzu jest jakiś strażnik?
Ja żadnego nie widziałem. Być może uważają, iż nie ma takiej potrzeby. Ale udało mi się coś zebrać od 
chłopaków...
 Nie pokazuj mi tego. Po prostu powiedz.
 W większości śmiecie. Monety, klucze, obcinacz do paznokci, komputer osobisty...
 Proszę, proszę. Jakieś zegarki?
 Nie, zabrali wszystkie. Ten komputer to czysty przypadek. Jest wbudowany w brelok, który jeden z naszych 
nosił na szyi. I co ty właściwie chcesz z tym zrobić?
 Zbudować zespół obwodów mikroelektronicznych. Zajmowałem się tym, zanim mnie aresztowano. Czy te 
światła nigdy nie gasną?
 Obawiam się, że nie.
  A   więc   musimy   postępować   niezwykle   ostrożnie.   Przysuń   się   bliżej   i   włóż   mi   te   wszystkie   rzeczy   do 
kieszeni. Jeżeli zabierają nas na Ziemię  jak długo potrwa sama podróż?
 Około dwóch tygodni czasu subiektywnego. Pół raza dłużej czasu przestrzennego.
 Dobrze. A więc powinno się udać.
Światła nie gasły nawet na chwilę. Jan wątpił, by więźniowie obserwowani byli przez cały czas  musiał tak 
zresztą uważać, bowiem w przeciwnym wypadku jakakolwiek próba ucieczki nie miałaby większego sensu. 
Posługując się jedynie dotykiem, posortował znajdujące się w kieszeni przedmioty. Następnie położył się na 
podłodze  i rozłożył  przed  sobą wyjęte z kieszeni klucze, starając się jednocześnie zasłonić je własnym 
ciałem. Były to różnokolorowe, niewielkie rurki, zaopatrzone na jednym końcu w pierścień. Aby otworzyć 
drzwi, należało po prostu włożyć je w otwór mechanizmu zamka. Były tak powszechne, iż niewielu ludzi 
zastanawiało się, co właściwie tkwi wewnątrz plastykowej rurki.
Jan wiedział jednak, że zawiera ona stosunkowo skomplikowany mechanizm, składający się z odbiornika 
mikrofal owego, procesora mikrochipowego i niewielkiej baterii. Po włożeniu klucza w otwór, wysyłany przez 
mikroelektryczny obwód zanika sygnał uaktywniał ukryty w kluczu mechanizm, który w odpowiedzi wysłał 
swój własny sygnał kodowy. Jeżeli był on prawidłowy, drzwi otwierały się, a niewielkie, lecz bardzo silne 
pole magnetyczne ładowało powtórnie baterię. Jeżeli w zamek włożono jednak nieodpowiedni klucz ze złym 
sygnałem   kodowym,   drzwi   nie   tylko   pozostawały   zamknięte,   ale   mechanizm   zamka   natychmiast 
rozładowywał baterię, czyniąc klucz niezdatnym do użytku.
Używając ostrza obcinacza do paznokci, Jan zerwał okrywającą mechanizm klucza warstwę plastyku. Miał 
teraz narzędzia,  obwody  i  baterie.  Był pewny,  że  przy odrobinie  cierpliwości  i umiejętności  uda mu się 
zbudować   to,   czego   potrzebuje.   Technologia   mikrochipowa   była   już   tak   powszechna,   iż   te 
nieprawdopodobnie   małe   mikroprocesory   znalazły   swe   zastosowanie   we   wszystkich   praktycznie 
urządzeniach mechanicznych. Większość ludzi wydawała się tego jednak nie dostrzegać. Jan wiedział o tym 
doskonale, ponieważ sam zaprojektował większość tego typu obwodów. Wiedział także jak je zmienić, by 
posłużyły jego celom.
Z   jednego   z   kluczy   wyjął   samą   baterię.   Jej   dwa   cienkie   przewody   posłużyły   do   zmian   w   obwodach 
mikroelektronicznych drugiego klucza. Jego transmiter stał się teraz odbiornikiem, którego zadaniem będzie 
wykrycie kombinacji impulsów zamka w drzwiach celi. Gdy wszystkie czynności zostały już zakończone, Jan 
odwrócił się w kierunku siedzącego nieruchomo Debhu.
  Chcę teraz spróbować odczytać kod zamka w drzwiach naszej celi. Mam jedynie nadzieję, że nie jest 
obwarowany obwodem zabezpieczającym.
 Myślisz, że się uda?
Jan pozwolił sobie na słaby uśmiech.
 Powiedzmy, iż mam taką nadzieję. Jedynym sposobem, by się o tym przekonać, jest włożenie tego klucza 
w zamek. Ale będę potrzebował twojej pomocy.
 Oczywiście. Co mogę zrobić?
  Musisz odwrócić uwagę strażników. Nie wiem, w jakim stopniu jesteśmy obserwowani. Nie chcę jednak 
ryzykować. Ja będę pod ścianą tuż obok drzwi. Niech twoi ludzie zaczną walczyć ze sobą pod przeciwległą 
ścianą. Z pewnością zwróci to uwagę strażników i da mi kilka cennych sekund.
Debhu pokręcił z powątpiewaniem głową.
 Czy to musi być akurat walka? Moi ludzie niewiele wiedzą o tego typu sprawach. Nigdy się tego nie uczyli.
  Naprawdę? zaskoczony Jan spojrzał  prosto na swego  rozmówcę.   A te karabiny,  którymi tak ochoczo 
wymachiwali na planecie? Wyglądały całkiem realistycznie.

background image

  Był prawdziwe, ale nie naładowane. Może moglibyśmy zrobić coś innego? Hainault jest gimnastykiem. 
Porozmawiam z nim. Z pewnością przyjdzie mu coś do głowy.
 I niech to lepiej będzie dobry pomysł.
 Kiedy ma zacząć?
 Gdy tylko znajdę się pod drzwiami. Gdy będę gotowy, potrę podbródek.
Daj mi parę minut  powiedział Debhu i ruszył powoli w stronę leżącego nieruchomo mężczyzny.
Hainault okazał się być prawdziwym artystą. Zaczął od niewielkiej rozgrzewki. Wkrótce przeszedł do stania 
na rękach i skomplikowanych mostków, a zakończył wyskokiem z saltem w powietrzu.
Zanim jeszcze stopy akrobaty dotknęły podłogi, Jan na krótką chwilę włożył zmodyfikowany klucz w otwór 
zamka. Po wyjęciu ukrył go w dłoni i odsunął się od drzwi, oczekując na ryk syreny alarmowej.
Nic się jednak nie stało. Po pięciu minutach już wiedział, iż pierwszy krok zakończony został sukcesem.
Najważniejszą   rzeczą,   którą   udało   się   zatrzymać   więźniom,   był   mikrokomputer.   Była   to   właściwie 
zabaweczka, niewątpliwie otrzymana od kogoś w podarunku. Strażnicy przeoczyli go, ponieważ z wyglądu 
przypominał   sztukę   biżuterii   w   kształcie   wiszącego   na   złotym   łańcuszku   czerwonego   serca,   z 
wygrawerowaną   po jednej stronie  literą "J".  Należało  jedynie  położyć  wisiorek  na płaskiej powierzchni  i 
nacisnąć   literę,   by   przed   operatorem   pojawił   się   pełny   hologram   klawiatury.   Pomimo   braku   wrażenia 
realności   był   to   jednak   najprawdziwszy   komputer,   dzięki   wbudowanej   jednostce   pamięci   molekularnej 
zbliżony pojemnością do zwykłych komputerów osobistych.
Jan znał już kod zamka w drzwiach celi. Następnym krokiem będzie taka zmiana jednego z kluczy,  by 
emitował  ten  właśnie   kod.  Bez  komputera  nie  byłoby  to  jednak  możliwe.   Użył   go,  by  wykasować  starą 
pamięć z obwodów klucza i wprowadzić na to miejsce nową. Był to długi, pełen prób i błędów proces. Zajęło 
to mnóstwo czasu  lecz w efekcie Jan otrzymał klucz, o którym wiedział, iż otworzy drzwi celi nie powodując 
alarmu. Debhu spojrzał z powątpiewaniem na niewielki, plastykowy cylinder.
 Jesteś pewny, że zadziała?  zapytał.
 Prawie. Powiedzmy, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach.
 Spore szansę. A co zrobimy po otwarciu tych drzwi?
  Użyjemy tego samego klucza, by otworzyć zewnętrzne drzwi na końcu korytarza. Tutaj szansę, że ten 
zamek otwiera się tą samą kombinacją klucza są już mniejsze, wynoszą jakieś pięćdziesiąt procent. Jeżeli 
się otworzą, wychodzimy na zewnątrz. Jeżeli nie, to... no cóż, wtedy po naszej stronie będzie przynajmniej 
element zaskoczenia.
 Jeżeli się uda, prawdopodobnie nigdy nie zdołamy ci się odwdzięczyć...
 Nawet tak nie mów  przerwał ostro Jan. Gdyby nie to, że najprawdopodobniej na nas wszystkich wydano 
już wyrok śmierci, nawet nie rozważałbym tak zwariowanego pomysłu. Czy zastanowiłeś się, co stanie się, 
jeżeli nasza ucieczka rzeczywiście zakończy się powodzeniem? Jeżeli uda nam się opuścić ten statek?
 No cóż  będziemy wolni. Jan westchnął z rezygnacją.
  Być może, gdybyśmy wylądowali na jakiejś innej planecie. Ale to będzie Ziemia. Gdy wyjdziesz z tego 
liniowca, znajdziesz się w samym sercu centrum kosmicznego. W dodatku bardzo pilnie strzeżonego. Każda 
osoba, którą spotkasz, będzie twoim wrogiem. Prole nie zrobią nic, by ci pomóc   a najprawdopodobniej 
wydadzą,   gdy   za   twoją   głowę   wyznaczona   zostanie   nagroda.   Każdy   inny   człowiek   będzie   twoim 
prześladowcą. W przeciwieństwie do twoich ludzi potrafią walczyć i sprawia im to przyjemność. Niektórzy z 
nich lubią nawet zabijać. Widzisz więc, że będziemy stąpać po bardzo niebezpiecznym gruncie.
 To już nasze zmartwienie  odparł Debhu, kładąc dłoń na ramieniu Jana.  Wszyscy jesteśmy ochotnikami. 
Rozpoczynając rebelię doskonale wiedzieliśmy, dokąd może nas to zaprowadzić. Przeciwnikowi udało się 
nas pojmać i ma zamiar poprowadzić nas na stryczek niczym stado baranów na rzeź. Uratuj nas, Janie 
Kulozik, a do końca życia pozostaniemy twoimi dłużnikami.
"Aby tylko  starczyło  tego  życia"    pomyślał gorzko   Jan. Szybko  jednak  odepchnął ponure myśli na bok, 
koncentrując się na planowanej ucieczce. Szansę na powodzenie, chociaż minimalne, jednak rzeczywiście 
były. Rozmyślał nad tym wszystkim przez kilka pozostałych do ładowania dni i opracował plan, który wydał 
mu się najodpowiedniejszy. Szeptem wyjaśnił leżącemu tuż obok Debhu, co należy robić:
 Gdy wyjdziemy z celi, musimy trzymać się razem i poruszać bardzo szybko. Zaskoczenie jest naszą jedyną 
bronią. Będziemy także musieli odnaleźć drogę do wyjścia. Proponuję pojmać jednego z członków załogi i 
zmusić go, by nas prowadził...
 Nie ma takiej potrzeby  przerwał Debhu. Jestem konstruktorem i sam budowałem takie statki. Dlatego też 
powierzono mi dowództwo jednego z nich. Ten liniowiec to ulepszona wersja standartowego pojazdu klasy 
Bravo.
 Znajdziesz drogę?
 Nawet w ciemnościach.
  A więc bardzo ważne pytanie   w jaki sposób możemy ominąć główną śluzę? Czy są jakieś inne drogi 
wyjścia   ze   statku?     I   to   całkiem   sporo.   Ponieważ   statek   ten   zaprojektowano,   by   operował   zarówno   w 
atmosferze,   jak   i   w   próżni,   posiada   kilka   niezależnych   śluz   i   włazów.   Duży   luk   załadunkowy   jest   w 

background image

maszynowni...  chociaż nie,  otwarcie  go  zajmuje zbyt   wiele  czasu    zamyślił  się  na  chwilę.    Ale  całkiem 
niedaleko jest dużo mniejszy luk, służący do uzupełniania zapasów. Do naszych celów wręcz idealny.
Jan uśmiechnął się szeroko.
 Zatem dobrze. Będziemy postępować zgodnie z rozwojem sytuacji. W tej chwili nie wiem nawet, w jakim 
kraju wylądujemy. Najprawdopodobniej w Stanach Zjednoczonych, w Spaceconcent na pustyni Mojave. To 
stwarza dodatkowy problem. Pozwól mi przez chwilę pomyśleć. Kompleks na pustyni posiada jedynie kilka 
dróg wjazdu i wyjazdu. Niedobrze. Mogą łatwo wszystko zablokować.
Po następnym posiłku do pomieszczenia wszedł oddział silnie uzbrojonych strażników.
 Ustawić się w szeregu  rozkazał dowodzący oficer.  Twarzami do ściany. Właśnie tak, ręce do góry i dłonie 
oparte o ścianę, tak, byśmy mogli je widzieć. Ty tam, pierwszy w szeregu. Wyrzuć wreszcie ten chleb i 
klękaj.
Do przodu wystąpił strażnik z soniczną maszynką do golenia i nachylił się nad klęczącym więźniem. Fale 
ultradźwiękowe dawały znakomity efekt - usuwały wszelki zarost nie dotykając przy tym skóry. Sam akt 
golenia był też niezwykle szybki. Wkrótce z twarzy więźniów zniknęły wszelkie ślady zarostu, a ogolone do 
gołej skóry głowy przypominały gładkie kule bilardowe. Było to niezwykle upokarzające - strażnikom jednak 
wydawało się śmieszne. Cała podłoga
zaśmiecona została ścinkami włosów. Oficer ponownie zwrócił się w stronę więźniów:
  Gdy usłyszycie sygnał ostrzegawczy, chcę abyście wszyscy leżeli na podłodze. Przy lądowaniu możecie 
trochę pofruwać, a nam nie trzeba dodatkowych kłopotów w postaci połamanych kości. Ten, kto będzie miał 
pecha i nie będzie w stanie wyjść stąd o własnych siłach, zostanie natychmiast zastrzelony. Obiecuję wam 
to.
Przy   wtórze   głośnego   śmiechu   strażnicy   opuścili   celę.   Głucho   szczęknęły   zamykane   drzwi.   Więźniowie 
spojrzeli po sobie w milczeniu.
  Zaczekajmy, dopóki nie wylądujemy i nie przywrócą normalnego ciążenia   powiedział wreszcie Debhu. 
Wtedy wszyscy będą zajęci, a włazy zewnętrzne wciąż jeszcze zamknięte.
Jan skinął głową i w tej samej chwili zawyła syrena alarmowa.
Wejściu   w   atmosferę   towarzyszyły   lekkie   wibracje   i   stopniowy   wzrost   ciążenia.   Wszyscy   położyli   się 
nieruchomo na podłodze, spoglądając czujnie na leżących obok siebie Hana i Debhu.
Silniki   umilkły.   Na   krótką   chwilę   powróciła   nieważkość,   lecz   szybko   zastąpiona   została   ponownym 
ciążeniem, wzrastającym wraz z opuszczaniem się statku ku powierzchni Ziemi.
 Teraz!  wykrzyknął Debhu.
Jan zerwał się na równe nogi i włożył klucz w zamek. Drzwi otworzyły się nadspodziewanie lekko. Krótki 
korytarz był pusty. Mając za sobą resztę więźniów, kilkoma skokami przebył dzielącą go od drugich drzwi 
wolną przestrzeń i wsunął klucz w szczelinę zamka. Wstrzymał oddech. Drzwi otworzyły się. Nie rozległ się 
żaden sygnał alarmowy. Jan skinął głową w stronę Debhu, który otworzył je szerzej i wyjrzał ostrożnie na 
zewnątrz.
 Tędy  syknął i pobiegł w głąb pustego korytarza.
Nagle zza zakrętu wyszedł jeden z członków załogi liniowca. Na ich widok stanął jak wryty, a potem odwrócił 
się próbując uciec. Spóźnił się z tym jednak o całą wieczność. W chwilę  później leżał nieprzytomny na 
podłodze.
  A więc jesteśmy uzbrojeni   uśmiechnął się Debhu, prezentując wyjętą z kabury broń.   Weź to, Janie. Z 
pewnością wiesz lepiej od nas, jak się z tym obchodzić.
Debhu ruszył dalej, a pozostali tłoczyli się tuż za nim. Zignorował windę, jako zbyt powolną. Zamiast tego 
ruszył w dół schodami awaryjnymi, przeskakując po kilka stopni na raz. Zatrzymał się dopiero na samym 
dole, czekając na resztę przy okrągłym włazie.
 Ten właz prowadzi do głównego przedziału silnikowego  wyjaśnił.  Wewnątrz jest co najmniej czterech ludzi 
i jeden oficer. Możemy spróbować ich zaskoczyć...
 Nie  sprzeciwił się Jan.  Zbyt ryzykowne. Mogą być uzbrojeni. Gdzie powinien znajdować się oficer?
 Przy pomocniczym pulpicie kontrolnym. Jakieś cztery metry po lewej stronie.
 Pięknie. Wchodzę pierwszy. Wy wejdziecie za mną, lecz nie ustawiajcie się na linii strzału pomiędzy mną a 
obsługą maszynowni.
 Nie zamierzasz chyba...
 Doskonale wiesz, co zamierzam  uciął Jan, unosząc w górę broń.  A teraz otwieraj ten luk. Znajdujący się 
wewnątrz oficer był bardzo młody. Jego pełen przerażenia okrzyk rychło zamienił się w agonalne rzężenie, 
gdy wystrzelony z trzymanego przez Jana rewolweru pocisk rzucił go o ścianę. Na widok osuwającego się 
bezwładnie,   zakrwawionego   ciała,   wbiegający   do   maszynowni   rebelianci   zatrzymali   się   gwałtownie.   Na 
szczęście w pomieszczeniu nie było pełnej obsady ludzi. Jan zabił jeszcze dwu mężczyzn, w tym jednego 
strzałem w plecy.
 Prędzej!  wykrzyknął ze zniecierpliwieniem.
 Droga wolna!

background image

Więźniowie rzucili się w stronę luku. Jan zauważył jednak, iż przebiegając obok, starali się nie spoglądać mu 
w twarz.   Debhu  nie  zawracał  sobie głowy  szukaniem przycisków otwierających   klapę,  lecz  podbiegł do 
awaryjnego koła zamachowego i zaczął je przekręcać. Po dwu obrotach odepchnięty został przez Hainaulta 
na bok, który wykorzystując swą potężną siłę jął kręcić korbą coraz szybciej i szybciej. Wkrótce blokujące 
właz stalowe zapadki uniosły się w górę.
 Jak na razie żadnego alarmu  szepnął Jan.
 Otwórzcie trochę szerzej. Musimy się przekonać, czy na zewnątrz nie czeka już na nas komitet powitalny.

Rozdział 5

Lądowisko było ciemne i ciche. Słychać było tylko cichy zgrzyt kurczącego się metalu i szum wody. Kadłub 
statku i sam szyb ładowniczy schładzany był strumieniami wody, tryskającymi z dysz chłodniczych. Jan 
zatrzymał się u szczytu trapu, który automatycznie wysunął się tuż po wylądowaniu. Ostatnie stopnie ginęły 
w masie kłębiącej się na dnie szybu pary.
 Przy dyszach wodnych powinien być luk wyjściowy  szepnął Debhu.  Jeżeli oczywiście te szyby są podobne 
do tych, które projektowałem.
 Lepiej, aby były  odparł Jan.  Prowadź.
Odsunął się na bok i rozejrzał czujnie dookoła. Wszędzie panowała cisza. Dziwne, przecież powinni odkryć 
już ich ucieczkę. Debhu z pozostałymi zaczął schodzić w dół.
Nagle ze wszystkich stron zapłonęły reflektory, zalewając wszystko ulewą jaskrawego światła. W chwilę 
później padły strzały. Pociski odbijały się od metalowych boków statku i od betonu, rozrywając schodzących 
w dół ludzi na strzępy.
Jan osłonił oczy ramieniem i parę razy wystrzelił na ślepo. W końcu odrzucił pustą broń na bok. Jakimś 
cudem nie był nawet ranny. Dobiegające z dołu chrapliwe okrzyki świadczyły, że pozostali nie mieli tyle 
szczęścia.
Jako   ostatni   z   uciekających   więźniów   wciąż   jeszcze   znajdował   się   na   szczycie   trapu.   Ich   ucieczka   nie 
pozostała niezauważona   powiadomieni przez radio strażnicy brali właśnie srogi odwet. Wewnątrz szybu 
szalała   śmierć.   Ignorując   deszcz   padających   wszędzie   dookoła   kuł,   Jan   dał   nura   w   zbawczy   otwór 
otwartego włazu.
Przez chwilę leżał zupełnie nieruchomo. Wiedział, iż jego egzekucja została jedynie chwilowo odroczona. 
Jednak nie mógł znieść myśli, że jego prześladowcy znajdą go leżącego bezsilnie na podłodze. Podniósł się 
z wysiłkiem i ruszył powoli w głąb maszynowni. Nagle z dreszczem przerażenia spostrzegł, że drzwi windy 
zaczynają się wolno otwierać...
Jednym skokiem dopadł do zgrupowanych pod jedną ze ścian urządzeń i wcisnął się w wąską szczelinę 
pomiędzy   jednym   z   nich   a   ścianką   grodzi.   Wstrzymał   oddech,   słysząc   tupot   zbliżających   się,   ciężkich 
kroków.
  Zatrzymajcie się tutaj   rozległ się czyjś głos.   I uważajcie, by nie dostać się w ogień naszych własnych 
oddziałów na zewnątrz.  Po chwili najwyraźniej zwrócił się do kogoś z zewnątrz:
 Tu Lauca. Połączcie mnie z dowództwem. Tak, sir... Jesteśmy na pozycji w maszynowni. Tak, wstrzymać 
ogień. Wchodzimy do akcji. Rozumiem, żadnych jeńców.
Strzały zaczęły cichnąć. Mężczyzna ponownie zwrócił się w stronę żołnierzy:
  Słyszeliście?   Żadnych   jeńców.   I   spróbujcie   nie   powystrzelać   się   nawzajem   z   nadmiaru   entuzjazmu. 
Zostawcie ciała tam, gdzie leżą. Potem przylecą reporterzy. Major chce, by cały światr dowiedział się, jaki 
los czeka odszczepieńców i morderców. Ruszajcie!
Żołnierze, trzymając gotową do strzału broń, ruszyli do przodu. Jan mógł jedynie czekać, aż jeden z nich 
spojrzy   w   bok  i  odkryje   go   siedzącego   bezradnie   na   podłodze.   Jednak  żaden   z   nich   tego   nie   uczynił. 
Zaślepieni żądzą zemsty gnali w stronę luku.
Dowodzący nimi oficer zatrzymał się niespełna pół metra od Jana i przemówił do widocznego u kołnierza 
mikrofonu:
 Wstrzymać ogień. Powtarzam: wstrzymać ogień. Do szybu schodzą oddziały porządkowe.
Jan   jął  wysuwać   się   na  zewnątrz,   jednak  jego   koszula   zaczepiła   się   o   jedną   z  wystających   śrub.   Gdy 
szarpnął mocniej, pękła z cichym trzaskiem. Zaskoczony oficer drgnął i odwrócił głowę. Jan runął do przodu 
i obiema dłońmi złapał go za gardło.
Było to okrutne, niemniej jednak efektywne. Oficer szarpnął się do tyłu, próbując oderwać miażdżące mu 
krtań palce. Upadli na podłogę. Z głowy żołnierza spadł hełm i potoczył się na bok. Oficer walczył jednak 
zaciekle   dalej.   Jego   paznokcie   pozostawiały   na   dłoniach   Jana   krwawe   bruzdy,   szeroko   otwarte   usta 
bezskutecznie próbowały wciągnąć do płuc odrobinę powietrza. Mięśnie Jana, zahartowane latami ciężkiej 
pracy, dawały mu teraz wyraźną przewagę. Tylko jeden z mężczyzn mógł wyjść z tej potyczki z życiem. Jan 
zacisnął palce silniej, bez emocji patrząc na posiniałą twarz trzepoczącego się pod nim oficera.
Mężczyzna szarpnął się jeszcze raz i znieruchomiał. Jan zwolnił ucisk dopiero wtedy, gdy jego palce nie 
wyczuwały już żadnego śladu pulsu.

background image

Rozejrzał się szybko dookoła. Na razie był sam. Strzały na zewnątrz stawały się coraz rzadsze, w miarę jak 
żołnierze unieszkodliwiali jeden cel po drugim. W każdej chwili mogą wrócić z powrotem...
Rozpiął magnetyczne zapięcia i szybkimi ruchami zerwał z ciała oficera mundur. Zdjęcie własnego ubrania i 
założenie czarnego uniformu zajęło mu mniej, niż minutę. Pasował, chociaż buty były odrobinę za ciasne. 
Do diabła z tym. Założył na głowę hełm i nie tracąc czasu, wepchnął bezwładne ciało w to samo miejsce, 
które posłużyło mu za kryjówkę. Biegnąc w stronę windy, zapiął pod brodą pasek hełmu. Unosił już palec w 
stronę guzika, gdy nagle jego wzrok spoczął na świecącej płytce wskaźnika. Zamarł.
Winda zjeżdżała właśnie w dół.
Schody awaryjne. Droga, którą dostali się tutaj. Przebiegł przez drzwi i naparł na mechanizm, by zamknęły 
się za nim szybciej. A teraz w górę. Nie za szybko, nie może pozwolić, by stracić oddech. Ale jak wysoko? 
Który pokład? Gdzie jest inne wyjście ze statku? Debhu znałby odpowiedzi na te pytania. Ale Debhu był 
martwy.   Wszyscy byli  martwi.  Jan ze  zdumieniem  spostrzegł,  że  ich śmierć nie  robi  na nim większego 
wrażenia. Teraz czy później, cóż za różnica? I tak wszystkich czekałoby to samo. On jednak wciąż jeszcze 
był wolny. Schwytanie go z pewnością nie będzie takie proste, jak ta rzeźnia nieuzbrojonych ludzi w szybie. 
Jan poprawił wiszącą przy pasie kaburę. Z nim nie pójdzie im tak łatwo.
Ile  pokładów  już  właściwie   przeszedł?  Pięć,  sześć?  Następny  będzie   równie  dobry,   jak  każdy  inny.  Po 
dotarciu do kolejnych drzwi obciągnął mundur i wziął głęboki oddech. Wyprostował się i pchnął drzwi.
Korytarz był pusty. Ruszył w głąb statku krokiem, który jak miał nadzieję, przypominał sposób poruszania się 
wojskowych. Nagle zza załomu korytarza wynurzył się jeden z członków załogi. Na widok Jana skinął lekko 
głową, zamierzając przejść obok. Jan położył mu rękę na ramieniu.
Chwileczkę,   dobry   człowiekuzupełnie   nieświadomie   jął   formułować   słowa   z   akcentem   swej   dawno 
zapomnianej,    elitarnej    szkoły   przygotowawczej.
 Gdzie jest najbliższe wyjście?
Zaskoczony mężczyzna cofnął się do tyłu i spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma. Jan przemówił 
ponownie, tym razem bardziej stanowczo.
  Odpowiadaj! Razem z oddziałem byłem w szybie ładowniczym i chcę się teraz stąd wydostać, by złożyć 
odpowiedni meldunek.
  Przepraszam, wasza dostojność. Nie wiedziałem. Śluza jest na pokładzie pierwszym. Tymi schodami w 
górę. Potem na prawo.
Jan skinął głową i ruszył sztywno do przodu. Jak na razie wszystko w porządku. Oszukał tego człowieka
  lecz czy tak samo łatwo pójdzie mu z pozostałymi? Wkrótce się przekona. Próbował sobie przypomnieć, 
jakie nazwisko wymienił oficer. Loka? Nie. Lauca albo coś bardzo podobnego. Spojrzał na widniejącą na 
rękawie munduru naszywkę. Podporucznik Lauca. Pchnął drzwi i ruszył w górę schodów.
Przy wyjściu ze statku stało dwóch uzbrojonych strażników. Sama śluza, była otwarta. Widniejący za nią 
metalowy trap dawał nadzieję na chwilowe bezpieczeństwo.
Na jego widok strażnicy wyprostowali się i zasalutowali mu. Jan nie mógł się już wycofać. Szedł dalej, 
odmierzając   miarowo   krok,   aż  w  końcu   zatrzymał   się   tuż  przed   nimi.   Wtedy  właśnie   dostrzegł   coś,   co 
natchnęło go odrobiną nadziei.
Numer ich jednostki różnił się od tego, który widniał na rękawie jego munduru.
  Jestem   porucznik   Lauca   ze   szwadronu   porządkowego.   Mam   zepsute   radio.   Gdzie   znajdę   waszego 
dowódcę?
Żołnierze wyprostowali się jeszcze bardziej. 
 Major jest na dole, sir. W punkcie dowodzenia.
 Dziękuję.
Jan zasalutował z precyzją, którą wpajano mu podczas szkolenia wojskowego w szkole, odwrócił się na 
pięcie i wymaszerował na trap.
Będąc pewnym, że żołnierze przy śluzie nie mogą go już dostrzec, odwrócił się i przemykając wzdłuż rzędu 
skupionych na rampie maszyn, pomknął w mrok.
Doskonale   wiedział,   iż   to   chwilowe   bezpieczeństwo   nie   oznaczało   jeszcze   wolności.   Mundur   zabitego 
oficera   był   co   prawda   znakomitym   kamuflażem,   lecz   gdy   tylko   zostanie   odnalezione   ciało,   stanie   się 
śmiertelną pułapką. A w dodatku nie wiedział nawet, gdzie się znajduje.. Najprawdopodobniej w centrum 
kosmicznym na pustyni Mojave. Chociaż równie dobrze mógł być w jednej z tajnych baz wojskowych. Teraz 
nie było to jednak najważniejsze. Przede wszystkim musi się stąd wydostać. I to jak najszybciej, zanim 
pułapka   się   zatrzaśnie.   Ruszył   w   stronę   czegoś   w   rodzaju   drogi,   słabo   oświetlonej   reflektorami 
przejeżdżających pojazdów.
Przystanął w cieniu rzucanym przez ogromne paki i spojrzał na jaskrawo iluminowaną bramę. Zwykły bluff 
nie wystarczy, by przedostać się przez nią na drugą stronę. Przez chwilę rozważał możliwość przejścia 
przez ogrodzenie. Szybko zarzucił jednak ten pomysł. Cały płot jest najprawdopodobniej pod napięciem, 
wyposażony w różnorakie systemy alarmowe. Jan był boleśnie świadomy, iż z każdą upływającą sekundą 
szansę na pomyślną ucieczkę kurczą się w zastraszająco szybkim tempie.

background image

 Porucznik Lauca, zgloś się.
Na   nagły   dźwięk   tego   rozkazu   nieomal   podskoczył.   Radio,   oczywiście.   Gdzie   jest   przełącznik?   Sięgnął 
dłonią do kontrolki przy pasie, próbujące odnaleźć w ciemnościach prawidłowy przycisk.
 Lauca, zgloś się.
Czy ten jest tym prawidłowym? Musi nim być. Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić. Nacisnął guzik i 
przemówił:
 Słucham, sir.
 Nareszcie. Chcemy, byś pozostawił ciała prasie. Odwalaj ludzi z powrotem.
Głos w słuchawkach umilkł. A więc fortel działał nadal   lecz Jan wiedział, że zyskał tylko kilka cennych 
minut, nie więcej. Przełączył radio na obwód ogólny i jednym uchem słuchał krzyżujących się komend i 
rozkazów. Musi coś zrobić i to szybko.
Podbiegł   w   stronę   oświetlonej   alejki   i   skryty   przed   wzrokiem   stojących   strażników,   czekał   na   okazję. 
Wkrótce pojawił się samochód, ale w kabinie obok kierowcy siedział ktoś jeszcze. Jan cofnął się w cień. Za 
samochodem przejechał motocykl. Minuty płynęły. Pojazdy nieprzerwanym strumieniem wjeżdżały do bazy, 
jednak bardzo niewiele z nich ją opuszczało. Niech się wreszcie coś pojawi!
Nagle   mrok   rozproszyły   światła   potężnej   ciężarówki.   Kabina   była   zbyt   wysoko,   by   mógł   zobaczyć,   czy 
kierowca jest sam. Było to jednak ryzyko, które należało podjąć.
Jan wyszedł na środek betonowej nawierzchni i uniósł rękę. Zgrzytnęły hamulce. Pojazd zatrzymał się i w 
oknie ukazała się twarz kierowcy.
 Czym mogę służyć, wasza dostojność?
 Czy ten samochód był już przeszukiwany?
 Jeszcze nie, sir.
 A więc otwórz drzwi. Wchodzę do środka.
Jan wspiął się po kilku stopniach w górę i wślizgnął do wnętrza kabiny. Kierowca, zwykły prol ubrany w 
poplamiony kombinezon i czapkę, był sam. Jan zatrzasnął drzwiczki, odwrócił się w stronę mężczyzny i 
wyciągnął rewolwer.
 Wiesz, co to jest?
 Tak, wasza miłość, wiem.
Mężczyzna wpatrywał się w broń rozszerzonymi strachem oczyma. W mdłym świetle wskaźników widać 
było, że drży. Jan nie mógł sobie jednak pozwolić, by mu współczuć.
 Dobrze. Rób więc dokładnie to, co ci powiem. Przejedziesz przez bramę tak, jak zwykle. Nic nie mów. Będę 
leżał tuż obok na podłodze i zastrzelę cię, jak tylko otworzysz gębę. Zrozumiałeś?
 Tak, sir. Oczywiście, że...
 Ruszaj.
Jęknął   wrzucony   bieg   i   maszyna   potoczyła   się   do   przodu.   Po   chwili   wolnej   jazdy   kierowca   ponownie 
nacisnął na hamulec. Jan przyłożył lufę broni do boku mężczyzny. Miał jedynie nadzieję, że malujący się na 
twarzy prola strach nie zwróci uwagi stojących poniżej strażników. Jeden z nich powiedział coś niewyraźnie i 
kierowca wyjął z kieszeni w drzwiach plik papierów, po czym podał je komuś na zewnątrz. Napięcie w 
kabinie stało się niemal namacalne. Jan wyraźnie widział spływające po twarzy mężczyzny strużki potu. 
Wepchnął lufę głębiej.
W końcu papiery zostały zwrócone i kierowca, nie zawracając sobie głowy włożeniem ich na miejsce, rzucił 
je   na   podłogę.   Gwałtownym   ruchem   wrzucił   bieg   i   ruszyli.   Jechali   przeszło   minutę,   gdy   nagle   szmer 
prowadzonych w słuchawce rozmów zagłuszony został przez jeden, brzmiący zdecydowanie głos:
  Uwaga, wszystkie posterunki. Odnaleziono cialo zamordowanego podporucznika. Jego mundur zaginął. 
Przypuszcza się, iż jeden ze zbiegów pozostaje na wolności. Zamknąć wszystkie bramy.
Ostrzeżenie to przyszło jednak za późno.

Rozdział 6

Ciężarówka   mijała   właśnie   puste   i   ponure   magazyny,   oświetlone   jedynie   porozmieszczanymi   w   dość 
dalekich odstępach od siebie lampami.
  Skręć   za   następnym   rogiem     polecił   Jan.   Istniała   spora   szansa,   że   rozpoczęto   pościg.     Dobrze.   Za 
następnym rogiem zatrzymaj się.
Zaszumiały hydrauliczne hamulce. Znajdowali się na jednej z bocznych uliczek, sto metrów od najbliższej 
latarni. Doskonale.
 Która godzina?  zapytał Jan.
Kierowca zawahał się, a potem spojrzał na zegarek.
 Trzecia... rano...  wystękał.
 Nie obawiaj się. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić  powiedział uspokajająco. Nie schował jednak broni.
 O której będzie świt?
 Około szóstej.

background image

A więc jeszcze trzy godziny ciemności. Nie było to zbyt wiele.
 Gdzie jesteśmy?
 W Dinkstown. Dzielnica magazynów. Nikt tutaj nie mieszka.
 Nie o to pytam. Co to za baza, którą właśnie opuściliśmy?
Kierowca przez chwilę gapił się na Jana w milczeniu, jakby nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. W końcu 
odpowiedział:
  Mojave, wasza dostojność. Centrum kosmiczne na pustyni Mojave...
 Wystarczy  przerwał Jan, decydując się na kolejny krok.
Było to niebezpieczne, lecz potrzebował jakiegoś środka transportu. Zresztą na obecnym etapie wszystko 
było niebezpieczne.  Zdejmuj kombinezon.
 Proszę, nie. Nie chcę, aby mnie zabili...!
 Zamknij się! Powiedziałem ci przecież, że nic ci się nie stanie. Jak się nazywasz?
 Miliard, wasza dostojność. Eddie Miliard.
 A więc powiem ci, co zrobię, Eddie. Zabiorę twoje ubranie i cię zwiążę. Potem wezmę twój samochód. I nie 
mam zamiaru cię skrzywdzić. Gdy cię znajdą, powiesz po prostu, że cię porwałem. To zresztą prawda. Nie 
będziesz miał przez to żadnych kłopotów.
 Nie! Już jestem w kłopotach  głos mężczyzny pełen był rozpaczy i gniewu.  Równie dobrze mogę być już 
martwy. W najlepszym wypadku wyrzucą mnie z roboty i do końca życia pozostanę na zasiłku. Już lepiej, 
gdybyś mnie zastrzelił!
Ostatnie słowa były histerycznym wrzaskiem. Kierowca nagłym ruchem odwrócił się i złapał siedzącego na 
siedzeniu obok Jana za szyję. Był bardzo silny. Jan nie miał wyjścia. Kolbą rewolweru uderzył mężczyznę w 
czoło, a gdy ten nie zwalniał ucisku, uderzył ponownie. Eddie Miliard westchnął głęboko i nieprzytomny, 
osunął się na siedzenie. "A więc to, co ten człowiek powiedział, okazało się prawdą  pomyślał ponuro Jan, 
ściągając  z  kierowcy   kombinezon.   Jeszcze   jedna   ofiara.   A   czyż   oni  wszyscy   nie   byli   w  jakimś  stopniu 
ofiarami?" Nie miał jednak czasu, by rozmyślać o takich rzeczach.
Gdy wywlókł wciąż jeszcze nieprzytomnego kierowcę z kabiny i delikatnie ułożył na asfalcie, zaczął się 
trząść. Tak wiele ludzi. Chociaż działał w samoobronie, wciąż jeszcze nie mógł zaakceptować myśli, iż w 
brutalności nie daje się prześcignąć innym. Ale dzięki temu żył. Od momentu, w którym poświęcił swoją 
pozycję na Ziemi, nie było już odwrotu. Podjął tę decyzję gdy uświadomił sobie, iż jego pozorna wolność jest 
sterowana przez państwo policyjne, którego nadzór rozciągnął się nad wszystkimi sferami życia. Takich, 
którzy myśleli podobnie jak on, wciąż przybywało   rezultatem była rebelia, która ogarnęła całą galaktykę. 
Toczyła się wojna, a on był w niej żołnierzem. Na razie musi mu to wystarczyć. Na wzajemne obwinianie się 
przyjdzie czas po zwycięstwie. Rewolta bowiem zatriumfuje, musi zatriumfować. Inne rozwiązanie jest po 
prostu nie do pomyślenia.
Kombinezon Eddie Miliarda przesycony był potem i smarami. Był także za duży. Jak na razie jednak będzie 
musiał spełnić swe zadanie. Czapka kierowcy skutecznie ukryła świeżo ogoloną głowę. Znalezionym pod 
siedzeniem drutem skrępował przeguby nieprzytomnego mężczyzny. Wystarczy. Wkrótce i tak będzie się 
musiał pozbyć tej ciężarówki.
Silnik zaskoczył z cichym zgrzytem i pojazd zaczął wolno toczyć się wąską ulicą. Jan miał wciąż na głowie 
zabrany oficerowi hełm. Nie było innego sposobu by zorientować się, co dzieje się na zewnątrz. Jednak 
szybko zdał sobie sprawę, że jest to właściwie bez sensu. W słuchawkach zabrzmiało jedynie kilka komend, 
a potem zapadła cisza. Ochrona bazy z pewnością wiedziała, że ma przy sobie skradzione radio, więc 
komputer   komunikacyjny   dawno   pozmieniał   już   wszystkie   częstotliwości,   by   uniemożliwić   mu   dalszy 
podsłuch rozmów. Rzucił hełm na podłogę i nacisnął na pedał gazu.
Zwolnił dopiero wtedy, gdy dojechał do skrzyżowania z drogą główną. Komputer drogowy dał mu zielone 
światło, skręcił więc w prawo. Dostrzegł co prawda zjazd na autostradę nr 399 do Los Angeles, wiedział 
jednak, że przy wjeździe do większych miast z pewnością postawiono już policyjne zapory.
Ruch   na   drodze   stawał   się   stopniowo   coraz   większy.   Gdy   Jan   dostrzegł   jaskrawo   oświetloną   stację 
benzynową, zwolnił. Za nią znajdował się parking i całodobowa restauracja. Doskonale. Skręcił na podjazd i 
przejechał   powoli   obok   rzędu   zaparkowanych   pojazdów,   kierując   się   w   stronę   majaczących   w   mroku 
budynków. Były to garaże. Wszystkie były zamknięte, lecz mógł postawić za nimi ciężarówkę. Przy odrobinie 
szczęścia znajdą ją dopiero za parę godzin. Ale co dalej?
Działać. Miał przy sobie kartę identyfikacyjną Eddie'go Miliarda, lecz zda ona egzamin jedynie przy bardzo 
powierzchownej kontroli. W skrytce znalazł kilka banknotów jednodolarowych i garść miedziaków. Wsunął je 
do kieszeni i zapiał kombinezon. Jeżeli prole tutaj podobni byli do tych z Wielkiej Brytanii, to poważnie 
wątpił, by zauważyli, że ubranie jest niedopasowane. Ale co zrobić z mundurem oficera? W tej chwili był 
zupełnie nieprzydatny. Z pewnością wiedzą już o nim wszyscy policjanci w okolicy. A broń i dodatkowy 
magazynek? Lepiej będzie, jeżeli zatrzyma je przy sobie.
Przez chwilę macał ręką pod fotelem, aż znalazł w końcu brudny worek. Pistolet i magazynek wrzucił do 
środka, a mundur i hełm wcisnął pod fotel. Na razie będzie to musiało wystarczyć. Zarzucił worek na ramię, 

background image

zamknął drzwi kabiny na klucz i zszedł na ziemię. Rozejrzał się dookoła i szybkim ruchem cisnął klucz 
ponad otaczającym garaże płotem. To wszystko, co mógł w tej chwili zrobić. Odetchnął głęboko i wolnym 
krokiem ruszył w stronę świateł restauracji.
Przed   wejściem   do  jaskrawo   iluminowanego   pomieszczenia   zatrzymał   się   niepewny,   co   oczekuje   go   w 
środku. Był zmęczony i spragniony  chociaż "zmęczony" było zbyt słabym określeniem. Leciał wprost z nóg.
Od chwili, w której udało mu się otworzyć drzwi celi, bez przerwy uciekał, bez przerwy groziło mu śmiertelne 
niebezpieczeństwo. Adrenalina utrzymywała go w ruchu, maskowała narastające znużenie. Dopiero teraz 
zaczął odczuwać je w całej pełni. Z wysiłkiem oparł się o ścianę restauracji i przez szerokie okno zajrzał do 
środka.
Przestronna sala z lożami i stolikami; przy długim barze siedziało dwu mężczyzn. Reszta sali była pusta. 
Czy powinien tam wejść?  Było to ryzykowne,  lecz w tej chwili wszystko  było  jednym  wielkim ryzykiem. 
Wewnątrz będzie miał szansę coś zjeść, przez chwilę posiedzieć i uporządkować chaos rozbieganych myśli. 
Potrzebował   tego.   Bardzo   tego   potrzebował.   Zmęczenie   sprawiało,   iż   z   wolna   stawał   się   fatalistą. 
Ostatecznie i tak go złapią   lecz przynajmniej wtedy, gdy będzie miał pełny żołądek. Odepchnął się od 
ściany, zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wszedł do środka.
Podczas swych poprzednich wizyt w Stanach Zjednoczonych jak wiele lat temu to było?   nigdy nie był w 
miejscu takim jak to. Oczywiście, bywał w najlepszych restauracjach Nowego Jorku, Detroit, nie dawało mu 
to jednak jakiejkolwiek skali porównawczej. Podłoga była betonowa, poplamiona i bardzo stara. Siedzący 
przy barze mężczyźni nawet nie podnieśli głów, gdy siadał w pierwszej od drzwi loży. Same siedzenia i 
stolik wydawały się być zrobione z aluminium i solidnie dotknięte zębem czasu. Czyżby obowiązywała tutaj 
samoobsługa? Czy może był tu gdzieś selektor z mechanizmem dostawczym? Rzeczywiście, dopiero teraz 
dostrzegł na blacie szklaną płytę. Była porysowana do tego stopnia, iż znajdujące się pod nią menu było 
ledwie widoczne. Pod napisem: "NAPOJE" występowała kawa, nie było jednak herbaty. Napis: "DANIA" 
oferował potrawy, których nazwy nic mu nie mówiły.
Znaczenie płyty było jasne, jednak jej konstrukcja zupełnie nieznana. Dotknął jej przy słowie kawa, lecz bez 
widocznego   efektu.   W   końcu,   rozglądając   się   dookoła,   dostrzegł   tuż   pod   wbudowanym   w   ścianie 
telewizorem niewielki guzik. Umieszczony nad nim napis głosił: "OBSŁUGA". Z wahaniem wyciągnął palec i 
nacisnął go.
W   panującej   na   sali   ciszy   dźwięk   brzęczyka   zabrzmiał   niezwykle   donośnie.   Dobiegł   gdzieś   od   strony 
kontuaru.  Popijający swoje   drinki mężczyźni  nawet  się  nie  poruszyli.  W chwilę  później  zza  lady wyszła 
dziewczyna i ruszyła w stronę loży. W jednym ręku trzymała bloczek rachunków. Obsługa kelnerska w takim 
miejscu! Jednak jej fartuszek był poplamiony nieomal w równym stopniu, co podłoga, a ona sama nie była 
tak młoda,  jak wyglądało  to z daleka.  Jej  szorskie  włosy przyprószone  były  siwizną  i najwyraźniej  była 
bezzębna. Nie była to najlepsza reklama dla serwowanych przez nią potraw.
 Co ma być?  zapytała, spoglądając na Jana z kompletnym brakiem zainteresowania.
 Kawa.
 Coś do jedzenia?
Uderzył palcem w szklaną płytkę.
 Hamburger.
 Z dodatkiem?
Nie   mając   najmniejszego   pojęcia,   o   czym   dziewczyna   mówi,   skinął   głową.   Wydawało   się   to   ją 
satysfakcjonować,   bowiem   napisała   coś   na   bloczku   i   odeszła.   Jan   nigdy   w   życiu   nie   jadł   jeszcze 
hamburgera, nie wiedział nawet, co to jest.
Wiedział za to, iż jego nienaganny brytyjski akcent z łatwością może go zdradzić. Hamburger było słowem, 
które   często   słyszał   na   oglądanych   jako   dziecko   amerykańskich   filmach.   Później,   razem   z   kolegami 
wymawiali je z namaszczeniem, usiłując podrobić ten charakterystyczny sposób wymowy u aktorów. Bawili 
się wtedy świetnie. Także i teraz wypowiedział je bez chwili wahania, mając jedynie nadzieję, iż jego próbka 
amerykańskiego będzie wystarczająco dobra.
Nagle jego uwagę przyciągnął brzęk rzuconych na kontuar monet. Jeden z mężczyzn wstał i skierował się 
do wyjścia. Przechodząc obok Jana obdarzył go przelotnym spojrzeniem. Czy to możliwe, by jego oczy 
rozszerzyły się lekko? Trudno było to sprawdzić, bowiem mężczyzna zniknął już za drzwiami. Czyżby go 
rozpoznał? Ale jak? A może zachowanie Jana stawało się już z lekka paranoiczne? Przysunął worek bliżej 
siebie, tak, aby łatwiej mu było sięgnąć po umieszczoną w środku broń. Zamiast przejmować się każdym 
nieznajomym, powinien pomyśleć raczej o dalszej ucieczce.
Jednak gdy kilka  minut później kelnerka  przyniosła  jego zamówienie, nie miał  nawet  ogólnych  zarysów 
jakiegokolwiek   planu.   Dziewczyna   postawiła   tacę   na   stoliku   i   obdarzyła   jego   kombinezon   krytycznym 
spojrzeniem.
 To będzie sześć boksów  oświadczyła.

background image

"Gdy jesteś ubrany w taki sposób, pieniążki na stół" pomyślał z lekkim rozbawieniem. Nawet jej o to nie 
winił. Wyciągnął z kieszeni garść banknotów odliczył sześć i wręczył dziewczynie. Włożyła pieniądze do 
kieszeni fartucha, odwróciła się i odeszła.
Kawa, ku jego zdziwieniu, była gorąca i aromatyczna. Z hambugerem sprawa wyglądała inaczej. Było to coś 
w rodzaju bułki z nadzieniem w środku. Na tacy nie było żadnych sztućców, więc Jan nie miał najmniejszego 
pojęcia, jak się do tego zabrać. Wreszcie, pewny, że nikt go nie obserwuje, podniósł go do ust i odgryzł 
kawałek.  W smaku było   to  niepodobne  do  niczego,  co jadł  przedtem,  niemniej jednak całkiem znośne. 
Głęboko w sercu wyryty miał obraz krwistego befsztyka, nurzającego się w oceanie zielonej sałaty. Jednak 
na  razie   musiał   wystarczyć   hamburger.   Zjedzenie   go     a   raczej   pochłonięcie     zajęło   mu   równą   minutę. 
Kończył właśnie kawę, gdy do restauracji weszło dwóch mężczyzn.
Bez wahania, nawet bez rozglądania się, podeszli bliżej i zajęli miejsce w pustej loży naprzeciwko niego. 
Jan odstawił powoli filiżankę, a drugą ręką namacał kolbę tkwiącej w worku broni.
Nie patrzyli na niego jednak nie dlatego, że go nie zauważyli. Jeden z nich wyjął z kieszeni monetę i włożył 
ją w szczelinę pod ekranem telewizora. Urządzenie przebudziło się do życia, emitując dźwięki hałaśliwej 
muzyki. Jan starał się nie zwracać na to uwagi; wyjęty z torby pistolet ukrył pod blatem stolika. Mężczyzna, 
który   wrzucił   monetę   przez   chwilę   kręcił   zmieniającym   programy   pokrętłem,   aż   w   końcu, 
usatysfakcjonowany, usiadł. Muzyka zastąpiona została wiadomościami sportowymi.
Co   to   miało   znaczyć?   Obaj   mężczyźni   byli   w   średnim   wieku,   ich   znoszone   ubrania   świadczyły   o 
przynależności do proli. Wydawali się studiować menu, nie naciskali jednak wzywającego kelnerkę guzika. I 
jak do tej pory żaden z nich nie spojrzał nawet w jego kierunku. Z chwilowego  zamyślenia wyrwały go 
dobiegające z telewizora słowa spikera:
 dalsze wiadomości o kryminalistach, którzy usiłowali porwać Alpharon. Walki zakończyły się, a wszystkich 
morderców   spotkał   taki   sam   los,   jaki   wielokrotnie   gotowali   innym.   Sprawiedliwość   wymierzona   została 
rękami towarzyszy tych wszystkich dzielnych chłopców, którzy oddali życie w obronie ojczystej planety...
Jedno spojrzenie na porozdzierane, zalane krwią ciała jego przyjaciół wystarczyło. Jan ponownie spojrzał na 
obu mężczyzn. Kolejne słowa spikera sprawiły, że zamarł w bezruchu.
  Uwaga, jednemu z kryminalistów udało się zbiec. Nazywa się JanKulozik. Ostrzega się jednocześnie, iż 
człowiek   ten   jest   niezwykle   niebezpiecznym   mordercą.   Za   jakąkolwiek   informację,   pomocną   w   jego 
ponownym   ujęciu   wyznaczono   nagrodę   w   wysokości   dwudziestu   pięciu   tysięcy   dolarów.   Uwaga, 
mieszkańcy Kalifornii i Arizony. Poszukuje się tego właśnie człowieka..
Jan   pozwolił   sobie   na   szybkie   spojrzenie   w   stronę   ekranu.   Przedstawiono   tam   akurat   jego   fotografie, 
ukazując go en face i z profilu. Robiono je dość dawno temu, jeszcze zanim zesłano go na Halvmork, lecz w 
dalszym ciągu można go było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Gdy odwrócił się ponownie, obaj mężczyźni 
patrzyli prosto na niego.
Ich ręce spoczywały w widoczny sposób na blacie stolika. Byli więc bardzo pewni siebie - lub po prostu 
głupi.
  Czy to prawda, co powiedział ten facet?   zapytał mężczyzna, który włączył telewizor. Ponieważ Jan nie 
odpowiedział, po chwili dodał:  Dlaczego oni tak bardzo chcą ciebie odnaleźć, Kulozik?
W odpowiedzi Jan wysunął lufę pistoletu nad blat stołu.
 To, co widzicie, jest standartowym pistoletem rakietowym kaliber 65. Jeden pocisk może wywalić dziurę na 
wylot w krowie. Chcę, abyście teraz wstali i razem ze mną wyszli grzecznie na zewnątrz. Ruszajcie.
Mężczyźni posłusznie wstali i odwrócili się do niego plecami. Gdy wychodził za nimi przez drzwi, odniósł 
wrażenie, że pod ścianą czai się jakaś postać. Zdążył jedynie unieść pistolet, gdy coś twardego uderzyło go 
w głowę. Stracił przytomność.

Rozdział 7

 Mogę jedynie powtórzyć to, co już powiedziałem  w głosie Jana brzmiało znużenie.
 A więc zrób to.
Tym   razem   głos   był   inny   lecz   pytania   wciąż   takie   same.   Jan   tkwił   przywiązany   do   twardego   krzesła. 
Ramiona   i   nogi   zupełnie   mu   zdrętwiały;   oczy   przewiązano   czarną   opaską.   Wydawało   mu   się,   że   to 
przesłuchanie trwa już całą wieczność.
 Nazywam się Jan Kulozik. Na Ziemię przybyłem na pokładzie statku Alpharon. Po raz pierwszy usłyszałem 
tę nazwę  w wiadomościach telewizyjnych.  Byłem z grupą więźniów,  którzy uciekli. Jedynie mnie jednak 
udało się ujść z tego z życiem. Zabiłem oficera...
 Jego nazwisko?
  Lauca. Podporucznik Lauca. Nie było to morderstwo, lecz samoobrona. Mówiłem to już. Zabrałem jego 
mundur i broń, a potem porwałem ciężarówkę, której kierowcą był mężczyzna o nazwisku Eddie Miliard. 
Porzuciłem ją za garażami obok restauragi, w której mnie pojmaliście. A teraz wy. Kim właściwie jesteście? 
Służba Bezpieczeństwa?
 Stul gębę. To my zadajemy pytania...

background image

Głos zamilkł, gdyż do pokoju wszedł ktoś nowy. Jan słyszał odgłosy kroków i cichy szmer prowadzonej 
szeptem rozmowy. Podeszli bliżej i nagle zerwano mu z twarzy opaskę. Skrzywił się, gdyż jaskrawe światło 
boleśnie uraziło go w oczy.  Jaki był numer rejestracyjny twojego ostatniego samochodu w Anglii?
  Skąd mam to pamiętać, do diabła? To było tak dawno temu  mrugając powiekami, spojrzał na stojących 
przed nim trzech mężczyzn. Dwóch znał
 byli to ci z restauracji.  Jeżeli jesteście z Bezpieki, wiecie o mnie wszystko. Po co więc ta gra?
Odpowiedział   mu  nowoprzybyły     kościsty  mężczyzna,   którego   głowa,   w  przeciwieństwie   do głowy  Jana 
pozbawiona została włosów w sposób naturalny:
  Nie, nie jesteśmy ze Służby Bezpieczeństwa. Ale być może to ty jesteś ich wtyczką, podesłaną tutaj, by 
rozpracować nasze siły od wewnątrz. Tak więc lepiej dla ciebie będzie, jeżeli postarasz się w miarę ściśle 
odpowiadać na nasze pytania. Jeżeli rzeczywiście jesteś tym, za kogo się podajesz, pomożemy ci. Jeżeli 
nie
 zabijemy.
Jan spojrzał na ich pozbawione wyrazu twarze i powoli skinął głową.
  Nie   sądzę,   by   takie   wyjaśnienie   mogło   rozproszyć   moje   obawy.   Możecie   być   z   Bezpieczeństwa,   bez 
względu na to, co powiecie. Dlatego powiem wam tylko to, co będziecie mogli znaleźć w mojej kartotece.
 Zgoda  Łysy mężczyzna spojrzał na plik trzymanych w dłoni papierów.  Twój numer telefonu w Londynie?
Jan zamknął oczy i spróbował się skoncentrować. To pytanie wydawało się dotyczyć innego świata, innego 
życia. Wyobraził sobie swój apartament, odźwiernego i windę. Wchodzi do pokoju, podnosi słuchawkę...
 Jeden... dwa, trzy, sześć... potrójne zero, dwa. Padło jeszcze wiele tego typu pytań. Jan odpowiadał na nie 
coraz pewniej, w miarę przypominania sobie
fragmentów własnej przeszłości. Zadający je mężczyzna musiał posiadać odpis jego akt policyjnych  skąd 
bowiem znałby tyle szczegółów? Jedynie Bezpieka wiedziała tak dużo. O co w tym wszystkim chodzi?
 Wystarczy powiedział wreszcie przesłuchujący go mężczyzna odkładając plik papierów na bok.
 Odwiążcie go. Wygląda na to, że mówi prawdę.
Po zdjęciu więzów musieli go podtrzymać, by nie upadł. Zdrętwiałe członki zareagowały gwałtownym bólem 
na powrót krążenia. Spróbował rozmasować obolałe nogi.
 Cudownie  powiedział, krzywiąc się z bólu.
Jesteście zadowoleni. Aleja w dalszym ciągu nie mam pewności, czy nie jesteście Służbą Bezpieczeństwa.
  W  naszej   robocie   nie   posługujemy  się   kartami  identyfikacyjnymi     odparł   łysy,   uśmiechając   się   po   raz 
pierwszy.   Możesz więc myśleć, co ci się żywnie podoba. Jednak, gdybyś sam był agentem, to muszę ci 
powiedzieć szczerze, że z podziemia nie znamy nikogo. Dlatego właśnie zostaliśmy wybrani, by cię porwać i 
przesłuchać. Dane o tobie otrzymaliśmy z policji   tak więc organizacja i tam także musi mieć własnego 
człowieka. Przyjaciele zwracają się do mnie Słoneczko
 wskazał na swą bezwłosą czaszkę i uśmiechnął się ponownie.
Tym razem Jan odwzajemnił uśmiech.
 Wierzę ci, Słoneczko. Muszę ci wierzyć. Gdybyś rzeczywiście był z Bezpieki, z łatwością dowiedziałbyś się 
o mnie wszystkiego bez odstawiania tego cyrku.
- Rzeczywiście byłeś na innych planetach?  wyrwał się nagle jeden z mężczyzn, nie potrafiąc powstrzymać 
ciekawości.  Opowiedz nam o tej rebelii. My wiemy o niej jedynie ze źródeł oficjalnej propagandy.
  I co mówią?
  Nic.   Same   bzdury.   Sabotażyści   zniszczyli   zbiory,   więc   czeka   nas   racjonowanie   żywności.   Wszyscy 
rebelianci zostali ujęci lub zabici. Zwycięstwo na wszystkich frontach i tym podobne rzeczy. Ciekawe, ile 
ludzi dało się na to nabrać.
  Macie   rację   to   wszystko   bzdury.   Nie   ośmieliliby   się   przecież   przyznać,   że   to   my  wygrywamy!   Utracili 
wszystkie planety i zmuszeni zostali do ucieczki tutaj, na Ziemię.
Słysząc to, ich surowe dotąd twarze zaczęły się z wolna rozpogadzać. Jeden z nich wykrzyknął:
 To znaczy, że walki trwają nadal?
  Oczywiście. Nie mam najmniejszego powodu, by kłamać. Rządzą jedynie systemem słonecznym   lecz 
nigdzie dalej.
Ich radosne podniecenie wyglądało na autentyczne. .Jeżeli udają  pomyślał  to są najlepszymi aktorami na 
świecie." Mocno w to jednak wątpił. Był dziwnie pewny, że znajduje się w rękach ludzi z ruchu oporu, a nie 
policji. Opowiedział im wszystko co wiedział i czego był świadkiem, a oni w odpowiedzi zasypali go gradem 
pytań. W końcu zmuszony został im przerwać.
 Teraz moja kolej  powiedział. Jakim cudem wpadliście na mój ślad przed siłami Bezpieczeństwa?
Po prostu szczęście   odparł Słoneczko   lub po prostu dlatego, iż jest nas więcej, niż przypuszczasz. Gdy 
tylko zaczęto mówić o tobie w wiadomościach, natychmiast przyszło polecenie, by spróbować cię odnaleźć. 
Mamy sporo sympatyków. To właśnie jeden z nich rozpoznał cię w tej restauracji i powiadomił nas. Resztę 
znasz.
 A więc  co dalej? 

background image

Coś mi mówi, że jesteś bardzo ważną figurą. Możesz się nam przydać. Oczywiście, jeżeli zgodzisz się z 
nami pracować.
Przez wargi Jana przemknął niewesoły uśmiech.
  Od   tego   właśnie   zaczęły   się   wszystkie   moje   kłopoty.   Dlaczego   nie?   Jeżeli   ktoś  mi  nie   pomoże,   moja 
przyszłość rysuje się w bardzo ciemnych barwach.
Dobrze. A więc zabieramy cię stąd natychmiast, zanim odkryją, że ktoś ci pomaga. Nie wiem, w jaki sposób 
się   to   odbędzie.   I   nawet   nie   chcę   tego   wiedzieć.   Mamy   dla   ciebie   ubranie.   Przebierz   się.   Ja   muszę 
zatelefonować.
Jego nowym przebraniem były obszerne, podniszczone portki i bawełniana koszula. Z przyjemnością zzuł 
wreszcie wojskowe buty, które uwierały go coraz bardziej. Proste sandały były prawdziwą ulgą. Jeden z 
mężczyzn podał mu basebollową czapkę, nad daszkiem której widniał żółty napis: "Dodgers".
Weź to i przykryj  ten  swój  ogolony łeb  powiedział  z uśmiechem.  Mamy trochę  prawdziwego  bourbona. 
Gdybyś zechciał...
 Chętnie  odparł Jan, biorąc plastykowy kubek. Piję za wolność. Oby któregoś dnia Ziemia dzieliła się razem 
z gwiazdami.
 Tak, za to rzeczywiście warto wypić.
Jan   był   już   przy   trzecim   drinku     za   każdym   razem   palący   napój   smakował   coraz   lepiej     gdy   powrócił 
Słoneczko.
 Musimy ruszać  oświadczył.  Ktoś na ciebie czeka. Pójdziemy na piechotę. Wszystko, co ma koła, podlega 
kontroli.
Ich cel nie był daleko, a rześkie, nocne powietrze, orzeźwiało go. Przez cały czas przemykali bocznymi 
uliczkami. Słoneczko bez przerwy spoglądał na zegarek i zmuszał ich, by ostatni odcinek drogi przebyli 
biegiem. W końcu zatrzymali się przed bocznym wejściem do ogromnego budynku.
- Tutaj cię zostawiam. Gdy tylko zniknę, zapukaj w te drzwi. Ktoś cię wpuści. Powodzenia, Janie.
Wymienili uściski dłoni. Słoneczko odwrócił się i już po chwili jego sylwetka rozpłynęła się w mroku. Jan 
zapukał lekko. Otworzono mu natychmiast. Wewnątrz było ciemno.
 Pośpiesz się  rozbrzmiał czyjś głos. Po zamknięciu drzwi ciemność stała się jeszcze głębsza.
  Słuchaj uważnie   ciągnął niewidoczny mężczyzna.   Po przejściu przez te drzwi znajdziesz się w garażu. 
Stoją   tam   ciężarówki   z   przyczepami   towarowymi.   Przewożą   produkty   wolne   od   cła,   nie   będą   więc   ich 
przeszukiwać. Wszystkie przyczepy, za wyjątkiem trzeciej od drzwi, są zamknięte i opieczętowane. Wejdź 
do niej a my zamkniemy ją ponownie. Teraz wyprowadzę cię stąd. Jeden z naszych odbierze cię w Los 
Angeles. Przy ciężarówkach może ktoś się kręcić, ale nie będzie cię zaczepiał, jeżeli będziesz wyglądał 
naturalnie. I nie pozwól, by ktokolwiek zobaczył, jak wchodzisz do tej przyczepy. To bardzo ważne. Poczekaj 
tu chwilę, a ja się rozejrzę.
Drzwi po przeciwnej stronie uchyliły się lekko i w wypadającym przez nie świetle Jan dostrzegł niewyraźny 
zarys męskiej postaci. Mężczyzna rozejrzał się szybko i ponownie cofnął w mrok.
- Droga wolna  szepnął.  Powodzenia.
Budynek   był   ogromny,   rozbrzmiewający   odległym   echem   pracujących   głośno   wentylatorów.   Cały   garaż 
zastawiony   był  rzędami  ciężarówek,  z  których   każda   miała  doczepioną  olbrzymią   przyczepę.   Jan   szedł 
powoli,   nie   spiesząc   się,   zupełnie   jakby   jego   obecność   tutaj   była   czymś   naturalnym.   Po   chwili   szum 
wentylatorów zastąpiony został odgłosami czegoś ciężkiego, uderzającego o metal. Podszedł do trzeciej 
przyczepy  i  rozejrzał   się  ostrożnie   dookoła    jednak  w  zasięgu   wzroku   nie   było   nikogo.   Zdecydowanym 
ruchem otworzył  ciężkie  drzwi   i  wśliznął  się  do środka.  Zasuwając je  za  sobą, spostrzegł  wypełniające 
wnętrze przyczepy paki. Po chwili usłyszał, jak ktoś zamyka i blokuje drzwi od zewnątrz.
W środku było ciemno i ciepło; pachniało lekką stęchlizną. Usiadł, opierając się plecami o ścianę, jednak 
szybko zrobiło mu się niewygodnie. Położył się więc płasko na podłodze, kryjąc twarz w zgięciu łokcia i 
prawie natychmiast zapadł w sen. Nie przebudził się nawet wtedy, gdy pojazd drgnął i wytoczył się z garażu.
Po wjechaniu na szosę samochód zwiększył szybkość. Jan spał dalej. Obudziło go dopiero lekkie drżenie 
podłogi i syk hydraulicznych  hamulców.  W nagłym przypływie  paniki zerwał  się na równe nogi, lecz na 
szczęście w porę przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Wstrzymał oddech, gdy ktoś na zewnątrz sprawdzał 
mocujące drzwi sztaby. Jeżeli je otworzą, złapią go natychmiast i to będzie już koniec wszystkiego. Przywarł 
kurczowo  do ściany i czekał. Jednak wkrótce cały pojazd drgnął i ruszył do przodu. Jeżeli był to punkt 
kontrolny,  to  przejechali go bezpiecznie. Czuł,  jak w miarę nabierania prędkości  napięcie go  opuszcza. 
Wkrótce ponownie zapadł w sen.
Wiercił się niespokojnie na twardej podłodze, lecz przebudził się dopiero wtedy, gdy ciężki pojazd zaczął 
zwalniać i zatrzymał się. Po krótkim postoju ruszyli dalej. Co to było? Blokada policyjna przed wjazdem do 
miasta? Z pewnością coś takiego byłoby w Wielkiej Brytani; istniała spora szansa, że tutaj procedura jest 
podobna. Gdy zatrzymali się po raz trzeci, usłyszał wyraźny zgrzyt zdejmowanych sztab. Wkrótce drzwi 
otworzyły się szeroko. Jan, oślepiony pełnym słońcem, osłonił oczy przedramieniem.
 Wysiadaj, Buster, dla ciebie to już przystanek końcowy  usłyszał nagle chropawy głos.

background image

Zeskoczył na ziemię i poczuł, jak na widok umundurowanego policjanta zamiera w nim serce. A więc jednak 
go złapali! Zamierzając uciekać, odwrócił się, lecz zaciśnięta nagle na jego ramieniu dłoń osadziła go na 
miejscu.
 Żadnych sztuczek! Właź do samochodu i połóż się na podłodze. Przerwali mi lunch, cholera, i lepiej byłoby, 
Buster, gdyby to rzeczywiście było coś ważnego  mówiąc to pchnął Jana w stronę mrugającego światłami 
wozu patrolowego, który stał tuż obok przyczepy w wąskiej alejce.
Tylne drzwi były otrwarte. Jan,stosownie do otrzymanego wcześniej polecenia, położył się na podłodze, a 
policjant   zatrzasnął   za   nim   drzwi.   W   chwilę   później   mężczyzna   wśliznął   się   za   kierownicę   i   wrzucając 
wsteczny   bieg,   ruszył   ostro   do   tyłu.   Gdy   wyjechali   na   główną   ulicę,   kierowca   odprężył   się   widocznie   i 
obdarzył leżącego na podłodze Jana nie pozbawionym sympatii spojrzeniem.
 To prawda, co im powiedziałeś? O tych planetach? Że są... jakie to właściwie było słowo, którego użyłeś?
 Wolne. Tak, to wszystko prawda. A rebelii nie da się tak łatwo zdławić, jak się wam wydaje.
 No cóż, dobrze to słyszeć. Jeżeli rzeczywiście jest taka zaraźliwa, jak mówisz, to być może zawita wkrótce 
na staruszkę  Ziemię. Ci,  do których  się udajesz,  wiedzieliby,  jaki zrobić z niej użytek. Zabieram cię do 
smoluchów. Nie wiem, czy będzie ci tam wygodnie, ale przez jakiś czas będziesz bezpieczny.
"O czym ten człowiek właściwie mówi?"  zastanawiał się gorączkowo Jan.
 Przykro mi ale obawiam się, że nie rozumiem.
 Śmiesznie gadasz. Jesteś Angolem, co?
 Rzeczywiście urodziłem się w Anglii. Opuściłem ją jednak dość dawno temu.
  No   właśnie.   Od   razu   poznałem.   Po   akcencie.   No   cóż,   nie   wiem,   jak   rzeczy   układają   się   tam,   skąd 
pochodzisz, panie Angol, tu jednak wszystko wygląda zupełnie inaczej. Jedziemy do New Watts. Gdy je 
zobaczysz, zrozumiesz o czym mówię. Zatrzymam się na chwilę, a ty wystaw nos i rozejrzyj się dookoła.
Samochód zaczął zwalniać, a po chwili zatrzymali się.
 Teraz  rzucił policjant.
Jan uniósł ostrożnie głowę i spostrzegł, że zaparkowali obok rzędu niewielkich domków. Kiedyś musiały być 
całkiem   atrakcyjne,   lecz   teraz   stanowiły   już   tylko   ruinę.   Stały   niezamieszkałe   i   ciche,   strasząc 
pozałamywanymi dachami i powybijanymi oknami.
Po   drugiej   stronie   ulicy   widniał   wysoki   płot   z   drutu   kolczastego,   za   którym   znajdował   się   pas   ugorów. 
Spalona ziemia, na której rosły jedynie sporadyczne  kępy trawy lub chwastów.  Dobre sto metrów dalej 
ustawiono drugi, identyczny płot. Za nim stały domy mieszkalne i biurowce.
Z tej odległości Jan nie mógł dostrzec wszystkiego wyraźnie, ale wyglądało na to, że są także w opłakanym 
stanie.
  Kładź się   polecił policjant.   Tam właśnie się udajesz. Z tego miejsca nie wygląda to jeszcze tak źle... 
roześmiał się. Zbliżamy się do punktu kontrolnego. Chłopcy mnie tutaj znają, więc najwyżej pomachają 
rękoma. Włączę syrenę. Niech myślą, że dostałem wezwanie.
Jęk syren wdarł się w ciszę niczym upiorne wycie. Skręcili ostro, nabierając szybkości i nagle samochód 
podskoczył gwałtownie, gdy uderzyli w coś leżącego na jezdni. Nie zwalniając, pomknęli dalej. Po chwili 
kierowca wyłączył syrenę i wytracając stopniowo prędkość, zjechał na pobocze.
  Przygotuj   się     oświadczył.     Wolałbym   nie   zatrzymywać   się   tutaj   dłużej.   Wyskoczysz,   gdy   ci   powiem. 
Znajdziesz się na alejce z tyłu domów. Przejdziesz nią kilka jardów i ktoś cię tam spotka.
 Dzięki za pomoc.
 Nie dziękuj dopóki nie zobaczysz, w co się właściwie pakujesz. Teraz!
Jan przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Wysiadł, a w następnej chwili samochód wystrzelił do przodu. Nagłe 
przyśpieszenie   z   hukiem   zatrzasnęło   drzwiczki.   Pojazd   zakręcił   ostro,   piszcząc   przeraźliwie   oponami   i 
zniknął za najbliższym rogiem. Jan z ciekawością rozejrzał się dookoła.
Tak, jak powiedział kierowca, znajdował się na wąskiej, zaśmieconej alejce. Po obu stronach wznosiły się 
drewniane płoty. Zgodnie z instrukcją ruszył do przodu i chociaż nikogo nie było widać, miał wrażenie, iż jest 
bacznie obserwowany. Nagle tuż za nim, w płocie, otworzyła się szczelina i jakiś chropawy głos rzucił tylko 
jedno słowo:
Właź!
Po drugiej stronie płotu stało trzech mężczyzn, mierzących do niego z pistoletów. Wszyscy byli czarni.

Rozdział 8

  Więc   to   ty   jesteś   facetem   z   gwiazd     zapytał   ten   stojący   najbliżej.   Jan   skinął   w   odpowiedzi   głową   a 
mężczyzna wskazał kierunek pistoletem.  Chodź. Tam opowiesz nam wszystko.
Otoczyli go i popchnęli w stronę stojącego nieopodal domku. Po wejściu do środka znaleźli się w ciemnym, 
dusznym   pokoju,   którego   wszystkie   okna   zabite   były   szczelnie   deskami.   Jedynym   meblem   był   okrągły, 
drewniany stół, przy którym stało kilka podniszczonych krzeseł. Jeden z mężczyzn położył dłoń na ramieniu 
Jana, zmuszając go, by usiadł, a sam wymierzył w niego pistolet.
 Jesteś szpieg  rzucił z wściekłością przez zaciśnięte zęby.  Cholerny szpieg od...

background image

 Odsuń się, głupku!  wtrącił najstarszy z trójki, podchodząc bliżej.
Rozeźlony mężczyzna odstąpił niechętnie na bok, a starszy usiadł naprzeciwko Jana.
 Kłopot w tym, że przywiozły cię tu gliny. On tego nie lubi. Kto ich zresztą lubi? Jestem Willy. Ty jesteś Jan, 
widziałem twoje foto w telewizji.
Jan skinął głową, wytężając uwagę, by zrozumieć wypowiadane z dziwnym akcentem słowa.
 W telewizji gadali, że jesteś z gwiazd. Jeżeli to prawda to powiedz nam, co się tam dzieje.
Jan po raz wtóry zmuszony był do snucia opowieści o zwycięstwie rebelii. Mężczyźni słuchali z uwagą, od 
czasu do czasu prosząc o powtórzenie jakiegoś zdania najwidoczniej jego akcent był dla nich równie trudny 
do zrozumienia. Jan czuł, jak ponownie zaczyna opadać go znużenie. Od mówienia zaschło mu w gardle. 
Poprosił o wodę.
 Głodny jesteś?  zapytał Willy.
Jan przytaknął ruchem głowy i mężczyzna zawołał coś niezrozumiale przez otwarte drzwi.
Przyniesione pożywienie  było  Janowi  zupełnie  nieznane, jednak niezwykle  sycące.  Gotowana  zielenina, 
biała fasola i coś, co zapewne było substytutem mięsa. Mężczyźni obserwowali go, jak jadł i rozprawiali o 
czymś z podnieceniem.
 Chcę wiedzieć powiedział w końcu Willy.  Czy tam w górze są jacyś bracia.
 Nie rozumiem.
 Czarni. Czarni ludzie, jak my. A może to tylko biali zabijają się nawzajem?
Było to bardzo ważne pytanie. Gdy Jan odstawił pusty talerz na bok, w pokoju zaległa pełna napięcia cisza.
 Dziękuję. Byłem bardzo głodny zamyślił się na chwilę.  Na początku chciałbym zadać wam jedno pytanie, 
Czy tutaj, w tym New Watts, wszyscy ludzie są czarni?
 Trafiłeś w dziesiątkę.
 Na planetach nie występuje coś takiego. To znaczy, nie widziałem tam ludzi, którzy byliby odseparowani od 
siebie jedynie z powodu koloru skóry. Tutaj, na Ziemi, występują oczywiście różnice pomiędzy populacjami 
Afryki i Azji. Jednak podziały rasowe spowodowane są głównie przez odrębne miejsca zamieszkania. Lecz 
gdy ludzie osiedleni są na obcych planetach, wszystkie te uprzedzenia tracą na znaczeniu. Nie mają po 
prostu sensu. Jest tyle innych rzeczy, o które należy się martwić...
 Mówisz trochę za szybkoprzerwał krzywiąc się Willy. Jeśli dobrze zrozumiałem, to powiedziałeś, że ludzie 
tam są ślepi na kolory? Że wszyscy mieszają się ze sobą?
 Właśnie. Kolor skóry nie jest tam ważny.
 Tutaj jest bardzo ważny parsknął Willy i z rozmachem klepnął się w kolano.
Pozostała dwójka zanosiła się głośnym śmiechem. Jan uśmiechnął się także, chociaż nie bardzo wiedział, 
na czym polegał ten dowcip.
 Mamy nadzieję, że mówisz prawdę  powiedział po chwili Willy, a jeden z mężczyzn wykrzyknął głośno:
 Amen.
 Jednak trudno w to tak uwierzyć. Pogadaj lepiej z Wielebnym. On mówi twoim językiem. Powie nam potem, 
co i jak.
Jan wyprowadzony został z pokoju przez tę samą trójkę mężczyzn. Chociaż wydawali się rozluźnieni, to 
jednak trzymana przez nich broń cały czas gotowa była do strzału. Jan spostrzegł, iż pistolety te były stare i 
solidnie zniszczone, niczym eksponaty muzealne.
Przeszli do kolejnego pokoju, który najwidoczniej pełnił funkcję olbrzymiej sypialni. Siedzące na łóżku nagie 
dzieci i siwowłose kobiety śledziły ich przejście w ponurym milczeniu. Było tu także wyjście, które stanowiła 
zwykła, wybita w ścianie dziura. Otwierała się na kryty pasaż, który prowadził do sąsiedniego, bliźniaczo 
podobnego domu. Gdy przeszli w ten sposób przez kilka budynków, Jan zorientował się, że wszystkie domy 
muszą być w ten sposób połączone, tworząc jedno, ogromne pomieszczenie. W końcu zatrzymali się przed 
zamkniętymi drzwiami. Willy zastukał lekko.
 Wejść  odpowiedział głos z wewnątrz.
Willy wprowadził Jana do obszernego, pełnego książek pokoju. Różnica, pomiędzy tym pomieszczeniem a 
pozostałymi była uderzająca. To, w którym się teraz znalazł, przypominało mu pokój, zajmowany przez jego 
starego profesora na uniwersytecie. Biurka zawalone były papierami i otwartymi książkami, na ścianach 
wisiały obrazy, a na podłodze stał nawet globus. Za biurkiem jednak, zamiast profesora, siedział mężczyzna 
równie czarny jak pozostali.
 Dziękuję, Willy  powiedział.  Chcę teraz porozmawiać z tym panem na osobności.
 Czy będzie dobrze...
 Oczywiście, że będzie. Zostaw kogoś za drzwiami. Krzyknę, gdy będę czegoś potrzebował.
Gdy za wychodzącym Willym zamknęły się drzwi, mężczyzna zza biurka uniósł się i wyciągnął rękę. Jan 
uścisnął   ją   niepewnie,   przyglądając   się   jednocześnie   Wielebnemu.   Był   to   postawny,   w   sile   wieku 
mężczyzna,   którego   włosy   i   broda   gęsto   przetykane   już   były   pasemkami   siwizny.   Jego   ubiór   stanowił 
ciemny, konserwatywny garnitur, doskonale pasujący do widniejącej pod szyją koloratki.

background image

  Jestem  wielebny Montour,  panieKulozik.   Niech  mi  wolno  będzie   powitać pana  w samym  sercu   naszej 
siedziby.
Zaskoczony  Jan  mógł skinąć  jedynie   głową.  Ślady  obcego   akcentu,  obecnego  jeszcze   przed  chwilą,   w 
trakcie krótkiej rozmowy z Willym zniknęły bez śladu. Wielebny przemawiał teraz miłym, kulturalnym tonem 
wykształconej osoby.
 Proszę siadać. Czy mógłbym zaproponować panu kieliszeczek sherry? To coś w rodzaju lokalnego wina i 
myślę, iż jego smak pozyska pańskie uznanie.
Jan pociągnął z kieliszka i z nieukrywanym podziwem rozejrzał się po pokoju.
 Proszę mi wybaczyć moją ciekawość  powiedział. Ale lata minęły od chwili, kiedy po raz ostatni byłem w 
takim pokoju, jak ten. Podziwiam pańską bibliotekę.
  Dziękuję panu. Istotnie, jest imponująca. Większość zgromadzonych tu woluminów ma setki lat. Są już 
niezwykle rzadkie. Ich wszystkie kartki zostały pieczołowicie zabezpieczone przed wilgocią.
 Pozostałości po Uzurpatorach? Mogę spojrzeć? Dziękuję.
Odstawił szklankę i podszedł w stronę uginających się półek. Większość okładek była zniszczona, a same 
tytuły nieczytelne. Wyjął jeden z grubych tomów i otworzył na stronie tytułowej. Złoty napis głosił: "Wieki 
Średnie 3951500". Odwrócił ostrożnie stronę i przeczytał: "Rok wydania 1942". Gdy przemówił, jego głos 
drżał z przejęcia:
 Ta książka... ona ma przeszło pięćset lat. Nawet nie przypuszczałem, że coś takiego jeszcze istnieje.
  Mogę pana zapewnić, że jest jeszcze sporo tego typu pozostałości. Rozumiem jednak pańskie uczucia. 
Jest pan Brytyjczykiem, prawda?
Jan skinął głową.
  Tak   myślałem.   Pański   akcent   i   ten   termin:   Uzurpatorzy.   Sądzę,   iż   w   pańskim   kraju   jest   on   w   dość 
powszechnym użytku. Musi pan jednak wiedzieć, że zbiór ten powstał u schyłku okresu, który historycy 
nazywają Retrocesją. W owym czasie różne kraje i obszary świata borykały się z tymi samymi trudnościami, 
lecz   zabrały   się   za   ich   rozwiązywanie   w   różny   sposób,   wykorzystując   zazwyczaj   istniejące   podziały 
społeczne. Wielka Brytania, ze swym społeczeństwem tradycyjnie już podzielonym na klasy, wykorzystała 
owo historyczne podłoże, by stworzyć sztywną, funkcjonującą do dzisiaj strukturę społeczną. Elity rządzące 
nigdy   nie   były   zachwycone   zbytnio   możliwością   gruntownej   edukacji,   która   stałaby   się   udziałem   mas. 
Odetchnęły więc z ulgą, gdy wkrótce stało się to po prostu fizycznie niemożliwe. Jednak proces hamowania 
swobodnego dostępu do edukacji i informacji, raz rozpoczęty, nie ma właściwie końca. Dzisiaj większość 
obywateli brytyjskich nie ma żadnego pojęcia o historii czy nawet o świecie, w którym żyją. Czy mam rację?
 W zupełności. Moje przypadkowe odkrycie tego faktu było początkiem całego łańcucha wydarzeń, które w 
efekcie doprowadziły mnie do tego właśnie pokoju.
  Rozumiem. Przestrzeganie przyjętych  zasad w systemie takim, jaki panuje w pańskim kraju, musi być 
niezwykle uciążliwe. U nas historia potoczyła się w zupełnie odmienny sposób. Ameryka, pozbawiona w 
zasadzie systemu klasowego, rozwinęła system wartości oparty w większości o pieniądze. Zakrawa to na 
truizm, lecz w naszym państwie o statusie obywatela nigdy nie decydowało jego pochodzenie, lecz stan 
konta bankowego. Za wyjątkiem, oczywiście,mniejszości narodowych. Irlandczycy, Polacy czy Żydzi, jako 
tradycyjnie już odrzucane mniejszości zasymilowali się w końcu w przeciągu kilku pierwszych  generacji, 
ponieważ ich typy rasowe umożliwiały im swobodne mieszanie się z resztą społeczeństwa. Jednak zupełnie 
inaczej było z rasą czarnych, którzy raz zepchnięci na samo dno białej społeczności, musieli już tam
pozostać, zmuszeni do tego powtarzającymi się cyklami fizycznej i edukacyjnej deprawacji. Tak wyglądała 
sytuacja   na   początku   Retrocesji,   a   doprowadziła   ona   w   naszym   kraju   do   tego,   co   widzi   pan   obecnie. 
Przerwał i sięgnął po karafkę z sherry.
  Widzę,   że   pański   kieliszek   jest   już   prawie   pusty.   Przepraszam,   ale   obawiam   się,   że   kiepski   ze   mnie 
gospodarz.
  Nie, proszę już mi nie dolewać. I proszę mówić dalej. Latami tkwiłem na planecie, która jest kulturową 
pustynią wszechświata. Pańskie słowa... rozmowa z Panem sprawia mi prawdziwą przyjemność. Nie może 
pan niestety zrozumieć, co czuję...
  Wydaje mi się, że wiem. Odczuwałem to samo, gdy otworzyłem pierwszą książkę. Był to ten sam głód 
wiedzy,   który   mnie   również   zaprowadził   do   tego   pokoju,   do   pozycji,   którą   obecnie   zajmuję.   Chciałem 
wiedzieć   po   prostu,   dlaczego   ten   świat   jest   taki,   jaki   właśnie   jest.   Miałem   wiele   powodów   aby   go 
nienawidzieć   lecz chciałem go także zrozumieć. Jak już powiedziałem, Retrocesja powiększyła  jedynie 
tradycyjne podziały. Wasza policja w Anglii pozornie stała się niezwykle uprzejma, próbując dopilnować, by 
wszyscy obywatele posiadali niezbędne do przeżycia minimum, nawet jeżeli byłyby to jedynie zwykłe resztki 
pożywienia. Jednak gdy państwo zaczyna kontrolować wszystko, ludzie którzy kontrolują państwo osiągają 
władzę absolutną. I nie rezygnują z niej łatwo. Naszą narodową tradycją stało się deklarowanie, iż wszyscy 
potrzebujący są w rzeczywistości próżniakami, a pozostający bez pracy: leniami i pasożytami. Tak więc 
Retrocesja przyniosła kompletne zwycięstwo laissez fair e, czym okazał się doprowadzony do ekstremum 
zinstytucjonalizowany egoizm. To zadziwiające, w jakie nonsensy ludzie wierzą, gdy leży to w ich własnym 

background image

interesie.   Miejsce   zdrowego   rozsądku   zajęły   kompletnie   nie   sprawdzone   teorie   ekonomiczne,   które 
umożliwiły dalsze bogacenie się bogatych, a biednych spychały na samo dno drabiny społecznej.
Montour westchnął i pociągnął łyk sherry.
 A więc stało się to, co od początku było oczywiste. Gdy żywność i energia zaczęły się wyczerpywać, bogaci 
zaczęli   większość   zapasów  zatrzymywać   dla   siebie,   aż w  końcu   zawładnęli  wszystkim.   Zresztą   była   to 
polityka   narodowa     Ameryka   sama   konsumowała   większość   światowych   zasobów   nafty,   nie   dbając   w 
zupełności o potrzeby innych krajów. Kto może więc winić jednostki, że przyjęły taki sam kurs? Jeżeli jakiś 
kraj pozwala swoim obywatelom umierać jedynie dlatego, iż nie stać ich na opiekę medyczną, szybko staje 
się   narodem   stojącym   w   obliczu   poważnych   kłopotów   moralnych.   Wybuchały   zamieszki.   Użycie   siły 
pociągnęło   za   sobą  nasilenie   się  aktów  gwałtów  i  terroru.  Broń  dostępna  była  wszędzie,   tak pozostało 
zresztą do dzisiaj. Efektem końcowym tego wszystkiego stał się naród podzielony, z brązowymi i czarnymi 
żyjącymi tak, jak pan to teraz widzi   w gettach otoczonych drutem kolczastym. Uprawiają tutaj niewielkie 
poletka lub zarabiają na życie wykonując najbardziej upokarzające prace. Dobrodziejstwa techniki nie są dla 
nich osiągalne w najmniejszym nawet stopniu. I w przeciwieństwie do pańskiego kraju, tutaj nie ma żadnych 
prób   ukrywania   czy   też   fałszowania   faktów,   dzięki   którym   znaleźliśmy   się   w   takiej   właśnie   sytuacji. 
Gnębiciele   chcą,   by   gnębieni   dokładnie   widzieli,   co   się   z   nimi   stało,   aby   nigdy   ponownie   nie   podjęli 
jakiejkolwiek   próby  buntu.  Czy  dziwi  się   pan  teraz,   że   z taką   ciekawością   słucham   o  rebelii   na   innych 
planetach? Z utęsknieniem czekamy, by rozszerzyła się wreszcie na Ziemie.
Jan mógł się jedynie z tym zgodzić.
  Proszę mi wybaczyć bezpośredniość pytania, lecz nie rozumiem, dlaczego klasy rządzące pozwoliły na 
pańską edukację?
Montour uśmiechnął się lekko:
  Nie   pozwoliły.   Ludzie   o   moim   kolorze   skóry   pierwotnie   przybyli   do   tego   kraju   jako   niewolnicy.   Bez 
wykształcenia, pozbawieni zostali własnych korzeni i własnej kultury. To, co obecnie posiadamy udało nam 
się uzyskać wbrew pozycji, w jakiej umieścili nas nasi panowie. Gdy zaczął się kryzys, nie mieliśmy zamiaru 
oddawać tego, co z takim trudem uzyskaliśmy. Zabrali nam wszystko, za wyjątkiem inteligenci  musieliśmy 
więc nauczyć się robić z niej użytek. Bardzo pomógł nam w tym przykład innej, równie prześladowanej 
mniejszości  Żydów. Poprzez wieki udało im się zachować kulturę i tradycje poprzez religię i szacunek do 
nauki. Człowiek religijny i wykształcony był w tej społeczności człowiekiem wysoko honorowanym. My także 
mieliśmy naszą religię, naszych profesorów i wychowawców. Pod wpływem okoliczności te dwie osoby stały 
się   obecnie   jedną,   pełniącą   te   same   funkcje.   Ja   swoje   młode   lata   spędziłem   na   tych   właśnie   ulicach. 
Mówiłem językiem, który rozwinęliśmy na własny użytek, odkąd odsunięto nas od głównego nurtu życia. 
Lecz częścią mojej edukacji była także nauka języka naszych gnębicieli. Jeżeli wyzwolenie nie nadejdzie za 
mojego życia, przekaże moją wiedzę tym, którzy nastąpią po mnie. Wiem jednak  wierzę  iż pewnego dnia 
doczekamy   się   wolności.   Jan   dopił   resztkę   sherry   i   odstawił   pusty   kieliszek   na   biurko.   Gwałtowne 
wydarzenia mijającego dnia sprawiły, iż czuł się lekko zdezorientowany. Jego umysł był prawie tak samo 
zmęczony, jak ciało; skupienie się nad tym, co przed chwilą usłyszał, przychodziło mu z wyraźnym trudem. 
Co za parszywy żywot wiedli tutaj ci ludzie! Prole w Anglii byli przynajmniej odżywiani i dbano o nich, niczym 
o bydło  oczywiście, o ile akceptowali taki stan rzeczy. Tutaj ludzie zamieszkujący czarne getta Ameryki nie 
mieli takiego komfortu. Wiedzieli jednak, czym byli w przeszłości i czym stali się obecnie.
 Naprawdę sam już nie wiem, który system jest gorszy powiedział zamyślony Jan. Pański czy mój.
  Żadna  z form  represji nie  może  być lepsza  od  drugiej.  A  na  świecie  istnieją jeszcze   gorsze  systemy. 
Choćby   wielki   eksperyment   socjalistyczny   w   Związku   Radzieckim,   łącznie   z   szaleństwem   w   rodzaju 
wewnętrznych paszportów czy masowych obozów pracy. Nie dowiemy się już nigdy, czy losy tego kraju 
potoczyłyby się zgodnie z teorią Marksa. Przed Retrocesją Rosjanie wciąż jeszcze nie zindustrializowali 
swej głównej rolniczej ekonomii, stąd więc powrót do stosunków feudalnych był już jedynie kwestią czasu. 
Wielu ludzi umarło, lecz w Rosji zawsze umierało wielu. Komisarze i wyżsi urzędnicy partyjni przejęli funkcję 
szlachty. Tytuły są być może trochę inne, ale gdyby którykolwiek z carów powrócił z przeszłości w czasy 
obecne, czułby się tam teraz jak u siebie w domu.
 Rebelia musi ogarnąć także i Ziemię  oświadczył Jan.
 W zupełności się z panem zgadzam. Wszyscy musimy pracować na tę chwilę...

Rozdział 9

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wtargnął Willy. Chrapliwy oddech i trzymane w obu dłoniach 
pistolety świadczyły o powadze sytuacji.
 Kłopoty  nucił.  Cholerne kłopoty.
Co jest?  zapytał Montour, szybko zarzucając dotychczasowy sposób mówienia.
  Gliny. Tylu tych wściekłych psów na raz nie widziałem w życiu. Otoczyli całe New Watts i strzelają do 
wszystkiego, co się rusza. Mają działa ogniowe i...

background image

Dalsze słowa zagłuszył ryk miotacza ognia, do którego po chwili dołączyły serie z broni automatycznej. 
Wszystko to działo się blisko, bardzo blisko. Jan poczuł, jak jego żołądek zaczyna kurczyć się ze strachu. 
Podniósł wzrok i spostrzegł, że obaj mężczyźni patrzą prosto na niego.
 Oni chcą mnie  powiedział.
Wielebny Montour skinął potakująco głową.
 To możliwe. Jeszcze nigdy nie najeżdżali nas w takiej sile.
  Nie ma sensu przeciągać tego dłużej. Te miotacze ognia zamienią tu wszystko w popiół. Lepiej będzie, 
jeżeli się poddam.
 Mamy miejsca, w których może się pan ukryć  odparł Montour.  Gdy ich siły główne zbliżają się, nie będą 
już mogli używać ognia. Być może wypalą jedynie dziurę w płocie.
 Przykro mi, ale nie skorzystam z tej propozycji. Ostatnimi dniami widziałem już zbyt wielu zabitych ludzi. Nie 
chcę być odpowiedzialny za kolejną masakrę. Wychodzę na zewnątrz.
Montour przez chwilę spoglądał na niego bez słowa, a potem powoli skinął głową.
  Jest pan odważnym człowiekiem. Żałuje, iż nie możemy zrobić dla pana niczego więcej   odwrócił się w 
stronę Willy'ego.
 Zostaw pistolety tutaj i pokaż mu, gdzie jest policja.
Dwa pistolety upadły na podłogę. Jan uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń Montoura.
 Nie zapomnę tego spotkania.
  Ja także   Montour wyjął z kieszeni na piersi białą chusteczkę.   Niech pan to lepiej weźmie. Oni często 
najpierw strzelają, a dopiero potem zadają pytania.
Willy ruszył pierwszy. Prowadząc Jana ciemnymi pasażami, mruczał coś wściekle pod nosem. Raz musieli 
usunąć się na bok, by przepuścić dwóch strzelców dźwigających trzeciego, którego koszula splamiona byk 
krwią. "To nie ma końca  pomyślał gorzko Jan.  Nigdy nie będzie miało końca".
  Tam masz tych pieprzonych drani   powiedział Willy, wskazując na drzwi, po czym odwrócił się i ruszył 
pośpiesznie w stronę, z której właśnie przybyli.
Jan przystanął obok otwartych lekko drzwi i wytknął na zewnątrz białą chusteczkę. W odpowiedzi posypał 
się grad pocisków, które przebiły drzwi i pomknęły z jękiem w głąb korytarza.
 Nie strzelać!  wrzasnął, wymachując desperacko chusteczką.  Wychodzę na zewnątrz.
Na ostry gwizd strzelanina zaczęła ucichać, a wzmocniony silnie głos wykrzyknął:
  Otwieraj drzwi powoli. Wychodzić pojedynczo, z rękami na głowie. Jeżeli ręce będą w innej pozycji, lub 
jeżeli   wyjdzie   was   więcej,   niż   tylko   jeden   na   raz,   natychmiast   otwieramy   ogień.   W   porządku,   a   teraz 
wychodzić.
Jan złączył palce na czubku głowy,  pchnął łokciem drzwi i wolnym krokiem ruszył w stronę stojących z 
bronią gotową do strzału policjantów. Dzięki jednakowym hełmom z przyłbicami i tarczom, wyglądali jak 
roboty.
 Jestem sam  powiedział.
 To on!  wykrzyknął ktoś.
  Cisza     uciął   sierżant.   Schował   broń   do   kabury   i   skinął   na   Jana   dłonią.     Tutaj,   chłopcze.   Idź  powoli   i 
spokojnie. Everson, podprowadź samochód.
Wytrenowanym ruchem złapał Jana za ramię i wykręcił je za plecy, zatrzaskując równocześnie kajdanki. 
Potem to samo zrobił z drugą ręką i pchnął go silnie do przodu.
Przeszli przez wyrwę  w drucie kolczastym  i skierowali się w stronę czekającego już wozu  patrolowego. 
Poczerniały grunt był wciąż jeszcze ciepły. Sierżant wepchnął Jana głową naprzód do wnętrza samochodu i 
zatrzasnął za nim drzwiczki. Kierowca z piskiem opon ruszył do przodu.
Jechali   w   milczeniu.   Jan   czuł   się   rozbity   i   przygnębiony.   Doskonale   wiedział,   co   wydarzy   się   potem. 
Ponieważ pochodził z Ziemi, Służba Bezpieczeństwa bez wątpienia uważała go za jednego z przywódców 
rebelii. W poszukiwaniu dowodów rozedrą mu umysł na strzępy. Wiedział, jak wyglądali ludzie po takim 
badaniu. Śmierć byłaby wybawieniem.
Zatrzymali się przed wysokim budynkiem biurowym. Sierżant wywlókł go z samochodu i wepchnął przez 
otwarte drzwi do środka. Wewnątrz dwóch ubranych po cywilnemu policjantów schwyciło Jana za ramiona i 
poprowadziło   w   stronę   windy.   Więzień   był   zbyt   wyczerpany,   by   zastanawiać   się,   dokąd   właściwie   idą. 
Wszystko było skończzone. Policjanci wciągnęli go do pokoju i posadzili na krześle. Widniejące po drugiej 
stronie pokoju drzwi otworzyły się powoli.
Do środka wszedł ThurgoodSmythe.
Jan poczuł, jak całe zmęczenie i desperacja momentalnie zastąpione zostały zimną, morderczą furią.
 Zafundowałeś nam niezły pościg, drogi szwgarze
powiedział oficer. Jeżeli przyrzekniesz, że będziesz zachowywał się rozsądnie, rozkażę zdjąć kajdanki. Ty i 
ja musimy poważnie porozmawiać.
Jan,   siedząc   z wbitym  w  podłogę   wzrokiem   i  trzęsąc  się   z trudem  pohamowywanej   wściekłości,  skinął 
jedynie głową.

background image

 Dobrze  uśmiechnął się ThurgoodSmythe, nieopatrznie biorąc targające Janem uczucie za strach.
 Zdejmijcie mu kajdanki. Nic ci się nie stanie, masz na to moje słowo.
Szczęknął metal i już po chwili Jan rozcierał czerwone pręgi na nadgarstkach, wsłuchując się w odgłos 
oddalających się kroków. Nie mógł już dłużej czekać  wściekłość wezbrała w nim nagłą furią i musiał znaleźć 
dla niej ujście. Z gardłowym krzykiem zerwał się z krzesła i rzucił na swego ciemiężyciela. Zaskoczony 
ThurgoodSmythe runął na podłogę. Jan usiadł na nim okrakiem, zaciskając palce na gardle. Oficer krzyknął 
coś gardłowo   w następnej chwili silne kopnięcie w szyję rzuciło Jana na bok. Skulił się, usiłując osłonić 
przed następnymi kopniakami.
 WystarczywysapałThurgoodSmythe. Posadźcie go na krzesło i wynoście się stąd.
Usiadł naprzeciwko Jana i wymierzył w niego wyjętym z kabury pistoletem. Przez chwilę obaj mężczyźni 
oddychali ciężko.
  Nie chciałbym, aby to się powtórzyło   powiedział w końcu ThurgoodSmythe.   Mam ci coś ważnego do 
powiedzenia. Ważnego dla nas obydwu, lecz jednocześnie nie zawaham się cię zastrzelić, jeżeli zrobisz 
choć krok w moim kierunku. Zrozumiałeś?
 Rozumiem, że zabiłeś moich przyjaciół. Zamordowałeś Sarę, zanim mnie...
 Nie mówimy w tej chwili o przeszłości. Stało się. Twoje oskarżenie i żal nic tu nie pomogą.
 Zabij mnie i skończ z tym wreszcie. Twoja gra w kotka i myszkę już mnie nie interesuje. Gdy widzieliśmy się 
po raz ostatni, powiedziałeś mi, bym pracował lub zostanę zniszczony. Przestałem pracować   lub raczej 
zacząłem pracować nad obaleniem takich ludzi, jak ty. Jak chcesz, możesz to łatwo zakończyć.
  Cóż za dziwaczny pociąg do samodestrukgi   uśmiechnął się lekko ThurgoodSmythe i otarł z kącika ust 
strużkę krwi. Jednak wycelowana w Jana broń ani na chwilę nie zmieniła swego położenia. To do ciebie 
niepodobne.
 Zmieniłem się. Przekonałeś się na własnej skórze.
 Istotnie. Mam nadzieję, że również trochę dojrzałeś. Przynajmniej do tego, by usiąść i spokojnie wysłuchać, 
co  nam ci do  powiedzenia.  W chwili   obecnej  zasiadam w radzie  Narodów Zjednoczonych.  Zajmuję  się 
równocześnie   koordynacją   działań   pomiędzy   globalną   siecią   Służb   Bezpieczeństwa   a   Ziemską   Obroną 
Powietrzną. Debaty w radzie Narodów Zjednoczonych są pasmem jałowych dyskusji, które prowadzą do 
niczego. Na Ziemi nie ma w tej chwili jednolitej władzy   obojętnie, co na ten temat wypisują w gazetach. 
Każdy kraj sam stanowi prawo dla siebie. Są jednak jeszcze na szczęście komitety, zajmujące się zarówno 
międzynarodowymi porozumieniami handlowymi jak i programem kosmicznym. Spacecontent
w Kalifornii jest towarzystwem międzynarodowym i do niedawna organizacją międzyplanetarną. Obaj wiemy, 
iż ostatnimi czasy strefa jej wpływów znacznie zmalała. A ponieważ pomiędzy Spacecontent a pewnymi 
krajami, które czerpią z jego przedsięwzięcia znaczne zyski, istnieje swego rodzaju sprzężenie zwrotne, 
moja pozycja jest zarówno bezpieczna jak i bardzo mocna. To bardzo odpowiedzialna pozycja, o czym nie 
przestaje mi powtarzać twoja siostra. A tak przy okazji   cieszy się doskonałym zdrowiem. Pomyślałem, iż 
ucieszy cię ta wiadomość. Moja praca jest tak odpowiedzialna, że przed nikim nie muszę składać raportów z 
wyników mojej działalności. A to oznacza, że mogę zrobić z tobą wszystko, co będę chciał. Wszystko.
 Czyżbyś oczekiwał, że będę błagał cię o litość?
 W dalszym ciągu błędnie interpretujesz moje słowa, Janie. Wysłuchaj mnie uważnie, proszę. W przeciągu 
ostatnich kilku miesięcy zmieniło się dosłownie wszystko. Jak doskonale wiesz, nasze siły poniosły klęskę i 
zmuszone  zostały  do  wycofania  się z wszystkich  planet,  które  były we  władaniu  Ziemi.  Nastały bardzo 
dramatyczne   czasy,   które   wymagają   bardzo   drastycznych   środków   zaradczych.   Dlatego   też   wszystkie 
zarzuty, wniesione niegdyś przeciwko tobie, nie mają obecnie żadnej wartości. Jesteś wolnym człowiekiem, 
Janie, ze wszystkimi prawami przysługującymi wolnemu obywatelowi.
Jan parsknął krótkim śmiechem.
 Naprawdę sądzisz, że w to uwierzę? Za chwilę mnie poprosisz, abym dla ciebie pracował.
  Rzeczywiście, miałem coś takiego na myśli. Mam dla ciebie pracę, która doskonale odpowiada twojemu 
pochodzeniu   i   doświadczeniu     w   oczekiwaniu   na   lepszy   efekt   zawiesił   na   chwilę   głos.   To   bardzo 
odpowiedzialne zadanie. Chcę, abyś skontaktował się z ludźmi z ruchu oporu tutaj, na Ziemi. Chcę, abyś 
został moim łącznikiem.
Jan pokiwał z politowaniem głową.
 Sądzisz więc, że byłbym w stanie ich wydać? Jesteś chorą pozbawioną skrupułów kreaturą.
 Rozumiem twój punkt widzenia, drogi Janie. To zresztą zrozumiale, biorąc pod uwagę okoliczności. Lecz 
wysłuchaj mnie do końca. Zamierzam opowiedzieć ci o sobie parę rzeczy, jakich nigdy nie podejrzewałeś. 
Pamiętasz chyba, że byliśmy kiedyś przyjaciółmi. Być może zostaniemy nimi ponownie, gdy wysłuchasz 
tego,   co   mam   ci   do   powiedzenia.   Tak   jak   i   ciebie,   jako   młodego   człowieka,   zawsze   intrygował   mnie 
otaczający nas świat i sposób, w jakim funkcjonujemy. Ponieważ nie miałem żadnych innych środków, za 
wyjątkiem własnej ambicji, wiedziałem, że będę musiał zabrać się do tego na swój własny sposób. Odkrycie, 
w jaki właściwie sposób rzeczywiście prowadzimy życie, podobnie jak i ciebie przepełniło mnie wstrętem i 

background image

odrazą.  Jednak  w  przeciwieństwie   do  ciebie,   postanowiłem  wniknąć  raczej   do   władzy,   niż próbować   ją 
zwalczać. Rodzaj konspiracji od wewnątrz, mógłbyś powiedzieć...
  Przykro mi, ty sukinsynu, ale to nie przejdzie. Widziałem cię przy robocie, widziałem, jaką sprawiała ci 
przyjemność.
  Byłem   przekonywujący,   prawda?   Ale   były   to   tylko   działania   pozorujące.   Wiedziałem,   że   Służba 
Bezpieczeństwa   jest   rzeczywistą   siłą,   która   kontroluje   Ziemię     postanowiłem   więc   kontrolować   Służbę 
Bezpieczeństwa.   By   tego   dokonać,   musiałem   pozbyć   się   wszystkich   potencjalnych   rywali.   Być   zawsze 
najlepszym. Nie było to łatwe zadanie, jednak opłaciło się. Przy okazji osiągnąłem dwa cele za jednym 
zamachem.   Zdobyłem   władzę,   będąc   największym   reakcjonistą   ze   wszystkich   członków   Służb 
Bezpieczeństwa.  Nikt  we  mnie nie wątpił.   Nikt  także  nie rozumiał,  że  działając w ten  sposób     poprzez 
zwiększenie represji  zwiększyłem równocześnie siły ruchu oporu. Czuję się dumny, iż prowadzona z taką 
konsekwencją polityka zaowocowała wreszcie zbrojną rebelią. Tak, Janie. To, że planety są już wolne, jest 
moim osobistym sukcesem.
Jan pokręcił z niedowierzaniem głową.
 Nie, to zbyt nieprawdopodobne, by w to uwierzyć.
 Jednak to prawda. Zresztą, prawda czy też nie, nie powinno to mieć większego wpływu na nasze wzajemne 
stosunki.   Od   tej   chwili   jesteś   wolny.   Masz   wszystkie   przywileje,   należne   człowiekowi   o   twoim   statusie. 
Wszystkie   dane   o   twojej   kryminalnej   przeszłości   zostaną   wymazane,   a   do   komputera   powróci   twoja 
oryginalna   karta.   Twoja   nieobecność   przez   ostatnie   lata   wyjaśniona   została   jako   praca   dla   Służby 
Bezpieczeństwa. Wszystkim, którzy posiadają odpowiednio wysoki stopień priorytetu, by móc zajrzeć do 
kartoteki, twoje akta wykażą, że zawsze byłeś wyższym oficerem Służby Bezpieczeństwa i wszystkie twoje 
zadania były ściśle powiązane z tą właśnie instutycją. Jesteś człowiekiem bardzo zamożnym, twoje konto 
bankowe   jest   pełne.   Proszę,   oto   twoja   nowa   karta   identyfikacyjna.   Witamy   z   powrotem,   Janie.   Mam 
nadzieję, że nie odmówisz z tej okazji kieliszka szampana.
Jan wiedział, iż to wszystko musiało być kolejną, sadystyczną sztuczką. Chociaż od zadanych mu kopnieć 
bolało go całe ciało, spróbował zebrać myśli. Musi posłużyć się inteligencją, a nie emocjami. Jednak w 
stosunku do swego szwagra w dalszym ciągu odczuwał jedynie nienawiść; jakże musiał się on cieszyć, 
mając w swych rękach człowieka, który nienawidził go jak nikt na tym świecie! Ale o co w tym wszystkim 
chodzi? Musi to być pewnego rodzaju podstęp Jan wątpił, by ThurgoodSmythe był zdolny do prowadzenia 
uczciwej gry. Karty, którymi się posługiwał, musiały być znaczone. Cokolwiek jednak planował, z pewnością 
nie zostanie to teraz ujawnione. Co więc powinien zrobić? Przyłączyć się do gry? Udawać, że wierzy? Czy 
jest zresztą inny wybór? Jeżeli jego nowa tożsamość była rzeczywiście prawdziwa, to być może będzie miał 
wreszcie szansę uniknąć z sieci Bezpieki. Tak więc bez znaczenia będzie, co powie, jeżeli uda się mu 
opuścić ten pokój żywym. Nie miał żadnych obiekcji przed okłamywaniem szwagra w rzeczywistości była to 
przyjemność.   Może   obiecać  przecież  cokolwiek.   To  o   wiele   lepsze   niż  pewna   śmierć,   która   niechybnie 
spotkałaby go, gdyby odmówił. Jan patrzył z niedowierzaniem, jak ThurgoodSmythe nalewa dwa kieliszki 
szampana. Szwagier odwrócił się i z szerokim uśmiechem wyciągnął jeden z nich w stronę Jana, który 
przyjął poczęstunek.
  Tak   jest   o   wiele   lepiej     powiedział   ThurgoodSmythe.     Pohamuj   jedynie   swe   krwiożercze   instynkty,   a 
pozostaniesz przy życiu. Nie jesteś typem skłonnym do samobójstwa.
  Dobrze.   Będę   z   tobą   pracował.   Zrobię,   co   każesz.   Ale   nikogo   nie   wydam,   nie   przekażę   ci   żadnych 
informacji.
  Doskonale.   Nie   proszę   o   nic   więcej.   Możemy   wypić   wiec   za   przyszłość   i   za   nadzieję,   że   będzie 
pomyślniejsza dla całej ludzkości.
Podniósł swój kieliszek. Wypili.
 Co więc mam robić?  zapytał Jan.
 Udasz się z misją. Do Izraela. Wierzysz mi teraz? Jeżeli wątpisz, równie dobrze możesz pozostać tutaj.
 Nie wierzę ci. Sam mi przecież powiedziałeś, że twój człowiek w rządzie Izraela śledził wszelkie poczynania 
ich agentów.
 To prawda. Nigdy nie mówiłem jednak, iż naprawdę wiem, co dzieje się w tym kraju. Jak już z pewnością 
sam się o tym przekonałeś, są to ludzie obdarzeni dużą siłą woli. Powiem ci teraz w sekrecie, co zresztą 
będzie dowodem mojej uczciwości, coś, co złoży moje życie w twoje ręce. Pod kodowym imieniem Kasjusz 
przekazywałem   Izraelitom   tajne   informacje   dotyczące   Służb   Bezpieczeństwa,   nie   żądając   niczego   w 
zamian. Sami bardzo wdzięczni, uważają bowiem, iż zrobiłem to wszystko jedynie dla lepszej przyszłości 
ludzkości. Zdobędziesz ich pełne zaufanie, gdy ujawnisz, że to ty właśnie jesteś Kasjuszem. Dam ci kod 
identyfikacyjny i kopie wszystkich informacji, które przekazywałem do Izraela w przeciągu ostatnich kilku lat. 
To, co stanie się później, zależeć będzie wyłącznie od ciebie. Jeżeli zdradzisz jednak ten sekret tutaj, w tej 
kwaterze, to przekonasz się, jak wielu ludzi chciałoby mnie zniszczyć i zająć moje stanowisko. Możesz też 
udać się do Izraela i przekazać najważniejszą wiadomość w całym swoim życiu. Wybór należy do ciebie, 
Janie.

background image

Wybór? Jan wątpił, by miał jakikolwiek wybór. Był pewny, iż pierwsza próba przekazania tych informacji 
jakiemukolwiek innemu oficerowi Służby Bezpieczeństwa zakończyłaby się jego natychmiastową śmiercią. 
ThurgoodSmythe był zbyt przebiegły, by pozwolić sobie na zagrożenie własnej pozycji. Nie. Musi podjąć tę 
grę. Zawiezie tę wiadomość do Izraela i niech oni zadecydują, co z tym wszystkim zrobić. Wygląda na to, że 
cały świat wywraca się do góry nogami. Część opowieści ThurgoodSmythe'a może być prawdą. Lecz równie 
dobrze szwagier może próbować opuścić tonący już statek, by uratować własne życie. Jan sam już nie 
wiedział, co o tym wszystkim myśleć.
 Dobrze  powiedział wreszcie.  Powiedz mi więc, co mam robić.
 Mądra decyzja. Nie będziesz jej żałował.
Oficer podszedł do biurka i z jednej z szuflad wyjął plastykową torbę. Podrzucił ją w dłoni i wyciągnął w 
stronę Jana.
 Wsadzę cię teraz w samolot do Nowego Jorku. W Arizonie i Kalifornii nie jest dla ciebie zbyt bezpiecznie 
wciąż   jesteś   poszukiwany.   Mogę   jednak   sprawić,   by   stan   alarmu   nie   objął   całego   kraju.   Masz 
zarezerwowany pokój w WaldorfAstorii. Odpocznij, kup sobie nowe ubrania, odwiedź kilka restauracji. Gdy 
będziesz   już   gotowy,   chcę   abyś   przejrzał   zawartość   tej   teczki.   Nie   musisz   uczyć   się   tego   na   pamięć, 
wystarczy,   że   będziesz   wiedział   czego   dotyczą   zamieszczone   w   niej   informacje.   Są   dla   mnie   mocno 
obciążające, nie zawierusz ich więc gdzieś. Na przeczytanie ich będziesz miał osiem godzin. Potem papier 
ulegnie samozniszczeniu. Zadzwoń potem do mnie pod numer, który znajdziesz wewnątrz koperty, bym 
mógł poczynić kolejny krok. Jakieś pytania?
 Tak wiele, że nie wiem, od czego zacząć. Będę potrzebował trochę czasu, by się z tym wszystkim oswoić.
Rozumiem cię doskonale. Witamy na pokładzie, Janie. Po tylu latach samotnej pracy miło mieć wreszcie 
kogoś do pomocy.  Wyciągnął rękę.
Jan spojrzał na dłoń szwagra i po długim wahaniu pokręcił odmownie głową.
 Nie zapominam tak łatwo. Na twoich rękach jest zbyt wiele krwi, bym mógł ich dotknąć.
 Czy przypadkiem nie stajesz się przesadnie melodramatyczny?
 Być może. Będę z tobą pracował, ponieważ nie mam innego wyboru. Nie oznacza to jednak, że muszę to 
lubić  a tym bardziej, że lubię ciebie.
Oczy ThurgoodSmythe'a zwęziły się lekko. Jednak gdy przemówił, w jego głosie nie było gniewu.
  Niech   będzie   i   tak,   Janie.   Sukces  jest   ważniejszy,   niż   nasze   osobiste   animozje.   Czas,   byś   ruszył   na 
lotnisko.

Rozdział 10

W środku nocy przebudził Jana odgłos odległej eksplozji. Usłyszał ją wyraźnie, mimo że jego apartament 
mieścił się na  trzydziestym   piętrze,  a okna posiadały podwójne, dźwiękoszczelne  szyby.  Pchnął drzwi  i 
wyszedł na balkon. Po drugiej stronie miasta coś się paliło. Ulicami przemykały wozy policyjne i jednostki 
straży pożarnej, torując sobie drogę migocącymi światłami i syrenami. Pożar wyglądał na całkiem spory. Nie 
przyglądał się jednak długo, ponieważ na zewnątrz klimatyzowanego pokoju było nieznośnie duszno. Wciąż 
czuł się zmęczony i zasnął, gdy tylko znalazł się z powrotem w łóżku.
Gdy obudził się ponownie, pokój skąpany był w pełnym świetle dnia. Jan przeciągnął się i nacisnął guzik 
rozsuwający kotary. To, co na pierwszy rzut oka wyglądało na oryginalny obraz Rembrandta, po naciśnięciu 
odpowiedniego  przycisku   okazało   się  być  ekranem  telewizyjnym.   Jan  wybrał   program  z wiadomościami 
lokalnymi i zatrzymał przesuwające się w górę ekranu napisy na nagłówku: "EKSPLOZJA I POŻAR". Lista 
zniknęła, zastąpiona widokiem ławki w parku. Po żwirowej ścieżce maszerowało kilka gołębi. Na dwóch 
końcach ławki siedzieli kobieta i mężczyzna, oboje smukli, niezwykle piękni i opaleni. A także całkowicie 
nadzy. Uśmiechnęli się do niego, prezentując nieskazitelnie białe uzębienie.
 Dzień dobry  powiedział mężczyzna.  Jestem Kevin ODonnel.
A ja Patti Pierce. Które z nas ma zapoznać pana z wiadomościami porannymi?
Po wypowiedzeniu  tej kuszącej propozycji,  oboje zastygli  nieruchomo, tak samo  jak  gołębie i szumiące 
cichutko liście drzew. Komputer czekał na jego decyzję.
  Patti,   oczywiście     powiedział   Jan   szybko,   a   kamera   zrobiła   najazd   na   dziewczynę,   która   wstała   i 
uśmiechnęła się promiennie. To, czy była prawdziwa, czy była tylko programem w komputerze, naprawdę 
nie miało żadnego znaczenia. Była zarówno piękna jak i godna pożądania i z pewnością uczyni wiadomości 
bardziej interesującymi. Chociaż Jan nie bardzo mógł zrozumieć, co naga spikerka mogła mieć wspólnego z 
wiadomościami.
Wczoraj w nocy w domach towarowych Apple było bardzo gorąco   oświadczyła Patti, wskazując na coś 
przez ramię.
Park zniknął, a na jego miejsce ukazał się obraz palącego się budynku. Olbrzymie płomienie biły wysoko w 
czarne niebo. Na ulicy przed budynkiem widniał porozkładany sprzęt ratowniczy, a mężczyźni z wężami 
strażackimi usiłowali ugasić pożar. Patti odwróciła się i wdzięcznym krokiem podeszła w stronę najbliższego 
wozu strażackiego. Wspięła się do wnętrza kabiny i usiadła na miejscu operatora drabiny.

background image

  Pożar magazynu trwał  niemal  przez całą noc, sir.  Wezwano cztery oddziały straży.  Walka z ogniem i 
niedopuszczenie, by płomienie nie rozprzestrzeniły się dalej, trwało aż do świtu. W budynku tym znajdowały 
się farby i łatwopalne chemikalia, co bardzo utrudniało pracę naszym bohaterskim strażakom. Nikt nie wie 
jeszcze, co było bezpośrednią przyczyną pożaru,
lecz celowe podpalenie zostało z całą stanowczością wykluczone.
Na ekranie ukazał się właśnie jeden z bohaterskich strażaków. Podbiegł do pojazdu i zdjął wiszącą tuż obok 
Patti gaśnicę. Nawet jej nie zauważył. Stymulacja komputerowa była doskonała dziewczyna rzeczywiście 
sprawiała wrażenie, iż jest w samym sercu opisywanych wydarzeń.
Ktoś zapukał do drzwi. Jan szybko wyłączył telewizor i uśmiechnął się pod nosem; każdy z pozostałych 
gości z całą pewnością oglądałby nagą dziewczynę dalej.
 Proszę wejść  wykrzyknął i drzwi otworzyły się.
  Dzień dobry, sir, piękny mamy dzisiaj poranek   powiedział kelner, wtaczając na wózku zamówione przez 
Jana śniadanie.
Był to młody, biały mężczyzna, z widniejącym nad górną wargą śladem pierwszych wąsów. Położył tacę na 
stojącym obok łóżka stoliku i ukłonił się.
 Niezły pożar mieliście w nory  powiedział Jan.
 To te przeklęte czarnuchy  odparł kelner, ciężko oddychając przez rozchylone usta.  Dzisiaj żaden z nich 
nie pojawił się w kuchni. To oni to zrobili.
  Myślisz,   że   to   oni   spowodowali   ten   pożar?   W   wiadomościach   podano,   że   przyczyna   nie   jest   jeszcze 
znana...
 Oni zawsze tak mówią. Ale to musieli być czarni. Powinni spalić za to Harlem do gołej ziemi.
Jan poczuł się nieswojo, wyczuwając tak jaskrawą nienawiść. Nalał sobie trochę kawy; kelner ukłonił się 
jeszcze raz i wyszedł. Jan nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo cała Ameryka podzielona 
jest na tle rasowym. Lecz musiało tu być tak zawsze, a gorączka wojny podsyciła jeszcze ogólny nastrój. Nic 
nie mógł na to poradzić,  absolutnie nic.  Ponownie  włączył  telewizor i spoglądał od  czasu do czasu  na 
ponętną Patti, całą uwagę koncentrując jednak na jajkach na bekonie i tostach.
Gdy wstał z łóżka, uwagę jego przykuła plastykowa koperta, którą zeszłego wieczoru rzucił na sekretarzyk. 
Nie był jeszcze gotowy, by ją otworzyć  nie był nawet pewny, czy powinien to zrobić. Wiedział bowiem, że 
gdy już to zrobi, będzie musiał dołączyć do ThurgoodSmythe'a w jego zwariowanym planie. Spostrzegł, iż 
jego umysł w dalszym ciągu ma trudności z zaakceptowaniem nowej rzeczywistości. Nic zresztą dziwnego. 
Zmiany były zbyt gwałtowne. Po latach bezbarwnej wegetacji na Halvmork nie mógł narzekać teraz na brak 
silnych   wrażeń.   Podróż   liniowcem,   uwięzienie,   ucieczka,   ponowne   uwięzienie   i   wreszcie   to 
nieprawdopodobne   wyznanie   jego   szwagra.   Jan   pomimo   wszystko   nie   potrafił   wyzbyć   się   nieufności. 
Przeszedł do marmurowozłotej łazienki i spojrzał na swe odbicie w lustrze. Czerwone, podkrążone oczy, 
wymizerowana   twarz   i   ślady   zarostu   na   brodzie.   Nieźle.   Zanim   cokolwiek   zadecyduje,   będzie   musiał 
doprowadzić się do porządku.
Okrągła wanna była wystarczająco duża, by w niej pływać. Nastawił odpowiednią temperaturę i nacisnął 
przycisk NAPEŁNIANIE. Wanna niemal natychmiast stała się pełna. Najwidoczniej gdzieś niedaleko musiał 
być zbiornik wodny. Jan zanurzył się w pachnącej wodzie świadomy, jak daleko znajduje się teraz od New 
Watts i Harlemu, o którym wspominał kelner. I jak blisko jest tam w rzeczywistości. Ten świat, w którym 
nieliczni żyją w luksusie, a reszta egzystuje na krawędzi głodu, był bardzo nietrwałym miejscem. Okruchy 
rewolucji dotarły już na Ziemię. Lecz czy jest szansa, by dotarła sama rebelia?
  Mam nadzieję, że kąpiel sprawia panu przyjemność   powiedziała wchodząca właśnie na środek łazienki 
dziewczyna.
Ubrana była w kusy szlafroczek, który właśnie wolno zdejmowała  pod nim była rozkosznie naga. Rzuciła 
strój na podłogę i szlafroczek zniknął. Jan zdał sobie sprawę, że patrzy na projekcję holograficzną.
  Dyrekcja hotelu WaldorfAstoria życzy sobie, by podczas swego pobytu w naszym hotelu otrzymał pan 
najlepszą obsługę. Jeżeli pan sobie życzy, mogę zrobić panu masaż pleców, wymyć i osuszyć. Mogę też 
zaproponować o wiele bardziej intymny masaż w łóżku. Czy wyraża pan takie życzenie, sir?
Jan   potrząsnął  przecząco   głową,  widząc   jednak  znieruchomiały  obraz,  zrozumiał,   iż  komputer  oczekuje 
dyspozycji ustnych.
 Nie. Odejdź ode mnie, Szatanie  dziewczyna zafalowała i zniknęła.
Jego żona znajdowała się o lata świetlne stąd, nie oznaczało to jednak, że o niej nie myślał. Skończył się 
myć i wyszedł z wanny, a samoczynny regulator opróżnił ją natychmiast i spłukał czystą wodą.
Gdy przybył tu poprzedniego dnia, na widok jego podniszczonego ubrania i braku bagażu nie uniosła się ani 
jedna   brew,   nie   padło   ani   jedno   znaczące   spojrzenie.   Nawet   wtedy,   gdy   zajął   jeden   z   najdroższych 
apartamentów w hotelu. Potrzebował jednak nowego ubrania wymagała tego jego pozycja. Nowa pozycja.
Szybko ubrał się i założył sandały. W saloniku znajdowała się skrytka, tam więc umieścił otrzymaną od 
szwagra kopertę. Z nową kartą identyfikacyjną otrzyma wszystko, czego będzie potrzebował. Uśmiechnął 
się pod nosem i wyszedł z pokoju.

background image

Lobby hotelowe wypełnione było tłumem elegancko odzianych gości, głównie kobiet, które śpieszyły się do 
sklepu z konfekcją damską. Przepychając się pomiędzy nimi, czuł się niemal jak żebrak. W końcu wyszedł 
na zalaną słońcem ulicę. Przyjeżdżając tutaj wczoraj wieczorem, zauważył, że najwięcej sklepów widniało 
przy Lexington Avenue. Ubrania, buty, walizki  było tam wszystko, czego mógłby potrzebować.
Chociaż ulicą przesuwało się sporo samochodów,  na chodnikach nie było zbyt  wielu pieszych. Miał już 
ruszyć w swoją stronę, gdy nagle zatrzymany został przez rosłego policjanta, który przyłożył mu do piersi 
koniec solidnej pałki.
 W porządku, koleś. Jeżeli szukałeś kłopotów, to właśnie je znalazłeś.
Jan zawrzał gniewem w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin widział już zbyt wielu policjantów.
  Obawiam   się,   że   to   pan   jest   właśnie   tym,   który   będzie   miał   kłopoty     powiedział   wyciągając   kartę 
identyfikacyjną.  Proszę rzucić na to okiem. Potem oczekuję natychmiastowych przeprosin.
Pałka policjanta opadła powoli ku ziemi. Nienaganny akcent i wyszukane maniery nie pasowały jakoś do 
podniszczonego ubrania. Gdy stróż porządku zobaczył obok symbolu Służb Bezpieczeństwa trzycyfrowy 
numer, określający rangę Jana, zaczął wyraźnie drżeć. Zasalutował energicznie, a Jan poczuł się nagle 
głupio. Zachował się właśnie tak samo jak policjanci, którzy najechali New Watts.
 Przepraszam, sir. Nie wiedziałem. Ale to ubranie...
Rozumiem  odparł Jan, chowające kartę do kieszeni.  Wracam z rozpoznania. Właśnie wybierałem się, by 
kupić coś bardziej stosownego.
  A   więc   proszę   za   mną,   sir,   pokażę   panu   drogę.   Zaczekam   też,   by   odprowadzić   pana   z   powrotem. 
Niebezpiecznie jest dzisiaj chodzić samemu po ulicach.
 Ogłoszono już alarm?
  Nie. Ale ludzie i tak już wiedzą. Plotki rozchodzą się szybko. Zastrzeliliśmy dwóch facetów, którzy spalili 
samochód pancerny. Obaj biali. Co oni sobie właściwie wyobrażają, do cholery? Jesteśmy na miejscu. To 
najlepszy sklep w Lexigton. Zaczekam na zewnątrz.
Zastukał głośno końcem pałki w drzwi. Otworzyły się prawie natychmiast.
 Proszę zająć się tym gentelmenem natychmiast  powiedział, kręcąc przy tym znacząco pałką. Wystraszony 
sprzedawca kiwnął głową i gestem zaprosił Jana do środka.
Magazyn  był bardzo  ekskluzywny  i bardzo  drogi. Jan z prawdziwą  przyjemnością oddał się wydawaniu 
sporej ilości świeżo zdobytych pieniędzy. Koszule, spodnie, garnitury, bielizna  wszystko było bardzo lekkie, 
nie mnące się i łatwe do pakowania. Jeżeli w Nowym Jorku było gorąco, to Izrael z pewnością przypominać 
będzie   rozpalony  piec.   Lubił   ciepły   klimat     jedynie   wtedy   jednak,   gdy   był   odpowiednio   ubrany.   Zakupy 
uzupełniły miękkie mokasyny i kilka par sandałów. Z przyjemnością spojrzał na własne odbicie w lustrze.
 Resztę proszę przesłać do hotelu Waldorf  powiedział i wskazał na swe stare ubranie, leżące na podłodze. 
A tego proszę się pozbyć. 
 Oczywiście, sir. Czy mógłbym prosić o pańską kartę...?
Jan wręczył ją sprzedawcy  ostatecznie nie były to jego pieniądze. Mężczyzna wsunął kartę do komputera, 
szybko   wystukał   wysokość   sumy   i   oddał   ją   z   powrotem.   Pieniądze   z   konta   Jana   zostały   już 
przetransferowane na konto sklepu.
Widząc nowe ubranie Jana, oczekujący na zewnątrz policjant skinął z uznaniem głową. Teraz wszystko było 
w  porządku.   Przeszli   do   sklepu   z walizkami,  a   potem  odwiedzili   optyka,   gdzie  Jan   dobrał  odpowiednie 
okulary przeciwsłoneczne. Po latach spędzonych w mroku Halvmork jego oczy wciąż jeszcze nie mogły 
przyzwyczaić się do pełnego blasku słońca. Pod wpływem impulsu kupił jeszcze jedną parę i po wyjściu ze 
sklepu wręczył ją policjantowi. Mężczyzna aż sapnął, zdumiony. Nałożył je powoli i spoglądając na własne 
odbicie w oknie wystawowym, pogłaskał się z lubością po brzuchu.
 Nie zapomnę tego, sir. Jest pan klawym gościem. Nigdy przedtem nie spotkałem Angola, ale teraz wydaje 
mi się, że jesteście w porządku.
Ruszyli w drogę powrotną do hotelu. Poligant z uwagą spoglądał w twarz każdemu przechodniowi. Na widok 
czarnego   mężczyzny   w   podniszczonym   ubraniu   jego   pałka   zatoczyła   młynka.   Mężczyzna   trzymał   oczy 
utkwione w chodniku i mijając ich, dotknął wpiętego w klapę marynarki plastykowego znaczka  z pewnością 
jakiegoś   identyfikatora.   Niespodziewanie   Jan   miał   już   dość   tego   spaceru   i   z   prawdziwą   przyjemnością 
znalazł się w klimatyzowanym hollu WaldorfAstorii. Boy hotelowy zawiózł go na górę i otworzył przed nim 
drzwi apartamentu. Pudełka z jego zakupami stały już w równym rzędzie na podłodze w przedpokoju. Jan 
spojrzał na ozdobne drzwiczki sejfu. Ta chwila nie może być odwlekana w nieskończoność. Czas, by się 
dowiedzieć, w co się właściwie pakuje. Otwarciu koperty towarzyszył lekki syk dostającego się do środka 
powietrza. Wewnątrz znajdował się gruby plik papierów. Jan usiadł wygodnie w fotelu i zaczął czytać.
Była  to przerażająca, dotycząca  ostatnich dwu  lat, kronika zła. Każda informacja była datowana, każda 
linijka zdumiewająco treściwa. Nazwiska aresztowanych, osadzonych w więzieniach i wreszcie straconych. 
Lista   agentów   obcych   państw,   których   każdy   ruch   znano   co   do   godziny.   Wykaz   meldunków,   które 
dostarczali brytyjscy agenci i ich ambasady. Były tu także inne, niezwykle intrygujące informacje, które z 
pewnością nigdy nie ujrzały światła dziennego. Lord Mer Londynu, bogaty i szanowany biznesmen, okazał 

background image

się równocześnie człowiekiem kontrolującym czarny rynek żywnościowy. Służba Bezpieczeństwa wiedziała 
o tym doskonale, nie zrobiła jednak niczego  dopóki agenci niemieccy nie odkryli tego faktu i nie posłużyli 
się nim, by go szantażować. Problem ten rozwiązało morderstwo, czy też raczej nieszczęśliwy wypadek. W 
obszernym dossier było więcej tego typu informacji.
Jan przerzucał szybko strony, starając się zapamiętać nazwiska i daty najważniejszych wydarzeń. Było to 
nudne, lecz mogło okazać się niezwykle przydatne. Po kilku godzinach uświadomił sobie, iż jest głodny, 
zadzwonił   więc   po   obsługę.   Menu   było   wręcz   imponujące.   Zamówił   pieczonego   na   ruszcie   homara, 
zamrożoną butelkę Louis Martini i powrócił do czytania.
Godzinę później róg strony, którą właśnie przewracał, pozostał mu w palcach. Szybko przerzucał resztę 
materiału, próbując zapamiętać tak dużo, jak to tylko możliwe. Kiedy skończył, spostrzegł iż na dłoniach 
pozostał mu tusz i fragmenty papieru. Przeszedł do łazienki i włożył dłonie pod silny strumień ciepłej wody. 
Po powrocie spostrzegł, że z kartek pozostała jedynie kupka szarego proszku.
Jan podniósł kopertę i spojrzał na umieszczony wewnątrz numer telefonu. Czy miał jakikolwiek wybór?
Odpowiedź w dalszym ciągu brzmiała: nie. Ta cała sprawa musiała być jakimś szatańskim planem jego 
szwagra. Jednak w dalszym  ciągu Jan nie był pewien, o co właściwie  chodzi.  Jeżeli nie zgodzi się na 
współpracę,   był   pewny,   iż   zostanie   pozbawiony   swego   nowego   statusu   tak   szybko,   jak   go   poprzednio 
uzyskał. Musi się więc podporządkować i wydostać z kraju - a potem przemyśleć wszystko ponownie, gdy 
będzie już bezpieczny.
Szybko   wystukał   numer   na   klawiaturze   telefonu.   W   sekundę   później   na   ekranie   ukazała   się   twarz 
ThurgoodSmythe'a. Widząc, kto dzwoni, oficer uśmiechnął się.
 Mam nadzieję, że zadowolony jesteś z pobytu w Nowym Jorku, Janie?
 Przeczytałem twoje dossier.
 Bardzo dobrze. I jaka jest twoja decyzja?
  Jestem   z  tobą,   dopóki  nie   dowiem   się   nowych   faktów,   które   wszystko   zmienią.   Mam   nadzieję,   że   od 
początku zdawałeś sobie z tego sprawę?
  Oczywiście.   Witam   na   pokładzie.   Jeżeli   za   godzinę   wezwiesz   taksówkę,   zdążysz   na   specjalnie 
wyczarterowany lot do Kairu. Na pokładzie będą technicy i inżynierowie, udający się na nowo otwarte pola 
naftowe. Ponieważ byłeś długo nieobecny, powiem ci, że techniki ekstrakcj cieplnej rozwinęły się do tego 
stopnia, iż pozwalają po raz pierwszy od przeszło czterystu lat na ponowne wydobycie ropy. Dołączysz do 
nich   jako   specjalista   obwodów   mikroelektronicznych,   którym   jesteś   przecież   w   rzeczywistości.   Bilety, 
paszport i nowa karta identyfikacyjna czekają już na ciebie w recepcji. Zatrzymaj swoją obecną kartę na 
wypadek nagłego niebezpieczeństwa. Twoja nowa karta spełnia także inną funkcję. Numer identyfikacyjny 
jest także kodem identyfikacyjnym Kasjusza. Gdy podzielisz ten numer przez dzień miesiąca, wszystkie 
cyfry na lewo od przecinka dziesiętnego stanowią kod na ten właśnie dzień.
 A więc Kair. Co potem?
 Ktoś się z tobą skontaktuje. I postaraj się zapamiętać ten numer telefonu. Poprzez niego skontaktować się 
możesz ze mną natychmiast, gdziekolwiek będę. Powodzenia!
Ekran   zgasł.   Jan   spakował   swoje   rzeczy   i   zadzwonił   do   recepcji.   Zastanawiał   się,   jak   się   to   wszystko 
skończy. Nie podobał mu się pomysł udawania się w drogę, o której nie wiedział, dokąd prowadzi. Jednak 
Stany Zjednoczone opuszczał bez żalu.

Rozdział 11

Przez pełnych sześć dni Jan poświecił się wyłącznie pracy. Szyby naftowe na pustyni Synaj były pierwszymi 
instalacjami,   w   których   na   skalę   przemysłową   wykorzystać   miano   złożoną   technikę   ekstrakcji   cieplnej. 
Przypominało to pracę na cmentarzu  ich obóz rozłożony został pośrodku starego pola naftowego. Wszędzie 
dookoła widniały antyczne pompy i wieże wiertnicze, ciche i nieruchome, zakonserwowane na wieki przez 
jałową pustynię. Współczesne instalacje były nowe i błyszczące, niczym świeżo wybita moneta. Budynki 
mieszkalne   wykonano   z   lśniącego   prefabrykatu,   tak   jak   i   całą   resztę   sprzętu.   Wewnątrz   laboratorium 
petrolog Karaman, kręcił trzymaną w dłoni probówką, wypełnioną ciemną, gęstą cieczą.
 Próbka wygląda na dobrą  powiedział.  Jednak w przeciągu kilku dni dalsze pompowanie wstrzymano już 
po raz trzeci. Dlaczego?
 Kontrola sprzężenia zwrotnego  odparł Jan. Jest pan w tym projekcie od początku, więc z pewnością zna 
pan wszystkie wiążące się z tym problemy. Pod naszymi stopami, głęboko w piasku, panuje prawdziwe 
piekło. W dół pompowany jest azot, który przez generator atomowy zamieniany jest w plazmę. Powstałe w 
wyniku   topienia   piasku   i   skały   składniki   lotne   wytwarzają   ciśnienie,   które   wypiera   z   kolei   naftę   na 
powierzchnię.   Tyle   teoria.   Lecz   w   praktyce   występują   setki   czynników,   które   zaważyć   mogą   na   całym 
procesie...
Wiem. Może nastąpić eksplozja całego szybu lub nawet stopienie reaktora, tak jak przydarzyło się to nam w 
Kalifornii. Lecz mówiąc szczerze, Janie, ten etap mamy już za sobą.

background image

 Lecz kontrola układu sterowania ciągle jest jeszcze w powijakach. Występuje brak niezbędnej korelacji przy 
równoczesnej kontroli poszczególnych cykli całego procesu. Cykle nakładają się, a wtedy musimy wszystko 
przerwać i zaczynać jeszcze raz od początku. Na szczęście otrzymaliśmy nowe programy, które powinny 
coś poradzić na te problemy. Musimy je jedynie wypróbować.
Karaman z ponurą miną wpatrywał się w probówkę. Po chwili odłożył ją na bok, by odebrać telefon.
 Dyrektor. Prosi, byś zgłosił się natychmiast do biura.
Po wejściu do biura, dyrektor wręczył mu złożoną kartkę papieru, na której widniało podkreślone słowo: 
PILNE.
 Wiadomość z centrali. Potrzebują cię, jak to powiedzieli, na wczoraj. I nie mówią nawet dlaczego. Cholera, 
nie   mogli   wybrać   gorszego   momentu,   by  cię   stąd   odwołać.   Powiedz  im,   że   już  wkrótce   rozpoczynamy 
wydobycie. Mnie nawet nie chcieli słuchać. Zrób tam, co trzeba i natychmiast wracaj. Stanowisz dla nas 
cenny nabytek, Kulozik. Na zewnątrz czeka już taksówka.
 Muszę się spakować...
 Wszystko już przygotowane. Pośpiesz cię i wracaj jak najszybciej.
Jan żywił silne podejrzenie, iż jego droga nie prowadzi bezpośrednio do Kairu. Arabski kierowca włożył 
walizki do bagażnika i usłużnie otworzył przed nim drzwi. Powietrze w klimatyzowanym wnętrzu pojazdu 
było   rozkosznie   chłodne.   Po   opuszczeniu   terenu   robót,   kierowca   wyjął   ze   skrytki   płaskie,   metalowe 
pudełeczko i podał je do tyłu.
  Po podniesieniu wieczka ukaże się zamek cyfrowy. Jeżeli nie jest pan pewny kombinacji, proszę, by nie 
eksperymentował pan we wnętrzu samochodu. Błąd grozi wybuchem.
 Dzięki  odparł Jan, ważąc pudełeczko w dłoni.  Czy jest coś jeszcze?
 Spotkanie. Wiozę pana właśnie na umówione miejsce. Opłata za przejazd wynosi osiemdziesiąt funtów.
Jan był pewny, z mężczyzna został opłacony z góry, a dodatkowa opłata była jedynie formą zarobku na 
boku. Niemniej jednak wręczył mu pieniądze.
Przez   pół   godziny   jechali   nieźle   utrzymaną   autostradą,   a   potem   skręcili   na   jeden   z   nieoznakowanych 
szlaków,   prowadzących   prosto   na   pustynię.   W   chwilę   później   dojechali   do   miejsca,   które   przypominało 
zapomniane pole bitwy. Wszędzie dookoła widniały wypalone szkielety czołgów i porozbijane armaty.
 To już tutaj  powiedział kierowca i otworzył drzwi.
Do środka wlała się fala gorąca. Jan wysiadł i rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegł niczego, za wyjątkiem 
pordzewiałych wraków i samej pustyni. Odwrócił się i spostrzegł, że jego bagaże stoją już na piasku, a 
kierowca wchodzi do samochodu.
 Poczekaj  krzyknął Jan.  Co dalej?
Mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego włączył silnik i zakręcając ciasnym łukiem, pomknął w stronę 
autostrady. Wyrzucony spod kół piasek obsypał Jana, który klnąc, uskoczył na bok i otarł twarz wierzchem 
dłoni.   Gdy   odgłos   silnika   umilkł   już   w   oddali,   panująca   wokół   cisza   przytłoczyła   go.   Było   w   niej   coś 
przerażającego. Było także gorąco, nieznośnie gorąco. Gdyby był zmuszony wracać w stronę autostrady na 
piechotę,   musiałby   pozostawić   bagaże.   W   tej   temperaturze   dźwiganie   czegokolwiek   było 
nieprawdopodobieństwem.   Położył   metalowe   pudełeczko   w   cieniu   torby,   mając   jedynie   nadzieję,   iż 
umieszczony w środku ładunek wybuchowy nie jest wrażliwy na ciepło.
 Czy to ty jesteś Kasjusz?  zapytał niespodziewanie jakiś głos.
Zaskoczony Jan odwrócił się i zamarł. Niedaleko zdewastowanego czołgu stała dziewczyna. Przez chwilę 
miał wrażenie, że patrzy na pustynny miraż. Nie, to nie była Sara   ona zginęła, zamordowana na jego 
oczach, wiele lat temu. A jednak widok tej smukłej, opalonej dziewczyny o długich blond włosach wstrząsnął 
nim. Podobieństwo było ogromne. A może po tych wszystkich latach jego pamięć zaczyna mu już płatać 
figle? Była po prostu Izraelitką, tak jak Sara, to wszystko. Zorientował się, że nie odpowiedział jeszcze na 
pytanie.
 Przybywam od Kasjusza. Mam na imię Jan.
  Dvora     odparła.   Podeszła   bliżej   i   ujęła   go   za   rękę.   Uścisk   jej   dłoni   był   silny   i   ciepły.     Od   dawna 
podejrzewaliśmy,   że   Kasjusz   musi   być   kilkoma   osobami.   Lecz   porozmawiamy   później,   w   jakimś 
chłodniejszym miejscu. Pomóc ci z bagażem?
 Dziękuję, poradzę sobie sam. Masz jakiś środek transportu?
 Tak. Ustawiłam go za tym wrakiem, by nie był widoczny od strony autostrady.
Dziewczyna przybyła takim samym łazikiem, jakich używali na polach naftowych. Jan rzucił swe bagaże na 
tylne siedzenie, a sam usiadł obok Dvory. Pojazd nie posiadał drzwi. Był otwarty, a ochronę przed słońcem 
stanowił metalowy dach. Dziewczyna wcisnęła przycisk na kolumnie kierowniczej i pojazd z lekkim szumem 
ruszył do przodu.
 Napęd elektryczny?  zapytał Jan. Dvora skinęła głową.
 Tak. Pod podłogą znajdują się baterie o podwyższonej gęstości, ważące przeszło czterysta kilo. Lecz dzięki 
temu   te   wehikuły   są   niemal   samowystarczalne.   Dach   wyłożony   jest   ogniwami   solarnymi   najnowszej 
generacji więc energii starczy, by przejechać pustynię.

background image

Odwróciła głowę i napotkawszy jego natarczywe spojrzenie, skrzywiła się lekko.
 Przepraszam, iż tak ci się przyglądam  powiedział zmieszany Jan.  Przypominasz mi jednak kogoś, kogo 
znałem wiele lat temu. Ona także była Izraelitką, tak samo jak i ty.
 A więc byłeś już kiedyś w naszym państwie?
 Nie. To jest pierwszy raz. Ale ją poznałem niedaleko stąd, a potem spotkaliśmy się jeszcze raz w Anglii.
 Mieliście więc szczęście. Bardzo niewielu z naszych ludzi podróżuje za granicę.
 Ona była jak by to ująć  bardzo utalentowaną osobą. Na imię miała Sara.
 Jest to bardzo pospolite imię. Bardzo często pojawia się w Biblii.
 Tak, chyba masz rację. Jej nazwisko usłyszałem tylko raz. Giladi. Nazywała się Sara Giladi.
Dvora nagłym ruchem przekręciła kluczyk w stacyjce. Łazik przejechał jeszcze kilka metrów i zatrzymał się. 
Dziewczyna, opierając łokieć o oparciefotela, spojrzała na niego swymi ogromnymi, w tej chwili odrobinę 
smutnymi oczyma.
  Naszym światem nie rządzi przypadek, Janie. Teraz już wiem, dlaczego wysłano po ciebie mnie, a nie 
jednego z wyszkolonych agentów polowych. Ja także nazywam się Giladi. Sara była moją siostrą.
A więc to tak. Właściwie sam powinien się tego domyśleć. Sposób poruszania się, głos...
 Sara nie żyje  powiedziała Dvora zadziwiająco opanowanym tonem.  Wiedziałeś o tym?
W grymasie, który wykrzywił twarz Jana nie było ani cienia uśmiechu.
 Byłem tam, gdy ją zabili. Byliśmy razem. Próbowaliśmy wydostać się z Anglii. To było takie głupie... Ona nie 
powinna była umrzeć. To straszne.
Pamięć  tej   chwili   powróciła   nagłą,   paraliżującą   falą.   Huk  wystrzałów.   Bezwładne   ciało   w   kałuży   krwi.   I 
obecność ThurgoodSmythe'a. Wszystko na jego rozkaz. Nieświadomie zacisnął dłoń na klamce.
 Nie powiedzieli mi żadnych szczegółów.  Dvora nie odrywała oczu od jego zbielałych kłykci.  Tylko to, że 
poległa na służbie. Czy... czy kochałeś ją?
 Czy to takie istotne?
 Dla mnie tak. Ja także ją kochałam. Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jak to się stało?
  Oczywiście. Właściwie, to bardzo proste. Próbowaliśmy wyjechać z kraju, lecz nie mieliśmy na to nawet 
najmniejszej szansy.  Zdradzono nas już na samym początku. Ona jednak o tym nie wiedziała.  Zamiast 
poddać   się,   otworzyła   ogień,   zmuszając   ich,   by   zrobili   to   samo.   Pragnęła   własnej   śmierci   bowiem   nie 
chciała, by cokolwiek udało im się z niej wydobyć. I to właśnie było najstraszliwszą pomyłką. Oni od dawna 
już znali wszystkie szczegóły.
 Nic o tym nie wiedziałam. To rzeczywiście straszne. I chyba nawet bardziej dla ciebie, ponieważ ty wciąż 
musisz z tym żyć.
 Tak, ale ostatecznie to już przeszłość. Nie możemy przywrócić jej do życia.
Nie chciał już więcej rozmawiać na ten temat. Łazik drgnął i ruszyli dalej. Jadąc przez pustynię, Jan nie mógł 
uciec przed kłębiącymi się pod czaszką myślami. Być może ThurgoodSmythe i Służba Bezpieczeństwa 
unicestwiła Sarę fizycznie, lecz już wcześniej została ona zdradzona przez własnych ludzi, przez własną 
organizację, tu, w Izraelu. Przynajmniej tak twierdził ThurgoodSmythe. Gdzie leżała prawda? Zanim zacznie 
z tymi ludźmi współpracować, będzie musiał się tego dowiedzieć.
Dalsza   jazda   była   niezwykle   wyczerpująca.   Zatopieni   we   własnych   myślach,   niewiele   mieli   sobie   do 
powiedzenia.   Piasek   dookoła   z  czasem   zastąpiony  został   skałami.   Wkrótce   zaczęły   pojawiać   się   znaki 
drogowe w języku hebrajskim i Jan zorientował się, że opuścili już pustynię Synaj znajdującą się w Izraelu.
 Jak daleko jeszcze?
 Pół godziny, nie więcej. Jedziemy do Beersheby. On już tam na ciebie czeka.
Kto?
Odpowiedziała mu cisza, która trwała nieprzerwanie, aż do końca podróży. Jechali teraz brukowaną drogą, 
mijając niewielkie, zakurzone wioski i poletka uprawne. Niespodziewanie pustynia skończyła się i wszystko 
dookoła rozkwitło zielenią. Przejechali dolinę i tuż przed nimi pojawiło się miasteczko. Skręcili w wąską, 
wijącą się pod górę uliczkę  i po kilku minutach jazdy zatrzymali  się przed osamotnioną willą, otoczoną 
drzewami.
  Bagaże możesz tu zostawić   powiedziała D vora. Wysiadła z samochodu i przeciągnęła się.   Ktoś o nie 
zadba. Weź jednak to metalowe pudełeczko. On na nie czeka.
W progu ukazało się dwóch młodych mężczyzn. Mijając ich, pozdrowili Dvorę gestem wysoko uniesionych 
dłoni. Jan, poprzedzany przez dziewczynę, przeszedł na obszerny balkon, otwierający się na dolinę i leżące 
poniżej miasto. Na ich spotkanie wyszedł stary, posiwiały i niezwykle chudy mężczyzna.
 Szalom, Janie Kulozik  powiedział nieoczekiwanie mocnym głosem, zdecydowanie nie pasującym do jego 
wątłej postury.  Jestem Amri BenHaim. Proszę usiąść.
 Wysłanie po mnie Dvory nie było przypadkiem?
 Oczywiście, że nie.
 A więc należy mi się parę słów wyjaśnienia
 rzucił wojowniczo Jan, nie ruszając się z miejsca.

background image

 To zrozumiałe. Za chwilę je pan otrzyma.
 Chciałbym, aby usłyszała je także Dvora.
 Naturalnie, dlatego tu jest. Czy teraz pan usiądzie?
Jan   westchnął   i   opadł   na   jedno   z   krzeseł.   Z   wdzięcznością   przyjął   oferowaną   mu   ogromną   szklankę 
mrożonej   lemoniady.   Po   wypiciu,   została   natychmiast   napełniona   ponownie.   Jan   położył   dłoń   na 
spoczywającej na kolanach metalowej kasetce. Mógłby im ją wręczyć, chciał jednak najpierw wysłuchać, co 
ma do powiedzenia BenHaim.
 Czy wie pan, kto to jest ThurgoodSmythe?
 zapytał Jan.
Amri BenHeim skinął poważnie głową.
  Były   szef   brytyjskiej   Służby   Bezpieczeństwa.   Przez   ostatnie   lata   wspinał   się   coraz   wyżej   ł 
najprawdopodobniej   jest   w   tej   chwili   najpotężniejszym   człowiekiem   na   Ziemi.   Wiemy   także,   iż   jest 
zaangażowany bezpośrednio w akcje wywiadowcze i militarne Narodów Zjednoczonych.
 A czy wie pan, iż jest także moim szwagrem? I że to właśnie on zwabił mnie oraz Sarę w pułapkę?
 Tak, wiem o tych wszystkich rzeczach.
Nadeszła pora na najważniejsze pytanie. Jan odstawił szklankę na stolik i spróbował się rozluźnić. Jego 
słowa, gdy wreszcie padły, zabrzmiały jednak nadspodziewanie ostro:
  ThurgoodSmythe od samego początku w pełni zdawał sobie sprawę z istnienia w Londynie ruchu oporu. 
Wszystkich członków miał pod baczną obserwacją, dokonał nawet kilku aresztowań. Wiedział także, że Sara 
jest Izraelitka. Zginęła, by zachować to w tajemnicy, ponieważ obawiała się, iż jeżeli jej narodowość stanie 
się znana bezpiece, jej kraj może ucierpieć na skutek daleko idących reperkusji. Jej poświęcenie poszło 
jednak na marne. ThurgoodSmythe nie tylko wiedział o niej wszystko, ale także twierdził, że sam ściśle 
współpracuje   z  rządem   Izraela.   Twierdził,   że   podaliście   mu   pełną   listę   waszych   ludzi,   którzy   próbowali 
pracować na własną rękę poza granicami Izraela. Czy to prawda?
 I tak, i nie  odparł BenHaim.
 To nie jest wystarczająca odpowiedź.
 A więc postaram sie ją rozwinąć. Nasze państwo ma dość niepewne powiązania z potęgami, które operują 
pod   przykrywką   Narodów   Zjednoczonych.   Podczas   Retrocesji   kraje   te   zapomniały   zupełnie   o   Bliskim 
Wschodzie.   Gdy   złoża   naftowe   wyczerpały   się,   natychmiast   odwróciły   się   plecami   od   tej   wiecznie 
niespokojnej części świata. Wolny od wszelkich zewnętrznych wpływów, Izrael mógł wreszcie spróbować 
zaprowadzić tutaj pokój. Nie obyło się bez wojen, oczywiście. Umieraliśmy tysiącami, lecz przetrwaliśmy. 
Państwa arabskie szybko zużyły wszelką importowaną broń i naturalnie nie miały środków, by zakupić ją 
ponownie.   Pobici   przez   nas,   zwrócili   się   przeciwko   sobie.   Dżihad,   ich   święta   wojna,   poprzez   Iran 
rozprzestrzeniła się aż po nasze granice. To także udało nam się przeżyć. W końcu nawet ich religia ustąpić 
musiała przed widmem głodu. Ludzie zaczęli masowo chorować i umierać. I tu właśnie zaczęła się nasza 
rola.   Jednak   w  przeciwieństwie   do   światowych   potęg,   naszym   zamiarem   nie   było   tworzenie   tu   wysoko 
rozwiniętego,   stechnicyzowanego   i   konsumpcyjnego   społeczeństwa   typu   zachodniego.   W   istniejących 
warunkach taki model po prostu by się nie przyjął. Zamiast tego usprawniliśmy stare techniki uprawy ziemi, 
wprowadzając   jedynie   najniezbędniejsze   procesy   technologiczne,   takie   jak   odsalania   wody,   co   na   tym 
obszarze jest niezwykle istotne.
 W dalszym ciągu nie odpowiedział mi pan jednak na moje pytanie.
  Proszę o chwilę cierpliwości, panie Kulozik. Wszystko, co teraz mówię, ma naprawdę istotne znaczenie. 
Mógłby pan powiedzieć, iż powróciliśmy do naszych ogrodów. Rozbudowaliśmy gospodarkę żywnościową i 
niewielkie formy przetwórstwa, odpowiednie dla tej części świata. Leczyliśmy choroby, budowaliśmy szpitale 
i szkoliliśmy lekarzy. Zatroszczyliśmy się także o nasze własne bezpieczeństwo. Zaprowadziliśmy dookoła 
pokój,   ponieważ   jedynie   pokój   jest   najlepszą   formą   bezpieczeństwa.   Wiem,   że   jest   to   dość   trudne   do 
zaakceptowania, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę historię. Wszystkie najstarsze dokumenty pisane, 
włączając w to Stary Testament, są kronikami wojen. Niekończących się wojen. My na szczęście mamy to 
już za sobą. Gdy powróciła stabilizacja, świat ponownie stał się świadomy istnienia Bliskiego Wschodu jako 
obszaru, który przez cały rok zaopatrywać może wszystkie kraje w tak poszukiwane produkty żywnościowe. 
Nie powiem, by wpadł w nasze ramiona ze szczęścia w rzeczywistości było kilka prób przejęcia bardziej 
zdecydowanej   kontroli.   Wtedy   właśnie   nasze   pociski   atomowe,   w   większości   porozmieszczane   poza 
granicami Izraela, stały się bardzo ważnym czynnikiem tonującym te zapędy. My nigdy nie zaczniemy wojny 
atomowej.   Chociażby dlatego,  iż  jesteśmy tak  małym   narodem,  że   kilka   starannie  wycelowanych   bomb 
wodorowych zmiecie nas całkowicie z powierzchni Ziemi. Lecz inni wiedzą, że dzisiaj nawet martwi potrafią 
oddawać ciosy. Cena za rozpętanie wojny atomowej byłaby tak straszliwa, że nie istnieje w tej chwili naród, 
który   odważyłby   się   ją   zapłacić.   Wypracowano   więc   pewnego   rodzaju   porozumienie,   które   szczęśliwie 
funkcjonuje już od setek lat. Dopóki pozostaniemy na miejscu, nikt się do nas nie wtrąca. Znaczy to, że my, 
Żydzi,   niegdyś   najbardziej   kosmopolityczny   naród   na   świecie,   dziś   staliśmy   się   narodem   najbardziej 

background image

zamkniętym.   Oczywiście,   by  utrzymać   tę   niezwykle   chwiejną   równowagę,   często   korzystamy  z   pomocy 
innych rządów. W dużej mierze polegamy także na naszych agentach wywiadu.
 Na szpiegach?
  To inne określenie, lecz oznacza dokładnie to samo. Inne kraje także mają swoich agentów. Wiemy to, 
ponieważ często udaje nam się któregoś z nich pojmać. To samo dotyczy naszych agentów za granicą, 
niestety. A teraz wracając do pańskiego pytania. Gdy odkryliśmy, że Sara została zdemaskowana, było już 
zbyt późno, by cokolwiek zrobić z...
 Przepraszam, że panu przerywam, panie BenHaim, ale wydaje mi się, iż ta pańska gadanina nie wnosi nic 
nowego. Proszę nie poczytać moich słów za obrazę, ale żądam jasnej i precyzyjnej odpowiedzi.
  Cierpliwości,   młody   człowieku.     BenHaim   uniósł   w   górę   otwartą   dłoń.     Już   do   tego   dochodzę. 
ThurgoodSmythe   poinformował   nas,   że   zamierza   aresztować   Sarę   i   wymienić   ją   na   trzech   własnych 
agentów, którzy przebywali w naszych więzieniach. Oczywiście, przystałem na tę propozycję. Wiedziałem 
więc, że Sara jest w niebezpieczeństwie i prawdą jest także, że kontaktowałem się z ThurgoodSmythe'm.
  Powiedział mi, iż to właśnie pan informował go o Sarze, tak samo jak i o obecności innych agentów na 
terytorium Wielkiej Brytanii, którzy próbowali działać na własną rękę.
 Skłamał panu. Nigdy nie było pomiędzy nami tego rodzaju porozumienia. I żaden z naszych agentów nie 
pracuje na własną rękę, obojętnie, co naopowiadał panu na ten temat ThurgoodSmythe lub sami agenci.
Jan wyprostował się nieznacznie.
 A więc któryś z was kłamie - powiedział.
  Właśnie. Wiec  rozumie  pan  teraz,  dlaczego  zmusiłem pana do wysłuchania nudnawej historii naszego 
kraju. Może pan teraz osądzić, kto z nas dwóch jest większym kłamcą. Ja czy ThurgoodSmythe.
  Obaj możecie kłamać. On z pobudek czysto egoistycznych, a pan kierowany interesami własnego kraju. 
Wiem jedynie, że Sara jest martwa.
  Tak   w   ustach   BenHaima   zabrzmiało   to   niemal   jak   westchnienie.     Nie   miałem   pojęcia,   że   tak   to   się 
zakończy. Gdybym wiedział zrobiłbym wszystko, by ją uratować. Wszystko inne jest zwykłym kłamstwem.
 A ThurgoodSmythe jest najzręczniejszym intrygantem na świecie. Wszyscy utknęliśmy w jego sieci. A ja w 
szczególności. Przybywam tu jako Kasjusz
 człowiek, który przez ostatnie dwa lata dostarczał wam ściśle tajnych informacji.
 Wiem. Jesteśmy za to ogromnie wdzięczni.
 Jeżeli życzy pan sobie tego, mogę udowodnić, kto naprawdę jest Kasjuszem. Sam dowiedziałem się tego 
zaledwie tydzień temu. Czy chce pan o tym usłyszeć?
BenHaim skinął głową.
 Weryfikacja mogłaby być pomocna. Od samego początku byliśmy pewni, iż osobą tą mógł być jedynie sam 
ThurgoodSmythe. Dlatego byliśmy tacy zaintrygowani, gdy na scenie pojawił się pan.
 A więc przez cały czas była to jego prywatna rozgrywka  rzucił Jan.  On bawi się z nami wszystkimi.
 Tak  potwierdził skinieniem głowy BenHaim.
Jestem pewny, że częściowo tak to właśnie wygląda. Ale nie do końca. Mógł przygotować rolę Kasjusza z 
wielu powodów. Lecz gdy tak nagle pojawił się pan na Ziemi, niespodziewanie otworzyła się przed nim nowa 
możliwość,   której  nie   mógł   nie   wykorzystać.   Teraz  musimy  się   dowiedzieć,   o   co   mu  naprawdę   chodzi. 
Sądzę, że przesyłkę ma pan ze sobą. Jan położył pudełeczko na blacie stołu.
  Ma zamek szyfrowy   powiedział tonem wyjaśnienia.   I eksploduje, gdy użyje się niewłaściwej kombinacji 
szyfru. A przynajmniej tyle powiedział mi ten typek w taksówce.
    Pewny   jestem,   iż   ta   informacja   jest   prawdziwa.   Na   początku   całej   tej   afery   Kasjusz   podał   mi 
siedmiocyfrowy numer. Czy to może być ta kombinacja?
Jan nie odrywał wzroku od metalowej kasetki.
 Nie wiem. Nie znam żadnej kombinacji.
 A więc musimy wypróbować moją  BenHaim sięgnął po pudełko, lecz Dvora uprzedziła go.
  Nie  sądzę,  by było   to  mądre,  aby  przy próbie  otwierania  tego  zamka  uczestniczyła  cała nasza  trójka. 
Potrzebujemy ochotnika. Czyli mnie. Czy mógłbyś podać mi ten numer, Amri BenHaim?
 Nie pozwól jej na to - powiedział szybko Jan.  Ja to zrobię.
Mamy już ochotnika  odparł mężczyzna i wręczył dziewczynie złożoną na pół kartkę papieru.
Wzięła kasetkę i zeszła po schodach do ogrodu. Podeszła aż pod ścianę i machnęła w ich stronę ręką, a 
potem uklękła i pochyliła się nad pudełkiem.

Rozdział 12

Jan z prawdziwą ulgą spostrzegł, iż dziewczyna prostuje się i z uśmiechem triumfu prezentuje im trzymane 
ponad głową pudełko.
  Nie   groziło   jej   większe   niebezpieczeństwo     powiedział   BenHaim,   spoglądając   bystro   na   Jana.     W 
przeciwnym wypadku nie posłałbym jej tam. Lub też pan nie zezwoliłby jej iść.

background image

Rozradowana Dvora wbiegła po schodach i położyła otwarte pudełeczko na stole. BenHaim wyjął ze środka 
wykonany z czarnego plastyku płaski czworokąt.
  Dyskietka   pamięciowa   Mark   czternaście     powiedział   Jan,   rzuciwszy   na   to   okiem.     Gdzie   jest   pański 
terminal?
 Wewnątrz. Zaprowadzę pana  odparł BenHaim i uniósł się z fotela.
Jan, pod wpływem nagłego impulsu schwycił stojącą tuż obok Dvorę za rękę.
 To było głupie i niepotrzebne...
 Wcale nie, i doskonale o tym wiesz. A zresztą będzie to dobrze wyglądało w moich aktach personalnych.
Widząc jego zdumioną minę, dziewczyna wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. Zawtórował jej, zdając sobie 
jednocześnie sprawę, że  w dalszym  ciągu trzyma ją za  rękę.  Chciał ją puścić, lecz Dvora  trzymała  go 
nadspodziewanie silnie. Nagle przytuliła się do niego mocno i pocałowała go. Jej wargi były miękkie i ciepłe.
  Odwzajemnił   pocałunek,   a   dziewczyna   puściła   jego   dłoń.   Cofnęła   się   o   krok   i  obdarzyła   przeciągłym, 
znaczącym spojrzeniem, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła do środka domu. Pośpieszył za nią.
BenHaim stał przed klawiaturą komputera i z niecierpliwością naciskał klawisze.
  I nic   rzucił.  Bez przerwy domaga się kodu dostępu. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Jan spojrzał na 
widniejące na ekranie litery:
WPROWADZIĆ PRAWIDŁOWY KOD DOSTĘPU NIEPRAWIDŁOWY KOD SPOWODUJE WYKASOWANIE 
PAMIĘCI.
 A więc nie zna pan kodu  mruknął Jan, zwracając się właściwie do samego siebie.  W takim razie ja muszę 
go znać. I przychodzi mi do głowy tylko jedna rzecz   wyjął swą nową kartę identyfikacyjną i spojrzał na 
numer. ThurgoodSmythe powiedział, że gdy numer ten podzielić przez dzień miesiąca, stanie się on kodem 
identyfikacyjnym Kasjusza. A więc to musi być to.
Jan   wprowadził   numer   do   kalkulatora   i   podzielił   przez   27.   Cyfry   na   lewo   od   przecinka   wprowadził   do 
komputera i nacisnął klawisz zwrotny. Tym razem na ekranie ukazała się twarz ThurgoodSmythe'a, który 
uśmiechnął się i skinął lekko głową.
 Widzę, że dotarłeś do celu bezpiecznie, Janie. Sądzę, iż w tej właśnie chwili jesteś razem z moim starym 
współpracownikiem, Amri BenHaimem. Jak już zdążyłeś się zorientować, ta dyskietka jest zbyt ważna, by 
ryzykować przypadkowe odtworzenie zawartego na niej nagrania. Tak więc BenHaim miał połowę klucza, a 
ty, Janie, drugą. A teraz, proszę, usiądźcie gdzieś wygodnie, a ja postaram się wszystko wam wyjaśnić.
Jan dotknął klawisza STOP i twarz ThurgoodSmuthe'a zastygła w nieruchomą maskę.
  Nie   sądzi   pan,   że   powinniśmy   to   nagrać?   Dysk   z   pewnością   ulegnie   samozniszczeniu,   a   wiec   jakaś 
trwalsza kopia byłaby bardzo pożądana.
 Oczywiście  odparł BenHaim.  Proszę tak zrobić.
Jan wsunął do komputera pustą dyskietkę i ponownie włączył odtwarzanie.
 ... chcę, aby obecna rebelia jak najszybciej dobiegła kresu. BenHaimie, Jan opowie ci o moich osobistych 
powodach, które kryją się za tą decyzją. Przypuszczam, że tak samo jak mój młody przyjaciel, nie uwierzysz 
w nie, ale trudno. Jak widzisz, jestem w tej sprawie szczery. Nie są one jednak najważniejsze. Proponowane 
przeze   mnie   rozwiązanie,   mające  na  celu  zakończenie  tej  niepotrzebnej  wojny,  leży na  gruncie  czystej 
pragmatyki.   Na   początku   nakreślę   wam   ogólne   zarysy   mego   planu.   Zrozumiecie   wtedy,   iż   okoliczności 
niejako same zmuszą was, byście przyłączyli się do mnie. Mam nadzieję, że wszyscy podzielacie wiarę w 
nasz   wspólny   cel,   jakim   w   nadchodzącym   konflikcie   będzie   absolutne   zwycięstwo   rebeliantów,   a   w 
konsekwencji dalszy, nieskrępowany rozwój i ekspansja całej rasy ludzkiej. A teraz szczegóły. Mój wywiad 
doniósł mi, że pozostałe jednostki Sił Przestrzennych grupują się właśnie w pobliżu Ziemi. W większości są 
to duże liniowce. Stawką w tej rozgrywce jest przyszłość wszystkich planet. Wiecie zapewne, iż jedynie 
Ziemia   posiada   niezbędne   fabryki,   by   wyprodukować   paliwo   i   komponenty   napędu   przestrzennego. 
Wszystkie uszkodzone lub niesprawne części mogą zostać wymienione jedynie tutaj, na Ziemi. A więc to, co 
kiedyś było podstawą potęgi tej planety, teraz może stać się główną przyczyną jej porażki. Jedyną rzeczą, 
jaką siły rebeliantów powinny w tej sytuacji zrobić, jest atak. I tak musi on zostać przeprowadzony wcześniej 
czy   później     lepiej   jednak   wcześniej,   nim   wraz   z   upływem   czasu   urządzenia   odmawiać   zaczną 
posłuszeństwa. Nie znam szczegółów planów rebeliantów. Wiem jednak, iż jest jedna rzecz, którą muszę 
zrobić,   by  mieć nadzieję   na  zwycięstwo.   Muszę   zaatakować  i przejąć  bazę  Spaceconctentu  na  pustyni 
Mojave.   Każdy   inny   kierunek   ataku   byłby   samobójstwem.   Wszystko,   czego   potrzebują   Ziemskie   Siły 
Przestrzenne do dalszej egzystencji, znajduje się właśnie tam. Jeżeli baza zostanie przejęta lub zniszczona, 
oznacza to koniec sił okupacyjnych. Winno to zostać przeprowadzone w następujący sposób: pierwszy atak 
nastąpić musi jeszcze w przestrzeni, by zmniejszyć siły grupującej się floty. Potem należy zająć kompleks 
na   pustyni   Mojave.   Atak   przeprowadzić   należy   z   Ziemi,   ponieważ   obrona   rakietowa   jest   zbyt   silna,   by 
jakakolwiek próba ataku powietrznego mogła zakończyć się powodzeniem. Po zajęciu ośrodka ostateczne 
zwycięstwo będzie już jedynie kwestią czasu. Janie, jestem w stanie umożliwić ci kontakt z flotą rebeliantów, 
co pozwoli ci na koordynowanie całej operacji. Po rozbiciu ziemskiej floty, siły Izraela zaatakują i opanują 
bazę Spaceconctentu, gdzie będą oczekiwały na wasze przybycie. Zanim podejmą jednak decyzję co do 

background image

ewentualnej   współpracy,   chciałbym   przypomnieć   im   o   rajdzie   na   Entebbe   i   o   powstaniu   w   gettcie 
warszawskim. Już czas, by ponownie opuścili getto...
Jan zatrzymał odtwarzanie  i odwrócił się w stronę BenHaima. Spostrzegł,  iż stary człowiek ma dziwny, 
zamyślony wyraz twarzy.
Myślę, że ten człowiek jest szalony  stwierdził Jan.  O czym on właściwie mówił w tym ostatnim zdaniu?
  Nie, szaleńcem nie jest z całą pewnością. Kusi nas obietnicą zbawienia, wiedząc, iż może to oznaczać 
zniszczenie. I by pomóc nam podjąć decyzję, przytacza przykłady z naszej własnej historii. Jego sposób 
rozumowania jest tak pokrętny, jakby wywodził się ze starej szkoły Talmudu.
 Powstanie Warszawskie miało miejsce podczas Drugiej Wojny Światowej  wtrąciła Dvora.  Żydzi byli tam 
mordowani przez nazistów,  umierali z powodu chorób i głodu. Powstali wiec i walczyli przeciwko swym 
oprawcom, mając przeciw karabinom jedynie gołe pięści. Zginęli wszyscy. Wiedzieli, że zginą  a jednak nie 
poddali się.
  Równie  ważne   jest     dorzucił  BenHaim    że   walczyli,   by wydostać się   z  getta.  Do  dzisiejszych   czasów 
bowiem Żydzi zmuszani są do życia w gettach. Więzieniem pozostawać może cały kraj, jednak w dalszym 
ciągu jest to więzienie. ThurgoodSmythe doskonale wie, że chcemy się z niego wydostać.
 A Entebbe?  zapytał Jan.  Co to takiego?
  Niespodziewany   rajd   komandosów,   który   nie   powinien   był   mieć   nawet   cienia   szansy   na   powodzenie. 
Kuszenie przez ThurgoodSmythe'a mogłoby wpędzić w kompleksy samego Szatana!
 Mówiąc szczerze, to nie jest dla mnie takie zupełnie jasne  przyznał Jan.  Nie jesteście przecież z nikim w 
stanie wojny. Możecie po prostu zostać tutaj i czekać cierpliwie na dalszy rozwój wypadków.
  Zasadniczo ma pan rację. Lecz w rzeczywistości nasza wolność jest zaledwie iluzją wolności. Jesteśmy 
wolni   na   tyle,   by,   jak  już  mówiłem   pozostawać  w  więzieniu  wielkości   kraju.  Dochodzą  do  tego   kwestie 
moralne,   z   którymi   musimy   się   uporać.   My   wszyscy,   w   naszym   maleńkim,   miłym   więzieniu   otoczeni 
jesteśmy przez świat pełen ekonomicznie i fizycznie zniewolonych gojów. Czy powinniśmy im pomóc? My, 
którzy przez wieki byliśmy w niewoli, wiemy doskonale, co ona oznacza. A więc czy mamy odmówić pomocy 
dla innych w osiągnięciu tego, o co modliliśmy się dla nas samych? Jak już powiedziałem, jest to prawdziwy 
problem dla uczonych w Talmudzie. Ja jednak jestem jedynie starym człowiekiem i dlatego być może nie 
potrafię   oprzeć   się   wątpliwościom.   Posłuchajmy   jednak   głosu   młodego   Izraela.   Co   ty   o   tym   wszystkim 
myślisz, Dvora?
 Ja nie myślę, ja wiem!  odparła dziewczyna z ogniem w oczach.  Musimy walczyć! Nie ma innej możliwości.
 Moja odpowiedź jest równie prosta  powiedział Jan.  Jeżeli istnieje choćby cień szansy na powodzenie tego 
planu,   muszę   się   przyłączyć.   ThurgoodSmythe   powiedział,   że   ułatwi   mi   kontakt   z   naszą   flotą.   Bardzo 
dobrze.   Opowiem   im   więc   o   tym   planie,   a   także   o   naszych   obiekcjach   oraz   o   tym,   jakim   pokrętnym 
człowiekiem jest w rzeczywistości ThurgoodSmythe. W ten sposób odpowiedzialność za ostateczną decyzję 
nie będzie spoczywała wyłącznie na mnie. Zrobię więc to, co mówi. Nie mogę dać innej odpowiedzi.
  Tak, na  pańskim miejscu zrobiłbym  to samo   przyznał  BenHaim.   Nie  ma pan nic do stracenia, a do 
zyskania cały świat. Jednak to wszystko brzmi zbyt doskonale. Mam niejasne przeczucie, iż człowiek ten 
prowadzi jakąś diabelską grę.
 To nieważne  powiedziała Dvora.  Jeżeli to pułapka, rebelianci muszą zostać ostrzeżeni, by wykorzystać to 
dla własnej korzyści. A jeżeli nie jest to żaden podstęp, Izrael musi walczyć. Walczyć w wojnie, która położy 
kres innym wojnom.
BenHaim westchnął i pokiwał w zadumie głową.
 Jak wiele razy słowa te były wypowiadane? Wojna, która kładzie kres wojnom. Czy były one kiedykolwiek 
prawdziwe?
 Nie. Lecz mogą być nimi teraz  upierała się Dvora. Włącz jeszcze raz, Janie. Posłuchamy zakończenia.
Miało to bardzo wiele sensu   lub też nie miało go kompletnie. Jan nagle poczuł, iż znajduje się w takiej 
samej pułapce, w jakiej znaleźli się Izraelici. Przecież jedyne, co łączyło go z ThurgoodSmythe'm to wizja, iż 
któregoś dnia zginie on z jego ręki. A teraz okazuje się, że pracuje dla swego największego wroga. Zupełnie 
zdezorientowany, pokręcił głową i nacisnął klawisz startu.
 ... by ponownie opuścić getto. Przemyślcie więc to, co wam przed chwilą powiedziałem. Zwołajcie Knesset i 
zadecydujcie. Mój plan nie przewiduje rozwiązań alternatywnych. Musicie zaakceptować go w całości lub 
odrzucić. Wszystko albo nic. Macie jeszcze trochę czasu, by rozważyć wszystkie za i przeciw. Powracająca 
flota   będzie   tu   za   około   dziesięć   dni.   Wasz  atak   winien   mieć   miejsce   przed   świtem   w   dniu,   o   którym 
zostaniecie poinformowani oddzielnie. W następny piątek wasza rozgłośnia radiowa emitować będzie swój 
zwykły,   cotygodniowy   program   upamiętniający   tych,   którzy   polegli.   Jeżeli   zdecydujecie   się   do   mnie 
przyłączyć,   umieśćcie   po   prostu   nazwisko   Jana   Kulozika   na   liście   poległych.   Jan   nie   należy   do   ludzi 
przesądnych, jestem więc pewien, iż nie będzie miał nic przeciwko temu. Jeżeli zadecydujecie jednak, że 
próba   uratowania   ludzkości   nie   powinna   stać   się   waszym   udziałem,   nie   róbcie   niczego     bowiem   i   tak 
niczego nie będziecie mogli zrobić. To mój ostatni przekaz. Nie usłyszycie mnie więcej.   Z tymi słowami 
ekran zgasł.

background image

 Co za umysł!  wykrzyknął BenHaim, wpatrując się w pusty ekran. Teraz nałożył jeszcze na nas poczucie 
winy. Czy jest pan pewny, iż on nigdy nie studiował teologii?
  Niczego już nie jestem pewien, jeżeli chodzi o mego ukochanego szwagra. Zaczynam wierzyć jednak w 
jego wszystkie wcześniejsze dokonania. Lecz z pewnością jest także królem kłamców. Co ma pan zamiar 
zrobić dalej?
  To,   co   zasugerował.   Przedstawię   jego   propozycję   dla   Knessetu.   To   nasz   parlament.   Niech   trochę   tej 
odpowiedzialności i winy spadnie i na ich ramiona.
Dvora i Jan wyszli z pokoju, a BenHaim zasiadł przed telefonem. W pomieszczeniu przez cały czas płonęło 
światło,  nie   zauważyli   więc,  że   na   zewnątrz   zapadł  już zmrok.   Wyszli  na   balkon.   Oboje  milczący.  Gdy 
odwrócił się do niej, spostrzegł, że dziewczyna zwrócona jest do niego twarzą. W następnej chwili była już w 
jego ramionach.
Upłynęło wiele czasu, nim oderwała swoje wargi od jego ust, lecz w dalszym ciągu obejmowała go mocno 
ramionami. Jej słowa były zaledwie szeptem:
 Chodźmy do mego pokoju. To miejsce jest zbyt na widoku.
Delikatnie pogłaskał ją po ramionach i nagle poczuł delikatne ukłucie winy.
 Jestem żonaty, Dvora. Moja żona jest o lata świetlne stąd...  zamilkł, gdy położyła mu na ustach dłoń.

Rozdział 13

 Cicho. Chcę się z tobą kochać, a nie wychodzić za ciebie za mąż. Chodź za mną.
Ruszył z większą ochotą, niż chciałby się do tego przyznać.
My chyba nigdy nie dostaniemy tu czegoś do jedzenia  powiedział Jan.
 Jesteś bardzo wymagający  uśmiechnęła się Dvora.  Większość mężczyzn nie miałaby już do tego głowy.
Przez  zaciągnięte  story  do pokoju  sączyło  się  już pierwsze  światło  poranka.  Dziewczyna  zrzuciła   koc i 
przeciągnęła się leniwie. Jan przewrócił się na bok i koniuszkiem palców dotknął jej płaskiego brzucha. 
Zadrżała lekko.
 Cieszę się, że żyję  powiedziała.  Śmierć z pewnością musi być niezwykle nudna. To, co obecnie robimy, 
jest o wiele bardziej podniecające.
Uśmiechnął się zamierzając ją objąć, lecz dziewczyna wyśliznęła się z jego ramion i wstała. Kiedy wygięła 
plecy do tyłu i sięgnęła palcami ku włosom, wyglądała jak przepiękna, żywa rzeźba.
 To ty wspomniałeś o jedzeniu, a nie ja  powiedziała.  Lecz teraz, gdy to słowo nareszcie padło, czuję, iż 
także jestem głodna. Chodź. Zrobię nam śniadanie.
 Chyba lepiej będzie, jak przedtem udam się do swego pokoju.
Nie przerywając czesania będących w nieładzie włosów, roześmiała się serdecznie.
  Dlaczego?   Nie   jesteśmy   przecież   dziećmi.   Jesteśmy   dorośli   i   możemy   robić,   co   nam   się   podoba.   A 
przynajmniej my tak robimy. Z jakiego ty właściwie świata przybywasz?
 Z zupełnie innego, niż tutaj. Chociaż w Londynie  Chryste, jak to wydaje się dawno temu  przypuszczam, że 
zachowywałem się podobnie. Potem żyłem jednak w piekle Halvmork   a jest to świat, o którym nie mam 
zamiaru nawet zaczynać ci opowiadać. Śniadanie jest zdecydowanie lepszym pomysłem.
Łazienka, chociaż nie tak przytłaczająco luksusowa jak w WaldorfAstorii, fukcjonowała całkiem przyzwoicie. 
Po przekręceniu kurka z kranu popłynęła ciepła woda. Jan pomyślał, iż w tym kraju najprawdopodobniej 
wszyscy   mają   podobne   instalacje.   Była   to   koncepcja   demokracji,   której   nigdy   jeszcze   nie   rozważał. 
Równość   w   dostępie   do   środków   fizycznego   komfortu,   tak   samo   jak   równość   w   swobodzie   wyboru. 
Burczenie w brzuchu przerwało  te filozoficzne rozmyślania; szybko umył się i ubrał. Potem, kierując się 
zapachami, przeszedł do obszernej kuchni. Przy drewnianym stole siedzieli już młody mężczyzna i kobieta. 
Na jego widok skinęli głowami a Dvora wręczyła mu kubek pełen parującej kawy.
 Przede wszystkim jedzenie, towarzyskie konwenanse później  powiedziała.  Jak chcesz swoje jajka?
 Na talerzu.
 Mądra decyzja. Spróbuj także tego  podejrzewani, że po raz pierwszy w życiu będziesz miał przyjemność 
skosztować potrawy prawdziwie koszernej.
Młodzi ludzie przy stoliku obok wstali i bez słowa wyszli na zewnątrz. Nawet się nie przedstawili. Jan już 
wcześniej zauważył, iż tu, w samym sercu izraelskiegowywiadu, wymienianych jest bardzo niewiele nazwisk 
co zresztą jest cechą wspólną dla wszystkich wywiadów świata. Dvora postawiła na stole talerze i usiadła 
naprzeciwko   niego.   Oboje   wykazali   wprost   wilczy   apetyt,   rozprawiając   od   czasu   do   czasu   o   zupełnie 
nieistotnych rzeczach. Kończyli właśnie, gdy do kuchni pędem wbiegła młoda dziewczyna. Była śmiertelnie 
poważna.
 BenHaim chce widzieć was natychmiast. Mamy poważne kłopoty.
Atmosfera w  całym  domu stała się wyraźnie   napięta.  BenHaim siedział w tym  samym fotelu,  w którym 
zostawili go poprzedniego wieczoru  być może siedział w nim przez cały ten czas. Z nieobecnym wyrazem 
twarzy ssał dawno wygasłą fajkę.

background image

  Wygląda   na   to,   że   ThurgoodSmythe   wywiera   na   nas   pewien   nacisk.   Powinienem   był   domyślić   się 
wcześniej, iż nie ograniczy się jedynie do poproszenia nas o przysługę. To nie w jego stylu.
 Co się właściwie stało?  zapytała Dvora.
 Obławy. Na całym świecie, w każdym niemal kraju. Raporty wciąż napływają. Nazywają to aresztowaniami 
prewencyjnymi.   Powołują   się   na   stan   zagrożenia.   Mają   naszych   ludzi,   wszystkich.   Misje   handlowe   i 
przedstawicieli biznesu, a nawet tajnych agentów, o których sadziłem, że wciąż są bezpieczni. Wszystkich 
aresztowano. Dwa tysiące ludzi, może więcej.
 Przyciska śrubę  przyznał niechętnie Jan.  Czy podejrzewa pan, jaki może być jego następny krok?
  Co więcej mógłby jeszcze zrobić? Tych kilka tysięcy naszych obywateli, których aresztował, są jedynymi 
osobami, które legalnie, czy też nie, przebywają poza granicami Izraela. A on ma ich wszystkich. - Jestem 
pewny, że to do czegoś prowadzi. Znam sposób, w jaki ThurgoodSmythe przeprowadza swe operacje i 
wiem, że to dopiero pierwszy krok.
Ponure   prognozy   Jana   sprawdziły   się   w   przeciągu   niecałej   godziny.   Na   wszystkich   dwustu   dwunastu 
kanałach   telewizyjnych   przerwano   nadawanie   bieżących   programów,   by   podać   ważne   obwieszczenie. 
Wygłaszał je doktor Bal Ram Mahant, obecny Prezydent Narodów Zjednoczonych. Stanowisko to od dawna 
było wyłącznie tytularne, a jego funkcja polegała głównie na otwieraniu i zamykaniu kolejnych sesji Narodów 
Zjednoczonych. Czasami wygłaszał także przemówienia, przy okazjach takich, jak ta. Orkiestra wojskowa 
grała dziarskie marsze, a cały świat obserwował ekrany i czekał. W końcu dźwięki muzyki zamarły, a na 
ekranie ukazała się twarz doktora Mahanta. Skinął głową, jakby przed niewidzialną publicznością i zaczął 
mówić wysokim, podniesionym głosem:
  Obywatele świata. Jesteśmy pośrodku toczącej się, okrutnej wojny, spowodowanej przez anarchistyczne 
elementy  zamieszkujące   planety  Konfederacji   Ziemi.   Nie   jestem,   tu   jednak   po   to,   by  mówić   o   wielkich 
bitwach, które nasi dzielni żołnierze toczą i wygrywają w imię całej ludzkości. Jestem tu, by opowiedzieć 
wam   o   większym   nawet   zagrożeniu   dla   naszego   bezpieczeństwa.   Pewne   ilości   osobników   z   Izraela, 
przejmuje dostawy tak życiowo dla nas ważnej żywności, dla swych własnych celów. Są oni żerującymi na 
wojnie spekulantami, robiącymi fortuny na nieszczęściu i głodzie innych. Nie możemy na to pozwolić. Muszą 
oni zrozumieć, że ich postępowanie jest sprzeczne z etyką i prawem. Sprawiedliwości musi się stać zadość, 
zanim inni zdecydują się podążyć ich śladem. Doktor Mahant westchnął, wszak ciężar odpowiedzialności za 
świat   spoczywał   na   jego   barkach.   Najwidoczniej   zaakceptował   to   brzemię,   wzruszył   bowiem   lekko 
ramionami i kontynuował dalej:
 Nawet w tej chwili nasze wojska posuwają się w głąb Egiptu, Jordanii i Syrii, oraz wszystkich pozostałych 
najważniejszych producentów żywności w tym rejonie. Przyrzekam, iż nikt z was nie będzie głodny. Dostawy 
żywności będą kontynuowane pomimo oburzających praktyk tej egoistycznej mniejszości. Rebelia zostanie 
złamana i wspólnie podążymy ku ostatecznemu zwycięstwu.
Twarz   Prezydenta   zastąpiona   została   powiewającą   na   wietrze   białobłękitną   flagą   Ziemi.   Z   głośników 
buchnął ogłuszający aplauz. Trąby zagrzmiały nawet głośniej, niż na początku audycji.
BenHaim wyłączył telewizor.
 Nic z tego nie rozumiem  przyznał zdezorientowany Jan.
 Za to ja rozumiem bardzo dobrze  odparł BenHaim.  Zapomina pan, że reszta świata nie ma nawet pojęcia 
o istnieniu naszego narodu. Nie obchodzą ich nasze losy, byleby tylko ich brzuchy napchane były do pełna. 
Te ziemie zamieszkane są przez spokojnych wieśniaków, którzy wysyłają swe produkty poprzez własnych 
przedstawicieli.  Lecz to my nauczyliśmy ich, jak nawadniać i użyźniać pustynię, to my zapewniliśmy im 
niezbędne rynki zbytu na ich produkty. W naszym wreszcie posiadaniu znajdują się wszystkie morskie i 
powietrzne środki transportu. Do tej pory. Czy widzi pan, co on zamierza z nami zrobić? Zewsząd jesteśmy 
wypędzani, ponownie zamykani w obrębie własnych granic. Wkrótce nastąpią dalsze restrykcje. A wszystko 
to jest dziełem jednego tylko człowieka  ThurgoodSmythe'a. Nikt nie przejmuje się losem tego niewielkiego 
zakątka świata, nie w obecnych czasach. I proszę zauważyć, jakim znakomitym okazał się znawcą historii. Z 
jaką pieczołowitością odszukał stare terminy, których głównym zadaniem już w średniowiecznej Europie 
było podsycanie antysemityzmu. Spekulanci, krwiopijcy, bogacący się gdy reszta przymiera głodem. Jego 
przesłanie jest zupełnie jasne.
Jan skinął głową.
 Ma was w garści. Jeżeli nie zrobicie, czego chce, będzie cierpiał cały wasz kraj.
 Ten kraj i tak będzie cierpiał. Przetrwamy jedynie wtedy, gdy wielkie potęgi tego świata nie będą zwracały 
na nas uwagi. Tak naprawdę, to tych naszych kilkanaście bomb atomowych przeciwko ich setkom tysięcy 
stanowi bardzo iluzoryczną równowagę. Jesteśmy zbyt mali i słabi, by zawracać sobie nami głowę. Tak 
długo, jak pozostawaliśmy spokojni i  zapewnialiśmy im w zimie  świeże  pomarańcze i avocado, byliśmy 
bezpieczni.   Teraz   ThurgoodSmythe   chce   to   wszystko   zmienić,   a   wojna   dostarczyła   mu   doskonałego 
pretekstu. Ich oddziały suną wolno w stronę naszych granic. Nie możemy ich powstrzymać. Zajmą wszystkie 
wyrzutnie naszych rakiet porozmieszczane poza granicami naszego państwa. A gdy tego dokonają, będą 

background image

mogli zrzucić własne bomby lub wysłać czołgi. Nie będzie to już miało większej różnicy. Tak czy owak, 
przegramy.
  ThurgoodSmythe rzeczywiście może tego dokonać   rzucił ze złością Jan.   Nie z zemsty, iż nie otrzymał 
waszej pomocy   byłoby to działanie emocjonalne, a osobników emocjonalnych zawsze można przekonać, 
by zmienili zdanie. Lecz ThurgoodSmythe jest człowiekiem innego pokroju. Działa bez zbędnych nerwów i 
zawsze doprowadza do końca to, co zaplanował. Chce, byście byli tego pewni.
 Zna go pan bardzo dobrze  powiedział BenHaim, spoglądając uważnie w twarz Jana. -A ja sądziłem, że to 
tylko   zbieg   okoliczności.   Teraz   rozumiem,   dlaczego   jako   emisariusza   przysłał   właśnie   pana.   Nie   było 
właściwie potrzeby, by pan osobiście doręczył nam jego przesłanie. Chciał jednak, byśmy byli absolutnie 
pewni jego motywów,  byśmy dokładnie wiedzieli, jakim jest typem człowieka. Jest więc pan adwokatem 
diabła, Janie, czy to się panu podoba, czy nie.
Co więc zrobimy?  zapytała głucho Dvora.
Musimy  przekonać  Knesset,   iż  naszą   jedyną  szansą  jest  przyłączenie   się  do  planu  ThurgoodSmythe'a. 
Wyślę wiadomość przez radio, obojętnie czy za ich zgodą, czy też bez. W końcu i tak się przyłączą. Nie 
mają po prostu żadnej innej alternatywy. A potem nastąpi druga Diaspora.*
 Co takiego? Co pan przez to rozumie?
  Pierwsza diaspora datuje się jeszcze z okresu niewoli babilońskiej. Tym razem jednak wszyscy jesteśmy 
ochotnikami. Jeżeli atak na bazę na pustyni Mojave nie powiedzie się, odpowiedź będzie natychmiastowa i 
ostateczna. Zagłada nuklearna. Cały nasz maleńki kraj stanie się radioaktywnym piekłem. Musimy więc 
spróbować   postarać   się   zredukować   śmiertelność.   Musimy   pozyskać   ochotników,   którzy   pozostaną   na 
miejscu, by utrzymywać w ruchu urządzenia i ukryć nasze odejście. Reszta przedostanie się do krajów 
sąsiednich, w których mamy wielu przyjaciół.
*   Diaspora     rozproszenie   jakiejś   narodowości   wśród   innych,   lub   wyznawców   jakiejś   religii   wśród   grup 
inowierców.
Jeżeli nasz atak powiedzie się, będą mogli powrócić bezpiecznie do domu. Jeżeli nie, no cóż, przeniesiemy 
naszą religie i naszą kulturę do innych krain. Ale przetrwamy.
Dvora skinęła z determinacją głową. Jan po raz pierwszy zrozumiał, co pozwoliło przetrwać tym ludziom 
tysiące lat prześladowań i terroru. Wiedział, iż znajdą oni sobie miejsce w przyszłości, tak jak wiele razy 
dokonywali tego w przeszłości.
BenHaim wzdrygnął się nagle jak ktoś, kogo niespodziewanie owiał zimny wiatr. Wyjął z ust wygasłą fajkę i 
spojrzał na nią, jakby zaskoczony jej widokiem. Położył ją ostrożnie na stole, wstał i idąc wolnym krokiem 
starego,   zmęczonego   człowieka,   wyszedł   z   pokoju.   Dvora   spoglądała   za   nim,   dopóki   nie   zniknął   za 
drzwiami, a potem odwróciła się i przywarła do Jana, obejmując go silnie ramionami. Przez chwilę  stali 
nieruchomo,   starając   się   w   cieple   własnych   ciał   znaleźć   zapomnienie   przed   pędzącą   im   na   spotkanie 
mroczną przyszłością.
 Chciałabym wiedzieć, jak to się wszystko skończy  szepnęła wreszcie Dvora.
  Pokojem dla całej ludzkości. Sama to przecież powiedziałaś. Wojna, która kończy wszystkie wojny.  Ja 
uczestniczę w tej walce od samego początku. A teraz, czy chcę tego, czy też nie, twoi ludzie także biorą w 
niej udział. Chciałbym tylko wiedzieć, o co naprawdę chodzi w tym planie ThurgoodSmythe'a. Czy jest to 
pułapka, która ma nas zniszczyć, czy też rzeczywiście przyniesie on pokój?
Był już prawie zmierzch, gdy na trawniku tuż obok willi wylądował śmigłowiec. Jan, który razem z Dvorą 
znajdował się w ogrodzie, odwołany został do BenHaima.
Proszę na to spojrzeć  powiedział stary mężczyzna, wskazując na stojącą na podłodze zamkniętą walizkę. 
Specjalna przesyłka dla pana z placówki Narodów Zjednoczonych w TelAvivie. Przynieśli ją bezpośrednio 
do   naszej   najbliższej   tajnej   agendy,   która   zajmuje   się   nasłuchem   ich   sygnałów   radarowych.   Sposób 
dostarczenia tej przesyłki zdradza jej nadawcę. To wiadomość dla mnie, iż wiedzą o naszych siłach więcej, 
niż nam się to wydaje. Jeśli chodzi o pana - musi pan to otworzyć i zobaczyć.
 Nie była jeszcze otwierana?
  Nie.   Posiada  zamek  cyfrowy,   którego  nikt  nie  chciał  ruszyć.   Nie  ma powodu   posyłać  po  Dvorę,   by  ją 
otworzyła.   Nasz  nadawca  ma z  pewnością ważniejszą   sprawę  na  głowie,  niż zamach na życie  starego 
człowieka. Mogę?
Nie   czekając   na   odpowiedź,   BenHaim   schylił   się   i   szybkim   ruchem   palców   zaczął   manipulować   przy 
pokrętłach. Rozległ się cichy zgrzyt i walizka otworzyła się. Jan położył ją na stole.
Wewnątrz znajdował się czarny mundur, takież same buty i pasująca do uniformu czapka z błyszczącymi 
insygniami   nad   daszkiem.   Na   mundurze   leżała   przeźroczysta,   plastykowa   koperta.   Zawierała   kartę 
kredytową na nazwisko John Holliday i gruby podręcznik techniczny z wetkniętą pod obwolutę dyskietką. 
Pomiędzy kartkami podręcznika widniał skrawek papieru z wypisanym na nim nazwiskiem Jana. Wyjął ją i 
odczytał głośno:
  John Holliday jest technikiem ONZ pracującym w centrum komunikacyjnym w Kairze. Należy także do 
Rezerwy Sił Przestrzennych, gdzie pełni funkcję technika łączności. Przyswój sobie tę dziedzinę wiedzy 

background image

szybko, Janie. Załączony podręcznik powinien ci w tym pomóc. Masz dwa pełne dni, by nauczyć się swojej 
nowej pracy i udać się do Kairu. Twoi przyjaciele w Izraelu są w stanie zapewnić ci bezpieczny transport. 
Gdy będziesz już w mieście, sugeruję, byś nałożył ten uniform i udał się na lotnisko. Twoje dalsze rozkazy 
będą już na ciebie czekały w biurze oficera Służby Bezpieczeństwa. Życzę ci szczęścia. Powodzenie całej 
operacji zależy od wyniku twojej misji  Jan spojrzał na stojącego naprzeciwko mężczyznę. I to już wszystko. 
Żadnego podpisu.
Nie musiało go być. Obaj mężczyźni wiedzieli, że plan ThurgoodSmythe'a posunął się o kolejny krok do 
przodu.

Rozdział 14

  Masz   szczęście,   że   jesteś   prawidłowo   umundurowany,   żołnierzu     wycedził   oficer   Bezpieczeństwa, 
obrzucając Jana lodowatym spojrzeniem.
 Stawiłem się natychmiast po otrzymaniu rozkazu  powiedział Jan.
  To,   że   przez   chwilę   korzystałeś   z   rozkoszy   życia   nie   oznacza,   że   możesz   zapominać   o   swoich 
obowiązkach.
Po zakończeniu zwyczajowej w takich sytuacjach słownej chłosty, oficer wsunął kartę identyfikacyjną do 
terminala i skinął głową na Jana, który położył prawą dłoń na metalizowanej płytce. Był to prostszy i o wiele 
bardziej skuteczny sposób, niż zwykła kartoteka odcisków palców. Po chwili karta wysunęła się z czytnika. 
Jego nowa osobowość zaakceptowana została bez zastrzeżeń. Najwidoczniej ThurgoodSmythe miał dostęp 
do kartotek identyfikacyjnych na najwyższym szczeblu   a ponad nim nie było już nikogo, kto mógłby go 
kontrolować.
 No cóż, sir, wygląda na to, że zapewniono panu bilet pierwszej klasy  nagła zmiana w zachowaniu oficera 
wskazywała, iż nowy status Jana był o wiele wyższy, niż przypuszczał policjant.   Oczekujemy na przylot 
wojskowego odrzutowca, który ma pana stąd zabrać. Gdyby zechciał zaczekać pan w barze, mógłbym pana 
wywołać natychmiast po wylądowaniu samolotu. Czy odpowiada to panu? Bagażami zajmę się osobiście. 
Jan skinął głową i skierował się w stronę baru. Szacunek, jaki okazywał mu teraz oficer Bezpieczeństwa, nie 
sprawiał   mu   jakoś   przyjemności.   Czuł   się   samotny   i   pozostawiony   samemu   sobie.   Inną   rzeczą   jest 
rozważanie czegoś w teorii, a jeszcze inną  przystąpienie do działania. W dodatku bez przerwy unosił się 
nad nim mroczny cień ThurgoodSmythe'a, co także nie poprawiło jego samopoczucia. Był niczym pionek w 
partii szachów, którą rozgrywał jego szwagier. Nie pierwszy raz zaczął zastanawiać się, co ten człowiek 
właściwie planuje. Piwo było zimne, za to zupełnie pozbawione smaku  ograniczył się więc do jednej butelki. 
Za nim egipski barman w niezwykłym skupieniu polerował jedną szklankę za drugą. Wszystko wskazywało 
na to, że na lotnisku w Kairze nie było dużego ruchu. Nigdzie także nie było widać jednostek wojska, z taką 
emfazą zapowiadanych przez Prezydenta Mahonta. Czyżby był to tylko podstęp? W tej chwili trudno było na 
to odpowiedzieć.
Jednak   jego   kłopoty   były   zdecydowanie   realne   i   nie   oczekiwał   przyszłych   wydarzeń   z   nadmiernym 
entuzjazmem. Wszystko zaczynało toczyć się z tak szaloną prędkością, że dotrzymanie kroku zmieniającej 
się bez przerwy sytuacji przychodziło  mu z coraz większym  trudem. Nudne życie na Halvmork prawem 
kontrastu wydało mu się nagle całkiem przyjemne.
Gdy powróci jeżeli powróci   przyszłe  lata będą spokojne i bezpieczne. Będzie tam miał rodzinę, żonę i 
dziecko, a potem więcej dzieci. Ostatnio, z powodu braku czasu, rzadko wracał myślami do Elżbiety. Nagle 
zobaczył ją tak, jak widział ją po raz ostatni: obejmującą go ramionami i uśmiechającą się, pomimo z trudem 
powstrzymywanych   łez.   Jednak   obraz   jej   szybko   zbladł   i   zastąpiony   został   daleko   wyraźniejszym 
wizerunkiem nagiej Dvory, ciepłej i tak słodko pachnącej...
Cholera! Szybko  wypił  resztę  piwa   i skinął na barmana, by podał  mu jeszcze  jedną butelkę.  Życie  jest 
zjawiskiem   bardzo   złożonym.   Od   chwili   przybycia   na   Ziemię   stało   się   niekończącym   pasmem 
niebezpieczeństw,   ale   jednocześnie...   właściwie   jakie?   Zabawne?   Nie,   nie   było   to   odpowiednie   słowo. 
Raczej ekscytujące. Diabelnie ekscytujące. Szczególnie teraz, gdy zdecydował się pożyć jeszcze odrobinę 
dłużej.   Chociaż   w   tej   chwili   nie   powinien   właściwie   rozmyślać   o   przyszłości.   Nie   w   sytuacji,   której   nie 
wiedział zupełnie, co go jeszcze czeka. Jedyne, co mógł zrobić, to za wszelką cenę postarać się przeżyć.
 Technik Holliday  zabrzmiało nagle z głośników. Technik Holliday proszony do wyjścia numer trzy.
Spiker powtórzył tę wiadomość dwukrotnie, nim Jan zorientował się, iż dotyczy ona właśnie jego. Odstawił 
szklankę i ruszył we wskazanym kierunku. Przy wyjściu na płytę oczekiwał już na niego ten sam oficer 
Bezpieczeństwa.
 Zaprowadzę pana, sir. Samolot zakończył właśnie tankowanie i jest gotowy do startu. Pański bagaż jest już 
na pokładzie.
Jan skinął głową i ruszył za mężczyzną. Płyta lotniska skąpana była w promieniach upalnego słońca, które 
złocistymi refleksami odbijało się od betonowych budynków lotniska. Podeszli w stronę dwumiejscowego, 
naddźwiękowego myśliwca, którego bok opatrzony był białą gwiazdą Lotnictwa Stanów Zjednoczonych.

background image

Jan   wspiął   się   do   kabiny   po   drabince   przytrzymywanej   przez   dwóch   mechaników,   podczas   gdy   trzeci 
pomógł mu usadowić się w fotelu i zamknął osłony kabiny. Siedzący przed nim pilot odwrócił się i w krótkim 
geście powitania pomachał dłonią.
 Ktoś w wielkim pośpiechu zadecydował, by cię stąd wyciągnąć, chłopie. Odciągnęli mnie od partyjki pokera 
i nie pozwolili nawet dokończyć rozdania. Zapnij pasy.
Silniki zagrzmiały i wkrótce po wyjeździe na pas znaleźli się w powietrzu.
  Dokąd lecimy?   zapytał Jan, podczas gdy samolot w dalszym ciągu płynnie wznosił się na wyznaczoną 
ścieżkę przelotu.  Mojave?
  Diabła tam. Chciałbym, aby tak było. Chociaż, gdybym posiedział tam odrobinę dłużej, to z pewnością 
zacząłby   mi   rosnąć   garb,   jak   u   wielbłąda.   Nie,   chłopie,   gdy   tylko   wzniesiemy   się   ponad   korytarze 
pasażerskie, prujemy prosto do Bajkonuru. A Ruskie nie lubią tam nikogo, nawet swoich. Zamykają cię w 
niewielkiej klitce, a dookoła pełno uzbrojonych strażników.  Dziesięć tysięcy cholernych formularzy, by ci 
zatankowali paliwo. Może być niezła zabawa. A pamiętam...
Pilot   zaczął   snuć   wspomnienia,   których   Jan   nie   silił   się   nawet   słuchać.   Najwidoczniej   głos   pilota 
funkcjonował niezależnie od umysłu, bowiem prowadził samolot z godną podziwu precyzją. Jak do tej pory 
nie wykonali ani jednego zbędnego manewru.
Bajkonur.   Gdzieś   w   południowej   Rosji     to   wszystko,   co   Jan   pamiętał.   Baza   o   niewielkim   znaczeniu 
strategicznym, gdzie w głównej mierze stacjonowały zwykłe holowniki orbitalne. Prawdopodobnie istniała 
jedynie   dlatego,   by   Udowodnić,   iż   Rosjanie   w   dalszym   ciągu   zaliczają   się   do   światowych   potęg.   Bez 
wątpienia   stamtąd   uda   się   w   otwarty   Kosmos.   Nie   mając   w   dodatku   najmniejszego   pojęcia,   dokąd   się 
właściwie   udaje.   Atmosfera   wojny   musiała   dodatkowo   powiększyć   tradycyjną   paranoję   Rosjan,   bowiem 
wieża   kontrolna   w  Bajkonurze   pozostawała   w  stałym   kontakcie   radiowym   z   pilotem   od   chwili,   w   której 
pojawili się nad Morzem Czarnym.
 Uwaga, Air Force cztery trzy dziewięć. Mamy was na radarze. Jakakolwiek zmiana obecnego kursu grozi 
natychmiastowym   zestrzeleniem.   To   oficjalne   ostrzeżenie   i   jako   takie   egzekwowane   będzie   z   całą 
surowością. Słyszycie mnie?
  Czy słyszę? Do diabła, Bajkonur, już po raz siedemnasty powtarzam, że jestem tylko pasażerem w tym 
pudełku. Mój autopilot działa na waszej częstotliwości i znajduję się na wyznaczonej przez was wysokości 
dwudziestu tysięcy stóp, jak zwykle zresztą! Prowadź nas grzecznie na ekranie i jeżeli chcesz pogadać, to 
gadaj z własnym komputerem. Ja nie mam żadnych możliwości zmian.
Jedyną odpowiedzią było powtórne ostrzeżenie:
  Zostaniecie zestrzeleni przy jakiejkolwiek próbie zmiany kursu. Zrozumiałeś mnie, Air Force cztery trzy 
dziewięć?
 Zrozumiałem, zrozumiałem  mruknął wściekle pilot i popadł w ponure milczenie.
Nad obszar Bajkonuru dotarli późno w nocy. Cały kompleks prawdopodobnie ze względów bezpieczeństwa, 
pogrążony   był   w   głębokich   ciemnościach.   Opadli   w   dół,   prowadzeni   jedynie   przez   komputer   wieży 
kontrolnej.   Światła   pasa   przez   cały   czas   pozostawały   wyłączone.   Czując,   jak   myśliwiec   wypuszcza 
podwozie, Jan wstrzymał oddech.
Lądowanie było jednak idealne. Zatrzymali się prawie na samym końcu pasa i natychmiast tuż obok pojawił 
się   pojazd   dyspozycyjny.   Pilot   nasunął   na   oczy   gogle   na   podczerwień   i   zaczął   kołować   wolno   za 
samochodem w stronę zaciemnionego hangaru. Kiedy tylko znaleźli się w środku i zamknięto za nimi grube, 
stalowe  drzwi,  rozbłysło  światło. Jan, oślepiony nagłym blaskiem, zmrużył oczy i rozpiął pasy. Tuż przy 
drabince oczekiwał już na niego oficer, odziany w taki sam, czarny mundur.
 Technik Holliday?
 Tak, sir.
  Zabierz bagaż i idź za  mną.  Na orbicie  jest już  wahadłowiec dostawczy,  a prom do niego startuje za 
dwadzieścia minut. Musimy zdążyć. Pośpiesz się.
Od tej chwili Jan był już wyłącznie jednym z pasażerów. Napędzana paliwem chemicznym rakieta wyniosła 
ich   na   orbitę,   która   leżała   tuż   poza   atmosferą.   Po   chwili   do   kadłuba   przycumował   wahadłowiec   i 
pasażerowie, z których wszyscy stanowili personel wojskowy, weszli na jego pokład. Każdy z nich w stanie 
nieważkości czuł się zupełnie swojsko. Jan dziękował w duchu Bogu, iż pracował już w otwartej przestrzeni, 
inaczej jego niezdarność zdradziłaby go natychmiast.
Siedząc w fotelach, oczekiwali na zakończenie załadunku towarów. Po mało apetycznym posiłku, na który 
składało się coś, co jedynie z zapachu przypominało smażoną rybę, Jan skorzystał z chemicznej toalety. 
Przedtem przeczytał jednak uważnie instrukcję, wiedział bowiem, jakie nieszczęścia grożą ludziom, którzy 
przekręcą niewłaściwy zawór.
Wreszcie wyruszyli w drogę. Napięcie szybko ustąpiło miejsca nudzie. Na pokładzie wahadłowca można 
było jedynie przeglądać nagrania lub spróbować zasnąć. Kolonia kosmiczna Lagrange 5 jak na złość była 
jedną z najdalszych i znajdowała się o przeszło dwieście tysięcy mil od Ziemi. Podróż była więc długa.

background image

Udając, że drzemie, Jan przysłuchiwał się rozmowom swych współpasażerów. Jak się szybko zorientował, 
kolonia,  do  której zmierzali   była   równocześnie  bazą  Sił  Przestrzennych   i  kwaterą  główną   Ziemskich  Sił 
Obronnych. Większość konwersacji była jednak mieszaniną pogłosek i plotek, z których najciekawsze Jan 
starał się zapamiętać. Mogło się to okazać przydatne.
Po rozmowach z innymi przekonał się, że większość z nich była rezerwistami, którzy nigdy nie służyli w 
regularnych   oddziałach   Sił   Powietrznych.   Natchnęło   go   to   niespodziewaną   otuchą.   Rzeczywiście, 
ThurgoodSmythe zadbał o jego przyszłość z nieomylną precyzją.
Wreszcie zadekowali przy Lagrange 5. Jan nigdy nie miał jeszcze sposobności, by z tak bliska obejrzeć 
wnętrze satelity przemysłowego. Przy wyjściu ze śluzy powietrznej oczekiwał już na nich posłaniec.
 Technik Holliday? wykrzyknął w stronę grupki wychodzących mężczyzn.  Który z was nazywa się Holliday?
Jan zawahał się na moment, lecz już po chwili ruszył w stronę oczekującego nieruchomo mężczyzny. Skoro 
w   dalszym   ciągu   ma   posługiwać   się   swą   fałszywą   tożsamością,   najwidoczniej   było   to   częścią 
kompleksowego planu ThurgoodSmythe'a. Okazało się, że było tak w istocie.
 Wskakuj w kombinezon, a bagaż zostaw tutaj, Holliday. Poczeka na ciebie, aż wrócisz. Wysyłamy statek 
zwiadowczy, a na pokładzie brakuje technika.
Ty jesteś tym szczęściarzem, który został wybrany
 spojrzał na trzymany w dłoni komputerowy wydruk.
Nazwisko dowódcy brzmi kapitan Lastrup. Statek to Idą Piotr Dwa Pięć Sześć. Chodźmy.
Jego   nowy   pojazd   okazał   się   otwartym,   odrzutowym   ślizgiem.   Był   to   właściwie   metalowy   szkielet   z 
przymocowanymi doń sześcioma fotelami, czterema silnikami rakietowymi i nieskomplikowanym pulpitem 
sterowniczym. Jan nałożył hełm i sadowił się na jednym z foteli. Ledwie zakończył przypinać się troskliwie 
pasami, pilot odpalił silniki i wprowadził niewielki pojazd na nową orbitę.
Flota Ziemi  stanowiła  imponujący  widok.  Dookoła dwukilometrowej  kolonii  zgrupowano  statki kosmiczne 
najróżniejszych rozmiarów i kształtów: od masywnych liniowców po ślizgi, takie jak ten, w którym się właśnie 
znajdowali.
Zmierzali   prosto   w   stronę   wysuniętej   do   przodu,   srebrzystej   igły   statku   zwiadowczego.   Przestrzeń 
mieszkalna na dziobie wyglądała na niewielką, w porównaniu z silnikami i zapasowymi zbiornikami paliwa 
na rufie. Najeżony błyszczącymi antenami i urządzeniami nasłuchowymi, statek taki stanowił oko i ucho 
floty.
Ślizg, błyskając płomieniami wstecznego odrzutu, zwolnił i zatrzymał się tuż obok śluzy powietrznej. Jej 
zewnętrzny luk był otwarty, a tuż nad nim widniał namalowany olbrzymimi literami symbol identyfikacyjny: 
IP256. Jan odpiął pasy, odepchnął się od fotela i poszybował wolno w kierunku luku. Po wpłynięciu do 
środka   śluzy  złapał  się  za   jeden  z  uchwytów,   a  wolną   ręką  pomachał  w  stronę   pilota  ślizgu.   Wreszcie 
nacisnął przycisk i luk zewnętrzny z cichym pomrukiem zamknął się.
Chwilę trwało wyrównywanie ciśnień pomiędzy śluzą powietrzną a resztą statku, a potem luk wewnętrzny 
otworzył się automatycznie. Jan zdjął hełm i wpłynął do środka. Kulista komora, najwidoczniej przestrzeń 
mieszkalna, nie mogła mieć więcej jak trzy metry długości i tyle samo wysokości. "Około dziewięciu metrów 
sześciennych   przestrzeni   życiowej   dla   dwu   ludzi     pomyślał   Jan.     Cudownie."   Dowództwo   Floty   nie 
poświęcało zbyt wiele uwagi wygodzie własnych załóg.
Nagle w okrągłym włazie po przeciwnej stronie kabiny ukazała się twarz. Jak Jan ze zdumieniem spostrzegł, 
mężczyzna po drugiej stronie musiał tkwić zawieszony do góry nogami.
 Nie wydajesz się być szczególnie rozgarnięty, techniku.  Bez wątpienia był to kapitan Lastrup we własnej 
osobie. Przy każdym słowie w stronę Jana mknęły kropelki śliny.  Przestań już fruwać dookoła i złaź na dół.
 Tak jest, sir  odparł służbiście Jan.
W dwie godziny po odcumowaniu i starcie, Jan zaczął już serdecznie nie znosić tego człowieka. A gdy po 
przeszło dwudziestu godzinach kapitan zezwolił wreszcie na chwilę odpoczynku, jego załogant czuł doń 
wręcz nienawiść.
Po trzech godzinach snu Jana obudził głośny brzęczyk. Obolały i wściekły, powlókł się do sterowni.
  Muszę   się   chwilę   przespać,   techniku,   a   to   oznacza,   że   obejmujesz   wachtę.   Jako   że   jesteś   zupełnie 
niekompetentnym amatorem z rezerwy, nic nie rób i niczego nie dotykaj. Aparatura świetnie poradzi sobie 
bez twojej pomocy. Lecz jeżeli zobaczysz choćby najmniejsze czerwone światełko lub usłyszysz brzęczyk 
alarmowy, obudź mnie natychmiast. Zrozumiałeś?
Tak, sir. Ale mogę dokonywać odczytu pomiarów, wiem przecież...
 Czy pytałem cię o zdanie? Czy rozkazałem ci mówić? Wszystko, co do mnie mówisz jest dla mnie niczym, 
chłopcze. I jeżeli jeszcze raz powiesz coś ponad "tak, sir", będzie to złamaniem rozkazu i wyciągnę z tego 
konsekwencje. Chciałeś więc coś powiedzieć?
Jan   był   zmęczony   i   z   każdą   upływającą   minutą   coraz   bardziej   rozdrażniony.   Nie   odpowiedział   i   z 
przyjemnością patrzył, jak twarz oficera purpurowieje z gniewu.
 Rozkazuję ci mówić!
Jan wolno policzył do pięciu, nim odparł:

background image

 Tak jest, sir.
Była to niewielka satysfakcja po obelgach, jakie musiał znosić, ale jak na razie musiało to wystarczyć. Jan 
zażył tabletkę pobudzającą i starał się nie pocierać bolących, podpuchniętych oczu. Cała sterownia skąpana 
była w miękkiej czerwonej poświacie.
Ekrany   radarów   i   urządzeń   przeszukujących   przestrzeń   dookoła   statku   nie   wykazywały   niczego,   za 
wyjątkiem pustki. Wyszli już poza zasięg ostatnich stacji wczesnego ostrzegania i wkrótce ich raporty staną 
się  jedynym   źródłem  informacji  o  tym,  co  dzieje  się  w  tej  cząstce  kosmosu.  I  chociaż  nie  otrzymał  od 
ThurgoodSmythe'a żadnych instrukcji, Jan doskonale wiedział, jak ma się zachować w takiej sytuacji.
Na   pełnej   prędkości   pędzili   w   stronę   nadciągającej   floty.   Orbitujący   radioteleskop   wykrył   na   swym 
maksymalnym zasięgu jakieś obiekty, których nie powinno tutaj być. IP256 był w drodze, by wytropić coś, co 
mogło być jedynie flotą rebeliantów.
Jan wiedział, że nie może już sobie pozwolić na dalsze irytowanie kapitana Lastrupa. Zaczynał już nawet 
żałować, że dał się ponieść nerwom i wywołał tę ostatnią sprzeczkę. Gdy kapitan powróci do sterowni, musi 
go przeprosić. A potem będzie musiał stać się doskonałym podwładnym i wykonywać tylko to, co każe mu 
zwierzchnik. Szybko i bez wahania. I musi tak postępować aż do chwili, w której złapią przeciwnika na 
detektorach i będą absolutnie pewni jego zamiarów i pozycji.
A   jeszcze   potem,   wykorzystując   przycięty   już   odpowiednio   do   tego   celu   kawałek   kabla,   z   prawdziwą 
rozkoszą udusi tego sukinsyna.

Rozdział 15

 Mamy ich! Spójrz tylko na wielkość tej floty! Rejestrujesz to wszystko? Jeżeli nie, to ja...
  Wszystko w porządku, sir   przerwał Jan.   Jeden zapis idzie na dysk pamięciowy, a drugi na rezerwową 
płytkę molekularną. Urządzenia rejestrujące sprawdzałem wcześniej i działają bez zarzutu.
 Oby tak było  mruknął wściekle Lastrup.
 Zaprogramuję teraz komputer na kurs powrotny. Gdy wszystkie główne talerze anten zwrócą się w kierunku 
Ziemi, włączysz odczyt danych na pełną moc nadawania. Zrozumiałeś?
 Oczywiście, sir. To jest właśnie ta chwila, na którą czekałem.
W głosie Jana brzmiała prawdziwa radość. Ostrożnie owinął końcówki kabla dookoła nadgarstków obu dłoni. 
Napiął go i spojrzał na przewód w zamyśleniu
 około siedemdziesięciu centymetrów długości, powinno wystarczyć. Nie zmniejszając naprężenia, kciukiem 
odpiął utrzymujący go w fotelu pas. Odbił się stopą od podłogi, już w powietrzu przekręcił się do przodu i z 
wyciągniętymi przed siebie ramionami popłynął w stronę kapitana.
Lastrup   dostrzegł   poruszającą   się   postać   kątem   oka.   Miał   jedynie   tyle   czasu,   by   odwrócić   głowę.   W 
następnej sekundzie kabel zacisnął mu się dookoła szyi.
Jan po wielokroć przeprowadzał całą tę operację w myślach, planując każdą jej część z osobna. Zaciskał 
teraz kabel stopniowo, wiedząc, że silne szarpnięcie mogłoby zmiażdżyć krtań mężczyzny. Nie chciał go 
zabić,   a   jedynie   obezwładnić.   Zmagania   toczyły   się   w   absolutnej   ciszy,   przerywanej   jedynie   ciężkim 
oddechem Jana. W końcu kapitan szarpnął się gwałtownie, zamknął oczy i stracił przytomność.
Jan   rozluźnił   nieco   kabel   i   czekał.   W   każdej   chwili,   gdyby   postawa   mężczyzny   okazała   się   jedynie 
wybiegiem,   gotów   był   zacisnąć   go   ponownie.   Nie   było   to   jednak   potrzebne.   Lastrup   był   nieprzytomny. 
Oddychał chrapliwie, lecz regularnie, na szyi, doskonale widoczna, pulsowała niewielka żyłka. Wspaniale. 
Jan założył dłonie oficera za plecy i skrępował je kablem. Związał mu także nogi, a następnie bezwładne 
ciało przytroczył do występu w tylnej ściance sterowni.
A   więc   pierwszy   krok   został   zrobiony.   Jan   nawet   nie   spojrzał   w   stronę   pulpitu   sterowniczego   statku. 
Wszystkie urządzenia obejrzał już sobie dokładnie podczas długich godzin samotnej wachty i wiedział, że 
samo  czytanie  podręczników obsługi  nie  uczyni  z niego  pilota.  Na  szczęście  wektor  kursu  IP256,  biegł 
raczej prosto w stronę nadciągającej floty rebeliantów. To właśnie decyzja Lastrupa, by zmienić ten kurs 
była powodem, dla którego Jan zmuszony był wyeliminować swego dowódcę. Obrzucił leżącą nieruchomo 
postać kapitana pozbawionym ciepła spojrzeniem i odwrócił się w stronę ekranów.
Nie należało jednak oczekiwać, iż przetnie kurs rebeliantów prosto od czoła. Nie zaszkodzi, jeżeli spróbuje 
nawiązać   z   nimi   kontakt.   Skierował   jedną   z   największych   anten   w   stronę   nadciągającej   floty.   Ścisłe 
ustawienie   nie   będzie   konieczne     nawet   najbardziej   skupiona   wiązka   sygnałowa,   jaką   uda   mu   się 
wyemitować, po dotarciu do celu będzie miała średnicę
daleko większą, niż cała flota. Ustawił moc na maksimum, uruchomił urządzenia rejestrujące i sięgnął po 
mikrofon.
 Mówi Jan Kulozik. Jestem na pokładzie ziemskiego statku zwiadowczego, który zbliża się właśnie w stronę 
waszej   pozycji.   Sygnał   ten   emitowany   jest   prosto   w   waszym   kierunku.   Nie   próbujcie,   powtarzam,   nie 
próbujcie   tym   razem   nawiązywać   ze   mną  kontaktu.   Proszę   przygotować   się   na   odebranie   wiadomości: 
Byłem rezydentem Halvmork. Opuściłem tę planetę na statku dostawczym, którego dowódcą był człowiek 
nazwiskiem Dębnu. Na orbicie wpadliśmy w pułapkę Ziemskich Sił Przestrzennych i zostaliśmy pojmani. 

background image

Później wszyscy więźniowie zostali zabici. Jestem jedynym, który ocalał. Wszystkie szczegóły podam wam 
później.   W   tej  chwili   mówię   wam   jedynie   tyle,   byście   mogli  zorientować   się   kim   naprawdę   jestem.   Nie 
strzelajcie   do   tego   statku,   gdy   znajdzie   się   w   waszym   zasięgu.   To   dwuosobowy,   nieuzbrojony   statek 
zwiadowczy. Dowódcę udało mi się unieszkodliwić. Nie wiem jednak, jak się pilotuje taką jednostkę. Oto, co 
proponuję: Po ustaleniu mojego kursu i prędkości, wyślijcie w moją stronę jeden z waszych liniowców. Nie 
mogę zmienić prędkości, pozostawię jednak otwarty właz śluzy powietrznej. Potrafię poruszać się w stanie 
nieważkości i mogę przedostać się na wasz statek. Sugeruję także, byście wysłali jednego z pilotów, który 
byłby   w   stanie   przejąć   tego   zwiadowcę.   Na   jego   pokładzie   znajduje   się   bardzo   wyrafinowany   sprzęt 
detekcyjny. Wiem, że nie macie powodu, by mi wierzyć, ale nie macie też powodu, by nie przejąć tego 
statku. W moim posiadaniu znajdują się także ważne informage dotyczące sił obronnych Ziemi i przyszłych 
operacji. Przekaz ten nadawany jest na częstotliwości alarmowej. Moje słowa są w tej chwili nagrywane i 
powtarzane   będą   automatycznie   na   dwóch   głównych   częstotliwościach   komunikacyjnych,   a   potem 
ponownie na częstotliwości alarmowej. Emisja będzie trwała aż do momentu spotkania. Koniec.
Teraz  Jan   mógł  już  tylko   jedynie   czekać.   I  martwić   się.   Dowództwo   Sił   Przestrzennych   zasypywało   go 
mnóstwem kodowanych wezwań, które radośnie ignorował. Najlepiej byłoby, gdyby pomyśleli, że IP256 po 
prostu   rozpłynął   się   w   pustce   kosmosu.   Wywołałoby   to   zrozumiałe   zaniepokojenie,   a   przy   odrobinie 
szczęścia przypuszczenie, iż rebelianci dysponują jakąś sekretną bronią.
Nie potrafił jednak przestać się martwić. Jego plan był dobry, w tej sytuacji jedyny możliwy, wymagał jednak 
ogromnej dozy cierpliwości. Do tej pory nie otrzymał żadnej wiadomości od zbliżającej się floty. Mogło to 
oznaczać,   że   rebelianci   otrzymali   jego   przekaz   i   kierują   się   zawartymi   w   nim   sugestiami.   Mogło   też 
oznaczać, że statki zmieniły kurs i omijają go szerokim łukiem. A nawet jeszcze gorzej mógł się pomylić w 
identyfikacji. Flota, która mknęła ku Ziemi, wcale nie musiała należeć do rebeliantów. Równie dobrze mogli 
to być obrońcy. Ta i tym podobne myśli wcale nie poprawiały jego samopoczucia.
Kapitan Lastrup był kolejnym utrapieniem. Natychmiast po odzyskaniu przytomności rozpoczął wrzaskliwą 
przemowę na temat okropności, które czekają na Jana po powrocie na Ziemię. Nawet nie zauważył, że po 
brodzie   cieknie   mu   strużka   śliny.   Jan   zagroził,   że   ponownie   pozbawi   go   przytomności.   Nie   odniosło   to 
jednak   spodziewanego   efektu.   Wobec   tego   ostrzegł,   że   ucieknie   się   do   knebla.   Gdy   i   to   także 
niespowodowało żadnej reakcji, wprowadził groźby w czyn.
Jednak widok sinej twarzy kapitana, z wybałuszonymi oczyma i miotającego się jak złapana na haczyk ryba, 
był zbyt trudny do zniesienia. Wyjął knebel i aby zagłuszyć miotane na jego głowę wściekłe przekleństwa, na 
pełny regulator włączył radio.
W podobnych  warunkach  upłynęły dwa  dni.  Kapitan  zapadał w błogosławione  chwile  drzemki,  a potem 
budził się i rozpoczynał swą tyradę od nowa. Jan usiłował go karmić, lecz związany mężczyzna z uporem 
wypluwał jedzenie. Pił jedynie niewielkie ilości wody. Zapewne jedynie po to, by utrzymywać głos w pełnej 
operatywności bojowej.
Gdy   Jan   pozwolił   mu   skorzystać   z   toaletki,   usiłował   zbiec,   wiec   Kulozik   zmuszony   był   skrępować   go 
ponownie.   Było   to   bardzo   niewygodne   dla   nich   obu.   Dlatego   też  trzeciego   dnia   Jan   z   prawdziwą   ulgą 
dostrzegł na ekranie radaru niewyraźny punkt. Wyłączył transmisję przekazu i skrzyżował palce. Potera ujął 
za mikrofon.
 Tu Jan Kulozik na pokładzie IP256. Mam was na radarze. Czy mnie słyszycie?
Jedyną odpowiedzią były dobiegające z głośnika trzaski. Wysłał sygnał ponownie i przeszedł na nasłuch. W 
końcu coś usłyszał. Słabo, ale wyraźnie.
  Nie  zmieniaj kursu  IP256. Pod  żadnym  pozorem  nie  uruchamiaj  silników.  Żadnych  dalszych  emisji.  W 
przeciwnym wypadku otwieramy ogień. Otwórz zewnętrzny właz śluzy powietrznej, lecz nie wychodź na 
zewnątrz. Gdy zobaczymy przy śluzie jakiś ruch, natychmiast otwieramy ogień. Koniec.
Jan   pomyślał,   że   brzmiało   to   zdecydowanie   po   wojskowemu.   Lecz   gdyby   był   na   ich   miejscu, 
prawdopodobnie zachowywałby się w taki sam sposób. Zgodnie z poleceniem wyłączył nadajnik antenowy, 
odbiornik pozostawił jednak nastawiony na nasłuch. Następnie otworzył zewnętrzny właz i pogrążył się w 
oczekiwaniu.
 Przybywają przyjaciele  mruknął pod nosem z większą pewnością, niż czuł w rzeczywistości. Jego więzień 
w dalszym ciągu opisywał mu szczegółowo czekającą nań pełną przykrości przyszłość. Stawało się to już 
męczące. Z pewnością pozbycie się towarzystwa kapitana będzie jedną z głównych atrakcji, zamykających 
tę podróż.
W śluzie powietrznej coś nagle zachrobotało.
W chwilę później zapłonęło nad nią światło i Jan usłyszał szum pracujących pomp. Podpłynął w stronę 
włazu,   z   niecierpliwością   oczekując   na   zapalenie   się   zielonego   światełka.   W   końcu   właz   wewnętrzny 
otworzył się.
 Ręce do góry i nie ruszaj się.

background image

Jan   uczynił,   jak   mu   polecono.   Ze   śluzy   wypłynęło   dwóch   mężczyzn.   Jeden   z   nich   zignorował   Jana   i 
poszybował w stronę skrępowanego kapitana, który całą swą złość skierował na nowo przybyłych. Drugi 
mężczyzna machnął trzymanym w dłoni pistoletem w stronę śluzy.
  Właź  w  skafander  i  bez  żadnych   numerów.   Podczas   gdy  Jan   nakładał  kombinezon,   drugi   mężczyzna 
zakończył przeszukiwanie pomieszczeń.
 Jest ich tylko dwóch  powiedział.
 I być może bomba zegarowa. To w dalszym ciągu może być pułapka.
 Zgłosiłeś się na ochotnika.
Nie musisz mi o tym przypominać. Zostań z tym związanym, a ja przetransportuję tego drugiego na pokład.
Jan   podporządkował   się   temu   z   prawdziwą   radością.   Już   na   zewnątrz,   za   rufą   zwiadowcy,   dostrzegł 
znajomy kształt średniej wielkości liniowca. Jego towarzysz, mający na plecach silniczek rakietowy, chwycił 
go pod ramiona i zaczął holować w kierunku otwartej śluzy powietrznej czekającego statku. Po przejściu 
przez śluzę i zdjęciu skafandra, Jan stanął twarzą w twarz z dwoma uzbrojonymi ludźmi. Trzeci mężczyzna, 
potężny blondyn o silnie zarysowanej szczęce, spoglądał prosto na Jana z zagadkowym wyrazem twarzy.
 Jestem admirał Skougaard  przedstawił się.  A teraz proszę mi powiedzieć, o co panu właściwie chodzi.
Jan, niezdolny do  jakiegokolwiek  słowa  czy  gestu, wpatrywał  się w  niego rozszerzonymi grozą   oczami. 
Stojący przed nim mężczyzna nosił taki sam czarny uniform Ziemskich Sił Przestrzennych, co Jan.

Rozdział 16

Jan cofnął się do tyłu, jakby uderzony niewidzialną pięścią. Lufy pistoletów powędrowały za nim. Admirał 
zmarszczył brwi, jednał; już po chwili pokiwał ze zrozumieniem głową.
 Chodzi o ten mundur, prawda?  na granitowej twarzy pojawił się cień uśmiechu.  Być może noszę go z tego 
samego powodu, co i pan. Jeżeli rzeczywiście jest pan tym, za kogo się podaje. Nie wszyscy na Ziemi są 
odszczepieńcami. Gdyby nie pomoc takich ludzi, jak ja, ta rebelia dawno już dobiegałaby swego  finału. 
Teraz każę pana przeszukać, Kulozik, a potem opowiem mi pan całą tę historię od samego początku.
Admirał z pewnością nie był głupcem. Bez końca zmuszał Jana do powtarzania różnorakich szczegółów, 
szukając   nieścisłości   w   nazwiskach   i   datach,   które   znał.   Przerwano   im   jedynie   raz     oficer   dyżurny 
zameldował, że IP256 został przeszukany i nie znaleziono na pokładzie żadnych materiałów wybuchowych. 
Pilot skierował już jednostkę w stronę flotylli. Potem Jan powrócił do swojej opowieści. W końcu admirał 
przerwał mu ruchem dłoni.
 Niels!  krzyknął.  Przynieś nam trochę kawy  i zwracając się ponownie w stronę Jana: - Sądzę, że mogę 
zaakceptować   pańską   historię.   Na   razie.   Wszystkie   szczegóły   dotyczące   tej   wyprawy   po   żywność   są 
prawdziwe. Znam fakty, ponieważ to ja zgromadziłem tę flotę i wysłałem ją na pańską planetę.
 Czy wielu statkom udało się przedrzeć?
  Przeszło połowie. Co prawda spodziewaliśmy się, iż będzie ich więcej, ale nawet ta ilość na jakiś czas 
oddala od nas klęskę głodu. Lecz tutaj dochodzimy do najciekawszej części pańskiej historii i szczerze 
mówiąc, nie wiem zupełnie, jak ją zinterpretować. Czy dobrze pan zna tego ThurgoodSmythe'a?
 Aż za dobrze. Jak już powiedziałem, to mój szwagier. Jest niezrównanym intrygantem.
  I niezwykle wyrafinowanym zdrajcą. Tego akurat możemy być absolutnie pewni. Bowiem albo występuje 
przeciwko tym wszystkim, którzy widzą w nim ostoję starego porządku i rzeczywiście chce dopomóc rebelii, 
albo to wszystko jest gigantyczną pułapką, która ma nas zniszczyć.
Jan pociągnął łyk mocnej, czarnej kawy i skinął głową.
  Wiem o tym. Lecz co możemy zrobić? Przynajmniej jedno jest pewne, a mianowicie udział w tym ataku 
bojowników Izraela.
  Lub  też  może   to   być   najbardziej   śmiertelna   część  całej  pułapki.   Zwabić   nas,   by  w  efekcie   zniszczyć. 
Izraelici mogą być jedynie przeznaczoną na odstrzał przynętą.
 To możliwe. Właśnie takich rzeczy można się po nim spodziewać. Nie pomyślałem o tym wcześniej. Lecz 
co z sugestią, by zająć bazę na pustyni Mojave? Brzmi rozsądnie. To z pewnością zaważy na losach wojny.
Admirał roześmiał się.
  Istotnie,   nie   tylko   brzmi   to   rozsądnie,   lecz   jest   jedyną   możliwością,   która   mogłaby   przeważyć   szalę 
zwycięstwa na korzyść jednej ze stron. My to wiemy i oni o tym wiedzą. Moglibyśmy zająć wszystkie bazy 
księżycowe, satelity, a nawet kolonię Lagrange, lecz Ziemia i tak przetrwałaby. Jej flota w dalszym ciągu 
byłaby silna. A my z każdą upływającą chwilą stawalibyśmy się coraz słabsi. Mojave jest kluczem. Pozostałe 
bazy służą jedynie jako pasy startowe. Ten, kto kontroluje Mojave, kontroluje operacje kosmiczne   a w 
konsekwencji wygrywa wojnę.
 Więc jest ona aż tak ważna?
Tak.
 Co więc zamierza pan zrobić?

background image

  Przeanalizować to wszystko i uciąć sobie drzemkę. A zresztą i tak nic w tej chwili nie możemy zrobić, 
dopóki nie znajdziemy się bliżej orbity Ziemi. Przykro mi, lecz na jakiś czas będę zmuszony trzymać pana 
pod strażą. Tak będzie rozsądniej.
  No cóż, po kilku dniach spędzonych w jednej kabinie z kapitanem Lastrupem, chwila samotności będzie 
przyjemną odmianą. Jak on się właściwie miewa?
 Jest pod silną narkozą. Obawiam się, że będzie potrzebował opieki lekarskiej.
 Przykro mi.
 Niepotrzebnie. To wojna. On, będąc w podobnej sytuacji, bez wątpienia zastrzeliłby pana.
Na mostku pojawił się młody kadet i wręczył admirałowi złożoną kartkę. Po przeczytaniu wiadomości admirał 
spojrzał na Jana, uśmiechnął się i wyciągnął dłoń.
 Witamy na pokładzie, Janie Kulozik. Oto wiadomość, na którą oczekiwałem. Na orbicie dookoła Halvmork 
pozostał jeden z naszych statków. Chociaż uszkodzony po walce, jego sprzęt radiowy jest w dalszym ciągu 
sprawny i może przesyłać wiadomości poprzez sieć Fascolo. Poleciłem, by skontaktowali się z ludźmi na 
planecie i sprawdzili pańskie słowa.
Okazuje się, iż mówi pan prawdę. Udało im się dotrzeć do pańskiej żony. A przy okazji   przesyła panu 
gorące pozdrowienia.
  To prawdziwa   przyjemność  służyć   pod   pańskimi  rozkazami,   sir    odparł  Jan,   ujmując  wyciągniętą   dłoń 
admirała.  Do tej pory nie brałem jeszcze udziału w samych walkach...
 Ale już dokonał pan znacznie więcej, niż większość z nas. To jedynie dzięki panu nasze statki mogły zabrać 
to zboże. Gdyby nie pańskie zdecydowanie, całe zapasy z pewnością spłonęłyby. Czy ma pan pojęcie, jak 
wielu ludzi uratował pan przed śmiercią głodową?
 Wiem, że to było ważne. Na szczęście zostało to już pomyślnie zakończone. Jednak głównym powodem, 
dla którego zesłano mnie na tę planetę było moje aktywne uczestnictwo w ruchu oporu. Teraz, gdy planety 
są już wolne, a przed nami ostatnia bitwa, proszę zrozumieć, że po prostu muszę wziąć w niej udział.
  I   weźmie   pan.   Po   rozpoczęciu   walki   będziemy   potrzebowali   pana   jako   łącznika   pomiędzy   nami,   a 
izraelskimi oddziałami na Ziemi. To bardzo odpowiedzialna funkcja. Zadowolony?
 Oczywiście. Zrobię wszystko, czego ode mnie się zażąda. Z wykształcenia jestem inżynierem elektronikiem 
ze   specjalizacją   projektowania   mikroobwodowego.   Jednak   przez   ostatnie   lata   zajmowałem   się   głównie 
konserwacją maszyn i urządzeń.
  To świetnie! Może okazać się pan tym właśnie człowiekiem, którego potrzebujemy. Chcę, by poznał pan 
naszego   technika,   Vittorio   Curtoni.   Jest   odpowiedzialny   za   nasze   uzbrojenie,   między   innymi   za   to,   co 
niektórzy nazywają naszą sekretną bronią. Wiem jednak, że ma z nią jeszcze sporo kłopotów, wiec być 
może będzie pan w stanie mu pomóc.
 Byłoby to idealne rozwiązanie.
  Dobrze.   Polecę   wiec,   by  zaraz   przetransportowano   pana   na   pokład   Leonardo.     Admirał   gestem   dłoni 
przywołał stojącego w pobliżu kadeta.
W chwilę później Jan, ubrany w kompletny kombinezon próżniowy, znalazł się na pokładzie niewielkiego 
zwiadowcy. Pozostał w otwartej śluzie powietrznej, nie chcąc tracić czasu w oczekiwaniu na wyrównanie 
różnicy ciśnień. Przez otwarty luk widział przesuwające się w obie strony sylwetki masywnych liniowców. 
Wytracając stopniowo  prędkość, znaleźli  się nagle  przy samej burcie  jednego  ze srebrnych  olbrzymów. 
Podpłynęli pod otwartą śluzę i wkrótce Jan, wsuwając się przez właz, znalazł się na pokładzie Leonarda.
Po drugiej stronie śluzy z niecierpliwością oczekiwał już na niego wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o twarzy 
ozdobionej imponującymi wąsami.
 Pan Kulozik?  zapytał z większą dawką podejrzliwości, niż entuzjazmu.  Czy to pan jest tym człowiekiem, 
który ma mi dopomóc?
 A pan jest zapewne Vittorio Curtoni? Tak, mam nadzieję, że będę w stanie panu pomóc. To znaczy, o ile 
potrafi pan wykorzystać umiejętności doświadczonego inżyniera mikroelektronika.
Curtoni natychmiast wyzbył się początkowej rezerwy.
  Czy   potrafię?   A   czy   głodny   człowiek   potrafi   wykorzystać   pieczeń   wieprzową?   Niech   mi   będzie   wolno 
pokazać panu, czym się ostatnio zajmujemy.
Poprowadził Jana w głąb statku. Przez cały czas rozprawiał z ożywieniem, robiąc przerwy jedynie po to, by 
zaczerpnąć oddechu.
  To   wszystko   to   jedna   wielka   prowizorka.   Zaprojektowana,   wytworzona   i   przetestowana   jeszcze   tego 
samego   dnia.   A   czasami   i   to   nie.   Admirał   Skougaard   okazał   nam   olbrzymią   pomoc.   To   on   dostarczył 
wszystkich światłokopii i dokumentacji Sił Przestrzennych, dotyczących zarówno uzbrojenia jak i projektów, 
które nigdy nie zostały zrealizowane. Co pan właściwie wie o walce w przestrzeni kosmicznej?  zwrócił się w 
stronę Jana, unosząc do góry brew.
  No cóż, brałem już udział w walce w otwartym kosmosie, ale niewiele miało to wspólnego ze starciem 
wrogich flot. Takie bitwy widziałem jedynie na filmach.
 Otóż to! Na filmach takich jak ten, który za chwilę panu zaprezentuję.

background image

Weszli do warsztatu. Curtoni przeszedł obok maszyn  i urządzeń i poprowadził Jana w stronę zwykłego 
telewizora, przed którym znajdował się rząd krzeseł.
 Proszę usiąść i uważnie patrzeć  powiedział, włączając telewizor.  To bardzo stary film, który odnalazłem 
czystym przypadkiem. Jest tu scena walki w przestrzeni. Lecz oto i ona.
Z   głośnika   ryknęła   głośna   muzyka,   a   na   ekranie   ukazał   się   statek   kosmiczny.   Posiadał   okna,   wieże 
strzelnicze   i   baterie   dział   energetycznych.   W   ślad   za   nim   sunął   jego   prześladowca,   jeszcze   większy 
krążownik.   Oba   statki   tryskały   różnokolorowymi   strumieniami   energii,   w   przestrzeni   krzyżowały   się 
promienie  lasera, a nad wszystkim  dominował bezustanny ryk  silników i grzmoty  kolejnych  salw.  Nagle 
ukazał   się   widok   mężczyzny,   który   wychylony   z   wieżyczki   mniejszego   statku,   strzelał   z   pistoletu 
energetycznego   w   stronę   większego   pojazdu.   Czerwony   promień,   rysujący   na   burcie   wrogiego   statku 
ogniste zygzaki, prezentował się niezwykle malowniczo. W końcu mniejszy statek skręcił gwałtownie w bok i 
skrył się za widocznym obok księżycem. Ekran zgasł.
 I co pan o tym sądzi?  zapytał Curtoni.
 Niewiele. Wyglądało to raczej zabawnie.
 Właśnie! Zabawa dla mało rozgarniętych dzieci. Lecz od strony technicznej, to potworność. Ani jeden fakt 
ani jeden!  nie jest naukowo prawidłowy. W przestrzeni nie występują żadne dźwięki. Statki kosmiczne nie 
zatrzymują   się   czy   zakręcają   z   taką   gwałtownością,   refleks   człowieka   w   warunkach   manewrowania 
przestrzennego jest zupełnie bez wartości, broń energetyczna nie działa...
 Zgadzam się z panem, chociaż nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Ale proszę nie odrzucać tak 
zdecydowanie broni energetycznej. Widziałem już tego typu miotacze w akcji. W przeciągu kilku sekund 
zmieniają skałę w roztopioną lawę.
 Być może  odparł Curtoni, rozkładając szeroko ręce.  Jeżeli lufa jest w takiej odległości od skały. A gdy cel 
znajduje się sto metrów dalej? Czy podpali wtedy choćby skrawek papieru? A gdy trzeba zniszczyć statek 
znajdujący się w odległości tysiąca kilometrów, co i tak w przestrzeni kosmicznej jest bardzo nieznaczną 
odległością? To po prostu niewykonalne. Rozchodzenie się światła, rozchodzenie się jakiejkolwiek formy 
energii...
 Oczywiście, zmienia się proporcjonalnie do przebytego dystansu. Nie pomyślałem o tym wcześniej.
  No   właśnie.   Nikt   nie   pomyśli,   dopóki   nie   stanie   z   takim   problemem   twarzą   w   twarz.   Dlatego   właśnie 
wszystkim puszczam na początek ten mały instruktaż filmowy. To po pierwsze. Po drugie, należy sobie 
uświadomić, że wszelkie wojny kosmiczne są tak bliskie nieprawdopodobieństwa, że właściwie uznać je 
należy za niemożliwe.
 Przecież prowadzimy właśnie taką wojnę, prawda?
Curtoni włączył jeden ze stojących na długim stole aparatów i pokręcił przecząco głową.
 Prowadzimy rebelie, w której po obu stronach walczą ziemskie statki. Nie, ja mówię o prawdziwej wojnie, w 
której   walczyliśmy   ze   statkami   zupełnie   obcej   cywilizacji,   nadciągającymi   gdzieś   spomiędzy   odległych 
gwiazd. To bzdury, jak te rzeczy, które właśnie widział pan na fiknie. Nawet Ziemskich Sił Przestrzennych 
nie zaplanowano, by toczyły wojny. Gdy rozpoczęła się rebelia, zaledwie kilka statków było zaopatrzonych w 
broń. Nie była ona zresztą nigdy używana, ponieważ Federacja miała absolutną władzę nad planetami i 
wszystkimi   liniowcami.   Wiedzieli   oczywiście,   że   jeden   czy   dwa   z   ich   statków   mogą   zostać   porwane, 
przygotowali więc broń wyłącznie na taki właśnie wypadek. Była ona zaprojektowana i wykonana według 
takiego samego, prostego schematu. Może zgadnie pan, jakiego?
 Prawdopodobnie pociski balistyczne, podobne do tych, które wykorzystuje się w atmosferze.
  Dokładnie   tak.   A   teraz,   jak   pan   sądzi,   jak   wiele   czasu   zajęłoby   nam   zaprojektowanie,   wykonanie   i 
przetestowanie naszych własnych pocisków?
  Lata.   Nawet   gdyby   udało   się   wam   przejąć   jakieś   i   po   prostu   powielić,   to   samo   wykonanie   zespołów 
obwodowych, systemów kontrolujących, silników odrzutowych... całe lata.
Dokładnie tak. To przyjemność móc rozmawiać z kimś naprawdę inteligentnym, to znaczy z kimś, kto się ze 
mną   zgadza.   Tak   więc   zarzuciliśmy   pomysł   z   pociskami,   chociaż,   nawiasem   mówiąc,   mamy   kilka   na 
jednostkach Floty Przestrzennej, które zajęliśmy. Bardziej istotne było wypracowanie odpowiednich środków 
obrony.  Dokonaliśmy  tego,  kopiując i odpowiednio modyfikując systemy detekcyjne  Ziemi.  Gdy widzimy 
nadlatujące pociski, uaktywniamy odpowiednie pola, które zakłócają ich systemy naprowadzające. Do ataku 
przygotowaliśmy jednak coś o wiele prostszego. Jak to.
Podniósł z blatu niewielki kawałek metalu zakończony statecznikami i zważył go w dłoni.
 To pocisk z pistoletu rakietowego  zauważył Jan.
  Waśnie. I lepsza broń w przestrzeni, niż na powierzchni planety. Brak grawitacji, która zakrzywiałaby tor 
lotu, brak powietrza by spowolnić...
 W próżni nawet stateczniki są bezużyteczne  dodał Jan.
  Ponownie   ma   pan   zupełną   raq'ę.   Zmontowanie   na   statkach   sterowanych   komputerowo   wyrzutni, 
strzelających seriami takich pocisków okazało się stosunkowo proste. Wystarczy postawić zaporę z tych 

background image

rzeczy tuż przed pędzącym statkiem kosmicznym, a będzie pan miał wrak. Masa równa się prędkości, więc 
w przestrzeni taki rozpędzony kawałek metalu może uderzyć z silą wielu ton. I żegnaj, nieprzyjacielu.
 Być może  odparł Jan, obracając niewielki pocisk w palcach.  Lecz w dalszym ciągu widzę jedną czy dwie 
trudności. Odległość i prędkość, a raczej obie te rzeczy na raz. Te pociski są zbyt małe, by stanowiły jakąś 
poważniejszą siłę.
Oczywiście. Dlatego też używamy ich przeważnie do obrony. A do ataku mamy to.
Z pobliskiego stołu podniósł niewielką, metalową kulę i nacisnął na widniejącej tablicy kontrolnej przycisk. 
Jan   usłyszał   niski,   basowy   pomruk.   Gdy   Curtoni   zbliżył   kulę   do   umocowanego   w   pionowej   pozycji 
pierścienia, ta wyrwała mu się z dłoni i zawisła nieruchomo w samym środku obręczy. Podobne pierścienie, 
ustawione blisko siebie, widniały na całej długości stołu. Technik nacisnął kolejny przycisk. Rozległ się krótki 
gwizd,  błysnęło i kula zniknęła, uderzając z głośnym trzaskiem o stojącą pod jedną ze ścian warsztatu 
grubą, plastykową płytę.
 Akcelerator linearny  powiedział Jan z podziwem w głosie.  Jak te na Księżycu.
  Dokładnie   takie   same.   Zainstalowane   tam   modele   są   w   stanie   przezwyciężyć   grawitację   Księżyca, 
wystrzeliwując  pojemniki wypełnione rudą  prosto  na  satelitę  Lagrange,  w celu  dalszej obróbki.  Jak pan 
widzi, pierwszy elektromagnes w formie pierścienia wytwarza pole magnetyczne, które utrzymuje żelazną 
kulę   nieruchomo   w   powietrzu.   Uaktywnienie   kolejnych   elektromagnesów   powoduje,   że   zaczynają   one 
działać niczym linearny motor, przesuwając kulę coraz prędzej i prędzej do przodu, aż w końcu opuszcza 
ona ostatni pierścień i z wielką siłą uderza w cel.  Odwrócił się i zaprezentował większą kulę, która mieściła 
się wygodnie w dłoni.  To najbardziej praktyczny rozmiar, jaki udało nam się uzyskać metodą prób i błędów. 
Waży   trochę   więcej   niż   trzy   kilogramy,   co   w   jednym   z   bardziej   archaicznych   systemów   miary   wynosi 
dokładnie sześć funtów. Gdy przystępowałem do tego projektu, ogromną pomocą okazały się wczesne testy 
balistyczne,   uwzględniające   prędkości   początkowe   przy   opuszczaniu   lufy   i   tym   podobne   rzeczy.   Z 
prawdziwą fascynacją czytałem o pierwszych prymitywnych bitwach morskich, w których strzelano do siebie 
takimi   solidnymi   pociskami,   jak   właśnie   ten.   Historia   ma   dla   nas   w   zanadrzu   jeszcze   niejedną 
niespodziankę.
 Jak daleko zaszedł pan z tym projektem?  zapytał Jan.
  Cztery liniowce przekształcono w statki strzelnicze. Znajduje się pan na jednym z nich. Nazwano go, na 
cześć   najgenialniejszego   teoretyka   nauki,  który  pierwszy   wykonał   rysunek tej  nieprawdopodobnej  broni, 
Leonardo da Vinci. Na pokładach tych statków znajdują się setki tysięcy kuł, które otrzymaliśmy, topiąc 
asteroidy bogate w rudę żelaza. Cały proces jest zresztą niezwykle prosty. Pozostawione w próżni płynne 
żelazo  pod  wpływem   napięcia  powierzchniowego  samoczynnie  formuje się  w kształt  kuli.  Jak więc  pan 
widzi, nasza sekretna broń biegnie przez całą długość statku i otwiera się na obu jego końcach. Celuje się z 
takiego   działa   obracając   całym   statkiem,   przy   czym   zarówno   celowanie,   jak   i   prowadzenie   ognia 
kontrolowane  jest  przez komputer nawigacyjny.  I wszystko  byłoby  doskonale,  gdyby nie jedna  maleńka 
wada.
 Mianowicie?
  Niesprecyzowana   usterka   w   zespole   obwodów   strzelniczych.   Aby   kule   były   efektywne,   powinny   być 
wystrzeliwane jedna po drugiej w przeciągu mikrosekund. Jak na razie nie potrafimy sobie z tym poradzić.
Jan odłożył kulę na blat stołu.
  Proszę mi więc pozwolić zobaczyć całą dokumentację i diagramy. Postaram się szybko zlokalizować tę 
usterkę.
 Doskonale. Jeszcze wygra pan dla nas tę wojnę!

Rozdział 17

  Owoce   są   już  dojrzałe   i   możemy  zaczynać   zbiory     powiedział   stary  mężczyzna.     Im   dłużej   będziemy 
czekać, tym więcej stracimy.
  Możemy  stracić   coś  o  wiele   bardziej   wartościowego     odparła   dziewczyna.     Na   przykład   nasze   głowy. 
Chodźmy, Tatę, czekają już na nas.
Starzec westchnął i powlókł się za córką w stronę stojącej na głównym placu kibucu ciężarówki. Była już 
zatłoczona, lecz z uwagi na jego starczy wiek ustąpiono mu miejsca na drewnianej ławce. Przeszło godzinę 
temu pod kocioł parowy podłożono pachnące żywicą kloce, tak więc pojazd gotowy był już do drogi. Ktoś 
wykrzyknął,   że   to   już   wszyscy.   Kierowca   otworzył   przepustnicę   i   ruszyli.   Przejeżdżali   obok   domów,   w 
niektórych   oknach  wciąż  ciepło   płonęło  światło.   Zjechali  w dół  krytą   alejką  pośród  sadów  i  wjechali  na 
autostradę. Jechali nocą, lecz gładka nawierzchnia  była doskonale widoczna  nawet  przy mdłym  świetle 
migocących w górze gwiazd.
Przekroczyli granicę Syryjską  tuż po pomocy.  Komputer w TelAvivie, za pośrednictwem komputerów na 
granicy, odnotował kod identyfikacyjny ciężarówki i godzinę przejazdu. Jednak nim dotarli do El Quncitra, 
kierowca skręcił w głębokie, wyschnięte o tej porze roku koryto rzeki.

background image

Zatrzymał   się   dopiero   wtedy,   gdy   tuż   przed   sobą   dostrzegł   migocące   niewyraźne   światełka.   Na   jego 
pasażerów   oczekiwała   już   karawana   wielbłądów.   Niektórzy   z   wysiadających   mężczyzn   dotykali   jego 
ramienia, inni mruczeli po kilka niewyraźnych słów. Zaczekał, aż karawana rozpłynęła się w mroku, a potem 
zawrócił i skierował się w stronę pustych zabudowań kibucu, gdzie dotarł tuż przed świtem. Był ochotnikiem, 
który jako jedyny pozostał w miejscu swego zamieszkania.
 Przypominało to miasto umarłych  mówił malarz.  Przerażający widok dla kogoś, kto posiada choć odrobinę 
wyobraźni. Na chodnikach żadnych dzieci, jedynie gdzieś w oddali przemyka kilka pojazdów. Zapadł już 
zmierzch, więc wewnątrz mijanych przeze mnie domów zaczęły zapalać się światła. Początkowo podniosło 
mnie to nawet na duchu. Dopiero gdy podeszłam bliżej i zajrzałem przez jedno z okien, spostrzegłem, że w 
środku nie ma nikogo. Światła zapalał komputer. W pewien sposób było to bardziej przerażające, niż pustka 
na ulicach. Jeżeli nie przekracza  to twoich możliwości, to postaraj się trzymać ten szablon nieruchomo, 
Heimyonkel   narzekał, nie przestając wprawnymi ruchami przesuwać lufę pistoletu, wypełnionego czarną 
farbą.  Kiedy wyjeżdżasz?
 Dziś w nocy. Rodzina już wyjechała.
 Ucałuj ode mnie żonę i poproś, by wróciła czasami myślami do samotnego artysty, który spotkał się twarzą 
w twarz ze swym przeznaczeniem w mrocznych hangarach lotniska Lód.
 Zgłosiłeś się na ochotnika.
 To nie znaczy, że muszę śpiewać z radości, prawda? W porządku, zdejmuj.
Cofnął się o krok do tyłu i przyjrzał się swemu dziełu. Widniejąca do tej pory po obu stronach kadłuba oraz 
na   skrzydłach   ciężkiego   transportowca   ANAN13   sześcioramienna   gwiazda   Dawida,   zastąpiona   została 
ponurym, czarnym krzyżem.
 Symbolika  mruknął malarz.  W dodatku niezbyt przyjemna. Gdybyś znał historię, rozpoznałbyś ten krzyż.
Heimyonkel wzruszył ramionami i zaczął nalewać do zbiorniczka pistoletu srebrną farbę.
 To krzyż Rzeszy Niemieckiej, prześladującej dzieci Izraela. Nie jest to miłe i zastanawiam się, co to ma do 
diabła znaczyć. Czy rząd wie, co właściwie robi?
Nowe oznaki zaklejone zostały płachtami papieru. Po zamalowaniu ich srebrną farbą z kadłuba samolotu 
zniknęły wszelkie ślady wykonanej wcześniej pracy.
Zaniepokojony BenHaim siedział w swym ulubionym fotelu z szeroko otwartymi, lecz niewidzącymi oczami 
skierowanymi   gdzieś   w   przestrzeń.   Stojąca   na   stoliku   szklanka   cytrynowej   herbaty   dawno   już   ostygła. 
Dopiero przybierające na sile buczenie śmigłowca sprawiło, że starszy mężczyzna drgnął i spojrzał w stronę 
drzwi. Pociągnął łyk herbaty i skrzywił usta z niesmakiem. Właśnie odstawił filiżankę na blat, gdy do pokoju 
weszła Dvora z kolejną przesyłką.
 Jeszcze jeden prezent, i tym razem także dostarczony przez policjanta z Bezpieczeństwa. Na jego widok aż 
ścierpła mi skóra. A on tylko uśmiechnął się i wręczył mi to bez słowa.
 Refleksyjni sadyści  mruknął BenHaim, odbierając od niej grubą kopertę.  Nie mógł wiedzieć, co zawiera. 
Oni po prostu lubią, gdy inni ludzie się ich boją.
Po rozdarciu  koperty z  jej wnętrza  wysunęła  się metalowa,  zamknięta kasetka. Mężczyzna  otworzył   ją, 
ustawiając   znajomą   kombinację   do   komputera.   Na   ekranie   monitora   ukazała   się   poważna   twarz 
ThurgoodSmythe'a.
 To już moja ostatnia wiadomość, BenHaim  powiedział. - Do tej pory twoje oddziały i samoloty powinny być 
już gotowe do przeprowadzenia zaplanowanej operacji. Dokładną datę oraz plan lotu otrzymasz jeszcze w 
tym miesiącu. Przelot odbędzie się w ciemnościach, co powinno zmniejszyć ryzyko waszego wykrycia przez 
urządzenia obserwacyjne Ziemi. Masz już dane i instrukcje dotyczące sieci radarowej. Nigdy nie zapominaj, 
iż jest to atak koordynowany. Jakiekolwiek odstępstwo od ram czasowych grozi katastrofą.
ThurgoodSmythe spojrzał na coś, co znajdowało się poza zasięgiem kamery i uśmiechnął się lekko.
  Dotarła do mnie spora ilość raportów, informujących, że nocami wydajesz się ewakuować ludność poza 
granice kraju. Bardzo mądrze. Zawsze istnieje przecież możliwość jednej czy dwu eksplozji nuklearnych, 
nawet jeżeli wszystko pójdzie dobrze. A może po prostu mi nie ufasz? Lecz z drugiej strony nie masz także 
powodów, by mi ufać. Niemniej jednak postępujesz słusznie. Mam nadzieję być w bazie, gdy rozpoczniecie 
atak. Jeżeli nie sprawi ci to zbyt wiele kłopotu, to uprzedź swoich ludzi, by w miarę możliwości postarali się 
mnie nie zastrzelić. Do widzenia zatem, Amri BenHaim. Módl się za pomyślność naszego przedsięwzięcia.
Ekran zgasł. BenHaim odwrócił się, kręcąc z niedowierzaniem głową.
 Nie zastrzelić go! Osobiście usmażę go na wolnym ogniu, jeżeli coś pójdzie nie tak!
Rondel z wysiłkiem wlókł swą sztywną nogę w górę schodów, posuwając się za każdym razem o jeden 
stopień. Dyszał ciężko. Granatnik przewiesił przez plecy, by jedną ręką móc wygodnie uchwycić się poręczy. 
Tuż za nim, z twarzą lśniącą od potu, szedł wysoki nastolatek, dźwigając skrzynkę pełną granatów.
  Tutaj rzucił Rondel. Otworzył ostrożnie drzwi i upewnił się, że zasłony są wciąż zaciągnięte. Wszystko w 
porządku, chłopcze. Połóż tę skrzynkę pod oknem i zmiataj stąd. Dam ci dziesięć minut. Idź powoli i nie 
pozwól, by zatrzymał cię jakikolwiek posterunek kontrolny. Gdy wpadniesz, komputer w Londynie dowie się, 
że tu byłeś i będzie po tobie.

background image

 A nie mógłbym zostać z tobą, Rondel? Mógłbym potem pomóc ci uciekać. Twoja noga...
 Nie martw się, chłopcze, nie dostaną starego Rondla. Udało im się to tylko raz, dawno temu. Przetrącili mi 
nogę i zafundowali wycieczkę po górskich obozach. Ten jeden raz wystarczy, możesz mi wierzyć. Nie mam 
zamiaru tam wracać. Ale ty idź już stąd. To rozkaz.
Z   westchnieniem   ulgi   usiadł   na   skrzyni   z   granatami   i   przez   chwilę   wsłuchiwał   się   w   szybki   tupot 
zbiegających po schodach stóp. Dobrze. Przynajmniej o niego nie będzie się musiał martwić. Zrobił sobie 
mocnego  skręta i zaciągnął się  z lubością,  zapominając niemal  o bólu  w  sztywnej  nodze.  Palił,  dopóki 
żarzący się koniec skręta nie sparzył go w usta. Rzucił niedopałek na podłogę i przydeptał obcasem.
Już czas. Odsłonił zasłony i ostrożnie otworzył okno. Od strony Marlybone wiał leciutki wietrzyk, niosąc ze 
sobą odgłosy ulicznego ruchu. Na widok przesuwającego się w dole konwoju wojskowego odsunął się pod 
ścianę. Gdy dźwięk silników zamarł już w oddali, uniósł wieko skrzynki.
Wyjął   jeden   z   granatów   i   z   uśmiechem   zważył   metalowy   cylinder   w   dłoni.   Dobra   robota.   Ręczna,   ale 
sumienna. Podczas testowania granatnika zaledwie jeden pocisk na dwadzieścia okazał się niewypałem. A 
powiedziano mu, że od tamtej pory ich konstrukcja została znacznie ulepszona. Miał taką nadzieję. Złamał 
broń w pół, wsunął granat do cylindrycznej lufy, zarepetował i wyjrzał na zewnątrz. Po drugiej stronie ulicy 
wznosiły się budynki Służby Bezpieczeństwa.
Ponurej fasady nie szpeciły żadne okna. Kwatera główna Służb Bezpieczeństwa Wielkiej Brytanii, a w chwili 
obecnej prawdopodobnie całego świata. Wyśmienity cel. Jeżeli wszelkie kalkulacje były słuszne, to zasięg 
tej broni pozwalał na obrzucenie granatami dachu pierwszego budynku. Istniał tylko jeden sposób, by to 
sprawdzić. Rondel podniósł broń do ramienia, wymierzył troskliwie i nacisnął spust.
Przy wystrzale granatnik szarpnął, uderzając go kolbą w ramię. Dostrzegł cienką smugę dymu, niknącą 
poza krawędzią dachu. Doskonale. Załadował kolejny granat. Gdy wystrzelił ponownie, nad dachem zaczął 
się już unosić słup białego dymu.
 Dobra robota, chłopcze  uśmiechnął się złowrogo i jął ostrzeliwać dach ogniem ciągłym.
Ktoś powiedział mu kiedyś, że granaty termitowe wypalają dziury absolutnie we wszystkim. Miał rację.
Ulica poniżej zaroiła się od uzbrojonych mężczyzn. Rondel cofnął się od okna i by nie mogli go dostrzec, 
położył się płasko na podłodze, nie przerywając ostrzału.
Kiedy pociągnął za spust po raz kolejny, granatnik zareagował jedynie głośnym sykiem.
 Niech to wszyscy diabli!  mrukął wściekle Rondel.
Złamał broń i uderzył kolbą o podłogę, by wyrzucić wadliwy ładunek na zewnątrz. Schwycił dymiący granat i 
nie zważając na ostry ból w dłoni, cisnął go przez okno. W samą porę. Eksplodował w sekundę później, a z 
dołu dobiegły go okrzyki bólu i wściekłości.
"Zasłużyli   sobie  dranie     pomyślał.     Nie  musieli podchodzić  tak  blisko."  Podczołgał  się   w  stronę  drzwi   i 
ignorując ból w poparzonej dłoni, posłał kolejny granat w dół schodów. Odpowiedziało mu więcej okrzyków, 
a tuż nad jego głową seria pocisków odłupała tynk ze ściany. To powinno ich na chwilę zatrzymać.
Zostały mu jeszcze  dwa  granaty, gdy wywalili drzwi.  Wystrzelił prosto w grupę atakujących mężczyzn  i 
sięgał właśnie po ostatni granat, kiedy kule przecięły go niemal na pół. Umarł szybko, leżąc na plecach pod 
oknem, wpatrując się w widoczne na zewnątrz słupy białego dymu.

Rozdział 18

Admirał Kapustin był bardzo, bardzo zadowolony. Pogwizdując wesoło przez zęby, odwrócił się, by po raz 
ostatni spojrzeć na własne odbicie w lustrze. Mundur był zapięty jak należy, skórzany pas i wysokie buty 
lśniły.   W   porządku.   Obrzucił   dumnym   spojrzeniem   widniejącą   na   piersi   imponującą   kolekcję   medali   i 
odznaczeń, po czym otworzył drzwi.
Stojący   w   korytarzu   żołnierze   wyprężyli   się   oddając   honory   wojskowe.   Mijając   ich,   admirał   niedbałym 
gestem   dotknął   koniuszkami   palców   daszka   czapki.   Wreszcie   nadszedł   ten   wymarzony   dzień!   Echu 
sprężystych kroków towarzyszył leciutki brzęk umocowanych przy obcasie butów ostróg. Nawet jeżeli ktoś 
dostrzegł   coś   niezwykłego   w   butach   do   końskiej   jazdy   i   ostrogach   na   pokładzie   statku   kosmicznego, 
dwieście tysięcy mil od najbliższego konia, to nie dał tego po sobie poznać. Los tych, którzy odważyli się 
choćby uśmiechnąć w kierunku admirała Kapustina, nie był godny pozazdroszczenia.
Wkraczającego na mostek admirała powitał jego osobisty adiutant, Oniegin. Podwładny trzasnął obcasami i 
pochylił się w lekkim ukłonie, trzymając w obu wyciągniętych przed siebie dłoniach srebrną tacę. Admirał 
rozprawił się z niewielką szklaneczką zmrożonej wódki za pierwszym podejściem i sięgnął po papierosa. 
Adiutant błysnął zapaloną zapałką.
 Dziś jest ten dzień, Oniegin  powiedział admirał, otaczając się chmurą aromatycznego dymu. 
  Wkrótce rozegra się pierwsza w historii kosmiczna bitwa i ja będę pierwszym dowódcą, który ją wygra. 
Miejsce w książkach historycznych zapewnione. Jakieś zmiany w ich kursie?
 Żadnych, towarzyszu admirale. Może pan sam się przekonać.
Oniegin rzucił krótki rozkaz w stronę operatora hologramu, który natychmiast wyświetlił obraz zbliżającej się 
floty nieprzyjaciela. Obraz holograficzny mierzył przeszło trzydzieści metrów sześciennych, zajmując całe 

background image

centrum mostka bojowego. Sam obraz był trójwymiarowy i mógł być oglądany z każdej strony. Pośrodku 
zmaterializowała się nagle grupa świecących symboli, od których w górę biegła biała, kropkowana linia, 
ginąca poza zasięgiem wzroku.
  Tak wygląda ich kurs w tej chwili   powiedział  Oniegin. A to projekcja przyszłościowa.    Na hologramie 
ukazała się kolejna linia, tym razem czerwona, zmierzająca w stronę podłogi.
 Dobrze  chrząknął admirał.  A dokąd to ich właściwie prowadzi?
Wewnątrz   hologramu   zmaterializowała   się   nagle   błękitna   kula   Ziemi,   otoczona   satelitami   i   orbitującymi 
dookoła księżycem. Biała linia biegła prosto w jej kierunku.
 To projekcja bieżąca, nie biorąca pod uwagę żadnych zmian przyszłościowych  wyjaśnił Oniegin.
 Lecz oczywiście, w dalszym ciągu istnieje mnóstwo możliwości zmian. Na przykład takich.
Ukazało się kilkanaście czerwonych linii, z których każda mknęła w innym kierunku, celując w jakiś odległy 
punkt w przestrzeni. Admirał chrząknął ponownie.
Ziemia, Księżyc, satelity, kolonie, cokolwiek. I właśnie dlatego tu jesteśmy, Oniegin. Nasze zadanie polega 
na obronie Ziemi. Ci kryminaliści, cokolwiek planują, będą musieli przejść tuż obok nas. Nawet jeszcze nie 
wiedzą,   co  ich  czeka.   A  prowadzi   ich  mój stary przyjaciel,   Skougaard.   Co  za   radość!   Po  ich  pojmaniu 
osobiście wykonani wyrok na tym zdrajcy. Wódki!
Opróżnił kolejną szklaneczkę i usiadł na swym fotelu, skąd miał doskonały widok na cały hologram.
 Do tej pory walki były jednym pasmem nikczemnych podstępów. Bomby, miny, wreszcie zdrady. Ci bandyci 
są nie tylko zdrajcami, lecz także tchórzami, którzy umknęli przed naszym sprawiedliwym gniewem, a potem 
pozbawili nas naszych własnych baz. Ale to już skończone. Mieliśmy dość czasu, by przegrupować się i 
zorganizować obronę. Teraz muszą spotkać się z nami na otwartym polu. I przeżyją niespodziankę, gdy to 
zrobią. Proszę pokazać mi ostatnie fotografie.
Astronomowie   na   orbitującym   dookoła   Ziemi   trzynastometrowym   teleskopie   optycznym   początkowo 
zaprotestowali,   gdy   zażądano   od   nich   zdjęć   zbliżającej   się   floty.   Argumentowali,   iż   teleskop   ten 
zaprojektowany został do zupełnie innych celów. Osłonięty przed promieniami słońca, bez atmosfery, która 
mogłaby   zniekształcić   wizję,   mógł   penetrować   tajemnice   nieprawdopodobnie   odległych   galaktyk,   badać 
systemy gwiezdne leżące w odległości tysięcy lat świetlnych. Ich stosunek do przedstawionej im propozycji 
uległ   gwałtownej   zmianie,   gdy   kolejnym   promem   z   Ziemi   złożyło   im   wizytę   kilkunastu   policjantów. 
Wspólnymi siłami znaleziono sposoby, by wykonać to zadanie.
Wewnątrz hologramu pojawiły się sylwetki liniowców nieprzyjaciela. Szare i dość zamazane, rozciągały się 
w szerokim łuku.
 Dajcie mi ich flagowy, Dannebrog  zażądał Kapustin.
Okręt pośrodku formacji zaczął się powiększać, aż miał przeszło metr średnicy. Jednak jego obraz wciąż 
pozostawał niewyraźny.
 Nie możecie czegoś z tym zrobić?  parsknął zniecierpliwiony admirał.
 Spróbujemy komputerowego wspomagania obrazu  rzucił Oniegin.
Po chwili widoczna na hologramie sylwetka zamigotała i stała się wyraźniejsza.
 Teraz lepiej  mruknął admirał. Podszedł bliżej i wymierzył palec wskazujący w okręt.  Mata cię, Skougaard. 
Ciebie i ten twój cenny Dannebrog. Już mi nie uciekniesz. Dajcie mi teraz projekcję kursów zbieżnych.
Obraz zmienił się ponownie. Symbole floty nieprzyjaciela pojawiły się teraz po jednej stronie hologramu, a 
floty Ziemi po drugiej. Od obu zgrupowań pomknęły w głąb obrazu przerywane linie. W miejscu, w którym 
linie skrzyżowały się, wykwitły nagle żółte i zielone cyfry. Żółte migotały i zmieniały się bezustannie. Zielone 
reprezentowały odległość w kilometrach od ich obecnej pozycji do miejsca przecięcia, żółte czas, za jaki 
dotrą tam przy obecnej prędkości. Admirał przez chwilę wpatrywał się w hologram. Wciąż byli za daleko.
 Pokażcie mi teraz dziesiątkę i dziewiećdziesiątkę.
Komputer   dokonał   niezbędnych   kalkulacji   w   przeciągu   mikrosekund.   Na   hologramie   ich   przyszły   kurs 
przecięły  nagle  dwa   łuki  światła.   Łuk  bliższy  flocie  nieprzyjaciela   był  właśnie   dziewięćdziesiątką     był  to 
zasięg,  w jakim dziewięćdziesiąt procent ich pocisków miało uderzyć w nieprzyjaciela. Dziesiątka leżała 
dalej   i   oznaczała   dziesięć   procent   skuteczności   pocisków.   Jednak   nawet   ten   niepraktyczny   zasięg 
osiągnięty zostanie dopiero za kilka godzin. Wojna w przestrzeni kosmicznej, tak samo jak starożytne bitwy 
morskie, polegała na długich okresach podróży, przerywanych krótkimi potyczkami. Admirał zaciągnął się 
radośnie papierosem i czekał. Ostatecznie, był przecież człowiekiem o nieskończonej cierpliwości.
Okręt flagowy admirała Skougaarda, Dannebrog, nie posiadał tak wyrafinowanego mostka bojowego jak 
jego główny przeciwnik we flocie nieprzyjaciela
 Stalin. Skougaard nawet tak wolał. Wszystko, czego potrzebował, z łatwością mógł odczytać z ekranów, a 
gdyby zażądał czegoś większego, aparat projekcyjny w razie potrzeby był w stanie powiększyć obraz do 
rozmiarów   ściany   grodziowej.   Zawsze   uważał,   że   niezwykle   złożony   emiter   holograficzny   jest   jedynie 
zbędną komplikacją.
Stał   właśnie   przed   ekranem   głównym   i   pocierając   w   zamyśleniu   masywną   szczękę,   spoglądał   na 
powiększony obraz obu flot. W końcu drgną) i odwrócił się w stronę Jana, który czekał cierpliwie na boku.

background image

 A więc moja artyleria jest już w pełnej gotowości bojowej. To dobrze. Muszę przyznać, że z serca spadł mi 
ogromny ciężar.
 Problem nie był właściwie zbyt skomplikowany
  przyznał Jan.   Zastosowałem tu coś, co z powodzeniem wykorzystywaliśmy przy automatycznych liniach 
produkcyjnych,   kiedy   musieliśmy   przyśpieszyć   tempo   cykli.   To   właściwie   kwestia   mechaniki,   a   nie 
elektroniki. Cykle oparte na zasadzie sprzężenia zwrotnego zdają świetnie egzamin w przypadku obwodów 
zespolonych, gdzie różne typy operacji przebiegają tak szybko, że w czasie realnym wydają się zachodzić 
niemal równocześnie. Mechanika zajmuje się obiektami fizycznymi, które mają zarówno wagę, jak i masę. 
Rozpędzenie   i   zatrzymanie   takich   obiektów   pochłania   znaczne   ilości   czasu.   Zmieniłem   więc   program 
strzelniczy komputera w ten sposób, by kontrolował nie cały proces, lecz każdą z poruszających się kuł 
oddzielnie. Tak więc jeżeli jedna z kuł zwolni, zostanie usunięta, a na jej miejsce wprowadzona zostanie 
następna. Nie będzie potrzeby zatrzymywania całego urządzenia, tak jak to miało miejsce w przeszłości. 
Oznacza to także, że możemy strzelać tymi kulami w o wiele mniejszych odstępach czasu i rozmieszczać je 
w mniejszych odległościach od siebie.
Admirał skinął z zadowoleniem głową.
 Cudownie. Możemy je więc porozrzucać na kursie kolidującym tuż przed atakującą flotą. W jakiej właściwie 
odległości od siebie mogą być wystrzeliwane?
 Podczas prób doszliśmy do około trzech metrów.
 Niewiarygodne! A wiec oznacza to stalową ścianę, na którą nadzieją się swoimi rozpędzonymi nosami!
 Dokładnie tak. Uprości to przy okazji resztę funkcji, pozostawiając jedynie celowanie.
  Mamy więc coś, co staremu Kapustinowi sprawi przykrą niespodziankę.   Admirał spojrzał na ekrany z 
lekkim uśmiechem satysfakcji.  Znam go bardzo dobrze. Znam jego taktykę, uzbrojenie, a przede wszystkim 
jego głupotę. Pędzi prosto na mnie, nie mając właściwie pojęcia, co chowam w zanadrzu. Zapowiada się 
interesujące spotkanie. Będzie to coś, co jeszcze długo będzie pan pamiętał.
 Nie wyobrażam sobie, bym mógł pełnić rolę biernego obserwatora. Sądzę, że moje miejsce jest na jednym 
z okrętów strzelniczych.
  Nie.   Będzie   pan  bardziej  przydatny,  pozostając  ze  mną.  Na  wypadek,   gdyby  skontaktował   się  z  nami 
ThurgoodSmythe, lub gdyby pojawił się w jakiejkolwiek innej sytuacji. Jego osoba jest jedynym nieznanym 
czynnikiem w moich kalkulagach. Wszystko pozostałe zapięte jest już na ostatni guzik.
Jakby   na   potwierdzenie   tych   słów  widoczne   na   ekranie   kursowym   cyfry   zaczęły   migotać,   a   na   mostku 
rozbrzmiała syrena alarmowa.
 Zmiana kursuobwieściłmechanicznym głosem komputer.
Silniki zwiększyły ciąg. Obydwaj mężczyźni wyraźnie wyczuwali stopami drżenie stalowych płyt pokładu.
 A teraz zobaczymy, jak szybki jest komputer Kapustina  powiedział Skougaard.  A także, jak szybki jest on 
sam. Maszyny zbierają jedynie informacje, ale to on będzie musiał zadecydować, co z tym fantem zrobić.
 Co się właściwie dzieje?  zapytał Jan.
 Rozdzielam moje siły. I to z dwóch ważnych powodów. Ten statek, oraz widoczny na ekranie Sverige są 
jedynymi jednostkami, które posiadają pociski antyrakietowe. Stary Lundwall, który dowodził Sverige, dawno 
już powinien przejść na emeryturę, jest jednak najlepszym taktykiem, jakiego znam. Razem opracowaliśmy 
tę operację. Każdy z nas stanie na
czele   oddzielnej   eskadry.   Wiem,   że   moi   chłopcy   wypracowali   efektywne   techniki   zakłócenia   systemów 
naprowadzania rakiet wroga. Z pewnością okażą się one przydatne w dalszej fazie rozgrywki. Na początku 
wolę mieć jednak z przodu dwie jednostki wyposażone w solidne ekrany detekcyjne, które wykryją wszystkie 
pociski, zanim jeszcze wejdą w bezpośredni zasięg rażenia.
Jan bez słowa wpatrywał się w ekran, na którym widoczne były pozycje wszystkich jednostek floty. W tej 
właśnie chwili przesuwały się powoli, zgodnie ze schematem kontrolowanym przez komputer. Okręt flagowy 
wysunął się na czoło, podczas gdy połowa floty ustawiła się za nim w długą linię. Druga połowa robiła to 
samo za Sverige. Wkrótce obie eskadry znalazły się na kursach rozbieżnych.
  To da towarzyszowi   Kapustinowi  sporo do myślenia   oświadczył  z uśmiechem Skougaard.   Wszystkie 
nasze jednostki posuwają się w dwóch liniach za okrętami flagowymi, które bez przerwy kierują się w stronę 
ich formacji. Może to oznaczać, oczywiście z ich punktu widzenia, że pozostałe statki po prostu zniknęły. To 
dobrze, że nasz przeciwnik nie zna historii. Słyszał pan kiedykolwiek o admirale Nelsonie, Janie?
 Tak. Jeżeli to ten sam facet, który stoi na szczycie kolumny na Trafalgar Sąuare.
 Ten sam.
 Brytyjski bohater z wieków średnich, czy jakoś tak. Walczył z Chińczykami?
  Niezupełnie.  Chociaż  z  pewnością  nie  miałby nic przeciwko  temu.   Walczył  chyba  z  wszystkimi   innymi 
nagami. Jego najświetniejsze zwycięstwo, które go zresztą zabiło, miało miejsce w trakcie bitwy pod
Trafalgarem, kiedy przełamał szyk francuskich okrętów w sposób, jaki mam teraz zamiar powtórzyć. Statki 
prowadzące   przyjmują   na   siebie   pierwsze   uderzenie,   dopóki   w   formacji   nieprzyjaciela   nie   uczyniona 
zostanie wyrwa...

background image

 Pociski odpalone  przerwał mu meldunek komputera.
 Czy nie jesteśmy jeszcze poza zasięgiem? zapytał nerwowo Jan.
  Tak, ale to jedynie pociski antyrakietowe. Ich silniki nadają ciąg przez stosunkowo krótki okres czasu, a 
potem wyłączają się. Tworzą przed nami rodzaj parasola ochronnego, zdolnego do przechwycenia pocisków 
wroga, stając się w ten sposób systemem wczesnego ostrzegania.
W chwilę później przestrzeń przed nimi zakwitała białymi kulami ognia.
 Bardzo niezwykłe  zauważył Skougaard. Kapustin już w pierwszym ataku używa głowic jądrowych. Niezłe, 
gdyby mogło się udać. Tym razem zrobił jednak poważny błąd, ponieważ wiem, iloma takimi pociskami 
dysponuje.
Spojrzał na zegar, a potem, na ekran, na którym jednostki uformowane w dwie, idealnie proste linie, sunęły 
w ślad za okrętami flagowymi.
  Historyczny   moment     powiedział   wreszcie.     Początek   pierwszej   bitwy   podczas   pierwszej   wojny   w 
przestrzeni kosmicznej. Od jej wyniku zależy przyszłość nas wszystkich.

Rozdział 19

 Oa coś knuje  powiedział Kapustin z lekkim niepokojem w głosie.
Pułapka została już zastawiona. Skougaard nie miał innego wyjścia, jak w nią wpaść. Lecz we wnętrzu 
hologramu statki wrogiej armady zaczęły znikać z pola widzenia, aż pozostały tylko dwa.
 Przechodzą na napęd przestrzenny!  wrzasnął Kapustin.  Próbują mi uciec!
  To raczej niemożliwe, towarzyszu admirale   powiedział ostrożnie Oniegin. Jedna z trudniejszych funkcji 
adiutanta   polegała   na   formułowaniu   myśli   w   taki   sposób,   który   sugerowałby,   iż   powstały   one   w  głowie 
admirała.  Pan pierwszy wytłumaczył mi przecież, że z powodu zachodzących na siebie pól grawitacyjnych 
napęd przestrzenny Fascolo nie może być używany w bezpośredniej bliskości planet. Nieprzyjaciel próbuje 
czegoś o wiele prostszego. Jego statki formują się w dwie linie za...
  To przecież oczywiste. Każdy głupiec to zauważy. Nie musi pan marnować mego czasu, objaśniając mi 
takie rzeczy. Ale czy zauważył pan, że ich kursy także się zmieniły? Proszę trzymać oczy otwarte, Oniegin, 
to nauczy się pan kilku ciekawych rzeczy.
Trudno było tego nie zauważyć. Korzystając z chwili czasu, operator hologramu wprogramował w obraz 
dwie   Unie   sunących   za   jednostkami   statków.   Nie   miało   to   większego   znaczenia,   niemniej   jednak 
usatysfakcjonowało admirała.

  Przeprowadźcie   analizę   tych   kursów.   Chcę   wiedzieć,   dokąd   zmierzają.   I   wystrzelcie   kilka   pocisków   z 
głowicami jądrowymi. Niech nie będą tacy pewni siebie.
 Mamy ich dość ograniczoną ilość... raczej wcześnie, nie sądzi pan... może pociski innego typu...
 Proszę się zamknąć i wykonywać rozkazy.
Chociaż ton głosu admirała był zupełnie beznamiętny, Onieginowi zrobiło  się nagle zimno. Wiedział, że 
posunął się za daleko.
 Oczywiście, towarzyszu admirale! To doskonały pomysł.
 I podajcie mi wreszcie tę trajektorię ich przyszłych kursów.
Na hologramie od strony zbliżających się eskadr wytrysnęły nagle zakrzywione stożki światła. Początkowo 
pokrywały one olbrzymi obszar, włączając w to całą Ziemię i sporą liczbę satelitów. Jednak w miarę napływu 
danych radarowych stożki robiły się coraz większe, przybierając w efekcie postać dwu świecących linii.
 Dwa oddzielne cele  Kapustin nie odrywał wzroku od hologramów.  Pierwszy, to nasze bazy księżycowe. 
Cudownie. Baterie umieszczonych tam rakiet zniszczą ich, gdy tylko podejdą bliżej. Ale gdzie prowadzi ten 
drugi kurs?
 Najprawdopodobniej na orbitę geostacjonarną. Znajduje się tam spora liczba satelitów. To może być...
 To może być cokolwiek. I nawet nie jest to w tej chwili ważne. Zamienią się w parę na długo, nim tam dotrą. 
My także podzielimy nasze siły. Chcę, by obie eskadry przecięły kurs tych statków. By zagrozić Ziemi, będą 
się musieli przez nas przedrzeć. Nie będzie to takie łatwe. 
Była to walka niewidzialnych sił  strumieni elektronów w komputerach, fal radiowych i fal światła. Żadna ze 
zbliżających się flot nie widziała jeszcze bezpośrednio drugiej   mogło się zdarzyć, iż nie dostrzegą siebie 
nawet w trakcie bitwy. W dalszym ciągu znajdowali się o tysiące mil od siebie. Załogi statków kosmicznych 
przypominały marynarzy odległych bitew morskich, których dalekosiężne działa niszczyły nieprzyjaciela, nim 
ten pojawił się w zasięgu wzroku.
Obie floty zbliżały się do siebie coraz bardziej. Kapustin z radością w oczach spoglądał na widoczny na 
ekranie powiększony kształt okrętu flagowego Skaugaard  Dannebrog.
  Druga eskadra na robić dokładnie to, co ja. Strzelać na rozkaz. Nie zezwalam na oddzielne komendy. I 
niech żaden inny statek nie próbuje zbliżyć się do Dannebrog, gdy go już wypatroszymy. To moja ofiara. 
Wystrzelić salwę pocisków w formacji rozproszonej. To powinno nimi wstrząsnąć.
Na pokładzie Dannebrog admirał Skougaard uśmiechnął się szeroko i uderzył dłonią o kolano.

background image

 Proszę spojrzeć na tego głupca  zwrócił się w stronę Jana, wskazując równocześnie na ekrany.  Rozrzuca 
swe cenne pociski jak kawałki chleba dla ptaków.
Komputer wyświetlał trasy pocisków, które zostawały przechwytywane i niszczone.
  Ten   człowiek   jest   zupełnym   głupcem,   nie   mającym   pojęcia   o   taktyce.   Wydaje   mu   się,   że   może   nas 
zniszczyć, używając jedynie brutalnej siły. Być może byłoby to możliwe, gdyby poczekał, aż się zbliżymy. 
Nasza   obrona   zostałaby   wtedy   przygnieciona   taką   masą   pocisków.   Na   szczęście   mam   tu   kilka 
niespodzianek, które dadzą mu trochę do myślenia.
 Okręty strzelnicze gotowe do otwarcia ognia  zameldował komputer.
Oba ogromne okręty weszły w zasięg trajektorii, którą posuwała się nieprzyjacielska formacja. W kierunku 
miejsca, w którym wkrótce miały znaleźć się wrogie jednostki, pomknął nieprzerwany strumień żelaznych 
kuł. Włączone na pełną moc silniki korekcyjne utrzymywały statki w pozycji, przeciwdziałając wstrząsom, 
wywołanym  przez opuszczające  wyrzutnie  kule. Strumienie metalu wyglądały na ekranach jak świetliste 
ołówki. Wkrótce zniknęły z pola widzenia. Pozorujące płynącą przed nimi flotę, pociski antyrakietowe sunęły 
po  wyznaczonych   komputerowo   kursach.   Ich  reflektory  radarowe,  pole   Gaussa  i  źródła   ciepła  miały  za 
zadanie zwieść i zniszczyć rakiety nieprzyjaciela.
Przechadzający   się   po   mostku   bojowym   Stalina   Kapustin,   nie   wydawał   się   być   zadowolony   z   rozwoju 
sytuacji.
 Czy mogą być jakieś błędy odczytu? To nie może być prawda!  krzyknął, wskazując na pojawiające się na 
ekranie cyfry.
  Zawsze   występują   błędy,   sir     odparł   spokojnie   Oniegin.     Lecz   stanowią   jedynie   niewielki   procent 
ostatecznego wyniku.
 Lecz ta głupia maszyna wciąż twierdzi, że nie trafiliśmy w ani jeden statek nieprzyjaciela. W ani jeden! A ja 
na własne oczy widziałem eksplozje.
  Tak, admirale. Lecz w większości były to jedynie antyrakiety, których zadaniem było przyjęcie na siebie 
naszych rakiet. Po każdym kontakcie nasze radary przeszukują obszar eksplozji w poszukiwaniu szczątków. 
Po ich ilości określają, czy zniszczony został statek, czy jakiś inny obiekt. Musi pan jednak pamiętać, że z 
każdą eksplozją niszczona jest jedna z ich antyrakiet. Ponieważ mamy o wiele więcej pocisków niż oni, 
ostateczne zwycięstwo będzie należało do nas. Kapustin nie sprawiał wrażenia w pełni zadowolonego z 
tego wyjaśnienia.
 A gdzie są te ich pociski? Czy ten tchórz nie ma nawet zamiaru ich wystrzelić?
 Ponieważ ma ich o wiele mniej, sądzę, iż czeka, aż odległość zmniejszy się na tyle, by ich siła rażenia była 
jak największa. Nasze ekrany ochronne są jednak tuż przed nami i z pewnością nie uda im się ich przebić.
Ta ostatnia uwaga była szczególnie niefortunna. Właśnie gdy adiutant kończył ją wypowiadać, na mostku 
zabrzmiał   alarm.   Na   ekranie   krwistą   czerwienią   pulsował   napis:   OBIEKTY   NA   KURSIE   KOLIZYJNYM. 
Niemal   natychmiast   z   innych   jednostek   napływać   zaczęły   raporty   o   uszkodzeniach.   Sparaliżowany 
zdumieniem, admirał wpatrywał się w ekran, na którym jego liniowce zmieniały się w poskręcane sterty 
złomu. Na jego oczach jeden ze statków eksplodował złocistą kulą ognia.
 Co to jest? Co się dzieje?  wykrztusił.
 Strumień meteorytów...  zaczął Oniegin, chociaż wiedział, że to nie może być prawda.
Admirał, zapominając o zamknięciu ust, opadł na fotel. Sprawiał wrażenie kompletnie zdezorientowanego. 
Oniegin poprosił operatora o powtórne odtworzenie całego zajścia. Chociaż trwało ono niespełna sekundę, 
zostało zarejestrowane przez komputer, który odtworzył je teraz w zwolnionym tempie. Na ekranie ukazała 
się zwarta ściana jakiejś materii przeszło dwukilometrowej długości, z precyzją sunąca kursem kolizyjnym 
na   spotkanie   liniowców   floty.   Potem   nastąpiło   zderzenie.   To   musiała   być   akcja   nieprzyjaciela.   Na 
powiększeniu Oniegin spostrzegł, iż ową ścianę tworzyły w rzeczywistości niewielkie, kuliste przedmioty. 
Wystrzelone   przez   nich   pociski,   pomimo   że   tworzyły   w   przeszkodzie   pokaźne   dziury,   nie   mogły 
powstrzymać głównego impetu.
 Wygląda na to, że to pewien rodzaj broni  powiedział wreszcie Oniegin.
 Co takiego?
"Tajnej"   chciało mu się dodać. Nie uczynił jednak tego, ponieważ mogło go to kosztować życie. Zamiast 
tego powiedział jedynie:
  Niewielkie obiekty pozbawione własnego napędu, które wystrzelono nam na spotkanie. Jednak jakie to 
obiekty i w jaki sposób wystrzelono je z taką precyzją, w dalszym ciągu nie wiadomo.
 Będzie ich więcej?
 To możliwe, chociaż oczywiście nie mogę być tego pewny. Być może wystrzelili w nas od razu wszystkim, 
co mają...
 Więcej pocisków defensywnych. Wystrzelili je natychmiast.
  Za   pierwszym   razem   ich   efekt   był   zupełnie   znikomy,   towarzyszu   admirale.   Gdy   wystrzelimy   je   teraz, 
zabraknie ich na...
Urwał, gdyż silny cios w twarz przewrócił go na podłogę.

background image

 Odmawia pan wykonania rozkazu? Kwestionuje pan moje dowództwo nad tą flotą?
 Nigdy! Proszę wybaczyć... to była tylko sugestia... to się więcej nie powtórzy  Oniegin podniósł się na nogi.
Z kącika rozciętej wargi sączyła się krew. 
  Postawić parasol ochronny z pocisków defensywnych... I to z wszystkich! Ta piekielna broń musi zostać 
powstrzymana!
Lekkie   szarpnięcie   Stalina   świadczyło,   iż   pociski   zostały   wystrzelone.   Oniegin   otarł   krwawiące   usta 
rękawem.   Co   jeszcze   mogli   zrobić?   Musi   być   przecież   coś,   co   pozwoliłoby   im   uniknąć   ostatecznej 
katastrofy.   Ten   głupiec   admirał   był   zbyt   niekompetentny,   a   oficerowie   za   bardzo   się   go   bali,   by 
zaproponować jakieś rozsądne rozwiązanie.
  Czy   mógłbym   zasugerować   coś,   co   byłoby   bardziej   efektywne   niż   pociski   defensywne,   towarzyszu 
admirale? Czymkolwiek ta broń jest, nie posiada własnego napędu. Nasze czujniki nie wykrywały u niej 
śladu jakiejkolwiek radiagi. Dlatego wydaje mi się, że wystrzeliwana być musi po ściśle określonej trajektorii. 
Gdybyśmy znniejszyli szybkość, istnieje spora szansa, że pociski te przejdą przed nami.
 Co takiego? Zwolnić? Bierze mnie pan za tchórza?
Oniegin westchnął.
 Nie, sir. Oczywiście, że nie. Równie dobrze możemy przyśpieszyć. Efekt będzie ten sam.
 Być może. w Każdym razie nie wyrządzi to chyba większej szkody. Niech pan wyda rozkaz.
 Przerwać ogień  wydał polecenie Skougaard.  Zwiększyli szybkość, więc nasza ostatnia salwa przejdzie za 
nimi. Lecz i tak zadaliśmy im spore straty. Proszę spojrzeć na ekran. Wytrąciliśmy z walki więcej niż czwartą 
część ich sił. Kolejna zapora wykończy ich. Czy jesteśmy już w odpowiednim zasięgu dla naszych rakiet?
 Będziemy za trzydzieści dwie sekundy, sir.
Wydać polecenie otwarcia ognia. Chcę, by napotkali na swej drodze stalową ścianę.
Z precyzją co do mikrometra płaskie wieżyczki strzelnicze obróciły się, kierując wyloty swych wyrzutni na 
obrany punkt w przestrzeni. Od części zamkowej każdej wyrzutni biegła przezroczysta, plastykowa rura, 
przez którą podawano z wnętrza statku strumień niewielkich, zmodyfikowanych pocisków rakietowych. W 
sumie była to prosta, mało subtelna broń  lecz bardzo efektywna.
Po osiągnięciu określonego punktu w przestrzeni włączano obwody strzelnicze. We wszystkich wieżyczkach 
elektroniczny zapłon zadziałał równocześnie, wyrzucając smukłe cygara rakiet w przestrzeń. Na ich miejsce 
w wyrzutnie wsuwały się następne, a potem następne. Ponieważ nie było potrzeby otwierania i zamykania 
zamka, czy wyrzucania pustych łusek, szybkostrzelność tych urządzeń była niewiarygodna. Ograniczało ją 
jedynie tempo mechanicznego podawania pocisków. Co sekundę jedną wyrzutnię opuszczało przeciętnie 
sześćdziesiąt rakiet, a sto osiemdziesiąt każdą wieżyczkę. Sto dziewięćdziesiąt siedem takich wieżyczek 
zamontowano, zanim jeszcze flota wyruszyła do akcji, a ostatecznych połączeń i testów dokonano już w 
drodze.
Co   sekundę   wyrzutnię   opuszczało   dziewięćdziesiąt   cztery   tysiące   pięćset   sześćdziesiąt   rakiet.   Przeszło 
dwie i pół tony stali, Gdy zaprzestano odstrzału po minucie, \v stronę ziemskiej floty zmierzało przeszło sto 
pięćdziesiąt ton stali.
Na radarze masa ta przypominała połyskującą mgłę, która szybko zniknęła w przestrzeni. Komputer zaczął 
odliczać czas, który pozostał do momentu spotkania.
Wszyscy na mostku wstrzymali oddech. Minuty, a potem sekundy, nieubłaganie zmierzały w stronę zera. 
Teraz!
 Dobry Boże...  westchnął Jan na widok nieprzeliczonej ilości eksplozji.
Admirał Skougaard odwrócił wzrok od ekranów, które ukazywały orgię zniszczenia. Znał większość z tych, 
którzy tam ginęli. Część służyła niegdyś pod jego rozkazami.
Tam,   gdzie   jeszcze   przed   chwilą   była   imponująca   flota   statków   kosmicznych,   teraz   widniały   jedynie 
porozrywane,   osmolone   metalowe   szczątki.   W   przeciągu   kilku   sekund   obie   ziemskie   eskadry   przestały 
istnieć.
Dwie chmury rozpraszających się powoli odłamków szybko pozostały z tyłu.
Przed rebeliantami leżała Ziemia.

Rozdział 20

 Powinnam być w samolocie  powiedziała Dvora.  Pozostali są już na pokładzie.
Zmęczona bezustannym wyczekiwaniem w samochodzie, wyszła na zewnątrz, by rozprostować kości. Noc 
była wyjątkowo ciepłą, bezchmurne niebo pobłyskiwało  tysiącami gwiazd. Chociaż sam port lotniczy był 
zaciemniony, sylwetki zgrupowanych na pasie startowym transportowców były doskonale widoczne. Amri 
BenHaim   stanął   tuż   obok   dziewczyny.   Ssąc   nieodłączną   fajkę,   obrzucił   spojrzeniem   torbę   Dvory, 
zawierającą zapasowe magazynki i przewieszony przez plecy młodej bojowniczki karabin maszynowy.
  Nie ma pośpiechu, Dvora   powiedział.   Do startu pozostało jeszcze trzydzieści minut. Twoi żołnierze to 
dorośli ludzie, nie musisz prowadzić ich za rączkę.

background image

  Dorośli   ludzie!     parsknęła   ze   zniecierpliwieniem.     Farmerzy   i   profesorowie   uniwersytetu.   Jak   się   będą 
zachowywać, gdy dookoła zaczną świstać kule?
  Dadzą   sobie   radę,   jestem   tego   pewny.   Przeszkolenie,   które   przeszli   było   bardzo   dokładne,   tak   samo 
zresztą jak twoje. Ty po prostu masz więcej doświadczenia, to wszystko, Możesz na nich polegać...
 Wiadomość!  wykrzyknął nagle kierowca.
 Potwierdź moim kodem identyfikacyjnym  polecił BenHaim.
Kierowca szepnął coś w stronę mikrofonu, a po chwili wychylił się przez okno.
Podali tylko dwa słowa: beth doar.
 Poczta!  wykrzyknął BenHaim. Odwrócił się w stronę Dvory.  A więc udało się. Zajęli stację w Khartumie. 
Powiedz Blonsteinowi, że sytuacja, używając jego ulubionego powiedzenia, jest do przodu. A potem wsiadaj 
do samolotu. Nie chcę, byś mi się tutaj niepotrzebnie pętała.
Dvora nałożyła heim i sięgnęła po mikrofon.
  Tak... tak, generale. Oczywiście, powtórzę odwróciła się w stronę BenHaima.   Wiadomość dla pana od 
generała Blonsteina. Powiedział, by miał pan oko na Izrael. Po powrocie chce go zwiedzić.
  Postaram się. Ale następnym razem powiedz mu, że zależy to od niego, a nie ode mnie. No, idź już. 
Posiedzę sobie na balkonie, czekając na wynik akcji. To znaczy tak długo, jak będę miał balkon, na którym 
mógłbym siedzieć.
Dvora pocałowała go leciutko w policzek i ruszyła w stronę oczekującego samolotu. Wkrótce jej sylwetka 
rozpłynęła się w mroku.
BenHaim nasłuchiwał, jak silniki potężnych samolotów budzą się z hukiem do życia. Mrok nocy rozświetliły 
buchające z dysz ognie odrzutu. Pierwszy samolot mknął już po pasie, nabierając prędkości, aż wreszcie 
płynnie uniósł się w powietrze. Za nim następny i następny. Na obu pasach trwał nieprzerwany ruch. W 
końcu niewyraźne kształty samolotów rozmyły się w ciemnościach, echo silników zamarło i powróciła cisza.
BenHaim wyjął z ust wygasłą fajkę i wystukał ją o krawędź buta. Nie czuł ani podniecenia, ani zmęczenia; 
po dniach pełnych napięcia i przytowań był po prostu zmęczony. Od tej chwili nie było już odwrotu. Wsiadł 
do samochodu.
W porządku. Możemy wracać do domu, chłopcze  polecił kierowcy.
Wysoko   w   górze,   już   poza   zasięgiem   wzroku,   powietrzna   armada   zatoczyła   szerokie   koło.   Przestrzeń 
powietrzna   Izraela   była   zbyt   mała   na   wykonanie   takiego   manewru.   Nie   obawiano   się   co   prawda   sieci 
radarów,  lecz w dole leżały gęsto zaludnione miasteczka, których  mieszkańcy mogliby się zastanawiać, 
dokąd właściwie te wszystkie samoloty się kierują. Kiedy maszyny ponownie przekroczyły granicę Izraela, 
znajdowały   się   na   wysokości   sześciu   mil.   Z   takiej   wysokości   odgłos   pracy   silników   był   już   zupełnie 
niesłyszalny   na   dole.   W   zwartej   formagi   skręcili   na   południowywschód   i   znaleźli   się   nad   Morzem 
Czerwonym.
Grigor wyjrzał przez okienko i aż cmoknął ze zdumienia.
 Dvorapowiedział. To, co widzę, nie wygląda koszernie.
 A cóż takiego widzisz? Stadko świnek?
 Raczej fale Morza Czerwonego.
Grigor był z zawodu wykładowcą matematyki. Niezwykle roztargniony, zupełnie nie odpowiadał wszelkim 
wymaganiom stawianym żołnierzom. Lecz jako strzelec wyborowy nie miał sobie równych. Jego wyczyny na 
strzelnicy przeszły już do legendy.
  Chodzi   mi   o   to,   dokąd   lecimy.   Mamy   zaatakować   przecież   Spaceconcent   na   zachodzie   Stanów 
Zjednoczonych. Wiem, wiem, nie podniecaj się tak. Dawno już się tego domyślaliśmy. Tak wielki sekret, że 
nawet dziecko by na to wpadło. Ale do rzeczy. Z położenia gwiazdy pomocnej wnioskuję jedynie, że lecimy 
na południe. Właśnie to skłoniło mnie do refleksji, iż nie wygląda to zbyt koszernie. Chyba, że nasz samolot 
ma wystarczające zapasy paliwa, by dolecieć do Ameryki przez biegun południowy.
 Nie lecimy bezpośrednią trasą.
 Mogłabyś nam coś o tym powiedzieć, Dvorkila
wtrącił Vasil, celowniczy ciężkiego karabinu maszynowego.
Pozostali pochylili się w jej kierunku i zastygli w oczekiwaniu.
 Mogę powiedzieć wam o kursie, jakim teraz lecimy, ale nic ponad to. Lecimy teraz prosto na południe, lecz 
nad Pustynią Nubijską zakręcimy na zachód. Jest tam   a raczej była   stacja radarowa wKhartumie. Nasi 
ludzie zajęli ją. Jest to jedyna stacja na drodze do Maroka...  zawahała się i umilkła.
  A dalej?   nalegał Grigor.     A może ma to związek  z tymi  czarnymi krzyżami,   które po zdjęciu  papieru 
znaleźliśmy na kadłubie? Wtargniemy tam pod fałszywymi znakami, jak piraci?
 To ściśle tajne...
 Dvora, proszę. To w końcu my nadstawiamy głowy.
  No dobrze, macie rację. Zresztą teraz i tak nie jest to już tajemnica. Wiecie z pewnością, że w rządzie 
Narodów Zjednoczonych mamy naszych agentów
 urwała nagle.

background image

"Lub być może oni mają nas  pomyślała ponuro.
 Za późno jednak, by się wycofać. Nawet jeżeli to rzeczywiście pułapka, to musimy w nią brnąć dalej, aż do 
krwawego końca."
 Od nich właśnie dowiedzieliśmy się  ciągnęła dalej.  Że do pomocy w utrzymaniu bazy na pustyni Mojave 
wysłano oddziały niemieckie. To ich właśnie znaki i numery identyfikacyjne mamy na naszym samolocie. 
Zajmiemy po prostu ich miejsce.
Nie tak po prostu   przerwał Grigor.   Przypuszczam, że istnieje jeszcze sporo rzeczy, o których nam nie 
powiedziałaś.
  To   prawda.   Lecz   muszę   dodać   coś   jeszcze.   Wyprzedzamy   samoloty   niemieckie   zaledwie   o   godzinę. 
Dlatego tak niezwykle ważne było skoordynowanie czasowe całej akcji. Jak na razie wszystko rozwija się 
zgodnie z planem. Mieścimy się w czasie. Więc lepiej spróbujcie teraz trochę odpocząć, bo po wylądowaniu 
nie będzie już na to ani chwili.
Lecieli już kilka godzin. Większość ludzi spała. Czuwały jedynie załogi, obserwując bez przerwy wskazania 
automatycznych   pilotów.   Generał   Blonstein,   jako   wykwalifikowany   pilot,   znajdował   się   w   pierwszym 
samolocie formacji. Po minięciu pustyń Maroka znaleźli się nad Oceanem Atlantyckim. Generał wpatrywał 
się właśnie w ciemny przestwór, gdy nagle ożyło radio.
 Wieża Rabat do Air Force cztery siedem pięć. Czy mnie słyszycie?
 Air Force cztery siedem pięć. Słyszymy głośno i wyraźnie, wieża Rabat.
Kontakt   radiowy   był   jedynie   formalnością.   Stacje   naziemne   uaktywniły   już   transpondery   we   wszystkich 
samolotach, otrzymując w ten sposób wszystkie zakodowane wcześniej dane dotyczące identyfikacji, trasy 
przelotu i miejsca przeznaczenia.
  Macie czystą drogę aż nad Azory, Air Force - z głośnika dobiegł szmer prowadzonej ściszonymi głosami 
rozmowy.  Mamy tu dane dotyczące waszego lotu. Wygląda na to, że jesteście pięćdziesiąt dziewięć minut 
przed czasem.
 Mamy sprzyjający wiatr  odparł spokojnie Blonstein.
Zrozumiałem, Air Force. Koniec.
Na dole, nasłuchując na częstotliwości wieży kontrolnej, tej krótkiej wymianie zdań przysłuchiwał się jeszcze 
ktoś inny. W kępie drzew tuż przy nadmorskiej autostradzie tkwił mężczyzna w burnusie. Wzdłuż autostrady 
biegły słupy trakcyjne sieci wysokiego napięcia. Mężczyzna słuchał rozmowy niezwykle uważnie, marszcząc 
czoło, gdy dobiegające z taniego radia trzaski zagłuszały niektóre słowa. Odczekał jeszcze chwilę, by być 
absolutnie pewnym, że transmisja została już zakończona. W końcu skinął głową i nacisnął guzik z boku 
niewielkiej skrzynki, która przez cały ten czas tkwiła u jego stóp.
W niebo wystrzelił jaskrawy słup ognia, a w sekundę później jego uszu dobiegł odgłos eksplozji. Jeden ze 
słupów trakcyjnych jął chylić się ku ziemi, aż w końcu runął, krzesząc przy tym malownicze snopy iskier.
Połowa świateł w całym Rabacie momentalnie zgasła. Przy okazji wysiadła także podstacja naprowadzania 
radiowego wieży.
Obsada dyżurna  lotniska Cruz del Luz na wyspie  Santa Maria  pogrążona była w błogim śnie. Ostatnio 
bardzo niewiele samolotów lądowało tutaj by napełnić zbiorniki, szybko więc godziny dyżuru nocnego stały 
się zwykłą rutyną. A zresztą, gdyby coś się działo, to wcześniej i tak obudziłoby ich radio.
Tak   stało   się   i   tym   razem.   Kapitana   Sarmiento   wyrwał   z   okowów   pełnego   pięknych   dziewcząt   snu 
wzmocniony głos, dobiegający z wiszącego na ścianie głośnika. Żołnierz zerwał się z leżanki i nim udało mu 
się zapalić światło, wyrżnął się boleśnie w goleń.
 Zgłasza się Cruz del Luz  wymruczał sennie. Odchrząknął, splunął do pełnego kosza na śmiecie i zaczął 
przerzucać leżące na biurku wydruki.
 Tu Air Force cztery siedem pięć. Prosimy o zezwolenie na lądowanie w celu uzupełnienia paliwa.
Trzęsące się palce Sarmiento znalazły właściwy wydruk, nim jego rozmówca skończył mówić. Tak, wszystko 
się zgadzało.
 Możecie lądować na pasie numer jeden  nagle zamrugał i spojrzał na zegar ścienny.  Jesteście o godzinę 
wcześniej, niż było to przewidziane w harmonogramie, Air...
 Sprzyjający wiatr padła lakoniczna odpowiedź.
Sarmiento opadł na fotel i z obrzydzeniem spojrzał na swą  rozespaną i ziewającą  załogę, wkraczającą 
właśnie do centrali łączności.
 Wy syny portowych dziwek! Po raz pierwszy od sześciu miesięcy przybywa tu prawdziwy major, a wy śpicie 
jak świnie w błocie. Ruszać się! Procedura tankowania.
Jeszcze przez chwilę przemawiał w ten sposób, aż w końcu wszyscy jego ludzie zabrali się do roboty. 
Podobała im się ta bezpieczna praca i za nic nie chcieliby jej utracić.
Wzdłuż   całego   pasa   równymi   szeregami   zapłonęły   światła   pozycyjne.   Wkrótce   z   otaczających   lotnisko 
ciemności wyłoniły się samoloty. Jeden po drugim obniżyły się i lądowały, zostając natychmiast kierowane 
automatycznie do punktów tankowania.

background image

Każda część tej operacji sterowana była komputerowo. Samoloty podłączane były w odpowiednie miejsce, a 
ich   silniki   wyłączone.   Na   każdej   z   wież   znajdowała   się   kamera   telewizyjna,   która   określała   położenie 
wpustów zbiorników na skrzydłach. Natychmiast po ich umiejscowieniu mechaniczne ramię unosiło klapę i 
wprowadzało do baku końcówkę węża. Rozpoczynało się pompowanie.
Sensory określające pojemność przesyłały informacje o ilości benzyny w każdym zbiorniku. Przypadkowe 
rozlanie   paliwa   lub   przepełnienie   zbiornika   było   wykluczone.   W   trakcie   tankowania   wszystkie   samoloty 
pozostawały ciemne i ciche.
Za wyjątkiem pierwszego, w którym najwidoczniej znajdował się dowódca formacji. Luk w tym samolocie 
został otwarty, a na ziemię opuszczono metalową drabinkę. Zszedł po niej umundurowany mężczyzna i 
sztywnym krokiem ruszył wzdłuż zbiorników z paliwem.
Nagle, przechodząc obok jednej z wyniosłych ramp paliwowych, coś przykuło jego uwagę. Podszedł bliżej i 
nachylił się, by przyjrzeć się temu czemuś bliżej. Ponieważ górne części jego ciała znalazły się w cieniu 
rzucanym   przez   rampę,   nikt   nie   zauważył   niewielkiej   paczuszki,   którą   wysunęła   mu   się   zza   pazuchy   i 
spoczęła obok zbiornika. Mężczyzna wyprostował się, obciągnął mundur i ruszył w stronę wieży kontrolnej.
Sarmiento   na   widok   wchodzącego   oficera   poczuł   się   trochę   nieswojo.   Zamrugał   nerwowo   powiekami. 
Czarny mundur mężczyzny był odprasowany i nieskazitelnie czysty, guziki i złote naszywki lśniły zimnym 
blaskiem.   U   szyi   oficera   wisiał   krzyż   maltański,   pierś   pokrywały   rzędy   beretek,   a   w   oku   tkwił   monokl. 
Sarmiento, na którym wygląd przybysza uczynił piorunujące wrażenie, poderwał się na baczność.
 Sprechen się Deutsch?- zapytał mężczyzna.
 Przykro mi, ale nie rozumiem ani słowa. Oficer skrzywił się i zaczął mówić źle akcentowanym portugalskim:
 Przyszłem, by podpisać formularz zapotrzebowania.
Tak,   oczywiście     Sarmiento   machnął   ręką   w   stronę   komputera.   Nie   będzie   jednak   gotowy   przed 
zakończeniem tankowania.
Oficer skinął głową i zaczął przechadzać się tam i z powrotem wzdłuż pomieszczenia. Sarmiento zajął się 
jakąś nie cierpiącą zwłoki pracą. Oboje drgnęli, gdy rozległ się brzęczyk i z drukarki wysunął się gotowy 
formularz.
 Proszę podpisać tutaj i tutaj  powiedział Sarmiento wskazując na właściwe miejsce.  Dziękuję.
Wręczył   kopię   oficerowi,   który   odwrócił   się   i  ruszył   w  stronę   pasa   startowego.   Dopiero   gdy  zniknął   we 
wnętrzu samolotu, Sarmiento spojrzał na trzymany w dłoni papier. Dziwne nazwiska mają ci obcokrajowcy. I 
cudaczna pisownia. Wygląda to na Schickelgruber... tak, Adolf Schickelgruber.
 Ile mamy czasu?  zapytał niecierpliwie oficer po zajęciu miejsca w fotelu pierwszego pilota.
 Około dwudziestu ośmiu minut. Musimy być w powietrzu, nim nawiążę kontakt radiowy.
 Mogą się przecież spóźnić...
 Lecz mogą być także wcześniej. Nie możemy ryzykować.
Pierwszy z samolotów opuszczał właśnie pas startowy, wznosząc się ostro w górę. Jako ostatni wystartował 
samolot dowódcy. Jednak zamiast podążać za formacją, zatoczył nad oceanem koło i zawrócił na lotnisko.
 Jednostki straży pożarnej powróciły do remizy  powiedział pilot.
 Reszta ludzi jest już w wieży kontrolnej. Nie, chwileczkę ktoś stoi w drzwiach i macha ręką uśmiechnął się 
generał Blonstein.  Zamrugajmy mu reflektorami na pożegnanie.
W chwilę później ponownie znaleźli się nad oceanem i łagodnym łukiem zakręcili na zachód. Blonstein 
przycisnął słuchawki do uszu i modląc się o czas, nasłuchiwał uważnie. Wciąż cisza, żadnych wezwań. A 
więc wszystko w porządku.
 Udało się  powiedział jedynie.
Podniósł widniejącą na tablicy kontrolnej czerwoną pokrywkę i nacisnął tkwiący pod nią guzik.
Sarmiento usłyszał przytłumiony huk i wyjrzał przez okno, spoglądając na bijące pod niebo słupy ognia i 
czarnego, oleistego dymu. Rozjęczały się sygnały alarmowe, ożyły drukarki i radio.
Transportowce   niemieckie   przekroczyły   właśnie   brzeg   afrykański,   gdy   dowódca   oddziału   otrzymał 
zaszyfrowaną wiadomość.
 Nowy kurs  powiedział, spoglądając na wyświetloną na ekranie komputera mapę.  Jakiś wypadek, ale nie 
podają szczegółów. Kierują nas do Madrytu.
Dowódca  zdziwiony był  tym  nowym  kursem, niepokoił go  także  niski poziom paliwa   w  zbiornikach.  Nie 
przyszło mu do głowy, by spróbować połączenia z lotniskiem Cruz del Luz  w tej chwili nie było to już jego 
zmartwienie. W ten sposób zrozpaczony i śmiertelnie przerażony kapitan Sormiento nie musiał dodatkowo 
łamać   sobie   głowy   tajemniczym   przelotem   tej   samej   nocy   dwu   formacji   samolotów,   posiadających 
identyczny harmonogram lotu i takie same znaki identyfikacyjne.

Rozdział 21

  A więc  pierwsza   połowa  naszego  zadania  zakończyła  się  sukcesem   powiedział  z  satysfakcją  admirał 
Skougaard, gdy szczątki floty nieprzyjaciela pozostały już daleko z tyłu.  Poszło nam tak samo dobrze, jak 
Nelsonowi   pod   Trafalgarem.   A   nawet   lepiej,   zważywszy   fakt,   iż  po   bitwie   pozostałem   przy   życiu.   I   nie 

background image

ponieśliśmy żadnych strat. No, może za wyjątkiem złamanej nogi jednego z artylerzystów, na którą spadła 
upuszczona przypadkowo kula. Korekty kursu?
 Wprowadzone do komputera, sir  odparł operator.  Silniki włączą się za około cztery minuty.
  Doskonale. Po wejściu na nową orbitę chcę, by dotychczasowa zmiana warty udała się na odpoczynek. 
Odwrócił się w stronę Jana.  Przywilej rangi. Właśnie z niego korzystam i idę coś zjeść. Przyłączy się pan do 
mnie?
Aż do tej chwili posiłek był ostatnią rzeczą, która absorbowała umysł Jana. Lecz gdy napięcie poprzednich 
godzin minęło, nagle zdał sobie sprawę, że jest wręcz niesamowicie głodny.
 Z przyjemnością, panie admirale.
W prywatnej kabinie admirała czekał już na nich suto zastawiony stół, dookoła którego krzątał się osobiście 
szef kuchni. Admirał wymienił z nim parę słów w gardłowym, kompletnie dla Jana niezrozumiałym języku.
Smorgasbord - westchnął z zachwytem Jan, spoglądając na pyszniące się na stole potrawy.   Ostatni raz 
jadłem to... już nawet nie pamiętam, kiedy.
  Stor   kold   bar     poprawił   admirał.     Chociaż   w   powszechnym   użytku   przyjęła   się   nazwa   szwedzka,   w 
rzeczywistości nie oznacza ona tego samego. My, Duńczycy, jesteśmy bardzo dumni z naszych potraw. 
Zawsze wyruszam w przestrzeń z pełnymi lodówkami. Chociaż niewiele już pozostało   westchnął.   Lepiej 
szybko zakończmy tę wojnę. Za zwycięstwo!
Spełnili toast szklaneczkami zmrożonej akvavity. Szef kuchni natychmiast uzupełnił je ponownie z butelki, 
spoczywającej  w  pojemniku  z lodem.  Posiłek przedstawiał  się  imponująco.  Poczesne  miejsce zajmował 
ogromny półmisek, pełen grubych kanapek z przyrządzonymi na różne sposoby filetami ze śledzia. Potem 
zaserwowano   zimną   wołowinę   z   chrzanem   i   jajka   w   kawiorze,   a   wszystko   to   uzupełnione   kolejnymi 
puszkami zimnego, duńskiego piwa. Ucztowali z apetytem zwycięzców   ludzi, którym udało się uzyskać 
jeszcze kilka dni życia.
Przy kawie powrócili jednak w rozmowie do ostatniej fazy bitwy.
 Czy da pan wiarę, że miałem zaprogramowanych kilkanaście planów strategicznych, zależnych od rezultatu 
tego starcia?   zapytał Skougaard.   Na szczęście mogę wprowadzić w życie ten najlepszy. Pierwszy. Tak 
więc  moim kolejnym  problemem  jest  utrzymanie  tego  planu w sekrecie przed  rezerwami nieprzyjaciela. 
Zaraz go panu wyjaśnię.
Porozkładał na stole solniczkę, słoik z musztardą, widelce i noże.
 Nasza eskadra to ten nóż. Tuż obok jest widelec, czyli druga eskadra. Tu leży nasz cel. Ziemia. Pozostałe 
statki nieprzyjaciela grupują się w luźnych formacjach tutaj i tutaj. Chociaż znajdują się na odpowiednich 
orbitach, nie zdążą już przeszkodzić nam w naszych planach. Zanim osiągną ten punkt, nasze jednostki 
opanują te widelce, czyli  satelity  energetyczne.  Jak  pan  zapewne  wie,  ich ogromne lustra  przetwarzają 
energię słoneczną na elektryczność i wysyłają na Ziemię w postaci mikrofal. Z energii tej korzysta cała 
Europa i Ameryka Pomocna, więc wyłączenie tych satelitów spowoduje totalne zaciemnienie i panikę. A 
chcemy   wyłączyć   je   wszystkie   równocześnie.   Jednak   na   dłuższą   metę   nie   będzie   to   miało   większego 
znaczenia,   bowiem   Ziemia   posiada   wystarczająco   dużo   innych   źródeł   energii,   które   będzie   mogła 
wykorzystać.   Mnie   jednak   interesuje   chwila   obecna.   Najprawdopodobniej   przeprowadzą   atak   i  spróbują 
usunąć stamtąd naszych ludzi. Wykonają go siły desantowe, wątpię bowiem, by odważyli się na użycie 
pocisków rakietowych. Mogłoby się to zakończyć całkowitym zniszczeniem satelitów. My nie mamy jednak 
żadnych skrupułów przed strzelaniem do ich statków.  Tak, będzie to niezwykle  interesująca potyczka. I 
zupełnie bez znaczenia. Dywersja, nic więcej.  Dotknął noża.  A powinni szukać tego.
Przesunął nóż dookoła jednego talerzyka i z powrotem w stronę drugiego.
  Księżycpowiedział,   dotykając   pierwszego   talerzyka   i   wskazując   na   drugi,   dodał:   Ziemia.   Podniósł 
spoczywające na talerzyku  ciastko.   Jedna nasza dywersja zaabsorbuje większość ich obrony. A druga 
część naszego planu porobi ogromne dziury w tym, co z niej jeszcze pozostanie.
 Druga część? Czy nie dotyczy ona przypadkiem ataku na bazę Spaceconcentu na pustyni Mojave?
Skougaard oblizał palce z resztek kremu.
  Dokładnie   tak.   Mój  plan   zakłada,   że   zniszczenie   ich   głównej   floty,   atak  na   satelity,   blokada   urządzeń 
energetycznych oraz akcje dywersyjne ruchu oporu spowodują chaos, w którym potracą głowy. Ułatwi to 
zadanie naszym siłom, które zaatakują bazę na Mojave.
Tuż obok pierwszego noża położył drugi i ponownie przesunął go za talerzyk, symbolizujący Księżyc.
  Tutaj   mam   zamiar   ponownie   rozdzielić   siły.   Po   drugiej   stronie   Księżyca   będziemy   poza   zasięgiem 
ziemskich stacji namiarowych. A gdy miniemy to miejsce, o tutaj, zmienimy kurs. Siły główne przemieszczą 
się w tym kierunku   odsunął lekko jeden nóż od drugiego   by uniknąć rakiet obrony, które do tej pory z 
pewnością będą już tam na nas czekały. Lecz główna zmiana dotyczyć będzie dwóch pozostałych statków. 
Tego, na którym się właśnie znajdujemy i transportowca piechoty. Zmienimy orbitę i zwiększymy szybkość. 
Wyskoczymy  zza   Księżyca   jak  zawieszony  na  sznurku  ciężarek    i znajdziemy  się  tutaj.   Daleko  z boku 
głównych sił obronnych i na szlaku ku Ziemi.
 Na orbicie, która w efekcie zaprowadzi nas nad pustynię Mojave?

background image

 Właśnie. Daanebrog, ze swymi pociskami, będzie stanowił powietrzne wsparcie i jednocześnie osłonę dla 
sił, atakujących bazę. Będziemy mieli wystarczająco dużo czasu, by strącić to wszystko, co obrona bazy 
zdecyduje się na nas rzucić. I nie musimy się obawiać baz księżycowych. Małe bombardowanie sprawi, iż 
będą mieli coś innego do roboty.
 W pańskich ustach to wszystko brzmi prosto  stwierdził Jan.
- Wiem, ale to nieprawda. Wojna nie jest rzeczą prostą. Może pan zaplanować wszystko w najdrobniejszych 
szczegółach, a i tak o końcowym efekcie świadczy zawsze zwykły przypadek i czynnik ludzki.   Napełnił 
stojące przed nim szklaneczki.  No, jeszcze po jednej i proponuję odrobinę snu. Potem przekonamy się, co 
czeka   na   nas   w   pobliżu   Księżyca.   Proszę   trochę   odpocząć.   I   jeżeli   jest   pan   wierzący,   proponuję,   aby 
pomodlił się pan, by pański szwagier tym razem rzeczywiście był po naszej stronie.
Jan położył się na przydzielonej mu koi, lecz nie mógł zasnąć. Pędzili pełną mocą silników ku nieznanemu 
przeznaczeniu. Dvora także była częścią owego przeznaczenia, nie powinien o niej myśleć, niemniej jednak 
myślał. Halvmork, wszyscy jego przyjaciele i żona znajdowali się o lata świetlne stąd. Lecz na szczęście 
wojna, całe to zabijanie, już wkrótce się skończy. W ten, czy inny sposób. A co z ThurgoodSmythe'm? Był 
on główną niewiadomą w całym tym równaniu. Czy jego plan powiedzie się  czy też wpadną w zastawioną 
przez niego pułapkę?
Ciepłe   mięso,   martwe   mięso,   broń,   życie   i  śmierć,   wszystko   to   zaczęło   wirować   mu   przed   oczyma.   W 
konsekwencji obudził go brzęczyk budzika. A więc mimo wszystko zasną]. Chwilę potrwało, nim przypomniał 
sobie, po co właściwie nastawił ten alarm. Szybko zerwał się na nogi. Bitwa wkraczała w swą decydującą 
fazę.
Jan odnalazł Skougaarda na mostku. Admirał nasłuchiwał prowadzonych poprzez komputer rozmów. Potem 
spojrzał na ekran i skinął szybko głową. Był wyraźnie w filozoficznym nastroju.
 Słyszy pan?  zapytał.  Wyrzutnie prowadzą ostrzał celów, których nawet nie widzą, i niszczą je,
nim do nich dotrzemy. Czy rozważał pan wszystkie implikacje matematyczne owego niewielkiego ćwiczenia, 
które   w   tej   chwili   uważamy   już   za   całkiem   oczywiste?   Zastanawiam   się,   za   ile   lat   będziemy   w   stanie 
wykonywać takie obliczenia od ręki. Proszę spojrzeć. Wskazał na ekran, na którym widniała przesuwająca 
się wolno powierzchnia Księżyca.  Wprowadziłem do komputera najnowsze fotografie powierzchni Księżyca. 
Oznaczyłem na nich trzy bazy z wyrzutniami pocisków rakietowych, które usytuowane są po widocznej z 
Ziemi stronie naszego satelity. A potem nakazałem po prostu rozpoczęcie ostrzału. I to się właśnie teraz 
dzieje. By tego dokonać, należy prowadzić stałe namiary powierzchni Księżyca i naszej orbity, biorąc pod 
uwagę   prędkość   i   wysokość.   Potem   należy   określić   położenie   baz   w   relacji   do   naszego   kursu.   Potem 
obliczyć nowe orbity dla pocisków, które muszą uwzględniać naszą prędkość, ich prędkość wylotową oraz 
kąt, który umożliwi im uderzenie we właściwy cel. Fantastyczne  spojrzał na zegar i nagle jego uniesienie 
zastąpione zostało chłodnym spokojem.  Za trzy minuty Ziemia ukaże się ponad horyzontem. Zobaczymy, 
jakie czeka nas tam powitanie.
W miarę zbliżania się ku Ziemi, poprzez trzaski statyczne przebijać się poczęły pojedyncze słowa, a potem 
całe zdania. Komputer przeszukiwał wszystkie częstotliwości, próbując zlokalizować kanał łączności bojowej 
nieprzyjaciela.
  Niezła aktywność   zauważył  Skougaard.   Wygląda na to, iż wsadziliśmy kij w mrowisko. Pozostało im 
jednak kilka wyśmienitych dowódców, o niebo lepszych niż nasz nieodżałowany towarzysz Kapustin. Jeżeli 
ten ThurgoodSmythe działa po naszej stronie, powinien ich zdezorientować, wydając sprzeczne rozkazy. I 
oby tak było, bowiem w tej chwili ważna jest każda forma pomocy.
Błękitny   glob   Ziemi   znalazł   się   już   w   zasięgu   wzroku.   Przestrzeń   omiatały   wiązki   radarowe,   które 
natychmiast po zlokalizowaniu jednostek rebeliantów zastępowane były bardziej dokładnymi promieniami 
detektorów laserowych. Flota inwazyjna także złamała niepotrzebną już ciszę radiową i w eter pomknęły 
strumienie danych. Na ekranach komputerów zaczęły pojawiać się cyfry i symbole kodowe.
 Mogło być lepiej  mruknął Skougaard.  Lecz z drugiej strony, mogło też być o wiele gorzej.
Jan nie odzywał się ani słowem. Admirał zajął się poprawkami kursowymi, obliczeniami prędkości i zasięgu 
czyli  tym wszystkim,  co było istotne dla prowadzenia  wojny w przestrzeni  kosmicznej. Nie  spieszył  się, 
wiedząc, iż każda podjęta przez niego decyzja będzie nieodwołalna musiała więc być prawidłowa.
 Sygnał gotowości do eskadry pierwszej. Plan siódmy. Zakodowany raport do eskadry drugiej.
Skougaard usiadł w fotelu i zamyślił się. Po chwili podniósł wzrok i dostrzegając stojącego tuż obok Jana, 
skinął w jego kierunku głową.
  Obrona   nieprzyjaciela   przybrała   kształt   szerokiej   sieci,   co   było   zresztą   do   przewidzenia. 
Najprawdopodobniej sam postąpiłbym w podobny sposób. Wiedzieli, że nie wynurzymy się spoza Księżyca 
na tej samej orbicie, na której byliśmy, gdy stracili z nami kontakt. To dla nas i dobrze, i źle. Dobrze dla 
jednostek pierwszej eskadry. Są na ciasnej orbicie dookoła dwu najważniejszych satelitów kolonii Lagrange, 
tych przemysłowych. Po korektach kursów
nieprzyjaciela   przekonamy   się,   czy   zechcą   zorganizować   pościg.   Siłą   rzeczy   będzie   on   jednak   dość 
niemrawy, ponieważ siły naszego przeciwnika rozrzucone są na dość szerokiej przestrzeni. Może to być 

background image

jednak niebezpieczne dla nas, gdyż mogą skomasować większe siły i spróbować zagrodzić nam drogę. 
Miejmy jedynie nadzieję, że pomylą się w wyborze priorytetów.
  Co pan przez to rozumie? Skougaard wskazał na ekran, na którym widoczny był sunący tuż obok nich 
transportowiec piechoty.
 W tej chwili wszystko zależy od tego statku. Jeżeli wytrącą go z akcji, przegramy wojnę. Nieprzyjaciel już 
wie, iż obecny kurs zaprowadzi nas gdzieś nad Europę Środkową. Lecz w trakcie hamowania zmienimy kurs 
i skierujemy się prosto na pustynię Mojave. Znajdziemy się tam zaledwie w godzinę po ataku oddziałów 
Izraela. Z naszą pomocą zajmą bazę, jak i wyrzutnie pocisków rakietowych. Będziemy w stanie zwalczyć 
każdy atak z kosmosu, lub też zniszczyć bazę, jeżeli zaatakowana zostanie z Ziemi. Koniec bitwy. Koniec 
wojny. Jeżeli jednak zniszczą ten transportowiec, no cóż... baza pozostanie nie zdobyta, Izraelici polegną, a 
my przegramy wojnę... Chwileczkę. Wiadomość od trzeciej eskadry.
Admirał przebiegł wzrokiem raport i uśmiechnął się szeroko.
  Udało się! Lundwall i jego chłopcy zajęli wszystkie trzy satelity energetyczne.   Uśmiech stopniowo znikł. 
Straciliśmy dwa statki.
Trudno   było   o   jakiekolwiek   słowa.   Zajęcie   tych   satelitów   i   kolonii   Lagrange   będzie   niezwykle   ważnym 
czynnikiem   w   szybkim   zakończeniu   wojny   po   zdobyciu   bazy   Spaceconcentu.   Jednak   na   razie   były   to 
działania głównie dywersyjne. Miały one na celu
rozdzielenie   sił   nieprzyjaciela,   co   umożliwiłoby   bezpieczne   przedarcie   się   transportowca.   Jednak   czy 
dywersja ta zakończyłaby się sukcesem, oszacować będzie można dopiero po ustaleniu nowych kursów 
jednostek Ziemi.
  Ocena wstępna   dobiegł ich głos komputera.   Trzy jednostki na kursie jeden alfa. Prawdopodobieństwo 
kontaktu bojowego osiemdziesiąt procent.
  Miałem nadzieję na tylko jeden lub dwa   powiedział w zamyśleniu Skougaard.   Nie podoba mi się to. 
Podajcie mi identyfikację tych trzech jednostek.
Teraz mogli jedynie czekać. Nim trzy punkty w przestrzeni przybiorą kształty jednostek bojowych, program 
identyfikacyjny musi szukać innych szczegółów. Przyśpieszenie przy zmianach kursu może dać pojęcie o 
typach   silników.   Ich   kod   komunikacyjny   może   zostać   złamany.   To   wszystko   zabierało   jednak   czas 
bezcenny czas, w którym statki zbliżały się do siebie coraz bardziej.
 Identyfikacja  oznajmił wreszcie komputer. Skougaard spojrzał na ekran, na którym wykwitły serie symboli.
 TU hehede!  rzucił z zimną wściekłością.  Coś poszło źle. To ich najcięższe krążowniki, uzbrojone po zęby 
wszystkim, co udało się im wymyślić. Nie przedrzemy się. Możemy się już uznać za martwych.

Rozdział 22

Latem pogoda nad pustynią Mojave rzadko sprawiała jakiekolwiek niespodzianki. Podczas krótkich miesięcy 
zimowych warunki zmieniały się  występowały chmury, okazjonalnie padał nawet deszcz. Pustynia zakwitała 
wtedy różnokolorowymi kwiatami, które po kilku dniach bladły i więdły. Latem pustynia nie zmieniała się 
nigdy  pozostawała tym samym żółtym i jałowym pustkowiem.
Tuż przed świtem temperatura opadała do trzydziestu ośmiu stopni. Dla Amerykanów,  którzy z uporem 
godnym lepszej sprawy odmawiali przyjęcia obowiązującego już powszechnie systemu metrycznego, było 
dziewięćdziesiąt. Mogło nawet być o kilka stopni chłodniej, ale nie więcej. A potem wschodziło słońce.
Gdy pojawiało się ponad horyzontem, paliło niczym rozpalony piec. W południe, temperatura przekraczająca 
sześćdziesiąt stopni  sto trzydzieści  wcale nie była czymś niezwykłym.
Kiedy samoloty podchodzić zaczęły do lądowania, wschód rozjaśniały już pierwsze promienie słońca. Wieża 
kontrolna lotniska Spaceconcent pozostawała w kontakcie z dowódcą eskadry od chwili, w której ta pojawiła 
się nad Arizoną.
Porucznik Packer ziewnął i bez większego zainteresowania spoglądał na pierwszy samolot, który kołował 
właśnie w stronę rampy rozładunkowej. Na kadłubie i skrzydłach widniały wyraźne, czarne krzyże. Szwaby. 
Porucznik nie lubił szwabów, ponieważ w książkach historycznych nieodmiennie występowali jako Wrogowie 
Demokracji. Podobnie jak komuchy, Ruskie, żydzi i czarnuchy. Szwabów nie lubił szczególnie, chociaż w 
całym swym życiu nie spotkał ani jednego.
 Dlaczego do ochrony tej bazy nie przysłano dobrych, amerykańskich chłopców? Stacjonowali tu co prawda 
Amerykanie,   sam   był   przecież   jednym   z   nich,   ale   ponieważ   Spaceconcent   było   towarzystwem 
międzynarodowym, główny trzon obrony stanowiły oddziały pościągane z różnych zakątków świata. Jednak 
szwaby...
W samolocie otwarty został właz i opuszczono drabinkę. Zeszło po niej trzech oficerów którzy,  wolnym 
krokiem skierowali się w jego stronę. Za nimi pojawili się żołnierze. Natychmiast po opuszczeniu samolotu 
zaczęli   formować   dwuszereg.   Packer   jedynie   raz   widział   mundury   Armii   Światowej,   niemniej   jednak 
bezbłędnie rozpoznał generalską gwiazdę. Przyjął postawę na baczność i zasalutował.
 Porucznik Packer. Trzeci oddział Kawalerii Zmotoryzowanej.
 General von Blonstein. Heeresleitung. Gdzie nasz transport jest?

background image

Nawet mówił jak typowy szwab na jednym ze starych, wojennych filmów.
 Jest już w drodze, generale. Oczekiwaliśmy was za...
 Pomyślny wiatr  odparł krótko generał.
Odwrócił się i wydał kilka rozkazów we własnym języku.
Porucznik Packer ze zdziwieniem spostrzegł, iż świeżo sformowany dwuszereg szybkim krokiem rusza w 
stronę hangarów. Postąpił krok w stronę generała.
Proszę mi wybaczyć, sir, ale mam konkretne rozkazy. Transport zabierze pańskich ludzi do baraków...
 Dobrze  powiedział generał odwracając się. Packer szybkim krokiem obszedł go dookoła i ponownie znalazł 
się tuż przed nim.
 Pańscy ludzie nie mogą wejść do tych hangarów. To obszar zamknięty.
 Gorąco. Do cienia idą oni.
  Niestety,   to   niemożliwe.   Muszę   o   tym   zameldować.     Sięgnął   po   radiotelefon,   gdy   nagle   jeden   z 
towarzyszących generałowi oficerów uderzył go silnie kolbą pistoletu w dłoń, a następnie przyłożył lufę do 
brzucha.
 To pistolet z tłumikiem  w głosie generała zniknęły nagle wszelkie ślady obcego akcentu.  Rób, co każę, a 
nic ci się nie stanie. Odwróć się i idź z tymi ludźmi do samolotu. Jedno słowo, jeden fałszywy ruch, a 
zginiesz. Ruszaj  polecił i po hebrajsku dodał:  dajcie mu zastrzyk i zostawcie w samolocie.
Za   procedurę   lądowania   odpowiedzialny   był   komputer   główny   wieży   kontrolnej.   Pomyślne   zakończenie 
całego programu zasygnalizował głośnym brzęczykiem. Jeden z operatorów podniósł do oczu lornetkę i 
spojrzał na lądowisko. Wszystkie samoloty stały już na wyznaczonych pozycjach; podjeżdżały już do nich 
ciężarówki i autobusy. Dowodzący konwojem oficer w towarzystwie dwóch nowo przybyłych żołnierzy, szedł 
właśnie w stronę jednego z samolotów. Prawdopodobnie mieli tam butelkę. Uśmiechnął się pod nosem. 
Najwidoczniej żołnierze niemieccy niewiele różnili się od amerykańskich.
Do tyłu, nie pchaj się tutaj   rzucił ze złością kapral na widok żołnierza, który otworzył drzwi ciężarówki i 
zaczął gramolić się do środka.
 Ja, ja, gut  odparł żołnierz ignorując polecenie.
 Cholera, chłopie, nie mówię w twoim narzeczu. No dalej...urwał i ze zdumieniem spojrzał na intruza, który 
wychylił się do przodu i złapał go za nogę.
Coś   ukłuło   go   w   udo.   Otworzył   usta,   by   zaprotestować,   lecz   zdołał   jedynie   westchnąć   i   osunął   się 
bezwładnie na kierownicę. Izraelczyk wsunął ukryty w dłoni hipnotyzer do kieszeni i zepchnął kierowcę na 
siedzenie obok. Za kierownicą usiadł kolejny Izraelczyk. Zdjął hełm i nałożył na głowę sfatygowaną czapkę 
kaprala.
Generał Blonstein spojrzał na zegarek.
 Ile czasu nam to jeszcze zajmie?
 Dwie, trzy minuty, nie więcej  odparł adiutant.  Na samochody ładują się już ostatnie oddziały.
 Dobrze, jakieś kłopoty ?
  Nic ważnego. Musieliśmy uśpić kilku ludzi, którzy zadawali zbyt dużo pytań. Nie zaatakowaliśmy jednak 
żadnej ze strzeżonych bram ani budynku.
 I nie zaatakujecie, dopóki wszyscy ludzie nie znajdą się na swych pozycjach. Ile czasu pozostało do akcji?
 Sześćdziesiąt sekund.
 Ruszajmy więc. Reszta ludzi dogoni nas po drodze. Nie możemy zmieniać planu ataku ani o sekundę.
Dvora siedziała obok Vasila, który miał prowadzić opancerzoną ciężarówkę. Jej cały oddział znajdował się z 
tyłu pojazdu. Długie włosy związała w ciasny węzeł i ukryła pod hełmem.
Jak długo jeszcze?  zapytał Vasil podgrzewając silnik.
Dziewczyna zerknęła na zegarek.
 Jeśli trzymają się planu, to ruszamy za kilka sekund.
 To duży obszar  mruknął Vasil i wskazał na widniejące po drugiej stronie drutów kolczastych wieże, dźwigi i 
magazyny.  Być może uda nam się go zdobyć, ale z pewnością nie zdołamy go utrzymać.
 Byłeś przecież na ostatniej odprawie. Otrzymamy posiłki.
 Nie powiedziano jedynie, skąd.
 Oczywiście. Jeśli nie wiesz, nie będziesz mógł tego wypaplać.
Mężczyzna uśmiechnął się zimno i dotknął zawieszonego na szyi łańcucha granatów.
 Gdyby mnie dostali, to jedynie martwego. Możesz więc śmiało powiedzieć.
Dvora odwzajemniła uśmiech i ruchem głowy wskazała na niebo.
 Pomoc nadejdzie prosto stamtąd. Vasil chrząknął i pokręcił głową.
 Teraz gadasz zupełnie jak rabbi  urwał, gdyż radiotelefon ożył serią ostrych gwizdów.
 Ruszamy! Strzelcy gotowi?  rzuciła do mikrofonu.
 Na pozygach  odparł głos w słuchawkach.
Ciężarówka skręciła za róg jednego z magazynów i zatrzymała się przed zamkniętą bramą, obok której 
mieścił się posterunek żandarmerii. Jeden ze strażników podszedł w stronę ciężarówki.

background image

 Traficie do raportu, chłopcy. Ten grat nie ma prawa wjazdu...
W rozcięciu okrywającej tył pojazdu plandeki ukazała się zaopatrzona w tłumik lufa karabinu maszynowego. 
Krótka seria, odgłosem przypominająca zduszony kaszel, odrzuciła żandarma do tyłu. Równocześnie drugi 
karabin unieszkodliwił strażników stojących po drugiej stronie pojazdu.
 Taranem  rzuciła Dvora.
Ciężarówka ruszyła do przodu. Brama poddała się ze zgrzytem rozdzieranego metalu. Gdzieś w oddali 
rozbrzmiały syreny alarmowe, dobiegł ich również przytłumiony głos kilku eksplozji.
Dvora spojrzała w rozłożoną na kolanach mapę.
  Za następnym rogiem w lewo  poleciła, wodząc palcem po zakreślonej na czerwono  trasie.   Jeżeli nie 
napotkamy na żaden opór, ta droga doprowadzi na wprost do celu.
Znajdowali się na obszarze bloków biurowych i magazynów. Oprócz nich, na drodze nie było nikogo. Yasil 
nacisnął   pedał   gazu   do   oporu   i   ciężarówka   skoczyła   do   przodu.   Maltretowana   skrzynia   biegów 
zaprotestowała głośnym zgrzytem, a siedzący z tyłu żołnierze kurczowo uczepili się uchwytów.
 To ten duży budynek...  urwała i jęknęła, widząc tuż przed nimi pękającą nagle nawierzchnię drogi. Yasil z 
całej siły nacisnął na hamulec. Było jednak za późno. Ciężarówka, pozostawiając za sobą pasy spalonej 
gumy, wyrżnęła z impetem w stalową płytę, która wynurzając się spod ziemi, zatarasowała dalszy przejazd.
Impet rzucił Dvorę do przodu. Uderzyła silnie hehnem w deskę rozdzielczą. Vasil złapał ją pod ramiona i 
pomógł wyprostować.
 Wszystko w porządku?
Wciąż oszołomiona, skinęła jedynie głową.
 Ta bariera... nic o niej nie mówili na odprawie... W kabinę i pancerne okna ciężarówki uderzyła nagle seria 
pocisków.
 Wszyscy wyskakiwać!  krzyknęła Dvora.
Podniosła karabin i posłała krótką serię w stronę, w której, jak się jej wydawało, dostrzegła jakiś ruch. Vasil 
był już na zewnątrz, wyskoczyła więc za nim. Żołnierze rozbiegli się po ulicy w poszukiwaniu jakiejkolwiek 
osłony, odpowiadając chaotycznie ogniem na ogień.
 Nie strzelajcie, dopóki nie ujrzycie celu  poleciła. Są ranni?
Za   wyjątkiem   kilku   siniaków   obyło   się   bez   poważniejszych   urazów.   Część   żołnierzy   przycupnęła   za 
ciężarówką, pozostali schronili się pod ścianami domów. Zagrzmiała kolejna seria, wyrzucając w powietrze 
fragmenty płyt chodnikowych. Nagle spod ciężarówki rozległ się pojedynczy wystrzał i zapadła cisza. Z okna 
budynku leżącego naprzeciwko wypadł karabin i z metalicznym brzękiem uderzył o bruk.
 Był tylko jeden  powiedział Grigor, wprowadzając do komory kolejny pocisk.
 Idziemy na piechotę.  Dvora podniosła wzrok znad mapy i rozejrzała się dookoła.  Musimy unikać głównych 
dróg. Tędy, pójdziemy tą aleją. Na początek dwójka zwiadowców. Ruszajcie i uważajcie na głowy. Teraz!
Dwóch żołnierzy, jeden po drugim, przemknęło przez ulicę i zniknęło w bezpiecznym wylocie alejki. Reszta 
oddziału podążyła za nimi. Biegli szybko, boleśnie świadomi upływającego z każdą minutą czasu. Vasil, 
objuczony dwiema ładownicami i dźwigający na ramieniu ciężki karabin maszynowy, dyszał ciężko.
Przebiegli kolejną główną ulicę, nie napotykając tym razem na żaden opór. Tu także nawierzchnię jezdni 
tarasowała stalowa płyta, a w oddali widzieli ich jeszcze więcej.
 Jeszcze jedna ulica  powiedziała pochylająca się nad mapą Dvora.  Budynek z pewnością będzie broniony.
Nagle podniosła w górę dłoń. Żołnierze rozsunęli się i odbezpieczyli broń.
W otwartej bramie  sporego, mieszczącego   się naprzeciwko  budynku,  zamajaczyła  przygarbiona  postać. 
Cywil, prawdopodobnie nieuzbrojony. W dodatku odwrócony był do nich tyłem.
 Nie ruszaj się, a nic ci się nie stanie  poleciła Dvora.
Spłoszony mężczyzna odwrócił się szybko i aż jęknął, widząc tuż przed sobą uzbrojony oddział.
 Nic nie zrobiłem. Pracowałem wewnątrz, gdy usłyszałem alarm. Wyjrzałem i...
 Do środka przerwała Dvora i zasygnalizowała w stronę oddziału, by ruszył w ślad za mężczyzną.  Co to za 
budynek?
 Magazyn kwatermistrzostwa. Ja jestem kierowcą jednego z podnośników.
 Czy istnieje przejście przez ten budynek?
 Pewno. Schodami na drugie piętro a potem przez biura. Ale co tu się właściwie dzieje, panienko?
 Małe kłopoty. W bazie ukryli się sympatycy rebeliantów. Ale zniszczymy ich.
Mężczyzna spojrzał na milczący, uzbrojony oddział; przesunął spojrzeniem po jednakowych, pozbawionych 
jakichkolwiek   oznaczeń   czy   stopni   mundurach.   Już   otwierał   usta,   by   zadać   oczywiste   pytanie,   lecz   w 
ostatniej chwili połapał się i powiedział jedynie:
 Chodźcie za mną. Pokażę wam drogę. Przeszli jedną kondygnacje schodów i ruszyli wzdłuż hollu.
  Powiedziałeś   przecież,   że   drugie   piętro     zauważyła   podejrzliwie   Dvora   i   uniosła   lufę   pistoletu 
maszynowego.
 Ano właśnie. To jest drugie piętro.

background image

Ano właśnie. Dvora skrzywiła się lekko. Zapomniała, że Amerykanie pierwszym piętrem nazywają parter. 
Przez   chwilę  zastanawiała   się,  jak  idzie  pozostałym   oddziałom.   Czy  innym   także   "zapomniano"   czegoś 
powiedzieć, jak im o tej stalowej zaporze na drodze? Jednak bez wyraźnej potrzeby nie chciała przerywać 
ciszy radiowej.
 To te drzwi  powiedział ich przewodnik.  Za nimi są schody na ulicę. Dokąd chcecie iść?
Dvora skinęła na Grigora, który postąpił krok do przodu i uderzył odwróconego tyłem przewodnika kantem 
dłoni w szyję. Mężczyzna bez czucia zwalił się na podłogę.
Dziewczyna uchyliła lekko drzwi i wyjrzała na zewnątrz. W oddali rozbrzmiewały eksplozje i zduszone serie 
z broni automatycznej. Szybko zamknęła je z powrotem i ustawiła radio na częstotliwości bojowej.
 Czarny kot pięć do czarnego kota jeden. Słyszycie mnie?
 Tu czarny kot jeden  padła natychmiastowa odpowiedź.
 Jesteśmy na pozycji.
 Czarny kot dwa ma poważne klopoty. Nie może się przebić. Działajcie na własną rękę. Spróbujcie dostać 
się do środka. Koniec.
Dvora spojrzała na stojących dookoła mężczyzn. Wszyscy byli w pogotowiu, oczekując na instrukcje.
Dobre chłopaki. Ale właściwie nic nie wiedzieli jeszcze o prawdziwej walce. Muszą się jej dopiero nauczyć. 
Ci, którzy przeżyją, będą doświadczonymi żołnierzami.
 Grupa, która atakowała cel od frontu, napotkała na silny opór i nie może się przebić  powiedziała.  A wiec 
my musimy to zrobić. Budynek po drugiej stronie ulicy nie powinien być dobrze strzeżony. Musimy się do 
niego dostać, a potem przejść na jego tyły, skąd będziemy już bardzo blisko celu. Pójdziemy tedy...  urwała, 
słysząc narastający na zewnątrz jęk syreny.
Grigor spojrzał na Dvorę i widząc w jej oczach przyzwolenie, rzucił się przed drzwiami na ziemię i wyjrzał 
ostrożnie na zewnątrz.
  Nadjeżdża samochód   zameldował.   Być może zatrzyma się przed wejściem do tego budynku. Ktoś stoi 
tam w drzwiach i macha w stronę samochodu ręką.
  Idziemy    rzuciła  Dvora,  podejmując natychmiastową  decyzję.    Rusznica.  Gdy samochód się zatrzyma, 
rozwal go. Druga rakieta w drzwi. Ruszamy natychmiast po drugim wystrzale.
Dalsze działanie było już kwestią odpowiedniego treningu. Grigor odturlał się na bok, a jego miejsce zajął 
strzelec   z   bazooki.   Jego   ładowniczy   przycupnął   tuż   za   nim,   wepchnął   rakietę   w   rurę   i   klepnął   swego 
towarzysza   w ramię na znak, że  wszystko   jest  już  gotowe.  Pozostali rozsunęli się na boki, by uniknąć 
buchającego w momencie oddawania strzału płomienia wylotowego z dyszy. Na zewnątrz syrena zawyła 
jeszcze raz i umilkła. Samochód zatrzymał się.
Z dyszy wystrzelił długi jęzor ognia, a nad ulicą przetoczył się grzmot eksplozji. Ładowniczy wsunął do rury 
kolejny pocisk. Z potrzaskanych okien runął w dół grad odłamków szkła.
 Cel przesłonięty dymem...  mruknął strzelec.
Odczekał chwile i z dyszy bluznęła kolejna struga ognia. Druga eksplozja rozległa się tym razem wewnątrz 
budynku. Dvora mocnym pchnięciem otworzyła drzwi na oścież i poderwała oddział do biegu.
Minęli roztrzaskany wrak samochodu i nieruchome, dopalające się ciała. Wbiegli przez rozbite drzwi do 
środka,  przeskakując  trupy  żołnierzy.   Nagle   jeden   z  nich,  skąpany  we   krwi,   dźwignął  się  niepewnie   na 
łokciach i podniósł broń. Dwa wystrzelone w biegu pociski ponownie przygwoździły go do ziemi. Skręcili w 
holi i stanęli twarzą w twarz z grupą zaskoczonych obrońców.
  Padnij    krzyknął  Vasil,   a  sam,  stojąc  na  szeroko   rozstawionych  nogach,  rozpoczął  ostrzał  z ciężkiego 
karabinu maszynowego.  Zaskoczenie  było całkowite.  Śmiertelny strumień pocisków przewracał ludzi  jak 
szmaciane kukiełki, przecinał na pół, unicestwiał i zabijał. W przeciągu kilkunastu sekund wszyscy obrońcy 
byli już martwi.
Chociaż szybkość i gwałtowność ataku działały na ich korzyść, czas nieubłaganie uciekał. Przyspieszyli 
tempo, biegnąc w ślad za Dvorą, która kierowała się otrzymanym wcześniej planem budynku.
  To   tutaj     powiedziała,   gdy   wbiegli   do   dużego   pomieszczenia,   którego   cały   tył   zajmowały   skrzynie   do 
pakowania.  Ta ściana z tablicą ogłoszeń. Sześć metrów, licząc od lewej strony.
Troje ludzi natychmiast przystąpiło do mierzenia i wiercenia dziur podładunki wybuchowe. Dvora usiadła na 
jednej ze skrzyń i troskliwie obejrzała wyjęte z plecaka zapalniki. Wszystkie były w porządku.
 Ukryjcie się  poleciła.  W hollu, za tamtymi pakami. Ruszamy natychmiast po wybuchu. Powinniśmy znaleźć 
się w szerokim korytarzu prowadzącym do drzwi, które mają być odblokowane. Uwaga...
Podłączyła przewody i pobiegła w ślad za żołnierzami do hollu. Gdy naciskała guzik detonatora, przed jej 
oczami stanęła twarz ThurgoodSmythe'a. Zaraz się przekonają czy jego zapewnienia o tym, co czeka ich po 
drugiej stronie tej ściany, były prawdziwe.
Po eksplozji ładunków wybuchowych nie było już czasu na myślenie. Krztusząc się od kurzu i dymu, rzucili 
się   przez   wyszczerbiony   otwór.   Szybki   bieg.   Zaskoczeni   obrońcy,   słysząc   nadciągających   od   tyłu 
napastników, mieli jedynie tyle czasu, by odwrócić się i umrzeć.

background image

Dalsza walka szybko przerodziła się w prawdziwą masakrę. Bunkry, od czoła nie do zdobycia, z tyłu były 
zupełnie otwarte. Granaty i serie z automatów zmieniły je w kostnice. Dvora sięgnęła po radiotelefon.
 Czarny kot... naprzód... droga wolna... powiedziała przerywanym ze zmęczenia głosem.
Zza kurtyny czarnego dymu zaczęły wyłaniać się pierwsze oddziały. Prowadził je generał Blonstein.
 A teraz do centrali sterowania pociskami rakietowymi. Za mną.
Powoli, zachowując wszelkie niezbędne środki ostrożności, weszli do budynku i udali się na trzecie piętro. 
Olbrzymi holl był pusty.
 Musimy tam wejść bez jednego strzału  powiedział Blonstein.  Postaram się odwrócić ich uwagę, a wy w 
tym   czasie   zabezpieczcie   wszystkie   konsolety.   Ale   pamiętajcie:   musimy   to   miejsce   opanować,   a   nie 
zniszczyć...
Przerwał mu stłumiony huk eksplozji, który wydawał się dobiegać z pokoju naprzeciwko. Po chwili drzwi 
otworzyły się powoli i stanął w nich mężczyzna,

Rozdział 23

opierając się ciężko o framugę. Przód jego koszuli splamiony był krwią.
 ThurgoodSmythe!  wykrzyknęła ze zdumieniem Dvora.
 A jednak nie obeszło się bez zdrady  wyszeptał ThurgoodSmythe i osunął się bezwładnie na podłogę.
Wiedzieli  rzucił wściekle Skougaard, nie odrywając wzroku od ekranu.  Musieli wiedzieć. Ich pojawienie się 
tutaj w tej właśnie chwili nie może być przypadkowe.
 ThurgoodSmythe?  zapytał Jan.
 To pan może mi na to odpowiedzieć  w głosie admirała nie było śladu ciepła.  To pan przecież wprowadził 
mnie w jego plan.
 Lecz powiedziałem także, że nie jest to człowiek, któremu można ufać.
 Istotnie. I za tą omyłkę wszyscy zapłacimy teraz życiem. Szkoda mi tylko tych chłopców na transportowcu.
 Możemy przecież walczyć, prawda? Nie ma pan chyba zamiaru się poddać.
Wąskie wargi admirała rozciągnęły się w niewesołym uśmiechu.
  Oczywiście, że będziemy walczyć. Ale obawiam się, że w tej rozgrywce nie mamy szans. Mają trzy razy 
więcej pocisków,  niż my, a może nawet więcej. Przy takiej masie ognia nasza obrona będzie bezsilna. 
Możemy jedynie spróbować skoncentrować na sobie całą ich uwagę i mieć nadzieję, że transportowiec 
zdoła się wymknąć.
 A zdoła?
 Nie. Wynik tej bitwy jest już przesadzony. Ale zaatakowali nas, będziemy więc walczyć.
 Możemy zmienić kurs.
Oczywiście. Oni także. Nie unikniemy w ten sposób śmierci, co najwyżej odłożymy ją na później. Wiec jeżeli 
ma pan jakąś osobistą wiadomość do przekazania, radziłbym się pospieszyć...
To niesprawiedliwe! Po tylu wysiłkach, gdy zaszliśmy już tak daleko...
  A   od   kiedy   to   sprawiedliwość   ma   cokolwiek   wspólnego   z   wygrywaniem   bitew?   Niegdyś   piechota   i 
marynarka   zwykła   mieć   w   swych   szeregach   księży,   którzy   przekonywali   żołnierzy   po   obu   walczących 
stronach, iż w nadchodzącym starciu Bóg będzie im właśnie sprzyjał. Jednak pewien generał powiedział 
kiedyś, że Bóg jest po stronie tych, którzy mają liczniejsze bataliony. W pełni się z tym zgadzam.
Nie było już nic do dodania. Trzy krążowniki przeciwko jednemu. Nawet urodzony optymista nie mógł mieć 
złudzeń, co do wyniku takiego starcia. Na rozkaz admirała kurs obu statków zaczął się z wolna rozdzielać; 
jednak kurs przeciwnika nie uległ zmianie. Skougaard wskazał na jeden z ekranów.
 Nic nie ryzykują i jednocześnie nic nie pozostawiają przypadkowi. Jeżeli zetkniemy się z atmosferą z taką 
prędkością jak obecna, spłoniemy. Wiedzą, że musimy hamować. Prawdopodobnie wiedzą nawet, w którym 
momencie.   Poczekają,   aż   będziemy   tuż   nad   atmosferą   i   kiedy   nasza   szybkość   zmaleje   do   minimum 
zaatakują.
Wraz z upływem godzin wściekłość i żal przerodziły się w apatię; w odrętwienie skazańca w celi śmierci, 
oczekującego na nadejście kata. Jan powrócił myślami do dziwnego splotu okoliczności, które doprowadziły 
go   w  to  właśnie   miejsce.   I   chociaż nie  chciał  jeszcze   umierać,   wiedział,  że   każdy   podjęty  przez  niego 
wcześniej wybór, każda decyzja, były słuszne. Przeżył swe życie w sposób, którego nie żałował   chociaż 
dobiegało ono kresu o wiele wcześniej, niż miał to w planie. Daleko przed nimi przestrzeń rozjarzyła się 
nagłym blaskiem eksplozji.
  A więc zaczyna  się ostatni akt   zauważył z ponurym fatalizmem Skougaard. Wysyłają pociski, chociaż 
wiedzą,   iż   jesteśmy   grubo   poza   zasięgiem.   Wiedzą   także,   że   nie   mamy   wyboru.   Musimy   wystrzelić 
antyrakiety. Taktyka wojny na wyczerpanie. Gdy pozbawią nas pocisków defensywnych, będziemy bezradni.
Ostrzał nieprzyjacielskich rakiet trwał przeszło godzinę i zakończył się tak samo nagle, jak rozpoczął..
 Nasze rezerwy spadły do dwudziestu procent
 powiedział admirał.  Ciekawe, co szykują teraz.
 Kontakt radiowy  zameldował nagle operator.

background image

 Na naszej częstotliwości, ale nadaje nieprzyjaciel. Chcą z panem rozmawiać, admirale.
Na ekranie komunikacyjnym ukazał się wizerunek brodatego mężczyzny w mundurze Sił Przestrzennych.
 Tak myślałem, że to możesz być właśnie ty, Ryzard  w głosie Skougaarda zabrzmiała dawna ironia.  Czego 
chcesz?
 Podać ci warunki, Skougaard.
 Kapitułami? Nie sądzę, by był to mądry pomysł. Przecież i tak nas wszystkich w końcu pozabijasz.
 Oczywiście. Ale uzyskasz parę tygodni życia. Gwarantuję ci sprawiedliwy proces i honorową śmierć przed 
plutonem egzekucyjnym.
 Brzmi czarująco, ale mało atrakcyjnie. Dlaczego właściwie chcecie, by moje statki się poddały? Zazwyczaj 
nie bawicie się w takie subtelności.
 Nie statki. Statek. Chcę ciebie i twój Dannebrog, jako pamiątkę po zakończonej fiaskiem rebelii. Ten drugi 
statek, który, jak sadze, jest transportowcem, zostanie przez nas zniszczony.
 Możesz kazać się wypchać, Ryzard. Ty i reszta twoich morderców.
 Wiedziałem, że tak właśnie odpowiesz. Ale zawsze byłeś uparty...
  Jedno pytanie, Ryzard. Ostatnia przysługa dla starego druha z ławy szkolnej. Byliście poinformowani o 
naszych planach, prawda?
Ryzard uśmiechnął się nieznacznie i pogłaskał palcami po brodzie.
  Teraz to już właściwie bez znaczenia. Wiedzieliśmy o wszystkim, co macie zamiar zrobić. Nie mieliście 
żadnej szansy. Informacje płynęły z samej góry...
Nie czekając na resztę, Skougaard przerwał połączenie.
  A więc jednak ThurgoodSmythe. Galaktyka byłaby o wiele przyjemniejszym miejscem, gdyby w młodości 
poślizgnął się na skórce od banana i skręcił sobie kark...  przerwał, gdyż nagle na mostku rozdzwięczały się 
sygnały alarmowe. Szybko odwrócił się w stronę ekranu, nad którym pulsowała czerwona lampka.
 Pociski z Ziemi  mruknął w stronę Jana. Zadają sobie wiele trudu, by upewnić się, ze zamienimy się w parę. 
Te cygara mają po kilka głowic jądrowych, a jest ich przeszło tuzin. Nie jesteśmy w stanie ich powstrzymać. 
Dotrą do nas za kilkanaście sekund... ależ nie! To niemożliwe!
 Co takiego?  wykrzyknął Jan.  Co się stało?
Dotknięty chwilowym paraliżem strun głosowych Skougaard wskazał na ekran. Jan spojrzał i z wrażenia 
zaschło mu w ustach.
Rakiety w dalszym ciągu sunęły po zaprogramowanych wcześniej kursach, jednak ich celem wcale nie były 
statki rebeliantów. Pędziły prosto w stronę krążowników Ziemskich Sił Przestrzennych.
Przebiły się przez zaskoczoną obronę i eksplodowały. W ułamku sekundy wszystkie trzy okręty wyparowały 
w piekle atomowego ognia.
Było to niewiarygodne   lecz jak najbardziej prawdziwe. W jednej chwili klęska przerodziła się w całkowite 
zwycięstwo.
Pełną niedowierzania ciszę przerwał stanowczy głos admirała:
 Sygnał do transportowca. Siły nieprzyjaciela zniszczone. Procedura lądowania. Schodzimy.
Na mostku rozległy się pełne entuzjazmu okrzyki.

Rozdział 24

Lądowanie,   pomimo   iż   nie   wspomagał   ich   komputer   wieży   kontrolnej,   przebiegało   pomyślnie.   Obie 
olbrzymie  jednostki, błyskając ogniem z dysz hamujących, schodziły w dół nad centralną, wolną już od 
samolotów płytę. Załoga i żołnierze, przypięci pasami do swych koi, oczekiwali na dalsze rozkazy. Komputer 
pokładowy   przeprowadzał   ostatnie   korekty.   W   chwilę   później   podpory   ładownicze   z   lekkim   wstrząsem 
dotknęły betonowej nawierzchni lądowiska Spaceconctent. Ich długa podróż dobiegła kresu.
Po wyłączeniu silników hamujących opadły przesłony kamer i ekrany na mostku Dannebrog jęły pokazywać 
to, co dzieje się na zewnątrz. W stojącym obok transportowcu otwierano luki ładunkowe i włazy, spuszczano 
na ziemię rampy zjazdowe i drabiny.
Rozpoczynał   się   atak.   Po   rampach   zjeżdżały   lekkie   czołgi   i   transportery.   Wylewający   się   na   zewnątrz 
żołnierze   przypominali   strumień   czarnych   mrówek.   Nie   napotykając   na   żaden   opór,   pobiegli   w   stronę 
stojących na zewnątrz lądowiska budynków.
Admirał   Skougaard   słuchał   podawanych   mu   na   częstotliwości   bojowej   meldunków.   W   końcu   skinął   z 
satysfakcją głową i wyłączył radio.
 Wszystko w porządku  powiedział.  Połączyli się z oddziałami Izraela i atakują pozostałe punkty oporu. My 
już wykonaliśmy nasze zadanie. Reszta zależy od nich.
Jan   z   lekkim   zamętem   w   głowie   spoglądał   na   niknących   we   wnętrzach   budynków   żołnierzy.   Czy   to 
rzeczywiście był już koniec? Koniec wojny  czy też oddziały Ziemi kontynuują walkę? Gdy nadciągną posiłki, 
rebelianci nie będą w stanie ich powstrzymać. Ale sama baza zostanie zniszczona. Czy to jednak wystarczy, 
by powstrzymać dalszy rozlew krwi...?
 Proszę  Skougaard podsunął w stronę Jana pełną szklankę.  Wypijmy za sukces.

background image

Była to akvavita, tym razem nie rozcieńczona wodą. Wypili. Jan miał wrażenie, że przełyka płynny ogień.
 W kierunku statku zbliża się niezidentyfikowany pojazd  zameldował operator.
Admirał uśmiechnął się i skinął głową.
 W porządku. Chodźmy na zewnątrz.
Przed   statkiem   czekał   już   na   nich   wojskowy   samochód   terenowy.   Jego   boki   w   dalszym   ciągu   zdobił 
białoniebieski emblemat Sił Ziemi, w tej chwili podziurawiony już kulami. Izraelski kierowca otworzył przed 
nimi drzwi.
 Mam polecenie zawieźć panów do Kwatery Głównej  powiedział.
Z piskiem opon ruszyli w stronę wyłomu w murze na ulicę. Toczyły się tu najcięższe walki  wszędzie dookoła 
widać było poprzewracane, płonące wraki i leżące nieruchome ciała. Jak wyjaśnił kierowca, podczas ataku 
na budynek, w którym mieściła* się centrala sterowania rakiet, rebelianci ponieśli najwięcej strat. Kwatera 
Główna usytuowana została na parterze. Wewnątrz generał Blonstein rozmawiał z kimś przez radio, lecz na 
ich widok podniósł się i ruszył, by ich powitać.
A   więc   zdobyliśmy  bazę     oświadczył   bez  żadnych   wstępów.     Ostatni  z  obrońców  właśnie   złożyli   broń. 
Jednak na odsiecz ciągną dwie kolumny pancerne, wspomagane regimentem skoczków spadochronowych. 
Musimy ich powstrzymać. Negocjacje są w toku.
Wskazał na siedzącego przy biurku mężczyznę, który przyciskał do ucha słuchawkę telefoniczną. Tamten 
powiedział   coś   krótko,   przerwał   połączenie   i   odwrócił   się   do   nowo   przybyłych   twarzą.   Był   to 
ThurgoodSmythe.
 Witam z powrotem Janie, uszanowanie, panie admirale. Jak zapewne sami już to zauważyliście, wszystko 
toczy się zgodnie z planem.  Na jego policzku, szyi i koszuli widniały strugi ciemnej krwi.
 Jesteś ranny  powiedział Jan i postąpił krok bliżej.
Kąciki ust ThurgoodSmythe'a drgnęły i uniosły się leciutko do góry.
 Przykro mi, iż muszę cię rozczarować, Janie, ale nie jest to moja krew. Należy do mego współpracownika, 
obecnie martwego, który w ostatniej chwili próbował pokrzyżować nasze plany. Mowa o Auguście Blanc, 
dyrektorze, a raczej byłym dyrektorze tego centrum. Udało mu się zamienić moje rozkazy dla pozostającej 
na orbicie floty.
 Te krążowniki, które na nas czekały?  wtrącił admirał.
 Właśnie. Chociaż właściwie nie powinienem go winić, ponieważ wszystkie wysyłane przeze mnie rozkazy 
podpisywane   były   jego   nazwiskiem.   Wolałem   się   zabezpieczyć,   by   w   razie   poważniejszych   kłopotów 
odpowiedzialność   spadła   na   niego.   Gdy   zorientował   się,   czym   to   wszystko   pachnie,   w   ostatniej   chwili 
zdecydował się spełnić swój patriotyczny obowiązek. Nie mogłem do tego dopuścić.
 Przez ciebie  powiedział Jan niskim, pełnym wściekłości głosem  mogliśmy wszyscy zginąć.
  Ale  nie  zginęliście,  prawda?  A  w ostatecznym   rozrachunku  wasze   opóźnienie  nie  pociągnęło  za   sobą 
poważniejszych konsekwencji. Biedy August był na tyle głupi, iż nie omieszkał pochwalić się przede mną 
przenikliwością   własnego   umysłu   i   opowiedział   mi   o   wszystkim,   co   zrobił.   Po   uprzednim   zabraniu   mi 
pistoletu,   oczywiście.     Spojrzał   na   swe   poplamione   krwią   ubranie.     Był   bardzo   zaskoczony,   gdy   broń 
eksplodowała   mu   w   ręku.   Byłem   pewny,   iż   w   ostateczności   spróbuje   mnie   zabić.   Dlatego   właśnie 
spreparowałem odpowiednio mój pistolet. Zawsze był głupcem.
 Pan ThurgoodSmythe umożliwił nam zajęcie tego pomieszczenia bez żadnych strat ani zniszczeń
 wtrącił generał Blonstein.  Wystrzelił także pociski, które zniszczyły atakujące was jednostki. Negoguje teraz 
warunki kapitulacji. Jego pomoc dla naszej sprawy jest wprost nieoceniona.
Pod   jedną   ze   ścian   stał   oparty   karabin   maszynowy.   Jan   podniósł  go   i  wycelował   lufę   w  stronę   grupki 
stojących nieruchomo mężczyzn.
 Niech wszyscy odsuną się od tego człowieka
 polecił.  Zabiję każdego, kto postąpi choćby o krok w jego kierunku.
W pokoju zapadła cisza. Chociaż wszyscy obecni mieli broń, nikt nie był przygotowany na coś podobnego. 
Nikt się nie poruszył.
  Proszę to odłożyć, Janie   powiedział spokojnie Skougaard.  Ten człowiek jest po naszej stronie. Czy nie 
rozumie pan, co on zrobił?
Rozumiem aż zbyt dobrze. Wiem o wszystkim, co zrobił. To kłamca i morderca. Jest człowiekiem, któremu 
nie wolno ufać. Nigdy się nie dowiemy, dlaczego właściwie zrobił to, co zrobił. Zresztą to już nieważne. 
Będziemy bezpieczni dopiero wtedy, gdy zginie.
Ktoś wysunął się do przodu. Jan natychmiast skierował w tę stronę lufę karabinu. Była to Dvora.
 Janie, proszę  powiedziała.  On jest po naszej stronie. Potrzebujemy go...
 Nie, nie potrzebujemy. Jestem pewny, że ponownie zechce sięgnąć po władzę. Bohater rewolucji. Każde 
działanie, jakie kiedykolwiek podejmował, zawsze miało na celu przyszłą korzyść. W rzeczywistości on nie 
przejmuje   się   nami,   czy   naszą   walką.   Myśli   wyłącznie   o   sobie.   Istnieje   tylko   jeden   sposób,   by   go 
powstrzymać.
 Czy mnie zastrzelisz także?  zapytała dziewczyna, stanąwszy tuż przed nim.

background image

  Jeżeli będę musiał   odparł.   Odsuń się. Nie poruszyła się. Zaciśnięty na spuście palec Jana nie drgnął 
nawet o milimetr.
 Niech pan nie będzie głupcem  powiedział Skougaard.  Zginie pan, jeżeli pan go zastrzeli. Czy jest to tego 
warte?
 Tak. Wiem, co robił w przeszłości. Nie chcę, by tego typu rzeczy powtórzyły się...
ThurgoodSmythe ruszył do przodu i odepchnął Dvorę na bok. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy lufa nieomal 
dotknęła jego żołądka.
 A więc dobrze, Janie, masz swoją szansę. Zabij mnie i skończ z tym wszystkim. Co prawda nie przywróci to 
życia  martwym,  ale być może uczyni cię szczęśliwym.  Więc zrób to. Jeśli przeżyję,  będę w tym  twoim 
nowym, wspaniałym świecie stanowił znaczną siłę. Być może będę nawet ubiegał się o urząd podczas 
pierwszych, tak bardzo wymarzonych przez ciebie demokratycznych wyborów. Byłoby to szczytem ironii, 
nieprawdaż? ThurgoodSmythe, wróg ludzi   zbawca ludzkości   zostaje wybrany na przykład prezydentem. 
Więc strzelaj. Sam nie masz wystarczająco dużo wiary w tę swoją wolność, by pozwolić, by ktoś taki jak ja 
pozostał przy życiu, nie mam racji? Tak więc ty, który zawsze przeciwny byłeś zabijaniu, będziesz teraz 
pierwszym, który zabije. Być może będziesz nawet pierwszym, który zostanie za to osądzony i skazany 
przez nowe prawo.
Chociaż w jego słowach była gorzka ironia, na jego twarzy nie zagościł nawet cień uśmiechu. Gdyby to 
zrobił, Jan bez wahania pociągnąłby za spust. Lekkie naciśnięcie i problem ThurgoodSmythe'a na zawsze 
przestałby istnieć. Było to tak kusząco proste rozwiązanie... Lecz to, co dotyczyło ThurgoodSmythe'a nigdy 
nie było proste.
 Powiedz mi prawdę  powiedział to tak cicho, by słyszeli to jedynie oni dwaj.  Chociaż raz w życiu powiedz 
mi prawdę. Czy rzeczywiście zaplanowałeś to w ten właśnie sposób od samego początku, czy też po prostu 
w odpowiedniej chwili dostrzegłeś możliwość zmiany stron i przyłączyłeś się do lepszych?
Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się nieruchomym spojrzeniem. W końcu ThurgoodSmythe westchnął i 
powiedział:
  Mój   drogi   szwagrze,   w   tej   chwili   mówienie   ci   czegokolwiek   nowego   byłoby   kompletną   stratą   czasu. 
Cokolwiek bym ci powiedział i tak mi nie uwierzysz. Musisz więc zadecydować sam. Przykro mi, ale nie 
jestem w stanie ci pomóc.
Odwrócił się i wolnym krokiem podszedł w stronę stojącego nieopodal krzesła. Jan, chociaż miał ogromną 
ochotę,   nie   mógł   się   zmusić,   by   wystrzelić.   Cokolwiek   ThurgoodSmythe   zrobił,   jakiekolwiek   były   jego 
motywy, w końcówce był przecież razem z nimi. Bez jego pomocy oswobodzenie Ziemi nie byłoby możliwe. 
Zaangażował się w tę walkę, więc ostateczne zwycięstwo stało się także i jego udziałem. Jan po raz kolejny 
zdał sobie sprawę, iż jego szwagier nie pozostawił mu właściwie wyboru. Uśmiechnął się, zdjął palec ze 
spustu i cisnął broń pod ścianę.
 W porządku, Smitty, ta runda dla ciebie. Jesteś wolny. Możesz robić, co chcesz, możesz nawet ubiegać się 
o urząd prezydenta. Nie zapominaj jednak, że przez cały czas będę cię obserwował. Jeżeli powrócisz tylko 
do swych wypróbowanych metod...
  Wiem.   Odnajdziesz   mnie   i   zabijesz.   Nie   wątpię   w   to   ani   trochę.   Będziemy   więc   musieli   pozwolić,   by 
przyszłość zatroszczyła się o siebie sama, prawda?
Jan   nagle   zapragnął   znaleźć   się   na   świeżym   powietrzu,   uwolnić   się   od   tego   człowieka,   zapomnieć   o 
wszystkim i pomyśleć w spokoju o przyszłości. Nikt nie starał się go zatrzymać, kiedy odwrócił się i wyszedł. 
Na zewnątrz zatrzymał się i zaczerpnął kilkakrotnie głęboko tchu, zastanawiając się nad targającymi nim 
emocjami.   Ktoś   wybiegł   za   nim.   Jan   odwrócił   się   i   spostrzegł   Dvorę.   Nie   myśląc   już   o   niczym   innym, 
schwycił ją w ramiona i przytulił.
  Muszę zapomnieć o tym człowieku   powiedział żarliwym szeptem.   Chcę powrócić do mojego domu na 
Halvmork, do mojej żony i przyjaciół. Jest tam jeszcze tyle do zrobienia.
 Tutaj także  powiedziała.  Ja też chcę już wrócić do mojego męża...
Nic mi o nim nie mówiłaś  odsunął ją na odległość wyciągniętych ramion.
  Nigdy   nie   pytałeś     odparła   z   uśmiechem,   odgarniając   opadające   na   oczy   włosy.   Ale   powiedziałam   ci 
przecież, że nie chcę ci się oświadczać, pamiętasz? Mój mąż jest rabinem, bardzo pobożnym i poważnym. 
Jest   także   znakomitym   pilotem.   Pilotował   jeden   z   naszych   samolotów.   Bardzo   się   o   niego   martwiłam. 
Warunki zmusiły nas do rozstania. Teraz na zawsze będziemy już razem.
Jan nagle spostrzegł, iż uśmiecha się. Nagle, bez żadnego powodu, wybuchnął serdecznym śmiechem i nie 
przestawał się śmiać, dopóki po policzkach nie pociekły mu łzy. Wówczas przytulił Dvorę po raz ostatni.
  Masz   rację.   Musimy   wierzyć,   że   to   już   rzeczywiście   koniec.   Musimy   pracować   teraz   nad   tym,   by  dla 
wszystkich   ludzi   koniec   wojny   był   początkiem   nowego   życia.     Z   nagłym   postanowieniem   spojrzał   na 
przesłonięte słupami dymu niebo. Wrócę na Ziemię. Nie sądzę, by Elżbiecie się tu spodobało, lecz będzie 
musiała   się   przyzwyczaić.   Ziemia   ponownie   stanie   się   centrum   świata.   Więcej   zrobię   dla   Halvmork   i 
zamieszkujących ją ludzi, będąc tu, na miejscu...

background image

 Dla wszystkich możesz zrobić bardzo dużo. Znasz Ziemię, znasz planety i wiesz, czego potrzeba ludziom 
najbardziej.
 Wolności. Mają ją teraz. Lecz może okazać się trudniej ją utrzymać, niż było ją zdobyć.
 Zawsze tak było  odparła.  Poczytaj niektóre książki. Większość rewolucji ponosiło kieski zaraz po tym, jak 
osiągnęły zwycięstwo.
A więc upewnijmy się, że ta nie przegra  ponownie spojrzał na niebo.  Chciałbym, aby była noc. Chciałbym 
zobaczyć gwiazdy.
 Są tam przecież. Ludzkość wyruszyła już raz ku gwiazdom, ale nie zrobiła tego dobrze. Teraz dano nam 
drugą szansę. Musimy postarać się dobrze ją wykorzystać.
  To   prawda     przyznał   Jan,   rozmyślając   o   potędze,   jaką   właśnie   zdobyli,   o   broni   i   o   nieskończonej 
różnorodności sposobów na zadawanie śmierci i zniszczenia.
 Musi nam się udać. Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek mieli trzecią szansę.