Harry Harrison
Młot i miecz
Część pierwsza - Thrall
The Hammer And The Cross
PrzełoŜył Piotr Szarota
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 1995
Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem incredulus
est Filio, non videbit vitam, sed ira Dei manet super eum.
Kto wierzy w Syna, ma Ŝywot wieczny, kto zaś nie słucha Syna,
nie ujrzy Ŝywota, lecz gniew BoŜy ciąŜy na nim.
- Ewangelia Św. Jana, 3:36
Angusta est domus: utrosque tenere non potent. Non vult rex
celestis cum paganis et perditis nominetenus regibus communionem
habere; quia rex ille aeternus regnat in caelis, ille paganus perditus
plangit in inferno.
Domostwo jest wąskie; nie pomieści wszystkich. Król Niebieski
nie ma Ŝyczenia wiązać się z tymi, którzy sami mienią się królami;
jeden tylko nieśmiertelny król włada w Niebiesiech, pogańscy
królowie niechaj jęczą w Piekle.
- Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797
Gravissima calamitas umquam supra Occidentem acci-dens erat
religio Christiana.
Największą plagą, jaka spadła dotąd na Zachód, było
chrześcijaństwo.
- Gore Vidal, A.D. 1987
Rozdział pierwszy
PÓŁNOCNE WYBRZEśE ANGLII, A.D. 865
Wiosna. Początek wiosny na przylądku Flamborough, gdzie skały Yorkshire wcinają się
w morze, niczym harpun waŜący miliony ton. Z przylądka rozciąga się widok na Morze
Północne, skąd nieustannie grozi atak wikingów. W obliczu tego zagroŜenia władcy
niewielkich królestw anglosaskich zaczęli niechętnie jednoczyć swe siły. Niechęć brała
początek w naznaczonej zbrodniami i wzajemną nienawiścią historii Anglów i Sasów, którzy
przybyli na Wyspy przed kilkoma wiekami. Były to plemiona dumnych i szlachetnych
wojowników, którzy pokonali wojska walijskie i - jak powiedziałby poeta - zawładnęli tą
ziemią.
WielmoŜny Godwin zaklął cicho okrąŜając drewnianą palisadę otaczającą niewielki fort
wzniesiony na najdalej wysuniętym krańcu przylądka. Wiosna! Być moŜe w innych rejonach
tego kraju wydłuŜające się dni i jasne wieczory to zieleń traw, kwitnienie jaskrów i krowy z
nabrzmiałymi mlekiem wymionami, jednak tu, na przylądku Flamborough, wiosna zwiastuje
wiatr. Oznacza towarzyszące zrównaniu dnia z nocą burze i wichury. Za plecami pozostawił
Godwin niskie i powykrzywiane drzewa, które stały w szeregu jak ludzie; te na samym
początku były najniŜsze, kaŜde następne było o kilka cali wyŜsze. Wskazując w ten sposób
kierunek wiatru, wskazywały jednocześnie morze. Z trzech stron szara toń wznosiła się i
opadała powoli, Ŝywa i groźna niczym olbrzymie zwierzę. Pojawiające się na powierzchni
fale rozrywane były po chwili gwałtownymi podmuchami wiatru, tak Ŝe toń znowu stawała
się płaska. Szare morze, szare niebo, szkwał zacierający linię horyzontu, cały ten świat
pozbawiony był Ŝywszego koloru, nie licząc chwil, kiedy rozpędzone fale rozbijały się o
skalne ściany przylądka wzbijając fontanny rozpylonej wody. Godwin stał tam juŜ tak długo,
Ŝ
e nie zwracał uwagi na grzmot rozbryzgującej się wody. W końcu poczuł jak woda, która
zdąŜyła juŜ zmoczyć jego płaszcz i kaptur, zaczyna spływać po twarzy. Początkowe uczucie
ś
wieŜości zastąpił teraz smak soli.
W sumie to bez róŜnicy - pomyślał zrezygnowany. Tak czy inaczej woda była jednakowo
zimna. Mógłby wrócić do szałasu, wyrzucić precz niewolników i ogrzać przy ogniu
zmarznięte stopy i dłonie. W taki dzień nie naleŜało obawiać się najazdu. Wikingowie byli
Ŝ
eglarzami, mówiono nawet, Ŝe najlepszymi na świecie, a nie trzeba być przecieŜ wielkim
Ŝ
eglarzem, aby wiedzieć, Ŝe wypływanie na morze w taki dzień nie ma sensu. Wiatr był
wschodni, północno-wschodni - jak zauwaŜył Godwin, doskonały gdy płynęło się z Danii,
jednak trudno wyobrazić sobie manewrowanie na tak wzburzonym morzu. Niepodobna teŜ
myśleć o bezpiecznym przybiciu do brzegu. Nie, to było zupełnie wykluczone. Równie
dobrze mógłby wygrzewać się teraz przy ogniu.
Godwin popatrzył z tęsknotą w stronę szałasu i sączącego się stamtąd dymu
rozwiewanego wciąŜ przez wiatr, odwrócił się jednak i znów zaczął przechadzać się wzdłuŜ
palisady. Tak jak nauczył go jego władca. „Lepiej nic nie myśl, Godwin” - zwykł mawiać.
„Nie myśl: moŜe przypłyną dzisiaj, moŜe nie przypłyną. Nie myśl, Ŝe lepiej jest czuwać o
pewnej porze dnia niŜ o innej. Gdy jest widno, stój na skale. Obserwuj morze przez cały czas.
W przeciwnym razie, któregoś dnia będziesz myślał jedno, a jakiś Stein albo Olaf pomyśli
sobie co innego i zdąŜy przybić do brzegu i wedrzeć się dwadzieścia mil w głąb lądu, zanim
zdołamy go zatrzymać, jeŜeli w ogóle nam się to uda. A będzie nas to kosztować sto istnień
ludzkich i sto funtów w srebrze, naszą trzodę i spalone obejścia. Potem przez lata całe ludzie
nie będą płacić dzierŜawy. Bądź więc czujny, mój tanie, inaczej ucierpią twoje własne dobra”.
Tak mówił jego władca, Ella, a czarny kruk Erkenbert pochylił się nad pergaminem i
skrzypiącym piórem począł wypisywać tajemne wersy, których Godwin lękał się bardziej niŜ
wikingów. „Dwa miesiące słuŜby na przylądku Flamborough - odczytał w końcu - powierzam
mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwać aŜ do trzeciej niedzieli po Ramis Palmarum”.
Kazali mu czuwać, więc będzie im posłuszny. Jednak nie musi się przy tym umartwiać.
Godwin wrzasnął na niewolników, aby przynieśli mu gorącego piwa z przyprawami, które
kazał wcześniej przygotować. Natychmiast pojawił się jeden z nich niosąc przed sobą kubek.
Godwin spojrzał na niewolnika z głęboką niechęcią. Przeklęty głupiec. Godwin trzymał go u
siebie, miał bowiem ostry wzrok, lecz był to powód jedyny. Zwał się Merla. Kiedyś był
rybakiem. Raz przyszła cięŜka zima, Merla prawie nic nie łowił i popadł w długi u swoich
dziedziców, mnichów z opactwa Św. Jana w Beverley. Najpierw sprzedał łódź, aby spłacić
długi i nakarmić Ŝonę oraz przychówek. Potem, kiedy pieniądze się skończyły i nie stać go
juŜ było na jedzenie, musiał sprzedać swą rodzinę komuś bogatszemu. Na końcu sprzedał się
sam swoim mnichom, a oni oddali go na słuŜbę Godwinowi. Przeklęty głupiec. Gdyby ten
niewolnik był człowiekiem honorowym, sprzedałby się na samym początku, a pieniądze
oddał krewnym Ŝony, tak Ŝe mogliby przyjąć ją do swego domu. Gdyby był rozsądny,
sprzedałby najpierw Ŝonę i dzieci, a zatrzymał łódź, wtedy miałby jeszcze szansę na ich
wykupienie. Lecz Merla nie był ani rozsądny, ani honorowy. Godwin odwrócił się plecami do
wiatru i morza i pociągnął tęgi łyk z wypełnionego po brzegi kubka. Przynajmniej widział, Ŝe
nikt z niego nie pił. MoŜna ich było wyszkolić jedynie porządnym biciem.
Ale na co się teraz gapi ten Ŝałosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiając usta?
- Statki! - krzyknął wreszcie Merla. - Statki wikingów, dwie mile od brzegu! Są tam!
Spójrz, panie!
Godwin odwrócił się bez zastanowienia i zaklął, gdy gorące piwo prysnęło na dłoń.
Usiłował dojrzeć to, co wskazywał niewolnik. Czy to nie jakiś punkt, w miejscu, gdzie
chmura styka się prawie z falami? Nie, nic tam nie ma. ChociaŜ... Naprawdę trudno było
dostrzec coś dokładnie, wysokość fal dochodziła chyba do dwudziestu stóp, co wystarczyło,
aby przesłonić praktycznie kaŜdy statek płynący ze zwiniętymi Ŝaglami.
- Znowu je widzę - krzyknął Merla. - Dwa statki, jeden niedaleko drugiego.
- Długie łodzie?
- Nie, panie, to knory.
Godwin cisnął za siebie kubek, chwycił rękę niewolnika swoim Ŝelaznym uściskiem i
spoliczkował go dwukrotnie przemokniętą skórzaną rękawicą. Merla stracił oddech i skulił się
z bólu, lecz nie miał odwagi zasłonić się przed ciosem.
- Mów po angielsku, ty sobacze pomiotło! I mów do rzeczy.
- Knor, panie, to statek handlowy. Głęboko wydrąŜony, do przewoŜenia towarów -
zawahał się przez chwilę, bojąc się ujawnić swoją wiedzę, a zarazem wystraszony
konsekwencjami jej zatajenia. - Mogę je rozpoznać dzięki... dzięki kształtowi ich dziobów. To
muszą być wikingowie. Nasze statki wyglądają inaczej.
Godwin spojrzał ponownie na morze, jego gniew zaczynał stopniowo ustępować
wątpliwościom i rosnącemu przeraŜeniu, które ścisnęło zimną obręczą Ŝołądek.
- Merla, słuchaj co teraz powiem - szepnął. - Zastanów się dobrze. JeŜeli to wikingowie,
muszę postawić na nogi całą naszą straŜ przybrzeŜną. KaŜdego, stąd aŜ do Bridlington. W
gruncie rzeczy to tylko nędzni kerlowie i niewolnicy. Nic się nie stanie, jeśli wyciągniemy ich
teraz z wyrek i odciągniemy od nie domytych małŜonek. Ale będę musiał zrobić coś jeszcze.
Jak tylko straŜe zostaną zwołane, poślę posłańców do opactwa w Beverley, do mnichów od
Ś
w. Jana, twoich panów, jak pewnie pamiętasz.
Urwał wpatrując się w rozszerzone przeraŜeniem oczy Merli, który pamiętał aŜ za dobrze
swoich opiekunów.
- ...A oni wezwą tanów Elli i ogłoszą werbunek. Nie będzie najlepiej, gdy przyjadą tutaj,
a piraci zmylą nas i zamiast na Flamborough wylądują na Spurn, dwadzieścia mil stąd. Wtedy
będzie juŜ za późno, lecz teraz moŜemy się jeszcze namyślić, gdzie posłać oddziały. Jeśli
przyjadą tu w taką pogodę, w deszcz, zupełnie na próŜno, z powodu fałszywego alarmu
jakiegoś durnia, a na dodatek jeśli wikingowie zajdą ich od tyłu... Oj, będę miał wtedy
kłopoty, Merla - Godwin pchnął osłabionego z niedoŜywienia niewolnika na ziemię, a jego
głos stał się ostrzejszy. - Przysięgam jednak na wszechmogącego Boga, Ŝe ty, Merla, będziesz
tego Ŝałował do końca Ŝycia. Zresztą po laniu, jakie ci sprawię, moŜe nie będzie to trwało tak
długo. Wiedz jednak, Ŝe jeśli tam są naprawdę statki wikingów, a ty pozwolisz, Ŝebym nie
wszczął alarmu, oddam cię z powrotem czarnym mnichom i powiem im, Ŝe nic mi po tobie.
Odetchnął głęboko i popatrzył na Merlę.
- A teraz, gadaj! Są tam statki wikingów, czy nie?
Niewolnik spojrzał badawczo na morze - na jego twarzy znać było napięcie. Pomyślał, Ŝe
nie powinien był w ogóle się odzywać. Co to dla niego za róŜnica, czy wikingowie zajmą
Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo Beverley? Nie wezmą go przecieŜ
w gorszą niewolę, a moŜe nawet ci obcy poganie okaŜą się lepszymi panami niŜ jego
chrześcijańscy władcy. Za późno juŜ jednak na takie myśli. Niebo przejaśniło się na chwilę i
raz jeszcze dostrzegł statki, których Godwin, stary szczur lądowy, wciąŜ jeszcze nie widział.
Merla skinął głową.
- Dwa statki wikingów. Dwie mile stąd na południowy wschód.
Po chwili Godwin był juŜ daleko wykrzykując rozkazy, wołając pozostałych
niewolników, krzycząc aby przyprowadzić mu konia, przynieść róg. Zwoływał swój niewielki
oddział rycerzy. Merla wyprostował się i rozglądając się uwaŜnie podszedł wolno do
południowo-zachodniego naroŜa palisady. Co jakiś czas niebo przejaśniało się. Merla widział
rozbijające się na brzegu fale, najbardziej nieprzyjazny, najniebezpieczniejszy dla statków
odcinek angielskiego wybrzeŜa. Zebrał z palisady kępkę mchu i patrzył jak ulatuje porwana
wiatrem. Na jego zatroskanej twarzy pojawił się ponury uśmiech.
MoŜe i ci wikingowie to dobrzy Ŝeglarze, ale znaleźli się w złym miejscu, z bardzo złym
wiatrem wiejącym im prosto w plecy. JeŜeli wiatr nie osłabnie, jeśli nie powstrzymają ich
nagle pogańskie bóstwa z Walhalli, nie ma dla nich ratunku. Nie zobaczą juŜ nigdy swojej
Jutlandii.
Dwie godziny później setka ludzi stała juŜ wzdłuŜ piaszczystego wybrzeŜa na południe
od przylądka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skóry i skórzane nakrycia głowy, uzbrojeni
zaś we włócznie i drewniane tarcze. Jedynie Godwin miał hełm z metalu, kolczugę i
przypasany u boku miecz z mosięŜną rękojeścią. Ludzie ci byli wartownikami, straŜą
wybrzeŜa. Ich zadaniem nie miało być odparcie wroga, gdyŜ nigdy nie byliby w stanie
sprostać świetnie wyszkolonym wojownikom z Danii i Norwegii. Gdyby pozostawić ich
samych sobie, uciekliby niechybnie zabierając ze sobą w pośpiechu dobytek i rodziny. Mieli
jednak zostać wkrótce wsparci przez zwerbowanych przez tanów Northumbrii rycerzy, dla
których walka oznaczała moŜliwość powiększenia majątku. TakŜe wartownicy liczyli, Ŝe uda
im się w odpowiednim momencie włączyć do potyczki i zebrać łupy. Lecz ostatnie łupy
wzięte zostały przez Anglików aŜ czternaście lat temu, a na dodatek miało to miejsce w
odległym królestwie Wessex, gdzie działy się róŜne cuda.
Przyznać jednak trzeba, Ŝe pośród wartowników brak było oznak trwogi, wydawali się
nawet pogodni. Byli to w przewaŜającej większości rybacy, których Ŝywiołem stało się Morze
Północne, najgorszy zbiornik wodny na świecie, biorąc pod uwagę nawiedzające to miejsce
mgły, sztormy, olbrzymie fale i zdradzieckie prądy. Z biegiem czasu, kiedy statki stały się juŜ
bardziej widoczne, wszyscy zaczęli myśleć podobnie jak Merla - wikingowie nie mieli szans.
Wartownicy byli zgodni, Ŝe szansę udanego ataku ze strony nieprzyjaciół były znikome.
- Problem polega na tym - rzekł główny sędzia okręgu zwracając się do Godwina - Ŝe
jeśli postawią teraz Ŝagiel, mogą poŜeglować w trzy strony: na zachód, północ albo na
południe. JeŜeli popłyną na zachód - męŜczyzna nakreślił linię na mokrym piasku - wpadną w
nasze ręce, jeśli popłyną na północ - rozbiją się o przylądek, biada jednak jeśli uda im się go
wyminąć, wtedy bowiem będą mieli wolną drogę aŜ do samego Cleveland. Ale na szczęście
wiemy coś, czego oni nie mogą wiedzieć. W okolicy przylądka jest silny prąd. Diabelnie silny
prąd. Będą mogli co najwyŜej posterować swymi... - zawahał się, niepewny jak daleko moŜe
się posunąć w obecności Godwina.
- Dlaczego nie popłyną więc na południe? - wtrącił Godwin.
- Tego właśnie będą próbować. Myślę, Ŝe ich przywódca, jad, jak go nazywają, wie, Ŝe
jego ludzie są juŜ wycieńczeni. Mają za sobą koszmarną noc i ponury poranek, kiedy
zorientowali się gdzie ich wiatry przywiodły - sędzia pokiwał głową jakby w geście
zrozumienia.
- A więc nie są tak wspaniałymi Ŝeglarzami - wykrzyknął Godwin z satysfakcją. - A poza
tym Bóg jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kościoła.
Zamieszanie, jakie nagle wybuchło w szeregach wojowników, uwolniło sędziego od
konieczności repliki, na którą nie mógł się jakoś zdobyć. Obaj męŜczyźni odwrócili się
automatycznie.
Na ścieŜce biegnącej wzdłuŜ linii przypływu zatrzymała się grupka dwunastu męŜczyzn.
Właśnie zsiadali z koni. CzyŜby to pospolite ruszenie - pomyślał Godwin. Tanowie z
Beverley? Nie, przecieŜ nie zdąŜyliby przyjechać w tak krótkim czasie. Pewnie dopiero
dosiadają swych koni. MęŜczyzna kroczący na samym przedzie był z pewnością szlachcicem.
PotęŜny i krzepki, miał jasne włosy i jasnoniebieskie oczy oraz dumną postawę człowieka,
który nigdy nie musiał trudnić się orką i siewem. Jego szkarłatne nakrycie głowy ozdobione
było złotem, złoto połyskiwało teŜ na rękojeści miecza. Za plecami męŜczyzny kroczył
młodzieniec, który wydawał się jego mniejszą i młodszą kopią, z pewnością syn. Obok zaś
szedł inny młodzian, wysoki i wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany
skromnie w tunikę i wełniane spodnie. Parobkowie z trudem utrzymywali w miejscu
wierzchowce pozostałych sześciu dobrze uzbrojonych wojowników, naleŜących bez
wątpienia do świty jakiegoś bogatego tana.
Idący na przedzie męŜczyzna w geście powitania wzniósł otwartą dłoń.
- Nie znacie mnie - zaczął. - Jestem Wulfgar, tan króla Edmunda z East Anglii.
Przez oddział wartowników przeszedł szmer dezaprobaty.
- Zastanawiacie się, co tutaj robię. Zaraz wam wytłumaczę. Nienawidzę wikingów -
szerokim gestem wskazał wybrzeŜe. - Wiem o nich więcej niŜ niejeden człowiek. W moim
kraju, na północy, jestem straŜnikiem wybrzeŜa z rozkazu króla Edmunda. JuŜ dawno
zrozumiałem, Ŝe my Anglicy nigdy nie pozbędziemy się tego plugastwa, jeŜeli walczyć
będziemy osobno. Przekonałem o tym swojego króla, a on wysłał poselstwo do waszego
władcy. Obaj postanowili, Ŝe powinienem pojechać na północ i porozmawiać z mądrymi
ludźmi z Beverley i Eoforwich, aby ustalić wspólne plany. Zeszłej nocy zmyliłem drogę i
spotkałem twoich ludzi niosących posłanie do Beverley. Przyjechałem więc na pomoc. Czy
dasz mi swe pozwolenie?
Godwin skinął głową. W końcu, któŜ moŜe wiedzieć czy ten prostak sędzia nie gada
bzdur, pomyślał. MoŜe tym psubratom uda się jednak tu wylądować, a wtedy parunastu
rycerzy więcej bardzo się przyda.
- Witaj i podejdź bliŜej - rzekł po namyśle.
Wulfgar pokiwał głową z widoczną satysfakcją - Widzę, Ŝe zjawiam się w odpowiedniej
chwili.
Na morzu miała rozegrać się za chwilę tragedia. Jeden ze statków wyprzedził drugi o
jakieś pięćdziesiąt jardów i nieuchronnie zbliŜał się do brzegu. Wiatr i fale miotały nim na
wszystkie strony. Nagle wpłynął na mieliznę i przechylił na bok. Załoga zaczęła biegać w
popłochu po pokładzie próbując zepchnąć statek z powrotem na pełne morze.
Było juŜ jednak za późno. W kierunku statku pędziła ogromna fala. Anglicy usłyszeli
stłumiony przez wiatr krzyk rozpaczy, który przywitali z entuzjazmem. Była to siódma fala,
ta która zawsze dochodzi najdalej w stronę lądu. W jednej chwili okręt znalazł się na jej
wierzchołku, a przez burty posypała się kaskada skrzyń i beczek. Potem ze straszliwą siłą
statek rzucony został o skaliste nabrzeŜe i oczom Anglików ukazały się walczące z Ŝywiołem
postacie, rozpaczliwie chwytające się wyrzeźbionego w kształcie smoka dziobu. Wkrótce
wszystko zakryła kolejna fala, a kiedy opadła, widać juŜ było tylko unoszące się na
powierzchni deski.
Rybacy pokiwali głowami, kilku się przeŜegnało. JeŜeli to dobry Bóg ocalił ich od
wikingów, to na chwilę tę czekali juŜ od bardzo dawna.
Drugi statek musiał wybrać inną drogę, oznaczało to, Ŝe popłynie z wiatrem na
południowy wschód. Było jasne, Ŝe wikingowie nie zamierzają biernie czekać na śmierć. Za
sterem pojawił się potęŜny męŜczyzna i zaczął pospiesznie wykrzykiwać rozkazy. Jego rudą
brodę widać było nawet z brzegu. Załoga zaczęła rozwijać Ŝagiel, który natychmiast wypełnił
się wiatrem. Statek pomknął nowym kursem i nabierając coraz większej szybkości rozcinał
teraz powierzchnię wody. Oddalał się wyraźnie od Flamborough, kierując się w stronę
przylądka Spurn.
- Uciekają nam! Za mną! Na konie! - krzyknął Godwin i odtrącając na bok swego
giermka ruszył galopem w pościg. TuŜ za nim pogalopował Wulfgar i cała jego druŜyna, z
wyjątkiem ciemnowłosego chłopca, który zwrócił się w stronę stojącego bez ruchu sędziego.
- Czemu zostałeś? Nie chcesz ich schwytać?
Sędzia uśmiechnął się szeroko i przysiadł na piasku.
- Musieli spróbować - rzekł wreszcie rzucając w powietrze garść piasku. - Nie pozostało
im nic innego. Lecz nie dopłyną daleko.
Rzekłszy to wstał i ruszył ku swoim ludziom. Podzielił ich na trzy oddziały. Pierwszy
miał zostać na plaŜy i czekać na ewentualnych rozbitków, drugi pogalopował w ślad za
Godwinem i druŜyną Wulfgara, trzeci zaś zaczął przemierzać wybrzeŜe kłusem, śledząc kurs
ocalałego statku.
Wkrótce nawet szczury lądowe zdały sobie sprawę z tego, co sędzia dostrzegł od razu.
Okręt wikingów skazany był na zagładę. Dwukrotnie załoga starała się obrócić go dziobem w
stronę pełnego morza. Dwóch męŜczyzn pomagało rudobrodemu wodzowi przy sterze,
pozostali mocowali się z olinowaniem. Za kaŜdym razem fale okazywały się silniejsze od
ludzi i statek wciąŜ posuwał się równolegle do linii wybrzeŜa.
Po kolejnym manewrze sytuacja wikingów uległa jeszcze pogorszeniu. Nawet dla
niedoświadczonych Godwina i Wulfgara róŜnica była zauwaŜalna. Wiatr wydawał się teraz
silniejszy, morze bardziej wzburzone, a statek znoszony był wyraźnie przez silny prąd
zatokowy. Rudobrody męŜczyzna wciąŜ stał u steru wykrzykując bez przerwy komendy. Lecz
z kaŜdą chwilą, cal po calu, statek zbliŜał się do Ŝółtawej linii znaczącej początek mielizny.
Było jasne, Ŝe zaraz nastąpi katastrofa.
Płynąc całą naprzód okręt zarył się nagle w twardy Ŝwir. Maszt pękł z trzaskiem i upadł
pociągając za sobą połowę załogi. W przeciągu jednej chwili statek rozpadł się jak łupina
orzecha i zniknął pod falami. Na powierzchni pozostało jedynie olinowanie i niewielkie
kawałki potrzaskanego drewna, które znaczyły miejsce katastrofy.
Pośród nich rybacy dostrzegli ludzką głowę. Rudą głowę wodza wikingów.
- Jak sądzisz, uda mu się, czy nie? - spytał Wulfgar. Widzieli go teraz wyraźnie, jakieś
pięćdziesiąt jardów od brzegu. Utrzymywał się wciąŜ w tym samym miejscu, nie próbując
płynąć dalej, odkąd zobaczył zmierzające w swoim kierunku potęŜne fale.
- Będzie próbował - odparł Godwin, nakazując swoim ludziom podejść bliŜej do brzegu. -
Jeśli mu się powiedzie, schwytamy go.
Rudobrody zdecydował się wreszcie i zaczął płynąć rozcinając taflę wody potęŜnymi
uderzeniami ramion. Wiedział, Ŝe tuŜ za nim nadciąga wielka fala. Nagle uniosła go wysoko i
poniosła do przodu. Starał się utrzymać na szczycie, jakby chciał przy jej pomocy znaleźć się
na samej plaŜy i wylądować miękko niczym biała piana podchodząca pod podeszwy
skórzanych butów Godwina i Wulfgara. Prawie mu się udało, jednak tuŜ przed samym
brzegiem fala załamała się z przeraŜającym hukiem. MęŜczyzna przygnieciony został jej
cięŜarem, przetoczony do przodu, a następnie uniesiony z powrotem wraz z odpływem.
- Dalej, brać go - krzyknął Godwin. - Ruszajcie się, tchórze! Nic wam nie zrobi.
Dwóch rybaków wystąpiło naprzód i weszło pomiędzy fale. Wzięli rudobrodego pod ręce
i zaczęli ciągnąć do brzegu. Początkowo bezwładny, wyprostował się nagle.
- On Ŝyje - wymamrotał Wulfgar w osłupieniu. - Ta fala była wystarczająco duŜa, aby
złamać mu kark.
Kiedy nogi rudobrodego dotknęły wreszcie stałego gruntu, rozejrzał się wokół i widząc
przed sobą osiemdziesięciu uzbrojonych ludzi wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
- Co za powitanie - mruknął pogardliwie.
W jednej chwili odwrócił się i zadał jednemu z trzymających go rybaków dotkliwy cios
krawędzią stopy. Anglik jęknął z bólu i uwolnił ramię wikinga, który wyprostował palce i
wbił je w oczy drugiego z nich. Tamten krzyknął przeraźliwe, zakrył twarz dłońmi i upadł na
kolana. Widać było krew spływającą po jego rękach. Teraz wiking wyciągnął zza pasa
zakrzywiony nóŜ, wychylił się w stronę tłumu, błyskawicznie złapał najbliŜej stojącego
rybaka i rozpłatał mu brzuch. Kiedy reszta cofnęła się przeraŜona, odrzucił nóŜ i wyrwał z rąk
trupa włócznię i topór. Minęła zaledwie chwila odkąd zjawił się na lądzie, a powalił juŜ trzech
męŜczyzn. Nikt nie zamierzał pójść w ich ślady.
- No dalej! - parsknął rubasznym śmiechem i odrzucił głowę do tyłu. - Ja jeden, was
wielu. Kto chce walczyć z Ragnarem - krzyknął gardłowym głosem. - Który z was jest
wielkim panem, który idzie pierwszy? Ty, czy ty? - wskazał włócznią Godwina i Wulfgara,
którzy stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal cofali się w popłochu.
- Musimy go pojmać - mruknął Godwin dobywając miecza. - Szkoda, Ŝe nie mam tarczy.
Wulfgar poszedł za nim, jednak wcześniej krzyknął jeszcze do jasnowłosego chłopca,
który stał o krok od niego.
- Wracaj, Alfgar. Spróbujemy go rozbroić, resztę zrobią kerlowie.
Dwóch Anglików zaczęło się zbliŜać z obnaŜonymi mieczami, tymczasem wiking zdawał
się tylko na to czekać, potęŜny niczym niedźwiedź, i z pogardliwym uśmiechem na ustach.
Nagle wyskoczył do przodu z szybkością szarŜującego dzika wprost na Wulfgara. Ten
odskoczył przeraŜony i pośliznąwszy się upadł niezgrabnie. Rudobrody zamachnął się
toporem i chybił przecinając powietrze, drugi cios wymierzył juŜ jednak dokładnie. Lecz nim
zdołał dosięgnąć Wulfgara, coś pociągnęło go do tyłu i pozbawiło równowagi. Wiking upadł
twardo na mokry piasek, bezskutecznie próbując uwolnić ręce. Była to sieć, zwykła sieć
rybacka. Przyniosło ją dwóch ludzi pod wodzą sędziego, a teraz zaciskali ją coraz ciaśniej.
Jeden z nich wyrwał z dłoni wikinga topór, drugi przygwoździł do ziemi drugą rękę łamiąc za
jednym zamachem drzewce włóczni i trzymające je palce. Następnie, juŜ bezbronnego,
potoczyli po piasku, owijając w kolejne zwoje jakby to był pies morski lub rekin.
Wulfgar zbliŜył się do nich kulejąc i wymienił spojrzenia z Godwinem.
- Co my tu mamy? - mruknął. - Coś mi mówi, Ŝe nie jest to tylko zwykły kapitan
pechowego okrętu.
Następnie nachylił się, przyjrzał szatom wikinga i dotknął delikatnie materiału.
- Kozia skóra, dobrze wyprawiona. Mówił o sobie Ragnar. Złapaliśmy samego
Lothbroka. Ragnara Lothbroka.
- Nie nam więc decydować o jego losie - zauwaŜył Godwin po chwili milczenia. -
Musimy go zabrać przed oblicze króla Elli.
Nagle przerwał mu głos młodego, ciemnowłosego chłopca, który przybył z Wulfgarem.
- Króla Elli? - spytał. - Myślałem, Ŝe królem Northumbrii jest Osbert.
- Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju - Godwin zwrócił się do Wulfgara z
wymuszoną uprzejmością - wiem tylko, Ŝe jeśli mój człowiek powiedziałby coś takiego,
kazałbym mu wyrwać język. Chyba Ŝe jest to twój krewny.
Nikt nie mógł go zobaczyć w mroku stajni. Ciemnowłosy chłopiec oparł głowę o siodło i
wybuchnął płaczem. Plecy paliły go jak Ŝywy ogień, a jego wełniana tunika lepiła się od krwi.
Nikt jeszcze nie wychłostał go tak dotkliwie, a zaznał juŜ w swym Ŝyciu wiele cierpienia.
Wszystko przez tę wzmiankę, Ŝe są spokrewnieni, był tego pewien. Miał tylko nadzieję,
Ŝ
e nie płakał zbyt głośno i nikt obcy go nie usłyszał. Nie pamiętał juŜ dobrze ostatnich
wypełnionych bólem godzin. Przypominał sobie, Ŝe długo jechał przez jakieś pustkowia
starając się trzymać prosto w siodle. Czy dotarli aŜ do Eoforwich? Nie pamiętał.
Teraz chciałby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdoła zmyć z siebie winę ojca? Kiedy
uwolni się w końcu od nienawiści ojczyma?
Gdy Shef uspokoił się trochę, zaczął rozpinać popręg mocując się z twardą skórą. Był
pewien, Ŝe Wulfgar uczyni z niego wkrótce swego niewolnika, załoŜy na szyję Ŝelazną obręcz
i nie zwaŜając na nieśmiałe protesty matki sprzeda na jakimś targu, w Thetford, albo w
Lincoln. Na pewno weźmie za niego spore pieniądze. PrzecieŜ kręcił się często koło kuźni,
gdzie ukrywał się przed gniewem ojczyma, poza tym lubił ogień, pomagał kowalowi, dął w
miechy, rozkuwał surowe Ŝelazo, z czasem zaczął nawet wyrabiać własne narzędzia. W końcu
wykuł swój własny miecz.
Kiedy zostanie niewolnikiem, nie będzie mu wolno go zatrzymać. Kto wie, moŜe
powinien juŜ teraz uciekać. Niewolnikom udaje się czasem zbiec, zazwyczaj jednak nawet nie
próbują.
Zdjął siodło i rozejrzał się po obcej stajni w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby je
połoŜyć. Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając do środka smugę światła i powiew zimna.
- Jeszcze nie skończyłeś? - spytał pogardliwie Alfgar. - Lepiej to juŜ zostaw, przyślę
zaraz giermka. Mój ojciec wezwany został na naradę z królem i moŜnymi. Potrzebuje sługi,
który czuwałby za jego krzesłem i nalewałby mu piwa. Ja się do tego nie nadaję, ty pójdziesz.
Czeka juŜ na ciebie jeden z tanów, Ŝeby dać ci dokładne instrukcje.
Oto Shef, wychłostany tak, Ŝe ledwo trzymał się na nogach, posłany zostaje do zamku
króla, wzniesionego niedawno na ruinach rzymskich fortyfikacji. W sercu chłopca coś
poruszyło się gwałtownie, poczuł nagle przypływ podniecenia. Narada? MoŜni ludzie?
Pewnie zadecydują o losie jeńca, tego wielkiego wojownika. Będzie miał o czym opowiadać
Godivie, Ŝaden z mędrków w Emneth nie wymyśli lepszej historii.
- I trzymaj język za zębami - ciągnął Alfgar - w przeciwnym razie, naprawdę wyrwą ci
język. I zapamiętaj raz na zawsze: to Ella jest teraz królem Northumbrii. Poza tym nie jesteś
krewnym mego ojca.
Rozdział drugi
- Sądzimy, Ŝe to Ragnar Lothbrok, ale skąd niby mamy to wiedzieć - spytał król Ella.
Dwunastu męŜczyzn siedziało wokół okrągłego stołu, wszyscy na niskich taboretach,
wszyscy z wyjątkiem króla, który zasiadał na wielkim rzeźbionym tronie. Obecni w
większości ubrani byli jak król, bądź jak Wulfgar, który znajdował się po jego lewej stronie.
Mieli na sobie płaszcze skrojone z jaskrawej materii, których nie zdejmowali z uwagi na
panujące w sali przeciągi oraz ozdobione złotem i srebrem nadgarstki. Złotem połyskiwały
takŜe ich klamry, sprzączki i pasy. Zebrał się tu kwiat rycerstwa Northumbrii, posiadacze
wielkich obszarów ziemskich na południu i wschodzie kraju, wierni stronnicy króla, którym
udało się wynieść go na tron i obalić jego rywala Osberta. Na swych taboretach czuli się
nieswojo, jak przystało na ludzi, którzy większość Ŝycia spędzili na własnych nogach, bądź w
siodle.
Przy stole siedziało jeszcze czterech męŜczyzn, którzy trzymali się razem, jakby celowo
izolując się od rycerstwa. Trzech z nich miało na sobie czarne szaty i kaptury mnichów od
Ś
w. Benedykta, czwarty nosił strój biskupi. Siedzieli wygodnie rozparci, trzymając w
pogotowiu gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisać kaŜde wypowiedziane przy stole słowo,
przygotowani do forsowania własnych opinii.
Jeden z męŜczyzn zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, zadane przez króla. Nazywał
się Cuthred i był kapitanem straŜy przybocznej.
- Nie moŜemy znaleźć nikogo, kto mógłby go rozpoznać - przyznał. - Wszyscy, którzy
mieli okazję zmierzyć się kiedyś w otwartej walce z Ragnarem, nie Ŝyją. Wszyscy z
wyjątkiem walecznego tana króla Edmunda, który dziś tu z nami zasiada. Nawet to nie
przesądza jednak, Ŝe człowiek ten to rzeczywiście Ragnar Lothbrok. Myślę jednak, Ŝe to on.
Po pierwsze dlatego, Ŝe nic nie mówi. Nie chwaląc się, potrafię skłonić ludzi do mówienia,
ten kto mi się opiera, nie moŜe być zwyczajnym piratem. To musi być człowiek, któremu się
wydaje, Ŝe jest kimś. Po drugie: co robiły tutaj te statki? Wiemy, Ŝe wracały z południa i
zostały zepchnięte z kursu, tak Ŝe przez kilka dni musiały walczyć z Ŝywiołem. Wiemy teŜ, Ŝe
były to statki handlowe. Jakie towary wiezie się zwykle na południe? Niewolników. Nie chcą
tam wełny ani futer, nie chcą piwa. Ci ludzie na statkach byli więc handlarzami niewolników
wracającymi po załatwieniu transakcji. Ragnar jest handlarzem niewolników i jest to na
pewno ktoś, kto się liczy. Wszystko pasuje, nie mamy tylko dowodów.
Cuthred pociągnął tęgi łyk piwa ze swojego kubka, wyczerpany nieco długą przemową.
- Jest jednak coś, co mnie ostatecznie przekonało. Co wiemy o Ragnarze? - Cuthred
rozejrzał się po twarzach siedzących wokół stołu męŜczyzn. - Z pewnością to, Ŝe jest
łajdakiem.
- Rabował kościoły i gwałcił zakonnice! - wykrzyknął arcybiskup Wulfhere siedzący po
przeciwnej stronie stołu. - Dopadły go wreszcie własne grzechy!
- Ośmielam się jednak zauwaŜyć - dodał Cuthred - Ŝe jest jedna rzecz, która odróŜnia
Ragnara od pozostałych bezboŜników i wrogów Kościoła. Ragnar posiada wiele cennych
informacji. Jest trochę podobny do mnie, potrafi zmusić ludzi do mówienia. Słyszałem, Ŝe ma
na to własny sposób - kapitan zniŜył głos. - JeŜeli uda mu się kogoś schwytać, pierwszą
rzeczą, którą robi jest, bez Ŝadnych wstępnych rozmów czy dyskusji, wyłupienie ofierze oka.
Potem wciąŜ milcząc znów sięga w stronę głowy tamtego człowieka gotowy wyłupić mu
drugie. JeŜeli człowiek ma do powiedzenia coś, co akurat interesuje Ragnara, jego szczęście.
Jeśli nie, trudno, juŜ po nim. Mówią, Ŝe Ragnar krzywdzi wielu ludzi, lecz kerlowie nie są
przecieŜ na ogół wiele warci. Mówią, Ŝe Ragnar bierze to pod uwagę i dzięki takiemu
przekonaniu oszczędza swój czas i energię.
- Czy znaczy to, Ŝe nasz więzień zapoznał cię ze swoimi poglądami? - spytał jeden z
mnichów. - Czy wyjawił ci to w trakcie przyjacielskiej pogawędki o sprawach zawodowych?
- Nie - Cuthred wychylił kolejny łyk piwa - ale widziałem jego paznokcie. Wszystkie
krótko spiłowane, wszystkie z wyjątkiem prawego kciuka. Jest na cal długi i twardy jak stal.
Spójrzcie, przyniosłem go tu ze sobą - Cuthred rzucił na stół zakrwawiony szpon.
- A więc to Ragnar - rzekł król Ella przerywając milczenie. - Co z nim teraz zrobimy?
Wojownicy wymienili zdziwione spojrzenia.
- Myślisz, Ŝe nie zasługuje na ścięcie - odwaŜył się spytać Cuthred. - Mamy go powiesić?
- A moŜe coś jeszcze gorszego? - włączył się jeden z rycerzy.
- MoŜe potraktujemy go jak zbiegłego niewolnika? A moŜe zrobimy mu to, co poganie
temu świętemu, no, temu, co go Ŝywcem przypiekali. Jak teŜ on się nazywał...
- Mam inny pomysł - przerwał mu Ella. - MoŜemy go po prostu wypuścić.
Na twarzach zebranych pojawiło się osłupienie. Król pochylił się nad stołem i przebiegł
wzrokiem po sali obdarzając kaŜdego z podwładnych badawczym spojrzeniem.
- Pomyślcie, dlaczego jestem królem? Jestem królem, poniewaŜ Osbert - to zapomniane
imię wywołało wyraźne poruszenie wśród zebranych, a dla stojącego za plecami Wulfgara
sługi było jak ukłucie bólu - poniewaŜ Osbert nie był w stanie obronić królestwa przed
najazdami wikingów. Robił po prostu to, co czyniliśmy od wieków. Rozkazał kaŜdemu z nas
wystawić własne straŜe, a w razie ataku organizować samoobronę. Było więc tak, Ŝe dziesięć
okrętów uderzało na jakieś miasto i grabiło je doszczętnie, podczas gdy ludzie w innych
osadach nakładali na głowy koce i dziękowali Bogu, Ŝe ich ten los ominął. Co ja w tej sytuacji
uczyniłem? Wiecie dobrze, jak było. Pozostawiłem na wybrzeŜu tylko punkty obserwacyjne,
zorganizowałem system wczesnego ostrzegania, a w razie ataku z morza ogłaszałem pospolite
ruszenie. Teraz, gdy próbują nas atakować, odpowiadamy atakiem z naszej strony, zanim
jeszcze uda im się zagrozić naszym miastom. To są nowe idee. I sądzę, Ŝe tu takŜe musimy
wymyślić coś nowego. MoŜemy pozwolić mu odejść. MoŜemy zawrzeć z nim układ. Będzie
musiał pozostawić Northumbrię w spokoju. Odda nam zakładników, a my będziemy
traktować go jak naszego honorowego gościa, a potem wyślemy go z powrotem z masą
podarków. Nie będzie nas to drogo kosztować, a moŜe przynieść nam duŜo poŜytku. I
darujemy mu dalsze rozmowy z Cuthredem. Co wy na to?
Rycerze patrzyli po sobie, unosząc brwi i kręcąc z niedowierzania głowami.
- Mogłoby się to udać - mruknął Cuthred.
Wulfgar chrząknął przygotowując się do odpowiedzi, jego twarz było czerwona z gniewu.
Ubiegł go jeden z mnichów.
- Nie powinieneś tego czynić, mój panie.
- Nie powinienem?
- Nie moŜesz. Musisz dbać nie tylko o sprawy tego świata. Arcybiskup, nasz ojciec i
niegdysiejszy brat, przypomniał nam o haniebnych czynach, jakich dopuścił się Ragnar na
szkodę Chrystusowego Kościoła. Czyny, które dotykały nas zarówno jako ludzi, jak i
chrześcijan - moglibyśmy wybaczyć. Jednak nie zbrodnie wymierzone w nasz Święty
Kościół. Te zbrodnie powinniśmy pomścić z całą stanowczością. Ile kościołów spalił Ragnar?
Ilu chrześcijan, kobiet i męŜczyzn, sprzedał poganom jako niewolników, ilu oddał
wyznawcom Mahometa? Ile cennych relikwii zostało zniszczonych? Ile skarbców
ograbionych? Gdy wybaczysz mu to wszystko, grzech ten ciąŜyć będzie na twoim sumieniu.
Zagrozić to moŜe takŜe zbawieniu wszystkich zebranych przy tym stole ludzi. Nie, królu, to
nam powinieneś oddać Ragnara. Pozwól, abyśmy pokazali, co spotka kaŜdego kto wystąpi
przeciw Kościołowi. A kiedy wieść ta dotrze do pogan, do tych morskich rabusiów, niech
wiedzą odtąd, Ŝe ramię Kościoła jest tak mocne, jak nieskończone jego miłosierdzie. Pozwól,
Ŝ
ebyśmy wtrącili go do kanału z węŜami. Niech ludzie opowiadają o węŜach króla Elli.
Król zawahał się, widział jaki entuzjazm i podniecenie wzbudziły słowa mnicha u jego
rycerzy.
- Nie widziałem dotąd człowieka rzucanego gadom na poŜarcie - wykrzyknął z zapałem
Wulfgar - ale na to zasługuje kaŜdy wiking. I to właśnie powiem mojemu królowi, chwaląc
mądrość króla Elli.
Mnich, którego przemowa tak się spodobała podniósł się, Ŝeby podsumować dyskusję.
Był to archidiakon Erkenbert.
- Wszystko jest juŜ przygotowane, czekamy tylko na twój rozkaz, aby przyprowadzić
więźnia. I pozwól, aby wszyscy, radni, rycerze i słudzy, zobaczyć mogli zemstę, jaką król
Ella i Święty Kościół zgotowali niewiernemu.
Wszyscy powstali, a między nimi Ella, którego twarz wciąŜ wyraŜała niepewność.
Rycerze zaczęli juŜ się rozchodzić, nawołując swoich słuŜących, Ŝony i przyjaciół, aby
przyłączyli się do towarzystwa. Shef podąŜał za swoim ojczymem. Kiedy się odwrócił
dostrzegł, Ŝe tylko mnisi pozostali na swoich miejscach przy stole.
- Dlaczego to powiedziałeś? - mruknął arcybiskup Wulfhere, zwracając się archidiakona.
- Mogliśmy wejść w pakt z wikingami, nie odbierając sobie szansy zbawienia. Dlaczego
zmusiłeś króla, Ŝeby rzucił tego Ragnara węŜom?
Mnich sięgnął do swej sakiewki i podobnie jak wcześniej Cuthred, rzucił na stół jakiś
przedmiot. Później dołoŜył jeszcze jeden.
- Czy wiesz co to jest, mój panie? - spytał arcybiskupa.
To moneta. Złota. Z inskrypcją podłych czcicieli Mahometa!
- Została odebrana więźniowi.
- Sądzisz więc, Ŝe jest tak zły, Ŝe nie moŜna go puścić Ŝywcem?
- Nie, mój panie. Spójrz teraz na to.
- To pens. Pens z naszej własnej mennicy, tu w Eoforwich. Jest na niej moje imię, o tutaj:
Wulfhere. Srebrna jednopensówka.
Archidiakon zabrał ze stołu monety i schował je z powrotem do sakiewki.
- To bardzo mamy pieniądz, mój panie. Mało srebra, duŜo ołowiu. To wszystko, na co
moŜe sobie obecnie pozwolić nasz Kościół. Nasi niewolnicy pouciekali, nasi kerlowie
oszukują nas na dziesięcinach. Nawet moŜni dają nam coraz mniej. Tymczasem sakwy
bezboŜników pęcznieją od złota zrabowanego chrześcijanom. Kościół znajduje się w
niebezpieczeństwie, mój panie. Nie dlatego, Ŝe moŜe zostać pokonany bądź doszczętnie
ograbiony przez pogan, z tych cięŜkich ran bowiem Kościół na pewno się podźwignie.
Groźne jest to, Ŝe poganie i chrześcijanie mogą się razem pojednać. A wtedy zauwaŜą z
pewnością, Ŝe wcale nas juŜ nie potrzebują. Nie moŜna więc dopuścić, Ŝeby weszli ze sobą w
układy.
Słuchacze pokiwali zgodnie głowami, arcybiskup został przekonany.
- A więc rzucimy go węŜom.
Kanał z węŜami był kamiennym zbiornikiem wodnym pochodzącym jeszcze z czasów
rzymskich, osłoniętym prowizorycznym dachem. Mnichowie z opactwa Św. Piotra w
Eoforwich dumni byli ze swoich ulubieńców: mieniących się w słońcu gadów. Zeszłego lata
rozesłali wiadomość do swoich poddanych z królestwa Northumbrii, aby przynosili do
opactwa schwytane przez siebie Ŝmije. Nagrodą miało być zmniejszenie dziesięciny. Czym
dłuŜsza Ŝmija, tym większe ulgi. Nie było tygodnia, Ŝeby ktoś nie doręczył worka z wijącą się
zawartością, która trafiała zaraz do opiekuna węŜy, noszącego dumny tytuł custos viperarum.
Gady otoczone były troskliwą pieczą, karmione Ŝabami i myszami, wszystko po to, Ŝeby jak
najszybciej rosły.
Nadszedł wieczór i bracia przynieśli pochodnie, aby ustawić je wokół zbiornika. Dno
wyłoŜono słomą i ciepłym piaskiem, który miał pobudzić węŜe do większej aktywności. Po
chwili pojawił się sam custos i zaczął przywoływać z uśmiechem swoich pomocników -
kaŜdy niósł skórzany worek z Ŝywą zawartością. Opiekun podnosił po kolei worki, pokazywał
je tłumowi, który tłoczył się juŜ i przepychał wokół krawędzi pustego zbiornika. Następnie
rozwiązywał worki i wysypywał węŜe na piasek. Za kaŜdym razem opróŜniał worek w innym
miejscu, chciał bowiem, aby węŜe rozpełzły się po całym placu.
Na końcu zjawił się król w otoczeniu radnych i gwardii przybocznej. Przyprowadzono
więźnia. Pośród wojowników z dalekiej Północy było takie powiedzenie: „męŜczyzna nie
powinien utykać, dopóki obie jego nogi są tej samej długości”. Ragnar rzeczywiście nie
utykał, choć z trudem trzymał się na nogach. Przesłuchania prowadzone przez Cuthreda nie
naleŜały do łagodnych.
Rycerze podeszli do krawędzi zbiornika, a następnie cofnęli się nieco, ustępując miejsca
więźniowi, Ŝeby mógł zobaczyć co go wkrótce czeka. Ragnar uśmiechnął się szeroko,
odsłaniając połamane zęby. Miał związane z tyłu ręce, a na sobie koŜuch z koziej skóry.
- Wiedz, Ŝe masz wybór - zaczął archidiakon Erkenbert starając się mówić prostą
handlową angielszczyzną. - JeŜeli przyjmiesz chrzest, będziesz Ŝył. śył jako niewolnik.
Wiking wydął pogardliwie wargi.
- Wy, księŜa. Znam ja waszą mowę. Mówicie: będę Ŝył. Ale jak Ŝył? Jako niewolnik,
mówicie. A ja wiem, jakie to Ŝycie. Bez oczu i języka. Obcięte nogi, podcięte ścięgna, nie
moŜna chodzić.
Wyprostował się i wziął głęboki oddech.
- Walczę juŜ od trzydziestu wiosen - głos Ragnara wznosił się teraz jak hymn - czterystu
męŜczyzn zginęło z mej ręki, tysiąc kobiet zgwałciłem, spaliłem wiele opactw, sprzedawałem
teŜ dzieci. Wielu płakało z mego powodu, ja nie płakałem za nikim. Teraz stoję przed wami,
jak Gunnar, bogiem urodzony. Czyńcie swą przeklętą powinność i niech błyszczący gad
ugodzi mnie w samo serce. Nie będę błagał o przebaczenie. Całe Ŝycie walczyłem mieczem!
- Brać go - warknął Ella zza pleców wikinga i straŜe zaczęły ciągnąć Ragnara w stronę
krawędzi.
- Zatrzymajcie się! - krzyknął Erkenbert. - Najpierw trzeba związać mu nogi.
StraŜnicy związali więc Ragnara dokładnie; nie stawiał zresztą oporu. Potem ułoŜyli go
na krawędzi zbiornika i popchnęli w dół. Upadł w sam środek kłębowiska. WęŜe rzuciły się
na niego.
Ubrany w swoje grube skórzane szaty wiking śmiał się jednak urągliwie.
- Nie mogą go ukąsić - zawołał ktoś z wyraźnym rozczarowaniem w głosie - jego ubranie
jest za grube.
- Mogą przecieŜ ukąsić go w ręce albo w twarz - wyjaśnił opiekun węŜy, broniąc honoru
swych podopiecznych.
Jedna z największych Ŝmij znalazła się rzeczywiście tuŜ koło twarzy Ragnara. Przez
chwilę wyglądało jakby patrzyli sobie w oczy, przy czym rozwidlony język gada dotykał
prawie ludzkiego policzka. Widzowie zamarli w oczekiwaniu.
Nagle głowa wikinga wyskoczyła do przodu z rozwartymi zębami. Trysnęła krew i wąŜ
opadł martwy z odgryzioną głową. Ragnar zaśmiał się tryumfalnie i zaczął toczyć się po
węŜach, wciskając je w ziemię całym cięŜarem swego potęŜnego ciała.
- On je pozabija! - krzyknął custos zdławionym głosem.
Ella z obrzydzeniem na twarzy podszedł do straŜników i pstryknął palcami.
- Ty i ty. Obaj macie porządne buty. Wyciągniecie go stamtąd i przyniesiecie na górę.
Zapamiętam to sobie - dodał głucho, zwracając się do Erkenberta. - Zrobiłeś z nas wszystkich
durniów.
Przyglądał się chwilę w milczeniu.
- A teraz uwolnijcie jego ręce i nogi - krzyknął do powracających straŜników - ściągnijcie
z niego ubranie i zwiąŜcie na nowo. Ty i ty. Przyniesiecie gorącej wody, węŜe lubią gorąco.
JeŜeli rozgrzejemy mu skórę będą do niego lgnęły. I jeszcze jedno: tym razem będzie starał
się leŜeć nieruchomo, aby popsuć nam szyki, więc przywiąŜcie mu jedną rękę do ciała, a
nadgarstek drugiej owińcie sznurem. Drugi koniec będziemy trzymać na górze, w ten sposób
zmusimy Ragnara, Ŝeby się poruszył.
Więzień został znowu zepchnięty. WciąŜ milczał, uśmiechał się tylko. Tym razem sam
król kierował całą akcją. Rozkazał, aby rzucić Ragnara w to miejsce, gdzie zebrały się
największe węŜe. Po kilku sekundach zaczęły one podpełzać do parującego w chłodnym
powietrzu nagiego ciała, powoli wślizgując się na nie. Przez tłum przeszedł pomruk
obrzydzenia.
Nagle król pociągnął za sznur, raz i drugi. Ramię poruszyło się, a wystraszone węŜe
zaczęły syczeć i kąsać, jeden po drugim wypełniały ciało męŜczyzny trucizną. Widzowie
zauwaŜyli, Ŝe twarz wikinga zaczyna się powoli zmieniać, puchnąć i sinieć. Kiedy jego oczy
zaczęły wychodzić z orbit, a spuchnięty język sztywnieć Ragnar zakrzyknął po raz ostatni.
- Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi!
- Co on tam gada? - mruczał tłum. - Co to moŜe znaczyć?
Nie znam wprawdzie norweskiego, pomyślał Shef, czuję jednak, Ŝe nie wróŜy to nic
dobrego.
„Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi” - słowa te wciąŜ dźwięczały w uszach
potęŜnego męŜczyzny, który stał wyprostowany na dziobie wojennego okrętu. Statek
znajdował się kilkaset mil na wschód od wybrzeŜa Anglii i zbliŜał się właśnie do duńskiego
wybrzeŜa w okolicy Sjaelland. Miał przecieŜ tak znikome szansę, Ŝeby je usłyszeć. Czy
Ragnar mówił sam do siebie? A moŜe wiedział, Ŝe ktoś zrozumie i zapamięta jego słowa.
Trudno jednak podejrzewać, Ŝe ktoś z kręgu króla Elli mógłby znać norweski, albo
przynajmniej zrozumieć te kilka słów, które wyrzekł Ragnar. JednakŜe mówi się czasem, Ŝe
umierający miewają wizje. Ragnar wiedział, Ŝe słowa jego nie pozostaną bez odpowiedzi.
Lecz jeśli były to słowa przeznaczenia, doprawdy przedziwną sobie obrały drogę, Ŝeby do
niego dotrzeć! W tłumie otaczającym wypełniony węŜami zbiornik znalazła się kobieta,
konkubina jednego z moŜnych Anglików, „lemman”, jak je tam nazywają. Zanim jednak jej
pan kupił ją na londyńskim targowisku, kobieta ta słuŜyła na dworze króla Maelsechnaill w
Irlandii, gdzie często mówiło się po norwesku. Zrozumiała słowa Ragnara i miała na tyle
zdrowego rozsądku, Ŝeby nie powiedzieć o tym swemu panu. CóŜ, pozbawione sprytu
konkubiny nie doŜywają zazwyczaj wieku, w którym mogłyby oglądać zmierzch własnej
urody. Zamiast swemu panu wyjawiła ten sekret swojemu kochankowi, kupcowi, który
wyruszał właśnie na południe, a on przekazał go swoim towarzyszom podróŜy. Pomiędzy
nimi znalazł się pewien zbiegły niewolnik, niegdyś rybak, któremu historia ta wydała się
szczególnie bliska, bowiem przypadkowo uczestniczył on w pojmaniu Ragnara. W Londynie,
gdzie poczuł się juŜ zupełnie swobodny, niewolnik ten stworzył własną opowieść, którą
powtarzał w zamian za kubek piwa albo plaster bekonu. Opowiadał ją w gospodach, gdzie
przesiadywali marynarze z róŜnych stron Europy: Fryzji, Danii i państwa Franków. Wszyscy
byli tu bowiem mile widziani, jeśli tylko mieli czym zapłacić. W ten właśnie sposób opowieść
dotarła w końcu do uszu przybysza z dalekiej Północy.
Niewolnik był głupcem, człowiekiem bez honoru. Opowieść o śmierci Ragnara była dla
niego tylko wesołą historią, słuŜącą do rozbawienia słuchaczy.
Dla Branda - potęŜnego wojownika, który stał teraz na dziobie statku, opowieść ta
znaczyła duŜo więcej. Dlatego właśnie chciał opowiedzieć ją swoim rodakom.
Okręt płynął teraz wzdłuŜ długiego fiordu, zbliŜając się do płaskich terenów okolic
Sjaellandu, najdalej na wschód wysuniętych duńskich posiadłości. Nie było wiatru, Ŝagiel
został zwinięty, a statek napędzała trzydziestoosobowa ekipa doświadczonych wioślarzy. Ich
zanurzające się rytmicznie wiosła tworzyły zmarszczki na wygładzonej niczym staw
powierzchni morza. Na brzegu dostrzec było moŜna pasące się na rozległych pastwiskach
krowy i pola wschodzących bujnie zbóŜ.
Atmosfera spokoju była jednak pozorna, Brand dobrze o tym wiedział. Znajdował się w
centrum największej zawieruchy, jaka kiedykolwiek dosięgła Skandynawii. Na morzu trwała
wojna, a ogień spustoszył część wybrzeŜa. Statek Branda kontrolowany był juŜ trzykrotnie
przez morskie patrole: potęŜne statki wojenne, które nigdy nie wypływały na pełne morze. Za
kaŜdym razem puszczali go wolno, radzi zobaczyć człowieka, który próbuje swego szczęścia,
przydzielono mu jednak potęŜną eskortę dwóch okrętów, dwukrotnie przewyŜszających
wielkość jego statku. Nie było więc ucieczki. Brand wiedział jednak, a wiedzieli to takŜe jego
ludzie, Ŝe najgorsze znajdowało się jeszcze przed nimi.
W pewnym momencie sternik powierzył ster komuś z załogi i udał się na dziób. Podszedł
do Branda tak blisko, Ŝe głową dotykał niemal jego łopatki. Przez chwilę stał w milczeniu,
wreszcie przemówił. Mówił cicho, starając się, aby słów jego nie usłyszeli nawet siedzący w
pierwszym rzędzie wioślarze.
- Wiesz, Ŝe nie mnie podawać w wątpliwość twoje decyzje - wymamrotał - lecz jeśli się
juŜ tu znaleźliśmy i wszyscy wsadzamy nasze tyłki w gniazdo os, moŜe jednak nie miałbyś mi
za złe, gdybym spytał: po co?
- PoniewaŜ przybyłeś tak daleko o nic nie pytając - odparł Brand szeptem - podam ci
teraz aŜ trzy powody i nie chcę niczego w zamian. Po pierwsze, to nasza szansa na zdobycie
wiecznej chwały. Naszą historię opisywać będą w sagach i poematach aŜ po sądny dzień, gdy
bogowie pokonają olbrzymów i plemię demona Lokiego na zawsze zniknie z powierzchni
ziemi.
Sternik uśmiechnął się tylko.
- Zdobyłeś juŜ wystarczającą chwałę, rycerzu z Halogalandu, a ludzie powiadają, Ŝe ci,
których mamy spotkać, pochodzą od samego demona. Zwłaszcza jeden z nich.
- Dam ci więc drugi powód. Ten angielski niewolnik, ten zbieg, który opowiedział nam
całą historię... czyś widział jego plecy? Jego panowie zasłuŜyli na najgorsze męki. Zamierzam
zesłać im je wkrótce.
Tym razem sternik wybuchnął głośnym, lecz serdecznym śmiechem.
- Czy widziałeś kiedyś kogoś, z kim Ragnar kończył właśnie rozmowę? A ci, których
mamy odwiedzić, są jeszcze gorsi. Zwłaszcza jeden z nich. Myślę, Ŝe on i chrześcijańscy
mnisi są siebie warci. Ale co z całą resztą?
- A więc, Steinulfie, przejdźmy do trzeciego powodu - Brand uniósł delikatnie wiszący na
szyi srebrny wisiorek i wyjął go spod swojej tuniki. Był to miniaturowy kowalski młot o
krótkim trzonku. - Proszono mnie, abym to zrobił, miała być to specjalna przysługa.
- Dla kogo?
- Dla kogoś, kogo obaj znamy. W imię tego, który przyjechać ma z Północy.
- Ach tak. To powinno nam obu wystarczyć. Powinno chyba wystarczyć wszystkim z nas.
Lecz zanim zbliŜymy się zbytnio do brzegu, powinniśmy jednak coś zrobić.
Powoli, upewniając się, Ŝe wódz go obserwuje, sternik wziął w palce swój własny
wisiorek i umieścił go starannie pod tuniką, tak aby kołnierz przesłaniał widok łańcuszka.
Brand zszedł z dzioba w ślad za sternikiem i stanąwszy naprzeciw swoich ludzi powtórzył
tę samą czynność. Załoga odłoŜyła na moment wiosła i kaŜdy z męŜczyzn schował posłusznie
swój wisiorek. Po chwili znów rozległ się miarowy odgłos wiosłowania.
Na nabrzeŜu, które widać było coraz dokładniej, ludzie siedzieli i przechadzali się nie
zwracając uwagi na zbliŜający się okręt wojenny. Sprawiało to wraŜenie zupełnej obojętności.
WzdłuŜ brzegu ciągnęły się zabudowania: szopy, szałasy, młyny, kuźnie, sklepy i zagrody dla
bydła. Było to serce morskiego imperium, ojczyzna bezdomnych wojowników.
Człowiek, który siedział przy samym krańcu nabrzeŜa wstał, ziewnął i przeciągając się
spojrzał badawczo w ich kierunku. Niebezpieczeństwo. Brand zaczął pospiesznie wydawać
rozkazy. Dwóch z jego ludzi stojących koło fału wciągnęło na maszt biały znak pokoju. Dwaj
inni pobiegli na dziób i odciągnęli do tyłu rzeźbioną głowę smoka, którą następnie zasłonili
jeszcze materiałem.
Na brzegu pojawiło się teraz więcej ludzi. Obserwowali uwaŜnie nadpływający statek.
Nie witali go Ŝadnym gestem ani okrzykiem, Brand wiedział jednak, Ŝe gdyby nie poczynił
wcześniej odpowiednich „pokojowych” przygotowań, powitanie to wyglądałoby znacznie
gorzej. Na samą myśl o tym, co mogło się zdarzyć i co wciąŜ moŜe go tu spotkać, poczuł
mocny ucisk w Ŝołądku, tak jakby cała jego męskość chciała się schować w trzewiach. Brand
odwrócił na chwilę twarz od nabrzeŜa, aby nikt nie mógł ujrzeć jej wyrazu. Odkąd tylko
zaczął raczkować mówiono mu: „nigdy nie okazuj strachu”, „nigdy nie okazuj bólu”. Te
zasady stały się dla niego waŜniejsze niŜ samo Ŝycie.
Wiedział dobrze, Ŝe w grze, w której postanowił wziąć udział, nie moŜna sobie wyobrazić
nic gorszego niŜ okazanie niepewności. Zamierzał zastawić przynętę na swych posępnych
gospodarzy, wciągnąć ich w swoje plany. Aby to osiągnąć musiał być nieustraszony,
wyzywający, nie zaś błagać potulnie o wysłuchanie.
Zamierzał rzucić im wyzwanie tak otwarcie i demonstracyjnie, Ŝe nie będą juŜ mieli
moŜliwości go odrzucić. Nie był to plan, który dopuszczałby jakiekolwiek półśrodki.
Kiedy okręt przybijał do nabrzeŜa, załoga rzuciła liny, które zostały złapane przez
Duńczyków i przywiązane do pachołków z pozorną obojętnością. Stojący najbliŜej statku
męŜczyzna przyjrzał się Brandowi badawczo. Gdyby znajdowali się w porcie handlowym,
spytałby pewnie o rodzaj przewoŜonego ładunku i miejsce skąd jest on przewoŜony.
MęŜczyzna jednak nie spytał o nic, podniósł tylko brew.
- Jestem Brand. Płynę z Anglii.
- Jest wielu, którzy zwą się Brand.
Na dany znak dwóch członków załogi spuściło ze statku kładkę. Brand zszedł po niej na
stały ląd i podparłszy się pod boki stanął naprzeciw komendanta portu. Mógł spoglądać na
niego z wysoka i z satysfakcją poczuł, Ŝe Duńczyk podziwia jego potęŜną sylwetkę.
- Niektórzy nazywają mnie Viga-Brand. Pochodzę z Halogalandu w Norwegii, gdzie
męŜczyźni są jeszcze potęŜniejsi niŜ Duńczycy.
- Brand Zabójca. Tak, słyszałem o tobie. Mamy tu jednak niemało zabójców. Potrzeba
czegoś więcej niŜ samo imię, Ŝeby zasłuŜyć sobie tu na powitanie.
- Mam wieści. Wieści dla moŜnych panów.
- Lepiej, Ŝeby było to wieści warte usłyszenia, jeŜeli przybywasz bez glejtu i bez
zaproszenia.
- Są to wieści godne usłyszenia - Brand spojrzał męŜczyźnie prosto w oczy. - Ty takŜe
moŜesz je poznać. Powiedz teŜ swoim ludziom, aby przyszli i posłuchali. KaŜdy, komu nie
będzie się chciało wysłuchać, co mam do powiedzenia, będzie przeklinał swoje lenistwo do
końca Ŝycia. Rzecz jasna, jeśli macie teraz coś waŜnego do załatwienia w wygódce, nie będę
was zmuszał.
Rzekłszy to, Brand zrobił sobie przejście wśród otaczających go ludzi i poszedł prosto do
wielkiej budowli, okazałego dworu panów tej ziemi: Braethraborgu. Za nim, w milczeniu,
kroczyli jego ludzie. Jak dotąd Ŝaden wróg nie wyszedł stamtąd Ŝywy. śaden nie zdołał
podzielić się ze światem swymi wraŜeniami.
Usta komendanta portu wykrzywił uśmiech. Dał znak swoim ludziom, którzy wyciągnęli
z ukrycia włócznie i ruszyli w głąb lądu.
Ś
wiatło wpadało do wnętrza budowli przez uchylone okiennice, Brand zatrzymał się na
samym progu, chciał przyzwyczaić wzrok do półmroku i wczuć się w nastrój tego miejsca.
Wiedział, Ŝe jeśli dobrze to rozegra, scena ta zostanie unieśmiertelniona w sagach i pieśniach.
Wiedział teŜ, Ŝe następne minuty zadecydują o tym, czy zasłuŜy na wieczną chwałę, czy na
ś
mierć w męczarniach.
Wewnątrz dostrzegł wielu ludzi. Stali, siedzieli, przechadzali się, niektórzy zajęci byli
grą, inni rozmową. Nikt nie spojrzał nawet w jego stronę, Brand wiedział jednak, Ŝe jego
obecność została zauwaŜona. Kiedy jego oczy przywykły do słabego oświetlenia dostrzegł, Ŝe
chociaŜ w środku panuje pozorny chaos, jest jednak miejsce, które wszyscy omijali z
szacunkiem. Wojownicy, którzy zasłuŜyli na miano „drengir” pozornie tylko byli sobie równi.
Przy niewielkim stole siedziało trzech męŜczyzn. Wydawali się całkowicie pochłonięci
własnymi sprawami. Obok stał czwarty. Brand skierował się wprost ku nim.
- Przynoszę pozdrowienia! - rzekł głośno, tak, Ŝeby jego głos słychać było w całym
pomieszczeniu. - Mam wieści. Wieści dla synów Ragnara.
Jeden z męŜczyzn, który obcinał sobie noŜem paznokcie, spojrzał przez ramię w jego
kierunku.
- Muszą to być niezwykłe nowiny, skoro ktoś odwaŜył się przybyć z nimi do
Braethraborgu bez zaproszenia.
- Istotnie, wieści to niezwykłe - Brand wciągnął powietrze i starał się panować nad swym
oddechem. - Są to bowiem wieści o śmierci Ragnara.
W pomieszczeniu zapadła zupełna cisza. MęŜczyzna nie przerwał swego zajęcia, lecz
kiedy nóŜ ślizgał się w okolicy wskazującego palca, nagle trysnęła krew. Ostrze wbiło się aŜ
po kość. MęŜczyzna nie wydał z siebie Ŝadnego odgłosu, nie poruszył się nawet.
Drugi z męŜczyzn, o grubym, potęŜnym karku i posiwiałych włosach, podniósł kamienną
figurę z leŜącej na stole szachownicy przygotowując się do wykonania ruchu.
- Powiedz nam - zaczął po chwili opanowanym głosem, który skrywać miał niegodne
męŜczyzny emocje - powiedz nam jak umarł Ragnar, nasz staruszek ojciec. To, Ŝe umarł, nie
dziwi nas wcale, wszak bardzo posunął się juŜ w latach.
- Wszystko zaczęło się na wybrzeŜu Anglii, gdzie rozbił się jego okręt. Według historii,
którą słyszałem, schwytany został przez ludzi króla Elli. Nie sądzę, aby mieli jakieś
problemy, skoro, jak powiadacie sami, Ragnar posunął się juŜ mocno w latach. Kto wie, moŜe
nie próbował się nawet bronić - wypowiadając ostatnie zdanie Brand zmienił nieco ton swego
głosu, chcąc wystawić na próbę niewzruszoną obojętność męŜczyzny.
Tamten wciąŜ trzymał w dłoni swój pionek, jednak jego palce zaczęły zaciskać się na nim
coraz mocniej i mocniej, aŜ spod paznokci trysnęła krew. W końcu męŜczyzna postawił
pionek z powrotem na szachownicy i przeskoczył nim o dwa pola.
- Biorę, Ivar - mruknął i odłoŜył zbity pion obok szachownicy.
Teraz przyszła kolej na trzeciego męŜczyznę, którego włosy były tak jasne, Ŝe niemal
białe i ściągnięte do tyłu lnianą przepaską, a twarz chorobliwie blada. Spojrzał na Branda
oczami koloru zamarzniętej wody, a jego powieki nie drgnęły ani razu.
- Co z nim zrobili, gdy dostał się w ich ręce?
Brand przypatrzył się męŜczyźnie, wytrzymując jego badawcze spojrzenie. Wzruszył
tylko ramionami, wciąŜ nie okazując Ŝadnych emocji.
- Zabrali go na dwór Elli w Eoforwich - zaczął Brand. - Niezbyt się nim przejmowali.
Sądzili chyba, Ŝe to zwykły pirat, ktoś bez znaczenia. Myślę, Ŝe zadali mu parę pytań, trochę
się nim pobawili, lecz później, zmęczeni tym wszystkim, zdecydowali, Ŝe równie dobrze
mogą go skazać na śmierć.
W ciszy, która po tych słowach zapadła Brand zaczął przyglądać się w skupieniu swoim
paznokciom. Zdawał sobie sprawę, Ŝe rozgrywka, którą toczy z Ragnarssonami, zbliŜa się do
niebezpiecznej kulminacji.
- Tak więc zdecydowali się, Ŝe oddadzą go mnichom. Myślę, Ŝe nie wydawał im się
godny śmierci z rąk rycerza.
Ciemny rumieniec zagościł nagle na twarzy bladego męŜczyzny. Wydawało się, Ŝe
wstrzymał oddech, prawie się dusił. Rumieniec jeszcze się pogłębił, twarz zrobiła się
szkarłatna, a potem przybrała barwę ciemnego fioletu. Widać było, Ŝe męŜczyzna walczy ze
sobą. Starał się miarowo oddychać, a krew wolno odpływała z jego twarzy.
Czwarty męŜczyzna stał obok stołu wsparty na włóczni i obserwował braci. Dotąd się nie
poruszył, ani nie przemówił. Trzymał oczy spuszczone. Teraz podniósł je powoli i spojrzał na
Branda, który cofnął się odruchowo. Naprawdę było w nich coś niesamowitego, słyszał juŜ o
tym, ale nie chciał uwierzyć. Źrenice były zdumiewająco czarne, wokół nich tęczówki, białe
jak świeŜy śnieg, zaś białka zupełnie sczerniałe. Oczy te lśniły jak metal oświetlony blaskiem
księŜyca.
- W jaki sposób mnisi i król Ella zdecydowali się zgładzić starca? - spytał czwarty z
Ragnarssonów cichym, niemal łagodnym głosem. - Pewnie nam powiesz, Ŝe nie mieli z tym
duŜo kłopotów.
Brand odpowiedział szczerze, nic nie pomijając. Nie chciał juŜ podejmować ryzyka.
- Wrzucili go do kanału z węŜami. Z tego, co słyszałem, węŜe nie chciały go początkowo
kąsać i Ragnar rzucił się na nie pierwszy. W końcu jednak musiał ulec i umarł. To była
powolna śmierć, bez pomocy oręŜa. śadnej rany po mieczu czy włóczni. Rany, którą moŜna
by obnosić z dumą po Walhalli.
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy wspartego na włóczni męŜczyzny. Zapanowała
długa cisza. Wszyscy wpatrywali się w jego oblicze, myśleli, Ŝe podobnie jak jego braci,
zdradzą go w końcu emocje, czekali tylko na moment, kiedy przestanie nad sobą panować.
On jednak pozostał niewzruszony. Po chwili wyprostował się, przekazał włócznię stojącemu
najbliŜej rycerzowi i włoŜył kciuki za pas. Widać było, Ŝe przygotowuje się do przemowy.
Ciszę przerwało westchnienie męŜczyzny, który otrzymał od Ragnarssona włócznię. To
westchnienie zdumienia skupiło na nim od razu uwagę zebranych. W milczeniu podniósł do
góry jesionowe drzewce, na którym widać było odciśnięte ślady palców. W pomieszczeniu
rozległ się pomruk zadowolenia.
Zanim męŜczyzna zdąŜył przemówić, przerwał mu Brand, zgrabnie wykorzystując
moment wahania.
- Jest jeszcze coś, o czym chciałem powiedzieć - rzekł, podkręcając w zamyśleniu wąsa.
- CóŜ to takiego?
- Kiedy pokąsały go juŜ węŜe i leŜał umierający, Ragnar przemówił po raz ostatni. Nie
zrozumieli go oczywiście, mówił bowiem w naszym języku, w norroent mal, ktoś jednak
usłyszał, ktoś inny przekazał to dalej, a na końcu słowa te trafiły do mnie. Nie mam Ŝadnego
glejtu. Ani zaproszenia. Ale wydawało mi się, Ŝe będziecie chcieli usłyszeć to z moich ust.
- CóŜ więc takiego powiedział nasz ojciec przed śmiercią?
Brand podniósł głos, Ŝeby kaŜdy kto znajdował się w pomieszczeniu mógł usłyszeć jego
słowa.
- Powiedział: „Gynthja mundu grisir efgaltar hag vissi”.
Tym razem nie trzeba było tego tłumaczyć. Wszyscy zrozumieli słowa Ragnara. „Gdyby
moje warchlaczki wiedziały, jak padł odyniec, jakŜe by kwiczały”.
- Oto dlaczego przybyłem bez zaproszenia - rzekł Brand tym samym ostrym i donośnym
głosem. - Przybyłem tutaj, mimo Ŝe niejeden przestrzegał mnie przed niebezpieczeństwem.
Niosłem jednak posłanie, sądziłem bowiem, Ŝe właśnie do was moŜe być ono skierowane.
Przyniosłem je tobie, Halvdanie Ragnarssonie - Brand zwrócił się do męŜczyzny z noŜem -
tobie, Ubbi Ragnarssonie - wskazał na jednego z graczy - tobie, Ivarze Ragnarssonie, który
słynny jesteś ze swych białych włosów oraz tobie, Sigurcie Ragnarssonie; teraz juŜ wiem,
dlaczego ludzie zwą cię Orm-i-auga, WęŜowe Oko. Nie spodziewałem się, Ŝe słowa te
sprawią wam przyjemność, jednak zgodzicie się chyba, Ŝe powinniście byli je usłyszeć.
Czterej męŜczyźni stanęli na wprost Branda. Nie próbowali juŜ udawać obojętności. Jego
przemowę powitali kiwając głowami, a na ich ustach pojawił się uśmiech. Po raz pierwszy ich
oblicza wydały się podobne, tak jakby byli braćmi, synami jednego człowieka.
W tamtych czasach popularna była modlitwa, którą mnichowie i księŜa odmawiali przy
kaŜdej niemal okazji: Domine, libera nos a furorę normannorum - „BoŜe, zbaw nas przed
gniewem Normanów”. Lecz gdyby któryś z mnichów ujrzał te cztery twarze, dodałby
natychmiast: Sed praespe, Domine, a humore eorum - „zwłaszcza jednak przed ich
wesołością”.
- To są wieści, które powinniśmy byli usłyszeć - zaczął WęŜowe Oko - i dlatego
dziękujemy ci za to, Ŝeś je tu przywiózł. Na początku sądziliśmy, Ŝe nie mówisz nam całej
prawdy i był to powód, dla którego wyglądaliśmy na niezadowolonych. Lecz to, co
powiedziałeś na zakończenie... Do kroćset... To był głos naszego ojca! On wiedział, Ŝe ktoś
go usłyszy. Wiedział, Ŝe ktoś nam powtórzy. Wiedział teŜ, co wtedy zrobimy. Dobrze mówię,
chłopcy?
Na jego skinienie ktoś przytoczył do stołu potęŜny, obdarty z kory dębowy pieniek.
Czterej bracia wydali jednocześnie cięŜkie westchnienie i pień rozpadł się nagle pod czterema
ciosami zgodnymi jak jeden cios. Bracia zwrócili się teraz twarzami w kierunku swych ludzi i
rozpoczęli rytuał.
- Oto stoimy teraz na tym dębowym klocu i składamy uroczystą przysięgę... -
wyrecytowali chórem.
- śe najedziemy Anglię, aby pomścić śmierć naszego ojca - rzekł Halvdan.
- Schwytamy króla Ellę i zgładzimy go okrutnie za to, Ŝe zabił Ragnara - dodał Ubbi.
- Pokonamy wszystkich angielskich władców i zawładniemy ich ziemią - przyłączył się
Sigurth, WęŜowe Oko.
- Zemścimy się teŜ na czarnych krukach, Chrystusowych mnichach - zakończył Ivar.
- A jeśli nie dotrzymamy naszej obietnicy - zaczęli znowu razem - niechaj bogowie z
Asgardy otoczą nas pogardą i napiętnują, tak Ŝe nigdy juŜ nie będziemy mogli połączyć się z
naszym ojcem i przodkami.
Kiedy skończyli, poczerniałe od dymu drewniane ściany budowli zadrŜały od radosnego
ryku, który wydobył się nagle z czterystu gardeł: jarlów, sterników, kapitanów i szlachty.
- A teraz - krzyknął WęŜowe Oko, uciszając zgiełk - wynieście na zewnątrz stoły i
przygotujcie jadło. Nie moŜna dziedziczyć spadku, dopóki nie wypije się piwa na stypie po
zmarłym ojcu. Musimy wypić za Ragnara, wypić jak bohaterowie. A rano wezwiemy
wszystkich ludzi i zbierzemy całą flotę i wyruszymy w drogę do Anglii. Tam nigdy juŜ nie
zdołają o nas zapomnieć. Nigdy juŜ się od nas nie uwolnią!
- Teraz pora się napić. Ty takŜe usiądź z nami - Sigurth zwrócił się do Branda - moŜe
opowiesz nam więcej o naszym ojcu. Znajdzie się teŜ dla ciebie miejsce w Anglii, najpierw
musimy ją jednak podbić.
Daleko stamtąd, Shef, ciemnowłosy chłopak, pasierb Wulfgara, leŜał na słomianej macie,
okryty tylko cienkim starym kocem. Nad wilgotną ziemią wciąŜ unosiła się mgła. Wulfgar
leŜał w zaciszu drewnianego domostwa tuŜ obok matki chłopca, lady Thryth. W tym samym
pokoju w swych ciepłych łoŜach spoczywali Alfgar oraz córka Wulfgara i jego konkubiny,
Godiva. Od czasu powrotu Wulfgara do rodzinnego domu jadało się tu obficie jak nigdy
dotąd. Pieczono i gotowano upolowane na moczarach kaczki i gęsi, nie gardząc teŜ rybami.
Shef musiał zadowolić się jednak owsianką. Teraz, gdy leŜał tak z zamkniętymi oczami,
znajdował się wciąŜ na krawędzi snu. Choć moŜe nie był to tylko sen.
Widział rozległe pole, gdzieś na krańcu świata, pole oświetlone tylko szkarłatnym niebem.
Na ziemi leŜały bezkształtne stosy ludzkich kości. Widział białe czaszki i Ŝebra, które
wystawały spod resztek wspaniałych strojów. Wokół stosów skakała cała armia ptaków -
wielkich czarnych ptaków z czarnymi dziobami, które szukały resztek ludzkiego mięsa i szpiku.
Kości były juŜ niemal zupełnie oczyszczone i wyschnięte, przeto ptaki krakały tylko i dziobały
się nawzajem.
Nagle uciszyły się wszystkie i wzbiły w powietrze. Na szkarłatnym niebie ptaki połączyły
się w wielkie stado i zaczęły krąŜyć nad łąką, niemal zespolone w jeden Ŝywy organizm. Shef
zorientował się, Ŝe lecą prosto na niego. Widział dokładnie bezlitosne złote oczy ptaka, który
leciał pierwszy. Dziób wycelowany był prosto w jego twarz, lecz chłopak nie mógł się cofnąć,
stał przykuty do ziemi. Jakaś siła przytrzymywała jego głowę. Nagle poczuł, jak ten czarny
dziób wbija się głęboko w jego oko.
Shef obudził się z krzykiem, drŜąc jeszcze z przeraŜenia opasał się kocem i wyjrzał ze
swego szałasu.
- Co się stało, Shef? Co cię tak przeraziło? - zawołał Hund, przyjaciel chłopca.
Przez chwilę Shef nie był w stanie odpowiedzieć. Potem wykrzyknął gwałtownie,
dziwnym, zmienionym głosem, nie wiedząc nawet, co mówi.
- Kruki! Kruki są juŜ w powietrzu!
Rozdział trzeci
- Czy jesteś pewien, Ŝe wylądowała tam wielka armia? - głos Wulfgara był ostry, chociaŜ
wyraŜał niepewność. Była to wiadomość, w którą naprawdę trudno uwierzyć, nie śmiał jej
jednak otwarcie kwestionować.
- Nie ma wątpliwości - odparł Edrich, tan Edmunda, króla East Anglii.
- I powiadasz, Ŝe tę armię prowadzą synowie Ragnara?
Rozmowie tej przysłuchiwał się takŜe Shef. W domostwie Wulfgara zgromadzili się
wszyscy wolni obywatele osady Emneth, wezwani tam przez przybyłych wraz z Edrichem
jeźdźców. Gorliwość mieszkańców miała swoje uzasadnienie. JeŜeli nie posłuchaliby
wezwania do pospolitego ruszenia, to zgodnie z prawem mogli utracić wszystko: zarówno
ziemię, jak i swoje przywileje stanowe. Z tej samej przyczyny mieli jednak prawo
uczestniczyć we wszystkich naradach.
Czy Shef miał prawo, aby się do nich przyłączyć - to inna sprawa. Na razie nie został
skuty jak niewolnik, a obywatel, który sprawdzał wchodzących do budynku ludzi, miał u Shef
a dług wdzięczności za naprawiony lemiesz. Popatrzył więc tylko z powątpiewaniem na
schowany w zniszczonej pochwie miecz chłopca i wpuścił go do środka. Shef stanął w
najdalszym kącie pomieszczenia wciśnięty pomiędzy ubogich kerlów, starając się słuchać nie
będąc widzianym.
- Moi ludzie rozmawiali juŜ z wieśniakami, którzy widzieli wikingów - rzekł Edrich. -
Mówią, Ŝe armię prowadzi czterech wielkich wojowników, synów Ragnara. KaŜdego dnia
rycerze zbierają się wokół wielkiego sztandaru z godłem czarnego kruka. Sztandar ten utkały
podobno córki Ragnara w jedną noc. Odtąd Czarny Kruk rozwijał swe skrzydła na znak
zwycięstwa, a zwijał je w obliczu klęski. Czyny synów Ragnara znane były w całej Północnej
Europie i wszędzie tam, gdzie przybijały dotychczas ich statki: w Anglii, w Irlandii, w kraju
Franków i w Królestwie Hiszpanii. Znano je nawet w bardziej odległych krajach nad
Ś
rodkowym Morzem, skąd powrócili przed laty obładowani łupami. Dlaczego więc teraz
skierowali swój gniew na ubogie i słabe królestwo East Anglii?
Na twarzy Wulfgara pojawił się wyraz niepokoju.
- A gdzie mają swoje obozowiska?
- Na łąkach, nad rzeką Stour, na południe od Bedricsward.
Edrich zaczynał wyraźnie tracić cierpliwość. Opowiadał juŜ o tym kilkanaście razy w
niemal kaŜdej osadzie w okolicy. Za kaŜdym razem miał podobną przeprawę. Nie chcieli
informacji, szukali tylko sposobu, Ŝeby wymigać się od swego obowiązku. Tym razem
spodziewał się, Ŝe będzie inaczej, Wulfgar bowiem słynął ze swojej nienawiści do wikingów i
chwalił się, Ŝe walczył kiedyś oko w oko z samym Ragnarem.
- A więc co mamy teraz robić?
- Zgodnie z rozkazem króla Edmunda kaŜdy wolny obywatel East Anglii zdolny do
noszenia broni ma stawić się w Norwich. KaŜdy męŜczyzna mający więcej niŜ piętnaście i
mniej niŜ pięćdziesiąt wiosen. W ten sposób będziemy mogli przeciwstawić im nasze siły.
- A ilu ich tu przybyło? - spytał jeden z bogatych właścicieli ziemskich stojących w
pierwszym rzędzie.
- Trzy setki statków.
- Ilu to daje ludzi?
- Na kaŜdym statku mają zazwyczaj trzy tuziny wioślarzy - odparł niechętnie królewski
herold. Wiedział, Ŝe jest to sprawa draŜliwa. Kiedy kmiotki zorientują się przeciw jakiej
potędze mają stanąć, cięŜko będzie ich ruszyć z miejsca. Nie miał jednak wyboru, musiał
powiedzieć prawdę.
W pomieszczeniu zaległa cisza. Pierwszy odezwał się Shef.
- Trzy setki statków i trzy tuziny wioślarzy to daje razem dziewięćset tuzinów. Dziesięć
tuzinów to ponad setka ludzi, musi więc tam być więcej niŜ dziesięć tysięcy wojowników -
skończył oszołomiony tym odkryciem.
- Nie jesteśmy w stanie ich pokonać - rzekł Wulfgar stanowczo, odwracając wzrok od
swego pasierba. - Musimy złoŜyć im daninę.
Cierpliwość Edricha wyczerpała się nagle.
- To rzecz króla Edmunda podejmować decyzje. Poza tym zapłacimy mniej jeśli zobaczą,
Ŝ
e moŜemy przeciwstawić im równe siły. Nie jestem tu jednak po to, aby słuchać waszych
rad. Przynoszę rozkazy, które macie wypełnić. Dotyczy to w równym stopniu was, co kaŜdej
osady od Ely, aŜ po Wisbech. Z rozkazu króla wszyscy mają zebrać się tutaj, a jutro wyruszyć
do Norwich. KaŜdy obywatel Emneth zdolny do słuŜby wojskowej powinien stawić się na
rozkaz, w przeciwnym razie spotka go kara. To są rozkazy, którym podlegam na równi z
wami - urwał i spojrzał w stronę strapionych ludzi. - Obywatele Emneth, co wy na to?
- Jesteśmy gotowi! - wykrzyknął Shef odruchowo.
- On nie jest wolnym obywatelem - warknął stojący obok ojca Alfgar.
- To jakim prawem tu się znalazł! Czy wam, ludzie, nie brakuje czasem rozsądku?
Słowa Edricha zginęły w niechętnym pomruku, jaki wydarł się z sześćdziesięciu gardeł i
oznaczał podporządkowanie się rozkazom króla.
W obozie wikingów rzeczy miały się zupełnie inaczej. Tutaj decyzje podejmowali czterej
synowie Ragnara, a oni znali się tak dobrze, Ŝe nie potrzebowali długo dyskutować.
- W końcu nam zapłacą - rzekł Ubbi. Zarówno on, jak Halvdan przypominali bardzo
swoich rycerzy, tak fizycznie, jak i z temperamentu. Choć Halvdan był młodszy od brata, obaj
byli jednakowo potęŜni i niebezpieczni. Z takimi ludźmi nie moŜna Ŝartować.
- Musimy zadecydować teraz - mruknął Halvdan.
- Kogo więc wybieramy? - spytał Sigurth.
MęŜczyźni zastanawiali się przez chwilę. Potrzebowali kogoś, kto sprostałby zadaniu,
kogoś doświadczonego, a jednocześnie kogoś, kogo mogliby utracić bez lęku o dalsze losy
kampanii.
- Sigvarth - rzekł wreszcie Ivar. Jego twarz nawet się nie poruszyła a przeźroczyste oczy
nadal wpatrywały się w niebo. Wypowiedział tylko jedno słowo, nie była to jednak sugestia,
lecz odpowiedź na zadane pytanie. On, którego zwano Soplem Lodu, nigdy nie wysuwał
sugestii. Jego bracia rozwaŜyli i zaakceptowali ten wybór.
- Sigvarth! - wykrzyknął Sigurth WęŜowe Oko.
Sigvarth, jarl Małych Wysp, siedział kilka jardów dalej i grał w kości. Zęby
zademonstrować swoją niezaleŜność najpierw wykonał rzut, później jednak podniósł się
posłusznie i podszedł do wodzów.
- Wywołałeś moje imię, Sigurcie.
- Masz pięć statków? Dobrze. Pomyśleliśmy, Ŝe Anglicy i ich mały król Edmund chcą
wciągnąć nas w głupie gierki. Opierają się, próbują targować. To niedobrze. Chcemy Ŝebyś
pojechał i pokazał im, z kim mają do czynienia. Zabierz swoje statki i popłyń w górę, wzdłuŜ
wybrzeŜa, a dalej skieruj się na zachód. Wejdziesz w głąb lądu i narobisz tyle spustoszenia,
ile będziesz mógł, spal kilka wiosek. PokaŜ im, co moŜe się stać, kiedy nas sprowokują.
Wiesz, co masz robić.
- Tak, robiłem to juŜ nieraz - Sigvarth zawahał się. - A co ze zdobyczami?
- Wszystko, co zdobędziesz jest twoje. Ale wiedz, Ŝe nie chodzi tutaj o łupy. Masz zrobić
coś, co będą pamiętać. Postępuj tak, jak postąpiłby Ivar.
Jarl uśmiechnął się niepewnie, jak większość ludzi, kiedy słyszeli imię Ivara
Ragnarssona.
- Gdzie chcesz wylądować? - spytał Ubbi.
- W miejscu zwanym Emneth. Byłem tam kiedyś. Znalazłem sobie miłą gąseczkę.
Uśmiech jarla zbladł pod spojrzeniem Ivara. Nie spodobała mu się odpowiedź Sigvartha.
Nie po to przydzielono mu misję, aby powtórzył młodzieńcze eskapady. To nie było godne
wojownika. Ivar nie myślał nawet z nim dyskutować.
Zapanowała chwila oczekiwania, wreszcie Ivar skierował wzrok na kogoś innego. Bracia
wiedzieli, Ŝe Sigvarth nie jest najlepszym wojownikiem, był to zresztą jeden z powodów, dla
którego właśnie jego wybrali.
- Wykonaj zadanie i nie zaprzątaj sobie głowy drobiem - rzekł w końcu Sigurth i dał
jarlowi znak, Ŝeby się oddalił.
Trzeba jednak przyznać, Ŝe Sigvarth znał swe rzemiosło. Dwa dni później o samym
ś
wicie pięć jego statków Ŝeglowało juŜ ostroŜnie w kierunku ujścia rzeki Ouse. Po godzinie
fala przypływu zaniosła ich tak daleko w głąb lądu, jak tylko było to moŜliwe bez naraŜania
kilów. Statki zostały ukryte, a oddział wyruszył na rozpoznanie.
Najmłodszy i najszybszy z ludzi Sigvartha znalazł niewielką stadninę. Wikingowie
zaszlachtowali stajennego, zabrali konie i w blasku porannego słońca wjechali na bagnistą
ś
cieŜkę, która miała ich doprowadzić do celu.
Stu dwudziestu wojowników jechało w zwartym szyku. Trzymali się razem, bez
zwiadowców i tylnej osłony. Wiedzieli, Ŝe sprzyja im zarówno niemała siła, jak i moŜliwość
zaskoczenia przeciwnika. Kiedy na ich drodze pojawiała się wioska albo jakieś zabudowania
gospodarcze, oddział zatrzymywał się na chwilę, a lŜejsi jeźdźcy otaczali teren nie pozwalając
wymknąć się nikomu, kto mógłby podnieść alarm w całej okolicy. Potem oddział ruszał do
ataku. Rozkaz był ten sam za kaŜdym razem, tak prosty, Ŝe Sigvarth nie trudził się nawet,
Ŝ
eby go powtarzać.
Zabijali kaŜdą napotkaną osobę: męŜczyzn, kobiety, dzieci, nawet niemowlęta w
kołyskach. Czynili to bez zadawania jakichkolwiek pytań, szybko i sprawnie. Potem znowu
dosiadali koni i jechali dalej, nie zabierając łupów. Zawsze jednak, trzymając się
najsurowszego z rozkazów, unikali ognia.
Nie minął dzień, a w środku spokojnej angielskiej okolicy wycięty został korytarz
ś
mierci. Jeśli ktoś trafił do jakiejś wioski po przejeździe wikingów, dziwił się, Ŝe nie widzi
sąsiadów, Ŝe brakuje koni, wreszcie odkrywał leŜące w polu trupy. Wtedy dopiero zaczynały
bić na alarm kościelne dzwony. Lecz najeźdźcy byli juŜ zazwyczaj daleko, a w kolejnych,
leŜących na ich szlaku wioskach nikt nie miał najmniejszego pojęcia o nadciągającym
niebezpieczeństwie.
Odział z Emneth wyruszył tamtego dnia znacznie później niŜ ludzie Sigvartha. Najpierw
czekano na ociągające się druŜyny z Upwell i Outwell i kilku odleglejszych jeszcze rejonów.
Później zamoŜniejsi posiadacze ziemscy zaczęli się ze sobą witać i przekazywać sobie wyrazy
szacunku. Wreszcie Wulfgar zdecydował, Ŝe nie mogą wyruszyć z pustymi Ŝołądkami i
popisując się hojnością zaprosił wszystkich na grzane wino. Tak więc, kiedy oddział liczący
sobie stu pięćdziesięciu uzbrojonych jeźdźców wyruszył w końcu w drogę, słońce stało juŜ
wysoko na niebie. Nawet wtedy dołączali jednak do nich maruderzy, których zatrzymał bądź
pęknięty popręg, bądź chęć złoŜenia ostatniej wizyty ukochanej. Oddział jechał bez
specjalnych środków ostroŜności, nie spodziewając się Ŝadnych niebezpieczeństw. Obecności
wikingów domyślili się dopiero wtedy, gdy wyjeŜdŜając zza zakrętu zobaczyli przed sobą
zwartą kolumnę wojowników.
Shef jechał zaraz za grupą dowodzących oddziałem moŜnych panów. Trzymał się tak
blisko Edricha, jak tylko się mógł odwaŜyć. Fakt, Ŝe odwaŜył się przemówić w trakcie narady
zyskał mu uznanie tego dostojnego rycerza. Wiedział, Ŝe dopóki Edrich jest blisko, nikt nie
odeśle go na tył kolumny.
Shef dostrzegł wikingów w tym samym momencie, co wszyscy i usłyszał przeraŜone
okrzyki wodzów.
- Kim są ci ludzie?
- To wikingowie!
- Nie, to niemoŜliwe. PrzecieŜ są teraz w Suffolk. WciąŜ prowadzimy negocjacje.
- A jednak to wikingowie! A teraz, baranie głowy, zdejmujcie z koni swoje grube tyłki i
przygotujcie się do bitwy. Wy takŜe, zsiadać, zsiadać! Konie dawajcie do tyłu. Zdejmujcie
tarcze i formujcie szyk!
Edrich jeździł wokół przeraŜonych ludzi i wykrzykiwał głośno rozkazy. W końcu
wszyscy zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Zeskakiwali na ziemię i gorączkowo
przygotowywali broń i tarcze. Potem, w zaleŜności od indywidualnych inklinacji, okazując
tchórzostwo albo brawurę, wojownicy kierowali się na przód, bądź na sam tył bojowego
szyku.
Shef nie przygotowywał się zbyt długo, był najbiedniejszym wojownikiem w całej
kolumnie. Puścił wolno kuca, którego poŜyczył mu ojczym, odpiął z pleców drewnianą tarczę
i przygotował swój jedyny oręŜ. Za zbroję słuŜył mu skórzany, niemiłosiernie podziurawiony
kaftan. Zajął pozycję tuŜ za Edrichem. Jego gardło ścisnęło podniecenie, umysł zaś rozpalała
ciekawość. Jak walczą wikingowie? Co stanowi istotę walki?
Sigvarth ogarnął całą sytuację w tej samej chwili, kiedy ujrzał przed sobą pierwszych
jeźdźców. Unosząc się w siodle krzyknął komendę w stronę jadących za nim wojowników.
Kolumna rozsypała się natychmiast i wszyscy zeskoczyli z koni. Część ludzi odprowadziła
zwierzęta w bezpieczne miejsce i uŜywając wodzy, przywiązała je do wbitych w ziemię
kołków. Kiedy rozkaz został wykonany, przyłączyli się do innych formując rezerwę.
Wojownicy, którzy pozostali na miejscu, zatrzymali się na krótką chwilę. Niektórzy stali
w milczeniu, inni ukucnęli, aby poprawić buty, jeszcze inni zaspokajali pragnienie. Nagle
wszyscy jednocześnie zaczęli wyjmować tarcze, mocować drzewca do włóczni i toporów,
poluzowywać miecze. Następnie na rozkaz Sigvartha utworzyli szyk bojowy w kształcie
strzały wycelowanej prosto w oddział Anglików. Na czele stanął sam Sigvarth, a za nim jego
syn Hjorvarth. Przewodził on grupie dwunastu zbrojnych, którzy mieli dostać się na tyły
wroga w momencie, kiedy linia obronna zostanie przerwana. Ich zadaniem było
uniemoŜliwienie Anglikom odwrotu i doszczętne rozgromienie ich oddziałów.
Naprzeciwko Anglicy ustawili się w poprzek drogi w potrójnym, miejscami poczwórnym
szyku. Problem, jaki stwarzały konie rozwiązali w ten sposób, Ŝe porzucili zwierzęta,
pozwalając aby na nich czekały bądź pokłusowały w nieznane. Pomiędzy końmi ukryło się
teŜ kilku męŜczyzn, którzy po cichu cofnęli się na koniec kolumny, ale tylko kilku. Po
ciągnących się od trzech pokoleń najazdach i wojnach, było wśród Anglików duŜo wzajemnej
urazy, którą odpłacali sobie na róŜne sposoby, tak jednak, aby nie narazić przy tym na
pośmiewisko sąsiadów. Ci, którzy uwaŜali, Ŝe pozycja ich do tego upowaŜnia, nie szczędzili
pozostałym okrzyków zachęty, zagrzewając wszystkich do walki. Nikt nie wydawał juŜ
jednak rozkazów. Rozglądając się wokół, Shef, który znalazł się tuŜ za linią doskonale
uzbrojonej szlachty, poczuł się osamotniony. Kiedy ostrze bojowego szyku wikingów zbliŜało
się do angielskiej linii, rycerze nieświadomie rozstąpili się nieco na obie strony. Pozostali
tylko najbardziej zdecydowani i oni właśnie przyjęli na siebie pierwsze uderzenie. JeŜeli
Wulfgarowi i jego kompanom nie udałoby się powstrzymać natarcia, oznaczałoby to rychły
koniec bitwy. Szyk klinowy uwaŜany był za wynalazek skandynawskiego boga wojny.
Ze strony Anglików zaczęły sypać się włócznie. Niektóre spadały za blisko, inne
zatrzymywały się na tarczach wroga. Nagle wikingowie przyspieszyli gwałtownie i truchtem
natarli na pierwszą linię. Tym razem grad oszczepów posypał się w środek angielskiego
szyku. Shef ujrzał, jak Edrich zręcznie uchyla się przed nimi i broni tarczą. Kilka kroków
dalej jeden z moŜnych osłaniał właśnie tarczą brzuch, kiedy kolejny oszczep przeszył mu
gardło. Inny z rycerzy klął głośno próbując oswobodzić tarczę od tkwiących w niej trzech
włóczni. Zanim mu się to udało, klin przerwał angielską linię.
Przed sobą widział teraz Shef wodza wikingów, który wymierzał cios Wulfgarowi.
Anglik zdołał przyjąć uderzenie na tarczę, zadając jednocześnie cięcie pałaszem. Wiking
uchylił się i zaatakował ponownie wkładając w uderzenie całą siłę. Raz jeszcze Wulfgarowi
udało się odparować cios. Miecze z brzękiem zwarły się ze sobą, lecz Anglik stracił juŜ
równowagę. Sigvarth, obracając ostrze, uderzył rękojeścią w twarz Wulfgara i pchnął go do
tyłu nacierając tarczą. Kiedy przygotowywał się do zadania ostatecznego cięcia, wyskoczył na
niego Shef.
Mimo potęŜnych rozmiarów wiking był zaskakująco szybki. Uskoczył do tyłu i
wymierzył cios w pozbawioną hełmu głowę chłopca. Na podstawie krótkiej obserwacji
przebiegu walki Shef zdał sobie juŜ sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, wszystkie
czynności powinny być wykonywane przy uŜyciu całej siły, nie ma tu miejsca na półśrodki.
Chłopiec wziął to pod uwagę odparowując cios Sigvartha. Po drugie, w walce nie ma miejsca
na przerwy pomiędzy kolejnymi uderzeniami. Kiedy wiking zaatakował ponownie, Shef był
juŜ na to przygotowany. Tym razem udało mu się podbić miecz wroga do góry. Usłyszał przy
tym brzęk i ostry trzask, kiedy ostrze pękło i jego fragment poszybował nad głową chłopca.
To nie moje! - pomyślał uradowany Shef i złoŜył się do tryumfalnego ataku.
Ktoś pociągnął go jednak gwałtownie do tyłu. Był to Edrich, który krzyczał mu coś do
ucha. Shef rozejrzał się wokół i dostrzegł, Ŝe w czasie gdy walczył z ich wodzem, reszta
wikingów zdąŜyła juŜ wedrzeć się głęboko w angielskie szyki. Pół tuzina angielskich
wielmoŜów leŜało na ziemi, a Wulfgar cofał się w popłochu atakowany przez kilkunastu
wikingów. W pewnej chwili męŜczyzna pochwycił spojrzenie chłopca.
- Uciekaj! - krzyczał Edrich. - Jesteśmy pobici. Nic juŜ się nie da zrobić. Uciekaj, moŜe
uda nam się ocalić Ŝycie.
- Ale mój ojciec!... - krzyknął Shef.
- Za późno, juŜ go powalili.
Była to prawda. Wulfgar otrzymał właśnie potęŜny cios w hełm i runął do przodu prosto
pod nadciągającą falę wikingów. Edrich wiedział, Ŝe za chwilę mogą odciąć im moŜliwość
ucieczki. Chwycił chłopca za kołnierz i pociągnął za sobą.
- Przeklęci głupcy. Niewyszkolona zgraja. Czego się zresztą spodziewać? Bierz konia,
chłopcze.
Wkrótce Shef cwałował juŜ tą samą drogą, która przywiodła go do wikingów. Jego
pierwsza bitwa była skończona. Uciekał stamtąd niedługo po tym, jak zadany został pierwszy
cios.
Rozdział czwarty
Rosnące na krawędzi mokradeł trzciny poruszały się delikatnie na porannym wietrze.
Musieli iść dalej, więc Shef usiłował rozeznać się w okolicy. Po wikingach nie było juŜ śladu.
Chłopak wrócił na osłoniętą drzewami suchą wysepkę, gdzie obozowali ostatniej nocy. Edrich
zajadał właśnie zimne pozostałości ich wspólnej biesiady. Widząc chłopca wytarł
zatłuszczone palce w trawę i podniósł pytająco brwi.
- Nic nie widać - rzekł Shef. - Cisza. śadnego dymu.
Opuścili pole bitwy, wiedząc, Ŝe jest juŜ przegrana. Chcieli ocalić Ŝycie. Nie było
pościgu, ale dla pewności porzucili konie i na własnych nogach przedarli się przez mokradła.
Ostatnia noc była dla Shefa przyjemnym ukojeniem. Myślał o tym teraz z mieszanymi
uczuciami. Po raz pierwszy nie miał przed sobą Ŝadnej pracy do wykonania, Ŝadnych
zobowiązań. Jego jedynym obowiązkiem było ukrywać się, nie dać się odnaleźć.
Na wysepce udało im się wznieść trzcinowy szałas, a w zawiesistej wodzie łatwo było
złapać węgorze. Edrich, po chwili wahania zdecydował, Ŝe mogą rozpalić ognisko.
Wikingowie mieli teraz co innego do roboty niŜ przeszukiwać bagna z powodu jakiejś smuŜki
dymu. Zresztą zanim jeszcze zapadł zmierzch, moŜna było i tak zobaczyć pełno dymów w
róŜnych stronach okolicy.
- Najeźdźcy wracają do siebie - rzekł Edrich. - Kiedy się wycofują, przestają zwracać
uwagę na ostroŜność.
- Panie, czy uciekałeś juŜ kiedy z pola bitwy? - spytał Shef ostroŜnie.
- Wiele razy - odparł szczerze Edrich. - I nie nazywaj tego bitwą, to była zwykła
potyczka. Uciekałem często, a gdyby robili tak wszyscy, mielibyśmy mniej zabitych. Nie
tracimy tak wielu ludzi w równej walce, ale kiedy wikingom uda się przebić, zaczyna się
zwyczajna rzeź. Przez chwilę sam się nad tym zastanów. KaŜdy, kto ujdzie cało, moŜe stanąć
do walki nawet następnego dnia. Kłopot w tym - Edrich uśmiechnął się kwaśno - Ŝe im
częściej się to zdarza, tym mniej ludzi ma ochotę spróbować po raz kolejny. Tracą ducha.
Wczoraj przegraliśmy, bowiem nikt nie był przygotowany, ani fizycznie, ani wewnętrznie.
JeŜeli jedną dziesiątą czasu, którą poświęcą teraz na rozpaczanie, poświęciliby wcześniej na
przygotowania, nie byłoby mowy o poraŜce. - Edrich zamyślił się na chwilę. - A teraz pokaŜ
mi swój miecz. Wygląda jak jakieś narzędzie rolnicze - zauwaŜył obracając w dłoniach ostrze.
- W kaŜdym razie nie jak prawdziwa broń. Widziałem jednak, jak pękło na tym ostrze
wikinga. Jak to moŜliwe?
- To dobre ostrze - odparł Shef. - MoŜe nawet najlepsze w Emneth. Zrobiłem je sam,
wykułem z Ŝelaznych łup, które przywieźli nam z Południa. Lecz jest tam teŜ warstwa twardej
stali. Pewien tan z March dał mi kilka grotów od włóczni jako zapłatę za robotę, którą dla
niego wykonałem. Przetopiłem je wszystkie, a potem połączyłem stal z Ŝelazem i wykułem
ostrze. śelazo jest jego spoiwem, a stal daje mu siłę.
- Lecz mimo całej tej pracy ostrze jest krótkie i jednosieczne, a rękojeść zrobiona ze
zwykłej kości. Poza tym pozwoliłeś, aby zamokło i rdzewiało.
- Gdybym chodził po Emneth z prawdziwym połyskującym w słońcu oręŜem przy boku,
jak sądzisz, czy długo bym się nim cieszył? Rdzy jest tylko tyle, aby zmienić kolor ostrza,
postarałem się, by nie sięgnęła głębiej.
- No właśnie, jest jeszcze jedno pytanie, które chciałbym ci zadać. Młody tan powiedział,
Ŝ
e nie jesteś wolnym człowiekiem. Wygląda jakbyś się ukrywał. W czasie potyczki nazwałeś
jednak Wulfgara ojcem. Jest w tym jakaś zagadka. Świat pełen jest bękartów. Rzecz to
wiadoma, Ŝe tanowie mają nieprawych synów, nikt jednak nie próbuje uczynić z nich
niewolników.
Shef spotykał się juŜ z tym pytaniem wiele razy. W innych okolicznościach na pewno by
na nie nie odpowiedział, ale teraz, na tej wyspie wśród moczarów, gdy rozmawiał jak równy z
równym z tanem króla Edmunda, słowa popłynęły same.
- On nie jest mym ojcem, choć go tak nazywam. Osiemnaście wiosen temu wikingowie
najechali naszą osadę. Wulfgara nie było wtedy w domu, została tylko moja matka, lady
Thryth, ze swoim nowo narodzonym synem Alfgarem, moim przyrodnim bratem. W noc
kiedy przybyli wikingowie, słuŜącemu udało się zabrać Alfgara w bezpieczne miejsce. Moja
matka została jednak pojmana.
Edrich pokiwał głową. Wszystko to znał aŜ za dobrze, znał cały mechanizm,
przynajmniej wtedy gdy w grę wchodził ktoś z pozycją. MąŜ mógł się spodziewać, Ŝe po
krótkim czasie dostanie wiadomość z jakiegoś targu niewolników w Hedeby czy Kaupang, Ŝe
taka a taka pani jest do odkupienia za określoną sumę. JeŜeli takiej informacji nie otrzymał,
mógł uznać się za wdowca i ponownie oŜenić, przekazując srebrne bransolety kolejnej
kobiecie, która wychowa mu syna. Przyznać trzeba, Ŝe czasem taką sielankę przerywało po
latach pojawienie się jakiejś zniszczonej starowiny, której udało się wreszcie powrócić do
domu. Rzadki to jednak przypadek, zresztą i tak nie wyjaśniałby on wcale zagadki
młodzieńca, którego Edrich miał przed sobą.
- Moja matka powróciła po kilku tygodniach. Była w ciąŜy. Przysięgała, Ŝe moim ojcem
jest sam jarl wikingów. Kiedy przyszedłem na świat chciała nazwać mnie Halfden, poniewaŜ
jestem w połowie Duńczykiem, lecz Wulfgar przeklął ją za to. Powiedział, Ŝe Halfden to imię
bohatera, króla, od którego wywodzi się ród Shieldingów, a oni z kolei dali początek
panującym dynastiom w Anglii i Danii. To nie było imię dla mnie, nazwali mnie więc Shef,
tak jak zwykłego psa.
Młodzieniec spuścił oczy.
- I dlatego właśnie mój ojczym tak mnie nienawidzi i chce uczynić niewolnikiem, dlatego
mój przyrodni brat, Alfgar, opływa we wszystko, podczas gdy ja jestem biedakiem.
Shef nie opowiedział jednak całej historii. Nie powiedział, Ŝe Wulfgar naciskał na Ŝonę,
aby pozbyła się płodu i zabiła siedzące w jej łonie dziecko gwałciciela. Nie wspomniał, Ŝe
dopiero interwencja ojca Andreasa ocaliła mu Ŝycie, ksiądz bowiem ostro potępił grzech
dzieciobójstwa, nawet w przypadku dziecka wikinga. Nie powiedział takŜe, Ŝe Wulfgar w
przypływie gniewu i zazdrości wziął sobie konkubinę i spłodził z nią piękną Godivę, tak Ŝe
było ich w końcu troje: Alfgar - syn prawowity, Godiva - córka Wulfgara i niewolnicy oraz
Shef - syn lady Thryth i wikinga.
Edrich oddał chłopcu miecz. Historia wciąŜ wydawała mu się tajemnicza. Jak to moŜliwe,
Ŝ
e tej kobiecie udało się uciec? Handlarze niewolników nie są zazwyczaj tak beztroscy.
- Jak zwał się ten jarl? - spytał po chwili. - Twój...
- Mój ojciec? Matka mówiła, Ŝe zwie się Sigvarth. Jest jarlem Małych Wysp,
gdziekolwiek się one znajdują.
Chwilę jeszcze siedzieli w milczeniu, a potem ułoŜyli się do snu.
Było juŜ późno, kiedy Shef i Edrich wyszli ostroŜnie z szuwarów, a przed ich oczami
ukazały się ruiny Emneth.
Wszystkie budynki zostały spalone, z niektórych zostały tylko stosy popiołów, z innych
stosy poczerniałych belek. Spłonęło domostwo Wulfgara, kościół, kuźnia, wszystko. Widać
było kilkoro ludzi, którzy chodzili bez celu wokół ruin, grzebiąc w popiołach.
Kiedy weszli do wioski, Shef zagadnął jedną z ocalałych, w której rozpoznał słuŜącą swej
matki.
- Trudo, powiedz mi, co się tu stało.
Kobieta zadrŜała na całym ciele i spojrzała na niego z przeraŜeniem. Przypatrywała się
jego tarczy i mieczowi dziwiąc się, Ŝe stoi przed nią Ŝywy, nawet nie draśnięty.
- Lepiej... lepiej pójdź zobaczyć się z matką.
- Czy ona wciąŜ tu jest? - Shef poczuł przypływ nadziei. MoŜe odnajdzie takŜe innych.
Czy udało się uciec Alfgarowi i Godivie?
MęŜczyźni podąŜyli za kobietą, która utykała niezdarnie.
- Dlaczego ona chodzi w ten sposób? - szepnął Shef.
- Zgwałcona... - odparł krótko Edrich.
- Ale... ale ona nie była dziewicą.
- Gwałt to coś innego. Czterech męŜczyzn ciągnie kobietę na wszystkie strony, a piąty
sobie dogadza. Wszyscy są podnieceni, zrywają ścięgna, czasem nawet łamią kości.
Najgorzej, kiedy kobieta próbuje się wyrywać.
Shef pomyślał znów o Godivie i zacisnął pieści tak mocno, aŜ zbielały palce. Zrozumiał,
Ŝ
e nie tylko męŜczyznom przyszło płacić za przegraną bitwę.
Dalej szli juŜ w milczeniu. Truda prowadziła ich do szałasu zbudowanego z nadpalonych
belek i przykrytego starymi deskami. Szepnęła coś zaglądając do środka, a po chwili zaprosiła
ich, aby weszli.
W środku, na posłaniu zrobionym ze starych worków, leŜała lady Thryth. Wyraz
cierpienia na twarzy oraz dziwaczny sposób, w jaki była ułoŜona świadczyły o tym, Ŝe
przeszła to samo, co Truda. Shef ukląkł przy niej i dotknął ramienia.
- Nie było ostrzeŜenia, nie mieliśmy czasu, aby się przygotować - wyszeptała zbolałym
głosem. - Nie wiedzieliśmy co robić. Te świnie przyjechały tu zaraz po bitwie. Otoczyli nas,
zanim ktokolwiek się zorientował.
Kobieta skręciła się z bólu i zamilkła. W jej oczach czaiła się pustka.
- To bestie. Zabili kaŜdego, kto próbował się bronić. Potem zebrali nas przed kościołem.
Wtedy zaczęło padać. Najpierw wybrali młode i ładne dziewczęta oraz niektórych chłopców.
Przeznaczyli ich na sprzedaŜ jako niewolników. A potem... Potem przyprowadzili swoich
jeńców i... - kobieta zasłoniła oczy, jej głos zaczął się załamywać.
- Kazali nam patrzeć...
Jej słowa utonęły w szlochu. Chwilę leŜała bez ruchu, wreszcie drgnęła, jakby
przypomniała sobie nagle coś waŜnego. Ścisnęła wtedy rękę chłopca i po raz pierwszy
spojrzała mu prosto w oczy.
- Wiesz, Shef, to był on! Ten sam, co poprzednio.
- Jarl Sigvarth? - spytał w napięciu Shef.
- Tak. Twój... twój...
- Jak on wyglądał? Czy był wysoki i ciemnowłosy, z białymi zębami?
- Tak, miał złote bransolety na całym ramieniu.
Shef przywołał z pamięci obraz stoczonej na drodze walki, szczęk pękającego oręŜa i
moment, kiedy gotował się do decydującego pchnięcia. Czy to moŜliwe, Ŝe sam Bóg uchronił
go przed straszliwym grzechem? Lecz jeśli to prawda, co w takim razie Bóg porabiał potem?
- Czy on nie mógł cię obronić, matko?
- Nawet nie próbował - odparła Thryth panując nad swym głosem. - Kiedy złamali szereg
po tym... po tym przedstawieniu, powiedział im, Ŝe mogą do woli plądrować i uŜywać Ŝycia,
mają jednak skończyć, gdy usłyszą głos rogu. Niewolnicy zostali związani i odprowadzeni na
bok, ale reszta z nas, Truda, ja i inne kobiety, byłyśmy po prostu podawane z rąk do rąk.
- Shef, ja wiem, Ŝe on mnie rozpoznał! I pamiętał kim jestem. Lecz kiedy go błagałam,
Ŝ
eby przynajmniej zostawił mnie dla siebie, zaśmiał się tylko. Powiedział... powiedział, Ŝe
teraz juŜ jestem starą gęsią, nie Ŝadną gąską, a gęsi powinny sobie same radzić. Zwłaszcza
gęsi, które kiedyś miały ochotę sobie odfrunąć. Tak więc potraktowali mnie jak Trudę, gorzej
nawet, gdyŜ byłam damą, a dla niektórych z nich stanowiło to dodatkową rozrywkę - jej twarz
wykrzywił grymas gniewu i nienawiści, przez chwilę zapomniała nawet o bólu. - Ale
zdąŜyłam mu powiedzieć, Shef. Powiedziałam, Ŝe ma syna i Ŝe ten syn kiedyś go odnajdzie i
zabije!
- Prawie mi się to udało, matko - odparł Shef i zawahał się. Dręczyło go jeszcze jedno
pytanie, lecz ubiegł go Edrich.
- A co właściwie mieliście oglądać, pani?
Oczy Thryth znowu wypełniły się łzami. Nie mogąc wydobyć głosu przywołała ręką
swoją słuŜącą.
- Chodźcie za mną - rzekła Truda - pokaŜę wam, jak wygląda miłosierdzie wikingów.
MęŜczyźni wyszli z szałasu i podąŜyli za nią w poprzek pogorzeliska w stronę kolejnego
naprędce zbitego szałasu. Przy wejściu stała niewielka grupka ludzi. Co pewien czas ktoś
wchodził do środka, a po chwili wychodził pospiesznie. Trudno było odczytać rysujące się na
twarzach tych ludzi uczucia. Smutek? Gniew? W większości przypadków był to chyba po
prostu zwyczajny strach.
Wewnątrz szałasu stał koński Ŝłób do połowy wypełniony sianem. Shef rozpoznał od razu
jasne włosy Wulfgara i jego brodę, ale twarz, którą ujrzał była twarzą trupa: blada, stęŜała, z
wystającymi kośćmi. Wulfgar Ŝył jednak.
Przez moment Shef nie mógł zrozumieć tego, co ujrzał. Jak Wulfgar mógł leŜeć w Ŝłobie?
Był za wysoki. Miał jakieś sześć stóp wzrostu, a Ŝłób, Shef wiedział o tym aŜ za dobrze, z
własnego doświadczenia, był długości niecałych pięciu stóp... Coś tu się nie zgadzało.
Coś było nie tak z nogami Wulfgara. Jego kolana sięgały końca Ŝłobu, a potem były juŜ
tylko niezdarnie zawiązane i poplamione krwią bandaŜe. Shef poczuł silny odór rozkładu i
spalenizny.
Z rosnącym przeraŜeniem ujrzał, Ŝe Wulfgar nie ma takŜe rąk. Kikuty, które mu zostały,
leŜały skrzyŜowane na piersiach, bandaŜe zaczynały się na wysokości łokci.
- Przyprowadzili go i ustawili naprzeciw nas - mruknął ktoś z tyłu. - UłoŜyli go na klocu
drewna i po kolei obcięli toporem ręce i nogi. Nogi najpierw. Za kaŜdym razem przypalali
pozostały kikut rozpalonym do czerwoności Ŝelazem, Ŝeby nie umarł z upływu krwi. Z
początku przeklinał ich i usiłował się bronić, lecz później zaczął błagać, aby pozostawili mu
chociaŜ jedną rękę, tak, Ŝeby mógł przynajmniej samodzielnie jeść. Wyśmiali go. Ten wysoki,
jarl, powiedział, Ŝe zostawią mu całą resztę. Mówił, Ŝe pozostawią mu oczy, aby mógł
oglądać ponętne kobiety, oraz jądra, aby mógł ich poŜądać. Ale nigdy juŜ nie będzie mógł
zdjąć spodni, nigdy więcej.
Nie będzie w stanie nic dla siebie zrobić, pomyślał Shef. Zupełnie uzaleŜniony od innych,
począwszy od jedzenia, a na sikaniu kończąc.
- Zrobili z niego „heimnara” - rzekł Edrich, posługując się norweskim określeniem -
Ŝ
ywego trupa. Słyszałem juŜ o tym, ale nigdy jeszcze nie widziałem na własne oczy. Nie
zamartwiaj się jednak, chłopcze. Infekcja, ból, utrata krwi. Długo nie poŜyje.
Nagle nieruchome oczy otwarły się szeroko i spojrzały z jawną wrogością na Shefa i
Edricha. Spomiędzy wyschniętych warg dobiegł do nich cichy szept, brzmiący niczym syk
węŜa.
- Zbiegowie. Uciekłeś i zostawiłeś mnie, chłopcze. Będę ci to pamiętał. A ty, królewski
tanie... Przyjechałeś, zebrałeś nasze siły i poprowadziłeś do walki. Gdzie jednak byłeś, kiedy
walka dobiegła końca? Nie bójcie się, poŜyje jeszcze wystarczająco długo, aby wziąć odwet
na was obu. Nie zapomnę teŜ o twoim ojcu, chłopcze. Nie powinienem był opiekować się
jego pomiotem, ani przyjmować z powrotem jego dziwki.
Oczy zamknęły się, a głos ucichł. Shef i Edrich w milczeniu wyszli z szałasu. Na dworze
znów zaczęło mŜyć.
- Nie rozumiem - rzekł Shef - dlaczego oni to zrobili?
- Tego i ja, przyznam, nie pojmuję. Coś ci jednak powiem. Kiedy król Edmund o tym
usłyszy, wpadnie w furię. Najazd i mord w czasie rozejmu, to juŜ rzecz normalna, ale coś
takiego... Zrobić coś takiego jego człowiekowi, jego dawnemu druhowi. Będzie miał umysł
podzielony dwiema myślami. Z jednej strony chciał będzie uchronić swych ludzi przed czymś
takim, z drugiej jego honor podpowie mu zemstę. To będzie trudna decyzja. Czy pojedziesz
teraz ze mną, chłopcze? - Edrich spojrzał na Shefa. - Muszę zawieźć mu wieści. Nie jesteś
tutaj wolnym człowiekiem, ale widać od razu, Ŝe z ciebie wojownik. Nic tu teraz po tobie.
Jedź ze mną, będziesz moim sługą, a później znajdziemy dla ciebie odpowiednią broń i
ekwipunek. JeŜeli potrafiłeś walczyć wystarczająco dobrze, aby powstrzymać wielkiego jarla,
król weźmie cię do swej druŜyny. Nie ma znaczenia, kim byłeś w przeszłości.
Naprzeciw wyszła im lady Thryth podpierając się z wysiłkiem na kiju. Shef zadał jej w
końcu pytanie, które nie dawało mu spokoju odkąd ujrzał dymiące pogorzelisko Emneth.
- A co się stało z Godiva?
- Zabrał ją Sigvarth. Zabrali ją do obozu wikingów.
Shef odwrócił się do Edricha. Mówił pewnie, bez próby usprawiedliwiania się.
- Słyszałem juŜ, Ŝe jestem zbiegiem i niewolnikiem. Niechaj więc będę i jednym, i
drugim - Shef odpiął tarczę i rzucił ją na ziemię. - Przedostanę się do obozu wikingów. MoŜe
wezmą mnie do siebie. Muszę coś zrobić, aby uratować Godivę.
- Nie przeŜyjesz nawet tygodnia - rzekł Edrich ze wzburzeniem. - I umrzesz jako zdrajca.
Zdradzisz swoich ludzi i króla Edmunda.
MęŜczyzna odwrócił się na pięcie i odszedł, nawet się nie oglądając.
- Zdradzisz teŜ samego Chrystusa Pana - dodał ojciec Andreas, który pojawił się właśnie
u wejścia do szałasu. - Widzisz, co uczynili nam poganie. Lepiej być niewolnikiem wśród
chrześcijan niŜ królem wśród takich jak tamci.
Shef zdał sobie sprawę, Ŝe zdecydował się bardzo szybko, zapewne zbyt szybko i bez
zastanowienia. Teraz jednak nie było juŜ odwrotu. W jego głowie kłębiły się myśli:
próbowałem zabić ojca, mój ojczym stał się Ŝywym trupem, matka nienawidzi mnie za to, co
zrobił ojciec, straciłem szansę na odzyskanie wolności, straciłem względy człowieka, który
mógł zostać moim przyjacielem.
Takie myśli nie mogły mu teraz pomóc. Wszystko to uczynił dla Godivy. Musiał
zakończyć rozpoczęte dzieło.
Godiva obudziła się z bólem głowy czując wokół siebie swąd dymu. PrzeraŜona
próbowała wstać i jakoś się wyswobodzić, jednak powstrzymał ją piskliwy jęk dziewczyny,
na której leŜała.
Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zorientowała się, Ŝe znajduje się w
ciągniętym po wyboistej drodze wozie. Wnętrze wozu wypełniały ułoŜone jedna na drugiej
dziewczęta z Emneth. Słychać było jęki i płacz. Nagle z tyłu wozu pojawiła się brodata twarz.
Dziewczęta z piskiem starały się ukryć jak najgłębiej, męŜczyzna jednak uśmiechnął się tylko
ukazując białe zęby i zniknął.
Wikingowie! W jednej chwili Godiva przypomniała sobie wszystko. Falę zbliŜających się
męŜczyzn, panikę w osadzie, ucieczkę przez mokradła, to jak została schwytana i
obezwładniającą grozę, kiedy po raz pierwszy w Ŝyciu dostała się w objęcia dorosłego
męŜczyzny...
Jej dłoń powędrowała bezwiednie wzdłuŜ uda. Co mogło się stać kiedy była
nieprzytomna? Nie czuła bólu, chyba więc nadal pozostała dziewicą. NiemoŜliwe, Ŝeby
zgwałcili ją i nic teraz nie czuła.
LeŜąca obok dziewczyna, córka jednego z gospodarzy i towarzyszka zabaw Alfgara,
dostrzegła przestrach na jej twarzy i ruch dłoni pod spódnicą.
- Nic się nie bój - odezwała się, nie bez złośliwości. - Nawet nas nie dotknęli. Mamy
zostać sprzedane. Nie masz się czego lękać, dopóki nie znajdą na ciebie kupca. Później
staniesz się taka, jak my wszystkie.
Wspomnienia powracały jedno po drugim. Grupa mieszkańców otoczonych przez
uzbrojonych wikingów, a pośrodku jej ojciec rozkrzyŜowany na drewnianym pniaku.
Przeraźliwa trwoga, kiedy ujrzała zbliŜającego się kata z toporem i zrozumiała, co zamierzają
z nim zrobić. Tak, wybiegła naprzód i z krzykiem rzuciła się na tego wysokiego męŜczyznę,
lecz inny, ten, którego tamten nazywał synem, zdołał ją pochwycić. A co później? OstroŜnie
dotknęła głowy i wyczuła guz. Głowa nie krwawiła jednak.
Nie była jedyną, z którą postąpiono w ten sposób. Wikingowie uderzyli ją wypełnionym
piaskiem workiem. Piraci od lat trudnili się handlem i nauczyli się, jak postępować z Ŝywym
towarem. W czasie najazdu uŜywali najpierw toporów, włóczni i mieczy, zabijali gospodarzy
i wojowników. Później jednak ostra broń stawała się nieporęczna. Zbyt łatwo było uszkodzić
jakąś czaszkę, uciąć ucho czy w inny sposób uszkodzić kosztowny towar. Nawet zwykły cios
pięścią okazać się mógł zbyt potęŜny zwaŜywszy na krzepę tych ludzi. Kto kupiłby
dziewczynę z pękniętą szczęką albo z przetrąconą kością policzkową? MoŜe jakiś sknera ze
Skandynawii, ale na pewno nie wybredni klienci z Hiszpanii czy Dublina.
Tak więc ludzie znajdujący się pod komendą Sigvartha, jak równieŜ wielu innych, którzy
trudnili się handlem niewolnikami, nosili za pasem albo ukryte wewnątrz tarczy woreczki w
kształcie kiełbasy wypełnione po brzegi piaskiem zebranym pracowicie na wydmach
Jutlandii. Wystarczył jeden zgrabny cios i towar juŜ leŜał cicho nie sprawiając kłopotów. A
przy tym Ŝadnego ryzyka uszkodzenia.
Dziewczęta zaczęły w końcu do siebie szeptać, choć ich głosy drŜały ze strachu.
Opowiedziały Godivie, co stało się z jej ojcem, a potem, co spotkało Trudę i Thryth.
Opowiadały, jak załadowano je na wóz, Ŝadna nie wiedziała jednak, co stanie się z nimi dalej.
Pod wieczór następnego dnia Sigvarth, jarl Małych Wysp, poczuł jak ogarnia go
niepokój, którego przyczyny nie umiał odgadnąć. Siedział w namiocie synów Ragnara i wraz
innymi jarlami przysłuchiwał się, jak jego syn Hjorvarth opowiada historię wyprawy. Choć
był to jeszcze młody wojownik, przemawiał dobrze.
Skąd więc to dręczące uczucie? Sigvarth nie był człowiekiem zdolnym do głębokiej
autoanalizy, Ŝył jednak juŜ wystarczająco długo, aby przekonać się, Ŝe nie naleŜy lekcewaŜyć
takich objawów.
Powrót z wyprawy był udany. Ciągnął za sobą kolumnę wozów z niewolnikami i łupami.
NajwaŜniejsze jednak, Ŝe zrobił dokładnie to, o co chodziło WęŜowemu Oku. Spalone chaty i
wypalone pola, studnie pełne trupów oraz, dla przykładu, kilku okaleczonych, którzy będą
mogli opowiedzieć wszystkim swoją historię.
Czyń tak, jak uczyniłby to Ivar, mówił WęŜowe Oko. W porządku, nie był moŜe tak
dobry w zadawaniu cierpień jak Ivar, ale nikt chyba nie powie, Ŝe się nie starał. Udało mu się
całkiem nieźle. Ta okolica z pewnością nie podźwignie się szybko.
Nie, nie to go niepokoiło, to było dobrze wykonane zadanie. JeŜeli coś było nie tak, to
stało się to znacznie wcześniej. Powoli Sigvarth uzmysłowił sobie, Ŝe martwiło go pewne
wspomnienie związane z potyczką. JuŜ ćwierć wieku walczył na pierwszej linii, zabił setkę
ludzi, zebrał ze dwa tuziny ran. Potyczka powinna być prosta, przysporzyła im jednak trudu.
Przedarł się przez angielską linię, tak jak wiele razy przedtem, zmiótł ze swej drogi
jasnowłosego tana i doszedł do drugiej linii wyjątkowo zdezorganizowanej i nierównej.
A wtedy wyrósł przed nim ten chłopak. Nie miał nawet hełmu ani porządnego miecza.
Wyglądał jak wyzwolony właśnie niewolnik albo najbiedniejsze dziecko z całej osady.
Wystarczyły jednak dwa starcia i miecz Sigvartha rozpadł się na kawałki, a on sam stracił
równowagę. Sigvarth uświadomił sobie, Ŝe gdyby to był pojedynek, czekałaby go niechybna
ś
mierć. Ocalili go wojownicy, którzy pojawili się nagle po jego obu stronach. Nie sądził, Ŝeby
któryś z nich dostrzegł w jak beznadziejnym połoŜeniu się znalazł, lecz jeśli to dostrzegli,
ktoś ze starszyzny mógł zgłosić teraz jego odwołanie.
Czy będzie mógł spojrzeć im w oczy? Czy jego syn Hjorvarth jest juŜ wystarczająco
potęŜny, aby ktoś przestraszył się jego zemsty? A moŜe rzeczywiście stał się juŜ za stary do
zabijania. Jeśli nie potrafił usadzić w miejscu na wpół uzbrojonego chłopca, to chyba
faktycznie nie był juŜ w dawnej formie.
W kaŜdym razie teraz zrobi coś naprawdę mądrego. NajwaŜniejsze, Ŝeby mieć po swojej
stronie Ragnarssonów, to się zawsze sprawdzało. Hjorvarth zbliŜał się juŜ do końca
opowieści. Sigvarth odwrócił się na krześle i skinął głową w stronę dwóch giermków, którzy
stali obok wejścia. W odpowiedzi obaj kiwnęli głowami i wyszli na zewnątrz.
- ...tak więc zapaliliśmy wozy i wrzuciliśmy do środka kilku ludzi, których mój ojciec w
swej mądrości przywiódł tak daleko, aby złoŜyć ich w ofierze Aegirowi i Ranowi. Potem
wsiedliśmy na statek, popłynęliśmy w dół rzeki i oto jesteśmy! My, ludzie słynnego jarla
Sigvartha, w tym ja, jego prawowity syn, Hjorvarth, gotowy spełnić wasze dalsze rozkazy,
synowie Ragnara!
W namiocie wybuchł aplauz, jedni tupali nogami, inni uderzali o stół naczyniami.
Wszyscy w znakomitym nastroju, po tak dobrym rozpoczęciu kampanii.
Potem przemówił WęŜowe Oko.
- Dobrze, Sigvarcie, moŜesz zachować swoje łupy, widzimy bowiem, jak cięŜko na nie
zapracowałeś. Teraz moŜesz nam zdradzić, czy dopisało ci szczęście. Powiedz, ile łupów
udało ci się zebrać tym razem? Czy stać cię juŜ, aby rzucić wojaczkę i kupić sobie letni
domek w Sjaellandzie?
- Oj, nie jest tego tak duŜo - odrzekł Sigvarth, a słowa jego powitał pomruk
niedowierzania. - Nie starczy, abym mógł stać się gospodarzem. To tylko skromne łupy,
czego zresztą moŜna się spodziewać po takiej okolicy. Trzeba nam poczekać, aŜ armia
dojdzie do Norwich. Do Yorku, Londynu! - Słowa te wywołały ponowny wybuch
entuzjazmu. - Musimy odebrać złoto tym, którzy mają go najwięcej. KsięŜom. W wioskach
nie znajdziemy go wcale. Muszę jednak przyznać, Ŝe coś udało nam się zdobyć i chętnie
podzielę się tym, co mam najlepszego. Pozwólcie, Ŝe pokaŜę wam moją najświetniejszą
zdobycz!
Sigvarth odwrócił się i przywołał giermków. Przecisnęli się pomiędzy stołami prowadząc
ze sobą postać spowitą całkowicie w tkaninę i przewiązaną sznurem. Postać została
popchnięta w stronę głównego stołu, sznur błyskawicznie przecięty, a tkanina odrzucona na
bok.
Pośrodku namiotu ukazała się Godiva, która mrugając oczami zaczęła przyglądać się
otaczającym ją brodatym męŜczyznom. Cofnęła się i chciała odwrócić, lecz stanęła nagle oko
w oko z najwyŜszym z wojowników. MęŜczyzna miał jasną karnację i oczy koloru lodu, jego
twarz nie wyraŜała Ŝadnych emocji. Spojrzała w bok i niemal z ulgą rozpoznała stojącego tam
Sigvartha, jedynego człowieka, którego potrafiła rozpoznać w tym tłumie.
W tym ponurym otoczeniu była niczym kwiat wyrastający z podmokłego poszycia. Jasne
włosy, delikatna skóra, pełne usta, które rozchylone w przestrachu wydawały się jeszcze
bardziej pociągające. Sigvarth skinął raz jeszcze i jeden z męŜczyzn przeciął tył jej sukni, po
czym zerwał ją nie zwaŜając na krzyki dziewczyny. Stanęła więc przed nimi niemal naga,
okryta tylko cienką koszulą, tak Ŝe wszyscy mogli podziwiać jej młodzieńcze ciało. W
rozpaczliwym geście strachu i palącego wstydu Godiva skrzyŜowała na piersiach ramiona i
opuściła głowę. Przygotowała się na najgorsze.
- Nie mogę się nią podzielić! - wykrzyknął Sigvarth. - Jest na to zbyt cenna.
Postanowiłem więc, Ŝe ją oddam! Podaruję ją człowiekowi, który wysłał mnie na tę wyprawę,
w podzięce i w nadziei, Ŝe będzie o mnie pamiętał. Niech mu ona dobrze i długo słuŜy.
Podaruję ją najmądrzejszemu człowiekowi w całej armii. Przeznaczona jest tobie, Ivarze!
Sigvarth zakończył swoją przemowę tryumfalnym okrzykiem i wzniósł do góry róg.
Powoli zorientował się jednak, Ŝe nie było Ŝadnego odzewu. Wokół panowało pełne
zakłopotania milczenie. Nawet ludzie, którzy nie znali prawie Ragnarssonów i dopiero
niedawno dołączyli do armii, pobladli lekko i spuścili oczy.
Serce Sigvartha znów wypełniło nieprzyjemne uczucie chłodu. MoŜe powinienem był
najpierw spytać, pomyślał z niepokojem. MoŜe stało się coś, o czym nie zdąŜył się
dowiedzieć. Ale jaką szkodę mógł wyrządzić swoim podarkiem. Dzielił się swoim łupem,
dzielił się czymś, co kaŜdy męŜczyzna chciałby posiąść. Co w tym złego, Ŝe podarował tę
dziewczynę, tę piękną dziewicę, Ivarowi? Ivarowi Ragnarssonowi, zwanemu... Zaraz... jak
oni go nazywają? PrzeraŜająca myśl przebiegła nagle przez głowę Sigvartha. Czy to
przezwisko naprawdę coś oznaczało? Sopel Lodu...
Rozdział piąty
Pięć dni później Shef i jego towarzysz leŜeli ukryci w cieniu zagajnika i patrzyli na
ciągnące się aŜ do obozowiska wikingów podmokłe łąki. Była to niemal mila odkrytego
terenu. Tym razem nie udało im się powstrzymać zdenerwowania.
Nie mieli kłopotów aby wydostać się z Emneth, co w normalnych warunkach mogłoby
stanowić najtrudniejsze zadanie dla zbiegłego niewolnika. Lecz Emneth Ŝyło teraz innymi
problemami, nikt zresztą nie uwaŜał Shefa za swoją własność. A Edrich, który mógłby
powstrzymywać ludzi przed przejściem na stronę wikingów, w tym wypadku najwyraźniej
umywał ręce. Tak więc nikt nie przeszkodził Shefowi, kiedy pakował kilka drobiazgów i
trochę jedzenia na drogę, czyniąc wyraźne przygotowania do ucieczki.
Ktoś jednak mu się przyglądał. Kiedy stał pośród pogorzeliska niezdecydowany czy
poŜegnać się z matką, zdał sobie sprawę, Ŝe jakiś człowiek stoi za jego plecami. Był to Hund,
przyjaciel z dzieciństwa, syn pary niewolników, który był zapewne najniŜej stojącą w
hierarchii osobą w całym Emneth. Jednak Shef nauczył się juŜ cenić go. Nikt nie znał
mokradeł tak dobrze jak Hund, nawet Shef mu w tym ustępował. W ciasnej chacie, którą
dzielił z rodzicami i resztą rodzeństwa, moŜna było często pobawić się z młodą wydrą, jego
rodzinie nie brakowało teŜ ryb, które Hund potrafił łapać ręką, bez pomocy sieci. Znał teŜ
wszystkie zioła, które moŜna było znaleźć w okolicy: ich nazwy i przeznaczenie. I choć był o
dwie wiosny młodszy od Shefa, biedniejsi ludzie przychodzili do niego po poradę i leki. Z
takim talentem mógłby w niedługim czasie stać się waŜną figurą w całym okręgu, powaŜaną
nawet przez moŜnych. Jego czyny zyskały mu juŜ niezbyt Ŝyczliwe zainteresowanie ojca
Andreasa, wybawcy Shefa. Kościół najwyraźniej nie lubił konkurencji.
- Chcę pójść z tobą - zaczął Hund.
- To niebezpieczne - odrzekł Shef.
Hund przyjął to w milczeniu, nie miał zwyczaju mówić, gdy uznał to za niepotrzebne.
Niebezpiecznie było równieŜ pozostać w Emneth, a trzymając się razem, obaj zwiększali
tylko swoją szansę przeŜycia.
- JeŜeli idziesz ze mną, będziesz musiał zdjąć tę obręcz - zauwaŜył Shef. - Teraz jest
właściwy moment, nikt się nie będzie nami interesował. Poczekaj tu, przyniosę narzędzia.
Ukryli się pośród mokradeł, aby zniknąć z oczu mieszkańców, zdjęcie obręczy okazało
się jednak bardzo skomplikowane. Shef obwiązał szyję Hunda szmatami, aby uratować skórę
przed skaleczeniem, a następnie rozpiłował Ŝelazo. Mocował się długo ze szczypcami,
którymi chciał rozgiąć przepiłowany metal, lecz w końcu stracił cierpliwość. Obwiązał sobie
wtedy dłonie szmatami, chwycił obręcz i rozgiął ją, uŜywając całej swojej siły.
Hund rozmasował pokrytą zgrubieniami i bliznami skórę i spojrzał na leŜącą na ziemi
rozerwaną obręcz.
- Niewielu ludzi potrafiłoby to zrobić - zauwaŜył.
- Potrzeba uskrzydla człowieka - odparł skromnie Shef, ale w głębi duszy był
zadowolony. WciąŜ przybywało mu sił, zmierzył się w bitwie z dorosłym męŜczyzną, a teraz
mógł iść dokąd tylko chciał. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób, ale czuł, Ŝe wkrótce uda mu
się uwolnić Godivę i zostawić za sobą przeklętą przeszłość.
Wyruszyli nie poczyniwszy dalszych uzgodnień, szybko jednak wpadli w powaŜne
tarapaty. Shef przewidywał, Ŝe będą czasem musieli ukrywać się przed ludźmi, nie sądził
wszakŜe, Ŝe cała okolica wrzeć będzie jak gniazdo os, które ktoś przedziurawił kijem. Jeźdźcy
galopowali po wszystkich drogach, a kaŜdą wioskę otaczały grupy zbrojnych, patrzących
podejrzliwie na kaŜdego obcego przybysza. Chłopcy zostali schwytani i kiedy nikt nie chciał
uwierzyć w ich zmyśloną historię, musieli ratować się ucieczką. Najwyraźniej król wydał juŜ
odpowiednie rozkazy i lud East Anglii postanowił ściśle ich przestrzegać. W powietrzu czuć
było okrutny gniew i napięcie.
W ciągu ostatnich dwóch dni Shef i Hund przeszli pas podmokłych łąk i pastwisk
posuwając się okropnie wolno, czasem po prostu pełznąc na brzuchach. Tak czy inaczej
natrafili na kilka patroli. Czasem była to grupa jeźdźców prowadzona przez jakiegoś tana,
innym razem poruszający się niemal bezszelestnie oddział piechoty. Shef zrozumiał, Ŝe ich
zadaniem jest niedopuszczenie, aby wikingowie wyprawiali się ze swego obozu na
indywidualne zbójeckie wyprawy. Niemniej ludzie ci nie mieliby nic przeciwko temu, aby
złapać, a nawet zabić, kaŜdego kogo tylko podejrzewać moŜna o wspieranie najeźdźców.
Niebezpieczeństwo ze strony Anglików zaczęło maleć dopiero w bezpośrednim
sąsiedztwie obozu wikingów, pojawiło się jednak zagroŜenie ze strony patroli wroga. W
niewielkim lesie chłopcy napotkali oddział około pięćdziesięciu jeźdźców w pełnym
rynsztunku bojowym. Nietrudno było ich dostrzec, łatwo teŜ ominąć. Lecz gdyby jednak
odział ten starł się z którymś z mijanych przez chłopców patroli, Anglicy nie mieliby Ŝadnych
szans.
Shef wiedział, Ŝe są to ludzie, na których łaskę będą niebawem zdani, i wszystko nie
wydawało mu się juŜ tak łatwe jak w Emneth. Z początku planował, Ŝe przedrze się do obozu
i kaŜe zaprowadzić przed oblicze Sigvartha. Dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności
spotkał się juŜ przecieŜ twarzą w twarz z człowiekiem, który, jako jedyny, mógłby go z
miejsca przyjąć i zaakceptować. Później Shef odrzucił ten pomysł. Chciał teraz za wszelką
cenę uniknąć spotkania z ojcem.
Czy wikingowie przyjmowali ochotników? Shef miał niejasną obawę, Ŝe potrzebowałby
do tego czegoś więcej poza dobrymi chęciami i własnoręcznie wykonanym oręŜem. Wiedział
natomiast, Ŝe mogą potrzebować niewolników. Shef wyobraził sobie, jak pływa po odległych
morzach przykuty do galery. Nie było to przyjemne uczucie. Z Hundem mogło być łatwiej,
nie sprawiał wraŜenia specjalnie wartościowego towaru. Wikingowie mogliby go po prostu
wypuścić, niczym rybkę, która jest zbyt mała, aby się nadać na patelnię. A moŜe piraci
wybiorą najprostszy sposób poradzenia sobie z niewygodną przeszkodą? Poprzedniego
wieczoru chłopcy dostrzegli, jak bramy obozu opuszczała grupa ludzi i ciągnięty przez konia
niewielki wóz. Ludzie wykopali nie opodal spory dół, do którego zrzucono bez ceremonii
kilkanaście trupów.
- Nie wygląda to lepiej niŜ wczorajszej nocy, ale kiedyś będziemy musieli się stąd ruszyć
- westchnął Shef z rezygnacją.
Nagle Hund ścisnął go za ramię.
- Poczekaj... Słyszysz?
Dźwięk nabierał siły. Była to pieśń. Wspólny śpiew wielu męŜczyzn. Odgłosy dobiegały
z odległego o jakieś sto jardów miejsca, gdzie kończyła się podmokła łąka.
- To brzmi jak śpiew mnichów w wielkim klasztorze w Ely - mruknął Shef. Głupia myśl.
Nie mogło być przecieŜ mowy o Ŝadnych mnichach ani księŜach w promieniu dwudziestu mil
od tego miejsca.
- MoŜemy popatrzeć? - szepnął Hund.
Shef nie odpowiedział, lecz zaczął czołgać się powoli i bardzo ostroŜnie tam, skąd
dochodził śpiew. Musieli to być poganie, jednak z pewnością łatwiej podejść do małej grupy
niŜ do całej armii. Wszystko wydawało się lepsze niŜ spacer po odsłoniętej równinie wokół
obozu.
Kiedy pokonali juŜ połowę dystansu, Hund chwycił Shefa za nadgarstek. W milczeniu
wskazał niewielkie wzniesienie. Dwadzieścia jardów od nich, pod starym wyrośniętym
głogiem stał męŜczyzna, który wsparty na toporze badał wzrokiem okolicę. MęŜczyzna miał
gruby kark, był tęgi i postawny.
Przynajmniej nie powinien być zbyt szybki - pomyślał z ulgą Shef - poza tym, jak na
wartownika, stoi w złym miejscu.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Wikingowie są być moŜe wielkimi Ŝeglarzami, ale muszą
się jeszcze sporo nauczyć o sztuce podkradania.
Shef zaczął wolno skradać się do przodu, kryjąc się za kępą paproci i zwinnie
przesuwając obok rosnących nie opodal ciernistych zarośli. Hund posuwał się bezpośrednio
za nim. Tymczasem śpiew ucichł, a jego miejsce zajął teraz pojedynczy głos. Nie była to
zwykła przemowa, lecz jakby natchnione kazanie. Czy to moŜliwe, Ŝeby wśród pogan
ukrywali się jacyś chrześcijanie? - zastanawiał się Shef.
Po przejściu kilku jardów znalazł się na szczycie wzniesienia i rozchyliwszy ostroŜnie
łodygi paproci spojrzał na niewielką dolinę. Dojrzał tam czterdziestu, moŜe pięćdziesięciu
męŜczyzn, którzy siedzieli wokół płonącego ogniska. KaŜdy z nich trzymał topór bądź miecz,
ale ich włócznie i tarcze stały oparte o siebie lub wbite w ziemię. Dwanaście włóczni
tworzyło wokół męŜczyzn rodzaj ogrodzenia, zaś pomiędzy ich grotami rozpięta została
gruba nić, z której, w niewielkich odstępach, zwieszały się kiście jasnoczerwonych owoców
jarzębiny, w całej swojej jesiennej krasie. W środku koła, obok ogniska, wbita była jeszcze
jedna włócznia, której grot lśnił srebrzyście.
Obok włóczni stał męŜczyzna i przemawiał do pozostałych, tak jakby chciał im coś
narzucić, coś rozkazać. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, jak równieŜ w odróŜnieniu
od wszystkich znanych Shefowi ludzi, człowiek ten ubrany był nie w zieleń, brąz czy
naturalny beŜ, lecz w nieskazitelną biel, która przypominała ugotowane białko jajka.
W jego prawej ręce chłopiec dostrzegł osadzony na krótkim trzonku młot, taki sam,
jakiego uŜywają kowale. Shef przyjrzał się teraz uwaŜnie siedzącym wokół ognia
męŜczyznom i odkrył, Ŝe kaŜdy z nich ma na szyi wisiorek. Niektórzy mieli wisiorki w
kształcie miecza, rogu, łodzi lub fallusa, lecz przynajmniej połowa zebranych nosiła na szyi
znak młota.
Shef wstał nagle i wyszedł z ukrycia. Na jego widok męŜczyźni powstali niemal
jednocześnie i sięgnęli po broń krzycząc ostrzegawczo. Shef usłyszał za sobą odgłos kroków i
westchnienie zdziwienia. Wiedział, Ŝe wartownik znajduje się teraz za jego plecami, nie
odwrócił się jednak.
Człowiek w białej tunice odwrócił się powoli i stanął naprzeciw chłopca przyglądając mu
się uwaŜnie od stóp do głów.
- Skąd przybywasz? - spytał męŜczyzna w bieli. Mówił po angielsku z silnym gardłowym
akcentem.
Co mam mu odpowiedzieć - zamyślił się Shef. - Z Emneth? Z Norfolk? Te nazwy nic dla
nich nie znaczą.
- Przybywam z północy - rzekł w końcu.
Twarze męŜczyzn zmieniły się nagle. Czy była to oznaka zdziwienia, a moŜe jakieś
przeczucie?
MęŜczyzna w bieli gestem ręki uciszył swoich towarzyszy.
- A co sprowadza cię do nas, którzy podąŜamy Asgarthsvegr, Drogą do Asgardu.
Shef wskazał młot, który tkwił wciąŜ w dłoni męŜczyzny.
- Jestem kowalem, podobnie jak ty, a moim celem jest nauka.
Ktoś zaczął tłumaczyć jego słowa, Shef tymczasem zorientował się, Ŝe u jego boku
pojawił się nagle Hund. Za plecami czuł wciąŜ złowróŜbną obecność wartownika, nie
spuszczał jednak wzroku z męŜczyzny.
- PokaŜ mi znak twego rzemiosła.
Shef wyjął z pochwy miecz i podał go człowiekowi w bieli, tak jak kiedyś Edrichowi.
Tamten zwaŜył miecz w dłoniach i długo obracał przed oczami. Patrzył na świetlne refleksy,
spróbował zeskrobać pokrywającą ostrze rdzę, wreszcie ściął delikatnie kosmyk włosów ze
swego przedramienia.
- Palenisko nie było dostatecznie rozgrzane - zauwaŜył - albo zbyt szybko straciłeś
cierpliwość. Te stalowe paski nie były wystarczająco gładkie, kiedy je stapiałeś. Ale to dobre
ostrze. Z pewnością nie jest takie, na jakie wygląda. Ty takŜe jesteś kimś innym, niŜ się
wydajesz. Mów prawdę, młody człowieku, i pamiętaj, śmierć stoi za twymi plecami. Jeśli
jesteś tylko zbiegłym niewolnikiem jak twój przyjaciel - męŜczyzna wskazał na szyję Hunda,
na której wciąŜ widać było ślady po obręczy - moŜe puścimy cię wolno. JeŜeli jesteś
tchórzem, który chce przyłączyć się do zwycięzców, być moŜe cię zabijemy. Lecz moŜe
jesteś kimś innym. Powiedz więc: po co tu przyszedłeś?
Chcę uwolnić Godivę - pomyślał Shef - potem jednak spojrzał kapłanowi prosto w oczy i
odpowiedział, starając się, aby jego głos zabrzmiał szczerze.
- Jesteś mistrzem kowalskim. Chrześcijanie nie nauczą mnie juŜ więcej, dlatego
chciałbym zostać twoim uczniem.
Kapłan chrząknął i podał Shefowi miecz, rękojeścią do przodu.
- Opuść swój topór, Kari - rzekł zwracając się do męŜczyzny stojącego za plecami
chłopców.
- Wezmę cię na pomocnika, młody człowieku, a jeśli twój przyjaciel coś potrafi, on takŜe
moŜe się przyłączyć. A teraz usiądźcie z boku i pozwólcie nam dokończyć obrządek.
Nazywam się Thorvin, co znaczy „przyjaciel Thora”, boga kowali. Powiedzcie, jakie są
wasze imiona.
Shef zarumienił się ze wstydu i spuścił wzrok.
- Mój przyjaciel zwie się Hund - wyjaśnił. - To znaczy „pies”, ja takŜe mam tylko psie
imię. Mój ojciec... Nie, nie mam ojca. Nazwali mnie Shef.
Po raz pierwszy na twarzy Thorvina pojawiło się zdziwienie, a moŜe coś więcej.
- Nie masz ojca? - mruknął. - I nazywasz się Shef. Wiedz, Ŝe nie jest to tylko psie imię.
Musisz się rzeczywiście sporo nauczyć.
Shef poczuł się nieswojo, gdy zaczęli zbliŜać się do obozu. Nie bał się o swoją skórę, bał
się o Hunda. Thorvin kazał im usiąść z boku i czekać aŜ skończy się to dziwne spotkanie.
Najpierw przemawiał Thorvin, później zaczęła się dyskusja. Choć mówiono po norwesku,
Shefowi udało się sporo zrozumieć. Następnie z rąk do rąk podawano sobie z powagą bukłak
z jakimś napojem. Na koniec męŜczyźni rozbili się na kilka grup i złączyli ręce, kaŜda grupa
na innym przedmiocie. Shef dostrzegł młot, róg, miecz i coś, co wyglądało jak wysuszony
koński członek. Nikt nie ośmielił się dotknąć srebrzystej włóczni, Thorvin rozłoŜył ją na dwie
części i zawinął w kawałek materiału. Zaraz potem spotkanie dobiegło końca, wygaszono
ogień, zebrano włócznie, a ludzie zaczęli się rozchodzić w róŜne strony.
- Jesteśmy kapłanami Drogi - wyjaśnił Thorvin zwracając się do obu młodzieńców w
swojej starannej angielszczyźnie. - Nie kaŜdy chce, aby o nim wiedziano, przynajmniej nie
tutaj w obozie Ragnarssonów. Mnie tolerują - wskazał na wiszący na szyi amulet - mam swój
fach. Ty teŜ będziesz miał swój fach, młody człowieku, powinno cię to chronić. Co jednak z
twoim przyjacielem? Czy coś potrafisz, chłopcze?
- Umiem wyrywać zęby - odparł niespodziewanie Hund.
Stojący wokół ludzie westchnęli z niedowierzaniem.
- Tenn draga - odezwał się jeden z nich. - That er ithrott.
- On mówi: „wyrywać zęby - to prawdziwy talent” - przetłumaczył Thorvin. - Czy to
prawda?
- To prawda - odparł Shef za swego przyjaciela. - On mówi, Ŝe nie potrzeba tu wcale
wielkiej siły. Trzeba wiedzieć, jak pociągnąć, trzeba wiedzieć, jak zęby są osadzone. On
potrafi teŜ uleczyć gorączkę.
- Wyrywanie zębów, nastawianie kości, leczenie gorączki: dla medyka zawsze znajdzie
się praca, zarówno wśród kobiet, jak i wojowników - rzeki Thorvin. - Poślę cię do mojego
przyjaciela Ingulfa. JeŜeli uda nam się tylko wejść do obozu. Gdy juŜ się tam znajdziemy,
będziemy bezpieczni, ale przy wejściu moŜemy kogoś spotkać. Jest wielu, którzy Ŝyczą mi
najgorszego. Zastanówcie się, czy chcecie ryzykować?
Shef i Hund poszli za nim w milczeniu, nie byli jednak pewni, czy postąpili rozsądnie. W
miarę jak się zbliŜali obozowisko wyglądało coraz potęŜniej, otoczone wysokim wałem
ziemnym i szeroką fosą. Musiało to ich kosztować wiele pracy - pomyślał Shef. Czy to
znaczy, Ŝe zamierzają tu długo zabawić, czy czynią tak zawsze, gdy przyjadą w nowe
miejsce? MoŜe to po prostu rutyna.
Obwałowanie, wzmocnione rzędem zaostrzonych na końcach pali, ciągnęło się jakieś
dwieście dwadzieścia jardów. Ze wszystkich czterech stron... ChociaŜ nie - uświadomił sobie
Shef - z jednej obóz sąsiadował z rzeką. Z początku bardzo go to zdziwiło, potem zrozumiał,
Ŝ
e wikingowie musieli rozwiązać jakoś problem związany ze statkami, które stanowiły dla
nich najbardziej drogocenny dobytek. Nawet z tak znacznej odległości dostrzegł, Ŝe okręty
wciągnięto na mieliznę i ustawiono jeden obok drugiego, tak Ŝe tworzyły zwartą i wysoką
ś
cianę, która ciągnęła się nad rzeką na długości ponad sześciuset jardów. Shef pojął nagle, Ŝe
dla tych ludzi wojna to nie tylko chwała zwycięstw i dumne przemowy, lecz prawdziwe
rzemiosło. Drobiazgowe, fachowe plany, mistrzowskie wykonanie i wielkie zyski.
W zasięgu wzroku zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi, niektórzy po prostu
spacerowali, inni siedzieli przy ogniu przygotowując jedzenie, było teŜ kilku, którzy rzucali
włóczniami do celu. Shef uznał, Ŝe w swych niechlujnych wełnianych strojach przypominają
bardzo Anglików. Była jednak pewna róŜnica. KaŜda grupa Anglików składała się w pewnej
części z ludzi, którzy nie nadawali się juŜ do walki. Byli tam zawsze kulawi, głusi,
niedowidzący bądź w jakimś stopniu zdeformowani. Tutaj nie spotkał jeszcze nikogo
ułomnego. Nie wszyscy byli potęŜni i wysocy, lecz wyglądali na takich, którzy znają swe
rzemiosło i w kaŜdej chwili mogliby stanąć do walki. Było wśród nich kilku młodzieńców,
jednak Ŝadnych chłopców. Niektórzy męŜczyźni byli juŜ posiwiali, inni łysi, ale Shef nie
dostrzegł zniedołęŜniałych starców.
Były tam takŜe konie. Pasły się na równinie i miały spętane nogi. Dla takiej armii
potrzeba mnóstwo koni - pomyślał Shef - potrzeba teŜ sporo paszy, Ŝeby je wykarmić. To
mógł być słaby punkt całej operacji. Shef uświadomił sobie, Ŝe rozumuje jak wróg, wróg
starający się poznać tajemnice przeciwnika. Nie był wprawdzie królem ani tanem, ale własne
doświadczenie podpowiadało mu, Ŝe w nocy nikt nie potrafiłby upilnować takiego stada
zwierząt. Korzystając z osłony mroku mogłaby się tu przedostać niewielka grupka angielskich
zwiadowców i poprzecinać sznury. Zwierzęta rozbiegłyby się po całej okolicy, a wikingowie
mieliby powaŜny problem do rozwiązania.
Kiedy podeszli do samego wejścia, Shef stracił nagle pewność siebie. Nie było tam
Ŝ
adnej bramy, co samo przez się wydało mu się złowieszczym znakiem. Droga prowadziła
prosto przez szeroki na dziesięć jardów wyłom w obwałowaniu. Było tak, jak gdyby
wikingowie chcieli powiedzieć: „Nasze mury chronią nasze dobra i strzegą niewolników. My
nie będziemy się za nimi chować. Jeśli chcesz walczyć, idź prosto przed siebie. Zobaczymy,
czy uda ci się pokonać straŜe. To nie zaostrzone belki bronić nas będą przed wrogiem, lecz
topory, które je wyciosały”.
Przy wejściu do obozowiska stała grupa ponad czterdziestu wojowników. W
przeciwieństwie do ludzi przechadzających się na zewnątrz kaŜdy z nich miał na sobie
kolczugę bądź skórzany kaftan. Byli uzbrojeni i gotowi do walki, niezaleŜnie od tego gdzie
pojawiłby się przeciwnik. Shefa, Hunda i Thorvina oraz ośmiu towarzyszących im ludzi
zmierzono badawczym spojrzeniem. Nie wiedzieli, czy zostaną zatrzymani.
Kiedy podeszli bliŜej, drogę zastąpił im ubrany w kolczugę wojownik i spojrzał
wyczekująco. Było jasne, Ŝe rozpoznał dwóch obcych przybyszów. Po chwili kiwnął głową i
pokazał kciukiem w stronę wnętrza obozu. Przeszli obok niego, a za plecami usłyszeli jeszcze
jego słowa.
- Co powiedział? - szepnął Shef.
- Powiedział: „Odpowiadasz za to własną głową”, coś w tym rodzaju.
Wewnątrz opanowało Shefa uczucie bezgranicznego zdumienia. Było to zdumienie
porządkiem i wspaniałą organizacją, wszystko wydawało się tam mieć swój cel i
przeznaczenie. Ludzie byli wszędzie, rozmawiali, gotowali, grali w kości. Drogi były
wytyczone równo, wszystkie tej samej szerokości i mocno ubite. Nierówności terenu
zasypano Ŝwirem. Ci ludzie naprawdę cięŜko pracują - pomyślał Shef.
Prowadzona przez Thorvina grupa męŜczyzn posuwała się wciąŜ naprzód. Gdy przeszli
juŜ około stu jardów, Shef uznał, Ŝe powinni znajdować się w samym środku obozu. W tej
samej niemal chwili Thorvin przywołał do siebie obu chłopców.
- Będę mówił szeptem, bo grozi nam wielkie niebezpieczeństwo - wyjaśnił na wstępie. -
Wielu tutejszych ludzi zna wiele języków. Teraz przetniemy główną drogę, która wiedzie z
północy na południe. Na południu, niedaleko brzegu rzeki znajdują się namioty
Ragnarssonów i ich stronników. Rozsądny człowiek nigdy się tam nie zapuszcza. Pójdziemy
wprost do mojej kuźni, która mieści się przy drugim wejściu do obozu. Będziemy iść patrząc
przed siebie, nie oglądając się nawet w stronę obozowiska Ragnarssonów. Kiedy dojdziemy
do kuźni, od razu wejdziemy do środka. A teraz śmiało w drogę, jesteśmy juŜ niedaleko.
Shef szedł ze spuszczonymi oczami, Ŝałując, Ŝe nie moŜe się choć trochę rozejrzeć.
Przyjechał tu z powodu Godivy, lecz jak ją teraz odnajdzie? Czy odwaŜy się spytać o jarla
Sigvartha?
Powoli przecisnęli się przez tłum i dotarli niemal pod samą palisadę. Oddalony nieco od
pozostałych zabudowań stał tam prowizorycznie wykonany budynek. W środku Shef
zauwaŜył znajome wyposaŜenie: kowadło, miechy i palenisko. Wokół kuźni rozciągnięte były
grube nici, na których wisiały szkarłatnoczerwone jarzębiny.
- Jesteśmy na miejscu - westchnął Thorvin z wyraźną ulgą, lecz kiedy spojrzał w stronę
chłopców, jego twarz pobladła gwałtownie. Shef odwrócił się przeraŜony. Za nimi stał
męŜczyzna. Po raz pierwszy od kilku miesięcy Shef przyglądał się komuś z podniesioną
głową. Dawno juŜ nie spotkał człowieka tak potęŜnego.
MęŜczyzna ubrany był w takie same samodziałowe spodnie, jak wszyscy w obozie,
jednak jego klatkę piersiową owijała dziwaczna jaskrawoŜółta tkanina upięta na lewym barku,
tak Ŝe prawe ramię pozostawało całkowicie odsłonięte. Za jego plecami widać było rękojeść
olbrzymiego miecza, który zawieszony przy boku ciągnąłby się pewnie po ziemi. W lewej
ręce męŜczyzna trzymał niewielką okrągłą tarczę, z długim Ŝelaznym szpicem pośrodku. Parę
kroków za nim tłoczyło się jeszcze kilkunastu identycznie odzianych wojowników.
- Co to za jedni? - warknął męŜczyzna. - Kto ich tu wpuścił? - Słowa wypowiadane były z
dziwacznym akcentem, ale Shef zrozumiał wszystko.
- Wpuścili ich straŜnicy przy bramie - odparł Thorvin. - Nie zrobią nic złego.
- To przecieŜ Anglicy. Enzkir.
- W obozie jest pełno Anglików.
- Aha, ale tamci mają łańcuchy na szyjach. Chcę, Ŝebyś mi ich wydał. Chcę ich widzieć w
kajdanach.
Thorvin postąpił krok do przodu i znalazł się pomiędzy Shefem a Hundem. Jego pięciu
towarzyszy stanęło naprzeciw ubranym na Ŝółto wojownikom.
- Biorę tego tutaj - Thorvin ścisnął rękę Shefa - na pomocnika do kuźni.
- Ładna sztuka - zadrwił męŜczyzna - pewnie potrzebujesz go do innych celów. A co z
tamtym? - wskazał kciukiem Hunda.
- On pójdzie do Ingulfa.
- Ale skoro go tam jeszcze nie ma, trzeba się przekonać, czy nie przyszedł tu na
przeszpiegi. Widzę, Ŝe miał obręcz na szyi.
Shef postąpił krok do przodu, czując jak Ŝołądek podchodzi mu do gardła. Wiedział, Ŝe
opór nie ma sensu, nie mógł przecieŜ stawić czoła dwunastu w pełni uzbrojonym
wojownikom. Lecz nie mógł takŜe pozwolić, aby zabrali jego przyjaciela. Kiedy połoŜył dłoń
na rękojeści swego krótkiego miecza, stojący na przedzie męŜczyzna sięgnął błyskawicznie
za siebie i wyciągnął swój potęŜny oręŜ.
- Stójcie! - krzyknął ktoś potęŜnym głosem.
Podczas gdy Thorvin rozmawiał z wysokim męŜczyzną, całe zgromadzenie stało się
obiektem ogólnego zainteresowania. Otaczała ich teraz grupa sześćdziesięciu, moŜe
osiemdziesięciu męŜczyzn. Spośród gapiów wyszedł najwyŜszy męŜczyzna jakiego Shef
kiedykolwiek widział. PrzewyŜszał chłopca o głowę, był teŜ bez porównania potęŜniejszy.
- Thorvin - rzekł spokojnie męŜczyzna - Muirtach - kiwnął w stronie dziwacznie
ubranego wojownika. - Co to za zamieszanie?
- Zabieram ze sobą tego niewolnika.
- Nie - odparł Thorvin ciągnąc Hunda w stronę kuźni i zaciskając jego palce na
uwiązanych na nici jarzębinach. - On jest pod opieką Thora.
Muirtach podszedł w ich stronę z podniesionym mieczem.
- Stój! - zagrzmiał znowu ten sam głos. - Nie masz prawa, Muirtach!
- A tobie co do tego?
Powoli i bardzo niechętnie potęŜny męŜczyzna włoŜył rękę pod swoją tunikę i wyciągnął
na wierzch srebrny emblemat w kształcie młota.
Muirtach zaklął i splunął na ziemię.
- MoŜesz ich więc zabrać - rzekł chowając miecz - ale ty, chłopcze... - jego oczy
zatrzymały się teraz na Shefie. - Ty chciałeś podnieść na mnie rękę. Niedługo cię dopadnę, a
wtedy będziesz trupem, mój mały. Thor nic dla mnie nie znaczy - zwrócił się do Thorvina. -
Nie więcej niŜ Chrystus i jego matka-dziwka. Nie ogłupisz mnie tak łatwo jak jego - wskazał
palcem wybawcę Anglików i odszedł wolno z wysoko uniesioną głową, jak ktoś kto doznał
poraŜki, lecz wstydzi się to okazać. W ślad za nim odeszli jego ludzie.
Shef zdał sobie sprawę, Ŝe przez cały czas wstrzymywał oddech, i z ulgą wypuścił
powietrze.
- Kim byli ci ludzie? - spytał odprowadzając wzrokiem ubranych na Ŝółto wojowników.
Thorvin odpowiedział mu po norwesku, uŜywając jednak słów, które w obu językach
były podobne.
- To byli gaddgedlarzy. Irlandzcy chrześcijanie, którzy opuścili swój lud i boga i stali się
wikingami. Ivar Ragnarsson ma wśród nich wielu stronników i przy ich pomocy będzie
próbował objąć tron Anglii, a później Irlandii. Kiedy mu się to uda, powróci pewnie wraz z
braćmi w swoje strony, do Danii i Norwegii.
- Lecz moŜe tam juŜ nigdy nie dotrzeć... - wtrącił potęŜny męŜczyzna skinąwszy głową
Thorvinowi w geście szacunku. Potem zmierzył wzrokiem Shefa. - To było odwaŜne, mały.
RozdraŜniłeś potęŜnego człowieka. Mnie teŜ się to zresztą udało. JeŜeli będziesz mnie jeszcze
kiedyś potrzebował, zwróć się do Thorvina. Ragnarssonowie trzymają mnie u siebie, bo to ja
zaniosłem wiadomość do Braethraborgu. Teraz, kiedy pokazałem wszystkim mój amulet,
wszystko moŜe się zdarzyć. Tak czy inaczej, nie czuję się juŜ dobrze wśród sfory Ivara.
MęŜczyzna odszedł bez poŜegnania.
- Kto to był? - spytał Shef.
- Wielki wojownik z Halogalandu w Norwegii, zwą go Viga-Brand. Brand Zabójca.
- Czy jest twym przyjacielem?
- Jest przyjacielem Drogi, przyjacielem Thora, a więc równieŜ przyjacielem wszystkich
kowali.
Nie mam pojęcia, w co dałem się wciągnąć - pomyślał Shef - ale pod Ŝadnym pozorem
nie wolno mi zapominać, po co tu przyjechałem. Jego oczy powędrowały bezwiednie w
kierunku południowego krańca obozu, gdzie znajdowały się kwatery synów Ragnara. Ona
musi tam być.
Rozdział szósty
Przez pierwszych kilka dni Shef nie miał jednak czasu myśleć o swojej misji. Pracował
zbyt cięŜko. Thorvin wstawał o świcie, a pracę kończył czasem późną nocą. W przypadku tak
wielkiej armii było rzeczą zupełnie naturalną, Ŝe kaŜdego dnia pojawiali się kolejni ludzie,
których topory obluzowały się przy trzonie, ci, którym trzeba było znitować tarcze, byli teŜ
tacy, którzy chcieli osadzić na nowo swoje włócznie. Czasem ustawiała się nawet kolejka,
złoŜona z dwudziestu męŜczyzn. Niekiedy trafiały się cięŜsze i bardziej skomplikowane
zamówienia. Pewnego razu przyniesiono im podziurawione i pokrwawione kolczugi, które
trzeba było przygotować dla nowego właściciela. KaŜde oczko kolczugi musiało być
dopasowane precyzyjnie do sąsiednich czterech, tamte zaś naleŜało połączyć z następnymi.
- Kolczugę łatwo jest załoŜyć i daje ona swobodę ramionom - stwierdził Thorvin, kiedy
Shef uporał się wreszcie z pracą. - Nie daje jednak dobrej ochrony przed mocnym ciosem,
poza tym jest prawdziwym piekłem dla kowali.
Z biegiem czasu Thorvin powierzał Shefowi coraz więcej rutynowych zadań, a sam
koncentrował się na wyjątkowo cięŜkich, albo bardzo specjalistycznych pracach. Był jednak
niemal zawsze w pobliŜu. Rozmawiając uŜywał języka norweskiego, powtarzając, jeśli było
to konieczne, niektóre słowa i wyraŜenia. Na początku pomagał sobie teŜ gestykulacją. Shef
wiedział, Ŝe Thorvin zna dobrze angielski, ale nie chce się nim posługiwać. Co więcej, Shef
został nakłoniony do odpowiadania po norwesku, choćby miał tylko powtarzać słowa
Thorvina. Szybko przekonał się jednak, Ŝe oba języki są do siebie bardzo podobne i to
zarówno pod względem słownictwa, jak i samego stylu wypowiedzi. Stopniowo Shef zaczął
traktować norweski jak dziwaczny dialekt angielski o specyficznej wymowie, dialekt, który
moŜna z powodzeniem naśladować, jednak trudno uczyć się go od podstaw. Wkrótce potem
zaczął robić szybkie postępy.
Rozmowa z Thorvinem była poza tym dobrą odtrutką na nudę i zniechęcenie. Za sprawą
Thorvina i czekających przed kuźnią męŜczyzn Shef nauczył się mnóstwa rzeczy, o których
wcześniej nie miał pojęcia. Wikingowie wydawali się znakomicie poinformowani, jeśli
chodzi o wszelkie decyzje bądź zamiary swoich wodzów, nie mieli teŜ Ŝadnych oporów, aby
sprawy te poddawać dyskusji, a nawet krytykować. Jedna rzecz stała się szybko oczywista,
wielka armia, której obawiało się całe chrześcijaństwo, nie okazała się monolitem. Jej serce
stanowili synowie Ragnara i ich stronnicy, lecz była to najwyŜej połowa wszystkich
Ŝ
ołnierzy. Reszta to przybyłe z róŜnych stron kontyngenty, które liczyły na swój udział w
zdobyczach wojennych. Kontyngenty te były rozmaitej wielkości, tak więc pewien jarl z
Orkadów przywiódł dwadzieścia statków; nie brakowało jednak niewielkich oddziałów
zwerbowanych w wioskach Jutlandii i Skandynawii. Część z tych ludzi była wyraźnie
rozczarowana przebiegiem wydarzeń. Mówili, Ŝe kampania rozpoczęła się wprawdzie dobrze,
ale zajęcie East Anglii miało być tylko etapem do podboju królestwa Northumbrii,
prawdziwego celu kampanii. Nie zamierzali zostawać tu tak długo.
- Dlaczego nie wylądowaliście od razu w Northumbrii? - spytał kiedyś Shef jednego ze
swych klientów. Krępy wiking z zarysowaną wyraźnie łysiną zaśmiał się głośno w
odpowiedzi. Wyjaśnił, Ŝe najbardziej skomplikowaną częścią kampanii jest jej rozpoczęcie, a
więc wprowadzenie statków w górę rzeki, znalezienie miejsca, w którym moŜna je ulokować,
znalezienie koni dla tysięcy jeźdźców, a wreszcie zebranie w jednym miejscu wszystkich
kontyngentów, które przybywają z opóźnieniem i gubią drogę.
- JeŜeli chrześcijanie mieliby choć trochę rozumu - rzekł wreszcie z emfazą, spluwając
siarczyście - mogliby nas wykurzyć za kaŜdym razem, nawet zanim uda nam się zacząć.
- Jednak nie wówczas, gdy dowodzi WęŜowe Oko - dorzucił inny męŜczyzna.
- MoŜe i nie - zgodził się krępy wiking. - MoŜe nie udałoby im się z WęŜowym Okiem,
ale czy pamiętasz słabszych dowódców? Pamiętasz wyprawę Ulfketila do kraju Franków?
Tak więc lepiej jednak trochę przeczekać zanim się w końcu uderzy, zgodzili się
wszyscy, ale tym razem trwa to juŜ za długo. Pomysł się nie sprawdził. Wszystko to wina
tego króla Edmunda, „Jatmunda”, jak go nazywali. Co sprawia, Ŝe zachowuje się tak głupio?
Tak łatwo byłoby im spustoszyć to całe jego królestwo, ale nie mieli na to ochoty. Trwałoby
to zbyt długo, narzekali klienci Shefa, a łupy byłyby bardzo mizerne. Czemu, do czorta, król
nie chce im zapłacić i dojść do ugody. Dostał przecieŜ ostrzeŜenie.
MoŜe było ono zbyt okrutne - pomyślał Shef, przypominając sobie spojrzenie
okaleczonego Wulfgara. Przypomniał sobie takŜe atmosferę potęŜnego gniewu, jaki opanował
całą okolicę, o czym przekonał się na własnej skórze w trakcie wyprawy. Kiedy spytał
dlaczego wikingowie uparli się, Ŝeby zaatakować właśnie Northumbrię, największe
wprawdzie, ale na pewno nie najbogatsze z angielskich królestw, jego słowa powitał wybuch
ś
miechu, który potrwał jeszcze dobrą chwilę. W końcu opowiedziano mu historię o Ragnarze
Lothbroku i królu Elli, o starym odyńcu i jego warchlaczkach, o spotkaniu Vigi-Branda z
Ragnarssonami w Braethraborgu. Shef słuchał w napięciu i czuł przechodzące po plecach
ciarki. Przypomniał sobie dziwne słowa, które wypowiedział umierający wojownik o
siniejącej twarzy i złowrogie przeczucie, jakiego wtedy doświadczył.
Teraz zrozumiał juŜ powód zemsty, wiele rzeczy pozostało jednak nie wyjaśnionych.
- Dlaczego mówisz czasem o „piekle”? - spytał Thorvina po całym dniu znojnej pracy,
kiedy usiedli wreszcie przy kuflach piwa. Czy wierzysz, Ŝe jest miejsce, gdzie wymierzana
jest po śmierci kara za grzechy? Chrześcijanie wierzą w Piekło, ale ty nie jesteś przecieŜ
chrześcijaninem.
- Naprawdę sądzisz, Ŝe Piekło jest chrześcijańskim słowem? - odrzekł Thorvin. - A co to
takiego „Niebiosa”?
- To samo co niebo - odparł zdziwiony Shef.
- Ale takŜe miejsce pośmiertnej chwały i błogości, w które wierzą chrześcijanie. To słowo
istniało jednak zanim powstał Kościół. Zostało poŜyczone i zmieniło się wtedy jego
znaczenie. To samo z Piekłem. Co oznacza „hulda”? - spytał Shefa tym razem uŜywając
norweskiego określenia.
- Oznacza: coś chować, przykrywać, podobnie jak słowo „helian” w angielskim.
- A więc Piekło jest tym, co pozostaje zakryte. Tym, co znajduje się pod ziemią. Proste
słowo, podobnie jak Niebo. MoŜesz podłoŜyć pod nie takie znaczenie, jakie ci się tylko
podoba. Teraz twoje drugie pytanie. Tak, wierzymy, Ŝe jest miejsce, gdzie po śmierci ukarane
zostaną nasze grzechy. Niektórzy z nas nawet je widzieli. Wierzymy więc w karę za grzechy,
lecz mamy chyba nieco inne niŜ chrześcijanie wyobraŜenie o tym, co jest grzechem, a co nim
nie jest.
- O kim mówisz „my”?
- JuŜ czas, Ŝebym ci wszystko powiedział. Wiele razy doznałem wraŜenia, Ŝe jesteś
powołany, aby poznać naszą historię.
Thorvin zamilkł na chwilę i dotknął swego amuletu.
- Wszystko zaczęło się kilka pokoleń przed nami, moŜe sto pięćdziesiąt lat temu. W
tamtym czasie wielki jarl Fryzów, który był poganinem, na skutek opowieści, jakie przynieśli
mu misjonarze z kraju Franków, a takŜe z uwagi na więzy jakie łączyły go z chrześcijańską
juŜ wtedy Anglią, zdecydował się przyjąć chrzest. Tak jak było w zwyczaju, chrzest odbyć się
miał w miejscu publicznym, pod gołym niebem w specjalnie wy budowanym do tego celu
basenie. Postanowiono, Ŝe po tym jak ochrzczony zostanie jarl Radbod, w jego ślady pójdą
moŜni z jego dworu, a następnie całe hrabstwo. Hrabstwo, bowiem Fryzowie byli zbyt dumni,
a pozwolić komukolwiek spośród siebie na posługiwanie się tytułem króla. Tak więc jarl
podszedł do krawędzi basenu ubrany w swoje gronostaje i purpury i wszedł na prowadzące do
wody stopnie. Kiedy umoczył w wodzie jedną stopę odwrócił się nagle i zadał pytanie
przełoŜonemu misjonarzy, którego Frankowie nazywali Wulfhramm, bądź Wolfraven. Spytał
go, czy to prawda, Ŝe jeśli on, Radbod, przyjmie chrzest, jego przodkowie, którzy wraz z
innymi grzesznikami cierpią męki w piekle, zostaną uwolnieni i od tej chwili czekać będą na
swych potomków, aby wejść z nimi do Królestwa Niebieskiego. Nie, odparł Wolfraven, twoi
przodkowie byli poganami, którzy nigdy nie dostąpili chrztu, nie mogą więc zostać zbawieni.
Nie ma zbawienia poza Kościołem, dodał i dla większego efektu powtórzył to raz jeszcze po
łacinie: Nulla salvatio extra ecclesiam. Lecz moich przodków nikt nigdy nie nakłaniał do
przyjęcia chrztu, rzekł Radbod. Nie mieli nawet okazji się od niego uchylić. Czemu więc mają
zostać potępieni na wieki za coś, o czym nie mieli pojęcia? Taka jest wola boska, rzekł
frankoński misjonarz wzruszając ramionami. Słysząc to Radbod wyjął z wody swą stopę i
złoŜył uroczystą przysięgę, Ŝe nigdy nie zostanie chrześcijaninem. JeŜeli miałby wybierać,
dodał jeszcze, wolałby juŜ Ŝyć w piekle wraz ze swoimi niewinnymi przodkami niŜ iść do
nieba ze świętymi i biskupami, którym brak poczucia sprawiedliwości. I tak zaczęło się
wielkie prześladowanie chrześcijan w całym hrabstwie fryzyjskim, które wpędziło w gniew
króla Franków.
Thorvin pociągnął głęboki łyk grzanego piwa i dotknął wiszącego na szyi amuletu.
- Tak to się wszystko zaczęło. Jarl Radbod był człowiekiem mądrym i przewidującym.
Zrozumiał, Ŝe jeśli chrześcijaństwo będzie nadal jedyną religią dysponującą kapłanami,
księgami i pismem, to wkrótce stanie się tak, Ŝe to, co głosi, zostanie przez wszystkich
przyjęte. Na tym polega siła, a zarazem grzech chrześcijan. Nie są w stanie zaakceptować
faktu, Ŝe ktoś poza nimi mógłby posiadać choć cząstkę Prawdy. Nie zamierzają się z nikim
układać. Nie uznają półśrodków. Tak więc, aby ich pokonać, albo przynajmniej zatrzymać na
długość ramienia, Radbod postanowił, Ŝe kraje Północy powinny mieć swoich kapłanów i
swoje własne podania. W ten oto sposób powołana została Droga.
- Droga? - powtórzył Shef, gdy Thorvin zamilkł na chwilę.
- My właśnie jesteśmy kapłanami Drogi, a nasze obowiązki są trojakiego rodzaju.
Pierwszy, to oddawać cześć starym bogom, całej rodzinie Azów: Thorowi i Odynowi,
Freyrowi i Ullrowi, Tyrowi i Njordowi, a takŜe Hajmdalowi i Baldurowi. Ci, którzy wierzą
szczerze, noszą amulety, symbolizujące boga, którego kochają najbardziej. Znakiem Tyra jest
miecz, róg znakiem Hajmdala, zaś znakiem Thora młot, taki właśnie jaki noszę na szyi. Wielu
ludzi nosi taki amulet.
Shef dobrze juŜ znał te amulety.
- Naszym drugim obowiązkiem jest utrzymywać się z wykonywania jakiegoś rzemiosła,
w moim przypadku jest to kowalstwo. Nie wolno nam bowiem postępować jak kapłani boga
Chrystusa, którzy sami nie pracując pobierają dziesięcinę i datki, bogacąc się na cudzej pracy.
Trzeci z naszych obowiązków trudno jest wytłumaczyć. Musimy troszczyć się o to, co ma
nadejść, czuwać nad tym, co ma się dopiero wydarzyć. I to nie w przyszłym świecie, lecz
tutaj, na ziemi. Widzisz chłopcze, chrześcijańscy kapłani wierzą, Ŝe ten świat to tylko krótki
etap na wielkiej drodze do wieczności i Ŝe najświętszą powinnością człowieka jest przejść
przezeń czyniąc jak najmniej złego. Nie wierzą, Ŝeby ten świat sam w sobie miał jakąś
wartość. Jednak my, kapłani Drogi wierzymy, Ŝe na tym właśnie świecie rozegra się wielka
bitwa, tak wielka, Ŝe Ŝaden człowiek nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Naszym celem
jest wesprzeć naszą stronę, stronę bogów i ludzi, Ŝeby była silniejsza, gdy nadejdzie ten
wielki dzień. Dzień ostatecznej walki. Tak więc naszą powinnością jest nie tylko wykonywać
nasze rzemiosło, ale ulepszać naszą pracę, wprowadzać do niej to wszystko, czego moŜemy
się sami nauczyć. Najbardziej powaŜani wśród nas wymyślają zupełnie nowe rodzaje sztuki i
rzemiosła, takie, o których nikt wcześniej nie słyszał. CóŜ, daleko mi do nich. Przyznać
jednak trzeba, Ŝe wielu nowych rzeczy nauczyliśmy się juŜ na Północy od czasów jarla
Radboda.
Uśmiechnął się.
- Słyszano juŜ o nas nawet na Południu. W miastach gdzie panują Maurowie, w Kordobie
i w Kairze, mówi się juŜ o Drodze, opowiada o „czcicielach ognia”, jak nas tam nazywają.
Wysyłają do nas ludzi, aby patrzyli i słuchali. Chrześcijanie jednak nikogo do nas nie
posyłają. Są przekonani, Ŝe tylko oni posiedli Prawdę, Ŝe tylko oni wiedzą co jest
zbawieniem, a co grzechem.
- Czy to nie grzech uczynić z człowieka „heimnara”? - spytał Shef, a Thorvin spojrzał na
niego badawczo.
- Nie ja nauczyłem cię tego słowa. WciąŜ jednak zapominam, Ŝe wiesz znacznie więcej,
niŜ mogłem z początku podejrzewać. Tak, to grzech uczynić z człowieka „heimnara”,
niezaleŜnie od tego, co człowiek ten miałby na swoim sumieniu. To sprawa Lokiego, demona,
w intencji którego paliliśmy ogień w naszym kręgu, przy włóczni jego ojca, Odyna. Niewielu
z nas nosi jednak znak Odyna, a Ŝaden nie nosi znaku Lokiego... Zrobić z kogoś Ŝywego
trupa. Czuję w tym rękę Ivara, niezaleŜnie od tego, czy zrobił to sam, czy nie. Istnieją inne
sposoby, aby pokonać chrześcijan, a sposób, jaki stosuje Ivar Ragnarsson, jest głupi. Do
niczego nie doprowadzi. Ale dosyć juŜ tego. Pora spać.
Praca dla Thorvina odebrała Shefowi moŜliwość zajęcia się własną misją. Hund zabrany
został niemal od razu do Ingulfa, który takŜe był kapłanem Drogi. Od tego czasu nie mieli
okazji się spotkać. Thorvin powtarzał Shefowi, Ŝeby nie wychodził poza obręb okalających
kuźnię girland z jarzębiny. Wewnątrz jesteś pod ochroną Thora - mówił - a tego, kto by cię
zabił, dosięgłaby jego zemsta. Muirtach byłby niezwykle szczęśliwy, gdyby spotkał cię
błąkającego się po obozie.
Następnego ranka w kuźni pojawił się Hund. Shef był sam i klęczał ugniatając ciasto na
chleb, który zgodnie z umową mieli wypiekać tego dnia dla wojowników.
- Widziałem ją! Widziałem ją tego ranka - szepnął, gdy tylko zobaczył Shefa.
Shef poderwał się na równe nogi wysypując na ziemię mąkę.
- Kogo?! - krzyknął. - Widziałeś Godivę? Gdzie? Kiedy?
- Błagam cię, usiądź - uspokajał go Hund starając się posprzątać z ziemi rozsypaną mąkę.
- Musimy wyglądać normalnie. Wokół pełno ludzi. Usiądź i słuchaj. Najpierw zła
wiadomość: Godiva została kobietą Ivara Ragnarssona. Nikt jej jednak nie skrzywdził, Ŝyje i
ma się dobrze. Wiem to, poniewaŜ jako medyk, Ingulf bywa wszędzie, a teraz, kiedy zobaczył
juŜ, co potrafię, często mnie Ŝe sobą zabiera. Przed kilkoma dniami został wezwany do Ivara.
Nie pozwolili mi wejść do środka, wokół ich namiotów stoją silne straŜe, ale kiedy czekałem
na Ingulfa, widziałem jak tamtędy przechodziła. Nie moŜe być mowy o pomyłce. Przeszła w
odległości zaledwie pięciu jardów ode mnie, choć mnie nie zobaczyła.
- Jak wyglądała? - spytał Shef przypominając sobie niedawne spotkanie z matką i Trudą.
- Śmiała się. Wyglądała na szczęśliwą.
Obaj młodzieńcy zamilkli na chwilę. Po tym co do tej pory usłyszeli wydawało im się
zupełnie nieprawdopodobne, aby ktoś mógł się czuć, lub nawet wydawać się szczęśliwy w
zasięgu władzy Ivara Ragnarssona.
- Słuchaj, Shef, ona jest w okropnym niebezpieczeństwie, choć sama tego nie rozumie.
Ona myśli, Ŝe jeśli Ivar jest w stosunku do niej uprzejmy i nie wykorzystał jej od razu jak
dziwki, to znaczy, Ŝe jest bezpieczna. Ale z Ivarem jest coś nie tak, moŜe być chory na ciele,
albo na umyśle. Musisz ją stamtąd zabrać, Shef, i to szybko. Najpierw jednak pozwól, aby cię
zobaczyła. Nie wiem, co zrobimy potem, ale jeśli będzie wiedziała, Ŝe jesteś w pobliŜu, moŜe
uda jej się przemycić jakąś wiadomość. Usłyszałem jeszcze jedno. Wszystkie kobiety
Ragnarssonów i wyŜszych dowódców mają opuścić dziś namioty. Słyszałem juŜ wcześniej
jak narzekały, Ŝe nie ma miejsca, gdzie mogłyby się umyć, z wyjątkiem tej brudnej rzeki. Idą
więc dzisiaj się umyć poza terenem obozu. Jest jakiś staw, moŜe o milę stąd.
- Czy moŜemy ją wtedy porwać?
- Nawet o tym nie myśl. W armii są tysiące męŜczyzn, kaŜdy łasy na kobiety. Będzie tak
wielu straŜników w eskorcie, Ŝe nie dasz rady ich nawet policzyć. Jedyne co moŜesz zrobić,
to postarać się, aby cię ujrzała. A teraz powiem ci dokładnie, którędy będą szli.
I Hund opisał Shefowi całą drogę.
- Ale jak ja stąd wyjdę? Thorvin...
- Pomyślałem juŜ o tym. Kiedy kobiety zaczną wychodzić, przyjdę tu i powiem
Thorvinowi, Ŝe wzywa go mój pan. Powiem, Ŝe trzeba zaostrzyć narzędzia, których Ingulf
uŜywa do otwierania ludzkich brzuchów i głów. Ingulf potrafi niezwykle rzeczy - dodał Hund
kiwając z podziwu głową. - Więcej niŜ jakikolwiek chrześcijański medyk. Tak więc Thorvin
pójdzie ze mną. Wtedy ty musisz się stąd wymknąć, prześliznąć na zewnątrz i starać się jak
najbardziej wyprzedzić kobiety i ich eskortę. To ma wyglądać, jakbyś spotkał je przypadkowo
na drodze.
Thorvin wyszedł zaraz po tym jak Hund przyniósł mu prośbę od Ingulfa, potem jednak
sprawy przybrały zły obrót. W kuźni było jeszcze dwóch klientów, których Shef musiał
obsłuŜyć, a kiedy wreszcie sobie poszli - przyszedł jeszcze jeden, który najwyraźniej chciał
sobie trochę porozmawiać. Trwało długo, zanim Shefowi udało się go pozbyć i nie pozostało
mu juŜ nic innego, jak wybrać najbardziej niebezpieczny sposób wydostania się z
zatłoczonego obozu: pośpiech.
Szedł więc szybko nie oglądając się na nikogo, aŜ nagle zboczył w stronę kilku
opuszczonych namiotów przy samej palisadzie. Wspiął się na nią i dwiema rękami podciągnął
na jednej z zaostrzonych belek. Usłyszał za sobą krzyk, lecz nie było pościgu. Fakt, Ŝe
wydostawał się na zewnątrz, a nie wślizgiwał do środka nie pozwalał zakwalifikować go jako
złodzieja.
Po chwili był juŜ na równinie, gdzie pasły się konie i spacerowali wojownicy. W oddali
ujrzał rząd drzew, za którymi miała znajdować się woda. Kobiety wybrały pewnie drogę
wzdłuŜ rzeki, ale byłoby samobójstwem biec teraz za nimi. Musiał znaleźć się tam wcześniej i
poczekać aŜ nadejdą. Shef podjął decyzję i ruszył na przełaj, przez łąkę.
W przeciągu dziesięciu minut Shef dotarł do stawu i zaczął się przechadzać po biegnącej
w pobliŜu podmokłej ścieŜce. Nie było tam jeszcze nikogo. Wiedział, Ŝe powinien wyglądać
jak Ŝołnierz odpoczywający na łonie natury. Problem polegał na tym, Ŝe było coś, co
odróŜniało go od wszystkich innych. Był sam. Poza obszarem obozu, a nawet w jego obrębie,
wikingowie poruszali się zwykle w gronie towarzyszy ze statku, w wyjątkowych przypadkach
chodzili we dwóch.
Nie miał jednak wyboru. Musiał po prostu wyjść kobietom na spotkanie łudząc się, Ŝe
Godiva będzie wystarczająco spostrzegawcza, Ŝeby go rozpoznać i dostatecznie sprytna, aby
nie powiedzieć słowa.
Wkrótce usłyszał przed sobą głosy, nawoływania i śmiech kobiet, okrzyki męŜczyzn.
Shef wyszedł zza zakrętu i ujrzał Godivę na samym przedzie nadciągającej grupy. Ich oczy
spotkały się na chwilę.
W tym samym momencie ujrzał jednak kroczącego z uśmiechem tryumfu Muirtacha.
Zanim zdołał się poruszyć, ktoś wykręcił mu do tyłu oba ramiona. Wokół Muirtacha zebrał
się odział jego gwardii w zabarwionych szafranem ubiorach. Kobiety pozostawione zostały
teraz bez nadzoru.
- Oto nasz zadziomy wróbelek! - wykrzyknął rozradowany Muirtach biorąc się pod boki.
- Ten sam, który próbował podnieść na mnie rękę. Przyszedłeś popatrzeć na niewiasty? Mam
rację? Oj, przyjdzie ci drogo zapłacić za ten widok. Dalej, chłopcy, zabierzcie go trochę na
bok - krzyknął do swoich ludzi, a sam wyciągnął z pochwy swój wielki miecz. - Nie chcę, aby
nasze panie musiały patrzeć na krew.
- Chcę z tobą walczyć - rzekł hardo Shef.
- Co to, to nie. Ja, wódz gaddgedlarów, mam się zmierzyć ze zbiegłym niewolnikiem,
który ledwo co zerwał swoją obręcz?!
- Nigdy nie miałem obręczy na szyi! - warknął Shef. Czuł jak narasta w nim dziwne
gorąco, które wypiera stopniowo lodowate uczucie lęku i przeraŜenia. Wiedział, Ŝe jest dla
niego tylko jeden ratunek. Musiał ich skłonić, aby traktowali go jak równego sobie, a wtedy
moŜe uda mu się przeŜyć. W przeciwnym razie za moment zostanie z niego tylko bezgłowy
korpus.
- Moje pochodzenie jest równie dobre, jak twoje. I lepiej niŜ ty władam norweskim -
dodał po chwili.
- To prawda - odezwał się ktoś z tyłu. - Muirtach, twoi ludzie powinni pilnować kobiet.
Chyba nie potrzebujesz ich wszystkich, aby poradzić sobie z tym chłopcem?
Gęsty szereg stojących naprzeciw Shefa męŜczyzn rozstąpił się szybko i chłopak stanął
oko w oko z tym, który wypowiedział ostatnie słowa. Człowiek ten wpatrywał się w niego
jasnymi jak lód oczami. Czekał aŜ Shef spuści wreszcie wzrok. Chłopak poczuł, Ŝe śmierć jest
bardzo blisko. Z trudem oderwał wzrok od męŜczyzny.
- Czujesz do niego urazę, Muirtach?
- Tak, panie - przyznał Irlandczyk z opuszczonymi oczyma.
- A więc stań z nim do walki.
- Nie, panie. Ja mówiłem wcześniej...
- Jeśli więc sam nie chcesz, wyznacz kogoś ze swych ludzi. Wybierz najmłodszego.
Niechaj chłopak walczy z chłopakiem. JeŜeli twój człowiek zwycięŜy, coś mu podaruję - Ivar
zdjął z ramienia srebrną bransoletę i podrzuciwszy ją do góry załoŜył z powrotem. - A teraz
cofnąć się, dać im miejsce. Pozwólcie teŜ patrzeć kobietom. śadnych reguł i nie moŜna się
poddać! - dodał po chwili, a jego zęby błysnęły w posępnym uśmiechu. - Będziecie walczyć
do końca!
Chwilę potem Shefowi raz jeszcze udało się uchwycić spojrzenie Godivy, jej oczy były
teraz okrągłe ze strachu. Stała w kręgu, który otoczył miejsce, gdzie miała rozegrać się walka.
Oprócz kobiet stali tam ludzie Muirtacha oraz cała arystokracja wikingów, stronnicy Ivara i
jarlowie w purpurowych płaszczach. Pośród nich dostrzegł Shef znajome oblicze Vigi-
Branda. Wiedziony jakimś impulsem Shef podszedł w jego stronę.
- Panie, uŜycz mi swego amuletu. Oddam ci go, jeśli tylko będę mógł.
Brand zdjął łańcuch i z kamienną twarzą podał go Shefowi.
- Zrzuć buty, chłopcze. Ziemia jest tu śliska.
Shef usłuchał rady. Świadomie zaczął kontrolować oddech, starając się wciągać
powietrze głęboko do płuc. Wiedział z doświadczenia, Ŝe zapobiega to atakom chwilowego
odrętwienia, w jaki wpadają nieraz walczący wojownicy. Potem zdjął koszulę, zawiesił na
szyi amulet i dobył miecza, odrzucając na bok swój pas. Przeczuwał, Ŝe w tej walce
decydująca moŜe okazać się szybkość.
Jego przeciwnik był takŜe gotowy. Rozebrany do pasa, podobnie jak Shef, w jednej ręce
trzymał miecz gaddgedlarów, którego ostrze było cieńsze, ale za to niemal o stopę dłuŜsze od
normalnego, w drugiej zaś okrągłą tarczę z kolcem po środku. Na głowę nasunięty miał hełm.
Nie wyglądał na duŜo starszego i Shef nie bałby się stanąć naprzeciw niego w zapasach.
Młodzieniec miał jednak potęŜny miecz i tarczę, broń w kaŜdej ręce. Poza tym był
wojownikiem, który zaznał juŜ walki, brał udział w niejednej potyczce.
Naraz pojawił się przed oczami Shefa obraz przemawiającego śpiewnie Thorvina.
Pochylił się, podniósł z ziemi gałązkę i rzucił ją w stronę swego przeciwnika, niczym
oszczep.
- Strącę cię do piekła! - zapowiedział uroczyście.
Tłum zawrzał z podniecenia, słychać było okrzyki zachęty, nikt jednak nie dodawał
otuchy Shefowi.
Irlandzki wojownik natarł i zaatakował błyskawicznie. Zamarkował cios w głowę, który
przeszedł później w długie cięcie wymierzone prosto w szyję. Shef schylił się i miecz
przeszedł nad jego głową. Gaddgedlar natarł jednak ponownie zadając dwa cięcia, z prawej i
lewej strony. Shef cofnął się do tyłu i udając, Ŝe odskoczy w prawo, rzucił się na lewą stronę.
Mógł teraz zadać cios w odsłonięty bark przeciwnika, zamiast tego cofnął się błyskawicznie
na sam środek placu. Wiedział juŜ jaką obrad taktykę, wiedział teŜ, Ŝe moŜe polegać na
swoich mięśniach. Czuł pulsowanie krwi i ogarniającą go lekkość.
Flann, bo tak nazywał się irlandzki wojownik, podszedł teraz do Shefa wymachując
szybko mieczem. Chciał zepchnąć go w stronę kręgu widzów i uniemoŜliwić dalszą ucieczkę.
Był naprawdę szybki, ale po raz pierwszy zdarzyło mu się walczyć z kimś, kto nie ma
zamiaru odparowywać ciosów, lecz ich po prostu unika. Shefowi znowu udało się uskoczyć, a
kiedy się odwrócił zobaczył, Ŝe Flann zaczyna juŜ dyszeć. Armia wikingów była armią
Ŝ
eglarzy i jeźdźców, mocnych w barach i ramionach, nie przyzwyczajonych jednak do
chodzenia, nie mówiąc juŜ o bieganiu.
Kiedy widzowie pojęli w końcu taktykę Shefa, zaczęli pokrzykiwać gniewnie w jego
kierunku. Gdyby trwało to dłuŜej, mogliby zacząć zacieśniać pierścień wokół walczących.
Kiedy Flann po raz kolejny spróbował swojego popisowego cięcia idącego skosem ku dołowi,
tym razem wolniej niŜ poprzednio, Shef natarł pierwszy i odparował gwałtownie, uderzając
szeroką klingą swego miecza w sam koniec wymierzonego w siebie ostrza. Ostrze nie pękło
wprawdzie, ale Irlandczyk osłupiał na moment i Shef zdecydował się błyskawicznie na
zadanie ciosu. Z ramienia Flanna trysnął strumień krwi.
Przez długą chwilę młodzieńcy stali na środku placu jeden naprzeciw drugiego. Prawe
ramię Flanna broczyło dość mocno, chłopak wiedział więc, Ŝe jeśli chce przeŜyć - musi
działać szybko. Ruszył do przodu próbując teraz ostrych pchnięć i nacierając tarczą. Shef
stosował uniki i odparowywał ciosy starając się wytrącić miecz z zakrwawionej ręki
przeciwnika.
W pewnej chwili poczuł, Ŝe ciosom Irlandczyka zaczyna brakować pewności. Shef znów
zaczął krąŜyć po placu, pełen energii, niepomny zmęczenia. Flann z trudem chwytał
powietrze, nagle wyrzucił do przodu tarczę celując kolcem w twarz Shefa, po czym
wymierzył w niego cios mieczem. Shef błyskawicznie przykucnął uchylając się od ostrza i
równie szybko wstał zagłębiając swój oręŜ w brzuchu Irlandczyka. Flann zatoczył się do tyłu,
lecz Shef nie pozwolił mu upaść. Zacisnął lewe ramię na szyi przeciwnika i zamierzył się do
kolejnego ciosu.
Pośród panującej wokół wrzawy Shef usłyszał nagle głos Branda Zabójcy.
- Przyrzekłeś zrzucić go do Nastrónd - krzyknął. - Musisz z nim skończyć!
Shef spojrzał w dół na poszarzałą, skręconą z bólu i przeraŜenia twarz i niespodziewanie
ogarnęła go furia. Wepchnął miecz w pierś Flanna i poczuł jak ciało Irlandczyka skręca
spazm śmierci. Powoli opuścił nieruchome juŜ zwłoki i uwolnił tkwiący w nich miecz. Potem
rozejrzał się dookoła i ujrzawszy pobladłą z gniewu twarz Muirtacha, podszedł prosto do
Ivara, u którego boku stała Godiva.
- Wyjątkowo pouczające - rzekł Ivar. - Lubię obserwować kogoś, kto potrafi walczyć nie
tylko ręką, ale teŜ głową. Ocaliłeś teŜ mój srebrny naramiennik. Kosztowało mnie to jednak
wojownika. Jak zamierzasz mi za niego zapłacić?
- Ja takŜe jestem wojownikiem, panie.
- Skoro tak, dołącz do moich ludzi. Zostaniesz jednym z wioślarzy. Ale nie w druŜynie
Muirtacha. Przyjdziesz dziś wieczór do mego namiotu. Mój marszałek znajdzie dla ciebie
odpowiednie miejsce. Ivar zamilkł i przyjrzał się uwaŜnie Shefowi.
- Twój miecz jest w jednym miejscu wyszczerbiony, nie zrobił tego Flann. Powiedz, czyj
oręŜ to uczynił.
Shef zawahał się przez chwilę, zdecydował jednak, Ŝe wikingowie najbardziej docenią
brawurę.
- To był miecz jarla Sigvartha!
Rysy Ivara ściągnęły się wyraźnie.
- Rozumiem. Kończmy jednak ten turniej. Inaczej kobiety nigdy się nie wykąpią.
Ivar odwrócił się i popchnął przed sobą Godivę, ale przez chwilę jej spojrzenie raz
jeszcze spoczęło na Shefie.
Gdy odeszli, chłopak podszedł do Vigi-Branda i zdjął z szyi amulet.
- W normalnych okolicznościach powiedziałbym: „Zatrzymaj go chłopcze, boś na to
zasłuŜył. Pewnego dnia zostaniesz moŜe wielkim wodzem”. Coś mi jednak mówi, Ŝe młot
Thora nie jest dla ciebie właściwym znakiem, mimo Ŝe jesteś przecieŜ kowalem. Wydaje mi
się, Ŝe naleŜysz do Odyna, którego nazywają takŜe Bileyg, lub Bolverk.
- Bolverk? - zdziwił się Shef. - CzyŜ jestem sprawcą zła i niedoli?
- Jeszcze nie teraz. Ale moŜesz stać się powolnym instrumentem w czyichś rękach. Miej
się na baczności. Dziś jednak spisałeś się świetnie, zwłaszcza jak na początkującego. Dziś
zabiłeś chyba po raz pierwszy, mówię to jako znawca. Spójrz, zabrali juŜ ciało, zostawili
jednak ekwipunek. Miecz, tarcza i hełm naleŜą teraz do ciebie. Tak nakazuje zwyczaj.
Brand mówił jakby próbował go sprawdzić. Shef zdał sobie z tego sprawę i pokręcił
głową.
- Nie mogę czerpać korzyści z kogoś, kogo posłałem do Nastrónd, Miejsca Umarłych
Ludzi - rzekł uroczyście, następnie zaś cisnął w krzaki hełm i tarczę, miecz zaś zgiął nogą i
zostawił na ziemi.
- Sam widzisz - powiedział Brand. - Thorvin nigdy by cię tego nie nauczył. To znak
Odyna.
Rozdział siódmy
Thorvin nie okazał zdziwienia kiedy Shef powrócił do kuźni i opowiedział mu, co się
wydarzyło. Chrząknął tylko z powątpiewaniem, gdy chłopak pochwalił się, Ŝe dołączy do
kontyngentu Ivara.
- A więc dobrze, nie idź tam jednak tak jak stoisz. Zostałbyś od razu wyśmiany, a wtedy
mogłyby cię ponieść nerwy i doprowadzić do nieszczęścia.
Z leŜącego na tyłach kuźni stosu uzbrojenia Thorvin wyciągnął świeŜo osadzoną
włócznię i obitą skórą tarczę.
- Z tym wzbudzisz większy szacunek.
- Czy to twoja własność?
- Czasami ludzie zostawiają u mnie rzeczy do reperacji, ale nie przychodzą po nie z
powrotem.
Shef przyjął podarki i stanął zakłopotany.
- Muszę ci podziękować, za wszystko coś dla mnie uczynił.
- Zrobiłem to, gdyŜ tak nakazywała mi moja wiara. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie
jestem jednak głupcem, wiem, Ŝe przyszedłeś tu w jakiejś innej sprawie. Nie wiem co to za
sprawa, ale mam nadzieję, Ŝe nie wpędzi cię w kłopoty. MoŜe kiedyś nasze drogi znowu się
skrzyŜują.
Rozstali się bez dalszych słów. Shef dopiero drugi raz przestępował krąg, w którym
chroniła go moc Thora, lecz tym razem czynił to bez strachu. Z podniesioną głową przeszedł
pomiędzy namiotami kierując się nie do kwatery synów Ragnara, lecz do Ingulfa.
Jak zwykle obok jego domostwa stała gromadka ludzi. Gdy pojawił się Shef, rozeszli się
powoli, a chłopak ujrzał, Ŝe zabierają kogoś na noszach. Hund wyszedł na spotkanie
przyjaciela.
- Co robiłeś?
- Pomagałem Ingulfowi. To niezwykłe, jakie cuda on potrafi. Tamten człowiek wdał się
w bójkę, upadł niezgrabnie i złamał nogę. Co byś z nim zrobił, gdyby się to stało u nas w
Emneth?
- ZabandaŜowałbym go - wzruszył ramionami Shef. - Nic innego nie da się zrobić. W
końcu wszystko się zrośnie.
- Ale ten człowiek nigdy nie mógłby juŜ chodzić jak przedtem. Kości zrosłyby się
całkiem przypadkowo, noga byłaby pokrzywiona i guzowata. Pamiętasz, jak zrosła się noga
Crubby, po tym jak spadł z konia? Ingulf naprostowuje nogę, rozciąga mocno, aŜ złamane
końcówki kości znowu się spotkają, unieruchamiając ją potem pomiędzy dwiema deseczkami,
tak Ŝeby mogła się spokojnie goić, i dopiero bandaŜuje. Ingulf potrafi czynić jeszcze większe
cuda. Widziałeś tego człowieka na noszach? W tym przypadku złamanie było tak
niebezpieczne, Ŝe kości wyszły przez skórę. Ingulf otworzył ostrzem nogę i wepchnął kość do
ś
rodka, od razu ją nastawiając. Nigdy bym nie uwierzył, Ŝe moŜna przeŜyć taki zabieg, jednak
Ingulf jest szybki i zwinny, poza tym zawsze wie, co trzeba zrobić.
- Czy moŜesz się tego nauczyć? - spytał Shef, widząc wielki entuzjazm na nieruchomej
zazwyczaj twarzy przyjaciela.
- Owszem. Mając nieco praktyki i dostatecznie duŜo wskazówek. I jeszcze coś. Ingulf
studiuje ciała zmarłych, patrzy jak połączone są kości. Pomyśl, co by na to powiedział ojciec
Andreas?
- A więc chciałbyś zostać z Ingulfem?
Hund skinął z wahaniem głową, a następnie wyjął spod swej tuniki łańcuch. Wisiał na
nim niewielki srebrny amulet w kształcie jabłka.
- Dał mi to Ingulf. To jabłko Ithuna-Uzdrowiciela. Jestem teraz jednym z wiernych.
Wierzę w Ingulfa i Drogę, choć trochę mniej w samego Ithuna.
Hund spojrzał teraz na szyję swego przyjaciela.
- Widzę, Ŝe ciebie Thorvin nie nawrócił. Nie nosisz znaku młota.
- Nosiłem go przez chwilę - Shef wyjaśnił pokrótce, co mu się przydarzyło. - Teraz mam
szansę, aby uratować Godivę i uciec. MoŜe Bóg będzie dla mnie łaskawy.
- Bóg?
- Bóg albo Thor. MoŜe Odyn. Zaczynam sądzić, Ŝe jest to dla mnie bez róŜnicy. Zapewne
któryś z nich nas teraz obserwuje.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
- Nie - Shef ścisnął ramię przyjaciela. - Niewykluczone, Ŝe nigdy się juŜ nie zobaczymy.
Lecz jeśli kiedyś opuścisz wikingów, znajdę dla ciebie jakieś schronienie. Nawet jeśli będzie
to tylko chata na moczarach.
Potem Shef odwrócił się i skierował w stronę miejsca, na które nie ośmielił się dotąd
nawet przelotnie spojrzeć: do głównej kwatery dowództwa.
Kwatery te ciągnęły się wzdłuŜ rzeki na przestrzeni ponad dwustu jardów. W samym
ś
rodku znajdował się wielki namiot przeznaczony do spotkań. Przy ustawionych wewnątrz
stołach pomieścić się mogło około stu osób. Niedaleko stały namioty braci Ragnarssonów,
kaŜdy z nich otoczony zabudowaniami dla kobiet, straŜników i słuŜby. Nieco dalej rozciągał
się obóz wojowników, zazwyczaj na załogę jednego statku przypadały trzy, czasem cztery
namioty.
Ludzie Sigurtha byli przewaŜnie Duńczykami. W armii mówiło się otwarcie, Ŝe z czasem
Sigurth powróci do Danii, aby objąć naleŜne mu po ojcu królestwo Sjaellandu i Skaane, a
później spróbuje przejąć władzę nad całą Danią - od Bałtyku aŜ po Morze Północne. Ubbi i
Halvdan, którzy sami nie zgłaszali na razie pretensji do Ŝadnego tronu, otoczyli się
wojownikami pochodzącymi z całej niemal Skandynawii: ze Szwecji, Norwegii, Gotlandii,
Bornholmu i rozmaitych wysepek.
Wokół Ivara zgromadzili się natomiast wszelkiego rodzaju wygnańcy i uciekinierzy.
Wielu z nich było bez wątpienia pospolitymi mordercami uciekającymi przed czyjąś zemstą
bądź przed prawem. Większość stanowili jednak Norwegowie, którzy od wieków
przemieszczali się w rejony wysp Morza Północnego, opanowując najpierw Orkady i
Szetlandy, później Hebrydy i północną Szkocję. Ludzie ci zaprawieni juŜ byli w walkach w
Irlandii i szczerze wierzyli, Ŝe pewnego dnia Ivar zawładnie całą wyspą i zasiądzie na zamku
Dubh Linn.
W tym właśnie podzielonym i skorym do waśni otoczeniu Ragnarssonów pojawił się
nagle Shef. Marszałek wysłuchał uwaŜnie jego opowieści i przyjrzał się z dezaprobatą
skromnemu ekwipunkowi, który chłopak dostał od Thorvina. Potem zawołał swego giermka,
aby pokazał Shefowi namiot, miejsce do spania i wiosło oraz wyjaśnił obowiązki. Człowiek
ten, którego imienia Shef nawet nie zapamiętał, objaśnił, Ŝe wykonywał będzie na zmianę z
innymi cztery rodzaje obowiązków: wartę przy statkach, wartę przy bramie, wartę przy
zabudowaniach, gdzie więziono niewolników, i, jeśli zajdzie taka konieczność, wartę przy
namiocie Ivara.
- Sądziłem, Ŝe to gaddgedlarowie chronią Ivara - rzekł Shef.
- Tylko jeśli jest tutaj. Jeśli wychodzi, idą wraz z nim, a tu zostają kobiety i kosztowności.
Ktoś musi tego pilnować.
- Czy nie trzeba być zaufanym człowiekiem, Ŝeby pilnować namiotu Ivara?
- A co, ty nie jesteś? - giermek popatrzył na Shefa z ukosa. - Powiem ci jedno, Enzkir,
jeŜeli myślisz o kosztownościach Ivara, daj sobie z tym spokój. Od razu zrobi ci się lepiej.
Słyszałeś chyba co Iv ar zrobił w Knowth z irlandzkim królem?
Kiedy przechadzali się po obozie, Shef bez specjalnego zainteresowania wysłuchiwał
opowieści o okrutnych czynach Ivara. Wiedział, Ŝe mają one tylko jeden cel, wywołać strach,
wolał więc przyglądać się uwaŜnie okolicy.
Upewnił się, Ŝe najsłabszym punktem obozowiska były statki. Nie było wokół nich
Ŝ
adnych fortyfikacji, gdyŜ odgrodziłoby to statki od rzeki. Okręty stanowiły wprawdzie
rodzaj przeszkody, ale równocześnie były przecieŜ najcenniejszą własnością wikingów. JeŜeli
komuś udałoby się ominąć stojących nad rzeką wartowników, i znalazłby się wśród statków z
pochodnią i toporem, niełatwo byłoby się go pozbyć.
Trudniej byłoby z wartownikami przy bramie. Nie sposób ich zaskoczyć. Trzeba by
stoczyć z nimi regularną walkę, w czasie której mieliby przewagę dzięki swoim wielkim
toporom i osadzonym na Ŝelaznych trzonach oszczepom. Poza tym kaŜdy, kto mimo wszystko
zdołałby sobie z nimi poradzić, musiałby stawić czoło kolejnym jednostkom, które
nadciągałyby z obozu z odsieczą.
Kiedy przechodzili obok zabudowań, w których więzieni byli niewolnicy, Shef dostrzegł
nagle znajomą twarz. Na ziemi, skuty kajdanami leŜał jego przyrodni brat Alfgar. Jego jasne
kręcone włosy zlepione były brudem, a oblicze wyraŜało krańcową rozpacz. Czując na sobie
czyjeś spojrzenie chłopak podniósł głowę, Shef błyskawicznie odwrócił wzrok.
- Czy sprzedaliście juŜ jakichś niewolników od czasu przyjazdu?
- Nie. Za duŜo kłopotu, aby wywieźć ich teraz na morze. Anglicy czają się wszędzie.
Większość z nich naleŜy do Sigvartha - giermek splunął na ziemię. - Czeka, Ŝeby ktoś inny
przetarł za niego drogę.
- Przetarł drogę?
- Za dwa dni Ivar weźmie pół armii i wyruszy na spotkanie temu królikowi, Jatmundowi,
czy Edmundowi, jak wy Anglicy go nazywacie. Chce wyzwać go do walki, albo zniszczyć
cały jego kraj. Wybralibyśmy najprostszą drogę, ale i tak zmarnowaliśmy juŜ mnóstwo czasu.
Oj, nie będzie to miłe spotkanie dla Jatmunda.
- Jedziemy z nim, czy zostajemy tutaj?
- Nasza załoga zostaje - raz jeszcze giermek spojrzał na Shefa z ukosa. Na poły z
ciekawością, na poły z gniewem. - A jak myślisz, po co bym ci to wszystko opowiadał?
Będziemy stać na warcie i cały czas pilnować obozu. śałuję, Ŝe nie mogę pojechać.
Chciałbym zobaczyć, co zrobią królowi, gdy go w końcu pojmają. Opowiadałem ci juŜ o
Knowth. Byłem tam, gdy Ivar plądrował groby dawnych królów, a mnisi próbowali nam
przeszkodzić. Widziałem, co Ivar zrobił...
Temat ten powracał jeszcze kilkakrotnie podczas wspólnej biesiady, na którą złoŜyły się:
bulion, solona wieprzowina i kapusta. Była teŜ beczka piwa, z której wszyscy czerpali do
woli. Shef wypił więcej niŜ mu się wydawało i jego myśli zaczęły wirować, nie pozwalając
mu na stworzenie planu działania. Wyczerpany połoŜył się na posłaniu. Obraz konającego w
jego ramionach Irlandczyka wydał mu się teraz mało istotnym szczegółem z zamierzchłej
przeszłości.
Wyczerpanie owładnęło nim i powiodło w sen. W coś więcej niŜ sen nawet.
Wyglądał na zewnątrz przez wpół zasłonięte okno. Była noc. Jasna, księŜycowa noc. Było
tak jasno, Ŝe przesuwające się po niebie chmury rzucały na ziemię swe cienie. I nagle coś
zabłysło.
Obok niego stał męŜczyzna, próbował wytłumaczyć to dziwne zjawisko. On jednak nie
potrzebował wyjaśnień. JuŜ wiedział. Narastało w nim poczucie zguby, zatracenia. Wzbierała
teŜ gwałtowna furia.
- To nie są promienie jutrzenki - rzekł Shef, który nie był Shefem. - Nie jest to takŜe
latający smok, ani łuna poŜaru. To błysk dobywanej broni. Nasi wrogowie chcą nas zaskoczyć
w czasie snu. Nastała bowiem nowa wojna, wojna, która przyniesie wszystkim zniszczenie.
Powstańcie więc, moi rycerze, pomyślcie o waszej odwadze, pilnujcie bram i walczcie
dzielnie.
I wtedy Shef usłyszał potęŜny głos, tak potęŜny, Ŝe nie mógł naleŜeć do człowieka. Był to
głos boga, nie taki jednak, jakiego ktoś mógłby się po bogu spodziewać. Nie był to głos pełen
godności i dumy, lecz sardoniczny chichot.
- Pół-Duńczyku, który nie jesteś z rodu Pół-Duńczyków - rzekł bóg. - Nie słuchaj tego, co
mówi dzielny wojownik. Nie idź do walki. Pozostań z boku. Trzymaj się blisko ziemi.
Shef obudził się raptownie i poczuł odór spalenizny. Przez kilka chwil, wciąŜ
nieprzytomny ze zmęczenia, próbował poskładać myśli: dziwna draŜniąca woń, jak smoła.
Skąd mógł się tu wziąć taki zapach? Później rozpoczęła się szaleńcza bieganina, ludzie
potykali się o jego posłanie, deptali po jego nogach, aŜ w końcu obudził się całkowicie. W
namiocie roiło się od męŜczyzn, szukających nerwowo ubrań, butów, broni. Wszystko w
głębokim mroku rozświetlonym jedynie poświatą płonącego gdzieś na zewnątrz ognia. Shef
zdał sobie nagle sprawę, Ŝe w tle słychać przez cały czas potęŜny łoskot. Krzyki ludzi, trzask
drewna, a ponad tym wszystkim ogłuszający brzęk metalu, nacierających na siebie mieczów i
odpierających ataki tarczy. Odgłosy prawdziwej bitwy.
MęŜczyźni w namiocie krzyczeli i pchali się jeden na drugiego. Na zewnątrz takŜe
słychać było okrzyki, niektóre w odległości zaledwie kilku jardów. Były to okrzyki
Anglików. Nagle Shef wszystko zrozumiał. W uszach wciąŜ jeszcze brzęczały mu
wypowiedziane potęŜnym głosem słowa. Rzucił się na ziemię i zaczął posuwać się w stronę
ś
rodka namiotu, jak najdalej od ścian. Kilka chwil później jeden bok zapadł się, a poprzez
materiał wtargnęło do środka ostrze włóczni. Giermek, który niedawno oprowadzał Shefa po
obozowisku, obrócił się w tamtą stronę i włócznia trafiła go w sam środek piersi. Shef
pochwycił padające ciało i podtrzymał je w ramionach. Po raz drugi w przeciągu kilkunastu
zaledwie godzin oglądał ludzką agonię.
Wkrótce namiot się zawalił, przygniatając sobą Shefa i kilku pozostałych w środku ludzi.
Na płótno namiotu wbiegli Anglicy przebijając włóczniami szamoczących się w środku ludzi.
Shef leŜał nieruchomo, jednak w pewnym momencie jedna z włóczni otarła się o jego kolano.
Potem Anglicy odeszli, a odgłosy ucichły nieco. Walka przeniosła się najwyraźniej do
samego środka obozu.
Shef wiedział, co się stało. Angielski król przyjął wyzwanie wikingów. Natarł na ich obóz
w środku nocy i jakimś cudem udało mu się sforsować palisady i wtargnąć do środka. Szedł
teraz w kierunku statków i namiotów dowództwa, siejąc po drodze krwawe spustoszenie. Shef
wciągnął spodnie, włoŜył buty i przypasawszy miecz wyczołgał się na zewnątrz po trupach
swoich niedawnych towarzyszy. Potem pobiegł, pochylony nisko nad ziemią.
Nie dostrzegł nikogo w promieniu dwudziestu jardów. Pomiędzy nim a palisadą ciągnął
się pas zrównanych z ziemią namiotów, a obok nich stosy trupów i garstka rannych.
Niektórzy z nich wzywali pomocy, inni próbowali wstać o własnych siłach. Angielscy
najeźdźcy starali się rozpłatać mieczami wszystko, co tylko się rusza, mało komu udało się
więc uratować.
Shef wiedział, Ŝe jeśli wikingom nie uda się szybko przyjść do siebie i połączyć sił,
najeźdźcy mogą wedrzeć się juŜ bardzo głęboko i rozstrzygnąć o losach bitwy.
WzdłuŜ rzeki widać było błysk ognia i gęsty dym. Natarcie Anglików na straŜe wokół
statków spotkało się z niewielkim oporem, lecz przy samej wodzie napotkali najeźdźcy
znacznie silniejszą i lepiej zorganizowaną obronę. Co jednak działo się przy namiotach
Ragnarssonów? Czy nastał juŜ odpowiedni moment? Czy nadeszła chwila, aby uwolnić
Godivę?
Nie, zdecydował Shef po chwili zastanowienia. Zbyt zacięta była trwająca wokół walka.
JeŜeli wikingowie odeprą natarcie, Godiva pozostanie nadal niewolnicą, nałoŜnicą Ivara. Jeśli
jednak atak się powiedzie, powinien być na miejscu, aby ją uratować...
Shef zaczął biec, jednak nie w stronę, gdzie rozgrywała się walka, tam bowiem na wpół
uzbrojony człowiek znaleźć mógł tylko pewną śmierć. Początkowo sądził, Ŝe nie ma tam
nikogo, jednak zorientował się, Ŝe istnieją dwa ogniska bitwy, jedno wewnątrz obozu, w
rejonie rzeki, i drugie bardzo rozległe, wokół całej palisady. Król Edmund zaatakował obóz
jednocześnie ze wszystkich stron.
Shef niczym cień podąŜał w stronę zabudowań niewolników. Kiedy był juŜ blisko, drogę
przeciął mu wojownik. W ognistej poświacie dostrzec moŜna było jego czarne od krwi udo.
- Fraendi! - krzyknął męŜczyzna. - PomóŜ mi, zatamuj krew...
Shef powalił go mieczem. To pierwszy - pomyślał, podnosząc z ziemi oręŜ wikinga.
Przy zabudowaniach nadal stali wartownicy. Zbici w gęstą gromadę przy samych wejściu
przygotowani byli do odparcia kaŜdego ataku. Poprzez grube Ŝerdzie, z których zbudowane
zostało ich więzienie, wystawały głowy niewolników. Próbowali zorientować się, co dzieje
się na zewnątrz. Shef przerzucił swój nowy miecz poprzez boczną ścianę, odbił się z całej siły
i skoczył, przerzucając ciało ponad przeszkodą. Usłyszał za sobą krzyk wartowników, jednak
nikt nie ruszył w pościg. Nie wiedzieli czy mają pilnować bramy, czy próbować wyciągnąć
Shefa ze środka.
Kiedy znalazł się wewnątrz, otoczyły go i zaczęły szarpać cuchnące postacie. Odepchnął
je od siebie przeklinając po angielsku. Szybko przeciął skórzane więzy na rękach i nogach
najbliŜszego męŜczyzny i przekazał mu miecz.
- Dalej, zacznij ich uwalniać! - syknął, wyjmując z pochwy własny oręŜ i oswobodzając
nim kolejnego człowieka. Niewolnicy widząc, co się dzieje, wyciągali do niego ręce. W
niedługim czasie udało mu się oswobodzić dziesięciu.
Nagle ściana runęła z jednej strony i do środka wkroczyli wikingowie, zdecydowawszy
najwyraźniej, Ŝe muszą schwytać intruza. Pierwszego z nich Anglicy powalili gołymi rękami
wyrywając mu topór i włócznię, następnie rzucili się z furią na jego towarzyszy. Shef nadal
przecinał więzy. W pewnej chwili spostrzegł przed sobą ręce Alfgara. Jego oczy wyraŜały
zdumienie, a twarz wykrzywiała wściekłość.
- Musimy uwolnić Godivę - rzekł Shef, a Alfgar skinął głową. - Chodź ze mną.
- Niech pójdą za mną wszyscy, którzy mają broń i chcą walczyć za króla Edmunda! -
wykrzyknął zwracając się do pozostałych.
Ludzie zaczęli wydostawać się na zewnątrz. Część z nich usiłowała schronić się w
bezpiecznej ciemności, inni rzucili się z wściekłością na resztę straŜników. Shef pobiegł w
stronę zrównanych z ziemią namiotów, prowadząc za sobą grupkę kilkunastu męŜczyzn.
Broni było pod dostatkiem, leŜała obok martwych wojowników, część zaś tam, gdzie
odłoŜono ją poprzedniego wieczora. Shef podniósł do góry kawałek płótna i wyciągnął
włócznię i tarczę. Chwilę trwało, zanim uzbroili się wszyscy jego ludzie i Shef mógł się im
uwaŜniej przyjrzeć. Ocenił, Ŝe są to przewaŜnie kerlowie, rozsierdzeni i gotowi na wszystko,
jednak tylko jeden z nich sylwetką przypominał wojownika.
Shef wskazał w kierunku namiotów dowództwa.
- Tam jest król Edmund. Próbuje zabić Ragnarssonów. JeŜeli mu się to uda, wikingowie
nie zdołają się juŜ pozbierać i zostaną rozgromieni. Jeśli nie, schwytają nas wszystkich i
wszystkie wioski w okolicy znajdą się w niebezpieczeństwie. Jesteśmy wypoczęci i uzbrojeni.
Przyłączymy się do nich, aby razem pokonać wroga!
Uwolnieni niewolnicy rzucili się do walki. Alfgar został z tyłu i podszedł do Shefa.
- Nie przybyłeś tu chyba z Edmundem, półnagi i na wpół uzbrojony. Skąd wiesz, gdzie
szukać Godivy?
- Zamknij się i biegnij za mną - krzyknął Shef i pobiegł w stronę namiotu, gdzie
mieszkały kobiety Ivara.
Rozdział ósmy
Edmund, syn Edwolda, potomek Raedwalda Wielkiego, ostatniego z Wuffingasów, a
teraz z BoŜej łaski król East Anglii, spoglądał z bezsilną wściekłością poprzez otwory w
ozdobnej przyłbicy.
Muszą się przebić! Jeszcze jedno natarcie i wreszcie przerwą ich linię. Wszyscy
Ragnarssonowie zginą skąpani w krwi i ogniu, a reszta wielkiej armii wycofa się w
popłochu... Ale jeśli wytrzymają... Jeśli wytrzymają, to w przeciągu następnych paru minut
wikingowie zorientują się w końcu, Ŝe palisadę atakują tylko rozwścieczeni wieśniacy,
którymi moŜna się nie przejmować, a wtedy zbiorą ludzi i uderzą prosto na nich... Jego
Ŝ
ołnierze zostaną wówczas wyłapani jak szczury. On, król Edmund nie miał synów. Cała
przyszłość jego dynastii i królestwa zaleŜała teraz od wyniku tej potyczki. Po kaŜdej ze stron
walczyła chyba setka ludzi: najlepsi rycerze East Anglii i przyboczna świta Ragnarssonów.
Edmund zacisnął dłoń na rękojeści swojego zakrwawionego miecza i ruszył do przodu.
Po jego obu stronach pojawili się od razu kapitanowie gwardii przybocznej. Zagrodzili mu
drogę tarczami nie pozwalając, aby znalazł się w centrum szalejącej bitwy.
- Spokojnie, mój panie - mruknął Wigga. - Spójrz, Totta i jego chłopcy juŜ tam poszli.
Zaraz przebiją się przez tych łotrów.
Tymczasem fala natarcia kołysała się raz w jedną, raz w drugą stronę. Najpierw kilka
kroków do przodu, kiedy Anglikom udało się odeprzeć wikingów i zająć na chwilę ich
miejsce, potem jednak zaczęła się znowu cofać. Edmund dostrzegł postać ogromnego
wojownika, który wymachiwał toporem i zachęcał Anglików, Ŝeby się zbliŜyli.
- Musieliśmy zabić juŜ z tysiąc tych świń - rzekł Eddi, stojący po lewej stronie króla.
Edmund wiedział, Ŝe zaraz któryś z nich powie: „Czas juŜ, aby się stąd wycofać, panie” i
zostanie odesłany do diabła. Większość armii, tanowie i zwerbowani przez nich naprędce
wojownicy, i tak zaczęła juŜ się cofać. Wykonali, co do nich naleŜało. Wraz ze swym królem
przedarli się przez palisadę, zmasakrowali śpiących, rozbili warty przy rzece i podpalili tyle
statków, ile tylko zdołali. Ani przez chwilę jednak nie sądzili, Ŝe będą musieli stanąć w
otwartej walce z najlepszymi wojownikami Północy i nie mieli wcale zamiaru tego robić. To
była rzecz, którą powinien zająć się ktoś lepszy.
Tylko jeden wyłom, modlił się Edmund. Wszechmogący BoŜe, jeden wyłom w tej linii, a
przebijemy się do środka i zaatakujemy ze wszystkich stron. Wojna będzie zakończona,
poganie pobici. Nie będzie juŜ porozrzucanych po polach ciał i dziecięcych trupów
wrzucanych do studni. Lecz jeśli uda im się wytrzymać jeszcze minutę, to wystarczy, aby
kosiarz naostrzył swe narzędzie... Wtedy to my zostaniemy zmiaŜdŜeni, a mnie czeka los
Wulfgara.
Wspomnienie umęczonego tana zakłuło jego serce. Król odepchnął na bok Wiggę i ruszył
do walki z podniesionym oręŜem.
- Przebijać się! Przebijać! - krzyknął ile tchu w płucach, a jego potęŜny głos wibrował w
metalowej przyłbicy. - Temu, kto przebije się pierwszy, obiecuję skarb Raedwalda. I pięć
setek dla tego, kto przyniesie mi głowę Ivara!
Dwadzieścia kroków dalej Shef zebrał swój oddział uciekinierów. WzdłuŜ wybrzeŜa
płonęły uszczelniane smołą statki wikingów rzucając swój trupi blask na walczących.
Wszędzie wokół namioty zostały zrównane z ziemią, a ich mieszkańcy zabici bądź ranni.
Tylko w jednym miejscu wciąŜ stało osiem czy dziesięć zabudowań, siedziby Ragnarssonów,
wszystkich dowódców, oraz ich gwardii i kobiet. Wokół tego właśnie miejsca trwała zaciekła
walka.
Shef odwrócił się do Alfgara oraz muskularnego rycerza stojącego na czele grupy pół
uzbrojonych i cięŜko dyszących wieśniaków.
- Musimy przedostać się do tamtych namiotów. Tam właśnie znajdziemy Ragnarssonów.
A takŜe Godivę - pomyślał w duchu. Łuna oświetliła wykrzywioną ponurym uśmiechem
twarz rycerza.
- Spójrz - zwrócił się do Shefa wskazując coś palcem.
Chłopak dostrzegł sylwetki dwóch wojowników. Ich miecze wręcz wirowały. KaŜdy cios
był natychmiast odparowywany, uderzenia precyzyjne, dokładnie wymierzone. Rycerze
stosowali uniki, pomagali sobie tarczami, błyskawicznie zmieniali pozycje.
- Popatrz na nich. Z jednej strony zaprawieni w boju wojownicy naszego króla, z drugiej
najlepsi z piratów. Mówią o nich „drengir”, twardzi, „herechempan”. Czy sądzisz, Ŝe uda nam
się stawić im czoło? Mnie moŜe udałoby się sprawić jednemu z nich trochę kłopotu przez
minutę. Ciebie nie znam, ale oni... - wskazał kciukiem wieśniaków - zostaną od razu
poszatkowani, jak mięso na kiełbasę.
- Lepiej stąd chodźmy - włączył się nagle Alfgar, a jego słowa wywołały poruszenie
wśród wieśniaków.
- Nie - krzyknął rycerz chwytając Alfgara za ramię. - Posłuchajcie, to głos waszego króla.
Wzywa swoich wiernych ludzi. Posłuchajcie, czego od nich Ŝąda.
- Chce głowy Ivara - krzyknął jeden z wieśniaków.
Nagle wszyscy rzucili się naprzód potrząsając włóczniami, pośród nich takŜe rycerz.
On wie dobrze, Ŝe nic z tego nie wyjdzie, lecz ja znalazłem chyba sposób - pomyślał
naraz Shef i rzucił się w pogoń za swymi ludźmi. Zabiegł im drogę i gestykulując zmusił, aby
stanęli. Wspólnie pobiegli w stronę najbliŜszego z płonących statków.
Mimo brzęku metalu wikingowie takŜe usłyszeli słowa króla. Wielu zrozumiało je bez
trudu, część wikingów od lat utrzymywała angielskie nałoŜnice, podobnie zresztą jak
wcześniej ich ojcowie.
- Król Jatmund Ŝąda twej głowy! - krzyknął jeden z jarlów.
- Lecz ja nie chcę jego! - odkrzyknął Ivar. - Pojmijcie go Ŝywego.
- Co chcesz z nim zrobić?
- Muszę nad tym pomyśleć. Będzie to jednak coś zupełnie nowego. Coś bardzo
pouczającego.
Coś, co natchnęłoby ludzi otuchą, dokończył w myśli. WciąŜ nie mógł się nadziwić, Ŝe
król takiego małego państewka jak to, miał tyle śmiałości, Ŝeby zaatakować wielką armię w
jej własnym obozie.
- W porządku - zwrócił się do gaddgedlarów, którzy wciąŜ jeszcze nie włączyli się do
walki, tworząc ostateczną rezerwę. - Nie ma juŜ na co czekać. I tak się nie przebiją. W
kaŜdym razie nie tutaj, przy namiotach. Teraz, na mój rozkaz pójdziecie do natarcia. Nie
włączajcie się jednak do walki. Macie pojmać króla Jatmunda. Widzicie, jest tam. Ten niski
człowiek w wojennej masce na twarzy.
Ivar nabrał powietrza w płuca, aby krzyknąć parodiując króla Edmunda: „Dwadzieścia
uncji, dwadzieścia uncji złota dla człowieka, który przyprowadzi mi angielskiego króla! Nie
zabijajcie go! Chcę go mieć Ŝywego!”.
Zanim jednak otworzył usta, dostrzegł jak znowu otaczają go Irlandczycy, a Muirtach
wskazuje coś z przeraŜeniem.
- Spójrz, panie!
- Spada na nas płonący krzyŜ!
- Mac na hoige slan!
- Matko Boska, zmiłuj się nad nami.
- Na Odyna, co to takiego?
Ponad głowami walczących męŜczyzn zamajaczył olbrzymi kształt podobny do krzyŜa,
monstrualnego płonącego krzyŜa, który rósł w oczach. Szeregi Anglików rozstąpiły się nagle,
Brand Zabójca skoczył do przodu z podniesionym toporem. PotęŜny krzyŜ runął na ziemię.
W jednej chwili ściany namiotów stanęły w płomieniach, a do odgłosów bitwy dołączył
teraz przeraźliwy krzyk kobiet. Gaddgedlarowie rozpierzchli się na wszystkie strony.
Nagle po płonącej belce nadbiegł jeden z wyzwolonych niewolników potrząsając
włócznią. Wymierzył ją niezręcznie w twarz Ivara. Ten zdołał ją odepchnąć ściągając grot z
drzewca. Wieśniak ponowił atak drzewcem i tym razem udało mu się trafić wikinga w bok
głowy. Cios był ogłuszający. Ivar zachwiał się i runął na ziemię, oczy przesłoniła mu
ciemność.
Przez szalejące wokół płomienie przeskoczyło jeszcze kilka postaci. Ivar rozpoznał jedną
z nich. To ten, który wygrał pojedynek przy stawie - pomyślał odzyskując świadomość. - A ja
sądziłem, Ŝe to jeden z naszych...
W tym samym momencie czyjaś stopa spadła na jego krocze.
Shef biegł po tlącym się maszcie. Czuł, Ŝe poparzone ręce pokrywać zaczynają pęcherze,
ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Maszt udało im się wyciągnąć przy pomocy
wieśniaków z jednego z płonących statków, a następnie zanieść w stronę obozowiska
Ragnarssonów i zwalić prosto na ich ludzi. Wiedział, Ŝe teraz wkroczyć tam mógł wreszcie
król Edmund wraz ze swą druŜyną. Jemu, Shefowi, pozostało jednak jeszcze uratowanie
Godivy.
Minął wieśniaka próbującego rozprawić się z wikingiem, któremu pękła właśnie włócznia
i kilku biegających w panice gaddgedlarów, przekonanych najwyraźniej, Ŝe płonący krzyŜ to
zemsta za ich odszczepieństwo. Wreszcie dobiegł do namiotu, z którego dochodziły krzyki i
zawodzenia kobiet. Wtedy wyciągnął miecz i przeciąwszy płótno na wysokości kolan,
rozerwał je z całej siły rękami.
Ze środka wydobył się przeraźliwy lament. Kobiety stały zbite w jedną masę, jedne w
sukniach, inne w bieliźnie, a kilka wciąŜ jeszcze nagich. Gdzie Godiva?! MoŜe tamta
odwrócona plecami z chustą na głowie? Złapał ją za ramię i odwrócił gwałtownie. Zobaczył
rozsierdzone spojrzenie nieznajomych oczu, a kobieca dłoń wymierzyła mu siarczysty
policzek.
Kobiety rozbiegły się nagle i Shef dostrzegł wreszcie wśród nich znajomą sylwetkę.
Biegła lekko jak młoda sarna, wprost na zatracenie. Anglicy byli teraz wszędzie. Wiedzieli, Ŝe
zaraz nadciągnie odsiecz z drugiej części obozu, szlachtowali więc wszystko, co się ruszało,
rozglądając się wciąŜ za Ivarem i jego braćmi.
Shef dopędził Godivę i chwytając od tyłu przewrócił na ziemię. Oboje potoczyli się po
ziemi, później Shef pociągnął dziewczynę w bezpieczne miejsce.
- Shef!
- Tak, to ja - potwierdził zatykając jej usta. - Teraz posłuchaj. Musimy stąd uciec. Taka
szansa się juŜ nie powtórzy. Wrócimy tą samą drogą, którą przyszedłem, nie został tam juŜ
nikt Ŝywy. Zrozumiałaś? A więc w drogę.
Bitwa dobiegła końca - pomyślał Edmund. Wiedział, Ŝe poniósł klęskę. Dzięki pomocy
wieśniaków pod wodzą tego półnagiego młodzieńca udało im się przełamać ostatni bastion
wikingów. Udało im się dokonać spustoszenia wśród najlepszych wojowników, wśród
Ŝ
ołnierskiej elity wielkiej armii, która nigdy juŜ nie odzyska dawnego blasku. CóŜ jednak z
tego, skoro Ragnarssonowie nadal Ŝyli. Dopiero gdyby udało mu się pozabijać ich
wszystkich, byłby pewny, Ŝe odniósł ostateczne zwycięstwo Nie ma juŜ jednak na to szansy.
W sercu Edmunda wygasał powoli gniew i entuzjazm, zaczęła się chłodna kalkulacja.
Dostrzegł, Ŝe poza obrębem płomieni zaczynają zbierać się wikingowie. Najwyraźniej
wydane zostały juŜ jakieś rozkazy. Czuł, Ŝe niedługo zacznie się kontruderzenie.
- Czas wracać, panie - mruknął Wigga.
Edmund skinął głową, wiedział, Ŝe jest to rzeczywiście ostatni moment. Droga ucieczki
była wciąŜ wolna, poza tym pozostała jeszcze grupka zaufanych wojowników, którzy osłania
go podczas odwrotu w stronę wschodniej palisady.
- Wracamy! Wracamy tam, skąd przyszliśmy! Zabijajcie kaŜdego, kto znajdzie się na
drodze. NiewaŜne, nasz czy obcy. Nie chcę ich zostawić dla Ivara. I nie pozostawiajcie
niedobitków!
Ivar poczuł, jak powraca mu świadomość. Wracała jednak stopniowo i nie od razu udało
mu się pozbierać myśli. Czuł, Ŝe zbliŜa się coś straszliwego. Słyszał zbliŜające się kroki. To
był draugr - gigant, spuchnięty i siny jak rozkładający się trup, lecz tak potęŜny jak dziesięciu
męŜczyzn. Wrócił na ziemię, aby niepokoić swoich potomków albo pomścić ich śmierć.
Ivar przypomniał sobie to oblicze. To irlandzki król Maelguala, którego zabił przed
wieloma laty. Pamiętał dobrze tę wykrzywioną wściekłością i cierpieniem twarz. Pamiętał
przekleństwa rzucane nawet wtedy, kiedy koła zaczęły rozciągać jego ciało. Rozciągali go aŜ
nagle - Ivar przypomniał sobie trzask pękającego kręgosłupa i w jednej chwili oprzytomniał
całkowicie. Poczuł, Ŝe ma coś na twarzy, chyba kawałek tkaniny. Czy zawinęli go juŜ w
całun?
Prawe ramię było zupełnie bezwładne. Ivar usiadł i poczuł teraz ból z lewej strony głowy.
O dziwo, nie z prawej, tam gdzie otrzymał cios, lecz właśnie z przeciwnej. A więc to wstrząs,
pomyślał. Powinien się teraz połoŜyć i nie poruszać głową, nie mógł sobie jednak na to
pozwolić.
Powoli podniósł się z ziemi. Wysiłek ten spowodował przypływ nudności i zawrotów
głowy. W dłoni wciąŜ dzierŜył miecz. Spróbował go podnieść, jednak ręka odmówiła
posłuszeństwa. Opuścił więc broń i podparłszy się na niej popatrzył na zdewastowane
obozowisko. Pośród namiotów wciąŜ walczyło kilkudziesięciu wojowników. I nagle dostrzegł
nadciągającą zgubę.
Nie był to draugr. Kilkanaście kroków od niego stanęła nagle niska postać w zaciągniętej
na oczy wojennej masce. Angielskie królewiątko. Jatmund. Z obu jego stron oraz za jego
plecami kroczyło sześciu męŜczyzn, potęŜnych jak wikingowie, potęŜnych jak Viga-Brand. Z
pewnością jego gwardia przyboczna. Samo serce i dusza angielskiego rycerstwa, „the
chempan”, jak ich tam nazywają. Było ich sześciu, a on, Ivar, nie mógł nawet unieść miecza.
Zrobił jednak krok w ich kierunku, Ŝeby nikt nie śmiał powiedzieć, Ŝe on, wielki wojownik
Północy, schwytany został przy próbie ucieczki.
Edmund rozpoznał go nagle i z jego ust wyrwał się okrzyk tryumfu. W kierunku Ivara
ruszyło teraz sześciu rycerzy z podniesionymi mieczami.
Tymczasem Shef przemykał się właśnie w ciemności i widząc lukę pomiędzy namiotami
popchnął do przodu Godivę, aby pobiegła pierwsza. Dziewczyna wyrwała się z jego uścisku i
ruszyła pędem w stronę jakiegoś męŜczyzny. Potem chwyciła go za rękę, a on, najwyraźniej
ranny, wsparł się na jej ramieniu. Chryste, to przecieŜ Ivar! Shef nie mógł uwierzyć własnym
oczom.
Chłopak zagryzł wargi i zaczaj zbliŜać się ostroŜnie jak lampart, z uniesionym na
wysokości bioder mieczem. Wiedział juŜ, Ŝe ostrze skieruje pod samą brodę, gdzie ciała nie
krył Ŝaden pancerz.
Nagle naprzeciw niego znalazła się Godiva przytrzymując jego prawą rękę. Chciał ją
odtrącić, lecz przywarła do niego z całej siły oplatając rękami i zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
- UwaŜaj! Z tyłu!
Shef rzucił ją na bok, a sam odwrócił się i w ostatniej chwili odparował cios wymierzony
we własną szyję. Drugi cios przyszedł jednak zaraz po pierwszym, uchylił się przed nim i
usłyszał świst przecinanego powietrza. W tej samej chwili uświadomił sobie, Ŝe Godiva stoi
za jego plecami. Musiał ją ocalić.
Zaczął się powoli cofać wąskim korytarzem między namiotami, a wraz z nim Godiva i
Ivar. Przed nim kroczyło sześciu potęŜnych męŜczyzn, a wśród nich jeden niski w
kunsztownie ozdobionej przyłbicy. To musiał być król. On, Shef, niewolnik i nędzny pies stał
teraz naprzeciw króla East Anglii.
- Zejdź mi z drogi - rzekł Edmund postępując jeszcze krok naprzód. - Jesteś Anglikiem.
Zwaliłeś maszt. Przerwałeś ich linię. Widziałem, Ŝe to ty. Za tobą jest Ivar. Zabij go albo
pozwól, Ŝebym ja to zrobił, a nie ominie cię nagroda, którą ci obiecałem.
- Ta kobieta... - zaczął Shef. Chciał powiedzieć, aby zostawili w spokoju kobietę, ale nie
starczyło mu czasu.
Przerwa między namiotami rozszerzyła się nagle i na Shefa rzucili się ludzie Edmunda.
Jeden wysunął się naprzód tnąc na odlew, raz za razem i wyrzucając do przodu tarczę. Shef
cofał się, uskakiwał, kucał, nie przyjmując ciosów, lecz uciekając przed nimi, jak podczas
pojedynku z młodym Irlandczykiem.
Nagle z ciemności wyłoniło się kilkunastu wikingów prowadzonych przez samego Vigę-
Branda. Anglicy cofnęli się, aby chronić swego króla. Broniąc go ginęli jeden po drugim,
podczas gdy Ivar napominał bez przerwy swoich ludzi, aby pozostawili przy Ŝyciu Jatmunda.
Shefowi udało się tymczasem wymknąć i pociągnąć za sobą przeraŜoną Godivę. Pobiegli
w stronę dopalających się okrętów i błotnistego brzegu rzeki Stour. Angielskie królestwo
legło w gruzach, Godiva wyszła jednak bez szwanku. Udało mu się ją ocalić.
Lecz ona ocaliła Ivara.
Rozdział dziewiąty
Gwiazdy zaczęły juŜ blednąc na niebie, kiedy Shef i Godiva przedzierali się ostroŜnie
przez leśną gęstwinę. NajwyŜsze gałęzie poruszał lekki wietrzyk, którego nie czuć było na
dole. Gdy przebiegli przez niewielką polankę rozpościerającą się wokół przewróconego dębu,
ich stopy zmoczyła rosa. To będzie upalny dzień - pomyślał Shef - jeden z ostatnich dni tego
pełnego wydarzeń lata.
Na razie było im jednak zimno. Shef miał na sobie jedynie buty i wełniane spodnie, które
wciągnął w pośpiechu podczas ataku Anglików, Godiva zaś cienką koszulę. Zdjęła długą
suknię, gdy wchodziła do rzeki. Pływała dobrze niczym wydra, i jak wydra musiała nurkować
i przepływać długie odcinki pod wodą. Płynęli bardzo ostroŜnie, starając się nie robić
najmniejszego hałasu i śledząc uwaŜnie brzeg, czy nie ma na nim patroli. Oboje zanurkowali
głęboko, gdy rzeka wpłynęła w zakole przy krańcu palisady. Było to miejsce, gdzie zawsze
czuwały straŜe.
Shef nie poczuł chłodu, gdy wchodził do wody, jedynie uczucie pieczenia na
poparzonych dłoniach, teraz jednak ciałem wstrząsały bez przerwy dreszcze. Wiedział, Ŝe
długo tak nie wytrzyma. Musiał koniecznie się połoŜyć, rozluźnić mięśnie i poukładać sobie
w głowie wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin. Zabił człowieka, nie, dwóch
ludzi. Widział króla, co zdarzyć się moŜe raz, czasem dwa razy w Ŝyciu. Tym razem jednak
król takŜe go dostrzegł, a nawet przemówił do niego! Stał teŜ oko w oko z Ivarem
Ragnarssonem. Wiedział, Ŝe mógłby go zabić, gdyby nie Godiva. Mógłby zostać bohaterem
całej Anglii, całego chrześcijaństwa.
Powstrzymała go jednak. I wtedy zdradził swego króla, zatrzymał go, oddał go w ręce
pogan. JeŜeli ktoś kiedyś się o tym dowie... Nie chciał o tym teraz myśleć. WaŜne, Ŝe udało
im się uciec. Kiedy tylko nadarzy się okazja zapyta Godivę, co naprawdę łączyło ją z Ivarem.
Gdy zrobiło się juŜ zupełnie widno, Shef odnalazł zarośnięty trawą szlak, najwyraźniej
nikt nie przechodził tamtędy od tygodni. Był to dobry znak, zwłaszcza Ŝe na końcu tej drogi
odnaleźć powinni jakąś chatę albo szałas, gdzie mogliby znaleźć schronienie.
Istotnie, drzewa zaczęły się wkrótce przerzedzać i oboje zobaczyli zbudowany z gałęzi
szałas. Zbudowali go zapewnię drwale, którzy pracowali nie opodal przy wyrębie lasu.
Teraz nie było tam nikogo. Shef i Godiva stanęli na wprost siebie objęci rękami.
- Pewnego dnia - zaczął Shef patrząc dziewczynie głęboko w oczy - będziemy mieli
prawdziwy dom. Miejsce, gdzie będziemy mogli mieszkać oboje przez nikogo nie
niepokojeni. Dlatego właśnie przyszedłem, aby odebrać cię wikingom. Nie powinniśmy
podróŜować w czasie dnia, to zbyt niebezpieczne. Zostaniemy tutaj i odpoczniemy sobie aŜ
do wieczora.
Shef obudził się, kiedy słońce zaczęło przeświecać między ścianami szałasu. Podniósł się
ostroŜnie, aby nie obudzić dziewczyny i wyszedł na zewnątrz. W szparze pomiędzy gałęziami
znalazł ukrytą hubkę i krzesiwo. Czy moŜna rozpalić ogień? Shef zastanawiał się chwilę i
postanowił nie ryzykować. Mieli pod dostatkiem wody, ale nic do jedzenia. Powinien był o
tym pomyśleć.
Nie sądził, aby ktoś mógł im przeszkodzić, jeszcze nie tego dnia. Znajdowali się wciąŜ w
zasięgu patroli wikingów, które widział, gdy podkradał się wraz z Hundem w pobliŜe obozu.
Teraz jednak wikingowie mieli chyba inne zmartwienia. Wszyscy zebrali się pewnie w
obozie, szacując straty, zastanawiając się co dalej robić i spierając się o dowództwo nad
pozostałością wielkiej armii. Czy udało się ocaleć Sigurthowi - WęŜowemu Oku? JeŜeli
nawet ocalał, nawet jemu trudno będzie utrzymać nadszarpnięty ostatnimi wydarzeniami
autorytet.
Shef połoŜył się w słońcu i poczuł, jak rozluźnia się jego ciało. Patrzył jak mięsień uda
kurczy się nierytmicznie, aby po chwili uspokoić się zupełnie, potem przyjrzał się pęcherzom
na swoich dłoniach.
- Czy nie będzie lepiej, jak je przebiję? - spytała Godiva, która pojawiła się nagle u jego
boku trzymając w dłoni długi kolec. Shef skinął głową.
Kiedy pochyliła się nad nim i zajęła się jego lewą dłonią, objął ją drugim ramieniem,
tuląc do siebie jej rozgrzane snem ciało.
- Powiedz mi - spytał - dlaczego stanęłaś pomiędzy mną a Ivarem? Co było między
wami?
Dziewczyna spuściła oczy, wydawało się, Ŝe nie wie, co ma odpowiedzieć.
- Czy wiesz, Ŝe zostałam mu ofiarowana? Przez... przez Sigvartha.
- Przez mego ojca. Tak wiem. Lecz co stało się potem?
Godiva nadal nie podnosiła wzroku przypatrując się uwaŜnie pęcherzom.
- On mnie ofiarował w trakcie biesiady, przy wszystkich. Tylko to miałam na sobie.
Niektórzy z nich robią ze swymi kobietami okropne rzeczy, na przykład Ubbi. Powiadają, Ŝe
kocha się z nimi na oczach swoich ludzi, a kiedy nie potrafią go zadowolić, oni je dostają i
korzystają z nich jeden po drugim. Wiesz, Ŝe byłam dziewicą... Jestem nią nadal. Bardzo się
bałam.
- WciąŜ jesteś dziewicą?
Godiva skinęła głową.
- Ivar nic do mnie powiedział w trakcie przyjęcia, ale kazał, aby przywiedli mnie do jego
namiotu tej samej nocy. Wtedy ze mną rozmawiał. Powiedział mi... Powiedział, Ŝe jest inny
niŜ reszta męŜczyzn. Nie jest wałachem, to coś innego. Spłodził juŜ dzieci, przynajmniej tak
mówił. Powiedział mi jednak, Ŝe podczas gdy inni męŜczyźni czują przypływ poŜądania na
sam widok kobiecego ciała, on potrzebuje czegoś innego.
- Czy wiesz, co jest tym czymś? - spytał Shef bez ogródek przypominając sobie
wskazówki, jakie dał mu Hund.
- Nie wiem - Godiva potrząsnęła głową. - Nie mogę tego zrozumieć. Ale on mówił, Ŝe
jeśli męŜczyźni dowiedzieliby się, jak jest z nim naprawdę, kpiliby z niego. W młodości
koledzy przezywali go Sopel Lodu, poniewaŜ nie potrafił tego, co oni. Mówił mi, Ŝe zabił
wielu męŜczyzn, którzy z niego kpili i sprawiło mu to przyjemność. Dziś wszyscy, którzy się
z niego śmiali, nie Ŝyją i tylko najbliŜsi podejrzewają, Ŝe jest jakiś inny. JeŜeli wszyscy by o
tym wiedzieli, Sigvarth nie odwaŜyłby się ofiarować mnie otwarcie, tak jak to uczynił. Ivar
powiada, Ŝe teraz nazywają go Soplem Lodu, poniewaŜ się go boją. Mówią, Ŝe nie zamienia
się w nocy w wilka czy niedźwiedzia, jak jego bracia, lecz w smoka. Wielkiego, długiego
smoka.
- A co ty o tym myślisz? - spytał Shef. - Czy pamiętasz, co zrobili z twym ojcem? Twoim
ojcem, nie moim, lecz nawet ja poczułem Ŝałość na jego widok. Wprawdzie Ivar nie zrobił
tego osobiście, wydał jednak odpowiednie rozkazy. To są właśnie rzeczy, jakimi się trudni.
Mógł oszczędzić ci gwałtu, ale kto wie, jakie miał w stosunku do ciebie zamiary. Powiadasz,
Ŝ
e ma dzieci. Czy ktokolwiek widział ich matki?
Godiva pochyliła się nad dłonią i zaczęła przebijać pęcherze.
- Nie wiem. Jest na pewno okrutny i pełen nienawiści w stosunku do męŜczyzn, ale to
dlatego, Ŝe się ich obawia. Boi się, Ŝe są bardziej męscy od niego. Ale jak oni pokazują tę
męskość? Znęcając się nad słabszymi, czerpiąc przyjemność z ich cierpienia. MoŜe Ivar
zesłany został przez Boga, jako kara za męskie grzechy.
- Czy Ŝałujesz, Ŝe cię od niego zabrałem? - Głos Shefa zrobił się nagle ostrzejszy.
Godiva pochyliła się nad nim, poczuł na piersi jej policzek i przesuwające się wzdłuŜ
ciała dłonie. Przyciągnął ją do siebie. Ramiączko jej koszuli opadło nagle odsłaniając nagą,
dziewczęcą pierś. Jedyną kobietą, którą widział dotąd rozebraną, była potęŜna, grubo ciosana
Truda o ziemistej, niezdrowej cerze. Jego stwardniałe dłonie zaczęły pieścić ciało Godivy z
niewiarygodną delikatnością. JeŜeli sądził, Ŝe kiedyś to nastąpi, a rozmyślał o tym często
siedząc samotnie w kuźni, spodziewał się, Ŝe będzie to dopiero w dalekiej przyszłości, kiedy
juŜ na nią zasłuŜy, kiedy znajdzie miejsce, gdzie razem będą bezpieczni. Nie tak jak teraz, w
ś
rodku lasu, pod gołym niebem, bez błogosławieństwa księdza ani zgody rodziców.
- Jesteś lepszym człowiekiem niŜ Ivar, czy Sigvarth, czy ktokolwiek, kogo spotkałam w
Ŝ
yciu - powiedziała ze szlochem Godiva. - Wiedziałam, Ŝe po mnie przyjdziesz. Bałam się
tylko, Ŝe mogą cię za to zabić.
Podciągnął jej koszulę i powoli obrócił na plecy.
- Oboje powinniśmy juŜ nie Ŝyć. Jestem tak szczęśliwy, Ŝe jestem tutaj wraz z tobą... Nie
łączy nas krew, pochodzimy od róŜnych ojców i róŜnych matek.
Posiadł ją w blasku słońca. Ten, który obserwował ich z ukrycia, wstrzymał z zazdrości
oddech.
Godzinę później Shef leŜał na miękkiej trawie w przedzierających się poprzez konary
dębów promieniach słońca. Był senny i całkowicie rozluźniony. Nie spał jednak. Myślał o
przyszłości, o tym gdzie mogą teraz pójść, moŜe na mokradła, tam gdzie nocował wspólnie z
tanem Edrichem. Czuł na twarzy ciepło słońca i miękkość darni, na której leŜał, lecz wszystko
zaczęło się powoli oddalać. Doznał juŜ wcześniej podobnego uczucia. W obozie wikingów.
Jego myśli zaczęły błądzić gdzieś bardzo daleko, opuszczając leśną polanę i uśpione ciało.
- PotęŜni są panowie, którym odebrałeś kobietę - przemówił do niego głos, twardy,
szorstki i pełen dostojeństwa.
Shef zdał sobie sprawę, Ŝe znalazł się nagle w kuźni. Wszystko było znajome: napięcie
mięśni, kiedy wyjmował z ognia rozgrzany do czerwoności kawał metalu, i automatyczne
odchylenie głowy, gdy iskry wzbiły się ku jego włosom. Nie była to wszakŜe kuźnia w Emneth,
ani kuźnia Thorvina w obozie wikingów. Shef poczuł rozciągającą się wokół olbrzymią
przestrzeń, wytyczoną gigantycznymi kolumnami, które ginęły wysoko w górze.
Wziął do ręki młot i zaczął wykuwać kształt z połyskującej na kowadle bryły metalu. Nie
wiedział, jaki to ma być kształt. Wiedziały jednak jego ręce, poruszały się bowiem szybko i bez
wahania. Nie było to ostrze włóczni ani topór, nie był to takŜe lemiesz. Wyglądało tak jak
koło, lecz koło z wieloma zębami, ostrymi jak u psa. Shef patrzył w zdumieniu, w głębi serca
wiedział, Ŝe to co właśnie robił, jest niemoŜliwe. Nikomu nie udałoby się wykonać czegoś
takiego za jednym zamachem. Najpierw naleŜałoby wykuć obręcz i osobno kaŜdy z zębów,
dopiero wtedy moŜna by połączyć te elementy w całość. Jednak po co to wszystko? Być moŜe,
gdyby mieć jedno takie koło, ustawione nad ziemią jak ściana, koło, które poruszałoby się w
jedną stronę i drugie koło umocowane płasko, to jedno z nich nadawaćby mogło pęd
drugiemu.
Lecz jaki miałoby to sens? Z pewnością istniał powód. Miało to coś wspólnego z dziwnym
urządzeniem majaczącym w oddali, potęŜną konstrukcją znajdującą się pod jedną ze ścian.
W pewnej chwili Shef zdał sobie sprawę, Ŝe wokół niego stoi jeszcze kilka postaci i to
postaci równie gigantycznych rozmiarów, co całe pomieszczenie. Nie widział ich dokładnie,
zresztą nie ośmielił się otwarcie podnieść na nie wzroku, rzucał więc jedynie ukradkowe
spojrzenia. Postacie stały jedna obok drugiej i obserwując go wymieniały uwagi, takie
przynajmniej odniósł wraŜenie. Były to bóstwa Thorvina, bóstwa Drogi.
NajbliŜej stojąca postać przypominała jeszcze potęŜniejszą i wyŜszą replikę Vigi-Branda.
Pod krótkimi rękawami tuniki widać było napinające się gigantyczne bicepsy. To musi być
Thor, pomyślał Shef. Twarz bóstwa wyraŜała pogardą, wrogość i jakiś niepokój. Zaraz za nim
stała inna postać o uwaŜnym spojrzeniu i ostrych rysach, która spoglądała na Shef a ze
zręcznie skrywaną aprobatą, tak jakby był koniem wystawionym na sprzedaŜ przez głupiego
kupca, nie orientującego się w jego rzeczywistej wartości.
Ten jest po mojej stronie, pomyślał Shef, lub teŜ myśli, Ŝe ja jestem po jego.
Za plecami tych dwóch stała grupa innych postaci, z których najwyŜsza, a zarazem
najdalej oddalona podpierała się na potęŜnej włóczni o trójkątnym grocie.
Shef zdał sobie sprawę z jednej jeszcze rzeczy: ktoś podciął mu ścięgna w kolanach.
Poruszał się po kuźni przy pomocy swoich ramion, wlokąc za sobą bezuŜyteczne juŜ nogi.
Wokół niego porozstawiane były stołki, ławki, leŜały sterty drewna, wszystko to sprawiało
wraŜenie bałaganu, lecz w istocie pomagało mu przemieszczać się z jednego miejsca na
drugie. Mógł dźwignąć się na rękach i stanąć wyprostowany, niczym człowiek starający się
złapać równowagę na szczudłach, w nogach nie było jednak Ŝycia, jedynie tępy ból
rozchodzący się od kolan w górę.
Był jeszcze ktoś, kto go obserwował, tym razem ktoś bardzo mały, gdzieś przy samej
ziemi. To Thorvin! Choć nie, to nie był Thorvin, lecz ktoś jeszcze mniejszy i drobniejszy, z
wysokim czołem odsłoniętym i przerzedzonymi włosami. Postać ta miała jednak biały strój
Thorvina oraz naszyjnik z kiści jarzębiny.
- Kim jesteś, chłopcze? - spytała. - Czy jesteś wędrowcem z krainy ludzi? Jak tu trafiłeś?
W jaki sposób udało ci się odnaleźć Drogę?
Shef potrząsnął głową, udając, Ŝe chroni oczy przed iskrami.
Wrzucił gotowe juŜ koło do stojącego obok kubełka z wodą i zaczął pracować nad
następnym kawałkiem metalu. Pracował z zapałem człowieka, który wie, Ŝe któregoś dnia
zwrócona mu zostanie wolność, nie chce jednak, aby prześladowcy odkryli rosnącą w jego
sercu radość.
Nagle Shef zorientował się, Ŝe jedna z olbrzymich postaci zaczyna poruszać się w jego
kierunku. Była to ta najwyŜsza, ta, która dzierŜyła włócznię. Palec niczym konar dębu uniósł
do góry brodę Shef a. Twarz wydała się chłopcu ostrzem topora: prosty nos, wystająca
szczęka, szpiczasta, siwa broda i wystające, szerokie kości policzkowe. W dół spoglądało na
niego jedno nieruchome oko. W tym zestawieniu oblicze Ivara mogłoby napełnić otuchą, jako
coś co przynajmniej ogarnąć moŜna rozumem, było mimo wszystko ludzkie. Ta twarz była
inna. Shef czuł, Ŝe mogłaby przywieść człowieka do szaleństwa.
Teraz nie wyraŜała jednak wrogości, raczej koncentrację, skupienie.
- DuŜo ci jeszcze zostało do przejścia, karle - rzekł w końcu. - Dobrze jednak zacząłeś.
Módl się, abym nie musiał cię wezwać zbyt szybko.
- Dlaczego miałbyś mnie wzywać, NajwyŜszy? - spytał Shef oszołomiony własną
zuchwałością.
- Nie pytaj. Mądry człowiek nie podpatruje i nie podgląda, jak panna szukająca swego
kawalera.
Wielka dłoń spadła nagle na kuźnię roztrącając ławy, wiadra i narzędzia, niczym
człowiek strząsający z serwety łupiny orzecha. Shef został ciśnięty w powietrze, a unosząc się
zdołał jeszcze zauwaŜyć badawcze spojrzenie wychylającej się z cienia maleńkiej, ubranej na
biało postaci.
W przeciągu sekundy znalazł się znowu na trawie, pod gołym niebem. Słońce przesunęło
się trochę, pozostawiając go w cieniu.
Gdzie Godiva? Shef zaniepokoił się nagle. Odeszła na chwilę na bok, ale co potem...
Shef zerwał się na nogi i zaczął rozglądać się wokół w poszukiwaniu wroga. Z krzaków
doszedł go zgiełk, trzask gałęzi i krzyk kobiety, której usta zasłonił ktoś szybko dłonią.
Shef skoczył w tamtym kierunku, lecz zza drzew wyrośli nagle męŜczyźni i otoczyli go
szczelnie niczym zaciśnięte palce Przeznaczenia. Na czele ich stał Muirtach, z przecinającą
twarz świeŜą pręgą i wyrazem niepohamowanej furii.
- Prawie ci się udało, chłopcze - rzekł. - Powinieneś był dalej uciekać, ale ty wolałeś się
zatrzymać i wypróbować kobietę Ivara. CóŜ, gorący kutas nie zna co to rozum, wkrótce
jednak będzie zupełnie zimny.
Silne ramiona ścisnęły Shefa, który wciąŜ się wyrywał w stronę zarośli. Czy juŜ ją
pojmali? Jak udało im się ich znaleźć? Czy zostawili jakiś ślad?
Szyderczy śmiech wybuchł nagle pośród głosów gaddgedlarów. Shef rozpoznał go od
razu. Był to śmiech Anglika. Jego przyrodniego brata, Alfgara.
Rozdział dziesiąty
Kiedy Shef znalazł się z powrotem w obrębie palisady, bliski był załamania. Przyczynę
stanowiło ogromne wyczerpanie oraz głęboki wstrząs związany z nagłą i niespodziewaną
utratą wolności. Wikingowie obchodzili się z nim bardzo surowo, popychając i szturchając
boleśnie przez całą drogę powrotną. Shef czuł jednak, Ŝe sami są mocno wystraszeni. Wracali
do Ivara tylko z jednym trofeum, co nie stanowiło z pewnością właściwej przeciwwagi wobec
poniesionych szkód. Było jasne, Ŝe gaddgedlarowie chcą się na nim odegrać. Został
uwięziony w miejscu, gdzie trzymano niewolników i pobity do nieprzytomności.
LeŜał tak aŜ do wieczora, a kiedy wreszcie się ocknął i otworzył zlepione krwią powieki,
czuł się obolały i odrętwiały. Był takŜe zziębnięty oraz osłabiony z pragnienia i głodu.
Podczas gdy wokół zapadała noc rozglądał się desperacko, oceniając perspektywy ucieczki
bądź ocalenia. Nie było jednak Ŝadnego ratunku. śelazne obręcze spinające jego stopy
przymocowane były do wbitych w ziemię grubych kołków, ręce zaś miał związane z przodu.
Być moŜe z czasem udałoby mu się przegryźć pęta na nadgarstkach, lecz najmniejszy ruch z
jego strony prowokował straŜnika do wymierzenia kolejnego kopniaka. Shef uświadomił
sobie, Ŝe straŜnicy nie mieli teraz zbyt wielu więźniów do pilnowania. Niemal wszystkim
pojmanym w czasie kampanii Anglikom udało się uwolnić i zniknąć pod osłoną nocy.
Oprócz Shefa pod straŜą przebywało tylko kilku rycerzy króla Edmunda, którzy
zdecydowali się walczyć do samego końca. Wszyscy byli cięŜko ranni, przygotowani na
ś
mierć i rozmawiali cicho czekając na swoją kolej. Zgodzili się w końcu, Ŝe powinni byli
najpierw zaatakować obóz Ragnarssonów, uznali jednak, Ŝe tak czy owak, zasłuŜyli na wielką
chwałę. Spalili przecieŜ statki i mocno przerzedzili zastępy wroga.
- Szkoda tylko, Ŝe schwytali naszego króla - rzekł jeden z nich po chwili milczenia.
Pozostali pokiwali smutno głowami i spojrzeli w kierunku odległego naroŜnika.
Shef poczuł ciarki na plecach. Król Edmund był ostatnią osobą, z którą chciałby się teraz
spotkać. Pamiętał chwilę, kiedy król podszedł do niego, marnego niewolnika z prośbą, aby
odsunął się z jego drogi. Gdyby go posłuchał, ta noc zakończyłaby się całkowitym
zwycięstwem, a on, Shef, nie musiałby znosić teraz gniewu Ivara. Słyszał juŜ rozmowy
straŜników opowiadających z rozbawieniem, co go wkrótce czeka. Pamiętał teŜ słowa
giermka, który oprowadzał go po obozie nie dalej jak poprzedniego wieczoru. Zbrodnia,
jakiej się dopuścił, była cięŜka. Zabrał Ivarowi kobietę, uprowadził ją i posiadł, tak Ŝe nigdy
juŜ nie mogła być mu zwrócona. Co się z nią stało? Nie została zawleczona z powrotem do
obozu. Ktoś musiał ją porwać. Shef nie był jednak w stanie długo nad tym rozmyślać, zbyt
pochłonięty własnym losem. Gniew Ivara wydawał mu się straszniejszy niŜ śmierć i
dojmujący wstyd z powodu zdrady. Gdyby tak mógł umrzeć z zimna i nie doczekać poranka.
Niczego nie pragnął bardziej.
Nad ranem obudziło go uderzenie buta. Usiadł i pierwszą rzeczą, z której zdał sobie
sprawę, była suchość w ustach. Wokół niego uwijali się straŜnicy przecinając niektórym
więźniom pęta i wywlekając trupy na zewnątrz. Udało im się, pomyślał Shef.
Przed sobą ujrzał kucającą postać w brudnej poplamionej tunice. Był to Hund. W rękach
trzymał dzban z wodą. Przez pewien czas Shef nie był w stanie o niczym innym myśleć,
Hund tymczasem ostroŜnie i powoli pozwolił mu pić, robiąc nieznośne przerwy po kaŜdym
jego łyku. Dopiero gdy poczuł, Ŝe woda wypełniła mu juŜ cały brzuch, Shef zaczął
rozkoszować się jej smakiem. W tym samym momencie zdał sobie sprawę, Ŝe Hund coś do
niego mówi.
- Shef, Shef, mówię do ciebie. Musisz mi coś powiedzieć. Gdzie jest Godiva?
- Nie wiem. Uprowadziłem ją. Potem ktoś inny musiał ją porwać. Pojmali mnie zanim
mogłem coś na to poradzić.
- Jak ci się wydaje, kto mógł ją porwać?
Shef przypomniał sobie śmiech w zaroślach, przeczucie, które kiedyś oddalił od siebie,
przeczucie, Ŝe w lesie są jeszcze inni uciekinierzy.
- To Alfgar. Musiał nas śledzić.
Shef zamyślił się starając odegnać od siebie zmęczenie.
- Wydaje mi się, Ŝe to on przyprowadził do nas Muirtacha i jego ludzi. Być moŜe zawarli
jakiś układ. Oni wzięli mnie, a on ją. MoŜe udało mu się po prostu ją porwać, podczas gdy
wszyscy zajęli się mną. Nie było ich dostatecznie duŜo, aby ryzykować dalsze poszukiwania.
- Widać więc, Ŝe Ivarowi bardziej zaleŜy na tobie niŜ na niej. Wie jednak, Ŝe to ty
uprowadziłeś ją z obozu. To nie wróŜy dobrze - Hund pogładził się po swojej rzadkiej
brodzie. - Zastanów się, czy ktoś widział cię, jak zabijałeś któregoś z wikingów własnymi
rękami.
- Zabiłem tylko jednego. To było w ciemności i nikt tego nie zauwaŜył. Ktoś mógł jednak
widzieć, jak uwolniłem niewolników, jak uwolniłem Alfgara - twarz Shefa wykrzywił
grymas. - Poza tym to właśnie ja rozbiłem umocnienia wokół obozu Ragnarssonów
spuszczając na nie płonący maszt. Zrobiłem to, czego nie udało się dokonać towarzyszom
króla.
- No tak, ale nie powinno to być jeszcze powodem do krwawej zemsty. Ingulf i ja
zrobiliśmy wiele w ciągu ostatniego dnia. Wielu dowódców pozostałoby kalekami do końca
Ŝ
ycia, gdyby nie nasza pomoc. Ingulf potrafi nawet zaszyć z powrotem jelita, które wydostały
się z rozprutego brzucha. Jeśli ktoś jest dostatecznie silny, aby wytrzymać ból, powinien
przeŜyć.
- Staracie się wybłagać moje Ŝycie? Wstawiliście się za mnie u Ivara?
- Tak.
- Ty i Ingulf? Ale cóŜ ja dla niego znaczę?
Hund zamoczył w dzbanie kawał chleba i podał go przyjacielowi.
To zasługa Thorvina. Mówi, Ŝe to sprawa Drogi. Mówi, Ŝe musimy cię uratować. Nie
wiem dlaczego, ale on całkowicie poświęcił się dla ciebie. Wczoraj ktoś z nim rozmawiał.
Potem Thorvin przybiegł prosto do nas. Czy zrobiłeś coś, o czym mi nie wiadomo?
- Wiele rzeczy, Hund. Jednego jestem wszak pewien. Nikt nie zdoła uchronić mnie przed
gniewem Ivara. Zabrałem jego kobietę, co mogę mu ofiarować w zamian?
- Warto o tym pomyśleć - rzekł Hund napełniając dzban wodą ze skórzanego bukłaka.
Postawił dzban na ziemi, obok zaś resztę chleba i kupon brudnego samodziału, który
przyniósł ze sobą na ramieniu.
- W obozie brakuje jedzenia, a połowa koców uŜyta została jako całuny. To wszystko, co
mogłem ci teraz przynieść. Postaraj się, aby starczyło na dłuŜej. Jeśli chcesz odpłacić się
Ivarowi, rozejrzyj się, moŜe król ci pomoŜe.
- Czy jest jakaś nadzieja? - szepnął Thorvin.
Viga-Brand popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- Czy tak powinien mówić kapłan Drogi? Nadzieja... JeŜeli zaczniemy robić pewne
rzeczy tylko dlatego, Ŝe jest jakaś nadzieja, skończymy nie lepiej jak chrześcijanie śpiewający
hymny do swego Boga łudząc się, Ŝe da im lepsze Ŝycie po śmierci. Zapominasz się,
Thorvinie.
Brand urwał i spojrzał na swoją prawą dłoń, nad którą nachylał się właśnie Ingulf. Była
rozcięta prawie do nadgarstka, a cięcie przechodziło równo pomiędzy drugim a trzecim
palcem.
Ingulf przemył ranę ciepłą wodą, z której unosił się zapach ziół, a później rozwarł
ostroŜnie jej brzegi. Przez chwilę widać było białą kość, wkrótce jednak wszystko zalała
krew.
- Byłoby znacznie lepiej, gdybyś przyszedł z tym do mnie od razu, zamiast czekać półtora
dnia - powiedział medyk. - Mogłem wyczyścić ranę póki była świeŜa, teraz brzegi zaczęły juŜ
się zasklepiać, muszę więc ją rozerwać na nowo. Mógłbym ją zaszyć bez tego, ale kto wie, co
było na tamtym ostrzu.
- Rób swoje, Ingulfie. Widziałem zbyt wiele ran, które nie chciały się goić, aby samemu
ryzykować. To tylko ból, a zgorzel to pewna śmierć.
- Nadal jednak twierdzę, Ŝe przyszedłeś za późno.
- Przez pół dnia leŜałem pośród trupów, aŜ pewien bystry człowiek zauwaŜył wreszcie, Ŝe
wszyscy z wyjątkiem mnie ostygli. A kiedy wreszcie się pozbierałem i upewniłem, Ŝe to
najgroźniejsza z moich ran, byłeś zajęty duŜo powaŜniejszymi rzeczami.
Thorvin westchnął i przesunął kufel piwa bliŜej lewej dłoni Branda.
- Twoja mowa była dla mnie wystarczającą karą. Teraz moŜesz mi juŜ powiedzieć, czy
jest jakaś szansa.
Twarz Branda pobladła gwałtownie, gdyŜ Ingulf wyciągał właśnie z rany odłamek kości,
odpowiedział jednak spokojnym tonem.
- Nie sądzę. Wiesz sam jak to jest z Ivarem.
- Wiem - przyznał Thorvin.
- To sprawia, Ŝe nie potrafi zachować rozsądku w pewnych sytuacjach. Nie mówię o
„przebaczeniu”, nie jesteśmy chrześcijanami, aby puszczać w niepamięć wyrządzane nam
krzywdy. Lecz Ivar nie zechce nawet nas wysłuchać. Chłopak uprowadził jego kobietę.
Porwał kobietę, w stosunku do której Ivar miał pewne plany. Gdyby ten głupiec Muirtach
przyprowadził ją z powrotem, wtedy być moŜe udałoby się coś zrobić. Ale nie sądzę, gdyŜ
najgorsze jest to, Ŝe kobieta odeszła z własnej woli. To znaczy, Ŝe chłopakowi udało się to,
czego Ivar nie mógł dokonać. Krew musi się polać.
- Musi być jednak coś, co sprawi, Ŝe Ivar zmieni zdanie i przyjmie to, co proponujemy w
zamian.
Ingulf rozpoczął właśnie zszywanie rany. Thorvin połoŜył dłoń na srebrnym młocie, który
wisiał na jego piersi, i zwrócił się do Branda.
- Przysięgam, Ŝe to prawdopodobnie największa przysługa, jaką moŜemy oddać Drodze.
Wiesz chyba, Ŝe są wśród nas tacy, którzy mają Widzenia?
- Pamiętam, Ŝe kiedyś o tym mówiłeś - przyznał Brand.
- Ludzie ci podróŜują do krainy bogów, a później wracają stamtąd i opowiadają, co
widzieli. Niektórzy uwaŜają, Ŝe to tylko wizje, podobne do tych, jakie miewamy w snach,
rodzaj poezji. Lecz ludzie ci widzą te same rzeczy. Przynajmniej niekiedy się to zdarza.
Najczęściej jest tak, jakby wszyscy oni widzieli tylko część jakiegoś obrazu czy wydarzenia,
tak Ŝe mogą go po kolei uzupełniać.
Brand chrząknął, nie wiadomo czy z niedowierzania, czy pod wpływem bólu.
- Jesteśmy pewni, Ŝe ten inny świat istnieje i ludzie mogą się tam dostać. Nie dalej jak
wczoraj miał miejsce dziwny wypadek. Odwiedził mnie Farman, który jest kapłanem Freyra,
tak jak ja jestem kapłanem Thora. Z tą jednak róŜnicą, Ŝe Farman juŜ kilkakrotnie odwiedzał
tamten świat, podczas gdy ja nie byłem tam ani razu. Mówił, Ŝe był w Wielkiej Sali, tam
gdzie spotykają się bogowie, aby decydować o losach dziewięciu światów. Stał przy samej
ziemi, niczym mysz szukająca okruchów. Widział jak obradują bogowie, ujrzał teŜ mojego
ucznia Shefa. Nie miał wątpliwości, Ŝe to on, widział go nieraz w kuźni. Ubrany był dziwnie,
niczym myśliwy w lasach Halogalandu i z trudem utrzymywał równowagę, jakby został
okaleczony. Farman widział, jak przemówił do niego ojciec bogów i ludzi. Gdyby Shef
przypomniał sobie, co wtedy usłyszał...
- Rzadko się zdarza, Ŝeby jeden podróŜnik do tamtego świata zobaczył drugiego. Rzadko
teŜ bogowie zwracają się do podróŜników, zwykle nie zauwaŜają nawet ich obecności. I jest
jeszcze jedna rzecz. Ktokolwiek dał chłopcu imię, nie wiedział co czyni. Teraz jest to imię
nadawane psom, nie było tak jednak zawsze. Czy słyszałeś kiedyś o Skioldzie?
- To załoŜyciel dynastii Skioldungów, królów Danii. Przodek królów, których Ragnar i
jego synowie wygnaliby najchętniej z kraju, gdyby tylko mogli.
- Anglicy nazywają go „Scyld Sceafing - Shield with the Sheaf, czyli Tarcza ze Snopem i
opowiadają bzdurną historię jak dryfował przez ocean na swojej tarczy, mając za Ŝagiel snop
zboŜa, stąd właśnie miał wziąć się jego przydomek. Nie wiedzą jednak, Ŝe „Sceafing” to
znaczy takŜe „Syn Sheafa”. Kim więc był Sheaf? Kimkolwiek był, to on właśnie posłał za
morze najpotęŜniejszego z królów i powiedział mu jak uczynić Ŝycie ludzkie szczęśliwym i
pełnym chwały. Sheaf to imię zwiastujące wielkie szczęście, zwłaszcza gdy zostanie nadane
bezwiednie. Sheaf lub Shef, bo tak właśnie wymawiają to imię mieszkańcy tych stron.
- Musimy wyrwać chłopca z rąk Ivara. Jego takŜe ludzie widzieli w tamtym świecie. Nie
miał jednak ludzkiej postaci.
- To człowiek o wielu obliczach.
- To jeden z rodu demona Lokiego, zesłany na ziemię, aby siał na niej spustoszenie.
Musimy uchronić przed nim mego ucznia. Ale jak moŜemy tego dokonać? JeŜeli nie
powstrzymają go twoje perswazje, Brand, ani moje prośby, czy zdołamy go jakoś przekupić?
Czy jest coś, czego Ivar pragnie bardziej niŜ zemsty?
- Nie wiem, co sądzić o tej historii o innych światach - rzekł Brand. - Znalazłem się wśród
was, poniewaŜ mogę przy waszej pomocy zdobyć wiele róŜnych umiejętności, poza tym,
podobnie jak wy, nie lubię chrześcijan i szaleńców w rodzaju Ivara. Ten chłopak dokonał
niezwykłej rzeczy przychodząc do obozu po dziewczynę. Trzeba mieć ikrę, Ŝeby coś takiego
zrobić. Wiem o tym dobrze. Pamiętam, jak za namową waszych towarzyszy przyjechałem do
Braethraborgu, aby wciągnąć Ragnarssonów w tę wojnę. śyczę chłopcu jak najlepiej. Nie
znam zamiarów Ivara, nikt ich pewnie nie zna. Powiem wam jednak, czego mu potrzeba. Być
moŜe i on zdaje sobie z tego sprawę, mimo swego szaleństwa. Lecz jeśli nie, WęŜowe Oko
powinien przemówić mu do rozsądku.
Kiedy wypowiadał te słowa, pozostali męŜczyźni pokiwali ze zrozumieniem głowami.
Shef zorientował się od razu, Ŝe to nie ludzie Ivara przyszli po niego. Nie byli to takŜe
gaddgedlarowie, nie wyglądali teŜ na przybyszów z Norwegii. Ludzie, którzy po niego
przyszli, byli potęŜnie zbudowani i w sile wieku, włosy mieli juŜ posiwiałe.
Shef zauwaŜył srebrne pasy i złote naramienniki, świadczące o odnoszonych w
przeszłości sukcesach. Kiedy dowódca straŜy zastąpił im drogę, Shef nie dosłyszał
wyjaśnienia, jakiego jeden z nich udzielił szeptem. StraŜnik zaczął wykrzykiwać coś w
odpowiedzi gestykulując w stronę zrujnowanych zabudowań obozu. Zanim jednak zdołał
dokończyć zdanie, rozległ się jęk poprzedzony głuchym odgłosem. Przybysz spojrzał na
ziemię upewniając się, czy sprawa została zakończona, a następnie schował do rękawa worek
z piaskiem.
Po chwili męŜczyźni rozcinali juŜ krępujące Shefa więzy. Jego serce zaczęło walić jak
szalone. Czy czeka go śmierć? Czy wyciągają go stąd, aby poprowadzić na ścięcie? Shef
zagryzł wargi. Nie mógł pozwolić sobie na błaganie o litość, zaraz by go wyśmiali.
Zaciągnęli go kilka jardów dalej w stronę innych zabudowań, gdzie przetrzymywano
więźniów. Zatrzymali się przed wejściem do niewielkiej komórki. Shef zorientował się, Ŝe
jeden z przybyłych wojowników, zapewne ich przywódca, przypatruje mu się niezwykle
uwaŜnie, jakby chciał coś wyczytać z jego twarzy.
- Rozumiesz po norwesku?
Shef skinął głową.
- Zrozum więc, Ŝe jeśli ty będziesz mówił, to bez znaczenia, lecz jeśli on się odezwie, być
moŜe uda ci się zachować Ŝycie. Całkiem niewykluczone. Jest coś, co ciebie moŜe uratować,
dla mnie zaś znaczy jeszcze więcej. NiezaleŜnie od tego, czy masz umrzeć czy nie, niedługo
będziesz potrzebował przyjaciela. Przyjaciela na dworze Ragnarssonów. Jest wiele sposobów,
w jakie stracić moŜna Ŝycie.
Potem Shef wepchnięty został do ciemnej komórki. W ścianę wbite były dwa metalowe
pierścienie, przez które przeciągnięto łańcuchy. Shef poczuł jak męŜczyźni zakładają mu na
szyję obręcz, obręcz połączoną z łańcuchami. Nogi pozostawili nie związane, jednak jego
ręce były wciąŜ skrępowane. Mógł wstać i przechadzać się po kilka kroków w kaŜdą stronę,
tyle na ile pozwalał łańcuch.
Wkrótce Shef zorientował się, Ŝe w celi znajduje się ktoś jeszcze. Widział zwieszający się
ze ściany łańcuch, ginący gdzieś w ciemności. WyobraŜając sobie leŜącą na ziemi postać
poczuł nagle przypływ lęku i wstydu.
- Panie? - spytał niepewnie. - Panie, czyś jest królem?
Postać wzdrygnęła się nerwowo.
- Jestem król Edmund, syn Edwolda, władca East Anglii. Lecz kim ty jesteś, skoro
mówisz jak człowiek z Norfolku? Nie jesteś Ŝadnym z mych rycerzy. Czy przybyłeś wraz z
pospolitym ruszeniem? Zostałeś schwytany w lesie? ZbliŜ się trochę, abym mógł ujrzeć twe
oblicze.
Shef odwrócił się w stronę króla, a promień słońca oświetlił nagle jego twarz.
- A więc to ty. Ty, który stanąłeś pomiędzy mną a Ivarem. Pamiętam cię dobrze. Nie
miałeś pancerza ani broni, lecz powstrzymałeś przez dobrą chwilę jednego z moich
najlepszych ludzi, Wiggę. Gdyby nie ty, to byłyby ostatnie chwile w Ŝyciu Ragnarssona.
Dlaczego Anglik miałby ratować Ivara? Uciekłeś swemu panu? Byłeś niewolnikiem u
zakonników?
- Moim panem był twój tan, Wulfgar - rzekł Shef. - Wiesz panie, co zrobili z nim
wikingowie.
Król skinął głową. Oczy Shefa przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia i chłopak mógł
juŜ przypatrzeć się obliczu swego władcy. Oblicze to nie wyraŜało litości, było skupione i
powaŜne.
- Zabrali teŜ jego córkę, moją mleczną siostrę. Przyszedłem tutaj, aby ją odzyskać. Nie
zamierzałem chronić Ivara, lecz twoi ludzie, panie, zamierzali zabić ich oboje. Chciałem
tylko, abyś pozwolił mi zabrać ją na bok. Wtedy przyłączyłbym się do ciebie. Nie jestem
wikingiem. Dwóch z nich zabiłem własnymi rękami. Poza tym zrobiłem coś dla ciebie, mój
panie, coś co usiłowali wcześniej twoi ludzie...
- Zrobiłeś to, widziałem. Wołałem, aby ktoś przełamał pierścień i tobie się to udało.
Tobie i garstce wieśniaków, przy pomocy masztu. Gdyby Wigga o tym pomyślał, albo Totta,
albo Eddi, zrobiłbym z nich najbogatszych ludzi w królestwie. Co teŜ ja wtedy obiecywałem?
Edmund pokręcił w milczeniu głową i spojrzał na Shefa.
- Czy wiesz, co oni chcą ze mną zrobić? Budują teraz ołtarz ku czci swoich pogańskich
bogów. Jutro przyjdą po mnie i połoŜą mnie na nim. Wtedy wkroczy Ivar. Zabijanie królów to
jego rzemiosło. Powiedzieli mi, Ŝe na jutro przygotował on coś specjalnego. Chciał zostawić
to dla króla Northumbrii, Elli, zabójcy jego ojca, lecz zdecydował, Ŝe ja takŜe na to zasługuję.
PołoŜą mnie na ołtarzu, twarzą do ziemi. W środek moich pleców Ivar wbije swój miecz.
Wiesz, jak Ŝebra przylegają ściśle do kręgosłupa i tworzą na piersiach kościaną klatkę? Ivar
będzie nacinał je po kolei zaczynając od tych na samym dole. Mówią, Ŝe uŜyje miecza tylko
do pierwszego cięcia, potem korzystać będzie z młota i dłuta. Potem wykroi w plecach wielką
dziurę, włoŜy do środka ręce i będzie wyciągać stamtąd Ŝebra, jedno po drugim.
Król mówił spokojnie.
- Sądzę, Ŝe powinienem wtedy umrzeć. Mówią, Ŝe potrafi pozostawić człowieka przy
Ŝ
yciu, aŜ do tego momentu, jeŜeli tylko uda mu się ciąć nie zbyt głęboko. Lecz kiedy wyciąga
Ŝ
ebra na zewnątrz, serce musi pęknąć. Na koniec wyciągają teŜ twoje płuca i ustawiają Ŝebra
w ten sposób, Ŝe wyglądają jak skrzydła kruka lub orła. Dlatego nazywają to „wycinaniem
krwawego orła”. Zastanawiam, jakie to będzie uczucie, kiedy zatopi ostrze w moich plecach.
Wiesz chłopcze, wydaje mi się, Ŝe jeśli uda mi się zachować zimną krew do tego momentu,
reszta pójdzie juŜ łatwo. Ale dotyk tej zimnej stali na plecach, zanim jeszcze nastąpi ból...
Nigdy nie sądziłem, Ŝe coś takiego moŜe mnie spotkać. Chroniłem mój lud, nigdy nie
złamałem Ŝadnej przysięgi, byłem hojny dla sierot. Czy wiesz, chłopcze, co powiedział
Chrystus, kiedy wisiał umierający na krzyŜu?
Shef potrząsnął głową. Nauki ojca Andreasa ograniczały się zazwyczaj do przypominania
o obowiązku daniny na rzecz Kościoła.
- „Mój BoŜe, czemuś mnie opuścił?”
Król zamilkł na chwilę.
- Wiem dobrze, dlaczego on chce to zrobić. W końcu jestem władcą, tak jak on. Wiem,
czego potrzebują teraz jego ludzie. Ostatnie miesiące nie były dobre dla jego armii.
Wydawało im się, Ŝe będą mieli łatwy początek kampanii, zanim zdecydują się ruszyć na
York. I tak mogło się stać, gdyby nie to, co zrobili z twoim opiekunem. Niewiele udało im się
zebrać łupów, ot garstkę niewolników, a teraz jeszcze przerzedziły im się szeregi. Widzieli
swoich przyjaciół, jak umierali z ran, a wielu czeka jeszcze na śmierć ze zgorzeli. JeŜeli nie
zobaczą czegoś naprawdę krzepiącego, gotowi są stracić ducha. Ivar potrzebuje jakiegoś
tryumfu. Egzekucji. Albo...
Shef przypomniał sobie ostrzeŜenie, jakie usłyszał przy wejściu do celi.
- Nie mów zbyt otwarcie, panie. Oni chcą, Ŝebyś mówił. Chcą teŜ, Ŝebym ja słuchał.
Edmund zaśmiał się krótko. Słońce było juŜ nisko i w celi panowała niemal zupełna
ciemność.
- Słuchaj więc. Obiecałem ci połowę skarbu Raedwalda, jeśli rozbijesz linię wikingów.
Zrobiłeś to. MoŜesz mieć nawet cały skarb, powierzę ci sekret, a ty zrobisz, co będziesz
uwaŜał. Ten, kto przekaŜe im tę wiadomość, uratować moŜe Ŝycie i sporo zyskać. Gdybym to
ja im o tym powiedział, mógłbym zostać jarlem. Nie jest jednak rzeczą króla kierować się
lękiem. Ale ty, chłopcze, zyskać moŜesz niejedno. Słuchaj więc uwaŜnie i dobrze zapamiętaj.
Zdradzę ci sekret skarbu Wuffingasów.
Król zamilkł, a po chwili zaczął mówić półgłosem:
Gdzie bród u wierzb, drewniany most
Tam królów ród w swych łodziach śpi
Cztery pagórki w ziemi tkwią;
Patrz na północ i omiń trzy.
W czwartym spoczywa tajemny skarb,
StrzeŜe go Wuffa, z Wehhy krwi.
Odszukaj go, jeśli masz hart.
Głos zamarł nagle.
- To moja ostatnia noc, chłopcze. Być moŜe twoja takŜe. Pomyśl co zrobić, aby uratować
Ŝ
ycie. Nie sądzę, by angielska zagadka okazała się prosta dla wikingów. Lecz jeśli z ciebie
tylko zwykły prostaczek, ty takŜe nie pojmiesz ni słowa.
Rozdział jedenasty
Wielka armia gnębiona była niepokojem i niepewna swej siły, dokładnie jak przewidział
to król Edmund. Została zaskoczona i częściowo rozbita przez władcę niewielkiego
państewka, królika, o którym nawet nie słyszeli i choć wszystko skończyło się pomyślnie, w
głębi serca wikingowie wiedzieli, Ŝe nie są jeszcze zdolni do następnej bitwy. Wprawdzie
zabici zostali juŜ pochowani, ranni przychodzili do zdrowia, a dowódcy poszczególnych
kontyngentów porozumieli się w sprawie wymiany ludzi i sprzętu, jednak wojownicy
potrzebowali czegoś, co przywróciłoby im wiarę we własne siły. Jakiegoś rytuału, który
pomógłby im uwierzyć, Ŝe nadal są wielką armią - postrachem chrześcijan, niezwycięŜonymi
zastępami Północy.
Od samego rana ludzie tłoczyli się wokół wytyczonego poza obrębem obozu terenu, gdzie
miało odbyć się wielkie zebranie. Zgodnie z tradycją, aplauz miano wyraŜać uderzeniami
mieczy o tarcze. W tym samym czasie trwała narada przywódców.
Shef był przygotowany na przyjście Ŝołnierzy. Odczuwał silny głód i silne pragnienie,
które wysuszyło mu język i usta, był jednak w pełni świadomy i czujny. Edmund takŜe juŜ się
obudził, nie zdradzał jednak tego Ŝadnym ruchem. Shef nie odwaŜył się do niego przemówić.
Ludzie WęŜowego Oka zjawili się z tą samą pewnością siebie, co poprzedniego dnia. W
przeciągu kilku sekund zdjęli Shefowi Ŝelazną obręcz i wyprowadzili go na zewnątrz w
półmrok jesiennego poranka. Nad rzeką wciąŜ wisiała mgła, kropelki wody zebrały się teŜ na
krawędzi dachu. Shef wpatrywał się w nie intensywnie, zastanawiając się, czy udałoby mu się
je zlizać.
- Rozmawialiście wieczorem. Co ci powiedział?
Shef potrząsnął głową i wskazał skrępowanymi rękami w kierunku pasa męŜczyzny, do
którego przywiązany był skórzany bukłak. MęŜczyzna podał mu go w milczeniu. W środku
było piwo, gęste i zawiesiste, zaczerpnięte bez wątpienia z samego dna beczki. Shef wypił je
duszkiem przechylając głowę do tyłu. Kiedy skończył, wytarł usta rękami i poczuł jak piwo
zaczyna wypełniać całe jego ciało niczym skórzany worek. Wikingowie obserwowali go z
rozbawieniem.
- Dobre, co? Piwo jest dobre. śycie takŜe. Jeśli chcesz spróbować więcej obu tych rzeczy,
lepiej nam opowiedz, co usłyszałeś.
Dolgfinn obserwował twarz Shefa z niezwykłą uwagą. W jego oczach czaiła się
wątpliwość, był w nich jednak takŜe upór. MęŜczyzna odwrócił się i przywołał ręką jednego
ze stojących w pobliŜu wojowników. Shef od razu go rozpoznał. Ten człowiek ze złotym
łańcuchem na szyi i mieczem o srebrnej rękojeści był jego ojcem.
Kiedy ruszył w stronę Shefa, pozostali cofnęli się nieco, aby pozostawić obu męŜczyzn
sam na sam. Przyglądali się sobie przez kilka selcund, badając wzrokiem od stóp do głów.
Patrzy na mnie w ten sam sposób w jaki ja patrzę na niego - pomyślał Shef. Próbuje
rozpoznać się w moim ciele, ja zaś w jego. Wie juŜ, Ŝe jestem jego synem.
- Spotkaliśmy się juŜ kiedyś - zaczął Sigvarth - na pewnej drodze. Muirtach powiedział,
Ŝ
e w obozie jest pewien młody Anglik, który przechwala się, Ŝe mnie pokonał w walce. Teraz
mówią mi, Ŝe jesteś mym synem. Twierdzi tak ten pomocnik medyka, chłopak, który przybył
tu wraz z tobą. Czy to prawda?
Shef skinął głową.
- To świetnie. Tęgi z ciebie zuch, dobrze walczyłeś. - Sigvarth podszedł jeszcze bliŜej i
dotknął bicepsów Shefa. - Stoisz jednak po złej stronie, synu. Wiem, Ŝe twoja matka to
Angielka, ale tak samo jest z połową wojowników naszej armii. MoŜna by powiedzieć, Ŝe są
Anglikami, Frankami, Irlandczykami albo Finami, lecz krew dziedziczy się po ojcu. Wiem
oczywiście, Ŝe ciebie wychowali Anglicy, chował cię ten głupiec, którego chciałeś ocalić. Ale
co oni dla ciebie właściwie zrobili? JeŜeli wiedzieli, Ŝe jesteś moim synem, śmiem twierdzić,
Ŝ
e cięŜkie było twoje Ŝycie. Czy się mylę?
Sigvarth spojrzał na chłopca, świadom, Ŝe słowami tymi powinien go sobie zjednać.
- UwaŜasz pewnie, Ŝe zostawiłem cię tam na pastwę losu. Masz rację, tak było. Lecz nie
wiedziałem wtedy o twoim istnieniu, nie znałem cię. Teraz jest inaczej. Widzę, jak wyrosłeś,
widzę, Ŝe mógłbyś stać się moją chlubą. Powiedz tylko słowo, a uznam cię swoim
prawowitym synem. Będziesz miał takie same prawa i przywileje jakbyś się narodził w moim
domu. Porzuć Anglików. Porzuć chrześcijan. Zapomnij o swojej matce. Pójdę do Ivara i
porozmawiam z nim o tobie, jako o moim synu, a słowa moje poprze WęŜowe Oko. Masz
kłopot, synu, i trzeba cię z niego wyciągnąć.
Shef spojrzał w górę ponad ramieniem ojca. Przypomniał sobie koński Ŝłób i znoszone z
pokorą razy. Przypomniał sobie klątwę, jaką rzucił na niego ojczym i oskarŜenie o
tchórzostwo. Przypomniał sobie niekompetencję, ocięŜałość i powolność angielskich
oddziałów, rozdraŜnienie Edricha z powodu ich niezdecydowania. Czy moŜna odnosić
zwycięstwa mając przy boku takich ludzi? Później dostrzegł stojącego kilka kroków za
plecami Sigvartha młodzieńca o jasnej cerze i wystających jak u konia siekaczach. On takŜe
jest synem Sigvartha - pomyślał Shef. Jeszcze jeden przyrodni brat. W dodatku wyraźnie
nierad z obrotu sprawy.
Shef przypomniał sobie śmiech Alfgara dochodzący z zarośli.
- Co powinienem uczynić? - spytał w końcu.
- Opowiedz nam, co usłyszałeś od króla Jatmunda. Albo wyciągnij z niego to, co
chcielibyśmy wiedzieć.
Shef przyjął wyzwanie i splunął prosto na skórzany but ojca błogosławiąc w myśli wypite
piwo.
- Odrąbałeś ręce i nogi Wulfgara, podczas gdy przytrzymywali go twoi ludzie. Potem
pozwoliłeś im zgwałcić moją matkę, nie zwaŜając na to, Ŝe urodziła ci syna. Nie jesteś Ŝaden
„drengir”. Jesteś niczym. Przeklinam krew, którą od ciebie dostałem.
W jednej chwili pomiędzy nimi stanęli ludzie Sigurtha, próbowali powstrzymać
Sigvartha, który chwytał juŜ za miecz. Nie opierał się jednak zbyt silnie. Kiedy odciągali go
do tyłu, wciąŜ wpatrywał się w syna z jakąś tęsknotą w oczach. Myśli pewnie, Ŝe pozostało
jeszcze coś do powiedzenia - zreflektował się Shef. Stary głupiec.
- A więc zrobiłeś, co chciałeś - mruknął Dolgfinn, wysłannik Sigurtha, popychając
chłopca do przodu. - Twoja sprawa. Wyprowadźcie go na zewnątrz, za palisadę - zwrócił się
do swoich ludzi. - Przyprowadzicie tam teŜ tego króla, wcześniej jednak upewnijcie się, czy
aby nie nabrał rozumu. Ci Anglicy nie potrafią walczyć ani się poddać, kiedy trzeba. Teraz
Ŝ
ycie Jatmunda naleŜy do Ivara, a przed zmierzchem stanie przed obliczem Odyna.
Armia wikingów zebrała się juŜ za wschodnią palisadą. Ludzie tłoczyli się po trzech
stronach pustego kwadratu, wzdłuŜ czwartego boku stali jedynie jarlowie oraz całe najwyŜsze
dowództwo z Ragnarssonami na czele.
W chwili, gdy podchodził tam eskortowany przez grupkę wojowników Shef, z gardeł
zebranych popłynął nagle tryumfalny okrzyk, któremu towarzyszył brzęk metalu. Sekundę
później miecz odrąbał głowę stojącemu w rogu wysokiemu męŜczyźnie o kredowobiałej
twarzy. Shef patrzył z niedowierzaniem, widział juŜ w swoim Ŝyciu wiele trupów, ale taka
scena była dla niego nowością. Nie dadzą mi wiele czasu na przygotowanie, pomyślał. Muszę
być gotowy, jak tylko usłyszę brzęk mieczy.
- Co to za jeden? - spytał Shef wskazując w stronę rzucanej właśnie na stos głowy.
- To jeden z angielskich rycerzy. Ktoś mówił, Ŝe walczył naprawdę dobrze i wiernie
bronił swego pana, więc powinniśmy dostać za niego okup. Lecz Ragnarssonowie
postanowili, Ŝe nie czas teraz na branie okupów. Trzeba dać Anglikom lekcję. Teraz twoja
kolej.
ś
ołnierze wypchnęli go do przodu, niemal na sam środek kwadratu, tak Ŝe znalazł się o
dziesięć kroków od najwyŜszych dowódców.
- Kto ma ochotę przedstawić tę sprawę? - odezwał się jeden z męŜczyzn donośnym
głosem.
Gwar zaczął wyraźnie słabnąć. Z szeregu wyszedł Ivar Ragnarsson. Jego prawe ramię
unieruchomione było na temblaku. To dlatego nie mógł walczyć przeciw rycerzom Edmunda
- pomyślał Shef.
- Ja ją przedstawię - rzekł Ivar. - Stoi przed wami nie wróg, lecz zdrajca. Nie jest to jeden
z ludzi Jatmunda, lecz jeden z moich. Przyjąłem go do swego oddziału, nakarmiłem, dałem
schronienie. Kiedy przyszli Anglicy, nie walczył dla mnie. W ogóle nie walczył. Przybiegł do
mojego obozu i uprowadził moją kobietę. Skradł mi ją, a ona nigdy juŜ nie moŜe mi zostać
zwrócona. Nie naleŜy juŜ do mnie, choć została mi ofiarowana w majestacie prawa przez jarla
Sigvartha. Wyznaczyłem okup za tę dziewczynę, lecz on nie moŜe go spłacić. Nawet jednak
gdyby mógł, zabiłbym go za wyrządzoną mi zniewagę. Poza tym nasza armia powinna ukarać
go za zdradę. Kto jest za?
- Popieram - zawołał posiwiały męŜczyzna stojący obok Ivara, zapewne Ubbi lub
Halvdan. W kaŜdym razie któryś z Ragnarssonów, jednak nie ich wódz, Sigurth, który stał
bez ruchu w samym środku szeregu. - Popieram cię - ciągnął męŜczyzna. - Ten człowiek miał
szansę wykazać się lojalnością, odrzucił ją jednak. Przyszedł do naszego obozu jako szpieg i
złodziej.
- Jaką karę proponujesz? - spytał herold.
- Śmierć to zbyt mało - wykrzyknął Ivar. - śądam jego oczu za zniewagę, jaką mi
wyrządził, Ŝądam jego jaj za to, Ŝe zabrał mi kobietę. śądam jego rąk za zdradę, jakiej
dopuścił się w stosunku do armii. Kiedy będzie po wszystkim, niechaj zachowa swe Ŝycie.
Shef poczuł jak przeszywa go dreszcz. Jego kręgosłup zamienił się nagle w kawał lodu.
Zaraz rozlegnie się okrzyk i brzęk stali, pomyślał z przeraŜeniem, a potem pójdzie prosto w
ręce kata.
Z tłumu stojących po przeciwległej stronie męŜczyzn wyszedł jednak potęŜny wojownik z
przewiązaną zaplamionym bandaŜem ręką.
- Jestem Brand. Zna mnie tutaj wielu.
Jego słowom towarzyszył okrzyk poparcia i aprobaty.
- Chciałem powiedzieć o dwóch rzeczach. Po pierwsze, powiedz nam Ivarze, skąd
wziąłeś tę dziewczynę? Albo skąd wziął ją Sigvarth? JeŜeli ją porwał, a chłopak zabrał ją z
powrotem, co jest w tym złego? Powinieneś był go zabić w czasie kradzieŜy. Jeśli tego nie
zrobiłeś, zbyt późno juŜ, Ŝeby wzywać do zemsty. Jest jeszcze druga rzecz. Przyszedłem ci
pomóc, Ivarze, kiedy otoczyli cię rycerze Jatmunda. Walczę juŜ od dwudziestu lat i nigdy się
nie cofnąłem przed atakiem. Tę oto ranę dostałem, gdy walczyłem za ciebie. Przerwij mi, jeśli
to nieprawda! Widziałem jak angielski król wraz ze swymi wyszedł prosto na ciebie. Byłeś
ranny i nie mogłeś nawet unieść miecza. Twoi ludzie byli martwi, a ja miałem tylko lewą
rękę, aby cię bronić. Kto wtedy zasłonił cię swoim ciałem, jeśli nie ten młodzieniec? To on
właśnie powstrzymał Anglików dopóki nie wróciłem tam wraz z Arnketilem i jego druŜyną.
Powiedz, Arnketilu, czy ja kłamię?
- Było tak jak powiedziałeś, Brandzie - odezwał się ktoś z tłumu. - Widziałem Ivara,
widziałem Anglików, widziałem teŜ chłopca. Pomyślałem, Ŝe zaraz zabiją go w tej potyczce i
zrobiło mi się. przykro, bowiem walczył dzielnie.
- Tak więc oskarŜenie o porwanie upada. OskarŜenie o zdradę nie jest prawdziwe,
bowiem właśnie temu chłopcu zawdzięczasz Ŝycie. Nie wiem, co łączyć go moŜe z
Jatmundem, chcę jednak powiedzieć, Ŝe jeśli jest dobry w porywaniu kobiet, mam dla niego
miejsce w swojej druŜynie. Potrzeba nam paru nowych ludzi. A jeśli ty nie potrafisz sam
strzec swoich kobiet, Ivarze, w porządku, twoja sprawa, ale nie mieszaj do tego armii.
Shef zobaczył, jak Ivar podchodzi do Branda wpatrując się w niego z nienawiścią i
oblizując wargi językiem niczym wąŜ. Wokół rozległ się pomruk zainteresowania. Nie był to
objaw wrogości, Ŝołnierze lubili takie przedstawienia.
Brand nie poruszył się nawet, oparł tylko lewą dłoń na rękojeści miecza. Ivar stanął jakieś
trzy kroki od niego i podniósł do góry zabandaŜowaną rękę, tak Ŝeby wszyscy mogli ją
zobaczyć.
- Kiedy twoja dłoń będzie juŜ sprawna, przypomnę sobie, co mi teraz powiedziałeś,
Brandzie - syknął Ivar.
- Ja teŜ ci o tym przypomnę, kiedy wyleczysz juŜ swój bark - odparował Brand.
Ich spór przerwał nagle potęŜny i lodowaty głos Sigurtha Ragnarssona, zwanego
WęŜowym Okiem.
- Armia ma przed sobą znacznie powaŜniejsze rzeczy niŜ dyskusje o chłopcach.
Słuchajcie więc. Mój brat Ivar musi dostać zapłatę za uprowadzoną kobietę. W zapłacie za
własne Ŝycie, Ivar musi zwrócić chłopcu jego Ŝycie, i nie okaleczyć go zbyt dotkliwie.
Chłopiec musi Ŝyć, lecz musi takŜe zostać ukarany. Przyszedł tu jako jeden z nas, lecz nie
zachował się jak nasz prawdziwy towarzysz. Gdy nas zaatakowano, myślał o własnym zysku.
JeŜeli miałby przyłączyć się do załogi Vigi-Branda, musimy dać mu lekcję. Nie obetniemy
mu ręki, bo nie będzie mógł walczyć, nie pozbawimy jąder, bo nie chodziło tu naprawdę o
kradzieŜ kobiety. Armia zabierze mu jednak oko.
Shefowi z trudem udało się ustać na swoim miejscu, kiedy usłyszał okrzyk aprobaty.
- Nie dwoje oczu. Jedno. Co na to armia?
Jego słowa powitał ryk entuzjazmu i brzęk ostrzy. Shef popchnięty został w naroŜnik
kwadratu. MęŜczyźni rozstąpili się i chłopiec ujrzał metalowy kosz z rozgrzanymi do
czerwoności węglami i Thorvina dmuchającego w miechy. Do Shefa podszedł pobladły ze
zdenerwowania Hund.
- Trzymaj się - mruknął po angielsku, podczas gdy męŜczyźni przewrócili Shefa na
ziemię i odchylili do tyłu jego głowę. Shef zorientował się, Ŝe brązowe ramiona, które
obejmują go jak kleszcze, naleŜą do Thorvina. Próbował się wyrwać, krzyczeć, oskarŜyć ich o
zdradę, ale ktoś wepchnął mu w usta kawał szmaty. Do jego twarzy zbliŜała się rozŜarzona do
białości igła, czuł naciskający na gałkę oczną kciuk. Zacisnął mocno oczy i raz jeszcze
spróbował przekrzywić głowę, krzyknąć.
Czuł bezustanny, nieubłagany uścisk. Opalony nad ogniem szpic igły zbliŜał się wciąŜ do
prawego oka. Ból, paroksyzm bólu ogarniający niczym rozszalały ogień wszystkie zakamarki
mózgu. Po chwili łzy i krew zmieszane razem i spływające wolno po policzku, a gdzieś w tle
syk rozgrzanego metalu zanurzanego w wodzie.
Unosił się w powietrzu, właściwie wisiał nogami ku ziemi. Jego oko przebite było
ostrzem, a przeraźliwy ból wykrzywił twarz. Ból nie zmniejszał się wcale, nie zanikał. Umysł
jednak był jasny i skupiony.
Nietknięte było takŜe jego drugie oko. Pozostało otwarte i nie mrugało nawet.
NiezaleŜnie, w którym ze światów się akurat znajdował, mógł się przyglądać wszystkiemu.
Teraz był bardzo, bardzo wysoko. W dole widział góry, równiny, rzeki i morza, na których
bieliły się czasem Ŝagle wikingów. Po równinach maszerowały wielkie armie wzbijając w
górę tumany kurzu: to chrześcijańscy królowie Europy i pogańscy nomadowie
przygotowywali się do kolejnej wojny. Zorientował się, Ŝe jeśli zwęził odpowiednio oczy, a
właściwie oko, dostrzec mógł co tylko zapragnął. Mógł czytać z ust dowódców i Ŝołnierzy, z
ust cesarza Greków i tatarskiego chana.
Pomiędzy nim a rozpościerającym się w dole światem szybowały ptaki. Dwa z nich minęły
go całkiem blisko, tak Ŝe dostrzec mógł Ŝółty błysk ich inteligentnych oczu. Ich pióra były
połyskliwie czarne, a dzioby ostro zakrzywione. To kruki, kruki, które wydziobywały ludziom
oczy. Przyjrzał im się nieruchomym wzrokiem, a one zwinęły skrzydła i odleciały pospiesznie.
Igła przeszywająca oko, czy to ona utrzymywała go w powietrzu? Na to wyglądało. W
takim jednak razie powinien był juŜ dawno nie Ŝyć. Nikt nie mógł Ŝyć z ostrzem
przechodzącym przez mózg i czaszkę i wbitym w drzewo. Znowu przeszył go ból. Twarz
wykrzywił grymas, ręce zwieszały się w dół, bezwładne jak u trupa. Zobaczył nadciągające
kruki: zaciekawione, tchórzliwe, sprytne i wyczulone na kaŜdy objaw słabości. Szybowały w
jego stronę, trzepotały skrzydłami. Były coraz bliŜej. W końcu kilka wylądowało na jego
barkach. Tym razem wiedział jednak, Ŝe nie powinien obawiać się ich dziobów. Przyleciały do
niego, aby dodać mu otuchy, podtrzymać na siłach. ZbliŜał się król.
Postać uniosła się z tego punktu na ziemi, od którego odwrócił właśnie wzrok i
zatrzymała się tuŜ przed nim. Była naga, a twarz wykrzywiało jej nieludzkie cierpienie. Ujrzał
lejącą się po biodrach krew, sterczące z pleców krwawe skrzydła i całkowicie zapadniętą
pierś. W dłoni trzymała własny kręgosłup.
Przez moment wisieli tak twarzą w twarz, oko w oko. Postać rozpoznała go, zmierzała
jednak ku swemu odległemu przeznaczeniu, poza obrębem dziewięciu światów. Tam gdzie nikt
prawie się nie zapuszcza. Poczerniałe wargi poruszyły się nieznacznie.
- Nie zapomnij. Nie zapomnij słów, których cię nauczyłem.
Ból w oku Shefa podwoił się jeszcze, chłopak krzyknął i potrząsnął głową chcąc uwolnić
się od przytrzymującego go szpikulca. Nagle poczuł wokół siebie delikatny dotyk czyichś rąk.
Powoli otworzył oko. Nie był to juŜ panoramiczny krajobraz dziewięciu światów rozciągający
się z wierzchołka wielkiego dębu, lecz pochylająca się nisko twarz Hunda. Hunda
trzymającego igłę. Shef krzyknął ponownie i starał się wyswobodzić z uścisku, ręce jednak
zacisnęły się na nim jeszcze mocniej.
- Spokojnie, spokojnie - szeptał Hund. - JuŜ po wszystkim. Nikt cię juŜ nie tknie.
NaleŜysz do armii, do druŜyny Branda z Halogalandu. Przeszłość została zapomniana.
- Muszę sobie przypomnieć... - krzyknął Shef.
- Co takiego?
Łzy wypełniły jego oczy, to zdrowe i to, które właśnie stracił.
- Nic juŜ nie pamiętam... - szepnął. - Zapomniałem sekretne słowa wypowiedziane przez
króla.