background image

Tytuł oryginału THE STAINLESS STEEL RAT SINGS THE BLUES
ROZDZIAŁ l
Wejście na ścianę nie było łatwe, ale spacer po suficie okazał się zgoła niemożliwy. Dopóki nie 
odkryłem, że zabieram się do tego w niewłaściwy sposób. Sprawa okazała się prosta, gdy już na to 
wpadłem. Trzymając się rękami sufitu, nie mogłem poruszać stopami. Musiałem wyłączyć rękawiczki 
molekularne i zawisnąć na samych podeszwach. Krew mi chlusnęła do głowy - i nic dziwnego - 
przynosząc z sobą falę mdłości i panicznego lęku.
Co ja tu robiłem, uwieszony głową w dół z sufitu Mennicy, obserwując, jak maszyna wybija na dole 
monety pół miliona kredytek sztuka? Dzwoniły i spadały do czekających koszy - na to pytanie zatem 
odpowiedź była jasna. O mało nie spadłem razem z nimi, kiedy odciąłem zasilanie w jednej stopie. 
Gigantycznym krokiem przeniosłem ją do przodu i wyrżnąłem o sufit, włączając z powrotem energię 
wiążącą. Generator w bucie emitował pole tej samej energii, która trzyma razem molekuły, i zamieniał 
mi stopę, przynajmniej czasowo, w kawałek sufitu. Dopóki działało zasilanie. Jeszcze kilka długich 
kroków i byłem nad koszami. Starając się ignorować zawroty głowy, pogmerałem ręką przy pasku i 
wyciągnąłem kabel spod wielkiej klamry. Złamałem się w pół, aby dosięgnąć sufitu, wdusiłem o mur 
guzik na końcu kabla i uruchomiłem pole wiązania. Chwyciło jak diabli i mogłem uwolnić stopy. 
Wisiałem teraz prawym bokiem do góry, kołysałem się i czułem, że z rumianej twarzy wysącza mi się 
krew.
- Do roboty, Jim, bez opieprzania się -pouczyłem sam siebie. - Lada moment włączy się alarm.
Jak na zawołanie zahuczały dzwonki, rozbłysły światła i ściany zadygotały od ryku syreny. Nie 
powiedziałem do siebie: a nie mówiłem? Szkoda było czasu. Kciuk na guzik zasilania i potwornie 
silna, prawie niewidoczna linka mono-molekularna wyskoczyła ze szczękiem z klamry i błyskawicznie 
spuściła mnie na dół. Zastopowałem, kiedy moje rozpostarte ramiona dotknęły monet. Otworzyłem 
neseserek i ciągnąłem go z brzękiem przez monety, dopóki nie wypełnił się błyszczącymi, 
roziskrzonymi ślicznotkami.
Zamknąłem i zaplombowałem, maleńki silniczek za-bzyczał i przyciągnął mnie z powrotem do sufitu. 
Stopy rąbnęły o mur i przywarły; wyłączyłem zasilanie wyciągarki. W tym momencie otworzyły się 
pode mną drzwi.
- Chyba jest tu ktoś! - zawołał strażnik, a spluwa w jego ręku gorączkowo węszyła za ofiarą. - Alarm 
się włączył.
- Możliwe, ale nikogo nie widać - stwierdził drugi.
Patrzyli w dół i dookoła siebie. Ani razu durnie nie podnieśli wzroku. Liczyłem na to. Czułem, że 
twarz mi zalewa pot. Zbiera się. Kapie.
Ze zgrozą patrzyłem na krople potu rozpryskujące się na hełmie strażnika.
Stalowy Szczur śpiewa bluesa 7
- Sąsiednie pomieszczenie! - krzyknął zagłuszając plusk.
Wybiegli na korytarz, drzwi się zamknęły. Przeczłapałem na drugi koniec sufitu, spełzłem po ścianie i 
opadłem bez sił na podłogę.
- Dziesięć sekund, ani chwili dłużej - upomniałem siebie. Wola przeżycia to straszny tyran. To co 
kiedyś wyglądało na genialny pomysł, może i było nim naprawdę. Teraz jednak żałowałem, że ta 
krótka wzmianka w ogóle wpadła mi w oko.
„Uroczyste otwarcie nowej Mennicy na Paskönjaku... planecie często zwanej Kuźnią Złota... Pierwsza 
w historii emisja monet półmilionowych... Dostojnicy i media..."
To było niczym salwa z pistoletu startowego dla sprintera. Spakowałem się natychmiast. Tydzień 
później opuściłem terminal kosmoportu na Paskönjaku z neseserkiem pod pachą i fałszywą 
legitymacją prasową w kieszeni. Nawet widok zmasowanych oddziałów wojska i gotowych na 
wszystko agentów ochrony nie wyleczył mnie z szaleństwa. Aparatura w neseserze była odporna na 
wykrycie przez wszelkie znane detektory; w czasie prześwietlania pokazywał absolutnie fałszywy 
obraz swojej zawartości. Krok miałem lekki, a uśmiech szeroki.
Teraz twarz moja była szara, a kiedy zmusiłem się do złapania pionu, nogi mi dygotały ze zmęczenia.
- Spokojne oczy, wzrok skupiony... mina niewiniątka.
Łyknąłem pigułkę spokoju i skupienia w polewie z benzedryny błyskawicznej. Jeden, dwa, trzy kroki 
ku drzwiom, twarz rozpromieniona dumą, chód dostojny, sumienie czyste.
Nałożyłem odjazdowe okulary z klejnotami i wyjrzałem przez drzwi. Ultrasoniczny obraz był 
zamazany. Lecz na tyle wyraźny, że zdołałem rozróżnić biegnące sylwetki. Kiedy zniknęły, 
nacisnąłem klamkę, wyślizgnąłem się i zamknąłem drzwi za sobą.
Reszta mojej grupy żurnalistów cofała się w głąb korytarza przed rozwrzeszczanym tłumem 
ochroniarzy wymachujących im przed nosem bronią. Wykonałem obrót, stanowczym krokiem 
pomaszerowałem w przeciwnym kierunku i zniknąłem za hakiem.
Tamtejszy strażnik opuścił pukawkę i wycelował w klamrę mojego paska.
- La necesejo estas ci te? - spytałem z przymilnym uśmiechem.

background image

- Coś pan powiedział? Co pan tutaj robi?
- Naprawdę? - Parsknąłem przez rozszerzone nozdrza. - Kiepsko wyglądamy z edukacją, a zwłaszcza 
znajomością esperanta, co? Jeśli musi pan wiedzieć - mówiąc wulgarnym żargonem tej planety, 
powiedziano mi, że znajdę tutaj kibel dla panów.
- Nic podobnego. W drugim końcu.
- To naprawdę zbytek uprzejmości z pańskiej strony.
Pokazałem mu plecy i wyruszyłem nieśmiało w przeciwnym kierunku. Nie zdążyłem postawić 
trzeciego kroku, kiedy rzeczywistość przedarła się do ospałych zwojów mózgowych strażnika.
- Dokąd to, wracaj pan!
Stanąłem jak wryty, obróciłem się do niego i wyciągnąłem rękę.
- Tam? - spytałem. Miotacz gazu, który ukryłem w dłoni odwracając się plecami, wydał krótkie 
syknięcie. Facet zamknął oczy i sflaczał na posadzkę. Wyciągnąłem mu gnata z bezwładnych rąk i 
przytuliłem do śpiących piersi; nie był mi potrzebny. Przemknąłem obok i łokciem pchnąłem wejście 
na schody zapasowe. Zamknąłem drzwi, podparłem je plecami i wziąłem głęboki oddech. Z zestawu 
prasowego wyszarpnąłem mapę i wbiłem palec w punkt oznaczający klatkę schodową. Teraz na dół, 
do magazynów... gdzieś niżej rozległy się kroki.
W górę. Po cichu na palcach. Zmiana planu była konieczna z winy syreny alarmowej, która 
zakorkowała mi tłumem ludzi prostą drogę ucieczki. W górę, pięć, sześć pięter, do miejsca, gdzie 
schody kończyły się drzwiami z napisem KROV. Pewnie dach w miejscowym narzeczu.
Unieszkodliwiłem trzy rozmaite alarmy, kopnąłem drzwi na oścież i wyskoczyłem za próg. 
Rozejrzałem się po typowym bałaganie na dachu: zbiorniki z wodą, wentylatory, jednostki 
napowietrzania - i słusznych rozmiarów kominy wypluwające skażenia. Bosko.
Wrzuciłem trefną broń i narzędzia do torby ze szmalem, słysząc pożegnalny brzęk monet. 
Przekrzywiwszy klamrę od paska, rozpiąłem ją, po czym wyjąłem bęben z silnikiem. Przyczepiłem 
wtyczkę pola molekularnego do torby i spuściłem wszystko na przewodzie w głąb komina. Sięgnąłem 
możliwie najniżej i przytwierdziłem mechanizm bębna do ścianki rury.
Gotowe. Powisi sobie tutaj, ile trzeba. Póki nie opadną emocje. Można powiedzieć - depozyt, który 
czeka na podjęcie. Uzbrojony tylko w minę niewiniątka, wróciłem tą samą drogą schodami na parter.
Drzwi się otworzyły i zamknęły bezszelestnie. Zobaczyłem strażnika, stał plecami do wejścia i można 
było otrzeć się o niego. Co też uczyniłem, klepnąwszy go w ramię. Wrzasnął jak opętany, odskoczył w 
bok, obrócił się i wymierzył do mnie z pistoletu.
- Nie chciałem pana przestraszyć - zaintonowałem słodkim głosem. - Chyba odłączyłem się od mojej 
ekipy. Grupa dziennikarzy...
- Sierżancie, mam tu jednego - wymamrotał do mikrofonu na ramieniu. - Ja, tak, szeregowiec Izmet, 
posterunek jedenaście. Dobra. Przytrzymać go. Rozumiem. - Wycelował mi między oczy. - Nie ruszać 
się!
- Nie mam zamiaru, panie władzo. Proszę mi wierzyć.
Zacząłem podziwiać paznokcie na moich palcach, wyrwałem kilka nitek z kurtki, gwizdałem; starałem 
się ignorować migoczącą mi przed nosem lufę. Skądś doleciał łomot buciorów i pojawił się oddział na 
czele z sierżantem o okrutnej twarzy.
- Witam, sierżancie. Może mi pan powiedzieć, dlaczego pański żołnierz mierzy do mnie z pistoletu? A 
zresztą, dlaczego wszyscy do mnie mierzycie ze swej śmiercionośnej broni?
- Odebrać mu neseser. Zakuć go. Idziemy. - Coś małomówny typek z tego sierżanta.
Winda, do której mnie zapędzili, nie była zaznaczona na mapie dla dziennikarzy. Nie napomykała ona 
też o licznych poziomach poniżej parteru, które wdzierały się głęboko we wnętrzności planety. W 
czasie jazdy czułem rosnący ucisk w uszach - gmach musiał liczyć sobie całe mnóstwo pięter 
podziemnych, tyle co drapacze chmur przeważnie nad ziemią, myślałem. Żołądek również podszedł mi 
do gardła, gdy dotarło do mnie, że najwyraźniej porwałem się z motyką na słońce. Wykopali mnie na 
którejś z podziemnych kondygnacji, powlekli przez ciąg zaryglowanych i okratowanych bram. Na 
koniec trafiłem do pojedynczej, przygnębiającej celi. Nagiej, jak każe tradycja, z żarówkami bez 
osłony i taboretem. Oklapłem nań i westchnąłem głęboko.
Próby nawiązania przeze mnie rozmowy olano, tak samo jak moją kartę prasowe. Gwizdnęli mi ją 
razem z butami - a potem kazali oddać resztę rzeczy. Naciągnąłem kaftan z szorstkiej czarnej juty, 
który mi podarowali w prezencie, zagłębiłem się w stołek i usiłowałem nie walczyć na spojrzenia z 
moimi klawiszami.
Szczerze mówiąc, wpadłem w kanał, który jeszcze się pogłębił, kiedy efekty przeżucia kapsułki 
spokoju i skupienia poczęły się zacierać. Tuż przed upadkiem mojego morale na dno głośnik wy 
skrzeczał niezrozumiałe instrukcje i odstawiono mnie do innego pomieszczenia. Światła i taboret były 
identyczne - ale tym razem tkwiły naprzeciw stalowego pulpitu, za którym rozwalał się oficer o jeszcze 
bardziej stalowych oczach. Jego piorunujący wzrok wystarczył za przemowę, gdy omiótł ręką moje 
ubranie, torbę i buty, poddane szczegółowej rewizji.

background image

- Nazywam się pułkownik Neuredan - wyskrzeczał. -Wpadłeś jak śliwka w kompot.
- Zawsze traktujecie w ten sposób dziennikarzy galaktycznych?
- Twoja legitymacja jest podrobiona. - Głos Neuredana był tak ciepły jak dźwięk trących o siebie 
kamieni. -Twoje buty zawierają emitery pola wiązania...
- Prawo tego nie zabrania!
- Na Paskönjaku zabrania. Nasze prawo zabrania wszystkiego, co zagraża bezpieczeństwu Mennicy i 
galaktycznym kredytkom, które się w niej wytwarza.
- Nie zrobiłem nic złego.
- Wszystko, co zrobiłeś, jest złe. Próba wprowadzenia w błąd ochrony za pomocą fałszywej 
tożsamości, ogłuszenie strażnika, wtargnięcie do Mennicy bez nadzoru - to wszystko są zbrodnie 
według naszego prawa. Za dotychczasowe uczynki grozi ci czternaście jednoczesnych kar 
dożywotniego pierdla. - Ponury głos pułkownika zrobił się jeszcze bardziej ponury. - Ale czeka cię też 
coś gorszego...
- Co może być gorszego od czternastu dożywoci? -Mimo usilnych starań o zachowanie spokoju 
słyszałem, że głos mi zadrżał.
- Śmierć. Kara za kradzież w Mennicy.
- Ja niczego nie ukradłem! - Teraz zdecydowanie się załamał.
- To się zaraz okaże. Kiedy zapadła decyzja bicia monet po pół miliona kredytek, podjęliśmy wszelkie 
środki
ostrożności celem zapobieżenia kradzieży. Integralną część struktury monety stanowi transponder, 
który nasłuchuje określonego sygnału na określonej częstotliwości. Włącza się i ujawnia lokalizację 
monety.
- Kretyństwo - odparłem z większą odwagą, aniżeli czułem. - Tutaj nic z tego nie wyjdzie. Przy takiej 
ilości wybitych monet...
- Wszystkie leżą bezpiecznie za trzema metrami litego ołowiu. Odpornego na promieniowanie. Jeśli 
będą gdzieś jakieś inne monety, sygnał się odezwie.
Jak na zawołanie rozległo się dalekie bicie w dzwony. Po stalowej twarzy śledczego przebiegł 
lodowaty uśmiech.
- Sygnał - zakomunikował. Dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Raptem otworzyły się drzwi i 
wpadający agenci rzucili na biurko bardzo znajomą torbę. Pułkownik bez pośpiechu uniósł jeden 
koniec i z brzękiem wysypał monety na blat stołu.
- A więc tak wyglądają. Nigdy...
- Milczeć! -zagrzmiał. - Wyniesiono je z tłoczni. Dyndały w kominie wytapiacza. Razem z innymi 
rzeczami.
- To niczego nie dowodzi.
- To dowodzi wszystkiego! - Błyskawicznie jak wąż pochwycił moje dłonie i huknął nimi o jakąś 
płytkę na biurku. W tej samej chwili w powietrzu zajaśniał hologram moich odcisków palców.
- Znaleźliście jakieś odciski na monetach? -rzucił przez ramię.
- Całe mnóstwo - odparł bezcielesny głos.
Z kolei wybrzuszył się kawałek biurka, ukazując coś jakby odbitki fotograficzne. Pułkownik zerknął 
na nie i drugi raz poczułem strach na widok jego lodowatego uśmiechu, gdy cisnął zdjęcia do 
szczeliny. W powietrze wyskoczył drugi hologram i popłynął bliżej pierwszego. Pułkownik musnął 
konsolę i oba hologramy połączyły się ze sobą.
Podwójny obraz zamigotał i stopił się w jeden.
-Identyczne! -oznajmił z tryumfem. –Teraz mi możesz podać imię i nazwisko, jeśli chcesz. Unikniemy 
błędu na nagrobku. Ale tylko jeśli chcesz.
- O co panu chodzi z tym nagrobkiem? Jaka kara śmierci? Prawo galaktyczne zabrania kary śmierci!
- Tu nie obowiązuje prawo galaktyczne - oznajmił śpiewnie, jakby intonując marsz żałobny. - Istnieje 
wyłącznie prawo Mennicy. Wyrok jest ostateczny.
- A proces... - wymamrotałem słabym głosem. Tańczyły mi przed oczyma wizje adwokatów, ripost, 
oskarżeń i stosu papierów.
W głosie pułkownika nie było miłosierdzia, na jego wargach nie igrał nawet ślad lodowatego 
uśmiechu.
- Karą za kradzież w Mennicy jest śmierć. Proces odbywa się po egzekucji.

ROZDZIAŁ 2

Jestem jeszcze młody - i nie zapowiadało się na to, że będę choć trochę starszy. Życie przestępcy nie 
należy do najdłuższych. Wpadłem zatem, nie doczekawszy nawet dwudziestki. Weteran dwóch wojen, 
częsty jeniec i poborowy; ten, który popadł w depresję po śmierci dobrego przyjaciela Biskupa i 
któremu imponował Mark Forer, wspaniała Sztuczna Inteligencja. Czy to prawda? Czy ja miałem to 
już za sobą? I już nic nowego w życiu mnie nie spotka? Koniec.

background image

- Nigdy!!! - ryknąłem, ale dwaj agenci chwycili mnie jeszcze mocniej za ramiona i pchnęli przed sobą 
w głąb korytarza. Trzeci uzbrojony strażnik ruszył przodem i otworzył drzwi do celi. Czwarty z tyłu 
dźgał mnie lufą w nerkę.
Znali się na rzeczy i nie ryzykowali. Byli wielcy i okrutni, ja zaś mały i chudy. Dygotałem ze strachu i 
kuliłem się jeszcze bardziej. Cela stanęła otworem, strażnik z kluczami obrócił się do mnie i zdjął mi 
kajdanki.
Po czym sapnął ciężko, gdy moje kolano trafiło go w żołądek i odrzuciło w głąb celi. Zaraz po tym 
złapałem dwóch strażników obok siebie za nadgarstki i w paroksyzmie wysiłku skrzyżowałem 
ramiona. Rąbnęli się głowami; czaszki wydały należyty chrzęst. W tej samej chwili rzuciłem się do 
tyłu - i tyłem głowy trafiłem czwartego strażnika w nasadę nosa. Wszystko to się wydarzyło mniej 
więcej równocześnie.
Dwie sekundy wcześniej byłem skuty i pojmany.
Teraz jeden strażnik zniknął z pola widzenia i jęczał w celi. Dwaj inni trzymali się za głowy i wyli, 
czwarty ściskał zakrwawiony nos. Nie spodziewali się tego, odwrotnie niż ja.
Pobiegłem. Tą samą drogą, którą przyszliśmy, za próg otwartych nadal drzwi. Kiedy je zatrzasnąłem i 
zablokowałem, ucichły gniewne, chrapliwe wrzaski. Gruba tafla zatrzęsła się od uderzenia ciężkich 
ciał po drugiej stronie.
- Mam cię! - rozległ się zwycięski okrzyk i chwyciło mnie dwoje brutalnych ramion. Skąd miał 
wiedzieć, że posiadam Czarny Pas? Przekonał się o tym w bolesny sposób.
Leżał z zamkniętymi oczyma i swobodnie oddychał; nie zaprotestował, kiedy ogołacałem go z 
munduru i broni, ani nie podziękował, kiedy osłoniłem suknią z juty jego bladą skórę, ukrywając przed 
wzrokiem podglądaczy majteczki z koronki. Mundur leżał na mnie nie najgorzej. Też i nie najlepiej, 
bo czapka spadała mi na oczy. Ale jak się nie ma, co się lubi...
Pomieszczenie miało troje drzwi. Zablokowane przeze mnie dudniły i dygotały we framudze. 
Sąsiednimi weszliśmy. Na wykorzystanie kluczy nieprzytomnego strażnika do otwarcia trzecich wrót 
nie trzeba było wysokiego ilorazu inteligencji.
Prowadziły do magazynu. W głębi niknęły ciemne półki wypełnione różnościami. Niezbyt obiecujące - 
ale nie miałem wyboru. Wykonałem szybki skok z powrotem do drzwi wejściowych, odblokowałem je 
i kopnąłem na oścież, po czym dałem nura do przechowalni. Gdy zamykałem za sobą te ostatnie drzwi, 
zanim jeszcze zdążyłem założyć rygle, rozległ się potężny trzask i okrzyki wściekłości, kiedy 
napastnicy wyłamali w końcu drzwi na dole.
Zmylenie pościgu nie potrwa wiecznie. Szybki bieg wzdłuż regałów. Schować się tutaj? Nie - 
dokonają wszechstronnego przeszukania. Drzwi w drugim końcu izby, zaryglowane od środka. 
Uchyliłem je i zajrzałem do pustego pomieszczenia. Otworzyłem do końca i wszedłem.
I stanąłem jak wryty, kiedy strażnicy, którzy płaszczyli się na ścianie, wymierzyli do mnie jak jeden 
mąż.
- Zastrzelić go! - rozkazał pułkownik Neuredan.
- Nie mam broni! - Wyrzuciłem ręce w powietrze, a gnat wyślizgnął mi się spod pachy i potoczył na 
podłodze. Drgnęły palce na spustach - no to koniec.
- Nie strzelajcie... chcę go mieć żywego. Na razie.
Stałem tak zdrętwiały, nie oddychając, dopóki nie uspokoiły się palce na spustach. Podniosłem wzrok i 
szybko odnalazłem pluskwę na suficie. Widocznie zalęgły się we wszystkich pomieszczeniach i 
korytarzach piwnicy. Od początku mieli mnie na oku. Dobra robota, Jim. Pułkownik straszliwie 
zazgrzytał zębami i wymierzył we mnie z palca.
- Brać go. Skuć. Związać. Odprowadzić.
Zrobiono to wszystko z bezwzględną skutecznością. Powleczono mnie do celi przy akompaniamencie 
łomotu moich stóp o podłogę, rozebrano pod lufą, rzucono na beton, a na mnie znany już czarny worek 
z juty. Drzwi się zatrzasnęły i zostałem sam. Strasznie sam.
- Nie trać ducha, Jim, byłeś w gorszych tarapatach -zaszczebiotałem wesoło. Po czym warknąłem: - 
Kiedy?
Znowu kanał. Na poronionej próbie ucieczki zyskałem tylko kupę siniaków.
- To nieprawda! - wykrzyknąłem. - To się nie może tak skończyć!
- Może... i skończy się - oznajmił pogrzebowym tonem głos pułkownika i drzwi celi otworzyły się 
ponownie. Wymierzyło we mnie kilkanaście luf, a jeden ze strażników wniósł tacę z butelką szampana 
i kieliszkiem.
Nie wierząc własnym oczom przyglądałem się jak otępiały funkcjonariuszowi odkręcającemu drucik. 
Korek wyskoczył z tępym hukiem, trysnęło z szyjki i złocisty płyn wypełnił kieliszek. Podetknął mi 
go.
- Co to jest, co to jest? - zachrypiałem wybałuszając gały na fontannę bąbelków.
- Twoje ostatnie życzenie - odparł Neuredan. - Kieliszek szampana i papieros.
Wyjął jednego z paczki, zapalił i podał mi w wyciągniętej ręce. Potrząsnąłem głową.

background image

- Nie palę - odmówiłem. Neuredan rzucił go na podłogę i rozgniótł pod obcasem. - Poza tym szampan i 
papieros nie są m o i m ostatnim życzeniem.
- Owszem, są. Forma ostatniego życzenia została ujednolicona przez prawo. Pij.
Wypiłem. Smakowało nie najgorzej. Czknąłem i oddałem kieliszek.
- Proszę o dolewkę. - Cokolwiek, by zyskać na czasie, by zebrać myśli. Patrzyłem, jak wino wypełnia 
kieliszek, a mój mózg tymczasem pozostawał ospały i pusty. - Nie opowiedział mi pan jeszcze... o 
egzekucji.
- Chcesz wiedzieć?
- Bynajmniej.
- To z przyjemnością ci opowiem. Wierz mi, odbyliśmy wszechstronne naradę w sprawie wyboru 
najwłaściwszej metody. Braliśmy pod uwagę pluton egzekucyjny, krzesło elektryczne, komorę gazową 
- omówiliśmy sporo możliwości, jakie daje prawo. Niestety, każda wymaga udziału kogoś drugiego, 
kto musi pociągnąć za spust albo przerzucić dźwignię, a to byłoby niezbyt humanitarne.
- Humanitarne! A co ze skazańcem?
- Nieważne. Twoja śmierć została postanowiona i odbędzie się niezwłocznie. Będzie tak: 
odprowadzimy cię do hermetycznej komory i skujemy. Wejście zamknie się na rygiel. Komora 
zostanie zalana wodą przez automatyczne urządzenie uruchamiane ciepłem twojego ciała. Aparatura 
czynna jest zawsze, zawsze włączona. Sam spowodujesz własną egzekucję. Czyż nie jest to bardzo, ale 
to bardzo humanitarne?
- Odkąd to utopienie człowieka jest humanitarne? - Może i nie jest. Ale zostawimy ci rewolwer i jeden 
nabój. Możesz sobie strzelić w łeb, jeśli wolisz.
Otworzyłem jadaczkę, aby mu powiedzieć, co myślę o ich człowieczeństwie, lecz nim zdołałem 
wymówić pierwsze słowo, pochwyciło mnie mnóstwo rąk i powlokło przed siebie. Kieliszek usunięto 
z celi, tak samo jak mnie. Do wilgotnego lochu, gdzie zapleśniałe ściany ociekały wodą. Skuto mi 
łydki kajdankami i połączono za pomocą łańcucha ze skoblem w ścianie. Wszyscy wyszli, został tylko 
pułkownik. Stał z ręką na lewarku sterowniczym grubych, najwyraźniej wodoszczelnych drzwi.
Wyszczerzył zęby w tryumfalnym uśmiechu, schylił się i położył na podłodze starodawny rewolwer. 
Kiedy rzuciłem się po niego, drzwi się zatrzasnęły i uszczelniły z pożegnalnym łomotem.
Czy to naprawdę koniec? Obróciłem rewolwer w dłoniach i zobaczyłem tępy kształt pocisku. Koniec 
Jima di Griza, koniec Stalowego Szczura, koniec wszystkiego.
Nagle usłyszałem daleki, głuchy dźwięk otwieranego zaworu i z grubej rury w suficie lunął na mnie 
wodospad
zimnej wody. Rozlewała się z bulgotem po podłodze, zakrywając mi stopy i szybko podnosząc się do 
kostek. Kiedy sięgnęła do pasa, podniosłem rewolwer na wysokość oczu i przyjrzałem mu się. 
Niewielki wybór. Woda podnosiła się miarowo. Zakrywała mi już klatkę piersiową i doszła do 
podbródka. Poczułem ciarki.
Wtem woda przestała lecieć. Była lodowato zimna, dygotałem jak centryfuga. Światło w 
wodoszczelnej armaturze ukazywało tylko betonowe ściany i szarą wodę.
- W co wy pogrywacie, bastardaĉoj - krzyknąłem. -Humanitarne tortury dla uatrakcyjnienia waszej 
humanitarnej zbrodni?
Chwilę później dostałem odpowiedź. Poziom wody zaczął się obniżać.
- Miałem rację: tortury! - zawyłem. - Najpierw tortury, potem morderstwo. I wy uważacie siebie za 
cywilizowanych? Po co to wszystko?
Ostatnia kałuża wody zabulgotała w odpływie i powoli otworzyły się drzwi. Wymierzyłem do nich z 
rewolweru. Mogę iść na dno, jeśli zabiorę ze sobą pułkownika-idiotę albo sierżanta - sadystę.
W uchylonych drzwiach mignęło coś ciemnego. Pistolet wypalił i kula wbiła się w toto z głuchym 
hukiem. Aktówka.
- Przestań strzelać! - zawołał męski głos. -Jestem twoim obrońcą.
- Miał tylko jedną kulę, nic panu nie grozi - usłyszałem pułkownika.
Aktówka z wahaniem wpłynęła do środka, niesiona przez siwego mężczyznę mającego na sobie 
tradycyjny, wysadzany złotem i diamentami czarny garnitur, który zdobił adwokatów w całej 
galaktyce.
- Jestem twoim obrońcą z urzędu; nazywam się Pederasis Narcoses.
- Na co mi pańska pomoc - skoro rozprawa odbędzie się po egzekucji?
- Na nic. Ale takie jest prawo. Musze cię teraz wysłuchać, aby poprowadzić twoją obronę na procesie.
- To jakiś obłęd - będę już gryzł ziemię!
- Zgadza się. Ale prawo tak stanowi. - Odwrócił się do pułkownika. - Muszę zostać sam na sam z 
klientem. To też jest przewidziane przez prawo.
- Macie dziesięć minut, ani sekundy więcej.
- Starczy. Za pięć minut proszę wpuścić mojego asystenta. Ma dokumenty sądowe i formularz 
testamentu.

background image

Drzwi zatrzasnęły się z łoskotem; Narcoses otworzył aktówkę i wyjął plastykową butelkę wypełnioną 
zielonkawym płynem. Odkręcił wieczko i wręczył mi ją.
- Wypij, do dna. Potrzymam ci gnata.
Oddałem mu spluwę, wziąłem butelkę, poniuchałem i odkaszlnąłem.
- Okropne. Dlaczego mam to pić?
- Boja ci każę. To sprawa żywotnej doniosłości, a poza tym nie masz wyboru.
To była prawda - a w końcu, co za różnica? Wychłeptałem wszystko. Szampan smakował o niebo 
lepiej.
- Teraz ci wyjaśnię - oznajmił korkując butelkę i chowając ją do aktówki. - Przed chwilą wypiłeś 
trzydziesto-dniową truciznę. Jest to opracowany przez komputer kompleks toksyn, które na razie będą 
neutralne - ale które zadadzą ci straszną śmierć po upływie dokładnie trzydziestu dni. Jeśli nie 
otrzymasz antidotum. Jego skład też jest dziełem komputerów i nie można go odtworzyć.
Kiedy rzuciłem się na niego, odskoczył do tyłu dość żwawo. Łańcuch na mojej kostce nie sięgał 
niestety tak daleko. Strzeliłem palcami tuż przed jego gardłem.
- Jeśli przestaniesz łaskawie drapać pazurami w powietrzu, to ci wytłumaczę -powiedział tonem 
znużonej rutyny.
Zastanawiałem się, czy robił już coś podobnego wcześniej. Złożyłem ręce na piersiach i cofnąłem się 
pod ścianę.
- Teraz dużo lepiej. Choć jestem adwokatem upoważnionym do prowadzenia kancelarii na tej planecie, 
reprezentuję także Ligę Galaktyczną.
- Wspaniale. Paskönjakowie chcą mnie utopić - a pan otruć. Sądziłem, że trafiłem do miłującej pokój 
galaktyki?
- Tracisz czas. Przyszedłem, aby cię uwolnić. Liga potrzebuje przestępcy. Biegłego w swoim fachu i 
rzetelnego. Jedno pozostaje w sprzeczności z drugim. Na razie wykazałeś się przestępczą biegłością, 
dokonując zuchwałej kradzieży, która omal ci się nie powiodła. Trucizna gwarantuje twą rzetelność. 
Czy mogę wierzyć, że będziesz współpracował? Przynajmniej pożyjesz trzydzieści dni dłużej.
- Tak, jasne, pan jest górą. Nie mam wyboru.
- Nie masz. - Zerknął na zegarek w paznokciu małego palca i odsunął się na bok. W tym momencie 
otworzyły się drzwi, a do celi śmierci wkroczył brodaty i pyzaty młodzieniec z plikiem papierów.
- Znakomicie - ucieszył się Narcoses. - Masz testament? - Chłopak skinął głową. Drzwi się zamknęły i 
na powrót uszczelniły.
- Pięć minut - oznajmił adwokat.
Przybysz rozpiął zamek swego jednoczęściowego gangu. Zdjął go z siebie - i sporo ciała przy okazji. 
Garnitur był wypchany. Chłopak nie był wcale gruby, tylko szczupły i muskularny jak ja. Kiedy zdarł 
z twarzy sztuczną brodę, przekonałem się, że był do mnie uderzająco podobny. Mrugałem jak opętany 
i wbijałem wzrok we własną twarz.
- Zostały tylko cztery minuty, di Griz. Wskakuj w garnitur. Przykleję ci brodę.
Dobrze zbudowany i przystojny nieznajomy przywdział, mój zrzucony kaftan z juty.  Przesunąłem się 
na bok,
a Narcoses wyjął z kieszeni klucz, pochylił się i odpiął mi kajdanki z łydki. Podał je tamtemu, który 
spokojnie kucnął i przykuł się za kostkę.
- Dlaczego... dlaczego to robisz? - spytałem chłopaka. Nie odpowiedział, po prostu sięgnął nade mną 
po rewolwer.
- Będę potrzebował drugiego pocisku - przemówił. Moim własnym głosem.
- Dostaniesz od pułkownika - odparł Narcoses. Wtedy przypomniałem sobie coś, co powiedział kilka 
chwil wcześniej.
- Nazwał mnie pan di Grizem. Pan wie, jak się nazywam?
- Wiem dużo więcej - oznajmił przyklejając mi we właściwym miejscu brodę i wąsy. - Weź od niego 
dokumenty. Wyjdziesz za mną z celi. Trzymaj gębę na kłódkę.
Zrobiłem to wszystko z dziką rozkoszą. Rzuciwszy pożegnalne spojrzenie swemu przykutemu 
sobowtórowi, ruszyłem w podskokach na wolność.

ROZDZIAŁ 3

Biegłem za Narcosesem, ściskając w rękach papiery i starając się myśleć jak na brodatego grubasa 
przystało. Straże olewały nas, z sadystyczną fascynacją przyglądały się za to, jak ich kolega 
przystępuje do zamykania hermetycznych drzwi.
- Zaczekajcie - powiedział pułkownik otwierając małe pudełko, z którego wyjął pocisk. Kiedy 
przemykałem obok, podniósł wzrok. Czułem, że pot mi tryska wszystkimi porami. Przelotne spojrzenie 
trwało chyba z godzinę. Pułkownik odwrócił się i zawołał do strażnika: - Otwieraj drzwi, idioto! 
Zamkniesz je, jak załaduję rewolwer. I sprawa skończy się raz na zawsze.
Skręciliśmy za rogiem, zabójcza gromada zniknęła nam z oczu. W milczeniu, stosownie do instrukcji, 

background image

pokonałem za adwokatem mnóstwo strzeżonych bram, wszedłem do windy, opuściłem ją, a potem 
przekroczyłem ostatni próg i opuściłem Mennicę. Minąwszy uzbrojone po zęby straże, skierowaliśmy 
się do naziemnego pojazdu, który na nas czekał. Wówczas pozwoliłem sobie na westchnienie ulgi.
- Ja...
- Cisza! Do auta. W biurze pogadamy o podwyżce -nie wcześniej.
Narcoses musiał wiedzieć o czymś, o czym nie miałem pojęcia. Pluskwy detekcyjne w drzewach 
ozdobnych, obok których jechaliśmy? Mikrofony kierunkowe? Doszedłem do wniosku, że moje 
precyzyjnie zaplanowane włamanie było skazane na niepowodzenie od chwili, gdy je wymyśliłem.
Kierowca milczał jak grób - i był równie atrakcyjny. Obserwowałem zabudowania, które przesuwały 
się za oknem; później ukazała się okolica podmiejska. Jechaliśmy i jechaliśmy; w końcu stanęliśmy 
przed małym budynkiem na pełnych drzew peryferiach. Kiedy podeszliśmy do wejścia, frontowe 
drzwi otworzyły się, a potem zamknęły za nami, najwyraźniej automatycznie. To samo miało miejsce z 
drzwiami wewnętrznymi, na których widniał gustowny szyld ze złotych liter i brylantowych ćwieków 
PEDERASIS NARCOSES - ADWOKAT. Zamknęły się bezszelestnie. Obróciłem się na pięcie i 
pogroziłem mu palcem.
- Wiedział pan o mnie, zanim wylądowałem na tej planecie.
- Oczywiście. Od chwili, gdy twoje fałszywe dokumenty trafiły do centrali.
- Przyglądaliście się więc z założonymi rękami, jak obmyślam, planuję i dokonuję przestępstwa, a 
potem dostaję karę śmierci - i nie spróbowaliście mi przeszkodzić?
- Zgadza się.
- To zbrodnia! Jeszcze gorsza od mojej.
- Nieprawda. Zresztą w każdym przypadku mieliśmy cię wyciągnąć z tej ostatecznej kąpieli. 
Chcieliśmy tylko sprawdzić, jak sobie poradzisz.
- I jak sobie poradziłem?
- Bardzo dobrze - jak na młodzieńca w twoim wieku. Dostałeś pracę.
- Cieszę się. Ale co z moim dublerem - tym frajerem, który zajął moje miejsce?
- Ten frajer, jak o nim mówisz, to jeden z najlepszych i najdroższych cyborgów, którego można 
zdobyć za pieniądze. Które to pieniądze nie pójdą na marne, gdyż lekarz wystawiający w tym 
momencie akt zgonu znajduje się na naszej liście płac. Sprawa została zamknięta.
- Wspaniale - westchnąłem opadając bezwładnie na kanapę. -Mogę dostać coś do picia? To był długi 
dzień. Ale nic mocnego - wystarczy piwo.
- Doskonały pomysł. Napiję się razem z tobą.
Ze ściany wysunął się mały, ale dobrze zaopatrzony barek: dozownik zaserwował dwa schłodzone 
portery. Łyknąłem duży haust i mlasnąłem.
- Znakomite. Skoro mam raptem trzydzieści dni, to może się dowiem, czego żądacie ode mnie?
- W swoim czasie - powiedział siadając naprzeciw mnie. - Kapitan Varod przesyła ci pozdrowienia. I 
wiadomość: wiedział, że kłamiesz, obiecując rzucić życie przestępcy.
- I kazał mnie obserwować?
- Dobrze kojarzysz. Po wykonaniu dla nas ostatniego zadania staniesz się uczciwym człowiekiem. 
Albo...
- Kim pan jest, by tak mówić?! - zawołałem z kpiną i osuszyłem szklankę. - Sprzedajnym adwokaciną, 
który w teorii bierze pieniądze za wspieranie prawa. Nie kiwnęliście palcem, by uniemożliwić 
tutejszym łobuzom uchwalenie ustawy o procesie dopiero po egzekucji - a teraz wynajmujecie 
kryminalistę do popełnienia przestępstwa. Pan to nazywa praworządnością?
- Po pierwsze - oznajmił podnosząc palec na modłę adwokatów - wcale nie przyklepaliśmy tajnego 
prawa
Mennicy. - To najnowszy pomysł miejscowego zarządu, który przejawia nadmiar paranoi. Ty pierwszy 
trafiłeś tu do pierdla - i będziesz ostatni. Już mają miejsce liczne zmiany personalne. Po drugie - 
ciągnął podnosząc drugi palec -Liga bynajmniej nie przystała na przemoc ani na czyny kryminalne. To 
pierwszy podobny wypadek i skutek całej serii niezwykłych okoliczności. Po głębokim zastanowieniu 
zapadła decyzja, aby zrobić to ten jeden raz. Pierwszy i ostatni.
- Miliony mogą to kupić - parsknąłem z niedowierzaniem. - Może już czas, bym dowiedział się od 
pana, na czym polega moje zadanie?
- Nie... ponieważ sam tego nie wiem. Oddałem głos przeciw całej operacji, toteż zostałem wyłączony. 
Profesor Van Diver opowie ci wszystko.
- A trzydziestodniowa trucizna?
- Skontaktujemy się z tobą dwudziestego dziewiątego dnia. - Wstał i podszedł do drzwi. - Złamałbym 
swoje zasady, gdybym ci życzył powodzenia.
To był jego purytańsko-pompatyczny sposób wychodzenia. Minął się w drzwiach ze starszawym 
jegomościem z białą brodą i monoklem.
- Profesor Van Diver, jeśli się nie mylę?

background image

- Istotnie - odparł podając mi do uściśnięcia miękkiego i wilgotnego śledzia. - Musisz być tym 
ochotnikiem o pseudonimie Jim, o którego przybyciu zostałem poinformowany, a który miał mnie tu 
oczekiwać. To dobrze, że podjąłeś się zadania, które należy określić jako dość naglące i skom-
plikowane.
- Dość naglące - przyznałem podejmując akademicki ton profesora. - Czy istnieje realna możliwość, 
bym dowiedział się czegoś o istocie przedsięwzięcia?
- Naturalnie. Posiadam niezbędne upoważnienie do przestawienia ci interpolowanej informacji 
odnośnie prze-
biegu wydarzeń i tragicznego faktu straty. Pomocy, jakiej potrzebujesz, udzieli ci druga osoba, której 
tożsamość pozostanie nieznana. Zacznę od wydarzeń, które miały miejsce nieco ponad dwadzieścia lat 
temu...
- Piwo. Muszę się odświeżyć. Napije się pan ze mną?
- Unikam napojów zawierających alkohol i kofeinę.
Kiedy napełniałem kufel, błyskał na mnie szklanym wzrokiem przez groźny monokl. Pociągnąłem łyk, 
usiadłem i dałem mu ręką sygnał do aktywności. Głos Van Divera obmył mnie wezbraną falą 
napuszonego stylu i wkrótce zapadłem w lekką drzemkę - ale bardzo szybko rozbudziła mnie treść 
wykładu. Mówił o wiele za dużo, czyniąc stanowczo zbyt wiele dygresji, ale poza tym była to fas-
cynująca opowieść.
Z przedstawienia ogołoconej wersji nie miałby nawet w połowie tyle radości, a wygłoszenie jej 
trwałoby zaledwie kilka minut. Po prostu Galaksia Universitato wysłał ekspedycję na znane 
stanowisko archeologiczne w odległym zakątku Kosmosu - gdzie odkryto artefakt pochodzenia 
nieludzkiego.
- Pan mi wciska kit - odpowiedziałem. - W ciągu ostatnich trzydziestu dwóch tysięcy lat ludzkość 
zbadała większą część galaktyki i nie znalazła śladu obcej rasy.
Parsknął gromkim śmiechem.
- Nie „wciskam kitu", jak twierdzisz swoją prostą gwarą ludową. Przyniosłem ze sobą dowód 
poglądowy, zdjęcie wysłane do nas przez ekspedycję. Artefakt został odkryty w warstwie liczącej co 
najmniej milion lat i nie przypomina niczego w dowolnej bazie danych istniejącej w znanym 
wszechświecie.
Wyjął zdjęcie z wewnętrznej kieszeni i podał mi. Wziąłem je do ręki, przyjrzałem się, a potem 
obróciłem w kółko, ponieważ nie było wskazówki, gdzie góra, a gdzie dół. Dziwaczna plątanina kątów 
i figur nie przypominająca niczego, co w życiu widziałem.
- Wygląda dość obco na to, aby być obcego pochodzenia - powiedziałem. Oczy mnie rozbolały od 
patrzenia na fotografie, wiec cisnąłem ją na stół. - Do czego służy, z czego jest zrobiony i w ogóle?
- Nie mam najmniejszego pojęcia, bo uniwersytet nigdy go nie dostał. Mówiąc szczerze, artefakt 
zaginął w czasie podróży i musimy koniecznie go odzyskać.
- Ktoś się po partacku obszedł z jedynym obcym artefaktem we wszechświecie.
- To przekracza moje kompetencje i nie będę zabierał głosu w tej sprawie. Zostałem jednak 
upoważniony do odpowiedzialnego stwierdzenia, że artefakt trzeba odnaleźć i zwrócić. Za wszelką 
cenę - którą to kwotę mam prawo zapłacić. Oficerowie Ligi Galaktycznej zapewnili mnie, że ty, 
występujący pod pseudonimem Jim, podjąłeś się dobrowolnie odnaleźć i zwrócić artefakt. Przekonali 
mnie również, że mimo młodego wieku jesteś fachowcem w swej dziedzinie. Pozostaje mi tylko 
życzyć ci sukcesu - i czekać na ponowne spotkanie z tobą, gdy powrócisz z przedmiotem, na którym 
nam tak zależy.
Z tymi słowy opuścił pokój, a jego miejsce zajął umundurowany oficer floty. Zamknął drzwi i obrzucił 
mnie stalowym wzrokiem. Oddałem mu spojrzenie.
- Czy od pana dowiem się nareszcie, o co chodzi? -spytałem.
- Tak, u diabła - warknął. - Piekielnie kretyński pomysł - ale innego nie mamy. Jestem admirał 
Benbow, szef Departamentu Ochrony Armady Ligi Galaktycznej. Tępi naukowcy dopuścili do tego, że 
najcenniejszy przedmiot we wszechświecie wyślizgnął im się z rąk - a teraz my musimy zakasać 
rękawy i wyciągać dla nich kasztany z ognia.
Połączone metafory admirała były równie denerwujące jak akademickie dywagacje profesora. Czyżby 
jasne wyrażanie myśli stawało się sztuką zapomnianą?
- Daj pan spokój - odparłem. - Niech pan mi po prostu powie, co się stało i co mam zrobić.
- Dobrze. - Klapnął na fotel. - Jeśli to jest piwo, nie odmówię kufelka. Zresztą nie. Podwójna whisky 
wysokooktanowa, nie, potrójna. Bez lodu. Wykonać.
Robobar obsłużył nas w drinki. Admirał skończył whisky, nim ja zdążyłem unieść moje piwo.
- Słuchaj zatem. Ekspedycja, o której mowa, wracała z planetarnych wykopalisk, kiedy statek doznał 
awarii systemu łączności. Zaniepokojeni nawigacją, wylądowali na najbliższej planecie, która 
nieszczęśliwie i tragicznie okazała się Liokukae.
- Dlaczego nieszczęśliwie i tragicznie?

background image

- Zamknij usta, otwórz uszy. Odzyskaliśmy załogę i ich statek we względnie nienaruszonym stanie. 
Ale bez artefaktu. Z pewnych powodów nie możemy zrobić nic więcej. Dlatego zwróciliśmy się do 
ciebie.
- No to proszę mi teraz ujawnić te powody.
Chrząknął i odwrócił wzrok. Nim odezwał się ponownie, przyjął pion i uzupełnił whisky w szklance. 
Gdybym nie miał oleju w głowie, powiedziałbym, że stary zasuszony pies kosmiczny zapomniał 
języka w gębie.
- Musisz zrozumieć, że naszą rolą i celem jest utrzymanie pokoju w galaktyce. Nie zawsze jest to 
możliwe. Zdarzają się osobnicy, a nawet całe grupy osób nie podzielających naszych celów. Ludzie 
gwałtowni, najwyraźniej nieuleczalnie obłąkani, którym obce jest poczucie odpowiedzialności. Mimo 
wszelkich starań pozostają odporni na nasze wysiłki i propozycje pomocy. - Wypił do dna i miałem 
uczucie, że wreszcie przybliżamy się do prawdy.
- Skoro nie możemy ich zabić - chyba rozumiesz, że tylko najwyższe władze wiedzą o tym, co teraz 
usłyszysz -staramy się, to znaczy, pilnujemy, aby, hmm, aby trafiali na Liokukae i żyli według 
własnych upodobań. Nie zagrażając spokojnym narodom związku...
- Galaktyczne wysypisko! - zawołałem. - Szafa, pod którą zamiatacie swoje śmieci, świętoszki! Nic 
dziwnego, że ukrywacie to w ścisłej tajemnicy.
- Pozbądź się much w nosie, di Griz. Czytałem twoją kartotekę - i moim zdaniem, mocno śmierdzi. Ale 
trzymamy cię za kędziory, odkąd wypiłeś truciznę, która załatwi cię za siedemset dwadzieścia cztery 
godziny. Będziesz zatem grzeczny. Zamierzam cię teraz napoić ohydną wiedzą o Liokukae, udostępnić 
ci nasze tajemnice, a potem ułożysz plan odzyskania skarbu. Nie masz wyboru.
- Wielkie dzięki. Jakimi środkami dysponuję?
- Niezmierzonymi, nieograniczonym funduszem, absolutnym wsparciem. Każda planeta w galaktyce 
łoży na Galaksia Universitato. Pławią się w takiej masie kredytek, że super magnat wygląda przy nich 
jak żebrak. Masz ich oskubać.
- Nareszcie mówi pan moim językiem! Zaczyna, mnie wciągać ten zatruty pomysł. Niech pan podrzuci 
archiwa -i trochę jedzenia - to zobaczę, co da się zrobić.
Niewiele, powiedziałem do siebie po godzinach wielokrotnego czytania cienkiej teczki, pożarłszy stos 
zleżałych i pozbawionych smaku kanapek. Admirał zapadł w drzemkę na fotelu i chrapał niczym dysza 
od rakiety. Nie znalazłem odpowiedzi, należało zatem postawić kilka pytań. Co dało mi słodką 
przyjemność obudzenia admirała. Kilka mocnych szarpnięć załatwiło sprawę i wstrętne czerwone oczy 
wpatrzyły się w moje ze złością.
- Lepiej, żebyś miał dobre powody do tego, co zrobiłeś.
- Mam. Co pan wie osobiście o Liokukae?
- Wszystko, bałwanie. Dlatego tu jestem.
- Wydaje się solidnie uszczelniona.
- Solidnie to za mało powiedziane. Hermetycznie uszczelniona, strzeżona, patrolowana, obserwowana, 
odizolowana, poddana kwarantannie - wybieraj, co chcesz. Armada dostarcza jedzenia i lekarstw. Nic 
nie wychodzi na zewnątrz.
- Mają własnych lekarzy?
- Nie. Zespoły medyczne mieszkają w szpitalu wewnątrz stacji lądowania - zbudowanej jak forteca. 
Nim zapytasz, odpowiedź brzmi - nie. Ta odrobina zaufania, jaka istnieje jeszcze między Armadą i 
Liokukaenami, dotyczy usług medycznych. Zgłaszają się do nas i poddajemy ich leczeniu. Niech tylko 
zaczną podejrzewać, że medycy angażują się w jakieś machinacje, a zaufanie pryśnie jak bańka 
mydlana. Choroby i śmierć będą nieuniknione.
- Skoro reszta cywilizowanej galaktyki nie ma o nich pojęcia - co oni wiedzą o nas?
- Pewnie wszystko. Nie praktykujemy cenzury. Transmitujemy całą sieć normalnych kanałów 
rozrywkowych TV oraz programy edukacyjne i aktualności. Są dobrze wyposażeni w odbiorniki i 
mogą oglądać powtórki wszystkich najbardziej obrzydliwych widowisk i seriali. Jest teoria, że jeśli 
zdołamy oszołomić ich umysły telewizyjnym chłamem, to nie będą rozrabiać.
- I działa?
- Może. Na pewno zaś okupują pierwsze miejsce na galaktycznej skali nieprzerwanego siedzenia przed 
szklanym pudłem.
- Latacie do nich i prowadzicie badania?
- Nie bądź głupi. W obudowie każdego odbiornika zatopiliśmy liczniki. Podsłuchują je orbitery.
- Mamy tu wobec tego planetę krwiożerczych, zbzikowanych fanatyków telewizji?
- Nic dodać, nic ująć.
Zerwałem się na nogi, rozsypując na dywanie suche okruchy niezjadliwej kanapki. Podniosłem dłonie 
i głos:
- To jest to!
Benbow zerknął na mnie, marszcząc czoło.

background image

-Co?
- Sposób. Na razie tylko przebłysk koncepcji... ale wiem, że rozrośnie się i pogłębi w coś 
niewiarygodnego. Prześpię się z nią, a kiedy się obudzę, wykończę i opowiem panu ze szczegółami.
- Co?
- Nie bądź pan taki zachłanny. Wszystko w swoim czasie.

ROZDZIAŁ 4

Automatyczna kuchnia, na wpół zdezelowana i rozregulowana, wyprodukowała kolejną nieświeżą 
kanapkę i ciepławy kubek wodnistego kakao. Zjadłem i popiłem, a potem w głębi korytarza 
odszukałem sypialnię. Klimatyzowaną, rzecz jasna - ale okno nie było hermetyczne. Otworzyłem je i 
wciągnąłem nosem zimne, nocne powietrze. Wschodził księżyc, dołączając do trzech pozostałych, 
które stały już na niebie. Dawały w sumie całkiem interesujące cienie. Noga za parapet, skok do 
ogrodu - i byłbym daleko, nim ktokolwiek zdąży podnieść alarm.
A po dwudziestu dziewięciu dniach leżałbym w grobie. Te parę łyków, które wypiłem w więzieniu, 
naprawdę skoncentrowały moją uwagę i zagwarantowały lojalność. Czy jednak zdążę z tą 
skomplikowaną operacją w tak krótkim czasie?
Zważywszy na konsekwencje, nie miałem wyboru. Westchnąłem, zamknąłem okno i poszedłem spać. 
To był długi, ! bardzo długi dzień.
Rano przełamałem zamek na tablicy rozdzielczej w kuchni i byłem zajęty drobnymi ulepszeniami, 
kiedy wszedł admirał Benbow.
- Mogę uprzejmie zapytać, co tutaj robisz, do wszystkich diabłów?
- Chyba widać, że staram się zmusić ten złośliwy mechanizm do wyprodukowania czegoś innego poza 
zjełczałymi kanapkami ze zgniłym serem. No!
Zatrzasnąłem panel i wystukałem komendę. Pojawił się natychmiast kubek parującej kawy, a w ślad za 
nim kanapka z wieprzowiną, parująca i soczysta. Admirał pokiwał głową.
- Ta będzie dla mnie - zrób sobie drugą. A teraz opowiedz mi o swoim planie.
Opowiedziałem. Mamrocząc z pełnymi ustami.
- Wydamy trochę kredytek z tej góry pieniędzy, do której mamy dostęp. Najpierw ustawimy parę 
spraw w mediach. Chcę mieć wywiady, recenzje, plotki i mnóstwo innych rzeczy - wszystko na temat 
kapeli rockowej, która jest sensacją galaktyki.
Admirał zawył, po czym wydusił z siebie:
- Jakiej kapeli? Co ty u diabła gadasz?
- Odlotowej grupy rockowej, zwanej...
- No?
- Nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałem. Coś odlotowego i łatwego do zapamiętania. Albo fikuśnego. -
Uśmiechnąłem się i podniosłem w natchnieniu palec. -Mam! Gotów? Zespół się nazywa... Stalowe 
Szczury!
- Dlaczego?
- A dlaczego nie?
Admirał nie był szczęśliwy. Zmarszczył brwi i warknął, dźgając mnie palcem niczym prokurator.
- Jeszcze kawy. Powiesz mi zaraz, o czym mówisz, albo
cię zabiję.
- Spokojnie, admirale, spokojnie. Niech pan pamięta o nadciśnieniu. Mówię o tym, żeby się dostać na 
Liokukae z całym potrzebnym sprzętem oraz z odpowiednią pomocą. Zmontujemy grupę muzyków 
rockowych o nazwie Stalowe Szczury...
- Jakich muzyków?
- Po pierwsze ja - a resztę pan mi dostarczy. Podobno jest pan szefem Ochrony Armady Ligi 
Galaktycznej?
- Owszem. Jestem.
- To proszę wezwać swoje oddziały. Niech któryś z pańskich techników sprawdzi wszystkich agentów 
terenowych i odsieje każdego, kto brał udział w czymkolwiek, co uchodzi za akcję w tym 
cywilizowanym wszechświecie. Badanie będzie proste, ponieważ interesują nas tylko pod jednym 
względem. Skłonności do muzyki. Czy umieją grać na jakimś instrumencie, śpiewać, tańczyć, gwizdać 
albo chociaż czysto zanucić. Sporządź pan tę listę, a będziemy mieli kapelę.
Skinął głową nad czarną kawą.
- Nareszcie mówisz do rzeczy. Grupa rockowa złożona z agentów ochrony. Ale trzeba czasu, aby ich 
zebrać, na organizację i próby.
- Po co?
- Żebyście mieli dobre brzmienie, kretynie.
- Kto się na tym pozna? Słuchał pan kiedyś ludowej muzyki górniczej? Czy Aqua Regii i jej 
Kwaśnych Kwarków?

background image

- Słusznie. A więc montujemy grupę i nadajemy jej taki rozgłos, że zna ją cała Liokukae...
- I słucha ich piosenek...
- I chce słuchać jeszcze więcej. Na trasie koncertowej. Która jest nierealna. Planeta podlega absolutnej 
izolacji.
- W tym zawiera się piękno mojego planu, admirale. Kiedy popularność zespołu sięga szczytu i jego 
sława dociera do najdalszych zakątków galaktyki, Szczury dopuszczają się tak straszliwej zbrodni, że z 
miejsca zostają odstawieni na tę planetę-więzienie. Gdzie spotkają się z entuzjastycznym przyjęciem. 
Bez żadnych podejrzeń. Gdzie wyśledzą i odnajdą obcy artefakt i przywiozą go z powrotem, abym 
mógł otrzymać odtrutkę. Jeszcze jedno. Zanim weźmiemy się do roboty, chcę trzy miliony 
galaktycznych kredytek. W świeżo wybitych monetach z Mennicy.
- Nie ma mowy -burknął. - Fundusze będą wypłacane
na bieżąco.
- Pan mnie nie rozumie. To moje honorarium za przeprowadzenie akcji. Koszty operacyjne są poza 
tym. Płacicie albo...
- Albo co?
- Albo umrę za dwadzieścia dziewięć dni i operacja umrze razem ze mną, a w pańskich aktach pojawi 
się czarna
kreska.
Osobisty interes dał mu bodźca do podjęcia natychmiastowej decyzji.
- Czemu nie? Przeładowanych forsą akademików stać na to, nawet się nie połapią. Załatwię ci tę listę.
Odpiął z paska słuchawkę, krzyknął do niej wielocyfrowy numer, po czym wyszczekał kilka krótkich 
komend. Nim dopiłem kawę, drukarka biurowa z brzękiem obudziła się do życia; w skrzynce poczęły 
się gromadzić arkusze papieru. Przejrzeliśmy listę i odfajkowaliśmy kilkanaście możliwości. Nie było 
nazwisk, same numery kodowe. Zakończywszy pracę, oddałem wykaz admirałowi.
- Będą nam potrzebne kompletne akta wszystkich, których zaznaczyliśmy.
- To są poufne i tajne informacje.
- A pan jest admirałem i może je zdobyć.
- Zdobędę - i ocenzuruję. Nie dopuszczę do tego, abyś miał poznać jakieś sekrety mojego 
Departamentu Ochrony.
- Niech je pan zachowa dla siebie, mam to gdzieś. - Co było rzecz jasna wierutnym kłamstwem. - 
Może pan ich zaopatrzyć w imiona kodowe oraz numery i nie ujawniać niczyjej tożsamości. Chcę 
tylko wiedzieć, czy mają uzdolnienia muzyczne i czy będą dobrzy w polu, kiedy zrobi się gorąco.
To zajęło trochę czasu. Zrobiłem sobie małą przebieżkę dla rozluźnienia mięśni. Kiedy później moje 
ubranie schło w próżniowej pralce, wziąłem gorący prysznic na zmianę z zimnym. Odnotowałem w 
pamięci, by sprawić sobie nową odzież - ale dopiero po tym, gdy operacja ruszy z miejsca i nabierze 
rozpędu. Nie było ucieczki przed śmiertelnym zegarem, który wystukiwał sekundy do dnia sądu 
ostatecznego.
- Mam listę - powiedział admirał, kiedy wróciłem do gabinetu. - Żadnych nazwisk, wyłącznie numery. 
Agenci płci męskiej są pod literą A...
- Niech zgadnę - kobiety są pod B?
Jedyną odpowiedzią było burknięcie pod nosem; admirał cierpiał na chroniczny brak poczucia 
humoru. Przerzuciłem wykaz. Skromny wybór pań, które obejmowały pozycje od Bl do B4. 
Instrumentalistki - organy piszczałkowe, nie do wiary, harmonijka ustna, tuba - i wokalistka.
- Będę potrzebował fotografii B3. A co symbolizują inne oznaczenia przy Bl? 19T, 908L i 
pozostałych?
- Szyfr - oznajmił wyrywając mi arkusz z ręki. - To tłumaczy się jako sprawna w walce wręcz, tamto -
wyszkolona w strzelaniu z broni osobistej. Reszta to nie twój interes.
- Wspaniale, dziękuję. Nie wiem, co bym bez pana zrobił. Chyba wykorzystam tę agentkę - ale pod 
warunkiem, że nie będzie musiała targać swoich organów na plecach. A teraz wybierzmy kogoś z listy 
panów i zaczekajmy na fotografie. Poza tym jednym, A19. Obejdzie się bez fotografii - chce go tu 
widzieć natychmiast, we własnej osobie.
- Dlaczego?
- To perkusista i gra na syntezatorze molekularnym. Nie znam się na muzyce - a więc mnie nauczy 
mojej roli w tej kapeli. A19 pokaże mi, co trzeba, potem nagra kilka numerów i ustawi maszyny do 
grania różnych urywków. Ja się ograniczę do szczerzenia zębów i naciskania guzików. Skoro mowa o 
maszynach - czy pański okryty ścisłą tajemnicą serwis dysponuje na tej planecie naprawczymi 
urządzeniami elektronicznymi?
- To wiadomość poufna.
- Wszystko, co dotyczy naszej operacji, jest poufne. Ale będę musiał zająć się trochę elektroniką. Tutaj 
bądź gdzie indziej. No więc?
- Uzyskasz dostęp do urządzeń.

background image

- Dobrze. I proszę mi powiedzieć... co to jest gastrofon albo kobza?
- Nie mam pojęcia. Czemu pytasz?
- Są tu wymienione jako instrumenty, umiejętności czy coś w tym rodzaju. Muszę się tego dowiedzieć.
Nasmarowany strumieniem kredytek z uniwersytetu i obsadzony pupilkami admirała mechanizm 
mojego planu zaczął się obracać na wysokim biegu. Liga faktycznie miała placówkę na tej planecie - 
pod przykrywką międzygwiezdnej firmy spedycyjnej - z kompletnie wyposażonym warsztatem 
mechanicznym i aparaturą elektroniczną. Fakt, że pozwolili mi korzystać ze wszystkiego, oznaczał, iż 
po zakończeniu operacji firma niewątpliwie zniknie. Grafik przesłuchań był już ustalony, agent A19 
przybył najszybszym z dostępnych środków lokomocji. Pojawił się z lekko szklistym wyrazem oczu 
jeszcze tego samego popołudnia.
- Znam cię tylko z oznaczenia kodowego A19. Podasz mi jakieś lepsze imię, którym mógłbym się do 
ciebie zwracać? Nie musi być twoje własne.
To był zwalisty facet o kwadratowej szczęce, którą pocierał spinając mózg do działania.
- Zach - to imię kuzyna. Mów mi Zach.
- Dobra, Zach. Masz niezły dorobek muzyczny.
- Ja myślę! Przebrnąłem uczelnię zagrywaniem w kapeli. Wciąż daję występy od czasu do czasu.
- Dostałeś pracę. Pójdziesz teraz na wycieczkę z otwartą książeczką czekową i kupisz najlepszą, 
najdroższą i najbardziej skomplikowaną aparaturę do muzyki elektronicznej, jaką uda ci się znaleźć. 
Musi być możliwie najbardziej zwarta i zminiaturyzowana do mikroskopijnej wielkości. Przyniesiesz 
ją tutaj, a ja wszystko zmniejszę jeszcze bardziej, bo będziemy musieli to targać na własnych plecach. 
Jeśli nie znajdziesz czegoś na planecie, skorzystaj z galaktycznej poczty wysyłkowej. Wydawaj! Im 
więcej wydasz, tym lepiej!
Oczy mu zabłysły muzyczną namiętnością.
- Mówisz poważnie?
- Absolutnie. Sprawdź u Benbowa. Admirał zatwierdza wszystkie wydatki. Leć!
Poleciał - i rozpoczęły się przesłuchania. Spuśćmy zasłonę na odrażające szczegóły następnych dwóch 
dni. Najwidoczniej zdolności muzyczne i dryl wojskowy nie idą w parze. Musiałem ciąć i lista szybko 
się kurczyła. Liczyłem na duży zespół - a wychodziło na to, że będę miał maleńkie combo.
- To wszystko, admirale - powiedziałem i oddałem mu skrócony wykaz. - Braki ilościowe będziemy 
musieli nadrabiać jakością. To będę ja i tych troje.
Zmarszczył brwi.
- Wystarczy?
- Musi. Odrzuceni może i są wspaniałymi agentami, ale przez lata będzie mi się śniło ich brzmienie. W 
nocnych koszmarach. Niech pan weźmie wybrańców na stronę i opowie im o mnie i o naszej misji. 
Spotkam się z nimi po lunchu w sali przesłuchań.
Rozstawiałem na stole szklanki i butelki z napojami chłodzącymi, kiedy cała czwórka wpadła 
gromadnie do środka. Równym krokiem!
- Lekcja numer jeden! - zawołałem. - Rozumujcie jak cywile. Najmniejszy przejaw wojskowego drylu 
od razu nas zabije. Jasne? Rozmawialiście z admirałem? Kiwacie głowami, to dobrze, bardzo dobrze. 
Kiwnijcie jeszcze raz, jeśli zgadzacie się przyjmować rozkazy tylko ode mnie i od nikogo więcej. 
Znakomicie. A teraz przedstawię was sobie. Nie wolno mi znać waszych prawdziwych nazwisk ani 
funkcji, a więc wymyśliłem naprędce kilka innych. Pójdziemy w świat po nowemu. Gość po waszej 
lewej stronie, imię kodowe Zach, jest profesjonalnym grajkiem i uczy mnie nowych umiejętności. Od 
niego przede wszystkim zależy, czy nasz projekt ruszy z miejsca. Nazywam się Jim i niedługo będę 
umiał grać na elektronicznych zabawkach i liderować grupie. Obecna tutaj młoda dama, aktualnie 
zwana Madonetką, to wielce uzdolniony kontralt i nasza wokalistka. Przywitajmy ją serdecznie.
Obdarzyli Madonetkę oklaskami, najpierw powoli, potem coraz śmielej i radośniej, aż musiałem 
podnieść dłoń, by facetów uciszyć. Stanowili zgraję narwańców, należało ich rozluźnić. Madonetką 
miała jasną skórę i ciemne włosy; wysoka, dobrze zbudowana i dość atrakcyjna cizia. Uśmiechnęła się 
i pomachała im ręką.
- Wystarczy, początkująca kapelo. Wy dwaj ostatni, Floyd i Stingo, stanowicie resztę grupy. Floyd to 
ten wysoki, chudy gość ze sztuczną brodą - hoduje sobie prawdziwą, ale potrzebowaliśmy tej już teraz 
do zdjęć dla
kampanii reklamowej. Cudotwórcy od zarostu wynaleźli środek antydepilacyjny, który stymuluje 
porost włosów. Za trzy dni Floyd będzie miał piękną bródkę. Poza hodowaniem szczeciny gra na kilku 
instrumentach dętych, stanowiących, jeśli nie wiecie, historyczną rodzinę instrumentów muzycznych, 
w które należy dmuchać z całej siły, aby wydobyć dźwięk. Floyd pochodzi z odległej planety zwanej 
Och'aye, która cieszy się być może galaktyczną sławą dzięki innemu swojemu synowi o nazwisku 
Angus McSwiney, założycielowi sieci automatycznych jadłodajni McSwineya. Floyd gra na 
instrumencie, którego przeszłość okrywa mgła zapomnienia. Czasami żałuję, że nie doczekał naszych 
czasów. Prosimy cię o szybką melodyjkę na kobzie, jeśli łaska.

background image

Słyszałem ją wcześniej, więc byłem trochę lepiej przygotowany. Floyd odemknął futerał i wyjął aparat 
podobny do wielkiego, brzuchatego pająka z dużą liczbą czarnych nóg. Zarzucił go na siebie, 
dmuchnął z całej siły i jednocześnie zaczął pompować wściekle łokciem brzuch robala. Patrzyłem na 
nich i podziwiałem straszny wyraz ich twarzy, kiedy ryk z rzeźni wypełnił salę.
- Wystarczy! - krzyknąłem i jęk ostatniej zarzynanej świni przeszedł w śmiertelną ciszę. - Nie wiem, 
czy ten instrument spełni jakąś rolę w czasie naszych recitali, musicie jednak przyznać, że 
niewątpliwie przykuwa uwagę. Ostatnim, choć nie mniej ważnym członkiem kapeli, jest Stingo. 
Porzuciwszy służbę, stał się całkiem niezłym adeptem gry na fidelinie. Stingo, prosimy o 
demonstrację.
Stingo uśmiechnął się po ojcowsku i pokiwał do nas ręką. Miał siwe włosy i imponujący brzuch. 
Martwił mnie jego wiek i ogólna forma, lecz admirał po dyskretnym zbadaniu danych zapewnił mnie, 
że zdrowie Stingo ma kategorii A+, że regularnie ćwiczy, że poza skłonnością do lekkiej nadwagi 
nadaje się do warunków polowych. Machnąłem na to, bo niewiele mogłem zrobić. Z zapisów wynika-
ło, że Stingo wziął się za muzykę po zakończeniu aktywnej służby; z braku talentów kazałem przejrzeć 
również akta weteranów. Kiedy do niego dotarliśmy, ucieszył się z powrotu do firmy. Fidelina miała 
dwa gryfy i brzmiała dość wesoło, wydając szarpiąco-zgrzytliwe dźwięki, które wszystkim chyba się 
podobały. Stingo eleganckim ukłonem podziękował za uznanie.
- No, to już wszystko. Poznaliście zatem Stalowe Szczury. Są pytania?
- Tak - powiedziała Madonetka i oczy zebranych zwróciły się w jej stronę. - Jaką muzykę będziemy 
grać?
- Dobre pytanie - i wydaje mi się, że mam dobrą odpowiedź. Badania nad współczesną muzyką 
ukazują wielką rozmaitość rytmów i tematów. Niekiedy okropnych, jak w muzyce wiejsko-hutniczej. 
Czasem dość uroczych, jak u Wesołków i ich stada rozśpiewanych ptaków. My jednak potrzebujemy 
czegoś nowego i odmiennego. Albo starego i odmiennego pod warunkiem, że nikt tego nie słyszał od 
tysięcy lat. By wspomóc natchnienie, kazałem wydziałowi muzycznemu Galaksia Universitato 
przeszukać najdawniejsze bazy danych, jakimi dysponują. Minęły tysiąclecia, odkąd ta muzyka 
rozlegała się po raz ostatni. Zwykle bardzo słusznie.
Podniosłem garść nagrań.
- Tylko tyle ocalało po wyczerpującym teście, jakim je poddałem. Jeśli mogłem słuchać dłużej niż 
piętnaście sekund, robiłem kopię. Obecnie wysubtelnimy proces jeszcze bardziej. Co wytrzymamy 
przez pół minuty, przechodzi do następnej rundy.
Wetknąłem jeden z czarnych, mikroskopijnych chipów do odtwarzacza i rozsiadłem się wygodnie. 
Trzasnął w nas grzmot atonalnej muzyki, a nasze uszy zaatakował sopran o głosie maciory w ostatniej 
godzinie ciąży. Wyrwałem nagranie, rozgniotłem pod obcasem i sięgnąłem po następne.
Późnym popołudniem mieliśmy oczy podkrążone od łez, rwało nas w uszach, a nasze mózgi cierpły i 
puchły na
zmianę.
- Starczy na razie? - zapytałem słodkim głosem. Odpowiedzią był chór jęków. - Dobrze. Po drodze 
zauważyłem pijalnię „Kurz na migdałkach". Sądzę, że to tylko drobny żart i mają na myśli spłukiwanie 
kurzu z migdałków klientów. Pójdziemy sprawdzić?
- Idziemy! - zawołał Floyd i ruszył z kopyta na czele wędrówki ludów.
- Toast - powiedziałem, kiedy przybyły napoje. Podnieśliśmy szklanki. - Za Stalowe Szczury - oby 
grały długo!
Wznieśli okrzyk i wypili, a potem zażądali drugiej kolejki. Pomyślałem, że wszystko układa się klawo.
Tylko dlaczego byłem taki przygnębiony?

ROZDZIAŁ 5

Czułem przygnębienie, ponieważ plan był wariacki. Przewidziałem tydzień na to, by nasza 
popularność doszła do zenitu, na zdobycie paru nagród muzycznych... po czym miała nastąpić 
zbrodnia. W tak krótkim czasie musieliśmy nie tylko znaleźć jakąś muzykę, ale także przećwiczyć 
materiał i osiągnąć chociaż średni poziom. Niezłe szansę. Mogliśmy się nie wyrobić. Potrzebowaliśmy 
pomocy.
- Madonetko, małe pytanko. - Najpierw pociągnąłem piwa. - Muszę się przyznać do kompletnej 
ignorancji, jeśli chodzi o robienie muzyki. Czy jest ktoś taki, kto jakby wymyśla melodie i rejestruje 
materiał, który inni grają?
- Masz na myśli kompozytora i aranżera. To może być ten sam człowiek - ale na ogół lepiej rozdzielać 
funkcje.
- Możemy znaleźć jednego bądź obydwóch? Zach, jesteś największym profesjonalistą wśród nas... 
znasz kogoś?
- To nie powinno być trudne. Wystarczy się skontaktować z ISTOTĄ.
- Najwyższą?

background image

- Nie z istotą. Z ISTOTĄ. To skrót Intergalaktycznego Stowarzyszenia Talentów. W muzyce panuje 
bezrobocie i nie powinniśmy mieć trudności ze znalezieniem paru zdolnych ludzi.
- No to załatwione. Od razu każę admirałowi się tym zająć.
- Niemożliwe - warknął tym swoim zwykłym, przyjaznym stylem. - Żadnych cywilów, żadnych osób 
postronnych. To ściśle tajna operacja od początku do końca.
- Na razie - ale za siedem dni zrobi się publiczna. Musimy tylko wymyślić jakąś historię dla mediów. 
Powiedzmy, że montuje się kapelę do realizacji holofilmu. Albo dla jakiejś dużej firmy na kampanię 
reklamową. Załóżmy, że McSwineys postanowili zmienić wizerunek, sięgnąć wyżej. Chcą się pozbyć 
Blimeya McSwineya i jego czerwonego pijackiego nosa, a w jego miejsce wziąć naszą grupę. Musi 
pan to zrobić - natychmiast.
Zrobił. Nazajutrz do sali prób przyprowadzono bladego i wychudzonego młodzieńca. Zach szepnął mi 
na ucho:
- Poznaję, to Barry Moyd Shlepper. Dwa lata temu napisał operę rockową Nie płucz po mnie, 
Angelino. Później nie odniósł już sukcesu.
- Pamiętam. Musical o praczce, która wychodzi za dyktatora.
- To samo.
- Witamy, Barry, witamy - oznajmiłem podchodząc do niego i ściskając mu kościstą dłoń. - Nazywam 
się Jim i jestem tutaj szefem.
- Babaryba, koleś. Babaryba - powiedział.
- Ja ciebie też babaryba. - Trzeba się będzie poduczyć żargonu muzycznego światka, jeśli nasz plan ma 
się powieść. - Wyjaśnili ci już, co tu jest grane?
- Tak jakby. Rusza świeża firma nagraniowa z ciężkim szmalem do wydania. Chcą sfinansować parę 
nowych kapel, by się załapać do branży.
- Właśnie. Ty odpowiadasz za aranże. Pokażę ci, co mamy, i nadasz temu formę.
Podałem mu słuchawki i odtwarzacz: nie byłem w stanie ponownie słuchać tych paskudztw. Wkładał 
kostki jedną po drugiej i choć wydawało się to niemożliwe, jego blada skóra robiła się jeszcze bledsza. 
Przesłuchał wszystkie. Westchnął drżącym głosem, zdjął słuchawki i otarł łzy z oczu.
- Mam ci powiedzieć szczerze, co o tym myślę?
- Wal.
- Cóż, nie chciałbym cię urazić, ale to naprawdę wciąga. Tchnie. Oszałamia.
- Potrafisz lepiej?
- Mój kot potrafi. I zrobić na tym forsę.
- No to wracasz z zasiłku. Do roboty!
Nie mogłem uczynić nic więcej, dopóki muzyka nie została napisana, przećwiczona, zarejestrowana. 
Tamci grali na swoich instrumentach i śpiewali, moja rola ograniczała się do wciskania przełącznika 
przed każdym kawałkiem. Potem wszystkie bębny, czynele, syreny, dzwony i syntezator molekularny 
Zacha wypalały z głośników pełną mocą, a ja trącałem przełączniki, które do niczego nie służyły, 
waliłem w klawisze na odłączonej klawiaturze. Kiedy więc oni robili muzykę, ja zajmowałem się 
bajerami.
Pociągało to za sobą konieczność obserwacji najpopularniejszych zespołów, grup i solistów. Część 
była przyjemna, reszta okropna, wszystko za głośne. W końcu wyłączyłem dźwięk i oglądałem wiązki 
laserowe, eksplozje fajerwerków
i akrobatykę fizyczną. Robiłem szkice, często do siebie mamrotałem, wydałem mnóstwo pieniędzy 
uniwersytetu.
I wbudowałem niewiarygodną ilość skomplikowanych obwodów do istniejącej elektroniki. Admirał 
niechętnie pokrył ekstra wydatki, o jakie go prosiłem, i zmodyfikowałem wszystko w warsztacie 
elektronicznym. To był całkiem zadowalający i efektywny tydzień. Na dodatek wydusiłem z admirała 
obiecaną zapłatę trzech milionów kredytek.
- Wielkie dzięki - oznajmiłem pobrzękując szóstką roziskrzonych monet wartości pół miliona kredytek 
każda. -Przyzwoite honorarium za przyzwoitą robotę.
- Lepiej zdeponuj je w skarbcu bankowym, póki jeszcze są - poradził zgryźliwie.
- Oczywiście. Kapitalna myśl.
Nadzwyczaj głupi pomysł. Banki były do rabowania i śledzenia przez władze podatkowe. Toteż 
udałem się najpierw do warsztatu mechanicznego, gdzie popracowałem trochę w metalu, a potem 
spakowałem, zawinąłem i oznaczyłem monety. Następnie poszedłem na spacer i na wszelki wypadek 
wykorzystałem mój wielki talent nie zwracania na siebie uwagi, aby zgubić ewentualny ogon, który 
mógł mi przykleić admirał. Ryzykowałem życie - w niejeden sposób - za ten szmal. Jeśli miałem wyjść 
z tego cało, chciałem, by na mnie czekał.
Dotarłem wreszcie do małej wiejskiej poczty, wybranej losowo, pod miastem. Obsługiwał ją 
krótkowzroczny i zaawansowany wiekiem jegomość.
- Ekspres kosmiczny z ubezpieczeniem międzyplanetarnym. Będzie cię to kosztowało, młody 

background image

człowieku.
- Nie marudź, dziadku, nie marudź. Mam drobne. -Zamrugał niezrozumiale oczami i powtórzyłem mu 
to w jego rodzimym narzeczu. - Nie będzie kłopotów z opłatą, łaskawy panie. Musi mnie pan 
zapewnić, że przesyłka
dotrze natychmiast do profesora Van Divera z Galaksia Universitato. Czeka na te historyczne 
dokumenty.
Przegalafaksowałem profesorowi wcześniej, że wysyłam kilka przedmiotów osobistych, aby łaskawie 
je przechował, dopóki się nie zgłoszę. Na wypadek gdyby nie mógł opanować ciekawości, 
zalutowałem wszystko w pancernej kasecie, którą mogło otworzyć jedynie diamentowe wiertło. Byłem 
pewny, że ciekawość profesora nie sięgnie tak daleko. Paczka zniknęła w otworze transportera i 
rzuciłem się z powrotem w wir pracy.
Pod koniec szóstego dnia wszyscy byliśmy zmordowani. Barry Moyd Shlepper nie kładł się dwie noce 
pod rząd. Z zimnymi ręcznikami wokół głowy, wzmocniony kawą trójkofeinową, składał kilka 
numerów z archaicznego chłamu. Okazał się znakomitym piratem - bądź adaptatorem, jak lubił o sobie 
mówić. Zespół ćwiczył, nagrywał i znowu ćwiczył. Skupiłem się na kostiumach, bajerach, efektach 
wizualnych i byłem prawie zadowolony.
Po ostatniej przerwie zwołałem swoją gromadkę.
- Ucieszy was wiadomość, że damy teraz pierwszy występ publiczny. - Jak się spodziewałem, 
zaprotestowali jękiem i piskliwymi okrzykami. Poczekałem, aż się uspokoją. -Doskonale wiem, co 
czujecie -bo czuję to samo. Myślę, że numer bluesowy „Całkiem sama" to nasz najlepszy kawałek. 
Wiecie, że tutejszy personel bardzo nam pomógł, i jesteśmy im to winni, aby pierwsi poznali nasze 
dokonania. Zaprosiłem około trzydziestu osób, wkrótce się zjawią.
Jak na zawołanie drzwi się otworzyły i wmaszerowała gęsiego nieufna publiczność; każdy niósł 
składane krzesło. Admirał Benbow wyrywał na czele, jego adiutant targał dwa krzesła. Zach doglądał 
zajmowania miejsc i nasze przepastne studio do prób pierwszy raz zamieniło się w salę koncertową. 
Wycofaliśmy się na proscenium, przyciemniłem światła ogólne i rzuciłem na siebie i mój sprzęt 
elektroniczny mały reflektor punktowy.
- Panie i panowie, drodzy goście. Wszyscy pracowaliśmy ciężko przez ostatni tydzień i w imieniu 
Stalowych Szczurów serdecznie wam za to dziękuję.
Trąciłem przełącznik i mój wzmocniony głos powtórzył „dziękuję, dziękuję". W tym momencie 
zdusiło go gwałtowne crescendo perkusji oraz grzmot pioruna z towarzyszeniem kilku realistycznych 
błyskawic. Poznałem po wybałuszonych oczach i opadłych szczękach publiki, że przykułem uwagę.
- Jako nasz pierwszy numer melodyjna Madonetka wykona w sposób rozdzierający serce tragicznie 
smutnego bluesa „Całkiem sama"!
Wypaliły na nas kolorowe jupitery, ukazując obcisłe stroje nakrapiane różowymi cekinami w całej ich 
opalizującej wspaniałości. Kiedy zagraliśmy początkowe takty tematu, światła skoncentrowały się na 
Madonetce, której strój miał więcej ciała niż tkaniny i wydawał się głęboko doceniony. Po ostatnim 
gwiździe wiatru oraz trzasku pioruna i błyskawicy wyciągnęła swe urocze ramiona w kierunku 
publiczności i zaśpiewała:

Jestem sama, całkiem sama
Telefon milczy znów od rana
Patrzę w koło... i co widzę?
Cztery ściany, a w nich mnie
Mnie – mnie - mnie
Tylko tyle
Samą siebie
Tylko
mnie
mnie
mnie
mnie...

Towarzyszył temu akompaniament holograficznych dygoczących drzew, chmur burzowych i innych 
upiornych efektów. Muzyka zawodziła dalej i Madonetka wbolerowała się w drugą część piosenki:
Całkiem sama, nocy mrok... Park za oknem, jeden krok. Dmie wichura, macha konarami... Martwe 
glosy jęczą nad grobami! Uciekać, uciekać... tak, zniknąć stąd... Lecz ja wiem, idą po mnie, ciągle 
gonią mnie! Siedzę i plączę... wiem, zgadza się... Jasne sionce wstaje... Nadciąga nocy kres...
Z ostatnim lamentem podniosła się za nami majestatycznie wstęga purpurowej mgły i muzyka powoli 
ucichła.
Cisza ciągnęła się niemiłosiernie - dopóki nie przerwała jej wreszcie burza oklasków.

background image

- No dobrze, moi mili - powiedziałem. - Wygląda na to, że dopięliśmy swego. Mówiąc słowami 
Barry'ego Moyda, wygląda na to, że wszystko jest babaryba!
Siódmego dnia nie święciliśmy. Po normalnym cyklu prób ogłosiłem wczesną przerwę.
- Poleżakujcie trochę. Spakujcie torby. Muzyka i bajery gotowe do drogi. Odbijamy o północy. 
Transport do portu kosmicznego rusza o godzinę wcześniej - więc się nie spóźnijcie.
Podpierając się nosami ze zmęczenia, opuścili salę. Kiedy wyszli, na środek wparował admirał, 
ciągnąc za sobą Zacha.
- Ten agent mi donosi, że przygotowania dobiegły końca i możecie ruszać w drogę. - Zdołałem jedynie 
skinąć głową na potwierdzenie.
- Szkoda, że nie mogę się z wami zabrać - powiedział Zach.
- Ty to wszystko zorganizowałeś - masz za to naszą wdzięczność. Idź już.
Ścisnął mi na pożegnanie rękę, aż mi zdrętwiały palce, i drzwi się za nim zamknęły.
Uśmiech admirała zawierał całe ciepło przyczajonego węża.
- Zarząd Narkotyków wykrył tak straszliwą zbrodnię, że to oznacza natychmiastową deportację na 
Liokukae.
- To miło - na czym polega?
- Zażywanie cholernie drogiego narkotyku o wysokiej czystości, zwanego bakszyszem. Ty i pozostali 
muzycy jesteście uzależnieni i zostaliście przyłapani na jego przemycie. Odtruwanie sprawia, że chory 
przez kilka dni czuje się , bardzo słabo i ma drgawki. To powinno dać wam czas na rozejrzenie się w 
sytuacji przed pierwszym koncertem. Rozeszła się już wiadomość o waszym aresztowaniu i skazaniu 
na pobyt w szpitalu więziennym za bezprawne zażywanie narkotyków. Mieszkańcy Liokukae nie będą 
zdziwieni, kiedy się tam zjawicie. Pytania?
- Jedno wielkie. Co z łącznością?
- Zorganizowana. Wszczepiony do twojej szczęki nadajnik kodowany sięga z każdego miejsca na 
planecie do odbiornika na terminalu wejściowym. Moi ludzie utrzymują tam stały dyżur, a jeden z 
oficerów będzie prowadzić nasłuch w całym zakresie komunikacji. Twój łącznik na dole udzieli wam 
wszelkiej pomocy, nim opuścicie zamknięty terminal. Potem przeniesie się na krążownik Bezlitosny, 
który stoi na orbicie i również będzie monitorował wasze radio. Możemy uderzyć gdziekolwiek na 
planecie w ciągu maksimum jedenastu minut. Nadaj sygnał, gdy znajdziesz artefakt, a natychmiast 
zjawią się komandosi. Melduj przynajmniej raz dziennie. O lokalizacji i postępach śledztwa.
- Na wypadek, gdyby nas wykończyli i musielibyście wysłać drugą ekipę?
- Zgadłeś. To wszystko?
- Jeszcze małe pytanko. Czy pan nam życzy szczęścia?
- Nie. Nie wierzcie w szczęście. Sami je sobie zapewnijcie.
- No, stokrotne dzięki. Cóż za serdeczność.
Odwrócił się i wyszedł głośno tupiąc. Drzwi się za nim zamknęły. Poczułem falę znużenia i znowu 
targnęła mną czarna rozpacz. Po co ja to robię?
Aby przeżyć, oczywiście. Jeszcze dwadzieścia dwa dni i moja kurtyna podniesie się do finału.

ROZDZIAŁ 6

Podróż nadświetlna na pokładzie statku Bezlitosny trwała na szczęście krótko. Towarzystwo wojska 
zawsze szkodliwie wpływało na stan mojego ducha. Mieliśmy za sobą pełny dzień prób, marne 
jedzenie i miły nocny wypoczynek, a nazajutrz przyjęcie bezalkoholowe... ponieważ Armada 
zaprzedała się abstynencji. Potem zaś, kilka godzin przed przesiadką na wahadłowiec, medycy dali 
nam zastrzyki, które miały symulować skutki detoksykacji.
Sądzę, że wolałbym już sam detoks. Mogłem spokojnie patrzeć, jak po raz drugi ucieka mi ostatni 
posiłek; był dość paskudny i nie tęskniłem za nim. Lecz wstrząsy i drgawki to zgoła coś innego. A 
gałki oczne moich dygoczących i potykających się o własne nogi partnerów czerwieniły się jak ogień. 
Nie miałem odwagi spojrzeć w lustro ze strachu przed tym, co w nim ujrzę.

Stingo miał szarą, wyciągniętą twarz i sprawiał wrażenie, że się postarzał o sto lat. Poczułem wyrzuty 
sumienia, że wyrwałem biedaka ze spoczynku. Ustały błyskawicznie, kiedy pomyślałem o własnych 
problemach.
- Czy ja wyglądam tak okropnie jak ty? - wychrypiał Floyd. Jego pergaminowa skóra czerniła się 
świeżo wyhodowaną brodą.
- Chyba nie - odchrząknąłem w zamian. Madonetka wyciągnęła dłoń i jakby po matczynemu klepnęła 
mnie w drżącą rękę.
- Nocą wszystko będzie dobrze, Jim. Tylko zaczekaj.
Nie odwzajemniłem się uczuciem synowskim, bo gwałtownie zaczynałem się w niej podkochiwać, 
mając nadzieję, że dobrze to ukrywam. Mruknąłem coś pod nosem i pokuśtykałem w stronę kabiny, 
gdzie mogłem być sam ze swoim nieszczęściem. Ale i to nic nie dało, bo głośnik na suficie złowrogo 

background image

zachrzęścił - a potem wykipiał głosem admirała Benbowa:
- Słuchajcie uważnie. Za dwie minuty Stalowe Szczury zbiorą się na rampie wyładowczej numer 
dwanaście. Znajdujemy się teraz na orbicie parkingowej. Minuta i pięćdziesiąt osiem sekund. Minuta i 
pięćdziesiąt...
Wyskoczyłem do przejścia, by uniknąć głosu admirała, ale nie odstępował mnie przez całą drogę. 
Przybiegłem ostatni, zwaliłem się z nóg i dołączyłem do reszty. Leżeli na pokładzie obok naszych 
plecaków. Nagle jak w złym śnie pojawił się za mną admirał i wyryczał rozkaz:
- Baczność! Wstawać, bando flejtuchów!
- Nigdy! - przekrzyczałem go łamanym głosem i potoczyłem się w bok, aby ściągnąć rozkołysane ciała 
z powrotem na pokład. - Zabieraj się, parszywy zupaku! Jesteśmy muzykami, cywilami, narkomanami 
na przymusowym leczeniu, musimy tak myśleć i czuć. Pewnego dnia, jeśli przeżyjemy, paru z nas 
może znaleźć się z powrotem na pańskiej wojskowej łasce. Ale nie teraz. Zostaw pan nas w spokoju i 
czekaj na raporty!
Burknął soczyste, marynarskie przekleństwo - ale miał tyle rozumu w głowie, że obrócił się na pięcie i 
zniknął. Usłyszałem chrapliwe „hura" moich towarzyszy i poczułem się trochę mniej podle. Potem 
zapadła głucha cisza, przerywana tylko sporadycznym jękiem. Wreszcie dał się słyszeć odległy szum 
silników i śluza wewnętrzna otworzyła się majestatycznie. Wszedł przez nią gorliwy oficer z notat-
nikiem w dłoni.
- Zesłańcy na Liokukae?
- Wszyscy obecni, sami chorzy. Niech pan wyśle oddział roboczy po nasze rzeczy.
Wymamrotał coś do mikrofonu, Sięgnął za pas i odczepił parę kajdanek. Które natychmiast zatrzasnął 
mi na nadgarstkach.
- Co, kurde? - mruknąłem bez związku, zezując w dół na bransoletki.
- Stul pysk, ćpunie, bo cię stuknę. Możesz sobie być ważniakiem w całej galaktyce, ale tutaj jesteś 
tylko łachudrą z wyrokiem. I sam będziesz targał swoje paczki - takim palantom jak wy nie należy się 
żaden oddział roboczy.
Otworzyłem usta, by go zamordować słowami, ale ugryzłem się w język. To był mój pomysł, aby 
prawdę o naszej misji znało jak najmniej osób. Ten do nich z pewnością nie należał. Dźwignąłem się 
na nogi i zatoczyłem do śluzy, wlokąc za sobą ekwipunek; reszta poszła w moje ślady.
Wahadłowiec orbitalny był złowieszczy i ponury. Kiedy usiedliśmy, twarde żelazne siedzenia 
zatrzasnęły nam klamry na kostkach - żadnych tańców na ławach w czasie podróży. Patrzyliśmy w 
milczeniu, jak nasze plecaki lądują w skrzyni ładowniczej, a następnie spojrzeliśmy do góry na wielki 
ekran w grodzi dziobowej. Miriady gwiazd. Wykonały obrót i w pole widzenia wpłynął kadłub 
Bezlitosnego, Kiedy silniki dały ognia, zmalał i pozostał w tyle. Wtedy obiektyw przekręcił się 
ukazując rosnącą bryłę planety i uraczono nas starym i trzeszczącym nagraniem muzyki marszowej. Po 
chwili zastąpiło ją przemówienie, wygłoszone brzydkim, męskim, nosowym głosem:
- Słuchajcie, skazańcy. Udajecie się w podróż w jedną stronę. Oparliście się wszelkim działaniom 
poprawczym, które miały przystosować was do życia w naszym humanitarnym i cywilizowanym 
społeczeństwie...
- Wsadź to sobie w dyszę! - warknął Stingo przejeżdżając palcami po siwych włosach. Pewnie 
sprawdzał, czy jeszcze tam tkwią. Kiwnąłbym do niego głową z uznaniem, ale pękała mi czaszka.
- ... ściągnęliście na siebie wskutek własnych błędów. Po zejściu z promu zostaniecie odprowadzeni 
pod eskortą do bram lądowiska. Tam odzyskacie swobodę ruchów oraz dostaniecie książeczkę 
orientacyjną, menażkę wody destylowanej i tygodniowy zapas skoncentrowanych racji żywieniowych. 
W tym tygodniu zaczniecie szukać karłowatych drzew, które rodzą ciężkie owoce. Mówię o 
dendronach, źródle pożywienia dla wszystkich. Ich owoce są wynikiem precyzyjnej mutacji 
genetycznej oraz transplantacji, bogatym w białko zwierzęce. Nie wolno ich spożywać na surowo ze 
względu na ryzyko włośnicy, tylko pieczone albo gotowane. Musicie pamiętać...
Nie chciałem niczego pamiętać i puszczałem jego słowa mimo uszu. Uspokajałem się myślą, że 
zwyczajni skazańcy, którzy lecieli razem z nami, musieli popełnić zaiste straszną zbrodnię, by zasłużyć 
na swój los. Ja nie należałem do skazańców. Pomimo tysiącleci cywilizacji człowiek dalej pastwi się 
nad człowiekiem, ilekroć ma okazję.
Chmury na ekranie rozwiały się i wypłynął widok budynku o pięciu bokach. Dałbym głowę, że 
nazwali go Pentagonem.
- Za chwilę wylądujemy wewnątrz stacji Pentagon. Pozostańcie na miejscach, dopóki nie usłyszycie 
rozkazu, aby wstać. Stosujcie się do instrukcji, a wasze zejście przebiegnie dużo łatwiej...
Jakżeż pragnąłem ułatwić jemu zejście! Po czym uspokoiłem się i rozchyliłem powieki. Już niedługo 
będziemy niezależni, z dala od strażników. Na tę chwilę trzeba się przygotować.
Poczłapaliśmy w milczeniu schodnią - czy raczej zsyp-nią - i trafiliśmy w grube mury Pentagonu. 
Przywitał nas jeszcze jeden oficer Armady o ponurej twarzy, siwych włosach, z ciemnymi okularami 
na nosie.

background image

- Natychmiast odprowadzić więźniów do Sali Przesłuchań Nr 9.
Oficer niższej rangi z naszej straży zaprotestował.
- To wbrew regulaminowi, kapitanie. Ci ludzie powinni...
- Sam powinieneś zamknąć dziób. Spójrz na rozkazy. Działaj zgodnie z instrukcją. Długo jeszcze 
chcesz być niższym oficerem?
- Tak jest, kapitanie! Tędy, skazańcy!
Oficer wszedł za nami, zamknął drzwi, przekręcił zamek, ciepło się uśmiechnął i oznajmił przyjaźnie: - 
Milczeć. -Następnie przespacerował się dookoła pokoju z jakimś aparatem w ręce. Poznałem w nim 
nowoczesny detektor łączności. Nie mogłem pojąć, że ktoś chce mieć podsłuch na krańcu 
wszechświata - ale kapitan tu rządził. Z zadowoloną miną odłożył detektor, odwrócił się do nas i podał 
mi klucz.
- W tym pomieszczeniu możecie zdjąć bransoletki. Nazywam się kapitan Tremearne i jestem waszym 
łącznikiem. Witam na Liokukae. - Zdjął ciemne okulary, po czym uśmiechnął się i wskazał nam 
krzesła.
Zobaczyłem teraz, że policzki i nos przecinała mu paskudna blizna. Kapitan nie miał oczu, ale bez 
wątpienia
dobrze widział za sprawą wstawionych elektronicznych źrenic. Całe były pokryte złotem i nadawały 
mu nadzwyczaj interesujący wygląd.
- Jestem jedynym człowiekiem w Pentagonie, który zna prawdziwą naturę waszego pobytu na 
Liokukae. Jesteście ochotnikami i chciałbym wam za to podziękować. Częstujcie się tym, co wam 
przygotowałem, bo to ostatnie miłe słowo, jakie usłyszycie przez dłuższy czas.
- Jak jest na zewnątrz? - spytałem zrywając plombę na schłodzonym pojemniku z piwem i biorąc łyk 
dla pokrzepienia duszy. Były też świeże kanapki oraz hot-dogi i moi kompani rzucili się na to. 
Przyłączyłem się do nich, przedtem jednak otworzyłem ukrytą szufladkę w syntezatorze i wyjąłem 
kilka niezbędnych drobiazgów.
- Jak wygląda życie na planecie? Ponuro - a nawet gorzej, Jim. W ciągu setek lat, przez które Liokukae 
pełni rolę galaktycznego śmietnika ludzkiego, trwa tutaj dość śmiertelne utrząsanie odpadków. 
Wytopiły się tu w niczym w tyglu rozmaite kultury. Albo gwałtowni ludzie siłą rozpuścili w sobie 
słabszych. Jedna z najbardziej stabilnych kultur rozwinęła się tuż obok Pentagonu. Nazywają siebie 
Machmenami. Mężczyzna jest silny, kobieta słaba, zasada męskości, siła przez siłę, na pewno znasz te 
sprawy. Najważniejszy pies w sforze, którego na pewno wkrótce poznacie, nazywa się Svinjar.
- Czy te szajbusy to męskie szowinistyczne świnie, o których wspominają podręczniki psychologii? - 
spytałem.
Kapitan pokiwał głową.
- Nic dodać, nic ująć. Starajcie się zatem trzymać Madonetkę w ukryciu. I opanujcie sztukę chodzenia 
na palcach i jednoczesnego pulsowania nozdrzami. Jeśli nie wymyślicie nic lepszego, naprężajcie 
ramiona i podziwiajcie bicepsy.
- Istny raj - stwierdziła Madonetka.
- Nie będzie tak źle, musicie tylko uważać. Lubią, żeby ich zabawiać - bo są za głupi na to, by 
zabawiać się sami. Pasjonują się kuglarstwem, zapasami, siłowaniem na rękę.
- A co z muzyką? - zapytał Stingo.
- Uwielbiają, póki jest głośna, wojskowa i mało sentymentalna.
- Zrobimy, co się da - powiedziałem. - Ale my właściwie szukamy Fundamentaloidów.
- Oczywiście. Jak wiecie, statek z ekspedycją archeologiczną wylądował w ich rejonie działania. 
Stałem na czele ekipy ratunkowej, która zabrała stamtąd członków ekspedycji -dlatego też zostałem 
waszym łącznikiem. Fundamentaloidzi to nomadzi, a do tego bardzo ograniczeni umysłowo i 
szkaradni. Próbowałem działać łagodną perswazją. Nic z tego nie wyszło. W końcu zagazowałem 
zgraję, zszedłem na dół i wyciągnąłem naukowców. Wówczas nie miałem jeszcze pojęcia o 
zagubionym artefakcie. Dowiedziałem się dużo później, kiedy byliśmy daleko od planety, a nasi 
pasażerowie odzyskali przytomność i opadło podniecenie. Do tej pory banda, która ich porwała, 
przeniosła się dalej i zaginął po niej wszelki ślad. Nie pozostało mi nic innego, jak złożyć raport. Teraz 
wszystko w waszych rękach.
- Wielkie dzięki. Czy mógłby pan mi przynajmniej pokazać na mapie, gdzie się znajdują?
- Niestety... to są koczownicy.
- Wspaniale. - Uśmiechnąłem się nieszczerze. Dwadzieścia dni do granicy życia i śmierci. Raczej 
śmierci. Raz jeszcze otrząsnąłem się z czarnych myśli i omiotłem wzrokiem swoją kapelę.
- Jeśli macie jakieś pytania, to nie krępujcie się, bo drugiej okazji nie będzie - powiedział Tremearne.
- Ma pan mapę? - spytałem. - Chciałbym po prostu wiedzieć, co nas czeka, kiedy stąd wyjdziemy.
Tremearne sięgnął i włączył projektor holograficzny. Nad stolikiem pojawiła się trójwymiarowa mapa 
warstwicową.
- Jak widać, jest to spory kontynent. Planeta ma również inne kontynenty, niektóre są zamieszkane, ale 

background image

nie łączą się z tym. Artefakt musi być gdzieś tutaj.
To faktycznie upraszcza sprawę, powiedziałem do siebie. Tylko jeden kontynent do przeszukania i 
prawie trzy tygodnie. Otrząsnąłem się z nowego przygnębienia, pogłębiającego stare.
- Wiecie, kogo i co możemy tam spotkać?
- Mamy wyrobiony pogląd. Zakładamy pluskwy, gdzie tylko można, często wypuszczamy latające 
oczy. - Stuknął palcem w równinę na środku kontynentu. - Tutaj jest Pentagon otoczony Machmenami. 
Fundamentaloidzi mogą być gdziekolwiek na tych sawannach w zależności od sezonu. Przez 
większość roku panuje tam klimat subtropikalny, ale wysokość opadów się waha. Mają stada 
kozłowiec, bardzo silnych przeżuwaczy. Tam, na podgórzu znajduje się coś, co w tych stronach może 
uchodzić za cywilizację. Społeczność rolnicza z przemysłem lekkim, który wygląda dość porządnie, 
dopóki nie przyjrzeć mu się z bliska. Mają centralne miasto - o, tutaj - otoczone farmami. Kopią i 
wytapiają srebro. Produkują monety zwane fedha. To jedyne pieniądze na planecie i prawie wszyscy 
ich używają. - Wyciągnął ciężką torbę z szuflady i rzucił ją na blat. - Jak można się domyślić, 
nietrudno je podrobić. Prawdę mówiąc, w naszych monetach jest więcej srebra. Te należą do was. 
Radzę je rozdzielić między siebie i dobrze poutykać. Wielu oprychów z przyjemnością was pozabija 
choć za jedną. Ludzie, którzy wydobywają srebro, nazywają swe miasto Rajem - co mija się z prawdą 
najbardziej, jak tylko można. Omijajcie ich z daleka, jeśli będziecie mogli.
- Postaram się o tym nie zapomnieć. Chcę skopiować mapę do pamięci mojego komputera. O, tego.
Zdjąłem małą czarną metalową czaszkę, którą nosiłem na łańcuszku wokół szyi. Kiedy ją ścisnąłem, 
ślepka rozjarzyły się zielono, a czuły na ciśnienie ekran holograficzny zamigotał i obudził się do życia. 
Skopiowałem mapę, zastanowiłem się nad słowami kapitana... i uświadomiłem sobie, w jaki kanał 
wpadliśmy. Miałem jeszcze jedno pytanie.
- A więc mieszkańcy Liokukae to same świry albo dziwolągi?
- Wszyscy, których zesłano tutaj za rozmaite przestępstwa. Inni, którzy się tu urodzili, wyrośli już na 
miejscu i dostroili się do pozostałych.
- Nie odczuwa pan dla nich współczucia? Dla skazanych na zgubę, bo mieli pecha i przyszli na świat 
w tej spluwaczce kosmicznej?
- Naturalnie, że odczuwam - i miło mi, że wypowiadasz się tak jasno w tej kwestii. Pierwszy raz 
usłyszałem o tym świecie, kiedy ogłoszono alarm w sprawie artefaktu. Wyciągnąłem profesorów bez 
szwanku, a potem rozejrzałem się trochę. Dlatego kieruję komitetem, który czuwa nad przebiegiem 
operacji na planecie. Była nader długo ignorowana przez zbyt wielu głupich polityków. Podjąłem się 
tego zadania, by samemu wszystkiego dopilnować. Wasze raporty wraz z kompletnym 
sprawozdaniem, które złożycie po powrocie, pomogą nam odesłać to więzienie do lamusa.
- Jeśli mówi pan poważnie, kapitanie, to jestem po pańskiej stronie. Ale spodziewam się, że nie nabiera 
pan starego kanciarza tylko po to, aby doprowadzić robotę do końca?
- Masz moje słowo.
Mogłem jedynie liczyć na to, że mówi prawdę.
- Małe pytanko - odezwał się Floyd. - Jak się mamy skontaktować z kapitanem w razie czego?
- To was nie dotyczy; ja się będę kontaktował - odpowiedziałem i puknąłem się w podbródek. - Mam 
tu wszczepiony mikrokomunikator. Tak mały, że może go zasilać tlen z mojej krwi, lecz na tyle silny, 
że słyszą go wielkie odbiorniki w Pentagonie. Gdyby więc ukradli nam nawet cały sprzęt - pozostanie 
mi szczęka. A zatem namawiam was usilnie, byśmy przez cały czas trzymali się razem. Mogę 
rozmawiać z kapitanem za pośrednictwem mojego aparaciku, odbierać sugestie i rady. Ale nie ma 
mowy o fizycznym kontakcie, bo się zdekonspirujemy. Jeśli będzie musiał nas wyciągnąć, to koniec z 
misją... czy zdobędziemy artefakt, czy nie. Bądźmy zatem silni, chłopcy i dziewczyno, oraz 
samowystarczalni. Wchodzimy do ludzkiej dżungli.
- Święta prawda - stwierdził ponuro Tremearne. - Jeśli nie ma więcej pytań, nałóżcie z powrotem 
bransoletki i idźcie.
- Tak, do diabła - powiedział wstając Stingo. - Zabierajmy się stąd.
Pakunki czekały na nas przed masywną, zamkniętą na zasuwę bramą. Zobaczyłem również cztery małe 
tandetne plastykowe torby, które pewnie zawierały standardowe racje żywnościowe i wodę. Z każdej 
torby wystawała książeczka orientacyjna. Kiedy zdejmowano nam kajdanki, do pomieszczenia 
wdepnął rezerwowy oddział straży. Mieli ze sobą ogłuszacze i paralizatory bydlęce. Stali i przyglądali 
się nam.
- Do środka - rozkazał oficer niższej rangi, wskazując na sień przed bramą wyjściową. - Nim otworzą 
się drzwi zewnętrzne, wewnętrzne zamkną się i zablokują. Macie tylko jedną możliwość wyjścia. 
Możecie też zostać w śluzie, jeśli macie dosyć życia. Po pięciu minutach drzwi zewnętrzne zamykają 
się i przez te otwory na górze automatycznie wtłacza się gaz paraliżujący.
- Nie wierzę! - warknąłem.
Obdarzył mnie lodowatym uśmiechem.
- Może pokręcisz się tu trochę i przekonasz się sam?

background image

Podniosłem zaciśnięte pięści, ale drań szybko odskoczył. Paralizatory zaiskrzyły się w moją stronę. 
Pokazałem im palec w starym jak świat intergalaktycznym geście, odwróciłem się i opuściłem ich w 
ślad za resztą. Z tyłu rozległ się chrzęst i głuchy łoskot zatrzaskiwanej śluzy, ale nie odwróciłem się, 
by rzucić na nią okiem. Przed nami leżała przyszłość, cokolwiek ze sobą niosła.
Pomogliśmy sobie nawzajem przy bagażach, zataczając się od zawrotów głowy z wysiłku. Kiedy 
brama zaczęła się rozsuwać, po drugiej stronie dał się słyszeć huk wyciąganych rygli i ryk 
przeciążonych motorów.
Machinalnie odwróciliśmy się i zbiliśmy w gromadkę, aby stawić czoło nieznanemu.

ROZDZIAŁ 7

Przez bramę chlusnęło deszczem. Witaj, słoneczna, wakacyjna Liokukae. Kiedy wejście rozsunęło się 
szerzej, zobaczyliśmy grupę ponurych osobników, którzy czekali na zewnątrz. Nosili zdumiewająco 
różnorodną odzież -jakby wysyłano im tu dary charytatywne ze zbiórki w całej galaktyce. Mieli dwie 
cechy wspólne. Byli uzbrojeni po zęby w pałki, miecze, maczugi i topory, a poza tym mieli wściekłe 
miny.
Tego się mniej więcej spodziewałem; łyknąłem kapsułkę dopalacza, którą włożyłem sobie wcześniej 
do ust. Nie miałem większych złudzeń co do naszego planu „detoksykacji" i trzymałem procha w dłoni 
na wypadek, gdyby był potrzebny. Był.
Poczułem napływ siły i energii, gdy mieszanka silnych chemikaliów, dopalaczy, stymulantów i 
adrenalin wymiotła ze mnie zmęczenie i drgawki. Moc! Moc! Moc! Zgodnie z radą kapitana ruszyłem 
do przodu na czubkach palców i zapulsowałem nozdrzami.
Wielgachny brodaty osiłek z prymitywnym choć poręcznym mieczem zmierzył mnie wzrokiem z góry 
na dół. Odwzajemniłem mu się spojrzeniem i zauważyłem, że nie tylko jego oczy spotykały się w pół 
drogi, ale i włosy zaczynały się przy samych brwiach. Gdy krzyknął do mnie, jego oddech przeraził 
mnie sto razy bardziej niż wygląd.
- Hej ty, chłoptasiu! Dawaj, co tam niesiesz. Rzuć na ziemię swoje rzeczy albo pożałujesz.
- Nikt mi tu nie będzie rozkazywał, chyba że po moim trupie, ty niepiśmienny imbecylu! - 
odkrzyknąłem. Prędzej czy później musiała nadejść męska próba sił z tymi stuprocentowo męskimi 
ciotami. Lepiej prędzej.
Ryknął z wściekłością na zniewagę, chociaż nie był w stanie jej zrozumieć, i zamierzył się mieczem. 
Parsknąłem śmiechem.
- Wielki tchórz zabije mieczem małego człowieczka, który nawet nie ma siekiery. - Pokazałem mu dwa 
palce, aby w dwójnasób podkreślić znaczenie moich słów.
Liczyłem, że ta niewyszukana składnia odpowiada miejscowemu profilowi językowemu. Chciałem, by 
wszyscy mnie zrozumieli. Musieli zrozumieć, bo Świński Oddech wypuścił miecz z ręki i rzucił się na 
mnie. Rzuciłem torbę w bok i ruszyłem w błoto. Strzelał palcami i rozkładał szeroko ramiona, gotowe, 
aby mnie pochwycić i zmiażdżyć.
Zrobiłem pod nimi unik. Podstawiłem mu nogę, i kiedy mnie mijał, runął z chlupotem w kałużę. Wstał 
jeszcze bardziej rozeźlony, zacisnął pięści i ruszył naprzód, ale teraz nieco ostrożniej.
Mogłem to zakończyć tam i wtedy i ułatwić sobie życie. Lecz najpierw musiałem zademonstrować 
klasę, by jego kumplom nie przyszło do głowy, że upadł przez przypadek.
Zablokowałem cios, chwyciłem jego ramię i wykręciłem ze stawu. Trafił w ścianę i wydał 
zadowalający chrzęst.
Krwotok z nosa nie zmniejszył jego wściekłości. Tak samo jak mój wykop, który sparaliżował mu 
jedną nogę, ani cios kolanem, który wyłamał drugą. Pozbawiony wsparcia nóg upadł na kolana i zaczął 
się czołgać do mnie na czworakach. W tym momencie największy nawet tępak wśród widzów znał już 
zwycięzcę pojedynku. Podniosłem go więc za włosy, rąbnąłem w szyję kantem dłoni i pchnąłem do 
tyłu. Nieprzytomny zwalił się z pluskiem w muł. Podniosłem z ziemi jego miecz, sprawdziłem 
kciukiem ostrze i podskoczyłem tak raptownie i groźnie, że zbrojna banda odruchowo się cofnęła. 
Nabierałem rozpędu.
- Teraz ja mam miecz. Chcecie go, to dacie za niego gardło. A może jest wśród was cwaniak, który 
zaprowadzi mnie do waszego wodza, Svinjara? Temu podaruję miecz na własność. Są chętni?
Oryginalność propozycji i wrodzona chciwość słuchaczy odwróciły na chwilę groźbę ataku.
- Wyjdźcie i ustawcie się za mną! - zawołałem przez ramię. - Postarajcie się zionąć nienawiścią. - 
Pomrukując i zgrzytając zębami moja wesoła gromadka wyszła na światło dzienne i ustawiła w 
szeregu za moimi plecami.
- Dawaj miecz, zaprowadzę cię do Svinjara - oznajmił niezmiernie owłosiony i muskularny drab. Nosił 
tylko maczugę, więc jego zachłanność była zrozumiała.
- Najpierw zaprowadź mnie do Svinjara, potem dostaniesz miecz. Ruszamy.
Nastąpiło wahanie, ponure spojrzenia, pomruki. Ze świstem przeciąłem im powietrze przed nosem dla 
zachęty, by się znowu cofnęli.

background image

- Mam w tej torbie śliczny prezent dla Svinjara. Zabije drania, który spróbuje go tego pozbawić.
67
Groźby wcisnęły się tam, gdzie nie zdołały pochlebstwa, i wszyscy ruszyliśmy w wodną nawałnicę. 
Błotnistymi ścieżkami miedzy zawalonymi ruderami na małe wzgórze zwieńczone sporym budynkiem 
z nieokorowanych okrąglaków. Wymachując mieczem, aby nikt się zbytnio nie zbliżał, wspiąłem się 
za przewodnikiem po kamienistej dróżce do wejścia. Moi znużeni muzycy dreptali naszym śladem. 
Gryzło mnie trochę sumienie z powodu dopalacza. Ale sprawy rozwijały się tak szybko, iż nie 
zdążyłem podać go innym. Stanąłem na progu i przynagliłem ich do wejścia machnięciem ręki.
- Do środka, nareszcie w bezpiecznym porcie. Weźcie po jednej i natychmiast łyknijcie. To super 
dopalacz, przywróci was światu ożywionemu.
Przewodnik z drewnianą pałką przecisnął się do środka i śmignął obok grupek ludzi, którzy rozwalali 
się po dużym pokoju, do mężczyzny w wielkim kamiennym fotelu przy kominku.
- Tyś mój szef, wodzu Svinjar. Przyprowadziliśmy ich, jak kazałeś. - Obrócił się i tupnął na mnie. - 
Teraz dawaj miecz.
- Jasne. Bierz.
Wyrzuciłem go za drzwi w ulewę i usłyszałem jęk bólu, gdy odbił się od któregoś z jego bandy. 
Przewodnik wybiegł za nim, a ja podszedłem do kamiennego tronu.
- Tyś mój szef, wodzu Svinjar. A to mój zespół. Nawijają niezłą muzykę, daję słowo.
Zmierzył mnie lodowatym wzrokiem, wielki chłop o wielkich mięśniach - oraz o wielkim brzuchu, 
który wylewał mu się zza paska. Z gęstwiny zjeżonych siwych włosów i brody wyzierały maleńkie 
świńskie ślepka. We wnęce w kamiennym fotelu sterczała gałka miecza i Svinjar muskał ją palcami. 
Wypuścił ją z dłoni i pozwolił mieczowi się przewrócić.
- Dlaczego mówisz tym odpychająco sprośnym żargonem?
- Co proszę? - spytałem i ukłoniłem się wzgardliwie. -Tak się do mnie zwracano i pomyślałem, że to 
miejscowy dialekt.
- Zgadza się - ale tylko między durniami bez wykształcenia, którzy się tu urodzili. Nie obrażaj więcej 
moich uczuć, skoro do nich nie należysz. Jesteście grajkami, którzy wpadli w głębokie szambo.
- Plotki szybko się rozchodzą.
Machnął ręką na trójwymiarowy odbiornik pod ścianą i poczułem, że wybałuszają mi się oczy. To był 
blok litego metalu ze ścianką czołową ze szkła zbrojonego. Pod szkłem tkwiła antena. Z boku 
wystawała jakaś rączka.
-Nasi dozorcy wykazują nadzwyczajną hojność w dążeniu, aby nieustannie dostarczać nam rozrywki. 
Rozprowadzają je w ogromnych ilościach. Niezniszczalne, wieczne -i czterysta dwanaście kanałów.
- Skąd zasilanie?
- Niewolnicy - odparł i wyciągnąwszy stopę, szturchnął palcem najbliższego. Nieszczęśnik jęknął, 
wstał, pokuśtykał przed siebie, podzwaniając łańcuchami, po czym jął obracać korbą wewnętrznego 
generatora. Ekran wybuchnął życiem reklamą pokarmu dla kotów w ilościach przemysłowych.
- Starczy! -rozkazał Svinjar; miauczenia po woli zanikły i ucichły. - Ty i twoi kompani trzymacie przy 
życiu kanały aktualności. Kiedy powiedzieli „zbrodnia i szpitalna terapia", byłem prawie pewny, że 
chodziło im o Liokukae. Gotowi do grania?
- Stalowe Szczury są zawsze do usług dla ludzi, którzy mają władzę. W tym wypadku oznacza to 
ciebie, jeśli się nie mylę.
- Nie mylisz się. Dajecie koncert, i to zaraz. Brak nam występów na żywo, odkąd magik ludożerca 
umarł po
zakażeniu od przypadkowych ukąszeń w szale namiętności. Zaczynajcie.
Z konieczności cały nasz sprzęt musiał być miniaturowy. Głośniki wielkości dłoni zawierały 
holoprojektory, które powiększały ich obraz do rozmiarów pokoju.
- No dobra, kochani - zawołałem. - Ustawcie się pod tylną ścianą. Pierwszy występ bez kostiumów, 
zaczynamy „Szwedzkim potworem z Kosmosu".
Był to jeden z naszych najbardziej popisowych numerów. Ktoś go znalazł w najdawniejszych bazach 
danych, tekst był napisany od dawna martwym językiem, swenskim czy szwedzkim, albo jakoś tak. Z 
dużym trudem pewnemu komputerowi na uniwersyteckim wydziale lingwistyki udało się to przełożyć. 
Ale tekst okazał się tak okropny, że wyrzuciliśmy go do kosza i śpiewaliśmy słowa oryginalne, zresztą 
dużo ciekawsze.
Ett fasanfullt monster med rumpan bar kryper in till en jungfru są rar.
Było tego więcej i Madonetka odśpiewała go pełną siłą głosu przy akompaniamencie mojej 
synkopowanej ścieżki muzycznej, Floyd zaś męczył zasilaną dmuchawą kobzę. Stingo szarpał za 
struny miniaturowej harfy -której hologram sięgał do sufitu. Dźwięk niósł się i rezonował w 
przestronnej izbie, wzbijając z kamiennych ścian obłoki pyłu.
Nie sądzę, aby ta piosenka mogła trafić do pierwszej dziesiątki galaktycznej listy przebojów - lecz na 
pewno spotkała się z powodzeniem tutaj, na krawędzi świata. Zwłaszcza skoro kończyła się chmurą 

background image

grzyba atomowego, który wyrósł do objętości pokoju - z towarzyszeniem dzielnie symulowanego 
przez wzmacniacze huku eksplozji nuklearnej. Ta część audytorium, która nie runęła na posadzkę, 
uciekła z wrzaskiem na deszcz. Wyjąłem zatyczki z uszu i usłyszałem nikłe brawa. Skłoniłem się w 
stronę Svinjara.
- Przyjemne divertimento - ale następnym razem wolałbym trochę mniej forza w finale i trochę więcej 
riposo.
- Twa najmniejsza prośba jest dla nas rozkazem.
- Szybko się uczysz jak na młodego, prostolinijnego chłopaka. Jak to się stało, że wpadłeś na 
rozprowadzaniu narkotyków?
- To długa historia... 
- Skróć ją. Do jednego słowa, jeśli możliwe.
- Forsa.
- Rozumiem. A więc w branży muzycznej sprawy idą kiepsko?
- Śmierdzi niczym jeden z twoich drabów. Wszystko dobrze, jeśli uda ci się utrzymać w czołówce 
razem z wielkimi. My jednak obsunęliśmy się ze szczytu jakiś czas temu. Co przy opłatach za 
nagrania, prowizjach agentów, różnych haraczach i łapówkach szybko zepchnęło nas na psy. Stingo i 
Floyd od lat wąchali bakszysz. Zaczęli go rozprowadzać, by mieć na podtrzymanie nałogu. To dobry 
towar. Koniec opowieści.
- Albo początek nowej. Twoja piosenkarka, jak jej na imię? - Spojrzał na Madonetkę z bardzo 
niezdrowym uśmiechem. Wytężyłem rozum. Niewiele mogłem wymyślić na poczekaniu.
- Chodzi ci o moją żonę, Madonetkę...
- Żonę? Szkoda. Jestem pewny, że da się to jakoś załatwić, choć niekoniecznie teraz. Wasze przybycie, 
skromnie mówiąc, nastąpiło w samą porę. Pasuje mi do ogólnego planu działania, nad którym akurat 
pracowałem. Dla powszechnego dobra mieszkańców.
- Jasne - powiedziałem powstrzymując entuzjazm dla wszelkich planów Svinjara, które mógłby wcielić 
w życie.
- Tak, jasne. Koncert przed widownią. Pieczyste i trunki za darmo. Publiczność uzna Svinjara za 
filantropa najwyższego rzędu. Myślę, że zagracie na cel dobroczynny?
- Po to tu jesteśmy.
Prócz innych rzeczy, dla których tu jesteśmy, Svinjarze, stary capie. Ale najdłuższa podróż zaczyna się 
od postawienia pierwszego kroku.

ROZDZIAŁ 8

- Martwi mnie przebieg operacji - oznajmiłem z przykrością, nabierając łyżkę mdłego kleiku, który 
okazał się podporą życia w tym miejscu.
- Czy ktoś mówi inaczej? - zapytał Stingo spoglądając podejrzliwie na własną miskę z żarciem. - To 
świństwo nie tylko wygląda jak klej, ono również tak smakuje.
- Przyklei ci się do żeber - powiedział Floyd.
Rozdziawiłem gębę; czyżby facet miał jednak poczucie humoru? Chyba nie. Patrząc na poważny 
wyraz jego twarzy, nie potrafiłem uwierzyć, że rozważył wszelkie znaczenia swoich słów. Dałem 
spokój.
- Nie tylko jestem niezadowolony z dotychczasowego przebiegu operacji -podjąłem - ale również z 
towarzystwa, w jakim się obracamy. Ze Svinjara i jego parszywych drabów. Zmarnowaliśmy prawie 
cały dzień - z niewielkim
pożytkiem. Jeśli artefakt znajduje się u Fundamentaloidów, powinniśmy ich szukać.
- Przecież obiecałeś koncert - zaznaczyła niegłupio Madonetka. - Budują estradę i wiadomość się 
rozeszła. Nie chcesz chyba zawieść naszych fanów, co?
- Niech Bóg broni! - mruknąłem kleiście i odsunąłem miskę. Nie mogłem im powiedzieć o 
trzydziestodniowej truciźnie ani o fakcie, że minęło już ponad siedem dni. Ani że niech to diabli 
wezmą. - Bierzmy się do roboty. Proponuję szybką próbę dla sprawdzenia sprzętu oraz, mam nadzieję, 
naszej wciąż dobrej formy.
Z wielką przyjemnością odstawiliśmy lunch i zatargaliśmy bagaże na miejsce koncertu. Porastała go 
kępa drzew, które posłużyły jako wsporniki dla niebywale prymitywnej estrady. Miedzy pniami 
ustawiono deski, podparte tu i ówdzie, gdzie platforma zanadto się uginała. Nasza publiczność zbierała 
się niechętnie i ze strachem na otaczającym polu. Były to małe jednostki rodzinne, w których mężczy-
źni, uzbrojeni w miecze i pałki, nie spuszczali z oka kobiet. Cóż, w końcu to społeczeństwo 
niewolnicze, więc troska o niewiasty była koniecznością.
- Starają się przynajmniej, żeby ładnie wyglądało -zauważyła Madonetka.
Nędza i prymityw, pomyślałem, ale nie wypowiedziałem tego na głos. Powłóczący nogami niewolnicy 
znosili sterty liściastych gałęzi, które ułożyli naokoło estrady. Między liście wetknięto nawet kilka 
kwiatów. O, dziś na Liokukae zapowiadała się niezła zabawa.

background image

Działałem na siebie okropnie deprymująco i nie chciałem zarazić ich tym samym.
- Jazda, kochani! - zawołałem, wrzucając torbę na estradę i gramoląc się na górę. - Nasz pierwszy 
koncert na żywo dla tego wyposzczonego świata. Jeśli nie liczyć szybkiego występu po przylocie. 
Pokażemy im, do czego jest zdolne stado prawdziwych szczurów!
Na nasz widok gromadząca się publiczność wzięła się na odwagę i przysunęła bliżej, a spóźnialscy 
biegiem poczęli zajmować miejsca. Podczas strojenia instrumentów i po zagraniu jednej czy dwóch 
fraz huknąłem kilka bajerów z piorunami, które sprawiły, że widownia zagapiła się w niebo. Gdy 
byliśmy gotowi, z tłumu wytoczył się sam Svinjar z dwójką zbrojnych opryszków u boku. Z ich 
pomocą wspiął się na estradę i wyrzucił ramiona. Zapadła totalna cisza. Może to był respekt, może 
strach i nienawiść - albo wszystko razem. Tak czy owak, działało. Rozsyłał dookoła uśmiechy, uniósł 
wielki brzuch, by wetknąć kciuki za pas. Następnie wyrąbał przemówienie.
- Svinjar dba o swoich ludzi. Svinjar to wasz przyjaciel. Svinjar przedstawia wam Stalowe Szczury i 
ich magiczną muzykę. A teraz wznieśmy wielki okrzyk na ich cześć!
Obdarzyli nas wielkim szmerem, który musiał wystarczyć. W czasie przemowy Svinjara dwa jego 
osiłki dźwignęły na estradę obszerny wyściełany fotel. Szef zagłębił się w nim z towarzyszeniem 
skrzypienia i zgrzytów.
- Grajcie - rozkazał i rozparł się wygodnie, aby się delektować muzyką.
- Dobra, kochani. Jazda z tym koksem! - Dmuchnąłem do mikrofonu w butonierce i po audytorium 
przetoczył się mój wzmocniony oddech. - Czołem, miłośnicy muzyki. W odpowiedzi na powszechne 
apele - i po zapuszkowaniu nas za narkotyki - przylecieliśmy na waszą słoneczną planetę z muzyką 
znaną we wszystkich zakamarkach Kosmosu. Z wielką przyjemnością dedykuję pierwszy kawałek 
samemu koncertmistrzowi, Svinjarowi... -Ten skinął głową na zgodę i mogłem już huknąć z bębnów 
po otaczających polach.
- Utwór, który wszyscy poznacie i mam nadzieję, pokochacie. Coś, co możemy wspólnie przeżywać, 
czym możemy się dzielić, z czego możemy razem cieszyć się, śmiać i płakać.
przedstawiam wam naszą własną i oryginalną wersję klasyka muzyki współczesnej - „Świerzbiące 
stopy"!
Rozległy się okrzyki zachwytu, wrzaski bólu i dzikiego entuzjazmu. Wybuchnęliśmy przesterowanym 
i bardzo chwytającym -jeśli nawet nie świerzbiącym - kawałkiem.

Budzę się o świcie, widzę rzeki bieg
Mgła się tam podnosi, dreszcz przeszywa mnie
Drżą na drzewach liście, błyszczy w trawie rosa
Ciągle widzę ciebie... jesteś naga... bosa...
Tak daleko znowu jesteś dziś
To okropne... powiem tylko ci
Galaktyka jest ogromna, lubię krążyć w niej
Wśród gwiazd i dalej, już nie zmienisz mnie
Moje stopy...
Stopy świerzbią mnie, stopy świerzbią mnie
Każą gnać przed siebie
Moje stopy świerzbią, stopy świerzbią mnie
Każą gnać przed siebie... stopy świerzbią mnie!
Stopy świerzbią mnie, stopy świerzbią mnie!
Każą gnać z miejsc do miejsc
Dziś sam już nie wiem, co ze mną jest
Kiedy tak gnam, zobaczyć ciebie nie mam szans
Wciąż głębiej brnę w ten galaktyczny trans.

Wierzcie lub nie, ale słyszałem tupot świerzbiących stóp. Oraz mnóstwo okrzyków zachwytu i. 
radości, kiedyśmy skończyli. Wsparci entuzjazmem, zagraliśmy jeszcze dwa numery, a potem 
ogłosiłem przerwę.
- Dziękuję, kochani, bardzo dziękuję - jesteście wspaniałą publicznością. A teraz dajcie nam łaskawie 
kilka minut, zaraz wracamy...
- Świetna robota, faktycznie bardzo dobre - oznajmił Svinjar. Podszedł do mnie kaczkowatym chodem 
i wyrwał mi mikrofon z kołnierza. - Wiem, że wszyscy słyszeliśmy ten zespół przedtem z nagrań, więc 
ich wspaniały występ nie jest dla nas specjalną niespodzianką. Jednak widzę coś pięknego w tym, że 
grają dla nas osobiście. Jestem im za to wdzięczny - wiem, każdy z was odczuwa wdzięczność. - 
Odwrócił się i wyszczerzył do mnie zęby. W jego uśmiechu nie było śladu ciepła ani dobrego humoru. 
Wykręcił się z powrotem i rozłożył szeroko ramiona.
- Odczuwam taką wdzięczność, że przygotowałem dla wszystkich drobną niespodziankę - chcecie ją 

background image

poznać?
Odpowiedziała mu absolutna cisza - i szuranie nogami wykradających się chyłkiem widzów. 
Widocznie nie gustowali w drobnych niespodziankach Svinjara. Mieli rację.
- Jazda! - wrzasnął do mikrofonu, tak głośno, że jego wzmocniony bas potoczył się jak grzmot. - Raz, 
dwa, trzy, HOP!
Zatoczyłem się i o mały włos nie upadłem, kiedy scena podskoczyła i zadygotała. Rozległ się wrzask 
męskich głosów, a spod naszych stóp wystrzeliła zgraja uzbrojonych mężczyzn, rozgarniających 
osłonę z liściastych gałęzi. Pojawiało ich się coraz więcej; wywijając pałkami i wrzeszcząc jak opętani 
rzucali się na uciekającą publiczność.
Patrzyliśmy w osłupieniu, jak kobiety i mężczyźni padają pod ciosami maczug, a potem jak ich 
skuwają i wiążą. Atak był błyskawiczny, okrutny i szybko dobiegł końca. Pola opustoszały, ostatni 
widz się ulotnił. Pozostali byli skrępowani i leżeli cicho albo wyli z bólu. Nad jękiem cierpienia unosił 
się czysto i wyraźnie śmiech Svinjara. Drab kołysał się w fotelu owładnięty sadystycznym nastrojem, a 
po jego policzkach toczyły się łzy.
- Ale skąd... - zaczęła Madonetka. - Skąd się oni wzięli? Na początku koncertu pod deskami nie było 
żywej duszy.
Skoczyłem na ziemię, rozkopałem kilka gałęzi i zobaczyłem ziejący otwór tunelu. Był schowany pod 
przysypaną ziemią pokrywą, odrzuconą teraz na bok. Usłyszałem głuchy stuk i obok mnie wylądował 
Svinjar.
- Wspaniały, nie? - Pokazał ręką na tunel. -Moi ludzi żłobią go od miesięcy. Wydobyty piasek 
wkopują w błoto podczas deszczu. Planowałem jakiś zlot, trochę prezentów, coś bardzo 
nieokreślonego. A nagle wy się zjawiacie! Gdybym umiał odczuwać wdzięczność, to bym was 
błogosławił. Ale nie umiem. Ślepy traf. I tryumf ludzi - to znaczy mój -którzy mają dość rozumu, aby 
wykorzystać sytuację. Teraz skromna uroczystość. Zjemy, wypijemy i pogracie dla mnie.
Odwrócił się i wydał polecenia, a przy okazji dał kopniaka jednemu ze swoich nowych niewolników, 
który się akurat napatoczył.
- Przyjemnie byłoby go uśmiercić - oznajmiła Madonetka. Wypowiedziała się za wszystkich, jeśli 
kiwanie głowami cokolwiek znaczyło.
- Ostrożnie - przestrzegłem. - Na razie on ma wszystkie atuty i swoich zbirów. Dajmy koncert i 
pomyślmy, w jaki sposób można później stąd nawiać.
Co nie zapowiadało się prosto. Ogromna chata Svinjara była wypchana jego ludźmi. Pijącymi, choć 
nie pijanymi, chełpiącymi się swoimi osiągnięciami w piciu, pijącymi jeszcze więcej. Zagraliśmy jeden 
kawałek, ale nikt nie słuchał.
Nie; Svinjar nadstawiał uszu. Słuchał i patrzył. Wreszcie pokuśtykał do nas i zdławił muzykę 
machnięciem ręki. Opadł na fotel i jął bębnić palcami po rękojeści wielkiego miecza tkwiącego w 
kamieniu obok jego dłoni. Znowu obdarzył mnie tym swoim fałszywym uśmieszkiem.
- Inaczej sobie wyobrażałeś tutejsze życie? Co, Jim?
- Trochę inaczej.
Jeśli szukał pretekstu, nie zamierzałem mu go dawać. Moje szansę nie przedstawiały się najlepiej.
- Sami układamy sobie nasze życie - i własne zasady. W dwupłciowych, uporządkowanych światach 
galaktyki rządzą zniewieściali intelektualiści. Mężczyźni, którzy działają jak kobiety. My sięgamy w 
przeszłość, w czasy prymitywnych, samczych, znaczących mężczyzn. Siła przez siłę. To mi 
odpowiada. I to ja tworzę zasady. - Patrzył na Madonetkę w dziwnie lubieżny sposób. - Niezła 
wokalistka... i urocza dziewczyna - dodał i spojrzał na mnie. - Żona, powiadasz? Można na to coś 
poradzić? Niech no pomyślę... tak, można. Tam, na tak zwanych cywilizowanych planetach, nic się nie 
da zrobić. Tutaj można. Bo masz do czynienia ze Svinjarem - a Svinjar zawsze znajdzie jakieś wyjście.
Podniósł grubą rękę i puknął mnie w czoło.
- Na podstawie mojego prawa i obyczaju udzielam wam rozwodu. - Podniósł się na nogi, a jego 
giermkowie ryknęli śmiechem z subtelnego dowcipu herszta.
- To niemożliwe. Tak nie można... Jak na swoje wymiary okazał się szybki, błyskawicznie wyciągając 
miecz z wnęki przy tronie.
- Oto pierwsza lekcja dla mojej nowej panny młodej. Nikt nie sprzeciwia się Svinjarowi.
Błysnął miecz i poczułem na gardle jego ostrze.

ROZDZIAŁ 9

Odskoczyłem do tyłu, aby uniknąć cięcia, lecz potknąłem się o nogi jakiegoś człowieka i wpadłem na 
niego.
- Trzymaj go! - krzyknął Svinjar i w tym momencie zacisnęły się na mnie ramiona. Próbowałem się 
wyrwać, ale nic z tego nie wyszło.
Svinjar stał nade mną i wbijał mi w szyję czubek miecza...
Zakołysał się nagle i upadł z głośnym hukiem, ujawniając fakt, że mimo wieku i nadwagi Stingo rzucił 

background image

się jednak do ataku i zdzielił go od tyłu w kark.
Co się potem działo, musiało zapaść w najmniejszy z ptasich móżdżków świadków wydarzenia. 
Mężczyźni dobyli mieczy i miotali dzikie przekleństwa. Na moich oczach Floyd położył najbliższych 
osiłków - ale to mogło nie wystarczyć. Przed upływem dwóch sekund odbędzie się rzeź orkiestry, jeśli 
nie zrobię czegoś, aby ją powstrzymać.
Zrobiłem. Najpierw dźgnąłem łokciem mego prześladowcę w splot słoneczny. Zacharczał i puścił mi 
ręce. Minęła sekunda. Nie traciłem czasu na wstawanie, po prostu wykręciłem się na bok i wyjąłem z 
kieszeni czarną kulkę, wcisnąłem aktywator i rzuciłem ją pod sufit.
Dwie sekundy. Broń świszczała dookoła. Moją najlepszą obroną było wciśnięcie zatyczek z filtrami do 
dziurek w nosie. Bomba gazowa pękła z hukiem i poświęciłem dwie kolejne pracowite sekundy na 
wymykanie się moim prześladowcom. Poruszającym się coraz wolniej i wolniej, aż runęli na podłogę. 
Rozejrzałem się i zobaczyłem, że gaz wykonał świetną robotę. Cała izba była wypełniona leżącymi i 
chrapiącymi sylwetkami. Uściskałem sobie ręce nad głową.
- Wiwat dla grzecznych chłopców! - Moja publiczność składała się z jednej osoby. To znaczy ze mnie, 
co nie odbierało zwycięstwu słodyczy. Gaz usypiający załatwił także mych przyjaciół, choć Floyd 
sprawiał się całkiem dobrze, zanim upadł. Wokół niego leżało kilka skurczonych postaci. Otworzyłem 
torbę, wyjąłem miksturę i podziurawiłem przyjaciół styretką. Następnie podszedłem do drzwi i 
wyglądałem ponuro na deszcz, póki nie wrócili do przytomności.
Usłyszałem ciche kroki; Madonetka wzięła mnie delikatnie za ręce.
- Dziękuję ci, Jim.
- Nie ma za co.
- Jest. Uratowałeś nam życie. i
- Zagrożenie nie minęło - powiedział Floyd. - Madonetka ma rację, musimy ci podziękować. - Stingo 
skinął głową na potwierdzenie.
- Nie dziękujcie. Gdyby operację zorganizowano nieco lepiej, takie niebezpieczeństwa nie miałyby 
miejsca. To moja wina. Znajduję się, jakby tu powiedzieć, pod presją
czasu. Z przyczyn, w które nie mogę się teraz wdawać, w ciągu dwudziestu dni musimy odnaleźć 
artefakt i zakończyć operację.
- To mało czasu - stwierdził Stingo.
- Słusznie - a więc nie marnujmy go więcej. Zasiedzieliśmy się w gościnie. Chwyćcie jakąś broń, bo z 
pustymi rękami możemy się stąd nie wydostać. Torby na ramiona, uzbrojeni do zabijania, bezlitośni, 
zacięte twarze. Naprzód!
Po tym, co nas o mały włos nie spotkało u Svinjara i jego świniarzy, nie byliśmy w nastroju do żartów. 
Musiało się to uwidaczniać na naszych twarzach - albo raczej w błysku naszych mieczy - ponieważ 
nieliczne grupki ludzi, jakie mijaliśmy, pierzchały na nasz widok. Deszcz już prawie ustał i zza oparów 
mgły, która podnosiła się z nasiąkniętej wodą ziemi, prażyło słońce. W tej okolicy szałasy stały w 
większej odległości, góry śmieci były rzadsze i łatwiejsze do ominięcia. Tu i ówdzie zaczęły się 
pojawiać niskie krzaki, następnie drzewa i wyższe zarośla porastające łagodne stoki wzgórz. Wśród 
nich było widać karłowate drzewa, z których zwisały kule o grubej skórce i wielkości ludzkiej pięści. 
Może były to owe dendrony, o których nam wspomniano. Należało to sprawdzić - ale nie teraz. 
Wyrywałem na przedzie w dobrym tempie, zarządzając postój dopiero po dotarciu w zacisze 
pierwszego zagajnika. Spojrzałem do tyłu na prymitywne zabudowania i wielką bryłę Pentagonu, która 
nad nimi górowała.
- Chyba nikt nas nie śledzi -i niech już tak zostanie. Co godzina pięć minut przerwy, maszerujemy aż 
do zmroku.
Dotknąłem komputera-czaszki, który wisiał na mojej szyi, i klawiatura ukazała się z trzaskiem. 
Wywołałem holomapę, spojrzałem na słońce - po czym wskazałem przed siebie.
- Idziemy tam.
Początkowo droga była ciężka. Musieliśmy gramolić się pod górę, schodzić po drugiej stronie i 
pokonywać kolejne wzniesienie. Wkrótce jednak zostawiliśmy za sobą las oraz pofałdowaną okolicę i 
weszliśmy na coś jakby sawannę. Pod koniec pierwszej godziny zatrzymaliśmy się na odpoczynek; 
padliśmy na ziemię i upiliśmy trochę wody. Najdzielniejsi spośród nas pracowicie gryźli 
skoncentrowane racje żywnościowe. Miały konsystencję tektury - i równie ekscytujący smak. 
Niedaleko rozciągał się gaj dendronów. Poszedłem tam i zerwałem kilka kulistych owoców. Były 
twarde jak skała i tak samo apetyczne. Włożyłem je do torby celem późniejszego skosztowania. Floyd 
wygrzebał mały flet i zagrał skoczną melodyjkę, która nas podniosła na duchu. A kiedy ruszyliśmy 
dalej, przygrywał nam wesołym marszem.
Madonetka szła obok mnie nucąc w takt fletu. Mocny piechur; chyba lubiła ćwiczenia fizyczne. I 
świetna wokalistka, dobry głos. Wszystko miała dobre - łącznie z pupcią. Przekręciła głowę i złapała 
mnie na tym, że jej się przyglądam. Odwróciłem wzrok i zwolniłem tempo, aby dla odmiany 
pomaszerować trochę obok Stinga. Dotrzymywał nam kroku i ku memu zadowoleniu nie wyglądał na 

background image

zmęczonego. Hmm, Madonetka... Odwróć myśli, Jim, skup się na robocie. Nie na panienkach. Tak, 
wiem, Madonetka przykuwa uwagę dużo silniej niż cokolwiek innego. Ale nie czas na zbytki i 
lekkomyślność.
- Jak daleko do zmierzchu? - zapytał Stingo. - Twoja pigułka zużywa się jak diabli. Rzuciłem 
hologram zegarka.
- Naprawdę nie wiem... bo nawet nie znam długości dnia na tej planecie. Zegarek, tak samo jak 
komputer, podlega czasowi statku. Już dość dawno wyrzucili nas za bramę. -Zerknąłem na niebo. - 
Coś mi się zdaje, że słońce wcale nie ma ochoty chylić się ku zachodowi. Pora na konsultację.
Trzykrotnie zagryzłem mocno zęby po lewej stronie szczęki, co powinno wysłać sygnał z modułu w 
dziąśle.
- Tu Tremearne - zadudniło mi pod czaszką.
- Słyszę pana.
- Co słyszysz? - spytał Stingo.
- Cicho, rozmawiam przez radio.
- Przepraszam.
- Odbiór czysty po tej stronie. Melduj.
- Machmeni nie oczarowali nas za bardzo. Parę godzin temu wyszliśmy z miasta i wędrujemy stepem...
- Mam was na mapie, namiar satelitarny.
- Widać jakieś zgraje Fundamentaloidów?
- Kilka.
- Czy któraś jest blisko nas?
- Tak, jedna, po lewej stronie. Mniej więcej w takiej odległości, jaką pokonaliście dotąd.
- Brzmi nieźle. Ale najpierw jedno ważkie pytanie. Jak długo trwa tutejszy dzień?
- Około stu godzin standardowych.
- Nic dziwnego, że czujemy zmęczenie, a słońce wciąż praży w najlepsze. Dzień trwa tu co najmniej 
cztery razy dłużej, niż ustawa przewiduje. Czy może pan kazać orbiterowi spojrzeć na trasę, którą 
pokonaliśmy - i sprawdzić, czy nie mamy ogona?
- Już to zrobiłem. Żadnych intruzów w polu widzenia.
- To wspaniała wiadomość. Koniec, wyłączam się. -Podniosłem głos. -Kompania - stój! Rozejść się. 
Przekażę wam część rozmowy, której nie słyszeliście. Nikt nas nie śledzi. - Zaczekałem, aż ucichną 
bezładne okrzyki radości. - Co oznacza, że zatrzymujemy się tutaj na jedzenie, picie, spanie i tak dalej.
Przeciągnąłem się leniwie, rzuciłem na ziemię torbę, uwaliłem się i oparłem o nią głowę, wskazując na 
odległy horyzont.
- Fundamentoloidowscy nomadzi są gdzieś tam. Prędzej czy później musimy ich spotkać - głosuję za 
później.
- Wniosek poparty, przeszedł. - Wszyscy przyjęli już pozycję horyzontalną. Pociągnąłem spory łyk 
wody i nawijałem dalej.
- Tutejsze dni są cztery razy dłuższe od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Myślę, że 
wystarczy walki, maszerowania i wszystkiego na dzisiaj, na ćwierć doby, czy jak to zwać. Prześpijmy 
się na ziemi, a po wypoczynku ruszamy dalej.
Moja rada okazała się zbędna, gdyż powieki już się zamykały. Nie zostało mi nic innego, jak zacisnąć 
swoje. Czułem, że odpływam, gdy raptem zaświtało mi, że nie jest to najlepszy pomysł pod słońcem. 
Stękając podniosłem się z ziemi i wziąłem tyłek w troki, aby ich nie budzić.
- Halo, Tremearne. Słyszy mnie pan?
- Tu sierżant Naenda. Kapitan odpoczywa na tej zmianie. Mam posłać po niego?
- Nie, jeśli go pan zastępuje - i ma pod ręką aktualne obserwacje satelitarne.
- Mam.
- To proszę im się przyjrzeć. Zrobiliśmy sobie przerwę na sen i nie chciałbym go zakłócać. Jeśli pan 
zobaczy, że coś lub ktoś podkrada się do nas - proszę krzyknąć.
- Zrobi się. No to lulu.
Lulu! Co się porobiło z tym wojskiem? Pokuśtykałem z powrotem do swoich współtowarzyszy i 
skorzystałem gorliwie z ich pięknego przykładu. Nie miałem najmniejszego kłopotu z zaśnięciem.
Budzenie dla odmiany poszło mi ciężko. Musiałem przespać kilka godzin, bo kiedy rozchyliłem lekko 
zamglone oczy na nieboskłon, słońce minęło już zenit i zmierzało nareszcie w stronę horyzontu. Co 
mnie obudziło?
- Uwaga, Jim di Griz! Baczność!
Rozejrzałem się i musiało minąć kilka chwil, nim dotarło do mnie, że to głos kapitana.
- Co jest? - wybełkotałem odrętwiały ze snu.
- Jedna z band Fundamentaloidów przemieszcza się -mniej więcej w waszym kierunku. Za jakąś 
godzinę mogą was
zobaczyć.

background image

- Do tego czasu powinniśmy być gotowi na gości.
Dzięki, kapitanie; koniec, wyłączam się.
Zaburczało mi w żołądku i doszedłem do wniosku, że skoncentrowane racje są trochę zbyt 
skoncentrowane. Pociągnąłem parę łyków wody, aby spłukać z ust resztki snu, a potem palcem u nogi 
szturchnąłem Floyda. Natychmiast otworzył oczy i uśmiechnął się słodko.
- Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika. Pójdziesz do tamtych krzaków i zbierzesz trochę drewna na 
ognisko. Pora na śniadanie.
- Słusznie, śniadanie, drewno... cudownie. - Zerwał się na nogi, ziewnął, przeciągnął się, podrapał w 
brodę i ruszył z kopyta wykonać zadanie.
Nazbierałem dość suchej trawy na niewielki stos i wyjąłem z torby atomową bateryjkę. Mogła zasilać 
nasz sprzęt muzyczny co najmniej przez rok, więc co jej szkodziło użyczyć teraz kilka woltów. 
Ściągnąłem izolację z obu końcówek małego kabelka, zrobiłem krótkie spięcie i otrzymałem obfity 
snop iskier. Wetknąłem wszystko w trawę. Po chwili zapłonęła pięknym ogniem, trzaskając i dymiąc, 
gotowa na przyjęcie suchych gałęzi, które przytargał Floyd. Kiedy ognisko było dobre i gorące, do 
rozżarzonego popiołu wrzuciłem owoce dendronu.
Tamci poruszyli się z boku na bok, kiedy dym z ogniska powiał w ich stronę, ale obudzili się naprawdę 
dopiero po tym, gdy rozłupałem pierwszy owoc. Skórka zrobiła się czarna, miałem więc nadzieję, że 
jest gotowy. Rozszedł się mocny, ostry aromat pieczonego mięsa i w jednej chwili wszyscy się 
rozbudzili.
- Mniam, mniam - powiedziałem gryząc pachnący kęs. - Moje podziękowania dla genetyków, którzy to 
wymyślili. Pokarm dla smakoszy - i rośnie na drzewie. Gdyby nie mieszkańcy, Liokukae byłaby rajem. 
;
Zjadłszy śniadanie poczuliśmy się względnie po ludzku i przekazałem im komunikat.
- Mam kontakt z okiem na niebie. Grupa nomadów • sunie w naszą stronę. Pomyślałem, że lepiej niech 
oni tu przyjdą niż my do nich.  Czy jesteśmy już gotowi na spotkanie z nimi? :
Nastąpiły szybkie skinienia głowami, bez niepewnych spojrzeń ku mojej uciesze. Stingo podniósł 
siekierę nad głowę i powiódł dookoła groźnym wzrokiem.
- Gotowi jak zawsze. Mam jedynie nadzieję, że ci okażą się bardziej przyjaźni niż pierwsza zgraja.
- Tylko w jeden sposób można się przekonać. - Trzykrotnie mocno zagryzłem zęby. - Gdzie są teraz 
Fundamentaloidzi?
- Przechodzą trochę na północ od was - za tymi krzakami na lekkim wzniesieniu.
- A więc, idziemy. Torby na ramię, broń w pogotowiu, trzymać kciuki. Naprzód!
Zaczęliśmy bez pośpiechu wspinać się na zbocze góry, weszliśmy w zarośla - i stanęliśmy jak wryci na 
widok przechodzącego wolno stada.
- Kozłowce - powiedziałem. - Zmutowane krzyżówki kozła z owcą, o którym nam mówili.
- Kozłowce -zgodziła się Madonetka. -Ale nie powiedzieli, że są takie ogromne! Nie sięgam im nawet 
do brzucha.
- Faktycznie -przyznałem. -To jeszcze nie wszystko. Są tak duże, że nadają się do jazdy. I jeśli się nie 
mylę, zostaliśmy dostrzeżeni, a ci trzej jeźdźcy galopują w naszą stronę.
- Wymachując bronią - zauważył ponuro Stingo. -Znowu się zaczyna.

ROZDZIAŁ 10

Pędzili ku nam z łoskotem, wywijając mieczami i wzbijając ostrymi, czarnymi kopytami chmury pyłu. 
Kozłowce miały wstrętne małe ślepia i paskudne zakrzywione rogi -oraz coś bardzo podobnego do 
kłów. Nie pamiętam, żebym widział kiedyś owcę czy kozła z kłami, ale zawsze musi być ten pierwszy 
raz.
- Ustawcie się w szyku i przygotujcie broń! - zawołałem unosząc miecz nad głowę.
Ubrany na czarno, najbliższy jeździec szarpnął gwałtownie cuglami i jego kosmaty wierzchowiec 
znieruchomiał. Mężczyzna spiorunował mnie wzrokiem zza gęstej, czarnej brody i przemówił 
imponująco głębokim basem.
- Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Tak zostało napisane.
- Mówisz o sobie? - spytałem nie opuszczając broni.
- Jesteśmy spokojnymi ludźmi, bezbożniku, ale bronimy naszych stad przed niezliczonymi bandami 
kłusowników.
Mógł mówić prawdę; musiałem zaryzykować. Wbiłem miecz w piach i cofnąłem się. W każdej chwili 
byłem jednak gotów po niego sięgnąć.
- My też należymy do spokojnych ludzi. Lecz chodzimy z bronią dla własnej ochrony w tym ohydnym 
świecie.
Zastanowił się przez chwilę nad moimi słowami i podjął decyzję. Wsunął miecz do skórzanej pochwy i 
zeskoczył na ziemię. Bestia z miejsca rozdziawiła paszczę - to jednak b y ł y kły - i chciała go ugryźć. 
Prawie nie zwrócił na to uwagi, zacisnął po prostu pięść i szybkim hakiem trafił bydlę pod szczękę. 

background image

Zwierz kłapnął paszczą i zrobił krótkiego zeza. Nie był też zanadto pamiętliwy, bo gdy jego ślepia 
wróciły na swoje miejsce, całkowicie zapomniał o jeźdźcu. Ten zaś stanął przede mną.
- Nazywam się Arroz con Pollo, a to są moi towarzysze. Zostaliście oszczędzeni?
- Nazywam się Jim di Griz, a to jest moja kapela. I nie wierzę w banki.
- Co to są banki?
- Miejsce, gdzie się oszczędza. Fedha.
- Niewłaściwie mnie zrozumiałeś, Jimie z di Grizów. To twą duszę należy oszczędzić - a nie twoje 
fedha.
- Ciekawa kwestia teologiczna, Arrozie z con Pollów. Musimy ją dogłębnie omówić. Co powiesz na 
to, byśmy odłożyli broń i ubili trochę piany? Odłóżcie - krzyknąłem.
Arroz dał znak dwóm kompanom i wszyscy poczuliśmy się dużo lepiej, kiedy miecze opadły do 
pochew, a topory do nóg. Pierwszy raz przeniósł wzrok ze mnie na moich towarzyszy. I wstrzymał 
oddech, zbladł pod opalenizną, przysłaniając sobie oczy dłonią.
- Nieczyści - jęknął. - Nieczyści.
- No cóż, trochę ciężko o kąpiel na szlaku - zauważyłem. Nie dodałem, że sam też nie wyszedł prosto 
spod prysznica.
- Nie na ciele; na duszy. Czyż nie ma wśród was naczynia zepsucia?
- Mógłbyś się wyrażać nieco jaśniej?
- Czy ta... osoba... to k o b i e t a? - zapytał nie odrywając dłoni od twarzy.
- Była kobietą, kiedy ostatnio ją widziałem. - Przesunąłem się na bok, trochę bliżej miecza. -A czym 
jest według ciebie?
- Niech zakryje sobie twarz, aby ukryć nieczystość, i łydki, by nie wzbudzać pożądania w męskich 
sercach.
- To jakiś szajbus - oznajmiła ze wstrętem Madonetka. Facet warknął.
- I niech stłumi głos, aby nie kusić do grzechu błogosławionych!
Stingo kiwnął głową do Floyda i chwycił zdenerwowaną Madonetkę za rękę, ale dziewczyna go 
odepchnęła.
- Jim - powiedział do mnie. - Chcemy się trochę przejść wśród drzew i zaczerpnąć świeżego powietrza. 
Chyba uda ci się jakoś z tego wybrnąć?
- Dobrze. - Patrzyłem, jak odchodzą, i kiedy zniknęli mi z oczu, spojrzałem na trzech nomadów, którzy 
naśladowali gorliwie swego przywódcę i trzymali w górze ręce, jakby chcieli przewietrzyć sobie pod 
pachami. - Niebezpieczeństwo minęło. Porozmawiamy teraz?
- Możecie wracać - powiedział Arroz do swoich kolesiów. - Sam wyjaśnię Prawo obcemu. Niech stado 
skubnie trawy.
Odeszli szybkim krokiem, a jego wierzchowiec zabrał się do przeżuwania zielska na uboczu. Arroz 
usiadł ze skrzyżowanymi nogami i skinął na mnie.
- Siadaj. Musimy porozmawiać.
Usiadłem przed nim. Ale plecami do wiatru, bo upłynął szmat czasu, odkąd on i jego ubranie miało do 
czynienia z wodą i mydłem. A on mi tu mówi o czystości! Sięgnął pod habit, podrapał się solidnie, 
następnie wyciągnął książkę i podał mi.
- Ta księga jest źródłem wszelkiej mądrości.
- Ładna. Jak się nazywa?
- Księga. Nie ma innych książek. Wszystko, co ludzie muszą wiedzieć, znajduje się tutaj. Esencja 
wszelkiej mądrości. - Wydawała mi się trochę za cienka jak na esencję, ale przezornie trzymałem gębę 
na kłódkę. - Wielki Założyciel, którego imienia nie wolno wypowiadać, poczuł natchnienie, aby 
przeczytać całą zawartość Świętych Ksiąg ze wszystkich epok, i ujrzał w nich dzieło boga, którego 
imienia nie można wypowiadać. Zrozumiał, które urywki były natchnione, a które głosiły nieprawdę. 
Spośród wszystkich owych ksiąg wyciągnął esencję prawdziwej Księgi - a resztę rzucił w ogień. 
Ruszył w świat, a uczniów Jego były krocie. Inni jednak spoglądali na to z zazdrością, próbując Go 
zniszczyć i Jego uczniów. Tak powiedziano. I mówi się, że aby uniknąć bezsensownych prześladowań, 
On i Jego zwolennicy przybyli do tego świata, gdzie mogli bez przeszkód odprawiać praktyki religijne. 
Właśnie dlatego zadałem pytanie - czy jesteście nieczyści? A może chodzicie także Drogą Księgi?
- Nadzwyczaj ciekawe. Ja chodzę trochę inną drogą. Jednakże moja wierzy w poszanowanie twojej, 
więc nie musisz się o mnie martwić.
Na te słowa skrzywił się i pogroził mi palcem.
- Istnieje tylko jedna Droga, tylko jedna Księga. Przeklęci, którzy sądzą inaczej. Teraz masz okazję, 
aby się oczyścić, ukazałem ci bowiem prawdziwą Drogę.
- Serdeczne dzięki, ale nie skorzystam.
Wstał i wymierzył we mnie oskarżycielsko palcem.
- Nieczysty! Bluźnierca! Odejdź - kalasz mnie swą obecnością.
- Niech każdy zostanie przy własnym zdaniu. Do widzenia i życzę szczęścia przy strzyżeniu 

background image

kozłowiec. Obyś zebrał jak największe runo. Ale proszę o łaskę - nim odejdziesz, zechciej rzucić na to 
okiem. -Wyjąłem z kieszeni zdjęcie obcego artefaktu i podałem mu.
- Nieczyste - mruknął i cofnął rękę za plecy.
- Z pewnością. Chcę tylko wiedzieć, czy widziałeś już kiedyś ten przedmiot na zdjęciu?
- Nie, nigdy.
- Miło mi się z tobą gawędziło.
Pomachałem mu ręką, ale nie odwzajemnił mego przyjaznego gestu. Podszedł do wierzchowca i 
kilkoma kopniakami zmusił go do przyklęknięcia, po czym wdrapał się na górę i odjechał galopem. 
Wyciągnąłem miecz z ziemi i dołączyłem do zespołu. Madonetka wciąż nie mogła się opanować.
- Obłudny, tępy, sfanatyzowany idiota.
- Tak, i jeszcze gorzej. Przynajmniej wydobyłem od niego jeden bit ujemnej informacji. Nigdy nie 
widział artefaktu. Musiało go zabrać jakieś inne plemię.
- Będziemy musieli porozmawiać z każdym?
- Chyba, że masz lepszy pomysł. Który wypali w ciągu dziewiętnastu dni.
- Ja mu nie ufam - dodała. - Tylko nie kpij i nie mów, że to babska intuicja. Czym oni się różnią od 
tamtej zgrai, która napadła na statek archeologów?
- Masz rację - a czyż to nie stukot setek kopyt wyrywających w naszą stronę?
- Tak, to oni! - krzyknął Floyd, wskazując kierunek. -Co teraz... uciekamy?
- Nie! Szybko z lasu na równinę! Instrumenty w pogotowiu. Zagramy przyjemniaczkom koncert, 
jakiego nie zapomną do końca życia!
Arroz wrócił po swoich ludzi i pędziło teraz na nas co najmniej trzydziestu napastników z obfitością 
mieczy i głośnego beczenia. Nastawiłem regulator dźwięku do oporu.
- Zatyczki do uszu, przygotować się, na trzy ładujemy im stary numer trzynaście „Rakiety gnają z 
hukiem naprzód". Raz, dwa...
Na trzy eksplodował huragan dźwięków nie do wytrzymania. Kozłowce podskoczyły ze strachu, 
zwalając jadących w pierwszym rzędzie na ziemię. Podrzuciłem draniom kilka bomb dymnych dla 
draki i strzeliłem w nich holograficzną błyskawicą.
To była świetna robota. Nim doszliśmy do drugiego chórku, zapanował spokój. Ostatnie kozłowce 
uciekały w przerażeniu, znikając nam z oczu. Ostatni Fundamentaloid w czarnym habicie wyczołgał 
się za horyzont, zdeptana trawa była upstrzona porzuconymi mieczami, kłakami wełny i niezliczonym 
mnóstwem gnojowych bobków.
- Zwycięstwo! - krzyknąłem z rozkoszą.
I tylko dziewiętnaście dni, pomyślałem z rozpaczą. Nic z tego nie będzie. Miałem okropne uczucie, że 
możemy spędzić dziewiętnaście dni albo dziewiętnaście tygodni na błądzeniu po planecie, nie 
dowiedziawszy się niczego w sprawie artefaktu. Należało zmienić plan - i to natychmiast! Odszedłem 
na bok i trzy razy zagryzłem zęby. Zrobiłem to z taką siłą, że omal nie wyłamałem sobie trzonowego.
- Tu kapitan Tremearne.
- A z tej strony ponury Jim di Griz. Śledziliście wszystko?
- Tak, i przyglądaliśmy się bacznie. Słyszałem, jak go prosiłeś o rozpoznanie obiektu. Zakładam, że 
tego nie zrobił.
- Dobrze pan zakłada, daleki i odcieleśniony głosie. Słuchaj pan, trzeba zmienić plany. Opracowując 
pomysł naszej misji sądziłem, że w tym ponurym świecie znajdę coś,
co choć trochę przypomina cywilizację. Że będziemy mogli wędrować od koncertu do koncertu, a 
jednocześnie węszyć. Pomyliłem się.
- Przykro mi, że nie otrzymaliście kompletu danych w swoim czasie. Wiesz już jednak, że mamy 
całkowity zakaz przekazywania informacji o tej planecie.
- Teraz wiem - ale to się nie uda. Z równym powodzeniem mogliśmy przylecieć tutaj w przebraniu 
oddziału komandosów. Na razie każda zgraja, jaką napotykamy, próbuje nas zgnoić. To wszystko wina 
tego mendy admirała Benbowa. Okłamał mnie co do warunków, jakie tu panują. Prawda?
- Jako oficer czynnej służby nie mogę kwestionować sposobu działania przełożonych. Ale mogę 
przyznać, że ktokolwiek prowadził odprawę, potraktował prawdę dość skrótowo.
- Czy wie pan również, że dość skrótowo potraktował moje życie? Że za dziewiętnaście dni przekręcę 
się od samoczynnie działającej trucizny?
- Dowiedziałem się z żalem, że tak się przedstawia sytuacja. A poza tym: osiemnaście. Wygląda na to, 
że zgubiłeś jeden dzień.
- Osiemnaście? Piękne dzięki. A więc to, co mam do powiedzenia, jest tym bardziej naglące. 
Potrzebuję pomocy, jakiegoś środka transportu.
- Zakazany jest wszelki kontakt z planetą.
- Właśnie zmieniłem reguły. Sam pan mówił, że stoi na czele komitetu, który ma dokonać na planecie 
poważnych udoskonaleń? Pierwszą zmianą będzie przysłanie nam jednej z kapsuł statku. Dzięki niej 
mogę zdążyć do różnych band kudłaczy na kozłowcach, zanim wybije moja ostatnia godzina.

background image

- Nie mogę. Złamię rozkazy, a to oznacza koniec mojej kariery.
- No więc?
Cisza pod moim sufitem ciągnęła się niemiłosiernie. Czekałem. W końcu rozległo się coś, co mogło 
być tylko westchnieniem.
- Mam nadzieję, że w dzisiejszych czasach nie brak zajęcia dla uzdolnionych cywilów. Kapsuła 
wyląduje po zmroku. Jeśli nikt na dole tego nie zauważy, będę miał szansę na odroczenie terminu 
zmiany posady.
- Porządny z pana gość, Tremearne. Serdeczne dzięki.
Zanuciwszy dwa lub trzy takty „Szwedzkiego potwora", wróciłem do moich towarzyszy, aby podzielić 
się z nimi najświeższą wiadomością.
- Jim, jesteś genialny! - zawołała Madonetka, po czym objęła mnie i pocałowała. - Stanowczo wolę 
latanie od chodzenia.
Floyd pokiwał radośnie głową i wyciągnął ręce.
- Precz! - krzyknąłem. - Dziewczęta to w porządku, ale nie całuję brodatych facetów. Musimy zaraz się 
oddalić od tych religijnych świrów, bo mogą wpaść na myśl, aby tu za chwilę wrócić. Czuję, że mamy 
przed sobą bardzo pracowitą noc.

ROZDZIAŁ 11

- Obudź się, Jim, już prawie ciemno.
Delikatna ręka Madonetki była ze wszech miar pożądana, gdyż wyciągnęła mnie z naprawdę 
strasznego koszmaru. Macki, wytrzeszczone ślepia, brr! Najwyraźniej osiemnastodniowy termin 
ostateczny wdzierał się do mojej podświadomości. Wyprostowałem się, ziewnąłem i przeciągnąłem. Z 
wielką niechęcią słońce schowało się wreszcie za horyzont, pozostawiając za sobą ustępującą powoli 
smugę światła. Zaczynały się pokazywać gwiazdy, tworząc mało ciekawe konstelacje - a przy tym 
rzadko rozsiane. Ta więzienna planeta tkwi pewnie daleko na peryferiach galaktyki.
Nagle coś przesłoniło widok gwiazd w zenicie i na ziemię powoli spłynął ciemny kształt, bezszelestnie 
napędzany modułem antygrawitacyjnym. Kiedy podeszliśmy bliżej, otworzył się właz - i zapłonęły 
światła w kabinie.
- Zgaś je, bałwanie! -krzyknąłem. -Chcesz mi zniszczyć zdolność widzenia w ciemności? - Pilot 
obrócił się na fotelu i uśmiechnąłem się nieszczerze na jego widok. -Przepraszam, kapitanie, za tego 
imbecyla; to tylko taka figura retoryczna.
- To wyłącznie moja wina - odparł i puknął się w jedną ze swych elektronicznych gałek ocznych. - 
Stale o tym zapominam. Przyprowadziłem tę maszynę, bo mam najlepszą zdolność widzenia w 
ciemności z całej Armady.
Zgasił światło i po omacku weszliśmy na pokład. Tylko słabe czerwone światło dyżurne rozjaśniało 
drogę. Usadowiłem się w fotelu drugiego pilota i zapiąłem pas.
- Masz jakiś plan? - spytał.
- Prosty. Zna pan pozycję wszystkich stad kozłowiec, prawda?
- Zaobserwowane i odnotowane w pamięci kapsuły.
- Wspaniale. Niech komputer wykona pomiary topologiczne celem wytyczenia kursu pozwalającego 
nam odwiedzić wszystkie stada w możliwie najkrótszym czasie. Lecimy do pierwszego, znajdujemy 
pasterza spacerującego poza zasięgiem wzroku innych - i odbywamy rozmowę. Pokazujemy mu 
zdjęcie i przekonujemy się, czy widział artefakt. Jeśli nie - skaczemy do następnej zgrai.
- Wygląda prosto i praktycznie. Pasy zapięte? Dobrze, a więc do pierwszego stada!
Wbiło nas w oparcia i ruszyliśmy w drogę. Wysoko i szybko po wytyczonym kursie. Następnie 
powoli, szybując nisko nad ziemią, a Tremearne przewiercał wzrokiem ciemność.
- Widzę kogoś - oznajmił. - Na drugim końcu stada -całkiem sam. Pilnuje zwierząt albo nie pozwala 
im się rozbiec. Mam propozycję. Zajdę go od tyłu i obezwładnię. Wtedy z nim pogadasz.
- Podchody w ciemnościach? Obezwładnianie zbrojnego i czujnego strażnika? To robota dla 
komandosa.
- A jak twoim zdaniem zdobyłem te elektroniczne cacka w oczach? Przyjemnie będzie znowu trochę 
popracować.
Nie miałem wyboru, musiałem się zgodzić. Kapitan okazywał się znakomitym sojusznikiem. W ten 
sposób nasze działania będą dużo szybsze niż błądzenie w kółko samemu. Jeśli potrafi zrobić to tak, 
jak obiecał. Miałem co do tego wątpliwości, ale zachowałem je dla siebie. Kapitan był siwowłosym 
gryzipiórkiem o elektrycznym wzroku, który mógł mieć najlepsze lata za sobą.
Myliłem się. Po wylądowaniu opuścił kabinę i zniknął bez słowa w ciemnościach. Nie minęło pół 
minuty, kiedy zawołał do mnie po cichu.
- Tutaj. Możesz włączyć światło.
Zapaliłem przenośną lampę; pod niemal bezgwiezdnym niebem panowała naprawdę czarna noc. 
Zobaczyłem dwie postacie stojące jedna obok drugiej. Światło ukazywało twarz pasterza o 

background image

wybałuszonych oczach, pochwyconego w podwójnym nelsonie, przy czym dłoń na gardle uniemoż-
liwiała mu wydanie głosu. Błysnąłem mu latarką pod nos.
- Słuchajże, pasterzu, coś obowiązków zaniedbał. Ręce, które cię trzymają, równie łatwo mogą cię 
zabić. A potem możemy ci gwizdnąć całe to włochate stado i do końca świata wcinać szaszłyki. Aleja 
będę litościwy. Ta ręka puści twą plugawą szyję, a ty nie będziesz krzyczał, bo naprawdę zginiesz. 
Będziesz grzecznie i cichutko odpowiadał na moje pytania. Możesz już mówić.
Kiedy uchwyt zelżał, biedak zakaszlał i stęknął.
- Demony z ciemności! Puśćcie mnie, darujcie mi życie, powiedzcie, czego ode mnie chcecie, a potem 
wracajcie do piekieł, z których uciekłyście...
Wyciągnąłem rękę i uszczypnąłem go boleśnie w nos.
- Zamknij się. Otwórz oczy. Spójrz na to zdjęcie. Gadaj, czy widziałeś to już kiedyś?
Podsunąłem zdjęcie przed oczy jeńca, oświetliwszy je latarką, a Tremearne szarpnął go jeszcze 
mocniej za rękę.
- Nie, nigdy, coś takiego bym pamiętał, nie... - Odpowiedź ugrzęzła mu w gardle i padł nieprzytomny 
na ziemię.
- Czy te pastuchy nigdy się nie myją? - spytał Tremearne.
- Tylko co drugi rok. Lecimy do następnego.
Szybko dopracowaliśmy się stałej procedury. Lądowaliśmy i kapitan znikał. Nim zdążyłem wyskoczyć 
z kapsuły, już zazwyczaj mnie wołał. Niejeden przerażony pasterz zasnął głęboko tej nocy. Ale 
dopiero po obejrzeniu fotografii artefaktu. Między odwiedzinami ucinałem sobie drzemkę i w głębi 
kapsuły rozlegało się chrapanie na przemian z ciężkimi oddechami. Jedynie kapitan się nie kładł i nie 
odczuwał zmęczenia. Wydawało się, że przy jedenastej wizycie był w takiej samej formie jak przy 
pierwszej. To była długa, długa noc.
Przy trzynastej zaczynałem słaniać się na nogach. Feralna trzynastka; kończyć z tym i do czternastej. 
Do kolejnej pary wyłupiastych oczu zerkających znad kolejnej zmierzwionej brody.
- Patrz! - warknąłem. - Mów! A stękanie nie liczy się jako mowa. Widziałeś to kiedyś?
Ten rzęził zamiast stękać, po czym zawył, bo jego ramię wykręciło się nieco bardziej. Wyglądało na 
to, że nawet powściągliwy kapitan zaczynał już tracić cierpliwość.
- Pomiot Szatana... dzieło diabła... ostrzegałem ich, ale nie chcieli słuchać... grób, mogiła!
- Rozumiesz coś z tego bełkotu? - spytał Tremearne.
- Jest nadzieja, kapitanie. Jeśli to nie przygłup, mógł go widzieć. Popatrz - przyjrzyj się! Widziałeś to 
kiedyś?
- Mówiłem mu, żeby tego nie dotykał, bo skończy się niechybną śmiercią i wiecznym potępieniem.
- Widziałeś. W porządku, kapitanie, może pan rozluźnić uchwyt, ale proszę być w pogotowiu. - 
Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem garść srebrnych tulejek, miejscową walutę, i błysnąłem na nie 
światłem. - Hej, Smrodzie, zobacz: fedha - i to wszystko dla ciebie. Wszystko twoje.
Szmal niezawodnie przykuł jego uwagę. Kiedy wyciągnął rękę i zaczął ich po omacku szukać, 
zacisnąłem dłoń.
- Najpierw odpowiesz na jedno proste pytanie. Nie zrobimy ci krzywdy - pod warunkiem, że nie 
skłamiesz. Widziałeś ten przedmiot?
- Oni uciekli. Znaleźliśmy go w ich statku. Dotykałem go, nieczystego, nieczystego.
- Dobrze ci idzie. - Strząsnąłem połowę monet na jego czekającą dłoń. - A teraz pytanie za dziesięć 
tysięcy fedha. Gdzie jest teraz?
- Kupili go, kupili go tamci. Mieszkańcy Raju. Niech będą przeklęci, na zawsze przeklęci...
Nie było to łatwe, ale w końcu zdołaliśmy wyciągnąć z niego wszystkie szczegóły. Ogołocona z klątw 
i bluźnierstw, była to zwykła opowieść o grabieży i oszustwie. Statek wylądował - i gdy tylko 
otworzyła się klapa, został zaatakowany. W powstałym tumulcie Fundamentaloidzi przewalili się przez 
statek i splądrowali go. Zabrali pojemnik z artefaktem ze sobą, bo nie dał się otworzyć. Gdy w końcu 
osiągnęli cel, nie mieli pojęcia, co to może być. A ignorancja rodzi strach. Pozbyli się go zatem na 
targu w Raju, gdzie można sprzedać niemal wszystko. Koniec opowieści.
Nieprzytomny pasterz sflaczał na ziemię, ale pozwoliliśmy mu zatrzymać forsę.
- Musimy to omówić - powiedziałem.
- Zgoda, ale nie tak blisko stada. Skoczymy na płaskowyż zaczerpnąć świeżego powietrza.
Tym razem pozostali już nie spali, kiedy wylądowaliśmy. Pilnie wysłuchali relacji o naszym odkryciu.
- Cóż, to nieco zawęża pole - stwierdziła Madonetka.
- Tak myślisz? - spytałem. - Ile osób liczy sobie ów rajski naród?
- Jakieś sto tysięcy - przyznał Tremearne. - Może nie jest to najlepsza społeczność na planecie, ale 
sprawia wrażenie najbardziej udanej. Słabo ją znam, tylko z fotografii i obserwacji.
- Czy ktoś w Pentagonie wie coś więcej?
- Możliwe. Lecz to są dane poufne, a oni nie należą do gadatliwych.
Strzeliłem knykciami, zmarszczyłem brwi i dźgnąłem go palcem.

background image

- Taka informacja niewiele daje... prawda? Tremearne wyglądał na równie zmartwionego.
- Niestety, Jim, niewiele. Nie mam pojęcia, czemu dane są poufne, skoro wasza grupa działa oficjalnie 
na planecie. Próbowałem sam zdobyć trochę danych i nie tylko mi odmówili, ale i odstraszyli.
- Kto się za tym kryje? Nie domyśla się pan?
- Nie... poza tym, że musi to być ktoś na samym szczycie. Ludzie, z którymi się kontaktowałem, 
rozumieją wasze problemy i chcą pomagać. Ale wszystkie prośby są z góry odrzucane.
- Czy gnębi mnie mania prześladowcza, czy też może w hierarchii dowodzenia jest ktoś, komu nie 
podoba się nasza operacja? Kto chce, aby nie wypaliła?
Teraz przyszła kolejka Tremearne'a na strzelanie knykciami i ponurą minę.
- Już mówiłem, jestem zawodowym oficerem. Lecz nie podoba mi się sytuacja na tym globie. Nie 
tylko sposób traktowania waszego zespołu, ale cała parszywa planeta. Cóż, odnoszę wrażenie, że 
wszystko wymyka mi się z rąk. Myślałem początkowo, że działając oficjalnie uda mi się 
przeprowadzić tutaj kilka zmian. To nie wystarczy. Zostałem tak samo całkowicie zablokowany jak 
wy.
- Przez kogo - i dlaczego?
- Nie wiem. Ale robię co mogę, aby się dowiedzieć. W zasadzie o Raju ani o jego mieszkańcach nie 
mam zielonego pojęcia.
- Szczera odpowiedź, kapitanie. Wielkie dzięki.
- Jeśli pan nie wie, to po prostu musimy dowiedzieć się sami - powiedział Stingo. - Zagramy raz czy 
dwa występy i będziemy mieli oczy szeroko otwarte.
- Oby to było takie proste -mruknąłem pod nosem. -Rozwińmy mapy.
Wyglądało na to, że największa część ludności mieszkała w jednym rzadko zabudowanym mieście. 
Wychodziły z niego drogi do niezbyt odległych wiosek, gdzie znajdowały się rzadko rozrzucone 
domostwa, najpewniej farmy. Na trójwymiarowej mapie jedno wyłącznie budziło prawdziwe 
zdziwienie - jakiś mur, który przedzielał miasto na pół. Dookoła miasta nie było wałów, tylko ten 
jeden mur pośrodku. Wskazałem na niego.
- Co to może być - albo znaczyć? Tremearne potrząsnął głową.
- Nie mam pojęcia. Wygląda jak mur, to wszystko. Ale wzdłuż niego ciągnie się droga. Chyba jedyna, 
która prowadzi do miasta z równiny.
Stuknąłem palcem w holomapę.
- Tutaj. Tutaj droga znika w trawie. Tam musimy iść. A może ktoś ma lepszy pomysł?
- Ten mi się podoba - oznajmił Tremearne. -Wysadzę was na tym skrawku płaskowyżu, za tą 
krawędzią, skąd nas nie zobaczą. Potem zabiorę stamtąd kapsułę i zostanę z wami w kontakcie 
radiowym.
Wysiedliśmy.
- Najpierw spać - ziewnął Floyd. - To była długa noc.
Była jeszcze dłuższa, niż mu się zdawało, przy dłuższych dobach na planecie. Tremearne odleciał i 
ułożyliśmy się do snu. Spaliśmy, budziliśmy się, wciąż panowała ciemność i zasypialiśmy na nowo. 
Przynajmniej oni chrapali w najlepsze; mnie zbyt dużo myśli plątało się po głowie. Mieliśmy już trop 
prowadzący do artefaktu. Trop, który był bezużyteczny, póki nie zaczniemy szukać. A nie mogliśmy 
szukać w mroku. Ja zaś miałem - ile dni do chwili, gdy załatwi mnie trzydziestodniowa trucizna? 
Policzyłem na palcach. Minęło osiemnaście, a więc pozostało dwanaście. Cudownie. A może źle 
policzyłem? Zacząłem od nowa przebierać palcami, po czym wpadłem w złość na siebie. Wystarczy 
już tych palców. Pstryknąłem w komputer i napisałem szybki program. Następnie dotknąłem T, 
„termin ostateczny" -bądź „trup", wszystko jedno - i pojawiło się jaskrawe osiemnaście w 
towarzystwie migotliwych dwunastu. Nie powiem, by mi się podobał widok cyferek, ale mogłem 
chociaż przestać się martwić zmiennym rezultatem odejmowania. Jakaś część mojej osobowości 
musiała poczuć ulgę, ponieważ zasnąłem głęboko.
Wreszcie, z wielkimi oporami i lenistwem, niebo zajaśniało i nastał nowy dzień. Nim zrobiło się 
zupełnie widno, kapitan nisko i powoli ustawił kapsułę za wzgórzami, wziął nas na pokład, a potem 
wypuścił po drugiej stronie ostatniego wzniesienia.
- Życzę szczęścia - bąknął cokolwiek markotnie.
Zatrzasnęło się dolne wyjście, kapsuła śmignęła pionowo i rozpłynęła się w jaśniejącym świetle. Nie 
bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robię, wbiłem T do komputera. Cyferki błysnęły na moment i 
równie szybko zniknęły. Ale zapadły w pamięć.
Dzień dziewiętnasty.

ROZDZIAŁ 12

Szliśmy przed siebie, brzask wlókł się bez końca, słońce z wielką niechęcią wciągało się nad horyzont. 
Dzień na dobre jeszcze się nie zaczął, gdy stanęliśmy przed konstrukcją stanowiącą najwyraźniej 

background image

początek muru. Zaledwie pojedynczy rząd cegieł przykrytych niemal całkowicie trawą.
- Jak myślisz? - zagadnąłem, nie kierując pytania do nikogo konkretnego.
Stingo pochylił się i opukał kamień kostkami palców.
- Cegła - stwierdził.
- Czerwona - dodała rezolutnie Madonetka.
- Dziękuję, dziękuję - mruknąłem z kompletnym brakiem uznania.
Po prawej stronie cegieł ciągnęła się ledwo widoczna ścieżka; z braku lepszych pomysłów weszliśmy 
na nią.
- Tu jest wyżej, spójrzcie - powiedział Floyd. - Dołożono drugą warstwę.
- A tam dalej jeszcze jedną - dodała Madonetka. - Ma już trzy cegły wysokości.
- Co to jest? - zdziwił się Stingo. Pochylił się rozsuwając trawę, aby lepiej widzieć, i przesuwał po 
cegle l opuszkami palców. - Na każdej cegle jest odciśnięty jakiś symbol. - Teraz patrzyliśmy wszyscy.
- Rodzaj kółka i sterczącej z niego strzały.
- Strzała... kółko - mruknąłem. Nagle błysk intuicji przeszył mi czaszkę. - Widziałem gdzieś ten 
symbol - tak, oczywiście! Niech ktoś łaskawie przejdzie nad ścianą i sprawdzi, czy po drugiej stronie 
jest kółko z krzyżykiem.
Madonetka ze zdziwieniem uniosła śliczne brwi, pokonała zgrabnie murek, pochyliła się i spojrzała. 
Brwi uniosły się jeszcze wyżej.
- Skąd wiedziałeś? Po tej stronie na wszystkich cegłach odciśnięte jest kółko z krzyżykiem.
- Biologia - powiedziałem. - Pamiętam ze szkoły.
- Tak, oczywiście - stwierdziła wracając do nas. - Symbole mężczyzny i kobiety.
Floyd szedł dalej obok ściany, raptem stanął i zawołał:
- Święte słowa. Tutaj na cegle widać odciśnięty napis VIROJ. Przechylił się na drugą stronę muru. - A 
tam... VIRINOJ.
W miarę naszego marszu mur stopniowo sięgał coraz wyżej. Pojawiły się nowe napisy - najpierw 
MEN, a potem MTUWA, HERREN, SIGNORI.
- Wystarczy - powiedziałem i zatrzymałem się. - Torby zrzuć. Teraz zrobimy sobie przerwę i 
przyjrzymy się temu, co tu mamy. Komunikat wydaje się bezsporny. Spójrzcie na ścieżkę, którą 
idziemy. Czy po drugiej stronie ciągnie się podobna ścieżka?
Ceglany mur sięgał nam teraz do pasa. Floyd oparł się o niego ręką, przeskoczył na drugą stronę, 
schylił się i popatrzył.
- Możliwe, ale nie widać zbyt wyraźnie. Kto wie, czy nie było jej tu kiedyś, ale tak bardzo zarosła 
trawą, że trudno cokolwiek stwierdzić. Mogę już wrócić?
- Tak, bo najwyższy czas na decyzję. - Wskazałem na rosnący stopniowo mur. - Fundamentaloidzi 
mówili, że poszli do miasta w celach handlowych. W takim razie musieli iść tędy, pewnie tą samą 
drogą, którą teraz idziemy.
Madonetka skinęła głową na znak potwierdzenia -
i braku aprobaty.
- To byli sami mężczyźni, pamiętam bardzo wyraźnie. Zaiste, nieczyści! Kobietom wstęp wzbroniony. 
A jeśli już pokonywały tę trasę, musiały iść po drugiej stronie muru. Czego od nas oczekujesz, Jim?
- Czego oczekujemy od s i e b i e? Jak powiedziałem -najwyższy czas na decyzję. Czy trzymamy się 
razem, lekceważąc wyraźne instrukcje? To jest pierwsze pytanie, na które musimy odpowiedzieć.
- Możemy napytać sobie biedy - odparła. - Budowa muru kosztowała dużo pracy. Jeśli więc 
zignorujemy komunikat, na pewno wydarzy się coś nieprzyjemnego. Tak to już jest na tym świecie. 
Wybór należy do mnie. Przejdę przez mur i będę szła po tamtej stronie...
- Nie - wtrąciłem. - Mur nieustannie rośnie, pozostaniemy rozłączeni, stracimy kontakt. Nic z tego.
- No trudno, ja tu nie zostanę - ani się nie wycofam. W takim razie musimy mieć kontakt, jak mówisz. 
Kłapnij łaskawie radioszczęką i połącz się z kapitanem. Każ mu ściągnąć na dół kilka modułów 
łączności. Jeśli mamy wykonać to zadanie prawidłowo, musimy wiedzieć, co się dzieje po obu 
stronach muru. Tylko ja mogę stwierdzić, co
się dzieje -po tej.
Chwyciła torbę, wskoczyła tyłeczkiem na mur, przerzuciła nogi i uśmiechnęła się do nas z drugiej 
strony. Nie byłem tym zachwycony.
- Nieważne, czy ci się to podoba, czy nie - powiedziała odczytując moje wątpliwości z wyrazu twarzy. 
- Tylko w ten sposób możemy wykonać robotę. Załatw radia. Nie zapominaj, że Tremearne będzie 
trzymał stały nasłuch i może przysłać komandosów w razie kłopotów kogoś z nas. Wywołaj go.
- Dobrze. Nim jednak złożymy zamówienie, zapewnijmy sobie radia właściwego typu. Mur z cegieł 
będzie blokować tor radiowy. A poza tym kto wie, jaką ma dalej grubość? Może pochłaniać całe 
spektrum częstotliwości i to będzie koniec. Znacie radio, którego sygnał potrafi sforsować kamień?
Głośno myślałem, po trosze dla żartu. Toteż zbaraniałem lekko, kiedy ktoś za mną odpowiedział:
- Tak.

background image

Odwróciłem się i zobaczyłem Stinga. Polerował paznokcie o koszulę, a później podziwiał swój 
wizerunek na ich błyszczących powierzchniach.
- Tyś to powiedział? - warknąłem. Skinął głową z powagą. - Dlaczego? - spytałem.
-Dlaczego to dobre pytanie. Odpowiem ci tak: choć masz teraz przed sobą starzejącego się muzyka 
amatora, który dał się ściągnąć z zielonej trawki, aby ryzykować życie dla dobra publicznego, musisz 
pamiętać, że mam za sobą dziesiątki lat pracy na rzecz tego samego dobra publicznego. Przy 
markowych środkach łączności. Pomagałem przy opracowaniu małego i ślicznego aparaciku, zwanego 
SMO.
- SMOK? - powtórzyłem bezmyślnie.
- Blisko, Jim, mój dobry przyjacielu. SMO to skrót Satelitarnego Mikrokomunikatora Osobistego. 
Kłapnij proszę szczękami i zamów ze dwie sztuki. A może cztery -dzięki temu wszyscy będziemy w 
stałej łączności ze sobą. I przypomnij kapitanowi, aby wysłał na orbitę
Stalowy Szczur śpiewa bluesa
satelitę komunikacyjnego.  Geostacjonarnego,  wiszącego nad Rajem.
- SMO są nie tylko ściśle tajne, ale i niesamowicie drogie - oznajmił Tremearne, kiedy się z nim 
połączyłem.
- Tak samo jak nasz mały oddział specjalny. Może pan je załatwić?
- Oczywiście. Już lecą.
Pół godziny później sfrunęła z nieba mała paczka uczepiona do nośnika grawitacyjnego. Gdy tylko 
wyjąłem zawartość, poderwała się ze świstem do góry i zniknęła. Z trzaskiem zerwałem pokrywkę i 
wytrząsnąłem garść sztucznych paznokci. Wlepiłem w nie wzrok - i nagle przypomniałem sobie, jak 
Stingo polerował swoje prawdziwe paznokcie opowiadając mi o SMO.
- Sprytne - zauważyłem.
- Najwyższa technika i doskonała kryjówka - odparł Stingo. - W paczce powinien być klej. Występują 
parami. To z literą S idzie na palec wskazujący lewej ręki. M przykleja się na mały paluszek także 
lewej. W środku paznokcia znajduje się obwód holograficzny, więc można je spokojnie przycinać, 
żeby idealnie pasowały. Nie uszkodzi obwodu.
- S? M? - zdziwił się Floyd.
- Słuchawka i mikrofon.
- Co potem? - spytałem niemal pokornie, do tego stopnia byłem oszołomiony raptownym pojawieniem 
się wśród nas czarodzieja z krainy łączności.
- Zasila je proces niszczenia fagocytów zlatujących się na żer do miejsca, gdzie paznokcie dotykają 
naskórka. Co oznacza, że energia płynie zawsze. Gdy jesteś na zewnątrz -albo w budynku o cienkich 
stropach - twój sygnał śmiga do satelity i wraca do drugiego odbiornika. Proste. Wystarczy włożyć 
palec wskazujący do ucha i mówić do mikrofonu na małym paluszku.
Zmierzyłem jedną parę, przyciąłem i nakleiłem sobie na palce, które, muszę przyznać, drżały trochę z 
niepokoju.
- Mam nadzieję, że zadziała - powiedziałem wetknąwszy palec do ucha.
- Ma się rozumieć - odparł Tremearne, mówiąc dla odmiany z paznokcia, a nie z dziąsła.
Instalując sobie SMO, omawialiśmy na okrągło wszystkie możliwości i każdorazowo powracaliśmy do 
jedynego realnego planu.
- Zróbmy to - stwierdziła Madonetka, podziwiając nowe paznokcie komunikacyjne. Zarzuciła torbę na 
ramię, zsunęła ją do wygodniejszej pozycji, odwróciła się i odeszła po swojej stronie przegrody. Z 
każdym krokiem mur rósł coraz wyżej, aż bardzo szybko zrównał się z głową dziewczyny, a potem ją 
przerósł. Zniknęła z pola widzenia, machając nam na pożegnanie ręką.
- Bądźmy w kontakcie - szepnąłem do paluszka, -Melduj regularnie i zawołaj, jeśli cokolwiek 
zobaczysz -cokolwiek.
- Wedle życzenia, szefie.
Zarzuciliśmy torby na plecy i ruszyliśmy przed siebie. Po niecałej godzinie mur nabrał niebotycznej 
wysokości. Mimo że utrzymywałem z Madonetka łączność radiową, dziewczyna pozostała całkiem 
sama. Powtarzałem sobie, że w razie potrzeby z orbitera może śmignąć na dół zbrojna pomoc, ale nie 
poprawiało to mojego nastroju.
- Są już pierwsze pola uprawne - oznajmił Floyd. -I jeszcze coś. Widzicie tę chmurę pyłu obok muru - 
zbliża się do nas.
- Przygotujcie broń, mam też pod ręką kilka granatów ogłuszających, na wypadek jeśli zrobi się 
gorąco.
Zatrzymaliśmy się, czekaliśmy i patrzyliśmy. Z tej odległości wyglądało to niczym koń galopujący w 
naszą stronę.
- Koń, ale bez jeźdźca - zauważyłem. Stingo miał lepszy wzrok.
- Nigdy w życiu nie widziałem takiego konia. Ten ma sześć nóg.
Zwierz zwolnił, a potem stanął i przyglądał się nam. Odwzajemniliśmy się tym samym. Robot z 

background image

metalu. Nogi przegubowe, a z przodu na dokładkę para mackowatych kończyn. O głowie szkoda 
gadać, po prostu dwoje oczu, które wystawiał na szypułce. Głośnik między górnymi kończynami 
wydał szum i zaskrzeczał metalicznie.
- Bonan tagon - kaj bonvenu al Paradizo.
- Ja też ci życzę dobrego dnia - odparłem. - Nazywam się Jim.
- Męskie imię, nadzwyczaj fortunne. Nazywam się Hingst i z prawdziwą przyjemnością witam was...
Słowa stwora wytrysnęły z rykiem, a z jego tyłu wytrysnęła chmura czarnego dymu. Cofnęliśmy się 
ściskając w dłoniach broń. Giętkie ramiona Hingsta uniosły się wysoko.
- Ja tylko życzę wam pokoju, nieznajomi. Nie wiecie tego, albowiem nie pobieraliście nauk, ale 
dźwięk i opary to tylko spaliny z silnika na alkohol. Obraca szybko generator, który z kolei...
- Ładuje ci baterie. My też coś niecoś wiemy, Hingst, pozdrawiaczu przybyszy do Raju. Nie należymy 
do waszych zwykłych koźlich nomadów.
- To dopiero przyjemna wiadomość, mili goście. Przed wbiciem mego systemu operacyjnego do tej 
raczej prymitywnej konstrukcji byłem szefem kelnerobotów klasy A42 i pracowałem wyłącznie w 
najznakomitszych restauracjach...
- Innym razem z przyjemnością posłucham twoich wspomnień - przerwałem mu. - Mamy kilka pytań...
- A ja jestem pewny, że mam kilka odpowiedzi -odparł zgryźliwie. - Najpierw jednak procedury 
wstępne. - Z tymi słowy podszedł parę kroków bliżej i jedna z jego macek niczym żmija rzuciła się na 
mnie. Uskoczyłem do tyłu, podniosłem miecz - ale dopiero po tym, gdy zimna metalowa końcówka 
błyskawicznie dotknęła moich ust i równie szybko się cofnęła.
- Spróbuj jeszcze raz, a będziesz miał jedną mackę mniej - burknąłem.
- Spokojnie, spokojnie. Ostatecznie jesteście tu obcy i uzbrojeni, ja zaś tylko wykonuję swoje 
obowiązki. To znaczy, pobieram próbkę waszej śliny. I testuję ją, co też uczyniłem. Możesz iść, 
szanowny Jimie, gdyż istotnie jesteś płci męskiej. Byłbym wdzięczny za próbki od twoich kolegów.
- Jeśli tylko chodzi ci o ślinę - warknął Floyd i złożywszy dłonie podstawił je pod swe dolne partie.
- Ach, wierz mi, nowo przybyła osobo, doceniam twoje poczucie humoru. - Macka pobrała próbkę z 
ust Floyda. -Teraz mogę powiedzieć - szanowny nieznajomy. Ostatni wędrowcze, bądź łaskaw. 
Doskonale, piękne dzięki. Możecie już iść.
Odwrócił się tyłem, ja zaś skoczyłem przed niego.
- Chwileczkę, Hingst, Oficjalny Pozdrawiaczu. Kilka pytań...
- Wybacz. Nie jestem na to zaprogramowany. Bądź tak miły i cofnij się, szanowny Jimie...
- Najpierw chcę usłyszeć kilka odpowiedzi.
Kiedy nie ruszyłem się z miejsca, druga macka dotknęła mego ramienia - i strzelił piorun!
Leżałem oszołomiony na ziemi i patrzyłem, jak bydlę kuśtyka przed siebie.
- Wstrząsające, nie? - zawołał z dumą. - Niezłe te baterie.
Floyd pomógł mi wstać i otrzepać się z kurzu.
- Na razie dobrze - powiedział.
- Wielkie dzięki. Ale to nie ciebie zwarto na krótko. Ruszyliśmy dalej. Zgłosiłem się do Madonetki, a 
Tremearne podsłuchiwał.
- Technika stosowana - oświadczył. - Może ta banda nie jest aż tak tępa jak reszta dupków na planecie.
Czułem jeszcze mrowienie i miałem w ustach smak spalenizny, więc roześmiałem się w duchu i nie 
zawracałem sobie głowy odpowiadaniem. Niebawem Madonetka przekazała, że zbliża się do niej 
stwór podobny do opisanego przeze mnie. Ścisnąłem rękojeść miecza z bezradnej wściekłości. 
Rozluźniłem się dopiero na ponowny dźwięk jej głosu.
- Taki sam jak wasz - tylko inaczej się nazywa. Hoppe. Wykonał test i poszedł sobie. Co teraz?
- My pójdziemy dalej - a ty odpocznij sobie. Jeśli wypadki będą się toczyć identycznie lub podobnie 
po obu stronach muru, dowiemy się tego pierwsi.
- Męska szowinistyczna wyższość?
- Zdrowy rozsądek. Nas jest trzech, a ty jedna.
- Dobry argument - i mogę skorzystać z pozostałych. Bądźmy w kontakcie.
- Załatwione. Ruszamy.
Ścieżka zrobiła się szersza i obecnie przypominała polną drogę. Minęliśmy kilka pól uprawnych i 
weszliśmy do sporego zagajnika dendronów. Musiał je ktoś uprawiać, bo rosły w równych rzędach. Za 
sadem rozciągał się niski wianuszek zabudowań, które mogły stanowić gospodarstwa.
Drogę zagrodził nam ceglany barak z arkadami w kształcie łuku, który rozpinał się nad drogą. 
Zwolniliśmy kroku i zatrzymaliśmy się.
- Kojarzy wam się to z tym samym co mnie? - zapytał Stingo.
- Myślę, że mamy przed sobą budynek z arkadami -odparł Floyd. - I nie dowiemy się niczego więcej, 
jeśli będziemy tu sterczeć.
Ruszyliśmy wolno przed siebie i zatrzymaliśmy się ponownie na widok mężczyzny w przejściu. Kiedy 
opuścił portal i stanął w pełnym słońcu, ręce same odskoczyły nam od broni. Zmrużył przed blaskiem 

background image

obwiedzione czerwonymi kółkami oczy i kiwnął głową, aż mu zafalowała grzywa siwych włosów. 
Następnie puknął w symbol strzały i kółka, wyhaftowany na biało pośrodku szarego habitu.
- Witajcie, obcy, witajcie w Raju. Nazywam się Afatt i jestem oficjalnym witaczem. Otwarcie targu 
jutro o świcie. Możecie się tu zatrzymać, a jeśli wolicie obozować za sklepieniem, wasza broń znajdzie 
się pod dobrą opieką do waszego powrotu. Wstęp jedna fedha.
Tak jednak zerkał przez ramię, kiedy to mówił, że domyśliłem się, iż drań raczej żądał łapówki niż 
opłaty.
- Mowy niema, sędziwy Afatcie -podjąłem. -Widzisz przed sobą nie kupców ze wsi, tylko słynny w 
całej galaktyce zespół z pierwszych miejsc listy przebojów. Jesteśmy... Stalowe Szczury!
Opadła mu szczęka i cofnął się o krok.
- Nie potrzeba w Raju żadnych szczurów. Starczy jedna zardzewiała, poszczerbiona stara fedha...
- Mamy w sędziwym Afatcie prawdziwego fana -mruknął Floyd. - Sądziłem, że planeta nurza się w 
telewizorach.
Pod sklepieniem ukazał się nieco bardziej zmilitaryzowany tubylec. Młodszy, większy, nosił 
najprawdziwszy metalowy hełm nabity ćwiekami i ciężką skórzaną uprząż.
- Coś ty powiedział? - spytał machając błyszczącą i szczególnie nieprzyjemnie wyglądającą siekierą.
- Słyszałeś, kochasiu. Nie będę się powtarzał dla byle łapserdaków.
Moje słowa sprowokowały bełkotliwe warknięcie i wykrztuszony rozkaz.
- Straż, chodźcie no tu. Przyszło kilku bobkojadów, którzy proszą się o lekcję dobrego wychowania.
W ślad za tym rozległ się szczęk metalu i głuchy tupot biegnących stóp.
Bardzo wielu stóp.

ROZDZIAŁ 13

Było ich krocie, uzbrojonych w rozmaitość okropnej i śmiercionośnie wyglądającej broni. Muszę się 
nauczyć kontrolować zapalczywość mowy na tym wysypisku. Myśl szybciej, Jim, bo napytasz sobie 
biedy.
- Coś mnie podkusiło, aby palnąć głupi dowcip, łaskawy panie. Z radością ci powtórzę. Ty i twoi zacni 
ludzie macie przyjemność przebywać w obecności najlepszych muzyków poznanej galaktyki!
Mówiąc to, dotknąłem modułu zdalnego sterowania z boku torby i potężne organy ryknęły kilka 
początkowych taktów „Mutantów z Merkurego". Floyd i Stingo szybko włączyli się pierwszymi 
linijkami tekstu.

Co dwie głowy - to nie jedna
W nosie cewka moczopędna...

Efekt skromnej rymowanki o żarcie genetycznym był imponujący. Wojownicy jak jeden mąż zanieśli 
się rykiem i rzucili w naszą stronę.
- Walka czy ucieczka? - zapytał ponuro Floyd, chwytając za miecz.
Miałem już krzyknąć „walka" - ale w ostatniej chwili
ugryzłem się w język - i zawołałem:
- Słuchajcie!
Ponieważ tamci zapomnieli o broni i wrzeszczeli z radości!
- To oni, jak w programie „Galaktyczny nóż do szmalu"...
- Ten zarośnięty brzydal - to Floyd!
- Zagrajcie „Po ile prochy w tym parku sztywnych?"! Otoczyli nas ze wszystkich stron, próbując 
uścisnąć nam dłonie i wydając chrapliwe okrzyki entuzjazmu.
- Ale... ale... - wykrztusiłem. - Wasz oficjalny witacz
nigdy o nas nie słyszał?
Pierwszy wojownik - warczenie zdążyło już przejść w rechot - bez ceregieli odepchnął starego.
- Afatt nigdy nie ogląda telewizji. Ale my tak! Powiadam ci, że zrobiła się tu istna wioska samobójców 
na wieść, że was deportowano. Należało się domyślić, że skończycie u nas. Poczekajcie, aż chłopaki z 
baraków się dowiedzą. Dziś wieczór stara knajpa zamieni się w dom wariatów!
Prowadzili nas wesoło pod sklepieniem na plac apelowy, a na czele pochodu maszerował z dumą nasz 
nowy gospodarz.
- Jestem Ljotur, sierżant gwardii. Nie przejmujcie się, kiedy będę się na to powoływał. Napoje! - 
rozkazał swoim ludziom. - I jedzenie, wszystko, czego zażądają.
Nie skończyło się na tym. Piwo smakowało jak piwo, choć miało interesujący zielonkawy kolor. 
Wojownicy tłoczyli się wokół nas, łowiąc uważnie każde słowo, jakie wypowiadaliśmy. Zagryzłem 
zęby, aby przyciągnąć uwagę kapitana, i złożyłem mu raport w formie przemówienia.
- Waleczni rycerze Raju, jesteśmy pod wrażeniem waszego powitania. Przyjęliście nas, zaprawionych 
narkotykami skazańców, jak bohaterów, na swoją ziemię. Poczęstowaliście nas obfitością jedzenia i 

background image

picia oraz głośnymi okrzykami radości. Czuję, że czeka nas tu piękna przyszłość.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - oznajmił w mojej głowie głos kapitana. - Ale dowiedz się najpierw, 
o co chodzi w tej męsko-damskiej szopce. Tymczasem każę Madonetce zaczekać tam, gdzie jest.
- Zgadzam się całkowicie! - zawołałem. - Nie uważacie, koledzy, że spotkało nas tutaj najgorętsze 
powitanie w naszej karierze?
Moi kompani skinęli głowami, nie przerywając powodzi jedzenia i picia. W miarę znikania piwa 
rozlegały się zewsząd radosne wrzaski aprobaty. Akurat ocierałem usta, kiedy wyrósł przede mną 
Ljotur.
- Rozmawiałem z samym Żelaznym Johnem. Wzywa was natychmiast przed swoje oblicze. Ale zanim 
przyjadą Rydwany Ognia, czy możecie - och, bardzo proszę - zagrać dla nas jakiś kawałek?
Jego słowa wykipiały na fali szczerych i męskich okrzyków radości.
- Zorganizujemy szybki występ, przyjaciele; ci chłopcy zasługują na to. - Rozejrzałem się wokoło. - 
Jakieś życzenia?
Wykrzyczano całe mnóstwo propozycji, ale wydawało się, że „Nie ma kary zbyt okrutnej dla 
nieprzyjaciela" cieszyła się największym powodzeniem. Był to również najlepszy wybór, skoro utwór 
miał tekst ze wszech miar męski. Przetoczył się grzmot pioruna i wystrzelił zygzak błyskawicy. Nasi 
fani cofnęli się w entuzjastyczne półkole, a my daliśmy czadu.

Śmierć i tortury, i zbrodnia, i gwałt...
W TO NAM GRAJ! W TO NAM GRAJ!
Rzezie, krew, mordy i rabunek
Dusić, dźgać. Sztylet, kulka w łeb.
Eksplozja, rozwałka, masakra i trup,
Puszczać z dymem, kopać wrogom grób,
Bo-o-o...
NIE MA KARY ZBYT OKRUTNEJ
DLA NIEPRZYJACIELA...
Pijaństwo, pijaństwo, pijaństwo, pijaństwo
Wrzaski, przekleństwa, kanty i draństwo.
Rwać mężatki, panny, całować i ściskać,
Pokazać tym dziwkom, ile mogą zyskać.

Jak łatwo można sobie wyobrazić, ów delikatny kwiat poezji znalazł wśród bractwa uznanie. Wciąż 
jeszcze wiwatowali, kiedy za naszymi plecami rozległ się syczący łoskot i odwróciliśmy głowy. 
Podstawiono środki transportu. Może miejscowi przywykli do tego rodzaju pojazdów, ale turyści mieli 
prawdziwą sposobność do wybałuszenia oczu.
- Tylko na specjalne okazje, dla specjalnych gości -powiedział z dumą Ljotur.
Gapiliśmy się w milczeniu, zabrakło nam słów w gębie. To były dwa wehikuły, oba drewniane, 
ozdobione złoconymi spiralami i sznurami klejnotów. Każdy miał jedno koło z przodu połączone ze 
sterownicą. Obsługiwał ją zasiadający na wysokiej grzędzie kierowca. Przyjrzałem się bliższemu 
pojazdowi. Na środku miał szerokie siedzenie, a z tyłu dwa koła. Nic nadzwyczajnego, nie licząc 
zbytkowej dekoracji -jeśli pominąć napęd z tyłu. Była to lśniąca metalowa rura, skrzypiąca w tym 
momencie i plująca od czasu do czasu kłębami dymu. Oderwałem od niej oczy, kiedy zdobne 
drzwiczki otworzyły się gwałtownie. Wkroczyłem do wnętrza i usadowiłem się na miękkiej kanapie. 
Floyda i Stinga zaprowadzono z szacunkiem do drugiego wehikułu. Zatrzasnęły się drzwi i Ljotur 
ryknął na kierowców.
- Jazda! Podać paliwo! Frapu viajn startigilojn! Kierowcy, kopa w rozrusznik!
W tym momencie zobaczyłem, że pod siedzeniem mojego kierowcy znajduje się metalowy zbiornik. 
Szofer sięgnął w dół, otworzył zawór i rozległ się bulgot płynu w przewodzie. Wtedy nadepnął na 
pedał, najwyraźniej rozrusznika. Nie - on tylko rozruszał rozrusznik. Pedał szarpnął linką biegnącą na 
rolkach na drugi koniec rydwanu do małego młotka. Młotek podniósł się i uderzył rozrusznik l w 
ramię. Był nim człowiek w całkowicie czarnej odzieży, * siedzący na wąskiej platformie uwieszonej za 
kołami. Nie tylko ubranie było czarne, twarz i ręce też miał sczerniałe, a na głowie wypalone 
ściernisko. Szybko wyszło na jaw dlaczego. Raptem z metalowej rury jęła kapać jakaś ciecz, 
rozrusznik wyciągnął rękę i przyłożył zapałkę, a kiedy się zajęło, gwałtownie się odsunął. Trysnęły 
języki czarnego dymu i ognia, osmalając żołnierzy, którzy nie dość szybko ustąpili z drogi.
Rozrusznik teraz kręcił zawzięcie korbą, pompując zapewne powietrze do prymitywnej dyszy. Po 
kilku sekundach łoskot zrobił się jeszcze głośniejszy, ogień dłuższy -a mój Rydwan Ognia dostał 
drgawek i zaczął się powoli toczyć. Z wielką paradą, choć prawdopodobnie wyciągał najwyżej milę na 

background image

sto galonów. Pomachałem wesoło moim współofiarom, które odwzajemniły mi się słabą i strachliwą 
gestykulacją. Rozluźnij się, Jim, usiądź wygodnie i rozkoszuj się jazdą.
To było trudne zadanie. Przyznam, że nie przyglądałem się za bardzo mijanym widokom; zanadto 
byłem pochłonięty myślami o przeżyciu. Nie miałem też okazji się odprężyć. Wreszcie nasz mały 
konwój się zatrzymał, a lutlampa z tyłu zgasła. Drzwiczki rydwanu otworzyły się przed nawałnicą 
fałszujących trąb. Złapałem torbę i zszedłem na szary kamienny stopień.
Był solidny, choć miękki. Odwróciłem się, spojrzałem i zobaczyłem, że to nie był stopień, lecz 
klęczący na czworakach człowiek w szarym przyodziewku. Gdy zszedłem z niego, wstał i dał truchtem 
nogę. Towarzyszyły mu kroki innego ludzkiego podnóżka - sięgającego mi mniej więcej do bioder 
karzełka i równie szerokiego. Moi towarzysze zareagowali podobnie jak ja, nasze oczy się spotkały, 
ale trzymaliśmy gęby na kłódkę.
- Bądźcie pozdrowieni! - ryknął tubalny głos. - Witajcie, witajcie w Raju, drodzy goście!
- Piękne dzięki - powiedziałem do wysokiego mężczyzny z torsem jak beczka, obleczonego w złocistą 
tkaninę. -Żelazny John, jeśli się nie mylę?
- Nader mi pochlebiasz, ale się mylisz. Muzyczni goście, uprzejmie proszę za mną.
Znowu rozryczały się trąby, a potem trębacze otworzyli szeregi. Trzech mężczyzn w szarych szatach 
wypadło ze środka i porwało nasze torby. Rzuciłem się, aby protestować, po czym zdecydowałem 
wbrew sobie, że trudno się mówi. Przyjęcie, które zgotowano nam przed portalem, było zbyt 
spontaniczne, nie mogło być zatem ukartowane. Przy-odziany w złoto witacz złożył nam ukłon i ruszył 
przodem. Wziął azymut na ceglane schody ceglanego budynku.
Nawet jeśli tubylcy odczuwali brak budulca, to z pewnością nie byli pozbawieni wyobraźni 
architektonicznej. Skomplikowany epistyl belkowania wspierały strzeliste kolumny, zwieńczone 
dekoracyjnymi głowicami. Identycznie jak na zajęciach z Architektury l. Po obu stronach na tarasy 
wychodziły wysokie okna. Całość wzniesiono z czerwonej cegły.
- Na razie wygląda wspaniale - powiedział Floyd.
- Owszem, wspaniale -przyznałem. Oglądałem się jednak za siebie dla pewności, że tragarze z torbami 
dotrzymują nam kroku. I nadal miałem w kieszeni żelazny zapasik granatów ogłuszających. Dobrze 
przygotowany nie popada w tarapaty - jak się to mówiło u harcerzy.
Pognaliśmy w głąb ceglanego korytarza wybrukowanego cegłą. Przez ceglany portal do ogromnej, 
imponującej komnaty. Oświecało ją kolorowo światło słońca, lejące się potokami przez sięgające po 
sufit witraże. Barwne sceny ukazywały maszerujące, atakujące, walczące i ginące wojska; nic nowego. 
Motyw ten ciągnął się wzdłuż ścian obwieszonych wystrzępionymi sztandarami wojennymi, tarczami i 
mieczami. Stojący dookoła mężczyźni w habitach obrócili się na nasz widok i skinęli nam głowami. 
Ale nasz przewodnik poprowadził nas obok nich ku przeciwległej ścianie. Znajdował się tam tron na 
postumencie, postawiony z wiadomo czego, na którym zasiadał najwyższy facet, jakiego w życiu 
widziałem.
Najwyższy to mało powiedziane - golusieńki. Przynajmniej byłby goły, gdyby nie porastały go całego 
rdzawe, czerwonawe włosy. Broda spadała mu kaskadą na piersi - również zakryte włosami. Miał 
włosy na ramionach, nogach oraz - nie zdołałem się powstrzymać od rzucenia okiem, kiedy wstał - na 
brzuchu i niżej. Całość w odcieniu rudy żelaza.. Wystąpiłem z szeregu i złożyłem lekki ukłon.
- Żelazny John. Hmm?
- Nikt inny - huknął niczym piorun za siedmioma górami. - Cześć, Jim... Floyd, Stingo. Witajcie, 
Stalowe Szczury. Wasza sława dotarła tutaj przed warni.
Zawsze przyjemnie spotkać prawdziwego fana. Teraz wszyscy złożyliśmy ukłon, bo tego rodzaju 
powitanie należy do rzadkości. Następny ukłon poświęciliśmy reszcie towarzystwa, które gromko 
wiwatowało.
Żelazny John ponownie usiadł i założył nogę na nogę. Albo malował sobie paznokcie, albo miały 
naturalną barwę rdzy. Pominąłem to milczeniem, bo chciałem najpierw poznać masę innych spraw.
- Wszystkich w Raju ogarnęła głęboka depresja, kiedy was aresztowano - oznajmił. - Fałszywie, rzecz 
jasna?
- Rzecz jasna.
- Tak czułem. Tyle że strata dla galaktyki to dla nas zysk. Cieszymy się z posiadania, można rzec, 
monopolu na wasze talenty.
Była w tym jakaś złowieszcza nuta. Zignorowałem ją na moment i wziąłem się do dłubania w uchu, a 
facet basował dalej.
- Galaktyka jest do tego stopnia przeładowana zbrodnią, smutkiem i przewrotnością, że z obrzydzenia 
postanowiliśmy nie oglądać większości chłamu, jaki rozsiewa telewizja. Pękniecie chyba ze śmiechu 
na wiadomość, że od waszego aresztowania i uwięzienia skasowaliśmy normalny program i na okrągło 
puszczamy wasze stare numery, dzień i noc. A teraz, już niedługo, spłynie na nas łaska obcowania z 
samymi oryginałami!
Wtórował temu krzyk entuzjazmu, my zaś odpłaciliśmy się lekkimi skłonami, szczerzeniem zębów i 

background image

uściskami dłoni nad głową. Kiedy wrzaski zamarły, staruszek Zardzewiały ryknął to, co gawiedź 
chciała usłyszeć.
- Liczymy, że teraz... zagracie dla nas! - Nowa fala wrzasków. - Co za rozkosz usłyszeć na żywo nasz 
ulubiony kawałek „Nie ma kary zbyt okrutnej dla nieprzyjaciela". Ale kiedy będziecie się rozkładać, 
odtworzymy nagranie dla rozgrzewki naszej ogólnospołecznej publiczności, aby ją przygotować do 
pierwszego koncertu na żywo.
To nie był zły pomysł. Wprawdzie umieliśmy działać piorunem, ale ich technicy telewizyjni byli jakby 
z innego świata. Niemalże z antycznego. Wyciągnęli grube na pięść kable, starodawne kamery 
domowej roboty, światła i pozostały majdan, którego miejsce było w muzeum. Tymczasem z sufitu 
opuścił się ekran i po chwili zajaśniał żywą barwą w reakcji na włączenie telebeamu.
Zarejestrowany program nie robił największego wrażenia w galaktyce. Około tysiąca ogorzałych 
kulturystów wbijało młotami w ziemię ciężkie pale przy akompaniamencie łoskotu bębna. Bębnienie w 
końcu ustało, ale młoty waliły dalej po cichu w tle ludzkiego głosu:
- Mieszkańcy Raju - dzięki nam obejrzycie teraz niezwykłe wydarzenie, które zapowiedzieliśmy kilka 
minut temu. Wiem, że jak ziemia długa i szeroka siedzicie przyśrubowani do waszych miejsc. Myślę, 
że tym razem będziemy mieli wskaźnik stuprocentowy! Toteż kiedy Stalowe Szczury rozgrzewają się 
do swego pierwszego u nas występu na żywo, mamy zaszczyt odtworzyć wam specjalną wersję 
„Gwiazdolotu styl"!
Zaiste, była specjalna. Oglądaliśmy samych siebie atakujących utwór ze zwykłą lubością i raz jeszcze 
wysłuchaliśmy tych przeuroczych słów:

Praca przy silnikach, w maszynowni tłum,
Ładowanie, odpalanie, czekanie na bum,
Gdy wyrzutnie hukną jak trąby na Sąd.
Spijasz własny pot, czujesz czarny swąd.
Kapitan na mostku, palce przy sensorach,
Kosmiczne pociski na właściwych torach 
Śmigajcie na wroga, milion mil przez noc, 
Maszynownia! - dajcie moc, moc, moc! 
Moc, Moc, Moc - to protonów wir! 
Moc, Moc, Moc - to fotonów świr! 
Moc, Moc, Moc - to zwycięstwa tryl! 
Moc, Moc, Moc - GWIAZDOLOTU STYL!

Kiwnęliśmy głowami i rozdaliśmy przyklejone uśmiechy. Widownia zamiast nas oglądała chwilowo 
ekran. Floyd zerknął na mnie, przyłożył wskazujący palec do skroni i zatoczył szybkie, małe kółeczko. 
Uniwersalny symbol obłąkania. Z markotną miną kiwnąłem doń głową, że także tego nie rozumiem.
Na ekranie pakowaliśmy znajomy zestaw przyodziani w regularne kostiumy estradowe. Tylko jedna 
rzecz się nie zgadzała.
Do owej chwili żaden z nas nie widział tenora, który występował u naszego boku i śpiewał tę 
piosenkę.
Tenora? Śpiewano ją zawsze zmysłowym kontraltem Madonetki.

ROZDZIAŁ 14

Po telewizyjnym wstępie zagraliśmy swój numer, dość mechanicznie muszę przyznać. Nie to, że 
publiczność zwróciła uwagę, za bardzo była podniecona samym przebywaniem w Obecności. Kołysali 
się, wymachiwali rękami w powietrzu i walczyli o zachowanie ciszy. Ale kiedy Żelazny John 
przyłączył się do nas w chorusie MOC, podnieśli wrzask radości, zawyli i odśpiewali go razem z 
wodzem. Uporawszy się z ostatnią mocą, rozdarli gęby do wiwatów, które ciągnęły się bardzo, bardzo 
długo. Żelazny John śmiał się z tego dobrotliwie, aż w końcu przerwał to uniesieniem 
czerwonobrązowego paluszka. Zapadła martwa cisza.
- Łączę się z wami w entuzjazmie dla naszych znakomitych gości. Musimy jednak dać im trochę czasu 
na wytchnienie po pracowitym dniu. Na pewno zagrają jeszcze dla nas. Musicie pamiętać, że zostaną 
wśród nas na zawsze. Spotkał ich rzadki przywilej wstąpienia do Raju jako pełnoprawnych obywateli i 
życia aż po kres czasu na naszej pięknej ziemi.
Kolejne okrzyki męskiego zachwytu. Ukryliśmy przemożną radość z wyroku dożywocia i nie 
puściliśmy pary z ust, chowając instrumenty i oddając je czekającej służbie. Publiczność zaczęła się 
rozchodzić, nadal lekko dygocząc z muzycznej namiętności.
- Chwileczkę, proszę - oznajmił Żelazny John zaczekawszy, aż wszyscy wyjdą. Gdy zostaliśmy sami, 

background image

wymacał guzik przy boku i masywne drzwi zamknęły się bezszelestnie. - Ładna piosenka. Wszystkim 
nam się podobała.
- Sprawianie przyjemności to jedyny cel Stalowych Szczurów - wypaliłem.
- Cudownie. - Wesoła mina ulotniła się teraz z jego twarzy; obrzucił nas złym spojrzeniem. - Musicie 
postarać się o coś jeszcze, aby sprawić mi przyjemność. Zabawicie tu dość długo, pragniemy zatem, 
abyście zaznali szczęścia. Będziecie uszczęśliwiać wszystkich, nie wyłączając samych siebie, jeśli 
ograniczycie zakres tematów do dyskusji.
- O co ci chodzi? - spytałem, aczkolwiek wiedziałem już, do czego zmierza.
- Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszego tutejszego życia. Dostosowani i bezpieczni. Nie życzę sobie, 
aby cokolwiek zagrażało owemu bezpieczeństwu. Przybywacie na naszą ziemię z potwornie 
udręczonego świata zewnętrznego. Galaktyka żyje w pokoju - przynajmniej tak mówicie. Ignoruje 
zarazem fakt odwiecznej wojny, której nie widać końca. Konfliktu dychotomii, od której my jesteśmy 
wolni. Stanowicie wytwór społeczeństwa niszczącego ludzkie ego, miast je budować. Cierpicie na 
negatywizm, który niweczy życie, osłabia ducha cywilizacji, powala najsilniejszych. Wiecie, o czym 
mówię?
Swoim milczeniem Floyd i Stingo zrzucili na mnie obowiązek udzielenia odpowiedzi. Skinąłem 
głową.
- Wiemy. Moglibyśmy wprawdzie zaprzeczyć niektórym wnioskom, ale przedmiot rozważań nie ulega 
kwestii. Mogę ci przyrzec, że nie będziemy nadużywać twojej gościnności i ani ja, ani moi kumple nie 
odezwiemy się do nikogo słowem na temat drugiej płci. To znaczy dziewcząt, kobiet, samic. Jest to 
temat zakazany. Skoro jednak sam podniosłeś tę kwestię, zakładam, że możesz o niej podyskutować...
- Nie.
- Dobrze, odpowiedź jest jasna. Skorzystamy zatem z gościny i nie będziemy jej psuć.
- Jesteś roztropny ponad swój wiek, młody Jimie -oznajmił i na jego twarz powrócił śladowy uśmiech. 
-Musicie odczuwać zmęczenie. Ktoś was odprowadzi do waszych siedzib.
Otworzyły się drzwi, Żelazny John się odwrócił. Koniec posłuchania.
Wyszliśmy na zewnątrz z największą obojętnością, na jaką było nas stać. Stary Złocisty wyprowadził 
nas, tak samo jak przedtem zaprowadził, do naszych kwater. Były one luksusowe, choć też z 
czerwonej cegły. Włączył telewizor, sprawdził działanie kranów w łazience, podniósł i spuścił zasłony, 
na koniec złożył ukłon i zamknął za sobą drzwi. Położyłem palec na ustach. Floyd i Stingo czekali w 
napiętej ciszy, ja zaś użyłem kapitańskiego detektora do wymiecenia pokoju z pluskiew. Po tym, co 
widzieliśmy na ekranie, byłem pełen podziwu dla tamtejszej elektroniki.
- Nic nie ma - stwierdziłem.
- Żadnych kobiet - powiedział Stingo. - I nawet nie możemy o nich rozmawiać.
- Mogę obyć się bez kobitek jakiś czas - wtrącił Floyd. - Ale kto odśpiewał nasz numer?
- Był to niezwykle jaskrawy przykład pierwszorzędnego dubbingu elektronicznego - stwierdziłem.
- Ale skąd się wziął ten typek? - spytał Floyd. - Przygrywam normalnie, a tu nagle jakiś gość śpiewa 
obok mnie - i przysięgam, że nigdy go w życiu nie widziałem. Może naprawdę dmuchamy bakszysz i 
ta cała planeta to narkotyczny koszmar!
- Wyluzuj się, uspokój nerwy. To żaden facet, raptem garść elektronicznych bajtów i bitów. Jacyś 
naprawdę znakomici technicy zdigitalizowali całą piosenkę, razem z nami, kiedy ją gramy. Potem 
stworzyli komputerową animację refrenisty, który naśladował wszystkie ruchy Madonetki. Wyciągnęli 
z pamięci obraz dziewczyny i wpisali jego własny - a potem nagrali całość, jakby szło na żywo. Tyle 
że z nim, zamiast z nią.
- Ale po co? - zdziwił się Stingo opadając ze znużeniem na jedną z głębokich kanap.
- Nareszcie mądre pytanie. Odpowiedź jest jasna. Ta część Raju przeznaczona jest dla mężczyzn. Nie 
tylko nie spotkaliśmy żadnych panienek - ale najwyraźniej usunięto je z telewizji i zapewne ze 
wszystkiego innego. To prawdziwy świat mężczyzn. I nie pytaj więcej „dlaczego", ponieważ tego nie 
wiem. Widziałeś wysokość muru, kiedy tutaj szliśmy. Monitoring orbitalny wykazuje, że miasto 
ciągnie się po o b u stronach muru. Kobiety zatem - jeśli w ogóle są - mieszkają po drugiej stronie.
Nikt więcej nie zapytał „dlaczego", ale to była jedyna sprawa, jaka przykuwała naszą uwagę. 
Patrzyłem na ich zmartwione twarze i próbowałem myśleć o czymś miłym. Z powodzeniem.
- Madonetka - bąknąłem.
- Co z nią? - spytał Stingo.
- Musimy jej o wszystkim powiedzieć. - Wetknąłem sobie kciuk w ucho i mruknąłem do paluszka. - 
Jim wzywa Madonetkę. Jesteś na linii?
 - Jak najbardziej.
- Ja też dobrze cię słyszę - odezwał się metalicznie Tremearne z mego kciuka.
Nakreśliłem wypadki dnia. Powiedziałem „odbiór" i zaczekałem na reakcję. Madonetka dyszała z 
wściekłości, nie mogłem jej za to winić, ale Tremearne był sztywny jak zwykle.
- Świetnie wam idzie po tej stronie muru. Czy już czas na Madonetkę, aby rozejrzała się po swojej?

background image

- Jeszcze nie, najpierw musimy znaleźć odpowiedzi na mnóstwo pytań.
- Zgoda, ale pospiesz się. Czego się dowiedziałeś o artefakcie?
- Na razie niczego. Daj pan spokój, kapitanie. Nie sądzi pan, że przybycie tutaj, walenie czołem i 
koncert wystarczą na jeden dzień? - Cisza przedłużała się. - Tak, kapitanie, ma pan rację... nie 
wystarczą. Na tapecie mamy pewien artefakt. Bez odbioru.
Wyjąłem z ucha palec, otarłem go z woskowiny i wpatrywałem się ponuro w przestrzeń.
- Jak go znajdziemy? - spytał Floyd.
- Nie mam zielonego pojęcia. Powiedziałem to tylko po to, żeby Tremearne odczepił się ode mnie.
- Wiem, od czego zacząć - oznajmił Stingo. Ze zdziwieniem strzeliłem oczami w jego stronę.
- Najpierw SMO, a teraz to. Nasz skromny harfista odsłania ukryte głębie.
Pokiwał głową i uśmiechnął się.
- Raczej wiele lat pracy dla Ligi. Zapomnieliście już, jak ten starożytny ściskacz dłoni przy bramie 
komunikował nam, że jutro skoro świt odbędzie się targ?
- To jego własne słowa - przyznał Floyd. - Ale co z tego? Artefakt już dawno zniknął z bazaru.
- Oczywiście. Ale nie kupcy. Są duże szansę spotkania faceta, który go nabył.
- Geniusz! - przyklasnąłem. - Pod tą szarą czupryną gnieździ się jeszcze bardziej szara masa, która 
potrafi myśleć! Kiwnął do mnie głową z aprobatą.
- Nigdy nie lubiłem się wylegiwać na zielonej trawce. Co dalej, szefuńciu Jimie?
- Dopadnij Złocistego. Wyjaw silne zainteresowanie targiem. Każ mu przysłać przewodnika, żeby nas 
tam rano zaprowadził...
Jak gdyby wymówienie jego imienia było zawezwaniem; ryknęły trąby, otworzyły się drzwi i 
wkroczył nasz pozłacany opiekun.
- Przynoszę wezwanie, o, szczęśliwcy! Żelazny John czeka na was w Veritorium. Chodźcie!
Poszliśmy - bo co było robić? Dla odmiany Złocisty nie miał nastroju do rozmów; każde pytanie 
zbywał machnięciem ręki. Nowe korytarze, kolejne cegły - i następne drzwi. Rozwarły się w zamgloną 
ciemność. Błądząc i zdzierając sobie skórę z łydek przedarliśmy się do rzędu czekających krzeseł. 
Stosownie do instrukcji zajęliśmy miejsca. Kiedy Złocisty wyszedł i zamknął drzwi, zapadł jeszcze 
większy mrok.
- Nie podoba mi się to - mruknął Floyd w imieniu nas wszystkich.
- Cierpliwości - bąknąłem z braku mądrzejszej odpowiedzi, po czym ugniatałem nerwowo kostki 
dłoni, aż mi zaczęły strzelać. W ciemnościach dał się wyczuć ruch powietrza i jaśniejący blask. W pole 
widzenia wpłynął Żelazny John. Powiększona projekcja, jak żywa.
- Doświadczenie, które niebawem przeżyjecie, jest nieodzowne dla waszego istnienia. Wspomnienie o 
nim będzie podtrzymywać wasze morale, dodawać wam otuchy i na zawsze zapadnie w pamięć. 
Wiem, że będziecie mi wdzięczni do grobowej deski. Z góry przyjmuję łzawe podziękowania. Jest to 
doświadczenie, które was odmieni, rozwinie, wzbogaci. Witajcie, witajcie w pierwszym dniu reszty 
waszego nowego, wypełnionego prawdą żywota.
Kiedy jego wizerunek się rozpłynął, zakaszlałem, aby ukryć pomruk podejrzeń, które wzbudził stary 
piernik. Nigdy nie próbuj kantować kanciarza. Umieściłem wygodniej tyłek na krześle i 
przygotowałem się na rozpoczęcie widowiska.
Zaraz na początku stwierdziłem, że holofilm został wykonany bardzo profesjonalnie. Przyznałem, że 
na młodych, naiwnych - bądź na zwykłych durniach - mógłby wywrzeć wrażenie. Mgła zawirowała, 
zajaśniał rdzawy blask i raptownie znalazłem się w samym środku scenerii.
Król w milczeniu spoglądał na grupę wojowników wchodzących ze znużeniem do lasu i znikających 
między drzewami. Na pozór czekał cierpliwie, tylko od czasu do czasu unosił rękę i dotykał korony, 
jakby upewniając się, że spoczywa na swoim miejscu, że on nadal jest królem. Minął dłuższy czas. 
Nagle król odwrócił głowę i z uwagą nasłuchiwał powolnych kroków, które zaszeleściły wśród 
gęstwiny pod koronami drzew. Z lasu nie wyszedł żaden ze zbrojnych rycerzy, lecz tylko gruba i 
wykrzywiona postać królewskiego trefnisia. Podrygująca czapka błazeńska, spienione usta.
- Co widziałeś? - spytał wreszcie król.
- Przepadli, Wasza Królewska Mość. Wszyscy przepadli. Tak samo jak tamci, którzy przepadli 
wcześniej. Zniknęli wśród drzew porastających brzegi jeziora. Ani jeden nie powrócił.
- Oni nigdy nie wracają - szepnął król. Pogrążał się w ponurym nastroju smutku i niepowodzenia. 
Odpędzał je od siebie bezwiednie, z niewidzącymi oczyma, gdy na podwórze wszedł jakiś młodzieniec 
i pewnym krokiem ruszył w jego stronę. U jego boku dreptał cichy szary pies. Błazen rozdziawił usta, 
ślina ciekła mu po brodzie; cofał się przed młodzieńcem.
- Skąd ten smutek, królu? - zapytał przybysz beztroskim, srebrzystym głosem.
- Smutno mi, ponieważ w części lasu mojego królestwa znikają mężczyźni. Znikają całymi grupami, 
po dziesięciu i dwudziestu - i nikt już ich nie widzi.
- Ja pójdę - odparł młodzieniec. - Ale w pojedynkę -dodał i strzelił palcami.
Nie padło ani jedno słowo więcej i miody człowiek poszedł wraz z psem do lasu. Maszerował 

background image

osłonięty koronami drzew i wyniosłymi zaroślami wzdłuż żywopłotów i tańczących bazi aż na brzeg 
ciemnego jeziora. Stanął nad wodą i przyglądał się spokojnej toni. Nagle jakaś ociekająca wodą ręka 
gwałtownie wynurzyła się nad powierzchnię, chwyciła psa i wciągnęła go w otchłań. Fale zamarły 
stopniowo i toń powoli znieruchomiała.
Młodzieniec nie krzyknął, nie uciekł, a tylko pokiwał głową.
- To musi być tutaj - wyszeptał.
Ciemność ustąpiła i powróciło światło. Żelazny John zniknął, sala była pusta. Zerknąłem na Floyda, 
wydawał się równie zdezorientowany jak ja.
- Czyżbym nie chwycił puenty? - zapytałem.
- Szkoda psa - odparł.
Spojrzeliśmy na Stinga, który w zamyśleniu kiwał głową.
- To dopiero początek - oznajmił. - Zrozumiecie, o co chodzi, kiedy obejrzycie resztę.
- Nie zechciałbyś nam wyjaśnić, o czym mówisz? Stingo potrząsnął głową ze zdecydowaną odmową.
- Później, ewentualnie. Nie sądzę jednak, abym musiał. Sami się przekonacie.
- Oglądałeś już tę holoszopkę?
- Nie. Czytałem natomiast mitologię. Lepiej obejrzyjcie resztę, zanim będziemy o tym dyskutować.
Już miałem protestować, ale ugryzłem się w język. Uświadomiłem sobie, że nie ma sensu go naciskać. 
Otworzyły się drzwi i wrócił nasz przewodnik.
- Oto człowiek, którego szukamy - powiedziałem pamiętając o naszej wcześniejszej decyzji. -
Dowiedzieliśmy się z wiarygodnych źródeł, że jutro skoro świt odbywa się targ.
- Wasze źródła się nie mylą. Jutro mamy dziesiątego, a to jest dzień targowy. Zawsze dziesiątego, gdyż 
nomadzi zapamiętają datę tym sposobem, że codziennie znaczą sobie palec sadzą i kiedy wszystkie 
palce mają już...
- Dobra, dobra, dzięki. Umiem liczyć do dziesięciu bez uwalanych paluchów. Moi przyjaciele muzycy 
i ja sam chcielibyśmy wpaść na targ... czy to możliwe?
- Wystarczy poprosić, wielki Jimie ze Stalowych Szczurów.
- Właśnie poprosiłem. Czy ktoś może nam rano pokazać drogę?
- Najlepiej byłoby skorzystać z Rydwanów Ognia...
- Zgadzam się, najlepiej. Dla nas aż za dobrze. Spacer to cudowne doświadczenie.
- Przespacerujcie się zatem, skoro macie takie życzenie. Dostaniecie eskortę. Mamy teraz porę 
obiadową i przygotowaliśmy bankiet na waszą cześć. Bądźcie łaskawi udać się za mną.
- Prowadź, przyjacielu. Dopóki nie każecie nam wtrajać dendronów na surowo, jesteśmy waszymi 
zachłannymi gośćmi.
Po drodze odkryłem, że moje palce żyły własnym życiem. Albo raczej świerzbiła je moja markotna 
podświadomość. Śmignęły po pulpicie komputera i ujrzałem przed sobą rozjarzone liczby.
Dziewiętnaście i pulsujące czerwone jedenaście.
Jedenaście dni do końca. Lepiej, żeby targ o poranku zdał się na coś.

ROZDZIAŁ 15

- Zapowiada się śliczny dzień - oznajmił głos.
Każde słowo przeszyło mi głowę niczym zardzewiała strzała, rozdzierając i drapiąc coraz boleśniej 
jedną wielką ranę, którą miałem w czaszce. Rozchyliłem mgliście jedno oko, ale jaskrawy blask tylko 
wzmógł cierpienie. Energii mi starczyło na wykrzywienie ust i ponure warknięcie, kiedy nasz 
gospodarz w złotym przyodziewku fruwał po kwaterze, którą nam przydzielono. Rozsuwał kotary, 
zbierał porozrzucaną odzież i ogólnie biorąc zachowywał się jak najnieznośniej o szarej godzinie. 
Dopiero gdy usłyszałem trzask drzwi zewnętrznych, wy-tarabaniłem się z łoża i zgasiwszy oślepiające 
światła, podczołgałem się do mojej torby, tam gdzie leżała, to znaczy pod ścianą. Po dwóch 
nieudolnych próbach zdołałem wreszcie ją otworzyć i wypstryknąć tabletkę otrzeźwiacza. Łyknąłem ją 
na sucho, a potem siedziałem sztywno i czekałem,  aż zbawienne chemikalia wsiąkną w moje znękane 
ciało.
- Co było w tym zielonym piwie? - wycharczał Floyd zanosząc się kaszlem. Między kaszlnięciami wył 
jak opętany, gdy głowa jak z odbezpieczonym granatem w środku latała mu na wszystkie strony.
Ból powoli ze mnie wyciekał, toteż zdołałem wypstryknąć biedakowi tabletkę i niepewnym krokiem 
podszedłem do jego łoża boleści.
- Łyknij. Ją. Szybko. Pomoże.
- Mieliśmy w nocy niezłą balangę - stwierdził życzliwie Stingo. Splótł palce i ułożył je wygodnie na 
obszernej wypukłości brzucha.
- Zdechnij - wysapał Floyd, sięgnąwszy drżącymi palcami po procha. -I smaż się w piekle przez 
wieczność. Plus jeden dzień.
- Mamy leciutkiego kaca? - wesoło zaszczebiotał Stingo. - I słusznie, wziąwszy długość tutejszych 
nocy. Ich ochlaje muszą się ciągnąć w nieskończoność. A może to tylko tak wygląda? Trochę 

background image

jedzonka, trochę snu. Trochę jedzonka, trochę drinków. A może więcej niż trochę. Piwo było dosyć 
wstrętne, więc wypiłem tylko jedno. Ale te mięsiwa, same pyszności! Te jarzynki, te zawiesiste sosy. 
Smakował mi chlebuś i czerwony sosik, a...
W tym momencie głos mu uwiązł w gardle, bo Floyd wypełzł z łóżka i zataczając się i jęcząc, uciekł z 
pokoju.
- Jesteś podły - mruknąłem do Stinga, z mlaśnięciem zaciskając spieczone usta i czując się już trochę 
lepiej.
- Wcale nie. Próbuję tylko uwypuklić kilka prawd. Misja przede wszystkim. Tankowanie, kac i 
puszczanie pawia w technikolorze zawieszamy do uroczystych obchodów naszego zwycięstwa.
Nie mogłem na to nic powiedzieć. Miał drań rację.
- Komunikat przyjęty - odparłem sięgając po ciuchy. -Spokojne życie, dużo odpoczynku i surowych 
warzyw. Pozytywne myśli.
Brzask rozświetlił okno. Nowy dzień. Jeszcze dziesięć dni i po krzyku. Myślałem negatywnie, 
otrząsnąłem się więc niczym mokry pies, aby pozbyć się złego nastroju.
- Ruszamy na bazar.
Kiedy opuściliśmy oazę wonności, czekał już na nas sierżant Ljotur. Strzelił obcasami dla 
przyciągnięcia uwagi i potężnie oddał honory - tak samo zresztą jak oddział wojaków ze strażnicy przy 
bramie, których przyprowadził ze sobą.
- Odprowadzimy was na targ! - zawołał. - Ci wszyscy ludzie to sami ochotnicy, ożywieni gorącym 
pragnieniem dźwigania wszelkich zakupów, jakie mogą poczynić najwspanialsi muzycy galaktyki.
- Wielkie dzięki. Prowadź zatem - powiedziałem, kiedy zeszliśmy żwawo na czerwoną ceglaną drogę.
Gdy dotarliśmy na rynek, słońce było już rozpalonym krążkiem purpury na horyzoncie. 
Fundamentoloidowscy nomadzi należeli wyraźnie do rannych ptaszków, bo jarmark tętnił życiem. I 
cały ociekał krwią; przez chwilę wydawało mi się, że słyszę głuche jęki Floyda, ale beczenie i 
pierdnięcia kozłowiec na ogół zagłuszały większość innych dźwięków. Bydlęta miały prawo się 
użalać, z ich grzbietów bowiem zwalano połcie mięsa byłych kumpli z pastwisk. Ale tutaj musiało być 
coś jeszcze prócz handlu mięsem; odwróciwszy wzrok, przemknęliśmy obok krwawej jatki.
Teraz brodaci nomadzi starali się zwrócić naszą uwagę błagalnym głosem, wskazując na atrakcyjność 
swych towarów. Które nie były wcale atrakcyjne. Zmaltretowane warzywa, prymitywne garnki z gliny, 
zwały suszonego łajna na podpałkę.
- Ale syf - mruknął Floyd.
- Nieważne -powiedziałem do niego, dźgając kciukiem w stronę spacerujących klientów. - To oni 
stanowią krąg naszych zainteresowań. - Wyjąłem zdjęcia artefaktu, celu poszukiwań, i rozdałem 
kompanom. - Idźcie popytać, czy któryś mieszkaniec Raju go nie widział.
- Nie wystarczy podetknąć im pod nos? - zapytał z powątpiewaniem Stingo.
- Właśnie. Nie wystarczy. W ciągu bezsennych godzin nocnych wymyśliłem bajeczkę bliską prawdy; 
polega mniej więcej na tym: nomadzi znaleźli to coś w łożysku strumienia po gwałtownej powodzi. 
Próbowali go wcisnąć strażnikom z Pentagonu, prowadzącego ścisłą politykę izolacji. Wtedy jednak 
udało się go tylko sfotografować, a dopiero później wyszło na jaw, że jest to archeologiczny artefakt, 
który może być ciekawy.
- Niegłupie - oznajmił z powątpiewaniem Stingo. -Ale skąd mamy zdjęcia?
- Dali je nam, zanim nas stamtąd wykopali. Nawijali coś o nagrodach, możliwości złagodzenia 
wyroku, o kupie forsy. Z wielkimi oporami przystaliśmy na szukanie artefaktu, bo co mamy w końcu 
do stracenia?
- Cieniutkie, ale może chwycić - stwierdził Floyd. -Nie zaszkodzi spróbować.
Rozmowa z tubylcami nie nastręczała trudności; na odwrót: trudno się było ich pozbyć po nawiązaniu 
kontaktu. Ależ oni uwielbiali Stalowe Szczury! Wkrótce za mną ciągnęła się kolejka fanów - razem z 
większością oddziału wartowników. Wszyscy chcieli pomagać: nikt nie wiedział o niczym. Ale w 
czasie wypytywania powtarzano stale jedno imię - Sjonvarp.
Stingo wepchnął się przez ciżbę, powiewając wygniecioną fotografią.
- Ciągle nic nowego. Ale jakaś dwójka radzi zapytać Sjonvarpa. Zdaje się, że to główny kupiec w 
okolicy.
- Słyszałem to samo. Złap Floyda. Dochodzi do siebie, widziałem, jakim wzrokiem omiatał stoisko ze 
sfermentowanym mlekiem kozłowcy. Przyprowadź go, nim popełni błąd, który zapamięta na długo.
Sjonvarp był łatwy do znalezienia za sprawą niezliczonych palców, wskazujących nam drogę. Wysoki 
i atletyczny mężczyzna o stalowosiwych włosach. Kiedy odwrócił się, aby zobaczyć, kto woła jego 
imię, surową twarz króla straganiarzy rozpromienił uśmiech.
- Stalowe Szczury we własnych osobach!  Niech ja skonam!
Zanuciliśmy mu dwa takty „Całkiem samej" i pogibaliśmy się trochę. Wzbudziliśmy salwę braw wśród 
widzów i jeszcze szerszy uśmiech na gębie Sjonvarpa.
- Tyle rytmu i piękna! - powiedział.

background image

- Śpiewamy to tak, jak lubicie - odparłem. - Podobno trzęsiesz handlem w tych stronach.
- To prawda. Miło was poznać, Jim, Floyd, Stingo.
- Nawzajem. Jeśli dysponujesz chwilką, mam tu jedno zdjęcie i chciałbym, abyś rzucił na nie okiem. - 
Podałem mu fotografię, uderzając w kilka istotnych szczegółów naszej bajeczki. Słuchał jednym 
uchem, ale obrazkowi poświęcił "całą uwagę. Obracał go dookoła w wyciągniętej ręce i wytężał 
mózgownicę, mrużąc oczy niczym
dalekowidz.
- Oczywiście! Domyślałem się. - Oddał mi zdjęcie. -Kilka jarmarków temu, nie pamiętam już ile, 
któryś z tych cuchnących prostaków sprzedał to jednemu z moich pomagierów. Skupujemy wszystko, 
co może mieć wartość naukową dla speców. Nie wyglądało na taki. Ale w końcu oddałem go staremu 
Heimskurowi.
- No, to załatwia sprawę - powiedziałem drąc zdjęcie na kawałki i rzucając je na ziemię. - Dajemy 
koncert dziś wieczorem... mogę ci załatwić wejściówkę, jeśli chcesz.
Artefakt natychmiast poszedł w niepamięć... jak na to liczyłem, choć wyrywanie się ze szczelnych 
objęć fanów zajęło trochę czasu. Uratowała nas dopiero gadka, że pora na próbę.
- To nie szukamy już skarbu? - spytał z niepokojem Floyd. Niezły muzyk, ale chyba alkohol 
rozpuszczał mu szare komórki.
- Wiemy już, jak się typ nazywa - odparł Stingo. -Musimy się tym zająć potem.
- Jak? - dopytywał się Floyd, cierpiący jeszcze na paraliż umysłu.
- Dowolnie - oznajmiłem. - Ofiarując przyjaźń. Rzucając parę imion. Wśród nich imię Heimskura. 
Dowiemy się, co to za jeden i co porabia. A teraz, w czasie spaceru, złożę raport.
Tremearne i Madonetka uważnie wysłuchali relacji. Kapitan wyłączył się bez odbioru, ale dziewczyna 
została na pogawędkę.
- Jim, już pora, abym wyszła z mojej dziupli w murze i odwiedziła drugą połowę miasta. Nic mi chyba 
nie grozi...
- Mam nadzieję... ale nie' wiemy tego na pewno. Po co ryzykować, jak długo zguba jest po naszej 
stronie. Ciesz się wolnym czasem. I nie ruszaj palcem w bucie, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej 
tutaj.
W kwaterze czekał na nas obiad. Owoce i plastry klopsa na srebrnych półmiskach nakrytych 
kryształowymi kopułami.
- Wspaniałe! - ucieszył się Floyd. przeżuwając plasterek.
- Pewnie siekany tyłeczek kozłowcy - stwierdził Stingo z nagłym smutkiem.
- Żarcie to żarcie, co mnie obchodzi dawca? - Floyd sięgnął po drugi kawałek, akurat kiedy pojawił się 
nasz złocisty witacz.
- Miło widzieć, że dobrze się bawicie, muzyczne Szczury. Kiedy się najecie do syta, mam prośbę o 
obecność Szczura Jima.
- Kto mnie pragnie? - spytałem podejrzliwie z ustami pełnymi słodkiej papki.
- Wszystko zostanie wyjawione. - Położył palec wskazujący wzdłuż nosa, zamrugał i wywrócił oczy. 
Dał mi jakiś cynk, który chyba oznaczał: zaraz się dowiesz. Nie miałem wyboru. I straciłem apetyt. 
Wytarłem palce o wilgotny materiał i podreptałem za facetem jeszcze raz.
Przed drzwiami Veritorium, gdzie oglądaliśmy zagadkowy holofilm, oczekiwał mnie Żelazny John.
- Pójdź za mną, Jim - powiedział głębokim basem niczym odgłos pioruna za siedmioma rzekami. - 
Dzisiaj obejrzysz i zrozumiesz całość objawienia.
- Ściągnę moich...
- Innym razem, Jim. - Jego dłoń zamknęła się delikatnie, choć stanowczo na mym ramieniu i nie 
pozostało mi nic innego, jak kroczyć u boku gospodarza. - Jesteś mądry ponad swój wiek. Sędziwa 
głowa na młodym ciele. Jesteś zatem mężczyzną, któremu będzie udzielona największa pomoc poprzez 
zrozumienie tajemnicy, która tajemnicą nie jest. Chodź.
Usadowił mnie, ale nie usiadł obok; czułem jednak jego obecność przy sobie w ciemnościach. Mgła 
zawirowała, rozproszyła się i ponownie byłem nad jeziorem.
Mc nie mąciło ciszy w lesie otaczającym mroczne jezioro. Kiedy rozpłynął się ostatni krąg na wodzie, 
młodzieniec odwrócił się i odszedł, nie oglądając się za siebie. Długo stawiał kroki na zeschłych 
liściach pod drzewami. Wyłonił się wreszcie z lasu i zobaczył przed sobą króla.
- Muszę coś uczynić - oświadczył monarsze, nie dodając ani słowa więcej.
Król spostrzegł, że pies młodzieńca zniknął... ale że jego panu nic się nie stało. Miał do niego mnóstwo 
pytań, ale nie wiedział, od czego zacząć. Zamiast tego powrócił z młodzieńcem do zamku. Na 
dziedzińcu młody człowiek rozejrzał się dookoła i spostrzegł duży skórzany bukłak na wodę.
- Będzie mi potrzebny - oznajmił.
- Możesz wziąć. Pamiętaj, że udzieliłem ci pomocy. Któregoś dnia musisz mi opowiedzieć o tym, co 
znalazłeś w lesie - rzeki król i odprawił młodzieńca gestem ręki.
Miody człowiek w milczeniu odwrócił się i wyruszył samotnie z powrotem do ciemnego jeziora. 

background image

Przybywszy na miejsce, zanurzył bukłak w wodzie i wylał zawartość do rowu. Potem jeszcze raz i 
jeszcze, i jeszcze. Nie ustawał w wysiłkach, nieprzerwanie pracował wyczerpując jezioro. Była to 
ciężka, żmudna harówka. Ale słońce nie zachodziło, światło nie ulegało zmianie, młodzieniec nie 
przerywał pracy.
Po bardzo długim czasie woda znikła niemal całkowicie i w mulistym dnie ukazało się coś wielkiego. 
Młodzieniec opróżniał jezioro w dalszym ciągu, dopóki nie odsłonił wysokiego mężczyzny, od stóp do 
głów pokrytego rudym owłosieniem, przypominającym zardzewiałe żelazo. Wielkie oczy mężczyzny 
rozchyliły się i spojrzały na młodzieńca, ten zaś skinął doń głową. Unosząc się i opadając, rdzawy mąż 
dźwignął się ociężale z dna jeziora i poszedł za młodzieńcem przez las.
Do królewskiego zamku. Rycerze i pachołkowie pierzchali na ich widok i tylko osamotniony król 
wyszedł im na spotkanie.
- Oto Żelazny John - oznajmił młodzieniec. - Musisz go uwięzić w żelaznej klatce na dziedzińcu 
zamku. Zarygluj klatkę i oddaj klucz twej królowej, a las będzie znowu bezpieczny dla tych, którzy się 
weń zapuszczą.
Stalowy Szczur śpiewa bluesa 141
Podniosła się mgła i zaciemniła obraz. To był koniec.
Porośnięta rudą sierścią dłoń opierała się ciężko na ramieniu Jima - ale jemu to nie przeszkadzało.
- Teraz rozumiesz - rzekł Żelazny John głosem, do którego wróciło ciepło. - Możesz już uwolnić 
Żelaznego Johna. Witaj, Jimie, bądź pozdrowiony.
Chciałem odpowiedzieć, że mam bardziej zamęt w głowie aniżeli zrozumienie. Że wprawdzie 
doświadczam czegoś, ale nie jestem w stanie tego pojąć. Miast wyrażać swe uczucia słowami, 
stwierdziłem nagle, że moje oczy wypełniają łzy. Nie wiedziałem dlaczego - byłem jednak pewny, że 
nie musiałem się ich wstydzić.
Żelazny John uśmiechał się do mnie i dużym palcem ścierał łzy z moich wilgotnych policzków.

ROZDZIAŁ 16

- Co było grane? - spytał Floyd po moim powrocie do naszych kwater. Jazgotał na trombonii, 
skomplikowanym i błyszczącym zestawie złotych rurek i suwaków, które faktycznie wytwarzały 
całkiem interesujące dźwięki. Niestety, większość była natury druzgoczącej dla uszu.
- Dokończenie filmu szkoleniowego - odparłem z maksymalną nonszalancją, na jaką było mnie stać. 
Zaskoczyło mnie drżenie mego głosu. Floyd fiukał w najlepsze i nie zorientował się w niczym. Stingo 
natomiast, który leżał na kanapie i zdawał się spać, otworzył jedno oko.
- Filmu? Masz na myśli dalszy ciąg tej bajki o sadzawce w lesie?
- Trafiłeś w dyszkę.
- Wiesz już, co się kryło w wodzie? Co wciągnęło psa?
- Głupia historia - oznajmił Floyd i fiuknął trochę szybszą frazę. - Choć żal mi psiaka.
- To nie był prawdziwy pies - odparł Stingo. Patrzył na mnie, jakby czekał na moją wypowiedź, lecz 
zacisnąłem szczęki i odwróciłem głowę. - Jezioro też nie było prawdziwe.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytałem świdrując go wzrokiem.
- Mitologia, drogi Jimie. Obrządek przejścia. Na dnie stawu znajdował się Żelazny John, prawda? 
Podskoczyłem, jakby mnie prąd kopnął.
- Tak! Ale... skąd wiedziałeś?
- Mówiłem przecież, że znam mitologię. Ale niepokoi mnie najbardziej wcale nie ten film 
szkoleniowy, jak to określasz, lecz fakt, że Żelazny John znajduje się tu we własnej osobie, cielesny i 
włochaty.
- Nie nadążam za wami - przemówił Floyd, przenosząc wzrok ze mnie na Stinga. - Małe wyjaśnienie 
byłoby mile widziane.
- Chodzi o to - zaczął Stingo, przerzucając stopy na drugą stronę, by usiąść prosto na kanapie. - Rodzaj 
ludzki wynajduje kultury - a kultury wynajdują mity w celu uzasadnienia i wyjaśnienia swego 
istnienia. Wybijają się wśród nich mity i ceremonialne obrządki przejścia dla chłopców. Przejście od 
chłopięctwa do męskości. W tym okresie życia chłopiec zostaje oddzielony od matki i pozostałych 
kobiet. W niektórych prymitywnych kulturach chłopcy oddalają się i zamieszkują z mężczyznami - i 
nigdy już nie spotykają swoich matek.
- Mała strata - mruknął Floyd. Stingo pokiwał głową.
- Słyszałeś o tym, Jim. We wszystkich kulturach matki usiłują ukształtować synów na swoje kobiece 
podobieństwo. Dla ich dobra. Chłopcy stawiają opór - a rytuał wspomaga ten opór. Zawsze wchodzi 
tutaj w grę symbolizm, ponieważ symbole to sposób przedstawiania mitów, które leżą u podstaw 
każdej kultury.
Zastanawiałem się nad tym, aż mnie głowa rozbolała.
- Przepraszam, Stingo, ale nie załapuję. Komentarzyk?
- Jasne. Pozostańmy przy Żelaznym Johnie. Powiedziałeś, że nie zrozumiałeś bajki -myślę jednak, że 

background image

poruszyła cię emocjonalnie.
Miałem chęć protestować, zełgać... ale się powstrzymałem. Po co kłamać? Zawsze unikałem 
okłamywania samego siebie. To był świetny moment na zastosowanie tej reguły.
- Masz rację. Wzięło mnie - i sam nie wiem dlaczego...
- Mity odnoszą się do emocji, a nie do faktów. Weźmy symbole. Czy młodzieniec wyczerpał jezioro i 
znalazł na dnie Żelaznego Hansa albo Żelaznego Johna?
- Tak właśnie było.
- Kim jest Żelazny John, twoim zdaniem? To znaczy ten z bajki, nie ten, który się tu kręci. Nim jednak 
odpowiesz na to pytanie... kim według ciebie był ów młody człowiek z opowieści?
- Nietrudno się domyślić. Obojętnie w kogo ta historia była wymierzona i obojętnie kto ją oglądał. W 
tym wypadku, skoro ja tam siedziałem sam, to pewnie owym młodzieńcem byłem ja.
- Masz rację. W micie zatem ty i każdy inny młody człowiek poszukujecie czegoś w wodzie i musicie 
ciężko machać wiadrem, aby to odnaleźć. Przejdźmy do Żelaznego Johna, do włochatego faceta na 
dnie jeziora. Czy to był rzeczywisty człowiek?
- Nie, to absolutnie niemożliwe - odparłem. - Człowiek z dna jeziora z pewnością stanowi symbol. 
Część mitu. Symbol męskości, samca. Prymitywny samiec, który mieszka wewnątrz każdego z nas.
- Brawo, Jim - mruknął Stingo półszeptem. - Bajka usiłuje ci wyjaśnić, że kiedy mężczyzna, nie 
chłopiec, zacznie spoglądać do wnętrza swojej duszy, że kiedy będzie szukać
odpowiednio głęboko i długo, i dobrze się postara, odnajdzie w sobie włochatego samca.
Floyd przestał rzępolić i rozdziawił gębę.
- Wyście się chyba czymś naszprycowali, chłopaki, czego nie znam.
- Nie naszprycowali - odparł Stingo. - Czerpiemy ze źródła starożytnej mądrości.
- Wierzysz w ten mit? - zapytałem Stinga. Wzruszył ramionami.
- I tak, i nie. Tak, bo proces dorastania jest trudny i cokolwiek mu sprzyja, jest pożyteczne. Tak, bo 
mity i ceremoniały przejścia do kolejnego etapu życia pomagają przygotować chłopców - dając im 
pewność siebie, której tak potrzebują w czasie przemiany w mężczyznę. Ale to wszystko, jeśli o mnie 
chodzi. Protestuję stanowczo przeciw tezie, że mit manifestuje się w rzeczywistości. Żelazny John 
pełen wigoru i zdrowia, przywódca bandy. Tutaj żyje społeczeństwo rozłamane, bez kobiet, a nawet 
bez wiedzy o kobietach. To źle. To bardzo niezdrowo.
Poczułem niepokój.
- Nie zgadzam się zupełnie. Oglądanie tej historii poruszyło mnie do głębi. A jestem człowiekiem, 
którego trudno wykantować. Trafiła do mnie.
- I bardzo dobrze, ponieważ dotykała samej istoty męskiej natury i osobowości. Czuję, Jim, że nie 
miałeś szczęśliwego dzieciństwa...
- Szczęśliwego! - Parsknąłem śmiechem na samą myśl. - Spróbuj dorastać na bydlęcej farmie w 
otoczeniu sielankowych chłopów, nie przewyższających inteligencją własnych trzód.
- Czy to dotyczyło również twojej matki i ojca? Zamierzałem odpowiedzieć ciepło, ale zorientowałem 
się, co on kombinuje i do czego zmierza. Wziąłem na wstrzymanie. Floyd wytrząsnął ślinę ze swego 
tak zwanego instrumentu muzycznego i przerwał ciszę.
- I tak żal mi psiny - oznajmił.
- To nie było prawdziwe zwierzę - powtórzył Stingo, odwracając głowę ku niemu. - Pies symbol, jak 
wszystko, co tam widziałeś. Pies to twoje ciało, stworzenie, któremu wydajesz rozkazy „waruj", „podaj
łapę".
Zdumiony Floyd potrząsnął głową.
- Za głębokie dla mnie. Jak to jezioro. Chciałbym choć na chwilę zmienić temat, przejść od spekulacji 
do rzeczywistości - jaki jest następny punkt w grafiku?
- Odnalezienie Heimskura, ma się rozumieć. Wtedy się okaże, czy ma jeszcze artefakt - odparłem 
zadowolony z odsunięcia bajki na bok. - Jakieś propozycje?
- Pustka we łbie - pochwalił się Floyd. - Przykro mi. Ten kac chyba nigdy się nie skończy.
- Cieszę się, że nie wszyscy się schlaliśmy. - W głosie Stinga pojawiła się nagle nuta złości.
Z powodów osobistych uradowały mnie jego słowa. To dobrze, że pozostał człowiekiem. Nieźle 
pograł z tą mitologią. Zapomnijmy o tym na minutkę. Policzyłem na palcach.
- Są tylko dwie możliwości. Rozpytywać w koło o niego i zbierać wszelkie informacje, jakie się da. 
Albo natychmiast się wygadać, że chcemy go zobaczyć. Osobiście jestem za tym drugim wariantem, 
bo czas śledztwa jest nieco ograniczony. - Dziesięć dni do kostuchy. - Zapytajmy Złocistego, naszego 
majordomusa. Na razie wiedział o wszystkim.
- Ja się tym zajmę - powiedział Stingo, po czym wstał i przeciągnął się. - Pogadam z nim jak ze starym 
kumplem i zweksluję rozmowę na naukę i uczonych. Oraz Heimskura. Zaraz wracam.
Floyd patrzył w ślad za nim, fiukając krótki marsz i stepując do taktu.
- Te bzdury z Żelaznym Johnem mogły zaleźć za skórę - oznajmił, kiedy zamknęły się drzwi.
- Tak - i to jest najgorsze. Nie mam pojęcia, dlaczego mnie to niepokoi.

background image

- Kobitki. Miałem sześć sióstr, poza tym mieszkały z nami dwie ciotki. Braci nie miałem. Staram się 
nigdy nie myśleć o kobietach, najwyżej o jednej naraz we właściwej sytuacji.
Nim zmusił mnie do wysłuchania następnej męskiej i nudnej gadki o właściwej sytuacji, przeprosiłem 
na chwilę i wyszedłem pobiegać. Wróciłem nieźle spocony, wykonałem kilka pompek i przysiadów i 
poszedłem się wykąpać. Na progu minąłem Stinga. Kiedy uniosłem pytająco brwi, uściskał sobie 
dłonie nad głową.
- Sukces. Heimskur stoi na czele gromady, która Pracuje w Służbie Nauki, jak mówi Veldi.
- Veldi?
- Tutejszy portier. Okazuje się, że nosi jakieś imię. Czuję, że mamy do czynienia z bardzo 
poukładanym społeczeństwem, wszyscy na właściwym miejscu. Naukowców otacza wielki szacunek. 
Veldi mówił o nich z ogromnym respektem, bo ci faceci chyba dysponują tutaj dużą władzą.
- Wspaniale. Jak dotrzemy na spotkanie z Heimskurem?
- Zaczekamy cierpliwie - odparł Stingo, spoglądając na zegarek. - W każdej chwili może zjawić się 
transport, który zabierze nas przed jego dostojne oblicze.
- Znowu te Rydwany Ognia? - wystękał Floyd.
- Nie, coś innego. Ale nazwę ma równie złowieszczą. Transport Rozkoszy...
Nie zdążyliśmy poświęcić tej kwestii więcej czasu. Rozległo się energiczne pukanie i odziany w 
złociste ciuchy Veldi otworzył drzwi na oścież.
- Panowie - tędy, jeśli łaska.
Szliśmy raźno, zadzierając głowy. Tając wszelkie skrupuły, jakie mogliśmy odczuwać. Mimo to 
stanęliśmy jak wryci na widok tego, co nas oczekiwało.
- Wasz Transport Rozkoszy - oznajmił z dumą Veldi, wymachując zamaszyście ręką w kierunku' 
pojazdu, do którego najlepiej pasowała nazwa lądowej łodzi ratunkowej.
Była śnieżnobiała, poszyta na zakładkę, z drewnianym masztem w girlandach chorągwi. Spod kila 
wystawały ledwo widoczne białe koła. Z wysokiego relingu patrzył na nas oficer w mundurze. 
Zasalutował, dał znak - i do naszych stóp opadła z łoskotem drabinka sznurowa.
- Załoga na pokład! - zawołałem i ruszyłem jako pierwszy.
Powitały nas wyściełane otomany i służba, która zaczęła podtykać nam pod nos puchary z napojami 
chłodzącymi. Kiedy rozsiedliśmy się wygodnie, oficer ponownie zaklaskał w dłonie i dobosz na 
dziobie wydobył pałeczkami szybką frazę z werbla - po czym zajął się kotłem basowym. Po pierwszej 
serii rytmicznego łomotu Transport Rozkoszy zadygotał. Następnie jął się powoli toczyć naprzód.
- Galera bez niewolników i wioseł - orzekł Floyd.
- Z całym mrowiem niewolników - powiedziałem, kiedy z ujścia rury wentylacyjnej w kształcie 
komina buchnęła fala męskiego potu. - Zamiast przy wiosłach tyrają przy jakichś mechanizmach, które 
puszczają koła w ruch.
- Nie narzekaj - mruknął Stingo, pociągnąwszy łyk wina. - Zwłaszcza po wycieczce Rydwanami 
Ognia.
Toczyliśmy się z mozołem wśród zabudowań, kiwając głowami do mijanych widzów, a od czasu do 
czasu rozdawaliśmy królewskie skinienia dłoni wybranym przedstawicielom wiwatujących fanów. 
Sunęliśmy przez jakąś bogatą dzielnicę mieszkaniową, a potem przecięliśmy okolicę wiejską o 
krajobrazie parkowym. Podróż przebiegała wśród drzew, obok dekoracyjnych fontann, by skończyć 
się z mozołem przed ogromnym gmachem o szklanych ścianach. Powitała nas elegancko ubrana grupa 
starożytnych. Dowodzona przez najbardziej starożytnego ze wszystkich, odzianego na biało i 
trzymającego się prosto, jakby kij połknął. Ale twarz starca była pomarszczona nie do uwierzenia. 
Zlazłem po drabince i opadłem przed nim.
- Czy mówię ze szlachetnym Heimskurem?
- Owszem. A ty, oczywiście, jesteś Jim ze Szczurów. Witaj, witajcie wszyscy.
Nastąpiło mnóstwo uścisków dłoni i wesołych okrzyków radości. Wreszcie Heimskur przerwał 
ceremonię powitalną i wprowadził mnie do szklanego budynku.
- Witajcie - powiedział. - Witajcie w dwójnasób. W Krynicy Wiedzy, którą płynie wszelkie dobro. 
Pójdźcie za mną łaskawie, objaśnię wam naszą działalność. Skoro przybywacie z burzliwych, 
skundlonych światów po drugiej stronie naszych pokojowych granic, docenicie zapewne, jakim 
sposobem wykorzystanie inteligencji czyni nasze społeczeństwo tak szczęśliwym i spokojnym. 
Żadnych konfliktów, żadnych różnic, miejsce dla każdego i każdy na swoim miejscu. Tędy wiedzie 
droga do Faz Fizyki i Chodników Chemii. Tam są Aleje Agrarne, obok rozciągają się Murawy 
Medycyny, a tuż za nimi Lapidarium Ludzkości.
- Lapidarium? - rzuciłem natychmiast. - Ja wprost uwielbiam muzea.
- Musisz zatem obejrzeć nasze. Ukazuje trudności, jakie pokonaliśmy przed znalezieniem się tutaj, 
rytuał przejścia i oczyszczenia, nim znaleźliśmy bezpieczny port na tym świecie. Tutaj wzrośliśmy i 
rozwijaliśmy się, a świadectwo jest czytelne dla wszystkich.
I nudne jak flaki z olejem, jeśli nie wręcz absurdalne. Czystsze od czystego, bielsze niż białe. 

background image

Brakowało tylko aureoli na wizerunkach świętych, którzy uczynili tyle dobra.
- Ożywcze - powiedziałem, gdy dotarliśmy nareszcie do końca wystawy.
- W samej rzeczy.
- A co jest tam?
- Muzeum dla studentów. Młodzi biolodzy mogą badać życie roślinne naszej planety, geolodzy - 
warstwy i łupki.
- Archeolodzy?
- Niestety - bardzo mało. Najbardziej prymitywne wytwory pozostawione przez dawno wymarłych 
tubylców, którzy mieszkali tutaj przed nami.
- Możemy?
- Proszę bardzo. Sam widzisz - patyki do krzesania ognia i surowe wyroby garncarskie. Siekierka, 
kilka grotów do strzał. Wątpię, czy warto byłoby je przechowywać, gdybyśmy nie byli tak oddani 
swojej roli kronikarzy i archiwistów.
- Nic więcej?
- Nic.
Wyciągnąłem zdjęcie z wewnętrznej kieszeni, wziąłem głęboki oddech - i podałem mu je.
- Słyszałeś może, że strażnicy w Pentagonie obiecali nam względy, jeśli pomożemy im to odnaleźć?
- Tak, doprawdy? Nie uwierzyłbym w ani jedno ich słowo.
Wziął fotografię, rzucił na nią okiem i oddał mi.
- To do nich podobne, aby kłamać i powodować nieuzasadnione kłopoty.
- Kłamać?
- W tej sprawie. Przyniesiono tę rzecz do nas. Osobiście ją badałem. Brak jakichkolwiek dowodów na 
tubylcze
pochodzenie, to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Pewnie odłamek starego pojazdu kosmicznego. Bez 
znaczenia i wartości. Już go nie ma.
- Nie ma? - z trudnością powstrzymałem rozpacz w głosie.
- Odrzucony. Zniknął z Raju. Nie istnieje. Mężczyźni nie potrzebują takich śmieci, toteż przepadł na 
zawsze. Zapomnij o rzeczach bez wartości i porozmawiajmy o daleko ciekawszych sprawach. O 
muzyce. Powiedz mi - czy sami piszecie swoje teksty...?

ROZDZIAŁ 17

W drodze powrotnej nie odzywaliśmy się do siebie, ledwie świadomi całej gamy przyjemności, które 
sunęły razem z nami Transportem Rozkoszy. Dopiero za drzwiami naszych kwater ulżyliśmy sobie na 
całego. Kiwałem głową słuchając bluźnierczych i wulgarnych przekleństw Floyda. Umiał pięknie i 
długo rzucać mięsem, nie powtarzając się ani razu.
- A ja to podwajam - palnąłem, kiedy się w końcu zapowietrzył. - Nieźle nam dokopali.
- Nieźle - przyznał Stingo. -I jeszcze nas wyrolowali.
- Co masz na myśli?
- To, że Heimskur wcisnął nam kit. Więcej niż połowa jego tak zwanej historii nauki to czysta 
propaganda dla dupków. Jeśli nie wierzymy mu w tej sprawie - to jak możemy mu ufać, kiedy mydli 
nam oczy w sprawie artefaktu? Pamiętasz jego ostatnie słowa?
- Ja też nie. Ale mam nadzieję, że ktoś pamięta. Chyba nie zauważyłeś, lecz w czasie wycieczki 
notorycznie drapałem się po głowie i dłubałem w nosie.
Floyd nie błyszczał tego dnia inteligencją i z rozdziawioną gębą słuchał nowin. Wyszczerzyłem zęby i 
wsadziłem sobie kciuk do ucha.
- Odezwij się, ucho na niebie. Łapie mnie pan?
- Nie, ale cię słyszę - oznajmił kapitan Tremearne z mego kciuka.
- To dobrze. Ale co ważniejsze - był pan na podsłuchu w trakcie naszej wycieczki z przewodnikiem?
- Cały czas. Bardzo nudna. W każdym razie nagrałem ją tak, jak prosiłeś.
- Nie ja, tylko Stingo - każdemu według zasług. Czy byłby pan tak uprzejmy i odtworzył mi ostatnią 
mowę na temat artefaktu?
- Już się robi. - Po krótkim klekocie i piskliwych głosach rozległ się świst naszego podstarzałego 
przewodnika.
- Odrzucony. Zniknął z Raju. Nie istnieje. Mężczyźni nie potrzebują takich śmieci, a więc przepadł na 
zawsze.
Zapisałem ją sobie i powtórzywszy kilka razy, wbiłem dobrze w pamięć.
- To wszystko. Dzięki.
- No i proszę - mruknął Stingo, dźgając palcem w papier. -Wieloznaczne słownictwo. Ten stary 
cwaniak zagrał nam na nosie. Dobrze wiedział, że z jakiegoś powodu interesujemy się tym 
przedmiotem. Wcale nie twierdził, że go zniszczono, ani razu tego nie powiedział. Odrzucono? To 
znaczy, że nadal może gdzieś się tu znajdować. Zniknął z Raju - może być gdziekolwiek na planecie. 

background image

Ale mnie podoba się zwłaszcza wzmianka o mężczyznach, którzy go nie potrzebują. - Wyszczerzył się 
niczym pokerzysta wykładający piątkę asów.
- Jeśli mężczyźni go nie potrzebują - to co z kobietami?
- Z kobietami? - Poczułem, że opadła mi szczęka, a potem kłapnęła do góry. - Co z kobietami? Tu są 
sami mężczyźni.
- Mnie to mówisz? A tuż po drugiej stronie muru można spotkać - co takiego? Założę się, że panienki. 
Bo inaczej całą parą musiałoby iść tutaj klonowanie. Stawiam na prawa natury i jakąś komunikację 
przez ścianę.
Brzęknęła mi w uchu słuchawka, a zatoki przeszyło echo głosu kapitana.
- Zgadzam się ze Stingiem. Madonetka również. Już maszeruje do miasta wzdłuż muru i da znać zaraz, 
jak tylko się czegoś dowie.
Chciałem się sprzeciwić, ale zrozumiawszy daremność protestu, ugryzłem się w język.
- To ma sens - powiedziałem. - Rządząca tym bajzlem zgraja kręci ze wszystkim, więc kit w sprawie 
artefaktu to dla nich jak chleb z masłem. Musimy zaczekać...
Zamknąłem jadaczkę na odgłos cichego pukania Veldiego. Otworzył drzwi.
- Dobre wieści! - oznajmił z błyskiem namiętności w oczach. - Żelazny John postanowił odbyć 
rozmowę ze Stalowymi Szczurami - w samym Veritorium. Zaszczyt ponad wszelkie zaszczyty. 
Pospieszcie się, panowie. Najpierw jednak wyszczotkujcie swe ubrania i za wyjątkiem heroicznie 
brodatego Floyda zdepilujcie popołudniowy cień zdobiący już wasze muzyczne szczęki. Jakież 
przyjemności czekają tam na was!
Przyjemności, bez których lepiej się obyć. Mieliśmy jednak do czynienia z królewskim rozkazem i w 
żaden sposób nie można było się od niego wyłgać. Wziąłem kapkę błyskawicznego depilatora i 
przetarłem sobie jadaczkę na gładko, przylizałem czuprynę i spróbowałem nie zawyć do siebie w 
lustrze. Pokazałem się ostatni; w milczeniu zaokrętowaliśmy się na Transport Rozkoszy i poczęliśmy 
się toczyć ku swemu przeznaczeniu.
- Ciekawe, dlaczego wszyscy trzej? - zdziwił się Stingo, sącząc puchar schłodzonego wina. - Ostatnim 
razem tylko ty byłeś na seansie filmu szkoleniowego, co, Jim?
- Nie mam pojęcia - mruknąłem, aby zmienić temat. Drażniło mnie też jego niefrasobliwe podejście. 
Starałem się myśleć o Madonetce wchodzącej samotnie do tego drugiego miasta, ale moje myśli cofały 
się uparcie do Żelaznego Johna. Co będzie tym razem?
Po wejściu do Veritorium zaskoczyły mnie jego ogromne rozmiary. Było w nim teraz dużo widniej i 
spostrzegłem, że rzędy siedzeń ciągnęły się aż pod sufit i tworzyły półkole. Tym razem wszystkie były 
zajęte - przez najstarsze zgromadzenie tubylców, jakie dotąd spotkałem. Łyse i siwe głowy, 
zmarszczki i bezzębne dziąsła.
Żelazny John we własnej osobie wysforował się do przodu, aby nas odebrać.
- Witam z radością... a oto wasze miejsca. - Trzy najlepsze w pierwszym rzędzie, odseparowane od 
reszty. -Jesteście naszymi honorowymi gośćmi, Stalowe Szczury. To szczególna okazja, zwłaszcza dla 
młodego Jamesa di Griza. Jesteś tu najmłodszy, Jimie, ale niebawem dowiesz się dlaczego. Wierzę, że 
twoi koledzy będą patrzeć z przyjemnością. Nie chodzi tylko o przyjemność; mam szczerą nadzieję, że 
wyciągną z obserwacji lekcję. A teraz zaczynamy...
Na te słowa pogasły światła i Veritorium wypełniła ciemność. W mroku dały się słyszeć kroki i rozległ 
się krótki śmiech. Jasność wróciła; zobaczyłem małego chłopca. Biegł przed siebie, zataczając się 
trochę pod ciężarem pudła, które dźwigał. Postawił je na podłodze, otworzył wieko i wyjął bąka, który 
zaczął się obracać, kiedy malec trącił gałkę.
Następnie wyciągnął pudełko z klockami i zabrał się do budowania wieży. Kiedy osiągnęła 
dostateczną wysokość, sięgnął do pudła po kolejną zabawkę. To był bardzo skupiony, bardzo gorliwy 
chłopczyk, w wieku jakichś ośmiu lat. Pogrzebał głębiej, a później rozejrzał się dookoła, marszcząc po 
dziecinnemu brwi.
- Nie chowaj się, misiu - powiedział. Popatrzył za pudło z zabawkami, znowu zajrzał do środka, a 
potem odwrócił się z nagłą determinacją i wybiegł. Zniknął bez śladu, ale wciąż słyszałem jego kroki, 
zrazu biegnące, później zatrzymujące się. Następnie wracające. Ściskał w rękach pluszowego misia. 
Zwyczajnego, trochę podniszczonego, bardzo pospolitego pluszowego niedźwiadka. Cisnął go o pudło 
na zabawki i zaczął stawiać z klocków drugą więżę.
Scena zajaśniała i zorientowałem się, że jesteśmy znowu na dziedzińcu zamkowym. Chłopiec był sam 
- ale czy na pewno? Coś się poruszało w ciemnościach, jakiś kształt, który stawał się coraz 
wyraźniejszy.
Żelazna klatka, a w niej siedzący w milczeniu Żelazny John. Chłopiec krzyknął i przewrócił wieżę, 
następnie przystąpił do zbierania rozrzuconych klocków. Spojrzał na Johna, a potem odwrócił wzrok. 
Zarówno klatka jak i jej mieszkaniec musieli stanowić dla niego znajomy widok.
Nic innego się nie działo. Chłopiec się bawił, Żelazny John obserwował go w milczeniu. A jednak w 
powietrzu czuło się napięcie, które zapierało dech w piersiach. Wiedziałem, że zaraz stanie się coś 

background image

bardzo ważnego, i gdy chłopiec sięgnął ponownie do pudełka z zabawkami, odruchowo wyciągnąłem 
szyję.
Kiedy wyjął małą złotą piłkę, uświadomiłem sobie, że wstrzymuję oddech; wypuściłem powietrze z 
głośnym sapnięciem. I nie byłem w tym osamotniony, w ciemnościach dookoła mnie bowiem 
rozlegało się zwielokrotnione echo mojego sapnięcia.
Piłka odbijała się od ziemi i toczyła, a chłopiec śmiał się radośnie.
Rzucił ją ponownie, silniej, niż zamierzał, a piłka toczyła się i toczyła. Przez kraty żelaznej klatki do 
stóp Żelaznego Johna.
- To moja piłka - powiedział chłopiec. - Oddaj.
- Nie - odparł Żelazny John. - Musisz otworzyć klatkę i wypuścić mnie. Wtedy dostaniesz swoją złotą 
piłkę.
- Zamknięta.
Żelazny John skinął głową.
- Oczywiście. Lecz ty wiesz, gdzie znaleźć klucz. Chłopiec cofał się od klatki, kiwając przecząco 
głową.
- Gdzie klucz? - spytał człowiek z klatki, ale chłopca już nie było. - Gdzie jest klucz? Ale ty jesteś 
tylko chłopcem. Może jesteś za mały, aby wiedzieć o kluczu. Najpierw musisz dorosnąć.
Wśród niewidocznej publiczności rozszedł się pomruk zgody. Znalezienie klucza było bardzo ważne, 
wiedziałem o tym. Klucz...
Wtedy akurat poczułem na sobie wzrok Żelaznego Johna. Naprawdę znajdował się w klatce, to nie był 
holofilm. Patrzył na mnie i kiwał głową.
- Jim, założę się, że wiesz, gdzie jest klucz. Nie jesteś już chłopcem. Możesz go znaleźć -teraz. _   Głos 
Johna podziałał jak bodziec. Skoczyłem na nogi i skierowałem się do pudła z zabawkami. Stopą 
trąciłem jakiś klocek, który potoczył się z grzechotem na bok.
- Klucz leży w pudle z zabawkami - powiedziałem, ale nie wierzyłem w te słowa, kiedy je 
wypowiadałem. Zerknąłem na Johna; kiwał przecząco głową.
- Nie w pudle.
Powtórnie spojrzałem na dół i uprzytomniłem sobie, że nie wiem, gdzie jest klucz. Podniosłem wzrok 
na Żelaznego Johna, ten zaś skinął uroczyście głową.
- Zrozum, przecież wiesz, gdzie leży klucz do klatki. Możesz mnie już wypuścić, Jim. Ponieważ wiesz, 
że klucz jest tam. Wewnątrz...
- Pluszowego misia - rzuciłem.
- Pluszowego. Nie prawdziwego niedźwiedzia. Misie pluszowe są dla dzieci, a ty już nie jesteś 
dzieckiem. Wewnątrz misia.
Sięgnąłem ręką, wymrugałem łzy, które mi zamazywały widzenie, chwyciłem zabawkę, poczułem w 
palcach miękki materiał. Nagle gromki głos przeciął ciszę.
- Nieprawda, Jim. To nie tak. Tutaj nie ma klucza - on musi leżeć pod poduszką twojej matki!
Wyszedł do mnie Stingo, ostatnie słowa musiał wykrzyczeć, by nie zginęły w zgiełku głosów.
- Matka nie chce, aby syn ją opuścił. Chowa klucz do żelaznej klatki pod poduszką. Syn musi wykraść 
klucz...
Wrzask zagłuszył jego słowa. Nagle zapadła ciemność, ktoś wpadł na mnie i przewrócił na podłogę. 
Próbowałem wstać, zawołać, ale twarda stopa przemaszerowała po mojej głowie. Krzyknąłem ze 
wszystkich sił, ale nikt mnie nie słyszał w głośnej wrzawie. Ktoś inny wdarł się we mnie i ciemność 
stała się jeszcze bardziej intensywna.
- Jim - dobrze się czujesz? Słyszysz mnie?
Zobaczyłem nad sobą buźkę Floyda, wyglądał na zmartwionego. Czy się dobrze czułem? Nie 
wiedziałem. Leżałem w łóżku, widocznie spałem. Dlaczego mnie budził?
Nagle przypomniałem sobie i wyprostowałem się, chwyciłem go za ramiona.
- Veritorium! Zapadły ciemności, coś się stało. Nie pamiętam...
- Nie mogę ci pomóc, bo też nie pamiętam. Mieliśmy niezłe przedstawienie. Trudno nadążyć za 
wątkiem, ale
byłeś w nim, pamiętasz? - Pokiwałem głową. - Chyba dobrze się bawiłeś, choć nie miałeś szczęśliwej 
miny, kiedy wydzierałeś pakuły z pluszowego misia. To wtedy Stingo dołączył do ciebie na scenie i 
zabawa zaczęła się na całego. Albo skończyła. Dalej wszystko mi się plącze.
- Gdzie Stingo?
- Dobre pytanie. Ostatnio widziałem go na scenie. Ja też spałem, przed chwilą się ocknąłem. 
Rozejrzałem się, ale nie ma drania. Chrapałeś w najlepsze i musiałem cię potrząsnąć kilka razy.
- Jeśli go tu nie ma...
Dało się słyszeć delikatne pukanie do drzwi i po chwili się otworzyły. Zajrzał Veldi.
- Panowie, życzę wam dobrego, szczęśliwego dnia. Wydawało mi się, że słyszę wasze głosy, i miałem 
nadzieję, że już nie śpicie. Przynoszę wiadomość od waszego przyjaciela...

background image

- Od Stinga - widziałeś go?
- Istotnie, widziałem. Mieliśmy przyjazną pogawędkę przed waszym przebudzeniem. Potem, zanim 
wyszedł, sporządził to nagranie. Kazał mi je wam przekazać. Podobno zrozumiecie.
Położył na stole mały rejestrator i cofnął się.
- Zielony klawisz do odtwarzania, czerwony do zatrzymania - powiedział i już go nie było.
- Wiadomość? - zdziwił się Floyd, biorąc do ręki aparat i przyglądając mu się dokładnie.
- Naciśnij klawisz, zamiast majstrować przy tej przeklętej zabawce!
Wyglądał na zaskoczonego moim tonem; odłożył aparat na stół i włączył.
- Dzień dobry, Jim i Floyd. Spaliście głęboko i nie chciałem was budzić przed wyjściem. Wiecie, 
zaczynam dochodzić do wniosku, że to miasto jest nie dla mnie.
Potrzebuję trochę przestrzeni, by zebrać myśli. Przejdę się jeszcze raz wzdłuż muru, zaczerpnę 
świeżego powietrza, poszukam trochę przestrzeni do myślenia. Trzymajcie się, będę w kontakcie.
- Kochany Stingo - powiedział Floyd. - Ależ charakter. To na pewno on. Jego głos, jak nic, i jego 
sposób myślenia. Co za facet!
Podniosłem wzrok i popatrzyłem mu w oczy. Twarz miał równie ponurą jak ja. Bez słowa pokiwał 
przecząco głową. Uczyniłem to samo. To nie Stingo pozostawił tę wiadomość. Zgoda, to był jego głos. 
Każdy elektronik bez kłopotu mógłby go podrobić.
Stingo zniknął.
Co się stało?

ROZDZIAŁ 18

- Ja naprawdę spałem - powiedziałem. - Jak kamień. Pić mi się chce.
- Mnie też. Skoczę po sok i szklanki.
- Świetna myśl.
Zanim wrócił, nagryzmoliłem notatkę i pchnąłem do niego, sięgając po szklankę. Rozwinął ją za 
dzbankiem i przeczytał.
- Tu się roi od pluskiew. Co robimy?
Kiwnął do mnie głową i przysunął mi szklankę soku.
- Dzięki - odparłem obserwując, jak odwraca kartkę i gryzmoli po drugiej stronie. Nie wiedziałem, czy 
prócz fonicznych pluskiew były również optyczne. Na razie musieliśmy się tak zachowywać, jak 
gdyby były. Czytając, chowałem kartkę w dłoni.
- Stingo bardzo się niepokoił. Przed naszym wyjściem na przedstawienie zostawił to dla ciebie.
Dopiłem sok, odstawiłem szklankę i uniosłem pytająco brwi. Zerknął na swą zaciśniętą pięść. Kiedy 
wstał i przeszedł obok mnie, upuścił mi coś małego na kolana. Odczekałem chwilę, dolałem sobie 
soku, wypiłem i rozparłem się z rękoma na kolanach. Dwa małe, miękkie przedmiociki. Znajome. 
Potarłem nos i rzuciłem na nie okiem.
Zatyczki z filtrem do nosa. Do neutralizacji gazu. Stingo wiedział o czymś - albo się czegoś domyślał. 
Wiedział też, jak bardzo podziałały na mnie seanse w Veritorium. Podejrzewał, że dopadło mnie coś 
fizycznego, nie tylko sam seans szkoleniowy.
No jasne! Oczywiste, dla faceta o spóźnionym refleksie. Znałem bez liku gazów hipnotycznych, 
obniżających zdolność logicznego myślenia i pozostawiających mózg otwarty na wpływy zewnętrzne. 
A więc to nie emocja mną zawładnęła, tylko stara, zwyczajna chemia. Stingo to podejrzewał - ale 
dlaczego mi nie powiedział? Z przygnębieniem doszedłem do wniosku, że udaremnił mu to stan mego 
umysłu, zapewne skutek wchłonięcia narkotyku na poprzedniej sesji. Wiedział, że nie może mi 
powiedzieć. Ale był na tyle nieufny, że sam włożył zatyczki.
A widząc, jak głęboko wciągam się w ceremoniał, któremu zdążył przeszkodzić, zastopował z piskiem 
całą awanturę. Czułem, że szczękam zębami, i zmusiłem się, aby przestać.
Mówił o matce i kluczu pod poduszką - w obecności facetów, którzy zaprzeczali samemu istnieniu 
kobiet!
Uświadomiwszy sobie ogrom jego zbrodni w oczach mieszkańców Raju, poczułem przemożny lęk o 
jego życie. Czy mogli go zabić - albo, co gorsza - czy już go nie zabili? Byli niewątpliwie zdolni do 
wszystkiego, teraz nie miałem wątpliwości.
Co dalej? Konsultacja z zespołem rezerwowym w orbiterze stała się nieodzowna. Musiałem wyjść pod 
gołe niebo daleko od pluskiew i skontaktować się z kapitanem. Zaznajomić go z aktualną sytuacją. Coś 
się stało Stingowi. Z pewnością nasza dwójka także była w niebezpieczeństwie - i Madonetka, ją też to 
mogło dotknąć. Cała historia nabierała okropnej i niebezpiecznej perspektywy.
A skoro mowa o niebezpieczeństwie - przez cały czas wisiało nade mną drugie niebezpieczeństwo. 
Komputer błysnął mi wysoce niepożądaną wiadomość w postaci migającej czerwonej dziewiątki. 
Spałem dłużej, niż myślałem.
Artefakt czy nie, jeszcze dziewięć dni i mój los się wypełni. Kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się o 
trzydziestodniowym nieprzekraczalnym terminie dla trucizny, nie przejmowałem się tym zbytnio. 

background image

Trzydzieści dni to kupa czasu. Tak sądziłem.
Dziewięć dni nie było wcale kupą czasu. Na dobitkę wraz z nagłym zniknięciem Stinga miałem jeszcze 
więcej problemów, a nie mniej.
- Idę pobiegać! - zawołałem do Floyda i skoczyłem na nogi w przypływie wzmaganej strachem 
energii. - Muszę rozprostować kości po takim długim śnie. Rozjaśnić umysł.
Nim jeszcze odpowiedział, zatrzasnąłem drzwi i wybiegłem na drogę. Wybrałem inną trasę niż 
zazwyczaj - a potem skręciłem w pierwszą lepszą uliczkę. W dali rozciągał się sad dendronów 
rosnących w gustownych rzędach i pęczniejących od owoców. Wbiegłem na ścieżkę obok drzew, roz-
glądając się na wszystkie strony. Nikogo w polu widzenia. Strażnicy Raju chyba nie utykali pluskiew 
wśród gałęzi. Ale byli zdolni do wszystkiego. Skręciłem na świeżo zaorane pole i wbiegłem między 
bruzdy. Tutaj powinieniem być bezpieczny. Dwukrotnie kłapnąłem szczękami.
- Halo, Tremearne. Jesteś pan?
- Jak najbardziej, Jim. Z utęsknieniem czekamy na meldunek od ciebie. Możesz nam powiedzieć, co 
się dzieje? Nagrywanie działa.
Potruchtałem chwilę w miejscu, następnie zgiąłem się, by zawiązać sznurowadło - ale odpuściłem 
sobie - po prostu usiadłem na ziemi i złożyłem szczegółowy raport. Czułem zmęczenie; płatające się w 
moim organizmie chemikalia nie były mi życzliwe.
- To na tyle -zakończyłem. - Stingo zniknął. Może już nie żyje...
- Żyje. Mogę cię o tym zapewnić. Przed kilkoma godzinami dostaliśmy od niego przekaz radiowy, 
raptem parę słów, po czym straciliśmy kontakt. Musi być gdzieś w głębi miasta, za murami, których 
nie potrafią przeniknąć fale radiowe. Kto wie, czy nie przemieszcza się z miejsca na miejsce i zabawił 
pod gołym niebem tylko na czas potrzebny do nadania zwięzłego komunikatu.
- Co powiedział?
Nagranie było krótkie i zniekształcone. Rozpoczynało się od trzasków i kończyło w gwizdach. Ale to 
był ewidentnie głos Stinga.
- ... nigdy dosyć! Kiedy położę łapę na tobie, ty...
- Dalsze słowa trudno było zrozumieć - wtrącił kapitan - ale mogę się domyślić kilku takich, które 
wypełnią lukę.
- Co mamy robić, pańskim zdaniem? Pryskać stąd?
- Nie; kontynuujcie poszukiwania. Ktoś się do was zgłosi.
- Zgłosi? Kto, jak, przez co? Odezwij się pan, Tremearne!
Odpowiedzi nie było. Wstałem i otrzepałem szorty. Bardzo tajemnicze. Tremearne dawał mi coś do 
zrozumienia, ale nie chciał o tym mówić. Najwyraźniej bał się podsłuchu. Może wiedział o czymś, o 
czym ja nie wiedziałem?
Ruszyłem z powrotem wolnym truchtem, po kilku krokach zmieniłem to w szybki marsz. W wolny, 
wreszcie noga za nogą. Gdyby droga była dłuższa, lazłbym chyba na czworakach. Przykuśtykałem 
jakoś do naszych kwater i padłem bez tchu na kanapę. Floyd był zdumiony.
- Wyglądasz, jakbyś cię przetoczono po błocie.
- Czuję się jeszcze gorzej. Wody, szybko, dużo wody! Piłem, dopóki nie zaczęło mi chlupotać w 
brzuchu, a potem wypiłem jeszcze trochę i oddałem szklankę bez sił.
- Sam się wykończyłem. Bądź dobrym koleżką i skocz po moją torbę. Mam trochę witamin, które 
podniosą mnie na nogi. - Podał mi torbę, wypstryknąłem parę dopalaczy, dowalaczy. Łyknąłem jedną. 
- Witaminki dobrze ci zrobią - powiedziałem i podsunąłem mu drugą. Floyd ostatnio szybciej ruszał 
mózgownicą i nie zadawał pytań.
Zdążyliśmy w samą porę. Kiedy Veldi pchnął drzwi na oścież, fala dobrego samopoczucia i energii 
wypłukała ze mnie krańcowe niemal zmęczenie.
- Wstawać! - wykrzyknął. Nie wykonałem ruchu.
- Veldi - odparłem. - Stary, wierny sługo. Nie zapukasz po cichutku? Nie przemówisz słodkim...
- Chodzą wieści, że wy, Stalowe Szczury, jesteście zwykłymi szczurami. Wichrzycielami. Zabierajcie 
się.
Dał się słyszeć szybki tupot maszerujących stóp i do pokoju wpadł sierżant Ljotur z oddziałem 
uzbrojonych wojowników. Uzbrojonych w złowieszczo wyglądające włócznie o błyszczących końcach 
i w kolczaste maczugi.
- Macie iść ze mną! - zarządził. Nie wyglądał na zadowolonego ze swojej misji.
- Już nie jesteś miłośnikiem muzyki, Ljoturze? - spytałem gramoląc się powoli na nogi.
- Mam rozkazy. - Rozkazy, które najwyraźniej nie przypadły mu do gustu. Które rzecz jasna wykona, 
skoro w wojsku nie zachęca się do niezależnej myśli. Floyd wyszedł za mną na zewnątrz i oddział 
uformował szyk. Czwórka z przodu, czwórka z tyłu, my w środku. Ljotur sprawdził ustawienie, skinął 
głową, zajął miejsce na czele i podniósł włócznię.
- Naprzód - burtu!
Poburtuowaliśmy wolnym krokiem w głąb ulicy i przy rogu skręciliśmy na prawo. Dzięki temu 

background image

znaleźliśmy się na drodze bezpośrednio prowadzącej do zabudowań z czerwonej cegły, gdzie tkwił 
Żelazny John, jak to zapamiętałem z naszej pierwszej wizyty. Potruchtaliśmy tą drogą i weszliśmy do 
tunelu pod rzędem domów. Jeden ze strażników stuknął mnie lekko w ramię.
- Pomóż mi, dobrze? - poprosił ochryple.
Potem obrócił się i wbił pięść w brzuch idącego obok wojaka. Ten złamał się w pół i upadł 
bezszelestnie.
Nie trzeba mi było powtarzać dwa razy. Odwróciłem się, kiedy mnie klepnął, więc nie przestałem 
obracać się do tyłu. Sięgnąłem i położyłem ręce na szyjach dwójki pozostałych gwardzistów. Kiedy 
zwrócili na mnie ostrza włóczni, mocno ścisnąłem.
- Floyd! - wysapałem i włożyłem całą siłę w swoje duszące chwyty, aby odebrać halabardnikom 
przytomność, zanim wezmą mnie na harpun.
Jeden padł na kamienie, ale drugi, ten z twardszym karkiem, pchał nieustannie włócznię. W mój 
brzuch...
Nie, niezupełnie. Pierwszy strażnik, ten który wołał do mnie o pomoc, trafił go szybkim ciosem pod 
ucho. Obróciliśmy się do tyłu, gotowi skoczyć na pomoc Floydowi. I znieruchomieliśmy.
Czterech pozostałych strażników leżało w milczeniu na podłodze. Floyd mocno wciskał włócznię pod 
brodę Ljotura, unosząc drugą ręką jego głowę.
- Nie chcesz pogadać z przyjemniaczkiem? - zapytał. -Czy niech spoczywa razem z tamtymi?
- Nie mam nic do powiedzenia... 
- Nie gadać. Śpij. Nim skończyłem mówić, bezwładny Ljotur dołączył do reszty śpiącego patrolu.
- A co z tym? - spytał Floyd, układając palce w łuk i pokazując na strażnika zdrajcę.
- Chwileczkę! On to wszystko zaczął. Musi mieć jakiś powód.
- Mam - oznajmił wojownik tym samym, chrapliwym głosem. - Chcę wam powiedzieć kilka rzeczy. 
Nie będziecie się śmiać z niczego, co wam powiem - zrozumiano?
- Nie mamy zamiaru się śmiać! - odparłem. - Wspaniale, chłopie, dzięki za pomoc. Masz jakiś plan?
- Po pierwsze - pamiętajcie o śmiechu! Nie jestem facetem, jestem dziewczyną. Czy nie wyginacie 
warg?
- Skądże! - wykrzyknąłem dla ukrycia faktu, że lekki grymas wzruszenia faktycznie pojawił się w 
kącikach moich ust. - Uratowałaś nas. Jesteśmy twoimi dłużnikami. Nie śmiejemy się. Opowiedz nam 
o tym.
- Dobrze. Ale odciągnijcie najpierw z drogi tych tak zwanych żołnierzy. Wtedy możemy iść dalej. Był 
rozkaz przyprowadzić was do Żelaznego Johna i zamierzam go wykonać. Wasz przyjaciel jest w 
niebezpieczeństwie. Nie wykonujcie żadnych pospiesznych ruchów. Naprzód.
Poszliśmy. Nastawieni sceptycznie, ale do przodu. Floyd otworzył usta, lecz podniosłem dłoń.
- Daruj sobie dyskusje. Wyjaśnienia przydadzą się po tym, jak wyciągniemy Stinga z kłopotów. 
Słuchaj, Floyd -przerwij mi, jeśli się mylę - czy widziałem, jak załatwiasz pięciu drani, kiedy się 
rozprawiałem z dwoma?
- Nie widziałeś. Zanim się odwróciłeś i spojrzałeś, było już po wszystkim.
Ten sam stary, wyluzowany Floyd - ale czyż do jego słów nie wkradł się ton stanowczości? To był 
dzień niespodzianek. I miał rację - nie widziałem go przy robocie, zobaczyłem tylko rezultaty.
W pole widzenia wpłynął ceglany pałac. Najwyraźniej nie wszystkie oddziały były powiadomione, że 
przestaliśmy być herosami, bo gwardia przy wejściu strzeliła obcasami na baczność i oddała honory, 
gdy ją mijaliśmy.
- Stać! - zawołał(a) nasz(a) nowy(a) przyjaciel(ółka). Zatrzymaliśmy się przed strażą na wprost drzwi. 
- Mam rozkaz doprowadzić tych dwóch do Żelaznego Johna. Możemy wejść?
- Wchodzić! - krzyknął dowódca gwardii. Wrota rozwarły się i zamknęły za nami. Zobaczyliśmy 
obszerną izbę, a w środku Żelaznego Johna. I jeszcze kogoś.
Stinga. Leżał pod ścianą cały we krwi i ranach. Jedno oko spuchnięte. Chciał się odezwać, ale udało 
mu się tylko wykrztusić coś bez związku.
- Jesteście tu teraz wszyscy - odezwał się Żelazny. -Żołnierzu -pilnuj wejścia. Nikomu nie wolno 
wchodzić ani wychodzić. Mam porachunki z tymi intruzami. Ponieważ zmieniłem zdanie na temat 
tajemnicy w tej sprawie. Posłuchałem doradców i bardzo tego żałuję. Dyskrecja dobiega końca i 
bluźniercom zostanie wymierzona sprawiedliwość. Oto, co się stanie. Najpierw zabiję tego 
podstarzałego diabła, który mówił plugastwa. Wy będziecie patrzeć. A później zabiję i was.
Ruszył w kierunku Stinga, rudy olbrzym tryskający energią. Wyciągający ręce, aby zabijać.

ROZDZIAŁ 19

- Dawaj włócznię! - krzyknąłem do strażniczki przy drzwiach. Potrząsnęła w milczeniu głową i 
powiedziała
głośno:
- Mam rozkazy. - Z tej strony nie należało się spodziewać pomocy.

background image

Żelazny John skręcił w kierunku Stinga. Zrobiłem dwa ciche kroki w jego stronę i wystrzeliłem w 
powietrze, by go rąbnąć w kark z góry. Wyciągniętą piętą, morderczy cios.
Nagle padłem jak od uderzenia młotem. Żelazny John był równie szybki, jak ciężki. Kiedy 
znajdowałem się w powietrzu, wykonał obrót i machnął ręką. Odrzucił mnie na bok; runąłem jak kłoda 
na posadzkę. Usłyszałem jego głęboki, złowieszczy bas, niczym dalekiego wulkanu.
- Chcesz iść na pierwszy ogień, gnojku? Pragniesz, aby przyglądali się twej zgubie? Zresztą, może to 
nawet sprawiedliwe, skoro jesteś ich przywódcą.
Kroczył bez pośpiechu w moją stronę. Czułem, że cały drżę ze strachu. Ze strachu? Tak, bo on nie był 
człowiekiem, był czymś więcej. To Żelazny John, część legendy życia, nie zdołałbym wyrządzić mu 
krzywdy.
Nieprawda! Podźwignąłem się mimo bólu nogi i odszedłem na bok. On był dużo większy, szerszy, 
silniejszy ode mnie. Ale nie, nie był wcale mitem. To żywy ;'| człowiek.
- Tłusty, rudy dupek! - wrzasnąłem. - Włochaty oszust!
Wybałuszył oczy, przekrwione i dzikie. Wyciągnęły się ku mnie jego zagięte palce. Dałem mu fangę w 
podbródek, ale drań się odsunął i zablokował cios. Nie przerywałem obrotu i poczęstowałem go 
kopniakiem nie do obrony w kolano.
Doszedł - ale sukinsyn nawet nie próbował go umknąć. Poczułem ból stopy. Jego kolano i rzepka 
wyglądały na całe i zdrowe.
- Jestem Żelazny John! - krzyknął. - Żelazny, że-la-zny!
Cofałem się, nie było ucieczki. Wyprowadziłem dyszla ze skrętem, którego przyjął na bicepsy. Jakbym 
walił w skałę. Potem jego pięść trafiła mnie w żebra, zatoczyłem się i upadłem.
Kiedy walczyłem o oddech, ból rozsadzał mi piersi. Czułem, że coś mi tam pękło. Wstawaj, Jim! 
Uniosłem się na kolana, a wtedy ruszył na mnie.
Zamrugałem na widok pary ramion, które chwyciły Johna za nogi i sprawiły, że się potknął. John 
wierzgnął stopą. To był Stingo. Podczołgał się z tyłu i próbował zwalić tamtego z nóg. A teraz wpadał 
z hukiem na ścianę. Osunął się i znieruchomiał.
Ledwo zdałem sobie z tego sprawę, bo gdy tylko Żelazny John spuścił mnie z oczu, skoczyłem. 
Złapałem go za szyję i założyłem nelsona. Cisnąłem przedramieniem na gardło, bo chciałem mu 
zmiażdżyć krtań, odciąć dopływ krwi i powietrza. Chwyt, który zabija na miejscu. Miałem twarz wbitą 
w jego bujną rudą sierść i ciągnąłem, szarpałem, zaciskałem mocno jak nigdy w życiu.
Nadaremnie. Czułem, jak ścięgna jego szyi sztywnieją niczym stalowe pręty, przejmując ucisk, który 
powinien zmiażdżyć mu gardło. Powoli uniósł jedną rękę i zatopił palce w moim ciele...
...i cisnął mną z łoskotem o przeciwległą ścianę. Zwalił z nóg.
Uświadomiłem sobie, że jęczący z bólu głos jest moim własnym. Nie mogłem się poruszyć. 
Strażniczka przy drzwiach rzuciła mi szybkie spojrzenie i odwróciła wzrok. Stingo leżał w bezruchu 
po tym jednym, straszliwym uderzeniu. Ja też mógłbym się najwyżej czołgać.
Przynajmniej Żelazny John zapamięta mojego nelsona; rozcierał sobie szyję. Uśmiech zniknął z jego 
rudej gęby, wargi miał pokryte spienioną śliną. Jeden cios i śmierć...
- Żelazny Johnie, zapomniałeś o czymś. Zapomniałeś o mnie.
To powiedział Floyd. Chudy, czarnobrody, nie zaangażowany. Musiał stać i patrzeć, jak Stingo dostaje 
wycisk. Ja leżałem powalony. Dopiero teraz się ruszył.
Po cichu do przodu. Ręce wyciągnięte, palce lekko zgięte. Żelazny John dostał szału. Skoczył i walnął 
na odlew.
Ale nie trafił, bo Floyda już tam nie było. Uskoczył w bok i kopnął rudego olbrzyma w żebra, aż ten 
się zachwiał i omal nie upadł.
- Chodź no tu! -warknął Floyd tak cicho, że z ledwością go słyszałem. - Chodź i spójrz śmierci w 
oczy!
Teraz Żelazny John zachowywał ostrożność; wiedział, jak szybko potrafi reagować jego nowy 
przeciwnik. Rozłożył szeroko ramiona i powoli ruszył przed siebie. Siła natury. Nieprzejednana i 
nieuchronna.
Dwa prędkie łomoty, huknęły dwa ciosy i Żelazny John się zachwiał. Floyd był znowu poza jego 
zasięgiem i powoli go okrążał. Niespodziany kopniak, szybki cios i odskok.
Wszelkie poczynania Johna szły na marne. Był ostrożny, atakował znienacka, sięgał i wyprowadzał 
cios. Trafiając jedynie w powietrze. Floyd był przed nim, obok niego, za nim - zadając mu uderzenia. 
Wyczerpywał drania.
Krążyli tak dwie minuty wokół siebie. Floyd nie tracił szybkości i uderzał bezkarnie. Rudy potwór 
poruszał się za to coraz wolniej, ręce opuszczał coraz niżej, w miarę jak nieustanne ciosy Floyda 
odbierały im siłę. Musiał dojść do wniosku, że walka na takich warunkach może mieć tylko jedno 
zakończenie. Ciągle jednak był niebezpieczny. Jak gdyby przypadkowo walczący przesuwali się w 
moją stronę.
Uzmysłowiłem sobie, że Johnowi chodzi o mnie! Miałem ułamek sekundy na to, żeby cofnąć nogi, 

background image

nim się obrócił i dał nura ku mnie.
I dostał kopniaka w gębę. Padł - ale jego dłonie zamknęły się na mojej łydce i przyciągnęły mnie do 
niego. Sięgnęły wyżej...
Wtedy Floyd uderzył. Żadnej fachowości tym razem -brutalna siła. Kilka potężnych ciosów w plecy i 
nerki olbrzyma starczyło, aby rozdziawił usta z bólu i puścił moją nogę, starając się uciec przed swoim 
dręczycielem.
Nowe ciosy spadły na jego głowę. Próbował się podnieść, wykopano spod niego nogi. Łomot szybkich 
ciosów przypominał pracę jakiejś straszliwej maszyny. Potem raptowna cisza.
Chwila wahania, a później z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć Floyd dał potwornego, 
zamaszystego kopniaka w skroń olbrzyma. John przekręcił się i znieruchomiał.
- Trup? - wycharczałem. Floyd przykląkł i sprawdził mu puls na szyi.
- Nie, nie chciałem go zabijać. Przeżyje. Myślę jednak, że nie zapomni tej walki. - Błysnął uśmiechem, 
po czym na jego twarz wrócił spokój. - Jeśli nic ci nie jest, rzucę okiem na Stinga.
- Czuję się wspaniale. Jestem cały poobijany, ale czuję się wspaniale - wyskrzeczałem dźwigając się z 
trudem na nogi.
- Puls normalny - powiedział z klęczek przy naszym przyjacielu. - Dostał lanie, ale nie widzę, aby miał 
coś złamanego. Wyjdzie z tego bez szwanku.
Słaniałem się na nogach. Jeszcze bardziej osłabiony uczuciem ulgi, palnąłem bez zastanowienia:
- On się czuje dobrze. Ja czuję się dobrze. Czulibyśmy się jednak o niebo lepiej, gdybyś się wcześniej 
włączył do tej awantury.
Widząc skurcz na jego twarzy, chciałem cofnąć swoje słowa. Ale tego się nigdy nie da zrobić.
- Przepraszam, na serio. Musiałem zaczekać, przekonać się, do czego jest zdolny. Wiem, że jesteś 
niezły, Jim. Byłem pewien, że przynajmniej uda ci się go przytrzymać. Przykro mi, ale zanim wziąłem 
się do Johna, musiałem sprawdzić, jak szybko potrafi się poruszać. Musiałem go zmęczyć, nie dając 
się trafić. Wiedziałem, że mogę tego dokonać -i ruszyłem, gdy tylko się dowiedziałem. Przepraszam...
- Melduję - odezwał się nasz damski strażnik. - Rudy leży nieprzytomny.
Kiedy podszedłem do niej z gotowymi do ciosu ramionami, opuściła w dłoni moduł łączności 
wielkości monety.
- Z kim rozmawiasz? Po której stronie jesteś? Co się tu dzieje? Gadaj - albo cię zgnoję.
Strażniczka opuściła włócznię i wymierzyła ją we mnie. Nie ustępowała.
- Odpowiedź na twoje pytania już nadchodzi. Tam. -Ostrze włóczni przesunęło się i wskazywało na 
miejsce poza mną. Fortel? Kto wie, tego wzrusza. Odwróciłem się i spojrzałem na olbrzymi tron 
Żelaznego Johna.
Obracał się powoli na jakiejś niewidocznej osi. Zwróciliśmy z Floydem twarze w tamte stronę, 
unosząc odruchowo ręce w geście samoobrony. Ukazał się czarny otwór, a kiedy tron znieruchomiał, 
w mroku poza nim coś się poruszyło. Pojawiły się dwie postacie i wyszły na środek pomieszczenia.
Dwie kobiety.
Jedną z nich była Madonetka.
- Cześć, chłopaki - powiedziała uśmiechając się i machając ręką. - Chciałabym wam przedstawić nową 
koleżankę, Matę.
Nieznajoma była mniej więcej mojego wzrostu, a ciemna szata przetykana złotem nadawała jej 
królewski wygląd. Twarz miała opanowaną, spokojną; jedynie drobne zmarszczki w kącikach oczu i 
nieliczne pasemka siwizny zaznaczały jej wiek.
- Witaj po drugiej stronie Raju, Jim - powiedziała i wyciągnęła rękę. Uścisk miała mocny i twardy.
Otworzyłem usta, ale nie mogłem wymyślić niczego sensownego.
- Wiem, że masz dużo pytań. - Jej słowa wypełniły lukę. - Wszystkie znajdą odpowiedź. Będzie jednak 
najroztropniej przenieść naszą małą pogawędkę w inne miejsce. Chwileczkę, proszę.
Z wiszącej przy talii torebki wyjęła bardzo sprawnie wyglądającą strzykawkę. Usunęła pokrywkę i 
pochyliła się nad Żelaznym Johnem. Odgarnęła mu włosy na nodze i zrobiła zastrzyk.
- Będzie mu się lepiej spało - stwierdziła. - Bethuel, zechcesz pójść przodem?
Strażniczka zasalutowała szybkim uniesieniem włóczni i pomaszerowała zdecydowanym krokiem 
obok tronu w stronę wyjścia. Madonetka dotknęła policzka Stinga, po czym machnęła na Floyda.
- Pomóż mi go przenieść. Jim będzie miał dość roboty z przemieszczaniem samego siebie.
Uraziło mnie to - plama na męskim honorze? - ale nim zdążyłem przekuśtykać choćby krok, podnieśli 
go i ruszyli za strażniczką Bethuel.
W tunelu za tronem nie było lamp. Przynajmniej dopóki Mata nie weszła za nami i nie zatrzasnęła 
wejścia. Zamigotało nikłe oświetlenie, wystarczające jednak, by przy nim widzieć. Również odległość 
do drugiego końca tunelu nie była duża. Znaleźliśmy się w rozległym pomieszczeniu z czerwonej 
cegły, mogącym stanowić lustrzane odbicie izby, którą przed chwilą opuściliśmy.
Ale tylko pod względem wielkości. Tutaj ściany były pokryte gustownymi obiciami, gobelinami 
słonecznych i kwietnych pejzaży, w miejsce mieczy i tarcz zdobiących tamte mury. Kolorowe witraże 

background image

przedstawiały widoki gór i dolin, wiosek i lasów. Odmiennie niż okna Żelaznego Johna, ukazujące 
zbrojne starcie, plamy zakrzepłej krwi. Te były zgoła ucywilizowane.
Tak samo jak szmer zatroskanych głosów kobiecego audytorium. Z czułością zaniosły Stinga na 
kanapę, gdzie zaopiekowała się nim jakaś niewiasta w białej szacie. Opadłem na najbliższe krzesło i 
patrzyłem spode łba na żeńską krzątaninę.
- Czy któraś, którakolwiek, zechce mi powiedzieć, co się tu u diabła dzieje?
Styl, w jakim mnie zignorowano, stanowił wystarczający komentarz. Ale jakieś uśmiechnięte dziewczę 
przyniosło mi kieliszek chłodnego wina -po drodze do tamtych z identyczną posługą. Madonetka 
usadowiła się obok Maty. Na chwilę zetknęły się głowami, a potem Madonetka powiedziała:
- Pierwsza sprawa - i najważniejsza, teraz kiedy jesteście bezpieczni - to fakt, że artefakt znajduje się 
tutaj, pod dobrą opieką. Poza tym...
- Wybacz, jeśli ci przerwę - wtrąciłem. - Kwestia priorytetu. - Dwa razy klapnąłem szczękami. - 
Słyszał pan, Tremearne? - Dziąsła przyniosły odpowiedź.
- Słyszałem, ale...
- Priorytet, kapitanie. - Mówiłem po cichu, więc tylko on słyszał. - Zadanie wykonane. Obcy artefakt 
zwrócony. Czekam na odtrutkę. Dziewięć dni to kupa czasu na to, aby ją podrzucić. Zrozumiał pan 
wszystko?
- Oczywiście, Ale jest mała komplikacja...
- Komplikacja! - Zdołałem usłyszeć pisk strachu w swoim głosie. - Jaka?
- Posłałem po antidotum dla trzydziestodniowej trucizny, zaraz gdy się o niej dowiedziałem. Nie 
zamierzałem czekać do ostatniej chwili. Niestety, w czasie transportu zdarzył się wypadek. - Nagle pot 
zaperlił mi się na czole i zacząłem nerwowo przytupywać. - Takie rzeczy się zdarzają. Zamówiłem 
drugą partię, jest już w drodze.
Zakląłem ordynarnie pod nosem. Raptem się zorientowałem, że jestem obiektem więcej niż jednego 
zatroskanego spojrzenia. Uśmiechnąłem się sztywno i warknąłem w odpowiedzi:
- Działaj pan. Załatw sprawę. Żadnych wymówek. I to już. Jasne?
- Jasne.
- To dobrze. - Przestałem mamrotać i zawołałem na cały głos: - Co za radość, że artefakt wreszcie się 
odnalazł. A teraz proszę o wyjaśnienie, co tu jest grane.
- To chyba oczywiste - odezwała się Madonetka niewątpliwie poirytowana moim gburowatym tonem. -
Zdaje się, że one uratowały ci tyłek i winieneś podziękować.
Nie oczyściła atmosfery.
- Jak sobie przypominam - przypomniałem - to ci panowie, nie bez pewnych kosztów fizycznych, 
muszę dodać, załatwili się z tym rdzawym rotwailerem, zanim pojawiłyście się na scenie. Pamiętam 
również, że od początku walki na śmierć i życie byliśmy pod obserwacją waszej milutkiej koleżanki, 
która nie kiwnęła palcem, aby nam pomóc.
Wulgarna odpowiedź trysnęła jej na usta, ja zaś powarkiwałem dookoła na żeńskie towarzystwo. 
Zewsząd błyskał gniew, ale Mata ostudziła nasze zapały.
- Dzieci, wystarczy już tych zmartwień i bólu, nie przyczyniajcie sobie więcej. - Zwróciła się do mnie. 
- Jim, ja ci to wyjaśnię. Strażniczka, która pomogła wam uciec, Bethuel, to jedna z naszych tajnych 
agentek informujących nas stale o wszelkich męskich poczynaniach po drugiej stronie muru. Kazałam 
jej wam pomóc w ucieczce od waszych .strażników, co też uczyniła. Zabroniłam jej przy tym ujawnić 
się przed Żelaznym Johnem. Mężczyźni za murem nie mają pojęcia, że są pod naszą stałą obserwacją i 
chcę ten stan utrzymać. Pomogła wam uciec i powinniście czuć wdzięczność.
Czułem - i powinienem ją wyznać - ale nadal szedłem w zaparte, bo byłem wściekły i zawziąłem się, 
aby mruczeć i warczeć. Mata pokiwała głową wesoło, jakbym zakomunikował coś nadzwyczaj 
istotnego.
- Rozumiesz, jak pięknie wszystko się skończyło? Znajdujesz się tutaj, zdrów i cały, twoim 
przyjaciołom również nic nie grozi, a obiekt poszukiwań, obcy artefakt, jest w bezpiecznym miejscu, 
tuż obok.
Słuchałem jednym uchem. Pięknie dla kapeli. Ale działały także inne siły, które nie wróżyły niczego 
dobrego mej przyszłości. Wypadki w czasie transportu nie zdarzają się przypadkiem. W machinie 
biurokratycznej ktoś mną manipulował - nie lubił mnie. Może nigdy mnie nie lubił i od początku 
zamierzał nie dopuścić do mnie odtrutki. Z pewnością mieliby ze mną mniej kłopotów, gdybym 
bezpiecznie wykorkował. I zostało raptem dziewięć dni na załatwienie sprawy.
Kiedy powyższe myśli przenikały mój zmęczony mózg, odruchowo musnąłem klawisze komputera. 
Zajaśniały cyferki. Zaiste, spałem dłużej, niż mi się zdawało.
Osiem dni do opuszczenia kurtyny.

ROZDZIAŁ 20

Obrzuciłem wzrokiem spokojną żeńską krzątaninę i nagle ogarnęło mnie wielkie, ogromne zmęczenie. 

background image

Bolał mnie bok i czułem, że mam złamanych kilka żeber. Sączyłem wino, ale nie pomagało. Żeby 
powrócić do czegoś przypominającego życie, musiałbym łyknąć ze dwie pigułki od-palacza. W 
torbie...
- Moja torba! - wychrypiałem z krzykiem. - Mój sprzęt, wszystko! Ci łajdacy mają nasz cały majdan!
- Niezupełnie - stwierdziła Mata łagodzącym tonem. -Zaraz jak wyszedłeś, posłaliśmy tragarza 
Veldiego do krainy snów i obie torby są teraz tutaj. Rzeczy twojego kompana, Stinga, nie było w 
waszym lokalu, sądzimy zatem, iż są w posiadaniu Żelaznego Johna albo jego kumpli.
- To źle. - Chapnąłem zębami w paznokieć. - Są w nich rzeczy, których nie powinni widzieć...
- Można się wtrącić? - przemówił głos kapitana z mojej radioszczęki. - Zwlekałem z powiedzeniem ci 
tego, aż się wszystko uspokoi. Torba Stinga jest bezpieczna.
- Leży u pana?
- Raczej - została zabezpieczona. Wasze torby mają ukryte zasobniki z rotgrotem. Po odebraniu 
zakodowanego sygnału radiowego środek ten w jednej chwili rozkłada zawartość na pojedyncze 
molekuły.
- Dobrze wiedzieć. Niejedna tajemnica wychodzi ostatnio na jaw, co?
Szczęka nie przyniosła odpowiedzi. Uniosłem kieliszek po dolewkę wina.
- Proste odpowiedzi na proste pytania, jeśli łaska. -Wściekłość zelżała we mnie od zmęczenia, stępiła 
się z lęku przed nadciągającą śmiercią. Mata reagowała na to kiwaniem głowy. - No, dobra. Na 
historyczną nutę - dlaczego chłopaki tam, a dziewczyny tutaj?
- Wspólnota z rozsądku - odparła Mata. - Przed wielu laty nasze pramatki zostały siłą odesłane na tę 
planetę. Mimowolne przesiedlenie wpłynęło na nie trzeźwiąco. Wszelka przesada w gorliwości, którą 
wykazywały kiedyś w innych światach, nie powtórzyła się tutaj. Górę wzięły spokój, precyzyjne 
rozumowanie i chłodna logika. Stałyśmy się takie, jakimi widzisz nas teraz.
- Kobiety - powiedziałem. - Społeczeństwo kobiet.
- Masz rację. Przez bardzo długi okres tutejsze życie stanowiło nieustanną walkę, przynajmniej tak to 
zapisano.. Fundamentaloidzi próbowali nas nawrócić, a najbliżsi sąsiedzi usiłowali wytępić. Nazywali 
nas gorszą płcią, zagrożeniem dla ich bytu. Kiedy przybyłyśmy na tę planetę po raz pierwszy, okazało 
się, że ci superszaleńcy byli już tu dobrze urządzeni. Nasza grupa musiała zdobyć się na wielki wysiłek 
po to tylko, aby się ich wystrzegać. Matki założycielki uznały, że to strata czasu i energii, szukały więc 
metod
zaprowadzenia spokoju. Ostatecznie przekonały rządzącą męską klikę, że mogłaby nieźle prosperować 
zużywając energię w bardziej pozytywny sposób. Odwołały się do wrodzonego egoizmu i poć dały 
panom sąsiedniego społeczeństwa sposoby utrzymania się na szczycie, zapewniając sobie jednocześnie 
absolutną władzę nad resztą mężczyzn.
- To straszne - stwierdziła Madonetka. - Pozamieniać wszystkich mężczyzn w niewolników.
- Tylko nie w niewolników! Raczej w chętnych współpracowników. Pokazaliśmy będącym u władzy, 
a zwłaszcza osobnikowi zwanemu obecnie Żelaznym Johnem, w jaki sposób można rządzić dużo 
łatwiej, posługując się bardziej rozumem aniżeli siłą mięśni. Dzięki naszej inteligencji i znajomości 
nauk oraz dzięki ich muskułom zrodziły się dwie oddzielne społeczności. Początkowo między dwiema 
grupami panowała głęboka nienawiść i rozbieżność. Zanikły one dopiero po decyzji, aby tylko męscy 
przywódcy wiedzieli o naszym istnieniu. Pasowało to im doskonale.
- To wtedy zbudowano oba miasta - i mur?
- Owszem. Planeta obfituje w czerwoną glinkę i paliwo kopalne, toteż mężczyźni prędko oszaleli na 
punkcie wyrobu cegieł. Najpierw musiałyśmy im rzecz jasna pokazać, jak budować piece. Odbywały 
się konkursy, kto odleje, wypali albo przeniesie najwięcej cegieł. Mistrz był nazywany ceglarzem 
miesiąca i cieszył się wielką sławą. Trwało to, dopóki góry cegieł nie poczęły zasłaniać drzew. Szybko 
przepatrzyłyśmy swoje bazy danych odnośnie wznoszenia murów i zaprzęgłyśmy mężczyzn do roboty.
Delikatnie wysączyła trochę wina i zatoczyła ręką dookoła.
- Oto wyniki - i na dodatek dosyć atrakcyjne. Kiedy nasze uczone fizyczki selekcjonowały tym 
sposobem mężczyzn, specjalistki od kultury przeglądały teorie supermeńskie, które doprowadziły ich 
do takiego stanu. Mit Żelaznego Hansa był tylko częścią panteonu. Myśmy to uprościły i zmieniły. 
Następnie przy użyciu biologii genetycznej zmodyfikowałyśmy fizyczną strukturę ich przywódcy, 
dzięki czemu jest taki, jakim widzicie go obecnie. Początkowo był nam zobowiązany, choć uczucie 
wdzięczności od dawna w nim wygasło.
- Od jak dawna?
- Od stuleci. Do terapii należała długowieczność komórkowa.
Zaczynało mi świtać.
- Daję głowę, że pamiętasz to z pierwszej ręki - skoro ty i pozostałe przywódczynie poddałyście się 
identycznej terapii?
Skinęła z zadowoleniem głową.
- Bardzo roztropnie, James. Tak, poddały się jej autorytety po obu stronach muru. Chodziło o ciągłość 

background image

przywództwa...
- I potrzebę wzajemnego zachowania w tajemnicy swego istnienia, która utrzymuje zwierzchność przy 
władzy? Mata potrząsnęła głową z wyrazem zdziwienia.
- Jesteś doprawdy nadzwyczaj bystry. Jaka szkoda, że nie ty przewodzisz naszym sąsiadom, tylko ten 
zarośnięty półidiota...
- Dzięki za ofertę pracy - ale nie reflektuję. Mężczyźni zatem nie wiedzą, że za murem znajdujecie się 
wy, kobiety. To samo dotyczy waszych mieszkanek...
- Bynajmniej. One wiedzą o mężczyznach - i wcale o to nie dbają. Mamy skończoną i zadowalającą 
społeczność. Rodzicielstwo dla tych, które tego pragną. Ambitne, intelektualne życie - dla wszystkich.
- A religia? Macie kobiecą odpowiedniczkę Żelaznego Johna?
Roześmiała się wesoło na tę myśl, tak samo jak pozostałe niewiasty przysłuchujące się naszej 
rozmowie. Nawet
Madonetka szczerzyła zęby, dopóki nie napotkała mojego piorunującego spojrzenia i nie odwróciła 
głowy.
- Wystarczy - warknąłem. - Bawcie się dobrze. A kiedy skończycie, jeśli to w ogóle nastąpi, dajcie mi 
łaskawie znać, na czym polegał dowcip.
- Strasznie mi przykro, James - powiedziała Mata bez śladu wesołości, tym razem naprawdę serio. - 
Zachowałyśmy się niegrzecznie, bardzo przepraszam. Odpowiedź na twoje pytanie jest prosta. Kobiety 
nie potrzebują mitów dla uzasadnienia swojej kobiecości. Wszelkie legendy o Żelaznym Hansie, 
Żelaznym Johnie, Barbarossie czy Merlinie i innych legendarnych mężczyznach wraz z ich zbawczymi 
mitami są czysto męskiej natury. Tylko pomyśl. To nie jest ocena, ale stwierdzenie faktu. Takiego jak 
ten, że mężczyźni są na ogół bardziej wojowniczy, konfliktowi, groźni, chwiejni - i potrzebują chyba 
takich mitów do usprawiedliwienia swego istnienia.
Plotła bzdury... może nie same, ale liczne. Mnóstwo wniosków bez pokrycia i trochę uogólnień. 
Odpuściłem jej na chwilę, by dowiedzieć się czegoś więcej o działaniu tej społeczności. Podniosłem 
palec.
- Proszę mi przerwać, jeśli się pomylę. Prowadzicie wygodne życie z tej strony muru. Dostarczacie 
naukowego wsparcia mężczyznom po drugiej stronie. Aby pętali się po swojej rajskiej klatce. 
Słusznie?
- Między innymi. W zasadzie słusznie.
- Ośmielam się zapytać, czego dostarczają w zamian?
- Niedużo, prawdę mówiąc. Świeżego mięsa od nomadów. Ci nie tylko nie chcą z nami handlować, ale 
zaprzeczają teraz gorliwie naszemu istnieniu, choć po cichu z radością starliby nas na proch. Poza tym 
od czasu do czasu otrzymujemy dostawę nasienia dla uzupełnienia naszego banku spermy. Niewiele 
więcej. Mamy ich pod obserwacją, staramy się, by działali według przyzwyczajeń.
Jeśli przeciętny mężczyzna nie wie o naszym istnieniu, nie może nam sprawić kłopotu. Mężczyźni 
również znajdują wielką przyjemność w odpędzaniu nomadów, kiedy ci zaczynają nas niepokoić. 
Całkowicie zadowalające partnerstwo.
- Najwyraźniej na takie wygląda. - Dopiłem kieliszek wina i zorientowałem się, że zaczynam 
odczuwać skutki alkoholu. Lepsze to niż siniaki i obolałe żebra. Należało je wkrótce obejrzeć - ale nie 
za szybko. Rozwijający się dramat cywilizacyjnego grochu z kapustą był nazbyt ciekawy. - Jeśli 
łaska... jedno lub dwa pytanka, nim poślemy po medyczki. Wpierw pytanie najważniejsze. 
Wspomniała pani o bankach spermy, więc chyba ciąża i macierzyństwo nadal występują?
- Ależ oczywiście! Nawet na myśl by nam nie przyszło pozbawiać kobiety ich hormonalnych, 
psychologicznych i fizycznych praw. Te co chcą, zostają matkami. To dość proste.
- Zaiste. Rozglądam się i widzę, że mają tyle szczęścia, iż rodzą same dziewczynki.
Pierwszy raz zobaczyłem Matę nie całkiem spokojną i odprężoną. Odwróciła wzrok, spojrzała do 
tyłu... podniosła kieliszek i upiła trochę wina.
- Musisz być bardzo zmęczony - powiedziała w końcu. - Dokończymy tę rozmowę kiedy indziej...
- Mata! - wykrzyknęła Madonetka. - Myślę, że unikasz tematu. Tak nie wolno. Mam tyle podziwu dla 
ciebie i twoich kobiet. Może powiesz, że się mylę?
- Nie, skądże! - odparła. Sięgnęła i wzięła dłonie Madonetki w swoje własne. - Po prostu już tak 
dawno nie dyskutowałyśmy o tym. W tamtym czasie decyzje wydawały się oczywiste. Niektóre z nas 
od początku miały wątpliwości, ale cóż, niewiele można zmienić w tym momencie...
Głos jej ugrzązł w gardle i opróżniła kieliszek. Była zdenerwowana, żałowałem, że ją tak 
przyszpiliłem. Ziewnąłem.
- Masz rację - oznajmiłem. - Sądzę, że najważniejszy jest odpoczynek i powrót do zdrowia. 
Potrząsnęła stanowczo głową.
- Madonetka ma rację. Ówczesne decyzje należy poddać ocenie, przedyskutować. Mniej więcej 
połowa ciąż to chłopcy, męskie embriony. Decyduje o tym kilka pierwszych tygodni. - Zobaczyła 
smutek na twarzy Madonetki i jeszcze raz potrząsnęła głową. - Nie, proszę! Wysłuchajcie mnie do 

background image

końca i nie wyobrażajcie sobie najgorszego. Wszystkie zdrowe ciąże są donoszone aż do naturalnego 
rozwiązania. W przypadku embrionów męskich korzysta się z banków butelek...
- Butelek! Cóż za niefortunny termin!
- Może w twoim społeczeństwie, Jim. Tutaj to oznacza po prostu wysoko udoskonalone syntetyczne 
łona. Technicznie lepsze, mówiąc prawdę. Nie ma samorzutnych małżeństw, następstw złej diety i tak 
dalej. Pod koniec dziewiątego miesiąca zdrowe męskie płody są...
- Wylewane?
- Nie, wydawane na świat. Po urodzeniu się trafiają do rąk mężczyzn. Specjalnie przeszkolonych 
sanitariuszy, którzy nadzorują zdrowy rozwój chłopców. Wychowanie i asymilację do życia w ich 
społeczeństwie.
- Bardzo ciekawe - oznajmiłem, bo takie faktycznie było. Zawahałem się nad kolejnym pytaniem, ale 
zżerała mnie ciekawość i nie mogłem się opanować. - Jeszcze ciekawsze jest to, skąd się biorą dzieci 
zdaniem mężczyzn?
- Dlaczego sam ich o to nie zapytasz? - odparła lodowato Mata i zrozumiałem, że audiencja dobiegła 
końca.
- Teraz czuję się zmęczony... ciąg dalszy nastąpi -westchnąłem zapadając się z powrotem w kanapę. - 
Czy w domu jest lekarz?
Wykrzesałem tym nielichą dawkę uczuć macierzyńskich i przyciągnąłem sporo uwagi. Nie czułem 
zastrzyku, który mnie ululał, ani tego, który mnie dużo później ocucił. Kobiet już nie było i zostaliśmy 
sami. Madonetka trzymała mnie za rękę. Wypuściła ją z namaszczeniem widząc, że otwieram oczy.
- Dobra wiadomość, dzielny Jimie. Wszystkie kości masz całe. Jedynie sporo siniaków. Wiadomość 
lepsza -siniaki są w trakcie kuracji. Najlepsza - Stingo jest w dobrej formie, zważywszy na 
okoliczności, i chce się z tobą zobaczyć.
- Niech wejdzie.
- Za chwilę. Kiedy ty spałeś, porozmawiałam z Matą. Dowiedziałam się mnóstwa szczegółów na temat 
tutejszego życia.
- A czegoś o noworodkach?
- To naprawdę przemiła osoba, Jim. Wszystkie były dla mnie miłe i...
- Ale masz kilka zastrzeżeń? Kiwnęła głową.
- Kilka to skromnie powiedziane. Zewnętrznie sprawy wyglądają ładnie - i może takie są. Lecz boję się 
o noworodki. Na pewno są pod dobrą opieką medyczną, a nawet psychologiczną. Ale żeby wierzyć w 
głupi mit!
- Który z głupich, żywotnych mitów martwi cię najbardziej?
- O samorództwie, dałbyś wiarę? Wszyscy mężczyźni zbierają się wokół sadzawki Żelaznego Johna na 
ceremoniał życia. Złote jaja wypływają na powierzchnię i wpadają do przygotowanych sieci. Każde 
jajo niesie zdrowego chłopczyka! I dorośli mężczyźni wierzą w takie brednie!
- Dorośli mężczyźni - a także kobiety - od wieków wierzą w jeszcze gorsze brednie - powiedziałem. - 
Mit ten przyjmowano powszechnie dla tak zwanych niższych form życia. Na przykład much, 
powstających samorodnie w stertach gnoju. Bo nikt nie zawracał sobie głowy związkiem między 
rozwijającymi się tam larwami a składającymi jajeczka muchami. Wszelkie mity kreacyjne ludzkości, 
bogowie schodzący na ziemię, rzeźbiący w glinie i tchnący życie, dzieworództwo i tak dalej. Wszystko 
brednie, kiedy się to dokładnie zbada. Ale trzeba chyba od czegoś zacząć. Martwi mnie tylko to, na 
czym ci ludzie kończą.
Rozległ się trzask i głuchy stukot, a zaraz po tym otworzyły się drzwi. Floyd wepchnął fotel na 
kółkach, Stingo wyciągał do góry rękę owiniętą białym bandażem.
- Wygląda na to, Jim, że dopiąłeś swego. Koniec misji. Moje gratulacje.
- Wzajemnie, Stingo -i Floyd. A skoro Stalowe Szczury są w komplecie, może po raz ostatni, 
wyjaśnijcie łaskawie kilka rzeczy. Od dawna mam uczucie, że waszym wyborem nie kierował ślepy 
traf. Pozwólcie, że zapytam - kim wy właściwie jesteście? Podejrzewam, iż wybrano was dla innych 
zdolności niż muzyczne - prawda, Stingo?
Skinął zabandażowaną głową.
- Niemal całkowita. Tylko Madonetka jest osobą, na którą wygląda...
- Panienką zza biurka, która śpiewa dla przyjemności -powiedziała o sobie.
- Strata dla biura to zysk dla muzyki. -Wyszczerzyłem się i posłałem jej całusa. - Jedno poszło, dwa do 
wzięcia, Stingo. Czuję, że wcale nie byłeś na zielonej trawce. Zgadza się?
- Zgadza. Ja naprawdę jestem dumny ze swych umiejętności muzycznych. Dzięki którym, jak musisz 
wiedzieć, zostałem wciągnięty do tej operacji przez mojego starego kompana od butelki, admirała 
Benbowa...
-Kompana od butelki! Ten, kto żłopie z admirałem...
- To również musi być admirał. Idealna zgodność. Jestem Kosk...
- Nie za bardzo kapuję.

background image

- Kosk to skrót od „Komendanta Odcinka Stosunków Kulturowych". Możesz już wyprostować usta. 
Może w tym kontekście „stosunki" nie jest najwłaściwszym słowem. „Wymiana Kulturalna" 
wyrażałaby to lepiej. Mam stopnie naukowe z archeologii i antropologii kulturowej, co głównie 
przyciągnęło mnie do służby cywilnej. Rodzaj praktycznego zastosowania teorii. Sprawę obcego 
artefaktu śledziłem z wielką ciekawością. Byłem więc dojrzały do zerwania, można powiedzieć, kiedy 
Śmierdziel Benbow zaproponował mi zgłoszenie się na ochotnika.
- Śmierdziel?
- Tak, zabawne przezwisko, jeszcze z czasów akademii. Dotyczy jakiegoś eksperymentu chemicznego. 
To nie ma absolutnie nic do rzeczy. Dobrze się zastanowiłem nad tą robotą, nim wziąłem urlop zza 
biurka. Wspaniała zabawa. Aż do teraz, mówiąc ściśle.
- Zostaje nam młody Floyd. Też admirał? Zrobił potulną minę.
- Daj spokój, Jim, ty chyba nie wiesz, co mówisz. Ja w ogóle wyleciałem z akademii, nigdy jej nie 
ukończyłem... Pogroziłem mu palcem.
- Musisz mieć jakąś wartość dla Korpusu Specjalnego, nawet bez dyplomu.
- Tak. No cóż, mam. Naprawdę jestem jakby instruktorem...
- Pochwal się, Floyd! - zawołał z dumą Stingo. - Stanowisko głównego instruktora w szkole walki 
wręcz to nie powód do wstydu.
- Całkowicie się zgadzam! - wykrzyknąłem. - Przecież gdybyś nie był cudownym dzieckiem w sztuce 
walki bez użycia broni, nie byłoby nas tutaj. Dziękuję, przyjaciele.
Misja skończona z pomyślnym skutkiem. Wypijmy za sukces.
Kiedy wstaliśmy z miejsc, stuknęliśmy się szklaneczkami i wypiliśmy do dna, pomyślałem o mojej 
matce. Robię to bardzo rzadko; najwyraźniej to całe mącenie męsko damskiej mitologii wydobyło ją z 
zapomnienia. Czy jak to zwykła nawijać bardzo przesądna Mamuśka. Miała zabobon na każdą okazję. 
Najlepiej pamiętam, jak załatwiała faceta, kiedy coś podziwiał albo rozpływał się nad pogodą. Zwykle 
mówiła „Ugryź się w język".
Co miało znaczyć: nie kuś bogów. Nie zadzieraj nosa. Pochwały na pewno wywołają przeciwny efekt.
Ugryź się w język, kochana staruszko. Co za dyrdymały.
Opuściwszy szklankę, zobaczyłem jakąś kobietę, która wkuśtykała przez drzwi. Młoda niewiasta w 
podartym odzieniu, brudna i słaniająca się na nogach.
- Śmiertelne niebezpieczeństwo... - wymamrotała. -Katastrofa... zagłada!
Madonetka chwyciła ją nad samą podłogą, wysłuchała szeptu i podniosła wzrok ze strasznym wyrazem 
twarzy.
- Jest ranna, bełkocze... coś o... gmachu nauki... Zniszczony, przepadło. Wszystko.
Czułem, jak lodowate szczypce wpijają mi się w piersi i gniotą tak mocno, że nie mogę złapać 
oddechu.
- Artefakt... - Zdołałem wykrztusić. Madonetka wolno pokiwała głową.
- Właśnie tam się znajdował, tak mi powiedzieli. W gmachu nauki. Na pewno więc też uległ 
zniszczeniu.

ROZDZIAŁ 21

Wspólna decyzja Stalowych Szczurów była prosta: wystarczy jak na jeden dzień. Byliśmy przy życiu, 
może tylko w nie za dobrej formie. Znaleźliśmy artefakt, a zatem wypełniliśmy misję. Fakt, że uległ 
zniszczeniu, nie miał związku z naszym sukcesem. Przynajmniej miałem taką nadzieję. Teraz muszą 
mi dostarczyć antidotum na truciznę. Trzymałem się kurczowo tej myśli, kiedy kładłem się spać. 
Przyszedł czas na odpoczynek. Rany musiały się wygoić, tkanka zabliźnić, zmęczenie ulotnić: 
medytacja i dobry nocny sen zatroszczyły się o to wszystko.
Kiedy nazajutrz rano zwlokłem się z łóżka, słońce oświetlało jaskrawo ogród naszej nowej rezydencji. 
Sen odegnał znużenie, co znaczyło, że każdego siniaka czułem z jeszcze większym entuzjazmem. 
Medytacja zaczynała przezwyciężać zmęczenie; opadłem na fotel i czekałem na zadziałanie 
miłosierdzia. Niebawem wszedł Stingo, zataczał się na kulach i wyglądał tak samo, jak ja się czułem. 
Klapnął w fotel naprzeciw mnie. Przywitałem go uśmiechem.
- Dzień dobry, admirale.
- Proszę cię, Jim - wciąż jestem Stingo.
- A więc, Stingo, skoro przebywamy chwilowo sami, pozwól wyrazić sobie serdeczną wdzięczność za 
przerwanie seansu prania mózgu u Żelaznego Johna. Za co zapłaciłeś niestety iście fizyczną cenę.
- Dzięki, Jim. Doceniam to. Lecz musiałem tak postąpić. Ocalić cię przed zaprogramowaniem. Poza 
tym naprawdę straciłem panowanie nad sobą. Zaiste, miś pluszowy! Kompletne zafałszowanie historii.
- Żadnego misia pluszowego? Żadnej złotej piłki?
- Złota piłka, owszem. Symbolizuje niewinność, przyjemności dzieciństwa bez odpowiedzialności. 
Traci się je, człowiek dorasta. Aby odzyskać wolność, mit podpowiada nam, że musimy znaleźć piłkę 
pod matczyną poduszką - i wykraść.

background image

- Ale w społeczeństwie pozbawionym kobiet nie można mieć matki - więc mit należało ułożyć na 
nowo?
Stingo kiwnął głową, po czym skrzywił się i dotknął bandaży na głowie.
- Raczej opowiedzieć. W pierwotnej legendzie Matka nie pozwala swojemu maluchowi dorosnąć, 
postrzega syna jako małego i zależnego chłopca na zawsze. Niezależność trzeba matce wydrzeć - stąd 
złota piłka pod poduszką.
- Co za chłam.
- Ale fascynujący. Ludzkość potrzebuje mitów do racjonalizowania życia. Wypacz mity, a wypaczysz 
społeczeństwo.
- Tak jak Wielki Rudzielec i jego kumple po drugiej
stronie muru?
- No właśnie. Ale mieliśmy tam do czynienia z czymś dużo groźniejszym od zmiany mitu. 
Podejrzewałem, że powietrze zostało nasycone jakimiś silnymi gazami narkotycznymi - i nie 
pomyliłem się. Mieliście z Floydem szklane oczy i byliście praktycznie sparaliżowani pod hipnozą. 
Nie chodziło zatem o wysłuchanie kolejnej pogadanki o magnetyzmie brutalnej męskości. Szło o 
nafaszerowanie twojego umysłu, o wbicie do twej podświadomości niezwykle szkodliwej i 
obłąkańczej teorii. Poddawano cię praniu mózgu, sterowaniu myśli - a tego rodzaju wymuszona] 
sugestia może poczynić niezmierne szkody. Musiałem to zatrzymać.
- Ryzykując życie?
- Możliwe. Ale daję głowę, że zrobiłbyś to samo dla mnie w analogicznej sytuacji.
Nic nie odpowiedziałem. Zrobiłbym? Uśmiechnąłem się jakby smutno.
- Mogę ci chociaż podziękować?
- Możesz. Doceniam twoją wdzięczność. A zatem do| pracy. Nim pojawią się tamci, omówmy bardziej 
naglącą! sprawę. Skoro zostałem, że tak powiem, ujawniony, odciążyłem kapitana Tremearne i 
przejąłem komendę nad operacją. Będę w dogodniejszej sytuacji do usunięcia przeszkód z hierarchii 
dowodzenia i dopilnowania, byś natychmiast dostał swoją odtrutkę. Albo jeszcze wcześniej. Moim 
pierwszym kategorycznym rozkazem jako dowódcy było posłanie po nią.
- Wiesz zatem o trzydziestodniowej truciźnie? Mówiąc szczerze... przyznam ci... bardzo mnie to 
martwi. Dzięki...
- Nie dziękuj na razie. Chcę mieć twoje zapewnienie, że nie wycofasz się, bez względu na truciznę.
- No jasne. Przyjąłem tę robotę, dostałem szmal i dałem słowo, że ją skończę. Trucizna to pomysł 
jakiegoś zidiociałego biurokraty na bon gwarancyjny.
- Byłem pewny, że tak powiesz. Wiedziałem, że będziesz to ciągnął, pod groźbą śmierci czy nie.
Dlaczego czułem się nieswojo, kiedy to powiedział? Przecież mówił to mój stary druh, Stingo. Może 
jego słowa silnie zalatywały admirałem? Kto raz założy mundur, na zawsze pozostanie zupakiem... 
Nie, nie mogłem myśleć o nim źle. Lepiej jednak nie zapominać, że trucizna nadal kipiała. Szczerzył 
do mnie zęby i odpłacałem mu tym samym. Choć gdzieś w środku strapienie i lęk wciąż napominały, 
pukały do moich myśli. Znajdź artefakt, Jim. To jedyna gwarancja odtrutki.
Roześmiałem się i zrobiłem wesołą minę. Ale tylko zewnętrznie.
- Pociągnę, naturalnie. Artefakt musi się znaleźć.
- Musi, masz rację. Trzeba kontynuować poszukiwania! - Spojrzał ponad moim ramieniem i zamachał 
ręką. -O, jest Floyd... i Madonetka. Witajcie, moi drodzy, witajcie. Wstałbym, aby się z wami 
przywitać, ale tylko z najwyższym trudem.
Madonetka uśmiechnęła się i pocałowała go w czoło pod bandażem. Zjawiła się na końcu, rzecz jasna, 
przywilej kobiety. Chociaż powinienem się wystrzegać ocen typowych dla męskiego szowinisty. 
Przynajmniej mieszkając u pań po tej stronie Raju.
- Rozmawiałam z Matą - oznajmiła, usadowiwszy się i wysączywszy odrobinę soku owocowego. - 
Gmach nauki był pusty w momencie eksplozji, tak że nikt nie odniósł obrażeń. Nieustannie 
przesiewają ruiny i okazało się, że ślad po artefakcie zaginął.
- Na pewno? - spytałem.
- Na pewno. Po drugiej strony muru stale podsłuchują, wiedziały zatem świetnie o naszym 
zainteresowaniu artefaktem. Czekały cierpliwie, aż wszyscy męscy naukowcy obejrzą go i nadotykają 
się do syta. Zgodnie z oczekiwaniami ci szlachetni panowie - określani tutaj jako „geriatrycznie 
niekompetentni" - nie doszukali się niczego ciekawego.
Straciwszy zainteresowanie znaleziskiem, naukowcy kazali ,j je oddać. Tutejsze uczone opracowały 
program naukowy dla zbadania artefaktu, ale eksplozja przerwała prace na samym początku. Koniec 
raportu.
Artefakt mógł więc ulec grabieży, niewykluczone, że znajdował się gdzieś w pobliżu. Mogłem pomóc 
go szukać. Mogłem także przestać liczyć dni. Wcześniej, kiedy obudził mnie komputer, błyskał 
rozjarzoną siódemką na moją korzyść. Teraz admirał Stingo uwolnił mnie od tego chronicznego 
niepokoju.

background image

Ale dostałem sześć monet półmilionowych za robotę -i nadal byłem ciekaw, czym naprawdę jest ów 
przedmiot. Polowanie na artefakt będzie zatem trwało dalej. Minus presja dni. Omiotłem wzrokiem 
moje muzyczne szczury i doszedłem do wniosku, że nic się dla nich nie zmieniło. Poszukiwania 
artefaktu były nadal aktualne. No dobra -czemu nie?
- Co teraz? - zapytałem.
Stingo, teraz bardziej admirał niźli muzyk, zaproponował możliwe warianty.
- Czy eksplozja była nieszczęśliwym wypadkiem? Jeśli nie - to kto ją spowodował? Zaiste mnóstwo 
pytań wymaga odpowiedzi...
- Mata prosiła wam przekazać, byście ze wszystkimi pytaniami zwracali się do Aidy - rzuciła wesoło 
Madonetka.
Skupiliśmy się nad tym przez chwilę i stwierdziliśmy, że nie mamy zielonego pojęcia, o czym ona 
mówi. Stingo -wciąż admirał - przemówił w imieniu nas trzech.
- Kto to jest Aida?
- Nie kto - tylko co. Skrót, pierwsze litery Asemblera Integracji Danych. Myślę, że to ichni centralny 
komputer. W każdym razie dysponujemy terminalem.
Położyła na stole coś na kształt zwykłej jednostki przenośnej i włączyła zasilanie. Żadnej reakcji.
- Aida, jesteś tam? - spytała.
- Gotowa na wezwanie o każdej porze, kochanie -powiedział głos. Głębokim i seksownym kontraltem. 
Zdębiałem.
- Mówiłaś, że to komputer?
- Czy ja słyszę męski głos? - spytała Aida i dodała z chichotem: -Minęło już tyle czasu! Mogę zapytać 
o imię,
kochasiu?
- Jim... tylko nie kochasiu. Dlaczego tak do mnie
mówisz?
- Trening i zaprogramowanie, drogi chłopcze. Nim zajęłam się tą robotą, prowadziłam statek 
badawczy. Męska obsada, nie kończące się lata w Kosmosie. Moi twórcy uważali, że głos i wygląd 
kobiety będzie skuteczniejszy dla ducha załogi niż wygląd maszyny czy faceta.
- Ostatni statek badawczy poszedł na żyletki wieki temu - zauważył Stingo.
- Damy nie lubią, aby im przypominać o wieku -rzuciła Aida. - Ale to prawda. Kiedy mój trafił do 
kruszarki, spisano mnie ze stanu jako zbędną. Jako w zasadzie program komputerowy jestem - 
marzenie każdej kobiety -wieczna. Miałam, powiedzmy, dość bogatą przeszłość, zanim skończyłam 
tutaj. Nie myśl, że się skarżę. Mam bardzo miłe zajęcie. Mogę sobie ucinać pogawędki z czarującymi 
paniami, włączać się do baz danych i banków pamięci, ilekroć przyjdzie mi ochota. 
Najprzyjemniejsze... ale chyba za dużo trajkoczę? Podobno macie jakiś problem? Gdybyście się 
zechcieli przedstawić po imieniu, nasza rozmowa przebiegałaby dużo łatwiej. Jim i Madonetka, to już 
wiem. Jak brzmi nazwisko pana, który odezwał się przed
chwilą?
- Admirał... - zaczął Stingo, ale urwał w pół zdania.
- Dobrze, obejdziemy się bez nazwisk, imiona wystarczą. Masz na imię Admirał. A inni?
- Floyd - powiedział Floyd.
- Bardzo miło was poznać. W czym mogę pomóc?
- Do gmachu nauki trafił ostatnio pewien przedmiot, określany mianem artefaktu. Wiesz coś na ten 
temat?
- No, oczywiście. Sama go badałam i doskonale znam jego budowę. Konkretnie miałam go pod 
obserwacją w chwili eksplozji.
- Widziałaś, co się z nim stało?
- Traktując dosłownie czasownik „widzieć", drogi Jimie, muszę ci odpowiedzieć przecząco. W owym 
czasie nie miałam czujników optycznych, nie widziałam zatem fizycznie, co się z nim stało. Znam 
jedynie kierunek, w którym się | oddalił. Trzydzieści dwa stopnie w prawo od zerowego koła 
podbiegunowego szerokości północnej.
- W tym kierunku rozciąga się absolutna pustka -oznajmił Stingo. - Żadnych osad, żadnych plemion 
koczowniczych. Nic prócz nagich równin aż do samej czapy polarnej. Skąd wiesz, że artefakt zabrano 
w tamtym kierunku?
- Wiem, mon Amiral, ponieważ obiekt ten emituje tachjony, a obserwowałam go za pomocą 
tachjometru; prowadziłam rachunki, że tak powiem. Nadzwyczaj ciekawy obiekt, muszę dodać. Nie 
emitował ich dużo - ostatecznie, jakie źródło to robi? - ale kilka to o wiele lepiej niż nic. Zapis wam 
potwierdzi, że wyemitował jeden tachjon z kierunku, jaki wam podałam, na parę mikrosekund przed 
eksplozją, która zniszczyła moją aparaturę.
- Nie doznałaś... obrażeń? - spytała Madonetka.
- Jak słodko, że o to pytasz! Nie doznałam, bo mnie tam nie było. Gdy tylko skończyłam montaż 

background image

nowego tachjometru, dostarczyłam go na miejsce eksplozji, niestety bez rezultatów. Teraz występuje 
tam jedynie promieniowanie tła.
- Wiesz, co spowodowało eksplozję?
- Witaj na swobodnej wymianie poglądów wspólnoty towarzyskiej, przyjacielu Floydzie. 
Odpowiadając na twoje pytanie - tak, wiem. To była bardzo silna eksplozja. Mogłabym ci podać wzór 
chemiczny, ale jestem pewna, że uznasz to za niezmiernie nudne. Mogę cię wszak zapewnić, że ów 
środek wybuchowy był dość powszechnie produkowany swego czasu dla przemysłu górniczego. Nosi 
nazwę ausbrechitytu.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- To zrozumiałe, admirale, ponieważ okazało się, że w miarę czasu traci stabilność. Produkcję 
wstrzymano i ausbrechityt zastąpiono nowszym, bardziej stabilnym materiałem wybuchowym.
- Kiedy to było?
- Nieco ponad trzysta lat temu. Chciałbyś dokładną datę?
- Nie, doskonale wystarczy.
W milczeniu zamrugaliśmy do siebie nie wiedząc, co począć z tym osobliwym świadectwem 
historyczno naukowym. Tylko Madonetka miała olej w głowie i zadała właściwe pytanie.
- Aido - masz jakieś teorie na temat tego, co się stało?
- Tysiące, moja droga. Lecz nie ma sensu ich omawiać przed zebraniem większej liczby dowodów. 
Można powiedzieć, że jesteśmy teraz w fazie wczesnych ruchów partii szachowej o milionach 
możliwości na resztę gry. Ale mogę wam podrzucić kilka figur. Prawdopodobieństwo przypadkowej 
eksplozji - zero. Prawdopodobieństwo, że eksplozja była związana z kradzieżą - sześćdziesiąt siedem 
procent. Dalsze wydarzenia zależą od was.
- Jak?
- Pomyślcie o stanie faktycznym. Ty możesz się poruszać, cher Jim, podczas gdy ja, że tak powiem, 
jestem uwiązana do swej posady. Mogę dawać rady i towarzyszyć
wam w formie modułu, kiedy stąd wyjdziecie. Co będzie dalej - decyzja zależy wyłącznie od was.
- Jaka decyzja? - Czasami Aida potrafiła irytować.
- Dostarczę nowy tachjometr. Jeśli zabierzecie go w kierunku, który wam wskazałam, może zdołacie 
wpaść na ślad artefaktu.
- Dziękuję - powiedziałem. Sięgnąłem i wyłączyłem gadułę. - Wygląda na to, że my, ludzie, musimy 
sami podjąć decyzję. Kto idzie za tropem? Nie mówmy wszyscy naraz, pozwólcie mi przemówić 
pierwszemu, bo jestem przewodnikiem stada. Najwyższy czas uszczuplić nasze szeregi. Moim 
zdaniem Madonetka zostanie. Potrzebowaliśmy jej do muzyki - i była w tym wspaniała! - ale nie do 
telepania się i szukania stuletnich bomb w skorupkach od orzechów.
- Popieram wniosek - powiedział admirał Stingo.
- Ja też - rzucił naprędce Floyd, kiedy Madonetka otwierała usta. - To nie robota dla ciebie. Ani dla 
Stinga.
- Może sam o tym zdecyduję? - warknął Stingo, jak na admirała przystało.
- Nie - zaproponowałem. - Jeśli chcesz naprawdę pomóc, to lepiej załóż tutaj bazę operacyjną. 
Stwierdzam, że wniosek został poparty i przeszedł mimo różnych sprzeciwów. To tylko demokracja, 
póki mi odpowiada.
Stingo uśmiechnął się i admiralski grymas zniknął z jego twarzy; był za mądry, aby się kłócić.
- Zgoda. Jestem już dobrze przeterminowany na prace polowe. Przypominają mi o tym moje obolałe 
kości. Proszę cię, Madonetko, ustąp łaskawie pod naporem historii. Kiwasz główką, acz niechętnie? 
Świetnie. Niezależnie od wszelkiej pomocy ze strony Aidy dopilnuję, by Korpus Specjalny dostarczył 
cały potrzebny sprzęt. Pytania? - To rzekłszy, omiótł nas groźnym wzrokiem, ale milczeliśmy. Skinął z 
zadowoleniem głową, a Madonetka podniosła rękę.
- Skoro decyzja już zapadła - czy wolno mi o coś poprosić? Odkryłam, że miejscowe panie to wierne 
fanki Szczurów, więc...
- Czy możemy dać ostatni występ przed rozwiązaniem kapeli? No jasne. Jednogłośnie.
Wybuchły owacje, do których nie włączył się Stingo. Krzywił się na myśl, że komplet jego 
instrumentów zredukowano do garści molekuł. Ale pomysłowa zwykle Madonetka wykonała trochę 
pracy, nim wspomniała o występie.
- Rozpytywałam wśród dziewcząt. Podobno mają tutaj dość dobry zespół kameralny i orkiestrę 
symfoniczną -muszą mieć choć jeden instrument, na którym umie grać Stingo.
- Na każdym, na wszystkich - tylko spuśćcie mnie z łańcucha! - zawołał i tym razem otoczyły nas 
uśmiechy i wiwaty.
Dzięki cudom nowoczesnej medycyny, lekom terapeutycznym i uzdrawiającym oraz środkom 
przeciwbólowym i porządnej szprycy dla Stinga, byliśmy gotowi do występu pod koniec dnia. 
Popołudniówka, jako że do tutejszego wieczora brakowało jeszcze dwóch naszych dni i nie warto było 
czekać.

background image

Na stadionie sportowym zgromadził się niezły tłumek. Przywitały nas brawa i okrzyki radości. 
Nikomu chyba nie przeszkadzało, że Stingo nie miał na sobie kostiumu i grał z fotela na kółkach. 
Skoro miała to być ostatnia odsłona dla Stalowych Szczurów, chcieliśmy, aby występ zapadł w 
pamięć. Odstawiwszy na chwilę co bardziej militarystyczne i samcze piosenki, wybuchnęliśmy 
miękkim numerem bluesowym.

Smutny świecie... 
Słuchaj pieśni mej 
Smutny świecie... 
Com ci ja zawinił
Smutny świecie 
Blagom, pomóż mi 
Smutny świecie ty... 
Tu nasz dom... 
Nie ma dokąd iść 
Tu nasz dom... 
Na tym globie przyszło żyć 
Smutny świecie. 
Usiedliśmy gładko 
Jak mucha na szkle 
Pod niebieskim słońcem 
Bawiliśmy się, 
Było tak jak w bajce 
Lecz smutny jest kres. 
Grawitacja trzyma 
W zębach nas jak pies 
Tak jak wściekły pies...

Tego dnia daliśmy wiele bisów. Skończyliśmy wreszcie, wyczerpani i pełni szczęścia, które daje 
jedynie poczucie dobrze wykonanej roboty artystycznej. Sen przyszedł łatwo, ale nie mogłem się 
powstrzymać i obrzuciłem ostatnim spojrzeniem dni, które mi pozostały do zamknięcia powiek.
Jeszcze siedem. Jeszcze tydzień. Kupa czasu dla mego drogiego kumpla, admirała Stinga na ruszenie 
tyłkiem i załatwienie odtrutki. Sądzę, że się uśmiechałem zasypiając. Pomyśleć, to wielka zmiana w 
porównaniu z poprzednimi dwudziestoma siedmioma zaśnięciami. Zaiste, wielka.
Dlaczego więc nie mogłem usnąć? Zamiast leżeć i wpatrywać się nerwowo w ciemność? Odpowiedź 
była prosta.
Zostało mi tylko siedem dni życia do tej cudownej chwili, gdy pociągnę za spust i wstrzyknę sobie 
antidotum.
Lulu, Jim. Śpij dobrze...

ROZDZIAŁ 22

Albo byłem śpiochem, albo zwolniony z obowiązków muzyka admirał okazał się pracoholikiem. A 
może jedno i drugie. Bo nim zdążyłem się pojawić, bez niczyjej pomocy zorganizował naszą 
ekspedycję aż po ostatni detal. Mamrotał coś nad stertą aparatury i dźgał palcem spis rzeczy na 
trzymadle. Podniósł wzrok, od niechcenia machnął mi ręką i posprawdzał ostatnie pozycje.
- To twój nowy plecak. Włożyłem kilka rzeczy, które mogą ci się przydać - a tu masz wydruk 
zawartości. Sądzę, że w starej torbie trzymasz sporo nielegalnych i zapewne śmiercionośnych 
obiektów, które przełożysz po moim wyjściu. Aida składa właśnie nowy tachjometr i wybieram się po 
niego. Floyd niebawem dołączy do ciebie - a oto Madonetka; witamy, witamy.
Stingo opuścił nas z maksymalnym wdziękiem, na jaki pozwalały mu kule. Madonetka, chodząca 
otucha, wślizgnęła się do środka i wzięła moje dłonie w swoje. Doszła do wniosku, że nie było to dość 
entuzjastyczne przywitanie, więc pocałowała mnie serdecznie w policzek. Odruchowo otoczyłem ją 
ramionami, ale objęły puste powietrze, bo zdążyła się wykręcić i klapnęła na sofę.
- Chciałabym pójść z tobą, Jim - ale wiem, że to niemożliwe. Mimo to nie tęsknię wcale za powrotem 
do starego, zatęchłego biura.
- Będzie mi cię brakowało - palnąłem. To miało być spokojne stwierdzenie, ale usłyszawszy swój głos, 
poczułem grozę, że wyszło tak łzawo i ckliwie. - Wszystkim oczywiście będzie ciebie brakowało.
- Nawzajem. Było kilka gorących momentów, ale trzymałeś rękę na pulsie, prawda? - Ciepło i uznanie 
były tak silne, że poczułem rumieńce na twarzy. - W sumie było to doświadczenie na całe życie. I za 

background image

nic w świecie nie wrócę do tych wszystkich kartotek, odpraw personelu i hermetycznych okien. Od tej 
pory wyłącznie praca terenowa. Na świeżym powietrzu! Dobry pomysł, no nie?
- Zaiste, wspaniały. - Już za nią tęskniłem. Nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie 
odrażająco radosne wejście Floyda.
- Siemanko dla wszystkich. Dzień dobry, ekspedycjo. Cześć i smutne do widzenia, Madonetko, 
towarzyszko licznych przygód. Praca z tobą była pasmem uciech.
- Mógłbyś mnie nauczyć walki na gołe pięści?
- Z przyjemnością. Łatwizna, jeśli się przyłożysz.
- I będę mogła przejść kurs agentów terenowych?
- Czy ja wiem? Ale głowę daję, że sprawdzę.
- Zrobiłbyś to? Będę wdzięczna do śmierci. Właśnie mówiłam Jimowi, że nie chcę więcej pracować w 
biurze.
- I nie powinnaś! Dziewczyna o twoich zdolnościach może znaleźć dużo lepsze zajęcie.
Uśmiechali się do siebie z przeciwległych rogów kanapy, stykając się niemal kolanami, pochłonięci 
sobą. O mnie już zapomniano. Znienawidziłem bezczelność Floyda. Mało nie padłem ze szczęścia, 
słysząc coraz bliżej głuchy stukot kuł i powłóczyste kroki.
- Wszyscy obecni - stwierdził Stingo. - Bardzo dobrze. Tachjometr gotowy.
Drepcząca za nim maszyna wysforowała się przed niego. Była to najbrzydsza, drepcząca na sztywnych 
nogach podróbka psa, jaką widziałem w życiu. Pokryta syntetyczną, czarną i wyłażącą garściami 
sierścią, miała czarne, paciorkowate oczy jak guziki, a szczekając wywalała suchy, czerwony język.
- Hau! Hau!
- Jakie hau-hau? - wysapałem na cały głos. - Cóż to za odrażające straszydło?
- Tachjometr - oznajmił admirał Stingo.
- Hau! Hau! - zaszczekało po raz drugi. - A dla wygody tachjometr zamontowany jest wewnątrz tego 
ruchomego terminalu - dodało ludzkim głosem.
- Aida? - spytałem ostrożnie.
- Nikt inny. Podoba ci się przebranko?
- Jak żyję nie widziałem sztuczniejszego sztucznego psa.
- Cóż, nie musisz się od razu obrażać. Fido jest arcydziełem sztuki - i to sztuki współczesnej, jeśli cho-
dzi ci po głowie coś brzydkiego. Po pierwsze, drogie psisko komunikuje się ze mną za pomocą fal 
grawitacyjnych, których, jak dobrze wiesz, nie można wytłumić, odwrotnie niż fal radiowych. 
Przenikają najmasywniejsze budynki, przewiercają najbardziej gigantyczne pasma górskie. Jesteśmy 
zatem w stałej łączności ze sobą, w nieustannym kontakcie. Trzeba przyznać, że Fido pamięta lepsze 
czasy. Znasz jednak to powiedzenie o żebrakach?
- Znam. Ale my możemy wybierać, nie będąc żebrakami. Ja zaś wolałbym lepszy terminal ruchomy.
- Twoja wola, przystojniaku. Daj mi dwa dni i możesz dostać, co tylko zechcesz.
Dwa dni? A mnie zostało góra sześć i pół dnia życia, chyba że zjawi się odtrutka. Nabrałem głęboko 
powietrza i zagwizdałem.
- Do nogi, Fido. Ładny piesek. Idziemy na spacer.
- Hau! Hau! - odpowiedział i zaczął dyszeć najsztuczniej, jak tylko można.
- Oto plan - przemówił admirał Stingo. - Ja będę monitorował operację z orbitera razem z kapitanem 
Tremearne'em. Jim i Floyd wezmą kurs na północ w kierunku przyjętym przez zaginiony artefakt. 
Aida pozostanie w kontakcie z tym terminalem, który poza tym będzie szukał źródła emisji tachjonów. 
- Chyba zabrakło mu słów, bo umilkł i tarł podbródek.
- Ładny plan - powiedziałem, ale nie mogłem powstrzymać pewnej drwiny w moim głosie. - Po 
odparowaniu wychodzi, że będziemy truchtać na północ, dopóki coś się nie wydarzy.
- Zadowalająca interpretacja. Powodzenia.
- Dzięki. I zachowasz inną, nadzwyczaj pilną sprawę pewnego zastrzyku w pierwszym punkcie 
swojego grafiku?
- Zamęczę pytaniami wszystkich zainteresowanych -odparł ponuro. Myślę, że miał taki zamiar.
Wypchaliśmy torby, skróciliśmy pożegnania do minimum, wzięliśmy ładunek i poszliśmy za Fidem, 
nie oglądając się za siebie. Polubiłem Madonetkę. Może za bardzo jak na taką misję. Naprzód, Jim, 
naprzód. Goń za swoim tachjonem tułaczem.
Przemaszerowaliśmy za trzepoczącym ogonem z nylonu kilka przecznic i skręciliśmy ku leżącym na 
uboczu farmom. Mijane kobiety machały do nas radośnie, niektóre pogwizdywały nawet urywki 
naszych piosenek dla dodania nam otuchy. Zostawiliśmy za sobą ostatnie gospodarstwo i otworzyły się 
przed nami otwarte równiny. Kłapnąłem radio-szczęką.
- Jest pan tam, Tremearne?
- Słucham.
- Widać jakieś szczepy nomadów w okolicy - na przykład przed nami?
- Nie widać.

background image

- Zabudowania, farmy, ludzie, kozłowce - cokolwiek na naszym kursie?
- Nie widać. Przeprowadziliśmy szczegółowy ogląd aż po sam lód polarny na północy. Nic.
- Dzięki. Bez odbioru. - Cudownie. - W koło głusza, przed nami całkowite pustkowie - doniosłem 
Floydowi. -Nie zmieniamy zatem kierunku, dopóki nasz plastykowy nowofundland nie wykryje 
jakichś tachjonów - albo zdobędziemy biegun i zamarzniemy na śmierć.
- Chciałbym o coś zapytać. Co to jest tachjon?
- Dobre pytanie. Aż do teraz uważałem go tylko za jednostkę hipotetyczną, wyśnioną przez uczonych, 
którzy chcą wyjaśnić funkcjonowanie wszechświata. Jeden z bytów subatomowych, które występują 
albo jako fale, albo jako cząstki. Nie mają realnej egzystencji, dopóki się ich nie zaobserwuje. Mówi 
się - a kim ja jestem, by to podważać - że istnieją w otchłani prawdopodobieństwa wielu możliwych 
stanów nałożonych. - Szczęka Floyda zaczęła powoli opadać, a oczy błyszczeć. Potrząsnął
głową.
- Dołóż więcej starań, Jim - już dawno się zgubiłem.
- Dobra, wybacz. Spróbuję inaczej. W fizyce są różne rodzaje jednostek. Foton to jednostka energii 
światła, a elektron - energii elektrycznej. W porządku?
- Wspaniale. Jak dotąd nadążam.
- Grawiton stanowi jednostkę grawitacji, a tachjon jednostkę czasu.
- Znowu się zgubiłem. Sądziłem, że jednostkami czasu są minuty i sekundy.
- Bo są, Floyd, ale tylko dla takich prostaczków jak ty i ja. Fizycy lubią patrzeć na świat w inny 
sposób.
- Wierzę. Przepraszam, że spytałem. Czas na postój, pięć minut co godzina.
- Zgoda. - Odpiąłem menażkę i wziąłem potężnego łyka, po czym zagwizdałem na nasz człapiący 
terminal, który zniknął już prawie z pola widzenia. - Wracaj, Fido. Odsapka.
- Ty tu jesteś szefem - powiedziała Aida. Pies przylazł z powrotem, zaszczekał i obwąchał mój plecak, 
który odrzuciłem na ziemię obok siebie.
- Bez przesady z realizmem! - krzyknąłem. - Niech ten plastykowy kundel nie podnosi nogi nad moją 
torbą!
Cały dzień ciągnął się w ten sposób. Najwyraźniej miał się już nigdy nie skończyć. Czołgaliśmy się po 
krajobrazie, a słońce czołgało się po niebie. Po ponad pięciu godzinach marszu zmęczenie dawało mi 
popalić. Floyd sadził naprzód długim krokiem.
- Zmęczyłeś się już?! - wykrzyknąłem.
- Nie. Świetna zabawa.
- Dla tych, których nie sponiewierało czerwone niebezpieczeństwo.
- Jeszcze trochę.
Jeszcze trochę trwało trochę za długo jak na mój gust i miałem już położyć lachę, kiedy Fido dał głos.
- Hau, hau, panowie. Właśnie przechwyciłem dwa tachjony, śmigały obok nas. Nie byłem pewny co do 
pierwszego, ale - tak, jest następny - i jeszcze jeden!
- Skąd lecą? - zapytałem.
- Skądś na wprost nas. Pozostańmy na tym kursie, to wyśledzimy źródło. Mimo że, zdaje się - tak, na 
pewno -istnieje silne prawdopodobieństwo późniejszego zboczenia z drogi.
- Aha! - wykrzyknąłem. - Umiem poznać dwuznacznik. Nawet z paszczęki plastykowego łącznika z 
komputerem zmurszałego statku.
- Słowo „zmurszały" jest tak bolesne...
- Przeproszę, jeśli mi opowiesz o tej komplikacji.
- Przeprosiny przyjęte. Uwzględniając krzywiznę planety, anomalie grawitacyjne i inne czynniki, 
jestem zmuszony sądzić, że źródło tachjonów nie znajduje się na powierzchni globu.
- Pod ziemią?
- Podziemie to słowo w sam raz odpowiednie w tym wypadku.
Przygryzłem szczękofon.
- Tremearne, proszę o połączenie z admirałem.
- Jestem tutaj, Jim. Aida przekazała tę ewentualność jakiś czas temu i od tej pory śledzę rozwój 
wypadków. Z oczywistych względów nie chciałem cię niepokoić.
- Jasne, że zapomnieliśmy zabrać łopat. Czego jeszcze mi nie powiedziałeś?
- Czekałem na dane, akurat napływały. Wysłałem na dół sondę powierzchniową. Ma odnaleźć 
anomalie grawitacyjne, które wykryła Aida. Wygląda na to, że jest ich kilka. Nanosimy je na mapę.
- Jakiego rodzaju anomalie? Złoża metalu?
- Wprost przeciwnie. Podziemne jaskinie.
- To się trzyma kupy. Bez odbioru. Wiemy przynajmniej, gdzie jest artefakt.
- Gdzie? - spytał Floyd, gdyż słyszał tylko moją część rozmowy.
- Pod ziemią. Na wprost nas są jakieś jaskinie lub pieczary. Na powierzchni niczego nie widać - ale są 
tam bez dwóch zdań. Nasi zawodowi obserwatorzy dają głowę, że artefakt spoczywa w którejś z tych 

background image

jaskiń. Moglibyśmy teraz urządzić sobie postój i zaczekać na meldunki?
- Przypuszczam, że tak.
Floyd słusznie przypuszczał, co było pożyteczne, bo gdy tylko padliśmy na ziemie, wystrzelono ku 
nam grad pocisków. Przeleciały ze świstem w powietrzu nad miejscem, gdzie dopiero staliśmy.
Floyd trzymał w ręce wielką i groźną spluwę, która wcale go nie przyhamowała, gdy prześlizgiwał się 
obok mnie na czworakach do schronienia z ziemnego pagórka wokół dendronów.
- Ktoś do nas strzela! -krzyknąłem przez radioszczękę.
- Nie widać źródła ognia.
Fido stał na tylnych nogach - nagle wyrwał z podskokiem do góry, lekceważąc drugą salwę.
- Hau, hau. Ktoś może nie widzieć, ale nie ja.
- Co to jest?
- Jakieś urządzenie na poziomie gruntu. Mam je zlikwidować? i
- Jeśli możesz. i
- Grrr! - warknął i wciągnął nogi, po czym śmignął nad   l ziemią tak szybko, że ledwo go było widać. 
Po kilku chwilach rozległa się głucha eksplozja i krzaki obsypał z brzękiem grad odłamków.
- Szybko się uwinął - powiedziałem.
- Dziękuję - odparł Fido. Wynurzył się spod poszycia z wyszczerbionym kawałkiem metalu w pysku. - 
Chodźcie za mną, jeśli chcecie obejrzeć szczątki.
Udaliśmy się za nim do dymiącego dołka z kłębowiskiem pogiętej aparatury na środku. Fido upuścił 
swój odłamek i podniósł przednią nogę. Wyciągnął głowę, naprężył ogon - wystawiał.
- Zdalnie sterowana wieżyczka strzelecka. Zauważcie, że górną płytę ma zamaskowaną, ukrytą za 
warstwą pyłu i pędów roślin. Sterowanie hydrauliczne - ta czerwień to oliwa, a nie krew - do 
unoszenia działka nad ziemię. Tam leżą resztki celownika optycznego. Zwróćcie uwagę na cztery 
karabiny maszynowe, Rapellit-Binetti X-dziewięt-nastki. Szybkostrzelność - tysiąc dwieście pocisków 
na minutę. Osiemdziesiąt na sekundę - pociski przeciwpancerne i wybuchowe.
- Odkąd to jesteś autorytetem w zakresie uzbrojenia, Aido? - spytałem.
- Od dawna, skarbie. W rozkwicie młodości musiałam poznać się na takich sprawach. Wiem też, że tej 
konkretnie broni nie wytwarza się już od ponad pięciuset lat.

ROZDZIAŁ 23

Wziąłem kolejny łyk wody, żałując, że nie jest to coś mocniejszego. W sumie jednak cieszyłem się, że 
nie było, gdyż jasny umysł stanowił cenną rzecz w tym momencie.
- Ile lat mogą mieć? - spytałem. Odpowiedź nie padła, ponieważ nasz fałszywy czworonóg rył ziemię 
niczym najprawdziwszy jamnik, w wielkim tempie wzbijając tumany pyłu. Wkopywał się pod 
wieżyczkę strzelecką.
- Pięćset - mruknął Floyd. - Jak to możliwe? Jaki sens używać takiego rzęcha?
- Jeśli nie ma się pod ręką nic innego. Oto tajemnica, którą zaraz rozwiążemy. Pamiętasz ten 
starożytny materiał wybuchowy, który wysadził w powietrze laboratoria? To też antyk. Pomyśl przez 
chwilę. A jeśli planeta była zasiedlona wcześniej, nim poczęli zrzucać na nią ludzkie śmieci? A jeśli 
żyli na niej osadnicy - tyle że ukrywali się pod ziemią? To niewykluczone. I jeśli mam rację - to 
minęło pięćset lat od ich przybycia. Już tak długo ci tajemniczy imigranci kryją się tutaj. Konkretnie, 
pod nami. Musieli się osiedlić, zanim Liga w ogóle odkryła tę planetę. Dlatego nie ma żadnych danych 
na ich temat.
- Kim są?
- Wiem tyle co ty.
- A psik! - parsknął psobot przez uwalane ziemią nozdrza. - W gruncie ciągnie się światłowód, 
najwyraźniej sterujący wieżyczką.
- Prowadzi w głąb do jaskiń. A więc następne pytanie -jak się tam dostać?
- Jim - przemówiła szczęka. - O trzy sekundy na północ od was dzieje się coś ciekawego, na tym 
samym azymucie. Zainstalowałem wzmacniacze obrazu na teleskopach elektronowych i widzimy to 
dość wyraźnie...
- I co widzicie dość wyraźnie?
- Grupę uzbrojonych ludzi, wyłaniającą się z jakiegoś otworu w ziemi. Zdaje się, że ciągną za sobą 
jednego osobnika, spętanego. Teraz stawiają metalowy słup. Trwa jakaś szamotanina - najwyraźniej 
przywiązują jeńca do słupa.
Moją mózgownicę przeszyły wspomnienia tysięcy starożytnych dreszczowców.
- Powstrzymajcie ich! To na pewno egzekucja - śmierć przed plutonem egzekucyjnym. Zróbcie coś.
- Mc z tego. Jesteśmy na orbicie. Prócz torpedy wybuchowej, która w tym momencie nie jest 
wskazana, nie dysponujemy niczym, co mogłoby dotrzeć na miejsce przed upływem piętnastu minut.
- Mniejsza z tym! - Zagwizdałem na psobota i wetknąłem rękę do torby. - Fido! Łap!
Podskoczył wysoko i chwycił w powietrzu bombę gazową.

background image

- Biegnij. W tamtą stronę. Słyszałeś wiadomość - gnaj do facetów i wgryź się z całej siły w ten 
drobiazg.
Ostatnie słowa wykrzyknąłem w ślad za ogonem, który znikał już wśród zarośli. Złapaliśmy torby i 
ruszyliśmy jego śladem. Floyd wyprzedził mnie z łatwością i nim dotarłem na miejsce, ciężko dysząc i 
słaniając się na nogach, wszystko należało do historii. Nasz wierny przyjaciel szczekał i z uniesioną 
przednią nogą oraz wyprostowanym ogonem wystawiał leżące martwym bykiem ciała.
- Dobra robota, najlepszy przyjacielu człowieka - pochwaliłem go i bez trudu powstrzymałem odruch, 
by pogłaskać jego plastykową sierść.
- Do protokołu - oznajmiłem na pożytek radia w dziąśle. - Sami mężczyźni, wszyscy uzbrojeni w jakąś 
broń ręczną. Dwunastu nosi mundury maskujące. Trzynasty -zapewne feralny numer - stoi 
przywiązany do słupa. Bez koszuli.
- Ranny?
- Nie. -Wyczuwałem silne tętno na jego szyi. -Zdążyliśmy w samą porę. Ciekawe: to młody facet, 
młodszy niż tamci. Co teraz?
- Decyzję podjął komputer planowania strategicznego. Zbierzcie broń. Weźcie jeńca, przenieście go na 
bezpieczną odległość i przesłuchajcie.
Parsknąłem z pogardą, rozplątując więzy na przegubach nieszczęśnika.
- Nie potrzeba komputera planowania strategicznego, żeby na to wpaść.
Uwolniony chłopak osunął się na ziemię, ale Floyd pochwycił go i zarzucił sobie na plecy. Zebrałem 
torby i wyciągnąłem rękę.
- Chodźmy do tego jaru i zniknijmy z pola widzenia.
Zdetonowana przez naszą psią atrapę bomba zawierała gaz o działaniu okresowym. Jeden wdech i 
spałeś jak niemowlę. Przez jakieś dwadzieścia minut. Nie potrzebowaliśmy więcej na targanie naszych 
ciężarów w błocie wyżłobionego deszczem parowu i znalezienie suchego miejsca pod wystającą 
skarpą. Nasz więzień - a może gość - zaczął kręcić głową i mamrotać. Floyd, ja i nasza maskotka 
usiedliśmy na ziemi, patrząc i czekając. Nie trwało to długo. Bąknął coś pod nosem, rozchylił powieki 
i zobaczył nas. Uniósł się na łokciach z przerażoną miną.
- Fremzhduloj! - krzyknął. - Amizhko mizh.
- Przypomina wyjątkowo złą wersję esperanta - stwierdził Floyd.
- A czego można się spodziewać, skoro on i jego krewniacy przez stulecia byli odcięci od świata 
zewnętrznego? Mówmy powoli, to nas zrozumie.
Odwróciłem się do niego i uniosłem dłonie w geście, który moim zdaniem symbolizował powszechny 
znak pokoju.
- Jesteśmy przybyszami, tak jak powiedziałeś. Ale co powiedziałeś jeszcze? Brzmiało jak „moi 
przyjaciele"?
- Przyjaciele, tak, przyjaciele! - odparł kiwając szaleńczo głową, po czym spłoszył się, kiedy Fido 
zaczął szczekać.
- Aido, proszę cię. Niech twój plastykowy pudel zamknie pysk. Straszy naszego gościa. Fido przestał 
szczekać i powiedział:
- Chcę tylko donieść, że jestem w kontakcie z obserwatorami na orbicie. Komunikują, że pozostali, 
którzy stracili przytomność wskutek gazu, wrócili do siebie dosłownie i w przenośni.
- Wspaniale. Zarejestruj wszystko, później złożysz raport. - Odwróciłem się z powrotem do naszego 
gościa. Było widoczne, że gadający pies zrobił na nim wrażenie. - No dobra, przyjacielu. Na imię mi 
Jim, a to jest Floyd. Włochata podróbka nosi imię Fido. Nazywasz się jakoś?
- Nazywam się Niezwyciężony, syn Nieczułego.
- Miło cię poznać. A teraz... możesz nam powiedzieć, dlaczego miałeś być stracony przez ten pluton 
egzekucyjny?
- Za niewykonanie rozkazu. Byłem na Warcie. Zobaczyłem, że nadchodzicie. Dałem do was ognia z 
wieżyczki strzeleckiej - ale nie irytujcie się! Celowałem, żeby chybić. Otwarcie ognia wymaga zgody 
Wachmistrza. Dlatego miałem być stracony. Nie zwróciłem się do niego o pozwolenie.
- Wypadki się zdarzają.
- To nie był wypadek. Strzelałem wedle rozkazów.
- Rozumiesz coś z tego? - spytał Floyd.
- Nie za bardzo. Powiedz, Niezwyciężony, kto ci kazał strzelać, skoro nie był to Wachmistrz?
- To była nasza zbiorowa decyzja.
- Kim są ci „my"?
- Nie mogę tego powiedzieć.
- Zrozumiałe. Lojalność wobec przyjaciół. - Po przyjacielsku klepnąłem go w plecy, aż się zatrząsł. - 
Robi się J zimno. Dam ci koszulę.
Pogrzebałem w torbie i korzystając z okazji przemruczałem rozmowę radioszczęką.
- Jakieś pomysły? Pańskie - lub pańskiego komputera planowania strategicznego?

background image

- Owszem. Jeśli nie chce śpiewać, to może jego wzmiankowani towarzysze okażą się bardziej 
rozmowni? Spróbuj zorganizować spotkanie.
- Słusznie. - Wróciłem z koszulą. - Proszę, Niezwyciężony. Wypędź zimno z kości. - Wstał i założył ją 
na siebie. - No, trudno. Wymyśliłem coś. Nie musisz ujawniać mi spraw, których ci nie wolno. Ale 
może twoi przyjaciele, ci, o których przed chwilą wspominałeś, mają prawo nam powiedzieć, co się tu 
dzieje. Możemy się z nimi zobaczyć?
Zagryzł wargę i potrząsnął głową.
- Nie? Trudno się mówi, spróbujemy z innej beczki. Możesz wrócić do swoich przyjaciół? No to 
powiedz im o nas. Dowiedz się, czy któryś byłby gotów opowiedzieć nam o wszystkim. Zgoda?
Przenosił wzrok ze mnie na Floyda, nie pominął nawet dyrdającego ogonem Fida. Wreszcie podjął de-
cyzję.
- Chodźcie ze mną.
Był młody i silny i kroczył przed siebie we wściekłym tempie. Dla Floyda i mechanicznego kundla 
była to łatwizna, ale mnie wróciły wszystkie bóle i dolegliwości. Wlokłem się z tyłu i zamierzałem 
akurat ogłosić postój, gdy Niezwyciężony przystanął na skraju zagajnika dendronów.
- Poczekajcie tutaj - oznajmił, kiedy na nich zadyszałem. Wykręcił się i zniknął wśród drzew. Nie 
zwrócił uwagi, że Fido podkurczywszy nogi, wciągnąwszy ogon i łeb, pofrunął w ślad za nim w 
przebraniu czarnej miotły.
Przerwa w aktywności fizycznej była mile widziana -tak samo jak ciepły posiłek błyskawiczny, który 
wykopsałem z torby. Mielony kotlet wieprzowy z sosem. Floyd też rozłamał swoją porcję i 
oblizywaliśmy akurat palce z resztek delicji, kiedy wiecheć niczym zjawa ukazał się z powrotem. 
Nogi, ogon i głowa wyskoczyły na swoje miejsce. Zaszczekał.
- Najpierw melduj, później sobie poszczekasz.
- Wasz nowy kolega wcale mnie nie widział. W lesie jest płyta kamienna nakrywająca wejście pod 
ziemię. Wszedł tamtędy. Mam wam pokazać, gdzie to jest?
- Potem - w razie potrzeby. Na razie weźmy dziesięć minut oddechu i sprawdźmy, czy przekaże 
wiadomość.
Oklapłem ze zmęczenia. Zamknąłem oczy i wziąłem więcej niż dziesięć minut. Kiedy wypłynąłem na 
powierzchnię, słońce balansowało na horyzoncie. Komputer spełnił moją prośbę i przeskoczył z 
czerwonej szóstki na piątkę. Głowa do góry, Jim - admirał Stingo jest po twojej stronie! Taka nikła 
pociecha nie odniosła realnego skutku i miałem nieodparte wrażenie, że trzydziestodniowa trucizna 
zaczyna się już pienić i przesiąkać do krwiobiegu.
Floyd pochrapywał z cicha, spał głęboko. Mimo to jego oczy otworzyły się natychmiast, kiedy wrócił 
Fido i przewracając trochę kamieni, zsunął się po skarpie.
- Hau, hau, dzień dobry panom. Wasz nowy przyjaciel wyszedł spod kamiennej pokrywy w 
towarzystwie kolegi. Podążają w naszą stronę. Pamiętajcie - usłyszeliście to wpierw ode mnie.
Fido usiadł i czekał, a następnie radośnie szczeknął na powitanie dwóch mężczyzn, którzy wyłonili się 
z lasu. Byli schludnie ubrani w mundury maskujące i stalowe hełmy. Każdy hełm wieńczył błyszczący 
kolec. Ramiona mieli udrapowane bandoletami z nabojami, a na biodrach nosili duże i imponujące 
egzemplarze broni palnej. Ale spluwy tkwiły w pochwach i były zapięte na klamerkę z guzikami. 
Odprężyłem się na świadomość, że przy Floydzie lekki ruch palca w kierunku tych guzików oznacza 
natychmiastową utratę świadomości.
- Witaj ponownie, Niezwyciężony - oznajmiłem. - Witam również twojego towarzysza!
- Nazywa się Niezmordowany i jest Dowódcą Enklawy. Ten brodaty to Floyd, a tamten drugi - Jim.
Niezmordowany nie podał ręki, z głuchym hukiem natomiast grzmotnął się prawą pięścią w klatkę 
piersiową. Zrobiliśmy to samo, bo nigdy nie zaszkodzi uczyć się miejscowych zwyczajów.
- Po co przyszliście? - zapytał Niezmordowany w nader lodowaty i ciekawski sposób. Trochę mnie to 
wnerwiło.
- Na przykład po to, by uratować twego kompana od pewnej śmierci przed plutonem egzekucyjnym. 
Dziękuję za wyrazy uznania.
- Gdybyście tu nie przyszli, to by nie strzelał i nie został skazany na śmierć.
- Słuszna uwaga. Ale pamiętam, że rozkaz strzelania był decyzją grupową. Należałeś do tej grupy?
Widziałem teraz, że szorstkie maniery Niezmordowanego miały przysłaniać fakt, że jest on bardzo 
nerwowy. Międlił dolną wargę i skakał po nas wzrokiem. Zerknął nawet na fałszywego psa, który w 
rewanżu zaszczekał. Nareszcie z wielkimi oporami przemówił.
- Nie mogę na to odpowiedzieć. Kazano mi was zaprowadzić do tych, którzy mogą udzielić 
odpowiedzi na wasze pytanie. A teraz wy musicie odpowiedzieć na moje. Dlaczego tu przyszliście?
- Nie ma sensu trzymać tego w tajemnicy. Przybyliśmy tutaj po to, aby znaleźć winnych wysadzenia w 
powietrze pewnego budynku i wykradzenia tamtejszym ludziom -oraz nam - przedmiotu o wielkim 
znaczeniu.
Po tym stwierdzeniu wyraźnie mu ulżyło. Przestał żuć wargę, a Niezwyciężony prawie się uśmiechał; 

background image

pochylił się do przodu i szeptał coś drugiemu do ucha. Zgodnie kiwali głowami, po czym przypomnieli 
sobie, gdzie są, i usztywnili się, jakby połknęli kije.
- Pójdziecie z nami - powiedział Niezmordowany tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- Być może - odparłem. Nie lubię, jak mi się rozkazuje. - Musisz nam jednak powiedzieć wcześniej: 
czy to będzie niebezpieczne?
- Jesteśmy przyzwyczajeni do niebezpieczeństwa; uwalniamy się od niego dopiero w chwili śmierci. -
To brzmiało niczym jakiś cytat, zwłaszcza że Niezwyciężony poruszał
unisono ustami.
- Tak, cóż, to dość ogólne stwierdzenie filozoficzne. Ale ja mówiłem konkretnie o tym, co nam grozi 
teraz.
- Będziecie pod opieką - odparł próbując opanować parsknięcie wzgardy wobec naszych mizernych 
sylwetek i swojej niezaprzeczalnej przewagi.
- Ach, dziękuję - powiedział Floyd z szokującą szczerością. - Mając takie zapewnienie, pójdziemy z 
wami bez wahania. Prawda, Jim?
- Oczywiście, Floyd. Pod opieką takich zuchów włos nam z głowy nie spadnie. - Mógłby ich obu 
schrupać na śniadanie, i jeszcze parunastu na deser, ale nie było sensu się przechwalać.
Sięgnęliśmy po torby, ale Niezmordowany nas powstrzymał.
- Niczego nie bierzecie ze sobą. Żadnej broni. Musicie nam zaufać.
Floyd wzruszył ramionami na zgodę, bo jego bronią było całe ciało.
- To najpierw chociaż parę łyków wody - zaproponowałem. Podniosłem menażkę i wypiłem trochę. 
Odstawiając ją na miejsce, ukryłem w dłoni kilka małych granatów. -I oczywiście nasz towarzysz, 
nasze ulubione psisko idzie razem z nami.
Fido odegrał swoją rolę szczekaniem, wywalaniem języka i dyszeniem. Następnie przedobrzył nieco 
uniesieniem tylnej nogi nad moją torbą. Może ten fragment psiej pantomimy przekonał ostatecznie 
naszych nowych kumpli z wojska, bo skinęli głowami na zgodę.
- Musimy wam zasłonić oczy - powiedział Niezwyciężony i wyciągnął dwie czarne przepaski. - Dzięki 
temu nie odkryjecie sekretnego zejścia do Schronu.
- Jeśli masz na myśli ten kamień w cieniu dendronów, który odsuwa się, gdy go pchnąć, to możesz 
schować szmaty.
- Skąd wiecie?
- Wchodzimy, czy nie?
Wyglądali na zaszokowanych mym odkryciem; odeszli na bok i odbyli szeptem krótką konferencję. 
Wrócili niechętnie i znowu mieli groźne miny.
- Wchodźcie. Szybko.
Pokuśtykaliśmy razem z psem do zagajnika, a potem w ślad za Niezwyciężonym zeszliśmy po 
szczeblach do
tunelu pod głazem. Fido zaszczekał, a kiedy podniosłem na niego wzrok, skoczył mi na plecy. 
Złapałem go i spuściłem w głąb. Niezmordowany zamknął pokrywę, a ja spoglądałem ponuro w 
mroczną czeluść korytarza.
Miałem tylko nadzieję, że podjęliśmy słuszną decyzję, ponieważ dni mi nadal ubywało. Schodzenie 
pod ziemię zanadto przypominało pochówek.
I okaże się nim dla mnie, jeśli nie dostanę w porę odtrutki.

ROZDZIAŁ 24

Kiedy już moje oczy dostosowały się do ciemności, zauważyłem cienką linię światła biegnącą na 
wysokości barków po obu stronach tunelu. Posadzka była gładka i twarda, tak samo jak ściany, gdy 
dotykałem ich palcami. Szliśmy w milczeniu przez jakiś czas, aż w końcu dotarliśmy do podziemnej 
krzyżówki.
- Teraz nie gadać! Oddychajcie jak najciszej - nie kręćcie się - szepnął któryś z przewodników. - Pod 
ścianę.
Czekaliśmy w ten sposób długie minuty. Na ścianach, gdzie krzyżowały się tunele, widziałem 
rozjarzone numery. Do moich zasobów bezużytecznej wiedzy włączyłem informację, że znajdujemy 
się w tunelu Y-82790 w miejscu przecięcia z tunelem NJ-28940. Podpierałem ścianę i poważnie 
myślałem o ucięciu sobie drzemki, kiedy usłyszałem raptem głuchy tupot butów maszerujących 
tunelem NJ-28940. Zaraz oprzytomniałem, ale milczałem w bezruchu.
Po chwili z wylotu tunelu po prawej stronie wyszedł oddział mniej więcej dwudziestu mężczyzn i 
pomaszerował prosto przed siebie do tunelu o tym samym numerze z lewej strony. Kiedy echo ich 
kroków prawie zamarło, ruszyliśmy dalej na
wyszeptany rozkaz.
- Skręcamy w lewo, za nimi. Jak najciszej.
Była to wyraźnie jedyna niebezpieczna część naszej wyprawy, ponieważ skręciwszy do drugiego 

background image

tunelu, nasi gospodarze znowu zaczęli szeptać do siebie. Byłem ciekaw, czy Fido jest nadal z nami.
- Nie szczekaj - powiedziałem możliwie najciszej. -Jeśli jesteś w pobliżu, najlepszy przyjacielu 
człowieka, i słyszysz mnie swoim cudownym zmysłem słuchu, możesz
cichutko warknąć.
Gdzieś z okolicy moich łydek dało się słyszeć gardłowe
Grrr.
- Znakomicie. A teraz podwójne grrr, jeśli czytasz numery na ścianach i niektóre zapamiętujesz.
Uspokoiłem się na dźwięk podwójnego grrr. Nie musiałem zatem śledzić całej masy zakrętów. Szliśmy 
w milczeniu przez męczący okres; nie wróciłem jeszcze do pełni sił. Bardzo się ucieszyłem, ujrzawszy 
w przedzie jasną poświatę i zderzyłem się z naszymi przewodnikami, którzy akurat
przystanęli.
- Cisza! - syknął Niezwyciężony. Wstrzymaliśmy z Floydem oddechy i słuchaliśmy - po czym rozległo 
się głuche dudnienie biegnących kroków. Zatupotały przed nami i nagle stanęły.
- Odgłosy śmiertelnego boju... - powiedział przybysz.
- Echo wołań ginącego - odpowiedział Niezwyciężony. Hasło i odzew. Dość ponure. - Czy to ty, 
Nieodwracalny? - spytał Niezwyciężony.
- Ja. Kazano mi was ostrzec. Otrzymaliśmy wiadomość od-wiecie-kogo, że dostrzeżono was, kiedy 
wychodziliście i wracaliście do tuneli. Rozesłano czujki i musicie uważać.
- Jak? - spytał Niezmordowany z drobną jedynie nutą histerii w głosie.
- Nie wiem. Miałem was tylko ostrzec. Niech was Bóg Bitew prowadzi. - Po tym błogosławieństwie 
biegnące kroki zadudniły głucho jeszcze raz i zginęły w ciszy tego samego korytarza, którym 
przybiegły.
- Co robimy? - zapytał ze smutkiem Niezwyciężony. Jego kompan był równie stanowczy.
- Sam nie wiem...
Mogę przysiąc, że słyszałem, jak szczękają zębami. Kimkolwiek byli, ci dwaj młodzieńcy nie nadawali 
się na intrygantów ani spiskowców. Czas, żeby do gry wszedł profesjonalista.
- Powiem wam, co trzeba zrobić - oznajmiłem jak stary, dumny intrygant i spiskowiec.
- Co? - zapytali jednocześnie.
- Skoro przeszukują tunele - to musimy z nich wyjść.
- Cudownie -mruknął Floyd. Jemu to się mogło wydawać dość oczywiste, ale młodzieńcy przyjęli 
pomysł niczym rozkaz od samego Boga Bitew.
- Tak! Wyjdźmy stąd, zanim nas znajdą!
- Wyjdźmy!
Nieźle, jak dotąd, pomyślałem. Kiedy cisza się przedłużała i zrozumiałem, że na tym skończył się ich 
udział, zadałem żywotne pytanie.
- No dobrze, wyjdźmy. Ale dokąd pójdziemy? Z powrotem na powierzchnię?
- Nie, wszystkie wyloty są pod obserwacją - zauważył Niezmordowany.
- Jest tylko jedna droga - oznajmił z rosnącym entuzjazmem Niezwyciężony. - Na dół, musimy iść na 
dół.
- Do Agrobezkresów! - dodał jego kompan przepełniony takim samym entuzjazmem.
- Idziemy - powiedziałem ze znużeniem. Nie miałem pojęcia, o czym mówią. - Zgodnie z wolą Boga 
Bitew.
Ruszyli szybkim krokiem, a my za nimi. Do następnego tunelu za rogiem, gdzie rozjarzony zarys 
wskazywał, że w murze tkwią metalowe drzwi. Żaden z naszych gospodarzy nie pociągnął za rączkę, 
więc pewnie były zablokowane. Niezmordowany podszedł do podświetlonej klawiatury na ścianie 
obok wejścia.
- Odwróćcie wzrok - powiedział. - Kod wejściowy jest ściśle tajny.
- Bierz to, Fido - szepnąłem.
Aida zareagowała od razu; plastykowy czworonóg wypchnął ostre pazury, podskoczył wysoko, a 
potem wspiął się po moim przyodziewku i raniąc mi boleśnie ucho, usadowił się na głowie. Oparłem 
się pokusie krzyknięcia au! i zamarłem w miejscu, by mógł odczytać wybijane cyfry. Bramka 
otworzyła się ze zgrzytem i stworzenie jednym skokiem wróciło na ziemię. Kiedy przekroczyliśmy 
próg, z wejścia dął lekki wiatr, niosący świeży zapach wiosny. Tutaj, w podziemiu? Weszliśmy w 
ciemności po omacku, aż nagle bramka zatrzasnęła się ze szczękiem i zapłonęły światła. 
Znajdowaliśmy się w małej izbie u wylotu krętych schodów. Gospodarze natychmiast ruszyli na dół, a 
my za nimi.
Gdy w końcu dotarliśmy na ostatni stopień, zaczynałem już odczuwać zawroty głowy od tej karuzeli. 
Tu z kolei otwarte drzwi jaśniały od światła. Mrużąc zmęczone oczy, poszedłem za tamtymi. Pod gołe 
niebo, na zagon dojrzewającej kukurydzy. Zaskoczone ptaki rozpierzchły się z trzepotem skrzydeł, a 
coś małego i futerkowego zniknęło pośród łodyg.
Wiedziałem, że to niemożliwe, byśmy się znajdowali pod gołym niebem, zwłaszcza po takiej 

background image

jaskiniowej wędrówce. Musiała to być wobec tego zaiste bezkresna pieczara, zaopatrzona w jakieś 
jaskrawe źródła światła na sklepieniu. Ci ludzie faktycznie byli niezależni od powierzchni - nic 
dziwnego, że nikt o nich nie wiedział.
Niezwyciężony kroczył na czele pochodu wśród łanów kukurydzy, a my za nim. Było gorąco, w 
powietrzu unosił się pył, zmęczenie dalej mnie nie opuszczało - a kilka gatunków maleńkich komarów 
za wszelką cenę próbowało wkłuć mi się do nosa. Kichnąłem, potarłem skórę i wpadłem na masywne 
ciało Niezmordowanego, który nagle przystanął.
- Witaj Domu i Radości z Przetrwania! - wykrzyknął.
- Witaj, witaj, dzielny Obrońco - zareagował czyjś głos.
Słodki i piskliwy głos kobiety.
Podjęliśmy marsz, ja zaś wyszedłem zza pleców wielkiej postaci mojego przewodnika, rozcierając nos 
i siąkając. Mignęła mi kobieta i troje lub czworo dzieci nad motykami. To było bardzo szybkie 
mignięcie, gdyż na mój widok niewiasta krzyknęła.
- Dzień Inwazji!
Wszystko odbyło się niewiarygodnie szybko. Dzieci dały nura na ziemię, kobieta zaś chwyciła ciężki 
pistolet, który miała zawieszony na ściągaczu pod szyją. Wymierzyła i zaczęła do nas strzelać.
Wbiliśmy się w pył szybciej niż maluchy. Niezwyciężony krzyczał, gnat pluł ogniem, kule świstały mi 
koło uszu i rozpryskiwały się wśród zbiorów.
- Stój! Nie! To nie Inwazja! Dosyć! Dosyć!
Chyba go w ogóle nie słyszała. Próbowałem odczołgać się przez warstwę gleby, bo widziałem, że 
szarpała za spust coraz mocniej; miała wybałuszone z przerażenia oczy, pod którymi dostrzegłem białe 
zęby zatopione w dolnej wardze. Pozostaliśmy przy życiu jedynie dzięki temu, że pistolet mocno 
kopał, lufa zadzierała się ku niebu i ostatnie pociski ulotniły się w zenicie.
Skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Dzieci zniknęły, kobieta zanosiła się histerycznym 
płaczem. Niezmordowany wyrwał mamuśce gnata i klepnął ją w plecy.
- Dobry trening - powiedział Niezwyciężony z uznaniem. -Nieskazitelna to świetna kobieta, dobra 
matka...
- I na szczęście kiepski strzelec - dodałem. -Może nam powiesz, o co tu chodziło?
- O trening. O przetrwanie. Całej masy pokoleń. Galaktykę rozdzierają wojny, naszym celem natomiast 
jest wyłącznie pokój. Utrzymujemy się przy życiu. Tamci się pozabijają, ale my przetrwamy!
Zabierał się do bicia piany dla mobilizacji ducha, więc mu przerwałem, nim rozpuści ozór na całego.
- Stop! Minuta starczy. Wojny w galaktyce i Krach skończyły się wieki temu. Nie ma więcej wojen.
Opuścił zaciśniętą pięść, westchnął i jął trzeć knykciami
po nosie.
- Wiem. Niektórzy z nas wiedzą. Większość nigdy nie stanie w obliczu prawdy - nie może. Jesteśmy 
zanadto szkoleni do przetrwania i do niczego innego. W naszym zaprogramowaniu i w naszym życiu 
nic nas nie przygotowywało na czasy wolne od wojny. Nie zagrożone inwazją. Część z nas odbywa 
spotkania, dyskutujemy, podejmujemy decyzje. Na temat przyszłości. Mamy przywódcę - nie śmiem 
powiedzieć ci więcej!
Przerwał, bo akurat Niezmordowany wrócił w podskokach.
- Nadeszła wiadomość - pora wychodzić. Poszukiwania się rozszerzyły. Jeśli wyruszymy teraz, 
możemy się utrzymać za plecami tropicieli i przedostać na miejsce
zebrania. Szybko!
Przyśpieszyliśmy - i znowu zaczynałem padać z nóg. Dużo łatwiej było schodzić krętymi schodami, 
niż się nimi wspinać. Floyd dostrzegał mój stan fizyczny i gdyby mnie na poły nie wyciągnął, to chyba 
bym w ogóle nie wylazł. Znowu w czarne tunele. Ledwo zdawałem sobie sprawę z obecności dwóch 
przewodników, Floyda i gnającej sylwetki Fida. Przy najbliższym postoju sflaczałem pod ścianą. 
Miałem dosyć; koniec, kropka.
- Zostaniecie tutaj z Niezwyciężonym - zarządził Niezmordowany. - Ktoś po was przyjdzie.
Nasz dozorca również nie chciał odpowiedzieć na pytania w ciągu tych kilku minut czekania.
- Idziemy -rozkazał wreszcie jakiś głos i poszliśmy. Do rozjaśnionej nikłym światłem izby, która 
wydawała się rażąco jaskrawa dla naszych zaadaptowanych do ciemności oczu. Za długim stołem 
siedziało kilku młodych mężczyzn odzianych identycznie jak nasi przewodnicy.
- Stańcie tam - zarządził Niezmordowany, a potem dołączył do Niezwyciężonego i usiadł obok reszty.
- Nie ma dla nas krzeseł? - spytałem, ale mnie zignorowano. Fido czuł się równie nieswojo, wskoczył 
na stół, zaszczekał i skoczył z powrotem na ziemię, by uniknąć dyszla w nos.
- Milczeć! - zaproponował któryś z mężczyzn. - Czekamy na rozkazy. Jesteśmy na miejscu, Alfamega.
Obrócili głowy ku czerwonej skrzynce na stole. Była zrobiona z plastyku i nie miała żadnych cech 
szczególnych prócz kratki na jednej ściance.
- Czy to są dwaj Nieznajomi, o których obecności wspominaliście mi między innymi? - zapytało 
pudło. Głos był płaski, mechaniczny i wydobywał się naturalnie z okultera mowy.

background image

- Ci sami.
- Zwracam się do was, Nieznajomi. Słyszałem, że przyszliście tutaj w poszukiwaniu przedmiotu, który 
wam zabrano.
- Zgadza się, mówiąca skrzynko.
- Jaka jest funkcja tego przedmiotu?
- Sama nam to powiedz; to wyście go ukradli. - Zaczynał mnie drażnić cały ten chłam w stylu płaszcza 
i szpady.
- Twoja postawa jest nie do przyjęcia. Odpowiadaj na moje pytania albo spotka cię kara.
Wziąłem głęboki oddech - i odzyskałem panowanie nad sobą.
- Chętnie ją przyjmę - powiedział wesoło Floyd. Miał tak samo dosyć tych bzdur jak ja.
Nie wiadomo, czym by się wymiana słów skończyła, ponieważ w tym momencie rozległy się szybkie 
kroki i do pokoju wparował wyrostek o dzikich oczach.
- Alarm! Zbliża się patrol!
Tupot kilku stóp dodał nutkę pilności jego ostrzeżeniu. Ale przynajmniej nasi strażnicy byli 
przygotowani na niebezpieczeństwo. W ścianie za nimi otworzyły się drzwi i nastąpił szturm do 
wyjścia. Młodzieniec musiał wiedzieć, co się stanie, i jako ostatni dołączył do tłumu wypadającego w 
bezpieczne miejsce.
Stół blokował przejście. Rzuciłem się za niego w samą porę, aby rąbnąć twarzą w drzwi, które akurat 
się zamykały. Dałem im kopa, ale nie chciały ustąpić. Zerknąłem na milczącą skrzynkę.
- Gadaj, Alfamega. Jak się można stąd wydostać? Czerwone pudło zaskrzeczało - po czym stanęło w 
og-a|u. Stopiło się w kałużę plastyku.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Jest stąd jakieś wyjście? - spytał Floyd.
- Nie widzę żadnego.
Pośpieszne kroki były tuż za progiem. Nim zdążyłem dokopać się granatu gazowego, do izby wpadła 
gromada mężczyzn z bronią gotową do użycia.
Wszczął się rejwach. Floyd położył trzech pierwszych, ja się uporałem z dwoma następnymi. Potem 
zrobiło się gorąco, bo coraz więcej intruzów wpychało się do środka. Niektórzy mieli broń boczną, 
wszyscy nosili maski ochronne przymocowane do szpiczastych hełmów. Nie próbowali do nas 
strzelać, tylko z upodobaniem tłukli nas czym popadnie.
Dostałem czymś twardym w tył głowy, zatoczyłem się i upadłem. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, 
zanim się na mnie rzucili, był Fido. Wchodził na ścianę niczym pająk, by zniknąć w ciemności. W tym 
momencie dostałem łomot i ogarnął mnie własny, rozkoszny mrok.
- Już ci lepiej, Jim? - spytał odległy głos. Poczułem na czole coś wilgotnego i chłodnego.
- Szbsz... - powiedziałem, bądź coś w tym rodzaju. Mlasnąłem suchymi ustami i rozchyliłem powieki. 
W pole widzenia wpłynęła mgliście twarz Floyda. Zamrugałem i spostrzegłem uśmiech na jego 
obliczu. Przykładał mi do czoła zimną szmatę, jej dotyk był bardzo przyjemny.
- Masz fatalną ranę z tyłu głowy - oznajmił. - Mnie nie pobili aż tak ciężko.
Chciałem zapytać „gdzie jesteśmy?", ale uprzytomniłem sobie, że pytanie jest mętne, a odpowiedź 
jasna. Widziałem zakratowane drzwi, które były wystarczającą wskazówką. Zabolało, kiedy usiadłem 
prosto na pryczy. Floyd podał mi plastykowy kubek wody. Wyżłopałem do dna i zwróciłem po 
dolewkę. Z nadzieją klepnąłem się po kieszeniach i szwach spodni - ale cała moja tajna broń zniknęła.
- Widziałeś gdzieś ostatnio jakieś psy?
- Dobre sobie!
A więc byłem załatwiony. Rąbnięty w głowę. Uwięziony. Porzucony przez najlepszego przyjaciela 
człowieka. Gdzieś pod ziemią, a zatem moja radioszczęka pewnie też nie do użytku. Tylko na wszelki 
wypadek kłapnąłem głośno zębami i poprosiłem o uwagę. Nie odebrałem nawet jednego gwizdu ani 
trzasku.
- Cóż... mogło być gorzej -powiedział Floyd odpychająco wesolutkim tonem. Już miałem przejechać 
mu się po rodzinie, gdy dostał odpowiedź, na którą zasłużył.
- I będzie. Czeka was śmierć - oznajmił mężczyzna po drugiej stronie kraty. - Na miejscu. Jeśli 
spróbujecie tknąć mnie albo Śmierciobota za moimi plecami. Jasne?
Był siwy, o bezwzględnej twarzy i nosił taki sam mundur wojskowy oraz hełm z iglicą jak wszyscy, 
których tu spotkałem. Jedyną różnicę stanowiła iglica -ta była ze złota i miała stylizowane skrzydełka. 
Przesunął się w bok i po-skazał na złowieszczo wyglądający zbiór ruchomego arsenału. Same spluwy, 
pałki, koła i metalowe szczypce. Chyba do rozdzierania gardeł?
Nie miałem zamiaru przekonywać się o tym.
- Za mną - powiedział klawisz, odwracając się i wychodząc. Drzwi celi zazgrzytały i rozwarły się na 
oścież. Wykuśtykaliśmy na zewnątrz i ruszyliśmy za nim w dyskretnej odległości. Śmierciobot po 
turkotał naszym śladem.
Choć korytarz przygnębiał bezbarwnym odcieniem szarości, to przynajmniej było w nim jasno. 

background image

Regularnie mijaliśmy wiszące fotografie w ramkach - najwyraźniej tego samego osobnika. Albo kilku 
nadętych postaci, różniących się jedynie galonami i orderami na uniformach maskujących.
Nasz gospodarz skręcił do wejścia oskrzydlonego stalowymi kolumnami. My za nim - zbyt dobrze 
świadomi obecności krwiożerczej machiny, która ze zgrzytem deptała nam po piętach.
- Imponujące - powiedziałem, rozejrzawszy się po ogromnym pomieszczeniu. Podłoga i ściany z 
czarnego marmuru. Wielkie okno wychodzące na obóz wojskowy, przepełniony łopoczącymi flagami, 
maszerującymi oddziałami, rzędami pojazdów opancerzonych. Skoro znajdowaliśmy się głęboko pod 
ziemią, były to oczywiście projekcje - tyle że znakomite. Motywy militarne ciągnęły się również na 
wewnętrznych dekoracjach. Galanteria z granatów, doniczki z karabinów maszynowych, draperie ze 
strzępów starożytnych sztandarów. Co za koszmar.
Nie oglądając się za siebie, nasz dozorca pomaszerował dookoła stołu konferencyjnego i zasiadł w 
pojedynczym fotelu z wysokim oparciem. Machnięciem ręki wskazał dwa mniejsze fotele na wprost 
nas.
- Siadajcie - rozkazał. Z tyłu dał się słyszeć szczęk i grzechot, syk ulatniającej się pary. Siedliśmy.
Coś musnęło moją łydkę. Zerknąłem pod stół i ujrzałem na swoich nogach wyściełane klamry; 
zafurkotał motor i poczułem mocny zacisk.
Wyrzuciłem ramiona, akurat gdy klamry w poręczach fotela opisały łuk i zamknęły się z trzaskiem na 
pustym powietrzu.
- To nierozsądne - warknął gospodarz. Rozległ się podwójny szczęk koło mojego ucha i poczułem, że 
coś zimnego dźga mnie w kark. Ani chybi lufa. Klamry na oparciu odemknęły się z trzaskiem. 
Westchnąłem i opuściłem ręce. Nie musiałem patrzeć, aby wiedzieć, że Floyd został uwięziony w 
identyczny sposób.
- Wyjdź.
Na rozkaz swego pana ruchoma machina wojenna zagrzechotała i turkocząc wyjechała z izby. Doleciał 
mnie szczęk zamykania się ciężkich wrót.
- Jestem Komendantem - powiedział nasz prześladowca. Rozpierał się w fotelu i ćmił duże zielone 
cygaro.
- To twój stopień czy nazwisko? - spytałem.
- Jedno i drugie - odparł wydmuchując pod sufit kółko niebieskiego dymu. - Uwięziłem was, bo nie 
chcę stać się celem ataku - a poza tym w czasie naszej rozmowy nie chcę mieć tutaj innych ludzi lub 
przedmiotów. - Wcisnął guzik na biurku i spojrzał na tętniące, purpurowe światełko. -Teraz podsłuch 
nam nie grozi.
- Dowiemy się od ciebie, kim jesteście, czym się tutaj zajmujecie i tak dalej? - zapytałem.
- Oczywiście. Jesteśmy Przetrwaliści.
- Słyszałem już gdzieś o waszej gromadzie.
- Niewątpliwie. W ciągu tylu lat od Krachu przewinęło się kilkanaście grup o tej nazwie. Tylko my na 
nią zasługujemy, ponieważ tylko my utrzymujemy się przy życiu.
- Przetrwaliści - odezwał się Floyd i mówił dalej tak, jakby czytał z księgi: - Grupy wierzące w 
nieuchronność nadciągającej wojny i w niezdolność swoich rządów do zapewnienia im ochrony. 
Usunęły się ze społeczeństwa do podziemnych bunkrów zaopatrzonych w żywność, wodę, amunicję i 
zapasy wystarczające do przeżycia wszelkiej katastrofy. Żadna grupa nie przetrwała.
- Bardzo dobrze, cytujesz za...?
- Podręcznikiem   Historycznych   Świrusów,   Kultów i Zbawicieli.
- Bardzo  dobrze...  wyjąwszy  tytuł  i  ostatni  wers.
Myśmy przeżyli.
- Nawet aż za dobrze - powiedziałem. -Wojny okresu Krachu dawno minęły i w galaktyce panuje 
pokój.
- Miło mi to słyszeć. Tylko nie powtarzaj tego tutaj
nikomu więcej.
- Dlaczego? Ale niech zgadnę. Chcesz kultywować głupotę swoich ludzi i trzymać ich w garści, bo 
masz w tym interes. Jak długo trwa wojna albo zagrożenie jej wybuchem, ludzie pełniący władzę dążą 
do utrzymania się przy władzy. Którą tutaj oczywiście jesteś ty.
- Wyśmienite podsumowanie, Jim. Choć zdarzają się niezadowoleni ze stanu rzeczy...
- Spotkaliśmy ich. Wyrostki, którzy może nie są zbyt zadowoleni z militarystycznego status quo i 
odwiecznej wojny. Którzy może wolą przyszłość na łonie rodziny. Zakładam, że macie tu rodziny?
- Oczywiście, nie zagrożone i bezpieczne w mieszkalnych jaskiniach. Strzeżemy ich i chronimy...
- I świetnie się bawisz w żołnierzyka, dominując nad wszystkimi dookoła?
- Twój krytycyzm staje się męczący.
Spojrzał figlarnie na popiół z cygara, po czym wbił je w popielniczkę przed sobą. Coś czarnego 
zakotłowało się na samym skraju mojego pola widzenia, ale nie wykonałem najlżejszego ruchu w tym 
kierunku. Nadszedł czas na pojawienie się Fida.

background image

- Czego więc od nas chcesz? - spytał Floyd.
- Sądziłem, że to jasne. Chcę się dowiedzieć, kim jesteście i co wiecie o nas.
Odbył się szybki ruch spod stołu na mój fotel poza linią wzroku Komendanta. Obiekt musiał wdrapać 
się tylną stroną mojego fotela, gdyż usłyszałem koło ucha szept Aidy.
- Przeprowadziłam analizę głosu rejestracji, którą zrobiłam w trakcie przerwanego zebrania. 
Oczyściłam ją z interferencji głosu okultera i wiem teraz, kim jest mówiący, określający siebie jako 
Alfamega...
- Ja już wiem - powiedziałem.
- Co wiesz? - podjął Komendant. - Co mówisz?
- Przepraszam, że wypowiadam swoje myśli na głos. Wynika z nich, że prowadzisz jakąś 
skomplikowaną grę, słusznie? Zwracałeś się do mnie po imieniu - a nie byliśmy sobie przedstawieni. 
Oczywiście, gdybyś był obecny na zebraniu młodych dysydentów, wiedziałbyś, kim jestem. A teraz ja 
wiem, kim ty jesteś.
Wyszczerzyłem zęby i nim przemówiłem ponownie, kazałem ciszy się przeciągać.
- Komendantem... czy Alfamega... które imię wolisz? Przecież jesteś i tym, i tym, w jednej osobie.

ROZDZIAŁ 25

- Mogę cię zabić, i to szybko - powiedział Komendant lodowato łagodnym głosem. Lecz jednocześnie 
gasił i rozgniatał cygaro w nader nerwowy sposób.
- Spokojnie, spokojnie - odparłem. - Skoro jesteś najwyraźniej przy władzy po obu stronach tego 
wewnętrznego konfliktu i sprowadziłeś nas tutaj oczywiście z jakiegoś powodu - to może zwyczajnie 
poinformujesz nas o nim?
Teraz miotał groźne spojrzenia, był wściekły i niebezpieczny. Jak mawiała droga mamuśka - dlaczego 
ciągle wracają jej wspomnienia? - więcej wieprzów złapiesz na miód niż na ocet. Łagodna perswazja 
czyni cuda.
- Proszę, Komendancie -błagałem. -Jesteśmy po twojej stronie, nawet jeśli nikt więcej. Ty wiesz 
dokładnie, co robisz - podczas gdy twoje oddziały nie mają najmniejszego pojęcia, co jest grane. Nie 
tylko masz tutaj władzę, ale wygląda na to, że udało ci się wywołać umiarkowaną rewolucję na twoich 
warunkach. Wykonałeś niewiarygodną pracę, której nikt inny nie byłby w stanie wykonać. Możemy ci 
pomóc - jeśli nam pozwolisz.
Złość ustąpiła. Floyd poszedł za moim przykładem, wyszczerzył się, skinął głową i nic nie powiedział. 
Pokazało się i zapaliło nowe cygaro. Podniosły się kłęby dymu, a palacz pokiwał łaskawie głową.
- Masz oczywiście rację, Jim. To wielka odpowiedzialność, nieustanne napięcie. A jestem otoczony 
przez durniów - stulteguloj, kretenoj. Wieki krzyżowania się i ukrywania pod ziemią nie przyczyniły 
się do rozwoju ich mózgów. Dziwne, że ja sam mam tyle inteligencji, iż to dostrzegam. Tak bardzo się 
od nich różnię, jakbym się urodził na innej planecie, jakbym pochodził od niepospolitych rodziców.
Gdzieś już to słyszałem. Każdy twardziel, dyktator czy wódz wierzy, że jest ulepiony z lepszej gliny.
- Jesteś inny - odezwał się niemal pokornie Floyd. -Wiedziałem o tym od chwili, kiedy cię usłyszałem.
Zaiste, czytaliśmy te same podręczniki. Odnosiłem jednak wrażenie, że Floyd zanadto się podlizuje. 
Nie miałem racji.
- Udało ci się to zauważyć? Moim zdaniem różnica jest wyraźna dla przybysza z Zewnątrz. Wierz mi, 
to nie było proste. Początkowo chciałem nawet rozmawiać ze starszymi oficerami, powyjaśniać 
niektóre zagadnienia i podsunąć rozwiązania. Większy kontakt mógłbym nawiązać ze ścianą. Młodsi 
nie są wcale lepsi. Choć jest w nich zapał, trzeba im przyznać. Kiedy już to się dzieje, samo 
przetrwanie nie sprawia zbyt wielkiej radości. Najwyżej początkowo, może jest w tym wtedy jakieś 
wyzwanie. Ale po kilku wiekach przyjemności stają się mało treściwe.
- Czy to właśnie zapał młodych nasunął ci myśl o dostarczeniu im przywódcy? - spytałem.
- Z początku - nie. Dostrzegałem jednak, że młodzi tracą szacunek dla starszych. Może tylko uczeni 
cieszyli się jakim takim poważaniem. Z punktu widzenia młodych uczeni sprawiali przynajmniej 
wrażenie, że robią coś nowego i ważnego. Wtedy właśnie wszedłem w rolę Alfamegi. Sądzą, że jestem 
jednym z młodszych naukowców. Buntownikiem, któremu stare ideały i utarte ścieżki udaremniają 
rozwój... i dlatego musi skrzyknąć innych o podobnym wieku i umyśle.
- Ręce mi sztywnieją - powiedział z uśmiechem Floyd. -Miałbyś coś przeciw temu, aby mi trochę 
poluzować klamry?
- Miałbym. Macie siedzieć tam, gdzie jesteście.
Sprytny ten nasz nowy znajomek. Całe ciepło ulotniło się w jednej chwili. Tak mocno zaciągnął się 
cygarem, że zaczęło strzelać i sypać iskrami.
- My, Przetrwaliści, obserwujemy wydarzenia bardzo dokładnie - na całej planecie. Za pomocą sieci 
wywiadowczej, zainstalowanej przed przybyciem innych mieszkańców. Stale odtąd rozszerzanej i 
wzmacnianej. Żaden ptak się nie sfajda, żaden owoc nie spadnie z dendrona bez naszej wiedzy. Bez 
mojej wiedzy. Gdyż to ja czuwam nad obserwatorami. Spostrzegłem tedy, że mnóstwo energii i pracy 

background image

poszło na odzyskanie tego artefaktu. Kryje się za tym coś bardzo ważnego - i chcę się tego dowiedzieć. 
Kazałem oddziałowi wykraść go, zniszczyć budynek i zatrzeć ślady. Niemożliwością było ich 
wyśledzenie. A jednak wam się to udało. Chcę się również dowiedzieć, jak to zrobiliście. Mówcie 
zatem -ja słucham.
- Z przyjemnością - odparłem. - Mój obecny tu przyjaciel nie ma pojęcia o artefakcie. Ale ja tak. Ja go 
pierwszy znalazłem, a później wyśledziłem i przyszedłem za nim aż tutaj. Tylko ja mogę objaśnić ci 
jego funkcjonowanie -i pokazać, do jakich niewiarygodnych rzeczy jest zdolny.
Jeśli zaprowadzisz mnie do niego, miło mi będzie ci zademonstrować, jak działa.
- Świetnie. Pójdziesz ze mną. Twój kompan zostanie tu jako zakładnik - zgoda, prawda? - Wstał i 
przypiął dużą, dość agresywnie wyglądającą spluwę.
- Oczywiście. Wybacz, Floyd - mruknąłem odwracając twarz do nieszczęśnika. Mrugnąłem lewym 
okiem, tym, którego nasz gospodarz nie mógł widzieć. - Wiem, że poszedłbyś za mną i pomagał, 
gdybyś mógł. Ale nie możesz. Zostań zatem, nic ci się nie stanie. Masz na to słowo Jamesa Fido di 
Griza.
- Nic mi nie będzie. Uważaj na siebie, Jim.
Miałem tylko nadzieję, że ta mieszanina aluzji, cynków i sugestii dotrze, gdzie trzeba. Mogłem jedynie 
trzymać kciuki w myślach i liczyć na cud. Drzwi się rozwarły. Usłyszałem za plecami syk, turkot i 
szczęk, po czym z trzaskiem otworzyły się klamry. Roztarłem sztywne ramiona i powoli, ostrożnie 
wstałem. Śmierciobot spojrzał na mnie złowrogo pomarańczowymi ślepiami i machnął osmalonym 
miotaczem ognia w stronę drzwi. Wyszedłem za Komendantem Alfamegą, pozostawiając uwięzionego 
Floyda w fotelu. Nie na długo, jeśli Fido-Aida pojęła moje sugestie.
Kroczyliśmy obok siebie szerokim korytarzem z oprawionymi portretami bohaterów na ścianach. Mój 
przewodnik ciepło się do mnie uśmiechał. Przy tym wyciągał na zmianę pistolet z pochwy i wpuszczał 
go z powrotem.
- Chyba rozumiesz, że jeśli piśniesz choć słowo o treści naszej rozmowy, zostanie z ciebie mokra 
plama?
- Owszem, doskonale zdaję sobie sprawę, dzięki. Absolutne milczenie na ten temat. Tak jest. Spojrzę 
na artefakt i objaśnię jego działanie. Nic poza tym.
Może uśmiechałem się na zewnątrz - ale w duszy popadałem w straszne przygnębienie. Ładujesz się w 
gnój
głębiej niż świnia, Jim. Przygnębiająca myśl - i słuszna. Ale ja naprawdę nie miałem wyboru.
Spacer się przeciągał i ponownie zaczynałem odczuwać zmęczenie. Kiedy skończy się to wszystko - o 
ile się skończy - obiecałem sobie długie wakacje. Głowa do góry, Jim! Myśl pozytywnie i przygotuj 
się do improwizacji.
Rozwarły się ostatnie drzwi i znaleźliśmy się w pomieszczeniu, które musiało być jakimś laboratorium. 
Kompletnym, z tablicami rozdzielczymi, kablami zasilającymi, kipiącymi retortami i sędziwymi 
naukowcami w białych fartuchach. Kiedy pojawił się przywódca, nastąpiła cała seria lojalnych 
łomotów pięści w klatki piersiowe. Oddał honory leniwym pacnięciem luźnej pięści. Cofnęli się z 
respektem, dopuszczając nas do stołu laboratoryjnego. Leżał na nim artefakt, obrosły teraz drutami i 
połączeniami, obstawiony aparaturą badawczą. Stuknąłem się w czoło i zachwiałem na nogach.
- Co wyczyniacie z syfatorem, idioci?! - ryknąłem. -Wszyscy zginiemy, jeśli go uruchomicie!
- Nie, nie - to niemożliwe! - zaskrzeczał podstarzały naukowiec. Raptem przymknął jadaczkę i spojrzał 
z przestrachem na Komendanta. Ten się odpłacił szyderczym
uśmiechem.
- Durnie z was. Masz powiedzieć temu z Zewnątrz, coście narozrabiali - rozkazał. - Tylko on zna 
możliwości
tego urządzenia.
- Dzięki ci, dzięki! Oczywiście, jak sobie życzysz. -Pomarszczony odwrócił się do mnie z drżącymi 
rękoma i wyciągnął dygoczący palec. - Prześwietliliśmy go tylko promieniami rentgenowskimi i 
zidentyfikowaliśmy zespół obwodów. Bardzo skomplikowany, jak pan wie. Nastąpiła jednakże... - 
Zaczął się pocić i przewracać oczami z miną nieszczęśnika. - Pewna reakcja w czasie badań obwodu.
- Reakcja? Jeśli popełniliście błąd, to świat się już skończył. Pokaż pan.
- Nie, niewielka reakcja. Artefakt po prostu wchłonął elektryczność z naszego obwodu testującego. 
Nie wiedzieliśmy o tym początkowo - ale widząc, co się dzieje, natychmiast przerwaliśmy badania.
- I co właściwie zobaczyliście? - zapytał Komendant głosem przypominającym szlifowanie stali 
narzędziowej.
- To, panie. Zobaczyliśmy to. Odskoczyła jakaś pokrywka i odsłoniła się ta wnęka. I światełka. To 
wszystko. Zwykłe światełka...
Zafascynowani pochyliliśmy się do przodu, zaglądając do środka. Tak, była wnęka. A w środku cztery 
małe kropelki światła. Zielona, czerwona, pomarańczowa i biała.
- Jaką rolę spełniają? - zapytał mój inkwizytor, przebierając palcami po kolbie pistoletu.

background image

- Mało ważną - odparłem powstrzymując się od ziewnięcia nad błahością tego wszystkiego. - Po prostu 
obwód testowy testuje obwody waszego obwodu testowego.
Obojętnie wyciągnąłem palec w stronę rozjarzonych lampek i poczułem, że jego spluwa wdziera mi się 
w biodro.
- To jakieś brednie. Prawda, natychmiast, albo nie żyjesz.
Bywają sekundy, które zdają się rozciągać przez czas graniczący z wiecznością. To była jedna z takich 
okazji. Komendant przebijał mnie wzrokiem. Starałem się przybrać minę niewiniątka. Naukowcy z 
rozdziawionymi gębami patrzyli na swego guru. Śmierciobot czekał w wejściu i szczękał sam do 
siebie, sycząc dymem i rozglądając się pewnie za kimś, kogo można by ukatrupić. Czas stanął w 
miejscu i zaczynała nadciągać wieczność.
Otwierało się przede mną bardzo niewiele możliwości.
Na przykład żadna.
- Prawdę mówiąc... - powiedziałem. I zapomniałem języka w gębie. Co ja w końcu mogłem 
powiedzieć, by zrobić wrażenie na tym maniaku? Nagle rozległa się straszna eksplozja i przez drzwi 
wpadły ze szczękiem i grzechotem odłamki Śmierciobota.
Jak możecie sobie wyobrazić, to naprawdę przykuło ogólną uwagę. Tak samo jak głos, który zabrzmiał 
chwilę później.
- Jim... padnij!
Na progu stał Floyd wywijający jakąś bronią. Fido wykonał swoje zadanie i uwolnił go. Załatwił 
Śmierciobota, a teraz podejmował dalsze kroki.
Komendant wyszarpnął z pochwy spluwę i uniósł ją gotową do strzału.
Nie padłem, jak mi przykazano, bo owładnęła mną halucynacyjna chwila szaleństwa. Ostatnio za 
bardzo dawałem sobą pomiatać i poczułem nagle przemożną chęć drobnej zemsty.
Światełka w artefakcie jarzyły się zachęcająco i mój palec wyciągał się ku nim.
Po co?
By dotknąć jednego z kuszących światełek, rzecz jasna. ; Którego?
Co oznaczał który kolor dla starożytnych obcych, konstruktorów tej machiny?
Nie miałem pojęcia.
Ale zielony zawsze kojarzył mi się z „idź".
Zanosząc się histerycznym rechotem, nacisnąłem zielone światełko...

ROZDZIAŁ 26

Na pozór nic się nie stało. Cofnąłem palec i spoglądałem na światełka. Potem na Komendanta i jego 
wyciągniętą spluwę, zastanawiając się, czemu z niej nie korzysta.
Później znowu na niego. Zauważyłem, że się nie porusza. To znaczy, stał w absolutnym bezruchu. Jak 
sparaliżowany. Skamieniały. Zamroczony i odrętwiały.
Jak wszyscy na tej sali. Floyd stał w drzwiach z podniesioną bronią i ustami otwartymi w nie 
kończącym się krzyku. Za nim spostrzegłem, po raz pierwszy, nieruchomego Fida.
Świat był zakrzepłym kadrem filmowym i tylko ja nie znajdowałem się w tej pułapce. Otaczali mnie 
ludzie zatrzymani w trakcie mówienia, chodzenia, poruszania się. Odchyleni ze stanu równowagi, z 
podniesionymi rękoma, rozdziawionymi gębami. Znieruchomiali, milczący - martwi?
Ruszyłem w stronę Komendanta, by uwolnić go od pukawki - palec miał zaciśnięty na spuście! Ale z 
każdym krokiem czułem coraz silniejszy opór powietrza; było coraz twardsze, aż miałem wrażenie 
wbijania się w litą ścianę. Nie mogłem już oddychać - powietrze zamieniło się w gęstą ciecz, której nie 
byłem w stanie wtłoczyć w płuca.
Nagle ogarnął mnie paniczny lęk - po czym równie szybko ustąpił, gdy zrobiłem krok do tyłu. Znowu 
czułem się normalnie. Powietrze było powietrzem, wdychało się je i wydychało zupełnie łatwo.
- Puść w ruch mózgownicę, Jim! - krzyknąłem na siebie. Słowa odbiły się głośnym echem w 
zalegającej ciszy. - Coś się dzieje - tylko co? Coś się stało, kiedy dotknąłeś zielonego światełka. To się 
łączy z artefaktem.
Wbiłem w niego wzrok. Opukałem go kostkami dłoni. Szukałem na ślepo natchnienia. Przyszło!
- Tachjony! Ten drobiazg emituje tachjony - wiemy o tym, bo przecież dzięki temu namierzyła go 
Aida. Tachjony -jednostki czasu...
Artefakt zaczął działać - włączyłem go przyciskając światełko. Zielone oznacza „idź". Dokąd?
Bezruch albo szybkość. Albo ja przyspieszyłem, albo świat zwolnił. Jak mogłem to rozróżnić? Z mego 
punktu widzenia wszystko wydawało się spowolnione i nieruchome. Artefakt coś zrobił, stworzył 
projekcję pola temporalnego lub wstrzymał ruch cząsteczek. Albo wywołał zjawisko zastygnięcia 
otaczającego świata w pojedynczej jednostce czasu. Czas stanął wszędzie w polu mojego widzenia -
oprócz bezpośredniego sąsiedztwa aparatu. Przysunąłem się jeszcze bliżej i poklepałem go.
- Mała, dobra maszynko czasu. Siło napędowa, spowalniaczu, hamulcu, blokado czasu - czymkolwiek 
jesteś. Zgrabna sztuczka. Tylko co mam dalej robić?

background image

Nie chciała odpowiedzieć. Bo też nie oczekiwałem tego od niej. To był teraz mój problem i musiałem 
się zmusić do zastanowienia nad nim bez pośpiechu. Na razie dysponowałem całym czasem, jakiego 
potrzebowałem. Ale w końcu będę musiał coś zrobić. To znaczy, nacisnąć pewnie drugi kolorowy 
guziczek. Albo stać i patrzeć jak oniemiały na aparat, umierając spokojnie z głodu, pragnienia bądź z 
innych przyczyn.
Tylko które światełko?
Zielone było dosyć oczywiste - teraz, po fakcie. A decyzję powziąłem na granicy życia i śmierci. Tym 
razem nie byłem pewny. Sięgnąłem, ale opuściłem rękę. Mając kupę czasu na dokonanie wyboru, 
stałem się panem niezdecydowania. Zielone oznaczało „idź", „włącz", „uruchom". Czy czerwone 
mogło znaczyć „wyłącz", „zatrzymaj"? Kto wie? A co z białym i pomarańczowym?
- Jimmy, ciężka sprawa, chłopie. - Powiedziałem to z nadzieją na wesoły ton, ale wyszło bardzo 
ponuro i fatalistycznie. Wyłamywałem sobie ręce z niezdecydowania. Nagle przestałem i spojrzałem 
na dłonie, jakbym miał tam wydrukowaną odpowiedź. Zobaczyłem jedynie brud za paznokciami.
- Czeka cię to wcześniej czy później, więc zrób to wcześniej, zanim nerwy zawiodą cię kompletnie! - 
ryknąłem na siebie. Wyciągnąłem palec - i cofnąłem. Wyglądało na to, że faktycznie nerwy zawiodły 
mnie kompletnie.
- Weź się w garść, Jim! - rozkazałem. Sięgnąłem do tyłu, wziąłem się za kołnierz i potrząsnąłem sobą 
najsilniej, jak mogłem.
Nic z tego. A może na chybił trafił? Co za różnica, szansę nie mniejsze niż na loterii. Wystawiłem 
palec i obiecałem sobie, że nacisnę pierwszy z brzegu kolor, kiedy skończę wyliczankę.
- Ene, due, like, fake. Złap...
Nigdy się nie dowiedziałem, co miałem złapać, bo przerwało mi echo zbliżających się korytarzem 
kroków.
Echo?
Tutaj, gdzie nic się nie poruszało!
Podskoczyłem unosząc ręce w geście samoobrony. Opuściłem je i czekałem, a kroki dudniły coraz 
głośniej, coraz bliżej drzwi...
Śmignąłem obok zastygłego ciała Floyda.
- Obcy! Potwory! - wysapałem przyhamowując. Chciałem uciec, ale wiedziałem, że nie ma ucieczki.
Dwa obrzydliwe, metalowe monstra. Rozwidlone członki, bryłowate czaszki, rozjarzone ślepia, 
szponiaste łapy. Podążały w moją stronę. Zatrzymały się. Sięgnęły...
Nie! Sięgnęły do góry, aby ukręcić sobie łby. Usłyszałem wrzaskliwy rechot i ledwo zdałem sobie 
sprawę, że to ja go wydałem.
Obróciły, ukręciły i podniosły...
Hełmy. Z dużą dozą ciekawości spojrzały na mnie dwie nadzwyczaj ludzkie jadaczki. Oddałem im 
spojrzenia z równym wzruszeniem. Uświadomiłem sobie, że mimo krótkich włosów istota po lewej 
stronie to kobieta. Uśmiechnęła się i przemówiła.
- Wes hal, eltheodige, ac hwa bith thes thinfreond?
Zamrugałem nie kapując ani słowa. Wzruszyłem ramionami i obdarzyłem ich triumfalnym moim 
zdaniem uśmiechem. Drugi przybysz potrząsnął głową.
- Unrihte tide, unrihte elde, to earlich eart thu icome!
- Słuchajcie no - wymamrotałem. Miałem tego po dziurki i pilnie potrzebowałem kilku odpowiedzi. - 
Moglibyście spróbować esperanta? Starego, dobrego, prostego, drugiego języka galaktycznego, 
esperanta?
- Oczywiście - powiedziała ukazując śnieżnobiałe zęby w triumfalnym uśmiechu. - Nazywam się Vesta 
Timetinker. Mój towarzysz to Othred Timetinker.
- Mąż i żona? - spytałem, nie wiadomo dlaczego.
- Nie, rodzeństwo klanowe. A ty - masz jakieś imię?
- No jasne. James di Griz. Ale wszyscy mówią mi Jim.
- Miło mi cię poznać, Jim. Dziękujemy za włączenie temporyzatora. Odbierzemy go teraz od ciebie.
Ruszyła w kierunku artefaktu - o którym wiedziałem już, że był temporyzatorem. Ale na tym się 
kończyła moja skromna wiedza. Zasłoniłem go ciałem i powiedziałem:
- Nie.
- Nie? - Dość ładne czoło Vesty pokryło się bruzdami, a twarz Othreda nabrała nagle ponurego 
wyglądu. Obróciłem się lekko, by mieć na niego oko.
- Skoro „nie" brzmi zbyt ostro - powiedziałem - to poprawię się i powiem: zaczekaj momencik, jeśli 
łaska. Może nie dziękowałaś mi przed chwilą za odnalezienie
urządzenia?
- Dziękowałam.
- Skoro je odnalazłem, to znaczy, że zginęło. A odzyskałaś je za moją sprawą. Uważam, że jesteś mi 
winna co

background image

najmniej wyjaśnienie.
- Bardzo nam przykro, ale ujawnianie informacji aborygenom temporalnym jest absolutnie zakazane.
Niezbyt to pochlebne, szepnąłem w duchu. Ale byłem na tyle gruboskórny, że to kupiłem.
- Słuchaj, masz przed sobą aborygena, który już wie sporo na ten temat - wyjaśniałem ostrożnie. - 
Obecnie ja posiadam wasz temporyzator, wehikuł do myszkowania w czasie. Zdaje się, że wy albo 
wasi protoplasci nie tylko straciliście nad nim kontrolę, ale sami zagubiliście się w czasie i przestrzeni. 
To fatalne, bo nie wolno wam ujawniać własnych działań mieszkańcom ścieżek czasu, które 
eksplorujecie.
- Skąd... skąd o tym wiesz? - zapytała.
245
Dobra robota, Jim. Może opanowali lingwistykę, ale na pewno brak im wyobraźni i umiejętności 
wnioskowania.
Tak trzymać.
- Kiedy my,  aborygeni,  znaleźliśmy wasz artefakt, myśleliśmy  początkowo,  że jest  to  konstrukcja  
obcych z dalekiej przeszłości, zbudowana przez dawno przypadłych, wymarłych przed wiekami 
obcych. Prawdziwe wyjaśnienie rzecz jasna jest dużo prostsze. Artefakt wysłano z przyszłości, ale 
wskutek awarii wyrwał się spod kontroli. - Teraz po  prostu  zgadywałem,  ale  ich  zaszokowane miny 
wskazywały, że szło mi dobrze. - Usterka okazała się niezwykle poważna. Wehikuł nieustannie cofał 
się w czasie aż do zużycia energii. Po wyczerpaniu źródeł wewnętrznego zasilania nie mogliście  go 
zlokalizować. Myśleliście, że uległ zniszczeniu. To  dlatego powstała wielka konsternacja, kiedy 
zasygnalizował swą obecność. I wysłano was po niego.
- Ty... ty czytasz myśli? - wyszeptała. Stanowczo skinąłem głową, że tak.
- Nauka telepatii mentalnej jest bardzo zaawansowana w naszej epoce. Jestem wszakże pewny, że 
całokształt wiedzy o naszych zdolnościach psychicznych został usunięty z waszych rejestrów w 
przyszłości. Teraz jednak powstrzymam swój umysł od czytania. Wiem, że świadomość jawności 
własnych myśli przed obcymi jest nadzwyczaj żenująca. - Odwróciłem  głowę,  stuknąłem się w czoło 
i znowu popatrzyłem jej w twarz. - Wyłączyłem tę funkcję. Teraz możemy się porozumiewać słowami.
Spojrzeli po sobie, miny mieli nadal nieprzytomne.
- Proszę mówić. Od tej pory nie wiem, co myślicie. Tylko dzięki mowie możemy wzajemnie poznać 
nasze
myśli.
- Wiedza o podróżowaniu w czasie jest zakazana -
powiedział Othred.
- Nie do mnie z pretensjami - sami zgubiliście aparat. Zrozumcie, ja już wszystko o nim wiem - tak 
samo jak moi bracia w telepatokinezie, którzy słuchają obecnie moich myśli. Ale ślubowaliśmy 
milczenie! Jeśli chcecie swoją tajemnicę zachować w tajemnicy, pozostanie ona tajemnicą. Tyle że 
musicie nam pomóc w utrzymaniu owej tajemnicy w tajemnicy. Rozejrzyjcie się. Widzicie tego 
wstrętnego osobnika w rogatym hełmie? Zaraz położy mnie trupem. A na progu potknęliście się na 
pewno o szczątki uzbrojonej po zęby śmiercionośnej machiny, prawda? Kiwacie głowami - to dobrze. 
Potwór chciał ukatrupić mnie i mojego przyjaciela, ale sam dostał pierwszy. Jak widać, zwykłe 
wyłączenie temporyzatora i ucieczka nie wchodzą w rachubę. Pozostawicie za sobą śmiertelną i 
zgubną sytuację.
- Co mamy zrobić? - spytała Yesta.
- Przed ponownym uruchomieniem czasu pomożecie uciec mnie i moim kompanom.
- To powinno być możliwe - stwierdził Othred.
- A więc umowa stoi. Dalej, potrzebuję drugiego temporyzatora. Chciałbym go zabrać ze sobą.
- Zakazane! Niemożliwe!
- Wysłuchajcie mnie, proszę. Wystarczy mi nie działający temporyzator. Realistyczna makieta, która 
ukryje fakt, że wy i wasz wehikuł byliście tutaj. Kapujecie?
- Nie.
Zaiste, w przyszłości płodzą tępaków. Albo pozbawionych wyobraźni i temu podobnych. 
Zaczerpnąłem głęboko powietrza.
- Uważajcie. Musicie pamiętać, że wszyscy tutejsi uczeni, w aktualnym czasie, wiedzą o istnieniu 
urządzenia podobnego do waszego temporyzatora. Tyle że uważają go za obcy artefakt z głębokiej 
przeszłości. Utwierdźmy ich w tym przekonaniu. Jeśli nam się to uda, nikt już nigdy nie
dowie się o was ani o waszym zaginionym skarbie. Niech wasi technicy poszukają jakiejś skały sprzed 
miliona lat i wyrzeźbią z niej coś podobnego. Podamy to za oryginał, tajemnica zostanie dotrzymana, 
honor uratowany, wszystko dobre, co się dobrze kończy.
- Znakomity pomysł - powiedziała Yesta i ze swego pancernego ciucha wyciągnęła mikrofon. - Zaraz 
każę go zbudować. Będzie tu za parę sekund...
- Chwileczkę. Chciałbym prosić o jeszcze jedną drobną przysługę. Duplikat musi mieć wbudowane 

background image

pewne funkcje, by nasi nie nabrali podejrzeń. Jakieś proste urządzenie, które ulegnie samozniszczeniu 
po pierwszym zadziałaniu. Wasi technicy nie będą mieli z tym kłopotu,
daję głowę.
Tym razem musiałem ich przekonywać nieco dłużej, ale w końcu niechętnie się zgodzili. Duplikat 
stanowił dokładną kopię oryginału. Wyłonił się przed nami w powietrzu, pomrugując światełkami. 
Othred sięgnął ręką ponad głowę i ściągnął go niżej; kiedy mi go podawał, w środku rozlegały
się trzaski.
- Wspaniały - powiedziałem wkładając go pod pachę. - No to w drogę? - Skinęli głowami i nacisnęli
hełmy.
Kazałem swoim temporalnym towarzyszom wyłączyć wpierw pole staży na dłoni Floyda, abym mógł 
go rozbroić. Jak u naszego wspólnego wroga, jego palec też zaciskał się na spuście. W jakimż to 
świecie rodzącego się niebezpieczeństwa żyjemy! Wepchnąłem spluwę za pasek i kiwnąłem głową na 
tempotechów.
Muszę to Floydowi oddać - refleks miał fantastyczny. Zakręcił się i skoczył do gardła Othreda w tej 
samej chwili, kiedy odzyskał swobodę ruchów - i zatrzymał się na mój okrzyk.
- To przyjaciele, Floyd. Przestań, chłopie! Szpetne monstra, które nas stąd wyciągną. Rozejrzyj się, a 
zobaczysz, że wszystkich naszych wrogów poraziła niezdolność czynu - zostaną w tym stanie, póki nie 
wyjdziemy. Nie potknij się po drodze o kawałki Śmierciobota. Aha, Vesto, mam prośbę. Stuknij swoją 
czarodziejską różdżką w ten kłębek syntetycznej sierści, by mógł się do nas przyłączyć.
- Co się tu dzieje, u licha? - spytał Floyd. Miał zamęt w głowie i mrugając powiekami wytężał 
mózgownicę, aby cokolwiek zrozumieć.
- Należy się nam chyba jakieś wyjaśnienie - oznajmiła Aida, a Fido zaszczekał ze złością.
- Popieram wniosek - dodał Floyd.
- Już niedługo. Zaraz jak stąd wyjdziemy. Bądź tak miły i wyprowadź nas na powierzchnię.
Odwróciłem się, aby podziękować moim temporalnym wybawcom, ale obojga już nie było. Nie tylko 
brakowało im wyobraźni, ale i manier. Znikając cofnęli także staże czasu; znowu słyszałem odgłos 
naszych kroków. Ze zgrozą rzuciłem okiem przez ramię, ale staza należycie obejmowała dalej wroga, 
jak na to wskazywała nieruchoma postać ordynarnego Komendanta ze spluwą w dłoni.
- Czas w drogę - powiedziałem. - Nie wiadomo, jak długo te palanty będą tkwiły w jednym miejscu. 
Marsz!
- Żądam wyjaśnień! - krzyknął Floyd w nie najlepszym nastroju.
- Za moment - bąknąłem wymijająco... i stanąłem jak wryty. Bo przez chwilę byłem opętany jeszcze 
bardziej przerażającą myślą. Ta cała zabawa z czasem -jaki miała wpływ na mój termin z trucizną! 
Szukałem po omacku komputera w czaszce pod szyją, ale przepadł oczywiście z resztą sprzętu. Ile 
czasu minęło? Czy trucizna przystąpiła już do dzieła? Czy miałem wyciągnąć kopyta..?
Zlany potem i drżący, upuściłem zastępczy temporyzator artefaktowy i wziąłem na ręce plastykowego 
pudla.
- Aido - czy Fido nadaje?
- Oczywiście.
- Jaki mamy czas - to znaczy, który to dzień? Nie, cofam. Połącz się z admirałem. Spytaj go, ile czasu 
mi zostało. Kiedy mija termin. Natychmiast - proszę. Nie zadawaj zbędnych pytań. Będzie wiedział, o 
czym mówisz. Zrób to! Niezwłocznie!
Powiem wam, że czas wlókł się na bardzo niemrawych nogach. Floyd musiał słyszeć rozpacz w moim 
głosie, bo trzymał gębę na kłódkę. Sekunda, minuta - upłynęło subiektywne sto lat, nim otrzymałem 
odpowiedź. To pewnie dzieło Aidy - uzyskała w dodatku znakomite połączenie. Ponieważ pierwszym 
rozmówcą Fida był sam admirał
Stingo.
- Dobrze mieć znowu wiadomość od ciebie, Jim...
- Przestań gadać. Słuchaj. Nie wiem, jaki dzień dzisiaj. Ile czasu do zadziałania trucizny?
- Cóż, Jim. Na twoim miejscu nie martwiłbym się o to...
- Nie jesteś na moim miejscu. Ja się martwię, więc odpowiedz na pytanie albo cię powolutku obedrę ze 
skóry przy pierwszej okazji. A propos zabijania... - Nagle głos mi ugrzązł w gardle.
- Ja nie żartowałem. Groźba śmierci wskutek trucizny nie
istnieje.
- Masz odtrutkę?
- Nie. Ale trzydzieści dni minęło. Przedwczoraj!
- M i n ę ł o! To już nie żyję!
Ale żyłem. Mózg mi trzeszczał, szczękał i próbował wskoczyć z powrotem na właściwy bieg. 
Trzydzieści dni minęło. Nie ma odtrutki. Żyłem. Słyszałem zgrzytanie własnych zębów, kiedy to 
powiedziałem.
- A więc zastrzyk, trucizna - dodałem - ta cała szopka była dęta od początku, tak?

background image

- Niestety, chyba tak. i bardzo przepraszam. Ale musisz zrozumieć, że aż do teraz nie wiedziałem o 
niczym. Tylko jedna osoba znała prawdę - prowodyr operacji.
- Admirał Benbow!
- Obawiam się, że nie do mnie należy ujawnianie szczegółów.
- Nie musisz tego robić - same wychodzą na jaw. Prawnik, który dał mi zastrzyk, działał zgodnie z 
instrukcją. Prawnicy zrobią wszystko, kiedy im dobrze zapłacić. Benbow miał władzę i Benbow 
wymyślił bajeczkę z trucizną, żeby mnie trzymać w karbach.
- Być może, Jim, być może. - Jego głos nawet w czasie transmisji za pośrednictwem plastykowego 
setera cuchnął nieszczerością i lekceważeniem. - Ale nic nie możemy zrobić. To już przeszłość. 
Najlepiej zapomnij o wszystkim. Dobrze?
Skinąłem głową, pomyślałem - i wyszczerzyłem zęby.
- Dobrze, admirale. Puśćmy w niepamięć całą awanturę. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, a jutro 
wstaje nowy dzień. Nie ma sprawy.
Na razie, dodałem w duchu, ale nie wypowiedziałem na głos owego krótkiego i ważnego suplementu.
- Cieszę się, że rozumiesz, Jim. No to koniec animozji. Puściłem Fida, odwróciłem się, radośnie 
poklepałem Floyda w plecy, a potem schyliłem się po lipny artefakt.
- Wygraliśmy, Floyd. Wygraliśmy. Wszystko ci wyjaśnię po drodze. Z najdrobniejszymi detalami. 
Lecz jak sam widzisz, jesteśmy wolni i posiadamy artefakt. Zadanie wykonane. A teraz - prowadź, 
wierny Fido, jeśli pamiętasz ścieżki wejście-wyjście. Tylko nie spiesz się - bo to był naprawdę sądny 
dzień.
Czułem głód i pragnienie. Ale jeszcze bardziej pragnienie - czego? Zemsty? Nie, zemsta to ślepy 
zaułek. Jeśli nie zemsty - to czego?
Przyszedł czas na mały bilans, na krótki przegląd sytuacji. Jak dziecko dałem się wziąć na kant z 
trucizną. I dlatego, nim zostanie postawiona ostatnia kropka nad i, nim na wieczny spoczynek trafi 
ostatni obcy artefakt, sprawiedliwości stanie się zadość.
Na moich warunkach.

ROZDZIAŁ 27

- Floyd, ponieś to przez chwilę, dobrze? - zapytałem podając mu rzekomy temporyzator. Opuściliśmy 
ostatni rozjaśniony tunel i musieliśmy odtąd polegać na Aidzie i jej znajomości drogi. - Odczuwam 
lekkie zmęczenie.
- Nic dziwnego. Ale musisz zrozumieć - moja cierpliwość właśnie się wyczerpała. Spręż się, wygrzeb 
jeszcze trochę energii i gadaj, co się stało. Czuję zamęt w głowie. Pamiętam, że zlikwidowałem 
Śmierciobota ze spluwy, którą masz za paskiem. Dostałem ją od Fida. Później skoczyłem przez drzwi i 
kazałem ci paść na ziemię. Chciałem rozwalić Komendanta i każdego, kto by mi wszedł w drogę.
- Tak to właśnie pamiętam.
Fido zaszczekał i skręcił do kolejnego mrocznego tunelu, jeszcze ciemniejszego. Floyda ogarnął 
niepokój.
- Pamiętam, że nacisnąłem spust - nagle ty trzymasz pukawkę, a nie ja, i obok mnie stoją jakieś dwa 
stwory,
ludzie, roboty, diabli wiedzą. Mrużę oczy i zaglądam do laboratorium. Wszyscy stoją jak zamurowani. 
Nic się nie porusza - kompletna martwota. Oglądam się i widzę, że dwie metalowe istoty zniknęły. 
Czuję, że dostałem pomieszania zmysłów. Toteż byłbym zobowiązany, gdybyś zechciał łaskawie - 
tylko szybko - objaśnić mi to wszystko.
- Sam chciałbym wiedzieć. Widziałem to samo co ty. Nie wiem, co się stało.
- Przecież musisz wiedzieć - rozmawiałeś z nimi!
- Tak? Nie pamiętam. Mam jakąś mgłę przed oczami.
- Jim - nie rób mi tego. Musisz sobie przypomnieć! O czym krzyczałeś do admirała? O jakiejś truciźnie 
i innym admirale?
- Na to odpowiedź jest dość prosta. Pewni ludzie szantażem zmusili mnie do udziału w naszej operacji. 
Powiedzieli, że zażyłem truciznę i zostało mi trzydzieści dni życia, o ile nie dostanę odtrutki. Żadnej 
trucizny nie było -i dlatego nie ma antidotum. Gdy ganialiśmy z kąta w kąt, ja bez przerwy łamałem 
sobie głowę trucizną i liczeniem dni do chwili, kiedy kopnę w kalendarz.
Milczał jakiś czas, po czym oznajmił:
- Brzmi dość tragicznie. Jesteś tego pewny?
- Tak. Na dodatek jestem krańcowo wyczerpany, więc bądź łaskaw odłożyć tę rozmowę na później. 
Chciałbym się przez moment skoncentrować nad stawianiem stopy przed stopą.
Chcąc nie chcąc, Floyd musiał na razie ustąpić. Gdyż potrzebowałem kilku chwil na głębokie 
zastanowienie i sklecenie jakiejś sensownej bajeczki dla niego - i dla pozostałych. Kuśtykałem ze 
zmęczenia, ciesząc się, że w tunelach nie napotykamy żadnych przeszkód. Ale na wszelki wypadek 
ściskałem spluwę w garści. Kiedy Fido uruchomił klapę wyjściową i ukazał się błękit nieba – 

background image

westchnąłem z ulgą. Oddałem gnata Floydowi i resztką sił wygramoliłem się na powierzchnię. Padłem 
z jękiem, opierając głowę o pień dendronu.
- Trzymasz spluwę, Floyd? - zagadnąłem. - To zwróć mi ten starożytny artefakt, jeśli łaska. Aido, czy 
jest jakiś transport w drodze?
- Powinien już być. Przetransmitowałam waszą pozycję, gdy tylko opuściliście podziemie i mogłam 
obliczyć współrzędne. Nadciąga pomoc.
I faktycznie - czarna plamka na niebie szybko urosła w szalupę ze starego, dobrego Bezlitosnego. 
Wylądowała z przyprawiającym o zgrozę hukiem. Z czymś mi się to kojarzyło, toteż nie zdziwiłem się 
widokiem kapitana w otwartych drzwiach.
- Moje gratulacje - powiedział wyciągając rękę. - To wielki sukces, Jim.
- Dzięki - odparłem, kiedy o mały włos nie zmiażdżył mi dłoni swym uściskiem. - Tylko niech pan nie 
myśli, że to był chleb z masłem.
- Nigdy! Byłem tam -pamiętasz? Mogę cię uwolnić od tego ciężaru?
- Nie! - wykrzyknąłem i zszokowany usłyszałem ton histerii albo początków obłędu w swoim głosie. A 
niech tam, czemu nie! - Oddam go panu, wraz ze szczegółowym opisem jego natury, na spotkaniu.
- Na jakim spotkaniu?
- Które pan zwoła zaraz w Pentagonie. Z udziałem kompletu Stalowych Szczurów. Ostatni zjazd 
rodzinny, że tak powiem. Madonetka wróciła już do swej celi w biurze?
- Powinna. Ale nie chciała opuścić planety przed waszym powrotem.
- Wierna do końca! A więc prócz stada Szczurów chciałbym skrzyknąć także kilku innych przyjaciół.
- Przyjaciół? - Tremearne był wyraźnie zmieszany. -Kogo mianowicie?
- No, na przykład tego tłustego samca, opryszka Svinjara. Króla Machmenów. Dalej może pan 
zaprosić Żelaznego Johna i Matę. Siebie też pan zaproś. Uczyni to z nas interesującą paczkę.
- Interesującą - owszem! Ale niemożliwą. Żadnemu banicie na tym więziennym globie nie wolno 
przekroczyć progów Pentagonu.
- Naprawdę? A ja myślałem, że nikt inny tylko pan zamierzał stanąć na głowie, aby opróżnić i 
uprzątnąć Liokukae?
- No tak... ale...
- Nadszedł czas, kapitanie. Na spotkaniu zamierzam nie tylko pokazać obcy artefakt i ujawnić jego 
tajemnicę - chcę też opowiedzieć wszystkim, jaki los czeka tę planetę.
- Jaki?
- Jest pan zaproszony na spotkanie. Wtedy się pan
dowie.
- Trudno je będzie zorganizować.
- Tak, wiem. - Pokazałem na Floyda. - Proszę go zapytać o dziwne rzeczy, jakie wydarzyły się u 
Przetrwalistów. Admirał Stingo potwierdzi jego słowa. Jest tu więcej spraw do uporządkowania, niż 
pan myśli. Niech pan zbierze do kupy wszystkie argumenty, skonsultuje się z przełożonymi i 
zaopiekuje się tym. - Podałem artefaktowy artefakt. - I proszę mnie nie budzić przed załatwieniem 
sprawy.
Wdrapałem się mozolnie do ładownika. Pchnąłem do góry oparcia foteli w tylnym rzędzie. 
Wyciągnąłem się i natychmiast zasnąłem.
Następnym doznaniem było delikatne szarpanie mnie za rękę przez Floyda.
- Jesteśmy już w Pentagonie. Zebranie odbędzie się zgodnie z twoimi życzeniami. Zamówiłem ci 
śniadanie i czystą odzież. Będą gotowe razem z tobą.
Prysznic zionął ciepłą wodą i gorącym powietrzem. Sterczałem pod nim o wiele za długo. Ale czynił 
cuda nie tylko z moim samopoczuciem - z obolałymi mięśniami także. Nie spieszyło mi się. 
Zorganizowali spotkanie - na moich warunkach - jedynie dlatego, że nie mieli wyboru. Kazaliby mi się 
wypchać, gdyby mogli. Ale badający artefakt laboranci znaleźli figę z makiem. Floyd opowiedział im 
pewnie swoją pogmatwaną wersję zdarzeń o tym, co się działo, jak wpadł do pracowni z gnatem w 
ręku. Niesamowicie pogmatwaną. Wyciągnęli w końcu wniosek, że jeśli chcą poznać wypadki w pod-
ziemnym laboratorium, muszą mnie skłonić do puszczenia farby. Mając tyle sukcesów w 
prawdomówności, sądzili zapewne, że potrafią zrobić ze mną, co im się podoba.
- No dobra, Jim - powiedziałem do swego roześmianego i ulizanego odbicia w lustrze, przyczesując 
dokładnie włosy. - Dajmy im to, na czym im tak zależy.
Za przewodnika miałem Floyda. Przytupywał do taktu ze mną w labiryncie korytarzy do samej sali 
konferencyjnej.
- Cześć, kochani! - zawołałem radośnie na powitanie dalekim od przychylności twarzom.
Jedynie Madonetka oddała mi uśmiech i zamachała na próbę ręką. Admirał Stingo był poważny, 
Tremearne -zamknięty w sobie, tak samo jak Mata. Floyd miał zgnębioną minę - ale mrugnął do mnie, 
kiedy posłałem mu szybkie spojrzenie. Żelazny John i Svinjar siedzieli przykuci do krzeseł, inaczej by 
mnie zatłukli na miejscu. A tak zostało

background image

im tylko napinanie muskułów, że mało im gały nie wyskoczyły z morderczej wściekłości. Z rozkoszą 
patrzyłem na obandażowaną czaszkę i rękę na temblaku mojego rudego przyjaciela. Pradawny artefakt 
leżał przed nimi na stole. Poszedłem i usiadłem obok na krawędzi blatu.
- Opowiedz nam o nim - powiedział z dozą rozsądku i przyjaźni admirał Stingo.
- Jeszcze nie teraz, admirale. Rozumiem, że waszym technikom nie udało się go rozpracować?
- Stwierdzili, że ma ponad milion lat. To wszystko.
- Niedużo tego. Najpierw jednak chciałbym przedstawić parę osób. Ten potłuczony jegomość o rudym 
puchu to Żelazny John. Przywódca kultu, który zamierzacie teraz zlikwidować. Możecie go odesłać na 
leczenie do zakładu dla obłąkanych morderców. Razem z tłuściochem, który rozwala się obok niego. 
Są tutaj, bo chciałem wam pokazać, do czego wasza polityka dobrodusznej nieinterwencji 
doprowadziła mieszkańców tego galaktycznego śmietnika.
Wyszczerzyłem zęby i czekałem, aż ustaną złorzeczenia i plucie. Następnie z sympatią pokiwałem 
głową nad tą szkodliwą dla zdrowia parką.
- Czy ktoś z obecnych chciałby żyć w tego rodzaju społeczeństwie, na jakie narażacie niewinnych i 
bezbronnych mieszkańców Liokukae? Trzeba powołać komitet. Stworzyć plany oswobodzenia z 
niewoli kobiet i dzieci. Przekonacie się, że Mata może udzielić wam kilku dobrych rad w tej 
dziedzinie. Niektórych mężczyzn na planecie lepiej przesłuchiwać oddzielnie. Jednemu czy drugiemu 
zapewne podoba się ich świat takim, jakim jest. Reszta zasługuje na lepszy los. Ale to dotyczy 
przyszłości. Najpierw rzućmy światło na przeszłość. Daję głowę, że członkowie mojej kapeli boleją 
nad rozpadem Stalowych Szczurów. Daliśmy ostatni występ, zaśpiewaliśmy ostatnią pieśń. 
Sprawiliśmy
się całkiem nieźle jak na zgraję amatorów. Młodociany kryminalista, admirał, spec od walk na gołe 
pięści oraz... kim jesteś naprawdę, Madonetko? Tylko nie mydlij mi znowu oczu jakąś 
wyimaginowaną pracą urzędniczą. To nie w twoim stylu. Wszyscy otworzyli dusze - na co czekasz? 
Wyprostowała się marszcząc brwi - a potem się uśmiechnęła.
- Zasługujesz na prawdę, Jim. Moje biuro faktycznie istnieje. Tyle że w Galaksia Universitato, 
wykładam w katedrze archeologii. Uniwersytet wyłożył tyle pieniędzy, że nalegał na swego 
reprezentanta.
- Cieszę się, że to ty nim zostałaś, pani profesorko. Współpraca z tobą to pasmo uciech. - Posłałem jej 
całusa. Skradła go z powietrza i oddmuchnęła z powrotem.
- Nie wiedziałem o tym! - żachnął się admirał Stingo. -Zdaje się, że w tak zwanej operacji 
odzyskiwania artefaktu istnieją nieznane poziomy tajności i fałszu. Im więcej się dowiaduję - tym 
bardziej mi to cuchnie. I tym wyraźniej odciska się na tym pieczęć Śmierdziela Benbowa.
- To poufny przydomek i będzie skreślony z protokołu - zazgrzytał obrzydliwie znajomy głos od 
strony gwałtownie otwieranych drzwi. - Gry i zabawy się skończyły. Siadaj, di Griz. Ja tu teraz 
dowodzę.
- Jak ja żyję i oddycham! - Przepełniony radością odwróciłem się przed wiecznie skrzywioną gębę 
admirała Benbowa. - To chyba zbyt piękne, aby było prawdziwe. Stary truciciel osobiście - we własnej 
osobie.
- Przymknij się. To rozkaz. Stingiem zatrzęsło.
- Benbow, ty sukinsynu - kombinujesz za moimi plecami? Są jeszcze sprawy, o których ja nawet nie 
wiem?
- Dużo więcej. Ale twoje zapotrzebowanie na wiedzę sięga dużo niżej wtajemniczonej hierarchii 
dowodzenia. Weź więc przykład z tego grandziarza i przymknij się.
- Koniec z pańskimi rozkazami, Benbow - wtrąciłem. Z pewną niechęcią, bo nic mnie tak nie rajcuje, 
jak widok dwóch admirałów skaczących sobie do gardła. Ale szkoda było czasu na igraszki. Najpierw 
obowiązki. -Teraz powiedz mi pan prawdę dla odmiany. Czy to pan wpadł na pomysł, aby mi podać 
lipną trzydziestodniową truciznę?
- Oczywiście. Umiem postępować z kryminalistami. Żadnego zaufania, sam strach. I absolutna 
kontrola. -Krokodyle wargi wykrzywiły się w lodowatym uśmiechu. -Zademonstruję ci, jak to działa.
Strzelił z palców i do sali wpadł pomocnik ze znajomym zawiniątkiem. Admirał podniósł pakunek i 
żmijowaty uśmiech zrobił się jeszcze szerszy.
- Nie sądziłeś chyba, że pozwolę ci z tym prysnąć, co?
To była paczka z trzema milionami kredytek, którą wysłałem pod opiekę do profesora Van Divera. 
Moje honorarium za narażanie życia, dobrze zasłużona nagroda. Teraz w rękach wroga. Nie tylko 
miałem to gdzieś - nie posiadałem się z radości.
- Serdeczne dzięki, admirale - zarechotałem. - Krąg się zatoczył, koło zamknęło. Zabawa skończona, 
artefakt odzyskany. Ostatnia pieśń przebrzmiała. Dziękuję, dziękuję...
- Nie rżnij wesołka, di Griz - bo wpadłeś w gówno po same uszy. Nie dasz gardła za obrabowanie 
Mennicy, ale czeka cię zasłużone więzienie. Honorarium, które wydarłeś uniwerkowi, wróci teraz do 
niego. Razem z artefaktem...

background image

- Aha, przypomnieliśmy sobie nareszcie. Nie chce pan wiedzieć, czym on jest, jak działa?
- Nie. Nie moja działka. Niech się uniwerek o to martwi. Od początku byłem przeciw całej awanturze. 
Już
po wszystkim i odtąd życie będzie się toczyć tak jak przedtem.
- Na tej nikczemnej planecie również?
- Oczywiście. Nie pozwolimy żadnym filantropom sabotować zdrowych rządów prawa.
- Admirale - zaiste, podziwiam pana - odparłem wstając i zwracając się do zasłuchanej publiczności. -
Słyszysz, Żelazny Johnie? Możesz wracać do starych obowiązków na dnie jeziora, gdy już podleczysz 
stare kości. Svinjar, czekamy na nowe trupy i bezeceństwa z twojej strony. Wróci prawo i porządek - 
na warunkach admirała Benbowa.
- Aresztować tego człowieka! - rozkazał. Dwóch uzbrojonych agentów wpadło do pokoju i skręciło w 
moją stronę.
- Pójdę grzecznie - poinformowałem. Wykonałem półobrót i dotknąłem artefaktu, tak jak mnie 
poinstruowano. - Ale sam.
Zapadła taka cisza, że mogłem usłyszeć spadający włos. Ale rzecz jasna żaden włos nie mógł spaść.
Nic nie mogło się poruszyć, nic się nie poruszało. Dopiero po dłuższej chwili.
Poza mną, ma się rozumieć. Podreptałem na drugi koniec sali nucąc „Nie ma kary zbyt okrutnej dla 
nieprzyjaciela". Uwolniłem admirała od mego ciężko zarobionego honorarium, śmiejąc się dobrotliwie 
w tę jego wściekłą i zastygłą buźkę. Masz tak sterczeć dłuższą chwilę. Odwróciłem się i pomachałem 
ręką posągowemu audytorium.
- Z tego wszystkiego najlepsza była praca ze Stalowymi Szczurami. Dziękuję, kochani. Panu też, 
kapitanie Tremearne. Szczerze mówiąc - nie tylko dziękuję panu - ale chciałbym również prosić o 
niewielką pomoc.
Z tymi słowy podszedłem i dotknąłem ręki kapitana. Zamknąłem go w polu odpornym na staże czasu, 
które mnie otaczało.
- W czym mam ci pomóc? - Przeciągnął wzrokiem po nieruchomej scenerii i dodał ze zdziwieniem: - 
Co się dzieje?
- To co widać. Nikt nie jest ranny, ale nikt się nie poruszy przez dłuższą chwilę. Staza czasu. Kiedy ją 
opuszczą, nie będą wiedzieć, że w niej byli.
- To samo spotkało Floyda?
- Żebyś pan wiedział.
- Co?
- Podróżnicy w czasie. Obcy artefakt nie jest wcale obcy - to tylko konstrukcja ludzi z odległej 
przyszłości, wysłana wstecz i zagubiona w czasie. Ślubowałem nikomu nie mówić. Uczynię ten jeden 
wyjątek, bo potrzebuję pańskiej pomocy.
- W czym?
- W wydostaniu stąd pana i mnie, byśmy mogli przystąpić do porządków na tej zgniłej planecie. To 
nasz obowiązek. Dopiero co przybył admirał Benbow, jak pan widział, więc na orbicie krąży teraz 
statek międzygwiezdny. Porwiemy z panem jakiś transport i skoczymy na górę. Kiedy tam 
przyfruniemy, wykorzysta pan swój stopień, spryt i gwałtowne maniery do tego, byśmy mogli wejść na 
pokład i prysnąć z Liokukae. Po powrocie na łono cywilizacji nadamy wielki rozgłos łajdactwom, 
jakie czynią ludzie na tej planecie. Będzie skandal i posypią się głowy.
- Moja pierwsza. Trybunał wojskowy, murowana degradacja i stuprocentowe dożywocie.
- Nie powinno być tak źle. Jeśli przeciągniemy siły światła na naszą stronę, to siły ciemności nie 
zdołają pana tknąć.
- Trzeba czasu...
- Kapitanie - przeszedłem do konkretów. - Tego akurat nam nie brakuje! Jest go dobre sześć miesięcy. 
Tyle potrwa staza. Nie będą wiedzieć, nie będą świadomi upływu choćby jednej sekundy. Cóż to 
będzie za panika, kiedy odkryją tyle zmian wokół siebie w trakcie drzemki. Po moim wyjściu staza 
scali się samoczynnie, nieprzenikalna, nieprzepuszczalna. Zanim ustąpi, kampania na rzecz reform 
odniesie sukces i więzienna planeta będzie już tylko złym snem.
- A ja w cywilu, bez pracy, emerytury - jak się mogę spodziewać.
- I niejeden człowiek zazna pełni życia i szczęścia, zamiast ginąć lub żyć w pogardzie. Poza tym armia 
to nie miejsce dla dorosłego mężczyzny. Z milionem kredytek w banku może pan kupować 
prawników, używać życia, zapomnieć o przeszłości.
- Z jakim milionem?
- Łapówką, którą zamierzam wpłacić na pańskie za-szyfrowane konto, abyś pan na tym nie stracił. 
Zamachał mi pięścią przed nosem.
- Kanciarz z ciebie, di Griz! Myślisz, że się zniżę do twojego przestępczego, kanciarskiego poziomu?
- Nie. Ale może pan zostać prezesem fundacji „Ratujmy Liokukae", założonej przez anonimowego 
dobroczyńcę.

background image

Spiorunował mnie wzrokiem i otworzył usta, aby zaprotestować. Powstrzymał się jednak i parsknął 
śmiechem.
- Jim - nie poznaję cię! Co, u licha - zgoda! Ale na moich warunkach, rozumiesz?
- Zrozumiałem. Podaj mi pan tylko adres na kopertę z czekiem.
- Dobrze. Na razie poszukamy ci jakiegoś munduru, a później sfabrykuję kilka zamówień 
spedycyjnych. Czuję, że polubię życie cywila.
- Polubi pan, polubi. Idziemy?
Poszliśmy. Krok w krok w nader wojskowym stylu. Maszerując ku przyszłości, ku lepszej, jaśniejszej 
przyszłości.
Blues zaśpiewany. Strona odwrócona, rozdział zakończony. Tremearne wykona dobrą robotę i 
uprzątnie ten okropny świat. Ja się sprawię równie dobrze, zmykając chyłkiem w szczeliny 
społeczeństwa.