background image

Jacek Sawaszkiewicz 

Kronika Akaszy 

Metempsychoza 

 

background image

METEMPSYCHOZA 

Rozdział I 

Na zewnątrz  było ciemno  i przewalała  się październikowa burza,  zacinając deszczem 

w  okno,  przy  którym  tkwił  Dan  Martin  zwrócony  tyłem  do  cichego  i  pustego  gabinetu  i  do 

drzwi  otwartych  w  sekretariacie,  gdzie  powinna  siedzieć  Marj  Kenneth,  mimo  że  minęły 

godziny  jej  urzędowania.  Marj  powinna  siedzieć  tam  teraz,  nawet  jeżeli  on  nie  zlecił  jej 

żadnej pracy na dzisiejszy wieczór. 

Deszcz zalewając szyby wykoślawiał litery neonu „Frascati" zawieszonego w dole, po 

drugiej stronie placu,  i litery setek innych neonów wiszących wyżej, czasem tak wysoko, że 

musiał  podnosić  ku  nim  wzrok,  choć  znajdowały  się  w  sporej  odległości  i  patrzył  na  nie  z 

czternastego  piętra.  Dopiero  po  zapadnięciu  zmroku,  kiedy  człowiek  uważnie  rozejrzy  się 

dokoła,  może  zobaczyć,  ile  otacza  go  urzędów,  korporacji  i  firm,  które  by  rade  wyszarpnąć 

mu z portfela ostatniego dolca. 

Niedaleko zagrzmiało. Deszcz jednostajnie spłukiwał szyby; w rogu okna duże krople 

zbierały  się  szybko  i  spływały  lśniącym  strumyczkiem  wzdłuż  ramy  na  parapet,  a  potem 

dołączały do innych kropli, spadających na to miasto już od kilkunastu dni, tak że Dan zdążył 

się  przyzwyczaić  do  widoku  parasolki  suszącej  się  każdego  ranka  w  sekretariacie.  Teraz  jej 

tam nie było; Marj zabrała ją wraz ze swoją torebką z jaszczurczej skóry, z której wcześniej, 

na minutę przed godziną piątą po południu, wyjęła kluczyki od samochodu. 

- Będę ci dzisiaj jeszcze potrzebna, Dan? 

- Nie. Dziękuję. Marj. 

Odczekał, aż ona wyjdzie, po czym umieścił nogi na, biurku, wprost na oprawionej w 

zielony safian teczce. Może by zapalił, ale papierosy leżały obok popielniczki, poza zasięgiem 

jego ręki, więc tylko odchylił głowę na oparcie i na chwilę zamknął oczy. Pomyślał, że jego 

„nie"  zabrzmiało  jednak  przekonywająco,  skoro  Marj  poszła  do  domu,  choć  on  w  gruncie 

rzeczy chciał,  żeby  została.  Nie,  wcale  tego nie chciał. Owszem,  do cholery,  chciał. Chciał, 

żeby tu zostały wszystkie sekretarki, które  wezwałby do swojego gabinetu i którym  mógłby 

powiedzieć:  „Słuchajcie,  dziewczyny,  jesteście  młode,  roztropne  i  energiczne,  a  ja  jestem 

zmęczony,  nawala  mi ciśnienie  i  nie potrafię wziąć się w garść,  bo wciąż pada ta zatracona 

mżawka,  i  jeszcze  na  dzisiaj  zapowiadają  burzę  i  w  ogóle,  więc  zróbcie  coś  z  Larą  Castle, 

Charliem, Vincentem Sherwoodem, rękopisem Anetty Blayer, rodzinami Sorettów i Cornów, 

background image

(Forum Mniejszości) i z całym naszym Działem Literackim, a kiedy się z tym uporacie, niech 

jedna z was, najlepiej Marj, przyjedzie do mnie do domu, obudzi mnie delikatnie i szepnie, że 

już załatwione, i koniecznie niech doda, że ponieważ ja mam skrupuły wylać ją z pracy, ona 

jutro zwolni się na własne żądanie; zwolni się i odejdzie tak, jak w styczniu odszedł Douglas 

Johnston, stary Dog, po którym ja w lutym objąłem stanowisko redaktora naczelnego.” 

Marj  Kenneth przyjęto do redakcji  cztery  lata temu,  kiedy Dział Personalny  „Dutson 

Telegraph"  zaczął  poszukiwać  maszynistki  ze  znajomością  stenografii.  Miała  dobre 

referencje,  była  po  rozwodzie  i  kręciła  z  komiwojażerem  z  koncernu  zajmującego  się 

sprzedażą  leków.  Została  zaangażowana  w  sekretariacie  ogólnym,  skąd  po  roku  stary  Dog 

wziął ją do siebie, jako że Cicely, jego osobista sekretarka, postanowiła wyjść za mąż i rodzić 

dzieci. Dan Martin od dnia, kiedy w lutym formalnie zasiadł za biurkiem Douglasa Johnstona, 

żywił  nadzieję,  że,  Marj  poprosi  o  przeniesienie  czy  wręcz  odejdzie  z  redakcji  w  ślad  za 

swoim poprzednim szefem, ale czas płynął i nic się nie działo. Oczywiście, mógł ją po prostu 

zwolnić - wydając Działowi Personalnemu telefoniczne polecenie - wolał jednak, by wpierw 

zasugerował mu to ktoś z tych dygnitarzy, którzy założyli i rozwinęli prasę na tym terenie, a 

teraz  rzadko  uczestnicząc  w  międzyredakcyjnych  kolegiach,  ograniczają  się  do  typowania 

awansów, wyznaczania ramówek dla poszczególnych pism bądź użyczania swoich inicjałów 

pod  przygotowane  przez  innych  artykuły  polityczne.  A  jeżeli  oni  zawiodą  zapewniał  się  w 

duchu naiwnie - pozostają jeszcze rozmaite przypadki losowe: niewinna kraksa samochodowa 

z solidnym szokiem nerwowym; ambitny mąż, jaki się trafił Cicely; spadek po babce mającej 

w  Teksasie  rancho  na  polu  naftowym,  czy  bodaj  nagłe  zauroczenie  jednym  z  tych 

płomiennych  apeli  przywódców  duchowego  „Wyznawców  Giorbruna",  a  w  konsekwencji 

pełna  religijnych  uniesień  pielgrzymka  na  wyspę  Quharfa  z  koniecznością  przepłynięcia 

dwóch  oceanów  na  tratwach,  bo  tak  umyślili  sobie  ci  wariaci  z  tej  sekty.  Owe  pobożne 

życzenia nie wychodziły wszakże poza sferę marzeń raczej trudno ziszczalnych, podczas gdy 

wypadało działać możliwie szybko - przynajmniej takiego zdania był degenerat Charlie. 

-  Marj  jest  w  porządku,  Dan,  ale  skoro  postanowiłeś  ją  zwolnić,  załatw  to  z  punktu, 

zanim... 

Jedli  wtedy  lunch  w  „Klubie  Prasy",  siedząc  przy  stoliku  wciśniętym  w  odległy  kąt. 

Było  to  wkrótce  po tym,  jak  motłoch  rozdarł  Giorbruna  na  strzępy  i  przed  tym,  jak  Charlie 

dostał manii prześladowczej i zaczął unikać ludzi. 

- Zanim co? 

- Zanim nie stracisz resztek niezależności. Wszyscy w „Dutson Telegraph" wiedzieli, 

że  to  Marj  Kenneth  z  wysokości  swojego  sekretariatu  przez  ostatnie  miesiące  rządów 

background image

Douglasa  Johnstona  kierowała  pracą  redakcji.  Łajdaczenie  się,  w  umiarkowanym  stopniu, 

zawsze  było  dobrze  widziane  na  każdym  szczeblu  dziennikarskim  i  administracyjnym, 

pozwalało  ludziom  na  luksus psychicznego relaksu, ale  stary Dog rozłajdaczył się w sposób 

niekontrolowany,  zaniedbując  coraz  bardziej  obowiązki  służbowe,  które  ze  znajomością 

przedmiotu  przyjmowała  na  siebie  jego  osobista  sekretarka.  W  końcu  nie  mógł  się  bez  niej 

obejść i kiedy była ona na urlopie, czuł się rozbity i zagubiony i często popełniał błędy albo 

zwlekał  z  powzięciem  decyzji.  W  kolegium  zasiadali  ludzie  doświadczeni,  erudyci  o 

błyskotliwej  inwencji;  Douglas  Johnston  jakby  nie  dostrzegał  tego  faktu,  zdał  się  na  swoją 

Marj  i  akceptował  nowe  pomysły  i  propozycje  pod  warunkiem,  że  uprzednio  uzyskały  jej 

placet, więc Dan Martin, zniechęcony niepowodzeniami, wzorem pozostałych, zajął postawę 

bierną i wyczekującą. Obserwował rozwój wypadków bez urazy, ze współczuciem, a kiedy w 

grudniu ubiegłego roku wezwał go do siebie sam Jonathan Phelps, wystąpił nawet w obronie 

swojego bezpośredniego szefa. 

„Tak,  masz  rację,  Dan.  Johnston  to  pierwszorzędny  fachowiec.  Ale  mamy  do  niego 

zastrzeżenia.” 

„Kobiety? Więcej w tym zgrywy niż...” 

„Ależ  nie,  my  się  nie  wtrącamy  w  cudze  życie  prywatne.  Dog  w  swoim  gabinecie 

może ciachać wszystko, co mu wpadnie w ręce, byleby nie doszło do skandalu. Może...” 

„Jeżeli jeszcze może.” 

Phelps  uśmiechnął  się  przelotnie,  dając  Danowi  do  zrozumienia,  że  docenia  jego 

dowcip. 

„Właśnie"  -  potwierdził.  I  niespodziewanie  oświadczył:  -  „Chcę,  żebyś  zaczął  się 

przymierzać do stanowiska Johnstona.” 

Lekko  oszołomiony  Dan  sięgnął  do  kieszeni  po  papierosy.  Phelps  poczęstował  go 

cygarem. 

„Jesteś  lojalny,  inteligentny,  masz  świetne  kwalifikacje,  świetne  pióro,  cieszysz  się 

autorytetem i znasz problemy tego miasta, naszego stanu...” 

Zaciągając  się  cygarem  Dan  skonstatował,  że  nie  wie,  co  powiedzieć  i  że  uparcie 

trzyma się myśli, iż zdoła jednak ocalić starego Doga. 

„Ten układ stosunków służbowych między Johnstonem a Marj Kenneth...” 

„Więc co z tym układem, Dan?" 

„Ma sporo zalet.” 

„, To godne pochwały, że bronisz swojego szefa, ale znowu chybiłeś. Nie w tym rzecz, 

chociaż rozwój stosunków wewnątrzredakcyjnych rzeczywiście nie jest nam obojętny. My nie 

background image

krępujemy  naszym  redaktorom  naczelnym  ich  demokratycznych  swobód.  Wymagamy  od 

nich tylko sprawnej i twórczej organizacji pracy, przestrzegania dyscypliny i zachowania przy 

tym  rozsądnych  proporcji.  Dog  tego  nie  robi.  Do  dziś  nie  zaprowadził  porządku  w  Dziale 

Literackim.” 

„Zatrudnia w nim grupę uznanych krytyków i recenzentów.” 

„Zatrudnia  w  nim  też  osoby,  które  zapomniały,  co  to  dziennikarstwo  i  którym  się 

wydaje,  że  są  piekielnie  utalentowanymi  fabularzystami.  Cenimy  polot,  wysoko  go  sobie 

cenimy, ale bez popadania w skrajność.” 

„Brown.” 

„Jeremy Brown i Doreen Thomhill.” 

„Są zbyt wartościowi dla naszej redakcji, żeby ich zwolnić.” 

„Nie  chodzi  o  to,  żeby  ich  zwalniać.  Wystarczy  przykrócić  im  cugli.  Powinieneś  to 

rozważyć po objęciu stanowiska Johnstona.” 

„Wiem, że chciałbym je objąć.” 

„Doskonale,  Dan.  I  pohamuj  trochę  Charliego.  Byłoby  nam  przykro,  gdyby  przez 

whisky stracił swój polot i musiał od nas odejść. Ten polot, który tak wysoko sobie cenimy.” 

„Ale bez popadania w skrajność.” 

„Właśnie.” 

W styczniu, zgodnie z poleceniem Phelpsa, Dan Martin przeprowadził się do gabinetu 

Douglasa Johnstona zawieszonego już w czynnościach. Nie miał jeszcze oficjalnej nominacji 

i  może dlatego nadal  biernie obserwował rozwój wypadków.  Dokonując  niezbędnych zmian 

organizacyjnych  czekał,  aż  Marj  zacznie  działać  w  dawnym  stylu  i  powoli  ogarniało  go 

rozczarowanie.  Marj  nie  zdradzała  zakusów  wodzowskich,  wykonywała  jego  polecenia 

natychmiast i dokładnie, a jedynymi przejawami jej inicjatywy były te drobne przysługi, jakie 

wyświadczają sobie znajomi i współpracownicy, i okazywane mu niewinne złośliwości, które 

przyjmował  z  rozbawieniem,  dopóki  do  nich  nie  przywykł.  Była  po  prostu  kompetentną 

sekretarką  o  pogodnym,  nieco  zadziornym  usposobieniu  i  o  poważnym  stosunku  do  spraw 

służbowych. I nie miało to nic wspólnego z przebiegłym zamykaniem się w skorupce, skąd by 

można  bezpiecznie  wystawić  czułki  i  ostrożnie  badać  grunt,  upewnić  się,  czy  zagrożenie 

minęło  -  raczej  z  postępowaniem  siostry  miłosierdzia,  która  przedtem  na  kilka  miesięcy 

zawiesiła  na  kołku  różaniec,  by  zajmować  się  leczeniem  beznadziejnie  chorego,  ale  teraz 

chory już umarł, więc powróciła do pełnienia swoich zakonnych powinności. 

Była  to  interpretacja  wyłącznie  Dana  Martina,  ponieważ  prawie  nikt  w  „Dutson 

Telegraph"  nie  wierzył,  że  ten  unormowany  stosunek  zależności  służbowej  między  nowym 

background image

redaktorem  naczelnym  a  jego  osobistą  sekretarką  zachowa  się  na  dłuższą  metę  przeważała 

opinia, że Marj lada dzień owinie sobie Dana Martina wokół małego palca. Tę opinię wyraził 

również Charlie tamtego dnia w „Klubie Prasy". 

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał go Dan. 

- Tylko to, co mówią inni i co ja sam widzę. Giorbrun się skończył, sytuacja wraca do 

normy,  w  redakcji  nareszcie  mamy  znośny  spokój...  okoliczności  sprzyjają  operacjom 

zaczepno-oblężniczym.  I  Marj  zmienia  uczesanie,  nosi  wysokie  staniki,  a  jak  maszeruje 

korytarzem, roztrąca wszystkich tym swoim dynamicznym tyłkiem. 

Jedli  spóźniony  lunch  i  „Klub  Prasy"  świecił  pustkami.  Charlie  wpychał  w  siebie 

rybnego  sandwicza,  którego  popijał  pisem.  Przyglądając  mu  się  Dan  pomyślał,  że  wiele 

można wyczytać z tej przekrwionej twarzy o szelmowskim wyrazie. 

- Charlie? 

- No? 

-  Widzę  te  bary,  które  odwiedziłeś  dzisiaj  w  drodze  z  domu  do  redakcji.  Mam  ci 

wymienić ich nazwy? 

Charlie zachichotał. 

- Nie zgadniesz. 

- W każdym razie było ich pięć. 

- Aż tyle? To zaoszczędziłem masę forsy, chłopie. Bo przyjechałem prosto tutaj. 

- Jesteś na gazie. 

-  To  się  zgadza.  Rano  znalazłem  przy  łóżku  napoczętą  butelkę.  Nie  liczyłem  łyków, 

ale okropnie mnie suszyło. 

- Wyleję cię, jak każdego rana będziesz miał takie cholerne szczęście. 

- Jasne. Z miejsca spadnie ci nakład o jakieś piętnaście procent. 

Była  w  tym  cząstka  prawdy:  cotygodniowe  cięte  felietony  Charliego  i  ukazujące  się 

nieregularnie kąśliwe reportaże, które pisał z taktem dziewiętnastowiecznego drwala, zyskały 

mu  grono  wiernych  czytelników,  na  ogół  prenumeratorów  „Dutson  Telegraph".  Ich  utratę 

tygodnik  odczułby  dotkliwie,  tym  bardziej,  że  od  symbolicznego  pogrzebu  Giorbruna  ilość 

zwrotów stale rosła, choć ograniczali nakład w miarę jak turyści opuszczali to miasto. 

Charlie przestał chichotać, ale wciąż miał ten szelmowski wyraz twarzy. 

- Znowu byłeś u Phelpsa? - spytał. 

- Nie byłem u Phelpsa. 

- A może ten pomysł podsunęła ci Marj? 

- Ją także wyleję. 

background image

- Wylej ją przede mną. Bo chciałbym zobaczyć to na własne oczy. 

-  Kiedyś,  Charlie,  twój  polot  rozpuści  się  w  whisky  jak  szczyny  w  bajorze.  Wtedy 

wylecisz stąd na zbity pysk. 

-  Swój  polot  zabiorę  ze  sobą  do  grobu,  Dan.  I  posłuchaj  mojej  rady:  jeżeli  brak  ci 

odwagi, żeby zwolnić Marj od razu, przynajmniej oszczędź jej złudzeń. Na początek przestań 

przetrzymywać ją w redakcji wieczorami, choćby naprawdę była taka potrzeba. 

Więc przestał to robić, ale nie odważył się na nic więcej i tylko pocieszał się w duchu, 

że przyjdzie mu w sukurs jakiś przypadek losowy. 

Piorun huknął tuż  nad  jego głową  i drżąca  struga  oślepiającego światła ześliznęła się 

po szczytowej ścianie przeciwległego budynku, aż Dan skamieniał, ponieważ wydało mu się, 

że  cała  dzielnica  eksplodowała  nagle  i  stanęła  w  płomieniach.  Z  rozdartej  piorunem  rynny 

buchnęły snopy iskier, jakby odpalono tam stufuntową skrzynię rac „Ekstra-promienistych B 

7" po dziesięć dolarów za tuzin, po czym znów zapadła ciemność i cisza mącona miarowym 

szumem  deszczu,  a  w  oknach  domów,  zza  kotar  i  żaluzji,  ukazały  się  niewyraźne  postacie 

ludzi wyglądających na ulicę, by sprawdzić, co się stało. 

Panna  Doreen  Thornhill,  pomyślał  Dan  podchodząc  na  miękkich  nogach  do  biurka, 

napisałaby o tym, że była to katastrofa pojedynczego UFO, który lądował awaryjnie na dachu 

tego  biurowca;  Jeremy  Brown  -  żeśmy  byli  świadkami  przeprowadzonej  w  naszym  mieście 

próby prototypu wehikułu czasu albo czegoś w tym rodzaju Charlie - to zależy, ile wypił... tuż 

przed  runięciem  ze  stołka  na  zniszczoną  posadzkę  baru  „Drabina  do  Nieba"  zapewne  by 

bełkotał  coś  o  niestrawności  Zeusa,  średnio  zamroczony  usiłowałby  napisać  felieton  o 

dziwnych  sposobach  postępowania  Izraelczyków  z  rakietami,  które  rząd  Stanów 

Zjednoczonych sprzedał im w ramach pomocy militarnej i „które oni teraz zwracają nam jako 

mało  skuteczne,  na  co  mieliśmy  dowód",  a  względnie  trzeźwy  dołożyłby  władzom  miasta... 

Boże,  jak  ja  ich  dobrze  znam!  Nie,  Charlie  nie  napisałby  dzisiaj  czegoś  takiego,  jest 

skończony.  Ten  degenerat,  gdyby  go  przycisnąć  do  muru,  mógłby  najwyżej  wykrztusić,  że 

był to kolejny nieudany zamach na jego życie. 

Manii prześladowczej Charlie dostał w  miesiąc po tamtym  lunchu w  „Klubie Prasy". 

Po  pogrzebie  Giorbruna  najazd  turystów  na  Dutson  trwał  nadal,  ale  odpływ  był  większy  i 

sytuacja w tym mieście stopniowo nabierała uroku. W redakcji zwolnili tempo: żelazny temat 

już  się  wyczerpał,  a  mozół  pogłębionej,  psychologicznej  oceny  i  analizy  niedawnych 

wydarzeń  zwekslowali  na  specjalistów  zamawiając  u  nich  stosowne  materiały;  sami  skupili 

się  na  komentarzach  politycznych  i  na  szczegółowych,  podlanych  pikantnym  sosem 

omówieniach  rabunków,  napadów,  gwałtów,  samobójstw  i  morderstw -  lejtmotywie  łatwym 

background image

w  przygotowaniu,  przystępnym  w  lekturze  i  ulubionym  przez  czytelników.  Dan  Martin  pod 

pozorem mobilizowania świeżych intelektualnych sił oddawał się rozkosznemu próżniactwu, 

kiedy  w  trzeciej  dekadzie  lipca  przyszedł  do  niego  Charlie  przeraźliwie  trzeźwy,  zamknął 

drzwi od gabinetu i wyznał: 

- Chcą mnie zabić, Dan. Jakieś skurwysyny uwzięły się na mnie i chcą mnie zabić. 

Jego małe chytre oczka były tego dnia okrągłe i wielkie jak ćwierćdolarowe monety. 

- Nalej sobie jednego, Charlie. 

- Och, człowieku! - Charlie żachnął się. - To nie są, kurwa, żarty! 

Przez  moment walczył  ze sobą,  w końcu  jednak  posłusznie przystąpił do  barku. Dan 

patrzył  na  niego  w  zadumie  i  słuchał,  jak  Charlie  dzwoni  na  alarm  starając  się  utrzymać 

szyjkę  butelki  nieruchomo  nad  szklaneczką.  Rozważał,  kogo  jeszcze  zaprosić  do  tej 

rozmowy:  czy  porucznika  Dolores  z  Wydziału  Zabójstw,  czy  doktora  Wilcoxa.  A  może 

puścić  tym  tropem  egzaltowaną  Sandy,  mistrzynię  w  nadawaniu  bójkom  knajpianym 

znaczenia  afer  terrorystycznych,  byleby  miała  materiał  wyjściowy;  wyznanie  Charliego 

mogło być takim materiałem. 

- Lód jest na górnej półce. 

Ze szklaneczką w zaciśniętych palcach Charlie opadł  na tapczan przy  barku. Jednym 

odmierzonym  ruchem  wypił  wszystką  swoją  whisky  i  westchnął  głucho.  Wodniste  okrągłe 

oczka wlepił w Dana Martina z niedowierzaniem. 

-  Trzy  zamachy  w  ciągu  miesiąca.  To  jacyś  makaroniarze  albo  te  zawszone 

Portorykańczyki. 

- Trzy? 

- Co? 

- Aż trzy zamachy? 

- Przecież mówię. 

- Tak, tak. 

Dan  rozpierał  się  w  fotelu  i  badał  swojego  parkera.  Chyba  istotnie  musiało  być 

mizernie z Charliem, skoro biedaczysko przyszedł do pracy zupełnie trzeźwy i nie spostrzegł 

natychmiast, że się z niego kpi. 

- Ten trzeci był przed godziną. Skurwysyny rzucili we mnie granatem. 

- Jacyś partacze amatorzy. 

- Co? Co chcesz przez to powiedzieć? 

- Tylko tyle, że nie wyglądasz na kogoś, w kogo przed godziną rzucono granatem. 

-  Człowieku,  rozerwał  mi  się  pod  nogami!  Zapytaj  właściciela  „Tęczowego  Raju". 

background image

Odłupało mu z jard tynku i rozpieprzyło wystawę. 

Tak, nie  było wątpliwości, kogo jeszcze  powinno się dopuścić do tej tajemnicy. Dan 

otworzył  notes  na  stronie  z  nadrukowaną  literą  „W"  i  powiódł  wzrokiem  po  nazwiskach. 

Wilcox. 

-  Myślę,  Charlie,  że  na  razie  nie  ma  sensu  mieszać  w  to  policji.  Wpierw  musisz  się 

otrząsnąć. 

Rozumiejąc  tę  radę  po  swojemu  Charlie  powtórnie  napełnił  swoją  szklaneczkę  do 

połowy. 

- Przejechali wolno obok mnie. To był szary Oldsmobile, model zeszłoroczny. Jakiś z 

tyłu  otworzył  drzwiczki  i  rzucił  tym  we  mnie.  Potem  dodali  gazu.  Widziałem  wszystko 

wyraźnie, jakbym już siedział w walhallijskiej loży. 

- Było ich dwóch? 

-  Skąd  mogę  wiedzieć.  Nie  dali  mi  czasu,  żeby  ich  policzyć.  Przechodziłem  akurat 

koło  tej  knajpy,  kiedy  podjechał  ten  Oldsmobile.  Czyjaś  owłosiona  łapa  kiwała  na  mnie  z 

niego.  Tak  mi  się  wydawało,  że  kiwa,  więc  stanąłem.  Coś  wypadło  z  tego  samochodu  i 

potoczyło  się w  moją stronę.  I  jak  nie  huknie!  Aż zobaczyłem kapcie Świętego Klucznika  i 

zagrały mi anielskie dzwony. 

- Dosyć z tobą marnie, stary - wtrącił Dan tonem przyjaznego zatroskania. 

- Trochę mnie to zdenerwowało, no. Ale nic mi nie będzie. 

-  Ja  bym  do  tego  tak  nie  podchodził.  -  Obsadką  parkera  Dan  stuknął  w  notes,  który 

opierał na kolanie. - Pamiętasz Harpe'a? Josepha Harpe'a? 

- Och, zostaw go. Rosną nad nim niezapominajki. 

-  Poczekaj.  Jego też  próbowali  wykończyć  tacy  jedni,  ale  się  im  wymykał.  Wreszcie 

podłożyli mu bombę w sypialni. Dwie dziwki razem z łóżkiem wyleciały w powietrze. Kiedy 

jego  goryle  wskoczyli  do  apartamentu,  on  stał  na  progu  łazienki  z  włączoną  maszynką  do 

golenia w garści i rechotał ze śmiechu. „Popatrzcie na te majtki, przyfrunęły aż tutaj. Majtki 

Jojo. Jak wam się zdaje, chłopcy, co ona chciała dać mi do zrozumienia?" Później z powrotem 

zaczął się golić. Bo to był twardziel. A wieczorem dostał ataku serca i zmarł. Nikt, nawet on 

sam nie podejrzewał, że jest w szoku. 

- Po co ta gadka? 

Dan  odłożył  notes  i  wstał,  by  nalać  sobie  brandy.  Ze  szklaneczką  wrócił  za  biurko  i 

znów usiadł w fotelu. 

- Chyba nie zaszkodziłoby, gdybyś porozmawiał teraz z jakimś lekarzem. Potrzebny ci 

jest ktoś, kto by twoje nerwy zestroił na nowo. 

background image

Charlie zamrugał czerwonymi powiekami. 

- Na przykład kto? 

- No... nie wiem - czuł, że to zabrzmi fałszywie, niemniej kontynuował: - Myślałem o 

doktorze Wilcoxie. 

- Wilcox? Czy ja się nie przesłyszałem? 

- Mógłby tu przyjechać i rzucić na ciebie okiem. 

-  Rzucić  na  mnie  okiem?  I  przyjechałby  tu  z  dwoma  drabami,  z  dwoma  drabami  w 

granatowych kitlach, którzy też rzuciliby na mnie okiem? Ty, Dan, w co ty się starasz mnie 

wrobić? 

- Daj spokój, Charlie. Chcę ci tylko pomóc. 

- Wiesz co, chłopie? Wsadź sobie w dupę swoją pomoc. 

I Charlie zerwał się z tapczanu i wybiegł, jakby go ścigało jodłowanie ambulansu. 

Od  tamtego  dnia  się  nie  widzieli.  Degenerat  Charlie  unikał  go  jak  bezalkoholowych 

restauracji „Howarda Johnsona", a przy tym coraz rzadziej pokazywał się w redakcji. Gdzieś 

tak od września przestał przychodzić do pracy w ogóle i jedynie regularnie dostarczane wraz 

z  codzienną  pocztą  materiały  publicystyczne  dowodziły,  że  obrażony,  zastraszony  i 

dziwaczejący  w  postępie  geometrycznym  Charlie  jeszcze  żyje  i  działa.  Dan  parokrotnie 

kontaktował  się  z  nim  telefonicznie,  zawsze  z  tym  samym  opłakanym  rezultatem,  nawet 

pofatygował  się  do  niego  osobiście,  co  utwierdziło  go  w  przekonaniu,  że  tylko  interwencja 

doktora Wilcoxa może uleczyć Charliego z delirycznych urojeń, Charlie po dwóch odwykach 

miał  uraz  na  punkcie  wszelkiej  maści  konowałów,  z  wyróżnieniem  owych  nieodrodnych 

synów epoki prohibicji,  ale kiedy  już się dostał w ich  łapy,  wtulał ogon pod siebie  i chętnie 

współpracował  z  nimi.  Dan  był  gotów  załatwić  mu  pobyt  na  Oddziale  Intensywnej  Terapii 

Alkoholików przy Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia i byłby to zrobił, gdyby nie epidemia 

tajemniczych  zgonów  w  tej  Klinice  ochrzczonych  przez  brukowców  z  „Dutson  News" 

mianem  Serii  niemiłosierdzia.  Obawiał  się  radykalniejszych  posunięć,  by  w  redakcji  nie 

oskarżono  go,  że  skazuje  Charliego  na  śmierć  -  na  p e w n ą   ś m i e r ć.  W  umysłach 

obywateli  Dutson  Seria  Niemiłosierdzia  zdążyła  obrosnąć  w  legendę  nieomal  ludową  i 

wytworzyła się wokół niej swoista psychoza. No więc zrezygnował z tego pomysłu. Machnął 

na  Charliego  ręką  ufając,  że  jeżeli  ten  degenerat  w  końcu  nie  zaśnie  z  głową  w  piecyku 

gazowym  albo  się  nie  powiesi,  cały  problem  jakoś  sam  się  rozwiąże.  Porzucił  myśl  o 

umieszczeniu  go  w  Klinice  Psychiatrycznej  Miłosierdzia,  choć  dobrze  by  było  mieć  tam 

kogoś z redakcji w tych gorących tygodniach,  nawet deliryka, zwłaszcza że zajmująca się tą 

serią  zgonów  Lara  Castle  pracowała  jak  kamieniarz,  któremu  kazano  stolarskim  dłutem 

background image

obrobić  bazaltową  płytę,  gdy  tymczasem  każdy  numer  „Dutson.  News"  bądź  „Forum 

Mniejszości" przynosił pełnokolumnowe artykuły pod krzykliwymi tytułami, jemu natomiast 

w codziennej poczcie przynoszono niecierpliwe i zaczepne listy od czytelników, Lara Castle 

obok  Charliego  i  Marj  Kenneth  to  był  skądinąd  osobny  problem.  Obok  Charliego,  Marj 

Kenneth,  „Forum  Mniejszości"  -  tej  rewolwerówki  zrodzonej  na  fali  ekscesów 

postgiorbrunowskich - obok Vincenta Sherwooda i rodzin Sorettów i Cornów, które dyszały 

zemstą, czego dowód złożył młody Pad Corn, kuzyn sierżanta Roma Corna, przez telefon w 

lipcu. 

- Czy to Dan Martin? 

- Tak. 

- To pan jest szefem tego opluskwiacza, co się nazywa „Dutson Telegraph"? 

- A o co chodzi? 

- Odpowiedz pan, jak pytam. Bo inaczej ta gadanina nic nie da. 

Telefonistka  uprzedziła  go,  że  dzwoni  Pad  Corn,  a  kim  jest  ten  facet,  domyślił  się 

natychmiast. Odrzekł z rezerwą: 

- Tak, można by to tak ująć. 

- Co można ująć, do licha? 

- Że jestem szefem tego opluskwiacza, o który pan łaskawie pyta. 

- I to pan kazał wydrukować tę całą Inicjację? 

- Niezupełnie. Chociaż właściwie tak, to ja zadecydowałem. 

I  Nie  było  to  ścisłe:  decyzja  o  drukowaniu  Inicjacji  zapadła  w  zawikłanych 

okolicznościach i Dan, gdyby mu przyszło zeznać pod przysięgą, nie umiałby powiedzieć, kto 

rzeczywiście  ją  powziął.  Rękopis  Inicjacji  dostarczył  mu  Charlie,  on  przekazał  go 

Johnstonowi, ale stary Dog przewąchiwał wtedy, że coś się święci, że lada dzień zaproszą go 

na  posiedzenie  międzyredakcyjnego  kolegium,  i  zaprzątał  sobie  głowę  wyłącznie  strategią 

obrony  własnego  stołka.  Obiekcji  do  tekstu  w  zasadzie  nie  zgłaszano;  nikt  Inicjacji  nie 

forsował,  nikt  nie  usiłował  jej  zdyskredytować.  Dan  Martin  wyraził  się  o  niej  pochlebnie, 

oficjalnie  jednak  nie  objął  jeszcze  stanowiska  naczelnego  i  jego  zdanie  miało  znaczenie 

drugorzędne, mimo że był zastępcą Doga, który oczywiście w naradzie nie brał udziału. 

„Wiesz, że szykuje mi się wyjazd, a ty, Dan, jakoś ten balet poprowadzisz.” 

W  efekcie  kwestia:  publikować  czy  nie  -  zawisła  w  próżni,  przynajmniej  z  takim 

przeświadczeniem  wrócił  z  narady  do  swojego  gabinetu.  I  nagle  w  styczniowych  numerach 

ukazały się te odcinki - nie wiadomo przez kogo zatwierdzone. 

-  No  to  posłuchaj,  cwaniaczku.  Pamiętasz  pan  tego  radiestetę,  co  go  jakaś  komisja 

background image

wysłała na tamtą wyspę? 

- Mówi pan o Komisji do Spraw Quharfa? 

-  Bez  przerwy  o  tym  mówię.  Ten  pieprzony  radiesteta  miał  znaleźć  grób  waszej 

gwiazdy, Jane Biorne, co nie? 

- Między innymi. 

- No i między innymi znalazł. Znalazł kościotrupa. To był kościotrup... słyszysz pan?... 

to był kościotrup parszywca. Poza tym znalazł puszkę po piwie. Ale po tej Jane nie było tam 

ani śladu. I co pan na to? 

- Nic. 

-  Lepiej  ty  uważaj  na  siebie,  cwaniaczku.  Nasi  adwokaci  zatańczą  na  tobie  w 

podkutych butach. 

Od  mocniejszego podmuchu wiatru  deszcz zabębnił po parapecie zewnętrznym okna. 

Dan przysiadł na krawędzi biurka i zapalił papierosa. 

Lara  Castle,  Marj  Kenneth,  Charlie,  „Forum  Mniejszości",  Vincent  Sherwood  i 

rodziny Sorettów i Cornów. I  jakby tego było  mało, zadarł z Działem Literackim, ponieważ 

idąc  za  radą  Phelpsa  zaczął  cenzurować  teksty  autorów  o  zapędach  jednoznacznie 

nowelistycznych,  czym  naraził się starej pannie Doreen Thornhill  i Jeremy'emu Brownowi - 

ludziom, którzy w „Dutson Telegraph" podjęli pracę dużo wcześniej niż on,  mającym liczne 

wewnątrz- i pozaredakcyjne koneksje, i których bał się nawet Douglas Johnston. 

Dan Martin sięgnął za siebie i spod swojego siedzenia wyciągnął teczkę oprawioną w 

zielony safian z wytłoczonym na nim napisem: Mój hipnotyczny ogląd świata. 

I  na  domiar  wszystkiego,  pomyślał,  jeszcze  ten  rękopis  Anetty  Blayer,  z  którym  nie 

wiadomo co zrobić. Mój hipnotyczny ogląd świata. Dobre to do części rozrywkowej jakiegoś 

czasopisma  kobiecego.  A  Marką  Leve,  zadurzony  w  tej  babce  jak  dureń,  uznał  to  za 

przyczynek naukowy. 

-  Dan,  takich  eksperymentów  nigdzie  dotychczas  nie  przeprowadzono.  Ogląd  Anetty 

dowodzi, że tezy o wielopiętrowości świata są prawdziwe. To jest rewelacja, Dan! 

Rewelacja.  Dan  strząsnął  popiół  do  marmurowej  popielniczki  i  upuścił  safianową 

teczkę na biurko, aż plasnęła niedorzecznie w tym cichym i pustym gabinecie. Cholera, Marj, 

choć  minęły  godziny  jej  urzędowania,  powinna  być  teraz  w  redakcji,  kiedy  on  ma  tyle 

problemów i jest taki samotny. 

W porządku. 

Spocony wdrapał się na stołek przy barze, za którym prezydowało olbrzymie znudzone 

background image

chłopisko wbite w przybrudzoną białą kurtkę z rękawami podwiniętymi do łokci. 

W  porządku.  Może  niepotrzebnie  przemykał  się  chyłkiem  między  stolikami,  bo  to 

jednak bardziej ściąga uwagę niż gdy się podchodzi do baru  zwyczajnie, ale mimo to chyba 

niczyjej uwagi  nie ściągnął,  a teraz już siedzi  w cieniu,  na stołku pod ścianą  i zaraz barman 

postawi przed nim pełną szklaneczkę, potem drugą i trzecią, po której przyjdzie odprężenie. 

„Młyn Zbożowy". Pierwszy raz był w tej knajpie oddalonej od jego domu zaledwie o 

dwie  przecznice,  ale  już  w  dzielnicy  slumsów.  Właściwie  nie  powinien  opuszczać 

mieszkania, wylazł ze swojej nory, bo rano stwierdził, że ostatnia butelka jest pusta i później 

przez cały dzień obijał się po pokojach, ręce mu latały na wszystkie strony, szczękał zębami, 

miał bóle głowy, nudności, zlewały go poty i dygotał, jak gdzieś u sąsiadów rozległ się hałas 

(„zespół ostrej abstynencji" - tak to nazywali tamci pigularze). Musiał się napić, choćby zaraz 

po tym mieliby go te Portorykańczyki haratnąć. 

Barman niczym golem Liwy ben Becalela podszedł do niego i brudną szmatą przetarł 

kontuar zasłaniając sobą nisko wiszący abażur, który siał mętne żółte światło. 

- Podwójną kukurydzianą bez wody - wychrypiał Charlie. 

- Kukurydzianą? -  W tym pytaniu barman zawarł tyle zdumienia,  na ile go było stać. 

Jak gdyby oto dowiadywał się, że prosto od Marsjan leci do niego ekspresem karton whisky 

w podarunku. 

- Może być żytnia. 

- Jest tylko ta. - I pokazał mu ciemnozieloną butelkę o grubej szyjce. 

- Lej pan. 

Miał  podrażnioną  śluzówkę  gardła,  toteż  odniósł  wrażenie,  że  pije  roztopiony  ołów. 

Nie  dbając  o  pozory  (nikt  tu  nie  zachowywał  jakichkolwiek  pozorów  w  tej  nachlajni  i 

spelunie),  skrzywił  się  i  nadstawił  swoją  szklaneczkę.  Barman  znów  napełnił  ją  szczodrze, 

zainkasował pieniądze i zajął się innym klientem. 

Ciemności  za  witryną  rozproszyła  na  moment  drgająca  poświata,  ale  grzmot  był 

ledwie  słyszalny.  Widać  burza  oddalała  się,  chociaż  deszcz  padał  nadal  gęsto.  Przez  ten 

deszcz  Charlie  przemókł  okropnie,  jak  pokonywał  pieszo  drogę  od  domu  do  „Młyna 

Zbożowego" i teraz z jego spodni i swetra parowała woda zmieszana z potem. Wybrał się do 

tej  knajpy  pieszo,  bo  jego  samochód  pewne  typasy  niewątpliwie  wyposażyły  w  dodatkowe 

akcesoria,  takie  jak  na  przykład  bomba  podłączona  do  stacyjki.  Nie  korzystał  też  z  windy, 

windę  można  z  zewnątrz  zatrzymać  między  piętrami  i  wtedy  człowiek  jest  jak  zwierzę  w 

klatce,  nie  ma  dokąd  uciekać  ani  najmniejszych  szans,  podczas  gdy  te  skurwysyny  mogą 

bezkarnie i bez pośpiechu udekorować go rzędem ołowianych medali. 

background image

W  przyległej  salce  ryknęła  muzyka  z  szafy  grającej.  Młody,  siedzący  w  kącie 

narkoman  poderwał  głowę  z  piersi,  krótkim  wyciem  dał  odzew  i  popadł  w  odrętwienie,  a 

Charlie  zadrżał  z  przerażenia.  O  Jezu,  nie  powinno  się  dopuszczać  do  instalowania  szaf 

grających w lokalach, do których przychodzą ludzie o bądź co bądź starganych nerwach. 

Dwoma łykami opróżnił swoją szklaneczkę i gestem przywołał barmana. 

Na  terenie  Stanów  Zjednoczonych  musi  grasować  szajka  używająca  kryptonimu 

„Elektronicy".  „Elektronicy" wyrywają potencjometry z szaf grających,  łączą kable na styk  i 

potem, jak się uruchomi taką szafę, z głośników muzyka wali całą mocą wzmacniacza, nie ma 

sposobu, żeby ją ściszyć i ludzie dostają od tego obłędu. 

Już  lepiej.  A  po  tej  trzeciej  podwójnej  będzie  całkiem  dobrze,  grzecznie  wróci  do 

domu  i  może  nawet upichci  jakiś  felieton dla Dana.  Dla tego niedowiarka,  który w każdym 

widzi alkoholika, bo mu woda sodowa uderzyła do głowy odkąd został naczelnym. 

„Myślałem o doktorze Wilcoxie. Mógłby tu przyjechać i rzucić na ciebie okiem.” 

Doktor  Wilcox,  no.  Rzuciłby  na  człowieka  okiem  i  człowiek  nie  wiedząc,  jak  to  się 

stało,  znalazłby  się  na  odwyku  w  Klinice  Psychiatrycznej  Miłosierdzia  -  jako  potencjalna 

ofiara tych drabów w granatowych kitlach, bo to oni ukatrupiają pacjentów, żaden tam wariat 

morderca.  Tak  czy  siak,  bracie,  grozi  ci  przymusowa,  niezapowiedziana  wizyta  u  Świętego 

Piotra,  ale  na  Oddziale  Intensywnej  Terapii  będziesz  bezbronny,  kiedy  te  konowały  zaczną 

cię  wykańczać,  a  na  wolności  możesz  się  wywijać  tym  draniom  makaroniarzom,  już 

czterokrotnie udało ci się wywinąć. 

Za pierwszym razem chcieli go spalić w  nocy. Rano znalazł ciemną,  tłustą plamę po 

ropie czy benzynie pod osmolonymi drzwiami do mieszkania, które jednak nie zajęły się od 

ognia,  tylko  próg  i  fragmenty  futryny  były  zwęglone.  Pomyślał,  że  to te  pętaki  z  wyższego 

piętra  bawiły  się  w  strażaków,  kazał  wymienić  drzwi  i  o  wszystkim  zapomniał.  Dopiero  po 

paru  tygodniach,  w  połowie  lipca,  spojrzał  na  ten  incydent  inaczej,  jak  dokonano  na  niego 

drugiego  nieudanego  zamachu.  Wracał  wtedy  do  domu  porządnie  naoliwiony  -  było  to  w 

nocy, w dzielnicy względnie bezpiecznej i mało ruchliwej - miotało nim po całym chodniku i 

chyba  ta  częsta  zmiana  halsu  uratowała  mu  życie.  Pamiętał,  że  nadjeżdżająca  z  przeciwka 

furgonetka  miała  zagaszone  światła  i  że  przeleciała  -  obok  niego,  kiedy  zatoczył  się  na 

sklepową wystawę,  potem usłyszał za sobą  łoskot. Nazajutrz  przyszedł w to samo  miejsce  i 

zobaczył, jak pracownik salonu piękności zbiera z ulicy szczątki stojaka reklamowego, który 

stał  dobrych  dwanaście  stóp  od  jezdni,  dopóki  nie  zgruchotała  go  rozpędzona  furgonetka. 

Dwanaście stóp w głąb chodnika, zgaszone światła i pełny gaz... - to nie był błąd kierowcy, to 

było  celowe  działanie.  I  nagle  uprzytomnił  sobie,  że  ogień  pod  jego  drzwiami  nie  mogły 

background image

wzniecić te pętaki z góry, bo wcześniej wyjechały one, do diabła, na wakacje. Także w lipcu 

poczęstowano  go  granatem  (Dan,  niedowiarek,  powinien  pogadać  z  właścicielem 

„Tęczowego Raju", wtedy by może nie szczuł ludzi doktorem Wilcoxem), a później, o czym 

nikomu nie pisnął, prawie dopadli go wieczorem za „Słomianą Wieżą". 

W porządku, nie ma powodu, żeby to rozpamiętywać. 

Pewniejszą ręką podjął swoją szklaneczkę i wreszcie poczuł smak tej whisky. 

W  południowych  stanach  Meksyku  kuzyn  golema  zza  kontuaru  prowadzi  hodowlę 

wołów  rasy  Hereford.  Pośrodku  wolego  patio  otoczonego  rzędami  obór  znajduje  się 

betonowy zbiornik na odchody. Raz w miesiącu, kiedy zbiornik jest pełny, kuzyn schodzi do 

piwnicy,  gdzie przechowuje  metalową  beczkę po oleju silnikowym  i  wygrzebuje z  niej  funt 

drożdży  winnych,  które  wsypuje  do  zbiornika.  Po  dwóch  tygodniach  gnojówka  zaczyna 

fermentować. We wiadrach po pomyjach kuzyn przenosi ją do szopy, wlewa do miedzianego 

kotła  i  poddaje  destylacji.  Cysterna  przywożąca  z  Północy  fenol  do  pobliskich  zakładów 

chemicznych  staje  pod  szopą  i  zasysa  gotowy  destylat,  a  następnie  rusza  z  powrotem  na 

Północ,  po  nową  porcję  fenolu.  Po  drodze  zatrzymuje  się  w  Dutson,  na  zapleczu  „Młyna 

Zbożowego"  i  tam  spuszcza  swoją  zawartość  do  pięćdziesięciogalonowych  kuf.  Golem 

rozlewa  to  do  ciemnozielonych  butelek  o  grubych  szyjkach  i  sprzedaje  jako  „Ognisty 

Hereford. Bardzo mocna whisky". 

(Dan by to kupił, ale nie puścił.) 

Szafa  grająca  przestała  ryczeć  i  Charlie  odprężając  się  potoczył  dokoła  załzawionym 

wzrokiem. Ta knajpa, chociaż bardziej brudna i zakaraluszona (jeden karaluch wylazł właśnie 

spod odklejonej tapety i pomknął za regał), była dosyć podobna do „Słomianej Wieży", którą 

ostatni  raz  odwiedził  w  sierpniu  i  którą  opuścił  po  zapadnięciu  zmierzchu,  obładowany 

butelkami krzepiąco podzwaniającymi mu w torbie turystycznej z napisem „Wyroby gumowe 

u  Hagmana".  Miał  błogą  ociężałość  w  nogach  i  rozkoszne  mroczki  przed  oczami,  co 

zapowiadało  rychły  i  spokojny  sen.  Tak,  miał  mroczki,  ale  tamtego  typasa  zaczajonego  w 

cieniu spostrzegł dostatecznie szybko,  żeby się cofnąć,  obrócić,  rzucić torbę na ziemię  i dać 

dęba.  Ciągle  widział  to  wyskakujące  z  zaciśniętej  dłoni  mężczyzny  wąskie  ostrze 

sprężynowca, wiejąc tak w haniebnym popłochu, aż wpadł na ligustrowy żywopłot. 

Jezu, to był naprawdę efektowny bieg na przełaj: żywopłot przesadził niczym lampart, 

pognał  obok  oświetlonej  werandy,  potrącił  blaszaną  konewkę,  omal  nie  wykąpał  się  w 

sadzawce  (niewątpliwie  drzemały  w  niej  złote  rybki),  przefrunął  nad  kamienną  ławą,  znów 

trafił na żywopłot, minął kolejny domek z oświetloną werandą, uderzył kolanem w kubeł na 

kompost,  sforsował  trzeci  przeklęty  ligustrowy  żywopłot  (Ligustrum,  białe  kwiaty,  czarne 

background image

jagody) - i znalazł się ponownie na ulicy, kilkadziesiąt jardów przed sunącą ku niemu wolną 

taksówką. 

Byłby z ciebie niezły przełajowiec, bracie. 

No. A ten lokal to też uroczy zakątek - w mordę i nożem (cha, cha). 

- Panie starszy. 

Barman z wdziękiem glinianej kukły zbliżył się do niego z butelką. 

- Tak? - Jeszcze raz ognistego Hereforda. 

- Co? 

- Tę bardzo mocną whisky. 

- Nalać panu? 

- Lej pan. 

- Schenectady, stan Nowy Jork, na linii - powiedziała telefonistka. - Proszę mówić. 

Lara Castle słuchawką odgarnęła włosy opadające jej na ucho. 

- Halo? 

- Mieszkanie phofesoha Hyde'a. 

Głos  należał  do  Setha,  służącego,  a  zarazem  kierowcy,  i  słyszała  go  tak,  jakby  tych 

ponad  tysiąc  mil  zmalało  do  odległości  dzielącej  salonik  od  sypialni  w  jej  hotelowym 

apartamencie. 

- Lara Castle. Czy zastałam pana profesora? 

- Laha Castle... Och, pani Laha Castle, tak, pamiętam panią. 

Ona  go  także  pamiętała  -  tę  czarną,  roześmianą  twarz,  błyszczące  oczy  i  ten  jego 

francuski akcent, który odziedziczył po babce urodzonej i zmarłej w Nantes. 

- Cieszę się, Seth. 

-  Przyjemnie  nam  się  wtedy  gawędziło,  w  oghodzie,  kiedyśmy  czekali  na  pana 

phofesoha, phawda, pani Castle? 

- Bardzo przyjemnie. - Dopuściła go wtedy do poufałości i potem odrobinę wyrzucała 

to  sobie.  Teraz  zwracał  się  do  niej  z  respektem  i  mogła  udać,  że  o  tamtym  zapomniała. 

Sprzeniewierzyłaby  się  jednak  swojej  naczelnej  zasadzie  równości.  -  Ale,  zdaje  się,  żeśmy 

zostali przyjaciółmi? 

„Ja  też  jestem  czarna.  Niestety,  moja  mamusia  przez  niedopatrzenie  kąpała  mnie  w 

lasowanym wapnie. Zostańmy przyjaciółmi, Sethi" 

Seth  roześmiał  się  z  wdzięcznością,  a  jego  oczy  w  półcieniu  werandy  błyszczały 

zdobywczo spod niskiego czoła czarnego jak heban. 

background image

-  A  jakże,  zostaliśmy.  Myślałem  tylko,  że  ty,  Laha,  może  o  tym  nie  pamiętasz. 

Phofesoh opowiadał, że phacujesz w hedakcji jakiegoś ważnego tygodnika. 

- Ważnego na miarę Dutson. W istocie jest

 

to nowojorski „Herald Traveler", który się 

puszcza na zmianę to z egzaltowanym pismem kobiecym, to z różnego rodzaju efemerydami 

popularnonaukowymi. 

- Aha. 

W tym „aha" krył się całkowity brak zrozumienia tego, co powiedziała. 

- A teraz, Seth, czy mógłbyś poprosić do telefonu profesora? 

-  To  będzie  haczej  thudne,  Laha.  Pan  phofesoh  wyjechał  wczohaj  do  Phienshop  w 

stanie Mahyland. 

- Psiakość. - Znowu zaczęła skubać zębami paznokieć, który obgryzała czekając na to 

połączenie. - Prienshop w stanie Maryland? 

- Tak, Laha. 

- Więc prawdopodobnie ma coś do załatwienia w Westinghouse? 

- Phawdopodobnie. 

- I kiedy wróci? 

- Chyba pojutrze. 

Te lakoniczne jak na gadułę Setha odpowiedzi sprawiły, że ich rozmowa zamieniła się 

w przesłuchanie. Wypadało na tym poprzestać, przeprosić, przekazać pozdrowienia Hyde'owi 

i się wyłączyć, lecz Lara odniosła wrażenie, że Seth nie jest z nią zupełnie szczery. 

- Posłuchaj - powiedziała niechętnie, bo występowanie w roli policjantki było poniżej 

jej  godności.  -  W  połowie  września  wysłałam  do  profesora  Hyde'a  list.  W  grubej,  żółtawej 

kopercie... 

- Och tak, Laha. Pan phofesoh czytał go bahdzo długo i był bahdzo podniecony. 

- Czy coś mówił? 

- Czy mówił? 

- Na temat tego listu. 

- N-nie... Ale wyjął z sejfu jedną z tych bhoszuh, któhe dhukuje w odcinkach „Hehald 

Thaveleh". Ja bym powiedział, Laha, że on pohównywał twój list z tym, co jest napisane w tej 

bhoszurze. Przynosiłem mu do biblioteki kolację i hozpalałem w kominku, to wiem. 

- Zadzwonię do niego pojutrze. I odłożyła słuchawkę. 

Tak, moja zapoznana Stefanie Tayson, poczciwy, mało rozgarnięty Seth nie był z nami 

zupełnie szczery. Profesor Hyde mógł rzeczywiście przebywać poza domem - przemawia za 

tym  choćby  ta  na  ogół  swobodna  paplanina  Setha,  szczególnie  jego  wzmianka  o  sejfie  i 

background image

przechowywanych w nim twoich, Stefanie, przepowiedniach -  lecz na pewno nie wyjechał z 

miasta.  Do Westinghouse w Prienshop!  Hyde,  jako członek  zarządu  filii  General Electric w 

Cleveland,  utrzymuje  dobre  stosunki  z  Bell  Telephone  w  Bostonie,  jednak  z  szefami 

Westinghouse od dawna drze koty. Ponadto Hyde, żeby cokolwiek załatwić, nie musi ruszać 

się z fotela, to inni przyjeżdżają do niego. Jest autorytetem w dziedzinie psychotroniki, alfą i 

omegą, i do tego jest zdeklarowanym domatorem. 

Burza  ustała.  Lara  Castle  podeszła  do  okna,  uchyliła  kotarę  i  poprzez  mokre  szyby 

popatrzyła w dół z szóstego piętra, na ulicę zamglona od deszczu. Na pobliski parking skręcał 

sportowy  wóz  -  chromowany,  lśniący  w  blasku  neonów  produkt  japońskiego  przemysłu 

motoryzacyjnego.  Może  był  to  ten  sam,  który  stał  opodal  Ronda  Roberta  Richarda 

Livingstone'a, gdy o siódmej po południu wracała swoim Fordem do hotelu. Spieszyło się jej, 

więc jechała na skróty, przez średnio zamożną dzielnicę willową. Przemoknięty, pijany białek 

wkroczył  na  jezdnię,  rozpiął  rozporek,  wydobył  na  zewnątrz  jego  zawartość  i  z  dumą 

prezentował  roztańczoną  strugę  moczu  parującego  w  świetle  reflektorów  jej  samochodu. 

Zataczał  się  i  Lara  nie  usiłowała  go  ominąć,  byłoby  to  ryzykowne  Dała  mu  czas  na 

zaspokojenie potrzeby i odwróciwszy wzrok spojrzała na sportową Toyotę, która mokła przy 

chodniku,  cztery  jardy  obok  niej.  Za  szybami  wozu  majaczyły  uniesione  nagie  kolana,  a 

miedzy  nimi  poruszał  się  niewyraźny  cień.  Jakaś  para  białków  dogadzała  sobie  na 

rozłożonych siedzeniach. 

Przed ślubem ona  i  Art także robili to często w samochodzie.  Widziała,  jak przy  niej 

zaostrzają  się  jego  zmysły,  i  jeżeli  spotykali  się  z  dala  od  domu.  Art  szukał  ustronia,  gdzie 

brał  ją,  zanim  zdążyła  wyszeptać.  że  jeszcze  nie  jest  gotowa.  Nie  wybredzał.  Wieczorem 

zadowalał  się  zawiesistym  cieniem  magazynu  kontenerów  w  południe  -  winda  bagażowa  w 

lokalu, w którym jedli lunch, rano - piwnicami uniwersyteckiej czytelni. 

- Tam - mruczała - za rogiem jest hotel, Art. Art, za rogiem jest „Geranium". 

Jednak zawsze kończyło się to szybowaniem w promieniach pulsującego słońca. 

Za  szybami  sportowej  Toyoty  uniesione  nagie  kolana  kołysały  się  w  rozpalającym 

krew rytmie. Art, Art, Art. 

Art był setki mil od niej i Lara Castle z powrotem kierując spojrzenie na siusiającego 

białka pomyślała ze złością, że w trakcie pobytu Giorbruna w Dutson miasto to przeistoczyło 

się w bagno behawioralne Johna Calhouna, czego skutki są widoczne do dzisiaj. 

Chromowany japoński wóz stał na pobliskim parkingu już od kilku minut, lecz nikt z 

niego nie wysiadł. 

Dobrze  im  było ze  sobą,  tak dobrze,  że ona dopiero w lutym pojęła,  jaką  niewolnicę 

background image

uczynił  z  niej  Art.  Gdy  się  poznali,  miała  zaliczone  cztery  lata  studiów  w  Yale  i  w 

perspektywie uzyskanie asystentury w Katedrze Filologii po zaliczeniu piątego roku i obronie 

pracy.  Art  pilnował  swojego  stanowiska  wykładowcy  i  pod  okiem  promotora,  wysoce 

inteligentnego  i  bardzo  uczonego  profesora  Jakiegoś  -  tam  -  eya.  przygotowywał  się  do 

otwarcia przewodu doktorskiego. Wspaniałomyślnie odczekał ten rok, lecz po napisaniu przez 

nią  i  obronie  pracy  magisterskiej,  nie  wspomniawszy  słowem  o  jej  asystenturze,  podjechał 

samochodem pod campus, załadował jej walizki do bagażnika i zawiózł ją do swojego domu, 

w którym mieszkała jego głucha, niedołężna matka i Frank, rozpuszczony młodszy brat. 

Było  coś  fascynującego  w  tym  poznawaniu  miejsca,  gdzie  wychował  się  Art.  Gdzie 

buntowniczo  młócąc  czarnymi  piąstkami  wylewał  z  talerza  owsiankę.  Gdzie  młotkiem 

rozłupał  elektroniczną  biedronkę,  żeby  zobaczyć,  co  jest  w  środku,  i  gdzie  chciał  zrobić  to 

samo z żywym żółwiem, którego dostał na piąte urodziny. Gdzie przed Bożym Narodzeniem 

wykonywał  ozdoby  na  choinkę,  gdzie  wkuwał  lekcje  i  gdzie  hodował  chomiki  syjamskie. 

Gdzie z kolegami ukradkiem palił podwędzone ojcu cygara lub czytał „Playboya". Gdzie jadł, 

gdzie  się  kąpał,  gdzie  spał  i  gdzie  stracił  cnotę.  Mniej  fascynujące  było  to  stopniowe 

przejmowanie obowiązków domowych. 

Obowiązki  domowe.  Nawet  sprawowała  je  chętnie,  a  kiedy  podczas  przeglądania 

rachunków z pralni, opróżniania popielniczek, czyszczenia klatki papugi, wynoszenia butelek 

i opakowań odzywał się na progu jej świadomości sygnał alarmowy - zagłuszała go myślą, że 

Art wróci dzisiaj wcześniej, by zabrać ją na wernisaż i jeżeli konferencja prasowa nie potrwa 

za  długo,  zaprosi  ją  do  „Sezamu"  na  kolację,  przy  której  uważnie  wysłucha  jej  opinii  o 

obrazach  Jouberta  Maximiliana  Ortiza  -  Boże,  co  za  nazwisko  -  a  po  kolacji,  w  domu,  do 

późnej nocy będą się bawić w zwierzę o dwóch grzbietach Roberta Penna Warrena. Zamiast 

wernisażu mogła to być rewia w „Hali Fantasmagorii", przyjęcie u znajomych zaliczanych do 

wyższych  sfer  uniwersyteckich  lub  zwykłe  kino  z  prymitywnym  repertuarem.  Wszystko  ją 

cieszyło, jeżeli uczestniczył w tym Art. 

Otrzeźwienie przyszło w lutym. Po miesiącach sprawowania obowiązków domowych 

zniżyła  się  w  swoich  lekturach  do  poziomu  „Herald  Traveler",  tygodnika  czytanego  przez 

matkę  Arta.  Jeden  z  lutowych  numerów  przyniósł  pierwszy  odcinek  Obnażania  przyszłości, 

który przyprawił ją o wstrząs. 

Zamieszczona na wstępie nota redakcyjna głosiła: 

„Autorką wydrukowanych poniżej przepowiedni jest - jasnowidząca Stefanie Taysori, 

zmarła  pół  wieku  temu  w  Dutson,  w  dwudziestym  trzecim  roku  swojego  życia.  Obnażanie 

przyszłości  napisała  ona  tuż  przed  śmiercią  i  wydała  w  pięciu  częściach  -  każdą  część  w 

background image

osobnej broszurze - techniką małej poligrafii. Nie znamy nakładu tego dzieła; profesor Morris 

Hyde - czołowy teoretyk w dziedzinie psychotroniki, Prezes Zarządu Filii General Electric w 

Schenectady  -  który  rzeczone  dzieło  odnalazł  w  pewnym  zapomnianym  od  Boga  i  ludzi 

archiwum,  i  dzięki  któremu  możemy  udostępnić  je  naszym  Czytelnikom  -  utrzymuje,  że 

posiadane przez niego egzemplarze Obnażania przyszłości są unikatowe. 

Trzy  pierwsze  broszury  przedstawiają  zdarzenia,  które  miały  miejsce  w  minionych 

latach; treść tych broszur opublikujemy w całości w specjalnym 48-stronicowym dodatku do 

następnego numeru (Herald Traveler). Od dzisiaj zaś rozpoczynamy drukowanie w odcinkach 

czwartej  i  piątej  części.  Obejmują  one  swoim  opisem  okres  od  marca  do  grudnia 

b i e ż ą c e g o   r o k u. 

Kolejne  odcinki  Obnażania  przyszłości  ukazywać  się  będą  z  dwu-trzytygodniowym 

wyprzedzeniem  w  stosunku  do  czekającego  nas  biegu  wypadków.  W  ten  sposób  wszyscy 

będziemy  mogli  kontrolować,  jak  dalece  realizuje  się  przyszłość  przepowiedziana  przez 

jasnowidzącą Stefanie Tayson, której nazwisko nie figuruje, niestety, w żadnym katalogu na 

świecie!" 

Przejmujące  sceny,  epizodyczne,  niepodlegające  prawom  czasu  i  przestrzeni,  jak  ze 

snu śniącego się przed wiekami i nigdy nie odtworzonego w pamięci - zapełniały  jej umysł, 

kiedy  wstrzymując  oddech,  po  raz  drugi  ślizgała  się  wzrokiem  po  wydrukowanym  poniżej 

fragmencie  Obnażania  przyszłości.  Jednak  sens  tych  zdań  przestał  do  niej  docierać,  gdyż 

przesłoniła go lawina napastujących ją wspomnień. 

...obrośnięty bluszczem budynek sierocińca, surowa kancelaria z czarnym krzyżem na 

białej ścianie, i zwiędłe usta siostry Paoli, przełożonej zakonnic. 

To się znów powtórzyło, moje dziecko. 

Ja nic złego nie zrobiłam, proszę siostry przełożonej. Ja tylko powiedziałam Susy, że 

po feriach spadnie ze schodów i złamie sobie palec, proszę siostry przełożonej. O, ten! 

Stefanie. 

Ale tak się stanie, proszę sios... 

Zmityguj się, moje dziecko. 

W październiku. 

Zabraniam  ci  o  tym  mówić,  Stefanie!  Państwo  Tayson  byliby  zgorszeni  twoim 

zachowaniem.  To  wielce  szacowna  rodzina.  Jeżeli  i  oni  cię  odeślą,  może  już  nikt  cię  nie 

weźmie. 

...słońce  wiszące  nisko  nad  lasem,  żółknąca  trawa,  po  której  hasają  jej  koleżanki,  a 

background image

wśród  nich  Susy  z  ręką  w  gipsie.  Ona  stoi  opleciona  gałązkami  bluszczu  i  słucha  głosów 

dobiegających przez okno otwarte w parlatorium. 

Ja tam nie jestem przesądny czy coś, ale mój dziad, Gordon Tayson, Panie świeć nad 

jego  duszą,  powiedziałby,  że  ta  mała,  cholera...  hm,  przepraszam...  że  ta  mała  zadaje  uroki. 

Tak by powiedział. Czy wyrażam się jasno, siostro? 

Niezupełnie. 

No, ja myślę o tych grzybach na kolację. Stefanie wykrakała, że jak żona je zje, to w 

nocy zabiorą ją na płukanie żołądka. I w nocy zabrali ją na płukanie żołądka. Czy ktoś zatruł 

się kiedyś borowikami? Znam się na grzybach, zbieram je od takiego. 

Nie wątpię, panie Tayson. 

Odwiedziłem wczoraj żonę w szpitalu i wspólnieśmy się nad tym zastanowili. Jeżeli to 

nie  były  czary,  to  ta  smarkata  musiała  po  prostu  przyprawić  ten  farsz  kawałkami  jakiegoś 

muchomora... No, my się jej nie wyrzekamy, ale lepiej niech ona chowa się tutaj. 

…upalne popołudnie, zakurzone ulice i parne powietrze. Jej koleżanka, chuda szatynka 

o guzkowatych piersiach zatrzymuje się przed wystawą kaletnika. 

Jeszcze godzina. Powiedz, Stefanie, czy on przyjdzie? 

Potwornie boli mnie głowa, Kitty. 

Zaraz  kupimy  te  proszki.  Ja  sama  ci  je  kupię.  Tylko  skoncentruj  się  i  powiedz. 

Obiecałaś. 

Nie. 

Nie? 

Nie przyjdzie. 

Och! 

Wczoraj poderwał nową dziewczynę. Jac... Jaclyn. Wybierają się na basen. 

Wiedziałaś o tym od wczoraj i o niczym... o niczym mnie nie... och! 

Kitty, gdzie tu można kupić te proszki? 

Wiesz co, Stefanie? Ja i tak pójdę na tę randkę. Vinnie wcale nie jest taki. Cześć! 

...hol  Wydziału  Architektury  w  Yale.  Jess  Linden  zakłopotany  obraca  w  palcach  nie 

zapalonego papierosa, stojąc naprzeciwko niej i patrzy w kierunku wyjścia, w którym grupka 

za grupką znikają studenci. 

Przez  te  lata  nigdy  cię  nie  pytałem,  Stefanie,  o  moją  przyszłość.  I  nigdy  cię  nie 

zapytam. 

Jess, nie nakłaniaj mnie do tego, czego nie cierpię robić. 

Zrozum, dziewczyno, od ciebie zależy moja kariera. Ten jeden jedyny raz. 

background image

Twoja kariera nie zależy wcale ode mnie. 

Zaczynam żałować, że ci kiedykolwiek o tym powiedziałam. 

Nie dręcz mnie, Stefanie. 

To ty mnie dręczysz, Jess. 

Stefanie. 

Jess, Jess, Jess. 

Nie,  nie.  Nie  mów  mi,  że  mam  za  nisko  punktowane  miejsce,  jak  dla  zarozumiałych 

szefów tej firmy. 

Dobrze więc... Sądzę, że mimo wszystko powinieneś napisać do nich podanie. 

Mimo wszystko? 

Tak. 

Więc  z  tego,  co  ci  podszepnęła  twoja  jasnowidząca  intuicja  wynika,  że  oni  mnie  nie 

przyjmą? 

Idź do nich. Kiedyś ta moja jasnowidząca intuicja często mnie zawodziła. 

Kiedyś? Ale teraz cię nie zawodzi? 

Nie zawodzi. Bo od lat jej nie słucham. I nie wściekaj się na mnie. Powiedz mi, gdzie 

leży Dutson. 

Co? 

Dutson. Miasto Dutson. Wybieram się tam. 

Wybierasz się tam.  Właśnie teraz wybierasz się do miasta, o którym nie wiesz, gdzie 

leży. 

Wyobraź sobie. I nie wiem, po co chcę tam jechać. 

O,  dla  ciebie  to  głupstwo.  Zajrzyj  w  przyszłość  i  sprawdź,  jakim  samolotem  tam 

polecisz, z jakiego lotniska i jaki będzie numer lotu. 

Tego nie zrobię. To byłoby... W pewnym sensie to byłoby nadużywaniem władzy. 

Dziwne.  Nie  miałaś  takich  skrupułów,  kiedy  wykorzystywałaś  swoje  zdolności,  żeby 

znaleźć kogoś, kto załatwi ci stypendium. 

Jak możesz, Jess! 

Tak,  to  była  lawina  wspomnień  -  cisnących  się,  żywych  i  osobistych.  Ale  ona  nie 

wychowywała się w  sierocińcu,  ma rodziców,  rodzonych rodziców,  Dorothy'ę  i Douga,  nikt 

jej  nie  adoptował  i  nigdy  nie  nazywała  się  Tayson.  Nie  znała  żadnej  Kitty,  żadnego  białka 

Jessa Lindena i - o Boże - nie studiowała architektury. Jednak to były  j e j  wspomnienia. 

„...profesor Morris Hyde... który rzeczone dzieło odnalazł...” 

Profesor  Morris Hyde  miał ongiś  na  Wydziale Filologii  Angielskiej  cykl odczytów o 

background image

naturze  i genezie zjawisk parapsychologicznych.  Historyczne ujęcie zagadnienia zniechęciło 

gros  studentów,  lecz  ona  nie  opuściła  ani  jednego  odczytu  i  zaopatrzyła  się  w  komplet 

skryptów wyłożonych na stoliku przy katedrze.  Oprócz zbioru  streszczeń odczytów, wyboru 

źródeł i opracowań zawierał on także adres Hyde'a. 

Hartford,  gdzie  stoi  dom  Arta,  od  zespołu  miejskiego  Albany  dzielą  dwie  godziny 

jazdy  szybkim  samochodem  -  jeżeli  ma  się  mocne  nerwy  i  dosyć  gotówki  na  zapłacenie 

mandatów.  Było  to  po  lunchu;  stara  głucha  drzemała  na  bujaku  w  tylnym  saloniku,  Frank 

jeszcze  spał po całonocnym pijaństwie  i gdy próbowała go obudzić,  wymamrotał:  „Wyłaź  z 

tych  rajstop",  a  do  Arta  niełatwo  się  było  dodzwonić  o  tej  porze,  więc  wiadomość,  że 

wyjeżdża  do  Schenectady,  zostawiła  mu  w  jadalni  na  kartce  papieru.  Dzwonek  przy 

umocowanej  do  furtki  mosiężnej  tabliczce  opatrzonej  napisem:  PROFESOR  MORRIS  L. 

HYDE nacisnęła o trzeciej dwadzieścia po południu. 

Otworzył  jej  czarny  służący -  miał  na  imię Seth,  lecz  o tym dowiedziała  się później. 

Hyde  oczekiwał  ją  w  swojej  bibliotece.  Wskazał  jej  twarde  wyplatane  krzesło  i  ona  raptem 

stwierdziła ze strachem, że brakuje jej słów do wyrażenia tego, co się w niej kłębi. 

„Przyjechałam  do  pana  z  Hartford,  panie  profesorze.  W  (Herald  Traveler) 

przeczytałam  pańskie  opracowanie  pierwszego  odcinka  czwartej  części  Obnażania 

przyszłości Stefanie Tayson i ten - pożal się Boże - wstęp redakcyjny. Przyjechałam tutaj jak 

najprędzej.” 

Przekrzywiając łysiejącą głowę Hyde przyjrzał się jej bacznie z fotela przy kominku i 

pogładził gęstą, srebrzystą brodę. 

„Pani studiuje w Yale?" 

„Skończyłam tam filologię angielską. Chodziłam na pańskie odczyty o psychotronice.” 

„Ach  tak,  moje  odczyty  -  cedził  słowa,  jakby  był  pod  wpływem  Sedativum.  -  Zdaje 

się, że nie zostały przyjęte entuzjastycznie.” 

„Tygodnik (Herald Traveler) powołuje się  na pana... Przepraszam. Na  mnie wywarły 

one  duże  wrażenie.  Pańskie  odczyty,  panie  profesorze.  Ale  pragnęłabym  porozmawiać  z 

panem teraz o Obnażaniu przyszłości Stefanie Tayson.” 

„Rozumiem. I przyjechała tu pani, żeby zakwestionować autentyczność tego tekstu.” 

Miał  minę  człowieka,  któremu  obrzydło  bronienie  swoich  racji  przed  tłumami 

histeryczek i dyletantów nachodzących go, żeby wytknąć mu mistyfikację. 

„Przeciwnie.  Uważam,  że  Stefanie  Tayson  była  istotą  z  krwi  i  kości,  że  wykazywała 

dar  jasnowidzenia  i  że  jej  przepowiednie  spełnią  się  dokładnie.  Ponadto  wiem  to,  czego 

(Herald Traveler) nie wydrukował.” 

background image

Tombakowe oczy Hyde'a znieruchomiały na jej twarzy. 

„Więc istnieją inne egzemplarze Obnażania przyszłości? Byłem przekonany...” 

„Nie mam pojęcia, czy istnieją. Zaczęłam czytać ten odcinek i niespodziewanie stanęło 

przede  mną  całe  życie  Stefanie.  Prawie  całe.  Rozbite  na  epizody.  Jej  pobyt  w  sierocińcu,  u 

sióstr  zakonnych,  przybrani  rodzice  Taysonowie,  jakaś  koleżanka  Kitty,  studia  na  Wydziale 

Architektury w Yale, romans z Jessem Lindenem i nieuzasadniony wyjazd do Dutson.” 

„Interesujące.  To  samo,  tyle  że  w  wersji  obszerniejszej,  ukaże  się  za  tydzień  w 

zapowiedzianym dodatku specjalnym do (Herald Traveler). Zakładam...” 

„Co pań mi imputuje?" 

„Nic. Zakładam, że redakcja nie udostępniła pani tych materiałów.” 

„Dobrze. Przyjmijmy, że był jakiś przeciek... z redakcji lub z drukarni... i że stąd znam 

niektóre  szczegóły  z  życia  Stefanie  Tayson.  Trzy  części  Obnażania  przyszłości  są  już  w 

produkcji. Dwie ostatnie... Czy dwie ostatnie także?" 

„Dlaczego pani o to pyta?" 

„Ponieważ mogę panu powiedzieć, co one zawierają.” 

Z cichym poświstem Hyde zaczerpnął do płuc powietrza. „Słucham.” 

„W opublikowanym odcinku jest mowa o tym, że niebawem w mieście Dutson pojawi 

się cudotwórca, Giorbrun. Będzie on pochodził z wyspy Quharfa i będzie uzdrawiać ludzi. Do 

miasta  sprowadzą  go  naukowcy  i  zakwaterują  na  terenie  campusu...  O  tym  jest  mowa  w 

opublikowanym odcinku.” 

Hyde  wtulił  przygarbione  plecy  w  oparcie  klubowego  fotela  i  niemrawo  poruszył 

żuchwą. 

„Proszę kontynuować.” 

„Za tydzień przeczytamy, że wiadomość o cudownych uzdrowieniach rozniesie się po 

kraju.  Do  Dutson  zaczną  napływać  tłumy  chorych,  ciekawskich  i  ludzi  wietrzących  interes. 

Powstanie  Klub  (Widzę  przyszłość).  Zrzeszać  on  będzie  osoby,  które  pod  wpływem 

emanujących od Giorbruna sił kosmicznych ujawnią swoje zdolności jasnowidzenia.” 

„Ten fragment znajduje się w produkcji od dwóch tygodni, pani Castle.” 

- „Wykastrowany.” 

„Jaki?" 

„W wersji okrojonej. W pańskim opracowaniu czwartej części Obnażania przyszłości 

są  luki.  Z  niewiadomych  dla  mnie  względów  pominął  pan  znaczące  fakty.  O tym  wie  tylko 

pan, panie profesorze, i w tej sytuacji jakiekolwiek przecieki nie wchodzą w rachubę.” 

„Ja  i  pani.  Bo  pani,  oczywiście,  też  o  tym  wie.  I,  oczywiście,  zaraz  mi  pani  tego 

background image

dowiedzie.” 

„Giorbrun  okaże  się  trupkiem,  aurofagiem,  który  za  cenę  przywracania  zdrowia 

chorym  pochłaniać  będzie  ich  vis  Vitalis  Jana  Babtisty  van  Helmonta.  U  ozdrowieńców 

wywoła  to  zobojętnienie,  depresję  i  skłonności  samobójcze.  Oddziały  psychiatryczne  będą 

przepełnione, to pan pominął.” 

Urwała  i  patrzyła,  jak  Hyde  podnosi  się  z  fotela  i  człapie  do  okna.  Chwilę  milczał 

stojąc do niej tyłem, wreszcie odezwał się cicho: 

„Pani to wykorzysta?" 

Zaskoczył ją tym pytaniem i aż strzepnęła palcami, gdy ono padło. 

„O Boże, nie! Nie szukam taniego rozgłosu. Nie po to przyjechałam do pana.” 

Wciąż stał przy oknie, za którym postrzępione chmury pędziły ze wschodu na zachód. 

„Proszę mówić dalej.” 

„Mówić  dalej?"  -  Zawahała  się  i  po  namyśle  powiedziała:  -  „Na  jednym  z  odczytów 

omawiał pan termin (sansara).” 

„Sansara - powtórzył. - Ach tak, sansara. Ale co pani jeszcze wie o Stefanie Tayson?" 

„Właściwie  już  niewiele.  Poznałam  tę  składankę  oderwanych  epizodów  z  jej  życia  i 

przepowiedziane  przez  nią  zdarzenia  z  najbliższej  przyszłości.  Widzę  niskie,  jednoosobowe 

podium  ustawione  pośrodku  uczelnianego  dziedzińca,  zajęte  przez  Giorbruna  okrytego 

płachtą  złocistej  materii,  monstrualną  kolejkę  wpełzającą  przez  kutą  bramę,  koczowiska 

sekciarzy  rozłożone  wokół  campusu...  Reszta rozmywa  się  gdzieś.  Kiedy  usiłuję  się  skupić, 

następuje jakaś blokada. Nie wiem, dlaczego Stefanie Tayson opuściła New Haven i poleciała 

do Dutson, dlaczego zmarła tak młodo i w jakich okolicznościach, ale wiem, że to dla mnie 

bardzo,  bardzo  ważne.  I  wiem,  że  w  piątej  części  Obnażania  przyszłości  znalazłabym 

niezbędne dla mnie wskazówki.” 

Raczej w przestrzeń niż do niej Hyde wymamrotał: 

„Posłanie...  List,  który  Stefanie  Tayson  skreśliła  do  swojego  wcielenia  in  spe.”  - 

Odwrócił się do niej przodem. - „Sansara to urzekająca i ponętna koncepcja, sublimacja teorii 

reinkarnacji. Szkoda, że pozostaje nam w nią tylko wierzyć.” 

„Ja...” 

- „Przykro mi, pani Castle. Nie mogę dla pani nic zrobić. Nie mogę dla pani nic zrobić 

bez zgody (Herald Traveler). Proszę mnie odwiedzić przed swoim odlotem do Dutson.” 

„Przed  m o i m  odlotem do Dutson?" 

„Tak, bo pani tam poleci. Jeżeli nie mylę się co do pani, poleci tam pani na pewno.” 

Nie mylił się. Poleciała do Dutson, jest w Dutson i mieszka w Dutson, w apartamencie 

background image

na  szóstym  piętrze  standardowego  hotelu,  gdzie  do  księgi  meldunkowej  wpisała  się  w 

czerwcu,  wkrótce  po  pogrzebie  Giorbruna  i  otwarciu  miasta,  i  gdzie  z  dwudniowym 

opóźnieniem  doręczają  jej  numery  „Herald  Traveler"  przysyłane  pocztą  lotniczą,  gdyż  to 

pismo  nie ukazuje  się poza granicami czterech  lub pięciu stanów położonych  na północnym 

wschodzie.  „W  ten  sposób  może  kontrolować,  jak  dalece  realizuje  się  przyszłość 

przepowiedziana przez jasnowidzącą Stefanie Tayson". 

Przepowiednie  publikowane  w  kolejnych  odcinkach  były  trafne,  chociaż 

niekompletne. Lara bezbłędnie uzupełniała je brakującymi szczegółami, udawało jej się także 

wyprzedzać  redakcję  „Herald  Traveler"  przewidując  późniejsze  wypadki,  lecz  dalszą 

przyszłość zasnuwał przed  nią  mrok, którego  nie  mogła przeniknąć.  W okresie od lutego do 

czerwca  dwukrotnie  -  spotkała  się  z  Hyde'em,  żeby  go  sprowokować  celnością  tych 

uzupełnień  i  przewidywań.  Profesor  słuchał  jej  z  zainteresowaniem,  ale  milczał.  Potem,  po 

przylocie  w  czerwcu  do  Dutson,  wysłała  do  niego  trzy  listy  z  nowymi  komentarzami  do 

Obnażania przyszłości i znów jedyną odpowiedzią Hyde'a było milczenie - uparte milczenie, 

które  dawno  by  ją  zniechęciło,  gdyby  nie  czuła,  że  on  pragnie  utrzymywać  -  z  nią  ten 

jednostronny kontakt, że pragnie wiedzieć o  jej  wszelkich poczynaniach  i że  jego  milczenie 

wynika  z  niechęci  do  ingerowania  w  sferę  jej  psychicznych  uwikłań,  z  obawy  przed 

wywarciem  na  jej  postępowanie  wpływu  mogącego  zmienić  koleje  losu.  No  i  naturalnie 

chciała,  żeby  Hyde  porównując  treść  jej  listów  z  treścią  pełnego,  nie  okrojonego  przez 

redakcję, tekstu dzieła Stefanie Tayson, przekonał się, że sansara jest nie tylko kwestią wiary 

-  przekonał  się  d e f i n i t y w n i e,  gdyż  chyba  coś  z  tej  prawdy  do  niego  dotarło  już 

podczas ich pierwszej rozmowy, w lutym, skoro od początku zajął stanowisko tak przesadnie 

neutralne. I kiedy już przekona się  d e f i n i t y w n i e,  mimo uzasadnionych obaw przed 

wywarciem  na  nią  wpływu  -  Boże,  jakie  to  wszystko  skomplikowane  -  w  drodze  małego, 

mikroskopijnego  wyjątku  niechby  przerwał  swoje  uparte  milczenie  i  dał  znać,  czy  jej 

przewidywania  są  zgodne  z  przepowiedniami  Stefanie  Tayson,  bo  w  życiu  one  się 

sprawdzają.  Niczego  więcej  nie  chce,  tylko  tyle.  Niczego  więcej  nie  chce,  jeżeli  nie  liczyć 

odpowiedzi na jeszcze jedno, ale doprawdy ostatnie pytanie. 

Czemuś, Stefanie, w Obnażaniu przyszłości napisała: „Urodziłam się o pięćdziesiąt lat 

za wcześnie"? 

Sześć  pięter  niżej,  na  pobliskim  parkingu  moknąc  na  deszczu  stał  lśniący  w  blasku 

neonów  produkt  japońskiego  przemysłu  motoryzacyjnego.  Nadal  nikt  z  niego  nie  wysiadał. 

Może  to  była  ta  sama  sportowa  Toyota,  którą  widziała  opodal  Ronda  Roberta  Richarda 

Livingstone'a. Może ta sama para białków dogadzała w nim sobie po raz wtóry. 

background image

Art, Art, Art. 

Rozdział II 

O  dziewiątej  przed  południem  deszcz  przeszedł  w  mżawkę  tak  delikatną  jak 

aerozolowa  mgła,  a  po  godzinie  ustał  zupełnie,  ale  niebo  nad  miastem  oblekło  się  gęstszą 

pokrywą nimbostratusów, co z całą pewnością nie zapowiadało poprawy pogody. 

I pomyśleć, że w tym czasie gdzieś na świecie susze dziesiątkują zasiewy i bydło pada 

z pragnienia. - Stojąc pod zadaszeniem ganku na tyłach domu Mark Leve z odrazą popatrzył 

zza  okularów  na  bagniste  rozlewisko,  które  do  niedawna  było  starannie  utrzymanym 

ogrodem.  -  Niech  teraz  przygrzeje  słońce,  wszystko  tu  zacznie  gnić  i  cuchnąć,  cała  Osada 

Doktorów  zamieni  się  w  wylęgarnię  moskitów  i  Dutson  zaatakuje  epidemia  malarii.  Dla 

Anetty mogłoby to okazać się śmiertelnym zagrożeniem przy jej stanie zdrowia. Nie powinien 

był ulegać jej dziecinnym kaprysom, oligofreniczny przygłup. Należało we wrześniu lecieć z 

nią  na  Florydę,  a  gdyby  się  opierała,  zapakować  ją  do  drewnianej  skrzynki  z  otworami  i 

napisem: MIAMI i nadać na bagaż - tak jak doradzał mu jej mądry, aczkolwiek sklerotyczny 

ojciec. 

„Na  Florydzie  spędzimy  nasz  miodowy  miesiąc,  Mark.  Tymczasem  chcę  się  sycić 

atmosferą Dutson. To moje rodzinne miasto.” 

- Przepraszam, panie doktorze. 

Na  ganek  wśliznęła  się  któraś  z  sióstr  dyżurnych,  dyplomowanych  pielęgniarek 

wynajętych przez ojczulka Blayera do opieki nad jego córką. Ta miała na imię Jaye. 

- Siostro, czy siostra wie, jak postępować w przypadku nagłego wystąpienia objawów 

malarii? 

- Och, panu coś dolega? 

-  Nic  mi  nie  dolega.  Zastanawiam  się,  czy  nie  rozpylić  tutaj  jakiegoś  środka 

owadobójczego. 

- To leży w gestii miejscowej stacji epidemiologicznej. Mam do nich zadzwonić? 

- Sam się tym zajmę. 

- Panie doktorze. 

- Tak? 

- Przyszedł do pana pacjent. 

- Hmm. 

background image

Stacja epidemiologiczna. Akurat. Ci łapacze pcheł ze stacji epidemiologicznej są... 

- Co mam mu powiedzieć? 

- Komu? 

- Temu mężczyźnie. Temu pacjentowi. 

- Niech go siostra odprawi. 

- Ale ja już wpuściłam go do pańskiego gabinetu, panie doktorze. 

- Wpuściła go siostra! Od czerwca zawiesiłem swoją praktykę lekarską. Czy ktoś zdjął 

tę tablicę z ogrodzenia? 

-  Nie,  ciągle tam  jest.  Ale pomyślałam, że  my tu, wszystkie siostry  i  doktor  Dugan  i 

doktor  Washman,  otoczyliśmy  pannę  Blayer  fachową  i  czułą  opieką,  więc  niepotrzebnie  się 

pan zamartwia. 

- Dziękuję. Tylko co to ma wspólnego z tym pacjentem w moim gabinecie? 

- No... Doktor Dugan uważa, że pan za mało troszczy się o siebie. 

- Dugan? A cóż on o mnie wie takiego, o czym ja nie wiem? 

- Doktor Dugan jest zdania, że to dotkliwa strata, że pan przestał praktykować. 

Lekko  poirytowany  Mark  Leve  marszcząc  czoło  usiłował  dociec,  co  ta  pielęgniarka 

stara się wyartykułować. 

-  Niech  siostra  mnie  nie  raczy  takimi  bzdurami.  Połowa  moich  pacjentów odniosła  z 

tego niezaprzeczalną korzyść, pozostali zaoszczędzili mnóstwo forsy. 

-  Proszę  mi  wybaczyć  to,  co  powiem,  panie  doktorze.  Mam  jednak  wrażenie,  że 

podjęcie  przez  pana  przerwanej  pracy  zawodowej  wpłynęłoby  dodatnio  na  złagodzenie 

pańskich stresów i afektów negatywnych. 

- Do pioruna, czy siostra chce mi tu zaimprowizować wykład z psychologii? 

-  Przepraszam,  jeżeli  powiedziałam  coś  niewłaściwego.  Mam  na  względzie  pańskie 

dobro, panie doktorze. 

- Doceniam to. 

Nerwy - Mark Leve zdjął okulary i rozmasował nasadę nosa - nerwy mnie zawodzą. 

- O.K. Przyjmę go. 

Pielęgniarka weszła do domu, a on jeszcze przez chwilę pozostał na ganku wentylując 

płuca  wilgotnym  powietrzem.  Za  wilgotnym,  żeby  Anetta  mogła  dzisiaj  leżakować  na 

dworze. Znowu trzeba będzie użerać się z tymi somaterapeutami, chociaż Lugan i Washman 

to  tak  zwani  wybitni  specjaliści  i  opracowali  indywidualny  program  rekonwalescencji  dla 

Anetty,  rzekomo  bezprzykładny.  Ojczulek  Blayer  zaoferował  im  honorarium,  które  -  nawet 

Johna Davisona Rockefellera natchnęłoby cielęcym zapałem. 

background image

Rzekomo bezprzykładny jest ten indywidualny program rekonwalescencji, tyle że tak 

zwani  wybitni  specjaliści  są  z  reguły  zadufani  w  sobie  i  częstokroć  popełniają  akademickie 

błędy.  I  to  ich  wtykanie  nosa  w  nie  swoje  sprawy.  „Doktor  Dugan  uważa,  że  pan  za  mało 

troszczy się o siebie".  Ale to nie oni wydobyli  Anettę z niebytu,  nie oni dbają o  jej  higienę 

psychiczną  i  nie oni  mają się z  nią ożenić,  z  błogosławieństwem uszczęśliwionego ojczulka 

Blayera. 

„Na  Florydzie  spędzimy  nasz  miodowy  miesiąc,  Mark.  Tymczasem  chcę  się  sycić 

atmosferą Dutson. To moje rodzinne miasto.” 

„Ale,  Anetto,  nie  musimy  chyba  zwlekać  z  tym  ślubem.  Udamy  się  do  kościoła 

unitariańskiego  pod  eskortą  lekarzy  i  sióstr,  to  potrwa  tyle  co  pacierz  i  już  będziemy 

małżeństwem.” 

„Cudownie,  Mark.  Byłoby  cudownie,  gdyby  nie  ta  pogoda.  Chcę,  żeby  tego  dnia 

świeciło  słońce.  Chcę,  żeby  nasze  pożycie  od  początku  do  końca  było  opromienione 

słońcem.” 

Trudno nie ulec takiej argumentacji. - Mark Leve irchą przetarł okulary. - I poza tym 

Anetta  mogłaby  źle  znieść  emocje  towarzyszące  ceremonii  ślubnej.  Niepodobna  też 

przewidzieć, jakie stanowisko zajmą somaterapeuci. 

Zanadto się rozpanoszyli w tym domu ci bezduszni naprawiacze ludzkich organizmów. 

Nawet pielęgniarki. 

„Przyszedł do pana pacjent.” 

Fajnie, niech pan pacjent poczeka. I niech sobie nie wyobraża, że jak już wtargnął do 

gabinetu,  to  zostanie  obsłużony  w  lansadach.  Jest  tu  ktoś  bardziej  potrzebujący  pomocy  niż 

wszyscy  fiksaci  z  Dutson  wzięci  razem  z  ich  obciążonym  dziedzicznie  przypłodkiem,  który 

ma  się  dopiero  narodzić;  ktoś  o  łagodnych,  czystych  rysach,  puszystych  jasnych  włosach  i 

oczach  oswojonej  tygrysicy.  Ten  ktoś  drzemie  właśnie  w  swojej  sypialni  i  odsypia  nocną 

pracę. 

Mark  Leve  na  palcach  zbliżył  się  do  łoża  wielkości  obszernej,  samodzielnej  alkowy. 

Meblarska firma Dollemana wykonała ten iście barokowy mebel na zamówienie Anetty. 

Mój  hipnotyczny  ogląd  świata  ma  szanse  sprawić,  że  luminarze  nowoczesnych 

systemów  filozoficznych  przekwalifikują  się  na  robotników  fizycznych.  -  Stanął  z  dala  od 

tego  łoża,  bo  przytłaczało  go  bogactwem  ornamentyki,  haftów,  inkrustacji  i  tapiserii.  -  Ale 

Anetta zarywając noce wycieńcza swoje i tak wątłe siły. Z drugiej strony praca nad Oglądem, 

nad tym nowym paradygmatem w filozofii, przynosi wspaniałe rezultaty w psychoterapii, jest 

kotwicą uniemożliwiającą ucieczkę świadomości Anetty w ezoteryczny wymiar. Wymaga to 

background image

nieustannej  opieki  nad  tym  nadwrażliwym  stworzeniem,  tak  że  się  nie  ma  czasu  dla  siebie 

samego,  a  tu  przyłazi  jakiś,  bo  ma  kłopoty  z  zasypianiem  albo  traci  prestiż  w  swoim 

środowisku  i  domagać  się  będzie  zabawy  w  transakcję  skrzyżowaną  Erica  Berne'a  typu 

dziecko-rodzic. 

Mężczyzna,  drobny  i  fertyczny,  o  suchej  trójkątnej  twarzy,  na  widok  wchodzącego 

Marka Leve przerwał wędrówkę po gabinecie i zamarł. 

-  Nazywam  się  Iacola  -  powiedział.  -  Vic  Iacola.  Pan  doktor  Leve?  Dziękuję,  że 

zechciał mnie pan przyjąć, panie doktorze. 

- Proszę spocząć. Tam, na kozetce. Proszę usiąść wygodnie i rozluźnić mięśnie. 

Pan Iacola usiadł, splótł ręce na kolanach, odchrząknął, wyjął chusteczkę i skręcił ją w 

dłoniach. 

Podstawa  badania  psychologicznego  to  dialog 

lekarz-pacjent.  Warunkiem 

przeprowadzenia  takiego  badania  jest  nawiązanie  kontaktu  z  chorym.  Należy  okazywać 

choremu  życzliwość  i  zainteresowanie.  -  Mark  Leve  położył  przed  sobą  blankiet  karty 

choroby. - O.K. Okażemy badanemu życzliwość i zainteresowanie. 

- Pańskie nazwisko? 

- No, Iacola. Vic Iacola. 

- Wiek? 

- Trzydzieści cztery lata. 

- Miejsce urodzenia? 

Mężczyzna puścił chusteczkę, która rozwinęła się na jego udzie. 

- Czy to takie ważne, panie doktorze? 

- Nie pamięta pan miejsca swojego urodzenia? 

-  Oczywiście,  że  pamiętam.  Urodziłem  się  w  Fergus  Falls  w  stanie  Minnesota,  o 

siódmej  piętnaście  rano,  po  dwunastu  godzinach  gramolenia  się  na  ten  świat.  Matka 

powiedziała,  że kiedy wylazłem na dobre, miała chętkę zacisnąć mi na szyi moją pępowinę. 

Ale po co te pytania? 

Okazywanie  choremu  zniecierpliwienia  jest  niedopuszczalne.  Ponadto  chory  od 

początku  powinien  być  poinformowany  o  intencjach  wywiadu  i  nabrać  przekonania,  że 

jedynym celem poczynań lekarza jest udzielenie mu pomocy. 

-  To  mi  ułatwi  dalszą  pracę  z  panem,  panie  Iacola.  Wstępem  do  badania 

psychiatrycznego jest badanie orientacji autopsychicznej. 

- A może byśmy tak zaczęli od choroby, panie doktorze? 

Tracąc zalecaną cierpliwość Mark Leve odrzekł: 

background image

- Zgoda, zacznijmy od choroby. 

Anetta,  faktycznie  wymagająca  stałej  i  dbałej  opieki  psychologa,  znosi  dolegliwości 

pogodnie i z pokorą, a ten tutaj trąbi na całe miasto o swojej chorobie i tupaniem domaga się 

porady,  bo  po  latach  spekulowania  na  giełdzie,  czy  przekładania  papierków  w  zakładzie 

ubezpieczeń,  spostrzegł  u  siebie  nieprawidłowe  reakcje  emocjonalne  i  objawy  łagodnej 

neurastenii. 

-  Więc  jaka  to  choroba?  Schizofrenia?  Paranoja?  Psychoza  maniakalno-depresyjna? 

Niedorozwój umysłowy? 

Pan Iacola z przejęciem załamał palce. 

- Tak jest, tak jest. To wszystko prawda. 

-   W s z y s t k o? Wszystkie te choroby występują jednocześnie? 

-  Nie,  chcę  powiedzieć,  że  wszystko,  co  o  panu  mówią,  to  prawda.  Pan  ma 

rzeczywiście niekonwencjonalne podejście do pacjentów. 

Zza wypolerowanych szkieł Mark  Leve przez chwilę przyglądał się temu mężczyźnie 

jak nadprzyrodzonemu zjawisku. 

- Hmm. 

- Teraz wierzę, że pan mi pomoże. 

- Ja, panie Iacola, nie podziwiam pańskiej wiary. Ale... na co się pan uskarża? 

- Ja? Na nic. Chodzi o moją żonę. 

-  O  pańską  żonę.  -  Mark  Leve  zamknął  oczy  i  odetchnął  głęboko.  Cichym,  bardzo 

spokojnym głosem spytał: - I co jest z pańską żoną? 

- Ona ma urojenia. Od kiedy przyjechaliśmy do tego miasta ma urojenia. 

- A kiedy państwo przyjechaliście? 

-  W  lipcu.  Wtedy  rozwiodła  się  siostra  mojej  żony,  Alexis,  i  napisała  do  nas,  że 

odstępuje  nam  połowę  domu.  Połowa  domu  to  zawsze  coś  lepszego  niż  mieszkanie 

czynszowe. No i akurat moi szefowie założyli w Dutson filię korporacji i potrzebowali ludzi 

do obsadzenia stanowisk w dziale handlowym. 

- Uśmiech losu. 

-  To  samo  powiedziałem  Sandy.  W  jeden  dzień  spakowaliśmy  manatki  i  wsiedliśmy 

do pociągu, bo Sandy fatalnie znosi podróż samolotem. A po miesiącu pobytu w tym mieście 

zaczęło się to. 

- Co? 

- Wie pan, doktorze, od ośmiu lat jesteśmy małżeństwem i nie mamy dzieci. Po ślubie 

żona zaszła w ciążę, ale poroniła i przyplątały się powikłania. Wycięli jej macicę i te, prze... 

background image

prze... 

- Przydatki. 

- Ano właśnie. Staraliśmy się o adopcję, ale to nie takie proste. Aż tu w sierpniu żonę 

napadło, że Ossie jest jej synem. 

- A kto to jest Ossie? 

Pan Iacola zamachał rękoma w sprzeciwie. 

-  Nikt!  Ona  go  sobie  wymyśliła!  Wymyśliła  sobie,  że  Ossie  ma  trzy  lata  i  jest 

wyjątkowo inteligentnym chłopcem. 

Wtykając długopis do otworu w podstawce na pióra Mark Leve zapytał: 

- Czy w zachowaniu żony zauważył pan jeszcze coś osobliwego? 

- Znaczy się co? 

- Czy nie wydaje się jej, że ktoś lub coś ją prześladuje? 

- Nie. 

- Nie jest o pana przesadnie zazdrosna? Nie robi panu scen małżeńskich? 

- Nie, nie ma powodu. 

- Może skarży się na jakieś dolegliwości? 

- Skądże! Czasem na wiosnę boli ją w dole brzucha. 

-  A  czy  w  związku  z  ekstyrpacją  przydatków  nie  czuje  się  upośledzona, 

niepełnowartościowa? 

- Z początku to chyba i tak było. Ale od dawna tym się nie przejmuje. 

Jak gdyby oczekiwał podobnej odpowiedzi, Mark Leve kiwnął głową. 

- Hallucinationes. Prawdopodobnie. 

- Halu... co? 

-  Postawił  pan  błędną  diagnozę,  panie  Iacola.  To  nie  są  urojenia.  Niestety,  niczego 

więcej stwierdzić nie mogę, dopóki pańska żona nie zgłosi się do mnie osobiście. 

Zaraz  sklął  się  w  duchu,  bo  tym  samym  nieopatrznie  wyraził  zgodę  na  zbadanie  tej 

kobiety, przygłup. 

- Dziękuję, panie doktorze - mężczyzna wstał z kozetki. - Pan wie, co się wyprawia w 

tych klinikach psychiatrycznych. Człowiek zawozi tam żonę na leczenie, a zwracają mu ją w 

dębowej garsonce. Czy mogę przyprowadzić Sandy do pana pojutrze, panie doktorze? 

Ucieczka w macierzyństwo? - Mark Leve patrzył przez okno, jak pan Iacola truchtem 

kieruje  się  do  swojego  Chevroleta  moczącego  koła  w  kałuży  wokół  zatkanej  studzienki 

ściekowej.  -  Dziecko  to  uosobienie  niewinności,  beztroski  i  poczucie  wewnętrznego 

wyciszenia.  Ta  kobieta  może  wcale  nie  pragnie  zostać  matką,  może  stara  się  uciec  od 

background image

atmosfery, w której przebywa żyjąc u boku męża nerwicowca. Jedno jest pewne: jeżeli to na 

pewno  ona  -  nie  on  -  potrzebuje  pomocy,  to  powinna  jej  szukać  u  psychoterapeuty,  a  nie 

psychologa. W każdym razie nie u takiego psychologa, któremu też grozi rozstrój nerwowy, 

bo doktor Dugan i doktor Washman, i te wszystkie pielęgniarki szarogęszą się w tym domu, 

tak że nie ma się okazji do bycia z Anettą sam na sam przez parę minut. 

Nadal  tkwił  przy  oknie  i  z  czternastego  piętra  spoglądał  w  dół,  na  neon  „Frascati" 

szary pod tym szarym niebem, na tle szarej elewacji i w otoczeniu szarych budynków. Tkwił 

przy  oknie,  choć  tam,  za  jego  plecami  leżał  dzisiejszy  numer  „Rapids  Post"  z  wielkim 

nagłówkiem na pierwszej stronie: KOLEJNA ŚMIERĆ W KLINICE PSYCHIATRYCZNEJ 

MIŁOSIERDZIA  i  z  wybitym  mniejszą  czcionką  podtytułem:  PACJENT  JOE  AVERY 

WYZNAJE:  TO  JA  ICH  ZABIŁEM.  Rano,  zanim  przyjechał  do  redakcji,  Marj  Kenneth 

położyła ów numer na jego biurku w sposób jawnie złośliwy - tak, by od razu, kiedy wejdzie 

do gabinetu, ten nagłówek rzucił mu się w oczy. 

I teraz czeka, pomyślał, aż to przeczytam i każę jej wezwać Larę Castle. 

Cholerna Lara Castle. 

Może  przysłał  ją  Phelps,  może  nikt  jej  nie  rekomendował  i  tylko  liczyła  na  łut 

szczęścia -  nigdy w to nie wnikał. 27 czerwca przyszła tutaj  i  z punktu oświadczyła,  że  jest 

czarna  i  że  szuka  pracy.  Tydzień  wcześniej,  przed  spotkaniem  z  Phelpsem,  zrobiłby  to,  co 

zwykł robić w takich wypadkach: odesłałby ją do Działu Personalnego, gdzie Holly Ronson z 

promiennym  uśmiechem  proponuje  takim  tupeciarom  o  ambicjach  dziennikarskich  siedem 

dolarów za godzinę i  posadę sprzątaczki. Lara Castle wszakże przyszła po jego spotkaniu z 

Phelpsem  I  we  właściwym  momencie  wypowiedziała  właściwe  słowo,  słowo  hasło. 

C z a r n a. 

Phelps  wyznaczył  mu  to  spotkanie  w  „Klubie  Prasy",  w  zarezerwowanej  dla 

sędziwych  członków  Rady  Nadzorczej  salce  konferencyjnej.  Zasiedli  tam  we  dwóch,  przy 

owalnym stole,  odgrodzeni od siebie popielnicą  i  tacą z napojami,  i Dan Martin czuł się  jak 

ktoś,  kto  korzysta  z  niezasłużonych  przywilejów,  ponieważ  w  przyległych  pomieszczeniach 

„Klubu" panowała ciasnota -  w całym  mieście panowała ciasnota,  mimo że od tygodnia  nie 

było  komu  uzdrawiać  tych  wszystkich  złaknionych  cudów  turystów:  prochy  szanownego 

cudotwórcy wypełniały platerowaną urnę, o którą szereg sekt, ognisk i instytucji publicznych 

toczyło zaciekły bój. 

„Jesteśmy z ciebie zadowoleni, Dan. Nieźle sobie radzisz.” 

„Mam zgrany zespół.” 

background image

„Rozkręciłeś tych ludzi, szpalty ożyły. - Phelps otworzył pudełko cygar i przez chwilę 

zaglądał  do  środka,  jakby  się  zastanawiał,  czy  ma  ochotę  zapalić.  -  Słuchaj,  Dan.  Ilu  ty 

zatrudniasz kolorowych?" 

Teraz on musiał się zastanowić.

 

„Kilku  chłopców  na  posyłki,  kilku  windziarzy,  portierów,  gońców,  maszynistki... 

Razem około piętnastu, może dwudziestu osób.” 

„Nie pieprz, Dan.” 

„Powiem Holly Ronson, żeby...” 

„Dan. To pracownicy najniższego szczebla. A co z zespołem redakcyjnym?" 

„Dog nie zgadzał się na zatrudnianie osób... pewnych kategorii.” 

„Nie mówmy o Dogu. Mówmy o tobie.” 

„Dobrze,  mówmy  o  mnie.  Kiedy  awansowałem  na  naczelnego,  wszystkie  kluczowe 

stanowiska były obsadzone.” 

Scyzorykiem w złotej oprawie Phelps odciął czubek cygara, po czym zapalił zapałkę. 

„Przyjmij jakiegoś czarnego.” 

„Czarnego?" 

„Chyba nie masz uprzedzeń?" 

„Nie mam uprzedzeń w stosunku do ludzi zdolnych i znających się na tej robocie.” 

„Doskonale.  -  Phelps  otoczył  się  obłokiem  dymu  i  Dan  pomyślał,  że  jak  dym  się 

rozwieje, zobaczy przed sobą pomarszczoną twarz starego Murzyna. - Podoba mi się to.” 

„Dotychczas nie było potrzeby wprowadzania zmian kadrowych. Ale Dział Miejski...” 

„Chcę,  żebyś  wiedział,  w  czym  rzecz.  Mamy  czerwiec,  okres,  w  którym  tradycyjnie 

wybuchają rozruchy na tle rasowym. Donoszą nam, że ugrupowania mniejszościowe ogarnia 

wrzenie.  Tym  razem  powodem  jest  Giorbrun,  bo  Quharfańczycy  to  też,  a  jakże, 

prześladowana  mniejszość  narodowa.  Będą  się  domagać  pełnych  praw  obywatelskich  dla 

parszywców, kary dla winnych śmierci naszego dzielnego uzdrowiciela, będą rościć pretensje 

do  jego  prochów,  a  przy  okazji  wysuną  zwykłe  postulaty:  większych  wpływów  w  Radzie 

Miejskiej,  większych  szans  dla  kolorowych  kandydatów  na  stanowiska  wybieralne, 

większego dostępu do telewizji, radia i prasy.” 

„Rozumiem.” 

„I  część  żądań  zostanie  spełniona.  Może  nawet  poszczególne  grupy  etniczne  dojdą 

wreszcie  do  porozumienia  i  założą  własne  pismo.  Bez  względu  na  jego  poziom  nie  wprawi 

nas  to  w  zachwyt.  Ale  uderzmy  się  w  piersi:  ilość  zatrudnionych  kolorowych  w  (Dutson 

Telegraph) jest przesadnie ograniczona. Daliśmy się wyprzedzić innym pismom.” 

background image

„W Dziale Miejskim przydałby się jakiś młody, bystry reporter.” 

„Świetnie, Dan. Kto kieruje tym działem? Jewison?" 

„Jewison.” 

„Będzie oczarowany twoim  pomysłem. -  Phelps  wymierzył cygaro w tacę. -  Ale czy 

lód  w  pojemniku  nie  roztapia  się  nam  na  darmo?  Sprawa  nie  jest  tak  pilna,  żeby  ją 

rozpatrywać z detalami już teraz.” 

Może sprawa nie  była tak pilna,  Dana  jednak  nagle zaczęło trapić pytanie,  czy Holly 

Ronson dostępnymi  sobie kanałami dostatecznie szybko znajdzie odpowiedniego kandydata, 

który  oprócz  pożądanych  cech  rasowych  będzie  miał  dość  oleju  w  głowie,  by  sprostać 

specyfice  zawodu.  Nazajutrz  Holly  Ronson  zapewniła  go,  że  do  jutra  zdobędzie  mu 

najczarniejszego czarnucha, choćby go miała zaimportować z Afryki. 

„Jutro" rozciągało się w czasie i Dan Martin powoli tracił nadzieję, kiedy 27 czerwca 

spadła mu z nieba Lara Castle. 

Cholerna Lara Castle, wyszczekana tupeciara. 

Podniesione  głosy  dały  się  słyszeć  w  sekretariacie  i  Dan  odwrócił  się  od  okna.  Za 

uchylonymi drzwiami zobaczył Marj, która całą swoją postawą wyrażała protest perswadując 

coś młodemu brodaczowi i dziewczynie o bezczelnym wyrazie twarzy. 

- Co jest, Marj? 

Podszedł  do  drzwi.  Oprócz  sekretarki  i  tych  dwojga  był  tam  jeszcze  jeden  młody 

człowiek  -  barczysty  i  wysoki.  Trzymał  ręce  w  kieszeniach  nieprzemakalnego  płaszcza  i 

przyglądał się tej scenie z ironią. 

-  Pan  jest tutaj najważniejszą  figurą? -  zapytała dziewczyna przenosząc spojrzenie  na 

Dana. 

- A o co chodzi? 

-  Mamy  interes  -  odparła  krótko,  i  z  determinacją  ruszyła  w  jego  stronę,  aż  musiał 

odstąpić  na  bok,  żeby  go  nie  staranowała.  Za  nią  do  gabinetu  weszli  z  nonszalancją  obaj 

mężczyźni. 

- To pan jest tutaj najważniejszą figurą, tak? - powtórzyła ta dziewczyna. 

-  Proszę  się  streszczać  -  odparł  Dan  oschle.  Z  twarzy  dziewczyny  nie  znikał  wyraz 

bezczelności. 

-  Mam  na  imię  Bibi.  Po  prostu  Bibi  i  tyle.  A  ci  -  kciukiem  wskazała  przez  ramię 

stojących  za  nią  mężczyzn  -  to  Tex  i  Buzz.  Reprezentujemy  prezydium  komitetu  budowy 

pomnika Giorbruna. Potrzebujemy wsparcia prasy. Jacyś idioci z Rady Miejskiej, gryzipiórki, 

zgłaszają zastrzeżenia co do lokalizacji tego pomnika. 

background image

Dan  Martin  usiadł  prawym  pośladkiem  na  skraju  biurka,  przodem  do  swoich  gości. 

Nie wyglądali na takich, którzy dadzą się łatwo spławić, zwłaszcza ta Bibi, kiedy taksowała 

go zuchwale spod grzywy ciemnych włosów - mokrych i zlepionych. 

-  Ten  pomnik  jest  szalenie  ważny  dla  naszego  miasta.  Będzie  hołdem  mieszkańców 

Dutson ofiarowanym doktorowi Giorbrunowi. 

- Doktorowi? 

-  Senat  akademicki  ma  mu  nadać  doktorat  honorowy.  Taki  wpłynął  wniosek. 

Większość dziekanów i przedstawicieli rad wydziałowych będzie głosować za wnioskiem. 

Wiadomość ta pobudziła Dana do wesołości, ale dzielnie zachował powagę. 

- I gdzie ma stanąć ten pomnik? - spytał. 

- Oczywiście tam, gdzie ta hołota stratowała pana Giorbruna. Przed Kliniką profesora 

Henna. Na jezdni. 

- Na jezdni. 

- Dokładnie tam. 

- A jacyś idioci mają zastrzeżenia do tej lokalizacji? 

Brodacz wydął wargi. 

- Kurczę, ale to pana śmieszy, co, wujku? 

-  Może  to  dlatego,  Buzz  -  odezwał  się  ten  w  nieprzemakalnym  płaszczu  -  że  on  ma 

wyjątkowo subtelne poczucie humoru. 

Dziewczyna potrząsnęła strąkami zlepionych włosów. 

-  Zamknijcie  się!  -  I  do  Dana  Martina:  -  Myśmy  tu  nie  przyszli  dla  jajec,  panie 

redaktorze naczelny. Oczekujemy, od pańskiej redakcji poparcia dla naszej inicjatywy. 

Ci  młodzi  zachowywali  się  agresywnie  i  Dan  pomyślał,  że  dobrze  by  było  mieć 

świadków na wypadek jakiejś awantury. Siedząc na skraju biurka i patrząc w pałające źrenice 

dziewczyny powiedział: 

- Marj. 

Marj nieomal natychmiast ukazała się w drzwiach. 

- Tak? 

-  Poproś  do  mnie  Olivię  Kemp.  Przekaż  jej,  że  to  pilne  i  że  makijaż  będzie  mogła 

poprawić sobie potem. 

- Tak, Dan. 

Młody człowiek w nieprzemakalnym płaszczu odprowadzając wzrokiem kołyszące się 

biodra Marj cmoknął z uznaniem. Brodacz zapytał: 

- A po co nam tutaj ta Olivia Jakaś-tam, wujku? 

background image

- Jest ona kierowniczką działu, w którego kompetencji leży załatwienie tej sprawy. 

- Ale przecież pan jest jej szefem. Więc po diabła to przedstawienie? Wystarczy... 

-  Zamknij  się!  -  wtrąciła  dziewczyna.  Brodacz  wzruszył  ramionami,  a  jego  kolega 

zagadnął ironicznie: 

- Hej, Bibi, czy ty się za bardzo nie podniecasz? 

Wy wszyscy, pomyślał Dan Martin, za bardzo się podniecacie. 

- Zamknij się i ty, Tex - odparowała Bibi nie oglądając się za siebie. - Uważajcie, żeby 

ten facio nas nie wyrolował. Oni tutaj zawsze lekceważyli Giorbruna. 

Stwierdzeniem  tym  zadziwiła  Dana  niepomiernie.  Wielkie  nieba!  W  ciągu  czterech 

miesięcy  pobytu  Quharfańczyka  w  Dutson  poświęcili  mu  ponad  trzydzieści  artykułów;  do 

dzisiaj  publikują  o  Giorbrunie  materiały  i  to  takie,  które  wyszły  spod  piór  już  nie 

szeregowych  dziennikarzy,  lecz  naukowców:  socjologów,  psychologów,  anatomów.  I  to  ma 

być  lekceważenie?  Owszem,  stronili  od  taniej  sensacji,  unikali  uproszczeń  i  dążyli  do 

obiektywnego i pogłębionego naświetlenia zagadnień, i jeżeli dla kogoś wzorem jest „Forum 

Mniejszości", „Dutson News" bądź inne czerpadło prasowe penetrujące śmietniki i rynsztoki 

komunalne, to rzeczywiście... 

- Olivia Kemp, Dan - zaanonsowała Marj. 

Olivia  weszła  do  gabinetu  z  uśmiechem  na  wargach  nierówno  pokrytych  warstwą 

tandetnej szminki - niechybnie malowała się w windzie ta nieszczęsna pani Swędzące Majtki 

-  i  z  nieodłączną  kartonową  teczką  przyciśniętą  do  piersi  wąskiej  i  płaskiej  jak  sztacheta  z 

płotu okalającego Cmentarz Północny. 

-  Halo,  Dan.  -  Jej  sopran  zawibrował  przenikliwie  w  tej  złowieszczej  ciszy.  -  Twoja 

sekretarka powiedziała, że to arcypilne. 

- Halo, Olie. Ci młodzi ludzie mają do ciebie interes. Do twojego działu. 

Olivia  Kemp  zlustrowała  obecnych,  namiętne  zainteresowanie  okazując  obu 

mężczyznom. 

- Och! Czy panowie życzą sobie zamieścić w naszym piśmie jakieś ogłoszenie? 

Bibi znowu potrząsnęła zlepionymi włosami. 

- Co to ma znaczyć, panie Ważna Figuro? - spytała wrogo Dana Martina. 

-  Spełnienie  waszych  oczekiwań.  Możemy  udostępnić  wam  na  cele  waszej  kampanii 

agitacyjnej jedną kolumnę ogłoszeń. Pani Kemp zapozna was z cennikiem. 

Pod ciemną grzywą źrenice dziewczyny zapałały jak dwa okruchy fosforu. 

-  Ty  skurwielu!  -  powiedziała.  Odwróciła  się  do  swoich  kolegów  gwałtownie,  jakby 

spodziewała się stamtąd ciosu i krzyknęła: - Widzicie? 

background image

Ten  w  nieprzemakalnym  płaszczu  obdarzył  ją  ironicznym  uśmiechem,  natomiast 

brodacz zesztywniał. 

-  Tex,  przyjrzyj  się  temu  gościowi  -  powiedział  cicho.  -  Dobrze  mu  się  przyjrzyj.  Z 

czym ci się on kojarzy? 

- Z górnym plejstocenem. 

- Nie praw mu komplementów, Tex. Cofnij się do wczesnego plejstocenu. 

Dan  Martin  opuścił  nogę  z  biurka  i  stanął  wyprostowany.  Górował  nad  tym 

towarzystwem. 

- Dosyć tego - rzekł tonem nieledwie konwersacyjnym. W sumie ubawiło go to zajście. 

- Młoda damo, nie zatrzymuję pani. Żegnam panią i obu dżentelmenów. 

- Ty, Buzz - powiedział Tex - masz świętą rację. Wcale nie tak mało jest przykładów, 

że ewolucja przez ostatnie setki tysięcy lat poczyniła znikome postępy. 

- No, spływajcie, dzieci. 

Dziewczyna parsknęła z wściekłości. Widać było, że z wysiłkiem panuje nad sobą. 

- Ty... ty wredny, skrofuliczny skurwielu - powiedziała. 

Roztrąciła swoich kolegów zbierających się do wyjścia z żałośnie udaną nonszalancją i 

przez sekretariat wybiegła na korytarz. Olivia Kemp patrzyła za nimi ze zgrozą. 

- Czy ja ci będę potrzebna, Dan? 

- Nie, dziękuję, Olie. I przepraszam, że cię fatygowałem. 

W beztroskim nastroju obszedł biurko, by usiąść w fotelu, i nagle krew go zalała. 

„KOLEJNA ŚMIERĆ W KLINICE PSYCHIATRYCZNEJ MIŁOSIERDZIA". 

Cholerna Lara Castle. 

Rozpostarł gazetę i zaczął czytać. 

„Dzisiaj  w  nocy,  w  Klinice  Psychiatrycznej  Miłosierdzia,  zmarł  z  niewyjaśnionych 

przyczyn  dziewiąty  pacjent,  Barry  L.  Pracownica  personelu  pomocniczego,  pani  Elisabeth 

Metcalf,  po  objęciu  dyżuru  znalazła  go  w  toalecie,  skrępowanego  i  przywiązanego  do  rury 

kanalizacyjnej pasami podartego prześcieradła...” 

A poniżej: 

„...Joe  Avery,  przyjęty  do  Kliniki  8  lipca  br.,  uczynił  naszemu  reporterowi 

makabryczne  wyznanie.  (To  ja  ich  zabiłem  -  powiedział  -  wszystkich  co  do  jednego. 

Mówiłem o tym lekarzom, mówiłem im o każdym morderstwie, com je sobie zaplanował, ale 

ci głupcy nie wierzą mi nic a nic. Następną moją ofiarą będzie Lois McLian. Nawet ją lubię, 

tylko  że  ona  w  ogóle  mi  nie  wierzy  i  w  kółko  powtarza,  żebym  się  uspokoił,  i  chociaż  jest 

pielęgniarką,  to  powinna  się  leczyć,  bo  ma  guz  na  mózgu  i  lepiej  dla  niej  będzie,  jak  teraz 

background image

umrze,  zamiast się  męczyć.  Niech pan to zapisze. Zrobię to tak,  że ona się utopi w  wannie. 

Nic nie poczuje. A jak znów mi nie uwierzą, to wykończę tę całą pieprzoną Klinikę i ten cały 

pieprzony personel). 

Indagowany  w  powyższej  sprawie  ordynator  Kliniki  Psychiatrycznej  Miłosierdzia, 

doktor  Garland,  złożył  oświadczenie,  że  pacjent  Joe  Avery  cierpi  na  urojenia  grzeszności  i 

winy.  (Badania  -  powiedział  doktor  Garland  -  ujawniły  u  niego  rozległe  luki  pamięciowe 

wypełnione  konfabulacjami  znamiennymi  dla  zespołu  amnestycznego  Korsakowa. 

Rokowanie...)". 

Dan Martin oderwał stronę z tym artykułem i zmiął ją w pięści. Rany boskie, ależ miał 

ochotę wtłoczyć tę kulę papieru w gardło wyszczekanej Lary Castle. 

27  czerwca  -  tego  dnia  przyszła  tu ta  pyskata,  zarozumiała  tupeciara.  Ubrana  była  w 

kwiecistą, kusą sukienkę, tak kolorową, że omal nie dostał oczopląsu. 

„Jestem Lara Castle. Nie mam pojęcia,  jak się załatwia te formalności. Postanowiłam 

zacząć od samej góry.” 

„Co za formalności?" 

„Szukam stałego zajęcia.” 

Szuka  stałego  zajęcia  -  i  dlatego  diabli  przynieśli  ją  tutaj,  jakby  był  on  jakąś  męską 

biurwą z pośredniaka. Kilkanaście pięter, setki pokoi, dziesiątki gabinetów strzeżonych przez 

stanowcze  sekretarki  -  pomyślał  i  jego  nadnercza  podwoiły  wydzielanie  adrenaliny  -  a  ona 

tarabani się akurat tutaj. I co, do jasnej cholery, robi ta Marj? 

„Była pani w Dziale Personalnym?" 

„Dział  Personalny.  -  Gdyby  z  zupy  wyłowiła  sztuczną  szczękę  kucharza,  nie 

powiedziałaby o tym z większym obrzydzeniem. - Tak czy inaczej pan mnie zaangażuje, więc 

po co ta jazda biurokratyczną obwodnicą?" 

„Nie zbywa pani na pewności siebie.” 

Ów  tupet  Lary  Castle  zaimponował  mu  wtedy.  Dziewczyna  była  energiczna,  miała 

gładki,  obrotny  język;  wiedziała,  czego  chce  i  jak  to  osiągnąć.  Dobry  materiał  na 

dziennikarkę, jeżeli przy tym ma stosowne kwalifikacje. 

„Od jutra, panie redaktorze?" 

„Co od jutra?" 

„Czy od jutra mam podjąć tę pracę?" 

Dan Martin roześmiał się mimo woli. 

„Pani jest niesamowita, pani Castle. Dziwię się sam sobie, że jeszcze  nie wyprosiłem 

pani z gabinetu.” 

background image

„Nie zrobi pan tego.” 

„Bezpodstawna pewność.” 

„Może bezpodstawna, może nie, ale wiem, że będę tu pracować. Wiem o tym i proszę 

mnie nie pytać, skąd. Proszę. A co do moich kwalifikacji...” 

„Nie pytałem o nie.” 

„Ale  zaraz  pan  zapyta.  Jestem  filologiem,  skończyłam  pięcioletnie  studia  w  Yale  i 

przez pewien okres współpracowałam jako felietonistka z (New Haven Raily Mirror). Aha... i 

żeby w przyszłości uniknąć nieporozumień... Jestem czarna.” 

„Czarna.” 

Podała to jak hasło przekazane mu przez Phelpsa i choć zewnętrznie cechy dziedziczne 

Lary  Castle  świadczyły  raczej  o  tym,  że  jej  przodkowie  od  czasów  co  najmniej  Normanów 

norweskich przesadnie dbali o czystość rasy, uwierzył jej chętnie, ponieważ oto ujrzał ziemię 

obiecaną. 

„Mój pradziadek był Mulatem" - oznajmiła wyzywająco, i z pogardą dodała: -  „Moja 

matka nie szczędzi wysiłków, żeby uchodzić za białą.” 

Wie - powiedziała - że będzie tu pracować. 

Wie. I jest czarna. No, niezupełnie czarna. W każdym razie jest  k o l o r o w a. 

Wie o tym, ten dar niebios, i prosi, żeby jej nie pytać, skąd wie. 

Dar niebios czy protegowana Phelpsa - wolał w to nie wnikać. 

„Do jutra, panie redaktorze?" 

„Do  jutra,  pani  Castle.  Do  jutra...  Lara.  Jutro  zgłoś  się  do  Działu  Personalnego,  do 

kierowniczki, pani Ronson. Uprzedzę ją.” 

„Dziękuję, Dan.” 

W tym podziękowaniu nie było cienia wdzięczności,  jak gdyby rezultat rozmowy był 

dla  niej  z  góry  przesądzony.  Po  jej  wyjściu  Dan  wezwał  do  siebie  Holly  Ronson,  której 

triumfalnie  obwieścił,  że  znalazł  już  kandydatkę  na  etat  w  Dziale  Miejskim  i  że  może  ona 

poniechać dalszego przetrząsania czarnych gett. 

„Dziewczyna nazywa się Lara Castle. Wygląda jak biała, ale w jej żyłach płynie galon 

krwi  murzyńskiej.  Biedaczka  jest  albinoską  albo  brak  jej  obycia  z  cywilizacją...  rozumiesz, 

przybyła tu prosto z Karru... i mydłem pastuje podłogę, a myje się pastą do zębów.” 

Lara  Castle  wkrótce  pokazała  co  potrafi.  Swoją  rzutkością  przyprawiła  o  kompleksy 

kolegów z Działu Miejskiego i przełamała ich inercję, w którą popadli od kiedy wyczerpał się 

temat  o  Giorbrunie.  Rozwinęła  żywiołowe  tempo  pracy;  sama  podejmowała  się  najbardziej 

żmudnych,  mało  efektownych  i  niewdzięcznych  zadań,  miała  ponadto  zdumiewający  dar 

background image

przewidywania konsekwencji własnych i cudzych przedsięwzięć, w czym prześcignęła nawet 

Charliego,  który  cieszył  się  opinią  nieomylnego  prognosty,  dopóki  nie  dostał  manii 

prześladowczej. 

To  Jewison  wysłał  ją  do  Kliniki  Psychiatrycznej  Miłosierdzia;  wykitował  tam  jakiś 

pacjent i należało odnotować ten fakt w kronice wypadków. Nikt z redakcji nie podejrzewał, 

że jest to początek całej serii tajemniczych zgonów. Potem byłoby już nietaktem przekazanie 

tej  roboty  któremuś  ze  starszych  reporterów,  choć  niemało  z  nich  ostrzyło  sobie  zęby  na 

doktora  Garlanda  i  jego  stażystki.  Lara  wtedy  nie  ustępowała  tym  wyjadaczom  i  miała  tę 

żarliwą  pasję  twórczą,  tę  umiejętność  subtelnego  rozeznania  w  wątkach  dramatycznych, 

umiejętność dozowania napięcia - wszystko to, co jej starsi koledzy utracili po zeskorupieniu 

w rutynie. 

Ale  Lara  Castle  zawiodła.  Coś  niedobrego  z  nią  się  działo.  Zaczęła  zwalniać  tempo, 

tracić animusz i wenę, jej literackie felietony przestawał cechować swoisty smak, jakby pisała 

je z obowiązku, z którego wywiązanie się jest dla niej uciążliwą koniecznością. 

I  pomyśleć,  że  kiedyś  na  kolegium  redakcyjnym,  kiedy  czytał  próbki  jej  tekstów  i 

kiedy skonstatował, że ta dziewczyna oprócz wysoko rozwiniętego zmysłu obserwacyjnego i 

krytycznego  jest  dowcipna  i  ma  skłonność  do  plotkarskiego  ujmowania  tematu  -  zaświtało 

mu, że tak pokieruje jej rozwojem zawodowym, by uczynić z niej drugą Louellę Parsons bądź 

Heddę Hopper. 

„Kolejna śmierć w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia.” 

Mieć  tam  kogoś.  Niezależnie  od  Lary  Castle  mieć  tam  kogoś  jeszcze.  Pytanie  tylko: 

kogo? 

Pierwszym  nieboszczykiem  w  Klinice  nikt  z  redakcji  zbyt  się  nie  przejął.  Następni 

zbulwersowali  opinię  publiczną  i  paru  reporterów,  tych  z  kategorii  trupojadów,  gotowych 

było stoczyć między sobą walkę o ulubioną padlinę, teraz jednak wszyscy oni „zawaleni byli 

robotą"  buszując  w  dziwnie  odległych  dzielnicach  i  „trzymając  za  Larę  Castle  kciuki".  - 

Zobaczysz,  Dan,  ta  babka  wypieści  ci  takie  libretto,  że  wystawią  tę  operetkę  w  (New  York 

Daily News).” 

Kogoś, kogoś, bodaj degenerata Charliego. Nieborak dostał manii prześladowczej, ale 

to  mu  nie  przeszkadza  w  pisaniu,  i  gdyby  go  wpakować  do  Kliniki  Psychiatrycznej 

Miłosierdzia, miałoby się stamtąd bieżące informacje i to opatrzone takimi komentarzami, że 

czytelnicy siusialiby pod siebie z wrażenia. 

Mogłoby  tak  być  -  pomyślał  Dan  -  gdybyś,  cymbale,  zatelefonował  do  doktora 

Wilcoxa  miesiąc  albo  dwa  temu,  zanim  Charlie  zabarykadował  się  w  mieszkaniu  na  amen. 

background image

„Panie  doktorze,  nasz  redakcyjny  kolega,  dobrze  panu  znany,  ma  znowu  kłopoty.  Chyba 

poważniejsze niż dotychczas" - i obaj pojechaliby do Charliego, który potulnie pozwoliłby się 

im  zawieźć  na  Oddział  Intensywnej  Terapii  Alkoholików  przy  Klinice  Psychiatrycznej 

Miłosierdzia. Dzisiaj, kutasie, jest już na to za późno. 

Ostatni raz Dan Martin był u Charliego we wrześniu. Jakieś dwa podlotki wychodziły 

z bloku, więc nie musiał się anonsować Charliemu przez domofon i zastukał wprost do jego 

drzwi - odnowionych czy wręcz nowych: nie było na nich tych rys i zadrapań po kopniakach, 

które  Charlie  wymierzał  na  oślep,  kiedy  nie  mógł  trafić  kluczem  do  właściwej  dziurki. 

Zastukał, jako że dzwonek był nieczynny: Charlie nie tolerował w swoim mieszkaniu żadnych 

hałaśliwych  urządzeń  -  „Cholera,  od  tych  gongów  i  brzęczyków  mózg  mi  się  narowi"  -  i 

nawet jego telefon wyposażony był w pozytywkę. 

Stał i oglądał te nowe drzwi, zza których doszedł go słaby szmer. Zastukał ponownie. 

- Hej, Charlie - powiedział. - To ja, Dan. 

Szmer ucichł i w mieszkaniu coś głucho uderzyło o podłogę. 

- Charlie? 

Z  parteru  wezwano  windę;  zjeżdżała  zgrzytając  i  Dan  przestał  cokolwiek  słyszeć 

oprócz tego zgrzytu, choć prawie dotykał uchem szczeliny przy framudze. 

- Charlie. Długo każesz mi sterczeć tutaj? Winda zatrzymała się na parterze, po czym 

ruszyła  z  powrotem  do  góry.  Gdzieś  za  ścianą  zaszczekał  pies,  a  sąsiedzi  włączyli  czwarty 

kanał, na którym nadawano retransmisję z hucznej parady. 

- Przecież tam jesteś. Nie udawaj. I wtedy Charlie odezwał się wreszcie. 

- No dobrze, człowieku. Jestem tutaj. I co z tego? - głos miał chrapliwy i nieco drżący. 

- Och, przestań. Przyjechałem, żeby z tobą pogadać. 

- Pogadać? W języku panów Smitha i Wessona? 

Dan przestąpił z nogi na nogę robiąc krok do tyłu. 

- Na litość boską, Charlie, nie poznajesz swoich kumpli? 

- I ilu wziąłeś ze sobą tłumaczy? Jednego czy dwóch? Mają szybkostrzelne słowniki? 

- Posłuchaj, palancie. Jestem Dan Martin. 

-  To  pan  niech  posłucha,  panie  Martin,  mój  kumplu.  Teraz  podejdę  do  telefonu  i 

zadzwonię po policję. Zaoszczędzisz pan forsę na paliwie. Ten szary Oldsmobile musi sporo 

spalać, co?... Jak się tak jeździ po ulicach i raptownie dodaje gazu albo hamuje, żeby rzucić w 

kogoś granatem, co? I ostrzegam: te drzwi są od wewnątrz obite pancerną blachą. 

Na wyprostowanej ręce Dan oparł się o framugę. Ta rozmowa nie miała sensu. 

-  Wiesz  co,  Charlie?  -  powiedział  bez  przekonania.  -  Wyleję  cię  z  redakcji  na  zbity 

background image

pysk. 

Od  początku,  kiedy  ten  degenerat  przyszedł  do  jego  gabinetu  w  lipcu,  przeraźliwie 

trzeźwy  i  roztrzęsiony,  nie  było  wątpliwości,  kto  może  mu  pomóc.  Owszem,  były  -  ale 

naprawdę te najmniejsze - i żeby je ostatecznie rozwiać, Dan Martin pojechał do „Tęczowego 

Raju",  który  powinien  wyglądać  jak  tęczowe  rzeszoto,  jeżeli  wersja,  jaką  podał  Charlie, 

miałaby się okazać prawdziwa. 

Lokal  funkcjonował  normalnie;  szyby  były  całe,  sfatygowane  drzwi  błyszczały  po 

rannym  pucowaniu,  a  tynk...  tak,  przy  wejściu,  tuż  nad  chodnikiem,  był  nadkruszony  -  lecz 

zębem czasu. W cudowny sposób ślady po niedawnym zamachu terrorystycznym zniknęły. 

„Pan  w sprawie kupna? -  obok niego wyrósł  niewysoki  mężczyzna,  krępy  blondyn,  i 

zawiesił  na  nim  wzrok  ciężarnej  maciory  rasy  berkszyr.  -  Jestem  właścicielem  (Tęczowego 

Raju). Michael Kliemchen, do usług. Ale obawiam się, że przyszedł pan za późno.” 

Dan odwzajemnił mu się spojrzeniem niekomunikatywnym. 

„Doniesiono  nam,  że  wczoraj  jednego  z  pańskich  klientów  spotkała  tu  niemiła 

przygoda.” 

„Pan jest gliną?" 

„Jestem z (Dutson Telegraph). Moje nazwisko: Martin.” 

Chusteczką  w  szkocką  kratę  Michael  Kliemchen  otarł  pulchną  twarz  i  obwisły 

podbródek. 

„Przykro mi, panie Martin. To porządny lokal. Przygód pan tutaj nie znajdzie. Proszę 

nas odwiedzić przy okazji.” 

Zrobił taki ruch, jakby zamierzał odejść. Dan zapytał obojętnie: 

„Nie było tu pana, kiedy wybuchł ten granat?" 

„Granat. - Mężczyzna jęknął. - A fajerwerki na Czwartego Lipca to wojna atomowa.” 

„To nie było czwartego. To było wczoraj.” 

„Wiem,  kiedy  to  było,  do  licha!  Granat!  -  powtórzył  gniewnie.  -  Dziadowskich  wy 

macie informatorów, panowie, że nie odróżniają nędznej petardy od granatu. Najwyższy czas, 

żeby ktoś poskromił tych  bogatych  smarkaczy,  co z nudów i dla wygłupu  jeżdżą po ulicach 

jak zwariowani i straszą spokojnych obywateli.” 

No więc jeżeli miał te najmniejsze wątpliwości, rozwiał je ostatecznie. I wtedy trzeba 

było  -  myślał  ściskając  w  dłoni  zmiętą  w  kulę  stronę  tytułową  „Rapids  Post"  -  baranie, 

zatelefonować  do  doktora  Wilcoxa.  Dziś  jest  już  za  późno.  Charlie  zabarykadował  się  w 

mieszkaniu, nikomu nie otwiera, i nie można też do niego się dodzwonić. Podnosi słuchawkę, 

palant  głupi,  ale  się  nie  odzywa,  jeżeli  nie  usłyszy  tej  formułki,  którą  zna  tylko  Jeremy 

background image

Brown. 

Wyciągnął  rękę  do  interkomu,  by  połączyć  się  z  Brownem,  w  porę  jednak  się 

opamiętał.  Prosić  Browna  o  cokolwiek  -  już  lepiej  zgwałcić  nieletniego  imbecyla  płci 

męskiej, a potem dać się zaaresztować: czułby się mniej upokorzony, nawet gdyby mu tyłek 

obrobili ci wierszówkarze z Kroniki kryminalnej w „Rapids Post". 

„Kolejna śmierć..." Teraz zapewne „Forum Mniejszości" chlapnie na swoje łamy nowy 

paszkwil  o  tym,  jak  to  „Dutson  Telegraph"  z  uporem  przemilcza  „sprawy  dla  naszego 

społeczeństwa kluczowe". 

„Wiadomo, że w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia kostucha zbiera najokrutniejsze 

i  najobfitsze  żniwo  wśród  pacjentów  rekrutujących  się  spośród  grup  etnicznych.  W 

przekonaniu  redakcji  niektórych  tygodników  przeznaczonych  dla  osób  o  ustalonych 

poglądach  i  mających  trudności  z  samodzielnym  myśleniem,  tragiczna  śmierć  jakiegoś 

czarnucha nie jest warta wzmianki. Warto natomiast przeznaczyć pół arkusza wydawniczego 

krowie,  która  zdechła  po  rzekomym  bliskim  spotkaniu  III  stopnia  z  Niezidentyfikowanym 

Obiektem Latającym.” 

Pomijając  jego  napastliwy ton, akapit ten trafił  Dana w  słabiznę -  przypomniał  mu o 

radosnej  twórczości  duetu:  Jeremy  Brown  i  panna  Doreen  Thornhill  z  Działu  Literackiego. 

UFO  nad  Dutson  musiał  puścić:  gdyby  przykładem  poprzednich  wykreślił  tę  fantastyczną 

opowiastkę z numeru, Brown  niechybnie przegryzłby  mu kręgosłup,  ponieważ tyrał  nad  nią 

miesiąc  z  okładem  i  był  nią  tak  zachwycony  jak  niegdyś,  za  czasów  Douglasa  Johnstona, 

Alternatorem  -  piramidalną  bzdurą,  w  jakich  lubował  się  stary  Dog.  W  UFO  nad  Dutson 

łatwo było dojrzeć literacki wpływ Doreen Thornhill, co świadczyło, że ów duet dopracował 

się wspólnego stylu, okrzepł w nim i skostniał. 

O, pchnąć tych dwoje do Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia; z punktu byśmy mieli 

zgubne  działanie  skoncentrowanej  pozagalaktycznej  wiązki  promieni  psi,  niecne  wysysanie 

jaźni  pacjentów  przez  wyżej  rozwiniętą  cywilizację,  transfer  chorych  świadomości  do 

komplanarnych  czasoprzestrzeni...  czy  co  tam  jest  jeszcze  zdolna  wydumać  kipiąca 

wyobraźnia tych dwojga. 

Cholerna Lara Castle. 

Cholerny degenerat Charlie. 

- Marj! - wrzasnął. 

Natychmiast znalazła się w jego gabinecie. Bezwiednie powiódł wzrokiem wzdłuż linii 

background image

jej dojrzałych bioder, które wprawiły w podziw tego młodziana w nieprzemakalnym płaszczu 

- Texa, zdaje się. 

- Tak? 

I po co on ją tutaj wezwał, na litość boską? 

- Marj... Czy dzwonił ktoś do mnie dzisiaj rano? 

Było  to  pytanie  zupełnie  nie  ma  miejscu,  obraźliwe  dla  takiej  sekretarki,  jak  Marj, 

która  uważała  za  swój  obowiązek  niezwłocznie  informować  go  o  wszystkim,  co  się 

wydarzyło  w  redakcji  przed  jego  przyjściem  do  pracy  -  i  zrobiło  mu  się  głupio,  jako  że 

spostrzegł, iż zaczyna gonić w piętkę, a Marj to widzi. 

- Tak, rzeczywiście, Dan. Był do ciebie telefon zaraz po dziewiątej. 

Doznał ulgi. Oto intuicja redaktora naczelnego o przenikliwym umyśle. 

- Dzwonił Pad Corn. Ale nie miał nic do powiedzenia. 

- Coś jednak mówił? 

- To były tylko inwektywy. 

- Pozwól, że ja sam to ocenię. 

Marj przygryzła wargę. 

- Mam to powtórzyć dokładnie? 

- Słowo w słowo. 

- Powiedział, że ich adwokaci trzymają cię już za połowę dupy. 

Cały jego dobry nastrój prysnął od razu. 

-  Wspaniale  -  mruknął.  -  Zrób  mi  kawy.  -  A  kiedy  Marj  poszła  do  sekretariatu, 

krzyknął za nią: - Albo nie, do diabła z kawą! 

- Zresztą zrób mi tą kawę. Ale wpierw przynieś mi z „Frascati" torebkę grzanek. 

- Jak sobie życzysz, Dan. 

Poczekał, aż ona wyjdzie i spojrzał, z melancholią na swój barek. Nie, nie będzie pił. 

Nie będzie koić nerwów alkoholem z powodu jakiegoś sukinsyna, który go straszy sądem. 

Kartka  po  kartce  -  przedzierając  je  na  cztery  części  -  uregulował  swoje  rachunki  z 

leżącym przed nim egzemplarzem „Rapids Post". Starannie uformował te szczątki w plik na 

rogu biurka, plik uwieńczył kulą ze zmiętej strony tytułowej i rad z siebie rozparł się w fotelu. 

I  już  nie  ma  trupów  w  Klinice  Psychiatrycznej  Miłosierdzia  -  pomyślał.  -  Jakie  to 

proste!  Pad  Corn?  Kto  to  jest  Pad  Corn,  że  zadziera  z  prasą?  Ujadający  pinczer,  który  się 

urwał  ze  smyczy,  by  pochwycić  zębami  koło  rozpędzonego  autobusu.  Marj  Kenneth?  Lara 

Castle?  Charlie  Preston?  Można  zrobić  z  nimi  koniec  łącząc  się  z  Działem  Personalnym, 

gdzie  Holly  Ronson  trwa  na  posterunku.  A  fabularyzujący  duet:  Jeremy  Brown  i  panna 

background image

Doreen Thornhill pójdzie na zieloną trawkę w ślad za nimi. 

Trzeci  albo  czwarty  raz  tego  dnia  podniesiony  na  duchu  Dan  Martin  wyjął  z  paczki 

papierosa i w poszukiwaniu zapalniczki rozgarnął zalegające biurko papiery. Wychynęły spod 

nich, jak diabełek z pudełka, litery wytłoczone na teczce oprawionej w zielony safian. 

Mój hipnotyczny ogląd świata - rany boskie! 

Rany boskie. 

Z nie zapalonym papierosem wstał, podszedł do barku i nalał do szklaneczki brandy z 

butelki o czarnej etykiecie. 

Nie, to niczego nie rozwiąże. 

I za tym maszynopisem stoi Mark Leve, zadurzony w Anettcie Blayer dureń, który jej 

Hipnotyczny ogląd uznał za rewelację, za przyczynek naukowy. 

„Dan,  mógłbym  o  tym  napisać  jakąś,  zakalcowatą  rozprawę  fachową,  upchnąć  ją  w 

jednym z tych przemądrzałych kwartalników, ale kto by to przeczytał? Paru zawistnych, tak 

zwanych  specjalistów.  I  rzecz  by  poszła  w  zapomnienie.  A  twój  tygodnik  czytają  tysiące 

ludzi.  O  odkryciach  Anetty  powinno  się  dyskutować  nawet  w  smażalniach  ryb.  I  jakby  to 

podniosło ci nakład!" 

Nakład  to  by  mu  podniosło,  tak.  Z  tym,  że  nazajutrz  miałby  ani  chybi  nieprzyjemną 

rozmowę z Phelpsem, a Jeremy Brown i panna Doreen Thornhill uściskaliby się z radości i na 

najbliższym posiedzeniu kolegium zaczęliby robić kąśliwe wtręty,  jak to się gnębi  literackie 

utwory członków redakcji forując równocześnie znajomków produkujących teksty ledwie na 

poziomie  drukowalności.  Mój  hipnotyczny  ogląd  świata  na  łamach  „Dutson  Telegraph"  to 

wykładany szlem w bez atu na rękach tego duetu. 

Nie,  panie  Male,  niech  klienci  smażalni  ryb  czytają  raczej  powieść  kryminalną  w 

odcinkach  bądź  w  wydaniu  komiksowym  niż  przyczynek  naukowy  pańskiej  protegowanej. 

Zaraz poprosimy Marj, żeby zabrała tę teczkę, zakleiła ją w firmową kopertę i odesłała panu z 

pięknym podziękowaniem. 

Tylko  że  -  myślał  Dan  wykruszając  tytoń  z  papierosa  -  Mark  jest  nieprzebranym 

źródłem poufnych informacji i głupotą by było mu się narażać. 

Więc co, do cholery? 

Papieros pękł mu w palcach i okruchy tytoniu posypały się na dywan. 

Więc czy  nad  Dutson nie  mogłaby znów  nadciągnąć  burza  i  czy  nie  mógłby, tak  jak 

wczoraj,  huknąć  piorun  -  tym  razem  w  gmach  tej  redakcji,  i  niechby  z  jej  pięter,  działów, 

papierzysk i personelu została kupa popiołu? 

background image

Dlaczego Stefanie Tayson opuściła New Haven i poleciała do Dutson? 

Dlaczego zmarła tak młodo i w jakich okolicznościach? 

Dlaczego  w  Obnażaniu  przyszłości  napisała:  „Urodziłam  się  o  pięćdziesiąt  lat  za 

wcześnie"? 

Te trzy pytania. 

Nadal  nie  padało,  lecz  chmury  nad  miastem  wisiały  tak  gęste,  że  Lara  Castle 

postanowiła  zjeść  lunch  jednak  na  miejscu,  w  restauracji  hotelowej,  która  ją  odstręczała 

swoim  prowincjonalnym  szykiem.  Z  gazetą  pod pachą  wjechała  windą  na  dwudzieste  ósme 

piętro  i  dopiero  w  holu  zobaczyła  ten  nagłówek:  KOLEJNA  ŚMIERĆ  W  KLINICE 

PSYCHIATRYCZNEJ  MIŁOSIERDZIA,  a  poniżej  wybity  mniejszą  czcionką  podtytuł: 

PACJENT JOE AVERY WYZNAJE: TO JA ICH ZABIŁEM. 

Kolejna śmierć. 

„Dzisiaj  w  nocy,  w  Klinice  Psychiatrycznej  Miłosierdzia,  zmarł  z  niewyjaśnionych 

przyczyn dziewiąty pacjent, Barry L.” 

Wzdrygnęła się.

 

„Barry L.” Barry Letvin. 

Przewidziała tę śmierć. Napisała o tym we wrześniu do profesora Hyde'a. 

Kobieta  w  łososiowej  bluzce  z  brukselskich  koronek  przechodząc  otarła  się  o  nią  i 

Lara z rozpostartą gazetą usunęła się pod ścianę w krąg światła z kinkietu. 

„Pracownica  personelu  pomocniczego,  pani  Elisabeth  Metcalf,  po  objęciu  dyżuru 

znalazła  go  w  toalecie,  skrępowanego  i  przywiązanego  do  rury  kanalizacyjnej  pasami 

podartego prześcieradła...” 

Przewidziała  także  i  to.  Jednak  autor  doniesienia  przesadził.  Barry  Letvin  zmarł  w 

toalecie, pod rurą kanalizacyjną i w strzępach prześcieradła, lecz nie był skrępowany. 

A ofiary poprzednie? 

Get Potter, dwudziestodwuletni schizofrenik, zatrzymawszy na korytarzu pielęgniarkę 

wyszeptał do niej z anielskim uśmiechem:  „Umieram" -  i wyzionął ducha. Fizycznie był tak 

zdrowy, że jego organy wewnętrzne mogłyby przyprawić o zazdrość każdy bank protez. 

Joan  Delay,  lekomanka  nie  cierpiąca  na  żadne  schorzenia  cielesne,  u  której 

stwierdzono  jedynie  nieznaczne  zaniki  korowe  bieguna  czołowego  -  drąc  na  sobie  odzież 

background image

szpitalną  i  krzycząc,  że  polano  ją  wrzącą  smołą,  skonała  w  konwulsjach  przed  przybyciem 

lekarza. 

Arch  Skinner  o  sercu  jak  dzwon  i  żelaznej  kondycji,  osobnik  niedorozwinięty 

umysłowo, umarł nad ranem, skulony na podłodze i owinięty w skłębioną pościel. 

Eva  Thille,  Wagner  Wasson,  Solomon  Weppner, Ann  Battegay,  Richard  Phillipson... 

Boże, i śmierć każdej z tych osób przewidywała ona zawczasu. Profesor Hyde otrzymywał jej 

listy wcześniej niż w tutejszej prasie ukazywały się te przerażające relacje. 

„PACJENT JOE AVERY...” - to nazwisko było dla niej pustym dźwiękiem. Spojrzała 

poniżej. 

„Następną  moją ofiarą  będzie  Lois McLian. Nawet ją  lubię,  tylko że ona w ogóle  mi 

nie wierzy i w kółko powtarza, żebym się uspokoił, i chociaż jest pielęgniarką, to powinna się 

leczyć,  bo  ma  guz  na  mózgu  i  lepiej  dla  niej  będzie,  jak  teraz  umrze,  zamiast  się  męczyć. 

Niech pan to zapisze. Zrobię to tak, że ona się utopi w wannie.” 

Lara Castle machinalnie złożyła gazetę. Jak w sennym zwolnieniu ujrzała tę scenę: 

Grubokoścista,  nazbyt  otyła  Lois  McLian  po  nocnym  dyżurze  stanie  nad  wanną, 

zdejmie  kitel,  który  powiesi  na  wieszaku  obok  płaszcza  kąpielowego,  i  bieliznę,  którą 

niedbale rzuci na taboret, upnie włosy na karku, i naga będzie tak stała z minutę, przyglądając 

się swoim workowatym piersiom, aż ociężale wejdzie do wanny, przykucnie w niej i jedną po 

drugiej  rozprostuje  nogi,  a  gdy  zanurzy  się  po  ramiona,  dostanie  drgawek.  Biały,  wydęty 

brzuch  Lois  McLian  wypłynie  na  powierzchnię,  jej  ręce  będą  młócić  powietrze,  a  stopy 

szukać  oparcia  i  wtedy  piętą  wyrwie  korek  z  otworu  ściekowego.  Nie,  nie  utopi  się  ta 

biedaczka,  ani  się  nie  zachłyśnie,  gdyż  woda  spłynie  bardzo  szybko,  ale  jej  zgon  istotnie 

nastąpi w wannie. 

Lara Castle zrezygnowała z lunchu i z powrotem weszła do windy. Kazała się zawieźć 

na  szóste  piętro,  gdzie  był  jej  apartament.  W  sypialni  usiadła  na  łóżku.  Przez  chwilę  niemo 

wpatrywała  się  w  aparat  telefoniczny  -  napięta  i  nieporuszona  -  i  kurczyła  palce  u  stóp  w 

poczuciu własnej bezsilności. 

Cóż mogłaby powiedzieć tym ludziom z Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia? Ostrzec 

ich?  Ktoś  po  tamtej  stronie  łącza  potraktowałby  ją  jak  nieszkodliwą  wariatkę.  Dziękujemy 

pani za ten objaw troski.  Będziemy  mieli to na uwadze.  Na pewno przekażemy te rady pani 

Lois McLian. Zapewnimy naszym pacjentom całkowite bezpieczeństwo. 

Stefanie, Stefanie, Stefanie. Przyszłość jest zdeterminowana. I ty o tym wiedziałaś już 

background image

pięćdziesiąt lat temu. 

Pod  wpływem  impulsu  Lara  Castle  uniosła  słuchawkę,  żeby  zadzwonić  do  Arta,  i 

zaraz ją odłożyła. Jemu także nie miała nic do powiedzenia. Usłyszałaby za to same wyrzuty. 

Gdzie  ty  się  podziewasz,  dziewczyno?  Co  się  z  tobą  dzieje,  u  licha?  To  chyba  nie  jest  w 

porządku, takie postępowanie? 

Z gazetą w dłoni opadła na poduszki. 

„Następną moją ofiarą będzie Lois McLian.” 

Joe Avery - o Boże, kim jest ten Joe Avery? - ma rację, myli się tylko w szczegółach. 

Lois McLian. A po niej? -  Mocno zacisnęła powieki. - Po niej, po niej... jakiś białek. 

Lekarz  lub  sanitariusz.  Wysoki.  Nie,  średniego  wzrostu  i  atletycznej  budowy.  Około 

czterdziestki.  Mężczyzna  o  łapach  jak  u  ranczera  z  Południa  i  o  kaczym  chodzie.  Pozornie 

flegmatyczny,  a  jednak  zwinny.  Zwinny,  oczywiście.  Energiczny.  I  mimo  wszystko  nie 

atletyk, po prostu krępy... Nie, to nie ten. 

Znowu ta blokada. Blokada, która udaremnia jej wgląd w dalszą przyszłość. 

Spokojnie.  Może to być białek,  może być kolorowy. Pucołowaty,  niskie czoło czarne 

jak heban, odrobinę spłaszczony nos, błyszczące oczy... 

Z rozmachem trzepnęła w pled gazetą i gazeta wypadła jej z ręki. Psiakrew! Wszystko 

się miesza. Wszak to wypisz wymaluj twarz poczciwca Setha, który mieszka pół świata stąd. 

„Przyjemnie  nam  się  wtedy  gawędziło,  w  oghodzie,  kiedyśmy  czekali  na  pana 

phofesoha, phawda, panno Castle?" 

To  było  w  trakcie  drugiej,  niezapowiedzianej  wizyty  u  Morrisa  Hyde'a.  Hyde  akurat 

zażywał  popołudniowego  spaceru  gdzieś  poza  domem  i  spędziła  bitą  godzinę  z  Sethem  na 

werandzie,  cierpliwie  znosząc  jego  paplaninę.  Przy  tym  -  żeby  nie  wypaść  jak  bufonowata, 

nieprzystępna damulka,  i żeby  nie sprzeniewierzyć się  swojej  naczelnej zasadzie równości - 

mimochodem  napomknęła  mu  o  własnym  etnicznym  pochodzeniu,  wysiliła  się  na  denny 

dowcip o kąpieli w lasowanym wapnie i zaproponowała Sethowi, by zostali przyjaciółmi, co 

ten poczciwiec przyjął z przyprawiającą o spazmy wdzięcznością. 

Nie,  moja  zapoznana  Stefanie  Tayson,  nie  przenikniemy  przez  tę  blokadę  teraz. 

Dopiero  po  śmierci  Lois  McLian  przyszłość  odsłoni  się  przed  nami  na  moment  i  -  oby  nie 

było w niej ofiar. Ale będą. Będą. 

Seth wtedy paplał i paplał, a jego oczy błyszczały zdobywczo, więc gdy na ścieżce do 

domu ukazał się Hyde, powitała go jak wybawiciela. 

„Witam  panią  w  moich  niskich  progach  -  wycedził  powoli,  tym  głosem  człowieka, 

który  jest  pod  wpływem  Sedativum.  -  Przyjechała  pani  powiedzieć  mi  (dzień  dobry)  i  (do 

background image

widzenia), pani Castle? 

Nie pojęła, o czym on mówi i spojrzała na niego pytająco. Hyde zapytał: 

„Odlatuje pani do Dutson?" 

„Och,  nie.  Pomyślałam  tylko...  Sądzę,  że  nasza  poprzednia  rozmowa  nie  wszystko 

rozstrzygnęła.” 

„Chętnie ją podejmę - rzekł sennie. - Proszę do środka, do mojej samotni.” 

Poczłapał  przodem,  oddychając  astmatycznie.  W  bibliotece  podsunął  jej  twarde 

wyplatane krzesło. 

„Wypije  pani  kawę?  -  spytał.  -  Może  drinka?  Szkocką,  Grand  Marnier?"  Potrząsnęła 

włosami. 

„Dziękuję,  nie,  panie profesorze.  Mam  mało czasu. -  Z niewiadomych dla  niej  samej 

powodów zaczęła odczuwać narastające zdenerwowanie. - Chcę jedynie dodać coś, czego nie 

wiedziałam, kiedy byłam u pana w lutym.” 

„Z uwagą panią wysłucham.” 

„Otóż...  otóż  nic  mnie  nie  obchodzi,  jakie  fragmenty  czwartej  czy  piątej  części 

Obnażania  przyszłości  są  już w produkcji,  i czy  były przecieki z redakcji (Herald Traveler). 

Absolutnie nic.” 

Uczyniła krótką pauzę, żeby zebrać myśli. Hyde niemrawo poruszył żuchwą. 

„Przeczytałam  wszystkie  opublikowane  dotąd  odcinki  Obnażania  przyszłości  i  z 

satysfakcją stwierdzam, że to, co powiedziałam panu w lutym, pokrywa się z tym, co podała 

prasa.  Że  Quharfańczyk  Giorbrun  będzie  uzdrawiać  ludzi,  że  do  Dutson  zaczną  masowo 

napływać turyści, że zawiąże się Klub (Widzę przyszłość) itede.” 

„Nigdy nie kwestionowałem słuszności pani... przewidywań.” 

Przewidywań - tak to ujął. 

„Dzisiaj jestem gotowa je uzupełnić.” 

Może  to  było  złudzenie,  jednak  Hyde  jakby  odrobinę  wyprostował  zgarbione  plecy. 

Tombakowymi oczami zawisł na jej ustach. 

„Ach tak. Proszę.” 

„Te  napływające  masy  turystów  zakłócą  funkcjonowanie  miasta.  Zakłócą 

funkcjonowanie  miasta  do  tego  stopnia,  że  władze  postanowią  je  zamknąć.  W  trzeciej 

dekadzie  maja  Dutson  otoczy  kordon  policji,  potem  przyjedzie  wojsko.  Rektorat  uczelni 

rozprowadzać będzie wśród chorych karty wstępu do Giorbruna.  Wzrośnie  fala przestępstw, 

da o sobie znać  spekulacja,  wystąpią anomalie atmosferyczne.  A gdzieś  w połowie czerwca 

Giorbrun opuści teren campusu.” 

background image

W ciszy, która zapadła, rozległ się słaby szum aparatury klimatyzacyjnej i świszczący 

oddech Hyde'a. 

„I co z tego wynika, pani Castle?" 

Strzepnęła palcami. 

„Już  mówiłam,  panie  profesorze,  że  nie  wiem  nic  o  żadnych  przeciekach  z  (Herald 

Traveler). Nic". 

Ciągnąc sylaby jak spaghetti Hyde oświadczył: 

„Nie  było  przecieków,  sprawdziłem  to.  Ale  czy  z  tego  nie  wynika,  że  istnieją  inne 

egzemplarze Obnażania przyszłości?" 

To pytanie, w którym Hyde zawarł resztki swojej nieufności do niej - i dzięki któremu, 

przez fakt, że je postawił, chyba wyzbył się tej nieufności definitywnie - sprawiło, że zamiast 

wstać  i  wyjść  stamtąd  nie  spojrzawszy  za  siebie,  Lara  stłumiła  w  sobie  zdenerwowanie  i 

powiedziała prawie potulnie: 

„Nie,  nie  wynika.  Bo  gdyby  istniały...  gdybym  miała  do  nich  dostęp,  nie 

przyjeżdżałabym do pana, profesorze. - Popatrzyła prosto w tombakowe oczy, które wyrażały 

coś, czego nie potrafiła zdefiniować. - Tak naprawdę to wcale nie jestem pewna swoich racji. 

I niewiele wiem o życiu Stefanie Tayson, o jej życiu w okresie, kiedy osiągnęła pełnoletność, 

chociaż  ten  właśnie  okres,  o  ile  mogę  wierzyć  własnej  intuicji,  ma  dla  mnie  przełomowe 

znaczenie.  Poznanie  tego  okresu.  Czemu  Stefanie  poleciała  do  Dutson?  W  jakich 

okolicznościach zmarła?" 

Jeszcze sekundę wpatrywali się w siebie, potem równocześnie odwrócili wzrok. Hyde 

leniwym ruchem pogładził brodę. 

„Redakcja (Herald Traveler) zastrzegła sobie prawo pierwodruku, pani Castle.” 

To przesądziło sprawę. Lara z rezygnacją kiwnęła głową. 

„A ja, na moje nieszczęście, współpracuję z (New Haven Daily Mirror). Konkurencja. 

Pech.” 

Hyde nie zaprzeczył ani nie potwierdził. Powtórzył to, co rzekł jej poprzednim razem: 

„Jeżeli nie mylę się co do pani, niebawem poleci pani do Dutson. I tam w tym mieście, 

znajdzie pani odpowiedzi na nurtujące panią pytania.” 

Nie mylił się, poleciała do Dutson. 

Długo  gotowała  się  do  tej  podróży.  Wciąż  i  wciąż  stawało  jej  coś  na  przeszkodzie. 

Wpierw  były  to  służbowe  wojaże  Arta,  który  w  ciągu  miesiąca  miał  do  zaliczenia  dwa 

kongresy  intelektualistów  i  trzy  sympozja  naukowe,  później  choroba  jego  matki,  a  jeszcze 

później,  gdy  giorbrunowskie  Dutson  zyskało  taki  rozgłos,  że  nawet  wieśniacy  spod 

background image

Brownsville  w  stanie  Teksas  mogli  zobaczyć  Dziedziniec  Giorbruna  na  ekranach  swoich 

telewizorów  -  zarządzeniem  gubernatora  miasto  zamknięto,  co  zresztą  przewidziała  dużo 

wcześniej. Dopiero po śmierci i pogrzebie Quharfańczyka wszystko jakoś ułożyło się samo - i 

23 czerwca wsiadła na pokład samolotu, który wylądował tutaj, w Dutson, gdzie udało jej się 

wynająć mały apartament na szóstym piętrze standardowego hotelu, gdyż trwał już gromadny 

odpływ turystów. 

Pierwszego  dnia  pobytu  w  mieście  zapoznawała  się  z  tym  nowym  otoczeniem,  a 

nazajutrz rano, kiedy uprzytomniła sobie, że musi załatwić prenumeratę „Herald Traveler", by 

nadal  móc  na  bieżąco  „kontrolować,  jak  dalece  realizuje  się  przyszłość  przepowiedziana 

przez  jasnowidzącą Stefanie Tayson" -  podobnie  jak w  lutym  jej umysł zapełniły widmowe, 

niepodlegające prawom czasu i przestrzeni sceny. 

...ściany  pokryte  pasiastą  tapetą,  mosiężne  łoże,  szafa  z  okuciami,  którą  przesłania 

postać  młodej  kobiety  w  różowo-fioletowych  ciuchach  z  muślinu,  zajętej  wygładzaniem 

materiału na swoich spadzistych ramionach. 

Chyba,  Stefanie,  nie  masz  zwyczaju  ćwiczyć  po  nocach  stepowania?  I  nie  walisz 

całymi dniami w perkusję? 

Nie, chcę tylko pisać. 

No, to ten pokój jest twój. 

Przytulny. 

Fajnie,  że  ci się podoba.  Mam  na  imię Brenda.  Myślę,  że  się  zaprzyjaźnimy.  Czynsz 

jest płatny z góry. 

...ból  w  skroniach,  który  powoduje,  że  rozmówca  znika  z  pola  widzenia,  a  łukowate 

przejścia wokoło, oświetlone rzęsiście, wyglądają jak piwniczne nisze. 

My poszukujemy dekoratora wnętrz. 

Studiowałam architekturę w Yale i wiem dość sporo na ten temat. 

Nie  sądzę,  żeby  się  pani  nadawała  do  tej  pracy,  panno...  Tayson.  I  poza  tym...  poza 

tym...  niech  pani  już  stąd  idzie,  bo  ktoś  może  zaalarmować  gliny,  że  kręcą  się  tu  jacyś 

narkomani, a ja nie chcę mieć kłopotów. 

...Jess  Linden  siedzi  naprzeciwko  niej  i  postukuje  nie  zapalonym  papierosem  o 

politurowany blat stołu. 

Twoja jasnowidząca intuicja, Stefanie, jednak cię nie zawiodła. Nie przyjęli mnie. 

Przykro mi Jess. 

Dostałem posadę w innej firmie. Dobrze płatną. A jak poszło tobie? 

Fatalnie. 

background image

Więc co ty tutaj jeszcze robisz, dziewczyno? To miasto bez perspektyw. 

Pozornie. 

Posłuchaj,  Stefanie.  Z  pewnością  wiesz  lepiej  ode  mnie,  jak  tu  jest  czy  będzie  w 

przyszłości.  Ale  na  razie...  Wynajmuję  w  New  Haven  siedmiopokojowe  mieszkanie.  W 

siedmiu pokojach dwie osoby mogą się urządzić zupełnie wygodnie. 

Jesteś miły, Jess. Ale to niemożliwe. 

Dlaczego? 

Muszę  skończyć  to,  co  zaczęłam.  A  tylko  tu,  w  Dutson,  mam  po  temu  odpowiednie 

warunki. 

...rozrośnięta, ospała kobieta, zapach biura i dokuczliwy terkot teleksu. 

Ten  maszynopis  wrócił  wczoraj  z  czytania.  Niestety,  mam  dla  pani  niepomyślną 

wiadomość. Nasza oficyna z zasady nie wydaje opowieści fantastycznych. Gdyby pani... 

Przepraszam. Zdaje mi się, że napisałam o tym w liście. Obnażanie przyszłości nie jest 

opowieścią fantastyczną. To przepowiednia. 

Że jak? 

Przepowiednia. Opis zdarzeń, które rozegrają się prawdopodobnie za pięćdziesiąt lat. 

Przepowiednia... Pani jest jasnowidzem? 

Nigdy nie używam tego określenia w odniesieniu do siebie. 

Rozumiem, przepowiednia. Tylko że my, niestety, przepowiedni też nie wydajemy. 

...światła  podłużnych  lamp  neonowych,  które  miarowo  przesuwają  się  przed  jej 

oczyma,  gdy  leżąc  na  plecach  jedzie  korytarzem,  tętno  zamraczającego  bólu  pulsujące  w 

skroniach, szuranie butów po posadzce. Potem ulga. Ulga. 

Panie doktorze, ja muszę wrócić do domu. 

Nikt nie będzie pani trzymać tu siłą. Zalecałbym jednak zrobienie CAT. 

Proszę? 

Tomografii. Jest to komputerowe badanie przestrzeni płynowych mózgu. 

Dobrze, dobrze. Ale nie teraz, nie teraz, nie teraz. 

...stolik, a na nim zapisana kartka papieru. 

List. 

„Drogi Jess! Wiem, że uznasz moją prośbę za niedorzeczną, za zwariowaną. Lecz tak 

mi na tym zależy! Chodzi o tych pięć maszynopisów, które załączam. Nie mam pieniędzy na 

ich  powielenie,  a  w  Twojej  firmie  na  pewno  jest  kserograf  lub  światłokopiarka.  Wykonaj  z 

tego bodaj kilkadziesiąt odbitek, błagam - zawsze Ci oddana Stefanie.” 

Obrazy  pierzchły z  jej umysłu  i pozostawiły  ją w przekonaniu, że to  już koniec tych 

background image

wspomnień  i że  nigdy one  nie powrócą.  Raptem  poczuła  się samotna,  jakby opuścił  ją ktoś, 

kto  dotąd  niezauważalnie  towarzyszył  jej  we  wszelkich  poczynaniach,  i  przez  dwa  dni  w 

minorowym  nastroju wałęsała się po mieście nie  wiedząc,  co ze sobą zrobić,  gdyż przy tym 

wszystkim jej intuicja znowu znajdowała się w stanie przyćmienia, jakiejś blokady - wreszcie, 

trzeciego  dnia,  tuż  przed  nocnym  spoczynkiem  coś  się  w  niej  ocknęło  i  zobaczyła  siebie  w 

gabinecie redaktora naczelnego „Dutson Telegraph",  białego mężczyzny po czterdziestce i o 

młodzieńczej sylwetce. 

„Do jutra, panie redaktorze?" 

„Do  jutra,  pani  Castle.  Do  jutra...  Lara.  Jutro  zgłoś  się  do  Działu  Personalnego,  do 

kierowniczki, pani Ronson. Uprzedzę ją.” 

„Dziękuję, Dan.” 

Dan. Dan Martin. 

27 czerwca stawiła się u niego w gabinecie i usłyszała to samo. 

Wstała teraz z łóżka, strącając na podłogę gazetę, i podeszła do okna. Deszcz rozpadał 

się na nowo i padał tak jak wczoraj, lecz na pobliskim parkingu nie było dziś tamtej sportowej 

Toyoty, w którym dogadzała sobie para białków. Czy może sobie nie dogadzała? 

Przycisnęła dłonie do pośladków i naprężyła mięśnie. Dreszcz przeniknął  jej ciało od 

czubków piersi po uda. 

Art, Art, Art. 

Ostatecznie mógłby to być windziarz. 

Okręciła się na pięcie i wtedy zadzwonił telefon. Nie obchodząc łóżka wyciągnęła się 

w jego poprzek, żeby dosięgnąć słuchawki. 

- Halo? 

Dreszcz zamienił się w mrowienie gdzieś w głębi splotu słonecznego. 

- Cześć Lara. Tu Marj. 

- Cześć Marj. 

- Będziesz dzisiaj w redakcji? 

Wszystko w niej wygasło i Lara doznała uczucia pustki i rozdrażnienia. 

- Nie. Coś pilnego? 

- Dan jest ciekaw, jak ci idzie. 

- Nie najgorzej. Potrzebuję tylko czasu, żeby zebrać to do kupy i opracować. 

- Widziałaś dzisiejszy „Rapids Post"? 

Lara skubnęła zębami naskórek przy paznokciu. 

-  Słuchaj  no,  Marj  -  powiedziała.  -  Co  jest  grane?  Czy  Dan  chce  mieć  właśnie  coś 

background image

takiego czy analityczny reportaż z rozumnym komentarzem? Kulę armatnią czy tekst? Gówno 

czy materiał? 

- Zapytam go o to. I powiem, że przyniesiesz ten analityczny reportaż wtedy, kiedy już 

uda ci się go napisać. 

Dotknięta  tą  złośliwością  Lara  ugryzła  się  w  palec  i  syknęła.  Lecz  odparła  niemal 

pogodnie: 

- Powiedz mu też, że się zesra z wrażenia, jak przeczyta to, co mu przyniosę. 

- Nikt w redakcji w to nie wątpi. Lara rzuciła słuchawkę. 

Leżała na brzuchu, w poprzek łóżka, dopóki nie odzyskała spokoju. Potem usiadła. 

Jestem,  panie profesorze Hyde,  jestem w Dutson. Jestem w tym  mieście od bez  mała 

czterech miesięcy i do dzisiaj nie znalazłam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania - mówiąc 

pańskimi słowami. 

Dlaczego Stefanie Tayson opuściła New Haven i przyleciała tutaj? 

Dlaczego zmarła tak młodo i w jakich okolicznościach? 

Dlaczego  w  Obnażaniu  przyszłości  napisała:  „Urodziłam  się  o  pięćdziesiąt  lat  za 

wcześnie"? 

Na te trzy. 

Zaledwie  minutę  temu  „Młyn  Zbożowy"  wydawał  się  miejscem  zacisznym  i 

czarowanym,  ale  nagle  przeistoczył  się  we  wnętrze  aktywnego  wulkanu  -  od  kiedy  ten 

siedzący w kącie, pod witryną okropny typas posłał Charliemu spojrzenie ciężkie jak skrzynia 

z nabojami dum-dum i szepnął parę słów swoim kumplom z przeciwka, którzy obrócili głowy 

i  także  posłali  Charliemu  ciężkie  spojrzenia,  przy  czym  jeden  miał  oczy  niczym  łebki 

zapalników do  min przeciwpiechotnych, a drugi -  jak gdyby przez całe  życie wpatrywał  się 

nimi  w  tarcze  strzelnicze.  Charlie  omal  się  nie  zakrztusił  swoją  piątą  whisky.  Jezu,  nie 

powinno się pozwalać przychodzić  na ten świat  ludziom o takich gębach,  a gdyby  mimo to 

przyszli,  należałoby  ich od razu pakować do pierdla razem  z kołyską  i wypuszczać  w dzień 

ich pogrzebu, cha, cha. 

Niedobrze  jest za często pokazywać  się w tej samej knajpie.  Dwa razy  pod rząd -  to 

mu się nie zdarzało nawet w czasach, kiedy jeszcze nikt na niego nie dybał. 

Dwa razy pod rząd 

I to był błąd. 

background image

Cha, cha. 

Zaraz jeden z tych trzech typasów wyjdzie na ulicę, ukucnie i zacznie o płyty chodnika 

wecować nóż rzeźnicki, który ukrywa w rękawie. Potem przyczai się za rogiem.  „Bardzo mi 

przykro,  Charlie -  powie -  mam  w kieszeni  ładną automatyczną  zabawkę,  ale ty źle znosisz 

hałas.  Spróbuję  załatwić  to  po  cichu,  chociaż  nigdy  nie  nabrałem  w  tym  wprawy.  Nie 

utrudniaj mi i nie ruszaj się przez chwilę.” 

Golem  Liwy  ben  Becalela  bez  zachęty  nalał  mu  szóstego  drinka  i  to  było  jakąś 

pociechą. Niedobrze jest za często pokazywać się w tej samej knajpie, no. Ale znacznie gorzej 

jest szwendać  się po takiej dzielnicy w poszukiwaniu  innej knajpy,  bo tu nikt człowieka  nie 

prosi o dziesięć centów czy o fajkę, tutaj bez żadnych wstępów biorą gościa za mordę i tłuką 

jego głową o mur do tej pory, aż nie spadnie z niego ubranie. 

Gdzieś  w  podziemiach  tych  slumsów  spoczywa  wielostrukturalny  mózg,  którego 

receptory  rozlokowane  po  zaułkach,  bramach,  uliczkach  trwają  w  stanie  ciągłego 

(permanentnego  -  Dan  przepada  za  taką  terminologią)  czuwania  -  jak  macki.  Przechwytują 

one  pojawiających  się  w  ich  szeregu  intruzów,  wysysają  z  nich  pieniądze,  biżuterię,  czeki  i 

karty  kredytowe,  skręcają  im  karki,  i  w  betonowych  lakierkach  wrzucają  ich  do  kanału 

portowego.  Policja  nigdy  nie  zapuszcza  się  tutaj,  co  najwyżej  z  okolicznych  wieżowców 

lornetuje  tę  dzielnicę,  by  rozgryźć  jej  absorbcyjno-wydalniczy  system,  a  Kapitanat  Portu 

regularnie wysyła wzdłuż nabrzeża pogłębiarkę, która wyrównuje dno białe od mączki z kości 

ludzkich. 

Unosząc swoją szklaneczkę Charlie zerknął na tamtych trzech mężczyzn zajętych teraz 

chaotyczną rozmową. 

Nie, ci zarośnięci faceci, bracie, nie mają do ciebie żadnego interesu. Te trzy zawszone 

Portorykańczyki  nawet  nie  słyszeli  o  takich  metodach  jak  rozpędzona  furgonetka  czy 

Oldsmobile  (model  zeszłoroczny)  pełen  niezbitych  argumentów.  Faceci,  którzy  mają  do 

ciebie  interes,  to  dżentelmeni.  Skurwysyny,  dranie,  ale  dżentelmeni.  Siedzą  teraz  w 

ekskluzywnym gabinecie „Klubu Jachtowego", przy butelkach brandy, opuszczonych roletach 

i zamkniętych drzwiach,  i konferują paląc grube  cygara.  Na  zewnątrz, w holu,  stoi oparty o 

kolumnę 

goryl 

(olbrzymi 

jak 

zbiornik 

na 

wodę 

przy 

stacji 

kolejowej 

dziewiętnastowiecznym  Mountain  City),  który  z  udaną  obojętnością  spogląda  na  kręcących 

się  wokół  ludzi.  W  gabinecie,  mimo  kosztownej  klimatyzacji,  czuć  zapach  kawy,  wody  po 

goleniu i cygarowego dymu. 

Paolo, pyta sędziwy dżentelmen Armando, jaki jest następny punkt? 

Charlie Preston, odczytuje z kartki młody dżentelmen Paolo. 

background image

O rany, wtrąca szpakowaty dżentelmen Franco, Charlie Preston. 

Miałeś się nim zająć, Franco. 

Za trzy dni przyniosę wam jego serce. 

Piero przyniesie nam je za dwa dni. 

Tak, Piero jest przedsiębiorczy.  Ale  nie załatwi tego w ciągu dwóch dni. Nie załatwi 

tego  do  końca  roku.  Ten  skurwiel  to  nieobliczalny  spryciarz.  Już  czterokrotnie  nam  się 

wywinął. 

Piero położy temu kres. 

Piero jest przedsiębiorczy, ale brak mu otrzaskania. Armando, daj mi jeszcze trzy dni. 

Nie mogę tej sprawy odwlekać w nieskończoność. 

Daj mi tyle, ile dostanie Piero. Za dwa dni przyniosę wam jego serce. 

Przyniesie nam je Piero, drogi Franco. Takie jest stanowisko rodziny. 

Nie rozumiem, dlaczego nie chcecie dać mi ostatniej szansy. 

Nie  denerwuj  się,  Franco.  Powinieneś  odpocząć  po  tych  niepowodzeniach. 

Wyczerpały  cię.  Wiesz,  że  zależy  mi  na  twoim  zdrowiu,  jakbyś  był  moim  synem.  Paolo, 

odczytaj nam następny punkt. 

A  za  kilka  dni,  jak  szpakowaty  dżentelmen  Franco  będzie  jadł  kolację  w  restauracji 

„Spartivento",  do sali  wejdzie rewolwerowiec  i  zrobi w  jego ciele dodatkowe otwory, przez 

które dżentelmen Franco skwapliwie odda Bogu duszę. Nie toleruje się oferm w mafii. (Dan, 

ten idiota niedowiarek, w tym miejscu zawyłby ze zgrozy. 

- Gdzie zadźgali tego Wolfsona? - spytał raz. Było to w marcu. - Tutaj, w Dutson, czy 

na Sycylii? 

- Co jest znowu? 

- Gdzie go zadźgali? 

- Och, zostaw, Dan. Nie czepiaj się, dobra? 

- Będę się czepiać. Bo nie chcę, żeby czepiano się mnie. Nie chcę się wić przed tymi 

fagasami z Departamentu Sprawiedliwości, jak makaroniarze złożą na nas skargę. 

- O co ci chodzi? 

- O jedno słowo. Tylko nie podnoś wrzasku, że ingeruję ci w tekst. 

- No? 

-  Posłuchaj:  Dutson  nie  leży  na  Sycylii,  więc  zamiast  pisać  „mafia"  pisz  „łum", 

„zorganizowana  przestępczość"  albo  ja  wiem  co,  bylebyś,  na  litość  boską,  nie  pisał  „Cosa 

Nostra"). 

Tymczasem Piero, nowa nadzieja Syndykatu... 

background image

(- Mafia nie istnieje, Cosa Nostra nie istnieje... Czy Syndykat nie istnieje także, Dan? 

- Uparłeś się, żeby mnie zniszczyć, co, Charlie?) 

Taki skurwysyn bojaźliwy! 

(- Dobra. Nie ma żadnej zorganizowanej przestępczości. Są tylko poszczególne osoby. 

Same nazwiska. W porządku?) 

W porządku. 

Ad rem. Tymczasem Piero, nowa nadzieja Carasseny... Jezu! 

Jasne,  Carassena.  Te  zamachy  to  robota  Carasseny.  Carassena  mści  się  za  tych 

wszystkich  swoich  ludzi,  bracie,  których  uziemił  niezasłużenie,  bo  dał  się  zwieść  twoim 

mylącym, prowokacyjnym felietonom. 

Ale  -  (uwaga!)  Carassena  nie  kuma  się  z  kolorowymi  i  nigdy  ich  nie  werbuje.  A  ci 

trzej  pod  witryną  to  przecież  ethnies  -  bez  wątpienia.  Trzech  typasów  i  każdy  z  gębą  łotra 

(tego, który nie został zbawiony, cha, cha). 

W stanowczo lepszym nastroju Charlie dopił swoją szóstą whisky. Nie ma zagrożenia, 

chłopie,  minęło.  Możesz  spokojnie  i  do  woli  rozkoszować  się  ognistym  Herefordem, 

destylatem  ze  sfermentowanych  odchodów  bydlęcych.  Łapy  Carasseny,  chociaż  długie,  nie 

sięgają  tutaj,  do  dzielnicy  slumsów,  zgubnej  nawet  dla  tych  zręcznych,  wyszkolonych 

nożowników wynajmowanych przez Syndykat. Jesteś tu bardziej bezpieczny jak we własnym 

domu, gdzie różne dranie nachodzą cię bez przerwy i podają się za Dana Martina. 

„Hej, Charlie. To ja, Dan.” 

No. To ty, Dan.  Przyszedłeś  opowiedzieć  mi o tym, co nowego w redakcji,  nie?  Ale 

jest  pewien  kłopot:  twoje  ołowiane  nowinki  kalibru  7,65  nie  przedostaną  się  do  mojego 

mieszkania,  bo  drzwi  obite  są  kuloodporną  blachą.  I  mam  Jeremy'ego  Browna.  Informuje 

mnie  o  wszystkim  na  bieżąco.  Jak?  Telefonicznie.  Że  nie  odbieram  telefonów?  Odbieram, 

odbieram. Tylko trzeba umiejętnie zagaić.  Trzeba wziąć do ręki Biblię Świętą  i odnaleźć  w 

niej  Księgę  Przypowieści  Salomonowych  (Proverbia  Salomonis).  Ta  Księga  składa  się  z  31 

rozdziałów,  z  tylu,  ile  jest  dni  w  miesiącu,  i  każdemu  rozdziałowi  odpowiada  inny  dzień. 

Rozdziały,  za  wyjątkiem  drugiego,  piątego  i  dziewiątego,  zawierają  po  przynajmniej 

dwadzieścia  cztery  wersety  i,  podobnie  jak  to  jest  z  rozdziałami,  każdy  werset  odpowiada 

innej  godzinie.  Chytre,  nie?  Powiedzmy,  że  dzisiaj  mamy  dwudziestego  siódmego,  jest 

godzina  dziesiąta  wieczorem,  a  ty  chcesz  ze  mną  na  gwałt  się  skontaktować.  Toteż 

odszukujesz  w  Księdze  Przypowieści  Salomonowych  (Proverbia  Salomonis)  rozdział 

dwudziesty  siódmy  i  dwudziesty  drugi  werset  tego  rozdziału,  i  czytasz  go  na  głos  do 

mikrofonu,  podczas  gdy  ja  na  drugim  końcu  sznura  słucham  twoich  wzniosłych  słów  w 

background image

nabożnym  skupieniu:  „Choćbyś  głupiego  i  w  stępie  między  krupami  stąporem  stłukł,  nie 

odejdzie od niego głupstwo jego.” Chytre, nie? I przypowieść trafnie dobrana, nie? Tylko że 

ja, panie Carassena, mój kumplu, którego nie poznaję, nie jestem tym głupcem i obejdzie się 

bez tłuczenia stąporem, żebym się od pana trzymał z daleka. 

Typasy  spod  witryny  znów  zaczęły  się  namawiać.  Ten  o  spojrzeniu  ciężkim  niczym 

skrzynia z nabojami dum-dum pożegnał swoich kolesiów i zapinając kurtkę na ekler wyszedł 

z lokalu, a Charlie natychmiast oblał się potem i cały  jego sielski nastrój powtórnie prysnął, 

ledwo zdążył się pocieszyć. 

„Chwiejna  modulacja  afektu"  -  tak  zawyrokowali  tamci  pigularze.  Czy  to  jakaś 

nieprawidłowość, czy co? Cyrkowiec balansujący na linie też ma chwiejną modulację afektu - 

mimo że z racji uprawianej profesji  na pewno  jest psychicznie odporny  na stresy  jak diabli. 

Zresztą,  wykazuje  to  statystyka,  najwyższy  wskaźnik  umieralności  notuje  się  w  środowisku 

dziennikarskim,  i  kiedy  ma  się  już  czterdziestkę  z  hakiem  o  rozmiarach  szubienicy,  trudno 

gończemu wyrobnikowi pióra zachować prawidłową modulację afektu i uniknąć niezborności 

(ataksji), zwłaszcza gdy żyje w nieustannym zagrożeniu, a w konsekwencji doi nieco więcej 

niż średnia w tym kraju, co jednak jest uzasadnione, dopuszczalne i wybaczalne. 

Teraz, bracie, Spojrzenie-Ciężkie-Jak-Skrzynia-z-Nabojami-Dum-Dum przyklęknął za 

rogiem  budynku  i  zawzięcie  wecuje  nóż  rzeźnicki  o  płyty  chodnika,  a  ty  siedzisz  tu  jak 

zamknięty  w  boksie  zdychający  wół  rasy  Hereford,  który  czeka  na  dorżnięcie  i  pokłada  w 

Bogu  wiarę,  że  zrobią  to  fachowo.  Chyba,  żeby  golem  zza  kontuaru  wskazał  ci  boczne 

wyjście, jeżeli jest tu boczne wyjście i jeżeli golem nie jest w zmowie z tymi typasami. 

Masywne  drzwi  od  ulicy  otworzyły  się  szeroko  i  do  kontuaru  podszedł  gladiator  w 

mundurze policjanta ciągnąc za sobą smugę wilgoci i chłodu. 

- Jak twoje interesy, Sonata? - zapytał golema. 

- Sam nie wiem, co mnie wstrzymuje od zlikwidowania tej budy. 

- Ja ci powiem, co. Kalkulacja. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przerywa w połowie 

eksploatacji złotej żyły. 

- Drinka, panie sierżancie? Mam tu coś ekstra. 

- Jestem na służbie, Sonata. Daj mi kawy do termosu. 

- Już się robi. 

Charlie  patrzył,  jak  barman  napełnia  kawą  z  ekspresu  termos  gliny,  który  swoją 

postawą zdawał się jednać szacunek i zaufanie, i kiedy glina pożegnał golema, ruszył za nim 

depcząc mu po piętach. 

- Panie władzo - wykrztusił na ulicy. 

background image

Sierżant odwrócił się do niego z dłonią na kaburze. 

- Tak? 

-  Jestem  dziennikarzem  z  „Dutson  Telegraph".  Pomyślałem,  żeby  wdepnąć  do  tej 

knajpy, przepłukać gardło i rozejrzeć się w terenie. Ale pewnym facetom nie spodobał się mój 

pomysł. 

Stojąc  tuż  przy  żółto-czarnym  radiowozie  policjant  zmierzył  Charliego  czujnym 

wzrokiem z wysokości swoich sześciu stóp i powoli zwiesił luźno ręce. 

- Co to za faceci? 

- Dwóch z nich nadal siedzi tam, w tej knajpie. Trzeci przyczaił się gdzieś tu i czeka na 

mnie z nożem. To pospolite bandziory. 

- I co dalej? 

-  No...  Ja  przypuszczam,  że  nie  będziecie  przyglądać  się  bezczynnie,  jak  waszemu 

sojusznikowi podrzynają gardło dla paru dolarów. 

-  Nie  -  sierżant  poruszył  się  i  krople  deszczu  na  daszku  jego  czapki  zabłysły  w 

neonowym świetle niczym małe diamenty. - Nie będziemy. 

- I możecie mi wyświadczyć drobną przysługę? 

- Wal, człowieku. 

- Naprawdę drobną. Bo ja marzę tylko o tym, żeby cało się wydostać z tej dzielnicy. 

Przez boczną szybę policjant zaglądnął do radiowozu. 

- Słyszysz, Dennis? - zwrócił się do kierowcy. -  Ten obywatel chce się czym prędzej 

znaleźć w domu. To jego szczyt marzeń. 

-  Niektórym  ludziom  -  odrzekł  kierowca  -  niewiele  potrzeba  do  szczęścia,  panie 

sierżancie. 

Sierżant wyprostował plecy i powiedział do Charliego konfidencjonalnie: 

- Załatwione. Wsiadaj, sojuszniku. 

Rozdział III 

- Przyszłam do pana, panie doktorze, tylko ze względu na niego - pani Iacola wskazała 

męża, który siedział obok niej i troszeczkę z tyłu. - Molestował mnie o to bez przerwy. 

Pięć  minut  temu  zapytana,  czy  nie  woli  tej  rozmowy  odbyć  na  osobności, 

odpowiedziała, że nie, że żąda, by Vic został razem z nią, bo wtedy przekona się wreszcie, że 

ona  jest  całkiem  normalna.  -  Mark  Leve  roztargnionym  wzrokiem  błądził  po  twarzy  pani 

background image

Iacola,  po  kruczych,  gładkich  włosach  muskających  jej  policzki.  -  Gdzieś  już  ją  widział.  A 

może pani Iacola była podobna do którejś z jego pacjentek. Mniejsza z tym. I niech będzie tak 

jak  ona  chce.  Badanie  stanu  psychicznego  należy  przeprowadzić  bez  osób  postronnych, 

jednakże  przy  badaniu  somatycznym  kobiet  przez  lekarza  mężczyznę  powinien  asystować 

ktoś  trzeci;  zaleca  się,  żeby  asystę  stanowiła  dyplomowana  pielęgniarka.  Pozwala  to 

lekarzowi  uniknąć  wnoszonych  przeciw  niemu  fałszywych  oskarżeń  o  czyny  nierządne,  w 

czym  celują  rozmaite  psychopatki.  Badanie  somatyczne  prawdopodobnie  okaże  się  zbędne, 

mimo  to  przydałaby  się  tutaj  jakaś  przyzwoitka.  Tylko  nie  któraś  z  tych  wścibskich 

pielęgniarek  panoszących  się  w  tym  domu  ponad  wszelką  miarę.  Więc  ostatecznie  rolę 

przyzwoitki może pełnić pan Iacola. 

-  Ufam,  że  pan  go  przekona,  panie  doktorze.  Zadaniem  psychologa  jest  ocena 

osobowości  badanego,  stwierdzenie  objawów  upośledzenia  intelektu  i  próba  wyjaśnienia 

mechanizmów psychologicznych leżących u podłoża zaburzeń psychicznych. Jeżeli ta kobieta 

ma omany, pomóc jej może wyłącznie psychiatra. 

„Podjęcie  przez  pana  przerwanej  pracy  zawodowej  wpłynęłoby  dodatnio  na 

złagodzenie pańskich stresów i afektów negatywnych.” 

O.K.,  przemądrzała  siostro  Jaye.  Przekonamy  się,  jak  ten  przypadek  wpłynie  na 

złagodzenie moich afektów negatywnych - Mark Leve nadal patrzył na krucze, gładkie włosy 

pani Iacola. - Badanie orientacji autopsychicznej i allopsychicznej możemy sobie darować, bo 

pacjentka ma zachowaną pełną świadomość, nie jest splątana ani rozkojarzona, nie obserwuje 

się  u  niej  zatamowania  ani  zaburzeń  toku  myślenia.  Wypadałoby  natomiast  zebrać  garść 

danych biograficznych. 

-  Proszę  powiedzieć,  pani  Iacola,  coś  o  swoich  rodzicach,  rodzeństwie,  o  własnej 

rodzinie. 

- Nie mam niczego do ukrycia, panie doktorze. Moi rodzice... 

Z  wyszczotkowanych,  gładkich  i  kruczych  włosów  pacjentki  Mark  Leve  przeniósł. 

spojrzenie na okno, po którym wiły się niesforne strużki deszczu. 

„Anetto, nie musimy chyba zwlekać z tym ślubem.” 

„Cudownie,  Mark.  Byłoby  cudownie,  gdyby  nie  ta  pogoda.  Chcę,  żeby  tego  dnia 

świeciło  słońce.  Chcę,  żeby  nasze  pożycie  od  początku  do  końca  było  opromienione 

słońcem.” 

Trzeba było posłuchać rad  jej mądrego, aczkolwiek sklerotycznego ojca,  i zapakować 

ją do drewnianej skrzynki z napisem; KOŚCIÓŁ UNITARIAŃSKI W MIAMI. Na Florydzie 

prawie  zawsze  świeci  słońce.  Świeci  także  nad  Atlantykiem  i  Pacyfikiem;  z  obu  tych 

background image

oceanów buchająca nieprzerwanie para wodna formuje się w brzemienne nimbostratusy, które 

przewrotne wiatry wiejące równocześnie  ze wschodu i zachodu stale  naganiają  nad znękane 

miasto  Dutson,  gdzie  chmury  w  zetknięciu  z  zimnym  powietrzem  pozbywają  się  swojego 

brzemienia.  Ten  radosny  transport  wody  z  oceanów  na  ląd  może  doprowadzić  do  potopu, 

więc warto pomyśleć o budowie arki, ale tylko na dwie osoby,  bo te wszystkie siostry niech 

same  zadbają  o  własną  skórę  i  sklecą  tratwę  z  desek  podłogowych  ganku  dla  siebie,  dla 

Dugana i Washmana, tak zwanych wybitnych specjalistów. 

- ...niedawno się rozwiodła. 

- Hmm. Jak pani uważa, czy długo ona się utrzyma? 

- Kto? 

- Pogoda. Czy długo utrzyma się ta parszywa pogoda. - Mark Leve zdjął okulary, by je 

przetrzeć i nagle oprzytomniał. 

Pan Iacola zamachał rękoma. 

- A nie mówiłem? - zwrócił się do swojej małżonki. - Nie mówiłem ci, że doktor Leve 

stosuje niekonwencjonalne metody? 

- Przepraszam, pani Iacola. Przed chwilą wspomniała pani o rozwodzie. 

- Czyim, panie doktorze? 

- Właśnie to chciałbym ponownie usłyszeć. 

Podnieconym  wzrokiem  Vic  Iacola  strzelał  od  swojej  żony  do  Marka  Leve,  jakby 

doszedł do wniosku,  że teraz nastąpi  jakiś przełom. Zdawał się  wyrażać opinię: tu doktorek 

cię przyskrzynił, Sandy. 

-  Pytał  mnie pan,  panie doktorze, o moje rodzeństwo.  Odpowiedziałam,  że rozwiodła 

się moja siostra, Alexis. Ściślej to on ją rzucił... dla głupiutkiej pokojówki, której zmajstrował 

bachora. 

- A reszta? 

- Reszta? 

Mało 

co 

rozumiejąc 

pan 

Iacola 

zachwytem 

śledził 

przebieg 

tego 

niekonwencjonalnego badania. 

- Reszta pani rodzeństwa. 

-  Tak  jak  powiedziałam,  panie  doktorze,  były  nas  tylko  dwie.  Ojciec  bardzo  pragnął 

mieć syna, ale po dwóch razach dał za wygraną. 

- Hmm. 

Lepiej,  zdecydowanie  lepiej  dla  tej  kobiety  by  było,  gdyby  znalazła  sobie  innego 

lekarza.  -  Mark  Leve  rozmasował  nasadę  nosa.  -  Lekarza,  którego  stan  nerwów  nie  budzi 

background image

obaw, bo nie maltretuje go tabun pielęgniarek, ani specjalista Dugan ani specjalista Washman. 

- Jakie ma pani wykształcenie, pani Iacola? 

- Skończyłam prywatny college o dobrej reputacji. 

- Czy pani pracuje? 

-  Pracowałam.  Przed  ślubem.  W  administracji  Drukarni  Dziełowej  w  Saint  Paul,  w 

stanie  Minnesota.  Poznałam  tam  Henry'ego,  kierownika  działu.  Jakiś  czas  byliśmy  nawet 

zaręczeni, Vic o tym  wie.  Ale Henry'emu  bardziej zależało  na Jamesie O'Hara  niż  na  mnie, 

więc oddałam mu pierścionek i rozstaliśmy się w zgodzie. 

Zaręczyny,  pierścionek,  a  w  podtekście  zawód  miłosny.  Dosyć  to  wszystko 

anachroniczne.  Ciekawy  zbieg  okoliczności.  -  Mark  Leve  zagłębił  rękę  w  szufladzie,  gdzie 

trzymał  notes,  ale  zmienił  zamiar.  -  Niewskazane  jest  zapisywanie  wypowiedzi  pacjenta  w 

trakcie wywiadu. Utrudnia ono nawiązanie bliższego kontaktu i u części badanych wywołuje 

podejrzliwość. 

- Pani Iacola... Jak pani sypia? 

- Jak suseł. 

-  Czy  przed  zaśnięciem  albo  po  przebudzeniu  widuje  pani  jakieś  postacie,  może 

przedmioty, których nie widzą inni ludzie? 

-  Nie.  -  Pani  Iacola  zachichotała  wstydliwie.  -  Przed  zaśnięciem  widzę  przeważnie 

plecy  mojego  męża,  a  po  obudzeniu  -  ten  koszmarny  pejzaż  naprzeciwko  łóżka.  Alexis 

wmawia nam, że jest śliczny, ale za nic nie chce go powiesić w swojej sypialni. 

- A będąc zupełnie sama, czy nie słyszy pani jakichś hałasów, rozmów? 

- Nie, skądże. Nie jestem wariatką. 

- Prawidłowo. 

To słowo samo mu się wyrwało. 

- Dlaczego prawidłowo, panie doktorze? - spytał zaniepokojony pan Iacola. 

Dobre  pytanie.  Ta  kobieta  jest  zrównoważona  i  sprawna  intelektualnie,  i  jeżeli  zdaje 

sobie sprawę,  że pewne  jej przekonania uznawane są przez otoczenie za objawy choroby,  w 

obecności  lekarza  może  mówić  o  nich  niechętnie,  wręcz  dysymulować,  żeby  uniknąć 

leczenia. Badanie takich pacjentów to istna katorga, szczególnie gdy są to chorzy z zespołami 

paranoidalnymi,  gdzie  oprócz  złudzeń  występują  omamy  i  urojenia.  Wówczas  odróżnienie 

złudzeń interpretowanych w sposób urojeniowy od omamów bywa zwykle niemożliwe. Dziś 

już  klasyczny  jest  przypadek  komunizującej  Cicely  Spett,  u  której  rozpoznano  depresję 

reaktywną. Świętej pamięci Vill Formann, psycholog nieprzeciętnego formatu, biedził się nad 

tą dziewczyną  miesiąc,  zanim  stwierdził,  że cierpi ona  na głęboko ukrywane przed  bliskimi 

background image

urojenia  odnoszące  i  prześladowcze.  Tuż  przed  wystąpieniem  u  niej  pierwszych  objawów 

ostrej psychozy reaktywnej obejrzała ona serię transmisji telewizyjnych z połączenia dwóch 

statków  kosmicznych,  z  załogą  amerykańską  i  radziecką,  w  ramach  eksperymentu  „Sojuz-

Apollo",  i  z  ich  zespołowego  lotu  orbitalnego.  Vill  Formann  rozpoczynał  w  tamtych  latach 

karierę  zawodową.  Z  eksternalizacji  wynikło,  jak  częstokroć  opowiadał,  co  go  wtedy 

rozweseliło,  że  w  mniemaniu  tej  dziewczyny  transmisje  telewizyjne  były  sprytnie 

zakamuflowaną,  przeznaczoną  dla  szerokiego  kręgu  odbiorców  informacją  ostrzegającą 

lojalnych  obywateli  amerykańskich  przed  agentem  Cicely  Spett,  działającym  na  rzecz 

Rosjan...  symptomatyczny  objaw.  Do  protokołu  badania  załączono  wycinek  z  gazety 

opatrzony 

nagłówkiem: 

BEZPRECEDENSOWY 

SUKCES 

KOSMONAUTÓW 

AMERYKAŃSKICH  I  RADZIECKICH,  pod  którym  Cicely  Spett  napisała  szminką: 

„Przysięgam, że nie mam z tym nic wspólnego". - Trzymając łokcie na poręczach fotela Mark 

Leve  splótł  palce  i  oparł  na  nich  brodę.  -  Tytuł  w  zasadzie  niewinny,  ale  psychopaci  w 

sytuacjach,  zdawałoby  się,  minimalnie  urazowych  reagują  czasem  nadzwyczaj  gwałtownie, 

niewspółmiernie  do  działającej  przyczyny.  Anetta  nie  jest  psychopatką,  jest  jednak 

osobowością  schizoidalną  o  postawie  twórczej  podobnie  jak  artyści-prorocy:  Cézanne, 

Ionesco,  Beckett,  Van  Gogh,  Auden,  Bernstein,  Camus,  Kafka,  i  dopóki  nie  oswoi  się  z 

życiem  w  nowych  warunkach,  tak  przecież  traumatyzujących,  należy  chronić  ją  przed  tym 

światem  niszczącym  każdą  jednostkę  nie  mieszczącą  się  w  schemacie.  A  tu  wczoraj  siostra 

Beetson  na  polecenie  somaterapeuty  Washmana  przyniosła  jej  plik  gazet,  między  innymi 

ostatni  numer  „Rapids  Post".  Zamieszczono  w  nim  dalszy  ciąg  wyznań  tego  szaleńca  Joe 

Avery'ego,  który  tłustą  wersalikową  spacją  oświadczył:  T A K,  T O   J A   I C H  

Z A B I J A M, 

A L E   N I E   Z   W Ł A S N E J   W O L I. 

Oczywiście  Anetta 

natychmiast poprosiła o dostarczenie jej poprzednich numerów i potem całą noc z wypiekami 

czytała  te  chorobliwe  wynurzenia,  a  dzisiaj  o  szóstej  rano  zrobiła  wszystkim  wojskową 

pobudką  domagając  się  kawy,  bo  umyśliła  nie  odsypiać  zarwanej  nocy  i  popracować  nad 

Oglądem. 

„Jakie jest twoje zdanie na ten temat, Mark?" - spytała przy śniadaniu, które składało 

się  z  filiżanki  mleka,  porcji  odżywki  dla  rekonwalescentów  i  tylko  trzech  biszkoptów,  co 

doktor Dugan skomentował gderliwie i z dezaprobatą. - „On twierdzi, że zabija tych ludzi, bo 

ktoś go hipnotyzuje i każe mu mordować.” 

„Typowe objawy.” 

„Ależ to morderca!" 

„Wymysły dziennikarzy.” 

background image

„No  tak,  zapomniałam.  Medyczne  getto.  Wewnątrz  -  prawa  dżungli,  na  zewnątrz  - 

bezwzględna zgodność opinii.” 

„Nie  podzielam  opinii  Garlanda.  Garland  przed  awansem  na  stanowisko  ordynatora 

Kliniki  Psychiatrycznej,  przez  piętnaście  lat  leczył  alkoholików  i  teraz  nawet  choroba 

Alzheimera myli mu się z zespołem Korsakowa.” 

„Więc ten Avery jest poczytamy?" 

„To,  czy  jest  on  poczytalny  czy  nie,  mogą  orzec  jedynie  biegli  sądowi.  W  każdym 

razie jest on psychicznie chory.” 

„Ale to on zabija tych ludzi. I wcale nie robi tego w transie hipnotycznym. Nikt go nie 

hipnotyzuje. On... to znaczy jego ciało zasypia, a on napada swoje ofiary na planie astralnym. 

Pielęgniarze mają go pod nieustannym nadzorem, ani na chwilę nie spuszczają go z oka. Jego 

powłoka cielesna zachowuje się poprawnie, dlatego mu nie wierzą. Nikt oprócz mnie.  Bo ja 

w i e  m.” 

„Ty  nad  nami  masz  tę  przewagę,  Anetto,  że  jesteś  stworzeniem  hipersensytywnym, 

receptywnym  i współdźwięczącym. Ja  jestem tylko lekarzem  i to marnym.  Joe Avery cierpi 

na urojenia winy, co Garland podał do publicznej  wiadomości,  i  na urojenia oddziaływania, 

co  wynika  z  wczorajszego  artykułu.  Te  i  pozostałe  objawy  dają  typowy  obraz  kliniczny 

zaburzeń psychicznych występujących w schizofrenii paranoidalnej.” 

„A jeżeli ta Lois McLian utopi się w wannie, tak jak to zapowiedział Joe Avery?" 

- Panie doktorze - odezwała się nieśmiało pani Iacola. 

Jej mąż omal nie rzucił się na nią, żeby zasłonić jej usta. 

- Nie przeszkadzaj! - syknął. - On już jest na tropie twojej choroby. 

- Panie doktorze. Mówił pan i nagle pan umilkł. 

- Nie przeszkadzaj! 

- Przepraszam. Analizowałem pani odpowiedzi. 

- Były nienormalne? 

- Jeżeli wolno, pani Iacola, chciałbym zadać pani jeszcze kilka pytań. 

Naturalnie. 

- Jak układa się wasze pożycie małżeńskie? 

- Jesteśmy ze sobą szczęśliwi. 

- Ma pani dużo przyjaciół? 

-  Nie  powiedziałabym.  Jesteśmy  tu  dopiero  od  lipca  i  nie  zdążyliśmy  pozawierać 

znajomości. 

- A pani przyjaciele z Minnesoty? 

background image

- To przede wszystkim znajomi męża i nasi dawni sąsiedzi. 

- Czy ma pani powodzenie u mężczyzn? 

- Chyba nie większe niż inne kobiety w moim wieku. 

- Mąż nie jest o panią zazdrosny? 

- Nie daję mu powodów. 

Urojenia wykreślamy. -  Mark Leve patrzył w zadumie na tę oryginalną parę siedzącą 

po drugiej stronie  biurka. -  Chociaż...  Wszystkie  te odpowiedzi są  jak wyuczone  na pamięć. 

„Nie jest o pana przesadnie zazdrosna?" „Nie ma powodu", odrzekł pan Iacola przedwczoraj. 

-  Ostatnie  pytanie.  Kiedy  ogląda  pani  telewizję  albo  czyta  prasę,  czy  nie  ma  pani 

wrażenia, że niektóre uwagi dotyczą pani osoby? 

- Och nie, żałuję. 

- Żałuje pani? 

- Tak, bo to by mogło być zabawne. 

Zza jej pleców, pan Iacola wtrącił niecierpliwie: 

- Dlaczego nie powiesz mu o Ossie? 

- Zależy ci na tym? Nie tak dawno raczej ci na tym nie zależało. 

- Panie doktorze, niech pan ją spyta, kto to jest Ossie, niech pan ją spyta. 

Czując przypływ znużenia Mark Leve zapytał: 

- Kto to jest ten Ossie? 

- Ossie jest naszym synem - odparła pani Iacola. 

- Naszym? - Jej mąż pochylił się ku niej. - pierwsze słyszę, żebym miał syna. 

-  Powiedziałam,  że  Ossie  jest  n a s z y m   synem,  ale  nie  powiedziałam,  że  jest 

t w o i m, Vic. 

- Więc czyim, on jest, na miłość boską, Sandy? 

-  Mojej  siostry  i  moim.  Pan  Iacola  posłał  Markowi  Leve  spojrzenie,  które  wyrażało 

przekonanie:  „oto  dowód,  że  ona  ma  pitu-pitu",  i  rad  ze  swojej  przebiegłości  spytał 

podchwytliwie: 

- A która z was go urodziła? 

-  Już  ci  to  tłumaczyłam,  Vic.  On  się  nie  urodził  w  sensie  biologicznym.  On 

p o w s t a ł. 

-  Powstał.  -  Tym  razem  pan  Iacola  spojrzał  na  Marka  Leve  z  wyrazem  triumfu  w 

oczach. - I kiedy on p o w s t a ł? 

- W sierpniu. 

- Od razu jako trzyletni brzdąc? 

background image

-  To  nie  jest  zupełnie  tak.  Ossie  był  już  wcześniej,  tyle  że  nie  całkiem...  no, 

zrealizowany. 

- Ale od twojego przyjazdu, Sandy, do Dutson... 

- Od naszego. 

- Co? 

- Do Dutson przyjechaliśmy o b o j e. 

- O, tak. I wtedy on zrealizował się całkowicie. 

- Ja bym z tego nie żartowała, Vic. Niezbadane są wyroki boże. 

- Tylko nie szantażuj mnie Bogiem. Lepiej zrób coś, żeby ten malec wyniósł się z tego 

domu. 

Dotąd  Mark  Leve  przysłuchiwał  się  biernie  szermierce  słownej  państwa  Iacola 

traktując tę spontaniczną konfrontację poglądów obojga małżonków jako cenne uzupełnienie 

stereotypowego  wywiadu  lekarskiego.  Teraz  zmarszczył  czoło,  usiadł  wyprostowany  i 

zagadnął: 

- Chce pan przez to powiedzieć, panie Iacola, że on jednak istnieje? 

- Bóg, panie doktorze? 

- Dlaczego panu przyszło do głowy, że pytam o Boga? 

- A nie pytał pan? 

- Pytałem o Ossie. 

- Czyżbyśmy przez cały ten czas mówili o kimś innym? 

Okazywanie  badanemu  zniecierpliwienia  jest  niedopuszczalne.  -  Mark  Leve 

zaczerpnął do płuc powietrza. 

- Z pańskich słów wynika, że Ossie jednak istnieje. Czy dobrze pana zrozumiałem? 

- Tak, dobrze. Nie, nie! - Ręce pana Iacola wykonały zamaszysty taniec. - Owszem, on 

istnieje, ale... ale jego nie ma! 

- Nie dostrzega pan tu żadnej sprzeczności? 

- Sprzeczności? - Pan Iacola opuścił bezwładnie ramiona. - Nie, panie doktorze, ja tego 

panu nie wyjaśnię. Pan powinien sam zobaczyć Ossie. 

-  Vic  -  zaprotestowała  jego  żona  -  nikt  ci  nie  dał  takiego  upoważnienia.  Obiecałeś 

Alexis... 

- Tej twojej siostrzyczce też by się przydała porada doktora Leve. 

- Vic! 

-  Przepraszam,  przepraszam.  Ale  chyba  nie  zaprzeczysz,  że  ona  leczyła  się  u 

psychologa? 

background image

- Czy to prawda, pani Iacola? - spytał Mark Leve. 

- Och, to nie było nic poważnego, panie doktorze. 

- Kto ją leczył? 

- Ktoś stąd, z Dutson. Siostra niechętnie o tym mówi. 

- A... jakie ona nosi nazwisko po swoim mężu? 

- Kenyon. Alexis Kenyon. 

- Kenyon! 

- Czy pan ją zna? 

Mark  Leve  wstał,  podszedł  do  szafki  z  aktami  i  wyciągnął  kartę  choroby  Alexis 

Kenyon, swojej byłej pacjentki. Studiował tę kartę niezwykle długo - w ocenie pani Iacola. 

-  O.K.  -  rzekł  w  końcu.  -  Z  przyjemnością  złożę  wizytę  pani  siostrze,  jeżeli  pani 

pozwoli. 

„Marj zmieniła uczesanie,  nosi wysokie staniki, a  jak  maszeruje korytarzem,  roztrąca 

wszystkich  tym  swoim  dynamicznym  tyłkiem"  -  powiedział  Charlie  w  czerwcu,  w  „Klubie 

Prasy", zanim dostał manii prześladowczej. 

- Dynamiczny tyłek. Co to w ogóle znaczy „dynamiczny tyłek"? W jakich warunkach 

jest on dynamiczny? Czy tyłek Marj będzie cechować dynamizm, kiedy wyjdzie ona z Działu 

Personalnego dzierżąc w swojej wąskiej, silnej dłoni wypowiedzenie na firmowym blankiecie 

wraz  z  tygodniowym  wynagrodzeniem  i  miesięczną  rekompensatą?  -  oto  doniosłe  pytania 

stawiane przez życie każdego dnia. 

- Przyjmiesz ich, Dan? 

Dan Martin przeniósł uwagę z wewnętrznych rozterek na otaczającą go rzeczywistość. 

Najbardziej  nieubłagana  cząstka  tej  rzeczywistości  znajdowała  się  w  sekretariacie,  skąd 

szykowała się, by skoczyć mu do gardła. - Nie mam wyboru. 

Marj wyszła zostawiając uchylone drzwi, przez które wśliznęła się stara panna Doreen 

Thornhill i Jeremy Brown. Fabularyzujący duet. 

- Halo, Dan. 

- Cześć, Dan 

- Witam Dział Literacki. 

Jeremy  Brown  bez  zaproszenia  rozsiadł  się  na  tapczanie,  Doreen  Thornhill  skromnie 

przycupnęła obok niego. I ona zaczęła: 

- Są jakieś wiadomości od Lary Castle? 

- Lakoniczne - Dan Martin zełgał: nie było żadnych. - Przygotowuje swój własny West 

background image

Side Story. 

- West Side Story. Przygotowuje. A może by cię zainteresowała g o t o w a  Błękitna 

rapsodia? 

Cóż za esprit, pomyślał Dan, i do tego nie pozbawiony samokrytyki,  jako że Błękitna 

rapsodia zawiera elementy zapożyczone od różnych autorów, co temu duetowi przytrafia się 

nie tak rzadko. 

- Chętnie zapoznam się z waszą propozycją na jutrzejszym kolegium. 

- Kolegia redakcyjne w „Dutson Telegraph" to odprawy wojskowe. Od marca. 

Była  to  przejrzysta  aluzja.  Od  marca  Dan  zaczął  wartościować  teksty  produkowane 

przez Dział Literacki. 

- Od marca zmieniono nam ramówkę. 

-  Ty,  Dan,  już  za  czasów  Douglasa  Johnstona  byłeś  nieprzychylnie  nastawiony  do 

inicjatyw podejmowanych przez nasz dział. 

Rzeczywiście,  w  minionym  roku  parokrotnie  powaśnił  się  ze  starym  Dogiem  o 

sensowność tych inicjatyw, które otwarcie skrytykował,  mimo że nie znał wtedy zapatrywań 

Phelpsa. 

„Wściekasz się - odpowiedział mu Douglas Johnston - bo ten reportaż dotyczy ciebie. 

A jak piszą o tobie, chciałbyś, żeby między tytułem a inicjałami autora, przy twoim nazwisku 

były tylko pochwały, pochlebstwa i superlatywy.” 

„Nie  miałbym  do  Doreen  pretensji,  choćby  mnie  oszkalowała.  Reportaż  jest  na 

przyzwoitym  poziomie.  Zgadzam  się  także  na  ten  tytuł:  Tropem  Dana  Martina  i  na  te 

pierdoły o więzieniu mnie w filii Centrum Technicznego Wywiadu Lotniczego. Ale po diabła 

miesza w tę aferę Niezidentyfikowane Obiekty Latające? To kompromitująca bzdura.” 

„Mało co tak podnosi nakład, chłopcze urodzony przed godziną,  jak zmasowany atak 

UFO.” 

„Ja bym ich wszystkich z Działu Literackiego powiesił.” 

Była to jedna z wielu sprzeczek, wszakże właśnie ta wryła mu się w pamięć, zwłaszcza 

raniące go stwierdzenia Doga: „Wściekasz się,  bo ten reportaż dotyczy ciebie" i „Chciałbyś, 

żeby  przy  twoim  nazwisku  były  tylko  pochwały,  pochlebstwa  i  superlatywy".  Przypomniał 

sobie  o  tym,  kiedy  czytał  Inicjację.  Tam  także  była  o  nim  mowa,  ale  więcej  miejsca  Jane 

Biorne poświęciła staremu Dogowi, przedstawiając go jako zajadłego erotomana i hedonistę i 

skąpiąc  mu  pochwał,  pochlebstw  i  superlatyw,  co  człowiekowi  pragnącemu  uchodzić  za 

pozbawionego  tak  powszechnej  wady,  jaką  jest  próżność,  powinno  być  obojętne.  Może 

dlatego, by sprawdzić, na ile manifestowany przez Doga ów brak próżności jest pozą, a na ile 

background image

czymś  wrodzonym,  Dan  Martin  ciepło  wyraził  się  o  Inicjacji  na  kolegialnej  naradzie  w 

grudniu tamtego roku, wiedząc przy tym doskonale - tak, tak, nie oszukujmy się, doskonale o 

tym wiedział - że jego zdanie, w sytuacji gdy stanowisko Douglasa Johnstona jest zagrożone, 

ostatecznie  zaważy.  A  może  Inicjacją  forsował,  ponieważ  liczył,  że  konsekwencje  jej 

opublikowania będą takie jak skutki wybuchu bomby wetkniętej pod stołek starego Doga. 

- Doreen ma rację, Dan - wtrącił Brown. - Poprzednie kierownictwo nie taiło, że jesteś 

przeciwny reportażom zbeletryzowanym. 

„Poprzednie kierownictwo" - Dan powtórzył to w duchu z bolesnym szyderstwem. 

- Poprzednie kierownictwo podejmowało decyzje, od których nie było odwołania i na 

które nikt... przynajmniej ja nie miałem wpływu. Zresztą plan ramowy przychodzi z góry. 

Doreen Thornhill założyła mogę na nogę. 

-  Ale,  Dan,  jakiekolwiek  są  te  ramy,  pozwalają  nam  one  na  pełną  swobodę  twórczą. 

Tak zawsze było. Douglas Johnston nie uznawał metod cenzorskich. 

Nieszczęsny Dog nie uznawał żadnych metod za wyjątkiem jednej: „rżnij wszystko, co 

się  rusza".  Jej  namiętne  stosowanie  pochłaniało  mu  tyle  czasu,  że  nie  starczało  mu  go  na 

sprawy zawodowe więc bez reszty zdał się na Marj Kenneth. Był stuprocentowym samcem o 

niewiarygodnie  silnej,  apodyktycznej  osobowości,  i  to  go  zgubiło  w  myśl  starochińskiej 

zasady, że autokrata nadużywając przywilejów uzależnia się coraz bardziej od podwładnych, 

traci  swoje  cechy  Jang  nabierając  cech  Ing,  staje  się  człowiekiem  słabym,  niezdolnym  do 

dalszego  sprawowania  władzy  i  w  rezultacie  z  pana  przeradza  się  w  niewolnika.  Jednakże 

Dog nawet w najkrytyczniejszym dla niego momencie, kiedy  jeszcze upajał się władzą,  lecz 

już  popadał  w  zależność  od  swojej  sekretarki  -  intuicyjnie  pojmował  tę  zasadę,  bo  raz  w 

przypływie podchmielonej wylewności powiedział: „Nigdy, Dan, nigdy nie lekceważ głosów 

z  dołu.  I  zważaj  na  żarty.  W  żartach  jest  zapowiedź  groźby".  Fabularyzujący  duet  nie 

żartował, tym bardziej lekceważenie głosów tych dwojga byłoby głupotą. 

- Metody cenzorskie, Doreen? Używasz zbyt mocnych określeń. Po prostu zmieniamy 

nieco  profil  pisma.  Angielskie  potwory,  które  taplają  się  w  jeziorach,  Niezidentyfikowane 

Obiekty  Latające,  zaginione  cywilizacje,  cmentarzyska  mamutów  czy  zagadki  piramid,  to 

wszystko  przestaje  pasjonować  czytelników  i  nawet  sezon  ogórkowy  nie  usprawiedliwia 

zapełniania  tym  łamów.  Czy  naprawdę  musimy  kurczowo  się  trzymać  wyeksploatowanych 

historyjek?  UFO  pod  Dutson  Jeremy'ego  poszło  do  druku,  bo  zawierało  niepodważalny  i 

bogaty  materiał  faktograficzny,  ale  konkurencyjne  tygodniki  już  od  dawna  drążą  kosmos 

wewnętrzny  człowieka,  co  przysparza  im  nowych  prenumeratorów.  N a s z y c h  

prenumeratorów. 

background image

Nieprzemyślanym  ruchem  ujął  odłożoną  na  skraj  biurka  teczkę  oprawioną  w  zielony 

safian,  na  którym  wytłoczone  litery  tworzyły  napis  Mój  hipnotyczny  ogląd  świata,  i  z 

zadowoleniem - jak cymbał kompletny - zakomunikował: 

-  Mam  tu  prawie  ukończony  utwór  pani  Anetty  Blayer.  Jest  to  artystycznie  udana 

próba  wycinkowego  naświetlenia  zagadnień  z  dziedziny  takich  zdolności  postrzegania 

pozazmysłowego, jakie rzekomo drzemią w każdym z nas... 

Zająknął  się  i  urwał  przestraszony  swoją  lekkomyślnością,  ponieważ  uprzytomnił 

sobie  nagle,  że  puścił  się  na  hazardową  argumentację,  jednak  ani  Doreen  Thornhill,  ani 

Jeremy  Brown  nie  skorzystali  z  szansy  i  nie  wytknęli  mu,  że  udostępnia  szpalty 

protegowanym grafomanom, a odrzuca teksty członków redakcji. 

- Przypuszczam, Dan - odrzekła Doreen Thornhill, czerpiąc satysfakcję z faktu, iż ma 

w zanadrzu ripostę - przypuszczam, że Zabójca bez winy... taki jest tytuł roboczy tej Błękitnej 

Rapsodii... trafi do gustu naszego prenumeratora. 

Rany  boskie,  pomyślał  Dan  radośnie  zdumiony,  oni  to  najwyraźniej  przełknęli. 

Przełknęli Mój hipnotyczny ogląd świata Anetty Blayer, rany boskie! 

-  Zabójca  bez  winy  -  powiedział  z  kolei  Jeremy  Brown  -  idealnie  się  mieści  w  tym 

zakresie  wyznaczonym  przez  ciebie.  W  swojej  podskórnej  warstwie  zgłębia  tajniki 

psychologicznego mikrokosmosu człowieka. 

- Świetnie - wtrącił Dan Martin. 

-  W  naszym  utworze  -  ciągnął  Brown  -  Joe  Avery  nie  jest  mordercą  działającym  z 

premedytacją. Bliższy prawdy byłby ten, kto by go nazwał egzekutorem wyznaczonym przez 

los.  Ale  według  naszych  ocen,  czemu  daliśmy  wyraz  w  Zabójcy  bez  winy,  jest  on 

u o s o b i e n i e m  s a m e g o  p r z e z n a c z e n i a... 

Zanosiło się  na obszerne streszczenie,  więc Dan znowu wtrącił, godząc się z góry  na 

wszystko, jako że wciąż rozpierała go radość: 

-  To może być clou de  la saison w Serii  Niemiłosierdzia.  Damy Larze  Castle  jeszcze 

tydzień  bądź  dwa  tygodnie  na  napisanie  reportażu  z  tej  Kliniki,  znajdziemy  środki,  żeby  ją 

zmusić do przygotowania tego materiału, po czym oba utwory, wasz i jej, wsadzimy w jeden 

numer. Fikcja literacka i dokumentacja faktograficzna. Jedno wzbogacać będzie drugie. 

- A jeżeli Lara Castle nawali? 

- Wtedy uruchomimy Charliego. Ty, Jeremy, tym się zajmiesz. 

Jeremy Brown z powątpiewaniem pokręcił głową. 

- Charlie na to nie pójdzie. 

-  Nie  galopuj,  Dan  -  powiedziała  Doreen  Thornhill.  -  Odnoszę  wrażenie,  że  ty 

background image

zamierzasz  puścić  Zabójcę  tylko  w  zestawieniu  z  innym  tekstem,  tak  jakby  nasz  nie  mógł 

funkcjonować na łamach samodzielnie. 

-  Przepraszam,  źle  to  sformułowałem.  Oczywiście,  że  Zabójca  bez  winy  może  iść  do 

produkcji niezależnie od reportażu Lary Castle. - Dan był gotów na wszelkie ustępstwa, byle 

nie wywołać  zadrażnień po dopiero co osiągniętym  sukcesie.  -  Chodziło  mi o  eksperyment, 

różnorodność. 

- Może ustalimy konkretny termin? 

- Proszę. Wasz Zabójca pasowałby jak ulał do wydania bożonarodzeniowego, ale wam 

się śpieszy. Osobiście proponuję dać go w numerze przedświątecznym. 

- Numer przedświąteczny - Doreen Thornhill energicznie dźwignęła z tapczanu swoje 

pięćdziesięciotrzyletnie  ciało.  -  Mam  nadzieję,  że  nic  takiego  nie  wyskoczy  ci  w 

międzyczasie, żeby Zabójca w ostatniej chwili wyleciał z numeru. 

Zabójca ma bezwzględną preferencję. 

- Tak z nami rozmawiaj. 

Było  to  protekcjonalne,  spłynęło  jednak  po  Danie  Martinie,  który  po  wyjściu  duetu 

fabularyzującego  zapadł  w  błogostan.  Ze  stanu  tego  brutalnie  wyrwała  go  Marj  -  „nosi 

wysokie staniki,  a  jak  maszeruje korytarzem, roztrąca wszystkich tym  swoim dynamicznym 

tyłkiem"  -  oznajmiając  mu  za  pośrednictwem  interfonu,  że  od  kwadransa  czeka  na  linii 

Vincent Sherwood. 

-  Ani  nie  chciał  słyszeć,  kiedy  go  poprosiłam,  żeby  zadzwonił  za  kilkanaście  minut. 

Powiedział, że wtedy już cię nie będzie w redakcji. 

-  Cholerny  wesołek  -  Dan  popatrzył  na  mikrofon  jak  na  szczura  w  zatrzaśniętych 

szczękach stalowej łapki. - No to łącz. 

Nieomal  ujrzał  Vince'a:  opalonego,  z  tym  jego  białym,  leciutkim  wąsem  i  ze 

szmaragdową apaszką na szyi - jak w czerwcu, w „Gniadoszu". 

- Wygrałem główny los na loterii, Dan - usłyszał głos, w którym brzmiał uśmiech. - Po 

czterech miesiącach uzyskałem u ciebie audiencję. 

- Sam rozumiesz. Vince, redagowanie takiego tygodnika pochłania mnóstwo czasu. 

-  Rozumiem,  a  jakże.  Dlatego  postaram  się  zabrać  ci  go  możliwie  najmniej.  Tego 

czasu.  Mam  przed  sobą  kartkę  od  ciebie.  „Vince,  pani  Cheryl  Gutwirth  przekonała  mnie, 

żebym porozmawiał z tobą na temat Douglasa Johnstona. Gratuluję ci tej sojuszniczki. Daj mi 

przez nią znać, kiedy się zobaczymy, Dan.” Niniejszym to robię. Daję ci znać, że możemy się 

spotkać  nawet  dzisiaj.  Zjemy  razem  lunch.  O  ile  cię  to  obchodzi,  Cheryl  dostała  się  do 

Giorbruna  poza  kolejnością,  a  nazajutrz  przyszła  do  mnie  do  domu  i  zamiast 

background image

konwencjonalnego  „Halo,  Vince",  od  razu  zdjęła  majtki.  Katamneza  wykazała,  że  ta  forma 

przywitania weszła jej w nawyk. 

Twarz  Vincenta  Sherwooda  rozpłynęła  się  fragment  po  fragmencie,  razem  ze 

szmaragdową  apaszką,  i  jej  miejsce  zajęła  w  wyobraźni  Dana  Martina  postać  blondynki  w 

opiętej bluzce z dzianiny i w kwiecistej spódnicy; postać młodej kobiety o wyglądzie wampa. 

- A nowotwór? 

- Zniknął. Wiesz, Dan, niedawno czytałem o zawodowej niepłodności prostytutek. To 

wynika  z  nadmiernej  liczby  inseminacji.  Ich  gruczoły  wytwarzają  jakieś  przeciwciała 

antyspermatyczne.  Cheryl  tak  się  teraz  cieszy  życiem,  że  będzie  niepłodna  jeszcze  przez 

siedem następnych wcieleń. 

Dan Martin wyłowił papierosa ze sponiewieranej paczki. 

Idiota - pomyślał - drugi Douglas Johnston, niech go szlag. Jak to powiedział Phelps? 

„Dog  w  swoim  gabinecie  może  ciachać  wszystko,  co  mu  wpadnie  w  ręce...”  Marj 

Kenneth była osobistą sekretarką tego samca, ale czy on ją miał? Czy - kiedy zaczęła u niego 

pracować - też zmieniła uczesanie i staniki i roztrącała swoim dynamicznym tyłkiem ludzi na 

korytarzach? 

- W każdym razie ja, Dan, zrobiłem co do mnie należało. Teraz twój ruch. 

- Nie ponaglaj mnie, Vince. Wiele okoliczności poprzedzających zwolnienie Douglasa 

Johnstona do dzisiaj nie zostało wyjaśnionych. Chyba nie usatysfakcjonują cię niesprawdzone 

pogłoski. 

Vincent Sherwood roześmiał się cicho. 

-  Ja  mam  naturę  szachisty.  Ale  wartość  twoich  akcji  systematycznie  maleje.  Pod 

koniec roku będziesz  ich  musiał  mieć dwukrotnie więcej  niż  na początku. Sprawa Douglasa 

Johnstona powoli się dezaktualizuje. Z tygodnia na tydzień traci swoją atrakcyjność. 

Daj  się  wytapetować,  poradził  mu  w  duchu  Dan,  a  do  mikrofonu  powiedział 

mrukliwie: 

- Zadzwonię do ciebie po świętach. 

- Wspaniale - odrzekł Vincent Sherwood ze śmiechem. - Wracam teraz do domu. Nad 

biurkiem  powieszę  kalendarz  i  od  dzisiaj  zaczynam  skreślać  dni.  Będzie  to  kalendarz  na 

dziesięć lat.

 

I wyłączył się tak prędko, że propozycja Dana, by ów kalendarz ścienny Vince zwinął 

w rulon i wetknął sobie na sztorc pod ogon, trafiła w próżnię. 

Vincent Sherwood od stycznia usiłował wydębić  od niego  informację,  kto  i dlaczego 

wyrzucił  starego  Doga  za  burtę.  Przyczyn,  dla  których  Douglas  Johnston  usunięty  został  z 

background image

„Dutson  Telegraph"  było  co  niemiara  i  wszystkie  dostatecznie  tajemnicze,  by  w  nie  nie 

wnikać.  Ale  jednocześnie  Dan  Martin  miał  w  stosunku  do  Vincenta  Sherwooda  dług 

wdzięczności - honorowy i zawodowy. I przy tym czuł się zobowiązany do jego spłaty. Więc 

czy w tej sytuacji  nie  lepiej  by  było zasnąć przykładem Ripa Van  Winkle'a  i po dwudziestu 

latach obudzić się w innym, pozbawionym problemów świecie? 

Lois  Mc  Lian,  pracownica  personelu  pomocniczego,  nie  żyje.  Zginęła  tak  jak  to 

przepowiedział  Joe  Avery  na  łamach  „Rapids  Post"  -  doniosła  z  dumą  i  megalomanią 

redakcja tego dziennika. 

Przez te miesiące zawsze, ilekroć umierał ktoś w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia, 

przyszłość  odsłaniała  się  na  chwilę  i  Lara  Castle  mogła  ujrzeć  kolejną  ofiarę.  Tym  razem 

przyszłe zdarzenia zasnuwał przed nią mrok nie do przebicia, nie do przeniknięcia. A „Herald 

Traveler"  niespodziewanie  zamilkł.  Przedtem  rzadko  podawał  szczegóły  mających  nastąpić 

zgonów;  w  drukowanych  odcinkach  Obnażania  przyszłości  więcej  niż  faktów  było 

komentarzy  tak  dwuznacznych  jak  proroctwa  Sybilli  Kumańskiej,  lecz  komentarze  te 

pobudzały i uwrażliwiały intuicję Lary. Teraz, gdy w miejscu nowego odcinka zamieszczono 

lakoniczną  notatkę,  że  z  przyczyn  niezależnych  od  redakcji  wstrzymuje  się  publikowanie 

Obnażania przyszłości, Lara skazana była na błądzenie po omacku. 

W  lutowym  numerze  „Herald  Traveler"  ogłosił,  że  poszczególne  odcinki  „ukazywać 

się  będą  z  dwu-trzytygodniowym  wyprzedzeniem  w  stosunku  do  czekającego  nas  biegu 

wypadków".  Dziś  miały  przedstawiać  już  wypadki  z  pierwszej  dekady  listopada,  kiedy 

redakcja  włamała  u  spodu  kolumny  tę  notatkę  o  zawieszeniu  drukowania  dzieła  Stefanie 

Tayson.  Na  Larę  Castle  spadło  to  jak  nieszczęście.  Oprócz  blokady  jej  możliwości  odbioru 

obrazów prekognitywnych nastąpiła oto blokada informacji w łańcuchu: broszury Obnażania 

przyszłości - profesor Morris Hyde - redaktorzy i korektorzy „Herald Traveler" - drukarnia - 

cenzura - szpalty tygodnika. Które z ogniw tego łańcucha puściło? - Lara wahała się krótko. 

Hyde. 

W  przekonaniu  tym  utwierdzały  ją  resztki  intuicji,  te  resztki,  za  których 

pośrednictwem wyczuwała -  mimo  mroku zasnuwającego przed  nią przyszłość  -  że po Lois 

McLian kolej przyjdzie na... nie, nie na krępego mężczyznę około czterdziestki - jak sądziła - 

lecz  na dwie kobiety.  Obie zginą równocześnie  i  ta ofiara przerwie  serię tragicznych  zejść - 

zobaczyła  to  doznawszy  sekundowego  olśnienia  w  momencie,  gdy  parę  mil  od  jej 

apartamentu,  w  Klinice  Psychiatrycznej  Miłosierdzia,  na  Oddziale  Kobiecym  konała  w 

wannie  Lois  McLian,  pracownica  personelu  pomocniczego.  Nie  ulegało  wątpliwości,  że 

background image

śmierć zabierze te kobiety  niebawem,  na początku  listopada.  Poza tym  nie wiedziała o  nich 

niczego,  żadnych  danych  nie  znalazła  też  w  udostępnionych  czytelnikom  odcinkach  dzieła 

Stefanie  Tayson  -  co  ją  specjalnie  nie  zdziwiło,  gdyż  „Herald  Traveler"  dokonywał 

dowolnych skrótów i skreśleń według własnego widzimisię. 

Rozmyślała teraz o tym wszystkim stojąc przy oknie. Niebo zamknęło się nad miastem 

jak zawilgocone  betonowe sklepienie,  z którego kapały  brudne krople; przyniesione tutaj  na 

tacy  śniadanie  było  nietknięte,  a  telefon  brzęczał  od  dobrej  minuty.  Dawniej,  może  jeszcze 

tydzień temu, wystarczyłoby jej skupić uwagę na aparacie, żeby odgadnąć, kto do niej dzwoni 

i  w  jakiej  sprawie.  Tak,  dawniej.  Ale,  droga  Stefanie,  czy  w  tym  wypadku  naprawdę 

potrzebne  nam  są  do  tego  celu  nadzwyczajne  zdolności  paranormalne?  Centrala 

międzymiastowa ma dla nas niepomyślne wieści - wskazuje na to sama logika zdarzeń. 

Podchodząc do telefonu Lara wzięła ze stolika szklankę z sokiem pomarańczowym. 

- Halo? 

- Zamawiana była rozmowa z Schenectady, stan Nowy Jork? - spytała telefonistka. 

Prawda, Stefanie? 

- Tak. 

- Numer nie odpowiada. Czy pani czeka? 

Wskazywała na to sama logika zdarzeń. 

- Rezygnuję. 

Odłożywszy  słuchawkę  usiadła  na  łóżku  popijając  sok.  Jednak  Morris  Hyde  był  tym 

ogniwem,  które  puściło  w  łańcuchu  informacji.  Dlaczego?  Czy  istotnie  z  obawy  przed 

wywarciem na jej postępowanie wpływu? 

„Numer nie odpowiada.” 

Bo Hyde domyślał się, że ona po przeczytaniu tej notatki w „Herald Traveler" będzie 

do niego dzwonić, więc tchórzliwie wyłączył telefon, żeby się odgrodzić od jej pytań i żeby 

Seth nie wypaplał jej czegoś nieopatrznie. 

Tak  jak  w  pierwszym  dniu  pobytu  w  Dutson  raptem  poczuła  się  opuszczona, 

zapomniana  i  zdana  na  własne  siły.  I  nikogo  w  tym  mieście  nie  obchodziła  jej  frustracja, 

bezradność i samotność. A przecież w całej bez mała literaturze anglosaskiej, Stefanie, pełno 

jest  różnych  facetów,  którzy  zjawiają  się  w  stosownej  porze  u  różnych  samotnych  facetek  i 

wołają od progu: „Hej, ślicznotko, jakie masz plany na dzisiejszy wieczór?" 

Jej  nic  takiego  nigdy  się  nie  przytrafiło,  mimo  że  bywały  dni,  kiedy  hołdując  swojej 

naczelnej  zasadzie  równości  pragnęła  stać  się  skrajnym  przeciwieństwem  starożytnych 

westalek  i  na  jedno  skinienie  dać  się  zamurować  żywcem.  Czy  to  nie  Mika  Waltari 

background image

powiedział, że w życiu kobiety zdarzają się chwile  łaskawe  nawet dla  zwykłego poganiacza 

mułów? 

Ostatecznie mógłby to być jej mąż, z którym łączył ją tylko perfekcyjnie opanowany, 

mechaniczny seks. 

Ostatecznie mógł to być także windziarz. Choćby później miała czuć się podobnie jak 

ta  uwiedziona  „piękna  pani"  z  Ziemi  jałowej  Eliota,  po  wyjściu  jej  kochanka,  urzędnika  z 

czyrakami. 

Postawiła  obok  telefonu  szklankę  z  niedopitym  sokiem,  wstała  i  poszła  do  łazienki, 

gdzie  zdjęła  bieliznę  i  odkręciła  kurki.  Trzymając  w  ręku  sitko  natrysku  zaczęła  spłukiwać 

ciało  gorącą  wodą.  Nieoczekiwanie  przypomniały  jej  się  mgliście  słowa  Merkucja  z  II  aktu 

Romea i Julii Shakespeara, gdy ostre strumyczki wody spływały... 

...na jej oczy roziskrzone 

na jej usta rozchylone, 

na jej stopy gorące, 

na strzeliste nogi, 

i uda jej drżące 

- wraz z przyległościami... 

To  nie  ona,  to  Art  drżał,  dopóki  w  nią  nie  wszedł,  aż  bez  opamiętania  leciała  mu  w 

ramiona. 

Art. 

Przeniknęło  ją  ciepło,  mięśnie  jej  zwiotczały  i  tylko  kurczyła  palce  u  stóp.  To  wciąż 

nowe odkrywanie lądu odkrytego już u zarania dziejów i odkrywanego już setki i tysiące razy. 

I ten moment wchodzenia, który nami wstrząsa i jest w nim wiele z cudu. 

Usiadła  na  plastykowej  kratownicy  pokrywającej  posadzkę,  mocno  ściskając  uchwyt 

sitka, z którego tryskała woda. Plecami oparła się o nagrzaną glazurę. 

I  ten  napis  w  wykopaliskach  pompejańskich,  na  ścianie  sypialni  odgrzebanej  spod 

wulkanicznego popiołu: „Wkładaj powoli", i Art z początku popędliwy i nieopanowany, a po 

ślubie taki drażniąco powściągliwy z tą swoją przekorną opieszałością, podczas gdy ona pod 

nim szukała go i szukała, i to stawało się nie-do-zniesienia, tak że zaczynała krzyczeć i wtedy 

Art wchodził w nią... 

Wchodził  w  nią  ze  zmysłowym  wyrafinowaniem,  a  ona  gryzła  jego  brązowo-czarną 

skórę i szeptała, żeby czas się zatrzymał, chociaż każda chwila zbliżała ją do zbawienia. 

background image

Przesunęła dłoń po brzuchu. 

O Boże. 

I  to  zalane  słońcem  wzgórze,  na  którym  zawsze  stoi  naga  pośród  soczystej,  gęstej 

trawy  sięgającej  jej do piersi, trawy rozkołysanej  jak cymofanowa woda w  lagunie,  i ciepły 

prąd  powietrza,  który w  nią wpływa  i wypełnia  jej  biodra, rozszerza się na całe  jej ciało, aż 

czuje, że ziemia umyka spod jej stóp. I ta fala gorąca, która porywa ją do góry, wyżej i wyżej 

ku  niebu,  gdzie  wszystko  zdaje  się  pulsować,  gdzie  szybuje  swobodnie  w  słońcu  i  gdzie 

roztapia się w przestrzeni tak szlachetnej jak płynny szafir. 

Otworzyła oczy.  Sitko  leżało  na posadzce  i woda tryskała  z  niego w zagłębienie pod 

jej prawym kolanem. Plecy miała zdrętwiałe, a kratownica wpijała się w jej pośladki. Wstała 

niepewnie  i  ociężale  i  zakręciła  krany.  Wytarła  się  byle  jak,  włożyła  płaszcz  kąpielowy,  a 

potem  przygnębiona  i  rozbita  powlokła  się  do  sypialni  i  usiadła  na  łóżku.  Przez  chwilę 

wodziła  palcem  po  klawiszach  aparatu  telefonicznego,  wreszcie  z  oporami  wybrała  numer 

sekretariatu „Dutson Telegraph". 

- Halo, Marj. 

- Halo. O, cześć Lara. Mam biec po papier toaletowy? 

- Co? 

- Och, nic. 

- Nie rozumiem. 

- To był żart. 

- Żart? 

-  Myślałam  o  tym  twoim  reportażu,  od  którego  mamy  tutaj  wszyscy  dostać 

niestrawności z wrażenia. 

-  Ach,  żart.  -  Lara  włożyła  do  ust  palec  wskazujący  i  zaczęła  skubać  zębami  skórkę 

przy paznokciu. - Słuchaj no, Marj. Zawiadom, proszę, Dana, że w przyszłym tygodniu pójdę 

tam. Do tej Kliniki. Do Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia. Prosto na Oddział Kobiecy. 

Uspokój się, chłopie, on zaraz tu będzie. 

Charlie siedział na taborecie, przy drzwiach wejściowych obitych kuloodporną blachą i 

nadsłuchiwał znajomego zgrzytania  jadącej windy. Siedział tak od godziny  zaciskając zęby, 

bo go mdliło,  i ze wszystkich sił  starał się opanować drżenie,  co powodowało,  że zlewał go 

lepki  pot.  Wczoraj  Ives,  wyrachowany  żółtodziób,  dorastający  syn  tych  żabojadów 

mieszkających  po  sąsiedzku,  przyniósł  mu  tylko  jedną  butelkę,  chociaż  dostał  na  dwie,  i 

nawet nie miał zamiaru się wytłumaczyć, co zrobił z resztą forsy, no i Charlie był niedopity, a 

background image

od dzisiaj wzdrygał  się  na każdy  hałas,  miotało nim po  mieszkaniu  i  nie  mógł  się skupić  na 

niczym, mimo że łykał jakieś tabletki na uspokojenie, które mu zostały z kuracji odwykowej 

(„Doktor  Wilcox  mógłby przyjechać  i rzucić  na ciebie okiem".  No. I przyjechałby z dwoma 

drabami  w  granatowych  kitlach,  oni  też  rzuciliby  na  człowieka  okiem  i  człowiek  aniby  się 

obejrzał, jak by mu te utrupiacze konowały wręczyły klucze do Bram Niebieskich). 

To był szczęśliwy pomysł, żeby z Ivesa zrobić pośrednika (zanim Ives, mały żabojad, 

wyrachowany  żółtodziób  nie  stał  się  jeszcze  bardziej  wyrachowanym  żółtodziobem).  Ten 

pomysł powziął Charlie tamtego wieczoru, jak gliny cudownym trafem zajechały radiowozem 

pod „Młyn Zbożowy" i zawiozły go stamtąd do domu ratując mu życie. Ledwo się znalazł za 

swoimi  ukochanymi  drzwiami,  za  kuloodporną  blachą,  owładnęła  nim  niema  rozpacz. 

Uprzytomnił  sobie,  że  jedyny,  jaki  mu  pozostał  pewny  punkt  zaopatrzenia  przestał  być 

pewnym punktem zaopatrzenia, bo został zajęty przez różnej maści typasów wecujących noże 

rzeźnickie o płyty chodnika. 

Gdzieś  na  wyspie  Puerto  Rico  istnieje  ośrodek  szkoleniowy,  w  którym  ochotnicy 

werbowani  spośród  kryminalistów  zdobywają  umiejętność  pedantycznego  wecowania  noży 

rzeźnickich  o  płyty  chodnika  i  po  trzyletnim  kursie  teoretycznym  połączonym  ze  staranną, 

dogłębną  praktyką,  po  zdaniu  obostrzonych  egzaminów,  translokowani  są  do  różnych 

rejonów  kraju,  żeby  w  środowiskach  niewygodnych  dla  ich  mocodawców,  opierając  się  na 

zdobytym  doświadczeniu,  ścielili  swoją  drogę  zgrabnie  poderżniętymi  gardłami.  Jedną  z 

takich  grup  (jakiś  z  tej  grupy  ma  spojrzenie  ciężkie  niczym  skrzynia  z  nabojami  dum-dum, 

następny ma oczy przypominające łebki zapalników do min przeciwpiechotnych, trzeci -  jak 

gdyby od urodzenia wpatrywał się nimi w tarcze strzelnicze) umieszczono w Dutson (Jezu, co 

się dzieje z tym wyrachowanym żabojadem Ivesem), żeby wyprawić do przodków niejakiego 

Charliego Prestona, który nic nie zawinił żadnym zawszonym Portorykańczykom. 

Tylko  że,  bracie,  to  nie  jest  robota  Portorykańczyków.  Ani  nawet  „zorganizowanej 

przestępczości"  (zamiast  „mafia"  pisz  „zorganizowana  przestępczość",  na  litość  boską, 

Charlie  -  tak  sobie  życzy  Dan,  ten  idiota  niedowiarek).  Toteż  dżentelmeni:  Paolo,  Franco, 

Piero  czy  Armando  nie  mają  z  tym  nic  wspólnego.  To  jest  robota  WASP,  a  to  są  dopiero 

podłe  i  zawzięte  skurwysyny,  jak  zagną  na  kogoś  parol.  Dobrze  ich  opisał  Norman  Mailer. 

Wszyscy oni są  jednakowo nienagannie ubrani,  mają proste krótko ostrzyżone włosy,  noszą 

okulary  w  ciemnych  rogowych  oprawach  i  są  najbardziej  drakońskim,  barbarzyńsko 

postępowym i wywrotowym wobec tradycji plemieniem na naszym globie. 

Przychodzą  oni  na  świat  gdzieś  na  Środkowym  Zachodzie.  W  jednym  z  tamtejszych 

miast,  za  żelbetowym  murem,  na  którym  wisi  tabliczka  ze  skromnym  napisem:  Instytut 

background image

Biofizyki,  znajduje  się  taśma  hybrydyzacyjna.  Dostarczane  są  tutaj  gamety  pobrane  od 

dojrzałych płciowo Waspów i kojarzy się je według ustalonego ściśle programu. Powstałe w 

ten  sposób  zygoty  trafiają  do  inkubatorów  i  hodowane  są  w  cieplarnianych  warunkach,  na 

pożywce z dodatkiem genów decydujących o pragmatyzmie, radykalizmie i bezwzględności i 

naszpikowanej  koncentratem  genetycznym  stanowiącym  o  lojalności,  zamiłowaniu  do 

posłuszeństwa i porządku. Niezależnie od programu ogólnego konkretne embriony kodowane 

są indywidualnie. Dwadzieścia do trzydziestu lat temu w paru z nich zakodowano nienawiść 

do  Charliego  Prestona,  który  mieszka  w  Dutson,  zaczyna  właśnie  pisywać  felietony  do 

miejscowego tygodnika, i którego jedyną winą jest to, że się w ogóle urodził. Zakodowano w 

nich  wtedy  nienawiść  i  niepohamowaną  żądzę  mordu  i  teraz  ta  tląca  się  w  ich  sercach 

nienawiść i żądza zapłonęły gwałtownym, nienasyconym płomieniem... Ale to poetyckie, cha, 

cha. 

Dlatego  mały  żabojad  Ives  tak  wybornie  nadaje  się  na  pośrednika.  Bo  gdyby  się 

chciało normalnie, po ludzku, zamówić telefonicznie butelkę whisky, to owszem, posłaniec z 

delikatesów dostarczyłby gustownie zawiązaną przesyłkę, ale jej rozpakować raczej by się nie 

odważył.  Wolałby  -  jeżeliby  miał  nagłe  umrzeć  -  żeby  jego  szczątków  nie  zdrapywano 

szpachlą z sufitu. Ives jest pewniak (tylko co się dzieje z tym wyrachowanym żółtodziobem). 

Waspy się  nim  nie  interesują,  nie wiedzą  nawet o jego  istnieniu  i  na  myśl  im  nie przyjdzie, 

żeby go przekupić. Są tak zaprogramowani, że całą mokrą robotę wzięli na siebie i nie ustaną, 

dopóki jej nie wykonają własnymi siłami. Waspy to są dopiero podłe i zawzięte skurwysyny. 

W porządku, po co te nerwy. Ives zaraz tu będzie. 

Dan  Martin,  chłopie,  powinien  znaleźć  się  na  twoim  miejscu.  Może  by  wtedy 

przejaśniło  się  w  tym  jego  hebesowskim  łbie.  Rano  telefonował  Jeremy  Brown  i  znów 

narzekał,  że  ten  niedowiarek  permanentnie  (Dan  przepada  za  taką  terminologią)  gnoi  jego 

teksty i że omal nie odrzucił mu Zabójcy bez  winy, którego Jerry napisał do spółki z Doreen 

Thornhill. 

„Charlie"  -  żalił  się  -  może  ani  ja,  ani  Doreen  nie  jesteśmy  krytyczni,  ale  Steve 

MacCormack powiedział, że to niebanalna rzecz, a wiesz, jaki on jest wymagający i oględny.” 

„Bo  to  j e s t   dobre.  Czytałem  te  wyjątki,  które  mi  przysłałeś.  Ja  myślę,  że  wy  za 

bardzo pozwalacie  mu się wtrącać w zagadnienia waszego działu.  Na kształt  literacki pisma 

powinniście mieć taki sam wpływ jak on. Przypomnijcie mu o tym na kolegium.” 

„On się zasłaniał planem ramowym. Przychodzi z góry - tak mówił. Nikt z nas nie lubi 

stawiać sprawy na ostrzu noża, wiesz.” 

„Ale  w  te  ramy,  Jerry,  można  wtłoczyć  Mękę  Pańską,  przemówienie  prezydenta, 

background image

referat  o  biologii  molekularnej  i  na  dodatek  zdjęcie  psiego  cmentarza  ze  Statuą  Wolności 

pośrodku - dla urozmaicenia.” 

„To samo powiedziała mu Doreen.” 

„A on?" 

„Ugiął  się.  Wpadł  we  własne  sidła.  Zaczął  nam  wstawiać  gadkę  o  nowych  trendach 

literackich, rozumiesz: kosmos wewnętrzny, hipnoza, spostrzeganie pozazmysłowe i tak dalej, 

I  wtedy  Doreen  powiedziała  mu,  że  on  nam  opowiada  naszego  Zabójcę.  Zamurowało  go, 

mówię ci. Nie miał wyjścia.” 

(Jezu, czy ten żabojad poleciał po te butelki do Vichy w Burbonii?) 

Kosmos  wewnętrzny.  No.  Twój  kosmos  wewnętrzny,  bracie,  to  „ciemność  nad 

przepaścią"  (Genezis)  albo:  „ciemność  wypełniająca  bezgraniczną  wszystkość",  („Księga 

Dzjan",  około  80  000  lat  przed  Chrystusem),  w  której  aż  się  kłębi  od  rozmaitych  drabów, 

typasów,  najemników  i terrorystów.  Z  nożami, granatami  i  bronią  maszynową poruszają  się 

oni w tej  lodowatej,  nieprzejrzanej,  mrocznej przestrzeni przeczesując  ją wzdłuż  i wszerz, z 

południa na północ, ze wschodu na zachód, po łukach i cięciwach, a ich dudniące kroki budzą 

echo  „gdzie-jest-Charlie,  gdzie-jest-Charlie,  gdzie-jest-Charlie".  Są  tam  także  rozpędzone 

furgonetki  i  kolumny  samochodów  osobowych  marki  Oldsmobile  (model  zeszłoroczny)  z 

silnikami  wyjącymi  na  najwyższych  obrotach,  miny  przeciwpiechotne  i  chlupoczące  kałuże 

potu,  i  całą  tę  przestrzeń  raz  po  raz  przenika  wszechogarniające  dygotanie,  przy  czym  z 

odległych sfer dobiega szczęk wecowanych noży, huk eksplodujących bomb, trzask płomieni 

i napływają miazmaty gnijących szczątków organicznych. 

Ale  Dan  nie  wpadł  we  własne  sidła,  Jerry.  Jego  ględzenie  o  nowych  trendach 

literackich,  o  kosmosie  wewnętrznym,  nie  było  zasłoną  dymną.  On  to  mówił  na  serio,  bo 

zidiociał  jak  dziewięćdziesięcioośmioletnia  ciotka  Ysabell  nad  kabałą.  Idiocieć  zaczął  od 

czerwca,  od  swojego  ostatniego  widzenia  z  Samuelem  Jenkinsem  w  miejskim  więzieniu. 

Wrócił wtedy do redakcji podniecony niczym portowa dziwka na widok wysadzonej na brzeg 

dywizji desantu morskiego i od razu zamknął się u siebie w gabinecie, nikogo nie przyjmował 

przez godzinę, później bez celu łaził po pokojach i patrzył na ludzi jakby ich nie poznawał, a 

nagabnięty  przez  Halldena  (Dział  Miejski)  o  najnowsze  wiadomości  z  Kliniki  profesora 

Henna, skąd nagle przerwano transmisję telewizyjną (po przybyciu tam Giorbruna napierająca 

tłuszcza poprzewracała kamery i zdemolowała urządzenia nadawcze), "burknął: „To piramida 

parapsychologicznych banialuków" i poszedł do diabła. 

Wiadomo,  o  czym  można  rozmawiać  z  Jenkinsem  i  z  jaką  łatwością  ten  ezoteryk 

zjednuje sobie zwolenników. „Piramidą parapsychologicznych banialuków" Dan nazwał idee 

background image

Jenkinsa, ale już w lipcowym numerze zamieścił  przedrukowaną z podejrzanego szkockiego 

miesięcznika horror story pod tytułem: Odwet z minionej ery (Jeremy Brown z tym numerem 

chodził od działu do działu i mając łzy w oczach każdemu, kto chciał go słuchać, skarżył się 

na niesprawiedliwość wołającą o pomstę do nieba), a w sierpniu jedno całe wydanie „Dutson 

Telegraph" poświęcił hipnozie. 

Winda  zgrzytnęła  gdzieś  poniżej  i  Charliemu  na  ten  krzepiący  go  nadzieją  dźwięk 

mocniej  zabiło  rozkołatane  serce.  Skurczony  przy  drzwiach  rozprostował  plecy  i  odkleił 

spocone półdupki od obitego dermą taboretu. 

W porządku. To niewątpliwie mały żabojad Ives czołga się tutaj z torbą, w której jak 

chordofon  cicho  podzwania  obiecująca  kres  udręki  zawartość.  Bo  jeżeli  ten  wyrachowany 

żółtodziób by zawiódł... 

Bo jeżeli Ives by zawiódł, pozostałoby ci, chłopie, powiedzieć sobie wyraźnie, że masz 

przed sobą tylko jedno wyjście. Że trzeba się na nie zdecydować i niech już raz będzie koniec. 

Rozdział IV 

- Od tamtej pory nie daje znaku życia. 

- A ty? Nie przyszło ci do głowy, żeby do niej zadzwonić? 

Marj stała na progu jego gabinetu, z ręką na klamce. 

-  Coś  takiego  p r z y s z ł o   mi  do  głowy.  Ale  z  Larą  nie  można  się  połączyć.  Ona 

albo nie odbiera telefonów, albo wyniosła się z hotelu. 

Zwolniła pokój? 

- Nie, sprawdziłam to. 

- I oczywiście dzwoniłaś do Kliniki? 

- Tak. Dotąd nikt z „Dutson Telegraph" nie zainteresował się tym, co się u nich dzieje. 

Nawet ich to dziwiło. 

- Rozumiem. Dziękuję ci, Marj. Sekretarka wycofała się z gabinetu, a Dan patrząc na 

jej  wysmukłe  łydki  i  posągową,  ruchliwą  talię  wspomniał  młodego  człowieka  w 

nieprzemakalnym  płaszczu,  Texa-czy-jak-mu-tam,  który  łakomym  wzrokiem  pożerał 

rozkołysane  biodra  Marj,  kiedy  szła  ona  do  telefonu,  by  wezwać  tutaj  Olivię  Kemp.  Ten 

cholerny  młodzian gapił się wtedy na  jej dynamiczny tyłek,  jakby to było dojrzałe,  soczyste 

jabłko  zerwane  w  jego  własnym  sadzie  i  jakby  kombinował,  z  której  strony  do  niego  się 

dobrać. 

background image

Za otwartymi drzwiami rozległ się szelest przekładanych papierów. Dan wstał z fotela 

i niespiesznie wszedł do sekretariatu. 

- Więc dzwoniłaś do Kliniki - powiedział z aktorską zadumą. 

- Tak - odparła Marj znad kartek maszynopisu. 

- I zapytałaś ich, czy nie ma tam kogoś od nas? 

- Mniej więcej o to ich zapytałam. 

- Zapytałaś ich, czy nie ma tam Lary Castle, reporterki z „Dutson Telegraph". 

- No, chyba tak to sformułowałam. 

- Ale nie zapytałaś ich, czy nie ma tam  p a c j e n t k i  o nazwisku Lara Castle. 

Marj ściągnęła wargi. 

- Tak - odrzekła ze skruchą - to rzeczywiście  n i e  p r z y s z ł o  mi do głowy. 

Rozglądając się po sekretariacie Dan Martin stwierdził, że brak w nim parasolki, która 

suszyła  się  tu  każdego  dnia,  i  przypomniał  sobie,  że  wczoraj  wieczorem  nareszcie  przestała 

padać ta zatracona mżawka, a na dzisiaj synoptycy zapowiedzieli stopniowe rozpogodzenie. 

- Natychmiast to naprawię, Dan. 

- Drobiazg. Sam się tym zajmę. 

W gabinecie  nalał do szklaneczki  brandy  i stojąc  przy  barku  rozważał,  czy  naprawdę 

ma ochotę sam się tym zająć, zwłaszcza że zaprzątało go coś ważniejszego; to coś od szeregu 

dni  zagracało  mu  biurko  -  niedokończone  arcydzieło  Anetty  Blayer:  Mój  hipnotyczny  ogląd 

świata. 

Stanowczych  sprzeciwów  -  myślał  -  Dział  Literacki  prawdopodobnie  nie  będzie 

zgłaszał,  oni  to  jakoś  przełknęli.  Poszli  na  kompromis:  publikujemy  Zabójcę  bez  winy,  ale 

publikujemy także Ogląd Anetty Blayer. Niebezpieczeństwo zagraża skądinąd. 

- Dan. 

Marj wsunęła się do gabinetu i oparła o ścianę, trzymając kciuk lewej dłoni zaczepiony 

o miękki pasek wąskiej spódnicy  marengo podkreślającej wiotkość jej seksownej talii,  która 

mogłaby się stać przedmiotem zazdrości niejednej siedemnastolatki. 

-  Dan.  Chciałam  ci  powiedzieć  wcześniej.  Dzisiaj,  kiedy  miałeś  konferencję,  znowu 

telefonował  Pad  Corn.  Nie  był  taki  agresywny  jak  przedtem.  Radził  ci  kupić  nową 

szczoteczkę  do  zębów  i  przygotować  wszystkie  te  rzeczy,  które  mogą  ci  się  przydać  w 

więzieniu. 

- Cholerny wesołek - mruknął Dan i pomyślał, że tym samym komplementem obdarzył 

niedawno Vincenta Sherwooda. 

Właśnie z tej strony zagraża to niebezpieczeństwo. Nie, nie ze strony Vince'a, Vince to 

background image

odrębny  problem;  niebezpieczeństwo  zagraża  ze  strony  Pada  Corna,  ze  strony  Cornów  i 

Sorettów.  Ogłoszenie  drukiem  rękopisu  Anetty  Blayer,  a  w  konsekwencji  -  wywleczenie 

tamtej afery z Jane Biorne, może zaognić całą sprawę. 

Wszakże może też przynieść odwrotne, pomyślne skutki. 

W połowie lutego, tuż po tym, jak „Dutson Telegraph" zamieścił Inicjację, do redakcji 

nadszedł list napisany pulchną i pewnie bogato upierścienioną ręką pani Prunelly Webb. 

„Drogi Redaktorze! 

Prawdziwie  wstrząśnięta  słowo  daję  przeczytałam  tę  wzruszającą  historię  panienki 

Jane  Biorne.  To  najprawdziwsza  prawda  nie  żaden  wymysł  prawda  panie  redaktorze?  Mój 

małżonek mnie to potwierdził. Ja mu wierzę, bo on jest dobrze zorientowany we wszystkim i 

w polityce i wierzę panu także. Ja myślę że pan im tego nie przepuści płazem tym niedobrym 

mordercom i zwyrodnialcom! a jak mówię morderca to mam na myśli tego kapitana Soretta i 

tego sierżanta Corna z tej wyspy którzy niegodziwie popełnili samobójstwo żeby nie dosięgło 

ich  Prawo!  I  myślę  że  pan  będzie  pisał  i  pisał  panie  redaktorze  aż  nasze  Władze  coś 

przedsięwzią,  bo nie  może  im to pójść  bezkarnie, a  ja  będę pana popierać ze wszystkich  sił 

swoich i użyję wszystkich swoich wpływów które mam nie chwaląc się! żeby panu pomóc w 

pańskiej szlachetnej walce i żeby zatryjumfowała sprawiedliwość i demokracja z której słynie 

nasz Wspaniały Kraj!! 

Zawsze drogiemu panu redaktorowi oddana wielbicielka pańskiego talentu i odwagi 

Prunella C. Webb 

PS. Dla pana Nelly.” 

Prunella  Webb -  rozważał Dan  Martin stojąc tak  przy  barku  ze szklaneczką  brandy - 

jest  żoną  Byrona  Webba.  Sędziego  okręgowego.  I  nie  jest  tajemnicą,  że  ta  prowincjuszka, 

mająca  niewiele  więcej  rozumu  niż  jej  skretyniała  papuga,  trzyma  swojego  męża  pod 

pantoflem tak, że nie wystają mu stamtąd nawet wąsy, i że to ona feruje wyroki, zanim Byron 

Webb zdąży uderzyć drewnianym  młotkiem w  blat sędziowskiego stołu.  Więc wywleczenie 

tamtej afery z Jane Biorne może zaognić całą sprawę, lecz jednocześnie może postawić w stan 

gotowości  potężnego  sprzymierzeńca  zdecydowanego  zetrzeć  w  proch  wszystko,  co 

przeszkadzać będzie zemście przeciwko niedobrym mordercom i zwyrodnialcom, zemście za 

gwałt  popełniony  na  panience  Jane  Biorne,  chodzącej  niewinności.  Ogląd  na  nowo  poruszy 

opinię publiczną i nawet gdyby adwokaci Sorettów  i Cornów wnieśli oskarżenie na „Dutson 

Telegraph", przegraliby proces przed wejściem na salę rozpraw. 

background image

Dan Martin wypił swoją brandy, obszedł bez celu gabinet, zatrzymał się przy biurku, 

by popatrzeć na okładkę teczki oprawionej w zielony safian, potem zatrzymał się przy oknie, 

by  popatrzeć  na  miasto  osuszane  łagodnym  wiatrem  z  południa,  a  potem  skręcił  do 

sekretariatu, gdzie stanął zakłopotany, ponieważ nie wiedział, po co tu przyszedł. 

Marj  podniosła  na  niego  pytające  spojrzenie.  Spojrzenie  miała  jasne  i  tak  ciepłe,  że 

Dan poczuł się zupełnie zbity z tropu. 

No - pomyślał - stary Dog niechybnie załatwiał to inaczej. Mówił: „Zamknij drzwi na 

klucz"  bądź:  „Zostaw  to  i  chodź  do  mnie",  bądź  też:  „Pokaż,  czy  masz  te  fajne  majtki",  i 

rozpinał rozporek, walił się na nią, po czym oboje rozchodzili się do swoich zajęć. 

- Wolisz, żebym to jednak ja zadzwoniła do Kliniki? 

- Właśnie - odrzekł Dan Martin z wdzięcznością. 

W roztargnieniu słuchał, jak ona rozmawia przez telefon, a kiedy skończyła, nadal nie 

wiedział, po co tu sterczy. 

-  Miałeś  rację,  Dan.  Lary  Castle  wprawdzie  tam  teraz  nie  ma,  ale  pojutrze  ma  na 

Oddział Kobiecy zostać przyjęta  p a c j e n t k a  o tym nazwisku. 

-  Wiesz,  Marj  -  zaczął  i  nagle  słowa  znalazły  się  same.  -  Długo  się  nad  tym 

zastanawiałem.  Uważam,  że  powinnaś  złożyć  wymówienie.  Nie  zrozum  mnie  źle,  jesteś 

bardzo dobrą sekretarką, ale lepiej dla ciebie i dla mnie będzie, jeżeli zrezygnujesz z tej pracy. 

Oczywiście pod warunkiem, że zostaniesz moją żoną. 

W porządku, chłopie, już prawie jesteś u siebie. 

Charlie zatrzasnął za sobą główne drzwi do budynku, zlustrował czujnie hol i uginając 

się  pod  ciężarem  turystycznej  torby  wszedł  na  schody.  Wczoraj  Ives,  młody  wyrachowany 

żabojad,  zawiódł  z  kretesem  (bo  mu,  kutafonie,  dałeś  od  razu  na  trzy  flachy)  i  gdyby  nie 

Mickey Finn sporządzony według własnej receptury, nie byłoby dzisiaj tej wyprawy po zapas 

(„biorę  tyle,  ile zdołam udźwignąć")  whisky,  byłby  natomiast dożywotni turnus u  Lucyfera, 

władcy  piekieł,  który  z  zapałem  wecuje  noże  o  ludzkie  brzuchy,  a  jak  mu  się  nóż  omsknie, 

ryczy ze śmiechu i radości, aż mu łzy tryskają na dymiącą wszędzie siarkę, i który wpuszcza 

ludziom  przez  uszy  pasikoniki  i  karaluchy  do  głowy,  żeby  im  wyjadały  mózg,  podczas  gdy 

ludzie  wiszą  nad  paleniskiem  zaczepieni  o  rożen  nerwami  wyciągniętymi  z  ich  stosów 

pacierzowych,  a  z  ich  ciał  spływa  gęsty,  lepki  pot,  kapie  na  dół  i  podsyca  płomienie.  Tę 

recepturę  Mickey  Firma Charlie opracował sam -  doraźnie  i z uwzględnieniem posiadanych 

środków.  W  skład  tego  piorunującego  koktajlu  wchodził  Zipan,  Amytal  i  Parest-400,  no  i 

spirytusowy  roztwór  preparatu  do  konserwacji  mebli.  Po  pięciu  minutach  Charlie  poczuł 

background image

odprężenie, 

po 

dziesięciu 

Carassena 

zebrał 

wszystkich 

swoich 

zawszonych 

Portorykańczyków i wysłał ich na urlop do Europy, po piętnastu Waspy zaczęły zasuwać do 

Instytutu  Biofizyki  i  jeden  przez  drugiego  ładować  się  z  butami  do  swoich  macierzystych 

inkubatorów, a po dwudziestu do bramy prowadzącej w zaświaty przybito tabliczkę: „Dzisiaj 

otwarte dla zwiedzających. Wyjątkowa okazja. Wstęp 1 obol, dzieci bezpłatnie.” 

Już  dawno  tak  dobrze  nie  spał.  Obudził  się  o  dziesiątej,  rześki  jak  dziwka  o  świcie 

(cha, cha) - i rozkosznie odrętwiały, półprzytomny powziął postanowienie, żeby od tego rana, 

od  zaraz  zdławić  strach  i  działając  przez  zaskoczenie  przechytrzyć  tych  wszystkich  drani, 

którzy oblegają tę kuloodporną warownię  i  ani  im przez  myśl  nie przejdzie,  że on wyściubi 

stamtąd  bodaj  czubek  nosa,  żeby  po  prostu,  zwyczajem  szarego,  niemającego  powodów  do 

obaw obywatela, opuścić mieszkanie, ze zblazowaną miną zejść do holu po schodach (windy 

są niczym klatki)  i wyjść  jak gdyby nigdy nic na ulicę, do najbliższego sklepu z alkoholem, 

gdzie  ignorując  zdumiony  wzrok  sprzedawcy  zażąda  tyle  whisky,  ile  zdoła  udźwignąć  i 

niecierpliwie  spoglądał  będzie  na  ozdobne  etykietki  i  bańki  powietrza  w  butelkach 

kładzionych na bibułkach do zapakowania. 

Powziął  to  postanowienie  i  trwając  w  nim  włożył  na  siebie  swoje  znoszone  portki, 

flanelową  koszulę,  pulower  i  ciepły  wełniany  golf  (płaszcza  nie  nakładał,  bo  jeden  miał 

oderwaną podszewkę, która wlokła się z tyłu jak welon, drugi nosił na plecach geometryczny 

wzór  odbity  z  wapiennej  fasady  taniej  winiarni  -  można  by  ten  wzór  usunąć  kilkoma 

pociągnięciami  szczotki,  ale  ileż  to  wysiłku  -  a  trzeci  od  stycznia  leżał  wtłoczony  w  róg  na 

dnie szafy i przy próbach nadania mu poprzedniej formy chrzęścił ostrzegawczo - należałoby 

go  moczyć  przez  tydzień  w  wannie),  i  kiedy  sznurował  buty,  zadzwonił  Jeremy  Brown, 

wyklepał  stosowny  ustęp  z  Księgi  Przypowieści  Salomonowych  (Proverbia  Salomonis),  a 

później wrzasnął: 

„Charlie, on się  ż e n i!" 

Charlie,  który  był  jeszcze  pod  wpływem  wczorajszych  wizji,  w  pierwszej  chwili 

pomyślał o Carassenie i doszedł do wniosku, że to ze względu na swój ślub Carassena zawarł 

zawieszenie broni i urlopował wynajętych nożowników. Jak się wyznał w swoich aberracjach, 

spytał: 

„Kto?" 

„Nasz drogi i apodyktyczny szef. Ten entuzjasta drążenia kosmosu wewnętrznego. Od 

dzisiaj drążyć będzie także Marj Kenneth.” 

„Jezu.” 

„Ogłosił  to  godzinę  temu.  I  z  miejsca  pojechali  oboje  do  Rady  Miejskiej,  żeby  nie 

background image

tracić czasu. Wieczorem wydają dwuosobowe przyjęcie weselne.” 

„To trzeba oblać.” 

„Koniecznie. Marj, to znaczy pani Martin, zwalnia się z pracy.” 

„To jasne. Cholera, ale heca.” 

Ta  nowina  sprawiła,  że  strach  zmalał  w  nim  o  następną  gamę,  toteż  z  tym  większą 

odwagą wyruszył na podbój najbliższego sklepu z alkoholem, gdzie przezornie zaopatrzył się 

u  przewracającego  oczami  czarnego  sprzedawcy  w  obfity  zapas  gorzały  („biorę  tyle,  ile 

zdołam udźwignąć"), żeby nazajutrz nie musiał dyrdać znowu po nową porcję, narażając się 

tym  draniom,  którzy  od  jutra  niewątpliwie  zdążą  się  wycwanić  i  obstawić  Olsmobile'ami 

(model zeszłoroczny) wszelkie okoliczne parkingi. 

„Żytnia. Biorę tyle, ile zdołam udźwignąć.” 

Czarnuch  przewrócił  oczami,  ale  jego  zdumienie  trwało  krótko.  Jak  na  sygnał  obaj 

stanęli  przy  taśmie:  brązowe  dłonie  zdejmowały  z  półek  butelki  z  ozdobnymi  etykietkami, 

kładły  na  kontuarze,  tocząc  każdą  z  nich  zręcznym  ruchem  owijały  w  firmową  bibułkę  i  w 

pozycji  pionowej  podsuwały  Charliemu,  który  chwytał  je  za  szyjkę  i  utykał  w  turystycznej 

torbie, aż przygięła go ona do ziemi i wtedy Charlie powiedział: 

„Dość.” 

Taszczył  teraz  tę  torbę  w  górę  po  schodach  i  dyszał  z  wysiłku  i  ekstatycznego 

uniesienia, dopóki nie dotarł na swoje piętro, gdzie poczuł,  że whisky w butelkach zamienia 

się w rtęć i że bucha na niego okropne gorąco, jakby ci dwaj, którzy tkwili pod drzwiami do 

jego mieszkania, zwieźli tu z całego miasta elektryczne grzejniki i włączyli wszystkie na raz, 

od czego ten korytarz przeobraził się w szyb pieca hutniczego. 

Jeden z mężczyzn, niższy i tęższy, ubrany w kurtkę z szafranowego grubego dżerseju, 

wyglądał  na  zaprawionego  w  bojach  o  klienta  komiwojażera,  drugi,  wysoki  bysior,  trzymał 

ręce  w  kieszeniach  stalowoniebieskiej  dyplomatki  i  z  przekrzywioną  głową,  z  wyrazem 

smutku  na  bladej  twarzy,  przyglądał  się  Charliemu  jak  fotografii  swojej  niedawno  zmarłej 

narzeczonej. 

Umysł  Charlie  miał  porażony,  toteż  tylko  instynktownie  obliczył,  że  zanim 

Stalowoniebieska-Dyplomatka  wyciągnie  rękę  z  kieszeni  wraz  z  tym,  co  w  niej  trzyma, 

upłynie  najmniej  jedna sekunda,  że zanim to coś wyceluje  w niego i  naciśnie  spust, upłynie 

druga, i że dwie sekundy wystarczą, by skryć się za rogiem i dopaść schodów. Powoli niczym 

żuraw budowlany Charlie położył torbę na posadzce i nie prostując krzyża spojrzał za siebie. 

Odwrót  przecinał  mu  trzeci  mężczyzna,  może  mniej  zwalisty,  ale  także  wysoki,  blady  i 

smutny  i trzymający ręce w kieszeniach stalowoniebieskiej dyplomatki. Komiwojażer  zagaił 

background image

rzeczowo: 

- Pan Charlie Preston? 

- Tak - odparł Charlie głosem kogoś, kto się nachalnie w niego wcielił. 

-  Kuhn  Mannoury.  Jestem  notariuszem  pańskiego  kuzyna,  Petera  Woodruffa  i 

równocześnie  przedstawicielem  pewnego  poważnego  konsorcjum.  Pański  kuzyn,  Peter 

Woodruff,  o  czym  z  przykrością  pozwalam  sobie  pana  powiadomić,  zmarł  dziewiętnastego 

czerwca.  Zostawił  panu  w  -  spadku  dziuplę  mieniącą  się  sklepikiem  wielobranżowym  i 

preselekcyjnym. 

Z  wysiłkiem  kosztującym  go  więcej  szarych  komórek  niż  tydzień  pijaństwa  Charlie 

wyłowił z pamięci  nazwisko Woodruffa,  jakiegoś pociotka, o którym wiedział tyle tylko,  że 

jest  to  jemioła  o  nieustalonej  tożsamości  pasożytująca  na  bocznej  gałęzi  jego  drzewa 

genealogicznego. 

-  Ale  czy  wypada  nam  omawiać  szczegóły  na  klatce  schodowej?  -  zapytał  Kuhn 

Mannoury. 

I ani się Charlie spostrzegł, jak stojący za nim typas dźwignął jego torbę turystyczną z 

posadzki i gestem nakazał mu iść przodem, więc wykonał to polecenie posłusznie, przekręcił 

klucz w zamku, za drzwiami potknął się o taboret, łapiąc równowagę przeleciał przez korytarz 

na  przestrzał  i  wylądował  brzuchem  na  pufie  w  pokoju.  Jakoś  się  pozbierał  i  kiedy  wstał, 

Kuhn Mannoury rozsiadał się już w przeciwległym fotelu, nie bacząc na to, że swoim tłustym 

zadem gniecie najlepszy krawat w tym mieszkaniu. Oba stalowoniebieskie typasy stanęły pod 

ścianami, blade, smutne i pozornie obojętne. 

- Prawdę mówiąc, panie Preston - podjął tęgi notariusz i rozluźnił szalik - współczuję 

panu  podwójnie.  Po  pierwsze,  z  powodu  śmierci  pańskiego  kuzyna.  Czy  wyraziłem  panu 

kondolencje,  panie  Preston?  Po  drugie,  z  powodu  tego  spadku.  Ten  sklepik  jest  obciążony 

długiem hipotecznym. Niebagatelnym długiem. Będzie pan musiał nieźle pogłówkować, żeby 

wyjść na czysto. 

- Ja... - wychrypiał Charlie - ja nie przyjmę. Ja rezygnuję. 

Kuhn Mannoury mlasnął ostentacyjnie. 

- Czy to, co tak pogodnie dźwięczało w pańskiej torbie, to może whisky? 

- Tak jest - przytaknął Charlie. - Ja panom zaraz... 

Notariusz powstrzymał go niedbałym ruchem ręki. 

- Nie fatyguj się pan, Preston - powiedział. - Hank nas obsłuży. 

Szczuplejszy z typasów oderwał się od ściany. Wręczył butelkę Mannoury'emu, który 

rzekł do Charliego: 

background image

-  Ze szklaneczki piję tylko na oficjalnych przyjęciach.  -  Odkręcił zakrętkę,  pociągnął 

zdrowy łyk. - A to nie jest oficjalne przyjęcie, co? 

Charlie suchym językiem oblizał spieczone wargi. 

- No... 

Notariusz  przekazał  mu  butelkę  i  z  wyrozumiałym  uśmiechem  patrzył,  jak  chciwie 

zaspokaja on pragnienie. 

- Mówiąc między nami, panie Preston... - powiedział. - Aha, mam na imię Kuhn. Więc 

mówiąc  między  nami,  Charlie,  żeby  wejść  w  posiadanie  tej  dziupli,  musisz  zapłacić 

wierzycielom dziesięć patyków. 

-  Ale...  ale  ja  się  nie  znam  na  prowadzeniu  interesów.  Czy  ten  mój  kuzyn  nie  miał 

innych krewnych? 

- Nie wiem. Nawet nie starałem się ich szukać. Peter Woodruff jako  j e d y n e g o  

spadkobiercę mianował  c i e b i e. 

- A jeżeli ja tego spadku nie przyjmę? 

Kuhn otworzył czarną skórzaną aktówkę, która nie wiadomo skąd znalazła się na jego 

kolanach. 

- Daj no mi tę whisky, Charlie. 

Znów wypił kawaleryjski łyk żytniówki i oparł butelkę na poręczy fotela. 

- A jeżeli nie przyjmę? - powtórzył Charlie z uporem, bo alkohol dodał mu odwagi. 

-  Jeżeli  nie  przyjmiesz  -  odparł  Kuhn  ze  smutkiem  tak  melancholijnym  i 

przejmującym,  że smutek obu typasów zbladł przy  nim  i wydał  się Charliemu słodki,  wręcz 

idylliczny - jeżeli nie przyjmiesz ze względu na nagłą śmierć... 

- Śmierć! 

-  ...lub  ze  względu  na  inne  okoliczności,  wtedy  twój  sklep  przejdzie  na  własność 

państwa. 

- Świetnie. 

-  Świetnie.  Jak  dla  kogo.  Słuchaj,  Charlie,  szanuję  dziennikarzy  i  darzę  ich  estymą. 

Poza tym mam już dosyć tych pięcioletnich utarczek z właścicielami starych ruder przy Alei 

Drugiej,  tych  pośredników,  pętaków,  gówniarzy.  Będę  z  tobą  szczery.  N a p r a w d ę  

s z c z e r y.  Z tobą  jednym.  Zdobędą się  na  szczerość graniczącą z  naiwnością.  Zmęczyły 

mnie te wybiegi. 

Sapnął i odstawił butelkę na stolik. 

-  Pewne  poważne  konsorcjum  zainteresowane  jest  komasacją  gruntów  przy  Alei 

Drugiej, opodal dzielnicy slumsów. Okolica niezbyt ciekawa. W zasadzie skupiono wszystkie 

background image

place,  za wyjątkiem tych paru  marnych  jardów kwadratowych,  które  zajmuje twoja dziupla. 

Jako teren  do  zabudowy  są  one  bez  znaczenia,  ale  sam  rozumiesz,  taka  buda  w  pobliżu  nie 

będzie  przynosić  nowoczesnemu  ośrodkowi  chluby.  Konsorcjum  umyśliło  otoczyć  swój 

ośrodek pasem zieleni. 

Alkohol przeniknął już do każdej komórki jego mózgu i Charlie chwilowo zapomniał 

o  strachu,  wciąż  jednak  nie  mógł  się  rozeznać  w  zamiarach  siedzącego  przed  nim  gościa 

(Kurtki-Z-Szafranowego-Dżerseju;  dżersej:  rodzaj  tkaniny,  ale  także  rasa  krowy  o  zadzie 

niczym  rufa  „United  States"  i  wadze  10  cetnarów  -  ten  fotel  to  jak  dźwig,  skoro  utrzymuje 

taki ciężar). 

- Konsorcjum - kontynuował Kuhn - nadaje specjalne znaczenie estetyce. Dlatego jest 

gotowe  przejąć  na  swoje  barki  brzemię  spłacenia  twoich  wierzycieli.  W  miejscu  tej 

szkaradnej  budy  zasadzi  się  krzewy  ozdobne.  Będzie  to  botaniczny  akcent  w  tym 

zabetonowanym rejonie Manhattanu. 

- Manhattanu? 

-  Na  Alei  Drugiej,  przy  Ulicy  Dziewięćdziesiątej.  Obok  dzielnicy  slumsów. 

Kompromitujące sąsiedztwo. 

- Mój sklep znajduje się w Nowym Jorku, na Manhattanie. 

- Nie inaczej. Czyżbym nie wspomniał? Pieszczotliwym uściskiem dłoni Charlie objął 

butelkę whisky. Długo płukał gardło, następnie otarł wargi rękawem swetra. 

- To w razie, mojej śmierci konsorcjum musiałoby pertraktować z władzami? 

Coś  mi  mówi,  chłopie,  że  te  pertraktacje  byłyby  o  niebo  bardziej  mozolne  i 

przewlekłe.  I  odbywałyby  się  bez  uczestnictwa  obu  stalowoniebieskich  typasów.  I  może 

władzom  nie  spodobałoby  się,  gdyby  ktoś  rzucał  w  nie  petardami  z  szarego  Oldsmobile'a 

(model  zeszłoroczny)  albo  gonił  za  nimi  po  chodniku  rozpędzoną  furgonetką,  żeby  je 

zastraszyć. 

Tego  odkrycia  Charlie  dokonał  w  przebłysku  alkoholowej  iluminacji,  ale  nie 

przeanalizował go gruntownie, bo nie osiągnął jeszcze pełnej zdolności myślenia. 

-  Żeby wykazać  maksimum dobrej  woli, konsorcjum po podpisaniu przez ciebie aktu 

darowizny wpłaci na twoje konto tysiąc dolarów. Suma nie do pogardzenia, co? 

-  A po podpisaniu  będę  mógł cicho  i  bezpotomnie wykorkować -  powiedział  Charlie 

wpadając w wisielczy humor. 

Jakby tak wydoił tę flachę do dna, kto wie, czy przy dźwięku fanfar spontanicznie nie 

wdrapałby się na drewniane podium z zapadnią, nad którą wisiałoby lasso. 

-  Masz  poczucie  humoru,  Charlie.  Lubię  facetów  z  poczuciem  humoru.  Ale  nie 

background image

pozwolimy ci  na to. My dbamy o swoich członków.  Aha,  chyba wspomniałem  ci o tym, że 

zostaniesz honorowym członkiem konsorcjum? 

Charlie wydoił flachę whisky do dna. 

- Gdzie jest długopis? - zapytał. 

-  Służę -  razem z długopisem  Kuhn położył przed nim przygotowany akt darowizny, 

który Charlie podpisał nieporadnie i z godnością zapitego w bryzg intelektualisty mającego o 

swojej wartości wysokie mniemanie. 

Kuhn schował papiery do aktówki. 

-   Pieniądze  konsorcjum  wpłaci  na  twoje  konto  w  ciągu  trzech  dni.  Na  otwarcie 

ośrodka  zostaniesz  zaproszony  osobnym  pismem.  Żywimy  nadzieję,  że  uświetnisz  tę 

uroczystość swoją obecnością. 

Wstał  i w asyście obu stalowoniebieskich typasów wyniósł  się z  mieszkania.  Charlie 

siedział  na  pufie,  dopóki  nie  usłyszał  znajomego  zgrzytnięcia  ruszającej  windy,  wtedy 

podszedł  do  okna,  otworzył  je  mocując  się  z  zamkami  i  wyjrzał  na  ulicę.  Do  szarego 

Oldsmobile'a (model  zeszłoroczny)  wsiadło trzech  mężczyzn.  Nie pomachała  mu z  niego na 

pożegnanie  niczyja owłosiona  łapa,  ale  mimo wszystko Dan Martin, ten  idiota niedowiarek, 

powinien zobaczyć tę scenę. 

Dostała  miejsce  w  dwuosobowym  pokoju,  lecz  dzisiaj  miała  nocować tu  sama,  gdyż 

pacjentkę zajmującą sąsiednie łóżko wypisano wczoraj z Kliniki na żądanie rodziny. 

To  był  pracowity  dzień.  Wstępne  badania  diagnostyczne,  zapoznawanie  się  z 

regulaminem,  zawieranie  pierwszych  znajomości,  zwiedzanie  pomieszczeń:  sal  terapii 

zajęciowej  i  sportowej,  świetlic,  pracowni  -  i  pewnie  dlatego  Lara  była  teraz  zmęczona  i 

senna. 

Stojąca  w  nogach  łóżka  siostra  dyżurna  przyglądała  się  jej  z  umiarkowaną 

ciekawością. 

- Czy przynieść pani proszek, pani Castle? - zapytała. 

- Jaki proszek? 

- Proszek, po którym zaśnie pani jak dziecko. 

- Och nie, dziękuję. Sądzę, że nawet na prerii, na gołej ziemi zasnęłabym kamiennym 

snem, szczególnie po tylu przeżyciach. 

Sztywny, nakrochmalony fartuch siostry dyżurnej zaszeleścił jak staniol. 

- O ile wiem, skarży się pani na uczucie rozdwojenia osobowości. 

- Czy to coś poważnego? 

background image

-  Doktor  Garland  przypuszcza,  że  w  pani  przypadku  mamy  do  czynienia  z  niewinną 

depersonalizacją  nerwicową.  Doktor  Garland  zakłada,  że  pani  pobyt  na  oddziale  nie  potrwa 

dłużej  niż  cztery  do  sześciu  tygodni.  Doktor  Garland  jest  biegłym,  wysokokwalifikowanym 

specjalistą. 

-  Czytałam  jego  oświadczenie  wydrukowane  na  łamach  „Rapids  Post".  O  Serii 

niemiłosierdzia i o Joe Averym. 

- Ci dziennikarze! - siostra dyżurna wzniosła oczy do lampy,  jakby powoływała ją na 

świadka. Lampa świeciła jasnym łagodnym światłem. - Doktor Garland powinien zakazać im 

wstępu  na  teren  Kliniki.  Ale  wtedy  Bóg  raczy  wiedzieć,  co  by  nawypisywali.  Zupełnie 

przestałam im wierzyć. Wszystko, cokolwiek napiszą, to zwyczajne oszustwo. 

- Ale brzmi to przekonująco. 

- Ach, oni mają swoje metody. Wcale nie tak trudno wmówić psychicznie choremu, że 

jest  mordercą.  Od  kiedy  zaczęli  przychodzić  tutaj  ci  z  „Rapids  Post",  stan  Joe  Avery'ego 

znacznie się pogorszył. 

- Jednak te ofiary... 

-  Na  oddziałach  przypadków  ciężkich  zawsze  był  wyższy  wskaźnik  śmiertelności 

mimo stosowania najnowocześniejszych środków prewencyjnych. Stan zdrowia psychicznego 

odbija  się  na  stanie  zdrowia  fizycznego.  Nasi  podopieczni  przejawiają  tendencje 

samodestrukcyjne i samobójcze. 

Siedząc na łóżku w koszuli nocnej Lara objęła ramionami kolana. 

- Z wyjątkiem Lois McLian - wtrąciła. 

- Lois McLian była naszą pacjentką. Ukończyła szkołę dla pielęgniarek i kiedy została 

wyleczona, poprzedni ordynator, doktor Murray, pozwolił jej u nas zostać i podjąć pracę. 

- Ale zginęła tak jak to przepowiedział Joe Avery? 

Siostra  sprawdziła  godzinę  na  zegarku,  a  jej  fartuch  zaszeleścił  jak  mlecznobiałe 

skrzydła rozkładane przez gigantycznego owada. 

- Na pewno nie będzie miała pani trudności z zaśnięciem, pani Castle? - spytała. 

- Wystarczy, że zamknę oczy. 

- A więc dobranoc. 

- Dobranoc. 

Gigantyczny  biały  owad  szeleszczący  zbliżył  się  do  kontaktu  i  przekręciwszy  go 

wyszedł  na  korytarz.  Zrobiło  się  cicho  w  tym  ciemnym  pokoju.  Lara  wyprostowała  nogi, 

okryła  się  pledem  i  położyła  głowę  na  poduszce.  Przez  chwilę  spoglądała  na  pręgę  światła 

pod drzwiami, zanim opadły jej powieki. 

background image

Rano,  gdy  pakowała  swój  mały  neseser,  zadzwonił  telefon  w  jej  hotelowym 

apartamencie i dźwięczny głos młodej kobiety upewnił się, czy rozmawia z panią Larą Castle. 

„Tak" - odpowiedziała Lara. 

„Jestem  nową  sekretarką  redaktora  naczelnego  (Dutson  Telegraph),  pana  Dana 

Martina. Nazywam się Mahoney. Helen Mahoney.” 

„Cześć. Miło mi panią poznać. Myślę, że niebawem poznamy się osobiście.” 

„Ja także, pani Castle.” 

„Czy Dan znowu się piekli o ten reportaż?" 

„Tak, chodzi o reportaż z Kliniki Psychiatrycznej Miłosierdzia.” 

„Właśnie  się  tam  wybieram.  Dzwoniłam  już  po  taksówkę.  Dostanie  ten  materiał  w 

poniedziałek rano, z pięknym  nagłówkiem. Umarłych, podobnie jak żyjących,  dzielą  różnice 

stanu. To z Unterm Birnbaum Theodora Fontane'a. Proszę poinformować go o tym.” 

„Pana Martina nie ma w redakcji. Ale zostawił mi pisemne dyspozycje. On uważa, że 

pani obecność w Klinice Psychiatrycznej Miłosierdzia nie jest konieczna. Chęć napisania tego 

reportażu wyraził pan... pan Charlie Preston.” 

„Hej,  hej,  coś  takiego!  Witamy  go  w  naszym  klubie.  Niech  mu  pani  to  powie.” 

„Przepraszam... komu?" „Charliemu.” 

„Wydawało mi się, że pan Preston jest etatowym i wieloletnim pracownikiem (Dutson 

Telegraph).” 

„Mniejsza  z  tym.  Albo  nie.  W  drodze  do  Kliniki  wstąpię  do  redakcji  i  sama  mu  to 

powiem.” 

„Pan Preston jest akurat tutaj.” 

„Do zobaczenia.” 

Przez te dni redakcja skarlała i przekształciła się w jednopiętrowy budynek obrośnięty 

bluszczem.  Sekretarka  Dana  Martina,  przyodziana  w  strój  zakonny  siostry  przełożonej, 

przywitała  ją  chłodno  i  zaprowadziła  do  parlatorium,  gdzie  miał  przyjść  Charlie.  Zamiast 

niego  przyszedł  mężczyzna  w  zgrzebnym  podkoszulku  z  napisem  „Joe  Avery".  Ongiś  nosił 

inne nazwisko. Nie pamiętała jakie, lecz to był ten sam człowiek. 

Wiedziałem,  Stefanie,  że  się  spotkamy.  Czekałem  na  to  spotkanie  pięćdziesiąt  lat.  I 

doczekałem się. 

Było  bezwietrznie,  mimo  to  przelatywały  nad  nimi  chmury  -  jak  rozpostarte,  gnane 

tornadem rudawoczarne habity porwane z ziemi  i  rzucone w niebo na pastwę żywiołu przez 

samego szatana. Stali na brukowanym dziedzińcu pokrytym popiołem, jakby niedawno szalał 

tu pożar. 

background image

Znalazłeś mnie. 

Znalazłem  cię,  Stefanie.  Nie,  teraz  jesteś  Lara  Castle.  Znajdę  cię,  nawet  gdybyś 

zakłóciła  własny  cykl  sansary,  wdarła  się  w  najkrótszy  czasokres  inkarnacyjny  i  zmieniała 

ciało co pięć lat. Nie uciekniesz przede mną. 

Nie uciekam przed tobą. Ja ciebie s z u k a m. 

Czy to wyzwanie, Lara? 

Tak, to wyzwanie. 

Usiadła na cembrowinie studni wypełnionej płynną substancją o metalicznym połysku. 

Ta studnia miała drugi wylot po drugiej stronie bytu. 

Nigdy nie byłaś taka odważna. 

Nigdy nie miałam tyle siły. 

Mnie nie można zniszczyć. 

Można. 

Popatrz,  Lara,  na  to  amarantowe  niebo  i  na  spopielałą  ziemię.  Popatrz  na  fioletowy 

widnokrąg. Jesteś w zamkniętej przestrzeni, którą tworzy moje ciało. 

Usiadł obok niej  na cembrowinie.  Na piętrze obrośniętego bluszczem domu rozwarły 

się  skrzydła  okna,  lecz  w  przeciwieństwie  do  pana  K.  z  Procesu  Kafki,  Lara  Castle  nie 

widziała,  żeby  ktokolwiek  wychylił  się  stamtąd  i  wyciągnął  ku  niej  ramiona,  jedynie 

prostokąt  równomiernego,  jasnego  światła  gorzał  tam  jak  niezawodny  znak  dla  tych,  którzy 

zbłądzili. 

Ta przestrzeń zacieśnia się wokół ciebie. Ty już umarłaś. 

Umarłam tylko f i z y c z n i e. 

I teraz jesteś na tym planie, zależna ode mnie i bezbronna. 

Niezupełnie. Pozostała mi jeszcze Stefanie. 

Stefanie to ty sama. To twój cień pozbawiony jaźni. 

Ale w t y m   świecie  istnieje realnie.  Jest  moim  rezerwuarem energii.  Zauważyłeś to 

światło w tamtym oknie? 

Odrobinę uniósł głowę i wtedy chwyciła go za szyję, odepchnęła się stopami od ziemi 

i runęła do tyłu. Nie stawiał oporu, gdy razem z nim płynęła przez okrągły tunel wciągając go 

coraz  głębiej  i  głębiej  w  czarną  otchłań.  Jednak  coś  ją  powstrzymywało  -  więc  przestała 

płynąć i spojrzała za siebie. Nad szarzejącym wylotem studni wisiał pokojowy żyrandol. Ktoś 

tam o niej myślał i te myśli nie pozwalały jej odejść. 

Wynurzyła  się  holując  za  sobą  bezwładne  i  bezkształtne  ciało  -  na  przemian 

rdzawozielone i niebiesko-fioletowe w odcieniu indygo; przewiesiła je przez ocembrowanie i 

background image

wydostała się na zewnątrz. 

Była w  bibliotece. Profesor  Morris Hyde siedział  przy kominku,  w klubowym  fotelu. 

Na  kolanach  trzymał  blok  listowy  i  bawił  się  oprawką  pióra.  Nie  widział  jej,  chociaż  stała 

naprzeciw niego i nie dalej niż dwa jardy, pod stuosiemdziesięciowatowym żyrandolem. 

Podeszła  do  fotela  i  zajrzała  Hyde'owi  przez  ramię.  Wyrwaną  z  bloku  gładką  kartkę 

przecinały skosem linie zamaszystego pisma. 

„Szanowna Pani, 

Wiem,  że  tym  listem  mogę  naruszyć  Prawo  Karmy,  ale  jako  człowiek,  który  zna 

ostatnie dni i godziny życia Stefanie Tayson, poczytuję sobie za obowiązek uprzedzić Panią o 

niebezpieczeństwie" 

Stojąc za nim Lara Castle delikatnie przytuliła dłonie do jego skroni. 

Nie rób tego. I nie myśl o mnie. To nie ma sensu, to nie ma sensu, to nie ma sensu. 

- To nie ma sensu - powiedział Hyde. 

Zmiął  kartkę  i  wrzucił  ją  do  kominka.  Pogrzebaczem  rozgarnął  żar,  a  gdy  strzeliły 

płomienie, dołożył świeżych polan. 

Lara  wróciła  do  wylotu  studni.  Przykucnąwszy  obok  cembrowiny  obserwowała,  jak 

blask  ognia  tańczy  po  srebrzystej  brodzie  Hyde'a.  Miała  dosyć  siły  na  dotarcie  do  połowy 

tunelu,  do  pozostawionej  tam  przez  nią  pięćdziesiąt  lat  temu  powłoki  Stefanie  Tayson  - 

martwej,  lecz  magazynującej  w  sobie  wystarczającą  ilość  skondensowanej  energii,  żeby 

przenieść Joe Avery'ego w miejsce, skąd już nikomu nie będzie zagrażać. 

Promienie słońca padały na popielniczkę z grubego kryształu stojącą pośrodku konsoli 

i  rozszczepione  w  jej  fasetowo  szlifowanych  brzegach  rozsiewały  wokół  tęczowe  refleksy. 

Mark Leve patrzył na nią urzeczony, zdając się nie dostrzegać państwa Iacola, którzy jak para 

dobrze  wychowanych  dzieci  siedzieli  blisko  siebie  na  wersalce  wymoszczonej  białymi, 

włochatymi poduszkami. 

„Chcę, żeby tego dnia świeciło słońce.” 

I oto świeci słońce i ci mądrale z ośrodka prognoz długoterminowych zapewniają,  że 

będzie tak świecić do piętnastego listopada. 

„Teraz to już nie ma żadnych powodów, żeby zwlekać z naszym ślubem, Anetto.” 

„Ale, Mark, wpierw mi obiecaj, że pozwolisz mi samej zająć się przygotowaniami.” 

Więc, czy ta skąpana w słońcu, roziskrzona popielniczka nie jest zapaloną przez dobrą 

background image

wróżkę latarnią, która wieści szczęśliwą nowinę i zwiastuje różową przyszłość, i rozgłasza, że 

wkrótce  nastąpi  kres  panoszenia  się  doktora  Dugana,  doktora  Washmana,  tak  zwanych 

wybitnych specjalistów, i sekundujących im pielęgniarek? 

- Ossie zaraz tu przyjdzie, panie doktorze - powiedziała pani Iacola. 

- O, tak - szepnął jej mąż tonem scenicznego komika. 

- Hmm - odezwał się Mark Leve. 

Miał jeszcze jeden powód do radości. Dzisiaj rano zatelefonował do niego Dan Martin 

z wiadomością, że Mój hipnotyczny ogląd świata idzie do druku. 

„Z tym - zastrzegł - że listopadowe i grudniowe numery są już w zasadzie zamknięte. 

W rachubę wchodziłby ewentualnie styczeń.” 

„Fajnie, Dan. Anetta z pewnością się ucieszy.” 

„Pozdrów ją ode mnie. I uprzedź tę naszą nową współpracowniczkę, że my w redakcji 

uznaliśmy,  iż  jednak  w  jej  Oglądzie  niezbędne  są  jakościowe  i  merytoryczne  korekty.  Ona 

zanadto  wyeksponowała  wątek  Jane  Biorne.  To  jest  dobre  dla  pisma  kobiecego.  Myśmy 

doszli do wniosku, że bardziej nośna dramatycznie jest intryga przeciw senatorowi Haroldowi 

Ballenowi implikacje polityczne po objęciu przez niego stanowiska prezydenta. Związki grup 

etnicznych, głównie tych spod skrzydeł (Forum  Mniejszości), podniosą protesty,  ale szybko 

rozejdzie się to po kościach.” 

„Ja  też  tak  sądzę.  Pogłębienie  tła  społecznego  uwiarygodni  i  podbuduje  tezę  o 

wielopiętrowości  światów  i  o  ich  współpłaszczyznowym  bycie.  Mówiłem  o  tym  z  Anettą. 

Ona  nie  traktuje  Oglądu  jak  dzieła  skończonego  i  nie  stroi  chimer  rozkapryszonej  literatki. 

Pisanie  jest  dla  niej  rodzajem  rozrywki.  Może  jest  w  tym  także  okruch  wiary  we  własne 

posłannictwo,  bo  Anetta  pracowała  z  iście  hektycznym  samozaparciem,  ale  wiesz,  ona 

podziela  zdanie  Bradbury'ego:  (Nie  chcesz  pracować?  Więc  pokochaj  swoją  pracę)  -  i  jest 

gotowa  wprowadzić  do  Oglądu  dowolne  poprawki.  Wciąż  coś  tam  przerabia,  dopisuje  i 

skreśla. Nie ma puenty.” 

„O  to  niech  się  nie  martwi.  Zatrudniamy  w  redakcji  doświadczonych  fachowców, 

którzy obrobią Ogląd, poddadzą go retuszowi i spuentują ładną woltą.” 

- Czytał pan dzisiejszy „Rapids Post", panie doktorze? 

Mając  myśli  zaprzątnięte  rozmową  z  Danem  Martinem  i  myląc  „Rapids  Post"  z 

„Dutson Telegraph" Mark Leve wlepił w panią Iacola szeroko otwarte oczy. 

- Dali to już t e r a z? 

- Co, panie doktorze? 

Na  powrót  znalazł  się  w  tym  przytulnym  salonie  utrzymanym  w  bieli,  z  państwem 

background image

Iacola siedzącym na wersalce jak dwoje grzecznych uczniów. 

- O czym pani mówi? 

- O tych biedakach umysłowo chorych. Vic żałuje, że nie wpakował mnie do czubków 

wcześniej. Na szczęście... 

W  gwałtownym  sprzeciwie  pan  Iacola  poderwał  ręce  w  górę,  aż  od  ruchu  powietrza 

zafalowały krucze, gładkie włosy jego żony, która nie pozwoliła sobie przerwać: 

-  ...na  szczęście  razem  z  tą  dziewczyną  zginął  wreszcie  ten  morderca.  To  mu 

pokrzyżowało plany. 

- Komu? - zapytał Mark Leve. 

- Vicowi. - Pani Iacola wskazała swojego męża. - Chociaż, jeżeli Joe Avery był tylko 

nieszkodliwym wariatem, a ci biedacy umierali z innych przyczyn, Vic nadal ma szansę. Pod 

warunkiem, że mnie tam wpakuje. Że mu się to uda. 

- Przepraszam, panie doktorze - pan Iacola z miną skarconego psa przeszukał kieszenie 

marynarki i z bocznej wyłowił chusteczkę do nosa. - Sandy jest troszeczkę podenerwowana. 

To moja wina.  Alexis po śniadaniu...  no, doszło między  nami do rozbieżności, do znikomej 

rozbieżności poglądów. 

- Między państwem? 

- Tak. Nie, skądże! Między mną a szwagierką. 

- Między panem a panią Alexis Kenyon - sprecyzował Mark Leve. 

- Ano tak. Doprawdy znikoma rozbieżność. Ale Alexis to listek mimozy. Poczuła się 

dotknięta,  a  w takich  razach  pozbawia  nas  swojego towarzystwa  na  resztę  dnia.  Troszeczkę 

denerwuje to moją żonę. 

- To sprzyjająca okoliczność - stwierdził Mark Leve. 

- Sprzyjająca, panie doktorze? 

Owszem, to może być sprzyjająca okoliczność. - Popielniczka na konsoli nie iskrzyła 

już tak jaskrawo i Mark Leve przeraził się, że te sadystyczne, gnębiące go chmury deszczowe 

zasłoniły  słońce,  żeby  go  dobić.  Zdjął  okulary,  przetarł  je  irchą  i  fasetowo  szlifowane 

powierzchnie  kryształu  znowu  zaczęły  rozsiewać  wokół  tęczowe  refleksy.  -  O.K.  W 

przypadku,  kiedy  ma  się  do  czynienia  z  paranoją,  autorzy  bez  mała  wszystkich  prac 

naukowych  z  zakresu  psychologii  i  psychiatrii  zalecają  separację  członków  rodziny  i 

otoczenia od osoby podejrzanej o występowanie u niej objawów paranoidalnych. Pozwala to 

zapobiec  psychozie  indukowanej.  Więc  dobrze  się  składa,  że  nie  ma  tu  teraz  tej  kobiety, 

aczkolwiek ona nigdy nie cierpiała na paranoję. 

Ustalił to już na podstawie wywiadu lekarskiego. Początkowo, badając Alexis Kenyon, 

background image

podejrzewał schizofrenię paranoidalną, tym bardziej, że występują w niej omamy wzrokowe i 

że  schizofrenia  paranoidalna  nie  od  razu  manifestuje  się  halucynacjami  i  urojeniami.  W 

trakcie  leczenia  jednak,  kiedy  z  upływem  czasu  wszystkie  zaburzenia  ujawniły  się 

dostatecznie wyraźnie,  postawił diagnozę prawidłową - omamy  nie występujące w paranoi  i 

urojenia  u s y s t e m a t y z o w a n e   nie  występujące  z  kolei  w  schizofrenii 

paranoidalnej, dawały czysty obraz kliniczny parafrenii. 

Parafrenia  jest  psychozą  rozpoznawaną  dość  rzadko  -  tak  utrzymywały  podręczniki  i 

na domiar w żadnym z nich nie omówiono podobnego przypadku.  Alexis Kenyon w okresie 

nasilonych  objawów  chorobowych  miała  urojenia  macierzyństwa.  Ta  bezpłodna  jak  słup 

trakcyjny  kobieta  uważała  wtedy,  że  jest  brzemienna  i  -  co  ciekawe  -  ojcem  jej  przyszłego 

dziecka zawsze był ktoś inny, nigdy mąż. Raz twierdziła, że jest nim Bernard Garland, artysta 

estradowy  -  warto  by  sprawdzić,  czy  noszący  to samo  nazwisko  doktor  Garland,  ten  patron 

deliryków,  nie  leczył  jej dawniej,  zanim  przed trzema  laty skierowano  ją do  niego -  drugim 

razem,  kiedy  już  do  niego  ją  skierowano,  że  to  właśnie  on,  następnym,  że  dwaj  nieznani 

gwałciciele  et  cetera.  Choroba  Alexis  miała  z  reguły  przebieg  podostry,  niemniej  po 

intensywnej  kuracji  objawy  stopniowo  słabły  i  zespół  parafreniczny  wygasał  aż  do  pełnej 

remisji. 

Teraz  nastąpił  nawrót.  I  prawdopodobnie  nastąpił  z  całą  ostrością,  skoro  Alexis 

Kenyon  w  swoich  urojeniach  została  już  matką  dziecka,  które  zachowywało  się  tak  jak 

trzyletni chłopiec.  Ruch, zmienność, ciągłość  i wyrazistość omanów tej kobiety musiały być 

fenomenalne, 

niespotykane 

nawet 

najcięższych 

zaburzeniach 

świadomości 

charakterystycznych  dla  zespołu  majaczeniowego!  Sprawę  pogarszał  fakt,  że  w  toku  tej 

psychopatologicznej  produkcji  urojeniowej  do  Alexis  Kenyon  przyjechała  silnie  z  nią 

związana  uczuciowo  siostra:  Sandy  Iacola.  Urojenia  w  parafrenii  są  zawsze  logiczne, 

wypowiadane z ogromnym przekonaniem i sugestywnie, co często prowadzi do zaszczepienia 

tych urojeń osobom bliskim parafrenikowi - do psychozy indukowanej. Pani Iacola padła jej 

ofiarą. Po paru tygodniach zamieszkiwania pod wspólnym dachem ze swoją chorą siostrą, tak 

emocjonalnie  zaangażowała  się  w  jej  przeżycia,  że  jakiś  mydłek  psychiatra  badając  ją 

rozpoznałby nie obłęd udzielony, ale klasyczną parafrenię o postaci ekspansywnej. 

- Dlaczego, panie doktorze, to sprzyjająca okoliczność? - powtórzył pan Iacola. 

- Ponieważ nie zobaczymy dzisiaj Ossie. 

Z całą stanowczością zaprzeczyła temu pani Iacola, która niewłaściwie zinterpretowała 

odpowiedź Marka Leve. 

- Ależ przeciwnie. Alexis wyszła z domu sama. Ossie bawi się w swoim pokoju. 

background image

- O, tak - szepnął jej mąż znowu tym tonem komika scenicznego. 

Pani Iacola wzruszyła ramionami, podeszła do rozsuniętych drzwi i krzyknęła: 

- Ossie! 

Na  piętrze  rozległ  się  stukot,  zatupotały  po  schodach  czyjeś  nogi  i  po  kilkunastu 

sekundach do salonu wpadł trzyletni chłopiec z klockiem w rączce. Mark Leve długo patrzył 

na to dziecko spod uniesionych brwi, potem zamknął oczy, a kiedy je otworzył, bardzo wolno 

przeniósł  wzrok,  na  pana  Iacola,  który  siedząc  na  białych  włochatych  poduszkach  wersalki 

skręcał w palcach chusteczkę do nosa. 

-  Chciałbym,  żeby  pan  odpowiedział  mi  na  jedno  pytanie  -  odezwał  się  półgłosem 

Mark Leve. 

- Tak? 

-  Czy pan  jest  n a j z u p e ł n i e j   p e w n y, że ten chłopiec  f a k t y c z n i e  

n i e   i s t n i e j e? 

Pan Iacola skurczył się na wersalce wciskając dłonie między kolana. 

- Niech pan się nie da zwieść pozorom, panie doktorze. 

Jego żona triumfowała. Jej twarz rozjaśniał seraficzny uśmiech. Z matczyną czułością 

wpatrywała się w chłopca. 

- Ossie, to jest pan doktor. Powiedz panu dzień dobry. 

- A po cio? - spytał Ossie. 

Do  diabła  -  Mark  Leve  zacisnął  pięść.  Miał  ochotę  trzasnąć  nią  w  coś,  bodaj  tego 

mężczyznę  na  wersalce  w  jego  wątły  kark.  -  Okazywanie  zniecierpliwienia  choremu  jest 

niedopuszczalne, fajnie, ale nie dotyczy to chyba neurasteników, którzy udają zdrowych, a de 

facto  są  wariatami  o  osobowości  tak  splątanej,  że  gdyby  się  chciało  c i e r p l i w i e   ją 

rozsupłać, samemu można by dostać rozstroju nerwowego. 

- Jakim to, panie Iacola, nie mam się dać zwieść pozorom, na miły Bóg? 

-  Bo  on...  no,  owszem,  on  istnieje,  to  widać  -  pan  Iacola  powiewając  chusteczką 

zamłócił rękoma w powietrzu. - Ale jego nie ma! - wybuchnął. 

-  Panie  doktorze,  Vic  ostatnio  się  zaharowuje,  od  kiedy  otrzymał  tę  nową  posadę  w 

miejscowej filii. I od dwóch lat nie brał urlopu, jeżeli nie liczyć tych czterech dni wolnego w 

lipcu, które mu dali na przeprowadzkę. Vic jest przemęczony. 

Neurastenia? -  Mark  Leve w wyobraźni przewrócił kartki opasłego tomu  Psychologii 

szczegółowej.  -  Neurastenik  jest  nadpobudliwy,  drażliwy  i  łatwo  się  męczy.  A  ten  tutaj 

wykazuje  tylko  podwyższoną  aktywność  ruchową.  Więc  jest  to  wariat  z  zespołem 

maniakalnym.  Bo  przecież  nie  cyklofrenik,  aczkolwiek  zespół  maniakalny  to  objaw  osiowy 

background image

dla cyklofrenii. 

- Wracaj na górę, Ossie - powiedziała pani Iacola. - Zbuduj dla mnie wielki, wspaniały 

zamek. 

- Nie. Nie chcem budować zamków. Wszystkie zamki się  p o b u r z a j ą. - Chłopiec 

wyciągnął  przed  siebie  rękę  i  rozwarł  różowe  paluszki.  Drewniany  klocek  bezszelestnie 

potoczył się po podłodze i zniknął. - Ja chcem na dwór. 

- Dobrze - zagruchała pani Iacola. -  Ale włóż buty i tę pomarańczowo-białą kurtkę. I 

żółty berecik. 

Ossie  podskoczył  zachwycony.  Przez  chwilę  się  wahał,  jakby  w  myślach  obierał 

najkrótszą  drogę  do  swojej  szafy  z  ubraniami,  później  zdecydowanie  ruszył  w  róg  salonu, 

zrobił jeszcze jeden krok, zagłębił się w ścianie i zniknął - tak jak jego klocek w podłodze. 

Mark Leve patrzył na tę ścianę osłupiały. 

Nie  było  to  osłupienie  efektoryczne  ani  receptoryczne,  żadne  z  tych  osłupień 

znamiennych  dla  schizofrenii  katatonicznej.  Mark  Leve  osłupiał  jak  człowiek,  który  był 

świadkiem niesamowitego zdarzenia i który przestał cokolwiek pojmować. 

background image

MÓJ HIPNOTYCZNY OGLĄD ŚWIATA 

ANETTA LEVE 

Dan Martin, redaktor naczelny „Dutson Telegraph", powiedział do Marka Leve, kiedy 

był on moim narzeczonym: 

- Uprzedź tę naszą nową współpracowniczkę, że my w redakcji uznaliśmy, iż jednak w 

jej  Oglądzie  niezbędne  są  jakościowe  i  merytoryczne  korekty.  Ona  zanadto  wyeksponowała 

wątek Jane Biorne. To jest dobre dla pisma kobiecego. Myśmy doszli do wniosku, że bardziej 

nośna  dramatycznie  jest  intryga  przeciw  senatorowi  Haroldowi  Ballenowi  i  implikacje 

polityczne po objęciu przez niego stanowiska prezydenta. - Związki grup etnicznych, głównie 

tych  spod  skrzydeł  „Forum  Mniejszości",  podniosą  protesty,  ale  szybko  rozejdzie  się  to  po 

kościach. 

Telefoniczna  rozmowa  obu  panów  utrwalona  została  na  taśmie  ipsofonu  i  Mark  nie 

musiał  mnie  uprzedzać  o  zamiarach  „Dutson  Telegraph"  wobec  mojego  Oglądu.  Ten  zapis 

przesłuchałam kilkakrotnie i z przyjemnością. 

Mark Leve odpowiedział skwapliwie: 

-  Ja  też  tak  sądzę.  Pogłębienie  tła  społecznego  uwiarygodni  i  podbuduje  tezę  o 

wielopiętrowości  światów  i  o  ich  współpłaszczyznowym  bycie.  Mówiłem  o  tym  z  Anettą. 

Ona  nie  traktuje  Oglądu  jak  dzieła  skończonego  i  nie  stroi  chimer  rozkapryszonej  literatki. 

Pisanie  jest  dla  niej  rodzajem  rozrywki.  Może  jest  w  tym  także  okruch  wiary  we  własne 

posłannictwo,  bo  Anetta  pracowała  z  iście  hektycznym  samozaparciem,  ale  wiesz,  ona 

podziela zdanie Bradbury'ego: - „Nie chcesz pracować? Więc pokochaj swoją pracę" -  i jest 

gotowa  wprowadzić  do  Oglądu  dowolne  poprawki.  Wciąż  coś  tam  przerabia,  dopisuje  i 

skreśla. Nie ma puenty. 

To wymaga sprostowania. Pisanie Oglądu wcale nie było dla mnie rodzajem rozrywki 

i  nie  pracowałam  nad  nim  z  hektycznym  samozaparciem.  Wcale  nie  podzielam  zdania 

Bradbury'ego  (chociaż  uwielbiam  jego  książki).  Wcale  nie  byłam  gotowa  wprowadzać  do 

Oglądu poprawek, niczego nie przerabiałam, nie dopisywałam i nie skreślałam. Chciałam jak 

najszybciej przesłać ten maszynopis do redakcji i żeby od razu go wydrukowali. 

Poza tym wszystko to, co powiedział Mark, jest prawdą. 

background image

Dan  Martin  w  dalszym  ciągu  telefonicznej  rozmowy  z  Markiem  Leve,  podówczas 

moim narzeczonym, pocieszył go: 

-  Zatrudniamy  w  redakcji  doświadczonych  fachowców,  którzy  obrobią  Ogląd, 

poddadzą go retuszowi i spuentują ładną woltą. 

Pokładam  instynktowne  zaufanie  w  doświadczeniu  redaktorów  „Dutson  Telegraph"  i 

przeczytałam  mnóstwo  ich  opowiastek  spuentowanych  ładną  woltą.  Ale  Mój  hipnotyczny 

ogląd świata jest moim hipnotycznym oglądem świata i niczyim więcej. Ktoś, kto ma (miał) 

własny  ogląd  świata  lub  nie  miał  go  wcale  i  dobrałby  się  do  mojego  Oglądu  ze  swoją 

umiejętnością  konstruowania  puent,  narobiłby  tylko  szkód  i  dopuścił  się  przeinaczeń.  A 

wyeksponować intrygę przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi kosztem wątku Jane Biorne 

sama potrafię. Więc odebrałam Ogląd od Dana Martina. 

Mark  Leve przestał  być  moim  narzeczonym.  Teraz  jest  moim  mężem.  Jest także,  jak 

twierdzi, parafrenikiem. 

-  Jestem parafrenikiem -  powiedział po ostatniej  wizycie u pani Sandy Iacola,  swojej 

nowej pacjentki. - Miałem napad urojeniowo-omamowy. Wiesz, co to jest napad urojeniowo-

omamowy? 

Odpowiedziałam, że nie wiem. 

-  Oczywiście,  że nie wiesz -  powiedział  Mark. - Napad urojeniowo-omamowy to jest 

to, co mi się przytrafiło godzinę temu. 

- U państwa Iacola? - spytałam. 

- Tak. - Mark podejrzliwie rozejrzał się po pokoju. - Widziałem trzyletniego chłopca, 

który istnieje, ale którego nie ma. 

- Rozumiem. To był właśnie napad urojeniowo-omamowy. 

- Tak. Muszę zasięgnąć rady psychologa. Będę się leczyć. Nie chcę, żebyś wyszła za 

mąż za faceta psychicznie chorego. 

- Mnie to nie przeszkadza - powiedziałam. 

Mark  Leve,  mój  były  narzeczony  a  obecnie  mąż,  jest  psychologiem.  Nim  zawiesił 

swoją  praktykę  (nigdy  na  dobre  jej  nie  zawiesił,  do  dzisiaj  udziela  porad  każdemu,  kto 

dostatecznie  natrętnie  i  wytrwale  o  to  go  prosi),  cieszył  się  dużym  wzięciem  wśród 

background image

miejscowych psychopatów. Mark nie ma zaufania do lekarzy, więc postanowił leczyć się sam. 

- Naprawdę? - spytał. 

- Co naprawdę? - spytałam z kolei ja. 

- Naprawdę chcesz wyjść za mąż za parafrenika? 

- Chcę wyjść za ciebie, Mark - odpowiedziałam. 

Pobraliśmy  się  w  drugą  niedzielę  listopada,  piękną  i  słoneczną.  Podróż  poślubną 

odłożyliśmy  na  czas  bliżej  nieokreślony.  Mark  obliczył,  że  w  ciągu  naszego  miodowego 

miesiąca wyleczy się z parafrenii całkowicie. Ja obliczyłam, że w ciągu naszego miodowego 

miesiąca  zdołam  wyeksponować  intrygę  przeciw  senatorowi  Haroldowi  Ballenowi  i 

spuentować Mój hipnotyczny ogląd świata ładną woltą. 

Nasz miodowy miesiąc trwa i oboje pilnie pracujemy. 

Dan  Martin  zażyczył  sobie,  żeby  kosztem  wątku  Jane  Biorne  wyeksponować  intrygę 

przeciw  senatorowi  Haroldowi  Ballenowi  i  implikacje  polityczne  po  objęciu  przez  niego 

stanowiska  prezydenta.  To  się  da  zrobić.  Zacznę  jednak  od  Jane  Biorne,  którą  szczerze 

polubiłam w trakcie pobytu w moim hipnotycznym świecie. 

Nie,  wpierw  parę  słów  o  sobie  -  po  to,  żeby  wyjaśnić,  kiedy,  gdzie  i  w  jaki  sposób 

prezydentem  Stanów  Zjednoczonych  został  senator  Harold  Ballen,  który  w  rzeczywistości 

nigdy nie został prezydentem Stanów Zjednoczonych. I żeby wyjaśnić,  jak to było możliwe, 

że jeszcze do niedawna spotykałam się z Jane Biorne nieżyjącą od osiemnastu lat. 

Tych parę słów o mnie napisał już ktoś inny, więc je tylko zacytuję. Są to fragmenty 

wypowiedzi Marka Leve przytoczonej w reportażu Regresja hipnotyczna. Reportaż ten ukazał 

się na łamach „Rapids Post" czternaście lat temu. 

„Anetta Blayer - mówi Mark Leve w rzeczonym reportażu - była naszą stałą pacjentką. 

Cierpiała  na  ataki  astmy,  leczyła  się  u  rozmaitych  specjalistów  i  żaden  jej  nie  pomógł.  Do 

Villa Formanna [były mistrz i nauczyciel Marka - przypomnienie A.L.] skierował ją prywatny 

lekarz  Blayerów.  Suponował,  że  astma  Anetty  rozwinęła  się  na  podłożu  nerwowym. 

Powiedział też, że widok ognia wywołuje u dziewczyny silne reakcje lękowe [święta prawda, 

do  dzisiaj  mi  to  zostało:  widok  ognia,  na  przykład  w  kominku,  wzbogaca  moje  doznania 

background image

erotyczne -  uwaga A.L.].  Vill Formann  i  ja przeprowadziliśmy wywiad.  Dowiedzieliśmy  się 

tylko tyle, że pierwsze ataki astmy zaobserwowano u Anetty zaraz po jej powrocie z Cherry 

Country,  gdzie  przez  kilka  miesięcy  przebywała  u  swojej  babci.  Miała  wtedy  dwa  lub  trzy 

latka,  nawet tego nie zdołaliśmy ustalić.  Było  jasne,  że właśnie tam doznała  jakiegoś szoku. 

Niestety,  babcia,  jedyna  osoba,  która  mogła  coś  na  ten  temat  wiedzieć  [dziennikarska 

nieścisłość: oprócz mojej babci w Cherry Country była ze mną piastunka, pielęgniarka i trzy 

osoby służby -  uwaga  A.L.],  od lat,  jak się okazało,  nie żyła.  Pozostało  nam więc  liczyć  na 

pamięć Anetty Blayer. Zdarzenie, które wywołało szok, bezwarunkowo musiało zostawić ślad 

w  jej  pamięci.  Czas  je  naturalnie  zatarł,  ale  hipnoza  między  innymi  spełnia  rolę  wehikułu 

czasu.  Anetta  Blayer  przez  parę  tygodni  dzień  w  dzień  przychodziła  do  nas  na  seanse 

hipnotyczne, w trakcie których cofaliśmy ją do różnych, na ogół dość wczesnych okresów jej 

życia. Anetta jest podatna na hipnozę. Łatwo ulegała regresji hipnotycznej i zawsze obszernie 

i barwnie relacjonowała nam uczucia i przeżywane na nowo wydarzenia związane z okresem, 

do  jakiego  ją  cofnęliśmy.  Po  kilkudziesięciu  seansach  udało  nam  się  przenieść  ją  do  tego 

krytycznego dnia. Odniosła wrażenie,  jak mówiła, że znajduje się w wiejskiej chacie. Leżała 

w kojcu, a przez otwarte okna wpadały promienie słońca. Było duszno i gorąco. W powietrzu 

unosił  się  swąd spalenizny. I  raptem obok  niej pojawiły  się  języki ognia.  Wpierw  ujrzała  je 

przy swoim prawym boku, potem w nogach kojca i równocześnie w pobliżu głowy.  Zaczęła 

krzyczeć, ogień ogarniał ją ze wszystkich stron, a ona nie mogła się ruszyć z miejsca. Poprzez 

warstwę  dymu  spostrzegła  nadbiegającą  przerażoną  starą  kobietę,  swoją  babcię,  która  w 

imaginacji  małej  Anetty  przeobraziła  się  w  wiedźmę.  Anetta  straciła  przytomność.  Później 

przez  wiele  dni  leczyła  ciężkie  oparzenia  ciała  [znów  dziennikarska  nieścisłość:  oparzenia 

były nieliczne i powierzchowne. W ogóle cała ta scena została przesadnie udramatyzowana - 

uwaga A.L.].” 

I dalej: 

„W  rezultacie  tak  zwanego  freudowskiego  odreagowania  Anetta  Blayer  przestała 

cierpieć na astmę i opuścił ją lęk przed ogniem. Nasze zadanie więc, jako psychoterapeutów, 

zostało wypełnione, rzecz w tym jednak, że dziewczynie hipnoza weszła w nałóg. A może nie 

w  nałóg,  nazwałbym  to  raczej  uzależnieniem  hipnotycznym.  Dla  zachowania  zdrowia 

psychicznego  musiała  bodaj  raz  na  tydzień  poddać  się  hipnozie.  Z  reguły  wystarczał  jej 

krótki,  parominutowy trans zakończony sugestią  hipnotyzera,  że po przebudzeniu  będzie się 

czuła dobrze i rześko. Za jej aprobatą, i żeby każdy z tych seansów spożytkować z korzyścią 

dla  obu  stron,  Vill  Formann  włączył  ją  do  grupy  pacjentów,  którzy  wyrazili  zgodę  na 

uczestniczenie w badaniach nad regresją hipnotyczną. Vill Formann i ja bronimy twierdzenia, 

background image

że za pomocą regresji hipnotycznej można cofać ludzi aż do okresu ich życia płodowego.” 

I dalej: 

„Odnieśliśmy szereg sukcesów i pewnego dnia Anetta Blayer wystąpiła z propozycją, 

która  początkowo  wydała  nam  się  niedorzeczna.  Odrzuciliśmy  ją,  ale  Anetta  nalegała.  Była 

zdania, że jej pomysł jest rewelacyjny [bo był - uwaga A.L.] i że będzie to znakomita zabawa. 

Wreszcie  udało  jej  się  przekonać  Villa  Formanna.  Propozycja  była,  i  owszem,  kusząca,  i 

chyba żadnemu z nas trojga nie przyszło do głowy, że może być niebezpieczna, pewnie zbyt 

mocno tkwiliśmy w świecie materialnym... Anetta Blayer zaproponowała mianowicie, żeby ją 

cofnąć aż do okresu poprzedzającego okres jej życia płodowego.” 

I dalej: 

„To znaczy do okresu, kiedy istniała co najwyżej w planach rodziców.” 

I dalej: 

„Zaraz po sugestii, że jeszcze jej nie poczęto, utraciliśmy z nią kontakt.”

 

Utracono  ze  mną  kontakt  na  czternaście  lat,  podczas  których  „fenomenologicznie 

wydawałam się martwa, ale zapis prądów czynnościowych w moim mózgu był prawidłowy". 

(To  także  cytat  z  reportażu  Regresja  hipnotyczna).  Przez  czternaście  lat  byłam  karmiona, 

myta,  przewracana  z  boku  na  bok,  żebym  nie  dostała  odleżyn,  strzyżono  mnie,  czesano, 

polewano  wodą  kolońską,  robiono  mi  makijaż,  manicure  i  pedicure.  Robiono  to  wszystko, 

ponieważ  mój  organizm  funkcjonował  normalnie  -  oddychał,  trawił,  wydalał,  pocił  się  i 

wytwarzał komórki rozrodcze. 

Mój  tato  wymagał,  żebym  mimo  swojego  stanu  wyglądała  zdrowo,  uroczo  i 

pociągająco. 

Miałam wspaniałą opiekę, niczego mi nie brakowało. Z wyjątkiem pieszczot. 

10 

Przez  te  lata  najrozmaitszymi  sposobami  próbowano  wyrwać  mnie  z  transu.  Moją 

jedyną  reakcją  na  te  próby  była  prośba,  którą  długopisem  nabazgrałam  na  okładce  notesu 

dziennikarki „Rapids Post": „Zostawcie mnie w spokoju, nie chcę wracać.” 

Czternaście  lat  później,  tuż  przed  powrotem  do  tutejszej  rzeczywistości,  wysłałam 

STAMTĄD jeszcze jedną prośbę. Ją także nabazgrałam długopisem. Prośba była lakoniczna i 

background image

brzmiała: „stop". Siostra Greta znalazła kartkę z tymi bazgrołami w mojej zaciśniętej dłoni. 

11 

Nic nie pamiętam z tych czternastu lat. Przypuszczam, że byłam szczęśliwa przez cały 

ten czas,  skoro nie chciałam STAMTĄD wracać. Wróciłam z powodu Giorbruna.  Wskazują 

na  to  zapisy  magnetyczne  rozmów,  które  Mark  przeprowadził  ze  mną  w  dniach,  kiedy 

odzyskiwałam, jak to nazwał, przytomność. Oto urywki tych zapisów: 

„-  Och  nie,  oni  są  ślepi  i  głusi"  -  powiedziałam.  Miałam  na  myśli  ludzi  stojących  w 

kolejce do Giorbruna. - „I to jest przerażające, bo do nich nie docierają moje ostrzeżenia.” 

„- Próbujesz ich ostrzec powiedział Mark. - Przed czym?" 

„- Przed nim - miałam na myśli Giorbruna. - Żeby mu nie ufali.” 

„-  Mówisz  o  jakimś  konkretnym  człowieku?"  -  dopytywał  się  Mark,  który  nie 

wiedział, kogo mam na myśli. 

„- On nie jest człowiekiem.” 

„- Dobrze, Anetto, opowiedz mi więc o nim. Gdzie on teraz jest?" 

„- Tam, na takim placu czy dziedzińcu, ja nie wiem, nie widzę wyraźnie tej materialnej 

scenerii. Tam się tłoczy tyle istności, ale one wszystkie są ślepe. Niech mu nie ufają.” 

„- Czy coś im grozi?" 

„- My z nim walczymy. On niszczy tutaj nasze" - urwałam. 

I dalej: 

„- Czy on jest aktywny także teraz, Anetto?" - spytał Mark, 

„-  On  nas  atakuje  wtedy  -  odpowiedziałam  -  kiedy  te  istności  znikają  z  tamtego 

dziedzińca i się rozpraszają. One są ślepe i głuche.” 

„-  A  kiedy  ludzie  przychodzą  na  tamten  dziedziniec  znowu,  aktywność  tej  istoty 

słabnie, czy tak?" 

„- To nie jest żywa istota.” 

„- Czym więc on jest?" 

„-  Och,  w  naszym  odczuciu  to  symbol  nieświadomego  zła"  -  mówiłam  o  odczuciu 

osób, których jaźń, tak jak moja, przebywała TAM. „- On nie ma świadomości, on nawet nie 

jest żywy.” 

„- My jesteśmy odmiennego zdania, Anetto. On niesie ludziom ratunek.” 

„- Nie, nie. Ostrzeżcie ich, niech mu nie ufają. On żyje ich kosztem.” 

„- Jak mam zinterpretować tę sprzeczność: nieżyjące, które jednak żyje?" 

„-  Ja  nie  wiem,  chyba  źle  się  wyraziłam.  On  jest  martwy,  to  materialny  fantom,  ale 

background image

pochłania i trawi wasze przeżycia.” 

„- Czy chcesz powiedzieć, że on egzystuje dzięki naszym doznaniom emocjonalnym?" 

„-  On  was  z  nich  ograbia.  Dlaczego  wy  tego  nie  możecie  zobaczyć?  Pożera  was 

przecież  jak  jakiś  monstrualny  pasożyt,  jest  nienasycony,  i  my  tu  z  nim  walczymy  o 

przetrwanie.” 

12 

Zasnęłam  jako  dziewiętnastoletnia  dziewczyna,  obudziłam  się  mając  lat  trzydzieści 

trzy.  Kiedy  ten  fakt  uzmysłowiłam  sobie  w  pełni,  zapytałam  siebie:  „Gdzie  się  podziały 

wszystkie te lata?" - i przeżyłam wstrząs. 

Może w przyszłości to opiszę. 

Mark  mówi,  że  wyglądam  równie  młodo  jak  podczas  pierwszej  wizyty  u  Villa 

Formanna.  Ci,  których  tato  wynajął  do  pielęgnowania  mojego  ciała,  traktowali  swoje 

obowiązki  poważnie  i  wykonywali  je  sumiennie.  Karmili  mnie  odżywkami,  myli,  suszyli, 

masowali i nacierali substancjami kosmetyczno-konserwującymi, tak że omal nie zamieniłam 

się w żyjącą mumię. Niczego mi nie brakowało z jednym wyjątkiem. Moja balsamowana za 

życia powłoka cielesna była spragniona pieszczot. 

13 

Miałam o sobie napisać parę słów, tymczasem wyszło z tego parę stron. To wina tych 

długich  cytatów.  Posługiwanie  się  cytatami,  zwłaszcza  długimi,  jest  niesłychanie  wygodne. 

Ogromnie ułatwia pracę twórczą, kiedy samemu trudno znaleźć odpowiednie środki wyrazu. 

Wątek  Jane  Biorne,  którego  kosztem  wyeksponuję  intrygę  przeciw  senatorowi 

Haroldowi Ballenowi, także zacznę od cytatu. Cytat ten zaczerpnę z Inicjacji. 

Początek będzie taki: 

„-  Poczekaj,  Jane -  powiedział  szybko.  [Oczywiście powiedział to Douglas Johnston, 

niegdysiejszy redaktor naczelny „Dutson Telegraph" - przypomnienie A.L.]. - Mnie chodziło 

jedynie  o to,  żeby  cię  wciągnąć  w  orbitę  spraw  redakcyjnych.  Ty  masz  autentyczny  talent  i 

chciałem... Poczekaj, Jane! - zawołał. 

Lecz  ja  już unosiłam plik  maszynopisów podjęty  z  jego biurka. Frunęły  luźne kartki. 

W ślad za nimi w kierunku Doga poleciał telefon, drugi, trzeci, przybory do pisania...” 

Bardzo mi się podoba ta scena. Tak powinno się rozmawiać z redaktorami naczelnymi, 

mimo  że  ten  sposób  prowadzenia  rozmowy  nie  jest  w  stylu  amerykańskim  i  nie  należy  do 

dobrego  tonu.  I  taka  powinna  być  moja  odpowiedź  na  życzenie  Dana  Martina,  żeby  w 

background image

Oglądzie kosztem wątku Jane Biorne wyeksponować  intrygę przeciw senatorowi Haroldowi 

Ballenowi. 

Może by taka była, gdyby nie urzekła mnie moja nowa rola. Do października pisałam 

Ogląd  sobie  a  muzom,  z  wewnętrznej  potrzeby  i  bez  konkretnych  zamiarów.  Telefon  Dana 

Martina sprawił, że stanęłam na progu salonu literackiego. Teraz Ogląd piszę na zamówienie 

redakcji tygodnika. 

14 

Żeby  nie  rozmijać  się  z  prawdą:  Mój  hipnotyczny  ogląd  świata  został  napisany  już 

latem,  teraz  go  przerabiam.  Usiłuję  wyeksponować  intrygę  przeciw  senatorowi  Haroldowi 

Ballenowi. Jej zawiązywanie także zacznę od cytatu. Cytat ten zaczerpnę z artykułu Zamach 

na  senatora  Harolda  Ballena  opublikowanego  na  łamach  „Rapids  Post".  Rzeczony  artykuł 

ukazał  się  po  odlocie  Jane  Biorne  na  wyspę  Quharfa.  Dla  tych,  którzy  nie  wiedzą,  co to  za 

wyspa  (takich  chyba  nie  ma),  albo  już  zapomnieli  (takich  też  chyba  nie  ma),  mam  na 

podorędziu stosowny cytat z Inicjacji: „Wyspa Quharfa. 

Dziewiętnaście  kilometrów  długości,  średnio  siedem  -  szerokości.  Sto  dwadzieścia 

osiem  kilometrów  kwadratowych.  Wyspa  niczym  strzałka  kompasu  o  stępionych  ostrzach, 

precyzyjnie  wymierzona  swym  zalesionym  czubem  w  północny  biegun  kuli  ziemskiej, 

skalistym  zaś  -  w  biegun  południowy.  W  części  zalesionej,  nad  brzegiem,  położone  było 

polowe  lotnisko,  a  przy  nim,  w  głębi  wyspy,  znajdował  się  ośrodek  badań  jądrowych 

tymczasowo adaptowany dla potrzeb radiologów i dwuosobowej załogi wojskowej.” 

15 

Tak więc zawiązywanie intrygi przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi, którą muszę 

wyeksponować  na  życzenie  Dana  Martina,  zacznę  także  od  cytatu.  Cytat  ten  zaczerpnę  z 

artykułu Zamach na senatora Harolda Ballena. 

Początek będzie taki: 

„Jest godzina piąta po południu. Temperatura powietrza wynosi 86 stopni Fahrenheita, 

świeci  słońce,  prawie  nie  ma  wiatru,  na  zachodzie  ciemnoniebieskiego  nieba  układają  się 

rzadkie ławice cirrocumulusów, czyli popularnych baranków. 

Senator  Harold  Ballen  opuszcza  gmach  studia  telewizyjnego.  Jeszcze  nie  znamy 

obliczeń  Instytutu  Badania  Opinii  Publicznej,  ale  już  teraz  możemy  powiedzieć,  że  nasz 

Ballen  zgromadził  przed  odbiornikami  dziesiątki  tysięcy  telewidzów  ciekawych  jego 

wystąpienia. 

background image

Przed gmachem studia witają go przyjaciele i rozentuzjazmowany tłum republikanów. 

Większość  ma  na  piersi  znaczki  z  miniaturą  słonia.  Grupa  młodzieży  tłucze  puszkami  po 

pepsi-coli,  inna  skanduje  nazwisko  Ballena.  Na  rozpiętych  transparentach  widnieją  litery 

GOP, wszędzie hasła, flagi i mnóstwo uśmiechniętych twarzy. 

Nagle rozlega się okrzyk: 

- Hej, Ballen, to dla ciebie! 

Ponad  tłum  wzlatuje  puszka  coca-coli.  Zatacza  w  powietrzu  łagodny  łuk.  Senator 

Harold Ballen wyciąga ku niej ręce i wtedy następuje eksplozja.” 

Posługiwanie się cytatami ogromnie ułatwia pracę twórczą. 

16 

Zapisy  magnetyczne  rozmów,  które  Mark  przeprowadził  ze  mną  w  dniach,  kiedy 

odzyskiwałam  przytomność,  wskazują,  że  wróciłam  STAMTĄD  z  powodu  Giorbruna.  Ja 

znajduję dodatkowy powód: moja pielęgnowana powłoka cielesna rozpaczliwie domagała się 

pieszczot. 

Po  moich  pogrążonych  w  hipnotycznym  śnie  szarych  komórkach  kory  mózgowej 

błąkała się  beznadziejnie  jakaś  mikroskopijna cząstka świadomości.  W  jej  niedysponowanej 

imaginacji zarysował się konterfekt przyszłego dostarczyciela pieszczot. Miał to być osobnik 

rasy  białej,  rodzaju  zdecydowanie  męskiego,  raczej  wysoki  i  mocno  zbudowany, 

intelektualny, o ujmującym wyglądzie i rysach złagodzonych wyrazem pogody i opanowania. 

Mógł nosić okulary (dodają powagi) i być ode mnie starszy. 

Kiedy  po  czternastu  latach  po  raz  pierwszy  otworzyłam  oczy,  zobaczyłam  stojącego 

przy  moim  szpitalnym  łóżku  zaaferowanego  mężczyznę.  Tu  znowu  posłużę  się  cytatem  z 

Inicjacji: 

„Był  dość  wysoki  i  mocno  zbudowany.  Twarz  miał  inteligentną,  regularną,  o 

ujmującym  wyglądzie  i  rysach  niezbyt  męskich,  złagodzonych  wyrazem  pogody  i 

opanowania. Nosił okulary w eleganckiej, srebrnej oprawie.” 

Spod tych okularów płynęły łzy. 

To był Mark Leve, obecnie mój mąż. 

I dalej: 

„Mógł mieć nie więcej aniżeli trzydzieści lat.” 

W  istocie  Mark  miał  wtedy  (kiedy  poznała  go  Jane  Biorne)  lat  dwadzieścia  siedem. 

Dzisiaj  ma  czterdzieści  i  trochę.  Ja  -  trzydzieści  trzy.  Różnica  wieku  między  nami  jest 

wymarzona,  przy  czym  to  ostatnie  słowo  jest  kluczowe.  „Ja  go  sobie  wymarzyłam  - 

background image

pomyślałam  leżąc na szpitalnym  łóżku  i wdychając zapach pachnideł, którymi  namaszczano 

moją powłokę cielesną - więc on musi być mój.” 

17 

Nadal  nie  wyjaśniłam  kiedy,  gdzie  i  w  jaki  sposób  prezydentem  Stanów 

Zjednoczonych  został  senator  Harold  Ballen,  który  w  rzeczywistości  nigdy  nie  został 

prezydentem  Stanów  Zjednoczonych.  Respektuję  jednak  życzenie  Dana  Martina  i  zaraz  je 

uwzględnię. 

18 

Mark  Leve  został  mój.  Szczodrze  dostarcza  mojej  powłoce  cielesnej  pieszczot, także 

wyrafinowanych.  Może  jest  to  ulubione  zajęcie  parafreników.  (Mark  twierdzi,  że  jest 

parafrenikiem). Jeżeli tak, to daj Boże, żeby chorował na parafrenię jak najdłużej. 

19 

W reportażu Regresja hipnotyczna Mark Leve powiedział o mnie: 

„...dziewczynie  hipnoza  weszła  w  nałóg.  (...)  Dla  zachowania  zdrowia  psychicznego 

musiała  bodaj  raz  na  tydzień  poddać  się  hipnozie.  Z  reguły  wystarczał  jej  krótki, 

parominutowy  trans  zakończony  sugestią  hipnotyzera,  że  po  przebudzeniu  będzie  się  czuła 

dobrze i rześko.” 

Od tamtej pory, pomijając tych czternaście przespanych lat, nic się nie zmieniło. Raz 

w  tygodniu,  w  każdy  piątek  wieczorem  Mark  na  kwadrans  wprowadza  mnie  w  trans 

hipnotyczny,  który  kończy  sugestią,  że  po  przebudzeniu  będę  się  czuła  dobrze  i  rześko.  Na 

moją prośbę sugeruje mi też, że wszystko, co przeżyłam w transie, będę pamiętać. 

I zawsze pamiętam. 

Wizje sugerowane mi przez Marka fascynowały mnie pięknem, bogactwem i plastyką. 

Po ich obejrzeniu czułam się dobrze i rześko, chociaż nie były spuentowane ładną woltą, co je 

różniło  od  opowiastek  publikowanych  przez  naszą  prasę.  Do  późnej  nocy  w  każdy  piątek 

pozostawałam  pod  ich  urokiem,  tak  że  nawet  moja  powłoka  cielesna  przestawała  wtedy 

domagać  się  pieszczot.  Ale  te  wizje  były  tylko  sugestiami  hipnotycznymi,  niczym  więcej. 

Zmieniły się one po śmierci Laury Thomas. 

20 

W  trakcie  pobytu  w  moim  hipnotycznym  świecie  szczerze  polubiłam  Jane  Biorne. 

background image

Jestem jej przy tym wdzięczna za Inicjację, którą napisała ręką profesora Telly'ego Thomasa i 

z której ja teraz mogę czerpać cytaty pełnymi garściami. 

Oto co Jane Biorne napisała o Laurze Thomas: 

„Laura Thomas po rozwodzie z Tellym wynajęła mieszkanko opodal kawiarni Voliera. 

Mieszkanko  -  inaczej  go  nie  nazywała  -  znajdowało  się  na  parterze  i  składało  z  saloniku, 

sypialni, kuchni oraz dwu łazienek. Salonik urządzony był jak u wróżki: wschodni, puszysty 

dywan,  na  ścianach  gobeliny,  wokół  regaliki,  szafki,  półeczki,  konsole,  a  na  nich  serwetki, 

koronki,  drobne  wyroby  z  porcelany  i  srebra,  figurki,  maskotki,  bibeloty  i  precjoza  - 

rozsypane  w  pozornym  nieładzie.  Powietrze  w  mieszkaniu,  mimo  klimatyzacji,  stale 

przesycała  woń  perfum.  W  tym  otoczeniu  żyła  ona  -  Laura  Thomas,  kobieta  o  egzotycznej 

urodzie  i delikatnej  budowie.  Przyjęła  mnie tak,  jakbym  była od dawna oczekiwanym przez 

nią gościem. Nie pozwoliła mi odejść, wręcz wymogła na mnie, abym z nią zamieszkała. 

Laurę  Thomas  poznałam  jeszcze  wtedy,  gdy  byłam  dzieckiem,  w  jej  domu  przy 

Waniliowej.  Widywałam ją nader rzadko, chyba ze względu na jej ekscentryczny tryb życia. 

Laura Thomas skończyła indologie.” 

I dalej: 

„Początkowo zgodziłam się pozostać u niej do końca grudnia. Po Nowym Roku pobyt 

w mieszkanku przedłużyłam o następne pół miesiąca. Potem nie było mowy, abym odeszła od 

Laury Thomas.” 

Posługiwanie  się  cytatami  ogromnie  ułatwia  pracę  twórczą.  Jeszcze  niejednokrotnie 

będę sobie ją ułatwiać. 

21 

I dalej: 

„To  była  zachwycająca  kobieta.  Ponętna,  subtelna,  uczuciowa  i  romantyczna.  Włosy 

miała  bursztynowe,  krótkie  i kręcone,  oczy  brązowe  i skośne,  wydatny  nos  i dziecinne usta. 

Figurą przypominała porcelanowe cacko, których tyle zdobiło jej salonik: dojrzała kobieta o 

dziewczęcych kształtach, o jasnej, gładkiej skórze, gibkim ciele i małych twardych piersiach.” 

Nie obmacywałam Laury Thomas i nie wiem, czy miała twarde piersi, ale widywałam 

ją nagą i mogę zaświadczyć, że powyższy opis jest trafny. 

22 

Laurę Thomas widywałam  nagą w  moim  hipnotycznym  świecie,  naturalnie.  I  to ona, 

Laura Thomas, po swojej śmierci wprowadziła mnie do tamtego świata. Ona i Jane Biorne. 

background image

23 

A  może  tak:  Laura  Thomas  w  momencie  swojej  śmierci  przekazała  mi  umiejętność 

widzenia  rzeczy  niewidzialnych.  Spowodowała,  że  podczas  copiątkowych  seansów 

hipnotycznych,  zamiast  wizji  sugerowanych  mi  przez  Marka,  zaczęłam  dostrzegać  okruchy 

zdarzeń  rozgrywających  się  w  tamtym  świecie,  gdzie  prezydentem  Stanów  Zjednoczonych 

został  senator  Harold  Ballen,  który  w  rzeczywistości  nigdy  nie  został  prezydentem  Stanów 

Zjednoczonych. 

Czy Laura Thomas sama posiadała umiejętność widzenia rzeczy niewidzialnych? Czy 

posiadała ją za życia? 

W Inicjacji mówi o sobie: 

„Bywałam w aśramach i dyskutowałam z uczniami Śri Ramakriszny Paramhansy, Śri 

Ramany 

Maharsziego, 

Śri 

Aurobindy, 

Krisznamurtiego, 

Nisargadatty 

Maharaja, 

Bhaktivedanty Prabhupady. Czytałam dzieła Mistrzów. Znam trochę Wschód i jego filozofię. 

Tamtejsi ludzie przenikają i odsłaniają przed nami przyszłość...” 

Czy  bywając  w  aśramach  dostąpiła  jakiegoś  wtajemniczenia?  Nie  wiem.  Nie  wiem 

nawet,  czy  to  faktycznie  ona  uchyliła  przede  mną  furtkę  do  tamtego  świata.  Faktem  jest 

jednak,  że  Laura  Thomas  zmarła  w  piątek  wieczorem,  kiedy  leżałam  pogrążona  w  transie 

hipnotycznym, i że w minucie jej zgonu wizja sugerowana mi przez Marka znikła, a ja nagle 

przeniosłam się w czasie, osiemnaście lat wstecz, do przestronnego gabinetu. 

Pięćdziesięcioletni otyły mężczyzna,  łysiejący blondyn,  stał pod ścianą i wytrzeszczał 

bladoniebieskie oczy. Naprzeciw niego stała dwudziestodwuletnia dziewczyna z rodzaju tych, 

co  to  samym  wyglądem  zachęcają  chłopaków,  i  aż  się  trzęsła  ze  złości.  Tych  dwoje 

rozdzielało biurko. Nigdy przedtem ich nie widziałam. 

Był to Douglas Johnston i Jane Biorne. 

24 

„-  Poczekaj,  Jane -  powiedział  szybko.  [Oczywiście powiedział to Douglas Johnston, 

niegdysiejszy redaktor naczelny „Dutson Telegraph" - przypomnienie A.L.]. - Mnie chodziło 

jedynie  o to,  żeby  cię  wciągnąć  w  orbitę  spraw  redakcyjnych.  Ty  masz  autentyczny  talent  i 

chciałem... Poczekaj, Jane! - zawołał. 

Lecz  ja  już unosiłam plik  maszynopisów podjęty  z  jego biurka. Frunęły  luźne kartki. 

W ślad za nimi w kierunku Doga poleciał telefon, drugi, trzeci, przybory do pisania... 

- Jane! Ty masz lepsze pojęcie o dziennikarskiej robocie niż niejeden z moich ludzi! - 

Douglas Johnston krzyczał i wykonywał nieporadne uniki. - Ciebie stać na więcej niż takiego 

background image

MacCormacka  czy  Dana  Martina,  chociaż  to  reporterzy  najwyższej  klasy!  I  głównie  to  w 

tobie cenię! 

[Dan Martin jest obecnym redaktorem naczelnym „Dutson Telegraph". To on zamówił 

u mnie tę właśnie powiastkę. Podpisze ją do druku, powiedział, pod warunkiem, że kosztem 

niniejszego wątku wyeksponuję intrygę przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi. Powinnam 

rzucić w niego telefonem,  mimo że nie byłoby to w stylu amerykańskim. Nie zrobiłam tego. 

Szkoda - uwaga A.L.]. 

Przestałam demolować gabinet. Biurko było puste i minął mi atak furii. 

-  Masz  cholerną  rację,  że  stać  mnie  na  więcej!  -  powiedziałam.  -  I  udowodnię  to! 

Odpierniczę taki materiał, jakiego ty w swoim zasranym życiu nie widziałeś! 

Obróciłam  się  na  pięcie  i  podążyłam  do  wyjścia.  Usłyszałam  za  sobą  jeszcze 

zdławiony, ale już pełen ulgi szept: 

- Prawdziwy demon. 

Wyszłam stamtąd i łomotnęłam drzwiami. Okruchy tynku zagrzechotały o futrynę. 

Dwa tygodnie później byłam gotowa do odlotu na Quharfa.” 

25 

W moim hipnotycznym świecie losy Jane Biorne potoczyły się jednak inaczej. 

Po  wyjściu  z  budynku  redakcji  „Dutson  Telegraph"  została  ona  aresztowana.  W 

areszcie  przesiedziała  całą  noc.  Nazajutrz  rano  szarmancki  sierżant  odprowadził  ją  do 

zaparkowanej  opodal  komendy  dzielnicowej  limuzyny  Plymouth,  w  której  za  kierownicą 

siedział uśmiechnięty Douglas Johnston. 

- Rad cię znowu widzę, moja boska - powiedział. 

W  pobliskim  barze  zjedli  śniadanie,  a  potem  pojechali  za  miasto.  Jane  rozłożyła 

siedzenia  w  samochodzie  i  zdjęła  majtki.  Było  to  bardziej  amerykańskie  niż  rzucanie 

telefonami w przełożonego. 

26 

Siostra  Jaye,  jedna  z  pielęgniarek  opiekująca  się  mną  w  okresie  rekonwalescencji, 

zapytała mnie w sierpniu: 

- O czym pani teraz pisze? 

Wtedy  już  pracowałam  nad  Oglądem.  Pracowałam  w  łóżku,  siedząc  w  pozycji 

półleżącej  i  mając  za  plecami  stos  poduszek.  Pisałam  na  ruchomym  blaciku,  na  którym 

podawano  mi  posiłki.  Łatwo  się  męczyłam  i  często  przerywałam  pisanie.  Weszło  mi  to  w 

background image

nawyk. Dlatego te rozdziały są takie krótkie. 

- O Jane Biorne - odparłam. 

- Ach, o niej. Przeczytałam tę Inicjację na nowo. Ona była jakaś dziwna. 

- Dziwna? 

-  Mało  amerykańska  -  wyjaśniła  siostra  Jaye.  -  Ona  rzucała  telefonami  w  swojego 

szefa. 

27 

Odpowiedziałam,  że  to  prawda.  Że  jej  rodzice  byli  rodowitymi  Szwedami.  Jane 

urodziła  się  w  Stanach,  ale  przez  osiemnaście  lat  wychowywała  się  w  rodzinie  szwedzkiej. 

Szwecja jest krajem socjalistycznym, powiedziałam, może w krajach socjalistycznych przyjął 

się zwyczaj rzucania telefonami w szefów? 

- Ona była afektowaną histeryczką - wtrąciła siostra Jaye. 

- Miała tylko demoniczny charakter, poza tym była całkiem normalną dziewczyną. 

- Z Inicjacji wieje łzawym sentymentalizmem. 

- Bo ona pisała o sobie. Trudno jest kobiecie pisać o sobie, jak miało się takie złachane 

życie. 

-  Ona  była  jakby  nie  z  tego  świata  -  upierała  się  siostra  Jaye.  -  Jakby  mieszkała  na 

lodowcu grenlandzkim i zgubiła w zaspie śnieżnej ostatnią baterię do radia. Wokół niej nic się 

nie działo. A przecież wtedy był rok wyborczy i ten zamach na Balley'a. Na senatora Ballena. 

- Naprawdę? 

- No, pora na lunch i godzinną sjestę przed popołudniową gimnastyką, panno Blayer - 

ucięła siostra Jaye. 

Wtedy nie byłam jeszcze mężatką. 

28 

Wzięłam  się  ponownie  za  Inicjację.  Siostra  Jaye  miała  słuszność.  Jane  Biorne  w 

swoim utworze zupełnie przemilczała to, co podówczas ekscytowało miliony Amerykanów i 

skupiało uwagę trzech czwartych świata. O Haroldzie Ballenie znalazłam w Inicjacji zaledwie 

wzmianki. 

Jedną  w  radosnym  monologu  Betty,  córki  Laury  Thomas,  która  uchyliła  przede  mną 

furtkę do tamtego świata: 

„A Toma Ballena znasz (...). Jego stary jest politykiem...” 

I dwie dalsze, w dodatku fałszywe. Pierwszą: 

background image

„(...) Ballen (...) poparł niewłaściwego człowieka i zakończył karierę.” 

Oraz nawiązującą do niej drugą: „Ten ktoś, kogo tak niefortunnie poparł stary Ballen, 

usiłował  przeforsować  plan  zniszczenia  Quharfa.  Pentagon  nie  zajął  żadnego  stanowiska  i 

oczekiwał decyzji Białego Domu. Tymczasem uczeni rozpętali kampanię na rzecz ochrony tej 

wyspy.  Autor  planu  jej  zniszczenia  wycofał  się,  nie  dość  jednak  wcześnie.  Razem  z  nim 

oberwali jego poplecznicy, a z nimi stary Ballen.” 

W  istocie  było  na  odwrót.  Plan  zniszczenia  wyspy  Quharfa  wprawdzie  upadł,  ale 

senator Harold Ballen wcale nie zakończył kariery. Przeciwnie, stał się postacią głośną. 

Zakończył on karierę później, w wyniku zamachu. Jane wtedy od dwóch miesięcy już 

nie  żyła,  więc  opisu  tego  zamachu  nie  znajdziemy  w  jej  utworze.  Powinny  się  tam  jednak 

znaleźć  echa  kampanii  przedwyborczej,  którą  od  stycznia  do  kwietnia  w  różnych  rejonach 

kraju prowadzono już bardzo intensywnie. 

Ciekawe  też,  że  w  Inicjacji  przy  nazwisku  Harolda  Ballena  ani  razu  nie  jest 

wymienione słowo „senator". 

29 

Senator Harold Ballen z wyglądu przypominał ojca Jane Biorne. A jak wyglądał ojciec 

Jane Biorne? Jego opis zamieszczony w Inicjacji, zdaniem Marka, daje dużo do myślenia. 

Oto on: 

„Wyglądał  pospolicie,  tak  pospolicie,  że  po  dłuższym  jego  niewidzeniu  niełatwo  mi 

było  jego  wygląd  przywołać  na  pamięć.  Chyba  też  nigdy  nie  przyjrzałam  mu  się  naprawdę 

dokładnie.” 

I dalej: 

„Miał  zwyczajną  twarz,  szerokie  czoło,  na  które  spadały  proste,  szpakowate  włosy. 

Był wzrostu mojej matki.” 

Tylko tyle. To także, zdaniem Marka, daje dużo do myślenia. Zwłaszcza jeżeli zważyć, 

że opisowi wyglądu swojej matki Jane Biorne poświęciła nieporównywalnie więcej miejsca. 

30 

Jane,  po obrzuceniu  telefonami  Douglasa  Johnstona  i  po  wyjściu  z  budynku  redakcji 

„Dutson Telegraph", wyrwała z ziemi na skwerku kępę darniny i przetarła nią twarz senatora 

Harolda Ballena, który patrzył na nią dobrotliwie z plakatu. 

Dlaczego? 

- Przemieszczenie - wytłumaczył to po swojemu Mark. Wtedy nie był on jeszcze moim 

background image

mężem i nie twierdził, że jest parafrenikiem. 

31 

Przemieszczenie  oznacza  zastąpienie  jednego  celu  innym.  Osobnik  nie  mogący 

ujawnić swoich negatywnych uczuć wobec najbliższych, przenosi je na obiekt zastępczy. 

- Ten plakat zastąpił jej ojca - powiedział Mark. 

- Ona go kochała - zaprotestowałam. 

- Ona go nienawidziła. 

- Opowiadasz. Nie czytałeś Inicjacji. 

- Czytałem. 

- Ona rozpaczała po jego śmierci. 

Mark  niedbale  przewertował  styczniowe  numery  „Dutson  Telegraph".  Leżały  na 

stoliku przy moim łóżku. 

- Czy słyszałeś coś o freudowskiej symbolice? - zapytał. 

- Och! 

-  Poczekaj.  Tutaj  jest  znamienna  scena.  Scena,  w  której  Jane  opisuje  swoją  reakcję 

psychiczną  na wieść  o śmierci ojca.  -  Zaczął czytać: -  „Skamieniałam.  Korytarz zafalował  i 

skomplikowaną  perystaltyką  powiększył  swoją  długość.  Lewa  jego  strona,  po  której  były 

wychodzące na ulicę okna, zlała się w strugę oślepiającego światła; prawa, z szeregiem drzwi, 

urosła  do  niebotycznych  rozmiarów  i  zwisała  nade  mną  niczym  skalny  masyw.”  I  trochę 

dalej:  „Korytarz  wciąż  zwiększał  długość.  Jego  koniec  mknął  do  przodu  ze  wzrastającą 

prędkością,  połykał  bezmiar  za  bezmiarem,  aż  zaczął  się  piąć  ku  górze.  Oto  stałam  u  dołu 

ścieżki wiodącej na monstrualną Golgotę.” 

Następnie  Mark  zapoznał  mnie  z  freudowską  symboliką.  Drzwi  i  okna  miały 

symbolizować  narządy  kobiece  falujący  i  powiększający  swoją  długość  korytarz  -  stan  tych 

narządów w fazie podniecenia i doznań orgastycznych i tak dalej... 

-  Ona  go  nienawidziła  -  mówił  dalej  Mark.  -  Bo  był  fujarą  i  pantoflarzem. 

Jednocześnie  cierpiała  na  wybitny  kompleks  Elektry.  Stłumienie  tego  kompleksu 

spowodowało fiksację libido, później perwersję i nerwicę, a jeszcze później pogłębiło uczucie 

nienawiści.  Z  tej  sceny  wynika,  że  ona  na  wieść  o  śmierci  ojca  doznała  czegoś  w  rodzaju 

orgazmu. 

- O Boże! Bo padnę. 

32 

background image

No  więc  Jane  Biorne  obrzuciła  telefonami  Douglasa  Johnstona  i  wściekła  wyszła  z 

budynku  redakcji  „Dutson  Telegraph".  Przez  chwilę  nieprzytomnie  rozglądała  się  po 

opustoszałej  ulicy,  po  czym  ruszyła  w  poszukiwaniu  taksówki.  Dojrzewał  w  niej  pomysł 

wypadu  na  wyspę  Quharfa,  kiedy  napotkała  swojego  ojca  powielonego  w  kilkunastu 

egzemplarzach. Każdy z ojców patrzył na nią dobrotliwie z plakatu o wymiarach dwie na trzy 

stopy.  Plakaty  przyklejone  były  do  muru  w  taki  sposób,  że  tworzyły  literę  V.  Symbol 

zwycięstwa. 

Jane  przyjrzała  się  im  kolejno.  Ze  skwerku  pod  murem  wyrwała  kępę  darniny  i 

przetarła nią twarz jednego z ojców. Potem odstąpiła krok do tyłu, żeby ocenić efekty swoich 

wysiłków  i  wtedy  zobaczyła  przykucniętego  chłopaka.  Chłopak  przyklejał  właśnie  ostatni 

plakat  będący  podstawą  litery  V.  Usłyszał  nad  sobą  hałas  i  teraz  wyprostował  się  na  całą 

swoją tykowatą długość. On także odstąpił krok do tyłu, żeby ocenić efekty wysiłków Jane. 

- Masz coś przeciwko niemu? - spytał. 

- Nie twój interes - odparła Jane. 

Chłopak wierzchem dłoni pogładził się po rzadkim zaroście na policzku. 

- Mnie to nie obchodzi. Ale nie lubię, jak ktoś mi przeszkadza w robocie. 

-  Mam  to  gdzieś  -  odparła  Jane.  Trzymaną  w  ręce  kępą  darniny  przetarła  twarz 

drugiego ojca. Rysy chłopaka stwardniały. 

- Wiesz co, laleczko? Zabieraj stąd swój tłusty tyłek. 

-  Ani  myślę  -  odparła  Jane  po  raz  trzeci.  I  zamalowała  ziemią  twarz  trzeciego  ojca. 

Chłopak ponownie ocenił efekty jej wysiłków. Odetchnął głęboko. 

-  Widzisz  -  przemówił  ugodowo  łagodnym  tonem  -  zmarnowałaś  moją  pracę.  Będę 

musiał to pozaklejać. 

Z rulonu wydobył nowy samoprzylepny plakat, podchodząc do Jane oderwał od niego 

cienką warstwę papieru ochronnego i raptownym ruchem okleił tym plakatem jej głowę. 

Jane wydawała nieartykułowane dźwięki i szarpała się z plakatem przez parę sekund, 

zanim odzyskała możność widzenia. 

-  Ty  pokraczny  gnojku!  -  wrzasnęła.  Była  purpurowa  i  miała  strzępy  plakatu 

przyklejone do włosów i ramion. Podniosła z ziemi upuszczoną kępę darniny i rzuciła nią w 

chłopaka, ale niecelnie, więc zaatakowała go pięściami. Chłopak odepchnął ją od siebie. Jane 

wymierzyła mu kopniaka w nogę i klnąc chwyciła go za włosy. Zaczęli się szamotać. 

Ze  swojego  miejsca  na  murze  senator  Harold  Ballen  powielony  w  kilkunastu 

egzemplarzach  przyglądał  się  tej  szamotaninie  dobrotliwie.  Napis  na  każdym  z  plakatów 

głosił: 

background image

„Myślę i czuję to, co ty.” 

33 

Rozdzieliło ich dwóch zręcznych i silnych policjantów. 

- Zmiataj, glino! - wrzasnęła Jane na tego, który ją trzymał. - Nic tu po tobie! 

-  Spokojnie,  panienko  -  powiedział  policjant  i  wpakował  ją,  wierzgającą,  do 

radiowozu. 

Drugi policjant wpakował tam chłopaka. 

Na  placu  boju  pozostała  tylko  wyrwana  kępa  darniny,  trochę  śmieci,  płachty  papieru 

ochronnego,  rulon  plakatów  i  kilkunastu  senatorów  Haroldów  Ballenów  przyklejonych  do 

muru. Trzech z nich miało posmarowane ziemią twarze. 

34 

Jane  Biorne wypuszczono z aresztu nazajutrz, dzięki Douglasowi Johnstonowi,  który 

czekał na nią opodal komendy dzielnicowej, w swojej limuzynie Plymouth. 

-  Rad  cię  znowu  widzę,  moja  boska  -  powiedział  z  uśmiechem  i  spytał  ją,  o  co  jej 

poszło z tym chłopakiem. 

- Wkurzyły mnie te plakaty - odrzekła Jane. - Ten cholerny radykał. 

Określenie  „radykał"  znakomitej  większości  Amerykanów  kojarzy  się  z  hybrydą 

szatana,  ideologa  marksizmu  i  terrorysty.  Nie  przeszkadza  to  jednemu  kandydatowi  na 

stanowisko wybieralne wysuwać  takich  insynuacji pod adresem  drugiego kandydata  i żaden 

się nie obraża. Insynuacja Jane Biorne była jednak niewątpliwie obraźliwa. 

-  Balley  to  równy  gość  -  powiedział  Douglas  Johnston  przy  śniadaniu.  -  Ameryka 

potrzebuje dzisiaj kogoś takiego jak Balley. 

-  Gówno  -  odparła  w  roztargnieniu  Jane.  Potem  coś  sobie  przypomniała.  -  Dziękuję, 

żeś mnie stamtąd wyciągnął. Z tej komendy. Po tym wszystkim, co zrobiłam w redakcji. 

- Nie ma o czym mówić - powiedział Douglas Johnston. 

I  zabrał  ją  swoją  limuzyną  Plymouth  na  przejażdżkę  za  miasto,  żeby  w  odludnym 

zakątku dać jej sposobność do nieskrępowanego wyrażenia mu wdzięczności. 

35 

Jane wyraziła mu wdzięczność dwukrotnie. Raz trwało to równo cztery minuty, drugi 

raz  -  po  półgodzinnej  przerwie  -  siedem  minut  i  czterdzieści  sekund.  W  rytm  jej 

konwulsyjnych  ruchów  i  przy,  wtórze  jej  wzdychań  i  spazmatycznych  jęków  Douglas 

background image

Johnston pracował w oszołomieniu  i z determinacją.  Był  przeświadczony, że  jego ciało,  ten 

cudowny mechanizm seksualny, dostarcza Jane nadziemskich rozkoszy zmysłowych. On sam 

był spragniony takich rozkoszy. 

Tymczasem  Jane  leżąc  na  rozłożonych  siedzeniach  limuzyny  Plymouth  i  grając 

przekonująco  rolę  kochanki,  obserwowała  ruch  najcieńszej  wskazówki  na  swoim  ręcznym 

zegarku marki Doxa. Wskazówka drgała z częstotliwością drgań Douglasa Johnstona. Średnio 

raz na dobę. 

Po  powrocie  do  domu  Jane  wzięła  gruntowną  kąpiel,  opowiedziała  o  wszystkim 

Laurze  Thomas,  wypłakała  się  na  jej  kolanach  i  poszła  z  nią  do  łóżka.  Po  spotkaniu  z 

Douglasem Johnstonem ona także spragniona była rozkoszy zmysłowych. 

36 

Był  to  początek  kwietnia  i  obie  partie  miały  już  za  sobą  prawybory  w  Alabamie, 

Connecticut,  Florydzie,  Georgii,  Illinois,  Massachusetts,  New  Hampshire,  Nowym  Jorku, 

Puerto  Rico  i  Vermont  -  żeby  się  trzymać  kolejności  alfabetycznej.  W  moim  hipnotycznym 

świecie,  tak  jak  to  było  i  w  rzeczywistości,  odpadło  już  sporo  kandydatów  do  nominacji 

prezydenckiej. Jednym zabrakło funduszy, innym zabrakło poparcia organizacji politycznych 

i  związkowych,  a  jeszcze  inni  odpadli  z  powodu  znikomej  ich  atrakcyjności  w  oczach 

wyborców. 

Jane  Biorne  miała  nadzieję,  że  senator  Harold  Ballen  także  niebawem  odpadnie. 

Ponieważ nie brakowało mu ani funduszy, ani poparcia, Jane liczyła na to, że w najbliższych 

tygodniach diablo ucierpi jego atrakcyjność. Była gotowa zająć się tym osobiście. 

Pomysł wypadu na wyspę Quharfa wywietrzał jej z głowy. 

37 

W  kwietniu  senator  Harold  Ballen  przechwycił  wsparcie  organizacji  opowiadających 

się  wcześniej  za  Nicholasem  H.  Campbellem,  który  wycofał  swoją  kandydaturę.  W  tym 

czasie Jane  Biorne włóczyła się po ulicach szukając plakatów z podobizną senatora Harolda 

Ballena i za pomocą grubych flamastrów ozdabiała je epitetem „RADYKAŁ". Niekiedy, dla 

odmiany,  przy  napisie:  „Myślę  i  czuję  to,  co ty"  umieszczała  dopisek:  „więc  wiesz,  jaka  ze 

mnie kanalia". 

W  maju  komitet  wyborczy  senatora  Harolda  Ballena  został  dofinansowany  przez 

dwadzieścia sześć PAC-ów w siedmiu stanach. Przeznaczyły one na cele kampanii wyborczej 

896 tysięcy dolarów. 

background image

Jane odbiła na kserografie tysiąc egzemplarzy ulotek. Przez tydzień jeździła z nimi po 

mieście  i  wtykała  je  do  skrzynek  na  listy  lub  w  szpary  pod  drzwiami  prywatnych  domów  i 

publicznych instytucji. Tekst na ulotce informował, że głównym hasłem wyborczym senatora 

Harolda Ballena jest hasło: „Dzieła Marksa zamiast Biblii". 

38 

Tym  podobne  ciosy  poniżej  pasa  w  walce  o  stanowiska  wybieralne  są  na  porządku 

dziennym i nikt się nimi nie przejmuje. Powszechnie wiadomo, że to krecia i wredna robota, i 

budzi  ona  ogólną  pogardę.  Ale  pobazgrane  plakaty  mimo  wszystko  przykuwają  wzrok,  a 

wetknięte do skrzynki na listy ulotki mimo wszystko się czyta. 

Krecia  i  wredna  robota  Jane  Biorne  wywołała  pogardę  także  wśród  przeciwników 

senatora  Harolda  Ballena.  Oprócz  pogardy  wywołała  ona  wśród  nich  zgorszenie,  któremu  z 

zapałem dali wyraz w środkach masowego przekazu. Tak więc telewidzowie, radiosłuchacze i 

czytelnicy w wielu stanach dowiedzieli się w połowie czerwca o ulotce informującej,  jakoby 

głównym  hasłem  wyborczym  senatora  Harolda  Ballena  było  hasło:  „Dzieła  Marksa  zamiast 

Biblii". 

Zgodnie  z  zasadami  gry  senator  Harold  Ballen  zbyt  się  tym  nie  przejął.  Ponieważ 

jednak  do  ogólnokrajowego  kongresu  Partii  Republikańskiej,  który  miał  wyłonić  kandydata 

tej  partii  na  stanowisko  prezydenta,  pozostał  tylko  miesiąc,  senator  Harold  Ballen  wolał 

dowieść telewidzom, radiosłuchaczom i czytelnikom w wielu stanach, że mieszkańcy Dutson, 

jego rodzinnego miasta, nadal go kochają, szanują i popierają mimo czyjejś kreciej i wrednej 

roboty. 

Postanowił  on  niezwłocznie  lecieć  do  Dutson,  co  zresztą  uczynił.  Nie  tylko  w  moim 

hipnotycznym  świecie,  także  w  rzeczywistości.  Z  tą  różnicą,  że  w  tej  tak  zwanej 

rzeczywistości  odwiedził  Dutson  w  czerwcu  podobno  z  powodu  choroby  matki.  Ale  ta 

różnica jest bez znaczenia. 

39 

I  w tym  miejscu warto by zacząć  zawiązywać  intrygę przeciw  senatorowi Haroldowi 

Ballenowi,  którą  mam  wyeksponować  na  życzenie  Dana  Martina.  Na  początek  oczywiście 

cytat. Zaczerpnę go z artykułu Zamach na senatora Harolda Ballena. Artykuł ten ukazał się 

w „Rapids Post" - w czerwcu, osiemnaście lat temu, co każdy może łatwo sprawdzić. 

40 

background image

„Jest godzina piąta po południu. Temperatura powietrza wynosi 86 stopni Fahrenheita, 

świeci  słońce,  prawie  nie  ma  wiatru,  na  zachodzie  ciemnoniebieskiego  nieba  układają  się 

rzadkie ławice cirrocumulusów czyli popularnych baranków. 

Senator  Harold  Ballen  opuszcza  gmach  studia  telewizyjnego.  Jeszcze  nie  znamy 

obliczeń  Instytutu  Badania  Opinii  Publicznej,  ale  już  teraz  możemy  powiedzieć,  że  nasz 

Balley  zgromadził  przed  odbiornikami  dziesiątki  tysięcy  telewidzów  ciekawych  jego 

wystąpienia. 

Przed gmachem studia witają go przyjaciele i rozentuzjazmowany tłum republikanów. 

Większość  ma  na  piersi  znaczki  z  miniaturą  słonia.  Grupa  młodzieży  tłucze  puszkami  po 

pepsi-coli,  inna  skanduje  nazwisko  Ballena.  Na  rozpiętych  transparentach  widnieją  litery 

GOP, wszędzie hasła, flagi i mnóstwo uśmiechniętych twarzy. 

Nagle rozlega się okrzyk: 

- Hej, Balley, to dla ciebie! 

Ponad  tłum  wzlatuje  puszka  coca-coli.  Zatacza  w  powietrzu  łagodny  łuk.  Senator 

Harold Ballen wyciąga ku niej ręce i wtedy następuje eksplozja. 

Mija  jedna  sekunda,  druga,  trzecia.  Na  uniesionych  twarzach  sparaliżowanych  ludzi 

jeszcze  widać zastygłe uśmiechy. Te  twarze pokrywają się kropelkami krwi,  jakby  spadł  na 

nie siekący deszcz stalowych igieł. 

Jakaś kobieta woła przeraźliwie: 

- Jezu, o Jezu, o Jezu! 

Jej wołanie ożywia tę statyczną  scenę.  Tłum  piszcząc  i krzycząc pierzcha w różnych 

kierunkach.  Niektórzy  kryją  się  w  załomach  muru,  część  osób  wpada  do  gmachu  studia 

telewizyjnego. 

Dwaj  goryle  stoją  przy  senatorze  Haroldzie  Ballenie  i  osłaniają  go  swoimi  ciałami. 

Ktoś  przyskakuje  do  zaparkowanego  przy  krawężniku  Cadillaca  i  otwiera  drzwiczki. 

Policjanci z obstawy otaczają senatora z drugiej strony. Na miejsce eksplozji z piskiem opon 

podjeżdżają dwa radiowozy. Wciąż słychać przeraźliwy lament kobiety: 

- O Jezu, o Jezu, o Jezu! 

Dołączają do niego rozdzierające wrzaski: 

- Mam dziurę w głowie, mam dziurawą głowę, o Boże! 

- Ludzie, ja nic nie widzę, nic a nic! 

-  Jestem  ranny!  Zobaczcie,  jestem  ranny!  Młody  mężczyzna  siedzi  na  chodniku, 

ogląda swoje zakrwawione ręce i wzywa pomocy. Obydwaj przyboczni goryle, którzy niemal 

wnoszą senatora do jego Cadillaca, są zbroczeni krwią, Cadillac wyjąc silnikiem natychmiast 

background image

odjeżdża. Za nim ruszają radiowozy. 

Przed  gmachem  studia  telewizyjnego  zostaje  siedzący  na  ziemi  mężczyzna, 

lamentująca  kobieta  i  grupka  zdezorientowanych  policjantów.  Kilka  osób  decyduje  się 

opuścić swoje kryjówki. Wszędzie walają się porzucone transparenty, flagi, tablice z hasłami i 

puszki po pepsi-coli. Rubinowe krople wysychają na płytach chodnika. W ciszę, jaka tu teraz 

panuje, wdziera się jodłowanie syren nadjeżdżających ambulansów.” 

41 

Nazajutrz poranne gazety podały, że senator Harold Ballen zmarł w drodze do szpitala. 

Przyczyną  śmierci  była  nadmierna  utrata  krwi.  Odłamek  eksplodującej  puszki  po  coca-coli 

ugodził  senatora  w  szyję  i  rozerwał  tętnicę.  „Kiedy  Cadillac  zatrzymał  się  na  szpitalnym 

podjeździe - pisał w sadystycznej ekstazie (Rapids Post) - siedzący w nim goryle mieli nogi 

zanurzone we krwi po kostki.” 

Oprócz senatora Harolda Ballena więcej ofiar nie było. Pozostałe osoby zgromadzone 

pod  gmachem  studia  telewizyjnego  odniosły  tylko  lekkie  obrażenia.  Rannym,  w  ilości  34 

osób, udzielono pomocy ambulatoryjnej i odesłano ich do domów. 

Komunikaty tej treści ukazały  się w  „Rapids Post" w czerwcu, osiemnaście  lat temu, 

co każdy może łatwo sprawdzić. 

42 

- Co to znaczy „udzielono pomocy ambulatoryjnej"? - zapytałam siostry Jaye. 

- Komu? 

- Rannym. Powiedzmy, w jakimś wypadku samochodowym czy czymś. Udzielono im 

pomocy ambulatoryjnej i odesłano ich do domów. Taki komunikat prasowy. Czy to oznacza 

coś poważnego? 

- Na pewno nie. Nie odsyła się do domów pacjentów ciężko rannych. 

- Pomoc ambulatoryjna. Więc co to oznacza? 

-  To  może  być  zszycie  niewielkiej  rany,  założenie  opatrunku,  zastrzyk  surowicy, 

podanie środków przeciwbólowych albo uspokajających... Dlaczego pani o to pyta? 

Postukałam  palcem  w  otwarty  rocznik  „Rapids  Post".  Siostra  Jaye  pochyliła  się  nad 

rocznikiem. Ze zdziwieniem przeczytała tytuł artykułu i pierwsze linijki tekstu. 

- Ach, to ten zamach. Zamach na senatora Ballena. 

- Właśnie tutaj jest napisane o tych rannych. Że udzielono im pomocy ambulatoryjnej i 

odesłano ich do domów. 

background image

- To szczęście, że nie doszło wtedy do większej tragedii. 

- Tak. Ale czy to nie zastanawiające? 

- Co? 

-  Ten  zamach.  Bomba  wybucha  nad  całym  tłumem.  Jeden  człowiek  ginie,  a  reszta 

odnosi tylko lekkie obrażenia. I tym człowiekiem jest senator Harold Ballen. 

- Och, to było coś okropnego. 

- Pani to widziała? 

- Widziałam. Na własne oczy widziałam tych ludzi. 

43 

Siostra Jaye była wtedy bardzo młoda i odbywała praktykę w Pogotowiu Ratunkowym 

przy Pięćdziesiątej Piątej, trzy przecznice od miejsca zamachu. Do jej zadań należało parzenie 

kawy  siostrze  oddziałowej  i  paru  innym  siostrom.  Tego  dnia  także  parzyła  kawę,  kiedy 

zaczęto przywozić rannych. 

-  Przywozili  ich  i  przywozili  bez  przerwy  -  powiedziała.  -  Wyglądali  okropnie. 

Zakrwawieni i w stanie szoku. 

- Była pani przy tym, jak udzielano im pomocy? 

- Nie, ja byłam od parzenia kawy. Ale... Doktor Dugan miał tam wtedy dyżur. 

44 

Doktor  Dugan  wraz  z  doktorem  Washmanem  zatrudnieni  zostali  przez  mojego  tatę. 

Stanowili oni trzon personelu medycznego, który czuwał nad prawidłowym funkcjonowaniem 

mojego  organizmu,  kiedy  przez  czternaście  lat  przebywałam  TAM,  pogrążona  w  transie 

hipnotycznym,  i  później,  podczas  mojej  rekonwalescencji.  Do  dzisiaj  obaj  lekarze  wizytują 

mnie  -  cztery  razy  w  tygodniu,  według  ustalonego  grafiku.  Wizyty  doktora  Dugana 

przypadają  na  poniedziałki  i  czwartki,  doktora  Washmana  -  na  wtorki  i  piątki.  Oprócz  nich 

opiekują się mną dwie dyplomowane pielęgniarki: siostra Jaye i siostra Kitty. (Ongiś było ich 

aż pięć). Są u nas na stałe. Można powiedzieć, że u nas mieszkają. 

Obecność  personelu  medycznego,  i  tak  już  uszczuplonego,  doprowadza  Marka  -  jak 

mówi - do szału. 

-  Oni  doprowadzają  mnie  do  szału  -  mówi  Mark.  -  Ja  się  nigdy  nie  wyleczę  z  tej 

parafrenii, dopóki oni będą się tu kręcić. 

- Oni wykonują swoje obowiązki, Mark - tłumaczę. - I to w sposób taktowny. 

- Tak, tylko dlaczego ja, kiedy chcę się z tobą pokochać, muszę zaglądać do szaf i pod 

background image

łóżko, żeby sprawdzić, czy któreś z nich tam się nie schowało razem z tymi ich przyrządami 

do reanimacji, co? 

- Mnie to nie przeszkadza - powiedziałam. 

45 

Z miejsca zamachu zawieziono senatora Harolda Ballena do prywatnego, luksusowego 

szpitala  „Cordis",  na  przedmieściach  Dutson.  „Czemu  zawieziono  go  właśnie  tam?  Czemu 

wieziono go przez pół miasta, skoro o jego życiu decydowały dosłownie sekundy? Czemu nie 

zawieziono  go  do  najbliższej  placówki  zdrowia?"  -  te  pytania  postawił  niejaki  Bodee  w 

czwartkowym wydaniu „Rapids Post". 

Wydanie  to  przytoczyło  także  nowe  szczegóły  związane  z  zamachem  na  senatora 

Harolda Ballena. 

Zamachu  dokonano  dokładnie  o  piątej  czternaście  po  południu.  Do  szpitala  „Cordis" 

przywieziono senatora Harolda Ballena o piątej trzydzieści siedem. Doktor David T. McNehir 

-  lekarz  o  dwóch  specjalnościach,  główny  internista  i  anestezjolog  -  stwierdził  jego  zgon  o 

szóstej trzydzieści. 

„Była  to  trwająca  godzinę  próba  ożywienia  trupa  -  powiedział  reporterom.  -  Ale  nie 

chcieliśmy zaniedbać absolutnie niczego.” 

Goryle  senatora  Harolda  Ballena  kategorycznie  odmówili  reporterom  udzielenia 

jakichkolwiek  wyjaśnień.  Ci  dwaj  imponująco  rozwinięci  fizycznie  mężczyźni,  nad  których 

głowami  eksplodowała  bomba  na  wysokości  trzech  jardów,  także  odnieśli  tylko  lekkie 

obrażenia. 

„Od  udzielania  wyjaśnień  -  powiedzieli  reporterom  -  mamy  swoich  rzeczników 

prasowych.” 

Rzecznikami  prasowymi  Lee  Donkera,  zwanego  żartobliwie  Kruszynką,  i  Mathewsa 

White'a, zwanego bez żartów Bykiem, były psy rasy Doberman i Dog Tybetański. 

Redakcja  „Rapids  Post"  wyraziła  nadzieję,  że  bardziej  rozmowni  okażą  się  pozostali 

świadkowie zamachu, i obiecała, że w piątkowym numerze zamieści ich relacje. 

Artykuły tej treści ukazały  się  w  „Rapids Post" w czerwcu, osiemnaście  lat temu,  co 

każdy może łatwo sprawdzić. 

46 

- Opowiesz mi o tym, Tim? - zagadnęłam. Siedziałam w fotelu, naprzeciwko doktora 

Dugana. Doktor Dugan także siedział w fotelu i patrzył na mnie z zadowoleniem i podziwem. 

background image

Uczucia te  miały ze  mną  ścisły związek,  ale wyłącznie pod względem technicznym. Doktor 

Dugan  patrzył  na  mnie  jak  na  doszczętnie  rozbity  samochód,  który  doprowadził  do  stanu 

używalności i któremu przywrócił dawną świetność. 

- To już dwadzieścia lat, Anetto - powiedział. - Czy ileś. 

- Osiemnaście. 

- Byłaś wtedy piętnastoletnią pannicą. 

- I strasznie chciałam stracić cnotę. Ale wstydziłam się swojej astmy. Bałam się, że w 

najmniej stosownym momencie dostanę napadu duszności. Pamiętam, że ten chłopak nazywał 

się Percy Wilder. Ciekawe, co się z nim teraz dzieje. 

-  Masz tyle do odrobienia,  Anetto. Tyle  się przez ten czas zmieniło. -  Doktor  Dugan 

potrząsnął głową. - Wyobrażam sobie, co czujesz. 

Wątpię, żeby ktokolwiek potrafił wyobrazić sobie moje uczucia, których doznałam na 

myśl, że wyleciało mi z życia czternaście lat. 

Może w przyszłości napiszę coś o tym. 

47 

- Rozbawienie - odparłam. - Ciągle jeszcze czuję niedowierzanie i rozbawienie. I czuję 

się  trochę  oszukana.  Tak,  jakby  cały  świat  zrobił  mi  jakiś  kawał  i  sprzysiągł  się  przeciwko 

mnie. Ale dajmy temu spokój, Tim. Tim? 

- Tak, Anetto? 

-  Przeglądałam  zszywki  numerów  „Rapids  Post"  sprzed  osiemnastu  lat.  Ten  opis 

zamachu to makabra. 

- Wiesz jacy są dziennikarze. 

Przytaknęłam. 

-  I  to  mi  się  nie  zgadza.  Jest  tłum.  Ludzie  są  stłoczeni  jak  śledzie  w  beczce.  Nad 

tłumem wybucha bomba. Jeden człowiek ginie. 

Doktor Dugan złożył płasko dłonie i przycisnął je do warg. W skupieniu słuchał tego, 

co starałam się mu przekazać. 

- Gazety informują - mówiłam dalej - że są ranni. Ktoś ma dziurę w głowie, ktoś stracił 

wzrok,  ktoś  wzywa  pomocy.  Siekący  deszcz  stalowych  igieł.  Wiadra  krwi.  Jeżeli  wziąć 

poprawkę  na  skłonność  dziennikarzy  do  przesady,  ten  obraz  wydaje  się  bliski  prawdy.  Na 

drugi  dzień  prasa  zmienia  ton.  Już  nie  ma  rannych,  nie  ma  wiader  krwi.  Są  tylko  lekkie 

obrażenia. 

- Tak było. 

background image

- A gdzie się podziała dziennikarska skłonność do przesady? 

-  Trudno  fałszować  oczywiste  fakty.  Dla  samej  sensacji  nie  zaryzykuje  tego 

najbardziej  zeszmacony  pismak.  -  Doktor  Dugan  rozwarł  dłonie  i  miękko  opadł  na  oparcie 

fotela. - Pamiętam,  jak zjechali się ci reporterzy. Tam, na to Pogotowie. Byli rozczarowani  i 

wściekli. Co to za nagłówek „Dwadzieścia siniaków w wyniku terrorystycznego zamachu"? 

- Siniaki, Tim? 

-  Trochę  siniaków,  trochę  zadrapań,  trochę  powierzchownych  otarć  naskórka.  I  to 

wszystko  z  powodu  paniki.  Nie  było  żadnych  poważniejszych  zranień,  żadnych  dziur  w 

głowach,  żadnych  uszkodzeń  wzroku.  Jedyny  lek,  jakiego  ci  ludzie  potrzebowali  to  Valium 

domięśniowo. 

- A ta krew? Ta krew na ich twarzach? Ci goryle zbroczeni krwią? 

Doktor Dugan wzruszył ramionami. 

- Ballen oberwał odłamkiem w szyję. Widziałaś kiedyś krwotok z tętnicy szyjnej? On 

był w szoku, pewnie się szarpał... zanim wsadzili go do samochodu. No i ta tryskająca krew... 

Przepraszam. Nie chciałem cię raczyć takimi okropieństwami, Anetto. 

- Siniaki - powtórzyłam sceptycznie. 

- Takie są fakty - powiedział doktor Dugan. - I nic na to nie poradzę. 

48 

Zamachu  na  senatora  Harolda  Ballena  dokonano  o  godzinie  piątej  czternaście  po 

południu. Był to wtorek. 

W  środę  „Rapids  post"  podał,  że  senator  Harold  Ballen  zmarł  w  drodze  do  szpitala. 

Środowy  „Rapids  Post"  omówił  też  szeroko  przyczynę  i  okoliczności  śmierci  senatora 

przykładając szczególną uwagę do poziomu krwi wytoczonej z niego na podłogę samochodu 

oraz do koloru i gatunku zanurzonych w niej skarpetek i butów obu goryli. Numer ten podał 

także,  ze  wstydliwą  lapidarnością,  liczbę  osób  rannych  w  wyniku  eksplozji  bomby  i 

wspomniał półgębkiem, że odniosły one tylko lekkie obrażenia. 

W czwartek redakcja  „Rapids Post" dorzuciła  nowe szczegóły  związane  z zamachem 

na  senatora  Harolda  Ballena  i  zadała  kilka  kłopotliwych  pytań.  W  numerze  tym  znalazł  się 

wywiad  z  naczelnym  lekarzem  szpitala  „Cordis",  doktorem  Davidem  T.  McNehirem.  Nie 

znalazł się w nim natomiast wywiad z rzecznikami prasowymi Lee Donkera alias Kruszynki i 

Mathewsa White'a alias Byka, czyli ze sforą psów rasy Doberman i Dog Tybetański. 

Piątkowy  numer  „Rapids  Post"  przyniósł  obiecane  poprzedniego  dnia  relacje 

naocznych  świadków  zamachu.  Łączyło  je  sporo  wspólnych  dla  nich  przyciężkawych  i 

background image

mających robić wrażenie określeń:  „ogłuszająca detonacja",  „oślepiający błysk",  „bluzgająca 

krew",  „ochłapy  mięsa  i  wnętrzności",  „wycie",  „tratowanie"  i  „histeria".  To  ostatnie 

określenie  było,  jak  się  zdaje,  określeniem  kluczowym.  Oprócz  wymienionych  określeń 

relacje te  łączyło to,  co powinno  je diametralnie  różnić -  niewiarygodna wręcz  niezgodność 

podawanych wersji zamachu. 

W  sobotnio-niedzielnym  wydaniu  „Rapids  Post"  zachłysnął  się  opisem  przygotowań 

do  planowanego  na  poniedziałek  pogrzebu  senatora  Harolda  Ballena.  Sam  opis  wieńców, 

wiązanek,  girland,  kompozycji  i  portretów  kwietnych  mógł  przyprawić  każdą  bukieciarkę  o 

podniecenie  płciowe.  W  osobnym  komunikacie  redakcja  „Rapids  Post"  zawiadomiła 

czytelników,  że  sprawę  zamachu  wzięli  w  swoje  niezawodne  ręce  niezawodni  chłopcy  z 

Federalnego Biura Śledczego. 

49 

W poniedziałek odbył się okazały pogrzeb, który „Rapids Post" we wtorek przetworzył 

na  okazały  reportaż.  Zajął  on  pierwszą  kolumnę  -  całą  i  jeszcze  połowę  z  żywą  paginą  na 

trzeciej  stronie.  Drugą  połowę  tej  strony  wypełniły  zdjęcia  z  pogrzebu.  W  tym  samym 

wtorkowym  numerze  redakcja  nakreśliła  biograficzną  i  moralną  sylwetkę  Marcella  Savioli. 

Marcello Savioli był komiwojażerem i alkoholikiem. Jako komiwojażer  był skończony, jako 

alkoholik  -  bezkonkurencyjny,  i  przy  tym  owładnięty  niepohamowanym,  patologicznym 

uczuciem zazdrości. (Mój mądry mąż miałby na tę okazję gotową diagnozę: „ostry przebieg 

urojenia  zazdrości").  Savioli  struną  fortepianową  udusił  swoją  żonę,  dorosłą  córkę  i 

dorastającego  syna.  Schwytany  zeznał,  że  jego  żona  puszczała  się  systematycznie  i  z 

wyuzdaniem.  Nie,  nie  nakrył  jej  z  żadnym  kochankiem,  ale  każdy  z  nich  odznaczał  się 

nieprzeciętną  jurnością  i  nosił  w  portkach  nieprzeciętnego  zaganiacza.  Córka,  z  którą 

Marcello Savioli bezskutecznie usiłował się przespać, puszczała się także systematycznie i z 

wyuzdaniem, a jego syn od maleńkości utrzymywał z matką stosunki cielesne. 

To wszystko Marcello Savioli zeznał podczas przesłuchania. 

Temu  potrójnemu  morderstwu  „Rapids  Post"  poświęcił  zadziwiająco  dużo  miejsca. 

Prasa zawsze darzyła sympatią wariatów, morderców, zboczeńców i zwyrodnialców, ale byli 

to przeważnie idole jedno-dwudniowi. Tymczasem Marcella Savioli lansowano od wtorku do 

środy następnego tygodnia, dopóki brygada tajniaków nie przyłapała w hotelu pastora Grau z 

dwunastoletnim chłopcem, w dodatku nagim, co sprawiło, że akcje pana Savioli spadły. 

O zamachu  na  senatora  Harolda  Ballena pisano coraz rzadziej,  coraz niechętniej  i  na 

zasadzie  snucia  domysłów.  Z  końcem  czerwca  wynajęty  samolot  zamiast  na  lotnisku 

background image

wylądował  na  najwyższym  szczycie  Gór  Skalistych  zwanych  Elbert.  Lądowanie  było 

nieplanowane,  zaskoczyło  pilota  i  odbyło  się  przy  schowanym  podwoziu.  Zginęli  wszyscy 

członkowie  załogi  i  trzydziestu  siedmiu  pasażerów,  głównie  sportowców.  Razem  z  nimi 

„Rapids Post" złożył do grobu temat senatora Harolda Ballena. 

Można to łatwo sprawdzić. 

50 

A czego  nie  można? Czego nie  można  łatwo sprawdzić  mając do dyspozycji  jedynie 

zszywki „Rapids Post" z czerwca, sprzed osiemnastu lat? 

Zwyczajowo  zacytuję  trochę  krótkich  fragmentów  wypowiedzi  Marka  Leve  z 

reportażu Regresja hipnotyczna: 

„...hipnoza między innymi spełnia rolę wehikułu czasu.” 

I dalej: 

„Anetta  Blayer  przez  parę  tygodni  dzień  w  dzień  przychodziła  do  nas  na  seanse 

hipnotyczne, w trakcie których cofaliśmy ją do różnych, na ogół dość wczesnych okresów jej 

życia.” 

I dalej: 

„...dziewczynie  hipnoza  weszła  w  nałóg.  (...)  Dla  zachowania  zdrowia  psychicznego 

musiała bodaj raz na tydzień poddać się hipnozie.” 

Dla  zachowania  zdrowia  psychicznego  poddaję  się  hipnozie  do  dzisiaj.  Raz  w 

tygodniu,  w każdy  piątek Mark  na kwadrans  wprowadza  mnie w trans.  Ale  nie sugeruje  mi 

już  swoich  niepowtarzalnie  pięknych  wizji.  Od  śmierci  Laury  Thomas  stałam  się  na  nie 

niewrażliwa.  Podróżuję  za  to  w  czasie.  Robię  osiemnastoletni  skok  wstecz  i  wraz  z  Jane 

Biorne jestem świadkiem kariery politycznej senatora Harolda Ballena. 

Hipnoza  istotnie  spełnia  rolę  wehikułu  czasu.  Ale  ze  mną  jest  inaczej.  Ja  nie  tylko 

przenoszę  się  w  czasie,  przenoszę  się  także  do  innego  świata.  Bo  w  moim  hipnotycznym 

świecie  Jane  Biorne  nie  poleciała  na  wyspę  Quharfa,  a  senator  Harold  Ballen  został 

prezydentem  Stanów  Zjednoczonych.  Dlatego  w  niniejszej  powiastce  rozgraniczam  pojęcie 

przebywania TAM od pojęcia przebywania w moim hipnotycznym świecie. 

Oba  światy -  ten rzeczywisty  i ten  mój  hipnotyczny -  łączy  mnóstwo elementów.  Na 

przykład w obu dokonano zamachu na senatora Harolda Ballena. Dokonano go w tym samym 

miejscu, w tym samym czasie i w ten sam sposób, tyle że w moim świecie senator wyszedł ze 

szpitala  „Cordis"  jak z  sauny. Doktor  David T. McNehir  nie  miał przy  nim  nic do roboty.  I 

niezawodni  chłopcy  z  Federalnego  Biura  Śledczego  działali  bardziej  niezawodnie.  To,  co 

background image

ustalili, było z naszego punktu widzenia zdumiewające. 

Tego  nie  można  sprawdzić  mając  do  dyspozycji  jedynie  zszywki  „Rapids  Post"  z 

czerwca, sprzed osiemnastu lat. 

51 

- Ho, ho - powiedział tato - moja mała Netty znalazła sobie nową zabawkę. 

Tato ma  już 81  lat,  ale  nadal prowadzi  interesy.  Kieruje  nimi ze  swojej rezydencji,  z 

której  nie  wyściubia  nosa.  Rezydencja  ta  to  dwupiętrowy  pałacyk  w  dzielnicy  Nobility, 

otoczony trzyhektarowym ogrodem wysadzanym starymi drzewami o egzotycznych nazwach. 

Tatą opiekuje się siedmioosobowa służba, pałacykiem - trzy sprzątaczki, a ogrodem - dwóch 

ogrodników. Tato mówi, że ceni sobie tę odrobinę wygody. 

Tato  ceni  sobie  także  spokój  i  gardzi  życiem  rodzinnym,  więc  kontaktujemy  się  ze 

sobą  telefonicznie.  To  znaczy  ja  do  niego  dzwonię.  On  do  mnie  w  ciągu  tych  wszystkich 

miesięcy zadzwonił tylko dwukrotnie.  Potem przestał to robić z przekory  i pragnienia,  żeby 

go  adorować.  Wiem,  że  czeka  na  wiadomości  ode  mnie,  ponieważ  jednak  moje 

bezinteresowne telefony wywołują w nim niepokój i podejrzliwość, zawsze muszę wymyślać 

jakieś  przyziemne,  materialistyczne  preteksty.  Raz  prosiłam  go  o  nowy  samochód,  innym 

razem  o  finansowe  wsparcie  instytucji  charytatywnej,  jeszcze  innym  o  pieniądze  na  kupno 

wystawionego  na  licytację  obrazu  Salvadora  Dali.  Tę  moją  chciwość,  którą  przed  nim 

pozoruję, tato też sobie ceni. Twierdzi, że dzięki niej do czegoś w życiu dojdę. 

Dzisiaj  nie  musiałam  wymyślać  żadnych  pretekstów.  Naprawdę  potrzebowałam  jego 

pomocy. 

- Tatusiu - odparłam ja mówię najzupełniej poważnie. 

Wyłuszczyłam  mu  właśnie  swoją  prośbę  i  teraz  nieomal  widziałam,  jak  on  w 

mahoniowym gabinecie duma nad tym, co usłyszał. 

-  Polityka,  Netty  -  powiedział  -  to  zabawka  dla  dzieci  dużych,  zblazowanych  i 

gotowych na każde ryzyko. 

- Ja się nie zajmuję polityką, tatusiu - odpowiedziałam. - Chcę się tylko dowiedzieć o 

tym zamachu czegoś więcej niż to podała prasa. 

Cierpliwie czekałam, aż tato przemyśli sobie moje słowa. 

- Dobrze - odezwał się w końcu. - Jutro kogoś ci tam przyślę. 

- Dziękuję, tatusiu - pisnęłam z wdzięcznością. - A jak ty się czujesz? 

- O, cholera - burknął tato. - Znowu zaczynasz? 

Prawdopodobnie byłby rad, gdybym spytała go o to nie z czystej troski o jego zdrowie, 

background image

ale  w  nadziei,  że  czuje  się  źle,  w  związku  z  czym  już  wkrótce  odziedziczę  po  nim  cały 

majątek. Tak, z tego byłby rad. 

52 

-  Mark  -  powiedziałam  do  Marka.  -  Czy  wciąż  miewasz  te  napady  urojeniowo-

omamowe? 

-  Owszem  -  odrzekł  mój  mąż.  -  Kiedy  jestem  u  państwa  Iacola,  widzę  trzyletniego 

chłopca, którego nie ma. Jeżeli o to ci chodzi. 

- To musi być straszne. Wyobrażam sobie, co przeżywasz. 

- Straszne? Ossie jest przemiłym chłopcem. 

- Więc on jednak istnieje? - zapytałam. 

- Tak, on istnieje - odpowiedział Mark. - Ale jego nie ma. 

53 

Kiedy  przebywałam  TAM,  a  moja  powłoka  cielesna  z  zachowaną  mikroskopijną 

cząstką  świadomości  leżała  przez  czternaście  lat  w  Klinice  profesora  Henna,  wymarzyłam 

sobie swojego przyszłego dostarczyciela pieszczot. Był nim Mark Leve. 

- Czy to nie dziwne? - zapytałam go teraz. 

- Co? - zapytał z kolei Mark. (Jako dostarczyciel pieszczot, także wyrafinowanych, jest 

niezastąpiony.) 

- Ten chłopiec. Chłopiec, który istnieje, ale którego nie ma. 

- Co w nim dziwnego? 

- To chyba nie jest normalne? 

- A co ty uważasz za normę? 

Tak moglibyśmy prowadzić ten dialog w nieskończoność. Zmieniłam temat. 

-  Mark,  ale  ty  pracujesz  nad  sobą,  prawda?  -  zapytałam.  -  Ty  się  leczysz  z  tej 

parafrenii, co, Mark? 

- Po co? - zapytał z kolei Mark. 

- Bo to jest choroba. Tak powiedziałeś. 

- Naprawdę? 

- Powiedziałeś, że parafrenia jest chorobą psychiczną. 

Mark zdjął okulary i spojrzał na nie pod światło. 

-  Choroba  psychiczna  -  powtórzył.  -  Nikt  nie  ma  zielonego  pojęcia,  co  to  choroba 

psychiczna. Granica między normą a patologią jest cholernie płynna. A cała ta diagnostyka w 

background image

psychologii jest diabła warta. 

- Więc ty nie jesteś parafrenikiem, Mark? 

- O tym akurat trudno mi wyrokować. 

- I podchodzisz do tego z takim spokojem? 

- Czemu nie? Parafrenicy to przemili ludzie. 

Przyjrzałam się mu. Wyglądał na przemiłego człowieka. 

- Jeżeli o mnie chodzi - dodał - nie miałbym nic przeciwko temu, żeby uznano mnie za 

parafrenika. W każdym razie trzymam z nimi sztamę. 

-  Słuchaj,  Mark  -  powiedziałam -  czy oprócz parafreników trzymasz  sztamę także ze 

swoimi dawnymi kolegami? Tymi ze studiów? 

- Rozumiem. Chcesz, żebym zasięgnął ich porady. 

- Nie. Chcę, żebyś sprawdził, czy któryś z nich nie pracuje w Pogotowiu Ratunkowym 

przy Pięćdziesiątej Piątej. Albo czy nie ma tam jakiegoś znajomego. Kogoś, kto ma dostęp do 

archiwum. 

Mark włożył okulary i popatrzył na mnie z tym swoim wyrazem pogody na twarzy. 

-  Po  co  ci  ktoś,  kto  ma  dostęp  do  archiwum  Pogotowia  Ratunkowego  przy 

Pięćdziesiątej Piątej? - spytał. 

-  To  ten  zamach  na  senatora  Harolda  Ballena.  Wydaje  mi  się,  że  „Rapids  Post"  nie 

napisał wtedy całej prawdy. Że zataił pewne dane. 

-  Doktor  Dugan,  tak  zwany  wybitny  specjalista,  pracował  kiedyś  w  Pogotowiu 

Ratunkowym przy Pięćdziesiątej Piątej. 

- Wiem. Ale ja nie mam do niego zaufania, Mark. 

Mark uśmiechnął się jak bobas na puszce ze skondensowanym mlekiem. 

- Właśnie dlatego - powiedział - wytrzasnę ci te dane choćby spod ziemi. 

54 

W  obu  światach  -  w  tym  rzeczywistym  i  w  tym  moim  hipnotycznym  -  zdarzenia 

związane  z  zamachem  na  senatora  Harolda  Ballena  do  pewnego  momentu  rozegrały  się 

prawie  identycznie.  W  obu  światach  w  tym  czasie  było  ciepło,  przed  gmachem  studia 

telewizyjnego falował tłum republikanów, skandowano, wznoszono okrzyki i rzucono puszkę 

coca-coli.  W  obu  światach  puszka  eksplodowała,  uniesione  twarze  zgromadzonych  pokryły 

się kropelkami krwi,  wybuchła panika,  a obydwaj  przyboczni goryle senatora  zanieśli go do 

Cadillaca.  I  w obu światach Cadillac odjechał.  Od tego momentu wypadki potoczyły się  już 

inaczej. 

background image

55 

Twarz Jane Biorne także pokryła się kropelkami krwi. 

Jane poszła pod gmach studia telewizyjnego, żeby kontynuować swoją krecią i wredną 

robotę. Poszła tam z pakietem ulotek, które wkładała ludziom w ręce. Ulotki informowały, że 

senator  Harold  Ballen  przyleciał  do  Dutson,  żeby  zacząć  tu  reformować  zreformowany 

kościół.  Ta  Ballenowska  reformacja,  według  Jane,  miała  polegać  na  wprowadzeniu  do 

Ewangelii Świętej niektórych elementów materializmu dialektycznego. Senator Harold Ballen 

opuścił  studio  telewizyjne  z  godnością  i  w  towarzystwie  świty  oraz  dwóch  goryli.  Szpaler 

policjantów,  trzymając  przed  sobą  drewniane  zapory,  stał  przodem  do  tłumu.  Policjanci 

wypatrywali w tłumie zamachowców. 

- Hej, Balley, to dla ciebie! - krzyknął ktoś. 

Ponad tłum wzleciała puszka coca-coli, tradycyjnego napoju demokratów. Zatoczyła w 

powietrzu  łagodny  łuk.  Senator  Harold  Ballen  wyciągnął  ku  niej  ręce.  Gestem  tym  chciał 

wyrazić,  że  chociaż  jest  kandydatem  z  ramienia  Partii  Republikańskiej,  kocha  i  szanuje 

demokratów  i  znajdzie  dla  nich  lukratywne  posady  w  administracji,  jeżeli  zostanie 

prezydentem. 

Jane  Biorne  z  zadartą  głową  śledziła  lot  tej  puszki.  Kiedy  w  huku  eksplozji  puszka 

zniknęła, twarz Jane pokryła się krwawymi piegami. 

56 

- Jezu, Jane, co ci się stało? Co ci się stało, moje dziecko? 

Laura Thomas patrzyła przerażona na Jane Biorne, która stała na progu jej mieszkania 

(mieszkanka - jak go nazywała) z krwią rozmazaną na policzkach. 

-  O  Boże,  co  ci  się  stało,  kochanie?  Wejdź,  na  miłość  boską,  wejdźże!  Zaraz  wezwę 

lekarza. 

Bliska histerii Laura Thomas miotała się od telefonu do domowej apteczki, od apteczki 

do Jane i od Jane z powrotem do telefonu. 

-  Jezu,  gdzie  ja  podziałam  ten  notes?  Założę  ci  opatrunek,  dobrze?  Ty  jesteś  ranna, 

dziecino! O mój Boże, i co ja teraz pocznę? 

Jane  potrząsnęła  głową.  Usiłowała  dać  Laurze  do  zrozumienia,  że  nie  jest  ranna  i  że 

nic  złego  jej  nie  spotkało.  Oczy  błyszczały  jej  triumfalnie,  a  z  zakrwawionej  twarzy  biła 

radość. 

- Dołożyli mu - odezwała się wreszcie. 

Laura Thomas stanęła w pół drogi między domową apteczką a telefonem. 

background image

- Co? 

- Dołożyli mu. 

- Co? 

- Dołożyli mu. Temu cholernemu radykałowi. Załatwili go na cacy. 

Laura zbliżyła się do Jane. 

- Chryste, ty jesteś cała we krwi. 

- Dołożyli mu. Już po nim. 

- Na miłość boską, po kim? 

- Po tym cholernym radykale. 

- Ty jesteś ranna, moje dziecko. Zaraz wezwę lekarza. 

Jane znowu potrząsnęła głową. 

- Niepotrzebny mi lekarz. To nie moja krew. Nic mi nie jest. 

Delikatnie, jakby Jane była z weneckiego szkła, Laura dotknęła jej w kilku miejscach. 

- Nic ci nie jest? O mój Boże, kto ci zrobił coś takiego? Co się stało? 

- Dołożyli mu. Rzucili w niego bombą. 

- O Boże mój! 

- Rzucili bombą w Ballena. On już jest trup. Będzie o tym we wiadomościach. 

- Połóż się, Jane. Zadzwonię po doktora Andrewsa. 

- Nic mi nie jest, Laureen. Absolutnie nic. Muszę się tylko wykąpać i przebrać. Włącz 

tymczasem telewizor. Chcę to usłyszeć, że on już jest trup. 

Ruszyła  do  łazienki  rozpinając  po  drodze  bluzkę.  Laura  udała  się  za  nią.  Odkręciła 

kurki  natrysku  i  pełna  niepokoju  badała  wzrokiem  ciało  Jane,  z  którego  pod  strumieniami 

wody  znikały  wszystkie  te  śmiertelnie  krwawiące  rany,  aż  stało  się  ono  na  powrót  gładkie, 

zdrowe  i  nienaruszone,  i  wtedy  Laura  doświadczywszy  głębokiej  ulgi  także  weszła  pod 

natrysk. 

Jane  pomogła  jej  zdjąć  przemoczoną  podomkę  i  bieliznę.  Namydliły  się  obydwie  i 

wzięły  odświeżającą  kąpiel.  A  potem,  wysuszone  i  pachnące,  położyły  się  na  łóżku  i 

przytulone do siebie czerpały pociechę ze wzajemnych czułości. 

Nowoczesny, płaski i cienki jak kafel telewizor przyglądał im się ze swojego kąta. Był 

ciemny  i  cichy,  ponieważ  Laura  zapomniała  go  włączyć.  Z  wiadomości  telewizyjnych 

większość  mieszkańców  Dutson  już  wiedziała,  że  na  senatora  Harolda  Ballena  dokonano 

zamachu  i  że  senator  nie  odniósł  obrażeń,  ale  przebywa  pod  baczną  kontrolą  lekarską  w 

luksusowym, prywatnym szpitalu „Cordis". 

background image

57 

Todd  O’Horgan,  którego  przysłał  do  mnie  mój  tato,  był  typowym  anglosaskim 

protestantem,  przynajmniej  odpowiadał  wizerunkowi  typowego  anglosaskiego  protestanta, 

jaki  typowi  anglosascy  protestanci  kreślą  na  swój  własny  i  publiczny  użytek.  Miał 

dwadzieścia osiem - dwadzieścia dziewięć lat i wyglądał trochę na dyrektora firmy tekstylnej, 

trochę  na  adwokata,  trochę  na  gangstera  -  tego  z  ostatniej,  cywilizowanej,  wykształconej  i 

kulturalnej generacji. 

-  Wszystkie  akta  dotyczące  zamachu  na  Ballena  -  powiedział  -  znajdują  się  w 

posiadaniu Federalnego Biura Śledczego. Nie ukrywam, że możemy natrafić na trudności nie 

do pokonania. Nasze wpływy nie obejmują swoim zasięgiem pracowników FBI. 

- Więc to FBI zablokowało przepływ informacji? - wtrąciłam. 

Ledwo uchwytny błysk pojawił się w szarych oczach Todda O’Horgana. Pojawił się i 

zgasł. 

- Czyżbym coś takiego powiedział? - spytał beznamiętnie. 

Poczułam się nieswojo. 

- No dobrze. Ale od tamtej pory minął już szmat czasu. Przez ten czas chyba ustalono 

coś więcej  niż to wtedy podały gazety? -  tu wskazałam rozłożone  na  stole zszywki  „Rapids 

Post" sprzed osiemnastu lat. 

-  Powołane  zostały  dwie  komisje  do  zbadania  tej  sprawy  -  odrzekł  Todd  O’Horgan. 

Mówił  płynnie,  jak  spiker  radiowy.  -  Pierwsza  pod  kierownictwem  Galta  Thaylera,  a  w  rok 

później  druga,  której  przewodniczył  Bud  Abrahams.  Powiadano,  że  Galt  Thayler  zebrał 

interesujące  materiały.  W  ich  ujawnieniu  przeszkodziła  mu  dwudziestoczterotonowa 

ciężarówka  przedsiębiorstwa  transportowego  „Knudson  Speed".  Zepchnęła  ona  jego 

samochód z wiaduktu nad Czarcim Kanionem. Ciężarówkę skradziono sprzed restauracji przy 

autostradzie,  a  jej kierowcę znaleziono zasztyletowanego w  lesie,  pół  mili od tej restauracji. 

Bud  Abrahams,  przewodniczący  drugiej  komisji,  miał  wrzody  żołądka  i  zażywał  Amphojel. 

Jest  to  koloidalny  wodorotlenek  glinowy  i  przyjmuje  się  go  przed  jedzeniem.  Zawsze  nosił 

fiolkę  tych  tabletek  przy  sobie.  Miał  je  także  w  snack-barze  „Venison".  Venison,  ventral, 

vengeance  i  venom...  nomen  omen  pierwsze  trzy  litery  tych  wyrazów.  Zamówił  auszpik  z 

sarniny,  łyknął  tabletkę  Amphojelu  i  natychmiast  dostał  drgawek,  krwotoku,  posiniał, 

zesztywniał i skonał. W wyniku przeprowadzonej ekspertyzy toksykologiczno-chemicznej w 

wycinku  narządów  wewnętrznych  zwłok  stwierdzono  obecność  alkaloidów.  Obliczono,  że 

oprócz wodorotlenku glinowego w ilości 200 miligramów Bud Abrahams musiał zażyć około 

300 miligramów strychniny  i 20  miligramów akonityny. Nie wiadomo, kto  mu sporządził tę 

background image

tabletkę Amphojelu.  Ale jego gospodynię, która zaopatrywała go także w leki, znaleziono w 

garażu  z  czaszką  rozłupaną  łomem.  Na  narzędziu  zbrodni  były  odciski  palców  tylko  Buda 

Abrahamsa. Czy mam mówić dalej, pani Leve? 

- Tak - szepnęłam. - Niech pan mówi dalej. 

Todd O'Horgan podjął beznamiętnie: 

- Tym, który dokonał zamachu na Ballena, był Pakistańczyk Muzaffar Ahmed Bhutto, 

znany  w  środowisku  narkomanów  jako  Noel.  Ten  młodzieniec  zrobił  sobie  złoty  zastrzyk. 

Przedawkował heroinę. To się zdarza. Po prostu... 

- Wiem - powiedziałam. 

-  Wreszcie  doktor  McNehir.  Tu  wyłaniają  się  wątpliwości.  Być  może  był  to 

nieszczęśliwy  wypadek.  Doktor  McNehir  został  potrącony  przez  kamionetkę,  kiedy  wsiadał 

do  swojego  Lincolna.  Kierowcę  kamionetki  wypuszczono  z  aresztu  za  kaucją.  Sędzia 

okręgowy wymierzył mu dziecinnie łagodny wyrok. 

Przełknęłam ślinę. Jakby zaschło mi w gardle. 

- Był jeszcze jeden - mówił Todd O'Horgan. - Ives Stubbs, samotny jeździec. Pracował 

na  własną  rękę.  Znaleziono  go  w  kontenerowni.  Nikt  z  rodziny  nie  potrafił  zidentyfikować 

jego szczątków, potrzebna była ekspertyza sądowo-lekarska. 

- Straszne - podsumowałam. 

Wyraz  twarzy  Todda  O'Horgana  pozostał  doskonale  beznamiętny.  W  sposób 

powściągliwy i opanowany, metodą uniwersyteckiego wykładu, dał mi do zrozumienia, na co 

narażają mnie moje niezdrowe zainteresowania. Byłby z niego niezły pokerzysta i dyplomata 

- tak myślę, chociaż nie znam się ani na jednym, ani na drugim. 

-  To są wstępne ustalenia -  powiedział Todd O'Horgan.  -  Na zlecenie pani ojca,  pani 

Leve,  sztab  ludzi  dłubie  w  tej  sprawie.  Jutro  lub  pojutrze  pozwolę  sobie  odwiedzić  panią 

ponownie. 

Teraz  uświadomił  mi,  że  narażam  nie  tylko  siebie.  Narażam  też  sztab  ludzi,  w  tym  i 

jego, Todda O'Horgana. 

- Proszę mnie odwiedzić - powiedziałam cicho. 

58 

W  moim  hipnotycznym  świecie  zamachowcem  był  także  Pakistańczyk  Muzaffar 

Ahmed  Bhutto.  Ale  nie  musiał robić sobie (nie zrobiono  mu)  złotego zastrzyku. Żyje  on do 

dzisiaj.  Pakistańczyk  Muzaffar  Ahmed  Bhutto  żyje  do  dzisiaj,  ponieważ  puszka  coca-coli, 

którą rzucił w senatora Harolda Ballena okazała się niewinnym gadgetem. 

background image

59 

Puszka-gadget  wykonana  została  w  całości  z  miękkiego  kartonu.  Wyposażono  ją  w 

minimalną ilość ładunku wybuchowego, w zdalnie sterowany elektroniczny mikrodetonator i 

wypełniono krwią.  Krew  zawierała  heparynę,  dzięki temu  nie  skrzepła w  swojej kartonowej 

puszce. 

Podobną  puszkę  wykonano  na  zamówienie  telewizji.  Żeby  telewidzowie  mieli  pełną 

jasność,  zademonstrowano  jej  działanie  w  studiu,  przed  kamerami.  Nastąpiła  efektowna 

eksplozja i twarze eksperymentatorów pokryły krwawe piegi. 

Komentator  omówił  działanie  puszki-gadgetu.  Mikrodetonator  uruchamiany  był  za 

pomocą  mikroodbiornika,  który  przechwytywał  radiowy  sygnał  wyemitowany  z 

mikronadajnika.  Uruchomiony  mikrodetonator  przenosił  detonację  na  materiał  wybuchowy, 

co powodowało rozerwanie się kartonowej puszki i rozprysk małych drobin krwi w promieniu 

dwudziestu jardów. 

Zamachu dokonano, powiedział komentator, o godzinie piątej czternaście po południu, 

we  wtorek.  Obecnie,  po  trzech  dobach  od  tamtego  zamachu,  nasz  Balley  zdrów  i  cały 

przebywa  w  swojej  letniej  rezydencji,  gdzie  przewieziono  go  ze  szpitala  „Cordis".  Mimo 

wspaniałego  samopoczucia  i  kwitnącego  stanu  zdrowia  znajduje  się  pod  stałą  kontrolą 

lekarską. 

Tym postrzelonym  niby-zamachowcem,  mówił  dalej  komentator, tą żałosną postacią, 

okazał  się  niejaki  Muzaffar  Ahmed  Bhutto,  młody  Pakistańczyk  podejrzany  o  narkomanię. 

Został  on  ujęty  i  obecnie,  po  trzech  dobach  od  dokonania  zamachu,  przebywa  w  areszcie, 

gdzie  przewieziono  go  z  cieszącego  się  ponurą  sławą  baru  „Płomienisty  Ptak".  Mimo 

fatalnego samopoczucia i nędznego stanu zdrowia znajduje się pod stałą kontrolą policyjną. 

Jane  Biorne  oglądając  ten  program  zaciskała  pięści.  Pałała  żądzą  mordu.  Miała 

nieprzepartą ochotę zamordować Muzaffara Ahmeda Bhutto. 

60 

- Wiesz - zagadał z emfazą Mark - wiesz, że wszyscy ci faceci z mojego środowiska to 

chorzy psychicznie? 

- Naprawdę? - spytałam. 

- Do pioruna, tam nie ma ani jednego faceta zdrowego psychicznie! 

- Naprawdę? 

- Odszukałem kupę swoich starych kumpli. To sami wariaci. 

- Może oni także chodzą do państwa Iacola? 

background image

- Co? Co chcesz przez to powiedzieć? 

- Jeżeli oni mają te napady urojeniowo-omamowe... 

- Czy ja powiedziałem, że oni mają napady urojeniowo-omamowe? 

- Więc to nie są parafrenicy? 

-  To  schizoidzi  i  oligofreni.  Mówią  co  innego,  robią  co  innego  i  myślą  co  innego. 

Oglądają się za siebie i nie wierzą ani jednemu twojemu słowu. To wariaci. 

- Naprawdę? 

- Myślisz, że któryś z nich mi pomógł? Żaden mi nie pomógł. Do pioruna, gdyby nie ta 

urzędniczka z Pogotowia, nigdy nie przyniósłbym ci tego wyciągu z akt. 

- Więc masz te dane? Mark, jesteś kochany. Były jakieś ofiary? 

- Tylko lekko ranni. Trzydzieści cztery osoby odniosły tylko lekkie obrażenia. Dostały 

serum,  Valium  i  tu  i  ówdzie  przyklejono  im  plaster.  Jeżeli  oczekiwałaś  czegoś  więcej,  to 

bardzo mi przykro. 

61 

Toddowi O’Horganowi także było przykro. 

Tak  jak  zapowiedział,  odwiedził  mnie  nazajutrz  po  swojej  pierwszej  wizycie.  Był 

nadal powściągliwy, opanowany i doskonale beznamiętny. 

- Przychodzę z dalszymi ustaleniami - rzekł. - Niestety, znowu będę zmuszony mówić 

o morderstwie. Bardzo mi przykro, pani Leve. 

- Proszę mówić. Jestem przygotowana na najgorsze. 

- Tym razem jest to morderstwo podwójne.  Jak pani zapewne wie, w dniu dokonania 

zamachu na Ballena towarzyszyła mu ochrona. Goryli było dwóch: Lee Donker Kruszynka  i 

Mathews  White  Byk.  Obaj  po  odwiezieniu  szefa  do  szpitala  „Cordis"  pozostali  tam  do 

godziny szóstej trzydzieści po południu, kiedy to naczelny lekarz, doktor McNehir, stwierdził 

jego  zgon.  Wówczas  niezwłocznie  udali  się  obydwaj  do  letniej  rezydencji  Ballena. 

Przebywali  tam  od  wtorku,  od  godziny  siódmej  po  południu,  do  piątku,  do  godziny  ósmej 

rano.  O  dziewiątej  mieli  zostać  przesłuchani  przez  speców  z  Federalnego  Biura  Śledczego. 

Do  przesłuchania  nie  doszło,  ponieważ  w  piątek,  punktualnie  o  godzinie  ósmej  rano  letnia 

rezydencja Ballena razem z obydwoma gorylami wyleciała w powietrze. 

Todd  O'Horgan  otworzył  zatrzaski  aktówki  i  wydobył  z  niej  płócienną  sznurowaną 

teczkę. 

-  Tu  jest  odnośny  raport.  Zawiera  wszystko  to,  co  pani  powiedziałem  i  jest 

uzupełniony mniej istotnymi szczegółami. Pozwolę sobie nadal być z panią w kontakcie, pani 

background image

Leve. Gdyby miała pani jakieś wątpliwości lub pytania, proszę się nie krępować i dzwonić do 

mnie o każdej porze. 

Drżącym głosem odpowiedziałam, że nie będę się krępować. 

62 

„Niczym  dwie  papużki-nierozłączki  jeździłyśmy  do  centrum  zasiadałyśmy  do  stołu, 

kąpałyśmy  się  i  spałyśmy.  Nasza  wspólnota  myśli  i  uczuć  mogłaby  stanowić  wzór  dla 

niejednego stadła.” 

I dalej: 

„Mój  związek  z  Laurą  w  pełni  zaspokajał  nasze  potrzeby  uczuciowe,  był  bogato 

inkrustowany romantyzmem oraz wyrafinowaną subtelnością.  [To samo  mogę powiedzieć o 

swoim  związku  z  Markiem  -  uwaga  A.L.].  To  była  wyższa  forma  współżycia,  której 

zrozumienie przekracza zdolność pojmowania większości mężczyzn.” 

Jak łatwo się domyślić, znów zacytowałam urywki Inicjacji

63 

Bogu niech będą dzięki, że w moim hipnotycznym świecie Jane Biorne nie przesadzała 

z  tym  zaspokajaniem  potrzeb  uczuciowych  i  równie  dużo  inicjatywy  wykazywała  w 

przygotowywaniu kreciej i wrednej roboty mającej sprawić, że atrakcyjność senatora Harolda 

Ballena  w  najbliższych  tygodniach  diablo  ucierpi.  Inspirację  czerpała  z  programów 

telewizyjnych. Nie przeoczyła żadnego programu, który dotyczył zamachu. 

W programach telewizyjnych często wracano do tematu eksplodującej puszki-gadgetu. 

Wypowiedziało  się  mnóstwo  specjalistów  w  zakresie  pirotechniki  i  spowinowaconych  z  nią 

dziedzin.  Wszyscy  specjaliści  byli  zgodnego  zdania:  puszka-gadget  nie  wyrządziłaby 

senatorowi krzywdy nawet wtedy, gdyby zamachowiec włożył mu ją do kieszeni. 

Oprócz specjalistów w zakresie pirotechniki i spowinowaconych z nią dziedzin przed 

kamerami  telewizji  wypowiedzieli  się  także  obaj  goryle  senatora  Harolda  Ballena:  Rusty 

Portman i Gene Temaner. 

Rusty  Portman,  któremu  puszka-gadget  eksplodowała  prawie  trzy  jardy  nad  głową, 

oświadczył: 

„To  było  takie  uczucie,  jakby  cię  ktoś  trzepnął  puchową  poduszką  po  łbie  i 

Jednocześnie skropił wodą dla otrzeźwienia.” 

Gene Temaner, któremu puszka-gadget też eksplodowała prawie trzy jardy nad głową, 

oświadczył: 

background image

„Raz  siedziałem  z kumplami  w knajpie,  przy  stoliku  blisko sceny,  na której tańczyła 

Ely-Ely. Ely-Ely zdejmowała z siebie ciuchy i rzucała nimi w gości. Kiedy już zdjęła z siebie 

ostatnią  rzecz,  trafiła  nią  we  mnie.  To  były  białe  stylonowe  majteczki  z  czerwoną  różą  na 

spodzie.  Te  majteczki ześliznęły się po  mojej twarzy, spadły  mi  na kolana,  a  ja zobaczyłem 

Ely-Ely w pełnym blasku reflektorów. Aż mnie zatkało. No, ten wybuch zrobił na mnie takie 

samo wrażenie.” 

Bogu niech będą dzięki, że w moim hipnotycznym świecie Jane Biorne nie przeoczyła 

żadnego  programu  telewizyjnego,  który  dotyczył  zamachu,  i  że  wysłuchała  wywiadu  z 

gorylami  senatora  Harolda  Ballena.  Nie  z  Lee  Donkerem  alias  Kruszyną  i  Mathewsem 

White'em alias Bykiem, ale z Rusty Portmanem i Gene Temanerem. 

64 

Zadzwoniłam  pod  numer,  który  mi  zostawił  Todd  O’Horgan.  Zastałam  go  pod  tym 

numerem. Powiedziałam mu, że dzwonię we wiadomej sprawie, po czym dodałam: 

-  Panie  O’Horgan,  chciałabym,  żeby  pan  dla  mnie  sprawdził,  jaki  związek  z  naszym 

wspólnym przyjacielem ma Rusty Portman i Gene Temaner, i kim są obaj ci panowie. 

Todd O’Horgan, kiedy odwiedził mnie po raz drugi, prosił, żebym rozmawiając z nim 

telefonicznie wyrażała się raczej oględnie. Teraz czułam się jak tajniak albo konspirator. 

- Dobrze - usłyszałam znajomy, beznamiętny głos. - Będę u pani jutro. 

65 

Program  telewizyjny,  w  którym  wypowiedzieli  się  obydwaj  goryle.  Rusty  Portman  i 

Gene  Temaner,  zainspirował  Jane  Biorne  do  napisania  artykułu  pod  tytułem:  Eksplodujący 

element  kampanii  wyborczej.  W  artykule  tym  Jane  rozważała,  w  jakiej  mierze  ten 

pozorowany zamach utrwali wizerunek senatora Harolda Ballena w pamięci ludzi, wywoła w 

nich współczucie i podziw, i zjedna mu przyszłych wyborców. Pomiędzy wierszami wyczytać 

można  było,  że to sam  senator  Harold Ballen upozorował ten zamach  na siebie.  Właśnie po 

to, żeby utrwalić swój wizerunek, w pamięci ludzi i zjednać sobie przyszłych wyborców. 

66 

W  istocie  Muzaffar  Ahmed  Bhutto,  jak  zeznał,  rzucił  w  senatora  Harolda  Ballena 

puszką coca-coli na zlecenie faceta, któremu skromność nie pozwoliła się przedstawić. Facet 

powiedział,  zeznał  dalej  Muzaffar  Ahmed  Bhutto,  że  puszka  jest  niewinnym  gadgetem,  i 

obiecał  za  ten  rzut  zapłatę  w  gotówce:  pięćset  dolarów  natychmiast,  a  półtora  tysiąca  po 

background image

wykonaniu rzutu. Razem - dwa tysiące. 

Są tacy, którzy za połowę tej sumy sprzątną każdego, nie wyłączając senatora, zanim 

zdąży on pomyśleć o Bogu. Trawa czy cukier, kurwa, to jest wszystko cholernie drogie, a za 

dwa  tysiące  dolców  to  człowiek  rzucałby  puszkami  coca-coli  od  rana  do  wieczora  i  to  w 

samego prezydenta. 

Tak zeznał Muzaffar Ahmed Bhutto. 

67 

W  tydzień  po  zamachu  na  senatora  Harolda  Ballena  Jane  Biorne  zjawiła  się  w 

gabinecie  swojego  szefa,  Douglasa  Johnstona.  Przyniosła  mu  swój  artykuł  zatytułowany 

Eksplodujący  element  kampanii  wyborczej.  Ubrana  była  w  obcisłe  spodnie  z  beżowego 

tropiku  i  w  obcisłą  kremową  bluzkę.  Cały  ten  ubiór  podkreślał  barokowe  kształty  jej  ciała. 

Położyła maszynopis na biurku i rzekła: 

- Przeczytaj to teraz. 

Douglas Johnston przez długą chwilę smakował jej wygląd - jeżeli wolno użyć takiego 

określenia  -  następnie  zagłębił  się  w  lekturze  maszynopisu.  Jane  usiadła  na  karle  przed, 

biurkiem. Przybrała pozę, która jeszcze bardziej podkreślała barokowość kształtów jej ciała. 

Maszynopis liczył dwie strony i Douglas Johnston przeczytał go w ciągu dwóch minut. 

Potem podniósł wzrok na Jane. 

- Jane - powiedział - coś ty mi tu przyniosła? 

-  Artykuł  pod  tytułem:  Eksplodujący  element  kampanii  wyborczej  -  odpowiedziała 

Jane zgodnie z prawdą. 

Douglas  Johnston  przypominał  trochę  psa,  które  od  urodzenia  mają  taki  strapiony 

wyraz pyska. 

- Jane. I ty chcesz, żebym ja ci to wydrukował? 

- Tak. Chcę, żebyś mi to wydrukował, Dog. 

- Chcesz, żebym dopieprzył Balley'owi? 

- Tak. Chcę, żebyś dopieprzył Ballenowi. 

- Jane. Balley to równy gość. 

- Ballen to cholerny radykał. 

- Ameryka potrzebuje dzisiaj kogoś takiego jak Balley. 

- Gówno. 

Douglas Johnston potrząsnął głową. Wypadło to nieprzekonująco. 

- Ja ci tego nie wydrukuję, Jane. 

background image

- Jak uważasz, Dog. 

Jane  Biorne  założyła  nogę  na  nogę.  Ściślej,  lewą  stopę  położyła  na  prawym  kolanie. 

Siedziała  zwrócona  przodem  do  swojego  pryncypała,  tak  że  Douglas  Johnston  miał  otwarty 

widok na to wszystko,  na co mężczyzna  lubi  mieć otwarty widok.  Przy tym podała pierś do 

przodu, wskutek czego barokowość kształtów jej  ciała została podkreślona w sposób wprost 

oszałamiający. 

- Jane - powiedział błagalnie Douglas Johnston. 

- Dog - odpowiedziała mu Jane zniewalającym tonem. 

Nawiasem  mówiąc  perfidnie  wykorzystywała  ona  nad  nim  swoją  przewagę.  Od 

kwietnia,  kiedy  to  limuzyną  Plymouth  wybrali  się  na  przejażdżkę  za  miasto,  Douglas 

Johnston  bezskutecznie  usiłował  dostarczyć  Jane  nowej  porcji  nadziemskich  rozkoszy 

zmysłowych. Teraz drżała każda komórka jego organizmu. 

- Niech to szlag. Wydrukuję ci ten przeklęty artykuł, Jane. 

- Wydrukujesz go w najbliższym numerze, Dog, dobrze? W poniedziałek przeczytamy 

go wspólnie. 

-  Dobrze,  Jane.  Wydrukuję  go  w  najbliższym  numerze.  Na  rozkładówce.  Wybiję  ten 

nagłówek taką czcionką, że tchu nie będziesz mogła złapać. 

68 

Todd O'Horgan dotrzymał słowa. Przyszedł do mnie na drugi dzień po moim telefonie. 

Był  jak  zwykle powściągliwy, opanowany  i doskonale  beznamiętny.  I  jak zwykle przystąpił 

do rzeczy bez wstępu. 

- Rusty Portman i Gene Temaner - powiedział - byli także członkami ochrony Ballena. 

Lojalnymi w każdym calu. Ballen darzył ich bezgranicznym zaufaniem. I to oni mieli lecieć z 

nim  do  Dutson.  Nagle,  w  przeddzień  odlotu,  złożyli  im  wizytę  agenci  Federalnego  Biura 

Śledczego.  Mieli  nakaz  aresztowania.  Prasa  sympatyzująca  z  kandydatami  z  ramienia  Partii 

Demokratycznej  rozpuściła  pogłoskę,  jakoby  Rusty  Portmana  i  Gene  Temanera  łączyła 

zażyłość  z  ugrupowaniem  infiltrowanym  przez  Centralną  Agencję  Wywiadowczą.  W  takiej 

sytuacji  żaden  polityk  nie  odważy  się  użyć  wpływów  dla  ratowania  swoich  goryli,  choćby 

darzył ich bezgranicznym zaufaniem, zwłaszcza w roku wyborczym. O zwolnieniu Portmana 

i  Temanera  za  kaucją  nie  mogło  być  mowy.  Tymczasem  Ballen  wołał  nie  zwlekać  z 

wyjazdem  do  Dutson.  Jako  osobistą  ochronę  zabrał  ze  sobą  Lee  Donkera  Kruszynkę  i 

Mathewsa  White'a  Byka.  Aresztowanie  Portmana  i  Temanera  wynikło  z  biurokratycznego 

nieporozumienia,  ale  o  tym  Ballen  nigdy  się  nie  dowiedział.  Już  nie  żył,  kiedy 

background image

nieporozumienie zostało wyjaśnione. 

Todd  O’Horgan  otworzył  zatrzaski  swojej  aktówki  i  wydobył  z  niej  nową  płócienną 

sznurowaną  teczkę.  Coś  w  rodzaju  niepewności  odbiło  się  na  jego,  twarzy,  jeżeli  na  tej 

opanowanej i doskonale beznamiętnej twarzy mogło cokolwiek się odbić. 

- Ta teczka, pani Leve - powiedział - zawiera raport o okolicznościach śmierci doktor 

Lorny  Lasley.  Lorna  Lasley  była  asystentką  naczelnego  lekarza  szpitala  „Cordis",  doktora 

McNehira.  Razem  z  nim  uczestniczyła  w  reanimacji  Ballena.  Starsi  pracownicy  szpitala 

„Cordis" przypominają sobie, że w dniu, kiedy Ballen zmarł, wynikła między tym dwojgiem 

dość ostra sprzeczka. Nazajutrz doktor Lorna Lasley telefonicznie umówiła się na spotkanie z 

będącym  dziś  na  emeryturze  redaktorem  „Rapids  Post".  Spotkanie  nie  doszło  do  skutku, 

ponieważ  doktor  Lasley  zniknęła.  Po  miesiącu  z  kanału  portowego  wyłowiono  jej  zwłoki 

obciążone  kilkunastofuntowym  blokiem  cementu,  który  miała  przywiązany  do  szyi 

nylonowym sznurem. 

Wzdrygnęła się. 

-  Już  kończę  -  powiedział  Todd  O'Horgan.  -  W  tym  stanie  rzeczy  nasuwa  się 

przypuszczenie,  że  śmierć  doktora  McNehira,  który  został  potrącony  przez  kamionetkę,  nie 

była tylko nieszczęśliwym wypadkiem. Tak... Teraz wie pani bodajże tyle samo, ile wiedział 

Galt Thayler, przewodniczący pierwszej komisji do zbadania sprawy zamachu na Ballena, ile 

wiedział Bud Abrahams, przewodniczący drugiej komisji, i ile wiedział Ives Stubbs pracujący 

na  własną  rękę.  Oczywiście  nasi  ludzie  nie  poprzestaną  na  tych  ustaleniach.  Będą  działać 

nadal. Ale bardzo ostrożnie, pani Leve, bardzo ostrożnie. 

- Myślę, panie O’Horgan - odpowiedziałam - że niczego więcej ustalać nie trzeba. To, 

czego się dowiedziałam, zupełnie mi wystarczy. Zupełnie. 

69 

Gdybym tak umiała! Gdybym umiała pisać powieści kryminalne! 

Napisałabym  wtedy  powieść  kryminalną  o  zamachu  na  senatora  Harolda  Ballena  i 

zarobiłabym na niej kupę forsy. Intryga przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi, którą Dan 

Martin  zażyczył  sobie  wyeksponować  kosztem  wątku  Jane  Biorne,  byłaby  w  tej  powieści 

dostatecznie  tajemnicza,  tak  jak  to  było  (i  chyba  pozostanie)  w  rzeczywistości,  samochody 

osobowe  spadałyby  z  wiaduktów  do  przepaści,  kamionetki  rozjeżdżałyby  ludzi  na  miazgę, 

letnie  rezydencje  wylatywałyby  w  powietrze,  roiłoby  się  od  narkomanów,  nożowników, 

zamachowców i trucicieli, trup słałby się gęsto, a ulice spływałyby krwią. 

Moja  powieść  kryminalna  o  zamachu  na  senatora  Ballena  byłaby  powieścią 

background image

pasjonującą. 

70 

Rzeczywistość, ta sprzed osiemnastu lat, jest równie pasjonująca. 

„Teraz wie pani  bodajże tyle samo -  rzekł Todd O’Horgan w trakcie  naszej ostatniej 

rozmowy - ile wiedział Galt Thayler (...), Bud Abrahams (...) i (...) Ives Stubbs.” 

W  istocie,  dzięki  copiątkowym  seansom  hipnotycznym,  wiem  więcej  niż  ci  trzej 

panowie razem wzięci. Opierając się na faktach ustalonych przez sztab ludzi pracujących dla 

Todda O'Horgana i na faktach ustalonych przez ekspertów i armię wiarygodnych reporterów 

telewizyjnych z  mojego hipnotycznego świata,  mogę punkt  po punkcie zrekonstruować bieg 

zdarzeń  poprzedzających  zamach,  rozgrywających  się  podczas  niego  i  zaistniałych  po  nim. 

Wśród tych punktów jest jednak jeden słaby, nie poparty żadnym dowodem. Nie udało mi się 

dowiedzieć,  co  się  działo  z  senatorem  Haroldem  Ballenem  od  momentu,  kiedy  jego  goryle, 

Lee  Donker  alias  Kruszynka  i  Mathews  White  alias  Byk,  wnieśli  go  do  Cadillaca,  do 

momentu,  kiedy  Cadillac  z  senatorem  i  obydwoma  gorylami  w  środku  zatrzymał  się  przed 

szpitalem „Cordis". W mojej rekonstrukcji tego punktu mogę tylko opierać się na poszlakach. 

A  poszlaki  wskazują,  że  senator  Harold  Ballen  w  ciągu  trwającej  dwadzieścia  trzy 

minuty jazdy z miejsca zamachu do szpitala „Cordis" został zamordowany. 

71 

Więc pokuszę się o tę rekonstrukcję. 

Nie wiem, w jakich gabinetach zapadła decyzja skazująca na śmierć senatora Harolda 

Ballena,  w  jakich  gabinetach  opracowano  plan  zamachu.  Niech  będzie,  że  tak  zrządził  sam 

Los. Los pisany z dużej litery. 

72 

Los  miał  do  wyboru  zasadniczo  dwa  warianty.  Wariant  jeden,  w  którym  senator 

Harold Ballen zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych, i wariant drugi, w którym senator 

Harold  Ballen  nie  zostaje  prezydentem  Stanów  Zjednoczonych.  Los  znał  naturalnie 

implikacje  polityczne  obu  wariantów.  Los  w  miarę  swoich  możliwości  dba  o  pokój  na 

świecie. Więc Los wybrał wariant korzystniejszy dla świata. 

Skoro  już  mowa  o  możliwościach  Losu,  to  są  one  olbrzymie.  Ale  nie  są 

nieograniczone. Los ma na ludzi wpływ mniej więcej w takim samym stopniu, w jakim ludzie 

mają wpływ na Los. Losowi nie zawsze udaje się skutecznie ingerować w poczynania ludzi. 

background image

Dlatego  w  obu  wariantach,  które  miał  do  wyboru  Los,  senator  Harold  Ballen  poleciał  do 

Dutson  i  w  obu  rzucono  w  niego  puszką-gadgetem.  Ale  tylko  w  jednym  wariancie  do 

Cadillaca  senatora,  w  zastępstwie  goryli:  Rusty  Portmana  i  Gene  Temanera,  wsiedli  goryle: 

Lee  Donker  alias  Kruszynka  i  Mathews  White  alias  Byk.  Podobnie  jest  z  poczynaniami 

innych  postaci  występujących  w  moim  Oglądzie,  jak  choćby  z  Jane  Biorne,  która  zamiast 

lecieć  na  wyspę  Quharfa,  zajęła  się  krecią  i  wredną  robotą  godzącą  w  dobre  imię  senatora 

Harolda Ballena, sama nie mając pojęcia, z jakich pobudek to czyni. 

W Inicjacji Jane Biorne napisała: 

„Iluż  mężczyzn  ubolewało,  że  nie  potrafi  zrozumieć  kobiet.  Może  pocieszy  tych 

panów fakt, że ja często nie potrafiłam zrozumieć sama siebie.” 

Los ją rozumiał. Los ją rozumiał, ponieważ był odpowiedzialny za jej poczynania. 

73 

Tak  więc  Los  zrządził,  że  osiemnaście  lat  temu  ktoś  w  pojemniku  wykonanym  z 

miękkiego  kartonu  i  do  złudzenia  przypominającym  puszkę  coca-coli  umieścił  minimalną 

ilość ładunku wybuchowego wraz z detonatorem wyposażonym w mikroodbiornik nastrojony 

na  odbiór  fali  o  wybranej  częstotliwości.  Puszkę  wypełniono  krwią  konserwowaną.  W 

układzie  grupowym  ABO  tej  krwi  występował  antygen  B,  a  w  jej  układzie  grupowym  Rh 

występowało  zestawienie  antygenów  typu  CDe.  Krótko  mówiąc  była  to  krew  grupy  B  o 

czynniku  Rh+.  Krew  grupy  B  o  czynniku  Rh+  miał  w  swoim  organizmie  senator  Harold 

Ballen  -  w  ilości  bez  mała  sześciu  litrów.  Ilość  ta  dotyczy  okresu  przed  zamordowaniem 

senatora Harolda Ballena. 

Wypełnioną  krwią  i  oryginalnie  zapieczętowaną  puszkę-gadget  facet,  któremu 

skromność  nie  pozwoliła  się  przedstawić,  wręczył  młodemu  narkomanowi  o  nazwisku 

Muzaffar  Ahmed  Bhutto,  proponując  mu  za  rzucenie  jej  w  senatora  Harolda  Ballena  dwa 

tysiące  dolarów  w  gotówce.  Muzaffar  Ahmed  Bhutto  miał  wykonać  rzut  w  chwili,  kiedy 

senator opuści gmach studia telewizyjnego. 

Los wiedział, że za sprawą kreciej i wrednej roboty Jane Biorne senator Harold Ballen 

przyleci  do  Dutson,  żeby  dowieść  telewidzom,  radiosłuchaczom  i  czytelnikom  w  wielu 

stanach,  że  mieszkańcy  jego  rodzinnego  miasta  nadal  go  kochają,  szanują  i  popierają  mimo 

czyjejś kreciej i wrednej roboty. Los wiedział też, że w tę podróż senator będzie chciał zabrać 

swoich  lojalnych  w  każdym  calu  goryli:  Rusty  Portmana  i  Gene  Temanera.  Los  więc 

ograniczył swobodę poruszania się obydwu rzeczonym gorylom i zastąpił ich gorylami mniej 

lojalnymi: Lee Donkerem alias Kruszynką i Mathewsem White'em alias Bykiem. 

background image

Puszka-gadget  została  rzucona  w  wyznaczonej  chwili.  Efektownie  eksplodowała  trzy 

jardy  nad  głową  senatora  Harolda  Ballena,  rozpryskując  krew  grupy  B  o  czynniku  Rh+  w 

promieniu  dwudziestu  jardów.  Twarze  ludzi  zgromadzonych  przed  studiem  telewizyjnym 

pokryły drobne krwawe piegi. Spora część zgromadzonych doznała szoku i wpadła w panikę, 

na skutek czego, w ogólnym przepychaniu, odniosła lekkie obrażenia. 

Obydwaj mniej lojalni goryle wnieśli przerażonego i zaszokowanego senatora Harolda 

Ballena do Cadillaca i tam któryś z nich wprawnym ciosem noża przeciął mu tętnicę szyjną. 

Przez dwadzieścia trzy  minuty  jazdy z  miejsca  zamachu do szpitala  „Cordis" senator  utracił 

tak dużo swojej krwi grupy B o czynniku Rh+, że ta ilość, która w nim pozostała, nie mogła 

podtrzymać  funkcji  życiowych  jego  organizmu.  Los  wiedział,  że  bomba,  nawet  prawdziwa, 

nie zastąpi wprawnego ciosu nożem w tętnicę szyjną. Bomby mają swoje kaprysy, często rażą 

odłamkami  nie  tych,  co  trzeba,  choćby  eksplodowały  trzy  jardy  nad  tymi,  co  trzeba.  Los 

wiedział  przy  tym,  że  wszyscy  zgromadzeni  przed  gmachem  studia  telewizyjnego  będą 

przekonani,  że  senator  Harold  Ballen  zginął  w  wyniku  eksplozji  bomby,  szczególnie  że 

bombę  tę  rzucił  narkoman  i  obcokrajowiec.  W  opinii  obywateli  amerykańskich  ulubionym 

zajęciem narkomanów i obcokrajowców jest dokonywanie aktów terrorystycznych. 

Obydwaj  mniej  lojalni goryle czekali w recepcji  szpitala  „Cordis" do godziny  szóstej 

trzydzieści po południu, dopóki doktor David T. McNehir oficjalnie nie stwierdził tego, co dla 

nich od początku było jasne, po czym Cadillacem senatora Harolda Ballena pojechali do jego 

letniej  rezydencji,  gdzie  sfora  ich  rzeczników  prasowych  rasy  Doberman  i  Dog  Tybetański 

strzegła  do  nich  dostępu  przed  sforą  ciekawskich  reporterów.  W  piątek  Los  doszedł  do 

konkluzji,  że  obaj  mniej  lojalni  goryle  w  zasadzie  wypełnili  już  swoje  zadanie,  więc  na 

godzinę  przed  tym,  jak  mieli  oni  zostać  przesłuchani  przez  speców  z  Federalnego  Biura 

Śledczego, wysadził ich w powietrze razem z letnią rezydencją senatora Harolda Ballena. 

Do  identycznej  konkluzji  Los  doszedł  wobec  Muzaffara  Ahmeda  Bhutto.  Ponieważ 

jego wina była niewspółmiernie mniejsza od winy Lee Donkera alias Kruszynki i Mathewsa 

White'a alias Byka, Los zgotował mu śmierć łagodną i poprzedzoną tokiem czarownych wizji. 

Pozbywając  się  kolejnego  świadka  Los  pomniejszył  liczbę  narkomanów  i  obcokrajowców, 

których  ulubionym  zajęciem  -  według  opinii  obywateli  amerykańskich  -  jest  dokonywanie 

aktów terrorystycznych. 

Los  w  swojej  wszechstronnej,  interdyscyplinarnej  orientacji  przewidział  też,  że 

naczelny lekarz szpitala „Cordis", doktor David T. McNehir, odróżni ranę zadaną odłamkiem 

eksplodującej  bomby  od  rany  zadanej  wprawnym  ciosem  noża.  Liczył  jednak  na  dyskrecję 

doktora  David  T.  McNehira,  którego  w  młodości  łączyły  niezbyt  chwalebne  koneksje  ze 

background image

środowiskiem  przestępczym,  a  który  teraz,  po  latach,  cenił  sobie  duchowy  spokój,  własną 

karierę,  swój  materialny dorobek i  bezkonfliktową współpracę ze wszystkimi środowiskami, 

także  przestępczymi.  Tymczasem  jego  asystentka,  doktor  Lorna  Lasley,  oprócz  prawości  i 

leżących  na  jej  oddziale  chorych  (pomijając  paru  zdrowych  młodych  mężczyzn)  nie  ceniła 

sobie  nic  w  ogóle,  a  już  na  pewno  nie  doktora  Davida  T.  McNehira.  Zakwestionowała  ona 

podaną przez niego przyczynę śmierci senatora Harolda Ballena i zagroziła, że powiadomi o 

tym fałszerstwie prasę. Doktor David T. McNehir zaczął się wahać. 

W  tej  sytuacji  Los  nie  miał  wyboru.  Na  mało  ruchliwej  ulicy  rozpędził  skradzioną 

kamionetkę  dostawczą  do  prędkości  pięćdziesiąt  mil  na  godzinę  i  skierował  ją  prosto  na 

doktora Davida T. McNehira, który właśnie otwierał kluczykiem drzwiczki swojego Lincolna 

zaparkowanego przy krawężniku. Doktor  David  T. McNehir  przestał się wahać.  Pochowano 

go ze wszystkimi  honorami  należnymi członkowi ceniącemu  sobie duchowy  spokój,  własną 

karierę, swój materialny dorobek i bezkonfliktowe życie - kiedy jeszcze żył. 

Nie  przestała  się  natomiast  wahać  doktor  Lorna  Lasley.  Nie  miała  ona  Lincolna  ani 

żadnego  samochodu,  który  mogłaby  parkować  przy  krawężniku  mało  ruchliwej  ulicy,  ale 

miała zwyczaj odbywać spacery w okolicach nie sprzyjających spacerom kanałów portowych. 

Los wykorzystał ten jej zwyczaj. Obezwładnienie samotnej kobiety spacerującej w okolicach 

kanałów portowych jest równie łatwe jak zdobycie nylonowego sznura i kilkunastofuntowego 

bloku cementu. 

Dalekowzroczny  Los  przewidział  także  i  to,  że  wśród  wielomilionowej  rzeszy 

Amerykanów  znajdzie  się  paru  śmiałków,  którzy  zdecydują  się  stanąć  na  czele  komisji 

powołanych  do  zbadania  sprawy  zamachu  na  senatora  Harolda  Ballena.  Los  zna  całe 

mnóstwo dobrych, sprawdzonych metod unieszkodliwiania takich śmiałków. 

Samochód  dociekliwego  Galta  Thaylera,  śmiałka,  który  przewodniczył  pierwszej 

komisji,  uderzony  dwudziestoczterotonową  ciężarówką  przedsiębiorstwa  transportowego 

„Knudson  Speed"  wyleciał  przez  barierę  wiaduktu  nad  Czarcim  Kanionem  i  zamienił  się  w 

złom  przemieszany  z  trzewiami.  Buda  Abrahamsa,  śmiałka,  który  przewodniczył  drugiej 

komisji,  nie  musiano  zbierać  po  kawałku.  Wyniesiono  go  ze  snack-baru  „Venison" 

wprawdzie  sinego,  sztywnego  i  martwego  z  około  300  miligramami  strychniny  oraz  20 

miligramami  akonityny  w  żołądku,  ale  w  całości.  To,  co  zrobiono  z  Ivesem  Stubbsem, 

śmiałkiem,  który  nie przewodnicząc żadnej komisji pracował  na  własną rękę,  nie  nadaje  się 

do opisania. Przynajmniej ja nie mogę się na to zdobyć. 

Senator  Harold  Ballen  nie  został  prezydentem  Stanów  Zjednoczonych,  a  sprawa 

zamachu na niego powoli przycichła. 

background image

Tak oto dopełnił się Los. 

74 

O Boże, gdybym tak umiała! Gdybym umiała pisać powieści kryminalne! 

75 

-  Wiesz,  Mark  -  powiedziałam  -  tak  mi  się  coś  zdaje,  że  mam  już  ten  Ogląd  prawie 

skończony. 

- To świetnie - odpowiedział Mark. Był rozgorączkowany. Co chwilę zerkał w stronę 

werandy. - Cieszę się. 

- Z czego się cieszysz? - zapytałam. 

- Co? - zapytał z kolei Mark. 

- Powiedziałeś, że się cieszysz. 

- Naprawdę? 

- Mark. 

- Tak? 

- Powiedziałam, że mam ten Ogląd prawie skończony. 

- To świetnie. 

- Mark? 

- Tak? 

- Czy ty mnie słuchasz? 

- Oczywiście, że cię słucham. 

- Bo ja mam wrażenie, że ty jesteś nieprzytomny. 

- Naprawdę? 

- Mark, czy ty na kogoś czekasz? 

- Owszem. 

- Można wiedzieć na kogo? 

- Na Ossie. 

- Na Ossie. Na tego chłopca. 

- Tak, na niego. To jest ten chłopiec, który istnieje, ale którego nie ma. 

- Rozumiem. I on ma do nas przyjść. 

Mark  nie  od  razu  odpowiedział.  Teraz  już  nie  zerkał  na  werandę.  Teraz  się  w  nią 

wpatrywał. 

- Właśnie idzie - oświadczył. 

background image

Spojrzałam tam, gdzie patrzył Mark. Niczego nie zobaczyłam. Dotarł jednak do mnie 

odgłos  drobnych,  szybkich  kroków.  Po  sekundzie,  ze  ściany,  na  której  wisi  portret  mojej 

babki,  wyłonił  się  może  trzyletni  chłopiec  ubrany  w  pomarańczową  kurtkę,  czerwoną 

czapeczkę i granatowe spodnie wpuszczone w kozaczki. 

-  Cześć  wujek  -  powiedział  ten  chłopiec  i  rozejrzał  się  po  pokoju.  -  Ale  tu  u  ciebie 

fajowo. A dzie som te zabawki, co mówiłeś, co? 

- Zaraz je dostaniesz - odpowiedział Mark. 

-  Mark  -  odezwałam  się  szeptem.  -  Czy  jesteś  pewny,  że...  że  ten  chłopiec...  że  on 

przeszedł przez tę ścianę? 

- Oczywiście. Przecież ci tłumaczyłem. 

- Obawiam się, że to niemożliwe. To jakaś kuglarska sztuczka. 

-  Ależ  przeciwnie  -  zapewnił  mnie  Mark  z  entuzjazmem.  Zwrócił  się  do  chłopca:  - 

Ossie, możesz to zrobić jeszcze raz? 

- Co? - zapytał chłopiec. 

- Przejść przez ścianę i wrócić. 

Chłopiec uśmiechnął się zdziwiony, ale bez słowa sprzeciwu wykonał to, o co Mark go 

poprosił. Wszedł w ścianę, zniknął, a potem wyłonił się z niej w trochę innym miejscu. 

- Czy nadal utrzymujesz, że to kuglarska sztuczka? - spytał mnie Mark. 

Potrząsnęłam głową. 

- Nie wiem. Jeżeli to nie jest jakaś kuglarska sztuczka, to ja mam to... to, o czym ciągle 

mówiłeś. Ten napad. 

- Napad urojeniowo-omamowy? - podsunął uprzejmie Mark. 

- Tak. Jestem parafreniczką. 

- To cudownie - powiedział Mark. - Parafrenicy to przemili ludzie, naprawdę. 

76 

To,  co  powiedziałam  Markowi  o  tym,  że  Mój  hipnotyczny  ogląd  świata  jest  niemal 

ukończony, niezupełnie odpowiada prawdzie. 

Dan  Martin,  redaktor  naczelny  „Dutson  Telegraph",  zwracając  mi  mój  Ogląd  do 

przerobienia  zażyczył  sobie,  żebym  kosztem  wątku  Jane  Biorne  wyeksponowała  intrygę 

przeciw senatorowi Haroldowi Ballenowi. Uwzględniłam to życzenie. 

Każdy może to sprawdzić. 

Poza tym Dan Martin zażyczył sobie, żebym przerabiając mój Ogląd wyeksponowała 

implikacje polityczne po objęciu przez senatora Harolda Ballena stanowiska prezydenta. Tego 

background image

życzenia nie uwzględniłam. 

To także każdy może sprawdzić. 

77 

Na  wstępie  tej  powiastki  obiecałam,  że  wyjaśnię,  gdzie,  kiedy  i  w  jaki  sposób 

prezydentem  Stanów  Zjednoczonych  został  senator  Harold  Ballen,  który  w  rzeczywistości 

nigdy nie został prezydentem Stanów Zjednoczonych. 

Wywiązałam się z tej obietnicy połowicznie. 

Wyjaśniłam, gdzie senator Harold Ballen został prezydentem Stanów Zjednoczonych. 

Starałam  się  wyjaśnić,  kiedy  senator  Harold  Ballen  został  prezydentem  Stanów 

Zjednoczonych. 

Nie  wyjaśniłam,  w  jaki  sposób  senator  Harold  Ballen  został  prezydentem  Stanów 

Zjedzonych. 

Dlaczego? 

78 

„Myśmy  doszli  do  wniosku  -  powiedział  Dan  Martin  do  Marka  Leve  -  że  bardziej 

nośna  dramatycznie  jest  intryga  przeciw  senatorowi  Haroldowi  Ballenowi  i  implikacje 

polityczne po objęciu przez niego stanowiska prezydenta.” 

Implikacje  te  omówiłam  w  poprzedniej,  pierwszej  wersji  Oglądu.  Omówiłam  je  w 

skrócie,  byle  zarysować  tło  społeczne,  co  nie  przypadło  do  gustu  Danowi  Martinowi.  Dan 

Martin  zażyczył  sobie,  żeby  nie  były  one  jedynie  tłem  społecznym,  żeby  je  wyeksponować 

razem z  intrygą przeciw  senatorowi Haroldowi Ballenowi, którą  w niniejszej,  drugiej  wersji 

Oglądu wyeksponowałam. 

Dlaczego  nie  wyeksponowałam  także  tych  implikacji?  Dlaczego  w ogóle  pominęłam 

je milczeniem? 

Pominęłam  je  milczeniem,  ponieważ  uznałam,  że  sama  intryga  przeciw  senatorowi 

Haroldowi  Ballenowi  jest  dostatecznie  nośna  dramatycznie  i  stanowi  zamkniętą  całość,  a 

implikacje  polityczne  po  objęciu  przez  niego  stanowiska  prezydenta  to  już  całkiem  inna 

historia. 

Może w przyszłości ją opiszę. 

79 

Poza tym nasz miodowy miesiąc (Marka i mój)  ma się ku końcowi i najwyższy czas, 

background image

żebyśmy wybrali się wreszcie w podróż poślubną. 

Poza  tym  jestem  już  zmęczona  przerabianiem  mojego  Oglądu.  Chcę  jak  najszybciej 

przesłać ten maszynopis do redakcji i żeby od razu go wydrukowali. 

A  gdyby  Dan  Martin  miał  znowu  jakieś  zastrzeżenia  i  zwlekał  z  podpisaniem  tej 

powiastki  do  druku,  pójdę  do  niego  osobiście  i  tak  jak  Jane  Biorne  obrzucę  go  telefonami, 

chociaż  nie  będzie  to  w  stylu  amerykańskim.  Nawiasem  mówiąc  powinnam  to  zrobić 

wcześniej. Nie zrobiłam tego. Szkoda. 

80 

Ufam, że żaden z fachowców zatrudnionych w redakcji „Dutson Telegraph" nie będzie 

próbował tej wersji Oglądu puentować ładną woltą. 

Anetta Leve 

OD REDAKCJI 

Nie  dopisaliśmy  żadnej  puenty.  Jesteśmy  zdania,  że  wolta  w  wykonaniu  Autorki  jest 

wystarczająco ładna. 

Życząc  młodej  parze  rozkosznych  przeżyć  podczas  podróży  poślubnej  wyrażamy 

jednocześnie nadzieję, że pani Anetta Leve dotrzyma słowa i napisze dla nas nową opowieść. 

Opowieść  o  implikacjach  politycznych  po  objęciu  stanowiska  prezydenta  przez  senatora 

Harolda Ballena - w Jej hipnotycznym świecie. 

(DAN) 


Document Outline