background image

Jacek Sawaszkiewicz

MIĘDZY INNYMI MAKABRA

background image

JEDNO ZE WSPOMNIEŃ 

W   momencie   podkładania   bomby   plastykowej   pod   gmach   parlamentu   koleś   z   nie 

ukrywanym   zdziwieniem   stwierdził,   że   zamiast   ładunku   wybuchowego   trzyma   w   garści 
puszkę sardynek, w dodatku o podejrzanym wyglądzie. Sabotaż oczywiście nie wchodził w 
rachubę,   najprawdopodobniej   odpowiedzialny   za   dystrybucję   amunicji   pracownik   przez 
niedopatrzenie włożył kolesiowi do teczki swoje drugie śniadanie. 

W dokładnym unicestwieniu gmachu, którego piwnice dawały nam właśnie schronienie, 

upatrywałem   -   niejako   okazjonalnie   -   sposobu   uregulowania   czysto   prywatnych 
porachunków, tak istotnych, że z radością zamieniłbym stożki gruzowe z całego miesiąca na 
ten jeden. Krótko mówiąc, jeden z portierów parlamentu uwiódł mi żonę. 

Koleś siedział w kącie i z upodobaniem dłubał w nosie. Jak zwykle decyzję zostawił mnie. 

Postanowiłem otworzyć ową fatalną puszkę, gdyż dokuczliwe ssanie w dołku przeszkadzało 
mi w koncentracji. Jak łatwo się domyślić, sardynki były popsute. 

Odstąpiłem swoją porcję kolesiowi, który rzucił się na nią niczym głodomór, i udałem się 

do knajpy po drugiej stronie ulicy. Jak wielkie było moje zdumienie, kiedy nieoczekiwana 
eksplozja naprzeciwko wyrwała okna z ram, cisnęła klientów na bemar, a kasjerkę wtłoczyła 
pod   palenisko   rusztu   -   może   świadczyć   fakt,   że   wybiegłem   z   knajpy   zapomniawszy   o 
zapłaceniu rachunku. 

background image

Z kupy gruzu, w którą zamienił się gmach parlamentu, płynął ku niebu piękny, siny obłok 

dymu.   Portiera   odnalazłem   między   ubikacją   a   stropem   szóstego   piętra.   Przygniatała   go 
pancerna   szafa   stojąca   zwykle   w   sekretariacie   -   pokoju   służbowym   mojej   żony.   Portier 
szczerzył zęby i ściskał chciwie damską łydkę. Żył. Niedługo zresztą: nigdy nie rozstaję się z 
bronią. 

Później   wielokrotnie   roztrząsałem   przyczyny   eksplozji.   Dopiero   po   roku   przypadkowo 

dowiedziałem się od znajomego pirotechnika, że sardynki były zakamuflowanym, reagującym 
na   soki   trawienne   materiałem   wybuchowym.   W   ten   sposób   przysłowie   o   chciwości   i 
łakomstwie, co gubi człowieka, jeszcze raz znalazło potwierdzenie w życiu. Kolesia nie żal 
mi specjalnie, gdyż rył pode mną. 

Wraz ze zmianą parlamentu posadzono mnie na wysokim stołku, a mundur galowy, który 

noszę podczas uroczystości państwowych, obciąga siedem rzędów medali, krzyży i orderów. 
Siedzenie jest miękkie i mocne i pewnie się na nim spoczywa, toteż mogę sobie pozwolić na 
opublikowanie niniejszych wspomnień i gówno mi kto zrobi. 

JAK PISAŁEM BAJKĘ 

Ogłoszono konkurs na bajkę dla dzieci. 
Ołówek kosztuje dwa złote. Papier mam za darmo, bo biurowy. Zacząłem: 
"Za siedmioma górami, za siedmioma..." 
Oklepane. 
"Za granicą żył, był... Żył sobie Szaraczek Bezuszek. Był to miły zajączek, tylko nie miał 

ucha. Zostawił je na torach kolejowych. A było to tak: 

Któregoś dnia zmęczony nadmierną ilością spożytego alkoholu..." 
Nie. 
"Było sobie Zając. Miał czworo dzieci i żonę - śliczną panią Zającową. Chorowała ona na 

puchlinę wodną..." 

Nie inaczej. 
"Żona miała złamaną łapkę. Pan Zając myślał, że żona symuluje. Nie pamiętał, jak jednego 

wieczoru odłamał konar i tym konarem..." 

Może siekierą? 
Z zającami nic nie wyjdzie. Już lepiej o karaluchach. 
"Żył sobie Karaluszek, który miał ciepłe i wygodne mieszkanko uwite w kupie gnoju..." 
To odpada. 
"W   ciemnym   borze   mieszkali   państwo   Niedźwiadkowie.   Bardzo   się   kochali.   Pewnego 

dnia, gdy pani Niedźwiadkowa  poszła  po miód,  pan Niedźwiadek  zwabił  do norki panią 
Kozę. Pani Niedźwiadkowa, wróciwszy z miodem zastała ich w łóżku. 

- Ach ty łajdaku - powiedziała pani Niedźwiadkowa - przyprowadzasz sobie dziwki?..." 
Źle. 
"Pani   Niedźwiadkowa   nic   nie   powiedziała,   tylko   wygoniła   męża   z   norki.   Panią   Kozę 

obdarła ze skóry, wypatroszyła i zaniosła do wędzarni..." 

Hm, niedźwiedzie są raczej roślinożerne. No to o Krówce Nicnieróbce. 
"Była sobie Krówka Nicnieróbka. Chciała wyjechać na Zachód, lecz nie miała pieniędzy. 

Poszła więc do Świnki Świniokratki. 

- Świnko Świniokratko, powiedz mi, jak można szybko i łatwo zarobić? 
Pokwiczała Świnka, do biurka zaglądnęła i wydobyła urzędowe akta. 
- Zrób tak jak ja. Usiądź przy źródełku i od każdego, kto przyjdzie, pobieraj opłatę. Tu 

masz odpowiednie zarządzenie. 

- A jeżeli ktoś nie będzie miał pieniędzy? 

background image

- To nie będzie pił. 
- Dziękuję ci, Świnko Świniokratko - powiedziała Krówka Nicnieróbka. 
I poszła do źródełka. Ale szybko jej się znudziło. Zwierzęta piły na kredyt, potem zwlekały 

z opłatą, pisały odwołania i w ogóle. Zdenerwowała się Krówka i sprzedała interes Śwince 
Świniokratce. 

Nadal jednak nie miała za co wyjechać na Zachód. Postanowiła więc pójść do Osiołka. 

Przyniosła mu pęczek marchwi i poprosiła go o radę. 

- Otwórz zamtuzik - powiedział Osiołek. 
- Nie mam za co. Nie starczy mi nawet na projekt. 
- To na razie zamieszkaj u Świnki Świniokratki. Kiedy się dorobisz, wybudujesz sobie 

odpowiednie zaplecze..." 

Nie, kurczę. Skąd takie rady od osła? Do diabła ze zwierzakami. 
"Na dziewiątym piętrze wieżowca mieszkał bardzo stary staruszek i bardzo stara staruszka. 

Mieli wnuczka Bandziorka. Gdy wnuczek podrósł, pokrajał dziadka i wyrzucił go do zsypu na 
śmieci. Babkę zmumifikował, wypchał trocinami i sprzedał jako manekin..." 

Cholera, to nie tak. Może o Czerwonym Kapturku? 
"Pewnego dnia Czerwony Kapturek wybrał się do babci Ludożerci. Gdy przyszedł, babcia 

leżała w łóżku i udawała chorą. 

- Dzień dobry babciu Ludożerciu - powiedział Czerwony Kapturek. 
-   Dzień   dobry   Czerwony   Kapturku   -   powiedziała   babcia   Ludożercia   i   połknęła 

dziewczynkę. 

Widział to Wilk. Ponieważ bardzo lubił Czerwonego Kapturka, wskoczył  przez okno i 

zagryzł babcię Ludożercię. Rozpruł jej brzuch i wydostał z niego zmiętą dziewczynkę. 

- Jakże mam ci dziękować, kochany Wilku? - spytał Czerwony Kapturek. 
-   Och,   drobiazg   -   odpowiedział   Wilk.   -   Daj   mi   tylko   kawałek   babci.   Zaniosą   swoim 

dzieciom. 

- Możesz zabrać ją całą. Ale zanim pójdziesz, zjemy kolację. 
Odcięli babci Ludożerci nóżkę i upiekli na ruszcie w kominku. Podjadłszy sobie Czerwony 

Kapturek zaczął dziwnie patrzeć na Wilka. Zaniepokojony Wilk spytał: 

- Czemu masz takie duże uszy, Czerwony Kapturku? 
- Żebym cię mogła dobrze słyszeć. 
- A czemu masz takie duże oczy? 
- Żebym cię mogła dobrze widzieć. 
- A czemu masz takie duże ręce, na litość boską? 
- Żebym cię mogła mocno objąć. 
- O rany. A czemu masz taką dużą buzię? 
- Żebym cię mogła serdeczniej pocałować - odpowiedziała dziewczynka i rzuciła się na 

Wilka. 

Wilk jednak był wzorowym mężem i nie chciał zdradzić żony. Tarzali się więc po podłodze 

i tarzali, aż dziewczynce udało się dokonać gwałtu. Gdy wyczerpana legła na podłodze, Wilk 
podkulił ogon i przysięgając na swojego wilczego boga, że więcej nie będzie ratować małych 
dziewczynek, pognał do lasu." 

Tę bajkę wysłałem.

ZADRA 

Przeciąłem  jezdnię  i wkroczyłem  na koślawy chodnik. Przed drzwiami  zawahałem  się. 

Ojciec, który mi towarzyszył, pokiwał głową. 

- Daremnie tracisz czas na walkę wewnętrzną - powiedział. - Tym razem zwycięży zło. 

background image

Spojrzałem   mu   w   oczy.   Dostrzegłem   w   nich   głębokie   przekonanie   poparte   ogromem 

doświadczeń. 

Weszliśmy. 
- Znasz pewnie "Dziwną historię dra Jekylla i Mra Hyde'a" - mówił ojciec siadając na 

wysokim stołku. - To, co zwykle - rzucił pod adresem - rzucił pod adresem barmana i podjął 
przerwaną myśl: - Autor zakłada istnienie w człowieku dobra i zła i stara się rozstrzygnąć, 
która z tych sił ostatecznie zwycięża. 

Nalałem sobie napoju "Orange". 
- Która? - zapytałem. 
- Ostatecznie - odparł ojciec - zwycięża dobro. 
Wzruszyłem ramionami 
- Nie wierzę. 
- Bo wdałeś się w swojego stryja. On też nie wierzył w zwycięstwo dobra - ojciec zapatrzył 

się w mokry blat baru. - Pamiętam, jak krążył po mieszkaniu i mruczał: "Już się ja ciebie 
pozbędę, już ja cię wyabstrahuję". Kiedy go zapytałem, co go tak dręczy, odpowiedział, że 
zło. Wyznał mi, że tkwi w nim odrobina zła, jest to mikroskopijna odrobina, powiedział, ale 
rani go jak zadra. Postanowił się od niej wyzwolić. W środku nocy. Chyba przez godzinę 
dobiegały mnie odgłosy jego walki wewnętrznej, potem usłyszałem łomot i wszystko ucichło. 
Kiedy tam wszedłem, pod ścianą leżał topór, a na dywanie spoczywały dwie połówki twojego 
stryja.   Był   przecięty   równo  wzdłuż   osi   symetrii.   Cofnąłem   się   i   wtedy  jedna   z  połówek 
drgnęła. Oparła się na łokciu, obróciła do mnie półkulę głowy, łypnęła okiem i powiedziała: 
"Za duży wziąłem zamach". 

Ojciec umilkł. Przez chwilę w zadumie bawił się opróżnioną literatką. 
- Do dziś nie wiem - dodał - która to była połowa. Dobra czy zła? 

WUJASZEK 

Trumna stała przed ołtarzem, w opustoszałej kapliczce panował miły półmrok. Kilka świec 

rzucało blade, chwiejne światło na inkrustowane brzegi katafalku. Biła północ. 

Byłem   w  cudownym   nastroju.  Byłem   szczęśliwy.   Wujaszek   wreszcie   wykorkował   i   ja 

czuwałem samotnie przy jego trumnie, tu, w tej przytulnej, mrocznej kapliczce. 

Od trzech dni, od kiedy otrzymałem wiadomość o jego śmierci, łykałem nitroglicerynę, bo 

stany radosnej euforii zmuszały moje zdefektowane serce do nadmiernego wysiłku. Ale to 
wszystko nie miało znaczenia. Wujaszek wykorkował, chwała Bogu Wszechmogącemu! 

Wujaszek wreszcie wykorkował, a ja wciąż nie mogłem w to uwierzyć. 
Bo wujaszek umierał już kilkakrotnie i zawsze jakoś wywinął się śmierci. Ten kostyczny 

staruch,   ten   Momos   za   każdym   takim   razem   mawiał,   że   jest   to   najlepszy   kawał,   jaki 
kiedykolwiek zrobił rodzinie. 

Biła północ. Za dziesięć godzin za moim wujaszkiem zatrzasną się drzwi grobowca i wtedy 

będę mógł powiedzieć: "Niech mu ziemia lekką będzie". I odzyskam całkowity spokój. A 
potem, potem czeka mnie ekscytująca wizyta u notariusza. 

Przebrzmiało ostatnie uderzenie zegara i wtedy usłyszałem stukanie. Było dość energiczne, 

dobiegało   z   nieokreślonego   miejsca.   Nastawiłem   uszu.   Stukanie   rozległo   się   ponownie, 
ułożone w sensowną serię. Niemal bezwiednie odczytałem: 

- S-o-s. 
Sygnał ostatniej nadziei. SOS. Ale skąd tutaj SOS, na miłość boską? 
- S-o-s-o-s-o-s-o-s. 
Ktoś nadawał Morse'em. Nadawał biegle, tak jak mój wujaszek w czasach, kiedy miał 

krótkofalówkę i zabawiał się robieniem kawałów innym krótkofalowcom-amatorom. 

No, ale ten mamut nie żyje - zapewniłem siebie z tragicznym brakiem przekonania. 

background image

- R-a-t-u-n-k-u-s-o-s-r-a-t-u-n-k-u. 
Zbliżyłem się do katafalku. Tak, to stąd dobiegało to stukanie. Bez wątpienia to stukanie 

dobiegało z trumny. 

- R-a-t-u-n-k-u-o-t-w-i-e-r-a-ć-r-a-t-u-n-k-u. 
Trumna aż się trzęsła od uderzeń. To nie było złudzenie, wujaszek żył! Od początku nie 

mogłem uwierzyć, że on umarł, i teraz to się na mnie zemściło. 

Na   chwilę   odebrało   mi   mowę   i   owładnęła   mną   rozpacz.   Dlaczego,   dobry   Boże   - 

pomyślałem - nie chcesz przygarnąć tej duszyczki? Dlaczego tak mnie karzesz, dobry Boże? 

- Dlaczego?! - wrzasnąłem. 
- O-t-w-ó-r-z-r-o-b-e-r-t-o-t-w-ó-r-z. 
- Dlaczego?! - wrzasnąłem powtórnie. 
- C-o? 
- Dlaczego walisz w tę przeklętą trumnę - powiedziałem złamanym głosem. - Nie możesz 

mówić jak człowiek? 

- M-a-m-p-o-d-w-i-ą-z-a-n-ą-b-r-o-d-ę. 
- O Jezu - jęknąłem i wróciłem do ławki, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa. 
Z neseseru wyjąłem piersiówkę koniaku, który czasem łykam w zastępstwie nitrogliceryny. 

Łyknąłem także teraz. 

Ma   podwiązaną   brodę   -   pomyślałem   -   od   trzech   dni   leży   w   trumnie,   mimo   to   żyje. 

Niewiarygodne. 

- Prawdziwy cud, że się tam nie udusiłeś - zauważyłem. 
- T-u j-e-s-t s-z-p-a-r-a - odstukał wujaszek, uwzględniając z kulturą zasady interpunkcji 

Morse'a. 

- Gdzie? 
- W t-r-u-m-n-i-e, n-a-d m-o-j-ą g-ł-o-w-ą. W-i-e-j-e s-t-a-m-t-ą-d. 
Pociągnąłem  z piersiówki następny łyk.  Spokojnie - powiedziałem sobie. - Jeszcze nie 

wszystko stracone. 

Wstałem i obejrzałem tę szparę. Miała długość trzech centymetrów. Ale jeżeli wieje, musi 

też   wywiewać.   Dokładnie   zbadałem   całą   trumnę.   Istotnie,   tuż   przy   nogach   była   druga, 
mniejsza szpara. Rozprostowałem plecy i znowu wróciłem do ławki. 

- P-o-s-z-u-k-a-j ł-o-m-u - odezwał się wujaszek. 
- Oczywiście - powiedziałem. 
Poczułem się raźniej. Wydobyłem z neseseru kanapki i termos z kawą. Była jeszcze gorąca. 

Jej mocny aromat rozszedł się po kapliczce. 

- C-o t-y t-a-m r-o-b-i-s-z? - zastukał wujaszek. 
Stawał się niespokojny. 
- Właśnie się zastanawiam nad tym łomem - odparłem odwijając z folii kanapki. 
- S-p-r-o-w-a-d-ź j-a-k-ą-ś p-o-m-o-c. 
- Teraz jest noc, wujaszku - oświadczyłem z pełnymi ustami. - Wszyscy śpią. 
-   T-y-j-e-s-z-ł-o-b-u-z-i-e   -   załomotał   wujaszek.   Wyraźnie   tracił   cierpliwość.   Przestał 

przestrzegać zasad interpunkcji. - N-a-t-y-c-h-m-i-a-s-t-o-b-u-d-ź-s-w-o-j-ą-m-a-t-k-ę. 

- Wiesz, że ona tego nie cierpi. 
- C-o? 
- Moja matka nie cierpi, jak się ją budzi po nocy. 
- T-t-y-s-o-b-i-e-k-p-i-s-z-t-y-ł-a-j-d-u-k-u. 
Oho, już nawet zaczął popełniać błędy. Musiał być nielicho zdenerwowany. 
No cóż, on był zdenerwowany, ale ja jadłem starając się zachować spokój - tak jak zalecał 

to lekarz. Okruchy chleba spadały mi na kolana. Lepiłem kulkę z tych okruchów. 

- R-o-b-e-r-t. 
- Jestem, wujaszku. 

background image

- Ż-ą-d-a-m-ż-e-b-y-ś-j-ą-o-b-u-d-z-i-ł. 
- Kogo? 
- S-w-o-j-ą-m-a-t-k-ę-t-y-d-r-a-n-i-u-m-a-t-k-ę-m-a-t-k-ę-m-a-t-ę-m-a-k-t-a - z wściekłości 

znów się pomylił, przerwał na chwilę, po czym załomotał bez ładu i składu: Bum, bum, bum! 

Kulka w moich palcach stała się ciepła, miękka, podatna na formowanie. Dodałem do niej 

miąższ z dwóch kromek chleba i zacząłem to wszystko ugniatać w obu dłoniach. 

Z   chaotycznego   łomotania,   po   krótkiej   przerwie,   wujaszek   przeszedł   z   powrotem   na 

poprawny alfabet Morse'a. 

- R-o-b-e-r-t. 
- Słucham wujaszku. 
- J-e-ż-e-l-i z-a-r-a-z n-i-e s-p-r-o-w-a-d-z-i-s-z t-u p-o-m-o-c-y, o-s-k-a-r-ż-ę c-i-ę o u-s-i-ł-

o-w-a-n-i-e z-a-b-ó-j-s-t-w-a i w-y-d-z-i-e-d-z-i-c-z-ę. 

- Oczywiście. 
Czułem, że chleb robi się miękki jak plastelina. Podszedłem do katafalku. Wujaszek znowu 

przerwał, by po chwili spytać: 

- Z-n-a-l-a-z-ł-e-ś ł-o-m? 
- Och, łom - powiedziałem. - Jesteśmy w kaplicy, wujaszku. Obawiam się, że nie mają tu 

łomu. 

Tak, chleb był  już dostatecznie miękki. Odszukałem tę szparę u wezgłowia i starannie 

wypełniłem ją ugniecionym chlebem. 

- C-o-t-y-t-a-m-r-o-b-i-s-z? - zaniepokoił się wujaszek. 
- Uszczelniam trumnę - wyjaśniłem. - Żeby cię nie przewiało. 
Wujaszek skomentował moje wyjaśnienie długą serią bezładnego walenia. Upłynęła dobra 

minuta, zanim wyłowiłem jakieś sensowne zdanie: 

- T-y-ł-a-j-d-a-k-u-m-o-r-d-e-r-c-o, bum, bum, bum! 
- Poczekaj do rana - powiedziałem zalepiając przeciwległą szparę. - Rano przyjdzie tu cała 

rodzina i jakoś wydostaniemy cię z tej trumny. 

-   M-o-r-d-e-r-c-a-r-a-t-u-n-k-u,   bum,   bum,   bum!   S-o-s-r-a-t-u-n-k-u-r-a-t-u-n-k-u,   bum, 

bum, bum, bum! 

Jeszcze raz obszedłem wokół trumnę, przyjaźnie poklepałem jej wieko. 
- Przestań walić,  wujaszku - powiedziałem.  - Walenie  na nic się nie zda, nikt cię nie 

usłyszy. Jest głucha noc i w okolicy nie uświadczysz żywego ducha. Weź się w garść. Tym 
razem Bóg cię nie odtrąci. Pójdziesz do niego z moją rekomendacją. 

- Bum, bum, bum, bum, bum!!! 
Wzruszyłem ramionami i bez pośpiechu podążyłem w stronę wyjścia. Byłem spokojny. 

Byłem odprężony. 

Minąłem   kropielnicę   i   wtedy   w   bocznej   nawie   zauważyłem   poruszenie.   Dobiegł   mnie 

stłumiony znajomy chichot. Machinalnie postąpiłem w tamtym kierunku, czując, że drętwieją 
mi palce u rąk i nóg. 

Z mroku wynurzyła się twarz mojego wujaszka. Twarz bardziej materialna niż wszystko 

dokoła, wykrzywiona radosnym grymasem starczej złośliwości. 

- Najlepszy kawał w moim życiu, co? - spytał wujaszek. 
Spowiła mnie fala chłodu i zabrakło mi powietrza. Ostrzegawczy ból przeszył mi klatkę 

piersiową, ale nie miałem przy sobie nitrogliceryny. Zdążyłem jeszcze pomyśleć: nigdy bym 
na to nie wpadł, że ten kostyczny staruch zainstaluje w trumnie głośnik. 

NOC 

Miniona noc należała do najgorszych w moim życiu. Była zarazem pierwszą spędzoną w 

nowym   mieszkaniu.  Wyobrażałem  sobie,  że   po  trudach   przeprowadzki   będę  spał  niczym 

background image

dziecko. W jakże zasadniczym byłem błędzie! Sąsiad z góry, widać też nowy lokator, przez 
całą noc niezmordowanie walił młotkiem, jakby wbijał gwoździe w parkiet. Nie pomogły 
zatyczki do uszu ani pled, w który okutałem sobie głowę. 

Około   drugiej   nad   ranem,   doprowadzony   do   rozpaczy,   przyniosłem   z   kuchni   miotłę   i 

postukałem nią w sufit. Alfabetem Morse'a nadałem: 

- P-r-o-s-z-ę o s-p-o-k-ó-j. 
U góry na chwilę zapadła cisza, a potem sąsiad z bezczelnym tupetem odstukał również 

Morse'em: 

- W-o-l-n-o-ć, t-o-m-k-u, w s-w-o-i-m d-o-m-k-u. 
Po czym podjął przerwaną robotę. 
Skulony   na   brzegu   łóżka   przesiedziałem   do   rana.   Równo   z   wybiciem   godziny   piątej 

walenie ustało. Ubrałem się i poszedłem do sąsiada, żeby po męsku zakończyć rozpoczętą w 
nocy konwersację. Do wymiany poglądów jednak nie doszło. Niespodziewanie okazało się 
bowiem, że mieszkam na ostatnim piętrze. 

SEANS SPIRYTYSTYCZNY

Medium zakomunikowało, że jest zmęczone i chwilowo pauzuje, a następnie wyłączyło się 

z Kręgu i zapadło w drzemkę, więc cały trud wziął na siebie jego pomocnik. Trzykrotnie 
wypowiedział Wielką Formułę, a wspomagająca go osoba medialna powtórzyła ją za nim. 

Pomocnik wzywał ducha Napoleona, największego wodza wszechczasów. 
- Wzywam cię, duchu Napoleona, największego wodza wszechczasów - powtórzyła osoba 

medialna. 

Widmowe światło rozproszyło mrok w pokoju i słaby głos szepnął: 
- Dzięki. 
Głos należał do ducha. Duch był blady, niepozorny, cherlawy. Miał rozwichrzone włosy, 

sińce pod oczami i długie zęby. 

- Nareszcie - powiedział pomocnik. 
- Całkowicie się z tym zgadzam - oświadczył duch. - Tyle tu pyszności. 
- O czym on mówi? - osoba medialna zwróciła się do pomocnika. 
- O czym ty mówisz? - spytał pomocnik 
- Och, nie przejmujcie się mną. Róbcie dalej swoje. 
- On wcale nie jest podobny do Napoleona. Wygląda, jakby umarł z niedożywienia. 
- Jestem wymizerowany, to fakt, bo dawno nie ssałem. 
- A co ssiesz? 
- Nie przejmujcie się mną, naprawdę. Szybko dojdę do siebie. Tyle tu pyszności. 
- Mówię wam, że to nie jest Napoleon - powiedziała osoba medialna. 
Duch oburzył się. 
- Wzywaliście największego wodza wszechczasów, no nie? Więc o co chodzi? 
-   Lepiej   obudźmy   medium   -   zaproponował   jeden   z   uczestników   seansu.   -   Może   go 

rozpozna. 

Wyrwane ze snu medium rozkleiło powieki i wlepiło wzrok w ducha. 
- O - zdziwiło się - wywołaliście Draculę? 
- Teraz wszystko jasne - powiedziała osoba medialna. - Dracula. Wyrzućcie go stąd. 
-   Chwileczkę   -   zaprotestował   duch.   -   Ja   się   nie   narzucam.   Chętnie   znajdę   sobie   inne 

miejsce. Wszędzie tu tyle pyszności. Zostawcie mnie tylko w spokoju. 

- Znikaj! - zażądało medium i duch zniknął. 
Pomocnik znowu trzykrotnie wypowiedział Wielką Formułę. W pokoju zjawił się koń. 
- Koń - stwierdziła osoba medialna. 
- Koń - przyznali uczestnicy seansu. 

background image

- Koń czy nie koń - powiedział koń - w każdym razie konsul. 
- Kto? 
- Konsul. Zapytajcie Bucika Kaligulę. 
- To Incitatus - wyjaśniło medium. 
- A gdzie cesarz? - spytał ktoś z uczestników. 
- Tam - powiedział koń. 
Pod ścianą stał Kaligula. Pochylał się nad złotym żłobem i jadł. Sieczka chrzęściła mu w 

zębach. 

- Hej, Kaligula! - zawołała osoba medialna. 
Cesarz podniósł głowę, żując. 
- Co to za poufałość? - powiedział z pełnymi ustami. - Jestem boski, jasne? 
- Dlaczego jesz sieczkę? - zaciekawił się pomocnik. - Jakiś kryzys w cesarstwie? 
- Jestem zdetronizowany - wyjaśnił Kaligula. - Incitatus chce przejąć władzę. 
- Więc walcz. 
- Walczyć? Po co? Mam złoty żłób. 
- Skoro nie chcesz walczyć, to po coś tu przyszedł? Myśmy wzywali największego wodza 

wszechczasów. 

- Och, zawracanie głowy - odpowiedział Kaligula. 
Nabrał do ust nową porcję sieczki, wzruszył ramionami, skinął na konia i obaj znikli. 
Pomocnik westchnął. 
- Jeszcze raz? - spytał. 
Uczestnicy seansu przytaknęli. Po raz kolejny została wypowiedziana Wielka Formuła. 
- Wzywam cię, duchu największego wodza wszechczasów - powtórzyła ją osoba medialna. 
W błękitnej poświacie ukazał się na chwilę stolik, przy którym dwie osoby grały w karty. 

Potem zaroiło się wokół i stolik zasłoniły tłumy eterycznych postaci. Powstał ścisk i zamęt, 
wkrótce w pokoju zabrakło miejsca, mimo to najwięksi wodzowie wszechczasów przybywali 
nadal w zatrważających ilościach. Przed nich wszystkich, krzycząc i gestykulując, wysunął 
się niski mężczyzna z wąsikiem. 

- Jestem! - ryknął. 
- To nie ty - powiedział pomocnik. - To ten przy stoliku. 
- Z gruntu błędne przekonanie tkwi w świadomości ludzi - oświadczył duch z wąsikiem. - 

Im się wydaje, że każdy może rządzić, każdy szewc czy każdy krawiec... 

- Spierdalaj! - powiedział pomocnik i machnął ręką. 
- Czekaj - powstrzymała go osoba medialna. Zwracając się do ducha, spytała: - Pomalujesz 

mi mieszkanie? 

- Ja? Ja byłem najwyższym sędzią... 
- Nie chcemy sędziów - rzekł któryś z uczestników. - Wynoś się! 
- Zgodnie z wolą Opatrzności mam do spełnienia historyczną misję. I spełnię ją! 
- Medium, usuń go natychmiast! 
Medium otworzyło oczy. Duch pospiesznie cofnął się. 
- Precz, wszyscy precz! 
Pokój wyludnił się szybko. Pozostał w nim tylko stolik, przy którym siedziały dwie osoby. 

Na   jego   zielonym   suknie   leżały   stosy   złota.   Napoleon   dobierał   karty,   Marysieńka 
niecierpliwie zerkała w swoje, oblizując przy tym wargi. 

- Więc jednak jesteś, największy wodzu - ucieszyła się osoba medialna. 
- Poczekajcie - odpowiedział Napoleon. - Mam dobrą passę. Kochanie, ty zagrywasz. 
Marysieńka dodała do puli rulon złotych monet. 
- Jedno pytanie, największy wodzu - powiedział pomocnik. 
Napoleon przebił, Marysieńka dopłaciła. 
- Sprawdzam - pisnęła rozemocjonowana. 

background image

- Największy wodzu... - zaczął pomocnik. 
- Zaraz, zaraz. Sprawdzasz, kochanie? Proszę, pary dębowe. 
- Słabe - oświadczyła Marysieńka. - Ja mam trójkę waletów. 
Napoleon rzucił karty na zielone sukno stolika. 
- To przez was - powiedział oskarżycielskim tonem. 
I zniknął wraz z Marysieńką. 
Uczestnicy  seansu   spojrzeli   po   sobie   w  milczeniu.   I   nagle   usłyszeli   podejrzane   hałasy 

dobiegające zza drzwi. Jeden po drugim podnieśli się z miejsc i wyszli na korytarz. 

Na korytarzu zastali Kaligulę. Kaligula przymierzał damskie kozaczki. Był wściekły, bo 

nogi nie chciały mu wejść. Z sąsiedniego pokoju kilka eterycznych postaci wynosiło meble. 
Za nimi, usiłując zachować godność, stąpał duch z wąsikiem. Taszczył na plecach telewizor. 
Pośrodku korytarza, kierując ruchem, siedział Incitatus z grzywką zaczesaną na lewą stronę. 

WIOSNA 

Którejś nocy, równo z wybiciem godziny dwudziestej czwartej, obudziło nas walenie do 

drzwi. Półprzytomny zwlokłem się z małżeńskiej kanapy-tapczanu i poczłapałem na korytarz. 

- Kto tam? - zapytałem, nie przestając ziewać. 
Na klatce schodowej rozległo się wpierw kilka sapnięć, po czym głęboki baryton oznajmił: 
- Wiosna! 
Z ociąganiem otworzyłem drzwi. Do mieszkania wtoczył się osobnik wielki jak kolumna 

dorycka. Bez pytania usiadł w moim ulubionym fotelu. 

-   Zawsze   myślałem,   że   wiosna,   jeżeli   już   musi,   wciela   się   w   postać   kobiety.   Tak 

przynajmniej   utrzymywali   poeci.   To   bardzo   rozpowszechniony   topos   -   powiedziałem   do 
przybysza. 

Przybysz machnął ręką. 
- Córka ostatnio niedysponowana - wyjaśnił - więc przyszedłem niejako w zastępstwie. 
Potem rozejrzał się dokoła i wrzasnął zdumiony: 
- Co to ma znaczyć, jasna gwinea?! Okna nie umyte, firanki brudne, meble zakurzone! To 

tak się wita wiosnę?! 

Zawstydzony,   czym   prędzej   wziąłem   się   wraz   z   żoną   do   wiosennych   porządków. 

Gruntownie odkurzyliśmy całe mieszkanie, córka umyła okna, syn powiesił nowe zasłony i 
firanki, ja zapastowałem podłogi. Gdy o piątej rano skończyliśmy robotę, naszego gościa już 
nie było. Razem z nim zniknęły karakuły mojej żony, kożuch córki i futrzana kurtka syna. 
Przybysz zostawił tylko swoją wizytówkę z napisem: 

WALDEMAR WIOSNA 

Skup i sprzedaż 

odzieży zimowej 

REINKARNACJA 

Nigdy nie byłem introwertykiem. Moje życie wewnętrzne cechowało ubóstwo i wcale nie 

miałem ochoty go wzbogacać. Uważałem świat za dostatecznie ciekawy, żeby skupić uwagę 
na nim.  Czasem kopnęło się kota albo przylało  w ucho bachorowi, który pałętał się pod 
nogami, przyjemnie też było poszczuć jakąś staruchę. W ogóle reagowałem spontanicznie i 
nie szukałem samookreślenia, źle trochę, bo wcześniej bym się dowiedział, co siedzi we mnie 
ukryte. Pierwsza spostrzegała to żona. 

background image

- Spójrz tylko na siebie - powiedziała któregoś wieczora, kiedy po trzech dniach wróciłem z 

imienin kolegi. - Zobacz, jak ty wyglądasz! 

Puściłem tę uwagę mimo uszu, ale nazajutrz, przy goleniu coś mnie zastanowiło. Nos, 

oczy, usta - niby te same, a jednak inne. W drodze do pracy kupiłem kieszonkowe lusterko. 
Przez cały czas trwania prasówki kontemplowałem swoje oblicze. Bez rezultatu. 

Musiało się jej przewidzieć albo co - pomyślałem i zabrałem się do roboty. 
        Około   południa,   kiedy   tłumaczyłem   kolejnemu   interesantowi,   jak   błahą   sprawą 

zawraca mi głowę od pół roku, dojrzałem w jego oczach cień strachu. 

To chyba "to" daje o sobie znać - pomyślałem. 
Pobiegłem do ubikacji, bo w tamtym lustrze można zobaczyć całe popiersie. Moje odbicie 

miało   wydłużony   nos   i   dolną   szczękę   oraz   szlachetnie   spłaszczone   czoło   okolone   bujną 
czupryną. Te zmiany szybko jednak ustępowały. 

Widocznie   zachodzą   tylko   pod   wpływem   zwiększonej   aktywności   psychicznej   - 

wykalkulowałem sobie. 

Zastanowiłem   się,   co   by   tu   zrobić,   żeby   zwiększyć   swoją   aktywność   psychiczną. 

Pomyślałem   o   sąsiedzie   i   od   razu   krew   mnie   zalała.   Ten   nienasycony   idiota   miał   już 
samochód,   pół  bliźniaka   i  leśniczówkę  nad  jeziorem,  i  jeszcze   przymierzał  się  do  kupna 
jachtu. 

Bezwiednie uniosłem górną wargę i zaryczałem głęboko. Jeden rzut oka do lustra wyjaśnił 

wszystko: zobaczyłem przed sobą wspaniałą głowę lwa. 

- A więc o to chodziło - warknąłem radośnie, czując jak wzbiera we mnie żądza odwetu. 
Tydzień temu - zwiększałem nadal swoją aktywność psychiczną - mój najlepszy przyjaciel 

dostał nagrodę, chociaż usiłowałem temu zapobiec; zastępcy dyrektora nie ruszyli, mimo że w 
donosie dokładnie podałem, skąd wziął pieniądze na budowę domku; personalnej przyznali 
pożyczkę bezzwrotną, a ten nowy inżynier zarabiał więcej niż ja. 

- Niż ja! - ryknąłem do lustra. - Ale teraz dowiedzą się prawdy! 
Tak, teraz - pomyślałem. - Teraz nadszedł stosowny moment! 
Gnany nieokreślonym instynktem wypadłem z biura i popędziłem przed siebie. Susami 

pokonywałem  jezdnie,  wyprzedzałem  pojazdy,  przeskakiwałem  ławki parkowe i kosze ze 
śmieciami. Czułem na sobie zawistne spojrzenia mijanych osób, tym bardziej czuwałem nad 
harmonią ruchów, zręcznością skoków i koordynacją pracy obu par łap. 

Wydostałem się na rogatki, przestraszyłem kilka psów i pomknąłem przez pola w kierunku 

zielonego pasemka lasu. Już dopadłem pierwszych zarośli, kiedy padł strzał i podcięło mi 
nogi. Przekoziołkowałem po ziemi. Uniosłem łeb, by ryknąć gniewnie, ale z gardła dobył mi 
się tylko skowyt. 

- Ja wam jeszcze... 
Z lasu wyszło dwóch mężczyzn ze sztucerami gotowymi do strzału. 
- Ech, ojciec - powiedział młodszy - ćma ci jakaś na oczy padła czy co? Żeby ze stu 

kroków nie odróżnić dzika od świni! 

EFEKT ZEBRANIA DOJRZAŁYCH MĘŻCZYZN 

Było to zebranie wyłącznie dojrzałych mężczyzn. Dyskutowano głównie o kobietach. Jak 

to na zebraniu. 

-   Napotykamy   na   coraz   większe   trudności   w   kojarzeniu   się   z   nimi   -   powiedział 

przewodniczący.   -   Wszystko   przez   te   idiotyczne   prawa   przyrody.   Kto   to   słyszał,   żeby 
inteligentne istoty dobierały się na drodze naturalnej selekcji? 

background image

- Czas przestać się za nimi uganiać - poparł go zastępca. - To upokarzające dla dojrzałego 

mężczyzny, kiedy wciąż przegrywa z osobnikami młodszymi i tylko dlatego, że ma gorsze 
chody. 

-   Oczywiście   -   wtrącił   sekretarz.   -   To   niesprawiedliwe,   by   o   wszystkim   decydowała 

sprawność nóg. 

-   Popieram   -   powiedział   najbardziej   dojrzały   uczestnik   zebrania.   -   W   obecnym   stanie 

rzeczy szansę mają jedynie długodystansowcy lub sprinterzy. Chyba w końcu nie jest ważne 
to, jak szybko przebiera się nogami... 

- A co? - spytał najmniej dojrzały uczestnik zebrania. 
Zgromadzeni spojrzeli na niego z politowaniem. 
- O powodzeniu powinna także decydować inteligencja i rozum - rzekł sekretarz. 
- Tak jest! - zawołał  przewodniczący.  - Przede  wszystkim  rozum!  A rozumu  nam  nie 

brakuje. Wysilmy go przeto i wymyślmy sposób na zrównanie szans naszych z szansami tych 
szybkonogich młokosów. 

Uczestnicy   zebrania   dojrzałych   mężczyzn   pogrążyli   się   w   rozmyślaniach.   I   tak   oto 

wymyślili samochód. 

ROBOT ABSOLUTNIE DOSKONAŁY 

We wtorek rozstało się z życiem małżeństwo Jalipoux i doktor Ham McCormius, w środę - 

malarka Ella Vinio, w czwartek - emerytowana gwiazda filmowa Linda oraz wielokrotny 
zdobywca tytułu mistrza świata w wyścigach samochodowych - J. T. Sanctor. Tragiczny zgon 
tych osób zatrwożył mieszkańców prowincji Parrada, i chyba nie bez kozery, jeśli zważyć 
okoliczności śmierci wszystkich sześciorga - zawikłane i tajemnicze. 

Państwo   Jalipoux   zginęli   w   swojej   rezydencji,   na   przedmieściach   Lowenty.   Oba   ciała 

znajdowały się w salonie. Panią Jalipoux znaleziono zwiniętą na dywanie, opodal wygasłego 
kominka. Zaciskała w martwych dłoniach robótkę. Jej mąż leżał przed fotelem, obok wycioru, 
w kałuży cieczy, która wyciekła z przewróconej oliwiarki. Coroner ustalił, że oboje zginęli od 
kul wystrzelonych ze sztucera przykrytego zwłokami pana Jalipoux. Ani śladów włamania, 
ani śladów walki nie wykryto. 

Zatrudniona w tym domu gosposia zeznała, że feralnego dnia miała wychodne, natomiast 

nazajutrz przyszła nieco wcześniej, ponieważ pan Jalipoux zapowiedział, że wybiera się na 
polowanie.   Chciała   przygotować   mu   na   drogę   gorącą   kawę   i   prowiant.   Obecny   przy 
przesłuchaniu psycholog odkrył  w jej pamięci szereg luk przypominających  sklerotyczno-
urazową   niepamięć.   Dziewczyna   jednak   nie   cierpiała   na   miażdżycę,   nigdy   też   nie   była 
narażona na działanie czynników traumatyzujących. 

Ekspertyza   balistyczna   przyniosła   wyniki   co   najmniej   zastanawiające.   Ze   sztucera 

wystrzelono trzy pociski. Pierwsza kula uwięzła w lewej komorze serca pani Jalipoux, druga - 
w sztukaterii otaczającej plafon, trzecia, przeszywszy oczodół i czaszkę pana Jalipoux - w 
ścianie. Coroner zwrócił uwagę przede wszystkim na kulę drugą. Dlaczego pan Jalipoux po 
zabiciu żony strzelał w sufit? Dziwaczny był także sposób, w jaki popełnił on samobójstwo. 
Samobójca, który wybiera broń palną, na ogół przykłada ją do skroni, ewentualnie wkłada 
lufę w usta. Rzadko kiedy strzela sobie w czoło, a nigdy nie zagląda wtedy do lufy. 

Mniej   więcej   w   tym   samym   czasie,   po   drugiej   stronie   miasta,   w   swoim   laboratorium 

poniósł śmierć doktor Ham McCormius, specjalista w zakresie toksykologii. Od lat zajmował 
się badaniem zawartych w atmosferze substancji trujących i ich wpływu na organizmy żywe. 
Eksperymentował na zwierzętach. Ekipa dochodzeniowa zastała laboratorium we względnym 
ładzie.   Okaleczony   trup   doktora   leżał   pod   trójkołowym   wózkiem   laboratoryjnym,   wokół 

background image

poniewierało się trochę szklanych i fajansowych skorup. Obdukcja zwłok wykazała rozległe 
oparzenia kwasem siarkowym w obrębie klatki piersiowej twarzy i kończyn górnych. 

Kwas siarkowy znaleziono w pomieszczeniu przylegającym  do laboratorium. Kuweta z 

tym   kwasem   stała   między   klatkami,   z   których   dwie   były   rozbite   i   puste.   W   siedmiu 
pozostałych   klatkach   dogorywały   myszy.   Powietrze   przesycała   ostra   woń,   ceramiczną 
posadzkę pokrywały kałuże kwasu. 

Bezpośrednią przyczyną  zejścia doktora Hama McCormiusa  nie były  jednak oparzenia. 

Jego śmierć spowodowało zatrucie związkami organicznymi. Sąsiedzi oświadczyli, że tego 
dnia   słyszeli   rozmaite   hałasy   dobiegające   z   mieszkania   doktora.   Nikt   nie   zareagował, 
ponieważ   doktor   Ham   McCormius   znany   był   ze   skłonności   do   alkoholu   i   dość   często 
wyprawiał brewerie, wypuszczając z klatek myszy i uganiając się za nimi po laboratorium. 
Myślano, że tym razem też urządził sobie taką zabawę. 

W środę zginęła Ella Vinio - czołowa przedstawicielka subdominatyzmu. Rzuciła się z 

dachu siedemnastopiętrowego budynku. Świadkowie jej śmierci zeznali, że Ella Vinio przez 
kilkadziesiąt sekund bez wyraźnego celu spacerowała nad okapem. Po dotarciu do skraju 
połaci dachowej - nie zatrzymując się - zrobiła następny, tragiczny w skutkach krok. 

Ella   Vinio   zajmowała   połowę   mansardy.   Krytycznego   ranka   pracowała   nad   swoim 

najnowszym obrazem. Sztalugi stały pod uchylonym oknem, światło padało wprost na płótno. 
Obraz   przedstawiał   panoramę   miasta   zgodnie   z   zasadami   subdominatyzmu:   elementy 
pierwszego   planu,   rozmyte   i   mgliste,   przesłaniały   plan   drugi   -   oddany   wiernie   i   ze 
szczegółami. W obrazie tym było jednak coś podważającego zaufanie do artystki. Poproszony 
o   ocenę   krytyk   stwierdził,   że   obraz,   w   zamiarze   i   realizacji   ambitny,   został   przed 
wykończeniem bezmyślnie zniszczony: ostatnie, pacykarskie pociągnięcia pędzlem nie miały 
nic wspólnego z artyzmem. 

Wywiadowcy ustalili, że Ella Vinio na godzinę przed samobójstwem zeszła do pobliskiego 

bistra.   Robiła   wrażenie   półprzytomnej.   Nie   odpowiadała   na   pozdrowienia   znajomych   i   z 
trudem odnalazła drogę do baru. Właściciel domyślił się, że przyszła - jak zwykle o tej porze - 
po kanapki. Wybrał dla niej dwie z pastą rybną, którą lubiła, i włożył je do papierowej torby. 
Tę   torbę   wraz   z   kanapkami   znaleziono   na   dziewiątym   piętrze,   z   dala   od   windy,   co 
świadczyło, że Ella Vinio do mieszkania wróciła po schodach. 

W   jej   organizmie   obducenci   nie   wykryli   obecności   trucizn   ani   żadnych   środków 

oszałamiających czy halucynogennych. Natrafili oni natomiast na liczne grudki farby w jej 
jamie ustnej, pofałdowaniach śluzówki gardła i w żołądku. 

W czwartek zanotowano w Lowencie kolejne dwa tajemnicze zgony. W swojej willi, w 

Dzielnicy   Cichych   Topól,   zmarła   tragicznie   Linda   -   wzięta   przed   laty   aktorka.   Policję 
zaalarmowali przechodnie zaniepokojeni zapachem gazu wionącym z wywietrzników willi. 
Przybyli na miejsce funkcjonariusze dostali się do wnętrza skąd wydobyli ciało starszej pani. 
Linda miała na sobie bieliznę nocną. W lewej dłoni trzymała pomadkę do warg. Pomadką tą 
wysmarowana była tafla psyche, pęknięte lustro w korytarzu oraz garnki na stole kuchennym. 

Przyczyną zejścia Lindy - jak wykazała sekcja - było zatrucie gazem. Okoliczności śmierci 

wskazywały   na   samobójstwo.   Coronera   trapiły   jednak   wątpliwości.   Dlaczego   aktorka   nie 
zostawiła żadnego listu? Dlaczego otwarła tylko cztery z sześciu palników kuchenki gazowej, 
zapominając   o   palnikach   piekarnika   i   rusztu,   palnikach   przecież   szczególnie   wydajnych? 
Wreszcie, dlaczego zdecydowała się umrzeć tuż po opuszczeniu łóżka? 

J. T. Sanctor - wielokrotny zdobywca tytułu mistrza świata w wyścigach samochodowych 

był drugą ofiarą w tym dniu. W godzinach przedpołudniowych, w prywatnym garażu J. T. 
Sanctora wybuchł pożar. Z żywiołem walczyły trzy jednostki straży. Komisja dochodząca 
przyczyn pożaru miała trudne zadanie, ponieważ ogień strawił nawet betonowy dach garażu. 
Grzebiąc w zgliszczach odkryto resztki ludzkich kości i stopione części silnika. J. T. Sanctor 
spłonął wraz ze swoim samochodem. 

background image

Świadkowie zgodnie przyznali, że pożar ogarnął garaż w jednej chwili, jak gdyby ogień 

podłożono równocześnie ze wszystkich stron, także w środku. Taki skutek można osiągnąć 
podpalając rozlaną wkoło benzynę. J.T. Sanctor miał własny zbiornik z paliwem - mieszanką 
eterowo-spirytusową. Czyżby więc samobójstwo? Ale który samobójca na kwadrans przed 
śmiercią śpiewa? I kto pozbawia się życia wkrótce po otrzymaniu wiadomości, że uznano go 
najlepszym sportowcem dziesięciolecia? 

Przypadek czy premedytacja? Samobójstwo czy morderstwo? 
Analizując okoliczności śmierci państwa Jalipoux, Hama McCormiusa, Elli Vinio, Lindy i 

J.   T.   Sanctora,   specjaliści   z   Wydziału   Kryminalistyki   w   Lowencie   orzekli,   że   pośrednią 
przyczyną zgonu tych wszystkich osób był puerylizm. 

Pan   Jalipoux   zabił   swoją   żonę  bawiąc   się  sztucerem.   Pierwsza   kula   wystrzelona   z 

wyczyszczonej broni była bardziej od następnych zatłuszczona oliwą i ona właśnie trafiła 
panią Jalipoux. Podekscytowany strzałem pan Jalipoux nacisnął na spust powtórnie, trafiając 
tym razem w grubą warstwę stiuku na suficie, po czym zajrzał do lufy, by upewnić się, że 
istotnie stamtąd wydostaje się ogień towarzyszący hukowi. 

Doktor Ham McCormius  bawił się  słoikami  zawierającymi  trujące związki  chemiczne. 

Odruchem   właściwym   dziecku   wtykał   do   nich   palec,   który   następnie   wkładał   do   ust. 
Bobrując w laboratorium dostał się do pomieszczenia z klatkami. Dwie z nich rozbił, ale 
myszy prawdopodobnie mu uciekły, więc doktor McCormius szybko się do nich zniechęcił i 
poszukał sobie innej zabawki - kuwety z kwasem siarkowym. 

Malarka Ella Vinio udała się do bistra już z objawami puerylizmu. W drodze powrotnej 

porzuciła na schodach kanapki. Kiedy z nawyku skierowała się ku sztalugom, spostrzegła na 
nich pędzel. Maznęła nim po obrazie i jak dziecko włożyła go do ust. Przez otwarte okno 
ujrzała rozległą panoramę miasta, więc zaciekawiona wyszła na dach. 

Żyjąca samotnie emerytowana aktorka Linda po przebudzeniu, z przyzwyczajenia podeszła 

do toaletki, popatrzyła w lustro i na swoje kosmetyki, wyłowiła wzrokiem pomadkę do warg i 
zaczęła się nią  bawić  . Pomadką tą zamalowała swoje odbicie w psyche w gotowalni i w 
lustrze   na   korytarzu.   Potem   poszła   do   kuchni,   gdzie   po   uszminkowaniu   paru   garnków 
zainteresowała   się   kuchenką   gazową.   Zdołała   przekręcić   cztery   kurki,   tylko   te,   które 
otwierały się bez trudu. Kurek piekarnika i kurek rusztu zabezpieczała blokada. 

J.   T.   Sanctor,   mistrz   świata   w   wyścigach   samochodowych,  bawił   się  w   garażu. 

Podśpiewując często słyszany szlagier, zdemolował swój wóz. Później zaczął manipulować 
przy   zaworach   przepływomierza   zbiornika   paliwowego.   Wypływająca   mieszanka   zalała 
posadzkę   garażu   i   wypełniła   otaczający   garaż   ściek,   który   służył   do   odprowadzania 
deszczówki.   Wystarczyła   iskra,   by  spowodować   zapłon   mieszanki.   Wystarczyło,   że   J.   T. 
Sanctor upuścił na beton coś metalowego. 

Dlaczego u tych sześciorga osób wystąpiły zaburzenia puerylne? 
Na   to   pytanie   dała   odpowiedź   firma   "Future   Automatic".   W   Poniedziałek,   w   dzień 

poprzedzający infernalną serię zgonów, "Future Automatic" zwróciła się do państwa Jalipoux, 
Hama McCormiusa, Elli Vinio, aktorki Lindy i J. T. Sanctora - których adresy wyłowiono z 
książki   telefonicznej   -   z   prośbą   o   wypróbowanie   nowego   typu   robota   SELF-7.   Roboty 
dostarczono do domów, ich odbiór został pokwitowany. Co się z nimi stało? 

Znaleziono je wszystkie w sobotę, za miastem, przy stacji wzmacniaków teledacyjnych, 

które   łączą   satelitową   centralę   informatyczną   w   Lowencie   ze   stołecznym   Centrum 
Informatycznym. Od kilku dni abonenci centrali informatycznej uskarżali się na permanentne 
przekłamania   informacji   udzielanych   przez   Centrum.   Ponieważ   centrala   pracowała   bez 
zarzutu, grupa inżynierów pojechała sprawdzić wzmacniaki. Kierownik grupy zawiadomił o 
znalezisku swoich przełożonych, a ci - właściciela, czyli firmę "Future Automatic". Eksperci 
tej firmy rozebrali  martwe  mechanizmy.  Obwody mnemoniczne  wszystkich robotów były 
spalone. 

background image

Powrócono do planów konstrukcyjnych i schematów SELF-7. Powołana ad hoc komisja 

zbadała   obwody   pamięciowe   maszyn   i   poza   drobnymi   niedoskonałościami   nie   odkryła 
niczego.   Powołano   więc   drugą   komisję,   w   której   obok   cybernetyków   zasiedli   biolodzy. 
Obecność biologów okazała się nader cenna. Zwrócili oni uwagę na integralną część struktury 
mnemonicznej  -  blok  mentalny   będący  nie  tylko   zalążkiem  umysłu,   ale  także  ośrodkiem 
kształtowania się odruchów, instynktów i taksji. 

Blok   mentalnySELF-7   wyprofilowany   został   w   kierunku   gromadzenia   informacji. 

Sposobów zdobywania wiedzy konstruktorzy robotom nie narzucili, by nie ograniczać ich 
możliwości,   więc   SELF-7   wypracowały   je   same   -   najprostsze   i   najefektywniejsze.   Po 
nawiązaniu   kontaktu   myślowego   z   człowiekiem   kopiowały   engramy   bezpośrednio   z   jego 
mózgu.   Był   to   sposób   prymitywny   i   wywoływał   tragiczne   skutki:   ciężkie   upośledzenie 
pamięci, amnezję, a w konsekwencji regresję do okresu dzieciństwa. 

Przyswojone od ludzi wiadomości, zazwyczaj ogólne i skąpe, wzmagały w SELF-7 głód 

wiedzy i sprzyjały rozwojowi informotaksji, która sprawiała, że robot rozpaczliwie szukał 
odpowiedzi na pytania mnożące się w jego bloku mentalnym  i prędzej czy później - jak 
spragnione zwierzę do wodopoju - kierował się do wzmacniaków aż tętniących od informacji 
przesyłanych z Centrum. Im większą SELF-7 zdobył wiedzę, tym więcej palących problemów 
domagało   się   w   nim   rozstrzygnięcia.   Najszybciej   przy   wzmacniakach   znalazł   się   robot 
zasilony wiedzą uzyskaną od państwa Jalipoux i częściowo od ich gosposi oraz robot doktora 
Hama   McCormiusa.   Nazajutrz   do   obu   robotów   dołączył   robot   malarki   Elli   Vinio.   Po 
następnej dobie zjawił się tam robot emerytowanej aktorki Lindy i robot automobilisty J. T. 
Sanctora. Wszystkie SELF-7 padły ofiarą własnej zachłanności. Ich obwody pamięciowe nie 
wytrzymały natłoku informacji i uległy zniszczeniu. 

Poza   tym   SELF-7   były   niezrównane.   Dlatego   firma   "Future   Automatic"   słusznie 

postanowiła   nie   zaprzestawać   ich   produkcji.   Ulepszono   i   przekonstruowano   jednak   blok 
mentalny. Tak narodził się SELF-13 - robot absolutnie doskonały, robot, którego spotkasz w 
każdym domu, robot uczący się tylko do pewnego stopnia. 

SELF-13   ma   na   względzie   wyłącznie   dobro   i   wygodę   człowieka.   Twierdzę   to   z   całą 

odpowiedzialnością. Na przykład mój pan, z zawodu dziennikarz, nie musi sięgać po pióro, 
ponieważ ja go właśnie wyręczam. A on? Siedzi sobie grzecznie w kojcu, buduje z klocków 
zamek, gaworzy do siebie cichutko i jest szczęśliwy. 

AKORD 

Słońce przygrzewało dość mocno, więc pracowali bez kombinezonów, rozebrani do pasa. 

Po   obu   stronach   nasypu   łąka   rozbrzmiewała   cykaniem   świerszczy.   Od   czasu   do   czasu 
spoglądali w stronę tej soczystej zieleni, co wprost zapraszała do południowego odpoczynku. 

- Pieprzona robota - westchnął jeden. 
- Co chcesz - odpowiedział jego kolega. - Akord to akord. 
Rozeszli się w przeciwnych kierunkach, chwycili za końce odkręconą szynę i stoczyli ją z 

nasypu. 

- Ależ ciężkie bydlę! 
Opodal leżała sterta wczoraj przywiezionych szyn kolejowych. Poszli tam, żeby wybrać ze 

sterty   jedną   sztukę   i   wstawić   ją   w   miejsce   zużytej.   Na   horyzoncie   rosła   sylwetka 
nadjeżdżającego pociągu. 

- Znowu się jakiś tarabani - mruknął niechętnie któryś z mężczyzn. 
- I jak tu, cholera, w takich warunkach pracować? - zdenerwował się drugi po czym odszedł 

na bezpieczną odległość. 

background image

Pociąg nadleciał dudniąc, zarył kołami w ogołocone podkłady i runął z nasypu. Łoskot 

pękających   osi   i   gniecionego   żelastwa   wypełnił   powietrze.   Nad   łąką,   nad   zmiażdżonymi 
wagonami zawirowały wrzucone w górę szczapy drewna i kawały podartej blachy. 

- Wariat, cholera - powiedział jeden. 
Jego kolega splunął. 
- Ten to się rozpieprzył na amen - stwierdził. 
Ominęli   spiętrzoną   kupę   złomu   i   zataszczyli   nową   szynę   na   nasyp.   Przykręcili   i 

zakontrowali mutry, żeby się nie obluzowały. Potem przeszli do kolejnego odcinka toru. 

- Niedługo będzie jechać następny - przypomniał sobie któryś z nich. - Jakiś pośpieszny. 

Może poczekamy z tą szyną, aż przejedzie? 

- Nie ma co - odpowiedział drugi. - Dzisiaj musimy dociągnąć robotę do mostu. Akord to 

akord. 

ZNOWU WRZUCIŁ SAMOCHÓD 

PASAŻEROWIE Hej, panie kierowco! Przejechał pan przystanek; Halo! 
KIEROWCA ...tutaj jest lasek, a tu to przeklęte pudło i ta ciżba z biletami, jeden z drugim 

nic nie widzi, tylko przystanek i przystanek, jeździ taki autobusem, bo ma bilet, byle prędzej 
do domu, do betów, a tutaj jest lasek i jeziorko, można odpocząć od tego zaduchu, hałasu i 
brudu, po co się tak spieszyć, jak ci trzej na rowerach, kręcą i kręcą, ciągle ten bezmyślny 
ruch nogami, bo mają rowery i mogą dojechać na rowerach do tych betonowych murów, no, 
zatrzymaj   się   jeden   z   drugim,   odpocznij,   gdzie   tam   uciekasz   na   tym   rowerze,   i   tak   cię 
nadepnę, choćbyś kręcił i kręcił, tylko mały skręt kierownicą i traaach jeden, traaach drugi, 
traaach trzeci, trzeszczy to pod kołami jak pluskwa, i już się żaden nie spieszy, mogą wreszcie 
odpocząć od tego zaduchu, hałasu i brudu, bo mają tutaj lasek, jeziorko i trawkę... 

PASAŻEROWIE Boże! On przejechał ludzi! Zatrzymajcie ten autobus, zatrzymajcie! 
KIEROWCA ...a tu to przeklęto pudło i ta ciżba z biletami, każdy tylko krzyczy i krzyczy, 

albo   dodaje,   gazu,   bo   ma   samochód,   pcha   się   do   przodu   tym   samochodem,   jedzie 
zygzaczkami, wyprzedza, chociaż taki mały, byle prędzej do domu, do betów, ciągle dodaje 
gazu, ciągle robi zygzaczki samochodem, bo mu się spieszy do tego zaduchu, hałasu i brudu, 
a   tutaj   jest   lasek,   jeziorko,   trawka   i   słoneczko,   no   i   po   co   ten   pośpiech,   te   zygzaczki 
samochodem, i tak cię stuknę, nie zwiejesz między te betonowe mury, teraz jeden zygzaczek, 
drugi   zygzaczek,   trzeci   zygzaczek   i   dududuuum,   tylko   trochę   szkła   i   blachy,   i   możesz 
wreszcie odpocząć od tego zaduchu, hałasu i brudu, bo tutaj masz lasek, jeziorko, trawkę, 
słoneczko i zapach igliwia... 

PASAŻEROWIE  Jezu! To szaleniec! Powstrzymajcie go! Zatrzymać  autobus! On nas 

pozabija! 

KIEROWCA ...a tu to przeklęte pudło i ta ciżba z biletami, jeden z drugim wrzeszczy i 

wrzeszczy, bo ma bilet, jacyś z tyłu rozbijają okna, byle prędzej do domu, do betów, no i po 
co ten pośpiech laleczko w kolorowym kasku, z zadartą sukeinką, taka mała i się spieszy, 
ścina   zakręty,   bo   ma   skuter   i   kolorowy   kask,   zadziera   sukienkę   i   ciągle   ścina   zakręty 
skuterem,   byle   prędzej   do   tych   betonowych   murów,   a   tutaj   jest   lasek,   jeziorko,   trawka, 
słoneczko, zapach igliwia i chłodny wietrzyk, zaraz będzie jeden zakręt, drugi zakręty, trzeci 
zakręt, już go nie zetniesz skuterem laleczko w kolorowym kasku, nie zdążysz z zadartą 
sukienką do domu, do betów, tylko zmiana pasa i łuuups błotnikiem w kolorowy kask, i teraz 
możesz odpocząć od tego zaduchu, hałasu i brudu, bo tutaj masz lasek, jeziorko, trawkę, 
słoneczko, zapach igliwia, chłodny wietrzyk i ptaszki... 

PASAŻEROWIE  Ludzie,   to   morderca,   szaleniec!   Zatrzymajcie   go,  wezwijcie   pomoc! 

Wyskakujcie stąd, wyskakujcie! On zwariował! 

background image

KIEROWCA ...a tu to przeklęte pudło i ta ciżba z biletami, tylko wrzeszczą, ryczą walą i 

walą, rozbijają okna, bo chcą wyskoczyć, byle prędzej do tych betonowych murów, a tutaj 
jest lasek, jeziorko, trawka, motylki, ci z biletami tego nie widzą, mają bilety i ciągle im się 
śpieszy, ciągle wrzeszczą, przepychają się i tłoczą, rozbijają okna, chcą wyskoczyć z tego 
pudła, byle prędzej do domu, do betów, no, już stąd nie zwieją, chociaż mają bilety, jest 
wreszcie skarpa, nie będzie więcej wrzasku, pośpiechu i tłoku, odpoczniemy wszyscy od tego 
zaduchu, hałasu i brudu, teraz ostry zakręt, wjazd na skarpę i prosto w dół z biletami, jeden 
dołek, drugi dołek, trzeci dołek i buuum, i chlup, bulbulbul, blebleble, i nie ma nic, tylko 
lasek, jeziorko, trawka, słoneczko, zapach igliwia, chłodny wietrzyk, ptaszki, motylki, plusk 
fal i spokój... 

LEKARZ Znowu wrzucił pan samochód do jeziora? 
KIEROWCA Nie wrzuciłem. Ześliznął się ze skarpy i sam wpadł. 
LEKARZ Naprawdę? Później mi pan opowie, jak to się stało. Teraz pójdziemy na obiad. 
KIEROWCA Nie chcę obiadu. Chcę z powrotem swój autobus. 
LEKARZ Nie jestem pewien, czy pan na to zasługuje. 
KIEROWCA Chcę autobus. 
LEKARZ Pański autobus leży na dnie jeziora. 
KIEROWCA Chcę autooobuuus! 
LEKARZ No dobrze, wyłowimy go stamtąd po obiedzie, zgoda? Teraz niech pan stanie w 

szeregu. Panowie, panowie, ustawiamy się parami i idziemy na obiad! 

MASZYNISTA Ciuch, ciuch, ciuch! 
LEKARZ Pan jeszcze nie dojechał? 
MASZYNISTA  Uuuu! Jeszcze nie, ciuch, ciuch! Jadę na główny, na stołówkę. Ciuch, 

ciuch, ciuch! 

LEKARZ W porządku, niech pan jedzie pierwszy, a my wszyscy pojedziemy za panem. 

Tylko przypominam:  kto będzie rozchlapywać zupę albo rzucać ziemniakami, ten sprząta 
stołówkę!

LODY 

Dzień był upalny.
Roztopiony   słońcem   błękit   nieba   spływał   na   kruszejące   od   żaru   dachy   i   zmieszany   z 

lepikiem bębnił kroplami smoły po parapetach. Nieliczni przechodnie umykali do domów, 
poruszają się tak, by kosztowało to ich najmniej wysiłku. Ulice zamierały i cichły,  tylko 
czasem chlusnęła woda wylana z wiadra na chodnik.

U zbiegu dwóch arterii, pod drukowaną w niebieskie róże markizą, stał lodziarz. Opierał 

ręce o dwukołowy wózek i patrzył przed siebie, nie zważając na strumyczki potu cieknące mu 
z brody i nosa. Jego wzrok mówił: "Wózek jest pełen lodów. Bardzo smacznych i bardzo 
zimnych. Mam ochotę na loda, ale nie mogę zjeść ani jednego, bo ludzie pomyślą, że jem za 
darmo, że później nie zapłacę. Pomyślą, że jem coś, co przeznaczone jest dla nich, że ich 
okrada. Siedzą przy oknach i tylko czekają, żebym wsadził rękę do wózka. Oni też by chcieli 
zjeść loda, ale nie przyjdą, bo za gorąco. Ja nie muszę się ruszać z miejsca, wystarczy jak 
sięgnę ręką do wózka. I dlatego mi nie wolno. Ludzie podniosą rwetes, wypadną na ulicę i 
ukamienują lodziarza złodzieja."

W przecznicy zabrzmiały ciężkie kroki. Zza zakrętu wychynął pięćdziesięcioletni grubas o 

jasnych   brwiach   i   opalonej   łysinie.   Miał   na   sobie   siatkową   podkoszulkę,   spod   której 
wystawały kędziory rudych włosów. Stanął przed wózkiem, na wprost sprzedawcy lodów.

- Jedną porcję - wychrypiał, oblewając się podwójną ilością potu.
- Jakich? - spytał lodziarz samym ruchem warg.

background image

Łysy grubas zastanowił się nad odpowiedzią.
- Chciałbym... Ale pan pewnie takich nie ma...
- Mam wszystkie gatunki.
- To poproszę porcję, na razie jedną, z krętkami bladymi...
- Pan oczywiście żartuje.
Grubas zaczerpnął powietrza.
- Ja wiem, krętki blade, specjalizacja... - sapnął. - Ale może pałeczki albo przecinkowce? 

Żona chce... i dzieci mają takie dziwne apetyty...

- Pan oczywiście zwariował.
- Kolega mi polecił, zapisał na kartce... Jadł w innym  mieście czy za granicą. Zaraz - 

wydobył zmięty świstek - to tak: Coccus, Bacillus, Vibrio, Spisillum... one mają takie śliczne 
skręty... Spirochaetae... to właśnie krętki... smaczne są również laseczki tężca...

- Pan oczywiście zwariował.
- Przypuszczałem, że nie będzie... Prawdopodobnie nie ma pan też maczugowców błonicy 

ani czerwonkowców?

Sprzedawca   lodów   nie   odpowiedział.   Grubas   schował   świstek   do   kieszeni   spodni. 

Spróbował oblizać spękane wargi.

- A bywają czasem? - spytał.
Lodziarz   i   tym   razem   nie   rzekł   słowa.   Odprowadził   wzrokiem   grubasa   i   znów   wlepił 

spojrzenie w perspektywę martwej ulicy. W jego oczach można było odczytać: "Wariat. Będę 
miał   co   opowiedzieć   żonie.   Codziennie   nie   spotyka   się   autentycznego   wariata.   I   to   na 
wolności.   Sprzedaję   lody   od   dwudziestu   lat,   ale   o   czymś   takim   jeszcze   nie   słyszałem. 
Sprzedaję gronkowce o smaku waniliowym, owocowo-śmietankowe dwoinki, paciorkowce 
kawowe i pakietowce w czekoladzie, ale żeby krętki! Zupełny wariat."

Oniemiałe miasto liczyło sekundy do zachodu słońca. Dzień był upalny.

PRZYTAKNIĘCIE 

Chłopiec był młody, piękny jak hermafrodyta. Spadające spod sklepienia światło o mocy 

tysięcy wat otaczało go czystą sferyczną przestrzenią. Z miejsca, gdzie stał, widać było tylko 
stoły sędziowskie, pierwsze rzędy widowni i boks, w którym siedzieli jego rodzice i trenerzy.

Gładką płaszczyznę lodu otaczała drewniana banda pokryta stylizowanym  liternictwem. 

Lodowisko to służyło  zazwyczaj  do rozgrywek  hokejowych,  teraz jednak na powierzchni 
1830 metrów kwadratowych, odbywał się pokaz jazdy figurowej.

Mistrzostwa.
Dziewięciu jurorów w milczeniu szacowało możliwości młodego zawodnika.
Z głośników padła zapowiedź i popłynęły pierwsze akordy.
Błysnęły łyżwy. Chłopiec wykonał klasyczną przekładankę przodem, parę cyrkli, spiralę, a 

potem   skok   nożycowy.   Dwoma   flipami   dotarł   do   bandy,   zawrócił   i   zademonstrował 
zgrabnego lutza.

Głośniki zagrzmiały.
Rittberger.  Jeszcze   jeden.   Trójka   skakana  i  axel.  Reflektory  siały  równe  ostre  światło, 

oślepiając się wzajemnie blaskiem odbitym od lodowiska.

Potrójny salchow. Długim poślizgiem chłopiec śmignął po lodzie i trafił czaszką w literę 

"V" z napisu "Biovital" na bandzie.

Z   miejsca,   gdzie   leżał,   nie   widać   było   stołów   sędziowskich,   ani   pierwszych   rzędów 

widowni, ani też boksu, w którym siedzieli jego rodzice i trenerzy.

Operator   wyłączył   głośnik.   Dziewięciu   jurorów   długo   szperało   w   stosach   kartoników, 

zanim ogłosiło werdykt:

background image

1 2 3 4 5 6 7 8 9

E P I T A F I U M

Trenerzy wnieśli na lodowisko nosze. Rodzice zawodnika zbliżyli się do przewodniczącego 

jury.

- Czy popełnił jakiś błąd? - zapytał go ojciec chłopca.
Przytaknięcie.
- Czy pojechał słabo?
Przytaknięcie.
- Czy zaprezentował niski poziom?
Przytaknięcie.
- A czy napiszą o nas w gazetach?
Przytaknięcie.
Było to najwspanialsze przytaknięcie, jakie trenerzy i rodzice chłopca widzieli w swoim 

życiu.

SZCZENIAK

 

Solista skończył. Rozważałem właśnie, czy świat oglądany przez kieliszek szampana jest 

różowy, kiedy do sali wpadł nagi malec. Zatrzymał się na środku parkietu i wrzasnął:

- Gdzie on jest?! Dawajcie go piorunem!
Gwar ucichł. Twarze obecnych zwróciły się ku naguskowi.
- Gdzie on jest?! - powtórzył maluch, tupiąc pulchną nóżką.
- Czy szukasz tatusia? - spytał damski głos z kąta sali.
Malec nie odpowiedział. Przykucnął, zerknął pod bar i stoliki. Niektóre panie z piskiem 

zakryły kolana.

- Nie ma starego - mruknął brzdąc, wyraźnie zawiedziony. - A powinien tu być.
- Może jest w toalecie? - podsunął chropowaty tenorek.
- A w ogóle o co chodzi? - zainteresowała się krew-z-mlekiem-pani przy sąsiednim stoliku. 

Jej partner uniósł głowę z piersi, wybełkotał: "Nie, wszystko gra", po czym wyłączył się z 
rozmowy.

Kilkanaście osób zdążyło ochłonąć.
- Ej, maluchu - powiedział ktoś - czy nie czas do łóżka?
- Co on właściwie tutaj robi? - spytali głośno inni. Berbeć zajrzał za ostatnią kotarę, wrócił 

na parkiet i zajął pozycję frontalną.

- A co wy tutaj robicie? - spytał zaczepnie, choć taki niewypierzony. - Osiemnaście osób 

obecnych na sali urwało się dzisiaj z pracy, dwie kobiety są na lewych zwolnieniach 
lekarskich, a trzech mężczyzn opuściło dniówkę bez usprawiedliwienia. Pomija już w ogóle 
niepracujących...

Powoli wstaliśmy z miejsc.
- Skąd się tutaj wziąłeś, pętaku? - zagadnął podejrzliwie wodzirej. - Umyj ząbki i jazda pod 

kołderkę!

- Dobrze gada - wtrącił partner pani-krew-z-mlekiem. - Dać mu wódki!
- Ale to się skończy - kontynuował malec, ani trochę nie speszony. - Obiecuję wam!
Wyprowadził nas tym z równowagi.
- Zabierzcie go stąd! - krzyknęło kilka głosów naraz.
- Zmiataj szczeniaku!

background image

Chwyciliśmy smarkacza za kark, oddaliśmy wykidajle i wróciliśmy na miejsca. Potem 

spojrzeliśmy na zegar. Było już po północy. Szczeniak zabrał nam tyle czasu, że 
przegapiliśmy nadejście Nowego Roku.

SIEDEM MINUT

 

Pierwsza minuta.
Leżę na nie heblowanych deskach, które kłują mnie w prawy policzek. Mam zdrętwiałą 

szyję i nie mogę odwrócić głowy. Ręce odmówiły mi posłuszeństwa.

Patrzę przed siebie, w górę i w dół. Wszędzie surowe drewno. Nie potrafię określić swojej 

sytuacji.

Druga minuta.
Dochodzą   mnie   strzępy   rozmów.   Są   niezrozumiałe,   przypominają   szum   liści.   Wokół 

pachnie żywicą i rozgrzanym żelazem.

W myślach jawi mi się obraz kobiety. Kobieta ma około pięćdziesięciu lat, wąskie usta, 

wydatny nos i ciemny meszek nad górną wargą. W jej oczach widzę przerażenie. Nie wiem, 
kim ona jest.

Szyja jeszcze bardziej mi zdrętwiała i trochę swędzi.

Trzecia minuta.
Głosy, które mnie dobiegają, stopniowo słabną. Próbuję o nich nie myśleć, całą uwagę 

skupiłem na twarzy tej zagadkowej kobiety. Przerażone oczy, drgające, zwiotczałe policzki, 
ciemny meszek nad górną wargą, drugi podbródek, a niżej... Niżej jest szyja przecięta aż do 
kręgów stosu pacierzowego. Teraz poznaję tę twarz. Należy do mojej ciotki...

Przestałem cokolwiek słyszeć, jakbym nagle utracił słuch. Zapach tarcicy i rozgrzanego 

żelaza przestał być taki natarczywy.

Pozbawiłem swoją ciotkę życia, to prawda, ale dlaczego tyle tysięcy franków wpłaciła na 

konto tego lekarza? Tak potrzebowałem tych pieniędzy! Jak się on nazywa, ten lekarz?

Szyja zdrętwiała mi zupełnie i już jej nie czuję. W ogóle nic nie czuję. i nie wiem, gdzie 

jestem, co się ze mną dzieje...

Piąta minuta.
Obraz ciotki rozpływa się przede mną i znika. Ogarnia mnie senność.
Pozostałych spadkobierców usunąłem przy użyciu trucizny... Boże, ci wścibscy ludzie z 

Sureté chyba nie znaleźli flakonu po tej truciźnie?

Nic już nie czuję... absolutnie nic. i mąci mi się w głowie.
A może zostałem otruty i leżę w trumnie?

Szósta minuta.
Otruty... Ta myśl napełniła mnie lękiem. Spróbowałem rozkleić powieki... Daremnie.
Idiotyzm, któż miałby to zrobić? Ciotka i wszyscy krewni spoczywają w ziemi... Jestem 

samotny... A może ten lekarz? Jakże on się nazywa?

Siódma minuta.
Widziałem   go   na   procesie...   Był   świadkiem,   mówił   bardzo   długo...   Mówił   coś   o 

złagodzeniu cierpień... Już wiem... wiem... Prokurator zwracał się do niego... panie... panie... 
Guillotine... Guillotine... Guillotine...

background image

KONIEC SEZONU

 

Korytarz był długi, tak długi, że opromienione słońcem okno na jego końcu wyglądała 

niczym   miniaturka   odbita   w   źrenicy.   Posadzka   ze   sfałdowanego   gumolitu   usiłowała 
pochwycić tę iskrę światła, rozdzielić ją a poszerzyć.

Na dole,  przed  wejściem  opatrzonym   czerwoną  tablicą,   stali  ludzie  o  mokrych   nosach 

i zaróżowionych policzkach. Stali w karnej kolejce, mieli podniesione kołnierze i dreptali w 
miejscu, ubijając śnieg. Niektórzy palili.

Późnym   rakiem,   gdy   mróz   zelżał   i jarzeniówki   oświetliły   korytarz   płonącymi   soplami, 

otwarto drzwi do budynku i ludzie mogli wejść. Wnieśli ze sobą dużo śniegu, który topniał 
i zostawiał   na   gumolicie   kałuże   błotnistej   cieczy.   Na   kręconych   schodach   pośpiesznie 
gaszono papierosy, bo palących nie wpuszczano, a w kolejce nie obowiązywała zasada zaraz-
przychodzenia. Ci z tyłu bacznie obserwowali poruszenia tych z przodu.

Nie   rozmawiano.   Czasem   stęknięcie,   jak   uderzenie   ciężkiego   worka   o   beton,   dawało 

świadectwo czujności stojących, którzy spostrzegli ryzykanta próbującego przesunąć się o 
kilka miejsc do przodu. Spadała na niego lawina pięści i kopniaków i wyrzucany na zewnątrz 
nieszczęśnik   podnosił   się   ze   śniegu,   by   przygarbiony   poczłapać   w   stronę,   gdzie   za 
widnokręgiem ginął koniec czarnego ogonka.

Około   południa,   przez   hol,   trzymając   się   z   dala   od   czekających,   przemaszerowała 

pielęgniarka.

-   Proszę   pani   -   szepnął   zarośnięty   pięćdziesięcio-parolatek   o   wpadniętych   policzkach. 

Pielęgniarka przystanęła na sekundę.

- Obiekcje? - spytała.
Mężczyzna wbił spojrzenie w obcasy sąsiada.
- Przepraszam - bąknął.
Stojący obok niego położyli mu dłonie na kościstych ramionach. Poczekali, aż pielęgniarka 

skinie pozwalająco głową.

- Stoję już dwa tygodnie! - krzyczał mężczyzna pchany do tyłu wciąż dalej i dalej. - Jutro 

kończy się mój urlop! Nie mogę czekać! Nie mam siły! Niedługo idę na emeryturę! Proszę 
pani...

Jego krzyk ścigał odchodzącą pielęgniarkę, dzwonił rezonansem opraw jarzeniowych, cichł 

i narastał na mowo, aż przekształcił się w rytmiczne jęki na stopniach kręconych schodów 
i umilkł wreszcie, zduszony śniegiem.

Po   zachodzie   słońca   drzwi   odcięły   od   wnętrza   ludzi   stojących   na   dworze.   Kolejka 

rozdrobniła   się   i napęczniała.   Rozkładano   namioty   i śpiwory,   dmuchano   w   materace, 
włączano maszynki turystyczne.

Ci, którym udało się wcisnąć do budynku, przestępowali z nogi ma nogę. Sekretarka brała 

od nich zaświadczenia, podawała im czyste formularze. Ludzie wypełniali je w skupieniu, 
sprawdzając  w kieszonkowych  instrukcjach, jakie słowo wpisać do jakiej  rubryki.  Potem 
wpłacali należność do kasy i składali wypełnione formularze na stole. Goniec zanosił je do 
następnego pomieszczenia.

- Rozbierać się, łaźnia na prawo, wchodzić po trzy osoby - powtarzał głośnik. Z ręcznikami 

pod pachą szli do dentysty, który przeglądał im zęby, do felczera, żeby zrobić lewatywę, do 
fryzjera, kosmetyczki, mianikiurzystki a po natrysku - do masażysty.

Ordynator przyjmował ich pojedynczo. Z pliku formularzy wybierał właściwy, zerkał na 

sam   dół,   a   potem   taksował   wzrokiem   okutanego   w   ręcznik   nagusa.   -   Na   pani   miejscu 
zrezygnowałbym z żeber - doradzał niekiedy. - Myślę, że przedramię będzie w sam raz. Jest 
bardziej spektakularne i tańsze. Albo:

background image

- Szczęka? Szczęka długo się zrasta. Może podudzie? Efektowny widok i nie przeszkadza 

w jedzeniu.

- Nogi nie są już modne - rozlegał się czasem słaby protest.
- Jak pan uważa... Jeszcze tylko podpis uwierzytelniony przez sekretariat, i na stół. Sale 

chirurgiczne   były   jasne   i przestronne.   Lekarze   biegle   napełniali   kadzie   wodą   i gipsem, 
rozwijali   bandaże  zakładali   szyny.  Breja  z gumolitu  znikała  wraz  z kolejką  czekających, 
zostawiała po sobie siwe plamy.  Budynek opuszczano tylnymi  drzwiami. Okno na końcu 
korytarza   wskazywało   ludziom   drogę   rzuconym   na   śnieg   czworobokiem   jarzeniowego 
światła.   Niektórzy   chcieli   na   chwilę   wrócić   do   kolejki   przed   wejściem,   żeby   dumnie 
przedefilować wśród ognisk i namiotów, ale względny personel pomocniczy umieszczał ich w 
autokarze, bo wczasy już się dla nich skończyły, a pociąg, który miał ich odwieźć do domów, 
niecierpliwie czekał na sygnał odjazdu.

PRZETWÓRNIA

 

Naczelnego   nie   zastałem,   co   -  biorąc   pod   uwagę   wielkość   zakładu   -   było   zrozumiałe. 

Zastałem natomiast dyrektora do spraw technicznych.

- Reportaż? - spytał. - Znajdzie się u nas dostatecznie dużo materiału. Najnowocześniejsza 

linia produkcyjna na świecie, całkowite wyeliminowanie pracy ludzkiej, rozumie pan?

Przetwórnia robiła wrażenie. W wielopiętrowych halach i labiryncie korytarzy czułem się 

jak skrawek śmiecia, drobina kurzu.

-   Zaczniemy   od   początku   -   powiedział   techniczny,   gdy   po   wyjściu   na   dziedziniec 

stanęliśmy przed zagrodą otoczoną trzymetrową siatką, za którą spacerowało stado krów. - 
Oto   segment   pierwszy,   tutaj   dostarczamy   dowolny   rodzaj   żywca.   Siatka   nie   pozwala   na 
ucieczkę, a brama daje się otworzyć jedynie z zewnątrz. Po wprowadzeniu surowca pozostaje 
nam już tylko czekać na gotowe produkty. O resztę martwi się przetwórnia.

- Zwierzęta same idą do rzeźni?
- Zaraz pan zobaczy.
Wskazał mi przeciwległy szeroki budynek. Zza szczelnie zamkniętych metalowych drzwi 

dobiegał szum wody.  Nagle, z górnej części, wynurzyła  się stalowa łapa przypominająca 
czerpak buldożera. Zawisła nad zagrodą, chwyciła jedną z krów i wraz z nią zniknęła we 
wnętrzu budynku.

Dyrektor z satysfakcją obserwował łowy.
- No i co pan na to? - Pomysłowe.
- i proszę sobie wyobrazić, że tym wszystkim steruje komputer - dodał dumnie, po czym 

zaczął   tłumaczyć:   -   Zwierzę   teraz   zostanie   przetransportowane   do   myjni,   czyli   segmentu 
drugiego.   Mięso   z   umytych   sztuk   segment   trzeci   posegreguje   według   klas   i skieruje   do 
odpowiednich działów: na gulasz, podroby, kotlety i tak dalej. Po przygotowaniu potraw zrobi 
się konserwy i w tej postaci przetwory trafią do konsumentów.

- Więc jesteście zwolnieni z wszelkich prac.
- Oczywiście. Nie dostarczamy nawet etykiet ma konserwy. Przetwórnia sama je drukuje.
- i chyba stąd się biorą te zaskakujące ceny?
W oczach dyrektora dojrzałem konsternację.
- Cóż znowu! Komputer sam dokonuje kalkulacji, owszem, ale jest tak zaprogramowany, 

że nie może popełniać absurdalnych pomyłek.

- Od czego zależy cena?
- Przede wszystkim od ilości i jakości mięsa, a także dodatków. Pan rozumie: sznycel z 

groszkiem, czy bigos z ziemniakami.

Techniczny z zadowoleniem oglądał moją zdumioną minę. 

background image

- Ale od czasu do czasu coś się psuje? - spytałem. - Przypuszczam, że dopiero wtedy 

zaczyna się bałagan. Zlokalizować awarię w takim kolosie...

- Awaria? - przerwał mi. - Przetwórnia sama melduje o wszelkich awariach. Podaje nawet 

ich przyczynę.

- Kapitalne! - zawołałem. - Już widzę ten reportaż. Zapraszam się do pana ponownie za pół 

roku.

- Proszę bardzo. Niewątpliwie zastanie pan wiele ulepszeń. Zwłaszcza komputer będzie 

bardziej wszechstronny. Prawdę mówiąc, jest on chłonny jak umysł dziecka. Sądzę, że gdyby 
zapoznać go z paroma systemami filozoficznymi, zająłby się kontemplacją.

W myśl obietnicy udałem się do przetwórni po upływie sześciu miesięcy. Hałas słyszany z 

daleka świadczył, że przetwórnia pracuje na pełnych obrotach. Zatrzymałem samochód przy 
rampie, z której odbierano gotowe produkty. Stał tu rząd częściowo załadowanych wozów 
ciężarowych. Ludzi nie zauważyłem. Przy wejściu do hali magazynowej siedział strażnik.

- Dzień dobry - powiedziałem. - Czy mógłbym rozmawiać z dyrektorem naczelnym?
- Nie ma - odparł, nie odrywając wzroku od gazety
- A dyrektor do spraw technicznych?
- Nie ma.
- Może ktoś z personelu?
- Nie ma.
- W takim razie, gdzie są?
- Nie wiem.
- Nie przyszli do pracy?
Strażnik łypnął na mnie podejrzliwie.
- A co to go obchodzi?
Otworzyłem usta. Przerwał mi stentorowy głos wypełniający halę:
- Awaria w segmencie pierwszym.
- A to kto? - zapytałem.
- Przetwórnia - odburknął strażnik.
- Co przetwórnia?
- Melduje, że pierwszy segment szlag trafił.
- Ach tak, zapomniałem. To niezwykłe udogodnienie, nie sądzi pan?
- Co?
- No, to meldowanie.
Znowu łypnął na mnie podejrzliwie.
- A czego właściwie chce?
Zastanowiłem się, jakby mu to wyjaśnić.
- Widzi pan - powiedziałem - pół roku temu zbierałem materiały do reportażu...
- To... niby z gazety?
- Właśnie.
- Aaa... trzeba od razu. Proszę, niech wejdzie.
Ominąłem rampę i przez halę magazynową wyszedłem na bezludny dziedziniec. Stalowa 

łapa   penetrowała   zamkniętą   zagrodę,   w   której   leżała   jedynie   porzucona   torba   monterska 
i trochę rozsypanych narzędzi.

- Awaria w segmencie pierwszym - zagrzmiało znowu.
Zawróciłem.
- Ona tak ciągle? - spytałem strażnika.
- Ostatnio bez przerwy.
- Nie pójdzie pan sprawdzić?
- Ja nie jestem od tego.

background image

- Niech pan chociaż poinformuje dyrekcję albo kogoś z załogi...
- Nie ma. Nie ma nikogo.
- A kiedy będą?
- Ale marudny! U was, w gazecie, wszyscy tacy?
Rozglądnąłem   się.   Coś   mi   tu   nie   grało.   Widocznie   strażnik   spostrzegł   moje 

zdenerwowanie, bo rzekł pośpiesznie:

- Niech się uspokoi. Przetwórnia jest sprawna.
- To po co melduje?
Podszedł do stosu świeżych konserw. Wziął jedną otworzył i najspokojniej zaczął jeść.
- Panie - powiedziałem - trzeba coś zrobić.
- A co? - spytał przełknąwszy wielki kęs.
-   Powiadomić   odpowiednie   władze,   że   tu   nikogo   nie   ma.   Przecież   zakład   nie   może 

pracować bez nadzoru.

- Spokojna głowa! - machnął ręką. - Ta maszyna lepiej pracuje bez ludzi. Słowo daję. O, 

proszę, ile naprodukowała. i jakie to dobre!

Wbił   widelec   w   zawartość   puszki   i wydobył   kawałek   rogowej   oprawy   okularów. 

Spojrzałem na etykietę. Obok rysunku przedstawiającego plastry mięsa przybrane zielenią 
sałaty widniał napis: "Głowizna w sosie pomidorowym. Artykuł przeceniony."

INCYDENT W TRAKCIE KONGRESU

 

- ...należy więc uznać - kończył Docent - że nie dysponujemy ani jednym wiarogodnym 

dowodem na to, że Niezidentyfikowane Obiekty Latające są pochodzenia pozaziemskiego.

Pięciotysięczne   audytorium   skwitowało   tę   wypowiedź   aplauzem.   Docent   potoczył 

wzrokiem   po   amfiteatralnej   sali   i uniósł   dłoń.   i wtedy   rozległ   się   przejmujący   gwizd.   W 
chwilę później rozpadło się jedno z okien. Przed mównicą wylądował stożkowaty pojazd, 
którego średnica u podstawy nie przekraczała dwóch metrów. Z pojazdu wyskoczył młody 
mężczyzna o lilipucim wzroście. Z zakłopotaniem obejrzał uczynione przez siebie szkody 
i bąknął parę słów wyrażających ubolewanie.

Docent wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami. Rękoma przytrzymywał kartki 

trzepoczące od przewiewu.

- Kto pan jest? - wykrztusił wreszcie.
- Jestem przedstawicielem obcej cywilizacji - wyjaśnił gość. Sala zaszemrała.
- Co on plecie? - spytał ktoś z pierwszego rzędu.
- To są jawne kpiny - krzyknął jego sąsiad. - Kpiny albo prowokacja! Docent znowu uniósł 

dłoń.

- Drodzy państwo, łaskawie proszę o zachowanie spokoju - powiedział do mikrofonu. Nie 

przytrzymywane   kartki   sfrunęły   z   mównicy   i opadły   na   podłogę.   -   Zaraz   wyjaśnimy   to 
nieporozumienie.

Wzajemnie nakazując sobie ciszę, zebrani umilkli. Docent zwrócił się do gościa.
- Słuchamy pana. Z jakiego to powodu wtargnął pan na salę obrad?
- Powiem krótko - odrzekł mężczyzna. - Przybyłem tutaj, by wykazać, że pańska teoria 

mija się z prawdą. Pragnę dowieść, że jest pan w błędzie.

Na sali podniósł się gwar. Docent gestem uspokoił
słuchaczy. Uśmiechnięty pochylił się z mównicy nad gościem.
- Czy można wiedzieć - zagadnął z zimną serdecznością - kim pan właściwie jest? Co pana 

upoważnił do formułowania tak skrajnych poglądów?

background image

- Wraz z grupą specjalistów - odpowiedział gość - przyleciałem do waszego układu na 

pokładzie transgwiezdnego statku, który krąży teraz po eliptycznej orbicie pozamarsjańskiej. 
Pochodzę z systemu planetarnego oddalonego od Ziemi o wiele lat świetlnych.

- To jest kongres naukowców, a nie fantastów - rzucił ktoś z sali.
Zgromadzeni nagrodzili go oklaskami. Mężczyzna obrócił się twarzą do audytorium.
- Kosmiczni bracia! - zawołał z emfazą. - Jesteśmy pełni podziwu dla stanu waszej wiedzy, 

ale niepokoi nas wasz często przesadny sceptycyzm, którego przykładem jest odczytany tu 
referat rojący się od błędów.

- Wystarczy - przerwał mu Docent. - Wiemy już kim pan jest. Dziękujemy panu i prosimy, 

żeby zechciał pan opuścić tę salę.

-   Chwileczkę   -   zaoponował   gość.   -   Nie   powiedziałem   jeszcze   wszystkiego.   Docent 

ponownie mu przerwał.

- Nie po to zorganizowano ten kongres - oświadczył, zwracając się do audytorium - żeby 

umożliwić

wygłaszanie   niepoważnych   opinii   każdemu   intruzowi.   Czy   nie   ma   tu   nikogo,   kto   by 

zaprowadził porządek?

- Jest, jest! - odpowiedziało kilkadziesiąt osób i uniosło się z miejsc.
Część uczestników kongresu ruszyła ku mężczyźnie. Najbardziej krewcy chwycili go pod 

ramiona i powlekli do wyjścia.

- Powtarzam - perswadował gość nie stawiając oporu - że przyleciałem do was z odległego 

systemu   planetarnego.   Nasza   cywilizacja   od   wieków   obserwuje   rozwój   życia   na   waszej 
planecie i od wieków usiłuje nawiązać z wami kontakt.

Przed   schodami   tłum   przystanął.   Z   rozmachem   puszczono   gościa   po   szerokich 

marmurowych stopniach. W ślad za nim zrzucono jego pojazd.

- Drodzy przyjaciele - powtarzał Docent stojąc w drzwiach. - Nie przerywajmy obrad, nie 

przerywajmy...

Na powrót zajęto miejsca. Ktoś pozbierał z podłogi kartki referatu i położył je na mównicy, 

obok mikrofonów, ktoś inny zmienił wodę w karafce. Gwar powoli ucichł i na' sali zapanował 
spokój.

Docent podjął:
-   Szanowni   zgromadzeni!   Serdecznie   wszystkich   przepraszam   za   to   zajście.   Wróćmy 

jednak do referatu. Otóż, jak powiedziałem, należy uznać, że nie dysponujemy ani jednym 
wiarogodnym   dowodem   na   to,   że   Niezidentyfikowane   Obiekty   Latające   są   pochodzenia 
pozaziemskiego.   Jest   godne   ubolewania,   że   fanatycy   UFO   odrzucają   wszelkie   rzeczowe 
argumenty i usilnie podtrzymują mit o odwiedzinach z kosmosu, nie przebierając przy tym w 
środkach...

Dalsze jego słowa zginęły w powodzi braw i owacji.

LIST

 

Jak już donosiliśmy, obserwatorium satelitarne OKO-7 w dniu 3 marca br. złowiło trwającą 

345 sekund serię słabych sygnałów pochodzących z głębi kosmosu. Z uwagi na częstotliwość 
i charakter sygnały te wzbudziły żywe zainteresowanie uczonych. Podjęto badania, w których 
udział   wzięli   deszyfranci,   kryptolodzy   i   specjaliści   w   zakresie   przetwarzania   danych.   Po 
dwóch miesiącach wspólnym wysiłkiem opracowali oni treść "depeszy", która jest w miarę 
dokładnym tłumaczeniem złowionych sygnałów kosmicznych.

"Depesza" nie została nadana pod naszym adresem, odebraliśmy ją przypadkowo. Jej pełny 

tekst   drukujemy   poniżej.   Luki   w   tym   tekście   zawinione   są   brakiem   w   naszym   języku 
odpowiedników określeń stosowanych przez nadawcę oraz nieprzetłumaczalnością pewnych 
sformułowań. Stąd wielość uwag translatora.

background image

A oto tekst "depeszy":

Do Centrum... (brak odpowiednika).
W trakcie rekonesansu natknęliśmy się na średnich rozmiarów Obiekt wyekspediowany z  

Planety Trzeciej (chodzi o Ziemię). Po szczegółowych oględzinach Obiektu eksperci odkryli  
na   jego   pokładzie,   oprócz   licznych   prymitywnych   przyrządów,   tabliczkę   aluminiowa   o  
wymiarach...   (nieprzetłumaczalne,   ale   mowa   tu   o   wymiarach   15   na   23   centymetry).   Na  
tabliczce   tej  widnieją   wizerunki  rozmaitych   figur geometrycznych   oraz  samicy  i  samca  z  
gatunku najbardziej rozwiniętych istot myślących, jakie zamieszkują Planetę Trzecią. Jeden z  
naszych młodych... (brak odpowiednika, ewentualnie chodzi tu o określenie "astrobiolog")  
postawił fantastyczną hipotezę, według której rzeczona tabliczka jest listem zaadresowanym  
do Inteligencji Kosmicznych. Utrzymuje on, że usytuowane w lewej górnej części tabliczki  
dwa okręgi ilustrują połączone w cząsteczkę dwa atomy wodoru, że szyk dziesięciu różnej  
wielkości  kółek zamieszczonych u spodu jest graficzną wizytówką Układu Słonecznego, a  
umiejscowiony  pośrodku zestaw figur geometrycznych -- szkicem Obiektu. Znaczenia linii  
gwiaździście rozchodzących się obok rzekomego szkicu... (astrobiolog?) nie umie wyjaśnić.

Inną hipotezę   postawił...   (brak  odpowiednika),   który  posiada najwyższy  tytuł  naukowy.  

Stwierdził on, że omawiana tabliczka nie służy niczemu i że nie warto się nią zajmować.

Hipotezy te zostały jednak obalone. Zespół ekspertów ustalił ponad wszelką wątpliwość, że  

wizerunki na tabliczce są ściśle związane z kultem religijnym. Kluczem do ich rozszyfrowania  
jest postać samca oraz znajdujący  się za nim rysunek rzeczywiście  przypominający  szkic  
Obiektu.   Rysunek   ten   w   istocie   przedstawia   fragment   ołtarza   ofiarnego,   dość   często  
spotykanego u niemal wszystkich ludów zamieszkujących Galaktykę. Stojący przed ołtarzem  
samiec unosi lekko górną kończynę, co w powszechnym rozumieniu, podobnie jak zwisający  
mu... (nieprzetłumaczalne), jest wyrazem pokory oraz gotowości oddania swojej samicy w  
ofierze. Umieszczona obok rozeta z linii to naturalnie... (brak odpowiednika). Szyk dziesięciu  
różnej wielkości kółek wyobraża dziesięć wcieleń naszego bóstwa, z zaznaczeniem, że ofiara  
złożona zostanie wcieleniu czwartemu. Dwa usytuowane w lewej górnej części tabliczki kręgi  
symbolizują oczywiście dychotomię boskości.

W sumie kompozycja wizerunków na tabliczce jest chaotyczna, jak zresztą cała działalność  

cywilizacji zamieszkującej Planetę Trzecią w Układzie Słonecznym. Wszystko wskazuje na to,  
że rozwój tej cywilizacji poszedł w niewłaściwym kierunku. Opanowała ona wreszcie technikę  
rakietową, ale nadal nie potrafi nawiązać z nami partnerskiego kontaktu. Jej przedstawiciele  
zachowują się jak... (nieprzetłumaczalne, prawdopodobnie jest to porównanie do osobników z  
ilorazem inteligencji niższym niż 20).

Wydrukowany powyżej tekst "depeszy" pozostawiamy bez komentarza.

PRZYJACIEL

 

Kończyłem właśnie ubierać choinkę, kiedy rozjęczał się telefon.
- Dobry wieczór - powiedział ciepły alt w słuchawce. - Mówi Spółdzielnia "Gwiazdka". W 

dniu dzisiejszym spełniamy po jednym życzeniu każdego obywatela Proszę tylko wymienić 
jakieś życzenie.

Nie miałem czasu na żarty, toteż zaproponowałem mojej rozmówczyni, żeby podarowała 

mi paczkę papierosów, bo nie chciało mi się wychodzić do miasta.

- Czy pan to mówi poważnie? - zapytała ta kobieta. - Proszę się dobrze zastanowić. Prawie 

każdy prosi o coś niezwykłego, o coś, czego w żaden inny sposób nie mógłby osiągnąć. Może 
się pan o tym przekonać podchodząc do okna.

background image

- Chciałbym mieć przy sobie chociaż jednego człowieka, który naprawdę dobrze mi życzy - 

odpowiedziałem dla świętego spokoju i odłożyłem słuchawkę.

Potem mimo woli podszedłem do okna. Wprost przede mną wyrastała wieża Eiffla, na lewo 

od   niej,   w   miejscu   niedawnych   nieużytków   rozciągało   się   lotnisko   dla   helikopterów,   na 
horyzoncie widniały wieżyce seraju. Bliżej mnie i nieco na prawo, za pawilonem opatrzonym 
dumnym  neonem  SZLIFIERNIA DIAMENTÓW, wznosił  się statek  kosmiczny.  U jego 
podnóża biegał zaaferowany synek sąsiada. Sąsiad też tam był. Czterech niewolników niosło 
go w lektyce w stronę pałacu z wodotryskiem na górnym tarasie.

Z osłupienia wyrwał mnie dzwonek. Rzuciłem się do drzwi, ale na klatce schodowej nie 

było nikogo. Tylko obok wycieraczki leżał skromny pakunek. Podniosłem go i odczytałem 
treść załączonej karteczki. Brzmiała następująco:

Szanowny Panie! Po wielu perturbacjach udało nam się znaleźć jedynego życzliwego Panu  

człowieka. Przepraszamy za drobną zwłokę. Spółdzielnia "Gwiazdka".

Z   niedowierzaniem   rozwinąłem   papier.   W   środku,   wewnątrz   prostokątnego   pudełka, 

znajdowało się lustro.

TELEFON 

Od miesiąca, regularnie co noc, gdzieś około drugiej nad ranem dzwonił telefon w moim 

mieszkaniu. Niewyraźny męski głos pytał o mnie. Odpowiadałem, że jestem przy aparacie.

- A, to bardzo pana przepraszam - mruczał wtedy mężczyzna i odkładał słuchawkę.
Aż wreszcie tydzień temu, doprowadzony do ostateczności, na zwykłe pytanie odparłem, 

że tu nie mieszkam. Mężczyzna pomilczał trochę, a potem rzekł:

- Więc proszę mu powiedzieć, jak przyjdzie, żeby do mnie zadzwonił.
Tego samego dnia poszedłem złożyć skargę do urzędu telefonów. Siedząca za biurkiem 

pani   zapisała   moje   nazwisko,   po   czym   spytała   o   numer   mojego   aparatu   telefonicznego. 
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że jeszcze telefonu nie mam.

- W takim razie założymy panu - oświadczyła urzędniczka.
I założyli. Nazajutrz. Ale dziwna rzecz, od tego czasu tajemniczy mężczyzna przestał do 

mnie dzwonić

W ogóle nikt nie dzwoni.
Telefon jest zepsuty. 

SKARB

 

Kolega wbił łopatę z rozmachem.
- To tu - powiedział. - Dokładnie w tym miejscu.
- Na pewno? - spytałem.
- Na pewno - kolega podsunął mi szkic. - Popatrz. Właśnie tu znajduje się ten skarb.
Raźno wzięliśmy się do roboty. Po jakiejś półgodzinie, gdy góra odrzuconej ziemi zakryła 

nas zupełnie, poczułem, że łopata uderzyła o coś twardego.

- Jest - wysapałem.
Zaczęliśmy   pracować   gołymi   rękami.   Po   chwili   ukazało   się   nam   bogato   inkrustowane 

wieko.

- Więc tak - powiedział kolega. - Mamy go. Skrzynia była długa i piekielnie ciężka.
- Nic dziwnego - skomentowałem. - Złoto i kamienie szlachetne.
Gdy wyciągnęliśmy ją na wierzch, podważyłem łomem przerdzewiały zamek, a kolega 

otworzył wieko. Na dnie skrzyni leżała młoda dziewczyna ubrana dość dziwnie.

background image

- Nie ma żadnych skarbów - powiedziałem rozczarowany.
- To chyba jakaś pomyłka - kolega ponownie zaczął studiować pożółkły szkic. - Nic z tego 

nie rozumiem.

- A kto to w ogóle jest? - spytałem wskazując dziewczynę.
-   Nie   znam   jej   -   odparł   kolega.   Pochylił   się   nad   nią   i przytknął   jej   lusterko   do   ust. 

Zmatowiało. - Żyje.

Staliśmy  bezradni,  gapiąc  się na dziewczynę.  Nagle, nie  wiadomo  skąd, przybiegł  syn 

sąsiadów, wścibski szczeniak.

- O - powiedział. - Śpiąca Królewna.
- Kto?
- Śpiąca Królewna - powtórzył ten wścibski szczeniak. - Jak się ją pocałuje, to ona się 

zbudzi.

- Naprawdę? - spytałem.
- Jasne. Było o tym w takiej jednej książce.
- A jak się zbudzi, to co? - spytał kolega. Szczeniak podrapał się po łepetynie.
- No, to ten, co ją pocałował, zostanie królem. I tego... i pojmie ją za żonę.
- Koniecznie?
- Koniecznie.
Spojrzałem   na   kolegę,   a   kolega   na   mnie.   Potem   wygoniliśmy   szczeniaka   do   domu. 

Poczekaliśmy, aż zniknie nam z oczu i zakopaliśmy skrzynię z powrotem. Tylko dużo głębiej.

ODPOWIEDŹ 

Najpierw nieco historii.
Kilkadziesiąt   lat   temu,   pewnego   październikowego   dnia,   kiedy   na   Pustyni   Mojave 

przeprowadzano   doświadczenia   nad   promieniowaniem   flory,   przyrządy   zarejestrowały 
gwałtowny i niczym nie uzasadniony wzrost aktywności badanych roślin. Trwał on krótko, 
poszukiwanie jego przyczyn - przeciwnie: wiele tygodni upłynęło, zanim ustalano, zresztą 
przypadkowo, że bodźce, które pobudziły rośliny do silnego zwiększenia promieniowania, 
napłynęły   z   gwiazdozbioru   Wielkiej   Niedźwiedzicy.   Podówczas   znany   był   już   "efekt 
Backstera" i wiedziano, że rośliny, aczkolwiek nie myślą, potrafią reagować. Wiedziano też, 
że   bodźcami   wywołującymi   reakcje   u   roślin   są   bodźce   napływające   ze   świata   natury 
ożywionej,   zwłaszcza   ze   świata   zwierząt   i przede   wszystkim   -   ludzi.   Nie   znano   jednak 
nośnika tych bodźców. Uczeni nadali im nazwę "sygnałów biologicznych" i upatrywali w 
nich przyszłej formy kontaktu z cywilizacjami pozaziemskimi.

Upłynęło niemal ćwierć wieku, zanim Jack Swatta ogłosił drukiem swoją pracę naukową 

zatytułowaną "Pasmo fito". Nie tylko określił w niej charakter sygnałów biologicznych, ale 
zamieścił   także   opis   Urządzenia   pozwalającego   modulować   natężenie   promieniowania 
emanowanego przez rośliny. W pracy swojej Jack Swatta udowodnił, że sygnały biologiczne 
spowinowacone są z falami przenoszącymi  myśli i że rozchodzą się z prędkością większą 
aniżeli światło.

"Za pośrednictwem pasma fito - napisał on - można realizować natychmiastowe połączenia 

na dowolne, nawet astronomiczne odległości."

Praca   Jacka   Swatty   wzbudziła   zrozumiałe   zainteresowanie   naukowców   i została   nader 

życzliwie przyjęta przez kontynuatorów Programu Ozma poszukujących rozumnego życia we 
wszechświecie.   Powołując   się   na   tę   pracę   i na   teorię   Buttlara   głoszącą,   że   pozaziemskie 
cywilizacje wykorzystują w łączności sygnały biologiczne, kontynuatorzy owi zwrócili się do 
rządu z prośbą o przyznanie im subwencji na budowę urządzenia opisanego w "Paśmie fito". 
Za   jego   pomocą   i za   pomocą   specjalnie   wyhodowanych   roślin   postanowili   oni   nawiązać 

background image

międzygwiezdny   kontakt.   Rejonem,   w   który   zamierzyli   wysłać   pierwszą   informację,   był 
oczywiście rejon gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy.

Rząd   przyznał   subwencje   i urządzenie   Swatty   zostało   skonstruowane.   Pomyślnie   też 

przeszło   wszelkie   próby.   Niemniej   upłynął   rok,   zanim   dokonano   owego   doniosłego 
eksperymentu.   Tyle   bowiem   trwało   opracowanie   lingua   cosmica,   który   przekształcony   w 
urządzeniu Swatty na bodźce nadawał rytmowi zmian promieniowania emanowanego przez 
rośliny   cechy   języka   komunikatywnego.   Inauguracyjną   informacją,   którą   w   paśmie   fito 
zdecydowano się wysłać w kosmos, był lapidarny komunikat manifestujący obecność ludzi 
we wszechświecie.

Odpowiedź   nadeszła   zaskakująco   szybko.   Zastała   sformułowana   w   tym   samym   lingua 

cosmica,  w którym  nadano inauguracyjny komunikat.  Urządzenie  Swatty przeanalizowało 
i rozszyfrowało   zmodulowane   sygnałami   z  kosmosu   natężenie   promieniowania   roślin   i na 
ekranie dekodera ukazał się tekst, którego fragmenty przytaczam poniżej:

Witamy w Kosmicznej federacji nowych braci. Jesteśmy ogromnie radzi, że na kolejnej  

planecie   rozwinęło   się   życie   rozumne   (...)   Przypuszczamy,   że   wasz   rozwój   przebiegał  
podobnie do rozwoju braci z innych systemów. Wnosimy przeto, że oprócz was na waszej  
planecie rozwinęły się również wielokomórkowe, cudzożywne organizmy zdolne do ruchu,  
niewykluczone, że myślące (...) Z własnego doświadczenia wiemy, jak żmudna jest walka ze  
światem   zwierzęcym,   toteż   niebawem   podamy   wam   skuteczny   sposób   jej   prowadzenia,  
gwarantujący   radykalne   wyeliminowanie   najbardziej   agresywnych   gatunków   tego   świata,  
zwłaszcza gatunków myślących.

Ufam, że powyższy tekst zaspokoi ciekawość tych, którzy od miesięcy pytają, co się stało z 

urządzeniem Swatty i z całym Programem Ozma. 

OGRÓD BOTANICZNY 

Kiedy pan A.B. przyszedł do dentysty, był siny ze zdenerwowania. Starał się nie otwierać 

ust, żeby lekarz nie zobaczył ostatniego pieńka, który zżarty starością rozlatywał się powoli, 
ale z zadziwiająca konsekwencją.

- To jak mam zbadać pańskie zęby? - zasmucił się dentysta.
Chwilę trwało przekomarzanie, aż stanęło na tym, że lekarz usunął ząb najbliższy, bez 

zaglądania głębiej. Pan A.B. miał szczęście - był  to akurat ten bolący,  i może historia ta 
dobiegłaby finału, gdyby na miejscu wyrwanego zęba nie zaczął wyrastać młody dąbczak.

Początkowo pan A.B. był tym faktem szczerze ubawiony, później nieco zażenowany, a w 

końcu mocno się zmartwił. Koledzy z pracy, od dawna przyzwyczajeni do widoku pana A.B. 
ze słomką bądź trawką w ustach, nie zwracali na niego uwagi nawet wówczas, kiedy pęd 
osiągnął grubość ramienia rozwiniętego chłopa. Tylko dyrektor, mijając pana A.B. któregoś 
dnia na korytarzu, mruknął:

- Czy pan czasem nie przesadza?
Po miesiącu dąbczak dojrzał, zrzucił żołędzie i koledzy wreszcie spostrzegli, że coś nie tak. 

Zaczęli dawać najprzeróżniejsze rady, jak usunąć drzewko. Pan A.B. jednak nie chciał ich 
słuchać.   Dąb,   chociaż   młody,   miał   piękne   cieniste   liście,   które   wspaniale   chroniły   przed 
słońcem.

- Problem nie w tym, jak się tego pozbyć - powiedział pan A.B. - Ale skąd się to wzięło?
- Na pewno od żucia tych świństw - odparł kierownik działu. - Co pan ostatnio żuł?
Okazało się, że ostatnio pan A.B. żuł gałązkę dębu. Sprawa została wyjaśniona i dano jej 

spokój. Dopiero po miesiącu, kiedy obok dębu zakiełkowała pinia i kakaowiec, zaczęły się 

background image

plotki. Najwięcej do powiedzenia miała księgowa, mieszkająca na tej samej klatce co pan 
A.B.

- On dostaje przesyłki z zagranicy - oznajmiła wszem. - Podobno sprowadził nasiona palmy 

kokosowej.

Pan A.B. nie dementował plotek, lecz rósł wraz że swymi drzewkami. Równocześnie z 

pojawieniem się pierwszych pędów baobabu złożył wypowiedzenie. Dyrektor zrazu czynił 
mu trudności, ale kiedy otrzymał kosz orzechów kokosowych i obietnicę załatwienia drewna 
hebanowego na boazerię, ustąpił, a nawet podpi-sał trzymiesięczną odprawę.

Tymczasem pan A.B. każde wolne popołudnie spędzał na słońcu, nadal rosnąc. W dni 

pochmurne naświetlał drzewka kwarcówką i soluksem. Po niespełna kwartale własnoręcznie 
wykonał tablicę z napisem:

OGRÓD BOTANICZNY

wstęp - 10 zł, młodzież - 5 zł

I udał się za miasto.
Od tej pory nastały dla niego dobre dni. Wprawdzie wandale wybili mu przednie zęby, ale 

na ich miejscu wyrosły dwa cyprysy.

Sezon trwa cały rok. Zimą, chociaż drzewa są owinięte w słomiane chochoły, ludzie często 

odwiedzają pana A.B., bo pomiędzy drzewami urządzili, sobie ośrodek sportów zimowych.

Jest tu skocznia i tor saneczkarski, a pan A.B. ma z tego korzyść podwójną. Nie tylko 

bierze pieniądze za leżenie, ale i życie niewiele go kosztuje. W gorączce zabawy co rusz 
któryś z malców zażywających sanny traci poczucie kierunku i zjeżdża w przeciwną stronę 
niż należało. 

ASTRALNY GWAŁCICIEL 

Asystująca   pewnej   personie   jako   "dama   do   towarzystwa"   SYLVIA   GIROMBIE 

(pseudonim Hellada) wywołała publiczne zgorszenie i doprowadziła do skandalu - informuje 
nasz korespondent. - Na oczach zgromadzonej  elity,  wydając namiętne  jęki i ekstatyczne 
westchnienia,  osunęła  się na dywan,  po czym  odegrała  solo scenę kopulacji, zakończoną 
wstrząsającym orgazmem. Uczestnicy bankietu przeżyli szok. 

Dużo   spokojniej   zareagowała   policja.   Raportów   o   podobnych   zdarzeniach   zebrano   już 

kilkanaście   i   to   z   różnych   stron   kraju.   Zawsze   dotyczyły   kobiet,   które   bez   pruderii 
prezentowały swoje powaby w magazynach  dla panów. Ten kolejny raport załączono  do 
poprzednich i poddano komputerowej analizie. 

W   jednej   z   popularnych   popołudniówek   autor   zasugerował   tezę   o   wybuchu   nowej, 

tajemniczej epidemii. Zdaniem poważniejszej prasy, chodzi wyłącznie o reklamę. 

- O jaką do cholery reklamę? - oburza się główna bohaterka ostatniego skandalu. - Czy ja 

muszę jeszcze cokolwiek reklamować? Czytelnicy męskich magazynów mają wgląd nawet w 
moje migdałki, można chyba powiedzieć, że znają mnie na wylot. Jest to raczej antyreklama, 
bo jako dziewczyna do towarzystwa straciłam wiarygodność i dobrą reputację. A poza tym, 
zostałam wzięta siłą i zgwałcona! 

Replika ta spotkała się z powszechnym niedowierzaniem. Po niedawnym ekscesie bowiem, 

w   oczach   wielu   mężczyzn   atrakcyjność   Hellady   znacznie   wzrosła,   czego   sama 
zainteresowana powinna być całkowicie świadoma. Mało też kto wierzy w użycie wobec niej 
siły. No bo niby jakiej? 

background image

- Dokładnie wiem, co się wtedy ze mną działo - zaprotestowała Hellada na łamach jednego 

z tygodników. - Ten drań po prostu mnie opętał i zniewolił. Wprawdzie go nie widziałam, ale 
czułam, aż za dobrze, jak w rzeczywistości, chociaż było to o wiele bardziej przyjemne. I w 
żaden sposób nie mogłam temu zaradzić. Musiałam tańczyć z nim w rytm muzyki. 

W przypadku panny Sylvii psychiatrzy dopatrzyli się objawów ostrej neurozy i zachowań 

typowych   dla   osobowości   histerycznych.   Policja   jednak,   po   wysłuchaniu   zeznań   Hellady 
sporządziła portret pamięciowy niewidzialnego gwałciciela. Ujawniono przy tym, że tylko w 
nieistotnych szczegółach różni się on od wcześniej zrekonstruowanych podobizn. 

- Nie potrafię tego wytłumaczyć w racjonalny sposób - oświadczył oficer dochodzeniowy. - 

Te kobiety nie utrzymywały ze sobą żadnych  kontaktów, nie mniej ich relacje są prawie 
identyczne. Nie ma wątpliwości, że ta kolekcja portretów pamięciowych przedstawia tego 
samego sprawcę. Co więcej, gdy ułożymy je w chronologicznym porządku, widać jak w ciągu 
ostatnich pięciu miesięcy rosły mu włosy i jak zapuszczał wąsy. 

Z   powodu   braku   dowodów   winy,   sprawie   tej   na   razie   nie   nadano   oficjalnego   biegu. 

Natomiast   zbliżony   do   kręgów  okultystyczno-spirytystycznych   odłam   prasy,   spekuluje   na 
temat   osobnika   o   unikalnych   zdolnościach,   który   w   trakcie   przeglądania   wiadomych 
magazynów wyobraża sobie zabawy erotyczne z modelkami i telepatycznie indukuje własne 
fantazje w umysłach "ofiar". 

- A skoro już mowa o reklamie - kończy Hellada swoją wypowiedź prasową - to owszem, 

zamierzam wszystko nagłośnić. Liczę, że mój prześladowca usłyszy mnie i... wróci!