background image

Jacek Sawaszkiewicz

Wahadło

background image

Silnik samochodu wył jak diabeł, któremu walec drogowy wprasował ogon w asfalt. 

Jadąc z prędkością nieledwie stu piętnastu kilometrów na godzinę mój poczciwy fiat dygotał 

w epileptycznym napadzie typu grand mai. Droga wiodąca do Miasteczka jest drogą prostą, 

wyciętą we wzniesieniach i rzuconą na przełaj przez lasy - byle krócej. Pewnie dlatego mnie 

usypiała. W trakcie jazdy paliłem dużo i wmawiałem sobie, że pomaga mi to w koncentracji.

Z   boku   mignęło   kilka   tablic   informacyjnych.   Jeszcze   jeden   wiadukt   o   wygiętym 

grzbiecie zadudnił nade mną. Od zachodu nadciągały chmury zwiastujące burzę. Po dwóch 

tygodniach upału przydałaby się taka burza. Nawet przelotna.

- Przejechałeś ciągłą linię - zauważył fiat.

Z powrotem skręciłem  na swój pas i otarłem pot z twarzy.  Pięciogodzinna  jazda, 

temperatura   przekraczająca   trzydzieści   stopni   i   te   opary   benzyny,   które   wchłonąłem   - 

wszystko to dawało o sobie znać.

Silnik zawył bardziej basowo. - Mały pagórek - odciąłem się - a ty już puchniesz.

*.*.*

Ulewa lunęła z nadejściem zmierzchu. Przypomniałem sobie o termosie z kawą i o 

kanapkach,   które  jeśli  się   nie  zeschły,   to  na  pewno  pływały   w   maśle.  Zapaliłem   światła 

mijania, po czym przytrzymując kierownicę łokciami, napełniłem kawą plastykowy kubek. 

Torby z prowiantem nawet nie otwierałem; cisnąłem ją do przydrożnego rowu.

Potoki   wody   z   wolna   zamieniły   się   w   pojedyncze   krople   i   zanim   dotarłem   do 

Miasteczka, deszcz ustał całkowicie. Przed rogatkami żywiej zabiło mi serce. W Miasteczku 

spędziłem piętnaście szczenięcych lat tak gorzkich, że kiedy przeprowadziłem się do Miasta, 

poprzysiągłem nigdy tutaj nie wrócić. Słowa dotrzymałem, ale w miarę, jak czas zacierał 

moje wspomnienia, coraz bardziej ciągnęło mnie w te strony.

Pół kilometra od śródmieścia Miasteczka położony jest park komunalny. Skierowałem 

się tam, do tego jedynego miejsca, które ongiś dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Troskliwi 

ojcowie   Miasteczka,   w   obawie   przed   nie   uznającym   świętości   czystego   powietrza 

zmotoryzowanym ludem, nakazali posadowić u wylotu alei parku betonowe pachoły w stylu 

zapór przeciwczołgowych. Ominąłem je idąc w smudze świateł mojego fiata.

W parku deszcz padał nadal i kiedy wreszcie odnalazłem ten znajomy wiąz, koszula 

przemokła   na   mnie   dokumentnie.   Drzewo,   trawione   grafiozą,   wyglądało   dosyć   marnie. 

Poklepałem pień ze współczuciem.

- Twoje najlepsze lata minęły, stary - rzekłem.

- Wypłakiwałeś przede mną wszystkie żale - odrzekł. - A ja słuchałem cię cierpliwie, 

background image

tak jak może słuchać tylko wiąz przyjaciel.

Zimne krople pociekły mi po karku. Zapiąłem koszulę pod szyją.

- Jesteś zwykłym drzewem - powiedziałem. - Drzewem toczonym przez chorobę, na 

którą nie wynaleziono skutecznego lekarstwa. W dodatku starym drzewem.

Westchnął i strząsnął z siebie resztki wody.

- Mogę ci jakoś pomóc? - zapytałem. Ale on milczał. i domyśliłem się, że więcej nie 

przemówi.

Dochodziła dwudziesta druga. Wprawdzie pokój w hotelu miałem zarezerwowany, 

zawsze jednak istniała możliwość, że jakiś analfabeta w recepcji pomyli nazwiska i zamiast 

mnie umieści w spisie swoją teściową. A ja jutro muszę być wypoczęty i świeży niczym 

królewicz z bajki. Ponownie klepnąłem schorowany pień, tym razem na pożegnanie, i nagle 

pociemniało mi w oczach.

Najdelikatniejsze drżenie  przebiegło  przez  ziemię.  Zapadła  taka  cisza, jakby świat 

osłupiał   w   niemym   zdumieniu.   Stałem   sparaliżowany   pod   wiązem,   podczas   gdy   w   tę 

wszechobecną   ciszę   zaczął   się   wkradać   przenikliwy,   wysoki   dźwięk,   coraz   głośniejszy. 

Odniosłem wrażenie, że zamknięto mnie w kloszu z grubego kryształu, który wprawiono w 

wibrację.

Coś się stało - pomyślałem.

Natężenie   dźwięku   dotarło   do   granicy   bólu,   potem   dźwięk   ten   rozpadł   się   na 

harmoniczne alikwoty i skonał. Poruszyłem głową.

Krople   deszczu   kapały   z   koron   gęsto   sadzonych   brzostów   i   limaków   i   ginęły   w 

skąpym poszyciu. Znajomy wiąz poskrzypywał jak dawniej, pochylając się nad sfatygowaną, 

koślawą ławeczką, na której tak chętnie niegdyś przesiadywałem.

- Coś się stało - powtórzyłem głośno, wracając do samochodu.

„Continental" wznosi się przy głównej arterii Miasteczka, nad restauracją o tej samej 

nazwie. Wóz zostawiłem na parkingu strzeżonym i przez nikogo nie zatrzymany wkroczyłem 

do pustego holu, który oślepił mnie sznurem neonów nad punktami sprzedaży pamiątek.

Recepcję   umieszczono   na   półpiętrze.   Panującą   wokół   dokładną   ciszę   zakłócało 

jedynie   brzęczenie   opraw   lamp   jarzeniowych   i   melodyjne,   dwutonowe   zawodzenie 

elektronicznego gongu. Gong sygnalizował pracownikom hotelu przybycie nowego gościa, 

czyli moje.

Ale nie zjawiał się nikt.

Dwukrotnie   przemierzyłem   pusty   hol   i   znowu   zatrzymałem   się   przy   kontuarze 

recepcji, naprzeciwko ściennej gabloty zawieszonej pod zegarem. Zegar według wszelkich 

background image

oznak stał. Gablota składała się z mnóstwa przegródek z uchwytami na klucze.

- Jest tu ktoś? - zapytałem.

- Tiii-tuuu - odparł gong i zaraz dodał zaczepnie: - tiii-tuuu.

Wytarłem wilgotne dłonie w chusteczkę. Na czubkach palców miałem resztki kory 

wiązu przyjaciela.

- Jestem zmęczony - oświadczyłem. - Muszę natychmiast iść do łóżka, bo jutro czeka 

mnie piekielnie ciężki dzień.

- Tiii-tuuu.

Wszedłem   za   kontuar   i   zbliżyłem   się   do   ściennej   gabloty.   Odszukałem   klucz   od 

swojego pokoju, wyjąłem go z uchwytu i pomaszerowałem do windy.

- Tiii-tuuu - powiedział do mnie gong na pożegnanie.

Mój pokój znajdował się na pierwszym piętrze. W windzie przygładziłem włosy i 

wyszczerzyłem zęby do swojego odbicia w lustrze. Były żółte od nikotyny. Przypomniałem 

sobie o papierosach, których palenie ułatwia mi koncentrację. Zostawiłem je w samochodzie 

razem z maszynką do golenia.

*.*.*

Zdjąłem   wilgotną   odzież   i   z   przyjemnością   rozciągnąłem   się   na   posłaniu.   Wciąż 

słyszałem to niezmordowane zawodzenie gongu w holu na dole.

Muszę czym prędzej zasnąć. Jutro rano mam przecież załatwić Sprawę.

- Liczymy na ciebie. Sprawa jest niezwykle ważna dla naszego Instytutu - powiedział 

Szef i poczęstował mnie cygarem. Cygaro było wonne jak kadzidło. - Przedsiębiorstwo na 

pewno   wywiąże   się   z   tej   dostawy,   prędzej   czy   później.   Chodzi   tylko   o   to,   żeby   oni 

zrealizowali   nasze   zamówienie   w   terminie   i   przyjęli   zlecenie   na   dokonanie   tych   paru 

ulepszeń, zgodnie z dokumentacją.

Dźwignął   tyłek   z   fotela,   by   podać   mi   ogień.   Poderwałem   się   także,   komplikując 

sytuację. Omal nie wyrżnąłem czołem w jego łysinę.

- Rozumiem, panie dyrektorze - odparłem.

- Tiii-tuuu.

Wzrok już mi przywykł do ciemości i rozejrzałem się po swoim pokoju. Zegar na 

nocnej szafce, wzorem tego w recepcji, stał na godzinie dwudziestej drugiej. Z sufitu zwisał 

sześcio - lub ośmioramienny żyrandol. Liczyłem te ramiona kilkakrotnie i raz było ich sześć, 

a raz osiem.

- Tiii-tuuu.

background image

- Nie, cholera - powiedziałem. - Nie zasnę.

Powtórnie   spojrzałem   na   żyrandol.   Teraz   miał   dwa   ramiona.   Trzymał   kartonową 

teczkę.

- To dokumentacja - zakomunikował. - Jest tu wszystko, czego będziesz potrzebować.

Wziąłem od niego tę teczkę i raptem ogarnęły mnie wątpliwości.

- Panie dyrektorze - zacząłem. Udekorował twarz skupionym zainteresowaniem.

- No, słucham. Śmiało, śmiało.

- Bo... Chodzi nam o to wahadło neutronowe, prawda? A ja, oględnie mówiąc, nie 

jestem fizykiem nawet z zamiłowania.

Jego skupione zainteresowanie ustąpiło zniechęceniu.

- Może lepiej  będzie  - ciągnąłem  - jeśli do Miasteczka  pojedzie ktoś  z personelu 

technicznego, kto się zna na fizyce jądrowej.

- Cygarko? - Szef otworzył przede mną inkrustowaną szkatułkę. -Proszę, kolego.

- Tiii-tuuu.

Mój ręczny zegarek wskazywał zero trzydzieści. Przewróciłem się na prawy bok.

- Tiii-tuuu.

Wstałem   z   tapczanu   i   w   samej   piżamie   z   determinacją   ruszyłem   do   windy.   W 

zdenerwowaniu przywołałem stojącą na parterze. Nie czekając na nią wszedłem do tej, która 

przywiozła mnie na to piętro. Hotel na chwilę ożył.

W recepcji nadal nie było żywej duszy.

- Naprawdę nikogo tutaj nie ma? - zawołałem.

- Tiii-tuuu.

- Wyłączcie wreszcie ten piekielny gong, bo go rozwalę!

Nie zjawił się nikt. Przepatrzyłem pusty hol, a potem z najbliższej serwantki punktu 

sprzedaży pamiątek wydobyłem kosmonautę w baloniastym hełmie. Kosmonauta wyglądał 

wyjątkowo solidnie. Nadawał się do rozwalenia gongu.

- Tiii-tuuu.

Machnąłem na to ręką. Zrezygnowany wróciłem do swego pokoju i rzuciłem się na 

tapczan.

*.*.*

Żyrandol pod sufitem miał niewątpliwie osiem ramion. Potrząsał nimi, buczał. Nie, to 

buczały oprawy jarzeniowych kinkietów na korytarzu. Było duszno.

Rozsunąłem firanki i otworzyłem okno.

background image

- Gorąco? - zagadnął serdecznie Szef.

- To ten dym - wyjaśniłem.

- Ach, rzeczywiście. Trochę tu nakopciliśmy.

Z błazeńskim pośpiechem rozdusił niedopałek cygara w popielniczce. Dwa mosiężne 

amorki zaglądały zaskoczone do jej wnętrza. Szef, odgrodzony od ludzi sekretariatem nie do 

sforsowania, rozparty w fotelu między kolorowym telewizorem a zatłoczonym barkiem, czuł 

się tutaj swobodnie i pewnie. Ja także postanowiłem czuć się swobodnie i pewnie. Głośno 

wyssałem nie istniejące resztki drugiego śniadania z nie istniejącej dziury w zębie. Szef udał, 

że nie zauważył tej nonszalancji.

- Zaczynałeś u nas od gońca - rzekł. I zmienił temat. - Szczegóły techniczne są mało 

istotne. Nasz Instytut  zatrudnia  znakomitych  fachowców, ale  jeśli chodzi  o współpracę  z 

kooperantami, nie mają żadnego doświadczenia. Do Miasteczka musi pojechać człowiek ze 

zmysłem handlowym, z darem przekonywania. I ty jesteś tym człowiekiem, albo ja się nie 

znam na ludziach.

Milczałem. Milczenie często przynosi korzyści. Szef pochylił się nad interkomem.

- Zojka - powiedział do mikrofonu - zrób nam po kawie. - Uśmiechnął się do mnie 

poufale. - „Jasia Wędrowniczka", kolego?

Ustawił na biurku kieliszki i napełnił je do połowy. Z wprawą.

- Ze wszystkich naszych kooperantów Przedsiębiorstwo jest najważniejsze - podjął. - 

Wahadło neutronowe ma  kapitalne  znaczenie  dla naszego urządzenia. To jego serce. Bez 

wahadła utkną prace badawcze. Nie będzie nagród, nie będzie premii, nie będzie odznaczeń i 

tak dalej. Sprawa jest szalenie pilna. Miecz Damoklesa, rozumiesz?

Sekretarka wniosła do gabinetu filiżanki z kawą. Moją postawiła przede mną gestem 

kucharki z baru mlecznego.

- Jeszcze coś podać, panie dyrektorze? - zapytała.

- Nie. Chcę mieć dziesięć minut spok0ju, Zojka.

Poczekałem, aż sekretarka opuści gabinet i zaatakowałem pierwszy:

- Przecież w naszym dziale zaopatrzenia jest dwóch starszych inspektorów.

- Jeden z nich to prawie emeryt - wpadł mi w słowa Szef. - Odchodzi w tym roku. I 

będziemy się rozglądać za kimś, kto obejmie jego stanowisko.

Spojrzałem mu w oczy.  Były świńskie i przebiegłe. Były gotowe łypnąć usłużnie, 

kiedy zajdzie potrzeba. Chyba dlatego zwierzchnicy z Centrali lubili mojego Szefa.

- Uhum - mruknąłem grzejąc w dłoni kieliszek.

-   W   sumie   Sprawa   jest   do   załatwienia.   Przeprowadzisz   parę   rozmów   z   paroma 

background image

osobami.   Oczywiście   mają   to   być   rozmowy   w   sensie   towarzyskim.   Lokal,   miła, 

niewymuszona atmosfera i tak dalej. Pogadasz z ekonomicznym, technicznemu dasz butelkę 

„Białego   konia"   albo   „Balerinę   bols";   on   pije   tylko   pewexówkę.   Dokumentację   przekaż 

kierownikowi produkcji razem z jakimś aneksem. Są na to fundusze.

Odstawił nie dopitą whisky i wstał. Sięgał mi do piersi. Był mały, łysy i gruby, i nosił 

za ciasny garnitur.

- Liczymy na ciebie, kolego. Masz doświadczenie...

Mam,   to   fakt.   W   ciągu   ostatniego   roku   załatwiłem   akcelerator,   dwie   wyrzutnie 

elektronowe, przełącznik kaskadowy. W ciągu ostatniego roku trzykrotnie zwodzono mnie 

obietnicami awansu.

- Kiedy mam jechać? - spytałem.

Jego świńskie oczka zabłysły przyjaźnie.

-   Dzisiaj.   To   znaczy   jutro,   zaraz   po   pracy.   -   Szef   przestąpił   z   nogi   na   nogę.   - 

Delegację, pełnomocnictwo i tę całą resztę Zojka dostarczy ci za kilka minut - poinformował 

mnie i wskazał mi drzwi.

*.*.*

Obudziłem się o piątej piętnaście. Zegar na nocnej szafce wciąż wskazywał dziesiątą 

lub dwudziestą drugą. Jarzeniówki na korytarzu nuciły ulubioną sonatę. Miałem niesmak w 

ustach i bolała mnie głowa. Rozebrałem się do rosołu i wziąłem natrysk. Jakby pomogło.

Wychodząc   z   pokoju   zabrałem   ze   sobą   kosmonautę,   którego   w   nocy   ukradłem   z 

serwantki punktu sprzedaży pamiątek. Zabrałem go na pamiątkę. Należał mi się za straty 

moralne.

Zjechałem  windą  w  dół,  do restauracji   na parterze.  Restauracja  była  pusta.  W  jej 

prawym rogu znajdowało się podium dla orkiestry, w lewym zaś - bar z ladą chłodniczą. 

Cztery   rzędy   stolików   nakrytych   czystymi   obrusami   cierpliwie   czekały   na   ewentualnych 

klientów.

- Niewielu macie gości - powiedziałem do tych czterech rzędów stolików.

Lada chłodnicza zadygotała agonalnie i zamarła posykując wyłączonym agregatem. 

Zapadła cisza, tylko gong w holu pracował rzetelnie dalej:

- Tiii-tuuu.

Podrapałem   się   po   nie   ogolonym   policzku   i   usiadłem   przy   jednym   ze   stolików. 

Umieszczony na regale za barem zegar analogowy wskazywał punktualnie dwudziestą drugą 

oraz   wczorajszą   datę.   W   rzeczywistości   dochodziła   szósta.   Przedsiębiorstwo   rozpoczyna 

background image

pracę o siódmej.

Miałem ochotę zapalić, ale papierosy zostały w samochodzie. Sięgnąłem po menu. 

Postanowiłem zafundować sobie dużą kawę, porcję szynki, dwie porcje masła i pieczywo - 

taki lekki posiłek na koszt Instytutu. Później włączyłem radiolę, która stała opodal podium dla 

orkiestry. Głośnik dyskotekowym sopranem ryknął: „Czekam, tak długo czekam", co miało 

szczególną wymowę. Na kelnera czekałem kwadrans, zmieniając płyty.

- Nie - powiedziałem w końcu - tego już za wiele.

Obszedłem bar. Pieczywa  ani masła, ani też wędliny nie mogłem nigdzie znaleźć, 

ekspres   do   kawy   był   nieczynny,   więc   nalałem   sobie   koniaku   z   butelki   o   interesującej 

etykiecie i zagryzłem ciastkiem tortowym.  Jak na ironię radiola zaprezentowała utwór, w 

którym refrenista straszył skutkami opilstwa. Od razu przypomniała mi się Sprawa. Na blacie 

baru pozostawiłem banknot o sile nabywczej przewyższającej wartość kieliszka koniaku i 

ciastka tortowego, i z kosmonautą w kieszeni wyszedłem na dwór.

- Tiii-tuuu - posłał mi na pożegnanie gong w holu.

W nocy padał deszcz. Ulice patrzyły ku niebu rtęciowymi źrenicami kałuż. Wokół 

panowała   cisza,   tylko   w   pobliskiej   rynnie   ciurkała   woda,   a   po   drugiej   stronie   jezdni 

skrzypiało okno poruszane wiatrem. I nie było tu nikogo. Absolutnie nikogo. Nie powiem, 

żebym nie był tym zdziwiony.

Wsiadłem do swojego fiata i przekręciłem kluczyk w stacyjce.

- Piłeś? - zapytał fiat. Pytanie było retoryczne.

- A bo co? - odpowiedziałem pytaniem. Moje pytanie też było retoryczne.

Paląc papierosa minąłem kilka przecznic. Ten zupełny brak ruchu na ulicach był mi 

częściowo na rękę, zaczynałem  jednak odczuwać niepokój. Niedziela?  Święto  narodowe? 

Może coś się porobiło z moim zegarkiem i jest dopiero czwarta nad ranem?

Zatrzymałem się przy kiosku z gazetami. Kiosk był otwarty; nad odsuniętą szybką 

wisiała kartka z napisem: „Czynny w godzinach od 6.00 do 23.00". Przed pustym krzesłem 

piętrzył   się   plik   gazet   popołudniowych,   które   nosiły   wczorajszą   datę.   Wziąłem   jedną   i 

położyłem monetę na luksferze zastępującym tackę na pieniądze.

W samochodzie ogoliłem się z grubsza maszynką mechaniczną, po czym ruszyłem 

opustoszałą ulicą, tłukąc lustra kałuż. Latarnie umykały do tyłu, jakby spłoszone donośnym 

warkotem silnika i strugami błota tryskającymi spod kół mojego fiata.

Przedsiębiorstwo znajduje się za Miasteczkiem. Czteropiętrowy budynek z czerwonej 

cegły,   gdzie   mieszczą   się   biura   dyrekcji,   otacza   wysoki,   gruby   mur.   Hale   fabryczne 

zlokalizowane są w piwnicach i pod rozległym dziedzińcem. Dawno temu produkowano tu 

background image

broń, amunicję i różne militarne drobiazgi.

Samochód zaparkowałem przed kutą bramą. Zabezpieczały ją dwie masywne sztaby, 

każda spięta kłódką. Boczna furtka także była zamknięta. Przez okno zajrzałem do portierni. 

Był tam stół nakryty brudną ceratą, krzesło, wieszak, kosz na śmieci oraz metalowa szafa. Na 

stole leżał opasły zeszyt, bloczek przepustek i długopis.

Obszedłem   mur   otaczający   teren   Przedsiębiorstwa   i   znów   znalazłem   się   przed 

portiernią.   Zapukałem   w   szybę   raz   i   drugi,   a  potem   stanąłem   przy  kutej   bramie   i   długo 

wpatrywałem się w okna budynku.  Nic nie świadczyło  o tym,  żeby tam był  ktokolwiek. 

Postanowiłem wrócić do hotelu i zostać w Miasteczku, dopóki nie załatwię Sprawy. Najwyżej 

zatelefonuję do Instytutu i poinformuję Szefa o sytuacji.

*.*.*

- Tiii-tuuu - przywitał mnie gong w holu.

Poza nim nie przywitał mnie nikt. W holu nie było nikogo, nikogo nie było również w 

restauracji.   Włączyłem   radiolę,   zabrałem   z   baru   napoczętą   butelkę   koniaku,   na   co   lada 

chłodnicza zadygotała z oburzeniem, i usiadłem przy swoim stoliku.

- Pana zdrowie dyrektorze - powiedziałem konfidencjonalnie do krzesła naprzeciwko.

Dyrektor techniczny Przedsiębiorstwa był chyba średniego wzrostu, szczupły, krótko 

ostrzyżony i miał twarz malkontenta. Niewątpliwie chodził zawsze w tych samych dwóch 

garniturach, które nosił na zmianę, ciemnych, uszytych z dobrej wełny, ale według starych 

fasonów. Wyobrażałem go sobie jako jednego z tych, co gdzieś po drodze do dobrobytu 

stracili złudzenia i zeskorupieli w rutynie.

- Zdrowie - odrzekł. - Pańskie. Wypiliśmy.

- Co tam słychać w Instytucie? - zagaił. Rozłożyłem ręce.

- Mamy kłopoty z kooperantami.

- Przesada. Pracuję w Przedsiębiorstwie prawie dziesięć lat i znam układy.

Ponownie nalałem do kieliszków. Swój trzymałem w przyzwoitej odległości od siebie. 

Zapach koniaku trochę mnie odrzucał. Jestem przyzwyczajony do czystej.

- Jeśli chodzi o staż pracy, panie dyrektorze - odparłem - to pan mnie nie przelicytuje. 

Już osiemnaście lat temu pełniłem w Instytucie obowiązki goń...

Nie,   to   trzeba   inaczej.   Przygotowałem   kieliszki   do   kolejnej   próby.   Ze   swobodą 

znawcy,   która   kosztowała   mnie   wiele   wysiłku   i   samozaparcia,   uraczyłem   się   bukietem 

koniaku i powiedziałem niedbale:

- Jeszcze przed studiami podjąłem pracę w Instytucie. Owszem, brakuje mi pewnych 

background image

wiadomości z tak obszernej dziedziny, jaką jest fizyka, albowiem filologia obejmuje badania 

nad   językiem   i   literaturą   danego   kręgu   cywilizacyjnego,   nie   zaś   nad   terminologią,   którą 

posługuje się pan w swoim wąskim zakresie, wszelako miałem również możność gruntownie 

poznać   układy   oraz   rodzaje   organizacji   pracy   między   kooperującymi   przedsiębiorstwami, 

aczkolwiek permanentnie brakuje mi czasu, pan rozumie, habilitacja.

Tym go zniszczę. Będzie staranniej dobierał słowa i niech mnie szlag trafi, jeśli teraz 

on nie naleje. Na razie zrobiłem to za niego.

- Zdrowie, dyrektorze - rzuciłem od niechcenia.

- Pańskie zdrowie, pańskie - zapewnił mnie gorliwie.

Poklepałem go bezceremonialnie, aż się zachłysnął. Ocierając ukradkiem nos obdarzył 

mnie znad swojego kieliszka lokajskim uśmieszkiem.

- Przynieś z baru następną flachę - poleciłem mu - i pogadamy o wahadle.

- Pan kolekcjonuje zegary?

Analogowy   zegar   za   barem   nadal   wskazywał   punktualnie   dwudziestą   drugą. 

Podszedłem do radioli, wsunąłem do niej trzy monety, by ją nieco rozruszać, i z powrotem 

usiadłem naprzeciwko dyrektora technicznego Przedsiębiorstwa.

-   Na   czym   to   stanęliśmy?   -   zapytałem.   Dyrektor   techniczny   odstawił   kieliszek   i 

spojrzał na mnie wyniośle.

- Mówił pan coś o swoim wykształceniu. Dziwi mnie, że Instytut zatrudnia osoby o 

nieodpowiednich kwalifikacjach.

- Pracuję w dziale zaopatrzenia.

-   To   mnie   nie   obchodzi.   Będę   rozmawiać   tylko   z   pańskim   Szefem   albo   z   jego 

zastępcą.

- Panie dyrektorze - powiedziałem - niech pan będzie człowiekiem. Ja muszę załatwić 

z panem tę Sprawę.

- Przepraszam, ale nie mam czasu.

Nie mogłem pozwolić, żeby mnie tak traktował. Poderwałem się z krzesła potrącając 

stolik. Pusty kieliszek spadł na podłogę i rozbił się na kawałki. Oprzytomniałem.

Lada chłodnicza dygotała z oburzeniem, a gong w holu raz po raz słał mi swoje „tiii-

tuuu".   Jednak   szkoda,   że   nie   rozwaliłem   tego   gongu.   Pomyślałem   o   skradzionym 

kosmonaucie, który został w samochodzie i sprawdziłem godzinę na ręcznym zegarku. Była 

jedenasta dwadzieścia cztery. Wziąłem z baru drugą butelkę koniaku, ale nie zapłaciłem, i 

chwiejnym krokiem wyszedłem z hotelu.

background image

*.*.*

Powietrze   było   upalne,   przesycone   zapachem   rozgrzanego   betonu   i   woda   z   kałuż 

zdążyła   już   wyparować.   Wsiadłem   do   samochodu,   zapuściłem   silnik   i   ruszyłem   powoli, 

wyludnionymi   ulicami.   Do   Przedsiębiorstwa   dotarłem   równo   w   południe.   Budynek   z 

czerwonej   cegły   stał   milczący   i   ponury.   Wpierw   spróbowałem   otworzyć   boczną   furtkę, 

później zajrzałem do portierni, a jeszcze później zatoczyłem się na kutą bramę. Chwyciłem 

się jej oburącz, by utrzymać równowagę, i zlustrowałem wzrokiem pusty dziedziniec.

- Hej! - zawołałem. - Jest tam kto?

Niewzruszony budynek Przedsiębiorstwa pozostał głuchy na moje pytanie.

- Zamknęliście się i udajecie, że was nie ma, prawda? - kontynuowałem bełkotliwie. - 

Wam się wydaje, cholera, że możecie nie dotrzymywać terminów, co? No to zobaczymy! Tak 

czy owak załatwię tę Sprawę, żebym miał paść trupem!

Wróciłem   do   samochodu   i   ruszyłem   przed   siebie,   bez   celu.   Za   rogiem   musiałem 

wjechać   na   chodnik,   żeby   ominąć   opuszczony   autokar   turystyczny,   który   tarasował   całą 

szerokość jezdni. Jego przednie drzwi były otwarte, jakby kierowca wychylał się na zewnątrz, 

cofając go w boczną uliczkę. W skwarze południa mój poczciwy fiat toczył się ospale wzdłuż 

szpaleru   zamkniętych   sklepów   i   martwych   kamienic.   Była   to   jednak   martwota   pozorna. 

Przecież w Miasteczku funkcjonowały wszystkie urządzenia cywilizacyjne: paliły się neony i 

latarnie uliczne, działała instalacja gazowa, wodna i kanalizacyjna. Brakowało tu tylko ludzi. 

Ludzi, którzy z niewiadomych powodów porzucili swoje domy i odeszli.

Ewakuacja?  Ale  dlaczego?  Miasteczku   musiało  zagrażać  niebezpieczeństwo,   skoro 

zdecydowano   się   wysiedlić   jego   mieszkańców.   Powódź?   Lawina?   Trzęsienie   ziemi? 

Wykluczone.

Istniała jeszcze jedna możliwość. Na samą myśl o niej chłód ściął mi skórę na plecach. 

Dodałem   gazu.   Wcisnąłem   gaz   do   dechy.   Bo   ta   ewakuacja   ludności,   z   jednoczesnym 

pozostawieniem   funkcjonujących   urządzeń   komunalnych,   mogła   świadczyć   o   tym,   że 

Miasteczko   miało   posłużyć   za   autentyczny   poligon   doświadczalny.   Nad   Miasteczkiem 

zawisła groźba, że lada moment padnie na nie monstrualny cień grzyba atomowego.

Gnałem przez wyludnione ulice, ścinając zakręty,  wywracając kosze ze śmieciami, 

stojaki   reklamowe   i   stragany,   ciągnąc   za   sobą   chmurę   kurzu   i   spalin.   Kosmonauta 

podskakiwał  obok mnie,  aż  spadł  z siedzenia  i tłukł  się między zapasowym  kanistrem  a 

gaśnicą tetrową, kiedy samochód z łomotem amortyzatorów pokonywał garb krawężnika.

Minąłem   park   komunalny   z   wiązem   przyjacielem,   niemal   zajęczymi   skokami 

przebyłem wyboisty odcinek drogi na rogatkach i wreszcie wpadłem na autostradę. Pędziłem 

background image

nią bite pół godziny, zanim zdecydowałem się zatrzymać.

Bielizna oblepiała moje ciało, od wozu buchało gorąco, a jego silnik stukał jak serce 

po   morderczym   biegu.   Zaciągnąłem   hamulec   ręczny,   otworzyłem   drzwiczki   i   rozpiąłem 

koszulę   mokrą   od   potu.   Termos   z   kawą   chrzęścił   w   środku,   więc   napiłem   się   wody 

destylowanej, którą zawsze wożę w kanistrze pod siedzeniem. Sięgnąłem po papierosy.

Szef będzie wściekły - pomyślałem.

Mogłem   przewidzieć   jego   reakcje   do   najdrobniejszych   szczegółów.   Wstanie   zza 

biurka, oprze się na wyprostowanych rękach, wysunie do przodu łysą głowę i z wbitym we 

mnie spojrzeniem wycedzi:

- Nie załatwiłeś Sprawy?

A ja będę tkwił na progu gabinetu, z dokumentacją w spoconych dłoniach.

- Miasteczko ewakuowano - odpowiem.

-  o ty, żarty sobie stroisz?

- To nie żarty, panie dyrektorze. Na Miasteczko mają rzucić doświadczalną bombę.

Na jego twarzy odmaluje się wyraz bolesnego politowania.

- Bombę - powtórzy i podzieli to słowo na sylaby. – Bom-bę. Nasi ojcowie pracowali 

pod gradem bomb.

-   Tu   nie   chodzi   o   zwykłą   bombę,   panie   dyrektorze   -   wyjaśnię   potulnie.   -   Na 

Miasteczko ma spaść, o ile już nie spadła, bomba atomowa.

Szef wytrzeszczy swoje świńskie oczka i tymi wytrzeszczonymi świńskimi oczkami 

prześliźnie się po suficie i ścianach gabinetu, by wlepić je w końcu w ekran kolorowego 

telewizora, do którego niedawno dokupił magnetowid. Za pieniądze przeznaczone na cele 

socjalne.

- Skąd wiesz o tej bombie atomowej? - zapyta słodko.

- Przypuszczam, że...

-   Przypuszczenia   to   domena   fantastów.   Zaopatrzeniowiec   musi   mieć   pewność. 

Zwłaszcza że chodzi o taką Sprawę!

- Ale, panie dyrektorze, Przedsiębiorstwo było nieczynne, brama zamknięta, nawet 

portiera nie zastałem.

- To zwykły podstęp! - wybuchnie Szef. - Znam ja te uniki kooperantów. W krzakach

gotowi się ukrywać. Pojedziesz tam jeszcze raz. Przeszukasz okoliczne lasy, wioski i 

tak dalej. A na razie twój awans... patrz!

Chwyci  z biurka byle  jaki papier i podrze go na strzępy.  Kiedyś  już tak zrobił  z 

poufnymi dokumentami Centrali. Później przez tydzień chodził struty,  dopóki nie zwolnił 

background image

kierownika kancelarii.

- Pozostaje jednak kwestia bomby - wtrącę ostrożnie.

- Bomba, bomba i po bombie - odpowie przewrotnie.

- No, a skażenie promieniotwórcze terenu?

Jego świńskie oczka znów prześlizną się po suficie i ścianach gabinetu.

-   Weźmiesz   maskę   przeciwgazową,   płaszcz   ochronny,   gumiaki   i   tak   dalej. 

Behapowiec wyda ci rentgenometr. I pośpiesz się! Sprawa, pamiętaj o Sprawie!

Około pięćdziesięciu kilometrów za Miasteczkiem znajdowała się stacja benzynowa. 

Obsługi   stacji   nie   było,   pewnie   też   ją   ewakuowano,   toteż   sam   napełniłem   paliwem   bak 

swojego fiata. Kosmonautę posadziłem obok siebie tak, by mógł wygodnie spoglądać w niebo 

i układać projekty przyszłych trajektorii wiodących do gwiazd.

Do   Miasta   przybyłem   przed   północą.   Mój   blok   stoi   na   przedmieściach,   tuż   przy 

drodze wjazdowej. Samochód  zaparkowałem na poboczu i udałem się prosto do swojego 

mieszkania na poddaszu, gdzie skonany padłem na tapczan. Zasnąłem natychmiast.

*.*.*

Obudziłem się, kiedy słońce wyjrzało zza dachu przeciwległego wieżowca. Leżałem 

spowity ciszą mąconą jedynie miarowym kapaniem wody z nieszczelnej rurki przy bojlerze w 

łazience.   Mechanik,   który   naprawiał   ten   bojler,   powiedział,   że   woda   wkrótce   przestanie 

kapać, bo nieszczelność w rurce jakoś się tam sama uszczelni. Powiedział to rok temu. W 

ciągu tego roku wyścielałem wannę folią polietylenową, żeby kapiąca woda nie zabarwiła mi 

wanny na żółto.

Wielki dębowy zegar stojący przy regale bibliotecznym wskazywał godzinę dziesiątą. 

Ten   zabytek   pamięta   jeszcze   czasy   mojego   pradziadka,   niemniej   nadal   dzielnie   wybija 

godziny. Ale teraz jego złotawe wahadło wisiało nieruchomo.

W pokoju Renaty panował artystyczny nieład. Na ławie przykrytej bieżnikiem stała 

butelka   po   winie,   dwa   puste   kieliszki   oraz   dwie   filiżanki   z   resztkami   kawy,   mosiężny 

świecznik   i   parę   szklaneczek.   Popielniczka   była   pełna   niedopałków,   wokół   patery   leżały 

rozsypane herbatniki, na podłodze zaś - koperty płyt, puszka po soku ananasowym i jabłka; 

jedno   nadgryzione.   Z   fotela   przy   kanapo-tapczanie   zwisały   rajstopy.   Kanapo-tapczan   był 

rozłożony i piętrzyła się na nim sterta skłębionej pościeli, którą wieńczył wiśniowy krawat w 

delikatny biały deseń. Nigdy nie miałem wiśniowego krawata w delikatny biały deseń.

Renata żyła ze mną od czterech lat, bez formalnego związku. Po skończeniu liceum 

plastycznego  podjęła studia  w  akademii  sztuk  pięknych,  ale  już po pierwszym  semestrze 

background image

zrezygnowała   z   tych   studiów,   żeby   zająć   się   wyrabianiem   koszmarnych   maskotek   dla 

„Cepelii".   Poznałem   ją   w   okolicznościach   dosyć   banalnych:   na   balu   sylwestrowym 

zorganizowanym   przez   nasz   Instytut.   Przyszła   w   towarzystwie   kudłatego   plastyka,   który 

wtedy projektował wnętrze gabinetu Szefa. Kudłaty plastyk przez cały czas trwania balu pił 

piwo, regularnie wychodząc do toalety, aż o trzeciej nad ranem, kiedy nie miał już siły tam 

pójść, zrobił siusiu pod stolik, na kolana Renaty, czym wzbudził jej zachwyt.

W zasadzie nie jestem zazdrosny, mogę jeść z tego samego talerza z drugim facetem, 

ale wolałbym, żeby facet jadł łyżką, a nie warząchwią. Renata częściej nocowała u niego niż u 

mnie.

Umyłem się, ogoliłem żyletką, bo maszynka została w samochodzie i włożyłem czystą 

koszulę. Przed wyjściem z domu pchnąłem wahadło pradziadkowego zegara, który odezwał 

się znajomym „trdyk-dak".

Z kosmonautą na przednim siedzeniu pojechałem do Instytutu. I w miarę tej jazdy 

ogarniał   mnie   coraz   większy   niepokój.   Jak   okiem   sięgnąć,   ciągnęły   się   przede   mną 

wyludnione   chodniki,   martwe   domy,   zamknięte   sklepy,   unieruchomione   wozy   osobowe, 

furgonetki, ciężarówki i autobusy. Dochodziło południe, mimo to paliły się neony, uliczne 

lampy rtęciowe i jarzeniówki na wystawach.

Zatrzymałem   fiata   przed   skrzyżowaniem,   za   rzędem   innych   samochodów,   i 

wyłączyłem   silnik.   Zapadła   idealna   cisza.   Cisza   tak   w   tym   miejscu   niespotykana,   że 

niesamowita. Światła sygnalizacyjne zmieniały się w swoim ustalonym rytmie, nikt na nie 

jednak nie reagował. Samochody nadal stały pośrodku jezdni - milczące i nieruchome, i nie 

było tu nikogo.

Nikogo.

Żadnej ludzkiej istoty.

Z piskiem opon zawróciłem w kierunku domu, wjeżdżając lewą parą kół na krawężnik 

i   omal   nie   potrącając   dziecinnego   wózka   pozostawionego   na   chodniku.   Rwałem   pełnym 

gazem, a jazgot silnika odbijał się głuchym echem od frontonów oniemiałych budynków.

Moje Miasto także skazano na zagładę. Moje Miasto miało także posłużyć za poligon 

doświadczalny.

Wyskoczyłem   z   fiata   i   wpadłem   na   klatkę   schodową.   Przez   długą   chwilę 

alarmistycznie dzwoniłem do drzwi sąsiada na parterze. Potem do drugiego. A potem po 

prostu   włamałem   się   do   paru   mieszkań.   Wszędzie   zastałem   podobny   widok:   rozścielone 

łóżka,   wanny   wypełnione   wodą,   kanapki   na   stołach   kuchennych,   drugie   śniadania 

przygotowane z myślą o dniu jutrzejszym, bieliznę ułożoną na krzesłach, szafy pełne ubrań, 

background image

obuwie starannie ustawione parami na korytarzach, dokumenty, pieniądze, kosztowności.

To nie mogły być skutki zaplanowanej ewakuacji. Takie skutki mogło wywołać tylko 

ogłoszenie natychmiastowego ataku nuklearnego. Niespodziewane wypowiedzenie wojny.

Wojna.

Wbiegłem do swojego mieszkania na poddaszu i rozejrzałem się po kuchni i po obu 

pokojach. Z trudem zapanowałem nad instynktownym odruchem ucieczki. Zresztą nie było 

dokąd uciekać. Wojna już trwała. Dosłownie w każdym momencie mogłem przestać istnieć. 

Co za różnica, gdzie się to stanie - tutaj, na klatce schodowej, na ulicy, w samochodzie, czy 

poza Miastem.

Wyjąłem z lodówki pół litra „Czystej wyborowej" i napełniłem szklankę do pełna. 

Wypiłem tę wódkę duszkiem.

- Zaraz - powiedziałem głośno, siedząc na kanapo-tapczanie Renaty.  - Nawet jeśli 

wybuchła wojna, to powinien jednak ktoś tutaj być w tym Mieście. Jakieś oddziały wojska, 

zmilitaryzowane oddziały specjalne, czołgi, transportery opancerzone, bo ja wiem co.

Ponownie napełniłem szklankę.

- No i przede wszystkim  - mówiłem dalej - nie powinno być tych samochodów na 

ulicach. Przecież ludzie nie uciekli z Miasta pieszo.

Łapczywym   łykiem   „Czystej   wyborowej"   znowu   przepłukałem   gardło.   Odrobinę 

spokojniej   rozejrzałem   się   teraz   po   pokoju.   Mój   wzrok   padł   na   radio   ustawione   między 

kolumnami   głośników,   na   półce   regału.   Był   to   wysokiej   klasy,   pięciozakresowy, 

stereofoniczny aparat firmy Philips.

- Rany boskie - powiedziałem. - Od tego należało zacząć, ty idioto.

Włączyłem radio. Przyciskałem klawisz po klawiszu, obracając pokrętłem strojenia to 

w jedną, to w drugą stronę. Wysokiej klasy, stereofoniczny aparat firmy Philips milczał na 

wszystkich pięciu zakresach fal. Z głośników dochodził jedynie szum wzmacniacza.

Nieprawdopodobne. Nieprawdopodobne, żeby nie pracowała żadna stacja radiowa na 

świecie.

Poszedłem do kuchni po nową butelkę „Czystej wyborowej".

*.*.*

Pradziadowy zegar wybił trzynastą, a ja leżałem na kanapo-tapczanie Renaty. Byłem 

rozkosznie pijany.

Raczej   unikam   alkoholu,   jeśli   to   w   ogóle,   możliwe   w   moim   zawodzie 

zaopatrzeniowca, ale kiedy już nasze - moje i alkoholu - drogi się skrzyżują, często mi się 

background image

zdarza przeżywać urocze halucynacje. Tym razem było podobnie. Leżąc zamknąłem oczy i z 

punktu zjawił się Kudłaty.

- Śpisz, Renucha? - spytał. Powstrzymałem go gestem ręki.

- Poczekaj sekundę, Kudłaty. Zapomniałem o charakteryzacji.

Nałożyłem  koronkowy peniuar i liliowo-popielatą perukę o lokach spadających  na 

ramiona,   i   prędko   wśliznąłem   się   pod   przykrycie.   Kudłaty   stał   przed   kanapo-tapczanem. 

Rozmyślał.

- No - ponagliłem go. - Zaczynaj.

- Śpisz, Renucha? - spytał.

- Uhum - mruknąłem tonem przymilnym i leniwym.

- To ja, Kudłaty, poznajesz? Nie, nie tak.

- Wpadłem zobaczyć, co tam u ciebie - poprawił się Kudłaty. - Posuń się.

Zmierzyłem go. Kudłaty był wysoki, tęgi i kudłaty. Oczy miał przekrwione od pracy 

twórczej. Cuchnął piwem.

-   W   ubraniu   chcesz   się   pakować   do   łóżka?   -   zapytałem.   Patrzyłem,   jak   ochoczo 

zwleka z siebie odzież i przyjmuje postawę pełną wyczekiwania. - Slipy też.

Slipy zdjął z ociąganiem. Wstydliwie zasłaniał podbrzusze i drapał się w goły tyłek.

- No, Renucha, posuń się, do diabła.

- Chwileczkę - powiedziałem. - Wpierw mnie rozhecuj. Pobiegaj dokoła ławy.

Spojrzał na tę ławę z niechęcią, potem przeniósł spojrzenie na mnie.

- Co ty, żartujesz?

- No, dalej! Rozhecuj mnie.

Puścił się truchtem wokół pokoju, niezgrabnie omijając fotele, pufy i stojak na kwiaty. 

W garściach ściskał genitalia. Podyktowałem mu tempo:

- Raz-dwa! Raz-dwa! Kolana unoś wyżej! Raz-dwa! I ręce zegnij w łokciach!  Raz-

dwa! Raz-dwa!

Rozsypane koperty płyt ślizgały się po dywanie i utrudniały mu bieg. Kudłaty co rusz 

tracił równowagę. Łapał ją dzięki ciasno ustawionym meblom.

- Raz-dwa! Łokcie, pamiętaj o łokciach! Raz-dwa! Kolana wyżej! Raz-dwa! Wyżej! 

Raz-dwa! Raz-dwa!

Na jednym z zakrętów nie trafił ręką na regał, zabrakło mu oparcia i grzmotnął na 

podłogę. Dźwignął się z niej niezdarnie, otarł usta wierzchem dłoni i sapnął. Łypnął na mnie 

przekrwionym wzrokiem.

- W porządku, Kudłaty - pochwaliłem go. - Teraz dwadzieścia pięć pompek.

background image

- Nie wygłupiaj się, Renucha, jak Boga kocham.

- Powiedziałam - powiedziałem twardo. - Dwadzieścia pięć pompek.

Zrezygnowany zaczął robić te pompki. Po siedemnastej padł. Padł i leżał z nosem w 

dywanie.

- Co z tobą, Kudłaty? - zatroskałem się.

Zbył milczeniem moją troskę. Dyszał. Zalotnie podkręciłem loki na skroniach.

-   Jeszcze   osiem   pompek   -   poinformowałem   go.   -   Albo   tych   osiem   pompek,   albo 

pięćdziesiąt przysiadów. Jestem już prawie rozhecowana.

Wybrał przysiady. Dwadzieścia wykonał nawet dość raźno, trzecia dziesiątka przyszła 

mu już z trudem, przy czwartej zaczął stękać.

- Nie markuj, Kudłaty. Ręce mają być wyciągnięte, a pośladki dotykają pięt. Jasne?

Zrobił czterdziesty trzeci  przysiad, stęknął z rozpaczą i gruchnął dupą na sztywną 

sierść dywanu.

- To ja już sobie pójdę - oświadczył słabo.

*.*.*

Bicie pradziadkowego zegara sprawiło, że Kudłaty zniknął. Poczłapałem do kuchni, 

by zaparzyć  kawę. Kawa pobudza system nerwowy i znosi uczucie zmęczenia. Takie jest 

zdanie specjalistów. Przy okazji włączyłem bojler w łazience i puściłem wodę do wanny. 

Kąpiel również pobudza system nerwowy i znosi uczucie zmęczenia. To także jest zdanie 

specjalistów.

Pradziadkowy zegar przestał bić i podjął swoją monotonną opowieść.

- Trdyk-dak - powtarzał. W łazience szumiała woda.

Zażyłem tabletkę od bólu głowy i z kawą usiadłem przy telefonie. Telefon był czynny. 

Kolejno zadzwoniłem do kilku znajomych, z góry wiedząc, że się nie zgłoszą. Zadzwoniłem 

też do Instytutu. I też bez skutku. W końcu wybrałem numer służby informacyjnej - pierwszy, 

jaki mi przyszedł na myśl.

Usłyszałem damski głos epatujący serdecznością:

-   Dzień   dobry.   Dzisiaj   proponuję   paniom   i   panom   domu   przygotowanie   dla 

ewentualnych gości tortu „Mocca". - Pół kilograma gotowych małych beżów, czterdzieści 

deka masła lub margaryny,  siedem całych  jaj, czterdzieści deka cukru, trzy czubate łyżki 

drobno zmielonej kawy lub mała paczuszka kawy „Marago", pół laski wanilii, buteleczka 

kremowej śmietanki, łyżeczka żelatyny. Do przybrania: płatki czekoladowe i łyżeczka startej 

czekolady.  - Przygotować masę. Cztery jajka z cukrem, rozerwaną laską wanilii i trzema 

background image

łyżkami   zimnej   wody   ubijać   w   żaroodpornej   misce   ustawionej   na   siatce   azbestowej,   na 

zapalonym gazie. Gdy masa będzie już bardzo gęsta, tak że spływa z łyżki szeroką wstążką, 

zestawić z ognia i ubijać jeszcze, do wystudzenia. W kamiennej misce roztrzepać masło, 

dodając po łyżce masę jajeczną. Po jej wyczerpaniu wlać po trochu wraz z fusami zaparzoną 

kawę lub wsypać kawę „Marago". Dokładnie rozetrzeć.  -  Dno i boki tortownicy wyłożyć 

bezami.   Ułożyć   równą   warstwą   przygotowaną   masę   kawową,   przykryć   bezami,   lekko   je 

wgniatając w masę. Ubić śmietankę, dodając pod koniec żelatynę zmiękczoną w niewielkiej 

ilości   zimnej   wody  i   rozpuszczoną   w   jak   najmniejszej   ilości   wrzątku.   Przybrać   płatkami 

czekoladowymi i posypać startą na wiórkowej tarce czekoladą. Przechowywać w lodówce. - 

Dzień dobry. Dzisiaj proponuję paniom i panom domu przygotowanie...

Odłożyłem   słuchawkę.   Ten   przepis   sprawił,   że   zaczął   doskwierać   mi   głód. 

Uprzytomniłem sobie, że ostatni posiłek jadłem wczoraj rano w Miasteczku, w restauracji 

„Continental". Posiłkiem tym było ciastko tortowe. Ani koniaku, ani wody destylowanej, ani 

też „Czystej wyborowej" nie sposób zaliczyć do posiłków.

Ponieważ - jak to zwykle u mnie bywa, zwłaszcza po wizytach Kudłatego - lodówka 

była   pustawa,   postanowiłem   wybrać   się   do   „Amaltei",   największego   supersamu   w   tej 

dzielnicy. Wpierw jednak wziąłem kąpiel.

Zmieniłem skarpetki, włożyłem siatkową koszulę i wyszedłem na dwór, wkraczając w 

słabnący upał dnia, który powoli przygasał nad tym wymarłym Miastem.

- Na szaber? - zapytał fiat.

- Przecież muszę coś jeść, no nie? - odrzekłem.

Obie   pary   frontowych   drzwi   „Amaltei"   były   zamknięte   i   opatrzone   kratą.   Te   od 

zaplecza także zabezpieczała krata. Bez stosownych narzędzi i z moją praktyką złodziejską 

szkoda było marzyć o sforsowaniu zamków. Do środka mogłem się dostać jedynie przez okno 

wystawowe.   Z  bagażnika  samochodu  wydobyłem   łyżkę   do opon  i  zważyłem   ją  w  dłoni. 

Potem odruchowo spenetrowałem wzrokiem wyludnioną ulicę.

- Do diabła, przecież muszę coś jeść - powtórzyłem.

Zamierzałem wybić otwór w rogu wystawy. Niewielki, żeby się tylko przez niego 

przecisnąć. Uderzyłem raz, nawet niezbyt mocno. Szyba pękła skosem, zadrżała i górna jej 

część   runęła   na   ziemię   z   takim   hukiem,   że   ani   chybi   usłyszano   go   w   kwaterze   głównej 

Interpolu.

- Wiesz, jak się to nazywa? - zapytał mnie fiat przez całą szerokość chodnika.

- Co?

- To się nazywa kradzież z włamaniem. Zajrzałem do wnętrza sklepu.

background image

- Nie przejmuj się - powiedziało jowialnie stanowisko kasowe. - Właź i rób swoje.

Wlazłem.   Z   metalowym   wózkiem   ruszyłem   wzdłuż   stoisk.   Nie   przebierałem   w 

towarze; po prostu pchałem przed sobą ten metalowy wózek i mimochodem wkładałem do 

niego warzywa, mrożonki, konserwy i słoiki: koreczki śledziowe, marynaty, kurczak w rosole 

z makaronem, frytki, sardynki w oliwie, klopsiki, pomidory, pęczek cebuli. Zatrzymałem się 

dopiero przy stoisku cukierniczym. Wziąłem makownik, szarlotkę, karton kruchych ciastek, 

puszkę   kawy   „Orient"   i   tabliczkę   czekolady.   Mijając   stoisko   monopolowe   wyjąłem   z 

transportera butelkę „Czystej żytniej" i dwie butelki szampana. Przed opuszczeniem sklepu 

zaopatrzyłem się jeszcze w pęto kabanosów, w kostkę masła oraz w bochenek chleba. Chleb 

był chrupiący, aromatyczny i ciepły.

„Życzymy pomyślnych zakupów" - głosił napis nad wejściem do „Amaltei".

Cały swój łup ulokowałem na tylnym siedzeniu fiata.

- Ale nakradłeś - rzekł z podziwem kosmonauta.

Położyłem go twarzą w dół i wróciłem do domu.

*.*.*

W   mieszkaniu   pozapalałem   wszędzie   światła,   bo   na   dworze   już   zmierzchało. 

Musiałem zejść do samochodu trzykrotnie, żeby przetransportować na poddasze wszystko to, 

co przywiozłem z supersamu.

- Trdyk-dak - cieszył się pradziadkowy zegar.

Woda kapiąca z nieszczelnej rurki przy bojlerze w łazience także bębniła z radością o 

dno wanny.

Otworzyłem  słoik z  klopsikami,  na rozgrzaną  patelnię  wysypałem  mrożone  frytki. 

Krojąc pomidory i cebulę, i w ogóle krzątając się tak przy kuchni, popijałem ze szklanki 

ciepłą żytniówkę. Szampan mroził się .w lodówce.

Z tym szampanem usiadłem po kolacji przy telefonie. Na kolanach położyłem książkę 

telefoniczną, przewróciłem pierwsze kartki i natknąłem się na spis kierunkowych numerów 

do niektórych stolic na świecie.

Połączenia otrzymywałem bez trudu, ale nikt się nie zgłaszał, chociaż numery z reguły 

były   wolne.   W   kilku   jednak   wypadkach   trafiłem   na   numery   zajęte,   co   natchnęło   mnie 

nadzieją, dopóki nie przypomniałem sobie tych samochodów i mieszkań opuszczonych bez 

żadnej rozsądnej przyczyny. Może ktoś nie kończąc rozmowy, raptem postanowił odejść od 

telefonu i zamiast odłożyć słuchawkę na widełki, położył ją obok aparatu.

Wybrałem następną kombinację cyfr, po niej jeszcze jedną i wtedy nieoczekiwanie 

background image

usłyszałem ludzki głos. Przemówił prawie natychmiast, jakby czekał na mój telefon. Należał 

do kobiety, która płynną angielszczyzną wygłosiła parę zdań, potem umilkła i rozległ się 

śpiewny, dwusekurtdowy sygnał, rozwiewając resztki mojej nadziei. Świadczył on, że głos 

kobiety pochodził z ipsofonu.

Nagrałem sobie ten głos na taśmie magnetofonowej, kiedy zadzwoniłem pod tamten 

numer   ponownie.   Wspomagając   się  słownikiem   angielko-polskim,   z   trudem   bo   z   trudem 

przetłumaczyłem   to,   o   czym   pragnęła   zakomunikować   mi   ta   kobieta.   Brzmiało   to   mniej 

więcej tak:

- Dzień dobry. Mówi automat rejestrujący w mieszkaniu doktora Jonathana T. Smitha, 

numer telefonu: 2217568. Pan Smith wyjechał na weekend do Appleby Point, numer telefonu: 

Appleby Point 26. Wróci w poniedziałek rano. Mniej pilne wiadomości można przekazać 

automatowi rejestrującemu, po usłyszeniu sygnału. Dziękują. Tiuuuuut!

„Tiuuuuut" - to był właśnie ten śpiewny, dwusekundowy sygnał, po którym można 

było   przekazać   mniej   pilne   wiadomości   automatowi   rejestrującemu,   podczas   gdy   doktor 

Jonathan T. Smith bawił w Appleby Point, numer telefonu: Appleby Point 26.

Po   raz   trzeci   wybrałem   numer   doktora   Jonathana   T.   Smitha.   Poczekałem   na   to 

śpiewne, dwusekundowe „tiuuuuut" i krzyknąłem:

- Niech pana szlag trafi na tym weekendzie w Appleby Point, doktorze Smith!

Do   Appleby   Point   nie   mogłem   zadzwonić,   ponieważ   Appleby   Point   nie   miało 

połączenia automatycznego z Miastem.

Doktor Jonathan T. Smith - pomyślałem - wyjechał na weekend. Z całym światem.

Wykończyłem   butelką   szampana   i   otworzyłem   drugą.   Z   tą   drugą   butelką   i   z 

zapalonym papierosem poszedłem do swojego pokoju, gdzie wyciągnąłem się na tapczanie.

- Cały świat wyjechał na weekend - powiedziałem.

- Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar.

Oczywiście, ludzie opuścili swoje mieszkania wcale nie ze strachu przed wojną. Po 

prostu   chcieli   odetchnąć   świeżym   powietrzem   i   rozprostować   kości.   Obrzydły   im   już   te 

betonowe mury, ten zgiełk i warkot, te spaliny i trujące wyziewy. Rzucili wszystko w diabły i 

wyruszyli   na   weekend.   Zostawili   funkcjonujące   urządzenia,   bo   przecież   niebawem   tutaj 

wrócą,   przerwali   w   połowie   rozpoczętą   pracę,   machnęli   ręką   nawet   na   własne   prywatne 

sprawy i nie kończąc ich, kierowani wspólnym impulsem, wyjechali na łono natury. Wzięli ze 

sobą swoje psy, koty, akwaria i klatki, zapomnieli tylko o mnie. No i dobrze.

Leżąc   patrzyłem   przez   okno   na   ulicę.   Ciemność   nocy   rozpraszało   światło   lamp 

rtęciowych,   światła   paliły   się   także   w   mieszkaniach   sąsiednich   budynków,   z   dołu 

background image

różnokolorowa łuna biła od neonów reklamowych i dekoracyjnych nad sklepami.

Szampan   z   tej   drugiej   butelki   był   zimny,   ale   nie   orzeźwiał.   Wręcz   przeciwnie. 

Zasnąłem.

*.*.*

Obudziła mnie cisza, którą przerywało tylko miarowe kapanie wody z nieszczelnej 

rurki przy bojlerze w łazience:

- Kat-pef, kat-pef, kat-pef.

Obudziłem   się   z   kacem   i   ze   świadomością,   że   w   otoczeniu   zaszła   jakaś   zmiana. 

Zwlokłem z siebie przykrycie, wstałem i otworzyłem okno. Świt zgubił swój mgielny welon, 

który   opadł   na   Miasto   kropelkami   rosy.   Ulice   nadal   były   bezludne;   wozy   osobowe, 

furgonetki, ciężarówki i autobusy stały na jezdni jak wrośnięte w asfalt.

U podnóża wieżowca z przeciwka płaszczył się długi pawilon handlowy z szeregiem 

sklepów: kosmetyki, wyroby wikliniarskie, optyk, artykuły piśmienne, galanteria skórzana, 

części elektrotechniczne. I sklep ze sprzętem myśliwskim - „Ryś". W pierwszych promieniach 

wschodzącego słońca przyblakłe neony wabiły nie istniejących klientów.

Odwróciłem się do pokoju i mój wzrok padł na pradziadkowy zegar. Zegar stał - na 

tym polegała ta zmiana. Wyregulowałem ciężarki, czego nie zrobiłem wczoraj, i pchnąłem 

wahadło.

- Trdyk-dak - odpowiedziało z wdzięcznością.

Potem nakręciłem budzik na półce przy tapczanie.

- Dzyk-dzak - odezwał się do mnie ciepło - dzyk-dzak, dzyk-dzak.

Obu zegarom dzielnie wtórowała woda kapiąca na folię rozłożoną w wannie. Te trzy 

źródła dźwięków wytworzyły bardziej familijną atmosferę.

Po śniadaniu znowu usiadłem przy telefonie. Zadzwoniłem do Instytutu i trzymałem 

słuchawkę przy uchu, dopóki centrala sama nie przerwała tego połączenia. Byłem bezradny. 

Nie   mogłem   znaleźć   nikogo,   kto   by   mi   powiedział,   co   mam   robić   w   tej   sytuacji. 

Zdecydowałem się powierzyć swój los astrologii.

Wybrałem stosowny numer służby informacyjnej i szczęśliwie trafiłem na początek 

zestawu horoskopów. Ten sam epatujący serdecznością damski głos, zamiast podawać sposób 

przygotowania tortu „Mocca", tym razem wyrokował, uprzedzał, doradzał i przestrzegał.

- Baran. Nie upajaj się powodzeniem; trzeźwość sądu obowiązuje zarówno w dniach 

sukcesu jak klęski. Nie daj się nakłonić do zmiany planów i do porzucenia obranej drogi. - 

Byk.   Bądź   ostrożny,   jeśli   nie   chcesz   narazić   na   zerwanie   trwałych   i   wypróbowanych 

background image

związków uczuciowych. Nie dawaj okazji do plotek i domysłów. - Bliźnięta. Nie odkładaj 

roboty, która może być szybko ukończona; wystarczy ci przecież energii na sprawny finisz. - 

Rak. Przywrócenie harmonii w stosunkach z najbliższymi  zależy teraz głównie od ciebie. 

Zachowuj  się  spokojnie  i  cierpliwie,  okazuj  zainteresowanie;  nie  wszczynaj  i  nie  daj  się 

wciągnąć do drażliwych dyskusji. - Lew. W miejscu twojej pracy zbliża się czas zasadniczych 

zmian, a wraz z nimi dużych i szybkich postępów. Jeśli zaproponujesz projekty oparte na 

realnych   przesłankach,   będą   przyjęte   i   realizowane.   -   Panna.   Twoja   zawodowa   pozycja 

znacznie się ostatnio poprawiła i rokuje nadzieje na dalszy postęp. Możesz więc stopniowo 

przechodzić od zajęć dorywczych do długofalowych bez obawy, że im nie podołasz. - Waga. 

Powodzenie u płci przeciwnej uderza ci do głowy. Ale znajdzie się w niej chyba miejsce na 

refleksję.   Czy   warto   ryzykować   długotrwałe   więzy   na   rzecz   ulotnych?   -   Skorpion.   Jeśli 

chcesz polepszyć stosunki ze współpracownikami, zacznij kontrolować swoje słowa i całe 

zachowanie w pracy; popełniasz wprawdzie tylko drobne nietakty, ale jest ich stanowczo zbyt 

wiele   i   zbyt   często   się   powtarzają.   -   Strzelec.   Nie   daj   się   w   pracy   onieśmielać   ludziom 

eksponującym swój wiek, doświadczenie i dawne zasługi; nie podejmuj z nimi dyskusji na 

płaszczyźnie  walorów  osobowych.  Omawiaj  problemy,  słuszność jest po twojej  stronie. - 

Koziorożec. W najbliższych dniach czekają cię napięcia w stosunkach z rodziną, ale ciche dni 

nie będą trwały długo. Okres kanikuły i wypoczynku rozładuje zdenerwowanie i poprawi 

nastroje. - Wodnik. Jeśli zdecydujesz się wyjechać na urlop, przysiądź fałdów i wyprowadź 

swoją pracę na czyste wody. To, co wydaje ci się błahostką, pod twoją nieobecność może 

okazać się kłopotliwe i trudne do załatwienia. - Ryby. Twoje obecne szansę w pracy polegają 

na odsunięciu od siebie zagadnień drobnych i drugorzędnych oraz na podjęciu obowiązków 

trudnych i odpowiedzialnych. Jeśli się do tego zobowiążesz, przełożeni na pewno okażą ci 

niezbędną pomoc i poparcie...

- No dobra - powiedziałem do słuchawki. - Ale ja nawet nie wiem, spod jakiego jestem 

Znaku.

- Baran - zaczęła od nowa ta kobieta. Zabrzmiało to jak obelga, mimo że głos epatował 

serdecznością.   Powstrzymałem   się,   by   nie   odpowiedzieć   równie   obelżywie   i   przerwałem 

połączenie.

Nie daj się nakłonić do zmiany planów... Nie odkładaj roboty... W miejscu pracy 

zbliża   się   czas   dużych   i   szybkich   postępów...   Możesz   stopniowo   przechodzić   od   zajęć 

dorywczych do długofalowych... Zacznij kontrolować swoje zachowanie w pracy... Nie daj 

się w pracy onieśmielać... Omawiaj problemy... Przysiądź fałdów i wyprowadź swoją pracę 

na czyste wody... Twoje obecne szansę w pracy polegają na podjęciu obowiązków trudnych i 

background image

odpowiedzialnych...

Postanowiłem   uchwycić   się   tej   szansy.   Postanowiłem   podjąć   obowiązki   trudne   i 

odpowiedzialne. Ułamałem kawałek kabanosa i zszedłem do fiata, który w późnoporannym 

słońcu wygrzewał karoserię obok samochodu sąsiada. Z tego samochodu, za pomocą węża 

podciągnąłem około dwudziestu litrów paliwa - i pojechałem do Szefa.

*.*.*

Z zewnątrz budynek Instytutu podobny jest do budynku Przedsiębiorstwa, tyle że ma 

więcej pięter, nowocześniejszą sylwetę, bardziej przestronne okna, i zamiast muru otacza go 

żelazna   sztacheta.   Zatrzymałem   się   na   podjeździe,   wysiadłem   z   wozu,   minąłem   pustą 

portiernię i po przecięciu służbowego parkingu wszedłem na kamienne stopnie. Domyśliłem 

się, że drzwi wejściowe są zamknięte, zanim nacisnąłem klamkę, ale musiałem się upewnić. 

Istotnie, były zamknięte.

Włączyłem   silnik   i   ruszyłem   przed   siebie.   Kosmonauta   leżał   twarzą   do   dołu   na 

siedzeniu  tuż  przy mnie,   kolebał  się  z  boku na  bok,  ja  zaś  gryzłem   kabanosa,  lawirując 

między   pojazdami   unieruchomionymi   na   jezdniach   i   zajmując   się   liczeniem.   Z   Miasta 

wyjechałem   w   środę   około   szesnastej,   późnym   wieczorem   przybyłem   do   Miasteczka. 

Spędziłem tam noc, po czym w południe udałem się w drogę powrotną. Do domu dotarłem w 

czwartek, dopiero przed północą, bo w trakcie jazdy dwukrotnie poszła mi guma. Nazajutrz w 

panice jeździłem po Mieście, włamałem się do paru prywatnych mieszkań i do „Amaltei", 

skąd skradłem żywność, następnie wypiłem pół litra „Czystej wyborowej" i półtorej butelki 

szampana,   usiłując   dodzwonią   się   do   swoich   znajomych   i   do   kogokolwiek,   aż   wreszcie 

zasnąłem zmorzony alkoholem. To było wczoraj, czyli w piątek. Więc dzisiaj jest sobota. 

Dzień wolny od pracy.

-   Oczywiście   -   powiedziałem.   -   Przecież   doktor   Jonathan   T.   Smith   wyruszył   na 

weekend. Z całym światem.

- Pieszo? - zdziwił się fiat.

- Pieszo - odrzekłem kategorycznie. - Mamy już potąd tego warkotu i spalin.

Na skrzyżowaniu, przed sygnalizacją świetlną, mimo woli zwolniłem. Całą szerokość 

jezdni tarasowały tu sparaliżowane pojazdy. Wjechałem na chodnik, żeby je ominąć, i wtedy 

zobaczyłem kobiecą dłoń, która nagle wyrosła pięć metrów przed maską mojego fiata. Była 

kształtna,   opalona   i   wystawała   wprost   z   chodnika,   od   nadgarstka   aż   po  czubki   paznokci 

pomalowanych perłowym lakierem.

Wpatrywałem się w tę dłoń osłupiały.

background image

Na jej serdecznym palcu błyszczała grawerowana obrączka, palec środkowy zdobił 

pierścionek z granatem. Nadgarstek opinała bransoleta zegarka.

Dłoń poruszyła się nad ziemią, jakby w geście pozdrowienia machała do kogoś po 

przeciwnej stronie ulicy, potem zniknęła wessana w beton chodnika.

Nacisnąłem   pedał   gazu.   Silnik   ryknął   i   szarpnął   fiatem   do   przodu.   Pomknąłem 

ulicami,   ścinając   zakręty,   wywracając   kosze   na   śmieci   i   żłobiąc   koleiny   w   trawnikach 

skwerów.   Przed   supersamem   „Amalteja"   gwałtownie   skręciłem,   by   uniknąć   zderzenia   z 

dostawczym  samochodem-chłodnią,   który  stał  skosem  na  obu pasach  jezdni.  Z  całej   siły 

wdusiłem pedał hamulca i wóz wpadł w poślizg. Zablokowane koła piszczały na płytach 

chodnika, mur pędził mi na spotkanie, w końcu rozległ się huk, łomot, posypały się okruchy 

szkła i drzazgi.

Uderzenie rzuciło mnie na obręcz kierownicy i pod moim ciężarem zabuczał klakson. 

Fiat znieruchomiał, posapując chłodnicą. Powoli otworzyłem oczy. Zobaczyłem przed sobą 

rozbite drzwi, wygiętą kratę i stwierdziłem, że mój samochód błotnikiem tkwi w supersamie. 

Niepewną ręką włączyłem wsteczny bieg i metr po metrze cofnąłem się na jezdnię.

Muszę coś wypić - pomyślałem. - Cholera, muszę coś wypić. Alkohol ma zbawienny 

wpływ na moje nerwy.

Wygramoliłem się z wozu i na miękkich nogach poszedłem do „Amaltei". Wyjąłem z 

transportera „Czystą żytnią", zdjąłem z niej zakrętkę i przytknąłem szyjkę butelki do ust. 

Piłem długo, niemal chciwie, czując, jak strumyczki wódki ściekają mi po brodzie i po mokrej 

od potu klatce piersiowej. Zapaliłem papierosa, przełknąłem jeszcze kilka łyków żytniówki i 

dopiero wtedy odważyłem się obejrzeć wyrządzone szkody.

Drzwi   supersamu   stały   otworem.   W   ich   metalowej   ramie   tkwiły   odłamki 

siedmiomilimetrowego szkła. Krata była wepchnięta w głąb sklepu i między nią a ościeżnicą 

powstało szerokie przejście, przez które wydostałem się na ulicę, niosąc przed sobą butelkę 

żytniówki  opróżnioną   prawie   w  dwóch  trzecich.  Mój   poczciwy fiat  także  ucierpiał.  Miał 

wgnieciony zderzak, zgruchotaną maskę i roztrzaskany prawy reflektor. Nadal posapywał i 

coś w nim chrobotało. Ale silnik ocalał.

Rzuciłem   niedopałek  na  ziemię  i  rozdusiłem  go obcasem.   Butelkę  z  resztą  wódki 

cisnąłem na stos szkła pod zdemolowaną wystawą i wszedłem przez tę wystawę do środka 

„Amaltei”.   Wyniosłem   stamtąd   transporter   „Czystej   żytniej"   i   kontent   z   tej   zdobyczy 

zawiozłem ją do domu.

W domu zrobiłem sobie mocną herbatę i czekając, aż ona ostygnie, wsadziłem głowę 

pod   strumień   zimnej   wody   nad   zlewem.   Porządnie   natarłem   okolice   uszu.   To   poprawia 

background image

krążenie. Przynajmniej takie jest zdanie specjalistów.

W   łazienkowej   szafce   znalazłem   tabletki   uspokajające.   Wziąłem   też   tabletki 

przeciwbólowe. Zażyłem dubeltową porcję. Szklankę z herbatą zaniosłem do pokoju Renaty, 

postawiłem   ją   na   ławie,   obok   rozsypanych   herbatników,   i   zwaliłem   się   na   fotel.   Z   ulgą 

rozprostowałem nogi.

Tak, ludzie wyruszyli na weekend, mieli jednak piekielnego pecha. Wyruszając na ten 

wspólny, ogólnoświatowy weekend wywołali mnóstwo niepotrzebnego hałasu i zamieszania, 

co   ściągnęło   na   nich   uwagę   mieszkańców   planety   Kanibalia.   Ogromne   i   przepastne, 

czasoprzestrzenne   statki   Kanibalian   wylądowały   na   Ziemi   i   wchłonęły   w   swoje   trzewia 

wszystko, co żywe na naszej planecie, a następnie zawiozły to na inną planetę, skutą mrozem, 

żeby tam mięso skruszało i żeby jego zapasy były stale świeże. Kanibalianie pracowali w 

pośpiechu, dlatego przeoczyli pojedyncze dłonie czy ręce, może także nogi, może jeszcze to i 

owo.

Przeoczyli  również mnie, kiedy stałem ukryty pod wiązem przyjacielem. Zostałem 

sam na świecie. Ja jeden. Jestem jedynym władcą tego świata. Jedynym władcą, któremu nie 

grozi spisek, ani zdrada, ani przesilenie polityczne.

- Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar i wybił południe.

- Władca świata? - powiedziałem głośno i bełkotliwie. - No i dobrze, ale od czegoś 

muszę zacząć te swoje rządy. Może właśnie od załatwienia Sprawy?

Chwiejnym   krokiem   udałem   się   po   teczkę   z   dokumentacją   techniczną   wahadła 

neutronowego.   Od   środy   woziłem   tę   teczkę   ze   sobą   w   skrytce   fiata.   Przyniosłem   ją   do 

mieszkania i znów zwaliłem się na fotel. Chociaż miałem pewne trudności z czytaniem, od 

razu   zorientowałem   się,   że   to,   co   trzymam   przed   sobą,   nie   jest   żadną   dokumentacją 

techniczną. Była to korespondencja, która wpłynęła ostatniego dnia do Instytutu. Sekretarka 

pomyliła teczki. Ta właściwa leżała teraz niewątpliwie na biurku Szefa.

Chyba powinienem po nią jechać. Jutro pojadę. Nie, jutrzejszy dzień przeznaczę na 

przejrzenie   tej   dokumentacji.   Później   łatwiej   mi   będzie   dogadać   się   z   dyrektorem 

technicznym Przedsiębiorstwa. A więc pojadę po nią dzisiaj. Natychmiast.

*.*.*

Klucze od głównego wejścia do instytutu wisiały w portierni, na osobnym haczyku w 

gablotce.   Zdjąłem   je   z   tego   haczyka,   halsem   pokonałem   służbowy   parking   i   kamienne 

stopnie, i jakoś otworzyłem to główne wejście. Wdrapałem się na pierwsze piętro, skręciłem 

korytarzem w lewo, przy czym na zakręcie trochę mnie zarzuciło, i wszedłem do sekretariatu.

background image

Panował   tu   regulaminowy   porządek.   Biurka   były   posprzątane   i   zamknięte, 

popielniczki czyste, dywan odkurzony, nawet na maszynę do pisania założono pokrowiec. 

Zatoczyłem się lekko w kierunku gabinetu Szefa. Tak, na jego biurku, między popielniczką z 

dwoma amorkami a inkrustowaną szkatułką leżała ta właściwa teczka.

Usiadłem za tym biurkiem i oparłem na nim nogi. Zapaliłem papierosa.

- Zojka - powiedziałem. - Przynieś kawę.

Z   podręcznego   barku   wydostałem   butelkę   „Jasia   Wędrowniczka"   i   kieliszek.   Dla 

zabicia nudy wypiłem jeden głębszy globtroterski.

- Co z tą kawą, Zojka?

Fotel Szefa obity był skórą i miękki niczym puchowa poduszka. Można było na nim 

siedzieć przez osiem godzin bez obawy o hemoroidy. Wstałem z niego z żalem i wymknąłem 

się bocznymi drzwiami na korytarz. Potem odważnie wszedłem do sekretariatu. Rozkraczony 

stanąłem przed biurkiem, pod którym krąglutkie kolana Zojki wstydliwie tuliły się do siebie.

- Gdzie jest stary? - zapytałem. Zojka uniosła brwi.

- Przepraszam, kto?

- Stary - odparłem. - Łysy, gruby, niski bałwan.

Aż podskoczyła, biedactwo, na swoim krześle.

- Panie dyrektorze! - zawołała przestraszona...

Nie, nie tak. Sekretarka oblała się rumieńcem.

- Pan chyba pomylił...

- Niczego nie pomyliłem. Tutaj mieszczą się biura Instytutu, prawda?

- Owszem - powiedziała. Jej cudowne oczy były teraz szeroko otwarte.

-   Szukam   pewnego   faceta   -   wyjaśniłem.   -   Uciekł   z   kliniki   psychiatrycznej.   To 

zboczeniec  i przestępca, niebezpieczny dla otoczenia. Podaje się za naczelnego dyrektora 

rozmaitych instytucji. Taki łysy, tłusty kurdupel. Czy panią razi moje słownictwo?

Przełknęła ślinę.

- Nie, to znaczy... Ale o co panu chodzi?

- O pętaka, knota, konusa. Taki spaślak z łysym łbem. Podobno jest u was dyrektorem.

Zojka bezwiednie rozchyliła wargi. O rany, ale bym ucałował ten pyszczek!

- Pana dyrektora teraz nie ma - wybąkała. - Pojechał do Centrali.

- Więc jesteś sama?

- Co?

- Wstań, lalunia.

Zdezorientowana wlepiła we mnie spojrzenie, a ja patrzyłem na nią. Zojka ma krótką 

background image

fryzurę, proste brwi, piwne, migdałowe oczy, wąski nos, średnie usta i gładką cerę o raczej 

ciemnej karnacji. Jest w egipskim typie urody. Sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, 

sześćdziesiąt  siedem  kilogramów  wagi.  Wymiary:   sto  pięć,   osiemdziesiąt,   sto  dwa.   Rany 

boskie!

- No, podnieś tę swoją słodką dupcię. Podniosła ją.

- A teraz - zażądałem - rozbieraj się.

- Co?

- Rozbieraj się - powtórzyłem. - Ściągaj z siebie kieckę i tę całą resztę.

Znowu rozchyliła wargi.

- Och! - szepnęła.

- Ja nie żartuję. Tak czy owak cię zerżnę. Zerżnę cię tutaj, w tym sekretariacie, na tej 

podłodze.

- Nareszcie! - wykrzyknęła i zadarła spódnicę. - Zerżnij mnie, zerżnij! - Przymknęła 

powieki i rozkrzyżowała ramiona. - No, dalej! Och, na co czekasz?

Popsuła mi całą zabawę. Odwróciłem się do niej tyłem i pchnąłem drzwi do gabinetu 

Szefa. Szef garbił się nad papierami i udawał, że coś tam czyta.

- To ty - rzekł ponuro.

- To ja - odrzekłem swobodnie. - Ty cymbale!

Zastanowił się. Spojrzał na czubki moich butów i w zamyśleniu potarł dłonią brodę.

- Dostałeś nową posadę? - zagadnął.

Ze smutkiem pokiwał głową. Potem zdecydowanym ruchem odsunął na bok papiery i 

rozstawił przed sobą kieliszki.

- Siekniem? - spytał konkretnie.

- Możem.

Usiadłem po przeciwnej stronie biurka. Sieknęliśmy.

- Odchodzicie - podjął rzewnie Szef. - Wszyscy odchodzicie. I każdy z was tylko na 

tym korzysta. A ja...

Głośno wytarł nos,

- No - upomniałem go - nie maż mi się tutaj.

- Łatwo wam, kolego, mówić. Przez czternaście lat kierowałem tym  Instytutem, a 

teraz co.

- Co?

Wytrzeszczył na mnie świńskie oczka. Zakręcił butelką i wydoił „Jasia" do dna.

- Nie wiecie?

background image

- Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą.

Szef pochylił się ku mnie nad biurkiem.

- Chcą mnie wysadzić ze stołka - zwierzył mi się płaczliwie. - W Centrali nastąpiły 

zmiany personalne. Nowy minister nie lubi niskich. Już na pierwszym posiedzeniu użył... użył 

słów „szkraby", „pędraki", „fąfle" i „smerdy". I gdzie ja się podzieję?

Załkał.

- Sieknij jeszcze - poradziłem mu życzliwie.

Wydobył z barku drugą butelką „Jasia Wędrowniczka" i napełnił kieliszki.

-   A   może   -   powiedział   z  nadzieją   -znajdzie   się   jakieś   wyjście.   Zamówiłem   sobie 

koturny. Dodadzą mi ze trzydzieści centymetrów. Będę waszego wzrostu.

- Sądzi pan, że to coś pomoże?

- Ma się rozumieć. Dyrektor wysoki, postawny i tak dalej, to... sami wiecie.

Sięgnąłem po swój kieliszek.

- Wobec tego życzę panu powodzenia, panie dyrektorze. Wypijmy za nasze przyszłe 

sukcesy w pracy zawodowej.

- Jak to „nasze"? - zerknął na mnie podejrzliwie. - Gdzie ty właściwie pracujesz?

- W Instytucie, rzecz jasna. Przyszedłem prosić o podwyżkę, którą pan mi obiecał rok 

temu.

- U mnie?

- U pana. W dziale zaopatrzenia.

Szef   spurpurowiał   i   jakby   napęczniał.   Jego   świńskie   oczka   prześliznęły   się   po 

ścianach i suficie gabinetu, by wreszcie spocząć na drzwiach prowadzących do sekretariatu.

- Zojka! - wrzasnął, a kiedy Zojka stanęła na progu, wskazał mnie palcem. - Widzisz 

go? Widzisz tego... tego... Za pysk i fora ze dwora!

- Czy mam to traktować jako wypowiedzenie? – spytałem.

- Za pysk i na zieloną trawkę! Sekretarka wywlokła mnie na korytarz i jak worek 

kartofli rzuciła w kąt, przy męskiej toalecie. Postanowiłem nie dać za wygraną. Zostałem 

znieważony   i   dyszałem   zemstą.   Podniosłem   się   z   podłogi,   strzepnąłem   z   siebie   kurz, 

poprawiłem   na   sobie   ubranie   i   z   zapalonym   papierosem   wmaszerowałem   zygzakami   do 

sekretariatu. Nie było w nim nikogo, więc bezceremonialnie wtargnąłem do gabinetu Szefa. 

Zastałem ich tam oboje. Na mój widok przerwali robotę.

- Inspektor z Centrali - przestawiłem się.

Zojka zsunęła łydki z ramion Szefa. Zeskoczyła z biurka i opuściła spódnicę. Figi 

ściskała w lewej ręce i usiłowała schować je za sobą.

background image

- Widzę, że praca wre - stwierdziłem oschle.

Szefowi opadła szczęka. Odwrócił się do mnie plecami i zgięty we dwoje gorączkowo 

i niezdarnie manipulował przy rozporku.

- Może kieliszeczek whisky, panie inspektorze? - zapytał przez ramię.

- Jestem zdeklarowanym abstynentem - oznajmiłem.

Na powrót stanął do mnie przodem, zapiął marynarkę i przyjął pozę wiernopoddańczą.

- Ja też nie piję - zapewnił gorliwie. - Trzymam to dla gości. Delegacje zagraniczne, 

kooperanci i tak dalej... Cygarko, panie inspektorze?

Zgasiłem   niedopałek   papierosa   pośrodku   biurka   i   prowokacyjnie   rozmazałem   tym 

niedopałkiem popiół po blacie.

- Jestem niepalący - rzekłem. Popatrzył na mnie, na swoje biurko i znów na mnie. 

Potem zachichotał jak matołek, ale ten chichot szybko zamarł mu w gardle.

- Oczywiście,  tak, oczywiście. Zojka, przynieś kawę panu inspektorowi.

Ująłem go za klapy marynarki i zajrzałem w te jego świńskie oczka.

-   Posłuchaj,   grubasie   -   powiedziałem.   -   Centrala   chce   wiedzieć,   co   się   stało   ze 

sprzętem audiowizualnym Instytutu. Chce mieć także dokładne rozliczenie kosztów budowy 

twojej willi, daczy i jachtu. Czy to jasne, eksdyrektorze?

- Eee... eks? - wyjąkał. - Dlaczego eks? Wskaźniki naszego Iii... Instytutu...

- Co z tymi wskaźnikami?

-   Wskaźniki   wskazują   wskazane   wskazania!   Aaa...   albo   i   lepsze.   Po   wahadło 

neutronowe wysłaliśmy najwybitniejszego eksperta w zakresie fizyki jądrowej!

Czknąłem pogardliwie. Szef zamilkł.

- Co tu się działo przed moim przyjściem? - spytałem.

- Gdzie?

- Tutaj.

- Tutaj?

- Tutaj.

- Ach, tutaj - Szef splótł dłonie pod rozdętym brzuchem. - No...

- No?

- Zaszła... tego, konieczność...

- Zaszła?

Potrząsnął łysym łbem.

- Nie, Zojka nie zachodzi. To znaczy... chciałem powiedzieć, że...

- Naprawdę nie zachodzi? - spytałem tonem bardziej przyjaznym.

background image

Szef ożywił się nieco i nabrał śmiałości.

-   Jeśli   pan   inspektor   ma   ochotę   -   rzekł   porozumiewawczo   -   to   ja   zaraz...   Zojka! 

-Znowu potrząsnął łysym łbem. - Nie, ona nie ma prawa zajść. Przecież to jest nasze ciało 

reprezentacyjne.

Przeżyłem krótką chwilę rozterki duchowej.

- Pozostaje tylko kwestia... no, umiejętności, przygotowania zawodowego.

Uśmiechnął się całą twarzą. Nawet jakby trochę łysiną.

- Każdego roku - zwierzył mi się - wysyłamy ją na wczasy do Danii albo Szwecji, 

żeby mogła spokojnie pogłębiać wiedzę fachową i podnosić kwalifikacje. Zojka!

Sekretarka weszła, kołysząc biodrami. Szef zbliżył się do niej.

- Pan inspektor - powiedział - ma zamiar zweryfikować twoją znajomość przedmiotu. 

Chciałby zobaczyć, jak dajesz... sobie radę w pracy.

Koniuszkiem języka Zojka przesunęła po górnej wardze.

- Zestawik standardowy czy reprezentacyjny? - zapytała rzeczowo, odpinając haftki.

Nie,   to   nazbyt   trywialne.   Zresztą   Zojka   zawsze   była   trywialna.   Kazałem   im   się 

wynosić do diabła. Sam także postanowiłem się stąd wynieść.

Zanim opuściłem gabinet Szefa, nalałem do butelki po „Jasiu Wędrowniczku" wody z 

konewki stojącej na parapecie okiennym. Woda w konewce była rdzawa, bo zawierała nawóz 

przeznaczony   dla   kwiatów   doniczkowych.   Następnie   za   pomocą   pilniczka   do   paznokci 

odkręciłem   tylną   ściankę   telewizora   i   dokonałem   wewnątrz   aparatu   kilku   uproszczeń 

technicznych. Uproszczenia były tego rodzaju, że po włączeniu telewizor powinien stanąć w 

płomieniach. W końcu włożyłem pod pachę właściwą teczkę i wytoczyłem się na korytarz.

*.*.*

W portierni odszukałem wzrokiem odpowiedni haczyk w gablotce, by powiesić na 

nim klucze od głównego wejścia do Instytutu, i kiedy dla utrzymania równowagi oparłem się 

o ścianę, odniosłem wrażenie, że na podłodze w kącie coś się poruszyło.

- Szczur - powiedziałem. - Przybysze z planety Kanibalia zapomnieli o szczurach.

To coś poruszyło się powtórnie. Podpełzło bliżej moich stóp.

Szczur albo kret. Krety żyją pod ziemią. Kanibalianie mogli o tym nie wiedzieć.

Pochyliłem   się   nad   tym   czymś,   żeby   się   temu   lepiej   przyjrzeć.   To   coś   porastały 

rzadkie   szpakowate   włosy   ostrzyżone   na   jeża.   Taką   fryzurę   nosi   jeden   z   wartowników 

Instytutu, którego nazywamy Drągalem. Nie był to więc ani szczur, ani kret. Był to czubek 

głowy Drągala.

background image

Rzuciłem w tę głowę kluczami. Klucze brzęknęły i wpadły do jej środka. Leżały tam 

błyszczące,   odbijając   promienie   słońca   czerwieniejącego   na   zachodzie.   Krok   po   kroku 

wycofałem się z portierni na ulicę i pobiegłem do samochodu.

*.*.*

W   domu   przyszło   mi   opamiętanie.   Nakręciłem   budzik,   wyregulowałem   ciężarki 

pradziadkowego   zegara;   w   łazience   rozpostarłem   folię   na   dnie   wanny.   Od   ułożenia   folii 

zależy, jak przemawia woda kapiąca z nieszczelnej rurki przy bojlerze. Teraz przemawiała 

„kap-tak".

Ugotowałem sobie kurczaka w rosole z makaronem i jadłem go przysłuchując się 

dźwiękom rozbrzmiewającym w mieszkaniu.

- Trdyk-dak - mówił pradziadkowy zegar.

- Dzyk-dzak - mówił budzik.

- Kap-tak - mówiły krople kapiącej wody.

A w moim pokoju rozlegało się brzęczenie. Poszedłem tam, żeby sprawdzić, co to tak 

brzęczy. Brzęczała mucha.

Mucha musiała wlecieć przez uchylone okno i teraz zaciekle atakowała szyby. Była 

pierwszą muchą, jaką widziałem od trzech dni.

Przyniosłem  jej  z kuchni talerzyk  z posłodzoną  wodą, w której zanurzyłem  pasek 

bibuły - dla wygody i bezpieczeństwa tego boskiego stworzenia.

- Będę cię nazywać Renata - powiedziałem.

Mucha zaatakowała szybę ze zdwojoną siłą, jakby przeraziło ją to imię.

Skończyłem jeść kurczaka i wróciłem do muchy. Łaziła po ramie okiennej. Na dworze 

zapadał zmierzch, pawilon handlowy u podnóża wieżowca z przeciwka pulsował szeregiem 

różnobarwnych  neonów. W odległym  punktowcu uszkodzony automat to gasił, to zapalał 

światło na klatce schodowej.

Pozamykałem wszystkie okna w mieszkaniu, żeby mój nowy przyjaciel zdradziecko 

mnie nie opuścił, i położyłem się na tapczanie.

Wspomniałem czubek głowy Drągala wystający z podłogi w portierni i doszedłem do 

wniosku,   że   to   sprawka   docentów   z   Instytutu.   Ci   faceci   wymyślają   rozmaite   sprytne 

urządzenia. Mogli wymyślić takie, co wywołuje obrazy w ludzkim umyśle, i teraz dokonują 

na mnie eksperymentów.

*.*.*

background image

Nade   mną   stał   Szef.   Stał   i   patrzył   na   mnie   z   wyrzutem.   Jego   łysina   lśniła   w 

księżycowej poświacie.

- Ukradłeś - powiedział oskarżycielsko. - Czekam na ciebie i czekam. Myślałem, że to 

obiektywne trudności, a ty się byczysz, złodzieju.

- O czym pan mówi? - zapytałem.

- O wahadle. Przywłaszczyłeś sobie mienie państwowe.

- Nie mam żadnego wahadła. Wymierzył palec w pradziadkowy zegar.

- A to?

*.*.*

Pan   doktor   Jonathan   T.   Smith   zaprowadził   ludzkość   na   krwawą   rozprawę   z 

przybyszami z planety Kanibalia. Kanibalianie jako pierwsi użyli broni jądrowej. Najdzielniej 

stawały szczury i krety.

*.*.*

Dyrektor techniczny Przedsiębiorstwa rozłożył ręce i powiedział:

-   Pan   się   myli.   My   nie   produkujemy   wahadeł   neutronowych   od   pięciu   lat. 

Produkujemy teraz wyłącznie regulatory balansowe. Owszem, w dobie elektroniki nikt nie 

kupuje zegarków mechanicznych, ale przecież elektronika kiedyś się ludziom znudzi i wtedy 

my opanujemy rynki światowe.

*.*.*

Doktor   Jonathan   T.   Smith   powrócił   z   wojny   sam.   Przybysze   z   planety   Kanibalia 

mianowali go na stanowisko Szefa Instytutu. Docenci zgłosili ostry sprzeciw.

Obudziłem   się   o   godzinie   ósmej   rano,   z   morderczym   kacem.   Powlokłem   się   do 

kuchni, otworzyłem słoik z kompotem i nalałem do szklanki kawaleryjską porcję żytniówki. 

Z   foliowego   opakowania   wyłuskałem   dwa   proszki   przeciwbólowe,   bo   z   przepicia   i   po 

wczorajszym zderzeniu z drzwiami supersamu czułem się połamany, obolały i rozbity.

Popatrzyłem na ten kompot, wódkę i proszki na stole kuchennym przede mną. Było to 

śniadanie   raczej   niskokaloryczne   i   mało   pożywne,   ale   mogło   postawić   mnie   na   nogi. 

Zasiadłem do tego śniadania.

Kiedy   od   niego   wstałem,   kac   mnie   już   tak   nie   dręczył,   wzięła   mnie   natomiast 

nieprzeparta   ochota   na  coś   ostrego   -  jakąś  paprykę   w   occie,   kiszoną  kapustę   czy  ogórki 

małosolne. Zapaliłem papierosa i poszedłem do swojego pokoju.

background image

Wahadło   pradziadowego   zegara   na   prawo   i   lewo   szastało   odbitymi   promieniami 

słońca, budzik wystukiwał kod mechanizmu, ale nie słyszałem brzęczenia. No tak, zachłanna 

mucha, zamiast pić z bibuły, wlazła do talerzyka i utonęła w posłodzonej wodzie. Straciłem 

jedyną przyjaciółkę. Pochowałem ją w muszli klozetowej.

W kuchni jeszcze raz poczęstowałem się żytniówką, potem wyszedłem na dwór, przed 

dom,   gdzie   mój   poczciwy   fiat   wykrzywiał   do   mnie   zgruchotaną   maskę.   Było   niedzielne 

przedpołudnie, gorące i ciche. Odgłos moich kroków powracał do mnie zwielokrotnionym 

echem, kiedy zaś uruchomiłem silnik samochodu, ulica ryknęła pełną piersią. Fiat trząsł się i 

słuchał tego ryku. Z podziwem.

Do   „Amaltei"   pojechałem   chodnikiem,   bo   tak   było   wygodniej.   Minąłem   zakład 

zegarmistrzowski,   otwarty   kiosk   z   gazetami,   sklep   garmażeryjny.   Poczułem   się   prawie 

szczęśliwy.

- Czy wiesz - powiedziałem do siebie - że wszystko tutaj dokoła, i w ogóle na całym 

świecie, należy do ciebie? Możesz pojechać na Półwysep Synaj i przez Kanał Sueski dotrzeć 

nawet do Afryki, albo dla ochłody udać się w przeciwną stronę, gdzieś w okolice Bieguna 

Północnego.

- Jak Sprawa? - odezwał się kosmonauta spod gaśnicy tetrowej.

Leżał tam od czasu wczorajszej kraksy. Podniosłem go i posadziłem obok siebie. Był 

gruby, łysy i miał świńskie oczka.

- O co panu chodzi? - zapytałem.

- O Sprawę.

-  O niczym nie wiem  -  odparłem z godnością.  -  Właśnie wybieram się na Biegun 

Północny, żeby złożyć wizytę białym niedźwiedziom.

- Ty lepiej przestań błaznować, dobrze ci radzę. Bo ta wizyta może się przeciągnąć.

Odrobinę straciłem rezon.

-  Dzisiaj   mamy   niedzielę,   dzień   wolny   od   pracy  -  wyjaśniłem.  -  Ale   skoro   pan 

dyrektor nalega, mogę przywieźć wahadło z domu. Pradziadkowe.

Jego świńskie oczka spoglądały ku niebu.

-  Pradziadkowe!  -  prychnął.  -  Miastu   potrzebne   jest   wahadło   supernowoczesne, 

skonstruowane zgodnie z projektem wykonanym przez nasz Instytut. Zawiesimy je u szczytu 

okazałej wieży, którą wzniesiemy w centrum Miasta. Rozciągnie ono kontrolę nad procesami 

egzystencjalnymi   każdego   człowieka,   wyznaczając   rytm   snu,   pracy   i   odpoczynku   oraz 

narzucając tempo.

Zatrzymałem się pośrodku chodnika i schowałem kosmonautę do skrytki, po czym 

background image

opuściłem   boczne   szyby,   bo   wewnątrz   samochodu   panowała   nieznośna   duchota.   Kiedy 

znowu spojrzałem przed siebie, zobaczyłem męską głowę. Głowa wyrastała z krawężnika, u 

podnóża   słupa,   do   którego   przymocowana   była   tablica   z   dużą   literą   „P"   i   z   mniejszym 

napisem „Taxi".

- Docenci z Instytutu - powiedziałem niepewnie - znowu włączyli to swoje urządzenie.

Na pierwszym biegu podjechałem do tej głowy. Otworzyłem drzwiczki i wychylając 

się z samochodu obejrzałem ją uważnie. Była normalnych rozmiarów, wyglądała naturalnie - 

jakby należała do żywego mężczyzny, którego zakopano w ziemi aż po szyję. Mężczyzna 

rozglądał się na boki, prawdopodobnie za taksówką, i wyraźnie ignorował moją obecność.

Wysiadłem   z   wozu   i   przykucnąłem   przy   tym   mężczyźnie.   Miał   gładko   wygolone 

policzki, krzaczaste brwi, ciemnoniebieskie oczy, bruzdy wokół ust i szpakowate baki. Mógł 

mieć nie więcej niż pięćdziesiąt lat. Pilnie szukał wzrokiem taksówki i nadal zdawał się mnie 

nie widzieć, ale za to ja widziałem go teraz lepiej. Kontury jego głowy obrysowane były 

cienką   wiązką   opalizujących   prążków,   jak   to   bywa   przy   zbyt   kontrastowym   obrazie 

telewizyjnym.

- Wyregulujcie to swoje urządzenie, panowie docenci - powiedziałem półgłosem. - 

Odkryłem waszą mistyfikację.

W odpowiedzi docenci pokazali mi drugą głowę, tym razem kobiecą; świadczyły o 

tym  tlenione  włosy i makijaż  wokół oczu. Dół twarzy kobiety i jej całą resztę zakrywał 

chodnik. Kontury tego, co wystawało ponad płyty chodnika, również obrysowane były cienką 

wiązką opalizujących prążków.

Kobieta   ustawiła   się   za   mężczyzną.   Ona   także   czekała   na   taksówkę,   tyle   że   była 

bardziej niecierpliwa. Co rusz unosiła rękę i machała mi nią przed nosem. Mnie jakoś nie 

dostrzegała,   chociaż   jej   włosy   niemal   dotykały   moich   butów.   Odsunąłem   się   na   bok, 

potrącając   przy   tym   kosz   na   śmieci.   Starannie   złożona   na   pół   leżała   przy   nim   gazeta: 

„Dziennik   Miasta"   z   datą   minionej   środy.   Gazeta   była   nieskazitelnie   czysta,   a   kiedy   ją 

rozpostarłem, poczułem zapach farby drukarskiej.

Zostawiłem ją w tym samym miejscu i tknięty nagłą myślą podszedłem do stojącej na 

jezdni ciężarówki  wyładowanej  supremą.  Wspiąłem się do kabiny i przetarłem  dłonią  po 

siedzeniu kierowcy.

- Zapomnieliście o kurzu - powiedziałem w przestrzeń wierząc, że docenci z Instytutu 

dobrze mnie słyszą. - O czterodniowym kurzu, wy durnie!

Z   wysokości   kabiny   ciężarówki   -   przykładem   mężczyzny   z   postoju   taksówek   - 

rozejrzałem się dokoła. Było więcej tych głów po obu stronach ulicy. Niektóre wystawały z 

background image

ziemi w całości, większość wystawała tylko częściowo, innym wystawał tylko czubek. W 

jedną i w drugą stronę sunęły one ruchem falującym wzdłuż chodnika, trzymając się raczej 

jego brzegu, w pobliżu domów, niż środka.

- To halucynacja - powiedziałem pod adresem docentów. - Wiem, że to halucynacja.

Nie patrząc na boki udałem się prosto do fiata i zapuściłem silnik. Do „Amaltei" 

pojechałem   jezdnią,   z   poszanowaniem   przepisów   ruchu   drogowego.   Zaparkowałem 

naprzeciwko   rozbitych   drzwi   i   z   siatką   na   zakupy   przeciąłem   chodnik   bacząc,   by   nie 

nadepnąć na czyjąś głowę. Zaopatrzyłem się w puszki z sokiem grejpfrutowym, cytrynowym 

i pomidorowym oraz w jeden z bochenków chleba, które wciąż były chrupiące, aromatyczne i 

jeszcze ciepłe.

Opuszczając supersam wybrałem krótszą drogę - tę przez wystawę. Ale ta droga już 

nie istniała. Okno wystawowe było całe. Musiałem go dotknąć, by się upewnić, że nie jest to 

przywidzenie.

Wyszedłem na zewnątrz przez rozbite drzwi.

Chodnik   przed   sklepem,   gdzie   jeszcze   niedawno   leżała   kupa   stłuczki,   świecił 

czystością, chociaż między płytami trylinki tu i ówdzie pobłyskiwały drobne okruchy szkła. 

Nieco dalej znalazłem grudkę rozdeptanego kitu.

Ktoś   wstawił   tę   szybę   i   zrobił   tutaj   porządek.   Jeśli   docenci   chcieli   mnie   o   tym 

przekonać, to im się udało. Jeśli chcieli mi napędzić strachu, to także im się udało. Czym 

prędzej zawróciłem do domu.

A kiedy znalazłem się w swoim mieszkaniu na poddaszu, kiedy zamknąłem za sobą 

drzwi na klucz i kiedy upuściłem na podłogę kuchni grzechoczące w siatce puszki z sokami, 

wtedy   odkręciłem   butelkę   „Czystej   żytniej"   i   po   pół   godzinie   byłem   już   dokumentnie 

urżnięty.

*.*.*

Leżałem   kołysząc   się   łagodnie   w   hamaku   rozpiętym   między   dwiema   palmami   na 

bezludnej   wyspie.   Bezludna   wyspa   nie   była   całkiem   bezludna,   ponieważ   oprócz   mnie 

znajdowała   się   na   niej   Renata   i   widziałem   jakiegoś   faceta   zaczajonego   za   pobliskim 

pagórkiem. Wszyscy troje byliśmy nadzy.

Renata stała przed sztalugami i malowała mój akt. Jej ciało pokrywały różnobarwne 

plamy w miejscach, w których mieszała ze sobą farby, dobierając odpowiedni odcień.

Ten facet za pagórkiem to był Kudłaty. Z ociąganiem podszedł do sztalug, a Renata 

nie patrząc na niego machinalnie wykonała pędzlem na jego piersi napis: „Appleby Point 26".

background image

- Nie myśl, że ja tak ze wszystkimi  - powiedziała do mnie. - Sam widzisz, że to 

dopiero dwudziesty szósty.

- Dzisiaj - wtrącił Kudłaty, akcentując to słowo. - Numer kolejny mam na plecach.

Odwrócił się do mnie plecami i rzeczywiście miał na nich numer: 2217568.

-   Dwa   miliony,   dwieście   siedemnaście   tysięcy,   pięćset   sześćdziesiąt   osiem   - 

powiedział Kudłaty dobitnie na wypadek, gdybym nie mógł odczytać tego numeru.

- Mój Boże - Renata z niedowierzaniem musnęła palcami czoło, rozmazując na nim 

zieleń kobaltową. - Pojęcia nie miałam, że tyle się tego uzbierało.

- Nie szkodzi - odparłem i zwróciłem się do Kudłatego. - Rozhecuj mnie.

Postąpił kilka kroków w moją stronę i chyba wreszcie mnie poznał.

- To ja już sobie pójdę - oświadczył i tchórzliwie wycofał się za swój pagórek.

Tymczasem Renata usiadła okrakiem na sztalugach.

- Ja cię rozhecuję - obiecała.

- To już może innym razem - powiedział ktoś za mną.

Obejrzałem się. Szedł ku nam Szef. On także był  goły;  na nogach miał koturny i 

zasłaniał krocze zdechłym szczurem, który pod rozdętym różowym brzuchem wyglądał jak 

korzonek gigantycznego jabłka. Jego świńskie oczka przewiercały mnie na wylot.

- Ten człowiek jest poszukiwany przez milicję - dodał. - Ciążą na nim trzy ciężkie 

zarzuty. Po pierwsze: nawiązał kontakt z angielskim szpiegiem, Jonathanem T. Smithem o 

przydomku „doktor", i usiłował mu sprzedać dokumentację pewnego urządzenia. Po drugie: 

w celach sabotażowych zniszczył telewizor służbowy. Po trzecie: wypił całą butelką „Jasia 

Wędrowniczka", rujnując tym samym budżet reprezentacyjny Instytutu.

- Co tam chowasz? - zaciekawiła się Renata.

- Gdzie? - spytał Szef.

- Pod tym zdechłym szczurem.

- To wahadło. Jądrowe.

- Neutronowe - sprostowałem.

- Możesz pokazać? - poprosiła Renata. Szef przecząco potrząsnął łysym łbem.

- To tajemnica państwowa - odrzekł stanowczo.

Zza jego pleców wyjrzał androidalny robot.

- Jestem - przedstawił się kobiecym głosem - doktor Jonathan T. Smith z Jonathan 

Smithsonian Hospital. Specjalista od chorób umysłowych. Na co pan cierpi? - zapytał mnie. - 

Na zaburzenia snu czy na demencję?

- Jestem erotomanem oraz impotentem - wyznałem. - Spotkał się pan już z czymś 

background image

takim w swojej praktyce lekarskiej? Jestem też cyklofrenikiem. Właśnie zaczęła mi się faza 

maniakalna. Poza tym kolekcjonuję wahadła.

Doktor Jonathan T. Smith klasnął w metalowe dłonie. Z jam, wykrotów i kretowisk 

powyłazili docenci i zmienili dekoracje. Leżałem teraz na kanapo-tapczanie, we własnym 

mieszkaniu, a Renata tańczyła ognistego kankana z przytupem.

- Kankan z przytupem to jest to, czego ci trzeba - powtarzała, przekrzykując muzykę i 

chlaszcząc piersiami. - Kankan z przytupem na pewno cię rozhecuje.

Za ławą siedział Kudłaty. Był znudzony.

- Ale mnie to piwo goni - odezwał się.

- Renucha, gdzie tu jest kibel?

-  utaj, tutaj! - zawołała Renata i zachwycona nadstawiła mu swoje kolana.

Z kąta wyszedł Szef i oczarowany zakradł się do nich, żeby zobaczyć, co Kudłaty 

trzyma  przed sobą w  garści.  Aż zacmokał  z podziwu.  Dostał  za to  pięścią  w brzuch  od 

doktora Jonathana T. Smitha. Oddalił się skulony, popuszczając w spodnie.

Renata wskoczyła na ławę. Strąciła przy tym mosiężny świecznik i popielniczkę.

- Najpierw kozaka, potem trepaka! - oznajmiła.

Powstrzymałem ją gestem.

- Tym mnie nie rozhecujesz - rzekłem.

Spojrzała speszona na mnie i na doktora Jonathana T. Smitha, podczas gdy Kudłaty 

wpychał do rozporka to, co z niego poprzednio wydobył: wiśniowy krawat w delikatny biały 

deseń.

- Już wiem - powiedziała. - Przyprowadzę tutaj Zojkę. We dwie rozhecujemy cię, że 

się wściekniesz.

Tak jak stała wybiegła z mieszkania na ulicę. Doktor Jonathan T. Smith, Kudłaty i ja 

w milczeniu czekaliśmy na jej powrót. Wkrótce rozległ się gong u drzwi wejściowych.

*.*.*

To nie był gong u drzwi wejściowych, to było bicie pradziadkowego zegara,  które 

wyrwało  mnie  z pijackiej drzemki.  Zegar wybijał  godzinę dziewiętnastą,  a ja leżałem  na 

kanapo-tapczanie Renaty i czułem, że nadal jestem zalany w bryzg.

Jakoś się pozbierałem z tego kanapo-tapczanu, w łazience puściłem wodę do wanny i 

poszedłem do kuchni, gdzie wypiłem dwie szklanki soku cytrynowego z glukozą. Glukoza 

wzmacnia organizm. Przynajmniej takie jest zdanie specjalistów.

Po kąpieli ogoliłem się i umyłem zęby. Wypiłem trzecią szklankę soku z glukozą i 

background image

nagi   poszedłem   do   swojego   pokoju.   Stanąłem   w   szeroko   otwartym   oknie,   schnąc   w 

wieczornym upale, i wyjrzałem na ulicę.

Ruch na ulicy był niewielki i panowała na niej cisza katakumb. Nieliczni przechodnie 

śpieszyli do domów, unosząc głowy nad chodnikiem, jakby właściwy grunt znajdował się 

półtora   metra   niżej.   W   nastającym   mroku   pasemka   opalizujących   prążków,   które 

obrysowywały kontury tych głów, szyi i ramion były widoczne niczym aura Kirljana.

Z przeciwnej  strony ulicy biegła  przez jezdnię  dziewczyna  w  kwiecistej  sukience. 

Poruszała się zwiewnie, za każdym krokiem unosząc nad powierzchnią asfaltu rozchylone 

usta, jakby chwytała powietrze. Biegła prosto na jeden ze stojących samochodów. Swobodnie 

przeniknęła jego karoserię i w następnym momencie uśmiechnęła się figlarnie, już znad płyt 

chodnika.

- Halucynacja - wymamrotałem.

- Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar.

- Dzyk-dzak - zgodził się z nim budzik.

- Już bardziej realne są moje sny - podjąłem. - W każdym razie hecują mnie jak diabli. 

Niech mnie szlag trafi, jeśli zaraz nie pojadę do Zojki.

- Kap-put - ostrzegały mnie krople wody miarowo kapiącej w łazience.

Oczywiście inaczej ułożyłem folię w wannie.

*.*.*

Zojka mieszka po drugiej stronie Miasta, w dzielnicy willowej. Razem z rodzicami 

zajmuje połowę bliźniaka, przy czym do rodziców należy piętro, a ona samotnie rezyduje na 

parterze. Na ten parter dostałem się po masce mojego fiata przez otwarte okno, bo drzwi 

werandy były zamknięte na klucz. Chodziłem po pokojach, zapalając światła, i mechanicznie 

rejestrowałem   w   pamięci   wygląd   elementów   wystroju:   brokatowe   zasłony   na   oknach, 

sekretera, wspaniały antyczny kredens, trochę pomniejszych antycznych mebli, fotele obite 

skórą, puszyste dywany, kinkiety, boazerie, kominek, luksusowy telewizor stojący na kurzej 

łapce, wysokiej klasy sprzęt stereo, w kuchni zaś pełna automatyzacja.

Jeden z pokoi przysposobiony został na kurwidołek. Nie było w nim górnych świateł; 

boczne, dyskretne światła paliły się przy samej podłodze. Znajdował się tu gruby materac 

okryty włochaczem spływającym na podłogę, gdzie pełnił funkcję dywanu, barek, adapter i 

szafa, w której oprócz koszulek nocnych i peniuarów wisiały tylko męskie piżamy w różnych 

rozmiarach.   Naprzeciwko   mnie   wznosił   się   pięcioskrzydłowy   jedwabny   parawan,   a   obok 

niego, w rogu - szklana kabina z natryskiem. Ta kabina była czymś w rodzaju teatru jednego 

background image

cienia; tutaj Zojka dla specjalnych gości wystawiała swój monodram.

- Nieźle cię urządził ten łysy,  spasiony szczyl - powiedziałem. - On i inni. Dbają 

chłopcy o ciebie i o swoją przyjemność.

Otworzyłem barek. Wyjąłem z niego baton białej czekolady. Obejrzałem etykietki na 

butelkach i postanowiłem zaufać „Vat 69". Z batonem i butelką szkockiej przeszedłem do 

łazienki. W łazience zastałem Zojkę.

- Co za urocze spotkanie - powiedziałem do jej głowy wystającej kratek na posadzce.

Zojka szykowała się właśnie do kąpieli, wyjmując spinki z włosów i nie odrywając 

wzroku   od   kolumny   maskującej   kolanko   pod   zlewem.   Chyba   była   rozebrana,   bo   nawet 

ramiączek halki nie mogłem dojrzeć na jej ramionach prześwitujących między kratkami na 

posadzce.   Potem   głowa   Zojki   przeniknęła   bok   wanny   i   zanurzyła   się   w   niej,   znikając 

całkowicie pod dnem.

- Nie siadaj! - krzyknąłem. - Wstań! O rany boskie, wstawaj!

Zojka jednak usiadła, głucha na moje prośby, i przestałem ją widzieć.

Wanna   nie   była   obudowana   ze   względu   na   swój   kształt   stylizowany   na 

osiemnastowieczną   modłę.   Wyglądała   jak   balia   i   stała   na   sześciu   grubych,   wysokich, 

szponiastych   łapach.   Ukląkłem   i   zajrzałem   pod   nią   z   nadzieją,   że   coś   tam   zobaczę. 

Zobaczyłem jedynie rękę Zojki zaciśniętą na czymś obłym. Prawdopodobnie Zojka skrapiała 

głowę szamponem. Najważniejsza reszta znajdowała się dużo niżej, gdzieś pod posadzką.

Klęcząc   pocieszyłem   się   paroma   łykami   szkockiej   i   zagryzłem   batonem 

czekoladowym.

A może - pomyślałem - warto na to popatrzeć z drugiej strony?

Wstałem i szorując bokami o ściany zbiegłem po schodach do piwnicy. Przez chwilę 

miotałem   się   tam   w   tych   ciemnościach,   aż   nagle   zamarłem   -   cały   w   oparach   gorącego 

erotyzmu. Tak, warto było na to popatrzeć z drugiej strony.

Obrysowane pasemkiem opalizujących  prążków ciało Zojki wisiało pod sufitem w 

pełnej   krasie.   Nie,   nie   wisiało,   raczej   siedziało,   o   czym   świadczyły   jej   nogi   ułożone   w 

stosunku do tułowia pod kątem prostym, i jej pośladki rozpłaszczone na dnie niewidzialnej 

wanny. Miałem te pośladki na wysokości oczu, prawie przed samym nosem.

Bez pośpiechu obszedłem wokół ciało Zojki, a później zatrzymałem się między jej 

rozchylonymi   nogami   i   przykucnąłem   pod   ścianą.   Tym   razem   Zojka   wystawiała   swój 

monodram wyłącznie dla mnie i to nie w teatrze jednego cienia, ale w teatrze jednego aktora i 

w blasku jupiterów. Z odległości metra  widziałem ją cudownie wyraziście  i nawet kiedy 

wstała, żeby się podmyć, w stropie zniknęła tylko jej górna część, najważniejsza reszta nadal 

background image

wyczyniała taneczne wygibasy przede mną.

Poczułem,   że   drżą   mi   łydki   i   wytrysnęło   ze   mnie   ciepło   w   ciasnotę   kąpielówek. 

Odczekałem, aż wyrówna mi się oddech, i pociągnąłem łyk z butelki. Zojka włożyła na siebie 

mgielną podomkę  do połowy ud, poszła do następnego boksu piwnicznego, gdzie znowu 

usiadła   pod   sufitem,   tyle   że   w   innej   pozie:   przodem   do   ściany   i   z   nogami   zgiętymi   w 

kolanach. Rozczesywała mokre włosy.

- Umyłaś  głowę - powiedziałem  - więc dzisiaj nie będzie sztafety,  co? Czy może 

będzie?

Odpowiedziało mi wycie. Było tak odległe i przytłumione, że z początku uznałem je 

za złudzenie. Ale powtórzyło się.

Wróciłem po schodach na górę i podszedłem do otwartego okna. Wycie rozległo się 

po raz trzeci. Było donośne, długie i potępieńcze. W ten sposób jakiś przybysz  z planety 

Kanibalia mógł przywabiać innych Kanibalian. Albo doktor Jonathan T. Smith dawał sygnał 

końca weekendu. Albo też docenci z Instytutu podłączyli do swojego urządzenia dodatkową 

przystawkę i wywoływali w moim umyśle halucynacje słuchowe.

Chwiejnie   ruszyłem   do   kurwidołka   Zojki.   Postanowiłem   trochę   odpocząć   na   jej 

materacu,   a   potem   znieść   do   piwnicy   ten   materac   i   nieco   zapasów   z   barku,   by   w 

komfortowych warunkach obejrzeć sobie, jak Zojka zalicza sztafetę.

*.*.*

Padł daleki strzał i jednocześnie ciszę nocną rozdarł skowyt. I znowu padł strzał, po 

którym ponownie zapadła cisza.

*.*.*

Obudziłem się, kiedy słońce stało już wysoko. Leżałem na materacu w kurwidołku 

Zojki i tuliłem do serca szczelnie zakręconą butelkę „Vat 69". Byłem wypoczęty,  niemal 

trzeźwy i zdecydowanie mniej połamany, obolały i rozbity niż wczoraj. Byłem też głodny. 

Naglony tym głodem, wciąż tuląc do serca butelkę szkockiej, przetrząsnąłem pawlacze i obie 

lodówki   w   kuchni   Zojki.   Na   śniadanie,   które   zjadłem   z   apetytem,   zaserwowałem   sobie 

pieczywo,   masło,   dwa   plasterki   szynki   z   czarnym   kawiorem,   udko   kurczaka,   kawałek 

wędzonej polędwicy i neskę. Neskę zaparzyłem  w dzbanku o pojemności litra, bo mimo 

wszystko cokolwiek mnie suszyło. Na koniec zaprosiłem się na pół szklaneczki „Vat 69", by 

podtrzymać pogodny nastrój wewnętrznej harmonii.

Nagłe odstawienie alkoholu może wywołać przykre objawy. Przynajmniej takie jest 

background image

zdanie specjalistów. Po namyśle doszedłem do wniosku, że warto dodatkowo zabezpieczyć 

się przed tymi objawami i wlałem do szklanki resztę szkockiej. Popiłem nią witaminy, które 

znalazłem w apteczce Zojki. Witaminy są niezbędne do prawidłowego przebiegu procesów 

życiowych. To także jest zdanie specjalistów.

Przypomniały   mi   się   zdarzenia   z   wczorajszego   wieczora   i   z   przykrością 

uświadomiłem sobie, że przespałem frapujące widowisko.

- Dzisiaj go nie prześpię - zapewniłem docentów. - Dzisiaj będę oglądać tę sztafetę, 

dopóki ostatni zawodnik nie dotrze do mety, dopóki nie zapadnie kurtyna.

Zszedłem po schodach do piwnicy,  żeby powtórzyć  to Zojce. Ale w piwnicy były 

tylko graty i mroczne cienie w boksach.

No- tak - pomyślałem. - Przecież dziś mamy poniedziałek. Ona jest teraz w pracy.

Wracając na górę sprawdziłem godzinę na ręcznym zegarku. Było już po trzynastej. Ja 

też powinienem być teraz w pracy. Powinienem siedzieć w gabinecie Szefa i tłumaczyć się, 

dlaczego nie załatwiłem Sprawy.

Domek Zojki opuściłem tą samą drogą, którą się tu dostałem. Cofnąłem fiata spod 

otwartego okna i zanim wjechałem na jezdnię, popatrzyłem na boki. Przechodniów nie było 

zbyt wielu i przeważały wśród nich kobiety. Właśnie zbliżała się jedna, dosyć młoda, ubrana 

w przewiewną bluzeczkę głęboko wydekoltowaną. Równo z linią tego dekoltu przecinały ją 

płyty   chodnika.   Reszty   jej   ciała   nie   widziałem,   więc   może   była   wydekoltowana   jeszcze 

głębiej. Miała ładne piersi.

- Podskocz! - zawołałem do niej przez otwartą szybę. - Podskocz trochę!

Zamiast niej podskoczył  chłopiec, którego prowadziła za rękę, i wyglądało to tak, 

jakby  sprawdzał,   co   dzieje   się   na   powierzchni,   i   z   powrotem   dawał   nurka   pod   chodnik. 

Kobieta   przeniknęła   przez   drzwiczki   fiata;   jej   głowa   oddzielona   od   szyi   podwoziem 

samochodu prześliznęła się chybotliwie wzdłuż siedzenia pod moimi kolanami i wychynęła 

po przeciwnej stronie wozu.

Środkiem jezdni przesuwała się ścieśniona grupa ludzi. Ci, co byli na zewnątrz, sunęli 

zanurzeni w asfalcie do pasa, pozostali tworzyli zbite stadko i jezdnia sięgała im tylko do 

kolan. Prawie wszyscy trzymali ręce wyciągnięte przed siebie lub uniesione w górę i wszyscy 

podrygiwali w tym samym rytmie. Byli to pasażerowie autobusu. Kierowca siedział z przodu 

na   wyimaginowanym   fotelu,   opierał   stopę   na   wyimaginowanym   pedale   gazu   i   kręcił 

wyimaginowaną   kierownicą.   Wyglądało   to   zabawnie.   Jakiś   czas   jechałem   za   nimi   żeby 

nacieszyć oczy tym widokiem. Wyprzedziłem ich przed Parkiem Kultury i Wypoczynku i 

przyśpieszając zobaczyłem psa leżącego na jezdni. Mogłem go z łatwością ominąć, ale nie 

background image

zrobiłem tego, bo zabawa z tymi zjawami zaczynała mnie wciągać.

- Przejechałeś psa - powiedział fiat. Roześmiałem się.

- Przejechałeś psa - powiedział fiat powtórnie. -Nie czułeś tego?

- Oczywiście, że czułem - odpowiedziałem mu ze śmiechem.  - Podrzuciło cię, aż 

łomotnęły amortyzatory.

Rzeczywiście nas podrzuciło - pomyślałem i z całej siły nacisnąłem hamulec.

Na wstecznym biegu podjechałem do tego psa. Był wielki i płowy; leżał na boku, z 

otwartymi ślepiami i z otwartym pyskiem, na którym skrzepła krew. Krople skrzepniętej krwi 

widoczne były także wokół zwierzęcia. Pochyliłem się nad nim i dotknąłem go. Pod palcami 

poczułem gęstą skudłaconą sierść. To nie było złudzenie, ten pies istniał naprawdę. Był realny 

i martwy od kilku godzin.

Przewróciłem go na prawy bok i ukazał mi się dość okropny widok. Przypomniałem 

sobie nocne wycie i strzały - odgłosy walki, która stoczyła się tutaj, a ja teraz miałem przed 

sobą jej rezultat. Ten pies może był agresywny, może nawet wściekły i należało go zabić. 

Ktoś uzbrojony stał gdzieś w tej okolicy. Tropił to zwierzę, niewykluczone zresztą, że ono 

zaatakowało tego kogoś. Pierwszy strzał, oddany w momencie zaskoczenia czy zawahania, 

był niezbyt dokładny. Kula rozorała psu mięśnie szyi i zdruzgotała mu lewą stronę pyska. 

Pies   skowycząc   z   bólu   i   strachu   przebiegł   parę   metrów,   kiedy   dosięgła   go   druga   kula 

skierowana tym razem precyzyjnie pod łopatkę.

To mi nie wyglądało na przypadkową ofiarę wojny atomowej, ani na trofeum doktora 

Jonathana   T.   Smitha,   który   polując   podczas   weekendu   pomylił   psa   z   zającem,   ani   tym 

bardziej   na   robotę   przybyszy   z   planety   Kanibalia.   Prędzej   skłonny   byłbym   uznać,   że   to 

docenci z Instytutu wyposażyli swoje urządzenie w kolejną przystawkę, zdolną wywoływać 

halucynacje dotykowe.

*.*.*

Coś kazało mi się zatrzymać przy ,,Amaltei", coś w wyglądzie tego supersamu. Nie 

zważając   na   tłum   pieszych   torujących   sobie   piersiami   drogę   przez   beton   chodnika, 

podszedłem do drzwi sklepu. Były otwarte, ale nie rozbite. Zamki zostały na powrót starannie 

przymocowane,  a krata  wyprostowana  i zawieszona  na zawiasach,  które  pokrywała  farba 

dobrana pod kolor ościeżnicy. W metalowej ramie drzwi pyszniła się nowo wstawiona tafla z 

siedmiomilimetrowego  szkła. Przyjrzałem  się tej  tafli  i odkryłem  na niej  odciski palców. 

Jeden z nich, pozostawiony w trzech miejscach, przecinała skośna blizna.

Wątpliwe, żeby przybysze z planety Kanibalia mieli linie papilarne. Wątpliwe też, by 

background image

doktor   Jonathan   T.   Smith   zawitał   do   Miasta   z   ekipą   remontową.   Możliwe   natomiast,   że 

docenci udoskonalili swoje urządzenie i dbając o szczegóły, poszli z halucynacjami na całego.

Zajrzałem   w   głąb   sklepu.   Liczni   klienci   zażywali   terakotowej   kąpieli   między 

stoiskami,   sprzedawczynie   plotkowały   albo   wypatrywały   złodziei.   Wracając   do   fiata 

zlustrowałem spojrzeniem ulicę. Jakiś mężczyzna wynurzył się nagle z krawężnika i dołączył 

do innych pieszych. Chyba wysiadł właśnie z samochodu. Zatrzasnąłem drzwiczki swojego 

fiata i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Kiedy ruszałem, poczułem na sobie czyjś wzrok. 

*.*.*

Ciało   martwego   psa   -   rozmyślałem,   stojąc   przed   lustrem   na   swoim   poddaszu   - 

pozbawione było aury. Moje także jej nie ma. Nie ma jej nikt i nic, co istnieje realnie.

Pradziadkowy zegar przekomarzał się z budzikiem, dopingowała ich woda kapiąca z 

nieszczelnej rurki przy bojlerze w łazience, a ja zestawiałem fakty.

Rozbita wystawa  i drzwi „Amaltei".  Nocne wycie, skowyt  i strzały.  Martwy pies. 

Wstawiona   szyba   wystawowa,   naprawiona   krata,   zawiasy   i   zamki.   Uprzątnięty   chodnik, 

grudka kitu między płytkami trylinki, odciski palców na szkle.

Człowiek   -   pomyślałem.   -   W   Mieście   oprócz   mnie   jest   jeszcze   jeden   człowiek. 

Ludzkość   odeszła,   pozostawiła   tylko   strażnika,   któremu   nakazała   mordować   maruderów, 

mordować wszystko, co nie zdążyło zabrać się z innymi. Może jest to skądinąd konfident 

przybyszy   z   planety   Kanibalia.   Kanibalianie,   przeprowadzając   ludożerczą   eksterminację 

ludzkości, zdawali sobie sprawę, że w pośpiechu mogli przeoczyć pojedyncze sztuki i polecili 

swojemu   współpracownikowi   ubić   je,   by  usunąć   świadków.   Obiecali   poruczyć   mu   za   to 

absolutną władzę nad światem.

- Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar.

Muszę pogadać o tym z Szefem. Zawiozę mu „Jasia Wędrowniczka", usiądę przed 

jego biurkiem i wyznam ponuro:

- Ma pan rację, panie dyrektorze. Ci z Przedsiębiorstwa ukrywają się przed nami w 

krzakach.

Szef oderwie od uszkodzonego telewizora wzrok przepełniony bólem.

- O czym ty pleciesz? - spyta. Pochylę się ku niemu - nie zanadto poufale, raczej żeby 

podkreślić swoje oddanie.

- Pan dyrektor wrócił z weekendu, prawda? - powiem. - A oni nie wrócili. Nie wrócił 

nikt. Nikt, jeśli nie liczyć jakiegoś indywiduum, które uzbrojone włóczy się po Mieście.

I   opowiem   mu   o   zastrzelonym   psie.   Wtedy   on   odkorkuje   prezent   i   otworzy 

background image

inkrustowaną szkatułkę z cygarami.

- Więc ma broń? - upewni się.

- I zabija - dodam.

Po drugim kieliszku jego świńskie oczka błysną przebiegle.

- To dyrektor techniczny Przedsiębiorstwa - stwierdzi. - Na pewno on. Przez dwa lata 

przebywał w południowo-wschodniej Azji, u łowców głów. Tak mu to weszło w krew, że do 

dzisiaj nie może się powstrzymać. Zebrał już ładną kolekcję. Preparuje je ręcznie i suszy w 

piekarniku.

Łzy spłyną mi po policzkach.

- Ale dlaczego mnie...? - załkam.

- Żebyś nie dotarł z naszą dokumentacją i zleceniem do Przedsiębiorstwa. W razie 

jakiegoś szumu oni wykręcą się sianem, a nas ci z Centrali wydupczą, bo nie będziemy mieli 

podkładki.

Drżącą ręką podniosę z biurka swój kieliszek.

- To co ja mam robić, panie dyrektorze? - zapytam.

-   Działać   -   odpowie   Szef.   -   Zojka,   przynieś   dwie   kawy!   -   wrzaśnie   w   stronę 

sekretariatu, po czym  znów zwróci się do mnie. - Działać i pamiętać o Sprawie. Ani na 

sekundę nie wolno ci spuścić oka ze Sprawy. Sprawa Sprawy jest Sprawą Instytutu, Centrali i 

w ogóle, i tak dalej. Koncepcja budowy urządzenia, do którego potrzebne jest to wahadło, 

zrodziła   się   w   umysłach   ludzi   godnych   najwyższego   uznania,   w   umysłach   najwyższej 

zwierzchności. Sprawa nie ma  precedensu w całej  historii świata, wykuto  ją tytanicznym 

młotem na kowadle dziejów... i tak dalej.

- Trdyk-dak!,

-  Jadę do Instytutu - poinformowałem swoje odbicie w lustrze.

I pojechałem do Instytutu.

*.*.*

Nie   dojechałem   jednak   do   niego.   Dojechałem   zaledwie   do   Parku   Kultury   i 

Wypoczynku, do miejsca, gdzie niedawno znalazłem martwego psa. Chciałem jeszcze raz go 

obejrzeć.   Odszukałem   zakrzepłe   krople   krwi   rozpryśnięte   wokół   brunatnej,   nieforemnej 

plamy na asfalcie. Odszukałem także kłaczki płowej sierści, którą wydarły opony mojego 

wozu.

Ale pies zniknął.

Ogólnie biorąc w Instytucie uważają mnie za półinteligenta. Posługując się tą znikomą 

background image

ilością inteligencji obliczyłem, ile czasu upłynęło od chwili kiedy, przejechałem tego psa, i 

wykalkulowałem sobie, że przez ten czas Strażnik wraz z martwym zwierzęciem nie zdołał 

oddalić się stąd zbyt daleko i nadal przebywa gdzieś w tej okolicy.

- Dzieli cię od niego akurat odległość strzału - odezwał się kosmonauta. - I ma cię na 

muszce.

Jego   głos   dobiegł   mnie   przytłumiony,   ponieważ   kosmonauta   leżał   w   skrytce 

samochodu. Kuląc się wróciłem truchtem do fiata.

- To daremne - ciągnął kosmonauta. -Nie uciekniesz przed nim. Będzie cię tropił i nie 

ustanie, dopóki nie wpakuje ci kuli pod lewą łopatkę.

Nie chciałem, żeby wpakowano mi kulę pod lewą łopatkę, toteż przycisnąłem gaz do 

dechy i pomknąłem do domu.

*.*.*

Tkwiłem przy oknie, ukryty za firanką. Pradziadkowy zegar wybił szesnastą i tłum na 

ulicy   gęstniał.   Ludzie   opuszczali   zakłady   pracy,   tworzyli   kolejki   przed   sklepami   i   na 

przystankach  autobusowych,  i z zakupami  szli  do domów,  brodząc po pas  w chodniku i 

roztaczając wokół siebie opalizującą aurę.

Strażnik,   kiedy   się   tu   zjawi,   nie   będzie   brodził   po   pas   w   chodniku   i   nie   będzie 

roztaczał aury. Ja także jej nie roztaczam.

Przeniosłem wzrok na pawilon handlowy rozpłaszczony pod wieżowcem z przeciwka, 

na sklepy mieszczące się w tym pawilonie: kosmetyki, wyroby wikliniarskie, optyk, artykuły 

piśmienne,  galanteria skórzana, części elektrotechniczne i sklep ze sprzętem myśliwskim- 

„Ryś".

Sklep ze sprzętem myśliwskim.

- Nie, cholera - powiedziałem - tak tanio nie sprzedam swojej skóry.

Wziąłem ze sobą tłuczek do mięsa i w samym podkoszulku i slipach wyszedłem z 

mieszkania. Na trzecim piętrze spotkałem sąsiada pnącego się pod górę. Sąsiad minął mnie 

obojętnie, przebierając żwawo parą swoich długich nóg, które zwisały pod ciągiem schodów, 

podczas gdy jego tułów wystawał ponad schodami.

Wybiegłem   na   dwór.   Korzystając   z   osłony   samochodów   unieruchomionych   przy 

krawężnikach i pośrodku jezdni, przekradłem się na drugą stronę ulicy, przy czym zostałem 

przeszyty na wylot przez jakiegoś mężczyznę, który szorując tyłkiem po asfalcie pędził przed 

siebie i udawał, że prowadzi ciężarówkę. Z tłuczkiem do mięsa stanąłem naprzeciwko sklepu 

ze sprzętem myśliwskim i popatrzyłem na tych ludzi grzęznących w chodniku dokoła.

background image

- Do diabła ze skrupułami - mruknąłem. - Tu chodzi o moją skórę.

Z rozmachem rzuciłem tłuczkiem w wystawę. Wraz z hukiem pękającej szyby zawyła 

syrena.  Nie spodziewałem  się, że sklep ten wyposażony jest w system alarmowy i przez 

chwilę miałem wrażenie, że tłum na ulicy zamarł w swojej betonowej krynolinie, by śledzić 

dalszy rozwój wypadków.

Ale   ci  ludzie  zajęci   byli   wyłącznie   własnymi   sprawami.  Odczekałem,   aż  ucichnie 

hałas   rozsypujących   się   odłamków   szkła,   i   przy   akompaniamencie   zawodzącej   syreny 

wkroczyłem przez wystawę do wnętrza „Rysia". Za pomocą kordelasa o kościanej rękojeści, 

który zabrałem z regału, przeciąłem przewody instalacji alarmowej i rad z panującej na nowo 

ciszy zlustrowałem stojak z bronią. Zdecydowałem się na pięciostrzałowy sztucer z lunetą o 

dwunastokrotnym   powiększeniu.   Naboje   były   zamknięte   w   sejfie,   ale   klucze   od   sejfu 

odnalazłem  z  łatwością.   Jak należało  się  spodziewać,  pozostawiono  je optymistycznie   na 

zapleczu, wiszące w gablocie, na haczyku, pod którym widniał odręczny napis: „Klucze od 

seiwu".

Załadowałem magazynek i trzymając odbezpieczony sztucer w prawej ręce, w lewej 

zaś - paczkę naboi, wróciłem na swoje poddasze.

Miałem teraz broń i czułem się pewniej. Czułem się tak pewnie, że nawet upichciłem 

sobie obiad i zjadłem go z apetytem. Również z apetytem wypiłem setkę „Czystej żytniej".

- Trdyk-dak - mówił pradziadkowy zegar. - Pij-tak, trdyk-dak, pij-tak.

Powtórnie napełniłem literatkę, położyłem się na tapczanie i zapaliłem papierosa.

- Twoje zdrowie, ty stary klamocie - powiedziałem do wahadła, które bezskutecznie 

usiłowało   pochwycić   promienie   słońca   wpadające   przez   okno   pod   coraz   bardziej   ostrym 

kątem.

-   Kap-chlap   -   zachęcała   mnie   woda   kapiąca   z   nieszczelnej   rurki   przy   bojlerze   w 

łazience. - Kap-chlap.

Chlapnąłem. Potem przysunąłem do siebie budzik, by usłyszeć, co z kolei on ma mi do 

powiedzenia.

- Dzyk-dzak - mówił. - Dzyk-dzak, dzyk-dzak.

- Tylko tyle? - zapytałem z rozczarowaniem.

- Dzyk-dzak - powtórzył budzik i zaraz się poprawił: - Tu-gach, dzyk-dzak, tam-gach, 

dzyk-dzak.

Czule spojrzałem na sztucer oparty o regał biblioteczny.

- Kudłatego też dostanę - oświadczyłem.

- A jak - zaciekawił się pradziadkowy zegar.

background image

- Pif-paf - wyręczyła mnie w odpowiedzi kapiąca woda.

Z literatką żytniówki podszedłem do otwartego okna. Upał już zelżał i opadła fala 

pieszych, tylko przy pawilonie handlowym  pod wieżowcem z przeciwka panował jeszcze 

ruch. Przed optykiem stała kolejka, dużo osób zachodziło do sklepu z kosmetykami, mnie 

jednak interesowali głównie klienci „Rysia" i kiedy ich podglądałem, przyszło mi na myśl, że 

skoro   Strażnik   z   takim   monomaniakalnym   zapałem   naprawia   wyrządzone   przeze   mnie 

szkody,   to   niebawem   powinien   tutaj   przybyć   z   nową   szybą,   kitem,   farbą,   miotłą   i 

narzędziami.

On tutaj niebawem przybędzie, a ja mam znakomity punkt obserwacyjny i niech mnie 

szlag trafi, jeśli nie urządzę w nim stanowiska ogniowego.

*.*.*

Stanowisko ogniowe urządziłem ostatecznie na dachu. Wydostałem się na ten dach 

pod wieczór, zaopatrzony w puszkę z sokiem grejpfrutowym, w tabliczkę czekolady, sztucer i 

w paczkę naboi. Na sobie miałem flanelową koszulę, dżinsy, tenisówki oraz rozpinany sweter 

- na wypadek  chłodnej nocy.  Z tego powodu zaopatrzyłem  się także w butelkę  „Czystej 

żytniej". Postawiłem ją przy podmurówce okalającej połać dachową, na co - pod łagodnym 

powiewem wiatru - maszt pobliskiej anteny skrzypnął z dezaprobatą.

-   No   i   o   co   ten   szum?   -   powiedziałem   do   masztu.   -   Niewielkie   dawki   alkoholu 

zwiększają refleks, wzmacniają ostrość widzenia, podwyższają sprawność mięśni. Poważnie. 

Przynajmniej takie jest zdanie specjalistów.

Usiadłem   i   oparłem   stopy   o   podmurówkę.   Sztucer   położyłem   obok   siebie.   Bez 

pośpiechu   zwiększałem   swój   refleks,   wzmacniałem   ostrość   swojego   widzenia   i 

podwyższałem sprawność swoich mięśni. Zapadała noc. Paliłem papierosa, patrząc na Miasto, 

które   ciągnęło   się   aż   po   horyzont,   okryte   tęczową   łuną   i   obsypane   perłami   punktów 

świetlnych.

Potem  wyciągnąłem się na jeszcze ciepłej połaci dachowej i zacząłem nadsłuchiwać 

kroków Strażnika.

Miasto spowijała cisza. Oprócz poskrzypywania masztu anteny rozlegało się jedynie 

monotonne brzęczenie rtęciowych lamp ulicznych i wysoko wiszących neonów.

*.*.*

Wreszcie usłyszałem te kroki - tyle że gdzieś za moimi plecami. Spojrzałem za siebie i 

zobaczyłem Szefa, który sapiąc gramolił się na dach. Przed sobą taszczył służbowy telewizor. 

background image

Postawił go na kominku wentylacyjnym, ekranem obróconym w moją stronę.

- Przyniosłem go tutaj - wyjaśnił - żeby wam, kolego, było raźniej. Niestety, coś się w 

nim zacięło i niezmiennie wyświetla planszę z napisem „Sprawa wahadła”.

- Pamiętam  - zapewniłem Szefa. - Załatwię  Sprawę, jak tylko...  Czy to pan mnie 

uwięził na tym dachu, panie dyrektorze?

Energicznie potrząsnął swoim łysym łbem.

- Mnie w to nie mieszaj - odparł. - Sam się tutaj schowałeś. Z gwiazdozbioru Zegara 

Wahadłowego, a ściślej z planety Kanibalia przybyli do nas kosmiczni bracia i wprowadzają 

nowe rządy. Pojęcia nie masz, co to za cudowne istoty! Są wyłącznie na usługach dyrektorów 

i wyższych urzędników. Wszystkich nieudolnych zaopatrzeniowców przeznaczyli na odstrzał.

Oczy mi zwilgotniały.

- Załatwię tę Sprawę, przysięgam, panie dyrektorze. Zaraz, natychmiast.

Wstałem i wtedy w otworze dachowym ukazała się kudłata głowa Kudłatego.

- Przepraszam - powiedział Kudłaty. - Można?

Szef zaprosił go gestem i Kudłaty wlazł na dach, ciągnąc za sobą Renatę.

- Wszędzie tyle ludzi - zaczął się tłumaczyć - jakby zjechali zewsząd do Miasta na 

weekend.   I   kogo   nie   spotkasz,   to   albo   doktor,   albo   dyrektor,   albo   co   najmniej   strażnik. 

Nigdzie nie ma zacisznego miejsca. Chyba że... Renucha, popatrz - szarpnął Renatę za rękę. - 

Może za tym kominem, co?

- Wspaniale! - ucieszyła się Renata. - Chyba jedynie na dachu, za kominem jeszcze 

tego nie robiłam.

- Panie dyrektorze - wtrąciłem się. - Pan na to pozwala? Pozwala pan, żeby takie 

kudłate coś dobierało się do żony... do prawie żony pańskiego pracownika?

- A ty - odrzekł Szef - to nie dobierałeś się do mojej Zojki?

Żal ścisnął mi gardło.

- Ale nic mi z tego nie wyszło - powiedziałem. - Zojka daje tylko wyższej kadrze 

urzędniczej.

- On ma rację - odezwała się Zojka.

Szła ku nam z drugiego końca dachu, obciągając spódnicę. Miała wymiętą bluzkę, 

roztargane   włosy,   błędne   spojrzenie   i   w   ogóle   wygląd   kury,   która   w   godzinach   szczytu 

przedostała się z jednej strony autostrady na drugą.

- Przepraszam za to spóźnienie - mówiła. - Wracam prosto z kursu szkoleniowego w 

Appleby   Point.   Przy   okazji   poddałam   się   badaniom   kontrolnym   u   doktora   Jonathana   T. 

Smitha.  To bardzo sumienny i gorliwy lekarz. Badał mnie  w swoim gabinecie,  potem w 

background image

samolocie i przez całą drogę z lotniska aż tutaj, żeby niczego nie zaniedbać.

- Tak długo? - zdumiał się Szef. Jego świńskie oczka zabłysły gniewnie. - Czy to jakaś 

dostatecznie ważna osobistość, że tak długo?

- Sam go zapytaj - odrzekła Zojka. -Zdaje się, że nadal brak mu pewności, czy czegoś 

nie zaniedbał. Właśnie nadchodzi.

Machnęła ręką za siebie, skąd dobiegał odgłos zbliżających się kroków.

*.*.*

Odgłos   zbliżających   się   kroków   dobiegał   z   dołu   ulicy,   ja   zaś   leżałem   na   dachu, 

oślepiony światłem słonecznym. Po nocy spędzonej pod gołym niebem i na twardym podłożu 

byłem   zziębnięty   i   odrętwiały.   Miałem   obolałe   mięśnie   i   zesztywniałe   stawy,   a   odgłos 

każdego z tych kroków odzywał się w mojej czaszce jak uderzenie kafara.

Usiadłem i stękając rozprostowałem kręgosłup. Przetarłem oczy, ugasiłem pragnienie 

sokiem grejpfrutowym z puszki i podpełzłem do podmurówki na okapie dachu.

Strażnik   akurat   mijał   moje   stanowisko   obserwacyjno-ogniowe.   Szedł   powoli   i 

niefrasobliwie niczym turysta, który zwiedza ruiny Colosseum. Kroczył blisko krawężnika, 

po prawdziwym, namacalnym gruncie, podczas gdy inni ludzie, śpieszący na ranną zmianę, 

stąpali grzęznąc w chodniku po kolana. Przez lunetę sztucera patrzyłem na jego przygarbioną 

sylwetkę. Był siwy, ubrany w kombinezon roboczy; w prawej ręce niósł strzelbę myśliwską, z 

lewego ramienia zwisała mu ciężka torba narzędziowa, którą zrzucił na ziemię, kiedy dotarł 

do „Rysia". Po zgrzytającej mu pod butami stłuczce zbliżył się do wybitej wystawy, obejrzał 

tkwiące w niej odłamki szkła, potem wszedł do sklepu, by po paru minutach wyjść z niego z 

moim   tłuczkiem   do   mięsa.   Położył   ten   tłuczek   obok   swojej   torby   narzędziowej,   gdzie 

pozostawił   także   broń,   i   znowu   zbliżył   się   do   wybitej   wystawy.   Drelichową   rękawicą 

strzepnął okruchy szkła z gzymsu, po czym usiadł na tym miejscu i z kieszeni na piersiach 

wyjął papierosa. Zapalił go leniwie i paląc, tak samo leniwie szacował wzrokiem wyrządzone 

przeze mnie szkody.

Teraz   -   pomyślałem.   Myślenie   sprawiało   mi   niejaką   trudność.   -   Jeśli   mam   go 

zaskoczyć, jest to właściwy moment.

Odpełzłem   od   podmurówki   na   okapie   aż   pod   otwór   dachowy   i   po   klamrach 

osadzonych   w   murze   zlazłem   na   poddasze.   Poruszanie   się   sprawiało   mi   także   niejaką 

trudność. Mój rozmiękczony mózg z bezwładnością rtęci przelewał się w czaszce i boleśnie 

uderzał   o   jej   sklepienie.   Musiałem   się   przemóc,   by   nie   wejść   do   mieszkania   po   środki 

przeciwbólowe. Wytłumaczyłem sobie, że nie ma na to czasu, i po schodach zszedłem do 

background image

bramy. Jeszcze raz upewniłem się, że sztucer jest nabity i odbezpieczony i zerknąłem na ulicę.

Widok na sklep ze sprzętem myśliwskim „Ryś" zasłaniała mi ciężarówka załadowana 

workami   z   cementem.   Podkradłem   się   do   niej   i   ostrożnie   wyjrzałem   zza   jej   maski. 

Odnalazłem spojrzeniem wybitą wystawę „Rysia" i stwierdziłem, że Strażnik zniknął. Pewnie 

znów   wszedł   do   sklepu.   Na   chodniku   została   jednak   jego   torba   narzędziowa   leżąca   w 

przyjaznej bliskości z moim tłuczkiem do mięsa, oraz strzelba. Podniosło mnie to na duchu. 

Strażnik bez strzelby był wymarzonym partnerem do rozmowy.

Wyprostowałem grzbiet i rozluźniłem się wewnętrznie. Z bólem głowy, ale w nastroju 

niemal beztroskim wyszedłem zza osłony, którą dawała mi maska ciężarówki. Przecinając 

jezdnię skosem,  ruszyłem  w stronę „Rysia".  Spacerowym  krokiem. Nie musiałem się już 

ukrywać; wszystko wskazywało na to, że jestem panem sytuacji. Strażnik nie zdąży dopaść 

swojej strzelby. Kiedy ukaże się w famie wybitej wystawy, uniosę broń i powstrzymam go 

słowami:

- Stój! Nie ruszaj się. Tak, to właśnie powiem.

Tylko że teraz nie ja to powiedziałem. Powiedział to ktoś z tyłu, za mną.

- Nie ruszaj się - powtórzył ten ktoś.

To nie był głos fiata ani też kosmonauty. Głosy rzeczy martwych, z którymi niekiedy 

rozmawiam,   słyszę   tylko   ja,   nikt   więcej,   tymczasem   ten   głos   usłyszała   cała   ulica   i 

odpowiedziała mu echem.

- Halucynacja - wyklarowałem to sobie. - Niezwykle realistyczna. Docenci z Instytutu 

nabierają wprawy. Szlag wam na charakter - dorzuciłem pod ich adresem.

Ale   spełniłem   ich   żądanie:   zatrzymałem   się   i   zamarłem   bez   ruchu.   Patrzyłem   na 

strzelbę, która nieco dalej leżała na chodniku przy torbie narzędziowej Strażnika. Obok mnie 

w zupełnej ciszy pędzili w obu kierunkach kierowcy niewidzialnych pojazdów - jedni byli 

zanurzeni w asfalcie aż po ramiona, inni wisieli w powietrzu nad jezdnią, w pozycji siedzącej, 

trzymając przed sobą ręce uniesione na wysokość piersi.

- Połóż broń na ziemi - podjął głos, a wraz z nim cała ulica - i cofnij się pięć kroków. 

Powoli. Żadnych gwałtownych ruchów.

Posłusznie położyłem sztucer na ziemi i cofnąłem się pięć kroków.

- Teraz się odwróć.

Odwróciłem się. W odległości dwudziestu metrów  ode mnie,  z dubeltówką opartą 

kolbą o biodro, stał Strażnik.

- Bardzo to rozsądne z twojej strony, przyjacielu - oświadczył. - Mogłeś sobie zrobić 

jakąś krzywdę tym sztucerem.

background image

Jego   dubeltówka   lśniła   nowością.   Ani   chybi   skradł   ją   przed   chwilą   ze   sklepu. 

Zemdlałem.

*.*.*

Wiatr wył mi w uszach. Siedziałem okrakiem na krawędzi olbrzymiej tarczy wahadła, 

z   nogami   oplecionymi   wokół   jego   ramienia,   którego   drugi   koniec   znajdował   się   poza 

Układem   Słonecznym.   Wahadło   opadało   ku   Ziemi,   przecinając   z   gwizdem   atmosferę   i 

nabierając prędkości, by pokonać siły grawitacji i wynieść mnie w przestrzeń kosmiczną, 

gdzie   mógłbym   doznawać   nieograniczonej   swobody.   Pode   mną   leżała   rozległa   równina 

podziurawiona   jak   ser   plątaniną   podziemnych   korytarzy,   perforowana   gęsto   otworami 

szczurzych nor i kretowisk. Nad tą równiną unosiły się trujące wyziewy i opary, radioaktywne 

obłoczki i dźwięki muzyki orkiestrowej. Wkrótce też zobaczyłem tę orkiestrę. Składała się z 

kompanii polnych myszy zawzięcie dmących w rogi, puzony, trąby oraz tuby i z przejęciem 

walących w bębny i talerze. Zbliżałem się do niej z zapierającą dech szybkością.

Orkiestrą dyrygował androidalny robot ubrany w mgielną podomkę z napisem: KLUB 

SPORTOWY „JASIO WĘDROWNICZEK”. Na prawo od niego z zadartą głową stał Szef. 

Od czasu do czasu podskakiwał w miejscu i ryczał. Dzieliło mnie od niego już zaledwie 

kilkadziesiąt metrów, więc wyraźnie słyszałem, co ryczy.

- Zostałeś wyjęty spod prawa! - ryczał. - Zostałeś wyjęty spod prawa!

Palcem   wskazywał   mnie   Zojce,   która   stała   obok   niego   z   dubeltówką   w   swoich 

biegłych dłoniach.

- Odstrzel mu! - ryknął Szef do niej. -Jego jaja są potrzebne naszemu Instytutowi! 

Odstrzel mu je! On prowadzi niekontrolowane reakcje jądrowe!

Tak szybko, że obraz rozmazał mi się przed oczyma, minąłem ich ze świstem i wtedy 

huknęły strzały. Otoczył mnie rój bzyczących kuleczek śrutu, które przez chwilę asystowały 

mi w locie, by zamienić się w różnokolorowe konfetti i osiąść na moim ciele.

- Jesteś mój! - wrzasnęła za mną Renata.

Drogę   przecięły   mi   spirale   papierowych   serpentyn.   Dwie   z   nich   były   kobiecymi 

rękoma, które od tyłu objęły mnie w pasie, wyciągając się na niewiarygodną długość.

- Jesteś mój! - wrzasnęła powtórnie Renata słabnącym głosem.

Dzieląca nas odległość rosła teraz gwałtownie i jej ręce na moim brzuchu, wzorem 

papierowych serpentyn, napięły się i pękły. Pozostał z nich tylko turkoczący po obu moich 

stronach   fragment,   który   w   końcu   skurczył   się,   przywarł   mi   do   rozporka   i   przybrał 

dwuznaczny kształt. Rozsunąłem nogi i położyłem ten fragment na dłoni, żeby mu się lepiej 

background image

przyjrzeć. Był wiśniowy, jakby nabiegł krwią. Wiśniowy w delikatny biały deseń. Jeszcze 

trochę rozsunąłem nogi i nagle straciłem pod sobą oparcie.

Wiatr nadal wył mi w uszach i znowu opadałem ku Ziemi - z tym że teraz pionowo w 

dół. Zachowując swoją poprzednią pozycję siedzącą, ściskałem w garści krawat Kudłatego. 

Ten krawat trzepotał na wysokości mojej twarzy. Przede mną wisiało wahadło, z którego 

właśnie ześliznąłem się nieopatrznie. Było wielkości słonecznego krążka, wykonywało szybki 

miarowy ruch i mówiło: - Trdyk-dak, trdyk-dak, trdyk-dak.

*.*.*

Przeniosłem wzrok wyżej i zobaczyłem tarczę pradziadkowego zegara. Dochodziła 

siódma. Kąt, pod jakim promienie słońca wpadały do mieszkania świadczył, że jest to siódma 

po południu. Gdzieś wyleciało mi z życia ponad dwanaście godzin.

Siedziałem   na   tapczanie   w   swoim   pokoju,   ubrany   w   koszulkę   polo   z   krótkimi 

rękawami i w sztruksowe spodenki. Strażnik również tu był. Stał przy oknie i patrzył na ulicę. 

Miał chyba ponad sześćdziesiąt lat, ogorzałą twarz pokrytą zmarszczkami i kilkudniowym 

zarostem o srebrzystym zabarwieniu, małe usta, krótki, prosty nos i wypukłe czoło, na które 

opadały kędziory siwych włosów przylegających  do głowy.  Było  w nim coś z greckiego 

posągu.

- Nie zdążę - powiedział.

- Nie zdążysz? - zapytałem.

Wydało mi się, że jest to pytanie, jakiego ode mnie oczekuje.

- Z tą szybą. Nie zdążę jej wstawić do jutra.

- Dlaczego do jutra?

- Mówiłem ci przecież - odparł patrząc na ulicę. - Jutro wieczorem świat wróci do 

punktu wyjścia.

Mgliste i fragmentaryczne wspomnienie nawiedziło mnie przelotnie. Przypomniałem 

sobie, że niedawno wziąłem kąpiel i zrobiłem małą przepierkę, rozmawiając przez otwarte 

drzwi ze Strażnikiem, który szykował dla nas obu obiad w kuchni. Ale temat naszej rozmowy 

wyleciał   mi   z   pamięci.   Miałem   przerwę   w   życiorysie.   Jako   zaopatrzeniowiec   nie   po   raz 

pierwszy miałem taką przerwę.

- Zostawię ten sklep w takim stanie, w jakim jest - kontynuował Strażnik. - Zresztą ty 

tam na domiar zniszczyłeś instalację alarmową, a ja się nie znam na elektronice.

- Uhum.

-   Musisz  tylko   odnieść   ten   sztucer   i   naboje.   I   usunąć   swoje   odciski   palców   ze 

background image

wszystkiego, czego dotykałeś w tamtym sklepie.

Zapaliłem papierosa. Palenie papierosów pomaga mi w koncentracji.

- Ty też zostawiłeś odciski - odezwałem się. - Na drzwiach „Amaltei". Masz bliznę na 

palcu, prawda?

Z roztargnieniem spojrzał na swoją prawą dłoń.

- Wyczyszczę te drzwi jutro rano - powiedział - kiedy ty będziesz już w drodze do 

Miasteczka.

Skąd mu przyszło do głowy, że ja jutro dokądkolwiek wyjadę? Strzepnąłem popiół do 

twista pełniącego funkcję popielniczki i mruknąłem na wszelki wypadek:

- Uhum.

- Pamiętaj, że musisz znaleźć się w Miasteczku dokładnie o tej samej porze, o której 

przyjechałeś tam tydzień temu - ciągnął Strażnik. - Dokładnie o tej samej porze i dokładnie w 

tym   samym   miejscu.   To   ważne.   W   przeciwnym   razie   zmienisz   bieg   wydarzeń.   Trudno 

przewidzieć,   jakie   by   to   miało   następstwa.   -   Uśmiechnął   się   smętnie.   -   Mógłbyś   nawet 

zniknąć w tak zwany tajemniczy sposób.

- Mógłbym zniknąć?

-   Oczywiście   w   pojęciu   wszystkich   tych   ludzi,   którzy   jutro   o   godzinie   dziesiątej 

wieczorem wrócą do tego świata. „Wrócą” to może zresztą niewłaściwe słowo. Oni się w tym 

świecie zmaterializują.

Z parapetu okna Strażnik wziął swoją szklankę z sokiem i usiadł na krześle. Stopy 

oparł na transporterze z butelkami „Czystej żytniej”, który rąbnąłem z supersamu. Zawiesił na 

nim spojrzenie.

- Pojutrze - rzekł - w wielu miastach na łamach popołudniowych gazet znowu ukażą 

się doniesienia o serii włamań, o kradzieżach i aktach wandalizmu, których sprawców nigdy 

nie   uda   się   ustalić.   O   ofiarach   nagłej   śmierci,   osobach   zaginionych   w   nie   wyjaśnionych 

okołicznościach,   zagadkowych   awariach   i   katastrofach,   o   tych   wszystkich 

niewytłumaczalnych zjawiskach i osobliwych zdarzeniach bulwersujących za każdym razem 

opinię publiczną w różnych rejonach świata.

- Jak to, „za każdym razem”?

Jego zamyślone spojrzenie spoczęło na mojej twarzy.

- Zdawało mi się, że słuchałeś tego, co do ciebie mówiłem, kiedy byłeś w łazience - 

powiedział. - O tych trojgu, na których natknąłem się podczas trwania poprzednich anomalii.

- Aha, o tych trojgu - odpowiedziałem z głębokim zrozumieniem.

W   gruncie   rzeczy   rozumiałem   tyle,   ile   może   zrozumieć   Europejczyk,   do   którego 

background image

przemawiają w języku suahili.

-   Jeden   z   mężczyzn,   prezes   bardzo   ważnej   instytucji,   sprofanował   zwłoki   młodej 

kobiety w kostnicy i splądrował osiemnaście sklepów. Część łupu przeniósł do swojej willi, 

część ukrył w rodzinnym grobowcu, część zakopał w lesie i wreszcie powiesił się na własnym 

pasku  od  spodni.   Ten  drugi...   to  był  jakiś   komendant...  wpierw   okradł   swoich  sąsiadów, 

potem   włamał   się  do  kilku   sklepów   jubilerskich,  a  potem  usiłował   wyjechać   za  granicę. 

Akurat w czasie, kiedy ta anomalia dobiegała końca. Nazajutrz jego samochód znaleziono na 

poboczu   drogi,   w   pobliżu   przejścia   granicznego.   Silnik   samochodu   pracował   na   biegu 

jałowym, w bagażniku znajdowały się zagrabione kosztowności, ale facet zniknął bez śladu. 

A tamta dziewczyna... przez trzy dni buszowała w salonach mody, w cukierniach i aptekach. 

Czwartego   dnia   łyknęła   za   dużo   środków   narkotycznych   i   wypadła   z   okna   swojego 

mieszkania na ósmym piętrze. Miała na sobie kradzione futro z norek... bo to było zimą... i 

kolię ze szmaragdów. Sztucznych.

Strażnik potrząsnął głową jakby opędzał się wspomnieniom.

- Czy myśmy  dostali  się w  jakiś  strumień  czasu  ujemnego?  - zapytałem.  Było  to 

pytanie w formie refleksji. - Może przesunęliśmy się o tydzień w przyszłość i teraz świat 

powoli nas dogania? Bo to mi wygląda tak, jakby Bogu na jego stole montażowym coś się 

rozstroiło.   Jakby   klisza   animująca   ludzi   i   zwierzęta   w   pewnym   momencie   zaczęła   biec 

szybciej względem pozostałych klisz ukazujących losy innych elementów materii ożywionej i 

nieożywionej, a teraz Bóg powolutku to wszystko synchronizuje na nowo. Tylko że wobec 

tego, na której kliszy znajdujemy się my dwaj i ci podobni do nas? Może nasze postacie 

umieszczono w ostatniej chwili, na pierwszej lepszej kliszy, jako uzupełnienie krajobrazu?

- Widzę, że nie daje ci to spokoju - zauważył Strażnik. - Nie, przyjacielu, te anomalia 

nie   mają   nic   wspólnego   z   rojeniami   domorosłych   fantastów.   Coś   ci   poradzę.   Kiedy   już 

załatwisz swoją Sprawę, zapytaj o to docentów twojego Instytutu. Nasi docenci, doktorzy i 

profesorowie   są   specjalistami   od   wyjaśniania.   Ziemscy   uczeni   to   jedyne   w   całym 

Wszechświecie   istoty   uprawnione   do   interpretacji   wszelkich   zjawisk   nadprzyrodzonych. 

Znają słowo, które tłumaczy wszystko. To słowo brzmi: halucynacja.

Odstawił   szklankę   z   nie   dopitym   sokiem   na   parapet   i   spojrzał   na   tarczę 

pradziadkowego zegara.

- Zostało już niedużo czasu - dodał - a jest jeszcze trochę do zrobienia. - Ociężale 

ruszył   do   drzwi.   -   Pamiętaj   o   tych   odciskach   palców.   I   postaraj   się,   żeby   od   jutra   rana 

wszystko przebiegało tak jak tydzień temu.

Wyszedł   cicho,   pozostawiając   mi   tę   radę   na   pożegnanie.   Była   za   kwadrans 

background image

dwudziesta. Zgasiłem niedopałek papierosa i wstałem.

Więc jednak załatwię Sprawę.

Jutro   wieczorem   przyjadę   do   Miasteczka,   przenocuję   w   hotelu   „Continental",   a 

pojutrze,   kiedy   zajdę   do   Przedsiębiorstwa,   na   biurku   w   sekretariacie   zobaczę   kalendarz 

otwarty na stronie z datą sprzed tygodnia. I tak, jakby przez ten tydzień nic się nie stało, 

dyrektor   techniczny   poprosi   mnie   do   swojego   gabinetu,   wysłucha,   po   czym   życzliwie 

przyjmie dokumentację wraz z załącznikiem.

- Załatwię Sprawę - powiedziałem.

- Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar. On zawsze mi przytakuje.

Ustawiłem jego wskazówki na godzinę dziesiątą i zatrzymałem wahadło. Niezbadane 

siły natury uruchomią je we właściwym czasie.

Musiałem   jeszcze   doprowadzić   mieszkanie   do   porządku,   zawieźć   do   „Amaltei" 

transporter „Czystej żytniej", odnieść do sklepu ze sprzętem myśliwskim sztucer oraz paczkę 

naboi  i   zatrzeć  pozostawione  tam   ślady.  Musiałem  także  przygotować   sobie  prowiant   na 

drogę i korzystając z zasobów pobliskiej stacji benzynowej napełnić baki samochodu. Miała 

to być moja ostatnia kradzież.

*.*.*

Pokonując   drogę   z   Miasta   do   Miasteczka   mój   poczciwy   fiat   w   krzywym, 

przeraźliwym  uśmiechu  szczerzył  do świata  zgruchotaną  maskę,  mrużył  roztrzaskane  oko 

reflektora   i   wył   niczym   władca   piekieł   ściskany   kleszczami   za   męskość.   Przy   prędkości 

nieledwie stu piętnastu kilometrów na godzinę cała karoseria dygotała epileptycznie, jej dygot 

zaś udzielał się kosmonaucie, który podrygiwał zawieszony przy szybie i zerkał to na mnie, to 

na drogę - wyciętą we wzniesieniach i rzuconą na przełaj przez lasy.

Paliłem   dużo   i   wmawiałem   sobie,   że   pomaga   mi   to   w   koncentracji.   Czasem,   dla 

urozmaicenia,  doganiałem jakąś  roznegliżowaną  kicię  sunącą nad ziemią,  wyrównywałem 

szybkość swojego fiata z jej wyimaginowanym wozem i najeżdżałem na nią tak, by znalazła 

się   na   siedzeniu   obok   mnie.   Pewna   szatynka   dobrze   po   trzydziestce,   prowadząca   swój 

samochód jedną ręką, zachowywała się w sposób szczególnie swobodny i nieskrępowany, co 

błogo rozpraszało mi nudę samotnej jazdy przez blisko sto kilometrów.

- Będzie lało - zauważył fiat. Popatrzyłem na niebo. Od zachodu nadciągały chmury 

zwiastujące burzę.

- Dokładnie tak samo jak tydzień temu - powiedziałem.

Ulewa lunęła z nadejściem zmierzchu, ale zanim przybyłem do Miasteczka, potoki 

background image

wody z wolna zamieniły się w pojedyncze krople, aż w końcu deszcz ustał całkowicie.

Przy rogatkach wpadłem na grupę pieszych, którzy tego nawet nie spostrzegli. Ich 

kontury obrysowane były cienką wiązką opalizujących prążków. Przechodzili na drugą stronę 

ulicy,   stawiając   stopy   na   pasach   zebry   i   może   tylko   podeszwy   ich   butów   nieznacznie 

zagłębiały się w asfalcie.

Dochodziła  dwudziesta  druga. Zatrzymałem samochód  przy parku komunalnym,  u 

wylotu głównej alei strzeżonej przez betonowe pachoły. Z drzew deszcz padał nadal i kiedy 

dotarłem   do   znajomego   wiązu,   koszula   przemokła   na   mnie   do   suchej   nitki.   Poklepałem 

schorowany pień bez przesadnej czułości, niemniej ze współczuciem.

- Znów jesteśmy razem, stary - rzekłem.

W milczeniu strząsnął z siebie resztki wody.

- Może kiedyś wrócę tutaj - zwierzyłem mu się w sekrecie. - Na stałe. Jako emeryt 

mógłbym   siadać   na   tej   koślawej   ławeczce   przy   tobie   i   spędzać   tu   każde   popołudnie. 

Mógłbym... Może mógłbym nawet zostać Strażnikiem Miasteczka.

Ponownie   klepnąłem   pień   i   wtedy   poczułem,   że   powietrze   wokół   mnie   zaczyna 

gęstnieć i tężeć. Okrył mnie klosz z grubego kryształu i nastała taka cisza, jakby cały świat 

wstrzymał  oddech. W tę  ciszę  wkradł  się wysoki,  przenikliwy dźwięk  i nagle  nade mną 

wybuchła   bomba   decybeli.   Rozbiła   okrywający   mnie   klosz   i   do   moich   uszu   wdarła   się 

kakofonia ludzkiej mowy, pokrzykiwań, szumu, warkotu i dudnienia.

Miasteczko ożyło.

Jeszcze chwilę stałem pod wiązem przyjacielem, a następnie puściłem się pędem na 

spotkanie   ludzi.   Stratowałem   dwa   klomby,   pokonałem   gęstwinę   krzewów   cisowych, 

wydostałem się z parku i wbiegłem na ulicę.

Pojedynczo lub parami, rzadziej w paroosobowych grupkach obojętnie mijali mnie 

przechodnie. Nie było ich wielu, wszyscy jednak byli materialni i żywi; któryś mnie nawet 

potrącił i z uśmiechem przeprosił. Oszołomiony postąpiłem jeszcze kilka kroków do przodu.

Ostatnie   z   rzeczy,  które   zapamiętałem,   to   światła   reflektorów   nadjeżdżającego 

samochodu, pisk opon, uderzenie i zimno wilgotnego asfaltu.

*.*.*

W szpitalu spędziłem niemal pół roku, zaliczając kolejno trzy oddziały: chirurgiczny, 

internistyczny i psychiatryczny. W tym czasie Renata definitywnie postanowiła mnie opuścić, 

spakowała manatki i przeprowadziła się do Kudłatego, a kierownik biura kadr w naszym 

Instytucie zaproponował mi przejście na rentę inwalidzką. Przyjąłem tę propozycję.

background image

O ile dobrze wiem, nikogo więcej od nas nie wysłano do Przedsiębiorstwa po wahadło 

neutronowe. Nie było takiej potrzeby. W magazynie Instytutu znajdowały się trzy zapasowe 

wahadła   -   zmodernizowane   zgodnie   z   wymogami.   Nikt   o   nich   nie   pamiętał. 

Odpowiedzialnością  za ten bałagan  obarczono mnie,  ponieważ magazynier  był  szwagrem 

Szefa, mnie zaś i tak było wszystko jedno.

Szpital opuściłem zaraz po Nowym Roku. Był słoneczny, mroźny dzień, na ulicach 

leżał śnieg, a z wystaw nie zdjęto jeszcze świątecznych dekoracji. Wracałem do domu pieszo, 

okrężną   drogą   wiodącą   przez   Park   Kultury   i   Wypoczynku,   snując   w   myślach   plany   na 

przyszłość. Miałem zamiar przenieść się do Miasteczka i tam poszukać sobie jakiejś pracy na 

pół etatu.

Minąłem miejsce; gdzie sześć miesięcy temu znalazłem zastrzelonego psa, ocknąłem 

się z zadumy i stanąłem.

Poznałem go natychmiast. Ubrany w watowaną kurtkę i w spodnie z grubej wełny 

Strażnik siedział na ławce ustawionej pod zadaszeniem utworzonym przez ośnieżone gałęzie 

drzew.   Miał   gołą   głowę   i   twarz   bez   wyrazu.   On   także   mnie   poznał.   Ale   nie   uczynił 

najmniejszego ruchu. Czekał.

Zapragnąłem  uścisnąć  mu  rękę,  usiąść  obok niego i  wdać  się z nim  w  rozmowę. 

Miałem mu mnóstwo do opowiedzenia. Wiedział o tym. Ale nie uczynił najmniejszego ruchu. 

Czekał.

Wypadało coś zrobić. Jeszcze chwila i będzie za późno, by z całą prostotą położyć 

sobie dłonie na ramionach. Będzie też za późno, by po prostu odejść.

Byliśmy związani wspólną tajemnicą. Mówiliśmy tym samym językiem. Staliśmy po 

tej samej stronie barykady. W szpitalu bardzo długo nad tym wszystkim rozmyślałem.

Wypadało coś zrobić. Przechodnie zaczęli już zwracać na nas uwagę.

Wahałem się...