background image

JACEK SAWASZKIEWICZ

Eskapizm

background image
background image

CZĘŚĆ PIERWSZA 

Emmelinie Raya 

Ziemia 

background image

background image

“Nazywam się Mikę Cesara.  Jestem pilotem statków kosmicznych, klasy S, obecnie w 

stanie spoczynku. Mam 45 lat i na koncie sto czterdzieści dwa miesiące spędzone poza Ziemią.”

Upuściłem długopis na biurko i ścisnąłem oburącz głowę. W domu panowała cisza - w 

każdym razie żaden hałas nie docierał tu, do mojego gabinetu mieszczącego się na piętrze. Blat, o 

który   opierałem   łokcie,   zaścielały   papiery,   spod   nich   wyglądał   sfatygowany   od   częstego 

wertowania egzemplarz mojej powieści pod przemądrzałym tytułem “Katharsis”, w prawym rogu 

piętrzył  się stos kartek zapisanych ręcznie, z mnóstwem skreśleń i także ręcznie naniesionych 

poprawek, lewy zajmowała napoczęta ryza. Szyby w regale bibliotecznym były odsunięte, a całą 

powierzchnię podłogi, oprócz ścieżki łączącej fotel z drzwiami, pokrywały kule zmiętego papieru i 

ściągnięte z półek regału książki otwarte tak, jak je swego czasu pozostawiłem tam, na dywanie. 

Ten   dywan,   który  Leslie   zamówiła   w  najelegantszym   salonie   meblowym   Zurychu   wkrótce   po 

naszym   powrocie   z   “litanii”,   przez   ostatnie   miesiące   ucierpiał   bardziej   aniżeli   w   ciągu 

poprzedzających je trzech lat: leżąc na nim zagrzebany w książkach i wydzierając z niego włosie, 

wielokrotnie dawałem upust swojej nie znajdującej literackiego ujścia pasji twórczej.

Przyszedłem tutaj  zaraz  po śniadaniu i  jedynym  efektem dwugodzinnego  ślęczenia nad 

kartką   były   te   trzy   wiersze   idiotycznego   tekstu.   Wyprostowałem   grzbiet.   Powinienem   zrobić 

przerwę, inaczej nie ruszę z miejsca.

Świergot brzęczyka  osadził mnie w fotelu. Przycisnąłem guzik wideofonu stojącego na 

stoliku przy biurku.

- Halo.

-   Czy  to  numer   4427?   -   Natychmiast   poznałem   głos  Emmeliny,   mojej   pierwszej   żony. 

Dzwoniła z automatu telefonicznego, bo ekran wyświetlał mi znak nieosiągalności wizji.

- Tak - potwierdziłem - to numer 4427 i rozmawiasz z Mike'em.

-   Och,   Mikę,   jakże   się   cieszę.   -   Jej   głos   rzeczywiście   na   to   wskazywał.   -   Jestem   w 

Breshoven.

- Domyślam się. - Emmelina, jeżeli dzwoniła z innego miasta, miała zwyczaj, sprawdzając 

numer, wymieniać także numer kierunkowy. - Przypomniałem jej o tym.

- Pamiętasz? Że ty pamiętasz o takich drobiazgach, Mikę! Więc jestem w Breshoven od 

pięciu minut i dzwonię z dworca. Miałam zadzwonić później, z hotelu, ale na widok tych kabin 

telefonicznych nie mogłam się powstrzymać.

Było jasne, że liczy na zaproszenie, i że tak czy owak wprosi się do nas, nawet gdybym na 

ten weekend wybierał się z Leslie za granicę.

- Ufam - powiedziałem - że za następne pięć minut zobaczymy cię w naszym domu. Twój 

background image

pokój jest wolny.

Przez chwilę udawała, że się waha.

- Jesteście strasznie mili, dziękuję. Przyjadę po południu, jak tylko załatwię swoje sprawy. 

Tymczasem wyślę do was bagaże.

Za dobrze ją znałem, by jej uwierzyć, że poza moim domem ma na terenie Breshoven 

cokolwiek do załatwienia, ale wstrzymałem się od komentarzy. Powiedziałem jedynie, że będziemy 

na nią czekać z niecierpliwością, czym zaspokoiłem jej próżność.

Leslie była w patio, gdzie od kilku tygodni trudziła się nad monumentalną mozaiką mającą 

w nieodległej przyszłości ozdobić dno basenu. Ubrana w zniszczony kombinezon klęczała obok 

hałdy płaskich, różnokolorowych kształtek z tworzywa sztucznego, pochylając się nad rozłożonym 

projektem mozaiki.

Zszedłem do niej i stanąłem na kamiennej posadzce patio.

- Lee - powiedziałem.

Przywołała mnie gestem ręki.

- Popatrz - trzonkiem pędzla upapranego w bezbarwnym kleju dotknęła wizerunku Ortrosa 

o pałających ślepiach i zjeżonej sierści. - Popatrz na to bydlę. Na jego ogon. Coś z nim jest chyba 

nie tak?

Projekt, wykonany samodzielnie przez Leslie, w skali 1:10, przedstawiał stworzenia rodem 

z mitologii. Był tam gryf i hydra lernejska, Stymfalidy, Pegaz, Meduza, Chimera, Cerber - ta 

menażeria rozmieszczona na obwodzie zwracała łby, dzioby i pyski w stronę koła naszkicowanego 

pośrodku projektu. W tym miejscu z dna basenu wyrasta marmurowa fontanna; Leslie umyśliła do 

jej wierzchołka przymocować posążek satyra.

- Co? - zapytała spoglądając na mnie z dołu. - Mikę.

- Właśnie rozmawiałem z Emmelina - odrzekłem. - Jest w Breshoven.

Chrupnęło jej w stawach, kiedy dźwigała się z ziemi.

- Z Emmelina?

- Zadzwoniła prosto z dworca, żeby mi  powiedzieć, że jeszcze nie wynajęła pokoju w 

hotelu, więc zaprosiłem ją do nas.

Spod grzywy brązowych kędziorów, które spadły jej na czoło, Leslie patrzyła  na mnie 

ściągając usta.

- Naturalnie. - W tym słowie nie było ironii, raczej akceptacja.

Już w trakcie naszej powrotnej podróży z “Titanii” dowiedziała się o Emmelinie i o mnie 

niemal wszystkiego. Później, przez cztery lata naszego małżeństwa, poznała Emmelinę osobiście. 

Znała również mój krytyczny stosunek do własnej przeszłości i nigdy nie dała dowodu na to, że jest 

background image

o  moją  przeszłość   zazdrosna.  Ta   nutka  rezygnacji   w jej  głosie   była   wyrazem  niechęci   nie   do 

Emmeliny jako mojej eks-małżonki, ale do osoby o nazwisku Emmelina Raya w ogóle.

- Sądzisz - podjęła z namysłem - że ona tu przyjechała ze względu na Nepa?

To niespodziewane pytanie wytrąciło mnie z równowagi.

- Lee - powiedziałem - przecież obiecałaś. Obiecałaś nie mówić o Nepie ze mną, dopóki nie 

skończę tej książki.

Schyliła się, by wetknąć pędzel do kubełka z klejem, a potem wsunęła mi dłoń pod pachę.

- Obiecam ci to znowu, kotku, ale powiedz, czy jej chodzi o Nepa?

- Jej zawsze o coś chodzi. Na razie chodzi jej o to, żebyśmy na nią czekali ze wzbierającą 

tęsknotą. Dlatego najpierw przyśle swoje bagaże, a sama zjawi się po południu. Albo wieczorem, 

żeby nasza radość na jej widok na pewno już sięgnęła szczytu. I będzie się naprzykrzać cały 

weekend.

Leslie puściła moje ramię.

- O Boże! Dzisiaj piątek, a ja nic nie mam. Absolutnie nic. - Odgarnęła włosy z czoła. - 

Pojedziesz ze mną po zakupy? Nie, lepiej zostań. Ona może przyjechać przed moim powrotem.

Pomyślałem, że oto nadarza się kolejna okazja do wykazania Leslie, że pomoc domowa jest 

nam jednak niezbędna, ale natychmiast zabrzmiała mi w uszach jej stereotypowa odpowiedź: “Nie 

chcę tutaj żadnej obcej baby”. Toteż mruknąłem tylko:

- Zostanę - i oboje ruszyliśmy do domu.

W holu wyprzedziła mnie i pobiegła się przebrać - trochę niezgrabna w pantoflach bez 

obcasów i w zbyt obszernym kombinezonie. Chwilę tam stałem, u podnóża schodów, nadsłuchując 

odgłosów jej krzątaniny i rozważając, czy mimo wszystko nie wybrać się z nią do miasta: to 

irracjonalne, ale od jakiegoś czasu czułem się nieswojo, kiedy zostawałem w tym  domu sam. 

Ostatecznie zagoniłem się do pracy.

background image

II 

Usiadłem za biurkiem i sięgnąłem po swoją książkę. Otworzyłem ją na stronie, gdzie ze 

znamiennym dla zadurzonego cymbała sentymentalizmem opisałem drobiazgowo swoje spotkanie 

z Emmelina w Bergamo. Od tamtego spotkania upłynęło już pięć lat, w ciągu których Emmelina 

odwiedziła nas - Leslie i mnie - trzykrotnie.

Przypomniałem   sobie   pierwszą   z   tych   trzech   wizyt   i   zachowanie   Emmeliny,   kiedy   po 

wejściu   do   salonu   zobaczyła   Leslie   Leeport   odzianą   w   kusy,   wydekoltowany   szlafroczek. 

Nieuchwytny cień przemknął przez jej twarz - może niedowierzania i zawodu, a może niemiłego 

zaskoczenia i wzgardy. Zapewne uszłoby to mojej uwagi, gdybym nie obserwował jej tak chłodno, 

bo w następnej sekundzie Emmelina promieniowała życzliwością.

- Poznaję panią - powiedziała do Leslie, zdobywając się na sympatyczny uśmiech. - Lee 

Scarlet zna dzisiaj cały świat.

Kiedy   indziej   byłbym   zakłopotany   tą   sytuacją,   chociaż   wtedy   już   od   blisko   trzech   lat 

byliśmy   z   Emmelina   rozwiedzeni.   Każdy   normalny   psychicznie   mężczyzna   na   moim   miejscu 

czułby się trochę tak, jakby to wciąż prawowita żona przyłapała go z kochanką, ale stan mojej 

psychiki daleko odbiegał od normy. Miałem za sobą dwieście siedemdziesiąt dziewięć dni podróży 

w kosmosie, dramatyczne przejścia na “Titanii” i miesiąc pobytu w obozie readaptacyjnym, który 

słuszniej nazwać by było planem filmowym, co zresztą odnotowałem w swoim dzienniku.

“Fama   głosi,   że   do   obozów   readaptacyjnych   dziennikarze   nie   mają   wstępu.   I 

prawdopodobnie tak jest wszędzie za wyjątkiem tego obozu. Tutaj część pomieszczeń biurowych 

wręcz przysposobiono do potrzeb telewizji i prasy. Wszyscy troje: Leslie Leeport, Jurg Hoestróm i 

ja - od tygodnia odpowiadamy na identyczne pytania stawiane dziesiątki razy przez rozmaitych 

ludzi,   którzy   traktują   nas   niczym   egzotyczne   zwierzęta.   Wczoraj   wieczorem   jeden   z   owych 

bucowatych kamerzystów pijany zaczepił mnie w kasynie i spytał:

- Ty, stary, jak to jest z tymi dupami tam, na stacjach? Robią wam grafik ciupciania, czy 

co?”

Byłem po prostu znużony. Wprawdzie miałem świadomość tego, co się wokół dzieje, ale 

pozostawałem niezaangażowany. Obojętnie przyglądałem się Emmelinie i nawet rozbawił mnie 

fakt, że popełniła niezręczność ledwo otworzyła usta.

- Nazywam się Leslie Leeport - oznajmiła Leslie z naciskiem.

- Wielki Boże! - powiedziała Emmelina. - Skąd mi się przyplątało to nazwisko: Lee Scarlet? 

Przepraszam. - Nie tracąc kontenansu szturchnęła mnie w bok. - Mikę, mam się przedstawić sama?

-   Ja   panią   znam   -   wtrąciła   Leslie.   -   Mikę   opowiadał   mi   o   pani   i   pokazywał   mi   pani 

background image

fotografie.

- Och.

Najwyraźniej ucieszyła się, że przechowuję tamte zdjęcia. Wolała, oczywiście, jeśli ludzie 

znali ją z pomostu i prospektów, lub bodaj z filmu porno, ale tej prostodusznej osóbce o nazwisku 

Leslie Leeport i dziwacznym zawodzie, przebywającej miesiącami poza zasięgiem reklam, mogła 

wybaczyć, że na jej widok nie wpadła w zachwyt.

Przy   kolacji   obserwowałem   ją   nadal.   Milczałem   ograniczając   się   do   roli   bezstronnego 

słuchacza   i   widza.   Leslie   i   Emmelina   zachowywały   się   wobec   siebie   nienagannie.   Obie 

dokonywały rozpoznania i zwlekały z rozpoczęciem tej niejako podskórnej walki o dominację, co 

zwykle towarzyszy spotkaniu rywalek.

- Nie - mówiła Leslie - Jurg prosto z obozu poleciał czarterem do Szwecji. Ma tam rodzinę.

- Nietrudno go zrozumieć.

Była to pierwsza aluzja, dostatecznie wymowna, by ją rozszyfrować - pod adresem Leslie. 

Z obozu readaptacyjnego wypisano nas przed tygodniem i bezpośrednio stamtąd ja i “urocza panna 

Leeport”, jak ją pieszczotliwie zwano w prasie, udaliśmy się do mojego domu w Breshoven. Leslie 

regularnie telefonowała do swoich rodziców w Anglii, o tym jednak, żeby pojechać do nich, na 

razie nie myślała. Emmelina miała jej to za złe.

- Istotnie - przyznałem - nietrudno go zrozumieć. Szwecja to jedno z nielicznych państw, 

gdzie dziennikarze są w miarę taktowni.

Nie   chciałem   zostawiać   Leslie   samej   na   placu   boju,   ponieważ   jeszcze   zaczęłaby   się 

tłumaczyć przed Emmelina, a tłumaczyć się przed Emmelina doprawdy nie miała obowiązku.

- Było już z nim tak, że w pobliżu kamery rozglądał się za młotkiem.

Wstałem   od   stołu   i   cicho   nastawiłem   radio   na   lokalną   stację.   Nadawano   II   Symfonię 

Edwarda Speela.

Emmelina odłożyła widelec na talerz.

- Zwykła kokieteria. Tacy, co uciekają przed kamerą, najczęściej są rozgoryczeni, jeżeli 

kamera ich nie złapie.

-   Owszem   -   powiedziała   Leslie   -   do   pewnego   stopnia   każdego   cieszy   powszechne 

zainteresowanie jego osobą, ale to, co z nami wyprawiano...

- Ja myślę, że cieszy! - przerwała jej Emmelina. - Oglądałam panią na wszystkich sześciu 

kanałach telewizji szwajcarskiej.

Wdały się w dyskusję na temat metod pracy dziennikarzy, a ja chłonąc muzykę z radia 

wspomniałem wrażenie, jakie zrobiła na mnie Leslie, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy tuż 

przed   naszym   lotem   na   “Titanię”,   w   sali   restauracyjnej   Ośrodka   Kosmicznych   Statków 

background image

Załogowych. Po obiedzie, który zjadłem wraz z pozostałymi członkami grupy “Emergency”, tak 

napisałem w swoim dzienniku o pannie Leeport:

“To Emmelina. To Emmelina, gdy miała dwadzieścia pięć lat. Te same rysy, oczy, włosy, ta 

sama figura, ten sam głos i sposób poruszania się. Ale jest bardziej  żywa i dziewczęca, choć 

nieśmiała. No i ma 25 lat. Najwyżej 26.”

W   rzeczywistości   Leslie   miała   wtedy   lat   dwadzieścia   osiem.  A  podczas   tej   wstępnej 

konfrontacji obu pań mogłem stwierdzić, że w innych punktach myliłem się także.

Leslie   -   myślałem   -   przede   wszystkim   nie   jest   tak   okropnie   chuda.   Nos   ma   prosty, 

delikatniejszą oprawę oczu, pełniejsze wargi, bardziej zaokrąglony podbródek i cieplejszą barwę 

głosu. W rysach Leslie i Emmeliny można by się doszukać podobieństwa, ale jest to podobieństwo, 

jakie zachodzi w obrębie jednego typu urody.

Poprzez cichnącą symfonię Speela przebił się świergot wideofonu. Emmelina urwała w pół 

zdania,   spoglądając   na   mnie   z   roztargnieniem.   Przeniosłem   wzrok   z   obu   kobiet   na   aparat 

świergoczący w rogu salonu i powiedziałem:

- Odbiorę na górze.

Drugi wideofon zainstalowany był w dawnym buduarze Emmeliny. Usiadłem na łóżku, na 

którym przed laty “człowiek o dokładnie pięciuset twarzach, najlepszy spec w swojej branży” 

beztrosko zerżnął mi żonę. Telefonowano z redakcji “Orbity”. Jakoś skojarzyłem tę opanowaną 

twarz na ekranie z .ruchliwą twarzą reportera poznanego rok wcześniej na korytarzu budynku “C” 

Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Dzwonił w sprawie mojej pisemnej relacji z pobytu 

w komorze ciszy. Przepraszał, że tak długo wstrzymywali się z jej opublikowaniem.

- W zasadzie nie mamy do niej zastrzeżeń, ale chyba nie zaszkodziłoby bardziej ujawnić 

osobowość bohatera. Podretuszować jego portret psychologiczny.

Był to pretekst, o czym miałem się zaraz przekonać.

- Tak - odrzekłem. - Chętnie przejrzę ten tekst przed oddaniem go do druku.

Wtedy powiedział uśmiechając się chytrze:

- Może zainspiruje to pana do napisania drugiej relacji. Z kosmosu. Z pobytu na “Titanii”.

Myślałem o tym, kiedy specjaliści różnych dziedzin torturowali mnie pytaniami w obozie 

readaptacyjnym. Zresztą od dnia startu naszej grupy na “Titanię” nosiłem się z zamiarem opisania 

tej wyprawy, nieszczęsnej wyprawy “Emergency”.

- Mam taki zamiar - poinformowałem mojego rozmówcę.

Zamrugał oczami krótkowidza.

background image

- Znakomicie! - Przez chwilę było w nim coś z tamtego entuzjastycznego młodzieńca, który 

dopadł mnie na korytarzu w OKSZ. - Znakomicie. W poniedziałek wysyłamy panu zaliczkę i 

pański tekst. Niczego nie sugeruję, ale gdzieniegdzie wyczuwa się, że autorowi zabrakło odwagi, 

aby powiedzieć wszystko do końca.

Uzgodniliśmy, że skontaktuję się z nim po przejrzeniu maszynopisu, powiedzieliśmy sobie 

grzecznie “do widzenia” i zszedłem do pań. Leslie i Emmelina siedziały milczące i zachmurzone 

nad winem, za oknami szarzał zmierzch, a radio nadawało poezję Arnta Roussela. Posępne wiersze 

harmonizowały z atmosferą panującą w salonie. W tę atmosferę zanurzyłem się jak w odmładzającą 

kąpiel.

Następnego dnia Emmelina wyjechała. Była to jej jedyna wizyta, której cel pozostał dla 

mnie niejasny do dzisiaj.

background image

III 

Wyjąłem z ryzy czysty arkusz papieru i położyłem go przed sobą. Napisałem:

“W   gruncie   rzeczy   nie   ma   powodu,   dla   którego   nie   mógłbym   na   wstępie   zacytować 

fragmentu wybranego z mojej pierwszej książki. Nawet sensownie by było rozpocząć niniejszą 

opowieść od tego, co wyznałem o sobie Emmelinie, gdy z przyjęcia u Joan Vince prowadziła mnie 

do swego mieszkania, aby tam do świtu formować nasz przyszły związek.”

Przekreśliłem ostatnie zdanie, to o formowaniu związku, ponieważ zawierało niepożądany 

akcent humorystyczny, i dopisałem:

“Dzisiaj, po odpowiedniej aktualizacji danych, mój życiorys”

Zmiąłem kartkę i cisnąłem ją na dywan celując w stado kuł papierowych pod regałem.

“Odpowiednia aktualizacja danych” - cholera, czy to ma być jakiś rocznik statystyczny, czy 

co?

Machinalnie   wyciągnąłem   rękę   po   nowy   arkusz   i   nagle   poczułem   znajomy   ucisk   w 

skroniach. Krótkotrwały, tępy ból promieniujący od gałek ocznych przeszył mi czaszkę i straciłem 

zdolność rozróżniania szczegółów. Zaczynała się zwykła reakcja.

Nie próbowałem przeciwdziałać. Blat biurka wirował ospale; kontury zaścielających go 

kartek zlały się ze sobą i utworzyły białą płaszczyznę, która powoli znieruchomiała.

Tym razem obraz pojawił się szybko. Zobaczyłem skrawek naszego ogrodu i brukowaną 

ścieżkę   wychodzącą   na   chodnik,   zroszoną   w   połowie   wodą   z   ogrodowego   pulweryzatora. 

Zaparkowana   przy   krawężniku   granatowa   taksówka   miała   otwarty   bagażnik.   Kierowca,   tęgi 

mężczyzna   w   uniformie   i   w   czapce   z   zadartym   daszkiem,   przeciskał   się   przez   wąską   furtkę, 

taszcząc dwie wielkie walizy: jedną z czarnej skóry, pstrokatą od nalepek, drugą z brezentu w 

czarno-czerwoną kratę.

Od ulicy dał się słyszeć pisk opon i znów siedziałem przy zasłanym papierami biurku. 

Ucisk w skroniach zelżał. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową. Wizja trwała kilkanaście sekund, 

ale była wyjątkowo realistyczna.

Wstałem  i  zszedłem  do  holu.  W  pokoju  obok  stukały  obcasy  Leslie   zbierającej  się   do 

wyjścia.   Niewątpliwie   szukała   kluczyków   od   swojego   samochodu,   które   jeżeli   nie   tkwiły   w 

stacyjce, mogły znajdować się w dowolnym punkcie tego domu - nie wyłączając kominka czy 

lodówki. Najprawdopodobniej jednak znajdowały się one w kieszeni jej kombinezonu, bo Leslie 

jadąc przedwczoraj po klej do kształtek ubrana była właśnie w kombinezon.

Pchnąłem drzwi frontowe. Z ganku brukowana ścieżka wyglądała tak, jak w mojej wizji. 

Bagażnik   granatowej   taksówki   zaparkowanej   przy   krawężniku   był   otwarty,   a   tęgi   kierowca 

background image

objuczony walizami forsował furtkę.

- Pan Mikę Cesara? - zapytał.

- Tak.

Wcisnął się wreszcie do ogrodu i stanął przed gankiem.

- Panna Raya - powiedział - poleciła mi te rzeczy przywieźć tutaj. Ulica się zgadza i numer 

też.

- Wszystko się zgadza - potwierdziłem. - Proszę to wnieść do holu.

Musiał   obrócić   w   sumie   trzy   razy,   by   opróżnić   bagażnik.   Ustawił   walizki   pod   ścianą, 

równo,   parami   -   sześć   sztuk,   każda   w   innym   fasonie   i   każda   z   dyskretnie,   niemniej   trwale 

nadrukowanym złocistym monogramem: ER. Ta z czarnej skóry, najbardziej wysłużona, pamiętała 

jeszcze   okres   świetności   swojej   pani.   Zdobiące   ja   nalepki   firmowe   reprezentacyjnych   hoteli 

europejskich były już nieco starte i dzięki temu straciły efekciarski wygląd.

-   To   piękna   kobieta   -   powiedział   kierowca,   kiedy   wręczałem   mu   zapłatę.   -   Piękna   i 

szykowna. Panna Raya.

Schował pieniądze, czubkami palców dotknął daszka czapki i wyszedł na ulicę. Patrzyłem, 

jak zatrzaskuje bagażnik i wsiada do swojej taksówki. W myślach plątały mi się jego słowa. I nie 

mogłem odmówić sobie przyjemności powtórzenia ich na głos:

- Panna Raya.

- Panna  Raya?  - Za  moimi  plecami  Leslie wykręciła tułów  i wciągając brzuch  zapięła 

spódnicę na biodrze. - No, w każdym razie witamy jej lepszą połowę. Sześć waliz! Panna Raya.

Pochyliła się nad nimi, by odczytać napisy na nalepkach.

- Ho, ho, nawet hiszpański “Osculor”.

“OSCULOR   -   hotel   dla   nowożeńców   i   zakochanych”   -   tak   go   reklamowano   w 

przewodnikach, rozdzielając oba pojęcia, jakby zakładano, że nowożeńcy niekoniecznie muszą być 

zakochani. W tym eleganckim drogim ponad wszelkie wyobrażenie hotelu spędziliśmy z Leslie 

trzy   doby   z   naszego   miodowego   miesiąca   -   trzy   doby,   które   powinny   zostać   uwiecznione   w 

kronikach “Osculoru”. Ale nie myślałem teraz o nich. Leslie westchnęła.

- Jesteś pewny - spytała prostując się - że ona tu przyjechała tylko na weekend? - Stanęła do 

mnie przodem. - Sześć waliz! Gdybym była złośliwa, tobym powiedziała: petitmaitre.

- Jesteś złośliwa.

- Chyba tak. - Przyglądała mi się, jakby szukała czegoś w mojej twarzy. - Mikę - zaczęła 

tonem, który obudził moją czujność. - Ty miałeś?

- Co miałem?

Łatwo było zmiarkować, o co pyta i co mi odpowie. Odbyliśmy już setki takich rozmów od 

background image

powrotu z Trytona. Drażniły mnie, toteż czyniłem wysiłki, by ich unikać.

- Widzę to po tobie, kotku.

- Nie wiem, co po mnie widzisz, ale na pewno wiem, co się ze mną dzieje. I nie miałem 

żadnych wizji. Ty i te walizki tutaj przypomniały mi twoją afektowaną kapitulację.

Zmarszczyła brwi.

- Kapitulację?

- Tę sprzed czterech lat. Po starciu z Emmeliną.

Nadużyłem wtedy wina, bo byłem rad z posępnej atmosfery w salonie, która świadczyła, że 

kiedy   telefonicznie   gwarzyłem   z   redaktorem   “Orbity”,   obie   panie   skrzyżowały   szpady,   co 

pogłaskało   moją   męską   dumę.   Nazajutrz   skacowany   zwlokłem   się   z   łóżka   o   dziesiątej   i 

poczłapałem do kuchni, by zaparzyć kawę. W holu natknąłem się na Leslie. Drzwi od ulicy były 

otwarte, a ona schylała się po swoje spakowane nesesery. To studium zastygłego ruchu, studium o 

znaczeniu nieledwie symbolicznym, głęboko zapadło mi w pamięć.

-   Pościg   za   tobą   kosztował   mnie   dwieście   pięćdziesiąt   franków   -   powiedziałem.   -   Z 

napiwkiem trzysta.

Brakowało mi wtedy argumentów, czy raczej nie przytaczałem ich dość żarliwie - czegóż 

można wymagać od skacowanego człowieka! - więc moje prośby powstrzymania jej od wyjazdu 

nie odniosły skutku. Odprowadziłem ją do taksówki, a potem zamiast kawy wypiłem potężnego 

klina,   włożyłem   spodnie   i   wczorajszą   koszulę,   pozdrowiłem   Emmelinę   krzątającą   się   przy 

śniadaniu   i   ruszyłem   za   Leslie.   Dwieście   metrów   przed   wjazdem   na   autostradę   zatrzymałem 

sportowy wóz z młodym mężczyzną za kierownicą.

-   Za   pięć   minut   muszę   być   na   lotnisku.   Daję   sto   franków,   płacę   wszystkie   mandaty, 

pokrywam ewentualne szkody.

Mężczyzna wyszczerzył zęby i ochoczo wskazał mi miejsce obok siebie. Pokonanie tych 

dwunastu kilometrów zajęło mu osiem minut, bo policjant, który za zjazdem ze ślimaka dogonił 

nas   radiowozem,   wypisywał   mandat   bite   trzy   minuty.   Jazdę   lewym   pasem   i   z   niedozwoloną 

prędkością wycenił na pięćdziesiąt franków, co jednak nie zniechęciło nas do dalszego łamania 

przepisów   drogowych   i   na   lotnisko   dotarliśmy   równocześnie   z   taksówką   Leslie.   Tu   mój 

dobroczyńca doliczył mi do rachunku setkę za nadwerężony silnik. Szczodrze zaokrągliłem ogólną 

sumę do trzystu franków i pobiegłem za Leslie maszerującą do wynajętego samolotu.

- Lecę z tobą - powiedziałem.

- Świetnie - rzekła oddając mi cięższy neseser.

I wsunęła mi dłoń pod pachę. Był to wyraz czułości i pojednania, przekonałem się o tym 

później.

background image

- Zanim dolecimy do Londynu, wyperswaduję ci ten wyjazd.

- Staraj się, Mikę.

Szła z opuszczoną głową, mimo to wiedziałem, że się uśmiecha. Już nie chciała lecieć, ale 

jeszcze bardziej nie chciała się z tym zdradzić. Gdyby uległa moim namowom od razu i została w 

Breshoven, przyznałaby, że to kobieca ambicja zraniona obecnością rywalki w moim domu skłoniła 

ją do nagłego wyjazdu, a nie rzekomy, wczesnoporanny telefon z Londynu. Powątpiewając w ten 

telefon i roztrząsając tak motywy postępowania Leslie, schlebiałem sobie jak diabli, ale byłem 

bliski prawdy.

- Staraj się.

Nie musiałem się starać. Już po kwadransie lotu Leslie wtulona w mój bok żartobliwie 

użalała   się   nad   losem  “porzuconej   Emmy”   i  oskarżała   mnie,   że   “nie   mam   sumienia”.   Po  pół 

godzinie zapytała retorycznie:

- Co do licha! Czy chimery moich staruszków to powód, żeby na złamanie karku lecieć ze 

Szwajcarii do Anglii?

Po następnym kwadransie udała się do kabiny pilota. Wyszła stamtąd z wypiekami.

- Poprosiłam go, żeby zawrócił - znowu wtuliła się w mój bok. Objęła mnie niecierpliwie. - 

I poprosiłam go jeszcze o coś. Jesteś ciekaw, o co?

- Jestem ciekaw.

- Poprosiłam go, żeby nikt nam nie przeszkadzał, dopóki nie wylądujemy. Odpowiedział, że 

w razie potrzeby może pokrążyć nad lotniskiem.

Potrzeby takiej nie było, chociaż kochaliśmy się długo, do granic odwlekając finał. Nasz 

samolot   wylądował   w   południe,   razem   z   pierwszymi   kroplami   deszczu.   Kiedy   w   ulewie 

wysiadaliśmy z taksówki przed moim domem, intuicyjnie odgadłem, że Emmeliny już w nim nie 

będzie. Oprócz sprzecznych wrażeń nie zostawiła po sobie niczego, ulotnił się nawet zapach jej 

perfum. Leslie potruchtała prosto do łazienki zdjąć przemoczoną odzież i wysuszyć włosy.

- Jesteśmy sami, Mikę? - Było to jedyne pytanie z Emmeliną w podtekście.

- Tak - odparłem. I na tym wyczerpaliśmy ten temat.

Później Leslie weszła do salonu spowita tylko w ręcznik kąpielowy. Zadarła jego dół i 

odsłoniła   swój   opalony   kuperek,   na   którym   widniał   ślad   po   klamrze   od   pasa   odciśnięty   w 

samolocie.

- Zdrowo mnie przyparłeś - powiedziała z uznaniem.

Roześmiałem się teraz na wspomnienie tamtej sceny i rzekłem do Leslie:

- No więc dobrze. Miałem wizję. Wciąż marszczyła brwi.

- Ja też miałam. Zobaczyłam, jak wychodzisz na ganek i jak ten kierowca niesie walizki. 

background image

Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego tajemnicę.

- Rozumiesz.

Spokojnie podniosła na mnie wzrok.

- Nep?

- Tak. Uparcie łączysz go z tymi wizjami.

- To dwie odrębne sprawy. Nigdy ich nie łączyłam.

- Owszem, łączysz. Poprzez tę historię z Trytonem. Zaczynasz mówić o jednym, a kończysz 

na drugim.

Nie mogła temu zaprzeczyć. Od naszego lądowania na Trytonie nękały nas wizje, także na 

Trytonie,   według   niej,   “poczęty   został   Nep”.   Tę   jedność   miejsca   obu   zdarzeń   Leslie 

niejednokrotnie wykorzystywała do sprytnego wekslowania rozmowy.

- To mnie rozprasza - rzekłem. - Narzucasz mi swoje zapatrywanie.

- Mikę. My się kłócimy?

Nadal patrzyła na mnie spokojnie i z powagą, ale była to już powaga dziecka. Poczułem się 

rozbrojony.

- Zażarcie.

- Więc zanim się rozszarpiemy, powiedz, że pozwalasz mi wziąć twój wóz. Zapodziałam 

gdzieś kluczyki.

- Pozwalam. A swoich kluczyków poszukaj w kombinezonie.

Cmoknęła   mnie   w   policzek   i   odeszła   w   charakterystyczny   sposób,   kołysząc   napiętymi 

pośladkami. “Ty nie wiesz, kotku, ale ja mam swoją taktykę. Od rana dostarczam ci bodźców 

erotycznych, żebyś wieczorem był jak reaktor jądrowy”.

Zamknąłem drzwi frontowe i po raz trzeci dzisiaj udałem się do gabinetu.

background image

IV 

Było  południe,  słońce wisiało  nad ślimakiem autostrady.  Leslie  wyprowadziła  z garażu 

swojego bordowego fiata. Nie oglądając się pomachała mi, pewna że stoję w oknie, i wyjechała na 

ulicę.

Przy tej ulicy, a ściślej szosie, która przecina Breshoven i spina autostradę z Ośrodkiem 

Kosmicznych   Statków   Załogowych,   pięćdziesiąt   kilometrów   od   mojego   domu,   w   sąsiedztwie 

terenu   OKSZ   znajduje   się   Park   Bohaterów.   Taką   nazwę   temu   skromnemu   cmentarzowi 

kremacyjnemu nadali w dniu jego założenia dziennikarze. Nazwa przyjęła się wśród pilotów, ale 

jednocześnie skłoniła większość z nich do zweryfikowania poglądów na bohaterstwo, zwłaszcza że 

zaszczytu spoczywania w Parku - jak głosił regulamin - dostępował tylko ten, kto zginął tragicznie 

w kosmosie. Heinz Vogel, instruktor OKSZ o wisielczym poczuciu humoru, na pożegnanie naszego 

rocznika zorganizował nam wycieczkę do Parku Bohaterów, ustawił nas w szeregu przed świeżo 

wytyczoną kwaterą i powiedział:

- To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się wydaje, że o sztuce pilotażu 

wiedzą już wszystko.

Dziś na tej  kwaterze wznosi się szesnaście nagrobków z białego piaskowca, czternasty 

opatrzony jest napisem:

JOSE MARTINEZ 

pilot klasy O 

zginął na “Titanii”

Bez dat, bez szczegółów. Dokładne dane wpisano do Księgi Pamięci przechowywanej w 

sejfie Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych.

Nie moja rzecz osądzać, czy Jose Martinez zginął jak bohater czy nie. Zrobili to ludzie 

bardziej kompetentni i obiektywni ode mnie, którzy ponadto, mając do dyspozycji zapisy z kamer i 

czujników, godzina po godzinie prześledzili bieg wypadków na “Titanii”. Jose Martinez został 

pośmiertnie awansowany, a jego prochy umieszczono w Parku Bohaterów. Byłem na tym pogrzebie 

- uroczystym, ale nazbyt pompatycznym i zgiełkliwym, by nastrajał do refleksji, i kiedy patrzyłem 

na   sunącą   nad   tłumem   trumnę,   przypomniało   mi   się   popularne   w   środowisku   pilotów 

powiedzonko:   pójść  na   długi   spacer   do   Parku.  Nie   byłem  natomiast   na   pogrzebie   ofiary  Jose 

Martineza - Pottera Brentona, bo pani Brenton zażądała od władz OKSZ przewiezienia prochów jej 

syna do Kanady.

background image

Usiadłem w fotelu.

Grupa   “Emergency”...   Jose   Martinez   i   Potter   Brenton   nie   żyją,   Fred   von   Neheim   od 

czterech lat jest pod opieką psychoterapeutów, Jurg Hoestróm obwołał się prorokiem, wojażuje po 

Europie i krzewi nową religię, Leslie i ja... my chyba też się kwalifikujemy do Kliniki Profesora 

Hysia.

background image

V

Ekran wideofonu zmniejszał twarz Reinharda Metternicha i nie widać było na niej drobnych 

blizn   od   oparzeń   -   pamiątki   po   sztubackich   eksperymentach   z   ługiem.   Reinhard   ssał   pastylkę 

eukaliptusową   i   od   dziesięciu   minut   mówił   o   swoich   problemach   wydawniczych,   z   czego 

pojmowałem akurat tyle, ile może pojąć człowiek z zewnątrz. Słuchałem go napięty i czekałem na 

pytanie:   “A  co   z   twoją   nową   powieścią,   Mikę?”   -   nieuniknione,   kiedy  się   rozmawia   z   takim 

wydawcą jak Metternich.

Poznałem go pół roku po powrocie naszej  zdekompletowanej  grupy z “Titanii”, a dwa 

tygodnie po tym, jak na łamach “Orbity” ukazały się moje relacje: “Ziemia” i “Kosmos”. Nad 

“retuszowaniem portretu psychologicznego bohatera” “Ziemi” i nad “Kosmosem” pracowałem trzy 

miesiące. Całość, nieznacznie adiustowaną, ale bez skrótów, “Orbita” opublikowała w odcinkach, 

pod wspólnym tytułem “Katharsis”. W następnych dniach otrzymałem od znajomych kilka listów z 

obłudnymi   gratulacjami   i   jeden   z   Verlag   R.   Metternich,   podpisany   przez   właściciela   tego 

wydawnictwa i zawierający konkretną propozycję. Leslie nie mogła jechać ze mną, toteż do Berna 

pojechałem sam. Przenocowałem w hotelu, a na drugi dzień wkroczyłem do gabinetu Reinharda 

Metternicha. Ten niewysoki, otyły mężczyzna o łysiejącej czaszce i dziobatym, okrągłym obliczu, 

uraczył mnie na wstępie sążnistym streszczeniem mojego własnego utworu, po czym podetkał mi 

puszkę z pastylkami eukaliptusowymi, sam się poczęstował i powiedział zwięźle: “Panie Cesara. 

Sporządziłem umowę o pańskie dzieło. Płacę pięć tysięcy po podpisaniu umowy i pół franka od 

każdego   sprzedanego   egzemplarza   pańskiej   książki.   Znam   rynek   i   mogę   pana   zapewnić,   że 

honorarium za pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy ma pan w kieszeni. Razem z zaliczką wyniesie to 

trzydzieści patyków. Cieszę się, że wyraża pan zgodę. Proszę podpisać tu na dole”. Nawet nie 

spostrzegłem, kiedy wetknął mi do ręki długopis. Ale zrobiłem z niego użytek: trzydzieści tysięcy 

franków  szwajcarskich  jest  to  suma,  która  przemówi  do  wyobraźni  każdemu,  nie  wykluczając 

posiadaczy kart kredytowych z nadrukiem B.O. Przy tym miałem ją dostać za owoc pracy, której 

wprawdzie   nadawałem   jakieś   tam   drugorzędne   znaczenie   osobiste,   ale   której   nie   nadawałem 

przecież znaczenia handlowego.

- ... uparł się, żebym ja to firmował - mówił Reinhard o młodym poecie spowinowaconym 

przez tatusia z kołami rządowymi. - On, oczywiście, chce finansować tę imprezę. Jezu, niektórzy 

ludzie mają naprawdę za dużo forsy. Jeżeli ja mu wydam ten tomik,  zapaskudzę sobie szyld... A co 

z twoją nową powieścią, Mikę?

Pytanie wreszcie padło. Dałem na nie odpowiedź tę, co przed miesiącem:

- Biedzę się nad początkiem i zakończeniem. Resztę już mam.

background image

I usłyszałem to, co przed miesiącem:

-   Więc   masz   prawie   wszystko.   -   Reinhard   wychylił   się   poza   zasięg   widzenia   kamery 

swojego aparatu. - Aha, ten tytuł: “Eskapizm”. Kurt ma do niego zastrzeżenie.

O Kurcie Haslerze wiedziałem, że jest wspólnikiem Metternicha i jego doradcą do spraw 

wydawniczych, i że para się krytyką literacką.

- Nie sformułował tego precyzyjnie. - Reinhard trzymał przed sobą notatnik. - “Obawiam 

się - odczytał - że recenzenci potraktują to jak wyzwanie. Nie znam książki, może treścią będzie 

ona   uzasadniać   tytuł,   niemniej   odradzam”.   No,   jego   opinia   nie   przesądza   jeszcze   niczego. 

Omówimy to, jak przyślesz swoją powieść. Teraz sprawa pilniejsza, Mikę. Chodzi o tłumaczenie 

“Katharsis”. Jakie masz plany na ten weekend?

- Dom, telewizja, rozkoszne igraszki z piórem...

-   Odwiedził   mnie   dzisiaj   wydawca   z   Quebec   i   telefonowała   Sylvie   Poquet   z   Oficyny 

Paryskiej. Są dwie oferty, ale jest też jeden szkopuł. Wolałbym nie odkładać tego do poniedziałku. 

Można zakłócić waszą idyllę rodzinną?

- Leslie przygotuje ci pokój.

- Leslie. - Czoło Reinharda ułożyło się w fałdy. - Wiesz, że wczorajszy “Bern Zeitung” 

poświęcił jej ćwierć kolumny?

- To już przesada. Nie, nie wiem, nie prenumeruję “Bern Zeitung”. Znów o Trytonie?

- Niezupełnie. Piszą o Nepie.

Zakląłem mimo woli. Reinhard wypluł w garść pastylkę i bez pośpiechu wsadził w zęby 

wygasłą fajkę. Przed laty zaczął ssać pastylki eukaliptusowe, by odzwyczaić się od palenia. Palić 

nie przestał, wpadł za to w nałóg ssania pastylek. Dziwne, że pomyślałem o tym teraz.

- Przywiozę wam ten numer - powiedział. - To może być dla twojej nowej powieści dobra 

reklama. Zależy, jak daleko się posuną.

- Skąd oni wiedza o Nepie?

- Pojęcia nie mam. Czy Leslie rozmawiała z kimś z prasy?

- Nie. Chyba nie. Nie wiem.

- Artykuł jest ogólnikowy. Ten cały “zez” przysięga, że czerpał informacje z wiarygodnego 

źródła, ale go nie ujawnia. Porusza się w temacie po omacku. Ja bym powiedział, że to, co on 

wysmażył, to jest kompendium plotek o Nepie, które krążą w waszym hermetycznym środowisku.

- Ufam, że okaże się ono dostatecznie hermetyczne.

- Ja również, Mikę. Spróbuję się czegoś dowiedzieć o źródłach informacji tego pana.

- Spróbuj. Jeżeli w ogóle ma to jakieś znaczenie.

- Będę u was jutro albo w niedzielę.

background image

Reinhard wyłączył się, a ja zszedłem do ogrodu, by ochłonąć. Zakręciłem dopływ wody do 

pulweryzatora i stanąłem na ganku. Było słonecznie, od południa dął przenikliwy wiatr - zwiastun 

jesieni.

“Ja   również,   Mikę”   -   powiedział   Reinhard.   Powiedział   to   jowialnie,   był   jednak 

zaniepokojony poczynaniami pana “zeza”, jego usiłowaniem wprowadzenia na rynek czytelniczy 

towaru, który obstalowało u mnie Verlag R.

Metternich. Podzielałem niepokój Reinharda, ale z innych względów. Któż z nas zachowa 

obojętność, kiedy wywlekają na jaw brudy jego psychiki.

Wzruszyłem ramionami. Znowu się okłamuję. Przecież nie tak dawno sam napisałem w 

drugiej części “Eskapizmu”:

“Wtedy Leslie wybuchła.

- Brudy? O jakich brudach, do cholery, mówisz?

Odpowiedziałem szorstko:

-   Mogę   znieść   twoją   egzaltację   i   twoje   urojenia.   To   jest   nawet   zabawne,   przydaje   ci 

kolorytu. Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy psycholog, ma 

kuku   na   muniu,   więc   te   brednie   bierze   na   serio.   Ale,   na   miłość   boską,   nie   wciągaj   w   to 

ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu.

Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłębiła go i cisnęła 

w kierunku kuchennego wieszaka.

- Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - spytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu.

- Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się do ciąży 

przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia urosną do rozmiarów 

paranoi. Chcesz zrobić z siebie pośmiewisko?

Leslie   zaczerpnęła   do   płuc   powietrza.   -   No   to   posłuchaj   teraz   ty.   Urojenia,   egzaltacja, 

brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, że to ja publicznie piorę brudy. Nie wmawiaj mi tego, bo 

zaraz przyniosę tutaj tę twoją ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na głos. »Katharsis«! 

To jest właśnie publiczna pralnia twojego sumienia!”

Ta kłótnia wywiązała się między nami pół roku po naszym powrocie z Trytona. Jej opis 

znalazł się w pliku moich notatek, jak zresztą wszystkie fakty związane z wyprawą “Tryton”. 

Wtedy już pracowałem nad “Eskapizmem” i wybuch Leslie uświadomił mi, że ta powieść będzie 

moim   drugim   aktem   ekshibicjonistycznym.   Uświadomił   mi   to   wyraźnie,   a   jednak   pióra   nie 

odłożyłem, mało tego, byłem skłonny ukazać siebie jako zboczonego potwora i zwyrodnialca, 

byleby zadowolić Metternicha i czytelników.

Byłem i jestem nadal skłonny to zrobić, więc dlaczego udaję, że niepokoją mnie działania 

background image

pana “zeza”, że rad bym uchronić swój dom przed ludzką wścibskością?

Błądziłem wzrokiem wzdłuż szpaleru cichych domków po przeciwnej stronie ulicy. Moje 

pozaziemskie   peregrynacje   nie   sprzyjały   nawiązaniu   sąsiedzkich   kontaktów   i   od   kiedy   Joseph 

Bragg przestał u nas bywać, wiedliśmy z Leslie doprawdy samotniczy żywot.

W oczach sąsiadów - pomyślałem - pewnie uchodzimy za parę dziwaków. I nie bez kozery.

Cofnąłem się do holu. Wtaskałem dwie walizy Emmeliny na piętro, zostawiłem je u szczytu 

schodów   i   skręciłem   do   gabinetu.   Nie   marnowałem   czasu   na   zasiadanie   za   biurkiem.   Stojąc 

opisałem   w   skrócie   swoją   telefoniczną   pogawędkę   z   Reinhardem   Metternichem,   a   poniżej 

zamieściłem uwagę:

“Podzielam jego niepokój. Często przekonujemy się, że ludzie oceniają nas fałszywie. Mam 

na to dowody. Którykolwiek z dziennikarzy, brał na warsztat moją biografię, zawsze przedstawiał 

mnie karykaturalnie.”

Położyłem kartkę na stos rękopisów w prawym rogu blatu, chociaż dla tego tekstu nie 

potrafiłbym   znaleźć   rozsądnego   zastosowania   literackiego.   Nie   mógł   mi   on   posłużyć   ani   za 

fabularne   uzupełnienie   “Eskapizmu”,   ani   tym   bardziej   jako   początek   bądź   zakończenie   tej 

powieści.

- Ty załgany sukinsynu - powiedziałem do siebie czule.

background image

VI 

Słyszałem, jak Leslie wprowadza samochód do garażu i jej ciężkie kroki na ganku i w holu. 

Nie opuszczałem swojego taboretu czekając, aż ona przydźwiga zakupy do kuchni. Była to jedna z 

tych nie werbalnych metod perswazji, jakie stosuję, by nakłonić moją żonę do zatrudnienia pomocy 

domowej. Ostatecznie mogła zresztą zdać się na “Garmażernię Guenthera Geissa”; całą tę wałówkę 

miałaby w domu za godzinę, a wymagałoby to akurat tyle wysiłku, ile wysiłku wymaga nakręcenie 

numeru “Garmażerni”. Pomagając jej rozpakować sprawunki podzieliłem się z nią refleksją.

- Po prostu chciałam się przewietrzyć odrzekła.

To   samo   powiedziała   przedwczoraj,   w   środę,   kiedy   pojechała   po   klej   do   kształtek   i 

przepadła na sześć godzin.

- Jakiś zboczony jest ten twój gach - zauważyłem wtedy ponuro - skoro podniecają go babki 

w kombinezonach. I niezmordowany w tych rzeczach. Maratończyk.

Z przekornym uśmiechem Leslie przytaknęła.

- No. I dał mi prezent dla ciebie.

- Bóg zapłać.

- Nie spytasz, co mi dał dla ciebie?

- Co ci dał dla mnie?

- Trynia.

Tak czy owak od przedwczoraj nie miałem okazji odebrać tego prezentu. Pomyślałem, że to 

dosyć niegrzecznie z tym się ociągać.

- O rany! Zachodzę w głowę, co ty robisz w tej kuchni, a myśmy przecież nie jedli lunchu.

Od dnia zawarcia naszego małżeństwa obowiązuje mnie typowo angielski rozkład posiłków 

i Leslie przestrzega go twardo. - Biedny Mikę.

Otworzyła środkowe drzwiczki lodówki.

- Czy mi się zdawało, czy w holu stoją cztery walizki?

- Dwie zaniosłem na górę.

- Racja. Muszę przygotować ten pokój zanim ona przyjedzie.

Nalała   do   dzbanka   kawy   z   kuchennego   ekspresu,   krytycznie   obejrzała   półmisek   z 

wczorajszymi kanapkami, i przeszliśmy do jadalni.

- Dwa pokoje - powiedziałem siadając naprzeciwko Leslie. - Będziemy gościć Metternicha.

- Metternicha?

- Reinharda.

- A, Hardiego. Dawno u nas nie był. Sięgnąłem po dzbanek.

background image

- Przyjedzie jutro albo pojutrze. Może przenocuje. - I opowiedziałem jej o zainteresowaniu, 

jakie moja powieść wzbudziła w wydawcach kanadyjskich i francuskich. - Przyjedzie omówić 

szczegóły.

Leslie nadgryzła kanapkę z płatkiem szynki o nieco wyschniętych brzegach.

- Gratuluję. - Uradowała ją ta wiadomość.

- Pytał mnie też, czy rozmawiałaś z kimś z “Bern Zeitung”.

- Z “Bern Zeintung”? Ja? - Jej zdziwienie było naprawdę autentyczne. Jeżeli miałem co do 

niej niejasne podejrzenia, już się od nich uwolniła. Ale przyczyna, dla której moja żona w środę 

zniknęła na sześć godzin z domu, nadal pozostawała niewiadoma. - Dlaczego miałabym rozmawiać 

z kimś z “Bern Zeitung”?

- Niejaki “zez” opublikował we wczorajszym numerze artykuł o Nepie. Oczy jej rozbłysły i 

aż westchnęła.

- Nie wiem - dodałem - co o nim napisał. Reinhard ma przywieźć ten numer.

- Ważne, że napisał.

- No oczywiście.

Znieruchomiała z filiżanką przy brodzie.

- Nie rozumiem, dlaczego się wściekasz - rzekła rozpromieniona. - Dlaczego wściekasz się 

na mnie.

Wściekam się - mogłem jej odpowiedzieć - bo utknąłem jak idiota. Powinienem wyjechać 

gdzieś, odpocząć. Pieprzyć tę powieść, Reinharda i jego terminy.

Dopiłem kawę.

- Do którego pokoju zanieść bagaż panny Raya? - spytałem. - Do niebieskiego?

- Tak. Zaraz tam przyjdę, kotku.

background image

VII

Ustawiłem walizki przy szafie i usiadłem na łóżku nakrytym niebieską kapą dobraną do 

koloru ścian. Ten pokój powoli stawał się przystanią Emmeliny: nocowała tu w trakcie każdej 

swojej wizyty. Każdej oprócz drugiej, bo w trakcie drugiej Emmelina nie nocowała u nas w ogóle, 

chociaż Leslie przygotowała jej tutaj nocleg.

Drugą   wizytę   panna   Raya   złożyła   nam   niebawem   po   ukazaniu   się   mojej   książki. 

Wydawnictwo Verlag R. Metternich dotrzymało umowy i w maju rzuciło do księgarń pięćdziesiąt 

tysięcy   egzemplarzy   “Katharsis”.   Powieść   rozchodziła   się   w   przyzwoitym   tempie,   Reinhard 

zacierał   ręce,   a   stan   mojego   konta   krzepiąco   wzrastał   i   dostawałem   od   czytelników   listy   z 

przychylnymi   opiniami.   Mniej   przychylne   były   opinie   krytyków   profesjonalnych.   Jeden   z 

jajogłowych   miał   do   mnie   pretensje   o   zbytnią   literackość   języka,   drugi   o   kokieterię,   trzeci   o 

afektację,   czwarty   udowadniał,   że   moja   książka   wbrew   pozorom   pozbawiona   jest   wartości 

poznawczych i faktograficznych i na dobrą sprawę żaden z recenzentów nie znalazł w “Katharsis” 

nic, co byłoby godne pochwały, wszyscy natomiast oskarżyli mnie o eskapizm. Kiedy ustaliłem 

znaczenie tego terminu, osłupiałem. Chwyciłem za wideofon.

- Ucieczka od rzeczywistości? - powiedziałem do mikrofonu. - Czy oni poszaleli?

Reinhard ssał pastylkę eukaliptusową i był rozanielony.

- Czym ty się przejmujesz? - zapytał. - Reklamą?

- To raczej jest sprzeczne z moim pojęciem reklamy.

Roześmiał się niczym oficer gwardii.

- A jak ty sobie wyobrażasz drogę na rynki zagraniczne? Kto dzisiaj przetłumaczy książkę, 

którą chwali krytyka, na domiar napisaną w konwencji realistycznej? Aha, potrąciłem z twojego 

honorarium dziesięć procent na koszta tej reklamy.

Jęknąłem.

- Chcesz powiedzieć, że to ja zapłaciłem za te recenzenckie siekiery?

- Przynęta kosztuje, Mikę. Ryzykujemy obaj.

- No - udało mi się wykrztusić - kogo jak kogo, ale ciebie trudno posądzić o ucieczkę od 

rzeczywistości.

Emmelina przyjechała w okresie, kiedy jeszcze dręczyłem się tymi recenzjami. Przyjechała 

niespodziewanie, wczesnym popołudniem, bez bagażu. Była w świetnym humorze. Przy koktajlu, 

który uwarzyła z nasion piekielnej rośliny Morning glory, żartując opowiedziała nam mnóstwo 

najświeższych stołecznych plotek, a potem poprosiła mnie, żebym ją zawiózł na dworzec, gdzie 

zostawiła walizki.

background image

Wsiedliśmy do carbigha i ledwo wyjechałem z garażu na ulicę, przystąpiła do rzeczy:

- Kto by przypuszczał, Mikę, że zajmiesz się czymś tak niepoważnym jak pisanie książek. - 

Wyjęła z torebki moją powieść, a ja od razu spłonąłem rumieńcem. - Masz fantazję, wiesz?

Nie odzywałem się. Zaczynałem przeczuwać najgorsze. Emmelina otworzyła książkę mniej 

więcej pośrodku i odczytała fragment:

- “Obok drzwi wisiał kolorowy plakat przedstawiający nagą kobietę w wyuzdanej pozie, 

opatrzony napisem: SEX DELIGHT”. - Wielki Boże, jakie to naiwniutkie!

-   Ja  widziałem  ten   plakat   -   odrzekłem   zmieszany.   Nie  umiałbym   jej   wytłumaczyć,   jak 

można dokładnie widzieć coś, co nie istnieje.

- Och, tak! Słuchaj, Mikę. Pierdoliłeś mnie chyba we wszystkich możliwych pozach, więc 

powiedz mi, która to jest taka wyuzdana?

- Nie bądź wulgarna.

Patrzyłem przed siebie, na jezdnię, niemniej wiedziałem, że Emmelina się uśmiecha.

- Zmieniłeś się. To ona na ciebie tak wpłynęła?

- Odwal się od Leslie.

- Masz rację, nie po to tu przyjechałam. - Znowu zajrzała do książki.

- Powiedz mi, skąd ty wytrzasnąłeś to nazwisko: Emmelina Raya?

- Przed chwilą powiedziałaś, że mam fantazję.

-   Och,  tak!   -   powtórzyła.   -   Masz   fantazję.   Zmieniłeś  moje   nazwisko,   zmieniłeś   pewne 

realia... I wydaje ci się, że w ten sposób zapobiegłeś skandalowi?

Skręciłem   w   główną   ulicę   osiedla.   Mijaliśmy   dom   komandora   Josepha   Bragga   - 

zarejestrowałem to automatycznie, bo moją uwagę zaprzątała ta rozmowa.

- Do czego zmierzasz?

- Prosto do forsy. - Emmelina wciąż była w sielskim nastroju. - Twoja książka wywołała 

skandal towarzyski. Muszę stąd spływać, w Szwajcarii jestem skończona. I ty mi w tym pomożesz.

- Ja?

- Potrzebuję pieniędzy, żeby się urządzić za granicą.

- Ile?

- Sto tysięcy - odparła beztrosko.

Na moment pociemniało mi w oczach. Zdjąłem nogę z gazu, zjechałem na prawy pas i 

zahamowałem przy krawężniku.

- Ale franków, Mikę. Tylko franków.

Mam tyle - pomyślałem. - Tyle mam. - To była jedyna myśl, która mi wtedy przyszła do 

głowy. Sprawiła mi ulgę.

background image

- A jeżeli nie dam ci tych pieniędzy?

- Dasz. Patrz strona... - zaszeleściła kartkami - ...strona trzydziesta czwarta. Cytuję: “...to 

nie wyrozumiałość, to chorobliwa szlachetność”, mowa o twojej szlachetności, Mike'a Cesara. I 

następny cytat - z furkotem przewróciła kartki - posłuchaj: “...moją rozmowę ze współwłaścicielką 

“Terry”, Luizą Pagat, na której, zazdrosny o Emmelinę, wymusiłem, aby ograniczyła jej rolę do roli 

pośledniej modelki...”

- A jeżeli n i e dam ci tych pieniędzy?

- Mikę. Dworzec jest pół kilometra dalej.

- Czekam na odpowiedź. Położyła łokieć na oparcie i okrasiła twarz błogim uśmiechem.

- Jeżeli nie dasz mi tych pieniędzy - rzekła pogodnie - wynajmę adwokata. Doprowadzę do 

podziału majątku, wystąpię o alimenty. Stracisz bez porównania więcej i będzie się to ciągnąć za 

tobą latami. Proponuję ci układ prostszy: ty mi dasz tę setkę, a ja notarialnie zrzeknę się wszelkich 

roszczeń. Jedziemy, mój herosie kosmosu?

Włączyłem kierunkowskaz i pojechaliśmy.

- Czy to nie wymarzony dla ciebie układ? - zapytała Emmelina, kiedy zgasiłem silnik przed 

dworcem.

Wymarzony czy nie, układ ten rozsądniej było zawrzeć. Podobnie jak Reinhard, Emmelina 

żyła mocno osadzona w rzeczywistości.

- Nie żądam cudów - powiedziała. - Masz tydzień na zebranie tej forsy. - Z przegródki w 

torebce wydostała wizytówkę. - Proszę, tu jest adres notariusza w Bernie. Bądź u niego w przyszły 

wtorek, w południe. Z gotówką - nie byłaby sobą, gdyby tego nie podkreśliła.

Machinalnie wziąłem od niej tę wizytówkę. Emmelina wetknęła moją powieść do torebki i 

zwolniła zatrzask drzwiczek.

- Za kwadrans mam pociąg do Zurychu, stamtąd lecę do Paryża. Życz mi  katastrofy i 

przeproś   ode   mnie   Leslie.   Powiedz   jej,   że   na   dworcu   doręczono   mi   telegram,   i   że   musiałam 

natychmiast wracać. Wymyśl coś, masz przecież fantazję.

- Życzę ci katastrofy. Przesłała mi słodki pocałunek.

- Ja tobie będę tego życzyć dopiero za tydzień.

Trzasnęła   drzwiczkami.   Lekkim   krokiem   przecięła   chodnik,   zgrabna   i   żywiołowa   w 

beżowym kostiumie. Ruszyłem, kiedy znikła w budynku dworca.

Po tygodniu, we wtorek, tuż przed dwunastą w południe, wysiadłem z taksówki na zacisznej 

uliczce   berneńskiej.   Miałem   przy   sobie   szarą   paczkę   z   tysiącem   sprasowanych   banknotów 

stufrankowych. W piętrowej willi, w gabinecie notariusza oczekiwała mnie Emmelina i dokumenty 

prawne przygotowane do podpisania. Załatwiliśmy to szybko i kulturalnie. Wracając do taksówki 

background image

czułem się trochę tak, jak katolik odchodzący od konfesjonału.

Kwita - pomyślałem. - Wyszedłem na czysto.

Mogło to się odnosić i do Emmeliny, i do mojego konta bankowego.

background image

VIII 

Stanąłem w drzwiach jadalni. Leslie siedziała zadumana nad wystygłą kawą i z nadgryzioną 

kanapką w ręce.

- Czytasz wczorajszy numer “Bern Zeitung”? - zapytałem. Ocknęła się.

- Co?

- Pytam, czy przeczytałaś już artykuł o Nepie.

Zmarszczyła czoło i odłożyła kanapkę.

- Wcale nie jestem ciekawa tego artykułu. Zastanawiałam się nad czymś innym. Zaniosłeś 

walizki?

- Zaniosłem. I nad czym się tak zastanawiałaś?

-   Nad   przewrotnością   losu.   Bo   jest   w   tym   jakaś   przewrotność,   że   ludzie   zaczynają 

interesować się Nepem teraz, kiedy Nep lada dzień ma nas opuścić.

O odejściu Nepa słyszałem od miesięcy i od miesięcy odwlekało się ono, chociaż niczego 

tak nie pragnąłem, jak je przyśpieszyć. Powiedziałem to Leslie.

- Przekonasz się - odrzekła. - Jeszcze w tych dniach. - Strzepnęła palcami. - Byłabym 

zapomniała. Spotkałam dziś Josepha.

Przysunąłem do siebie krzesło i postawiłem na nim nogę. Ta czynność pomogła mi zdusić 

to ulotne, piekące uczucie zazdrości.

- Doradził mi przy zakupach. Wybiera się do nas z żoną.

- Z żoną.

Leslie spojrzała na mnie przeciągle.

- Myślisz, że im też chodzi o Nepa? Nie myślałem o tym. Tok moich myśli prawdopodobnie 

by nią wstrząsnął.

- Tym razem on naprawdę nas opuści, Mikę.

- Oby. Co rok święciłbym ten dzień. - Zdjąłem nogę z krzesła. - Pójdę do siebie.

background image

IX 

U góry kartki zostawiłem miejsce na numer, i napisałem:

“Leslie siedziała w jadalni nad wystygłą kawą. Siedziała zgarbiona, z nogami splecionymi 

pod stołem, marząc - naturalnie - że jest u Nepa, w jego pokoju-grobowcu na piętrze, i że czyta mu 

artykuł z »Bern Zeitung«. Moje wejście do jadalni sprowadziło ją przed półmisek z wczorajszymi 

kanapkami.

- Zaniosłem walizki - powiedziałem.

Z roztargnieniem odgarnęła włosy.

- Wiesz kogo dzisiaj spotkałam? - zapytała. - Josepha.

Imię Bragga zgrzytnęło mi w uszach nieznośną, uprzykrzoną frazą. Dwunastomiesięczny 

okres zauroczenia Leslie poprzedzający nasz lot na Trytona przemknął mi przed oczyma nieomal w 

całości.

- Wybiera się do nas. Z żoną.

- Z żoną.

Na języku miałem pytanie o płeć tej żony, lecz powstrzymałem się mężnie. Joseph Bragg 

jest   dla   Leslie   ciągle   żywym   mitem,   sytuacja   zaś   jeszcze   nie   dojrzała   do   tego,   abym   mógt 

skutecznie stawić mu czoła.”

Odsunąłem się z fotelem od biurka i bosymi piętami przygniotłem do blatu swoje notatki.

W   połowie   lata   Leslie   radziła   mi   wyjazd   na   Majorkę,   bodaj   na   tydzień.   “Powinieneś 

odpocząć od tej pisaniny”. Już wtedy, pracując nad powieścią, gubiłem się w akcji i traciłem wątek; 

dostrzegałem również miejsce, w którym ugrzęznę definitywnie. Nie uległem namowom Leslie, ale 

w łóżku, kiedy po fali męskich uniesień wzięło mnie na szczerość, podzieliłem się z nią swoimi 

kłopotami. Wysłuchała ich uważnie.

- Zmień konstrukcję tej książki. Może to coś da.

- Nie chcę zmieniać konstrukcji. Chcę, żeby była taka, jak w Katharsis. Tyle że zamiast z 

dwóch części, ta powieść będzie się składać z trzech: Kosmos, Ziemia, Kosmos.

Była ciemna, bezksiężycowa noc i nie widziałem twarzy Leslie, ale w jej głosie usłyszałem 

dezaprobatę.

- Autonaśladownictwo.

- Nie, chciałbym tylko podkreślić własną odrębność.

- Do tego chyba służą inne środki. Język, sposób obrazowania... Zresztą nie wiem, nie znam 

się na tym.

background image

Założyłem ręce za kark i utkwiłem wzrok w niewidocznym suficie.

- Ja też się na tym nie znam. Nie jestem zawodowym pisarzem. Może źle się wyraziłem. 

Chciałbym po prostu, żeby to, co po mnie zostanie, było jednorodne.

Nie o takich rzeczach mówi się z kobietą w łóżku, nawet jeżeli jest to nasza żona i nawet 

jeżeli właściwy cel wspólnego pójścia do łóżka został już osiągięty, Leslie jednak podtrzymywała 

ten temat.

- I tak ci zależy na zachowaniu jednorodności, że gotów jesteś niczego więcej nie napisać?

- Tak - mruknąłem. - Ale ja wierzę w Nepa.

Dźwignęła się; pstryknął kontakt i zapłonął kinkiet przy łóżku. Zmrużyłem powieki.

- A cóż Nep ma z tym wspólnego? - spytała Leslie.

Klęczała nade mną naga, miodowozłota, i wpatrywała się we mnie unosząc brwi.

- Jemu właśnie - odpowiedziałem niechętnie - poświęcę drugą i trzecią część tej powieści.

Imponująca   gama   uczuć   zagrała   na   twarzy   mojej   żony   przez   krótka   chwilę:   głębokie 

zdumienie, tamowana radość, satysfakcja, triumf i wreszcie zafrasowanie. Zgadywałem, co Leslie 

przeżywa.   Po   długich   miesiącach   kwestionowania   jej   ciąży,   licznych   nieporozumieniach   i 

zatargach, stwierdzałem oto, że uznaję istnienie Nepa.

- Wierzę, że on... że oni pomogą rozwikłać zagadkę..

Nie pozwoliła mi skończyć.

- Och, Mikę.

Pochyliła się i włosami załaskotała mnie w ucho. Poczułem jej ciepłą, aksamitną pierś na 

swojej piersi.

Kartka z opisem tej sceny oznaczona była numerem sześćdziesiątym siódmym. Odnalazłem 

ją w stosie rękopisów i przeczytałem końcowy fragment tekstu. Aż prosił się o uzupełnienie:

“Leslie ulokowała swą nogę między moimi i leniwie podsunęła kolano do góry.

- Nie ruszaj się.

Wpełzała na mnie milimetr po milimetrze. Leżałem bezwładnie. Drobna dłoń zataczała 

półkola po moim brzuchu i sięgała coraz niżej.

- Jeszcze nie, kotku.

Ujęła go z wprawą. Drgnąłem.

- Jeszcze nie. Niech on będzie wielki. Manipulowała nim umiejętnie.

- Lee...

- Wielki, wielki...

Zamknąłem oczy i wciągnąłem ją na siebie.”

Wstałem, by pójść do łazienki.

background image

X

“Leslie była w niebieskim pokoju i nawlekała świeżą pościel. Zajrzałem tam wykąpany, 

okryty jedynie płaszczem kąpielowym i w piankowych klapkach, które włożyłem w łazience. Przez 

otwarte okno słońce spływało na granatowy dywan wydłużonym równoległobokiem. Od dworu 

szedł słaby, przenikliwy powiew - zwiastun jesieni.

- O, Mikę - zawołała Leslie. - Przestaw te walizy pod ścianę. Tarasują przejście.

Patrzyłem,   jak   wygładza   fałdy   prześcieradła   i   na   jej   biust   rozkołysany   pod   elastyczną 

bluzką. Obejrzała się na mnie.

- No wiesz - powiedziała zgorszona.

- To odruch warunkowy - zbliżyłem się do niej. - Widok posłanego łóżka zawsze tak na 

mnie działa.

- Mikę, proszę cię. Emmelina może zaraz przyjechać.

Wchłaniałem   drażniący   zapach   jej   ciała   nasycony  zapachem   kosmetyków   i   czułem,   że 

dzielący nas materiał mojego płaszcza i jej spódnicy stawia coraz boleśniejszy opór.

- Chciałbym wreszcie odebrać ten prezent. Wymknęła mi się z objęć i cofnęła do drzwi. 

Miała zaróżowione policzki.

- Prezent?

- Tego trynia. Czekam na niego od środy.

- O Boże! - Roześmiała się dźwięcznie. - Biedny Mikę. Tyle czasu cierpiał w milczeniu.

- Więc co z moim prezentem? - nalegałem. Poprawiła bluzkę uśmiechając się przekornie.

-   On   powiedział,   że   mogę   ci   go   ofiarować   nie   wcześniej   niż   za   trzy   dni.   Po   okresie 

inkubacji, kiedy wystąpią pierwsze objawy.

- Jaki on?

- Mój gach.

Tracił na dowcipie ów żart, lecz nie komentowałem tego. Powoli otuliłem się płaszczem i 

ściągnąłem pasek na biodrach.

- On się jakoś nazywa? - zapytałem.

- Nie  za dużo chcesz wiedzieć od razu,  kotku?  - Spostrzegła moją markotną minę i  z 

wahaniem podeszła do mnie z tym uśmiechem. - Dzisiaj zdradzę ci jego inicjały: B.S. - wsunęła mi 

dłoń pod pachę. - Biedny Mikę.”

Opadłem na oparcie fotela. B.S. - zupełnie jak skrót nazwy spółki “BerttiloniSantos”.

Zachichotałem w duchu. Już w łazience, kiedy stałem rozebrany przed lustrem, na widok 

swojej żwawej męskości, którą dumnie demonstrowałem sam sobie, przypomniały mi się plany tej 

background image

włosko-hiszpańskiej   spółki   realizatorów   filmowych.   Usłyszałem   o   nich   od   Emmeliny   i   odtąd, 

ilekroć   widziałem   w   lustrze   tego   jurnego   nagusa,   niezmiennie   jawił   się   w   mojej   wyobraźni 

ucieszny obraz.

Trzecią wizytę Emmelina złożyła nam wkrótce po tym, jak opuściliśmy obóz readaptacyjny, 

gdzie przez sześć tygodni przywracano nas Ziemi po naszej podróży na Trytona. Zapowiedziała się 

na trzy dni naprzód i - rzecz jasna - nie przyjechała w umówionym dniu tylko nazajutrz, bo ,,na 

Orły była mgła”. Cały dzień trzymała się boku Leslie, zasypując ją plotkami, ale wieczorem kiedy 

moja żona włączyła telewizor, by obejrzeć któryś tam odcinek angielskiego serialu “Lands End”, 

zaofiarowała się przyrządzić nam aperitif i poprosiła mnie o pomoc. Nieufnie podążyłem za nią do 

baru w rogu salonu.

Na litość boską - pomyślałem - chyba nie chodzi jej znowu o pieniądze.

Nie, tym razem nie chodziło jej o pieniądze; w ogóle zachowywała się tak, jakby to nie ona 

przed półtora rokiem wywłaszczyła mnie ze stu tysięcy franków.

- Czy wiesz, Mikę - powiedziała robiąc galimatias wśród porządnie ustawionych butelek - 

że podpisałam kontrakt z “BerttiloniSantos”?

- Reklama? - spytałem od niechcenia. Zarobiłem na jej politowanie.

- “Berttiloni-Santos” to największa włosko-hiszpańska wytwórnia filmowa w Europie! Na 

jakim świecie ty żyjesz, Mikę? Dwa Złote Leopardy na Festival Internazionale del Film w Locarno, 

Złota i dwie Srebrne Muszle na Festival Internacional del Cine, i nawet Złoty Hugon, a w tamtym 

roku nagroda krytyki na Internazionale Nuovo Cinema w Pesaro.

Odczekała, aż dotrze to do mojej świadomości i wywrze na mnie wrażenie.

- I właśnie oni podpisali ze mną kontrakt. - Na politurowanym blacie baru ustawiła w 

rzędzie trzy wysokie, smukłe szklanki. - Chcą mnie do swojego nowego filmu. To będzie komedia 

porno. “Kosmiczny paroksyzm”.

- Obiecujący tytuł - powiedziałem, żeby coś powiedzieć.

Z chłodziarki wyjęła kostki lodu i rozkruszyła je w niklowanym pojemniku.

- Nie znam dokładnie scenariusza, ale to ma być przegląd wszystkich ludzkich upodobań 

erotycznych; od niewinnego narcyzmu do wyrafinowanej sodomii. Nie masz syropu bananowego?

Podałem jej syrop bananowy i znów zwróciłem się ku niej czujnie.

- Film opowiada o tym - ciągnęła - jak do Ziemi zbliża się siła kosmiczna, która wyzwala w 

ludziach wszelkie tłumione przez nich popędy seksualne. Widziałam zdjęcia próbne do jednej ze 

scen. Gdzieś w górach samotny, stary pasterz leży na łożu śmierci i przez otwarte drzwi gapi się na 

stado kóz. Wolno zwleka tyłek z wyrka i nakłada buty. Potem wychodzi na dwór. A potem nagle 

rusza w pościg za tymi zwierzętami. Gania za nimi jak wściekły, bez portek, boki zrywać.

background image

Sprawiedliwie podzieliła lód na trzy porcje i do każdej szklanki odmierzyła po pięć kropli 

absyntu.

-   Ja   mam   zagrać   modelkę,   która   występuje   na   pokazach   z   piętnastoletnim   synem, 

cnotliwym cherubinkiem. Pokaz odbywa się w Salonie Mody. Na sali handlowcy, artyści, ludzie z 

najlepszych   sfer.   Ja   i   syn   prezentujemy   kostiumy   plażowe.   I   wtedy   dostajemy   się   w   zasięg 

oddziaływania tej siły. Zaczyna być rajcownie. Kilka babek się rozkleja, jakiś narwaniec wyskakuje 

z gaci, drugi dziarski młodzian zdejmuje skórzany pas... Przydałaby się nalewka muszkatołowa.

- Co?

- Chyba nic takiego tu nie znajdziemy. - Wspinając się na palcach, zlustrowała górną półkę. 

- Muszkatel poprawia smak, ale obejdzie się. Poczekaj sekundę, zaniosę to Leslie. - Wzięła z baru 

jeden aperitif i zaraz odstawiła go z powrotem. - Zapomniałam, przecież ona teraz nie pije.

- I co z tym filmem?

- No więc zdarzenia z początkowych i końcowych sekwencji ,,Kosmicznego paroksyzmu” 

będą   się   rozgrywać   poza   Ziemią,   na   jakiejś   stacji.   “BerttiloniSantos”   odkupiła   od   twoich 

armatorów takie straszne wraczysko przeznaczone do rozbiórki. Mają je wyremontować i wynieść 

na  tę  wyższą  orbitę.  - W skupieniu  przepłukała  usta  przyrządzonym  przez  siebie  napitkiem.  - 

Przydałby   się   jednak   muszkatel.   Oczywiście   mnóstwo   scen   z   tych   sekwencji   i   tak   będzie 

filmowanych na Ziemi, normalnie, w studio, ale te superefektowne i superkomiczne filmowane 

będą tam - uniosła swój aperitif na wysokość górnej półki - gdzie nie ma ciążenia.

Delikatnie   podzwaniały   kostki   lodu   o   szkło,   Emmelina   paplała   z   emfazą,   a   ja   nie 

spuszczałem z niej oczu.

-   Aktorzy   i   tacy   różni   z   ekipy   filmowej   przechodzą   teraz   szkolenie   w   Ośrodku 

PrzygotowawczoTreningowym.   Niedługo   wytwórnia   zacznie   kompletować   załogę   stacji.   Chce 

wynająć najlepszych do obsługi tego wraka, bo inaczej nikt z obsady filmu tam nie poleci. Moi 

szefowie słyszeli o tobie...

- Aaach! - przerwałem jej. Rozjaśniło mi się w głowie.

Dzień wcześniej opisałem towarzyską pogawędkę, którą wraz z diagnostą ucięliśmy sobie 

jeszcze przed moim odlotem na Trytona. Mógłbym ją zacytować Emmelinie słowo za słowem.

“Dzieliło nas białe biurko z metalowymi nóżkami. Diagnosta siedział na obrotowym krześle 

i przeglądał moje wyniki. Jego gładko wygolona twarz młodego dyplomaty była niewzruszona i to 

tylko wzmogło mój niepokój.

-   Proszę   pana   -   zagadnął   głosem   stosownym   do   swego   wyglądu   -   pan   brał   udział   w 

wyprawie »Emergency«?

- Tak - powiedziałem i podałem datę startu naszej sześcioosobowej grupy.

background image

- Istotnie - zgodził się ze mną beznamiętnie. - Przed tą wyprawą przetestowano pana w 

komorze ciszy i poddano dwukrotnym badaniom lekarskim. Pańskim diagnostą był doktor Kramer. 

- Przestał bawić się papierami i popatrzył na mnie z zawodowym skupieniem. - Panie Cesara, jak 

pan ogólnie się czuje?

- Nie narzekam - odparłem.

- Ma pan jakieś dolegliwości?

- Żadnych.

- Zawroty głowy?

- Nie.

- Złudzenia kinestetyczne?

- Też nie.

- Drętwienie kończyn?

- Nie.

- Bóle serca?

- Nie.

- Senność? Bezsenność?

- Nie.

- Osłabienie?

- Nie.

- Obniżenie potencji płciowej?

- Nie - uczyniłem niecierpliwy gest i diagnosta przerwał ową wyliczankę. - Moja potencja 

płciowa w pełni mnie satysfakcjonuje. I moją żonę również.

Znowu spojrzał na wyniki. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem.

- Proszę?

- Mani tu - podniósł głos - pańską Kartę Badań sprzed trzech lat, z podpisem doktora 

Kramera. Nie rozumiem, na jakiej podstawie włączono pana do grupy »Emergency«, kto na to 

zezwolił. Nie rozumiem, czemu już wtedy nie odesłano pana na rentę inwalidzką.

- Już wtedy? Urzędowym tonem odczytał z mojej starej Karty Badań:

-   Niedociśnienie...   Zwolnienie   akcji   serca...   Upośledzenie   czynności   mięśniowej... 

Osłabienie odruchów ścięgnowych i okostnych... Czy był pan o tym poinformowany?

Wypuściłem z płuc powietrze.

- Gdybym był o tym poinformowany, nie byłoby mnie tu dzisiaj. - Wpiłem palce w uda. - 

Domyślam się, że te niedomagania jeszcze się pogłębiły od tamtego czasu?

Przytaknął. Powiedział coś o ubytku słuchu, dystonii naczyniowej i zaburzeniach regulacji 

background image

hormonalnej, po czym obwieścił wyrok:

- Przykro mi - jego mina bynajmniej na to nie wskazywała - ale pan już nigdy nie poleci w 

kosmos.”

Byłaby to wyborna sytuacja komediowa: wrak człowieka pilotujący wrak stacji orbitalnej.

- Przykro mi - mogłem powtórzyć za moim diagnostą - ale rozstałem się z kosmosem raz na 

zawsze.

-  Wielki   Boże,   Mikę!   -   Emmelina   miała   wargi   wilgotne   i   zaczerwienione   od   zimnego 

napitku. - Jeszcze nie wiesz, co ci zaproponuję.

- Rzeczywiście nie wiem.

- Owszem, nie wiesz. Bo dowódcą załogi byłbyś tylko dla formy. Realizatorzy chcą przede 

wszystkim skorzystać z twoich doświadczeń, które opisałeś w swojej książce - powiedziała to bez 

zająknienia - tych z “Titanii”. I chcą ci dać ważną rolę w tym filmie.

- Mnie. Rolę.

-   Zagrałbyś   właśnie   dowódcę   załogi   stacji   orbitalnej.   Jesteście   w   tej   sterowni,   sześciu 

chłopów i dwie babki, kiedy zaczyna działać na was ta siła. Pierwszy odczuwa to twój zastępca. 

Kamera robi najazd na niego od dołu...

- A stacja jest pozbawiona grawitacji - podpowiedziałem.

I raptem wyobraziłem sobie tę scenę i siebie, jak goły, bez obuwia magnetycznego szybuję 

nad pulpitem sterowniczym, z zadartą męskością. Parsknąłem chichotem.

Emmelina przekrzywiła głowę.

- Widzisz? - rzekła niepewnie. - Sam widzisz, że to komiczne.

Zachichotałem   teraz   nad   rękopisem,   chociaż   raczej   powinienem   nad   nim   zapłakać. 

Chichocząc'   stanąłem   przed   oknem;   przeciągnąłem   się   z   lubością.   Przez   ulicę,   w   kierunku 

autostrady, przejechał lśniący peugeot, po nim clenet i opel. Staruszka mieszkająca po przeciwnej 

stronie   wypuściła   do   ogrodu   swoją   suczkę   Tobardzorzadkarasa,   która   zaraz   przykucnęła   na 

trawniku,   ze   zjeżoną   sierścią   -   jak   u   Ortrosa   z   projektu   mozaiki   Leslie.   Trzy   domy   dalej 

bezszelestnie zaparkował przy chodniku carbigh w tym samym kolorze co mój, tyle że z rejestracją 

kantonu Sankt Gallen. Zza kierownicy wygramolił się zmięty mężczyzna. Nie pasował do tak 

kosztownego wozu. Ale czy ja ze swoim wyglądem pasuję do carbigha?

- Jest wspaniały - powiedziała Leslie w salonie samochodowym “Luxur”, przed bodajże 

trzema laty. - Jest wspaniały, aż z a wspaniały. Jakoś mi do niego nie pasujesz, kotku.

Zabolało   mnie   to   stwierdzenie,   bo   jeszcze   nosiłem   w   pamięci   tamten   -   opisany   w 

“Katharsis”   -   wieczór   w   Bergamo,   kiedy   Emmelina   pożegnała   się   ze   mną   na   przedmieściu   i 

zatrzasnęła drzwiczki czarnego carbigha, stając się dla mnie nieosiągalna. Ale sprzedawcy z salonu 

background image

“Luxur” poleciłem odstawić ten wóz do mojego domu.

Odwróciłem   się   od   okna.   Rozdałem   parę   kopniaków   papierowym   kulom   na   dywanie   i 

wyszedłem z gabinetu.

background image

XI 

-   Jesteś   zdenerwowany,   kotku?   -   Leslie   siedziała   przed   lustrem,   w   swoim   prywatnym, 

samoobsługowym   salonie   fryzjerskokosmetycznym   urządzonym   na   wzór   dawnych   gotowalni. 

Siedziała w halce, na ramionach miała jedwabną apaszkę, którą nakłada, kiedy szczotkuje włosy.

Rzuciłem się na otomanę.

- Dlaczego miałbym być zdenerwowany? 

Wzrokiem odszukała mnie w lustrze.

- Krążysz po domu jak upiór Canterville'ów Wilde'a. - Z powrotem przeniosła wzrok na 

swoje odbicie. - No, uporałam się z tymi pokojami. Goście mogą zajeżdżać.

Położyłem stopy na wałku, pod kark wetknąłem poduszkę i rozluźniłem mięśnie. Leslie 

przebierała w pomadkach i tuszach.

- Mikę. Ty naprawdę zapłaciłeś wtedy dwieście franków?

- Kiedy?

- Przed ślubem. Jak ścigałeś mnie taksówką do lotniska.

- Trzysta. Z napiwkiem. I to nie była taksówka, zabrałem się na łebka.

- Jesteś kochany. - Napięła górną wargę przejeżdżając po niej szminką. - Iesz, ja htedy nie 

iała hadnego telehonu z Londynu.

- Co?

- Mówię, że nie miałam wtedy żadnego telefonu z Londynu. Blefowałam z tym telefonem 

od moich staruszków.

- To było przejrzyste. Pamiętasz tego siniaka, którego przez tydzień nosiłaś na tyłku?

- Siniaka? - Ponownie odszukała mnie w lustrze i nagle zamarła.

- Tego po klamrze od... - urwałem.

Twarz jej stężała i Leslie nad toaletką zastygła w nienaturalnej pozie. Patrzyła w lustro 

szklanymi  oczyma. Szminka wypadła jej z ręki, stuknęła o podłogę i nastała cisza. Usiadłem. 

Odniosłem wrażenie, że mam przed sobą uchwycony w kadrze, pozbawiony dźwięku obraz.

- Lee.

Już byłem przy niej. Pod moim dotykiem jej ciało ożyło; potrząsnęła głową i marszcząc 

brwi wyprostowała plecy.

- Nie, nic - powiedziała przytomnie. - Zaraz tu będzie Emmelina.

- Ach, znowu to. - Podniosłem z podłogi szminkę. - Widziałaś ją?

- W taksówce. Podawała kierowcy nasz adres.

Nie kwestionowałem tego. Leslie westchnęła i rozejrzała się po toaletce.

background image

- Mikę, zajmij się nią, dopóki nie będę gotowa.

- Dobrze - odpowiedziałem.

I wyszedłem do salonu.

background image

CZĘŚĆ DRUGA  

Mojej żonie 

Kosmos

 

background image

I

Obudziłem się niewyspany, w swojej sypialni, którą zależnie od sytuacji zwą “Ciche dni” 

albo “Pod muzami”. Wczoraj, po kategorycznej separacji od małżeńskiego łoża, szykując sobie tu 

posłanie, wymyśliłem dla niej nową nazwę: “Celibatka”. Powinienem wymyślić ją wcześniej, bo 

Leslie nie po raz  pierwszy przegnała mnie  spod naszego dwuosobowego baldachimu. Robi to 

zawsze, ilekroć ktoś obcy nocuje u nas w domu - robiła to szczególnie energicznie, jeżeli tym kimś 

był Joseph Bragg. “Jakoś nie mogę, kotku - tłumaczyła  się nieprzekonująco i wykrętnie. - Ta 

świadomość, że nie jesteśmy sami, peszy mnie i jakoś nie mogę”. Dziwne, że w tych akustycznych 

hotelach, gdzie każde sapnięcie niesie się po wszystkich sąsiednich pokojach, nic ją nie peszy i 

jakoś może. Nic jej nie peszyło także na “Titanii” czy w wynajętym samolocie, którym przed 

czterema   laty   nie   dolecieliśmy   do   Anglii,   i   w   którym   kochaliśmy   się   długo,   z   rozmysłem 

odwlekając   finał   i   nie   zważając   na   fakt,   że   drzwi   od   kabiny   pilota   są   wątłe   i   pozbawione 

zamknięcia.

“Lało, kiedy w południe nasz samolot z powrotem wylądował pod Breshoven. W ulewie 

wysiedliśmy z taksówki przed moim domem. Tak jak przypuszczałem Emmeliny już w nim nie 

było; nie zostawiła po sobie śladu, ulotniła się niczym zapach jej perfum.

Leslie   w   łazience   zdjęła   przemoczoną   odzież   i   weszła   do   salonu   otulona   w   ręcznik 

kąpielowy.

- Jesteśmy tylko we dwoje, Mikę? - zapytała.

Sformułowała to pytanie właśnie w ten sposób.

- Jesteśmy tylko we dwoje - odpowiedziałem.

Zadarła dół ręcznika i odsłoniła pośladki. Na prawym miała czerwony znak po klamrze od 

pasa, co leżał na siedzeniu w samolocie.

- Zdrowo mnie przyparłeś.

Nie wiedząc, że cytuję siebie, oświadczyłem:

-   Masz   tyłek   najwspanialszy   w   całym   Układzie   Słonecznym.   -   Może   w   jej   słowach: 

»Jesteśmy tylko we dwoje« zakodowana była zachęta, a może sugestia, nie znam się na tym, 

wszelako   wywołały   one   w   mym   umyśle   procesy,   które   wyartykułowałem   zawile:   -   Jest   tak 

wspaniały, tak integralny, że wypada go traktować jako odrębną, samoistna całość. Więc raczej jest 

nas troje. I chciałbym, żebyśmy byli ze sobą stale, nawet jeżeli trzeba to będzie usankcjonować 

przez stosowny urząd.

Powoli opuściła dół ręcznika patrząc na mnie kokieteryjnie i chyba ze wzruszeniem.

- Uważam, że ty też jesteś miejscami wspaniały i samoistny. No to zostańmy w c z w ó r k 

background image

ę, tak długo, jak się da.

Pracownik   Urzędu   Ślubów   wyniósł   za   nami   z   budynku   naręcze   folderów,   które   Leslie 

wertowała w roztrzepanie radosnym nastroju, gdyśmy wypożyczonym samochodem wracali do 

domu.   Duże   i   małe   firmy   oferowały   młodym   parom   praktycznie   wszystko,   od   monogramów 

wyszywanych   na   bieliźnie,   po   dworki   z   kompletnym   wyposażeniem,   od   tatuaży,   usuwania   i 

robienia pieprzyków, po cudaczne operacje plastyczne łącznie z tak zwanym »harmonizowaniem«, 

od   wyboru   imienia   przyszłych   pociech,   po   ich   pełne   utrzymanie   i   edukację,   od   kursu 

organizowania party, po służbę liberyjną... - słysząc o tej orgii usług aż chciało się prosić o trochę 

umiaru.

- »Osculor - przeczytała Leslie - hotel dla nowożeńców i zakochanych«. Nie sądzisz, że to 

przemiłe?

- Możemy to sprawdzić.

- Tak, ale do tego hotelu jest spory kawałek. Akurat tyle, ile stąd do Madrytu.

-   Stąd   do   Madrytu!   -   zawołałem,   raźnie   kręcąc   kierownicą.   -   Zaraz   spakujesz 

najpotrzebniejsze rzeczy, a ja zarezerwuję bilety na samolot i apartament w »Osculorze«. Stąd do 

Madrytu!

Przed   wyjazdem   włączyłem   domowe   systemy   bezpieczeństwa,   pozakręcałem   kurki   i 

zawory, i na taśmie ipsofonu utrwaliłem okrągłe zdanie: »Mam wszystko w dupie«. Kilka tygodni 

później komandor Joseph Bragg składając nam gratulacje z okazji naszego awansu, powiedział do 

mnie kwaśno:

- Mógł pan to wyrazić oględniej. Kiedy telefonowałem do pana, w moim gabinecie byli 

przedstawiciele Departamentu.

»Osculor« przyjął nas tak, jakbyśmy pod wpływem błagalnych modlitw personelu zstąpili 

oto   z   ołtarza   -   i   via   okazała   recepcja   przetransportował   z   uwielbieniem   do   apartamentu   na 

osiemnastym piętrze.

-   Żywimy   zarozumiałą   nadzieję   -   wyrecytował   piękną   niemczyzną   nasz   przewodnik 

hotelowy - że państwo zechcecie łaskawie obdarzać nas swoimi względami dłużej aniżeli przez, ich 

miodowy miesiąc.

Wyrazy: »państwo«, »swoimi«, »ich«, jak podniosła modulacja głosu zaznaczył, były dla 

niego wyrazami zaczynającymi się od dużej litery.

Nie zamierzałem spędzić całego miesiąca w owym hotelu, a po zawarciu znajomości z 

cennikiem,   który   personel   subtelnie   ukrywał   przed   nowo   przybyłymi   gośćmi,   zacząłem 

powątpiewać w sens spędzenia tu choćby jednej nocy.

Leslie od razu zrobiła obchód pomieszczeń. Z zachwytem odkryła w szafach tiule i koronki.

background image

-  Jakie to fikuśne, Mikę! - wykrzyknęła przymierzając te skrawki bielizny do siebie. - 

Muszę to nałożyć. Ale wpierw się wykąpię.

Wykapaliśmy się oboje, w osobnych łazienkach, gdzie czekały na nas drobiazgi toaletowe 

prosto z magazynu. Flakony, puszki, tubki i pudełka miały zdumiewające kształty świadczące o 

dość wąskiej i jednostronnej wyobraźni projektanta. Poprzez uchylone drzwi słyszałem plusk wody 

w sąsiedniej łazience i śmiech Leslie, kiedy podziwiała głośno wygląd przyborów toaletowych.

- Hej, Mikę! - powiedziała nagle. - Potrafiłbyś tak? - Czymś twardym, chyba trzonkiem 

szczotki do pleców, postukała w zrąb wanny.

W  odpowiedzi  walnąłem parokrotnie  w  wannę  końcem  podłużnej   gąbki,  co moja  żonę 

przyprawiło o nowy atak wesołości.

- Nie przejmuj się, kotku! Już ja się postaram.

Wprzód   jednak   zamówiliśmy   kolację.   Zjedliśmy   ją   spoczywając   w   pozach   niezbyt 

wygodnych na łożu zajmującym bez mała połowę sypialni. Potem Leslie przeniosła tacę pod drzwi, 

na podłogę, i wyłączyła główne oświetlenie. Dwie apliki u wezgłowia dawały nikłe, pomarańczowe 

światło.

- Widziałeś tego przystojniaczka? - Leslio rozpostarta na aksamitnej kapie, spowita w tiule i 

koronki, oglądała pokrywającą sufit polichromię o tematyce dionizyjskiej. - Tego, co wtoczył się tu 

z naszą kolacją na wózku. Podał mi karteczkę z numerem swojego telefonu.

- Zrobił to dostatecznie niezręcznie, żeby go na tym przyłapać.

- Och! I nic nie powiedziałeś?

- To jest wkalkulowane do rachunku. Tak jak i koszty własne tego fagasa: na przykład, 

gdybym obił mu buzię. Programowane wywoływanie zazdrości.

- Mógłbyś nie odbierać mi złudzeń.

- Ja cię tylko uprzedzam. Jutro sytuacja może się zmienić. Może przyjść tu jakiś podkasany 

kociak w fartuszku pokojówki i zacząć się o mnie ocierać biustem wielkości abażuru. Z dnia na 

dzień będzie coraz pikantniej.

Leslie poruszyła się i materac zafalował pod nami delikatnie.

-  W  tym   folderze   piszą,   że   są   tutaj   specjalne   instruktorki   i   instruktorzy.   Dyżurują   bez 

przerwy.

- Masz ochotę na małe szkolenie praktyczne? Roześmiała się i uszczypnęła mnie w ramię.

-   I   są   dyżurni   seksuolodzy.   I   jest   tu   kameralny   teatrzyk,   który   co   godzinę   wystawia 

dwudziestominutową jednoaktówkę.

Leżeliśmy   obok   siebie,   ciesząc   się   w   cichości   ducha   swoim   podnieceniem.   Leżeliśmy 

żartując i świntusząc, skąpani w pomarańczowym świetle, lecz żadne z nas nie uczyniło nic więcej. 

background image

W końcu zmorzył nas sen.

Spędziliśmy w »Osculorze« trzy doby. Mieliśmy do dyspozycji personel gotów zaspokoić 

każdą naszą zachciankę, bezpłatne akcesoria »sprzyjające podniesieniu jakości współżycia«, pięć 

kanałów telewizji wewnętrznej, na których non stop nadawano programy śmiało konkurujące z 

polichromią   sypialni,   efekty   dźwiękowe   w   postaci   odgłosów   tytanicznie   aktywnej   pary 

przeżywającej co kilka minut szczyt swoich uniesień - ale nie korzystaliśmy z tych dobrodziejstw. 

Atmosfera  tego hotelu wyostrzała nasze zmysły,  sprawiała,  żeśmy reagowali  na swą obecność 

niezwykle silnie; te trzy doby wypełniły nam wzajemne umizgi, prowokacje i zabiegi erotyczne - 

nie było w nas jednak pożądania, czy może było, tyle że innej miary. Żyliśmy w stałym napięciu 

seksualnym,   manifestując   swoje   uczucia,   ale   i   ograniczając   się   do   manifestacji   uczuć.   Nasze 

nazwiska   powinny   zostać   uwiecznione   w   kronikach   »Osculoru«,   jako   patologiczny   wyjątek 

przynoszący chlubę »hotelowi dla nowożeńców i zakochanych«.

Gdyśmy opuścili ów przybytek Erosa, w połowie drogi na lotnisko moja żona na migi 

poprosiła taksówkarza, aby zawiózł nas do takiego hotelu, w którym łóżka służą przede wszystkim 

do   spania.   I   dopiero   w   »Zancara«   przerwaliśmy   trzydobową   abstynencję   czerpiąc   profit   z 

nagromadzonej w nas energii. Niewątpliwie dotrzymalibyśmy wtedy kroku parze, która gościom 

»Osculoru« świeciła przykładem z taśmy magnetofonowej. Do pewnego stopnia »Osculor« spełnił 

swe zadanie.

Przez   pozostałe   dni  naszego   miodowego  miesiąca   udawaliśmy  stateczne  małżeństwo  w 

pensjonacie wkomponowanym w morski krajobraz na Majorce.”

Ten fragment, jeden z pierwszych fragmentów “Eskapizmu”, napisałem ze dwa lata temu, 

na pokładzie statku kosmicznego typu “Acer II”. Na pokładzie statku, który z prędkością 1500 

kilometrów na sekundę mknął w kierunku Neptuna.

Ziewnąłem rozdzierająco i usiadłem pod kołdrą. Gdzieś za ścianą szumiała w rurach woda. 

Pomyślałem, że to Leslie zażywa porannej kąpieli i że Emmelina prawdopodobnie jeszcze śpi w 

swoim niebieskim pokoju.

background image

II 

Stałem cierpliwie pod natryskiem. Gorący tusz przywracał mi chęć do życia - nawet w tym 

skacowanym ciele. Dla odmiany chłodne powietrze napływało przez okno, które otworzyłem z 

premedytacją, i wokół mnie buchały kłęby pary.

Emmelina   przyjechała   wczoraj   po   południu,   wnosząc   do   naszego   domu   nastrój 

cierpkomelancholijny. Dwie butelki wina, którym od czasu do czasu raczy się Leslie, a którego 

marki nigdy nie pamiętam, poprawiły nam wszystkim humor, dwie następne rozwiązały Emmelinie 

język. Kosmiczny paroksyzm zrobił klapę - o tym dowiedziałem się z prasy w zeszłym miesiącu: 

wkrótce po rzymskiej premierze tego filmu lokalna popołudniówka przedrukowała z włoskiego 

tygodnika “Widz” esej krytyczny pod tytułem Ramotka odgrzewana na pępku kosmonauty. Ale od 

premiery Emmelina zdążyła się pogodzić “z tym rzekomym niepowodzeniem” i “dawno przestała 

się przejmować bełkotem krytyków”, zwłaszcza stwierdzeniem autora eseju, że “jakkolwiek na 

pokazach   mody   występują   modelki   w   wieku   tak   zwanym   średnim,   które   rzeczywiście   ze 

stosownym szykiem demonstrują kreacje, dla pań powiedzmy: dojrzałych - to zatrudnienie babci w 

charakterze prezenterki kostiumów plażowych jest żałosną przesadą nawet w komedii porno”. W to 

przyprawione na cierpko melancholijne usposobienie Emmelina wpadła z innego powodu. Nim 

zjawiła się u nas, zatelefonowała z dworca do swojego agenta, a ten powiedział jej, że:

- Japończycy ostatecznie nie zakupili “Paroksyzmu”. Emmelina spoglądała to na Leslie, to 

na mnie błyszczącymi po alkoholu oczyma. - Ci Japończycy! Czy oni się znają na europejskiej 

sztuce?

Dobry   kwadrans   roztrząsaliśmy   wspólnie   kwestię   znajomości   sztuki   europejskiej   przez 

Japończyków.

- Zainwestowałam w ten film kupę forsy, a tu taki niefart!

Zadrżałem.   Dokument,   w   którym   Emmelina   Raya   zrzeka   się   praw   majątkowych   i 

alimentacyjnych  przechowuję jak relikwię, i jest to dokument ważny,  ale czyż  człowiek może 

przewidzieć wszystkie posunięcia swojej byłej żony pozbawionej środków do życia?

- Gwiżdżę na tych Japończyków - powiedziała Emmelina do pustego kieliszka. - I tak 

wyszłam na swoje. Zwróciło mi się z nawiązką.

Ukojony puściłem się chwiejnie do baru po piątą butelkę wina.

- Dosyć na dzisiaj tej rozpusty - zawyrokowała Leslie i wstała. - Zostawmy coś na jutro.

Usiłowałem   oponować   tłumacząc,   że   jutrzejszy  dzień   trwa   od   godziny   z   okładem,   ale 

Emmelina także wstała od stołu, więc uległem i przenieśliśmy się do patio, by przy księżycu ocenić 

powstającą na dnie basenu mozaikę. Około drugiej nad ranem dotarliśmy do swoich pokojów - 

background image

niektórzy rozgoryczeni, że muszą nocować samotnie.

background image

III

Przyjrzałem   się   swojemu   odbiciu   w   lustrze,   włożyłem   czystą   koszulą   i   wyszedłem   z 

łazienki. Na korytarzu pachniało smażonym bekonem. Kochana Lee.

Śniadanie   zjedliśmy   w   jadalni   -   uświetnione   butelką   wina,   którą   tej   nocy   Leslie 

zasekwestrowała. Poczułem się zupełnie zdrów po tym królewskim posiłku, ale zarazem poczułem 

się rozkosznie ociężały, toteż kiedy panie objawiły chęć podjęcia prac nad mozaiką, wymówiłem 

się od pomocy naglącą weną pisarską i do lunchu uciąłem drzemkę pod małżeńskim baldachimem.

Obudził mnie gong u drzwi frontowych. W holu rozległy się kobiece kroki, a po nich głosy 

- mieszane i radosne; wśród nich rozpoznałem matowy głos Josepha Bragga.

W łazience ochlapałem twarz zimną wodą. Z odciśniętym na policzku śladem po maciejce 

wyhaftowanej   na   jaśku   zszedłem   do   salonu,   gdzie   Leslie,   zaaferowana   i   w   kombinezonie, 

usadawiała Bragga w fotelu. Kobieta, która z nim przybyła, ubrana kontestacyjnie w obszerne 

spodnie z jaskrawoczerwonego płótna i w kanarkowy, za duży na nią i rozciągnięty sweter, już 

siedziała - niedbale, z nogami szeroko odwiedzionymi, wzorem utrudzonego drwala.

- Mikę. - Joseph Bragg zgrabnie wymknął się Leslie ruszając mi na spotkanie. - Tyle czasu.

Spoglądał   na   mnie   oczami   łani.   Uścisnąłem   jego   dłoń   z   niesmakiem   i   słabo,   czym 

sprawiłem mu zawód. “Och, ty to masz stalowy chwyt, Mikę.”

- Kotku - powiedziała do mnie Leslie - pójdę się przebrać. Zabaw tymczasem naszych 

gości.

Emmelina   zakrzątnęła   się   przy   barze,   a   Bragg   wskazał   mi   półleżące   w   fotelu 

kanarkowoczerwone stworzenie równie chude i kościste jak on.

- Moja żona. Anneliese.

- Anna,  mów  mi  Anna  -  zawołała  ta  kobieta  mrugając  do  mnie  bezceremonialnie.  - Z 

opowiadań urniego znam cię od pięciu lat, ,,querido” (mój drogi).

- Z czyich opowiadań?

Anneliese Bragg wstała i podeszła do nas. Zauważyłem, że porusza się odpowiednio do 

swojej kanciastej budowy.

- Urniego.

- Anno - rzekł Joseph Bragg. Zabrzmiało to potulnie.

Anneliese odchyliła do tyłu głowę i czarne, proste włosy spadły jej za łopatki. Widząc ją z 

bliska stwierdziłem, że ma gładką, smagłą cerę i że jest niebrzydka, chociaż orli nos, wystające 

kości policzkowe i ostro zarysowany podbródek były w meksykańskim typie, za którym to typem 

urody specjalnie nie przepadam.

background image

- Od kiedy cię to razi? - spytała męża.

- Nie jesteśmy sami, Anno.

- Aj, aj, aj! - Anneliese natarła na mnie. - Czy ciebie to razi, “ąuerido”?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, nadeszła Emmelina. Rozdzieliła pomiędzy nas szklaneczki 

i   stanęła   obok  Bragga.   Sącząc   swój   alkohol   niezdecydowanie   powiodła   wzrokiem  po   naszych 

twarzach. Zatrzymała go na twarzy Anneliese.

- Chyba pójdę do kuchni - powiedziała. - Leslie sama nie wyrobi się z lunchem.

- Chętnie wam pomogę - podchwyciła Anneliese. - Nikt tak jak ja nie przyrządza steków. 

Urni, przynieś z jeepa tequilę.

- Państwo przyjechali jeepem?

- A co, to jedyny pojazd godny zaufania na tym świecie.

Oddaliły się, a Joseph Bragg i ja zajęliśmy miejsca w fotelach. Milczeliśmy. Przed naszym - 

Leslie i moim - odlotem na Trytona, kiedy Bragg bywał u nas regularnie, potrafiliśmy tak siedzieć z 

nim w salonie milcząc godzinami. Włączony telewizor zwalniał nas od obowiązku prowadzenia 

rozmowy,  ja oprócz  tego  szukałem  w telewizji  ucieczki  od dręczących  mnie  myśli. Tylko  raz 

wizyta komandora Bragga miała odmienny przebieg. Była to ostatnia z jego rocznego cyklu wizyt, 

po której Bragg wyprawił nas na ten księżyc Neptuna i po której, ku mojej uldze, przestał być 

przyjacielem naszego domu.

Przyszedł   wtedy   wcześniej   niż   na   ogół.   Ustalony   i   celebrowany   przez   Leslie   rytuał 

nalewania mu drinka odbył się normalnie, i swoim zwyczajem Bragg zapadł w fotel pod oknem. 

Milczeliśmy zgodnie około godziny, dopóki w telewizji nie dobiegł końca amerykański musical Ta 

mała.

Potem  komandor   Joseph   Bragg,   szef   Ośrodka   Kosmicznych   Statków   Załogowych   pod 

Breshoven, zaproponował nam - Leslie i mnie - udział w dwuosobowej wyprawie ratunkowej na 

Trytona.

background image

IV 

Statki   typu   “Acer”   oddano   do   eksploatacji   stosunkowo   niedawno:   pierwszy,   który 

pomyślnie przeszedł próby, zabrał Leslie Leeport, Jurga Hoestroma, mnie i ciało Pottera Brentona z 

“Titanii”. Ten “Acer I” rozwijał prędkość do 1000 kilometrów na sekundę i pokonanie odległości 

Ziemia - “Titania” - Ziemia zajęło mu dwa miesiące. Użytkowane od trzech lat “Acery II” są 

półtorakrotnie szybsze. Takim statkiem poleciałem z Leslie na Trytona i takim udali się tam siedem 

tygodni przed nami dwaj piloci: Val Nevill i Dieter Epstein, piloci, którzy według wszelkiego 

prawdopodobieństwa   już   nie   żylijak   to   przyjęła   Centrala  Analityczna   w   dniu   wysłania   naszej 

wyprawy.

“Acer II” potrzebuje doby na rozwinięcie maksymalnej prędkości. Przez tę dobę na jego 

pokładzie panują niemal ziemskie warunki. Później w zabawny sposób zanika ciążenie, co jeszcze 

później, jak wiadomo, przestaje być zabawne. Trzeciego dnia, licząc od startu, postawiłem sobie 

pytanie, czy przykład Leslie, która leży w komorze anabiotycznej, nie jest wart naśladowania.

Przed laty napisałem w “Katharsis”:

“Decydując się na udział w wyprawie »Emergency«, postanowiłem prowadzić dziennik. 

Postanowiłem   to   z   myślą,   że   w   przyszłości   może   opiszę   przebieg   owej   wyprawy.   Kiedy 

przygotowywałem   relację   ze   swego   pobytu   w   komorze   ciszy,   właśnie   te   krótkie   notatki   w 

dzienniku czynności okazywały się bardzo przydatne w tej jakże nietypowej dla mnie pracy”.

Powyższe zdania mogły się odnosić również do wyprawy “Tryton”. Z rzeczami osobistymi 

wniosłem   na   pokład   “Acera   II”   opasły   notes   i   pióro   umożliwiające   pisanie   w   warunkach 

kosmicznych. Ale trzeciego dnia podróży byłem bliski wyekspediowania tego majdanu pisarskiego 

w przestrzeń międzyplanetarną, od czego powstrzymała mnie treść wyciętych z gazet recenzji o 

mojej   książce,   która   zabrałem   ze   sobą,   by   mieć   je   pod   ręką   -   szczególnie   jeden   urywek. 

“Motywacje psychologiczne członków załogi, na przykład Jose Martineza, ukazane są co najmniej 

mgliście, niepodobna wszakże mieć o to pretensji do autora, skoro - jak rozbrajająco wyznaje na 

kartach swojej powieści - głównym terenem jego pisarskiej penetracji na »Titanii« była koja”. W 

rezultacie   więc   mój   warsztat   literacki   ocalał.   Rozłożyłem   go   w  sterowni   i   wprawdzie   bywały 

okresy, że napawał mnie odraza, jednak prześlęczałem nad nim mnóstwo godzin i nie były to 

godziny stracone.

“Szesnaście lat pracy w kosmosie i czterdzieści trzy lata na karku”. - Skreśliłem piątego 

dnia. - “Ten młody diagnosta o wyglądzie dyplomaty miał rację orzekając, że jestem wrakiem 

pilota.

Leslie śpi od czterech dni. W siedemset minut od zero, kiedy Ośrodkowi Kierowniczemu 

background image

wyczerpał się zasób czułych życzeń i dano nam wytchnąć, moja żona zniknęła w swej kabinie, aby 

po   kwadransie   stanąć   na   progu   sterowni   ubrana   tak,   jakbyśmy   byli   w   tamtej   sypialni   w 

»Osculorze«.

- Kotku - powiedziała. - Ja... wiesz.

- Wiem - Leslie dzień przed startem, w Ośrodku Przygotowawczo-Treningowym, zastrzegła 

sobie:   »Chciałam   z   tobą   lecieć   i   polecę,   ale   nie   wymagaj   ode   mnie,   żebym   zrezygnowała   z 

anabiozy«. - Wiem, tylko ten twój strój...

- Och, jeszcze tam nie idę. Wpierw dam ci wycisk. Dam ci taki wycisk, żebyś przez te 

trzydzieści kilka dni nie mógł patrzeć nawet na moje zdjęcie.

Spełniła obietnicę. Chociaż na jej fotkę, którą przymocowałem do pulpitu sterowniczego, 

spoglądam coraz częściej.”

Tak   więc   decydując   się   wziąć   udział   w   wyprawie   “Tryton”,   postanowiłem   prowadzić 

dziennik. Prowadziłem go skrupulatnie i na bieżąco, i było to zajęcie nudniejsze od upływających 

mi   w   śmiertelnej   nudzie   dni.   Oczywiście   zastanawiałem   się   nad   kształtem   i   fabułą   przyszłej 

książki, ale z tych systematycznych notatek mógłbym sklecić w najlepszym wypadku “Dobowy 

rozkład   czynności   pilota”   -   dziełko   zapewne   rzetelnie   opracowane,   jednak   o   znikomych 

wartościach artystycznych i na domiar już istniejące w niezliczonych wersjach.

Siódmego dnia podróży, bębniąc palcami po nosie Helgi von Schack, która w programie 

kabaretowym “Cugle” wygłaszała z ekranu telewizyjnego satyryczny monolog, powiedziałem na 

głos:

- Panie Valu Nevillu i ty, panie Dieterze Epsteinie, jedyna nadzieja w was, panowie, ufam, 

że   na   Trytonie   zastanę   wasz   statek   zamieniony   w   ohydną,   cuchnącą   breję,   a   obok   waszych 

zezwłoków będzie wypalony w skale ślad po metrowej, sześciopalczastej łapie.

Sporo miejsca w dzienniku przeznaczyłem na wspomnienia. Spisywałem je tak, jak mnie 

nawiedzały: raz chaotycznie i migawkowo, raz uporządkowanymi ciągami. I kiedy przeglądałem te 

właśnie zapiski, odnosiłem wrażenie, że z nich może się coś wylęgnąć.

background image

V

“Po   miodowym   miesiącu   wróciliśmy   do   Szwajcarii   opaleni   i   wypoczęci.   W   skrytce 

pocztowej, prócz prywatnej korespondencji, znalazłem ujmujący wysokością zaliczki przekaz z 

»Orbity«, szarą kopertę z moją wymagającą poprawek pisemną relacją z komory ciszy i wezwanie 

do   Ośrodka   Kosmicznych   Statków   Załogowych.   Takie   samo   wezwanie,   na   swoje   panieńskie 

nazwisko, lecz na mój adres, otrzymała Leslie.

Do OKSZ pojechaliśmy nazajutrz, po uprzednim porozumieniu telefonicznym z władzami 

Ośrodka. Przyjął nas komandor Joseph Bragg - w auli, gdzie czekał bankietowe nakryty stół i gdzie 

wnet przyszło dwóch zastępców Bragga i jego zdyszany sekretarz.

Na   wstępie   poinformowano   mnie   kwaśno,   co   szefostwo   OKSZ   myśli   o   swych 

wychowankach,   którzy  na   taśmie   służbowego  -   bądź   co   bądź   -  ipsofonu   nagrywają   zdania   w 

rodzaju: »Mam wszystko w dupie«, po czym Bragg dodał:

- Nie wywołałoby to takiej konsternacji wśród przedstawicieli Departamentu, gdyby nie 

fakt,  że oni  zadzwonili do pana,  żeby złożyć  gratulacje. Przywieźli zawiadomienie  o pańskim 

awansie i mieli je panu wręczyć na okolicznościowej odprawie.

Awansowałem o dwie klasy. Wszyscy z grupy »Emergency« awansowali, wszyscy o dwie 

klasy - za wyjątkiem Jose Martineza i Freda von Neheima, który już wcześniej osiągnął nieomal 

pułap możliwości awansowych. Leslie dostała klasę I, ja - klasę S, a więc klasę honorową, nie 

dającą mi większych uprawnień niż posiadaczowi »jedynki«, nadającą mi natomiast sympatyczny 

przywilej: prawo do karty kredytowej z nadrukiem B.O. Bez ograniczeń.

- Odprawa - kontynuował Joseph Bragg tonem mniej kwaśnym - nie doszła do skutku, bo 

zawiódł też Jurg Hoestróm i Fred von Neheim, który nie mógł do nas przybyć ze względów... 

zdrowotnych. - Komandor rozkrzyżował ręce nad stołem i dokończył prawie serdecznie:

-   Ta   skromna,   kameralna   uroczystość   ma   charakter   podwójny.   Jest   okazją   do   złożenia 

naszym gościom gratulacji z powodu awansu i podziękowań za ich trud. Pan Mikę Cesara odchodzi 

w  stan   spoczynku,   a   pani   Leslie   Leeport,   przepraszam...   pani   Leslie   Cesara,   o   czym   z   żalem 

powiadomił nas jej armator, nieodwołalnie wypowiedziała pracę.

Ta »skromna, kameralna uroczystość, nieco się przeciągnęła. Nad ranem z całym sztabem 

Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych byłem już na ty. Leslie także. Któryś z zastępców 

Bragga ustawicznie zwracał się do niej per »kochana Lee«, co jej nie przeszkadzało, ale mnie - 

owszem, bo przypomniałem sobie,  jak się  poczuła  dotknięta, kiedy Emmelina  nazwała  ją Lee 

Scarlet. W końcu jednak uznałem, że »kochana Lee« i »Lee Scarlet« to zupełnie co innego, i sam 

zacząłem zwracać się tak do niej, opuszczając tylko ten infantylny przymiotnik, aby nie wyjść na 

background image

pantoflarza.

Bankietować   przestaliśmy   około   południa   dnia   następnego.   Uprzejmy   personel   hotelu 

OKSZ położył nas do łóżek w apartamencie na parterze, wieczorem zaś, służbowym samochodem, 

odstawił pod dom.

Kolejne trzy miesiące minęły nam w kulcie pracy. Maszynopis, który »Orbita« zwróciła mi 

do poprawienia, poddałem solidnej obróbce wykańczającej, potem wziąłem na warsztat tragedię 

»Titanii«   -   owe   »najbardziej   dramatyczne   wypadki,   jakie   w   ostatnich   latach   rozegrały   się   w 

kosmosie. Starałem się przedstawić je możliwie wiernie, beletryzując tamtą rzeczywistość jedynie 

w zakresie tolerowanym przez literaturę faktu. Pisałem bez pośpiechu, przeciętnie stronę dziennie, 

z   przerwami,   jeżeli   Leslie   potrzebowała   mojej   pomocy   przy   poważniejszych   zakupach.   Gdyż 

Leslie w tym czasie urządzała dom. Słowo »urządzała« ma tutaj zastosowanie eufemiczne. Jej 

pytania i okrzyki...

- Nie sądzisz, kotku, że wyposażenie tej kuchni jest przesadnie prymitywne?

- A cóż to za okropność na koślawych nóżkach?

- Hm... ta goła ściana...

- Tu postawimy takie łóżko jak w »Osculorze«. Tyle że z baldachimem.

- »Cyklop«. Naprawdę jesteś przywiązany do tej makiety?

- Nie, do salonu z kominkiem nadają się meble wyłącznie mahoniowe.

- O rany! Telewizor czarnobiały. No, gdyby się o tym dowiedziało British Museum...

- W którym wieku założono tę klimatyzację, Mikę?

...może dadzą jakie takie wyobrażenie o skali zaplanowanych przez nią zmian.

Po trzech miesiącach obie moje relacje były gotowe. Zatytułowałem je odpowiednio Ziemia 

i   »Kosmos«,   obu   nadałem   wspólny,   przemądrzały   tytuł   »Katharsis«   i   wysłałem   do   redakcji 

»Orbity«. Leslie rada, że »wreszcie mi przeszło« i że »wreszcie chyba zacznę brać czynny udział w 

naszym małżeńskim życiu«, z dumą oprowadziła mnie po domu, który tylko tu i ówdzie wydał mi 

się znajomy.

- Trzeba jeszcze - powiedziała - zdemontować tę śmieszną boazerię w holu, wywalić te 

wszystkie kinkiety i ample, dać nowe tapety i zasłony... Jest jeszcze huk roboty. I... - wsunęła mi 

dłoń pod pachę - ...i wiesz co, kotku? Dobudujemy do domu dwa skrzydła. Lada dzień przyślą nam 

projekt.

Tylko potakiwałem.

Leslie zrealizowała swoje plany. Zabrało jej to osiem miesięcy, w trakcie których również 

wojażowaliśmy po świecie. Cztery tygodnie spędziliśmy u jej rodziców, w ich małej posiadłości 

pod   Londynem,   gdzie   pani   Maria   Pia   Leeport   -   z   wyglądu   rówieśniczka   swej   córki   -   z 

background image

samozaparciem uczyła mnie konnej jazdy, wkładając w to wiele płomiennego uczucia, tak że omal 

się w niej nie zadurzyłem, tym bardziej, że moja żona zaniedbywała mnie na rzecz swoich dawnych 

przyjaciół. Później polecieliśmy do Australii, na farmę, na której swego czasu przez czternaście dni 

sposobiłem się do rozmowy z Emmeliną, o czym wspomniałem w »Katharsis«, i na której przez 

czternaście   dni   pocieszała   mnie   pulchna   Susy,   o   czym   w   »Katharsis«   nie   wspomniałem. 

Właścicielem   kompleksu   owych   farm   jest   przedsiębiorstwo   turystyczne   .wynajmujące   żądnym 

prymitywu mieszczuchom »autentycznie dziewiętnastowieczne chaty wraz ze służbą o poglądach 

współczesnych«. Susy pracowała tam nadal, na tej samej farmie, i za plecami mojej żony dała mi 

do  zrozumienia,  że  mnie  poznaje. Była  bardziej  pulchna  i apetyczna  niż  ongiś, toteż  z  żalem 

słuchałem,   jak   Leslie   proponuje   jej   wychodne   na   dwa   miesiące,   które   umyśliła   ze   mną 

przeleniuchować.

Dwumiesięczny pobyt na antypodach dosyć nas zmęczył. W Breshoven czekały na mnie 

egzemplarze   »Orbity«   z   odcinkami   »Katharsis«,   nowy   przekaz   i   obłudne   listy   od   przyjaciół. 

Niebawem otrzymałem też list z Verlag R. Metternich. Do Berna pojechałem sam, ponieważ Leslie 

pertraktowała   akurat   z  zakładem  budowlanym  w  sprawie  postawienia  skrzydeł   naszego  domu. 

Kiedy wróciłem z podpisaną umową wydawniczą, już zwożono segmenty. Rychło okazało się, że 

nikt tak nie zachęci człowieka do turystyki jak dziarsko pracująca ekipa budowlana. Ponownie 

wyjechaliśmy   z   Leslie   do   jej   rodziców,   zostawiając   robotników   sam   na   sam   z   domem, 

dokumentacją i całym bałaganem. Tym razem nie było nauki konnej jazdy, gdyż pani Maria Pia 

Leeport kuśtykała po zderzeniu z przeszkodą, którą postanowiła sforsować na grzbiecie młodego 

ogiera. Były za to pasjanse I towarzyski brydż. Jakoś wytrwaliśmy ten miesiąc, aby po powrocie do 

Breshoven   skonstatować,   że   robotnicy   uwinęli   się   w   terminie.   Wkroczyliśmy   w   kolejną   fazę 

gorączkowych zakupów.

Nadruk B.O. na karcie kredytowej jest optymistycznie mylący. To prawda, że posiadaczowi 

takiej karty przysługuje bezpłatnie - weźmy dla przykładu sprzęt motoryzacyjny - jeden samochód 

na każdego pełnoletniego członka rodziny. Samochody te jednak nie podlegają wymianie częstszej 

aniżeli raz na trzy lata - z wyjątkiem sytuacji, kiedy zostały rozbite, ale wtedy należy przedstawić 

dowody, że winy za kraksę nie ponosi ich właściciel. Podobnie jest z innymi dobrami materialnymi. 

Nawet dywanik, który leży u nas w holu, ma określoną normę użytkowania, z tym, że aby dostać 

dywanik   nowy,   nie   muszę   zdawać   starego,   no   i   -   jak   mi   się   zdaje   -   przysługuje   nam   tych 

dywaników, czy raczej kompletów dywanów i wykładzin, dwukrotnie więcej niż ich potrzebujemy.

W tamtych miesiącach, gdy Leslie urządzała nasz dom, nie mieliśmy problemu z owymi 

»normami użytkowania«, bo nie korzystając dotąd z przywilejów posiadacza karty kredytowej bez 

ograniczeń,   po   prostu   nie   mieliśmy   też   nic,   co   by   było   »normami   użytkowania«   objęte.   Nie 

background image

stwarzano nam trudności, traktowano nas uprzejmie, niemniej wnet uznałem, że świecenie w oczy 

subiektów   nadrukiem   B.O.   jest   żenujące.   Dość   było   zobaczyć   minę   sprzedawcy   z   salonu 

samochodowego »Luxur«, kiedy Leslie arystokratycznym ruchem pokazała na bordowego fiata 

mówiąc:

- Ten.

Biedak   był   załamany,   jakby  oto   funkcjonariusze   urzędu   podatkowego   rekwirowali   jego 

własność: ukochany fotel na biegunach - pamiątkę po nieodżałowanym dziadku.

-   Chyba   wyszukałem   coś   dla   siebie.   -   Ciesząc   się   niecnie,   klepnąłem   maskę   czarnego 

carbigha. Potem miałem wyrzuty sumienia. - Co ty na to, Lee?

- Jest wspaniały - odpowiedziała.

Jeszcze nosiłem w pamięci tę scenę, którą opisałem w »Katharsis«: Emmelina wsiadająca 

do wielkiego carbigha, na przedmieściach Bergamo. Ten wóz wtedy podniósł jej wartość w moim 

mniemaniu.

- Jest aż z a wspaniały, kotku. Wybacz, ale nie pasujesz mi do niego.

Trochę zabolało mnie to stwierdzenie. Pogładziłem lakier lśniący na błotniku.

- Więc go biorę - zdecydowałem.

Znów ruszyliśmy na podbój świata. Gdybym zechciał kiedyś ująć tę eskapadę w formę 

opowiadania, nadałbym mu tytuł: »Tropami zaślepionego idioty Mike'a Cesara i jego pierwszej, 

puszczalskiej   żony«.   Byliśmy   więc   w   Hamburgu,   Warszawie,   Moskwie,   Teheranie,   Delhi, 

Kalkucie,  Bangkoku,   Makasarze,  Adelaide,  Wellingtonie,  Los  Angeles,  Detroit,   Nowym   Jorku, 

Santiago, Bogocie, Rio de Janeiro, Konakri, Lizbonie, Madrycie, Walencji, Paryżu - jak atlas długi 

i szeroki - i wreszcie wylądowaliśmy na lotnisku berneńskim.

A po przyjeździe do Breshoyen, gdy Leslie zagospodarowała i urządziła oba skrzydła domu, 

w naszym małżeństwie nastąpił kryzys.”

background image

VI 

Joseph Bragg zapalił cygaro, panie tymczasem sprzątnęły naczynia po lunchu, który podano 

w   salonie.   Ospale   przeszliśmy  do   patio,   by  nasycić   wzrok   widokiem   hałdy  różnokolorowych, 

płaskich kształtek, zapieczętowanych puszek z klejem i otwartych puszek po kleju - na ogół z 

tkwiącym   wewnątrz,   przyschniętym   do   dna   pędzlem,   bo   Leslie   zapomina,   że   używane   pędzle 

trzeba na noc wkładać do kubła z rozpuszczalnikiem. Przenikliwy wiatr niósł w kierunku domu 

zapach chemikaliów. Było słonecznie.

-  Aj,   patio   z   basenem!   -   zawołała  Anneliese.   -   Zawsze   marzyłam   o   patio   z   basenem. 

Doprowadzacie wodę?

Leslie podniosła z ziemi swój projekt.

- Wyklejamy mozaikę. Stylizowane wizerunki zwierząt na projekcie zamigotały w słońcu.

- Taką.

-   Jakie   to   “horrible!”   (przerażające!)   -   Anneliese   z   zachwytu   przycisnęła   dłonie   do 

chłopięcej piersi. - Sami wymyśliliście te straszydła?

Swoim zachwytem podbiła Leslie, która zaczęła jej objaśniać różnice anatomiczne między 

mitologicznymi potworami. Bragg dyskretnie skinął na mnie i przespacerowaliśmy na drugą stronę 

basenu.

- Nie chciałem tego - powiedział półgłosem.

- Ale Anna się uparła. Przeczytała ten artykuł o Nepie i uparła się, żeby was odwiedzić.

Bezwiednie spojrzałem na jego żonę zasłuchaną w monolog Leslie.

- No tak - rzekłem. - “Bern Zeitung”.

- Przepraszam cię, Mikę.

- Masz tę gazetę tutaj?

- Nie. Nie sądzę. Zapytaj Anny. - Bragg strząsnął popiół z cygara na posadzkę za dziewięć 

tysięcy franków. - Czy on... istnieje?

- Kto?

- Nep.

Wzruszyłem ramionami.

-   Ja   wiem   -   poprawił   się   Bragg   -   to   może   ustalić   tylko   aparatura.   Ludzkie   zmysły  są 

zawodne. Ale czy jego wygląd... zgadza się z tym opisem?

- Nie czytałem tego artykułu - odparłem wykrętnie.

Wolałem się nie przyznawać, że nie widziałem Nepa. Że nigdy nie chciałem go zobaczyć. 

Nigdy, oprócz tamtego kwietniowego poranka, kiedy uwierzyłem, że dymorficzny Nep wyjawi mi 

background image

tajemnicę Trytona. Ale Leslie rozwiała moje złudzenia. “On ci nie pomoże”.

- Mam tylko kłopot z Ortrosem - mówiła teraz. - Nie podoba mi się jego ogon. Ten pies na 

pewno był jakiś nietypowy, ale w “Mitach greckich” Ruttiera nic o tym nie ma.

Obróciła się ku nam z rozpostartym projektem.

-   Joseph   -   rzekła   podchodząc   do   krawędź   basenu.   -  Temu   bydlakowi   czegoś   brakuje, 

prawda?

Przez chwilę patrzyła na Josepha Bragga z  czcią, która miesiącami psuła mi krew.

- Mam nadzieję - powiedziałem szeptem, ale Bragg to usłyszał - że nie będziesz nadużywać 

naszej gościnności.

background image

VII 

“Jesienią oba skrzydła domu były już urządzone i zagospodarowane, i od pewnego czasu 

nasze   życie   toczyło   się   ustabilizowanym   trybem   Może   zawodzi   mnie   pamięć,   może   coś 

przeoczyłem, jestem jednak zdania, że pierwsze oznaki nadciągającego kryzysu dały się zauważyć 

na dziewięć miesięcy przed naszą wyprawą na Trytona, której wtedy jeszcze nie planowano nawet 

w Departamencie.

Było to w połowie listopada, wieczorem. Leslie oglądała telewizyjny program »Kominek«, 

ja siedziałem za nią i wyciągałem korek z butelki, rad że nikt mi w tym nie przeszkadza. Na ekranie 

tłusty  bobas   zuchowato   raczkował   po  podłodze,   a   redaktor   programu   winszował   pani   Bettinie 

Prager   dorodnego   syna,   piątego   już,   życząc   wszystkim   matkom   »analogicznych   sukcesów 

prokreacyjnych«.

- Przestałby pieprzyć! - odezwała się nagle Leslie. Zgasiła telewizor i wstała.

- Cholera, mam migrenę albo co. Idę się położyć. Zjesz kolację sam, kotku?

- Zjem kolację sam.

Przełknąłem   łyk   wina   i   słuchając   cichnących   kroków   Leslie,   wspomniałem   rodzinną 

sprzeczkę z naszego pobytu w Londynie.

- Powinniście mieć dzieci - powiedziała wtedy pani Maria Pia Leeport. Ostrożnie opuściła 

zwichniętą nogę na podnóżek.

- Bodaj jedno dziecko.

Leslie wzdrygnęła się nad swoją szarlotką.

- Dzieci - powtórzyła niecierpliwie.

- Bodaj jedno.

Poczułem na sobie wzrok teściowej, lecz udałem, że przyglądam się pejzażowi za oknem. 

Byłem ciekaw, co powie Leslie tak przyparta do muru. Gdybym wtrącił swoje trzy grosze, mogłaby 

wykręcić się sianem łapiąc mnie z kobiecą niekonsekwencją za byle jakie słowo.

- O rany! - cisnęła łyżeczkę na talerzyk. - Ten cały bank nasienia. Obrzydliwość!”

Kontrolka   komory   anabiotycznej,   w   której   leżała   Leslie,   ćmiła   jednostajnym   zielonym 

światłem.

A  może   ona   -   pomyślałem   -   kieruje   się   instynktem   macierzyńskim,   może   tym   swoim 

uwielbieniem dla Bragga zaspokaja potrzeby macierzyńskie? Bo to jest, do diabla, uwielbienie.

To istotnie - było uwielbienie.

Po raz pierwszy w naszym życiu prywatnym i jako osoba prywatna Joseph Bragg pojawił 

się dwa miesiące przed tą edycją programu “Kominek”. Leslie przywiozła go z miasta razem z 

background image

zakupami któregoś wrześniowego popołudnia i od tamtej pory Bragg, nie, Joseph, zaczął dokładać 

starań, by zasłużyć na miano przyjaciela naszego domu. Co go napadło - nie wiem, dość że bywał u 

nas regularnie, przynajmniej dwa razy w tygodniu. Przesiadywał godzinami w fotelu pod oknem, 

naprzeciwko telewizora, sącząc drinka i rzucając sporadyczne, zdawkowe uwagi.

Za każdej jego bytności Leslie tonęła w ekstazie. Co ją wtedy napadało - także nie wiem, 

dość że zapominała o domu, obowiązkach, kryzysach gospodarczych i politycznych, jakimi straszy 

nas telewizja dla zabicia nudy, i o tym facecie, który z nią i z jej Josephem siedzi w salonie i który 

podaje się za jej męża.

Kiedy Bragg wychodził, Leslie z atencją odprowadzała go do drzwi i zamykając je za nim, 

na nowo stawała się troskliwą, kochającą żoną.

- Kotku - mówiła - zgadnij, o czym teraz marzę.

- O moim pogrzebie - odpowiadałem.

- Chodź, pogrzebiemy go wspólnie. No chodź - i ciągnęła mnie do sypialni.

Po   wizytach   Josepha   odnajdywałem   w   Leslie   zachłanną   kochankę   rekompensującą   mi 

uroczo   te   godziny   braggolatrii.   Domyślałem   się,   że   jej   nienasyconą   czułość   zawdzięczam 

wpływowi Bragga, i to mnie irytowało, chociaż nie imałem pojęcia, na czym ten wpływ polega.

- Skoro tak się na niego napalasz - powiedziałem kiedyś - idź z nim do łóżka. Leslie szeroko 

otworzyła oczy.

- Z kim? Z Josephem? - Roześmiała się serdecznie. - O” Boże! Wyobrażasz sobie Josepha 

w łóżku?

Na pewno sobie nie wyobrażałem, a ten serdeczny śmiech rozjaśnił mi resztę dnia. Ale moja 

niechęć do Josepha Bragga...

“...bynajmniej nie zmalała i w grudniu wreszcie mnie poniosło.

Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia, po przydługim obiedzie zasiedliśmy w swych 

fotelach, w salonie. Bragg obojętnie gapił się w telewizor, Leslie - z czcią na Bragga, ja - zaś - 

posępnie na Leslie. Telewizja nadawała tasiemcowe widowisko przeplatane kolędami w wykonaniu 

zespołu »Christbaum«; moja żona także kolędowała - w modlitewnym skupieniu, do swego idola, 

Josepha.   Tak   dotrwaliśmy   do   drugiej   przerwy   na   serwis   informacyjny,   podczas   której 

powiedziałem:

- Szkoda, stary, że umówiłeś się z ciotką na dzisiejszy wieczór. Przekaż jej od nas życzenia 

świąteczne. - Wstałem. - Przyniosę ci twoje selskiny.

Bragg posłusznie podniósł się z fotela.

- Dziękuję.

Leslie też się podniosła.

background image

- Myślałam - powiedziała zdziwiona - że zostaniesz na kolacji.

- Nie mogłem odmówić ciotce - Bragg zełgał bez zająknienia. - Starszej pani należą się 

specjalne względy.

Podałem mu jego futrzaną kurtkę i poczekałem, aż pożegna się z Leslie.

- Odprowadzę cię do samochodu.

W holu zapaliłem światło na ganku, gdyż latarnie na naszej ulicy przestano konserwować u 

schyłku   dziewiętnastego   wieku.   Brnąc   po   błotnistym   śniegu   wydostaliśmy  się   przez   furtkę   na 

chodnik.

- Bragg - rzekłem, kiedy wyjął z kieszeni kluczyki. - Te trzy miesiące były piekielnie miłe. 

Ale nasze towarzystwo chyba cię już zmęczyło.

Światła domu padały na jego twarz. Była bez wyrazu.

- Nie wiedziałem, że się narzucam.

Po pustej ulicy, od jasnych okien z zasuniętymi storami niósł się słabo refren kolędy. Bragg 

wolno przebierał w pęku kluczy.

- Leslie zawsze tak nalega.

- Mniejsza o Leslie - odparłem tonem, od którego pobliskie kałuże powinien ściąć lód. - 

Mniejsza o nią.

- Co mam jej powiedzieć, jeżeli zadzwoni? Chwyciłem go za ręce, powyżej łokci. Przez 

futro czułem pod palcami jego wątłe bicepsy.

- Słuchaj - wycedziłem, rozgniatając mu mięśnie. - Nie zgrywaj się, dobrze?

Rysy mu złagodniały. Spojrzał na mnie zamglonymi oczyma.

- Och, Mikę - powiedział miękko, ze słodyczą. - Ty to masz stalowy chwyt.

Puściłem go gwałtownie, nieomal odepchnąłem od siebie. Doskonale znałem to spojrzenie; 

tym spojrzeniem komandor Bragg obdarzył mnie w dniu, gdyśmy się poznali, i tak Max Stern, 

»bożyszcze   pedzialców«,   spoglądał   z   telewizyjnego   ekranu   w   latach   swego   blasku.   Tak   też 

spoglądał Algierczyk Doukh Sid'ahmed, który ze mną zdawał egzaminy do Ośrodka Kosmicznych 

Statków Załogowych i nie został przyjęty ze względu na »inversio sexualis«.

Bragg nie pokazywał się u nas przez miesiąc. Leslie krążyła po pokojach struta, wpadając 

na przemian to w złość, to w apatię. Wieczorami z reguły odzyskiwała dobre samopoczucie i pod 

baldachimem była idealną kochanką, pogodna, delikatna i z temperamentem, w dzień wszelako 

stawała   się   nieznośna   i   opryskliwa,   i   od   świtu   do   nocy  musiałem   znosić   jej   fochy.   Zapewne 

telefonowała do Bragga, jednak bez skutku, co w postępie geometrycznym odczuwałem na własnej 

skórze,   tak   że   w   końcu   skruszony,   w   tajemnicy   przed   żoną,   pojechałem   do   niego   w   trzeciej 

dekadzie stycznia, aby go przeprosić.

background image

Przyjął mnie niczym rozamorowana dziewczyna i łatwo dał się ugłaskać. Znowu zaczął u 

nas bywać regularnie. Od przypadku do przypadku zostawał na noc i wtedy Leslie barykadując się 

przede mną w sypialni szeptała:

- Jakoś nie mogę, kotku. Ta świadomość, że nie jesteśmy sami, peszy mnie i jakoś nie 

mogę.

To   oczywiście   nie   podsycało   mojej   sympatii   dla   Bragga.   Natomiast   Leslie   kwitła. 

Krygowała   się   i   wdzięczyła,   w   lot   odgadywała   życzenia   naszego   gościa,   zniewolona   jego 

obecnością i niepomna niczego. Nie była to najzdrowsza sytuacja na świecie i aż mnie od niej 

skręcało,   toteż   z   początkiem   marca   powtórnie   odprowadziłem   Bragga   do   samochodu   i 

powiedziałem mu wprost, aby się od nas odchromolił.

Dwa tygodnie pożycia z Leslie pozbawiona przedmiotu jej małpiej admiracji sprawiły, że 

znów uderzyłem w pokorę. Bragg, cały w dąsach kapryśnego książątka, odniósł się do mnie z 

rezerwą,   nie   rezygnując   jednak   ze   swych   uwodzicielskich   sztuczek.   Postawił   mi   poniżające 

warunki.”

Wsadziłem w zęby szyjkę plastykowego bidonu i wycisnąłem do ust parę łyków kawy 

wzmocnionej amfetaminą. Z fotki na pulpicie sterowniczym patrzyła na mnie Leslie. Była sięt ft 

demnasta doba podróży, zbliżaliśmy się do orbity Uranu. Kiedyś przebycie tej odległości zajęło 

nam ponad pół roku.

“W kwietniu przyjechał do nas Reinhard z egzemplarzami »Katharsis«, pachnącymi jeszcze 

farbą drukarską. Na kilka dni zapomniałem o Braggu, który na nowo panoszył mi się w domu, gdyż 

oto   i  ja  miałem  przedmiot   admiracji. Także  Leslie   swoje   kadzidła   uwielbienia   jakby odrobinę 

przesunęła w moją stronę.

Zza chmur wiszących nad naszym domem na krótko wyjrzało słońce i już zaczynałem 

widzieć siebie formującego pochód ku małżeńskiej idylli. Ów pochód zatrzymał Reinhard.

- Co z twoją powieścią, Mikę? - spytał.

Po raz setny wertowałem swą książkę podziwiając styl autora, którego nazwisko figurowało 

na okładce.

- Nie mam zastrzeżeń - odrzekłem. - Papier w dobrym gatunku...

- Ale co z twoją nową powieścią?

- Nową?

Reinhard obrócił na języku pastylkę eukaliptusową i powiedział:

- Dla ciebie »Katharsis« przestało istnieć. To sprawa moja i moich kolporterów. Ty jesteś 

pisarzem.

- Powinieneś był mnie uprzedzić.

background image

- O czym?

- Że jestem pisarzem.

- Jesteś pisarzem. Ja ci to mówię, a ja się na tym znam. Wylansowałem dziesiątki gnojków, 

których nikt nie chciał drukować. Wpychali mi swoje utwory do kieszeni płaszcza, jeden dosiadł 

się do mnie w restauracji i czytał mi swoją powieść, dopóki nie zjadłem deseru. Dzisiaj trzeba ich 

błagać o rękopis, a jak przychodzą do mojego biura, otwierają drzwi kopniakiem.

Zdetonowany przewracałem kartki.

- Pisarz musi mieć coś do powiedzenia.

Jego dziobate czoło ułożyło się w fałdy. Wyrwał mi książkę.

- Tutaj - rzekł klepiąc wierzchem dłoni po okładce - tutaj przyznajesz się do piętnastu lat 

przepracowanych w »Astrolabie«. I co zamierzasz zrobić z tymi latami?

Potrząsnąłem głową.

- To nie jest tak. Tam nic się nie dzieje, tam się śpi. Całą robotę odwala Ziemia, ośrodki 

kierownicze,   naśladowniki,   komputery...   Owszem,   są   te   starty,   naprowadzania,   lądowania,   te 

przyrządy pomiarowe, ekrany, sterownie, ale w tym świecie pilot jest samotny, sam ze swoimi 

urojeniami...

Reinhard rozłożył ręce.

- Mikę.

- Co?

- Drąż to. To jest literatura. To jest to, co z »Katharsis« robi literaturę.

To   było   także   to,   co   krytycy   -   pod   wpływem   Reinharda   -   niebawem   wytknęli   mi   w 

recenzjach. »W drugiej części Katharsis autor pisze: Umysł człowieka izolowanego od ludzi ratuje 

się przed obłędem ucieczką w sferę halucynacji (...); stwarza wokół siebie wyimaginowany świat 

będący swego rodzaju zaporą obronną... Wydaje mi się, że dla owej powieści trudno o trafniejsze 

motto«.

Gryzłem się tymi recenzjami, bo uległem sugestiom Reinharda i pochopnie przyjąłem na 

siebie odpowiedzialność za los szwajcarskiej literatury. A ponieważ im uległem, napytałem sobie 

zmartwienia.

»Katharsis« jest literaturą - ważyłem w myślach. - Reinhard powiedział »Drąż to«. Ale, na 

miłość boską, c o ja mam drążyć?

Joseph Bragg po przeczytaniu mojej książki oddał mi ją z lapidarnym komentarzem:

- Nie usypia.

Leslie zaś komentowała ją w trakcie lektury trwającej trzy popołudnia:

- Emma, Emma! Zaczynam być o nią zazdrosna.

background image

- O'Pavel? Był ktoś taki?

- Biedny Mikę.

- Głupia cipa, ale ja ją rozumiem.

- O Boże. Jeszcze to widzę.

- Ciut przeholowałeś, kotku.

Potem   Leslie   wróciła   przed   swój   ołtarzyk   i   dym   z   jej   kadzideł   popłynął   równo   ku 

Braggowi. Rasowy literat pewnie by w tym miejscu napisał: »dym przesycony zapachem palonej 

marihuany« - aby opowiadając o zauroczeniu Leslie gładko nawiązać do okresu »iluminacji« w jej 

życiu. Ale niezupełnie byłoby to zgodne z prawdą, chociaż po drugiej wizycie Emmeliny, pod 

koniec   upalnego   maja,   moją   żonę   faktycznie   zainteresowały  halucynogeny  -  konkretnie   jeden, 

który miała pod nosem. Jego obrazową nazwę wytropiłem w fachowym podręczniku: amid kwasu 

Dlizerginowego.   Nie   była   to   więc   marihuana,   była   to   z   pozoru   niewinna   roślina   ogrodowa 

krzewiąca się na tyłach naszego domu, zwana z angielska Morning glory. Jak uzyskać z Morning 

glory   erząc   LSD,   niewątpliwie   nauczyła   Leslie   Emmelina,   która   dawniej   zbierała   nasiona   tej 

rośliny i niekiedy piła z nich wywar, »bo to mi zabija apetyt«. O wypełnionej po brzegi tym 

paskudztwem puszce pozostawionej na półce z nasionami w lamusie ogrodowym, przypomniała 

sobie moja eksmałżonka podczas swej drugiej wizyty, i obie panie uraczyły się owym wywarem. 

Tego samego dnia Emmelina wyjechała, w narkotycznie beztroskim nastroju, żądając ode mnie stu 

tysięcy franków w zamian za odstąpienie od roszczeń majątkowych i alimentacyjnych; wyjechała 

zaraz   po  »drug   coctail«,   ale   pojętnej   uczennicy,   Leslie,   wystarczyła   ta   jedna   lekcja.   Jej   nowe 

zauroczenie idealnie wkomponowało się w gamę naszych komplikacji rodzinnych.”

Odłożyłem   pióro   i   uciszyłem   sygnalizator   popiskujący   na   pulpicie   sterowniczym. 

Organizatorzy wyprawy wiedzieli, że zdecydowałem się spędzić tę podróż bez anabiozy, więc żeby 

mi wykazać, jak nierozsądna jest to decyzja, zobowiązali mnie do dwukrotnego w ciągu doby 

składania meldunków.

Oddaję ci sprawiedliwość, droga teściowo - pomyślałem włączając radio. - Leslie potrzebne 

jest dziecko.

background image

VIII 

W holu o mało nie zderzyłem się z Anneliese.

- Pomożesz mi - powiedziała, wypychając mnie na ganek. - ,,Vamos” (choćmy). Na urniego 

nie można liczyć.

Poszedłem   za   nią   do   jeepa   zaparkowanego   przed   furtką.   W   bagażniku,   na   kanistrach, 

połatanych dętkach i rozrzuconych kluczach stało szare pudło z karbowanego kartonu, opatrzone 

firmowym znakiem meksykańskiej wytwórni wódek. Anneliese położyła na nim smagłą dłoń o 

długich, szczupłych palcach.

- Za ciężkie dla mnie. Dla urniego też za ciężkie.

- Dla urniego?

- Dla Josepha. To urning, pedał. Wszyscy w OKSZ to “maricones”(pedały).

Bardzo swobodnie zakomunikowała mi o tym.

- Ja jestem z OKSZ - powiedziałem.

- Wiem.

Oparła chudy tyłek o bagażnik i otrzepała brudne nogawki swoich jaskrawoczerwonych 

spodni. Od lunchu ona, Emmelina i Leslie wycierały kolanami dno basenu przy zapamiętałym 

układaniu mozaiki.

- Lubię pedałów, ,,querido”. Ja też jestem nie od tego, jak mi się trafi jakaś lesba. Lubię 

pedałów, ale nie lubię Josepha. Spałeś z nim?

Zbaraniały, przysunąłem do siebie karton. W czterech rzędach stało w nim dwadzieścia 

butelek tequili.

- Zawsze masz takie pragnienie? - spytałem, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia.

- To prezent  dla  was,  “hermanito”  (braciszku).  - Wyjęła  jedną  butelkę.  - Idę  do patio. 

Dziewczynom zaschło w gardłach.

Patrzyłem, jak kanciastym ruchem uchyla furtkę i sprężyście kroczy po brukowanej ścieżce. 

No, no.

Przydźwigałem   karton   do   kuchni.   Z   przyjemnością   napocząłem   ten   zapas   tequili   i 

zaprosiłem się na podwójnego drinka, który ogniem spalił mi przełyk. Z butelką i szklaneczkami 

poszedłem do salonu, gdzie Bragg oglądał telewizji. 

background image

IX 

,,Od kwietnia Reinhard telefonował do nas co dwa tygodnie, aby perfidnie opowiadać mi o 

literackich sukcesach »moich kolegów«, a na przełomie lipca i sierpnia przysłał mi delegację na 

doroczny  Kongres  Prozaików.   Uczestnictwo  w tej  imprezie  jest   znacznym  wyróżnieniem,  lecz 

wolałem nie zostawiać Leslie sam na sam z koktajlem Morning glory, ani z Josephem Braggiem, 

chociaż ze strony Bragga groziło jej niebezpieczeństwo dość problematyczne. Teraz żałuję, że 

odmówiłem Reinhardowi. Gdybym wtedy poleciał do Lucerny, nie siedziałbym dzisiaj przy tym 

cholernym pulpicie sterowniczym.

Owa brzemienna w skutki wizyta komandora wypadła właśnie w dniu otwarcia Kongresu. 

Bragg przyszedł przed zwykłą porą, dostał od Leslie swojego drinka i zasiadł w fotelu pod oknem. 

Telewizja na piątym kanale nadawała amerykański musical »Ta mała« - lekki musical, w jakich 

gustuje   moja   żona.   Obejrzeliśmy   go   w   milczeniu,   również   w   milczeniu   obejrzeliśmy   film 

poświęcony wyprawie »Neptun I« wysłanej sześć tygodni wcześniej.

Ten pierwszy załogowy lot na Trytona trwał trzydzieści pięć dób i przebiegał normalnie - o 

czym   na   bieżąco   informowała   prasa.   Po   udanym   lądowaniu   załoga   statku,   złożona   z   dwu 

doświadczonych   pilotów:   Vala   Nevilla   i   Dieinb   Epsteina,   przystąpiła   do   eksploracji   księżyca 

według ustalonego, ostrożnego programu - i o tym także informowała prasa. Od środy jednak nie 

było w gazetach żadnej wzmianki o wyprawie »Neptun I«.

Telewizyjny   film   wyręczył   naszych   bystrych   żurnalistów.   Trzydziestego   ósmego   dnia, 

licząc   od   startu,   a   trzeciego,   licząc   od   lądowania   na  Trytonie,   piloci   przestali   odpowiadać   na 

sygnały Ziemi, mimo że łączność radiowa z ich statkiem nie została przerwana. Nie odpowiadają 

perorował komentator, czwartą dobę. Według nieoficjalnych danych obaj znajdują się obecnie poza 

statkiem. Układy życiodajne przy ich skafandrach kosmicznych są w stanie zapewnić właściwą 

regenerację atmosfery wewnętrznej zaledwie przez dwanaście godzin.

- Dziennikarska bzdura - odezwał się Bragg ze swego fotela. - Program nie przewidywał 

wyjścia ich obu ze statku. Epstein jest na pokładzie.

- Och, tak - rzekła Leslie, choć o wyprawie »Neptun I« miała takie pojęcie jak ja, ja zaś o 

tej wyprawie miałem pojęcie bardzo zielone. - Gdyby to, co plotą dziennikarze, było bodaj w 

połowie prawdą, już dawno by zabrakło miejsca na cmentarzach.

Bragg wydawał się zakłopotany tym nieoczekiwanym i niewczesnym poparciem.

- Nno - powiedział z namysłem. - Generalnie biorąc na pewno masz rację. Ale jeżeli idzie o 

Nevilla   i   Epsteina,   to   są   to   chyba   stuprocentowi   kandydaci   do   Parku   Bohaterów   Uznałem   za 

stosowne wmieszać się do rozmowy:

background image

- Epstein jest na pokładzie?

- Bez wątpienia - odparł Bragg. - i nie żyje. Nie mamy tylko pełnego rozeznania co do 

Nevilla, ale jego sprawa jest raczej przesądzona.

Nie znałem tych mężczyzn i w gruncie rzeczy nie obchodził mnie ich los, wszelako piloci 

statków kosmicznych stanowią jedna rodzinę, toteż odpowiedź Bragga trochę mnie wkurzyła.

- Czy on o tym wie? - zapytałem.

- O czym?

-   Że   jego   sprawa   jest   raczej   przesądzona   Zaglądając   do   swojej   szklaneczki   komandor 

obrócił ja w palcach.

- Złudzenia zostawmy jego bliskim - rzekł obojętnie. - Centrala Analityczna..

- ...postawiła na nim krzyżyk - uciąłem. Ale przedtem Centrala Analityczna opracowała 

program lotu. Opracowała też szereg wariantów planu operatywnego. Uwzględniła wszystko to, co 

wiemy o Trytonie i czego nie wiemy. Zastosowała najwyższy współczynnik bezpieczeństwa.

- Nie podoba mi się twój ton, Mikę - zganiła mnie Leslie. - Jest napastliwy.

Bragg obrał z celofanu siedmiofrankowe cygaro i pstryknął zapalniczką.

- Mikę jest po prostu naturalny.

Stwierdził   to   protekcjonalnie,   wkurzając   mnie   do   reszty.   Czasy,   kiedy  byłem   od   niego 

służbowo zależny, bezpowrotnie minęły, nie powinien o tym zapominać.

- Przepraszam, już ci nie będę przerywał. Możesz ciągnąć swoją opowieść o swojej Centrali 

Analitycznej i o swoich chłopcach, którzy pędzą w kabinach swoich superszybkich statków na 

Trytona, żeby ratować swoich kolegów, Bragg otoczył się dymem cygara.

-   Używasz   nieekonomicznej   liczby   mnogiej,   Mikę   -   powiedział   cynicznie.   -   Jeżeli 

Departament zorganizuje drugą wyprawę w rejon Neptuna, weźmie w niej udział najwyżej jeden 

statek z najwyżej dwuosobową załogą. I na Trytonie nie ma kogo ratować. Są tam dwa trupy 

ubrane w skafandry kosmiczne i gotowe do pogrzebu.

- Więc wyprawy ratunkowej nie będzie?

- Ratunkowej... nie. Ani badawczej. - Jego twarz na chwilę zniknęła za kłębem dymu. - 

Cięcia budżetowe. Zresztą ta cała szlaka planetarna za Jowiszem przestała nas interesować. Nie 

wysłano by też wyprawy »Neptun I«, gdyby nie względy prestiżowe. To był w ogóle poroniony 

pomysł.   -   Zaciągnął   się   cygarem.   -   No   więc   nie   mogę   ci   opowiedzieć   o   chłopcach,   którzy 

superszybko pędzą na Trytona, żeby ratować kolegów. Ale musimy tam posprzątać. Trzeba stamtąd 

zabrać “Acera” i ciała obu pilotów.

Szyk ostatniego zdania wyraźnie świadczył o cynizmie Bragga, cynizmie, który raptem 

mnie rozbawił. Naśladując jego cynizm zapytałem:

background image

- Macie już frajerów do tej roboty?

- Tak. - Zgiętym kciukiem potarł powiekę, gdyż dym dostał mu się do oka. - Dwoje. To 

małżeństwo: Leslie i Mikę Cesara.

Zachichotałem.

- Centrala Analityczna? - spytałem.

- Centrala Analityczna.

Porwał   mnie   pusty   śmiech.   Uwierzyłem   mu,   natychmiast   uwierzyłem,   że   mówi   serio; 

przecież nie mogło być inaczej. Zanosiłem się śmiechem, z głową odrzuconą do tyłu, powtarzając 

w   duchu,   że   jeśli   los   zagnie   na   człowieka   parol,   nigdy  nie   ułoży  on   sobie   życia   i   nie   zazna 

wytchnienia. Bragg obserwował mnie chłodno i czekał, aż minie mi atak wesołości.

- Oczywiście! - wykrztusiłem łapiąc oddech i ocierając łzy. - Oczywiście... że polecę! Mikę 

Cesara... zawsze i wszędzie! Oczywiście!

Komandor spokojnie strząsnął popiół z cygara. Znowu zachichotałem.

- Nie dziwi cię... moja zgoda?

- Nie.

- Wiedziałeś, że się zgodzę?

- Tak.

- Centrala Analityczna, co?

- Centrala Analityczna. Chichotałem w dłonie.

- Przewidzieli nawet naszą zgodę, słyszysz, Lee?

- Nawet waszą zgodę, Mikę - potwierdził Bragg. - Ale na wszelki wypadek zatrzymałem w 

rezerwie wiadomość o nagrodzie Departamentu. O pięćdziesięciu tysiącach.

- O pięćdziesięciu tysiącach.

- I o orderze Neila Armstronga.

- I o orderze.

Chichocząc osunąłem się z fotela na dywan. Dostałem spazmów.”

background image

“Nazajutrz rano, Leslie i ja, stawiliśmy się w macierzystym Ośrodku Kosmicznych Statków 

Załogowych.   Powitano   nas   z   umiarkowanym   entuzjazmem   i   odniosłem   wrażenie,   że   nasze 

kandydatury budzą tam kontrowersje. Rozstrzygające zdanie miał jednak szef Ośrodka, komandor 

Joseph Bragg, i pytia OKSZ - Centrala Analityczna, która wśród kilkunastu zestawów nazwisk 

podała nazwisko moje połączone z nazwiskiem mojej żony. Nie wiem, dlaczego naszych nazwisk 

nie skreślono dotąd z listy czynnych pilotów, dlaczego ujęto je w programie »Tryton« i dlaczego 

Joseph Bragg, udając że nie słyszy żarcików o »pierwszej wyprawie rencistów«, udzielił protekcji 

właśnie nam, Leslie i mnie - emerytowi, co przywykł już do ciepłych bamboszy.”

Później, po naszym powrocie na Ziemię, Joseph Bragg przypłacił tę protekcję utratą stołka. 

Wyprawa   nie   należała   do   katkołomnych,   chociaż   nagły   i   niespodziewany   zgon   członków 

poprzedniej wyprawy pozwalał mówić o niebezpieczeństwie. Nie należała do karkołomnych, bo jej 

cel był ograniczony i skromny: zabrać z Trytona ciała obu pilotów, ich statek, i czym prędzej 

stamtąd zmykać - ale szefowie Departamentu zawyrokowali, że Bragg nadużył władzy, dopuścił się 

samowoli i niepotrzebnie zwiększył ryzyko.

,,Ja osobiście miałem powody, aby lecieć tam czy gdziekolwiek indziej, zwłaszcza z Leslie i 

z nikim poza nią. Miałem powody, niemniej wahałem się, chciałem i nie chciałem; w rezultacie 

postanowiłem zaczekać na orzeczenie diagnosty.

Po   badaniach   lekarskich   zjadłem   z   Leslie   obiad   w   sali   restauracyjnej   OKSZ,   a   potem 

wróciłem do budynku “C”. Za drzwiami z napisem: AMBULATORIUM - WEJŚCIE, przy białym 

biurku na metalowych nóżkach siedział młody mężczyzna o aparycji dyplomaty i przeglądał moje 

wyniki. Zadał mi parę stereotypowych pytań: zawroty głowy? złudzenia kinestetyczne? drętwienie 

kończyn? bóle serca? senność? bezsenność? osłabienie? - i znowu zajrzał do papierów.

-   Mam   tu   -   powiedział   -   pańską   Kartę   Badań   sprzed   trzech   lat,   z   podpisem   doktora 

Kramera. Nie rozumiem, na jakiej podstawie włączono pana do grupy »Emergency«, kto na to 

zezwolił. Nie rozumiem, czemu już wtedy nie odesłano pana na rentę inwalidzką.

- Już wtedy? Urzędowym tonem odczytał:

-   Niedociśnienie...   Zwolnienie   akcji   serca...   Upośledzenie   czynności   mięśniowej... 

Osłabienie odruchów ścięgnowych i okostnych... Czy był pan o tym poinformowany?

- Gdybym był o tym poinformowany, nie byłoby mnie tu dzisiaj. - Zacisnąłem palce na 

kolanach. - Domyślam się, że te niedomagania jeszcze się pogłębiły od tamtego czasu?

Przytaknął i powiedział coś, czego nie dosłyszałem.

- Proszę?

background image

- Sam pan widzi - podniósł głos. - Ubytek słuchu. - Zaszeleścił papierami. - Pański wynik 

badania   audiometrycznego   wskazuje   na   upośledzenie   percepcji   dźwięków...   W   obrazie   EKG 

obniżenie   amplitudy   załamków...   Zespół   dystonii   naczyniowej...   Zaburzenia   regulacji 

hormonalnej... Czy mani czytać dalej?

Nie odpowiedziałem. Diagnosta z niewzruszoną twarzą oświadczył:

- Koncept, żeby wysłać pana na Trytona, to groteska.

Wstałem   czując   wszystkie   swoje   upośledzone   mięśnie   i   ścięgna,   źle   funkcjonujące 

gruczoły, i serce, które nie dbało o stosowną wysokość amplitudy załamków.

- Miło mi to niedosłyszeć, doktorze - rzekłem w drzwiach. Już się nie wahałem. Nie miałem 

wątpliwości, że chcę lecieć na Trytona.

Zacne zamiary - pomyślałem. - Bragg będzie sfrustrowany.

Z  Josephem Braggiem spotkałem się dopiero  przy kolacji.  Nie wyglądał  na człowieka, 

któremu pokrzyżowano plany.

- Co z Leslie? - zagadnąłem go. Nie widziałem jej od obiadu. - Jakieś dodatkowe analizy?

Stojąc przy moim stoliku komandor zlustrował pustawą salę. Przeniósł wzrok na mnie.

- W porządku - odparł. - Dobierają jej skafander. Trochę przytyła.

Odstawiłem talerz z niedojedzoną jajecznic; na bekonie i sięgnąłem po dzbanek z bawarka.

- Aha. Więc j e j wyniki badań lekarskich są zadowalające?

- Jej? - rzucił mi baczne spojrzenie - Czy twoje nie są takie?

Uśmiechnąłem   się   do   siebie.   Przyniosła   mi   pociechę   myśl,   że   nowina   o   moich 

upośledzeniach i zaburzeniach jemu także zwarzy humor.

- Jestem ruiną pilota, komandorze Bragg. 

Odsunął   wolne   krzesło   i   usiadł   -   zaniepokojony,   że   może   skwitowałem   z   udziału   w 

wyprawie.

- Nie przesadzaj, Mikę - powiedział. - Jesteś okazem zdrowia.

- Byłem okazem zdrowia, dopóki nie pogadałem z diagnostą. Teraz jestem głuchy, nawalają 

mi gruczoły, serce, mięśnie, ścięgna, kości...

Żachnął się.

-   Pan   doktor   Michael   Kliemchen!   Ten   pętak   po   studiach.   On   nie   odróżnia   żebra   od 

śledziony.

- Miał moje wyniki.

- Praktykant. - Bragg machnął ręką. - Bez pojęcia o medycynie kosmicznej.

- Czytać chyba umie.

- O co ci chodzi, Mikę? Masz jakieś kłopoty ze zdrowiem?

background image

- O moich kłopotach ze zdrowiem porozmawiaj lepiej z Komisją Lekarską.

Znowu przyjrzał mi się wzrokiem bacznym, ale niekomunikatywnym.

- Komisja Lekarska prolongowała twoją licencję - powiedział.

- Ach tak! - wykrzyknąłem wsypując cukier do filiżanki. I naraz odechciało mi się Trytona”.

Umieściłem pióro w uchwycie i uwolniłem się z pasów fotela. Był czas na gimnastykę 

profilaktyczną.

- Śmierć Nevilla i Epsteina wcale nie jest taka tajemnicza - powiedziałem głośno, nie dbając 

o włączony mikrofon - skoro wiadomo, że Komisja Lekarska OKSZ zamiast do sanatoriów wysyła 

inwalidów w kosmos.

background image

XI 

Cztery golaski z paryskiej rewii ,, Feniks” zadzierały nogi przed kamerami i Bragg patrzył 

w telewizor z obrzydzeniem. Obaj delektowaliśmy się tequilą, a nasze panie nadal rajcowały w 

patio.

- Zdaje się - powiedziałem - że on już nie pracuje w Ośrodku.

- Kto?

- Ten młody diagnosta. Michael Kliemchen.

- Pan doktor. Nie, nie nadawał się do tej roboty.

Golaski ustąpiły miejsca parze tancerzy, Bragg wpadł w rozmarzenie.

background image

XII 

Tę nową powieść umyśliłem skomponować na wzór “Katharsis”: na pokładzie “Acera II” 

zdecydowałem, że złożę ją z dwóch krótkich części zatytułowanych kolejno “Ziemia” i “Kosmos”, 

które opatrzę dedykacjami. Szkic pierwszej, dedykowanej Leslie, był gotów zanim dolecieliśmy do 

Trytona. Miały się na nią składać reminiscencje z mojego małżeńskiego pożycia i próby jego 

podsumowania. Szkic drugiej we mnie dojrzewał. Wiedziałem, że część tę zadedykuję obu pilotom 

zmarłym   na  Trytonie,   i   że   będzie   ona   rekonstrukcją   wypadków   rozegranych   na   tym   księżycu 

Neptuna.

Po trzech tygodniach zaniechałem prowadzenia bieżących notatek z podróży, bo było to 

zajęcie pozbawione sensu. Dzień od dnia różnił się tylko programem telewizyjnym emitowanym z 

Ziemi, a do tych wstydliwych rozrywek, którymi urozmaicałem sobie monotonny “dobowy rozkład 

czynności”, nie przyznałbym się nawet przed sobą samym. Spisywałem jedynie wspomnienia. Nie, 

nie   jedynie;   na   tydzień   przed   dotarciem   na  Trytona   zacząłem   improwizować.   Między   innymi 

napisałem wtedy i ten fragment:

“Vala Neviila odnaleźliśmy pół kilometra od jego »Acera II«, w pobliżu łazika, co wciąż 

nadawał sygnały rozpoznawcze. U podnóża wzniesienia o szklistej i czarnej powierzchni, ponuro 

harmonizującego z księżycowym krajobrazem, Val Nevill leżał skurczony, przygniatając brzuchem 

pojemnik na próbki. Szybkę jego hełmu pokrywał od wewnątrz biały szron. Śmierć musiała go 

zaskoczyć, kiedy z wiertarką pochylał się nad ta smolistą i gładką powierzchnią, w której teraz my 

widzieliśmy ciemne kontury swych pokracznych odbić.

Zamarznięte ciało Nevilla przenieśliśmy do łazika. Leslie usiadła za kierownicą, ja zaś, z 

pustym pojemnikiem, podążyłem za nią pieszo.

Dieter Epstein leżał w sterowni - na podłodze, wygięty w łuk i opuchły. Był w ubiorze 

kompensacyjnym i zapewne dzięki temu jego gnijące zwłoki zachowały ludzkie wymiary, lecz 

twarz miał rozdętą i brunatno-fioletową. Z rozdziawionych warg sterczał mu sczerniały język, a 

wypchnięte gałki oczne były matowe i pożółkłe. Nad nim pulpit sterowniczy jarzył się rzędem 

monitorów, dziesiątkami kontrolek i podświetlonych tarcz mierników, które szemrały i tykały w 

swoim nieustannym działaniu. Było w tym widoku okrutne, makabryczne szyderstwo: coś, co z 

zasady jest martwe, tętniło oto życiem naigrawając się z tego, co z zasady jest żywe, a leżało oto 

martwe.”

background image

XIII 

Do   kolacji   Leslie   nakryła   w   salonie.   Po   pracy   w   patio   panie   były   strudzone,   ale 

uśmiechnięte i tryskające werwą. Bragg swoim zwyczajem milczał, ja także nie zabierałem głosu 

znajdując przyjemność w kosztowaniu potraw i słuchaniu babskiej paplaniny. Emmelina chwaliła 

kuchnię mojej żony, moja żona chwaliła wyroby “Garmażerni Guenthera Geissa”, żona Bragga 

chwaliła   wszystko,   łącznie   z   pasztetem   -   okropnym   według   mnie.   Zadziwiająco   długo   panie 

wałkowały ten temat, który zdawał się dostarczać im niewyczerpanych podniet do rozmowy, kiedy 

Anneliesse, zamierzając się na drugą porcję pasztetu, spytała:

- Czy nie brakuje tu jednego nakrycia? Przykładem pozostałych porównałem w myśli sumę 

nakryć na stole z sumą osób. Wynik był remisowy.

- Chyba wszyscy mają - powiedziała Leslie.

- Ale ja mówię o nakryciu dodatkowym, “querica”(moja droga). O nakryciu dla Nepa.

- Och. - Leslie posłała Annie  przyjazne spojrzenie i  odgarnęła  włosy z  zaróżowionego 

policzka. Gdybym usiłował kiedyś zobrazować literacko ten chwilowy stan emocjonalny mojej 

żony, użyłbym określenia, że zagrała w niej krew. - Nep nie jada z nami... To znaczy, on całkowicie 

obywa się bez pożywienia.

- No właśnie - podchwyciła Annelise. - Pisali o tym w “Bern Zeitung”.

Tak, w mojej żonie bezsprzecznie zagrała krew.

- Masz ten numer tutaj?

- Tutaj? Nie. Chyba, że ma go urni. - Anneliese przez stół zwróciła się do męża: - Kochanie.

- Rano leżał na konsoli - odpowiedział Bragg grzebiąc widelcem w talerzu.

-  Aj,   “carajo”   (do   cholery)   Podrzucę   go   wam   przy   okazji.   Piszą,   że   Nep   jest...   no, 

niematerialny. To prawda?

Dostojnie moja żona kiwnęła głową.

- To prawda.

- I napisali też... Czy wy rzeczywiście traktujecie go jak członka rodziny?

Leslie zerknęła na mnie z dawną urazą.

- Tak, naturalnie.

- “Maravilloso”(cudownie) - Anneliese zapominając o pasztecie przycisnęła ręce do płaskiej 

piersi.

- I widujecie się z nim codziennie?

- Kiedyś Nep prawie nie opuszczał swojego pokoju. Teraz widujemy się z nimi... Bo to są 

już dwie istoty... Teraz widujemy się z nimi coraz rzadziej.

background image

- Dwie istoty? Dlaczego dwie?

- Jeszcze pasztetu? - wtrąciłem pod adresem pani Bragg.

Przejęta mięła dekolt kanarkowego swetra.

- Nic o tym nie pisali w “Bern Zeitung” - powiedziała. - Nic.

Potwierdzało to opinię Reinharda - że autor artykułu o Nepie porusza się w temacie po 

omacku. Pokrzepiła mnie ta wiadomość, chociaż na dobrą sprawę nie miała większego znaczenia. 

Annelise natarła na Leslie.

- Wydawało mi się, że Nep jest jeden.

- Był. W kwietniu się rozdzielił.

- Rozdzielił się? W jaki sposób się rozdzielił?

- Nie wiem, w jaki sposób. Ale od kwietnia jest ich dwóch.

- Rozdzielił się. “Maravilloso!” Co, urni?

Bragg akurat wkładał do ust kopiastą porcję sałatki, więc gestem dał znać swojej żonie, że 

podziela jej zdanie.

- Oni się zindywidualizowali - prawiła z - cudownie r partesu Leslie - i usamodzielnili. 

Nazywamy  ich  obu  Nepem,   bo  są  zawsze  razem,  ale   właściwie   to  oni  nazywają  się   zupełnie 

inaczej.

Wmawiając sobie obłudnie, że strzegę terenów będących własnością Verlag R. Metternich, 

ponownie wtrąciłem się do rozmowy:

- Polecam drób. Anno, proszę.

Anneliese nadal przyciskała ręce do piersi.

- A może - zapytała scenicznym szeptem - może oni są z nami tutaj?

- Wykluczone. Nep nie pokazuje się nigdzie poza swoim pokojem.

- I teraz tam jest?

- Teraz? - Leslie zmarszczyła brwi. - Nie, on przychodzi bardzo rzadko. Gdyby przyszedł, 

wiedziałabym o tym.

- Wiedziałabyś?

- Pójdę zaparzyć kawę - oznajmiłem, wcale nie mając ochoty ruszyć się od stołu. Leslie nie 

zawiodła moich oczekiwań.

- Siedź, ja zaparzę - wstała. - Czułabym to - powiedziała do Anneliese. - On mi daje znać, 

kiedy tu jest.

Przy   kawie   nie   mówiliśmy   już   o   Nepie.   Emmelina   popisywała   się   znajomością   życia 

prywatnego   gwiazd   i   gwiazdeczek,   takich   jak   Holenderka   Herma   Vos,   której   głowy   żądały 

Towarzystwa Miłośników Zwierząt wszędzie tam, gdzie wyświetlano film “Igraszki z osiołkiem”; 

background image

Anneliese Bragg opowiedziała nam o swoim dzieciństwie spędzonym w Meksyku; jednym okiem 

oglądaliśmy telewizję. Było odrobinę marudzenia, zanim goście uznali, że pora na spoczynek.

Umyłem się w łazience przylegającej do naszej sypialni. Kiedy stamtąd wyszedłem, Leslie 

siedziała na łóżku, w koszuli nocnej i lizesce, i wcierała krem w stopy.

- Wiem, Lee - uprzedziłem ją. - Jakoś nie możesz.

Zdobyła się na współczujący uśmiech.

- To był męczący dzień, kotku.

Kinkiet przy łóżku dawał niewiele światła, tyle, co świetlik nad koją i pewnie dlatego 

przypomniały mi się tamte godziny, gdy nasz “Acer II” wytracał prędkość przed lądowaniem na 

Trytonie. Leslie wtedy równie starannie masowała swoje nogi. Była jeszcze blada po trwającym 

trzydzieści trzy doby anabiotycznym śnie. Była blada i osłabiona, mimo to i wbrew zakazowi 

Ośrodka Kierowniczego postanowiła wyjść ze mną ze statku.

Tryton. To, cośmy tam zastali - księżycowy krajobraz, ciała Nevilla i Epsteina - tylko w 

nieznacznym stopniu różniło się od tego, co wcześniej przedstawiłem na kartach dziennika. Na 

widok obu trupów natychmiast diabli wzięli mój ambitny zamiar, żeby zebrać dane, które by mi 

potem ułatwiły “rekonstrukcję wypadków rozegranych na tym księżycu Neptuna”. W ciągu stu 

czterdziestu  siedmiu  minut  zrobiliśmy to,  czego  od  nas wymagano,  później  moja żona  nadała 

meldunek na Ziemię i przekazała Ośrodkowi Kierowniczemu sterowanie tamtym “Acerem II”, a 

jeszcze   później   rozpoczęliśmy   nasz   powrotny   lot   ku   kredytowi   bankowemu   w   wysokości 

pięćdziesięciu tysięcy franków szwajcarskich.

- Spij dobrze, Lee - powiedziałem. Leslie odłożyła tubkę z kremem na szafkę nocną.

- Ty także śpij dobrze, Mikę. Wyszedłem na korytarz. Zamiast do “Celibatki” skręciłem do 

swojego gabinetu.

background image

CZĘŚĆ TRZECIA 

Mojemu dziecku 

Ziemia

 

background image

I

Przemierzyłem gabinet potykając się w ciemności o leżące na dywanie książki. Po omacku 

odnalazłem kontakt lampy na biurku. Oto moja twierdza - mogłem powiedzieć. - Fornirowany mur 

obronny z dwiema flankami: napoczętą ryzą i stosem rękopisów. A na przedpolu papierowe kule. I 

mam za sobą bez mała pięć miesięcy wojny, swojej prywatnej wojny z plikiem czystych kartek i z 

opornym długopisem.

Ta wojna rozgorzała w kwietniu tego roku, od dnia, w którym Leslie wieczorem, po wyjściu 

z pokoju Nepa, oświadczyła wstrząśnięta: “On się rozdzielił. To już nie jest Nep. On... Oni... To 

nigdy nie było Nepem. Nie chcę go więcej widzieć”. Nie spaliśmy wtedy do rana; rano moja żona 

zażyła leki uspokajające, a ja w piżamie usiadłem na stopniach ganku. Szczękałem zębami z zimna 

i patrzyłem na świt szarzejący po tej nocy, po której - cóż za paradoks - czułem się zrelaksowany. 

Byłem odprężony, rozumowałem jasno, i chociaż nie jestem ulubieńcem muz i z reguły nie unosi 

mnie  natchnienie  -  kiedy  zmarznięty kuliłem się  tak  pod  pergolą,  ulitowano  się  nade  mną  na 

Parnasie. W ciągu tych kilkunastu minut forma i przede wszystkim treść przyszłej powieści nabrały 

w moim umyśle wyraźnych kształtów.

Dosyć ostro wziąłem się do roboty, do wojaczki z tą tak zwaną materią literacką, usiłując 

zmazać   hańbę   minionych   szesnastu   miesięcy,   kiedy   to   zamiast   stosu   rękopisów   rosły   moje 

zaległości. Bo od szesnastu miesięcy, od czasu, jak Leslie i ja “opuściliśmy obóz readaptacyjny, 

gdzie   przez   sześć   tygodni   przywracano   nas   Ziemi   po   naszej   podróży   na   Trytona”,   daremnie 

zmagałem się z własną nieporadnością. Fanaberie i urojenia mojej żony, jej wyjazdy do klinik w 

Zurychu,   konsultacje   z   doktorem   Rettmanem,   nasze   częste   kłótnie   -   wszystko   to   dodatkowo 

utrudniało mi pracę. Dopiero ten krytyczny kwietniowy wieczór poprawił sytuację w naszym domu 

i stał się dla mnie natchnieniem.

Nie   “Ziemia”   i   “Kosmos”   -   myślałem   skulony   na   stopniach   ganku   -   ale   “Kosmos”   i 

“Ziemia”. - Ta z pozoru niepoważna myśl, śmiesząca swoją błahością, zawierała w istocie nową 

koncepcję mojej książki. - Do diabła - rozważałem dalej - z “Osculorein”, z naszym miodowym 

miesiącem,   wojażowaniem   po   świecie,   urządzaniem   chałupy,   z   Emmeliną,   Braggiem,   z 

zauroczeniem Leslie i koktajlem Morning glory. Kogo to obchodzi? Kompozycyjną osią części 

pierwszej powinien być Tryton, części drugiej... konsekwencje naszej wyprawy na ten księżyc, 

czyli   Nep,   który   będąc   kluczem   zagadki,   jednocześnie   odegrałby   w   tej   powieści   rolę   postaci 

alegorycznej. A może... “Kosmos”, “Ziemia” i “Kosmos”?

Miałem mnóstwo notatek dotyczących mojego pożycia z Leslie w okresie między naszym 

pobytem w obozie  readaptacyjnym  a tą  nieprzespaną nocą  w kwietniu, co w znacznej  mierze 

background image

rozwiązywało sprawę “Ziemi”. Sprawa “Kosmosu” wyglądała gorzej. W zasięgu oddziaływania 

grawitacyjnego   Trytona   nasz   “Acer   II”   znajdował   się   nie   dłużej   aniżeli   pięć   godzin,   na   jego 

powierzchni - zaledwie sto czterdzieści siedem minut, z których, na domiar, nie potrafiłem się 

rozliczyć dokładnie, czym doprowadzałem do rozpaczy ekspertów OKSZ.

- Więc ciało Nevilla - indagowali mnie - leżało pół kilometra od tamtego statku?

- Tak -  odpowiadałem.

- U podnóża czarnego wzniesienia?

- Tak.

- W pobliżu łazika?

- Tak.

Ósmego   bądź   dziewiątego   dnia   przewodniczący  komisji,   wielki   mężczyzna,   taki   jakich 

podejrzewam,   że   rozzłoszczeni   mogą   bez   wysiłku   rzucić   w   człowieka   stołem   albo   szafą   - 

potrząsnął przede mną moim dziennikiem czynności.

- Przecież dosłownie to samo napisał pan tutaj!

- Możliwe - odrzekłem. - Nie pamiętam.

- Ale chyba pamięta pan, że te notatki robił pan zanim wylądowaliście na Trytonie?

- Tak, to pamiętam.

Z   tych   stu   czterdziestu   siedmiu   'minut   pamiętałem   też   zaciśnięte   wargi   Leslie,   kiedy 

wkładała   skafander   kosmiczny,   światła   łazika   tańczące   po   szarofioletowych   nierównościach   i 

lśniących jak rtęć kałużach, reflektory tamtego “Acera II”, które oświetlały miejsce, gdzie leżał 

skuty mrozem trup Nevilla, i w tamtej sterowni uśmiech aktorki buchający z ekranu nad opuchłymi 

zwłokami Epsteina, spazmatyczny oddech mojej żony i jej bezładne przekleństwa, a potem jej 

równie   bezładny   meldunek   posłany   na   Ziemię,   kiedyśmy   na   pledzie   zanieśli   do   komory 

anabiotycznej tę gnijącą galaretę w rozdętym ubiorze kompensacyjnym.

- Jakie to ma znaczenie? - spytałem. - Jakie to ma znaczenie, czy Nevill leżał na brzuchu 

czy jajami do góry? Chcieliście tam tylko posprzątać i myśmy posprzątali.

- Proszę się uspokoić, panie Cesara - rzekł przewodniczący. - W pańskich notatkach i w 

pańskich poprzednich zeznaniach jest parę nieścisłości.

- A wam chodzi o to, żeby wszystko ładnie pasowało do siebie.

Tego dnia przy kolacji Heinz Vogel, były instruktor pilotażu, a od dziesięciu lat ekspert w 

tej dziedzinie i stały członek komisji OKSZ, powiedział mi nieoficjalnie:

- Nam jest zupełnie obojętne, czy to, co mówisz, pasuje do siebie czy nie pasuje. Ale w 

protokole twoje zeznania muszą się trzymać kupy, chociaż tego protokołu i tak nikt nie będzie 

czytać.

background image

Zawsze, dokądkolwiek leciałem, na końcu rejsu czekała na mnie baza albo stacja, która była 

cząstką Ziemi, z żywymi ludźmi i ze swojskim otoczeniem. Miałem na koncie prawie tyle samo 

miesięcy   spędzonych   w   kosmosie,   ile   minut   na   Trytonie,   ale   nie   miałem,   nigdy   nie   miałem 

zadatków   na   odkrywcę,   kolonizatora,   “człowieka,   który   pierwszy...”   Powiedziałem   ,o   tym 

Heinzowi.

- To nie był trafny wybór - stwierdziłem.

- Gdyby to nie był trafny wybór, nie siedziałbyś tu teraz - odparł. - Z charakterystycznym 

dla   siebie   wisielczym  poczuciem  humoru  przyznał  jednak,  że   w swoich  poglądach  nie   jestem 

odosobniony.

- Tuż po waszym starcie większość pracowników Ośrodka zaczęła ciosać piaskowiec na 

wasze nagrobki. Tylko ci faceci z Centrali Analitycznej byli pewni swego. Oni i stary.

To   na   pewno   nie   był   trafny  wybór,   ale   nie   miałem   ani   ochoty,   ani   siły  do   dyskusji   z 

Heinzem Voglem. Dla mnie moja przygoda z Trytonem dawała się streścić w jednym zdaniu: “sto 

czterdzieści siedem nierealnych minut w nierealnym świecie”, i chciałem o niej zapomnieć - na 

przekór komisji OKSZ i wbrew swoim zamierzeniom pisarskim. Nie, może nie wbrew, raczej ze 

względu na odstąpienie od nich, bo jeszcze w drodze powrotnej z Trytona poprzysiągłem, że więcej 

nie tknę pióra. Dałem sobie na to słowo, ale oczywiście uwolniłem się od niego zaraz po wyjściu z 

obozu readaptacyjnego, kiedy zadzwonił do mnie Reinhard Metternich. I później przez szesnaście 

miesięcy ubolewałem nad swoją naturą, która kazała mi odrzucić propozycję komisji OKSZ.

- Nie - powiedziałem przewodniczącemu - nie zgadzam się na żaden zabieg.

- To zwykłe zakropienie, panie Cesara.

Vasopressin działa krótkotrwale i nie wywiera ubocznych skutków.

N   Dwie   krople 

Vasopressinu miały sprawić, że bieg wypadków na Trytonie mógłbym odtworzyć w pamięci minuta 

po minucie.

- Wykluczone - odrzekłem.

Byłbym   bardziej   ugodowy,   gdyby   z   tą   propozycją   komisja   OKSZ   wystąpiła   po   mojej 

telefonicznej rozmowie z Reinhardem, niezmordowanym rezonatorem moich ambicji autorskich; 

ba, przyjąłbym ją bez wahania, sam odnosząc z tego pożytek i zaskarbiając sobie wdzięczność 

panów ekspertów. Na ich wdzięczności upiekłbym może drugą pieczeń: może bym otrzymał do 

wglądu   opinie   obducentów,   którzy   robili   sekcję   zwłok   Nevilla   i   Epsteina.   A  tak,   kiedy   po 

opuszczeniu   obozu   readaptacyjnego   i   wysłuchaniu   przez   telefon   zagrzewającego   monologu 

Reinharda pojechałem w połowie grudnia do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych, zamiast 

tych opinii pokazano mi drzwi. Na interwencję Josepha Bragga nie mogłem liczyć, bo wtedy był 

już zawieszony w obowiązkach.

background image

Do diabła z nimi - rozważałem szesnaście miesięcy później, w kwietniu tego roku, siedząc 

w piżamie na stopniach ganku i kuląc się przed chłodem. - Do diabła z Vasopressinem, komisją 

OKSZ i opiniami obducentów. Pieprzyć i dziennik czynności, te sto czterdzieści siedem minut i 

strzępy wspomnień z Trytona. Źródło informacji mam tutaj, we własnym domu; źródło informacji 

gruntownych i ścisłych.

Ale   żeby   czerpać   z   tego   źródła,   trzeba   wpierw   było   przestąpić   próg   pokoju   Nepa. 

Zwlekałem z tym od kwietnia do lipca, a kiedy wreszcie zdobyłem się na odwagę, Leslie tamtej 

bezksiężycowej nocy rozwiała moje złudzenia.

background image

II 

Z   obozu   readaptacyjnego,   gdzie   w   atmosferze   pretensji   i   niesnasek   uhonorowano   nas 

premią   i   udekorowano   Orderem   Neila   Armstronga,   powróciłem   z   Leslie   do   domu   pełen 

najgorszych   obaw.   Wprawdzie   na   komandora   Josepha   Bragga   prokuratura   wojskowa   nałożyła 

areszt, co zresztą Leslie przyjęła z całkowitym spokojem, ale pozostawał jeszcze koktajl Morning 

glory i łatwość, z jaką moja żona dawała się zauroczyć ludziom i rzeczom.

Obóz readaptacyjny opuściliśmy jedenastego grudnia, w poniedziałek; w środę zadzwonił 

Reinhard i powiewając przed kamerą swojego aparatu formularzem umowy wydawniczej wygłosił 

spicz   o   posłannictwie   pisarza;   w   czwartek   pojechałem   do   Ośrodka   Kosmicznych   Statków 

Załogowych,   skąd   mnie   spławiono,   kiedy   poprosiłem   o   kopie   opinii   sekcyjnych;   w   piątek 

wywlokłem z ogrodowego lamusa mechaniczną piłę i ruszyłem w tany z Morning glory.

W tumanach wzbijanego  śniegu wyciąłem wszystko, co rosło na tyłach domu, po czym 

zgromadziłem te krzaki i gałęzie w stos, polałem benzyną i podpaliłem. Leslie obserwowała mnie 

podejrzliwie.

- Świąteczne porządki? - zapytała.

- Coś w tym rodzaju - odrzekłem.

Stałem przy ognisku, w kręgu drgającego powietrza. Rzadki, siwy dym płynął pionowo w 

górę,   wokół   wirowały  płatki   popiołu.   Leslie   otulając   się   blezerem   podeszła   do   mnie   wolno   i 

wsunęła mi dłoń pod pachę. W milczeniu patrzyła ponad płomieniami na karczowisko.

- Wiesz co? - powiedziała nagle dźwięcznym, podekscytowanym głosem. - Wiesz co, Mikę? 

Mam kapitalny pomysł!

- Hm - mruknąłem.

- Nie jesteś ciekaw jaki?

- Jestem.

- Zbudujemy tutaj patio. Patio z basenem. Tu, między skrzydłami domu.

Na chwilę znowu zamilkła, prawdopodobnie entuzjazmując się w duchu swoim nowym 

pomysłem i obmyślając już szczegółowe plany.

- Kotku - zapytała słodko - czy bardzo jesteś przywiązany do tej obskurnej, próchniejącej 

budy? - machnęła ręką w kierunku lamusa.

- Nie bardzo.

- Mógłbyś się bez niej obejść?

- Owszem.

- Świetnie - puściła mnie i schyliła się po piłę. - Jak to działa, kotku?

background image

- No dobrze - powiedziałem. - Przenieś narzędzia ogrodnicze do piwnicy, a ja się zajmę 

resztą.

Nim zapadł zmierzch, po lamusie zostały jedynie szczątki progu, cztery doły w miejscu 

belek narożnikowych i prostokąt gołej, udeptanej ziemi. Ogień buzował do wieczora; kłęby dymu - 

burego od palonych regałów i stojaków z plastyku - waliły w szarzejące niebo przykuwając uwagę 

sąsiadów,   którzy   sterczeli   w   oknach   i   zaniepokojeni   podglądali   nas   -   dwoje   dziwaków 

odprawiających czarne nabożeństwo.

- Basen - paplała Leslie, kiedyśmy się myli do kolacji - będzie tam, gdzie ognisko. Wzdłuż 

skrzydeł wybudujemy krużganki. Posadzka, naturalnie, z płytek kamiennych. Po świętach zaproszę 

tu projektanta, a na wiosnę, jak się ociepli, sprowadzę fachowców.

Te plany, ich realizacja, niewątpliwie mogły być jakimś, doraźnym, środkiem na nasze 

komplikacje małżeńskie. Środkiem radykalnym byłoby ,,to trzecie” - podzielałem ten pogląd, który 

moja   teściowa   wyraziła   podczas   herbatki   w   swoim   londyńskim   mieszkaniu.   Podała   wtedy 

upieczoną przez siebie szarlotkę...

“...i z powrotem usiadła na owym rzeźbionym krześle z wysokim, twardym oparciem.

-   Wyobrażam   sobie   -   powiedziała.   -   Tę   waszą   chałupę.   Boże,   przecież   to   książęca 

rezydencja. Czy w Szwajcarii nie ma ograniczeń metrażu?

- Musicie kiedyś  z papą zajechać do nas - Leslie przeniosła na swój talerzyk kawałek 

szarlotki. - Moglibyście zostać w Breshoven przez całą zimę. Tam jest fantastyczny klimat.

- Chyba nie chodzi ci o to - Maria Pia Leeport uśmiechnęła się dziewczęco - żeby zapełnić 

kimś te pokoje? Och, tylko nie rób takiej miny. Wiesz, jaki jest twój ojciec. Jego trasa od dnia 

naszego ślubu stale zamyka się w tym samym trójkącie: dom, praca, pub. Wszystkie urlopy spędził 

w Londynie, a na weekendy...

- Mamo, nie sądzę, żeby to Mike'a interesowało.

Pani Maria Pia Leeport oparła zwichniętą nogę na kolanie i opuszkami palców podrapała 

się w nią przez opatrunek.

- Żałuję, że nie stać mnie na kochanka. Tak jak Olivię. Zmienia ich co tydzień, a baba jest 

już dobrze po pięćdziesiątce. Gdyby nie jej wizyty, gdyby nie wizyty Jensonów i gdyby nie zajęcia 

w Klubie Hipicznym, doprawdy, z nudów przyprawiałabym twojemu ojcu rogi na potęgę.

- Mamo.

- Co ty możesz o tym wiedzieć, dziewczyno? Od dziesięciu lat jesteś poza domem. No i 

masz Mike'a, budujecie się, jeździcie po świecie.

Leslie westchnęła.

- Może ułożymy »prześcieradło«? Ten pasjans jeszcze nigdy nam nie wyszedł.

background image

Pani Maria Pia Leeport nie dała się zbić z tropu.

-   Tak,   budujecie   się,   jeździcie   po   świecie...   -   zawiesiła   głos,   ostrożnie   opuszczając 

zwichniętą nogę na podnóżek - ...i na razie wam to wystarcza. Ale na jak długo?

Miarkowałem, że ona usiłuje nie zbaczać z tej wytyczonej przez siebie prostej, wszelako 

cel, do którego zmierzała, majaczył mi mgliście. I właśnie teraz rzekła:

- Powinniście mieć dzieci. Bodaj jedno dziecko.

Leslie wzdrygnęła się nad szarlotką.

- Dzieci - powtórzyła niecierpliwie.

- Bodaj jedno.

Poczułem na sobie wzrok teściowej, lecz udałem, że przyglądam się pejzażowi za oknem. 

Byłem ciekaw, co powie Leslie tak przyparta do muru. Gdybym wtrącił swoje trzy grosze, mogłaby 

wykręcić się sianem łapiąc mnie z kobiecą niekonsekwencją za byle jakie słowo.

- O rany! - cisnęła łyżeczką na talerzyk. - Ten cały bank nasienia. Obrzydliwość!

- Obrzydliwość? Masz coś przeciwko bankom nasienia?

- Mówmy o czymś innym, dobrze, mamo?

- Przecież nikt ci nie każe nurzać się w tym, co oni tam przechowują.

- Mamo.

- Poczekaj, Les. Wiesz dobrze, jak jest z Mikiem. Pilotom to się zdarza. A tam jest jego... 

no, cząstka. O Boże, czy ja mam uświadamiać swoją trzydziestoletnią córkę?

- A czy ty nie potrafisz zrozumieć, że twoja trzydziestoletnia córka może nie życzyć sobie, 

żeby jej jacyś grzebali w dupie?

- Pomyślałby kto, że nigdy nie byłaś u ginekologa. - Pani Maria Pia Leeport przeniosła 

zdumiony wzrok na mnie i znów na Leslie. - Chyba nie będziesz mi wmawiać, że jest to jedyny 

powód, dla którego wolisz zrezygnować z dziecka. Rocznie setki kobiet...

- Do jasnej cholery, mamo!”

Podzielałem pogląd teściowej, ale pomny tej rodzinnej sprzeczki i gwałtownej reakcji mojej 

żony   na   telewizyjny   program   “Kominek”,   w   którym   redaktor   publicznie   chwalił   fenomenalną 

rozrodczość pani Bettiny Prager - nie paliłem się do jego sformułowania. Wypatrywałem stosownej 

okazji.

Trafiła się taka w Wigilię. Leslie po południu zatelefonowała do Londynu, by na odległość 

przełamać się z rodzicami opłatkiem, a jej matka składając nam świąteczne życzenia (17 r nie 

omieszkała  napomknąć o “słodkim bobasku”. Niby żartem nawiązałem już przy stole  do tych 

życzeń i wtedy Leslie powiedziała ku mojemu osłupieniu:

- Ależ, Mikę, ja jestem w ciąży.

background image

III 

W tamtym roku, czwartego stycznia zjawił się u nas projektant, a piątego zadzwoniła z 

Paryża   Emmelina,   żeby   nas   uprzedzić   o   swoim   przyjeździe   do   Breshoven.   Splendor   jej 

podejmowania miał spaść na nasz dom w najbliższy poniedziałek, spadł jednak we wtorek, bo:

- Na Orły była mgła.

Skrycie wyraziłem żal, że zaburzenia atmosferyczne są tak krótkotrwałe; Leslie bąknęła coś 

o pechu i z troską dość agresywną zajęła się gościem, który w rewanżu przez cały dzień deptał jej 

po piętach i zasypywał ją plotkami. Wieczorem, kiedy moja żona włączyła telewizor, by obejrzeć 

dwudziesty   ósmy   odcinek   angielskiego   serialu   “Lands   End”,   Emmelina   zaofiarowała   się 

przyrządzić nam aperitif i...

“...poprosiła mnie o pomoc. Podążyłem za nią do baru w rogu salonu.

- Czy wiesz, Mikę - powiedziała robiąc galimatias wśród butelek - że podpisałam kontrakt z 

»BerttiloniSantos«?

- Reklama? - spytałem od niechcenia. Zarobiłem na jej politowanie.

- »Berttiloni-Santos« to największa włosko-hiszpańska wytwórnia filmowa w Europie! - Na 

politurowanym blacie baru ustawiła w rzędzie trzy wysokie, smukłe szklanki. - Chcą mnie do 

swojego nowego filmu.

To będzie komedia porno. »Kosmiczny paroksyzm«.

- Obiecujący tytuł.

Z chłodziarki wyjęła kostki lodu i rozkruszyła je w niklowanym pojemniku.

- Nie znam dokładnie scenariusza, ale film opowiada o tym, jak do Ziemi zbliża się siła 

kosmiczna, która wyzwala w ludziach wszelkie tłumione przez nich popędy seksualne. “Sceny z 

początkowych   sekwencji   »Paroksyzmu«   filmowane   będą   na   pokładzie   autentycznej   stacji 

orbitalnej, ale dalej akcja toczyć się będzie na Ziemi.

Sprawiedliwie podzieliła lód na trzy porcje i do każdej szklanki odmierzyła po pięć kropli 

absyntu.

-   Ja   mam   zagrać   modelkę,   która   występuje   na   pokazach   z   piętnastoletnim   synem, 

cnotliwym cherubinkiem. Pokaz odbywa się w Salonie Mody. Na sali handlowcy, artyści, ludzie z 

najlepszych   sfer.   Ja   i   syn   prezentujemy   kostiumy   plażowe.   I   wtedy   dostajemy   się   w   zasięg 

oddziaływania tej siły. Zaczyna być rajcownie. Kilka babek się rozkleja, jakiś narwaniec wyskakuje 

z gaci, drugi dziarski młodzian zdejmuje skórzany pas... Przydałaby się nalewka muszkatołowa.

- Co?

- Chyba nic takiego tu nie znajdziemy. - Wspinając się na palcach, zlustrowała górną półkę. 

background image

- Muszkatel poprawia smak, ale obejdzie się. Poczekaj sekundę, zaniosę to Leslie. - Wzięła z baru 

jeden aperitif i zaraz odstawiła go z powrotem. - Zapomniałam, przecież ona teraz nie pije. Och i 

zapomniałam ci pogratulować. Strasznie się cieszę, Mikę.

Zdwoiłem czujność. Już raz mi gratulowała - wydania »Katharsis« - i kosztowało mnie to 

wtedy sto tysięcy franków szwajcarskich.

- Pogratulować?

- No, odmiennego stanu Leslie. Czułem, jak twarz mi sztywnieje.

- Powiedziała ci o tym?

- A nie powinna? - Emmelina umoczyła wargi w aperitifie. - Jej stan niedługo będzie się 

rzucał w oczy, więc nie ma z czego robić tajemnicy. To już czwarty miesiąc.

- Czwarty - rzekłem głucho.

Przynajmniej tak utrzymywała moja żona. Twierdziła, że w ciążę zaszła ze mną na Trytonie 

- podważając owym twierdzeniem autorytet czołowych europejskich andrologów.

- Obliczyłyśmy, że ono urodzi się na przełomie czerwca i lipca. Będzie dzieckiem lata.

- To jeszcze nic pewnego - wyraziłem tę wątpliwość pośpiesznie.

Miałem   nadzieję,   że   Emmelinie   nie   przyszło   do   głowy,   aby   odliczyć   również   wstecz. 

Wiedziała o mojej »chorobie zawodowej«, o tym - jakby to ujęła jej dawna znajoma, Britta Gaulish 

-   że   swoją   płodność   zostawiłem   w   banku   nasienia;   wiedziała   też,   że   od   najbliższego   banku 

nasienia, przed trzema miesiącami, we wrześniu minionego roku, Leslie i ja byliśmy oddaleni o 

ponad cztery miliardy kilometrów.

-   Kobiety  w   tych   sprawach   są   nieomylne   -   Emmelina   patrzyła   na   mnie   w   szczególny 

sposób,   może   nawet   z   szacunkiem.   -   Za   pół   roku   zostaniesz   tatusiem.   -   Jej   wilgotne   i 

zaczerwienione   od   zimnego   napitku   usta   rozchylił   rzewny   uśmiech.   -   Tatuś   Mikę   Cesara. 

Cudownie!

Cudownie -  pomyślałem - to właściwe określenie.”

background image

IV 

Komplikacje w związku z urojoną ciążą mojej żony zaczęły dawać mi się we znaki od 

marca. Leslie była wtedy w “szóstym miesiącu” i - wbrew zapewnieniom Emmeliny, a zgodnie ze 

stanem taktycznym - wcale nie rzucało się to w oczy. Wcześniej - od grudnia do końca lutego - jej 

chimery  zachowywały  formę   niegroźnych   dziwactw,   jakie   po   trosze   miewa   każda   kobieta.  Te 

wszystkie   bzdury   z   “przestrzeganiem   zasad   racjonalnego   żywienia”,   z   “higieną,   ubiorem   i 

gimnastyką ciężarnej”, nawet nie pozbawione były uroku, a przy tym absorbowały Leslie na tyle, 

że przestała zajmować się Braggiem. Ponadto teatrem, w którym ona wystawiała swój monodram 

pod tytułem “Jestem brzemienna”, był wyłącznie dom, kontentowała się jednym widzem i nie 

próbowała nikogo wciągać w krąg swoich urojeń. Tak było do pierwszego dnia kalendarzowej 

wiosny, kiedy to Leslie postanowiła poddać się badaniom kontrolnym. Wybór jej padł na doktora 

Eckberta   Sauera,   wziętego   ginekologa   w   Breshoven,   i   udała   się   do   niego   z   moim 

błogosławieństwem. Ufałem, że z tej konfrontacji medycyna wyjdzie zwycięsko.

Przeliczyłem się.

Leslie od ginekologa przyjechała w nastroju skrzyni dynamitu; poznałem to natychmiast, 

więc przezornie wstrzymałem się od pytań. Była rozczarowana i rozgoryczona, ale jej przekonanie 

pozostało niezachwiane, czemu dała wyraz w dosadnej opinii o doktorze Eckbercie Sauerze:

- Ten weterynarz powinien raczej macać kury.

I więcej nie było o tym mowy. Były za to r następne badania przeprowadzone już, po starej 

znajomości, przez etatowego specjalistę z OKSZ. Ich rezultat - skądinąd łatwy do przewidzenia - o 

dziwo   nie   rozczarował   tym   razem   mojej   żony,   bo   wróciła   z   Ośrodka   w   usposobieniu 

optymistycznym, marzycielskim i wzniosłym.

- Te macajdupy to swoje wiedzą - powiedziała zadumana - ale doktor Rettman uważa, że 

problem jest daleko bardziej skomplikowany niżby się to komukolwiek wydawało. 

Odetchnąłem. Nareszcie - pomyślałem - trafiła w ręce odpowiedniego lekarza. Psycholodzy 

mają to do siebie, że nawet położnicy wmówią, że jest bezpłodna.

Przeliczyłem się powtórnie. Leslie konsultowała się z Rettmanem regularnie co sobotę i po 

każdej  takiej   konsultacji  potrzebowała   trzech   -  czterech  dni,   by  zstąpić   z  obłoków  na  ziemię. 

Oprócz   troski   o   “prawidłowy   rozwój   fizyczny   formującego   się   w   niej   maleństwa”   zaczęła 

przejawiać   także   dbałość   o   “jego   system   nerwowy”.   Do   swojego   repertuaru   macierzyńskiego 

włączyła   częste   kontakty   z   klasyczną   literaturą   piękną,   preferując   utwory   pisane   z   myślą   o 

midinetkach, chodziła na spacery, wlokła mnie ze sobą na wernisaże i koncerty, a w maju zażądała, 

żebym ją zawiózł do Genewy, do Musee d'Art et d'Historie. Te fanaberie mojej żony nie wystawiały 

background image

chlubnego świadectwa kwalifikacjom zawodowym Rettmana. Powoli nabierałem podejrzeń, że i 

jemu brakuje piątej klepki.

Pod koniec maja Leslie w tajemnicy przede mną spakowała podręczny neseser i wsiąkła na 

dobę.  Czekałem na nią siedząc z książką w łóżku i  wyrzekając  do świtu,  i potem spałem do 

południa, aż obudził mnie szczęk naczyń w kuchni. Zły i otępiały zszedłem na dół.

- Cholera - przywitała mnie Leslie - oparzyłam się w rękę..

Na widelcu podniosła z ziemi pokrywkę i umieściła ją na dnie zlewu.

- No, słucham - rzekłem.

- Przepraszam cię, kotku. Miałam wrócić wczoraj wieczorem.

- Co ty powiesz!

-  Ale   po  drodze   była   ta   romańska   katedra   i   Fraumiinsterkirche,   no  i   spóźniłam   się  na 

popołudniowy ekspres, więc przenocowałam w “Savoyu”.

- Pojechałaś do Zurychu! Bez jednego słowa.

- Nic ci nie mówiłam, bo znowu byś wydziwiał. - Zgasiła gaz pod rondlem, z którego 

roznosił się po kuchni zapach irytująco apetyczny. - A do Zurychu musiałam pojechać. Tylko tam 

mają tę aparaturę do badania aury płodu.

- Do badania czego?

-   Och,  Mikę,   nie   kłóćmy  się   od   poniedziałku,   dobrze?   -  Wydobyła   z  rondla   pieczeń   i 

położyła ją na półmisku, obok liści zielonej sałaty. - Ostatecznie to ja jestem w ciąży, nie ty.

Roześmiałem się niemal płaczliwie.

- Oczywiście, jesteś w ciąży. Ale ponieważ jeszcze nie wszyscy w Szwajcarii o tym wiedzą, 

postanowiłaś rozgłosić tą radosną nowinę.

- Powtarzam: to jest wyłącznie moja sprawa.

- To nie jest wyłącznie twoja sprawa. Ta sprawa dotyczy także mnie. A ja bym wolał, żebyś 

nie prała publicznie naszych domowych brudów.

Wtedy Leslie poniosło.

- O jakich brudach, do cholery, mówisz?

Czekałem na ten wybuch, bo sam chciałem sobie pofolgować: wyrzucić z siebie to, co się 

we mnie nawarstwiało od naszego lądowania na Trytonie. Albo i od początku naszego małżeństwa. 

Odpowiedziałem szorstko:

-   Mogę   znieść   twoją   egzaltacje   i   twoje   urojenia.   To   jest   nawet   zabawne,   przydaje   ci 

kolorytu. Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy psycholog, ma 

kuku   na   muniu,   więc   te   brednie   bierze   na   serio.   Ale,   na   miłość   boską,   nie   wciągaj   w   to 

ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu.

background image

Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłębiła go i cisnęła 

w kierunku kuchennego wieszaka.

- Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - spytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu.

- Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się do ciąży 

przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia urosną do rozmiarów 

paranoi. Chcesz zrobić z siebie pośmiewisko?

Leslie zaczerpnęła do płuc powietrza.

- No to posłuchaj teraz ty. Urojenia, egzaltacja, brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, że to 

ja   publicznie   piorę   brudy.   Nie   wmawiaj   mi   tego,   bo   zaraz   przyniosę   tutaj   tę   twoją 

ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na głos. “Katharsis”! To jest właśnie publiczna 

pralnia twojego sumienia!

Od tej kłótni nieporozumienia między nami zaczęły się mnożyć i trwały do pierwszych dni 

lipca. Leslie jeszcze dwukrotnie niepokoiła medyków z Zurychu, nie zaniechała też cosobotnich 

konsultacji   z   doktorem   Rettmanem.   O   budowie   patio   przestała   myśleć;   jego   projekt,   który 

przysłano nam w lutym, pokrywał się czasie prawie nie pisałem. Znalazłem sobie towarzystwo na 

półkach naszego baru, wesołe i zacne towarzystwo, i spędziłem w nim mnóstwo miłych godzin. Od 

połowy kwietnia byłem odseparowany od małżeńskiego łoża, bo Leslie wykoncypowała, że jej 

“ciąża jest zagrożona, więc w trzecim trymestrze należy zachować wstrzemięźliwość”.

Rankiem siódmego lipca ze snu wyrwało mnie tarmoszenie. Zobaczyłem nad sobą swoją 

żonę, bladą i ledwie żywą, ale rozpromienioną i wniebowziętą.

- Urodziłam - powiedziała. - Urodziłam chłopca. Ma na imię Nep. Dzisiaj, o siódmej. 

Siódmego dnia siódmego miesiąca, o siódmej rano. Siedem, siedem, siedem.

Tego samego siódmego dnia siódmego miesiąca do śniadania wypiłem głęboką szklaneczkę 

szkockiej, a o godzinie siódmej, tyle że wieczorem, byłem już schlany w trupa.

background image

V

Oto moja twierdza - pomyślałem. - Przedpole usiane papierowymi kulami, mur obronny 

biurka i dwie flanki: napoczęta ryza i stos rękopisów. Jeszcze nie odłożona na ten stos leżała przede 

mną kartka zapisana w trzech czwartych. Prześliznąłem się wzrokiem po tych wierszach.

“Leslie była w niebieskim pokoju i nawlekała świeżą pościel 

Przez otwarte okno słońce Od dworu jak wygładza fałdy prześcieradła. 

-   Mikę,   proszę   cię.   Emmelina   dzielący   nas   materiał   mojego   płaszcza   i   jej   spódnicy 

Wymknęła mi się z objęć - O Boże!

- Więc co z moim prezentem?

- On powiedział, że mogę ci go ofiarować nie wcześniej niż za - Jaki on?

- Mój gach.

Mocniej otuliłem się płaszczem i ściągnąłem pasek 

Z wahaniem podeszła do mnie. - Dzisiaj zdradzę ci jego inicjały: B.S.”

Napisałem to w piątek, przed przyjazdem Emmeliny. Od piątku nie tknąłem pióra: nikt tak 

jak - przyjaciele i znajomi nie dezorganizuje nam pracy.

Usiadłem   przy   biurku   z   niezłomnym   zamiarem   wyrównania   zaległości   powstałych   na 

skutek tej nie planowanej przeze mnie przerwy w twórczym mozole. Od śniadania do lunchu 

uciąłem drzemkę i teraz, mimo późnej pory, nie byłem senny, a mój umysł wciąż jeszcze odczuwał 

zbawienne działanie tequili, którą wypiłem przed kolacją. Podpierając oburącz głowę nad czystą 

kartką czekałem, aż Apollo wyekspediuje do mnie jedną z wolnych akurat muz.

Rozproszył mnie szelest papierowej kuli trąconej czyjąś stopą. W uchylonych drzwiach 

stała Anneliese.

- Aj, ,aj, aj - szepnęła spoglądając po podłodze. - Przeszkadzam ci, “querido”?

Z   ramion   spływał   jej   marszczony   w   pasie   jedwabny   szlafrok   w   kolorze   przeraźliwie 

cytrynowozłotym. Leslie kupiła go w Londynie, ale nigdy nie włożyła na siebie, bo jej matka 

orzekła, że “nosić coś takiego byłoby szczytem złego smaku”.

- Możesz po tym deptać - powiedziałem - uważaj tylko na książki.

Zamknęła drzwi. Teraz, kiedy była boso i stąpała na palcach, poruszała się zgrabnie.

Ten szlafrok maskował jej kanciaste kształty i malowniczo podkreślał jej meksykańską i 

urodę.

-   Nadużyłam   waszej   gościnności   -   wyznała   z   błyskiem   w   oczach.   -   Ale   to   takie 

podniecające! - Usiadła na stoliku, obok wideofonu. - Zajrzałam do pokoju Nepa. Tam jest zupełnie 

ciemno i cicho, i “horrible”. Ale nie weszłam do środka, za nic w świecie nie weszłabym tam.

background image

-   Dlaczego?   -   spytałem.   To   pytanie   równie   dobrze   ona   mnie   mogłaby   zadać.   Leslie 

zadawała mi je przez dziewięć miesięcy. “Dlaczego nie chcesz tam pójść? Dlaczego nie chcesz 

wejść do tego pokoju?”

-   Nie   wiem   -   odpowiedziała  Anneliese.   Ja   nigdy   nie   zdobyłem   się   na   odpowiedź.   - 

Chybabym... no, nie wiem. Chybabym zemdlała na widok ducha.

Pomiędzy jej czarnymi włosami rozsypanymi na ramionach połyskiwał złotawo materiał 

szlafroka.   Nie   zaprotestowałem   przeciwko   określeniu   “duch”,   by  nie   sprowadzić   rozmowy  na 

grząski teren mistycyzmu. Anneliese splotła ręce na kolanie odsłaniając całą krasę swoich nóg - 

chudych, niemniej o liniach harmonijnie kobiecych.

- To musi robić niesamowite wrażenie. - Spostrzegła, że wdzięki, które udostępnia moim 

oczom, kontempluję nazbyt swobodnie, nie zmieniła jednak pozy. - Taki widok.

Widok rozpostarty przede mną” - napisałem później, po Wyjściu Anny - “istotnie robił 

wrażenie, lecz nie mówiliśmy przecież o jej wdziękach, toteż odparłem:

- Mam nadzieję, że się nie zawiedziesz w oczekiwaniach.

-   Więc   go   zobaczę?   -   nadal   oplatając   rękoma   kolano   zakołysała   się   lekko.   -   Leslie 

powiedziała, że on wam daje znać, kiedy tu jest.

- Ona jego obecność wyczuwa podświadomie.

- A ty?

- Na ogół tak - skłamałem. Moja podświadomość była głucha na obecność Nepa.

- I wszyscy, którzy są w tym czasie z wami, wszyscy wyczuwają jego obecność?

- Jak dotąd, jeszcze się nie zdarzyło, żeby oprócz Leslie i mnie był wtedy w domu ktoś 

obcy.

- To znaczy, że on może nie lubi obcych? - Anneliese wstała i oparła się biodrem o biurko 

tuż przy moim fotelu. - Podobno piszesz powieść o Nepie? - Smukłym palcem musnęła dłoń, którą 

zaciskałem na poręczy.

- Powieść! - powiedziałem zdeprymowany. Deprymujące było to zachowanie pani Bragg. - 

Przesada. Leslie...

- Nie bądź taki skromny, »querido«.

- Leslie wyolbrzymia wszystko, co ma jakiś związek z Nepem.

Smukły palec zawędrował w okolice mego ucha.

- Wkrótce - kontynuowałem wykazując hart moralny - te moje notatki przybiorą w jej 

opowieściach rozmiary monografii biograficznej Nepa.

-  Nie   bądź  taki   skromny.  -  Anneliese  bezceremonialnie  umieściła  swój   chudy tyłek   na 

moich kolanach. - I nie dziw się Leslie. Ja się jej nie dziwię.

background image

Zapach pasty do zębów i mydła owiał mi twarz.

- Natomiast Leslie - rzekłem ochryple - na pewno się zdziwi, jeżeli wejdzie tu teraz.

Siedziałem w pozycji możliwie obyczajnej, odchylony na oparcie. Anneliese przymknęła 

powieki i włożyła  moją dłoń pod szlafrok. Skórę miała ciepłą, gładką i jędrną; pod nią ostro 

rysowały się żebra.

- Ale nie wejdzie - powiedziała cicho.

Opadła na mnie i przemocą wtłoczyła mi język między wargi. Nad jej uchem widziałem 

stojącą na ściennej półce, pogrążoną w półmroku makietę »Cyklopa«. Myślami błądziłem wokół 

zagadnień z techniki rakietowej.

Obcałowując mnie pracowicie pani Bragg przypuściła szturm na moją koszulę.

- »Culote« - wyszeptała.

- Co?

Ugryzła mnie w szyję.

- Zdejmij mi majtki.

Zaraz - pomyślałem - dobierze się do moich dolnych partii i potem będę mógł napisać, że 

»zanurzyła rękę w czeluściach mego rozporka«.

- Słyszysz? - Rozpięła ostatni guzik i zaczęła zwlekać ze mnie koszulę. - Zdejmij je.

- Chyba - odezwałem się barytonem -  chyba nic z tego nie... Anno, poczekaj. Wlepiła we 

mnie mętne spojrzenie.

- Pomóc ci?

Wyjąłem dłoń spod jej szlafroka.

- To nie ma sensu.

- Co nie ma sensu? Co ci jest?

- Nic. Rzecz w tym, że nic. Zupełnie nic.

- Och, »querido« - uśmiechnęła się blado. - Spokojnie. Pozwól mi działać.

- Ty mnie nie rozumiesz. Ja wcale tego nie chcę.

Znieruchomiała. Brzydki grymas zgasił uśmiech na jej twarzy.

- Racja! - szarpnęła moją koszulą. - Przecież ty jesteś z OKSZ. - Poderwała się, jakby z 

moich kolan wyrosły raptem szpilki. - »Chinga tu madre«( Kurwa twoja mać), może przysłać ci tu 

Josepha?

Czułem się paskudnie i było mi głupio. Anneliese poprawiła szlafrok i miotając półgłosem 

hiszpańskie   przekleństwa   odmaszerowała   do   drzwi,   przed   którymi   obejrzała   się,   by   rzucić   na 

pożegnanie:

- »Hasta luego«Do zobaczenia (dziś jeszcze),  urni.”

background image

Przestałem pisać, kiedy zegar wybił czwartą. Ogarnąłem wzrokiem to miejsce na dywanie, 

gdzie leżały rozduszone kule papierowe i książki o wygniecionych kartkach, zgasiłem lampę i 

udałem się do “Celibatki”.

background image

VI 

Wstałem   o   dziesiątej.   Nasi   goście   byli   już   po   śniadaniu   i   zabawiani   przez   moją   żonę 

hałasowali   w   patio.   Nie   miałem   ochoty  widzieć   się   z   nimi   teraz   -   zwłaszcza   z  Anneliese   -   i 

odpowiadać na ich żartobliwe pozdrowienia: po zarwanej nocy byłem rozbity. Nie miałem też 

apetytu. W kuchni zjadłem plasterek wędliny, wypiłem kilka łyków letniej kawy wprost z dzbanka, 

potem   wyszedłem   na   ganek.   Pył   wodny  z   ogrodowego   pulweryzatora   migotał   w  anemicznym 

słońcu, od południa dął przenikliwy wiatr.

Jak zwykle w niedzielę ulica była wyludniona. Staruszka mieszkająca po przeciwnej stronie 

robiła   w   oknie   na   drutach,   jej   suczka   drzemała   pod   schodami;   trzy   domy   dalej   wciąż   stał 

zaparkowany przy chodniku carbigh z rejestracją kantonu Sankt Gallen.

Usiadłem pod pergolą, tam, gdzie w kwietniu tego roku, ubrany tylko w piżamę witałem 

świt szczękaniem zębami z zimna, grozy i przejęcia; gdzie witałem świt, który zwiastował koniec 

dziewięciomiesięcznego   okresu   macierzyństwa   w   życiu   Leslie,   i   który   przynosił   mi   nową 

koncepcję mojej książki.

Do   diabła   z  Vasopressinem,   komisją   OKSZ   i   opiniami   obducentów   -   myślałem   wtedy 

chaotycznie. - Pieprzyć dziennik czynności, te sto czterdzieści siedem minut i strzępy wspomnień z 

Trytona. Źródło informacji mam we własnym domu! Źródło informacji gruntownych i ścisłych... O 

Boże! Nie »Ziemia« i »Kosmos«,y ale »Kosmos« i »Ziemia«. Do diabła z “Osculorem”, z naszym 

miodowym miesiącem, wojażowaniem po świecie, urządzaniem chałupy, z Emmeliną, Braggiem, z 

zauroczeniem   Leslie   i   koktajlem   Morning   glory.   Kogo   to   obchodzi?   Kompozycyjną   osią 

“Kosmosu” powinien być Tryton, a “Ziemi”... konsekwencje wyprawy, czyli Nep, który będąc 

kluczem zagadki jednocześnie odegrałby rolę postaci alegorycznej... Nie, nie dwie; trzy części. 

Pierwsza byłaby relacja z naszego lotu, lądowania i pobytu na Trytonie. Przyczyny śmierci Nevilla 

i   Epsteina,   tajemnicę   tego   księżyca   Neptuna,   wyjawiłby   Nep   w   części   trzeciej.   Spoiwem 

dramaturgicznym dla tych obu części byłaby część druga, zawierająca opis przebiegu ciąży Leslie, 

narodzin Nepa i jego rozdzielenia... “Kosmos”, “Ziemia”, “Kosmos”. A całości mógłbym nadać 

tytuł: “Poczęty na Trytonie”.

Podobnie   jak   “Jestem   brzemienna”,   monodram   “Jestem   matką”,   który   moja   żona 

wystawiała   przez   dziewięć   miesięcy,   oglądałem   z   pierwszego   rzędu,   z   loży   krytyka   i   nie 

szczędziłem   pióra,   żeby   na   papierze   utrwalić   rozwój   akcji   tej   sztuki,   toteż   kiedy   tamtego 

kwietniowego ranka - zmarznięty, ale rozgorączkowany - chroniłem się przed zimnem do holu, 

szczodrze komplementowałem swoją dalekowzroczność i skrzętność skryby. Zamiast przykładem 

Leslie   zażyć   leki   uspokajające   i   pójść   spać,   zaparzyłem   sobie   kawy   i   przystąpiłem   do 

background image

porządkowania tych okolicznościowych notatek. Tworzyły one gruby plik, niestety, były krótkie, 

oderwane od siebie, bez komentarzy i głębszych refleksji. Na spodzie tego pliku znalazłem notatkę 

z datą siódmego lipca.

“Obudziło   mnie   tarmoszenie.   Leslie   pochylała   się   nade   mną   rozpromieniona   i 

wniebowzięta.

- Urodziłam - oznajmiła. - Urodziłam chłopca. Przetarłem zaspane oczy.

- Urodziłaś?

- Tak, chłopca.

Powoli uświadomiłem sobie meritum i wagę tej nowiny.

- Urodziłaś!

- Dzisiaj o siódmej. - Leslie uśmiechała się promiennie, lecz znać było po niej wyczerpanie. 

- On jest niezwykły.

Zrobiłem jej miejsce na brzegu łóżka.

- Siadaj.

Nadal nie mogłem uwierzyć w tę wiadomość.

Czyżby miało to być groteskowe uwieńczenie trwającej od grudnia farsy?

- Więc - powiedziałem - już nie jesteś w ciąży?

- Mikę. Oprzytomnij. Urodziłam chłopca. Dzisiaj, siódmego dnia siódmego miesiąca, o 

siódmej rano. Ma na imię Nep.

- Dlaczego Nep? - zapytałem głupawo.

- Takie imię sobie wybrał.

- Sam sobie wybrał takie imię?

- Może to od Neptuna. Chcesz go zobaczyć?

Okryłem się kołdrą aż po brodę. Zostałem ojcem i potrzebowałem czasu, aby się z tym 

faktem oswoić.”

Pod datą czternastego lipca zapisałem:

“Ów facet uwinął się ze wszystkim do wieczora. Nie miał zresztą wiele do roboty: wynieść 

stamtąd meble, pokryć ściany czarną tapetą i opatrzeć jedyne w tym pokoju okno portierą nie 

przepuszczającą światła.

Z korytarza zajrzałem do tego grobowca. Pośrodku pustego wnętrza stał na gołej podłodze 

lichtarz ze świecą, która chwiejnie rozpraszała ciemność tak gęstą, że można by ją kroić.

- To jest to, o co mnie prosił Nep - oceniła Leslie. Jej głos odbijał się od czarnych ścian. - 

Mówił właśnie o czymś takim.

- Mówił?

background image

- Dał mi to do zrozumienia. On jakoś kieruje moimi myślami.

- Aha.

Leslie przespacerowała się pod zasłonięte okno. Rzucała wydłużony, chybotliwy cień na 

portierę.

- Jutro ktoś z warsztatu Landsberga przywiezie taboret. Kazałam im go zrobić z drewna, i 

żeby był klejony.

- Po co ci taboret?

- Do siedzenia, kotku, kiedy będę tu czekać na Nepa. Bo on od dzisiaj będzie przychodził 

tylko tutaj. To będzie jego pokój dziecinny.

- Aha.

Jak na dziecinny miał ten pokój wystrój dosyć makabryczny. Pomyślałem, że pasowałyby tu 

zabawki w rodzaju katafalku, całunu, giezła i trumienki, lecz nie powiedziałem tego.

Leslie założyła ręce pod biustem.

- Mikę, sądzę, że dobrze był było, gdybyś choć raz poczekał tu na niego razem ze. mną.”

Ten motyw natrętnie przewijał się w moich notatkach. Leslie posługiwała się nim przy lada 

sposobności, nadając mu formę próśb, gróźb, pytań i pretensji.

“Była w podomce i - a jakże - bez stanika.

- Idziesz do niego? - zapytałem. - Karmienie, co?

- Nie wysilaj się - odrzekła. - Nie jesteś w - stanie mnie zdenerwować.

- Wcale nie chcę cię denerwować. Chciałbym po prostu wiedzieć, czym ty go karmisz, 

skoro nie masz pokarmu.

- Ty nic nie rozumiesz.

-   Oczywiście,   nic   nie   rozumiem.   Jest   to   wypróbowana   metoda   arbitralnego   ucinania 

wszelkich dyskusji.

Leslie z namaszczeniem potarła przez podomkę czubki swoich piersi. - Między matką a 

dzieckiem wytwarzają się więzi, których istoty mężczyzna nigdy nie zrozumie - powiedziała. - To 

nie ma nic wspólnego z karmieniem. Nep nie potrzebuje pokarmu. On w ogóle obywa się bez 

pożywienia.

- Ale to ci nie przeszkadza obnażać się tam, w tamtym pokoju. Niekiedy wydaje mi się, że 

ty masz naturę striptizerki.

Ściągnęła brwi.

- Nie mówiłbyś tak, gdybyś przy tym był.

Ale ty wolisz siedzieć w swoim gabinecie i wściekać się na mnie. Teraz też się wściekasz.

Uważasz, że twoja pozycja w tym domu jest zagrożona. Chcesz tego. Chcesz się czuć 

background image

odepchnięty, zaniedbany i skrzywdzony.”

W drugiej dekadzie października - według moich notatek - Nep sam zaczął szukać ze mną 

kontaktu.

- Szuka z tobą kontaktu - rzekła Leslie przykucnięta pod krzewem róży. - Powiadomił mnie 

o tym wczoraj.

Z wigorem plewiła chwasty. Małe ognisko tliło się i syczało przy ogrodzeniu.

- Jakie to miłe z jego strony - powiedziałem.

Było pochmurno i dym ścielił się tuż nad ziemią.

- Pasjonuje go twoja praca. On interesuje się astronautyką.

- Dość niezwykłe zainteresowanie, jak na trzymiesięczne niemowlę.

- Nep też jest niezwykły. Tłumaczę ci to codziennie. Jest niematerialny i rozwija się inaczej.

Patrzyłem,   jak   moja   żona   zgarnia   chwasty   ze   ścieżki   do   kubła,   podchodzi   z   nimi   do 

ogrodzenia i wytrząsa je na przygaszone ognisko.

- On nie może do ciebie dotrzeć, Mikę.

- Ubolewam nad tym - powiedziałem. - Szczególnie, że te trudności ma ktoś, kto przenika 

nawet mury.

Leslie zdjęła rękawice ogrodowe, otrzepała je i wepchnęła do kieszeni kombinezonu.

- Tu nie chodzi o jakieś przeszkody materialne. On nie może dotrzeć do twojej psychiki. Ty 

go odtrącasz.”

To było w październiku. A na początku listopada czteromiesięczny Nep po raz pierwszy nie 

zjawił się o zwykłej porze. Leslie z jego pokoju wróciła do sypialni zasępiona, ale nie tragizowała.

“Potulnie weszła pod kołdrę. Moszcząc się i wiercąc przytuliła się w końcu do mego boku i 

położyła   głowę   na   mojej   piersi   -   wzruszająco   bezradna   i   spragniona   czułości   -   nareszcie   po 

chronicznej   przerwie   przyjmując   na   tę   noc   właściwą   rolę   w   naszym   związku   i   przywracając 

stosunkom między nami proporcje kochane i stare jak instytucja małżeńska.

- On mnie o tym uprzedzał - przyznała rozżalona - ale ja nie dopuszczałam do siebie tej 

myśli.   To   bolesne   dla   matki,   kiedy   dziecko   zaczyna   się   usamodzielniać.   Kiedy   zaczyna   się 

usamodzielniać tak szybko.”

Gruby plik tworzyły te notatki prowadzone przeze mnie od lipca do kwietnia, sporządzane 

niejednokrotnie   byle   jak,   bo   bywały   dni,   że   samodyscyplina   kronikarza,   której   się 

podporządkowałem, napawała mnie odrazą; tworzyły gruby plik kartek, ale nie tworzyły jeszcze 

książki, choćby jednej z jej części. Ważąc je na dłoni, rozgrzany tamtego ranka gorącą i mocną 

kawą, nie mogłem powiedzieć: - oto moja “Ziemia”, oto rozczynione spoiwo dramaturgiczne obu 

“Kosmosów”. - Był to zbiór luźnych epizodów, których umiejętne skompilowanie i połączenie 

background image

wymagało   różnorodnych   zabiegów   literackich.   Zabrałem   się   do   tej   roboty   z   determinacją 

samobójcy.

background image

VII 

Reinhard   przyjechał,   kiedyśmy   wstawali   od   stołu.   Przyjechał   swoim   volkswagenem   z 

rubinową   piwonią   dla   mojej   żony   i   z   uśmiechem   pachnącym   pastylkami   eukaliptusowymi. 

Odmownie pokręcił głową na widok podsuniętego mu półmiska z kanapkami, ale dał się skusić na 

filiżankę   kawy,   i   stojąc   nabił   fajkę,   której   mu   “brakowało   przez   całą   drogę   od   Berna   do 

Breshoven”.

- Mój Boże - powiedziała Leslie. - W ciągu pięciu lat naszego małżeństwa Mikę tylko raz 

przyszedł do mnie z kwiatami. I to po to, żeby mi pokazać, jakie mam zasadzić w ogrodzie. Jesteś 

dżentelmenem, Hardi.

- Co to słowo znaczy? - spytał Reinhard.

Anneliese   roześmiała   się   rubasznie.   Przedtem,   przy   lunchu,   zachowywała   milczenie   i 

powściągliwość mumii i teraz ten jej donośny śmiech zabrzmiał jak sygnał, że wstąpiło w nią 

życie.

- Mam obłędne skojarzenia - obwieściła. - Joseph też uchodzi za dżentelmena.

Metternich spojrzał na nią przelotnie i powiedział do nas wszystkich:

- Ja jestem wyrachowanym sukinsynem. Mikę to facet, z którego mam szansę wydoić masę 

forsy, więc muszę się wkupić w łaski jego żony.

- W moje łaski możesz się wkupić z łatwością - Leslie wsunęła mu dłoń pod pachę. - Z 

łatwością, Hardi. Poradź mi w pewnej sprawie.

Zalotnie wznosząc ku niemu oczy dodała takim tonem, jakby zapraszała go do sypialni:

- Pozwól ze mną.

Za   Braggiem   i   Emmeliną   wyszedłem   do   patio.   Półkolem   otoczyliśmy   projekt   mozaiki 

rozpostarty na ziemi. Leslie uczepiona ramienia Metternicha, szpicem buta przydepnęła przednie 

łapy Ortrosa.

- To bydlę. Jest z nim coś nie tak, prawda?

- A co to ma być? - zapytał Reinhard. Leslie westchnęła.

- Więc on jednak nie przypomina Ortrosa.

- Jeżeli to jest Ortros, to powinien mieć dwa łby.

- Wiedziałam - moja żona już klęczała na posadzce. - Wiedziałam, że coś się tu nie zgadza.

Anneliese uklękła przy niej; nad nimi pochyliła się Emmelina i Bragg. Reinhard wyjął fajkę 

z ust, wolno podszedł do basenu, by obejrzeć jego dno, i zbliżył się do mnie.

-   Pomysłowa   jest   ta   mozaika   -   powiedział   mijając   przewrócone   wiadro,   na   którym 

opierałem nogę. - Leslie mi imponuje.

background image

Ruszyłem za nim w kierunku domu. Człapał zgarbiony, i w zadumie pocierał grzbiet nosa. 

W salonie podjął ze stołu swoją niedopitą kawę, pociągnął z filiżanki wielki łyk i zapytał:

- Czy w twoim gabinecie będziemy mogli pogadać bez skrępowania?

Pomyślałem o tych książkach z wygniecionymi kartkami i o rozduszonych na dywanie 

kulach papierowych.

- Wolę się przewietrzyć - odparłem. - Dobrze mi zrobi mały wypad za miasto.

- Ale ty prowadzisz.

Usadowiłem się za kierownicą jego volkswagena, który jeszcze nie ostygł po pokonaniu 

odległości   Berno-Breshoven.   Pojechaliśmy   szosą   wiodącą   do   Ośrodka   Kosmicznych   Statków 

Załogowych. Od kwietnia, kiedy to ulitowano się nade mną na Parnasie, przemierzyłem tę trasę 

wielokrotnie;   przynajmniej   raz   w   tygodniu   przekraczałem   bramę   Parku   Bohaterów   -   mojego 

punktu kontaktowego z wysłanniczkami Apollina. W cmentarnej ciszy, wśród wysokich na dwa 

metry graniastosłupów z białego piaskowca, o wierzchołkach ociosanych stożkowato, wśród alejek 

wysypanych laterytowym kruszywem i rozkołysanej srebrzyście trawy łatwiej mi było skupić się, 

wyłączyć, odizolować od napierającej  zewsząd rzeczywistości, od “szumu  informatycznego”, i 

przenieść się myślą wstecz. Wyjechaliśmy z miasta skręcając na dwupasmową szosę względnie 

prostą w tym górzystym terenie i rzadko uczęszczaną, kończącą się u wrót OKSZ. Mimo zdartej i 

zaniedbanej   powierzchni,   kilka   lat   temu   ów   nieledwie   pięćdziesięciokilometrowy   odcinek 

przebyłem dodge'em w dwadzieścia cztery minuty, także teraz maltretowałem pedał gazu.

- Ten wydawca z Quebec nazywa się Marciel Hartmann - powiedział Reinhard. - Przyleciał 

do Szwajcarii na Konferencję Wydawców Europejskich. To się zaczyna... - wyłuskał spod rękawa 

koszuli marengo złoty zegarek - ... za pięć godzin. W Davos.

- Quebec leży w Europie?

- On jest  honorowym członkiem komitetu organizacyjnego. - Reinhard umieścił fajkę w 

sprytnym uchwycie zainstalowanym przy tablicy rozdzielczej i odchrząknął. - Mam niewiele czasu, 

Mikę.   Dzisiaj   się   z   nim   spotkam   i   on   pewnie   będzie   nalegał,   żeby   przystąpić   do   wstępnych 

omówień.

- A jaka jest jego oferta? 

W ręku Reinharda zagrzechotało metalowe pudełko z pastylkami eukaliptusowymi”

- Marciel Hartmann wydaje głównie literaturę popularno-rozrywkową. Trochę mnie dziwi, 

że   upatrzył   sobie   “Katharsis”,   ale   mniejsza   z   tym.   On   produkuje   masówkę,   bywa   że   w 

półmilionowych nakładach, ma dostęp do rynków europejskich i ambicje nasycania swoją literaturą 

całego francuskiego obszaru językowego.

- A konkretnie?

background image

- Wnoszę, że on jest skłonny zaproponować ci godziwą stawkę i nakład w granicach dwustu 

- dwustu pięćdziesięciu tysięcy - egzemplarzy, z możliwością wznowień. - Reinhrad odchrząknął 

znowu. - Ale!

- Ale?

-  Ale   jest   jeszcze   jedna   oferta.   Oferta   Sylvie   Poąuet   reprezentującej   Oficynę   Paryską. 

Akurat w tym przypadku nie dziwi mnie, że zainteresowano się twoją powieścią. Są więc dwie 

oferty i tu natrafiamy na szkopuł, o którym nadmieniłem ci przedwczoraj: Marciel Hartmann kupi 

licencję tylko pod warunkiem, że nie sprzedasz jej żadnemu wydawnictwu we Francji, bo sam chce 

wejść na ten rynek.

- A jaka jest oferta pani Poąuet? - spytałem.

-   Obawiam   się,   że   jej   ofertę   uznasz   za   skromną.   Nakład   pięć   do   dziesięciu   tysięcy 

egzemplarzy przy stawce gdzieś z połowy tabeli wynagrodzeń autorskich.

- Twoje obawy nie są pozbawione podstaw - powiedziałem.

Ścięliśmy zakręt, za którym tablica bramowa informowała, że równo pięć kilometrów dalej 

położony jest Park Bohaterów. Fałdując swoje dziobate czoło Reinhard rzekł:

- Decyzja należy do ciebie. Ale warto się nad tym wszystkim zastanowić. Marciel Hartmann 

to potentat wydawniczy, fabryka beletrystyki użytkowej. Płaci wspaniale i już niejednego z tych tak 

zwanych   dobrze   zapowiadających   się   pisarzy   zdołał   zdemoralizować   zamówieniami   na   tę 

manierystyczną literaturę. Oczywiście zdarza mu się wydać pozycję artystycznie pierwszorzędną, 

ale   taka   perła   ginie   w   tonach   zadrukowanego   papieru,   mimo   że   wychodzi   w   nakładzie 

wielotysięcznym.   Ginie,   bo   do   całej   produkcji   Hartmanna   tłumacze   i   krytycy   już   z   nawyku 

przykładają identyczną miarę, nawet się nie trudzą, żeby sięgnąć po jakąkolwiek wydaną przez 

niego   książkę.   A   bez   fachowej   oceny   wszelka   twórczość   artystyczna,   choćby   miała   rzesze 

odbiorców, jest skazana na zapomnienie.

Podobny sąd o funkcji krytyki Reinhard wygłosił przez wideofon, kiedy po ukazaniu się 

“Katharsis” zatelefonowałem do niego oburzony zarzutem eskapizmu postawionym mi w prasie 

literackiej. Roześmiał się wówczas niczym oficer gwardii i spytał:

- A jak ty sobie wyobrażasz drogę na rynki zagraniczne? Kto dzisiaj przetłumaczy książkę, 

którą chwali krytyka, na domiar napisaną w konwencji realistycznej?

I dodał, że potrącił z mojego honorarium dziesięć procent na koszta tych recenzji, a ja aż 

jęknąłem.

- Jeżeli mam być szczery - powiedziałem - wolałbym za te dziesięć procent kupić milczenie 

recenzentów. Wystarczy mi przychylność czytelników.

Wtedy mnie oświecił:

background image

-   Bez   fachowej   oceny,   Mikę,   wszelka   twórczość   artystyczna   choćby   miała   rzesze 

odbiorców, jest skazana na uwiąd, regres i degrengoladę.

Teraz, ssąc pastylkę eukaliptusową i bawiąc się klamrą nie zapiętego pasa bezpieczeństwa, 

skonkludował:

- Hermann jest więc równocześnie popularyzatorem i grabarzem literatury.

Zmniejszyłem gaz, bo zbliżaliśmy się do cmentarza.

- Ta konkluzja - powiedziałem - rzecz jasna, nie ma zastosowania do Oficyny Paryskiej.

- Oficyna Paryska to renomowana firma. Na jej honorariach nie sposób się utuczyć, ale to, 

co się tam wydaje, jest zauważane przez wydawców, krytyków i tłumaczy nie tylko europejskich. 

Tych pięć czy dziesięć tysięcy egzemplarzy nakładu w języku francuskim może urosnąć do miliona 

w rozmaitych językach świata nie wyłączając suahili.

Ustawiłem samochód na parkingu przed bramą Parku Bohaterów i wysiedliśmy. Cicho i 

pusto było za tą żelazną sztachetą. Soczysta trawa kładła się pod słabym naporem przenikliwego 

wiatru z południa. Słońce świeciło nam w plecy i nasze cienie wyprzedzały nas na laterytowej 

alejce, kiedy szliśmy w głąb cmentarza lasem podłużnych, stożkowato ociosanych brył z białego 

piaskowca,   sterczących   w   jednakowych   odstępach,   jak   monstrualne   pionki   na   gigantycznej, 

zielonej szachownicy. Minąłem grób Jose Martineza, czternasty na kwaterze E, i zatrzymałem się 

naprzeciwko dwóch niedawno wzniesionych nagrobków opatrzonych napisami:

VAL NEYILL 

pilot klasy O 

zginął na Trytonie 

DIETER EPSTEIN 

pilot klasy I 

zginął na Trytonie 

To tu od kwietnia przyjeżdżałem co najmniej raz w tygodniu i tkwiłem godzinami czekając 

na łaskawy podszept muzy. Jakoś to miejsce nastrajało do refleksji; to niewiarygodne, ale prócz 

natchnienia   czerpałem   także   otuchę   z   atmosfery   Parku   Bohaterów,   z   widoku   tych   samotnych, 

białych   graniastosłupów,   na   których   nie   wykuto   dotąd   mojego   nazwiska   -   wbrew   nadziejom 

większości   pracowników   Ośrodka   Kosmicznych   Statków   Załogowych   i   wbrew   teoriom 

probabilistycznym.

Laterytowe kruszywo chrzęściło pod obcasami Reinharda przechadzającego się po bocznej 

background image

alejce. Wilgotna trawa wydzielała słodkawą woń pleśni. Przypomniały mi się słowa Heinza Vogla 

wypowiedziane do nas, abiturientów OKSZ ustawionych w szeregu przed tą właśnie kwaterą w 

tamtych czasach dopiero wytyczaną. “To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się 

wydaje, że o sztuce pilotażu wiedzą już wszystko”. Mylił się ten były instruktor latania, a dzisiaj 

stały członek komisji Ośrodka - żaden z szesnastu spoczywających tutaj nie zawiódł jako pilot, 

wszyscy oni padli ofiarą naukowców i konstruktorów, czyli przypadku, tego parawanu, za którym 

my, ludzie tak chętnie ukrywamy błędy wynikające z naszego ograniczenia.

Gwałtowny ból przeszył mi czaszkę, ziemia zafalowała mi pod nogami. Kontury otoczenia 

straciły ostrość i zaczęły stapiać się ze sobą tworząc brunatną płaszczyznę nabierającą rotacyjnego 

ruchu. Energicznie potrząsnąłem głową; nie chciałem mieć wizji, nie teraz. Poczułem, że Reinhard 

mnie podtrzymuje.

- Co z tobą. Mikę? - jego głos doleciał jak z zaświatów.

Ból ustał prawie natychmiast, ale ziemia nadal falowała, a bryły nagrobków pochyliły się 

nad nią skosem. Chwiejnie postąpiłem krok do przodu.

- W porządku - rzekłem. Reinhard przyjrzał mi się wzrokiem terapeuty.

- Choroba zawodowa?

-   Poniekąd.   -   Otoczenie   z   wolna   odzyskiwało   naturalny  wygląd.   -   Przywlekliśmy  to   z 

Trytona, Leslie i ja. Wpierw są te zaburzenia psychosensoryczne, a zaraz po nich wizje.

Zrobiłem   parę   głębokich   wdechów,   Reinhard   przyglądał   mi   się   nadal.   Wiedziałem,   że 

później będę żałował swojego gadulstwa, ale ciągnąłem, by sobie ulżyć:

- To są wizje prekognitywne, rodzaj jasnowidzenia. Jeżeli temu nie przeciwdziałam, mogę 

zobaczyć to, co nastąpi za kilka czy kilkadziesiąt minut. Widzę to wszystko wyraźnie, tak jak 

będzie przebiegać.

Trawa zaszumiała pod mocniejszym powiewem wiatru.

- Bywają okresy, że mam z tym spokój miesiącami. Dla odmiany bywają okresy, że wizje 

nachodzą mnie każdego dnia, nawet dwa razy dziennie. I w różnych miejscach, o różnych porach. 

Także w nocy, bo miewam, nazwijmy to, prorocze sny.

- Czy Leslie...?

Potwierdziłem z niejakim znużeniem.

- Ona sądzi, że nasze wizje mają związek z Nepem, chociaż nie przyznaje się do tego.

- A ty?

- Sam nie wiem. Jeżeli Nep istnieje, jeżeli istnieje w takiej... w niematerialnej postaci,, to 

niewykluczone,   że   może   jakoś   wywołać   w   nas   te   wizje,   celowo   albo   nieświadomie.   Raczej 

nieświadomie. Jeżeli jednak nie istnieje... Przyjeżdżam na ten cmentarz, stoję nad tymi grobami, 

background image

patrzę na napisy, wszystko po to, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że on... że oni są tutaj, nie w 

moim domu, tylko tutaj, a tamto jest kolejnym urojeniem mojej żony. Stoję, patrzę i nic. Jest tu 

Jose Martinez, są inni, których znałem i nie znałem, ale Nevilla i Epsteina tu nie ma.

Przeniknął mnie dreszcz. Jeszcze oszołomiony zapytałem Reinharda:

- Czy ty czujesz ich obecność? Wyciągnął do mnie rękę.

- Chodźmy, Mikę.

- Odpowiedz. - Aż się speszyłem, tak desperacko to zabrzmiało.

- Na to pytanie nie odpowie ci nikt z żywych.

 Jego mięsista dłoń opadła na moje ramię. Pokrzepił mnie ten przyjazny gest. Nie. ogląda 

jąć   się  za   siebie   wyszliśmy  na   parking,   do   samochodu,   który  w  słońcu   wygrzewał   zakurzoną 

karoserię.

- Chyba będzie lepiej - rzekłem - jak ty poprowadzisz. Ja gonię w piętkę. No i te zaburzenia 

psychosensoryczne. Mogą się powtórzyć. Już raz mi się to przytrafiło za kierownicą i to akurat na 

zakręcie. Omal nie wjechałem wtedy do salonu konfekcyjnego przez szybę wystawową. - Usiadłem 

tuż przy drzwiczkach i rozpiąłem koszulę pod szyją. Zaczekałem, aż Reinharti uruchomi silnik, po 

czym zagadnąłem: - Przywiozłeś ten numer “Bern Zeitung”?

- Kurwa - pięścią walnął w obręcz kierownicy. - Leslie mnie zabije. I uniewinnią ją, bo 

będzie to zabójstwo w afekcie.

Obaj skwapliwie sprowadziliśmy rozmowę na ten nowy temat, z ulgą oddalając się od 

bramy Parku Bohaterów.

-  Ale   za   to   -   mówił   Reinhard   -   ustaliłem   nazwisko   informatorki   pana   “zeza”.   Mike, 

przygotuj się.

- Na co?

- Na cios. To twoja żona. 

- Leslie?!

- Twoja była żona.

- Emmelina! - Dałem się zaskoczyć. - Ale dlaczego? Jaki ona ma w tym cel?

- Reklamę.

- Reklamę kogo? Nepa? Skąd ona o nim wie?

Przemknęliśmy pod tablicą bramową, na której od strony Parku Bohaterów podane były 

orientacyjne odległości od Chur, Davos, Lugano i Lucerny. Z wprawą rajdowca ,Reinhard pokonał 

zakręt i powiedział:

- W dywizji jej kochanków, wybacz mi tą okrutną szczerość, znajdzie się przynajmniej 

pluton zuchów, którzy związani są z OKSZ. Żaden z nich nie wygada się przed prasą, ale niech no 

background image

jakaś   ściśnie   takiego   namiętniej   kolanami,   wyśpiewa   nawet   tajemnicę   państwową.   Emmelina 

spodziewa się,' że po tym artykule w “Bern Zeitung” reporterzy obiegną wasz dom, a przy okazji 

ich uwaga skupi się i na niej. Ktoś, kto pamięta, że była twoją żoną, spreparuje tekścik pod tytułem 

“Szczęśliwa komuna małżeńska”, inny napomknie o jej sukcesach w “Terra” i w filmie; jeden, 

drugi, trzeci wywiad, jedno, drugie, trzecie zdjęcie z Nepem, przy Nepie, obok Nepa, i znowu 

wypłynie na szersze wody.

- Przywiozła ze sobą sześć waliz!

-   No   wiesz,   jak   to   jest   z   paniami.   “Przecież   muszę   jakoś   wyglądać”...   Taki   najazd 

reporterów może potrwać tydzień, a ona nie będzie im się pokazywać stale w tej samej kiecce.

Opuściłem daszek przeciwsłoneczny. Niewesołe perspektywy odsłaniały się przede mną na 

najbliższe dni: sfora dziennikarzy w moim domu, 'między nimi rozegzaltowana i uwodzicielska 

Emmelina,   tupot   i   nawoływania,   Zwoje   kabli   na   podłodze   salonu,   pokój   Nepa   zamieniony   w 

czatownię,   błyski   fleszów,   Leslie   zamknięta   w   kuchni,   ja   w   swoim   gabinecie,   z   uchem   przy 

drzwiach...

- Tylko, na miłość boską, nie strasz tą apokalipsą mojej żony - powiedziałem. Powiedziałem 

to przede wszystkim do siebie.

- Ona i tak mnie zabije - odparł Reinhard z filozoficzną rezygnacją.

Leslie jednak zbyt zaabsorbowana była mozaiką, by myśleć o artykule w “Bern Zeitung”. 

Prawdopodobnie nie spostrzegała też naszej dwugodzinnej nieobecności, tak jak i pozostali, zajęci 

każde swoją szklaneczką i wspólnie debatujący nad projektem. Ortros miał już dwa łby, ten drugi 

zadarty; z rozdziawionego pyska zwieszał mu się czerwony jęzor.

- Teraz jest dobrze? - spytała Leslie człapiącego ku niej Reinharda.

- Doskonale.

- Och, nie widziałeś jeszcze mojego Sylena - ze skrzyni wypełnionej sypkim styropianem 

wydobyła   spatynowany   posążek,   kupiony   przez   nią   w   prywatnym   sklepiku   ze   starzyzną,   na 

peryferiach Lucerny. - Przymocujemy go do wierzchołka fontanny.

Pokryty  grynszpanem   łysy  satyr   siedział   z   nogami   podkurczonymi   i   przyciśniętymi   do 

obwisłego brzucha, otoczony girlandami kwiatów. Na wysokości starczej twarzy trzymał w ręku 

dwuuszny   puchar.   Ten   posążek,   który   Leslie   dźwignęła   z   wysiłkiem,   mierzył   trzydzieści 

centymetrów   i   nosił   ślady   brutalnego   traktowania.   Reinhard   obejrzał   go   z   umiarkowaną 

ciekawością.

- Cenny nabytek - powiedział, powtórnie dzisiejszego dnia wkupując się w łaski mojej żony. 

- Jesteś artystką, Leslie. Zaproś mnie koniecznie, kiedy wszystko będzie tu na medal. I pozwól się 

pożegnać.

background image

Leslie naburmuszyła się.

- Myślałam że zjesz z nami obiad.

- Obowiązki, “moja droga. Obowiązki wzywają mnie do Davos. Na dzisiaj, na osiemnastą, 

zwołano tam Konferencję Wydawców Europejskich. Tak się składa, że mam zagaić obrady.

Powinienem tam być już od rana.

Pocałował ją w policzek, reszcie skinął głową, a mnie klepnął po plecach. Przez hol, ogród i 

furtkę wydostaliśmy się na ulicę.

- Co mam powiedzieć panu Hartmannowi? - zapytał przy samochodzie.

- Ty mnie lansujesz - odrzekłem - więc ty podejmij decyzję.

- Bardzo to rozsądne z twojej strony, Mikę.

background image

VIII 

Podczas gdy Leslie z naszymi gośćmi oddawała się zabawie w “wykładamy mozaikę”, ja po 

odjeździe   Reinharda   wróciłem   za   biurko,   do   swoich   rękopisów,   o   których   wciąż   nie   mogłem 

powiedzieć: - oto moja powieść.

Nie mogłem tego powiedzieć w kwietniu - pomyślałem - i nie mogę powiedzieć tego teraz, 

mimo   że   nad   skleceniem   w   całość   tych   luźnych   epizodów   pracuję   od   pięciu   miesięcy,   z 

determinacją i pełną parą.

Od   krytycznego   wieczora   w   kwietniu   uczucia   macierzyńskie   w   mojej   żonie   szybko 

wygasły.

- On się rozdzielił - oświadczyła wtedy wstrząśnięta. - To już nie jest Nep. On... Oni... To 

nigdy nie było Nepem. Nie chcę go więcej widzieć.

Widywała się z nim jednak nadal, tyle że rzadziej i bez wpadania w uniesienie, co działało 

na mnie tak destruktywnie. Przestała też nękać mnie pytaniami: “Dlaczego nie chcesz tam pójść? 

Dlaczego nie chcesz wejść do tego pokoju?” Zajęła się natomiast domem. Odkurzyła projekt patio i 

razem ze stosownym zleceniem przesłała go do firmy budowlanej, a kiedy zjawili się robotnicy, 

roztoczyła nad nimi nadzór tak ścisły, że z mojego gabinetu nie potrafiłem odróżnić zgrzytania 

układanych płytek posadzkowych od zgrzytania zębów posadzkarzy.

Dla  mnie to,  co przyjęty grozą  usłyszałem w kwietniu, tamtego  krytycznego  wieczora, 

miało znaczenie przełomowe. Fakt, że Nep to w istocie dwie indywidualności, które się rozdzieliły, 

i że jedna z nich podaje się za Vala Nevilla, a druga za Dietera Epsteina, ten fakt skłonił mnie do 

zmiany koncepcji mojej powieści; wywołał ponadto inne pomyślne skutki: poprawił sytuację w 

naszym   domu,   stał   się   dla   mnie   natchnieniem,   pozwolił   mi   uwierzyć,   że   przy   pomocy 

dymorficznego Nepa rozwikłam tajemnicę Trytona i dostarczył mi bodźców do pracy.

Dziwaczna to była praca - z początku nawet owocna, niebawem przeobraziła się w wojnę, 

w beznadziejną wojnę z opornym długopisem i kartkami, które w trakcie zapisywania miąłem i 

rozrzucałem   po   kątach.   Od   mężnego   wygniatania   siedzeniem   poduszek   fotela   zaczynałem 

odczuwać napadowe bóle krzyża; w takich razach kładłem się na podłodze, by wertując książki 

zdjęte na chybił trafił z półek biblioteki i wydzierając włosie z dywanu, medytować nad własną 

indolencją intelektualną. Również toczyłem ze sobą głośne dysputy.

- Pomijając część trzecią - mówiłem na przykład - pierwsza i druga są właściwie gotowe. 

Gotów jest “Kosmos”, czyli relacja z naszego lotu, lądowania i pobytu na Trytonie, gotowa jest 

“Ziemia”, czyli opis przebiegu ciąży Leslie, narodzin Nepa i jego rozdzielenia. Na dobrą sprawą 

wszystko jest tu gotowe, a przecież czegoś tym częściom brakuje. Czego?

background image

I zaraz odpowiadałem sobie:

- Iskry bożej.

Moja   żona   tymczasem   żyła   budową   patio.   Codziennie   przynosiła   mi   nowe   wieści:   że 

posadzkarze   zażądali   za   robotę   dziewięciu   tysięcy   franków,   ale   posadzka   wygląda   doprawdy 

ślicznie; że tarasik będzie skalny, a schodki kamienne; że trejaż nad sadzawką jest czterometrowy; 

że posadowiono te wielkie donice, do których jutro Werner Latzsch przywiezie czarnoziem; że 

glazura na ścianach basenu ma kolor seledynowy, albo że fontanna jest z różowego marmuru.

- Dnem zajmę się osobiście - powiedziała po odejściu robotników. - Ułożę na nim mozaikę. 

Żebym tylko dostała odpowiednie kształtki.

W  ich   poszukiwaniu   zapędziła   się   aż   do   Lucerny,   gdzie   na   peryferiach,   w  prywatnym 

sklepiku ze starociami  wypatrzyła  “coś, co efektownie ozdobi wierzchołek fontanny”: posążek 

satyra.   Służyły   mi   jej   wyjazdy;   będąc   pewny,   że   nikt   nie   wtargnie   do   mojego   gabinetu,   by 

nakłaniać   mnie   do   obejrzenia   wspaniałych   rozsad,   które   właśnie   dostawiła   furgonetka   Punktu 

Botanicznego, mogłem skoncentrować się na pisaniu, przekreślaniu i nanoszeniu poprawek. W 

samotne przed - i popołudnia z werwą dawałem upust swojej pasji twórczej, ale rezultaty tego były 

nieświetne:   rękopisów   przybywało   skąpo,   za   to   łysiał   dywan,   i   kule   papierowe   coraz   gęściej 

zaścielały podłogę.

W połowie lata Leslie poradziła mi, żebym wyjechał na Majorkę.

- Kiedy pozwolisz mi tutaj posprzątać? - zapytała składając ręce nad pobojowiskiem w 

gabinecie.

- Jak skończę - odrzekłem. - Chwilowo ugrzęzłem. Gubię się w akcji...

- Powinieneś odpocząć od tej pisaniny - przerwała mi - bodaj przez tydzień. Gubisz się w 

akcji, bo jesteś przemęczony.

To prawda, gubiłem się w akcji, ale nie dlatego, że byłem przemęczony. Ja nie wiedziałem, 

jak tę akcję rozwinąć. Głównym wątkiem fabularnym mojej powieści miała być przecież historia 

tragicznej   śmierci  Nevilla  i  Epsteina,  a przyczyny  ich  śmierci  pozostawały  dla  mnie  zagadką. 

Oczywiście liczyłem na pomoc obu pilotów, którzy pod postacią dymorficznego Nepa pojawiali się 

w moim domu, ale nie śmiałem prosić ich o nią. To zresztą i tak nie zdałoby się na nic.

background image

IX 

Do   obiadu  Anneliese   była   już   wstawiona   i   przy   stole   świdrowała   mnie   z   przeciwka 

wzrokiem dosyć ironicznym. Jej mąż, biedaczysko, z udręką przyjmował zaloty Emmeliny, a moja 

żona czyniła honory gospodyni.

- O rany - powiedziała. - Mikę, czy Hardi przywiózł ten numer “Bern Zeitung”?

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparłem. Jeszcze jedno kłamstewko do kolekcji tych, co 

ułatwiają nam współżycie.

- Mówiłeś, że przywiezie.

- Zapomniałem go spytać.

- Aj - wtrąciła Anneliese - też macie się czym przejmować. Jutro go wam podrzucę.

- Będę ci wdzięczna - rzekła Leslie i poczęstowała ją drobiem w potrawce.

Ja wolałbym oszczędzić jej fatygi, ale nie zdążyłem zaproponować, by tę gazetę wysłała 

pocztą, bo poczułem znajomy ucisk w skroniach.

Nie   przeciwdziałałem.   Ból   promieniujący   od   gałek   ocznych   był   dotkliwszy   aniżeli 

zazwyczaj. Kiedy ustąpił, otoczenie nie miało już konturów. Zlane ze sobą tworzyły one wirującą 

płaszczyznę, która nieruchomiała nabierając mlecznej barwy ekranu kinowego. Obraz wyostrzył się 

szybko,   ale   jego   projekcja   odbywała   się   w   zwolnionym   tempie.  Wpierw   zobaczyłem   kobiecą 

postać biegnąca galeryjką od strony pokoju Nepa ku szczytowi schodów prowadzących do salonu. 

Nie   od   razu   poznałem,   że   to   Emmelina;   miała   wytrzeszczone   oczy,   otwarte   usta   i   twarz 

wykrzywioną grymasem przerażenia.

Z rozpędu uderzyła biodrem o poręcz. Odbiła się od niej i z wyrzuconą do przodu nogą 

zawisła nad schodami. Coś przyhamowało ją w tym pozornie wolnym ruchu - słupki balustrady, 

między   którymi   uwięzia   jej   lewa   stopa.   Emmelina   straciła   równowagę.  Wykręcając   tułów,   by 

uchronić kostkę przed zwichnięciem i oswobodzić stopę - runęła głową w dół. Ułamki sekund, 

jakie   w   rzeczywistości   musiałoby   trwać   to   wszystko,   rozwleczone   w   mojej   wizji   nadawały 

upadkowi Emmeliny cech łagodnego opadania. Śledziłem lot jej ciała szybującego w powietrzu i 

raptem znalazłem się przy niej. Wtedy obraz zniknął.

Przede mną stał talerz z drugim daniem, naprzeciwko mnie siedziała Anneliese, ale ja pod 

powiekami jeszcze miałem ten upadek, jego końcową fazę. Emmelina spadała zwrócona bokiem do 

płaszczyzny schodów, kuląc się i krzyżując ręce ponad głową. W momencie, kiedy urwała się 

wizja, od najniższego stopnia dzielił ją może metr. Teraz wyobraziłem sobie, jak jej kark styka się z 

podłogą zgniatany całym ciężarem rozpędzonego ciała. Chrupnęły miażdżone kręgi i zerwałem się 

z miejsca.

background image

- Co ci jest, Mikę? - spytała Leslie.

-   Chyba   położę   się   na   kwadrans   -   oznajmiłem.   -   Nie   wiem   dlaczego,   ale   jestem 

podenerwowany.

Wchodząc po schodach spojrzałem mimowolnie na słupki balustrady, o które wkrótce miała 

pechowo zawadzić stopą Emmelina.

- Wszyscy jesteśmy podenerwowani - powiedział Bragg. - Nadciąga fen.

background image

Nie poszedłem jednak do sypialni. Poszedłem do gabinetu i wyjrzałem przez okno, na 

wyludnioną ulicę. Nie było na niej oczekiwanych przez Emmelinę reporterów i nic nie zapowiadało 

ich przybycia. Nie było ich także w mojej wizji.

Emmelina bezspornie wybiegła z pokoju Nepa. Uciekała przed czymś bądź od czegoś, co ją 

przeraziło. Ani Leslie, ani państwa Bragg w pobliżu nie było. Intuicja podpowiadała mi, że w tym 

czasie znajdowali się oni tam, skąd wybiegła Emmelina, w tamtym pokoju urządzonym na wzór 

grobowca, gdzie Nep - to również wyczuwałem intuicją - przychodził dzisiaj naprawdę po raz 

ostatni.

A więc - pomyślałem - nie dane mi będzie spotkać się z nim. - Wzruszyłem ramionami. - 

Jakie to ma znaczenie? Cóż byśmy mogli sobie powiedzieć? On wie mniej ode mnie, gdyby nie 

Lee, nie wiedziałby nawet, że zginął na Trytonie.

“Ale, kotku, on ci nie pomoże” - wyszeptała Leslie w połowie tego lata, tamtej nocy, której 

opis przechowywałem wśród notatek.

“ - Zmień konstrukcję tej książki. Może to coś da.

- Nie chcę zmieniać konstrukcji. Chcę, żeby była taka, jak w »Katharsis«. Tyle że zamiast z 

dwóch części, ta powieść będzie się składać z trzech: »Kosmos«, »Ziemia«, »Kosmos«.

Leżeliśmy blisko siebie. Była ciemna, bezksiężycowa noc i nie widziałem twarzy Leslie, 

lecz w jej głosie usłyszałem dezaprobatę.

- Autonaśladownictwo.

- Nie,, chciałbym tylko podkreślić własną odrębność.

- Do tego chyba służą inne środki. Język, nie wiem. nie sposób obrazowania... Zresztą znam 

się na tym. Utkwiłem wzrok w niewidocznym suficie.

- Ja też się na tym nie znam. Nie jestem zawodowym pisarzem. Może źle się wyraziłem. 

Chciałbym po prostu, żeby to, co po mnie zostanie, było jednorodne.

- I tak ci zależy na zachowaniu jednorodności, że gotów jesteś niczego więcej nie napisać?

- Tak - mruknąłem. - Ale ja wierzę w Nepa.

Dźwignęła się; pstryknął kontakt i zapłonął kinkiet przy łóżku. Zmrużyłem powieki.

- A cóż Nep ma z tym wspólnego? - spytała Leslie.

Klęczała nade mną naga, miodowozłota, i wpatrywała się we mnie unosząc brwi.

- Jemu właśnie - odpowiedziałem niechętnie - poświęcę drugą i trzecią część tej powieści. 

Imponująca gama uczuć zagrała na twarzy mojej żony przez krótką chwilę: głębokie zdumienie, 

tamowana radość, satysfakcja, triumf i wreszcie zafrasowanie. Zgadywałem, co Leslie przeżywa. 

background image

Po   długich   miesiącach   kwestionowania   jej   ciąży,   licznych   nieporozumieniach   i   zatargach, 

stwierdzałem oto, że uznaję istnienie Nepa.

- Wierzę, że on... że oni pomogą rozwikłać zagadkę...

Nie pozwoliła mi skończyć.

- Och, Mikę.

Pochyliła się i włosami załaskotała mnie w ucho. Poczułem jej ciepłą, aksamitną pierś na 

swojej piersi.

- Ale, kotku, on ci nie pomoże - wyszeptała ze współczuciem. - On... Oni nie są w stanie ci 

pomóc.

- Jak to?

- Bo oni nic nie pamiętają z tamtego lotu. Absolutnie nic. Dopiero ja im powiedziałam, że 

zginęli na Trytonie.

Te   słowa   sprawiły   mi   ulgę.   Owszem,   doznałem   zawodu,   wszelako   czerpałem   z   niego 

pociechę. Już nie musiałem walczyć ze sobą, nie musiałem się oszukiwać; żadna konieczność nie 

skłaniała mnie już do przestąpienia progu pokoju Nepa.

Oddech Leslie owiewał mi szyję.

- Ale nie myśl teraz o tym, kotku.

- Nie będę.

- Wiesz, o czym masz teraz myśleć?

- Mhm.

Jej serce biło na mojej piersi. Leslie ulokowała swą nogę między moimi i leniwie podsunęła 

kolano do góry.

- Nie ruszaj się.

Wpełzała na mnie milimetr po milimetrze. Leżałem bezwładnie i chłonąłem zapach czystej, 

podnieconej kobiety. Drobna dłoń błądziła po mym brzuchu, zataczała półkola i sięgała coraz niżej.

- Jeszcze nie, kotku.

Wpatrując się we mnie nadal Leslie ujęła go z wprawą. Drgnąłem.

- Jeszcze nie. Niech on będzie wielki. Manipulowała nim umiejętnie.

- Lee...

- Wielki, wielki...

Zamknąłem oczy i wciągnąłem ją na siebie.

Odpowiedziała mi stłumionym jękiem, gdy wśliznąłem się w nią i poczułem na udach jej 

miękkie   pośladki.   Usiadła   sztywno,   obejmując   łydkami   moje   biodra,   potem   zaś   opadła   na 

wyprostowane ręce i zaczęła swój rozkoszny taniec, który trwał i trwał, aż ona zakwiliła i to był 

background image

sygnał, że muszę ją dogonić.

Później   zsunęła   się   na   prześcieradło,   na   swoje   miejsce   przy   moim   boku.   Odprężeni 

leżeliśmy w ciszy i świetle kinkietu. Czekałem na pochwałę.

- Było cudownie - zyskałem ją. Jeszcze później Leslie powiedziała:

- Nie miałam pojęcia, że rozmowy o Nepie wpływają na ciebie tak korzystnie. Okryłem nas 

pledem.

- Chciałbym cię o coś prosić, Lee. Poruszyła się i mocniej przytuliła policzek do mojej 

piersi.

- Na pewno ci nie odmówię, kotku.

- Bez względu na to, jak na mnie wpływają rozmowy o Nepie, wstrzymajmy się od tych 

rozmów. - Zrobiłem pauzę, Leslie jednak nie odezwała się. - Piszę teraz część drugą, tę o twojej 

ciąży i o narodzinach Nepa. Powinienem spojrzeć na te sprawy z dystansu, wyrobić sobie do nich 

własny stosunek, a ty mi narzucasz swoje zdanie. - Znów zamilkłem. - Przyrzekniesz mi to?

Nieznacznie kiwnęła głową.

-   Przyrzekam   -   powiedziała   ledwie   dosłyszalnie   i   powtórzyła   głośno:   -   przyrzekam. 

Zresztą... Miałam ci tego na razie nie mówić... Niedługo Nep opuści nas w ogóle. Wiesz?”

- Wiem - rzekłem do pustego pokoju. - Opuści nas dzisiaj. I nie dane mi będzie spotkać się z 

nim.

Nazajutrz po tej opisanej przeze mnie nocy, kiedy dowiedziałem się, że z Nepa nie będę 

mieć pożytku, po raz kolejny zmieniłem koncepcję swojej powieści. Zdecydowałem, że szkicując 

główny wątek fabularny, historię tragicznej śmierci Nevilla i Epsteina, oprę się nie na faktach, ale 

na   fikcji   literackiej.   No,   bo   skoro   jajogłowi   preferują   literaturę   fantastyczną,   a   gnębią   książki 

napisane w konwencji realistycznej, to czy jest sens miotać się i stawać na uszach, żeby skręcić i 

wręczyć tym facetom sznur, który oni z przyjemnością założą mi na szyję? Tego samego dnia - 

było to bodajże niespełna trzy miesiące temu - w paru wierszach opisałem treść swojej przyszłej 

powieści,  nadałem jej   wyzywający  tytuł  “Eskapizm”  i  opis  ten  w formie  konspektu  wysłałem 

Reinhardowi.

Treść “Eskapizmu” jakoś tam zarysowała się w moim umyśle, z przelaniem jej na papier 

było gorzej. W miarę postępu pracy nabierałem przekonania, że to jednak nie jest to. Brakuje temu 

- myślałem teraz - początku i zakończenia, wszystko się rozłazi.

- Wszystko - powiedziałem.

- Mikę. - Leslie zamykała za sobą drzwi. Wkradła się do gabinetu bezszelestnie. - Mogę ci 

przeszkodzić?

Nie złożyła uświęconym zwyczajem rak pytając: “Kiedy pozwolisz mi tutaj posprzątać?” - 

background image

przytruchtała prosto do mnie.

- Co ci jest, Mikę? Nie zjadłeś obiadu. Miałeś wizję, prawda?

- Nep nas dzisiaj opuści - rzekłem.

- Wiem. On będzie tu lada chwila. Ale chyba nie to cię trapi? Och, rozumiem.

- Co?

- Nie martw się. Oni się wyniosą zaraz po odejściu Nepa i wtedy zostaniemy sami. A dzisiaj 

już mogę.

- Co możesz?

Roześmiała się. Dziabiac mnie w żebra palcem przy każdej wypowiadanej sylabie, odparła:

- Ofiarować ci ten prezent, głuptasie. Ten od B.S.

- Ach.

- Ściślej biorąc on niezupełnie nadaje się do ofiarowania. Przynajmniej na razie. T - Jestem 

z tego szczególnie rad. Wątpię, żeby zachwycił mnie prezent, którym można się pochwalić jedynie 

przed wenerologiem. Leslie odgarnęła do tyłu włosy.

- Mikę, ja nie żartuję - uśmiechała się, ale spostrzegłem, że jest dziewczęco zawstydzona i 

to spostrzeżenie wprawiło mnie w zakłopotanie. - Chcę ci powiedzieć coś ważnego.

- Wal.

- No więc w środę byłam w Zurychu. Pojechałam tam po klej do kształtek i... i nie tylko. 

Miałam zamówioną wizytę u doktora Ilansa Neupartha. On... on pracuje w... B.S.

- Gdzie?

Spłoniła się niczym dorastająca panienka i znowu dźgnęła mnie palcem.

- W Banku Spermy - wycedziła półgłosem i niemal gniewnie. - Po tym zabiegu powiedział, 

żebym przez trzy dni była grzeczna. Na wszelki wypadek.

- Rany boskie.

- No i byłam. Ale od dzisiaj już mogę. Wytrzymaj jeszcze trochę, kotku.

- Rany boskie. Muszę się napić. Leslie stała przede mną zaróżowiona i zmieszana, ale 

szczęśliwa i dumna.

- Więc ten prezent - rzekła - dostaniesz dopiero za dziewięć miesięcy. - Wsunęła mi dłoń 

pod pachę. - A teraz chodźmy. Nep chce się z nami pożegnać.

Razem   zeszliśmy  do   salonu.   Czułem  się   podobnie   jak  moja   żona,   która   z   ożywieniem 

komunikowała o czymś naszym gościom raźnie wstającym od stołu i wydającym okrzyki. Nie 

zwracałem   uwagi   na   to,   co   mówią;   do   uszu   wpadło   mi   tylko   jedno   słowo:   “maravilloso”. 

Patrzyłem, jak wszyscy oni idą hałaśliwą grupą do pokoju Nepa.

Kiedy   znikli   mi   z   oczu,   wypiłem   spory   łyk   tequili.   Machinalnie   zakręciłem   butelkę   i 

background image

kierowany   czyjąś   wolą   zająłem   stanowisko   pod   schodami.   Niebawem   na   ich   szczycie   miała 

pokazać się Emmelina, a mnie los wyznaczył obowiązek uratowania tej cholernej idiotki przed 

skręceniem karku.