Dla jednych zmiany zachodzące w Europie Środkowej to rewolucja, dla innych to kataklizm, piekielna kombinacja kontrrewolucji, spisku, zdrady i końca ich własnego świata.
Jest jeden taki kraj w Europie Wschodniej, gdzie łatwiej niż gdziekolwiek indziej rozpalić pochodnię, zarzewie niepokoju, który zmiecie nadchodzący, nowy porządek. W kraju tym ludzie kierują się emocjami, mają swoje przyzwyczajenia i świętości, i chociaż na co dzień nie zastanawiają się. nad ich wartością to wiadomo, że nietrudno je rozbudzić.
Jest w tym kraju jedno miejsce, które dla jego mieszkańców jawi się jako nietykalne. Kto poważy się podnieść na nie rękę, ten zjednoczy przeciwko sobie siły które trudno okiełznać. A wzburzonym tłumem, nawet gdy burzy się w słusznej sprawie, różnie można pokierować... Można go również zwrócić przeciwko samemu sobie...
Oto klasztor jasnogórski, schronienie najświętszej relikwii narodu polskiego. Co się stanie, jeśli odbierze się mu tę relikwię, jeśli obraz zniknie, a demokratyczne, lecz wciąż jeszcze nowe władze nie zdołają go odzyskać? Czy ktokolwiek będzie w stanie opanować sytuację?
CO STANIE SIĘ Z NAMI, JEŚLI OPERACJA „MADONNA” SIĘ POWIEDZIE?
K. P. Werden
Operacja „Madonna”
Przełożył Jarosław Kotarski
Wszystkie postacie i wydarzenia
CICCIA-Books - SVARO Ltd. Poznań 1990
są na szczęście fikcyjne
Tytuł angielski
PROJECT “MADONNA”
Copyright © 1989 by K.P. Werden Copyright © 1990 for the Polish translation by J. Kotarski
Copyright © 1990 by OA-Books/ SVARO, Ltd. Copyright © 1990 for the cover design by A. Drogomirecki
Pubfished by arrangement with APA
Projekt okładki:
Adam Drogomirecki
Znak graficzny serii:
Madej Kalinowski ©
Konsultacja merytoryczna:
Eugeniusz Wojtkowiak
Rysunki według szkiców autora sporządziła:
Beata Najsztub
ISBN 83-85100-10-5
Wygląda pan jak człowiek,
który się dziwi,
że od drobnej iskry
może wylecieć w powietrze prochownia.
Fiodor Dostojewski
OSOBY
kpt.
Andrzej Rozner - oficer kontrwywiadu
kpt.
Roman Zawadzki - oficer Urzędu Ochrony Państwa
płk
Józef Majski „Mór”- pracownik Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych
Ion
Tutescu „Alfa” - agent Securitate
Dundtru
Tartescu „Beta - agent Securitate
Horst
Brunner „Gamma” - agent Stasi
Kurt
Beck „Delta” - agent Stasi
Marek
Nowicki „Lambda” - agent Służby Bezpieczeństwa
Jozef
Lipek „Kappa” - agent Służby Bezpieczeństwa
Jirzi
Skoroupa „Eta” - agent Statnej Bezpecznosti (StB)
Petr
Pupil „Omega” - agent Statnej Bezpecznosti (StB)
komisarz
Adam Wirski „Białko” - policjant
Jerzy
Witwicki - pracownik biura meldunkowego Urzędu Dzielnicowego
Warszawa Śródmieście
Stanisław
Gula - dyrektor spółki „Polinter”
dr
Witold Marczak - ordynator w klinice Akademii Medycznej
w Warszawie
Anna Maria Lubicz - sprzedawczyni znaczków na poczcie
Agata Skiba - dziewczyna, pątniczka
Alfons Żyrć - pijak
Feliks Łakoć - stróż nocny
pik Kowar - dowódca jednostki wojskowej nr 1229
Klara Rydz - salowa
OSOBISTOŚCI
premier Rzeczypospolitej Polskiej
prymas Polski
gen. Zdzisław Wolniak - szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego
Jędrzej Pankiewicz - minister obrony narodowej
gen. Ryszard Stroński - minister spraw wewnętrznych
Tomasz Maliński - szef Urzędu Ochrony Państwa
płk Zenon Czarski - komendant główny policji
Czesław Burzyński - minister spraw zagranicznych
generał zakonu paulinów na Jasnej Górze
ROSJANIE
gen. Lew Bałow - pierwszy zastępca przewodniczącego KGB
pik Iwan Grekin - oficer ze Sztabu Północnej Grupy Wojsk Radzieckich stacjonujących w Polsce
gen. Fiodor Rykow - dowódca XVI Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego
Andriej Zeriuchin - wiceminister spraw zagranicznych ZSRR
Wiktor Limonow - ambasador ZSRR w Polsce
gen. Piotr Łowin - zastępca dowódcy Piątego Zarządu GRU (wywiadu wojskowego)
Wiaczesław Kriukin - sekretarz KC KPZR, lider frakcji konserwatystów
PROLOG
Jedno biurko, jedna szafa, jedna lampa.
Pułkownik Józef Majski, mimo zmiany pracy, nie wyrzekł się dawnych nawyków. W pokoju nie powinno znajdować się nic, co mogłoby zainteresować niepowołane osoby. Nawet maszynę do szatkowania papieru ukrywał w biurku, a worek na strzępy wieszał w okutej blachą szafie.
Od dość dawna nie używał zresztą tych przedmiotów, ponieważ przez kilka miesięcy nie otrzymał żadnej korespondencji i sam nie napisał nawet jednego zdania. W ciągu ośmiu godzin urzędowania nie robił absolutnie nic.
Po co więc przesiadywał w gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych?
Nowe władze ogłosiły, że nie będą polowały na czarownice i dotrzymywały słowa. Pomniejszych funkcjonariuszy wysłały na emerytury, na zieloną trawkę lub na uliczne patrole, tych ważniejszych wolały nie drażnić. Zmieniły im angaże, poprzydzielały do policji kryminalnej, do sekcji finansowej, czy tak jak w przypadku Majskiego, do policji drogowej. I nie wymagały niczego, prócz obecności w pracy.
Józef Majski był jednak zbyt inteligentny i doświadczony, by dać się zwieść tym humanitarnym gestom. Takich ludzi jak on każda rozsądna władza powinna się bać. Spędził wszak dwadzieścia lat w Służbie Bezpieczeństwa, z tego większość w supertajnej sekcji inwigilującej przywódcze gremia dawnej partii rządzącej oraz Sejm i Radę Ministrów. Wiedział o tych ludziach i ich powiązaniach wszystko. Zanim - ratując własną skórę - przyszli, by powiadomić go o likwidacji sekcji, zdążył zniszczyć większość dokumentów, lecz najcenniejsze ukrył, a niektóre przekazał Organizacji. Poza tym miał jeszcze pamięć.
Nowa władza była rozsądna i bała się go. Garnęli się do niej, jak ćmy do świecy, ludzie związani z poprzednimi, komunistycznymi dygnitarzami i przywilejami. Teraz starannie zapominali o swej przeszłości, zacierali ślady, ukrywali samych siebie za nadgorliwym wrzaskiem o rozliczeniu komuny. I o dziwo, kraj zapominał wraz z nimi o tym, co było.
Ale Majski pamiętał.
Nikt lepiej od niego nie znał mechanizmu maskarady. Jeden z pierwszych w resorcie ogłosił, że przestaje być komunistą, że właściwie nigdy nim nie był i że staje się demokratą.
Uwierzyli? Oczywiście, że nie. Wygodniej było jednak udawać, że wierzą. Wygodniej i bezpieczniej. Gdzieś tak po roku zdjęli mu obstawę. Rośli w siłę, nabierali pewności. Jak tysiące ich poprzedników, popełniali ten sam błąd.
Majski spojrzał na zegarek. Właściwie nie musiał tego robić, intuicyjnie wyczuwał czas. Dochodziła dziesiąta, pora spaceru. Podniósł się z krzesła, omiótł czujnym spojrzeniem pomieszczenie,
w którym „pracował”, sprawdził czy okna są zamknięte i wyszedł na korytarz. W gmachu jak zawsze panowała absolutna cisza. Granatowy chodnik tłumił kroki, pochylona kobieta przemknęła z pokoju do pokoju bezszelestnie jak lis. Oboje udali, że się nie widzą. Korytarz zreformowanego ministerstwa ciągle nie był najbezpieczniejszym miejscem do rozmów, a nawet do zwykłego „dzień dobry”. Splótł ręce za plecami, przeszedł kilkanaście kroków wzdłuż szeregu drzwi pozbawionych jakichkolwiek wizytówek. Tylko numery wskazywały pracującym za nimi ludziom i ewentualnym interesantom właściwy kierunek. Jak co dnia Majski przypomniał sobie niegdysiejszą propozycję, bodajże jednego z wiceministrów, by dla utrudnienia wywrotowej roboty wrogów ludu skasować nawet te cyferki. Ileż było w tej sprawie dyskusji, narad, sporów, które... skończyły się tak samo nagle, jak wybuchły. Wiceminister zniknął, numerki pozostały.
Zawrócił. Znów kilkanaście metrów wzdłuż szarej ściany. Co najmniej połowa pomieszczeń za zamkniętymi drzwiami była pusta. Nowi zredukowali aparat bezpieczeństwa, ale jego siedzib nie dało się zmienić na przedszkola czy sanatoria. Stały sobie teraz bezużyteczne, ponure i smętne, niczym piramidy.
Pułkownik Józef Majski był bodaj jedynym urzędnikiem kompleksu gmachów przy ulicy Rakowieckiej potrafiącym powiedzieć, które pokoje są nadal zajmowane, a które straciły lokatorów. Bowiem mimo że nic nie robił, pracował bardzo intensywnie i to znacznie Więcej niż osiem godzin na dobę. Teraz czekał na powrót specjalnego wysłannika z Moskwy.
DZIEŃ PIERWSZY
piątek
Położona przy ruchliwym Nowym Świecie, zadymiona i wiecznie zatłoczona kawiarenka „Amatorska” zapewniała anonimowość. Majskiemu udało się co prawda ukryć przed nowymi szefami resortu, zakonspirowany lokal w samym centrum Warszawy, przy ulicy Sienkiewicza, ale korzystał z niego tylko w wyjątkowych sytuacjach. Powrót z Moskwy towarzysza Stanisława Guli, byłej szarej eminencji byłej partii rządzącej, do takich sytuacji nie należał.
- Mamy dwadzieścia minut - Majski nastawił stoper.
- Wystarczy - Gula, człowiek o zmęczonej, kwadratowej twarzy, przetłuszczonych, zaczesanych do tyłu włosach, był dokładnym przeciwieństwem sprężystego, szpakowatego, bardzo eleganckiego Majskiego. - Byle kelner zdążył.
- Słucham panów - dziewczyna w różowym kubraczku zjawiła się przy stoliku, zanim skończył swą niedługą kwestię.
- Gin z tonikiem - Majski nie znał uczucia wahania.
- Taak, strasznie mi się chce pić - Gula rozpinał kołnierzyk koszuli, luzował krawat i ciężko posapywał. Minęły czasy, gdy to sapanie paraliżowało jego rozmówców. Nikt w KC nie wiedział tak naprawdę, kim jest wiecznie zadyszany, ocierający z czoła krople potu towarzysz Stanisław. Bali się go jednak wszyscy, a szeptana wieść głosiła, że potrafi postawić na baczność nawet sekretarzy. - Tak okropny upał, co ma pani jeszcze oprócz ginu?
- Colę, zimnego pilznera, żywiec...
- Zimną colę i pięćdziesiątkę - Majski przerwał dziewczynie.
- Tak, tak, colę i wódeczkę.
Od czasu gdy wszystko się zawaliło, Gula zapomniał o znaczeniu słowa „nie”. Przynajmniej wobec Majskiego i Organizacji.
Pułkownik sięgnął po papierosy. Gula uśmiechnął się przymilnie. Od trzech miesięcy nie palił, ale Majskiemu nie potrafił odmówić.
- Jest odpowiedź?
- Mmhu - Gula przelał wódkę i colę do szklanki, i z lubością sączył zimnego drinka - Centrala nie ma zastrzeżeń do planu. Wysyła ludzi. Podobno najlepszych, ale ja - nachylił się i przeszedł na konfidencjonalny szept - ja im nie wierzę.
- Nie o wiarę tu chodzi, lecz o kompetencje - Majski odsunął się od spoconej, tłustej twarzy.
- Tak, rozumiem - zdenerwował się, pracował z pułkownikiem już ponad dziesięć lat, formalnie był jego zwierzchnikiem,
ale w rzeczywistości bał się go jak cywil żołnierza. - W poniedziałek przyjadą Rumuni i Niemcy, we wtorek Czesi.
- A Rosjanie?
- Nie wiem, chyba trzeba się będzie obejść bez nich. Na razie.
- Co to znaczy na razie? I skąd nagle d Rumuni? Nie było ich w planie
- Centrala mówi, że są najlepsi do mokrej roboty. A przecież ma być mokro...
Majski z uwagą obserwował kółka papierosowego dymu. Przyjmował rewelacje Guli spokojnie, nawet z pewnym lekceważeniem. Ale w głębi ducha był poruszony.
- I jeszcze jedno - Gula nerwowo manipulował przy kołnierzyku - to moje przypuszczenie, ale mam wrażenie, że Centrala nie do końca nam ufa, stąd ci Rumuni i... - zawahał się - i Niemcy. W ten sposób szykuje na nas niezłego haka, bo jeśli wyda się, że my z Niemcami przeciw Polakom, to... - przesunął kantem dłoni po gardle.
- Uspokójcie się i przestańcie gestykulować - Majski zgasił papierosa. Zrozumiał, że musi natychmiast wprowadzić pewne korekty do planu. Było to ryzykowne, oznaczało rzucenie wyzwania Centrali, ale jeśli wystawiano go na sztych, musiał się bronić. - Odprężcie się, opowiedzcie jakiś tamtejszy kawał.
- Wiecie towarzyszu...
- Psst, no co wy...
- Wie pan - Gula poprawił się - tam już nikt nie ma nastroju do żartów. Myśmy przegrali, ale trochę tak jak w szachach,zdjęto nas z planszy i postawiono obok. Stoimy sobie, czekamy i obmyślamy sposób, by wskoczyć ponownie do gry. A u nich po pieriestrojce idzie już na pieriestriełkę.
- No trudno - Majski opróżnił jednym haustem szklankę - my też sobie postrzelamy, najważniejsze, że można zaczynać - wziął ze stolika pismo, które Gula położył na początku rozmowy.
*
Wracał do domu pieszo. Potrzebował czasu na przemyślenie nowych danych. Irytowały go uniki Rosjan, ta ich patologiczna nieufność, tworzenie piętrowych systemów zabezpieczeń i sytuacji, z których nie może być odwrotu. Nasyłają mu teraz Niemców i Rumunów, tak jakby nie mieli własnych ludzi. A przecież wystarczyłaby jedna drużyna Specnazu. No tak, ale przecież chodzi właśnie o to, by on, Polak działał przeciw innym Polakom wespół z Niemcami i mordercami z Securitate. Dobra stara szkoła generała Bałowa. I pomyśleć, że kiedyś byli przyjaciółmi, on - młody porucznik wysłany na szkolenie do Moskwy i Lowa Bałow, wesoły kapitan z KGB.
- No cóż Lwie Nikołajewiczu - mruknął - powalczymy.
Ale to nie generał był przeciwnikiem. Majski nigdy nie przebaczał upokorzeń, nie przebaczał zresztą niczego. Ci nowi, którzy przejęli władzę, zepchnęli go na margines, pozbawili pracy,
życiowych pasji, potęgi, pieniędzy, szacunku. Dobrze rozumiał, że tolerują jego obecność wyłącznie ze strachu. Niech się boją. I to nie tego, co wie o przeszłości, lecz tego, co gotuje się na przyszłość. Kiedy trwał ten „okrągły stół”, gdy przegrywano wybory, gdy krok po kroku likwidowano wszystko, co miało dlań jakąkolwiek wartość, czekał cierpliwie na upadek tego, który to wszystko rozpoczął - Michaiła Gorbaczowa. Liczył na armię, na partię, na KGB, na naiwny ludek rosyjski, który gotów jest dać życie za swoje i innych narodów wyzwolenie. Ale zaszyfrowane depesze od Lowy Bałowa brzmiały ciągle jednakowo: „Jeszcze nie czas. Jeszcze jest za mocny”.
Za dużo było tego czasu, starczyło, aby zniszczyć niemal wszystko. W końcu zrozumieli to i oni. Organizacja wreszcie ruszyła.
Majski jak zwykle przed akcją odesłał żonę i córkę do rodziny na Mazury. Nie mógł sobie pozwolić na dekoncentrację. A kiedy stres zaczynał paraliżować mu mózg, nie zwalniał tempa, lecz telefonował pod numer 28 28 15 i godzinę później zjawiała się ONA - jasnowłose wcielenie naiwności i seksu. Poznał ją w czerwcu 1980 roku. Zanosiło się już wtedy na grubszą rozróbę, więc pilnował skaczących sobie do gardła towarzyszy z KC i nie spał bodaj pięć nocy z rzędu. Kiedy kolejnego ranka cucił się w barze „Kuchcik” kawą z koniakiem, poczuł na plecach czyjeś spojrzenie. Obejrzał się i zderzył z błękitnymi oczętami, pełnymi takiej bezgranicznej bezmyślności, że nie bacząc na służbowe nakazy i zakazy przysiadł się do dziewczyny.
- Józek, zmęczony Józek - ukłonił się niczym sztubak.
- Anna Maria - rozchyliła wargi w uśmiechu równie kuszącym jak niewinnym.
- Posłuchaj - przypomniał mu się jakiś satyryczny rysunek - czegoś nie mam i coś mam. Od czego zaczynamy?
- Czego nie masz?
- Czasu.
- A co masz?
- Ochotę na ciebie.
Zabrał ją do tajnego lokalu na Sienkiewicza. Oczywiście nie powiedział, gdzie się znaleźli, nie zdradził jej też, czym się zajmuje. Nie pytała go zresztą o to. Lokal wyglądał jak typowe mieszkanie: kanapa, fotele, radio, długa ława z flakonem ze sztucznymi kwiatami.
Pracowała na poczcie. I prawdę mówiąc nie wyściubiała nosa poza znaczki i formularze, nie miała pojęcia o polityce czy literaturze, nudziły ją nawet romanse i kryminały. Właściwie nie sposób było z nią rozmawiać. Oprócz kilku słów typu kotuś, misiaczek nie rozumiała nic. I właśnie teraz również tego mu było trzeba - czystego, wolnego od jakichkolwiek podejrzeń, seksu.
Kiedy dotarł do domu, przekręcił klucz i już w progu zrzucił buty, kurtkę zostawił na podłodze w przedpokoju, skarpety i koszulę cisnął na stolik. Bałaganem w mieszkaniu kompensował sobie absolutną perfekcję w pracy.
- Halo skarbie - klęknął przy telefonie - wpadnij Po północy.
- Tak późno? - usłyszał piskliwy, niezbyt przyjemny głosik.
- Przecież wiesz misiaczku, ile mam pracy. Skończę punktualnie o dwunastej. I uważaj na duchy.
W ostatniej czystej szklance zaparzył mocną herbatę, postawił ją na biurku nie zwracając uwagi, że - znów zachlapał blat. Ostrożnie zerwał okładkę grubego miesięcznika przywiezionego przez Gulę z Moskwy. Na odsłoniętym grzbiecie dostrzegł pasek białego papieru. Sięgnął po żyletkę. Ciął delikatnie, by nie uszkodzić paseczka, a tym bardziej tego, co kryło się pod nim.
Mikrofilm był nie dłuższy niż pięć centymetrów. By go odczytać, musiał użyć mikroskopu. Ponad godzinę przepisywał kolumny cyfr.
- A teraz sobie poczytamy - rozprostował plecy, po czym zdjął z półki tom wspomnień Lecha Wałęsy.
„Nowyj Mir” nosił datę 1 marca, a na ostatniej stronie czyjaś ręka nabazgrała niewyraźną siedemnastkę. Majski pomnożył 13 (dzień i miesiąc z dały, spisane razem jeden po drugim) przez 17 i otworzył Drogę nadziei na stronie dwieście dwudziestej pierwszej. „Tak panie Wałęsa, teraz jesteś też moją nadzieją” - myślał pochylając się nad drobnym drukiem.
Stare, ograne w setkach kryminałów sposoby są jednak najlepsze. Nie darmo podczas szkolenia w ośrodku KGB zalecano im czytanie powieści sensacyjnych. Jeśli ktoś nie wie, z jakiej korzystać książki, na której stronie ją otworzyć, to nawet jeśli przechwyci depeszę, nie zdoła złamać szyfru. Komu może
przyjść do głowy, że Organizacja korzysta z pamiętników lidera „Solidarności”. A jeśli nawet i przyszło, to kto domyśli się, że jest to korespondencja w języku rosyjskim, tyle że w transkrypcji łacińskiej. A jeśli doda się jeszcze do tego fakt, że szyfranci celowo popełniają drobne błędy, połykając lub przestawiając litery...
„Hroszo ty wsio sdiełi” - to zdanie było oczywiście zrozumiałe dla pułkownika Majskiego. Wyrzucenie tak często występującej w językach słowiańskich samogłoski „a” myliło nawet najbardziej wyrafinowane komputery deszyfrujące.
Kwadrans przed północą Majski przetarł czerwone ze zmęczenia oczy. Wszystko było jasne.
Podniósł się z krzesła, rozejrzał po mieszkaniu. Ciężko człapiąc podszedł do stolika, zrzucił na podłogę skarpetki i koszulę, nogą wsunął je głęboko, by nie rzucały się w oczy. Potem umył dwie szklanki, nastawił wodę.
Dokładnie o północy usłyszał dzwonek u drzwi. Anna Maria bez przywitania wbiegła do sypialni.
DZIEŃ DRUGI
sobota
Wstał po niespełna trzech godzinach. Nie czuł zmęczenia, lata treningu i terapeutyczne właściwości Anny Marii zrobiły swoje.
Wciągnął spodnie i przez chwilę patrzył na śpiącą kochankę. Leżała naga na kołdrze, na głowę naciągnęła poduszkę. Nawet przed świtem, gdy wszystko staje się szare i zmęczone, ona była podniecająca.
Przeszedł na palcach do kuchni, umył twarz, łyknął zimnego mleka. Potem dokończył wczorajszą robotę. Wyjął ze schowka w blacie biurka mikrofilm i rozszyfrował depeszę. Kilka razy jeszcze przebiegł po niej oczami, zmiął, włożył do popielniczki i podpalił. Odczekał, aż zgasną ostatnie błękitne płomyki, rozkruszył popiół, wrzucił do muszli klozetowej i dokładnie spłukał.
Po cichu, by nie zbudzić Anny Marii, odsunął rygle drzwi wejściowych.
Powietrze było zimne i wilgotne, musiał przebiec kilkaset metrów, zanim przestał szczękać zębami. Przeanalizował w myślach treść szyfrogramu od Bałowa. Najważniejsza wiadomość kryła się między wierszami
Rosjanie nie ufają Guli, ortodoksyjnemu komuniście i zdeklarowanemu rusofilowi.
Tak, mimo tych rzadkich dziś cech, nie wierzyli mu, w przeciwnym razie nie informowaliby go, że Rumuni i Niemcy zjawią się za trzy dni, podczas gdy szyfrogram anonsował ich przyjazd nazajutrz. To jeszcze jedna sztuczka Bałowa. Wszedł do budki telefonicznej.
- Cholera
- zaklął - takie zmiany, a to jak nie
działało,
tak nie działa.
Klął jeszcze trzy razy, nim znalazł czynny automat.
- Cześć Jurek, zbudziłem cię?
- Jakby to powiedzieć...
- No to się cieszę, bo ja też nie mogą dospać... może wieczorkiem zmontujemy jakiegoś brydżyka.
- Dzisiaj?
- Przecież nie wczoraj... no jak, o siódmej pasuje?
- Pasuje, Józek, ja zawsze w pełnej gotowości.
- W takim razie o siódmej, i weź ze sobą jakieś piwko.
- Wiadomo, ile flaszek?
- Powiedzmy, z osiem.
Majski był pewien, że nie jest już śledzony, ale nie miał pewności, czy w mieszkaniu nie zamontowano mu „pluskwy”. Wolał nie ryzykować. Telefonował przeważnie z automatów ulicznych, a ponieważ podsłuch mógł być równie dobrze zainstalowany u rozmówców, posługiwał się szyfrem. Może brzmiało to śmiesznie, ale dawało gwarancje bezpieczeństwa. Brydż był przystankiem tramwajowym przy moście Poniatowskiego, siódma była czwartą po południu - banalny sposób podawania godziny, tak by ewentualny podsłuchujący zjawiał się zawsze za późno.
A Jurek? Jurek, czyli Jerzy Witwicki pracował w Urzędzie Dzielnicowym Warszawa Śródmieście i miał stały dostęp do książeczek paszportowych, dowodów osobistych i wielu innych równie użytecznych dokumentów. Potrafił też, jak nikt w Warszawie, uzupełniać je stosownymi adnotacjami, podpisami i pieczątkami. Potrafił zresztą dużo więcej. Był najprawdziwszą złotą rączką, z równą łatwością otwierającą sejf, jak i naprawiającą kolorowy telewizor. Od bardzo dawna należał do najbliższych współpracowników Majskiego. Pracował dla pieniędzy, choć się do tego nie przyznawał. Po przełomie roku 1989 bez wahania zgodził się na kontynuację współpracy. Organizacja nie żałowała środków na człowieka o tak wysokich kwalifikacjach. A on widząc deklasację swych przyjaciół i kolegów z pracy, wyrzucanych przez nowych na zbity pysk, poczuł nagły przypływ ideowej nienawiści. Pracował więcej niż od niego wymagano, a w jego willi w Aninie drukowali większość ulotek wzywających Polaków do walki z kryptokomuną, Żydami, nową nomenklaturą i tymi, którzy chcą sprzedać kraj obcemu kapitałowi, niechybnie niemieckiemu. Początkowo traktowali to jako zabawę, wyżywali się w redagowaniu tekstów pokazujących, jak bardzo pogorszyło się życie robotnika - coraz gorzej opłacanego i niepewnego pracy, urzędnika - opluwanego przez wszystkich, milicjanta - bezkarnie bitego przez gówniarzy, inteligenta - ubiedzonego do tego stopnia, że tak jak dziecko na ciastka, mógł patrzeć na książki tylko przez szybę... Użalali się nad losem wszystkich zawodów i grup społecznych, nawet księży, którzy musieli płacić horrendalne rachunki za oświetlenie i ogrzewanie kościołów.
A potem słuchali ze złośliwym uśmieszkiem komunikatów nowej władzy, ostrzegających przed demagogią i anarchią.
- Ulegać nie ulegną - mawiał Majski - ale coś z nas w tych ludziach zostanie - i komponował następną odezwę do górników czy do, dyskryminowanej przez nową elitę, jednej z pięćdziesięciu partii.
Witwicki, człowiek bez wyglądu, kropelka w ludzkim morzu, powielał ulotkę i znanymi tylko sobie kanałami puszczał w kraj. Jego usługi i oddanie dla Organizacji były nieocenione.
*
Cały dzień Majski spędził za pustym biurkiem, jedynie jak zawsze pozwolił sobie na krótki spacer po korytarzu i wyjście do stołówki. Tam ukłonił się z szacunkiem, ale bez żadnej przymilności nowym ludziom kierującym resortem. Trzymał się od nich na dystans, uważał bowiem, że wytworny chłód jest najwłaściwszym sposobem bycia, znacznie mniej podejrzanym niż umizgi, w których wyspecjalizowali się zwłaszcza dziennikarze i naczelnicy gmin, zwani wójtami, a także ostentacyjna wrogość, co demonstrował zdeklasowany postkomunistyczny aparat, któremu na dodatek kazano mienić się socjaldemokratycznym.
Punktualnie o czternastej - była sobota, więc pracowano krócej - wyszedł z budynku. Dyżurny, nowy, ale nie mniej czujny niż poprzedni (Majski wiedział, że dawnego weterana z
KBW zastąpił weteran z AK) - odnotował jego wyjście.
Przespacerował się do śródmieścia, nie musiał się śpieszyć, miał dwie godziny do spotkania. Było słonecznie, choć dość wietrznie, ludzie gonili do domów, by zasiąść przed telewizorami i przeżyć w błogiej bezczynności resztę okrojonego weekendu.
Na przystanku znalazł się minutę przed umówioną godziną. W tej samej chwili przez ulicę przebiegał Witwicki. Przywitali się jak powracający z pracy znajomi.
- Moje sokole oko wypatrzyło cię z daleka - żartował Witwicki przecierając szkła okularów.
- Zapisz się, sokole, do brygady tygrysa.
- Pewnie to zrobię, ale najpierw wpadnę do domu coś zjeść.
Wsiedli do tramwaju. Witwicki wsunął Majskiemu pod pachę płaski pakunek. Popatrzyli sobie w oczy, pułkownik uniósł pytająco brwi. Jego towarzysz spuścił potakująco powieki. Potem rozmawiali o pogodzie i nowym telewizyjnym nudziarstwie - serialu „Dekalog 2”.
Dwa przystanki za Wisłą Majski przesiadł się na tramwaj wracający do śródmieścia. Zgodnie z informacjami przekazanymi przez Centralę, dwaj agenci byłej Securitate, Ion Tutescu i Dumitru Tartescu, mieli o wpół do szóstej czekać przed Dworcem Centralnym. Znakiem rozpoznawczym były duże, kraciaste walizy.
Nie wiedział, czy urodził się z tym darem, czy wykształciły go lata służby, w każdym razie nie musiał spoglądać na zegarek, by stwierdzić, że do spotkania ma jeszcze czterdzieści pięć minut. Wygrał sporo zakładów z ludźmi niewierzącymi, że wyrwany
z gorącej dyskusji czy nawet alkoholowej zabawy potrafił określić czas z dokładnością do jednej, dwóch minut.
Mógł sobie pozwolić na wejście do restauracji, zjedzenie ulubionej sałatki i przebranie się. Kiedy zjawił się przed dworcem nie był już sprężystym, szpakowatym brunetem, lecz ryżawym przygarbionym wąsaczem, ot takim sobie typowym ludzikiem wypatrującym wujka z Ameryki, którego rozpozna po kraciastym kapeluszu i takiejże walizce. Maskarada nie była konieczna, ale po siedmiu godzinach doskonałej bezczynności Majski musiał coś zrobić, musiał celowo utrudnić sobie nudne życie, przesadzić w ostrożności, nawet otrzeć się o książkową śmieszność. Chociaż, jak mawiał Bałow: „Ostorożno, ostorożno, wot i wsio... wozmożno”.
Stanął po drugiej stronie Alei Jerozolimskich, jednej z głównych arterii stolicy i obserwował wejście do budynku dworca. Jakieś zagraniczne firmy obwiesiły wszystko wokół kolorowymi planszami. Majski nigdy nie wyjeżdżał na Zachód, nie czuł takiej potrzeby, był jednak pewien, że owa część Europy wygląda dokładnie tak, jak ten kawałek Warszawy - bogato i głupio.
Cyfrowy zegar, wiszący nad parkingiem, pokazywał 17.30. Majski wbiegł na ulicę. W tym samym momencie przez rozsuwające się drzwi przeszło dwóch rosłych mężczyzn taszczących spore kraciaste walizki.
- Zdrawstwujtie - podszedł do nich - wy prijechali iz Njujorka?
- Niet, iz Wilna.
- Yes, it's beautiful town too - wymieniali hasła.
- Kak w Warszawa.
Podali sobie dłonie i odtąd rozmawiali już wyłącznie po rosyjsku. Rumuni mówili płynnie, niemal jak rodowici mieszkańcy Moskwy. Ale też spędzili w tym mieście i jego okolicach kilka ładnych lat. Majski, dzięki mikrofilmowi przywiezionemu przez Gulę, znał dokładnie ich biografie. Porucznicy Ion Tutescu i Dumitru Tartescu służyli w specjalnych oddziałach Securitate w mieście Sibiu, podlegali Nicu Ceausescu - synowi dyktatora. Po rewolucji, gdy nowa władza znalazła się pod gradem oskarżeń o kryptokomunizm, tzw. Front Ocalenia Narodowego zaczął odbudowywać organizacje i służby chroniące rząd i państwo. Dwie trzecie oficerów Securitate przeszło pomyślnie weryfikacje i wróciło do służby. W tej bardzo licznej grupie nie znaleźli się jednak Tutescu i Tartescu.
Nie znaleźli się z powodu interwencji KGB, ale o tym nie wiedział już nawet pułkownik Majski. W latach istnienia tzw. obozu socjalistycznego, najmniej wiarygodnym jego członkiem była Rumunia. Z tego powodu radziecki wywiad interesował się tym krajem w sposób szczególny. Nigdzie, nawet w NRD, nie pracowało tylu agentów KGB co tam. Utrzymywali oni bardzo bliskie kontakty z kolegami po fachu pracującymi w rumuńskiej służbie bezpieczeństwa. Nachalna propaganda w czasie grudniowego przewrotu przekonała świat, że cała Securitate stawia opór bohaterskim rewolucjonistom i armii. Był to blef, gdyż co najmniej połowa jej oficerów została przekonana przez KGB i przeszła bardzo szybko na stronę przeciwników Ceausescu. Znalazł się w tej grupie także Ion Tutescu. Jego współtowarzysz, którego
poznał dopiero w pociągu, walczył do końca. Mimo tak różnych życiorysów, obaj znaleźli się w styczniu 1990 roku na bruku. Paskudna przeszłość uniemożliwiała uzyskanie cywilnej pracy, a samo przyznanie się do tego co robili przed rewolucją, groziło zlinczowaniem. W młodych, pełnych energii i pomysłów mężczyznach narastała wściekłość, żądza rewanżu. Generał major Lew Bałow dbał, by co jakiś czas spotykali na swej drodze kogoś mającego podobne problemy. Dbał też o to, by ktoś przypadkiem nie pomógł im odmienić losu. Organizacja potrzebowała ludzi zdeterminowanych. Kiedy nadszedł rozkaz wyjazdu do Warszawy, Tutescu i Tartescu byli gotowi na wszystko.
- Proszę za mną - pułkownik Majski poprowadził przybyszów w kierunku postoju taksówek. - Fotografie!
Wyjęli z portfeli zdjęcia wykonane polaroidem, takim jaki znajdował się w Warszawie na Nowym świecie. Majski pokiwał z uznaniem głową.
- Paszporty!
Zawahali się, spojrzeli na siebie z niepokojem.
- Towarzysze, ja nie mam czasu na żarty - Majski mówił spokojnie, ale w sposób wymuszający posłuszeństwo.
Wsunął książeczki paszportowe do kieszeni marynarki. Pozbawieni dokumentów, nieznający języka polskiego Rumuni szli za nim potulnie jak dzieci.
- Na Powiśle zjedziemy Tamką, dalej pokażę - poinstruował taksówkarza.
Milczeli. Po kilku minutach kazał zatrzymać samochód.
- Proszę poczekać, wrócę za kwadrans.
Przebiegł dwie przecznice, wpadł do mieszkania, rozpakował pakiet od Witwickiego. Zamówione przez telefon „osiem piw” było ośmioma dowodami osobistymi, z wypełnionymi danymi personalnymi, lecz bez fotografii.
Majski wygrzebał zza rzędu książek urządzenie do mocowania zdjęć i tłoczenia pieczęci z godłem, państwowym. Organizacja zdobyła te użyteczne przedmioty już kilka miesięcy temu, podczas zainscenizowania włamania do jednego z urzędów gminnych na południu Polski.
Nie potrzebował nawet kwadransa na powrót do samochodu.
- Co oni tacy nierozmowni - kierowca był wyraźnie zdegustowany pasażerami.
- To krewni ze wsi, - wie pan jak jest, chłop mocny w pysku u siebie, a w mieście baranieje.
Tutescu wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Widzi pan, spodobało mu się, że go porównałem do barana. - Majski spojrzał kpiąco na usadowionych na tylnym siedzeniu Rumunów. Tym razem uśmiechnęli się obaj. Kierowca zerknął w lusterko i pokręcił głową.
Zatrzymali się przed hotelem „Solec”. Hall był pusty, podeszli do recepcji.
- Dzień dobry - Majski mówił lekko chrypiącym głosem. - Zarezerwowaliśmy dziś rano dwuosobowy pokój na nazwiska Wolski i Lis - miał nadzieję, że Witwicki nie poplątał ośmiu nazwisk i zamówił hotel dla tych właściwych.
- Już sprawdzam - recepcjonista pochylił się nad księgą. Hotele od czasu urynkowienia usług stały się piekielnie drogie i skutecznie odstraszały tym klientów, co z kolei wpłynęło na pojawienie się nieznanej dotychczas uprzejmości polskiego personelu wobec polskich gości. - Tak, rzeczywiście jest rezerwacja. To szanowny pan?
- Nie - odparł Majski - moi koledzy.
- W takim razie proszę panów o dowodziki, będziemy meldować.
- Już, już - nachylił się, przesuwając bo blacie banknot dwustutysięczny - chciałbym pana prosić o drobną pomoc.
- Z największą przyjemnością - recepcjonista wprawnym ruchem zgarnął pieniądze.
- Ci panowie nie słyszą i mówią też niezbyt wyraźnie, bulgoczą. Przyjechali na zjazd wychowanków Instytutu Głuchoniemych. Trzeba z nimi rozmawiać na migi, czasem coś napisać. - Majski jeszcze przed wejściem do hotelu zakazał obu agentom odzywania się nie tylko po rumuńsku, ale w ogóle otwierania ust. Nie chciał, by ktokolwiek mógł pomyśleć, że w kraju pojawiła się jakaś zorganizowana grupa cudzoziemców. A wiedział że po akcji zacznie się największe węszenie w powojennej historii Polski, nawet może w całej historii. Nie mógł sobie pozwolić na najmniejszy błąd. - Jeszcze jedno, gdyby ktoś telefonował, proszę napisać wiadomość i zanieść do pokoju. Jeśli napisze pan wyraźnie, to przeczytają. Moje biedne kaleki na szczęście widzą.
- Będę się o nich troszczył jak o własne dzieci - recepcjonista ukłonił się Agentom Securitate, którzy odwzajemnili gest.
*
Jeszcze tego wieczoru, pułkownik Majski odebrał z dworca Horsta Brunnera i Kurta Becka, którzy nie przywieźli ani kraciastych walizek, ani paszportów, gdyż przeprawiali się wpław przez niezbyt strzeżoną Odrę. Znakiem rozpoznawczym były tym razem wsunięte do kieszeni prochowców stare numery tygodnika „Solidarność”, pisma mającego winietę możliwą do rozpoznania z odległości kilku metrów.
Dalsze działania były kopią tych sprzed kilku godzin. Brunner, dwudziestotrzyletni leutenant Stasi wyrzucony ze służby w grudniu 1989, obecnie pracował jako palacz co. w Magdeburgu. Jego partner, młodszy o rok, również leutenant nie miał żadnego zajęcia, utrzymywał się z zasiłku dla bezrobotnych i włóczył po całych zjednoczonych Niemczech.
Po otrzymaniu fałszywych dowodów Horst Brunner stał się Adamem Berem, Kurt Beck - Januszem Bekiem. Nazwiska te nie miały zresztą większego znaczenia, przeznaczano je głównie dla hotelarzy. Na czas akcji Rumuni stawali się Alfą i Betą, Niemcy - Gammą i Deltą. Józef Majski często pomstował na generała Bałowa, ale sam podobnie jak tamten, również stosował kilkustopniowy system zabezpieczeń.
Uważając by nie trafić na tę samą taksówkę, przewiózł kolejnych uczestników zjazdu głuchoniemych do hotelu „MDM”.
Późnym wieczorem, w zakonspirowanym mieszkaniu przy ulicy Sienkiewicza, przyjął eksporucznika SB, obecnie cinkciarza,
Marka Nowickiego. Cieszył się, że Centrala wybrała właśnie tego człowieka. Znał go od dawna, od czasu gdy ten jako absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego zgłosił się do pracy w MSW, Szybko odkrył jego słabe punkty, skłonność do podglądania ludzi, bezinteresowną chęć szkodzenia innym, napuszczanie jednych na drugich. Nowicki nie był ideowcem, przez dziesięć lat skrupulatnie wykonywał wszystkie rozkazy, czasem dodawał coś od siebie. Śledził, inscenizował skandale, podrzucał kompromitujące przedmioty, prowokował zamieszki uliczne, podpalił ze dwa mieszkania. Podczas jednej z akcji, gdy szedł na czele pochodu żądającego wycofania wojsk sowieckich z Polski, zabił metalowym prętem milicjanta. Nie zrobił tego umyślnie, ZOMO ruszyło, zanim zdążył się wycofać, musiał się bronić... no i trafił za skutecznie. Śledztwo oczywiście nie wykryło niczego, demonstranci mieli twarze osłonięte chustkami, tuż po szturmie milicji rozpierzchli się i nikt nie zdołał już odnaleźć człowieka z drągiem. Nikt prócz pułkownika Majskiego. „Jedni cię nienawidzą, bo zabiłeś milicjanta, inni bo byłeś milicjantem. Masz tylko nas” - mówił powierzając mu najbardziej ryzykowne zadania, jak penetrację ugrupowań radykalnych, rozbijanie nagrobków starych komunistów i Żydów, organizowanie grup rozwścieczonego lumpenproletariatu próbujących plądrować sklepy i urzędy.
- Dziś rozbijamy czy wybijamy? - Nowicki już w progu starał się głośnym gadaniem zagłuszyć przykre uczucie osamotnienia. Od czasu gdy stracił pracę marzył o wielkiej zemście, o upokorzeniu hołoty, która dorwała się do żłobu i poniewiera takimi
ludźmi
jak ON, ludźmi którzy zawsze służyli sprawie, którzy gotowi byli
współ pracować lojalnie także z tymi nowymi. Ale nie, nie
dali mu nawet cienia szansy, potraktowali jak psa, nawet
gnata
nie dali na pożegnanie. Och, jak pragnął widzieć ich u swoich
stóp, kopać ich skamlące gęby, wdeptywać w ich własną juchę.
- Rozczaruję was - Majski w kontaktach z Nowickim występował jako fanatyczny komunista, towarzysz Mór - ani to, ani to.
- Nie powiem, żebym się zmartwił towarzyszu, znudziły mnie te gonitwy po cmentarzach...
- Ja jeszcze nie skończyłem! - jeden z kanonów służby nakazywał trzymanie podwładnych na dystans. Majski nie miał zamiaru go przekraczać.
- Tak, tak, słucham was.
- Kończymy potyczki i zaczynamy wojnę - wyjął z kieszeni marynarki dowód osobisty i wręczył go rozmówcy - od tej chwili przestajecie istnieć jako Marek Nowicki, nazywacie się Antoni Rawicz, urodziliście się 15 maja 1955 roku w Pruszczu Gdańskim... Reszty danych nauczycie się sami. I nie chwalcie się nimi... Dla tych, z którymi ruszycie na wojnę będziecie po prostu Lambdą.
- Rozumiem - Nowicki skinął głową - ale mam pytanie. Tylko jedno, towarzyszu Mór.
- Jeśli jedno, to pytajcie.
- Co to jest Lambda?
- To taki starożytny przyrząd do przetrącania karków - Majski najmniejszym gestem nie zdradził, że kpi. - Zamieszkacie w hotelu „Solec” - przeszedł do rzeczy - pokój macie zarezerwowany. Tu są pieniądze - podał mu białą kopertę - pod numerem 126 kwateruje dwóch facetów, Robert Lis i Jan Wolski. Będziecie ich aniołem stróżem.
Nowicki alias Rawicz, alias Lambda skinął głową, siedział nieruchomo, z dłońmi złożonymi na kolanach. Wiedział, że od tego momentu nie powinien wypowiedzieć choćby jednego zbędnego słowa. Ot choćby takiego jak zapytanie o to, z kim będzie toczyło się wojnę.
- Interesuje mnie właściwie tylko jedno - Majski patrzył martwym wzrokiem na agenta - czy ci dwaj milczą.
- Rozumiem.
- To nie są Polacy, ale nikt nie powinien o tym wiedzieć. Nikt.
- Rozumiem.
- Jeśli się odezwą...
- Rozumiem. Natychmiast zawiadomię.
- Odezwę się, kiedy będzie trzeba - Majski nie zdradził, jakie uczucia wywołała w nim lotność umysłu Lambdy. Wstał, wyciągnął rękę na pożegnanie. Uścisnęli dłonie i rozstali się bez słowa.
*
Pół godziny później w mieszkaniu na Sienkiewicza pojawił się sierżant Józef Lipek, młody, niespełna trzydziestoletni komandos, jeden z najlepszych ludzi Organizacji w Polsce, potrafiący wszystko, od wyskakiwania z pędzącego pociągu do prowadzenia
śmigłowca, od patroszenia kurczaków do zabijanie ludzi bez pozostawiania śladów. Wychowany w domu dziecka, od najmłodszych lat nadzorowany przez resort, stał się prawdziwym janczarem, ślepo posłusznym, bardzo inteligentnym automatem.
Rozmowa z nim wyglądała podobnie jak z Nowickim, tyle że wręczając mu dowód Majski wymienił nazwisko Mikosa i pseudonim Kappa, a Lipek nie zapytał o znaczenie drugiego ze słów. Mieszkać miał w hotelu „MDM” i pilnować milczenia niejakich Adama Bera i Janusza Beka.
O wpół do dwunastej zmordowany Majski przytulił się do ciepłego ciała Anny Marii. Wezwał ją po rozmowie z Lipkiem, zaledwie kilkanaście minut temu. Mimo to zdążyła nie tylko przyjechać, ale już wygrzać łóżko.
- Za dużo misiu pracujesz - głaskała go po włosach - zupełnie nie dbasz o siebie.
- A ty za dużo mówisz dziecinko - przytulił się do jej piersi, ona objęła go trochę po macierzyńsku - przegrzejesz sobie zwoje mózgowe i co będzie?
- Bum! - zachichotała zrzucając kołdrę. - Wybuchnę jak bomba atomowa. Już jestem przegrzana, dotknij, to zobaczysz.
- To poczuję dziecinko, dotykiem się nie widzi.
- Ty nie widzisz, a ja widzę - wyprostowała się prężąc płaski brzuch - dotknij, to zobaczysz.
„Z tą idiotką naprawdę nie można rozmawiać” - pomyślał i przystąpił do czynności, w których się lepiej rozumieli.
DZIEŃ TRZECI
niedziela
Po południu Majski odwiózł do hotelu „Grand” Jirziego Skoroupę vel Karol Stawski, vel Eta oraz Petra Pupila teraz Marka Jeża - Omegę. Biografie obu agentów byłej StB do złudzenia przypominały losy Rumunów, Polaków, Niemców. Cała ósemka była zresztą podobna do siebie także pod względem aparycji; wszyscy smukli, mocni, ciemnowłosi, o twarzach doskonale maskujących uczucia. Majski po raz kolejny z uznaniem pomyślał o Bałowie. Zorganizował mu grupę ośmiu jednakowo zaprogramowanych, niemal identycznie wykonanych automatów. Nie domyślał się, że KGB spreparowało także charaktery tych ludzi, starając się, by każdy z nich zaznał odpowiedniej porcji szykan, by wyrobił w sobie jednoznacznie ukierunkowaną żądzę zemsty i właśnie temu odwetowi podporządkował całą swą działalność. Proces formowania trwał dość długo, ale efekt był wyśmienity.
Majski sporządził meldunek informujący Centralę, że grupa jest w komplecie i można rozpoczynać operację „Madonna”. Brzmiało to tak „Czek otrzymaliśmy. Rozmawiałem z ośmioma kontrahentami, wszyscy wykazują zainteresowanie ofertą. Sądzę, że interes jest obiecujący i mamy duże szanse powodzenia”.
Terminologia ekonomiczna nie była przypadkowa Meldunek przekazano bowiem do Moskwy za pośrednictwem firmy „Polinter”, dużej spółki, powołanej jeszcze przed łowami na nomenklaturę. Spółka zajmowała się eksportem na rynek radziecki polskiej elektroniki. Jednym z trzech dyrektorów „Polinteru” był wiecznie posapujący Stanisław Gula, który na dobry rok przed krachem opuścił wnętrza przestronnego gmachu KC PZPR i poświęcił się działalności gospodarczej. Jego prawą ręką był Robert Wójcik, swego czasu tajny wywiadowca na etacie MSW, obecnie szef wydziału spedycji „Polinteru”. Beż Wójcika Gula nie zdołałby przetrwać w interesie, jego wiedza ekonomiczna kończyła się bowiem na rachunkach kasjerki sklepiku z krawatami. Wójcik ukończył SGPiS, przymierzał się nawet do doktoratu, ale pomyślna passa „Polinteru” zniechęciła go do wysiłku intelektualnego.
Telefonogram podpisany przez Gulę odebrała sekretarka moskiewskiego przedstawicielstwa „Polinteru”. Kilkanaście minut później jego tekst znalazł się na biurku generała Bałowa.
*
O godzinie dwudziestej w mieszkaniu na Sienkiewicza spotkała się wybrana przez Majskiego piątka - Tutescu - Alfa, Tartescu - Beta, Nowicki - Lambda, Skoroupa - Eta i Pupil - Omega. Gospodarz wystąpił już bez charakteryzacji. Miał na sobie dżinsową koszulę i ciemne sztruksowe spodnie. Wyglądał jak urzędnik, który korzystając z okazji organizuje popijawę z kolegami.
Witając się z gośćmi, Majski zastanawiał się, czy poznają w nim przygarbionego faceta, który odbierał ich z dworca. Ale profesjonaliści nie prowadzili zbędnych rozmów, nikt nawet nie napomknął o wczorajszym dniu.
Usiedli na taboretach i fotelach przysuniętych do stojącej na środku pokoju długiej ławy.
- Towarzysze - przeszedł od razu do meritum - to na co się decydujemy, może zmienić losy nie tylko tego zakątka Europy, w którym żyjemy. Nie bez powodu spotykamy się w Polsce. Tu się wszystko zaczęło, tu też powinno zacząć się kończyć.
Słuchali uważnie, z kamiennymi twarzami. Każdy patrzył gdzieś przed siebie, unikali krzyżowania się spojrzeń. Nikt nie zagryzał warg, nie przebierał palcami. Byli spokojni, pewni swych reakcji.
- Chodzi o sprawy ustroju, społeczeństw i - zawiesił głos - co tu kryć, nas samych. Plan, który będziemy realizowali, został opracowany w najdrobniejszych szczegółach. Organizacja wybrała was, gdyż uznała, że jesteście najlepsi. Symulacje komputerowe i badania socjologiczne dają siedemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt procent szans powodzenia. To bardzo dużo. Szczegóły poznawać będziecie stopniowo, w miarę dochodzenia do kolejnych etapów operacji, która otrzymała kryptonim „Madonna”.
Startujemy jutro - zmrużył lekko oczy.
Siedział na krześle, dzięki czemu górował nad zasłuchaną piątką. Przez ułamek sekundy zastanowił się, czy konieczna będzie ostatnia faza, ta którą wymyślił w odpowiedzi na uniki Rosjan. Natychmiast jednak przegnał rozpraszającą myśl i wrócił do realiów.
- To koszary - rozłożył na ławie arkusz papieru pokryty wykresami i liczbami - w nich zdobędziecie broń. Zadanie jest trudne, ale wykonalne. Polskie wojsko nie spodziewa się tego typu akcji. Zaskoczenie zwiększa nasze szanse gwarantując powodzenie.
Przez następne kilka minut mówił o rozmieszczeniu latarń, o trasie przemarszu wartowników, o usytuowaniu budynków, schodów, korytarzy.
- Nazwę miasta poznacie jutro, przed wyjazdem. Nie chcę, by się wam śniła w nocy - zakończył. - Czy są pytania.
Beta uniósł dłoń?
- Po co zdobywać broń w tak ryzykowny sposób? Czy Organizacja nie mogła zwrócić się do nas wcześniej? W bu krach, w Karpatach mamy nie tylko karabiny, ale nawet moździerze i działka.
- Dużo pan lubi mówić, towarzyszu Beta - Majski zagrał bezwzględnego czekistę, przygryzł lekko wargi i spojrzał wyzywająco na pytającego. Odczekał kilkanaście sekund. - A ja powiedziałem, że plan został opracowany w najdrobniejszych szczegółach, więc chyba i tych dotyczących broni, co? - uniósł glos.
Beta patrzył w punkt usytuowany dokładnie za lewym okiem Majskiego. Nie zareagował na zaczepkę.
- No
dobrze - złagodniał Majski - tym razem wyjaśnię. Oczywiście, że
Organizacja może mieć nie tylko rumuńskie moździerze, ale i
amerykańskie Stingery - uśmiechnął się. W gruncie rzeczy
pogardzał Rumunami, już dawno usłyszał od jednego z KOR-owców,
że Rumun to nie narodowość, lecz
zawód.
Z KOR-em raczej się nie zgadzał, ale wówczas przyznał
przesłuchiwanemu rację i załatwił mu, zamiast przewidzianych
dwunastu miesięcy, skromniutkie pięć. - Może jednak Organizacja
nie chce, by ktokolwiek domyślił się, kto stoi za tą akcją. Czy
jeszcze są pytania?
Milczeli.
- W takim razie zamiast nadwerężać umysły, połóżmy się spać. Zapamiętaliście wszystko? - Majski pakował szkice do aktówki. - Miłych snów.
*
Gamma i Delta zeszli do restauracji hotelowej. Na szczęście spis potraw był dwujęzyczny, znali na tyle angielski, by wybrać bez ryzyka trafienia na jakiś polski „rarytas”. Nie rozmawiali, zabroniono im przecież kategorycznie. Milczenie nie było jednak dla nich kłopotliwe. Byli do niego przyzwyczajeni. W Stasi żadna rozmowa nie była bezpieczna, a dyskusje na tematy zawodowe czy polityczne groziły wyrzuceniem z pracy i oskarżeniem o zdradę stanu. Mówienie o byle czym, na przykład o pogodzie, sugerowało natomiast posługiwanie się szyfrem dla wymiany pewnych informacji i stanowiło nie mniejsze zagrożenie.
Gamma sączył herbatę, nie spuszczając oczu z apetycznej blondyny, jednej z tych „schöne polnische Madchen”, o jakich opowiadał dziadek Helmut swego czasu służący w Wehrmachcie. Siedząca przy oknie dziewczyna odwzajemniała spojrzenie. Nie wątpił, że to prostytutka, ale najwierniejszymi towarzyszkami jego pracy były właśnie dziwki. Uśmiechnął się, skinął głową. Jeszcze parę lat temu próbował liczyć panienka które przewinęły się, a właściwie przetoczyły przez jego łóżko, z czasem pogubił się w rachunkach. Seks traktował tak, jak inni amfetaminę czy relanium.
- Kurt - przysunął się bliżej Delty, tak by móc mu szepnąć kilka słów - zostań tu parę minut, ja zajmę się tą ślicznotką.
- Przecież to Polka - Delta wzdrygnął się.
- No właśnie - Gamma uśmiechnął się lubieżnie. -Chcesz, to ci ją potem odstąpię.
- Nie używam towaru dotkniętego przez Stasi
- Delta nawet gdy kpił, nie uśmiechał się. - Pół godziny - spojrzał wymownie na zegarek.
Gamma nie odpowiedział, wstał od stolika i podszedł do dziewczyny.
- May I seat here? - mówił angielszczyzną z potwornym niemieckim akcentem. To też był jeden z pomysłów Bałowa. Nauczyć agentów tak mówić, by po przedostaniu się do kraju, w którym znaleźć się nie powinni, kaleczyli jego język w sposób ewidentny. Brunner był szkolony do działań w bloku wschodnim; dlatego bezbłędnie władał rosyjskim i serbskim.
- Och, yes - blondyna wyprostowała się, prężąc obfite piersi, lekko tylko osłonięte białą bluzeczką. - Fifty - bez zbędnych ceregieli przeszła do sedna sprawy, jakim w jej kontaktach z mężczyznami była cena.
- Ali right - lubił ludzi konkretnych - let's go.
Poprowadził ją ku schodom.
Nie spostrzegł, że w tej samej chwili podniósł się od stolika i podszedł do telefonu siedzący po sąsiedzku mężczyzna, z wyglądu przypominający Kurta Becka.
*
Majski wychodził z wanny, gdy zadzwonił telefon. Poczłapał do pokoju zostawiając za sobą mokre ślady.
- Słucham.
- Jest telegram do pana, przynieść czy zejdzie pan sam na pocztę - rozpoznał głos Kappy. Coś musiało się stać.
- Co będzie szybsze?
- Gdy klient się trudzi, zawsze na tym korzysta - Kappa błyskał inteligencją nawet w takich rozmówkach.
- Dobrze, zaraz się zjawię.
Zezłościł się. Dosłownie przed chwilą zapowiedział Annie Marii, że mają przed sobą normalną, ośmiogodzinną noc, brał zawczasu prysznic, by nie tracić cennych minut i nagle wszystko diabli wzięli. Naciągnął koszulę na mokry tors, szybko wysuszył włosy, nabazgrał kilka słów do kochanki i wybiegł na korytarz.
Kappa czekał w hallu poczty głównej, z uwagą wertując książkę telefoniczną województwa wrocławskiego.
- Dobry wieczór, kogo widzę - Majski przywitał go szerokim uśmiechem.
- O!
Witam, witam kolegę - Kappa naprawdę był
inteligentny,
zrozumiał natychmiast, że Majski nie chce mówić ani otwartym
tekstem, ani szeptem. Dlaczego?
Pułkownik też nie potrafiłby odpowiedzieć. Miał jednak wrażenie, że właśnie tak powinien się zachować, że ktoś lub coś wisi mu za plecami.
- Długo pan czeka na połączenie?
- Ponad godzinę.
- To straszne - pokręcił głową - no nic, spróbuję jutro. Do widzenia.
- Niech pan zaczeka. To rzeczywiście nie ma sensu - Kappa żachnął się - ja też zrezygnuję.
Wyszli przed budynek, na chodniku nie było nikogo, ulicą od czasu do czasu przemykały taksówki.
- Co się dzieje? - Majski mówił półszeptem.
- Niemiec zaczął gadać, wziął dziwkę i poszedł z nią do pokoju.
- Skąd wiecie, że to Niemiec?
- Przecież powiedziałem, że zaczął gadać.
- Rozumiem. Wracajcie i pilnujcie ich dalej. Dziękuj?-
Wściekłość narastała w Majskim. Przewidywał, że do wykonania akcji wystarczy siedmiu ludzi, nie spodziewał się jednak, że kłopoty pojawią się tak szybko. I to z kim? Z przedstawicielem najbardziej subordynowanej nacji w Europie. Nieźle musiało Niemcom zaszkodzić to ich zjednoczenie.
Wszedł do budki telefonicznej. O dziwo, automat działał. Wykręcił numer, który był tylko do jego dyspozycji.
- Słucham? - metaliczny, przygłuszony głos przypominał bardziej dudnienie niż dźwięk wydawany przez człowieka.
- Jest robota.
- Kiedy?
- Szybko, najlepiej jutro.
- Kto?
- Hotel „MDM”, pokój 216. Adam Ber.
- Rozumiem.
- Tylko się nie pomyl. Jest ich dwóch.
- Ja się nigdy nie mylę.
*
Mimo niedzieli Rada Ministrów zebrała się na posiedzenie. Szefowie trzech resortów gospodarczych wrócili wczoraj wieczorem z podróży zagranicznych. Premier chciał się zorientować, co osiągnęli. Polska ciągle borykała się z problemem zadłużenia, transferu zysków od inwestowanych na jej terytorium kapitałów, dostępu na coraz ściślej chronione rynki EWG i USA Trudności i kłopotów było dużo więcej, a od stosunku zagranicy do nich zależały ekonomiczne decyzje rządu, jakie miały zapaść na jutrzejszym posiedzeniu. Zwyczajowo Rada Ministrów obradowała co poniedziałek, jednak z powodu ogromu prac, jakie ją czekają, premier zarządził wstępną debatę na dziś. Miał nadzieję, że dzięki temu jutro przejdzie się od razu do meritum spraw.
Minister przemysłu mówił ponad dwie godziny, minister finansów równie długo. Kiedy o głos poprosił szef resortu współpracy
gospodarczej z zagranicą, premier był już bardzo zmęczony i w duchu przeklinał swą nadgorliwość. Musiał jednak z pogodną miną znosić ekonomiczne katusze.
Gdy skończyli, za oknami było już zupełnie ciemno. W milczeniu składali sterty papierów. Weszły sprzątaczki, które zaczęły porządki od zsypywania do koszy zawartości popielniczek.
- Panie premierze - Jędrzej Pankiewicz, pierwszy od niepamiętnych czasów cywilny minister obrony, miał wyraźnie zakłopotaną minę - chciałbym prosić o chwilę rozmowy, ale na osobności.
Premier darzył tego niewysokiego, łysego mężczyznę szczególnymi względami. Wiedział, jak trudne przypadło mu zadanie, w tej armii ani jeden żołnierz nie służył dotychczas pod cywilem.
- Proszę, przejdźmy do gabinetu.
Zapalił tylko lampkę na biurku, przestronny pokój pozostał pogrążony w półmroku. Pankiewicz usiadł na wybitym skórą wysokim krześle naprzeciwko premiera. Oparł dłonie na kolanach, pochylił głowę i milczał.
- Słucham, panie kolego - premier uniósł ramiona nad głową, przeciągnął się - coś nietęgo pan wygląda. Jakieś kłopoty?
- Kłopoty to za duże słowo - Pankiewicz nadal siedział sztywno, jak sztubak - mam wiadomości, niezbyt pewne, ale chyba złe.
- Proszę się nie krępować.
- Chodzi o to, że kontrwywiad wojskowy dostał informację o poruszeniu w kręgach byłych agentów służb bezpieczeństwa i aparatu partyjnego...
- No, nie pierwszy raz - premier bał się prowokacji, ale opowieści o nieustannych knowaniach rozwiązanej bezpieki uważał za wyolbrzymione - od kogo tym razem mamy wieści?
- Trochę niesprawdzonych meldunków od naszych agentów i... - Pankiewicz urwał, zawahał się - i od CIA.
- Amerykanie przemówili? I to wobec nas?
- Też mnie to dziwi. Dlatego zastrzegłem, że to informacje niepewne. Tylko że dziwnie zgodne z tym, co sygnalizuje nasz wywiad. Podobno Moskwa śle jakieś sygnały i coś organizuje...
- A bo to pierwszy raz.
- Tak, ale tym razem wszędzie mówi się o Polsce.
DZIEŃ CZWARTY
poniedziałek
Czekali na parkingu przed Dworcem Centralnym, w samym sercu Warszawy. Nawet najbystrzejszy obserwator nie rozpoznałby w nich terrorystów wyruszających na akcję. Dwaj Rumuni, dwaj Czesi i Marek Nowicki Lambda z uwagą pochylali się nad uniesioną klapą szarego poloneza.
- Wzięliśmy go z Wawra - Nowicki manipulował przy świecach zapłonowych, pułkownik Majski przytrzymywał przewód i uważnie słuchał. - Dom był pusty. Jest szansa, że przez kilka dni nikt się nie zorientuje, że samochód zniknął. Tam dalej stoi wiśniowy fiat z Mokotowa, też z pustej willi.
- W porządku - Majski wyprostował się, wycierał usmarowane ręce - to dla was.
Wręczył Nowickiemu podrobione dokumenty obu samochodów oraz neseser z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi i z ukrytą w podwójnym dnie bronią. Były tam dwa pistolety z tłumikiem, noktowizorem, celownikiem optycznym, dodatkowa lufa zwiększającą celność strzału z dalszej odległości i cztery magazynki.
- Broni użyjcie tylko w ostateczności - Majski uścisnął dłoń Nowickiemu. - Jeśli się uda - szepnął mu do ucha - koniec z rozbijaniem szyb i nosów. Organizacja awansuje was, dostaniecie poważniejsze zadania i... odpowiednią do zasług płacę.
- Uda się, towarzyszu Mór. Ręczę, że się uda.
Majski nie kontynuował rozmowy. Bez słowa podszedł do czterech pozostałych, podał każdemu dłoń, klepnął kordialnie po ramionach i mrugnął porozumiewawczo.
- No to w drogę, towarzysze. Kierunek Grudziądz, jednostka wojskowa 1229. Reszta jak na planie. - Odwrócił się i nie oglądając się zbiegł po schodach prowadzących do przejścia podziemnego. Był pewien, że ta piątka nie sfuszeruje sprawy. Z ruchów i gestów każdego z nich emanowała spokojna pewność i poczucie własnej wartości.
*
Nie musieli zbytnio śpieszyć się. Akcję zaplanowali na drugą w nocy, porę najmniejszej czujności w koszarach, czas gdy ci, którzy mogą spać, już się położyli, a ci którzy muszę wstawać, jeszcze się nie zbudzili.
Minęli granicę województwa warszawskiego i zjechali w boczną drogę. Alfa wymienił tablice rejestracyjne obu samochodów.
- Można palić - Lambda nieformalnie przejmował dowództwo grupy. Nikt nie protestował; był na swoim terenie, znał język i obyczaje.
Czesi usiedli na masce fiata, Rumuni i Nowicki krążyli wokół poloneza, dłubiąc butami w ziemi, spluwając przez zęby.
- O czym tam myślisz? - Alfa podszedł do Omegi.
Myśleli wszyscy o tym samym. Dopiero teraz zaczynali uświadamiać sobie ryzyko przedsięwzięcia. Najmniejszy błąd mógł postawić na nogi trzy bataliony wojska. Majski nie podał liczby żołnierzy stacjonujących w koszarach, ale znając plan obiektu i strukturę sił zbrojnych, można było ją oszacować na tysiąc, półtora. Przeciwko pięciu.
- O pogodzie - Pupil nie miał ochoty na rozmowę.
- U nas w Sibiu mawiają - Tutescu nie ustępował, musiał się wygadać - najpierw strzelaj, potem myśl. W ten sposób popełnisz tylko jeden błąd.
- Bardzo słusznie - Lambda włączył się do dyskusji. - Koniec myślenia. Ruszamy!
*
Do Grudziądza dojechali przed dziesiątą, Lambda polecił Czechom zatrzymać się przed miastem, sam ruszył na rekonesans.
Przed dworcem, jak zwykle w tym mieście pustawym, wysiadł z samochodu i poszedł wolno w kierunku centrum. Wąskie,
brudne ulice tonęły w mętnym świetle. Przechodniów nie było. Mimo rewolucji i ewolucji, ciągle kwaterowało tu kilkanaście jednostek wojskowych i ciągle aktualne było powiedzonko głoszące, że rzucając kamieniem przed siebie, musi się trafić albo w żołnierza, albo w prostytutkę. Te o tej porze zabawiały się z żołnierzami już w bardziej niż ulica ustronnych miejscach.
Z hukiem przetoczył się jeden z dwóch kursujących tu tramwajów. Lambda dogonił go i wskoczył w biegu. Wysiadł na następnym przystanku. Z pobliskiej knajpy dochodziły echa pijackiego śpiewu. Niespiesznie uchylił drzwi.
Przez chwilę nie mógł dojrzeć niczego poza chmurą dymu i piwnych oparów. Mrużąc oczy, przepchnął się do wnętrza, usiadł przy stoliku pod oknem, jedynym wyglądającym w miarę schludnie.
- Słucham pana - nie wiadomo skąd pojawiła się kelnerka, stara kobieta o brunatnych zębach i kartoflanej twarzy.
- Kawę.
- Z cukrem?
- Bez - nie cierpiał kupieckiej uprzejmości.
- Przepraszam, że się dosiadam, ale Górny jestem, kolejarz - ośliniony typ pojawił się natychmiast po odejściu kelnerki, chwiał się i wyciągał rękę w geście powitania.
Lambda miał ochotę na kawę, chciał ją wypić w spokoju, wolał nie prowokować awantury.
- Kowalski - przywitał się z pijakiem.
- Kowalski? Kowalski? Może ten Kowalski z telewizji? - facet był namolny, koniecznie chciał rozmawiać.
- Której?
- Co której?
- Kowalskiej?
- Panie, jakiej Kowalskiej?
- Z telewizji.
- Co z telewizji? - kolejarz przestał nadążać, wybałuszył oczy w bezgranicznym zdumieniu.
- Kowalski.
- Nie, Kowalska.
- Panie, co pan?
- Kowalski, z telewizji.
Tego było już za wiele. Pijak machnął ręką.
- Chyba sobie pójdę. Górny jestem.
- Z telewizji?
- Górny? Tak, chyba Górny, kolejarz... kolejarz z telewizji.
Lambda odprowadził wzrokiem kręcącego głową nieboraka, uśmiechnął się. Kelnerka podała kawę. Zapłacił, wypił, przez pół godziny krążył po mieście, potem wrócił na dworzec. Alfa i Beta podrzemywali w poczekalni. Gdy skrzypnęły drzwi, przeciągnęli się leniwie, jak zmęczeni podróżni i ospale poczłapali do wyjścia.
Podjechali pod koszary. Ich plan mieli w głowach, ale konfrontacja szkicu z rzeczywistością zazwyczaj bywa przydatna. Dwieście metrów przed jednostką od szosy odchodziło odgałęzienie prowadzące do głównej bramy. Nie skręcili w nie, lecz pojechali dalej, drogą ciągnącą się wzdłuż siatki odgradzającej teren koszar. Zawrócili, raz jeszcze przyjrzeli się okolicy. Nic ich
nie zaskoczyło. Za ogrodzeniem wznosiły się długie, parterowe baraki, według planu pomieszczenia gospodarcze. Między nimi a siatką prowadziła wąska ścieżka, po której przechadzał się uzbrojony wartownik. Dalej, od miejsca gdzie kończył się płot, rozpoczynały się ugory. Między kępami zarośli wiła się polna droga, przejezdna i sucha.
- Okay - mruknął Lambda i zawrócił w stronę miasta.
W okolicy teatru minęli się z fiatem, który zgodnie z umową ruszył z ukrycia o pierwszej. Lambda i prowadzący drugi wóz Omega mrugnęli światłami. Krążyli jeszcze jakiś czas po ulicach, trochę z nudów, trochę z chęci poznania trasy, którą być może będą musieli uciekać.
Kilka minut przed drugą znów znaleźli się na szosie i minęli koszary. Znużony wartownik przysypiał oparły o betonową ścianę baraku. Zjechali na ścieżkę i przyświecając sobie już tylko latarkami doprowadzili samochody do zagłębienia, osłoniętego gęstymi zaroślami. Znajdowali się niemal naprzeciw bramy głównej, tyle że po drugiej stronie koszar. Przez wąską furtkę wychodzili tędy na ćwiczenia nie eleganccy chłopcy w galowych mundurach, lecz zmęczeni i zniechęceni żołdacy w spłowiałych, powycieranych uniformach typu „moro”, odziedziczonych po poprzednich rocznikach.
Oparli się o siedzenia, założyli ręce na karkach i przez godzinę trwali w absolutnym milczeniu, nie zmieniając pozycji. Jednym z najtrudniejszych elementów szkolenia, które przeszli, była nauka cierpliwości.
Kto ją opanował, ten wiedział, że jeśli nie można uniknąć czekania, to należy się z tym pogodzić i po prostu czekać, nie tracąc przy tym sił na tzw. zabijanie czasu.
Dziesięć minut po zmianie warty w jednostce, czyli dziesięć minut po drugiej Lambda opuścił ramiona i wysiadł z samochodu. Nie musieli przypominać sobie głośno szczegółów planu. Alfa natychmiast ruszył za nim. Beta zajął opuszczone miejsce za kierownicą.
Przeczołgali się kilkadziesiąt metrów, pod furtkę pilnowaną przez wartownika. Jarzeniowa lampa wisiała nad budką strażniczą, żołnierz z bronią przewieszoną przez ramię chodził po prostokącie, którego podstawami były furtka z częścią ogrodzenia, a z przeciwnej strony tylna ściana budynku sztabu. Lambda uniósł ramię i nakazał Alfie, by przeczołgał się wzdłuż ogrodzenia pod słup, na którym była osadzona bramka. Sam cofnął się kilka metrów, otrzepał z ziemi, wsunął do ust zmiętego papierosa i zataczając się ruszył w kierunku wartownika.
- Stój, kto idzie?
- Ticho, ticho - bełkotał, zgodnie z niezbyt jasnym poleceniem Mora, po rosyjsku - spiczki u was jest?
- Stój, bo będę strzelał.
- No wot i durak! A strielaj, strielaj, ubiwaj starika, katoryj iz Sybirii do radnoj Polszy prijechał... put potieriał - zataczał się coraz mocniej - i kurit nie możet.
- A idź do diabła - żołnierz sięgnął do kieszeni.
- Da, da konieczno - Lambda stanął naprzeciw niego.
Błysnął płomyk zapalniczki.
- Masz - mruknął wartownik. W tym momencie Lambda wyjął z kieszeni lewą rękę i strzeli! wartownikowi prosto w twarz. - Moje oko - jękną! żołnierz padając jak ścięty.
- Spokojnoj noczi, eto tolko gaz - Lambda do końca nie wychodził z roli.
Asekurujący go Alfa mignął trzykrotnie latarką. Wkrótce pod siatką znaleźli się Eta i Omega. Cała czwórka przebiegła przez oświetlony prostokątny plac i przywarła do ceglanej ściany budynku sztabu. Musieli śpieszyć się. Było dwadzieścia po drugiej, za półtorej godziny nastąpi zmiana warty i rozpocznie się pościg.
Zagrażało im jeszcze dwóch wartowników - ten, który przebywał w sztabie i w każdej chwili mógł podejść do okna, i drugi, strzegący parku maszynowego, mający w polu widzenia cały, rzęsiście oświetlony teren koszar.
Lambda kilkoma wprawnymi gestami rozdzieli! zadania. Rumuni zdjęli buty i bezszelestnie wślizgnęli się do budynku. Drzwi wejściowe, tak jak zapowiedział Mór, były otwarte - wojsko pozostało ostatnią już chyba instytucją, która bardziej ufała ludziom niż kluczom.
Na parterze nie spotkali nikogo. Nie zaskoczyło ich to. Wiedzieli, że wartowanie w sztabie jest synekurą strzeżoną dla protegowanych różnych koszarowych osobistości i sprowadza się do drzemki na dywanie w pomieszczeniu przylegającym do kancelarii dowódcy pułku. Nie potrzebowali latarki, znali na pamięć nawet liczbę stopni prowadzących na piętro.
Zza uchylonych drzwi dobiegało miarowe posapywanie. Alfa wszedł do środka, przez chwilę stał nad śpiącym, przyglądał
mu się uważnie niczym anioł stróż. Potem lekko podskoczył i tyłem stopy kopnął leżącego w kark. Uderzenie, przećwiczone setki razy, było tak precyzyjne, że rozłupało i wybiło tylko jeden z kręgów. Wartownik nawet nie jęknął.
W tym samym czasie Eta i Omega zasztyletowali żołnierza pilnującego parku samochodowego.
Minutę później cała trójka spotkała się na progu sztabu.
Alfa przebiegł na tył budynku i mrugnął latarką. Po chwili wprawne ucho mogło wyłowić z ciszy szum uruchamianych silników. Lambda, który nie brał udziału w likwidowaniu wartowników na terenie koszar, zdążył w tym czasie wrócić do poloneza i podjechać nim pod furtkę. Polecił Becie, by pozostał przy samochodach, a sam dołączył do trójki pozostałych.
Nie kryjąc się już zbytnio przebiegli asfaltową drogę dzielącą budynek sztabu od trzech ceglanych gmachów, w których przebywało wojsko. Zatrzymali się przy pierwszym, najbliższym furtki. Bezszelestnie wślizgnęli się na korytarz. Było zupełnie ciemno, mogli liczyć już tylko na plany Mora i własną pamięć, zapalanie latarki było zbyt niebezpieczne.
Budynek miał trzy piętra. Na parterze znajdowały się sale do zajęć teoretycznych. Nad nimi pomieszczenia mieszkalne. Na każdym z pięter kwaterowała jedna kompania, złożona z trzech plutonów. Każdy pluton miał własną salę. Na poszczególnych piętrach, oprócz izb żołnierskich były jeszcze: świetlica, kancelaria dowódcy kompanii, kanciapa szefa i pisarza oraz to co najważniejsze, czyli zbrojownia. Wejść na długi korytarz można
było przez dwie pary wahadłowych drzwi, umieszczonych w jego przeciwległych krańcach. Nad bezpieczeństwem każdej kompanii czuwał dyżurny podoficer, który jednym ruchem mógł wcisnąć guzik alarmu lub strącić słuchawkę beztarczowego telefonu połączonego z wartownią i w ten sposób postawić na nogi całą jednostkę. Powodzenie akcji zależało od tego, czy nie dadzą dyżurnemu czasu nawet na tej jeden, błyskawiczny ruch.
KOMPANIA TRZECIA W JW 1229 1 - drzwi wahadłowe, 2 - biurko dyżurnego, 3 - świetlica, 4 - sale żołnierskie, 5 - kancelaria, 6 - zbrojownia, 7 - łazienka, toalety
Podpełzli pod drzwi. Lambda umocował tłumik na lufie pistoletu, a Alfa i Eta wsunęli między zęby noże. Omega dotknął leciutko drzwi, bał się, by nie zaskrzypiały. Pchnął delikatnie lewe skrzydło. Nie ustąpiło. Wzmocnił siłę nacisku. Dalej nic. Przyklęknął i uniósł się lekko, aby sięgnąć oczami do górnej, oszklonej części drzwi. Widział tylko fragment korytarza, pustego. Ale natychmiast zorientował się w sytuacji i pogroził kułakiem niewidocznemu wrogowi. Dyżurny, widocznie jakiś „stary” żołnierz, któremu żal było każdej chwili snu, zabezpieczył się przed nieoczekiwaną wizytą w najbardziej prymitywny sposób. Przełożył po prostu przez poręcze drzwi miotłę o długim trzonku. Takiego skobla nie można było usunąć, nie wywołując hałasu.
Lambda klęknął za plecami Omegi. Sprawa była oczywista. Przyłożył do szybki gumową przyssawkę, diamentem wyciął kilkunastocentymetrowy otwór. Usunięte szkło odłożył na podłogę. W jego miejsce wsunął lufę pistoletu. Szarpnął drzwiami. Cisza. Wartownik prawdopodobnie spał w najlepsze. Trzeba było tak hałasować, by obudzić właśnie jego, a nie któregoś z żołnierzy. Szarpnął ponownie, skobel zakołatał głośniej. Gdzieś w głębi korytarza rozległ się trzask odsuwanego krzesła.
Przywarli do posadzki. Tylko Lambda obserwował przedpole. Widział niewiele, jedynie fragment przeciwległej ściany pociągniętej siną emalią oraz skrawek wyłożonej białymi kafelkami podłogi.
Zza załomu wyłoniła się sylwetka żołnierza, maskującego pośpiesznie resztki rozespania. Obciągał nerwowo mundur, poprawiał pasek pod brodą.
Lambda nie mógł spudłować, każdy krzyk czy jęk groził zbudzeniem śpiącej obok kompanii.
Nie spudłował. Trafił prosto w serce.
Wsunął dłoń do otworu w szybie i wyciągnął miotłę. Wbiegli na korytarz i odciągnęli zakrwawione zwłoki pod biurko. Omega z kieszeni zastrzelonego wartownika wyjął woreczek z kluczami.
Gdyby teraz któryś ze stu śpiących za trzema drzwiami żołnierzy zechciał do ubikacji... Lambda poczuł mrowienie w karku.
Omega, wyszkolony w otwieraniu najprzemyślniejszych zamków i w unieszkodliwianiu systemów alarmowych, nachylił się nad przytwierdzonym do biurka dyżurnego pulpitem z kilkoma przyciskami i lampkami. Natychmiast oszacował jego wartość - zwyczajna chałtura, wykonana najprawdopodobniej własnym sumptem przez służących w armii absolwentów technikum elektronicznego, którzy zapragnęli zasłużyć na kilka dni urlopu. Nie groziło żadne niebezpieczeństwo, urządzenie działało tylko wtedy, gdy ktoś je uruchamiał. Służyło zapewne głównie do ogłaszania pobudki i nocnych alarmów.
Bezszelestnie przesunęli się pod obite blachą drzwi zbrojowni, szli dotykając posadzki zewnętrznymi krawędziami stóp. To cichszy sposób niż stąpanie na palcach.
Omega uniósł prawą dłoń w ostrzegawczym geście. Władza późnego komunizmu nie ufała swym żołnierzom - drzwi pomieszczenia, w którym przechowywano broń strzegli nie tylko związani przysięgą wartownicy, ale i urządzenia alarmowe. Nowa władza, demokratyczna i wybrana przez naród jeszcze nie
zdemontowała tych zabezpieczeń. Wystarczyło, by niepowołane ręce przekręciły klucz w zamku, a na wartowni przy bramie głównej i w pomieszczeniu oficera dyżurnego włączały się dzwonki ostrzegawcze.
Omega przyklęknął i skinął na Alfę, by skierował światło latarki na obudowę zamka. Urządzenie alarmowe było precyzyjne, ale jak wszystko produkowane seryjnie, nie stanowiło przeszkody dla zawodowców.
- Droga wolna - Omega podniósł się z kolan.
- Nie zawyje? - Lambda niepewnie spoglądał na wciąż jeszcze zamknięte drzwi.
- Nie.
- Wchodzimy - Lambda nacisnął klamkę i ostrożnie pchnął ciężkie drzwi. Lekko skrzypnęły zawiasy. Ale był to jedyny odgłos, jaki się rozległ.
Wbiegli do środka. Karabiny stały na stojakach, spięte łańcuchami. Nie bawili się w otwieranie kłódek, Alfa przeciął jedno ogniwo cęgami zestawionymi z noża saperskiego i pochwy. Lambda przytrzymał osuwające się żelastwo.
- Szybciej - syknął zarzucając na plecy dwa karabiny Kałasznikowa.
Eta tymczasem mocował się z zamkiem metalowej skrzyni, w której znajdowała się amunicja.
- Dawaj - Omega raz jeszcze błysnął umiejętnościami i po trzech sekundach uniósł wieko.
Otwierał już takie zamki, miał w dorobku i sejfy na plebaniach, i pancerne szafy w gabinetach sekretarzy partii.
Wrzucili do kieszeni po kilka pudełek z nabojami. Eta zebrał do brezentowego worka magazynki. Nie tracąc czasu na zamykanie drzwi - skoro na środku korytarza leżał zakrwawiony trup, wszelki kamuflaż tracił sens - wybiegli na schody. Lambda rzucił jeszcze okiem na zegar zamontowany nad biurkiem dyżurnego. Była druga czterdzieści sześć.
Gnali co sił ku zbawczej furtce. Gdy minęli sztab, usłyszeli jak Beta uruchamia silniki samochodów, jednego, potem drugiego. Przeskoczyli nad sparaliżowanym wartownikiem, leżał na wznak, miał otwarte szkliste oczy i mocno ściskał karabin. „Chyba miał broń na plecach - Lambda w pośpiechu rejestrował szczegóły.
- Czyżby
zdołał ją zdjąć? A gdyby wystrzelił. Gówniarze
od
gazu”.
Najpóźniej za godzinę i dziesięć minut zostanie ogłoszony alarm w całej armii. Powinni być już wtedy bardzo daleko od Grudziądza. Polonez prowadzony przez Lambdę ruszył na północ, w kierunku Gdańska, fiat z Czechami - na południe, do Bydgoszczy.
*
O piątej, jak zaplanowali, oba samochody stały już puste w bocznych uliczkach wielkich miast. Miały niedomknięte drzwi i kluczyki w stacyjkach. Do poloneza wsiadło trzech pijanych
jegomościów wracających z całonocnej libacji. Wsiadło i pojechało w Polskę. Natomiast nieletni uciekinier z domu poprawczego urządził sobie przejażdżkę wiśniowym fiatem po ulicach Bydgoszczy. Nie potrafił prowadzić i rozbił wóz na ostrym zakręcie.
*
Tuż przed szóstą Eta i Omega wsiedli do ekspresu „Kujawiak”, łączącego Pomorze ze stolicą. Wyglądali na zaaferowanych księgowych lub akwizytorów, jadących do Warszawy w interesach. Mieli na sobie szare garnitury, wąskie krawaty i jasne prochowce - atrybuty przeciętności. Ich bagaż stanowiły czarne nesesery, mieszczące rozłożone na części karabiny Kałasznikowa oraz niezbędny sprzęt: latarkę, klucze, nóż saperski... Walizeczki były dość ciężkie, ale nieśli je z taką lekkością, że krążący po stacji patrol żandarmerii nawet na nich nie spojrzał. Nie kontroluje się przecież księgowych zmagających się z gospodarką rynkową.
W Toruniu do przedziału zajrzał kolejny patrol. Dowódca, wąsaty kapral, zapytał o bagaż. Eta uniósł zmęczone powieki i skinieniem głowy wskazał na półkę.
*
O szóstej do trzech różnych wagonów ekspresu „Portowiec”, kursującego na trasie Gdańsk-Warszawa, wsiadło trzech mężczyzn, z podobnymi walizeczkami. Nikt oczywiście nie zwrócił na nich uwagi, zwłaszcza że pociąg wiózł komplet pasażerów i na peronie było dość tłoczno. W Malborku stali ponad
godzinę, pasażerowie niecierpliwili się, ale pociąg nie ruszał. Sprawdzający dokumenty żołnierze w czapkach z białymi otokami milczeli jak głazy. Ani Jan Wolski, ani Robert lis, ani Antoni Rawicz nie wzbudzili ich podejrzeń. Wszyscy byli zameldowani na terenie Wybrzeża, tam pracowali i z racji wykonywanej pracy mieli pełne prawo podróżować co jakiś czas do stolicy. Ich skromnego bagażu nie opłacało się kontrolować, w końcu szukano karabinów maszynowych, a nie pudełka zapałek.
*
Tej samej nocy we wsi Wielka Góra na Białostocczyźnie niejaki Alfons Żyrć wpadł po pijanemu do studni. Przybyła na miejsce ekipa dochodzeniowa w pełni potwierdziła ustalenia gminnego posterunkowego - nieszczęśliwy, ale bardzo typowy dla zapijaczonej polskiej wsi wypadek. Nakazała zamknięcie studni i zapowiedziała przyjazd Sanepidu.
Tylko pułkownik Majski mógł połączyć tragiczne dla rodziny Żyrciów wydarzenie z napadem na odległą jednostkę wojskową. Tylko on wiedział, że przed trzema laty szeregowy Żyrć, skuszony obietnicą częstszych przepustek i wygodnych wart w gmachu sztabu, zgodził się współpracować z „kontrwywiadem”. Miał tropić szpicli czyhających na polskie przemiany, szczególnie Niemców, Ślązaków oraz komunistów. Szpiegów w szeregach żołnierzy jednostki 1229 nie wykrył, sporządził jednak bardzo dokładny jej opis i przekazał precyzyjne dane o panujących w niej zwyczajach.
Resztą zajął się pułkownik Majski, czy raczej wybrany przez niego członek Organizacji, który wczorajszego wieczoru odszukał Żyrcia podając się za dawnego przyjaciela. Żyrć spotkał więc przyjaciela, którego co prawda nie bardzo poznawał, ale bardzo polubił. Nie dość bowiem, że koleś był nader rozmowny, to jeszcze stawiał kieliszek za kieliszkiem. A potem... Nie, lotu w studni spojony Żyrć już nie pamiętał.
*
Gamma i Delta leżeli w łóżkach i wpatrywali się w sufit. Podobnie jak ich duchowi pobratymcy uczestniczący w akcji na koszary, obaj funkcjonariusze Stasi mogli trwać w bezruchu długie godziny. Brunner myślał przy tym o panienkach, Beck o suficie.
Ktoś zastukał do drzwi. Nie zareagowali, byli przecież głuchoniemi. Stukanie powtórzyło się, potem lekko skrzypnęły zawiasy.
- Hej, panie - chłopak w hotelowej liberii szarpnął leżącego bliżej drzwi Gammę - to dla pana - wręczył mu zaklejoną, szarą kopertę,
- Deak, deak - Gamma wydał nieartykułowany dźwięk, mający być potaknięciem i podziękowaniem zarazem. Wyjął spod poduszki portmonetkę i wcisnął chłopakowi zielony, pięciotysięczny banknot. Poczekał, aż wyjdzie, po czym rozerwał kopertę.
- Hej, Kurt, zaczyna się! - mówił po niemiecku, zapominając o ostrożności. - Na razie ruszam sam. Już, teraz!
- Dokąd?
- Kto mniej wie, ten dłużej żyje - spalił karteluszek, spłukał popiół w łazience.
Zszedł, zgodnie z poleceniem, do hallu. Tam, mimo dość dużego ruchu, natychmiast dostrzegł smukłego mężczyznę o ciemnych melancholijnych oczach. Człowiek ów zgodnie z wiadomością przekazaną przez posłańca, trzymał w ręce parasol.
- Proszę za mną - nieznajomy odczekał, aż Gamma zbliży się do niego - przysyła mnie Mór - rozwiewał ewentualne wątpliwości.
Plac Konstytucji, przy którym znajdował się hotel, miejsce wybrane niegdyś przez komunistów na scenę nieustających zabaw, tonął w ciemnościach. Z planów zbudowania sali balowej pod gołym niebem udało się zrealizować jedynie fragmencik dotyczący oświetlenia - postawiono tam masywne, obwieszone latarniami kolumny. Teraz paliła się już tylko co trzecia.
- Proszę - nieznajomy otworzył drzwi zielonego volvo.
Gamma wsiadł bez słowa.
Przejechali przez most Berlinga, skręcili w kierunku Wału Miedzeszyńskiego - asfaltowej drogi ciągnącej się na południe, wzdłuż niezagospodarowanego brzegu Wisły. Formalnie była to jeszcze Warszawa, ale faktycznie już zupełna dzicz. Nawet szukający ustronnych miejsc alkoholicy i gwałciciele rzadko tam zaglądali.
Nieznajomy zatrzymał samochód.
-. Może mi pan podać torbę z tylnego siedzenia - mówił zimnym, metalicznym głosem.
Gamma odwrócił się, pochylił... poczuł potworny trzask w głowie i zapadł w ciemność.
*
Komisarz Wirski z wydziału kryminalnego komendy stołecznej początkowo nie uchodził za orła. Koledzy traktowali go protekcjonalnie, przełożeni zlecali sprawy raczej drugorzędne - jakieś pijackie rozróby czy gwałty w praskich melinach. Rozwiązywał nie więcej niż jedną trzecią.
Adama Wirskiego dostrzegli ludzie pułkownika Majskiego jeszcze podczas jego studiów na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Zwrócił ich uwagę, gdyż był nie tylko teoretyzującym, ale i praktykującym materialistą. Życie traktował rzeczywiście wyłącznie jako formę istnienia białka, nie angażował się w żadną działalność polityczną. Mawiał: „Białko tworzy molekuły, nie partie”, nie uznawał przyjaźni ani miłości: „Nie dorabiajmy ideologii do procesu samoodtwarzania się białka”, a po pogrzebie matki powiedział jedynie, że proces rozkładu białka przebiega najintensywniej w ziemi. Ta wypowiedź sprawiła, że już następnego dnia ludzie Majskiego zaproponowali mu nawiązanie współpracy w zamian za „środki na podtrzymanie procesów życiowych białka, które przybrało formę Adama Wirskiego”. Miało się ono zajmować zatrzymywaniem czynności ustrojowych
innych białek - niebezpiecznych dla obowiązującego wówczas ustroju (państwowego). Wirski zgodził się i bardzo szybko zyskał pozycję najbardziej perfekcyjnego, płatnego mordercy w resorcie. Po rozpędzeniu Służby Bezpieczeństwa nie zerwał kontaktów z Majskim i niejako automatycznie znalazł się w Organizacji. Mógł co prawda wzorem wielu, wcale nie lepszych od niego, zaoferować swe usługi nowym władzom, ale ponieważ białko nie może mieć poglądów, co często powtarzał, nie może też ich zmieniać. Pozostał więc przy swoich pierwszych pracodawcach jako niezawodny i zawsze gotów do czynu Białko.
- Was ist los? - Gamma ocknął się. Był związany w kabłąk, tak że każdy ruch podkurczonych nóg i wsuniętych między nie ramion zaciskał mu pętlę na szyi. Kątem oka spojrzał na plecy mężczyzny, opierającego się łokciem o okno i patrzącego gdzieś w mrok.
Wirski milczał, nie interesowało go, kogo zabija ani za co. Nie miał żadnych skłonności sadystycznych, po prostu przyjmował zlecenie i wykonywał je jak malarz czy monter anten satelitarnych.
- Chcę
się widzieć z... - Gamma ugryzł się w język. Zrozumiał, że
Mór został zdemaskowany, że człowiek za kierownicą nie
należy do Organizacji. Niepotrzebnie się odzywał, powinien
dalej grać rolę głuchego Polaka, ale wychodząc z hotelu wdał się
w rozmowę. Skąd mógł przypuszczać. Nie, nie popełnił błędu,
przynajmniej wówczas, teraz to co innego, trzeba
milczeć...
Miękki
ucisk w głowie obezwładniał myśli, nie pozwalał
na
skupienie się... Każde przełknięcie śliny wywoływało ból
naprężonego gardła. Czy po to uciekł z podpalonego przez rozwścieczony tłum budynku urzędu bezpieczeństwa w Leibnitz, by dać się udusić w tej przeklętej Polsce, od której cały ten burdel się zaczął. Nie, nie będzie milczał. - Czego pan chce ode mnie? - wychrypiał.
Białko milczał. Nasłuchał się już w swej pracy nie takich jęków.
Gamma jeszcze kilkakrotnie próbował nawiązać z nim kontakt, ale na próżno. Doszedł w końcu do wniosku, że ten mężczyzna wykonał już swoje zadanie i czeka teraz na kogoś, komu przekaże więźnia „Bylebym się do tego czasu nie udusił” - pomyślał, przebierając zdrętwiałymi palcami.
Białko włączył radio. Wysłuchał wiadomości, które nie interesowały go w najmniejszym stopniu. „Tu polskie radio Warszawa. Minęła godziną dwudziesta trzecia trzydzieści”.
Spiker mówił na tyle wyraźnie, że Gamma, znający rosyjski i serbski, zrozumiał komunikat „To już tyle godzin tu leżę - myślał, starając się przypomnieć moment wyjścia z hotelu - była chyba szósta albo siódma...” Zebranie nawet najprostszych myśli sprawiało mu niesłychaną trudność. Właściwie nie potrafił już myśleć.
Minął jeszcze kwadrans i Białko uruchomił silnik. Wyjechał zza zarośli na drogę i ruszył w kierunku Warszawy. Gamma starał się zorientować dokąd jadą, nie znał okolicy, widział tylko fragmenty nocnego nieba i blaski latarń. Te ostatnie stawały się coraz częstsze, a więc wracali do miasta. Odetchnął z ulgą - jeśli bolesne chrypnięcie można nazwać oddechem.
Po kilkunastu minutach zatrzymali się. Nieznajomy wysiadł z samochodu, otworzył bagażnik i wyjął zeń coś ciężkiego. „Tak, bardzo ciężkiego” - Gamma zezował na pochyloną postać.
Były to dwa. kawałki szyny kolejowej. Białko ułożył je obok poręczy mostu. Wyciągnął z samochodu spętaną ofiarę. Gamma poczuł ból w plecach, upadł na jakiś kamień.
- Czto ty choczesz sdiełat - nie wiedział już w jakim języku ma mówić. W ręce nieznajomego błysnął nóż. - Nie ubiwaj!
Białko pochylił się nad jeńcem, przesunął nożem wzdłuż nogawek spodni, rozciął rękawy marynarki i koszuli. To było prostsze niż rozbieranie spętanego człowieka. Strzępy ubrania wkładał do czarnego foliowego wora. Na wierzchu położył szynę, związał pakunek, uniósł i cisnął do wody.
Gamma zrozumiał, że są na moście. Dygotał z zimna i strachu, leżał nagi na betonie, tak jak kiedyś ta kretynka, której zachciało się zakładać w Leibnitz partię wolnych demokratów. Ale ją wypuścili, a co będzie z nim...
Najbardziej przerażały go wprawne, niemal automatyczne ruchy tamtego. Białko pracował pewnie, bez emocji. Drugą szynę ułożył na spodzie czarnego worka, podobnego do tych, w jakich Amerykanie wywozili z Wietnamu swoich zabitych. Potrząsnął worem, badając jego wytrzymałość i ułożenie żelastwa.
Gamma z trudem chwytał powietrze, gdyż podczas ściągania butów pętla mocniej ścisnęła mu szyję.
Białko chwycił go za pas i zaczął wsuwać do worka, głową w dół.
- Miałeś milczeć, nawet gdy się pieprzysz - przekazał ofierze posłanie od pułkownika Majskiego.
Gamma zrozumiał. Wylot worka zamknął się i wraz z niebem zniknęła świadomość.
Białko mocno zaciągnął linkę, zrobił nożem kilka nacięć w nieprzemakalnej folii, tak by woda mogła dostać się do wnętrza worka i pomagając sobie kolanem, uniósł pakunek na wysokość balustrady. Rozejrzał się wokół - było pusto i cicho. Pchnął wór przed siebie. Nie obchodziło go, czy spętany Gamma jeszcze żyje czy udusił się podczas pakowania. Nie miał zresztą pojęcia kogo zabija, znał tylko pseudonim ofiary. Gdy na dole rozległo się ciężkie pluśnięcie odszedł od poręczy, wsiadł do samochodu i powoli odjechał. Na moście parkował dokładnie 58 sekund.
*
Delta nudził się niezmiernie podczas spektaklu. Nigdy nie przepadał za teatrem, przedstawienia rozgrywające się na jednej scenie wydawały mu się drętwe i sztuczne w porównaniu z filmem czy życiem. Teraz dodatkowo nie rozumiał ani słowa. Scenografia była typowo polska, to znaczy bardzo oszczędna, by nie rzec uboga, aktorki starawe i nawiedzone - nie miał więc nawet na czym zatrzymać oka. A musiał wytrzymać całe dwie godziny.
Kappa tymczasem zastanawiał się, dlaczego akurat tego dnia musiała być wystawiana trzyaktówka jakiegoś współczesnego pismaka, katującego widownię swymi psycho-socjo-politycznymi urojeniami. Sala była dzięki temu niemal pusta, tak że wyjście któregokolwiek z widzów w trakcie przedstawienia byłoby przez wszystkich zauważone. A oni chcieli pozostać możliwie najmniej widoczni. Zerknął kątem oka na Niemca, z trudem powstrzymał uśmiech, widząc jego znudzoną, głupawą minę.
Dotrwali do drugiego antraktu. Przeczekali w toalecie trzy dzwonki i przemknęli po cichu na zaplecze. Ukryli się w garderobie Boreckiej - kapryśnej gwiazdy ściągniętej specjalnie z Paryża do odegrania roli Helli w Mistrzu i Małgorzacie.-Dziś Borecka nie występowała, ale zgodnie z zastrzeżeniem w kontrakcie do jej garderoby nikt nie miał wstępu. Oczywiście prócz Delty i Kappy, którzy nie liczyli się ani z zachciankami aktorek, ani z zakazami dyrekcji Teatru Powszechnego. Jedyną osobą, której byli skłonni się podporządkować, był towarzysz Mór. On też przysłał ich tu z, dość zresztą prostą, misją.
O dwudziestej drugiej spektakl skończył się, za cienkimi ściankami rozległy się głosy zmęczonych aktorów, przeklinających tępą publikę, autora sztuki, a nade wszystko reżysera każącego im grać przed pustą widownią. Trwało to zbiorowe narzekanie dziesięć minut, wyrobnicy muzy w pośpiechu pozbywali się makijażu i pędzili do domu.
Delta i Kappa mieli natomiast dużo czasu. Nie chcąc ryzykować, odczekali aż do północy.
W gmachu było ciemno i cicho. Przyświecając sobie latarkami szli wąskimi korytarzami, raz po raz potykając się o walające wszędzie rekwizyty.
- Polnische Wirtschaft - warknął Delta.
Idący przed nim Kappa zgasił latarkę, ukrył się za filarem i podstawił mu nogę.
- Cholerna latarka, kupiłem ją w NRD - mruczał udając, że coś manipuluje przy bateryjce. Niemiec gramolił się na czworakach i bulgotał.
Minęli jeszcze kilka zamkniętych pomieszczeń.
- Chyba tu - Kappa pamiętał plan teatru, ale w ciemności i totalnym bałaganie stracił pewność. Stał przed dość dużymi, pomalowanymi seledynową emalią drzwiami.
Delta przytaknął. Z kieszeni marynarki wyjął zestaw wytrychów. Zamek typu yale nie stawiał oporu.
Trafili dokładnie tam, gdzie chcieli, czyli do rekwizytorni. Zdjęli z wieszaków siedem habitów, wykorzystywanych w nowej wersji sztuki Wariat i zakonnica. Spektakl nie zyskał uznania ani krytyki, ani publiczności, był więc grywany dość rzadko. Zlecając kradzież akcesoriów właśnie z Teatru Powszechnego, Majski miał nadzieję, że nie zostanie ona zbyt szybko odkryta.
Wrzucili za szafę puste wieszaki, zsunęli stojaki z pozostałymi strojami. Tylko ktoś bardzo spostrzegawczy mógł dostrzec, że czegoś w tej graciarni brakuje.
Z otwarciem drzwi wejściowych do budynku również nie mieli kłopotów. Zamknęli je starannie, tak by następnego dnia nikt nie zorientował się, że ktoś buszował nocą po teatrze.
Łup złożyli w mieszkaniu na Sienkiewicza. Majski, który kilkanaście minut wcześniej odebrał od Białka meldunek o wykonaniu zadania, był w dobrym humorze. Losem piątki wysłanej do Grudziądza nie przejmował się, nie mógł jej pomóc, więc i obciążać nią systemu nerwowego nie zamierzał. Praca wymagała możliwie największego komfortu psychicznego, każde niedopatrzenie groziło nieobliczalnymi konsekwencjami. A operacja „Madonna” dopiero się przecież zaczynała.
- Winda była pusta? - zapytał pro forma.
- Wnieśliśmy po schodach, na wszelki wypadek - Kappa trochę posapywał. Delta wyglądał na bardziej świeżego.
- Bardzo dobrze... zostawcie to - wskazał na stertę habitów - i idźcie odpocząć.
Wyszedł kilka minut po nich.
DZIEŃ PIĄTY
wtorek
Dwadzieścia po czwartej Jędrzeja Pankiewicza wyrwał ze snu dzwonek telefonu. Nie otwierając oczu sięgnął po słuchawkę, był półprzytomny. Do późnej nocy dręczyły go koszmarne myśli o spisku wymierzonym w Polskę. Wiedział doskonale jakie są nastroje w wojsku radzieckim, upokarzanym na każdym kroku od czasu Afganistanu. Odwrót z Węgier, odwrót z Czechosłowacji, z Polski, z NRD, nieustanne konflikty w republikach nadbałtyckich i kaukaskich, opluwanie za każdą akcję przeciw demonstrantom. Poza tym, i to Pankiewicz mógł sobie tylko wyobrażać, butni marszałkowie musieli od jakiegoś czasu siadywać podczas narad różnych instytucji Układu Warszawskiego razem z cywilami, z jawnymi antykomunistami i przeciwnikami Rosji. Ot, choćby z takim Pankiewiczem czy Pospichalem nadzorującym resort obrony w Czechosłowacji. Żaden z sowieckich dygnitarzy nie próbował nawet przekroczyć progu nieufności, - cywilni uczestnicy narad sztabowych mieli wrażenie, że krasnoarmiejcy z dużo większą przyjemnością spotkaliby się z generalicją NATO niż z nimi. A przecież prócz armii
było jeszcze KGB, żywiące bez wątpienia podobne uczucia. I były niedobitki dawnych służb bezpieczeństwa pałętające się po całej Europie Wschodniej. Wszystko to razem stanowiło niezłą mieszaninę wybuchową. Pankiewicz niemal widział plamy krwi na garniturze prezydenta, premiera, może na sutannie prymasa. Jeśli CIA zdecydowało się dać cynk, to sprawa musiała być poważna.
- Słucham, Pankiewicz - mówił, czując jak serce skacze mu do gardła
- Panie ministrze - poznał głos generała Wolniaka, szefa Sztabu Generalnego, swego najbardziej zaufanego oficera - proszę natychmiast przybyć do ministerstwa.
- Co się stało generale - wykrztusił.
- Wybaczy pan, ale nie jest to temat na telefon...
- Wiem, ale...
- Był napad na jednostkę wojskową, są zabici - Wolniak zrozumiał, że naraża swego ministra na atak serca. Przekazał więc tylko krótki, wojskowy meldunek. I właśnie za tę syntezę intelektu z lakonicznością Pankiewicz cenił tego generała
- Będę za kwadrans - zerwał się z łóżka, omal nie wyrywając przewodu telefonicznego z gniazdka
Służbową czarną lancię prowadził sam. Resort obrony ciągle jeszcze nie zmył z siebie plamy stanu wojennego, jego szefowie, nawet jeśli byli cywilami, starali się robić wszystko, by poprawić wizerunek armii i nie prowokować opinii publicznej. Pankiewicz najchętniej przesiadłby się do „malucha”, ale protokół dyplomatyczno-ceremonialny obowiązywał, a ponadto...- te
samochody po prostu były i ktoś musiał nimi jeździć.
W kancelarii szefa sztabu znajdowało się kilku oficerów. Gdy wszedł, zerwali się z miejsc.
- Spocznij panowie, spocznij - Pankiewicz zamachał rękami, peszyły go te dowody posłuszeństwa.
Usiedli.
- Proszę o szczegóły, co się stało? - rozpiął marynarkę. Było mu duszno, większość zebranych paliła papierosy.
Generał Wolniak, czterdziestokilkuletni szczupły mężczyzna, o okrągłej, miłej twarzy podniósł się z krzesła, rozpiął raportówkę, wyjął notes.
- Był napad na jednostkę 1229 w Grudziądzu, jest trzech zabitych wartowników - jeden zasztyletowany, jeden zastrzelony, jeden z przetrąconym kręgosłupem.
- Wygląda, jakby ktoś dawał popis swych umiejętności - wtrącił któryś z pułkowników
- Tak, tak to wygląda. Czwarty sparaliżowany gazem leży w szpitalu. Skradziono osiem karabinów Kałasznikowa i prawie pięćset pocisków.
- Są jakieś ślady? - Pankiewicz był lekko oszołomiony, nie bardzo wiedział, o co pytać, jak się zachować.
- Żadnych. Wiemy tylko, że sprawcy przyjechali dwoma samochodami, strzelali z pistoletu kaliber dziewięć, marki nie udało się ustalić - Wolniak mówił zdaniami prostymi, tak jakby cały czas składał raport.
- Powinniśmy chyba powołać grupę operacyjną
- Już to w zasadzie zrobiliśmy, panie ministrze - Wolniak wsunął notatnik do raportówki, zdawał się kończyć posiedzenie
- poza tym przekazaliśmy sprawę ludziom z kontrwywiadu wojskowego.
Pankiewicz był pełen uznania dla operatywności nowych kadr, ale nie chciał dać się zepchnąć na zupełny margines. Ambicja i zwykłe wyrachowanie, kiedy jak nie w trudnych sytuacjach będzie mógł okazać, że nie ustępuje mundurowym, kazały mu przejąć inicjatywę.
- Kto koordynuje śledztwo? - zapytał tonem właściwym generałom.
- Kapitan Andrzej Rozner. To jeden z najzdolniejszych oficerów. Przed kwadransem odleciał śmigłowcem do Grudziądza.
- Czy możemy coś powiedzieć o motywach napadu?
- Jeszcze nic, oczywiście prócz zdobycia broni.
- W celu? - Pankiewicz poczynał sobie coraz pewniej.
- Gdybyśmy to wiedzieli - trochę zbity z tropu Wolniak powiódł wzrokiem- po twarzach milczących oficerów sztabowych.
- Proponuję zatem - minister przejmował nie tylko inicjatywę, ale także decydowanie - wzmocnić ochronę premiera i prezydenta. O sprawie należy też natychmiast powiadomić resort spraw wewnętrznych.
Wolniak przez chwilę uderzał palcami o wargi, polerował jakąś myśl, wreszcie odezwał się:
- Panie ministrze, może ma pan rację, ale kto przygotowując zamach na głowę państwa, zdobywałby broń w sposób, który postawi na nogi nie tylko Biuro Ochrony Rządu, ale całą policję i połowę armii. Jeśli zamach planuje szaleniec, to rzuca się po
prostu z nożem lub strzela z pistoletu zabranego posterunkowemu, jeśli zawodowiec, to czai się w ukryciu do ostatniej chwili i posługuje się sprzętem pewniejszym niż Kałasznikow.
Nie sposób było odmówić sensu tej argumentacji: Pankiewicz nie mógł się jednak uwolnić od obsesyjnej myśli o spisku na życie któregoś z polskich przywódców. Wolał dmuchać na zimne, niż czynić sobie potem wyrzuty z powodu zaniedbań.
- Sądząc z pańskiej relacji, napadu nie dokonali amatorzy? - natarł na Wolniaka.
- Z całą pewnością.
- Mamy więc na terenie kraju uzbrojonych zamachowców, którzy raczej nie wybierają się na jabłka do sadu, mogą równie dobrze zaatakować bank jak Belweder.
- Teoretycznie ma pan rację, panie ministrze - Wolniak westchnął.
- Nie igrajmy więc z ogniem... Proszę uprzedzić ministra spraw wewnętrznych - Pankiewicz zwrócił się do stojącego przy drzwiach porucznika - że jadę do niego.
*
Jędrzej Pankiewicz przekroczył bramę w tej samej chwili co pułkownik Józef Majski. Minister, opierający dłonie na kierownicy luksusowej lancii, nie znał człowieka w ciemnozielonym -
palcie. Ale człowiek w ciemnozielonym palcie znał ministra i widząc go wjeżdżającego do fortecy MSW, domyślił się, że w kraju wydarzyło się coś niezwykłego. Domyślił się nawet co.
Pankiewicz zdecydował się nie owijać niczego w bawełnę. Wprowadził szefa resortu bezpieczeństwa - mimo reform MSW nadal kojarzyło się nie z administracją, lecz z bezpieką - we wszystkie znane mu szczegóły.
- Sprawę prowadzi wywiad wojskowy - zakończył - ale nie kryję, że liczymy na waszą pomoc. Sprawcy wydostali się poza teren wojskowy, mogą pojawić się wszędzie.
- Rozumiem - Stroński był całkowitym przeciwieństwem Pankiewicza: masywny, rubaszny, potrząsający zaczesaną do tyłu czupryną siwych włosów. Obaj ministrowie nie przepadali za sobą, podległe im resorty toczyły cichą walkę o odzyskanie pozycji społecznej, nie obywało się bez skandali i awantur. - Nie sądzę jednak, by sprawą trzeba było zawracać głowę premierowi. Przecież ten człowiek pracuje nawet w niedziele.
- Nie chciałbym jednak przez niedopatrzenie lub zadufanie sprowokować katastrofy.
- No dobrze, wzmocnimy ochronę osób, o których pan mówi, ale nie wywołujmy paniki. Otoczmy dyskrecją wydarzenia w Grudziądzu, przynajmniej do czasu, gdy dowiemy się czegoś więcej - Stroński rozparł się na krześle i splótł ręce na brzuchu.
- Przecież napiszą o tym gazety!
- Czy wojsko wpuszcza dziennikarzy do koszar?
- A co ze zwłokami, mam trzech martwych chłopców. Przecież nie zakopię ich pod płotem, oni mają rodziny.
- No tak - Stroński nie lubił logiki, zwłaszcza tej, wobec której bywał bezradny - rodzinom można powiedzieć o nieszczęśliwym wypadku.
- Jaki wypadek powoduje jednocześnie śmierć przez zasztyletowanie, zastrzelenie i złamanie kręgosłupa?
- Waśnie taki, z jakim mamy do czynienia... - Panie generale, czasy rzeczywistości dekretowanej naprawdę się skończyły. My musimy wydać ciała rodzinom, musimy wytłumaczyć opinii publicznej powody tej śmierci.
- Wrzuć ich pan do dołu, potraktuj granatem i będzie wypadek - Stroński zdenerwował się. Nie lubił, gdy przypominano mu, że jest generałem policji.
- Panie generale, nie spodziewałem się - Pankiewicz, działacz ruchu obrońców praw człowieka spurpurowiał - przecież to byłaby zbrodnia, monstrualne pogwałcenie prawa.
- To byłaby polityka, panie ministrze. Proszę wierzyć nam, zawodowcom, że polityka nie jest najlepszym zajęciem dla idealistów.
- Sądzę, panie generale, że się nie rozumiemy.
- To kwestia czasu, panie Jędrzeju, jeśli wolno mi tak pana nazwać, popraktykuje pan w tym fachu przez parę lat i będziemy się rozumieli znakomicie. Ja naprawdę jestem demokratą - Stroński uśmiechnął się kordialnie, szczerze - ale proszę zapamiętać, że demokracja nie zawsze nadaje się do wszystkiego.
- Wiem, panie generale, ale tysiąc ludzi już wie, co się stało. Nie uda się odizolować tysiąca żołnierzy od miasta, od dziennikarzy węszących za sensacją. I proszę pamiętać, że nie mamy już cenzury, że następnymi ofiarami po tych trzech możemy być MY.
- Niestety, tym razem ma pan rację.
- Niestety. Kilkadziesiąt ugrupowań licytuje się dziś hasłami pacyfistycznymi - Pankiewicz, choć cywil i orędownik pokoju, od czasu objęcia urzędu bardzo identyfikował się z armią - wypadku ukryć nie zdołamy, oberwiemy tak czy siak.
- Więc szukajmy sposobu, byśmy oberwali możliwie najmniej.
- Ba!
- Ba! Panie ministrze! Grajmy na czas! Odeślijcie ciała do Bydgoszczy na sekcję, przetrzymajcie je tam, ile się da, żołnierzom wstrzymajcie przepustki, kadrę oficerską zobowiążcie do milczenia - Stroński górował jednak nad Pankiewiczem doświadczeniem i w sytuacji wymagającej rzeczywiście trudnych i ryzykanckich posunięć szybko przejął inicjatywę.
- Jak długo? - Pankiewicz pogodził się z rolą podwładnego.
- Dwa, trzy dni. Sądzę, że przez ten czas coś się wyjaśni.
- Oby! Dziękuję, panie generale. Pozwoli pan jednak, że z premierem porozmawiam ja. To wielki moralista, prędzej przyjmie moje argumenty niż pańskie.
- Premier to polityk, ale jeśli pan chce, nie będę wchodził w drogę. *
- Nie będę ukrywał, że to koniec - lekarz siedział w zagraconej kuchni, oparty łokciami o stół pokryty kwiecistą ceratą. Naprzeciw niego stało troje ludzi - mężczyzna i dwie dziewczynki, jedna piętnasto-, druga dziewięcioletnia. Cała trójka płakała.
- Panie doktorze - mężczyzna ściskał w trzęsących się dłoniach portmonetkę.
- Gdybym mógł coś zrobić, panie Skiba, zrobiłbym to - lekarz zwiesił głowę, wpatrywał się w biały blankiet recepty - ale jeśli szpital ją odesłał, by umarła w domu, to co ja mogę, ja... gminny lekarz internista - zaczął pisać - teraz to już tylko Bóg - uniósł oczy - tylko Bóg - pochylił się i kaligrafował na tyle niewyraźnie, by nikt prócz aptekarza nie odczytał recepty, której nie warto realizować: „Vitaminum c forte...” - Proszę pójść z tym jutro do apteki - odsunął receptę na skraj stołu.
- Tato - starsza dziewczynka otarła oczy - tato, pojadę do Częstochowy, może Najświętsza Panienka zlituje się nad nami.
- Przecież możemy się modlić tutaj - chlipała młodsza.
- To nie to samo - starsza upierała się.
- To nie to samo - powtórzył lekarz zbierający się do wyjścia.
- Chodźmy do matki - ojciec objął dziewczynki -no, otrzyjcie oczy, nie trza jej martwić.
Weszli do izby wypełnionej dusznym odorem leków i potu. Przez niewielkie, do połowy zasłonięte okna sączyło się blade
światło, półmrok pogłębiał nastrój przygnębienia i cierpienia. W wielkim łóżku, ustawionym pod obrazem Świętej Rodziny, leżała wysuszona, żółta istota, w nieokreślonym wieku. Tylko szeroko otwarte, błyszczące niezdrowo oczy świadczyły, że w tym zmaltretowanym ciele tli się jeszcze życie. Nie poruszyła się, gdy troje ludzi weszło do pokoju, patrzyła prosto przed siebie, w sufit, a może jeszcze wyżej.
- Mamo, mamusiu, uratujemy cię - dziewczynki przyklękły obok łóżka.
- Agata pojedzie do Częstochowy, będziemy się modlić - młodsza głaskała chorą po woskowej ręce.
Ojciec, sterany życiem robotnik, bezradnie zaciskał wielkie, spękane dłonie. Nie mówił nic.
Dwie godziny później Agata Skiba wsiadła do autobusu kursującego między miasteczkiem Żabno a Tarnowem. Wieczorem powinna być w Częstochowie.
*
Kapitan Andrzej Rozner, lat trzydzieści cztery, najwyższy stopień sprawności fizycznej, predyspozycje intelektualne. uprawniające do członkostwa w stowarzyszeniu Mensa, denerwował się. I miał ku temu powody. Jednostka wojskowa to tysiąc ludzi powołanych do czuwania nad bezpieczeństwem innych. Tymczasem do tego obozu strażników wkrada się banda morderców, zabija trzech uzbrojonych mężczyzn, rabuje broń mogącą uśmiercić kilkuset kolejnych i nikt niczego nie zauważa.
- To jest właśnie nasza armia - mruczał, bazgrząc bez sensu w służbowym notesie - w trzydziestym dziewiątym broniła się przez miesiąc, teraz w trzy dni hełmami nakryją jak kurczaki.
Historia jaką usłyszał wyglądała na nieprawdopodobną. Ale trzy martwe ciała aż nadto ją uwiarygodniały. Z zebranych dotychczas relacji można było w ogólnym zarysie odtworzyć przebieg wydarzeń. Alarm podniósł dowódca warty, który o czwartej zmieniał posterunki. Sam zajął się ratowaniem żołnierza leżącego przy furtce - był pewien, że chłopak zasłabł - a pozostałych posłał dalej, zlecając jednemu z szeregowych funkcję rozprowadzającego. Minutę później koszarami wstrząsnął huk wystrzału. Dowódca warty pobiegł w kierunku parku maszynowego, stamtąd dobiegł hałas, tam też pomaszerowała reszta zmiany. Odnalazł swoich ludzi w stanie zupełnego oszołomienia, stali przy samochodzie, pod którym w kałuży krwi leżał kolejny wartownik.
Kilka sekund później na miejscu wypadku zjawił się oficer dyżurny. W oknach koszar zapaliły się światła, na zewnątrz wyjrzały zaciekawione twarze. Na pierwszym piętrze budynku trzeciego batalionu rozległy się jakieś przeraźliwe krzyki, chwilę potem żołnierz w rozwiązanych butach wciągniętych na bose nogi przyniósł wiadomość, że na trzeciej kompanii został zastrzelony dyżurny i ktoś włamał się do zbrojowni.
Dwadzieścia minut później do jednostki dotarł jej dowódca, który w budynku sztabu znalazł trzecią ofiarę. Sprawa była poważna. Natychmiast powiadomiono dowództwo Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Bydgoszczy, które z kolei bez chwili zwłoki zaalarmowało Warszawę. Dzięki temu godzinę po wypadku w Grudziądzu wylądował oficer kontrwywiadu kapitan Andrzej Rozner.
Tuż po jego przyjeździe ze Sztabu Generalnego nadszedł rozkaz o całkowitym zakazie opuszczania koszar przez żołnierzy służby zasadniczej i zobowiązaniu żołnierzy zawodowych - pod groźbą odpowiedzialności za złamanie tajemnicy służbowej - do milczenia.
Przysłana z Bydgoszczy ekipa dochodzeniowa zabezpieczyła ślady, wykonała kilka tysięcy zdjęć, zabrała zwłoki trzech wartowników i bez słowa wyjaśnienia wyjechała.
Żołnierz znaleziony pod furtką żył, co do tego lekarze nie mieli wątpliwości, nie potrafili jednak określić, kiedy odzyska przytomność.
- Nie ulega wątpliwości - informował Roznera porucznik w białym fartuchu - że został obezwładniony gazem paraliżującym. Ale jakim konkretnie? - wydaj usta na znak zupełnej niewiedzy.
- Kiedy będziemy to wiedzieli?
- A kiedy pan odnajdzie sprawców? - lekarz był równie kompetentny jak bezczelny.
Rozner zrezygnował z dalszej rozmowy. Nie miał problemów z odtworzeniem drogi, jaką napastnicy przebyli na terenie koszar. Weszli przez furtkę, pod budynkiem sztabu musieli się rozdzielić, gdyż czas nie pozwalał im na dokonanie trzech zabójstw kolejno po sobie. Przynajmniej dwaj wartownicy zginęli równocześnie. Potem wrócili i weszli do najbliższego budynku.
Na najniższym piętrze zlikwidowali dyżurnego i opróżnili zbrojownię. Z ciężką bronią nie mogli biec zbyt daleko, gdzieś w pobliżu musieli więc ukryć samochody. Przypuszczę; nie okazało się trafne, szybko odnaleziono ślady kół, które prowadziły do kotlinki, gdzie przez dłuższy czas stały dwa auta. Tam też ekipa dochodzeniowa odnalazła jedyne, wyraźniejsze ślady napastników.
- To zawodowcy najwyższej klasy - przekazał pierwsze wnioski wysoki, chudy okularnik - nigdzie żadnych odcisków palców, niedopałków, nawet splunięcia. Mamy tylko ślady kół i butów, to też coś. Jutro powinniśmy wiedzieć dokładnie, ilu ich było i czym przyjechali.
- Dobre i to - mruknął Rozner.
Właściwie nie miał tu już nic do roboty. Żaden z tysiąca kwaterujących w miejscu zbrodni żołnierzy niczego nie zauważył. Można się było zastanawiać, skąd napastnicy tak dobrze znali teren i zwyczaje panujące w jednostce, ale nie wróżyło to sukcesu - porządek dnia w całej armii był podobny, a plan koszar mógł sporządzić każdy z tysięcy mężczyzn służących w nich teraz lub przed laty. Atak został przeprowadzony co prawda w sposób perfekcyjny, ale wykorzystano do niego w gruncie rzeczy najprostsze środki - pistolet, sztylet, samochód.
*
W południe Rozner zaszedł do dowódcy jednostki. Pułkownik Kowar był blady i rozdygotany. Niedawno uzyskał zapewnienie, że
mimo komunistycznej przeszłości pozostanie na stanowisku i tu nagle taka katastrofa.
- Co pan o tym myśli, kapitanie? Kto potrzebował tyle broni, czy wraz z tym całym kapitalizmem przyjdzie do nas amerykańska przestępczość? - Zarzucił Roznera pytaniami.
- Nie wiem, panie pułkowniku, na razie nic nie wiem, a nie chcę snuć hipotez, zanim nie uzyskam pewnych informacji.
- Jakich informacji towarzy... panie kapitanie
- Kowar
dłubał zapałką w zębach, wysuwając przy tym
do
przodu dolną szczękę, co upodobniło go do konia.
- Pan wybaczy, ale dobro śledztwa... - Rozner sam nie wiedział, na co czeka, nie chciał jednak demaskować swej bezradności.
- Tak, tak - Kowar zwiesił głowę - ciągle mi nie ufacie.
O drugiej pod oknami sztabu rozległ się śpiew wojska maszerującego na obiad. Od rana do tej pory wszyscy żołnierze przebywali w budynkach koszar i czyścili broń, czyli wykonywali czynność, której wykonać nie można - sprawdzający zawsze znajdzie taką szczelinę i zakamarek, w którym pozostanie smużka sadzy czy smaru. Kowar kazał dowódcom plutonów kontrolować bardzo dokładnie i zachowywać się agresywnie, tak by żołnierze przestali myśleć o wydarzeniach minionej nocy, a zajęli się przeklinaniem przełożonych.
- Strasznie wyją, nieprawdaż, ale pokolenia ogłuszonego dyskoteką nie da się już nauczyć niczego - pułkownik ciągle zagadywał Roznera, który od dłuższej chwili nie podejmował
dyskusji. Kowar nie cierpiał tych przemalowanych komunistów, którzy za byle uśmiech nowych rządzących, gotowi byli przyoblec się w każdy uniform, choćby i oficera sanacyjnego lub dawnego wroga z NATO. W Roznerze widział zaś przedstawiciela nowych sił, które uwolniły go od balastu wysługiwania się ideologii. Bardzo pragnął zbliżyć się do nich, przekonać, że właściwie zawsze, także podczas stanu wojennego, był z nimi.
- Gdyby pan wiedział, kapitanie, ile czasu poświęcamy na naukę śpiewu...
- Wyjdę posłuchać - Rozner podniósł się z fotela. - Ja też jestem z pokolenia dyskotekowego.
- Ja nie o panu...
- Wiem, wiem - przeszedł przez pomieszczenie, w którym przetrącono kark wartownikowi. Na beżowej wykładzinie widniał jeszcze obrys leżącej sylwetki. „Musiał spać” - pomyślał Rozner, przestępując ostrożnie nad rysunkiem, tak jakby to jeszcze ciągle był człowiek.
Szarzało już, gdy oficer dyżurny przekazał wiadomość ze szpitala, że poszkodowany przy furtce wartownik odzyskał przytomność.
*
- To bardzo dziwne - tłumaczył ordynator maszerujący wojskowym krokiem obok Roznera - pół godziny temu był zupełnie nieprzytomny, jak martwy i nagle wszystkie objawy ustąpiły. Pacjent jest ożywiony, rozumuje i porusza się normalnie,
żadnych nudności ani bólu głowy. Mówi, że czuje się jak po dobrym śnie.
Weszli do izolatki. Wartownik ubrany w służbowy nocny strój polskiej armii, czyli piżamę w biało-niebieskie pasy, siedział na łóżku i jadł.
- Widzę, że apetyt dopisuje - ordynator odruchowo podniósł wiszącą u wezgłowia łóżka kartę choroby.
- Tak, jestem wściekle głodny - żołnierz łykał łapczywie.
- Kapitan chce panu zadać kilka pytań - ordynator wskazał ręką na Roznera, który z uwagą studiował kartę choroby. Wyniki analiz były co najmniej dziwne: krew, mocz, ciśnienie, tętno - wszystko w normie. Jedyne odchylenie to brak przytomności.
- Już kończę - żołnierz wygarnął z plastikowego talerza resztę ziemniaków.
- Może nas pan zostawić samych? - Rozner zwrócił się do lekarza.
- Tak, oczywiście, tak, tak.
Rozner uruchomił ukryty w kieszeni marynarki magnetofon. Nosił się po cywilnemu, mundur zakładał nie częściej niż raz w roku.
- Przejdźmy od razu do rzeczy, z pańskimi danymi personalnymi zdążyłem się już zapoznać...
- Tak, ale ja niewiele pamiętam.
- Trudno, słucham...
Wartownik zrelacjonował przebieg zdarzeń.
- O której godzinie został pan zaatakowany?
- Dokładnie nie wiem - chłopak zapałał nagłą sympatią do przesłuchującego go Roznera. Mimo wszelkich zmian, tylko bardzo nieliczni przedstawiciele kadry zwracali się do żołnierzy służby zasadniczej per „panie”, w zasadzie nadal obowiązywała tradycja traktowania ich jak masy, to znaczy zwracania się w liczbie mnogiej do pojedynczych osób. - Ale chyba nie później niż piętnaście minut po drugiej. Minęło trochę czasu od zmiany warty, ale niedużo.
- Niech pan spróbuje to określić dokładniej.
Rozner nie uważał się bynajmniej za orędownika wojskowego savoir-vivre'u. Doskonale jednak wiedział, jak ważne jest nawiązanie intymnego kontaktu z człowiekiem, który przeżył fizyczny i psychiczny szok. Sposobów na przełamanie bariery między oficerem a szeregowcem było oczywiście sporo. Rozner wybrał najprostszy - dowartościowanie. Miał na sobie biały kitel, pod spodem cywilne ubranie, mimo to przedstawił się jako kapitan, pogratulował żołnierzowi odwagi i zaczaj go nazywać „panem”. To wystarczyło, chłopak był gotów zrobić wszystko, byle pomóc przesłuchującemu go oficerowi. Niestety, mógł bardzo niewiele.
- Proszę spokojnie pomyśleć - Rozner usiadł na stołku przy łóżku i cierpliwie czekał
- Sądzę - żołnierz marszczył czoło - sądzę, że stało się to między drugą dziesięć a drugą dwadzieścia, tak, na pewno w tym czasie.
- Rozumiem. I napastnik był Rosjaninem?
- Tak.
- Jest pan tego pewny?
- Tak.
- Dlaczego? - Bo mówił po rosyjsku.
- Ja też mówię. I dumaju czto nie chuże? No kak?
- Nie, nie - pokręci! podgoloną głową, służył dopiero piąty miesiąc, nie miał szans na ucieczkę spod nożyc fryzjera - tamten mówił inaczej, jak prawdziwy Ruski, a pan jak Polak, zaraz bym poznał.
- Ile miał lat?
- Było ciemno.
- Ale podawał mu pan ogień, płomyk zapalniczki musiał oświetlić twarz.
- Niby tak, ale zaraz mnie huknął... bo ja wiem, wyglądał trochę jak pan kapitan, może ze trzydzieści, może czterdzieści... Naprawdę nie widziałem dobrze.
- A może pięćdziesiąt? - Rozner strzelał pytaniami szybko, jak automat.
- Nie, nie, taki stary nie był.
- I wrócił z Syberii?
- Tak powiedział.
- Przedstawił się jako starzec, starik kotoryj iz Sibirii do radnoj Polszy prijechał?
- Dokładnie tak - żołnierz odpowiadał błyskawicznie. Czynił to bez namysłu, na wpół świadomie. I właśnie o to chodziło Roznerowi.
- Czterdziestoletni staruszek?
- Tak... Nie - wybałuszył oczy - ale pan kapitan to jest - przeciągnął z podziwem ostatnie słowo i umilkł.
- Może więc z niego taki Rosjanin jak dziadek?
- Może... ale on nie był sam.
- Wiem.
Mózg Roznera pracował na najwyższych obrotach, miał do rozwiązania intrygującą zagadkę. Dlaczego zabili tamtych trzech, a oszczędzili tego? Był z nimi w zmowie? Chcieli, by przeżył? Ale po co? Czy dla opowiedzenia historyjki o rosyjskim dziadku?
- Panie kapitanie - żołnierz zmienił ton na proszący - co oni zrobili?
- Nic wielkiego... ukradli panu karabin.
Jęknął. Wiedział, że wartownik nie może popełnić większego uchybienia niż dać sobie odebrać broń.
- Skąd pan wie, że napastnik nie był sam? - Rozner znów „podkręcił” tempo rozmowy.
- Kiedy leżałem, zdawało mi się, że przechodzą nade mną.
- Kto?
- No ci Rosjanie.
- Ilu ich było.
- Nie wiem, chyba dużo, szli i szli.
- Szli czy biegli?
- To było jak we śnie, płynęli w powietrzu.
- Co mówili?
- Nie pamiętam.
- Skąd zatem przypuszczenie, że to też byli Rosjanie?
- Nie wiem, zdawało mi się, wtedy wiedziałem, byłem pewny, ale teraz... Panie kapitanie, zamkną mnie za ten karabin?
- Nie sądzę - wiedział, że już nic z chłopaka nie wyciśnie. Uścisnął mu dłoń na pożegnanie.
Wrócił do jednostki. Polecił pułkownikowi Kowarowi, by wystawił wartę pod drzwiami separatki, w której leżał wartownik.
Zabronił pod groźbą degradacji, udzielania jakichkolwiek informacji prasie. Następnie przesłał depeszę do Warszawy, do nadzorującego śledztwo generała Wolniaka. Przedstawił w niej dotychczasowe wyniki śledztwa, a właściwie ich brak. Podzielił się też obawą możliwej prowokacji rozwiązanej Służby Bezpieczeństwa. Akcja była przeprowadzona zbyt perfekcyjnie jak na zwykłych bandytów czy fanatyków z coraz to nowych ugrupowań, deklarujących walkę z nieludzkim systemem kapitalistycznym bądź zapowiadających ostateczną rozprawę z komunistami. Zasugerował Sztabowi Generalnemu, by na wszelki wypadek trzymał resort spraw wewnętrznych jak najdalej od tej sprawy.
*
Jędrzej Pankiewicz miał kolejny orzech do zgryzienia. Generał Wolniak lojalnie poinformował go o obiekcjach Roznera oraz wyraził obawę czy pochopną decyzją o wtajemniczeniu generała Strońskiego w całą sprawę nie sprowadzą sobie nowych kłopotów. Było już jednak za późno na odwrót.
- Co pan radzi generale? - przesuwał dłonią po gładkim czole, nie ukrywał bezradności. Zresztą akurat przed tym oficerem, którego sam wyniósł na szczyty hierarchii nigdy się zbytnio nie maskował. Co innego przed Strońskim, absolwentem sowieckich uczelni, wzbudzającym niemal instynktowną nieufność.
- Wdepnęliśmy w bagno, panie ministrze. Jeśli nie możemy się wycofać, to nie brnijmy przynajmniej dalej.
- A nie wciągnie nas?
- Piątka z taktyki, panie ministrze - Wolniak uśmiechnął się - niech policja działa, nie wprowadzajmy jej jedynie w nowe szczegóły. Ma znaleźć uzbrojoną bandę i to wszystko. A my ufajmy swoim ludziom. Jeśli kapitan Rozner przestrzega nas przed MSW, musi mieć po temu powody.
Do wieczora Pankiewicz nie podjął żadnej decyzji.
*
Pułkownik Majski zabronił swej siódemce opuszczania hotelu. Po incydencie z Gammą wolał nie prowokować losu. Agenci mieli się wyspać, najeść i zebrać siły na drugi etap operacji, który rozpocznie się jutro, o szóstej rano zbiórką w lokalu na Sienkiewicza.
DZIEŃ SZÓSTY
środa
Agata Skiba dotarła do Częstochowy dopiero nad ranem. Zagubiona, nieznająca świata dziewczyna pomyliła w Tarnowie pociągi i zamiast do Krakowa pojechała dokładnie w przeciwną stronę, do Przemyśla. Powrót do punktu wyjścia zajął jej pięć godzin, droga do Krakowa i dalej do Częstochowy - następne dziesięć.
Było jeszcze ciemno, gdy znalazła się na dziedzińcu Jasnej Góry. „Nie będę jadła, ofiaruję tę głodówkę Maryi” - postanowiła, patrząc z wysokiego muru okalającego wzgórze jasnogórskie na wynurzającą się z ciemności ziemię.
- Boże zachowaj to jedno życie, proszę - szeptała.
O szóstej rano uklękła przed cudownym obrazem Matki Boskiej. Przygarbiła się i pogrążyła w modlitwie. Za jej plecami pojawiali się inni ludzie, wszyscy pochyleni, pełni nieszczęścia, strapień i wiary. Było tak cicho, że niemal słyszało się szum płonących świec. Powoli przesuwała paciorki różańca.
*
Przychodzili punktualnie co trzy minuty. Byli zawodowcami w każdym calu, nawet najczujniejsze oko nie mogłoby się zorientować, że w ciągu niespełna dwudziestu minut do jednego pomieszczenia weszło siedmiu mężczyzn. Nikt ich jednak nie obserwował, o tej porze Warszawa budziła się dopiero z ciężkiego snu i przeklinała szarość poranka.
Z hoteli wymeldowywali się w pośpiechu, pokazując na migi, że zaspali i mogą nie zdążyć na pociąg. Było to zachowanie najzupełniej naturalne. Między piątą a siódmą z Warszawy odjeżdżały ekspresy do wszystkich większych miast Polski, a spieszącym na nie pasażerom z reguły brakowało czasu.
- Nie mam czasu na długie wprowadzenia - Majski stał pod oknem, agenci rozsiedli się na fotelach i kanapie. Pod ścianą czekało siedem neseserów, obok starannie ułożony stosik habitów. Przygotowałem kawę, jest w termosie - wskazał na niebieski pojemnik - proszę, pijcie.
Podszedł do ławy, wziął jedną z filiżanek. Trzymał ją wysoko, mieszał cukier i mówił:
- Zadanie jest stosunkowo proste, nieco trudniejsza ucieczka po jego wykonaniu. Z symulacji prze prowadzonych przez komputery Centrali wynika, że szanse powodzenia są dwa razy większe niż w przypadku opanowania zbrojowni na terenie jednostki wojskowej. Najtrudniejsze macie więc już za sobą, celowo nie powiedziałem o tym wcześniej, by was nie dekoncentrować. No, a teraz do rzeczy...
Rozłożył kilka arkuszy formatu A-4. Na każdym widniały rysunki, szkice, kolumny cyfr.
Z największym trudem maskował podniecenie. Tyle czasu czekał na tę chwilę. Właściwie już w 1988 roku, gdy pod Kijowem odbyła się narada zorganizowana przez KGB zrozumiał, że ówczesne rządy w Europie Wschodniej nie mają przed sobą przyszłości. Zrozumieli to chyba wszyscy uczestnicy sekretnego spotkania, różnili się jedynie w wyborze metod dostosowania się do nowej sytuacji. Szalę przeważyli Rosjanie i Niemcy, ich zdaniem niezbędna była adaptacja, wyprzedzanie biegu zdarzeń, przyspieszanie ich. „Jesteśmy najlepiej poinformowanymi ludźmi w tej części świata - mówił ostatniego dnia generał major Lew Bałow - sekretarze, premierzy, wszyscy ci nasi kochani starcy mogą się jeszcze łudzić, ale my nie mamy wątpliwości. To wybuchnie. Chrońmy się przed eksplozją, ale nauczmy się też zapalania lontu. I myślmy o przyszłości. Bo kto jak kto, ale my przed sobą mamy jeszcze długą drogę”. Robili potem co mogli, popychali swoich ludzi do rewolucji, dochodzili na same szczyty, najlepiej szło w największej i najmniej sterowalnej Polsce. Wydawało się, że mechanizm zaskoczył, że wymieni się starych, skompromitowanych komunistów na komunistów reformatorów, popuści cugli opozycji, ukołysze Zachód hasłami tzw. demokratyzacji, pomanipuluje trochę przy gospodarce i przywróci status quo, ot taką Europę po pieriestrojce, tę samą, lecz nie taką samą. Powiodło się w Polsce, gdzie udało się zachować kluczowe ministerstwa we właściwych rękach, udało się w Rumunii i Bułgarii. Dziwnym trafem w państwach najbardziej uporządkowanych,
o najwyższym standardzie życia machina nabrała takiego rozpędu, że zmiotła finezyjne instytucje skonstruowane przez Moskwę i jej aliantów. Czy jednak rzeczywiście był to tylko przypadek? Ludzie pokroju pułkownika Majskiego czy generała Bałowa nie wierzyli w cudowne zrządzenia losu. Poza przewidziane ramy wyrwali się subordynowani Niemcy, zmaterializowani i proniemieccy Węgrzy oraz. potulni i proniemieccy Czesi. Komu mogło służyć wyrwanie z szeregu państw prorosyjskich właśnie tych, skłaniających się ku Niemcom? Dlaczego RFN i ich najbliższy sojusznik, czyli Stany Zjednoczone gotowe były sprzedać Moskwie republiki nadbałtyckie, byleby tylko mieć parę miesięcy na zjednoczenie Niemiec? Strasznie się przeliczył ojciec pieriestrojki Gorbaczow, przeliczyli się jego zaufani wojskowi, przeliczyło KGB i spowinowacone z nim służby w państwach socjalistycznych. Trzeba się było brać za naprawianie błędów i to szybko, nim nowy układ, oparty na silnych zjednoczonych Niemcach, okrzepnie. Armia i KGB dość wcześnie zorientowały się w pomyłce, politycy wciąż się opierali, snując różne idiotyczne pomysły. Generał Bałow, pułkownik Grekin ze sztabu Północnej Grupy Wojsk Radzieckich w Legnicy, wyżsi oficerowie z jednostek stacjonujących na obszarze byłej NRD zaczęli powoli zaplatać sieć. Równolegle tkali tacy ludzie, jak Józef Majski czy Stanisław Gula, zepchnięci z wyżyn na margines życia społecznego. Z czasem Rosjanie wzięli się za łączenie poszczególnych kawałków - polskiego, czeskiego, rumuńskiego, węgierskiego. Powoli, w sposób niedostrzegalny rodziła się
Organizacja. Złożona z ludzi doświadczonych, zdeterminowanych szybko okrzepła. Odtąd czekała już tylko na okazję.
*
W środę, o godzinie szóstej rano, w maleńkim mieszkaniu przy ulicy Sienkiewicza w Warszawie pułkownik Józef Majski, oficer SB zdeklasowany do roli inspektora ruchu drogowego zakończył okres czekania z bronią u nogi. Organizacja pokazywała zęby. Błąd drugiej wiosny ludów miał zostać naprawiony.
*
Premier jak co dnia przeglądał zebrany na czterech stronach maszynopisu zestaw informacji, które' znać musiał lub powinien. Wobec przygotowujących tę notatkę był niesłychanie wymagający. Często nawet po bardzo wyczerpującym dniu włączał późnym wieczorem radio i wysłuchiwał kilku, różnojęzycznych dzienników. Biada, jeśli wiadomość, którą uznał za ważną nie znalazła się nazajutrz na jego biurku. Kilku urzędników straciło przez to pracę, ale ci, którzy przyszli po nich, wywiązywali się z obowiązków już bardzo sumiennie, opierając się na raportach policji (jawnej i tajnej) oraz ha serwisach PAP i pięciu największych agencji światowych. Każdej nocy przygotowywali sto dwadzieścia wersów maszynopisu.
Z zestawu notatek najbardziej zaintrygowała premiera ta o napadzie i zabójstwach w koszarach w Grudziądzu. Nie, nie dlatego, że uznał ją za szczególnie ważną, lecz zdziwił się tylko, że o tak spektakularnym wydarzeniu nie poinformowały dotychczas środki masowego przekazu. Wezwał dyżurnego sekretarza.
- Proszę o rozszerzony zestaw wiadomości dotyczący Grudziądza - wydał polecenie i wrócił do lektury.
- Panie premierze - sekretarz, wbrew obowiązującemu regulaminowi, nie wyszedł.
- Tak, co się stało? - premier nie podniósł oczu znad maszynopisu.
- Minister Pankiewicz przysłał oficera, który osobiście może przedstawić szczegóły sprawy, o którą pyta pan premier.
- Dobrze, niech wejdzie - jeśli Pankiewicz asekurował się w ten dziwny sposób, sprawa musiała być poważna. Premier odsunął raport.
*
O dziewiątej rano Rozner otrzymał wstępne wyniki badań laboratoryjnych. W napadzie brało udział najprawdopodobniej pięć osób, niemal na pewno mężczyzn. Na nogach mieli typowe, cywilne buty, nie tworzyli więc wyekwipowanej w jakiś szczególny sposób grupy dywersyjnej. Ci stąpają zazwyczaj w bardziej wyszukanym obuwiu, zostawiającym mylące ślady - damskich szpilek, kamaszy mających na przodzie obcasy, butów najprzeróżniejszych armii itp.
Samochody - ten fakt nie ulegał wątpliwości - były dwa i jeśli nie zastosowano jakiejś mistyfikacji z oponami, to niemal na pewno jednym był polonez, drugim fiat lub łada. Na krzakach jak dotąd nie znaleziono śladów lakieru, nie udało się więc określić kolorów wozów. Koleiny były równe, proste, kierowcy musieli znać drogę.
Skład gazu, którym obezwładniono wartownika, nie został jeszcze ustalony. Próbki pobrane z kołnierzyka koszuli i klap munduru były bardzo zwietrzałe, więc chemicy potrzebują więcej czasu i czulszych odczynników.
Strzał do dyżurnego kompanii oddano z pistoletu kaliber 9, pocisk został wyprodukowany w Szwecji, był typowym, seryjnym egzemplarzem, łatwo dostępnym na każdym rynku broni. Strzelający musiał doskonale znać swoje rzemiosło. Trafił precyzyjnie w lewą komorę serca, pocisk przeszedł lekkim skosem od dołu do góry, powodując natychmiastową śmierć. Równie perfekcyjne było uderzenie, które zabiło wartownika w sztabie. Napastnik musiał znać karate i to bardzo dobrze, gdyż zabił jednym ciosem, najprawdopodobniej kopnął leżącego tylną częścią stopy.
Analiza daktyloskopijna nie odkryła żadnych śladów, które nie należałyby do żołnierzy kompanii i jej kadry. Potwierdza to wcześniejsze ustalenia, że sprawcy działali w rękawiczkach.
Rozner odłożył teczkę z dokumentami. Łamigłówka nie dawała się poskładać. Jeśli byli to zawodowcy, a z niemal
stuprocentową pewnością można było powiedzieć, że byli, to dlaczego zdobywali broń w tak ryzykancki sposób. Dużo łatwiej było przecież obrobić jakiś wiejski posterunek policji czy kupić na bazarze, gdzie od czasu wydarzeń w Armenii, Rumunii, NRD i paru innych miejscach świata, pojawił się szeroki wybór broni, od damskich pistolecików w kształcie zapalniczek po cekaemy. Kupić albo zabrać. Jeśli było ich pięciu, to dlaczego zabrali osiem automatów?, Lista pytań wydłużała się, a odpowiedzi choćby na jedno nie było.
Rozner połączył się telefonicznie ze sztabem. Mówił otwartym tekstem do jednego z adiutantów generała Wolniaka:
- ...i dlatego wnioskuję o nawiązanie kontaktów z policją - propozycja ta z trudem przeszła mu przez usta, jeszcze kilkanaście godzin temu gotów był zrobić wszystko, byle trzymać ludzi z resortu spraw wewnętrznych jak najdalej od siebie, ale teraz nie miał wyboru - muszę mieć listę skradzionych w ciągu ostatnich siedmiu dni samochodów, nie interesują mnie tylko małe fiaty, to powinno ułatwić sprawę.
- Czy patrole żandarmerii nie wystarczą?
- Nie! - urwał dyskusję. Nie zamierzał tłumaczyć się przed nikim z motywów swych decyzji..
- W takim razie skontaktujemy się z wydziałem kryminalnym...
Rozner był pewien, że sprawcy posłużyli się kradzionymi samochodami i skoro nie odnaleziono wozów dotychczas, to nie odnajdzie się ich jeszcze długo. Pewnie leżą już na dnie jakiejś
rzeki czy jeziora. Ale niestety, nie miał żadnego alternatywnego punktu zaczepienia. Mógł tylko czekać na następny ruch przeciwnika i liczyć na szczęśliwy traf, który sprawi, że jeden z tysięcy patroli natknie się na człowieka z karabinem.
*
O jedenastej dziesięć z dworca Warszawa Wschodnia odjechał pociąg pośpieszny do Opola przez Piotrków i Częstochowę. Znajdowali się w nim Alfa, Beta i Lambda.
Na Dworcu Centralnym dosiedli Delta i Kappa, a na Zachodnim - Eta i Omega.
Deltę intrygował brak Gammy, nie miał jednak nikogo, z kim mógłby podzielić się wątpliwościami. Podczas porannego spotkania z dowódcą miał nawet zamiar zapytać o ziomka, ale przypomniał sobie maksymę nakazującą unikanie pytań, których uniknąć można. Zrezygnował.
*
Pułkownik Majski ani na jotę nie zmienił harmonogramu dnia. Po spotkaniu z siódemką wrócił piechotą do domu i stamtąd pojechał autobusem do pracy. O dziesiątej wyszedł na rutynowy spacer po korytarzu, a o wpół do drugiej zjadł w stołówce obiad. O piętnastej trzydzieści zakończył medytację nad pustym biurkiem.
W każdą środę pracował jednak dłużej. Po zakończeniu rutynowych czynności wyjeżdżał z siedziby resortu białym, służbowym polonezem. Jako wysoki, przynajmniej formalnie, funkcjonariusz policji drogowej miał prawo i obowiązek obserwowania z bliska stanu bezpieczeństwa na ulicach Warszawy i oceniania czuwających nad nim służb.
Dyspozytor wypełnił starannie kartę wozu, spisał stan licznika, ilość zatankowanego paliwa i kilka innych, wymyślonych jeszcze za czasów Josifa Wissarionowicza parametrów. Majski pilnował, by pisał wyraźnie.
- Wie pan, tacy jak ja, wolą unikać kłopotów - powtórzył jak co tydzień.
Wartownik przy bramie uważnie obejrzał przepustkę. Od czasu zamachu na księdza Popiełuszkę władze resortu wprowadziły bardzo rygorystyczną kontrolę korzystania z samochodów. Zmieniły się rządy, zaschły rany po zamordowanym kaznodziei, ale przepisy pozostały. Majski był ostatnim, który chciałby je zmieniać.
Nie śpieszył się. Zatrzymał się na chwilę przy placu Konstytucji, rozejrzał wokół - ruch był duży, ale kolejna podwyżka cen paliwa sprawiła, że nawet w godzinach szczytu można się było przemieszczać bez specjalnych kłopotów.
Zaparkował i wszedł do pobliskiej poczty.
- Słucham? - rozpoznał metaliczny głos Wirskiego.
- Witam, panie Adamie. Zapraszam na piwko.
- Tam gdzie zawsze?
- Oczywiście. I o zwykłej porze.
- Cieszę się - szczęknęła odwieszana słuchawka.
Przejechał mostem Poniatowskiego na Pragę, skręcił w kierunku Grochowa i dalej Anina.
Jerzy Witwicki, skromny urzędnik biura meldunkowego, czekał na trawniku przed okazałą białą willą której z pewnością nie dorobił się dzięki państwowej posadzie. Majski kiwnął mu ręką ha powitanie i nie zatrzymując się wjechał do otwartego garażu. Nie musiał spoglądać na zegarek, by wiedzieć, że jest szesnasta dwadzieścia pięć.
- Trzeba się śpieszyć - fuknął na gospodarza, który powoli zamykał bramę garażu - skręć mi z tego dwieście kilometrów - dotknął licznika.
Witwicki był przygotowany do brudnej pracy, miał na sobie granatowy fartuch, rozlatujące się buciory i czapkę z naderwanym daszkiem. Wyglądał jak jeden z milionów krzątających się wokół swych domostw robotników.
Rozmontowanie zaplombowanego licznika samochodowego, czynność dla zwykłego śmiertelnika ogromnie skomplikowana, nie zajęła mu nawet kwadransa.
- Teraz radio - Majski był jeszcze bardziej oschły niż zazwyczaj. Z podziwem patrzył na wprawne ruchy Witwickiego, ale warczał na niego jak pies. To nerwy. Nawet tak spokojny i opanowany człowiek nie potrafił nad nimi zapanować.
- Kaseta - Witwicki klęczał na przednim siedzeniu i wyciągał za siebie rękę.
Majski wyjął z kieszeni dwugodzinną taśmę BASF.
- Sprawdziłeś nagranie? - Witwicki wyszedł z samochodu, układał na półce wymontowane radio, obok czekał już magnetofon.
- Wszystko sprawdziłem.
- Lewar.
- Już!
Posługiwali się niemal monosylabami. Ale to wystarczało. Zza drewnianego przepierzenia przytoczyli cztery koła, zamontowali je w miejsce tych, na których Majski przyjechał do Anina.
- Okay - pułkownik splótł kciuk i palec wskazujący w kółeczko, uniósł ramię na wysokość oczu.
Witwicki odwzajemnił gest.
Trzy minuty po siedemnastej biały polonez, na zmienionych kolach, z podkręconym licznikiem, wymontowaną radiostacją i fałszywymi tablicami rejestracyjnymi wyjechał z garażu.
Piętnaście minut później, w okolicy ronda Waszyngtona, Majski zatrzymał się, Zza drzewa wyszedł mężczyzna w brunatnej kurtce, z niedużym plecakiem przewieszonym przez ramię. Wsiadł do wozu bez słowa, pułkownik również się nie odezwał, zmienił bieg i wjechał na most Poniatowskiego. Adam Wirski Białko zmrużył lekko oczy, gdy minęli miejsce, z którego wrzucił do Wisły worek z nagim człowiekiem nazywanym Gammą.
*
Agata Skiba słaniała się ze zmęczenia i głodu. Ale nie podnosiła się z kolan, przesuwała paciorki różańca i wraz z tłumem pątników powtarzała: „Zdrowaś Mario, łaski pełna...” Z obrazu, na który bała się nawet spojrzeć, spływało na nią kojące ciepło.
Zapomniała o zmęczeniu i bólu, nie było cierpienia, strachu o matkę, niepewności ściskającej serce. Pozostała jedynie modlitwa, zapach świec i kwiatów, tchnienie murów pamiętających pradawne czasy.
Modliła się prosto, po dziecięcemu, po polsku. Między nią a Matką Boga była już tylko metalowa krata, w którą szukający nadziei poutykali symbole swych cierpień - laski i kule.
Piętnastoletnia Agata była jedną z milionów córek tego narodu, który od sześciu stuleci pielgrzymował na Jasną Górę, przynosząc tam swą wiarę, cierpienie, nadzieje, klejnoty, pokorę, złoto i wdzięczność. Już w siedemnastym wieku liczba pielgrzymów ściągających rocznie do Częstochowy przekraczała sto tysięcy. W wieku dwudziestym było ich kilka, czasem kilkanaście razy więcej. Kiedyś pielgrzymowali królowie, magnaci, szaraczkowa szlachta i lud, po drugiej wojnie światowej i nastaniu w Polsce komunizmu - głównie lud i duchowieństwo, po rewolucji 1989 roku - premierzy, senatorowie, posłowie, artyści i lud.
Agata nie znała historii, nie rozumiała polityki, nie słyszała o teologii. Przyszła tu, tak jak ci wszyscy, którzy klęczeli obok, by prosić, by wypłakać się przed Matką.
*
O siedemnastej skończyli rekonesans. Alfa i Lambda spenetrowali okolice wzgórza jasnogórskiego, Beta i Delta obserwowali
częstotliwość zmiany świateł na ważniejszych skrzyżowaniach, pozostała trójka sprawdzała boczne uliczki, którymi być może będą musieli uciekać. Nie zaskoczyło ich nic, plany przekazane przez Mora były perfekcyjne.
Podzieleni na trzy grupy zjedli kolację w najbardziej zatłoczonych barach miasta.
- Co to jest? - Omega dłubał widelcem w sino-żółtej masie.
- Sałatka śledziowa - Kappa, któremu zdarzyło się być kilka razy w Czechosłowacji rozumiał powody zdziwienia porucznika Pupila.
- Zamów mi piwo, nie chcę mówić po rosyjsku - Eta też spojrzał na Kappę.
- Jeśli będzie, jest późno.
Było. Eta uniósł kufel, przechylił... i prysnął żółtym płynem przed siebie, zachlapując blat stolika. - Co to jest? - krztusił się. - Co to jest?
- Piwo - Kappa zachował stoicki spokój.
Kilka przecznic dalej posilali się Rumuni. Nie mieli żadnych zastrzeżeń co do jakości potraw i napojów.
*
Dziesięć minut po osiemnastej Lambda znalazł się na ulicy, która według jednych tabliczek nosiła nazwę ZWM, a według drugich - ZWZ. Ruch był jeszcze spory, ale ciemność i przenikliwy wiatr szybko przeganiały przechodniów.
Przebiegł na parking przed oświetlonymi blokami, zatrzymał się przy kremowej ładzie, osłoniętej rozłożystym jesionem, raczej niewidocznej z okien budynków. Szybko otworzył drzwi, pięć sekund dzielące manipulację przy zamku od włączenia się autoalarmu to dla przeciętnego złodziejaszka czas stanowczo zbyt krótki, ale dla Lambdy o całe dwie sekundy za długi. Mignął światłami, sprawdził stan paliwa. Bak był prawie pełen. Uruchomił silnik, w tym samym momencie wskoczył do wozu Alfa, przechadzający się dotychczas obojętnym krokiem po parkingu.
Na przeciwnym krańcu miasta podobną akcję przeprowadzali Eta i Kappa. Zgarnęli również kremową ładę.
W tym samym czasie trójka, która nie uczestniczyła w kradzieży samochodów odebrała bagaże z dworcowej przechowalni.
Spotkali się w Rakowie - robotniczej dzielnicy miasta, w zaułku, do którego o tej porze mógł zajrzeć tylko samobójca lub wariat.
- Zgasić - syknął Lambda, gdy ktoś zapalił światło w samochodzie.
- Trudno to założyć po omacku - jęknął Eta - dawno nie byłem mnichem.
- Najpierw złóż automat - Lambda z trudem krył rozdrażnienie.
- To jeszcze trudniej.
- Daj, mam wprawę - Alfa błyskawicznie zmontował broń.
Beta pomógł drugiemu Czechowi, Polacy i Niemiec jakoś sobie też poradzili.
- Cholera, zapomnieliśmy o butach - Kappa naciągał kaptur na oczy.
- Cicho, nie gadać tyle - Lambda czuł, że wszystkim udzieliło się niezdrowe podniecenie. Musiał ich uspokoić. Teraz, kiedy potrzebna była stuprocentowa precyzja, nie można było dopuścić do dekoncentracji.
- Pójdziemy boso. Będziemy prawdziwsi.
- Zimno - jęczał Eta.
- Powiedziałem cicho. Nie dyskutować.
*
Biały polonez z częstochowskimi numerami rejestracyjnymi mknął na południe trasą katowicką, jedną z tych inwestycji, które Polska przypłaciła ciężkim zadłużeniem. Ale jeździło się po niej wygodnie.
Majski był zrelaksowany. Trzymał kierownicę jedną ręką i pogwizdywał. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem, najtrudniejsze zostało już zresztą zrobione. To co miało nastąpić za kilka godzin, musiało się udać. Centrala opracowała kilka alternatywnych wariantów, z których każdy kończył się sukcesem.
- Trzy kilometry do Radomska, wyskakuj - zatrzymał wóz, po raz pierwszy od spotkania odezwał się do pasażera.
- Tak jest - Białko również przemówił po raz pierwszy. Zarzucił plecak na ramię, trzasnął drzwiami i poszedł w pole.
Majski pojechał dalej, w stronę Częstochowy.
*
Rozner siedział w kantynie i żuł wędzonego, suchego jak podeszwa, dorsza. Nie posunął się ani o krok. Jutro wracał do Warszawy i zastanawiał się co powie generałowi Wolniakowi. Miał już na swym koncie kilka nierozwiązanych spraw, ale dotychczas nigdy nie czuł się tak bezradny.
- Parszywa ryba - splunął na podłogę.
- Oj! - krzątająca się za bufetem wytapirowana blondyna, wyglądająca na kochankę całego pułku, pogroziła mu palcem.
*
Przejechali wolno przez miasto, byli pewni, że nikt nie zatrzyma samochodu wiozącego zakonników, ale woleli nie ryzykować. Po dwudziestu minutach stanęli na parkingu przed klasztorem. Było już zupełnie ciemno-.
Wysiedli, obciągnęli habity, zsunęli na czoła kaptury, przygarbili się. Eta, który miał pozostać przy samochodach, uniósł kciuk w znaku „trzymajcie się”. Skromnie spuścili oczy.
Szli parami, uważnie lustrując teren. Tylko Lambda był tu już kilkakrotnie. Jako obserwator z ramienia resortu uczestniczył w pielgrzymkach. Dla pozostałych wzgórze jasnogórskie było absolutną terra incognita. Minęli kolisty plac, przeszli przez jedną bramę, potem następną, jeszcze jedną, wreszcie przez czwartą
będącą czymś w rodzaju krytego wąskiego przejścia w grubym murze obronnym. Gdyby nie pewność, że nikt nie spodziewa się tego, co zrobią za chwilę, powinni myśleć wyłącznie o testamentach.
- Jesteś pewien, że nagłych dachach nie ma snajperów? - idący obok Lambdy Alfa niespokojnie rozglądał się wokół.
Prostokątny dziedziniec, na którym się znaleźli, ze wszystkich stron otaczały mury.
- U nas w Sibiu mawiają - Nowicki zakpił z Rumuna - najpierw strzelaj, potem się bój, dłużej pożyjesz.
- Durak! - syknął Alfa.
Wszystkim było nieswojo. Na planie Mora wyglądało to jednak lepiej. Nie przewidywał on ani uczucia duszności, ani osaczenia w Ciasnych murach.
Przed wejściem do kościoła mocniej ścisnęli ukryte pod habitami karabiny Kałasznikowa, odbezpieczyli je. Skulili się jeszcze bardziej. Wyglądali na ludzi pokory i skupienia.
Delta zanurzył dłoń w kropielnicy, przeżegnał się i ukląkł kilka kroków za progiem, na wprost głównego ołtarza. Z tej odległości widział tylko niezbyt wyraźne zarysy białych rzeźb przedstawiających Świętą Trójcę i anioły. Przez kilka sekund taksował wzrokiem stiukowe plafony i marmurowe ściany, potem skulił się pod kapturem i pogrążył w czujnej kontemplacji. Pozostała piątka poszła dalej, ku jednej z bocznych kaplic. Ku tej
najważniejszej.
ZESPÓL KLASZTORNY NA JASNEJ GÓRZE 1 - brama Jagiellonów, 2 - dziedziniec główny, 3 - bazylika, 4 - kaplica Narodzenia NMP z obrazem Maiki Boskiej Częstochowskiej, 5 - klasztor
Religijność polska skupiała się zawsze wokół pewnych symboli. Pierwszym symbolem był święty Wojciech, później święty Stanisław Szczepanowski, wreszcie pojawiła się Madonna z Jasnej Góry, która patronuje katolickiemu narodowi po dzisiejszy dzień. Dzieje cudownego obrazu tak obrosły legendą, że nikt już nie jest w stanie rozdzielić prawdy historycznej od mitu. Najszerzej rozpowszechniona legenda głosi, że wizerunek Marii z Dzieciątkiem wykonał sam święty Łukasz, malując obraz na desce ze stołu nazareńskiego. Dzieło to miała przewieźć z Jerozolimy do Konstantynopola święta Helena, która ofiarowała go swemu synowi Konstantynowi Wielkiemu. Później obraz krążył po całej Europie, aż trafił do księcia ruskiego Lwa, który został pokonany przez króla Polski i Węgier Ludwika Węgierskiego. Monarcha ten mianował namiestnikiem opanowanych ziem Władysława Opolczyka, który zapragnął przewieźć słynący już wówczas cudami obraz do rodzinnego Opola. Ale zaprzężone do wozu konie nie mogły ruszyć z miejsca. Książę zrozumiał, że dzieje się coś niezwykłego i złożył ślubowanie, że umieści obraz w specjalnie wybudowanym klasztorze. Wybór padł na wzgórze jasnogórskie i zakon braci świętego Pawła Pierwszego Pustelnika, potocznie zwanych paulinami.
Historycy odrzucają rzecz jasna motyw deski ze stołu nazareńskiego i autorstwo św. Łukasza. Ale jeśli chodzi o określenie faktycznych twórców, niewiele potrafią powiedzieć. Uważają wizerunek Madonny za dzieło malarstwa bizantyjskiego, włoskiego (szkoła sienneńska), czeskiego lub węgierskiego. Nie ma też zgody co do czasu jego powstania, rozbieżności sięgają pół
tysiąca lat. Zdaniem jednych ikona została namalowana w dziesiątym wieku lub jeszcze wcześniej, inni mówią o wieku trzynastym, nawet czternastym.
W każdym razie w „Kronikach” Długosza jest już informacja, że obraz Matki Boskiej znajduje się na Jasnej Górze. Największą sławę zyskał klasztor jasnogórski w okresie tzw. potopu, czyli najazdu na Polskę wojsk króla szwedzkiego Karola Gustawa, dążącego do opanowania południowych wybrzeży Bałtyku. Ówczesny przeor paulinów ojciec Augustyn Kordecki, obawiając się profanacji klasztoru przez protestanckich najeźdźców, zdecydował się na obronę. Kompleks obiektów na Jasnej Górze był dobrze uzbrojoną twierdzą, jej zdobycie sprawiłoby Wielką trudność każdej armii. Jednak odparcie kilkakrotnych ataków korpusu gen. Muellera i zmuszenie Szwedów do rezygnacji z oblężenia obrosło legendą i zostało uznane za dowód boskiej opieki nad tym miejscem. Odtąd na Jasną Górę ciągnęły niezliczone tłumy pielgrzymów, a w trudnych latach zaborów klasztor i Czarna Madonna stały się czynnikami integrującymi naród. Na miejsce to nie odważyli się targnąć nawet okupanci hitlerowcy, gubernator Hans Frank wyraźnie oszczędzał klasztor i kościół. W jego „Dziennikach” jest taki zapis: „Gdy dla Polski gasły wszystkie światła, zawsze jeszcze pozostawała Częstochowa i Kościół”.
Wcześniejsi okupanci, a właściwie zaborcy, zachowali się w sposób typowy dla własnej kultury. W 1889 roku przed kaplicą z cudownym obrazem postawili... pomnik cara Aleksandra II.
Obelisk ten został zwalony przez Polaków w 1917. Komuniści niczego nie stawiali, starali się natomiast za wszelką cenę pomniejszyć znaczenie Jasnej Góry. Swego czasu nałożyli „areszt” na cudowny obraz, nie pozwalając na wyprowadzenie go poza obręb klasztoru.
Oczywiście wszystkie te szykany tylko umacniały przywiązanie narodu polskiego do Pani Jasnogórskiej, narodu, który od 1717 roku, gdy dokonano uroczystej koronacji obrazu, uważał Najświętszą Marię Pannę za Królową Polski. Akt obioru Królowej został powtórzony w 1920 roku.
Majestat i boskość czyniły z kaplicy z obrazem Matki Bożej najświętsze miejsce Polaków. Tylko raz, ale jeszcze w piętnastym wieku znalazł się „śmiałek”, który odważył się podnieść rękę na ikonę. Działo się to, w czasie ogólnego zamętu. Polacy chętnie więc oskarżyli o napaść i rabunek czeskich husytów. Niestety później okazało się, że w grabieży brali udział rodacy i to wywodzący się ze stanu rycerskiego. Z zapisków i starych kronik wynika, że po wtargnięciu do kaplicy napastnicy zdjęli obraz, wynieśli go na zewnątrz, tam odarli z kosztowności i cennych wotów składanych przez zamożnych pielgrzymów. Potem, do dziś nie wiadomo dlaczego, sprofanowali go, tnąc mieczem twarz Madonny. Na koniec połamali i porozbijali tablicę obrazu.
*
Pięciu bosych, zakapturzonych mnichów przepychało się przez tłum. Ludzie ustępowali im miejsca, pozwolili podejść pod sam ołtarz.
*
Dwadzieścia kilometrów przed Częstochową Majski zjechał z trasy katowickiej i skręcił na wąską, jednopasmową szosę, a po ujechaniu kilkuset metrów zboczył także z niej. Polna ścieżka była nierówna, samochód to podskakiwał na wybojach, to buksował w piachu.
Jechał bardzo wolno, ze zgaszonymi światłami, widział niewiele, ale lekki poblask księżyca, wychylającego się co chwilę spoza chmur wystarczał, by nie pomylić drogi.
Zatrzymał się na sporej polanie w środku niewielkiego zagajnika. Zgasił silnik i czekał.
Po kilkunastu minutach usłyszał warkot zbliżającego się samochodu, jadącego również bez świateł. Wiedział, że jest pięć minut po wpół do siódmej. Operacja „Madonna” wkraczała w decydującą fazę.
*
Rozmodlona Agata Skiba, nie podnosząc się z kolan, przesunęła się w prawo. Klęczała tuż przed drzwiami w metalowej kracie dzielącej prezbiterium od nawy kaplicy. Odsunęła się, by zrobić przejście czterem bosym zakonnikom, którzy mieli prawo
modlić się u samego ołtarza. Byli skromni, z przywileju skorzystali tylko dwaj, pozostali zatrzymali się w pustej przestrzeni między wiernymi a ołtarzem.
Ci dwaj jednak nie uklękli, lecz zaczęli wchodzić na ołtarz...
*
Białko przebiegł dwa kilometry ścieżynką między mokrymi, sfałdowanymi polami i zatrzymał się przed pordzewiałym ogrodzeniem. Przeskoczył przez płot i znalazł się na dużym podwórku spółdzielni rolniczej w Gorzyczkach. Nie starał się o zbytnią ostrożność. W Polsce pracę nocnych stróżów wykonywali niemal wyłącznie emeryci, często przygłusi i niedowidzący. Zatrzymał się na środku dziedzińca, rozejrzał, zorientował w rozkładzie zabudowań i pobiegł w kierunku długiej wiaty, pod którą stały maszyny rolnicze, traktory, samochody. Wskoczył do niebieskiej nysy. Odblokował hamulce, uruchomił silnik. Zaintrygowany hałasem stróż wyszedł przed swoją budkę. Białko wolno podjechał do mężczyzny, a gdy ten znalazł się tuż przed maską, przyśpieszył.
Odrzucony staruszek upadł w błoto. Białko wyskoczył z samochodu, stanął nad taplającym się w kałuży, jęczącym nieszczęśnikiem. Wyjął zza pazuchy butelkę wódki.
- Przepraszam, dziadziu, to za straty.
- Ale ja nie... kto pan... - bełkotał stróż.
- No, dziadziu, zdrówko.- Białko podsunął mu butelkę pod usta.
Nabrał łyk, przełknął, uśmiechnął się przymilnie. Białko nie odpowiadał na kokietujące gesty, powtarzał tylko:
- Dalej, dalej.
Przerażony stróż nie miał wyboru, krztusił się, oblewał, ale chłeptał.
- A teraz to - Białko wyjął z rozdygotanych rąk staruszka pustą butelkę i wcisnął w nie plastikowy pojemnik z płynem do chłodnic.
- Nnie, nnie - prychał wartownik.
- No dobrze, pomożemy - pochylił się, przydusił kolanem piersi leżącego, między zęby wepchnął mu szyjkę plastikowej flaszki. Zmusił do łykania.
Pojenie trwało dobre dziesięć minut. Ale Białko miał czas, dochodziła dopiero osiemnasta, a z Morem, który czekał na niego niecałe trzydzieści kilometrów stąd, powinien spotkać się dopiero za trzy kwadranse.
- Też chciałbym mieć taką miłą śmierć, dziadku - obrócił nogą nieprzytomnego już stróża, tak by leżał twarzą do ziemi. Nawet jeśli się nie zatruł, to udusi się błotem lub wymiocinami.
Białko otworzył skrzypiącą bramę, wyjechał na wyboistą drogę i ruszył na południe.
*
Beta oparty o ścianę przejścia między nawą kościoła a kaplicą Matki Boskiej, widział niewiele, mógł się tylko domyślać, co robi czwórka, która poszła dalej. Wysunął powoli dłonie z obszernych rękawów habitu, dotknął wiszącego na piersi automatu, przesunął lufę w kierunku ściśniętych ludzi.
Alfa i Lambda stanęli w mogącym pomieścić czterech, pięciu ludzi przejściu w żelaznej kracie oddzielającej prezbiterium z ołtarzem od wypełnionej wiernymi nawy kaplicy. Odwrócili się twarzami do tłumu, Lambda spojrzał do góry. Zazwyczaj przed rozpoczęciem akcji napastnicy starają się unieszkodliwić urządzenia alarmową, wymaga to od nich ogromnej precyzji i najczęściej kończy się fiaskiem. Ale jest sposób prostszy...
Odbezpieczyli automaty ukryte pod długimi, białymi szatami. Nikt nie usłyszał szczęku opadającego bezpiecznika, z głośników wiszących niemal nad głowami Alfy i Lambdy płynęły słowa modlitwy różańcowej.
Omega i Kappa weszli na stopnie ołtarza, wspięli się na pokryty białym obrusem stół, roztrącili nogami lichtarze i wazony z kwiatami.
Klęczący tłum uniósł się, zaszemrał niespokojnie. Nie wiedział, co się dzieje, ale czuł, że zaraz stanie się coś niesamowitego, coś potwornego.
Lambda cofnął się o parę kroków, wbiegł na stopnie ołtarza, tak by został dostrzeżony. Wyrwał spod habitu broń i wrzasnął płynną ruszczyzną:
- Stój! Wsie stat’! Ruki w wierch!
Nie dając ludziom chwili do namysłu strzelił. Nie, nie w ludzi. Rozwalił jedynie zamontowane niedawno, o czym nie wiedzieli być
może nawet wszyscy zakonnicy, ale o czym doskonale wiedział pułkownik Majski - urządzenie do automatycznego zamykania przejścia w kracie: Ktoś jęknął, ktoś osunął się na posadzkę. W ciasnym, pełnym ludzi pomieszczeniu rykoszety są groźniejsze niż wymierzone strzały.
Omega i Kappa mieli w ciągu kilkunastu sekund spożytkować umiejętności, jakich nabywali przez całe lata. Duży - mający ponad 120 cm długości, 80 cm szerokości i 3,5 cm grubości - obraz wbudowany był w ołtarz. Wyłamanie tak wielkiej i ciężkiej tablicy z kilku ram i z solidnej dębowej konstrukcji stanowiło zadanie bardzo trudne. Włączenie się sygnału alarmowego nie obchodziło ich, stanowiło to element planu. Jedyną zagadkę, o czym uprzedzono ich podczas porannej odprawy w Warszawie, stanowił sposób przytwierdzenia obrazu do podłoża. Mór nie potrafił powiedzieć, jak mocne są uchwyty przytwierdzające obraz od tyłu do konstrukcji ołtarza. Na wszelki wypadek mieli ze sobą laserowy palnik.
Omega zrzucił na posadzkę rubinową sukienkę zdobiącą obraz. Wiedział, że naszyte na aksamit kamienie szlachetne mają trudną do oszacowania wartość, ale nawet nie spojrzał na nie. Pod nogi spadły mu korony wieńczące wizerunki Madonny i Dzieciątka. Strącił je niżej. Kappa kilkoma uderzeniami toporka odłupał wybijane srebrem ramy.
Tłum otrząsnął się z szoku. Ktoś wrzasnął:
- Bronić Maryi!
Ludzka masa ruszyła. Alfa był szybszy. Nie wyjmując Kałasznikowa spod habitu opróżnił magazynek- Trwało to dwie, może trzy
sekundy. Lambda z wyrachowaniem strzelił w ścianę, chciał by rykoszety dosięgły też tych z tyłu.
Zapadła przeraźliwa cisza. Jeszcze nikt nie zdążył poczuć bólu.
- Stój! Stój spokojno! - wrzasnął stojący przy wejściu do kaplicy Beta. Nie tylko odcinał drogę ucieczki, lecz ostrzegał, że i z tej strony mogą paść strzały.
- Dawaj! Dawaj! Wsio w poriadku! - mamrotał Kappa, wsuwając metalowy pręt w szparę, jaka powstała po zerwaniu ram - da, da... spokojno... dierży - podważał ostrożnie ikonę, potem szarpnął z całych sił. Bolce przytrzymujące obraz od tyłu wypadły z miękkiego drewna. - Dierży! - Ciężka tablica osunęła się. Omega w ostatniej chwili przytrzymał ją, oparł na kolanie.
Z głębi kaplicy, z jej posadzki zaczął unosić się ludzki jęk, najpierw stłumiony, jakby trzymany na uwięzi, potem coraz głośniejszy, coraz straszliwszy.
- Bystrieje! - Lambda zacisnął zęby, spojrzał za siebie. Wiedział, że jeszcze moment i tłum, nie bacząc już na nic, ruszy i rozerwie ich na strzępy. Nagle coś go tknęło, chwycił za włosy klęczącą niemal u jego stóp dziewczynę, przyciągnął do siebie i wrzasnął łamaną polszczyzną:
- Kagda kto się ruszy, ubiju diewoczku!
Kappa i Omega ściągnęli obraz na stopnie ołtarza, ustawili na sztorc, unieśli z wysiłkiem i ruszyli do przejścia w kracie.
- Won, won! - Alfa nagle zapomniał rosyjskiego i wykrzykiwał tylko to jedno słowo - won, won!
Ludzie ustępowali z drogi.
Dwójka z obrazem biegła pierwsza. Za nią Alfa wymachujący karabinem. Potem Lambda ciągnący nieprzytomną ze strachu Agatę. W bazylice odwrót osłaniał Beta, na dziedzińcu dołączył Delta.
Droga była prawie pusta. Zanim z kościoła wydostali się pierwsi ludzie, napastnicy już minęli zadaszoną bramę Jagiellonów.
Kilkanaście metrów dalej natknęli się na grupę młodych pielgrzymów, którzy widząc rozpędzonych mnichów, rozpierzchli się na boki. Uratowali życie, Alfa już dotykał spustu.
Mniej szczęścia miała zabiedzona staruszka, która wpadła pod nogi rozpędzonego Omegi. Ten podtrzymując jedną ręką obraz, drugą uderzył starą kobietę w twarz. Jęknęła i skuliła się na zimnej ziemi.
Przed nimi były ostatnie metry, najbardziej niebezpieczne, bo na odkrytej przestrzeni. Jeśli policja została zaalarmowana i działa tak jak powinna, to mogą dostać się pod ogień. Lambda mocniej przycisnął Agatę i wybiegł na czoło. Przeskoczył przez łańcuch otaczający okrągły plac, pod nogami dostrzegł dziwny rysunek ptaka siedzącego na palmie, trzymającego w dziobie bochenek chleba. Przypomniał sobie jakąś bajkę z dzieciństwa. Mimo szaleńczego pędu, rejestrował wszystkie szczegóły. I myślał. Na przykład o tym, że jeszcze kilka kroków i skończy się wysługiwanie Morowi za kilka nędznych groszy. Zadanie wykonane, będzie awans. Będzie, bo nikt nie strzela, nie ma policji. Tak jak przewidywał plan, nikt nie był przygotowany na podobną akcję.
Po kradzieży z katedry gnieźnieńskiej srebrnej figury świętego Wojciecha, jednego z najbardziej znanych polskich zabytków, władze kościelne i państwowe ulepszyły systemy ochronne. Wydawało się, że finezyjna grabież jasnogórskiej Madonny była praktycznie niemożliwa. Ale Majski i Organizacja postawili na coś zupełnie przeciwnego niż finezja - na brutalność i bezczelność.
Eta podjechał pod kolisty plac, zakręcił, otworzył drzwi. Omega, pomagając sobie kolanami, próbował wepchnąć obraz na tylne siedzenie.
- Ciasno - warknął
- Na bagażnik, szybko - Lambda spiorunował go wzrokiem, znali przecież wymiary obrazu - no, już.
Omega i Kappa zajęli się mocowaniem ikony na dachu. Pozostali musieli przebiec jeszcze pięćdziesiąt metrów do drugiego samochodu.
- Szybciej dziwko, bo ci nogi poprzetrącam - Nowicki już nie silił się na mówienie po rosyjsku. - I nie rycz mi tu - uderzył dziewczynę pięścią w kark.
W samochodzie Alfa związał Agatę nylonową żyłką i z nieukrywanym zadowoleniem przyglądał się jej przerażeniu. Lambda prowadził.
Gnali jak opętani szeroką, pośrodku wysadzaną drzewami, aleją Najświętszej Marii Panny. Ruch był niewielki, minęli tylko kilka samochodów, nie powodując żadnych kolizji. Skręcili w aleję Krakowską. Tu było już bardziej wąsko, ale i ciemniej, a więc bezpieczniej. Zostawili za sobą ostatnie miejskie latarnie. Lambda szczycił się swymi szoferskimi umiejętnościami, ale chociaż robił wszystko, co potrafił, nie zdołał dogonić łady prowadzonej przez Etę.
Kiedy minęli tablicę z napisem „Częstochowa żegna”, komendant miejscowej policji rozkazywał wszystkim patrolom, by przerwały rutynowe czynności i ruszyły w pogoń. Zarządził też natychmiastową blokadę dróg wylotowych z miasta.
*
Rozner nie mógł sobie znaleźć miejsca. Z kantyny powlókł się do klubu garnizonowego, usiadł przy pustym stoliku i z braku lepszego zajęcia zaczaj się przysłuchiwać rozmowom oficerów i podoficerów.
- I wtedy ja tę sklepową na ladę, nogi na wagę, łeb w landrynki - wąsaty chorąży zgromadził wokół siebie gromadę słuchaczy.
„Nie chce mówić o napadzie i śmierci w koszarach, czy rzeczywiście nic go to nie obchodzi” - zastanawiał się Rozner słuchając gawędy o miłosnych wyczynach.
Ktoś włączył telewizor. Chorąży nie przerwał opowiadania, tubalny śmiech jego sąsiadów zagłuszał lektora czytającego cowieczorne „Wiadomości”. Rozner przysunął się bliżej odbiornika. Mniej więcej po piętnastu minutach dziennikarz przerwał czytanie, zerknął na podsuniętą mu depeszę, zamrugał nerwowo: „Prószę państwa - mówił nieswoim głosem - przed momentem otrzymaliśmy depeszę Polskiej Agencji Prasowej. Oto jej treść: Dziś wieczorem około godziny dziewiętnastej grupa zamaskowanych mężczyzn dokonała zbrojnego napadu na klasztor jasnogórski. Są ofiary w ludziach.
Prawdopodobnie został skradziony obraz Matki Boskiej”.
- Niesamowite! - chorąży miał jednak podzieloną uwagę, nie przerwał opowiadania, a mimo to słyszał treść komunikatu
- Kto to zrobił? I po co?
Rozner zacisnął pieści. „Wiem kto, wiem, że to oni” - powtarzał w myślach, wybiegając z klubu.
*
Osiemnaście minut po napadzie pierwsza łada skręciła z trasy katowickiej w boczną drogę. Dwadzieścia sekund później jej śladem podążyła następna. Dwie minuty później trasą przemknął wóz patrolowy policji. Nie skręcił.
Lambda bał się trochę, że przy szybkości jaką rozwinął, może nie zauważyć miejsca, w którym powinien zjechać z głównej drogi. Ale plany Mora były perfekcyjne, kierowca nie musiał się nawet rozglądać, wystarczyło by obserwował licznik samochodu - dokładnie 18 600 metrów za tablicą żegnającą turystów i pielgrzymów opuszczających Częstochowę, pojawiło się odgałęzienie.
Majski czekał na polanie. Gdy nadjechały samochody, przejął dowodzenie.
- Szybko, do nysy - rozkazywał - broń i bagaże zabierać ze sobą.
Przeprowadzali się w biegu.
- Obraz zostawcie, to już nasza sprawa - odepchnął Etę, który próbował ściągnąć z dachu ikonę.
- A to? - Lambda wywlókł z samochodu zszokowaną Agatę.
- Po cholerę ją braliście... już niepotrzebna - nawet nie spojrzał na zakładniczkę.
- Masz ją! - Lambda pchnął dziewczynę w objęcia Alfy. Rumunowi zaświeciły się oczy.
- Tylko szybko i cicho - Majski dostrzegł niezdrowy błysk - i żadnych gwałtów. Masz pięć sekund.
Alfa zmiął w zębach przekleństwo. Chwycił Agatę za włosy, wepchnął do samochodu. Wyciągnął spod habitu nóż, dźgnął trzy razy w szyję.
Nysa ruszyła. Rumun musiał wskakiwać do niej w biegu. W kapturze zsuniętym na oczy, wymachujący zakrwawionym nożem wyglądał upiornie, niczym rozpędzona śmierć. Nawet Majski poczuł nieprzyjemne drętwienie karku.
*
Rząd obradował teraz o najniezwyklejszych porach. Kraj powoli podnosił się z gospodarczej ruiny, ale przepowiednie o szybkiej rezygnacji z interwencjonizmu państwa okazały się błędne, niemal co parę godzin działające coraz sprawniej mechanizmy ekonomiczne odkrywały pułapki i wąskie gardła, które udawało się omijać tylko dzięki błyskawicznym decyzjom władzy centralnej. Polska wciąż była pionierem w przechodzeniu od scentralizowanej gospodarki państwowej do rynkowej, nikt nie pokonał tej drogi przed nią, nikt nie mógł ostrzegać przed czyhającymi
zagrożeniami. A ponieważ można. było iść już tylko naprzód, należało zachować ogromną ostrożność, skacząc lub uskakując, zależnie od okoliczności.
Tego wieczoru minister finansów referował problem korekty systemu podatkowego w sektorze usług dla rolnictwa. O dziewiętnastej trzydzieści premierowi podsunięto karteczkę z pilną, jak zaznaczono, wiadomością. Premier, człowiek o nienagannych manierach, skłonił się przepraszająco i pogrążył w lekturze. Minister mówił dalej, ale w miarę jak zmieniała się twarz premiera, zwalniał, cichł, aż wreszcie umilkł zupełnie.
Premier odłożył kartkę. Był blady jak zimowy poranek.
- Panowie - chrząknął, głos grzązł mu w gardle. - Panowie. Zrabowali obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
- O Boże - jęknął rzecznik prasowy.
Stroński i Pankiewicz spojrzeli na siebie, przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jakby wzajemnie oskarżając, po czym zerwali się z miejsc i bez słowa usprawiedliwienia wybiegli z sali.
Pozostali członkowie gabinetu siedzieli nieruchomo.
- Jest dwudziestu dziewięciu zabitych i co najmniej drugie tyle rannych. Mój Boże - premier zwiesił ramiona, zapadł się w sobie, pochylił głowę.
*
Gdy nysa zniknęła w mroku, zza drzew wyszedł Białko. Pułkownik nie chciał, by siódemka zamachowców widziała twarze jego współpracowników. Chociaż teraz nie miało to już znaczenia. Zaczynał się kolejny etap planu, opracowany nie przez Centralę, lecz osobiście przez Józefa Majskiego, opracowany w odpowiedzi na nieufność Centrali.
Białko wyjął z poloneza futerał z elektronicznymi bateriami, miniaturowymi opornikami i cieńszymi niż włos przewodami.
- Tworzywo! - mruknął rozkazująco.
- Już, już - Majski sięgnął do bagażnika. Podał dwa metalowe pojemniki wypełnione plastyczną, jasnoszarą substancją.
Białko zmieszał zawartość obu pudełek, potem podzielił ją na kilka części. Miękką masę wcisnął pod siedzenia i pod maskę silnika. Przymocował przewody do wewnętrznych klamek. Wystarczy, że ktoś otworzy drzwi, a wysadzi w powietrze połowę lasu.
- Ułóż ją przy szybie! - Majski starał się zastawić pułapkę doskonałą. Białko zrozumiał, uniósł zakrwawione ciało Agaty, wysunął je trochę na zewnątrz, a potem ostrożnie zamknął drzwi, tak by twarz martwej dziewczyny opierała się o boczną szybę. Każdy kto to zobaczy, będzie chciał jak najszybciej pomóc. A wtedy...
- Zostaw! - krzyknął, gdy Białko zaczął okładać plastikiem obraz, wciąż jeszcze umocowany na dachu samochodu. - Zdejmujemy!
Białko zawahał się, ale nie powiedział nic. Widocznie musiało być tak, jak mu rozkazywano.
Ściągnęli ikonę na trawę. Majski spojrzał z pogardą na leżącą u jego stóp Madonnę. Teraz on był bogiem, Ona - jego boginią, zdaną na łaskę i niełaskę. Plan przewidywał, że powinien ją zniszczyć, natychmiast, tu, w tym lesie. Ale przecież mógł poczekać, nikt go nie poganiał.
Białko przeciągnął cieniutki, zielony przewód między oba samochody, wystarczyło teraz otworzyć drzwi w którymkolwiek, by eksplodowały.
- Towarzyszu pułkowniku, gotowe - zameldował - towarzyszu pułkowniku!
- Co, ach tak - ten wrócił do rzeczywistości.
- Zabieramy ją.
Białko uniósł klapę bagażnika, wsunęli obraz, przykryli go gazetami i szmatami. - Niebezpiecznie z tym jechać? - Białko po raz pierwszy od wielu lat zdradził, że jednak miewa czasem wątpliwości i uczucia.
Majski nie zareagował. W milczeniu uruchomił samochód. Od chwili odjazdu nysy z siódemką agentów minęło dokładnie pięć minut i dwadzieścia sekund. Kilka chwil później z ciemnego lasu wynurzyły się dwie postacie. Przystanęły przy zaminowanych samochodach, obeszły je dookoła, pokiwały głowami i wróciły do lasu.
*
W chwili gdy Rozner wbiegł do budynku sztabu, dyżurny odbierał telefon nakazujący natychmiastowe wezwanie kapitana.
- Już jest! - zameldował kapral do słuchawki. Prężył się przy tym tak, że Rozner natychmiast zorientował się że rozmawia z kimś bardzo ważnym.
- Słucham, kapitan Rozner - starał się uspokoić oddech.
- Generał Wolniak.
- Melduję się!
- Słyszał pan, co się stało?
- Tak jest! Podejrzewam, że...
- Proszę niczego nie podejrzewać - Wolniak ufał ludziom, ale nie telefonom. Zawczasu urwał dyskusję. - Z Bydgoszczy leci już helikopter. Czekają na pana w Częstochowie.
- Tak jest, panie generale - odłożył słuchawkę. Pokiwał głową, niepotrzebnie wyrywał się z tym „podejrzewam”. Wolniak miał naprawdę klasę, nic nie powiedział, ale jeśli „czekają w Częstochowie” na oficera prowadzącego śledztwo w sprawie napadu na koszary w Grudziądzu, to było oczywiste, że oba te wydarzenia łączą się ze sobą, tak przynajmniej uważa szef.
*
Jechali z szybkością dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Więcej, mimo soczystych przekleństw Lambdy, nie udało się wycisnąć ze sfatygowanej nysy. Całe szczęście, że korzystać z tego grata mieli tylko przez kilka minut, do następnej przesiadki przewidzianej po trzydziestu kilometrach. Tam mieli pozbyć się broni i habitów.
*
Polonez bez trudu osiągnął sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Dzięki temu już po ośmiu minutach dogonił nysę. Trzymali się w bezpiecznej odległości. Lambda dostrzegł ich we wstecznym lusterku. Rad z dodatkowej eskorty mrugnął światłami. Majski odpowiedział szybką zmianą długich i krótkich. Akcja przebiegała lepiej niż się spodziewali. Przez kilka minut jechali za sobą. Przed drogowskazem zapowiadającym skrzyżowanie z boczną drogą, nysa nieco zwolniła, ale Lambda był dobrym kierowcą, wszedł w zakręt z szybkością siedemdziesięciu kilometrów. Siedząca z tyłu szóstka, przygotowująca się już do kolejnej przesiadki, przetoczyła się po samochodzie. Dokładnie w tym momencie Białko wcisnął zielony guziczek w pudełeczku, które od pewnego czasu trzymał na kolanach. Szyby poloneza zadrżały od potwornego huku, a wchodząca w wiraż nysa zmieniła się w rozpędzoną kulę ognia. Wypadła z drogi, przekoziołkowała kilkadziesiąt metrów i zatrzymała na olbrzymim drzewie. Majski docisnął pedał gazu. Miał przed sobą prawie dwieście kilometrów, czyli nieco ponad dwie godziny czasu. Karambol na szosie, rozrzucone wokół kawałki broni, powinny całkowicie zaabsorbować uwagę policji i oczyścić drogę z patroli. Pułkownik Majski jeszcze przyspieszył.
*Jędrzej Pankiewicz poprosił Strońskiego o chwilę rozmowy.
- Panie generale - siedział na haftowanej kanapce, w pokoiku, w którym swoich gości przyjmował zazwyczaj premier - tak jak się umówiliśmy, uprzedziłem premiera, że byli funkcjonariusze resortu, którym pan kieruje, przygotowują jakąś akcję. Dziś wiemy już, o co chodziło...
- Czyżby? - Stroński wydał usta. - Jest pan pewien, że agenci bezpieki stali się nagle kolekcjonerami świętych obrazów?
- Panie generale - jednak czasem niedobrze być cywilem, Pankiewicz czuł się trochę skrępowany tym nieustannym tytułowaniem - kontrwywiad wojskowy od dwóch dni prowadzi dochodzenie w sprawie napadu na koszary. Mamy niemal stuprocentową pewność, że to co się stało w Częstochowie, jest dziełem tych samych ludzi.
- Rozumiem:
Chłód generała coraz bardziej obezwładniał Pankiewicza, ale musiał brnąć dalej.
- Sprawa stała się na tyle poważna, że armia nie upora się z nią w pojedynkę. Chcę zaproponować nawiązanie ścisłej współpracy z policją i Urzędem Ochrony Państwa.
- Już współpracujemy.
- Tak, panie generale, ale jak wspomniałem, mamy przesłanki do przypuszczeń, że w sprawę mogą być zamieszani pracownicy pańskiego resortu. Nie wszystkim możemy więc zaufać, prawdę mówiąc, nie bardzo wiemy komu ufać. Stroński obejmując urząd, zapewnił sobie pełnomocnictwa do jego gruntownej przebudowy. Zorganizował potrójny system zabezpieczeń i wzajemnego nadzoru funkcjonariuszy, wyrzucił kilkuset, wszystkich na których padał choćby cień podejrzenia o nielojalność. Ale czy sito okazało się stuprocentowo szczelne? Sam miał wątpliwości. Nie był to jednak powód, by dzielić się nimi z cywilem, nawet jeśli ten cywil kieruje wojskiem.
- Zna pan lepiej niż ja skutki śledztwa prowadzonego przez osoby zamieszane w przestępstwo - Pankiewicz mozolnie zmierzał do celu - mieliśmy kilka głośnych przypadków w naszej części Europy...
- Ano mieliśmy... - Stroński nic nie mówiąc, mrucząc jedynie od czasu do czasu, zachowywał jednak inicjatywę. Dawał cywilowi praktyczną lekcję taktyki.
- Dlatego prosiłbym, panie generale, o wybór ludzi godnych absolutnego zaufania.
-Czy ja należę do takich?
- Nie mam wyboru - Pankiewicz wreszcie zwęszył okazję do kontry - panu muszę niestety zaufać.
- Niestety... no cóż, jeśli chodzi o to słowo zgadzam się z panem.
*
Było piętnaście po dziewiątej wieczorem, gdy wjechali do Warszawy. Wokół kościoła przy ulicy Grójeckiej Majski zauważył spory tłum, ludzie śpiewali, palili świece. Pomachał im ręką.
Przy dworcu Warszawa Ochota zatrzymał się.
- No to cóż, do następnego razu - wyciągnął dłoń w kierunku Białka.
- Mmhu - burknął jak zawsze, gdy nie musiał mówić pełnymi sylabami. Uścisnął wyciągniętą dłoń. Wysiadł.
- Jeszcze coś? - pułkownik dostrzegł, że Białko jakby się wahał. Nie było to normalne.
- Nie rozumiem, po co wam ten obraz?
- Bo człowiek, drogi Białko, to nie tylko białko. To także żądze! - trzasnął drzwiami i ruszył, nie oglądając się.
Kilkadziesiąt metrów dalej stał szary fiat. Wyskoczył z niego mężczyzna w dżinsowej kurtce, który poszedł śladem Białka. Samochód zaś ruszył za białym polonezem pułkownika Majskiego.
*
Zniecierpliwiony Witwicki czekał przed bramą, tupnął wściekle, gdy Majski wychylił się z samochodu i ułożył palce w geście zwycięstwa, tworząc literę V.
Wjechał do garażu. Witwicki wymownie spojrzał na zegarek, ale się nie odezwał. Błyskawicznie odkręcił koła, zamocował stare, wmontował radio. Majski podniósł magnetofon, połączony jeszcze przed sekundą z jego samochodowym nadajnikiem, cofnął kasetę, wcisnął klawisz: „Cholerne radio, halo, centrala, raz jeszcze powtarzam, słyszycie mnie? Słyszycie mnie? Nie mam kontaktu z wami, chyba to cholerne radio”. Uśmiechnął się; wsunął kasetę do kieszeni.
- Puszczałem co kwadrans - Witwicki zmieniał tablice rejestracyjne - będą cię mieli na jakiś czas dość. Nie słyszę, centrala, nie słyszę i tak przez sześć godzin... A to co? - Witwicki otworzył oszkloną, tylną klapę samochodu. - Czyś ty chłopie zwariował?
- Obrazek, no zwykły obrazek - Majski nieudolnie odgrywał lekceważenie. Spojrzał na Madonnę. - Ona jest moja.
- Kto?
- No, ta pani. Przechowaj ją dwa dni, nie dłużej...
- Dureń - Witwicki skończył przykręcanie tablic i wyciągał obraz.
- Mam nadzieję, że radio działa jak trzeba - Majski zmienił temat, musiał się zresztą śpieszyć, była za dziesięć dziesiąta. Za dziesięć minut powinien meldować się po drugiej stronie Wisły i zdawać samochód. Było to niewykonalne.
- Oni cię słyszą, ty ich nie - Witwicki nie krył rozdrażnienia
- Halo, centrala, może mnie jednak słyszycie, jestem obok megasamu, przy placu Unii, obrabiają kobietę, spróbuję jej pomóc, mogę się spóźnić parę minut.
Plac Unii Lubelskiej znajdował się kilkaset metrów od Rakowieckiej, właśnie tam powinien znajdować się teraz samochód zdążający do bazy. Majski miał nadzieję, że nikomu nie wpadnie do głowy pomysł dokładniejszego zlokalizowania białego poloneza.
*
Sierżant Kropiwnicka dyżurująca w centrali, działaczka związku zawodowego policjantów uśmiechnęła się mściwie: „I gdzie się stary durniu pchasz? Wykazać się chcesz? I tak na wieki zostaniesz ubekiem”. Postanowiła, że nie pośle pomocy małemu człowieczkowi, który kiedyś trząsł ministerstwem i łamał ludzi, a teraz płaszczy się, by zyskać względy nowych władz. Nienawidziła takich przemalowanych typów. Niechby mu te typy spod megasamu dołożyły.
Majski
przejechał most Poniatowskiego, minął opustoszały gmach
dawnego KC PZPR, w którym ciągle jeszcze nikt nie zdołał się
osiedlić, skręcił w Nowy Świat, przy megasamie zatrzymał się,
przebudził jakiegoś drzemiącego na chodniku pijaka, oparł
dłońmi o stragan i słup znaku drogowego, wrócił do wozu i nie
spiesząc się, pojechał Puławską ku Rakowieckiej. O dwudziestej
drugiej siedemnaście - tym razem nie pomylił się
w
ocenie czasu nawet o minutę - zameldował się na wartowni.
- I co złapał pan ich? - dyspozytor miał zaaferowaną minę. - Choć dziś nie takich złodziei gonimy.
- Prysnęli gówniarze... ale co się stało? Widzę, że pan jakoś nie tego...
- To pan nic nie wie?
- No nie... radio mi wysiadło, pewnie dlatego.
Dyspozytor pochylił się i szeptem, jakby zdradzał sekret, oznajmił:
- Rąbnęli z Częstochowy Matkę Boską.
- Cooo? - Majski wybałuszył oczy.
*
Kilka minut przed dziesiątą Rozner wylądował w Częstochowie. Całe wzgórze jasnogórskie było otoczone przez policję, na chodnikach wzdłuż alei NMP kłębiły się tłumy, powstrzymywane przez kordon żołnierzy, wielu ludzi klęczało, jakiś ksiądz intonował błagalne śpiewy.
- Komisarz Jaworek z komendy częstochowskiej - przedstawił się umundurowany, nieduży mężczyzna z czarnym wąsikiem, puszący się jak kogucik.
- Rozner - uścisnął mu dłoń.
- Panie kapitanie, są nowe fakty - szli szybko w kierunku bazyliki.
- Tak, słucham.
- Na trasie katowickiej^ samochód z bandytami wypadł na zakręcie i eksplodował. Przypuszczamy, że wieźli jakieś materiały wybuchowe.
- Któryś przeżył?
- Nie.
- A obraz? Zniszczony?
- Właśnie, panie kapitanie... zanim to się stało, musieli zmienić samochody... wszyscy świadkowie zeznają, że stąd odjechali fiatami albo ładami, to można pomylić, a wybuchła nysa.
- Skąd wiecie, że to byli oni?
- Znaleźliśmy broń, nadpalono habity.
- Rozumiem, przekazał pan te informacje centrali? - Oczywiście - Jaworek wypiął wątłą pierś - mają przysłać helikoptery do poszukiwania porzuconych samochodów.
- Dobrze, chcę zobaczyć miejsce napadu...
Dziedziniec był oświetlony wielkimi wojskowymi reflektorami. Kręciło się po nim kilkunastu ludzi, jedni w mundurach, inni w kitlach lub garniturach. Przeczesywali teren centymetr po centymetrze, przepatrywali każdą grudkę ziemi, na której mogli stanąć bandyci.
W kościele panował półmrok. Wszyscy cywile, po spisaniu personaliów, zostali wyprawieni poza teren klasztoru, większość w stanie ciężkiego szoku wylądowała w szpitalach. W kaplicy przed pustym ołtarzem, sprawiającym niesamowite wrażenie, klęczała gromada pogrążonych w modlitewnym skupieniu paulinów. Dwaj starzy zakonnicy myli ryżowymi szczotkami posadzkę, tu i ówdzie straszyły jeszcze rude plamy.
- Szczęść Boże - Rozner nie bardzo wiedział, jak się zachować.
- Bóg zapłać - mnisi nie przerwali pracy, nie unieśli twarzy.
- Nazywam się Rozner, jestem oficerem, od dwóch dni szukam tych ludzi - nie miał pojęcia, dlaczego to mówi.
- Tyle krwi, tyle krwi - szeptał jeden ze starców - widzi pan, młodzi boją się, nam starym przyszło zbierać tę krew, całe wiadra krwi, mój Boże...
- Chciałbym się widzieć z przeorem, nie wiem, gdzie go szukać - mdły zapach wypełniający kościół zaczaj go męczyć.
- Tak, z generałem zakonu, on czeka na ciebie mój synu, uprzedzono, że przyjedziesz... brat Jan zaprowadzi cię.
Z cienia wychynął młody chłopiec, pewnie kończący dopiero nowicjat:
- Proszę za mną - był dumny, że powierzono mu tak ważne zadanie i że nazwano bratem.
Szli przyciemnionymi korytarzami o niskich, łukowatych sklepieniach. Rozner przez chwilę poczuł, że jest bardzo daleko od przyziemnych, teraźniejszych spraw. Z grubych, dotykających niemal głowy murów emanował spokój i dostojeństwo wieków.
Przełożony klasztoru siedział przy inkrustowanym, olbrzymim biurku, liczącym sobie bez wątpienia kilka stuleci. Wszystko tu było zresztą wiekowe, podkreślające wielkość człowieka potrafiącego wykonać tak misterne przedmioty i jednocześnie jego marność, sprawiającą, że sam trwa krócej niż pióro czy kałamarz. Rozner otrząsnął się, w końcu nie przyszedł tu na kontemplację. Przyjrzał się zakonnikowi. Generał paulinów miał około sześćdziesiąt lat. Sinawe worki pod oczami sugerowały, że cierpi na wątrobę, lecz rumiane, czerstwe policzki przeczyły temu. Skinieniem ręki wskazał gościowi miejsce.
Rozmowa nie kleiła się, zakonnik bardzo chciał, lecz nie potrafił pomóc. Ważna była właściwie tylko jedna informacja - z klasztoru nie zginęły żadne habity, a sądząc po opisie świadków napastnicy mieli w ogóle dość dziwaczny strój, niepasujący do żadnego z działających w Polsce zakonów.
- Panie kapitanie?- powtarzał co kilka zdań jak refren - czy odzyskamy obraz?
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by tak się stało.
- Będę się modlił za pana... ale dlaczego, dlaczego to zrobili?
Rozner nie podtrzymywał rozmowy, wyszedł w zasadzie bez pożegnania.
W kaplicy starcy wciąż myli zakrwawioną podłogę.
*
Krótko przed północą w Warszawie ukonstytuował, się sztab kryzysowy. Formalnie kierowali nim ministrowie: spraw wewnętrznych Ryszard Stroński i obrony narodowej Jędrzej Pankiewicz. Faktycznie sprawę wzięli w swoje ręce: komendant główny policji Zenon Czarski, szef Urzędu Ochrony Państwa Tomasz Maliński oraz szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego generał Zdzisław Wolniak. Pracami operacyjnymi mieli kierować: przebywający już na miejscu wypadku kapitan Andrzej Rozner z kontrwywiadu wojskowego oraz kapitan Roman Zawadzki z UOP. Policja została zobowiązana do udzielania pełnego wsparcia obu oficerom.
W pierwszym posiedzeniu, obradującym w atmosferze ogólnego podenerwowania, wziął udział premier.
- Nie wiemy jeszcze ciągle, o co chodzi – mówił Stroński - ale sądzę, że napad na Jasną Górę niczego nie zakończył. Tego obrazu nie da się sprzedać ani wywieźć za granicę. Nie wierzę,
by ktokolwiek w Polsce był w stanie opłacić komando, które podejmie się takiej akcji... pozostawienie rubinowej szaty o wartości kilku milionów dolarów wyklucza zresztą motyw rabunkowy...
- Czy mogli to zrobić ateistyczni fanatycy - premier był praktykującym katolikiem, atak na Jasną Górę stanowił dla niego, tak jak dla milionów Polaków, równocześnie napaść na sumienie i duszę - tylko po to, by zniszczyć obraz?
- Oczywiście wykluczyć tego nie możemy - Stroński całkowicie zdominował Pankiewicza - ale akcja była zbyt precyzyjnie zorganizowana jak na szaleńców...
- Mówił pan, że sprawcy posługiwali się językiem rosyjskim? - premier bał się najgorszego; demokracja w Polsce miała jeszcze bardzo krótkie nogi, sąsiad ze wschodu, który już tyle razy je przycinał, mógł spróbować jeszcze raz.
- Z raportów kapitana Roznera w sprawie Grudziądza wynika, że bandyci zbyt ostentacyjnie afiszowali się tą ruszczyzną - Pankiewicz ocierał czoło, wreszcie znalazł moment, by włączyć się do dyskusji i przyhamować trochę Strońskiego - jeśli mieliby to być agenci KGB czy nie daj Bóg ludzie ze Specnazu, to posługiwaliby się chyba innymi językami, niemieckim, polskim... choćby dla odwrócenia uwagi. Tu natomiast ktoś chce nam wmówić, że mamy przeciw sobie Rosjan.
- Agenci KGB zazwyczaj podczas akcji nie mówią ani po rosyjsku, ani w żadnym innym języku. Oni po prostu milczą i robią swoje - poparł Pankiewicza szef UOP Maliński, kostyczny mężczyzna wzbudzający instynktowną niechęć.
- Tak jest, nic nie mówią - Pankiewicz spojrzał triumfująco na Strońskiego. Nie mógł oczywiście niczego zarzucić generałowi, ale jeśli szef najbardziej podejrzanego resortu w kraju natychmiast kieruje uwagę na państwa obce, to trudno oprzeć się wrażeniu, że coś tu nie gra. Pankiewicz w każdym razie nie opierał się.
- Panowie - premier trochę się zagubił - może zapytajmy szefa KGB, czy to mogła być sprawka jego ludzi.
- Sądzę, że informacje jakie uzyskamy - generał Stroński potrząsnął swą potężną siwą czupryną - będą tyle warte, co wieści rozpowszechniane przez ciotkę ministra obrony.
- Protestuję! - warknął Pankiewicz. Z jego ciotki, sześćdziesięciopięcioletniej aktywistki „Solidarności” węszącej na każdym kroku nomenklaturę, neokomunizm i knowania obcego kapitału podśmiewało się pół Warszawy, zwłaszcza od czasu, gdy pokazała ją telewizja.
;- Nie ma co protestować - grzmiał Stroński - dwa dni temu przewodniczący KGB udzielił wywiadu „Prawdzie”. Jak jawność i demokracja to całą gębą. Wszystko powiedział o tej firmie... wiecie ponowię na przykład, czego nie robi KGB? Powiem wam. KGB nie szantażuje, nie zabija, nie stosuje metod brutalnych, nie prowokuje, nie kontaktuje się z lewakami innych państw, nie...
- Panie ministrze! - premier uznał, że powinien interweniować.
- Niczego nie zmyślam, mam tę gazetę, jeśli trzeba poślę po nią... - Dobrze panie ministrze, nie będziemy prosić o wyjaśnienia KGB - uciął premier. - Radźmy, co robić, co się może stać jutro, pojutrze...
- Jutro może być rewolucja na ulicach - odpowiedział komendant Czarski, pułkownik policji, potężny chłop o wyłupiastych oczach, ostrzyżony na jeża.
- Pana zadaniem jest utrzymać podniecone tłumy w ryzach - Pankiewicz był roztrzęsiony tyradą Strońskiego. Mówił ostro, niemal prowokująco.
- Pana też - odszczekał Czarski.
- Nie wyprowadzę wojska na ulice.
- Popieram ministra - wtrącił generał Wolniak.
- Panowie - premier uderzył w stół - nikt jeszcze nie wprowadza godziny policyjnej. Ludzie się modlą, a nie buntują.
- Dam sobie głowę uciąć, że do jutra ktoś ich podburzy - huczał Stroński.
- Kto jak kto, ale pan z pewnością wie, że są służby wyspecjalizowane w podburzaniu - zaripostował Pankiewicz.
- Panowie! - upomniał premier.
- Myślę - generał Wolniak mówił głośno i bardzo wolno, zmuszając rozemocjonowanych dyskutantów do skupienia i ochłonięcia - myślę, że sprawa jest na tyle poważna, że nie powinniśmy nic robić bez uzgodnienia decyzji z Kościołem. Radziłbym panu premierowi, by jeszcze tej nocy skontaktował się z prymasem i abyście panowie wspólnie zastanowili się nad sposobem złagodzenia nie tylko gniewu, ale i bólu narodu - Wolniak lał oliwę na wzburzone wody. Jego precyzyjny wywód gasił emocje, zmuszał do spokojniejszej refleksji. Premier zgodził się z propozycją i obiecał, że tak szybko, jak to tylko będzie możliwe, spotka się z prymasem.
*
Pół godziny przed północą Rozner znalazł się na miejscu wypadku. Teren był oświetlony, w powietrzu unosił się swąd spalonej benzyny i plastiku. Kilku mężczyzn grzebało w ziemi, co chwilę trzaskały flesze. Gdzieś nad głową buczały helikoptery, omiatające długimi smugami białego światła wszystko wokół.
- Kapitan Rozner? - usłyszał za plecami.
- Tak.
- Sierżant Kopecki - korpulentny jegomość w mundurze policjanta przykładał dłoń do daszka czapki.
Zeszli w pole. Droga jaką przebyła nysa po wypadnięciu z trasy była ogrodzona palikami i zielono-białą linką. Rozner podszedł do człowieka w granatowym garniturze, najprawdopodobniej szefa zespołu laborantów i techników.
- Co pan o tym sądzi? - zapytał trochę bez sensu.
- Wstępna wersja jest taka - mężczyzna w garniturze zaczaj wyjaśnienia nie pytając Roznera ani o funkcję, ani o nazwisko - samochód jechał zbyt szybko, zamierzał zjechać w boczną drogę, ale nie zmieścił się na zakręcie, gwałtowne hamowanie spowodowało przemieszczenie przedmiotów i ludzi, a następnie eksplozję czułego ładunku wybuchowego. Nie znaleźliśmy na
szczęście śladów obrazu, nie było go w nysie, tego jestem pewien, spalone drewno nie znika bez śladu. Zapewne został przekazany podczas zamiany samochodów.
- Co wiadomo o ludziach z nysy?
- Na razie nic... próbujemy ich policzyć, spalone i rozszarpane ciała przesłaliśmy już do laboratorium, pierwsze wyniki będą jutro, zresztą ciągle jeszcze znajdujemy nowe szczątki... to był piekielny wybuch.
Rozner oglądał z uwagą pogiętą, osmaloną karoserię. Coś tu nie pasowało. Zawodowcy, którzy z precyzją szwajcarskiego zegarka realizują dwa skomplikowane napady giną w tak idiotycznych okolicznościach. Jeśli w tej grupie był ktoś, kto zabija jednym uderzeniem w kark, kto strzela w serce z milimetrową dokładnością, to musiał być i kierowca, który przewożąc bombę nie wywróci się na pierwszym zakręcie.
- Czy może pan określić miejsce, w którym nastąpiła eksplozja? - zapytał.
- Prawdopodobnie natychmiast po zjechaniu z trasy.
- Po?
- Nie bardzo rozumiem.
- Czy pana zdaniem jest możliwe, by to wybuch poprzedził wypadek.
- Wykluczyć tego nie możemy, ale musimy poczekać na wyniki ekspertyzy... Miejsce wybuchu można określić na podstawie rozrzutu szczątków, chociaż fakt, że samochód był w ruchu trochę to utrudnia, dlatego musimy wstrzymać się z ostatecznymi wnioskami... Jest jednak faktem, że nie odnaleźliśmy prawie żadnych śladów hamowania... nie przesądza to rzecz jasna o niczym. Mówiłem już, że przyczyną eksplozji mogło być przesunięcie ładunku w momencie skręcania samochodu.
- Rozumiem - Rozner pochylił się, wpatrzył w ziemię.
- Szuka pan czegoś?
- Bo ja wiem? Może... - mruknął i poszedł w pole, rozgarniając czubkiem buta kępy zeszłorocznej trawy i chwastów.
Nie znalazł niczego godnego uwagi, nie miał zresztą zbyt wiele czasu na poszukiwania. Już po kilku minutach dopadł go, wykrzykujący na całe gardło, sierżant Kopecki.
- Kapitanie Rozner! Kapitanie Rozner! No już myślałem, że pan odjechał - sapał.
- Co jest?
- Znaleźli te samochody.
- Gdzie?
- Niedaleko... kazano mi pana zawieźć radiowozem.
- Dobrze, niech niczego nie ruszają, zanim się nie zjawię - fuknął.
Nie ufał prowincjuszom. W Grudziądzu, w klasztorze i tu pojawili się pierwsi, i być może zniszczyli jakieś ślady, a już na pewno rozproszyli pozostawionego przez sprawców ducha zbrodni. Rozner wierzył, że sprawca zostawia po sobie nie tylko ślady materialne, ale także zapis swego charakteru, który można odczytać jedynie wtedy, gdy nie rozproszą go tłumy lekarzy,
fotografów, laborantów. Zjawiska tego nie sposób opisać czy zdefiniować, ale Rozner już kilka razy stworzył sobie dzięki niemu intuicyjny obraz sprawcy, który po ujęciu go, okazywał się bardzo bliski rzeczywistości. Każdy przecież chodzi w określony sposób, mówi, kocha się, dlaczego nie miałby zabijać w sposób tylko jemu właściwy.
- Słyszy pan sierżancie? Niech niczego nie ruszają!
- Dobrze, już dobrze, zaraz nadam.
*
Dwa pozostawione na leśnej polanie samochody odnalazł śmigłowiec. Jasne dachy niemal fosforyzowały w strumieniu światła reflektorów.
Kiedy radiowóz z Roznerem dotarł na miejsce, musiał już parkować obok siedmiu czy ośmiu wozów.
- Do diabła - zaklął - a mówią że w tym kraju brakuje policjantów.
- Na taką sprawę to się zlatują jak ćmy - syknął Kopecki, którego drażnili ci zjeżdżający z Warszawy mądrale, z Roznerem, rzecz jasna, na czele.
- Dobra, stój pan - kapitan wyskoczył na drogę i podbiegł do grupy kilkunastu mężczyzn, potupujących z zimna.
- No, jest pan wreszcie - wysoki blondyn w ciemnej kurtce wyszedł mu naprzeciw, wyciągnął rękę - kapitan Zawadzki, UOP, będziemy razem prowadzili tę sprawę.
- Rozner - przedstawił się, mimo że tamten musiał go dobrze znać.
Z trudem powstrzymał grymas niechęci. Nie lubił ludzi z UOP, którzy od czasu likwidacji niesławnej pamięci SB stali się pieszczochami władzy i pupilami mass mediów. Polacy zafascynowani wyczynami Delta, Force i Bonda zaczęli w agentach UOP upatrywać rodzimych supermenów. Ci, oczywiście, nie protestowali i obnosili dumne miny gwiazdorów filmowych. A kontrwywiad wojskowy, prowadzący rzeczywiście paskudne sprawy, tkwił szczelnie osłonięty przed opinią publiczną, która w większości nie zdawała sobie nawet sprawy z jego istnienia. Dla swoich znajomych Zawadzki był bez wątpienia krewniakiem Rambo, Rozner zaś dla swoich - poligonowym trepem.
- Widzę, że ostro pan sobie poczyna - Zawadzki przypominał krzyżówkę Roberta Redforda z barokowym aniołkiem, pyzaty, błękitnooki, a przy tym postawny, emanujący zdecydowaniem.
- Czekaliśmy jednak grzecznie, mam nadzieję, że doceni pan ten gest.
- Dziękuję, doceniam! Gdzie to jest?
- Proszę za mną - Zawadzki machnął ręką na ekipę. - Idziemy, panowie.
Po kilkunastu metrach dróżka doprowadziła ich do rozległej polany.
- Światło! - krzyknął Zawadzki.
Rozbłysły reflektory.
- Coś tu nie tak - Rozner mamrotał. Zdenerwowały go te światła, ktoś musiał je przecież poustawiać na skraju polany, ale
to nie o to chodziło. - Poczekajcie chwilę!
Zawadzki uniósł ramię, zatrzymał kolumnę.
Rozner szedł wolno, stawiając nogi jak bocian brodzący po podmokłej łące. Gdyby ktoś zapytał go, dlaczego każe innym czekać, dlaczego boi się podejść do samochodów, nie potrafiłby odpowiedzieć. W scenie, jaką zastał na polanie, wyczuwał coś nazbyt perfekcyjnego, wyreżyserowanego. Przyklęknął i na czworakach zbliżał się do pierwszego wozu.
- Kapitanie, zatrze pan ślady - zawołał ktoś z tyłu.
Nie zareagował.
Przy drzwiach wyprostował się, w skupieniu obserwował klamkę. Nie, nie zamierzał jej dotknąć, choć nie wierzył, by napastnicy pozostawili na niej ślady swych palców. Powstrzymywało go jednak jeszcze coś. Zajrzał przez szybę do wnętrza. Widział niewiele, światło reflektorów nie docierało tam, sięgnął po latarkę. Drgnął. Instynktownie cofnął się.
- Szybko, lekarz! - wrzasnął i sięgnął do klamki.
Od stojącej na skraju lasu grupy oderwał się ciemny punkt Zbliżał się szybko, nabierał kształtów. Rozner zerknął kątem oka na niskiego człowieka wymachującego walizeczką, potykającego się na nierównościach polany, grzęznącego w miękkiej darni. Doktor miał ratować życie, ale sprawiał wrażenie, że sam potrzebuje pomocy. Spieszył się jednak bardzo, jego sapanie było słyszalne z odległości kilkudziesięciu metrów.
- Stać! - przeraźliwy krzyk Roznera wstrząsnął nocą.
Rozpędzony doktor najpierw zastygł jak rażony kulą, potem runął na ziemię. Bał się nawet oddychać.
Rozner patrzył na swoje palce zaciskające się na klamce samochodu. Zatrzymał je w półruchu, w pół-zgięciu. Teraz ostrożnie, milimetr po milimetrze rozprostowywał je. Trwało to długo, bardzo długo. Krople zimnego potu spływały mu z czoła na powieki, mrugał nerwowo. Wsłuchał się w cichuteńki trzask sprężyny wracającej do swojej pozycji. Zdążył chwycić klamkę, nacisnąć, ale gdy przymierzał się do szarpnięcia, dostrzegł, że kark opartej o szybę, zakrwawionej postaci jest opleciony cieniutką jak włos niteczką. Wystarczyło, by głowa straciła oparcie...
Odsunął się od wozu o kilka centymetrów i raz jeszcze przesunął latarką po jego wnętrzu. Podobna niteczka wisiała przy klamce tylnych drzwi. Teraz widział ją wyraźnie.
- Oj, panie Rozner - szeptał cofając się na skraj polany.
- Trzeba natychmiast wezwać saperów. Najlepszych saperów - ocierał pot.
- Bomba? - Zawadzki był skonsternowany, ledwie się poznali, a już facet uratował mu życie. - Skąd pan wiedział?
- Stykam się z pracą tych ludzi już od trzech dni, trochę ich poznałem - Rozner uspokajał się.
- Czy to może mieć zapalnik zegarowy? - sierżant Kopecki dygotał z podniecenia.
- To może mieć panie sierżancie wszystko.
*
Półtorej godziny później na polu w pobliżu zagajnika wylądowała ekipa saperów z krakowskich jednostek specjalnych. Czterech młodych oficerów zostało wyrwanych ze snu i zmuszonych do pracy, podczas której nawet na ułamek sekundy nie mogli przymknąć powieki. Zadanie było niezwykle trudne, dostęp do zamkniętych w samochodzie ładunków niemożliwy. Każdy niesprawdzony ruch, dotknięcie szyby, oparcie się o maskę czy drzwi mogło zakończyć się katastrofą.
Nim jeszcze na dobre wzięli się do pracy, odnaleźli przewód przeciągnięty między oboma samochodami.
Przyglądający się im z oddali Rozner, poczuł mrówki na plecach. Czołgał się przecież wokół samochodu i niczego nie dostrzegł.
Saperzy przejrzeli każdy centymetr ziemi, ich szef poprosił, by ekipa Roznera i Zawadzkiego wycofała się daleko poza obręb polany.
- Wygląda na to - mówił - że zapakowali samochody ładunkiem, który wystarczyłby na parę pociągów i dworców.
Spełnili prośbę. Po kilkunastu minutach dowódca powrócił. Tym razem sugerował, by do rana, gdy będzie jaśniej, wstrzymać się z rozbrajaniem nieznanych mu bomb.
- Wyjęliśmy szybę - tłumaczył - ta dziewczyna ma poderżnięte gardło, na pewno nie żyje.
- Panie poruczniku - Rozner był poważny i skupiony - wiem, że nie powinienem tego mówić. Ale jeśli to bomba zegarowa, wówczas możemy stracić niesłychanie ważny ślad.
Saper gryzł się z myślami.
- Wie pan zapewne, co ci ludzie już zrobili? - Rozner kontynuował. - Sądzę, że od jakości naszej pracy zależy teraz więcej niż kiedykolwiek. Być może przyszłość Polski.
- Dobrze, spróbujemy - saper mówił przez zaciśnięte zęby - ale jeśli Bóg nam nie pomoże w tej sprawie, to nie można na niego liczyć już nigdy.
- Panie poruczniku! - Rozner zatrzymał go.
- Tak...
- To nie jest rozkaz, lecz prośba... Decyzję zostawiam panu.
- Już zdecydowałem.
Odszedł.
Do piątej rano czekali paląc papierosy i ubijając ziemię nerwowym potupywaniem. Kiedy na ścieżce zamajaczyły sylwetki czterech mężczyzn, rzucili się ku nim biegiem. Rozner był najszybszy, Zawadzki prawie dotrzymał mu kroku, reszta została daleko w tyle. Saperzy mieli na twarzach wypisane zmęczenie i odprężenie.
- Taka porcja tego paskudztwa - porucznik zaprezentował im metalową skrzynkę wypełnioną biało-szarą substancją - zniszczyłaby wszystko w promieniu stu metrów.
Zawadzki oswoił się już z myślą, że zawdzięcza życie Roznerowi, ale mimo wszystko na dźwięk słów sapera pobladł. Uświadomił też sobie, z jak niebezpiecznym przeciwnikiem przyszło mu się zmierzyć, przecież ci ludzie tylko z czystej złośliwości zamierzali wysadzić w powietrze ekipę dochodzeniową.
- Czy możemy zacząć swoją robotę? – Rozner nie przeżywał podobnych rozterek.
- Min niet! - zażartował porucznik.
- To semtex? - Rozner z miną znawcy dotknął lepkiej substancji
- Tak, ale czymś doprawiony... zabieramy ze sobą, zobaczymy... to też bierzemy - wskazał na trzymany przez jednego z saperów pojemniczek. Znajdowała się w nim plątanina cieniutkich jak nici drucików, tyrystorów, kondensatorów i tym podobnych drobiazgów.
- Fachowa robota? - Rozner ni to pytał, ni to konstatował.
- Najwyższa klasa.
- Ale my byliśmy lepsi - Rozner klepnął sapera w ramię. - Dziękuję, panie poruczniku, dziękuję wam wszystkim. Teraz kolej na nas.
*
- Wiesz misiu, ty chyba niedługo umrzesz - Anna Maria siedziała na krawędzi wanny i szorowała Majskiemu plecy.
- Dlaczego? - prychnął pianą.
- Z przepracowania misiu, z przepracowania. Kto widział, żeby tak się zaharowywać.
- Widzisz skarbie, czasem trzeba - zanurzył się w wodzie po uszy, wstrzymał oddech. Osunął się jeszcze niżej i schował cały pod pianą. Liczył. „Dziesięć... trzydzieści... pięćdziesiąt...” Po minucie Anna Maria zaczęła go wołać. Nie odpowiadał.
- Misiu, no nie wygłupiaj się - zatupała bosymi stopami o podłogę - proszę cię, wyjdź.
Nie reagował. „Dziewięćdziesiąt jeden, dziewięćdziesiąt dwa...”
- Misiu, ja się boję, wychodź natychmiast! - pochyliła się nad wanną.
Wyczul dokładnie, gdzie jest. Objął ją wpół i wciągnął do wanny. Wynurzył się i łapał powietrze.
- No wiesz - szczebiotała - jak ja teraz wyglądam. Wszystko mokre. O, sukienka, bambosze, korale...
Przyglądał się z lubością jej kształtom. Mokra odzież ciasno przylegała do ciała, uwydatniając szerokie biodra i jędrne piersi.
- Jestem topielcem! - mówił głuchym, dudniącym głosem. - Potrzebuję topielicy. Dwie minuty pod wodą i będziesz ze mną.
- Nie strasz mnie - wrzuciła mydło za dekolt sukienki -wiem, że żyjesz i nie skrzywdziłbyś nawet myszy... jesteś za dobry i za pracowity.
„Oj, słodka naiwności” - westchnął w duchu. Ale właśnie za to lubił tę dziewczynę.
- Wiesz o mnie wszystko - uśmiechnął się. – Nic się przed tobą nie ukryje... No, gdzie masz to mydło? Trzeba poszukać.
DZIEŃ SIÓDMY
czwartek
Wszystkie dzienniki radiowe i telewizyjne świata rozpoczęły się tego dnia od wiadomości z Polski. Prezydenci i premierzy zaczęli wysyłać do Warszawy depesze kondolencyjne. Trzy największe agencje UPI, AP i Reuter przekazały informację, że napaści na klasztor jasnogórski dokonali Rosjanie. Bardziej czuli na europejskie subtelności, a zwłaszcza humory wschodniego giganta Niemcy z DPA i Francuzi z AFP zaznaczyli, że terrorystami byli osobnicy mówiący po rosyjsku. Agencja TASS pisała jedynie o brutalnym akcie terroru i nie wdawała się w żadne dywagacje na temat ewentualnych sprawców.
Radio polskie zachowywało się tak, jak francuskie i niemieckie, co sprawiło, że Polacy natychmiast przestali go słuchać i przestawili swoje odbiorniki na BBC i „Głos Ameryki”. Prezes Radiokomitetu klął rząd i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, które jak za dawnych czasów ingerowało w politykę informacyjną. Miał tonować nastroje, co jak zwykle, kończyło się ich zaognieniem.
Poranna prasa brukowa, wolna, niecenzurowana zdążyła już przekazać sensacyjne wypowiedzi „osób dobrze poinformowanych” o agentach KGB mszczących się na Polsce za jej rolę w burzeniu sowieckiego totalitaryzmu. „Nie mogąc zabrać Polakowi ojczyzny i Boga, nie mogąc wedrzeć się do jego serca, Sowieci jak dawni carowie uderzyli w to, co jest symbolem polskości” - donosiły „kuriery” i „gońce”. Prasa poważniejsza, zwłaszcza centralna, zachowywała się bardziej powściągliwie, ale to tylko dlatego, że jej - podobnie jak radiu i telewizji - zdążono nałożyć cugle. Redaktorów brukowców dopiero czekały odwiedziny prokuratorów.
Budzący się z niespokojnego snu kraj, zaciskał zęby i pięści. We wszystkich kościołach ogłoszono modlitwy na intencję odzyskania obrazu. W zatłoczonych tramwajach i sklepach nie mówiono o niczym innym jak o masakrze i grabieży, a co przezorniejsi zaczęli już gromadzić zapasy na wypadek wojny. W ustnych przekazach liczba ofiar sięgała już setek, wina Sowietów stawała się pewna i dowiedziona. „Że też kary boskiej nie ma na tę swołocz” - wygrażała ulica niewidzialnemu, lecz już określonemu i nazwanemu wrogowi. W tłumie zaczęły pojawiać się ulotki nawołujące do demonstracji przed ambasadą radziecką. Sygnowały je różne ugrupowania, w większości dotychczas nieznane. Na placach przed kościołami raz po raz rozlegały się głosy nawołujące do ostatecznego wyplenienia w Polsce wszystkiego, co komunistyczne i sowieckie. „Dlaczego nie czcimy pamięci
hitlerowców, jeśli wciąż składamy kwiaty na pomnikach drugiego okupanta?” - wołano.
*
O czternastej zebrał się sztab kryzysowy. Po raz pierwszy brali w nim udział Rozner i Zawadzki, obaj po nie przespanej nocy nieco ociężali i poszarzali. Krótko przed wyruszeniem do gmachu URM przy Alejach Ujazdowskich otrzymali najnowsze wyniki z laboratoriów. Nie było żadnej wątpliwości, że napaści na koszary w Grudziądzu i na klasztor dokonała ta sama grupa. Kryminalistycy odczytali numery na osmalonej i mocno zniszczonej broni. Zgadzały się z tymi, które figurowały w ewidencji jednostki 1229.
Podzielili się tymi wiadomościami z pozostałymi członkami sztabu.
- Nie znam jeszcze sugestii panów co do sprawców - premier inicjował „burzę mózgów”.
- Wszystko wskazuje na to - rozpoczął Zawadzki - że za napaścią stoją Sowieci. Zeznania świadków zarówno tych z Grudziądza...
- W Grudziądzu mamy jednego świadka - sprostował Rozner.
- ...jak i z Częstochowy - Zawadzki puścił uwagę mimo uszu - są wyjątkowo zgodne; wszyscy słyszeli język rosyjski. Precyzja wykonania obu zamachów zdaje się potwierdzać przypuszczenie, że w sprawie maczało palce KGB. Oczywiście najważniejsze jest pytanie o motywy przestępstwa. Sądzę, że mamy tu do czynienia z żądzą odwetu, prymitywną, ale przez to jeszcze bardziej niebezpieczną. Wpływy rosyjskie zostały wyparte z Europy, baza w Legnicy i kilka placówek w NRD to już takie europejskie Guantanamo, bardziej symbol przeszłości niż nadzieja na przyszłość. Największą przeszkodą w procesie komunizacji Polaków był Kościół.
Zawadzki rozpoczął pracę w resorcie bezpieczeństwa jeszcze w okresie rządów komunistów. Wywiad, szpiedzy, pojedynki agentów, wszystko to niesłychanie go podniecało i pociągało. Jeszcze przed ukończeniem wyższej szkoły milicyjnej wstąpił do PZPR, nie kierował się przy tym pobudkami ideologicznymi, pochodził z rodziny katolickiej, w szkole średniej przestał chodzić do kościoła, ale pozostał homo religiosus, odnoszącym wiele codziennych spraw do bytu wyższego. Kiedy zadekretowano apolityczność resortu, uświadomił sobie, że jest klasycznym zawodowcem, pragmatykiem, nie cierpiącym wręcz komunistycznego bałaganiarstwa i zamętu. Nie miał żadnych oporów przed zerwaniem z przeszłością. Udało mu się przejść przez sito weryfikacji i rozpocząć pracę profesjonalnego łowcy terrorystów. Odczuwał ogromną ulgę z pozbycia się ideowego balastu, a może jak większość oficerów całego świata, zaczął myśleć kategoriami kastowymi, które niewiele mają wspólnego z politycznymi pomysłami cywilów. W każdym razie Zawadzki teraz nie miał i nie chciał mieć nic wspólnego z komunistami, socjalistami, liberałami i kim tam jeszcze.
- Właśnie Kościół - kontynuował - uchronił Polaków przed zsowietyzowaniem i zglajszachtowaniem.
Sowieci, czego dowiodła historia, są mściwi i pamiętliwi, szukali słabego miejsca, a gdy je znaleźli, uderzyli. I to nie kryjąc się. Kapitan Rozner uważa, że posługiwanie się językiem rosyjskim było nazbyt ostentacyjne. A ja sądzę, że to właśnie tak miało być, żeby nikt nie miał wątpliwości - trochę się gorączkował i jak zwykle w takich razach wchodził w kolizję z gramatyką - żeby wszyscy wiedzieli, kto bije i za co.
Zapadła cisza. Zebrani przeżuwali słowa Zawadzkiego. Premier, który przed miesiącem bawił z oficjalną wizytą w Moskwie, gdzie podejmowano go dosyć chłodno, czuł nieprzyjemne drętwienie karku. Niczego nie bał się bardziej niż skrytych działań Związku Radzieckiego. Pankiewicz myślał podobnie, dlatego za wszelką cenę starał się odsuwać podejrzenia od wschodniego sąsiada Polski. Ale wywód Zawadzkiego był niepokojąco logiczny i przekonujący. „Chociaż z drugiej strony - konstatował w duchu Pankiewicz - był też zadziwiająco podobny do wczorajszego wystąpienia generała Strońskiego. A Stroński i Zawadzki reprezentowali tę samą instytucję. Więc... nie, na razie lepiej milczeć” - zmarszczył brwi i pochylił się nad notatnikiem, unikał pytającego spojrzenia premiera.
- Są jednak pewne wątpliwości - Rozner przerwał przydługie milczenie. - Jeśli chcieli nas upokorzyć, jeśli zastrzelili trzydziestu ludzi...
- Dwudziestu dziewięciu - skorygował Stroński.
- ...dwudziestu dziewięciu - powtórzył - to dlaczego nie zniszczyli obrazu.
- A skąd pan wie, że nie zniszczyli? - Zawadzki zapomniał już o wydarzeniach na polanie, o podziwie jaki wzbudził w nim Rozner. Od początku debaty czuł, że wojsko podejrzewa o napaść ludzi z MSW. Nawet gdyby tak było, w co Zawadzki mocno wątpił, w końcu weryfikacja w tym resorcie była kilka razy surowsza niż w armii, to nie osoby spoza niego powinny to ustalać. A już nikt nie miał prawa snuć podejrzeń bez dowodów.
- Skąd pan wie, że nie zniszczyli? - powtórzył, a jego łagodne, błękitne oczy stały się nagle matowe, zimne, nieczułe.
- Bo znaleźliśmy już niemal wszystko, z ciałami morderców włącznie, a obrazu nie!
- Czy to może oznaczać, że będziemy szantażowani? - zapytał premier z miną bardzo zafrasowaną.
- Niewykluczone.
- Czy to zmienia zasadność moich podejrzeń? - wtrącił Zawadzki.
- Nie wiem, panie kapitanie - Rozner stał się bardziej pojednawczy - chciałbym jednak przypomnieć wydarzenia sprzed paru lat w Iranie. Szach był znienawidzony powszechnie, ale ta nienawiść nie przeszkadzała mu w rządzeniu. Aż nagle jedna z gazet obraziła przebywającego na emigracji imama Chomeiniego, jednego z wielu wrogów szacha. Zrobiła to jednak tak nieudolnie, że znieważyła przy okazji uczucia religijne szyitów... no i była to iskra wrzucona do prochowni - urwał, przełknął ślinę, szukał słów. - Zauważcie panowie, że u nas dzieje się coś bardzo podobnego. Profanując Jasną Górę, ktoś znieważa naród, ktoś sypie iskry na...
- Ale ja nie jestem szachem - przerwał premier.
- Ani pan, ani prezydent., ale też nikt nie obwinia was... obwinia się Sowietów - Rozner spojrzał wymownie na Zawadzkiego - to oni są szachem, którego ma zmieść rewolucja. Jeśli tłum ruszy pod hasłami antyrosyjskimi, jeśli wybuchnie ulica, to będziemy mieli rewolucję, wojnę domową, może... - znów zawiesił głos -...może prośbę o bratnią pomoc w celu zapanowania nad grożącą już nie tylko Polsce, ale całej Europie, polską anarchią.
- No i czym się różnimy - Zawadzki wyprostował się, wydął policzki - komu jak nie KGB i armii radzieckiej może zależeć na ponownym ustanowieniu sowieckiej dominacji w Polsce?
- Tym, którzy po ograniczeniu wpływów rosyjskich utracili władzę, pieniądze, prestiż... Odsuniętym komunistom, zepchniętym niemal do rynsztoka funkcjonariuszom SB, nie zweryfikowanym prokuratorom, policjantom... Zapewniam panów, że nie brak takich ludzi i u nas.
Pankiewicz był dumny, że w armii trafiają się ludzie tak trzeźwo i precyzyjnie rozumujący jak Rozner. Kiwnął z uznaniem głową… i raptem naszła go przerażająca myśl. Nie próbował jej uściślić, zaczaj natychmiast mówić:
- A jeśli... jeśli prawdą jest to, o czym wie już pan premier i minister Stroński, że poruszenie panuje w całym byłym obozie socjalistycznym... jeśli rację mają obaj kapitanowie i polska ekstrema sprzymierzyła się z Rosjanami albo i z całą tą zgrają z naszej części Europy - mówił nieskładnie, głos mu się łamał, ale hipoteza była tak potworna...
Premier spuścił głowę. Pankiewicz wygłosił jego własne obawy. „I co teraz? - myślał. - Jak walczyć z imperium, które
zaatakowało zza węgla niczym pospolity opryszek? No niechże ktoś się odezwie”.
- Nie dajmy się zawczasu napuszczać na siebie - Stroński oparł się łokciami o stół, jego obwisłe policzki były czerwone, siwa grzywa jeszcze podkreślała nienaturalną barwę twarzy. - Jeszcze chwila, a zaczniemy zastawiać sidła na siebie. My na wojskowych, bo prawie wszyscy kończyli studia w Moskwie, oni na nas bośmy się przecież nie z Księżyca, lecz z dawnego MSW wzięli. Kontrwywiad dostał wiadomości od CIA, zgoda, dziękujemy Amerykanom, ale nie łudźmy się, że są oni wobec nas bardziej lojalni niż wobec Rosji. Komu mniej zależy na rozpadzie imperium sowieckiego niż im? Kto, jeśli nie Moskwa może straszyć zachodnią Europę? No kto, pytam! - ryknął donośnie. - Bułgarzy, Polacy, może Czesi? Nie, Amerykanie nie pozwolą zrobić krzywdy Moskwie. W dni u, w którym przestaje istnieć Związek Radziecki, znika na Zachodzie strach, umiera NATO i Europa mówi jankesom: fora ze dwora, do domu, za ocean. Na to Waszyngton nigdy nie pozwoli.
- Chyba mówi pan nie na temat - przerwał Pankiewicz.
- Chyba jednak na temat. Chcą ostrzec, byśmy nie dali się nikomu podpuszczać, obojętnie czy będzie to KGB, czy CIA. Nie zaczynajmy kolejnej nagonki na niedobitki dawnego systemu, przestańmy wreszcie wierzyć, że sami dla siebie jesteśmy wrogami, a wszyscy obcy nas kochają.
- No dobrze - premier uniósł głowę - co pan radzi, generale Stroński?
- Nie dopuścić do odwetu, łagodzić nastroje tłumu i szukać winnych.
- Przecież winni nie żyją - wtrącił milczący dotychczas Wolniak.
- Nie wszyscy, panie generale. Nie wierzę w to, by...
- Panowie, nie zaczynajmy od nowa - premier uderzył długopisem o stół - zgadzam się, że trzeba wyciszyć nastroje. Ale jak?
Znów zapadła chwila ciężkiego milczenia.
- Panie premierze - Rozner mówił cicho, jakby podkreślał swój dystans wobec huczącego Strońskiego.
- Tak, proszę...
- Mam pewien pomysł...
*
Tego przedpołudnia pułkownik Majski jeszcze bardziej niż zwykle wystrzegał się wszelkich kontaktów, nigdzie nie telefonował, z nikim nie rozmawiał. Nawet najbystrzejszy obserwator nie dostrzegłby, że pod maską obojętności kryje się ogromne napięcie. Przed wyjściem do pracy Majski wysłuchał dwóch dzienników radiowych. Wypełniały je niemal wyłącznie informacje o wydarzeniach w Częstochowie. Ale tej najważniejszej, tej na którą czekał, nie było. Istniały dwie możliwości: albo ją przemilczano, albo Białko po raz pierwszy w swej karierze coś zepsuł. Pułkownik za realny uznał jedynie wariant pierwszy.
O dziesiątej, jak nakazywała rutyna, wyszedł na przechadzkę po korytarzu, dziś wyjątkowo ludnym. W resorcie pojawiło się
wiele nowych twarzy, ale trzon stanowiła stara kadra, pamiętająca jeszcze wydarzenia związane z poszukiwaniem morderców księdza Popiełuszki. Ludzie ci czuli się ciągle bardzo niepewnie, weryfikatorzy oszczędzali ich, ale... Nie mieli złudzeń, że w miarę upływu czasu będą ich eliminować, wykorzystując przy tym każdy pretekst. Masakra w Częstochowie groziła przyśpieszeniem tego procesu.
- Cicho - syknęła stojąca w uchylonych drzwiach sierżant Karska z departamentu trzeciego. Z grającego za jej plecami radia dochodził głos spikera odczytującego najnowsze komunikaty. Majski wraz z grupą trzech czy czterech osób zatrzymał się. Po lektorze zaczaj mówić jakiś kapitan Rozner. Nie znał go, a więc musiał pochodzić spoza resortu: „Wczoraj w nocy odnaleźliśmy dwa samochody, których terroryści użyli do napadu na klasztor. Oba były zaminowane, co po raz kolejny potwierdziło wyjątkową perfidię i brutalność sprawców. Gdyby, nie szczególna czujność, to do licznych ofiar dołączyłaby ekipa śledcza. W jednym z samochodów znaleziono dziewczynę, jak wstępnie ustalono zakładniczkę uprowadzoną z kościoła na Jasnej Górze. Dziewczyna jest nieprzytomna, ale żyje. Zakrawa to na cud, gdyż trzy ciosy nożem w szyję nie uszkodziły aorty. Lekarze określają jej stan jako bardzo ciężki, przede wszystkim z powodu dużego upływu krwi. Powołany przez premiera sztab kryzysowy prowadzi intensywne prace. O wynikach śledztwa będziemy państwa informować na bieżąco”.
Majski przeklinał w duchu każde słowo tego Roznera. Musiał użyć całego swego wieloletniego doświadczenia, by zachować kamienną twarz i spokojnie wysłuchać wiadomości. A potem wrócić do pokoju i wysiedzieć pięć godzin za pustym biurkiem. Miał dużo czasu, by zastanowić się czy samochody stanowią dla niego jakieś zagrożenie. Uznał w końcu, że nie. Nie dotykał niczego, a Białko pracował w rękawiczkach. Jedynym niebezpieczeństwem była ta dziewczyna, która mogła ich słyszeć, a co gorsze widzieć.
Po wyjściu z pracy upewnił się, czy nie jest śledzony. Z automatu pod rotundą PKO zadzwonił do Białka i umówił na spotkanie.
Następnie skontaktował się z Gulą;
O wpół do szóstej Gula pojawił się w kawiarence „Telimena” na Krakowskim Przedmieściu. Jak zwykle sapał, pocił się i manipulował przy rozpiętym kołnierzyku. Rozmawiali bardzo krótko, tyle tylko ile potrzeba, aby wypić filiżankę kawy. Majski był oschły, wręcz brutalny.
- Chcę wiedzieć, gdzie jest dziewczyna - powtórzył odstawiając filiżankę.
- Tak jak mówiłem, towarzyszu...
- Przestańcie do cholery z tym towarzyszem. Gdzie jesteście, w minionej dekadzie? - warknął.
Gula speszył się, nerwowo łykał ślinę. Czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Może to spodnie za ciasne albo pasek...
- Kiedy będę miał informacje?
- Nie wiem, to trudne.
- Słuchajcie, ja nie żartuję - miał w sobie coś z diabła. Wykrzywił usta w ponurym grymasie, strzelił w Gulę złym, morderczym spojrzeniem. - Jeśli do wieczora nie dowiecie się, czy ta dziewczyna naprawdę żyje, a jeśli tak, to w jakim trzymają ją szpitalu, to będziecie wisieć. Nie wiem, czy pocieszy was fakt, że ja zawisnę obok.
- Nie pocieszy - poluzował pasek od spodni. Dygotał. - Aż tak źle?
- Idźcie już! - gardził tym przepoconym wieprzkiem o kaprawych oczach. Ale jeszcze jakiś czas musiał go utrzymywać w swoim chlewiku. Bałow Bałowem, lecz dojście do sfer politycznych w Moskwie zapewniał jednak Gula. „Na razie zapewniał” - Majski spluną! z odrazą, gdy tamten zniknął za drzwiami kawiarni.
*
Dwie godziny później Majski siedział w restauracji Hotelu Europejskiego. Czekał na telefon. Uznał, że w domu nie powinien już w ogóle podnosić słuchawki. Wiedział z pewnych źródeł, że UOP i policja zdjęły mu obstawę, mimo to miał nieustanne wrażenie, że jest śledzony.
- Pan Janczak - kelner podszedł do Majskiego.
- Tak, o co chodzi?
- Telefon do pana.
Dzwonił Gula.
*
Piętnaście minut później w restauracji pojawił się Białko.
- Siadaj - Majski nie krył wściekłości. - Wiesz o co chodzi?
- Domyślam się... ten pieprzony Rumun zawalił sprawę.
- Niestety... a my musimy to naprawić. Jeszcze dziś.
- Napiłbym się czegoś - Białko był wyjątkowo rozmowny. Majski zmierzył go przenikliwym spojrzeniem, czyżby coś się stało? Zamówił mu zimną colę.
- Sprawa jest prosta - pułkownik wrócił do tematu - dziewczyna leży w klinice na Banacha, drugie piętro, schodami...
Po wyjściu Białka Majski odczekał jeszcze kilka minut, chciał sprawdzić, czy tamten nie ma „ogona”. Nikt nie ruszył śladem Wirskiego. Zapłacił więc rachunek, odebrał z szatni kurtkę, wyszedł na ulicę. Po przeciwnej stronie ulicy zgarbiona kobieta pchała wózek z dzieckiem, szła równolegle z pułkownikiem. Nie zwrócił uwagi na zmordowaną „matkę Polkę”.
*
„Wygląda na to, że zamierzają wybić połowę ludności tego kraju” - mruczał Rozner, studiując najnowsze raporty dotyczące spalonej nysy. Najważniejszą wiadomością było to, że samochód eksplodował przed zjechaniem z trasy, czyli został przez kogoś już wcześniej zaminowany, świadczyły o tym odnalezione w polu szczątki zdalnie sterowanego zapalnika. Kim był sprawca, oczywiście nie wiedziano, ale bez wątpienia miał związek ze
śmiercią Feliksa Łakocia ze wsi Gorzyczki, chorującego na serce, niepijącego od lat stróża, którego zmuszono do wypicia śmiertelnej dawki alkoholu.
Rozner zastanawiał się, czy wykończenie faceta w sposób tak charakterystyczny dla byłej Służby Bezpieczeństwa było błędem czy kolejną podpowiedzią w rodzaju rosyjskich rozmówek. Trop był bardzo wątły, ale z braku lepszego postanowił pójść właśnie nim. Być może w archiwach zachowały się odciski obuwia „nieznanych sprawców”, którzy pomogli w przedwczesnej śmierci przynajmniej kilku osobom. Pewnym ułatwieniem mógł być fakt, że osobnicy, którzy zdetonowali nysę, poruszali się białym polonezem. Pozostawione na gałęziach mikroślady lakieru oraz koleiny na polnej drodze pozwalały na określenie ze stuprocentową pewnością marki i koloru samochodu.
*
Z nocnego sklepu przy ulicy Grójeckiej Białko ukradł biały fartuch. Było już ciemno. Swego czasu nowoczesny, lecz dziś mocno już sfatygowany budynek polikliniki Akademii Medycznej otoczony był wysokim parkanem. Nie stanowiło to żadnej przeszkody dla tego, kto bardzo chciał tam wejść.
Przebrał się w ustronnym miejscu, za kępą bezlistnych jeszcze krzaków i pewnym krokiem pomaszerował do głównego wejścia. Miał teraz na sobie biały kitel, perukę imitującą siwą czuprynę, okulary, siwe wąsy.
W tej samej chwili do recepcji szła salowa z oddziału urologii. Dyżurna pielęgniarka bez słowa pokazała jej palcem odłożoną słuchawkę telefonu.
- Słucham... No... No... dobra - słownictwo salowej ograniczało się do kilkuset wyrazów.
Białko pomachał ręką pielęgniarce. Dziewczyna ukłoniła się, zadowolona, że została dostrzeżona przez pana doktora. Nie zdarzało się to codziennie.
Salowa odłożyła słuchawkę.
- Dziękuję, pani Krysiu, jakby jeszcze ten mój stary dzwonił, pani powie, że mnie nie ma, znów nie ma na piwo, a skąd ja na to wezmę, skaranie boskie - podreptała w głąb korytarza, klnąc pod nosem.
Białko zerknął za siebie, z dyżurki już nie można go było dostrzec. Wykonał gwałtowny zwrot i skoczył w kierunku schodów prowadzących do podziemi. Zajrzał do kilku pomieszczeń, wybrał skład środków opatrunkowych. Spojrzał na zegarek - dochodziła dziewiąta. Miał przed sobą cztery godziny czekania. Umościł się wygodnie w legowisku z waty, nastawił budzik w elektronicznym zegarku i zasnął.
Salowa po cichutku wyszła z podziemi, na parterze nałożyła buty.
*
Posiedzenie sztabu skończyło się około siedemnastej. Rozner z ulgą wyszedł na ulicę. Ze zmęczenia szczypały go oczy, miał trudności z zebraniem myśli. Postanowił przespacerować się
po Krakowskim Przedmieściu. Z gęstego tłumu przechodniów wyławiał raz po raz błędnookie sylwetki narkomanów. Nienawidził tych brudnych oberwańców, uosabiających słabość i beznadziejność życia tym obrzydliwszą, że młodą.
Dręczyło go przeświadczenie, że zapomniał czegoś zrobić, czegoś bardzo ważnego. Ludzkie kłębowisko i szum w głowie nie pozwalały na koncentrację, mimo to nie zbaczał z Traktu Królewskiego, szedł w kierunku Starego Miasta, by w wąskich uliczkach tłoczyć się jeszcze bardziej.
- Przepraszam pana, jestem głodna, ostatnie pieniądze wydałam na bilet do Krakowa, może mi pan... - kilkunastoletnia, piegowata narkomanka spoglądała nań z poziomu swego obłędnego świata.
Sięgnął do kieszeni i... olśniło go. Wcisnął w wyciągniętą dłoń dziewczyny zwitek banknotów, nie wiedział, ile jej dał, kilka setek czy kilka tysięcy. Najważniejsze, że wiedział... Dziewczyna...
Znalazł czynny automat telefoniczny, wykręcił zastrzeżony numer warty garnizonowej.
- Łączcie mnie natychmiast z oficerem dyżurnym.
- Kogo mam łączyć - usłyszał obojętny głos żołnierza.
- Nie twoja sprawa. Kapitan Rozner.
- Rozkaz, panie kapitanie - odpowiedział z taką samą obojętnością.
Minęły kolejne, długie sekundy, podczas których spokojny zazwyczaj i opanowany Rozner, przytupywał jak młody źrebak. Wreszcie gdzieś z bardzo daleka, mimo że dzieliło ich zaledwie
kilkaset metrów, rozległ się chrypliwy głos:
- Słucham kapitanie?
- Mam pełnomocnictwa szefa sztabu, proszę sprawdzić, jeśli pan chce, ale później... teraz natychmiast proszę posłać dwóch uzbrojonych wartowników do kliniki na Banacha...
- Wartownik już tam stoi...
- Nie przerywać! Powiedziałem, proszę posłać jeszcze dwóch... Najlepszych... i powiedzieć im, że jeśli zasną, osobiście odwiozę ich do Orzysza.
Orzysz byt siedzibą karnych kompanii, w żołnierskich opowieściach pełnił podobną rolę jak krwiożercze potwory w gawędach wiejskich bajarzy. Tam sprzątało się korytarze z plecakiem cegieł na grzbiecie, tam maszerowało po bagnach przez trzy noce pod rząd, tam obcowało ze zboczeńcami i kryminalistami, którzy tylko czyhali, by zgwałcić i pobić.
Dyżurny potwierdził, że dobrze zrozumiał polecenie Roznera i osobiście dopilnuje, by je równie dobrze wykonano.
*
W Rosji, jak przed wiekami, ścierały się dwie wielkie frakcje: izolacjonistów i globalistów. Frakcja nacjonalistyczna, zapatrzona w siebie, przekonana o duchowej odmienności i wyższości Rosjan, dążyła do odcięcia się, odizolowania od wytworów cywilizacji Zachodu. „Po co naszemu ludowi, wiejskiemu i prostemu,
coca colą kolorowa prasa, Fellini, Picasso i markiz de Sade?” - pytali związani z tą orientacją ludzie kultury i odpowiadali: „Wprowadzimy tym tylko zamęt w czystych sercach”. Globaliści nie różnili się od nich w ocenie wartości tego co rosyjskie, zamiast się jednak izolować, pragnęli nieść to co najlepsze całemu światu. Z pierwszego nurtu wywodzili się kiedyś Dostojewski i Rasputin, a dziś Stowarzyszenie „Pamięć” i dziesiątki drobniejszych ugrupowań nacjonalistycznych, z drugiego - Katarzyna Wielka, Trocki, Stalin i Breżniew. Pomiędzy tymi dwoma wielkimi prądami płynął wąziutki strumyczek liberalno-demokratyczny, pragnący korzystać z cywilizacyjnych osiągnięć Zachodu i budować w Rosji system możliwie najbardziej demokratyczny. Ci spadkobiercy dawnych „zapadników”, skupieni wokół kilku czasopism, upatrujący swego przywódcy w twórcy pieriestrojki - Gorbaczowie, byli nawet dość głośni, zwłaszcza że nawet ich szept nagłaśniały do drażniącego huku zachodnie mass media, ale w praktyce odgrywali rolę koronki przy kożuchu.
Gorbaczow, który górował intelektem nad całym rosyjskim aeropagiem, zdołał przez długi czas balansować na grani między obiema siłami, którym naraził się i przypodobał po równo. Nacjonaliści byli zadowoleni, że zdjęto z nich obowiązek żywienia Polaków, Rumunów, Czechów, Mongołów i wszelkiej innej swołoczy. Cieszyli się z przywrócenia praw cerkwi i docenienia wsi. Drażniło ich jednak tolerowanie „pornografii”, przepływu zgubnych zachodnich idei, zapraszanie zagranicznego kapitału,
lansowanie w telewizji kosmopolitów i liberałów, w większości masonów, Żydów i agentów CIA. Globaliści nie darowali Gorbaczowowi wycofania się z całej niemal strefy wpływów w Europie, odwrotu z Afganistanu, utraty kontroli nad Niemcami, słowem roztrwonienia tego, co naród budował od czasów Piotra Wielkiego. Wpływy Rosji z dnia na dzień kurczyły się, groziło jej wyparcie z Europy, wepchnięcie do Azji i na Syberię, odsunięcie już nie tylko od ciepłych mórz Indochin i Oceanu Indyjskiego, ale nawet od Bałtyku i Morza Czarnego. Napływ nowoczesnych technologii i kapitału zachodniego pozwalał żywić nadzieję na odzyskanie w przyszłości dawnej potęgi, ale uparte dążenie do ograniczenia zbrojeń niwelowało w oczach globalis-tów także te zasługi Gorbaczowa. Ten natomiast, balansując dalej i uciekając z pęt narzucanych przez aparat partyjny, stał się formalnie ponadpartyjnym i ponadnarodowym prezydentem. Formalnie, gdyż pozostał przecież Rosjaninem i komunistą.
Na Kremlu i wokół niego trwała więc ostra walka o władzę. Gorbaczow i jego najbliżsi współpracownicy spełniali rolę piorunochronu, ale ich wytrzymałość też miała swoje granice. Wiedzieli o tym liderzy obu wielkich frakcji, którzy walcząc bezwzględnie ze sobą, oszczędzali tego, który chronił państwo przed nie kontrolowaną eksplozją o nieobliczalnych skutkach. Zamiast likwidować „system zabezpieczeń”, ludzie ci starali się wykorzystać go do własnych celów i zdobyć wyłączny wpływ na jego działanie. Ale przez cały czas istniała groźba, że pojawi się ktoś, kto uzna, że w jego interesie leży usunięcie stabilizatora.
Na początku wieku, w bardzo podobnej sytuacji Rosja wydała Lenina, teraz wiek dobiegał końca.
Generał major Lew Bałow pierwszy zastępca przewodniczącego KGB i jednocześnie szef Pierwszego Głównego Zarządu tej instytucji był zdeklarowanym ekspansjonistą. Każdy krok w tył oznaczał dla niego zdradę interesów Rosji. Ale czasy Jagody, Berii, nawet Andropowa minęły, aparat bezpieczeństwa nie był już tym czym kiedyś. Dlatego generał Bałow miał bardzo ograniczone możliwości przeciwdziałania skutkom polityki prezydenta ZSRR. Starał się jednak robić wszystko, by niwelować straty. Bałow nie był komunistą, nie obchodziły go żadne idee prócz patriotyzmu. A rosyjskiemu patriotyzmowi najlepiej służył internacjonalizm innych narodów. Generał szczerze pogardzał takimi ludźmi jak Żiwkow, proszący o przyłączenie Bułgarii do ZSRR, Kociołek, Bilak, Hagger czy Gula, ale przed nimi nie zdradzał swych uczuć. Ci ograniczeni ramami kilku dogmatów ludzie oddawali mu bowiem nieocenione usługi. „Największymi internacjonalistami są zwierzęta - mawiał Bałow. - Czy widział kto kiedy patriotyczną świnię?”
Znacznie większą estymą darzył Bałow pobratymców z instytucji pokrewnych tej, w której pracował. W Statnej Bezpecznosti, Securitate, Stasi, SB, oczywiście oprócz ideowych matołów, niezbędnych do wygłaszania stosownych pogadanek, pracowali w większości bezideowi zawodowcy. A zawodowiec z zawodowcem zawsze się jakoś porozumie.
Porozumienie okazało się nader użyteczne po oddaniu przez Gorbaczowa Europy Wschodniej, która stała się znowu Europą Środkową. Tłumy, które dość trafnie odczytały kto jest ich rzeczywistym wrogiem, rozpędziły na cztery wiatry służby bezpieczeństwa, upokorzyły ich pracowników, zdemaskowały agentów, skazały na nieistnienie instytucje.
Bałow przyglądał się temu huraganowi bardzo uważnie. Przejmujące władzę tzw. siły demokratyczne stwarzały sobie pierwsze grupy niezadowolonych i to rekrutujące się nie spośród ponurych robociarzy czy rozhisteryzowanych dziennikarzy, lecz spośród ludzi twardych, bezwzględnych i mściwych. Gula i jemu podobni byli użyteczni użytecznością krowy. Majski, Emilianu, Grabcik czy Dragger stanowili potężną siłę. Demokraci w odróżnieniu od dyktatorów nie wiedzieli, że z policją się nie igra. W takiej Francji niejaki Fouche kierował policją za rewolucji, przejął go z honorami Napoleon, przejęła potem restauracja A w NRD, PRL, CSRS natychmiast po zmianie idiotycznych, literowych nazw państw szło się na bruk lub do demobilu.
Moskwa tymczasem skrzętnie sporządzała listy pokrzywdzonych, upokorzonych, agenci KGB dolewali dyskretnie oliwy do ognia, podsycając nastoje antymilicyjne. W ten sposób byli funkcjonariusze z Warszawy zaczynali czuć silną więź z kolegami z Krakowa, a w miarę upływu czasu także z tymi z Lipska, Sibiu, Pragi... Powoli rysowały się kształty nowej „Odessy”, skupiającej tym razem nie oficerów SS, lecz SB.
W odpowiednim momencie Bałow zaczynał splatać nitki poplątanych losów szpiegów, donosicieli, agentów. Organizacja
zaczęła od drobnych aktów pomocy - zabezpieczenia czyjegoś majątku, przerzucenia kapitału, załatwienia „lewych” dokumentów, paszportów, zniszczenia kompromitujących akt. Złożona z samych zawodowców zdecydowanie górowała nad słabymi wywiadami państw Europy Środkowej, nękanymi zresztą nieustannie przez sielskopacyfistycznie nastawionych parlamentarzystów. Rutynowane firmy, jak CIA czy Mossad, czy BND trafiały czasem na jakieś ślady, ale i one nie zdołały zajść nimi zbyt daleko.
Skrzydło rosyjskich ekspansjonistów, szczególnie silne w armii i jej wywiadzie (GRU) oraz KGB, mające niemało zwolenników także w słabnącej KPZR i kilku nowych partiach, oprócz własnej siły posiadało więc jeszcze dwa atuty: przegranych polityków widzących w Moskwie ostatnią nadzieję na recydywę komunizmu i organizację byłych agentów służb bezpieczeństwem
„Co się od Polski zaczęło, od Polski powinno się skończyć” - powtarzał do znudzenia pułkownik Iwan Grekin z Północnej Grupy Wojsk Radzieckich stacjonujących w Legnicy. Formalnie był to tylko oficer liniowy, faktycznie gruba ryba w GRU, mocno powiązana z dowództwem sil jądrowych zachodniego teatru działań wojennych. Nienawidził Polaków urządzających mu nieustannie pod bramami koszar demonstracje. Poza tym żałował swoich chłopaków, którzy wypychani stopniowo z Polski, trafiali do pogrążonej w kryzysie Rosji, nie dostawali tam mieszkań, ich żony na próżno szukały pracy. Garnizony z Polski miały już wkrótce podzielić los tych, które wycofano z Węgier i Czechosłowacji
- stracić kwatery, dobrze zaopatrzone sklepy, szanse awansu, poczucie życiowego bezpieczeństwa. Kadra była sfrustrowana, podminowana, gotowa powywieszać cywilnych polityków, którzy w ciągu paru lat upodlili armię.
Bałow z Grekinem współpracowali od bardzo dawna, rywalizacja KGB - GRU nie obchodziła ich zbytnio. Czuli ze sobą duchową więź. Potem dołączył generał pułkownik Fiodor Rykow, dowódca XVI Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego i kolejni wyżsi oficerowie. Bałow czuł za plecami ciche wsparcie najwyższego dowództwa. W takim kraju jak ZSRR nie istniały szanse na dłuższe zachowanie w tajemnicy spotkań korpusu oficerskiego, a oni zebrali się już cztery razy i nikt im nie przeszkodził.
Wszyscy zastanawiali się nad sposobem powstrzymania degrengolady. Po Europie Środkowej zaczynały odpadać od Rosji republiki nadbałtyckie - najlepiej rozwinięte, dostarczające najbardziej wykształconych rekrutów. Nikt o zdrowych zmysłach nie powierzał radarów, wyrzutni rakietowych czy okrętów półanalfabetom z Azji nierozumiejącym nawet rosyjskiego. Co innego Łotysze, Litwini, Estończycy - dwujęzyczni, inteligentni, niezbędni. Tak jak ich miasta, gdzie na starość, po zakończeniu służby można było osiąść i delektować się dobrobytem. Tysiące oficerów w stanie spoczynku przeprowadzało się na Łotwę i do Estonii, a teraz groziło im, że zostaną opuszczeni, zdani na pastwę nacjonalistów. Armia zaciskała zęby i milczała. Ale nie było to już milczenie całkowite, raczej słyszalny dla wtajemniczonych szept.
- Doktryna obronna, którą tak się chwalimy przed Zachodem, wyklucza niestety możliwość działania naszej armii poza granicami federacji - medytował generał Rykow.
- Zawsze wykluczała, w pięćdziesiątym szóstym i sześćdziesiątym ósmym też - włączał się Bałow. - Problem polega na doborze słów. Czy prowadziliśmy wojnę w Afganistanie?
- Nie, ale skoro skończyła się ideologia, zniknęły też słowa - filozofował jeden z niewielu cywilów wciągniętych do oficerskiego grona Andriej Zeriuchin, odsunięty na boczny tor były sekretarz KC KPZR, obecnie wiceminister spraw zagranicznych.
- Szukajmy więc nowych słów - Bałow zdawał się nie słyszeć westchnień pesymisty.
Szukali długo. Aż wreszcie generał Lew Bałow od-korkował butelkę szampana i wzniósł toast za dwa słowa, tylko dwa. Brzmiała one po polsku: Operacja „Madonna”. Po rosyjsku niemal identycznie.
I właśnie się urzeczywistniały. Generał Bałow czekał na raporty swoich łudzi oraz na meldunek z polskiej, kapitalistycznej firmy „Polinter”.
*
Premier potraktował propozycję Roznera bardzo poważnie. Nie była ona może zbyt etyczna, ale miała jedną zaletę - nie posiadała alternatywy.
O dziewiętnastej trzydzieści, gdy osiemdziesiąt procent narodu zasiadło przed telewizorami, by obejrzeć„Wiadomości”, a
pułkownik Majski podchodził do telefonu w kawiarni „Europejska”, trzy kremowe fiaty zajechały przed siedzibę prymasa Polski. Żaden z bardzo nielicznych przechodniów nie zwrócił uwagi na niewielką kawalkadę.
Biuro Ochrony Rządu (BOR) wolało nie ryzykować, premier mógł się poruszać tylko incognito i to w towarzystwie bardzo silnej eskorty. W trzech wozach znajdowało się dziesięciu komandosów. Jeśli jednak za rozgrywającymi się w Polsce wydarzeniami stało rzeczywiście KGB, to można było spodziewać się ciosu z każdej strony, także z wnętrz budynków rządowych.
Prymas wysłuchał kilkuminutowej przemowy premiera w absolutnym milczeniu i bezruchu.
- Jest to, Eminencjo, naszym zdaniem jedyny sposób uniknięcia najgorszego. Ci ludzie popełnili już tyle zbrodni, że na pewno nie cofną się z drogi, którą podążają... Gdybyśmy wiedzieli dokąd - westchnął.
- Tak, rozumiem - prymas wsunął kciuki za karmazynowy pas - ale przecież to będzie potworne kłamstwo. Jeśli się wyda, kto odbuduje autorytet Kościoła...
- Znam cenę ryzyka, nie będę ukrywał, że ci ludzie zechcą prawdopodobnie przekonać naród, że kłamiemy. Dlatego, jeśli się zdecydujemy, to skłamać muszą osoby najbardziej godne zaufania.
- To straszne... a poza tym nie zmuszę przecież generała zakonu do grzechu...
- Myślę, Eminencjo, że ten grzech Bóg nam wybaczy... Ludzie, którzy prowadzą śledztwo, są przekonani, że za barbarzyńskim czynem stoją siły specjalne Moskwy - by zmiękczyć prymasa, premier zaczaj blefować - te same, które gnębiły nas przez pół wieku. Marzy im się powrót do przeszłości.
- Konferencja episkopatu również wyraziła pogląd, że mamy tu do czynienia z ohydną antypolską i antykatolicką prowokacją.
- Osłabmy więc, choćby miało nas to wiele kosztować, siłę tej prowokacji... dajmy policji i wywiadowi czas na spokojniejsze śledztwo - im bardziej przekonywał prymasa, tym bardziej odczuwał grozę chwili. Za Odrą niejasna sytuacja związana z jednoczeniem się Niemiec, ciągłe utarczki między biedniejszymi byłymi NRD-owcami a bogatymi mieszkańcami Niemiec zachodnich przyczyniały się do powiększania szeregów ugrupowań radykalnych i faszyzujących, raz po raz na porządku dnia stawał problem przebiegu granicy w Zatoce Pomorskiej - znakomity pretekst do ciągłych sporów. Na wschodzie chaos i intrygi, zdruzgotane blokadą gospodarczą republiki bałtyckie dryfowały między niepodległością a przymierzem z imperium. W kraju dziurawy budżet, niekończąca się reforma i groźba strajków.
- Gdyby nie był pan katolikiem, panie premierze, nie zgodziłbym się, lękam się jeszcze jednej prowokacji wymierzonej w dobre imię Kościoła - prymas mówił wolno, starannie dobierając słowa. Człowiek z którym rozmawiał, od ponad czterdziestu lat był związany z Kościołem, nie ugiął się podczas rządów komunistów, wywodził się z tej samej formacji ideowej co pierwszy premier „Solidarności”. Nie zawiódł wówczas, więc chyba i teraz, gdy sam dźwigał brzemię odpowiedzialności za kraj, nie zdradzi. „Gdybym się mylił, jutro ogłoszą, że głowa Kościoła kłamie”.
- Ufam panu, panie premierze, ufam Bogu, ufam, że to co zrobimy, najlepiej posłuży Polsce.
- Bóg zapłać, Eminencjo, ta rozmowa naprawdę nie była dla mnie przyjemna... prosić Eminencję o coś takiego... władza bywa gorzka.
- Bardzo gorzka.
- Czy zdążymy przygotować oświadczenie na dwudziestą drugą? Uprzedzę prezesa, zapowiemy zawczasu...
- Jeśli generał paulinów będzie bardziej nieprzejednany...
- Ja wobec Eminencji jestem tylko bratem w wierze i uzyskałem zrozumienie, Eminencja wobec przeora jest przełożonym...
Prymas uśmiechnął się.
- Dobrze, proszę przysłać sekretarzy.
*
O dwudziestej czterdzieści osiem telewizja przerwała emisję filmu, by poinformować o nadzwyczajnym wystąpieniu prymasa Polski. Nikt nie miał wątpliwości, czego będzie dotyczyło. Na kilkanaście minut życie w kraju zamarło.
Prymas rozpoczął od modlitwy za dusze niewinnie pomordowanych, wyraził współczucie ich rodzinom. Naród ukląkł.
-... ale w tym ogromie nieszczęść, jakie na nas spadły - mówił - jest jedna, jakże cenna iskierka nadziei. Długo zastanawiałem się, czy upowszechnić tę informację, być może sprowokuje ona złoczyńców do gniewu i nowych zbrodni... ale może tchnie ona w naród trochę radości i ulgi, tak bardzo mu dziś potrzebnej. Zważywszy wszelkie racje zdecydowałem się powiedzieć wam, moi bracia i siostry, że zamysł zbrodniarzy nie do końca się udał. Pomni doświadczeń z Gniezna i wielu innych obrabowanych kościołów, ojcowie paulini przechowywali nasz najświętszy obraz w skarbcu klasztornym, a w kaplicy znajdowała się jego wierna kopia. I ta kopia właśnie została skradziona. Wiem, że wielu spośród was, tych zwłaszcza, którzy modlili się na Jasnej Górze może czuć się zawiedzionymi, może nawet oszukanymi. Ale modlimy się przecież nie do wizerunku, lecz do samej Pani Jasnogórskiej, modlimy się tak skutecznie, że wizerunek ten, będący jednocześnie wielkim skarbem narodowej kultury, ocalał...
*
Rozner słuchał wystąpienia prymasa w półśnie. Na dźwięk słów „wierna kopia” podskoczył i klasnął, zapominając o zmęczeniu i bólu głowy.
*
Majski sprzątał pokój, gdy usłyszał zapowiedź spikera o wystąpieniu zwierzchnika Kościoła. Był ciekaw co ten klecha, pozbawiony swojej bogini powie. Wezwie naród do modłów czy wygłosi gorzkie żale? „Do mnie się módl, do mnie ojczulku” - gaworzył radośnie. Tę noc spędzał samotnie. Chciał się po prostu wyspać. A poza tym jego myśli zaprzątała inna kobieta... O twarzy oszpeconej szramą, okryta granatową suknią i płaszczem zdobionym złotymi liliami. „Tak księże prymasie, teraz ja ją mam” - zatarł dłonie.
Treść wystąpienia wyprowadziła go z równowagi. Czy to możliwe, by popełnili taki błąd? Niewypał w samochodach, żywy świadek, fałszywy obraz - nie, tego za wiele. Zdjął Drogę nadziei i zredagował krótką depeszę domagającą się autorytatywnego stwierdzenia przez Centralę, czy jej eksperci są beznadziejni, czy prymas łże.
Szyfrogram miał zawieźć do Moskwy udający się tam jutro w podróż służbową, Stanisław Gula.
*
Oświadczenie prymasa uspokoiło jedynie spokojnych. Młodzież, bezrobotni, zadymiarze szukający okazji do rozróby, nieprzejednani antykomuniści i wrogowie Rosji uznali, że wybiła ich godzina, i niezależnie od tego, czy skradziono oryginał czy kopię, należy złodziei ukarać. Do akcji zaczęli się przyłączać członkowie Organizacji, a także byli funkcjonariusze SB, którzy wyczuli, że coś się święci i można spróbować odegrać się.
W Gdańsku kilkutysięczny tłum z pochodniami i łomami ruszył na cmentarz żołnierzy radzieckich. Kilka radiowozów próbowało go powstrzymać, ale obrzucone kamieniami i butelkami z benzyną szybko się wycofały. Zanim ściągnięto posiłki, kilkadziesiąt płyt nagrobnych zostało rozbitych, wiele innych zamalowanych swastykami i penisami.
Podobne wydarzenia rozegrały się niemal we wszystkich większych miastach Polski. Majski szacował liczebność Organizacji na kilkuset członków, okazywało się jednak, że sfrustrowanych i żądnych rewanżu czekistów jest co najmniej dwadzieścia razy więcej. To już naprawdę była siła, z którą można pokusić się o wiele. W Warszawie oprócz dewastacji cmentarza Mauzoleum Żołnierzy Radzieckich, rozbito nagrobki na cmentarzu prawosławnym, a późną nocą z okien „Novotelu” wyrzucono trzech uczestników wycieczki z Nowosybirska. Tylko stanowcza, a nawet brutalna akcja policji uchroniła przed linczem duchownych prawosławnych z cerkwi na Pradze oraz personel ambasady ZSRR. W ogniu stanął natomiast budynek konsulatu ZSRR w Krakowie.
Telefony od uczynnych informatorów - Majski pomyślał oczywiście i o tym - sprawiły, że na miejscu ekscesów znaleźli się wszyscy akredytowani w Polsce dziennikarze zagraniczni.
*
Kilka minut po północy dzwonek telefonu wyrwał Roznera ze snu. Adiutant generała Wolniaka kazał mu natychmiast jechać do szpitala na Banacha.
- Cholera - Rozner niemal płakał z wściekłości. - Nie daruję! Nie daruję! - domyślał się, co zaszło w klinice. No, bo co mogło zajść...
Ulicą Żwirki i Wigury prowadzącą do szpitala, ale także na cmentarz żołnierzy radzieckich pędziły nieustannie policyjne nysy i karetki pogotowia. Na pustej zazwyczaj o tej porze ulicy kłębiły się tłumy. Rozner nie musiał pytać, by wiedzieć, że apel prymasa nie wszystkich przekonał. Co by się jednak działo, gdyby go nie było, gdyby nie ostudził emocji prostych, stroniących od burd, lecz wzburzonych do żywego ludzi?
Przed szpitalem stało już kilka policyjnych samochodów.
- Proszę tędy - ładna, rudawa pielęgniarka poprowadziła go w głąb jasno oświetlonego budynku.
- Co się stało - pytał zdejmując płaszcz.
- Nie żyje.
- Jak?
- Nie wiemy. Ale chyba sama z siebie. To był ciężki przypadek.
- Nie wierzę w przypadki.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
Trzej umundurowani żołnierze wyprężyli się jak struny. „Skąd wiedzieli, że trzeba salutować, przecież mnie nie znają” - Rozner rejestrował szczegóły, których inni nie byli w stanie dostrzec.
- Jeszcze porozmawiamy - machnął im pięścią.
W separatce znajdowało się jedno łóżko, obstawione skomplikowaną aparaturą. W tej chwili kręciło się wokół niego pięciu mężczyzn, fotograf zmieniał film, dwaj inni mierzyli wysokość pokoju. „Po co?”
- Dzień dobry - Zawadzki, odwrócony dotąd plecami, wynurzył się zza parawanu.
- Dobry wieczór - Rozner rzucił krótkie sprostowanie.
- To pan doktor Marczak - Zawadzki przedstawił starszego, o mocno pomarszczonej twarzy mężczyznę w białym fartuchu. - Miał nocny dyżur.
- Miło mi - Rozner przywitał się z lekarzem.
- Pozwoli pan, że zadam kilka pytań - przeszedł od razu do rzeczy.
- Zejdźmy do mojego gabinetu, tu trochę głośno - lekarz sprawiał wrażenie zakłopotanego.
- Dobrze.
Rozner usiadł na kozetce, Zawadzki zajął krzesło za biurkiem, doktor Marczak oparł się o parapet.
- Kto miał dostęp do chorej? - Rozner nie krył rozdrażnienia, wściekało go wszystko, a już najbardziej zadowolona gęba Zawadzkiego.
- Ja, dyżurna pielęgniarka Kawecka, salowa Wiącek.
- Może pan określić czas zgonu denatki?
- Tak - Marczak zamyślił się - nawet bardzo dokładnie, zarejestrowała to aparatura. Agata Skiba zmarła o dwudziestej drugiej dwadzieścia pięć.
- Czy w tym czasie ktoś przebywał w pomieszczeniu, w którym leżała?
- Nie.
- Czy można określić przyczynę śmierci?
Marczak zawahał się:
- Jeszcze nie... Wiem, że nastąpiło nagłe przerwanie pracy serca... ale dlaczego? Nie wiem, panie kapitanie, taki zdaje się ma pan stopień, przedstawił się pan niezbyt wyraźnie... zrobię co tylko można, by dać jak najszybciej odpowiedź na to pytanie... rozumiem, jakie to ważne.
- To na razie wszystko... chyba że kapitan Zawadzki ma jeszcze pytania - podniósł się z kozetki.
- Nie, też dziękuję - Zawadzki wyglądał na zadowolonego i wcale tego nie ukrywał.
- Czy teraz ja mógłbym o coś zapytać? - zmęczona twarz Marczaka zmarszczyła się, wyglądał jeszcze starzej niż w chwili, gdy Rozner zobaczył go po raz pierwszy.
- Proszę doktorze?
- Czy... czy są szanse na odnalezienie obrazu... wie pan dla nas katolików to cios w samo serce... i bardzo przepraszam za tę dziewczynę, zrobiliśmy wszystko, co możliwe... ona była świadkiem, prawda?
- Tak, była... Czy znajdziemy obraz... powiem szczerze, jeśli go nie zniszczyli, to powinniśmy znaleźć.
- Mam nadzieję... to takie straszne.
Wyszli na korytarz. Zawadzki kroczył obok Roznera, wymachiwał ramionami, sprawiał wrażenie podekscytowanego.
- Uwaga! - szepnął nagle.
Rozner odruchowo zatrzymał się. W progu separatki stał sam generał Wolniak.
- Melduję się, panie generale - Rozner stuknął obcasami cywilnych półbutów.
- Dobrze, dobrze, niech pan nie przesadza - Wolniak mówił ściszonymi głosem. - Kiedy dowiedziałem się, co się stało, o mało mnie szlag nie trafił. Jak pan myśli, umarła sama z siebie, czy ktoś jej pomógł?
- Nie wiem, ale bardzo nie lubię, gdy umiera mi jedyny świadek.
- Ale ten świadek był od samego początku umierający - Zawadzki wsunął ręce do kieszeni marynarki, demonstrował pełną obojętność na generalskie dystynkcje.
- Przyjechałem głównie po to - Wolniak nadal szeptał - by powiedzieć wam, że tą śmiercią bardzo zaniepokoił się premier. Z całego kraju nadchodzą wiadomości o ekscesach antyrosyjskich...
- Domyślam się.
- Nie muszę więc dodawać, że odtąd pracujemy dwadzieścia cztery godziny na dobę... no nie przeszkadzam - Wolniak odwrócił się i wszedł do izby, w której ciągle krzątały się tłumy laborantów.
Rozner skinął palcem na wartowników. Żołnierze ciężko podnosili się z miejsc, gdyby mogli pozostaliby na nich do końca życia. Białe światło jarzeniówek jeszcze wyjaskrawiało ich strach.
- No już, długo mam czekać! - warknął.
- Idziemy, panie kapitanie - wybełkotał najwyższy z trójki.
Przesłuchiwał ich po kolei. Wszystkim zadawał te same pytania, odpowiadali identycznie. Mogli się rzecz jasna umówić,
ale przerażenie i stres wykluczały aż taką jednomyślność, zwłaszcza że Rozner znał parę sposobów zapędzenia przesłuchiwanego w ślepy zaułek. Żaden z trzech żołnierzy nie powiedział jednak niczego, co podważałoby wiarygodność pozostałych. Po godzinie Rozner był pewien, że wartownicy nie spali i rzeczywiście pilnowali wejścia do izby. Według zeznania Marczaka dziewczyna zmarła dwadzieścia pięć minut po dziesiątej, czyli pięć minut po zakończeniu przemowy prymasa. Wszyscy trzej twierdzili natomiast jednoznacznie, że między ósmą, gdy salowa zmieniła pościel a momentem zgonu do pacjentki wchodził jedynie dyżurny lekarz Marczak, ale było to około wpół do dziesiątej. Żołnierze zastrzegali, ze mogą się mylić najwyżej o dziesięć minut. Umówili się bowiem, że co godzinę jeden z nich będzie odchodził do toalety, by zapalić papierosa. Kiedy pojawił się lekarz, mieli wrażenie, że minęła akurat połowa czasu między upragnionymi przerwami.
- Kazałem stać wszystkim trzem! - wybuchnął, ale raczej pro forma. Nie miał wątpliwości, że wartownicy nie zawinili. Prawdopodobnie nie zawinił nikt. Po prostu dziewczyna nie odzyskawszy przytomności, zmarła. To się zdarza.
- No i co pan tak szczerzy te zęby - wyładował wściekłość na Zawadzkim. Gdyby mógł, strzeliłby pięścią w tę pucołowatą gębę zwieńczoną jasnymi puklami. - Tu nie kino!
Zawadzki dobrze wiedział, że znajomi porównują go z Redfordem. Zrozumiał przytyk Roznera, spoważniał.
- Odreagował pan? - nie czekał na odpowiedź. W takim razie coś panu pokażę. Proszę za mną. I niech pan nic nie mówi, lepiej żeby to pozostało między nami. Wyszli na korytarz, pełen już teraz ludzi w białych fartuchach. Przy drzwiach wejściowych stali rośli chłopcy z UOP, udający sanitariuszy. W separatce było pusto. Łóżko ze zmarłą tkwiło na środku izby, obstawione skomplikowaną aparaturą, stojakami, urządzeniami, o przeznaczeniu których zwykły śmiertelnik nie ma pojęcia. Zawadzki dał znak Roznerowi, by podszedł bliżej. Dziewczyna była przykryta białym prześcieradłem, spod którego wystawał jedynie kosmyk włosów. Ale nie ona stanowiła obiekt zainteresowania Zawadzkiego.
- To kroplówka? - szepnął Rozner, pochylając się nad rurką z przezroczystego tworzywa, ni to plastiku, ni gumy.
- Nie, przewód umożliwiający oddychanie - Zawadzki przesunął palcem po rurce, zatrzymał się na małym odkształceniu, jakby pozostałości po wgnieceniu.
Pokiwali porozumiewawczo głowami, zgodnie z umową nie rozmawiali. Rozner zastanawiał się, czy Zawadzki rzeczywiście znalazł świadectwo zbrodni, czy próbuje mu coś zasugerować. Za dużo tych podpowiedzi... Nie, tym razem to chyba naprawdę jakiś ślad.
Hałas zza drzwi przerwał mu rozmyślania. Wyskoczyli. Ktoś biegł i krzyczał na cały korytarz. Rozgestykulowana kobieta wpadła prosto w objęcia zaskoczonego Roznera.
- Co się stało - odsunął ją dość brutalnie. Nie była to osoba, którą miałby ochotę przytulać. Dobiegała pięćdziesiątki, była
tłusta, cuchnąca środkami dezynfekcyjnymi.
- Tam jest trup! - wykrzykiwała.
- W polskim szpitalu to chyba normalne - parsknął Zawadzki.
- Co, co? - kobieta wybałuszyła oczy, nie rozumiejąc.
- Gdzie ten trup?
- Na dole, w piwnicy... zeszłam po watę i bandaże, mówię sobie śpik mnie bierze, poruszam się trochę to odejdzie, wezmę trochę opatrunków na jutro, no i idę do piwnicy, biorę worek, a tam trup, w białym fartuchu, jakby doktor jakiś, ale go nie znam - wyrzuciła jednym tchem.
- Proszę się uspokoić - Rozner znów był czujny jak drapieżnik na polowaniu. - Opowie nam to pani jeszcze raz, wolniej i dokładniej. Ale teraz proszę pokazać, gdzie to się stało.
Salowa poprowadziła grupę mężczyzn korytarzem. Kilka razy zakręcali, wreszcie zeszli w dół, do podziemi. Rozner przepuścił przed siebie fotografa i doktora Marczaka.
Pomieszczenie było duże, oświetlone jaskrawym światłem kilkunastu jarzeniówek. Na wprost wejścia piętrzył się zwał foliowych worków, z tyłu wysoki, sięgający sufitu, z przodu niższy, pozwalający na swobodne zdejmowanie opatrunków nawet przez kobietę. Niemal w samym środku hałdy wtulony w zagłębienie, leżał mężczyzna. Sprawiał wrażenie śpiącego.
- Niczego nie dotykać - krzyknął Zawadzki, jakby powtarzając scenę z leśnej polany, gdzie znaleźli zaminowane samochody. - Skąd pani wie, że on jest martwy. Wygląda jakby się spił i spał?
- A bom go dotkła i zimny był - też myślałam z początku, że pijanica jakiś albo narkoman... pełno ich teraz.
Ekipa dochodzeniowa wzięła się do rutynowej roboty. Zawadzki, Rozner, Marczak i salowa pozostali w progu.
- Zna go pan? - Rozner zwrócił się do lekarza.
- Nie, pierwszy raz widzę.
Po kilkunastu minutach obfotografowywania jeden ze śledczych dotknął twarzy leżącego. Przesunął dłonią po brodzie, wyczulone palce wymacały coś dziwnego.
- Taak - świsnął Zawadzki, patrząc jak laborant odkleja siwy zarost i zdejmuje perukę z głowy nieboszczyka.
- A teraz? - Rozner nie dawał spokoju Marczakowi.
- Co teraz?
- Poznaje go pan?
- Nie, nie... pierwszy raz widzę.
Kilka minut po drugiej w nocy przeniesiono do prosektorium ciało, a właściwie białko, które zakończyło swe funkcje życiowe. Wstępne oględziny nie pozwoliły określić przyczyny śmierci. Na zwłokach nie było żadnych śladów, wyraz twarzy i ułożenie ciała wykluczały atak serca.
DZIEŃ ÓSMY
piątek
Poranne dzienniki polskiego radia były bardzo wstrzemięźliwe w informowaniu o wydarzeniach minionej nocy. Ograniczały się do wymieniania miejscowości, w których doszło do zamieszek i unikały szczegółów. Ale goniący za sensacją świat nie musiał się ograniczać. W Londynie, Paryżu, Berlinie serwowano radiosłuchaczom i telewidzom relacje i obrazy z sprofanowanych grobów, obrzuconych farbą i jajkami „pomników wdzięczności”, osmalonych murów konsulatu radzieckiego w Krakowie, poranionych uczestników niefortunnej wycieczki z Nowosybirska. W miarę upływu czasu obrazy stawały się coraz brutalniejsze i bardziej szokujące. Amerykańska sieć CNN zaprezentowała zdjęcia z Jeleniej Góry, nakręcone - jak zaznaczył spiker - przez amatora. Organizacja posiadała jeszcze kilkunastu podobnych „amatorów”, ale o tym wiedział tylko pułkownik Majski, a nie najbardziej nawet wścibscy reporterzy. Na zdjęciach pokazanych przez CNN grupa młodych mężczyzn oddawała mocz na żołnierskie groby.
Prezes Radiokomitetu, który z polecenia sztabu kryzysowego wprowadził całodobowe dyżury przed monitorami odbierającymi
programy satelitarne, po obejrzeniu tej sceny natychmiast połączył się z Urzędem Rady Ministrów. Nie trzeba było zbytniej wyobraźni, by przewidzieć reakcje telewidzów radzieckich na ten akt bezprzykładnego chamstwa. Niespełna godzinę później premier Rzeczypospolitej Polskiej przyjął ambasadora Związku Radzieckiego. Był poruszony i wzburzony, nigdy dotychczas tak szczerze nie przepraszał Rosjanina. Ambasador Wiktor Limonow prezentował niewzruszoną, kamienną twarz, dwaj jego wujowie, bracia matki, zginęli podczas wojny gdzieś w Polsce, być może w Jeleniej Górze.
- Panie ambasadorze - premier przeszedł do najtrudniejszej części rozmowy - wiele nas różni, ale w tej sprawie możemy być tylko zgodni. Składam uroczyste zapewnienie, że winni zostaną ukarani. Uważam jednak, że za tym wszystkim, co w ostatnich dniach dzieje się w Polsce, kryje się jakaś potworna prowokacja, ktoś pcha nas do konfliktu.
- Nas? - Limonow wydął wargi.
- Tak, panie ambasadorze, nas Polaków i was Rosjan. Komuś zależy na rozbudzeniu ślepych namiętności... dlatego w imieniu rządu Rzeczypospolitej Polskiej proszę, by telewizja radziecka nie upowszechniała tego typu obrazów....Nie zaogniajmy sytuacji.
- I mówi to pan, orędownik wolności słowa? - Limonow przed wyjazdem na placówkę w Warszawie zapoznał się z doświadczeniami poprzednich ambasadorów w Polsce, tych dawnych - Repnina, Stackelberga, Sieversa oraz współczesnych - Aristowa, Browikowa. Był przekonany, że z Polakami należy
rozmawiać wyłącznie krzykiem, że będą się oni przeciwstawiać, wylewać łzy, ale w końcu zrobią to, czego się od nich zażąda. Taki to już naród, najgłośniej wrzeszczący o godności i najszybciej o niej zapominający. - U nas, w Sowietach - ironizował Limonow, znający doskonale język polski i rozumiejący jego ducha - też mamy wolną prasę, wolne radio i wolną telewizję.
- Tak, wiem - premier był przygotowany na taki ton - ale są sytuacje, gdy trzeba... - urwał, szukał słowa - gdy władza w imię wyższej konieczności powinna interweniować, zabronić...
- Panie premierze, nasza władza zerwała z totalitaryzmem.
- Nie chciałbym się spierać - premier wiedział, że nie należy wdawać się w dyskusje, Limonow musi przekazać oficjalną prośbę rządu, a co sobie przy tym pomyśli, to już jego sprawa - ale proszę zrozumieć i przekazać swojemu rządowi, że tu chodzi już nie tylko o Polskę, ale o Europę. I o Rosję także.
- Z całym szacunkiem dla pańskich słów, przekażę je do Moskwy.
*
W tym samym czasie ambasador Polski w ZSRR był przyjmowany, na własną prośbę, przez radzieckiego ministra spraw zagranicznych. Mówił mniej więcej to samo, co premier Rzeczypospolitej - takie otrzymał, instrukcje i słyszał również mniej
więcej to samo - szef dyplomacji ZSRR już nocą wysłał instrukcje dla Limonowa.
*
Generał major Lew Bałow odłożył słuchawkę. Rozmawiał z Kiszyniowem i Tallinem.
Kilka minut później w studiu telewizyjnym w Ostankino rozdzwoniły się telefony od widzów z Mołdawii i Estonii. Wszyscy domagali się wyjaśnień, dlaczego uwłaczające ludzkiej godności ekscesy Polaków są pokazywane przez telewizje fińską i rumuńską, a przemilczane przez radziecką. „Czy wracamy do metod breżniewowskich, z którymi ponoć pożegnaliśmy się raz na zawsze?” - pytali oburzeni rozmówcy.
W Moskwie, Leningradzie i kilku innych, większych miastach pojawiły się wideokasety z zarejestrowanym dziennikiem CNN.
Szef Państwowego Komitetu Radia i Telewizji oburzony do żywego uznał, że powinien stanąć na straży głasnosti i wbrew zaleceniom MSZ wyemitował program. To wystarczyło, by godzinę później przed ambasadą Polski w Moskwie zaczął gromadzić się rozjuszony tłum. Służby porządkowe miały ogromne trudności z opanowaniem sytuacji, raz po raz używały gazów łzawiących. O szesnastej piętnaście czasu miejscowego telewizja przedstawiła własny materiał z Polski. Po migawkach z kilkunastu cmentarzy pokazała uliczną sondę. Wszyscy indagowani
zapewniali, że eksces w Jeleniej Górze, choć bulwersujący, jest w pełni zrozumiały. W końcu Sowieci sami się tego dopraszali.
- I nie wstyd panu za rodaków? - pytał reporter, zwerbowany jeszcze przed wyjazdem do Polski, dwa lata temu, przez Organizację.
- Nie! - odpowiadali, patrząc butnie w oko kamery członkowie Organizacji, odgrywający rolę przypadkowych Polaków.
Po reportażu tłum przed ambasadą podwoił się, w łatwiej dostępnym Ośrodku Kultury i Informacji poleciały szyby.
W Polsce „Teleexpress”, z właściwą sobie lekkością, zaprezentował sceny palenia zdobytych przez moskwian polskich flag i orłów.
Godzinę później stanął w płomieniach warszawski Dom Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.
*
Po krótkiej, intensywnej drzemce Rozner i Zawadzki wrócili do pracy. Rząd i sztab kryzysowy dał im carte blanche. Mogli podsłuchiwać, prowokować, wymuszać zeznania. Sytuacja w kraju wymykała się spod kontroli, a ścisłe trzymanie się prawnych niuansów nie służyłoby już niczemu, liczył się tylko czas i skuteczność. Raporty nadesłane przez ambasadę w Moskwie mówiły o obawach kręgów demokratycznych przed wykorzystaniem wydarzeń polskich do wewnętrznego przewrotu w Rosji.
Na poniedziałek zapowiedziano plenum KC KPZR - partii, która formalnie dzieliła się władzą, ale faktycznie była jedyną na tyle zorganizowaną siłą, że mogła jeszcze wpływać na bieg wydarzeń w skali całej sypiącej się federacji. Armia, KGB, elita gospodarcza ciągle jeszcze podlegały i jednocześnie sprawowały nadzór nad partią komunistyczną. Komunistyczną już jedynie z nazwy. Gdyby te siły wypowiedziały posłuszeństwo kierownictwu, dochowującemu - przynajmniej werbalnie - wierności hasłom pieriestrojki, wówczas możliwe stawało się wszystko. Prezydent miał, co prawda, wiele władzy przydzielonej przez konstytucję, ale przecież to nie konstytucja rządziła Rosją. Tak na dobrą sprawę nikt nie wiedział, łącznie z nim samym, kto właściwie popiera politykę prezydenta. Zresztą i system prezydencki wciąż traktowano jako ciało obce rosyjskiej i sowieckiej tradycji.
Niepewna sytuacja w Moskwie zmuszała Warszawę do jeszcze szybszego działania.
Zawadzki, wbrew obiekcjom Roznera, otrzymał polecenie przeprowadzenia dochodzenia w resorcie spraw wewnętrznych. Przydzielono mu kilkudziesięcioosobową ekipę pomocniczą. Rozpoczął od poszukiwań białego poloneza. Po południu udał się na Rakowiecką. Buszujący tam od rana wywiadowcy ustalili już, że w dniu dokonania napaści na klasztor z terenu ministerstwa wyjeżdżał tylko jeden taki samochód. Prowadził go pułkownik Józef Majski, były funkcjonariusz sekcji „ochrony” władzy, obecnie nadinspektor policji drogowej.
Pułkownik był spokojny, uprzejmy, skoncentrowany. Odpowiadał
na pytania Zawadzkiego z pełną atencją, bez oznak oburzenia czy zniecierpliwienia. Doskonale rozumiał, że oficer UOP wykonuje swą pracę i jeśli można mieć do kogoś pretensje, to na pewno nie do niego.
- Tak, niemal natychmiast po wyjeździe - odpowiadał na pytanie o czas uszkodzenia radia.
- Dlaczego nie wrócił pan do garażu, lecz jeździł, chyba wbrew regulaminowi, niesprawnym wozem?
- Prawdę mówiąc, panie kapitanie - miał smętną minę - jestem tu trochę figurantem i kiedy wyjeżdżam raz w tygodniu na patrol, to nie po to, by kogoś gonić czy kontrolować, ale by odetchnąć od zaduchu tych ścian. Ja tu, panie kapitanie, prawdę mówiąc nie pracuję, ja tu tylko jestem.
- Tak, rozumiem - Zawadzki zaczął darzyć sympatią tego przegranego, ale zachowującego twarz człowieka. - Podobno pan nie słyszał centrali, ale pana słyszano?
- Tak. Mówił mi dyspozytor.
Zawadzki zapytał jeszcze o trasę patrolu, czas powrotu, incydent pod megasamem i uścisnął dłoń, szczerze, po koleżeńsku. Mai nawet ochotę wyjaśnić, że przesłuchiwał jedynie z obowiązku, ale uznał, że odsunięty na bocznicę oficer wie to bez dodatkowych komentarzy. Całe jego zachowanie o tym świadczyło.
Sprawdził jeszcze w dyspozytorni kartę samochodu. Polonez Majskiego przejechał dwieście osiem kilometrów i trzysta osiemdziesiąt cztery metry, mógł więc dojechać do Częstochowy, ale nie zdołałby stamtąd wrócić. Dyżurna z centrali łączności
potwierdziła, że przez cały czas słyszała złorzeczenia Majskiego na zepsute radio i jego nieustanne próby połączenia się z centralą. Gdyby wyjechał poza granice Warszawy nie słyszano by go. Odciski kół również nie pasowały do tych, które zdjęto z polany.
Zawadzki musiał zejść na niższy szczebel, do komendy stołecznej. Groziło mu, że ugrzęźnie tam dłużej. Z innych miast wojewódzkich nadchodziły meldunki równie zniechęcające.
- Sprawdzać wszystko i wszystkich, choćby samego Pana Boga - odpowiadał niezmiennie na nalegania o zwolnienie z pracy w weekend.
*
Rozner uparł się, że mężczyzna znaleziony w piwnicy ma jakiś związek ze zmarłą dziewczyną. Postawił na nogi cały wywiad nakazując jedno zadanie: jak najszybszą identyfikację.
Ruszyły komputery i setki zakonspirowanych informatorów. Machina zadziałała sprawnie, dzięki temu już po dwóch godzinach trzymał w ręce kartę ze zwięzłą informacją o Adamie Wirskim, komisarzu z wydziału kryminalnego, podejrzewanym o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa.
- A więc jednak! - krzyknął i wybiegł z gmachu sztabu.
Jechał jak szaleniec, wymuszając pierwszeństwo i ignorując czerwone światła. Wystarczyło kilkanaście minut, by znalazł się
na Ursynowie - odległej dzielnicy pełniącej rolę sypialni Warszawy. Zbudowano ją z olbrzymich betonowych bloków. W jednym z nich mieszkał komisarz Adam Wirski. Błądził między blokami ponumerowanymi według jakiejś niezrozumiałej reguły. W końcu odnalazł ten właściwy, wjechał windą na siódme piętro. Drzwi mieszkania numer 732 były zabezpieczone trzema zamkami, nie zdecydował się na ich forsowanie. Klnąc w duchu własny pośpiech zjechał na dół i stracił pół godziny na przywołanie ekipy. Fachowcy z wydziału kryminalnego zręcznie uporali się ze skomplikowanym systemem zasuw i zamków. Wirski był kawalerem i czuło się to w jego trzypokojowym mieszkaniu. Utrzymywał je w czystości, ale była to schludność typowo męska, solidna, szorstka, pozbawiona kobiecej lekkości. Przeszukali mieszkanie centymetr po centymetrze. Nie znaleźli niczego.
- To chyba najporządniejszy obywatel tego kraju - rumiany inspektor policji zdjął czapkę i ocierał spocone czoło. - Jest bardziej czysty niż ja.
Rozner czuł, tak jak wtedy na polanie, że czegoś jednak nie dostrzegł, że coś, o co się niemal otarł umknęło jego uwagi.
Ekipa spakowała sprzęt i zbierała się do wyjścia.
- Nic tu nie ma, panie kapitanie - sierżanta poparł jeden z techników.
- Wiem, wiem - odpowiadał i wbijał wzrok w podłogę. Wiedział, że nie powinien stąd wyjść, ale nie wiedział dlaczego.
Czekali w progu otwartych drzwi przez dobry kwadrans.
- No trudno - Rozner rozłożył ramiona - idziemy. Zaplombujcie lokal.
Wyszedł. Sierżant wyjął z raportówki taśmę i pieczęć.
- Stój! - przytrzymał ramię policjanta. - Otwórz to!
- Co jest, kapitanie...
- Otwórz!
Nawet nie trzeba było wchodzić do środka, wystarczyło wyciągnąć rękę. Tuż obok drzwi, na drewnianej szafeczce stała para znoszonych, wyglancowanych półbutów.
- Weźcie je z sobą, każcie dokładnie zbadać! - rozkazał.
- No śpieszcie się, biegiem!
*
Czekał w bufecie, pijąc kawę za kawą. Co chwilę spoglądał na zegarek i klął ślamazary z laboratorium. Wrócił do kancelarii na drugim piętrze, usiadł na biurku i bębnił palcami po blacie.
Wreszcie drzwi otworzyły się i wpadł zaaferowany laborant.
- Panie kapitanie, skąd pan... - krztusił się, chwytając łapczywie oddech - to on, skąd pan...
- Dawaj - zeskoczył z biurka i wyrwał złożony na czworo arkusz.
Połknął go wzrokiem w jednym ułamku sekundy. Dopadł do telefonu.
- Dawać mi wszystko, co możliwe o tym Wirskim, z kim się spotykał, gdzie bywał, kto go widział. Niech fotografię pokaże natychmiast telewizja? z komentarzem, że poszukiwany jest podejrzany o udział w napadzie na Jasną Górę. Nam to pewnie niewiele pomoże, ale ludzi upewni, że śledztwo posuwa się naprzód... tylko szybko! Aha, niech pokażą też to zdjęcie z wąsami i w peruce. Niech je pokazują cały czas. A pan na co jeszcze czeka - dopadł zaskoczonego laboranta. - Sekcję! Sekcję mi zrobić.
- Przecież robimy.
- Panie do cholery! Ja chcę natychmiast wiedzieć, na co umarł ten facet Czy to takie trudne? - wypchnął osłupiałego laboranta z pokoju.
*
Policja lojalnie współpracowała z kontrwywiadem i UOP, wykonując najbardziej pracochłonne i nużące czynności. Teraz weryfikowała tysiące informacji na temat Adama Wirskiego, większość pochodziła od najprzeróżniejszych maniaków i dowcipnisiów. Ale o tym, co było żartem, a co mogło być poszlaką przekonywano się dopiero w momencie konfrontacji wiadomości z rzeczywistością. Kilkuset policjantów krążyło po Warszawie, Częstochowie i setkach innych miejscowości.
Rozner tymczasem analizował drogę, jaką przebyła Agata Skiba i Adam Wirski z polany pod Częstochową do kliniki. Zrobił wszystko, by miejsce pobytu rannej dziewczyny zachować w
tajemnicy, a jednak ukryty w podziemiach agent byłej SB odnalazł je niemal natychmiast. Rozner nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że obecność Wirskiego nie miała związku z ranną dziewczyną. Był pewien, że człowiek, którego ślady odnaleziono na polanie pod Częstochową, przyszedł naprawić błąd i dobić Agatę. Ale jak ją odnalazł? O tym, że przebywa w klinice wiedzieli jedynie członkowie sztabu kryzysowego. Ordynator, lekarz dyżurny, pielęgniarki mogli się domyśleć, kim jest pacjentka z poderżniętym gardłem, pilnowana przez trzech uzbrojonych strażników. I to wszyscy.
Nie mniej zagadkowe były okoliczności śmierci Wirskiego. Rozner nie miał również wątpliwości, że agent został zamordowany. Ale kto z kolei wiedział o jego miejscu pobytu? Kto odnalazł go w podziemiach szpitala?
Nic tu nie trzymało się reguł logiki. Morderca zjawia się, by zgładzić wskazaną ofiarę, czeka na dogodny moment (bez wątpienia Wirski nie położył się spać po dokonaniu zabójstwa, to byłby absurd) i sam ginie, co jednak nie ratuje życia jego niedoszłej ofierze.
- Panie kapitanie - głos adiutanta w słuchawce telefonicznej wyrwał go z zadumy. - Komenda stołeczna na linii.
- Przełącz... Słucham, Rozner.
- Sierżant Matuszewska... Panie kapitanie, otrzymaliśmy przed chwilą meldunek z Teatru Powszechnego. Z magazynu zginęło tam siedem habitów, jasnych, wykorzystywanych w spektaklu Wariat i zakonnica Nie wystawiali go od paru dni, dlatego dopiero dziś zauważyli.
- Dziękuję, to ważne... poślijcie ludzi do teatru. Będę tam za kilka minut.
*
Majski natychmiast po pracy wrócił do domu. Anna Maria smażyła w kuchni placki ziemniaczane. Ściągnął ją tak wcześnie, by każdy, kto zechce przyjrzeć mu się dokładniej, dostrzegł, że wyprawił żonę na prowincję i zabawia się z kochanką. Zachowanie takie raczej wykluczało udział w podejrzanych przedsięwzięciach, nie mówiąc już o zbrodniach.
- Długo jeszcze? - zawołał. - Jestem głodny.
- Ja też skarbie... jeszcze momencik.
Rzucił się na kanapę, włączył telewizor. I zamarł. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Białka. Matowy głos lektora powtarzał nieustannie, że podejrzany Adam Wirski poszukiwany jest w związku z napadem na klasztor jasnogórski.
- No misiu, pyszności - Anna Maria weszła z talerzem pełnym dymiących jeszcze placków. - Siadaj, jemy!
- Zamknij się - prychnął.
- Misiu! Jak ty do mnie mówisz!? - wytrzeszczyła oczy. - Co się z tobą dzieje?
- Przepraszam, skarbie - niepotrzebnie dał się ponieść. Naprawdę potrzebował wypoczynku, nie panował już nad nerwami. To pierwszy krok na drodze do wpadki. Podniósł się z kanapy, objął kochankę, pocałował ją w czoło. - Masz rację, jestem przepracowany.
- Ja zawsze mam rację... wcale nie jestem taka głupia jak myślisz.
- Skąd ty wiesz, co ja myślę - kątem oka zerkał na ekran.
- Bo ja misiu wszystko wiem... no, wyłącz ten telewizor, jeszcze nie ma filmu. - Postawiła talerz z plackami na stole.
Jadł, paplał byle co, ale nie potrafił uwolnić się od natrętnych myśli. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego... jak wpadli na ślad Wirskiego... musiało się chyba stać coś nieprzewidzianego w szpitalu. No jeśli nie zabił tej dziewczyny i sam dał się zdemaskować... Tylko co dalej? Nie, Białko nie sypnie, prędzej sam zginie... zresztą najważniejsze, by nie dał się złapać, przynajmniej przez dwa, trzy dni, a potem się go uratuje i...
- Znowu cię nie ma? - Anna Maria usiadła mu na kolanach. - O czym tak ciężko myślisz?
- Przecież mówiłaś, że wiesz wszystko - teraz żałował, że ją sprowadził. Nie da mu chwili spokoju, a potrzebował czasu do namysłu.
- Wiem, misiu, myślisz o tej swojej durnej pracy. Ale ja ci pomogę zapomnieć. Popatrz! - zeskoczyła z kolan, włączyła magnetofon, stanęła na środku pokoju i zaczęła się rozbierać w takt muzyki. - Tylko się nie ruszaj. I nie próbuj mnie dotykać - pogroziła mu palcem. Może to i dobrze, że przyszła. No bo co tu można wymyślić. Trzeba przeczekać.
Rozebrała się i naga zaczęła ścierać kurze. Sięgała na szafę, zbierała jakieś okruchy z podłogi. Co chwilę spoglądała na Majskiego i powtarzała:
- Tylko nie próbuj mnie dotykać.
- Zrób to kiedyś na poczcie. Zobaczysz, że cała Warszawa zacznie zbierać znaczki! - uśmiechnął się.
*
Jak się spodziewał, w rekwizytorni teatru nie znaleziono żadnych śladów.
- O, tu panie - mówił magazynier - to zesunęli, to przewiesili z szafy i tak to panie zakamuflowali, i żem nic nie zobaczył.
- Kiedy to się mogło stać - Rozner przechadzał się między regałami. Nigdy nie był w takim miejscu, teatr od wewnątrz wyglądał tak samo banalnie, jak dom towarowy.
- Dwie niedziele temu szła sztuka i habity były, mniemam zatem - stary zbyt długo obcował z teatrem, co w sposób zabawny wpłynęło na jego język, bardzo ubogi, ale okraszony wyszukanymi słowami i zwrotami, zapożyczonymi z przedstawień - że jak dziś jest piątek, to złodzieje przyszli nie wcześniej niż dwanaście dni temu i nie później jak wczoraj. Jako żywo, tak sugeruję.
- Jeśli pan sugeruje, to widocznie tak być musi - Rozner słuchał gadatliwego magazyniera jednym uchem i zastanawiał się,
czy z faktu, że stroje do napadu skradziono właśnie w tym teatrze wynika coś dla śledztwa. - Czy zginęło coś jeszcze?
- Nie, już wszystkom zweryfikował...
Rozner zostawił ekipę polecając jej, by raz jeszcze dokładnie się wszystkiemu przyjrzała, a sam wrócił do śródmieścia. W kancelarii czekał na niego wysłannik z laboratorium z nowymi raportami.
Analitycy ustalili ponad wszelką wątpliwość, że ślady na polanie pod Częstochową zostały pozostawione przez Wirskiego, a przynajmniej przez jego obuwie. Co więcej, identyczne ślady znaleziono we wsi Gorzyczki, skąd skradziono nysę. Prawdopodobnie to właśnie Wirski zmusił stróża do wypicia śmiertelnej porcji alkoholu.
A więc jednak bezpieka. Rozner zmrużył oczy. Wchodził na bardzo śliski teren. Kto był wspólnikiem Wirskiego, kto wraz z nim odjechał z polany białym polonezem? Jak uchronić śledztwo przed ludźmi zamieszanymi w zbrodnię?
*
Stanisław Gula spotkał się z wysłannikiem generała Bałowa w restauracji MacDonalda - najbardziej zatłoczonym miejscu Moskwy. Wobec gospodarki socjalistycznej nawet ta renomowana firma okazała się bezradna i mimo początkowych, buńczucznych zapowiedzi nie zdołała obronić się przed kolejkami.
Gula nienawidził tłoku, podobnie zresztą jak czekania i stania. Cierpiał jednak w milczeniu, ocierając pot, bez przerwy
cieknący mu po karku. Kurier Bałowa - młody chłopak o wyglądzie klasycznego żulika, trochę niedomyty, żujący gumę, rzucający od czasu grubym słowem nie odczuwał rzecz jasna żadnego dyskomfortu z powodu godzinnego wyczekiwania. Prawdę mówiąc mógł natychmiast po przywitaniu się z Gulą wymienić przesyłki. Ale nie, stał, żuł gumę i dręczył starszego człowieka. Zmusił go też do zjedzenia ogromnego hamburgera z zieleniną i czymś tam jeszcze.
- No kak, pokuszali? - zapytał ocierając usta rękawem kurtki.
- Da, pokuszali - Gula z trudem chwytał powietrze, w sali panował ogromny ścisk i zaduch. „No dajże to, przestań mnie dręczyć” - myślał, uśmiechając się usłużnie. Nie miał pojęcia z kim rozmawia, żulik równie dobrze mógł być chłopcem na posyłki, jak oficerem. Był tak ucharakteryzowany, że nie dawało się nawet określić jego wieku, mógł mieć dwadzieścia pięć, ale też czterdzieści lat.
- My w Moskwie choroszo żiwiom - paplał nie zważając na nerwowe posapywanie towarzysza z Polski.
- Biezusłowno - Gula potakiwał, uśmiechał się przymilnie, choć kosztowało go to niesłychanie wiele. Jednak prędzej by umarł niż uraził towarzysza radzieckiego. Jeszcze kwadrans trwały katusze. Wreszcie wysłannik Bałowa podniósł się ze stołka, uścisnął Guli dłoń i wyszedł, zostawiając obok talerzyka wytłuszczony numer miesięcznika „Znamia”.
Dopiero w samolocie Gula trochę się uspokoił. Oprócz grubego czasopisma zawierającego zaszyfrowaną wiadomość dla
Majskiego, wiózł stertę gazet codziennych. Przeglądał je z coraz większym zadowoleniem. Poranne były jeszcze dość powściągliwe, popołudniowe nie szczędziły już drastycznych opisów i nie mniej drastycznych pytań. „Czy polska demokracja polega na tolerowaniu bandytyzmu? Kim są ojcowie, których dzieci profanują groby? Czy Polacy zdołają zaprowadzić u siebie porządek?” - zastanawiała się „Prawda”. „Wieczernaja Moskwa” formułowała to pytanie bardziej jednoznacznie: „Czy Polacy sami zdołają zaprowadzić u siebie porządek?”
Gula rozwiązał krawat i schował go do kieszeni marynarki. Nawet w klimatyzowanym samolocie było mu duszno. „To z emocji” - uspokajał się, sięgając po kolejną gazetę.
*
W czasie gdy TU-54 zbliżał się do granicy polsko-radzieckiej generał Bałow jechał czarną wołgą przez zimne, jeszcze bezbarwne podmoskiewskie lasy. Droga była solidna, widać że nie byle kto z niej korzystał.
Otoczone wysokim murem ukryte wśród sosen dacze emanowały ciepłem i przytulnością. Kierowca wyskoczył z samochodu, otworzył drzwi po stronie Bałowa. Generał przemaszerował do drewnianego domku, zdjął płaszcz, oddał go chłopakowi w rubaszce. Komunistyczna elita pielęgnowała tradycję, ceniła zwłaszcza chłopskie stroje i arystokratyczną kuchnię.
Bałow przeszedł po modrzewiowej posadzce do saloniku, gdzie na ustawionych półkolem wokół kominka fotelach siedziało kilku mężczyzn. Na odgłos jego kroków poderwali się, podeszli do gościa uśmiechając się szeroko i rozkładając ramiona w geście wylewnego powitania. Potem wrócili na miejsca przy kominku. Najbliżej ognia usadowił się zziębnięty nieco Bałow. Rozmawiali o błahostkach, gdy żołnierze przebrani za wieśniaków wnieśli półmiski z dziczyzną.
- Może zaczniemy - pułkownik Grekin odstawił talerz.
- Spokojnie towarzyszu pułkowniku, nie jesteśmy w Holandii, gdzie ludziom brakuje przestrzeni i czasu - generał Rykow, który nigdy nie był na Zachodzie, a jedyną zagranicą jaką widział była Mongolia i Północna Korea, kroił soczystą pieczeń.
Zgromadzeni przyznali mu rację. Jeszcze przez kwadrans delektowali się jadłem, potem generał Bałow przejął inicjatywę.
- Myślę
towarzysze - mówił - że jest to nasze ostatnie spotkanie w tym
miejscu. Polacy zaczęli i zachowują się tak, jak
oczekiwaliśmy. Sami o sobie mówią, że są mistrzami
improwizacji, ale w gruncie rzeczy akurat ich działania można
przewidzieć. Przykrócisz im smycz, to narobią jazgotu na cały
świat, popuścisz, to będą hałasować jeszcze bardziej. W końcu
od tego
wrzasku
wszystkich rozbolą uszy, a wtedy, dla dobra ogółu... W tej chwili
moi kanceliści kończą redagować apel zdrowych sił narodu
polskiego o pomoc w uśmierzeniu anarchii i chaosu. Nastrój w
Rosji jest już taki, że ludzie radzieccy z ulgą powitają
decyzję o ukróceniu chamskich wybryków Polaków, znieważających pamięć o tych sześciuset tysiącach synów rosyjskich matek, którzy polegli za ich wolność...
- Wracam właśnie z Polski - włączył się pułkownik Grekin - i w pełni potwierdzam słowa towarzysza generała. Panuje tam zupełny chaos, rząd pogubił się, wysyła oddziały policji przeciw demonstrantom, za małe by spacyfikować tłumy, ale wystarczająco duże, by drażnić ludzi. Prawdę mówiąc nikt już nie panuje nad sytuacją, nasi ludzie na wszelki wypadek ciągle dolewają benzyny do ognia... jeszcze dzień, dwa i zacznie się wyrównywanie rachunków, a mówiąc prościej wojna wszystkich ze wszystkimi. Już teraz połowa tych co profanują i demonstrują nie pamięta o skradzionym obrazie z Częstochowy.
- Dobrze, towarzysze wojskowi - włączył się Zeriuchin z MSZ - pozostają jednak jeszcze dwa problemy. Prezydent, który za nic w świecie nie wyprowadzi wojska za granicę i Zachód, który po naszej akcji może cofnąć pomoc gospodarczą, a to zepchnie nas na skraj przepaści i wojny domowej.
- Zachód trochę pohuczy, ale nie zrobi nic - generał Łowin z GRU, zwaliste chłopisko o gęstych, krzaczastych brwiach mówił basem. - Zachód ma dość Polski i jej fanaberii, starczy policzyć dolary, jakie w nią zainwestował. Śmieszne sumy. Ale mamy też informacje bezpośrednie od naszych agentów. Politycy zachodni są zainteresowani utrzymaniem silnej, zdolnej do wpływania na losy Europy Rosji. - Związku Radzieckiego - skorygował Zeriuchin.
- Dziękuję,
towarzyszu ministrze - basował Łowin - tylko silna, groźna Rosja
spaja państwa Zachodu, uzasadnia obecność Amerykanów w Europie,
neutralizuje dominację Niemiec. To co mówię, jest w gruncie
rzeczy wspólną koncepcją zachodniej lewicy i prawicy. Nikt tam nie
przyłoży ręki, by rozwalić naszą federację. Niemcy potrzebują
czasu na strawienie NRD, Węgrzy
i
Czesi trzymający się Niemców mogą być trudniejsi do odzyskania.
Ale Polacy będą nasi...
- A prezydent? - Zeriuchin nie wytrzymywał nazbyt długich wypowiedzi.
- Towarzyszu Zeriuchin - Łowin uniósł brwi. - Ja na brak pamięci nie narzekam i pamiętam oba wasze pytania. Polacy pomogą nam także „w temacie prezydenta” - przytoczył słynny już również w Moskwie cytat - ale o szczegółach może towarzysz Kriukin.
Kriukin był urzędującym sekretarzem KC KPZR, jednym z liderów frakcji konserwatywnej. Zaciągnął się papierosem, powiódł wzrokiem za smużką sinego dymu:
- Sądzę,
że demonstracje jakie obecnie trwają w Moskwie, Leningradzie,
Czelabińsku, nie będę zresztą wymieniał wszystkich miast,
sytuacja się zmienia, przeważą szalę. Naród mówi
jednoznacznie, że ma dość polityki ustępstw i godzenia się na
hańbę. Znieważają nas w Polsce, Niemczech, Czechosłowacji, na
Litwie, w Gruzji, nawet w Mongolii. A pan prezydent - wydął
wargi
w geście pogardy - nic. Tylko ciągle tolerancja, demokracja,
nieinterwencja. Ale to się skończy. Po tym co zrobili Polacy.
- Słyszałem - Bałow. uśmiechnął się cynicznie - że przymierzają się do strajku kolejarzy w województwie zielonogórskim, tym przez które jadą nasze pociąg do baz w NRD.
- Tak, to bardzo dobry argument - Łowin spojrzał porozumiewawczo na wiceszefa KGB.
- Krótko mówiąc - Kriukin uniósł prawą dłoń - dzięki Polakom mamy już dziś większość w KC, a do poniedziałku jeszcze powiększymy przewagę.
- A oni tak lubią opowiadać o geopolityce i narodowym pechu - Grekin sięgnął po butelkę szampana, nalał sobie, potem pozostałym - a to przecież tylko charakter, narodowy charakter.
- No to panowie - Bałow podniósł kieliszek - żeby Rosja była Rosją...
*
Około dwudziestej wywiadowca Januszek, krążący cały dzień po Warszawie, pokazał zdjęcie Wirskiego recepcjoniście hotelu „MDM”, który kilka godzin wcześniej poinformował policję, że widział człowieka pokazywanego na ekranie.
- Wie pan - mamrotał masując sobie czoło - zapamiętałem te oczy, dziwne takie jakieś...
- Ale kiedy?
- No właśnie, kiedy? Chyba tu nie mieszkał, był w restauracji albo...
- Jest coś dla mnie? - kobieta w srebrzystym futrze przerwała mu. - Zaraz sprawdzę - odwróci się w stronę szafki na klucze. - Nie, nic nie ma... o przepraszam, jest koperta - podał jej biały pakunek. I nagle klasnął w dłonie
- Wiem! - krzyknął. - To on przyniósł kopertę dla tego głuchego.
- Jakiego głuchego?
- Zaraz, poszukam w księdze, no tego, co potem się przysiadł do Białej Zuli... tak, to ten - trzymał palec przy nazwisku Adama Bera - Adam Ber...
- Z kim mieszkał? - wywiadowca był czujny. Sięgnął po notes i zaczaj spisywać dane.
- Z Bekiem, Januszem Bekiem, też głuchym, na jakiś kongres przyjechali... Tak mówił ten garbaty, co ich przyprowadził.
Głusi? Garbaty? Januszek zaczaj podejrzewać, że ten ślad jest tyle wart, co informacje wyszminkowanej staruszki z Marszałkowskiej, twierdzącej że podejrzany sypiał z nią od tygodnia, czy cuchnącego łazęgi z Dworca Centralnego, dowodzącego że poszukiwany ukrywa się wraz z nim w tunelach kolejowych. Mimo to przekazał szczegółowy meldunek do centrali.
*
W tym czasie Rozner sprzeczał się z Zawadzkim.
- Szkoda, że na drzwiach teatru nie napisali „Spasibo”, byłby to dowód, że habity ukradli Sowieci - wykrzykiwał.
Uważał, że należy szukać przede wszystkim wśród ludzi byłej SB i obecnego MSW. Zawadzki wybałuszał natomiast swe niebieskie oczy i powtarzał z uporem, że muszą szukać cudzoziemców, agentów KGB.
- Zapomina pan, że ten Wirski był Polakiem!
- Staram się niczego nie zapominać - Zawadzki bujał się na krześle, splótł dłonie na karku i beznamiętnie kontrował podminowanego Roznera.
- Polacy też bywają agentami służb sowieckich. I to nawet często. Wie pan - uśmiechnął się prowokująco, jak wtedy gdy Rozner przesłuchiwał doktora Marczaka, a on wiedział o śladzie pozostawionym na przewodzie - widziałem takie ciekawe hasło: „Sowieci do domu, razem z waszymi grobami”.
- I z czego tu się śmiać?
- Ja się nie śmieję. Mówię tylko, co widziałem.
Rozner już po raz któryś miał ochotę strzelić bezczelnego cherubinka w pysk. Zacisnął pięści.
- I pewnie zaraz mi pan powie, że zdrowy lud wyczuwa intuicyjnie, gdzie jest sprawca zbrodni?
- Pan to powiedział...
- Czy Piotrowski mordując Popiełuszkę nie miał podobnych intencji jak Wirski i ci co stoją za nim?
- Rozner
postawił sobie za punkt honoru wygrać tę
sprzeczkę.
- Piotrowski nie był głupcem, wiedział że wtedy wystarczyło zagwizdać, by na ulice wjechały polskie i sowieckie czołgi. A dziś ani jednych, ani drugich czołgami nie ruszysz - pochylił się i spojrzał Roznerowi w oczy - trzeba sięgać aż po Matkę Boską.
- To nie ma sensu.- zrezygnował Rozner - zróbmy coś. Sprawdźmy na przykład raport tego Januszka. Ruszmy się z miejsca, bo w końcu i my się pozabijamy.
*
Recepcjonista wygłosił sakramentalne: „Już wszystko powiedziałem temu, co był przed wami” i powtórzył zeznanie.
- Dosiadł się do prostytutki Białej Zuli? - Rozner jakoś nie mógł sobie wyobrazić, że głuchoniemy spotyka się bez powodu z agentem zamieszanym w najbrudniejszą sprawę od czasu drugiej wojny światowej, że taki nijaki człowiek podrywa luksusową dziwkę. - Chcielibyśmy z nią porozmawiać.
- Jeśli trzeba... ja panowie zawsze z policją - recepcjonista uśmiechnął się obleśnie, prawdopodobnie był także sutenerem.
- Luluś! - zawołał pryszczatego chłopaka w liberii. Coś mu szepnął i po kilku minutach Luluś wrócił w towarzystwie mocnej, piersiastej blondyny.
Omiotła wzrokiem obu oficerów, nie wiedziała kim są, ale lustracja musiała wypaść pozytywnie. Uśmiechnęła się zapraszająco.
- Razem czy osobno? - zapytała bez żadnych ceregieli.
- My zawsze razem - Zawadzki przełknął ślinę.
- Okay... ale i tak liczę podwójnie - nie przestawała się uśmiechać. Mogła się nie podobać, była trochę zbyt rozrośnięta,
ale z łóżkiem kojarzyła się natychmiast. I wyłącznie.
- Wie pani - Rozner objął ją - my z tym panem robimy to razem, ale tylko we własnym gronie, bez pośredniczek - odepchnął ją. - Kapitan Rozner kontrwywiad; kapitan Zawadzki Urząd Ochrony Państwa - machnął legitymacją.
- Ależ mnie to nie przeszkadza - wyszczerzyła zęby. - Ja mogę nawet z generałami.
- No dobrze, kończymy żarty... zabrać panią do nas czy porozmawiamy sobie w restauracji? - Zawadzki podjął rzeczowy ton Roznera.
Obsługa w prawie już kapitalistycznej Polsce była sprawna i grzeczna. Zula zażyczyła sobie lampkę martini i lody z owocami.
- Jaki on tam głuchy - trajkotała - słyszał jak nietoperz, tyle że po polsku nie gadał.
- Co? - wrzasnęli równocześnie.
- No, co. To był Niemiec.
- Jest pani tego pewna?
- A bo to ja Niemca nie poznam? Meine Hebe, ja, ja, weiter, panie, ten szwargot to się rzuca w uszy.
- Jest pani pewna?
- Jestem!
Zerwali
się z krzeseł.
- Kelner! - ryknął Zawadzki - Jeszcze raz lody i martini dla panienki! Ona jest świetna!
Wpadli do recepcji. Rozner wyrwał słuchawkę z rak jakiegoś zaaferowanego Murzyna. - Stać, policja! - huknął, gdy zdenerwowany gość z Afryki próbował protestować. Kazał natychmiast
sprawdzić czy w ostatnich dniach odbywał się w Warszawie jakiś kongres głuchoniemych, zażądał też sporządzenia listy wszystkich głuchych, jacy pojawili się w stołecznych hotelach i w kwaterach prywatnych.
Zawadzki w tym czasie wezwał do hotelu najlepszych, specjalistów od daktyloskopii. Adam Ber, czy jak się tam zwał ów człowiek, kochając się z Zulą, musiał przecież zdjąć rękawiczki. Prawdopodobnie pozostawił także odciski palców w pokoju, w którym mieszkał.
*
Dochodziła jedenasta wieczorem, gdy odezwał się telefon. Majski zwlókł się z fotela. Wiedział, że dzwonić może jedynie Gula. Czekał na przywiezione przez niego informacje z odrobiną niepewności, nawet lęku. Anna Maria, która przeprowadziła się już na dobre, spała wtulona w poduszkę. Popatrzył na nią obojętnie, nie wzbudzała w nim żadnych uczuć, jeszcze dzień, dwa i odeśle ją z powrotem za okienko pocztowe. Potem może raz w miesiącu będzie korzystał z jej usług. A może nie spotkają się już nigdy. Przecież po tym co się wydarzy, Józef Majski przestanie być jakimś tam pułkownikiem z podrzędnego biura. Będzie miał siłę, władzę, wpływy, pieniądze, a więc i kobiety, dużo kobiet prezentujących wyższy poziom niż ta jasnowłosa idiotka.
- Słucham”- chrząknął w słuchawkę.
- Wróciłem, czekam na dworcu... Majski rzucił słuchawkę. Tyle razy tłumaczył temu durniowi, by nie nadawał otwartym tekstem. Na próżno. Jeśli gdzieś na linii był podsłuch, w tej chwili ruszały już pewnie w kierunku dworców zastępy obserwatorów. Majski miał nadzieję, że jednak nikt go nie podsłuchuje.
Gulę dostrzegł z daleka, siedział w barze na piętrze Dworca Centralnego i z obrzydzeniem gmerał widelcem w sałatce. Na widok Majskiego odsunął talerzyk z kleistą mazią.
Pułkownik udał, że go nie dostrzega, położył na tacę trochę ciastek i pudełko z sokiem pomarańczowym. Zapłacił, szedł zamyślony między stolikami, gdy mijał Gulę potknął się, ciastka stoczyły się na ziemię. Zaklął i zaczaj je zbierać, gdy się prostował zgarnął ze stolika miesięcznik „Znamia”. Nawet nie spojrzał na posapującego Gulę. Dosiadł się potem do jakiegoś oberwańca, pewnie jednego z tych mieszkańców stolicy, dla których podziemia dworca były domem i zaczął go karmić ciastkami. Dużo przy tym mówił.
Po powrocie do domu rozerwał czasopismo, odkleił pakiecik z mikrofilmem. Nie bez powodu bał się tego szyfrogramu. Generał Bałow napisał tylko jedno zdanie: „Obraz prawdziwy, ale dlaczego nie zniszczony i kto kazał zabić komando?”
Oparł głowę o blat biurka, myślał intensywnie. Najważniejsze zostało wykonane, zdobył właściwy obraz. Przy okazji udało się zmusić prymasa do kłamstwa. To plusy sytuacji. A minusy? Istnienie obrazu. Jeśli jakimś cudem go znajdą, mają wyznaczyć pół miliarda nagrody za informacje o miejscu jego przechowywania, to wszystko pójdzie na marne. Trzeba więc
natychmiast zniszczyć ikonę. Co do tych siedmiu, a właściwie ośmiu zlikwidowanych agentów, to można było być spokojnym. Majski zachował się zgodnie ze starą zasadą NKWD - likwiduj świadków. Jakoś przekona Bałowa, przecież Centrala nie mogła chcieć, by ludzie ci wpadli w ręce władz polskich. „Tak - myślał - plusów jest więcej”.
Niemal do świtu opracowywał plan dalszych działań. Punktem wyjścia miało być zdemaskowanie kłamstw prymasa, podważenie ostatniego autorytetu w Polsce, oraz zniszczenie obrazu.
Była chyba czwarta nad ranem, gdy tknęła go przerażająca myśl. Zastanawiał się nad zagadkową śmiercią Białka i nagle uświadomił sobie, że był to przedostatni świadek zbrodni. Ostatnim żywym pozostał on - Józef Majski. Jeśli KGB zgodnie z tradycją NKWD... Wzdrygnął się. Poczuł dreszcz. Nie zdejmując ubrania wsunął się pod kołdrę i przytulił do ciepłej, bezpiecznej Anny Marii. Objął ją mocno...
*
Do świtu pracowali również Rozner i Zawadzki. Tak jak przypuszczali, w Warszawie nie odbywał się żaden zjazd czy zlot głuchoniemych. A mimo to w trzech hotelach zameldowali się uczestnicy takiej imprezy. Krótko po północy mieli już listę sześciu nazwisk - prawdopodobnie fałszywych.
- Tak więc, panie kapitanie - Rozner był zmęczony, ale ożywiony - zamiast Rosjan mamy Niemców.
- Wynajętych przez Rosjan - Zawadzki należał do tej grupy ludzi, która zmienia poglądy dopiero po śmierci.
- I prowadzonych przez polską bezpiekę. Idę o każdy zakład, że siódmy z napastników był Polakiem, przewodnikiem.
- Czyli mamy - Zawadzki zawiesił głos - międzynarodówkę... zawsze się tego bałem, ale byłem pewien, że musi powstać. Sowieci i czerwoni nie wyzbywają się swoich nawyków, oni muszą razem.
Rozner tym razem milczał.
*
Pojechali do głównej kwatery UOP, też przy Rakowieckiej. Zawadzki przekazał do Berlina zakodowany telefax z portretami pamięciowymi sześciu gości warszawskich hoteli oraz przetworzony na skomplikowany łańcuch liczb zestaw kilkuset odcisków palców zebranych w zajmowanych przez nich pokojach.
- Odpowiedzą? - Rozner, jak większość Polaków podskórnie nie ufał Niemcom.
- Skąd mogę wiedzieć - fuknął niegrzecznie. Zawadzki. - Jeśli zobaczą w tym swój interes...
*
W berlińskiej siedzibie niemieckich służb informacyjnych od momentu wybuchu w Polsce zamieszek trwała pełna gotowość. Proces jednoczenia Niemiec, mimo że mocno zaawansowany, był jednak oparty jeszcze ciągle na dość kruchych fundamentach. Cała Europa gromko zapewniała, że Niemcy, jak każdy naród mają prawo do jedności i cała Europa bała się powstającego w jej sercu giganta. Gdyby Rosjanie sprowokowali sytuację, która powstrzymałaby zjednoczenie, Zachód odetchnąłby z ogromną ulgą. Wieszając przy tym rzecz jasna wszystkie psy na imperialistycznej Rosji. Ale Moskwa prowadziła swoją politykę, polegającą głównie na maskowaniu przeraźliwej słabości i możliwie najszybszym odbudowaniu, przy pomocy Zachodu, zrujnowanej przez bolszewickie eksperymenty ekonomiki kraju. A wtedy...
Pilna depesza od służb specjalnych z Warszawy trafiła natychmiast na biurko zastępcy szefa oddziału berlińskiego BND. Centrala rezydowała nadal w Monachium i w Pullach.
Doktor Gerhard Steiner doskonale znał Polaków. Wiedział, że nie zasługują ani na grosz zaufania, ale wiedział też, że tylko w zupełnie wyjątkowych sytuacjach decydują się na proszenie o pomoc Niemców. Oficjalnie, bo po paczki i inne dary łapy wyciągają bez żenady. Steiner nie lubił prymitywnych sąsiadów zza Odry, którzy nieustannie bełkotali o powrocie do Europy, nie mając o europejskości zielonego pojęcia. Ale uczucia - i Niemiec wiedział o tym bardzo dobrze - trzeba trzymać na wodzy, gdy wchodzi się w politykę. Jeśli Warszawa śle depeszę do Berlina w środku nocy, to musi być przyparta do muru. A jedyną siłą zdolną
doprowadzić ją do takiego stanu mogą być Rosjanie. Z tymi natomiast Niemcom nie było wolno igrać za żadną cenę.
Steiner miał przed sobą raporty sygnalizujące przygotowania do kolejnej ofensywy konserwatystów rosyjskich, niesionych teraz na fali nastrojów antypolskich i nowego szowinizmu. KPZR znaczyła już niewiele, ale wciąż jeszcze mogła śmiertelnie kąsać, na przykład podczas zapowiedzianego na poniedziałek plenum. Przewrót na Kremlu groził nieobliczalnymi skutkami.
Niemcy, w odróżnieniu od Rosjan, rozumowali bardzo precyzyjnie i doskonale wiedzieli, że żaden pucz nie rozwiąże problemów gospodarczych i etnicznych ZSRR, wręcz przeciwnie, jeszcze je spotęguje. A destabilizacja w imperium, uczynienie jego polityki nieprzewidywalną, było najgorszym, co mogło przydarzyć się Niemcom. Dla pełnego zjednoczenia potrzebowały jeszcze dwóch, trzech lat spokoju i stabilności. Potem będą w stanie poradzić sobie same.
Steiner wydał polecenie, by uruchomić komputery i zaprząc do pracy archiwistów czuwających nad dawnymi archiwami Stasi.
DZIEŃ DZIEWIĄTY
sobota
Mimo soboty premier już na ósmą rano zwołał posiedzenie Prezydium Rady Ministrów. Stawili się jego najbliżsi współpracownicy, czyli ministrowie: obrony, spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, finansów, sprawiedliwości oraz dwóch wicepremierów.
- Panowie - rozpoczął tonem dramatycznym. - Nie mamy jeszcze pełnych danych, ale przez całą noc znów trwało dewastowanie cmentarzy i „pomników wdzięczności”, w stu sześciu przypadkach, a powtarzam, nie jest to lista pełna. Interweniowała policja. Jest kilkudziesięciu rannych, w tym dwudziestu dwóch ciężko...
- Już czterdziestu sześciu - wtrącił Stroński.
- No właśnie, już czterdziestu sześciu - powtórzył, kłaniając się Strońskiemu z chłodną elegancją - nie mniej niepokojące informacje nadchodzą z zagranicy. Proszę, może minister Burzyński zrelacjonuje treść depesz z naszych ambasad.
Burzyński miał pięćdziesiąt lat, krótki wzrok i słabość do wytwornych garniturów. Podniósł się powoli z krzesła, oparł dłońmi o stół, sięgnął do kieszeni po okulary, poprawił klapy marynarki, a gdy już wszyscy mieli dość wyczekiwania, przemówił:
- Zacznijmy od Moskwy. Praktycznie cała prasa protestuje przeciwko bezczynności rządu sowieckiego, który pozwala na deptanie przez Polaków godności narodu. Nawet życzliwi nam komentatorzy, Czerniczenko z „Sowietskoj kultury” czy Nikołajew z „Izwiestii”, pozwalają sobie na zjadliwe uwagi pod adresem polskiego rządu, który demonstruje, ich zdaniem, co najmniej dwuznaczną słabość. O prasie nacjonalistycznej i czarnosecinnej nie wspomnę. Odnoszę wrażenie - Burzyński zdjął okulary i przez chwilę wycierał szkła - że nienawiść i, nie bójmy się tego określenia, słuszny gniew, mogą ponownie zintegrować społeczność Związku Radzieckiego. Odpowiedź na pytanie: cui bono? w czyim to leży interesie, jest chyba oczywista.
Burzyński należał do duchowych spadkobierców pewnych koncepcji politycznych marszałka Piłsudskiego. Za najważniejszy cel uważał wywojowanie możliwie najszerszego marginesu samodzielności, za główne zagrożenie - utknięcie w potężnych kleszczach niemiecko-sowieckich. Szansą dla Polski było więc strzaskanie choćby jednego z końców ściskających ją „obcęgów”. Niemcy przezywały okres boomu, jednoczyły się, natomiast ZSRR przeciwnie - rozpadał się, a więc przestawał straszyć. Czyżby Polska sama miała sprowokować zatrzymanie procesu dezintegracji imperium i tak jak to już bywało w historii własną zgubę?
- Oczywiście, że jest oczywista - przerwał niezbyt grzecznie minister finansów Wróbel, reprezentant orientacji upatrującej w
stabilnej Rosji gwarancji przed Niemcami. „Dopiero teraz wolna Polska może stać się autentycznym i pewnym sojusznikiem Moskwy, tak jak demokratyczny Zachód powiązał się na dobre i złe z Ameryką” - głosiło jedno z naczelnych haseł liderów partii promoskiewskich, neokomunistycznych i neoendeckich.
- Mamy mało czasu, proszę nie przerywać - premier tym razem interweniował ostro, utrącając scysję w zarodku. - Proszę kontynuować, panie ministrze.
Burzyński czyścił okulary i otrzepywał garnitur z pyłków niewidocznego kurzu. Wreszcie, po ponownym ponagleniu premiera podjął wywód.
- Jest oczywiste, że emocje nacjonalistyczne służą przede wszystkim Wielkorusom, jastrzębiom w armii i ortodoksji komunistycznej. Sygnały jakie otrzymujemy z ambasady w Moskwie oraz naszych konsulatów świadczą o znacznym ożywieniu wszystkich trzech wymienionych grup.
- I KGB. W pełni potwierdzam to, co mówi minister Burzyński - Stroński, jak większość ludzi zreformowanego MSW gorliwie, by nie rzec nadgorliwie, odcinał się od wszystkiego co radzieckie. Na każdym kroku węszył też prowokacje agentów Moskwy.
- Czy nie sądzi pan - Pankiewicz z kolei rozumował w kategoriach wojskowych, a armia znając swą siłę czy raczej słabość, wolała dbać o bezpieczeństwo kraju opierając się na powiązaniach sojuszniczych. Oczywiście przymierze z Bundeswehrą, o którym swego czasu marzył Burzyński, nie wchodziło w grę. Pozostawała więc armia radziecka i sypiący się Układ Warszawski. Na postawę polskich oficerów rzutowały też osobiste sympatie i przyjaźnie z Rosjanami, zadzierzgnięte podczas nauki w sowieckich uczelniach wojskowych i na poligonach. Dlatego Pankiewicz, a pośrednio i Rozner, instynktownie bronili się przed prowokowaniem Rosjan. Znali lepiej niż cywile ich siłę. - Czy nie sądzi pan? - powtórzył pytanie, starając się przekrzyczeć hałas, jaki wywołała wypowiedź Strońskiego - że wydarzenia w Polsce mogli spowodować ludzie z kręgów dawnej SB powiązani być może z KGB.
- Nie wykluczam tego - Burzyński usiadł - jestem natomiast pewny, że agenci sowieccy na świecie zrobią teraz wszystko, by zszargać wizerunek Polaków. Już dzisiejsze wydania gazet, od Londynu i Waszyngtonu po Tokio i Rzym rozpisują się o polskiej nietolerancji, niemal o średniowiecznym fanatyzmie, znów wyciąga się nasz rzekomy antysemityzm - tu spojrzał przez grube szkła okularów na związanego z nacjonalistami ministra Wróbla - i umiejętnie, bardzo umiejętnie miesza z antysowietyzmem. Czytelnik zachodni nie bardzo zresztą odróżnia te pojęcia, a już całkiem zapomina o masakrze na Jasnej Górze, o zrabowanym obrazie...
- A sowiecka prasa skrzętnie to wszystko cytuje - Stroński po raz kolejny uzupełniał Burzyńskiego - i umacnia przekonanie mieszkańców imperium, że cały świat pała oburzeniem, natomiast rząd polski toleruje czy wręcz podsyca zamieszki antyrosyjskie.
- Sądzę, panie premierze - Pankiewicz spojrzał z ukosa na Strońskiego - że jest w tym trochę racji. Co przez noc zrobiła policja, by nie dopuścić do zamieszek?
- Prosiła wojsko o pomoc! - szczeknął Stroński.
- Nie wyprowadzę wojska jak Jaruzelski... nie chcę...
- Panowie - premier uderzył dłonią w stół, nie pozwalał dziś na żadne sprzeczki. - Co nam grozi?
- Pucz wojskowy, pojawienie się kogoś w rodzaju Pinocheta albo, co wychodzi na jedno, reakcyjny zamach stanu w Rosji i to przy poparciu większości społeczeństwa, co dotąd było niemożliwe. Następnie konsolidacja wokół nowej ekipy, która nie mogąc uporać się z problemami gospodarczymi, zaogni sytuację międzynarodową, podgrzeje nastroje szowinistyczne, może nawet sprowokuje kolejny Afganistan... - Burzyński tym razem mówił szybko. - Daj Boże, żeby nie stała się nim Polska.
- Gzy możliwe jest coś w rodzaju nowego Rapallo? - zapytał premier.
- Jeśli zechcą restaurować swoje wpływy w Polsce, a pamiętajmy, że od ponad dwóch wieków był to jeden z priorytetowych celów polityki rosyjskiej, to muszą Niemcom dać coś w zamian. Mają sporo do zaoferowania - zjednoczenie, wycofanie swych wojsk z dawnej NRD, otwarcie ogromnego rynku, może jakieś ustępstwa graniczne...
Po tej wypowiedzi Burzyńskiego zapadło ponure milczenie. Scenariusz, który wymyślić mogli tylko futurolodzy pesymiści i autorzy sensacyjnych powieści stawał się niesłychanie realny. Demokratyczne rządy próbowały ułożyć po nowemu stosunki ze wszystkimi sąsiadami, ale szybko znalazły się w pustce, we wrogiej pustce.
- Co więc panowie proponujecie? - premier nic chciał pozwolić na defetyzm. Starał się, by jego pytanie zabrzmiało mocno, zdecydowanie.
- Modlić się o odzyskanie obrazu i wykrycie sprawców napadu - szepnął sarkastycznie Wróbel.
- Wie pan co, panie Wróbel - Burzyński beznamiętnie czyścił okulary i jakby od niechcenia mamrotał pod nosem - sfrunę do pańskiego poziomu i przypomnę, że choć Pan Bóg sprawiedliwy, to raczej nierychliwy, a nam się śpieszy.
- Proszę o konkretne rady, panie ministrze - premier zerknął na zegarek, dochodziła dziewiąta.
- Za wszelką cenę powstrzymać prowokacje antysowieckie. Zwłaszcza jutro, w niedzielę, gdy miliony ludzi pójdą do kościołów.
- Jeśli wykonam to polecenie, to będziemy mieli nie zamieszki antysowieckie, lecz antyrządowe - Stroński bal się skutków zbyt gwałtownych akcji politycznych. Był pewien, że za rozruchami kryją się prowokatorzy, którzy kierują emocjami tłumu. Rano otrzymał informacje, że na ulicach pojawiły się ulotki demaskujące prymasa, zapewniające że dopiero teraz w kaplicy jasnogórskiej wystawiono kopię, wzywające do przeprowadzenia niezależnych ekspertyz, które potwierdzą autentyczność obrazu. Wiedział też, że z plotką na którą jest zapotrzebowanie, nie wygra żadna policja.
- Co pan w takim razie radzi? - premier żądał nie dyskusji, lecz decyzji.
- Znaleźć sprawców i inspiratorów zamachu. Znaleźć ich do poniedziałku rana, do plenum sowieckiej partii komunistycznej.
Potem może być za późno na cokolwiek.
- Tak, pan minister ma rację - odezwał się milczący dotychczas wicepremier Rzepiniak, odpowiedzialny za sektor rolno-przemysłowy, traktowany przez pozostałych członków Prezydium Rządu trochę jak dziecko, które z braku innego wyjścia musi asystować przy rozmowie dorosłych. - Będzie za późno, także z tego powodu - jak zwykle, gdy mówił, rumienił się - że ten ktoś likwiduje po kolei osoby zamieszane w napad, nie ma już bezpośrednich sprawców, nie ma tego, który ich zgładził... jeśli za sprawą stoi, jak mówią panowie od spraw zagranicznych i wewnętrznych, Moskwa, to do jutra lub pojutrza może wybić wszystkich zamieszanych w spisek Polaków, już niepotrzebnych. No i wtedy szukaj wiatru w polu! - Rzepiniak był czerwony, ale tym razem bezpodstawnie. Premier spojrzał nań ze zdziwieniem połączonym z uznaniem.
- Ja jednak wierzę - Pankiewicz nie chciał wyjść z posiedzenia jako przegrany - że Polak tak całkiem do ostatniego wybić się nie da.
- Szukajmy więc - premier uderzał pięścią w lakierowany blat stołu - użyjmy wszelkich środków i wszelkich metod.
*
Spali na dmuchanych materacach rzuconych na podłogę służbowego pokoju Zawadzkiego. Powrót do domu nie miał sensu,
położyli się przed piątą, mieli przed sobą trzy, może cztery godziny na odpoczynek, tracenie ich na jazdę przez miasto byłoby marnotrawstwem.
- Panie kapitanie - sekretarka, nieładna, krótko ostrzyżona szatynka uchyliła ostrożnie drzwi. - Może jeszcze poczekamy - odwróciła się do kogoś w sąsiednim pomieszczeniu.
- Nie, już dłużej nie możemy - basował mężczyzna.
Rozner otworzył oczy, szumiało mu w głowie, nie mógł zorientować się, gdzie jest.
- Panie kapitanie - sekretarka przyklękła obok Zawadzkiego, trąciła go lekko w ramię.
- Już, już - Rozner usiadł na materacu, przeciągnąć się, ziewając przy tym i chrząkając. - Zaraz się obudzi.
Mężczyzna obdarzony operowym basem był pracownikiem zakładu medycyny sądowej. O siódmej rano przywiózł wyniki sekcji zwłok Agaty Skiby i Adama Wirskiego. Dał się ubłagać na godzinę oczekiwania, ale potem uparł się, by przebudzić oficerów prowadzących sprawę.
- No tak - Rozner wczytywał się uważnie w formularze, Zawadzki zerkał mu przez ramię. - Tak jak się spodziewałem - ciągnął tonem wiejskiego mądrali - tak się spodziewałem.
Z protokołu wynikało, że Wirski został ukłuty w miejscu, gdzie małżowina styka się z czaszką. Przypadek nie wchodził w grę, nikt nie zakłuwa się w takie miejsce i nie umiera na skutek nagłego paraliżu mózgu.
- Próbujemy teraz ustalić skład wstrzykniętej substancji - mówił doktor Nurski. - To bardzo złożony związek, zbliżony działaniem do cyjanku, tyle że doprawiony wyjątkowo toksycznymi składnikami.
- Czy zetknął się pan już z czymś takim? - Rozner pił mocną, niemal gęstą kawę.
- Osobiście nie. Hm, może to niezbyt przekonujące, ale czytałem ostatnio w „Medical Revue”, o czymś bardzo podobnym...
- Proszę śmiało.
- Chodziło o substancję określaną przez Amerykanów jako derix, a stosowaną przez radzieckie służby specjalne do dyskretnego eliminowania niewygodnych działaczy niepodległościowych w republikach radzieckich. Tylko bardzo dokładna sekcja i zastosowanie drogich odczynników pozwala ją wykryć. My wiedzieliśmy, że denat nie zmarł w sposób naturalny i był zamieszany w tak poważną sprawę, więc nie żałowaliśmy ani sił, ani środków. Nikt nie zada sobie jednak tyle trudu w przypadku ofiary poturbowanej w zamieszkach czy mdlejącej gdzieś w tłumie.
- To bardzo ważne doktorze - Zawadzki z trudem krył zadowolenie z potwierdzenia jego wersji o udziale w akcji KGB. - Czy środek ten mógł zostać użyty wbrew woli lub za niewiedzą jego posiadacza, mam, rzecz jasna, na myśli KGB.
- Jeśli był to rzeczywiście derix, to jest to niemal wykluczone. To nowy preparat, bardzo dobrze strzeżony. Z tego co wiem, Amerykanie stworzyli specjalny fundusz dla odkrycia metody jego wytwarzania, ale niczego jeszcze nie uzyskali. Nie mają próbek, jedynie wycinki z ciał kilku denatów.
Po trwającej jeszcze kilka minut wymianie zdań na temat skutków działania toksyny, przeszli do analizy drugiego zgonu. Agata Skiba zmarła na skutek niedotlenienia. Co do tego laboratoria nie miały cienia wątpliwości.
- Zgodnie z zeznaniami świadków i zapisem aparatury, denatka zmarła o dwudziestej drugiej dwadzieścia pięć.
- Sekcja nie pozwala na tak precyzyjne określenie czasu zgonu - Nurski w formułowaniu myśli był nie mniej dokładny niż obaj oficerowie. - Ustaliliśmy, że stało się to między dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią. Jeśli aparatura wykazała, że praca serca ustała za piętnaście jedenasta, to nie ma podstaw, by to kwestionować.
- Ale w tym czasie nikt nie zbliżał się do pacjentki - wtrącił Rozner.
- Chyba że któryś z wartowników... - zawahał się Zawadzki.
- Wykluczone. Sprawdziliśmy bardzo dokładnie całą trójkę. Przed wojskiem nie znali się, w czasie służby nie utrzymywali ze sobą kontaktów, na wartę w szpitalu wybrano ich przypadkowo, nie mogli być w zmowie, nie mogli też przegapić czyjegoś wejścia do separatki - wyrzucił jednym tchem.
- A zatem zmarła sama z siebie – westchnął Zawadzki, znów uśmiechając się w sposób tak drażniący Roznera. - Przejrzeliśmy bardzo dokładnie elektrokardiogram, encefalogram i parę innych zapisów - włączył się doktor Nurski, który przy tej fazie śledztwa już nie powinien asystować. Rozner dzielił się wszak ściśle tajnymi wątpliwościami. - Oczywiście denatka mogła umrzeć na skutek wewnętrznych powikłań, ale jej czynności życiowe ustały bardzo nagle, powiedziałbym zadziwiająco nagle.
- No właśnie - mruknął Rozner, który zreflektował się, że powiedział zbyt dużo. - Muszę to jeszcze spokojnie przemyśleć - pożegnał się z doktorem i wrócił do pokoju, w którym spali.
Zamknął drzwi i zabrał się za zwijanie materacy. Jeden z korków nie dawał się wyciągnąć, musiał posłużyć się zębami. Wreszcie zasyczało powietrze.
Wszedł Zawadzki
- Moim zdaniem wyglądało to tak - mówił. - Wirski przyszedł do szpitala z zamiarem zamordowania jedynego świadka przesiadki pod Częstochową. Ukrył się w piwnicy i pewny siebie, pozwolił sobie na drzemkę przed akcją, czekał na odpowiedni moment Ktoś musiał wykorzystać tę zarozumiałość, podejść go i uśmiercić.
Rozner rolował materac, wyduszając kolanami powietrze.
- Teraz zasadnicze pytania - kontynuował Zawadzki. - Skąd Wirski wiedział o miejscu pobytu dziewczyny? Kto wiedział, gdzie zaczaił się Wirski? W jaki sposób uduszono dziewczynę nie zbliżając się do niej?
Rozner zaczaj wypuszczać powietrze z drugiego materaca. Tym razem korki nie opierały się. Zawadzki przyglądał się jego
pracy, coś przytrzymywało mu wzrok na legowisku, które powoli traciło swą sprężystość.
- Jak udusić nie podchodząc... Jak pozbawić powietrza... Mam! - krzyknął - Wiem! Wiem! - Zdzielił klęczącego Roznera pięścią w plecy. - Niech pan posłucha, ten ślad na przewodzie, to wgniecenie.
*
Majski z trudem maskował zdenerwowanie. Wychodząc z domu dostrzegł w skrzynce na listy białą kopertę. Kluczyk do skrzynki miał tylko Gula, który z tego prymitywnego i łatwego do zdemaskowania sposobu kontaktowania się mógł korzystać tylko w nadzwyczajnych i nagłych sytuacjach.
Rozerwał kopertę dopiero po przejechaniu kilku przecznic. Informacja, napisana otwartym tekstem, była przerażająca: „Białko zabity w szpitalu. Reszta to blef. S.”
Mimo soboty urząd pracował na najwyższych obrotach, decyzje sztabu kryzysowego postawiły wszystkie siły porządkowe w stan pełnej gotowości. W kilkunastu miejscowościach miały się dziś odbyć pogrzeby ofiar terrorystów, w kościołach całej Polski zarządzono modlitwy za dusze zmarłych i uratowanie cudownego obrazu. Zanosiło się na burzliwy dzień, zwłaszcza że ludzie Organizacji już od świtu oblepiali mury plakatami i ulotkami protestującymi przeciwko kłamstwom prymasa i głoszącymi, że jest on takim samym kryptokomunistą i masonem, jak
premier i jego klika. Korzystając z politycznego zamętu, do akcji wzięły się też setki marginalnych, równie hałaśliwych co słabych ugrupowań, od skrajnie szowinistycznych po lewackie. Ich działania w znakomity sposób uzupełniały pracę Organizacji, ale tak było zawsze: najlepszym prowokatorem jest prowokator bezwiedny.
Majski nadłożył drogi, tak by przyjrzeć się efektom porannej roboty. Wyglądało to zachęcająco. Miasto było dosłownie wytapetowane ulotkami, w wielu miejscach, zwłaszcza przed kościołami, już gromadziły się tłumy. Wszystko szło jak należy i mógł mieć powody do zadowolenia. Gdyby nie jedno pytanie: Kto zabił jego najlepszego agenta?
*
Zbierali się do wyjścia, gdy nadeszły faxy z Berlina. Niemcy informowali, że zidentyfikowali odciski palców dwóch spośród kilkuset osób, których ślady przesłali Polacy. Pierwsze należą do Horsta Brunnera, trzydziestodwuletniego leutenanta Stasi, wyrzuconego z pracy w grudniu 1989, a ostatnio zatrudnionego w charakterze palacza co. w Magdeburgu. Od tygodnia miejsce jego pobytu pozostawało nieznane. Drugie ślady pozostawił Kurt Beck, również leutenant Stasi, trzydziestojednoletni, wyrzucony z pracy w styczniu 1990, od tego czasu bezrobotny. Nikt nie wie, gdzie przebywa. Ostatni raz widziano go przed trzema tygodniami w Norymberdze. Pozostałych odcisków nie zidentyfikowano.
Z całą jednak pewnością nie należą one do byłych funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Państwa ani do karanych kryminalistów, figurujących w jakichkolwiek kartotekach policyjnych.
- Niemiecka, precyzja - Rozner był pełen podziwu dla operatywności służb, które w ciągu jednej nocy potrafiły nie tylko zidentyfikować, ale także poszukać w kraju wskazanych osobników.
*
W podziw nie wpadł natomiast generał major Bałow. Gdy otrzymał szyfrogram o nawiązaniu współpracy między niemieckim i polskim kontrwywiadem, wyraził bardzo nieparlamentarny sąd o niemieckiej ociężałości umysłowej. Szybko się jednak opanował i przesłał pierwszemu sekretarzowi przedstawicielstwa dyplomatycznego ZSRR w Berlinie depeszę nakazującą umiejętne zasugerowanie odpowiednim ludziom, że już w najbliższym czasie, w zamian za oddanie Rosjanom Polski, Niemcy będą mogli uzyskać całkowitą swobodę działania w byłej NRD.
Już w południe, powołując się na tzw. źródła dobrze poinformowane, radio berlińskie przekazało sensacyjną wiadomość o gotowości Rosji do udzielenia Polsce pomocy w opanowaniu sytuacji grożącej destabilizacją demokratycznej Europy Środkowej, a nawet całego kontynentu. Najwymowniejsze w tym przekazie
było to, że nie opatrzono go żadnym komentarzem.
*
Agencja TASS, powołując się na rzecznika radzieckiego MSZ, natychmiast zdementowała tę sensację, ale ziarno zostało posiane. Po południu niemiecki kanclerz przeprowadził telefoniczną konsultację ze swymi ministrami. Wszyscy byli zgodni, że na razie nie należy robić nic, trzeba czekać na rozwój wydarzeń, zachować neutralność i wzmożoną czujność, nie odpowiadać na żadne prośby Polaków ani Rosjan. W razie czego tłumaczyć się weekendem i nieobecnością osób władnych podjąć decyzje.
Wiadomość radia berlińskiego została natychmiast powtórzona przez radio w Warszawie. Tym razem prezes Radiokomitetu nie czekał na żadne instrukcje z góry. Zrobił słusznie, ale jeszcze bardziej podgrzał nastroje ulicy. Teraz każda iskra rzucona w tłum groziła eksplozją. Premier skontaktował się z prymasem, ale ten kategorycznie odmówił dalszych wystąpień telewizyjnych.
- Niczego nie uciszę, panie premierze - mówił - a sprokuruję zagrożenie dla Kościoła. Już dziś nie wszyscy mi wierzą. I mówiąc między nami, mają rację. Sam nie wiem, co się stanie, jeśli nie odzyskamy obrazu. Moja kancelaria jest pełna depesz żądających ekspertyzy. Kto to przysyła? Mogę obiecać jedynie, że księża w moim imieniu będą apelowali o spokój.
Nie wszyscy. Wielu, zwłaszcza młodych duchownych, poczuło się nagle spadkobiercami księdza Marka, Piotra Skargi i Jerzego Popiełuszki. Spod ołtarzy płynęły już nie tylko słowa modlitwy, ale także gniewu i wołania o sprawiedliwość. Tu i ówdzie powiedziano o wymierzonej przeciw katolickiej Polsce zmowie ateistycznego Wschodu i zeświecczonego Zachodu. Ludzie Majskiego i Bałowa dopilnowali, by właśnie te fragmenty zostały zacytowane przez światowe stacje radiowe i telewizyjne.
Premier był przerażony. Sytuacja wymykała się spod kontroli. Możliwe stawało się wszystko. Na piętnastą zwołał kolejne posiedzenie sztabu.
*
Prokurator bez chwili wahania wydał nakaz rewizji. Do mieszkania na Starym Mieście pojechał Rozner. Zawadzki zajął się analizą zebranych przez dobę materiałów na temat Adama Wirskiego, a szczególnie jego powiązań ze Służbą Bezpieczeństwa. Na osobisty rozkaz ministra Strońskiego wpuszczono go do skonfiskowanego i strzeżonego lepiej niż skarbiec Banku Narodowego archiwum byłej SB, zwłaszcza tej jego części, w której przechowywano teczki personalne.
- O, dzień dobry - doktor Marczak poprawiał szlafrok. Był wyraźnie zaskoczony wizytą Roznera.
- Dzień dobry, chodźcie, chodźcie - skinął ręką na stojących w korytarzu umundurowanych policjantów.
- O co chodzi? - Marczak wybałuszył oczy.
- Mam mało czasu, doktorze, oto nakaz rewizji - machnął mu przed nosem arkuszem papieru - proszę nie utrudniać.
Ekipa dochodzeniowa wkroczyła do mieszkania, niemal taranując niepozornego Marczaka, który gestykulował namiętnie i coś wykrzykiwał.
- Zamiast wrzeszczeć, może pan zrobić herbatę
- Rozner, gdy chciał potrafił być ordynarny - pogawędzimy sobie trochę. A wy róbcie swoje – odwrócił się do policjantów, którzy stali w progu pokoju nie bardzo wiedząc czy czekać na herbatę, czy brać się za patroszenie mieszkania. - Dwie herbaty doktorze Marczak.
- Tak, tak, już - Marczak skulił się. - Ale o co chodzi, co się dzieje? - Rozkładał ręce. Był starzejącym się, śmiertelnie przerażonym człowiekiem, lekko dygotał, kręcił z niedowierzaniem głową. - Może pan kapitan też przejdzie do kuchni, tam spokojniej.
- Oczywiście.
Przez kilka chwil milczeli. Marczak czekał, aż zagotuje się woda w czajniku. Potem ostrożnie zalał herbatę, postawił na stole dwie filiżanki. Ręce trzęsły mu się tak, że połowę porozlewał. Rozner długo mieszał cukier, z przesadną uwagą przyglądał się łyżeczce. Nagle odrzucił ją za siebie i huknął pięścią w stół:
- Niech się pan przestanie zgrywać. Jest pan oskarżony o podwójne morderstwo i współpracę z obcym wywiadem. Radzę pomyśleć o swojej głowie.
- Cooo? - Marczak otworzył szeroko oczy. - Ja? Czy pan oszalał?
- Powiedziałem, przestać się zgrywać! - Rozner zmrużył oczy i wpatrywał się w Marczaka. Nie miał przeciw niemu żadnych dowodów, nic, prócz luźnej hipotezy. Jeśli się pomylił, jeśli oskarżył bezpodstawnie ordynatora renomowanej kliniki? Marczak sprawiał wrażenie kompletnie zaskoczonego, jego szczupła, poorana zmarszczkami twarz zesztywniała, w oczach malowało się bezgranicznie zdumienie. Czy amator może być aż tak świetnym aktorem? Kapitana zaczynało ogarniać zwątpienie. Mimo to nie spuszczał z tonu. - I od tej pory ja zadaję pytania.
- Proszę pytać, ale ja naprawdę nie wiem, o co chodzi, to jakieś koszmarne nieporozumienie - zwiesił głowę.
- Wystarczy, że ja wiem. Co robił pan w dniu śmierci Agaty Skiby. Proszę opisać godzinę po godzinie, minuta po minucie.
- Rozpocząłem dyżur o...
W tej chwili otworzyły się drzwi do kuchni.
- Panie kapitanie! - meldował rosły osiłek w mundurze. - Klasyka. Podwójna ściana biurka, zresztą niech pan sam zobaczy.
Rozner z trudem powstrzymał się od westchnienia ulgi. Skinął na Marczaka. Na środku pokoju stało biurko z wysuniętą szufladą pootwieranymi drzwiczkami, zerwanym blatem.
- Tu! - policjant pochylił się nad zdemontowanym meblem. Rozner stanął obok. W schowku między tylną ścianą biurka a szufladą tkwił oplatany niebieskim przewodem magnetofon i miniaparat fotograficzny.
- Proszę wyjąć - Rozner złagodniał, był wyraźnie odprężony. Wreszcie chwytał ślad. Teraz powinno już pójść szybko.
Policjant wyciągnął magnetofon i fotoaparat. Pod nimi znajdowała się jeszcze książka szyfrów i flakonik z płynną, mlecznoprzezroczystą substancją.
- Założę się, że wiem, co to jest - Rozner przypomniał sobie sztywną twarz Wirskiego i opowieść laboranta o środku pod nazwą derix.
- I co doktorze?- Nadal pan nic nie rozumie?
- Nie, zupełnie nic - Marczak skulił się jeszcze bardziej, wyglądał jak kwintesencja nieszczęścia, przerażony, oszołomiony, schorowany - ja to biurko niedawno, dwa, może trzy tygodnie kupiłem... te rzeczy nie należą do mnie.
- Tak też myślałem - Rozner podparł się pod boki i uśmiechnął ironicznie. - Ale informuję pana, że w mojej pracy niezbędna jest dobra organizacja. Zgodnie z harmonogramem, dowcipów wysłuchuję w czwartki, a dziś mamy sobotę.
- Ależ ja nie żartuję - Marczak tarmosił swe mocno już przerzedzone, słabe włosy.
- Ja też nie!
- W takim razie już nic nie powiem.
- Zobaczymy! Załóżcie mu kajdanki.
Szczęknęły zamki. Rozner wyprowadził Marczaka, towarzyszył mu jeden z policjantów, pozostałych dwóch miało kontynuować rewizję.
*
Biuro przepustek było pełne nieznanych Majskiemu mężczyzn, kilku z nich miało na sobie mundury wojskowe. Dyżurny bardzo uważnie oglądał legitymację służbową, potem przekazał dokument jednemu z mundurowych. Ten wprowadził jakieś dane do komputera i oddał komuś za przepierzeniem. Po chwili wyłonił się stamtąd jasnowłosy cywil. Majski natychmiast przypomniał sobie oficera, który przesłuchiwał go przed kilku dniami.
- Dziękuję, panie pułkowniku - Zawadzki uśmiechnął się przepraszająco - ale sam pan widzi, co się dzieje.
- Ano widzę - wsunął dokumenty do kieszeni.
- Będę pana jeszcze raz prosił o chwilę rozmowy, ale później - Zawadzki czuł dalej sympatię do przegranego oficera.
- Jestem do dyspozycji panie... - Majski odegrał scenę zapomnienia.
- Zawadzki, kapitan Zawadzki.
- Ach tak, teraz sobie przypomniałem. Wie pan, po tym wszystkim, co przeszedłem trochę stetryczałem, nie ta pamięć, nie ten refleks.
Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia pracy w nowym miejscu Majski nie wytrzymał siedzenia przy biurku do dziesiątej i poranne dwie godziny spędził na spacerowaniu po izbie. Próbował poskładać myśli, ale nic z tego nie wychodziło, brakowało danych... Dlaczego, ten pieprzony Rumun nie zadźgał dziewczyny..? agent niepotrafiący poderżnąć gardła, dureń. Dlaczego Białko dał się podejść... i komu? Dlaczego ja sam go nie
zlikwidowałem... tak, lubiłem go i jeszcze potrzebowałem.
Pułkownik nie zdawał sobie sprawy, że jest megalomanem. Przekonywał tych, których werbował lub posyłał na akcję o wszechpotędze Organizacji, ale w gruncie rzeczy to siebie uważał za jej najważniejsze ogniwo. Mówiąc o tysiącu macek sięgających wszystkich instytucji, od wojska i policji po telewizję i centrale nowych partii, o tysiącach działaczy czynnych, ukrytych, uśpionych, a nawet potencjalnych, których poruszy się w razie potrzeby, o powiązaniach zagranicznych z władzami na Kremlu, ze służbą specjalną nowych Niemiec i Bóg wie z kim jeszcze, mówiąc o tym wszystkim, o tej jak to ujmował - przerażającej sile - traktował ją w rzeczywistości jak papierowego tygrysa, jak groźne słowo. A to naprawdę nie była bajka. Teraz zaczynał rozumieć, że dał się ponieść poczuciu bezpieczeństwa, jakie daje prawo decydowania o życiu innych. Co jednak tak naprawdę wiedział o Organizacji, o jej centrum politycznym, o pozycji w strukturze władz radzieckich, o mających dostęp do największych sekretów państwa polskiego tajnych informatorach Guli? O komunistach, w czasach kiedy rządzili, mógł powiedzieć niemal wszystko. Na odkrywaniu ich sekretów polegała jego praca, za to mu płacili. Ci sami zresztą komuniści. Ale to się zmieniło. Tak, teraz był tylko drugim szczeblem drabiny, znajdował się tuż po siedmiu wysadzonych w powietrze facetach od mokrej roboty. Majski nie bał się samotnych wypraw w ciemne- zaułki, nie bał się weryfikacji w 1990 roku, która wprowadziła w stan nerwowego odrętwienia setki pozornie odpornych na wszystko
funkcjonariuszy SB. Ale teraz, gdy uświadomił sobie, że jest tylko trybem w potężnej machinie, zaczął po raz pierwszy w życiu bać się. Jak się wyplątać z tego strachu, jak wejść choć o jeden stopień wyżej, przynajmniej tam gdzie stoi Gula. Komu zaufać, a kogo się strzec?
Krążył po pustym pokoju, ale nie dochodził do żadnych konkluzji. Aż wreszcie stukanie do drzwi wyrwało go z medytacji. Oprzytomniał błyskawicznie, ze zręcznością kota rzucił się przez biurko na krzesło i krzyknął krótko, po wojskowemu:
- Wejść.
- Uprzedzałem, panie pułkowniku...
- Tak, tak kapitanie, czekam - udawał, że wrzuca coś do szuflady. Pragmatyka służbowa zakazywała przechowywania dokumentów w widocznym miejscu podczas wizyt osób postronnych, Nawet jeśliby składali je oficerowie śledczy. - Proszę siadać, panie kapitanie - odgrywał zakłopotanie i gorliwość.
- Chciałbym uściślić kilka informacji - Zawadzki sprawiał z kolei wrażenie zażenowanego. Usiadł na skromnym, wyściełanym zielonym tworzywem krzesełku, założył nogę na nogę.
- Tak, rozumiem. Proszę pytać, jeśli tylko będę mógł, pomogę.
- Zacznijmy od odtworzenia trasy pańskiego patrolu - spośród kilkudziesięciu funkcjonariuszy resortu mogących być zamieszanych w sprawę, ten miał najsolidniejsze alibi. Zawadzki raczej dla świętego spokoju niż z przekonania przesłuchiwał go ponownie. Majski spokojnie wymieniał nazwy ulic. Ten element scenariusza miał opanowany do perfekcji. Przed akcją kilkakrotnie przejechał trasę, odmierzył dystans dwustu kilometrów, zapamiętał wszystko, co trzeba. Zawadzki powtórzył pytania o uszkodzone radio, powód spóźnienia itd.
- Bardzo dobrze, ale panie pułkowniku, dlaczego na miejscu zbrodni znaleziono ślady kół pańskiego poloneza? - To był ostatni sprawdzian, zaskakujące pytanie.
Każdego z przesłuchiwanych Zawadzki poddawał podobnemu testowi: I bardzo uważnie obserwował jego reakcję.
- Nie wiem, panie kapitanie - Majski nie zmienił usłużnego tonu - ale zapewniam, że podczas służby tylko raz wysiadałem z samochodu, było to na placu przed megasamem. Chciałem przepędzić pijanego awanturnika.
- I przy liczniku też pan nie manipulował?
Gdyby zadał pytania w odwrotnej kolejności, może by wygrał. A tak Majski, który w garażu Witwickiego zmienił koła, od razu zorientował się, że ma do czynienia z blefem. I już spokojnie, ze starannie maskowaną satysfakcją mógł kontynuować grę, w której musiał wygrać.
- Wie pan, kapitanie, próbowałem tego kiedyś, zarobki takich jak ja, byłych ludzi - zażenowany zwiesił głowę - no sam pan wie, jakie są. Paliwo drogie, trochę kusi. Ale to skomplikowany mechanizm, do tego plomby... nie, to nie dla mnie, nawet gdybym chciał.
- A jednak nasi eksperci...
- No cóż, panie kapitanie, prawdę mówiąc spodziewałem się tego. Wiem, jaka jest sytuacja, zamieszki, presja rządu, taki jak ja dobrze się nada... były esbek, zakonspirowany, ale wyjątkowo perfidny... w sam raz odpowiedni do tak monstrualnej zbrodni... Nie mam nic na swoją obronę. Tacy jak ja, nie mogą się bronić.
Zawadzkiemu zrobiło się nagle głupio. Zrozumiał, że przeholował. Próbował jakoś wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji.
- Przy liczniku naprawdę ktoś manipulował, panie pułkowniku - mówił możliwie najłagodniej - ale mógł to być każdy, kto korzystał z tego wozu... a ślady kół, powiem prawdę... blefowałem, przepraszam, myślę że mnie pan zrozumie, w końcu zna-pan tę pracę...
- Znam, panie kapitanie - Majski nie wyglądał na pocieszonego. - Dziś przyszedł pan, porządny człowiek, jutro... ja znam swój los... poznałem, że pan blefuje, ale obrona nie miała sensu.
- Jeszcze raz przepraszam, panie pułkowniku. Szkoda, że tacy ludzie jak pan marnują się.
- To zwyczajna kolej rzeczy.
- Pozwoli pan jednak, że zapytam, po czym pan poznał... może pożytek z tej rozmowy, proszę mi wierzyć, że bardzo dla mnie nieprzyjemnej, będzie choć taki, że się czegoś nauczę.
- Był pan mało przekonujący... a poza tym trzeba dłużej drążyć jeden ślad, a nie przeskakiwać z tematu na temat, z kół na licznik na przykład. Po informacji o śladach opon na polanie, trzeba było zapytać o pozostałości ziemi stamtąd na oponach.
- Chyba ma pan rację, jak to wszystko się skończy, wpadnę jeszcze do pana po naukę - podniósł się z krzesła, wyciągnął dłoń na pożegnanie. – Teraz muszę się śpieszyć. Jeszcze raz przepraszam.
Majski uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę nie podnosząc głowy. Był człowiekiem przegranym.
Zawadzki szedł. korytarzem i odtwarzał w pamięci trudną rozmowę. Nie było w niej niczego, co kwestionowałoby prawdomówność Majskiego. Tak jak dawniej szczerze żałował pułkownika, ale miał wrażenie, że tym razem kłamali obaj.
*
Rozner celowo zgarnął Marczaka wczesnym przedpołudniem, prawo pozwalało na tymczasowe zatrzymanie na czas nie dłuższy niż dwadzieścia cztery godziny. Miał przed sobą cały dzień i całą noc na zmiękczenie delikwenta, o którego przez ten czas nikt się nie upomni. Po upływie tego czasu wyjścia będą już tylko dwa: albo Marczak pójdzie na resztę życia za kratki, albo trafi tam Rozner. Przez te godziny tutaj w szczelnie izolowanym, dźwiękochłonnym pomieszczeniu, w jakim się znajdowali, prawo nie obowiązywało.
- Panie doktorze - powtarzał tę kwestię trzykrotnie - w tym tygodniu zginęło tylu ludzi, że wykończenie pana w niewielkim już stopniu zmieni rachunek. Dlatego proponuję współpracę.
Marczak milczał.
- Jeżeli nie - Rozner potarł dłonie - postaramy się, by pan poczuł, że dołącza do grona zabitych.
- Cytuje pan Sienkiewicza czy Dzierżyńskiego? - Marczak był spokojny, z jego szlachetnej, inteligentnej twarzy emanowała pewność niewinnego.
- Zdziwię pana, ale sam to wymyśliłem... nasunął mi pan jednak pewien pomysł, tak, tak, z Sienkiewicza. W „Trylogii” dużo było o nadziewaniu na pal... - zapalił papierosa. - Pala nie mamy, ale posiadamy wspomnienia wychowanków Feliksa Edmundowicza,
Marczak milczał, zaciskał wargi.
- Pal komunistyczny, prostacki, byle jaki, ale prawie tak samo skuteczny - zawiesił głos. - Powstań!!! - ryknął nagle.
Marczak podniósł się powoli.
- Sierżancie - Rozner zwrócił się do stojącego za plecami Marczaka mężczyzny o posturze niedźwiedzia - odwróćcie taboret.
- Siadać! - wrzasnął. Marczak wybałuszył oczy.
- Nie słyszysz, co mówię?
- Jak?
- Sierżancie, pokażcie mu, jak.
Sierżant kopnął Marczaka pod kolanami, tak że ugięły mu się nogi i usadził na stojącym na sztorc taborecie.
- Na jedną nogę! Niech mu wejdzie w dupę – był wulgarny. - Niech poczuje, co to znaczy pal!
Marczak próbował protestować, ale sierżant zakrył mu usta ogromną dłonią.
- W jaki sposób wszedł pan w posiadanie trucizny, określanej jako derix - Rozner przybrał ton oschły, rzeczowy.
- W żaden, biurko kupiłem niedawno, to musiało już tam być...
- Gdzie?
- W antykwariacie.
- Którym?
- Nie pamiętam.
- Marczak, przestańcie błaznować - skinął na sierżanta. Ten kopnął przycupniętego nad nogą taboretu doktora w ścięgna Achillesa. Odsunięte nogi nie wytrzymały i Marczak całym swym ciężarem opadł na palik. - Siedź. Spróbuj tylko się ruszyć.
- Ja żądam adwokata!
- Zażądasz, jak przeżyjesz. Możesz uważać, że jesteś dywersantem schwytanym podczas wojny. Żadnych praw do jej końca.
- Jakiej wojny?
- A choćby i domowej... powtarzam ci, a myślę że jesteś na tyle inteligentny, by zrozumieć, w jakim niebezpieczeństwie znalazł się kraj... powtarzam więc: mam od najwyższej władzy pełnomocnictwo na wszystko, choćby na uduszenie cię tymi rękami... ale to byłoby dla ciebie zbyt miłe. Do wieczora będziesz miał tę nogę pod przeponą... podobno można z tym jeszcze trochę pożyć.
Marczak pobladł, zaczął dygotać.
- Sierżancie, przysiądźcie mu na kolanach, niech się lepiej nadzieje. I nie myśl Marczak, że omdlenie cię uratuje. Mamy dużo środków trzeźwiących.
Stukilogramowy sierżant zwalił się na kolana człowieka o dość mizernej posturze, objął go za szyję, lekko podskoczył.
Marczak zawył z bólu.
- No jak będzie? Porozmawiamy?
- Taaak - wyjęczał.
- Wstańcie sierżancie. Mówię tylko do sierżanta, ty siedź. Wiedział pan o schowku w biurku? - zmienił ton.
- Tak.
- Korzystał pan z niego?
- Tak... szybko, powiem wszystko... boli.
- Ma boleć - Rozner był bezlitosny. - Pan zabił Adama Wirskiego?
- Taak.
- Pan zabił Agatę Skibę?
- Taaak.
- Na czyje polecenie?
*
Przez całe przedpołudnie Zawadzki prowadził przesłuchania w MSW, a trzech jego najbardziej zaufanych współpracowników szperało w archiwach resortu. Nie uzyskał niczego, wszyscy mieli alibi, wszyscy wykazywali gotowość do współpracy, wszyscy byli nie mniej zainteresowani sukcesem śledztwa niż prowadzący je.
Kilka minut po pierwszej opuścił kompleks gmachów przy Rakowieckiej, przeniósł się do budynków o podobnym wystroju, tyle że w Alejach Niepodległości.
- Kapitan Rozner jest zajęty - zameldował dyżurny szeregowy, ospowaty, o wielkich zezowatych oczach.
- Poczekam, proszę powiedzieć, że tu jestem.
- Kapitan Rozner uprzedzał, że to może potrwać.
- Słuchaj no, żołnierzyku - złapał go za klapy - nie dyskutuj, tylko rób, co każe szarża.
- Jaka szarża, co to ja „cywil-bandy” nie poznam?
Zawadzki rzeczywiście był ubrany po cywilnemu.
- Zameldować kapitana Zawadzkiego! Biegiem!
Zrozumiał. Ruszył biegiem.
Rozner zjawił się po pięciu minutach. Machnął ręką na powitanie i podniósł leżącą na biurku zalakowaną kopertę.
- Kto to przyniósł? - warknął na szeregowca, który cupnął na taborecie ustawionym między drzwiami a ścianą.
- Jakiś cywil, panie kapitanie.
- Dlaczego mi nie zameldowałeś? - rozrywał nerwowo kopertę.
- Bo pan kapitan nie kazał.
- Boże, co za kretynem mnie pokarałeś - jęknął i strzelił żołnierza otwartą dłonią w czoło. - Wynoś się!
- Rozkaz - zameldował i wyszedł.
- Wie pan, co ten dureń przetrzymał? - pieklił się, gdy tamten zamknął za sobą drzwi. - Wykaz kontaktów Wirskiego,
- Oho! - Zawadzki stanął obok, by czytać równocześnie z Roznerem.
Wykaz zawierał tylko dziewięć nazwisk. Dołączonych do niego było dziewięć zwięzłych charakterystyk wymienionych osób.
- Coś takiego? - Zawadzki pokręcił głową.
- Zna go pan? - Rozner dotknął fotografii przypiętej spinaczem do jednej z kart. Spoglądał z niej przystojny mężczyzna w sile wieku, lekko siwiejący, sprawiający wrażenie bardzo energicznego.
- Tak, to facet, który jest czysty jak dziewica.
- Dziewice raczej nie angażowały się do SB, a jeśli już, to szybko traciły cnotę.
- No właśnie... Cały czas prześladuje mnie ten biały polonez na polanie... na polanie - Zawadzki urwał -...przecież on powiedział... zaraz.
Wyjął z kieszeni miniaturowy magnetofon, cofnął taśmę. Musiał dość długo szukać, by spośród licznych rozmówców wyłowić głos Majskiego. Wreszcie usłyszał: „Trzeba dłużej drążyć jeden ślad, a nie przeskakiwać z tematu na temat, z kół na licznik na przykład. Po informacji o śladach opon na polanie, trzeba było zapytać o pozostałości ziemi stamtąd na oponach”.
Cofnął jeszcze raz, dokładnie do miejsca, gdzie Majski mówił: „...o śladach opon na polanie”.
- Skąd on wiedział o polanie - Zawadzki strzelał nerwowo palcami. - Mógł to oczywiście usłyszeć od kogoś z ekipy dochodzeniowej...
- Albo od dziennikarzy, którzy przepytali kogoś z naszych.
- Tak, ale to facet, który ma nie robić nic, niczym się nie interesować, a on jest na bieżąco. Wie zbyt dużo jak na kogoś zupełnie załamanego.
- I kontaktował się z tym Wirskim...
Ustalili, że mimo dość niewyraźnych podejrzeń, należy Majskiego wziąć natychmiast pod obserwację.
*
Premier od samego ranka biegał ze spotkania na spotkanie. Ambasador Limonow, bardzo oschły i jawnie niechętny ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył przypuszczeniu, że polska prowokacja może zostać wykorzystana dla przewrotu na Kremlu. Na pytanie o możliwość interwencji w Polsce, odparł enigmatycznie, że ZSRR stoi na gruncie poszanowania prawa międzynarodowego i własnych zobowiązań.
Bardziej rozmowny, choć równie niekonkretny był ambasador amerykański John Lewis. Powtórzył, cytowane już do znudzenia, informacje o poruszeniu w środowisku byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i uznał, że w sytuacji, gdy wali się imperium, zaczyna się liczyć każdy sojusznik. Może nim być Polska, ale równie dobrze mogą to być zdeklasowani komuniści czy agenci.
- Czy może istnieć związek między tym, co stało się w Częstochowie a tym, co stanie się w Moskwie? - premier zupełnie serio traktował pogłoski o możliwej interwencji radzieckiej w Polsce, bał się represji. Wiedział, że oprócz kilku dziennikarzy nikt nie ujmie się za skazanymi, nikt na Zachodzie nie będzie sobie obciążał sumienia zbędnymi wyrzutami.
- Wy, Polacy, lubicie odnosić wszystko do siebie - Lewis zapalił papierosa nie pytając premiera o zgodę i naruszając w dość prowokujący sposób protokół dyplomatyczny. - Pan Bóg i Polska, Niemcy i Polska, mocarstwa i Polska, walka Sowietów o
władzę i Polska Nie wiem, panie premierze, czy istnieje związek między wydarzeniami, o których pan mówi, ale jeśli nie uporacie się z tym harmidrem u siebie, związek taki zaistnieje na pewno. Tylko Rupieć nie wykorzystałby okazji, a w Moskwie, wbrew temu co tu czasem słyszę, nie rządzą głupcy.
- Myślę, panie ambasadorze, że tak głęboką dyskusję odłożymy na później - premier nie lubił mentorskiego tonu, jaki przybierali posłowie państw silniejszych, Amerykanie, Rosjanie, Francuzi. - Czy może mi pan przekazać informacje dotyczące sytuacji w Moskwie, których rząd polski nie posiada, a które mogłyby być niebezpieczne dla mojego kraju? Jeśli oczywiście takie wiadomości istnieją i są panu dostępne.
Lewis skrzywił się. Od dwóch dni był w nieustannym kontakcie z Departamentem Stanu w Waszyngtonie, rezydenci CIA w Polsce donosili mu o przykładach prowokowania przez funkcjonariuszy byłej SB zamieszek ulicznych, ambasada w Moskwie informowała o nieustających naradach generalicji i partyjnych orędowników rządów silnej ręki. Lewis wiedział w ogóle bardzo dużo, ale nie stanowiło to jeszcze powodu, by dzielić się tą wiedzą akurat z Polakami, którzy zamiast zrobić z niej właściwy użytek, wykorzystają ją, jak to wielokrotnie czynili w przeszłości, do wewnętrznych rozgrywek czy licytacji strachem i ambicjami. Departament Stanu całkowicie podzielał jego opinie i zalecał daleko posuniętą wstrzemięźliwość. Dla Waszyngtonu najważniejsze było to, co działo się w Moskwie. Analitycy Białego Domu nie mieli wątpliwości, że zbliża się tam kolejne przesilenie. A ponieważ z Rosją, obojętnie jaka by ona nie była, trzeba się liczyć, dlatego Amerykanie unikali zbyt jednoznacznego faworyzowania którejkolwiek ze stron. Tylko Polakom, choć już nie wszystkim, mogła się mieszać polityka z etyką. Supermocarstwo atomowe, na przykład ZSRR, jest takim samym tworem natury jak wulkan czy trzęsienie ziemi. Czy twory takie podlegają osądom moralnym? Nawet jeśli niszczą i zabijają?
- Niestety, nie mam takich informacji, panie premierze - Lewis, gdy kłamał zawsze przypatrywał się swoim dłoniom.
- Trudno, w takim razie dziękuję panu.
- Jeszcze jedno - ambasador wstał - jeśli mógłbym coś sugerować, to radziłbym przywrócić spokój wewnętrzny. Natychmiast.
- Czy starczy, jeśli zrobimy to przed poniedziałkowym plenum KPZR?
- Sądzę, że macie czas do niedzieli wieczorem... nocą mogą was nie usłyszeć, a jeśli zechcą, to nie usłyszą na pewno. W poniedziałek od rana zaczną już przemawiać na plenum, a oni nie lubią, by w toku dyskusji burzono im logikę wywodu.
- Dziękuję, panie ambasadorze.
Dobre i to. Premier nie miał wątpliwości, że Lewis wie więcej niż mówi, ale nie widział możliwości, by cokolwiek z niego wydusić. Ostatni wywód był jednak dość oczywisty. Jeśli do niedzieli wieczorem w Polsce nie zapanuje spokój, to w poniedziałek na Kremlu ktoś zagra polską kartą.
Po Lewisie zjawili się jeszcze ambasadorzy Niemiec, Francji i Czechosłowacji. Ci z kolei bardzo uważnie słuchali, zgadzali się ze wszystkim i ostentacyjnie milczeli. Po cudzoziemcach przyszła kolej na Polaków. Większość indagowanych wiła się w dwuznacznościach, jedynie generał Wolniak, szef Sztabu Generalnego, nalegał na wsparcie policji wojskiem i natychmiastowe zaprowadzenie ładu na ulicach.
- W ten sposób stworzy się warunki do spokojnego zakończenia śledztwa.
Pankiewicz, który przyszedł do premiera razem z szefem sztabu, po raz pierwszy nie zgodził się z generałem.
- Demonstracja siły sprawi, że natychmiast kilka tysięcy ludzi zacznie spiskować i konspirować. To w Polsce nieuchronne. Nie sądzę więc generale, by wyprowadzenie wojska ułatwiło śledztwo.
- Może ma pan rację - Wolniak zamyślił się - prawdę mówiąc, każde rozwiązanie jest złe. Znów niestety musimy wybierać zło mniejsze. Znów tego wyboru musi dokonywać armia.
- Chyba pan przesadza - premier podszedł do okna - ciężar decyzji spada raczej na mnie.
- Nie kłóćmy się - Pankiewicz też wstał, podszedł do premiera.
Czuł się trochę tak, jak w czasach gdy razem walczyli z totalitaryzmem i razem podejmowali decyzje grożące więzieniem, może pobiciem. W gruncie rzeczy władza i opozycja to dwie strony jednego medalu, jedna bez drugiej nie może istnieć.
- A ciężar wykonania pańskich decyzji? – Wolniak lubił jasne sytuacje, był jedynym wojskowym w tym gronie, starał się
więc uświadomić cywilom, kto tak naprawdę stanowi kręgosłup państwa - przecież nie premier, nie urzędnicy będą zmagali się z tłumem.
- W takim razie jeszcze zaczekamy - premier spojrzał na zegarek, już o dziesięć minut przekroczył czas przeznaczony na tę rozmowę, za drzwiami czekali już z pewnością następni urzędnicy wezwani na konsultacje - podejmiemy decyzje na posiedzeniu sztabu o siedemnastej trzydzieści.
*
Jak zwykle w sobotę Majski skończył pracę o czternastej. Inni w związku z sytuacją w kraju nie opuszczali gmachu MSW, harowali na okrągło przez całą dobę. Ale jemu nikt nie zlecił dodatkowych zadań: Zaplombował pokój, życzył dyżurnemu biura przepustek miłej niedzieli i czujnie się rozglądając ruszył pieszo w kierunku Puławskiej. Nie dostrzegł niczego podejrzanego, mimo to miał wrażenie, że czyjeś oczy podążają za nim. Wsiadł do zatłoczonego tramwaju, dojechał do ronda między hotelem „Forum” a rotundą banku PKO, wyskoczył i dał nura w zwartą ciżbę kłębiącą się w przejściu podziemnym. Kapela podwórkowa grała Pierwszą brygadę, tabuny handlarzy podrygiwały w takt muzyki i wyciągały przed siebie ręce z towarem. Majski kluczył między przekupkami i pijanymi mężczyznami wymachującymi butelkami z piwem i kradzionymi zegarkami. Jeśli ktoś go śledził, musiał już zgubić się w tłumie. Wybiegł na
powierzchnię i bardzo szybkim krokiem ruszył w stronę Powiśla.
Anna Maria otworzyła drzwi. Zdziwił się trochę, że ją zastał, ale widocznie poczta zrobiła sobie wolną sobotę.
- Cześć skarbie - cmoknął ją w policzek.
Nawet nie zauważył, że miała na sobie jedynie fartuszek. Podbiegł do okna, ostrożnie uchylił firankę. Ulica była pusta, nie przejeżdżał nią żaden samochód, nie flirtowała żadna para.
- Misiu - poczuł na plecach dłonie Anny Marii. Otrząsnął się jak pies, który wyskakuje z kałuży. Potrzebował spokoju, sytuacja zmieniała się przecież z minuty na minutę. Polskiej policji nie bał się, tego zabawnego młokosa Zawadzkiego owinął sobie dookoła palca. Ale oprócz Polaków byli jeszcze ONI, ludzie Lowy Bałowa, niewidzialni, wszechobecni, pozbawieni skrupułów. Tylko oni mogli dopaść Wirskiego. Pułkownik nie wierzył też, by Agata Skiba umarła sama z siebie tej samej nocy, kiedy zginaj polujący na nią Białko. Przypadki zdarzają się, ale nie w grze o taką stawkę.
- Misiu, nie bądź niedobry... bo sobie pójdę - zrobiła obrażoną minkę. Jednak miała w sobie coś. Popatrzył na jej piersi osłonięte jedynie szeleczkami fartucha, na zgrabne nogi, które skromnie, a przez to szalenie prowokacyjnie, przyciskała do siebie. Ot panienka z buzią w ciup, tyle że niemal naga i potrafiąca wszystko. Wielkie problemy wydały się nagle bardzo małe. Wystarczyło przecież pojechać do Anina, zabrać obraz, zniszczyć go, ale tak, by nikt tego nie zobaczył, i czekać, aż zjawi się ktoś, kto zapyta o miejsce przechowywania ikony. A wówczas
odpowie mu: „Ta tajemnica jest moim patentem na życie. Tylko ja znam to miejsce”.
Anna Maria ssała kciuk i przewracała oczami. Nie wytrzymał dłużej, chwycił ją mocno i posadził na parapecie. Nie obchodziło go, że zerwał przy tym firankę.
- No wiesz - krygowała się dalej - przecież może nas zobaczyć ktoś z ulicy.
„Chodzi o to, żebym ja go zobaczył” - myślał opierając brodę na prawym ramieniu kochanki. Zerknął w dół. Pod oknami nie było nikogo.
- Czyżby ci to przeszkadzało - zapytał zrzucając marynarkę.
- Oczywiście, jestem bardzo wstydliwa.
- Bardzo - powtórzył rozsuwając jej kolana.
*
Sztab kryzysowy zebrał się tym razem w Pałacu Rady Ministrów, gmachu służącym zazwyczaj do bardziej reprezentacyjnych celów. Ale premier zmęczony serią audiencji i konferencji nie miał już ani sił, ani ochoty na przejazd do kompleksu budynków Urzędu Rady Ministrów. Ponadto strzegący go oficerowie Biura Ochrony Rządu jak tylko mogli, odradzali mu opuszczanie tego w miarę bezpiecznego miejsca.
Rozner i Zawadzki przyjechali razem. Wartownik bardzo uważnie oglądał ich dokumenty i przepustki, nim zdecydował się opuścić łańcuch blokujący wjazd na dziedziniec Przeszli wzdłuż piętrowej oficyny dawnego Pałacu Radziwiłłów. W drzwiach dopadło ich dwóch mężczyzn, w garniturach, w białych koszulach
i w krawatach.
- Spokojnie, zaraz! Zaraz! - Zawadzki zamachał ramionami. - Od kiedy to BOR rzuca się na „ochronę”.
- Od dziś, drogi panie.
Zawadzki wyjął z kieszeni legitymację służbową i przystawił ją do twarzy jednego z elegantów.
- Panie kapitanie się mówi - syknął, brutalnie odpychając zaskoczonego ochroniarza.
- Schodami do góry, pierwsze piętro, naprzeciw sali konferencyjnej - drugi ze strażników korygował zachowanie kolegi nadmierną usłużnością.
- Wiem - warknął Zawadzki, choć wcale nie wiedział. W ogóle w budynku tym był drugi czy trzeci raz wżyciu.
W niedużej sali, przeznaczonej na bardziej intymne konferencje, znajdowali się już wszyscy.
- No, witam panowie - premier podniósł się ciężko - witam i zapraszam - spojrzał wymownie na zegarek.
- Przepraszamy - Rozner widząc rozdrażnienie Zawadzkiego wolał go uprzedzić i zapobiec kolejnej polemice. - Do ostatniej chwili odbieraliśmy meldunki
- Rozumiem - premier usiadł - proszę odsapnąć, zaraz podadzą kawę...
Wyjęli z teczek sterty dokumentów, znali ich treść na pamięć, ale jakoś tak odruchowo chcieli podkreślić ogrom pracy, jaką wykonali. Szperali energicznie w papierach, selekcjonowali je, rozłożyli na kilka kupek.
Kobieta w białym fartuszku wniosła dwa duże niebieskie termosy. Filiżanki stały już na stole, były malutkie, delikatne, w dobrym guście, jak większość wyposażenia odziedziczonego po komunistach.
- Komu kawę, komu herbatę - specjalistka od podawania gorących napojów nie przejawiała żadnego respektu wobec zebranych, traktowała ich jak klientów baru, a nie najwyższych dygnitarzy państwa.
Odczekali, aż rozleje napój do filiżanek i opuści salę. Premier dotknął wargami krawędzi naczynia i dmuchnął leciutko na gorącą kawę. Przez chwilę wpatrywał się w zmarszczoną, brunatną powierzchnię, jakby szukał w niej czegoś. Wreszcie zagaił:
- Minister Stroński uprzedził nas, że posunęliście się panowie bardzo do przodu. Nie znamy szczegółów, a spala nas niecierpliwość. Nie czekajmy więc.
Rozner zaczął od prośby, w tym gronie czysto formalnej, o zachowanie tego co powie w absolutnej tajemnicy. Zebrani gorliwie przytaknęli zapewnieniu premiera o pełnej lojalności.
- Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego - Rozner zaczaj od mocnego uderzenia - to jutro w południe, najpóźniej wieczorem, powinniśmy zakończyć sprawę.
Zebrani zaszemrali z wrażenia.
- Ujawnimy sprawców, a nade wszystko inspiratorów zbrodni, to już tylko kwestia czasu...
Następnie Rozner zdał relację z przesłuchania Marczaka.
- Proszę nie pytać, jakimi metodami wydobyliśmy to zeznanie, agenci KGB nie należą do ludzi nazbyt rozmownych, musieliśmy
trochę go przycisnąć. W każdym razie przeżyje i stanie przed sądem.
- Czyżby kazał pan go torturować? - Pankiewicz pochylił się i zmarszczył czoło. On, jeden z najbardziej znanych w Europie obrońców praw człowieka musi to wysłuchiwać, musi tolerować. - Czy nie mógł pan tego załatwić inaczej?
- O święta naiwności - Stroński załamał ręce - Prosimy kontynuować, panie kapitanie. Cywile często mdleją na widok krwi - zakpił z roztrzęsionego Pankiewicza.
- Tak więc - Rozner odstawił filiżankę - Marczak został zwerbowany w czerwcu pięćdziesiątego szóstego. Kończył wtedy studia, nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Obiecali mu dobrą pracę, mieszkanie, oczywiście pieniądze. Nie miał żadnych wyrzutów sumienia, zresztą w tamtych czasach praca dla KGB uchodziła bardziej za wyróżnienie niż zdradę. Wyznaczyli mu bardzo wdzięczną rolę agenta uśpionego, czyli takiego, który czeka, inkasuje gotówkę i nie robi nic. Jest on jakby kartą ukrytą w rękawie i wyciąganą tylko w nadzwyczajnych sytuacjach. Marczaka KGB obudziło w grudniu siedemdziesiątego, sierpniu osiemdziesiątego roku, podczas stanu wojennego, w trakcie trwania „okrągłego stołu”. Budziło go na chwilę, kazało zrobić to i to, po czym pozwalało na dalszą „drzemkę”. Dzięki temu nikt, nawet najbardziej nieufni opozycjoniści, nie podejrzewał sympatycznego ordynatora o powiązania z obcą agenturą. Zyskał taką pozycję, że mógł robić, co zechce. Kiedy przywieziono Agatę Skibę, bez najmniejszych trudności załatwił sobie całodobowy dyżur. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że miałjakieś dwuznaczne intencje. Uznano to za rzecz naturalną. Dlatego nikt nie zwrócił nam uwagi, że nastąpiła zmiana w harmonogramie dyżurów. Sposób, w jaki pozbył się dziewczyny był banalnie prosty. Na przewodzie tlenowym zamontował metalową szczękę, działającą trochę na zasadzie pułapki na myszy. Tyle że zamiast gryzonia, sprężynę zaciskającą uruchamiał elektroniczny zegar. Oczywiście jako lekarz dyżurny był pierwszy przy łóżku konającej pacjentki i manipulując przy aparaturze podtrzymującej ją przy życiu, usunął zacisk. Gdyby przewód był wykonany z materiałów zagranicznych, nigdy by nie posądzono Marczaka o morderstwo. Na szczęście rura była krajowa, sztywna i pozostał na niej ślad wgniecenia.
- Rzeczywiście banalnie proste - westchnął generał Wolniak, który jako jedyny z tu obecnych, oczywiście oprócz Roznera i Zawadzkiego, przebywał na miejscu zbrodni.
Rozner wykorzystał wtręt generała na krótką przerwę. Nalał do szklanki wody mineralnej i z przyjemnością przełknął przez wyschnięte gardło.
- Tak - chrząknął podejmując wywód - zanim Marczak pozbył się Agaty Skiby, zabił Adama Wirskiego. Wiadomość, że człowiek ten przebywa w podziemiach szpitala otrzymał telefonicznie. Nie wie od kogo, zna rozkazodawcę jedynie po glosie, nigdy go, a raczej jej nie widział. Sądzi, że to jedna z rezydentek KGB w Warszawie.
- Jaki był cel zabicia tego Wirskiego? - wtrącił się szef policji Czapski. - Nie spotkałem się jeszcze z historią, w której morduje się wynajętego mordercę podczas jego przygotowań do morderstwa, które mu zlecono.
- Prawdę mówiąc, nie wiem - Rozner rozłożył dłonie. - Marczak tu nam nie pomoże, zlecono mu wykonanie zastrzyku śpiącemu Wirskiemu, więc wykonał zadanie, nie pytając kogo i dlaczego zabija. Może chodzi tu o jakąś zemstę...
- Albo o likwidację drugiej warstwy świadków... stary sposób NKWD - włączył się Zawadzki.
- Albo o likwidację drugiej warstwy świadków - Rozner tym razem nie polemizował - w każdym razie nie ulega wątpliwości, że z polany pod Częstochową Wirski odjechał w towarzystwie co najmniej jeszcze jednego mężczyzny. Mówię co najmniej, gdyż mógł tam być jeszcze ktoś, kto nie wychodził z samochodu. Zdaje się panowie... - Rozner sięgnął po szklankę. Nie było w niej już nic, ale udał, że wypija resztki wody -... że wiemy, kim był ten mężczyzna.
Cały czas słuchali go z uwagą, ale teraz pochylili lekko głowy, rozchylili usta, demonstrując absolutną koncentrację. Pankiewicz położył dłoń na łysinie, premier sięgnął do papierośnicy generała Strońskiego. Walcząc z nałogiem już w pierwszych dniach urzędowania wydał kategoryczny zakaz palenia podczas posiedzeń rządu. Teraz sam go łamał. Nikt nie zwrócił na to uwagi.
- Jest jeden szkopuł - ciągnął Rozner. - Ten człowiek to stupięćdziesięcioprocentowe alibi.
- Czyli o pięćdziesiąt procent za dużo - wypalił najbardziej chyba podekscytowany Stroński.
- Właśnie, panie generale. Nadmierna asekuracja bywa czasem podejrzana.
Kilka kolejnych minut zajął opis śladów na polanie oraz białego poloneza. Samochód przejechał zbyt mało kilometrów, nie ubrudził kół, przez cały czas pozostawał w zasięgu radiostacji małej mocy.
- Sęk w tym - mówił przekładając papiery, którymi zarzucił już połowę dużego, lakierowanego stołu - że koła można zmienić, z licznika zdjąć zbędne kilometry, ale nie wymieni się... - zawiesił głos, mówił już zbyt długo, drapało go w gardle. Nalał i wypił kolejną porcję wody mineralnej.
- Radiostacji - Pankiewicz zabawił się w zgadywanie.
- Podwozia, panie ministrze - Rozner uśmiechną! się, kłaniając się jednocześnie zgadującemu. - Ale my też nie wpadliśmy na to od razu. Mam nadzieję, że nie będzie za późno i coś tam znajdziemy.
- Panie kapitanie - generał Wolniak wyglądał na lekko już znudzonego. - Niech nam pan wreszcie powie, kim jest ten człowiek.
- To pułkownik Józef Majski.
- Jak? Majewski? - szef Urzędu Ochrony Państwa Feliks Maliński zaczaj wertować w pamięci kartotekę swoich ludzi.
- Majski. To nikt od pana - Rozner jakby czytał w jego myślach. - Pułkownik Józef Majski, lat czterdzieści siedem, całe zawodowe życie w SB, ostatnie piętnaście lat w sekcji „ochrony” funkcjonariuszy państwa i partii.
- Powiedzmy może panom z armii, co to znaczy „ochrona”. - Zawadzki przypomniał o swoim istnieniu.
- No właśnie - Pankiewicz i Wolniak przytaknęli równocześnie, choć ten pierwszy dobrze wiedział, o co chodzi. Ale sprawa torturowania więźnia tak wytrąciła go z równowagi, że chwilami zapominał, gdzie jest.
- Po prostu szpiclowali tych co „na górze”, sekretarzy KC, ministrów, niektórych posłów.
- Ale po co?! - wykrzyknął Wolniak, doświadczony oficer liniowy i sztabowy, zawodowiec daleki od brudnych politycznych rozgrywek.
- No wie pan, generale - tym razem najszybciej zareagował Pankiewicz. - Żeby wiedzieć i w odpowiednim momencie zapytać: A gdzie się podziały, towarzyszu, rachunki za domek? A ładnie to tak wynosić ze służbowego gabinetu dzieła sztuki? A o czym rozprawialiście w Londynie z Piprztyckim, jeśli wiadomo, że to agent „Wolnej Europy”. No towarzyszu dopowiedzcie, jesteście z nami czy z... i tu można wstawić dowolne nazwiska.
- Rozumiem - Wolniak był wstrząśnięty i wzburzony. - Czy mnie też „chronili”?
- Nie wiem, poniszczyli akta, pochowali przed nami - Stroński, mimo że kierował resortem od ponad roku, wciąż czuł się w nim trochę tak jak gajowy, któremu powierzono nadzór nad dżunglą Amazonii. Miał mapę, znał z autopsji główne drogi i rzeki, ale tak naprawdę nie wiedział nic
- Pana poprzednicy - Rozner zwrócił się do Strońskiego - bali się tego Majskiego i chyba dlatego nie odesłali go do wszystkich diabłów, tylko umieścili na skleconej specjalnie dla niego, głupawej posadzie inspektora ruchu drogowego. Nie wiem, może mieli rację, ten człowiek rzeczywiście wiedział bardzo dużo, może także o nich... W końcu, kto w tym kraju nie zadawał się z komuną? Nie chce się o tym pamiętać, ale niektórzy panowie posłowie, dziennikarze, pisarze sprawiają wrażenie, że narodzili się po trzynastym grudnia osiemdziesiątego pierwszego roku. A przecież to nie niemowlęta, lecz siwe łby. Nie pamiętają, opinia publiczna też zapomniała. Nie zrobił tego jednak z pewnością pan pułkownik Majski. Zostawiono go więc, dano trochę szmalu, by zatkać mu gębę i mieć na oku. Mógł działać. To właśnie on zwerbował tego Wirskiego i był przez wiele lat jego bezpośrednim zwierzchnikiem... kto wie, może do ostatnich dni... Tuż przed wyjazdem na naszą naradę otrzymaliśmy informacje, że miał powiązania z firmą „Polinter”, to duża spółka nomenklaturowa operująca na rynku radzieckim. Wszystko zaczyna się układać. Na razie wzięliśmy Majskiego pod ciągłą obserwację, ma podsłuch w samochodzie i mieszkaniu. W tej chwili jeździ po Warszawie i rozgląda się, czy nie jest śledzony. Nie spostrzeże niczego, nie musimy za nim jeździć, ma pod maską mininadajnik radiowy i jeśli tylko zechcemy znajdziemy go. To chyba wszystko - zaczął składać papiery.
- Dziękuję kapitanie - premier ze wstydem gasił papierosa - Mam jeszcze tylko jedno pytanie
- Tak, słucham.
- Co będzie, jeśli ten trop też okaże się błędny albo urwie się gdzieś? - No cóż - udał nonszalancję. - Pan, panie premierze, pójdzie na zieloną trawkę, a ja pod sąd za znęcanie się nad podejrzanymi o dokonanie przestępstwa. Doktor Marczak przebywa obecnie w szpitalu z poszarpaną odbytnicą Ale jestem pewien, panie premierze, że się nie mylimy.
- Jaki może być związek między Marczakiem a Majskim? - Stroński drapał się po brodzie.
- Nie wiem, panie ministrze, ale jeśli w akcji brali udział Polacy z SB, Niemcy ze Stasi i agenci KGB, to możliwe jest wszystko.
- Przepraszam - premier spojrzał wymownie na zegarek - nie urządzajmy teraz egzaminu. Wiemy już i tak bardzo dużo, nie traćmy czasu i zajmijmy się analizą przygotowań do nocy i jutrzejszych nabożeństw. Na szczęście pogrzeby ofiar napadu na klasztor przebiegły spokojnie.
- Ale tłumy jeszcze się nie rozeszły - Stroński pozostawał w nieustannym kontakcie z urzędami we wszystkich województwach
Narada przeciągała się. Kilkanaście minut po szóstej Roznera wezwano do telefonu. Gdy wrócił, miał bardzo tajemniczą minę.
- Panowie - mówił niemal krzycząc. - Nie myliliśmy się. Podejrzany Majski przebywa aktualnie w willi niejakiego Jerzego Witwickiego w Aninie i... - nabrał tchu - kontempluje-skradziony obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
- Co? - jęknął Zawadzki i zerwał się z miejsca.
- Panowie wybaczą - Rozner odwrócił się na pięcie - ale wybieramy się tam.
Premier otworzył usta, lecz nie zdołał wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Gdy za oficerami trzasnęły drzwi, powtórzył jak echo:
- ...i kontempluje skradziony obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
*
Witwicki nie spodziewał się przyjazdu Majskiego. Krzątał się po domu ścierając kurze, gdy usłyszał dzwonek u drzwi. Jeszcze bardziej zaskoczyło go kategoryczne żądanie noclegu.
- Słuchaj - Majski przyciągnął go do siebie i szeptał, tak by nie usłyszała go pracująca w kuchni żona Witwickiego. - O świcie zabieram obraz i nigdy więcej go nie zobaczysz. Ulżyło ci?
- Mmhu – przytaknął - Nie masz pojęcia jak się bałem, że go znajdą… i te oczy Madonny, straszne jakieś.
- Co, też podglądałeś? - klepnął go po ramionach. - Kusi, nie?
- Nnie, no wiesz, raz zaszedłem, musiałem zobaczyć, czy dzieciaki nie wyszperały...
- Ty? - strzelił wyciągniętym palcem. - Gdzie ty to trzymasz?
- No - Witwicki zmieszał się - tam gdzie zostawiłeś, w garażu. Przywaliłem gałganami, deskami... Nie mogłem tego przenosić, wielkie to takie, jeszcze by stara wywęszyła, wiesz jaka ona jest… a do garażu nie zagląda, Chcesz zobaczyć?
Chciał. Nawet bardzo. Podniecała go myśl, że znów spojrzy z góry na tę brunatną twarz w złotej aureoli. On w górze, Ona u jego stóp. Ta, przed którą korzą się od stuleci miliony, jest teraz w jego mocy. Wspaniałe, jakie to wspaniałe uczucie.
Przeszli przez lekko już zazieleniony trawnik. Witwicki pochylał się, jakby był pod ostrzałem, rozglądał się nerwowo dookoła. Majski szedł wyprostowany, z wysoko podniesioną głową.
- Wchodź szybko - Witwicki zaciągnął rygle.
W pośpiechu przerzucili stertę rupieci, cuchnących smarem kombinezonów, szmat, deszczułek.
- Uważaj, nie depcz po niej - syknął ostrzegawczo Witwicki.
- Co ty, wierzący? - Majski udał zdziwienie, ale cofnął się.
- Nie, nie - zaprzeczył tamten gorliwie - tylko że mimo wszystko to dzieło sztuki, jakoś nie wypada.
- Pewnie, masz rację - spojrzał na obraz, który wydał mu się nagle dziwnie bezbarwny, matowy. „Szkoda że będę cię musiał zniszczyć - monologował w duchu. Był zdecydowany. W bagażniku miał kanister z benzyną, dwie puszki łatwopalnej farby, -gazową zapalniczkę, szpadel, paczkę gazet - Niech myślą, że cię ukryłem. Niech szukają. Dopóki będą szukać ciebie, ja będę bezpieczny. A że ciebie nigdy nie znajdą, bo nie można znaleźć czegoś, co nie istnieje, ja będę żył długo i bezpiecznie”. Postanowił, że wyjedzie o czwartej rano i nim zacznie się dzień, będzie już po wszystkim. Mógł oczywiście zrobić to teraz, ale bał się palić ognisko wieczorem, jeszcze ktoś dostrzeże. „Tak madame,
staniesz się moją prywatną bursztynową komnatą. Całe pokolenia będą cię szukać, a ty w płomieniach... Chociaż prawdę mówiąc trochę cię szkoda... Trudno, c'est la vie. Nie ja wymyśliłem” - zsunął but z prawej nogi i przesunął palcami stopy po zakurzonej powierzchni obrazu.
*
Pomarańczowy fiat podjechał pod dom Witwickiego pięć minut po przyjeździe Majskiego. Trójka wywiadowców - dwie młode kobiety i młodzieniec przystąpili do obserwacji. Dom stał frontem do ulicy, od której dzielił ją trawnik i metalowy płot Garaż - i była to rzecz raczej rzadko spotykana w zuniformizowanej Polsce domków jednorodzinnych - nie mieścił się w podziemiach domu, lecz stanowił osobny obiekt, coś pośredniego między altanką a barakiem. Na zapleczu, niewidocznym od ulicy, znajdował się ogródek warzywny, dalej rosły młode sosenki. Cała parcela otoczona była siatką. Za płotem również rósł las. Obserwujący willę mężczyzna ukrył się w zaroślach, miał przed sobą tylne wyjście. Kobiety pozostały na drodze.
Kiedy Majski z Witwickim wyszli z domu, jedna z nich skuliła się przy furtce. Odczekała aż zamkną się drzwi garażu i wbiegła na teren posesji. Gnana po części poczuciem obowiązku, po części babską ciekawością, wspięła się na skrzynie zwalone przy bocznej ścianie garażu. Mogła z nich sięgnąć do malutkiego okienka
O mało nie spadła z wrażenia.
*
Kilka minut przed dwudziestą zadzwonił porucznik Lewicki, prowadzący dalsze dochodzenie w szpitalu. Poinformował, że jedna z pielęgniarek rozpoznała na fotografii ucharakteryzowanego Adama Wirskiego.
- Dlaczego dopiero teraz? - warknął Zawadzki do słuchawki.
- Bo przedtem pokazywaliśmy jej normalne zdjęcia, bez sztucznego zarostu i peruki.
- Dureń! - rzucił słuchawkę. - Jadę do kliniki.
- W porządku - Rozner wertował papiery - ja przypilnuję obławy. Niech pan się śpieszy, za dwie godziny może być gorąco.
- Wrócę szybciej! - Zawadzki narzucił kurtkę i wybiegł z pokoju.
Po kwadransie był już w szpitalu na Banacha. Lewicki czekał przy drzwiach wejściowych, poprowadził go do pokoju przyjęć. Na krzesełku siedziała młoda, bardzo ruchliwa dziewczyna.
- Pani jest tą pielęgniarką - Zawadzki oszacował ją jednym spojrzeniem, nie była zbyt wiele warta.
- Tak, dzisiaj mam wolne, ale pan porucznik - skłoniła się Lewickiemu - przyszedł, pokazał zdjęcie i przywiózł tutaj.
- No dobrze - Zawadzki nie mógł sobie pozwolić na marnowanie czasu - z tego, co słyszałem, widziała go pani, jak wchodził do budynku.
- Tak, miałam akurat dyżur - dziewczyna opowiedziała historyjkę o siwym doktorze, który pokiwał jej dłonią, a nawet się uśmiechnął. - Niech pani sobie, przypomni, czy w tym czasie wydarzyło się coś jeszcze?
- Nie - zmarszczyła czoło - nic, wszedł do środka i zniknął.
- Był sam? - zadawał rutynowe pytania.
- Tak, na pewno.
- A pani?
Popatrzyła, nie rozumiejąc. Zawadzki skonstatował, że ma ładne oczy, duże, ciemne, trochę sarnie.
- Czy pani była sama?
- Tak, oczywiście... chociaż - zawahała się - tak, przypominam sobie, jak ten sztuczny doktor - znów uniosła oczy - bo on nie był prawdziwy, prawda? - zatrzepotała powiekami.
- Nie był siostro? - może jednak była warta więcej niż pomyślał przy wstępnym oszacowaniu.
- Więc jak on wchodził, to była ze mną salowa Rydz, dzwonił jej mąż, taki straszny pijaczyna, pewnie chciał pieniędzy.
Zawadzki zrobił się czujny.
- Kiedy zadzwonił? Przed wejściem tego sztucznego, jak pani mówi, doktora czy później?
- Chyba przed, tak, Rydzowa była już w dyżurce, gdy ten przyszedł.
- Długo rozmawiała?
- Nie, z minutę.
- Zawołać salową! – rozkazał Lewickiemu - a siostra jest wolna, spojrzał na zegarek - no tak, już ciemno, odwieziemy panią radiowozem, proszę poczekać na korytarzu.
Rydzowa miała czterdzieści albo pięćdziesiąt lat, pięć zębów, lekki garb i twarz zdeformowaną przez mężowe pięści.
- Zna pani tego człowieka - Zawadzki rzucił na stół fotografie Wirskiego z charakteryzacją i beż.
Oglądała je uważnie, przysuwała blisko do twarzy, pewnie też niedowidziała.
- Nie, nigdy go nie widziałam.
- A ja mówię, że tak - podskoczył na krześle i huknął otwartą dłonią w blat stołu. - I to tu, w tym szpitalu.
- Wszelki duch, kiedy - przeżegnała się.
- Nie módl mi się tu kobieto, tylko mów prawdę, bo cię przymkniemy, a tam przez pięć lat ani kieliszeczka - bił bez pardonu w jej słabe punkty - stary puści cię w tym czasie kantem albo zapije się na śmierć... No, jak będzie?
- Kiedy ja nic, naprawdę, bo ja...
Od chwili gdy weszła, wiedział, że nie ma czystego sumienia. Była zbyt wystraszona, niepewna. Starała się kontrolować własne słowa, co u ludzi jej pokroju raczej się nie zdarza.
- Wierzy pani w Boga? - zmienił ton i metodę.
- No pewnie, jak można nie wierzyć - mówiła chrypliwym, wręcz zgrzytającym głosem.
- A ten człowiek - dotknął palcem zdjęcia - ten człowiek ukradł z Jasnej Góry cudowny obraz Matki Boskiej...
- O Jezu - jęknęła, żegnając się pośpiesznie.
- Tak Rydzowa, a pani osłania go. Czy takie świętokradztwo Bóg może przebaczyć?
Bawiła się palcami, wydrapując paznokciami jednej ręki bród spod paznokci drugiej. Milczała.
- No, pytam o coś? Czy Bóg przebaczy taki straszny grzech? My zamkniemy panią na parę lat, a co będzie po śmierci? - Zawadzki przymrużył oczy, już nie był dobrodusznym cherubinem, lecz żmiją hipnotyzującą ofiarę. Salowa nie odważyła się unieść wzroku.
- No dobrze - wychrypiała - powiem wszystko, jak na spowiedzi.
- Słucham - nie przestawał jej obserwować.
- To było gdzieś tak za pierwszej „Solidarności”, przyszli do mnie tacy dwaj i mówili, że są z rządu albo i partii,
- Nieważne, proszę dalej - spojrzał na zegarek, było już wpół do dziesiątej.
- No, a my nie mieliśmy pieniędzy, ani grosza, mieszkanie niezapłacone od pół roku, światło też... nic. A oni mówią, że jak do władzy przyjdzie „Solidarność”, to rachunek przyniesie, a jak nie zapłacimy, to nas z domu wyrzuci. Przestraszyłam się, ale ci mówią, że mogą pomóc, pieniądze nawet jakieś dadzą, długi zapłacą i w ogóle pomogą... ma się rozumieć, jak ja im pomogę.
- Tak, niech pani mówi śmiało, może nikt prócz mnie nie dowie się o tym - znów był sympatyczny.
- No, to chcieli żebym patrzyła, co się dzieje w szpitalu, jak ta „Solidarność” tu działa, jakich chorych, a raczej pobitych tu przywożą, co gadają o partii. Potem był stan wojenny i to samo chcieli, jakem im powiedziała, że jeden taki, co chyba z więzienia uciekł jest u nas, to panie trzy tysiące dali - uśmiechnęła się - wtedy to był pieniądz, teraz chleba się nie kupi.
- Takie czasy - przytaknął, starał się jej nie spłoszyć.
- A potem, jak ten Mazowiecki nastał, to już nie kazali nic robić, ino czekać. Czasem dzwonili telefonem, pytali o coś albo o doktora jakiegoś, no tom mówiła. A w ten dzień, co tego tu - przysunęła rozrzucone na stole zdjęcia do siebie - znaleźli w piwnicy, też zadzwonili. Kazali patrzeć jak wchodzi do szpitala i iść za nim, zobaczyć gdzie się schowa i powiedzieć im.
- Jak? Komu?
- No, przez telefon. Poszłam za tym siwym, zobaczyłam, że się w składzie waty położył, zadzwoniłam no i już. Niech mi pan Bóg wybaczy.
- Do kogo pani dzwoniła?
- Nie wiem... dali numer, kazali zapisać, zadzwonić i kartkę spalić
- I spaliła pani.
- No...
- Co to był za numer?
- Oj, ja nie mam pamięci do takich rzeczy, w ogóle nie mam pamięci, czasem nawet zapominam, co mam kupić...
Nie miał złudzeń, że Rydzowej uda się odtworzyć numer, pod który telefonowała pewnie niejeden raz w życiu. Odesłał ją do pracy, zapewnił, że Bóg jej przebaczy, a co do sprawiedliwości ziemskiej, to może też nie będzie najgorzej.
- Proszę kontynuować przesłuchania - rzucił do porucznika Lewickiego, który flirtował na korytarzu z pielęgniarką. Pobiegł do samochodu.
*
A jednak ten obraz miał coś w sobie. Krążyli wokół niego, stawiali kolejno pod każdą ze ścian, podchodzili bliżej, oglądali w półmroku, przy zapalonej lampie dyndającej u sufitu i w blasku reflektorów samochodu. Mijały minuty, a oni wciąż nie mogli zdecydować się na wyjście.
- Właściwie mógłbyś go zabrać dziś - Witwicki nie bardzo wiedział jak zagadać, milczeli od momentu zaryglowania drzwi.
- Niby tak - Majski stał z rękami w kieszeni o krok od ikony - ale jest ciemno, mógłbym go uszkodzić - łgał, a właściwie zabezpieczał sobie „tyły”. Przecież Organizacja, Bałow czy ktokolwiek, komu zostanie zlecone poszukiwanie obrazu, prędzej czy później dopadnie Witwickiego. Jak go przycisną, wyśpiewa wszystko. Także to, że przed wywiezieniem ikony pułkownik Majski bardzo się troszczył o jej zabezpieczenie. Z całą więc pewnością nie zamierzał jej zniszczyć. - Jakby nie było, to cenny zabytek.
- Ale kiedy tu szliśmy, było jeszcze jasno.
Rzeczywiście. Już dawno mógł zrobić co trzeba i wrócić ze spokojną głową na wieczorny seans telewizji. Dopadło go jednak jakieś otępienie, wmówił sobie, że dziś tego zrobić nie można i nawet do głowy mu nie przyszło, by zastanowić się, dlaczego zwleka. „Daję ci jedną noc więcej - spojrzał na obraz oparty teraz o maskę samochodu. - Wiedz, jaki jestem hojny”. Uśmiechnął się do przewrotnej myśli. Madonna patrzyła w dal,
w jakieś miejsce za jego plecami, za ścianą garażu, nie dostrzegała przeszkód, przenikała przez nie wzrokiem, jakby ich nie było. Żachnął się, postawił obraz do góry nogami. „I co teraz? Co mi zrobisz?”
Kiedy po dwóch godzinach wyszli z garażu, za płotem, w ogródku i na ulicy znajdowali się już prócz trzech wywiadowców ludzie z brygady antyterrorystycznej oraz Rozner i Zawadzki.
*
Generał Bałow zakończył dzień w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Miał przed sobą dobę wypoczynku, niedzielę pozostawił ulicznym harcownikom. Wszystko szło jak trzeba, pozycja prezydenta i rządu ZSRR została osłabiona, rozgrzane tłumy życzliwymi pomrukami przyjmowały rzucane tu i ówdzie sugestie o potrzebie rządów silnej ręki, które upomną się o podeptaną godność i wolność Rosji.
„Prawdę mówiąc - usiadł przy kominku, okrył nogi pledem i jak co tydzień spisywał przeżyte wrażenia - w tej chwili zjednoczył się cały naród, komuniści, nacjonaliści, populiści, młodzież, emeryci, liderzy ugrupowań formalnych i nieformalnych, którzy jak zawsze na zakrętach historii wierzą, że los wskaże palcem właśnie na nich. Ale nie ma żadnego losu, jest mózg człowieka i jego wola. Gdy zwyciężymy, drogi dziś zjednoczonych a tek przecież różnych sił rozejdą się. Zwiedzeni ambicjami politycy zaczną płakać nad rewolucją, która znów pożera swoje
dzieci. Ale nie ma żadnej rewolucji. Jest mózg człowieka i jego wola. Nasz mózg i nasza wola. One doprowadzą nas do władzy, którą ujmiemy mocno, tak by miazmaty słabych mózgów bezwolnej hołoty nie spychały nas dalej na dno...”
*
Kilku mężczyzn w czarnych kombinezonach przemknęło przez furtkę, dwóch stanęło przy drzwiach domu, dwóch pobiegło na zaplecze, reszta skierowała się do garażu. Poruszali się jak koty, bezszelestnie, zwinnie, pewnie. Skrzypnęły drzwi garażu, mignęło światełko latarki.
Obraz stał pod ścianą, okrywał go niezbyt dokładnie roboczy fartuch Witwickiego. Mężczyźni zatrzymali się na moment, zrzucili zasłonę, któryś przeżegnał się szybciutko. Potem podnieśli Madonnę i zabrali ze sobą.
*
Witwicki nalał do kieliszków czerwonego wina, podał je żonie i Majskiemu.
- Stuknijmy się za lepsze czasy - trącił się z małżonką, kobietą schludną i elegancką.
- Coś ty Józiu taki dziś nieswój - Witwicka podeszła do Majskiego. - Coś cię gryzie?
- Nie, nie - mówił tonem nieobecnego - zmęczony jestem, głowa mnie boli... No, twoje zdrowie Marysiu - stuknął kieliszkiem.
Trochę zbyt mocno, kilka kropli wina spadło na dywan. Pochylił się, by je zetrzeć.
- Zostaw, samo wyschnie - Witwicka przesunęła nogą po plamie - i nie martw się Józiu tym obrazem.
Skamieniał. Czyżby wiedziała? Spiorunował wzrokiem nie mniej zaskoczonego Witwickiego.
- Tak już musi być - kontynuowała. – Kiedyś wszystkiemu byli winni reakcjoniści, dziś komuniści... wiem, że cię podejrzewają, takich jak ty będą teraz zawsze podejrzewać pierwszych, ale to się skończy.
A więc nie wiedziała, to tylko takie babskie gadanie.
- Na pewno znajdą ten obraz... Mam przeczucie, a ono mnie jeszcze nigdy nie zawiodło... Kobieca intuicja, Józiu - błysnęła oczami. Dobiegała czterdziestki, ale było w niej jeszcze sporo dziewczęcej zalotności.
- A jeśli nie znajdą? - zmęczenie ustąpiło, nabrał nagle ochoty na przekomarzanie. Bo przecież wiadomo, że nie znajdą, bo on, Józef Majski, jedyny człowiek na tym pięciomiliardowym świecie wie! Wie, że nie znajdą. I może na ten temat nawet pożartować.
- To cię zamkną - uśmiechnęła się - a za czterdzieści lat zrehabilitują.
- Jak dożyję.
- Pośmiertnie, głuptasku, pośmiertnie.
Witwicki włączył telewizor.
*
Premier natychmiast powiadomił prymasa o odzyskaniu obrazu. Przez chwilę po drugiej stronie linii telefonicznej trwało milczenie, potem rozległo się ciche westchnienie: „Dzięki ci dobry Boże”. Prymas nie mówił nikomu, ale od dwóch dni dręczyła go myśl, że może przejść do historii jako ten, który nie ustrzegł Matki Boskiej Jasnogórskiej, patronki Polski.
- W tej chwili startuje śmigłowiec - premier podjął rozmowę - przewiezie obraz natychmiast na Jasną Górę. Uprzedziłem generała zakonu. Kancelaria Urzędu Rady Ministrów już wysiała depeszę do UNESCO z prośbą o natychmiastowe przysłanie wiarygodnych ekspertów, mogących potwierdzić autentyczność obrazu.
- Tak, tak, bardzo słusznie, wspaniale - prymas nie mógł się otrząsnąć.
- Transport obrazu okrywamy oczywiście najwyższą tajemnicą, w dalszym ciągu obowiązuje wersja o skradzionej kopii...
- Dziękuję, to bardzo ważne dla autorytetu Kościoła.
- Oczywiście w stosownej chwili, być może już jutro, poinformujemy społeczeństwo o odzyskaniu kopii, ale to zadanie na przyszłość, teraz mam jeszcze jedną prośbę... - premier urwał, wiedział, że prymas jest raczej powolny w działaniu, tymczasem chodziło o pośpiech. Nie mógł w tej rozmowie popełnić błędu.
*
Zawadzki zderzył się w progu z jakimś sierżantem. Żachnął się i bez słowa przeprosin wszedł do pokoju.
- Zdaje się, że mamy jeszcze jeden ślad - oparł się o biurko, przy którym siedział Rozner.
- Może nawet dwa - Rozner studiował uważnie materiał przyniesiony przez sierżanta - to raport o działalności spółki „Polinter”.
Zawadzki pochylił się i zaczął czytać.
- No i co pan na to? - Rozner wyprostował się.
- Niezły kwiatek... wszystko zaczyna się układać - Zawadzki zdał relację z przesłuchania w szpitalu - brakującym ogniwem jest więc osoba, do której telefonowała ta Rydz, a która prawdopodobnie zawiadomiła następnie Marczaka o miejscu pobytu Adama Wirskiego,
- Nie wiemy też, kto telefonował do Rydzowej. Wygląda na to, że był to osobnik śledzący Wirskiego aż pod drzwi szpitala. Dalej nie mógł przeniknąć, więc przekazał go salowej.
- Tak - Zawadzki chodził po pokoju - mamy więc co drugie ogniwo... jak z tego złożyć łańcuch?
*
Śmigłowiec wylądował kilka kilometrów od Częstochowy. Czekała tam niebieska kryta półciężarówka i dwa samochody osobowe, wszystkie na cywilnych numerach. Niewielka kolumna ruszyła w kierunku Jasnej Góry. Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Uprzedzony zawczasu generał paulinów zadbał, by w bazylice i kaplicy nie było nikogo, prócz starych braci, którzy nie bali się już ani krwi, ani milczenia.
Samochody wjechały na teren klasztoru. Czterech mężczyzn zdjęło ostrożnie z ciężarówki obraz i wniosło go do kaplicy. Weszli bocznym wejściem bezpośrednio z terenu klasztoru.
Staruszkowie tymczasem zdjęli z ołtarza kopię i ponieśli ją do skarbca. Generał zakonu pokłonił się prawdziwemu obrazowi. Funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa rozglądali się niepewnie. Pogrążona w ciemności kaplica deprymowała ich, nie bardzo wiedzieli jak się zachować. Stali więc i czekali na polecenia generała. A zakonnik sparaliżowany wzruszeniem nie potrafił oderwać wzroku od zwróconej mu Madonny. Dopiero gdy wrócili staruszkowie, oprzytomniał.
- Postawmy to na razie tu - wskazał w kierunku ołtarza, mocno jednak uszkodzonego. Podważając ciężki obraz napastnicy połamali nie tylko ramę, ale także dębową ścianę.
Oparli obraz o tabernakulum. Dziwnie to wszystko wyglądało. W miejscu gdzie powinna znajdować się święta ikona, ziała ogromna czarna dziura. Metr niżej stał obraz, który pozbawiony ozdób, koron, wotów, onieśmielał skromnością i przypominał o tragedii.
- Uprzedzał mnie ksiądz prymas – przełożony zakonu tłumaczył się bardziej przed samym sobą niż funkcjonariuszami UOP, których te szczegóły nie obchodziły - że jutro będą tu eksperci zagraniczni. Niech Najświętsza Panienka wybaczy nam, że ją tak traktujemy.
Dla bezpieczeństwa zamknęli kratę, przez najbliższe tygodnie, do czasu restauracji ołtarza, nikt prócz zakonników nie przekroczy granicy między prezbiterium i nawą. Dwóch funkcjonariuszy usiadło w ławkach. Odtąd, zgodnie z rozkazem sztabu antykryzysowego, a właściwie na osobiste polecenie premiera, ludzie z brygady antyterrorystycznej mieli dzień i noc strzec cudownego obrazu.
*
Majski skrzywił się szyderczo, słysząc w telewizji zapewnienia prymasa o autentyczności zachowanego w cudowny sposób obrazu. Zapowiedź przyjazdu niezależnych ekspertów UNESCO uznał za kiepski blef. Kilkanaście minut temu oglądał prawdziwy obraz. Ale skoro głowa Kościoła tak bez przerwy kłamie, to musi być z nimi już bardzo źle. Uśmiechnął się do własnych myśli, spojrzał na Witwickiego. Ten patrzył w ekran telewizora z miną pełną pogardy. Gdy wyczuł na sobie wzrok Majskiego, odwrócił się i mrugnął porozumiewawczo.
- Jakie to szczęście - wzdychała Witwicka siedząca między nimi - jednak Bóg opiekuje się naszym narodem... Widzisz Józek - zwróciła się do Majskiego - mówiłam ci, żebyś się nie martwił.
Majski sięgnął po butelkę wina, napełnił kieliszki, uniósł swój na wysokość oczu i patrzył na ekran przez czerwoną, krystalicznie czystą ciecz. „Zgłębiłem prawdę, posiadłem boginię, więc
jestem... bogiem” - myślał obracając w dłoniach pełen kielich.
*
Rozner pozostał w sztabie, Zawadzki dołączył do oddziału otaczającego willę. Ustalił, że Majskiego i Witwickiego wyciągnie z łóżek o drugiej w nocy, po cichu, bez podnoszenia alarmu. Nie można było przecież wykluczyć, że ci co śledzili Wirskiego, obserwowali również pozostałych. Oczywiście jeśli zabójstwo w szpitalu nie było sprawką Majskiego. Mimo wszystko Zawadzki wolał nie ryzykować.
*
Nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, uspokajał oddech, próbował nie myśleć o niczym i liczyć do tysiąca. Bezskutecznie. Zapalił nocną lampkę stojącą na szafce obok kanapy, na której Witwicka zrobiła mu posłanie. Spojrzał na zegarek, dochodziła pierwsza. Ubrał się i po cichu, by nie zbudzić śpiących po sąsiedzku dzieci, przeszedł do przedpokoju. Ostrożnie odsunął zasuwy, wyjrzał na zewnątrz. Było ciemno i dość chłodno. Żadnych gwiazd. Wstrząsnął się z zimna, łyknął powietrza i wyszedł w noc. Nie założył butów, rosa osiadająca na trawniku szybko przesiąknęła przez bambosze. Zatrzęsła nim febra, zacisnął zęby, przycisnął do piersi ramiona. Dygotał tak, że nie mógł
trafić kluczem do zamka. Podparł prawą dłoń kciukiem lewej, ostrożnie przesunął kluczem po metalowej blaszce. Udało się. Wszedł do garażu, zapalił światło. Zawadzki powstrzymał ludzi. Dal Majskiemu czas na obcowanie z grozą. Nie należał do ludzi mściwych, ale zawsze już od dzieciństwa bardziej niż zbrodnia intrygował go los przestępcy po ujęciu i osądzeniu. Kryminały i sensacyjne filmy kończące się sceną aresztowania lub zastrzelenia sprawcy uważał za niedokończone. Bardzo pragnął zobaczyć choć raz dalszą część, czyli bezsilne szamotanie w celi, wyrzuty sumienia, gorycz klęski i skończonego życia. Teraz los powierzył mu rolę reżysera. Wspiął się na skrzynie zwalone pod garażem j przez okienko obserwował jak przerażony Majski miota się od ściany do ściany, jak przerzuca sterty łachów i drew, jak w końcu siada na masce samochodu i gryzie paznokcie. Jak dygocze z zimna i strachu.
*
Majski nawet przez moment nie pomyślał, że ma do czynienia, z polskim kontrwywiadem czy polską policją. Nie rodaków się bał.
Ci, którzy zabili Wirskiego byli jednak szybsi. Dlaczego nie zniszczył obrazu wtedy, dlaczego nie zrobił tego dziś? Niestety, teraz jest już za późno. KGB zaczęło wygrywać, a ta instytucja w takich sytuacjach nigdy nie litowała się nad pokonanymi. Litość to zresztą uczucie bardzo zdradliwe, ten któremu się je okazuje,
zazwyczaj nie czuje wdzięczności, lecz upokorzenie. I jeśli tylko zyska możliwość, to spróbuje się zrewanżować. Po co stwarzać sobie dodatkowe kłopoty. Przegrałeś raz, przegrałeś na zawsze. To bardzo skuteczna zasada.
Majski wiedział, że jest skończony. I bał się końca. Bał się śmierci. No, bo co czeka go po niej? Nic? Ot tak, zakopią go gdzieś w lesie i zupełnie nic? Przed oczami stanęła mu Madonna w granatowym płaszczu, ze szramami na twarzy. Machnął ręką, przegnał widziadło. I nic? Zupełnie nic?
*
Zawadzki podzielił oddział na dwie grupy. Jedna przyczaiła się pod garażem, druga obeszła dom.
Rozpoczęli równocześnie, dokładnie o pierwszej dwadzieścia pięć.
- Ręce go góry, nie ruszaj się - dwaj uzbrojeni w pistolety komandosi otworzyli kopniakami drzwi garażu i skoczyli na zamyślonego Majskiego. Nim zorientował się, że coś się dzieje, leżał już na masce samochodu, twarzą w dół. „A więc tak to wygada - myślał. Był zrezygnowany, pogodzony z losem - wywiozą do lasu i zakopią... Żeby tylko nie męczyli, żeby zastrzelili” - wyobraźnia nieustannie podsuwała mu obraz bicia łopatą po głowie. Wzdrygnął się.
- Cicho - ktoś przyklęknął mu na plecach i założył kajdanki na przeguby wywiniętych do tyłu rak.
Pozostali członkowie oddziału biorący udział w akcji wyjęli szyby w oknie i wśliznęli się do wnętrza domu. Witwicki leżał na brzuchu, prawą ręką obejmował żonę. Dowódca grupy dotknął jego nagich pleców, nacisnął, mocniej, jeszcze mocniej.
- Ccco chcesz? - mruknął przez sen.
- Nie ruszaj się!
Wcisnęli mu knebel w otwarte ze zdumienia i strachu usta. Obezwładnili śpiącą obok kobietę. Przerażeni małżonkowie patrzyli na siebie szeroko rozwartymi, pełnymi zwierzęcego strachu oczami.
- Policja - szepnął dowódca. - Jeśli nie chcecie wystraszyć dzieci, zachowajcie spokój. Pan idzie z nami, pani może zostać. Zabraniamy jednak opuszczania domu, teren jest pod obserwacją. No już! – wyrzucił Witwickiego z łóżka.
*
Do świadomości Majskiego zaczęły powoli docierać strzępy słów i obrazów. Rozpoznał Zawadzkiego. Czy on też? Kto by przypuszczał. No tak, ale to KGB, a oni są wszędzie.
Przy wejściu do garażu zakotłowało się. Majski kątem oka dostrzegł kilku umundurowanych mężczyzn popychających skutego kajdanami Witwickiego. „Nawet nie dali mu się ubrać” skonstatował przytomnie. Jego mózg zaczynał powoli budzić się z odrętwienia. Witwicki miał na sobie spodnie od pidżamy i marynarkę narzuconą na nagie ramiona. Drżał z zimna.
- Zabieramy ich - rozkazał Zawadzki.
Wyszli w ciemność, z przodu dwóch komandosów, za nimi Witwicki, znów dwóch uzbrojonych ludzi, Majski, dwóch strażników, Zawadzki, dowódca grupy antyterrorystycznej... Minęli trawnik przed domem, któryś z żołnierzy otworzył furtkę prowadzącą na ulicę... I wtedy padł pierwszy strzał, głuche, spotęgowane przez nocną ciszę uderzenie. Witwicki wyprostował się jak bokser trafiony w podbródek wyrzucił głowę mocno do tyłu i upadł na ziemię. Dwaj żołnierze tygrysim skokiem rzucili się na Majskiego. Byli szybsi niż druga kula.
- Tam - ryknął dowódca.
Komandosi przebiegli przez drogę, wpadli w zarośla po drugiej stronie. Posuwali się cicho, niczym myśliwi osaczający zwierzynę. Ale zwierzyny już nie było.
Zawadzki pochylił się nad pojmanymi przed chwilą przestępcami. Witwicki nie żył, kula trafiła go w skroń tuż za oczodołem i przez dziurę po drugiej stronie głowy wypchnęła na zewnątrz galaretowaty mózg.
Majski przeżył dzięki refleksowi komandosów, został tylko lekko draśnięty w szyję, nawet zbytnio nie krwawił.
Ale kto strzelał? Zawadzki kręcił nerwowo głową.
Pułkownik Majski był spokojny - on wiedział. I żałował, że drugi strzał był niecelny.
DZIEŃ DZIESIĄTY
niedziela
- Nie będziemy czekać, znajdzie nas - Rozner był podniecony jak narkoman po zastrzyku. Nie spał prawie od tygodnia, a mimo to nie czuł zmęczenia - no już, pakujemy się.
Konfrontacja dwóch list, wykazu osób z którymi kontaktowali się Majski i Wirski oraz spisu pracowników „Polinteru” dała niewiarygodne wyniki.
Dochodziła druga, gdy zbiegli do samochodu.
- Powiedz prokuratorowi, że jadę na Mokotów, tu masz adres - dopadł zaskoczonego wartownika. - Jest wojna, nie mamy czasu!
Noc była ciemna, gęsta od wilgoci. Warszawa odsypiała weekend, na ulicach nie było nikogo, nawet taksówkarzy i pijaków. Rozdzielili się. Grupa kierowana przez porucznika Regulskiego miała powyłapywać płotki, grubsze ryby Rozner zostawił dla siebie. Wjechali w przytulne uliczki Mokotowa. Dwa samochody osobowe i nysa z zakratowanymi oknami przemykały niezauważone wśród kamienic, za których obskurnymi fasadami kryły się luksusowe mieszkania dawnych prominentów. Wielu z
nich, pozbawionych już funkcji i pieniędzy, miało coraz większe trudności z utrzymaniem metrażu. Nowa władza jakby specjalnie pod nich ustawiała politykę czynszową, każąc płacić horrendalne sumy za każdy nadliczbowy metr. A oni odchowali już dzieci, urządzili je i zostali sami na tych stu pięćdziesięciu i więcej metrach. Prosili o zniżki, o zrozumienie, wykazywali trudną sytuację materialną, nawet grozili. Na nic, odpowiedź była ciągle ta sama: zamieńcie mieszkanie na mniejsze. „A jakże to tak, pozbyć się dorobku życia? - pytali. - Przecież na trzydziestu metrach, w kuchni bez okien nie da się żyć”. A kiedy pytano ich dlaczego dla ludu, w imieniu którego rządzili, nawet takie lokum było nieosiągalnym marzeniem, krzyczeli o łamaniu zobowiązań, polowaniu na czarownice, ślepej zemście i bolszewickim traktowaniu starych ludzi. Oczywiście nie wszyscy musieli krzyczeć. Ci, którzy zawczasu zorientowali się, że teoria o komunizmie jako ostatecznym celu ludzkości jest stekiem bzdur i zamiast utrwalać stan wojenny wzięli się za utrwalanie własnego bezpieczeństwa, ci świetnie egzystowali na ciepłych posadach w licznych spółkach i w półpaństwowych przedsiębiorstwach. Ludzie nowej władzy urodzili się 13 grudnia 1981 roku, przedtem nie popełniali żadnych win, nawet jeśli gorliwie służyli Gomułkom czy Gierkom. Spółki nomenklaturowe, tępione z całą bezwzględnością przez nową władzę, powstały w 1989 roku. Ale jeśli ktoś założył je wcześniej, mógł spać spokojnie i sycić się nimi do woli. Jednym z takich ludzi był Stanisław Gula, komunista-kapitalista, aktywny do ostatnich dni PZPR, ale jednocześnie
usadowiony już od 1986 roku w raczkującym wówczas „Polinterze”. Właśnie od niego Rozner postanowił zacząć nocne łowy.
Zatrzymali się przed czteropiętrowym blokiem.
- Jestem - nie wiadomo skąd wyskoczył nieduży człowieczek w płaszczu z jasnej gabardyny i w niebieskim kapeluszu.
- Świetnie, panie prokuratorze, jest pan jak błyskawica - Rozner uścisnął dłoń.
Weszli do budynku. Windy nie było, musieli wspiąć się po schodach na drugie piętro. Wyżej, tacy jak Gula nie mieszkali, nadmierny wysiłek mógł bowiem źle wpłynąć na efektywność ich pracy. Niżej było z kolei zbyt niebezpiecznie, wróg klasowy mógł wejść przez okno i okraść obrońcę ludu.
- Ukryjcie się - Rozner wskazał ekipie kąt korytarza. Sam stanął naprzeciw wizjera, przybrał możliwie najsympatyczniejszą minę, musiał jakoś nakłonić Gulę do otwarcia drzwi, i nacisnął przycisk dzwonka. Cisza. Zadzwonił ponownie. Cisza. Wcisnął przycisk i przytrzymał go przez dobrą minutę. Gdyby ktoś był w mieszkaniu, musiałby zareagować.
Rozner przytknął ucho do drzwi. Absolutna cisza, żadnego szmeru. Czyżby...?
- Panie prokuratorze, proszę o nakaz rewizji i pozwolenie wejścia do mieszkania pod nieobecność właściciela.
- Oczywiście - mężczyzna w niebieskim kapeluszu, jeden z tych, którym udało się przejść szczęśliwie przez weryfikację prokuratorów, odpokutowywał przeszłość niezwykłą gorliwością. Otworzył teraz neseser i wyjął przygotowane zawczasu dokumenty. Wpisał tylko datę i złożył podpis.
Trzy solidne zamki trochę odstraszały. Rozner zastanawiał się czy prościej będzie wyważyć drzwi. Ale nim podjął decyzję, specjalista od ślusarki oznajmił, że z trzech zamknięty jest tylko jeden zamek. Uporał się z nim bardzo szybko.
Rozner wszedł pierwszy. Ostrożnie pchnął drzwi. W głębi mieszkania paliło się światło, żółta poświata sączyła się przez szparę w wielkich, rozsuwanych wrotach, zastępujących ścianę. Podeszli do nich. Rozner stanął przy prawym skrzydle, jeden z policjantów przy lewym. Pociągnęli równocześnie i niemal wskoczyli do pokoju. Nie było nikogo. Przewrócona lampa leżała na biurku, obok niej porozrzucane papiery.
- Dalej -: rozkazał Rozner.
Następnym pomieszczeniem była sypialnia. Też pusta. Skłębiona pościel świadczyła, że mieszkańcy położyli się tej nocy spać, ale zostali zerwani z łóżek. Pootwierane drzwi szafy, bałagan, przewrócona lampa dowodziły, że robili to w dużym pośpiechu.
- Ktoś ich ostrzegł - mruknął prokurator.
- Zostawcie to - Rozner znów pracował niezwykle intensywnie. - Szybko, za mną, biegiem - wrzasnął do policjantów buszujących po mieszkaniu.
*
Wystarczył kwadrans, by znaleźli się w domu należącym do Roberta Wójcika, byłego agenta SB w ministerstwie przemysłu, obecnie głównego specjalisty w dziale spedycji zagranicznej „Polinteru”. Zostali porozrzucaną w nieładzie pościel, otwartą szafę, światło w łazience.
*
Ostatnia na liście Roznera była Barbara Zychowicz, sekretarka Guli, była agentka SB w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Dostęp do archiwów MSW był równoznaczny z dostępem do składu śmiercionośnej broni. Jeden dzień wystarczył, by ludzie Zawadzkiego zdemaskowali, a więc skazali na cywilną śmierć kilkanaście szanowanych, powszechnie cenionych osób. A na regałach stały przecież tysiące teczek. Po drugim dzwonku za drzwiami domu Zychowiczów rozległo się człapanie.
- No, chociaż tę jedną - syknął Rozner.
- Słucham pana - w progu chwiał się mężczyzna w pasiastej pidżamie, zionący alkoholem, nieświeży, rozczochrany. - Czym mogę służyć - wydaj usta, jakby miał za moment zwymiotować.
Cofnęli się.
- Proszę się nie bać - mamrotał - ja rzygam tylko wtedy, kiedy chcę... Na razie nie mam ochoty... Z kim mam przyjemność?
- Rozner, policja. Chcę rozmawiać z panią Zychowicz - musiał być grzeczny, by nie sprowokować pijaka. - Nie ma - znów wydaj usta.
- Kogo nie ma?
- Barbary Zychowicz, mojej żony.
- A gdzie jest?
- Nie wiem... był telefon... ubrała się i poszła... Pewnie do pracy, puszcza się tam z takim obleśnym grubasem... Paskudny typ, na samą myśl chce mi się rz...
Rozner zdążył odskoczyć.
Na wszelki wypadek sprawdzili mieszkanie. Wyglądało, że pijany właściciel mówił prawdę.
- A pan czym się zajmuje? - Rozner zastanawiał się, czy facet gra, czy rzeczywiście jest durniem.
- Jestem artystą... plastykiem... maluję i sprzedaję... konie, tylko konie... Byłeś pan na Starym Mieście. Tam pracuję.
- Szkoda czasu, porozmawiamy, jak pan wytrzeźwieje.
- O to może potrwać... miesiąc na przykład... ale miło mi było - czknął. - Może pan wpadnie jutro, strzelimy lufkę - przesunął kantem dłoni po szyi, w geście oznaczającym chęć wypicia.
- Powiedziałem, jak pan wytrzeźwieje.
A więc ktoś' znał każdy szczegół akcji i uprzedzał działania prowadzących dochodzenie. Ktoś znakomicie poinformowany, wiedzący o obławie na Majskiego i Witwickiego, znający plany aresztowania Guli, Wójcika, Zychowicz. Kto?
*
Ministrowie obrony i spraw wewnętrznych zarządzili natychmiastową blokadę dróg i wzmocnienie posterunków granicznych. W kraj poszły rysopisy poszukiwanych. Grupa porucznika Regulskiego w przeciwieństwie do ekipy Roznera schwytała niemal wszystkich figurujących na jej liście. Ale były to postacie drugorzędne, łącznicy niewiedzący, co przewożą, drobni podsłuchiwacze i fotografowie. Otrzymywali polecenie i wykonywali je, nie zastanawiając się nawet nad tym, co robią, dla kogo i po co.
*
O wpół do piątej Rozner zatelefonował do premiera.
- To bardzo ważne - nie uznał za stosowne przepraszać za zbudzenie w środku nocy. – Jesteśmy już blisko. Potrzebna jest jednak pomoc.
- Słucham, kto mówi - premier dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że trzyma w ręce słuchawkę. Położył się do łóżka niespełna dwie godziny temu, miał wrażenie, że dopiero zasnął.
- Panie premierze!!! - wybuchnął Rozner.
- Rozumiem kapitanie - starał się załagodzić wrażenie. - Mam potworne trzaski w słuchawce, proszę mówić wolniej, najlepiej od początku.
Rozner powtórzył wyrecytowane przed minutą zdanie.
- Co się stało?
- To nie jest rozmowa na telefon, zwłaszcza że dzwonię z automatu. Proszę o jak najszybsze zwołanie posiedzenia sztabu. - Teraz, w nocy?
- Tak, panie premierze. Teraz albo już nigdy... wśród nas jest, a właściwie był zdrajca...
- Rozumiem - otrzeźwiał. - Będę gotów o wpół do szóstej.
- Nie można wcześniej? Ministrowie Pankiewicz i Stroński już pracują. Pozostali to wojskowi i policjanci, niech poczują smak służby.
- Dobrze, o piątej - wydało mu się, że jeśli wcześniej rozpocznie posiedzenie, wcześniej je zakończy i będzie mógł wrócić do łóżka. Oczywiście było to złudzenie, gdy wstanie nie położy się do późnego wieczora.
- Doskonale... i dziękuję.
Rozner pomaszerował zmęczony. Powietrze, wilgotne i ciężkie jeszcze dwie godziny temu, teraz nabierało ostrości. Trzeźwiło chłodem i przejrzystością.
Premier tymczasem wezwał służbowy samochód i czekając na jego przyjazd wtulił głowę w poduszkę. „Jeszcze minutę - myślał - nie będę czekał przecież pod domem... jeszcze minutę”. Z półsnu wyrwał go klakson. Zeskoczył z łóżka, zajrzał do sypialni żony i nie budząc posłał jej z daleka całusa, po czym zszedł na palcach do drzwi na parterze.
*
Mężczyzna w samochodzie pocił się, otwierał ciągle na nowo dawno już rozpięty kołnierzyk koszuli. Stała przed nim tylko jedna ciężarówka „Sowtransawto”, wracająca z Polski, ale i tego
było mu za dużo. Wyszedł z wozu.
- O, witam panie dyrektorze - sierżant posterunku straży granicznej w Terespolu nad Bugiem miał dobrą pamięć do twarzy i nazwisk. Zwłaszcza tych, które często pojawiały się na przejściu. A dyrektor Stanisław Gula bawił tu przynajmniej dwa razy w miesiącu. „Polinter” prowadził interesy nie tylko w Moskwie, ale także na Ukrainie i Białorusi, zwłaszcza w rejonach przygranicznych.
- Sekundeczkę - krzyknął strażnik - tylko odprawię tego tam czorta - machnął ręką w kierunku ciężarówki.
- No dobrze - Gula wrócił i usiadł za kierownicą. Spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia piętnaście. I po co się denerwował. Przecież w Warszawie nie zaczną łapanki przed siódmą, muszą przestrzegać tego ich prawa - prokurator, nakazy, zezwolenia. Niech przestrzegają, najważniejsze, że on będzie już daleko. Mógł co prawda zabrać ze sobą coś więcej niż pieniądze i biżuterię. Tu w Terespolu znają go, nie będą kontrolować, a tam w Brześciu przejmą go już tacy, przed którymi pogranicznicy stają na baczność bez komendy.
- Zaraz pojedziemy - odwrócił się do przysypiającej na tylnym siedzeniu żony.
- No tak, ale Stasiu, po co tak nagle, w środku nocy, może byś zmienił pracę...
- Wiesz, to nie jest zły pomysł... Chyba to zrobię - podrapał ją pieszczotliwie po głowie.
W tej samej chwili w strażnicy włączył się teleks i telefax. Warszawa przekazywała rysopis, dane personalne i portrety
poszukiwanych. Kiedy przywołano sierżanta, ten nie musiał nawet czytać depeszy, wystarczył rzut oka na zreprodukowane zdjęcie. „Coś takiego - pokręcił głową -: niby porządny człowiek, a też złodziej. Trudno, sierżancie czyń swoją powinność”.
- Pan pozwoli, dyrektorze - otworzył drzwi obok kierowcy.
- Nigdy dotąd nie wychodziłem, czy to jakieś nowe przepisy?
- Może niezupełnie nowe, ale...
*
Rozpoczęli od kawy. Pankiewicz i Stroński mogli z powodzeniem stawać do konkursu na największego wymoczka Europy Wschodniej. Pierwszy już z natury blady i wątły, teraz posiniał, zesztywniał, czoło mu się strasznie pomarszczyło, przekrwione oczy niemal zniknęły pod ciężkimi worami. Stroński, mocniejszej budowy, zapadł się w sobie, bufiaste zazwyczaj policzki zwisały jak wysuszone kałduny, siwa grzywa zmierzwiła się i opadła na wpółprzymknięte oczy. Żaden z nich nie przespał w ciągu tygodnia więcej niż dziesięć godzin. Premier jakoś doszedł do siebie i wyglądał naturalnie. Szefowie policji i UOP, przyzwyczajeni do nocnych dyżurów, potrafili łapać ułamki snu podczas dnia i wyglądali zupełnie dobrze. Podobnie generał Wolniak, który niemal tryskał energią:
- No proszę, niech pan zaczyna kapitanie - premier oparł się mocno łokciami o stół. - W końcu to pan nas wezwał.
- Tak, oczywiście - odstawił filiżankę. - Wiedzą już panowie zapewne, że schwytaliśmy pułkownika Majskiego.
Pokiwali głową.
- Niestety drugi z zatrzymanych, niejaki Józef Witwicki został zastrzelony...
Omówił pokrótce przebieg wydarzeń w Aninie.
- ... straciliśmy więc jednego świadka, ale udało się nam pójść dalej. Mamy kilka płotek, mamy także nazwiska inspiratorów - przesunął wzrok po siedzących naprzeciw mężczyznach. Ci poruszyli się niecierpliwie, nikt jednak nie przerwał mu wywodu. - Robert Wójcik, Stanisław Gula...
- Ten Gula? - Wolniak jednak nie wytrzymał. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
- Tak, panie generale... Ten Gula. I nie tylko on. Niestety, nie udało się ich jeszcze schwytać... Ktoś ich uprzedził, ktoś kto wiedział, że aresztowanie Majskiego i Witwickiego pociągnie za sobą lawinę. - Urwał. Sięgnął po drugą filiżankę kawy. - Ale wiem już także kto!
Zrobiło się tak cicho, że słyszeli własne oddechy. Stroński przełykał ślinę i rumienił się, gdyż wydawało mu się, że hałasuje tym nieprzyjemnie.
- Bardzo, bardzo chcielibyśmy tego uniknąć - ciągnął Rozner. - Niestety i tym razem nie udało się... Znów osoba zamieszana w sprawę przeniknęła do grupy ludzi mających ją wyjaśnić... i to do samego jej serca.
- Bardzo zaszkodził? - premier nie krył zdenerwowania, tarmosił mocno już potargane włosy.
- Co za drań! Co za bydlę! - wybuchnął Wolniak.
- Ale kto to taki, kapitanie? - Stroński sprawiał wrażenie przestraszonego.
- Nie będę się oczywiście bawił z panami w zgaduj-zgadulę. To jeden z nas - mimo wypowiedzianych przed chwilą słów jednak się bawił. Zawiesił głos, odczekał kilka chwil. - No, może niezupełnie z nas obecnych tu... W tej chwili człowiek ten znajduje się już pod dobrą opieką w areszcie garnizonowym. Tym człowiekiem jest... kapitan Roman Zawadzki, superagent KGB, osoba oddelegowana do czuwania nad Organizacją bez wchodzenia w nią... Taki anioł stróż, wszystko wiedzący, wszystkich znający i zupełnie niewidzialny...
Patrzyli na Roznera w osłupieniu. Nie mogli uwierzyć. Wreszcie generał Wolniak przerwał milczenie:
- Co za bydlę, i jak to się maskował! Teraz naprawdę zacznę się bać tego KGB.
- Teraz możemy się już nie bać... Nie budziłbym oczywiście panów w środku nocy tylko po to, by poinformować o aresztowaniu...
- Ależ warto było - Wolniak wyraźnie nie panował nad nerwami.
- ...z tym mogłem poczekać do rana - kontynuował niezrażony Rozner. - Na schwytanie Guli, Wójcika, Zychowicz i paru innych potrzebujemy jeszcze kilku godzin, potem ogłosimy w telewizji o ujęciu sprawców, pokażemy ich twarze i wyciszymy nastroje. Niedzielne popołudnie będzie już w Polsce spokojne jak zawsze... Do tego czasu nie powinno się jednak wydarzyć nic, co mogłoby policji utrudnić pogoń za zbrodniarzami albo, co gorsze, podgrzać ponownie nastroje ulicy. Bestia jest już śmiertelnie ranna, ale może jeszcze spróbować kąsać. Bardzo boję się prowokacji. Dlatego proszę o wzmocnienie patroli policyjnych przez wojsko.
- A jeśli właśnie pojawienie się żołnierzy sprowokuje zamieszki - Pankiewicz mrużył nerwowo czerwone jak u królika oczy. Od chwili objęcia ministerstwa prześladowała go wizja nowego stanu wojennego, bał się tego bardziej niż diabła, w którego istnienie wierzył.
- Rozruchy wybuchają zazwyczaj po południu i wieczorem - Rozner dobrze przygotował się do dyskusji. - Rano ludzie nastawieni są bardziej sceptycznie, więcej myślą, zastanawiają się nad tym, co robią... Jeśli zobaczą wzmocnione siły porządkowe, to uodpornią się jeszcze bardziej na argumenty prowokatorów, których zresztą należy stopniowo wyłapywać, ale ostrożnie, by nie wzburzyć zanadto tłumów.
- Kapitan ma rację - Stroński nieoczekiwanie wsparł Roznera. - Woda w kotle musi się najpierw zagotować, zanim rozsadzi go para... Do południa nie będzie ataków na wojsko.
- W miarę możliwości pomożemy w wychwytywaniu najaktywniejszych podżegaczy - Maliński z UOP jak zwykle mówił mało, ale konkretnie.
- Wojsko jest gotowe - Wolniak wyprostował się na krześle, jakby odbierał honory. - Zaraz przygotuję krótki rozkaz, wyjaśnię że to nie nowy stan wojenny lecz profilaktyka. - Tylko ostrożnie ze słowami - Pankiewicz marszczył się, przypominał coraz bardziej podstarzałą królewnę, która po skończonym życiu na nowo przemienia się w żabę.
- Oczywiście. Muszę to jednak przemyśleć spokojnie. Panowie pozwolą, że ich opuszczę - zasalutował premierowi.
- Oczywiście, panie generale - premier był ujęty uczynnością Wolniaka.
- Zatem odmeldowuję się. Jak zawsze wojsko musi naprawić, co inni napsują - spojrzał wymownie na Malińskiego, któremu podlegał Zawadzki, zakręcił się na obcasie i wyszedł.
- I pomyśleć, że kiedyś jako opozycjonista nienawidziłem wojska - westchnął premier.
*
Pół godziny po Guli na przejściu granicznym pojawiły się dwa fiaty z pracownikami „Polinteru”. Sierżant potraktował ich równie uprzejmie jak dyrektora i osobiście odprowadził do strażnicy, gdzie poprosił o podanie dłoni i założył kajdanki.
Z porannego pociągu do Kijowa strażnicy wyprowadzili Barbarę Zychowicz..
Brakowało już tylko Roberta Wójcika. Ale ten nigdy nie parał się polityką, od dziecka pasjonowało go wyłącznie szpiegostwo i dywersja. Kiedy odebrał telefon z ostrzeżeniem, szybko zrozumiał, że to nie przelewki. W przeciwieństwie do Guli nie zlekceważył przeciwnika.
Był pewien, że przy tak poważnej sprawie nikt nie będzie bawił się w prawnicze formalności z zezwoleniem prokuratora czy bez, lecz policja i kontrwywiad rozpoczną bezpardonowe polowanie. Trzeba się było więc nie tylko spieszyć, ale także maskować. Wójcik wysiadł z samochodu kilkaset metrów przed Terespolem, wóz ukrył w krzakach i sam, bez żadnego bagażu, przeprawił się wpław przez straszliwie zimny Bug. O mało nie utonął, gdy wyczołgał się na drugi brzeg był sztywny. Dowlókł się do posterunku pograniczników i zaskrzeczał, gdyż z mówieniem też miał trudności:
- Prowadzić natychmiast do oficera KGB. I dać mi gorącej herbaty z wódką.
*
Cela była zimna, cuchnęła pleśnią i moczem. Zawadzki leżał na wąskiej, twardej jak deska pryczy. Cienki koc, śmierdzący ni to octem, ni środkami dezynfekującymi naciągnął na głowę. Zwinął się w kłębek, odwrócił twarzą do ściany i dokonywał nadludzkich wysiłków, by nie zasnąć. Każde zmrużenie oka groziło śmiertelnym niebezpieczeństwem. Musiał wytrzymać. Co chwilę wysuwał głowę spod koca i spoglądał na zegarek. Minęły dopiero dwie godziny odkąd zamknięto go w celi. Ile jeszcze miał czuwać? Wiedział dobrze, czym może skończyć się zaśnięcie, los Wirskiego był wymownym ostrzeżeniem.
*
Generał Lew Bałow zdenerwował się. Chciał spędzić tę niedzielę w spokoju, pospacerować po pachnącym już wiosną lesie sosnowym, pomyśleć o życiu, popodglądać sarny i zlatujące się powoli ptactwo. Tymczasem nie dano mu się nawet wyspać. Bladym świtem wyrzucił go z łóżka telefon z Moskwy. Dyżurujący w centrali podpułkownik Siewierow, drugoplanowa postać w Organizacji, znająca jedynie drobne szczegóły dotyczące jej działalności, mówił podenerwowanym głosem, że przez granicę Polski przedostał się obywatel Duch, który koniecznie chce się widzieć z towarzyszem Zero.
Duch był oczywiście pseudonimem Roberta Wójcika.
- Rozumiem -: Bałow przerwał monolog Siewierowa. Bał się, by ten nie powiedział zbyt dużo. W tych czasach powszechnego rozpadu nawet KGB nie stanowiło już monolitu, każde lekkomyślnie rzucone słowo mogło skończyć się wyrokiem. - Sprowadźcie go do Moskwy.
- Właśnie odlatuje z Brześcia samolotem trans...
- Dziękuję pułkowniku - rzucił słuchawkę.
Obudził adiutanta i kierowcę. Kazał przygotować herbatę i kanapki. Musiał niestety zrezygnować z planów wypoczynku. Jeśli Polacy nielegalnie przepływają Bug z zachodu na wschód, to musi się u nich dziać coś bardzo złego.
*
Dygotał z zimna. Cienki, sfilcowany i przetarty pled dawał tylko złudzenie, że jest się okrytym. Ale tak miało być, chłód
przeganiał sen, zmuszał do czuwania. Minęła kolejna godzina Przez zakratowane okienko w górnej części celi, niemal tuż pod sufitem, zaczęły przenikać pierwsze smużki szarego światła. Osłaniał się przed nimi kładąc dłonie na zamkniętych oczach. Leżał na wznak. Znieruchomiał. Na korytarzu rozległy się ciche kroki. Tak, nie ulegało wątpliwości, że ktoś szedł. Odwrócił się plecami do drzwi, naciągnął koc.
Zadźwięczały klucze, szczęknął zamek.
- Tam leży - mówił wartownik.
- Dobrze, proszę nas zostawić.
- Tak jest - zameldował półszeptem - panie...
- Ciii, odejdźcie.
Zawadzki nie ruszał się. Skulony czekał. Człowiek, który wszedł do celi, zrobił kilka kroków i zatrzymał się. „Metr od pryczy - myślał Zawadzki - metr, może dwa”. Przybysz chyba szukał czegoś w kieszeniach. „Pięć, cztery, oby się tylko nie spóźnić, trzy, dwa, i nie za wcześnie, raz”.
- Ręce do góry! - zrzucił koc i wymierzył lufę pistoletu w głowę mężczyzny. - Nie ruszaj się! Nie ruszaj! - lewą dłonią wymacał kontakt, wcisnął go i celę zalało jaskrawe światło.
Przybysz oślepiony, zaskoczony, rozkładał ramiona w geście całkowitej bezradności. W prawej dłoni trzymał maleńką strzykawkę. Przesuwał ją powoli między palcami nie spuszczając przy tym wzroku z twarzy Zawadzkiego. Nagle zamachnął się...
Huk w ciasnej celi był potworny, zdawało się, że wali się wszystko wokół. Z roztrzaskanej ręki mężczyzny wypadła zakrwawiona strzykawka.
- Ostrzegałem, panie generale - Zawadzki wstał z pryczy.
- Ty zdrajco - syknął generał Wolniak. - Ty bolszewicki agencie - próbował podnieść krwawiącą obficie rękę. Skrzywił się z bólu.
- Jak znam życie, z tej łapki już nic nie będzie - Zawadzki oparł się o ścianę.
- Nie kpij gadzie! Wiemy o tobie wszystko, Chciałem temu zapobiec, ale niestety będziesz żył. W praworządnym państwie nie ma kary śmierci, nawet dla takich jak ty!
- A pan, w ramach naprawy tej praworządności przyszedł mnie zabić - bawił się pistoletem zabezpieczając i odbezpieczając go na przemian.
- Tak, właśnie tak.
- A może jednak z innego powodu... Założę się, że wiem, co jest w tej strzykawce - do rozmowy włączył się trzeci głos. Wolniak podskoczył.
- To pan kapitanie, no cóż, oddaję się w pańskie ręce... nie zdążyłem i to, to - splunął - będzie żyło.
- Może nawet długo i szczęśliwie - Rozner pochylił się nad strzykawką. - Wpadł pan generale. Nie mieliśmy innego sposobu, by odkryć zdrajcę, musieliśmy uciec się do małej mistyfikacji. Gdyby pan nie przyszedł, byłby pan nadal bezpieczny. Któż ośmieliłby się podnieść rękę na szefa sztabu. Ale pan się przestraszył rzekomego superagenta... Strach jest złym doradcą. Wiem, że to banał, ale banały są zazwyczaj prawdziwe.
- Proszę wezwać lekarza, kapitanie - Wolniak był blady, zaciskał z bólu zęby, patrzył już tylko na pokiereszowaną dłoń.
- Lekarz już idzie.
Po paru chwilach wyczekiwania Rozner niecierpliwie wyjrzał na korytarz, zawołał doktora.
- Już, zaraz - rozległ się cienki, niemal kobiecy głos.
- Bo się wykrwawi!
- Mam tu jeszcze jednego - krzyczał lekarz - ale temu chyba już nic nie pomoże.
Minutę później do celi wszedł niski mężczyzna o olbrzymiej, łysej głowie.
- Przepraszam, ale tam mamy trupa, chyba otruty.
- Cholera! - Rozner tupnął w podłogę. - Mówiłem durniowi, żeby uważał. Co pan mu dał?
- Cukierka - Wolniak wykrzywił usta w ordynarnym grymasie.
- Niedobrze - lekarz nachylił się nad zakrwawioną ręką - kości potrzaskane jak wiórki, może być zakażenie... Trzeba szybko do szpitala. Już pan nie postrzela z tej ręki, generale.
- A nie mówiłem - Zawadzki odbił się od ściany i przeszedł do drzwi.
Wolniak zataczał się, prowizoryczny opatrunek nie powstrzymał krwawienia.
- Szkoda go - Rozner wskazał na rozciągniętego na podłodze żołnierza. - Miał dwadzieścia lat. Całe życie przed sobą.
- Nie żałuje się durniów - jęknął Wolniak.
- Dlatego nie żałuję pana... Nie wiem, czy istnieje jakiś nadagent KGB, ale wiem, że nie jest nim kapitan Zawadzki... Dał
się pan nabrać dokładnie tak samo, jak ten biedny chłopak... I jest pan tak samo skończony.
*
- No to jesteście, towarzyszu, skończeni - Bałow trzymał w ustach długopis i mamrotał niewyraźnie. Przyjął Wójcika w jednej z komend moskiewskiej milicji, nigdy nie wprowadzał podrzędnych agentów do głównej kwatery. Nie poinformował rozmówcy, rzecz jasna, gdzie się znajdują, tak że Wójcik, obserwując ciasne korytarze wymalowane łuszczącą się emalią i ogólne niechlujstwo przekonywał się, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu, że KGB to już też tylko pozór dawnej świetności.
- Nie tylko ja... lecz cala Organizacja w Polsce, operacja „Madonna”, wszystko jest skończone towarzyszu Zero.
- Tak, co do was nie mam najmniejszych wątpliwości, co do reszty - Bałow był podenerwowany, ale zachowywał się jakby nie działo się nic niezwykłego. Cedził słowa powoli, dosadnie. - Organizacja, operacja... chyba nas, towarzyszu Wójcik, nie doceniacie... Właśnie w tej chwili nasz człowiek wyprowadza polskie wojsko na ulice.
- Co?
- Tak, dokładnie to, co słyszycie. Właśnie w tej chwili inni nasi ludzie przygotowują się do ataku na wyprowadzane przez nas patrole wojskowe... Co będzie dalej możecie się domyśleć. - Wspaniałe... jakie wspaniałe - Wójcik zapomniał gdzie jest, jak powinien się zachowywać i dał się ponieść uczuciom.
- Małej wiary jesteście.
- Przepraszam.
- Ale na szczęście są jeszcze ludzie, którym można zaufać, ot choćby generał Wolniak.
- Kto? Generał? Szef sztabu... gdybym wiedział.
- Teraz już wiecie - Bałow wyjął wreszcie długopis z ust. - A nie dziwi was, że tak z wami szczerze rozmawiam?
- Nie, skoro wszystko idzie, jak powinno.
- Małej wiary i małego rozumu... Kim wy jesteście towarzyszu Wójcik, że odkrywamy przed wami karty... Czy to zwyczajne w naszej pracy, nawet jeśli wszystko idzie dobrze?
- Nnnie, myślę że nie - zastanawiał się, ku czemu zmierza siedzący naprzeciw człowiek o wyglądzie dobrodusznego wujaszka Wani i nieruchomych oczach manekina. Może pośle na Krym, tak trochę odpoczynku bardzo by się przydało. Albo przeniesie do pracy w Centrali. To możliwe, stąd ten egzamin, muszą przecież sprawdzić, czy nie jest podwójnym agentem.
- Czy wiecie, dlaczego to robimy?
- Nie - co powiedzieć, by wypaść dobrze, by udowodnić, że nie pracuje dla Polaków.
- To ja wam powiem towarzyszu Wójcik - Bałow nie dał czasu na odpowiedź - bo jesteście skończeni... bo już was nie ma towarzyszu Wójcik... nie ma was!
*
O ósmej piętnaście Rozner i Zawadzki poinformowali premiera o aresztowaniu generała Wolniaka.
- Niewiarygodne, niewiarygodne - kręcił głową.
Obsada stanowisk w armii nastręczała wszystkim postkomunistycznym rządom wiele trudności. Sto procent kadry generalskiej kończyło uczelnie wojskowe w ZSRR. Każdy z absolwentów mógł być równie dobrze najszczerszym patriotą, jak i agentem najciemniejszych sił Rosji. Dla rozwiązanie tego palącego problemu sejm powołał komisję nadzwyczajną, która miała wnikliwie przebadać biografie i przebieg służby najwyższych rangą oficerów. Trochę to przypominało metody bolszewickie, ale jak inaczej walczyć z bolszewikami? Ludzie w wieku poniżej czterdziestu lat odpadli bardzo szybko, byli świeżo upieczonymi absolwentami sowieckich szkół, w Polsce nie zdążyli się jeszcze niczym wykazać, trudno więc było ich ocenić. A nie ma lepszej sytuacji dla agenta, jak niemożność powiedzenia o nim czegokolwiek. Stary, liczący ponad pięćdziesiąt lat, korpus oficerski, odesłano niemal w całości na emeryturę. Uznano go za zdegenerowany w stopniu wykluczającym reedukację. Pozostała grupa czterdziestolatków. Odcięto od niej aktywistów PZPR, dano szansę cichym członkom, w końcu bez przynależności do partii komunistycznej awans w LWP był niemożliwy. Żmudne śledztwo, wywiad środowiskowy, grzebanie w życiorysach wyłoniły kandydatów dających rękojmię służenia Polsce, a nie bratnim potęgom. Jednym z nich, tym najlepszym, był generał dywizji
Witold Wolniak. Miał czterdzieści siedem lat, pochodził z rodziny inteligenckiej o tradycjach AK-owskich, przez całe życie stronił od ideologii, w wojsku koncentrował się wyłącznie na problemach zawodowych. Znakomity fachowiec, matematyk, fizyk, cieszył się powszechną sympatią. Co więcej, ochrzcił swoje dzieci, pozwolił żonie działać w strukturach „Solidarności”, a w czasie stanu wojennego chronił dyskretnie oficerów, których bezpieka, nota bene kierowana przez generała LWP, chciała usunąć z armii. Słowem, kandydat o jakim trudno było nawet marzyć przed przystąpieniem do poszukiwań. Posłowie wchodzący w skład komisji nie spodziewali się, że w korpusie wyższych oficerów znajdą się ludzie tak nieskazitelni.
- Ale skąd panowie wiedzieliście, że to on - premier był zbulwersowany, znów sięgnął po papierosa. - Jak się domyśliliście?
- Nie wiedzieliśmy - Rozner mówił z trudem, gdyż duszone przez tyle dni zmęczenie teraz, gdy organizm zaczynał się odprężać, dawało znać o sobie. - Wiedzieliśmy tylko, że jest przeciek z posiedzeń sztabu... Ja miałem wątpliwości do ministra Strońskiego, kapitan Zawadzki do ministra Pankiewicza... obu nam nie podobał się szef policji... Zresztą sami sobie też nie ufaliśmy.
- A teraz ufacie? - zażartował.
- Jeśli kapitan Zawadzki jest rzeczywiście super-agentem KGB to... - Rozner uśmiechnął się.
- A jeżeli to nie ja, lecz on - Zawadzki z poważną miną spojrzał na Roznera - dziś ten, kto należał do PZPR jest podejrzany za to, że należał, a ten, co nie był związany z komuną za to,
że nie był. Za jego odmową mogło się przecież kryć coś więcej, na przykład chęć inwigilacji dawnej opozycji.
- Albo przewidując rozwój wydarzeń, Centrala moskiewska kazała nam trwać w bezczynności aż do chwili, gdy komuniści oddadzą władzę. Czy ktokolwiek mógł podejrzewać Wolniaka? - Rozner odruchowo sięgnął do papierośnicy premiera. - Naszym moralistom, przepraszam, panie premierze, pana również do nich zaliczam, ciągle się wydaje, że agentem sowieckim jest ten, kto głośno gardłuje za komunizmem, kto zapisuje się do tej, no, SdRP, kto wypisuje głupawe teksty w „Trybunie”. A przecież takie podejście to wierutna bzdura. Agent musi być bardziej papieski niż papież. Ot, taki Wójcik, kapitalista pełną gębą, płatnik milionowych podatków. Albo Wolniak, jedyny sprawiedliwy wśród generałów. Zapewniam, że ci co się przemalowali w dziewięćdziesiątym roku nie są groźni, zrobili to na oczach wszystkich. Znacznie bardziej niebezpieczni są ci, którzy zrobili to wcześniej, zwłaszcza wtedy gdy wydawało się im, że to niegroźne, czyli między sierpniem a grudniem. Niech pan się przyjrzy, panie premierze dziennikarzom, którzy wyrobili sobie nazwiska wypisując peany na cześć Gomułki czy Gierka, a dziś szarżują na czele demokracji. Któż może zgadnąć ile w tym nawoływaniu do radykalizmu jest neofickiej gorliwości, a ile cynicznego prowokowania. A co robią dyrektorzy kłaniający się ludziom „Solidarności” dokładnie tak samo nisko, jak niegdyś komitetom zakładowym PZPR-u, usłużni profesorowie, egzaltowani aktorzy...
- Przecież ja o tym wiem, tylko co zrobić z tymi ludźmi... - premier zasępił się.
- Opowiem historyjkę zupełnie a propos - Zawadzki zdawał się nie widzieć rozterek premiera - otóż daleki kuzyn mojej żony...
- To pan ma żonę? - zdziwił się Rozner.
- Czyżby kontrwywiad o tym nie wiedział? - Zawadzki uśmiechnął się - kapitanie Rozner nie spodziewałem się takiej fuszerki... Ale wracając do rzeczy, otóż ten kuzyn bodaj w siedemdziesiątym ósmym wypłynął jachtem na jakąś wielką „Operation Sail”, zszedł z pokładu w Australii i nie wrócił do, jak to wówczas ładnie mówiono, socjalistycznej ojczyzny... Dopiero w dziewięćdziesiątym roku odważył się odwiedzić rodzinę. Na-kupował gazet, włączył telewizor, radio... Po dwóch dniach podszedł do mnie i pyta; „Romek, tyle u nas gadali, że w Polsce teraz wszystko inaczej, a tu wszędzie ci sami ludzie, ja ich wszystkich znam, a nie byłem w Polsce dwanaście lat Premier tylko inny, a prezydent nawet ten sam mundur co dawniej nosi. Gierka tylko brakuje”.
- Już był - parsknął Rozner - ale się rozszedł. Pół miliona egzemplarzy i jaki szmal na tym zarobił.
- No dobrze - westchnął premier - najważniejsze, że mnie nie pamięta - spojrzał na zegarek. - Cóż panowie, udaremniliście spisek, jakiego chyba dotąd nie znała historia tego kraju.
- A jeśli wykrycie tego spisku było elementem prawdziwego planu, tego, który właśnie realizujemy... Przecież nawet generał. Wolniak, prawdopodobnie bardzo wysoko postawiona figura w KGB, dal się nabrać na bajeczkę o nad-agencie. A więc i on wiedział, że nie wszystko wie, że ktoś może mu nie ufać... - Rozner mówił z takim zacięciem, jakby wierzył w to, że sam jest podwójnym agentem.
- Mimo wszystko wam zaufam, jeszcze tylko wyjaśnijcie, kto strzelał w Aninie.
- Obawiam się - Zawadzki widząc, że premier się śpieszy, podniósł się z krzesła - że sprawców nie znajdziemy. To pewnie płotki, płatni mordercy wykonujący rozkaz Wolniaka lub kogoś, kto śledził Majskiego.
- Niestety, tym razem muszę się zgodzić z kapitanem - Rozner też wstał.
Premier uściskał im dłonie i odprowadził do drzwi.
*
O ósmej czterdzieści radio przerwało program, by przekazać nadzwyczajny komunikat. Lektor czytał: „Dziś w godzinach nocnych i rannych organa policji, Urzędu Ochrony Państwa i kontrwywiadu wojskowego zdemaskowały i aresztowały uczestników oraz organizatorów napadu na klasztor jasnogórski. Dochodzenie trwa nadal, ale prokurator wyraził zgodę na podanie do publicznej wiadomości wymienionych niżej nazwisk. Celem brutalnej prowokacji wymierzonej w najświętsze uczucia religijne narodu polskiego, kosztującej życie kilkudziesięciu niewinnych osób, było sprowokowanie ogólnego chaosu, zamieszek ulicznych, walk bratobójczych i w takiej nadzwyczajnej sytuacji
przejęcie władzy. Dalsze śledztwo oraz wyniki przesłuchań osób zatrzymanych powinny dać odpowiedź na pytanie o powiązania zamachowców z obcymi mocodawcami. Oto lista nazwisk bezpośrednich i pośrednich sprawców zbrodni na Jasnej Górze: Witold Wolniak, generał, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, Stanisław Gula, dyrektor przedsiębiorstwa handlowo-produkcyjnego „Polinter”, były funkcjonariusz KC PZPR, Józef Majski, pułkownik, były szef sekcji specjalnej Służby Bezpieczeństwa, pracownik MSW, Zdzisław Marczak, doktor nauk medycznych, ordynator w klinice Akademii Medycznej w Warszawie, Jerzy Witwicki, pracownik Urzędu Dzielnicowego Warszawa Śródmieście, Adam Wirski, komisarz, pracownik wydziału kryminalnego komendy stołecznej policji państwowej, Horst Brunner, porucznik, obywatel byłej NRD, pracownik byłej tajnej policji państwowej, Kurt Beck, porucznik, obywatel byłej...”
*
Wiadomość o komunikacie nadanym przez polskie radio dopadła generała Bałowa w drodze na nadzwyczajne spotkanie z Rykowem, Łowinem i Zeriuchinem. Zamierzał omówić z nimi możliwość zaognienia sytuacji w Polsce, tak by nawet po częściowym rozbiciu Organizacji, plan został doprowadzony do końca. Obawiał się, że jego ludziom zabraknie jednak sił, by przeciwstawić się jednolitej polityce polskiego rządu, Kościoła i
służb specjalnych. Potrzebny był nowy impuls, który podniesie temperaturę tłumów.
Kiedy moskiewskie radio wymieniło nazwisko Wolniaka, Bałow o mało nie wyleciał przez przednią szybę wołgi. Całą wściekłość wyładował na pedale hamulca.
Ale uspokoił się szybko. Skręcił w uliczkę prowadzącą do domu Łowina, gdzie już czekali na niego.
- Słyszeliście? - zapytał zrzucając w przedpokoju płaszcz.
Pytanie było czysto retoryczne. Ostatnimi ludźmi, którzy mogli nie słyszeć byli ci trzej.
Usiadł przy masywnym, prostokątnym stole. Nalał do szklanki gorącą herbatę z samowara. Długo mieszał cukier.
- Odwołujemy - ni to zapytał, ni to stwierdził.
Odpowiadali po kolei.
- Odwołujemy - powtórzył Rykow.
- Odwołujemy - wycedził Zeriuchin siedzący przy krótszym końcu stołu, na wprost Bałowa.
- Odwołujemy - zgodnie odpowiedział Łowin.
- Czy Grekin w Legnicy jest bezpieczny? - Bałow zachowywał się trochę jak nauczyciel wywołujący uczniów do odpowiedzi! Znał dobrze odpowiedź, ale trochę z obowiązku, trochę dla podkreślenia własnej pozycji zadawał pytania.
- Nie sądzę - generał Łowin z GRU nie - gorzej od Bałowa orientował się w sytuacji wojsk radzieckich ciągle jeszcze stacjonujących w Polsce.
- Zatem odwołujemy?
*
Komunikat powtarzany przez radio co pół godziny zupełnie zmienił nastroje. Ludzie cieszyli się, gratulowali sobie sukcesu. W kościołach odbywały się dziękczynne modły. Zniknął gniew i zapalczywość. Nastała prawdziwa niedziela - dzień odprężenia i radości.
O czternastej w telewizji wystąpił prof. Giuseppe Lugano, jeden z najwybitniejszych historyków sztuki, ekspert UNESCO i Watykanu. Powiedział, że pierwsze oględziny i wstępne testy nie wyczerpują jeszcze wszystkich wątpliwości, ale jest niemal zupełnie pewne, że obraz w kaplicy jasnogórskiej to autentyk. „Będziemy oczywiście prowadzili dalsze ekspertyzy, ale moim zdaniem nie ma żadnych powodów do obaw. Ja osobiście jestem przekonany, że Czarna Madonna, którą oglądałem, jest prawdziwa”.
Potem był film dokumentalny o pracy Urzędu Ochrony Państwa i brygady antyterrorystycznej, mającej pełne ręce roboty od czasu, gdy polskie samoloty zaczęły przewozić radzieckich Żydów do Izraela. „Jak dotychczas - mówił przystojny oficer w panterce - nie przegraliśmy jeszcze ani razu. A udaremniliśmy kilkanaście prób podrzucenia bomb i przemycenia na pokład broni”.
W niedzielne popołudnie ludzie zaczęli rozmawiać o polskich komandosach nie gorszych od amerykańskich czy niemieckich. I byli dumni.
Rozner wrócił do domu około pierwszej w południe, całą resztę dnia przespał. Nie obejrzał filmu, nie słyszał dyskusji. Ale może to i dobrze, nikt przecież nawet słowem nie wspomniał o pracy kontrwywiadu wojskowego.
DZIEŃ JEDENASTY
I NASTĘPNE
W poniedziałek rano przeszukano i opieczętowano pokój, w którym urzędował Majski. Nie znaleziono nic. Wnikliwi czytelnicy mogli nazajutrz znaleźć w „Życiu Warszawy” krótką notkę o zlikwidowaniu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych stanowiska nadinspektora do spraw ruchu drogowego.
*
Rozner osobiście nadzorował rewizję w mieszkaniu Majskiego na Powiślu. Najbardziej zaintrygowała go leżąca na biurku, bardzo podniszczona Droga nadziei. „Czy to możliwe, by Majski pałał aż taką miłością do Wałęsy? - zastanawiał się, wertując książkę. - A może szukał w niej nadziei dla siebie? Przecież Wałęsa też kiedyś nie miał żadnych szans”. O tym że była to książka do szyfrowania tajnych meldunków Rozner nie pomyślał.
W mieszkaniu również nie znaleźli niczego. Zdemontowali urządzenie podsłuchowe, któryś z techników przyniósł taśmę z
nagranymi rozmowami telefonicznymi.
- Nic tam nie ma - tłumaczył, podając kasetę Roznerowi - jeden telefon z miasta odebrała kochanka Majskiego. I jedno wezwanie taksówki zgłaszane też przez tę kobietę.
- Dobrze, zwijajcie interes!
Ekipa podsłuchowa zainstalowała się piętro niżej dopiero przed dwoma dniami. Funkcjonariusz, który rozmawiał z Roznerem klął pod nosem. Samo nagrywanie było nawet przyjemną, lekko emocjonującą pracą, natomiast przenoszenie sprzętu, instalowanie go, dostrajanie kosztowało sporo wysiłku. Z reguły montowano podsłuch na kilka tygodni, czasem miesięcy. A tu dwa dni i koniec.
Rozner wsunął kasetę do magnetofonu: „Cześć skarbie, możesz się zbierać, czekamy” - mówił jakiś męski głos. „Dobrze, tylko zamówię taksówkę” - odpowiadała kobieta, prawdopodobnie kochanka Majskiego. Kilka sekund ciszy i ponownie głos kobiecy: „Halo, radiotaxi... radiotaxi... chciałabym zamówić taksówkę na dwudziestą trzecią piętnaście... tak... na Powiśle, ulica Solec...”
Wyłączył magnetofon. Zwykła dziwka, skończyła z jednym, jechała do następnego.
*
Pułkownik Majski jeszcze w poniedziałek opuścił szpital i trafił do mocno strzeżonego aresztu śledczego przy ulicy Rakowieckiej,
niemal vis a vis jego dawnego miejsca pracy.
- Zawsze tu wracam - mruknął przestępując próg celi. - Widać takie moje przeznaczenie.
Mimo porażki był pełen cichej nadziei. Wierzył, że jego godzina jeszcze wybije. Tylko naiwnym idealistom mogło się wydawać, że komunizm dokonał swego żywota. Tak, rzeczywiście skończył się w Polsce, Czechosłowacji, na Węgrzech, ale to przecież peryferie. Trzon ustroju - olbrzymie obszary ZSRR i Chin wciąż dochowywały wierności ideom Marksa i Lenina. Nadejdzie czas, gdy pień znów zacznie wypuszczać gałązki.
Zawadzki mógł dalej realizować marzenie o podglądaniu ujarzmionego przestępcy. Dobrze wiedział, w czym tkwi siła Majskiego. Dlatego kazał codziennie dostarczać do celi stertę gazet, ale tylko tych, które zawierały informacje o aresztowaniach ludzi Organizacji, rozbijaniu jej struktur, demontowaniu komunizmu w republikach radzieckich i w Jugosławii. Prasa była wolna, jej los zależał wyłącznie od rynku, goniła więc za sensacją. Wszystkie gazety, od skrajnie lewicowych po prawicowe, prześcigały się więc w doniesieniach z frontu walki z systemem, który miał być wieczny. Dzięki temu Zawadzki miał z czego wybierać.
Przez miesiąc Majski budził się o wpół do szóstej, zrywał z pryczy, układał starannie koc i prześcieradło, gimnastykował się. Po śniadaniu siadał na taborecie i tak jak kiedyś w biurze trwał nieruchomo do dziesiątej. O tej porze ruszał na spacer wokół celi, robił kilka przysiadów, przeciągał się i wracał na taboret. Po
południu czytał gazety, a kiedy wzywano go na przesłuchanie, kategorycznie odmawiał składania jakichkolwiek zeznań.
Po miesiącu zabiegi Zawadzkiego zaczęły jednak przynosić pierwsze rezultaty. Wojskowe ruchy i gesty więźnia traciły sprężystość, jego pewność siebie ustępowała miejsca rozdrażnieniu.
*
Był już maj. Jak zwykle obudził się, spojrzał na zegarek, zerknął na kraty w oknie i pomyślał, że przecież nie musi się jeszcze zrywać.
- Nie, nie wolno - powiedział i zwlókł się z pryczy.
Nazajutrz poranne wstawanie przysporzyło mu jeszcze więcej wysiłku. Wreszcie po tygodniu, mimo że wskazówki zegarka wskazywały piątą dwadzieścia dziewięć naciągnął pled na głowę i spał dalej. Uprzedzeni przez Zawadzkiego strażnicy nie zbudzili go w porze przewidzianej przez regulamin więzienia. Czekali, aż sam wstanie. Zrobił to kilka minut po dziesiątej. Natychmiast dostał śniadanie, smaczniejsze niż zazwyczaj.
Następnego dnia wszystko powtórzyło się. Zawadzki obserwował więźnia przez lufcik. Jednak miał w sobie coś z Azjaty sadzącego pod związanym jeńcem ostre pędy bambusa czy instalującego nad jego głową urządzenie, z którego co sekundę kapie kropla wody. Im Majski bardziej się rozleniwiał, tym Zawadzki więcej podrzucał mu gazet. Pułkownik tonął w papierach, coraz
bardziej zdezorientowany, wybity z rytmu, zagubiony.
Kiedy nadeszło, lato był już tylko niechlujnym cywilem, niezorganizowanym, leniwym, takim któremu obca jest nawet myśl o dyscyplinie i musztrze.
W dalszym ciągu odmawiał zeznań, ale robił to już wyłącznie z niechęci do jakiegokolwiek wysiłku. Idea, służba, Organizacja - te pojęcia straciły dla niego sens. Coraz częściej natomiast zaczynał się bać.
Bał się własnych myśli i tego, że resztę życia spędzi w więzieniu. Czym innym jest cierpienie dla idei, a czym innym pozbawione wiary w odkupienie cierpienie cywila.
Zawadzki był usatysfakcjonowany.
*
Marczak siedział naprzeciwko Roznera i kulił się pod jego wzrokiem. Odpowiadał usłużnie na jego pytania. Wiedział niewiele, nie znał nikogo z siatki KGB, nie znał nawet żadnego numeru telefonu. To z nim się kontaktowano, do niego telefonowano.
- Poznałby pan - Roznera coś tknęło i wyjął odruchowo z szuflady kasetę z bezużytecznymi nagraniami podsłuchanych rozmów kochanki Majskiego - tych ludzi po głosie?
- Nie wiem - Marczak wiercił się na taborecie. Nie mógł się uwolnić od wspomnień o koszmarnym dniu, gdy posadzono go na odwróconym stołku. Na samą myśl o tym dostawał wciąż nerwowych drgawek - to było kilka głosów, męskich, kobiecych.
- He?
- Naprawdę trudno powiedzieć, panie kapitanie, tych sprzed lat już zupełnie nie pamiętam, zresztą telefonowali do mnie bardzo rzadko, raz, dwa razy w roku, czasem i przez dwa lata nikt się nie odzywał.
- A to coś panu przypomina? - nie wiedział, dlaczego to robi. Ot tak, instynktownie wsunął kasetę do stojącego na biurku magnetofonu.
Marczak drgnął, wytężył uwagę.
- Proszę jeszcze raz powtórzyć - zwrócił się do Roznera tonem człowieka proszącego o przysługę.
Rozner cofnął taśmę. Zaintrygowała go mina Marczaka. Czyżby...?
- Tak - doktor marszczył czoło - poznaję głos tej kobiety. Mężczyzny nie jestem pewien, za krótko go słychać, ale kobieta... tak, rozmawiałem z nią podczas stanu wojennego i to nawet dość często... Ma głos trajkoczącej idiotki... A ten mężczyzna...
Rozner jeszcze raz cofnął taśmę. „Cześć skarbie, możesz się zbierać, czekamy”.
- Wie pan, kapitanie, głowy sobie uciąć nie dam, ale to chyba ten człowiek kazał mi zabić tego w piwnicy.
- Coś takiego! - Rozner chwycił się za głowę.
Kazał natychmiast odesłać Marczaka do celi i przyprowadzić Majskiego. Ten zdziwił się bardzo, że pytają go o Annę Marię, ale podał jej adres. Nie miało to nic wspólnego ze sprawą, kto chce, niech sobie pobłądzi po ślepych ścieżkach. On, Majski, może nawet pomóc we wskazywaniu błędnych śladów.
*
Salowa Klara Rydz z kliniki na Banacha potwierdziła, że nagrany na taśmie głos mężczyzny może należeć do osobnika, któremu przekazała informacje o miejscu pobytu Adama Wirskiego. Była też pewna, że z kobietą wzywającą taksówkę rozmawiała dwa razy.
- Takie to się pamięta - mówiła - świergotała jak ranny ptaszek
Rozner uświadomił sobie nagle, że kpiarska rozmowa u premiera o superagentach nie była wcale daleka od realiów. Zrozumiał, że schwytanie Majskiego, Guli, Wolniaka i kilkunastu innych mniej ważnych osób było jak podebranie ryb z sieci. Grubych ryb, bardzo cenionych przez rybaka. Ale tylko ryb, siarka i rybak pozostawali wciąż poza jego zasięgiem. Dopiero teraz zaczynał zbliżać się do tych, którzy nadzorowali grabież obrazu z Jasnej Góry i zamieszki w kraju, którzy nie odstępowali ani na krok bezpośrednich wykonawców zbrodni, którzy likwidowali niewygodnych lub niepotrzebnych już świadków w szpitalu, w willi w Aninie...
Musiał działać bardzo ostrożnie, by nie spłoszyć jedynego znanego z imienia i nazwiska oczka w tej sieci - urzędniczki pocztowej Anny Marii Lubicz.
*
Nie wiadomo dlaczego komisje sejmowe opiniujące kandydaturę generała Wolniaka zlekceważyły jego częste kontakty z
pułkownikiem Iwanem Grekinem, szarą eminencją Sztabu Północnej Grupy Wojsk Radzieckich stacjonującego w Legnicy. Być może wynikało to z faktu, że Grekin uchodził za wpływowego przedstawiciela liberalnych kręgów w wojsku, a ponadto jako jeden z nielicznych oficerów radzieckich nie stronił od kontaktów z polskimi politykami, zapewniał ich często o całkowitym poparciu dla idei demokratycznych.
Wystarczyło jednak przyjrzeć się trochę uważniej temu co robił, by zorientować się, że jego działalność nie ogranicza się do urzędowania w sztabie. Polski wywiad, który stawiał dopiero pierwsze kroki w „kontaktach” z Sowietami, zdołał już jednak przeniknąć do legnickiej enklawy. Dzięki temu po kilku tygodniach minister obrony Pankiewicz otrzymał niekwestionowane dowody agenturalnej działalności Grekina i to zakrojonej na bardzo szeroką skalę.
*
Przez tydzień policja i kontrwywiad poszukiwały Anny Lubicz. Wciąż na próżno. Od momentu wyjścia z mieszkania Majskiego przepadła jak kamień w wodę, nie pojawiła się ani w pracy, ani w wynajmowanym mieszkaniu na Żoliborzu. Kierowca taksówki, który wiózł ją z Powiśla zeznał, że wysiadła przed hotelem „Marriott”. Tam ślad się urwał.
*
Majski wybuchnął śmiechem na wieść, że Anna Maria jest agentką sowieckich służb specjalnych. Nie przekonały go żadne argumenty ani zeznania Marczaka, ani jej tajemnicze zniknięcie.
- Przecież ta idiotka nie potrafiła nawet swoich trzech myśli przełożyć na słowa - chichotał.
- Dlaczego trzech? - zdziwił się asystujący przy każdym przesłuchaniu Zawadzki.
- Bo więcej nie zmieściłoby się w jej głowie - zarechotał - miała bardzo mało pojemną główkę w odróżnieniu od... - uśmiechnął się obleśnie.
*
Premier zlecił Ministerstwu Spraw Zagranicznych oraz Ministerstwu Obrony natychmiastowe wystąpienie do władz ZSRR o odwołanie pułkownika Grekina.
- Przecież jego nie ma już dawno w Polsce - ambasador Limonow był bezgranicznie zdumiony niewiedzą ministra Burzyńskiego.
- Dlaczego nie poinformowano nas o odwołaniu? - Burzyński starał się zachować spokój, ale musiał oprzeć dłonie o blat stołu, by powstrzymać ich drżenie. - Dlaczego Rosja ciągle zachowuje się tak, jakby Polska była jej folwarkiem?
- Przecież sami prosiliście nas o pozostawienie naszych wojsk. A jako dyplomata powinien pan wiedzieć, że żadna armia nie konsultuje swych decyzji kadrowych z obcym rządem. To byłby absurd.
Arogancja Limonowa wyprowadziła z równowagi nie tylko Burzyńskiego, ale połowę polskiego rządu. Mimo oporu Pankiewicza gabinet podjął decyzję o żądaniu natychmiastowego wycofania wojsk radzieckich z Polski. Rokowania trwały zaledwie trzy tygodnie. Moskwa przyjęła wszystkie postulaty Warszawy. Sowieci mieli wreszcie wrócić do domu.
- Chociaż jakiś pożytek z tego nieszczęścia - westchną! Zawadzki.
- Jakbym słyszał kanclerza Niemiec - skontrował Rozner.
*
Stanisław Gula nie milczał nawet przez jeden dzień. Już na posterunku granicznym w Terespolu oskarżył się o szpiegostwo i zdradę. Potem ujawnił wszystkie dostępne mu informacje o Organizacji i napadzie na klasztor.
- Błagam, otwórzcie okno - powtarzał co chwilę - i dajcie mi większą celę. Ja nikogo nie skrzywdziłem... byłem szpiegiem, zdrajcą, ale nie zabiłem... Potrzebuję powietrza, duszę się.
Dzięki jego zeznaniom odnaleziono zakonspirowane mieszkanie na Sienkiewicza. Zebrane tam odciski palców skonfrontowano z tymi, jakie znaleziono w warszawskich hotelach. Gula zaklinał się, że w napadzie prócz Niemców brali udział Polacy, Rumuni i Czesi.
Zaczęto od Polaków. Recepcjonistom warszawskich hoteli pokazano zdjęcia kilkunastu zaginionych w ostatnim czasie mężczyzn.Szybko rozpoznali Marka Nowickiego i Józefa Lipka.
Praga, zaniepokojona podobnie jak Warszawa wiadomościami o utworzeniu międzynarodówki byłych agentów tajnych policji, bardzo poważnie potraktowała prośbę o identyfikację przesłanych odcisków. W wyniku bardzo żmudnej pracy ustaliła, że należą one do Jirziego Skoroupy i Petra Pupila, agentów byłej Statnej Bezpecznosti.
Rumuni oświadczyli natomiast, że akta Securitate uległy rozproszeniu i choć bardzo by chcieli, nie potrafią pomóc polskim przyjaciołom.
Premier, cały czas nadzorujący śledztwo, uznał istnienie zbrodniczej międzynarodówki za udowodnione i bardzo niebezpieczne. Zdecydował, że należy o wszystkim powiadomić prezydenta ZSRR.
*
Na przełomie lipca i sierpnia odbył się proces. Do Warszawy ściągnęły tłumy dziennikarzy. Zbytniej sensacji jednak nie było. Wszystkim oskarżonym udowodniono winę, żaden zresztą temu nie zaprzeczał. Generał Wolniak odgrywał rolę niewzruszonego orędownika idei komunizmu i sprawiedliwości społecznej, nie stosował uników, nie oskarżał nikogo prócz siebie, przedstawiał głęboką motywację swego postępowania. Był jeszcze bardziej męski i czysty niż kapitan Piotrowski - zabójca księdza Popiełuszki. Tamten ubrudził sobie ręce krwią ofiary,
Wolniak nikogo nawet nie tknął, pracował wyłącznie głową.
Doktor Marczak opowiadał o szantażu, o pogróżkach KGB wobec jego rodziny. Mówił też coś o torturach w celu wymuszenia zeznań, ale brzmiało to mało przekonująco.
- Ilekroć siadam na desce sedesowej - jęczał - doznaję potwornego bólu, jestem lekarzem i wiem, że tak będzie zawsze.
- Wygląda na to, że wydala pan z siebie jakieś straszne paskudztwo, ale to chyba naturalne w przypadku zdrajcy - zakpił prokurator.
Sędzia przywołał oskarżyciela do porządku. Proces miał się toczyć w atmosferze powagi i poszanowania prawa. Świadectwa ze szpitala, w którym kurowano Marczaka wykazywały jednoznacznie, że tuż po aresztowaniu próbował popełnić samobójstwo, stosując w tym celu specjalnie spreparowany czopek z substancją toksyczną. Nie było powodów do kwestionowania tego orzeczenia. Skład sędziowski odrzucił więc żądanie Marczaka, by wszcząć dochodzenie przeciw przesłuchującym go funkcjonariuszom.
Stanisław Gula nie sprawiał żadnych kłopotów. Odpowiadał usłużnie na wszystkie pytania. Sapał przy tym straszliwie, pocił się i nieustannie rozpinał kołnierzyk koszuli. Zapewniał, że tak naprawdę nigdy nie był komunistą, do partii wstąpił dla kariery, później uległ Majskiemu, który wciągnął go do współpracy z SB, a w końcu Robertowi Wójcikowi pracującemu dla KGB.
- Ale czy ktoś myślał wówczas, że praca dla starszego brata jest zdradą - pytał, łapiąc z coraz większym trudem oddech.
Raz tylko uniósł się honorem i kategorycznie zaprzeczył, jakoby jego nazwisko figurowało pod sporządzonym w Moskwie apelem prawdziwych polskich patriotów o pomoc sowiecką.
- To insynuacja - krzyczał purpurowiejąc – to prowokacja KGB, która osłania prawdziwych autorów... Ja znam te metody.
Majski mówił niewiele, najczęściej ograniczał się do krótkich: tak, nie. Znacznie bardziej niż proces intrygowały go gazety leżące podczas wszystkich posiedzeń sądu na sąsiedniej ławce i to w takiej odległości, że mógł czytać artykuły. Żywiej zareagował tylko raz, gdy prokurator nazwał napad na Jasną Górę bezprzykładnym aktem terroru.
- Czym jest trzydziestu zabitych - mówił - wobec strąconego samolotu albo bomby na dworcu kolejowym, albo podpalonej dyskoteki w Ameryce. Były przykłady dużo gorsze. A gdyby ci ludzie w kościele stali cicho, żyliby do dziś.
- Ta dziewczynka też? - wrzasnął ktoś z ław dla publiczności.
Na sali wrzało. Korzystając z okazji, Majski pochylił się i przebiegł wzrokiem po krótkiej notce z pierwszej strony dziennika „Rzeczpospolita”. Była to informacja o wynikach wyborów w Bułgarii. Partia komunistyczna zdobyła w nich 2,3 procent głosów i nie weszła do parlamentu.
- Czy oskarżony chce jeszcze coś dodać? - zapytał sędzia, gdy udało mu się uspokoić salę.
- Tak - na chwilę zapomniał o nieopuszczającym go od maja zmęczeniu. - Słyszałem tu, że targnęliśmy się na największy skarb narodu, że byliśmy wandalami. Otóż zapewniam wysoki sąd, że w historii niszczono nie takie skarby jak ten, w gruncie rzeczy kiepski obraz...
Tym razem zamieszanie na sali zrobiło się takie, że rozprawę trzeba było odroczyć.
Następnego dnia wszystko wróciło do normy, Majski niczego nie dodawał, przeciw niczemu nie protestował. Powtarzał do znudzenia: tak, tak, nie, nie...
*
Za wielokrotne morderstwo, grabież skarbu kultury narodowej, zdradę, najcięższą zniewagę uczuć religijnych, organizowanie zbrojnego zamachu wymierzonego w konstytucyjny ład państwa i wiele pomniejszych przestępstw Józef Majski został skazany na karę tysiąca stu lat pozbawienia wolności. Zmodyfikowane prawo polskie nie przewidywało już bowiem ani kary śmierci, ani dożywocia, a najwyższy wyrok za pojedyncze przestępstwo nie mógł przekraczać dwudziestu pięciu lat więzienia. Dopuszczalne było jednak, tak jak w USA, sumowanie kar za poszczególne zbrodnie.
Doktor Witold Marczak za dwukrotne morderstwo, szpiegostwo, działalność na rzecz wywiadu obcego państwa, współudział w organizowaniu spisku i inne dostał trzysta dziesięć lat
więzienia. Stanisława Gulę skazano na czterysta dwadzieścia osiem lat. Zdzisław Wolniak został skazany na sto siedemdziesiąt osiem lat Pozostali otrzymali wyroki dające szanse na odzyskanie wolności jeszcze za życia.
Wolniak i Majski zostali oczywiście zdegradowani do stopnia szeregowca. W kilkunastu miastach odbyły się demonstracje szeregowców rezerwistów, domagających się usunięcia złoczyńców z ich szeregów. Interweniowała policja.
Mimo apelacji Sąd Najwyższy utrzymał wyroki w mocy. Jedynie Guli, jak głosiła plotka, z uwagi na silne powiązania starej nomenklatury z nową, złagodzono karę o połowę.
- Zazdroszczę wam - powiedział podczas ostatniego ich spotkania, po wyjściu z rozprawy apelacyjnej, szeregowiec Józef Majski - przed wami już tylko dwieście czternaście, przede mną tysiąc sto. Jak ja to wytrzymam...
- No idziemy - major Zawadzki uśmiechnął się do swoich myśli - ciężko będzie, ale przy pana możliwościach - po raz ostatni pastwił się nad skazańcem.
- Wytrzymam... - Majski złożył „Ekspress Wieczorny” informujący o antykomunistycznych zamieszkach w Korei Północnej - jakoś wytrzymam. W końcu to tylko trochę więcej niż tysiąc lat
*
15 sierpnia pół miliona pielgrzymów zebrało się pod Jasną Górą. Przemierzyli pieszo całą Polskę, by w święto Wniebowzięcia, tu, przed obraz Czarnej Madonny przynieść swe troski i radość. Nikt nie pamiętał już o zastrzelonych w marcu. Nikt nie pamiętał o Agacie. Nikt prócz trojga przytulonych do siebie, skupionych ludzi: mężczyzny o twarzy pooranej pracą i zgryzotą, dziewczynki z długimi, niemodnymi warkoczykami i kobiety o policzkach barwy wosku. Przyszli spod Tarnowa, by modlić się za zamordowaną córkę i siostrę, by dziękować za uratowaną matkę i żonę.
- Tu bije serce narodu - szeptał generał zakonu paulinów do stojącego pod ołtarzem mężczyzny w czarnym garniturze, jednego z wielu, którzy od kilku miesięcy dzień i noc czuwali, by zło się nie powtórzyło. - Słyszy je pan?
- Słyszę - odpowiedział kapitan Rozner.
Przełożony klasztoru osobiście zaprosił kapitana tego dnia na Jasną Górę, by pokazać mu, co naprawdę uratował.
*
Do celi, którą Majski dzielił z trzema terrorystami z jakiejś lewackiej organizacji raz po raz przemycano grypsy. Ale on nie oczekiwał żadnych listów. Przyjaciół nie miał, a rodzina zaszczuta przez sąsiadów zmieniła nazwisko i przeniosła się do Krakowa. Miał spędzić w absolutnej samotności najbliższe tysiąclecie.
A jednak pomylił się. Pod koniec sierpnia i on dostał zrolowany kawałek papieru. Zachodził w głowę, próbując zgadnąć, kto sobie o nim przypomniał. Celowo zwlekał z rozwinięciem rolki. Możliwość była tylko jedna - Organizacja. „Tak - myślał, delektując się niepewnością - pewnie znów się zaczyna coś dziać. Wyciągną mnie chłopcy”.
Dygocącymi palcami rozprostował pasek papieru. „Misiu! Piszę do ciebie z daleka. Wiesz, to strasznie podniecające widzieć, jak szukasz szpiega za oknem i wiedzieć, że masz go w swych ramionach - nagiego i bezbronnego. Są takie chwile, że naprawdę lubię swoją pracę. Ryzyko i ekstaza, cóż za wspaniałe połączenie. Może za tysiąc lat spróbujemy jeszcze raz. Przepraszam, że na ten list nie naklejam znaczka, ale rzuciłam pracę na poczcie. Buźka, mój mały. Anna Maria. Ach, masz pozdrowienia od Lowy B.”
- Dziwka - jęknął i runął na pryczę - dziwka.
*
Uważni obserwatorzy radzieckiej sceny politycznej dostrzegli na niej pewne zmiany. Dowódca XVI Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego generał Rykow został przeniesiony do pilnowania północnych rubieży imperium, gdzieś w okolice Spitsbergenu. Jedna z najbardziej wpływowych postaci w wywiadzie wojskowym generał Łowin zginął w wypadku lotniczym na Kubie. Oficjalną przyczyną katastrofy były zakłócenia łączności spowodowane przez urządzenia zagłuszające amerykańskie programy telewizyjne przeznaczone dla poddanych Fidela Castro. Szczęśliwie natomiast doleciał na placówkę dyplomatyczną w Papui jej nowy sekretarz, były wiceminister spraw zagranicznych Wiaczesław Zeriuchin. W akredytowanym w Moskwie światku dziennikarskim dowcipkowano, że zsyłka do Papuasów jest mimo wszystko przyjemniejsza od zesłania na Syberię. Ale ZSRR był już państwem demokratycznym i zarzucił barbarzyńskie metody karania.
Największą sensacją, choć dostrzeżoną jedynie przez najbystrzejszych sowietologów, była nieoczekiwana dymisja pierwszego zastępcy przewodniczącego KGB generała Lwa Bałowa. Żaden komunikat nie informował o jego dalszych losach. Nam udało się jednak ustalić, że specjalnym rozporządzeniem prezydenta został przeniesiony na nowo utworzone stanowisko nadinspektora ruchu drogowego w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Nie przydzielono mu żadnych obowiązków. Nie chcieli spuszczać go z oczu.
*
- No tak - westchnął Bałow, wchodząc do pokoju, który wyznaczono mu na miejsce urzędowania - jedno biurko, jedna szafa, jedna lampa.
Usiadł na krześle i czekał do dziesiątej, by tak jak to sobie wcześniej zaplanował, wyjść na spacer po korytarzu.
Nowy Jork, Warszawa, grudzień 1989