background image

Tytuł oryginału
To the Stars II, Wheelworld
Harry Harrison 1981 Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991
Redaktor
Jacek Foromański
Opracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja: Radosław Dylis
Wydanie I
PRINTED IN GREAT BRITAIN ISBN 83-85276-59-9

WYGNANIE

Rozdział l

Słońce zaszło przed czterema laty i do tej pory jeszcze nie wzeszło.
Lecz  już  niedługo  słoneczna  tarcza   ponownie   wydźwignie   się  ponad  linię  horyzontu.  W  przeciągu   kilku 
najbliższych   miesięcy   jej   błękitno-białe   promienie   rozżarzą   powierzchnię   planety   w   stopniu 
uniemożliwiającym jakiekolwiek życie.
Na razie jednak w dalszym ciągu panował nie kończący się półmrok, w którego niepewnym świetle obficie 
wzrastały   zmutowane   formy   zboża.   Morze   żółtej   i   zielonej   pszenicy   rozciągało   się   aż   po   horyzont,   we 
wszystkich   kierunkach   -   za   wyjątkiem   jednego.   Od   południa   pola   uprawne   odgrodzone   były   wysokim 
metalowym płotem, za którym znajdowała się już tylko pustynia. Piaszczyste, pozbawione cienia i zdawało 
się,   nieskończone   pustkowie,   stapiające   się   w   oddali   z   cieniem   mrocznego   horyzontu.   Był   to   obszar 
całkowicie   jałowy   i   nigdy  nie   spłukiwany   kroplami   deszczu.   Lecz   nawet   na   tak   niegościnnych   terenach 
zawsze znajdzie się jakaś forma życia, twór, który na piaskach odnajdzie to wszystko, co potrzebne jest do 
przetrwania. Tak było i tym razem.
Spłaszczony   wzgórek   pofałdowanego,   szarego   mięsa   musiał   ważyć   co   najmniej   sześć   ton.   Na   górnej 
powierzchni,   stwora   nie   było   żadnych   widocznych   szczelin   czy   organów,   chociaż   bliższa   obserwacja 
wykazałaby, iż każdy z guzów na grubej skórze był silikonowym otworem, perfekcyjnie przystosowanym do 
absorpcji  promieniowania   z  atmosfery.   Znajdujące   się   pod   każdym   z  nich   komórki   roślinne,   jako   część 
niezwykle   skomplikowanego   związku   symbiotycznego   organizmu   skoczonoga,   przetwarzały   energię   w 
cukier. Powoli, ospale, dzięki ciśnieniu os-motycznemu, pomiędzy ściankami komórek cukier wnikał w głąb 
ciała   stwora.   Tam   był   przetwarzany   na   alkohol   I   magazynowany   w   wakuolach.   Skoczonóg   żerował   na 
bogatych odkrywkach soli miedzi. Wyspecjalizowane komórki wydzielały kwas rozpuszczający sole, które z 
kolei przyswajane były przez organizm.
Bestia nie posiadała mózgu lub podobnego organu, który pozwoliłby jej mierzyć czas. Po prostu istniała. 
Przebywała   tam,   gdzie   znalazła   akurat   pożywienie,   przyswajając   je   bezmyślnie,   niczym   krowa, 
przeżuwająca trawę. Przemieszczała się dopiero wówczas, gdy wszystkie dostępne składniki pokarmowe 
kończyły się.
Tak było w tej właśnie chwili. Chemoreceptory przekazały wiadomość o braku pokarmu i w chwilę później 
tysiące mięśni składających się na niewielkie wypustki skokowe zaczęły się kurczyć. Pobudzone dopływem 
zmagazynowanego  wcześniej  alkoholu mięśnie zareagowały pojedynczym,  gwałtownym  spazmem, który 
pozwolił   ogromnemu,   podobnemu   do   rozłożonego   dywanu   cielsku,   na   przebycie   w   powietrzu   jednym 
skokiem trzydziestu metrów.
Stwór   przeskoczył   płot   ogradzający   jedną   z   farm   i   z   ogłuszającym   łomotem   wylądował   pośród 
dwumetrowych, złotych kłosów. Ponieważ leżący płasko skoczonóg w swym najgrubszym miejscu mierzył 
niewiele więcej ponad metr, był doskonale ukryty przed innym stworem, który sunął wolno w jego kierunku.
Żadne   z   nich   nie   posiadało   mózgu.   Sześciotonowa,   organiczna   bestia   wyposażona   była   jedynie   w 
prymitywne zwoje nerwowe, które nie zmieniły się przez wieki jej istnienia. Zbliżający się metalowy potwór 
ważył   dwadzieścia   siedem   ton,   kontrolowany   był   zaś   przez   nieskomplikowany   komputer,   w   który 
wyposażono go w trakcie budowy. Obydwa stwory miały zmysły - lecz nie były istotami czującymi. Każdy z 
nich był zupełnie nieświadomy obecności drugiego, dopóki się nie zetknęły.
Spotkanie   miało   dramatyczny   przebieg.   Sunący   wolno     kombajn   zbożowy   zbliżał   się   coraz   bardziej, 
brzęcząc i powarkując. Szczękającymi ostrzami wycinał trzydziestometrową ścieżkę wzdłuż nie kończących 
się rzędów kłosów, biegnących równymi szeregami aż po horyzont. Kosił, oddzielając równocześnie dojrzałe 
kłosy od łodyg,  które z  kolei ciął na mniejsze  kawałki i  ciskał do ryczącego  pieca. Powstała na  skutek 
natychmiastowego spalania para wodna wydostawała się białym welonem na zewnątrz wysokiego komina, 
a buchająca spomiędzy szerokich gąsienic sadza znaczyła ślad przejścia pojazdu, opadając powoli czarną, 
gęstą   chmurą.   W   sumie   było   to   bardzo   zmyślne   i   wydajne   urządzenie,   nie   przystosowane   jednak   do 

background image

rozpoznawania ukrytych w polu skoczonogów. Wirujące ostrza wycięły ze stwora dobre dwieście kilo mięsa, 
zanim system alarmowy kombajnu uaktywnił się i zatrzymał pojazd.
System nerwowy zwierzęcia, chociaż prymitywny, zarejestrował jednak fakt, iż dzieje się coś niedobrego. 
Sygnały chemiczne zaktywowały wypustki skokowe i w przeciągu paru minut, nieprawdopodobnie szybko, 
mięśnie skurczyły się i bestia skoczyła ponownie. Nie był to jednak udany skok, jako że niemal cały zapas 
alkoholu wyczerpał się poprzednio. Wystarczyło go jedynie na tyle, by unieść niezgrabne ciało kilka metrów 
w powietrze. Ogromna góra mięsa, przy akompaniamencie zgrzytających blach, wylądowała na szczycie 
kombajnu. Rozdźwięczały się dzwonki alarmowe.
Wszędzie   tam,   gdzie   powłoka   z  galwanizowanego   złota   odgięła   się   lub   odpadła,   skoczonóg   natrafił  na 
warstwę wybornej stali.
Opadł w dół, okrywając sobą całą maszynę. Rozpoczęło się powolne przyswajanie i trawienie.
- Nie bądź głupi! - wykrzyknął Lee Ciou, próbując przebić się poprzez gwar podekscytowanych głosów. - 
Pomyśl o odległościach pomiędzy gwiazdami, zanim zaczniesz gadać o sygnałach radiowych. Oczywiście 
że   bez   problemu   mógłbym   skonstruować   nadajnik.   Mógłbym   też   wysłać   sygnał,   który   zostałby   kiedyś 
odebrany,   może   nawet   na   Ziemi...   Lecz   zanim   dotarłby   na   najbliższą   zamieszkałą   planetę,   upłynęłoby 
dwadzieścia siedem lat. A tam być może wcale by na niego nie czekali...
- Spokój, spokój, spokój - odezwał się Ivan Semenow, przy każdym słowie uderzając młotkiem w stół. -
Musimy zachować porządek. Niech każdy mówi po kolei, byśmy mogli go rozpoznać. Daleko nie zajdziemy, 
dyskutując w taki sposób.
- Nigdy nigdzie nie zajdziemy - wykrzyknął jakiś głos. - To wszystko jest zwykłą stratą czasu!
Odpowiedziały mu głośne gwizdy i tupania, co pociągnęło za sobą grad kolejnych uderzeń młotka. Lampka 
telefonu, umieszczonego tuż obok łokcia Semenowa, rozbłysła nagle. Podniósł słuchawkę, nie przestając 
walić zaciekle młotkiem. Słuchał przez chwilę, potwierdził otrzymanie wiadomości i rozłączył się. Zamiast 
ponownie posłużyć się młotkiem, wykrzyknął jedno tylko słowo:
- Zagrożenie!
Cisza zapadła natychmiast. Semenow skinął głową z aprobatą i już normalnym tonem zapytał:
- Czy jest tutaj Jan Kulozik?
Jan siedział w ostatnich rzędach kopuły i do tej pory nie brał udziału w dyskusji. Zatopiony we własnych 
myślach, ledwie był świadom zgiełku podniesionych głosów i zapadłej nagle ciszy. Słysząc jednak własne 
nazwisko,   wstał.   Był   wysokim   mężczyzną   o   wyraźnie   zarysowanych   mięśniach,   będących   rezultatem 
długotrwałej pracy fizycznej.  Chociaż jego kombinezon poplamiony był smarem, a jeszcze  więcej brudu 
widniało   na   jego   dłoniach   i   twarzy,   to   jednak   na   pierwszy   rzut   oka   widać   było,   iż   nie   jest   zwykłym 
mechanikiem. Sposób, w jaki stał, gotowy do działania, choć równocześnie rozluźniony, czy w jaki patrzył na 
przewodniczącego świadczył o tym dobitniej, niż symbol złotego koła zębatego na kołnierzu.
- Mamy kłopoty na polu Taekenga IV - powiedział krótko Semenow. - Wydaje się, że skoczonóg spotkał się 
z kombajnem i wyłączył go z akcji. Chcą, abyś -tam poleciał natychmiast.
- Zaczekaj na mnie! - wykrzyknął niewielki mężczyzna i zaczął torować sobie łokciami drogę przez tłum, 
śpiesząc w ślad za Janem.
Był to Chun Taekeng. Głowa Rodziny Taekeng. Chociaż stary, pomarszczony i łysy, znany był z tego, że 
niezwykle łatwo wpadał w złość. Tak było i tym razem. Mężczyzn, którzy nie dość szybko schodzili mu z 
drogi, kopał po kostkach lub odpychał bezceremonialnie na bok. Jan nie zwolnił jednak i Chun musiał biec, 
aby dotrzymać mu kroku. Dyszał przy tym i sapał jak stara lokomotywa.
Kopter konserwacyjny stał tuż przed magazynem maszyn. Natychmiast, gdy Chun wdrapał się do środka, 
Jan odpalił turbiny i ustawił skok śmigła.
- Powinniśmy zabić te przeklęte skoczonogi aż do ostatniej sztuki - wysapał, gdy już usadowił się na fotelu 
obok Kulozika.
Jan nie silił się nawet na odpowiedź. Wiedział doskonale, że wysunięta przed chwilą propozycja była nie do 
przyjęcia.   Zignorował   Chuna,   który   mamrotał   coś   do   siebie   ze   złością,   a   sam,   po   wzniesieniu   się   na 
odpowiednią wysokość, otworzył szeroko przepustnicę. Chciał dostać się na miejsce tak szybko, jak to było 
możliwe.   Skoczonogi   potrafią   być   niebezpieczne,   jeżeli   nie   obchodzi   się   z   nimi   umiejętnie.   Większość 
farmerów wiedziała o nich bardzo niewiele.
Przesuwający się pod nimi krajobraz przypominał falujący, żółto-zielony koc. Żniwa były już na ukończeniu. 
Prawie całe zboże zostało zżęte, a unoszące się w górę słupy pary wskazywały miejsca, gdzie jeszcze 
pracowały   kombajny.   Jedynie   niebo   pozostawało   niezmiennie   ogromną   czaszą   nieprawdopodobnej, 
jednostajnej szarości, która rozciągała się nad horyzontem.
"Słońce zaszło cztery lata temu" - pomyślał Jan. Cztery długie, jednostajne lata. Ludzie tutaj wydawali się 
tego nie zauważać, lecz dla niego ten nieprzygnębiający, niezmienny półzmierzch był rzeczą, której czasami 
nie potrafił już znieść. Wówczas sięgał po pigułki.
- Tam, pod nami! - wykrzyknął nagle Chun Taekeng, wskazując na coś kościstym palcem. - Ląduj tutaj.

background image

Jan ponownie zignorował starca. Błyszczący złotem kadłub kombajnu znajdował się tuż pod nimi, skryty w 
połowie przez ogromne cielsko skoczonoga. Jan dostrzegł, że była to duża sztuka. Jakieś sześć, siedem 
ton.
Zazwyczaj jedynie mniejsze okazy zapuszczały się w okolice farm.
Unieruchomiony   kombajn   otaczały   ciężarówki   i   pojazdy   gąsienicowe,   a   chmury   pyłu   wskazywały,   iż 
nadciągało ich jeszcze więcej. Jan krążył powoli nad miejscem wypadku, wywołując przez radio największy 
kopter podnośnikowy na planecie, zwany popularnie Wielkim Hakiem.
Kiedy, nie zważając na protesty Chuna, wylądował wreszcie sto metrów od uszkodzonego kombajnu, mały 
człowieczek  urządził  mu  prawdziwe   piekło. Jan pozostał kompletnie  niewzruszony,  wiedział  bowiem,  że 
gniewu staruszka powinni obawiać się jedynie członkowie Rodziny Taekeng.
Dookoła   kombajnu   zgromadził   się   już   podekscytowany   tłum,   gestykulujący   i   rozprawiający   o   czymś   z 
ożywieniem.   Niektóre   kobiety   miały   w   swoich   wiadrach   butelki   schłodzonego   piwa   i   napełniały   właśnie 
szklanki. Panowała atmosfera karnawału, z radością witano krótką odmianę w monotonnym, pracowitym 
życiu.   Rozentuzjazmowany   tłum   z   uwagą   przyglądał   się   młodemu   mężczyźnie,   który   przytknął   płonącą 
pochodnię do zwisającego z boku maszyny brązowego mięsa. Pod wpływem płomienia skoczonóg zadrżał. 
Wkrótce w powietrzu rozszedł się przykry zapach palonego mięsa.
- Rzuć tę pochodnię i wynoś się stąd - polecił spokojnie Jan.
Mężczyzna   otworzył   głupkowato   usta   i   spojrzał   na   Jana,   ale   nie   odrzucił   pochodni   ani   nie   wykonał 
najmniejszego ruchu. Sprawiał wrażenie opóźnionego w rozwoju. Rodzina Taekengów była bardzo liczna i 
krzyżowała się pomiędzy sobą.
- Chun - wykrzyknął Jan w stronę nadchodzącej właśnie Głowy Rodziny. - Zrób coś z tym głupcem, zanim 
zaczną się kłopoty.
Chun pisnął coś z wściekłością, popierając słowa silnym kopniakiem. Mężczyzna z pochodnią uciekł. Jan, 
przyglądając się tej scenie, wyjął zza pasa parę ciężkich, roboczych rękawic.
- Będę potrzebował pomocy - powiedział. - Przynieście ręczniki i pomóżcie mi podnieść brzegi tego stwora. 
Nie dotykajcie jednak od spodu. Wydziela kwas, który wypaliłby w was dziury na wylot.
Z wysiłkiem podnieśli skraj zwisającego nieruchomo zwierzęcia.  Jan ostrożnie przyjrzał mu się od dołu. 
Mięso było białe i napięte, wilgotne od kwasu. Dostrzegł jedną z wielu wypustek skokowych o rozmiarach 
ludzkiej nogi. Gdy pociągnął za nią, drgnęła i schowała się w pochwie mięśniowej. Mechanik nie ustępował 
jednak i ciągnął dalej. Wkrótce wysunęła się na tyle, że można było wyraźnie dostrzec kierunek zgięcia 
niezgrabnego kolana. Zwolnioną wypustka wolno powróciła do pozycji spoczynkowej...
- W porządku, możecie puścić - cofnął się i narysował na piasku długą linię. Spojrzał na nią krytycznie i 
odwrócił się. - Zabierzcie stąd te ciężarówki - polecił. - Odsuńcie je co najmniej do koptera. Gdyby ta rzecz 
skoczyła,   wylądowałaby   dokładnie   na   nich.   A   po   tym   bezmyślnym   przypaleniu   coś   takiego   może   się 
zdarzyć.
Zapadła chwila konsternacji, lecz minęła szybko, gdy Chun powtórzył rozkaz z całą mocą swego starczego 
autorytetu. Tłum rozpierzchnął się. Jan starł z rękawic ślady śluzu i wspiął się na szczyt kombajnu. Nagle 
uwagę   wszystkich   przykuł   niski,   głuchy   dźwięk,   zwiastujący   przybycie   Wielkiego   Haka.   Olbrzymi   kopter 
zawisł nieruchomo tuż nad uszkodzoną maszyną.
Jan   wyjął   z  kieszeni   bluzy  radio   i   wydał   kilka   krótkich   rozkazów.   W   masywnym   kadłubie   otworzyła   się 
kwadratowa klapa i na stalowej linie zaczęła opadać belka podnośnikowa. Wywołane obrotem potężnych 
rotorów strumienie powietrza uderzały prosto w Jana, który mocował belkę przy pomocy dużych haków do 
boku skoczonoga. Nawet jeżeli stwór czuł przebijające jego ciało ostrza, nie dało się tego zauważyć. Kiedy 
wszystkie haki zostały już zamocowane, Jan machnął ręką i kopter zaczął się wolno unosić.
Kierując  się  wkazówkami  Jana,   pilot  zaczął   wolno   nawijać  linę.  W  miarę  zagłębiania  się  ostrzy,   ciałem 
skoczonoga   zaczęły   wstrząsać   niekontrolowane   spazmy.   Był   to   najniebezpieczniejszy   moment   całej 
operacji. Gdyby stwór skoczył właśnie teraz, z pewnością ściągnąłby kopter na ziemię.
Lecz   już  po   chwili   cały  blok  zaczął   się   podnosić   wyżej,   aż  w   końcu   ściana   białego,   wilgotnego   mięsa 
uniesiona została na dobre dwa metry w powietrze. Jan ponownie dał znak i Wielki Hak powoli odpłynął w 
bok, zsuwając bezwładnego w tej chwili stwora na ziemię. Cała operacja przypominała wywracanie na drugą 
stronę leżącego koca. Skoczonóg łagodnie i bez większych kłopotów dał się odwinąć na drugą stronę, aż w 
końcu leżał rozciągnięty na grzbiecie, eksponując wewnętrzną powierzchnię swego ciała.
Jednak   w   chwilę   później   gładka   powierzchnia   pokryła   się   lasem   bladych   wypustek,   które   jednocześnie 
wystrzeliły w powietrze. Trwały wyprostowane przez kilka sekund, a potem zwiotczały i opadły.
- Jest teraz bezbronny - powiedział Jan. - Nie może się sam odwrócić.
- Więc teraz go zabijemy - uśmiechnął się z satysfakcją Chun.
Jan postarał się odpowiedzieć spokojnie.
- Nie, nie zabijemy. Nie chcesz chyba na swoim polu siedmiu ton gnijącego mięsa? Na razie zostawimy to 
tutaj. Kombajn jest najważniejszy.
Jan wezwał Wielkiego Haka do lądowania i wspólnymi siłami odczepili skoczonoga od belki podnośnikowej.

background image

W kopterze znajdowała się torba węglanu sodowego, na wypadek takich właśnie spotkań z mieszkańcami 
pustyni. Jan ponownie wspiął się na szczyt kombajnu i cisnął parę garści proszku w kałużę kwasu. Na 
zewnątrz nie było widać większych zniszczeń, lecz kłopoty mogły się zacząć, jeżeli okazałoby się, iż kwas 
przedostał się do silnika. Należało natychmiast zdjąć płytę osłonową. Kulozik dostrzegł także, że kilka kół 
zamachowych zostało wyrwanych, a jedna gąsienica spadła z kół prowadzących. Zapowiadała się ciężka 
praca.
Mechanik odsunął kombajn o dwa metry od leżącego stwora, wykorzystując cztery ciężarówki i napęd jednej 
gąsienicy kombajnu. Następnie, pod krytycznym okiem Chun Taekenga, ponownie wezwał Wielkiego Haka i 
manewrując ostrożnie belką podnośnikową, przewrócili skoczonoga grzbietem do góry.
- Zostaw tę bestię tutaj! Zabij ją i zakop! Za chwilę może skoczyć jeszcze raz i pozabijać nas wszystkich!
- Nie zrobi tego - odparł spokojnie Jan. - Może się poruszać w jednym tylko kierunku, a sam widziałeś, w 
którą   stronę   wyprostowały   się   wszystkie   nogi.   Ustawiłem   go   tak,   że   jeżeli   skoczy,   upadnie   prosto   na 
pustynię.
- Nie możesz być tego absolutnie pewien...
- Mogę. I mogę ci też powiedzieć,  że  potrafię  nakierować  tego stwora  tak  dokładnie,  jakbym  mierzył  z 
karabinu. Gdy skoczy, zniknie nam z oczu.
Jakby na potwierdzenie tych słów skoczonóg oderwał się od ziemi. Kompleks chemicznych wyzwalaczy 
zareagował prawidłowo. Kiedy wszystkie wypustki stwora równocześnie uderzyły o ziemię, nastąpił nagły 
wstrząs. Kilka kobiet krzyknęło, a Chun Taekeng głośno sapnął i odsunął się do tyłu.
Olbrzymie cielsko wzbiło się w powietrze, przeskoczyło słupy czujników sensorowych płotu i po opuszczeniu 
pola z łomotem wylądowało na piasku. W niebo wzbiły się chmury szarego płynu.
Jan wyjął z koptera skrzynkę z narzędziami i zadowolony, przystąpił do naprawy. Jednak, gdy ją zakończył 
jego   myśli   natychmiast   wróciły   ku   statkom.   Choć   był   już   zmęczony   bezustannymi   rozważaniami   i 
rozmowami, nie mógł o nich zapomnieć.
Nikt nie mógł.

Rozdział 2
- Nie chce rozmawiać o statkach - powiedziała podniesionym tonem Elżbieta Mahrowa. - To jedyny temat, 
na jaki wszyscy teraz rozprawiają.
Siedziała na ławce sztywno, w sposób przyjęty w miejscach publicznych, jednocześnie przyciskając udo do 
nogi Jana. Poprzez gruby materiał sukienki i własny kombinezon wyraźnie czuł ciepło jej promieniującego 
ciała. Dłonie zacisnął tak mocno, że ścięgna na nadgarstkach wystąpiły niczym postronki. Siedział przy niej 
tak blisko, jak tylko było to możliwe tutaj, na tej planecie. Kątem oka spoglądał na gładką, opaloną skórę 
ramion, na dłonie, opadające aż na plecy czarne włosy, na delikatny zarys jej piersi...
- Statki są niezwykle ważne - powiedział, z trudem odwracając od niej wzrok. - Są już spóźnione o sześć 
tygodni. Dziś wieczorem będziemy musieli coś postanowić. Czy prosiłaś ponownie Hradil o pozwolenie na 
nasz ślub?
- Tak - Elżbieta odwróciła się i ujęła jego dłonie, mimo że przechodzący obok ludzie z łatwością mogli to 
zauważyć.  - Nawet nie chciała mnie słuchać. Mogę poślubić jedynie kogoś, kto jest członkiem Rodziny 
Seme-now lub nie poślubić nikogo. Takie jest prawo.
- Prawo! - parsknął, uwalniając dłonie i odsuwając się od niej, jakby oparzony jej dotykiem. - To nie prawo, a 
zwyczaj, głupi zwyczaj. Zwykły wieśniaczy przesąd. Na planecie wieśniaków, kręcącej się dookoła błękit-no-
białej gwiazdy, która z Ziemi nie jest nawet widoczna! Na Ziemi mógłbym się ożenić, mógłbym mieć rodzinę.
- Ale nie jesteś na Ziemi - powiedziała tak cicho, że do jego uszu dotarł ledwie zrozumiały szept.
Nagle złość go opuściła, ustępując miejsca przygnębieniu. Tak, nie znajdował się na Ziemi i nigdy na Ziemię 
nie powróci. Dokona swego życia tutaj, musi więc się przystosować i spróbować przestrzegać panujących tu 
reguł. Nie może ich po prostu łamać. Chociaż mrok trwał tutaj przez cztery piekielnie dłużące się lata, ludzie 
wciąż jeszcze mierzyli czas rytmem oddalonej o lata świetlne macierzystej planety. Jan spojrzał na zegarek i 
wstał.
- Zgromadzenie trwa już od przeszło dwu godzin i najprawdopodobniej rozprawiają w kółko o tym samym. 
Muszą już być zmęczeni.
- Co chcesz zrobić? - zapytała cicho dziewczyna.
- Tylko to, co konieczne. Decyzja nie może być odkładana w nieskończoność.
Łagodnym ruchem położyła mu dłoń na ramieniu i uścisnęła lekko.
- Życzę ci zatem szczęścia.
- Moje szczęście skończyło się, gdy przywieziono mnie tutaj na dożywotni kontrakt.
Nie   mogła   pójść   razem   z   nim,   ponieważ   w   Zgromadzeniu   uczestniczyły   jedynie   Głowy   Rodzin   i   wyżsi 
przedstawiciele służb technicznych. Jan, jako Główny Konserwator, miał tam stałe miejsce.
Wewnętrzne drzwi prowadzące do kopuły były zamknięte, musiał więc głośno zastukać i czekać, nim mu 
otworzono. Stojący w progu Kapitan Proktor Ritterspach spojrzał nań podejrzliwie.

background image

-  Spóźniłeś się.
- Zamknij się, Hein i otwórz te drzwi. - Jan miał niewiele szacunku dla ludzi pokroju Kapitana Proktora, 
nieustannie schlebiających zwierzchnikom, a gnębiących tych, którzy nie dorównywali im stopniem.
Zgromadzenie było niezwykle chaotyczne. Jak się można było spodziewać. Przewodniczył Chun Taekeng 
jako starszy Senior, lecz jego bezustanne wrzaski i walenie młotkiem w stół nie były w stanie ostudzić 
zapału rozgrzanych dyskutantów. W powietrzu krzyżowały się obelgi i słowa pełne gorzkich wyrzutów, ale 
jak do tej pory nie zaproponowano niczego konkretnego. Bez przerwy rozstrząsano jeden problem, o którym 
mówiło się już od miesięcy. Nadszedł czas.
Jan   podniósł   dłoń   i   ruszył   do   przodu,   aż   w   końcu   zatrzymał   się   tuż   przed   niepozorną   postacią 
przewodniczącego. Chun usiłował zbyć go niecierpliwym ruchem dłoni, lecz on stał nieporuszenie.
- Wracaj na swoje miejsce. To rozkaz.
- Chcę przemówić. Ucisz ich.
Szmer głosów zaczął nagle cichnąć. Chun jeszcze raz uderzył młotkiem w stół i zapadła cisza.
- Będzie przemawiać Główny Konserwator - wykrzyknął, odrzucając z obrzydzeniem młotek. Jan odwrócił 
się twarzą w stronę zebranych.
- Chcę przypomnieć wam kilka faktów, o których wiecie wszyscy. Po pierwsze - statki są opóźnione już o 
sześć tygodni. Nigdy jeszcze nie było tak wielkiego spóźnienia. Jak dotychczas największe wynosiło cztery 
dni. Tymczasem my wykorzystaliśmy już czas oczekiwania. Jeżeli zostaniemy tu dłużej, spłoniemy. Rano 
musimy zarzucić wszystkie prace i rozpocząć przygotowania do ewakuacji.
- Lecz część zbiorów jest jeszcze na polach... - wykrzyknął ktoś z głębi sali.
- A więc musimy je zostawić. Jesteśmy już bardzo spóźnieni. Pytałem o to naszego Koordynatora, Ivana 
Semenowa.
- A co z ziarnem w silosach?
Jan zignorował to pytanie. Na wszystko przyjdzie właściwa pora.
- A więc, Semenow?
Siwa głowa Koordynatora skłoniła się z widocznym wahaniem.
- Tak, musimy już ruszać, by zmieścić się w planie.
- No właśnie. Statki są opóźnione, a jeżeli będziemy czekać jeszcze dłużej, to zginiemy wszyscy. Musimy 
rozpocząć   naszą   podróż   na   południe,   mając   jedynie   nadzieję,   że   statki   będą   tam   na   nas   czekać.   To 
wszystko, co możemy zrobić. Ziarno zabierzemy ze sobą.
Zapadła pełna zdumienia cisza. Ktoś roześmiał się głośno, lecz szybko zamilkł. Był to nowy pomysł, a nowe 
pomysły przyjmowano tutaj nadzwyczaj niechętnie.
- To niemożliwe - powiedziała w końcu Hradil, a wiele głów skinęło z milczącą aprobatą.
Jan spojrzał na kanciastą twarz i wąskie wargi rzeczniczki Rodziny Elżbiety. Po chwili przemówił znowu, 
starając się, by nienawiść, jaką czuł do tej kobiety, nie znalazła odzwierciedlenia w tonie jego głosu:
- Możliwe. Jesteś już starą kobietą, która nie zna się na tego typu sprawach. To ja pozostaję w służbie nauki 
i mówię ci, że możemy tego dokonać. Wszystko obliczyłem. Jeżeli podczas podróży ograniczymy przestrzeń 
mieszkalną, możemy zabrać ze sobą jedną piątą ziarna. Gdy przybędziemy na miejsce, możemy opróżnić 
wagony i odesłać je. Puste wagony będą w stanie przewieźć dalsze dwie piąte ziarna. Reszta spłonie - lecz 
uratujemy blisko dwie trzecie zbiorów. Kiedy przybędą statki, muszą zabrać żywność. Jeżeli nie, ludzie będą 
przymierać głodem. Musimy to dla nich zrobić.
Przey   wtórze   wściekłych   uderzeń   młotka   ze   wszystkich   stron   rozległy   się   pełne   oburzenia   okrzyki.   Jan 
odwrócił się plecami. Wiedział, iż ludzie muszą wyrzucić z siebie całą złość. Byli konserwatywnymi, upartymi 
wieśniakami, nie dostrzegającymi tego, co nowe. Gdy się uspokoją, będzie mógł do nich przemówić. Na 
razie odwrócił się i spojrzał na wielką mapę planety, będącą jedyną dekoracją olbrzymiego holu.
Załoga   statku   zwiadowczego,   która   dokonała   odkrycia   nazwała   ją   Halvmork.   "Świat   wiecznego   mroku". 
Oficjalna nazwa w katalogach brzmiała: Beta Aurigae III. Była to trzecia i jedyna zdatna do zamieszkania 
planeta spośród sześciu światów, krążących dookoła wściekle gorącej, białoniebieskiej gwiazdy. A raczej 
prawie zdatna.
Planeta ta była anomalią, czymś niezwykle interesującym dla astronomów. Posiadała odchylenie osiowe, 
które   wprawiało   naukowców   w   euforię,   lecz   które   jednocześnie   było   niezwykle   uciążliwe   dla 
zamieszkujących ją ludzi. Owe odchylenie - wielkości czterdziestu jeden stopni - i długa, spłaszczona elipsa 
orbity, powodowały niezwykle osobliwą sytuację. Odchylenie osiowe Ziemi wynosiło zaledwie parę stopni, a 
i to już wystarczyło, by powodować szybkie i bezustanne zmiany pór roku.
Zima i lato trwały tutaj cztery ziemskie lata. Przez ten czas na biegunie zimowym, odwróconym od słońca, 
panowały ciemności. Kończyły się nagle, gdy planeta obracała się, a biegun zimowy stawał się biegunem 
letnim. Różnice klimatyczne towarzyszące temu zjawisku były niezwykle drastyczne, ponieważ teraz to ten 
obszar wystawiony był na palące promienie słońca.

background image

Pomiędzy obydwoma biegunami, od 40 stopni na północ do 40 stopni na południe trwało nieustannie, pełne 
piekielnego   żaru   lato.   Temperatura   na   równiku   często   przekraczała   200   stopni.   Na   biegunie   zimowym 
utrzymywała się na stałym poziomie 30 stopni, występował nawet niekiedy przymrozek.
Przy tak ekstremalnych warunkach na całej planecie było tylko jedno miejsce, w którym żyło się w miarę 
bezpiecznie: strefa mroku, czyli wąski pas dookoła bieguna zimowego. Tutaj ludzie mogli siać i uprawiać 
zmutowane  zboże,   wystarczające   do  wyżywienia   pół  tuzina  przeludnionych   planet.  Atomowe   odsalarnie 
zapewniały świeżą wodę, przetwarzając jednocześnie składniki chemiczne mórz w nawozy.
Uprawy nie były niczym zagrożone, ponieważ życie na planecie opierało się na komponentach miedzi, a nie 
węgla. To, co było pożywieniem dla jednych, dla drugich stanowiło śmiertelną truciznę.
Osadnictwo, oparte na podstawach ziemskiej ekonomii, mogło się więc rozwijać bez większych przeszkód. 
Po dokładnym przeanalizowaniu okazało się, iż planeta jest w stanie produkować spore ilości żywności, 
która   może   być   tanio   eksportowana   do   najbliższych,   zamieszkałych   światów,   a   cała   operacja   przynosi 
całkiem niezły dochód. Nasuwało się jednak jedno, za to zasadnicze pytanie. W jaki sposób co cztery lata 
przemieszczać farmerów wraz ze sprzętem od strefy do strefy, na odległość prawie dwudziestu siedmiu 
tysięcy kilometrów?
Większość   propozycji   i   planów   po   przedyskutowaniu   zniknęła   na   zawsze   w   przepastnych   wnętrzach 
kartotek.   Kilka   pomysłów   było   jednak   dosyć   interesujących.   Najprostszy,   lecz   zarazem   najbardziej 
kosztowny, zakładał utworzenie w obu strefach mroku stałych, w pełni wyposażonych do życia obszarów 
pracy. I chociaż same koszty budowy urządzeń i pomieszczeń nie były nadmiernie wysokie, to jednak myśl 
o ludziach spędzających bezczynnie cztery lata w dziewięciu klimatyzowanych budynkach była zupełnie nie 
do przyjęcia. Nie tego wymagano od ludzi, którzy każdą chwilę poświęcać mieli pracy.
Rozważano też transport drogą morską - Halvmórk była w większości planetą oceaniczną, za wyjątkiem 
dwóch kontynentów okołobiegunowych i paru łańcuchów wysepek. Lecz to oznaczałoby z kolei transport 
ludzi drogą lądową do oceanów, a potem użycie olbrzymich, kosztownych okrętów, które musiałyby stawić 
czoła wściekłym, tropikalnym sztormom. O okręty trzeba by było poza tym pieczołowicie dbać, używając ich 
zaledwie raz na cztery i pół roku. To także wydawało się nie do pomyślenia. Czy istniało zatem jakiekolwiek 
inne, sensowne rozwiązanie?
Istniało.   Inżynierowie   mieli   już   wystarczające   doświadczenie   w   przystosowywaniu   planet   do   potrzeb 
człowieka.   Potrafili   oczyścić   zatrutą   atmosferę,   stopić   bieguny   lodowe   i   ochłodzić   tropiki,   czy   zamienić 
pustynię w u-prawne pola. Potrafili nawet podnieść masyw lądowy w miejscu, gdzie było to potrzebne, a 
zatopić w innym.
Te   ostatnie   zmiany   powodowane   były   umieszczonymi   w   odpowiednich   miejscach   bombami 
grawitronicznymi. Każda z nich miała rozmiary niewielkiego budynku i musiała być precyzyjnie umieszczona 
w   specjalnie   do   tego   celu   drążonych   jaskiniach.   Sposób,   w   jaki   przeprowadzano   takie   operacje,   był 
sekretem korporacji, które budowały takie bomby - jednak rezultatów nie dało się utrzymać w tajemnicy.
Użycie bomby grawitronicznej powodowało nagły wzrost aktywności sejsmicznej. Skorupa planety mogła 
być w ten sposób rozszczepiona, co z kolei wywoływało erupcje wulkaniczne i ruchy tektoniczne.
Bomby   grawitroniczne   zdetonowane   na   Halvmórk   wydźwignęły   z   morskich   głębin   łańcuch   wulkanów 
plujących ogniem i lawą, która po ostygnięciu zakrzepła w łańcuch skalistych wysepek. Zanim aktywność 
wulkaniczna zamarła zupełnie, wysepki utworzyły pomost lądowy, łączący oba kontynenty okołobiegunowe. 
Obniżenie najwyższych szczytów górskich okazało się już stosunkowo proste - tym razem użyto do tego 
celu   zwykłych   bomb  wodorowych.   Jeszcze   prostszym   zadaniem   było   wyrównanie   całej  powierzchni,   by 
uzyskać solidną, kamienną groble, tworzącą drogę długości dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów.
Osadzani siłą na Halvmórk farmerzy byli więc z konieczności społecznością na wpół tylko osiadłą. Przez 
cztery   lata   wykonywali   swą   pracę   obsiewając   pola   i   magazynując   zbiory   w   oczekiwaniu   na   przybycie 
statków.   Chwila   ta   była   najdłużej   wyczekiwanym,   najbardziej   podniecającym   i   ważnym   wydarzeniem   w 
całym cyklu ich szarej egzystencji. Gdy statki sygnalizowały swoje przybycie, kończono wszystkie prace. Nie 
zebrane jeszcze plony pozostały na polu: rozpoczynała się fiesta, gdyż statki przywoziły to wszystko, co 
niezbędne do życia na tej z gruntu niegościnnej planecie. Również świeże nasiona, ponieważ zmutowane 
formy były bardzo niestabilne, a farmerzy nie byli naukowcami, którzy potrafiliby kontrolować krzyżowanie 
się odmian.
W ładowniach były ubrania i części maszyn, nowe materiały radioaktywne do silników atomowych i tysiące 
innych   rzeczy,   niezbędnych   do   przetrwania   na   pozbawionej   jakiegokolwiek   przemysłu   planecie.   Statki 
pozostawały   jedynie   przez   czas,   który   pozwalał   na   wyładowanie   przywiezionych   towarów   i   napełnienie 
ładowni ziarnem. Potem odlatywały, a wraz z tym kończyło się święto. Wszystkie małżeństwa zostały już do 
tego czasu zawarte, ponieważ była to jedyna, dozwolona pora na pobieranie się. Uroczystości dobiegały 
końca, a cały zapas likieru pośpiesznie wypijano.
Rozpoczynała się wielka podróż.
Wędrowali   niczym   Cyganie.   Jedynymi   stałymi   obiektami   w   strefie   były   hangary   dla   ciężkiego   sprzętu   i 
potężne   silosy   zbożowe.   Po   otwarciu   wszystkich   przegród   wtaczano   tam   koptery   i  kombajny   zbożowe, 

background image

rozsiewniki   i   pozostałe   maszyny   przeznaczone   do   prac   w   polu.   Powleczone   ochronną   powłoką   smaru 
silikonowego   i   opatulone   brezentem,   przez   cztery   lata   oczekiwały   kolejnej   zmiany   klimatu   i   powrotu 
farmerów.
Całą resztę zabierano ze sobą. Wszystkie kopuły były rozhermetyzowane i pakowane. Wyłaniały się wtedy 
spod nich długie, stojące na masywnych kołach pomieszczenia mieszkalne. Kobiety magazynowały zapasy 
na długie miesiące podróży, bito owce i bydło, lodówki zapełniano mięsem.
Zabierano ze sobą jedynie kilka sztuk kurcząt i cieląt - po dotarciu na nowe miejsce stada były odtwarzane 
przy wykorzystaniu banków spermy.
Gdy wszystko było już przygotowane, traktory i ciągniki - zanim spoczną zabezpieczone w hangarach - 
formowały   z   jednostek   mieszkalnych   długie   karawany,   istne'   pociągi   na   kołach.   Zespoły   silnikowe,   po 
czterech   latach   pracy   jako   elektrownie   atomowe,   ponownie   przystosowywano   do   ruchu   i   montowano   z 
przodu każdego pociągu jako główną jednostkę napędową. Okna uszczelniano i włączano klimatyzację, 
która działała nieprzerwanie, dopóki pociągi nie docierały na miejsce. Na równiku temperatura przekraczała 
200 stopni, a ponieważ obrót dobowy Halvmórk trwał jedynie osiemnaście godzin, noce były krótkie. Zbyt 
krótkie, by mogły nastąpić jakieś znaczące spadki temperatury.
-   To   było   pytanie   do   ciebie,   Janie   Kulozik.   Proszę   o   odpowiedź,   to   rozkaz!   -   po   wielu   godzinach 
nieustannego wrzasku głos Chuna Taekenga zaczynał się załamywać.
Jan   odwrócił   się   do   tłumu.   Ignorował   wywrzaskiwane   pod   swoim   adresem   pytania,   dopóki   nie   ucichł 
powszechny gwar.
- Posłuchajcie mnie wszyscy - powiedział. - Obliczyłem wszystko i zaraz podam wam niezbędne dane. Lecz 
zanim   to   zrobię,   musicie   się   na   coś   zdecydować   -   zabieramy   zboże,   czy   też   nie.   Ale   zanim   o   tym 
postanowicie, pamiętajcie o dwóch sprawach. Gdy przybędą statki, a my nie dostarczymy zboża, miliony 
ludzi będą cierpiały głód. Tysiące, być może nawet setki tysięcy umrą, a ich śmierć obciąży nasze sumienia. 
Jeżeli  statki nie  przybędą,  my zginiemy także.   Nasze   zapasy są  już na wyczerpaniu, nie mamy części 
zapasowych   do   maszyn,   a   dwa   z   naszych   ciągników   tracą   moc   wyjściową.   Będziemy  mogli   przetrwać 
jeszcze kilka lat, ale to wszystko. Rozważcie to, proszę i zadecydujcie.
- Panie Przewodniczący, proszę o głos.
Gdy Hardil wstała, Jan instynktownie przeczuł, iż będzie to długa batalia. Ta stara kobieta, rzecznik Rodziny 
Mahrowa,   reprezentowała   całą   potęgę   oporu   przeciwko   jakimkolwiek   zmianom.   Była   przebiegła,   lecz 
jednocześnie posiadała typowy umysł wieśniaka. To, co było stare - było dobre, to co nowe bez wyjątku złe. 
Uważała, że wszelkie zmiany pogarszały jedynie istniejący stan rzeczy.
Rzecznicy   innych   rodzin   słuchali   jej   zawsze   z   respektem,   ponieważ   najlepiej   wyrażała   ich   głęboko 
zakorzenione obawy przed jakimikolwiek nowościami.
- Wysłuchałam tego, co przed chwilą powiedział nam ten oto młody człowiek. Cenię jego opinię, chociaż nie 
jest rzecznikiem, ani nawet członkiem żadnej z naszych Rodzin.
"Dobrze powiedziane" - pomyślał Jan.
Otwarte   podważanie   jego   wiarygodności   już   w   pierwszych   słowach   brzmiało   jak   przygotowanie   do 
ostatecznej rozprawy z wszelkimi rzeczowymi argumentami.
- Jednak pomimo tego - kontynuowała - musimy rozważyć zasadność wyrażanych przez niego słów. To, co 
powiedział, jest prawdą. To jedyne wyjście. Musimy zabrać ziarno. To nasz obowiązek, jedyny sens naszej 
egzystencji. Wzywam was zatem, byście wyrazili zgodę na natychmiastowy wyjazd i na zabranie ze sobą 
ziarna. Proponuję głosowanie. Kto jest przeciwko, niech wstanie.
Zaskoczeni   byli   wszyscy.   Po   pierwsze   -   samym   pomysłem.   O   sprawach   podobnej   wagi   dyskutowano 
niebywale rzadko i z ogromną niechęcią. A teraz projekt ten poparty został przez samą Hradil, której wola 
niemal zawsze była wolą ogółu. To było zastanawiające.
Jan nie był zachwycony takim rozwojem wypadków, ale nie protestował. Podejrzliwość nie opuszczała go. 
Był pewny, iż Hradil nienawidziła go równie mocno, jak on ją. A jednak poparła jego pomysł i zmusiła innych, 
by zrobili to samo. Miał niejasne przeczucie, że będzie musiał za to kiedyś zapłacić... Do diabła z tym. 
Najważniejsze, że się zgodziła.
- A więc, co robimy dalej? - zapytała Hradil, odwracając się w jego kierunku.
-   Tak   jak   zawsze,   utworzymy   pociągi.   Lecz   zanim   to   zrobimy,   rzecznicy   wszystkich   Rodzin   muszą 
sporządzić listę rzeczy, które chcemy pozostawić. Potem przejrzymy ją wspólnie, a to, czego zdecydujemy 
się nie brać, umieścimy razem z maszynami. Część na pewno zniszczy ciepło, lecz nie mamy wyboru. W 
każdym pociągu jedynie dwa wagony użwane będą jako przedziały mieszkalne. Będzie tłok, lecz musimy 
tak   zrobić.   Wszystkie   pozostałe   wagony   napełnimy   ziarnem.   Według   moich   obliczeń   to   jest   możliwe. 
Ciągniki będą musiały pracować z większym obciążeniem, lecz przy zachowaniu środków ostrożności dadzą 
sobie radę.
- Ludziom się to nie spodoba - powiedziała Hradil, a wiele osób skinęło potakująco głowami.
-   Wiem,   lecz   jesteście   rzecznikami   Rodzin   i   możecie   sprawić,   by   was   słuchali.   Wasz   autorytet   jest 
niepodważalny we wszystkich sprawach. Również takich, jak małżeństwa - mówiąc to spoglądał znacząco w 

background image

stronę Hradil, lecz kobieta objętym wzrokiem patrzyła na ścianę. - Bądźcie więc stanowczy. Wasza władza 
jest przecież absolutna. Wykorzystajcie ją. Ta podróż nie będzie łatwą i przyjemną przygodą. Przebywanie 
w silosach Southtown, dopóki pociągi nie powrócą po raz drugi, także może okazać się dość uciążliwe. 
Powiedzcie o tym członkom rodzin. Muszą być ostrzeżeni teraz, by byli przygotowani i nie narzekali później. 
Nie   będziemy  jechać  pięć  godzin   dziennie,   jak  zazwyczaj,   lecz  co   najmniej  osiemnaście.   Pociągi   będą 
musiały odbyć dwa razy tę samą drogę. Mamy na to bardzo mało czasu. I pozostała jeszcze jedna sprawa. 
Trzeba było podjąć kolejną decyzję, dla niego najważniejszą. Miał nadzieję, iż Lee Ciou zareaguje tak, jak 
się tego spodziewał.
- Będzie to dla nas zupełną nowością - powiedział Jan. - Musimy wybrać kogoś, kto będzie za to wszystko 
odpowiedzialny. Kogo proponujecie?
Kolejna decyzja. Jak oni tego nienawidzili! Spoglądali po sobie wściekli, że znów czegoś od nich wymaga. 
Lee Ciou wstał i z widocznym wysiłkiem powiedział:
- Jan Kulozik jest najodpowiedniejszą osobą. On jeden wie, co należy robić.
Zapadła cisza. Wszyscy analizowali propozycję, wyłamującą się spod uświęconych tradycją reguł.
- Nie! - pisnął nagle czerwony z gniewu  Chun Taekeng, nieświadomy,  iż przez cały czas wali zaciekle 
młotkiem w stół. - Ivan Semenow zorganizuje tę podróż. To on zawsze organizuje podróże. Jest przecież 
Koordynatorem. W taki sposób się to odbywa i w taki sposób odbędzie się i tym razem - wykrzykując to, 
opryskiwał śliną siedzących najbliżej, którzy ocierając twarze, potakiwali z entuzjazmem głowami.
Było to wreszcie coś, co potrafili zrozumieć. Żadnego szalonego wybiegania w przyszłość - lepiej pozostać 
przy tym, co stałe i pewne.
- Przestań walić tym młotkiem, Taekeng, bo go wreszcie złamiesz - syknęła Hradil.
Przewodniczący spojrzał na nią z otwartymi ustami. Nie było precedensu, by ktoś odezwał się w ten sposób, 
gdy mówił przewodniczący. Młotek zawisł w powietrzu, a Hradil zaczęła szybko mówić, zanim Chun był w 
stanie zebrać myśli.
- Teraz dużo lepiej. Musimy myśleć o tym, co będzie lepsze, a nie o tym, co było kiedyś. Nigdy jeszcze nie 
robiliśmy   tego,   czego   się   teraz   podejmujemy   i   być   może   rzeczywiście   potrzebować   będziemy   nowego 
organizatora. Nie mówię, że na pewno. Być może. Dlaczego nie zapytać, co myśli o tym wszystkim Ivan 
Semenow? Czy mógłbyś się wypowiedzieć, Ivanie?
Ogromny mężczyzna podniósł się powoli i rozejrzał po twarzach otaczających go techników. Malowała się 
na nich jedynie dezorientacja.
- Być może Jan rzeczywiście powinien być brany pod uwagę w tym planie. Zmiany? Tak, one muszą być 
zaplanowane. Naprawdę, nie wiem... - jąkał się Semenow.
- A więc zamknij się, skoro nie wiesz! - wykrzyknął Chun Taekeng i dla podkreślenia wagi swoich słów 
uderzył młotkiem w stół.
Semenow nie zwrócił jednak na niego uwagi i kontynuował:
- Niewiele wiem o tych zmianach, a więc będę potrzebował pomocy. Jan Kulozik wie o nich wszystko, to 
przecież   jego   plan.   Zorganizuję   podróż   jak   zawsze,   lecz   na   Jana   spadnie   odpowiedzialność   za 
wprowadzone zmia-ny, które jednak będą musiały być przeze mnie zaaprobowane.
Jan   odwrócił   się   szybko,   by   nikt   nie   mógł   dostrzec   wyrazu   jego   twarzy.   Chociaż   starał   się   tego   nie 
okazywać, nie czuł do tych ludzi nic, poza nienawiścią. Otarł usta wierzchem dłoni. Nikt nie zwracał na niego 
uwagi. Wszyscy zapatrzeni byli w Hradil, która właśnie mówiła:
-   Dobrze,   to   rozsądny   plan.   Dowodzić   podróżą   może   jedynie   Głowa   Rodziny.   Tak   powinno   być.   A 
przedstawiciel służb technicznych będzie służył wszelką pomocą. Tak, wydaje mi się, że to dobry pomysł. 
Jestem za. Kto jest przeciw, niech podniesie rękę.
Jan  chciał  upierać się przy przyznaniu  mu przywództwa,  wiedział  jednak, iż w tej chwili  nie osiągnąłby 
niczego   więcej.   Ugięli   się,   a   więc   i   on   będzie   musiał   ustąpić.   Przynajmniej   w   tej   chwli.   Ostatecznie, 
najważniejszą sprawą było zabranie ze sobą zboża.
- Dobrze - powiedział. - Zrobimy to w taki właśnie sposób. Musimy się jednak wszyscy zgodzić, iż od tej pory 
nie może już być żadnych sprzeciwów. Żniwa muszą zostać zakończone natychmiast. Z pojazdów trzeba 
wyładować   wszystko  to,  co   nie   jest   absolutnie   konieczne   w  podróży.   Pamiętajcie,   że  będziemy  mieli  o 
przeszło połowę miejsca mniej, niż zazwyczaj. Powiedzcie swoim ludziom, że na wszystkie przygotowania 
zostanie tylko jeden dzień. Jeżeli ogłosicie to właśnie tak, to być może uporają się ze wszystkim w dwa dni. 
A wtedy pierwsze pojazdy muszą być już puste, by można było zacząć załadunek zboża. Czy są jakieś 
pytania?
Pytania? Odpowiedziała mu głucha cisza. Czy ktokolwiek pyta porywający go właśnie huragan o to, z jaką 
prędkością wieje?

Rozdział 3
- Wydaje mi się, że wyruszamy zbyt wcześnie. To błąd.

background image

Hein   Ritterspach,   nie   patrząc   w   stronę   Jana,   bawił   się   bezmyślnie   zamkiem   atomowej   armaty.   Jan 
zatrzasnął pokrywę reduktora prędkości i umocował ją na miejscu. Kabina kierowcy była ciasna i duszna; w 
powietrzu unosił się kwaśny zapach potu.
-   Nie,   Hein.   Raczej   zbyt   późno   -   powiedział   Jan   zduszonym   głosem,   zmęczony   już   ustawicznym 
powtarzaniem wszystkiego od początku. - Pociągi nie pozostaną za wami daleko z tyłu, ponieważ będą 
posuwały się szybciej, niż zazwyczaj.  O wiele szybciej, niż ci się wydaje. Dlatego właśnie dobrany jest 
podwójny skład załóg. Twoje zadanie jest bardzo odpowiedzialne, Hein. Te czołgi będą jechały przed nami i 
sprawdzały, czy droga jest w dalszym ciągu przejezdna. Wiesz, czego możesz się spodziewać. Robiłeś to 
już niejeden raz. Teraz jednak wszystko musi przebiegać o wiele sprawniej.
- Nie będziemy w stanie poruszać się tak szybko. Ludzie odmówią.
- A więc zmuś ich do tego.
- Nie mogę przecież prosić...
- Nie proś, tylko rozkaż!
Dni nie kończącej się, ciężkiej pracy dały mu się we znaki. Oczy miał podpuchnięte z niewyspania i był 
potwornie zmęczony. Pochlebstwami, namowami, ciągłym popychaniem i zmuszaniem tych ludzi, by choć 
raz w ciągu całego życia zrobili coś odmiennego. Znajdował się już na krawędzi wybuchu i widok tego 
jęczącego, pękatego idioty przyprawiał go o mdłości. Odwrócił się gwałtownie i wpakował palec prosto w 
wydatny brzuch mężczyzny.
- Jesteś żałosny, Hein, wiesz o tym? Nikt nie potrzebuje tutaj w tej chwili Kapitana Proktora. Wszyscy są 
zbyt zajęci i zbyt zmęczeni, by pakować się w jakieś kłopoty. Naprawdę przydasz się dopiero wtedy, gry 
ruszą   pociągi.  Jedyne,  co  teraz powinieneś zrobić,  to sprawdzić   stan drogi.  Przestań wynajdywać  więc 
durne wymówki i zabieraj się do roboty.
- Nie wolno ci mówić do mnie w ten sposób!
- Naprawdę? Twoje czołgi i ludzie są już gotowi do drogi. Sprawdziłem cały sprzęt sam i wszystko jest w 
porządku. Ten czołg oglądam już po raz trzeci i powtarzani ci, że jest absolutnie sprawny. Ruszaj więc.
- Ty, ty!... - purpurowy z wściekłości Hein zaciął się, nie potrafiąc znaleźć właściwych słów. Zamiast tego 
podniósł w górę olbrzymią pięść.
- Tak, uderz mnie. Czemu byś nie miał spróbować szczęścia?
Szczęki Jana zaciśnięte były tak mocno, że musiał mówić przez zęby. Ramiona mu drżały pod wpływem z 
trudem powstrzymywanego gniewu. Hein nie odważył się na walkę. Zaciśnięta pięść opadła, a on odwrócił 
się i wyszedł niezgrabnie przez właz na pancerz.
- Koniec z tobą, Kulozik! - wrzasnął, zbliżając czerwoną twarz do otworu włazu. - Pójdę do Semenowa, do 
Chun Taekenga. Tym razem posunąłeś się za daleko.
Jan ruszył do przodu i zamierzył się pięścią. Hein natychmiast zniknął. Tak, rzeczywiście posunął się za 
daleko. Pokazał temu śmierdzielowi, że jest on po prostu tchórzem. A tego Hein nigdy mu nie wybaczy. Tym 
bardziej, że zrobił to przy świadku. Przez cały czas w fotelu drugiego kierowcy siedział Lajos Nagy, który, 
choć milczał, z pewnością nie przeoczył niczego.
- Włącz silniki - polecił Jan. - Nie uważasz, że byłem dla niego trochę za ostry?
- Nie jest taki zły, gdy się go pozna bliżej...
- Być może, ale kiedy nie ma nic do roboty, staje się nie do zniesienia.
Pracy włączonych silników towarzyszyło wyraźne drżenie podłogi kabiny. Jan przerwał i odwracając głowę 
nasłuchiwał przez chwilę. Czołg wydawał się być w dobrym stanie.
- Rozkaż pozostałym, by także uruchomili silniki - powiedział.
Zamknął właz i włączył klimatyzację, a potem usadowił się wygodnie w fotelu kierowcy, opierając stopy na 
pedałach hamulców, a dłonie kładąc na kierownicy, będącej jednocześnie dźwignią zmiany biegów.
- Przekaż, by reszta posuwała się za mną w stumetrowych odstępach. Ruszamy.
Lajos zawahał się na moment, nim włączył mikrofon i wydał polecenie. Był dobrym fachowcem, jednym z 
lepszych mechaników w ekipie.
Jan pociągnął kierownicę do siebie, przechylając ją równocześnie w bok. Zazgrzytał wrzucony bieg. Ciężki 
czołg drgnął i ruszył do przodu, chrobocząc szerokimi gąsienicami po bazaltowej nawierzchni Drogi. Po 
włączeniu kamery, na ekranie dostrzegł resztę pojazdów, ustawiających się w linię i ruszających za nim. 
Jechali szybko szeroką, centralną ulicą miasta, pozostawiając za sobą grube mury magazynów, aż znaleźli 
się pomiędzy pierwszymi, leżącymi na obrzeżach miasta farmami.
Jan kierował maszyną ręcznie, dopóki nie minęli ostatnich zabudowań. Teraz przed nimi wiła się jedynie 
Droga.   Zwiększył   szybkość   i   przełączył   sterowanie.   Prowadził   ich   teraz   gruby   przewód,   położony   pod 
nawierzchnią zakrzepłej lawy. Czołgi z rykiem posuwały się w stronę pustyni.
Pędzili przez piaszczyste pustkowia, gdzie jedynym śladem egzystencji człowieka była nie kończąca się 
wstęga Drogi. Z głośnika rozległ się oczekiwany głos.
- Mam kłopoty z radiem. Spróbuję odezwać się później - odpowiedział Jan, wyłączając mikrofon.

background image

Pozostałe czołgi pozostawały na częstotliwości bojowej, tak więc nie odebrały tej wiadomości. Zresztą nie 
miało to już większego znaczenia. Cała machina puszczona została w ruch, a jemu pozostawało jedynie 
zakończyć wszystko po swojemu.
Oddalili   się   o  przeszło   trzysta   kilometrów  od  ostatnich   zabudowań,   gdy  napotkali  pierwsze   przeszkody. 
Drogę tarasowała wysoka na dwa metry wydma naniesionego wiatrem piachu. Jan zatrzymał kolumnę, a 
sam wjechał na szczyt wzniesienia.
- Które z czołgów wyposażone są w spycharki?
- Siedemnastka i dziewiętnastka - odparł Lajos.
- A więc poleć im, by uprzątnęły cały ten interes. Potem dobierz sobie drugiego kierowcę i niech zostanie z 
tobą, dopóki nie przybędzie Hein Ritterspach. Przez kilka dni z pewnością będzie nieznośny, więc staraj się 
go ignorować. Zaraz wezwę go, by przybył tu kopterem, a sam wrócę.
- Mam nadzieję, że nie będzie większych kłopotów. Jan zmęczony, lecz szczęśliwy, uśmiechnął się lekko.
- Oczywiście, że będą. Zawsze są. Lecz kolumna już wyruszyła, a Ritterspach nie odważy się jej zawrócić. 
Może jedynie pchać się dalej. A to w tej chwili jest najważniejsze.
Wysłał  wiadomość,   otworzył   właz   i  wyskoczył  na  piasek.   Czy   to   wyobraźnia,   czy  rzeczywiście   było   już 
cieplej?   I   czy  nad   południowym   horyzontem  nie  zrobiło   się  odrobinę   jaśniej?   To możliwe,   do  świtu   nie 
pozostało  wiele   godzin.   Odszedł  na  bok  i  przyglądał  się,  jak wyposażone  w  masywne   spycharki  czołgi 
zaatakowały wydmę.
Kiedy przeszkoda została już usunięta i kolumna pojazdów ruszyła w dalszą drogę, Jan usłyszał nad sobą 
szum śmigieł koptera. Pojazd musiał być w drodze już przed wysłaniem wiadomości. Maszyna zatoczyła 
koło i osiadła wolno na piasku. Jan spokojnym krokiem ruszył jej na spotkanie. Na widok wysiadających z 
wnętrza mężczyzn instynktownie poczuł, że jego kłopoty dopiero się zaczynają. Przemówił pierwszy, mając 
nadzieję na przejęcie inicjatywy:
-   Ivan,   co   ty,   do   diabła,   tutaj   robisz?   Kto   będzie   odpowiadał   za   całość,   skoro   obaj  znajdujemy  się   na 
Drodze?
Ivan Semenow z nieszczęśliwą miną głaskał się po brodzie. Pierwszy przemówił jednak Hein Ritterspach, 
mając u swego boku Proktora asystenta:
- Janie Kulozik, jesteś aresztowany. Zabieram cię z powrotem. Zostaniesz oskarżony o...
- Odwołuję się do twego  autorytetu, Semenow!  - wykrzyknął Jan, patrząc w stronę Koordynatora. Obaj 
Proktorzy stali nieruchomo, trzymając dłonie blisko kabur z gotową  do strzału bronią. - Jesteś przecież 
Koordynatorem, a to jest sytuacja krytyczna. Czołgi oczyszczają Drogę. Hein, jako dowodzący, powinien 
jechać teraz na czele kolumny. Możemy porozmawiać o jego problemach, gdy dotrzemy już na miejsce.
- Czołgi mogą poczekać, ta sprawa jest ważniejsza! Zaatakowałeś mnie!
Mówiąc to Hein trząsł się z powstrzymywanej z trudem wściekłości. Położył dłoń na kolbie rewolweru. Jan 
kątem oka obserwował Proktorów, gdy przemówił Semenow:
- Tak, to poważna sprawa. Być może powinniśmy wrócić do miasta i porozmawiać o tym spokojnie.
-   Nie   ma  już  czasu   na   jałowe   dyskusje!   -  wykrzyknął   gniewnie   Jan.   -  Ten  gruby  dureń   podlega   moim 
bezpośrednim   rozkazom.   Kłamie,   mówiąc,   że   go   zaatakowałem.   Nawet   go   nie   dotknąłem.   Jeżeli 
natychmiast nie dołączy do czołgów, oskarżę go o sabotowanie rozkazów, rozbroję i aresztuję.
Tego już Hein nie był w stanie znieść. Nagłym ruchem wyszarpnął z kabury rewolwer. Tym razem Jan nie 
wahał się ani chwili. Prawą dłonią złapał Heina za nadgarstek, a lewą nacisnął silnie na łokieć. Szarpnął 
uzbrojoną w rewolwer rękę do dołu, wykręcając ją równocześnie za plecy Heina. Mężczyzna zawył z bólu, a 
broń upadła na ziemię. Jan nie rozluźniał chwytu. Było to okrutne, niemniej musiał to zrobić. Puścił dopiero 
wtedy, gdy rozległ się ohydny trzask łamanej kości. Ciało Heina zwiotczało i grubas osunął się wolno na 
ziemię. Jan odwrócił się w stronę drugiego uzbrojonego mężczyzny.
-  Dowodzę   tutaj,  Proktorze.   Rozkazuję,   byś opatrzył   tego  rannego   i  zabrał  go  do koptera.  Koordynator 
Semenow z pewnością poprze ten rozkaz.
Proktor   spoglądał   na   obu   mężczyzn   z  wyraźnym   niezdecydowaniem   na   twarzy.   Zakłopotany   Semenow 
milczał. Leżący na ziemi Hein jęknął i to dopiero wpłynęło na podjęcie przez młodego mężczyznę decyzji. 
Wyciągnięta do połowy broń wsunęła się do kabury i chłopiec klęknął obok rannego przełożonego.
- Nie powinieneś był tego robić, Janie  -  powiedział, kręcąc z niezadowoleniem głową Semenow. Jan ujął go 
za ramię i odciągnął na bok.
- Sytuacja już wygląda wystarczająco źle. Musisz mi uwierzyć, że nie zaatakowałem Heina pierwszy. Mam 
świadka.   Jednak   Hein   posunął   się   za   daleko.   On   nie   jest   niezastąpiony.   Komendę   może   objąć   jego 
zastępca, Lajos. Hein pojedzie pociągiem. Po dotarciu na południe sprawi nam jeszcze niemało kłopotów, 
najważniejsze jednak, że nie będzie mógł zrobić tego teraz. Musimy wyruszyć zgodnie z planem.
Semenow nic nie powiedział. Decyzja podjęta została za niego i nawet tego nie żałował. Wyjął z koptera 
apteczkę i pomógł opatrzyć złamaną rękę Heina. Podróż powrotna upłynęła im w całkowitym milczeniu.

Rozdział 4

background image

Jan leżał na koi i będąc zbyt zmęczonym, by zasnąć, raz jeszcze przebiegł wzrokiem listę czynności, które 
powinny zostać wykonane. Od wyjazdu dzieliły ich już tylko godziny. Załadunek ziarna dobiegał końca. Gdy 
silosy  zostaną  opróżnione  całkowicie,   będzie  można  rozpocząć  wtaczanie   do  środka  ciężkiego  sprzętu. 
Odpowiednio zabezpieczony i zakonserwowany, bez większego uszczerbku zniesie czteroletnie upały. U 
kresu wędrówki - w Southtown - czekały już na nich bliźniaczo podobne maszyny i urządzenia, w podobny 
sposób zabezpieczone i zmagazynowane.
Zgromadzono już niezbędne zapasy mrożonej żywności i sprzętu domowego - te ostatnie jednak mocno 
ograniczono - a większość wagonów załadowano ziarnem. Zbiorniki z wodą były pełne. Właśnie - woda. 
Podkreślił to słowo grubą linią. Jutro z samego rana musi wydać dyspozycje, by zakłady odsalania wody w 
Northpoint zaprzestały działalności. Żniwa w tym sezonie zostały już zakończone, a więc dalsze napełnianie 
wodą tysiąc trzysta kilometrowego kanału i sieci rowów nawadniających mijało się z celem. Nagle dobiegło 
go stukanie do drzwi. Było tak ciche, że nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Jednak po chwili zabrzmiało 
znowu.
- Chwileczkę!
- Zebrał porozkładane na koi papiery w nieporządny stos i rzucił to na stół. Przeszedł na bosaka przez pokój 
i otworzył drzwi. Na zewnątrz stał Lee Ciou.
- Nie przeszkadzam ci? - zapytał. Sprawiał wrażenie zafrasowanego.
- Nie. Porządkowałem właśnie papiery, chociaż właściwie powinienem się trochę przespać.
- Więc może przyjdę innym razem...
- Wchodź, skoro już tu jesteś. Wypijemy po filiżance herbaty.
Lee schylił się i podniósł ukryte do tej pory za drzwiami pudełko, po czym wszedł do środka. Jan zakrzątnął 
się przy kuchence i zaparzył herbatę. Czekał, by Lee przemówił pierwszy.
Lee był cichym i spokojnym mężczyzną, a to, co miał do powiedzenia, było zawsze ścisłe i wyważone.
- Jesteś z Ziemi - powiedział w końcu.
- Nigdy nie robiłem z tego tajemnicy. Mleka?
- Dziękuję. Jak rozumiem, społeczeństwo Ziemi składa się z wielu różnych warstw, prawda? Nie jest takie 
jednolite, jak nasze?
- Można  to tak określić.  Jest  inne, widziałeś  to  zresztą  na przywiezionych   z Ziemi  programach.  Ludzie 
wykonują różne prace, żyją w różnych krajach...
Czoło Lee pokryło się lśniącymi kropelkami potu. Widać było, że jest coraz bardziej zmieszany. Jan pokiwał 
ze znużeniem głową i zaczai się zastanawiać, do czego zmierza jego rozmówca.
- Czy są tam kryminaliści? - Lee zapytał spokojnym na pozór głosem.
"Ostrożnie - pomyślał Jan. - Bardzo ostrożnie. Nie należy mówić zbyt dużo. To niebezpieczne."
- Chyba tak. Ostatecznie, dlatego właśnie istnieje policja. Dlaczego pytasz?
- Znałeś może kryminalistów lub ludzi, którzy w jakikolwiek sposób pogwałcili prawo?
Jan nie mógł już dłużej udawać spokoju. Był przepracowany i zbyt zmęczony, by silić się na subtelności.
-   Jesteś   szpiclem?   -   zapytał   ostro.   Brwi   Lee   powędrowały   do   góry,   lecz   wyraz   twarzy   pozostał 
nieprzenikniony.
- Ja? Oczywiście, że nie. Kogo obchodzi to, co dzieje się na Halvmórk?
"I tutaj się zdradziłeś, chłopcze" - pomyślał Jan.
Gdy przemówił ponownie, jego głos był już chłodny i opanowany.
- Jeżeli nie jesteś szpiclem, to skąd właściwie wiesz, co oznacza to słowo? Pochodzi z ziemskiego slangu i 
jest jednoznaczne. Stanowi kpinę z tych, którzy za pieniądze donoszą władzy na innych ludzi. Nie mogłeś 
usłyszeć na taśmach edukacyjnych, które przysyłają nam z Ziemi.
Lee także nie starał się już ukrywać zmieszania. Przez chwilę  zastanawiał się, co powiedzieć. Kiedy w 
końcu przemówił, słowa popłynęły gwałtownym strumieniem:
- Możesz oczywiście  twierdzić,  że znasz się na tego typu sprawach. Wiesz, jak jest na Ziemi, byłeś w 
różnych miejscach. Od dawna chciałem o tym z tobą porozmawiać, lecz jednocześnie bałem się, że możesz 
mnie źle zrozumieć. Sam nigdy o tym nie mówiłeś. Musisz mieć po temu jakieś powody. I dlatego właśnie 
jestem  teraz  tutaj.  Wysłuchaj mnie,  proszę.  Nie  mam zamiaru cię  obrazić.  Lecz twoja  obecność  tutaj... 
Wiem, że jesteś człowiekiem uczciwym. Nie sądzę, abyś był nasłanym na nas szpiclem. Jest to rzecz, której 
z pewnością nigdy byś nie zrobił. Nie jesteś także kryminalistą, z pewnością nie... ale... być może... - jego 
głos załamał się i umilkł. Rozmowa o tych sprawach była tutaj równie trudna, jak i na Ziemi.
- Chcesz przez to powiedzieć, że chociaż nie jestem kryminalistą, to z jakiegoś powodu musiałem zostać 
zesłany na tę planetę?
Lee skinął gwałtownie głową.
- Ale czy mógłbyś podać mi jakikolwiek powód, dla którego miałbym o tym z tobą rozmawiać? To nie twój 
interes.
- Wiem - rzucił Lee z desperacją. - Nie powinienem był o to pytać. Przepraszam. Ale to bardzo dla mnie 
ważne...

background image

- Dla mnie także. Rozmawiając o tym z tobą mogę popaść w poważne tarapaty - ty też. Nie mogę pozwolić, 
by to się rozniosło...
- Nie powiem nikomu, przysięgam!
- A więc dobrze. Rzeczywiście, miałem kłopoty z władzami. Moje zesłanie tutaj jest pewnego rodzaju karą. I 
dopóki nie będę sprawiał dalszych tego typów kłopotów, pozostawią mnie w spokoju. Dlatego rozmowa z 
tobą może być dla mnie niebezpieczna.
- Przykro mi, ale musiałem się przekonać. Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Muszę podjąć to ryzyko. - 
Lee wyprostował się i uniósł twarz, jakby w oczekiwaniu na cios. - Złamałem prawo.
-   No   cóż,   to   jedynie   dobrze   o   tobie   świadczy.   Najprawdopodobniej   jesteś   jedynym   na   tej   prymitywnej 
planecie, który ma dostatecznie dużo ikry, by tego dokonać.
Zdumiony Lee sapnął i otworzył szeroko usta.
- Nie jesteś zaskoczony?
- W najmniejszym stopniu. W pewnym sensie nawet cię podziwiam. Ale co właściwie zrobiłeś, że tak cię to 
niepokoi?
Lee   wyjął   z   kurtki   niewielki,   czarny   przedmiot   i   wyciągnął   w   stronę   Jana.   Było   to   cienkie,   prostokątne 
pudełeczko, na jednym z brzegów miało kilka maleńkich bolców.
- Naciśnij drugi - powiedział Lee. Jan uczynił  to i w pokoju rozległ  się dźwięk cichej muzyki.  - Sam to 
zaprojektowałem   i   wykonałem,   wykorzystując   elementy   z   magazynu   części   zapasowych.   Nie   było   tego 
wiele, więc z pewnością nikt nie zauważy ich braku. Jednak zamiast tradycyjnej taśmy stosuję jednostkę 
pamięci molekularnej, która pozwala na uzyskanie nagrań przekraczających tysiąc godzin. Dlatego też to 
urządzenie jest takie małe.
- Pięknie, ale nie nazwałbym tego łamaniem prawa. Wydaje mi się, że od czasu, kiedy człowiek zaczął 
pracować przy pierwszej maszynie, zawsze wykorzystywał jakieś części do swych własnych celów. A ilość 
zużytego   przez  ciebie   materiału   jest   doprawdy   zbyt   mała,   by  warto   było   zawracać   sobie   tym   głowę.   Z 
pewnością nie jest to przestępstwo.
- To dopiero początek - oświadczył Lee, kładąc na stole podniesione z podłogi pudełko.
Wykonane było z bladobłękitnego stopu, łączone nitami i bardzo starannie wykończone. Mężczyzna ustawił 
kombinację zamka cyfrowego i podniósł wieko. Jan z zaciekawieniem zajrzał do środka. Wnętrze pudełka 
wypełniały ustawione jedna obok drugiej, nagrane kasety.
-   Mam   je   od   członków   załóg   lądujących   po   zboże   statków   -   wyjaśnił   Lee.   -   Wymieniam   je   za   moje 
rejestratory dźwięków. Cieszę się sporą popularnością, więc za każdym razem otrzymuję coraz więcej taśm. 
A to, jak mi się wydaje, jest niedozwolone.
Jan opadł z powrotem na fotel i pokiwał ze znużeniem głową.
- To rzeczywiście przestępstwo. I sam nawet nie wiesz, jak bardzo poważne. Nie powinieneś wspominać o 
tym nikomu, rozumiesz? Jeżeli cię z tym nakryją, to jedynym wyrokiem będzie kara śmierci.
- Aż tak źle? - zapytał pobladły Lee.
- Tak źle. Dlaczego właściwie powiedziałeś mi o tym?
- Miałem pomysł. Nieważne - wstał i zamknął pudełko. - Lepiej już pójdę.
- Zaczekaj - rzucił szybko Jan. Nie było trudno domyślić się, dlaczego technik przyszedł właśnie do niego. - 
Obawiasz się, że możesz je stracić, prawda? Jeżeli zostawisz kasety tutaj, ciepło je zniszczy, a nie możesz 
zabrać   ich   ze   sobą,   ponieważ   Starsi   Rodzin   osobiście   sprawdzają   wszystkie   bagaże   i   z   pewnością 
zainteresuje ich zawartość tego pudełka. Przyszedłeś więc do mnie w nadziei, że będę ci w stanie pomóc. 
W jaki sposób właściwie?
Lee nie odpowiedział, ponieważ nietrudno było to odgadnąć.
- Chciałeś, bym ukrył je w swoim ekwipunku? Mam ryzykować życiem dla paru cholernych kaset?
- Nie wiedziałem o tym.
- Właśnie. Siadaj, denerwujesz mnie, stojąc jak słup. Wylej herbatę do zlewu, dam ci coś lepszego do picia. 
Jest to tak samo nielegalne, jak twoje taśmy, chociaż nie podlega tak dotkliwej karze.
Jan otworzył jedną z szafek i wyjął butelkę, w połowie wypełnioną przezroczystym płynem. Napełnił szklanki 
i podsunął jedną z nich w stronę Lee.
- Wypij. Będzie ci smakowało.
Lee powąchał nieufnie zawartość, w końcu wzruszył ramionami i pociągnął solidny łyk.   W chwilę później 
otworzył szeroko oczy, walcząc desperacko o oddech.
- Nigdy... nigdy czegoś takiego nie próbowałem - wykrztusił w końcu. - Czy jesteś pewny, że to nadaje się 
do picia?
- Jeszcze jak! Wiesz z pewnością o tych maleńkich jabłkach, które hoduję za moim wagonem? Są bardzo 
słodkie, a ich sok łatwo fermentuje z drożdżami. W efekcie otrzymuję wino jabłkowe. Wkładam je potem do 
zamrażalnika i napój gotowy.
- Brzmi to nieskomplikowanie.
- Muszę jednak przyznać, że nie jest to mój pomysł.

background image

- Niezły sposób na koncentrację alkoholu. I z każdym łykiem smakuje coraz bardziej.
- No dobrze, zobaczymy teraz te kasety.
- A kara śmierci? - zapytał Lee.
-   Powiedzmy,   że   moje   początkowe   obawy   ulotniły   się   bez   śladu.   Właściwie   była   to   tylko   reakcja 
instynktowna. Statki spóźniają się. Być może nie przybędą wcale. Dlaczego więc miałbym obawiać się kary 
ze strony oddalonej o lata świetlne Ziemi? - odparł Jan, przeglądając kasety. Przy niektórych tytułach krzywił 
się   lub   kiwał   z   politowaniem   głową.   -   To   wszystko   wygląda   najzupełniej   niewinnie.   Oczywiście,   jak   na 
standardy tej planety, są one nie do przyjęcia, lecz nie ma w nich nic politycznego.
- Co to znaczy politycznego?
Jan uzupełnił płyn w szklankach i zapatrzył się ponuro przed siebie.
- Wszyscy jesteście jednak zwykłymi wieśniakami - powiedział w końcu. - Prostaczkami. Nawet nie wiesz, 
co to słowo naprawdę znaczy. Czy słyszałeś, abym mówił kiedykolwiek o Ziemi?
- Nie. Ale nigdy też o niej nie myślałem. Znamy Ziemię na podstawie przysyłanych nam programów i...
-   Nic   o   niej   nie   wiecie.   Halvmórk   to   zabita   deskami   dziura,   obóz   koncentracyjny   wielkości   planety, 
początkowo zaludniony najprawdopodobniej przez więźniów politycznych. Teraz to zresztą nieważne. Po 
prostu rolnicza fabryka wypełniona gromadą tępych farmerów, których jedynym celem i sensem istnienia 
jest urabianie sobie rąk po łokcie, by przy minimalnych nakładach i maksymalnych profitach wyekspediować 
owoce czterech lat harówki na inne planety. Na Ziemi jest całkiem inaczej: elita na szczycie, a prole na 
samym   dnie.   Wszyscy   pozostali   tkwią   pośrodku.   Nikt   tego   tak   naprawdę   nie   lubi,   z   wyjątkiem   tych   na 
samym szczycie, ale oni mają władzę i tylko to się liczy. To pułapka. Bagno. Ja znalazłem jednak wyjście, 
bowiem   postawiono   mnie   przed   wyborem:   ta   planeta   -   albo   śmierć.   I   to   już   wszystko,   co   mogę   ci 
powiedzieć.   Zostaw   mi   te   kasety.   Przechowam   je.   Bo   i   dlaczego   właściwie   mielibyśmy   się,   do   diabła, 
martwić czymś tak mało ważnym, jak kasety? - W nagłym przypływie gniewu huknął szklanką o blat stołu. - 
Na zewnątrz coś się dzieje, a ja nawet nie wiem, co. Statki zawsze przybywały o czasie. Teraz jednak są 
opóźnione. Być może nie nadlecą nigdy. Lecz jeżeli się zjawią, będą potrzebowały zboża...
Zmęczenie i alkohol wysysały z niego resztki sił. Po raz ostatni podniósł do ust szklankę i czując, że opadają 
mu powieki, pokręcił ociężale głową. Lee podszedł do drzwi, jednak kładąc dłoń na klamce zawahał się i 
odwrócił.
- Nic mi dzisiaj nie powiedziałeś - oświadczył.
- I nigdy nie widziałem żadnych cholernych taśm.
Dobranoc.
Jan miał wrażenie, że pulsujące światło i brzęczyk obudziły go natychmiast, gdy tylko położył głowę na 
poduszce.  Wiedział jednak, że  musiały  upłynąć co  najmniej trzy godziny.  Czując  nieprzyjemny  smak w 
ustach westchnął i przetarł opadające powieki. Zapowiadał się ciężki i długi dzień. Czekając, aż zaparzy się 
herbata, wytrząsnął z buteleczki na dłoń dwie tabletki środka pobudzającego. Przyjrzał się im krytycznie i 
dorzucił trzecią. Czekał go bardzo długi dzień.
Nie zdążył wypić nawet herbaty, gdy rozległo się silne pukanie do drzwi. Ukazała się w nich głowa jednego z 
młodszych członków rodziny Taekeng. Jan nie pamiętał jego imienia.
- Zboże załadowane. Za wyjątkiem tego pomieszczenia. Tak, jak powiedziałeś. - Twarz chłopca poplamiona 
była smarem i mokra od potu.
- Dobrze. Dajcie mi jeszcze dziesięć minut. I możecie zacząć zamykać wszystkie osłony.
Nielegalne  taśmy  Lee  znajdowały  się  już  ukryte   w  pojemniku  z narzędziami.  Ubrania  i rzeczy  osobiste 
zapakowane były w torbę.
Układając umyte naczynia w niszy kuchennej zauważył, że w suficie otworzyła się nagle szczelina, tworząc 
powiększający się szybko krąg. Gdy wypchnął przez frontowe drzwi łóżko, stół i krzesła, świetlisty krąg 
został   już   uformowany   i   metalowy   dysk   spadł   wolno   na   podłogę,   wbijając   się   głęboko   w   plastykową 
wykładzinę. Jan zarzucił worek na ramię i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Jego pojazd mieszkalny był ostatnim oczekującym na załadunek. Dookoła wrzała gorączkowa aktywność. Z 
najbliższego   silosu   wysunęła   się   długa   tuba,   zbliżając   się   do   otworu   w   dachu   pojazdu.   Stojący   tam 
mężczyzna   złapał   za   uchwyt   przy   końcówce   tuby,   krzyknął   coś   i   pomachał   ręką.   Zboże   popłynęło 
natychmiast, zanim mężczyzna zdążył włożyć końcówkę w otwór. Kulozik zdjął z ramienia jedno z ziaren. 
Było wielkości jego małego palca, pomarszczone na skutek odwodnienia próżniowego. Cudowna żywność, 
bogata w proteiny, witaminy i sole mineralne. Mogła być najlepszą kaszką dla dziecka, pełnowartościowym 
posiłkiem dla dorosłego mężczyzny czy wreszcie kleikiem dla starca. Doskonała żywność dla niewolników. 
Podniósł ziarno do ust i przez chwilę żuł w zamyśleniu. Jedynym mankamentem był smak, niepodobny do 
niczego, co kiedykolwiek jadł w życiu.
Rozległ się zgrzyt metalu, gdy podnośnik uniósł pojazd z betonowego łoża. Natychmiast znaleźli się pod nim 
robotnicy,   którzy  klnąc  i  szamocząc się  w  ciemnościach,   opuścili  schowane  do  tej  pory  szerokie  koła  i 
zamocowali je w pozycji do jazdy. Wszystko działo się równocześnie. Robotnicy wygramolili się na rampę, a 
już   podjeżdżał   holownik.   Gdy   go   zaczepiono,   człowiek   kierujący   pompowaniem   zboża   odciął   zawór   i 

background image

odepchnął tubę. Ludzie zamykający luki ładunkowe zaprotestowali głośno, gdyż zanim ukończyli wszystkie 
czynności, pojazd drgnął i zsunął się z rampy na ziemię. Natychmiast zablokowano hamulce, a mechanicy 
zniknęli pod masywnym kadłubem, sprawdzając stan opon.
Pociągi były już gotowe do drogi. Mimo, że już trzeci raz uczestniczył w wielkiej migracji, Jan był tak samo 
podekscytowany, jak po raz pierwszy. Dla tych, którzy tutaj się urodzili było to coś naturalnego, chociaż 
przerywało   monotonię   czterech   lat   ciężkiej   pracy.   Natomiast   dla   niego   każda   ucieczka   od   nudy,   od 
szarzyzny życia była prawdziwą ulgą.
Jeszcze parę dni temu było tutaj dobrze prosperujące miasteczko, otoczone polami, które rozciągały się aż 
po   horyzont.   Teraz   zmieniło   się   dosłownie   wszystko.   Maszyny   i   ciężki   sprzęt   zamknięte   zostały   w 
szczelnych   silosach.   Z   kopuł   ciśnieniowych,   okrywających   budynki   socjalne,   wypuszczono   powietrze,   a 
same   budynki   uszczelniono.   Pozostałe   pomieszczenia   zmieniły   całkowicie   swój   charakter.   Zostały 
podniesione   wysoko   na   koła   i   sformowano   z   nich   regularne   składy,   z   doczepionymi   z   tyłu   ruchomymi 
zabudowaniami   gospodarczymi.   Na   miejscu   pozostały   jedynie   betonowe   fundamenty,   co   sprawiało 
wrażenie, jakby całe miasto zmiecione zostało z powierzchni w jakiejś nieprawdopodobnej eksplozji.
W szerokiej Alei Centralnej stał teraz podwójny rząd pociągów. Budynki, które tak bardzo różniły się jako 
pomieszczenia   mieszkalne   i   sklepy   pełne   baldachimów,   schodów   i   kwiatów,   stały   się   teraz   ruchomymi 
wagonami,   zunifikowanymi   co   do   rozmiarów   i   kształtów.   Połączone   po   dwanaście   sztuk   w   ogromnym 
pociągu, prowadzone były przez autonomiczny zespół silnikowy, czyli ciągnik holowniczy.
Niezwykły ciągnik. Jan wciąż nie mógł uwierzyć, by elektrownia tych rozmiarów mogła się poruszać. Przez 
cztery   lata   ich   atomowe   generatory   zaopatrywały   miasto   i   okoliczne   farmy   w   elektryczność,   cierpliwie 
oczekując na ponowną transformację w ciągniki holownicze, którymi były w rzeczywistości.
Były ogromne. Dziesięć razy większe niż największe ciężarówki czy lokomotywy, jakie Jan widział przed 
przybyciem na tę planetę. Przechodząc obok jednego z nich poklepał grubą oponę, której krawędź sięgała 
wysoko ponad jego głowę. Nakrętki były wielkości talerza. Dwa koła sterujące z przodu, cztery napędowe z 
tyłu. Tuż za przednimi kołami umiejscowiono szczeble drabinki, które pięły się po złocistym boku stalowej 
bestii   piętnaście   metrów   w   górę,   do   kabiny   kierowców.   Z   przodu   widniała   bateria   lamp   o   mocy 
wystarczającej  do natychmiastowego  oślepienia człowieka, który byłby na tyle  głupi, by w nie spojrzeć. 
Wysoko w górze połyskiwały szerokie, panoramiczne okna kabiny kierowców. A jeszcze wyżej, lecz już 
poza   zasięgiem   wzroku,   znajdowały   się   rzędy   żebrowanych   rur,   których   zadaniem   było   chłodzenie 
atomowych silników.
Jan nie mógł się oprzeć, by nie uderzyć pięścią o pojazd, obok którego właśnie przechodził. Jazda na czymś 
takim - to była przyjemność!
Ivan Semenow czekał już na niego przy pociągu prowadzącym.
- Weźmiesz pierwszy ciągnik? - zapytał bez żadnych wstępów.
- To twoja robota, Ivan. Na tobie spoczywa odpowiedzialność. Jesteś Koordynatorem. Semenow uśmiechnął 
się lekko.
- Chyba obaj wiemy, kto jest prawdziwym Koordynatorem w czasie tej podróży. Ludzie zaczynają już gadać. 
Teraz, gdy wszystko jest już gotowe, uważają, że miałeś rację. Widzą, kto tu dowodzi. A Hein ma jeszcze 
tylko paru przyjaciół. Leży w łóżku i nie -odzywa się do nikogo. Ludzie mijają jego wagon i śmieją się.
- Przykro mi, że musiałem to zrobić. Wciąż jednak uważam, że był to jedyny sposób.
- Być może masz rację. W każdym bądź razie wszyscy wiedzą, kto jest szefem. Siadaj na jedynkę.
Odwrócił się i odszedł, zanim Jan zdążył odpowiedzieć.
Pierwszy   ciągnik.   Była   to  ogromna   odpowiedzialność,  wiedział   jednak,   że   sobie   z  tym   poradzi.   No   i  to 
uczucie podniecenia! Nie tylko będzie prowadził jeden z tych olbrzymów, ale w dodatku ten najważniejszy. 
Idąc w stronę pierwszego ciągnika przyspieszył kroku i uśmiechnął się z zadowoleniem.
Grube   drzwi   prowadzące   do   przedziału   silnikowego   były   otwarte.   Wewnątrz   dostrzegł   schylonego   nad 
wskaźnikami układu olejowego mechanika.
- Upchnij to gdzieś, dobrze? - powiedział Jan wrzucając do środka torbę.
Nie czekając na odpowiedź, zaczął wspinać się po drabince. Po swojej lewej stronie miał teraz widok na 
pustą Drogę, otoczoną opuszczonymi farmami. Za nim stały dwa rzędy pociągów, oczekujących jedynie na 
jego komendę. Przez wąski właz przecisnął się do wnętrza kabiny.
Jego drugi kierowca był już na swoim miejscu; przebiegał wzrokiem checklistę. Przód kabiny zamknięty był 
oknami ze szkła pancernego, a powyżej widniał rząd monitorów kamer telewizyjnych. Poniżej znajdował się 
imponujący pulpit sterowniczy z nieprzeliczoną ilością wskaźników i manometrów.
Tuż przed kierownicą tkwił pojedynczy, pusty teraz fotel, obity miękką, czarną skórą. Jan zbliżył się powoli i 
zajął w nim miejsce. Oparł lekko stopy na pedałach i ujął kierownicę.
- Zaczynamy sprawdzać checklistę - polecił.

Rozdział 5

background image

Czas uciekał. Chociaż wszystkie pociągi były już połączone i gotowe do rozpoczęcia podróży, bezustannie 
wyłaniały się setki problemów, które należało rozwiązać, zanim wydany zostanie ostateczny sygnał pełnej 
gotowości.  Jan  ochrypł  już  od   wykrzykiwanych  do  mikrofonu  rozkazów  i  poleceń.   W  końcu,  zmęczony, 
zerwał słuchawki z głowy i postanowił zorientować się we wszystkim na zewnątrz.
Przedział silnikowy zawierał niewielką niszę, w której znajdował się zaopatrzony w szerokie opony motocykl. 
Wyjął go z uchwytów i stwierdził, że w obu oponach brakuje powietrza. Kolejne opóźnienie. Wreszcie jeden 
z inżynierów,  Eino, uzupełnił braki, używając zbiornika sprężonego powietrza. Jan sprowadził pojazd po 
rampie na ziemię i ruszył.
Jako Główny Inżynier Konserwator był odpowiedzialny za utrzymywanie całej maszynerii w gotowości na tę 
właśnie chwilę. Zadanie to przekraczało siły i możliwości jednego człowieka, tak więc zmuszony był polegać 
na  umiejętnościach   innych,   wykonujących   jego   polecenia.   Zbyt   często   wykonywano   je   jednak  niedbale. 
Złączki na grubych kablach, łączących wszystkie wagony w pociągu, powinny być troskliwie uszczelniane 
odpornymi na wilgoć nakładkami. Brakowało wielu z nich. Przewody zostały przeżarte przez korozję do tego 
stopnia,   że  połowa   obwodów  nie  działała.   Po   osobistym   wpełznięciu  pod   każdy  z  wagonów  polecił,   by 
wszystkie   złączki   zostały   otwarte   i   oczyszczone   ręcznie   papierem   ściernym.   Spowodowało   to   kolejną 
godzinę opóźnienia.
Były także problemy ze sterowaniem. Teoretycznie przednie koła wszystkich wagonów powinny skręcać w 
wyniku zmniejszenia prędkości obrotowej przekładni w silnikach elektrycznych. Koła te kontrolowane były 
przezkomputery   tak   precyzyjnie,   że   niczym   na   szynach   skręcały   równocześnie   z   kołami   sterującymi 
ciągnika.   W   praktyce   było   to   jednak   utrudnione,   ponieważ   większość   silników   miało   kompletnie   zużyte 
szczotki bądź przekładnie. A czas płynął.
Były także problemy czysto ludzkie, wynikające z drastycznie zmniejszonej przestrzeni mieszkalnej. Jan 
wysłuchiwał narzekań, kiwał ze współczuciem głową i konferował z Głowami Rodzin. W końcu wszystkie 
przeszkody zostały pomyślnie usunięte.
Ostatnim problemem było zaginione dziecko. Jan odnalazł je sam, spostrzegłszy ruch pośród niezebranego 
z pola zboża. Pojechał po dziecko motocyklem i oddał je prosto w ramiona zapłakanej matki.
Zmęczony,   lecz   z  uczuciem   głębokiej   satysfakcji,   wracał   do   swego   ciągnika   pomiędzy   dwoma   rzędami 
pociągów. Wszystkie drzwi były już uszczelnione, a z paru okien wyglądały nieliczne twarze ciekawskich. 
Przy ciągniku czekał już na niego Eino. Razem wtoczyli motocykl do przedziału silnikowego i Jan przeszedł 
do kabiny kierowców.
- Wszystkie czynności kontrolne zostały wykonane - oświadczył drugi kierowca Jana, Otakar. - Gotowi do 
osiągnięcia pełnej mocy, wszystkie systemy sprawne.
- Dobrze. Przyjmij sygnał gotowości od pozostałych pociągów.
Jan zajął się czynnościami zawartymi w jego własnej checkliście. Po chwili usłyszał w słuchawkach, jeden 
po drugim, raporty od kierowców pociągów. Szybko ustawił dziesiątki przełączników we właściwej pozycji.
- Wszystkie pociągi gotowe, wszyscy kierowcy gotowi - zameldował Otakar.
- W porządku. Łączność, daj mi obwód na wszystkich kierowców.
- Gotowe - odparł po chwili Hyzo, który był oficerem radiotechnikiem.
- Uwaga, wszyscy kierowcy!
Kiedy   to   powiedział,   ogarnęło   go   nagle   uczucie   podniecenia,   silniejsze   niż   kiedykolwiek.   Wspinaczka, 
żeglowanie, miłość - wszystko to zawierało elementy czystej przyjemności, niosło emocje niezapomniane i 
trudne do opisania. Lecz to, co czuł teraz, było zupełnie inne. Na Ziemi podobnych przeżyć dostarczały mu 
jedynie   pigułki.   Zaniechał   jednak   ich   używania,   ponieważ   były   łatwo   dostępne,   każdy   mógł   je   kupić   i 
doznawać takich samych uczuć.
Stan, w jakim się teraz znajdował, nie mógł być dzielony z nikim innym. Jan znalazł się na samym szczycie. 
Kontrolował wszystko. Miał w swym ręku więcej władzy, niż kiedykolwiek na Ziemi, Czasami przyjmował na 
siebie odpowiedzialność, lecz nigdy nie była ona tak absolutna. Populacja całego świata czekała na jego 
decyzję.
I on musiał ją podjąć.
Podłoga   pod   jego   stopami   lekko   drżała.   Ciężkie   złącza   i   plątanina   kabli   łączyły   ciągnik   z   pierwszym 
wagonem   i   dalej   z   pozostałymi.   Z   tyłu   stały   pociągi,   pełne   zboża   i   zamieszkujących   tę   planetę   ludzi. 
Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na jego rozkazy.  Czując, jak zaczynają drżeć mu palce, zacisnął 
dłonie na kierownicy.
-   Do   wszystkich   kierowców   -   powiedział   po   chwili   już   opanowanym,   normalnym   głosem.   Krótka   chwila 
zahamowania   minęła.   -   Wyruszamy.   Ustawcie   radary   zbliżeniowe   na   jeden   kilometr.   Żadnych   zmian 
powyżej   tysiąca   stu   metrów   lub   poniżej   dziewięciuset.   Układy   automatycznego   hamowania   na   950.   I 
starajcie   się   nigdy   nie   przekraczać   tej   wartości.   Zaczynamy   od   minimalnego   przyśpieszenia.   Uważnie 
obserwujcie wskazania naprężeń na złączach. Wieziemy prawie dwukrotnie większy ładunek niż normalnie, 
przy najmniejszym błędzie bardzo łatwo możemy je pozrywać. Rozpoczynamy nowym manewrem i chcę, 
byśmy powtarzali go za każdym razem, gdy będziemy ruszać. Wprowadźcie go na swoje listy czynności. 

background image

Podaję poszczególne fazy: Jeden: Zwolnić hamulce we wszystkich wagonach. Dwa: Zablokować hamulec w 
ostatnim   wagonie.   Trzy:   Wybrać   i   ustawić   bieg   wsteczny.   Cztery:   Przez   pięć   sekund   jazda   na   biegu 
wstecznym przy minimalnej prędkości.
Była  to  sztuczka,   której   nauczył  się jako  praktykant-konserwator jednotorowej kolei towarowej na o-
brzeżach miasta. Krótkotrwały ruch do tyłu niwelował niebezpieczne naprężenie pomiędzy złączami. Gdy w 
chwilę   później  kolejka   ruszała   do   przodu,   całość  składu   nie   była   wprawiana   w  ruch   jednocześnie,   lecz 
odbywało się to stopniowo, w miarę ponownego wzrostu naprężeń w złączach pomiędzy poszczególnymi 
wagonami. W ten sposób bezwładność wspomagała niejako moment startu, zamiast go utrudniać.
Jan zdecydowanym ruchem zmienił bieg na wsteczny i przesunął dźwignię regulatora prędkości o jeden 
stopień. Spojrzał na tablicę przyrządów. Hamulce we wszystkich wagonach zostały zwolnione, za wyjątkiem 
numeru dwunastego, przy którym pobłyskiwała czerwona lampka. Lewą stopą nacisnął pedał przepustnicy i 
poczuł, jak stalowe płyty podłogowe zaczynają coraz silniej drżeć. Ciężki pojazd powoli ruszył do tyłu. Po 
chwili   wskaźniki   naprężenia   przy   wszystkich   wagonach   opadły   do   zera.   Jan   nie   odrywał   oczu   od 
elektronicznego zegara i gdy na jego ekranie ukazała się cyfra pięć, gwałtownie odciął moc.
- Przygotować się do startu - powiedział, wrzucając pierwszy bieg. - Drugi rząd pociągów pozostaje na 
miejscu,  dopóki  nie  ruszy  ostatni  z  rzędu  pierwszego.   Potem  drugi  rząd   zajmuje  pozycję   z  tyłu.  Aż do 
odwołania wszystkie czynności wykonywać ręcznie. Pierwszy przystanek za dziewiętnaście godzin. Ostatni 
w Southtown. Do zobaczenia na miejscu.
Zacisnął dłonie na kierownicy i oparł stopę na pedale akceleratora.
- Ruszamy!
Powoli   nacisnął   na   pedał,   zwiększając   obroty   silnika.   Wraz   ze   wzrostem   przyśpieszenia   sprzęgło 
hydrauliczne włączyło się automatycznie i moment obrotowy przekazany został na koła napędowe. Ciągnik 
holowniczy ruszył do przodu, wprawiając w ruch wagon po wagonie, aż w końcu cały gigantyczny pociąg 
toczył się wolno przed siebie. Po jego lewej stronie ciągnik wiodący drugi rząd przesunął się wolno do tyłu. 
Przed nim widniała jedynie pusta nawierzchnia Drogi. Tylny skaner, zamontowany na szczycie pojazdu, 
ukazywał ruszający powoli kolejny pociąg. Jan obrzucił szybkim spojrzeniem tablicę rozdzielczą. Wszystkie 
wskaźniki napięć płonęły zielonymi światłami. Wrzucił wyższy bieg i ciągnik przyśpieszył.
- Wszystkie światła zielone - powiedział Otakar, który siedział na fotelu drugiego kierowcy i nie odrywał 
wzroku od tablicy kontrolnej.
Jan skinął krótko głową i obrócił kierownicę w prawo, by ustawić pojazd dokładnie w osi kabla kontrolnego, 
zakopanego pod powierzchnią skały. Tak jak w zwykłych samochodach, skręt w ciągniku uzyskiwało się 
poprzez obrót kierownicy, lecz utrzymywaniu osi skrętu służyło centrowanie. Cały manewr przeprowadzony 
został z najwyższą precyzją. Wszystkie wagony zakręciły dokładnie w tym samym miejscu, zupełnie jakby 
posuwały się po niewidzialnej szynie.
Jan utrzymywał szybkość na drugim biegu, dopóki wszystkie pociągi nie wyruszyły w drogę. Znajdował się o 
kilometr z przodu. Zwiększył szybkość do maksymalnej dopiero wtedy, gdy przedmieścia i otaczające je 
farmy zostały już daleko w tyle. Szerokie opony szumiały łagodnie, tocząc się po gładkiej nawierzchni Drogi; 
po obu stronach przesuwała się piaszczysta pustynia. W dalszym ciągu prowadził ręcznie, wiodąc wszystkie 
pociągi do oddalonego o 27 tysięcy kilometrów Southtown, leżącego na przeciwnym biegunie planety.
Na horyzoncie dostrzegł ciemną, niezwykle stromą skałę, wystającą z masywu skalnego. Droga musiała w 
tym miejscu robić szeroki łuk. Jan włączył obwód łączący go ze wszystkimi kierowcami.
- Uwaga, zbliżacie się do Skały Igielnej. Kiedy ją miniecie, możecie przejść na sterowanie autopilotem.
Wyłączył się i spojrzał na ekran własnego autopilota. Cienka linia pośrodku wskazywała, że znajdowali się 
dokładnie nad kablem sterującym. Wcisnął przycisk sterowania automatycznego i oparł się plecami o fotel. 
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zdenerwowany. Złączył palce obu dłoni i silnie zacisnął.
- Niezły początek - powiedział Otakar, wciąż wpatrując się we wskazania przyrządów. - Dobra wróżba na 
przyszłość.
- Obyś miał rację. Przejmij kontrolę. Ja muszę się trochę odprężyć.
Otakar skinął ze  zrozumieniem głową  i zajął miejsce za  kierownicą.  Jan przeciągnął się i przeszedł do 
kabiny radiooperatora.
- Słuchaj, Hyzo, chciałbym... - zaczął.
- Mam tutaj czerwone światło! - wykrzyknął niespodziewanie Otakar.
Jan okręcił się na pięcie i wpadł jak burza do kabiny kierowców. Ponad ramieniem swego zastępcy spojrzał 
na tablicę kontrolną na której pomiędzy rzędem zielonych światełek pobłyskiwało jedno czerwone. Nagle 
zapaliło się drugie, a w chwilę później trzecie.
- Podwyższona temperatura bębnów hamulcowych w wagonach siedem i osiem. Co to znaczy, do ciężkiej 
cholery?
"Przecież wszystkie hamulce są zwolnione" - mruczał do siebie wściekle.
A   wszystko   układało   się   tak   pięknie.   Wychylił   się   do   przodu   i   nacisnął   przycisk   odczytu.   Przeszło 
dwadzieścia stopni w obu wagonach.

background image

Gorączkowo   zastanawiał   się,   co   robić.   Czy   powinien   się   zatrzymać   i   sprawdzić?   Nie,   oznaczałoby   to 
bowiem zatrzymanie całej linii pociągów i ponowny start. Przed nimi było jeszcze trzysta kilometrów płaskiej 
drogi, zanim osiągną wzgórza. Do tego czasu nie będzie chyba potrzeby używania hamulców.
- Odetnij obwody hamulcowe w obu tych wagonach - polecił. - Zobaczymy, co się stanie.
Otakar posłusznie pstryknął przełącznikami. Jan z ulgą obserwował,  jak czerwone światełka na pulpicie 
gasną jedno po drugim.
- Przejmij kontrolę - powiedział. - Ja spróbuję się zorientować, co się dzieje.
Przeszedł na tył ciągnika i uniósł klapę włazu prowadzącego do przedziału silnikowego.
- Eino - krzyknął. - Podaj mi diagramy i instrukcje obsługi obwodów hamulcowych. Mamy tutaj mały problem.
Jan dokonywał już przeglądów systemów hamulcowych, lecz do tej pory nie musiał wykonywać żadnych 
poważniejszych napraw. Jak wszystkie urządzenia na Halvmork, systemy te zaprojektowano tak, by działały 
wiecznie.   No,   prawie   wiecznie.   Przy   częściach   zapasowych,   oddalonych   o   lata   świetlne   było   to   jedyne 
sensowne   rozwiązanie.   Wszystkie   części   danego   urządzenia   projektowano   w   sposób   maksymalnie 
uproszczony i odlewano z niezwykle odpornych materiałów. Smarowanie odbywało się automatycznie. Była 
to bardzo prosta metoda i trzeba szczerze przyznać, iż w praktyce zawodziła niezmiernie rzadko.
- O to ci chodzi? - zapytał Eino, wynurzając się z otworu włazu, jak lis z nory. W ręku trzymał diagramy i 
instrukcje.
Tak. Rozłóż je na stole i przyjrzyjmy się im bliżej.
Diagramy   były   niezwykle   dokładne.   Każdy   z   pociągów   posiadał   dwa   oddzielne   systemy   hamulcowe. 
Pierwszy kontrolowany był przez komputer. Gdy kierowca naciskał pedał w ciągniku, w tym samym czasie i 
w takim samym stopniu uaktywniały się hamulce we wszystkich wagonach. Ten system - alfa - był układem 
aktywnym. System beta - hamulców pasywnych - uruchamiano jedynie w sytuacjach krytycznych. Tak długo 
jak obwód elektryczny pozostawał włączony, znajdowały się one w pozycji spoczynkowej, zawieszone na 
potężnych sprężynach. Jakakolwiek przerwa w obwodzie, na przykład przy przypadkowym oderwaniu się 
jakiegoś wagonu powodowała, iż magnesy automatycznie uwalniały hamulce i pojazd natychmiast stawał.
- Janie, dwa pociągi raportują o podobnych kłopotach - powiedział Hyzo. - Gwałtownie rośnie temperatura 
bębnów hamulcowych.
- Powiedz im, by zrobili to, co my. Niech odetną obwody systemu alfa. Odezwę się do nich, gdy tylko się 
dowiem, co się właściwie stało. - Stuknął palcem w rozłożony na stole diagram. - To musi być system alfa.
Gdyby włączył się system beta, natychmiast byśmy o tym wiedzieli.
- A więc elektronika czy hydraulika? - zapytał Eino.
- Mam przeczucie, że to nie może być elektronika. Komputer przez cały czas kontroluje wszystkie obwody. Z 
pewnością   poinformowałby   nas   o   jakimkolwiek   błędnym   sygnale   hamowania.   Na   początek   sprawdzimy 
hydraulikę. Zwiększa się ciśnienie w cylindrach - ponownie wskazał na diagram.
- Może to być spowodowane przez niedokręcony zawór...
- Lub coś może go po prostu blokować.
- Czytasz w moich myślach, Eino. A spowodować mógł to jedynie ten przeklęty pył. Te filtry powinny być 
czyszczone  po  każdej  podróży.   Wiem,  że   to  żmudna   i  niewdzięczna   robota,  wymagająca   pełzania   pod 
każdym z wagonów. Parę lat temu wyznaczyłem do tego pewnego mechanika nazwiskiem Decio. Był jednak 
tak niesumienny, że odesłałem go do pracy na farmie. Gdy się zatrzymamy, wyjmiemy jeden z tych filtrów i 
przyjrzymy mu się z bliska.
Eino nerwowym ruchem potarł szczękę.
- Jeśli masz rację, to będziemy musieli z wszystkich wadliwych systemów wylać płyn hamulcowy, by dostać 
się do tych zaworów.
- Niekoniecznie.  Te zawory bezpieczeństwa,  tutaj i tutaj,  zamykają  się,  jeżeli  linia  jest niesprawna.  Nie 
stracimy  dużo   płynu.  Zapasowe  zawory  regulacyjne   są   w  magazynku.  Musimy  zastąpić  główne  zawory 
nowymi, oczyścić stare i sprawdzić pozostałe we wszystkich wagonach.
-   Janie   -   wtrącił   drugi   kierowca.   -   Góry   są   w   zasięgu   wzroku,   więc   wkrótce   dojedziemy   do   tunelu. 
Pomyślałem, że będziesz chciał przejąć sterowanie.
- Dobrze. Zostaw te papiery, Eino, i wracaj do silników. Wkrótce będziemy pokonywać zbocze.
Jan   zajął   miejsce   w   fotelu   kierowcy   i   tuż   przed   sobą   dostrzegł   ostre   granie   szczytów.   Pasmo   górskie 
oddzielało kontynent od pustyni, stanowiąc zaporę dla sztormów i burz. Prawdziwa podróż zaczynała się 
dopiero za tym pasmem. Droga zaczęła się podnosić, więc Jan ponownie przeszedł na sterowanie ręczne. 
Po chwili, wraz ze wzrostem kąta wzniesienia, zmienił bieg na niższy i przyśpieszył. Przed sobą widział 
ciemny wlot tunelu. Sięgnął po mikrofon.
- Wszyscy kierowcy! Za kilka minut wjeżdżamy do tunelu. Włączyć reflektory - mówiąc to włączył własne 
światła i Droga przed nimi zalana została strumieniem jaskrawego blasku.
Inżynierowie, którzy wieki wcześniej stworzyli Drogę, mieli do swej dyspozycji nieograniczone środki. Mogli 
podnosić wyspy z dna oceanów - bądź zanurzać je pod powierzchnię. Mogli równać łańcuchy górskie i topić 
litą skałę. Najłatwiejszym sposobem utworzenia przejścia przez góry był dla nich tunel. Byli z niego tak 

background image

dumni,  że  postanowili  umieścić  nad wejściem  jedyną na całej Drodze  dekorację.  Jan  miał ją  tuż  przed 
oczami: wykutą w skale, wysoką na sto metrów tarczę. Widniał na niej symbol, który musiał być tak stary, jak 
rodzaj ludzki: dłoń dzierżąca krótki, masywny młot. Jan przyglądał mu się, dopóki nie wjechali do tunelu.
Kamienne   ściany   były   szare   i   nijakie.   Od   czasu   do   czasu   Jan   spoglądał   na   prędkościomierz   i   licznik 
obrotów,  pozostawiając kierowanie pojazdem autopilotowi.  Minęło przeszło   pół godziny,  nim dostrzegł  z 
przodu maleńkie światełko, które wkrótce rozrosło się w szeroki, jarzący się słonecznym blaskiem wylot 
tunelu.
Dotarli dostatecznie daleko na południe i wznieśli się dostatecznie wysoko, by wjechać w świt.
Masywny   ciągnik   wyjechał   z   ciemności   wprost   w   oślepiające   słońce.   Szyby   w   oknach   automatycznie 
pociemniały.   Beta   Aurigae   była   biało-błękitna,   a   jej   promienie   nieprawdopodobnie   gorące,   nawet   na   tej 
szerokości  północnej.  W  chwilę   później  słońce  zasłonięte  zostało  chmurami  i  o  szyby  zabębnił  rzęsisty 
deszcz. Jan włączył wycieraczki i spojrzał na ekran radaru. Droga przed nimi była prosta. Ulewa skończyła 
się tak szybko, jak się zaczęła I zjeżdżając w dół, Jan po raz pierwszy dostrzegł jadowitą zieleń dżungli, a 
dalej błękit oceanu.
- Co za widok - westchnął, nieświadomy, że mówi to na głos.
- Ten widok oznacza jedynie coraz większe kłopoty. Wolę jechać po otwartym terenie - powiedział Otakar.
- Jesteś maszyną bez duszy, Otakar. Czy ta monotonia wiecznego mroku nigdy cię nie nuży?
- Nigdy.
- Wiadomość od załogi rozpoznania - wykrzyknął Hyzo. - Mają jakieś problemy.
Otakar z ponurą miną pokiwał wolno głową.
- A nie mówiłem? Kłopoty.

Rozdział 6
- Co się stało? - zapytał zaniepokojony Jan, podnosząc do ust mikrofon.
-   Tu   Lajos.   Po   raz   pierwszy   natknęliśmy   się   naprawdę   na   poważne   kłopoty.   Trzęsienie   ziemi, 
prawdopodobnie kilka lat temu. Około sto metrów Drogi po prostu zniknęło.
- Czy możecie to jakoś zapełnić?
- Nie. Nie możemy nawet dostrzec dna szczeliny.
- A co z objazdem?
- Właśnie próbujemy. Ale to oznacza wycięcie w skale nowego odcinka drogi. Zajmie to nam co najmniej pół 
dnia.
Jan zaklął w duchu. Jeżeli sprawy będą się tak toczyć dalej, nie będzie to najłatwiejsza podróż.
- Gdzie jesteście?
- Około sześciu godzin jazdy od tunelu.
Sześć   godzin   oznaczało   krótszy   dzień   niż   planował.   A   mają   jeszcze   robotę   przy   tych   uszkodzonych 
hamulcach. I z pewnością wynikną kłopoty z ludźmi, rozdrażnionymi nieprzewidzianą przeszkodą. Naprawa, 
objazd   uszkodzonego   odcinka   Drogi   i   ponowny   start   z   samego   rana   -   nie   wyglądało   to   najlepiej.   Ale 
przynajmniej ludzie wyśpią się w nocy.
W miarę zjazdu ze wzgórz na równinę, krajobraz wzdłuż Drogi zmienił się kompletnie. Zniknęły skały wraz z 
wątłymi   krzewami   na   kamiennych   osypiskach.   Droga   biegła   teraz   przez   dżunglę,   zasłaniającą   zupełnie 
widok   na   ocean.   Przez   korony   drzew   z   trudnością   można   było   dostrzec   skrawki   błękitnego   nieba.   Na 
poboczach   piętrzyły   się   stosy   zwalonych   drzew   i   krzewów,   zepchniętych   z   Drogi   przez   przejeżdżające 
wcześniej czołgi. Istniało tu także życie zwierzęce. W pewnej chwili spomiędzy gęstych drzew wyleciał klucz 
zielonych   stworów,   które   majestatycznie   machając  skrzydłami   przeleciały  w  poprzek   Drogi.   Dwa   z  nich 
roztrzaskały się o przednią szybę ciągnika i osunęły w dół, pod koła, pozostawiając za sobą smugę błękitnej 
krwi.   Jan   uruchomił   wycieraczki.   Pojazd   ponownie   prowadził   autopilot,   tak   więc   -   za   wyjątkiem 
obserwowania zielonego sklepienia Drogi - nie było wiele do roboty.
- Zmęczony jesteś, Otakar? - zapytał.
- Troszeczkę. Przespałbym się.
- Jutro zapowiada się długi dzień. Pojutrze też. Nawet jeżeli będziemy zmieniać się przy kierownicy, to i tak 
nigdy nie będziemy w stanie należycie wypocząć. - Nagle w głowie Jana zaczął krystalizować nowy pomysł. 
- Potrzebujemy większej liczby kierowców. I to nie tylko w naszym ciągniku, lecz we wszystkich. W ten 
sposób jeden z nas byłby zawsze za kółkiem, drugi miałby oko na przyrządy, a trzeci mógłby się w tym 
czasie zdrzemnąć.
- Nie mamy przecież innych kierowców.
- Wiem, lecz moglibyśmy wyszkolić kilku po drodze. Otakar chrząknął i pokręcił głową.
- Nie sądzę. Każdy człowiek z jakimikolwiek umiejętnościami technicznymi ma już wyznaczone stanowisko. 
A   jeżeli   myślisz   o   ludziach   pokroju   twego   exmechanika   Decio   -   to   nie   bardzo   podoba   mi   się   pomysł 
powierzenia kierownicy farmerowi.

background image

- Masz rację, lecz tylko częściowo. A co z wyszkoleniem na kierowców kilku kobiet? - Jan uśmiechnął się się 
widząc opadającą powoli szczękę Otakara.
- Ale... przecież kobiety nie prowadzą. Kobiety to tylko kobiety.
-   Jedynie   w   zakazanej   dziurze,   jaką   jest   ta   planeta,   mój   chłopcze.   Nawet   na   Ziemi   egzaminy 
przeprowadzane   są   na   zasadzie   ścisłego   współzawodnictwa,   bez   względu   na   płeć.   To   pozwala   na 
bezustanne   podnoszenie   kwalifikacji   zawodowych   wszystkich   pracowników.   Ma   to   także   głębsze, 
ekonomiczne   podłoże.   Nie   ma  powodu,   dla   którego  ten   system  nie   mógłby  sprawdzić   się   tutaj.   Znajdź 
dziewczęta z odpowiednimi zdolnościami i wyszkol je.
- Hradil się to nie spodoba. Głowom Rodzin także.
-   Oczywiście   że   nie,   ale   cóż   na   to   poradzisz?   Jesteśmy   w   sytuacji   kryzysowej   i   aby   z   niej   wybrnąć, 
potrzebujemy wszystkich dostępnych środków.
Wzmianka o Hradil spowodowała, że pomyślał o innej osobie, należącej do jej Rodziny. To wspomnienie 
wywołało na twarzy Jana ciepły uśmiech.
- Czy zwróciłeś kiedykolwiek uwagę na hafty, wyszywane przez Elżbietę Mahrową?
- Oczywiście, mam nawet jeden.
- No widzisz, takie wyszywanie wymaga cierpliwości, umiejętności, koncentracji...
- A więc tego, czego oczekuje się po dobrym kierowcy - dokończył z domyślnym uśmiechem Otakar. - Ten 
zwariowany   pomysł   rzeczywiście   może   się   udać.   A   przynajmniej   życie   podczas   tej   podróży   stanie   się 
odrobinę przyjemniejsze.
- Ja także jestem za - rozległ się w głośniku głos Hyzo. Najwidoczniej musiał słuchać całej tej rozmowy 
przez   enterkom.   -   Czy   miałbyś   coś   przeciwko   temu,   abym   i   ja   także   wyszkolił   sobie   jedną   lub   dwie 
radiooperatorki?
- Czemu nie? Ale może później. Teraz musimy sporządzić listę kobiet o których wiemy, że posiadają pewne 
predyspozycje w tym kierunku. Lecz na razie nie mówcie o tym nikomu. Chcę zaskoczyć tym Starszych 
później, gdy będą zmęczeni i wytrąceni z równowagi.
Zanim dotarli do zarwanego odcinka Drogi, zapadła noc. Ponownie jechali pod górę. Po prawej stronie 
wznosiła się skalna ściana, a po lewej Droga stykała się jedynie z ciemnością. Słysząc sygnał dźwiękowy 
radaru czołowego, Jan zaczai powoli wytracać szybkość. Gdy w oddali dostrzegł wreszcie błysk metalu, 
zgasił główne reflektory i wyciągnął dłoń po mikrofon.
- Rozpoczynamy hamowanie! - powiedział.
Rozciągnięta   kolumna   pociągów   zaczęła   stopniowo   zwalniać.   Kiedy   pierwszy,   prowadzony   przez   Jana 
zatrzymał   się   wreszcie,   Otakar   zapisał   czas   w   swym   dzienniku   i   ustawił   przełączniki   w   pozycji 
spoczynkowej. Jan wstał z fotela i przeciągnął się. Był zmęczony - wiedział jednak, że dla niego ta noc 
będzie pełna pracy.
- Przejechaliśmy dzisiaj 987 kilometrów - powiedział Otakar zapisując to w dzienniku.
- Nieźle - Jan nachylił się, próbując rozmasować zesztywniałe mięśnie nóg. - A więc pozostało nam jedynie 
jakieś dwadzieścia sześć tysięcy.
- Najdłuższa nawet podróż zawsze rozpoczyna się pierwszym obrotem koła - wtrącił Eino, wynurzając się z 
luku prowadzącego do przedziału silnikowego.
-   Filozof   dla   ubogich   -   parsknął   śmiechem   Jan.   -   Wyłącz   silniki,   ustaw   wszystkie   systemy   w   pozycji 
spoczynkowej i zajmij się wymontowaniem tego zaworu z wagonu siódmego. Zaraz przyniosę ci nowy. I 
sprawdź przy okazji filtr.
Otworzył   drzwi   wejściowe;   w   twarz   uderzyło   go   gorące,   wilgotne   powietrze.   Ciągniki   i   wagony   były 
klimatyzowane, zapomniał więc, że znaleźli się już dość daleko na południu. Schodząc po drabince w dół, 
czuł, jak skóra pokrywa się kropelkami potu. Już niedługo przy wychodzeniu na zewnątrz będą zmuszeni do 
ubierania się w żaroodporne kombinezony.
Przeszedł sto metrów w stronę postrzępionego klifu, gdzie urywała się Droga i spojrzał na obszar zalany 
jaskrawym światłem, po którym uwijały się czołgi. Ryk silników i głuchy odgłos eksplozji odbijały się echem 
od wysokich ścian. Bluzgające atomowym ogniem czołgi wycięły już wnękę w litej skale, by ominąć wyrwę w 
Drodze.   Część   z   nich   poszerzało   i   pogłębiało   wykop.   Jan   nie   wtrącał   się   wiedząc,   że   poradzą   sobie 
doskonale bez niego. Miał zresztą interes do Starszych Rodzin.
Spotkanie   wyznaczone   zostało   w   największym   pomieszczeniu   mieszkalnym   Rodziny   Taekeng.   To   oni, 
najbardziej konserwatywni i niechętni obcym, wciąż kultywowali zwyczaje  z odległej Ziemi. Na ścianach 
wisiały osobliwe zwierzęta lub makatki z sentencjami w języku, którego oprócz nich nikt nie znał.
Byli Rodziną obejmującą liczne grupy. Prawie wszyscy zgromadzili się właśnie na Drodze, tuż obok wagonu, 
w którym odbyć się miało zebranie. Dyskutowali z podnieceniem o pracy, o gwiazdach nad głowami, o 
dziwnych, niepokojących wyziewach dżungli. Dookoła roiło się od dzieci, które nawoływano hałaśliwie, gdy 
zbliżały się zbyt blisko przepaści.
Niemowlęta zawodziły i milkły dopiero wtedy, gdy przystawiano je do piersi. Jan przepchnął się przez tłum i 
wszedł do wagonu.

background image

Chociaż to on zwołał zebranie, obrady rozpoczęły się bez niego. Można się było tego spodziewać. Przed 
Głowami Rodzin stał Hein Ritterspach, który przestał mówić, gdy tylko dostrzegł wchodzącego Jana. Posłał 
mu pełne nienawiści spojrzenie i odwrócił się plecami. Jan rozejrzał się po kręgu poważnych, kamiennych 
twarzy i natychmiast zorientował się, co Hein próbował zrobić. Był spokojny, że nic z tego nie wyjdzie. 
Podszedł powoli do pustego krzesła i opadł na nie ciężko.
- Zebranie może rozpocząć się dopiero wtedy, gdy wyjdzie stąd Ritterspach - powiedział twardo.
- Nie - włączył się Chun Taekeng. - Hein wysunął przed chwilą kilka poważnych oskarżeń, które powinny 
zostać wysłuchane. Powiedział...
- Nie dbam o to, co powiedział. Jeżeli chcecie zwołać zebranie, aby go wysłuchać, możecie zrobić to w 
każdej chwili. Nawet jeszcze dziś w nocy. Ale dopiero wtedy, gdy zakończymy omawiać nasze sprawy. To ja 
zwołałem to zebranie jako Koordynator, ponieważ czekają nas niezwykle poważne decyzje.
- Nie możesz mnie stąd wyrzucić! - wrzasnął Hein. - Jako Kapitan Proktor mam pełne prawo uczestniczyć w 
tym zebraniu.
Jan zerwał się na równe nogi i podszedł do poczerwieniałego z gniewu oponenta.
- Masz jedynie prawo wyjść stąd, nic ponadto. To jest rozkaz.
- Nie możesz mi rozkazywać. Zaatakowałeś mnie, są świadkowie...
- Ty  pierwszy wyciągnąłeś  broń,  Hein,  działałem więc w samoobronie. I na to też są świadkowie. Możesz 
mnie oskarżyć, gdy dotrzemy do Southtown. Jeżeli będziesz mi zawracał tym głowę teraz, to po prostu 
zaaresztuję cię pod zarzutem zagrażania bezpieczeństwu podróży. A teraz wynoś się stąd.
Hein, w poszukiwaniu pomocy, przebiegł wzrokiem otaczające go twarze. Chun otworzył usta, lecz prawie 
natychmiast je zamknął, nie wypowiadając ani słowa. Hradil siedziała nieruchoma i spięta, niczym gotowy 
do ataku wąż. W pomieszczeniu panowała cisza. Hein chrząknął i ruszył w stronę drzwi. Ujął klamkę lewą 
dłonią i po chwili rozpłynął się w ciemnościach nocy.
- Sprawiedliwości stanie się zadość w Southtown - rzuciła złowrogo Hradil.
- Niech będzie i tak - odparł Jan pozbawionym jakiejkolwiek emocji głosem. - Po podróży. A teraz do rzeczy. 
Czy są jakieś kłopoty, o których powinienem wiedzieć?
- Są narzekania i skargi - powiedział Ivan Semenow.
-   Nawet   nie   chcę   o   tym   słyszeć.   Morale,   skargi,   żywność,   problemy   osobiste   -   to   wszysto   może   być 
załatwione przez Głowy Rodzin. Chodziło mi o kłopoty natury technicznej: powietrze, prąd, moc?
Przenosił spojrzenie z twarzy na twarz, lecz nie doczekał się żadnej odpowiedzi. "Dobrze. A więc muszę 
postępować w ten właśnie sposób, wytrącając ich z równowagi" - pomyślał.
- Zatem w porządku. Wiem, iż mogę na was wszystkich polegać w kwestii usprawnienia obsługi technicznej. 
Jest pewien sposób, w jaki możecie mi pomóc. Wiecie już, że każdego dnia będziemy jechać dwukrotnie 
dłużej niż normalnie. To dopiero pierwszy dzień, więc zmęczenie nie dało się jeszcze mocno we znaki. Lecz 
już   wkrótce   będzie   to   problemem   podstawowym.   Kierowcy   pracować   muszą   dwukrotnie   dłużej,   a   więc 
szybko staną się podwójnie zmęczeni. Mogą spowodować wypadki, na które nie możemy sobie pozwolić. 
Dlatego musimy pozyskać więcej kierowców.
- Dlaczego zwracasz się z tym właśnie do nas? - zapytał impulsywnie Chun Taekeng. - To problem czysto 
techniczny, na którym ty powinieneś znać się najlepiej. Nie ma pracy w polu, a więc mnóstwo ludzi siedzi 
bezczynnie. Wybieraj, kogo chcesz
- Wybaczcie mi, lecz nie dopuszczę żadnego z tępych wieśniaków bliżej niż kilometr do ciągnika. A niestety, 
każdy mężczyzna z jakimikolwiek uzdolnieniami technicznymi ma już swoje obowiązki w tej podróży.
- A więc czego właściwie od nas chcesz? - zapytała Hradil.
- Powiedziałem: mężczyźni. Moi kierowcy powiedzieli mi, iż znają wiele kobiet, przejawiających potrzebne 
umiejętności i refleks. Mogą być przeszkolone...
- Nigdy! - Hradil wypluła z siebie to słowo głosem pełnym jadu.
Oczy zmrużyła tak bardzo, że stały się jedynie szparkami w pajęczynie zmarszczek. Jan, po raz pierwszy 
stojąc z nią twarzą w twarz, spostrzegł, iż jej falujące siwe włosy są w rzeczywistości peruką. Była więc 
próżna. "Być może - pomyślał - znajomość tego faktu stanie się kiedyś cenną bronią".
- Dlaczego? - zapytał spokojnie.
- Dlaczego? Śmiesz jeszcze o to pytać? Ponieważ miejsce kobiety jest w domu. Z dziećmi, z Rodziną. Tak 
było zawsze.
- Ale nie oznacza to, że musi tak pozostać. Statki zawsze przybywały. W tym roku jednak nie przybyły. Statki 
przywoziły   ze   sobą   nasiona   i   wszystko,   czego   potrzebowaliśmy.   Teraz   nie   mamy   ani   nasion,   ani 
niezbędnych nam rzeczy. Kobiety nigdy nie zajmowały się pracą, wymagającą umiejętności technicznych. 
Teraz będą je wykonywać. Mój drugi kierowca powiedział mi, że Elżbieta Mahrowa z twojej Rodziny jest 
niezwykle utalentowana i pięknie haftuje. Powiedział także, iż kobieta z takimi umiejętnościami może być 
wyszkolona na drugiego kierowcę. A wtedy on mógłby zastąpić mnie jako pierwszego kierowcę. Możesz ją 
do niego posłać.
- Nie!

background image

Po tym okrzyku zapadła pełna napięcia cisza. Czyżby tym razem posunął się za daleko? Możliwe, lecz musi 
to przeprowadzić do końca. Musi także zachować dowodzenie.
Cisza wydawała się trwać wiecznie.
- Wybrałeś zaledwie jedną - odezwał się niespodziewanie Bruno Becker, jak zwykle powoli i uroczyście. - 
Dziewczęta   z   Rodziny   Becker   wykonują   tak  samo   piękne   hafty,   jak   dziewczęta   z   rodziny   Mahrowej.   A 
niektórzy twierdzą nawet, że piękniejsze. Moja synowa, Arma, szczególnie słynie z tej sztuki.
-   Wiem   -   odparł   Jan,   celowo   odwracając   się   do   Hradil   plecami.   Uśmiechnął   się   szeroko   i   pokiwał   z 
entuzjazmem głową. - Jest także bardzo piękną dziewczyną, o ile mi wiadomo. Zaraz, zaraz, czy jej brat nie 
jest przypadkiem kierowcą dziewiątego pociągu? Chyba tak. Wyślę go po nią. Jej własny brat z pewnością 
najszybciej przekona się, czy dziewczyna może być kierowcą.
- Jej hafty są podobne do wzorów wygrzebywanych przez kurę pazurem na piasku - parsknęła wściekle 
Hradil.
- Jestem przekonany, że obie dziewczyny są równie doskonałe - wtrącił słodko Jan. - Lecz nie to jest w tej 
chwili najważniejsze. Ważne, czy potrafią pełnić obowiązki drugiego kierowcy. Z pewnością Otakar i brat 
Army nauczą swe podopieczne równie szybko nowego zawodu!
- To niemożliwe. Będzie zupełnie sama, otoczona jedynie przez mężczyzn - nie ustępowała Hradil.
-  Ten problem  może   zostać  z  łatwością   rozwiązany.   To  bardzo   rozsądne  z twojej  strony,  że  mi  o  tym 
przypomniałaś. Gdy jutro rano Elżbieta uda się do ciągnika, upewnij się, czy jest z nią zamężna kobieta. Z 
góry   rozwiązałaś   coś,   co   rzeczywiście   mogło   okazać   się   problemem,   Hradil.   Dziękuję   ci.   A   teraz 
przygotujemy listę kobiet, które będą najodpowiedniejsze do tego typu pracy.
Dalsza dyskusja potoczyła się już gładko. Głowy Rodzin sugerowały nazwiska, rozprawiając przy tym o 
zaletach   i   wadach   poszczególnych   osób,   a   Jan   potakiwał   głową   i   zapisywał   te,   które   wydały   mu   się 
najodpowiedniejsze. Jedynie Hradil pozostała milcząca. Jan spojrzał na jej pozbawioną ekspresji twarz i 
spostrzegł,   iż   wszystkie   uczucia   starej   kobiety  ześrodkowały   się   w  oczach,   które   błyszczały   chorobliwą 
wręcz nienawiścią. Wiedziała doskonale, dlaczego podjął temat Elżbiety i napawało ją to bezsilną złością. 
Jan odwrócił się ignorując staruchę, wiedział bowiem, że i tak w tej chwili nic nie poradzi.

Rozdział 7
- Jeszcze godzina - powiedział Lajos Nagy. - Musimy poszerzyć przejście, inaczej ciągniki nie przejdą. I 
chcę przeprowadzić test statyczny zewnętrznej krawędzi. Nie podoba mi się ułożenie tych skał.
Pracował całą dobę, co odbiło się na jego wyglądzie. Był blady, a pod oczami miał ciemnogranatowe sińce.
- Ile czołgów musi się tym zająć? - zapytał Jan.
- Dwa. Te najcięższe.
- W porządku. Zostaw więc te dwa tutaj, a z pozostałymi ruszaj do przodu. Musisz zawsze nas wyprzedzać.
-  Mogę zabrać się z tymi...
- Nie, nie możesz. Wyglądasz jak półtora nieszczęścia. I zanim czołgi wyruszą, chcę, abyś już w jednym z 
nich spał. Przed nami daleka droga i nie wiadomo, co się jeszcze może wydarzyć. A jeżeli się będziesz dalej 
sprzeciwiał, to odwołam cię z dowództwa i przekażę je ponownie Heinowi.
- To ty mnie w to wpakowałeś! Ale masz rację, odrobina snu dobrze mi zrobi.
Jan poszedł powoli nowo wyciętą drogą w stronę zastygłych w oczekiwaniu pociągów. Podniósł głowę i 
spojrzał w ciemnoniebieskie niebo, które wydawało się z każdą chwilą rozjaśniać. Słońce wciąż jeszcze 
znajdowało się za łańcuchem górskim, lecz już wkrótce podniesie się wyżej.  Za ostrymi szczytami skał 
widać było jedynie chmury, otulające leżącą poniżej dżunglę. Zapowiadał się ciepły dzień. I miało być coraz 
cieplej. Gdy dotarł do ciągnika, spostrzegł opierającego się o złoty bok pojazdu Eino, który ssał wygasłą 
fajkę. Na jego dłoniach, ramionach, a nawet twarzy, widniały smugi smaru.
-   Zrobione   -   oświadczył,   widząc   zbliżającego   się   Jana.   -   Zajęło   to   większość   nocy,   lecz   było   warto. 
Zdrzemnę się teraz w przedziale silnikowym. Nie trzeba było nawet zakładać nowych zaworów. Usunąłem 
zniszczenia. Działają teraz bez zarzutu. Wymieniłem jedynie filtry. I miałeś rację, ten Decio nawet ich nie 
dotknął. Mam ochotę przełożyć go przez kolano.
- Kto wie, może po podróży pozwolę ci to zrobić.
Jan z przyjemnością wdrapał się po drabince na górę. Kilka godzin snu, które zamierzał złapać, postawią go 
na nogi. Wspinając się coraz wyżej, dostrzegł wyłaniającą się ponad szczyty słoneczną tarczę. Blask był tak 
silny,   iż   musiał   zmrużyć   oczy.   Po   omacku   odnalazł   uchwyt   włazu   i   wśliznął   się   do   kabiny.   Powietrze 
wewnątrz było przyjemne, chłodne i suche.
-   Temperatura   przekładni   biegowej,   temperatura   opon,   temperatura   bębnów   hamulcowych,   temperatura 
łożysk - recytował ktoś monotonnie.
Nie był to jednak głos Otakara. Jan poczuł szybsze bicie serca. Zupełnie o tym zapomniał! W fotelu drugiego 
kierowcy siedziała Elżbieta, a tuż za nią stał Otakar, kiwając z zadowoleniem głową. Nie dalej niż o dwie 
stopy siedziała niska, siwowłosa kobieta, szydełkująca coś z ponurą zawziętością. Córka samej Hradil, pies 

background image

łańcuchowy   i   obrońca   dziewicy.   Jan   uśmiechnął   się   pod   nosem,   zajmując   miejsce   w   fotelu   kierowcy. 
Elżbieta spojrzała w jego stronę i zamilkła.
- Jest absolutnie fantastyczna - powiedział Otakar. - Dziesięć razy pojętniejsza niż ten ostatni, zapchlony 
wieśniak, którego próbowałem uczyć. Jeżeli z pozostałymi dziewczętami jest podobnie, to nasz problem z 
kierowcami został rozwiązany.
- Jestem pewny, że nie są gorsze - odparł Jan, nie spuszczając z oczu Elżbiety.
Była tak blisko, że mógł jej dotknąć. I te ciemne oczy spoglądające z taką czułością...
- Podoba mi się ta praca - powiedziała dziewczyna. Była odwrócona od reszty plecami, tak więc tylko Jan 
mógł dostrzec jej szelmowskie mrugnięcie okiem.
-   Dla   dobra   pociągu   -   wyrecytował   tradycyjną   formułkę,   z   trudem   powstrzymując   się,   by   nie   parsknąć 
śmiechem.  - Cieszę się, iż mój plan się powiódł. Nieprawdaż, cioteczko?
Córka Hradil obdarzyła go niechętnym spojrzeniem i wróciła do przerwanej robótki. Pod wieloma względami 
przypominała matkę. Jej obecność tutaj z pewnością stanie się utrapieniem. Nie była to jednak wysoka cena 
za   możliwość   stałego   przebywania   z   Elżbietą.   Jan,   mówiąc   do   Otakara,   wciąż   wpatrywał   się   w   twarz 
dziewczyny.
- Jak myślisz, kiedy będzie gotowa, aby zmienić cię jako drugiego kierowcę?
- W porównaniu z nieudacznikami z innych pociągów powiedziałbym, że już jest gotowa. Lecz niech będzie 
tutaj jeszcze przez dzień jako obserwator, a jutro spróbujemy zmienić się miejscami. Wtedy odpowiem ci 
ostatecznie.
- Brzmi to rozsądnie. Co ty na to, Elżbieto?
- Nie wiem. Nie jestem pewna... ta odpowiedzialność.
- Odpowiedzialność nie spoczywa na was, a na kierowcy. Ja lub Otakar będziemy siedzieli w tym fotelu, 
prowadząc pociąg i podejmując decyzje. Ty powinnaś jedynie nam w tym pomagać. Będziesz obserwowała 
instrumenty, podawała nam odczyty i wykonywała polecenia. Z pewnością dasz sobie radę. Jak sądzisz?
Dziewczyna siedziała nieruchomo z zaciśniętymi kurczowo dłońmi. Jan po raz wtóry przyłapał się, iż wciąż 
nie może nadziwić się jej subtelnemu pięknu. Jednak gdy przemówiła, w jej głosie zabrzmiała nuta pewności 
siebie charakterystyczna dla rodu Hradil:
- Tak. Dam sobie radę. Wiem, że potrafię to robić.
-  Dobrze. A więc wszystko załatwione.
Gdy czołgi zakończyły wreszcie  formowanie nowego odcinka Drogi, Jan osobiście sprawdził każdy metr 
nawierzchni,   mając  u   swego   boku   jednego   z   kierowców.   Szli   niespełna   metr   od   zewnętrznej   krawędzi, 
spoglądając niekiedy na leżącą daleko w dole zieloną dżunglę. Pomimo lekkiego wiatru, powietrze pomiędzy 
skałami przywodziło na myśl rozgrzany piec. Jan ukląkł i uderzył ciężkim młotem w wystającą krawędź 
skały. Kamień odłamał się z głośnym trzaskiem i poleciał w dół.
- Nie podobają mi się te skały. Bardzo mi się nie podobają - powiedział.
Towarzyszący mu kierowca skinął głową.
- Mnie także. Gdybyśmy mieli więcej czasu, poszerzyłbym bardziej to przejście. Miejmy jedynie nadzieję, iż 
spływająca w głąb lawa związała te wszystkie skały razem.
-   Nie   jesteś   jedynym,   który   ma   taką   nadzieję.   W   porządku,   zrobiliście   wszystko,   co   w   waszej   mocy. 
Przeprowadź czołgi, a potem ja wyruszę z pierwszym pociągiem.
Poszedł w kierunku ciągnika, lecz nagle zatrzymał się i odwrócił.
- Założyliście kabel prowadzący, jak planowaliśmy?
- Oczywiście, z absolutną dokładnością.
Teraz należało  jedynie  przeprowadzić  bezpiecznie  pociągi.  Myślał  o tym  już od dłuższego   czasu. Będą 
protesty, oczywiście, lecz załogi muszą wykonać to polecenie. Jego załoga pójdzie na pierwszy ogień.
-   Będziesz   potrzebował   inżyniera   -   powiedział   Eino,   gdy   Jan   wdrapał   się   już   do   kabiny   kierowców.   - 
Obiecuję, że nie zasnę.
- Nikogo nie potrzebuję. Ciągniki będą posuwać się z minimalną szybkością, przez te kilka chwil obędę się 
bez twojej pomocy. Nie będę także potrzebował drugiego kierowcy ani oficera. Niech wszyscy opuszczą 
kabinę. Będziesz uczyła się dalej, gdy znajdziemy się po drugiej stronie, Elżbieto. - Ujął dziewczynę za 
łokieć   i   poprowadził   do   włazu,   ignorując   gniewne   sapnięcia   i   podniesione   w   górę   ostrza   szydełek   jej 
przyzwoitki. - I nie martw się.
Jeszcze bardziej protestowali pasażerowie pociągu, którym polecono wysiąść. Lecz już po kilku minutach 
Jan pozostał sam w całym ogromnym pociągu. Gdyby nastąpiła katastrofa, będzie jedynym, który zginie. 
Nie mogli już sobie pozwolić na dłuższy postój. Pora była ruszać dalej.
- Wszystko gotowe - krzyknął Otakar przez otwarty właz.
- Ty też wysiadaj. Ruszani. Do zobaczenia po drugiej stronie.
Nacisnął lekko pedał akcelatora i ciągnik z minimalną szybkością ruszył do przodu. Przełączył sterowanie na 
automatyczne i zdjął dłonie z kierownicy. Komputer prowadzi pojazd o wiele precyzyjniej niż człowiek.

background image

Podszedł do otwartego włazu i spojrzał na skraj drogi. Jeżeli będą jakiekolwiek kłopoty, to z pewnością 
właśnie w tym miejscu. Powoli, centymetr po centymetrze, pociąg sunął w głąb wyciętej w skale nowej sekcji 
Drogi.
Nagły, zgrzytliwy dźwięk przebił się przez cichy warkot silnika i na oczach Jana nawierzchnia Drogi pękła, 
tworząc szybko rozszerzającą się szczelinę. Odruchowo odwrócił się w stronę tablicy kontrolnej, lecz szybko 
zdał sobie sprawę, że nic już nie może zrobić. Z zaciśniętymi kurczowo na krawędzi włazu palcami stał 
bezradnie i patrzył, jak część Drogi odrywa się i z hukiem spada na dno doliny. W nawierzchni zaczęły się 
tworzyć pęknięcia, które niczym śmiertelne macki mknęły w stronę pociągu. I zatrzymały się. Mniej więcej do 
połowy Drogi ziała teraz w nawierzchni szeroka wyrwa, kończąca się na szczęście tuż przed torem jazdy 
ciągnika.   Jan   rzucił   się   do   pulpitu   kontrolnego   i   zaczął   gorączkowo   włączać   poszczególne   kamery,   by 
uzyskać   jak  najlepszy  obraz  pierwszego   wagonu.  Sunący  wolno   ciągnik   znalazł   się   już  bezpiecznie  po 
drugiej stronie szczeliny.
Jednak wagony były niemal trzykrotnie szersze.
Zewnętrzne,   podwójne   koło   pierwszego   z   nich   sunęło   nieubłaganie   w   stronę   pęknięcia.   Jan   zacisnął 
kurczowo zęby. To się nie mogło udać. Miał już nacisnąć hamulec, gdy spojrzał uważniej w ekran i nagle 
zapłonęła w nim iskierka nadziei.
Koło zbliżyło się do krawędzi szczeliny i przekroczyło ją. Jan wstrzymał oddech. Zewnętrzna opona obracała 
się powoli w powietrzu,  podczas gdy druga, wewnętrzna, sunęła samym skrajem wyrwy,  przyjmując na 
siebie cały ciężar przeładowanego wagonu.
Ten nadmierny ciężar sprawił, iż spłaszczyła się przybierając nienaturalny kształt. Lecz po chwili zewnętrzna 
opona  dotknęła   przeciwległego  skraju  szczeliny,   wtoczyła   się   na  nawierzchnię   i cały  pojazd  znalazł   się 
bezpiecznie po drugiej stronie. Radio odezwało się donośnym dzwonkiem. Jan przełączył je na odbiór.
- Czy widziałeś to? - zapytał słabym głosem Otakar.
- Tak.  Zostań blisko tej szczeliny i  powiadom  mnie  natychmiast, gdybyś  dostrzegł  dalsze  pęknięcia.  Ja 
przeprowadzę resztę pociągu. Jeżeli szczelina nie pójdzie dalej, powinno się udać.
- W porządku, przyjąłem.
I tak szczelinę pokonywały kolejne wagony, tocząc się z minimalną prędkością. Gdy cały pociąg znalazł się 
już bezpiecznie po drugiej stronie, Jan wyłączył silniki i zablokował hamulce. Bolał go każdy mięsień, jak po 
całodziennej pracy młotem pneumatycznym. Wysiadł z ciągnika i podszedł do Otakara.
- Jak na razie, żadnych dalszych pęknięć - oświadczył drugi kierowca.
- A więc pozostałe pociągi powinny także przejechać.
Obok   szczeliny   przechodzili   właśnie   pasażerowie,   trzymając   się   jak   najdalej   krawędzi   i   spoglądając 
trwożliwie na ziejącą w nawierzchni dziurę.
-   Wsiadaj   do   pierwszego   ciągnika   i   ruszaj.   Połowa   prędkości,   dopóki   nie   przejadą   wszystkie   pociągi. 
Zostanę tutaj i dopilnuję wszystkiego, a potem dogonię cię na motocyklu. Jakieś pytania?
- Żadnych, które potrafiłbym wyrazić. Dobra robota, Janie.
Upłynęły długie godziny, zanim wszystkie pociągi minęły bezpiecznie szczelinę. Na szczęście skała dalej się 
nie obsuwała. Jan mknął na motocyklu wzdłuż poruszających się wolno pociągów, zastanawiając się, jaką 
kolejną niespodziankę gotuje im los.
Dalsza trasa wyglądała jednak na przejezdną. Droga prowadziła teraz w głąb strefy przybrzeżnej, leżącej na 
skraju   kontynentu.   Nawierzchnia   biegła   utworzoną   sztucznie   groblą.   Po   obu   stronach   ciągnęły   się 
porośnięte  kępami rzadkich  krzewów  moczary i rozlewiska.   Sprawdzające  Drogę   czołgi  poruszały  się  o 
wiele szybciej niż przeładowane pociągi, tak więc bez większych przeszkód wysforowały się o pół dnia do 
przodu.
Noce stawały się coraz krótsze, aż nadszedł dzień, w którym słońce nie zaszło. Zawisło jedynie na krótko 
nad horyzontem,  niczym  błękitna kula  ognia, a potem wzniosło  się ponownie.  Od tej pory bez przerwy 
wisiało   nad   ich   głowami,   coraz   bardziej   palące   w   miarę   posuwania   się   na   południe.   Temperatura   na 
zewnątrz rosła bez ustanku i wynosiła obecnie 50 stopni. Przedtem, gdy zapadały jeszcze noce, wiele osób 
opuszczało   duszne,   zatłoczone   pomieszczenia,   nie   zważając   na   przesycone   wilgocią,   lepkie   powietrze. 
Teraz, gdy słońce wisiało na niebie bez przerwy, było to niemożliwe. Umęczeni ludzie znajdowali się na 
krawędzi kryzysu, a do celu było wciąż jeszcze osiemnaście tysięcy kilometrów.
Jechali przez dziewiętnaście godzin na dobę, podczas których pomysł z kobietami jako drugimi kierowcami, 
dowiódł   swej   wartości.   Mężczyźni   początkowo   sarkali   na   swe   żony  i  córki,   które   opuściły   rodziny,   lecz 
szybko przestali, widząc, że te chwilowe niedogodności opłaciły się. Ich pomoc była rzeczywiście potrzebna. 
Niektóre   z   kobiet   nie   były   co   prawda   w   stanie   nauczyć   się   wszystkich   czynności,   lecz   na   ich   miejsce 
ochotniczek było aż nadto.
Jan nie pamiętał okresu, w którym byłby równie szczęśliwy, jak teraz. Tęga przyzwoitka nie przestawała 
narzekać  na   codzienne   wspinaczki   do   kabiny  kierowców,   a   gdy  temperatura   wzrosła   już   znacznie,   nie 
można było znaleźć kombinezonu żaroodpornego odpowiedniego do jej figury. Pewnego dnia zastąpiła ją 
zamężna kuzynka Elżbiety, lecz jej także szybko sprzykrzyła się rola psa łańcuchowego. Oświadczyła, że 

background image

jest   tym   wszystkim   znudzona,   a   na   dodatek   musi   opiekować   się   dziećmi   i   nie   pojawiła   się   więcej. 
Początkowo   nie   doniesiono   o   tym   Hra-dil,   a   gdy   się   o   tym   dowiedziała,   było   już   po   fakcie.   Elżbieta 
przetrwała dzień z trzema mężczyznami w jednej kabinie i tym samym zrezygnowała z opieki przyzwoitki.
Siedziała   w   fotelu   drugiego   kierowcy,   podczas   gdy   Jan   prowadził.   Otakar   spał   na   koi   w   przedziale 
silnikowym lub grał w karty z Eino. Hyzo z łatwością uzyskał pozwolenie na wzięcie udziału w grze. Jan z 
ochotą zgodził się zastąpić go chwilowo przy radiu i chociaż właz za nimi pozostał otwarty, on i Elżbieta po 
raz pierwszy znaleźli się w kabinie zupełnie sami.
Początkowo byli nieco skrępowani. Dziewczyna czerwieniła się i opuszczała głowę, gdy zwracał się do niej. 
Zapominała wtedy o obowiązkach drugiego kierowcy. Jan zignorował to podczas ich pierwszej wspólnej 
zmiany, nie czyniąc do popełnionego przez nią błędu nawet najmniejszej aluzji. Jednak następnego dnia 
wydarzyło się to ponownie, stracił więc cierpliwość.
- Już po raz drugi proszę cię o ten odczyt. To trwa zbyt długo. Jesteś tu, aby mi pomagać, a nie dodatkowo 
komplikować mi pracę.
- Ja... przepraszam. To już się więcej nie powtórzy.
Schyliła głowę, by ukryć ciemne rumieńce wstydu, a Jan poczuł się nagle jak skończony łajdak. Trudno 
przecież w jednej chwili zmienić wpajane od lat zasady i przesądy. Droga przed nimi była prosta i czysta, 
radar czołowy nie wskazywał przeszkód. Pociąg toczył się ze stałą prędkością sto dziesięć kilometrów na 
godzinę i przez chwilę kierownica mogła być bez dozoru. Wstał i stanął tuż za Elżbietą, opierając lekko 
dłonie na jej ramionach. Dziewczyna zadrżała pod jego dotknięciem, zupełnie jak przestraszone zwierzątko.
- To ja przepraszam - powiedział miękko. - Jestem już zmęczony. Najwyższy czas na zmianę kierowcy. 
Zaraz zawołam Hyzo.
- Poczekaj jeszcze trochę - poprosiła. - Nie oznacza to, że nie lubię pozostałych. Ale widzisz... Wiedziałam, 
że kocham cię od dawna, ale dopiero teraz, gdy jesteśmy tu sami, wiem, co to naprawdę oznacza.
Bez słowa schylił się i pocałował ją w usta. Oddawała mu pocałunek długo i żarliwie. To on wycofał się 
pierwszy wiedząc, że nie jest ku temu odpowiedni czas i miejsce.
- Wiesz, Hradil miała rację...
- Nie! - przerwała mu gwałtownie. - Nigdy nie miała racji. Nie uda jej się nas rozdzielić, nie powstrzyma mnie 
przed wyjściem za ciebie za mąż. Nie może...
Połyskujące na konsolecie radia czerwone światło i głośny brzęczek sprawiły, iż rzucił się w stronę swojego 
fotela, wciskając po drodze przycisk łączności. Tuż za nim pojawił się Hyzo, który wystrzelił z przedziału 
silnikowego niczym ukłuty niewidzialną szpilką.
- Zgłasza się Koordynator.
- Tu Lajos. Natknęliśmy się na coś, z czym nie możemy poradzić sobie sami. Wygląda na to, że straciliśmy 
jeden czołg, chociaż nikt nie odniósł obrażeń.
- Co się stało?
- Woda, po prostu woda. Droga zniknęła. Nie potrafię tego opisać, musisz sam zobaczyć.
Nie zważając na rosnące utyskiwania, Jan utrzymywał całą kolumnę w ruchu, dopóki nie natknęli się na 
czołgi. Spał właśnie, gdy dostrzeżono je na radarze czołowym. Przebudził się natychmiast i poszedł zmienić 
Otakara.
Od kilku dni Droga trawersowała nadbrzeżne bagna i moczary.  Wydawały się nie mieć końca. Lecz od 
pewnego czasu w monotonnym krajobrazie zaczęły przeważać płytkie lustra wody i nagle po obu stronach 
grobli   pozostały   jedynie   szerokie   rozlewiska.   Jan   zwolnił,   a   sunący   za   nim   sznur   pociągów   zrobił 
automatycznie to samo. Po chwili dostrzegł stojące czołgi.
Było   to   przerażające.   Droga   opadała   coraz   niżej   i   niżej,   aż   tuż   za   oczekującymi   czołgami   znikła   pod 
powierzchnią wody.
Jan krzyknął do Otakara, by zakończył manewr hamowania, a sam zaczął naciągać kombinezon. Na dole 
czekał już na niego Lajos.
-  Nie   mam  pojęcia,   jakie   szerokie   jest  to  rozlewisko   -  powiedział.   -  Chciałem  przejechać czołgiem,   ale 
pochłonęła go woda. Dwa kilometry dalej możesz dostrzec jego wieżę. Jest tam głębiej niż myślałem, zalało 
mnie całkowicie. Na szczęście udało mi się w porę zamknąć wszystkie klapy i wyjść na zewnątrz.
- Co tu się właściwie stało?
- Mogę jedynie przypuszczać. Wygląda to na obsunięcie gruntu. Kiedyś cały ten obszar znajdował się pod 
powierzchnią wody, a więc być może grobla została podmyta i po prostu rozsypała się.
- Jakie to może być szerokie?
- Radary nic nie wykazują, a przez teleskopy widać jedynie mgłę. Zapadlina może ciągnąć się przez kilka 
kilometrów albo opadać aż na samo dno oceanu.
- To mało optymistyczne. Pójdę się trochę rozejrzeć.
- Kabel jest wciąż na swoim miejscu. Instrumenty wykazują, że jest nie uszkodzony.
Posuwając się niezgrabnie w krępującym ruchy kombinezonie, przeszedł na tył ciągnika. Ubranie ochronne 
kryło system rur, przez które w obiegu zamkniętym krążyła zimna woda, schładzana przez umieszczony 

background image

przy   pasie   niewielki   agregat.   Po   paru   godzinach   przebywanie   w   kombinezonie   stawało   się   udręką, 
umożliwiało   jednak   życie.   Temperatura   na   zewnątrz   wynosiła   prawie   180   stopni.   Jan   nacisnął   przycisk 
wbudowanego w tyle pojazdu interkomu.
- Słyszysz mnie, Otakar?
- Głośno i wyraźnie.
- Ustaw blokadę na wagonach i odłącz wszystkie przewody. Ja porozłączam kable na dole.
- Wybieramy się na przejażdżkę?
- Możesz to tak nazwać.
Szybkimi ruchami podniósł w górę metalowe języki zapadek i poodkręcał pierścienie złączy. Spod wagonu 
stojącego tuż za ciągnikiem dobiegł głośny stukot, gdy uaktywniały się hamulce systemu beta. Patrzył, jak 
kable wciągane są w otwory, a potem odwrócił się i wspiął do kabiny kierowców.
- Potrzebuję trzech ochotników - zwrócił się w stronę załogi po zdjęciu kombinezonu. - Ty, ty i ty. Elżbieto, 
nałóż kombinezon i wracaj do wagonu. To, co mamy do zrobienia, może chwilę potrwać.
Nie zaprotestowała ani słowem, lecz w trakcie ubierania się w kombinezon nie spuszczała z Jana oczu. Po 
jej wyjściu Otakar zamknął i uszczelnił właz. Jan z uwagą studiował rozciągające się przed nimi rozlewisko.
- Eino - zapytał w końcu. - Do jakiej wysokości możemy się zanurzyć?
Eino nie odpowiedział od razu. Miętosząc w zamyśleniu ucho, rozglądał się dookoła, głośno coś licząc.
- Nie jest źle - odpowiedział w końcu. - Ciągnik zaprojektowano tak, by był maksymalnie szczelny. Wszystkie 
włazy i klapy zaopatrzone są w uszczelki dociskowe. Powiedziałbym, że odrobina wody nam nie zaszkodzi. 
Możemy zanurzyć się aż po dach, pod warunkiem, że nie zalejemy wlotów wentylacyjnych.
- A więc startujemy, zanim się jeszcze nie rozmyślimy - powiedział Jan, zajmując miejsce w fotelu kierowcy. 
- Wracaj do silników, być może będę potrzebował pełnej mocy. Hyzo, przez cały czas utrzymuj otwarty kanał 
łączności i informuj mnie na bieżąco. Jeżeli wpakujemy się w jakieś tarapaty, chcę, byście natychmiast o 
tym wiedzieli. Otakar, bądź w pogotowiu, mogę cię potrzebować.
- Będziemy pływać? - zapytał spokojnie Otakar, pstrykając przełącznikami.
- Mam nadzieję, że nie. Ale musimy sprawdzić, czy Droga wciąż jeszcze tam jest. Nie możemy zawrócić i 
nie możemy zostać tutaj. Ten ciągnik jest dwukrotnie wyższy niż czołg.  Wszystko zależy od głębokości 
wody. Pełna moc!
- Jest pełna moc.
Czołgi ze zgrzytem rozsunęły się na boki, robiąc miejsce sunącemu ciągnikowi. Szerokie opony dotknęły 
pierwszych fal i potoczyły się niepowstrzymanie dalej.
- Zupełnie jak na statku... - mruknął pod nosem Otakar.
"Z tą jedynie różnicą - pomyślał Jan - że nie będziemy unosić się na powierzchni". Nie powiedział jednak 
tego głośno.
Wszędzie wokół była woda. Wiedzieli, że Droga jest wciąż pod nimi, ponieważ zanurzyli się dopiero do 
połowy. Sygnał radarowy wskazywał, iż kabel pod powierzchnią w dalszym ciągu biegnie prosto. W miarę 
zbliżania się do wystającej ponad powierzchnię wieżyczki czołgu poziom wody podnosił się nieubłagalnie w 
górę. W końcu Jan zatrzymał ciągnik dobre dwadzieścia metrów przed zatopionym pojazdem.
- Nasze koła wciąż jeszcze wystają ponad powierzchnię - powiedział Otakar, spoglądając przez boczne 
okno w dół. Chociaż starał się tego nie okazywać, cały był spięty.
- Jak myślisz, ile szerokości ma tutaj Droga? - zapytał Jan.
- Chyba ze sto metrów, jak wszędzie.
- A nie sądzisz, że woda mogła ją po prostu podmyć?
- Nie pomyślałem o tym...
-  Obawiam  się   tego.   Przejadę  tuż obok  czołgu.  I   miejmy nadzieję,  że   nawierzchnia   pod   kołami  będzie 
wystarczająco solidna.
Wyłączył autopilota i przeszedł na sterowanie ręczne. Przekręcił kierownicę i biała nitka widocznego na 
ekranie kabla - ich jedynego przewodnika - popłynęła w bok, aż w końcu zniknęła. Woda podnosiła się coraz 
wyżej.
- Życzę nam szczęścia - zawołał Hyzo. Ton jego głosu wskazywał, że nie był to żart.
Jan gorączkowo usiłował uświadomić sobie szerokość tkwiącego przed nim czołgu. Zamierzał przejechać 
obok niego jak najbliżej. Szybko rozejrzał się dookoła. Woda, wszędzie woda. Jedynym dźwiękiem było 
wzmagające się dudnienie silników i ciężki, chrapliwy oddech ludzi.
- Nie widzę czołgu! - wykrzyknął nagle Jan. - Wysiadły tylne kamery! Otakar!
Drugi kierowca skoczył w stronę tylnego okna.
- Spokojnie, już prawie go minąłeś. Zostaje z tyłu, za chwilę będziesz mógł ostro skręcić... teraz!
Jan na oślep zakręcił kierownicą. Nie mógł zrobić nic innego. Znajdowali się pośrodku oceanu, pozbawieni 
jakichkolwiek   znaków   orientacyjnych.   Czy   wyprzedził   już   ten   czołg?   A   może   jedzie   w   zupełnie   złym 
kierunku? Jeżeli tak, to wkrótce mogą znaleźć się na samym skraju Drogi.
Zacisnął kurczowo dłonie na kierownicy, nie próbując nawet otrzeć zroszonego potem czoła.

background image

Nagle w rogu ekranu czołowego pojawiła się cienka linia kabla.
-  Mam go! - wykrzyknął triumfalnie.
Powoli centrował kołem kierownicy, aż w końcu biała nitka ustawiła się dokładnie pośrodku ekranu. Dopiero 
wtedy włączył autopilota i oparł się plecami o oparcie fotela.
- I to by było na razie tyle. Czy dalej także dopisze nam szczęście?
Kontrolował jedynie prędkość pozwalając, by resztą zajął się autopilot. Droga wciąż była pod nimi, chociaż 
wydawało się to niemożliwe.
Nagła fala sztormu zalała strugami deszczu wszystkie okna, ograniczając widoczność do zera. Jan włączył 
wycieraczki i pozapalał reflektory. Z przedziału silnikowego dobiegał ich szczęk przekaźników.
- Straciliśmy prawie połowę świateł. Bezpieczniki wysiadły - raportował Eino.
- A reszta?
- Powinna być w porządku. Ich obwody są izolowane.
Posuwali się dalej. Ze wszystkich stron zacinał deszcz, a przed nimi znajdowała się jedynie woda. Woda, 
która powoli podnosiła się wyżej i wyżej. Nagle silniki wydały dziwny, jęczący dźwięk. Cały pojazd zadrżął, 
przesuwając się jednocześnie w bok.
- Co się dzieje? - zawołał Hyzo głosem pełnym paniki.
-   Nagłe   zwiększenie   obrotów!   -   rozkazał   Jan,   chwytając   za   kierownicę.   Wyłączył   autopilota   i   zajął   się 
śledzeniem nitki kabla, która opadała niepowstrzymanie w dół ekranu.
- Coś się dzieje na Drodze. Zsuwamy się w bok.
- Piasek albo błoto! - wykrzyknął Otakar. - Ślizgamy się!
-   I   tracimy  kabel  -  dodał  Jan,   kręcąc.   -  To  coś  pod   nami  jest   niezwykle   śliskie,   koła   nie   mogą   złapać 
odpowiedniej przyczepności. Cholera!
Nacisnął na pedał akceleratora i ryk silnika wzmógł się znacznie. Koła napędowe zabuksowały wściekle, 
burząc dookoła pojazdu powierzchnię wody. Poślizg trwał nadal, a nitka kabla zniknęła ponownie z ekranu.
- Spadniemy! - wrzasnął Hyzo.
- Albo i nie - odparł zduszonym głosem Jan. Nieświadomie zagryzł wargi, aż pojawiły się na nich kropelki 
krwi.
Nastąpiło   krótkie   szarpnięcie,   potem   drugie   i   koła   dotknęły   wreszcie   twardej   nawierzchni   Drogi.   Ciężki 
pojazd ruszył do przodu, Jan mógł zmniejszyć moc. W kabinie panowała pełna napięcia cisza. Wkrótce 
ponownie natrafili na kabel i po chwili ostrożnego centrowania kierownicą Jan ustawił pojazd dokładnie nad 
nim. Włączył światła, ponieważ deszcz przestał już padać.
- Nie jestem pewien... ale wydaje mi się, że poziom wody spada - powiedział chrapliwie Otakar. - Tak, nawet 
na pewno, przecież ten szczebel jeszcze minutę temu był pod wodą.
-   Powiem   ci   coś   jeszcze   lepszego   -   powiedział   Jan,   ponownie   opadając   na   fotel.   -   Jeżeli   się   dobrze 
przyjrzysz, to przed nami zobaczysz wyłaniającą się z wody Drogę.
Poziom wody opadł i wkrótce znaleźli się na solidnej, skalnej nawierzchni. Jan wyłączył silniki i włączył 
hamulce.
- Udało się. A Droga jeszcze tu jest.
- Ale czy przejadą pociągi? - zapytał z niepokojem Otakar. - Będą musiały, nieprawdaż? Odpowiedzią była 
jedynie cisza.

Rozdział 8
Aby   przeprawa   pociągów   przez   zatopiony   fragment   Drogi   stała   się   możliwa,   należało   zrobić   coś   z 
tarasującym przejazd czołgiem. Jan ruszył z powrotem i unikając tym razem większych kłopotów zatrzymał 
ciągnik parę metrów przed zatopioną przeszkodą.
- Macie jakieś pomysły? - zapytał.
- A może spróbować go uruchomić? - odpowiedział pytaniem Otakar.
- Raczej bez szans. Stos z pewnością już zamókł i wszystkie obwody wysiadły. Lecz jest coś, co musimy 
sprawdzić, zanim weźmiemy się do usuwania tego grata. Połącz się z Lajosem, który prowadził czołg.
Odpowiedź nie była satysfakcjonująca.
-   To   draństwo   ma   zablokowane   hamulce.   Jedyne,   co   możemy   zrobić,   to   zepchnąć   go   na   bok.   A   nie 
będziemy w stanie tego zrobić, jeżeli nie odblokuje się hamulców. Jego masa jest zbyt wielka, by dawało się 
go ruszyć z miejsca.
- Ty jesteś głównym konserwatorem - powiedział Otakar. - A więc ty najlepiej wiesz, jak tego dokonać.
- Wiem. Musimy się tam dostać i zwolnić hamulce ręczne. Problem polega na tym, iż dźwignia zwalniająca 
znajduje się trzy metry pod wodą. Potrafisz pływać, Ota-
karze?
- A niby gdzie miałem się tego nauczyć?

background image

- Dobre pytanie. Kanał był zbyt brudny, żeby w nim pływać. A to jedyny zbiornik wodny w pobliżu miasta. Ci, 
co   je   projektowali   mogli   pomyśleć   o   jakimś   basenie   pływackim.   Zresztą   i   tak   byłbym   prawdopodobnie 
jedynym pływakiem na całej Hahrnork. Ale teraz będę potrzebował pomocy.
Skonstruowanie maski do nurkowania nie było łatwym zadaniem. Jan zaadaptował do tego celu jedną z butli 
ze sprężonym powietrzem. Zdjął kombinezon i przy pomocy Eino zamocował ją na plecach, a plastykową 
tubę włożył pomiędzy zęby. To, oraz wodoszczelna latarka było wszystkim, czego potrzebował.
- Podjedź do czołgu tak blisko, jak to tylko możliwe - polecił Otakarowi, otwierając właz awaryjny w suficie 
ciągnika.
"Metal z pewnością będzie gorący - pomyślał. - Oprócz butów przydadzą mi się więc rękawice". Gdy oba 
pojazdy dzieliły niespełna trzy metry, odepchnął energicznie właz i podciągnął się na zewnątrz.
Gorące powietrze uderzyło go niczym rozżarzony młot. Osłonił ramieniem oczy i ruszył do przodu, omijając 
szerokie wyloty przewodów wentylacyjnych. Oddychanie chłodniejszym, lecz niezbyt przyjemnie pachnącym 
powietrzem z butli przychodziło mu z większym trudem, niż przypuszczał. Rozgrzane blachy zaczęły parzyć 
stopy, nawet poprzez grube podeszwy butów. Doszedł wreszcie na skraj dachu i nie wahając się ani chwili, 
zsunął się do wody.
Przypominało   to   pływanie   w  kotle   z  wrzącą   wodą.   Trzema   ruchami  ramion   dotarł  do   wieżyczki   i  przez 
otwarty właz zanurkował do środka. Było tam ciemno; w porę przypomniał sobie o latarce. Rozgrzana woda 
otulała go niczym wata, z sekundy na sekundę pozbawiała energii. Dźwignia, musi dostać się do dźwigni.
Poruszał   się   niczym   na   zwolnionym   filmie.   Bolały   go   płuca,   zaczynało   brakować   powietrza.   Dźwignia. 
Odnalazł ją stosunkowo łatwo, ale ku jego bezsilnej wściekłości nie dawała się przesunąć. Szarpał się z nią 
desperacko przez kilka cennych sekund, zanim przypomniał sobie, że należy zwolnić blokującą ją zapadkę. 
Dopiero wówczas z cichym zgrzytem przesunęła się w górę.
Jasny kwadrat otwartego włazu widniał bezpośrednio nad nim, nie miał jednak siły, by do niego dopłynąć. 
Zużył resztkę energii, by zrzucić z pleców zbiornik z tlenem, wypluł ustnik i odbił się stopami od podłogi. 
Udało mu się dosłownie w ostatniej chwili, wątpił bowiem, by stać go było na jeszcze jedną próbę. Płynął w 
górę.
Jego   dłonie   przebiły   powierzchnię   wody   i   uchwyciły   kurczowo   krawędź   włazu.   Po   chwili   wciągnął   do 
zmaltretowanych płuc głęboki haust gorącego powietrza. Zabolało, lecz równocześnie pojaśniało mu przed 
oczami. Z wysiłkiem wdrapał się na szczyt wieżyczki i po chwili desperacko rzucił w wodę, by dopłynąć do 
stojącego obok ciągnika.
Wtedy właśnie poczuł, iż nigdy mu się to nie uda. Nie miał siły, by wykonać choć jeden ruch ramieniem.
Tuż koło głowy plusnęła lina. Chwycił ją instynktownie i mając przed oczami jedynie czerwoną mgłę poczuł, 
że ktoś ciągnie go w stronę pojazdu. Otakar sięgnął w dół, złapał go za nadgarstki i wyciągnął z wody, 
niczym na wpół ugotowaną rybę.
Nagle   Jan   wrzasnął   przeraźliwie,   gdy   uderzył   nogą   w   dach,   rozcinając   przy   tym   ciało   do   kości.   Pod 
wpływem nagłego bólu otworzył szeroko oczy i dostrzegł stojącego nad nim Otakara. Mężczyzna był bez 
skafandra i ciężko dyszał z wyczerpania.
Wspomagając się nawzajem, ruszyli w stronę otwartego włazu. Jan zszedł pierwszy, asekurowany przez 
idącego tuż za nim Otakara. Powietrze  w ciągniku wydawało  im się rozkosznie  chłodne. Przez dłuższą 
chwilę siedzieli na podłodze, licząc na odzyskanie choćby odrobiny sił.
- Nikt mnie nie zmusi, bym zrobił coś takiego ponownie - wydyszał w końcu Jan. Otakar niemrawo kiwnął 
głową.
Hyzo posmarował rozciętą nogę kolegi maścią i owinął gazą. Jan połknął pastylkę przeciwbólową, ubrał się i 
zajął miejsce za kierownicą.
- Jakieś przecieki? - zapytał po sprawdzeniu wszystkich kontrolek.
- Żadnych - odparł Hyzo. - Ta bestia jest szczelna niczym okręt podwodny.
- Dobrze. Daj mi całą moc. Chcę zepchnąć ten czołg z drogi. Czy przy takim manewrze możemy uszkodzić 
ciągnik?
- Chyba nie.  Parę reflektorów,  nic poważnego. Z  przodu  mamy solidną, stalową  płytę, grubą na  cztery 
centymetry. Możesz pchać.
Jan ruszył z najmniejszą możliwą szybkością. Zgrzytnął metal, pojazdy zetknęły się czołowo. Nie zmieniając 
biegów, nacisnął akcelerator. Olbrzymi ciągnik zadrżał i całą masą naparł na stojący czołg. Moc silników 
rosła.
Po chwili, która wydawała się wiecznością, czołg drgnął. Oba pojazdy ruszyły, a Jan - utrzymując teraz stałą 
prędkość - skręcił lekko kierownicą, starając się utrzymać stały promień skrętu. Czołg zaczął zbaczać w 
prawo,   sunąc   w   stronę   niewidzialnej   przepaści.   W   pewnym   momencie   uniósł   się   nieznacznie,   zadrżał, 
balansując na krawędzi i zniknął w głębinie. Jan kopnął w hamulce.
Echo kabla prowadzącego znajdowało się teraz w lewym, dolnym rogu ekranu radarowego, co wskazywało, 
że ciągnik także znajduje się na krawędzi grobli. Jan wrzucił wsteczny bieg i ostrożnie wycofał pojazd na 
środek Drogi. Dopiero wówczas odetchnął z ulgą.

background image

- Udało się - powiedział z zadowoleniem Otakar. - Mam nadzieję, że na tym skończą się nasze kłopoty.
Przeprawa   pociągów,   chociaż   uciążliwa,   nie   przysporzyła   większych   problemów.   Stracili   jednak   sporo 
czasu. Wagony, lżejsze niż masywne ciągniki, miały tendencje do niebezpiecznych poślizgów. Obyło się na 
szczęście bez dłuższych postojów; przeprawa trwała nieprzerwanie, aż wszystkie pociągi znalazły się po 
drugiej stronie rozlewiska. Dopiero wtedy Jan zarządził ośmiogodzinną przerwę.
Potrzebowali jej wszyscy - a najbardziej kierowcy, którzy padali wprost z nóg. Jan wiedział doskonale, jak 
dalsza jazda w takich warunkach może być niebezpieczna. Jednak gdy wszyscy odpoczywali, ponownie 
przejechał przez zalany wodą odcinek Drogi i zatrzymał ciągnik tuż obok nieruchomych czołgów. Ubrał się w 
kombinezon, zszedł w dół i zbliżył się do wozu dowodzenia.
- Już myślałem, że o nas zapomniałeś - przywitał go Lajos Nagry.
- Wręcz przeciwnie. Od dłuższego czasu nie jestem w stanie myśleć o niczym innym.
- Chcesz zostawić te czołgi tutaj?
- Nie, za bardzo ich potrzebujemy.
- Ale one nie przeprawią się na drugi brzeg o własnych siłach.
- Wiem, mam jednak pewien pomysł. Spójrz. - Rozłożył schemat jednego z czołgów, na którym pozakreślał 
niektóre   fragmenty  na   czerwono.   -   Wszystkie   te   miejsca   zalejemy  masą   uszczelniającą.   Wystarczy,   by 
przeprowadzić czołgi przez wodę.
- Poczekaj chwilę - powiedział Lajos, wskazując jedno z miejsc na schemacie. - Wszystkie te włazy będą 
musiały być uszczelnione. Jak w takim razie wyjdzie stamtąd kierowca, jeżeli coś się stanie?
-   Nie   będzie   żadnych   kierowców.   Odblokujemy  hamulce,   uszczelnimy   pojazdy   i   po   prostu   będziemy  je 
holować. Pojedyncza lina wystarczy. Wypróbowałem już.
-   Mam   taką   nadzieję   -   mruknął   Lajos.   -   Lecz   nie   chciałbym   znaleźć   się   w   ciągniku,   gdyby   któryś   z 
holowanych czołgów spadł z Drogi. Jak nic, pociągnie za sobą ciągnik.
- To możliwe. Dlatego właśnie na ciągniku zamontujemy wyzwalacz, który w razie wypadku natychmiast 
odetnie hol.
Lajos pokiwał głową.
- A więc dobrze. Zacznijmy od czołgu numer sześć. Ma rozsypane sprzęgło, a więc i tak niewielka strata, 
jeżeli się nie uda.
Rozpoczęli operację.
Holowany   czołg   zniknął   pod   wodą,   a   jego   wynurzeniu   się   po   drugiej   stronie   rozlewiska   towarzyszyło 
chóralne   westchnienie   ulgi.   Szybko   zerwano   uszczelnienia   i   okazało   się,   iż   poza   niewielką   kałużą   na 
podłodze, pojazd wewnątrz jest suchy. Pozostałe czołgi przeholowano równie szybko i sprawnie.
Przed wyruszeniem w dalszą drogę, do ciągników powróciły pełne obsady. Elżbieta zjawiła się taszcząc 
jakieś zawiniątko, które przed zdjęciem kombinezonu położyła na podłodze.
- Coś specjalnego - powiedziała z uśmiechem.  -
Sama to zrobiłam. Stary przepis rodzinny na bardzo specjalne okazje. Myślę, że teraz mamy właśnie taką. 
Ta potrawa nazywa się beef strogonoff.
Cała   załoga   zasiadła   do   pierwszego   prawdziwego   posiłku   od   rozpoczęcia   podróży.   Dziewczyna   nie 
przesadziła - potrawa okazała się znakomita. Do tego świeżo upieczony chleb, dużo piwa i zielona cebula. 
Był nawet żółty ser, chociaż uporanie się z nim przyszło wszystkim z największym trudem.
- Wielkie dzięki - powiedział wreszcie Jan i pomimo obecności pozostałych ujął dziewczynę za rękę.
Wydawali się tego nie zauważać. Zaakceptowali ją już jako członka załogi - bardzo ważnego członka, jako 
że umiejętności kucharskie zgromadzonych w kabinie mężczyzn kończyły się na rozpuszczeniu kilku kostek 
koncentratu. Po posiłku Janowi zaświtał pewien pomysł.
- Ruszamy za  pół godziny.  Mamy więc  dość czasu  by sprawdzić,  jak radzisz sobie za  kierownicą.  Nie 
chcesz przecież przez resztę życia pozostać drugim kierowcą - prawda Elżbieto?
- Dobry pomysł - przytaknął Otakar.
- Och nie, nie mogłabym! To niemożliwe!
- To rozkaz, dziewczyno - surowym na pozór słowom przeczył szeroki uśmiech.
W chwilę później śmiali się już wszyscy. Hyzo zniknął w przedziale maszynowym; po chwili pojawił się z 
kawałkiem czystej szmatki i przetarł troskliwie czarną skórę fotela. Otakar obniżył fotel, by Elżbieta mogła 
swobodnie   dosięgnąć   pedałów.   Chociaż   silnik   był   wyłączony,   a   ona   znała   już   podstawowe   funkcje 
wszystkich przyrządów, z widocznym wahaniem położyła stopy na pedałach i dotknęła kierownicy.
- Widzisz, jakie to proste - powiedział Jan. - A teraz wrzuć wsteczny bieg i przejedź kilka stóp. Dziewczyna 
zbladła.
- Nie, nie byłabym w stanie.
- Dlaczego nie?
- Rozumiesz, to twoje zajęcie.
- Chcesz przez to powiedzieć, że mogą się tym zajmować wyłącznie mężczyźni?
- Tak, chyba tak.

background image

- A mimo to, spróbuj. Przez cały tydzień ty i dziewczęta wykonujecie typowo męską pracę i, jak już zdążyłaś 
to z pewnością zauważyć, świat z tego powodu jakoś się nie zawalił.
- Dobrze. Zrobię to!
Nawet Jana zdziwiła ta nagła zaciętość. Czasy się zmieniły, a ona lubiła wszelkie zmiany. Nie czekając na 
polecenia, uruchomiła silniki, wyłączyła autopilota i wykonała wszystkie czynności, przygotowujące pojazd 
do ruchu. Po chwili wahania zmieniła bieg na wsteczny i cofnęła lekko cały ciągnik. Gdy ponownie wyłączyła 
silniki, wszyscy w kabinie uśmiechnęli się szeroko.
Dalszej podróży towarzyszył  wesoły i pogodny nastrój. Wszyscy czuli się wypoczęci i odprężeni. Był to 
korzystny objaw, ponieważ najtrudniejsza część trasy wciąż była jeszcze przed nimi. Inżynierowie, którzy 
stworzyli Drogę, starali się uczynić wszystko, by ominąć naturalne przeszkody terenowe planety. Przejazd 
przez   góry   ułatwiono   drążąc   w   skale   głębokie   tunele.   Wzdłuż   wybrzeża   biegła   szeroka   grobla.   A   na 
podniesionych z wody wysepkach, które niczym łańcuch spinały oba kontynenty, Droga prowadziła prosto i 
bez przeszkód zniwelowanymi sztucznie grzbietami górskimi.
Żadnym   jednak   sposobem   nie   dało   się   odsunąć   Drogi   od   tropikalnej   dżungli.   Na   większej   części 
południowego   kontynentu  panowało   wieczne,  upalne   lato.  Temperatura  nierzadko  dochodziła  do  punktu 
wrzenia wody, czyniąc z tego obszaru prawdziwe piekło.
Droga ponownie skręcała w stronę lądu, prowadząc do tunelu w górskim łańcuchu. Czołgi znajdowały się o 
trzydzieści godzin z przodu i co pół godziny przesyłały raporty o warunkach przejazdu. Aż do wlotu tunelu 
Droga opadała szerokim łukiem. Na gładkiej do tej pory powierzchni ukazały się wyryte litery: WOLNIEJ. 
Wjeżdżając  w   ciemną   gardziel,   Jan   zastosował   się   do   tego   niezwykłego   polecenia   i   gdy   po   kilkunastu 
minutach w oddali
zamajaczyło światełko wylotu tunelu, robili nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Po drugiej stronie łańcucha gór niepodzielnie panowała dżungla. Drzewa, krzewy, pnącza wznosiły się po 
obu stronach Drogi, nad nią, a nawet próbowały wtargnąć na nawierzchnię. Droga miała tutaj 200 metrów 
szerokości   -   dwukrotnie   więcej   niż   normalnie,   lecz   i   tak   przytłoczona   była   zbitą   masą   roślin, 
niepowstrzymanie pnących się w górę w wyścigu po słońce. Gałęzie niektórych drzew rozrosły się do tego 
stopnia, że stały się zbyt ciężkie i przewracały pnie w poprzek Drogi. Niektóre z nich bu-twiały, stając się 
podłożem   dla   innych   roślin,   ale   były   też   takie,   które   wciąż   sięgały   korzeniami   głęboko   w   ziemię   i   te 
przetrwały, a ich gałęzie, nawet w tak niewygodnej pozycji, pięły się szybko w górę. Miejscami przeszkody 
miały przeszło metr szerokości i kilkanaście wysokości.
Czołgi   wydawały   drzewom   bezpardonową   wojnę;   poczerniałe   ślady   ich   zwycięstw   gęsto   znaczyły   obie 
strony Drogi. Pojazdy z miotaczami ognia stanęły pierwsze, zmieniając każdą przeszkodę w płonący stos. 
Czołgi jadące z tyłu poszerzały przejścia, spychając zwęglone szczątki na bok. Pociągi mijały właśnie jedno 
z takich rumowisk, poskręcanych, wciąż jeszcze dymiących. Był to koszmarny widok.
- To potworne - powiedziała Elżbieta. - Nie mogę na to patrzeć.
- Nie chciałbym cię straszyć - odparł Jan. - Ale to dopiero początek. Najtrudniejszy odcinek Drogi jest wciąż 
jeszcze  przed nami. Zawsze  było tam niebezpiecznie,  ale teraz dodatkowo  jesteśmy opóźnieni. Bardzo 
opóźnieni.
- A co to właściwie za różnica? - zapytała dziewczyna.
- Nie jestem pewien, ale mam dziwne przeczucie, że różnicę tę odczujemy na własnej skórze. Czasami 
żałuję,  że pierwsi  osadnicy  nie pozostawili  po sobie żadnych  zapisów.  Wszystkie dyski  pamięci zostały 
skasowane do czysta. Oczywiście, po każdej podróży zachowały się dzienniki, ale zawierają one jedynie 
typowo techniczne notatki lub dane o przebytych odległościach. Nic osobistego. Nie znam żadnych faktów, 
mogę jedynie snuć przypuszczenia. Najbardziej niepokoję się o wiosnę.
- Nie znam takiego słowa.
- Nic  dziwnego.   W  słowniku  tej planety ono  nie  istnieje.  W światach  bardziej  przychylnych  człowiekowi 
występują cztery pory roku. Zima jest okresem chłodów, lato okresem ciepła, a pora między tymi okresami, 
kiedy wszystko się ociepla, nazywana jest właśnie wiosną. I jest jeszcze jesień.
Elżbieta uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
- Dość trudno to sobie wyobrazić.
- Na tej planecie występuje także coś podobnego. Na skraju strefy mroku zwierzęta zaadoptowały się do 
chłodniejszego  środowiska. Mają tam ekologiczną  niszę i są w stanie przetrwać,  dopóki się nie ociepli. 
Jednak wraz ze zmianą pór roku pojawiają się formy przystosowane do coraz wyższych temperatur, a wtedy 
walka o przetrwanie z pewnością przybiera bardzo ostry przebieg.
- Ale przecież nie możesz być tego pewien...
- Nie jestem. Możemy mieć nadzieję, iż się mylę. Skrzyżuj więc palce i módl się, by szczęście sprzyjało nam 
dalej.
Stało się jednak inaczej. Pierwsze spotkanie ze światem zwierzęcym wyglądało na zupełnie przypadkowe i 
nie wydawało się, by mogło mieć wpływ na przebieg podróży. Chociaż była to prawdziwa  rzeź, jedynie 
Elżbieta wydawała się być tym poruszona.

background image

- Te zwierzaki nawet nie zdają sobie sprawy z naszej obecności - szepnęła wstrząśnięta. - Wychodzą po 
prostu na Drogę i są rozgniatane, miażdżone.
- Nic nie możemy na to poradzić. Nie patrz, jeżeli ten widok sprawia ci przykrość.
- Muszę patrzeć. To należy do moich obowiązków. Lecz spójrz na te zielonkawe stworki z pomarańczowymi 
paskami na grzbiecie. Wydaje mi się, że jest ich coraz więcej. Wychodzą z dżungli.
Jan dostrzegł je także. Początkowo pojawiały się pojedyncze osobniki, potem już całe stada wylewały się 
spomiędzy drzew. Wielkie niczym koty, stanowiły pocieszną karykaturę ziemskich żab.
- Być może migracja - zauważył. - Albo coś je ściga. Na szczęście nie są w stanie wyrządzić nam żadnej 
krzywdy.
A może mogą? Zadając sobie to pytanie, poczuł nagle niepokój. Gorączkowo próbował przypomnieć sobie 
coś, co schowane było w najgłębszych zakamarkach pamięci. Co to takiego było? W każdym razie odrobina 
ostrożności nie zawadzi. Zredukował szybkość i sięgnął po mikrofon.
- Do wszystkich kierowców. Zmniejszyć szybkość do dwudziestu kilometrów.
- Co się stało? - zapytała z niepokojem Elżbieta.
Nawierzchnia Drogi przestała być widoczna, zniknęła pod zwartą  masą ciał. Wydawały się zupełnie nie 
zwracać uwagi na zbliżające się, ciężkie pojazdy.
-   Oczywiście!   -   przypomniał   sobie.   Wziął   do   ręki   mikrofon.   -   Uwaga   wszyscy   kierowcy!   Natychmiast 
zwalniajcie,   ale   starajcie   się   nie   używać   przy   tym   hamulców.   Zmniejszajcie   moc   do   zera   i   obserwujcie 
wskaźniki naprężeń, bowiem w przypadku poślizgu możecie złożyć pociąg niczym scyzoryk. Powtarzam. 
Zwolnić nie używając hamulców, obserwować wskaźniki naprężeń i ekran radaru zbliżeniowego.
- Co się dzieje? - zakrzyknął z przedziału maszynowego Eino.
- Jakieś zwierzęta na Drodze. Tysiące. Właśnie je rozjeżdżamy... - przerwał czując, jak pojazd zaczyna się 
ślizgać.   Włączył   autopilota   i   ujął   oburącz   kierownicę.   -   Cholera,   zupełnie,   jakbyśmy   jechali   po   lodzie... 
żadnego tarcia... opony ślizgają się na rozgniecionych ciałach.
Co gorsza,  wagony także zaczęły się ślizgać. Na monitorze tylnych  skanerów Jan spostrzegł,  że sznur 
wagonów łamie się i skręca niczym wąż. Z przerażeniem uświadomił sobie, że komputer pokładowy nie daje 
sobie rady z wyrównywaniem szyku.
-   Przerwać   połączenia   komputera   z   obwodami   sterowania   -   polecił   wszystkim   kierowcom,   odcinając 
jednocześnie własny komputer.
Lekkie naciśnięcie akceleratora wyrównało na chwilę szyk ślizgających się wagonów. Ponownie zredukował 
szybkość, powoli zagłębiając się w sunące niczym rzeka ciała.
-  Spójrz do przodu!
Zaalarmowany   nagłym   okrzykiem   Elżbiety   podniósł   wzrok   i   spostrzegł,   że   Droga,   do   tej   pory   prosta, 
przechodzi   w   ostry   zakręt.   W   normalnych   warunkach   pokonanie   go   byłoby   proste.   Lecz   teraz,   przy 
nawierzchni śliskiej niczym lód...
Strzałka prędkościomierza opadała powoli, lecz wciąż poruszali się zbyt szybko. Gdy dojeżdżali do zakrętu, 
prędkość wynosiła pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Jan prowadził ręcznie, musiał jednak ponownie uruchomić komputer pokładowy, by holowane przez niego 
wagony mogły skręcać tak samo, jak on. Lekki skręt kierownicy i szybkie centrowanie. Postanowił zacząć od 
wewnętrznej   strony   zakrętu   i   dać   się   znosić   wolno   na   zewnątrz.   Strzałka   opadała   coraz   bardziej. 
Czterdzieści kilometrów... trzydzieści pięć. Jeszcze jeden ruch kierownicą. Ciągnik reaguje. To dobrze. Żeby 
tylko udało się utrzymać sterowność.
Obrzucił szybkim spojrzeniem ekrany i z ulgą stwierdził, że wagony, chociaż zataczają się lekko, podążają 
jednak jego śladem. Nagle ciągnik podskoczył, gdy najechali na leżący na krawędzi Drogi pień powalonego 
drzewa. Dobrze. Zwiększy to odrobinę przyczepność. Po obu stronach Drogi grobla opadała w dół stromym 
nasypem. Dalej piętrzyła się dżungla i połyskiwało coś, co przypominało kałuże wody.
-   Wydaje  mi  się,   że   zwierząt   jest   coraz  mniej   -  powiedziała   Elżbieta.   -  Wychodzą   w   coraz  mniejszych 
grupach.
- Obyś miała rację - odparł Jan, czując ostry ból w zaciśniętych na kierownicy dłoniach. - Robimy teraz 
dziesięć kilometrów na godzinę. Chyba przejechaliśmy już najgorsze i...
- Nie mogę się utrzymać! - przerwał mu nagle pełen rozpaczy okrzyk.
Jan gwałtownym ruchem sięgnął po mikrofon.
- Kim jesteś? Podaj swój numer!
- Pociąg numer dwa... tracę szyk... pełne hamowanie, ale ślizgamy się dalej... spadamy!
Odruchowo wyłączył silniki i cały pociąg stanął. Z głośnika dobiegł ich łoskot dartych blach i przeraźliwy 
krzyk bólu. Potem zapadła cisza.
- Wszystkie pociągi zatrzymać się! - polecił. - Pociąg numer dwa, czy mnie słyszysz?
Jedyną odpowiedzią był głuchy szum z głośnika.
- Pociąg numer trzy, czy zatrzymaliście się? Tym razem odpowiedź była szybka i wyraźna:

background image

- Zgłasza się trójka. Zatrzymaliśmy się bez większych kłopotów. Przed nami zwierzęta wciąż przekraczają 
Drogę. Widzę porozgniatane ciała i mnóstwo krwi...
-  Wystarczy,   trójka.   Ruszaj  na  minimalnej  szybkości  do  przodu.  Raportuj  natychmiast,   gdy  dostrzeżesz 
dwójkę
- wcisnął guzik interkomu. - Hyzo, odbierasz dwójkę?
- Próbuję - odparł radiooperator. - Nie mam żadnego sygnału z ciągnika. Chun Taekeng ma własny nadajnik 
w wagonie, ale nie zgłasza się.
- Próbuj dalej...
- Poczekaj, mam sygnał. Przełączam na obwód ogólny.
- ...Jak się stało - głos był urywany, przestraszony.
- Mamy kilku rannych. Przyślijcie lekarza.
- Tu Koordynator. Kto mówi?
- Jan? Tu Lee Ciou. Mieliśmy hamowanie awaryjne. Kilku ludzi jest rannych...
- Poczekaj, Lee. Czy wagony są w dalszym ciągu hermetyczne? Co z klimatyzacją?
-   Na   razie   działa.   Nie   mamy   chyba   żadnych   dziur,   bowiem   wylądowaliśmy   prosto   na   tych   przeklętych 
zwierzakach. Włażą teraz na wagony, nawet na okna.
- Dopóki nie dostaną się do środka, nie zrobią wam żadnej krzywdy. Dowiedz się, jaka jest sytuacja w 
pozostałych wagonach i poinformuj mnie o wszystkim. Koniec.
Przez chwilę  siedział wyprostowany,  bębniąc nerwowo  palcami o kierownicę. Szyk  jednego z pociągów 
został   rozerwany,   zasilanie   jednak   najwidoczniej   zostało   zachowane.   Tak   więc   generator   w   ciągniku 
powinien jeszcze funkcjonować. A jeżeli tak - to dlaczego nie mógł skontaktować się z jego załogą? Co było 
przyczyną tak nagłego zniknięcia radia? Cokolwiek tam się wydarzyło, jedno było pewne - musi się tym 
zająć. Ale nie sam. Będzie potrzebował pomocy. Nagle uświadomił sobie, że siedząc tak i rozmyślając, traci 
cenne sekundy.
-   Hyzo   -   krzyknął   do   interkomu.   -   Nawiąż   łączność   z   czołgami.   Powiedz   im,   że   mamy   tutaj   kłopoty   z 
pociągiem   i   będziemy   potrzebowali   pomocy.   Chcę,   aby   przysłali   tu   dwa   najcięższe   czołgi   razem   ze 
wzmocnionymi linami holowniczymi i dodaj, by przycisnęli gaz do dechy.
-  Zrobione. Zgłasza się pociąg numer trzy.
- Przełącz na obwód ogólny.
-   Jestem   w   kontakcie   wzrokowym   z  dwójką.   Wagony  porozrzucane   po   całej   Drodze,   niektóre   nawet   w 
dżungli. Zatrzymałem się przed ostatnim wagonem.
- Widzisz ciągnik?
- Nie.
- Jakieś szansę na przejazd obok?
- Absolutnie żadnych. To prawdziwa katastrofa! Nigdy nie widziałem...
- Dobrze, trójka. Wyłączam się. Natychmiast odezwał się Hyzo:
-  Mam pozwolenie Lee Ciou. Łączę.
- Janie, słyszysz mnie? Janie...
-  Słyszę. Czego się dowiedziałeś, Lee?
- Rozmawiałem z drugim wagonem. Przekrzykują  się nawzajem,  ale nie wydaje  mi się, by ktoś  zginął. 
Wagon Chun Taekenga ma powybijane okna, ewakuują więc ludzi do mojego. Ale jest coś poważniejszego. 
Udało mi się połączyć z inżynierem ciągnika na obwodzie wewnętrznym.
- Powiedział ci, co się stało?
- Tak. Ale najlepiej sam z nim porozmawiaj. Spróbuję połączyć cię z nim na obwodzie awaryjnym.
- Dobrze. Vilho, jesteś tam? Vilho Heikki, czy mnie słyszysz?
Przez chwilę z głośnika na tle szumów słyszalne były jedynie trzaski. Nagle dobiegł go daleki, niewyraźny 
głos:
-   Janie...   mieliśmy   wypadek.   Byłem   właśnie   w   przedziale   silnikowym,   gdy   ciągnik   zaczął   się   ślizgać. 
Usłyszałem jeszcze krzyczącego Turu, a potem uderzyliśmy w coś. W coś solidnego. A potem ta woda... i 
Arma...
- Vilho, nie słyszę cię. Możesz mówić głośniej?
- Paskudny wypadek. Zobaczyłem, jak przez właz w kabinie kierowców zaczyna się wlewać woda. Może 
powinienem był spróbować ich wyciągnąć, ale oni nie odpowiadali. A woda wlewała się coraz prędzej, więc 
zatrzasnąłem i uszczelniłem właz...
- Postąpiłeś słusznie. Musiałeś przecież myśleć i o pozostałych wagonach...
- Tak, wiem... ale Arma Nevalainen... ona była drugim kierowcą.
Jan  nie miał  czasu na refleksję,  że   realizacja   jego wspaniałego  planu,  przewidującego  pomoc młodych 
kobiet w prowadzeniu pociągów, spowodowała właśnie śmierć jednej z nich. Musiał myśleć o tych, którzy 
pozostali przy życiu.
- Tracisz moc, Vilho?

background image

- Chyba nie. Jak na razie wszystkie światła zielone. Cały ciągnik tkwi głęboko przechylony, z nosem w 
bagnie.   Przyrządy   kontrolne   w   kabinie   kierowców   i   interkom   nie   działają.   Generator   wciąż   pracuje, 
najwidoczniej wyloty wentylacyjne są jeszcze nad powierzchnią wody. Stało się jednak coś niepokojącego.
- Co takiego?
- Nie działa klimatyzacja. Temperatura wewnątrz szybko rośnie.
-  Nie poddawaj się. Zaraz cię stamtąd wyciągnę.
- Co chcesz zrobić? - krzyknęła wystraszona Elżbieta.
- Jedynie to, co konieczne. Aż do mojego powrotu przejmujesz dowodzenie. Jeżeli będą jakieś problemy, 
Hy-zo ci pomoże. Po przybyciu czołgów skieruj je bezpośrednio do ciągnika pociągu numer dwa. Będę już 
tam czekał. Podczas gdy Jan wkładał kombinezon, Eino zwinął drugi w zgrabną paczkę.
- Powinieneś mi pozwolić pójść ze sobą, Janie - powiedział.
- Nie. Utrzymuj moc. Ja muszę się rozejrzeć na miejscu. Do tego nie potrzeba dwóch ludzi.
Przeszedł   do   tyłu   pojazdu   i   usłyszał,   jak   Eino   zatrzaskuje   za   nim   drzwi   przedziału   maszynowego.   Bez 
nerwowego pośpiechu Jan zdjął opasujące motocykl uchwyty, włożył kombinezon do bagażnika i wytoczył 
maszynę na ziemię. Gdy tylko spojrzał na nawierzchnię Drogi, zrobiło mu się niedobrze.
Za   pojazdem   rozciągała   się   istna   hekatomba.   Ciała   obcych   stworów   leżały   rozjechane,   zmiażdżone   i 
unicestwione.   Kilka   okaleczonych   sztuk,   pchanych   do   przodu   jakimś   instynktem   pełzło   nieporadnie   w 
kierunku   dżungli.   Drogę   pokrywały   drgające   strzępy   błękitnego   mięsa   i   kałuże   krwi.   Szerokie   opony 
pojazdów dokonały potwornego zniszczenia.
Jadąc wzdłuż nieruchomych wagonów spostrzegł, że ślizgające się opony pozostawiły za sobą szeroki ślad 
w postaci smug krwi   i  parujących  wnętrzności.  Powoli,  manewrując ciałem,  by nie  wpaść w poślizg  na 
makabrycznych szczątkach, dojechał do zakrętu.
Z dżungli wyszło coś dużego, uzbrojonego w groźnie wyglądające pazury i ruszyło w jego kierunku.
Przez ułamek sekundy spoglądał na przerażającą postać. Następnie przekręcił manetkę gazu do oporu i 
ślizgając   się,   pomknął  z rykiem   silnika   do  przodu,  oddalając  się   od   stwora.   Pochylony   nad  kierownicą, 
starając się utrzymać równowagę, zaryzykował spojrzenie przez ramię, po czym zwolnił. Potwór ucztował 
wśród martwych ciał porozgniatanych zwierząt.
Na   widok   pociągu   numer   dwa   z   trudem   opanował   nagły   dreszcz.   Wagony  były   porozrzucane   na   całej 
szerokości Drogi, niektóre wjechały nawet pomiędzy drzewa.
Ciągnik spadł z nasypu i stał silnie przechylony, do połowy zanurzony w wodzie.
Zbliżając się ostrożnie do unieruchomionego ciągnika, dostrzegł prawdziwą przyczynę tragedii. Olbrzymie 
drzewo zostało spalone, a następnie zepchnięte z Drogi na bok. Powstrzymało, co prawda, staczający się 
ciągnik przed całkowitym zanurzeniem w wodzie, jednak jedna z masywnych gałęzi przebiła przednią szybę 
w kabinie. Śmierć kierowców musiała nastąpić natychmiast.
Wyciągnięcie tak ciężkiego pojazdu z bagna nie będzie łatwe - pomyślał. Ale to musi poczekać. Przede 
wszystkim należy uwolnić Vilho. Jan podszedł do tyłu ciągnika i trzymając się liny spróbował dotrzeć na 
górę. Czuł, jak pomimo grubych rękawic, rozgrzany metal parzy go w dłonie. Po pachą ściskał zwinięty 
przez Eino kombinezon. Po dotarciu do tylnego wejścia podniósł pokrywę interkomu i nacisnął guzik.
- Vilho, słyszysz mnie? Odezwij się, Vilho. Musiał powtórzyć to dwa razy, zanim w końcu usłyszał cichą 
odpowiedź:
-  Gorąco... nie mogę oddychać.
- Będzie jeszcze goręcej, jeżeli nie zrobisz tego, co powiem. Nie mogę otworzyć tych drzwi, musisz otworzyć 
je sam, od wewnątrz. Są ponad poziomem wody. Powiedz, gdy już to zrobisz.
Z wnętrza ciągnika dobiegł niewyraźny, skrzypiący dźwięk. Minęła dłuższa chwila, nim w głośniku ponownie 
zabrzmiał głos wycieńczonego Vilho:
- Otwarte... Janie.
- A więc najgorsze mamy za sobą. Cofnij się teraz. Postaram się wejść i zamknąć je za sobą tak szybko, jak 
będzie to możliwe. Mam dla ciebie kombinezon. Liczę do pięciu, a potem wchodzę.
Przy słowie: "pięć" Jan kopnięciem otworzył drzwi i wpadł do środka, wrzucając do wnętrza kombinezon. Ze 
względu na silny przechył całego pojazdu zamknięcie ciężkich drzwi było o wiele trudniejsze, niż się tego 
spodziewał.   Zamknął   je   z   wysiłkiem,   zapierając   się   nogami   o   obudowę   silnika   i   napierając   na   drzwi 
ramieniem. Zatrzasnęły się z głuchym łoskotem.
Vilho   siedział   bez  ruchu,   oparty  o   przeciwną   ścianę.   Jednak  gdy  Jan   się   zbliżył,   otworzył   oczy   i  lekko 
zadrżał. Jan uklęknął i zaczął wsuwać nogi kolegi w kombinezon. Wreszcie włożył na głowę bezwładnego 
Vilho przezroczysty hełm, sprawdził uszczelnienia i włączył chłodzenie na pełną moc. Czując na twarzy 
ożywcze powiewy świeżego powietrza, inżynier uśmiechnął się i z wysiłkiem uniósł w górę kciuk.
- Gdyby nie ty, chyba bym się tutaj upiekł. Dzięki...
- To ty zasłużyłeś na podziękowania. Jedynie dzięki tobie wszyscy w pociągu jeszcze żyją. Czy generator w 
dalszym ciągu będzie dostarczał prąd?
- Tak. Udało mi się ustawić go w pozycji automatycznej.

background image

- To świetnie. A więc mamy szansę wydostać się stąd w całości. Musimy odnaleźć teraz wagon, w którym 
znajduje się Lee Ciou i sprawdzić jak wygląda sytuacja. Rozmawiałem z nim z mojego ciągnika.
- Jego wagon był szósty z kolei.
- Chodźmy więc.
Szli wzdłuż pociągu, stąpając po szybko rozkładających się ciałach zielonych stworów. Wagony stały na 
Drodze   pod   różnymi   kątami,   ale   kable   połączeniowe   i   złącza   wydawały   się   przetrwać   wypadek   bez 
uszkodzenia. Był to powód do chwały dla dawno temu zmarłych ludzi, którzy je zaprojektowali.
Uwięzieni   w   nieruchomych   wagonach   ludzie,   widząc   ratowników,   machali   z   podnieceniem   rękoma.   W 
jednym z okien pojawiła się nagle pomarszczona twarz Chun Taekenga, którego usta miotały bezgłośne 
przekleństwa. Jan uśmiechnął się i pomachał mu ręką, a Chun poczerwieniał i w odpowiedzi pogroził mu 
gwałtownie zaciśniętą pięścią. Gdy dotarli do drzwi, Vilho włączył interkom. Musieli powtarzać kilkanaście 
razy wezwanie, by poprzez podniecony gwar przebił się wreszcie głos Lee.
- Janie, tu Lee. Słyszysz mnie?
- Tak.
- Czy to Vilho jest razem z tobą? A kierowcy...?
- Nie żyją. Co z ludźmi z pociągu?
- Lepiej, niż myślałem na początku. Kilka złamań, ale w sumie nic poważnego. Ludzie z rozbitego wagonu 
zostali już ewakuowani. Chun Taekeng bez przerwy narzeka...
- Mogę to sobie wyobrazić. Wrzeszczał coś do nas, mijaliśmy go, stojącego w oknie. Co z czołgami?
-  Spodziewamy się ich w każdej chwili.
"A więc wciąż jeszcze mam szansę, by wyciągnąć stąd tych ludzi żywych" - pomyślał w duchu Jan.
Chociaż  nie   będzie   to   proste.   Dwóch   kierowców  zginęło,   a  więc   na   ich   miejsce   trzeba   będzie   znaleźć 
innych. A czy uda się uruchomić ciągnik? Do zrobienia było jeszcze niemało. Opadło go znużenie, mącąc 
jasność myśli.

Rozdział 9
Zanim   nadjechały   czołgi,   Jan   ułożył   już   plan   operacji   ratunkowej   i   rozpoczęto   przygotowania.   Słysząc 
chrzęst gąsienic pojazdów odwrócił się i machnął ręką, by się zatrzymały. Oparł motocykl o stalowy bok 
pierwszego z nich i wspiął się niezgrabnie do kabiny kierowców. Po raz pierwszy od kilku godzin zdjął hełm i 
przez kilka chwil siedział nieruchomo, wdychając głęboko czyste i chłodne powietrze.
- Ale bałagan - stwierdził Lajos, spoglądając na nieruchomy pociąg.
- Przede wszystkim dajcie mi trochę wody - odparł Jan i nie odzywał się więcej, dopóki nie opróżnił do dna 
litrowej butelki życiodajnego płynu. - Mogło być gorzej. Na razie dwoje zabitych. Ale musimy się upewnić, że 
pozostali wyjdą z tego z życiem. Podaj mi kawałek kartki to narysuję ci, co zrobimy.
Szybko naszkicował pogrążony w bagnie ciągnik i porozrzucane wagony pociągu, wskazując ołówkiem na 
pierwszy wagon.
-   W   tej   chwili   odłączamy   stąd   wszystkie   kable,   za   wyjątkiem   głównych   łączy.   To   robota   Vilho.   Z   kąta 
nachylenia wnoszę, że jedynie ciężar pociągu powstrzymuje ten ciągnik przed zupełnym pogrążeniem się w 
wodzie.   A   teraz   ty.   Chcę,   byś   przeciągnął   liny   holownicze   od   twojego   czołgu   do   ciągnika.   Zaczep   je 
dokładnie  tu i tu.  Naciągnij je  i  stań na hamulcach,  blokując jednocześnie  gąsienice.  Wtedy odetniemy 
resztę połączeń i drugi czołg odepchnie ten wagon na bok, robiąc nam miejsce. Potem drugi czołg także 
zaczepi swoje liny i na dany sygnał wyciągniemy ciągnik na Drogę.
Lajos pokręcił z powątpiewaniem głową.
- Szczerze pragnę, by ten plan się powiódł. Ale w grę wchodzi olbrzymia masa. Czy ktoś wewnątrz ciągnika 
nie mógłby wrzucić wstecznego biegu i trochę nam pomóc?
- Nie. Kabina kierowców jest rozhermetyzowana i wejście  tam jest niemożliwe.  Vilho może nam jednak 
pomóc, od czasu do czasu odblokowując hamulce. Lecz obawiam się, że to już wszystko, czego możemy 
oczekiwać.
- A więc nie ma na co czekać - stwierdził Lajos. - Jesteśmy gotowi.
- Dajcie mi jeszcze trochę wody i możemy zaczynać.
Była   to   niewdzięczna,   wyczerpująca   praca,   bez   mała   mordercza   w   tak   niesamowitym   skwarze.   Grube 
rękawice   kombinezonów   utrudniały   manipulowanie   przy   delikatnych   mechanizmach   złączy.   Wszyscy 
pracowali bez chwili wytchnienia, niemal do upadłego. Po zamocowaniu lin holowniczych odcięto resztę 
łączy. Liny napięły się, lecz wytrzymały. W tym samym czasie drugi czołg zajął się odsuwaniem, stojącego 
pod kątem do przechylonego ciągnika, wagonu. W normalnych warunkach byłoby to niezwykle trudne, lecz 
śliska od krwi nawierzchnia zmniejszała tarcie. Po odsunięciu wagonu, do czołgu przymocowano liny od 
ciągnika i wycofano się na bezpieczną pozycję.
- Wszystkie liny zaczepione - zasygnalizowano nareszcie.
Jan znajdował się w kabinie drugiego czołgu, nadzorując tę trudną, a zarazem delikatną operację.
- Przyjąłem. Cofniemy się teraz, by naprężyć liny. Jedynka, jesteście gotowi?

background image

- Tak.
- Dobrze. Zacznijcie ciągnąć na komendę: "start". Vilho, słyszysz mnie?
- Głośno i wyraźnie.
- Uważaj na hamulce. Przejmujemy całą masę ciągnika na liny holownicze.  Gdy naprężenie dojdzie  do 
trzystu, krzyknę: "hamulce". Wtedy je zwolnisz. Zrozumiałeś?
- Oczywiście. Wyciągnijcie mnie stąd jak najszybciej. Nie mam ochoty na kąpiel.
Kąpiel. Jeżeli liny puszczą, cały ciągnik natychmiast skryje się pod powierzchnią wody. W takim przypadku 
Vilho nie będzie miał żadnych szans. Nie czas jednak na czarne myśli.
Jan otarł przedramieniem zroszone potem czoło. "Dlaczego w klimatyzowanym czołgu nagle zrobiło się tak 
gorąco?" - pomyślał i wydał polecenie:
- Zaczynamy, jedynka. Uwaga: raz, dwa - start!
Silnik ryknął i ruszyli powoli do tyłu. Jan nie odrywał oczu od wskaźnika naprężenia, na którym cyfry szybko 
rosły, niczym przy oglądaniu wyścigów. Gdy dostrzegł liczbę 299, podniósł mikrofon i wrzasnął:
- Hamulce! Zwolnij hamulce!
Ciągnik zadrżał, ledwo dostrzegalnie uniósł się w górę - i zamarł. Wskaźniki naprężenia rosły i rosły, szybko 
zbliżając się do punktu wytrzymałości lin. Jan zaciskał zęby i nie patrząc już na wskaźnik nacisnął pedał 
gazu - teraz albo nigdy. Liny zawibrowały - miał wrażenie, że nawet w szczelnej kabinie słyszy wysoki jęk 
maltretowanego materiału - i ciągnik zaczął wytaczać się wolno na nawierzchnię.
- Mamy go! - wrzasnął Jan. - Uważajcie na przednie koła. Zwolnić, gdy tylko dotknie krawędzi. Uwaga... 
teraz!
Udało się.  Wyrwało mu się  głębokie westchnienie ulgi.  Teraz musiał uporać się z dużo poważniejszym 
problemem. Strzaskana kabina uwięziła martwe ciała kierowców. Bardziej przygnębiony, niż chciałby się do 
tego przyznać, zaczął naciągać kombinezon.
Wyprawili im krótki pogrzeb. Orszak żałobny stanowiło kilku mężczyzn w żaroodpornych kombinezonach, 
którzy po wysłuchaniu kilku słów modlitwy natychmiast powrócili do przerwanej pracy.
Kabina   została   osuszona   i   Jan   przystąpił   do   oględzin   uszkodzeń.   Pomimo,   że   padał   ze   zmęczenia, 
nadzorował   wszystko   osobiście.   W  miejsce   strzaskanej  płyty   czołowej   zamontowano   nową,   z  szybą   co 
prawda   mniejszą,   lecz   w   wystarczającym   stopniu   spełniającą   swe   zadanie.   W   pulpicię   sterowniczym 
wymieniono uszkodzone kontrolki na nowe i ponownie wyskalowano urządzenia pomiarowe.
Porozrzucane na Drodze wagony ustawiono w szyku. Z niezwykłą pieczołowitością sprawdzono wszystkie 
złącza i kable przyłączeniowe. Na szczęście wydawały się być w porządku. Musiały być w porządku.
Wyruszyli kilka godzin później - z minimalną szybkością, by dokończyć niezbędnych napraw - posuwali się 
jednak do przodu.
Jan przeszedł do przedziału silnikowego, położył się na koi i zasnął, zanim głowa dotknęła poduszki.
Gdy się obudził, było już ciemno. Ziewnął szeroko i przeszedł do kabiny kierowców. Za kierownicą siedział 
Otakar, którego twarz była wręcz szara ze zmęczenia.
- Idź się trochę przespać, Otakar - polecił Jan.
- Ależ czuję się świetnie...
- To nieprawda - wtrąciła z emfazą Elżbieta. - Przez ostatnich kilkanaście godzin nie zmrużył nawet oka, 
chociaż pozwolił odpocząć innym.
- Słyszałeś, co mówi młoda dama? Zmiataj stąd - powiedział stanowczo Jan.
Otakar był zbyt zmęczony, by się sprzeczać. Skinął ociężale głową i wyszedł z kabiny. Jan zajął opuszczone 
przez niego miejsce i omiótł uważnym spojrzeniem pulpit sterowniczy.
- Zbliżamy się do najgorszego odcinka Drogi - powiedział, nie tając niepokoju.
- Najgorszego? - wykrzyknęła ze zgrozą Elżbieta. - To jak nazwiesz to, przez co właśnie przejechaliśmy?
- Normalnie byłby to jeden z łatwiejszych odcinków. Zwierzęta zazwyczaj nie sprawiają kłopotów. Lecz teraz 
wjeżdżamy w obszar, na którym występują zupełnie inne stwory. Przystosowały się do życia w promieniach 
palącego słońca i zabijają wszystko, co się rusza, nie wyłączając siebie nawzajem.
Elżbieta spojrzała na dżunglę, leżącą poza spieczoną nawierzchnią Drogi i wzdrygnęła się.
- Nigdy nie myślałam o tym - odezwała się głuchym głosem. - Straszne jest przeświadczenie, że w każdej 
chwili może zaatakować nas coś nieznanego. Gdy wyglądasz przez okno wagonu, wszystko wydaje się być 
zupełnie inne.
Jan skinął poważnie głową.
- Przykro mi, lecz muszę ci jeszcze powiedzieć, że największe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony tego, 
co niedostrzegalne. Gdy przejeżdżaliśmy tędy ostatnim razem, wystawiłem na zewnątrz siatkę - i w ciągu 
kilku zaledwie godzin złapało się w nią co najmniej tysiąc różnych odmian insektów. A z pewnością jest ich 
znacznie   więcej.   Zwierzęta   trudniej   zauważyć   -   lecz   są   tam   także.   Są   wiecznie   nienasycone   i   atakują 
dosłownie wszystko. Z tego właśnie powodu nigdy się tutaj nie zatrzymujemy.
- Po co łapałeś te insekty? Czy są one do czegoś przydatne?

background image

Słysząc to naiwne pytanie, nawet się nie uśmiechnął. Trudno się było dziwić Elżbiecie - życie na planecie 
obracało się jedynie wokół najprostszych potrzeb.
- Insekty nie są przydatne w normalnym rozumieniu tego słowa. Nie możemy ich jeść, nie możemy ich 
spożytkować  w inny sposób. Lecz poszukiwanie  wiedzy nie ma właściwie  końca. A życie  zwierzęce  tej 
części planety nigdy nie zostało poznane, czy skatalogowane. Znajdujemy się na planecie także po to, by 
poprzez poczynione odkrycia poszerzać naszą wiedzę. Chociaż nie jest to najlepszy przykład. Pomyśl o tym 
raczej w ten sposób...
- Pociąg numer osiem melduje o kłopotach - dobiegł ich głos Hyza z interkomu. - Łączę.
- Koordynator, słucham.
- Wygląda na to, że tracimy szczelność. Do wnętrza wagonów przedostaje się gorące powietrze.
- Znacie rozkazy. Uszczelnijcie wszystkie otwory i przywróćcie pierwotny obieg powietrza.
- Już to zrobiliśmy w jednym z wagonów, lecz ludzie narzekają, że ciężko tym powietrzem oddychać.
- Ludzie zawsze narzekają. Wagony są hermetyczne. Spróbujcie wpuścić trochę tlenu. I nie zważajcie na to, 
że powietrze brzydko pachnie. Nie otwierajcie, powtarzam, nie otwierajcie żadnych okien!  - wyłączył się i 
zwrócił się w stronę Hyzo. - Połącz mnie z Lajosem.
Połączenie uzyskano prawie natychmiast, jednak głos Lajosa zdradzał wyczerpanie.
- Niektóre z drzew tutaj mają pnie o dziesięciometrowej średnicy. Tracimy mnóstwo czasu, by się przez nie 
przedrzeć.
- Róbcie węższy szlak. Zawsze musicie być o co najmniej pięć godzin przed nami.
- Ale przepisy mówią...
- Do diabła z przepisami. Wiesz przecież, że jesteśmy w wyjątkowej sytuacji. Poszerzymy go w drodze 
powrotnej.
W   trakcie   tej   wymiany   zdań   Jan   przestawił   autopilota,   zwiększając   prędkość   o   dziesięć   kilometrów   na 
godzinę. Elżbieta spojrzała na prędkościomierz, lecz nie odezwała się ani słowem.
- Wiem - powiedział Jan. - Jedziemy szybciej, niż powinniśmy. Lecz wieziemy ludzi, którzy są poupychani 
niczym sardynki. Wkrótce we wszystkich wagonach smród stanie się nie do zniesienia...
W trakcie pokonywania kolejnego zakrętu odezwał się przeraźliwie sygnał radaru czołowego. Jan wyłączył 
autopilota.
Na Drodze przed nimi znajdowało się coś dużego - jednak nie dość dużego, by powstrzymać masywny 
ciągnik. W chwilę później dostrzegli gotującego się do walki potwora. Elżbieta zbliżyła twarz do przedniej 
szyby i na widok koszmarnej, uzębionej paszczy i zakrzywionych szponów jęknęła ze zgrozy.
Zderzeniu towarzyszył ohydny odgłos, gdy zielony stwór ginął, miażdżony szerokimi oponami ciągnika. Jan 
uśmiechnął się pod nosem i ponownie włączył autopilota.
- Do tunelu mamy jeszcze osiemnaście godzin - powiedział. - Jesteśmy teraz w najgorszym miejscu. W 
żadnym wypadku nie możemy się tutaj zatrzymać.
Lecz już po trzech godzinach podniesiony został alarm. Także i tym razem był to pociąg numer osiem,
Ktoś krzyczał tak głośno, że przez dłuższą chwilę nie byli w stanie zrozumieć słów.
- Powtórzcie! - rzucił do mikrofonu, próbując przekrzyczeć chrapliwy głos. - Mówcie wolniej, nie rozumiem 
was.
- ...pogryzły je... są nieprzytomne, zwalniamy. Przyślijcie lekarza z czternastki.
- Nie możecie się zatrzymać. To rozkaz. Następny przystanek dopiero na wyspach.
-  Musimy, dzieci...
- Osobiście wyrzucę z pociągu każdego kierowcę, który się zatrzyma. Co się właściwie stało?
- Jakieś owady pogryzły kilkoro dzieci. Robaków już się pozbyliśmy.
- Jak dostały się do wnętrza wagonu?
- Otworzyliśmy jedno okno...
- Powiedziałem przecież wyraźnie... - urwał i zacisnął dłonie na kierownicy, aż pobielały mu palce. Zanim 
odezwał się ponownie, wziął głęboki oddech. - Do wszystkich kierowców. Sprawdzić, czy wszystkie okna są 
szczelnie zamknięte. Muszą być zamknięte. Pociąg osiem. W każdym wagonie jest surowica. Podajcie ją 
natychmiast.
- Już to zrobiliśmy, lecz bez widocznych efektów. Potrzebujemy lekarza.
- Nie dostaniecie go. Nie możemy się teraz zatrzymać. Połączcie się z nim i opiszcie symptomy. Powie 
wam, co możecie zrobić. Ale nie zatrzymujemy się - wyłączył radio.
- Nie możemy się teraz zatrzymać - mruknął do siebie. - Czy naprawdę nie potrafią tego zrozumieć? Po 
prostu nie możemy.
Po zmroku nawierzchnia Drogi roiła się od różnych stworów. Reflektory wyłapywały w mroku stworzenia 
sparaliżowane światłem i nieruchome, aż do chwili zderzenia, kiedy ginęły miażdżone kołami pojazdu. O 
przednią   szybę,   niczym   grad,   rozbijały   się   czerwonookie   ćmy   i   robaki.   Pociągi   niepowstrzymanie   parły 
naprzód. Dopiero tuż przed świtem dotarli do kolejnego łańcucha górskiego i zanurzyli się w czarną gardziel 
tunelu.

background image

Droga zaczęła piąć się w górę. Po drugiej stronie tunelu znaleźli się nagle na jałowej, skalnej płaszczyźnie, 
wyciętej w górskich zboczach. Po obu stronach stały nieruchome czołgi, których załogi spały. Jan zwalniał 
stopniowo   prędkość   kolumny   i   gdy   pociąg   wynurzył   się   wreszcie   z   mrocznego   wnętrza   tunelu, 
zasygnalizował postój. Skrzypnęły hamulce i ogromny pociąg znieruchomiał.
- Tu pociąg numer osiem - odezwało się niespodziewanie radio. Tym razem głos był zimny, z domieszką 
goryczy. - Teraz możemy już chyba prosić o lekarza. Mamy kilku chorych. Troje dzieci zmarło.
Jan wpatrywał się w ciemność za oknem, nie dostrzegł więc spojrzenia, jakim obrzuciła go Elżbieta.

Rozdział 10
Siedzieli razem przy składanym stoliku w przedziale silnikowym. Droga na tym odcinku była gładka i prosta, 
tak więc Otakar mógł pozostać przy kierownicy sam. Hy-zo był poniżej, razem z Eino. Pełne emocji okrzyki i 
odgłos uderzeń kart o blat wskazywały, że pochłonięci byli grą. Jan nie miał apetytu, lecz zmuszał się, by 
coś przełknąć. Elżbieta jadła powoli, zatopiona w niewesołych rozważaniach.
- Musiałem - rzucił ochrypłym głosem Jan. - Dlaczego nie spróbujesz mnie zrozumieć? Od tamtej pory nie 
powiedziałaś do mnie ani jednego słowa. Przez dwa dni. - Dziewczyna spojrzała na swój talerz. - Albo mi 
odpowiesz, albo odeślę cię z powrotem do wagonu.
- Nie chcę z tobą rozmawiać. Zabiłeś je.
- Wiedziałem, że to powiesz. To nie ja je zabiłem - oni zabili je sami.
- To były przecież dzieci.
-   Wiem,   że   ta   tragedia   musiała   tobą   wstrząsnąć.   Ale   dlaczego   rodzice   ich   nie   pilnowali?   Co   robiła 
starszyzna? Te wszystkie rodziny chyba cierpią tutaj na postępującą głupotę. Wszyscy wiedzą, na jakie 
niebezpieczeństwa możemy natknąć się w dżungli, dlatego nigdy się tu nie zatrzymywaliśmy. I co właściwie 
poradziłby lekarz?
- Nie wiem.
- Ale ja wiem. Te dzieci i tak by umarły,  a razem z nimi być może lekarz i inni. Czy ty naprawdę  nie 
rozumiesz, że nie miałem wyboru? Przede wszystkim muszę myśleć o grupie jako całości.
Elżbieta spojrzała w dół, na swoje zaciśnięte kurczowo dłonie.
- Wiem, ale... ale to po prostu było bardzo złe.
- Oczywiście, że było. Decyzja, którą wówczas musiałem podjąć także nie była łatwa. Ta niepotrzebna
śmierć spędza mi sen z powiek. I jeżeli poczujesz się od tego lepiej, to powiem ci, że śmierć tych dzieci 
obciąża wyłącznie moje sumienie. Lecz gdybym się zatrzymał, być może byłoby więcej ofiar. Te dzieci i tak 
by umarły, jeszcze zanim lekarz by do nich dotarł. Postój pogorszyłby jedynie sprawę.
- Być może masz rację, sama nie jestem pewna.
- Być może myliłem się. Lecz bez względu na rację, zrobiłem to, co zrobiłem. Nie miałem innego wyjścia.
Ponownie pogrążyli się w milczeniu. Po skończonym posiłku Jan zajął miejsce za kierownicą.
Podróż   trwała   nadal.   Posuwali   się   teraz   wzdłuż   łańcucha   wysepek,   traktem   biegnącym   zniwelowanymi 
górskimi   szczytami.   Czasami   po   obu   stronach   dostrzegali   ocean,   który   ze   sporej   wysokości   wyglądał 
niezwykle atrakcyjnie. Wkrótce mgiełka na horyzoncie przybrała kształt długiego pasma gór.
Zanim wjechali na południowy kontynent, Jan zarządził pełny ośmiogodzinny postój. Sprawdzono wszystkie 
przekładnie, opony, hamulce i koła, a nawet przeczyszczono filtry, chociaż nie było to konieczne. Przed nimi 
leżała   kolejna   dżungla,   którą   będą   musieli   pokonać   nie   zatrzymując   się.   Nie   była   ona   co   prawda   tak 
szeroka, jak ta na północy, lecz równie zdradliwa i niebezpieczna.
Czekała ich już ostatnia bariera, ostatnia próba. Pokonali ją w trzy dni, na szczęście bez poważniejszych 
kłopotów, i wjechali w tunel. Gdy ostatni pociąg znalazł się wewnątrz tunelu, zatrzymali się na krótki postój, 
a po kilku godzinach ruszyli dalej. Był to najdłuższy tunel, biegnący prosto, jak strzelił, pod górami.
Po drugiej stronie leżała pustynia, której piasek i skały lśniły w światłach wyłaniających się z ciemności 
pociągów. Jan sprawdził temperaturę na zewnątrz.
- Dziewięćdziesiąt  pięć stopni.  A więc  udało się.  Przejechaliśmy.   Hyzo,  łącz ze  wszystkimi kierowcami. 
Zatrzymujemy się na godzinny postój. Kto chce, może wyjść na zewnątrz. Ostrzeż ich jednak, by nie dotykali 
metalu - wciąż jeszcze może być gorący.
Po ogłoszeniu tej wiadomości zapanował nastrój powszechnego święta. Wzdłuż całego rzędu nieruchomych 
pociągów otworzyły się drzwi i rozpoczął się exodus. Zagrzechotały opuszczane na twardą nawierzchnię 
drabiny i wkrótce Droga zaroiła się ludźmi. Wreszcie po tygodniach niewyobrażalnej ciasnoty byli wolni i 
szczęśliwi.
Niektóre z dzieci pobiegły już nawet w kierunku pustyni i Jan musiał wydać rozkaz, by roztoczono nad nimi 
opiekę. Co prawda życie zwierzęce w tej części kontynentu nie obfitowało w jakieś groźniejsze formy, nie 
chciał jednak kusić losu. Dał wszystkim godzinę na odpoczynek i po upływie tego czasu większość ludzi, 
zmęczonych i spoconych, ponownie schroniła się we wnętrzu klimatyzowanych wagonów.

background image

Wiosna na Halvmork miała się już ku końcowi. Im dalej na południe, tym dni stawać się będą krótsze.. 
Wkrótce słońce zajdzie ostatecznie i nad południową półkulą zapanuje zima, przynosząc ze sobą cztery lata 
mroku. Kolejny okres zasiewów i zbiorów.
Za   oknami   wagonów   szary,   pustynny   krajobraz   przesuwał   się   szybko   do   tyłu.   Wkrótce   pasażerowie 
zapomnieli   o   niewygodach,   zaproponowali   nawet,   by   wydłużyć   czas   jazdy.   Nic   dziwnego   -   chcieli   jak 
najprędzej znaleźć się w domu, nareszcie wolni od wszelkich kłopotów.
Jan, prowadząc pociąg czołowy, pierwszy zobaczył płoty. Słońce stało już nisko nad horyzontem, rzucając 
długie cienie. Przez kilka ostatnich dni krajobraz za oknem był niezwykle monotonny - szary piasek i skały. 
Zmiana nastąpiła gwałtownie. Z mroku wyłoniły się rzędy wysokich, oświetlonych płotów, znacząc początek 
spieczonych   i   popękanych   pól.   Wkrótce   wjechali   w   obszar   pierwszych,   zewnętrznych   zabudowań.   We 
wszystkich wagonach gruchnął radosny okrzyk.
- Co za ulga - powiedział z uśmiechem Otakar. - Nareszcie na miejscu. Zaczynałem już być zmęczony.
W odpowiedzi Jan obdarzył go pozbawionym śladu wesołości spojrzeniem.
- Będziesz jeszcze bardziej zmęczony, zanim to wszystko się skończy. Musimy wyładować zboże i odwrócić 
pociągi.
- Nie musisz mi o tym przypominać. Przygotuj się raczej na wysłuchanie mnóstwa narzekań.
- Niech narzekają. Jeżeli ta planeta ma jeszcze mieć przed sobą jakąś przyszłość, to jedynie dzięki temu, że 
będziemy tu mieli zboże, gdy przylecą statki.
- Jeżeli przylecą - wtrąciła Elżbieta.
- Tak, zawsze jest jakieś "jeżeli". Lecz my musimy działać tak, jakby miały już wkrótce przylecieć. Bo jeżeli 
nie, będzie to koniec wszystkiego. Ale o tym pomyślimy później. Zatrzymamy pociągi w Alei Centralnej i 
sądzę, że resztę wieczoru możemy poświęcić zabawie. Chyba wszyscy są w odpowiednim do tego nastroju. 
Rozładunek możemy rozpocząć rano.
Pociągi zatrzymały się i wkrótce cały plac zaroił się podekscytowanymi ludźmi, ustawiającymi pośpiesznie 
krzesła   i   stoły.   Zabawa   przerodzić   się   miała   w   prawdziwą   fiestę.   Jan   przyglądał   się   przez   chwilę 
gorączkowej krzątaninie na zewnątrz, a potem opuścił kabinę i zszedł wolno na ziemię.
Wciąż pozostawało mnóstwo spraw do zrobienia. Wolnym krokiem, rozglądając się w zadumie dookoła, 
przeszedł na tył budynku przylegającego do głównego silosu. Grube ściany przez cztery lata poddawane 
niewyobrażalnym wprost upałom, wciąż jeszcze wydzielały ciepło.
Starł   zalegającą   warstwę   kurzu   z   drzwi   i   przystąpił   do   metodycznego   otwierania   zamków   -   dwu 
magnetycznych   i   jednego   elektronicznego.   Pchnięte   drzwi   otworzyły   się   stosunkowo   łatwo   i   owiał   go 
podmuch świeżego, chłodnego powietrza. Wszedł do środka, szybko zatrzasnął drzwi za sobą, rozglądając 
się równocześnie po tak dobrze znanym wnętrzu.
Centralna dyspozytornia kontroli wodą była identyczna z tą, którą jeszcze przed wyruszeniem w podróż 
zamknął   na   północy.   Te   dwa   pomieszczenia   kontrolne   były   jedynymi   budynkami,   w   których   pełna 
klimatyzacja działała bez przerwy. One to właśnie umożliwiały ludziom przetrwanie na tej planecie.
Przed uruchomieniem programu Jan zasiadł za konsolą i kolejno włączał wszystkie skanery stacji wodnej, 
położonej tysiąc pięćset kilometrów dalej, w górach, ponad wybrzeżem. Jedna z kamer była zamontowana 
na samym szczycie stacji i obracając się, dawała pełny, panoramiczny obraz okolicy. Wiedział, że wszystko 
było w porządku. Powiedziały mu o tym przejrzane wcześniej wydruki, lecz wolał się upewnić, oglądając 
wszystko okiem kamery. Było to może irracjonalne, lecz - jak każdy dobry technik - polegał nie tylko na 
wskazaniach przyrządów.
Stacja była prawdziwą fortecą skomplikowanej technologii, solidną i potężną. Gładka fasada ze zbrojonego 
betonu przekraczała swą grubością trzy metry. Na skraju dachu leżały niewielkie, podobne do skrzydlatych 
jaszczurek stwory; ruch obracających się kamer sprawił, iż wszystkie poderwały się do lotu. Dużo niżej było 
morze, szturmujące uparcie falami skaliste klify.
W chwilę później kamera ukazała rząd stalowych beczek, do połowy wypełnionych odzyskanym z morza 
bogactwem, stanowiącym produkt uboczny procesu odsalania. W jednej z beczek znajdowała się już co 
najmniej tona złota. Na Ziemi ilość ta stanowiłaby prawdziwą  fortunę - na Halvmórk była właściwie bez 
wartości, ponieważ złota używano jedynie do pokrywania karoserii ciągników i maszyn polowych.
Kamery   wewnętrzne   ukazały   całą   potęgę   i   moc   gigantycznego   kompleksu   maszynowego.   Został   on 
zaprojektowany i pracował tak doskonale, iż Jan przez cały okres swego pobytu na tej planecie był tam 
jedynie raz. Wszelkie prace konserwacyjne były w pełni zautomatyzowane.
Była to katedra nauki bardzo rzadko odwiedzana przez wiernych, funkcjonująca bez chwili przerwy. Przez 
cztery   lata   generator   atomowy   pozostawał   w   stanie   gotowości,   wytwarzając   jedynie   tyle   energii,   by 
zaspokoić   podstawowe   wymogi   konserwacji.   Za   chwilę   ponownie   przebudzi   się   do   życia.   Program 
rozruchowy był długi i skomplikowany, regulowany automatycznie na każdym etapie. Jan zainicjował go, 
uruchamiając komputer.
Pierwszym krokiem będzie kontrola wszystkich podzespołów przez komputer. Potem, jeżeli stan gotowości 
zostanie   potwierdzony,   nastąpi   powolny   wzrost   mocy   generatora   jądrowego.   Następnie   do   akcji   wejdą 

background image

pompy, umieszczone głęboko w litej skale, poniżej poziomu wód. Cicho i niezmordowanie zaczną tłoczyć do 
stacji   wodę,   która   wpłynie   w   końcu   niezliczonymi   strumieniami   do   sekcji   odsalającej.   Tutaj   zostanie 
zamieniona w parę i ponownie zebrana w gigantycznych skraplaczach.
Jan, zmęczony ciążącą podczas podróży odpowiedzialnością, z prawdziwą przyjemnością rozkoszował się 
pierwszą   od   dłuższego   czasu   chwilą   prawdziwej   samotności.   Przez   godzinę   siedział   w   fotelu   i   śledził 
wzrokiem ekrany, dopóki z rur nie trysnęła pierwsza struga wody, zamieniając się po chwili w rwącą rzekę. 
Spłynęła w dół, tocząc przed sobą piasek i naniesione wiatrem szczątki, by wpaść w końcu z impetem w 
pierwszy   kanał.   Wiedział,   iż   potrzeba   będzie   paru   dni,   by   woda   utorowała   sobie   drogę   przez 
zanieczyszczone łożyska i dotarła do miasta.
Wszystko działało tak, jak powinno. Jan poczuł się nagle potwornie znużony. Przypomniał sobie o zabawie. 
Najprawdopodobniej rozkręciła się już na dobre. To dobrze, być może uda mu się uniknąć wzięcia w niej 
udziału. Był zmęczony i potrzebował snu. Wziął z półki wzmacniacz - dzięki niemu mógł kontrolować tempo 
procesów stacji - i wsunął go w kieszeń przy pasie.
Na zewnątrz noc wciąż jeszcze była ciepła, lecz lekki wiatr sprawiał, że oddychało się z łatwością. Sądząc 
po odgłosach, zabawa trwała w najlepsze. Niech się bawią. Nawet bez zaostrzonych rygorów podróży ich 
życie i tak było wystarczająco monotonne.
-   Właśnie   cię   szukałem,   Janie   -   powiedział   wyłaniający   się   zza   budynku   Otakar.   -   Głowy   Rodzin 
zorganizowały zebranie i chcą, byś był obecny.
- Nie mogli poczekać, aż wszyscy trochę odpoczną?
- Widocznie to coś pilnego. Oderwali mnie od beczki bardzo zimnego piwa, do której zaraz zresztą wracam. 
Postawili nawet specjalnie jedną z kapsuł, by nikt im nie przeszkadzał. Do zobaczenia rano.
-  Dobranoc.
Kapsuła   nie   była   zbyt   daleko.   Teraz,   gdy   podróż   się   zakończyła,   z   pewnością   ponownie   zarzucą   go 
narzekaniami i wymówkami. Musi z nimi porozmawiać. Przekonać, by rano przystąpili do wyładunku zboża.. 
Na jego widok stojący przed wejściem jeden z Proktorów zastukał w drzwi i pozwolił mu wejść.
Byli tam wszyscy. Głowy Rodzin wraz z towarzyszącymi im technikami. Czekali w milczeniu, dopóki nie 
usiadł. Jak było do przewidzenia, pierwsza odezwała się Hradil:
- Wysunięto tutaj bardzo poważne zarzuty, Janie Kulozik.
- Naprawdę? Kto znów jest w kłopotach? I czy nie mogło to poczekać do rana?
- Nie. Sprawa jest niezwykle pilna. Musi zostać wymierzona sprawiedliwość. Jesteś oskarżony o napaść na 
Kapitana Proktora Heina Ritterspacha i o spowodowanie śmierci trojga dzieci. To bardzo poważne zarzuty. 
Do czasu procesu będziesz trzymany w odosobnieniu.
Zaskoczony Jan zerwał się na równe nogi.
- Nie możecie...
Dwóch Proktorów złapało go od tyłu i unieruchomiło w silnym uchwycie. Tuż przed nim pojawił się nagle 
Hein, śmiejąc się od ucha do ucha i demonstrując trzymany w dłoni rewolwer.
-   Nie   próbuj   żadnych   sztuczek,   Kulozik,   bo   strzelam.   Jesteś   niebezpiecznym   przestępcą   i   jako   taki 
zostaniesz zamknięty.
- Co wy właściwie próbujecie zrobić, bando głupców? Nie mamy teraz czasu na takie nonsensy. Musimy 
odwrócić pociągi i ruszać po resztę ziarna. Potem możemy się bawić w procesy, jeżeli tak wam na tym 
zależy.
- Nie - powiedziała Hradil, uśmiechając się cynicznie. - Zdecydowaliśmy, że mamy już wystarczającą ilość 
zboża. Kolejna podróż byłaby zbyt niebezpieczna.
- I wszystko potoczy się tak, jak dawniej - dodał Hein. - Ale już bez ciebie.

Rozdział 11
Hradil zaplanowała to w taki sposób od samego początku. Była to gorzka myśl i Jan z najwyższym trudem 
powstrzymywał   się,   by   wzbierająca   w   nim   zimną   falą   wściekłość   nie   znalazła   gwałtownego   ujścia   na 
zewnątrz.   Zaplanowała   to   i   przeprowadziła   z   godną   pochwały   przebiegłością.   Gdyby   była   mężczyzną, 
zabiłby ją natychmiast, nawet gdyby mieli potem zabić i jego.
Podłoga, na której leżał, była wciąż jeszcze gorąca. Chociaż zdjął koszulę i podłożył ją sobie pod głowę, 
cała  skóra   była   mokra  od  potu.  Oddychanie   w  tym  niewielkim,  zamkniętym  magazynie   było   prawdziwą 
torturą.   Pomieszczenie   to   musieli   przygotować   przed   zebraniem,   na   którym   go   oskarżyli.   Nie   było   tu 
żadnych okien.
Wysoko   ponad   głową   znajdowała   się   pojedyncza   żarówka,   płonąc   bez   przerwy   nieznośnym   blaskiem. 
Stalowe drzwi zamykane były od zewnątrz. Pomiędzy nimi a kamienną podłogą była szczelina, przez którą 
przenikał powiew chłodnego powietrza. Leżał, przyciskając do niej twarz i zastanawiał się, jak długo już tu 
się znajduje i czy kiedykolwiek przyniosą mu choć trochę wody.

background image

Ktoś   musiał   przecież   go   pilnować   -   lecz   jak   do   tej   pory   nikt   się   nie   pojawił.   Wydawało   się 
nieprawdopodobne,   że   jednego   dnia   był   Koordynatorem   i   miał   w   swym   ręku   wszystkich   ludzi,   a   także 
zasoby całej planety, następnego zaś stał się bezsilnym więźniem.
Hradil. Wszyscy robili to, co chciała. Jej poparcie, by przeprowadził pociągi na południe, także było częścią 
gry. Wiedziała, iż wywiąże się z tego zadania. Wiedziała także, że upokorzą go, gdy tylko podróż dobiegnie 
końca. Proponował zbyt wiele zmian i zbyt dużo możliwości wyboru, by mogła to znieść. A inni z pewnością 
nie zrobią nic, by powstrzymać jego upadek.
Nie!
Zbyt dużo się zmieniło, zbyt dużo może jeszcze się zmienić, by pozwolić jej wygrać. Było bowiem oczywiste, 
co zamierzała zrobić - w nikczemny sposób przywrócić stare, tak bliskie wszystkim zwyczaje, a co gorsza 
sprawić, by powrócił dawny, tradycyjny sposób myślenia i podejmowania decyzji. To oznaczało ponowne 
popadniecie w marazm i stagnację.
Nie!
Jan z wysiłkiem podniósł się z podłogi. To się nie może udać. Jeżeli statki nie przybędą, wszyscy zginą i nic 
już nie będzie miało znaczenia. Z furią zaczął kopać metalowe drzwi.
-  Uspokój się wreszcie! - wykrzyknął jakiś głos.
- Nie. Otwórzcie i przynieście mi trochę wody.
Kopał i kopał, dopóki od łoskotu nie rozbolała go głowa. W końcu szczęknęły zasuwy i drzwi otworzyły się. 
W progu stał Hein, dzierżąc w dłoni rewolwer i mając u swego boku innego Proktora.
- Myślałeś, że ujdzie ci to wszystko płazem - rzucił szyderczo. - Ale się przeliczyłeś. Jesteś skazany...
- Tak bez sądu?
- Miałeś już swój sąd, nie pamiętasz? - uśmiechnął się złowrogo Hein. - Dowody były nadzwyczaj jasne i 
przekonywające.   Za   swoje   zbrodnie   zostałeś  skazany   na   śmierć.   Dlaczego   więc   mielibyśmy   marnować 
dobrą, chłodną wodę?
- Nie macie prawa - wyszeptał Jan i ciężko oparł się o framugę.
-   Naprawdę?   Dla   ciebie   już   wszystko   skończone,   Kulozik.   Dlaczego   nie   czołgasz   się   przede   mną,   nie 
błagasz o litość? Być może mógłbym wziąć to pod uwagę.
Uniósł rewolwer do góry, mierząc prosto w twarz Jana. Ten cofnął się i - za słaby, by stać - wolno osunął na 
podłogę...
Nagłym ruchem uchwycił Heina za kostki i szarpnął je gwałtownie do siebie. Mężczyzna stracił równowagę i 
runął do tyłu, na drugiego Proktora. Jan znał sporo ciekawych sztuczek, których nauczył go kiedyś instruktor 
walki wręcz. Do tej pory nigdy nie był zmuszony ich używać, teraz jednak uratowały mu życie.
Udało mu się wykręcić rękę Heinowi w momencie, gdy ten nacisnął spust. Rozległ się huk wystrzału, ale 
Hein wrzasnął z bólu, gdy kolano Jana wylądowało na jego kroczu. Drugi Proktor nie miał nawet czasu, by 
zareagować. Cios pięścią pod żebro pozbawił go tchu, a potężne kopnięcie w szyję - przytomności. Jan 
odpiął od jego pasa kaburę z tkwiącym wciąż wewnątrz rewolwerem.
Hein był, co prawda, przytomny, lecz tarzał się w bezgłośnej agonii po podłodze, obiema dłońmi ściskając 
zmiażdżone krocze. Jan podniósł jego rewolwer i celnie kopnął mężczyznę w bok głowy.
- Chcę, abyście przez chwilę byli cicho - powiedział.
Wyciągnął bezwładne ciała do magazynku i zamknął za sobą drzwi.
Co dalej? Był wolny - lecz nie miał dokąd uciec. A chciał czegoś więcej niż tylko wolności. Wiedział, że 
potrzebują tego ziarna i że pociągi będą musiały odbyć podróż po raz drugi. Lecz Głowy Rodzin sprzeciwiły 
się temu. Mógłby ponownie przed nimi wystąpić, wiedział jednak, iż nic by to nie dało. Zaocznie skazali go 
na śmierć, a więc z pewnością nie będą go chcieli nawet wysłuchać. Gdyby nie było tam Hradil, może udało 
by mu się ich przekonać -  chociaż miał co do  tego sporo wątpliwości.   Zabicie jej także  nie zmieniłoby 
sytuacji.
Jedynym   wyjściem,   ratującym   jego   życie,   a   także   przyszłość   wszystkich   mieszkańców   tej   planety,   były 
drastyczne zmiany. Lecz jakie zmiany i w jaki sposób należałoby je przeprowadzić? Nie było to proste.
Postanowił przede wszystkim napić się wody. Niedaleko stało wiadro, w którym Proktorzy chłodzili butelki z 
piwem. Jan wyjął parę pozostawionych butelek, podniósł wiadro do ust i napił się do syta. Resztkę wody 
wylał   sobie   na   głowę,   posapując   z   przyjemnością   pod   tym   orzeźwiającym   prysznicem.   Dopiero   potem 
otworzył jedną z butelek i pociągnął spory łyk piwa.
W jego głowie zaczynał powstawać ryzykowny plan. Samotnie nie był w stanie dokonać niczego. Kto mógłby 
mu pomóc? Kto wystąpiłby przeciwko woli Głów Rodzin? A może starszyzna przeliczyła się tym razem? 
Gdyby okazało się, że jego proces i wyrok w dalszym ciągu utrzymywane są w sekrecie, być może udałoby 
mu  się   pozyskać   kilku   sprzymierzeńców.   Tak  więc   zanim   przystąpi  do  działania,  będzie   musiał  zdobyć 
trochę informacji.
Rewolwery zabrane obydwu Proktorom wepchnął do pustego worka po ziarnie, który przerzucił przez plecy. 
We   wnętrzu   celi   w   dalszym   ciągu   panowała   cisza.   Minie   jeszcze   trochę   czasu,   zanim   odzyskają 
przytomność. A teraz trzeba sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz.

background image

Przywarł plecami do ściany magazynu i ostrożnie rozejrzał dookoła. Cisza. Ulica była pusta. Odprężony, 
szybkim krokiem ruszył w stronę pociągów.
Nagle stanął jak wryty. Czyżby miała tu miejsce jakaś masakra? Dookoła widniały bezwładne ciała. Przyjrzał 
im się bliżej i uśmiechnął pod nosem. Spali, oczywiście. Rozradowani szczęśliwym zakończeniem podróży 
oddali się zabawie, a potem, zamiast wracać do dusznych i zatłoczonych wagonów, pozasypiali na świeżym 
powietrzu.
Wspaniale - jak na razie  wszystko  układało się lepiej, niż mógłby to sobie wymarzyć. Wszystkie Głowy 
Rodzin musiały już spać, a nikogo innego się nie obawiał.
Powoli, by nie nadepnąć na leżących nieruchomo ludzi, ruszył wzdłuż pociągów, szukając rodziny Ciou. 
Wkrótce odnalazł ich, leżących na porozkładanych porządnie matach. Ostrożnie nachylał się nad każdym z 
mężczyzn, aż w końcu dostrzegł pogrążonego w śnie Lee. Jego twarz była spokojna, niemal pogodna. Jan 
ukląkł i potrząsnął go lekko za ramię. Ciemne oczy otworzyły się powoli, a na widok klęczącego z palcem na 
ustach Jana, natychmiast przybrały swój zwykły, czujny wyraz.
Mężczyzna podniósł się bezszelestnie i ruszył w ślad za Janem. Podeszli w stronę najbliższego ciągnika i 
po drabince wspięli do kabiny kierowców. Lee z nieprzeniknionym wyrazem twarzy obserwował, jak Jan 
ostrożnie zamyka za sobą drzwi.
- Co się stało? Czego chcesz?
- Mam twoje taśmy, Lee. To nielegalne.
- Wiedziałem, że powinienem był je zniszczyć! - w głosie mężczyzny brzmiała nuta rozpaczy.
- Nie obawiaj się, w dalszym ciągu pozostanie to pomiędzy nami. Przyszedłem do ciebie, ponieważ jesteś 
jedyną   osobą   na   całej  planecie,   która   ma   w   sobie   wystarczająco   dużo   odwagi,   by  wystąpić   przeciwko 
obowiązującym do tej pory prawom. Potrzebuję pomocy.
- Nie chcę być w nic wmieszany. Nie powinienem...
- Zamknij się i posłuchaj. Nawet nie wiesz jeszcze, czego od ciebie chcę. Czy wiesz coś o moim procesie?
- Procesie...?
- Lub o tym, że zostałem skazany na śmierć?
- O czym ty właściwie mówisz, Janie? Jesteś zmęczony? Wiem jedynie, że aż do późnej nocy było święto, a 
potem wszyscy poszli spać. To było wspaniałe!
- Wiesz coś o zebraniu wszystkich Głów Rodzin?
- Coś słyszałem. Ale oni zawsze się zbierają. Wiem, że rozkazali ustawić jedną z kopuł, zanim jeszcze 
zaczęliśmy ucztować. Cała starszyzna musiała być chyba w środku. Ale to nawet dobrze, bez nich zabawa 
była lepsza. Było mnóstwo piwa. - Czy mogę dostać trochę wody?
- Przy drzwiach jest dozownik. Obsłuż się.
A więc cały proces miał pozostać tajemnicą? Jan uśmiechnął się na tę myśl. To było właśnie to, czego 
potrzebował. Zrobili błąd. Gdyby zabili go natychmiast, być może zadano by kilka pytań, ale nic więcej. 
Teraz jest już na te pytania za późno. Spojrzał na Lee, który po kilku łykach wody wyglądał na bardziej 
przytomnego.
- Masz tutaj listę nazwisk - powiedział Jan, pisząc
coś szybko na skrawku papieru. - Są to ludzie z mojej
załogi i Lajos; on podczas tej podróży także nauczył się
myśleć za siebie. To powinno wystarczyć - podał listę
Lee. - Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie zobaczy. Czy
mógłbyś odznaleźć tych ludzi i powiedzieć, by zjawili się
tutaj jak najszybciej? To bardzo ważne.
- Ale dlaczego...?
- Zaufaj mi jeszcze trochę, Lee. Proszę. Opowiem wam wszystko od początku, ale dopiero wtedy, gdy już 
będziemy tutaj wszyscy razem. Powiedz im, że to naprawdę ważne, by przyszli tutaj jak najprędzej.
Lee głęboko westchnął, jakby zamierzając zaprotestować, lecz zamiast tego uśmiechnął się nieznacznie.
- Robię to tylko dla ciebie, Janie. Tylko dla ciebie - odwrócił się i po chwili zniknął.
Przychodzili pojedynczo. Jan powstrzymywał swoją niecierpliwość, a ich ciekawość, dopóki jako ostatni nie 
pojawił się Lee i nie zamknął za sobą drzwi.
- Zaczynają się budzić? - zapytał Jan.
- Jeszcze nie - odparł Otakar. - Jedynie kilku szuka jeszcze czegoś do picia, ale szybko kładą się spać z 
powrotem. To była niezła zabawa. Ale teraz powiedz nam, co się właściwie stało.
- Powiem  wam, ale  przedtem  muszę podać parę faktów.  Jeszcze   przed rozpoczęciem podróży miałem 
sprzeczkę z Heinem Ritterspachem. Twierdzi, iż uderzyłem go wtedy. Kłamie. Był tam wtedy ktoś, kto może 
to potwierdzić. Lajos Nagy.
Wszyscy spojrzeli na Lajosa, który próbował schować się z tyłu. Na próżno.
- Lajos? - rzucił niecierpliwie Jan.
- No cóż... tak, byłem tam. Nie słyszałem wszystkiego...

background image

- Nie o to pytam. Powiedz po prostu, czy uderzyłem
Heina.
Widać było wyraźnie, iż Lajos nie chce być w nic zamieszany, choć niewątpliwie zdawał sobie sprawę, że 
tkwi już w tym wszystkim po uszy. W końcu pokręcił przecząco głową.
- Nie, nie uderzyłeś go. Przez moment myślałem, że już do tego dojdzie, ale nie uderzyłeś go.
- Dziękuję. Jest jeszcze jedna rzecz, o której muszę wam powiedzieć. Gdy przejeżdżaliśmy przez dżunglę, 
kilkoro dzieci pogryzionych przez jakieś insekty, zmarło. Wszyscy o tym wiecie. Nie zatrzymałem się i nie 
pozwoliłem lekarzowi zająć się nimi. Być może myliłem się. Być może postój wówczas mógłby je uratować. 
Lecz nad dzieci przedłożyłem wtedy bezpieczeństwo nas wszystkich. Była to kwestia wyboru. Gdybym się 
zatrzymał, być może lekarz mógłby coś jeszcze zrobić...
- Nie! - powiedział głośno Otakar. - Nic nie mógł zrobić. Słyszałem, jak sam to mówił. Rozmawiał o tym z 
najstarszym z Beckerów. Lekarz stwierdził wyraźnie, że nie mógłby zrobić nic innego, jak podać im jedynie 
surowicę. A ty już rozkazałeś to zrobić. Oskarżył o tę śmierć tych, którzy zezwolili na otwarcie okien, nawet 
samego Beckera. Pod koniec wrzeszczeli na siebie jak furiaci.
- Chciałbym tego posłuchać - uśmiechnął się Eino.
- Ja także - dodał ciepło Hyzo.
- Dziękuję. Cieszę się, że powiedziałeś nam o tym - przerwał im Jan. - I to z paru powodów. Znacie teraz ze 
szczegółami obydwa wysunięte przeciwko mnie oskarżenia. Widzicie, że są fałszywe. Lecz jeżeli Głowy 
Rodzin zechcą postawić mnie za to przed sądem, zgodzę się.
- Jaki sąd? - zdziwił się Otakar. - Może być tylko krótkie dochodzenie. Sąd i proces odbywają się wtedy, gdy 
wszystkie zarzuty są dostatecznie udowodnione.
Pozostali skinęli potakująco głowami.
-   Cieszę   się,   że   wszyscy   myślicie   w   ten   właśnie   sposób   -   powiedział   Jan.   -   A   więc   teraz   mogę   wam 
powiedzieć, co się właściwie stało. Podczas gdy wy oddawaliście się jedzeniu i piciu, Głowy Rodzin zwołały 
w sekrecie zebranie. Tam właśnie obezwładniono mnie i aresztowano. Potem odbyło się coś na kształt 
procesu - beze mnie jako oskarżonego - na którym uznano mnie winnym. Skazali mnie na śmierć i gdyby 
nie udało mi się uciec, już byłbym martwy.
Słuchali jego słów z jawnym niedowierzaniem. Po krótkotrwałym szoku ogarnęła ich złość.
- Nie musicie wierzyć mi na słowo - mówił dalej Jan. - Wiem, iż sprawa ta jest zbyt poważna, by przyjąć ją 
bez zastrzeżeń. Hein i ten drugi Proktor są zamknięci w magazynku i oni wam powiedzą...
- Nie chcę słuchać tego, co Hein ma do powiedzenia! - wrzasnął Otakar. - To urodzony kłamca. Wierzę ci, 
Janie. Wszyscy ci wierzymy - pozostali skinęli zgodnie głowami. - Powiedz nam po prostu, co mamy robić. 
Ludzie muszą się o tym dowiedzieć. Nie możemy tego tak zostawić.
- Obawiam się, że to nie wystarczy - odparł Jan. - Nie, ja chcę, aby ten proces się odbył. Ale publicznie. W 
taki sposób, by wszystkie zarzuty były wyraźnie słyszane przez wszystkich. Głowy Rodzin usiłują do tego 
nie dopuścić, musimy więc ich zmusić.
- Jak?
Zapadła cisza. Wszyscy wpatrywali się w Jana w skupieniu. Ten instynktownie przeczuwał, że gdyby mieli 
czas, aby przemyśleć spokojnie to, co właśnie zamierzali zrobić, nigdy by nie podjęli decyzji. Jeżeli jednak 
zadziałają natychmiast, powodowani gniewem, może się udać. Potem nie będzie już odwrotu. Po rewolucji 
w myśleniu nastąpić muszą rewolucyjne czyny. Odezwał się ponownie, ważąc ostrożnie słowa:
-   Musimy   zrobić   chwilową   przerwę   w   dopływie   energii.   Eino,   jaki   jest   najlepszy   sposób,   by   to   zrobić? 
Usuwając jednostki programujące z ciągników?
-   To   zbyt   skomplikowane   -   odparł   w   zamyśleniu   Eino,   rozważając   problem   od   strony   technicznej.   Nie 
zastanawiał się, na szczęście, nad skalą przestępstwa, jakie zamierzali popełnić. - Możemy zablokować 
wszystkie kontrolki lub pozakładać łączniki wtykowe i pozdejmować wszystkie kable. Zajmie to kilka sekund.
-   Świetnie.   Tak   właśnie   zrobimy.   Powyciągajcie   je   także   z   wszystkich   czołgów   i   złóżcie   je   w   tym 
największym, numer sześć. Potem obudzimy wszystkich i opowiemy, co się stało. Zmusimy Głowy Rodzin, 
by proces odbył się natychmiast. Po jego zakończeniu założymy kable z powrotem i zabierzemy się do 
roboty. Macie jakieś pytania?
Chociaż mówił to wszystko bezbarwnym tonem, wiedział, iż podejmował najważniejszą decyzję w życiu. Był 
to punkt zwrotny, po jego przekroczeniu nie było odwrotu. Gdy zrozumieją, że stać ich na podejmowanie 
decyzji, być może będą wreszcie mogli wziąć los całej planety we własne ręce.
Byli jedynie mechanikami i technikami - nigdy nie myśleli o tym w ten sposób. Pragnęli jedynie napiętnować 
zło, pozostające w jaskrawej sprzeczności z wpajanymi im zasadami.
Po krótkim wybuchu entuzjazmu zajęli się omawianiem szczegółów planu całej operacji. Jedynie Hyzo San-
tos nie podzielał ogólnego podniecenia i siedział milczący, inteligentnymi oczyma wpatrując się w Jana. 
Przemówił dopiero wtedy, gdy wszyscy już wyszli.
- Czy ty wiesz, co chcesz właściwie zrobić, Janie?   -
- Tak. Ty także to wiesz. Łamię wszystkie obowiązujące do tej pory prawa i ustanawiam nowe.

background image

- To coś więcej. Raz złamane prawa nigdy nie będą przestrzegane. Głowy Rodzin się na to nie zgodzą...
- A więc zmusimy ich do tego.
- Tak. Ale to już rewolucja, prawda? Jan przez dłuższą chwilę spoglądał na zachmurzoną twarz przyjaciela.
- Masz rację - powiedział w końcu. - Czy ten pomysł wydaje ci się niedorzeczny?
Powoli twarz Hyzo rozjaśniła się szerokim uśmiechem.
-   Niedorzeczny?   Uważam,   że   jest   po   prostu   wspaniały.   To   właśnie   powinno   się   wydarzyć.   Wiem,   bo 
przeczytałem książkę "Odwieczna Walka".
- Nigdy o niej nie słyszałem.
- Wydaje mi się, że bardzo niewielu ludzi je zna. Otrzymałem ją od członka załogi jednego ze statków. 
Powiedział mi, że jest zakazana, istnieje jednak kilka nielegalnych kopii.
- Uważaj, stąpasz po niebezpiecznym gruncie...
- Wiem. Powiedział, że dostarczy mi więcej - ale już się nie pojawił.
-   Łatwo   zgadnąć,   co   się   z  nim   stało.   Jesteś  więc   razem   ze   mną?   Zmiany  te   będą   większe,   niż  sobie 
wyobrażasz.
Hyzo z żarem uścisnął wyciągniętą dłoń Jana.
- Oczywiście. Do samego końca.
-     Dobrze.   Chodźmy   więc   do   magazynku,   w   którym   zamknąłem   Heina   i   tego   drugiego   Proktora.   Mieli 
wykonać   na   mnie   wyrok   śmierci,   więc   z   pewnością   obaj   wiedzą   o   tajnym   procesie.   Będą   naszymi 
świadkami.
Idąc w stronę magazynu zauważyli, że część ludzi już wstała. Drzwi od ulicy były wciąż uchylone, tak jak je 
pozostawił.
Lecz drzwi wewnętrzne były otwarte. Obaj Proktorzy zniknęli bez śladu.

Rozdział 12
Jan rozejrzał się szybko dookoła, lecz reszta pomieszczenia była równie pusta jak magazynek, w którym 
zamknął obu strażników.
-  Gdzie oni są? - zapytał Hyzo.
- Teraz to już nieważne. Będą kłopoty, więc lepiej, jeżeli zaczniemy działać pierwsi. Musimy ich zaskoczyć. 
Chodźmy.
Ignorując zdumione spojrzenia mijanych po drodze ludzi, pobiegli w stronę stojących nieruchomo czołgów. 
Nikt ich nie niepokoił. Po chwili Jan zwolnił tempo.
- Wydaje się, że wciąż ich wyprzedzamy - powiedział. - Zaczynajmy.
Wspięli się do kabiny czołgu numer sześć i uruchomili silniki. Wkrótce będzie to jedyny zdolny do ruchu 
pojazd. Jan poprowadził go wolno Aleją Centralną i zatrzymał tuż przed kopułą.
Z   każdą   chwilą   pojawiało   się   dookoła   coraz   więcej   ludzi,   lecz   praca   nad   unieruchomieniem   czołgów   i 
ciągników przebiegała bez zakłóceń. Początkowo konspiratorzy działali z dużą ostrożnością, starając się, by 
nikt   ich   nie   zauważył.   Wkrótce   jednak   spostrzegli,   że   nikt   nie   zwraca   na   nich   uwagi.   Robili   wrażenie 
techników,   zajmujących   się   wyznaczoną   pracą.   Zaczęli   więc   wyjmować   kable   zupełnie   otwarcie, 
uśmiechając się ze skrywaną z trudem uciechą. To wszystko było bardzo podniecające.
Powagę zachowywał jedynie Jan. Siedział przy pulpicie sterowniczym i wpatrywał się w ekrany. Gdy pojawił 
się na nich pierwszy obładowany kablami mężczyzna, zaciśniętą nerwowo dłonią uderzył o poręcz fotela. 
Wkrótce pojawił się drugi z techników, a po nim trzeci. Hyzo siedział w otwartym włazie wieżyczki i podawał 
kable niżej, do Jana, który układał je systematycznie wewnątrz pojazdu.
- To już wszystkie - powiedział w końcu. - Co chcesz, byśmy teraz robili?
- Sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli zmieszacie się po prostu z tłumem. Na razie chcę uniknąć zarzutu o 
tworzenie konspiracji.
- Lecz potrzebujesz przecież kogoś, by tu został?
-  Nie musisz, Hyzo...
- Wiem, ale zgłaszam się na ochotnika. Co więc robimy?
- To proste. Zaczynamy gromadzić ludzi.
Mówiąc   to,   wcisnął   przycisk   syreny   alarmowej.   Ciszę   rozdarło   upiorne   wycie,   odbijające   się   echem   od 
zabudowań.   Nikt   nie   mógł   go   zignorować.   Ci,   którzy   jeszcze   spali,   budzili   się   nagle,   a   ci,   którzy   już 
pracowali, rzucali wszystko i ruszali w stronę źródła przeraźliwego dźwięku. Gdy Aleja Centralna zaczęła się 
zapełniać, Jan wyłączył syrenę i zdjął wiszący na ścianie przenośny głośnik. Hyzo czekał już na niego na 
szczycie czołgu, oparty wygodnie o sterczącą groźnie lufę armaty.
- Masz swój tłum - powiedział.
-   Wszyscy  tutaj  -  rozległ   się   wzmocniony  głos  Jana.   -  Niech   wszyscy   podejdą   bliżej   czołgu.   Mam  coś 
ważnego do obwieszczenia.
Dostrzegł wychylającego się ze swego wagonu starego Taekenga, który wygrażał mu gniewnie pięścią.
-  Głowy Rodzin także. Wszyscy. Zbliżcie się tutaj.

background image

Taekeng ponownie potrząsnął pięścią i odwrócił się w stronę młodego mężczyzny, który szepnął mu coś na 
ucho.   Spojrzał   ponownie   i   obdarzył   Jana   przeciągłym,   pełnym   niedowierzania   spojrzeniem,   a   po   chwili 
pośpieszył za mężczyzną w stronę kopuły.
- Niech wszyscy się zbliżą - polecił Jan i wyłączył głośnik.
- Nie ma tu żadnej z Głów Rodzin - powiedział do
Hyzo.
-  Chyba coś knują. Co robimy?
- To, co zaplanowaliśmy. Zacznij wydawać rozkazy, by zaczęto wyładowywać zboże i przygotowano pociągi 
do podróży powrotnej.
- Lecz oni mogą zmienić ten plan. Nie pozwolą nam jechać jeszcze raz.
- To nawet lepiej. Do tej pory nikomu przecież o tym nie powiedzieli. Pozwólmy im zacząć tę drakę - i to na 
oczach wszystkich.
- Masz rację - Jan włączył głośnik i podniósł go do ust.
- Przykro mi, iż przerywam wam dobrze zasłużony wypoczynek, ale zabawa jest już skończona i musimy 
wracać do pracy. Trzeba pojechać jeszcze raz i przewieźć resztę zboża.
Wśród tłumu dało się słyszeć okrzyki dezaprobaty, a kilku stojących z tyłu mężczyzn zaczęło się w wolna 
wycofywać. Ponad ich głowami Jan dostrzegł przepychającego się do przodu Heina. Krzyczał coś, a w jego 
kaburze lśnił nowy rewolwer. W tej sytuacji nie można go było zignorować.
- Czego chcesz, Hein? - wykrzyknął Jan.
- Masz iść... do kopuły. Natychmiast... zebranie.
Większość słów  utonęła w pomruku  niespokojnego  tłumu.  Hein  wreszcie  przepchał się  do  przodu  i dla 
podkreślenia swego autorytetu wymachiwał wyjętym z kabury rewolwerem. W głowie Jana zaświtał pewien 
pomysł. Pochylił się w stronę Hyzo.
- Chcę, aby ten drań znalazł się tuż obok mnie i dopiero wtedy mówił. Niech wszyscy usłyszą, co ma do 
powiedzenia.
- To niebezpieczne...
- Całe to zebranie jest czystym szaleństwem - roześmiał się Jan. - Ruszaj, inni ci pomogą.
Hyzo skinął głową i ześliznął się z burty czołgu na ziemię. Jan ponownie podniósł głośnik.
- Jest tutaj z nami Kapitan Proktor. Przepuście go, proszę, ma nam coś ciekawego do powiedzenia.
Hein otrzymał pomoc, której się nie spodziewał. Chociaż się opierał, krzepkie dłonie uniosły go w górę i 
zanim się zorientował, stał już obok Jana na burcie czołgu, ściskając w dłoni niedorzecznie w tej chwili 
wyglądający rewolwer. Widząc, iż czerwony z oburzenia Hein ma zamiar coś powiedzieć, Jan nie zwlekając 
podniósł do jego ust głośnik.
- Masz pójść ze mną. Zabierz to! - uderzył w metalową tubę.
Jan nie ustępował. Ich głosy brzmiały czysto i wyraźnie.
-  Dlaczego właściwie mam pójść z tobą?
- Wiesz, dlaczego! - wrzasnął z wściekłością Hein. Jan w odpowiedzi uśmiechnął się ciepło.
- Nie wiem - odparł najzupełniej niewinnym tonem.
- Wiesz. Zostałeś osądzony i uznano cię winnym. Pójdziesz teraz ze mną - podniósł w górę broń.
Jan ponownie się uśmiechnął, tym razem w duchu, widząc zaciśnięte kurczowo na uchwycie kolby palce.
- Chcesz przez to powiedzieć, że miał tutaj miejsce jakiś proces? - Celowo odwrócił się do Heina plecami i 
przemawiał teraz do tłumu. - Czy słyszeliście o jakimkolwiek procesie?
Część potrząsnęła przecząco  głowami, większość jednak słuchała uważnie. Jan odwrócił  się i przyłożył 
głośnik do ust Heina, obserwując równocześnie jego rewolwer. Hein zaczął krzyczeć, lecz został zagłuszony 
przez inny głos:
- Wystarczy już, Hein. Schowaj rewolwer i złaź stamtąd.
Powiedziała   to   stojąca   przed   wejściem   do   kopuły   Hradil.   W   rękach   trzymała   mikrofon   połączony   ze 
wzmacniaczem.   To   musiała   być   ona.   Jako   jedyna   ze   wszystkich   Głów   Rodzin   była   na   tyle   bystra,   by 
zorientować się, że Hein zaczyna się plątać, i na tyle inteligentna, by odpowiednio zareagować.
Hein wyglądał jak przekłuty balon. Z ponurą miną schował rewolwer do kabury. Jan pozwolił mu odejść 
wiedząc, że mężczyzna nie powie już ani słowa. Teraz będzie musiał stawić czoła Hradil, a nie była to 
prosta sprawa.
- O jakim procesie on mówił, Hradil? Co miało oznaczać, iż zostałem osądzony i uznany winnym?
Jego   wzmocnione   głośnikiem   słowa   dotarły   do   niej   ponad   tłumem,   milczącym   teraz   i   poważnym. 
Odpowiedziała w podobny sposób.
- To, co mówił nie miało żadnego znaczenia. Jest chory, ma wysoką gorączkę. Lekarz już idzie do niego.
- To dobrze. Biedny Hein. A więc nie było żadnego procesu i nie jestem o nic oskarżony.
Cisza porzedłużała się i nawet z tej odległości Jan widział, jak bardzo ta stara kobieta pragnęła jego śmierci. 
Stojąc nieruchomo niczym posąg, czekał na jej odpowiedź.
- Nie. Nie było... żadnego procesu... - powiedziała z wyraźnym wysiłkiem.

background image

- Dobrze. Miałaś rację, Hein jest rzeczywiście chory. A więc skoro nie było żadnego procesu, nie jestem 
także oskarżony o żadne zbrodnie - Zmusił ją, by przyznała to przy wszystkich. Teraz należało wykorzystać 
tę chwilową przewagę. - W porządku, wszyscy słyszeli, co powiedziała Hradil. Wracajmy teraz do pracy i 
przygotujmy pociągi do drogi powrotnej po zboże.
- NIE! - Echo tego -krzyku przetoczyło się przez całą Aleję Centralną. - Ostrzegam cię, Janie Kulozik, że 
posuwasz się za daleko. Od tej chwili będziesz posłusznie milczał. Zdecydowano, że nie potrzebujemy już 
więcej ziarna. A ty będziesz...
- Nie, stara kobieto. Dla dobra wszystkich już wcześniej zadecydowano, że musimy pojechać po to ziarno. I 
pojedziemy.
- Powiedziałam ci przecież, co o tym myślimy. To był rozkaz.
Była zła, podobnie jak i Jan. Ich podniesione głosy krzyżowały się ponad głowami skupionych wokół ludzi. 
Próby   odwoływania   się   do   prawa   czy   logiki   były   pozbawione   sensu.   Pozostały   jedynie   słowa, 
wypowiedziane z twardą determinacją. Jan sięgnął do wnętrza wieżyczki, wyjął pęk przewodów i uniósł je 
ponad głową.
- Nie przyjmuję twoich rozkazów do wiadomości. Wszystkie czołgi i ciągniki są unieruchomione – takimi 
pozostaną, chyba, że ja je naprawię. Jedziemy po zboże i nie zdołasz nas przed tym powstrzymać.
- Ten człowiek jest szalony. Złapcie go i zabijcie. To rozkaz!
Kilka   osób   posunęło   się   niezdecydowanie   w   kierunku   czołgu.   Jednak   Jan   był   przygotowany   i   na   taką 
ewentualność. Ponownie sięgnął do wieżyczki i uruchomił zaprogramowany wcześniej komputer, sterujący 
miotaczem   ognia.   Lufa   uniosła   się   w   niebo   i   ponad   głowami   ludzi   przemknęła   struga   płynnego   ognia. 
Rozległy się okrzyki przerażenia.
Ryk   płomienia   przemówił   dobitniej,   niż   uczyniłby   to   Jan.   Hradil,   z   zaciśniętymi   niczym   szpony   palcami 
postąpiła do przodu - a potem obróciła się na pięcie i ruszyła  w stronę wejścia  do kopuły,  odpychając 
zaskoczonego Heina. Jan wyłączył miotacz.
- Wygrałeś tę rundę - powiedział Hyzo, lecz w jego głosie nie było radości. - Od tej chwili musisz być 
niezwykle ostrożny. W końcu będą musieli zdecydować: ty czy ona.
- Nie chcę z nią walczyć, chcę jedynie zmienić...
- Każda zmiana jest dla niej klęską, nigdy nie wolno ci o tym zapomnieć. Nie możesz się już wycofać. Jan 
poczuł się nagle bardzo zmęczony.
- Zacznijmy rozładowywać to przeklęte zboże. Ludzie nie będą wtedy mieli czasu, by myśleć.
- Hyzo! - rozległ się nagle czyjś głos. - Hyzo, to
ja.
Na gąsienicę wspiął się rozczochrany nastolatek.
- Stary Ledon chce się z tobą widzieć. Powiedział, byś przyszedł natychmiast. Powiedział jeszcze, że to 
bardzo ważne.
- To Najstarszy mojej Rodziny - wyjaśnił Hyzo.
- A więc zaczyna się. - Jan przez chwilę rozważał konsekwencje tego nagłego wezwania. - Zorientuj się, 
czego od ciebie chce. Lecz o cokolwiek cię poprosi, wróć tu i powiadom mnie o tym. Dziwne, wie przecież, 
że jesteś razem ze mną.
Hyzo zeskoczył na ziemię i podążył w ślad za chłopcem. Na jego miejsce natychmiast wspiął się Eino.
- Przyszedłem po kable - powiedział. - Będziemy musieli odłączyć wagony mieszkalne i...
- Nie - przerwał mu natychmiast Jan. Te kable i unieruchomione pojazdy były w tej chwili jego jedyną bronią. 
Instynktownie czuł, iż przeciwnicy gromadzą w tej chwili przeciwko niemu swe siły, byłoby więc szaleństwem 
pozbawiać się jedynej broni, jaką dysponował. - Poczekaj jeszcze trochę. Przekaż pozostałym, że spotkamy 
się tutaj za... powiedzmy trzy godziny.
- Dobrze.
Czas dłużył się nieskończenie i Jan czuł się niezwykle samotny. Przez przedni luk widział krzątających się 
dookoła ludzi, ale czuł, iż stary porządek został już zachwiany. Udało mu się podważyć niewzruszoną do tej 
pory pozycję Głów Rodzin, wstrząsnąć nimi, wywalczyć chwilowe zwycięstwo. Lecz czy zdoła utrzymać to, 
co uzyskał? Nie było sensu oddawać się jałowym spekulacjom. W tej chwili mógł jedynie powstrzymywać 
rosnącą niecierpliwość, siedzieć spokojnie i czekać na następny ruch przeciwnika.
Wkrótce w polu widzenia pojawił się Hyzo i w chwilę później wśliznął się do środka.
- Nie jest dobrze - powiedział krótko.
- To znaczy?
- Stary Ledon po prostu zabronił mi jechać. Tylko tyle.
- Nie może cię przecież powstrzymać.
- Masz rację. Ale ja wiem, w co się pakuję i czym to grozi. Dlatego też nic mu nie odpowiedziałem, po prostu 
odwróciłem   się   i   wyszedłem.   Lecz   kto   jeszcze   odważy   się   na   coś   podobnego?   W   tej   właśnie   chwili 
Starszyzna wzywa  do siebie kolejno każdego technika i mechanika. Powiedzą im, co mają robić - i oni 
posłuchają. A to będzie oznaczało dwuosobową rewolucję i brak miejsca, do którego moglibyśmy uciec.

background image

- Jeszcze nie jesteśmy martwi. Zostań tutaj, uważaj na przewody i nie otwieraj luku, dopóki nie wrócę. Bez 
tych przewodów będziemy zgubieni.
- A jeżeli ktoś spróbuje je odzyskać? Ktoś z naszych ludzi?
- Nie dawaj ich nikomu. Nawet, jeżeli...
- Jeżeli będę musiał walczyć? I co mam wtedy zrobić, pozabijać ich?
- Nie, tak daleko nie możemy się posunąć.
- Dlaczego nie? - glos Hyzo był śmiertelnie poważny.
- Zrób po prostu, co będziesz mógł, ale nie rań nikogo.
Jan zeskoczył na ziemię i nie śpiesząc się, ruszył w kierunku kopuły. Tłum zdążył się już rozproszyć, lecz w 
pobliżu  wciąż  znajdowało  się kilkanaście  osób. Patrzyli.  na  niego z  ciekawością  -  lecz  odwracali wzrok 
natychmiast,   gdy   spoglądał   im   prosto   w   twarz.   Byli   pasywni,   potrafili   jedynie   akceptować   i   wykonywać 
rozkazy. W tej chwili Starszyzna stanowiła siłę, z którą będzie musiał się zmierzyć.
Przy wejściu do kopuły nie było żadnych Proktorów - przyjął to za pomyślny omen, spodziewał się bowiem z 
ich strony wyłącznie kłopotów. Bezszelestnie wsunął się do środka i stanął tuż obok drzwi. Były tu wszystkie 
Głowy Rodzin. Zbyt zajęci wrzeszczeniem na siebie, by go zauważyć. Jan słuchał uważnie.
- Musimy pozabijać ich wszystkich, to jedyne wyjście! - krzyczał ochrypłym głosem Taekeng.
- Jesteś głupcem  - przerwała  mu  Hradil.  -  Musimy mieć  wyszkolonych  mężczyzn   do obsługi  urządzeń. 
Musimy im rozkazać, by nas słuchali. To na razie wystarczy. Później, gdy on będzie już martwy, ukarzemy 
ich odpowiednio. Nie zapomnimy o nikim.
- Nikogo nie ukarzecie - powiedział spokojnie Jan, występując do przodu. - Wszyscy jesteście głupcami. 
Widzę,   że   wciąż   nie   zdajecie   sobie   sprawy,   jak  poważna   jest   nasza   obecna   sytuacja.   Jeżeli   statki   nie 
przylecą, nie otrzymamy części zamiennych i paliwa. Wszystkie nasze pojazdy szybko zamienią się w stosy 
bezużytecznego   żelastwa,   a   my  sami   umrzemy.   A   jeżeli   przylecą,   będą   potrzebowały   każdego   ziarnka 
zboża, jakie uda nam się zebrać. Będą potrzebowały dla przymierających  głodem ludzi - a my musimy 
jedynie...
Urwał,   gdyż   Hradil   splunęła   mu   prosto   w   twarz.   Wolno   otarł   wierzchem   dłoni   policzek,   starając   się   ze 
wszystkich sił zachować spokój.
- Zrobisz tak, jak ci powiemy - rozkazała rozwścieczona kobieta. - I nie będziesz nam już dłużej mówił, jak 
mamy postępować. Nie będzie kolejnej podróży. A ty zostaniesz...
- Głupia kobieto, czy ty naprawdą nie potrafisz mnie zrozumieć? Czy naprawdę jesteś tak zaślepiona, iż nie 
widzisz, że nic się nie poruszy bez mego pozwolenia? Mam w ręku części maszyn, bez których są one 
jedynie bezużytecznym złomem. Mogę je zniszczyć, a wtedy wszyscy pomrzemy bardzo szybko. I zrobię to, 
jeżeli natychmiast nie zgodzisz się na powrotną podróż po resztę zboża. Obiecuję, iż nie będę prosił cię o 
nic   więcej.   Gdy   powrócimy,   ty   w   dalszym   ciągu   pozostaniesz   u   władzy.   Będziesz   wydawała   rozkazy   i 
wszyscy będą ich przestrzegali. Czy takie wyjście jest do przyjęcia?
- Nie! Nie możesz mówić nam, co mamy robić - w głosie Hradil brzmiała wyraźna obawa przed jakimkolwiek 
kompromisem.
- Nie mówię, co macie robić. Pytam was jedynie o zgodę.
- To nie jest zły plan - wtrącił Ivan Semenow. - Nic nie stracimy, jadąc po zboże. I przyrzekliśmy przecież...
- Zaproponuj głosowanie, Ivan - wtrącił bezceremonialnie Jan. - A może ty też tak boisz się tej starej krowy, 
że nie jesteś już w stanie racjonalnie myśleć?
Hradil   spojrzała   na   niego   z   zimną   nienawiścią   w   oczach,   lecz   ku   zaskoczeniu   wszystkich   przemówiła 
spokojnie:
- Dobrze więc. Nie będziemy się już więcej kłócić. Pociągi wyruszą natychmiast po rozładowaniu zboża. 
Jestem pewna, iż wszyscy się zgodzicie.
Zapanowała pełna konsternacji cisza. Nikt z obecnych nie rozumiał tej nagłej zmiany decyzji. Jan wiedział 
jednak doskonale, co powodowało nią w rzeczywistości. Po prostu nie była przygotowana do bezpośredniej 
konfrontacji. I nie obchodziło jej, czy pociągi pojadą, czy też nie. Chciała jedynie jego śmierci, możliwie 
najdłuższej i jak najbardziej bolesnej. Wiedział, iż od tej chwili będzie w stałym niebezpieczeństwie.
- Wiem, że wszyscy zgadzacie się z Ivanem i Hradil
- powiedział  Jan.  - A więc  wyruszamy tak szybko,   jak tylko   będzie  to  możliwe.   Będziemy potrzebować 
wszystkich nowych kierowców...
- Nie - wtrąciła stanowczo Hradil. - Pojadą wyłącznie mężczyźni. Nie zezwalam, by jechała którakolwiek 
młoda kobieta. Elżbieta także.
To ostatnie wypowiedziała tonem wyraźnego wyzwania i Jan przez chwilę zastanawiał się, czy nie warto by 
go przyjąć.
- A więc dobrze, jedynie mężczyźni - powiedział równie zimnym tonem. - Idźcie stąd teraz i wydajcie rozkazy 
o pełnej współpracy ze mną. Powiedzcie ludziom wszystko. I bez żadnych kłamstw.
- Nie powinieneś tak mówić... - wtrącił cicho Ivan.
- Dlaczego nie? Wiesz przecież, że to prawda. Tajne zebrania, tajny proces, tajne wykonanie wyroku śmierci

background image

- więcej kłamstw, niż można nimi obciążyć tego głupca, Ritterspacha. Nikomu z was nie ufam. Idźcie stąd do 
wszystkich   rodzin   i   powiedzcie   im,   co   mają   robić.   Uruchomię   maszyny   ponownie   dopiero   wtedy,   gdy 
wszyscy będą już wiedzieli, co tu się naprawdę dzieje.
- Pochwyćcie go teraz i zabijcie! - wrzasnął nieoczekiwanie Taekeng.
- Możecie, ale wtedy ktoś inny zniszczy przewody.
- To Hyzo - powiedział Ledon. - Wystąpił przeciwko mnie, tak jak i ten tutaj.
- Idźcie wydać rozkazy - nakazała Hradil. - Porozmawiamy później.

Rozdział 13
Pociągi, gotowe do drogi już od przeszło czterech godzin, stały nieruchomo w ciemnościach. Kierowcy byli 
już   na   swych   miejscach   i   oczekiwali   na   rozkazy.   Zapasy   żywności   znajdowały   się   w   wagonie 
magazynowym,   w  którym   jechał  pełniący  obowiązki   lekarza,   felczer   Savas   Tsi-turides.   Doktor  Rozbagh 
oświadczył wcześniej, iż jego asystent nie jest jeszcze w pełni przygotowany do odbycia samodzielnie takiej 
podróży. Tsiturides zgodził się z tym ochoczo. Jan nie mógł jednak wystawić swych ludzi na ryzyko braku 
jakiejkolwiek   pomocy   lekarskiej.   Wszystko   zostało   już   dopięte   na   ostatni   guzik.   Nie   można   było   dłużej 
czekać.
- Wracam za pięć minut - powiedział, udając, że nie dostrzega zdziwionego spojrzenia swej załogi.
Wyszedł z czołgu numer sześć. Postanowił, iż w tej podróży będzie prowadził czołgi. Ruszył wzdłuż rzędu 
pociągów. Po chwili znalazł się na umówionym miejscu, ale nie zastał tam nikogo. Cała Aleja Centralna była 
pusta i cicha. Chociaż wiedział, że było to czystym szaleństwem, miał jednak nadzieję...
- Jesteś tam, Janie?
Obrócił się na pięcie i dostrzegł ją, stojącą przy drzwiach magazynu. Szybko pobiegł w jej stronę.
- Przestałem już wierzyć, że przyjdziesz.
- Otrzymałam twoją wiadomość, lecz musiałam czekać, aż wszyscy zasną. Ona kazała mnie pilnować.
- Jedź ze mną!
Początkowo zamierzał argumentować logicznie i racjonalnie, wyjaśniając, jak ważne jest, by spróbowała 
utrzymać   tę   cząstkę   niezależności,   jaką   zdobyła.   Nie   zamierzał   wspominać,   jak   bardzo   ją   kocha   i 
potrzebuje.   Na   widok   dziewczyny   zapomniał   jednak   o   przygotowanych   słowach,   a   to,   co   powiedział, 
zabrzmiało głupio i nieodpowiedzialnie. Zaskoczona Elżbieta cofnęła się o krok.
- Nie mogłabym tego zrobić. Przecież jadą wyłącznie mężczyźni.
- Nie jesteśmy zwierzętami. Nikt z nas cię nie skrzywdzi, nie dotknie nawet. A wiesz przecież, jak ta wspólna 
podróż jest dla mnie ważna.
- Hradil nigdy na to nie pozwoli.
-   Oczywiście.   Dlatego   musisz   pojechać   bez   jej   pozwolenia.   Wszystko   się   zmienia,   a   my   musimy   to 
przyspieszyć. Jeżeli statki nie przybędą, będziemy mieli tylko kilka lat życia. Zginiemy, gdy nadejdzie lato, a 
my nie będziemy mieli środków na odbycie kolejnej podróży. Chciałbym przeżyć te lata razem z tobą.
- Wiem o tym.
Objął ją mocno i przytulił; dziewczyna przylgnęła doń całym ciałem. Nagle ponad jej ramieniem dostrzegł 
biegnących w ich kierunku Ritterspacha wraz z dwoma Prok-torami. Wszyscy dzierżyli w rękach pałki.
To dlatego Elżbieta się spóźniła. Pułapka. Musieli przejąć jego wiadomość i zaplanowali, iż schwytają ich 
oboje. Hradil zaślepiona nienawiścią, poświęciła nawet dziewczynę.
- Nie! - krzyknął Jan, odpychając Elżbietę do tyłu. Nie! - krzyknął jeszcze głośniej, nurkując pod opadającą 
pałką pierwszego Proktora.
Cios   minął   celu   i   Jan   uderzył   zaskoczonego   mężczyznę   przedramieniem   w   gardło,   odwracając   się 
równocześnie w stronę kolejnych przeciwników.
Jedna z pałek uderzyła go w ramię, zahaczając o skroń. Jan wrzasnął z bólu, okręcił się i ścisnął szyję 
szarżującego mężczyzny śmiertelnym uściskiem, osłaniając się nim jak tarczą przed Ritterspachem. Hein 
zamachnął się i zdzielił trzymanego przez Jana Proktora, aż zadudniło. Mężczyzna wrzasnął z bólu.
- Przestańcie, proszę! - krzyknęła Elżbieta, próbując rozdzielić walczących.
Pierwszy   z  Proktorów  odepchnął  ją  brutalnie   do  tyłu   i zaszedł   Jana   z  boku.   Elżbieta,  wciąż  krzycząc   i 
płacząc,rzuciła się do przodu, wprost pod opadającą właśnie pałkę Ritterspacha.
Jan usłyszał ostry, nieprzyjemny trzask, gdy pałka trafiła ją w głowę. Dziewczyna upadła nie wydawszy 
nawet jęku.
Aby jej pomóc, musiał najpierw skończyć z tymi trzema. Zacisnął uchwyt na gardle trzymanego przez siebie 
mężczyzny. Ten szarpnął się i zwiotczał. Gdy Jan puścił bezwładne ciało i pochylił się po leżącą na ziemi 
pałkę, otrzymał potężny cios w plecy. Przetoczył się po ziemi, poderwał niczym sprężyna i wyprowadził w 
stronę zaskoczonego mężczyzny cios, który powalił go na piasek. Odwrócił się w stronę Ritterspacha.
- Nie... - wystękał Hein, biorąc szeroki zamach.
Jan nawet nie odpowiedział, pozwalając, by pałka przemówiła za niego. Schylił się, trafiając atakującego 
Heina   w   przedramię.   Palce   Ritterspacha   otworzyły   się,   wypuszczając   pałkę.   Z   przerażeniem   w  oczach 

background image

odwrócił się, próbując uciec, lecz pałka Jana uderzyła go w tył głowy. Runął na ziemię niczym pozbawiony 
kości łachman.
- Co tu się dzieje? - wykrzyknął nadbiegający od strony pociągu któryś z mechaników.
- Zaatakowali nas. Dziewczyna jest poważnie ranna. Poślij po Tsituridesa, prędko!
Jan ukląkł i uniósł delikatnie głowę Elżbiety. Prawą skroń dziewczyny pokrywała zakrzepła krew, ciemna 
teraz na tle nienaturalnej bladej skóry. Ranna oddychała powoli, lecz regularnie.
Zaniósł ją ostrożnie do najbliższego wagonu i ułożył na koi.
- Gdzie jesteście? - usłyszał na zewnątrz jakiś głos. - Co się stało?
Był to Tsiturides, klęczący obok leżących nieruchomych ciał. Po obejrzeniu Ritterspacha wyprostował się i 
spojrzał na Jana ze zdumieniem w oczach.
-  Ta dwójka jest nieprzytomna, ale ten - martwy.
- W tej chwili już nic nie możesz dla niego zrobić. Elżbieta jest w wagonie, uderzona przez tego łajdaka. 
Zajmij się nią. Lekarz wszedł do środka i otworzył swą medyczną torbę. Jan zamknął drzwi, a potem odpiął 
wiszący u pasa pęk kluczy i przekręcił jeden z nich w zamku.
- Koniec zabawy - zwrócił się w stronę nadbiegających mężczyzn. - Ta trójka zaatakowała mnie, musiałem 
się więc nimi zająć. Ruszajmy lepiej, nim wydarzy się coś jeszcze.
Bójka   była  zupełnie  idiotyczna,   nie  mniej stało  się.   Usiłował  przygotować  wyjazd   w zgodzie   z prawem, 
pytając o zgodę Hradil. Teraz nie było już odwrotu. Musi działać tak, jak to zaplanował.
Zagrzmiały silniki i pociągi powoli ruszyły. Jan rzucił się biegiem w stronę własnego czołgu, o mało nie 
wpadając przy tym pod koła jednego z ciągników.
- Jedźmy! - rzucił, zamykając za sobą właz. - Musimy wysunąć się przed pociągi.
- Najwyższy czas - mruknął Otakar i uruchomił silnik.
Jan wpatrywał się w tylne ekrany, dopóki Alei Centralnej nie zastąpiła gładka nawierzchnia Drogi, a ostatnie 
zabudowania nie rozpłynęły się w mroku. Z pewnością nikt za nimi nie pojedzie - na co więc właściwie 
czekał?

Rozdział 14
Jan zadecydował, iż jechać będą przez co najmniej cztery godziny, nim zatrzymają się na pierwszy postój. 
Sam nie mógł czekać tak długo. Nawet godzina, to byłoby za dużo - musiał dowiedzieć się, co z Elżbietą. 
Cios nie sprawiał wrażenia mocnego, jednak od chwili wyjazdu była przez cały czas nieprzytomna. Mogła 
przecież być już... martwa. Krążąca po głowie myśl stała się nie do zniesienia.
- Wszystkie jednostki! - rzucił do mikrofonu. - Krótki postój. Jeżeli chcecie, możecie zmienić kierowców. 
Rozpoczynajcie hamowanie.
Natychmiast, gdy tylko skończył przekazywać to polecenie, zawrócił o 180 stopni i pomknął z łoskotem 
gąsienic wzdłuż zwalniających stopniowo pociągów. Dotarł do wagonu, w którym zostawił Elżbietę i lekarza, 
ponownie   zawrócił   i   czekał   niecierpliwie,   aż   pociąg   zatrzyma   się   ostatecznie.   Wyskoczył   na   zewnątrz, 
otworzył drzwi i stanął twarzą w twarz z doktorem Tsituridesem.
- To skandal, zamknąć mnie w taki sposób!...
- Jak ona się czuje?
- Ten wagon jest brudny, zakurzony, bez właściwych sanitariatów...
- Pytałem, jak ona się czuje?
Zimny ton jego głosu zrobił w końcu wrażenie na lekarzu, który cofnął się gwałtownie do tyłu.
-   Czuje   się   dobrze   jak   na   te   warunki.   Śpi   teraz.   Lekki   wstrząs,   to   wszystko.   Mogę   już   bezpiecznie 
pozostawić ją samą.
Podniósł swą torbę lekarską i szybko opuścił wagon. Jan chciał spojrzeć na Elżbietę, lecz obawiał się, by jej 
nie obudzić. Niespodziewanie dziewczyna przemówiła:
- Jesteś tu, Janie?
- Jestem.
Leżała na koi okryta kocami, a jej głowę spowijał biały bandarz. Twarz była w dalszym ciągu nienaturalnie 
blada.
- Co się właściwie stało, Janie? Pamiętam, że rozmawialiśmy, a potem już nic.
- Hradil zastawiła na mnie pułapkę, z tobą jako przynętą. Ritterspach i kilku jego ludzi chciało mnie zabić lub 
pojmać, nie wiem. Cokolwiek jednak zamierzali, nie udało im się. Uderzyli cię, a ja... obawiam się, iż wtedy 
straciłem panowanie nad sobą.
- Czy stało się coś złego?
- Tak, chyba tak. Nie chciałem, by skończyło się to w ten sposób. Ritterspach nie żyje.
Przez chwilę spoglądała na niego szeroko otwartymi oczyma, a potem cofnęła dłoń, którą trzymał do tej pory 
w lekkim uścisku.
- Przepraszam - powiedział. - Przykro mi, że ktoś musiał umrzeć.
- Nie chciałeś przecież nikogo zabijać - odparła bez przekonania.

background image

- Nie, nie chciałem. Ale zrobiłbym to jeszcze raz, gdybym musiał. Dokładnie w ten sam sposób. Nie próbuję 
się usprawiedliwiać, po prostu wyjaśniam ci, jak było. Jeden z nich uderzył cię, upadłaś. Myślałem, że nie 
żyjesz. Było ich trzech, wszyscy mieli pałki. Musiałem się przecież bronić. Ciebie także.
- Rozumiem, lecz śmierć jest dla mnie... jest czymś odpychającym.
- Niech więc tak pozostanie. Nie mogę cię zmusić, byś mnie zrozumiała lub myślała w ten sam sposób, co 
ja. Chcesz, abym stąd odszedł?
- Nie! - wykrzyknęła. - Powiedziałam jedynie, iż to wszystko jest mi bardzo trudno pojąć. Co nie znaczy, że 
uważam ciebie za kogoś obcego. Kocham cię, Janie i zawsze będę cię kochała.
-  Wiem. Działałem  wtedy  odruchowo,   być  może  nawet   głupio.   Zrobiłem   to   jednak,   ponieważ  ja   też  cię 
kocham.  - Ponownie  ujął ją  za  rękę.  - Potrafię zrozumieć,  jeżeli  będziesz  winić  mnie  także  i za  to,  co 
zrobiłem potem. Gdy byłaś nieprzytomna, umieściłem cię w tym wagonie i zabrałem razem z sobą w podróż. 
Rozmawialiśmy o tym, gdy nas zaatakowali. Wtedy jednak nie usłyszałem twojej odpowiedzi.
- Naprawdę? - dziewczyna uśmiechnęła się po raz pierwszy. - Mogła być tylko jedna odpowiedź. Zawsze 
będę posłuszna Hradil. Lecz teraz, gdy jej tu nie ma, nie jest ważne, czy posłucham, czy nie. Ważne jest, że 
cię kocham i cieszę się, że jestem z tobą.
-  Janie!  - dobiegł  nagle  z  zewnątrz  czyjś   głos.  Delikatnie  objął dziewczynę  i  przytulił.   Przez  chwilę   nie 
potrzebowali żadnych słów. Wreszcie wstał.
- Muszę już iść. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo...
- Wiem. Chcę się teraz trochę przespać. Czuję się już o wiele lepiej.
- Chcesz może coś do jedzenia lub picia?
- Nie, dziękuję. Tylko ciebie. Wracaj szybko. Drugi kierowca czołgu wychylił się przez właz w wieżyczce.
-   Otrzymałem   właśnie   wiadomość,   Janie.   Semenow   chce   wiedzieć,   dlaczego   się   zatrzymaliśmy   i   kiedy 
wyruszamy dalej.
- Powiedz mu, że chcę się z nim zobaczyć i że wyruszamy natychmiast, jak tylko przyjdę do jego ciągnika. 
Ruszaj.
Ivan Semenow był Koordynatorem tej podróży. Jan z ulgą przystał, by Semenow prowadził pociągi. Liczył 
na doświadczenie i rozwagę tego człowieka.
Wspiął się po drabince do kabiny kierowców, a Ivan ruszył natychmiast, gdy tylko Jan zamknął za sobą 
drzwi.
- Co spowodowało to opóźnienie? - zapytał Koordynator. - Sam przecież powiedziałeś, że ważna jest każda 
godzina.
- Przejdźmy do przedziału silnikowego, tam ci wszystko wyjaśnię.
Jan milczał, dopóki inżynier nie opuścił pomieszczenia i nie zamknął za sobą włazu.
- Chcę się ożenić.
- Wiem, ale to sprawa pomiędzy tobą a Hradil. Mogę z nią porozmawiać, jeżeli chcesz, bowiem prawo nie 
precyzuje   jasno,  za   członka   jakiej  Rodziny  dziewczyna   powinna   wyjść   za   mąż.   Ale   ostateczna  decyzja 
należy do Hradil.
- Nie zrozumiałeś mnie. Jesteś Głową Rodziny, a to oznacza, iż możesz udzielić ślubu. I właśnie o to w tej 
chwili cię proszę. Elżbieta jest tutaj, w pociągu.
- To niemożliwe!
- A to niby dlaczego?
- Hradil nigdy by na coś takiego nie pozwoliła.
- Nie ma jej tutaj i nie może nas powstrzymać. Chociaż raz pomyśl samodzielnie. Zdecyduj się na coś. Gdy 
udzielisz nam ślubu, nie będzie już odwrotu. Nawet ta stara diablica nic nie będzie mogła na to poradzić.
- To nie takie proste. Prawo...
Jan splunął ze wstrętem na metalową podłogę i roz-tarł ślinę podeszwą buta.
- To jest twoje prawo. To wymysł, czy ty tego nie rozumiesz? Na Ziemi nie ma takiej struktury jak Rodziny i 
Głowy Rodzin, czy też idiotycznych tabu dotyczących kojarzenia par w ściśle określonych grupach. Te twoje 
tak   zwane   prawa   są   czystą   fikcją,   stworzoną   przez   wymarłych   dawno   temu   antropologów.   Wyrwane   z 
kontekstu   fragmenty  książek   o   nieistniejących   już  społeczeństwach,   wpojone   wam   po   to,   aby  stworzyć 
uległą, pracowitą populację ogłupiałych niewolników.
Semenow nie wiedział, jak zareagować na te obraźliwe słowa. W końcu pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Dlaczego mówisz takie rzeczy? Nigdy przedtem nie wyrażałeś się w podobny sposób.
-   Oczywiście,   że   nie.   Byłoby   to   samobójstwem.   Ritterspach   był   szpiegiem.   Natychmiast   doniósłby   o 
wszystkim,   co   powiedziałem   i   to   byłby   mój  koniec.   Lecz   teraz,   gdy  statki   nie   przybyły,   nic  już  nie   ma 
znaczenia. Wszystko się zmienia. Czy chcesz posłuchać o kochanej, starej Ziemi...
- Nie chcę żadnych kłamstw.
-  Po  raz  pierwszy   usłyszysz  prawdę,   Semenow.   Opowiem   ci  o  kulturach,  które  stworzyła   ludzkość.  Są 
swego rodzaju artefaktami, powstałymi w ten sam sposób, co koło. Różniły się znacznie pomiędzy sobą, 
spełniały odmienne zadania. Lecz wszystko to jest już sprawą zamierzchłej przeszłości, ponieważ na Ziemi 

background image

powstały obecnie dwie klasy - rządzących i rządzonych. Panów i niewolników. I szybka śmierć dla tych, 
którzy   usiłują   coś   zmienić.   Ten   ostateczny   wzór   społeczeństwa   doskonałego   przeniesiono   nawet   ku 
gwiazdom. Zaszczepiono go na tych wszystkich pięknych, bogatych światach, które ludzkość do tej pory 
odkryła. Lecz nie na wszystkich. Tam, gdzie zachodziła potrzeba zasiedlenia naprawdę niegościnnej planety 
- takiej  jak  ta - wzywano  zespół  płatnych  mędrców i  stawiano przed  nimi konkretne  zadania: stwórzcie 
stabilną i uległą kulturę, ponieważ jakiekolwiek problemy spowodują spowolnienie tempa produkcji i straty 
materialne. Stwórzcie milutką, funkcjonującą na najprostszych zasadach kulturę, ponieważ farmerzy są zbyt 
głupi,   by   myśleć   o   czymkolwiek,   poza   pracą.   Nakreślono   więc   ogólną   linię   rozwojową,   obwarowano   ją 
przepisami, dorzucono garść mitów i przesądów - i masz Beta Aurigae III. Tę właśnie planetę. Fabrykę 
uległych rolników, spędzających życie na ogłupiającej, niewolniczej pracy...
- Przestań, nie chcę słyszeć więcej ani słowa. To wszystko kłamstwa - powiedział wyraźnie wstrząśnięty 
Semenow.
- Dlaczego właściwie miałbym ci kłamać? Jeżeli statki się nie pojawią, umrzemy wszyscy. Lecz do tego 
czasu   zamierzam   żyć   jak  prawdziwy   mężczyzna,   a   nie   milczący  niewolnik,   jak  wy  wszyscy.   Wy  macie 
przynajmniej   dobrą   wymówkę,   jesteście   zniewoleni   głupotą   i   brakiem   niezbędnej   wiedzy.   Ja   zostałem 
zniewolony strachem. Jestem pewien, iż wszystko, co tutaj robię, jest obserwowane. Tak długo, jak nie będę 
sprawiał żadnych kłopotów, będę żył. I pozostałem przy życiu przez lata, jak widzisz. Zesłano mnie na tę 
planetę - więzienie, by wykorzystać moje techniczne umiejętności. W moje wykształcenie zainwestowano 
zbyt wiele środków, by pozwolić mi po prostu umrzeć. Na Ziemi nie potrzebowano mnie, tu jednak mogłem 
być przydatny. Tak więc przysłano mnie tutaj z wyraźnym zaleceniem, by pozostawić mnie przy życiu tak 
długo, jak długo będę zachowywał się przyzwoicie. Gdybym zaczął rozpowiadać o prawdziwym życiu poza 
tą planetą, czekałaby mnie śmierć. Jestem już więc martwy, Semenow, rozumiesz? Gdyby przyleciały statki, 
a ty opowiedziałbyś o tej rozmowie komukolwiek z ich załóg, byłoby to równoznaczne z podpisaniem wyroku 
śmierci. Składam więc własne życie w twoje ręce, Ivanie, kierowany najstarszym z istniejących powodów - 
miłością.   Udziel   nam   ślubu.   To   jedyne,   co   powinieneś   teraz   zrobić.   Semenow   zacierał   nerwowo   ręce, 
usiłując zebrać rozbiegane myśli.
- Powiedziałeś mi nieprawdopodobne rzeczy, Janie. Czasami, kiedy jestem sam, przychodzą mi do głowy 
różne pytania. Nie było jednak nikogo, kto by mi na nie mógł odpowiedzieć. Książki historyczne mówią 
wyraźnie...
- Książki historyczne służą podtrzymaniu fikcji.
- Janie, wiadomość do ciebie - przerwał im dobiegający z interkomu głos.
- Dobrze, możesz łączyć.
Przez chwilę słyszeli jedynie szumy, a potem rozległ się głos Lee Ciou:
- Mamy kłopoty, Janie. Jeden z czołgów zgubił gąsienicę. Zjechaliśmy na krawędź Drogi i próbujemy to 
naprawić. Powinieneś dojechać do nas za kilka minut.
- Dzięki. Zajmę się tym.
Semenow, pogrążony w pełnym zadumy milczeniu, nawet nie zauważył, jak Jan otwiera właz i wychodzi. 
Gdy w zasięgu wzroku ukazały się dwa nieruchome czołgi, Jan szybkim spojrzeniem obrzucił wskazania 
przyrządów i polecił:
- Gdy będziemy je mijać, zwolnij do dziesięciu kilometrów. Wtedy wyskoczę.
Otworzył drzwi i w twarz uderzył go strumień rozgrzanego powietrza. Następnym razem będzie już musiał 
nakładać   kombinezon   żaroodporny.   Szybko   zszedł   na   ostatni   szczebel   drabinki   i   zeskoczył   na   ziemię. 
Zachwiał   się,   lecz   szybko   odzyskał   równowagę   i   pomachał   w   stronę   ciągnika,   który   ponownie   zaczai 
nabierać  szybkości.  Lee  Ciou  z  dwoma  mechanikami  rozciągnęli   już  uszkodzoną   gąsienicę  na  skalistej 
nawierzchni Drogi.
- Pęknięte ogniwo - rzucił tonem wyjaśnienia Lee. - Nie możemy tego zreperować. Metal się skrystalizował.
-   Cudownie!   -  zawyrokował   Jan,   odłupując  kawałek  kruchego   metalu   paznokciem.   -  Włóżcie   zapasowe 
ogniwo.
- Nie mamy zapasowych. Zużyliśmy wszystkie. Możemy wyjąć z drugiego czołgu...
- Nie, to nie jest rozwiązanie - przerwał, spoglądając na niebo.
Przez głowę przemknęło mu, iż jego ponure przepowiednie zaczynają się sprawdzać. Rzeczy zaczynają się 
zużywać, a nie mogą być zastąpione przez nowe. To początek końca. Szkoda tylko, że tak szybko...
- Zostawimy tutaj ten czołg i dogonimy pozostałych.
- Nie możemy go tak po prostu zostawić...
- A dlaczego nie? Teraz nie możemy go przecież naprawić. Zostawmy go tutaj i ruszajmy. Tylko wszystko 
dokładnie zamknijcie. Wrócimy po niego, gdy przylecą statki.
W minutę usunięto wszystkie rzeczy osobiste załogi i pozamykano włazy. Nic nie mówiąc, wspięli się do 
drugiego  czołgu  i ruszyli,  stopniowo  nabierając prędkości,  by  dogonić pociągi.  Gdy ponownie  wyszli  na 
prowadzenie, w radiu niespodziewanie zabrzmiał głos Semenowa:
- Dużo myślałem o naszej ostatniej rozmowie.

background image

-  Miałem taką nadzieję.
- Chcę porozmawiać, wiesz z kim, zanim podejmę decyzję. Rozumiesz?
- Oczywiście, to brzmi logicznie.
- Potem chciałbym porozmawiać z tobą. Mam parę pytań. Nie zgadzam się ze wszystkim, co powiedziałeś. 
Ale myślę, że będę mógł zrobić to, o co mnie prosisz.
Kabinę czołgu wypełnił głośny okrzyk zwycięstwa.

Rozdział 15
Budowniczowie   Drogi   musieli   odczuwać   prawdziwą   przyjemność,   podporządkowując   sobie   naturę   w 
najdramatyczniejszy z możliwych sposobów. Ogromny łańcuch górski, oznaczony na mapie po prostu jako 
32-BL, mógł być pokonany na wiele różnych sposobów. Najprostszym z nich byłby długi tunel, mający swój 
koniec po drugiej stronie masywu, bezpośrednio na płaskiej równinie. Jednak konstruktorom nie wystarczało 
tak proste rozwiązanie.
Droga podnosiła się łagodnie sztucznym nasypem na sam szczyt gór i dalej biegła już prosto, pokonując 
każdy z kilkunastu największych szczytów wyciętymi w skale tunelami. Powstały przy budowie gruz zużyto 
na zasypywanie części przełęczy, a uzyskaną w ten sposób nawierzchnię utwardzono, zalewając płynną 
lawą. Ilość energii zużytej przy tym zadaniu była niewyobrażalna. Nie poszła jednak na marne. Powstała 
droga - pomnik umiejętności i możliwości techniki.
Przed wjazdem do tunelu znajdowała się rozległa płaszczyzna. Budowniczowie bez wątpienia używali jej 
jako parku dla swych potężnych maszyn. O tym, jak musiały być wielkie świadczył fakt, iż na terenie tym 
swobodnie mieściły się wszystkie  pociągi wraz z czołgami. Było to ulubione miejsce postoju, pozwalało 
bowiem   -   po   niekończących   się   dniach   spędzonych   w   dusznych   wagonach   -   na   krótkie,   towarzyskie 
spotkania.
Korzystnym czynnikiem była tu wysokość oraz to, iż miejsce znajdowało  się po ocienionej stronie góry. 
Temperatura   była   tu   na   tyle   niska,   że   można   było   opuścić   pojazdy   bez   nakładania   niewygodnych 
kombinezonów. Mężczyźni przechadzali się teraz powoli, rozmawiając i wybuchając co chwila serdecznym 
śmiechem.   Wszyscy   zadowoleni   byli   z   tej   chwili   wytchnienia,   chociaż   nikt   jeszcze   nie   znał   przyczyny 
postoju. Zapowiedziano jedynie zebranie przy ciągniku prowadzącym. Oznaczało to zmianę w monotonnej 
podróży.
Ivan Semenow odczekał, dopóki nie zebrali się wszyscy, a potem wspiął się na prowizoryczną platformę na 
jedynym z bębnów smarowniczych. Gdy przemówił do mikrofonu, jego wzmocniony głos zmusił wszystkich 
do milczenia.
- Zwołałem to zebranie, by się z wami skonsultować - przemówił, a zgromadzeni ludzie natychmiast zaczęli 
pomiędzy sobą szeptać. Głowy Rodzin nie konsultują się przecież z nikim - one po prostu wydają rozkazy.
- Wiem, że  może to was zdziwić - kontynuował nie zrażony Semenow.  - Lecz żyjemy obecnie w dość 
dziwnych czasach. Całe nasze życie, cel naszego istnienia poddane zostały ciężkiej próbie i być może nigdy 
już nie będą takie same. Statki, które są podstawą naszej egzystencji nie przybyły o czasie i być może nigdy 
nie   przybędą.   Jeżeli   tak   się   stanie,   wszyscy   wiecie,   że   czeka   nas   długa   i   powolna   śmierć.   A   jednak 
przywieźliśmy tyle zboża, ile tylko było można do Southtown, a teraz jedziemy po resztę. Aby tego dokonać, 
musieliście wystąpić przeciwko woli Głów Rodzin. Przeciwstawiliście się nam i wygraliście. Jeżeli chcecie 
wiedzieć, byłem jedynym ze Starszych, który się z wami zgadzał. Może dlatego, iż tak samo jak wy, pracuję 
z  maszynami i  przez  to  jestem  inny.  Sam  nie  wiem.  Wiem  jednak,  że   zmiany  w  naszym   życiu   już  się 
rozpoczęły i nikt nie jest w stanie ich powstrzymać. Dlatego chcę wam teraz powiedzieć o jeszcze jednej 
zmianie. Z pewnością już słyszeliście jakieś plotki na ten temat, więc teraz przedstawię wam po prostu fakty. 
To nie jest zupełnie męska ekspedycja. Mamy tu, razem z nami, jedną kobietę.
Tym razem gwar podnieconych głosów był o wiele głośniejszy. Wszyscy wyciągali szyje, by zobaczyć, kto 
pojawił się obok Ivana na platformie. Semenow podniósł rękę i ponownie zapadła cisza.
- To Elżbieta Mahrowa, którą z pewnością wszyscy znacie. Jest tutaj, bo tego chciała. Wyraziła także wolę 
poślubienia Jana Kulozika, który wyraził podobne życzenie w stosunku do niej.
Ostatnie  słowa   pochłonęła   wrzawa   rozgorączkowanych   głosów.   Semenow  przekręcił  potencjometr  i  gdy 
przemówił ponownie, jego głos odbił się wielokrotnym echem od kamiennych ścian wąwozu.
- Uspokójcie się, ludzie. Powiedziałem przecież, że chcę się z wami skonsultować. Jako Głowa Rodziny 
mam władzę nadawania mocy związkom małżeńskim. Wydaje mi się, iż wiem, co powinienem uczynić, ale 
co wy o tym myślicie?
Nie było żadnych wątpliwości. Ryk entuzjazmu wstrząsnął ścianami silniej, niż wzmocniony głośnikiem głos 
Semenowa. Jeżeli były jakieś głosy przeciwne, utonęły w powszechnym aplauzie. Gdy Jan i Elżbieta wyszli 
wreszcie   z   pociągu,   tłum   porwał   uśmiechającego   się   szeroko   mężczyznę   na   ramiona.   Byli   jednak   zbyt 
mocno związani prawami, które właśnie łamali, by gratulować równie uradowanej dziewczynie.

background image

Ceremonia zaślubin była krótka i dość niezwykła, z uwagi na wyłącznie męską publiczność. Padły słowa 
przysięgi i wymieniono obrączki. Potem wzniesiono toast na cześć młodej pary. Skończyło się na jednym, 
ponieważ czas naglił. Miesiąc miodowy nowożeńcy mieli spędzić w pociągach.
Kolumna   pojazdów   przebyła   w   końcu   góry   i   wjechała   na   równinę,   rozpaloną   promieniami   tropikalnego 
słońca.   Tym   razem   posuwali   się   szybciej   niż   podczas   pierwszej   podróży.   Droga   bowiem   nie   była 
zablokowana,   nie   byli   również   tak   obładowani   jak   poprzednio.   Załogi   czołgów   wysuwały   się   daleko   do 
przodu; jedyną poważniejszą przeszkodą było przekraczanie zatopionej sekcji Drogi.
Puste   wagony   miały   tendencję   do   zjeżdżania   w   bok,   musiały   więc   być   przeprowadzane   pojedynczo   i 
asekurowane przez doczepione z obydwu końców ciągniki. Jedynymi, którzy nie mieli nic przeciwko temu 
opóźnieniu   byli   Jan   i   Elżbieta.   Zabroniono   im   jakichkolwiek   czynności   przy   przeprawie   i   nakazano 
pozostanie wewnątrz jednego z wagonów. Był to jedyny prezent ślubny, jaki ci ciężko pracujący ludzie mogli 
im sprawić, ale tym bardziej przez to cenny.
Po przekroczeniu rozlewiska Droga była nadal otwarta, choć nie wolna od niebezpieczeństw. Palące słońce 
ani na chwilę nie zachodziło już poniżej linii horyzontu, a rozgrzane powietrze drgało złowieszczo niczym w 
piecu.
- Co to może być? - zapytała nagle Elżbieta.
- Nie wiem. Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego - odparł Jan.
Ponownie jechali razem jako kierowca i drugi kierowca jednego z ciągników. W ten sposób byli ze sobą 
przez cały czas i gdy pracowali, i gdy odpoczywali. Odkrywali powoli przyjemności płynące z tego związku. 
Dla   Elżbiety   było   to   spełnienie   kobiecych   pragnień.   Dla   Jana   -   koniec   samotności.   Wiedział   jednak 
doskonale, iż nie żyje w świecie, który toleruje szczęście w nieskończoność.
- Pył! - powiedział Jan, spoglądając z niepokojem w niebo. - I przychodzi mi na myśl tylko jedno miejsce, 
skąd może pochodzić.
-  Mianowicie?
- Erupcja wulkaniczna. Gdy wulkany budzą się do życia, wyrzucają wysoko w atmosferę chmury pyłu, a 
prądy powietrzne roznoszą je po całej planecie. Mam jedynie nadzieję, że wybuch nie nastąpił w pobliżu 
Drogi.
Jego nadzieje okazały się płonne. Dwadzieścia godzin później czołgi przekazały wiadomość o widniejącym 
na   horyzoncie   aktywnym   wulkanie.   Dżungla   dookoła   była   wypalona   i   martwa,   a   sama   Droga   pokryta 
grubymi kawałkami żużlu. Czołgi z trudnością torowały drogę. Wkrótce dołączyła do nich kolumna pociągów.
- To potworne - powiedziała Elżbieta, wpatrując się w poczerniały krajobraz i wędrujące po niebie chmury 
gęstego pyłu.
- Jeżeli to nasz najgorszy odcinek, wszystko będzie w porządku - spróbował pocieszyć ją Jan.
Wulkan znajdował się nie dalej niż dziesięć kilometrów od Drogi. Wyrzucał wciąż w górę słupy czarnego 
dymu, rozświetlone od dołu czerwonymi płomykami pełzającego po rozpalonej lawie ognia. Przesuwali się 
obok niego z minimalną szybkością, jako że z nieba wciąż spadały gorejące resztki, co w znacznym stopniu 
ograniczało widoczność.
-   Jestem   trochę   zdziwiony,   iż   nie   natknęliśmy   się   na   tego   typu   kłopoty   podczas   pierwszej   podróży   - 
zauważył   Jan.   -   Budowa   tej   Drogi   musiała   pociągnąć   za   sobą   mnóstwo   sztucznych   trzęsień   ziemi.   A 
wyzwolona   tymi   procesami   energia   z   pewnością   sprzyjała   gwałtownym   erupcjom   wulkanicznym. 
Budowniczowie znali się jednak na swej robocie i nie opuścili planety, dopóki aktywność wulkaniczna nie 
opadła   do   zwykłego   poziomu.   Jednak   układ   tych   skał   został   zmieniony   i   nigdy   już   nie   będziemy   mieli 
pewności, czy wymarłe od lat wulkany nie przebudzą się nagle do życia.
- Jednak udało się nam przejechać - powiedziała Elżbieta z uśmiechem.
Jan   nie   chciał   psuć   jej   pogodnego   nastroju   przypomnieniem   podróży   powrotnej.   Przyjdzie   na   to   czas 
później.
Wjechali   wreszcie   w   obszar   spalonych   słońcem   pól   i   zatrzymali   się   przed   silosami.   Rozpoczęło   się 
ładowanie   ziarna,   utrudnione   z   powodu   ograniczonej   ilości   kombinezonów.   Praca   trwała   bez   przerwy. 
Mężczyźni zmieniali się co cztery godziny, manewrując w prażącym słońcu ciężkimi rurami, by napełnić 
podjeżdżające kolejno wagony. Wkrótce przestrzeń dookoła pojazdów usłana została ziarnem, nikt bowiem 
nie silił się już na nadmierną ostrożność. I tak więcej ziarna pozostanie by spłonąć, niż będą w stanie 
zabrać. Gdy ostatni pociąg został już napełniony, Jan udał się na poszukiwanie Semenowa.
- Zabieram stąd czołgi - powiedział, gdy odnalazł Koordynatora w jednym z ciągników. - Niepokoję się o 
odcinek Drogi, który przebiega tuż obok wulkanu.
-  Udało nam się go oczyścić stosunkowo łatwo.
- Tym razem może nie być to takie proste. Co prawda aktywność wulkaniczna wydaje się zamierać, ale • 
parę dni temu nastąpiło spore trzęsienie ziemi. Jeżeli odczuliśmy je aż tu, to kto wie, co czeka nas bliżej 
epicentrum? Nawierzchnia Drogi może być uszkodzona. Dlatego chcę wyruszyć ze sporym wyprzedzeniem.
Semenow skinął niechętnie głową.
- Obyś się mylił.

background image

- Mam nadzieję. Zawiadomię was o wszystkim, gdy tylko tam dotrę.
Przebyli ten odcinek Drogi bez zatrzymywania się, na pełnej prędkości. Jan spał, gdy wjeżdżali w zagrożony 
obszar, więc Otakar, który w czołgu prowadzącym był drugim kierowcą, obudził go silnym potrząśnięciem za 
ramię.
- Przed nami są spore kupy pyłu, lecz chyba powinniśmy sobie z nimi poradzić.
- Zaraz się tym zajmę.
Zadanie  oczyszczenia   Drogi  pozostawili   czołgom   wyposażonym   w  spycharki,  a  sami  ruszyli  do  przodu. 
Wkrótce dostrzegli wulkan, z którego szczytu snuła się jedynie wąska smuga pary.
- Uff, kamień spadł mi z serca - westchnął z zadowoleniem Otakar.
- Tak, mnie także ulżyło - zgodził się Jan.
Jechali   dalej,   dopóki   nie   natknęli   się   na   olbrzymią   stertę   kamieni,   blokującą   kompletnie   Drogę.   Dalszy 
przejazd   był   niemożliwy.   Jedyne,   co   mogli   w   tej   sytuacji   zrobić,   to   zjechać   na   bok   i   zaczekać   na 
pozostawione z tyłu ciężkie czołgi. Nie czekali długo.
Kierowca pierwszego czołgu machnął w ich kierunku ręką i naparł ostrzem spycharki na blokującą przejazd 
ścianę, ginąc wkrótce z oczu.
- Zator robi się coraz płytszy - raportował przez radio. - Opada po obu stronach... - umilkł nagle.
- Co się stało? - zapytał Jan. - Słyszysz mnie? Odezwij się!
- Lepiej zobaczcie sami - odpowiedział po chwili kierowca. - Lecz posuwajcie się bardzo powoli.
Jan wjechał w szczelinę i kierując się śladami gąsienic, dotarł do torującego przejazd czołgu, który zdążył 
już się cofnąć, umożliwiając mu ocenę sytuacji.
Natychmiast   zrozumiał,   co   było   przyczyną   zdziwienia   kierowcy.   Droga   przed   nimi   urywała   się   nagle, 
przechodząc w głęboką szczelinę o co najmniej kilometrowej szerokości.

Rozdział 16
- Droga... nie ma drogi... - wybełkotał przerażony Otakar.
- Nie wygłupiaj się! - parsknął ze  złością Jan. - Ta szczelina  nie może ciągnąć się w nieskończoność. 
Spróbujemy ją objechać, oddalając się od wulkanu i opuszczając rejon aktywności sejsmicznej.
- Obyś miał rację.
- Nie mamy chyba wielkiego wyboru, prawda? - w uśmiechu Jana nie było ani śladu wesołości.
Po   zjechaniu   z   gładkiej   nawierzchni   jazda   stała   się   trudna   i   niebezpieczna.   Dżungla   była   upiornym 
labiryntem pełnym spalonych i poprzewracanych pni, a pokrywający wszystko popiół skutecznie maskował 
pułapki. Parokrotnie utknęli beznadziejnie w plątaninie powalonych drzew i za każdym razem umęczeni 
kierowcy   ubrani   w   niewygodne   skafandry   musieli   zakładać   grube   liny   holownicze,   by   wycofać 
unieruchomiony pojazd. Wulkaniczny brud osadzał się na kombinezonach i przenikał do wnętrza czołgów. 
Po paru godzinach bezlitośnie wyczerpującej pracy wszyscy byli bliscy załamania. Jan, zdając sobie z tego 
sprawę, zdecydował się na postój.
- Zrobimy sobie krótką przerwę. Oczyśćcie się trochę i spróbujcie coś przełknąć.
- Mam uczucie, jakbym już nigdy nie miał być czysty - powiedział Otakar i skrzywił się czując, że nawet w 
zębach zgrzytają mu maleńkie okruchy żużlu.
Na konsolecie radia zapaliła się nagle czerwona lampka. Jan wcisnął przycisk.
- Tu Semenow. Jak idzie? - rozległo się z głośnika.
-   Dość   niemiarowo.   Robię   szeroki   objazd.   Być   może   uda   nam   się   ominąć   tę   przeklętą   szczelinę. 
Zakończyliście ładowanie?
- Ostatni pociąg załadowany i uszczelniony. Reszta już wyruszyła i zatrzymała się dwa kilometry dalej na 
Drodze. Rozsypane zboże zaczęło się już palić, a ja nie chciałem mieć tutaj żadnych kłopotów.
- Słuszna decyzja.  Jako pierwsze  ulegną zniszczeniu  silosy,  których  nie mieliśmy już czasu uszczelnić. 
Najprawdopodobniej eksplodują pod wpływem ciśnienia wewnętrznego. Ruszamy dalej. Będę na bieżąco 
informował o naszych postępach.
Jednak po kilkunastu godzinach ponownie natknęli się na rozpadlinę. Jan spostrzegł ją, gdy spychany przez 
niego pień spalonego drzewa zniknął niespodziewanie, spadając w przepaść. Jan z całej siły nacisnął na 
hamulce i przetarł przedni wizjer, ciemny od sadzy.
- Ona wciąż jeszcze tutaj jest - wykrzyknął Otakar głosem, w którym wyraźnie brzmiała nuta rozpaczy.
- Tak, lecz tym razem jej szerokość nie przekracza stu metrów. Jeżeli nie jest głębsza, możemy ją wypełnić i 
nie będziemy musieli robić dalszego objazdu.
Okazało się to możliwe. Po poszerzeniu i wyrównaniu nowego szlaku, szczelinę zaczęto wypełniać zwałami 
gruzu. Miotacze ognia paliły i topiły wszystko dokoła, a spychacze zgarniały dymiące szczątki, powiększając 
szybko   usypisko.   Wkrótce  sięgnęło  ono  krawędzi   szczeliny  i  jeden  z  czołgów,   chrobocząc gąsienicami, 
przejechał powoli na drugą stronę.
- Musimy dorzucić tu więcej kamieni i żwiru - polecił Jan.

background image

- Ciągniki i pociągi są o wiele cięższe niż czołgi. Podzielimy się na dwie grupy. Pierwsza zostanie tutaj i 
zajmie się utwardzeniem, a druga będzie wycinać szlak po drugiej stronie szczeliny, by połączyć objazd z 
drogą. Potem przeprowadzimy pociągi.
Zadanie było ciężkie  i niebezpieczne.  Wykonali je najlepiej, jak potrafili. Pracowali jeszcze  przeszło  sto 
godzin, nim Jan był wreszcie usatysfakcjonowany z rezultatu.
- Jadę teraz po pierwszy pociąg. Reszta z was może tu zostać.
Nie zmieniał ubrania odkąd zaczęli robić objazd; skórę na twarzy miał szarą ze zmęczenia i wysmarowaną 
sadzą,  a oczy czerwone i opuchnięte. Elżbieta na jego widok aż jęknęła ze zgrozy.  Spojrzał w lustro i 
uśmiechnął się pod nosem.
- Zrób mi kawę, a ja w tym czasie umyję się i przebiorę. To nie była praca, którą chciałbym wykonać jeszcze 
raz.
- Skończyliście już?
- Tak, ale musimy jeszcze przeprowadzić pociągi. Zaraz polecę opróżnić pierwszy ze wszystkich ludzi i 
wyruszam.
- Czy nie mógłby poprowadzić go ktoś inny? Dlaczego to zawsze musisz być ty?
Jan wypił w milczeniu kawę, odstawił pustą szklankę i wstał.
- Wiesz przecież, dlaczego. Jedź w kolejnym pociągu. Spotkamy się po drugiej stronie.
Chociaż jej splecione mocno dłonie zdradzały zdenerwowanie, nie pytała już o nic więcej. Pocałowała go i 
odprowadziła wzrokiem. Chciała jechać razem z nim, ale nawet bez pytania wiedziała, że by się nie zgodził. 
Musiał zrobić to sam.
Olbrzymi ciągnik zakręcił powoli i ruszył w stronę nierównego traktu, wyciętego w spalonym podłożu dżungli. 
Wagony   ruszały   posłusznie   za   nim,   podskakując   gwałtownie   na   wybojach,   trzymając   się   jednak 
wytyczonego szlaku.
- Jak na razie bez większych problemów - rzucił do mikrofonu Jan. - Trochę rzuca, ale nic specjalnego. 
Przez cały czas utrzymuję pięć kilometrów na godzinę. Chcę, by pozostali kierowcy robili to samo.
Powoli, lecz pewnie, wjechał na usypaną świeżo nawierzchnię grobli. Pod ciężarem ciągnika od krawędzi 
oderwało się kilka kamieni, spadając z łoskotem w przepaść. Po obu stronach szczeliny kierowcy czołgów 
obserwowali w milczeniu przejazd. Jan, spoglądając przez przednią szybę, widział zbliżającą się powoli 
krawędź rozpadliny. Ograniczył ruchy kierownicy do niezbędnego minimum pozwalając, by ciężki pojazd 
sunął samym środkiem grobli.
- Ciągnik przeszedł! - rozległ się nagle w głośniku podekscytowany głos Otakara. - Wszystkie wagony idą w 
szyku. Jak na razie żadnego śladu obsuwania.
Po minięciu szczeliny dalszy przejazd w stronę Drogi był już prosty. Jan nie opuszczał ciągnika, dopóki 
wszystkie wagony ponownie nie znalazły się bezpiecznie na bazaltowej nawierzchni. Dopiero wtedy przebrał 
się w kombinezon i przeszedł w stronę czołgu, który jechał bezpośrednio za nimi.
-   Wracamy   do   szczeliny   -   rozkazał   i   włączył   radio.   -   Możemy   zaczynać   przeprowadzanie   pociągów; 
pojedynczo   i   powoli.   Chcę,   aby   na   nowym   odcinku   znajdował   się   tylko   jeden   pociąg,   abyśmy   w   razie 
kłopotów mogli łatwo do niego dotrzeć. Zrozumieliście? W porządku. Niech rusza pociąg numer dwa.
Obserwował, jak nad krawędzią rozpadliny pojawia się kolejny pociąg, wzbijając szerokimi oponami chmury 
czerwonego pyłu i sadzy. Kierowca ciągnika mądrze trzymał się śladów pozostawionych przez pojazd Jana, 
przejechał więc groblę bez większych kłopotów i szybko ruszył dalej. Pojawił się następny ciągnik i od tej 
pory przeprawa potoczyła się bez chwili przerwy.
Nieszczęście nastąpiło, gdy wjechał na groblę pociąg numer trzynaście.
- Szczęśliwa trzynastka - mruknął pod nosem Jan.
Przetarł podpuchnięte ze zmęczenia oczy i ziewnął.
Ciągnik przebył  już połowę  grobli, gdy nagle zaczął  się przechylać.  Jan złapał za  mikrofon, lecz zanim 
zdążył powiedzieć cokolwiek,  w nadwyrężonej nawierzchni grobli pojawiło  się pęknięcie. Na jakąkolwiek 
reakcję   było   za   późno.   Olbrzymi   ciągnik   przechylał   się   coraz   bardziej,   pogrążając   się   bokiem   w 
rozszerzającym się szybko pęknięciu, niczym w wodzie.
I   nagle   było   już   po   wszystkim.   Ciągnik   zniknął   poza   krawędzią   grobli,   pociągając   za   sobą   wszystkie 
przyczepione z tyłu wagony. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt  i trzask dartego metalu, a wraz z upadkiem 
kolejnych wagonów, w górę uniosła się szybko rosnąca chmura pyłu i szczątków.
Nikt nie wyszedł z tej katastrofy z życiem. Jan znalazł się na miejscu tragedii jako pierwszy, spuszczając się 
po linie. Po chwili dołączyli do niego koledzy i w milczeniu przeszukiwali dymiące rumowisko, odrzucając na 
bok   poskręcane   straszliwie   kawałki   metalu.   Nie   odnaleźli   nikogo.   W   końcu   zarzucili   te   bezowocne 
poszukiwania,   pozostawiając   zwłoki   zmiażdżone   szczątkami   pociągu.   Nawierzchnia   grobli   została 
naprawiona i umocniona, tak więc pozostałe pociągi przebyły szczelinę bez poważniejszych kłopotów. Gdy 
ostatni pociąg wjechał na Drogę, rozpoczęli powrót do domu.

background image

Nikt nie wypowiedział tej myśli głośno, lecz wszyscy nosili ją w sobie. Przewożenie zboża z bieguna na 
biegun   planety   nie   było   bezcelowe.   Śmierć   tych   ludzi   nie   mogła   być   pozbawiona   sensu.   Statki   muszą 
przybyć. Są spóźnione - lecz w końcu przybędą.
Nawierzchnia   Drogi   wydawała   się   już   dobrze   znana,   niemal   swojska.   A   jednocześnie   nużąca.   Szybko 
przekroczyli zalany wodą odcinek i posuwali się wciąż dalej i dalej. Dwa wagony, a także kolejny czołg z 
powodu   braku   części   zamiennych   trzeba   było   pozostawić.   Musieli   także   zwolnić,   ponieważ 
wyeksploatowane ciągniki zaczęły z wolna tracić moc.
Gdy wyjechali wreszcie spod bezlitosnych promieni słońca, wjeżdżając w strefę mroku, nie towarzyszyła 
temu powszechna radość. Raczej uczucie ogromnego znużenia i pragnienie odpoczynku. Znajdowali się już 
o nie więcej, niż dziesięć godzin od punktu przeznaczenia, gdy Jan zarządził postój.
- Przygotujcie coś do jedzenia - powiedział. - Musimy to jakoś uczcić.
Z ochotą przystano na tę propozycję, lecz sama uroczystość nie była tak radosna, jak zazwyczaj. Wszyscy, 
za wyjątkiem Jana i siedzącej tuż obok Elżbiety, wyczekiwali z utęsknieniem kolejnego dnia, kiedy będą 
mogli wreszcie połączyć się z rodzinami. Nazwiska tych siedmiu, którzy pozostali w metalowym grobowcu, 
przekazano już za pośrednictwem radia do Southtown.
- To przyjęcie, a nie czuwanie przy zmarłych - powiedział nagle Otakar. - Wypij to piwo, a ja zaraz podam ci 
następne.
Jan posłusznie osuszył szklankę do dna i wyciągnął ją przed siebie, czekając na napełnienie.
- Nie mogę przestać myśleć o naszym przyjeździe do miasta - powiedział.
- Wszyscy o tym myślimy - odparła Elżbieta. - Ona nie może nas rozdzielić, prawda?
Hradil, tak długo nieobecna, ponownie stawała się ponurą rzeczywistością, gotową do ingerowania w ich 
życie.
- Jesteśmy razem z wami - zapewnił ich Otakar. - Byliśmy świadkami na waszym ślubie. Głowy Rodzin 
mogą  protestować,   lecz już nic nie  "odkręcą".  Przekonaliśmy  ich  poprzednio, możemy przekonać i tym 
razem. Seme-now nas poprze.
- To moja walka - odparł Jan.
- Nasza. Stała się naszą, odkąd przejęliśmy ciągniki i zmusiliśmy ich, by wyrazili zgodę na kolejną podróż. 
Możemy zrobić to jeszcze raz.
- Nie, Otakarze. To nie jest takie proste. - Jan spojrzał na gładką nawierzchnię Drogi, biegnącą teraz prosto 
jak strzelił i niknącą za horyzontem. - Mamy teraz coś, o co warto walczyć. Coś, co dotyczy nas wszystkich. 
Hradil z pewnością sprawi nam jeszcze mnóstwo kłopotów, ale ja i Elżbieta podejmujemy to wyzwanie.
- Ja także - wtrącił Semenow. - Działałem przecież wbrew prawu. Będę się musiał z tego wytłumaczyć...
-   Wbrew   prawu   obowiązującemu   na   tej   planecie   -   przerwał   mu   Jan.   -   Prawu,   mającemu   na   celu 
utrzymywanie ludzi w posłuszeństwie i pokorze.
- Powiesz im o tym wszystkim? O tych wszystkich sprawach, o których opowiedziałeś mnie?
- Oczywiście. Powiem o tym Głowom Rodzin i wszystkim, którzy będą chcieli mnie wysłuchać. Prawda jest 
czasami zbawienna. Być może w nią nie uwierzą, lecz będą ją znali.
Po   krótkiej   drzemce   ruszyli   w   dalszą   drogę.   Jan   i   Elżbieta   prawie   nie   spali,   w   oczekiwaniu   na   rychłe 
rozstanie.
Z czułością i żarem chłonęli każdą chwilę ich związku. Żadne z nich o tym nie wspomniało, lecz oboje 
obawiali się przyszłości.
Jak się szybko okazało, przeczucia ich nie omyliły. W mieście nie było na ich cześć żadnych wiwatów, nie 
oczekiwał ich podekscytowany tłum. Wszyscy zrozumieli to doskonale. Mężczyźni rzucili sobie krótkie słowa 
pożegnania i rozeszli się. Jan i Elżbieta pozostali w jednym z wagonów, nasłuchując odgłosów z zewnątrz. 
Nie musieli długo czekać na spodziewane pukanie. Przed drzwiami stało czterech uzbrojonych Proktorów.
- Janie Kulozik, jesteś aresztowany...
- Na czyje polecenie? I pod jakim zarzutem?
- Zostałeś oskarżony o zamordowanie Kapitana Proktora Ritterspacha.
- To może być wyjaśnione, mam przecież świadków...
- Pójdziesz teraz z nami do miejsca odosobnienia. Takie mamy rozkazy. Kobieta natychmiast powróci do 
swojej Rodziny.
- Nie!
Pełen rozpaczy okrzyk Elżbiety uderzył Jana niczym rozpalony do czerwoności pręt. Usiłował podbiec do 
niej, osłonić ją, lecz jeden z Proktorów strzelił natychmiast.
Ładunek pistoletu energetycznego powstrzymał go, nie powodując śmierci.
Jan leżał na podłodze, przytomny, lecz niezdolny do jakiegokolwiek ruchu i bezsilnie patrzył, jak Elżbietę 
wyciągają na zewnątrz.

Rozdział 17

background image

Jan nie miał wątpliwości, iż to przyjęcie zaplanowano z sadystyczną wręcz precyzją. Hradil oczywiście. Już 
raz nakazała  go  aresztować,  lecz  wtedy cały jej plan  spalił na panewce.  Tym  razem  jednak miało  być 
inaczej. Chociaż osobiście nie pokazała się do tej pory, jasne było, iż to jej twarda dłoń kieruje wszystkim. 
Żadnego zbiegowiska z okazji powrotu. Nie zostawiła mu nawet szansy, by zatrzymał przy sobie własnych 
ludzi.
Dziel i rządź - zasadę tę opanowała do perfekcji. Oskarżyła go o najcięższe przestępstwo - o morderstwo. 
Było to tym łatwiejsze, że istotnie zginął człowiek. A on ułatwił jej zadanie, opierając się przy aresztowaniu - 
co z pewnością także przewidziała. Znajdowała się teraz gdzieś daleko, w dalszym ciągu snując podstępną, 
pajęczą sieć, pełną intryg i oszczerstw, podczas gdy on tkwił w troskliwie przygotowanej celi.
Tym razem nie był to maleńki magazynek - mogłoby to wzbudzić współczucie - lecz prawdziwa kwatera w 
jednym   ze   starych,   posiadających   grube   ściany   budynków.   Znajdowało   się   tu   okratowane   okno,   zlew   i 
urządzenia sanitarne, wygodna koja, książki i telewizor - oraz solidne, stalowe drzwi, otwierane jedynie od 
zewnątrz.
Jan leżał na koi, wpatrując się niewidzącymi oczyma w sufit, szukając drogi wyjścia. Gdy poczuł na sobie 
wzrok spoglądającego przez wizjer Proktora, odwrócił się na bok.
Miał odbyć się proces. Jeżeli poprowadzony zostanie wedle obowiązujących zasad, jego obrona będzie 
musiała zostać zaakceptowana. Pięć Głów Rodzin będzie ławą sędziowską, tak mówiło prawo. Żeby wyrok 
był prawomocny, musi zostać przyjęty jednogłośnie. Jednym z sędziów będzie Semenow - stanowiło  to 
jakąś szansę.
-   Masz   gościa   -   wyrwał   go   z   zamyślenia   głos   strażnika,   dobiegający   z   umieszczonego   poniżej   szyby 
głośnika. Mężczyzna odsunął się na bok, a w jego miejsce pojawiła się twarz Elżbiety.
Jan,   szczęśliwy,   podskoczył   w   stronę   wizjera   i   przyłożył   dłonie   płasko   do   powierzchni   szyby.   Była   to 
prawdziwa tortura - widział jej palce tak blisko, a jednak nie mógł ich dotknąć...
- Poprosiłam, by pozwolili mi zobaczyć się z tobą - wyjaśniła dziewczyna. - Myślałam, że odmówią, ale 
nawet nie sprzeciwiali się zbytnio.
- Oczywiście. Tym razem nie będzie już żadnego linczu. Uczą się na własnych błędach. Ten proces będzie 
pokazowy, oparty na prawie i porządku. Goście - proszę bardzo. Werdykt - oczywiście winny.
- Zawsze istnieje przecież jakaś szansa. Będziesz walczył?
-   Czyż   nie   robiłem   tego   zawsze?   -   zmusił   się   do   uśmiechu.   -   Ta   sprawa   jest   właściwie   prosta:   byłaś 
świadkiem ataku i uderzono cię. Pozostali Proktorzy będą to musieli zeznać pod przysięgą. Wszyscy mieli 
pałki,   a   zacząłem   walczyć   dopiero   wtedy,   gdy   powalono   ciebie.   Śmierć   Ritterspacha   była   zupełnie 
przypadkowa. To także będą musieli przyznać. Działałem w samoobronie. Jest jednak coś, co mogłabyś dla 
mnie zrobić.
- Co tylko zechcesz...
- Przynieś mi kopie wszystkich legalnych kaset, które mógłbym przejrzeć w telewizorze. Chcę się zapoznać 
z wszystkimi kruczkami, zawartymi w Księdze Prawa. Muszę przygotować sobie solidną obronę.
-   Zrobię   to   tak   szybko,   jak   tylko   będę   mogła.   Powiedzieli   też,   że   mogę   przynieść   ci   coś   do   jedzenia. 
Przygotuję coś specjalnego. I jeszcze jedno - ledwie dostrzegalnie spojrzała na stojącego o parę kroków 
dalej   strażnika   i   ściszyła   głos.   -   Masz   kilku   przyjaciół.   Chcą   ci   pomóc.   Gdybyś   mógł   się   jakoś   stąd 
wydostać...
- Nie! I powiedz im to, proszę, bardzo stanowczo. Nie chcę uciekać. Ten niespodziewany urlop bardzo mi 
odpowiada. A teraz poważnie. Nawet gdyby udało mi się uciec, na całej planecie nie ma bezpiecznego 
miejsca, w którym mógłbym się ukryć. A zresztą chcę pokonać tę kobietę jej własną bronią, posługując się 
prawem. To najlepszy sposób.
Nie wspomniał Elżbiecie, iż najprawdopodobniej każde słowo, które wymienili poprzez komunikator, zostało 
nagrane. Nie chciał, aby ktokolwiek z jego winy popaść miał w niepotrzebne kłopoty. A zresztą to wszystko, 
co jej do tej pory powiedział,  było w zasadzie  prawdą. To musi zostać zrobione w sposób najzupełniej 
legalny. A gdyby zechciał skomunikować się z nią w inny sposób, zawsze istniały ku temu możliwości. Cela 
z pewnością nie posiadała żadnych kamer. Elżbieta mogłaby przecież odczytać notatkę, którą przyłożyłby 
do szyby. Postanowił zachować tę możliwość na wypadek prawdziwych kłopotów.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, choć niewiele było do powiedzenia. Pogłębiający się ból, spowodowany 
niemożnością   dotknięcia   stojącej   nie   dalej   niż   o   dwa   kroki   ukochanej   kobiety   sprawił,   że   gdy   strażnik 
wyprowadził ją wreszcie na zewnątrz, poczuł prawdziwą ulgę.
Kolejnym   gościem  był  Hyzo   Santos.   Jako  technik-łącznościowiec  najwidoczniej  doskonale  zdawał   sobie 
sprawę, że każde słowo jest nagrywane, utrzymywał więc rozmowę na neutralnym gruncie.
- Elżbieta powiedziała mi, iż te wakacje sprawiają ci sporą frajdę, Janie.
- A mam jakiś wybór? Muszę się cieszyć tym, co jest.
- Przygotuj się więc,  bowiem już niedługo staniesz do walki.  Przyniosłem ci kopię Księgi Praw, o którą 
prosiłeś. Mam nadzieję, iż strażnik ci ją przekaże.
-  Stokrotne dzięki. Muszę ją uważnie przejrzeć.

background image

-  Bardzo   uważnie  -   zmarszczka   na  czole   Hyzo   pogłębiła   się.   -  Odbyło   się  kilka   spotkań   Głów  Rodzin. 
Krążyły na ten temat różne plotki, lecz dopiero dziś rano ogłoszono kolejny komunikat. Semenow nie jest już 
Głową swojej Rodziny.
- Nie mogli przecież tego zrobić!
- Mogli i już to zrobili. Znajdziesz to opisane w swojej kopii Księgi Prawa. Złamał prawo udzielając wam 
ślubu   bez   zgody   Hradil.   Biedny   Ivan   pozbawiony   został   wszystkich   tytułów   i   przywilejów.   Jest   teraz 
pomocnikiem kucharza.
- Ale nasz ślub jest wciąż ważny, prawda? - zapytał z nagłą troską w głosie Jan.
- Oczywiście. Więzy małżeńskie są twarde i jak wiesz, nie można ich zerwać. Jednak wybrani na ten proces 
sędziowie...
- No właśnie - pokiwał głową Jan. - Semenow nie jest już Głową Rodziny, nie będzie więc obecny. Będzie 
jedynie Hradil i czwórka ludzi tego pokroju, co ona.
- Obawiam się, że masz rację. Jednak twój proces ma być procesem publicznym. Nieważne, jak bardzo są 
w stosunku do ciebie uprzedzeni, nie odważą się złamać prawa na oczach wszystkich. A ty masz po swojej 
stronie sporo ludzi.
- Jednak drugie tyle z przyjemnością oglądałoby moją egzekucję.
- Nie możesz ich za to winić. Ludzie nie zmieniają się w przeciągu jednego dnia. I chociaż zostało ostatnio 
wiele zmienione, nie wszystkim to się podoba. To konserwatywny świat konserwatywnych ludzi, których 
zmiany przyprawiają jedynie o głęboki niepokój. Tych właśnie ludzi będziesz musiał przekonać podczas 
procesu. I wierzę, iż dasz sobie radę.
- Chciałbym podzielać twój optymizm.
- Będziesz, gdy tylko zjesz kilka z tych pieczonych kurczaków lub spróbujesz knedli w sosie, które Elżbieta 
przysłała ci razem z taśmami. To znaczy, o ile strażnik pozostawi ci coś po zbadaniu, czy w garnkach nie 
schowano broni.
Wszystko   musiało   odbyć   się   zgodnie   z   prawem.   Co   do   tego   nie   mogło   być   najmniejszej   wątpliwości. 
Dlaczego był więc tak niespokojny? Do procesu pozostało już mniej niż tydzień, więc Jan cały wolny czas 
poświęcił uważnemu wertowaniu Księgi Prawa. Bez zdziwienia stwierdził, iż była to uproszczona wersja 
praw  obowiązujących   na   wszystkich   planetach   należących   do  Ziemskiej  Federacji  Planet.   Część   zasad 
została pominięta - z pewnością nie było potrzeby rozstrzygania spraw o fałszerstwa podatkowe w świecie 
nie znającym pieniądza. Stworzono jednak przepisy dodatkowe, dające Głowom Rodzin władzę absolutną. 
Wszelkie wzmianki o jakiejkolwiek wolności osobistej zostały dokładnie i z premedytacją pominięte.
W dzień procesu Jan ogolił się i założył przyniesione mu wcześniej czyste ubranie. Troskliwie przypiął do 
kołnierza   oznakę   swej   funkcji   -   był   przecież   Głównym   Konserwatorem   i   nie   miał   zamiaru   pozwolić,   by 
ktokolwiek o tym zapomniał. Z niecierpliwością oczekiwał mających go eskortować strażników,  lecz gdy 
jeden z nich wyjął z kieszeni kajdanki, Jan usiadł na koi i pokręcił przecząco głową.
- To nie będzie potrzebne. Nie mam zamiaru próbować ucieczki.
- To rozkaz - rzucił mężczyzna o nazwisku Sheer.
Był to ten sam Proktor, którego Jan tak brutalnie potraktował pałką. Stał teraz w drzwiach celi, trzymając 
uniesiony ku górze odbezpieczony rewolwer. Nie było sensu przysparzać sobie dodatkowych kłopotów. Jan 
wzruszył ramionami i posłusznie wyciągnął ręce.
Atmosfera przypominała bardziej dzień  fiesty niż proces. Prawo  mówiło, iż każdy może uczestniczyć  w 
rozprawie i wyglądało na to, że cała populacja planety zdecydowała się to właśnie zrobić. Nie mieli zresztą 
dużo do roboty, jako że ziarno, które należało wysiać, nie przybyło. Przyszli więc wszyscy, zwartym tłumem 
zapełniając całą Aleję Centralną.
Zgromadzili się rodzinami, z koszami pełnymi jedzenia i picia, przygotowani na długie posiedzenie. Nie było 
jedynie dzieci - prawo zabraniało dzieciom poniżej szesnastu lat uczestnictwa w procesach ze względu na 
to, co mogło zostać przy takich okazjach powiedziane.
Żaden budynek nie mógłby pomieścić tak okazałego tłumu, zdecydowano więc, iż proces odbędzie się na 
świeżym   powietrzu.   Dla   oskarżonego   i   ławy   sędziowskiej   wzniesiono   stosowne   podwyższenie. 
Zainstalowano system głośników,  by każdy mógł wszystko  wyraźnie  słyszeć.  Wszystko odbywało   się  w 
atmosferze karnawału, pozwalającej choć na krótko zapomnieć o codziennych kłopotach. I o statkach, które 
wciąż nie przybywały.
Jan wspiął się po kilku schodkach na podwyższenie, zajął wyznaczone mu miejsce i obrzucił spojrzeniem 
skład   sędziowski.   Hradil,   oczywiście.   Jej   obecność   była   tak   samo   pewna,   jak   prawo   grawitacji.   I   Chun 
Taekeng, Senior Starszych, jego uczestnictwo było także gwarantowane. Jednak jedna z twarzy, należąca 
do   starego   Krelszewa,   wzbudziła   jego   zdziwienie.   No   tak,   został   Głową   Rodziny,   gdy   pozbyto   się 
niewygodnego Semenowa. Człowiek o małym intelekcie i o jeszcze mniejszym poczuciu odpowiedzialności. 
Zwykłe narzędzie, tak jak pozostała dwójka siedzących obok mężczyzn.
Hradil jest jedyną, która będzie się tutaj liczyła. Przechyliła się właśnie i mówiła coś w stronę sędziów, bez 
wątpienia udzielając instrukcji, a potem wyprostowała się i spojrzała prosto na Jana. Ciemne oczy patrzyły z 

background image

zimną   pogardą,   lecz   przez   jej   wargi   przemknął   nagle   cień   zaskakującego   uśmiechu,   przeznaczonego 
wyłącznie dla niego. Zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił.
Jan był pewny, iż się nie omylił - na ustach kobiety pojawił się uśmiech absolutnego zwycięstwa. Całym 
wysiłkiem woli zmusił się, by nie ujawnić żadnej reakcji. W czasie procesu jakakolwiek gwałtowna reakcja 
mogła mu jedynie zaszkodzić. Wciąż jednak nie mógł zrozumieć, z czego właściwie ona się śmiała. Już 
wkrótce miał się tego dowiedzieć.
- Cisza, cisza w sądzie! - wykrzyknęła Hradil, a jej wzmocniony głos odbił się echem od ścian budynków 
stojących po obu stronach Alei Centralnej. Powiedziała to tylko raz, lecz wystarczyło. - Zebraliśmy się tutaj 
dzisiaj - mówiła - by osądzić jednego z członków naszej społeczności. Wszyscy wiecie już, kim jest ten 
człowiek.   Jan   Kulozik,   Główny  Konserwator.   Zarzucono   mu  popełnienie   wielu   poważnych   przestępstw  i 
naszym zadaniem będzie rozpatrzenie zasadności tych zarzutów – zwróciła się do jednego z techników. - 
Czy urządzenie rejestrujące jest już przygotowane?
- Tak jest.
-   Doskonale,   wszystko   zatem  zostanie   zarejestrowane   na   taśmie.   Niech   więc   przemówią   fakty.   Kulozik 
został   oskarżony   przez   Proktora   Sheera   o   zamordowanie   Kapitana   Proktora   Ritterspacha.   To   bardzo 
poważny zarzut i Rada Starszych na specjalnym zebraniu z uwagą rozpatrzyła tę sprawę. Okazało się, iż 
zeznania   świadka   różnią  się   znacznie   od  zeznań   złożonych   przez  Proktora  Sheera.   Wynika  z  nich,  że 
Ritterspach zginął, gdy Kulozik bronił się przed atakiem. Samoobrona nie jest zbrodnią. Stwierdzono więc, iż 
śmierć   ta   była   przypadkowa,   wobec   czego   zarzut   o   morderstwo   upadł.   Proktor   Sheer   za   pochopne 
wyciąganie wniosków otrzymał surową karę.
Co to wszystko  miało znaczyć? Tłum wydawał się być tak samo zdezorientowany jak Jan. Tu i ówdzie 
rozległo się parę szeptów, lecz ucichły natychmiast, gdy Hradil władczym gestem podniosła rękę. Jan miał 
niejasne przeczucie, iż to wszystko jest jedynie przygrywką przed czymś dużo poważniejszym. I dlaczego 
ten głupiec Sheer tak szyderczo szczerzy zęby? Dostał naganę, a teraz się śmieje? Sytuacja stawała się 
niejasna i Jan musiał uderzyć pierwszy. Wstał i zbliżył się do mikrofonu.
- Cieszę się, że prawda wyszła wreszcie na jaw. Proszę by zdjęto mi kajdanki...
- Więzień pozostanie na miejscu - przerwała Hradil. Dwaj Proktorzy natychmiast pchnęli go z powrotem na 
krzesło.   -   Więzień   stoi   pod   zarzutem   o   wiele   poważniejszch   przestępstw.   Oskarżony   jest   o   wywołanie 
niepokojów,   o   nielojalne   działanie,   o   wrogą   propagandę   i   wreszcie   o   najpoważniejsze   ze   wszystkich 
przestępstw - o zdradę. Wszystkie te zbrodnie są poważne, a jedyną karą za zdradę jest śmierć. Jan Kulozik 
winien   jest   wszystkich   zarzuconych   mu   czynów,   co   dowiedzione   zostanie   jeszcze   dzisiaj.   Egzekucja 
odbędzie się w dzień po zakończeniu procesu, bo tak stanowi prawo.

Rozdział 18
Z tłumu posypały się okrzyki i pytania. Rozgniewani przyjaciele Jana poczęli przepychać się do przodu. 
Zatrzymali się jednak, gdy drogę do podwyższenia zastąpiło im dwunastu uzbrojonych Proktorów.
- Wszyscy do tyłu! - wykrzyknął Sheer, wymachując groźnie trzymanym w dłoni rewolwerem. - Cofnijcie się!
Tłum   zafalował   groźnie,   lecz   nie   odważył   się   przysunąć   bliżej.   Nagle   tuż   nad   ich   głowami   rozległ   się 
wzmocniony głos Hradil:
- Nie dopuścimy do żadnych zamieszek. Kapitan Proktor Sheer otrzymał rozkaz strzelać, jeżeli sytuacja 
będzie   tego   wymagać.   Wśród   nas   mogą   znajdować   się   osobnicy,   którzy   być   może   spróbują   pomóc 
więźniowi uciec. Nie możemy do tego dopuścić.
Jan siedział nieruchomo na krześle, teraz dopiero zdając sobie sprawę, co się naprawdę dzieje. W jednej 
minucie udziela nagany, a w drugiej używa tytułu Kapitana Proktora - wszystko jasne. Hradil miała Sheera w 
ręku. Jana zresztą także. Będzie teraz musiał zmienić swą linię obrony, chociaż nigdy nie przypuszczał, iż 
oskarżenie o morderstwo będzie jedynie odskocznią do o wiele groźniejszego ataku. Teraz nie było już 
odwrotu, proces będzie toczył się dalej. Gdy tylko Hradłl przestała mówić, wstał i powiedział głośno w stronę 
mikrofonu:
- Domagam się, by zakończono wreszcie tę farsę i uwolniono mnie. Jeżeli mówimy tu o jakiejś zdradzie, to 
wyłącznie ze strony tej starej kobiety, która z rozkoszą widziałaby nas wszystkich martwych...
Przerwał, gdyż mikrofon został gwałtownie odłączony. Nie było ucieczki przed tą grą, mógł jedynie starać 
się, by Hradil straciła panowanie nad sobą. Była opętana nienawiścią - Jan czuł to w tonie jej głosu - lecz jak 
na razie doskonale panowała nad sytuacją.
-   Z   całą   pewnością   postąpimy   tak,   jak   domaga   się   tego   więzień.   Po   konsultacji   ława   sędziowska 
zadecydowała, iż wycofamy wszystkie zarzuty, za wyjątkiem najważniejszego. Zdrady. Wszyscy mamy już 
dosyć   tego   człowieka   i   lekceważenia   przez   niego   prawowitej   władzy.   Do   tej   pory   byliśmy   wyrozumiali, 
ponieważ żyjemy w bardzo trudnych czasach. Być może popełniliśmy błąd, pozwalając więźniowi na zbyt 
wiele swobody w działaniu przeciwko uświęconym tradycjom i prawom. Lecz błąd musi być naprawiony. 
Poproszę technika obsługującego urządzenie rejestrujące, by odczytał nam wyjątek z Księgi Praw. Ustęp 
trzeci definicji "zdrada", pod Zasadami Rządzenia.

background image

Wywołany   przebiegł   palcami   po   klawiaturze,   odnalazł   żądany   ustęp   i   wyświetlił   go   na   podręcznym 
monitorze.   Równoczenie   z   pojawieniem   się   liter   na   ekranie   przełączył   informację   na   obwód   foniczny. 
Mechaniczny głos zaczął recytować Prawo:
"Zdrada.  Ktokolwiek  ujawni sekrety stanu  innym, winny będzie  zdrady.  Ktokolwiek wystawiać będzie  na 
szwank autorytet władzy lub będzie do tego namawiał innych, winny będzie zdrady. Karą za zdradę jest 
śmierć i musi być ona wykonana w dwadzieścia cztery godziny od chwili wydania wyroku".
W tłumie zaległa pełna napięcia cisza. Ludzie spoglądali po sobie na poły z niedowierzaniem, na poły ze 
zgrozą. Po chwili ponownie przemówiła Hradil:
- Usłyszeliście więc o naturze samej zbrodni i o należnej za nią karze. Za chwilę usłyszymy dowody, które w 
pełni potwierdzą słuszność tego oskarżenia. Więzień w obecności wszystkich wystawił Głowy Rodzin na 
pośmiewisko,   podważając   tym   samym   ich   autorytet.   Odmówił   bezpośrednio   wykonywania   rozkazów. 
Spowodował, dzięki znanym jedynie sobie sztuczkom, unieruchomienie wszystkich maszyn, szantażując w 
ten sposób wszystkie Głowy Rodzin, by odbyła się druga podróż po ziarno. Podróż ta pociągnęła za sobą 
wiele  niepotrzebnych   śmierci,  za  które  więzień   odpowiedzialny jest  osobiście.  Działając  w  ten  sposób  i 
zmuszając innych do nielojalności, stał się winny zdrady.
- Domagam się, by mnie wysłuchano! - wykrzyknął Jan. - Jak możecie osądzać, nie słuchając nawet mojej 
obrony
Chociaż mikrofon przed  nim został wyłączony,  ci którzy stali najbliżej  platformy,   mogli go  usłyszeć.  Od 
strony jego przyjaciół posypały się okrzyki z żądaniami, by pozwolono mu mówić. Po chwili przyłączyli się do 
nich   inni.   Hradil   słuchała   tego   w   milczeniu,   a   potem   pogrążyła   się   w   cichej   rozmowie   z   pozostałymi 
sędziami. W końcu przemówił Chun Taekeng:
-   Jesteśmy   litościwi,   a   cały   proces   toczy   się   zgodnie   z   literą   prawa.   Dlatego   przed   wydaniem   wyroku 
pozwalamy   więźniowi   mówić.   Ostrzegam   go   jednak,   że   jeżeli   jeszcze   raz   zacznie   podważać   autorytet 
Starszych, głos natychmiast zostanie mu odebrany.
Jan spojrzał na sędziów, potem wstał i odwrócił się w stronę zbitego tłumu. Co mógłby powiedzieć, by nie 
uznano tego za próbę podważania autorytetu? Wiedział, iż jeżeli choć wspomni słowem o innych planetach 
lub Ziemi, natychmiast mu przerwą. Musi to rozegrać zgodnie z zasadami. Nadzieja była nikła - niemniej 
jednak istniała.
- Mieszkańcy Halvmork! Postawiono mnie dzisiaj przed sądem, ponieważ uczyniłem wszystko, co w mojej 
mocy,   by   uratować   nam   wszystkim   życie   i   zapewnić   statkom   niezbędną   ilość   zboża.   To   wszystko,   co 
zrobiłem. Ci, którzy wystąpili wtedy przeciwko mnie byli w błędzie, co za chwilę udowodnię. Moją jedyną 
zbrodnią było jasne przedstawienie zagrażającego nam wszystkim niebezpieczeństwa i podjęcie środków, 
by go uniknąć. Środki te nie były stosowane nigdy przedtem - nie oznacza to jednak, iż są nieskuteczne. Są 
nowe. Stare zasady nie odpowiadają już nowej sytuacji. Działałem niezwykle zdecydowanie, to prawda, lecz 
w przeciwnym wypadku mogło zostać zagrożone życie nas wszystkich. To, co zrobiłem, nie było zdradą - 
nazwałbym to raczej zdrowym rozsądkiem. Nie można mnie teraz za to potępić...
- To wystarczy - przerwała Hradil. Mikrofon Jana odłączono.
- Argumenty więźnia zostaną wzięte pod uwagę. Sąd podejmie teraz decyzję.
Nie było jednak żadnej konferencji. Napisała coś po prostu na kawałku papieru i przekazała następnemu 
sędziemu. Ten napisał coś także i podał papier dalej. Wszystko działo się bardzo szybko - oczywistym było, 
jakie słowo pisali. Zapisany skrawek trafił w końcu do Chun Taekenga, który rzucił nań okiem i powiedział:
- Sąd jednogłośnie uznaje więźnia winnym i skazuje go na śmierć poprzez uduszenie garotą w przeciągu 
dwudziestu czterech godzin. Tak stanowi prawo.
Nie zdarzyło się za życia kogokolwiek z tu obecnych, by skazano kogoś na śmierć. Nikt nie słyszał nawet o 
podobnym przypadku. Z tłumu posypały się okrzyki i kierowane pod adresem sędziów gorączkowe pytania. 
Hyzo Santos przepchnął się do przodu, stanął twarzą przed rozgorączkowanym tłumem i wykrzyknął:
- To, co zrobił Jan nie jest żadną zdradą. On jest jedynym trzeźwo myślącym człowiekiem na tej planecie. 
Jeżeli uznamy go winnym zdrady, to my wszyscy w równym stopniu jesteśmy też winni.
Kapitan   Proktor  podniósł  rewolwer   i  wypalił.   Wystrzelony  z  lufy  płomień  otoczył  ciało  Hyza,   w  sekundę 
zmieniając go w poczerniałe truchło. Mężczyzna był martwy, zanim jeszcze upadł na ziemię.
Rozległy   się   okrzyki   przerażenia,   ludzie   z   pierwszego   rzędu   naparli   na   tych,   którzy   stali   z   tyłu.   Nagle 
ponownie zabrała głos Hradil:
- Dokonaliśmy właśnie egzekucji człowieka, który publicznie oświadczył, iż jest winnym zdrady. Czy jest 
jeszcze ktoś, kto chciałby zabrać w tej sprawie głos? Niech wystąpi do przodu, śmiało, zostanie wysłuchany.
Słowa te stanowiły jawne wyzwanie. Ci, co stali najbliżej, ogarnięci paniką zaczęli przepychać się do tyłu. 
Nikt   nie   wystąpił   przed   podium.   Jan,   spoglądając   na   spalone   zwłoki   przyjaciela,   czuł   jedynie   dziwne 
odrętwienie.   Martwy.   Zginął   z   jego   powodu.   Być   może   zarzuty   były   słuszne   -   być   może   rzeczywiście 
spowodował jedynie chaos i śmierć. Drgnął, gdy Sheer stanął tuż za nim i mocnym chwytem unieruchomił 
mu ramiona. Zrozumiał dlaczego, widząc zbliżającą się wolnym krokiem Hradil.

background image

- Widzisz, dokąd zaprowadziło cię twoje szaleństwo, Janie Kulozik? - powiedziała. - Powiedziałam ci, byś 
nie występował przeciwko mnie, lecz ty nie chciałeś nawet słuchać. Musiałeś posunąć się do zdrady. Z 
twojego   powodu   zginęli   ludzie,   ostatni  zaledwie   chwilę   temu.   Lecz  od   tego   momentu  koniec  z  tobą.   A 
Elżbieta będzie skończona także...
- Nie kalaj jej imienia, wściekła suko! Przez wargi Hradil przewinął się pełen pogardy uśmiech.
- Nie będzie już twoją żoną, gdy zostaniesz martwy, prawda? To jedyny sposób na zerwanie małżeństwa, a 
to małżeństwo musi zostać zerwane. Twoje dziecko wychowane będzie przez innego mężczyznę, którego 
będzie nazywało swoim ojcem.
- O czym ty mówisz kobieto?
- Och, nie powiedziała ci? Być może zapomniała. Albo uznała, iż będziesz uważał jej ponowne wyjście za 
mąż za odrażające. Będzie miała dziecko, twoje dziecko... - urwała i spojrzała zaskoczona na Jana, który 
wybuchnął ochrypłym śmiechem.
- Nie śmiej się, to prawda! - wrzasnęła.
- Zabierzcie mnie do mojej celi - wykrzyknął Jan, wciąż zanosząc się śmiechem.
Ta wiadomość odniosła przeciwny od zamierzonego skutek. To była wspaniała wiadomość. Powiedział to 
Elżbiecie, która przyszła go odwiedzić, po powrocie do celi.
- Powinnaś była mi powiedzieć - odezwał się z lekkim wyrzutem w głosie. - Musiałaś przecież się domyślić, 
jak bardzo będę się cieszył.
- Nie byłam pewna. To była tak nieprawdopodobna wiadomość; dowiedziałam się o niej zaledwie chwilę 
temu. Nie wiedziałam, że ona o tym wie. Z pewnością powiedział jej o tym doktor. A ja nie chciałam cię 
martwić.
- Martwić? To najlepsza wiadomość, jaką usłysząłem do niepamiętnych czasów. Teraz liczy się tylko to 
maleństwo. Mnie mogą zabić w każdej chwili, jednak ty wciąż będziesz miała nasze dziecko. Powinnaś była 
zobaczyć twarz tej baby, gdy zacząłem się śmiać. Dopiero później zdałem sobie sprawę, iż była to najlepsza 
rzecz, jaką mogłem wtedy zrobić. To ją zbiło z tropu. Jest zepsuta do szpiku kości. Elżbieta skinęła głową.
- Kiedyś gniewało mnie, gdy wyrażałeś się o niej w taki właśnie sposób. Ostatecznie, jest przecież Głową 
mojej Rodziny. Ale miałeś rację. Jest właśnie taka, jak o niej mówisz.
- Nie mów tak...
-   Obawiasz   się   urządzeń   rejestrujących?   Tak,   wiem   już   o   nich.   Powiedział   mi   o   tym   jeden   z   twoich 
przyjaciół. Ale ja chcę, aby ona to usłyszała. Włożyła tyle wysiłku, by nas rozdzielić.
"I w końcu jej się udało" - pomyślał gorzko Jan.
Wygrała. Widok Elżbiety stojącej tak blisko, a jednak nieosiągalnej, był nie do zniesienia.
- Idź już, proszę - powiedział. - Ale przyjdź jeszcze. Obiecujesz?
- Oczywiście.
Położył się na koi, twarzą do ściany, by nie widzieć, jak odchodzi. A więc wszystko było skończone. Hyzo 
był jedynym człowiekiem, który mógł mu pomóc, ale teraz już nie żył. Z pewnością zostało to starannie 
zaplanowane. W czasie, jaki jeszcze pozostał, nikt nie mógł zorganizować jakiejkolwiek pomocy. Jan miał co 
prawda przyjaciół, nawet wielu, lecz byli oni bezsilni.
Miał także wrogów, którzy nienawidzili zmian i oskarżyli by go o wszystko, co złe. Prawdopodobnie stanowili 
oni większość zamieszkujących ten świat ludzi. W każdym bądź razie zrobił, co do niego należało. Jeżeli 
statki przylecą zboże będzie już czekać. Jednak gdy go zabraknie, zainicjowane przez niego przemiany nie 
przyniosą nikomu większego pożytku. Ludzie posłusznie powrócą do niewolniczej pracy, poświęcając swe 
życie bez żadnej nagrody, żadnej przyszłości.
On przynajmniej spędził cudowne chwile z Elżbietą - i chociaż były krótkie, znaczyły dla niego wiele. A w 
dodatku pozostawi jej syna. Lub lepiej córkę. Syn mógłby odziedziczyć zbyt wiele cech ojca. Tak, córka 
byłaby lepsza. Potulni żyją tutaj dłużej i być może mają odrobinę więcej szczęścia. Zresztą i tak będzie to 
czysto akademickie rozważanie, jeżeli nie nadlecą statki. Być może uda się przeprowadzić ludzi jeszcze raz 
na północ. Choć jest to mało prawdopodobne gdy go zabraknie, by doglądać niszczejącego powoli sprzętu...
A zabraknie go, ponieważ za kilka godzin będzie już martwy. Zbliżył twarz do krat maleńkiego okienka i 
spojrzał   na   ciemnoszare   niebo.   Garota.   Nikt   z   tutejszych   ludzi   nawet   o   czymś   takim   nie   słyszał.   Stary 
sposób, pochodzący jeszcze z Ziemi na tych, którzy są najbardziej nieposłuszni. Kiedyś zmuszono go, by 
był świadkiem takiej właśnie egzekucji.
Skazańca sadzano na specjalnym krześle z wysokim oparciem. Następnie na szyję zakładano pętlę, którą 
zaciskano   z   tyłu   oparcia.   Śmierć   następowała   wskutek   zmiażdżenia   krtani.   Nie   była   to   szybka   ani 
bezbolesna śmierć. Swoją drogą trzeba było sadysty, by zaciskać taką pętlę. Ale takich nigdzie nie brakuje. 
Tutaj ochotnikiem z pewnością będzie Sheer.
- Ktoś do ciebie - zawołał nagle strażnik.
-   Nie   chcę   żadnych   gości,   jedynie   Elżbietę.   Możesz   potraktować   to   jako   ostatnie   życzenie   skazańca.   I 
przynieś mi coś do jedzenia i piwo. Mnóstwo piwa.

background image

Napił się, jednak nie mógł się zmusić, by cokolwiek przełknąć. Elżbieta przyszła jeszcze raz i przez chwilę 
rozmawiali spokojnie, stojąc tak blisko siebie, jak było to możliwe. W pewnej chwili przyszli dwaj Proktorzy i 
kazali jej wyjść.
- Nie dziwi mnie twój widok, Sheer - powiedział Jan. - Czyżby Starszyzna okazała się tak miła i pozwoliła ci 
zacisnąć pętlę?
Gwałtownie pobladła twarz Kapitana Proktora oraz brak odpowiedzi powiedziały mu, iż jego domysły są 
słuszne.
- Ale może to ja zabiję cię pierwszy - dodał Jan, unosząc w górę pięść.
Sheer, odpinając kaburę, odskoczył gwałtownie do tyłu. Jan nawet się nie uśmiechnął na widok takiego 
przerażenia. Zmęczony nimi wszystkimi, zmęczony tym prymitywnym, wieśniaczym światem, był już niemal 
gotowy powitać zapomnienie.

Rozdział 19
Była   to   ta   sama   platforma,   z  której   korzystano   w   trakcie   procesu.   Nie   zmarnowano   niczego,   wszystko 
zostało troskliwie zaplanowane. Zniknęły jedynie fotele i stoły, zastąpione pojedynczym, czarnym krzesłem z 
wysokim  oparciem.   Garota.  Jak  Jan   zdążył   zauważyć,   była  niezwykle   precyzyjnie   wykonana.   Na   widok 
krzesła nieświadomie zatrzymał się, a idący po bokach dwaj Prokto-rzy uczynili to samo.
Nikt nie był pewny tego, co się za chwilę ma wydarzyć. Pięcioro sędziów, milczący świadkowie własnej 
decyzji, stało nieruchomo na platformie. Tłum czekał w napięciu. Mężczyźni, kobiety i dzieci - każdy, kto 
mógł poruszać się o własnych  siłach - musiał stawić się w Alei Centralnej. Stali teraz milczący niczym 
śmierć, oczekując na śmierć. Ciemne niebo sprawiało wrażenie żałobnego kiru.
Cisza została przerwana nagle przez Chun Taekenga, zawsze niecierpliwego, wiecznie złego, dla którego 
obce były uczucia niepewności.
- Nie stójcie jak kołki, tylko przyprowadźcie go bliżej. Niech to wreszcie będzie już za nami.
Powaga chwili prysła. Proktorzy pchnęli Jana tak silnie, iż potknął się o pierwszy stopień i nieomal upadł. 
Rozgniewało go to - nie chciał, by ktokolwiek w tej chwili uznał go za tchórza. Wyprostował się dumnie, 
strząsając   przy   tym   z  ramion   dłonie   swych   strażników.   Wolny,   z   podniesioną   wysoko   głową,   ruszył   po 
stopniach w górę. Tłum zareagował cichym pomrukiem, przypominającym westchnienie ulgi.
- Podejdź bliżej i siadaj - polecił Taekeng.
- Nie będzie ostatniego słowa skazańca?
- Co? Oczywiście, że nie. Siadaj!
Jan   ruszył   powoli   w   stronę   krzesła,   trzymany   przez   obu   Proktorów   za   ramiona.   Widział   jedynie   Chun 
Taekenga, Hradil, pozostałych sędziów i nagle zawładnęła nim powstrzymywana do tej pory wściekłość, 
znajdując ujście w gwałtownym potoku słów:
- Nienawidzę was wszystkich, wy małe, podłe ludziki o umysłach kryminalistów. Niszczycie tym niewinnym 
ludziom życie, marnujecie ich, upodlacie! To wy powinniście tu umrzeć, a nie ja!...
- Zabijcie go! - wybuchnęła z niepohamowaną wściekłością  Hradil. Tym razem nie musiała już niczego 
udawać. - Zabijcie go! Chcę widzieć, jak umiera!
Proktorzy naparli na Jana, popychając go w stronę krzesła. Szarpnął się do tyłu, usiłując w ostatnim odruchu 
zemsty rzucić się na sędziów z pięściami. Oczy wszystkich utkwione były w scenie tej bezgłośnej walki.
Nikt nie zwrócił uwagi na mężczyznę w ciemnym mundurze, który zaczął torować sobie drogę przez tłum. 
Rozstępowali się przed nim niechętnie, nie odrywając oczu od rozgrywających się na platformie wydarzeń. 
W końcu mężczyzna przepchnął się przez pierwsze szeregi i wszedł po stopniach na podwyższenie.
- Uwolnijcie tego człowieka - polecił. - Przedstawienie skończone.
Przeszedł przez całą platformę i wyjął ze zdrętwiałych nagle palców Chun Taekenga mikrofon. Powtórzył to 
polecenie jeszcze raz, głośno i wyraźnie, tak aby wszyscy mogli je usłyszeć.
Nikt się nie poruszył. Panowała absolutna cisza. Ten człowiek był tutaj obcym!
Było to nieprawdopodobne. Na planecie, na którą nikt nie przybywał i której nikt nie opuszczał, znali się 
wszyscy z widzenia, jeżeli nie z nazwiska. Nie było tu żadnych obcych. A jednak ten człowiek był nieznany.
Pierwszy otrząsnął się z szoku Kapitan Proktor Sheer i zaczai unosić broń. Przybysz, widząc nagły ruch 
odwrócił się w jego kierunku, trzymając w dłoni niewielki, lecz wyglądający niezwykle groźnie pistolet.
- Jeżeli natychmiast nie rzucisz tego na ziemię, zabiję cię - powiedział złowieszczo zimnym tonem. Sheer 
nie   wahał   się   ani  chwili.   Odrzucił   rewolwer   jakby  ten   nagle   sparzył   go   w   palce.   -   Pozostali   tak  samo. 
Odłóżcie   broń.   Zrobili,  jak  im  polecono.   Nieznajomy  poczekał,   aż  wszystkie   rewolwery   znajdą   się   poza 
zasięgiem ich rąk i dopiero wtedy ponownie zabrał głos:
-   Pozostali   Proktorzy.   Chcę,   byście   wiedzieli,   iż   jesteście   otoczeni   przez   uzbrojonych   ludzi.   Jeżeli 
podejmiecie   jakąkolwiek   próbę   stawiania   oporu,   zostaniecie   natychmiast   zastrzeleni.   Obejrzyjcie   się   za 
siebie i zobaczycie sami.
Wszyscy   Proktorzy,   a   za   nimi   cały   tłum   odwrócił   głowy,   z   przerażeniem   dostrzegając   na   szczytach 
budynków   stojących   wzdłuż   Alei   Centralnej   uzbrojonych   ludzi.   Lufy   długich   karabinów   z   celownikami 

background image

optycznymi   skierowane   były   w   dół.   Nie   było   wątpliwości,   iż   potrafili   się   nimi   posługiwać   z   morderczą 
precyzją.
- Niech wszyscy Proktorzy przyniosą swoją broń na platformę - zakomenderował obcy.
Jan   postąpił   krok   do   przodu   i   przyjrzał   się   bliżej   nieznajomemu.   Przeniósł   potem   spojrzenie   na   dwu 
uzbrojonych mężczyzn, którzy dołączyli do pierwszego i poczuł, iż szalona ulga, którą odczuł na samym 
początku, zaczyna szybko zanikać. Jego egzekucja równie dobrze mogła zostać jedynie odłożona.
- Jesteście ze statków - powiedział wreszcie.
Nieznajomy odłożył trzymany w dłoni mikrofon i odwrócił się w jego kierunku. Był postawnym mężczyzną o 
srebrzystych włosach, ciemnej skórze i przenikliwych, błękitnych oczach.
-  Tak,   jesteśmy  ze   statków.   Nazywam  się   Debhu.   Uwolnijcie   inżyniera   Kulozika   -  rzucił   ostro   w  stronę 
Proktorów, którzy poderwali się, by wykonać rozkaz. - Wylądowaliśmy na Drodze już przeszło dwadzieścia 
godzin temu. Przepraszam, iż czekaliśmy z ujawnieniem się aż do tej pory, lecz chcieliśmy, by wszyscy 
znaleźli się w jednym miejscu. Gdyby dowiedziano się o naszym przylocie, mógłbyś zostać uśmiercony 
natychmiast.   Mogłyby   wybuchnąć   walki,   powodując   niepotrzebne   ofiary.   Przykro   mi,   że   musiałeś   tyle 
wycierpieć.
- Jesteście ze statków, lecz nie jesteście z Ziemskiej Federacji Planet!
Słowa te były jak wybuch szalonej nadziei. To, co do tej pory wydawało się nie do pomyślenia, stało się! 
Debhu skinął powoli głową.
- Masz rację. Zaszły tam... hm, pewne zmiany...
-   Co   wy   tutaj   robicie?   Opuście   natychmiast   tę   platformę!   -   wściekły   wrzask   Chun   Taekenga,   który 
najwidoczniej   doszedł   do   siebie   po   ataku   chwilowego   paraliżu,   wstrząsnął   wszystkimi.   -   Oddajcie   mi 
mikrofon i wynoście się! To nie może być tolerowane...
- Straż. Cofnijcie sędziów do tyłu i utrzymujcie pod stałą obserwacją.
Umundurowani mężczyźni z gotową do strzału bronią stłoczyli przerażonyh Starszych w ciasną grupkę i 
odprowadzili na bok. Debhu skinął z aprobatą głową i ujął mikrofon.
- Mieszkańcy Halvmórk, proszę o uwagę. Nasze opóźnienie spowodowane zostało zmianami w rządach 
wielu planet. Wyjaśnimy wam to wszystko później. W tej chwili powiem wam jedynie, iż władza absolutna 
Ziemskiej Federacji Planet nareszcie została złamana. Od tej chwili jesteście wolnymi ludźmi. Wyjśnimy 
wam   także,   co   to   pojęcie   oznacza.   Wojna   nie   jest   jeszcze   zakończona   i   mnóstwo   ludzi   z   jej   powodu 
przymiera głodem. Jesteśmy więc wdzięczni za ziarno, które udało się wam zebrać. Idźcie teraz do domów i 
czekajcie na dalsze informacje. Dziękuję.
Ludzie zaczęli się rozchodzić w różne strony, rozprawiając z ożywieniem o tym, co właśnie usłyszeli. Kilku z 
przyjaciół Jana postanowiło  zostać, lecz uzbrojeni mężczyźni,  których coraz więcej pojawiało się w Alei 
Centralnej, zepchnęli ich nieustępliwie do tyłu. Jan przez chwilę przyglądał się temu w milczeniu.
- Wiedzieliście o moim procesie i o wyroku? - zapytał wreszcie. Debhu skinął głową. - Skąd?
- Na planecie jest agent.
- Wiem. Ritterspach. Ale on już nie żyje.
- Ritterspach był jedynie narzędziem.  Wykonywał
po prostu rozkazy. Nie, prawdziwy agent jest doskonale wyszkolony i działa tu już od lat, przesyłając raporty 
na   utajnionej   częstotliwości   Służb   Bezpieczeństwa.   Udało   nam   się   przejąć   część   ich   urządzeń   i   po 
wykonaniu   skoku   przestrzennego   odebraliśmy   stąd   zaszyfrowaną   wiadomość.   Dlatego   właśnie   nie 
zapowiedzieliśmy naszego przybycia.
Jan,   wciąż   oszołomiony   błyskawicznym   rozwojem   wypadków,   nie   bardzo   mógł   uporządkować   nowe 
informacje.
— Aktywny agent na planecie? Ale kto...? - nie dokończył, gdyż odpowiedź była już oczywista. Odwrócił się 
powoli i spojrzał na grupę trzymanych pod strażą sędziów.
-Agent jest pomiędzy nami, prawda ? szepnął cicho.
- Tak, masz rację - odparł Debhu.
Hradil wrzasnęła coś chrapliwie i unosząc w górę ręce z zakrzywionymi niczym szpony palcami, rzuciła się 
na niego jak dzikie zwierzę, już osaczone w śmiertelnej pułapce, ale jeszcze gotowe gryźć i drapać. Jan 
postąpił krok do przodu i unieruchomił jej nadgarstki w silnym chwycie.
-   Oczywiście   -   powiedział,   spoglądając   na   jej   wykrzywioną   wściekłością   twarz.   -   Mój   wróg!   Złośliwa   i 
przebiegła, a jednocześnie najniebezpieczniejsza na całej planecie! Inteligentny i zepsuty do szpiku kości 
wytwór  Ziemi.  Zgodziła  się poświęcić  życie  na tej  nędznej planecie  w  zamian  za  władzę  absolutną,  za 
możliwość   rządzenia   i   niszczenia   każdego,   kto   ośmieliłby   się   jej   sprzeciwić.   W   sekrecie   przekazywała 
raporty na przybywające statki, by jej władcy na Ziemi wiedzieli, jak doskonale sobie radzi...
- Nie było żadnych kłopotów, dopóki ty się tu nie pojawiłeś! - krzyczała, pryskając dookoła śliną. - Ostrzegali 
mnie, że jesteś podejrzany o nielojalność. Miałam cię obserwować i zbierać dowody.
Potrząsnął nią, uważając jednak, by nie połamać jej starczych kości. Gdy odezwał się ponownie jego głos 
przepełniony był triumfem:

background image

- Okłamali cię, nie rozumiesz? Wiedzieli o mnie wszystko, skazali i zesłali tutaj. Dali mi do wyboru: śmierć 
lub planeta - więzienie. Byłaś jedynie strażnikiem, wysyłającym im okresowe raporty. Ale niczym więcej. Czy 
ty tego nie rozumiesz, agentko? Wygraliśmy, a ty przegrałaś. Powiedz mi, jakie to uczucie, gdy się wie, iż 
całe życie poszło na marne?
Sam czuł już do niej jedynie wstręt. Pchnął ją w stronę strażników. Odwrócił się czując, że jeszcze chwila, a 
ogarną go mdłości.
-   Jeszcze   nie   wszędzie   wygraliśmy   -   powiedział   Debhu.   -   Ale   przynajmniej   zwyciężyliśmy   tutaj.   Gdy 
będziemy   odlatywać,   zabierzemy   tę   kobietę   ze   sobą.   A   także   tego   Proktora,   który   zamordował   twego 
przyjaciela. Sprawowanie władzy poprzez terror musi się wreszcie skończyć. Urządzimy procesy, które będą 
transmitowane   na   wszystkie   okupowane   planety.   Sprawiedliwości   musi   stać   się   zadość.   Nie   tak   jak   w 
przypadku   tej   komedii,   którą   urządzono   tutaj.   Wierzymy,   iż   takie   procesy,   razem   z   karą   tam,   gdzie 
udowodniona zostanie wina, przyniosą w efekcie pokój. Położą kres starym nienawiściom. Będziemy musieli 
wiele naprawić, gdy wojna zostanie już zakończona. Jej koniec jest już bliski. Wygrywamy na wszytkich 
frontach, za wyjątkiem jednego. Planety są już nasze, to akurat było najłatwiejsze. Nigdy nie były specjalnie 
szczęśliwe, iż rządzi nimi Ziemia. Dzięki zaskoczeniu udało nam się zdobyć bazy floty przestrzennej na 
wszystkich   planetach,   jednak   sama   flota   -   pozbawiona   wsparcia   ziemskich   krążowników   -   zdołała   się 
wycofać. Pobiliśmy ich, ale nie rozbiliśmy. Powrócili na Ziemię, by chronić się przed naszym atakiem. Na 
razie to dla nas zbyt twardy orzech do zgryzienia.
- Lecz oni z kolei nie mogą teraz ruszyć planet. Żaden krążownik nie atakuje dobrze strzeżonej bazy.
- To prawda, lecz my mamy ten sam problem. W tej chwili sytuacja jest patowa. Ziemia ma co prawda 
rezerwy żywności i materiałów, ale ze zrujnowaną gospodarką nie może istnieć bez planet.
- My także nie możemy istnieć samotnie.
- I to prawda. Rezerwy materiałowe planet są znaczne. Nie mają jednak zapasów żywności. Przyszłość jest 
w   dalszym   ciągu   niepewna.   Wygraliśmy   bitwę,   ale   nie   wygraliśmy   jeszcze   wojny.   Bez   żadych   rezerw 
żywności   widmo   głodu   staje   się   coraz   bardziej   realne   -   dlatego   właśnie   potrzebujemy   tego   zboża. 
Natychmiast.   Statki   towarowe   są   na   orbicie   parkingowej   i   zaczną   lądować,   gdy   tylko   wyślę   sygnał,   iż 
sytuacja jest w pełni bezpieczna. Jesteśmy wdzięczni, że udało wam się dostarczyć tutaj to zboże, pomimo 
wszelkich przeciwieństw. Zaczniemy ładunek od zaraz.
- Nie! - rzucił ostro Jan. - W taki sposób nie może się to zakończyć. Zboże nie zostanie załadowane, dopóki 
nie wyrażę zgody.
Zaskoczony Debhu cofnął się o krok, błyskawicznym ruchem sięgając po broń.
- Zabij mnie, jeżeli chcesz. Pozabijaj nas wszystkich. Ale to zboże jest nasze.
Oczy Debhu zwężyły się w dwie, miotające błyskawice, szparki.
- O co ci chodzi, Kulozik? Prowadzimy wojnę i potrzebujemy też żywności. Musimy ją mieć. I nikt nie może 
nas przed tym powstrzymać. Mogę odebrać ci życie tak samo łatwo, jak je ocaliłem.
- Nie strasz mnie i nie chełp się tak tą swoją wojną. My także prowadziliśmy tu wojnę. Przeciwko obcemu 
światu. I przywieźliśmy wam to zboże. Gdybyśmy zostawili je na północy, to do tej pory pozostałyby z niego 
jedynie popioły. Ludzie tej planety i tak są biedni, lecz teraz stracili dosłownie wszystko. Ubrania, meble, 
rzeczy osobiste - porzucili to, by zrobić miejsce w wagonach dla zboża, które teraz wy chcecie nam zabrać, 
jakbyście mieli do niego jakiekolwiek prawo. Ono jest nasze. Rozumiesz? W trakcie długiej podróży zginęli 
ludzie,   a   ja   nie   chcę,   by  ich   śmierć   poszła   na   marne.   Damy   wam   zboże,   lecz   mamy  kilka   warunków. 
Wysłuchasz ich lub będziesz zmuszony do nas strzelać. To zboże zabierzesz, lecz będą to już ostatnie 
zbiory. Decyzja należy do ciebie.
Przez długa chwilę obaj mężczyźni stali nieruchomo, mierząc się w milczeniu wzrokiem. W końcu złość na 
twarzy Debhu ustąpiła uśmiechowi. Chrząknął i schował pistolet do kabury.
- Jesteś twardym mężczyzną, Janie Kulozik - powiedział. - Widzę, iż będę musiał z tobą porozmawiać. Masz 
rację. To był męczący ranek. Macie takie samo prawo do owoców rebelii jak wszyscy inni. Nie znaczy to 
niestety, że zysków jest tak dużo. Poszukamy teraz twojej żony, która najprawdopodobniej stęskniła się już 
za tobą, a potem napijemy się czegoś i porozmawiamy.
- Zgoda.
Elżbieta wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło. Objęła męża mocno za szyję i rozpłakała 
się, sama nie wiedząc dlaczego.
- Już wszystko w porządku - powiedział miękko Jan. - Nic już nie będzie tak, jak kiedyś. Będzie o wiele 
lepiej. A teraz zrób herbatę dla naszego gościa, a ja opowiem ci o wszystkim.
Wyjął butelkę alkoholu rodzimej produkcji i nalał do filiżanek w nadziei, że herbata złagodzi jego niezbyt 
przyjemny smak. Debhu wypił niewielki łyk, otworzył szeroko oczy i zakrztusił się.
- Wymaga czasu, by się do tego przyzwyczaić - wyjaśnił z uśmiechem Jan. - Wypijmy zatem za szczęśliwą i 
spokojną przyszłość.
- Chętnie. Chciałbym jednak wiedzieć, co miała oznaczać ta twoja nagła rebelia.

background image

- To nie była rebelia - odparł Jan i odstawił pustą filiżankę. - Dajemy po prostu to, co mamy, lecz chcemy 
równocześnie otrzymać coś w zamian. Ludzie na tej planecie byli ekonomicznymi niewolnikami. Ten rozdział 
historii mamy już za sobą. Będą musieli wypracować sobie wolność. Już to nawet zaczęli robić. W dalszym 
ciągu dostarczać będą wam żywność, ale oczekują też czegoś w zamian.
- Nie mamy wiele do zaoferowania. Zniszczenia są znaczne, o wiele większe, niż przyznajemy publicznie. 
Na wielu światach panuje chaos. Będziemy potrzebowali wieków na odbudowę.
- Żądamy jedynie zrównania praw i tego, co się z tym wiąże. Rządy Starszych muszą dobiec końca. Nie od 
razu, oczywiście. Jest to jedyny system, jaki tu znają i przynajmniej w tej chwili nic nie jest w stanie go 
zastąpić. Ale załamie się już wkrótce. Żądamy pełnych i swobodnych kontaktów z resztą Federacji. Chcę, 
aby  ludzie   ci   zobaczyli   prawdziwą   demokrację,   porównali   ją   z   piekłem,   w   którym   żyją.   Przywiozą   tutaj 
wiedzę i pomysły, które będą musiały zmienić ten świat na lepszy. W końcu nawet Głowy Rodzin będą 
musiały skapitulować.
- Wiele żądasz...
-   Żądam   bardzo   mało.   Lecz   wszystko   to   musi   się   rozpocząć   natychmiast.   Opuszczając   tę   planetę, 
zabierzcie ze sobą kilkoro dzieci. Najprawdopodobniej będziemy je musieli odrywać od rodziców siłą, lecz w 
końcu zrozumieją, dlaczego to zrobiliśmy. Z pewnością początek będzie dla nich niezwykle trudny, zresztą 
tak  jak  i   dla   nas   wszystkich.   Wiem,  iż   dostęp   do   informacji   i   edukacji   na   planetach   zewnętrznych   jest 
skomplikowany, jak i na Ziemi. Lecz są fakty, które ponownie muszą zostać odkryte i zrozumiane. Wszyscy 
musimy mieć wolny dostęp do dziedzictwa Ziemi, którego pozbawiono nas w tak podstępny sposób. W tym 
świecie   będzie   to   oznaczało   koniec   stagnacji   w   kulturze   i   cywilizacji.   Zboże,   które   uprawiamy,   daje 
ekonomiczną potęgę, domagamy się więc czegoś w zamian za naszą pracę. Przyszłość musi być inna. Do 
tej pory ludzie na tej planecie traktowani byli niczym marionetki, pociągane za sznurki przez władców Ziemi. 
Hradil to tylko jedno z narzędzi, dzięki którym upewniali się, czy wszyscy posłusznie spełniają narzuconą im 
wolę. Mieszkańcy tej i podobnych jej planet byli dla nich nieważnymi i łatwymi do zastąpienia trybikami w 
olbrzymiej   organicznej   maszynerii,   której   jedynym   zadaniem   było   zaopatrywanie   ubogich   światów   w 
żywność. Będziemy robili to dalej, lecz w zamian żądamy uznania nas po prostu za ludzi.
Debhu pociągnął łyk swej wzmocnionej herbaty i skinął powoli głową.
- To da się zrobić. Ważne, iż nie prosisz w tej chwili o żadną pomoc materialną. I tak zresztą nie moglibyśmy 
jej wam udzielić. Ale zabierzemy oczywiście dzieci, znajdziemy dla nich szkoły...
- Nie, o to już ja się zatroszczę. Lecę razem z wami.
- Nie możesz! - zaprotestowała Elżbieta. Łagodnym ruchem ujął ją za rękę.
- Nie będzie mnie jedynie przez krótką chwilę. Obiecuję ci, że wrócę. W tej chwili, tutaj, nikt nie będzie 
zawracał sobie nami głowy. A jednak będzie trzeba walczyć o wszystko, co do tej pory zdobyliśmy. Znam 
potrzeby tej planety i postaram się je zaspokoić, chociaż wiem, że najprawdopodobniej jedna osoba na sto 
będzie w stanie to docenić. Zabieram dzieci, by zapewnić im wykształcenie, by wsączyć w ich umysły nowe 
idee i popchnąć ku nowej, pełnej zmian drodze. Nikt mnie za to nie będzie kochał.
- Opuścisz mnie i nigdy nie powrócisz - wyszeptała cichutko.
- Nie wierz w to nawet przez sekundę - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. - Moje życie jest tutaj, razem z 
tobą. Należę do tej dziwacznej planety wiecznego mroku i morderczych upałów. Ziemia jest częścią mojej 
przeszłości.  Kocham  cię i mam tutaj kilku  przyjaciół.  A  po  wprowadzeniu   paru zmian,  życie  tutaj może 
okazać się przyjemne. Postaram się powrócić, zanim jeszcze urodzi nam się syn. Chociaż nie mogę być 
tego pewnym. Obiecuję jednak, że powrócę, zanim ponownie wyruszą pociągi. Muszę przywieźć przecież 
części zapasowe, aby umożliwić tę podróż - spojrzał spod oka na Debhu. - Chyba, że przywieźliście pręty 
paliwowe i inne części, których potrzebujemy?
-   Niestety   nie.   Wszędzie   panuje   chaos,   rozumiesz?   I   desperacko   wręcz   potrzebowaliśmy   żywności.   A 
większość rzeczy z waszego manifestu jest pochodzenia rzymskiego.
- Rozumiesz teraz, Elżbieto? Musimy zacząć uczyć się dbać o siebie sami i ja właśnie mam zamiar dać 
temu początek. Uda się, zobaczysz. Ludzie zawsze będą musieli jeść.
Gdzieś ponad ich głowami rozległ  się grzmot  odrzutowych  silników.  Przybywały statki. Elżbieta wstała i 
postawiła czajnik na tacy.
- Zrobię jeszcze herbatę. I przepraszam, że zwątpiłam w ciebie przez chwilę. Wiem, że do mnie powrócisz. 
Zawsze chciałeś dużo zmienić na naszej planecie. Być może teraz ci się to uda. Jestem pewna, iż ci się 
uda. Ale po tych wszystkich zmianach... czy będziemy jeszcze szczęśliwi?
- Bardzo - odparł.
Dziewczyna uśmiechnęła się z nadzieją.
Stojące na tacy filiżanki rozdzwoniły się cichutko. Ryk silników potężniał, uniemożliwiając rozmowę.
Wyczekiwane z takim utęsknieniem statki podchodziły wreszcie do lądowania.