HT164 Schuler Candace Piętno przeszłości



LOKATORZY BACHELOR ARMS

Ken Amberson - nieco zdziwaczały administrator, który wie więcej na temat legendy Bachelor Arms, niż się do tego przyznaje.

Zeke Blackstone - hollywoodzki reżyser, a także playboy. W czasach kawalerskich dzielił apartament l G z Jackiem Shannonem i Ethanem Robertsem.

Ariel Cameron - piękna i znana aktorka, która po latach rozstania odnajduje szczęście w ramionach Zeke'a, miłości swego życia.

Eddie Cassidy - barman w pobliskiej knajpce "U Flynna", a także scenarzysta, który czeka na swój wielki dzień.

Steve Hart - ma wielkie serce, a W nim dużo miłości dla Willowo Na pierwszym miejscu sta:wia jednak obo­wiązki.

Natasza Kuryan - podstarzała Jemme Jatale, z po­chodzenia Rosjanka. Ongiś charakteryzatorka gwiazd filmowych.

Ethan Roberts - dawny współlokator Zeke'a i Jacka. Ta eks-gwiazda seriali telewizyjnych przygotowuje się do swojej największej roli'- urzędnika państwowego.

Willow Ryan - pragnie za wszelką cenę odnaleźć ojca. Liczy na pomoc Steve'a.

Eryk Shannon - młody, obiecujący scenarzysta, któ­rego śmierć wpłynęła na losy wielu mieszkańców Ba­chelor Arms.

Faith Shannon - urocza dziewczyna z Georgii, obe­cnie żona Jacka ShanriOna, stUdentka szkoły medycznej.

Jack Shannon - cyniczny reporter, który przez całe życie sobie przypisywał winę za śmierć brata. Wybawie­niem stała się dopiero miłość szlachetnej kobiety.

Theodore "Teddy" Smith - miejscowy donżuan. Każda świeżo poznana kobieta wywołuje błysk w jego oku.


PROLOG

Los Angeles, 1970 r.

Przez głośną muzykę rockową rozsadzającą ściany apartamentu 1 G przedarł się krzyk kobiety. Dziewczyna przyoknie chwyciła za ramię ubranego w skórzaną kur­tkę długowłosego młodzieńca.

- Słyszałeś? - spytała. - Co to było?

- Co takiego?

- Ktoś krzyczał.

- Zdawało ci się, to pewnie syrena wyje - rzucił ktoś ze stojącej wokół okna grupki, wypuszczając z ust kłąb dymu.

- To nic nadzwyczajnego w L.A. - dodał ktoś inny.

- Nie ma się czym martwić.

- Nie,to nie syrena - zaoponowała dziewczyna, która pierwsza zwróciła uwagę na dziwny odgłos.

Energicznym krokiem podeszła do stojącego pod ścianą stolika i, pchnęła rączkę adaptera. Rozległ się przenikliwy zgrzyt, po czym zapadła cisza. Teraz nikt nie miał wątpli­wości. Zza okna dobiegało histeryczne zawodzenie.

Wszyscy w apartamencie 1G zamarli.

Głos kobiety wznosił się w wyższe rejestry i opadał, tylko co jakiś czas urywając się na moment, jakby krzy­cząca robiła przerwę, by zaczerpnąć tchu.

- Co się, do diabła, stało?

- Kto ..

- Psiakrew, może ktoś wezwie wreszcie to cholerne pogotowie?

To wezwanie, które dobiegło zza okna, wyrwało zebranych z osłupienia. Wszyscy jak jeden mąż ruszyli w stronę drzwi, przez korytarz i biegiem schodami w dół, na dziedziniec. W całym budynku jedno po dru­gim zapalały się światła. Mieszkańcy Bachelor Anns wychylali się z okien, wychodzili na balkony i coraz gęściej zapełniali dziedziniec.

- Czy ktoś mógłby ją uspokoić? - rozległ się przy tłumiony głos Kena Ambersona, zarządcy budynku, który przepychał się między ciasno stłoczonymi ludźmi. ­Wracajcie do mieszkań. Nie ma tu na co czekać. - Twarz Ambersona nie zdradzała żadnych uczuć, lecz W jego. głosie pobrzmiewała nuta zniecierpliwienia. - Niechże ją ktoś w końcu, do cholery, uciszy!

- Uspokój się, dziecinko - odezwała się miękko drobna kobieta mówiąca z lekkim obcym akcentem. ­Tobie nic złego się nie stało.

Ponieważ łagodna perswazja nie wywierała żadnego skutku, wymierzyła wrzeszczącej dziewczynie siarczy­sty policzek. Krzyk ucichł jak nożem uciął.

- Od tego trzeba było zacząć - mruknął pod nosem Amberson.

W końcu udało mu się' przepchnąć między gapiami do miejsca, w którym leżał nieruchomo na wznak młody mężczyzna z szeroko rozpostartymi ramionami. Pod je­go głową utworzyła się mała kałuża ciemnej, gęstej krwi.

_ Co tu się stało, Blackstone? - Amberson pochylił się nad młodym człowiekiem w samych spodniach, klęczącym przy ofierze.

_ Czy ktoś już wezwał pogotowie? - odpowiedział pytaniem Zeke, Blackstone, nie podnosząc głowy.

_ Tak - odparła dziewczyna, która pierwsza usłyszała krzyk.

Zebrani rozstąpili się, by dopuścić ją na miejsce wpadku.

_ Powiedzieli, żeby go nie ruszać ... żeby w ogóle niczego nie robić, dopóki nie przyjadą - ciągnęła, pod­chodząc bliżej. Kiedy ujrzała twarz leżącego chłopaka, zbladła jak płótno.

- O mój Boże, to Eryk!

Amberson ujął ją za ramię i wypchnął na zewnątrz utworzonego z gapiów kręgu.

_ Pytałem .cię, co się tu stało, Blackstone - przypomniał.

_ Już mu nic nie zaszkodzi - mruknął Zeke, nie zwracając uwagi na Ambersona. - On nie żyje.

Wypowjedziane nienaturalnie spokojnym głosem słowa sprawiły, że wszyscy nagle ucichli.

_ Nie żyje? Co mu się stało? - nalegał zarządca.

_ Nie wiem - odparł Zeke. - Musiał upaść i roztrzaskać sobie głowę·

Nie odrywał wzroku od nieruchomej twarzy współlo­katora, który jeszcze przed paroma godzinami był tak pełen życia. Siedzieli wtedy we trójkę z Erykiem .i Etha­nem w kuchni i rozmawiali. Eryk był w świetnym hu­morze.

- Skąd upadł? - nie dawał mu spokoju Amberson.

- Nie wiem - powtórzył Zeke, po czym uniósł rękę i wskazał w górę, na wiszące nad dziedzińcem balkony z ozdobnymi balustradami z kutego żelaza. - Gdzieś stamtąd.

- To niemożliwe - szepnął półgłosem ktoś ze stłoczo­nej wokół nich gromadki i w tym samym momencie wszy­scy zaczęli mówić naraz. W chwilę potem przez gwar prze­darł się dźwięk syreny. Nadjeżdżało pogotowie.

Rudowłosa dziewczyna szlochała bezgłośnie. Po jej bladych policzkach spływały łzy. Ethan Roberts objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Odwzajemniła jego uścisk.

_ Biedny Eryk - szepnęła. - Biedny Eryk. To wszystko moja wina. To ja zobaczyłam damę w lustrze.

- Cicho. - Ethan mruczał uspokajająco jak do dzie­cka i głaskał dziewczynę po głowie. - Cicho, dziecino. W szystko będzie dobrze. Niczym się nie martw. Teraz ja się tobą zajmę.


ROZDZIAŁ 1

Tylko prowadzona przez Wietnamczyków ciastkarnia nie pasowała do tego miejsca. Zamiast niej powinien być lombard lub może jakiś podejrzany bar. Poza tym wszy­stko wyglądało tak, jak to sobie Willow Ryan wyobra­żała. Na ulicy ciasno parkowały samochody. Schody skrzypiały. Ze ścian wąskiego korytarza oświetlonego jedną gołą żarówką sypała się farba. Złote litery wyma­lowane na matowej szybie miały postrzępione krawę­dzie. Willow Ryan położyła rękę na klamce, stała przez chwilę nieruchomo, po czym cofnęła dłoń.

Po raz ostatni miała okazJę zastanowić się nad konse­kwencjami tego, co chciała zrobić. Decyzja wcale nie była łatwa. W najlepszym razie mogła stworzyć dość niezręczną sytuację, w najgorszym - zrujnować czyjeś życie.

Czy zatem warto?'

Dotychczas wszystko było w porządku i nic nie wró­żyło, by miało stać się inaczej. Jeśli teraz stąd odejdzie, to zapewne nic się nie zmieni.

Więc po co? Uświadomiła sobie, że po raz pierwszy w życiu jest zdecydowana postąpić nieracjonalnie i nie­logicznie.

Musiała się dowiedzieć. I tyle.

Osiągnęła w życiu punkt, w którym nie mogła już tego dłużej tak zostawić.

Zatknęła kosmyk ciemnych, równo z brodą przyciętych włosów za ucho, wzięła głęboki oddech i pchnęła drzwi. We wnętrzu Z powodzeniem można by kręcić film gangsterski, którego akcja rozgrywałaby się w latach trzydziestych.

Na środku pokoju stało wielkie mahoniowe biurko, dwa stare skórzane fotele i niski stolik zawalony książ­kami telefonicznymi, gazetami i innymi papierami nie­wiadomego przeznaczenia. Ogromna szklana popielni­czka była pełna niedopałków. W przeciwieństwie do sto­lika, biurko było niemal puste. Prócz telefonu .j wypeł­nionego długopisami i ołówkami pojemnika znajdował się na nim tylko jakiś kolorowy magazyn, otwarty na stronie z horoskopami. W powietrzu unosił się silny za­pach kawy i papierosów, który zaskakująco dobrze paso­wał do słodkiego aromatu świeżo upieczonych ciastek płynącego zza okna. Do pełnego obrazu brakowało tylko sekretarki w pantoflach na wysokim obcasie i bardzo obcisłym sweterku.

No i jej szefa z twardym konturem mocnej szczęki. Na razie jednak była sama.

Skierowała spojrzenie w stronę uchylonych drzwi do ,sąsiedniego pokoju.

_ Dzień dobry -rzuciła, spodziewając się, że tam właśnie znajduje się mężczyzna, z którym się umówiła. - Jest tam kto?

Zza drzwi nie dobiegła żadna odpowiedź. Podeszła o krok bliżej.

_ Dzień dobry - powtórzyła, tym razem nieco głośniej. - Panie Hart?! Czy jest pan tam?!

Odpowiedział jej miękki stłumi,ony dźwięk, w ni­czym nie przypominający normalnych odgłosów pracy biurowej. Już chciała odezwać się po raz kolejny, ale zmieniła zdanie. Przez głowę przebiegła jej absurdalna, choć bardzo sugestywna myśl, że rezydujący w tym sty­lowym wnętrzu mężczyzna jest właśnie zajęty swoją zmysłową asystentką. Zerknęła na zegarek. Było dwa­dzieścia pięć po dziewiątej. To szaleństwo. Nie grali w żadnym zwariowanym filmie, a rzeczywistość nie by­wa równie barwna ... O wpół do dzieslątej byli umówie­ni. Nie miała żadnych powodów, żeby czekać, aż ktoś się nad nią wreszcie zmiłuje i przypomni sobie o umówio­nym spotkaniu. Zrobiła kilka kroków, ale tuż przed uchylonymi drzwiami znów znieruchomiała. Ajeżeli oni tam jednak ...

- Panie Hart?

Znów ten miękki, przytłumiony dźwięk.

Najwyraźniej nikt nie zwracał na nią uwagi. Mogła wejść, ale czuła, że spotkanie z tą parą kochającą się na biurku byłoby dla niej równie upokarzające jak dla nich. Starając się nie robić hałasu, odwróciła się w stronę drzwi wejściowych. Gotowa była pogodzić się ze stratą czasu, byle tylko się stąd wydostać. Poszuka kogoś inne­go. Zanim jednak ruszyła do wyjścia, powietrze przeciął dźwięk, który sprawił, że stanęła jak skamieniała.

Ktoś chrapał.

Głośno i błogo.

WilIow wróciła do drzwi prowadzących do sąsiednie­gol pokoju, pchnęła je i wsunęła głowę do środka.

Prócz biurka i znanych jej już skórzanych foteli w po­koju znajdowały się jeszcze metalowe szafki z szuflada­mi na segregatory, w tej chwili służące też jako podstawa pod ekspres do kawy. Pod omem stał niski bufet z cie­mnego drewna, a na nim jakieś drobiazgi. W rogu wisiał worek bokserski, obok na podłodze rzucono torbę, z któ­rej wystawały podRoszulek i jeszcze wilgotny ręcznik. Przez oparcie jednego krzesła przewieszono rękawice bokserskie, na siedzeniu drugiego postawiono komputer, najwyraźniej świeży nabytek, ponieważ dookoła leżały jeszcze firmowe kartonowe pudła i folioWe opakowania. Powierzchnię biurka pokrywały stosy książek i pojemni­ki na jedzenie. Ich szybki przegląd pozwalał stwierdzić, że gospodarz wykazuje wyraźną skłonność do dań chiń­skich, choć nie gardzi także włoską pizzą czy zwykłym hamburgerem. W tej chwili jednak leżał na wznak na miękkiej skó­rzanej kanapie, równie starej jak cała reszta mebli, i chrapał.

WilIow zaczęła od wyłączenia ekspresu; w którym od dawna już nie było ani kropli wody, po czym podeszła do kanapy.

Ten całkiem normalnych rozmiarów mebel był najwyraźniej za krótki dla śpiącego na nim mężczyzny. Z jednej strony sterczała odrzucona za głowę ręka, z dru­giej wystawały oparte na poręczy bose stopy. Ciemno­blond włosy były zmierzwione, jakby od paru dni nie dotknął ich grzebień. "Nieco jaśniejsza szczecina pokry­wająca podbródek zdawała się potwierdzać przypusz­czenie, że śpiący nie miał ostatnio zbyt wiele czasu na toaletę·

Willow słuchała głośnego chrapania i zastanawiała się, co ma zrobić. Więc to jest Steve Hart, prywatny detektyw, ,o którym tyle dobrego jej naopowiadano? Kie­dy tak leżał, całkowicie obojętny na wszystko wokół, nie sprawiał najlepszego wrażenia, Wyglądał na jednego z tych młodzieńców, którzy spędzają całe dni na plaży nad Pacyfikiem, uprawiając surfing i podrywając dziew­czyny. Byl przystojny, umięśniony jak atleta i niewątpli­wie nie odmawiał sobie przyjemności życia.

Z drugiej strony jednak to właśni 'e on odnalazł nasto­letniego brata Angie Clairbórne trzy miesiące po' tym, j ak wszyscy zaprzestali już poszukiwań. ,

Może nie powinna rezygnować? Może chrapiący na całe gardło mężczyzna spędził tę noc pracując i dopiero nad ranem dał się pokonać zmęczeniu? Skoro już po­święciła tyle czasu, by tu przyjechać, to nie,ma powodu, żeby teraz rezygnować, niczego nie załatwiwszy.

Pochyliła się i trąciła mężczyznę w ramię.

- Panie Hart?

Chwała Bogu nie śmierdział alkoholem: Choć tyle


dobrego. Willow mocniej szarpnęła za ramię mężczyznę, który dalej pochrapywał jak gdyby nigdy nic.

- Panie Hart? Proszę się obudzić.

Tym razem śpiący wydał z siebie przeciągłe chrapnię­cie, jakby chciał zaprotestować przeciwko naruszaniu jego spokoju, i odwrócił się na bok, twarzą do oparcia i plecami do świata.

Willow zdała sobie sprawę, że w ten sposób niewiele wskóra. Ostrożnie odstawiła teczkę na krzesło i podeszła do okna. Z trudem udało jej się uruchomić stare żaluzje, w końcu jednak pokój zalało światło dnia.

Rozejrzawszy się jeszcze raz, wybrała spośród leżą­cych na stoliku książek szczególnie grubą, uniosła ją oburącz nad głowę i z całych sił cisnęła o podłogę. Huk z powodzeniem można by wziąć za wystrzał z pistoletu.

Mężczyzna w mgnieniu oka usiadł na krawędzi kańa­py i otworzył oczy.

Zaraz je zresztą przymknął, oślepiony słonecznym blaskiem.

- Co, do diabła ... ? - zaczął, patrząc na nią spod uchylonych powiek. - Kim pani jest?

- Przykro mi, że obudziłam pana w taki sposób, panie Hart, ale jesteśmy umówieni na wpół do dziesiątej i ...

- Kim pani, do diabła, jest? - Zrobił z dłoni daszek, ale w bijącym od okna blasku i tak nie mógł dostrzec niczego poza szcżupłą kobiecą sylwetką. - Skąd się pani tu wzięła?

- Nazywam się Willow Ryan. Umówił się pan ze mną na dziewiątą trzydzieści, więc ...

_ Ach, tak, to prawda. Byliśmy umówieni - przypo­mniał sobie wreszcie.

Potarł zaspaną twarz dłońmi, jakby chciał w ten sposób zetrzeć z niej resztki snu, po czym znów spróbował przyjrzeć się stojącej przed nim kobiecie. Była niewąt­pliwie zgrabna, szczupła i wysoka, ale całąjej sylwetkę, podobnie jak okoloną ciemnymi włosami głowę otaczała świetlista aureola, która nie pozwalała mu niczego więcej dostrzec.

_ Opuść no te żaluzje. Nic nie widzę.

- A obudziłeś się już?

_ Przecież siedzę - odparł zirytowany. - Zamknij że już te cholerne żaluzje.

Zmarszczyła brwi, by dać mu do zrozumienia, że nie zamierza tolerować takiego traktowania, ale zaraz poła­pała się, że oślepiony słońcem i tak tego nie widzi, więc posłusznie opuściła żaluzje do połowy wysokości.

- Lepiej?

_ Znacznie. Dziękuję. - Mężczyzna westchnął ciężko i potarł zarośniętą brodę. - No dobrze, Wilmo ... tak? _ Willow - poprawiła go. - Willow Ryan.

- Aha, Willo w Ryan. No dobrze. Zacznijmy od tego, że wczesny ranek nie jest moją ulubioną porą dnia. Prze­. praszam, jeśli nie byłem dość uprzejmy, ale nabieram w pełni ludzkich cech dopiero po wypiciu pierwszego kubka kawy .

Willow rzuciła okiem na spalony ekspres. Choć nieznajomy był niewątpliwie irytujący, zrobiłojej się go żal. Sama też nie potrafiła zacząć dnia bez porcji kofeiny.

- W takim razie obawiam się, że to jeszcze trochę potrwa, ponieważ ekspres nie nadaje się do użytku.

Podążył za jej spojrzeniem.

- Cholera. Trzeci w tym roku.

Podniósł się z kanapy i wygrzebał z kieszeni spodni drobne.

- W takim razie mam prośbę. Skocz na dół i przyaieś mi dużą kawę i francuskie ciastko z brzoskwinią. Weź też przy okazji coś dla siebie. Thuy świetnie piecze i robi pyszną kawę, a parę kalorii ci nie zaszkodzi.

- Kawę?! Mam iść na dół do cukierni i przynieść ci kawę?!

- Dobrze, już dobrze. Nie ma powodu do krzyku. To nie jest jeszcze skandaliczny męski szowinizm, jeśli o to się martwisz. Chodzi mi tylko o cholerny kubek kawy. Nie czynię żadnego zamachu na święte zasady femini­zmu. Zrób to - zakończył przymilnym tonem. - Nic ci się nie stanie. Obiecuję, że następnym razem ja skoczę po kawę·

Willow miała poważne wątpliwości, czy będzie jęsz­cze jakiś następny raz. Uznała iednak, że mniej cz;asu straci, idąc po kawę niż prowadząc próżne dyskusje.

- Czarną z dwiema kostkami cukru! - krzyknął, za­nim doszła do drzwi. -l dziękuję.

Odwróciła się, choć nie bardzo wiedziała, po co to robi. Okazało się, że aby dostrzec promienny uśmiech i wdzięczne spojrzenie błękitnych oczu, które zdawały się kompletnie odmieniać całą jego fizjonomię. Był nie tylko przystojny, co wcześniej zauważyła, lecz miał w sobie coś niesłychanie sympatycznego i budzącego życzliwość.

Nic dziwnego, że Angie Claiborne była oczarowana.

Willow była jednak ulepiona z innej gliny i choć zro­biło się jej przyjemnie ciepło, kiedy napotkała wzrok Steve'a Harta, to nie zamierzała dać tego po sobie poznać.

_ Będę za dziesięć minut - oświadczyła rzeczowo. - I mam nadzieję, że wreszcie przystąpimy do rzeczy.

_ Jasne, kochanie. Dziesięć minut i ani sekundy dłużej - pożegnał ją ciepły, zaspany głos.

W cukierni czekały już w kolejce trzy osoby, więc Willow wróciła po kwadransie. W niczym to zresztą nie zmieniało faktu, że Steve Hart nie tylko nie był jeszcze gotów, lecz wręcz w ogóle go nie było.

Westchnęła rozczarowana. Może i Steve Hart jest naj­lepszym detektywem w Los Angeles, ale korzystanie z jego usług wymaga stanowczo zbyt wiele cierpliwości. Wygląd biura wzbudził w niej zresztą wątpliwości także co do jego kompetencji. Porządny detektyw musi prze­cież zarabiać choćby tyle, żeby móc wynająć sprzątaczkę·

Zastanawiała się właśnie, czy zadać sobie trud uprzątnięcia skrawka stołu, by było gdzie postawić kawę, czy wyjść i wyrzucić wszystko' do śmieci, kiedy ktoś wyjął jej kubek z ręki.

_ Zaraz tu sprzątnę i przejdziemy do interesów. Wszystko stało się tak nagle, że Willow aż podskoczyła. Stał tuż za nią, tak blisko, że kiedypociągnęła nosem, poczuła świeży zapach mydła i pianki do golenia.

- Uważaj, bo to gorące.

Steve pociągnął łyk, po czym spokojnie wręczył jej kubek z powrotem i wziął się do porządków.

- Zwykle nie ma tu aż takiego bałaganu - wyjaśniał jej lekkim tonem, zgarniając puste pojemniki po jedze­niu i wrzucając je do kosza na śmieci. - Ostatnio miałem jednak sporo roboty, a przed tygodniem sekretarka wy­mówiła pracę, więc byłem zdany tylko na siebie.

Skończywszy ze śmieciami, zaczął układać książki w jeszcze większe sterty. Willow z niepokojem patrzyła, jak chwieją się, grożąc lada chwila zawaleniem.

- Nie nadaję się na gospodynię domową - oświadczył . w pewnej chwili z rozbrajającą szczerością.

- To widać - wykrztusiła, z trudem zachowując obo­jętny ton.

Niech to diabli! Steve Hart był nie tylko najprzystoj­niejszym i najsympatyczniejszym, a przy okazji także najbardziej niefrasobliwym detektywem w Los Angeles. Przede wszystkim był najbardziej seksownym mężczy­zną, jakiego w życiu widziała. Wchodząc pod prysznic, zdjął poplamiony podkoszulek i najwyraźniej zapomniał. włożyć nowy, dzięki czemu miała okazję podziwiać jego mocną i męską, choć bynajmniej nie masywną czy cięż­ką sylwetkę. Był pięknie opalony, a szeroką pierś pora­stały złociste włoski, które na płaskim brzuchu stawały się wyraźnie krótsze i tworzyły wąski pasek prowadzący gdzieś w głąb obcisłych, błękitnych dżinsów. Kiedy się poruszał, mogła podziwiać prężące się pod opaloną skó­rą mięśnie.

_ No, starczy już tych porządków - oświadczył wreszcie i spojrzał z dumą na swoje dzieło.

_ Uhm. - Willow nie potrafiła zdobyć się na żadną mądrzejszą odpowiedź.

Steve spojrzał na nią zaskoczony. Potem, jakby, sobie o czymś przypomniał, podskoczył do biurka, sięgnął po ciężkie krzesło, zdjął z oparcia rękawice bokserskie, rzu­cił je na kanapę i podsunął jej krzesło tak swobodnym gestem, jakby trzymał w ręku rakietę do tenisa.

_ Śmiało - zachęcił ją. - Ja tylko jeszcze usunę te papiery, włożę koszulę i będę gotowy. Dobrze?

_ Dobrze - powtórzyła bezradnie.

Odwrócił się do niej tyłem i podszedł do szatki. Kiedy wkładał do jednej z wyższych szuflad zebrane z biurka akta, mogła podziwiać potężne mięśnie grzbietu prężące się pod złotą skórą. Zafascynowana, nie potrafiła ode­rwać od niego oczu ..

Wreszcie przeniosła wzrok na biurko. Ku swemu zaskoczeniu zauważyła na nim rozłożoną księgę przycho­dów i rozchodów, której rubryki ktoś pracowicie wypeł­nił gryzmołami, myląc się najwyraźniej co jakiś czas, ścierając błędy, zamazując bazgroły korekt0fem i nano­sząc poprawki. Widok tego rozpaczliwego bałaganu był zaskakująco wzruszający. Po cóż mu w ogóle taka staro­świecka księga? Od czego są komputery? To chyba nie­możliwe, żeby stojący na krześle nowiutki .PC był pier wszym, jaki zawitał do tego pokoju?

Huk zasuwanej szuflady wyrnrał ją z rozmyślań. Steve skończył chowanie akt i wkładał właśnie koszulę. Nastę­pnie, wciąż odwrócony tyłem,' rozpiął rozporek, wsunął koszulę w spodnie, podciągnął je i zaczął bez pośpiechu zapinać guziki.

Nie mogła nic poradzić -zrobiło jej się gorąco.

- Na miłość boską, dziewczyno, weź się w garść ­mruknęła pod nosem. - Nie daj się zwariować. Przecież to nic nadzwyczajnego.

Miała jednak poważne podejrzenia, że jest wręcz przeciwnie. Czegoś równie podniecającego jeszcze

w życiu nie widziała. .

- Słucham? - Steve odwrócił się do niej i najzupeł­niej obojętnym gestem zapiął ostatni metalowy guzik od . rozporka. - Mówiłaś coś?

. Ależ dała się przyłapać! W panice natychmiast prze­niosła wzrok z wąskich bioder Steve'a gdzieś w powie­trze nad jego głowę. .

- Kawa ci stygnie - odezwała się niepewnym głosem i wyciągnęła w jego stronę kubek pełen parującej wciąż jeszcze, aromatycznej kawy.

- Dzięki.

Pociągnął długi łyk.

- Pycha. Jestem pewny, że Thuy dodaje do niej wani­lii, ale ona zaprzecza, i rzeczywiście nigdy jej na tym nie przyłapałem.

Odstawił kubek, rozwinął torebkę i pociągnął nosem.

- Ach, ten .. kuszący zapach tłuszczu i cukru. Nie znam niczego, co mogłoby się z tym równać. Chodź, chodź, to cię zjem -zapiszczał śmiesznie-i zanurzył dłoń w torbie. - Jak to, niczego więcej tam nie ma?

Popatrzył na Willow ze szczerze zmartwioną miną·

- Jestem po śniadaniu.

_ Założę się, że jadłaś je ładne parę godzin temu. Wyglądasz mi na rannego ptaszka. Wstajesz ze słonkiem, co?

- No ... zwykle tak, ale... .

_ Podzielę się z tobą - zaproponował wielkodusznie i złapał ciastko drugą ręką, aby je przełamać.

_ Nie trzeba, naprawdę. - Willow wyciągnęła rękę i chwyciła go za nadgarstek. - To twoje śniadanie. Nie chcę···

Zafascynowana popatrzyła na swoje długie, wąskie palce zaciśnięte na opąlonym nadgarstku Steve'a Harta. Nie tylko nie mogła oderwać ręki, ale w dodatku mimo­wolnie pogładziła go po przegubie, jakby chciała lepiej poznać dotyk jego skóry. Ich spojrzenia spotkały się i przez dobrą chwilę żadne z nich nie było w stanie uczy­nić ruchu ani niczego powiedzieć.

W końcu Willowoprzytomniała i cofnęła dłoń. Steve wciągnął głębko powietrze i odchylił się bez­piecznie daleko na swoją stronę biurka. Nietknięte cia­stko powędrowało z powrotem do torby.

_ Lepiej przejdźmy do rzeczy - odezwał się zmienio­nym głosem i zaczął wertować pierwsze z brzegu papie­ry, jakby szukał w nich czegoś bardzo ważnego. - Mam nadzieję, że w agencji powiedzieli ci już z grubsza, o co chodzi?

- W agencji? - Głos kompletnie zawiódł Willowo ­W jakiej agencji? Angie Claibome nie wspominała o żadnej agencji!

- Nie mówili ci, że trzeba mi kogoś, kto pisze w tem­pie co najmniej osiemdziesięciu słów na minutę? I pod dyktando? Potrafisz pisać pod dyktando? - spytał i miał szczerą nadzieję, że usłyszy odpowiedź przeczącą.

Nie chciał kolejnej sekretarki, która będzie .na niego patrzeć jak cielę na malowane :wrota, pomimo ... a raczej dlatego, że sam nie mógł oderwać od niej wzroku. Ostat­nia opuściła biuro lub raczej wypadła z niego jak bomba, kiedy oświadczył jej, że przy całej sympatii i życzliwo­ści, jaką dla niej czuje, nie zamierza przenosić łączących ich stosunków na płaszczyznę prywatną. Było mu przy,kro, że ją zranił, zwłaszcza że bardzo dobrze radziła sobie z obowiązkami ... No może prawie dobrze, popra­wił się, kiedy przypomniał sobie, jakiego bałaganu naro­biła w księdze przychodów i rozchodów.

- Rano będziesz nastawiała kawę, a jeżeli nawali ekspres, przyniesiesz ją z dołu. Raz w tygodniu pod­rzucisz moje rzeczy do pralni na sąsiedniej ulicy. No i jeszcze jest mój pies. Trzeba wyprowadzać go na spa­cer. ...

Ku jego uldze wreszcie pokręciła głową.

- Nie reflektujesz na tę pracę? - zapytał z mieszaniną radości i zalu. - Nie. Ja ...

- Świetnie, co w takim razie powiedziałabyś ...

- Nie przyszłam tu szukać pracy - wyjaśniła.

_ . .. na wspólny lunch? - dokończył w tym samym momencie.,

Patrzyli na siebie przez biurko, aż obojgu zaczęło wreszcie świtać, że cała ich rozmowa jest jakimś gigan­tycznym nieporozumieniem.

Steve pierwszy zebrał myśli.

_ Najwyraźniej coś poplątaliśmy - zaczął i przyjrzał się uważnie siedzącej naprzeciwko kobiecie.

Miała na sobie elegancki szary żakiet i dopasowaną, szytą na zamówienie jedwabną bluzkę· Maleńkie kol­czyki i ciężki łańcuch najej szyi były ze szczerego złota. Znakomicie podkreślająca delikatne rysy fryzura musia­ła być dziełem mistrza, a teczka, którą postawiła mu przed nosem na biurku, warta była pewnie tyle co jego komputer. Nie, ta kobieta najwyraźniej nie przyszła do niego w poszukiwaniu pracy.

_ Nie przysłali cię tu z agencji zatrudnienia?

- Nie.

- l nie szukasz tu pracy jako sekretarka?

- Nie.

_ Rozumiem. W takim razie ... - Lekko zmarszczył brwi i zmierzył ją uważnym, rzeczowym spojrzeniem. _ Czego sobie życzysz, Willow Ryan?

Willow odwzajemniła jego spojrzenie.

_ Chcę, żebyś pomógł mi odnaleźć ojca.


ROZDZIAŁ 2

Takie zlecenia nie były codziennym chlebem Steve'a, co nie znaczy, że mu się nie zdarzały. Nie tylko nastolat­kom przychodziło na myśl, żeby uciec z domu, gdy za­nadto dopiekły im kłopoty.

- W takim razie proszę usiąść wygodniej i powie­dzieć mi coś więcej.

Willow dopiero teraz zauważyła, że siedzi na samym brzeżku krzesła. Spróbowała spełnić życzenie Steve' a, ale okazało się, że bardzo trudno jej usiąść naprawdę wygodnie. Była na to zbyt zdenerwowana.

- Dostałam twój telefon od Angie Claibome - zaczę­ła. - Mówiła, że odnalazłeś jej brata Teddy'ego, kiedy już wszyscy dali za wygraną.

Skinął głową. Wiedział, że nie ma sensu jej popędzać.

Wielu jego klientom trudno było tak od razu przejść do osobistych problemów.

- Pamiętam Teddy'ego. Taki szczupły chłopak z wielką szopą czarnych włosów. Wysoki jak na swój wiek. Z wielkimi, wystraszonymi oczami. Co u niego słychać?

- Jest już znacznie lepiej. Wrócił do szkoły i jakoś sobie radzi. Angie mówi, że zdecydowali się na terapię rodzinną·

,- Cieszę się, że to słyszę - powiedział i była to szcze­ra prawda.

Przez chwilę w pokoju panowała cisza przerywana tylko warkotem przejeżdżających ulicą samochodów.

Willow przygładziła spódniczkę.

- Pozdrowienia od Angie.

- Dziękuję ... i pozdrów ją ode mnie przy najbliższej okazji, dobrze?

- Jasne.

Przygryzła wargę. Nie miała pojęcia, od czego zacząć.

- Jeśli mogę ci coś podpowiedzieć, to najlepiej skoczyć od razu na głęboką wodę - poradził jej życzliwym tonem.

- Niestety nie mam wiele do powiedzenia.

- Tym lepiej. Zacznijmy od tego, czym dysponujemy, i zobaczmy, co z tego wyniknie. Kiedy zaginął twój ojciec?

- Dwadzieścia pięć lat temu.

- Dwadzieścia pięć lat? W takim razie szukasz biologicznego ojca, tak? Zostałaś adoptowana?

Poruszyła się niespokojnie. Z jednej strony tak nie­wiele miała mu do powiedzenia, z drugiej tak dużo było do wyjaśniania.

~ Tak, szukam swego biologicznego ojca, ale nie by­łam adoptowana. W każdym razie nie formalnie. Wy­chowywała mnie ciotka Sharon i wujek Dan. Głównie oni ... - Uśmiechnęła się kącikiem ust. - To nie tak łatwo wyjaśnić.

Siedzący przed nią mężczyzna nie tracił cierpliwości.

- Spróbujmy. Mamy czas.

- No więc ... - Willow urwała, aby zebrać myśli i znów wygładziła spódniczkę. - Wyrosłam w komunie. - W komunie? Z hipisami? Powrót do natury, tra­wka, prochy i tak dalej?

- W zasadzie tak, choć więcej w tym było powrotu do natury niż: trawki i prochów. Tę komunę założyło w połowie lat sześćdziesiątych kilkanaście osób;między innymi moja ciotka Sharon i jej mąż, wujek Dan. Kupili farmę u podnóża Cascade Mountains w Oregonie. Na szczęście, Dan znał się na przepisach, przez trzy lata studiował prawo, i załatwił wszelkie formalności po­trzebne, żeby uznano całe przedsięwzięcie za nowo zało­żoną osadę. Dzięki temu w przeciwieństwie do większo­ści innych komun z tego okresu udało im się przetrwać do dziś. Znasz może Jagodowe Pole - Czyste Ekstrakty Owocowe.

Steve nawet okiem nie mrugnął.

- Jagodowe Pole? Dżemy i galaretki bez cukru, z owoców uprawianych na nawozach organicznych i bez pestycydów? Dostępne w ograniczonych ilościach w najlepszych sklepach spożywczych i ze zdrową żyw­nością? Czy o to Jagodowe Pole ci chodzi?

_ Tak, to my. To znaczy ... to właśnie ta komuna.

_ Uwielbiam waszą, czy też ich; jak chcesz, galaretkę malinową. Cudownie pasuje do gofrów z bit,ą śmietaną albo do lodów.

_ Powiem o tym Sharon. - Uśmiechnęła się na myśl, jaką minę zrobi ciotka, kiedy usłyszy, że ktoś używa jej naturalnych galaretek jako dodatku do gofrów i lodów. _ Sharon robiła pierwsze galaretki na najprawdziwszym w świecie piecu na węgiel. Wyszły takie dobre, że ogoło­ciła z jagód całe pole. Kilka słoikqw zawiozła do sklepu w miasteczku. Wiesz, kiedy się żyje na wsi, nie tak'łatwo o gotówkę. W każdym razie dziś robimy sześć rodzajów dżemów i galaretek, które sprzedajemy na całym za­chodnim wybrzeżu.

Steve skinął głową i czekał, co będzie dalej.

_ Niepotrzebnie o tym wszystkim opowiadam - zreflektowała się Willow.

Kłopot polegał na tym, że bała się przejść do rzeczy, ponieważ miała rozpaczliwie mało do powiedzenia. Nie zdziwiłaby się, gdyby usłyszawszy wszystko, oświadczył jej po prostu, że to za mało, by cokolwiek rozpocząć.

_ Urodziłam się dwudziestego szóstego lutego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku - zaczę­ła wreszcie. - Moja matka wyjechała z farmy, kiedy mia­łam trzy miesiące, pod koniec kwietnia. Dwa miesiące później wpadła pod samochód na Hollywood Boulevard.

Mówiła spokojnie, jakby te wszystkie wydarzenia od dawna już przestały ją boleć, ale Steve zauważył nerwowe ruchy jej dłoni.

- Sharbn dowiedziała się o jej śmierci dopiero w miesiąc później.

. - A twój ojciec? - spytał łagodnie.

- Niczego o nim nie wiem. Nikt nie wie, kim jest.

- Czy tak napisano w akcie urodzenia? Ojciec nieznany?

Uwagi Steve'a nie uszło. wahanie, z jakim WilIow odpowiedziała. Czuł, że nie jest jej' łatwo mówić o tym wszystkim.

. - Nie mam aktu urodzenia.

- Jak to możliwe? - spytał, nie okazując zaskoczenia.

- Urodziłam się w domu. Sharon i inne kobiety z komuny rodziły w domu i znały się na tym, więc wystąpiły w roli połoznych.· Mieszkańcy Jagodowego Pola uważali wszelkie dokumenty urzędowe za pozbawione znacze­nia, wszystko jedno, czy chodziło o akty ślubu, czy akty urodzenia.

Spokój, z jakim jej słuchał, pozwolił jej opanować rozdygotane nerwy.

- A w jaki sposób dostałaś się do szkoły? Skąd masz książeczkę zdrowia i prawo jazdy?

- Sharon zapisywała daty wszystkich porodów w Biblii. l daty ślubów także. To nie jest przyjęte, ale całkowicie zgodne z prawem. Kiedy wreszcie miałam iść do szkoły, zdałam egzamin i przyjęto mnie ... zresztą o dwie klasy wyżej, niżby należało z racji wieku.

- Tak?

- No widzisz; to wyglądało naprawdę inaczej, niż mógłbyś sądzić ~ stwierdziła z ulgą. - Troje naszych sąsiadów było nauczycielami, nim zamieszkali w komu­nie. W każdym razie ukończyłam studia na wydziale administracji i zarządzania, a potem zajęłam się prowa­dzeniem rodzinnego interesu ...

Wiedziała, że nieustannie odbiega 06 tematu, ale bała się usłyszeć odpowiedź, która przekreśli wszystkie jej nadzieje. Na szczęście Steve nie popędzał jej i czekał spokojnie na to, co jeszcze miała mu do powiedzenia.

- Mama wysłała z Los Angeles dwa listy do Sharon ... - Willow sięgnęła po teczkę, otworzyła ją i wyjęła ze środka dużą kopertę. - Pracowała jako kelnerka i starała się znaleźć pracę w jakimś studiu filmowym. W kwietniu ty­siąc dziewięćset siedemdziesiątego roku dostała rólkę w te­lewizyjnym serialu i wynajęła mieszkanie do spółki' z jakąś przyjaciółką. Opisała to w pierwszym liście. Wkrótce później nadszedł drugi, w którym napisała, że spotkała jakiegoś naprawdę wspaniałego chłopaka, a scenarzyści se­rialu postanowili, że grana przez nią postać pozostanie na stałe. Jak widzisz, wszystko układało się cudownie i wyda­wało się, że moja matka jest na najlepszej drodze, żeby zostać aktorką. Tymczasem we wrześniu wróciła na farmę chora, kompletnie załamana i w ciąży.

- l, jak się domyślam, sama.

- Tak.

- l nigdy nie wspomniała ani słowem o tym wspaniałym facecie, z którym zaszła w ciążę i który najwy­raźniej natychmiast ją porzucił? - W głosie Steve'a brzmiała pogarda dla mężczyzny zdolnego do takiej podłości. - Nawet siostrze? Ani słowem?

- Nie powiedziała ani słowa na ten temat.

- Jesteś pewna, że chcesz znaleźć tego faceta? - Wiedział, jaką usłyszy odpowiedź, ale czuł, że powinien przygotować ją na wszystkie możliwe scenariusze wyda­rzeń. - Jeśli uda się nam go odnaleźć, a jak się wydaje" mamy na to bardzo, bardzo małą"szansę, no więc jeśli uda się nam jakimś cudem do niego dotrzeć, to może oświadczyć, że nie chce cię widzieć ani o tobie słyszeć. To nic przyjemnego. Czy jesteś przygotowana na taką ewentualność?

- Tak. Myślałam o tym, ale i tak chcę spróbować.

- Zacisnęła pięści. - Muszę spróbować.

- W porządku. - Steve poddał się bez oporu, bo zrozumiał, że Willow podjęła decyzję, zanim jeszcze do niego przyszła. - W takim razie zobaczmy te listy.

Podała mu kopertę.

- Prócz listów są tam jeszcze zdjęcia i kartka poczto­wa adresowana do mojej matki·i podpisana tylko inicja­łem E.

Steve wysypał zawartość koperty na biurko.

- Listy są bez kopert? - spytał, podnosząc złożoną na pół kartkę papieru.

- Sharon zachowała tylko listy. Trudno jej było prze­widzieć, że koperty mogą być kiedyś potrzebne - Wil­low czuła, że powinna jakoś usprawiedliwić ciotkę.

Oba listy były krótkie, pełne młodzieńczego entuzja­zmu i żałośnie ubogie w szczegóły, z których można by wyciągnąć jakieś konkretne wnioski.

- "Wreszcie dostałam rolę" - Steve czytał na głos fragmenty. - "Gram pielęgniarkę ze szpitala Meadowland w serialu «Lata mijają» ... Spotkałam naprawdę cu­downego chłopaka... Christine i ja przenosimy się w przyszłym tygodniu do nowego mieszkania ... Scena­rzyści rozszerzyli moją rolę, odtąd będę już na stałe występować w serialu. Może dzięki temu będę mogła rzucić tę pracę w barze!"

Oba listy podpisane były "Uściski, Donna". Oba napi­sano długopisem na takim samym zwykłym papierze bez żadnych cech szczególnych, które pozwoliłyby ustalić jego pochodzenie. Steve odłożył je na biurko i sięgnął po kartkę pocztową.

Na kopercie nie było ani znaczka, ani adresu, kartka została więc posłana przez doręczyciela lub wręczona osobiście. Steve sięgnął do koperty i wyjął pocztówkę, która przedstawiała trzymającą się za ręce parę nad brze­giem morza o zachodzie słońca. Nad postaciami ktoś napisał "ty" i ,Ja", a żeby nie było żadnych wątpliwości, od napisów biegły do figurek strzałki. Na odwrocie wy­drukowany był jakiś rzewny wiersz miłosny, do którego ktoś dopisał w zupełnie innym duchu: "Ostatnia noc by­ła naprawdę wielkim przeżyciem, dziecinko. Kocham Cię, E".

Steve odłożył kartkę na leżące na biurku listy i sięgnął po zdjęcia. Dwa pierwsze ukazywały Willow z matką zaraz po porodzie. Dziecko było czerwone i pomarsz­czone, na twarzy matki malowała się duma, lecz z wyraźnym odcieniem smutku czy melancholii. Na trzecim zdjęciu, zrobionym po kilku tygodniach, matka trzymała w ramionach pulchne, zdrowe i zadowolone dziecko, sama jednak, choć wyglądała lepiej niż bezpo­średnio po porodzie, nadal miała w oczach smutek.

- Pozostałych pięć zdjęć zrobi.ono w Los Angeles, zanim się urodziłam.

W pierwszej chwili Steve miał wrażenie, że widzi zupełnie inną kobietę. Na wcześniejszych fotografiach Donna Ryan wyglądała jak świeżo rozkwitły kwiat. Na­wet psychodeliczna moda końca lat sześćdziesiątych nie była w stanie zaćmić jej urody. Ze zdjęć patrzyły na niego wielkie, kusicielskie oczy osadzone w twarzy peł­nej egzotycznej, lecz niezaprzeczalnej urody. Włosy ko­loru miedzi spływały aż do krawędzi sukienki mini, która pozwalała podziwiać długie i zgrabne nogi. Donna stała przed bramą z kutego żelaza i uśmiechała się zalot­nie do kogoś, kto robił zdjęcie. Steve podniósł na mo­ment wzrok i spojrzał na Willowo

- Masz po niej oczy - zauważył i odłożył zdjęcie. Pozostałe fotografie przedstawiały po kilka osób.

Prócz Donny znajdowały się na nich jeszcze jedna dziewczyna i czterej równie młodzi mężczyźni. Wszy­stkie zdjęcia były najwyraźniej zrobione przy jednej oka­zji, kolejno przez różnych uczestników spotkania.

- Jak się domyślam, uważasz, że jeden z nich jest twoim ojcem - rzucił Steve.

- Wydaje mi się to całkiem możliwe. Musiała mieć jakiś powód, żeby zachować te zdjęcia. Prócz nich, kar­tki, którą już widziałeś, i czegoś do ubrania nie przy­wiozła ze sobą na farmę niczego więcej.

Steve skinął głową i powrócił wzrokiem do fotografii.

Budynek w tle wydał mu się znajomy. W pierwszej chwili sądził, że może to być złudzenie, bo typowe dla . stylu hiszpańskiego szczegóły, takie jak różowe stiuki czy poręcze balkonów z kutego żelaza, stanowiły wspól­ną cechę wielu starych rezydencji w Los Angeles. Kiedy jednak przyjrzał się uważniej charakterystycznej maure­tańskiej wieżyczce wznoszącej się w rogu budynku, coś przyszło mu do głowy. Nie odkładając kartki, wysunął szufladę i wydobył z niej szkło powiększające, po czym jeszcze raz powoli i dokładnie przestudiował wszystkie

zdjęcia.

Twarz rozjaśnił mu uśmiech.

Całkiem nieźle znał budynek w tle.

Znał także dwóch spośród czterech mężczyzn na zdjęciach.

_ No i co? - Willow nie mogła znieść dłużej napięcia. - Co to jest?

_ To - Steve odłożył fotografię na biurko i popukał palcem w mauretańską wieżyczkę - to jest Bachelor Arms. Dawna rezydencja,. wzniesiona w latach dwu­dziestych dla jakiegoś potentata z Hollywood, w której od lat wynajmuje się mieszkania. To kilka mil stąd.

- l?

Twarz Steve'a dostatecznie jasno zdradzała, że wie coś więcej.

_ Jednym z facetów na zdjęciach jest Zeke Blackstone.

Willow była tak zaskoczona, że aż otworzyła usta.

- Zeke Blackstone? Ten aktor, reżyser i producent? Jesteś pewny?

- Przyjrzyj się dobrze ostatniemu z lewej. - Podał jej zdjęcie i szkło powięksżające. - Jeżeli to nie Blackstone, to musi to być jego brat bliźniak.

- Mój Boże, chyba masz rację. - Przy odrobinie wysiłku mogła rozpoznać wyłaniającą się spod opadających na ramiona włosów twarz.

- A teraz popatrz na faceta obok. Tego, który obej­muje ramieniem twoją matkę.

Willow zmarszczyła czoło, usiłując domyślić się, kim może być młody mężczyzna z obfitymi bokobrodami i długimi wąsami opadającymi na usta.

- To też jakiś aktor?

- Przed laty próbował swoich sił na scenie, ale nie zrobił wielkiej kariery. Potem zajął się polityką. Przyj­rzyj mu się uważnie. Nie poznajesz go?

- Kto to taki?

- Ethan Roberts. Jeżeli republikanie wygrają wybory, to będzie senatorem stanu Kalifornia.

Brązowe oczy Willow zrobiły się wielkie jak spodki.

- O mój Boże - szepnęła. Ethan Roberts. Wszystko pasowało. Litera "E" na kartce do matki, wspólne zdjęcie ... A więc po latach rozmyślań, wahań i wątpliwości wszystko miało okazać się aż tak proste? Podniosła spojrzen(e na Steve'a ..

- Myślisz, że to on?

- Czy myślę, że jest twoim ojcem?

- Tak.

- Być może. Ale tylko być może, nic więcej. - Wi­dział błysk nadziei w oczach Willow i wiedział, że jesz­cze za wcześnie na pewność. - Może też być całkiem inaczej. Jest tylko jeden sposób, żeby to ustalić.

Sięgnął po telefon.

- Masz zamiar do niego zadzwonić? Teraz? W tej chwili? - W głosie Willow zabrzmiała panika. ~ Napra­wdę myślisz, że powinniśmy to zrobić?

- Po to tu przyszłaś, prawda? .

- No ... tak, ale ... - Uniosła ręce, w których ciągle jeszcze trzymała zdjęcie i szkło powiększające, a potem opuściła je bezwładnie na biurko. - Nie możemy chyba tak po prostu zadzwonić i spytać go, czy ... czy ...

Patrzyła mu prosto w oczy, jakby oczekiwała, że po­może jej sformułować pytanie.

- Jak mam go o to właściwie zapytać?

- Zwyczajnie. - Uśmiech, z jakim jej to poradził, był rzeczywiście przekonujący. - Ale nie martw się, nie bę­dziemyo tym rozmawiać przez telefon. Na razie umówi­my się na spotkanie.

Steve uniósł słuchawkę i wykręcił numer.

- Dzień dobry, czy może pani podać mi numer tele­fonu do rezydencji Ethana Robertsa?

Przez chwilę czekali na odpowiedź.

- Nie ma? W takim razie prószę mi podać telefon do jego sztabu wyborczego.

Steve podziękował, rozłączył się i wykręcił następny numer. Przez długą chwilę Willow słuchała w milczeniu rozmów prowadzonych przez Steve'a z kolejnymi, .coraz wyższego szczebla pracownikami sztabu wyborczego. Wre­szcie do słuchawki poproszono kogoś dostatecznie ważnego, by mógł plzekazać informację samemu Robertsowi.

- Przykro mi, ale nie mogę rozmawiać na ten temat z nikim prócz samego pana Robertsa - oświadczył Steve. - Wiem, że jest pan szefem sztabu wyborczego, ale jak to już powtarzałem pańskim podwładnym, jest to sprawa ściśle osobista i poufua. Proszę przekazać panu Robertsowi, że chodzi o Donnę Ryan. Tak, Donna Ryan. Jej córka stawia sobie pewne pytania i ma nadzieję, że pan Roberts pomoże jej znaleźć odpowiedź. Tak, czekam pod numerem, który już podałem. Można tu dzwonić o każdej porze dnia i nocy.

- I co teraz? - spytała, kiedy odłożył słuchawkę.

- Teraz czekamy.

- Jak długo?

- Nie wiem, może parę minut, może kilka godzin, a może dni. To zależy od tego, jak szybko nasza wiado­mość dotrze do adresata i na ile cała sprawa jest dla niego istotna.

- Kilka dni? - jęknęła. - Nie wytrzymam tak długo.

- Wytrzymałaś przez dwadzieścia cztery lata. Kilka dni więcej czy mniej nie zrobi dużej różnicy. - Masz rację, ale być tak blisko celu i ...

Telefon zadzwonił tak nagle, że oboje podskoczyli.

W pierwszej chwili żadne z nich nie mogło się zdecydo­wać, czy sięgnąć po telefon.

- Myślisz, że to on? - WiIIow mimowolnie zniżyła głos do szeptu. - Już?

- Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. - Sięg­nął po słuchawkę. - Steve Hart.

- Dzwonię ze sztabu wyborczego Ethana Robertsa - rozległ się w słuchawce bezbarwny kobiecy głos -w sprawie wiadomości pozostawionej przez pana dla pa­na Robertsa i dotyczącej pani Ryan.

- Tak. - Steve wcisnął guzik interkomu, żeby Wil­low mogła na własne uszy usłyszeć odpowiedź. - Słu­cham?

- Pan Roberts będzie dziś do późnego wieczora w San Francisco, gdzie bierze udział w zbiórce pienię­dzy na cele dobroczynne. Bardzo żałuje, że nie może spotkać się z państwem i zaprasza do siebie na jutro na goazinę dziewiątą rano. Pan Roberts poleeił mi również . przekazać, że chętnie podzieli się wszelkimi informacja­mi, jakie sam zna.

- Zatem do jutra rana.

- Dziękuję. - Głos w słuchawce podyktował adres.

- Pan Roberts będzie czekał na państwa ze śniadaniem. Zaraz potem połączenie zostało przerwane i w słu­chawce słychać było ju± tylko jednostajne brzęczenie. Steve wcisnął guzik i w pokoju zapadła cisza.

- O mój Boże - jęknęła WilIow słabym głosem i oparła się rękami o biurko. Była blada jak trup.

- Chryste Panie! Chyba nie masz zamiaru mi tu zemdleć?

- Nie ... wiem - szepnęła i pochyliła się raptownie do przodu.

Steve poderwał się z krzesła i w mgnieniu oka znalazł się przy niej.

- Pochyl głowę i wsuń między kolana - polecił Wil­low i położył jej rękę karku.

- Nic mi nie jest. Naprawdę. Nigdy mi się to nie zdarzyło. - Zamiast pochylić głowę, uniosła ją do góry i spojrzała mu w oczy. - To tylko ...

Odetchnęła głęboko, a potem znów skuliła ramiona i oparła czoło o brzuch Steve'a tuż powyżej pasa z meta­lową klamrą.

- Nie spodziewałam się, że to zrobi na mnie aż takie wrażenie - szepnęła.

Nie odpowiedział. Całą jego uwagę zaprzątały teraz całkowicie sprzeczne doznania. Czuł ciężar jej głoWy na brzuchu, przesypywanie się jedwabiście gładkich wło­sów pomiędzy palcami, zapach perfum. Wszystko to po prostu nie mogło nie oddziaływać najegomęskie instyn­kty. Drżenie wstrząsanych tłumionym łkaniem ramion i walka dziewczyny o każdy w miarę spokojny oddech budziły w nim uczucia opiekuńcze.

A przecież nie pierwszy raz zdarzała mu się taka sytu­acja. W swoim fachu nieraz miał do czynienia z kobieta- . mi przeżywającymi załamanie nerwowe, i zresztą nie tylko z kobietami. Nigdy jednak nie czuł się takjak w tej chwili i nigdy w życiu nie był równie zakłopotany.

- Wszystko dobrze, kochanie - mruknął łagodnie. ­Kilka głębokich oddechów i poczujesz się lepiej. Na ra­zie jeszcze niczego nie wiemy. Zachowaj siły na później, myślę, że jeszcze mogą ci się przydać.

Pociągnęła nosem.

- Masz rację·

Objęła go w pasie, odsunęła się trochę i podniosła głowę. W pięknych oczach błyszczały łzy.

_ Przepraszam .. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Po­myślisz, że ze mnie wariatka.

- Wcale ci się nie dziwię - pocieszył Willow, mimo­wolnie przesuwając dłonią po jej włosach w pieszczotli­wym geście. - Nie co dzień się człowiek dowiaduje, że jest, być może, dzieckiem senatora stanu Kalifornia. I to w dodatku republikańskiego senatora.

Teraz już naprawdę odwzajemniła jego uśmiech.

Steve zdjął dłoń z głowy Willowo Już miał cofnąć rękę, gdy dostrzegł niesforny kosmyk, który zasłaniał jej oczy, i postanowił założyć go jej za ucho. Sam nie wiedział, jak to się stało, ale zamiast to zrobić, przytulił dłoń do policzka Willow i powolnym, zmysłowym gestem prze­ciągnął kciukiem po jej wardze.

Westchnęła cicho i zamarła w jego rękach jak ptak przerażony widokiem drapieżnika.

Steve Jeszcze raz przeciągnął palcem po wardze Wil­low. Nie umiał się oprzeć fascynacji, jaką budziło w nim jej ciało. Było delikatne i idealnie gładkie. Jej włosy były jedwabiste i miękkie.

Nagle wyobraził sobie, że kładzie ją na łóżku i powoli wyłuskuje z ubrań jej jasne i lśniące ciało. Widział oczy­ma duszy, jak ściąga jej z ramion żakiet, rozpina białą jedwabną bluzkę, zsuwa spódnicę.

Jego wzrok powędrował w dół i zatrzymał się na skórzanych pantoflach z paskami wokół kostki zapinanymi na klamerki.

Te pantofle by zostawił. Było w nich coś nieopisanie podniecającego. Podobnie jak w szczupłych łydkach i zgrabnych kostkach.

Do diabła, może to zrobić, uświadomił sobie nieoczekiwanie. Może to zrobić tu i teraz. Wystarczy jeden, dwa pocałunki i dziewczyna będzie jego. Przesunął dłoń na kark Willow, wsunął jej dłoń pod pachę i pociągnął ją lekko w górę. Wstała posłusznie jak marionetka.

Delikatnie przesunął wargami po jej wargach. Roz­chylił usta i skubnął wargi dziewczyny, ale tylko po to, żeby zaraz znów je puścić. Miała zamknięte oczy. Nie stawia:ła oporu, tylko westchnęła cicho, jakby ze skargą.

I to wystarczyło, by Steve całkowicie oprzytomniał. Wielki Boże, co on wyprawia! Nigdy, nigdy dotąd nie zdarzyło mu się nic podobnego.

Ta dziewczyna przyszła do niego po pomoc. Zaufała mu. A on wykorzystał moment jej słabości, chwilę, gdy szukała u niego pociechy, by pogrążyć się w szalonych, erotycznych fantazjach i co gorsza spróbować wcielić je w życie. To było ... Steve wolał nawet nie szukać określeń na taką podłość.

Choć je znał.

Rozluźnił ręce i cofnął się o krok.

- Lepiej, skarbie? - zapytał, zgrywając się na Bo­garta.

Może i nie był to najlepszy pomysł, ale czuł, że mllsi zrobić czym prędzej coś, cokolwiek, co rozładuje napięcie, jakie międży nimi powstało. Musi odbudować za­ufanie, z jakim do niego przyszła.

- Tak, lepiej - przyznała.

I co najzabawniejsze, była to szczera prawda. Delikat­ny pocałunek był właśnie tym, czego jej było trzeba, żeby przezwyciężyć mdlące uczucie w żołądku .

_ Skoro zatem rozmowa z Robertsem czeka nas do­piero jutro rano - zauważył Steve takim tonem, jakby oboje wcale nie mieli nieco przyśpieszonego tętna - co powiesz na to, żebyśmy podjechali teraz do Bachelor Arms? Będziesz miała okazję poznać miejsce swego prawdopodobnego poczęcia.


ROZDZIAŁ 3

Willow oparła się o skórzany zagłówek i zamknęła oczy. Słońce pieściło jej twarz, wiatr tańczył z włosami. Nie żałowała już, że jadą fordem mustangiem z odkry­wanym dachem, który należał do Steve'a, choć w pier­wszej chwili czuła się nieco urażona lekceważeniem, z jakim odniósł się do propozycji, by pojechali wynaję­tym przez nią samochodem.

Był piękny dzień. W taki dzień miliony ludzi utwier­dzają się w przekonaniu, że to właśnie Los Angeles jest miastem, w którym chcą żyć pomimo trzęsień ziemi, wysokiego wskaźnika przestępczości i horrendalnych podatków. Willow wyciągnęła nogi i założyła ręce za głowę. Cudownie było tak pędzić, mając wokół kalifor­nijski krajobraz. Niewątpliwie ważny udział w jej do­brym samopoczuciu miała obecność przystojnego męż­czyzny za kierownicą, ale o tym wolała nie myśleć ...

Z rozkosznego rozmarzenia wyrwało ją ostre hamo­wanie i dźwięk klaksonu. Usłyszała krzyki i przekleń­stwa. Otworzyła oczy, by ujrzeć przed sobą gigantyczny billboard zachęcający do zaciągnięcia kredytów na wy­jątkowo korzystnych warunkach.

Odruchowo obciągnęła spódniczkę.,

_ Przyszło mi właśnie do głowy, że w ogóle nie roz­mawialiśmy jeszcze o twoim honorarium.

_ Proszę? - Steve wydawał się pogrążony w myślach.

- Twoje honorarium - powtórzyła.

Nie była z siebie zadowolona. Owszem, miała powo­dy do zdenerwowania, ale to jeszcze nie wystarczało, żeby zapominać o pieniądzach. Być może właśnie dlate­go, że wyrosła wśród ludzi programowo lekceważących pieniądze, była pod tym względem zawsze wyją~kowo skrupulatna.

Steve spojrzał na nią spod oka.

- Sześćset dolarów bezzwrotnej zaliczki, siedem­dziesiąt pięć dolarów za godzinę i zwrot poniesionych kosztów - oświadczył po krótkiej chwili namysłu.

Zwykle brał znacznie mniej, a sprawy klientów, któ­rych nie było stać na honorarium, prowadził czasem za darmo, jeśli tylko czuł, że potrzebują pomocy. Tym ra­zem jednak miał obok siebie kobietę w żakiecie wartym z siedemset dolarów i prawdziwej złotej biżuterii, więc nie widział powodów, by ją oszczędzać.

- Siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę - powie­działa wolno, odruchowo starając się zbić cenę· - Czy to nie za wiele nawet jak na Los Angeles?

- Takie są moje stawki, kochanie - oświadczył z pro­miennym uśmiechem. - Jeśli okażą się naprawdę za wysokie, będziemy mogli pomyśleć o modyfikacji warun­kówumowy.

Willow poczuła, że oblewa się rumieńcem. Nie miała żadnych wątpliwości, że Steve robi aluzję do tego, co wydarzyło się między nimi w biurze.

- Co masz na myśli? - spytała, rzucając mu spojrze­nie spod zmarszczonych surowo brwi.

- Na pewno nie to, co ty. - Steve pokazał w zadowo­lonym uśmiechu nienagannie białe zęby.

Nie upadł jeszcze tak nisko, żeby oczekiwać od niej zapłaty w naturze, ale w końcu każdy może czasami po­marzyć. Więc marzył.-

Odczekał chwilę. .

- Myślałem o wymianie czysto profesjonalnych do­świadczeń - wyjaśnił w końcu z poważną miną.

Willow zastanawiała się przez chwilę nad jego słowa­mi: Skoro nie chodziło mu o jej ciało, mogli się targo­wać. To było nawet zabawne. '

- Chodzi ci o handel wymienny?

- Mozna to tak nazwać.

Z niewinną miną odwróciła się do niego i założyła nogę na nogę. Wypielęgnowanym palcem z ostrym, lśniącym pażnokciem założyła kosmyk włosów za ucho. Steve rzucił jej przelotne spojrzenie. Gdy wyjaśniło się, że chodzi o pertraktacje handlowe, Willow zdawała się odzyskiw;łć pewność siebie. Ciekaw był tylko, czy świa­domie eksponuje teraz swoje wd2:ięki, żeby wytargować korzystniejsze warunki wymiany.

- Czy znasz się może na komputerach?

- Na tyle, żeby zauważyć, że masz w biurze kompu­ter 386 SX z pamięcią na cztery megabajty i stupięć­dziesięciomegowym dyskiem i drukarkę laserową. Mo­im zdaniem przydałoby ci się raczej Pentium 386 z dwu­nastoma megabajtami, gigowym dyskiem i CD-RO­MEM. Uzyskałbyś znacznie lepszą jakość druku.

- Niepotrzebna mi lepsza jakość druku - mruknął i zwolnił, by zmienić pas i zjechać z autostrady. - Do­szedłem do wniosku, że pora zacząć stosować kompute­rowy system prowadzenia księgowości.

- Aha. .. - Wiedząc, czego od niej chce, mogła przystą­pić do poważnych targów. - Sądząc z księgi rachunkowej, którą zauważyłam na twoim biurku, w tej chwili nie umiesz się posługiwać nawet liczydłami. Na to, żeby upo­rządkować cały ten bałagan, trzeba by mi było prawdopo­dobnie dwóch lub trzech dni, a potem jeszcze jednego dnia na zainstalowani,e programu i wprowadzenie danych. W sumie daje to cztery dni. Gdybym spędziła ten czas na prowadzeniu interesów Jagodowego Pola, zarobiłabym ja­kieś cztery tysiące dolarów, po tysiąc dolarów dziennie.

Zanim po raz kolejny otworzyła usta, zdjęła ze spód­nicy jakiś niewidocznypyłek, wyciągnęła rękę przez okno i wypuściła go na wiatr. Steve nie przepuścił tej okazji, by się jej uważnie przyjrzeć: Robienie interesów z taką partnerką wciągało go jak hazardowa gra o najwyższą stawkę.

- Potrzebny byłby co najmniej tydzień do nauczenia cię posługiwania się komputerem. Podejrzewam, że nie masz o tym zielonego pojęcia.

- Te cztery tysiące za tydzień to przed opodatkowa­niem czy po?

- Przed - przyznała. - Możesz też powiedzieć "brut­to". Ale to samo dotyczy także twoich siedemdziesięciu pięciu dolarów za godzinę.

Spojrzał na nią zaskoczony. Ta dziewczyna była jak chińskie danie - ostra i słodka jednocześnie. I równie apetyczna. Nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, że robienie interesów może być tak podniecającym zajęciem.

Zwolnił i zmienił pas jezdni. - Umowa stoi? - spytała.

- Zastanawiam się właśnie - przeciągał sprawę, chcąc skłonić ją, by dorzuciła coś jeszcze.

- Mogę dołożyć dwa dni nauki za darmo jako wyraz dobrej woli - zaproponowała, jakby czytając w jego my­ślach.

- Zgoda. Umowa stoi.

Zjechali z autostrady. Oboje mieli zadowolone miny i każde z nich było przekonane, że właśnie ubiło świetny interes.


Bachelor Arms znajdowało się przy Wilshire Boule­yard pomiędzy niewielkim włoskim sklepem spożyw­czym a barem "U Flynna". Była to stara rezydencja z ró­żowymi, wyblakłymi od słońca tynkami, kutymi z żelaza balustradami balkonów, wdzięcznymi łukami okien zasłoniętych żaluzjami i pokrytym czerwoną dachówką dachem; nad którym sterczała fantazyjna wieżyczka w stylu mauretańskim. Wzniesiona w latach dwudzies­tych rezydencja została z biegiem czasu podzielona na mieszkania do wynajęcia.

Willow spoglądała to na wznoszący się przed nią bu­dynek, to na trzymane w rękach zdjęcia. Nie mogła uwierzyć, że nagle znalazła się w miejscu, o którym tak wiele przez te wszystkie lata myślała. Bananowiec na dziedzińcu urósł, a wokół wejścia ktoś posadził kwiaty, poza tym jednak wszystko wyglądało tak jak na foto­grafiach.

- Czy masz zamiar spędzić resztę dnia w samochodzie, czy wysiądziesz i wejdziesz ze mną do środka?

Willow podniosła wzrok i ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że Stevezdążył wysiąść i stanąć na cho­dniku od jej strony. Schylił się i otworzył przed nią drzwiczki:

_ Przepraszam. - Wsunęła zdjęcia do kieszeni żakietu i postawiła stopy na chodniku. .

Steve nie mógł sobie odmówić przelotnego spojrzenia na jej nogi w czarnych pończochach. Były niesamowicie zgrabne.

- Czy masz coś przeciwko temu, żeby zostawić ją w bagażniku? - spytał, kiedy sięgnęła po teczkę leżącą na tylnym siedzeniu. - Nie przyda ci się tu do niczego.

Willow bez słowa podała mu teczkę. Steve wsadził ją do bagażnika i zatrzasnął klapę.

- Nie boisz się, że ktoś się włamie do samochodu?

- To porządna dzielnica. A poza tym mam alarm, który mógłby umarłego postawić na nogi.

Minęli bramę z kutego żelaza prowadzącą na dziedzi­niec Bachelor Arms i podeszli do frontowych drzwi. By­ły zamknięte na klucz. Obok drzwi wisiała mosiężna tabliczka z nazwiskami lokatorów i domofon. Wyżej je­szcze jedna, stara tabliczka z wypisaną gotyckimi litera­mi nazwą rezydencji, pod którą ktoś wydrapał w tynku dwa słowa: "Uwierz legendzie".

- Co to może znaczyć? - spytała. - O jaką legendę chodzi?

Steve wcisnął guzik obok tabliczki z napisem "Za­rządca".

- Nie mam pojęcia. Wygląda mi to na jakiś głupi żart.

- To nie żart. Tu chodzi o damę z lustra - odezwał się miękki głos z leciutkim rosyjskim akcentem.

Steve i Willowodwrócili się jak na komendę. Żadne z nich nie zauważyło, by ktoś nadchodził, a tymczasem ujrżeli stojącą u stóp schodów kobietę. Pomimo wy­raźnie podeszłego wieku była ciągle jeszcze piękna jakąś szczególną, rzadko spotykaną szlachetną urodą. Niska i drobna, miała na sobie róźowy dres i białe adidasy. Spod baseballowej czapki z daszkiem ocieniającym twarz spływał długi warkocz siwych włosów.

- Przepraszam - odezwała się Willowo - Czy chce pani wejść?

- Zwykle wchodzę przez podwórze. Dzięki temu nie muszę nosić klucza. Zobaczyłam, że stoicie tu i próbuje­cie dodzwonić się do Kena Ambersona, więc podeszłam, aby wam powiedzieć, że go nie ma. Kiedy wychodziłam na spacer, jechał po zakupy. Wątpię, czy zdążył wrócić. - Staruszka przyjrzała się im z nie skrywaną ciekawo­ścią. - Czy zamierzacie wynająć mieszkanie?

Steve, pokrę9ił głową.

- Chcieliśmy dowiedzieć się czegoś o jednym z daw­nych lokatorów tego domu. Sprzed wielu lat. Może pan Amberson będzie nam mógł pomóc. Czy wie pani, od jak dawna on tu pracuje?

- Owszem, wiem. Ken Amberson pracuje tu od ... - kobieta zamknęła oczy i zastanawiała się przez chwilę - od około dwudziestu siedmiu lat.

Steve i Willow wymienili porozumiewawcze spojrze­nia. Od dwudziestu siedmiu lat! Ich szanse, by dowie­dzieć się czegoś o losach Donny Ryan, rosły. Zeszli po schodach na chodnik i stanęli obok starszej pani.

- Tak, Ken zaczął tu pracować w tysiąc dziewięć­set sześćdziesiątym ósmym. Dobrze to pamiętam, bo właśnie kazałam pomalować swoje mieszkanie na fioł· koworóżowo. Ależ to był głupi pomysł! - Wybu­. chnęła śmiechem, który brzmiał tak młodzieńczo, jakby miała nie więcej niż dwadzieścia lat. - Biedak musiał zacząć od malowania całego mojego apartamentu na nowo.

- Więc pani także mieszka tu od sześćdziesiątego ósmego roku? - spytała Willow.

- O, nie, drogie dziecko. Ja mieszkam od czterdzie­stego siódmego - oświadczyła z dumą ich rozmówczyni.

Steve i Willow zaniemówili.

- Za dobrze nam idzie - mruknął pod nosem Steve. - Zaczynam się bać, że za dobrze nam idzie.

- Może to za sprawą damy z lustra? - zasugerowała starsza pani.

- Damy z lustra? ~ powtórzyła pytającym tonem Willow.

Ich rozmówczyni wskazała wzrokiem.tabliczkę.

- Uwierzcie legendzie.

- Jakiej legendzie?

- O, to długa historia. A może weszlibyście do mnie? Napijemy się herbaty i spokojnie porozmawiamy -za­proponowała staruszka i wyciągnęła rękę w geście peł­nym tak szlachetnej elegancji, jakby znąjdowali się na uroczystym balu. - Natasza Kuryan. .

- Steve Hart. - Steve ujął wyciągniętą ku nim dłoń. ­A to Willow Ryan. Bardzo nam miło panią poznać.

Pochylił się nagle i pocałował Nataszę w rękę, jakby poczuł, że tak właśnie należy ją powitać. Nie była zasko­czona, przeciwnie, spojrzała na niego z wyraźną apro­batą·

- Młodzi lokatorzy Bachelor Arms nazywają mnie madame - oznajmiła. - Nie mam nic przeciw temu, by­ście zwracali się do mnie tak samo, a teraz chodźcie za mną·


- Ludzie opowiadają różne rzeczy - zaczęła Natasza Kuryan, nalewając esencję do niewielkich szklanek w srebrnych, rzeźbionych w delikatnel wzory, koszycz­kach. - Podobno żyła tu w latach dwudziestych, jeszcze w czasach świetn'ości tego domu. - Urwała, dopełniła' szklanki wodą ze srebrnego samowara i podała gościom. . .

Steve, który wyraźnie nie czuł się najlepiej na wąskiej kanapce, pośród maleńkich stoliczków zastawionych porcelaną i starymi fotografiami, niezgrabnie. uchwycił szklankę za krawędź. Willow nie umiała powstrzymać uśmiechu, kiedy dostrzegła, że jego palce nie mieszczą się w maleńkim uszku. Zauważył to i przesłał jej chmur­ne spoJrzeme.

- W każdym razie - podjęła'Natasza, która nie do­strzegła lub może' nie życzyła sobie widzieć milczącej sprzeczki swych gości - stało się to w wyjątkowo tragi­cznych okolicznościach. Od tej pory pojawia się, tak przynajmniej ludzie opowiadają, w starym lustrze wiszą­cym w apartamencie IG. Spotkanie z nią zapowiada wielką zmianę w życiu człowieka, któremu się to przyda­rzyło - spełnienie naj skrytszych marzeń lub przeciwnie, ziszczenie się naj gorszych przeczuć. Pierwszą osobą, która zobaczyła damę w lustrze, była młoda aktorka, Jeannie Masters. Jeannie opowiedziała o swoim spotka­niu i w kilka dni później znaleziono, ją martwą na dnie basenu, który był tu na dziedzińcu. Po tym basenie też już nie ma śladu.

Staruszka popatrzyła uważnie na Steve'a.

- Widzę z twojej miny, mój chłopcze, że mi nie wie­rzysz.

- Pani daruje, madame, ale to mi wygląda na niezły kit. .. Przepraszam, chciałem powiedzieć ...

- A jeżeli powiem ci, że sama też ją widziałam? Dobrze to pamiętam. To było tej, samej nocy, gdy Errol Flynn i ja zostaliśmy kochankami.

- Czy w ten sposób spełniły się pani lęki czy marze­nia? - spytał z kamienną twarzą.

Natasza roześmiała się i pokręciła głową.

- Za dużo chciałbyś wiedzieć, mój chłopcze.


- Te dziewczyny nie mieszkały długo - oświadczyła Natasza, kiedy pokazali jej zdjęcia. - Nie więcej niż miesiąc, może dwa.

- Tę pamiętam - dodała, wskazując palcem na Donnę Ryan. - Była wyjątkowo piękna. Przez wiele lat praco­wałam jako charakteryzatorka w Xanadu Studios i wi­działam wiele pięknych kobiet, ale ta dziewczyna miała w sobie coś szczególnego. Wszyscy faceci w Bachelor Arms zwariowali na jej punkcie.

Starsza pani przyjrzała się uważnie Willow.

- Masz podobne do niej oczy, ale inne kości policz­kowe. Może cię to śmieszyć, ale uroda zaczyna się od ,kości. Dopiero na nich można coś zbudować.

- To była moja matka.

Natasza skinęła głową, jakby słowa Willow stanowiły odpowiedź na jej nie wypowiedziane pytanie.

- A czy przypomina sobie pani, z kim się spotykała, mieszkając tutaj? Może z którymś z tych chłopaków na zdjęciach? - zapytała Willowo

- Któż by to pamiętał. - Natasza wzruszyła ramiona­mi. - Tyle się wtedy mówiło o wolnej miłości, o rewo lu­cj i seksualnej... Owszem, widywałam ją to z tym, to z owym, ale nie mam. pojęcia, jakiego rodzaju to były związki.

- A sami ci faceci? - spytał Steve.

- O, pamiętam ich dobrze. Bardzo dobrze. Ten z wielkimi wąsiskami to Ethan. - Natasza wydęła lekko wargi. - Nie powiem, żeby był moim ulubieńcem.

- Nie? - podchwycił Steve.

- Był arogancki i egocentryczny. To przypadłość wielu młodych ludzi. - Starsza pani spojrzała wymow­nie na Steve'a, ale zaraz osłodziła mu tę uszczypliwość uśmiechem. - Pewnie z tego wyrósł.

Steve odwzajemnił uśmiech.

- A inni?

- Ci dwaj, tutaj - Natasza wskazywała po kolei palcem - byli braćmi. Młodszy nazywał się Jack. A ten to Eryk.

Steve i Willow spojrzeli po sobie. Eryk? Kolejny mężczyzna o imieniu zaczynającym się na "E". A więc sprawa się komplikuje.

- Ale on już nie żyje - wyjaśniła Natasza smut­no. - Według policji popełnił samobójstwo, ale oso­biście w to wątpię. Zawsze wolałam myśleć, że to był nieszczęśliwy wypadek. Choć ktoś mówił mi, że Eryk widział damę w lustrze, więc wszystko jest mo­żliwe ..

- Popełnił samobójstwo? - Willow starała się ukryć rozczarowanie. - Kiedy?

- Myślę, że wkrótce po zrobieniu tych zdjęć. Latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku. W czerwcu. A może w lipcu. Nie mam już takiej dobrej pamięci jak kiedyś - pokręciła głową. - Ale Ken Amberson powinien wam pomóc. A tym bardziej Jack Sharinon. Ken na pewno będzie wam mógł podać jego adres.

- Wątpię, żeby to nam wiele pomogło: Minęło tyle czasu ...

- Wcale nie! Jack wyprowadził się zaledwie przed­kilkoma miesiącami. Zajmował właśnie apartament lG. - Czy chce pani powiedzieć, że on też mieszkał tu . przez ćwierć wieku?

- Nie .. Jack opuścił Bachelor Arms po śmierci brata. Ludzie mówili, że zaciągnął się do wojska, to znów, że wyjechał za granicę. Ale musiał wrócić, żeby spełniły się jego marzenia. Tak jak Ezekiel- wskazała na Zeke'a Blackstone'a. -On też musiał wrócić.

- Czy chce pani powiedzieć, że obaj ci faceci pojawi­li się ostatnio w Bachelor Arms? l czy Zeke Blackstone nazywa się Ezekiel?

- Tak. Powiedział mi to wkrótce po przyjeździe. Tę­sknił za domem i matką. Tylko ona tak go nazywała. Moim zdaniem to brzmi dużo ładniej niż Zeke, choć trochę staroświecko. A wy co o tym sądzicie?


ROZDZIAŁ 4

- Imiona tych trzech mężczyzn zaczynają się na "E",' znali moją matkę i każdy mógł być jej kochankiem. A więc każdy z nich może być moim ojcem ... - Willow urwała i podnioslła wzrok na Steve' a - I co teraz zro­bimy?

- Porozmawiamy z zarządcą. Być może od niego dowiemy się czegoś więcej.

Ujął ją pod rękę i poprowadził przez zalany słońcem dziedziniec. Natasza Kuryan powiedziała, że jeśli Am­berson wrócił już z zakupów, to naj prawdopodobniej znajdą go w apartamencie 1G, gdzie od lat zmaga się z wiecznie cieknącym krartem.

- Musicie przejść przez dziedziniec i wejść przez drzwi po drugiej stronie - tłumaczyła im, gdy już stali we trójkę na progu jej apartamentu. - l G jest na trzecim piętrze, po lewej stronie.

Znalezienie Ambersona nie okazało się trudne. Drzwi do mieszkania były na wpół otwarte, a stukanie młotka było słychać z daleka. Steve przepuścił Willow przodem. Przez niewielki korytarz weszli do pustego, poma­lowanego na kremowy kolor pokoju. Przez dwa wysokie okna zwieńczone ostrymi łukami wpadały do wnętrza promienie słońca. Na ścianie wisiało wielkie lustro. Bo­gato zdobiona rama, pokryta pracowicie rzeźbioną pląta­niną róż i wstążek, w zasadzie nie powinna pasować do tego pustego wnętrza, a jednak w jakiś przedziwny spo­sób czuło się, że jest ona na swoim miejscu.

- Myślisz, że to właśnie to lustro? - spytała szeptem.

- Musi być to, bo innego tu nie ma.

WiIlow zawahała się przez krótką chwilę i podeszła do lustra. Nie zobaczyła w nim jednak niczego prócz odbicia własnego i Steve'a, który stanął obok niej. Swo­ją drogą dopiero teraz zauważyła, że stanowią swoje przeciwieństwa, a zarazem zdają się dopełniać. Steve był wysokim, barczystym blondynem'o wysportowanej syl­wetce, noszącym się swobodnie. Ona sama była szczupła i wydawała się przy nim niższa niż w rzeczywistości. Staranna fryzura i makijaż, wytworny, szyty na miarę kostium tworzyły elegancką, zadbaną całość.

Jeżeli WiIlow nie czuła się dotąd wystarczająco kobie­ca, to może dlatego, że po raz pierWszy w życiu miała obok siebie mężczyznę, który był tak zdecydowanie, w każdym calu męski. Steve Hart był oszałamiająco przystojny, lecz zarazem zdawał jej się kimś w rodzaju starszego brata - od pierwszej chwili wzbudził jej za­ufanie.

- I jak, widzisz coś? - szepnął, w komiczny sposób udając, że jest przejęty.

- Nie - odpowiedziała również szeptem i odsunęła się od lustra ... i od Steve'a. - Może powinniśmy już pójść do tego Ambersona. To trochę nieelegancko tak wchodzić bez pukania i myszkować po mieszkaniu.

Zanimjednak odeszli od lustra, zarządca Bachelor Arms sam ich znalazł. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy stanął w drzwiach. Miał na sobie zabrudzony smarem granatowy kombinezon, w ręku trzymał klucz francuski. Patrzył na nich spode łba małymi, chytrymi oczkami. Jego widok wzbudził w Willow instynktowny odruch antypatii.

- Kim jesteście? - zaczął niezbyt przyjaźnie. - Jeżeli przyszliście w sprawie mieszkania, to ten apartament nie jest w tej chwili do wynajęcia.

Willowodruchowo przysunęła się bliżej Steve'a. Je­żeli nawet czuła się nieco zirytowana swoją bezradno­ścią, to akurat w tym momencie nie miała najmniejszej ochoty na samodzielność. Znacznie milej było mieć u boku silnego, opiekuńczego mężczyznę·

- Nie szukamy mieszkania do wynajęcia - zaczął spokojnie Steve. - Chcielibyśmy z panem chwilę poroz­mawiać.

- Jesteście dziennikarzami? - spytał podejrzliwie Amberson.

- Nie, my ...

- Odkąd się rozniosło, że mieszka tu Blackstone, zwaliło się tyle tej hołotY, że cholery można dostać - burczał gniewnie Amberson. - Tak czy siak, już go nie ma! Sami widzicie, że mieszkanie jest puste. Blackstone wyniósł się stąd zaraz po weselu córki. Nie mamy o czym gadać.

- Nie jesteśmy dziennikarzami, panie Amberson. ­Steve sięgnął do kieszeni, wyjął portfel i wyciągnął z niego kartę wizytową. - Jestem prywatnym detekty­wem. Pani Ryan jest moją .klientką.

- Czego tu szukacie? - spytał Amberson, kiedy już dokładnie przyjrzał się wizytówce.

- Chcielibyśmy spytać pana o różne rzeczy, między innymi o leke'a Blackstone'a ...

- Wiedziałem - warknął Amberson. - Wyno~cie się stąd, zanim wezwę policję.

- Ethana Robertsa ...

- Co takiego?

- Oraz Eryka i Jacka Shannonów - dokończył Steve zadowolonym tonem. Gdy wymienił Robertsa, dostrzegł iskierkę cieka­wości w oczach mężczyzny w kombinezonie. Koń­cząc wyliczanie interesujących go nazwisk, nie miał już wątpliwości, że Amberson zechce z nimi roz­mawiać.

- Chcielibyśmy wyjaśnić, co ich łączyło z młodą ko­bietą Donną Ryan - uzupełniła Willowo

- Skąd, do diabła, wytrzasnęliście po tylu latach te wszystkie nazwiska?

Zachęcona spojrzeniem.Steve'a, Willow wyjęła z kie­sżeni żakietu zdjęcia i wręczyła je Ambersonowi. Wytarł starannie ręce o kombinezon i obejrzał je uważnie. Mar­szczył przy tym brwi i pocierał dłonią brodę.

- Chodzi wam o Eryka, tak?

- Chodzi nam o różne rzeczy, jakie wydarzyły się tego lata. Chcielibyśmy usłyszeć wszystko, co pan pa­mięta.

- Na co wam to?

- To sprawa osobista.

- Tak jak moja pamięć, to też bardzo osobista sprawa - stwierdził chłodno Amberson.

Steve wyciągnął z portfela dwadzieścia dolarów.

- Może jednak będzie pan skłonny odstąpić nam część jej bezcennej zawartości?

Amberson nawet nie spojrzał na pieniądze.

- Czterdzieści?

Willow położyła rękę na ramieniu Steve'a. Zerknął na nią pytającym wzrokiem.

- Pana Ambersona nie interesują twoje pieniądze, Sama nie wiedziała dlaczego, ale była pewna, że sto­jącego przed nimi niskiego, niezbyt sympatycznego mężczyznę interesuje zupełnie co innego - cudze sekre­ty. Amberson gotów był sprzedać im to, co wiedział, wyłącznie za inne informacje.

- Donna Ryan była moją matką - oświadczyła po prostu. - I podejrzewam, że któryś z mężczyzn na tym zdjęciu jest moim ojcem.

- Tak, pamiętam ją. To była dziewczyna ... - W ma­łych oczkach zapłonął płomień szczerego podziwu. ­Wprowadziła się z przyjaciółką w maju siedemdziesiąte­go roku. Ściągnął je tu Ethan Roberts, ten sam, który teraz jest republikańskim kandydatem na senatora. Wte­dy był aktorem. Oboje pracowali w telewizji przy jakimś serialu i Ethan najwyraźniej chciał mieć tę dziewczynę jak naj bliżej siebie. Pewnie liczył, że łatwiej ją w ten sposób zdobędzie.

- Udało mu się? - spytał Steve.

- A kto to, do diabła, może wiedzieć? - Amberson wzruszył ramionami. - W tamtych czasach te sprawy wyglądały inaczej. Nie było jeszcze AIDS, nikt się nicze­go nie bał. Ale wróćmy do tej dziewczyny. Wychodziła czasem z Robertsem, ale wychodziła też z innymi, na przykład z Erykiem Shannonem. A jeżeli chodzi wam o to, z kim spała, to szczerze mówiąc, nie wiem. W każ­dym razie nie obściskiwała się publicznie z żadnym z tych facetów, jak to robiły inne.

W trakcie rozmowy opuścili apartament l G i zeszli schodami na dół. Amberson pchnął .drzwi i wyszedł na podwórze. Steve wyciągnął ręk~, przytrzymał ciężkie drzwi i puścił Willow przodem.

- Tutaj leżał - oznajmił Amberson z 'wyraźnym zado­woleniem i wskazał na stojącą na bruku donicę z hibiskusem. - Chłopak przeleżał tu parę ładnych godzin, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy myśleli, że jest pijany albo naćpany. Wtedy zdarzały się tu takie rzeczy. Policja mówiła, że kiedy wreszcie zainteresował się nim Zeke Blackstone, Eryk był już od paru godzin martwy. Miał połamany. kręgosłup i strzaskaną czaszkę, ale tego wszystkiego nie było widać, bo był wieczór. Nikt nie za­uważył nawet płyną<;:ej z rozbitej głowy krwi, chociaż zro­biła się tego w końcu cała kałuża.

Willow miała wrażenie, że Amberson rozkoszuje się okropnymi szczegółami, od których cierpła jej skóra.

- Policjanci obliczyli sobie, że wypadł z trzeciego pię­tra. Z tego balkonu nad nami. - Wszyscy podnieśli oczy. - To tam mieszkała pani matka ze swoją przyjaciółką.

Amberson spojrzał Willow prosto w oczy, najwyraźniej ciekaw jej reakcji.

- Chce pan przez to powiedzieć, że on wyskoczył z mieszkania mojej matki?

Steve w samą porę położył jej dłonie na ramionach. Willow miała wrażenie, że wraz z ciepłym uściskiem przekazał jej część swojego spokoju.

- Czy ona przy tym była? Widziała to?

Ainberson pokręcił głową.

- Według policji była wtedy na przxjęciu w apartamen­cie l G. To ona usłyszała krzyk. I to ona wezwała pogotowie. - Jaki krzyk? Przed chwilą powiedział pan, że nikt się nie zorientował, kiedy on ... wypadł.

- Na ławce całowała się jakaś para. Kiedy odkryli ciało Eryka, dziewczyna wpadła w histerię i podniosła straszliwy wrzask. Było ją słychać w całym domu.

- Czy wie pan, jak on znalazł się w mieszkaniu Don­ny pod jej nieobecność? - Steve starał się skierować rozmowę na bardziej konkretne tematy.

- To nie był problem. Mówiłem wam już, że w tam­tych czasach wszystko wyglądało inaczej niż teraz. Ci młodzi ludzie, którzy tu mieszkali, siedzieli u siebie ca­łymi dniami, nocowali gdzie popadło i najczęściej w ogóle nie używali kluczy. Zdaniem policji Eryk mógł wybrać to mieszkanie, bo wiedział, że będzie sam i nikt go nie powstrzyma.

- A czy ktokolwiek wie, dlaczego on się zabił? - spytała Willowo

- Słyszałem, że pokłócił się tego wieczoru z bratem, ale oni często się kłócili. Inna sprawa, że Jack zniknął stąd zaraz po śmierci brata, jakby się pod ziemię zapadł. Dlaczego? Może miał wyrzuty sumienia, a może jakieś inne powody. Zresztą wcale nie wiadomo, czy miał z tym cokolwiek wspólnego. Równie dobrze Eryk mógł tak się naćpać, że wydawało mu się, że poleci jak ptak ... Dla mnie to bez znaczenia. Wiadomo było tylko, że to się źle skończy.

- Co się źle skończy?

- Eryk widział damę z lustra.

- Znowu ta dama z lustra. - Steve był już najwyraźniej zniecierpliwiony. - To przecież jakaś bzdura.

- Nie, to prawda - oświadczył pewnym tonem Am­berson. - W tysiąc dziewięćset trzydziestym roku w ba­senie, który znajdował &ię dokładnie pod naszymi sto­pami, utopiła się aktorka Jeannie Masters. To też wyda­rzyło sięńocąpodczas śzalonej zabawy. Nikt niczego nie zauważył. Dopiero rano ktoś spostrzegł ciało na dnie basenu. Wtedy także ludzie zadawali sobie pytanie, czy to było samobójstwo czy morderstwo. Do dziś nie wia­domo. Wiadomą' tylko, że przed śmierciąją zobaczyła.

Willow miała wrażenie, że Amberson wypowiedział ostatnie słowa tonem tryumfu, jakby osobiście zależało mu na tym, by wszystko, co wiąże się z miejscową le­gendą, pozostało owiane tajemnicą.

- Nie mogę uwierzyć - Steye pokręcił głową - że dorośli ludzie opowiadają sobie takie bajki. Przecież to nie ma najmniejszego sensu.

- To wszystko święta prawda - upierał się Am­berson. - Jak to, że tu stoję. Pojawia się w lustrze w mieszkaniu l G. Ubrana Vii długą,jasną suknię z trochę smutnym uśmiechem. Widzisz ją i już wiesz, że coś się stanie.

- Czy chce nam pan powiedzieć, że pan sam także ją widział? - spytała Willowo

- Nie mówię, że widziałem, nie mówię, że nie wi­działem. Opowiedziałem wam tylko, co się stało, gdy ktoś ją ujrzał.

- Dobrze, dobrze. - Steve miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie. - A widziało ją kilku sztywnych i jedna starsza pani, która do dziś żyje romantycznymi wspomnieniami.

- Nie tylko - zaprotestował Amberson. ,- Ethan Ro­berts zobaczył ją w dniu, w którym jego życie potoczyło się nowym torem. A żona Jacka Shannona zobaczyła ją w dniu, gdy pierwszy raz w życiu przekroczyła próg mieszkania l G.


- No dobrze. - Steve wsunął telefon komórkowy do kieszeni sportowej kurtki. - O szóstej jesteśmy umówieni z Jackiem Shannonem i jego żoną. Tu obok, 'lU Flynna". - To miło, że się z nami tak szybko spotkają.

Willow wydawała się zadowolona, lecz jej ton zdra­dzał, że coś jej leży na sercu. Steve wsunął kluczyk do stacyjki, ale nie zapalił silnika.

- Wszystko W porządku, kochanie? - zapytał już bez żartów. - Wyglądasz, jakbyś się czymś martwiła ..

Wyciągnął rękę .i wsunął jej za ucho niesforny kos­myk. Willow przytuliła policzek dojego dłoni, ale zaraz, wyprostowała głowę. Steve nie cofnął ręki, zaczął nato­miast bardzo, bardzo lekko gładzić dziewczynę po kar­ku. Willow poczuła, że wzdłuż kręgosłupa przebiegają jej niebezpiecznie rozkoszne dreszcze.

- Wszystko w porządku.

- Nie dziwię ci się, że masz w głowie zamęt. Jeszcze rano nie miałaś pojęcia, kim jest twój ojciec, a teraz jest aż za dużo kandydatów. I to od nieboszczyka po przy­szłego senatora.

- Nie bój się, nie będę ci więcej sprawiała kłopotów. Wiem,.że dziś rano zachowałam się jak idiotka, ale na­prawdę wcale taka nie jestem.

Pięknie wykrojone usta Steve'a wykrzywił ironiczny uśmieszek.

- Ależ me mam nic przeciwko temu. Za siedemdzie­siąt pięć dolarów na godzinę możesz żądać ode mnie wszystkiego, łącznie ze znoszeniem twoich humorów.

- Wszystkiego?

- Co masz na myśli?

- Ajakajest granica twoich możliwości?

Nie miała pojęcia, skąd jej to przyszło do głowy.

Wiedziała natomiast, że jeśli Steve nie przestanie pieścić jej karku, to za chwilę nic już jej nie powstrzyma przed tym, by usiąść mu na kolanach i zacząć go całować.

Opuścił rękę.

- Jeżeli chodzi o to, co zdarzyło się dziś rano w moim biurze, to nie przejmuj się tym. Przyznaję, że się nię popisałem i bardzo mi z tego powodu przykro. To sięjuż nie powtórzy. Przepraszam.

- Za co?

Willow niczego już nie rozumiała. Pocałował ją w momencie, gdy tego potrzebowała. Nie miała powo­dów, żeby się na niego złościć.

- Że wykorzystałem moment, gdy byłaś w szoku.

- Nie martw się o mnie - odpowiedziała zirytowana, bo pierwszy raz ktoś jej sugerował, że dała się wykorzystać.

- Dopóki pozostajesz moją klientką, nie pójdziemy do łóżka. Nie sypiam z kobietami, z którymi wiążą mnie sprawy zawodowe.

Wiedział, że to brzmi drętwo, ale było mu naprawdę głupio i chciałjąjakoś uspokoić.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że kiedy przestanę być twoją klientką, to się ze mną prześpisz? - Podniosła głos oburzona jego pewnością siebie. - A skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?

- Na pewno nie wyczytałem tego w starym lustrze, kochanie. To się czuje. Gdybym zechciał, kochałabyś się ze mną dziś rano na mojej kanapie i aż piszczałabyś z radości. Oboje dobrze o tym wiemy.

Willow zaniemówiła z oburzenia. Co za bezczelność!

- I jeszcze jedno, kochanie. Kiedy już znajdziemy twojego tatusia, zamierzam to właśnie zrobić.


ROZDZIAŁ 5

Tego,dnia po południu Willow zrobiła coś, co się jej dotąd jeszcze nie zdarzyło - odwołała umówione spot­kanie w. interesach i wybrała się po zakupy. Miała dość czasu, by starczyło jeszcze na wizytę u fryzjera, ponie­waż Steve miał ją odebrać z hotelu i zawieźć na spotka­nie z Jackiem Shannonem i jego żoną dopiero o wpół do szóstej. Wybór sukienki sprawił jej więcej kłopotu niż zwykle. Wróciła do hotelu dopiero koło piątej.

Wzięła prysznic i zaczęła szykować się do wyjścia.

Mimo woli powróciła myślami do rozmowy ze Ste­ve'em. Jego tupet był zdumiewający. Zgoda, odpowie­działa na jego pocałunek, ale co w tym dziwnego? Była zdenerwowana i nie wiedziała, co robi, a on najbezczel­niej w świecie wykorzystał chwilę jej słabości.

Całowała się z nim, lecz to nie oznaczało, że zamierza iść z nim do łóżka. No może kiedyś byłaby nawet skłon­na ... w innych okolicznościach ... gdyby ładnie poprosił... Ale powiedzieć tak wprost, że mógłby ją mieć w każdej chwili, i sugerować, że nie prześpi się z nią tylko dlatego, że jest jego klientką ... O, tego za wiele!

- Zobaczymy, Hart - mruczała pod nosem, gdy zamykała drzwi do swego pokoju. - Przyjdzie dzień, w którym twoje marzenia spełnią się na iw'oją własną zgubę. Jeszcze będziesz klęczał przede mną i błagał, żebym cię tak nie zostawiała ...


Kiedy wsiadała o wpół do szóstej do samochodu Ste­ve'a, była ubrana na cZarno. Miała na sobie czarne pan­tofle, czarne rajstopy i czarną wieczorową suknię z de­koltem, znakomicie podkreślającą jej figurę. Na wierzch narzuciła również czarny żakiet.

A figurę miała fantastycznie zgrabną, to musiał przy­'znać. Wystarczyło na nią rzucić okiem. Garnitur, który miał na sobie, wydał się naraz Steve'owi nie dość ele­gancki.

Gdy zajechał przed hotel, Willow ku jego zaskoczeniu była już na dole i w dodatku zamiast czekać w holu, stała przed wyjściem i gawędziła przyjaźnie z portierem. Sam nie wiedział, dlaczego wzbudziło to w nim irytację. 'Kie­dy podjechał, otworzyła sobie drzwiczki, nim zdążył to zrobić i zgrabnie wsunęła się na swoje miejsce, po czym roześmiana serdecznie pomachała ręką szczerzącemu do niej zęby dryblasowi W unifonnie.

- No i czego dowiedziałeś się od swojego znajomego z policji? - zapytała, nie dając mu dojść do słowa.

Rozsiadła się wygodnie i założyła nogę na nogę. Przy okazji trochę się jej podwinęła sukienka. Steve oczywi­ście nie omieszkał rzucić okiem na uda Willowo Były cudownie zgrabne. Podobnie jak łydki, które miał okazję podziwiać już rano.

Przeniósł spojrzenie na twarz dziewczyny. Uśmiechnęła się do niego kokieteryjnie, ale nie poprawiła sukienki. Najwyraźniej, uznał, zamierzała ukarać go za to, że ókazał się - jak to ujęła, zanim wysiadła po południu z samocho­du, trzaskając drzwiami - "aroganckim typem".

- No więc, dowiedziałeś się czegoś?

Nie, to jednak nie było zamierzone, stwierdził po namyśle. Dopasowana sukienka musiała się unieść, kie­dy Willow zakładała nogę na nogę. Chyba że ...

- Marty potwierdził· słowa Ambersona. Eryk Shan­non wypadł - albo wyskoczył - z mieszkania na trzecim piętrze, wynajmowanego przez Donnę Ryan i Christine Loudon. Nikt nie zauważył jego upadku. PosPfzeczałsię z bratem, ale ludzie zwykle nie popełniają samobójstwa z powodu kłótni. Natomiast wbrew temu, co sugerował Amberson, Eryk nie był tak zaćpany, żeby nie wiedział, co robił. Badania wykazały obecność we krwi pewnej ilości alkoholu i marihuany, ale było tego za mało, żeby stracił poczucie rzeczywistości.

Przerwał na chwilę. Ciekaw był; jak Willow przyjmie następną informację, więc zwolnił i obserwował ją spod oka.

- Dowiedziałem się także, że wypadek miał miejsce dwudziestego ósmego czerwca siedemdziesiątego roku, na osiem miesięcy przed twoim urodzeniem.

. - Uważasz, że był moim ojcem?

~ Może tak, może nie. Na podstawie tego, co wiemy, nie sposób powiedzieć niczego więcej.

- W takim razie nadal mamy trzech kandydatów. Willow westchnęła rozczarowana i wydęła lekko war­gi z obrażoną miną. Zmieniła pozycję, przez co sukienka . podjechała o dalsze kilka centymetrów wyżej, lecz i tym . razem wydawała się nie zwracać na to uwagi.

- A czy udało ci się znaleźć kogoś, kto występował razem z moją matką w serialu?

- Owszem, ale niewiele z tego wynikło. To było ład­ne parę lat temu. Dotarłem natomiast do sekretarki planu, która pracowała przy produkcji "Lata mijają", i poprosi­łem, żeby przejrzała stare listy płac i postarała sięjeszcze kogoś odszukać.

Tak naprawdę, to ciekawiło go w tej chwili wyłącznie jedno - kiedy Willow wreszcie poprawi sl!kienkę. Rano robiła to co chwila, teraz wydawała się w ogóle nie za­uważać, że ma odsłonięte uda.

Myśl o tym, że Steve czarował jakąś wymalowaną lafiryndę, choćby nawet w jej sprawie, sprawiła, że Wil­low poczuła coś jakby lekkie ukłucie w sercu.

- Dowiedziałem się także,· że twoja matka i Ethan Roberts grali w tym samym czasie, ale to było tylko potwierdzenie wcześniejszej informacji. Ludzie pamię­tający twoją matkę powiedzieli mi, że była utalentowana, i dziwili się, że zrezygnowała właśnie w momencie, kie­dy jej rola miała zostać rozbudowana. Pamiętała ją także charakteryzatorka. I to z tego samego powodu, co madame Kuryan ... - urwał i znów rzucił okiem na Willowo - "Wspaniała budowa kości", tak to ujęła ... ale, ale ... co ty robisz?

- Strasznie mi gorąco. Nie powinnam była zakładać tego żakietu.

Willow rozpinała żakiet. Jej krwistoczerwone pa­znokcie wyłuskiwały z dziurek guzik po guziku. Steve nie mógł odelwać od nich wzroku. Usiłował so­bie przypomnieć, czy kiedy widzieli się wcześniej, miały ten sam kolor. A jeśli tak, to czy mógł tego nie zau­ważyć?

- Uważaj na ten wóz przed nami. Zaraz się zmienią światła.

Oderwał od niej spojrzenie w ostatniej chwili, by nie wpaść na hamujący przed nimi samochód. Zaklął pod nosem. Zapiszczały opony. Kiedy stanęli pod światłami, . odwrócił się, żeby dokończyć sprawozdanie, i słowa uwięzły mu w gardle.

Willow pochyliła się do przodu, by ściągnąć wąskie rękawy żakietu. W skutek tego ruchu jej biust znalazł się niemal w całej okazałości przed oczami Steve'a.

- Czy mógłbyś mi pomóc? - Wyciągnęła do niego rękę·

Nie był w stanie odpowiedzieć. Nie potrafił oderwać oczu od jej piersi. W milczeniu przytrzymał rękaw ża­kietu i patrzył na wynurzające się spod materiału olśniewająco piękne,ramiona.

- Dziękuję. - Obdarzyła go uprzejmym uśmiechem. - Kto mógłby się spodziewać, że wieczory będą jeszcze takie ciepłe. W końcu to już październik. Nie wzięłam ze sobą nic lżejszego i teraz mam za swoje.

Dużo dałby, żeby wiedzieć, czy mówi prawdę.

- Masz zielone światło - zwróciła mu uwagę ze zło­śliwym uśmieszkiem.

Oderwał od niej wzrok i ostro ruszył do przodu. Wiedziała, że cały czas zerka na nią kątem oka, więc dłużej, niż to było konieczne, wierciła się na siedzeniu, aż wreszcie znów podtykając mu biust pod sam nos, odwróciła się i odłożyła żakiet na tylne siedzenie. Potem wyciągnęła nogi, odsłaniając uda i wzniosła obie ręce, by poprawić włosy. Biust natychmiast powędrował w górę. Steve milczał i zerkał, a Willow zastanawiała się, czy w końcu wpadnie na coś i rozbije swego ukocha­nego mustanga. Dotychczas miał szczęście.

- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - wymamrotał wreszcie przez zęby.

- Co robię? - Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy.

Na jej twarzy malował się wyraz szczerego zasko­czema.

- Nie rób takiej niewinnej minki. Dobrze wiesz, co mam na myśli.

- Pojęcia nie mam. Czy właśnie nie minęliśmy baru? Steve zaklął i zawrócił ostro, przecinając ciągłą linię· Willow straciła równowagę i oparła się odrzwi.

- To nie było eleganckie - napomniała go z nadąsaną miną. - Mogłam sobie złamać paznokieć. Nie mówiąc już o tym, że mogłam wylecie~ na ulicę.

- Rób tak dalej, to skończysz ze złamanym kar­kiem - ostrzegł ją ponurym tonem i zaparkował sa­mochód.

Zgasił silnik. Nie odrywał rąk od kierownicy. Czuł, że zanim cokolwiek zrobi, będzie musiał najpierw opano­wać podniecenie. Dlaczego ilekroć kobiety chcą zemścić się na mężczyznach, posługują się seksem? Czy Willow nie zdaje sobie sprawy, czym to się może skończyć? Jak niewiele brakuje, by porwał ją na tylne siedzenie i jed­nym szarpnięciem zdarł z niej te wS21ystkie fatałaszki?

Opanował się wreszcie na tyle, że mógł puścić kie­rownicę. Z trudem przełknął ślinę i odwrócił się do Wil­low, aby się z nią rozmówić.

- Czy masz pojęcie, czym to się mogło skończyć?

- Hmm? - mruknęła w odpowiedzi, całkowicie pochłonięta przeszukiwaniem maleńkiej czarnej torebki.

Czekał cierpliwie, aż skończy. Kiedy wreszcie wyjęła szminkę, otworzył usta.

- Nie będzie ci przeszkadzać, prawda? - nie pozwo­liła mu nawet zacząć.

Odwróciła ku sobie lusterko i krytycznie obejrzała usta. Nie zwracając uwagi na Steve'a, wykrzywiła wargi i powolnym ruchem przęciągnęła wzdłuż nich szminką.

Steve uznał to za bezczelną prowokację.

- Willow - zaczął niskim, groźnym tonem.

Nie był z siebie zadowolony, bo obojętność, z jaką odnosiła się do niego w tej chwili, czyniła go właściwie całkowicie bezbronnym. Wobec jej niezmąconego spo­koju jego gniew stawał się komiczny i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Z drugiej strony czuł, że nie może tego tak zostawić.

- Mów, mów, ja cię słucham - mruknęła zdawkowo i rozchyliła kusząco wargi. - Pytałeś mnie, czy mam pojęcie, czym to się mogło skończyć. Nie powiedzia­łeś właściwie co takiego. Więc co się czym mogło skoń-

czyć? .

Nie mógł powstrzymać śmiechu.

- Powiedz szczerze, czy chcesz mnie kompletnie zdruzgotać dzisiejszego wieczoru?

- Tak - oświadczyła spokojnie i spojrzała mu prosto w oczy. -:- I jak mi idzie?

- Nieźle, całkiem nieźle. Właściwie to byłem ugoto­wany, już kiedy założyłaś nogę na nogę. I dobrze o tym wiedziałaś, ty mała, złośliwa jędzo.

- To dobrze. Zasłużyłeś sobie na to - skwitowała jego słowa z całkowitym spokojem.

W sunęła szminkę w oprawkę i schowała do torebki.

Zatrzasnęła zamek.

Steve westchnął bezradnie. Czym zasłużył sobie na to okrutne przedstawienie, nie miał pojęcia. Czy tym, że trzymał na wodzy swoje niskie instynkty? Kobiety są szalone, uznał, a mężczyźni, którzy się za nimi uganiają, zasługują na swój marny los.

- Siedź teraz i czekaj, dopóki nie obejdę samocho­du i nie otworzę przed tobą drzwiczek. Są tu takie dziu­ry w chodniku, że mogłabyś upaść i złamać kark ­oświadczył ze śmiertelną powagą i położył dłoń na klamce.

- Zmartwiłoby cię, gdybym to zrobiła sama, zanim. uda ci się połamać mi go po drodze?

Nie odpowiedział. Okrążył samochód, sięgnął do klamki i uchylił przed nią drzwiczki.

- Masz naprawdę apetyczne usta. Dlaczego ja tego wcześniej nie zauważyłem?

- Pewnie dlatego, że przez cały czas gapiłeś się na moje piersi.

Zmierzył ją groźnym spojrzeniem, ale to niczego nie zmieniało. Zaklął w duchu i podał jej rękę.

- Uważaj, bo te twoje apetyczne usta wpakują cię w końcu w niezłe kłopoty.

Willow złożyła wargi jak do pocałunku.

- Obiecanki cacanki.

Podała mu rękę i powoli wyciągnęła nogi, tak by dać mu dość czasu na ich podziwianie.

Steve przez dobrą chwilę wpatrywał się w zgrabne uda, kształtne kolana, szczupłe łydki i drobne stopy w pantoflach na bardzo wysokich obcasach, z wąskimi paseczkami wokół kostek. Te stopy były stopami z jego marzeń i fantazji snutych w chwilach samotności. Zacis­nął zęby i poprzysiągł sobie, że kiedy będzie się i. nią kochać po raz pierwszy, będzie miała na sobie właśnie te pantofle ... i nic więcej.

Kiedy tak upajał się myślą o tym, co jej zrobi, gdy już będzie miał ją w łóżku, Willow podniosła się z siedzenia i stanęła obok niego.

- Weź mój zakiet - rzuciła i ruszyła, nie czekając na niego. - Wieczorem może się zrobić chłodno.

Nie mógł się powstrzymać, by nie podążyć za nią wzrokiem. Na widok krągłych bioder i pośladków poru­szających się harmonijnie pod obcisłą sukienką zrobiło mu się gorąco. Sięgnął po żakiet i ruszył śladem Willowo Prócz dekoltu z przodu sukienka miała śmiałe wycięcie z tyłu.

- Jeszcze się z tobą policzę - mruknął, kiedy ją dogonił.

- Próbuj śmiało, skarbie - odpowiedziała i roześmiała się drwiącym, perlistym śmiechem.


Bar "U Flynna", utrzymany w stylu art deco, był zarazem elegancki i przytulny. W przyciemnionym wnę­trzu panował gwar ożywionych rozmów. Na ścianach wisiały plakaty i fotografie gwiazd filmowych z czasóW świetności Hollywood. Kelnerki, ubrane w krótkie ża­kieciki z czerwonymi muszkami, krążyły międży stoli­kami a kuchnią, sporo gości oblegało bar.

Zaraz za drzwiami Willow zdała sobie sprawę, że jej osoba wzbudziła zainteresowanie. Kto wie, może nawet za wielkie. Dwóch pogrążonych w rozmowie yuppies na jej widok umilkło i znieruchomiało z wytrzeszczonymi oczami. Przechodząca kelnerka obrzuciła ją niezbyt ży­czliwym spojrzeniem. Na twarzy samotnego starszego, eleganckiego mężczyzny pojawił się rozmarzony uśmiech. Zastanawiała się właśnie, co ma zrobić, gdy tuż nad jej uchem rozległ się groźny pomruk. .

- Włóż to, do cholery, i chodźmy dalej. - Steve na­rzucił jej żakiet na ramiona.

Starszy mężczyzna opuścił wzrok do kieliszka, yuppies podjęli rozmowę. Obejrzała się, żeby zobaczyć, co właściwie sprawiło, że tak nagle stracili dla niej zaintere­sowanie. Zrozumiała. Steve rozglądał się dokoła z miną brytana gotowego rozedrzeć na strzępy każdego, kto zagroziłby jego zdobyczy. Nie mogła ukryć przed sobą, że jego groźny wyraz twarzy sprawił jej przyjemność. Zastanawiała się, jak daleko posunąłby się Steve, lub może raczej, jak daleko mogłaby go popchnąć, gdyby jeszcze trochę się z nim podroczyła.

- Nawet o tym nie myśl- warknął, jakby czytał w jej myślach. - Na pewno byłoby ci przykro, gdybym musiał dać któremuś z tych amantów w szczękę. Chcesz mnie drażnić i sprawdzić, ile wytrzymam na łańcuchu, proszę bardzo, ale nie mieszaj do tego Bogu ducha winnych ludzi, bo to już nieładnie.

Przyciągnął Willo w do siebie i złożył na jej ustach przeciągły pocałunek, jakby chciał podkreślić swoje wy­łączne prawo do jej osoby. Potem popchnął przed sobą w kierunku baru.

- Który z was jest Eddie? - zapytał jednego z dwóch krzątających się za kontuarem mężczyzn.

- To ja - odezwał się zagadnięty, nie przestając nale­wać piwa do wysokiej szklanki.'

Kiedy skończył, postawił szklankę przed klientem i odwrócił się do Steve'a.

- Czym mogę służyć?

- Umówiłem się tu dziś wieczorem z Jackiem Shannonem. Nie znamy się, ale powiedział mi przez telefon, że pomożesz mi go znaleźć.

- Jasne. - Barman z wysiłkiem powstrzymywał się, by nie zerkać w apetyczny dekolt Willow - Siedzi tam pod ścianą, razem ze swoją żoną Faith.

- Dzięki. - Steve objął Willow ramieniem i poło­żył na barze parę monet. - Przyślij nam w takim razie coś do picia. Dla mnie piwo, jakiekolwiek, byle zimne. Willow?

- Dla mnie tequilla. Duża. - Willow uśmiechnęła się do barmana, jakby byli starymi przyjaciółmi, i ruszyła w kierunku stolika Shannonów.

Steve zmełł w zębach przekleństwo i podążył za nią.

Willow nieoczekiwanie stanęła i odwróciła ku niemu głowę.

- Jak się upiję i zacznę tańczyć na stole, nie powstrzy­masz ich - szepnęła.

Nie odpowiedział ani słowem.

- Masz! - Sięgnęła do torebki i podała mu chustecz­kę. - Wytrzyj usta. Jesteś cały umazany szminką.

Faith liczyła sobie mniej więcej tyle lat co Willow, natomiast Jack Shannon był o dobre dwadzieścia lat star­szy od swojej żony. Faith miała ciemnobrązowe włosy, opadające falami na ramiona, wielkie, migdałowe oczy i delikatne rysy twarzy. Jack Shannon z powodzeniem mógłby być - jak twierdził Amberson - najemnikiem. Zbudowany z samych ścięgien i mięśni, przypominał wypocżywającego lamparta. Willow bez trudu mogła wyobrazić go sobie, jak maszeruje nocą przez dżunglę jakiegoś małego państewka Ameryki Środkowej z uzi na ramieniu, pozostawiając za sobą trupy i zgliszcza. Tylko

kiedy spoglądał na żonę, jego spojrzenie stawało się miękkie i łagodne.

- Tak, pamiętam ją - oświadczył, rzuciwszy prze­lotnie wzrokiem na rozłożone na stole fotografie. - Te zdjęcia robiliśmy, gdy tylko się wprowadziły. Chyba w kwietniu. Pomogliśmy im wnieść rzeczy na górę, bo mieszkały na trzecim piętrze,· a potem siedliśmy na pod-

wórzu, żeby się napić piwa. .

- Czy Donna spotykała się z pańskim bratem?

- Może. - Jack wzruszył ramionami. - Wydaje mi się, że kręciła przede wszystkim z Ethanem. To on ją namówił, żeby sprowadziła się do Bachelor Arms. Czasem wychodzili gdzieś razem ... Ethan starał się, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Nie wiem... - Pokręcił głową. - Możliwe, że spotykała się także z Erykiem, ale trudno mi coś o tym powiedzieć, bo nie byliśmy wtedy w najlepszych stosun­kach i niewiele sobie opowiadaliśmy. Gdyby było inaczej, być może udałoby mi się go wtedy uratować.

Shannon zamilkł i popadł w zamyślenie. Gdy Faith położyła rękę na jego dłoni, rozluźnił pięść, odwrócił wnętrzem do góry i splótł palce zjej palcami. Sięgnął po szklankę i pociągnął długi łyk.

- Pokłóciliśmy się tego wieczoru. Zresztą nie pier­wszy raz. Wybiegłem z domu, trzaskając drzwiami. Ijuż nigdy więcej nie wi!iziałem go żywego.

- Bardzo mi przykro - odezwała się Willow, widząc w oczach Shannona szczery ból. - Nie zadawałabym pa­nu tych wszystkich pytań, gdyby nie było to dla mnie takie ważne.

- Rozumiem panią. Nie ma o czym gadać. - Machnął ręką. - Co się stało, to się nie odstanie.

- A co z Zeke'em Blackstone'em?

- Chodzi panu o to, czy spotykał się z Donną? Nie, nie sądzę. Zeke szalał wtedy za Ariel Cameron. Kręcili razem film.

- Oni niedawno pobrali się powtórnie, prawda? ­spytała Willowo

- Tak. - Jack uśmiechnął się od ucha do ucha. ­W dwa tygodnie po ślubie córki uciekli przed całym światem do Las Vegas.

- A czy wie pan, dlaczego się poprzednio rozwiedli? - wtrącił Steve.

Jack wymownie uniósł brwi.

- O to już powinien pan zapytać Zeke'a.

- Zamierzam to zrobić. A czy pan spotykał się z Donną Ryan?

- Nie miałem szans - odparł lekkim tonem Shannon.

- To była piękność, zapowiadała się na niezłą aktorkę i w dodatku była ode mnie' o parę lat starsza.

- Więc nie spotykał się pan z nią? - Steve najwyraźniej chciał usłyszeć zdecydowane tak 'lub nie.

Jack spojrzał na niego wzrokiem mówiącym jasno, że nie lubi przymusowych sytuacji, lecz Steve spokojnie czekał na odpowiedź.

- Nie - przerwał w końcu milczenie Jack. - Nie spo­tykałem się z nią.

Steve usatysfakcjonowany skinął głową.

- A co z kartką? Poznaje pan to pismo?

Jack pokręcił głową.

- Chętnie bym wam pomógł, ale upłynęło już dwa­dzieścia pięć lat, odkąd ostatni raz widziałem cokolwiek, co wyszłoby spod ręki mojego brata.

- A co z tym pudłem, które dostałeś od pana Amber­sona? Z tym, które trzymał w piwnicy i które dał ci, gdy wróciliśmy do Bachelor'Arms. Nie było w nim żadnych notatek czy czegoś w tym rodzaju?

- Masz rację. - Jack skinął głową. - Kompletnie o nim zapomniałem. Zdaje się, że wylądowało w końcu na strychu razem z resztą starych gratów.

- Czy moglibyśmy do niego zajrzeć? - zainteresowa­ła się Willowo -'Miałby pan coś przeciw temu?

- Musiałbym je najpierw znaleźć. Oczywiście bę­dziecie mogli zobaczyć, co w nim jest. Mam nadzieję, że znajdziecie coś, co wam pomoże.

Jack sięgnął do kieszeni i wyciągnął wizytówkę.

- Tu są numery do domu i do pracy, do redakcji "Los Angeles Times".

- To pan pracuje w "Los Angeles Times"? Nie jest pan ... - Willow urwała, zdając sobie sprawę, że niewiele brakowało, aby palnęła potężne głupstwo.

- Czuję, że Amberson opowiedział pani ładne bajki, co? Mówił pewnie, że jestem najemnikiem lub coś w tym rodzaju.

- Wspomniał coś takiego - przyznała Willow.

- Jack nie był najemnikiem - wystąpiła w obronie męża pani Shannon. - Był korespondentem wo­jennym.

Jack uniósł dłoń żony do ust i pocałował.

- Amberson ma niezłego bzika. Zawsze miał. Radził­bym odnosić się do tego, co mówi, z większą dozą scep­tycyzmu. Czy wspomniał o legendzie krążącej po Ba­chelor Arms?

- Z detalami. - Willow wzdrygnęła się. - Mia­łam wrażenie, że opowiadanie'wszystkich tych maka­. brycznych szczegółów sprawia mu prawdziwą przy­jemność.

- Moim zdaniem on nie może odżałować, że sam nigdy nie zobaczył damy z lustra, i dlatego woli wierzyć, że przynosi ona samo zło i nieszczęścia.

- Czy chce pan powiedzieć, że pan ją widział?

- Wiem, że to zabrzmi dziwnie, i nie lubię się do tego przyznawać, ale tak, widziałem ją. - Spojrzał na żonę, która odpowiedziała mu pełnym miłości uśmiechem. ­Razem ją widzieliśmy.

Steve pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Nie dziwi mnie, że nie lubi się pan do tego przyzna­wać. Więc widzieliście oboje ducha?

- "Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom". - Jack ze wzruszeniem ramion zacytował Szekspira. - Nie potrafię powiedzieć, co właściwie wi­dzieliśmy ani jak to możliwe. Wiem tylko, że coświdzie­liśmy.

Steve patrzył to na jedno, to na drugie, jakby nie mógł pogodzić się z tym, co słyszy.

- Naprawdę nie żartujecie? Na serio wierzycie, że widzieliście ducha?

- Widzieliśmy coś, panie Hart - ruszyła w sukurs mężowi Faith Shannon - i to coś zmieniło nasze życie, Jeśli o mnie chodzi, to wszystko mi jedno, czy był to duch, anioł z nieba czy złudzenie optyczne. I nie obcho­dzi mnie, co sądzą na ten temat inni.

- No tak, to każe nam zamknąć temat. Nie miałem zamiaru kwestionować państwa prawdomówności. Prze­praszam.

- Tylko nasze zdrowie psychiczne - roześmiała się Faith Shannon, która najwyraźniej ńie poczuła sięurażo­na jego sceptycyzmem.

Jack sięgnął po fotografie i przejrzał je jeszcze raz. -I To· zabawne - mruknął. - Być może to tylko suge­stia, ale wydaje mi się, że~idzę pewne podobieństwo ... ma pani takie same włosy jak Eryk.

- I ty - wtrąciła jego żona.

Jack oddał zdjęcia Willowo

- Jeśli pani zechce, mogę zrobić badania krwi.

- Badania krwi? Ma pan na myśli badanie DNA? Aby wykluczyć, że jest pan moim ojcem?

- Raczej aby ustalić, czy jestem pani stryjem. Willow spojrzała na Steve'a z nadzieją.

- Czy to możliwe? Czy te badania mogą określić stopień pokrewieństwa?

- Tak mi się wydaje - przyznał bez entuzjazmu, nie chcąc rozniecać w niej próżnej nadziei. - Musiałbym dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej.

- Mogę udzielić wam potrzebnych informacji - wtrą­cił Jack Shannon. - Dowiedziałem się tego przy okazji procesu Simpsona. Jeśli nie jesteśmy spokrewnieni, to dzisiejsze metody badań pozwolą stwierdzić to z niemal stuprocentową pewnością. Z drugiej strony jeżeli jeste­śmy krewnymi, to mamy osiemdziesiąt procent szans, że badania to wykażą.


ROZDZIAŁ 6

Pod koniec wieczoru Willow popadła w zamyślenie. Zastanawiała się nad tym, co usłysz.ała od Jacka Shanno­na. To były jedynie przypuszczenia. Właściwie nie zbli­żyła się ani o krok do rozwiązania zagadki, ale była mile zdziwiona, że gotów był nawet zrobić badanie krwi. Zajęła miejsce w samochodzie, nie zwracając większej uwagi na Steve'a. Nie odpowiedziała na spojrzenie, ja­kim'ją zmierzył, zanim uruchomił samochód. Przez jakiś czas jechali w milczeniu.

- Obmyślasz nowe tortury? - Steve popatrzył na nią z ukosa.

Zupełnie już o tym zapomniała, ale wystarczyła jedna zaczepka, żeby powróciła chęć powalenia Steve'a na kolana.

Pozornie nie zwracając na niego uwagi, zgięła nogę i powoli odpięła klamerkę paska od pantofla. Potem dru­gą. Sukienka podjechała jej przy tym wysoko. Kiedy już zdjęła pantofle, odwróciła się do Steve' a i podkuliła nogi na siedzeniu. Oparła głowę na złożonych rękach, jak mała dziewczynka, i uśmiechnęła się do niego, patrząc mu prosto w oczy.


- Dasz mi całusa na dobranoc? - spróbowała go sprowokować, gdy znaleźli się już przed drzwiami jej pokoju.

Steve pokręcił głową.

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

Willow odniosła wrażenie, że żal miesza się w jego głosie z rozbawieniem.

Podniosła rękę, w której trzymała torebkę, i powoli przesunęła wierzchem dłoni w dół, wzdłuż jego szero­kiej piersi.

- Boisz się, że nie będziesz umiał nad sobą zapano­wać? - spytała kusząco zmysłowym tonem.

- Boję się, że nie będę umiał zapanować nad tobą - odparował z uśmiechem i chwycił ją za rękę, zanim dojechała do klamry paska. Prowadzili tę grę przez cały wieczór - jeżdżąc samochodem, podczas kolacji zjedzo­nej razem po wyjściu z baru "U Flynna" w małej meksy­kańskiej knajpce, a wreszcie jadąc powoli windą na pię­tro, na którym mieszkała Willowo

Willow nieustannie kokietowała Steve'a, a on znosił to z kamienną twarzą, prowokując ją do jeszcze śmiel­szych zaczepek. Ku jego zadowoleniu udawało mu się to całkiem nieźle. W miarę upływu czasu Willow przeszła od powłóczystych spojrzeń i podsuwania mu pod nos swych wdzięków do pozornie przypadkowych dotknięć, które można było uznać niemal za pieszczoty.

Steve'a bawiła ta sytuacja do momentu, w którym zdał sobie sprawę, ze przeciąganie struny moze skoń­czyć się czymś, czego oboje będą załowali.

- Co byś powiedziała ,na zawieszenie broni? - zapro­ponowałzartobliwie, kładąc Willow dłonie na ramio­nach i odsuwając ją nieco od siebie.

Nie miała na to najmniejszej ochoty. Zwłaszcza dopó­ki na twarzy Steve'a malował się wciąi:ten sam pewny, siebie, męski uśmiech.

Opuściła ręce, ale tylko po to, by przywrzeć do niego całym ciałem, jakby szukała opieki.

- Na pewno nie dasz się skusić? - szepnęła i spojrza­ła na niego uwodzicielsko spod długich rzęs.

Steve czuł nacisk piersi wspartych na jego torsie.

Kiedy spojrzał w dół, widział dwie półkule koloru kości słoniowej zdające się wychylać do niego zapraszająco z głębokiego dekoltu. Uśmiech zniknął z jego ust.

- Święty by ci się nie oparł - powiedział, czując, że lada chwila ulegnie.

Uśmiechnęła się i odchyliła głowę, dzięki czemu zyskał jeszcze bardziej kuszącą perspektywę.

- Święty tak, ale ty nie dasz się skusić, prawda?

- Prawda - potwierdził nieswoim głosem.

Jego podniecenie sięgnęło granicy bólu. Zacisnął zęby i odczekał chwilkę w nadziei, że to minie.

Nie minęło.

- Nie zadaję się z klientkami. Taką mam zasadę.

Willow uniosła twarz. Jej wargi znalazły się tuż poniżej jego ust. Wystarczyłoby, żeby opuścił głowę ... Wiedziała, że igra z ogniem. Powinna przestać, powinna dać mujuż spokój. Chociaż ...

- Nigdy nie łamiesz reguł? - spytała. Bez słowa skinął głową ..

Willow uniosła rękę i położyła mu na karku. Jej wą­skie palce z ostrymi 'paznokciami delikatnie pieściły włosy Steve'a. Przesunęła językiem po rozchylonych wargach.

- Nawet gdybym cię o to poprosiła?

- A poprosisz? - spytał ochrypłym głosem. - Czy jest to tylko dalszy ciąg gry? - ' A,gdyby nie był?

- Porozmawiamy o tym, kiedy już odzyskasz równowagę. Na razie nie.

- Teraz! Porozmawiajmy o tym teraz! - domagała się jak dziecko, napierając na niego piersiami. - Teraz!

W spięła się na palce i pocałowała go w usta. Steve zesztywniał i bronił się przed jej pocałunkiem, zaciska­jąc usta. Sekunda ... dwie ... trzy ... w pewnym momen­cie opanowanie go zawiodło. Jego ramiona w mgnieniu oka oplotły ciało Willowo

Wygrała.

Tyle że teraz to nie była już gra.

Język Steve'a wdarł się do jej ust. Willowogarnęła fala gorąca i przemożne pragnienie. Steve przesuwał z wolna dłonie po jej plecach, wzdłuż łagodnych linii kręgosłupa. Kiedy dotarł do pośladków, przygarnął Wil­low mocno do siebie, tak że poczuła jego męskość. Wes­tchnęła i przywarła do niego jeszcze mocniej.

Steve wyłuskał jej piersi z dekoltu i nakrył dłońmi.

Oderwał usta od warg Willowo Pochwycił jedną sutkę palcami, pochylił głowę i ujął drugą wargami. Trudno byłoby Willow powiedzieć, co przynosi silniejsze do­znania - delikatna pieszczota wilgotnych warg, czy po­cieranie palcami. Miała wrażenie, że każde z tych od­czuć z osobna starczyłoby, żeby doprowadzić ją do om­dlenia z rozkoszy.

Stali objęci, wpółprzytomni, złączeni namiętnością, oddychając coraz szybciej i ciężej. Nie słyszeli niczego prócz tętnienia krwi ... Nie czuli niczego innego prócz swoich gorących ciał.

Odgłos dzwonka od windy zabrzmiał w ich uszach jak huk wystrzału. Z trudem oderwali się od siebie i przez chwilę, która zdawała się nie mieć końca, patrzyli sobie w oczy.

Potem Willow raptownie· odwróciła się do drzwi, w samą porę, by schować piersi i poprawić suknię. Drzwi windy otworzyły się i na korytarz niedaleko od nich wyszło trzech mężczyzn w smokingach.

Steve zaklął cicho, kucnął i zaczął zbierać drobiazgi, które wysypały się z torebki Willowo Szminka, karta kre­dytowa, klucz do pokoju ...

Wszystko to, prócz klucza, zebrał i wsypał do środka.

W stał i wsunął klucz w zamek. Żadne z nich nie miało odwagi unieść wzroku, by spojrzeć na drugie, gdy mijali ich rozgadani mężczyźni.

Kiedy znów zostali sami, Willowodwróciła głowę i spojrzała na Steve'a. Stał bez ruchu, jak posąg, maleńka torebka wyglądała w jego rękach jak dziecinna za­bawka.

- Nic nie mów - poprosił.

Nie mogła spełnić jego prośby. Nie potrafiła.

- Wejdziesz? - szepnęła.

Pokręcił głową i podał jej torebkę· - Nie mogę.

- Dobrze. Jak sobie chcesz. - W jej głosie była tylko złość odrzuconej kobiety.

Otworzyła drzwi i nie oglądając sięna Steve'a, weszła do pokoju. Kiedy odwróciła się do niego, na jej ustach igrał diabelski uśmieszek.

- Jeśli cię to interesuje, to powiem ci tylko, że nie mam na sobie majtek - skłamała i z hukiem zatrzasnęła za sobą ciężkie drzwi.

Jęknął i z trudem zapanował nad pragnieniem, by uderzyć głową o ścianę.

Willow przeszła parę kroków, cisnęła torebkę na pod­łogę, przysiadła na łóżku, skuliła ramiona i wybuchnęła

bezgłośnym szlochem.

.

Uporczywy dzwonek telefonu· wdarł się wreszcie w niespokojne sny Willow i przywrócił jądo rzeczywi­stości. Na wpół przytomna wyciągnęła rękę i sięgnęła po słuchawkę·

- Słuchatn - mruknęła zaspanym głosem.

- Już dziesięć po ósmej - odezwał się główny bohater jej nocnych rojeń. - Punktualnie o ósmej mieliśmy się spotkać na dole w holu. Jesteś jeszcze w łóżku? ­spytał podejrzliwie.

Zanim odpowiedziała, usiadła gwałtownie i opuściła bose stopy na podłogę.

- Nie. - Aby dodać swym słowom wiarygodności, stanęła z wysiłkiem na nogi. - Już wstałam. Właśnie ... właśnie miałam wziąć prysznic, ale usłyszałam dzwonek 1. ..

- Jeszcze się nie umyłaś? Niech to cholera, Willow - Głos Steve'a wyraźnie wskazywał, że nie ona jedna miała ciężką noc. - O dziewiątej jesteśmy umówieni z Ethanem Robertsem. Myślałem, że zależy ci na tym, żeby jak najszybciej wyjaśnić całą sprawę.

Steve westchnął ciężko, jak zwykli robić to męż­czyźni rozczarowani kobiecą lekkomyślnością.

- Za ile będziesz na dole?

- Za kwadrans. Góra dwadzieścia minut - odparła i nie czekając na odpowiedź, od!ożyła słuchawkę.


Steve stał bez ruchu, nie odkładając słuchawki, z za­myśloną miną. Co też mogła na sobie mieć? Jedwabny szlafrok, gładki i miękki jak jej skóra? Zawinięty wokół ciała szorstki hotelowy ręcznik? A może w ogóle nicze­go na sobie nie'miała? Ta ostatnia możliwość wyrwała mu z piersi głuchy jęk.

Steve nigdy jeszcze nie pragnął żadnej kobiety tak bardzo jak Willow Ryan. I to nie tylko z powodu gry1 którą prowadziła z nim przez cały ubiegły wieczór. Od­kąd ją poznał, odkąd po raz pierwszy zmierzyła go spojrzeniem swoich wielkich, brązowych oczu, narastało w nim coś, czego dotychczas nie doświadczał.

Czuł, że musi być bardziej ostrożny niż kiedykolwiek.

Miał niewątpliwą słabość do kobiet, które popadły w kłopoty, a one w sposób równie oczywisty skłonne były zdawać się na jego opiekę. Powinien był jej o tym powiedzieć. Uniknęliby, być może, całego tego napięcia, jakie wytworzyło się między nimi wieczorem. Świadomość, że oboje znaleźli się we władzy tej samej namięt­ności, pomogła wziąć się w garść. Jeżeli tym razem jego uczucia okażą się trwalsze od sytuacji, która je zrodziła, podsa się im. I podda się Willowo Ale nie wcześniej.

- Miejmy nadzieję, że Ethan Roberts okaże się jej ojcem i będziemy mogli zamknąć sprawę już dzisiaj ­mruknął do siebie w końcu i odłożył słuchawkę.


Willow uwinęła się w ciągu kwadransa. Nigdy jeszcze nie umyła się i nie umalowała równie szybko. W ciągnęła na siebie barwną sukienkę w wielkie kwiaty w pastelo­wych kolorach i pantofle na obcasie z paskami wokół kostek. Spojrzała w lustro. Małe złote kolczyki i naszyj­nik z drobnych ogniwek dopełniały całości i sprawia­ły, że. wyglądała, jakby nic nadzwyczajnego się nie zda­rzyło.

Najchętniej usunęłaby wczorajszy wieczór z pamięci - swojej i jego. Nigdy wcześniej nie droczyła się z nikim tak jak ze Steve'em. "Jeśli cię to interesuje, to powiem ci tylko, że nie mam na sobie majtek". Co właściwie kazało jej posunąć się aż do tego kłamstwa? - pytała samą siebie. I co by zrobiła, gdyby dał się sprowokować i wszedł za nią wczoraj do pokoju?

Obudziłaby się tentz w łóżku z mężczyzną, którego właściwie w ogóle nie zna! Z którego twarzy nie znikał pewny siebie uśmieszek. Z mężczyzną, którego wielkie i silne dłonie dotykały jej tak delikatnie ... który sprawiał wrażenie ulicznika, a zachowywał się jak rycerz w lśnią­cej zbroi; którego jedno spojrzenie wystarczyło, by obu­dzić w niej pożądanie.

To byłoby ... cudowne. I głupie.

I nie zamierzała myśleć o tym ani przez sekundę dłużej.

Od tej pory, obiecała sobie, będą tylko i jedynie part­nerami we wspólnym przedsięwzięciu. Wynajęła Ste­ve'a, by pomógł jej odnaleźć ojca. Fakt, że budził w niej wiele innych pragnień, kłopotliwych dla nich obojga, nie miał i nie powinien mieć tu nic do rzeczy.


Steve stał oparty o marmurową kolumnę i obserwo­wał gości nieustannie wyłaniających się i znikających w drzwiach sześciu hotelowych wind, Kiedy WiJlow po­kazała się w jednych z nich, dokładnie po upływie sie­demnastu minut, nawet nie drgnął.

Ku jego zaskoczeniu drapieżny wamp zniknął. Jeżeli miała do niego pretensje z powodu wczorajszego wie­czoru, to nie pokazywała tego po sobie. Po baczniejszej obserwacji uznał jednak, że kiedy tak stała bezradnie pośród mijających ją ludzi i wypatrywała go, wyglądała na lekko zdenerwowaną. Zastanawiał się, czy to z powo­du wydarzeń wczorajszego wieczoru, czy rychłego spot­kania z człowiekiem, który może okazać się jej ojcem. Kiedy po raz trzeci przesunęła po nim spojrzeniem, nie poznając go, umyślnie zmienił pozycję, by z jej miny wyczytać odpowiedź.

Ujrzawszy go, rozjaśniła się jak dziecko rozpakowu­jące świąteczny prezent. Steve poczuł silne wzruszenie. I wtedy właśnie Willow zarumieniła się i opuściła wzrok, dając mu w ten sposób kilka sekund potrzebnych na to, żeby zapanować nad emocjami, oderwać się od kolumny i stanąć o własnych siłach.

Każde z nich pospieszyło naprzeciw drugiemu i oboje zatrzymali się równocześnie o krok od siebie, niepewni, co mają począć.

- Jeśli chodzi o wczorajszy wieczór, to ... - zaczęli oboje równocześnie i urwali.

Wymienili niezręczne uśmiechy mające zachęcić do mówienia, ale to niczego nie rozwiązało.

- Damy mają pierwsżeństwo. - Steve usiłował żar­tować ..

- Chciałam cię przeprosić za swoje zachowanie ubie­głego wieczoru - oznajmiła Willow, nie patrząc mu w oczy. - Nie powinnam była tak postępować i wstydzę się tego. Przepraszam, Steve.

- Ja nie - mruknął w odpowiedzi, zastanawiając się, czy dziwny ucisk serca ustąpiłby, gdyby pocałował ją na powitanie.

Willow spojrzała mu w oczy.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Ja? - Steve poczuł, że ciężar na jego piersi zelżał nieco pod wpływem jej spojrzenia. - Chcę powiedzieć, że nie jest mi przykro z powodu twojego zachowania.

Nagle, sam nie wiedząc dlaczego, poczuł się znów szczęśliwy. To było cudowne uczucie. Zapomniane od lat. Uśmiechnął się.

- Mam nadzieję, że i ty w niedalekiej przyszłości zmienisz zdanie - powiedział i wyciągnął dłoń, by wsu­nąć za ucho niesforny jedwabisty kosmyk. - I przesta­niesz się wstydzić tego, że masz ochotę mnie uwieść.

Willow patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

Nic nie odpowiedziała.

- Chodźmy. - Podał jej ramię i poprowadził w stronę wyjścia. - Czeka nas śniadanie z Ethanem Robertsem.


ROZDZIAŁ 7

Dom Ethana Robertsa stał w cichej i zamożnej części miasta na północ od Wilshire Boulevard, zwanej Pacific Palisades. W przeciwieństwie do ostentacyjnego bogac­twa Beverly HilIs, Pacific Palisades ukrywała. otoczo­neo grodami rezydencje za wysokimi, gęstymi żywo­płotami.

Do domu Ethana Robertsa prowadziła kręta droga pośród drzew, przegrodzona masywną bramą znajdującą się pod nieustanną obserwacją kamer wideo. Sam dom był obszerny, lecz zaskakująco skromny. Wokół rosły stare, okazałe drzewa, a na starannie utrzymanych traw­nikach wybuchały feeriami barw kwitnące krzewy.

Na tarasie wyłożonym czerwoną terakotą, pomiędzy obsypanymi jaskrawym kwieciem donicami, stały wo­kół stołu proste drewniane fotele z płóciennymi podusz­kami. Nieco z boku znajdowało się małe boisko do koszykówki, a po drugiej stronie domu garaż. Przed za­mkniętymi drzwiami stał stalowoszary lincoln continen­tal. Na podjeździe zaparkowany był niebieski minivan.

W poprzek wyłożonej terakotowymi 'płytkami ścieżki wiodącej do frontowych drzwi wylegiwał się w słońcu wielki, czarno-biały kot. Steve zaparkował swego mu­stanga za minivanem i zgasił silnik. Wokół zapanowała cisza, ktqrą zakłócało tylko łopotanie flagi targanej po­ranną bryzą.

- Boże, błogosław Amerykę - mruknął z ironią Steve i spojrzał spod oka na swoją pasażerkę. '

- Nie lubisz patriotyzmu?

- Lubię, kiedy wiem, że jest prawdziwy. - Wysiadł, obszedł samochód, otworzył drzwiczki i podał jej rękę. ­A to, co tu widzę, wygląda mi na teatralną dekorację, zaprojektowaną dla potrzeb polityka, a nie na prawdzi­wy dom, w którym mieszkają ludzie.

Pozostawiła jego słowa bez komentarza. Wysiadła i ruszyli razem ścieżką w stronę ,domu. Rozejrzawszy się dookoła, musiała przyznać mu rację. Wszystko wokół zdawało się doskonale zaaranżowane, a miało świadczyć o tym, że oto pomimo ekskluzywnego adresu mieszka tu budząca zaufanie przeciętna amerykańska rodzina.

W rzeczywistości miejsce, w którym się znaleźli, wy­dawało się pozbawione życia. Brakowało w nim kogoś, może ąziewczynki, która przed chwilą rzuciła rower, chłopców grających w koszykówkę, a może kogoś sie­dzącego na tarasie z książką w ręku. Nawet leżący w po­przek ich drogi kot sprawiał wrażenie sztucznego.

- Może mama dokądś poszła z dziećmi - zasugero­wała. - Na spacer. Na mecz piłkarski. Albo żeby kupić dzieciom buty.

- To czemu samochód stoi przed domem? - Steve nie dawał się przekonać.

Drzwi otwarły się gwahownie i z domu wybiegła ma­ła dziewczynka w żóhej sukience, żóhych skarpetkach i różowych tenisówkach starannie zawiązanych na kokardki.

Nie patrząc na nich, mała gnała pędem w dół ścieżki. W pewnym momencie zdawało się, że zaraz się przewró­ci. Steve wyciągnął do niej ręce, ale dziewczynka zręcz­nie go wyminęła i pobiegła dalej za ujadającym cocker spanielem, który pędził prosto na wylegującego się kota.

Oboje odwrócili się i czekali na to, co miało się wyda­rzyć. Niemal jednocześnie usłyszeli głośne syczenie roz­gniewanego kota i skomlenie' szczeniaka, który za­kosztował ostrych pazurów. Dziewczynka schyliła się i wzięła na ręce przestraszonego ulubieńca, który uciekł do niej z podwiniętym ogonem.

- Mary Catherine, zostaw tego psa, zanim wybrudzi twoją sukienkę - zakomenderował kobiecy głos.

Przed drzwiami stała młoda kobieta w białym stroju do tenisa, adidasach i różowych skarpetkach. Na białą bluzkę narzuciła zielony sweterek. Miała opalone nogi i jasne włosy związane czerwoną wstążką w koński ogon. W jednej ręce trzymała sportową torbę i rakietę tenisową, w drugiej klucze. Sprawiała wrażenie osoby, która się śpieszy.

- Mary Catherine, zaraz musimy jechać. Alma nie zdąży cię przebrać.

Dziewczynka odwróciła się w ich stronę, nie wypuszczając psa z objęć. Na żóhej sukience już widać było ślady psich łap.

- Ale, mamo, Butterscotch potrzebuje ...

- Butterscotch musi się zacząć sam o siebie martwić - zabrzmiał za ich plecami surowy męski głos.

Odwrócili się jak na komendę. Willow starała się nie gapić zbyt natrętnie na stojącego w drzwiach wysokiego, przystojnego mężczyznę. Miał na sobie beżową koszulę polo z krótkimi rękawami, sportowe spodnie w kolorze khaki i lekkie skórzane pantofle.,

Bujne wąsy i bokobrody, wyraz młodzieńczej fanta­zji, zniknęły oczywiście bez śladu. Czterdziestoparoletni Ethan Roberts strzygł się krótko i golił gładko jak przy­stało na kandydata konserwatystów. Na jego skroniach wśród brązowych włosów pojawiła się zapowiedź siwi· , zny, wokół oczu i ust zarysowały się zmarszczki, których nie było na zdjęciach. Niewątpliwie, z czasem zaczął przywiązywać większą wagę do elegancji. Pomimo wszystkich tych zmian pozostało w nim tak oczywiste podobieństwo do młodzieńca z fotografii, że Willow nie mogła się nadziwić, że sama go od razu nie poznała.

Najwyraźniej brakło jej doświadczenia Steve'a.

W każdym razie miała przed sobą mężczyZnę, który mógł okazać się jej ojcem. Ale tylko mógł, starała się uciszyć niespokojne serce. Pamiętaj, powtarzała sobie w duchu, że to nic pewnego.

- Zostaw psa, proszę - odezwał się mężczyzna ­i chodź. Przeproś naszych gości, bo omal na nich nie wpadłaś.

- Dobrze, tatusiu. - Dziewczynka natychmiast speł­niła życzenie ojca.

Postawiła szczeniaka na ziemi i ruszyła w kierunku Willow i Steve' a. Po drodze bezskutecznie starała się strzepnąć z sukienki ślady psich łap.

- Co się mówi? - zapytał ojciec, gdy mała stanęła przed gośćmi.

- Przepraszam, że na państwa' omal nie wpadłam ­zaczęło dziecko. - Nie powinnam tak pędzić. Ale chcia­łam złapać Butterscotcha, który nie powinien biegać sam przed domem. Bałam się, że kot go podrapie.

Mary Catherine rzuciła w?rokiem na ojca, oczekując jego aprobaty. Kiedy skinął głową, wyraz napięcia znik­nął z twarzy dziewczynki, a jego miejsce zajęła ulga. Odwróciła się i popędziła do minivanu.

- Nie biegnij tak - napomniał ją jeszcze ojciec, po czym wzruszył ramionami i zwrócił się do gości. - To była moja córka Mary Catherine. A to moja żona Joanna.

Ethan Roberts objął stojącą obok kobietęjakby pozo­wał do zdjęcia.

- Miło mi was poznać. - Joanna uścisnęła im obojgu ręce. - Bardzo nie lubię poznawać kogoś i od razu się rożstawać, ale już jesteśmy spóźnione. Muszę jeszcze podrzucić Mary Catherine do przedszkola, zanim pojadę do klubu. Będziemy o trzeciej - zwróciła się do męża i nadstawiła policzek do pocałunku. - Przypomnij AI­mie, żeby trzymała psa w domu, dobrze?

Ethan kiwnął głową i jego żona bez dalszych ceregieli ruszyła ścieżką do samochodu. Steve'a uderzyło, że prezentacja dokonana przez Robertsa była jednostronna. Zastanawiał się, czy postąpił tak przypadkiem czy umy­ślnie. Zaciekawiło go również, czy spotkanie z żoną i córką gospodarza było przypadkowe, czy też zawdzięczali je obecności kamery, która zarejestrowała przed chwilą ich wjazd na obszar rezydencji.

Kandydat na senatora postarał się, by nikt nie mógł posądzić go, że ukrywa przed żoną spotkanie z córką swojej dziewczyny sprzed lat, a być może także ze swo­im porzuconym przez niego jeszcze przed narodzeniem dzieckiem.

- Panna Ryan, jak się domyślam - odezwał się, kiedy samochód odjechał sprzed domu.

- Tak, Willow Ryan. A to ... - Willow zawahała się przez chwilę, bo nie miała pojęcia, w jaki właściwie sposób przedstawia się prywatnego detektywa - mój współpracownik Steve Hart.

Mężczyźni uścisnęli sobie ręce. Willow miała wraże­nie, że obaj chcieli sprawdzić, który z nich jest silniejszy. - Proszę do środka. - Ethan cofnął się i zaprosił ich szerokim gestem.

Wnętrze domu, podobnie jak jego otoczenie, miało najwyraźniej przekonywać gości, że znajdują się we wzorowym, spokojnym i zadbanym amerykańskim do­mu. Ściany pokryte były tapetami w drobny wzorek. Luksus nie rzucał się w oczy, choć stare meble, niektóre jeszcze z Anglii, świadczyć miały o przywiązaniu do tra­dycji. W salonie nad kominkiem wisiał wielki, olejny obraz - siedząca w fotelu Joanna trzymała na kolanach

małą Mary Catherine, na poręczy fotela przysiadł jede­nastoletni mniej więcej chłopiec, obok stał drugi, wyglą­dający na jakieś piętnaście lat. Ethan Roberts stał za nimi. Jedną rękę trzymał na oparciu fotela, drugą na ramieniu starszego syna. Wyglądał przy nich jak patriar­cha, wzorowy ojciec wzorowej amerykańskiej rodziny.

- Upłynęło już ładne kilka lat, odkąd był malowany - odezwał się Ethan, który zauważył, że Willow patrzy na rodzinny portret. - Chłopcy przyjechali wtedy właś­nie do domu ze szkoły na święta Bożego Narodzenia. Na poręczy fotela siedzi Edward. Obok stoi Peter. No a Ma­ry Catherine już poznaliście. Miała wtedy trzy lata.

- Ma pan wspaniałą rodzinę - odezwała się Willow.

Nic nie mogła poradzić na to, że próbowała wyobrazić sobie, jak by to było dołączyć do rodziny Robertsów. Miałaby małą, słodką siostrzyczkę, braci ... Pączuła na plecach dłoń Steve'a i to ją otrzeźwiło. Za wcześnie było jeszcze na rozpływanie się w marzeniach.

- Musi pan być z niej bardzo dumny.

- Owszem, jestem -zgodził się Ethan. - Jestem bardzo dumny z moich dzieci.

Odwrócił się w kierunku drzwi prowadzących w głąb domu.

- Alma! - krzyknął niecierpliwie.

W drzwiach stanęła kobieta w średnim wieku, o wyraźnie południowej urodzie, ubrana w czarną suknię i fartuszek pokojówki.

- Pies Mary Catherine znów znalazł się przed domem -odezwał się Ethan takim tonem, jakby obwiniał pokojówkę O wszelkie niedociągnięcia. - Dopilnuj, żeby tra­fił do swojej zagrody. I odprowadź rower na miejsce, do garażu.

Pokojówka kiwnęła głową.

- Śniadanie zjemy na tarasie za ... - Ethan Roberts spojrzał na złotego rolexa - piętnaście minut.

Pokojówka powtórnie kiwnęła głową i nic nie mó­wiąc, wyszła z salonu.

Ethan Roberts odwrócił się do gości z czarującym uśmiechem.

- Tędy, proszę - wskazał im dwuskrzydłowe, prze­szklone drzwi, za którymi rozciągał się oszałamiająco piękny widok naPacyfik.


Czekali z rozpoczęciem rozmowy do chwili, gdy AI­ma, która przyniosła owocowe sałatki, meksykańskie zakąski i kawę, odeszła od stołu.

- Dziękuję bardzo, senora - odezwał się Ste'Ye po hiszpańsku. - Zrobiła pani pyszne śniadanie.

Słysząc uprzejme podziękowanie w ojczystym języ­ku, pokojówka spojrzała na niego zaskoczona.

- Nie ma za co - odpowiedziała po hiszpańsku z nie­śmiałym uśmiechem, po czym wróciła do domu, zamy­kając za sobą drzwi na taras.

- Mówisz po hiszpańsku? - spytała zaskoczona Willow.

Steve wzruszył ramionami.

- W moim zawodzie to się przydaje.

- A jaki jest właściwie pański zawód? - wtrącił zaciekawiony Ethan Roberts. - Jeśli się nie mylę, nie było ó tym dotąd mowy.

- Jestem prywatnym detektywem - wyjaśnił Steve, ciekaw, jak jego rozmówca przyjmie tę wiadomość.

- Rozumiem. - Roberts pociągnął łyk kawy i pod­niósł wzrok na Willowo - Dowiedziałem się, że chciała , mi pani zadać jakieś pytania dotyczące pani matki.

- Tak ... - Teraz, kiedy wreszcie nadszedł ten mo­ment, nie miała pojęcia, jak właściwie sformułować drę­czące ją pytanie. - Ciekawa jestem ... to jest, chciałam powiedzieć ... Może najlepiej będzie, jak zacznę od tego, że moja matka zginęła w wypadku samochodowym, kie­dy miałam pięć miesięcy ...

Urwała i spojrzała z napięciem na Ethana.

- To przykre ~ stwierdził ze współczuciem. - Nie wiedziałem o tym. Odkąd Donna przed laty tak nagle zniknęła mi z oczu: nie miałem o niej żadnych wiado­mości.

- Aha ... W każdym razie wiem o niej bardzo niewie­le, a niczego o moim ojcu. Postanowiłam go odszukać i dlatego przyjechałam do Los Angeles. Wiem, że praco­wał pan razem z moją'matką w telewizji i że mieszkaIl­ście w tym samym domu i ...

- I pomyślała pani, że opowiem coś o pani matce?

- spytał domyślnie Roberts.

- Tak. - Willow z wyraźną ulgą odsunęła chwilę, w której trzeba będzie wreszcie zadać trudne pytanie. - Tak ... pomyślałam, że być może opowie mi pan coś o niej. Bo pewnie ją pan pamięta.

- Owszem, pamiętam, i to całkiem nieźle. Była wspaniałą młodą kobietą. Bardzo piękną. Pod tym względem jest pani do niej podobna - uśmiechnął się do Willowo

Willowodpowiedziała uśmiechem, ale nie odezwała się. Wiedziała, że wcale nie jest podobna do matki, i mia­ła nieprzyjemne wrażenie, że. w ujmującej uprzejmości Ethana Robertsa kryje się coś śliskiego.

Być może politycy muszą być tacy, pocieszyła się w myślach.

- Jak blisko znał pan Donnę Ryan? - wtrącił zniecier­pliwiony kurtuazyjnym dreptaniem w miejscu Steve.

Rozumiał, że Willow stara się być delikatna, ale czuł, że jeśli nie podejmie drażliwego tematu, to odejdą z ni­czym. Kandydat na senatora miał najwyraźniej skłon­ność do unikania kłopotliwych zagadnień.

- Czy spotykał się pan z nią? - zapytał ciekaw, czy odpowiedź zgodna będzie z tym, co już wiedzą.

- Czy się z nią spotykałem? - Głos Ethana brzmiał tak, jakby nie był pewny, co właściwie te słowa znaczą. - Wydaje się, że można to tak nazwać.

- Wydaje się? ~ Steve nawet nie starał się ukryć sarkazmu w głosie.

Willow spiorunowała go wzrokiem za tę niedelikat­ność, ale nie zwrócił na nią uwagi.

- Albo się pan z nią spotykał, albo nie. Osobiście widzę tylko te dwie możliwości. Więc?

- W studiu filmowym zasugerowano ńam raz czy dwa jakieś wspólne wyjścia. Ze względów reklamowych. - Ethan urwał i pociągnął łyk kawy. - To się wtedy praktykowało. Widzowie lubili, żeby bohatero­wie mieli też ze sobą coś wspólnego w życiu pry­watnym.

- Zarządca, Ken Amberson, powiedział nam, że to pan ściągnął Donnę do Bachelor Arms. To też zrobił pan ,ze względów reklamowych?

- Donna powiedziała mi, że szuka mieszkania. Chciałem jej pomóc. To wszystko.

- Jack Shannon przedstawił nam to trochę inaczej.

- Jack Shannon? - Na dźwięk znajomego nazwiska na twarzy Ethana pojawił się wyraz niepokoju, który zaraz zniknął za uprzejmym uśmiechem. - Od dawna o nim już nic nie słyszałem, choć czytuję jego artykuły. Co tam słychać u starego Jacka?

Steve zignorował pytanie.

- Stary Jack powiedział nam, że Donna była pana dziewczyną. I że był pan z tego bardzo dumny.

Uśmiech znikł z twarzy Ethana.

- Całkiem możliwe, że tak było. - Zmierzył Steve'a zimnym wzrokiem. - Byłem wtedy młodym, samotnym mężczyzną. Donna była piękną dziewczyną. Przyznaję, że mogłem żywić pewne - w tym miejscu spojrzał na Willow przepraszającym wzrokiem - zakusy wobec niej. Ale, niestety, nic z nich nie wyszło. Zapewniam was o tym.

- Więc nie spał pan z nią?

- Czy z nią ... spałem? - Na twarzy Ethana pojawił się wyraz głęboko urażonej niewinności. - Nie. Stanowczo nie. Nie rozumiem nawet, skąd przyszło panu do głowy takie pytanie. Zwłaszcza w obecności jej córki.

- Ponieważ sądziliśmy, że być może jestem także pańską córką - odpowiedziała Willow za Steve'a.

- Moją córką? - Ethan Roberts zmierzył ją takim wzrokiem, jakby nie wierzył własnym uszom. - Nie, Ja ...

Ethan urwał i podniósł się od stołu. Jego twarz wyra­żała teraz szczere oburzenie.

- Jeżeli to szantaż, to lepiej od razu' dajcie sobie spokój. - Spojrzał na nich groźnie z góry. - I opuśćcie mój dom, zanim wezwę policję. W tej chwili.

Willow podniosła się, gotowa wyjść, ale Steve z nie­zmąconym spokojem położył jej dłoń na ramieniu.

- Spokojnie, Roberts - odezwał się leniwie, nie ma­jąc żadnych wątpliwości, że ich rozmówca blefuje. - Nie dzieje się jeszcze nic strasznego. Moja klientka nie po­trzebuje pańskich pieniędzy ani nie szuka sensacji. Gdy­by ich potrzebowała, wystarczyłoby, żeby sprzedała pra­sie to, co już mamy. Chodzi jej wyłącznie o to, żeby dowiedzieć się, czy może pan być jej ojcem. To wszy­stko.

- Powiedziałem wam już, że taka możliwość jest ab­solutnie wykluczona.

- W porządku. - Steve nie zamierzał się spierać. ­Nie jest pan ojcem Willowo A czy wie pan, kto może nim być?

- A skąd miałbym to wiedzieć?

- Pracowaliście razem. Byliście sąsiadami. Mieliście wspólnych przyjaciół. Chyba mógłby pan wiedzieć, z kim Donna się spotykała.

Steve przeniósł spojrzenie na Willowo - Pokaż panu Robertsowi zdjęcia.

Willow sięgnęła do torebki, wydobyła kopertę, wysy­pała z niej zdjęcia i podała Robertsowi. Kandydat na senatora zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu usiadł.

- Pokaż jeszcze kartkę. .

Ethan Roberts wziął fotografie do ręki i przejrzał je uważnie.

- Ani pem, ani Zeke Blackstone nie zmieniliście się tak bardzo, żeby nie można było was poznać. Bachelor Arms też nietrudno było zidentyfikować. Rozmawiali­śmy z zarządcą, który twierdzi, że pan i Eryk Shannon spotykaliście się z Donną, choć zastrzegł, że nie wie, na ile bliskie były to znajomości. - Przerwał na chwilę, by Ethan mógł spokojnie obejrzeć kartkę. - Domyślam się, że to nie pan był jej nadawcą?

- Nie. - Ethan energicznie potrząsnął głową. - Być może napisał ją Eryk.

- Być może - zgodził się Steve, wzruszając ramiona­mi. - Eryk nie żyje, a tym samym nie może ani potwier­dzić pańskich słów, ani im zaprzeczyć.

Powiedział to tak dobitnie, że Willow powtórnie zgro­miła go wzrokiem. Steve pokręcił głową, jakby odradzał jej wtrącanie się do rozmowy. .

- Zarządca ,Bachelor Arms miał nam sporo do opo­wiedzenia. Dzięki niemu poznaliśmy wszystkie okropne szczegóły tragicznej śmierci Eryka, usłyszeliśmy co nie­co o innych mieszkańcach domu i poznaliśmy dziwacz­ne plotki o jakiejś damie z lustra w apartamencie lG.

- Na śmierć zapomniałem o tym lustrze - mruknął Ethan i powrócił do studiowania fotografii.

Willow miała niejasne wrażenie, że stara się zyskać na czasie, jakby nie był do końca pewny, co ma im po­wiedzieć.

- Pan Amberson twierdzi, że pan też ją widział. Ethan podniósł wzrok znad zdjęć.

- Ambersonowi pomieszało się w głowie - powie­dział ostro. W jego głosie można było wyczuć gniew spowodowany gadulstwem zarządcy Bachelor Arms.

- Co do tego nie mam wątpliwości - zgodził się Steve. - Sam też uważam te pogłoski za bzdury.

Naprawdę interesowało go w tej chwili głównie to, dlaczego wspomnienie damy z lustra wywołało tak gwałtowną reakcję ich rozmówcy.

- Jack i Faith Shannonowie też zresztą mówili nam o damie z lustra. Twierdzą, że oboje ją widzieli - podjął Steve ciekaw, czy Robertsa bardziej poruszyła wzmian­ka o lustrze, czy gadulstwo Ambersona.

- Faith Shannon powiedziała, że to wydarzenie zmie­niło całe ich życie - dorzuciła Willow, domyślając, się w lot, o co mu chodzi.

Ale Ethan Roberts zdążył już odzyskać swój pokazo­wy spokój wytrawnego gracza.

- Zawsze mi 'się wydawało, że śmierć brata pozosta­wiła trwały uraz w umyśle Jacka.

Pozbierał fotografie i wręczył je Willowo Wydawało się jej, że na jego opanowanej twarzy igra ironiczny uśmieszek, ale nie była tego pewna.

- Przykro mi, że nie mogę wam pomóc.

Steve wzruszył ramionami i podniósł się z krzesła.

- Podejrzewałem, że to daleki strzał. Garść zdjęć i kartka sprzed ćwierć wieku to niewiele. Mówiłem to Willow, kiedy do mnie przyszła.

- Nie straciłam jeszcze nadziei. - Willow siedziała przy stole i chowała zdjęcia do torebki. - Pozostaje nam pudło z rzeczami Eryka, które pan Amberson dał Jacko­wi. Być może znajdziemy tam jakieś listy, zdjęcia, może dziennik. Jack mówił przecież, że jego brat był pisarzem. No i nie rozmawialiśmy jeszcze z Zeke'em Blacksto­ne' em. Może on będzie wiedział coś więcej.

Podniosła się od stołu y'podała Ethanowi rękę.

- Dziękuję, że zechciał pan poświęcić nam swój czas, panie Roberts. Przepraszam, jeżeli zdenerwowaliśmy pana.

- Nic się nie stało - odparł Ethan z gładkim uśmie­chem. - Przykro mi tylko, że nie mogłem okazać się pomocny.

W szedł z nimi do domu i przycisnął guzik. Natych­miast pojawiła się przy nich pokojówka.

- Alma was odprowadzi. Ja, niestety, mam kilka pil­nych rozmów telefonicznych.

Przeszli przez dom w milczeniu. Dopiero przed drzwiami wejściowymi Steve spytał o coś Almę po hisz­pańsku.

Pokojówka spojrzała za siebie, jakby chciała się upewnić, że· Roberts zniknął, i odpowiedziała na jego pytanie gwałtownym potokiem słów.

- Gracias, senora - podziękował grzecznie Steve. Sięgnął do kieszeni i wydobył wizytówkę, którą pod­sunął Almie wraz z dwudziestodolarowym banknotem. Przy okazji zadał pokojówce kolejne pytanie w niezrozumiałym dla Willow języku. .

Alma zawahała się, po czym wzięła wizytówkę wraz z napiwkiem do ręki, obejrzała Ją i oddała Steve'owi. Pie­niądze wsunęła zręcznie do kieszonki białego fartuszka.

- O co w tym wszystkim chodzi? - spytała Willow, kiedy już znaleźli się przed domem. :- O co ją pytałeś?

- Od jak dawna pracuje u Robertsów.

- I co ci powiedziała?

- Prawie osiem lat.

- Powiedziała ci coś jeszcze?

Doszli do samochodu. Steve otworzył przed Willow drzwiczki, a kiedy wsiadła, zatrzasnął je, obszedł samochód i zajął miejsce za kierownicą ..

- Przecież ona mówiła coś jeszcze. Co to było? - do­pytywała się niecierpliwie Willowo

- Na pewno chcesz wiedzieć? Nie świadczy to najle­piej o twoim ewentualnym tatusiu.

Spojrzała na niego ze złością.

- Nie jestem mimozą. Chcę wiedzieć; czego się do­wiedziałeś. Za to ci płacę.

- Zdaje się, że rodzina kandydata na senatora nie jest wcale taka idealna.

Willow prychnęła, dając mu do zrozumienia, że nie odkrył Ameryki.

- Czy ty też· miałaś wrażenie, że to wszystko bar­dziej przypomina dekoracje teatralne niż prawdziwy dom?

- Nie trzeba mieć do tego specjalnie bystrego wzro­ku. To jasne, że coś w tym musi być nie tak.

Steve był rozanielony.

- Niech to diabli, niezła jesteś, mała - odezwał się tonem Bogarta. - Wiesz co? A moze byś tak rzuciła tę swoją księgowość i została moim wspólnikiem? Niezła byłaby z nas para. Miło było słyszeć cię w akcji.

- Dziękuję, ale wolę po;zostać przy swoim zajęciu.

A ty nie zmieniaj tematu. Czego jeszcze dowiedziałeś się od Almy?

Steve zapalił silnik i zawrócił samochód. Powoli zjeż­dżali krętą drogą w stronę bramy.

- Alma zaczęła pracować u Robertsów w kilka mie­sięcy po tym, jak chłopcy zniknęli z domu.

Willow spojrzała na niego zaskoczona.

- Synowie są dziećmi z pierwszego małżeństwa ­wyjaśnił. - Ethan wysłał ich do szkoły oficerskiej na wschodnim wybrzeżu. Jego nowa żona była wtedy w ciąży, a on sam ubiegał się o stanowisko w radzie miejskiej. Przyjeżdżają do domu na święta i wtedy, kiedy należy na potrzeby prasy zademonstrować rodzinne szczęście. Senora Rodriguez twierdzi, że chłopcy spra­wiają wrażenie, jakby nienawidzili ojca. A on w ogóle się nimi nie interesuje.

Odczekali chwilę, aż otworzy się przed nimi brama, i wyjechali na ulicę.

- Więc to wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. Wzorowy dom. Wzorowa rodzina. Wszystko, co widzie­liśmy.

Przez chwilę jechali w milczeniu.

- Wobec tego mówiąc o mojej matce, Roberts także mógł kłamać. Jeżeli nawet jestem jego córką, nic to dla mego me znaczy.

- Uprzedzałem cię, że tak może być. Jeżeli chcesz, nie musimy dalej szukać.

- Nie. - Willow pokręciła głową. - Chcę wiedzieć, kto jest moim ojcem. Chcę go odnaleźć, choćby !lawet miało się to okazać bardzo bolesnym doświadczeniem.


ROZDZIAŁ 8

- A zatem - odezwała się Willow, kiedy już opuścili­dzielnicę willową i znaleźli się w potoku samochodów na San Vincente Boulevard. - Jaki będzie nasz następny krok?

Steve spojrzał na nią spod oka.

- Nasz następny krok?

- Zaproponowałeś, żebyśmy zostali partnerami.

- Żartowałem.

- Co takiego? - Odwróciła się do niego i założyła nogę na nogę. - Nabierałeś mnie?

- Nie zaczynaj - ostrzegł ją. Willow zarumieniła się.

- Przepraszam. - Odwróciła się do niego plecami.

- Nie pomyślałam.

- Słuchaj; nię chciałem ... Proszę cię, nie bądź zła. Ja tylko żartowałem.

- Nie jestem zła. Czuję się zakłopotana.

- Zakłopotana? A co takiego się stało?

- Jechaliśmy tędy wczoraj wieczorem. Wiem, że zrobiłam z siebie kompletną idiotkę.














- Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że powtórzymy wczorajszą zabawę.

- W żadnym wypadku - mruknęła obrażona.

- Ależ tak, oczywiście, że powtórzymy, kochanie. Możesz być tego pewna.

Mówił to z takim przekonaniem, że Willow zapo­mniała o zakłopotaniu.

- Na miłość boską, czy tobie się wydaje, że żadna kobieta ci się nie oprze?

- Ty na pewno nie.

Już otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale nie mogła znaleźć właściwych słów. Jego pewność siebie była obu­rzająca, zgoda, ale nie bezpodstawna.

- Na pociechę powiem ci, że to działa w obie strony. Od dwudziestu sześciu godzin i... - Steve spojrzał na zegarek - dwudziestu minut nie potrafię myśleć o ni­czym innym niż o tym, jak bardzo pragnę wziąć cię w ramiona i kochać się z tobą.

- Wypraszam sobie - powiedziała wyniosłym tonem Willow.

- Nic ci to nie pomoże. - Steve położył dłoń na jej udzie.

Strąciła jego rękę odrobinę za późno, żeby można było potraktować ten gest jako zdecydowaną odmowę. Przez dłuższy czas jechali w pełnym napięcia milczeniu. Oboje myśleli o tym samym i w dodatku doskonale zda­wali sobie z tego sprawę. .

- Nie powiem, że jest mi przykro - odezwał się w końcu Steve -bo nie jest. Szkoda tylko, że czas nam nie sprzyja. Ale co do reszty ... - urwał i wZnIszył ramio­nami. - Ja jestem mężczyzną, ty jesteś kobietą i tyle. Nie widzę powodu, żeby się 'przed tym bronić. Na razie ma­my jednak inne sprawy na głowie.

- Jakie sprawy?

- Czy propozycja uporządkowania mojej księgowo­ści była poważna?

- Oczywiście. Zawsze jestem poważna, kiedy chodzi o pieniądze.

- W takim razie co byś powiedziała na to, żebym podrzucił cię do biura i zostawił sam na sam z księgami rachunkowymi?

- A co ty będziesz w tym czasie robił?

- Nic szczególnego. Pogadam ze swoim kumplem z policji i spróbuję skontaktować się z jakimś tutejszym politykiem. Może dowiem się czegoś więcej o Robertsie.

- Mogłabym ci pomóc.

Pokręcił głową.

- Szybciej sobie z tym wszystkim poradzę sam, uwierz mi.

- No dobrze. Zawieź mnie do biura. Wezmę się do porządkowania tego bałaganu, który nazywasz swoją księgowością.


Okazało się, że Steve zdążył rozpakować i ustawić na biurku komputer i drukarkę. Obok leżała sterta doku­mentów - faktur, kwitów i rachunków. Willow zdjęła żakiet i powiesiła na oparciu krzesła. Już miała usiąść za biurkiem, gdy jej uwagę przyciągnęła fotografia stojąca na szafce. Zaintrygowana podeszła bliżej, by się jej przyjrzeć.

Zdjęcie zostało zrobione na jachcie. Pośrodku, na tle błękitnego nieba i kawałka białego żagla" stało dwoje starszych ludzi" trzymających ręce na kole sterowym. Byli to, jak domyśliła się Willow, rodzice Steve'a. On sam stał z tyłu, za matką, a obok ojca zajęła miejsce dwudziestoparoletnia dziewczyna, w której rysach moż­na było dopatrzyć się rodzinnego podobieństwa. Sam Steve obejmował wszystkich swymi potężnymi ramio­nami i uśmiechał się szeroko do aparatu.

Zdjęcie sprawiało wrażenie zrobionego naprędce.

Uwiecznieni na nim ludzie wyglądali na mocno ze sobą zżytych. Willow nie zastanawiała się dotąd nad tą stroną życia Steve'a. Sama nie wiedziała dlaczego, ,ile wyda­wało jej się, że musi być człowiekiem samotnym. Być 'może sprawiła to otaczająca go aura samo'dzielności, a może po prostu cały czas patrzyła na niego trochę tak, jakby był bohaterem filmowym, a nie człowiekiem z krwi i kości. Jeszcze raz przyjrzała się zdjęciu i zdała sobie sprawę, że podobieństwo młodej kobiety do Ste­ve' a sprawia jej ulgę. Jak by się poczuła, gdyby nie była jego siostrą, lecz dajmy na to, dziewćzyną? Odpowiedź była zaskakująco oczywista. Byłaby zazdrosna. Z wes­tchnieniem odstawiła zdjęcie na szafkę i wróciła do biur­ka.

W ciągu pół godziny podłączyła komputer i weszła w odpowiedni program. Teraz czekała ją trudniejsza część zadania - uporządkowanie piętrzących się przed nią rachunków i faktur i wprowadzenie danych do kom­putera. Wstała zza biurka i przeciągnęła się. Przed przy­stąpieniem do dalszej pracy postanowiła zrobić sobie krótką przerwę, a przy okazji rozejrzeć się po biurze. Może znajdzie w nim jeszcze coś ciekawego?

Zaczęła od wymierzenia kilku ciosów wiszącemu w kącie pokoju workowi treningowemu. Był dużo twardszy i cięższy, niż sobie wyobrażała, i uderzenia jej pięści nie były w stanie ruszyć go z miejsca. Oparła się na nim w końcu oburącz i pchnęła z całych sił. Ledwo się odchylił i zaraz powrócił na miejsce, omal nie zbija­jąc jej z nóg.

- Boże kochany - mruknęła do siebie - nic dziwne­go, że ma muskuły jak Rocky Balboa.

Porzuciła worek treningowy i dokonała przeglądu za­pasów, jeśli można tak nazwać puszkę mielonej kawy, słoik śmietanki w proszku i pudełko wypełnione równo ułożonymi kostkami cukru. Uzupełnienie stanowiły dwa najprostsze kubki. Ekspresu nie było. Steve wyrzucił ten, którego końca była świadkiem poprzedniego dnia, ale nie miał czasu kupić nowego.

Przez chwilę rozglądała się wokół, nie mogąc podjąć decyzji. W końcu, powtarzając sobie, że nie powinna tego robić, uległa ciekawości i postanowiła zajrzeć do szafek zawierających kartotekę Steve'a.

Spotkał jąjednak całkowity zawód. W jedynej szufla­dzie, która nie była zamknięta na klucz, łężały wyłącznie podkoszulki, grube białe skarpety i majtki. Wszystko to było najwyraźniej przywiezione prosto z pralni.

Po szafkach przyszła kolej na biurko. I tu jednak nie znalazła w szufladach żadnych obciążających materia­łów - zdjęć dawnych narzeczonych czy listów od zako­chanych po uszy klientek. Zamiast tego natrafiła jedynie na przybory do pisania, równo ułożone koperty, przezro­czystą taśmę klejącą, papier listowy i pudełeczko spina­czy. Najbardziej uderzał w tym wszystkim wzorowy po­rządek. Uświadomiła sobie, że bałagan, jaki zastała po­przedniego dnia, był raczej czymś wyjątkowym. Już miała zakończyć poszukiwania, gdy w jednej z dolnych szuflad natknęła się na spory zapas prezerwatyw: Poczu­ła falę gorąca. Zasunęła z hukiem szufladę i schowała twarz w 'dłoniach, jakby mogła w ten sposóp opanować targające nią emocje. Najwyraźniej był nie tylko spraw­nym detektywem i kochającym synem i bratem, lecz także odpowiedzialnym kochankiem.


Kiedy po niemal pięciu godzinach wstała od biurka, zamiast jednej wielkiej sterty papierów leżało na nim pół tuzina równo poukładanych kupek. Każdą z nich two­rzyły dokumenty należące do innej kategorii. Nie ozna­czało to końca pracy. Choć zakwalifikowanie wielu po­zycji, takich jak wydatki na biuro czy . samochód, nie sprawiło jej trudności, to zdarzało jej się także znaleźć wyrwane Z notesu karteczki, na których nie było niczego prócz daty, sumy i nieczytelnych podpisów. Mogła tylko podejrzewać, że w ten sposób Steve w dobrej wierze księgował sumy przeznaczone na napiwki czy opłaty dla informatorów, takie jak dwadzieścia dolarów, które dał przy niej Almie. Tymczasem w żadnej z opasłych ksiąg, jakie musiała pochłonąć podczas lat nauki, nie było ani słowa o tym, w jaki sposób księgować napiwki dla ano­nimowych informatorów. Ostatecznie zgromadziła wszystkie te wątpliwe pokwitowania na oddzielną kupkę i odsunęła od reszty. Na razie nie mogła dokazać niczego więcej. Z resztą musiała poczekać na Steve'a, który jako jedyny człowiek na świecie mógł wy jaśnić ,jej wątpli­wości.

Pospinała pliki pokwitowań i położyła na środku biurka kartkę z wielkim napisem "NIE RUSZAĆ". Była głodna. Wstała od biurka i przeciągnęła się. Włożyła żakiet i przewiesiła przez ramię torebkę. Ju.ż wcześniej wypatrzyła z okna biura małą grecką kafejkę po drugiej stronie ulicy. Po tylu godzinach mozołu należało jej się coś słodkiego i filiżanka porządnej kawy.


O wpół do szóstej Steve wiedział już o Ethanie Rober­tsie więcej złego, niżby sobie życzył. Uważany był za wyrachowanego, zimnego gracza, który zmierza do swo­ich celów, nie licząc się z nikim i niczym, nawet z włas­nymi dziećmi.

Steve nie miał żadnych wątpliwości, że ten człowiek byłby zdolny do porzucenia kobiety w ciąży, jeżeli tylko uznałby takie rozwiązanie za konieczne. Nie byłoby to ani pierwsze, ani ostatnie, ani wreszcie największe świństwo w jego życiu.

Kłopot polegał na tym, że jedynym sposobem dowie­dzenia ojcostwa były badania krwi, na które Roberts za żadne skarby świata się nie zgodzi. Zwłaszcza jeżeli wie, jaki będŹie ich wynik. Steve przypuszczał, ,że Roberts ugiąłby się pod groźbą skandalu ... choć niekoniecznie. W Senacie zasiadało niemało ludzi, których życie osobi­ste pozostawiało wiele do życzenia.

Można więc było przypuszczać, że nawet gdyby nie był ojcem Willow, nie zgodziłby się na badania krwi. Oznaczałyby one przyznanie się do tego, że jeśli nawet nie jest, to mógłby być ojcem nieślubnego dziecka, o które w dodatku nigdy się nie zatroszczył. Jako kandy­dat na senatora miał tylko jedno wyjście: zaprzeczać wszystkiemu i robić z siebie niewinną ofiarę spisku.

Poza tym Steve nie był wcale pewny, czy Willow, pomimo całej niechęci, jaką budził w niej 'domniema­ny ojciec, będzie skłonna narażać go na zrujnowanie kariery. Myśl o Willow najbardziej go w tym wszystkim niepokoiła. Dziewczyna, która stała mu się z dnia na dzień tak bliska, wyruszyła z domu, by odszukać ojca. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że jeśli nawet go znajdzie, to tyłko po to, by zostać przez niego odrzu­cona. To będzie dla niej cios. Choć poznał jąjuż na tyle dobrze, aby wiedzieć, że byłaby w stanie go znieść, Ste­ve nie mógł przestać myśleć o tym, jak wiele bólu jej to sprawi.

Steve nie lubił używać siły i starał się uciekać do niej jak najrzadziej . Cała jego praca zmierzała w pewnym sensie do tego, żeby stosunki między ludźmi kształtowały się według innych reguł niż prawo silniejszego. Ale czasem właśnie dlatego nie miał innego wyjścia niż pokazać zwolennikom prawa dżungli, że nie do nich należy ostatnie słowo. I teraz miał wielką chęć, by dowieść tego temu łajdako­wi Robertsowi. I to jak najbardziej dobitnie.

Zresztą może wcale nie miał racji. Być może w pudle z papierami Eryka Shannona zmijdą dowody, że to właśnie on był ojcem Willowo Może się również okazać, że jest nim Ezekiel Blackstone. A może dzięki pomocy policji uda im się odnaleźć współlokatorkę Donny, Christine Loudon.

Pogrążony w takich rozważaniach dojechał na miej­sce. Wysiadł o kilkanaście metrów od wejścia do biura i ruszył chodnikiem. Złapał się na tym, że na myśl o spotkaniu z Willow usta same się uśmiechają, serce bije przyspieszonym rytmem, a ręce aż świerzbią, by jej dotknąć. To wszystko było w gruncie rzeczy niepokoją­ce i Steve obiecał sobie, że gdy tylko będzie miał więcej czasu, spróbuje przeanalizować, co się·z nim właściwie

dzieje. .

W tym właśnie momencie ją zobaczył. Wychodziła z greckiej kafejki po drugiej stronie ulicy. Kiedy patrzył na nią z tej odległości, wydała mu się tak drobna i kru­cha, że miał ochotę schronić ją w swoich ramionach. Niech to diabli! Więc to aż takie proste? Zakochał się po uszy w tej ledwie co poznanej dziewczynie. I do tego w swojej klientce!

- Willow! - ryknął na cały głos, starając się przekrzy­czeć uliczny hałas.

Rozejrzała się. Na jego widok jej twarz natychmiast rozjaśnił uśmiech. Pomachała mu ręką i ruszyła w jego kierunku przez jezdnię.

- Coś ty miał za bałagan! To niewiarygodne! Jak ci nie wstyd! - krzyczała z daleka.

Ton, jakim go strofowała, wydał mu się zarazem ko­miczny i wzruszający. Nie umiał powstrzymać uśmie­chu, ale jednocześnie podniósł ręce na znak, że nie za­mierza stawiać oporu i przyznaje jej rację.

Minęła właśnie linię wyznaczającą połowę jezdni, gdy zauważył kątem oka nadjeżdżający szybko ciemnoniebie­ski samochód. Za kierownicą siedział mężczyzna w nasu­niętym nisko na oczy kapeluszu. Steve rzucił się między zaparkowane wzdłuż chodnika wozy, krzyczącjak wariat, żeby się cofnęła. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Na widok pędzącego wprost na nią samochodu stanęła jak

wryta, a potem cofuęła się o krok. .

W ostatniej chwili Steve dopadł Willow i obejmując ją rękami, pchnął w tył. W tym samym momencie poczuł uderzenie, które zdawało się miażdżyć mu łydkę, i ostre szarpnięcie. Natychmiast potem upadli na jezdnię i poto­czyli się z szybkością bilardowej kuli. W ułamku sekun­dy wpadli na zaparkowany przy chodniku samochód i znieruchomieli. Wokół słychać było pisk opon, klakso­ny i krżyki przechodniów.

Dopiero teraz Steve zdał sobie sprawę, że odruchowo

. starał się ochronić Willow swoim ciałem i że trzymał jej głowę w ramionach ciasno przyciśniętą do piersi. Sekunda wystarczyła, by zrozumiał, że nie stało mu się nic poważne­go. W następnej w ogóle przestał myśleć o sobie.

- Willow? - szepnął głosem drżącym z niepokoju.

- Willow? Nic ci nie jest, kochanie?

Z trudem poruszyła się w jego uścisku.

- Nic mi nie jest, ale za chwilę połamiesz mi wszystkie kości.

Steve nie był w nastroju do żartów. Rozluźnił uścisk i z trudem dźwignął się nad Willow, podnosząc się na czworaki. Kręciło mu się w głowie, ale to było naturalne po wstrząsie spowodowanym uderzeniem.

- Nic cię nie boli? Nie krwawisz?

- Boże kochany! - rozległ się nad nimi krzyk. - Nic wam nie jest? Wezwać pogotowie?

- Tak - zdecydował bez chwili wahania Steve. - Ona jest ranna.

- Nic mi n,ie jest - zaprotestowała. - Naprawdę. Steve pomógł jej usiąść, opierając się plecami o drzwi samochodu, obok którego wylądowali.

- Jesteś pewna? Nie czujesz niczego niepokojącego? Nic cię nie boli?

- Cholemie bolą mnie łokcie, ale· mogę wszystkim ruszać. Nic' mi się nie stało. - Uniosła dłoń i dotknęła delikatnie jego policzka. - A co z tobą? Wszystko w po­rządku?

-W porządku.

Miał wrażenie, że odetchnęła z ulgą .

- To jak? - zapytał. - Dźwigamy się na nogi?

Skinęła potakująco głową. Steve podniósł się pier­wszy i troskliwie pomógł Willow wstać.

- Nie kręci ci się w głowie? - spytał. - Nie masz mdłości?

- Nie.

Była blada, ale wyglądało na to, że nie odniosła żad­nych poważnych obrażeń. Steve po raz pierwszy ode­rwał wzrok od jej twarzy i rozejrzał' się po stojących wokół nich ludziach.

- Kto jest kierowcą tego cholernego wozu? - zapytał wściekły.

- Człowieku, on nawet nie stanął - wyjaśnił ze wzru­szeniem ramion chłopak ubrany w szerokie spodnie do pół łydki, wielkie adidasy na kolorowej podeszwie, wor­kowatą bluzę i odwróconą daszkiem do tyłu czapkę.

- Czy ktoś zapamiętał numer rejestracyjny?

- Nie, ale mogę ci powiedzieć, że to była ciemnoniebieska honda accord. I powiem ci coś jeszeze. Moim zdaniem kierowca miał wielką ochotę rozjechać twoją dziewczynę ..

- Jesteś pewny? - Steve rozejrzał się po otaczających ich twarzach. - Czy ktoś jeszcze to zauważył?

- To możliwe - odezwała się ostrożnie starsza pani z zieloną torbą na zakupy. - Odniosłam wrażenie, że kierowca zamiast was wyminąć, skręcił w waszą stronę. - Kierowca? To był mężczyzna?

- Tak - odpowiedziała z wahaniem starsza pani. - Tak mi się wydaje.

- Nie, to była kobieta - wtrącił chłopak, który ode­zwał się pierwszy. ~ Blondynka. Miała na głowie kape­lusz. I jak nic próbowała was trafić.

- Co to był za kapelusz?

Ludzie wokół nich zaczęli się rozchodzić.

- No taki ... jak na westernach - wyjaśniał nieporad­nie chłopak.

- Z rondem? - wtrąciła Willowo

- No właśnie. Z rondem. To rondo ona opuściła na same oczy.

- Zauważyłeś, w jakim kolorze był kapelusz?

- Jakiś ciemny. Czarny albo brązowy.

Steve kiwnął głową i wsunął rękę do kieszeni. Wy­ciągnął dziesięć dolarów i wręczył swemu rozmówcy.

- Dzięki - powiedział. - To, co zauważyłeś, może nam bardzo pomóc.

- Nie ma za co, człowieku. - Chłopak podciągnął opadającą bluzę, by wsunąć pieniądze do kieszeni.

Steve odwrócił się do Willow.

- Możesz przejść na drugą stronę o własnych siłach? - Ruchem głowy wskazał jezdnię. - Czy wziąć cię na ręce?

Uśmiechnęła się z trudem i wsunęła mu rękę pod ramię·

- Pójdę sama - odpowiedziała i oparła głowę na ra­mieniu Steve'a. - Prowadź.


ROZDZIAŁ 9

Willow była zaskoczona delikatnością, z jaką Steve obmył jej podrapane łokcie. Ciekawiło ją, gdzie nauczył się zakładania opatrunków, ale ni~ mogła go spytać, bo pomimo całej troskliwości, jaką jej okazywał, i tak mu­siała zaciskać zęby, żeby nie jęczeć z bólu.

- Zaraz kończymy. Zaraz, zaraz. Jeszcze trochę i bę­dzie po wszystkim. - Przez cały czas pocieszał ją i zaga­dywał, jakby była dzieckiem. - Już ... już prawie koniec. Jeszcze troszkę. Gotowe ..

Była mu wdzięczna i za zręczność, i za cierpliwość.

Teraz, gdy przyszła jej kolej, obawiała się, że nie będzie umiała. opatrzyć go równie umiejętnie. Na początek uklękła i podciągnęła nogawkę dżinsów, żeby obejrzeć ranę na łydce Steve'a.

~ Moim zdaniem należałoby założyć szwy. - Czy jeszcze krwawi?

- Nie ... - Jeszcze raz przyjrzała sięjego nodze. - Rana się już zasklepiła, ale nie wygląda to dobrze. Należałoby pojechać do chirurga ..

- Najważniejsze, że nie krwawi. - Steve wykręcił głowę, żeby spojrzeć na zranione miejsce. - Lepiej wstań. - Odwrócił się i wziął ją pod rękę. - Ubrudzisz sobie sukienkę.

Willow nie potrafiła powstrzymać śmiechu.

- Sukienką nie ma się co przejmować, i tak jest zni­szczona.

Dopiero teraz zauważył, że ,suknia Willow jest z jednej strony rozdarta od dołu aż do pasa. Nie pytając o pozwole­nie, odchylił postrzępiony materiał, żeby obejrzeć jej nogę. Rajstopy wyglądały tak, jakby przed założeniem wytarła nimi podłogę. Skóra na udzie była podrapana i gdzienie­gdzie krwawiła. Zanim Willow zdała sobie sprawę, co się dzieje, Steve włożył ręce pod jej sukienkę.

- Co robisz? - pisnęła w panice i chwyciła jego dło­nie przez śliski jedwab.

- Ściągam rajstopy. Muszę zobaczyć, jak wygląda twoja noga.

- Rozumiem. - Willow wiedziała, że nie ma sensu się z nim spierać. - Sama je zdejmę. Najpierw buty.

Uniosła nogę i oparła na krawędzi toalety. Kiedy po­chyliła się, żeby rozpiąć klamerkę, omal nie straciła równowagi. Steve natychmiast chwycił ją za ramię.

- Co się dzieje? Jest ci słabo?

- Trochę mi się zakręciło w głowie, ale już przeszło.

- Oprzyj tu ręce - chwycił ją za dłonie - i stój spokojnie, a ja ci zdejmę buty.

Przyklęknął na jedno kolano i uniósł najpierw jej le­wą, a potem prawą nogę, odpiął klamerki i ściągnął buty.

- W porządku - mruknął. - Teraz rajstopy.

Patrząc, jak przed nią klęczy, Willow przypomniała sobie, że wczoraj marzyła o tym, żeby powalić go na kolana, ale to nie było dokładnie to, o co jej chodziło.

- . Odwróć się - zażądała.

- Na miłość boską! - wybuchnął. - Czy ty myślisz, że nie widziałem kobiety zdejmującej rajstopy?

- Tej kobiety jeszcze nie widziałeś - odpaliła. - I je­żeli nie okażesz chęci współpracy, to może się zdarzyć, że nigdy nie zobaczysz.

Dopiero, kiedy to powiedziała, uświadomiła sobie, że chcąc go postraszyć, mimo woli złożyła obietnicę.

- Odwracaj się - powtórzyła.

Steve uśmiechnął się, podniósł z kolan i odwrócił plecami.

Willow zadarła sukienkę, wsunęła palce za pasek raj­stop i zaczęła je ściągać. Kiedy dotarła do otartego miej­sca, nie udało jej się powstrzymać syknięcia.

- Jeszcze nie! - zaprotestowała, widząc, że Steve ma zamiar się odwrócić. - Sama ci powiem kiedy.

Gdy już ściągnęła podarty nylon z ud, oparła się o umywalkę i unosząc po kolei nogi, tak żeby nie musia­ła się schylać, ściągnęła rajstopy do końca.

- W porządku - odezwała się i wrzuciła podarty i brudny zwitek do kosza na śmieci.

Wiedziała, że w żaden sposób nie powstrzyma. go przed obejrzeniem pokaleczonego miejsca, więc nawet tego nie próbowała. Uniosła krawędź spódnicy, a Steve delikatnie otarł pokaleczone udo wilgotnym ręcznikiem.

- To tylko zadraśnięcia - pocieszył ją i przycis­nął wilgotny i zimny ręcznik do obolałego miejsca. - Wygląda i tak znacznie lepiej niż skaleczenia na łokciach. W parę dni się zagoi i nie będzie nawet śladu.

- To dobrze - mruknęła i opuściła spódnicę. - Już chyba koniec, prawda?

Nie czekając na odpowiedź, schyliła się, żeby nałożyć buty. Kompletnie zapomniała o tym, że ilekroć pochyla­ła głowę, świat zaczynał wokół niej wirować.

Odzyskała świadomość na kanapie. Na czole miała mokry, zimny ręcznik, z którego spływały do uszu i po szyi strużki wody. Uniosła rękę, żeby go zdjąć.

- Leż spokojnie - odezwał się Steve. Widząc, że Wil­low próbuje się podnieść, położył jej rękę na piersi.

- Zaraz mnie utopisz - poskarżyła się i bez powo­dzenia próbowała odsunąć jego ciężką dłoń. - Chcę usiąść.

- No dobrze, ale uważaj. - Zdjął jej ręcznik z czoła i rzucił na podłogę. - Poleż jeszcze przez chwilę spokoj­nie. Wolałbym, żebyś mi tu znowu nie zemdlała. I tak dosyć się o ciebie martwię·

Przesunął dłoń po jej głowie. W pewnym momencie Willow skrzywiła się boleśnie.

- Boli?

- Trochę·

- Nie masz guza, ale myślę,. że powinniśmy na wszelki wypadek pojechać do szpitala. To może być coś po­ważnego. Powinien cię obejrzeć lekarz.

- Nie chcę do szpitala - zaprotestowała. - Nic mi nie będzie. Gorsze wypadki zdarzały mi się, kiedy uczyłam się jeździć konno. Pozwól mi już usiąść.

Wsunął jej rękę pod szyję i starannie oparł głowę w zgięciu łokcia.

- Powoli ~ mruknął i uniósł jej plecy. - Ostrożnie. Wszystko w porządku?

Patrzył na nią w napięciu, szukając jakiegoś znaku, że mogłaby znowu zemdleć.

- Wszystko w porządku - odpowiedziała cicho i kiwnęła lekko głową.

- To dobrze. Pamiętaj, że musisz na siebie uważać.

- Przecież nie zrobiłam tego specjalnie - zaprotestowała trochę urażona jego tonem.

- W każdym razie nie rób tego więcej. Śmiertelnie mnie wystraszyłaś.

- Przepraszam - mruknęła. - Postaram się nie wy­wracać więcej na twoich oczach.

- Mam nadzieję - odpowiedział poważnie, jakby nie dostrzegł ironii w jej głosie. - Idę po twoje buty. Siedź spokojnie i nie ruszaj się z kanapy.

Posłuchała go tylko dlatego, że nie miała siły się z nim spierać. Skorzystała natomiast z jego nieobecności, żeby ostrożnie poruszać trochę głową, odchylając ją do tyłu, pochylając do przodu i na boki. Czuła się dosyć dziwnie, ale zawroty głowy nie powracały, przynajmniej dopóki. nie poruszała głową zbyt gwałtownie.

Właśnie doszła do wniosku, że Steve przesadzał, i po­stanowiła wstać, gdy zjawił się w drzwiach z jej butami w ręku. Na wszelki wypadek wolała nie ruszać się z miejsca i pozwoliła, by nałożył jej buty.

- Czy możesz wstać o własnych siłach? - zapytał z niepokojem. - Jeżeli nie ...

- Mam nadzieję - przerwała mu szczerze zniecierpli­wiona tymi wszystkimi ceregielami.

Kiedy się. podnosiła, podtrzymywał ją, jakby była ciężko chora. Dopiero gdy nie miał już żadnych wątpli­wości, że jest w stanie ustać o własnych siłach, puścił ją, aby zabrać z krzesła żakiet i torebkę. Objąłjąramieniem i poprowadził w stronę drzwi.

- Jedziemy do szpitala - oznajmił.

- Nie jadę do żadnego szpitala. Ani mi się śni. Jeżeli pojedziemy, to na pewno zatrzymają mnie na noc na obserwację.

- Niech to. diabli, Willow, przed chwilą straciłaś przy­tomność.

- Wcale nie - zaprzeczyła natychmiast. - Nic się nie stało. Zakręciło mi się tylko w głowie, a ty od razu robisz z tego wielką sprawę.

- Możesz mieć wstrząs mózgu.

- Nie mam żadnego wstrząsu mózgu. Uwierz mi. Mia­łam już wstrząs mózgu i pamiętam, jak się wtedy czułam.

Właściwie to było jej bardzo, bardzo miło, że tak się o nią troszczył, ale nie należało przesadzać. Mówiła mu przecież, że nie jest mimozą.

- Posłuchaj, Steve. Doceniam twoją troskę. Napra­wdę. Ale nic mi nie jest. Żebym się dobrze poczuła, wystarczy mi gorący prysznic i spokojnie przespana noc.

Steve zastanawiał się przez chwilę nad jej słowami.

- No dobrze - zgodził się w końcu. - Zabiorę cię do siebie.

- Czemu nie mogę po prostu wrócić do hotelu?

- W hotelu byłabyś sama. Kto by ci pomógł, gdy­byś zemdlała pod prysznicem? A jeżeli oką.że się, że jednak masz wstrząs mózgu, to co wtedy? Ktoś musi być z tobą w nocy. Masz do wyboru: albo ja, albo le­karze.

Wolał nie przypominać Willowojeszcze jednym.

Skoro ktoś usiłował na nią najechać, to może dokonać kolejnego zamachu.

- Co wybierasz?

Milczała przez chwilę.

- Dobrze, pojadę do ciebie.


Willow sądziła, że Steve wynajmuje mieszkanie w centrum, gdzieś niedaleko biura, a on tymczasem wy­wiózł ją za miasto, aż do podnóży wzgórz rozciągają­cych się za Laurel Canyon Boulevard. Dom przypominał wiejskie siedziby na południu - niski, rozłożysty, kryty czerwoną dachówką. Wokół- rozciągały się łąki, a nieco dalej rosły wysokie, stare drzewa.

Miejsce to przypominało Willow okolice, w których się wychowała. Od ładnych paru lat mieszkała w cen­trum Portlandu, co bardzo sobie chwaliła, ale czasem ogarniała ją tęsknota z,a takim miejscem jak to, odlud­nym, spokojnym i cichym.

Kiedy wysiadła z samochodu, usłyszała dalekie wycie kojota. Spojrzała w kierunku, skąd dobiegało, a po­tem przeniosła zaskoczone spojrzenie na Steve' a.

- Przecież jesteśmy blisko miasta.

- Wiem. I na tym właśnie polega cały dowcip. Czasem widuję tu nawet jelenie, szopy i sowy. A spośród tamtych drzew - wskazał widoczną w oddali kępę odci­nającą się głęboką czernią na tle ciemniejącego nieba - wylatuje każdego ranka na polowanie para jastrzębi. Chodź do środka, bo nie jest za ciepło.

Rzeczywiście, za miastem wieczorne powietrze zdawało się wręcz chłodne. Wnętrze domu zaskoczyło ją jeszcze bardziej. W pierwszej chwili sprawiało wrażenie jednego wielkiego pomieszczenia z podłogą z desek, ka­miennym kominkiem i wielkimi oknami, z których roz­taczał się rozległy widok. Dopiero gdy rozejrzała się uważniej, zauważyła, że obszerną przestrzeń podzielono na część kuchenną i mieszkalną.

- Sam to wszystko urządziłeś? - spytała, cieka­wa, czy proste i pomysłowe urządzenie wnętrza jest dziełem Steve'a, czy też pomagała mu w tymjakaś ko­bieta.

- Projekt zrobiłem razem z architektem. Meble kupi­łem sam, a w dobraniu talerzy, ręczników i wszystkich tych dekoracyjnych drobiazgów pomogła mi moja sio­stra Laurie. - Gestem dłoni,wskazał donice z roślinami, kosz wypełniony po brzegi drewnem do kominka, ręcz­nie tkaną meksykańską narzutę na kanapę, wysokie świe­czniki z kutego żelaza na kuchennym stole.

- Tu jest naprawdę pięknie. Jestem zachwycona.

- Na pewno to wygodne miejsce do mieszkania. Od czego zaczniesz, odjedzenia czy od prysznica?

- Od prysznica. Tuż przed ...

- Wypadkiem - wpadł jej w słowo, nie chcąc wdawać się w tej chwili w rozważania nad tym, co się właści­wie wydarzyło.

- Zjadłam ciastko i wypiłam kawę w greckiej kafejce naprzeciwko twego biura.

- Wobec tego chódź pod prysznic.

Chciał wziąć Willow pod rękę, ale przypomniał sobie o pokaleczonych łokciach, więc zamiast tego chwyciłjej l dłoń i poprowadził za sobą.

Przeszli przez niewielki korytarzyk i żnaleźli· się w sypialni. Na środku obszernego pomieszczenia utrzy­manego w beżach i szarościach pyszniło się króle­wskie łóże. Jeden z rogów zajmował ozdobny kominek z cegły.

- Mam tylko jedną łazienkę - wyjaśnił. - Dam ci ręcznik.

- A ty?

- Aja się umyję za chwilę. Nic mi się nie stanie, Jeśli trochę poczekam. Możesz wziąć spodnie od dresu i bluzę albo podkoszulek, jak wolisz. Albo włóż szlafrok.

- Dziękuję.

- Na górnej półce znajdziesz szczoteczkę do zębów

i aspirynę. Powinnaś zażyć ze dwie tabletki. Nawet jeśli jeszcze nie boli cię głowa, to wkrótce zacznie. Dasz sobie radę?

- Tak, oczywiście. Dam sobie radę.

- Będę tuż za drzwiami. - Pogłaskał ją lekko po poli­czku. - Zawołaj, gdybyś mnie potrzebowała.


"Zawołaj, gdybyś mnie potrzebowała".

Willow zastanawiała się, co zrobiłby Steve, gdyby rzeczywiście go zawołała. Wbiegłby do łazienki i ... umył jej plecy? Miała wielką ochotę poprosić o to, ale zabrakło jej odwagi. Czy na pewno ... Nie; to było sza­leństwo. Cóż miał w sobie takiego ten mężczyzna, że w jego obecności traciła swe zwykłe opanowanie i roz­sądek? Nie wiedziała. Na dobrą sprawę się nie znali. Willow miała świadomość, że prędzej czy później uleg­nie sile, która popychała ją w ramiona Steve'a, ale było stanowczo za wcześnie, żeby decydować się na taki krok.


Steve stał przed drzwiami do łazienki z zaciśniętymi pięściami, zasłuchany w szum wody. Tuż obok kąpała się kobieta, której pożądał jak żadnej innej. Zamknął oczy i wyobraził sobie, jak by to było, gdyby wszedł do łazienki i wsunął się pod prysznic obok niej. Przypo­mniał sobie dotknięcie jej piersi, zarys bioder, szczupłe łydki. Tak cudownie byłoby masować je namydloną, szorstką gąbką, a potem polewać wodą i patrzeć, jak wyłaniają się spod piany gładkie i lśniące.

Położył dłoń na klamce. Pragnął tylko jednego i wy­czuwał, że Willow chce tego samego. Wyobraził sobie, że wchodzi 40 środka i odsuwa żasłonę prysznica. Wie­dział, że nie przestraszyłaby się, że objęłaby go rękami i przyciągnęła do siebie, pod strumień ciepłej wody. Wy­obraził sobie, jak ściągałby z jej pomocą mokre ubra­me ...

Czemu było dla niego oczywiste, że zachowałaby się właśnie tak? Przecież znali się zaledwie od dwóch dni. Trudno mu było w to uwierzyć. Zdawało mu się, że Willow stała się częściąjego życia. Czekał niecierpliwie, aż ucichnie szum wody. Kiedy tylko to nastąpiło, natych­miast energicznie zapukał do drzwi.

- Wszystko w porządku? - zapytał głuchym głosem.

-Dobrze się czujesz?

- Nie wchodź tu! - zawołała i Steve nie miał już żadnych wątpliwości, że obqje myśleli ·0 tym samym, a jednocześnie tego się obawiali. - Wyjdę, jak tylko się ubiorę i wysuszę włosy.

- Nie spiesz się - odpowiedział. - Jeżeli wszystko jest w porządku, to idę do kuchni i zrobię coś do jedze­nia. Przyjdź do mnie, jak skończysz.

Siedzieli naprzeciwko siebie po obu stronach ku­chennego stołu. Przed nimi stały malowane w ludo­we meksykańskie. wzory miseczki z zupą jarzynową i grzanki z serem. Willow wysuszyła włosy, zdezyn­fekowała na wszelki wypadek poobcierane miejsca i połknęła dwie aspiryny. Ubrała się w spodnie od dresu i sięgający jej niemal do kolan podkoszulek Steve'a.

- O co w tym wszystkim chodzi? - zapytała. - Wy­tłumacz mi.

- Co? - mruknął niewyraźnie, połykając w pośpie­chu jedzenie.

- To -wskazała ręką. - Ten dom i biuro na Holly­wood Boulevard. Musisz przyznać, żę nie pasują do siebie.

- Czemu nie?

- Nie udawaj, że mnie nie. rozumiesz. Twoje biuro wygląda tak, jakbyś był podrzędnym prywatnym dete­ktywem, który ledwo wiąże koniec z końcem. Na to samo wskazuje zresztą twoja księgowość, jeśli mogłam się w niej rozeznać. A urządzenie tęgo domu wymagało niemałych pieniędzy. - I gustu, chciała dodać, ale nie zrobiła tego. - Dużych pieniędzy - dodała.

- Mogę być bogaty z domu. Nie pomyślałaś o tym?

- Ajesteś?

- Czy robiłoby to jakąś różnicę?

- Co masz na myśli?

- Ciebie.

- Mnie?

Dopiero po chwili zrozumiała, o co mu chodzi. Obra­żona chciała wstać z krzesła.

- Nie złość się. - Steve uśmiechnął się do niej. Rzuciła mu niechętne spojrzenie, ale została na miej­scu.

- To wcale nie było śmieszne.

- Jasne. Śmieszniejsze byłoby, gdyby to tobie udało się mnie dokuczyć.

Pochyliła się nad miską z zupą, aby ukryć uśmiech. Steve bez trudu zrozumiał jej intencje.

- Więc jesteś bogaty z domu?

- Tak.

Przekrzywiła głowę i spojrzała na niego badawczo.

- Moja matka pochodzi z rodziny farmerów, do któ­rych należały kiedyś wielkie nieurodzajne obszary San F emando Valley. Jeszcze przed tysiąc dziewięćsetnym rokiem. Nazywali się Fallonowie. Zresztą sporo ziemi mają do dziś.

Willow zastanawiała się przez chwilę. Nigdy nie sły­szała o Fallonach, ale zdawała sobie sprawę z wartości ziemi położonej w najbliższych okolicach Los Angeles. - A twój ojciec? Czy do jego rodziny należała Silicon Valley?

- Nie - roześmiał się. - Mój ojciec, William S. Hart, była dwokmem.

Willow mogła nie słyszeć o Fallonach, ale wiedziała, kim był William S. Hart. Szanowany i powszechnie zna­ny adwokat, od kilku lat, na emeryturze, który zyskał sławę, broniąc z powodzeniem ludzi, których sytuacja zdawała się beznadziejna.

- To wyjaśnia sprawę domu. Ale dlaczego w takim razie zostałeś detektywem?

- Czy to też wymaga wyjaśnień?

- Jasne. Z twoim pochodzeniem powinieneś być prawnikiem z dyplomem Harvardu i kancelarią w Beverly Hills.

- Skończyłem Harvard, ale nigdy nie miałem kance­larii w Beverly Hills.

- Czemu?

Steve wzruszył ramionami.

- Prawnicy muszą trzymać się ściśle określonych reguł. Aja lubię robić wszystko po swojemu.

- l?

- I co?

- Musiało być coś jeszcze, co wpłynęło na twój wybór.

- Zajmuję się tym, co lubię, i jestem w tym dobry - odpowiedział wymijająco. - A biuro mieści się pod adresem, pod który łatwiej trafić moim klientom.

Popatrzyła mu prosto w oczy i nagle wszystko stało się jasne.

- Nie jesteś takim twardzielem, za jakiego chciałbyś uchodzić. A pod tymi żelaznymi muskułami masz serce z wosku. Jesteś idealistą. Robisz to, co robisz, żeby po­magać ludziom, prawda?

- Dajmy już temu spokój, dobrze?

Willow nie umiała sobie odmówić przyjemności po­dokuczania mu jeszcze trochę.

- Poszukiwacz zaginionych dzieci, obrońca kobiet. Walczący ze złem i nieprawością w imię sprawiedliwo­ści na ciemnych ulicach Los Angeles.

Steve odstawił kubek i spojrzał Willo w prosto w oczy. Nie odwróciła wzroku i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że pomimo kpiącej miny patrzy na niego z niekłamanym podziwem.

Zaraz potem, choć wydawało im się, że trwa to wieki, oboje uświadomili sobie, że oddychają coraz szybciej, że coraz mocniej biją ich serca i że przyszła chwila, od której nie będzie odwrotu.

- Współczesny wojownik, rycerz w lśniącej zbroi ­ciągnęła Willow, ale w jej głosie nie było już drwiny. - Duży chłopiec, skaut. ..

- Willow, ostrzegam cię - mruknął przez zęby, lecz oboje, wiedzieli, że to tylko czcze pogróżki. - Dosyć tego.

- No co mi zrobisz?

Steve jęknął głośno, jednym skokiem znalazł się przy niej i chwycił ją w ramiona.


ROZDZIAŁ 10

Zmiażdżył jej wargi gwałtownym pocałunkiem. W tej porywczości była chęć odwetu za żarty, jakie sobie z nie­go robiła, i namiętność, której nie potrafił już dłu­żej utrzymać w ryzach. Willowodpowiedziała rów­nie szalonym pocałunkiem i' zarzuciła mu ramiona na szyję, podczas gdy jego ręce niecierpliwie błądziły po jej ciele.

Pocałunek zdawał się przeciągać w nieskończoność.

Steve wplótł palce we włosy Willow, a ona zacisnęła kurczowo dłonie na jego bawełnianym podkoszulku, nie pozwalając mu odsunąć się choćby o milimetr. Musieli znaleźć się bliżej ... jeszcze i jeszcze bliżej siebie. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robią, . zaczęli się rozbie­rać. Steve przyciągnął ją do siebie mocno, trzymając za biodra. Zadrżała. Natychmiast znieruchomiał.

Willowoderwała usta odjego ust.

- Przysięgam na Boga, że jeżeli. teraz się zatrzymasz, to zabiję cię gołymi rękami.

Pochylił się i otoczył ramieniem szyję Willow. Drugą ręką zgarnął wszystko, co jeszcze zostało na stole. Na podłogę posypały się miski, szklanki i talerze.

- Teraz będziesz musiała mnie zabić, żeby mnie po­wstrzymać - powiedział ochrypłym z podniecenia gło­sem i połączył się z nią. Willow słyszała nad sobą ciężki oddech Steve'a i dziki łomot jego serca. Czuła,jakjego ciało drży w walce o to, by dać jej rozkosz, nim rozładu­je spalające go napięcie.

To było dzikie i gorączkowe.

To było szalone i nieopanowane.

To był seks w swojej najbardziej pierwotnej po­staci.

To było cudowne ..

Willow prężyła się i wiła w ramionach Steve'a, ajed­nocześnie z całych sił przyciągała go do siebie. Nie my:­ślała o niczym, nie c~uła niczego prócz narastającej fali podniecenia, któremu poddała się tak, jak można poddać się tylko nieopanowanym, przemożnym siłom natury. Z jej ust wyrwał się okrzyk rozkoszy, który wreszcie ' pozwolił Steve'owi przestać troszczyć się o jej doznania i szukać własnego spełnienia.

Kiedy nastąpiło, z jego piersi wydobył się krzyk tryumfu, równie dziki i nieprzytomny jak ten, który przed sekundą wyrwał się z gardła Willowo Nim ostatnie spazmy przestały wstrząsać jego ciałem, opadł na nią i ogarnął jej wargi swoimi.

Zanim odzyskali poczucie rzeczywistości, upłynęło kilka rozkosznie bezczynnych minut. Wreszcie Willow pierwsza się poruszyła, odwróciła głowę, pocałowała Steve'a i wyszeptała jego imię. Westchnął i uniósłtwarz . skrytą w pachnącym zagłębieniu jej szyi.

- Wszystko w porządku, mała?

- Uhmmm - mruknęła leniwie i spojrzała na niego spod wpółprzymkniętych powiek.

Ta kobieta naprawdę ma najbardziej wyraziste oczy, jakie w życiu widziałem, pomyślał Steve. We wzroku Willowodbijało się wszystko, co przeżywała. Mógł wy­czytać w nim radość i obawę, zaskoczenie i złość, ufność i niepewność. Zastanawiał się, jak długo będzie czekał na wyraz miłości w jej oczach. Od chwili gdy oddała mu się, należał do niej i nic nie mogło już tego' zmienić. Dziki, szalony seks, który tak nagle ich połą­ctył, byi dla niego potwierdzeniem łączącego ich uczu­cia. To, co się między nimi stało, traktował w pewnym sensie jako deklarację. Należała teraz do niego i wie­dział; że będzie o nią dbał i że będzieją kochał. I gotów był czekać, aż ona odpowie na jego uczucie miłością.

-Przepraszam, że psuję zabawę, ale ten stół nie zo­stał zrobiony po to, by na nim leżeć. - Pogłaskała go pieszczotliwie po potężnym bicepsie.

Steve ze śmiechem dźwignął się nad nią. Sięgnął ręką w dół i uśmiech zamarł mu na twarzy. W otaczającej ich ciszy zabrzmiało soczyste przekleństwo.

Zaskoczona podniosła głowę i podążyła za wzrokiem Steve'a ku miejscu, w którym przed chwilą jeszcze były złączone ich ciała. Kiedy zdała sobie sprawę, co się stało, musiała przygryźć wargi, żeby nie wybuchnąć śmie­chem. Wiedziała zresztą, że w gruncie rzeczy nie ma się z czego śmiać. Konsekwencje mogły okazać się śmier­telnie poważne, lecz nie można już było nic poradzić:

Willow zachichotała wbrew woli.

Sumienny, odpowiedzialny i zawsze przygotowany na wszystko pan Hart zapomniał o zabezpieczeniu.


- Powinniśmy porozmawiać o tym, co się wydarzyło - odezwał się Steve, kiedy już leżeli razem w łóżku.

Przez szerokie, przeszklone drzwi i okno w dachu wpadał do sypialni blask księżyca. Przed chwilą skoń­czyli się kochać. Choć ten drugi raz był niemal równie namiętny i szalony jak pierwszy, Steve zachował dość przytomności umysłu, by w odpowiedniej chwili sięg­nąć do szuflady w nocnym stoliku i wyjąć z niej prezer­watywę·

- Mogłaś zajść w ciążę.

- To mało prawdopodobne - starała się go uspokoić.

- Nie w tym momencie cyklu.

- Ale mogło się tak zdarzyć - upierał się.

Położył jej rękę na brzuchu i pomyślato chwili, gdy pod jego krągłością będzie się kryło nowe życie.

Wzruszyła ramionami i zadała sobie w duchu pytanie, czemu myśl o tym, że mogłaby być z nim w ciąży, nie napawa jej najmniejszym nawet niepokojem.

- Nie martw się na zapas - odezwała się lekko i położyła dłoń na jego dłoni. - Mamy większe zmar­twienia.

- Jeśli ci chodzi o AIDS, to robiłem badania. Robięje co roku, ponieważ miewam ryzykowne kontakty.

- A jak często? - spytała zaskoczona jego lekkim tonem.

- W mojej pracy zdarzają się różne sytuacje. Mie­wam do czynienia z pokaleczonymi ludźmi, którym trze­ba robić opatrunki.

- Aha - mruknęła, starając się ukryć zaskoczenie.

- Zauważyłam, że masz w szufladzie kilka paczek prezerwatyw i pomyślałam ...

- A czemu w ogóle myszkowałaś w moich szufla- . dach, Willow Ryan?

- Szukałam temperówki - odpowiedziała po sekun­dzie namysłu, modląc się w duchu, żeby nie zauważył rumieńca wypełzającego jej na twarz.

- Tere-fere, grzebałaś w moich szufladach.

- Czy nie chciałbyś dowiedzieć się o mnie czegoś bliższego? - usiłowała zmienić temat.

- Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?

- Sama nie wiem. Mój pierwszy chłopak sam był dziewicą. :- Willow czuła się zakłopotana uważnym spojrzeniem Steve'a .. - Mojego drugiego chłopaka po­znałam w college'u. Używaliśmy prezerwatyw.

- I?

- l to wszystko - zakończyła bezradnie. - Moje życie seksualne było na pewno znacznie uboższe i mniej cie­kawe od twojego.

Steve nie potrafił ukryć uśmiechu. Tylko dwóch ko­chanków. Willow najwyraźniej nie traktowała lekko związków z mężczyznami. Tym bardziej mógł sobie ce­nić, że oddała mu się po dwóch dniach znajomości.

- Nie widzę niczego zabawnego w fakcie, że jedno z nas jest. .. rozwiązłe - burknęła urażona i spróbowała odepchnąć go od siebie.

Steve. chwycił ją za rękę i przytrzymał na swojej piersi.

- Przyznaję, że miałem więcej niż dwie kochanki, ale nie wyobrażaj sobie, że przez moje łóżko przewinęły się tłumy kobiet.

- Akurat! - Usiłowała wyrwać rękę. - Może mi po­wiesz, że trzymasz te wszystkie prezerwatywy tylko na wszelki wypadek?

- Faktem jest, że ogromną większość z nich rozdaję - odpowiedział, nie wypuszczając jej dłoni.

Przestała się wyrywać i przysunęła twarz, by. lepiej spojrzeć mu w oczy. .

- Rozdajesz? Komu?

- Dzieciakom. Kiedy po ucieczce z domu lądują na ulicy, większość z nich szybko podejmuje życie seksual­ne. I wydaje mi się, że ważniejsza jest ich ochrona niż prawienie im morałów.

- Aha - odpowiedziała zakłopotana, że niesłusznie go podejrzewała.

- Natomiast co do tych, które trzymam w nocnym stoliku, to inna sprawa. - Steve przekręcił się na bok i sięgnął do szuflady. - Zostało nam jeszcze z pół tuzina, kochanie. Czeka nas pracowita noc.


Ich trzeci raz był zupełnie inny od dwóch pierwszych. Kochali się powoli, bardzo powoli. Steve poznawał ciało Willow, ucząc się, jakie pieszczoty sprawiają jej zale­dwie przyjemność, ajakie budzą w niej niepohamowaną namiętność. Chciał, żeby była szczęśliwa, pragnął dać jej wszystko, co mężczyzna może dać kobiecie, by nie przyszło jej do głowy kochać się z innym.

Z diaboliczną metodycznością .przystąpił do wciela­nia tego planu w życie. Jego dłonie niezmordowanie wędrow~ły po jej ciele, odwiedzając jego wszystkie za­kątki i zakamarki. Palce delikatnie gładziły twarz Wil­low, obejmowały jej piersi, wędrowały po łagodnych krzywiznach bioder, smukłych łydkach i płynnych krą­głościach pośladków. Jego usta przemierzały ?rzuch, biodra i uda Willow, sprawiając, że oddychała coraz szybciej, a jej serce biło coraz silniej.

Sama nie umiałaby powiedzieć, ile razy doprowadził ją do wybuchu rozkoszy. Wiedziała tylko, że w końcu nie miała siły najego dalsze pieszczoty, więc odepchnęła jego ręce i uklęknęła obok niego.

Leżał. wyciągnięty na plecach i pozwalał jej robić ze sobą wszystko, na co tylko miała ochotę. Czasem pomagał jej, wskazując, co może zrobić, by spotęgować jego przyjemność, kiedy indziej pozwalał jej na ekspery­menty, zawsze bez skargi znosząc ich wyniki. Nim upły­nęła noc, Willow nauczyła się o nim niejednego. Wie­działa, co zrobić, żeby drżał, co - żeby jęczał i wił się z rozkoszy, a co, żeby ogarnięty namiętnością błagał ją o WIęceJ.

Kiedy już oboje rozpaleni byli do białości, Steve sięg­nął na stolik, gdzie odłożył wyjęte z szuflady prezerwatywy. Tym razem wręczył mały kwadracik szeleszczącej srebrnej folii Willow.

Kiedy już było po wszystkim, opadła na niego całym ciężarem ciała. Przygarnął ją do siebie ramionami jak dziecko. Willow miękkim, pieszczotliwym głosem wy­szeptała jego imię i objęła za szyję. Steve uśmiechnął się błogo, zamknął oczy i pogrążył sięw głębokim, spokoj­nym śnie.


- Czy sądzisz, że śmierć mojej matki i nasz wczoraj­szy wypadek mogły mieć ze sobą coś wspólnego? - spy­tała.

Było koło południa. Siedzieli razem w wielkiej wan­nie pełnej gorącej wody i popijali świeżo wyciśnięty sok· pomarańczowy. Kąpiel była dobrym pomysłem. Spłuki­wała z nich zmęczenie ~ołane bezsenną nocą i leni­wym niedzielnym porankiem, w czasie którego kochali się w różnych miejscach domu.

Steve popatrzył na Willowo Sam nie wiedział dlacze­go, ale jej pytanie wcale go nie zaskoczyło.

- Więc ty też myślisz, że to nie był wypadek?

- Nie można nie zauważyć człowieka stojącego na środku jezdni, więc jeśli ktoś na jego widok przyśpiesza, zamiast zwolnić, to sam przyznasz, że trudno to uznać za przypadek.

Uśmiechem dał jej do zrozumienia, że ma rację. - Co wiesz na temat wypadku twojej matki?

- Wszystko ci już opowiedziałam. Przejechał ją samochód na Hollywood Boulevard. Sharon dostała zawiadomienie z policji ... albo może z kostnicy, nie pa­miętamjuż.

Steve przesiadł się tak, żeby znaleźć się obok Willow, i objął ją ramieniem.

- To trwało dosyć długo. - Willow miło było czuć wokół siebie opiekuńcze ramię. - Pewnie dlatego, że mieszkaliśmy w innym stanie. .

- Czy w tym liście były jakieś szczegóły na temat wypadku? Jak do niego doszło? Może twoja matka przechodziła jezdnię w niedozwolonym miejscu? Może kie­rowca był pijany? Może to było na światłach? Czy go w ogóle ujęli, czy uciekł z miejsca wypadku?

. - Nie wiem, nie pamiętam. - Popatrzyła mu w oczy, jakby spodziewała· się, że i na to pytanie będzie znał odpowiedź. - Myślisz, że mogło tak być?

- Jutro się tego dowiemy- obiecał jej. - Wczoraj, kiedy się kąpałaś, zadzwoniłem do znajomego z policji i poprosiłem go, żeby ustalił okoliczności tamtego wy­padku.

- To by znaczyło, że ktoś mógł ją przejechać umyśl­nie, prawda? I możliwe, że wczoraj ktoś usiłował przeje­chaćmnie.

- To możliwe, ale jeszcze nie pewne - odparł. - Na razie są to tylko nasze domysły.

Willow potrzebowała chwili, by przemyśleć wszystkie konsekwencje takiej możliwości.

- Ethan Roberts? - rzuciła pytającym tonem.

- Tego nie wiemy na pewno.

- N a pewno nie - przyznała. - Ale ty też go podejrzewasz. Czego dowiedziałeś się wczoraj na temat Ro­bertsa?

- Niewiele.

- Powiedz mi. Wszystko, co wiesz.

- Pamiętaj, że to może być twój ojciec. Roberts zawitał do Hollywood pod koniec lat sześćdziesiątych. Wy­stąpił w paru reklamówkach, zagrał epizodyczne rólki w jakichś dawno zapomnianych serialach i wreszcie otrzymał pierwszą poważniejszą rolę, lekarza w serialu "Lata mijają". Wtedy poznał twoją matkę. Od tego mo­mentu zaczynają się nieścisłości. To prawda, że było przyjęte, by aktorzy grający pary w serialach pokazywali się razem także poza planem. Spotkania Robertsa z twoją matką zostały zaaranżowane na jego nalegania. Udało mi się dotrzeć do kogoś, kto z nimi pracował, i dowie­działem się, że twoja matka wcale nie miała ochoty na te randki ... - Steve znowu urwał, żeby mogła uchylić się przed prawdą.

. - Mów - zażądała stanowczo.

- Musisz wziąć jedno pod uwagę. Facet, z którym rozmawiałem, przyznał, że nie lubi Robertsa - zastrzegł się. - W każdym razie według niego Roberts był przeko­nany, że jest geniuszem i że czeka go wielka kariera. No i w związku, z tym traktował otaczających go ludzi, oczywiście tylko tych, którzy nie mieli wpływu ną jego losy, jak jakiś gorszy gatunek. Jakby istnieli tylko p6 to, żeby mu służyć.

- Tak jak swoją pokojówkę. Steve kiwnął głową.

- Zapewne. Idźmy dalej. Twoją matkę mój rozmów­ca z kolei bardzo lubił. Powiedział mi, że była naprawdę wspaniałą dziewczyną i że w przeciwieństwie do Rober­tsa zawsze bardzo dobrze traktowała ludzi. Twierdzi, że wszyscy żałowali, kiedy odchodziła. Mówił wreszcie, że była utalentowana.

Willow bez słowa wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń Steve'a, żeby choć w ten sposób mu podziękować.

- Roberts zrezygnował z udziału w serialu w sie­demdziesiątym drugim roku, kiedy odniósł nieoczeki­wany sukces, występując w kilku nisko budżetowych filmach kowbojskich.

- Pamiętam je. Jeszcze, dziś nadają je od czasu do czasu w telewizji.

- W siedemdziesiątym siódmym ożenił się ze swoją partnerką z jednego z tych filmów, Heather Blaine. W siedem miesięcy później urodził im się syn, Peter. Edward przyszedł na świat w siedemdziesiątym dziewią­tym roku. Nim skończył rok, Ethan i Heather wzięli rozwód. Roberts w dalszym ciągu występował w fil­mach i choć nigdy nie został naprawdę wielkim aktorem, jak, powiedzmy, Nicholson czy Eastwood, to jednak zdobył sobie znaczną popularność. No a przede wszy­stkim duże pieniądze. W tym samym czasie - głos Ste­ve'a stwardniał mimowolriie od gniewu - jego pief}Vsza żona mieszkała z dwojgiem dzieci w małym mieszkanku w West Hollywood, ledwo wiążąc koniec z końcem.

Willow zacisnęła dłoń na ręce Steve' a, dając mu do zrozumienia, że podziela jego uczucia.

- W osiemdziesiątym drugim roku jego gwiazda zda­wała się przygasać. Nie otrzymywał żadnych nowyth pro­pozycji, zaczął pojawiać się głównie w telewizji. Zwrot nastąpił dwa lata później. Poznał wtedy na jakimś przyjęciu dobroczynnym córkę miejscowej grubej ryby ze śiata polityki, Blake'a Hudsona. Joanna Hudson była tym, czego potrzebował Roberts. Roberts z kolei był tym, czego po­trzebował Blake Hudson. Szybko się dogadali i już w osiemdziesiątym piątym Roberts po raz pierwszy ubie­gał się o stanowisko we władzach miejskich Los Angeles. W następnym roku ożenił się z Joanną Hudson i rozpoczął przygotowania do walki w wyborach do władz stanowych Kalifornii. Nieco wcześniej wystąpił przeciwko pierwszej żonie, żądając odebrania jej praw do sprawowania opieki nad dziećmi. Jak się domyślasz, wygrał, ale zastoso­wał chwyty poniżej pasa. OczyWiście w przeciwieństwie do niej miał do dyspozycji najlepszych adwokatów i świad­ków gotowych zeznać za pieniądze wszystko, czego sobie zażyczył. Ponieważ Heather była notowana w kartotekach policyjnych w związku z narkotykami, najłatwiej było zro­bić z niej narkomankę. Świadkowie zeznali; że prostytuo­wała się. Fakt, że świadkowie powołani na żądanie Heather zaprzeczyli, nie pomógł. Dzięki wpływom teścia Roberts stał się bohaterem artykułów w prasie, która przedstawiła go jako anioła śpieszącego na pomoc skrzywdzonym dzie­ciom. Kiedy sąd ogłosił wyrok, Heather dostała ataku sza­łu. Gotowa była rzucić się na Robertsa. Odgrażała się, że zapłaci mu za jego podłość, choćby ją to miało kosztować życie.

- l? - spytała z nadzieją w głosie.

- Nie odpłaciła. W dzień po tym,jakjej dzieci zosta­ły oddane ojcu, znaleziono ją martwą w łazience własne­go mieszkania. Za dużo tabletek nasennych.

- To było samobójstwo?

- Tak się wtedy wydawało. Ale jeżeli dowiemy się czegoś więcej o okolicznościach śmierci twojej ma­tki i twojego wczorajszego ... wypadku, to może się okazać, że Heather była tylko kolejną przeszkodą na drodze Ethana Robertsa do władzy, potęgi i pieniędzy.

Sięgnął po szklankę i pociągnął długi łyk, jakby chciał spłukać z ust coś gorzkiego.

- To przerażające, Steve. Nie mogę uwierzyć, że ta­kie rzeczy się zdarzają.

- Że się zdarzają, to pewne. Nie wiemy natomiast, czy tak jest i teraz. Pamiętaj o tym. - Steve odstawił szklankę, objął Willow i posadził sobie na kolanach. ­W każdym razie jesteś już bezpieczna. Nie pozwolę, że­by stało ci się coś złego.

Przytuliła się do niego.

- To dobrze.

W oczach Willow zabłysły łzy.

- Ajeżeli on naprawdę jest moim ojcem?

- Może jest, a może nie. Być może w papierach, jakie zostały po Eryku Shannonie, znajdziemy dowody, że to on był twoim ojcem. Może dowiemy się tego z badań krwi Jacka. A może okaże się, że jesteś córką Zeke'a Blackstone'a? Lub może kogoś zupełnie innego, o kim w ogóle jeszcze nie wiemy? W każdym razie to wcale nie musi być Ethan Roberts.

- Ale oboje sądzimy, że to on. I oboje skłonni jeste­śmy przypuszczać, że to on stoi za wczorajszym wy­padkiem.

Steve milczał. Nie mógł pocieszać jej za cenę kłamstwa.

Nerwy zawiodły Willow. Opuściła głowę na ramię Steve'a i wybuchnęła płaczem.


ROZDZIAŁ 11

Steve objął ją mocno i przycisnął do piersi, głaszcząc po głowie i kołysząc w ramionach jak zrozpaczone dziecko. Niczego nie mówił, bo wiedział, że jakiekol­wiek słowa pociechy brzmiałyby w tej chwili niedorze­cznie i fałszywie., Wszystko, co mógł zrobić, to trzymać Willow w objęciach i dać jej czas, by pogodziła się z rze­czywistością.

Po kilku minutach płacz przycichł, jeszcze przez chwilę Willow pochlipywała żałośnie, po czym zupełnie ucichła. Siedzieli bez ruchu w wannie i Steve myślał przez jakiś czas, że wyczerpana zasnęła.

- Odkąd byłam dzieckiem - zaczęła tak cichym gło­sem, że musiał wytężać słuch, by ją zrozumieć - wymy­ślałam sobie różne, najdziwniejsze historie na temat me­go ojca. W miarę upływu lat szczegóły się zmieniały, ale zawsze wmawiałam sobie, że nie porzucił nas z własnej woli, że zmusiła go do tego jakaś potężna siła, której nie mógł się przeciwstawić ... Wiedziałam, że kiedy zacznę go szukać, może się to okazać nieprawdą. Pewnie dlate



go tak długo zwlekałam z rozpoczęciem poszukiwań. Ale zawsze myślałam ... - plecami Willow wstrząsnął bezgłośny szloch - wierzyłam, że spotkam kogoś, kto naprawdę kochał moją matkę, i choć nie udało im się być razem, to jednak będzie żywił dla mnie choć trochę uczucia, a może nawet ucieszy się na mój widok. ­Uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy przez łzy. - Ale nigdy, nigdy nie przeszło mi przez myśl, że spotkam potwora.

Steve ujął twarz Willow w dłonie.

- To, czy Ethan Roberts jest twoim ojcem czy nie, nie ma żadnego znaczenia - powiedział łagodnie i otarł kciukami ślady łez na jej policzkach. - Nawet jeżeli jest twoim ojcem biologicznym, to i tak nie macie ze so­bą nic wspólnego. Twoją prawdziwą rodziną jest ciot­ka Sharon, wujek Dan i ludzie, wśród których wyrosłaś na Jagodowym Polu. To dzięki nim jesteś taka, jaka jesteś.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Naprawdę. Wiem, że jeśli odnajdę ojca, ktokolwiek nim jest, nie zmieni to mojego życia. Nie oczekiwałam tego ... Ja tylko ... ­Wzruszyła ramionami i wyprostowała się. Uśmiechnęła się smutno, zawstydzona swoimi łzami, przygnębiona utratą dziecinnych marzeń. - Prawda okazała się taka smutna, że trudno mi się z nią'pogodzić ... Ale wiem, że muszę jakoś z tym żyć i dam sobie radę.

Odwaga, z jaką gotowa była stawić czoło swemu przeznaczeniu, wzruszyła go bardziej, niż mógł się spo­dziewać.

- Kocham cię - powiedział po chwili, jakby chciał dać jej coś w zamian za utraconą nadzieję.

Oczy Willow zrobiły się wielkie jak spodki. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie była równie zaskoczona. Prżez długą chwilę milczała, usiłując uporządkować jakoś własne, rozchwiane wskutek wydarzeń . ostatnich dni, emocje.

- Nie wiem, co powiedzieć, Steve - odezwała się w końcu, nie chcąc mówić mu niczego, co nie byłoby prawdą i tylko prawdą.

- Nie oczekuję deklaracji - powiedział. - Chciałem tylko, żebyś o tym wiedziała.

Steve wstał i wyszedł z wody.

- Pora się ubierać - odezwał się spokojnie, jakby przed chwilą nie wyznałjej miłQści. - Czeka na nas Zeke Blackstone, a po drodze powinniśmy jeszcze zajrzeć do hotelu i zabrać twoje rzeczy.


Zeke Blackstone był żywą legendą Hollywood. Od­kąd przyjechał do Kalifornii, by szukać sławy i majątku, jego życie było nieustającym pasmem sukcesów. Już pierwsza rola przyniosła mu uznanie zarówno krytyki, jak i publiczności i uczyniła go bezsporną gwiazdą ame­rykańskiego kina. Teraz, w wieku czterdziestu siedmiu lat, stał u szczytu swoich możliwości twórczych jako aktor, reżyser i producent filmowy. Pojawić się u jego boku było marzeniem najzdolniejszych młodych akto­rów i aktorek.

Zeke mieszkał wraz ze swoj ą żoną Ariel Cameron nad brzegiem oceanu. Okolica, w której stałjego dom, nosiła oficjalną nazwę Kolonii znad Plaży Malibu, lecz w kręgu wtajemniczonych zwana była po prostu Kolonią.

Willow, która oczekiwała, że ujrzy zapierające dech w piersi widoki Pacyfiku, luksusowe rezydencje i baje­czne sklepy, w których słynni i bogaci kupują ubrania od Annaniego, wodę Evian i importowane Z Grecji kozie sery, poczuła się rozczarowana. Ocean widać było tylko w prześwitach między domami i koronami palm, sklepy wyglądały tak samo jak gdzie indziej w Ameryce, a re­zydencje kryły się za wysokimi żywopłotami i zamknię­tymi bramaini.

- Jesteś pewny, że to tu? - spytała, kiedy jechali po­woli wąską drogą mającą. prowadzić do domu Black­stone'a.

- Zaufaj mi - odpowiedział spokojnie Steve i zapar­kował swego mustanga przed niepozomym garażem.

Wysokie żywopłoty, których najwyraźniej od dawna nie tknęły nożyce ogrodnika, zasłaniały widok na ocean. Pomiędzy nimi wyłożona kamiennymi płytami ścieżka wiodła do schodków prowadzących na taras i do fronto­wych drzwi, którym nie zaszkodziłoby odmalowanie.

Otworzyła im sama Ariel Cameron. Wyglądała rów­nie elegancko jak podczas telewizyjnych występów, któ­re przyniosły jej tak wielką sławę. Miała szczupłą figurę, wielkie, niebieskie oczy i złote włosy, które opadały na ramiona. Była ubrana w obcisłe, białe dżinsy i biały swe­ter. W uszach miała złote kolczyki z perłami, na palcu' lśnił w słońcu pierścionek z brylantem.

- Zeke jest na tarasie - powiedziala, kiedy się przed­stawili. - Proszę, wejdźcie.

Wnętrze domu było dokładnie takie, jak to sobie Wil­low wyobrażała. Hol na planie trójkąta, z kamienną po­sadzką, wydał jej się większy od jej całego mieszkania w Portlandzie. Wysoko pod sklepionym sufitem wisiał żyrandol z kutego żelaza, ze ściany patrzyła na nią po­trójna twarz Ariel Cameron pędzla Andy Warhola.

Do salonu schodziło się po dwustopniowych schodach.

Na podłodze ze zwykłych, prostych desek leżały tureckie dywany w delikatnych pastelowych kolorach. W ogro­mnym pomieszczeniu, w którym z łatwością mogłoby się zebrać ze sto osób, stały w pozornym nieładzie kanapy, sofy, fotele i krzesła z tapicerskimi obiciami kremowej bar­wy, pełne bladoróżowych, błękitnych, żółtych i jasnozielo­nych poduszek. Pod ścianą wznosił się wielki kamienny kominek, obok którego stał fortepian z uniesionym wie­kiem. Cała zachodnia ściana była przeszklona. Na tarasie oparty o drewnianą balustradę mężczyzna rozmawiał przez telefon komórkowy. Ariel zapukała w szybę. Zeke Black­stone odwrócił się do nich, uśmiechnął i gestem dał im do zrozumienia, że zaraz kończy ..

- Siadajcie, proszę. - Gospodyni wskazała im naj­bliższą kanapę .. - Przygotuję coś do picia. Może być wino czy .macie ochotę na coś innego?

- Chętnie napiję się wina - odpowiedział Steve ..

- Może pani w czymś pomóc? - zaproponowała Willow.

Ariel odpowiedziała jej uśmiechem.

- Dziękuję, dam sobie radę.

Rozległ się cichy szelest odsuwanych drzwi.

- A oto Zeke - pożegnała ich Ariel i odeszła.

Zeke Blackstone był równie przystojny jak jego żona, wysoki, szczupły i szeroki w ramionach. Pomimo swo­ich czterdziestu siedmiu lat miał w sobie coś chłopięcego i żywiołowego. Być może sprawiały to wypłowiałe dżin­sy, do których nosił zwykłą błękitną koszulkę, bujne ciemne włosy ledwo przyprószone siwizną na skroniach lub brązowe oczy patrzące ciepło i przyjaźnie. Trudno się było dziwić, że kobiety za nim szaleją.

- Zeke Blackstone - przedstawił się po prostu i wy­ciągnął rękę.

Kiedy się przywitali, przysiadł na poręczy fotela.

- Jack Shannon zostawił mi wczoraj tajemniczą wia­domość, z której wynikało tylko tyle, że koniecznie mu­szę z wami pogadać. Po powrocie do domu zadzwoniłem do niego, ale nie chciał mi niczego wyjaśnić. Ach, ci pisarze - westchnął Zeke - kochają niespodzianki.

Do pokoju weszła Ariel. Zeke poderwał się z miejsca, wziął od żony tacę i postawił na stoliku koło kanapy.

- Wiem tylko, że przyszliście w sprawie młodej ko­biety, która mieszkała na początku lat siedemdziesiątych w Bachelor Anns.

Wręczył im po kieliszku białego wina, po czym, także z kieliszkiem w dłoni, usiadł obok żony.

- Jak wam mogę pomóc?

Willow zawahała się i spojrzała niespokojnie na Ariel Cameron.

- Pytaj śmiało - zachęciła ją Ariel z uśmiechem. ­Stare miłości Zeke'a nie przyprawiają mnie o ataki za­zdrości.

- No więc ... - Willow przypomniała sobie słowa

Steve'a, który radził jej, by nie owijała w bawełnę - za­stanawiam się, czy nie jest pan przypadkiem moim ojcem.

Ariel Cameron zgodnie ze swoją obietnicą zachowała

spokój, ale jej mąż omal nie oblał się winem z wrażenia. Trosklhya Ariel wyjęła mu kieliszek z ręki i odstawiła na stolik .

- Czy moglibyśmy usłyszeć coś więcej na ten temat? - spytała spokojnie.

Zeke Blackstone wpatrywał się w fotografie, które wręczyła mu Willow.

- Nigdy nie spotykałem się z pani matką. Przysięgam na Boga. Oczywiście, jeżeli poprawi to pani samopoczu­cie, to gotów jestem w każdej chwili zrobić badania krwi.

- Nie, to nie ...

- Możemy to zrobić później - wtrącił Steve, zanim

Willow zdążyła podziękować za propozycję.

Rzuciła mu zaskoczone spojrzenie. Dla niej sama go­towość Blackstone'a do poddania się próbie była już dostatecznym dowodem.

- Czy. przypomina pan sobie coś, co mogłoby nam pomóc? Z kim się spotykała?

- Donna była dziewczyną Eryka.

Steve i Willow popatrzyli na siebie.

- Eryka? Nie Ethana? - spytał Steve dla pewności.

- Hrnrnm. - Zeke Blackstone zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał, ale w końcu tylko wzruszył ramionami. - Cała sytuacja była dosyć skomplikowana. Na początku, zaraz po przeprowadzće do Bachelor Arms,' Donna spotykała się z Ethanem. Potem poznała Eryka. Myślę, że to był znacznie poważniejszy związek.

- Czy byli ... kochankami?

- Chyba tak, chociaż .. .- Zeke pokręcił głową. - Nigdy nie wiadomo, jak to naprawdęjest między ludźmi. Później, po śmierci Eryka, nieraz rozmyślałem o tym wszystkim, ale nie doszedłem do żadnych wniosków.

- Ajak to było?

- Kiedy Donna zaczęła spotykać się z Erykiem, Ethan był wściekły. Najwyraźniej uważał, że ponieważ ściągnął ją do Bachelor Arms, to powinna należeć wyłą­cznie do niego. I nie miał najmniejszej ochoty dzielić się nią z jakimkolwiek innym facetem.

- Dzielić się? - powtórzyła zaskoczona Willowo

- No cóż - Zeke posłał jej przepraszające spojrzenie - może tak, może nie. Ta cała sytuacja była dość nie jasna. Wtedy wydawało mi się, że Donna jest z Erykiem. Po jego samobójstwie najwyraźniej szukała pociechy u Ethana. Mam wrażenie, że czuła się winna, a Ethan był jedynym człowiekiem, który rozumiał jej problemy. Mu­sicie wziąć pod uwagę, że ja sam nie byłem wtedy w naj­lepszej formie. Samobójstwo Eryka odmieniło życie wszystkich mieszkańców apartamentu l G. W każdym razie wydaje mi się, że pamiętam ich długie rozmowy o damie z lustra, o spotkaniu z nią i o konsekwencjach tego spotkania. Mogli o tym rozprawiać w nieskończo­ność. Czasem, kiedy tego słuchałem, ciarki chodziły mi po grzbiecie.

- Proszę nam tylko nie mówić, że oni oboje widzieli tę mityczną damę z lustra.

- Obawiam się, że nie da się tego uniknąć. Jeśli do­brze pamiętam, Ethan widział ją przynajmniej dwukrot­.nie. Za pierwszym razem zanIm dostał rolę lekarza w se­rialu "Lata mijają". Za drugim razem tej samej nocy, gdy zginął Eryk. Był wtedy, a być może jest i dzisiaj, całkowicie przekonany o prawdziwości tego, co zo­baczył.

Steve prychnął.

- Nic dziwnego, że nasza polityka schodzi na psy.

Zeke roześmiał się.

- Nie tylko Ethanją widział. Zdaje się, że przydarzy­ło się to także wielu innym ludziom. Na ogół nie przy­wiązuję do takich historii większego znaczenia, ale od­kąd usłyszałem, że spotkali ją także Jack Shannon i jego żona, trudno byłoby mi uznać to wyłącznie za wytwór bujnej wyobraźni.

- Tak, wiem, że ją widzieli. A jego urocza żona goto­wa była wręcz obrazić się na mnie, kiedy wyraziłem powątpiewanie w istnienie tej legendarnej postaci.

Zeke zaśmiał się znowu.

- Słodka buzia Faith niejednego już zwiodła. Ta dziewczyM gotowa jest bronić Jacka niczym lwica.

- Czy pan także widział damę z lustra? - Willow nie umiała powstrzymać ciekawości.

Zeke pokręcił głową.

- Nie przypominam sobie tego.

- Ja ją widziałam - wtrąciła Ariel.

Zeke spojrzał zaskoczony na żonę.

- Naprawdę? Kiedy?

Ariel spojrzała na niego z łagodnym, kobiecym uśmiechem.

- To było za pierwszym razem, kiedy wróciliśmy do apartamentu lG, po tym, jak ponownie się ze sobązwią­zaliśmy.

- Dlaczego nigdy mi o tym nie wspomniałaś?

- To było bardzo dziwne przeżycie - powiedziała z namysłem Ariel. - Kątem oka zobaczyłam w lustrze coś białego, co zaraz znikło. Nigdy nie potrafiłam zdecy­dować, co to naprawdę było, i z czasem o tym niemal zapomniałam. Na wszelki wypadek wolałam nikomu nie mówić.

- Czy to spotkanie zmieniło coś w pani życiu? - spy­tała Willowo

Ariel wzruszyła ramionami.

- Zeke i ja jesteśmy znowu razem. Gdyby ktoś mnie zapytał, zanim ją zobaczyłam, czy to możliwe, odpowie­działabym, że to bardzo mało prawdopodobne. A jednak się zdarzyło i - Ariel uśmiechnęła się ciepło do męża - jesteśmy szczęśliwi jak nigdy.

- I naprawdę sądzi pani, że to za sprawą damy z lustra? - spytał pełnym powątpiewania głosem Steve.

- Nie wiem. Może. W apartamencie lG jest coś ... - Ariel wzruszyła ramionami, jakby chciała po raz kolejny podkreślić trudny do określenia charakter tego, co widziała - nie z tej ziemi. Wierzę, że to może wywierać na ludzkie losy jakiś trudny do przewidzenia wpływ.

- Jack jest przekonany, że jakaś siła zmusiła nas wszystkich do powrotu po latach do Bachelor Arms. Na miejsce śmierci Eryka. On wrócił tam pierwszy, żeby pogodzić się z przeszłością i zacząć nowe życie. Potem my z Ariel. A teraz ... - Zeke spojrzał na Steve'a i Wil­low spod wliesionych brwi - wy. Czasem trudno unik­nąć wrażenia, że coś w tym musi być.

- Czasem trudno uniknąć wrażenia, że ludzi dookoła ogarnia szaleństwo - prychnął Steve i wsunął do kiesze­ni drobne, które otrzymał jako resztę.

Wracając od Zeke'a Blackstone'a, wstąpili na obiad do małej restauracji z widokiem na ocean. Skończywszy jedzenie, uznali, że przyjemniej' będzie przejść się wzdłuż brzegu niż siedzieć nad deserem.

- Nie mogę pojąć, jak to możliwe, że dorośli ludzie wierzą w takie zabobony.

Willow roześmiała się z jego zgorszonej miny.

- Pamiętasz, co powiedział nam Jack Shannon? Czy naprawdę nie potrafisz uwierzyć w to, że dookoła nas dzieją się rzeczy, których nie możemy pojąć?

- Nie - oświadczył zdecydowanie Steve. -. Jeżeli o mnie chodzi, to na świecie jest dostatecznie dużo prawdziwych kłopotów, żebym miał jeszcze przejmować się duchami.

- Skąd możemy wiedzieć, co jest, a co nie jest pra­wdziwe? - zastanawiała się głośno, zajęta roztapiający­mi się lodami. - Filozofówie męczą się nad tym od ład­nych ... Uważaj na lody!

Podwójna porcja lodów truskawkowych wylądowała w piasku pod ich stopami.

- Nic się nie stało - powiedziała pocieszającym to­nem, jakby był dzieckiem. - Mogę się z tobą po ...

Urwała napotkawszy jego spojrzenie. Trwało dobrą chwilę, zanim odzyskała oddech ..

- Może masz ochotę spróbować moich?

- Mam - odpowiedział krótko.

Wyciągnął dłoń, chwycił jej rękę w nadgarstku i przy­ciągnął do ust. Powoli, nie odrywając wzroku od oczu Willow, oblizał różową mazię spływającą po jej palcach.

Zamknęła oczy. Kolejna porcja lodów wylądowała na piasku u ich stóp. .

- Chcesz drugą porcję? - mruknął, znając odpo­wiedź.

Bez słowa pokręciła głową.

- W takim razie jedziemy do domu. Ale po drodze - uśmiechnął się - kupimy lody w pudełku. Są naprawdę smaczne, kiedy sięje zjada z twojej ręki.


Po wejściu do mieszkania Steve od razu zauważył migające światełko w obudowie telefonu. Ktoś zostawił im wiadomość. Steve włączył automatyczną sekretarkę· Z głośnika dobiegł ich głos Jacka Shannona.

- Wiem, gdzie znajduje się pudło z papierami Eryka. Kiedy pakowaliśmy z Faith nasze rzeczy, Amberson wy­niósł je do piwnicy w Bachelor Arms. Nie wiem, czy dacie temu wiarę, ale powiedział mi, że tam jest ich miejsce. Wybieram się po nie jutro rano. Jeśli chcecie, to możemy spotkać się na miejscu koło dziesiątej, chyba że wolicie zobaczyć się z nami za parę dni. Faith mówi, że będzie jej miło, jeśli wpadniecie do nas na obiad w środę albo w czwartek. Jak wolicie.

Willow drgnęła jak pies myśliwski, który poczuł za­pach zwierzyny. Steve objął ją ramieniem.

- Pojedziemy tam jutro rano.

- Tu Marty - odezwał się kolejny rozmówca. - Miałeś rację, Steve. Kierowca, który przejechał Donnę Ryan, uciekł z miejsca wypadku i nigdy nie został odnaleziony, więc sprawa pozostaje otwarta. Zadzwoń do mnie, jak będziesz miał wolną chwilę.

- Zdaje się - zaczęła niepewnym głosem Willow - że jesteśmy już blisko wyjaśnienia tajemnicy.

- Nie byłbym taki pewny - odpowiedział Steve po chwili namysłu. - Coś mi w tym wszystkim nie pasuje. - Co masz na myśli?

Steve przejechał dłonią po zmierzwionych wiatrem włosach.

- Tu musi chodzić o coś więcej niż o to, czy jesteś córką Robertsa.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Jeżeli Roberts miał udział we wczorajszym wypad­ku, to cała sprawa wygląda poważniej. Znacznie poważ­niej. On musi się bać.

- Odkrycia, że zamordował moją matkę?

- Tego też. Ale czuję, że jest coś jeszcze.


ROZDZIAŁ 12

Steve otworzył ciężką bramę z kutego żelaza prowadzącą na dziedziniec Bachelor Arms i puścił Willow przodem.

- Myślisz, że się uda? - spytała.

- Nie dowiemy się, jeżeli nie spróbujemy - odparł.

- Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, Roberts zachowywał się tak, jakby moja teoria na temat okoliczności śmierci twojej matki w ogóle go nie interesowała. Ale to tylko pozory.

Przeszli przez pusty dziedziniec. W porannej ciszy stukot obcasów czerwonych pantofli Willow wydawał się nienaturaInie głośny. Stylowy stary dom zdawał się drzemać w porannym słońcu jak starsza dama, która zasnęła na fotelu, czekając na przyjście gości.

Kiedy weszli do środka, owiał ich chłód. Willow poczuła się nieswojo. Przysunęła się bliżej do Steve'a i wsunęła mu rękę pod ramię. Drzwi do apartamentu l G były uchylone, jakby milcząco zapraszały ich dalej. Oboje zawahali się, niepewni, co czeka ich wewnątrz.

Steve spojrzał na stojącą obok niego dziewczynę.

- Nie musisz brać w tym udziału. Prawdę mówiąc, nawet wolałbym załatwić to sam.

Willow pokręciła głową.

- Chcę iść z tobą - odparła zdecydowanym to­nem. Wysunęła rękę spod jego ramienia i weszła do środka.

Mieszkanie byo puste. Pudła zawierającego ważne dla nich notatki i pamiątki z dawnych czasów nigdzie nie było widać.

- Amberson i Jack muszą go jeszcze szukać w piwni­cy - odezwał się Steve.

Willow podeszła do lustra.

- Trudno sobie wyobrazić, że wywarło wpływ na losy tak wielu ludzi, prawda? - Wyciągnęła rękę i do­tknęła delikatnie rzeźbionej ramy. - Wygląda jak naj­zwyklejsze w świecie ,stare lustro.

- Ale to więcej niż lustro - zabrzmiał głos za jej plecami.

Odwróciła się gwahownie.

Ethan Roberts stał w otwartych drzwiach do jednej z sypialni. Był ubrany w szyty na zamówienie elegancki granatowy garnitur, białą kos~lę i krawat w paski. Wy­glądał jak uosobienie odnoszącego sukcesy polityka: za­możny, zadowolony z siebie i przyjazny. Tyle że W ręku trzymał rewolwer.

- W tym lustrze można zobaczyć przyszłość - ode­zwał się swobodnym tonem, jakby p:t;owadzili towarzy­ską konwersację. - Patrząc w nie dostatecznie długo, można zobaczyć całe swoje życie. Jeśli zechce tego da­ma z lustra. Ja nie mogę narzekać, zawsze byłem jej \llubieńcem.

- Czy nie mówiłeś nam, że nigdy jej nie widziałeś? - zauważył Steve, starając się odwrócić uwagę Robertsa od Willowo

_ Kłamałem - przyznał Roberts lekkim tonem, nie odrywając wzroku od Willow lub. może od lustra. ­Człowiek z moją pozycją nie pO,Winien wierzyć w du­chy, prawda? Wyborcy nie byliby zachwyceni. Nie ru­szaj się, Hart - polecił ostro, ale w chwilę potem przybrał poprzedni ton. - Nie chciałbym strzelać do ciebie albo do panny Ryan.

- A co zamierzasz z nami zrobić? - spytał Steve.

_ Wymyśliłem kolejne zrządzenie losu - odparł Ro­berts. - Nie, nie kolejny wypadek drogowy. To byłoby trochę zbyt oczywiste. Tym razem to będzie pożar. Tra­giczna historia. Co powiecie na taki tytuł w gazetach:

"Dwoje kochanków spłonęło w domu w Laurel Canyon, ponieważ wykrywacz dymu nie działał"?

- Za dużo ludzi wie o naszym spotkaniu, Roberts. Na przykład Jack Shannon i Ken Amberson. Są w tej chwili w piwnicy, ale wiedzą, że umówiliśmy się tu z tobą. Nie uda ci się uniknąć podejrzeń.

- Podejrzęnia - prychnął ze wzgardą Roberts. - Mo­gą podejrzewać mnie, o co tylko zechcą, ale nigdy nie będą mieli dowodów. Żaden z nich nie będzie mógł ze­znać, że widział hl mnie albo was. Nie, nie zabiłem ich - dodał, widząc przerażone spojrzenie Willowo - Wystarczyło zatrzasnąć za nimj drzwi, kiedy zeszli na dół. O tej pqrze dom jest pusty. Dopiero za kilka godzin, nie prędzej, ktoś ićh wypuści. A wtedy już nie będzie tu po nas śladu. Jeżeli was zaczną szukać, okaże się, że w ogó­le tu nie przyjechaliście, bo zachciało się wam szybkiego numerku przed wyj ściem i ... tak się rozpaliliście, że cały dom poszedł z dymem.

- Nie uda ci się.

- Czemu nie? Dotąd zawsze mi się udawało. - Roberts był pewny swej bezkarności jak rozpieszczone dziecko. - Morderstwo to nic trudnego. Trzeba się tylko dobrze przygotować.

- Mylisz się - stwierdził spokojnie Steve. - My na przykład wiemy, że zamordowałeś swoją pierwszą żonę·

- To było samobójstwo. Wszyscy byli co do tego zgodni. Za dużo proszków nasennych. Załamanie ner­wowe. No cóż, to się zdarza. Zwłaszcza jeżeli ktoś się źle prowadzi- dodał surowo.

- A moja matka? Czemu ją zabiłeś?

Twarz Robertsa wykrzywił gniewny grymas.

- Bo zdradziła mnie z Erykiem Shannonem. Nie­wdzięczna łajdaczka. To ja ją odkryłem. To ja sprowa­dziłemją do Bache10r Arms. Miała być moja.

- A tymczasem nie chciała mieć z tobą nic wspólne­go, co? - odezwał się zaczepnie Steve. - Nie dziwię się. Widywała się z tobą, bo zażądali tego od niej producenci serialu. A potem poznała Eryka i odmówiła dalszych spotkań.

- Nie rozumiała, co jej mogę dać. Ile możemy razem osiągnąć. Musiała dostać nauczkę·

- Jaką nauczkę?

_ Tamtej nocy poszedłem za nimi do ich mieszkania. Eryk pokłócił się właśnie z bratem z powodu sce­nariusza, który sprzedali studiu Regal Productions. Two­ja mamusia chciała go pocieszyć. Czekałem pod drzwia­mi. Słyszałem, jak się kochali. - Na twarzy Robertsa pojawił się wyraz nienawiści. - Byłem cierpliwy. Kie­dy twoja matka zasnęła, wszedłem po cichu do środ­ka. Eryk stał na balkonie i palił ·papierosa. Wystarczyło złapać go za nogi i unieść. Spadł sam. - Roberts wzru­szył ramionami. - Potem poszedłem bawić się z innymi w lG. Gdy zjawiła się Donna, ktoś powiedział jej, że Eryk poszedł po piwo. Sam to wcześniej zasugerowa­łem. Ciało odkryto po paru godzinach. Wpadł na nie Zeke.

- Mówił nam, że Donna szukała u ciebie pociechy po śmierci Eryka. Czy to też było częścią twojego planu?

- To było zrozumiałe. Byłem pełen współczucia. Słu­chałem cierpliwie jej żalów. Darowałem jej nawet to, że mnie zdradziła. No ale kiedy się okazało, że ma z tym sukinsynem dziecko ...

Willow westchnęła głośno.

_ Tak, Eryk Shannon jest twoim ojcem. Czy to dla ciebie pociecha? .

_ Owszem - odezwała się przez zęby. - Duża pociecha.

- Masz nie lepszy gust niż twoja matka - pocieszył się łatwo Roberts.

- Dlaczego czekałeś aż rok, żeby ją zabić? - spytał Steve. - Czemu nie zrobiłeś tego od razu, gdy okazało się, że jest w ciąży?

- Bo mi uciekła - odparł Ethan. - I nawet nie wie­działem dokąd. Wróciła po roku. Powiedziala mi, że żałuje i chce, żebyśmy zaczęli wszystko od nowa. Wie­działem, że kłamie. Podejrzewała, że zabiłem Eryka, i chciała zdobyć na to dowody. Uświadomiłem jej, że to niemożliwe, a ona powiedziała, że i tak pójdzie na poli­cję. Na to nie mogłem pozwolić. Dostałem właśnie rolę szlachetnego szeryfa w ~esternie i takie obrzydliwe oskarżenie mogłoby zaszkodzić mojej popularności. Na­wet bez dowodów. No i czy świat jest sprawiedliwy? - zapytał tonem skargi.

- Więc zamordowałeś Donnę z zimną krwią, żeby nie udaremniła twojej kariery?

- Tak. Jak wam już powiedziałem, to nic trudnego. Trochę się ucharakteryzowałem, ukradłem samochód z parkingu i poczekałem, aż będzie przechodziła przez ulicę. Odstawiłem samochód parę ulic dalej i spokojnie wróciłem do domu.

- Nie miałeś wyrzutów sumienia? - spytała z niedo­wierzaniem Willowo - Spałeś tej nocy?

-. Całkiem dobrze.

- To klasyczny psychopata - powiedział Steve. - Żadnych skrupułów. Żadnych wyrzutów sumienia. Taki jest pan Roberts. No dobrze. Starczy nam już tego, Marty - zakończył głośniej, jakby mówił do kogoś w sąsiednim pokoju.

- Nie wyobrażaj sobie, że mnie nabierzesz, Hart. Steve powoli i spokojnie sięgnął do kołnierzyka ko­szuli i odwinął go. Oczom Robertsa ukazał się przycze­piony od spodu mikrofon. Jego twarz spurpurowiała.

- Nie! - wrzasnął i wypalił z rewolweru.

Kula trafiła Steve'a w pierś, lecz nie zatrzymało go to. W mgnieniu oka znalazł się przy Ethanie i wymie­rzył mu mocny cios w szczękę. Pistolet upadł na po­dłogę. Steve unieruchomił Robertsa, wykręcając mu rękę·

Rewolwer na środku pokoju wirował coraz wolniej, aż wreszcie się zatrzymał.

- Podnieś go - polecił Willow Steve.

Schyliła się i podniosła broń. Za drzwiami rozległ się tupot i do mieszkania wbiegli policjanci.

- Nie wolno wam tego robić - krzyczał siny ze złości Roberts. - To niezgodne z prawem. Jestem przedstawi­cielem władz ustawodawczych stanu Kalifornia. Żą­dam ...

Urwał nagle i wbił osłupiałe spojrzenie w lustro. Steve odwrócił głowę, by zobaczyć, co go tak przera­ziło. Nie dostrzegł w lustrze niczego prócz odbicia dwóch męskich sylwetek.

- Widzisz ją, co? - mruknął przez zęby i popatrzył Robertsowi głęboko w oczy. - No cóż, tym razem speł­. nią się chyba twoje najgorsze obawy.


- Myślałam, że kamizelki kuloodporne naprawdę chronią przed kulami - narzekała Willow z ponurą miną, oglądając siny ślad na piersi Steve'a, dokładnie w tym miejscu, gdzie biło serce. - To wygląda tak, jakby ktoś zdzielił cię kijem baseballowym.

Naprawdę się o niego bała i gdy tylko minął pierwszy szok, zaopiekowała się nim tak troskliwie, że Steve z najwyższym trudem zdołał ją namówić, by pozwoliła policjantom zdjąć z niego kamizelkę kuloodporną i roz­plątać kabelki od magnetofonu.

- Czy nie macie kamizelek, które zapewniałyby na­prawdę skuteczną ochronę? - spytała stojącego przed nią policjanta, tak jakby to on był wszystkiemu winien.

- Nie, proszę pani - odparł zagadnięty z niezmąco­nym spokojem. - To naj nowszy model. Niestety, muszę zabrać i tę, którą ma pani na sobie.

Willow wzruszyła ramionami i Steve nie był wcale pewny, czy nie podejrzewa, że zostali wykorzystani jako króliki doświadczalne, na których wypróbowywano ten nowy model. Jeżeli nawet tak było, to nie powiedziała na ten temat ani słowa więcej. Zdjęła czerwony żakiet i ba­wełniany sweterek w kwiatki, a następnie odwróciła się tyłem do policjanta, który pomógł jej zdjąć kamizelkę.

Zostali sami w apartamencie IG.

- Czy na pewno cię nie boli? - spytała z troską.

- Kiedy tak naciskasz, to boli - oświadczył i odsunął delikatnie jej rękę.

W jej oczach odbił się przestrach.

- O Boże! Przepraszam, Steve. - Willow schowała ręce za plecy, jakby korciło ją, by go dotknąć. - Nie chciałam cię urazić. Tak mi przykro. Ja ...

- Willo w, spokojnie, kochanie. - Wziął ją za ręce i dopiero teraz zauważył, że drżą. - Już po wszystkim.

- Już po wszystkim - powtórzyła i przylgnęła do nie­go całym ciałem.

Zamknęła oczy i spróbowała zebrać siły. Wtuliła poli­czek w jego nagą pierś. Steve objął ją ramionami i przy­tulił.

Stali tak przez długą chwilę. Cieszyli się, że są razem, cali i zdrowi. Willow uniosła głowę i uśmiechnęła się do mego.

- Kocham cię, Steve. Chciałabym, żebyś o tym wie­dział.

Pokręcił głową.

- Jeszcze nie, Willowo Poczekaj trochę, aż się z tego otrząśniesz.

W jej oczach natychmiast zabłysła złość.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, ze nie wiem, co mówię?

Uśmiechnął się, rozbawiony jej porywczością.

- Rzeczywiście miałem na myśli coś w tym ro­dzaju.

- Ze wszystkich bezczelnych... Niech to diabli, Steve Hart, gdybyś już nie był posiniaczony, to tak bym ci przyłożyła... - Pokręciła głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. - Daruję ci tylko dlatego, że jesteś w szoku. Rozumiesz? - zamikła na dłuższą chwi­lę, po czym dodała: - Kocham cię i zawsze będę cię kochała takiego, jaki jesteś. Zapamiętaj to sobie dobrze. Raz na zawsze.

- Willow, ja ...

Uśmiechnęła się za.dowolona, że choć raz zapomniał języka w gębie.

- Nic już nie mów. Lepiej mnie pocałuj - zażądała i przyciągnęła jego głowę do swojej.


- Przepraszam bardzo - rozległ się męski głos. - Nie przeszkadzam?

- Owszem - odparł Steve i zanim się odwrócił, by zobaczyć, kto przyszedł, wycisnął na ustach Willow dłu­gi pocałunek.

W drzwiach stał Jack Shannon, trzymają~ oburącz kartonowe pudło.

- Pomyślałem, że może zachcecie to ód razu obej­rzeć. Mamy tu mnóstwo ciekawych,rzeczy. - Jack po­stawił pudło na podłodze, podszedł bliżej i wyciąg­nął dłoń do Steve'a.- Nigdy ci tego nie zapomnę, Steve. Nie masz pojęcia, jaka to dla mnie ulga wiedzieć, że Eryk nie popełnił samobójstwa. Przez tyle lat gryzłem się tą myślą.

- Podziękuj Willow. - odpowiedział Steve i po­trząsnął dłonią Jacka. - To ona chciała to wszystko wyjaśnić.

- Wolałbym pocałować Willow, jeśli pozwolisz - od­parł Jack i nie czekając na pozwolenie, ucałował dziew­czynę serdecznie w oba policzki. - Witam w rodzinie, Willow.

Zarzuciła mu ręce na szyję i mocno przytuliła się do niego.

- Dziękuję ... - odsunęła się i uśmiechnęła przez łzy szczęścia - stryjku Jacku.

Jack Shannon wydał głośny jęk.

- Sam nie wiem, czy się cieszyć, kiedy słyszę coś takiego z ust kobiety, która jest w wieku mojej żony - przyznał, ale zaraz dodał z uśmiechem: - Jakoś się do tego przyzwyczaję.

- Chyba będziesz musiał - odezwał się Steve. - Wil­low ma ostry języczek i na pewno będzie ci o tym przy­pominać przy każdej okazji.

Jack i Willow uścisnęli się raz jeszcze.

- W przyszłą środę będziemy na was czekali z obia­dem - pożegnał ich Jack i wyszedł.

Zostali sami w pokoju, w którym nie było niczego prócz lustra na ścianie i pudła na podłodze.

Uklęknęli po jego obu stronach.

- Ty zajrzyj - poprosiła. - Trzęsą mi się-ręce.

Steve sięgnął do pudła i zaczął wydobywać z niego ukryte od ćwierć wieku skarby - zdjęcia, kartki poczto­we, listy, wreszcie dziennik Eryka .

- "Donna powiedziała mi wczoraj, że będziemy mie­li dziecko" - przeczytał na głos. - "Jestem taki szczę­śliwy".

I tak spełniły się marzenia, które Willow już zdążyła pogrzebać. Miała ojca, który kochał jej matkę i któregc straciła tylko wskutek okrucieństwa losu.

- Och - szepnęła drżącym głosem i spojrzała na Steve'a przez łzy. - Steve, ja ... - Urwała wpatrzona w lustro.

Zaskoczony jej niezwykłym wyrazem twarzy Steve odwrócił się w stronę lustra.

- Widzisz ją? - szepnęła.

Steve zamrugał, jakby nie wierzył własnym oczom.

- Ja ... mój Boże ... tak, widzę ją - przyznał.

Przez długą chwilę tkwili tak bez ruchu i patrzyli . na kobietę w białej, powłóczystej sukni. Obserwowała ich uważnie, po czym skinęła przyjaźnie głową i zni­knęła.

Willow i Steve spojrzeli po sobie, ciągle jeszcze nie­pewni i trochę ·wystraszeni tym, co zobaczyli

- Myślę, że spełniło się twoje największe marzenie - odezwał się wreszcie Steve i położył ręce na stojącym pomiędzy nimi pudle.

- Tak. Ja też tak myślę - przyznała i nakryła jego dłonie swoimi. - Ale to coś więcej.

- Tak sądzisz?

- Wiesz, że tak jest. - Willowodepchnęła pudło na bok i przysunęła się bliżej do Steve'a. - Ty też ją wi­działeś.

- No tak - wzruszył ramionami, jakby wciąż nie mógł uwierzyć.

- Tylko nie próbuj się teraz wypierać, twardzielu ­ostrzegła i ujęła jego twarz w dłonie, by nie mógł uciec przed nią wzrokiem. - Sam to przyznałeś.

- I co z tego wynika? - spytał, choć dobrze wiedział, do czego Willow zmierza.

- Co z tego wynika? - powtórzyła. - Że spełni się nasze największe marzenie, Steve.

Przekrzywiła głowę i spojrzała na niego spod rzęs. Jej usta znalazły się zaledwie o milimetry od jego ust.

- Mam rację, Steve?

- Jasne, skarbie - odparł i. nakrył jej wargi swoimi.


EPILOG

Pierwsze wieści o skandalu ujawnione zostały w po­południowych wiadomościach telewizyjnych i radio­wych tego samego dnia, gdy został aresztowany Ethan Roberts. Do wieczora mieszkańcy Los Angeles mogli się już zapoznać ze szczegółami całej historii. Na pielWszej stronie "Los Angeles Times" ukazał się obszerny artykuł pióra Jacka Shannona przedstawiający szczegóły nie­wiarygodnych zbrodni kryjących się za karierą Ethana Robertsa. Następnego dnia dowiedziała się o nich cała Ameryka. Przez kilka dni postać kandydata do Senatu była na ustach wszystkich.

Armia dziennikarzy oblegała dom Robertsów w Paci­fic Palisades, co bardziej przedsiębiorczy wybrali się nawet do Laurel Canyon, by odszukać bohaterów wydarzeń.

Na darmo. Willow i Steve zniknęli bez śladu.


- W końcu spełniły się jego najgorsze obawy i prze­czucia - powiedziała Willow, obejrzawszy sprawozda­nie sieci CNN w dzień poprzedzający rozpoczęcie pro­cesu.

- Tak. - W głosie Steve'a brzmiała głęboka satysfa­kcja. - Teraz cały świat dowie się wreszcie, kim jest Ethan Roberts.

Willow przysiadła na krawędzi szerokiego hotelowe­go łóżka.

- Nic na to nie poradzę, ale żal ,mi jego rodziny. Biedna mała, będzie cierpiała do końca życia.

- Nie powinnaś się zamartwiać. Córce Robertsa bę­dzie lepiei bez ojca niż z takim łajdakiem. - Steve wy­ciągnął rękę i wyjął pilota z ręki Willowo

- Zaraz, chwileczkę, nie obejrzałam jeszcze informa­cji z giełdy - zaoponowała.

- Obejrzysz jutro - odparł krótko.

Wyłączył telewizor i odłożył pilota na nocny stolik poza jej zasięgiem.

Willow spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi.

- Chciałam obejrzeć teraz - zaprotestowała bez prze­konania.

- A ja chcę się teraz kochać z moją żoną. I co ty na to?

Willow poczuła, że robi jej się gorąco. Żona. To tak cudownie brzmiało. Seksownie. Czarodziejsko. Od dwóch dni, odkąd wzięli ślub w niewielkim kościele w Las Vegas, nie mogła się tego dość nasłuchać. Może powinna się przy­zwyczaić, ale na razie była jeszcze od tego daleka.

- Masz coś przeciw temu? - uśmiechnął się i leni­wym ruchem zaczął rozwiązywać krawat.

- Nie - przyznała, sięgając do najwyższego guzika czarnej; wieczorowej sukni. - Nie mam nic przeciwko temu.

Pochyliła głowę i rzuciła mu uwodzicielskie spojrzenie spod rzęs.

- Za pół godziny będą powtarzali wiadomości.

- Czy to wyzwanie, pani Hart?

- A jak pan sądzi, panie Hart? - odpowiedziała i rozpięła kolejny guzik.

Suknia rozchyliła się i Steve mógł ujrzeć rysujący się w dekolcie zarys piersi skrytych za czarnymi koronkami stanika.

- Obawiam się - odezwał się niezbyt pewnym gło­sem - że zajmie nam to trochę więcej niż pół godziny.

Willow zsunęła suknię z ramion. Steve upuścił krawat na podłogę.

Steve ściągnął koszulę, a potem rozpiął klamrę od pasa i zaczął rozpinać spodnie.

Willow wstała i zrzuciła z siebie suknię. Czarny je­dwab bezszelestnie opadł na podłogę.

Steve ściągnął buty i zdjął spodnie.

Willow usiadła i podkuliła nogę, by odpiąć klamerkę pantofla.

- Nie zdejmuj ich - mruknął ochrypłym z podniecenia głosem. .

- Nie zdejmować pantofli?

- Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, pomyślałem sobie, że chciałbym, żebyś miała je na sobie, kiedy bę­dziemy się kochać. I nic więcej.

Przygryzła wargę i czekała niecierpliwie na to, co miało nastąpić.

Steve zsunął slipy i podszedł do niej. Położył jej ręce na ramionach i popchnął na miękkie łóżko nakryte czer­wonym satynowym prześcieradłem. Przez długą chwilę sycili się swoim widokiem.

_ Jest jeszcze lepiej, jeszcze piękniej, niż to sobie wyobrażałem.

Pochylił się nad nią i ujął jej twarz w dłonie.

_ Kocham cię - powiedział, patrząc jej głęboko w oczy.

Zarzuciła mu ręce na szyję.

- Ja też cię kocham, twardzielu.












Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
02 Pietno przeszlosci 3 ( Schuler Candace )
02 Pietno przeszlosci 3 ( Schuler Candace )
Schuler Candace W ramionach kawalerow 02 Pietno przeszlosci 3
001 Schuler Candace Dziecko Desi
6 Schuler Candace Na przekor sobie
006 Schuler Candace Na przekór sobie
Harlequin Temptation 001 Schuler Candace Dziecko Desi
006 Schuler Candace Na przekor sobie
108 Schuler Candace Dynastia z Hollywood 03 Kierunek milosc
Schuler Candace Dynastia z Hollywood 03 Kierunek miłość
Schuler Candace Kierunek miłość
006 Schuler Candace Na przekór sobie
001 Schuler Candace Dziecko Desi
Schuler Candace Dynastia z Hollywood 03 Kierunek miłość
108 Schuler Candace Kierunek miłość
Schuler Candace Na przekor sobie
Dynastia z Hollywood 03 Schuler Candace Kierunek milosc
Schuler Candace To mial by tylko romans
Candace Schuler To miał być tylko roma

więcej podobnych podstron