Tomasz Olszakowski
PAN SAMOCHODZIK
I ZAMEK W CHĘCINACH
77
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
MARTWY SEZON I WALKA Z PAPIERZYSKAMI • ZŁOTY WIDELEC • DZIWNY
WYPADEK NAUCZYCIELA • DYSLOKACJA AGENTURALNA • JAK ZOSTAĆ
NAUCZYCIELEM?
Popatrzyłem z niechęcią na ogromny stos rozmaitych papierków zalegający moje biurko.
Przełom listopada i grudnia to zazwyczaj martwy sezon. Ziemia twardnieje po pierwszych
przymrozkach, więc poszukiwacze skarbów siedzą w domach przed telewizorami. Złodzieje planują
skoki, których dokonują w czasie świat BoŜego Narodzenia i przed Nowym Rokiem. Nawet aukcje
dzieł sztuki stanowią w tym okresie rzadkość. Martwy sezon. Oczywiście nie dla mnie. Ja muszę się
uŜerać z biurokracją i to sam...
Od biurka dzieliły mnie dwa metry. Wziąłem szklankę z herbatą i niechętnie ruszyłem w jego
stronę. Jeden krok, drugi, trzeci... szedłem celowo jak najwolniej, licząc w duchu na cud.
Odsunąłem krzesło, postawiłem szklankę na spodeczku i wyciągnąłem rękę po pierwszy skoroszyt,
ten na samej górze piramidy. I stał się cud. Ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę - niemal zaśpiewałem z radości.
Do gabinetu zajrzała nasza sekretarka, Monika.
- Pawle, generał Skorliński do ciebie.
- AleŜ proszę go wpuścić - uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
Gdzieś skradziono coś waŜnego, pojadę ze stróŜami prawa na tydzień badać sprawę...
Policjant wmaszerował dziarskim krokiem. Uścisnąłem mu dłoń i gestem wskazałem krzesło.
Usiadł. W ręce trzymał smoliście czarną teczkę.
- Czym mogę słuŜyć? - zapytałem.
- Nie ma pana Tomasza? - zlustrował pomieszczenie szybkim spojrzeniem.
- Niestety. Pojechał do Kanady na konferencję w sprawie zmian prawa międzynarodowego
odnośnie penetracji wraków. Jest szefem podkomisji do spraw państw nadbałtyckich. Wróci za
jakieś dwa, trzy tygodnie...
- O, do licha! - mruknął. - Zatem będzie pan musiał radzić sobie sam...
Pokiwałem entuzjastycznie głową.
- Sprawa jest taka - powiedział powaŜnie. - Dwa dni temu zdarzył się bardzo przykry
wypadek. Nauczyciel z Chęcin rozbił się, latając na paralotni wokół zamku.
- Nie Ŝyje?
- śyje, choć rąbnął głową o skałę.
- Brzmi powaŜnie...
- Pęknięcie kości, silny wstrząs mózgu, jakieś dodatkowe obraŜenia, nie bardzo się na tym
znam. LeŜy na neurochirurgii w stanie śpiączki. Lekarze dają mu duŜe szanse, Ŝe wyjdzie z tego,
ale nawet jeśli wróci do siebie, prawdopodobnie jeszcze przez dłuŜszy czas będzie nieprzytomny.
- To był wypadek?
- Tak by się wydawało, gdyby niejeden drobiazg. W czasie, gdy karetka wiozła go do
Katowic, do szpitala, ktoś włamał się do jego mieszkania.
- Co zginęło?
- Nie wiemy. Za to znaleźliśmy coś, co złodzieje przegapili. Przedmiot raczej niezwykły. A w
kaŜdym razie nie co dzień widuje się takie rzeczy.
Otworzył teczkę i wyjął z niej złoty widelec zawinięty w foliową torebkę. Uniosłem brwi.
- MoŜe go pan obejrzeć, wszystkie odciski palców juŜ zdjęliśmy - uspokoił mnie.
Ująłem artefakt w dłoń. Poczułem ten dziwny rodzaj wzruszenia, jakie ogarnia nas, gdy
trzymamy przedmiot wykonany setki lat temu. To jak trzymać w ręce kroplę zakrzepniętego
czasu...
- Rękojeść z bardzo starej kości słoniowej - oceniłem. - Metal, cóŜ nie jest to czyste złoto,
najwyŜej próba 333, lekko zaśniedziało... - wziąłem lupę i obejrzałem uwaŜnie trzonek. - Robota
włoska, XV-XVII wiek - oceniłem. - Trzeba to pokazać lepszym fachowcom. Będę strzelał, Ŝe
2
wykonano go w pierwszej połowie XVI wieku, ale od razu zaznaczę, Ŝe nie jestem rzeczoznawcą i
mogę się mylić.
- Po czym pan poznaje? - zdumiał się.
- Po zębach - wyjaśniłem. - Wprawdzie widelce pojawiają się juŜ w XI wieku, ale
upowszechniły się dopiero 400-500 lat później. I wyglądały właśnie tak - miały dwa bardzo długie
zęby. Dopiero w XVII wieku zaczęły przybierać kształty juŜ bardziej zbliŜone do naszych. Zresztą
widział pan pewnie stary widelec?
Przymknął na chwilę oczy.
- Mam w domu serwis po pradziadku...
- Czyli wyroby z początków XX wieku.
- Ma pan rację, jeszcze wtedy były węŜsze i miały długie zęby. W Ŝyciu bym na to nie
zwrócił uwagi.
- Ewolucja sprzętów domowych nawet tak prostych ciągle trwa - wyjaśniłem. - Najmniej
zmieniają się łyŜki, choć te nasze są coraz płytsze...
- Niesamowite. Dla mnie widelec to widelec. Coś co było od zawsze. Myślałem, Ŝe pewnie
wymyślili go w staroŜytnym Egipcie czy Mezopotamii.
- O nie, to dość świeŜy wynalazek - zaprotestowałem - osiemset, dziewięćset lat najwyŜej.
- To faktycznie świeŜy - uśmiechnął się. - Ile to się liczy: cztery do pięciu pokoleń na
stulecie? Czterdzieści pokoleń minęło od kiedy ktoś po raz pierwszy nadział kawałek kartofla...
- Kartofle przywiózł do Europy dopiero Kolumb. W Polsce pojawiają się w czasach
Sobieskiego - podpowiedziałem. - Ale ma pan rację. Dla historyka tysiąc lat to niekiedy zaledwie
chwila - zauwaŜyłem filozoficznie.
- Skąd to wiecie? To o zębach? - zdumiał się. - Z wykopalisk? Zbieracie widelce, robicie ich
typologie...
- Nie, z obrazów - wyjaśniłem. - Badając płótna starych mistrzów, moŜna nieźle
zrekonstruować dawny sprzęt kuchenny. Wszystko tam jest, niemal jak na fotografii...
- O tym nie pomyślałem - pokiwał z uznaniem głową.
- A zatem ktoś wiedział, Ŝe nauczyciel ma ten drobiazg i włamał się do niego - zamyśliłem
się.
- Chyba tak, pokój nosił ślady szybkiego, niefachowego przeszukania. Sądząc po śladach w
kurzu na regale, zginęło kilka ksiąŜek..
- Ciekawe - mruknąłem. - W dzisiejszych czasach ksiąŜki kraść? Nasi złodzieje raczej nie
zaczytują się beletrystyką...
- Nie wiemy, jak wyglądały - westchnął. - MoŜe to były jakieś starodruki?
- Fakt...
- Z drugiej strony niekoniecznie, na tej półce stały głównie ksiąŜki naukowe. Ten nauczyciel
ma w mieszkaniu nieźle zaopatrzoną biblioteczkę. Czy takie widelce... - nie dokończył pytania.
- Ten egzemplarz musi pochodzić z królewskiego lub magnackiego dworu - powiedziałem. -
A i to uŜywany był pewnie od święta, na przykład podczas wizyt innych monarchów lub
ambasadorów. Nawet w tamtych czasach nie jadano na co dzień ze złotej zastawy.
- Rozumiem - kiwnął głową. - TeŜ mi się to wydawało niezwykłe. Ale sekcja mechanoskopii
stwierdziła, Ŝe na zębach są ślady uŜywania, jakieś mikrorysy spowodowane zderzeniami z innymi
sztućcami i jakieś wytarcia od dna talerza...
- Hmm... - obróciłem przedmiot w palcach.
- Ciekawe, jakim cudem przetrwał do naszych czasów? - zastanawiał się głośno. - To jednak
solidny kawałek złota.
- Takie rzeczy się zdarzają - powiedziałem. - W czasie wojen masa skarbów spoczęła w
ziemi. Majątki i klejnoty przechodziły z rąk do rąk. MoŜe nauczyciel odkupił to cacko od chłopa,
który wyorał je z pola? A moŜe i sam znalazł, penetrując ruiny zamku. Kolor kości i nalot na złocie
wskazują, Ŝe jeszcze niedawno ten przedmiot spoczywał w ziemi albo moŜe raczej w błocie...
- Albo nauczyciel znalazł skarb, całą skrzynkę takich widelczyków, a ktoś próbował go
stuknąć, Ŝeby je ukraść - uzupełnił ponuro. - I ukradł, przegapił tylko jeden.
3
- Hmm... - zadumałem się.
- Gdy ranny odzyska przytomność, będzie moŜna go o to zapytać. Gorzej, jeśli poleŜy w
stanie śpiączki jeszcze długie tygodnie.
- Trzeba rozpuścić wici na rynku antykwarycznym... Powiadomić waszą siatkę konfidentów.
- Rynek jest juŜ monitorowany. Z pierwszych ustaleń wynika, Ŝe jak na razie nikt nie
próbował sprzedać nic podobnego.
- Ale trop wydaje się dość świeŜy - zastanawiałem się na głos. - Jeśli kradzieŜy dokonano
przedwczoraj... Jest jeszcze szansa odzyskania łupu.
- Owszem. Problem w tym, Ŝe miejscowy posterunkowy nie ma doświadczenia w takich
dochodzeniach. To dobry gliniarz, ale cale Ŝycie spędził na małym wiejskim posterunku.
- Nie miał do czynienia z tego typu zagadkami... - mruknąłem. - Trzeba udzielić mu jakiegoś
wsparcia.
- Komenda powiatowa w Kielcach niestety wyraźnie bagatelizuje sprawę.
- Jeśli mógłbym pomóc, jestem do dyspozycji.
- Nie chciałbym odrywać pana od pracy - policjant nieco się zmieszał.
- AleŜ - uśmiechnąłem się. - Co to za praca, przekładanie papierów, moŜe poczekać do
mojego powrotu. Dziury w niebie nie będzie z tego powodu.
- Miejscowość nie jest duŜa - powiedział. - Przyjazd detektywa z pewnością zostanie
zauwaŜony i oplotkowany.
- Złodzieje będą się mieli na baczności - rozwaŜałem. - Spłoszą się, przyczają...
- Jeśli się przestraszą, mogą zrobić coś głupiego.
- Co będzie moŜna wykorzystać do wyjaśnienia tajemnicy - myślałem na głos.
- Właśnie. Ale mam pomysł, jak pana zakonspirować - uśmiechnął się lekko. - Przyjedzie pan
do Chęcin jako nauczyciel. To nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Rozejrzy się pan na spokojnie i
zobaczymy, moŜe uda - się sprawę rozwikłać.
- Nie mam uprawnień nauczycielskich - przypomniałem sobie. - Jak się kuratorium
przyczepi...
- To ich poskromimy - powiedział spokojnie.
- Znakomicie - zatarłem ręce. - Zawsze lubiłem historię, nie sądziłem wprawdzie, Ŝe będę jej
uczył...
Generał Skorliński popatrzył na mnie zaskoczony.
- Historię? - zdziwił się. - AleŜ nie, ranny jest nauczycielem chemii i geografii.
- To juŜ gorzej...
- Spokojnie, poradzi pan sobie. Teraz najwaŜniejsze. Odpowiednia legenda. Musimy dokonać
dyslokacji agenturalnej...
- Innymi słowy, mam się tam znaleźć w sposób nie budzący podejrzeń - sprecyzowałem.
- Dokładnie. A zatem wymyśliłem, Ŝe będzie pan krewnym rannego nauczyciela. Dalekim
krewnym, bo macie róŜne nazwiska. A trafia pan do Chęcin po to, Ŝeby zbierać materiały do pracy
doktorskiej. O zamku w Chęcinach.
- Jako chemik czy geograf? - zakpiłem łagodnie.
- O, do licha - zafrasował się.
- W sumie da się zrobić - mruknąłem. - Mogę być przecieŜ chemikiem specjalizującym się w
konserwacji dzieł sztuki.
- A temat doktoratu? - teraz on zaŜartował.
- Wpływ antropogenicznych czynników przemysłowych okręgu kieleckiego na stopień
zachowania substancji zabytkowej murów warowni w Chęcinach - zaproponowałem.
- Mocno powiedziane - uśmiechnął się. - Choć przydałoby się więcej naukowych słów
niezrozumiałych dla zwykłego zjadacza chleba. Papiery będą gotowe na rano.
- Jakie papiery? - zdumiałem się.
- Dyplom ukończenia wydziału chemii, pismo rektora z prośbą o ułatwienie badań i inne takie
- uśmiechnął się.
- Skąd je weźmiecie? - zdumiałem się.
4
- Zrobimy. Proszę tak nie wybałuszać oczu, jesteśmy policją, musimy dokonywać prowokacji,
zakupów kontrolowanych i tak dalej, a nasi agenci muszą czasem przybrać inną toŜsamość... A po
skończonej misji wszystkie papierki pan odda i wrzucimy je do pieca.
Zamyśliłem się głęboko.
- Głupio jakoś tak - powiedziałem. - Nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe z chemii byłem raczej cienki i
jeszcze się kropnę, tłumacząc dzieciakom reakcje... To by była i dekonspiracja, i kompromitacja...
Nie znam nawet programu.
- Co zatem pan proponuje?
- MoŜe przyjadę tam z cyklem wykładów z historii sztuki? Te bardziej renomowane szkoły
zapraszają czasem specjalistów, Ŝeby wygłosili prelekcje dla uczniów.
- Sądzi pan, Ŝe to renomowana szkoła? W takiej, za przeproszeniem, dziurze?
- Wie pan, często spotykałem się z tym, Ŝe podczas gdy w miastach ludzie do szkoły idą jakby
z łapanki i braku pomysłu na Ŝycie, na wsi często szkoła skupia śmietankę intelektualną okolicy,
ludzi wykształconych, a często i pasjonatów. Nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe w niektórych
miejscowościach zawód nauczyciela przechodzi z ojca na syna i powstają tam wręcz dynastie
pedagogiczne.
- MoŜe - widać był sceptyczny. - A nawet jeśli nie, to wizyta i wykłady takiego specjalisty
powinny ich mile połechtać. A i uczniowie się ucieszą, Ŝe im przepadną normalne lekcje.
- No to przyjadę, wygłoszę powiedzmy pięć wykładów. Tak, dwa lub trzy tygodniowo. W
dwa tygodnie albo trafię na jakiś trop, albo spasuję. Zresztą do tego czasu nauczyciel moŜe dojść do
siebie i odzyskać przytomność.
- To ma ręce i nogi - ucieszył się. - Mamy czwartek. Czy moŜe pan zacząć robotę w
poniedziałek?
- Chyba tak - spojrzałem na stosy formularzy. - Trochę tu przez dwa dni ogarnę i mogę
ruszać.
- No cóŜ, nie będę Ŝyczył powodzenia, bo to ponoć przynosi pecha, ale wierzę w pańskie
umiejętności - uśmiechnął się. - Znam miejscowego posterunkowego, moŜna mu całkowicie zaufać.
No i w razie czego dam panu numer telefonu, gdyby było potrzebne wsparcie, to obok są Kielce,
mam tam kilku znajomych policjantów...
- Świetnie - ucieszyłem się.
5
ROZDZIAŁ DRUGI
PIERWSZY RZUT OKA NA CHĘCINY • MIASTECZKO U STÓP ZAMKU • KWATERA •
SYMPATYCZNY MATEMATYK • ZOSTAJĘ ZDEMASKOWANY • WIZYTA STRÓśA
PRAWA • ZAGADKA ZAGINIONYCH KSIĄśEK • KILKA TROPÓW
Do Chęcin dotarłem w sobotę późnym popołudniem. Pogoda była skrajnie ohydna, siąpił
dokuczliwy kapuśniaczek. Nagie, przeorane pola, mokre drzewa gubiły ostatnie liście... Nawet
zamek za kurtyną deszczu wyglądał szaro i ponuro.
Jechałem powoli wąskimi krętymi uliczkami. Ze wstydem przyznaję, Ŝe nie byłem tu nigdy
wcześniej. Domy, najczęściej parterowe, były niewielkie i ciasno stłoczone. Miasteczko było stare.
Układ uliczek nie zmienił się od średniowiecza. Choć większość budynków wyglądała na
dziewiętnastowieczne, byłem gotów się załoŜyć, Ŝe piwnice, fundamenty, a moŜe i część murów
pochodzi z XVI wieku.
Szkoła mieściła się w starym piętrowym budynku. Wiedziałem, Ŝe takie placówki oświatowe
budowano masowo przed wojną. Na dole sale lekcyjne, na górze mieszkania dla nauczycieli. Tu
najwyraźniej piętro zostało dawno zaadaptowane na sale lekcyjne. Budynek wyglądał nieciekawie,
jednak zbyt wiele w Ŝyciu widziałem, Ŝeby się tym zraŜać. To jednak w tych ceglanych murach
pracował człowiek, który znalazł złoty widelec pochodzący być moŜe z królewskiego serwisu.
Zaparkowałem od strony podwórza, obok czerwonego poloneza. Narzuciłem wehikuł
brezentem, nie chciałem, Ŝeby rzucał się ludziom w oczy. Przejazd przez osadę i tak pewnie został
zauwaŜony. Zawróciłem do miasteczka. Bez trudu odnalazłem właściwy adres. Zanurkowałem w
bramę, zapukałem do drzwi, a po chwili, widząc guzik domofonu, zadzwoniłem. Minęły moŜe dwie
minuty i otworzył mi wysoki, czarnowłosy męŜczyzna.
- Paweł Daniec - przedstawiłem się.
- Ach, to pan przyjechał wygłaszać wykłady? - ucieszył się. - Marek Pniewski - uścisnął mi
dłoń - Zapraszam.
Wdrapaliśmy się po schodach na piętro. Krótki korytarzyk, trzy pary drzwi, na drewnianej
podłodze szeroki, niedawno prany chodnik z szorstkiej tkaniny.
- Jest dla pana kawalerka, zaraz znajdę klucze... - klepnął futrynę po lewej.
- Nie było kłopotu z kwaterą dla mnie? - zdziwiłem się.
- Gdzie tam, mamy do wyboru cztery puste pokoje - wyjaśnił. - NiŜ demograficzny, szkoła
pracuje juŜ nie na pół, ale na ćwierć gwizdka... Ja z Ŝoną mieszkamy tu, pan Sebastian naprzeciw...
- dopiero teraz spostrzegłem Ŝe drzwi na wprost są zabezpieczone białymi paskami
samoprzylepnych policyjnych plomb. - Reszta nauczycieli ma własne domy - dodał. - A my się
zastanawiamy nad wykupieniem tego, bo nie wiemy, czy za kilka lat nie będzie trzeba szukać pracy
gdzie indziej.
Wygrzebał odpowiedni klucz i bez problemu sforsował zamek. Mały pokoik, moŜe 10
metrów kwadratowych, obok wnęka kuchenna i mikroskopijna łazienka. Rzuciłem plecak w kąt,
ś
piwór ciepnąłem na łóŜko, walizkę umieściłem pod stołem. I juŜ. MoŜna sobie Ŝyć. Popatrzyłem
przez okno. Wychodziło na wąski brukowany zaułek.
- Jak się pan rozgości, to zapraszamy do nas - wskazał drzwi. - Herbatę wypijemy.
- Z przyjemnością, tylko trochę się ogarnę...
Rozpakowałem się szybko, poukładałem ksiąŜki na półce nad łóŜkiem. Chwilę później
zapukałem do drzwi naprzeciwko. Marek przedstawił mi swoją Ŝonę - Annę. Po chwili siedziałem
w wygodnym fotelu ze szklanką herbaty w ręce.
- Spodziewałem się, Ŝe ktoś przyjedzie zbadać tę sprawę - powiedział gospodarz.
- Proszę? - zdziwiłem się uprzejmie.
A w duchu zacisnąłem zęby. Jaki błąd popełniłem, Ŝe tak z miejsca mnie rozgryźli?!
- Niech pannie udaje - uśmiechnął się lekko. - Na kilometr czuć, Ŝe nie zjawił się pan tu
przypadkowo. Większość ludzi w miasteczku domyśla się, Ŝe z nauczycielem to nie był zwykły
wypadek. Ktoś z ekipy zabezpieczającej ślady włamania juŜ się sypnął... Teraz prawie kaŜdy gada
6
tylko o złotym widelcu. I nagle przyjeŜdŜa pan.
- Do licha - trzepnąłem dłonią w udo. - To aŜ tak widać?! Jak, po czym?
- Proszę się tak nie przejmować - powiedziała pani Anna - incognito nie sposób byłoby długo
utrzymać. To nie jest duŜa miejscowość, większość ludzi zna się nawzajem. Wprawdzie pojawiło
się trochę nowych mieszkańców, ale ci starzy wymieniają się plotkami i informacjami. MoŜe pan
liczyć na naszą dyskrecję, ale zbyt grubymi nićmi to wszystko szyte. Jest pan z policji? Nie
wygląda pan, szczerze powiedziawszy, oni nawet po cywilnemu siedzą strasznie sztywno, jakby kij
połknęli...
- Chyba takich tajniaków do specjalnych poruczeń odpowiednio szkolą, Ŝeby się nie rzucali w
oczy - zauwaŜył Marek.
- Jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki - wyjaśniłem. - Mamy własny niewielki pion
dochodzeniowo-śledczy. Wszystkiego dwóch detektywów, ale jesteśmy specjalistami właśnie od
poszukiwania zaginionych lub skradzionych dzieł sztuki.
- Czyli widelec? - zaciekawił się matematyk.
Wzruszyłem ramionami.
- Takie znaleziska trafiają się raczej nieczęsto - powiedziałem. - Wzbudziło nasze
zainteresowanie. Przy okazji z racji mojego doświadczenia mam powęszyć, jakie były okoliczności
wypadku lub napaści na nauczyciela.
Pokiwali w zadumie głowami.
- Jaki jest ten wasz sąsiad? - zapytałem.
- Dziwny człowiek - Marek w zadumie popatrzył w pociemniałe okno. - Pierońsko
inteligentny, ale nie miał tu na dobrą sprawę wielu przyjaciół. Czasem tylko odwiedzał go ktoś z
jego byłych uczniów. Był bardzo skryty i małomówny. A jednocześnie udzielał się społecznie.
Podsuwał ludziom dobre pomysły. W zasadzie chemik, ale jego pasją była historia i geologia.
Napisał ksiąŜkę o chęcińskich śydach, jak kilka razy przyjeŜdŜały tu wycieczki z Izraela, opro-
wadzał ich, pokazywał kirkut, synagogę, opowiadał. DuŜo włóczył się po okolicy z młotkiem
geologicznym, odkuwał jakieś próbki, korespondował z muzeami. Ze trzy lata temu kupił sobie
paralotnię i zaczął latać. Całymi godzinami widać było, jak krąŜy nad wzgórzami.
- Dwa lata temu podczas wyborów wystartował na radnego - uzupełniła jego Ŝona. -
Dosłownie i w przenośni - latał na paralotni, a do czaszy przyfastrygował swoje hasło wyborcze.
- Ciekawe - mruknąłem. - Taki odludek raczej nie miał szans wygrać.
- AleŜ wygrał - uśmiechnęła się.
- Jak to? - zdziwiłem się.
- Specyficzna sytuacja - wyjaśnił Marek. - Poprzednia ekipa strasznie się skompromitowała,
ich następcy teŜ nie byli lepsi. A tu pojawił się człowiek spoza układów, moŜe trochę małomówny,
ale mający opinię kryształowo uczciwego i pomysłowego. No i jednak w okolicy trochę znany,
kaŜdy kończący szkołę musiał go poznać. Choć niektórzy siłą rzeczy go nie lubili. Nie znosił
lenistwa. Jeśli ktoś był niezbyt rozgarnięty, ale się starał, to naciągał mu ocenę. Ale jeśli uczeń był
inteligentny, ale olewał naukę, to był bezlitosny.
- Rozumiem.
- Został radnym i wszystko nagle stało się proste - dodała Anna. - Geniusz organizacji.
Wyprzedał grunty na podzamczu, nawiasem mówiąc kompletne nieuŜytki, inwestorom. Nie
pozwolił rozdrapać pieniędzy, poszły na remont szkoły i magistratu. Zarządził prace
zabezpieczające na zamku. Marzyła mu się odbudowa.
- A moŜe to się komuś nie podobało? - rozwaŜałem głośno. - Czasem ludzie od lat
zakorzenieni w układach reagują alergicznie na zmiany...
- E, chyba nie. Zwłaszcza, Ŝe nie udało mu się przeforsować najwaŜniejszego. Planował
zlikwidować parking po tamtej stronie góry zamkowej.
- Nie rozumiem - zdziwiłem się.
- Jest tam parking na kilka autokarów i droga na szczyt - wyjaśniła gospodyni. - A obok jakaś
mała gastronomia i kiosk z pamiątkami. Uznał, Ŝe to błąd. Autokary przyjeŜdŜają, parkują tam,
ludzie zwiedzają zamek i uciekają, wymyślił, Ŝe trzeba skasować tamten parking, urządzić nowy na
7
Rynku i wytyczyć ścieŜkę od tej strony - z miasteczka. Dzięki temu trochę by się tu oŜywiło.
- Niegłupio - mruknąłem. - Przynajmniej te sklepiki wokół Rynku miałyby większy zysk.
- Do tego cukiernie, myślał o zrobieniu herbaciarni, a w starym chederze nieduŜego muzeum i
hoteliku. - uzupełnił nauczyciel.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę i poszedłem do siebie.
Pukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia. Otworzyłem. Stał za nimi policjant. Przez
sekundę mierzyliśmy się wzrokiem. Kawał chłopa, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szeroki w barach
jak szafa. Przy boku wisiała mu pałka, drewniana tonfa, nietypowo wielka, chyba specjalnie sobie
taką zamówił.
- Pan Daniec? - zagadnął.
- Oczywiście. Proszę wejść.
- Piotr Rogowski - ścisnął mi dłoń.
Nie chciałbym trafić w takie łapska. Silny byt jak niedźwiedź.
- Jestem tu posterunkowym - dodał właściwie nie wiadomo po co, bo moŜna się było tego od
razu domyślić...
- Zapraszam...
Siedliśmy przy stole. Zaparzyłem herbatę.
- Wedle słów generała Skorlińskiego mam panu pomóc w śledztwie... - zacząłem.
Kiwnął głową.
- Wie pan, ja jestem prosty gliniarz. A okolica spokojna. Czasem trzeba na dyskotece
porządek zrobić - klepnął pałę. - Czasem się sąsiedzi wyzywają albo dojdzie do awantur
domowych. W lecie kilka razy zdarzyło się, Ŝe turystom pod zamkiem samochody próbowano
obrobić, ale poza tym spokój i cisza. To pierwsze włamanie chyba od pół roku.
- A poprzednie? - zainteresowałem się.
- Zupełnie nie ten sort. Ot, ktoś komuś gęś z podwórka zaiwani albo węgiel z komórki.
Czasem antenę satelitarną odpiłują albo telewizor z domu wyniosą. No i modus operandi - uŜył
łacińskiej nazwy sposobu działania - zupełnie inny. Tam to zawsze łom jest w robocie, skoble
urywają, wszystko widać, prymitywna siła. Prości ludzie, proste metody i proste sprawy. A tu pełna
kultura.
- W jakim sensie? - zainteresowałem się.
- Przystawili sobie drabinę, w szybie wycięli dziurę diamentem, otworzyli okno, weszli,
pobuszowali, wyszli i jeszcze drabinę na miejsce odstawili. Nasi złodzieje zostawiliby w środku
wszystko przewrócone do góry nogami. Wie pan, jak ich najczęściej łapiemy? Butów nie wycierają,
zostawiają ślady błota, potem wystarczy dopasować...
- Hmm...
- A nasi złodziejaszkowie by się nie przejmowali, tylko wybili okno albo porąbali drzwi
siekierą. Wiemy, Ŝe buszowali, bo widać było ślady na kurzu, ale wszystko leŜało z grubsza na
pierwotnych miejscach. Ci, których zwykle szukam, wywaliliby wszystko z szuflad, zrobiliby
totalny bałagan... Jest jeszcze jedno. Portfel leŜał na nocnej szafce nieruszony. A w nim kilkaset
złotych.
- Zwykły złodziej nie zostawiłby tego - mruknąłem. - Nawet gdyby znalazł całą skrzynkę
złotych widelców.
- Dlaczego sądzi pan, Ŝe mogła być ich cała skrzynka? - zdziwił się. - Ma pan jakieś
dodatkowe dane?
- Nie. Po prostu wysnułem taką teorię na podstawie swojego doświadczenia w takich
sprawach. Zgubienie jednego widelca takiej wartości jest praktycznie niemoŜliwe. W czasach gdy
go wykonano, był bardzo cenny. Gdyby został zgubiony, szukano by go do skutku. Ewentualnie
ktoś mógł ukraść jeden i gdzieś schować, ale to chyba mało prawdopodobne. Dlatego sądzę, Ŝe
moŜe stanowić część większego skarbu.
- Fiu... - gwizdnął. - Jeśli ktoś ukradł całą skrzynkę takich i nie zdołamy go złapać, to
przepadnie cenne znalezisko...
8
- Z drugiej strony, jeśli przedmiotów jest duŜo, będą je sprzedawać w róŜnych miejscach i na
tym mogą wpaść - uspokoiłem go - Na dwoje babka wróŜyła. MoŜemy się tam trochę rozejrzeć? -
zapytałem, wskazując gestem ścianę.
- Jasne...
Wyszliśmy na korytarz. Pozrywał pieczęcie, przekręcił klucz w zamku. Pokój był niemal
identyczny jak mój. Tylko ksiąŜek było tu więcej. Stałem dłuŜszą chwilę, patrząc na zgromadzoną
na regale kolekcję. Część dzieł dotyczyła geologii i geografii, ale było teŜ całkiem sporo
historycznych i przyrodniczych, a nawet nieco archeologicznych. Pogrupowano je tematycznie.
Opasłe łomy stały ciasno, luki od razu rzucały się w oczy.
- Hmm... - mruknąłem. - Złodziej zabrał coś o geologii... I chyba ze dwie archeologiczne.
Dziwne.
Podszedłem do okna. Na parapecie walały się jakieś okazy. Poznałem odkute kawałki galeny
ołowiowej, jakieś granity i barwne piaskowce. Dziurę w szybie zalepiono folią, obejrzałem uwaŜnie
krawędzie otworu. Na boki ciągnęły się matowe linie pęknięć.
- Fachowiec to nie był - oceniłem.
- Chyba nie - zgodził się. - Za mocno uderzył i dobrze, Ŝe całe okno nie poleciało.
Zajrzałem w uchylone drzwi szafy. Wykrywacz metali whites, strasznie archaiczny model,
maska do nurkowania, zdekompletowany akwalung, zapasowy pokrowiec do paralotni, wiosło i
brezentowy rosyjski worek z pontonem, raki do butów...
- Niezły sportowiec - mruknąłem.
- Z tego to był znany. Na tym swoim spadochronie skakał nawet z baszty zamku.
- To chyba nielegalne? - zdziwiłem się.
- Sądzi pan? - zaniepokoił się. - Zresztą kto by go kontrolował, tu jestem tylko ja i mój
zmiennik, a nam by do głowy nie przyszło... Nie znam aktualnych przepisów, wiem tylko, Ŝe trzeba
mieć skończone kursy latania na czymś takim.
- Tak. Wymaga się licencji, ale chyba zupełnie niepotrzebnie. Ostatnio nawet były pomysły,
Ŝ
eby miłośników tego sportu poddawać badaniom jak pilotów odrzutowców, na szczęście nie
przeszły.
- Czemu sądzi pan, Ŝe z baszty nie wolno?
- Coś mi się obiło o uszy, Ŝe nie moŜna startować z budynków. Mogę się mylić - zastrzegłem
od razu. - Zresztą krzywdy nikomu nie robi, zabytku nie niszczy - wzruszyłem ramionami.
- No to zacznę go ścigać jak mi przepisy doślą, o ile doślą - uśmiechnął się.
- Zdaje się, Ŝe sporo tu u was amatorów tego sportu?
- O tak, paralotniarstwo jest w okolicy dość popularne - uśmiechnął się. - Choć miejscowi
raczej nie skaczą, taki sprzęt drogo kosztuje. Za to z Kielc trochę przyjeŜdŜa, a czasem i z dalszych
okolic. Ale on był jednym z pierwszych, którzy tu fruwali. Będzie ze trzy lata jak lata - pozwolił
sobie na Ŝart słowny.
- Tak doświadczony lotnik rozbił się podczas lądowania? - wyraziłem wątpliwość.
- Nam teŜ wydało się to dziwne - przyznał. - Ale ostatecznie nawet doświadczeni
spadochroniarze popełniają czasem błędy. Sam nie wiem. Według mnie to ktoś mu przyładował
kamieniem w głowę i upozorował wypadek. Ale pewności nie mam.
- Nie miał kasku na głowie? Przepisy tego chyba wymagają... - wysiliłem pamięć.
- Miał, ale przypięty przy pasie.
- A moŜe po prostu wylądował szczęśliwe, zdjął z głowy ochraniacz, a potem ktoś go
zamalował kamieniem? - zastanawiałem się głośno.
- Brzmi nawet prawdopodobne - ucieszył się. - Tylko kto to zrobił?
- Oceniał ponoć bardzo sprawiedliwie, ale z pewnością w swojej karierze niejednego zostawił
na drugi rok w tej samej klasie. Ludzie potrafią być mściwi. A im bardziej prymitywny jest taki
osobnik, tym gorzej.
- O tym nie pomyślałem - przyznał. - Ledwo pan przybył i juŜ ile spostrzeŜeń... A przyznam,
nawet początkowo wkurzony byłem, jak się dowiedziałem, Ŝe detektyw nie będzie nasz, tylko z
departamentu muzeów. Tak się zastanawiałem, co taki koleś jak pan moŜe wiedzieć o policyjnej
9
robocie...
- CóŜ, sporo spraw kryminalnych pomagaliśmy z moim szefem rozwiązywać, to trochę rutyny
i doświadczenia człowiek nabrał - uśmiechnąłem się. - MoŜe pan sporządzić listę ludzi, którzy dziś
Ŝ
yją z niezbyt wiadomych źródeł, są absolwentami tej szkoły, a przy tym mogą mieć zadawniony
Ŝ
al do pana Sebastiana?
- Myślę, Ŝe niemal od ręki. To znaczy jutro. Dyrektorka musi mi udostępnić stare dzienniki, a
pojechała wczoraj do Katowic i będzie dopiero w niedzielę. Jaki okres naleŜy sprawdzić?
- Jak długo on tu pracuje?
- Zaczął zaraz po studiach, niemal równo w tym czasie jak ja tu zostałem posterunkowym.
Będzie dwadzieścia lat.
- Myślę, Ŝe nie więcej niŜ dziesięć ostatnich lat. Wątpię, Ŝeby ktoś czekał z zemstą dłuŜej.
Choć z drugiej strony... Odwet po latach jest trudny do wykrycia, a zapiekła złość latami duszona w
sobie rośnie i moŜe w którymś momencie eksplodować...
- To sprawdzę całość - obiecał.
- Jeszcze jedno - przypomniałem sobie. - Ten jego plan zaorania parkingu po tamtej stronie...
MoŜe naraził się tym, którzy mają tam kioski?
- E, chyba nie - poskrobał się po głowie. - To spokojni ludzie. Zmam ich od dawna. Zresztą
grosze na tym zarabiają...
- Ale mogli się wkurzyć, Ŝe im niszczy miejsca pracy. Nawet spokojnego człowieka moŜe
zeźlić, jeśli ktoś mu przeszkadza uczciwie wiązać koniec z końcem.
- Pomyślę nad tym. I tak niewiele mam tu do roboty. Nie mogę zostawić panu klucza do tego
pokoju... Nie wiemy, czy .ranny by sobie Ŝyczył, Ŝeby ktoś grzebał w jego rzeczach...
- Oczywiście. Ach, jeszcze jedno pytanie - zatrzymałem się w pół kroku. - Jak panowie
znaleźli ten widelec?
- W łazience, w zlewie. Szuflad nie penetrowaliśmy, wysunęliśmy tylko i zajrzeliśmy.
Stwierdziliśmy, Ŝe wszystko poukładane, jeśli ktoś grzebał, to bardzo dyskretnie. Wie pan,
zazwyczaj po włamaniu ślady zabezpiecza się w obecności poszkodowanego... A tu sytuacja taka w
zawieszeniu. Poszkodowany nie moŜe być obecny, ale Ŝyje, więc nie moŜna ściągnąć jego
spadkobierców...
- Rozumiem. Jeśli coś nowego przyjdzie mi do głowy, dam znać. Poprosiłbym tylko numer do
pana, a tu jest moja wizytówka - podałem mu kartonik.
- Będziemy w kontakcie - ucieszył się.
Zamknął drzwi i starannie zakleił je paskami samoprzylepnego papieru - policyjnymi
pieczęciami. Wymieniliśmy się numerami telefonów komórkowych i poszedł. Spojrzałem na
zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza.
PołoŜyłem się, ale sen nie nadchodził. Coś z tą sprawą było nie tak. Doświadczony
paralotniarz doznaje urazu typowego raczej dla początkujących, którzy nie są w stanie zapamiętać,
Ŝ
e naleŜy nosić kask. Ktoś włamuje się do jego mieszkania i kradnie trzy ksiąŜki... I jeszcze ten
widelec. Nie mogłem sobie tego poukładać w głowie. Za mało elementów łamigłówki.
Przymknąłem oczy. Szafa. Co było w szafie? Wykrywacz metali? A moŜe... Przypomniałem
sobie czytaną dawno temu ksiąŜkę. Tak, mogło tak być... Wykręciłem numer posterunkowego. Na
szczęście jeszcze nie spał.
- Chyba wiem - powiedziałem. - Wie pan, na czym polega archeologia lotnicza?
- Nie bardzo, ale zgaduję, Ŝe nie jest to poszukiwanie starych samolotów?
- Nie - uśmiechnąłem się pod nosem. - To uŜycie lotnictwa do badań archeologicznych.
- W jaki sposób? - zainteresował się.
- Z lotu ptaka widać pewne szczegóły terenu, które trudno dostrzec z ziemi - wyjaśniłem. - Na
przykład, jeśli gdzieś było gospodarstwo, to stojąc na polu widzimy co najwyŜej odłamki cegieł.
Natomiast z powietrza pod odpowiednim kątem zauwaŜymy pasy jaśniejszej lub ciemniejszej
gleby, układające się w zarys dawno nieistniejących budynków. Albo na przykład gdzieś jest w
ziemi fundament domu. Stojąc na powierzchni, nie zauwaŜymy go. Ale z powietrza dostrzeŜemy
cienie - bo na gorszym podłoŜu trawa gorzej się ukorzeni i będzie marniejsza.
10
- Fajne - mruknął. - Ciekawych rzeczy się dowiaduję... Ale jak się to ma do naszej sprawy?
- Latał sobie na paralotni wokół zamku i dostrzegł coś, na przykład zarysy rozwalonych przed
dziesięcioleciami budynków stojących na podzamczu. Zainteresowało go to. Wylądował, wziął
wykrywacz metali i zaczął penetrować, zapiszczało, wykopał dziurę i znalazł widelec. Albo i całą
skrzynkę.
- To ma ręce i nogi - przyznał.
- Albo skarb był rozwłóczony z gruzem, więc badał większy obszar wykrywaczem lub teŜ
przekopując saperką i wtedy ktoś go stuknął kamieniem w głowę, załoŜył mu uprząŜ paralotni, aby
upozorować wypadek...
- Musimy zatem zbadać miejsce, gdzie go znaleziono - zapalił się. - Jutro o ósmej wpadnę po
pana. Wprawdzie przeszukiwałem je, ale o czymś takim nie myślałem. Chyba zrobimy sobie
jeszcze jedną wizję lokalną.
- Z przyjemnością.
PołoŜyłem się, ale sen znowu nie nadchodził...
11
ROZDZIAŁ TRZECI
WŁAMANIE PRZED ŚNIADANIEM • SPRAWA KLUCZY • WIZJA LOKALNA NA
STOKU GÓRY • ZAGADKOWE NIEDOPAŁKI • TROP POLITYCZNY • STRASZNA
BABA • WIECZORNE OBSERWACJE
Obudził mnie stek przekleństw dobiegający z korytarza. Poderwałem się z łóŜka, naciągnąłem
na siebie polar i wyjrzałem. Mój wczorajszy znajomy, posterunkowy Rogowski, patrzył na drzwi
pokoju pana Sebastiana i klął w Ŝywy kamień. Na mój widok urwał w pół słowa zawstydzony.
- Przepraszam - powiedział - uŜyłem trochę nie tych wyrazów, co trzeba. Zapomniałem, Ŝe
ktoś mógł słyszeć...
- Co się stało? - zapytałem.
Jeden rzut oka upewnił mnie, Ŝe policjant faktycznie ma powody do zdenerwowania.
Pieczęcie były zerwane.
- Ktoś się znowu włamał - mruknął. - Muszę podskoczyć na posterunek po aerozol do
odcisków palców... Zaraz wracam.
- Dobrze, to my razem tu popilnujemy - mój sąsiad Marek stał w swoich drzwiach. -
Komisyjnie popilnujemy - spojrzał na mnie uwaŜnie.
- Oczywiście - skłoniłem głowę.
CzyŜby mnie podejrzewał? Obcy facet przybył z Warszawy i zaraz włamanie tuŜ obok...
Milcząc staliśmy w korytarzu. Wrócił posterunkowy. Skierował dyszę pojemnika na klamkę...
- Stój! - wrzasnąłem.
- Co jest? - zdziwił się.
- Opary cyjanoakrylu są toksyczne - wyjaśniłem. - Szczególnie w zamkniętej przestrzeni...
Obrócił z niedowierzaniem pudełko i na długą chwilę wczytał się w ostrzeŜenia.
- No, faktycznie - przyznał. - Mamy to na wyposaŜeniu od niedawna... Jeszcze nie miałem
okazji. Wcześniej się proszkiem opylało...
Otworzył okno w moim pokoju, aby zrobić jak największy przeciąg i dopiero wtedy ostroŜnie
spryskał klamkę. Niestety, nie pojawiło się na niej nic.
- Rękawiczki miał - mruknął.
- Skąd pan wie? - zdziwił się nauczyciel.
Stąd, Ŝe wczoraj to otwierałem i przynajmniej moje ślady powinny na metalu być - wyjaśnił. -
A tu ani śladu. Panie Daniec, proszę ze mną.
Nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Popatrzeliśmy po sobie zaskoczeni.
- Byłem pewien, Ŝe zamek jest rozwalony - mruknął. - Tej wkładki gerdy nie otworzy się byle
wytrychem... Tu potrzebny jest urywek.
- Włamywacz miał klucze - mruknąłem. - Ciekawe skąd.
- A moŜe nie udało mu się włamać? - Marek oglądał pieczęcie. - MoŜe pieczęcie pozrywał,
ale samych drzwi nie pokonał?
Policjant wsadził klucz i bez trudu przekręć ił. Niestety, przeczucie nas nie myliło. Stanęliśmy
na progu znajomego juŜ pomieszczenia. Nocny gość intensywnie czegoś szukał. Szuflady zostały
wyciągnięte, wersalka otwarta, a pościel wyrzucona na środek. Spenetrowano takŜe szafę...
- Szlag by trafił - mruknął. - No nic, wzywam ekipę. Niech zdejmą ślady zapachowe...
Wycofaliśmy się i zamknął drzwi.
- Ktoś to otworzył kluczem - rozwaŜał Marek. - To jakby trop mogący prowadzić do
sprawcy...
- Tak - powiedziałem. - Zazwyczaj do tego typu zamka dają cztery klucze. - Kto moŜe mieć
do nich dostęp? To, jak pan mówił, mieszkania słuŜbowe...
- No właśnie - posterunkowy teŜ się zainteresował. - Ktoś ma rezerwowy komplet?
- Dostaliśmy po trzy egzemplarze - wyjaśnił. - Czwarty jest w sejfie w gabinecie pani
dyrektor. W zapieczętowanych kopertach. Trzeba sprawdzić, czy Ŝadnej nie brakuje.
Byłem ciekaw, skąd to wie, ale przecieŜ gdyby to on był nocnym włamywaczem, nie
12
mówiłby tak otwarcie.
- Dyrektorka wróci pewnie dopiero wieczorem - mruknął posterunkowy. - Ale trzeba zbadać
ten trop.
- Jeśli dostał trzy klucze, to mógł je na przykład rozdać znajomym, Ŝeby na przykład podczas
jego nieobecności podlewali kwiatki - zauwaŜyłem - Choć kwiatków tam chyba nie ma...
- A znajomym ktoś taki klucz mógł na przykład wykraść - uzupełnił Marek.
- Ewentualnie ten, kto dał nauczycielowi kamieniem w głowę, mógł spenetrować potem jego
kieszenie - wysunąłem kolejną teorię.
- Tylko po co czekałby tyle czasu? - posterunkowy zgłosił swoje zastrzeŜenie. - zwłaszcza, Ŝe
koleś lub kolesie, którzy wycięli szybę, zaczęli działać nieomal natychmiast...
Ekipa z Kielc przyjechała po dwóch godzinach. Zabrali się do dzieła bardzo fachowo, ale
mogli tylko rozłoŜyć bezradnie ręce. śadnych odcisków palców, Ŝadnych kropli śliny...
Włamywacz nie zostawił nawet odcisków butów ani plam błota. Ślady zapachowe zdjęli na wszelki
wypadek i pojechali. Posterunkowy wymienił wkładkę pod klamką w nadziei, Ŝe zmiana zamka
uniemoŜliwi ponowne wejście do środka niepowołanym.
Na miejsce wypadku dotarliśmy dopiero koło drugiej po południu. Nauczyciel uderzył w
ziemię na stoku zamkowej góry. Stałem dłuŜszą chwilę, patrząc uwaŜnie pod nogi. Gleba jak gleba.
Po kilku dniach mŜawki Ŝadne ślady nie mogły się zachować...
- Tu wszędzie wyłazi spod ziemi skała. Więcej kamienia niŜ humusu - stwierdziłem.
- To znaczy, Ŝe nic się nie da tu zakopać - uzupełnił policjant. - A w kaŜdym razie nie
głęboko...
- Nachylenie stoku teŜ jest dość ostre. MoŜna od biedy wytyczyć tu ścieŜkę, ale domu
postawić juŜ raczej nie.
- Czyli to miejsce nie ma Ŝadnego związku z widelcem? - popatrzył mi w oczy.
- Chyba nie - przyznałem. - Wprawdzie ktoś mógł wykopać tu w zboczu dziurę i go wetknąć,
ale wydaje mi się to mało prawdopodobne. JuŜ prędzej uwierzę w zamaskowany szybik. Poza tym
wątpię, Ŝeby w chwili wypadku pan Sebastian szukał następnego widelca.
- Czemu?
- Przyleciał na paralotni z góry - wyjaśniłem. - Gdyby zamierzał prowadzić poszukiwania,
przywędrowałby ścieŜką z dołu z wykrywaczem metali na ramieniu i saperką w ręce.
- Fakt. Poza tym niech pan spojrzy na ten stok. Miedzy innymi dlatego przypuszczałem, Ŝe to
mógł być jednak wypadek. To otwarta przestrzeń. Chyba nikt nie mógłby podkraść się
niezauwaŜony i walnąć go kamieniem w głowę - zasugerował. - Chyba Ŝe nauczyciel zobaczył z
góry kogoś znajomego, wylądował, zdjął kask, odwrócił się, by zwinąć paralotnię i wtedy, gdy był
odwrócony plecami... Sam juŜ nie wiem. Dziwna sprawa.
Podszedłem Ŝlebikiem kilkadziesiąt kroków w górę. Rosła tu kępa drzewek; Choć jesień
częściowo odarła je juŜ z liści, mogły stanowić nienajgorszą osłonę. Obszedłem je od tyłu. Na ziemi
leŜały dwa niedopałki. Wąski stromy jar biegł w górę, na plateau przed bramą warowni.
- Pozwoli pan do mnie - przywołałem posterunkowego gestem dłoni.
Lustrował pety przez chwilę wzrokiem, potem sięgnął po aparat cyfrowy i zrobił kitka fotek.
Wreszcie umieścił niedopałki pęsetą w torebce na dowody rzeczowe.
- Myśli pan, Ŝe ktoś tu siedział w zasadzce, a potem widząc ofiarę, rzucił kamieniem? Trochę
daleko i nie wiem, czy byłby w stanie tak precyzyjnie trafić w głowę...
- MoŜe strzelił z procy? - zamyśliłem się. - To wbrew pozorom bardzo groźna broń nawet w
mało wprawionych rękach. Tylko Ŝe to się nie trzyma kupy.
- Dlaczego? Albo nie, proszę nie mówić, spróbuję to sam odgadnąć...
Zadumał się.
- Jeśli ktoś się tu zasadził, musiałby jakoś nauczyciela zwabić w tamto miejsce, Ŝeby go
rąbnąć kamieniem? - wydedukował wreszcie.
- Właśnie. Ale nie moŜemy tego wykluczyć. MoŜe ktoś wyznaczył mu spotkanie i wciągnął w
pułapkę... Tylko miejsce jakieś nieszczególne - stromy stok wzgórza... Tu moŜna wchodzić albo
13
schodzić ścieŜką. Ani dobrze stanąć, ani usiąść, Ŝeby pogadać.
- No i nie da się wykluczyć, Ŝe to jednak był wypadek... - westchnął. - Tylko te dwa włamania
stanowią poszlakę, Ŝe coś jest nie tak.
- Dwie siły - zamyśliłem się. - Dwaj ludzie albo dwie grupy dąŜące do tego samego
zagadkowego dla nas celu...
- A moŜe przyczyn szukamy nie tam, gdzie trzeba - zadumał się. - MoŜe widelec ze złota nie
ma z tym nic wspólnego?
- A ma pan jakieś inne wyjaśnienie?
- Tak. Kryje się w polityce.
- Lokalna gminna afera defraudacji funduszy szkoły? - zaŜartowałem.
- Niezupełnie - spowaŜniał. - W poniedziałek miała się odbyć sesja rady gminy. I wybory
nowego wójta. Pan Sebastian był niemal murowanym kandydatem. A na sesji miał przedstawić
swój program rozwoju gminy na najbliŜsze dwadzieścia lat. Parokrotnie wspominał enigmatycznie
o pozyskaniu nowych źródeł funduszy.
- Zamek?
- No, na pewno dałoby się wydusić z niego trochę grosza, ale i nakłady spore, bo musimy go
konserwować... Jest projekt sprzedaŜy gruntów na podzamczu, ale idzie to dość opornie.
- Słyszałem o tym.
- Nie jest to zły pomysł, sprzedać kompletne nieuŜytki za Ŝywą gotówkę.
- MoŜe jakiś inwestor poczuł się wykiwany? - poskrobałem się po głowie. - Albo wręcz
przeciwnie, ktoś chciał kupić, ale nie zdąŜył... Albo chciał mu dać łapówkę, ale on jej nie wziął?
- TeŜ nie, bo przecieŜ ziemia tam ciągle jest Dość ostro ceny wyśrubował, ludzie sarkali, Ŝe za
drogo, ale powiedział, Ŝe lepiej sprzedać za normalną cenę, nawet jeśli kilka lat przyjdzie czekać,
niŜ wyprzedać za pół darmo spekulantom...
- Szkoda, Ŝe nie zajmuje się prywatyzacją naszej gospodarki - westchnąłem. - W naszych
ministerstwach przydałby się ktoś tak inteligentny i uczciwy. A moŜe jednak znalazł skarb -
zamyśliłem się.
- Sądzi pan?
- Nie bardzo. Jeśli to taki porządny człowiek i do tego interesujący się archeologią, to
przecieŜ nie sprzedawałby tych widelców na czarnym rynku, ale skontaktowałby z moim
departamentem i zaczął się targować o nagrodę. Miałby szanse na 10% wartości...
- A ile to mogło być warte? - zainteresował się. - Miałem ten widelec w dłoni, solidny kawał
kruszcu, ale pewnie wartość historyczna kilkakrotnie zwiększa jego cenę?
- Oczywiście. ZaleŜy, co znalazł. Za kaŜdy taki widelec pewnie wpadłoby po kilka tysięcy...
Ale skarb mógł zawierać takŜe inne przedmioty.
Milczeliśmy.
- Nie - pokręcił głową posterunkowy. - Tu nie o to chodzi. Widelec leŜał na umywalce w
kuchni. Sebastian musiał znaleźć go niedawno, oczyścił z grubsza i połoŜył na krawędzi zlewu,
Ŝ
eby wysechł. A o tych źródłach finansowania wspominał jeszcze wiosną.
- A moŜe wiosną nawiązał kontakt z ludźmi, którzy znaleźli ten skarb i negocjował z nimi? -
zastanawiałem się głośno. - Dostał jeden widelec, by móc sprawdzić autentyczność, umówili się z
nim tutaj na przekazanie kolejnej partii... Nie, to bez sensu, nie robiliby takiego interesu na oczach
nieomal całego miasteczka - popatrzyłem na panoramę roztaczającą się niemal u naszych stóp.
- A moŜe wiosną namierzył to miejsce, ale niedokładnie i dopiero teraz zdołał uściślić to
ustalenie?
- To nienajgorsza teoria - ukłoniłem się z szacunkiem. - MoŜemy ją na razie uznać na naszą
główną hipotezę roboczą.
- Chyba tylko on wie jak było... - westchnął. - Mamy za mało danych. Teraz pytanie, co dalej?
- Musimy czekać. Albo odzyska przytomność i zdradzi szczegóły, albo nasi przeciwnicy
jakoś się odsłonią... Albo zdobyli, co chcieli i ulotnili się.
Zawróciliśmy w stronę miasteczka. Tu z góry wyraźnie widać było średniowieczny jeszcze
układ ulic i parceli. Okolica tchnęła spokojem, nudą zdawało się, Ŝe domy i ich mieszkańcy ucięli
14
sobie poobiednią drzemkę.
- Przydałby mi się do pomocy ktoś dobrze znający okolicę i mieszkańców - powiedziałem.
- Do gimnazjum, gdzie będzie pan uczył, chodzi mój bratanek - powiedział posterunkowy. -
MoŜe on się nada? Wprawdzie mieszka tu dopiero od roku, ale to łebski dzieciak...
- Wolałbym go nie naraŜać.
- Sądzi pan, Ŝe istnieje jakieś ryzyko?
- Nie wiem. Tyle razy w Ŝyciu dostałem po głowie, Ŝe wolę dmuchać na zimne.
- Z pewnością będzie zaszczycony, mogąc panu pomóc. Jest rozgarnięty, z pewnością nie
wlezie gdzie nie trzeba.
- No cóŜ, w takim razie będę na niego uwaŜał - uśmiechnąłem się pod nosem.
Pukanie do drzwi było ostre, natarczywe, władcze. Oderwałem się od konspektu jutrzejszej
pogadanki i otworzyłem Ruda kobieta w garsonce rzuciła mi na dzień dobry pełne miaŜdŜącej
pogardy spojrzenie.
- Ewa Sowa - warknęła. - Jestem nauczycielką chemii w tutejszym gimnazjum.
- Paweł Daniec, bardzo mi miło - uśmiechnąłem się, ale nie zwróciła na to Ŝadnej uwagi.
- Po co pan tu przyjechał? - zapytała. - Myśli pan, Ŝe tu w Kielcach nie mamy bezrobotnych
nauczycieli?
- To pomyłka, mam tu prowadzić wykłady z historii sztuki dla uczniów.
- Taaaa, a ja jestem wielbłądem - parsknęła. Wyszła, trzaskając drzwiami.
- Uuuu - mruknąłem sam do siebie. - Nie ma to jak czułe powitanie nowego
współpracownika...
Wyszedłem na korytarz. W szparze drzwi mignęła twarz Marka.
- Poszła? - zapytał szeptem.
- Poszła - westchnąłem. - A w humorku była iście niszczycielskim. Co to za babsztyl?
- Uczyła chemii w szkole, ale ją zwolnili, bo nie realizowała programu. Tylko Ŝe jej
narzeczony pracuje w kuratorium w Kielcach. Pana Sebastiana nie mogła wygryźć, bo jest radnym
naszej gminy. Ale teraz, gdy uległ wypadkowi, wcisnęła się na jego miejsce. Na razie na
zastępstwo, ale juŜ widać, Ŝe powaŜnie ostrzy sobie zęby na tę posadkę...
- I pomyślała, Ŝe ja przyjechałem ta z Warszawy zwinąć jej miejsce pracy sprzed nosa?
- Na to wygląda. Jest chytra i podejrzliwa. Jak pan myśli, ile czasu potrwa jego
rekonwalescencja? Zakładając, Ŝe niebawem odzyska przytomność?
- Nie wiem, jak rozległych obraŜeń doznał - powiedziałem. - Na pewno kilka miesięcy. Do
tego być moŜe rehabilitacja. Kto wie, czy w ogóle będzie mógł wrócić do pracy w szkolnictwie.
Takie urazy często zostawiają trwałe ślady... MoŜe będzie musiał iść na rentę?
Spochmurniał.
- No, to wydaje się, Ŝe postawiła na swoim.
Siedziałem na stoku góry zamkowej. Pod sobą miałem karimatę, okryłem się grubym pledem
i brezentem. śycie miasteczka najlepiej poznać od strony „kuchni” - drogą Ŝmudnej obserwacji. Z
tej pozycji widziałem wszystko niemal jak na dłoni, kilkadziesiąt kamieniczek i chałup, dwa
kościoły, gmach szkoły, mikroskopijny posterunek na parterze jednego z domów, Rynek,
przystanek PKS...
Zapadł juŜ zmrok, kilka latami oświetlało jednak Rynek i mieszczący się przy nim lokal.
Silny teleskop astronomiczny pozwalał obserwować knajpę i jej bywalców. Usiłowałem
wytypować najbardziej podejrzanych osobników, ale szczerze powiedziawszy, wszyscy byli jacyś
nijacy. Zwykli ludzie, pijący byle co, byle zapomnieć na chwilę o niespłaconych ratach,
złodziejskich cenach skupu Ŝywca, bezrobociu czy innych problemach. Większość miała pewnie
kolo trzydziestki, moŜe czterdziestki, ale trudy Ŝycia sprawiały, Ŝe niektóry wyglądali jak starcy...
Przy stoliku koło okna trzech młodzieńców w dresach obgadywało interesy. MoŜe uwaŜali się
za wielkich gangsterów, tylko Ŝe od razu zdradzało ich tanie wino...
Z westchnieniem opuściłem teleskop. Nie kleiło mi się to śledztwo. A przecieŜ sprawca mógł
15
przybyć tu z daleka. Zakląłem pod nosem. Średniowieczny widelec ze złota i kości słoniowej.
Przypadkowa zguba, ślad rozproszonego skarbu czy wręcz przeciwnie, jeden egzemplarz zabrany
na dowód? Dwa włamania... Ci pierwsi artefaktu nie zabrali, a ci drudzy moŜe szukali właśnie tego.
Westchnąłem. Zlikwidowałem punkt obserwacyjny i powędrowałem na kwaterę.
LeŜałem na łóŜku i zastanawiałem się głęboko. Jak do tej sprawy zabrałby się pan Tomasz?
Przede wszystkim fakty. Złoty widelec, być moŜe jest ich więcej. Nie. Skoncentrujmy się na
faktach. Jeden widelec. Napaść. Do licha, miały być fakty, a nie wiem, czy to była napaść, czy
jednak mimo wszystko wypadek. Dwa włamania. Jakieś skarby i to w ilości wystarczającej dla
podźwignięcia okolicy z ruiny. I chemik będący zarazem historykiem amatorem. Co z tego wynika?
Zakładamy pierwszą hipotezę roboczą. Pan Sebastian znajduje jakiś ciekawy ślad. PodąŜając
nim, natrafia na skarb lub trop prowadzący do skarbu. Zdobywa widelec. Ma jednak konkurentów.
Rozbijają mu głowę, plądrują mieszkanie. Konkurenci dzielą się na dwie zwalczające się lub
współpracujące grupy. Skoro nadal działają, oznacza to, Ŝe nie zdołali odszukać sami reszty złota.
A zatem walka trwa i mam szansę nie tylko się w nią włączyć, ale i wygrać tę rozgrywkę.
Jak nauczyciel trafił na ślad skarbu? MoŜliwości mamy kilka, ale najbardziej prawdopodobne
są dwie. Mógł trafić na jakieś źródło ukryte. Znalazł list, plan, otrzymał informacje od swojego
dziadka... Albo złoŜył do kupy jakieś dane pochodzące ze źródeł ogólnodostępnych - na przykład z
trzech zaginionych ksiąŜek. Szanse, abym zdołał pójść jego śladem są znikome. Nie mam
moŜliwości zrewidowania rzeczy nauczyciela, podczas gdy przestępcy nie mają podobnych
oporów. Co więcej, jest prawdopodobne, Ŝe juŜ zdobyli ów tajny dokument czy plan skrytki. Chyba
Ŝ
e nauczyciel dobrze to ukrył.
MoŜliwość druga - dowiedział się o skarbie z ksiąŜek. Muszę ustalić, w jakiś sposób, co
wyparowało z jego półki, przeczytać to i postarać się poskładać zawarte tam informacje w
sensowną całość. Tymczasem naleŜy ustalić, kto rozbił mu głowę i postarać się, aby za ten
haniebny czyn poniósł surowe konsekwencje...
I jeszcze jedno. Skąd wiedzieli, które ksiąŜki zabrać? A moŜe nic nie zabierali? Policja
zobaczyła świeŜe ślady w kurzu i wywnioskowała, Ŝe coś skradziono, a tymczasem moŜe to pan
Sebastian wziął te trzy tomy i zaniósł je do szkoły? MoŜe ofiarował je bibliotece, a moŜe leŜą w
jego słuŜbowej szafce? A moŜe poŜyczył na Ulka dni jakiemuś ulubionemu uczniowi?
A moŜe jednak ten widelec to tylko przypadek. MoŜe śledztwo powinno iść po linii
polityczno-biznesowej? A moŜe nikt mu nie rozbijał głowy?
„Za duŜo tych pytań” - pomyślałem zasypiając. Teorie moŜna snuć w nieskończoność, ale co
z tego, jeśli brak nam danych mogących je potwierdzić?
16
ROZDZIAŁ CZWARTY
OKO W OKO Z MŁODZIEśĄ • DZIWNE METODY NAUCZANIA • GRZECHY I WADY
NASZYCH WŁADCÓW • CHĘCIŃSCY śYDZI • FASCYNUJĄCY ZBIÓR
DOKUMENTÓW • CO ODKRYŁ NAUCZYCIEL?
Szkoła była całkiem spora, zresztą nie mogła być mała - zgadywałem, Ŝe to jedyna większa
placówka oświatowa w okolicy. Być moŜe po wsiach miała oddziały, gdzie uczęszczały najmłodsze
dzieci. Stałem przed budynkiem dłuŜszą chwilę. Nigdy nie lubiłem chodzić do szkoły. Nigdy nie
miałem ochoty zostać nauczycielem, Ale cóŜ, taka słuŜba...
Wszedłem. Woźny wskazał mi pokój nauczycielski. Akurat zaczynała się długa przerwa.
Przez następne dziesięć minut pani dyrektor przedstawiała mnie swoim współpracownikom.
Poznałem masę nauczycieli, usłyszałem ich imiona i nazwiska, oczywiście natychmiast wszystko
mi się poplątało... Przedstawiono mi teŜ bibliotekarkę oraz - oczywiście - panią od chemii.
Dyrektorka wyjaśniła oficjalnie cel mojego przybycia, zresztą część juŜ wiedziała. Koszmarna
chemiczka upewniwszy się, Ŝe nie dybię na jej etat, starała się być nawet miła.
- Gdyby potrzebował pan jakiejś pomocy, proszę śmiało zachodzić do pracowni - powiedziała
ni w pięć, ni w dziewięć. - Odczynniki i palniki są do pańskiej dyspozycji.
Puściłem jej słowa mimo uszu, uśmiechając się w duchu. Po co historykowi odczynniki!?
Chciałem jeszcze przejść się trochę po gmachu, ale juŜ nie było czasu - przerwa, jak to przerwa -
skończyła się zbyt szybko.
Na sali gimnastycznej zgromadzono jednocześnie cztery klasy - 120 dzieciaków... Dyrekcja
dostarczyła mi mikrofon, ale wiedziałem, Ŝe jeśli zaczną gadać, to nie ma szans, Ŝebym ich
przekrzyczał. NaleŜało zatem opanować tłum, podporządkować sobie, narzucić mu swoją Ŝelazną
wolę, a najlepiej przykuć ich uwagę, zahipnotyzować drani tak, by siedzieli nieporuszeni przez 45
minut.
W sumie chyba nic trudnego. Uruchomiłem projektor, rzucając na ekran pierwszy z
kilkudziesięciu przygotowanych obrazków.
- Najstarsza wzmianka o Chęcinach pochodzi z 1275 roku - zacząłem. - Zamek górujący nad
waszym miastem istniał najprawdopodobniej juŜ w XIII wieku. Jednak była to wówczas zapewne
budowla skrajnie dziadowska, prowizorka, a nie powaŜna twierdza mogąca oprzeć się wrogowi.
Zamilkli i zaczęli gapić się na mnie ze zdumieniem. śaden nauczyciel do tej pory nie uŜywał
widać takich słów.
- Dopiero w XIV stuleciu przystąpiono do wzniesienia tu czegoś sensownego. I uwinięto się z
tym bardzo sprawnie, skoro juŜ w 1306 roku zamek był na tyle odszykowany, Ŝe biskup krakowski
wyłudził go od Władysława Łokietka w zamian za cenne usługi natury dyplomatycznej. W tym
czasie wzniesiono znaczną część obecnego zamku górnego. Stawiano solidnie; zobaczcie, Ŝe mury
do dziś stoją bez konieczności podpierania ich kijami. Ale cóŜ, w tamtych czasach piwo miało tylko
3% alkoholu, wino było drogie, a wódka dopiero docierała na nasze ziemie, więc biedni
budowlańcy siłą rzeczy musieli pracować na trzeźwo.
Ryk aplauzu prawie mnie ogłuszył. Dobra nasza.
- Biskup nie cieszył się zamkiem długo, bo król zabrał mu go juŜ po dwóch latach. Z 1308
roku zachował się przywilej dla Chęcin, a to oznacza, Ŝe wasze miasto juŜ wtedy zapewne istniało...
W pierwszej połowie XIV wieku odbywały się tu zjazdy rycerstwa i moŜnowładców, a w 1318
ulokowano tu skarbiec katedry gnieźnieńskiej oraz Skarbiec Koronny Rzeczypospolitej. Oczywiście
zgromadzenie w jednym miejscu takiej ilości kasy spędzało królom sen z powiek, więc dla
podniesienia poziomu bezpieczeństwa forsy, a przy okazji dla zabezpieczenia szlaków handlowych,
Kazimierz Wielki zamek rozbudował. Przysłowie mówi, Ŝe zastał on Polskę drewnianą, a zostawił
murowaną, co oznacza, Ŝe był chyba jedynym władcą, który zostawił ten kraj w stanie lepszym niŜ
odziedziczył.
Trafiłem idealnie, cała sala ryknęła śmiechem. Kupiłem ich. Teraz naleŜało tylko ugruntować
sukces...
17
- Z jakimi problemami wiązało się obwarowanie blisko 300 zamków i miast zrozumiemy,
jeśli popatrzymy sobie na kolejny obrazek - stuknąłem w klawisz laptopa i na ekranie pojawiła się
grafika Andrzeja Mleczki.
Gdy rozległ się dzwonek, na twarzach uczniów pojawiła się złość i rozczarowanie.
Pozostawiłem ich z uczuciem głębokiego niedosytu, z pewnością chętnie jeszcze by posłuchali. A
figę, robaczki, następna lekcja pojutrze. Ukłoniłem się nonszalancko i wyłączyłem rzutnik. Ktoś
nieśmiało zaklaskał i po chwili cała sala biła mi brawo. Ruszyłem do pokoju nauczycielskiego. Przy
drzwiach sali gimnastycznej mijałem woźnego.
- Pan to ma gadkę, Ŝe ho, ho - mruknął stary. - A najdziwniejsze, Ŝe te huncwoty tak pana
słuchały...
- Nieźle panu poszło - pochwaliła dyrektorka. - Choć pańskie metody... - zadumała się. - Nie
słyszałam jeszcze, Ŝeby ktoś o naszym królu mówił per „klient” albo „pacjent”... Nie sądzi pan, Ŝe
to lekkie przegięcie?
- MłodzieŜ uŜywa takiego języka na co dzień - wyjaśniłem. - Dzięki temu lepiej zrozumieją
pewne procesy historyczne, ludzie z dawnych czasów i ich czyny staną się im przez to bliŜsze i
lepiej utrwalą się w ich głowach. W dzisiejszych czasach większość młodych ludzi odwykła od
wysiłku, chcą, Ŝeby zawsze było lekko, kolorowo i przyjemnie.
- To fakt. I pomyślał pan, Ŝe...
- śe trzeba to wykorzystać. I jednoczenie dzięki licznym ciekawostkom i anegdotom moŜna
pokazać im, Ŝe historia jest naprawdę fajna i ciekawa, Ŝe nie jest to zbiór suchych dat i faktów, ale
za tym wszystkim kryją się Ŝywi ludzie. Normalni, tacy jak my. TeŜ mieli swoje marzenia, zalety,
ale i wady.
- Czasem nawet zbyt wiele - mruknęła - Kazimierz Wielki, z tego co pamiętam, odwiedzając
Węgry, napastował jakąś dworkę...
- I to córkę bardzo wysoko postawionego rycerza - uzupełniłem. - Jej ojciec, jak się o sprawie
dowiedział, przyleciał na zamek z mieczem, aby od razu wymierzyć sprawiedliwość...
- To teŜ im pan opowiedział?
- Oczywiście, ale w mocno złagodzonej wersji - uspokoiłem ją. - Ciekawostki,
ciekawostkami, ale pewne rzeczy jednak naleŜy przemilczeć. Zresztą, nie wszystko muszą
wiedzieć. Ciekawostki, które wyszukałem, są nieco łagodniejsze...
- Mimo wszystko cieszę się, Ŝe nie będzie pan im opowiadał na przykład o Janie III
Sobieskim - mruknęła nie kryjąc rozbawienia. - To dopiero był aparat...
- Zdarzyło mu się walczyć po stronie Szwedów - wtrąciłem. - Podobno nawet brał udział w
oblęŜeniu klasztoru na Jasnej Górze...
- Dość, zabraniam! - teatralnym gestem złapała się za głowę. - Takich rzeczy się nie mówi.
- O tym nie zamierzałem opowiadać - uśmiechnąłem się. - To zresztą niepotwierdzona jeszcze
teoria jednego niezaleŜnego historyka... Wprawdzie są na to dokumenty, ale nie zostały jeszcze
opracowane...
- Swoją drogą ciekawe, co te łobuzy zapamiętały... - zadumała się. - Bo jeśli same anegdotki,
to niewesoło...
- Przekona się pani w czasie egzaminów gimnazjalnych. Jestem całkowicie pewien, Ŝe nieco
wiedzy uŜytecznej teŜ przy okazji wchłonęli.
- Mam jeszcze jedną prośbę - powiedziała. - Warto by w ramach dyrektyw Unii Europejskiej
wspomnieć coś o multikulturowości dawnej Rzeczypospolitej...
- Choćby przez pryzmat historii lokalnej społeczności - skłoniłem głowę. - Ma pani na myśli
ś
ydów mieszkających w Chęcinach od średniowiecza?
- Widzę, Ŝe i tu posiada pan szerokie wiadomości - ucieszyła się wyraźnie.
- Niewiele - westchnąłem. - Trzeba by szybko coś doczytać na ten temat. Przejadę się chyba
do Kielc do biblioteki - spojrzałem na zegarek.
- MoŜe nie będzie trzeba. Pan Sebastian zajmował się tym zagadnieniem i napisał jakiś rok
temu ksiąŜkę. Nie sadzę, by ktokolwiek z uczniów ją czytał, ja szczerze mówiąc teŜ nie.
- Czy szkoła posiada jakiś egzemplarz? - zapytałem. - Muszę to przejrzeć...
18
- Tak. Wiem, Ŝe ofiarował bibliotece co najmniej dwie sztuki. Rozdał teŜ sporo
nauczycielom...
Zszedłem zatem do biblioteki szkolnej.
- O, pan Daniec - ucieszyła się siedząca za ladą kobieta. - Czym mogę słuŜyć?
- Ponoć jest tu egzemplarz ksiąŜki pana Sebastiana o chęcińskich śydach.
- Zaraz sprawdzę...
Przez chwilę grzebała w kartotece.
- Niestety, oba zostały wypoŜyczone - pokręciła głową. - Ale mogę panu poŜyczyć mój
prywatny.
- Byłbym bardzo wdzięczny.
Wróciwszy na kwaterę, rzuciłem się na monografię. Dla przeciętnego zjadacza chleba była
nudna jak flaki z olejem. Dla mnie wręcz przeciwnie. Zdumienie i fascynacja ogarnęły mnie niemal
natychmiast. Dziesiątki dokumentów, przywilejów królewskich umoŜliwiających śydom osiedlanie
się w okolicy i prowadzenie rozmaitych interesów, zestawienia statystyczne... I dokumenty.
Kserokopie dziesiątków pergaminów wystawionych przez królewskie kancelarie. Niezwykłych,
rewelacyjnych, opatrzonych pieczęciami kancelarii koronnych, a nawet odręcznymi podpisami
naszych władców.
Wnioski wyciągnięte z analizy materiałów źródłowych nauczyciel sformułował niezwykle
precyzyjnie i wyłoŜył prostym językiem, bez silenia się na sztuczny, napuszony, naukowy styl.
Uruchomiłem laptopa, podłączyłem go do Internetu, zalogowałem się do ministerialnej bazy
danych. Chciałem zajrzeć do zasobu kieleckiego archiwum. Z bibliografii znałem sygnatury
reprodukowanych w tekście dokumentów źródłowych.
Faktycznie, w archiwum państwowym w Kielcach mieli pokaźny zbiór - prawie 300
dokumentów dotyczących historii chęcińskich śydów. Co ciekawe, nie były jeszcze do końca
skatalogowane. Chwilowo nie były teŜ udostępniane.
- To znaczy, Ŝe musieli wejść w ich posiadanie niedawno - mruknąłem. - I chyba wiem, kto
im je sprezentował... Tylko skąd wziął ich aŜ tyle?
19
ROZDZIAŁ PIĄTY
SIOSTRZENIEC POSTERUNKOWEGO • WSPÓŁCZESNE LEGENDY MIEJSKIE •
śYDZI I ZŁOTO • PRZEDWOJENNI BIZNESMENI • JAK UKRYĆ MAJĄTEK? • CO
ODKRYŁEM W PPWNICY? • BUNKIER
Pukanie do drzwi było ciche i delikatne, jakby pukający przestraszył się własnej śmiałości.
Otworzyłem.
W progu stał chłopiec chyba czternastoletni. Miał ciemne włosy i ciemne oczy, na pierwszy
rzut oka bardzo przypomniał posterunkowego... No tak, był przecieŜ jego bratankiem.
- Sławek - zgadłem.
- Miło mi - podał dłoń. - Wujek powiedział, Ŝe będzie pan potrzebował do pomocy kogoś, kto
dobrze zna okolicę. Jeśli tylko mogę jakoś wesprzeć pana w poszukiwaniach...
- Wejdź, proszę - zachęciłem go gestem. - Powiem od razu, nic z tego, o czym będziemy
mówili...
- Oczywiście, zachowam absolutną dyskrecję - był bardzo powaŜny. - Wujek nie mówił mi
wprost, ale z niedomówień wywnioskowałem, Ŝe prowadzi pan nieoficjalne śledztwo w sprawie
wypadku pana Sebastiana?
- Nie do końca - pokręciłem głową. - Ja badam tylko jeden jego wątek, ale siłą rzeczy
wszystko się zazębia... niemal jak u dentysty - zaŜartowałem. - Sprawa najwaŜniejsza - czy
słyszałeś moŜe coś ostatnio o znalezieniu tu w okolicy jakiegoś skarbu?
- Ma pan na myśli okres przed tym, jak rozeszły się plotki o złotym widelcu? - upewnił się.
Faktycznie bystry chłopak. Odgadywał moje intencje nieomal w pół słowa.
- W zasadzie tak. Chyba Ŝe ktoś znalazł jeszcze coś później, w ciągu ostatnich dni.
- Tak z rok temu ludzie mówili, Ŝe ktoś wykopał w ogrodzie Ŝydowski świecznik... Ale poza
tym nic. Jak poszła fama o widelcu, to ludzie zaczęli opowiadać o jakichś złotych monetach
znalezionych na zamku, i o jakimś chorym na cukrzycę, który zakopywał zuŜyte strzykawki i...
-... i znalazł garnek złotych rubli - uzupełniłem.
Wytrzeszczył oczy.
- Skąd pan wie?
- To legenda miejska - wyjaśniłem - plotka, która krąŜy od lat, a moŜe i dziesięcioleci.
Pierwszy raz słyszałem ją, jak byłem w twoim wieku. MoŜe u jej zarania leŜy jakieś źdźbło prawdy,
ale potem to juŜ tylko odbijające się echo...
- Ciekawe - pokręcił głową. - Tu w Chęcinach jest kilka opowieści o jakichś zamurowanych
dolarach, o tym, Ŝe bogaty śyd siedział podczas wojny zamurowany w piwnicy...
- ...a jedna Polka przynosiła mu jedzenia i podawała przez dziurę, ale Niemcy ją aresztowali i
wysłali do obozu, a jak wróciła po wojnie, to poszła sprawdzić, czy się uwolnił, a w piwnicy był juŜ
tylko szkielet i obok garnek złota - westchnąłem.
- No tak, widzę, Ŝe to teŜ tylko taka opowieść... Legenda miejska czy teŜ plotka.
- Jest taki uczony we Wrocławiu, Dionizjusz Czubata - powiedziałem. - Etnograf, zajmuje się
naukowym badaniem i katalogowaniem plotek. A na Zachodzie jest to juŜ cała gałąź socjologii...
Teraz pomyśl chwilę. Czy ktoś opowiadał tu o odnalezieniu Ŝydowskich dokumentów albo ksiąŜek?
Zamyślił się na chwilę i pokręcił przecząco głową.
- Nie, o niczym takim nie słyszałem.
- A tymczasem coś takiego prawdopodobnie znalazł pan Sebastian - westchnąłem. - Przekazał
archiwum państwowemu w Kielcach rewelacyjny zbiór starych dokumentów dotyczących tej
mniejszości zamieszkałej w Chęcinach i okolicy...
- Myśli pan, Ŝe to się wiąŜe? Stare dokumenty chęcińskich śydów i złoty widelec?
- Wczytałem się w tekst monografii napisanej przez nauczyciela właśnie na podstawie
znalezionych źródeł... - wyjaśniłem. - Lata dwudzieste i trzydzieste... Wiesz, co się wtedy działo?
- Hmm - zadumał się Sławek. - Byliśmy niepodległym krajem, ale chyba Polska w tym
okresie nie rozwijała się zbyt szybko? Coś mi się obiło o uszy, Ŝe była wtedy straszliwa bieda.
20
- Powszechny kryzys gospodarczy - potwierdziłem. - DuŜo głębszy i gorszy niŜ obecna
recesja. Mieliśmy 34% bezrobocia, kraj był sparaliŜowany przez zamknięcie rynków wschodnich i
pierwsze wojny celne z Niemcami.
- Rosja nie chciała kupować nic od nas? - zdziwił się. - PrzecieŜ tam panował wtedy
straszliwy głód...
- Owszem. Ale ten głód przynajmniej częściowo był wywołany sztucznie. Kołchoźnikom
zabierano ziarno i sprzedawano je na przykład Niemcom, a za uzyskane pieniądze rozwijano
przemysł zbrojeniowy. Dlatego nie potrzebowali naszej Ŝywności, a na przykład nasze czołgi nie
były im potrzebne, bo robili własne, duŜo lepsze. Kupowali okręty wojenne, ale tego w zasadzie nie
produkowaliśmy.
- Nieciekawa epoka.
- Ano, nieciekawa. Tu w Chęcinach miejscowi tak Polacy, jak i śydzi klepali straszną biedę,
jednak nie wszyscy. Dwaj bracia Nachum i Aaron Wurstowie wiązali jakoś koniec z końcem.
Słyszałeś moŜe to nazwisko?
Pokręcił przecząco głową. A potem nagle coś sobie przypomniał. Oczu mu zabłysły.
- Zaraz - powiedział. - Jak sprzedawali działki na podzamczu... Pan Sebastian miał pomysł,
Ŝ
eby tam zrobić ulicę i nadać j ej czyjeś nazwisko... ale nie jestem pewien, czy to było to. MoŜe...
Nie, nie pamiętam. Ale moŜe się zgadza, jeśli to ich ślady tropił nauczyciel?
- Właśnie.
- A czego się pan o nich dowiedział?
- Starszy, z wykształcenia geolog, prowadził kamieniołom, zatrudniając kilkunastu
robotników, zarówno chrześcijan, jak i śydów. Był to malutki zakładzik, jeśli się go porówna
choćby z kopalnią lazurytu na Miedziance prowadzoną przez Polaków - braci Stanisława i
Bolesława Łaszczyńskich.
- O nich słyszałem - uśmiechnął się. - Zaczęli szukać miedzi jeszcze przed pierwszą wojną
ś
wiatową i podobno trafili nawet na Ŝyłę samorodków tego metalu. To chyba była wielka sensacja,
choć nie wiem czemu. Miedź to miedź.
- Ale prawie nie występuje w postaci metalicznej - wyjaśniłem. - Pozyskuje się ją z rud
metali. Co jeszcze o nich wiesz?
- Niestety, podczas wojny Bolesława zamordowali hitlerowcy, a jego brat miał szczęście,
akurat przebywał w USA... Zatrudniali kilkuset ludzi.
- MoŜna powiedzieć, kapitaliści całą gębą - mruknąłem z uznaniem. - Wurstowie w
porównaniu z nimi byli drobnymi płotkami, ale na pewno wielu zazdrościło im powodzenia i
majątku...
- Co o nich wiadomo?
- Młodszy, Aaron, pracował w szkole, a w wolnych chwilach, korzystając ze wsparcia
finansowego brata kapitalisty, prowadził badania i jak sądzę gromadził dokumenty dotyczące
historii Chęcin i istniejącej w nich gminy Ŝydowskiej. Te papiery zapewne odnalazł wasz
nauczyciel. Nie pisze o tym wprost, planuje drugi tom swojej monografii; w tym tylko
zasygnalizował ich istnienie.
- Dlaczego mogą okazać się waŜni dla naszego dochodzenia? - kolejne pytanie było
przemyślane i konkretne...
Naprawdę łebski dzieciak.
- Aaron kupował takŜe dzieła sztuki mające stać się w przyszłości zaczątkiem muzeum w
waszej miejscowości.
- O, nawet nie wiedziałem, Ŝe był taki projekt... Muzeum. Szkoda, Ŝe nie powstało -
westchnął. - Pan Sebastian teŜ miał podobne plany... Przepraszam, przerwałem... Niech pan mówi
dalej.
- Gdy wybuchła wojna, obaj podjęli próbę ucieczki na wschód. MoŜe chcieli przez kraje
nadbałtyckie wyrwać się na przykład do Szwecji lub Ameryki, a moŜe planowali ukryć się w
ZSRR. Tego juŜ nie ustalimy. Niestety, obaj prawdopodobnie wpadli w ręce hitlerowców.
- A potem naziści ich zamordowali.
21
- Nie wiemy. Ale to niestety bardzo prawdopodobne. Pan Sebastian domyślał się czegoś
podobnego. W kaŜdym razie po wojnie juŜ do miasteczka nie wrócili...
- A zatem najprawdopodobniej było tak. Nasz nauczyciel prześledził ich losy. I pomyślał tak.
Uciekali za granicę, chcieli się przedzierać przez kraj opanowany przez wroga. Więc nie wlekli ze
sobą zgromadzonych dzieł sztuki i dokumentów. Raczej gdzieś je schowali. I szukał, aŜ znalazł...
- Dobrze kombinujesz - pochwaliłem. - Z tym, Ŝe mogło być jeszcze inaczej.
- To znaczy?
- Odwrotnie. Przy okazji jakichś prac remontowych trafił na zamurowane w ścianie
dokumenty, a potem stwierdził, Ŝe tak fantastyczny zbiór nie powinien pleśnieć bez poŜytku w
archiwum i napisał na ich podstawie ksiąŜkę.
- Jak pan sądzi, znalazł tylko dokumenty czy takŜe te rzeczy gromadzone dla muzeum?
- A jak ty sądzisz?
- No, ten widelec mógł pochodzić z tego zbioru. Gdzieś go kupili za pieniądze zarobione w
kamieniołomie i...
- Słusznie.
- Sam nie wiem. Ale panu chyba wydało się to prawdopodobne? Bo bez powodu mi pan tego
nie mówi?
- Owszem. Chciałem cię wprowadzić w rozwiązywanie zagadki. Mamy tylko jeden punkt
zaczepienia - widelec ze złota. I jedną poszlakę. Nauczyciel, z wykształcenia chemik, z
zamiłowania historyk, znalazł dokumenty swojego poprzednika sprzed siedemdziesięciu lat...
Zakładam hipotezę roboczą, Ŝe Aaron Wurst, historyk i kolekcjoner, mógł mieć coś wspólnego z
widelcem.
- Ta hipoteza będzie obowiązywała, dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego - zamyślił się.
- Albo póki nie natrafimy na poszlaki, które ją obalą lub pozwolą zastąpić ją lepszą -
powiedziałem powaŜnie. - W nauce często jest tak, Ŝe opracowuje się teorię ogólną, a potem wraz z
kolejnymi odkryciami poznaje coraz więcej szczegółów, które pozwalają ją uściślić. Tak jak
Einstein, opracował ogólną teorię względności, potem szczególną, a potem jeszcze połączył to
wszystko w unitarną teorię pola - trochę się rozgadałem, ale chyba nie lubił fizyki, bo nie zwrócił
uwagi na moje słowa.
- Zakładamy, Ŝe nauczyciel znalazł skrytkę Aarona - zadumał się. - Ale zabrał z niej tylko
dokumenty i widelec?
- Myślę, Ŝe to było inaczej - pokręciłem głową. - Dokumenty znalazł juŜ całe lata temu,
zdąŜył je zbadać, przetłumaczyć i opracować. A widelec to świeŜe znalezisko. MoŜe w papierach
był jakiś szyfr prowadzący do drugiej skrytki... Nie wiem. Sztuka rozwiązywania takich zagadek
historycznych jest w sumie dość prosta. Musisz postawić się na miejscu człowieka, który coś
chował. Spróbuj, moŜe coś wymyślimy - zaproponowałem.
- Dobra. Jeśli jestem bogatym śydem, to przewiduję, Ŝe naziści zechcą mi moje bogactwa
odebrać. Więc je ukrywam. Jeśli wpadnę w ich łapy, będą mnie torturować, Ŝeby się dowiedzieć,
gdzie je ukryłem. Dlatego nie robię tego sam. Niech je ukryje mój brat. Powiedzmy, Ŝe mam do
schowania trzy potencjalnie cenne rzeczy. Pieniądze... - zamyślił się głęboko. - Konta bankowe
mogą zostać zamroŜone, zresztą okupant na pewno uniewaŜni wszystkie banknoty. Wymieniam je
na... Złoto albo dolary. ZwaŜywszy, Ŝe przede mną długa podróŜ, biorę raczej dolary. Trudniej je
wymacać w grubej podszewce niŜ monety.
- Brawo - popatrzyłem na niego z uznaniem.
- Dobrze mi idzie?
- Znakomicie. Kontynuuj.
- Zabrałbym ze sobą połowę dolarów, drugą połowę ukryłbym. Jeśli po drodze zostanę na
przykład obrabowany, będę mógł wrócić i skorzystać z reszty - nie zostanę tak zupełnie na lodzie.
Gdybym wreszcie sam zginął - przynajmniej bratu się przydadzą.
- Jesteś bardzo przewidujący.
Uśmiechnął się zadowolony z siebie.
- Teraz dokumenty. Mam ich dwa rodzaje. Po pierwsze, te stare, historyczne o chęcińskich
22
ś
ydach i ich przeszłości. Jeśli wpadną w ręce Niemców, zostaną zniszczone. Trzeba je ukryć. Po
drugie, moje dokumenty, akta własności domów, kamieniołomu, placów, działek, akcje kopalni i
fabryk w Kielcach, obligacje...
- O tym nie pomyślałem! - spojrzałem na niego zaskoczony.
- Myślę, Ŝe zrobiłbym tak. Po pierwsze, wszystkie moje dokumenty zaniósłbym do notariusza
i wykonał ich potwierdzone odpisy. Oddzielnie ukryłbym akty własności, oddzielnie ich odpisy.
MoŜe nawet odpisy wziąłbym ze sobą - zamyślił się. - MoŜe dałoby się popłynąć z Litwy, Łotwy
lub ZSRR do USA. wtedy w banku moŜna by zaciągnąć na przykład poŜyczkę pod zastaw takiego
papieru i dzięki temu mieć z czegoś Ŝyć, zanim skończy się wojna.
- Jesteś geniuszem - wyszeptałem.
Posterunkowy chyba nawet nie przewidywał, jak inteligentnego ma krewniaka.
- Zrobiłbym teŜ odpisy, a moŜe nawet fotokopie, wszystkich starych dokumentów. Czy było
to juŜ wtedy moŜliwe?
- Oczywiście. Choć niezbyt powszechne. Mikrofilmy na uŜytek szpiegowski juŜ
produkowano, ale wątpię, by technologia ta mogła dotrzeć do Ŝydowskiego historyka z małego
polskiego miasteczka.
- A gdyby uŜyć zwykłej kliszy fotograficznej?
- Nie bardzo nadaje się do tego celu - powiedziałem. - MoŜna spróbować, ale przy
powiększeniach wychodzi ziarno. Mikrofilmy i mikrofisze, których się obecnie uŜywa, wykonane
są na specjalnej kliszy. A ich zbiór chyba podzielił na kilka części i poukrywał w róŜnych
miejscach w nadziei, Ŝe przynajmniej niektóre ocaleją. Wreszcie, po trzecie, antyki do planowanego
muzeum. Nie wiemy, co to było.
- Pewnie jakieś nieduŜe przedmioty w rodzaju tego widelca.
- Niekoniecznie - zgłosiłem pierwsze zastrzeŜenie. - Chęciny są stare. Niektóre domy mają po
500 lat. Buszując, mógł natrafić na przykład na meble pochodzące z zamku. Wykopaną po lochach
starą broń...
- Rozumiem - przygryzł wargi. - Starą szafę ja bym pomalował niechlujnie farbą olejną i
zostawił w mieszkaniu, w nadziei, Ŝe tak zamaskowaną przegapią Niemcy szukający łupów.
Rozparcelowałbym meble po godnych zaufania chrześcijanach.
- Niezły pomysł - pochwaliłem. - Teraz pytanie najwaŜniejsze. Czy istnieje spis tych
kryjówek. Czy moŜe ufali swojej pamięci na ryle, Ŝe nie sporządzali dokumentacji, tylko
zapamiętali coś takiego: w piecu w kamieniczce zamurowane dolary, w szopie grabarza barokowa
szafa...
MoŜe... Ja bym jednak spisał - powiedział. - W najgorszym razie po to, Ŝeby znalazł to jakiś
mój krewny. Ale informacje zaszyfrowałbym na wypadek, gdyby kartka wpadła w czyjeś
niepowołane ręce. Tak się robi w ksiąŜkach.
- Słusznie.
- I chyba tak było, nie sadzi pan? Nauczyciel zdołał odnaleźć dwie skrytki. W jednej były
papiery historyczne, w drugiej widelec. I chyba liczył, Ŝe znajdzie ich więcej, skoro przygotował to
wystąpienie.
- Od znalezienia dokumentów do znalezienia widelca upłynęło duŜo czasu. MoŜe nawet dwa
lata?
- MoŜe taki trudny ten szyfr? - zasugerował. - Rok, moŜe dwa na złamanie? A moŜe i dłuŜej,
jeśli pierwszą skrytkę teŜ znalazł na jego podstawie. MoŜe szukał jej na przykład dziesięć lat.
- Niewykluczone - westchnąłem. - Mam do ciebie prośbę. Rozpytaj dyskretnie, czy tu po
wojnie ktoś znalazł coś cennego. Jakieś zamurowane klejnoty, papiery i tak dalej.
- Jasne. Popytam.
LeŜałem i rozmyślałem. Skąd nauczyciel wytrzasnął te zaskakujące artefakty? Zbiór
Ŝ
ydowskich dokumentów mógł odnaleźć przypadkiem, ale złoty widelec? MoŜe wiercił dziurę w
ś
cianie i przypadkiem natrafił na zamurowaną skrytkę? W starych domach takie rzeczy się
zdarzają... MoŜe gdzieś w szkole?
23
Nie, to mało prawdopodobne. Nauczyciel nie będzie się włóczył po strychach czy piwnicach,
ani kuł w ścianach swojego miejsca pracy. Z drugiej strony... Usiadłem na łóŜku. Kto, jak kto, ale
historyk amator marzący o zorganizowaniu w miasteczku muzeum z pewnością przegrzebał
starannie szkolne strychy i piwnice w poszukiwaniu wszelkich moŜliwych przedmiotów, które
moŜna by włączyć do zbiorów. A moŜe...
Ten dom. Budynek, w którym przebywałem. Ile lat mógł sobie liczyć? Sądząc po kształcie
stropów, pochodził z pierwszej połowy XIX wieku. A jeśli został przebudowany? Ściany domu,
solidne, kamienne z XV wieku, wielokrotnie poprawiane... Pierwotnie mogły tu być stropy z
grubych dranic przybitych do wpuszczanych w mur belek, aŜ wreszcie przesklepione przez
któregoś z kolejnych właścicieli.
Wstałem z łóŜka. Koło drzwi na gwoździu wisiał klucz z przyczepioną drewnianą tabliczką:
„Piwnica”. Identyczny był u Marka, trzeci widziałem w pokoju pana Sebastiana. Ubrałem się i
wyszedłem na korytarz. Dwudziesta trzecia. Spod drzwi sąsiada padało światło. Zapukałem cicho.
Otworzył mi kompletnie ubrany, najwidoczniej nie kładł się jeszcze tej nocy spać.
- Coś się stało? - zaniepokoił się.
- Jak tu wyglądają piwnice? - zapytałem.
- Piwnice? - wytrzeszczył oczy. - Normalnie. Węgiel tam leŜy i róŜne graty. Dlaczego pytasz?
- Tak sobie leŜałem i dumałem - streściłem mu swoje przypuszczenia.
- Hmm... - zadumał się. - Sądzisz, Ŝe pan Sebastian schodził do piwnic kuć ściany? Mury
grube, ale chyba bym coś usłyszał, to nie jest cicha robota.
- Niekoniecznie, mógł znaleźć jakąś dobrze zabezpieczoną skrzynkę z papierami... Ale moŜe
jedno znalezisko zachęciło go do dalszych badań. Przyniósł do domu złoty widelec, nawet go nie
wytarł z błota...
- Sądzisz, Ŝe mógł go na przykład wykopać w lochach pod budynkiem - zainteresował się
wreszcie. - MoŜe i faktycznie warto to sprawdzić... Zwłaszcza, Ŝe z klasówkami juŜ skończyłem.
- I jak wyniki? - zainteresowałem się.
- Tak sobie - wzruszył ramionami. - Czegoś tam ich nauczyłem.
- Miałem nauczyciela który rysował kredą kółko i rzucał klasówki w górę, która wpadła do
kółka, ta dostawała dobrą ocenę... - przypomniałem sobie szkolne dzieje.
- Ja mam trochę inną metodę. Ja rysuję kreskę i rzucam je do góry, która spadnie po prawej
stronie - ta zaliczona, a która po lewej - stawiam pałę...
Spojrzałem na niego zdumiony, ale po uśmiechu poznałem, Ŝe tylko Ŝartuje. Poszedł po
latarkę i po chwili schodziliśmy na dół. Klapa w podłodze sieni nakrywała kwadratowy otwór.
Matematyk otworzył kłódkę i podniósł ją. Z dołu wionęło wilgocią.
- Trzeba zejść po drabinie - wyjaśnił. - I proszę uwaŜać, głęboko tam, kark moŜna skręcić...
Zszedłem po stalowych szczeblach pokrytych łuszczącą się farbą antykorozyjną. Loch okazał
się nadspodziewanie głęboki, drabina miała dobre cztery metry wysokości. Wreszcie stanąłem na
dole i poświeciłem wokoło. Gwizdnąłem cicho. Kolebkowe sklepienie wymurowano z kamienia,
dolną część piwnicy wykuto w rodzimej skale.
- Dawny skład kupiecki, trzymano tu wino i inne towary w beczkach - powiedziałem.
Mój głos zabrzmiał ponuro.
- Skąd wiesz, Ŝe w beczkach!? - zaciekawił się.
- Tu jest pochylnia - wskazałem rampę biegnącą do zamurowanego otworu w ścianie. -
Zobacz, jak jest wyprofilowana. Staczali beczki prosto z ulicy.
- Sprytne - ocenił. - Bo węgiel teraz sypią tamtą dziurą - pokazał zardzewiałą blaszaną klapę.
Tamta część piwnicy musiała zachodzić pod podwórze.
Oświetliłem wszystkie kąty, szukając dziur w ścianach lub dołów wykopanych w podłodze.
Nic z tego. W piwnicy znajdował się duŜy kojec na węgiel, obecnie prawie pełen, widać
zgromadzono juŜ zapasy na zimę. Za nim niskie przejście prowadziło do sąsiedniego
pomieszczenia. Drzwi miały kamienne obramowanie, na oko sądząc gotyckie.
Przeszliśmy. Piwnica wyglądała identycznie, takie samo solidne i cięŜkie łukowate sklepienie,
takie same duŜe ceglane płyty na podłodze. Piętrzyły się tu zwalone na stos stare metalowe łóŜka,
24
jakieś zdezelowane szafy. Wszystko było stare, ale juŜ na pierwszy rzut oka widać było, Ŝe nie są to
zabytki, a rupiecie...
- Coś mi się tu nie zgadza - powiedział Marek. - Trochę się zmieniło, od kiedy byłem tu kilka
tygodni temu.
- Tak? - zainteresowałem się.
- Te łóŜka leŜały poprzednio pod ścianą, ktoś musiał je przesunąć... I to chyba nie tak dawno.
Pochyliłem się i oświetliłem kąt pomieszczenia. Niby wszystko się zgadzało, ale...
- Coś mi się zdaje, Ŝe dzisiejszą kolację zjemy ze szczerozłotej zastawy - mruknąłem. -
Ciekawe, jak smakują potrawy niesione do ust szesnastowiecznymi widelcami...
- To obudzę moją Ŝonę, zrobi z tej okazji jajecznicę na kurkach - zatarł ręce.
Ukląkłem i starannie opukałem płytę. Musiała być bardzo gruba, ale wyraźnie słychać było
głuchy pogłos. Ciekawe, jak pan Sebastian zorientował się, Ŝe to ta. Musiał chyba mieć plan.
- Czemu sądzisz...
- To proste - wyjaśniłem - zobacz, tu na krawędzi jest świeŜe otarcie. Nasz sąsiad wsunął
między spoiny ostrze piłki do metali i przeciął rygiel albo coś podobnego...
Wyjąłem z torby kawałek stalowego drutu, zrobiłem na końcu haczyk i wpuściłem w szparę.
Po chwili płyta uniosła się, odsłaniając owalny otwór o średnicy moŜe siedemdziesięciu
centymetrów. Odmurowano to starannie czerwoną cegłą
- Fiu - gwizdnął Marek. - A to co, właz?
- Na to wygląda. Ale sądzę, Ŝe nie jest bardzo stary. W kaŜdym razie te cegły to klinkier.
- Szczerze powiedziawszy nic mi to nie mówi... Zaraz, nie, słyszałem tę nazwę. To takie
ozdobne cegły do elewacji?
- W tej chwili tak, ale dawniej tak mówiono na specjalny rodzaj twardych cegieł uŜywanych
do wykładania ulic.
- W jakim okresie?
- Druga połowa XIX i początek XX wieku - wyjaśniłem.
Po drugiej stronie przeszkody faktycznie był przepiłowany rygiel. Z otworu wiało wilgocią.
Poświeciłem latarką. Dno było niedaleko, moŜe dwa metry niŜej. W ceglanej ścianie zostawiono
rząd otworów umoŜliwiających bezpieczne schodzenie.
- Włazimy tam? - zainteresował się.
- To moŜe być niebezpiecznie, ale nie mamy wyjścia. Zasadniczo przy tego typu pracach
eksploracyjnych ktoś powinien zostać na zewnątrz i w razie czego sprowadzić pomoc - mruknąłem.
- Skocz na górę i zostaw kartkę Ŝonie, a ja tu poczekam.
Uwinął się szybko. Przyniósł ze sobą solidnie wyglądający pogrzebacz i dwie pary woderów.
- MoŜe będzie tam mokro - powiedział tytułem usprawiedliwienia. - A pogrzebacz się moŜe
przydać, gdybyśmy mieli coś kuć albo podwaŜyć. Nie mam łomu...
- Dobry pomysł - pochwaliłem.
Ruszyłem pierwszy. Z dna zagadkowej studzienki odchodził w bok wąski korytarz wykuty w
skale.
- Nie bardzo mi się to podoba - powiedziałem.
- Dlaczego?
- Piwnica pochodzi gdzieś z XVI, moŜe XVIII wieku. Szybik moŜe być z XIX. A ten
korytarzyk wykuto przed wojną... To są ślady świdra górniczego - pokazałem rysy na ścianach.
- Kiedy się takie pojawiają?
- Zielonego pojęcia nie mam - westchnąłem. - Chyba w okresie międzywojennym - tak mi się
kojarzy z jakiegoś filmu. Ale historia górnictwa nie jest moją mocną stroną...
Tunel miał moŜe dziesięć metrów długości. Na jego końcu w ścianie ział pionowy otwór -
strzelnica. Okute stalowymi płaskownikami drzwi prowadziły w bok.
- Co to jest? - zdziwił się. - Bunkier?
- Tak jakby - mruknąłem. - Myślę, Ŝe to śydzi wykuli sobie tu kryjówkę. A na wypadek,
gdyby ktoś jednak odkrył wejście, byli gotowi bronić się...
- Do ostatniego naboju - uzupełnił. - Pole ostrzału świetne, mogliby tu długo przetrwać...
25
- Nie - pokręciłem głową. - MoŜe tak im się wydawało, ale kilka granatów załatwiłoby
sprawę. W zamkniętych pomieszczeniach fala uderzeniowa daje potworne efekty. A gdyby to nie
pomogło, Niemcy pewnie wpompowaliby cysternę benzyny i wykurzyli ich albo spalili Ŝywcem... -
wzdrygnąłem się.
- Na szczęście tego nie zrobili - odetchnął. - Nie ma tu Ŝadnych śladów ognia...
- Ale pan Sebastian tu był - mruknąłem, patrząc na podłogę korytarzyka.
W pokrywającym ją mokrym piachu ciągle widać było dwie ścieŜki śladów. Poszedł i
wrócił... Otworzył drzwi? Zaświeciłem jeszcze kontrolnie do strzelnicy, było tam jakieś niewielkie
pomieszczenie. Pchnąłem drzwi. Nawet jeśli kiedyś były w jakiś sposób zabezpieczone, nasz
poprzednik z pewnością juŜ je otwierał. Uchyliły się na pół metra. Wcisnąłem się w szczelinę.
Dalszy ciąg korytarza blokowało kilka starych worków. Materiał zetlał, piach wysypał się. Chemik
zapewne uŜył lewarka, by je tu odsunąć...
- Idziemy jakby pod prąd - odezwał się mój towarzysz. - Zasuwa pod płytą, drzwi
zabezpieczone ryglami - teraz dopiero zwróciłem uwagę na przecięte chyba szlifierką zamki - Teraz
te worki... Wdzieramy się od tej strony, z której twórcy tego schronu spodziewali się ataku.
- U celu mogą leŜeć ciała tych, którzy w tak przemyślny sposób się zabarykadowali -
ostrzegłem go. - To moŜe być paskudny widok.
- CóŜ - mruknął. - Widziałem juŜ nieboszczyków...
- Ja teŜ j ale jakoś nie mogę przywyknąć...
Tunel w bok prowadził do strzelnicy. Oparte o ścianę ciągle jeszcze stały dwa straszliwie
zardzewiałe karabiny mausera... Korodujące zamki i lufy rozsadziły przepróchniałe kolby. Obok z
rozmiękłego tekturowego pudełka wysypały się zaśniedziałe z wierzchu naboje.
- Byli gotowi na wszystko - mruknął.
- Dziwisz się?
Tunel znowu skręcał i raz jeszcze stanęliśmy przed otworem, z którego kiedyś miał polecieć
grad kul... Tym razem przejście dalej zrobiono w suficie. Podsadziłem Marka, a on potem pomógł
mi wywindować się do góry.
- Jeśli nic pomyliłem kierunków, jesteśmy pod Rynkiem - mruknąłem. Tak czy siak, juŜ
pewnie niedaleko...
Jeszcze jedne drzwi, tym razem z prawdziwej stali. Nasz poprzednik przeciął rygle i zawiasy
szlifierką.
- Ten schron posiada, a moŜe posiadał kiedyś teŜ drugie wejście - mruknąłem.
- Nie daliby rady przeciągnąć tego przez te wąskie tunele - odgadł natychmiast. - Jak sądzisz,
kto to wykonał? I kiedy? Jakoś tak sobie załoŜyliśmy, Ŝe śydzi ale...
- Raczej nie Polacy. Choć, kto wie... W Warszawie grupa ludzi przetrwała kilkanaście
miesięcy zamurowana w schronie wybudowanym w piwnicy pod kamienicą. Przeczekali tam sporą
część okupacji i całe powstanie warszawskie. Znaleźli ich dopiero Ruscy, którzy zajęli budynek na
kwaterę...
Za drzwiami naszykowano wiele worków z piaskiem, mających w razie czego posłuŜyć do
ich zabarykadowania. Jeszcze kilka kroków i znaleźliśmy się w duŜej sklepionej kupieckiej
piwnicy.
- Wielkie nieba - wykrztusił matematyk, świecąc wokoło.
Z całą pewnością ktoś ukrywał się tu przez wiele miesięcy. Na stole stała ciągle lampa
naftowa, na kilkunastu łóŜkach leŜała zgniła i pogryziona przez myszy pościel. Na półce w kącie
zauwaŜyłem stare radio kryształkowe.
W sąsiedniej, duŜo mniejszej piwnicy urządzono łazienkę i kuchnię. Zaśniedziałe mosięŜne
krany, kilka starych garnków, miednica i cebrzyk...
- Z pewnością ukrywali się tu bardzo długo - powiedziałem, patrząc na duŜy stos
opróŜnionych i zardzewiałych puszek. - Pewnie nawet doczekali wyzwolenia... Ciągnęli prąd na
lewo - wskazałem Ŝarówkę ciągle wiszącą pod sufitem - mieli bieŜącą wodę... Doskonały schron.
MoŜna by tu przetrwać całe lata!
- Nawet radio mieli - mruknął z uznaniem. - Tylko z odbiorem pewnie problemy. Jesteśmy
26
chyba dość głęboko pod ziemią.
- Trudno ocenić - wzruszyłem ramionami patrząc na wyświetlacz mojego telefonu
komórkowego. - Mam jedną kreskę zasięgu, czyli nad sufitem nadkład jest cienki, moŜe pół metra?
Przypuszczam raczej, Ŝe wyprowadzili na powierzchnię długi kawał drutu, Ŝeby spełniał rolę
anteny.
- Ciekawe - wciągnął powietrze. - Oddycha się duŜo lŜej niŜ w tunelach. Musi tu działać jakaś
wentylacja.
- Owszem - kiwnąłem głową. - Chyba tylko gotować nie mogli, no i zimą musiało być tu
paskudnie zimno i wilgotno. Wilgoć była dla nich najniebezpieczniejsza.
- Reumatyzm i artretyzm?
- Gruźlica... w takich warunkach moŜe się bardzo szybko rozwinąć i powalić w kilka miesięcy
zupełnie zdrowego człowieka...
- Tylko jak ogrzewali? - zamyślił się. - Skoro nie ma tu pieca...
- Gdyby wykopali tę kryjówkę pod którąś z kamienic, mogliby podczepić się dyskretnie do
przewodu kominowego... - rozwaŜałem. - Ale tu faktycznie jest problem... TakŜe dlatego, Ŝe jeśli
otwory wentylacyjne wychodziły pośrodku Rynku, w mroźne dni widać byłoby parę albo
uchodzące ciepłe powietrze... Myślę, Ŝe palili świece i to podgrzewało trochę powietrze. Nie wiem.
- Ale nie widać Ŝadnych śladów walki - rozejrzał się raz jeszcze. - Więc raczej nie wyciągnęli
ich stąd siłą?
- Chyba nie... Z drugiej strony - radio. Czemu tu zostało? MoŜe wydarzyło się coś, co zmusiło
ich do panicznej ucieczki i nie zdąŜyli go zabrać albo w pośpiechu przegapili. Ale hitlerowcy,
gdyby odkryli ten schron, na pewno by je zabrali.
- MoŜe po prostu wysiadło na skutek wilgoci - podsunął. - Uznali Ŝe nie da się naprawić i
zostawili na półce.
- To dobra teoria.
Drugie wyjście znaleźliśmy bez trudu. Ten korytarz był podobnie najeŜony pułapkami, ale
skończył się dość nieoczekiwanie zupełnie świeŜym murem z cegieł.
- Ktoś stawiał budynek w pierzei rynkowej - wydedukowałem. - wykopał dół pod
fundamenty, trafił na korytarz, pewnie zbadał ten loch, a potem zamurował, Ŝeby wilgoć nie szła.
- Musiało to być dawno - mruknął - Ja o takim odkryciu nie słyszałem, a ludzie pewnie by
mówili. Pierwsza w nocy, trzeba iść spać... A ty, zdaje się, jutro znowu masz wystąpienie? TeŜ
powinieneś wypocząć.
Fakt, na szczęście dopiero o trzynastej... pośpię do ósmej, potem jeszcze przejrzę notatki... A
to znalezisko trzeba będzie zgłosić śydowskiemu Instytutowi Historycznemu, z pewnością będą
zainteresowani dokładnym zbadaniem tego miejsca.
- Wspominałeś coś o złotej zastawie? - zagadnął, gdy opuszczałem płytę podłogową na
miejsce. - Wprawdzie jej nie znaleźliśmy, ale moŜemy zrobić jajecznicę...
- Dzięki - uśmiechnąłem się. - Nie obraź się, ale jestem tak zmęczony, Ŝe nawet nie mam
apetytu...
Wróciłem do siebie, umyłem się i ległem na tapczanie. Odkrycie, choć ciekawe, nie
usatysfakcjonowało mnie. Nadal nie wiedziałem, gdzie nauczyciel znalazł kolekcję starych
dokumentów...
27
ROZDZIAŁ SZÓSTY
CO ZROBIŁBY PAN SAMOCHODZIK? • CO ZNALAZŁEM W ARCHIWACH
HIPOTEKI? • FRYZJER SKARBNICĄ INFORMACJI • NIECIEKAWE CZASY •
HITLEROWCY I ICH PLANY • CO ZNALAZŁEM W MAKULATURZE? •
ZAPROSZENIE • CHATKA W LESIE I RADIOTELEFON
Wstałem o siódmej rano, ogarnąłem się trochę. Zrobiłem kilkanaście pompek, Ŝeby się do
końca obudzić. Wczorajsze teorie zawładnęły moim umysłem... Pan Sebastian tropiący swojego
poprzednika, zresztą teŜ nauczyciela. MoŜe znalazł jakiś ślad w papierach, a moŜe nic. MoŜe
wydedukował w jakiś sposób, gdzie znajduje się skrytka...
Jak zabrałby się do tej sprawy Pan Samochodzik? Poznałem nieźle jego metody. O nie, na
pewno nie stawiałby wszystkiego na jedną kartę. Teoria wiąŜąca widelec z Ŝydowskim historykiem
była niezła, ale dla mojego szefa z pewnością opierałaby się na zbyt kruchych podstawach... On
wymyśliłby kilka róŜnych teorii i sprawdzał je po kolei. AŜ by w końcu trafił. Tylko, Ŝe mnie nic
przychodziło do głowy nic innego... Nie byłem w stanic wykrzesać z ospałego mózgu Ŝadnej
iskierki.
Od czego zacząłby pan Tomasz? Z całą pewnością pojechałby do archiwum i przejrzał
wszystkie dokumenty Wursta, przekazane przez pana Sebastiana... Nie! Jeśli był w nich jakiś trop
prowadzący do Skrytki z widelcem, nauczyciel z pewnością ten papierek zachował - przynajmniej
tymczasowo - dla siebie! Wizyta w archiwum nic mi nie da. A moŜe... Wurstowie byli bogaci.
Pojechać do hipoteki i sprawdzić wszystkie naleŜące do nich parcele? W miasteczku było kilka
opuszczonych budynków, kilka czekało na remont, nieliczne zostały odnowione MoŜe nauczyciel
wykorzystał okazję i przeprowadził poszukiwania? Jak iść jego tropem?
Wsiadłem do samochodu i pojechałem do Kielc. Wszystkie transakcje dotyczące kupna lub
sprzedaŜy nieruchomości trafiają do archiwów hipoteki. Większość domów i parceli posiada tak
zwane księgi wieczyste przechowywane w odpowiednich oddziałach sądów. Dzięki tym danym
urzędowym moŜna prześledzić historię danego budynku, ustalić jego dawnych i obecnych
właścicieli, dowiedzieć się, kiedy został wzniesiony... Tyle teorii. A jak wyglądała praktyka?
- Jasne, mamy kopie ksiąg pracownik archiwum nie był zaskoczony moim pytaniem. - Zaraz
zobaczymy...
Wyciągnął teczkę, a z niej przedwojenny plan Chęcin, wyrysowany na brystolu i podklejony
płótnem.
- Które parcele pana interesują?
Popatrzyłem na plan miasteczka i szczęka lekko mi opadła. Domów i działek było co
najmniej kilkaset...
- Do licha - mruknąłem - potrzebuję wykazu wszystkich nieruchomości naleŜących w 1939
roku do Nachuma i Aarona Wurstów.
- Nie mamy nic takiego - pokręcił głową. - Niech pan spisze sobie numery podejrzanych
działek i sprawdzimy w księgach, czy ci ludzie byli wówczas właścicielami.
- ToŜ to robota na kilkadziesiąt godzin - jęknąłem.
- Zaraz - zamyślił się - mamy taki wykaz wykonany zaraz po wojnie, obejmujący mienie
porzucone bądź o niedającym się ustalić statusie, przejęte przez państwo.
- Jeśli obaj bracia zginęli, to moŜe faktycznie tak je zaklasyfikowano... - zamyśliłem się.
- Nie mieli krewnych, spadkobierców?
- Nie mam pojęcia - westchnąłem.
Archiwista przydźwigał kilka opasłych ksiąg i zaczęliśmy je wertować. W ciągu dwóch
godzin wynotowałem 40 adresów. Spojrzałem na zegarek, dochodziła juŜ jedenasta, a o pierwszej
miałem być w szkole. Podziękowałem za pomoc i pognałem do Chęcin co koń wyskoczy.
ZdąŜyłem niemal w ostatniej chwili. Uczniowie czekali juŜ na sali. Wsparłem się dłońmi o
mównicę i popatrzyłem im głęboko w oczy. AŜ drŜeli z niecierpliwości.
- Na dworze Jagiellonów pojawiały się regularnie zupełnie zdumiewające typki - zacząłem. -
28
Alchemicy, czarownice pochodzące z litewskich puszcz, posłowie nieistniejących krajów,
wydrwigrosze i oszuści... Słowem, niezły zestaw istnych pokemonów...
Sławek przyszedł wczesnym popołudniem. Miał niezwykle tajemniczą minę, a w jego oczach
błyszczało z trudem ukrywane podniecenie.
- Dedukuję, Ŝe zdobyłeś jakieś ciekawe wiadomości - ucieszyłem się.
- Owszem - kiwnął głową. - Wypytałem sąsiada, jest teraz emerytem, ale dawniej pracował
jako fryzjer.
- Strzał w dziesiątkę - mruknąłem z uznaniem. - W takiej miejscowości fryzjerzy i lekarze to
zazwyczaj skarbnica wszelakich moŜliwych plotek.
- Poza tym pogrzebaliśmy trochę z wujkiem w archiwum posterunku.
- A ja zdobyłem w hipotece w Kielcach ciekawe dane - wykaz wszystkich nieruchomości,
które naleŜały do Wurstów - pochwaliłem się. - Porównajmy zatem nasze materiały.
Wyciągnął plik kartek ksero i zeszyt ze swoimi notatkami. RozłoŜył je na stole.
- No, to po kolei. Rok 1947, w trakcie przebudowy budynku na remizę straŜacką znaleziono
zamurowaną w ścianie puszkę ze złotymi monetami. Zostały skonfiskowane przez UB, a ich
znalazcy dostali po pięć lat odsiadki za ukrywanie kruszcu... - pokazał mi kartę skopiowaną z
policyjnego archiwum.
- Paskudne czasy - mruknąłem. - Zaraz, nanieśmy to sobie na plan miasta. Jaki tam jest adres?
Podał. Adres zgadzał się, to znaczy skarb ukryło w kamienicy naleŜącej do jednego z braci.
- Nie wiemy, czy ma to związek z Wurstami - zadumałem się głęboko. - MoŜe ukrył to jakiś
ich lokator? A moŜe tkwiły tam od czasów średniowiecza. Jakie to były monety?
- Tego nie wiem - zasępił się. - Brakowało informacji. Ale jakby były zabytkowe, to pewnie
by to podali?
- Niewiadomo - westchnąłem. - Nawet gdyby to były dukaty o ogromnej wartości
historycznej, dla UB liczyły się tylko jako kruszec do przetopienia w sztabki...
Zaznaczyłem miejsce odkrycia na planie i obok postawiłem znak zapylania.
- W 1953 roku nowy właściciel odkrył na strychu skrytkę, a w mej kilkaset starych
Ŝ
ydowskich ksiąŜek. Przekazał je milicji, a ta bibliotece gminnej. Sprawdziłem teŜ, Ŝe juŜ ich tam
nie ma. Oddano je do śydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie.
- Co jeszcze?
- Kilku męŜczyzn aresztowano za handel walutą i złotem. Nie wiem, czy pochodziły one z
jakichś odkrytych depozytów, ale przepisałem ich adresy...
- Czyli łącznie być moŜe sześć miejsc ukrycia - mruknąłem... - Albo i mniej, jeśli tamci
podzielili się na przykład złotem znalezionym w jednym miejscu...
Naniosłem adresy na plan.
- Stary fryzjer opowiedział mi, Ŝe koło chederu mieszkał jeden człowiek i któregoś dnia po
prostu zniknął. Ktoś z sąsiadów się zaniepokoił, wywaŜono drzwi i znaleziono tylko dziurę w
ś
cianie i pustą przedwojenną puszkę po herbacie.
- Czyli coś wydobył i na wszelki wypadek się wyprowadził - mruknąłem. - Koło chederu -
zaznaczyłem kółeczko wokół budynku synagogi i przyległej do niej dawnej szkoły Ŝydowskiej.
Wziąłem flamaster innego koloru i staranie zaznaczyłem wszystkie budynki i parcele naleŜące
do Wurstów.
- No i co? - Sławek zajrzał mi przez ramię.
- Niewiele - westchnąłem. - Jeden z ludzi aresztowanych za posiadanie złota mieszkał w
domu, który kiedyś naleŜał do właściciela kamieniołomu.
- Ale nie wiemy nawet, czy znalazł to u siebie w domu - chłopiec poskrobał się po nosie. - A
na co pan liczył?
Sądziłem, Ŝe moŜe naniesienie wszystkich skrytek na plan utworzy jakiś znak graficzny, na
przykład gwiazdę Dawida i wtedy będzie moŜna znaleźć kolejne depozyty na jej ramionach.
- O rany - zdumiał się. - Czy to w ogóle moŜliwe?
- śydzi lubili tego rodzaju zagadki i rebusy. Ale nie zaprowadziło nas to do celu...
29
Milczeliśmy przez chwilę.
- Jesteśmy w kropce? - zapytał.
- Chwilowo - westchnąłem. - Zupełnie nie wiem, jak to ugryźć.
- Jest jeszcze jedna ciekawa informacja - powiedział. - Ale nie wiem, czy wiąŜe się jakoś z
pańskimi poszukiwaniami.
- Tak?
- W latach sześćdziesiątych, jak budowali sklep, znaleźli loch prowadzący pod Rynek, a na
jego końcu piwnicę, gdzie w czasie wojny ukrywali się śydzi - powiedział. - Ale wejście
zamurowali. Ech - uderzył się pięścią po kolanie - coś takiego sobie zwiedzić...
- Sądzisz, Ŝe to ciekawe? - zainteresowałem się. - Jak to odkryli, to na pewno zabrali
wszystko, co jeszcze cennego tam zostało...
- Ale to kawał historii i to jaki ciekawy - westchnął. - Musieli o wszystko bardzo sprytnie
urządzić, Ŝeby przetrwać pod ziemią tyle czasu... Fascynujące by to było.
- Zdjąłem z gwoździa klucz do piwnicy.
- Chodź - powiedziałem. - Pójdziemy na wycieczkę. W nagrodę za dane, które zdobyłeś,
dobra wróŜka, a właściwe ja w jej zastępstwie spełnię jedno twoje marzenie...
- Tak się zastanawiam - powiedział, gdy wynurzyliśmy się z lochów - jak pan myśli... Czy te
piwnice...
- Głębokie piwnice w miastach, przez które przebiegają szlaki handlowe, to zupełnie
normalna rzecz - wyjaśniłem. - Ta pod Rynkiem zapewne naleŜała do jakiegoś kupca, ale nie
wszyscy o niej wiedzieli, dzięki temu moŜna ją było zamienić w kryjówkę.
- Tunel wykuty w skale z piwnic pańskiej kwatery... Wurstowie mieli pewnie odpowiedni
sprzęt.
- Masz rację - przyznałem. - TeŜ mi to chodziło po głowie. Ostatecznie oni próbowali uciec
na Wschód, ale ich robotnicy pewnie zostali na miejscu. Pod nieobecność pryncypała mogli uŜywać
jego narzędzi, posiadali teŜ wiedzę, jak wykonać tego typu prace. Myślę, Ŝe drąŜenie tuneli zaczęto
nie wcześniej niŜ około 1940 roku. Niemcy zaraz po wkroczeniu rozlepiali specjalne proklamacje
skierowane do polskich śydów, w których zapewniali ich, Ŝe Trzecia Rzesza otoczy ich opieką i
zapewni pełną ochronę prawną.
- Ale od początku zamierzali ich wymordować?
- Trudno powiedzieć, czy planowano to od samego początku. Nie zachowały się niestety
stosowne dokumenty. MoŜe planowali ich przesiedlić gdzieś na podbite tereny ZSRR i tam uŜywać
do zagospodarowania tych ziem? Tak czy inaczej juŜ od pierwszych chwil cel Niemców był jasny,
obrabować i obrócić w niewolników cały ten naród. Później widocznie doszli do wniosku, Ŝe
lepszymi niewolnikami będą Polacy i inne narody słowiańskie, a śydów trzeba wymordować...
- Czyli rozlepili te obwieszczenia tylko dla zamaskowania swoich prawdziwych planów?
- Tak. Na nieszczęście wielu w to uwierzyło. Potem zaczęły się represje, ale aŜ do zamknięcia
w gettach, a moŜe nawet i później mogli się łudzić, Ŝe przeŜyją wojnę.
- Ci najinteligentniejsi się domyślali.
- Tak, ale niewielu współbraci im uwierzyło. Jeszcze jadąc do obozów zagłady niektórzy
łudzili się, Ŝe faktycznie zostaną przesiedleni i będą zgodnie z zapewnieniami Niemców pracować
w rolnictwie...
- Tak pomyślałem, Ŝe gdyby tę kryjówkę Wurstowie przygotowali jeszcze przed wojną, to
podobnie mogliby przygotować i zamaskować składy, gdzie zgromadzili skarby i zabytki dla
muzeum.
- Bardzo dobrze kombinujesz - pochwaliłem. - Ale przypuszczam, Ŝe raczej za kaŜdym razem
wejście maskowaliby w inny sposób, Ŝeby w razie częściowej dekonspiracji nie zdradzić Niemcom,
jak szukać kolejnych kryjówek łub skrytek.
Zrobiło się juŜ późno, więc odprowadziłem Sławka kawałek. Wróciłem na kwaterę, wszedłem
do pokoju i popatrzyłem na wypełniony śmieciami kubeł. Co z tym fantem zrobić? Zapukałem
obok. Otworzył mi Marek. Wyjaśniłem mu, jaki mam problem.
30
- Śmieci? - zdziwił się. - Na podwórzu jest kontener na odpadki, a obok jeszcze jeden na
makulaturę. Puszki i butelki moŜna stawiać obok, przychodzi po to jakiś facet. Selekcja odpadów w
naszym miasteczku dopiero się zaczyna...
Podziękowałem mu za informacje i z wiaderkiem w ręce zszedłem na podwórze. Śmieci
wrzuciłem do kontenera, a potem podniosłem pokrywę zbiornika na makulaturę, Ŝeby dorzucić
przeczytane juŜ gazety. I nagle zamarłem głęboko zaskoczony. Spod stosu rozmaitych papierowych
ś
mieci sterczało kilka kartek z jakimiś notatkami. Bezwiednie sięgnąłem po nie dłonią i zatkało
mnie.
Maszynopis wystąpienia, które pan Sebastian miał wygłosić na posiedzeniu rady gminy
przepadł bez śladu, skradziony przez pierwszą lub drugą grupę złodziei, a tymczasem... Tymczasem
trzymałem w dłoni bardzo dokładne notatki lub nawet brudnopis tego referatu!
Porwałem go jak najcenniejszy skarb i pospiesznie wryłem siew stosy papieru, szukając
kolejnych kartek zapisanych ręką nauczyciela. Niestety, nic więcej nie znalazłem.
Powinienem zanieść to natychmiast na posterunek, ale doszedłem do wniosku, Ŝe nic się nie
stanie, jeśli najpierw przez pół godzinki nacieszę, się tym w samotności. Referat napisany był
piękną, niezwykle czystą polszczyzną. Cały tekst był pokreślony i pobazgrany - autor wielokrotnie
cyzelował kaŜde zdanie, Ŝeby wygłaszane zabrzmiało jak najlepiej. Wczytałem się w treść.
Sugestie, których chciał udzielić kolegom radnym częściowo juŜ znałem. Budowa parkingu
na Rynku, likwidacja tego po drugiej stronie góry, wytyczenie ścieŜki z miasteczka na zamek,
budowa schodów na bardziej stromych odcinkach oraz poręczy, otwarcie w starym chederze
muzeum prezentującego geologię i historię regionu, jego szatę roślinną i faunę... Ludzie
gospodarujący obecnie przy tamtej drodze na zamek mieli otrzymać w pierwszej kolejności prawo
do wydzierŜawienia pawilonów, które planował postawić w pierzei placu. Nawet o tym pomyślał.
Przebiegłem tych kilka akapitów wzrokiem i dotarłem do rozdziału „źródła finansowania
inwestycji”. Serce zabiło mi mocniej. Punkt pierwszy: sprzedaŜ terenów na podzamczu, punkt
drugi: fundusze unijne. Był realistą twardo stąpającym po ziemi. Nie bardzo na to liczył, bo zbył
sprawę kilkoma ogólnikami - chciał, by ktoś to dokładniej sprawdził. Punkt trzeci miał zagadkowy
tytuł: „złota dziura”. Serce uderzyło mi mocniej, gdy przewracałem kartkę i prawie stanęło, gdy po
drugiej stronie zobaczyłem tylko biel papieru.
Dlaczego nie napisał najwaŜniejszego? CzyŜby nie zdąŜył? Zadzwonił telefon, poszedł na
górę, oberwał w głowę... Nie, do licha, to przecieŜ tylko brudnopis. MoŜe w czystopisie to
rozwinął? A moŜe zaczął notować na innej kartce i uŜył jej do rozpalenia w piecu? Poczułem
dławiąca mnie wściekłość. Być o krok od rozwiązania zagadki i nagle zobaczyć pustkę...
- „Złota dziura” - powtórzyłem na głos. - Co to, u diabła, moŜe znaczyć?
Coś uderzyło o wykładzinę. Oderwałem wzrok od papierów. Na podłodze leŜała plastykowa
torebka z kamykami. Przyczepiono do niej krótki sznurek oplatający ciasno zwitek papieru.
Zagadkową przesyłkę wrzucono najwyraźniej przez uchylone okno. Rzuciłem się do parapetu i
wyjrzałem, ale zaułek był juŜ pusty. Rozwinąłem papier. Nadawca nie popisał się kwiecistością
epistolarnego stylu... Fragment mapy sztabówki, na niej zaznaczony czerwony krzyŜyk i godzina:
21:15, a poniŜej biegła jedna linijka tekstu:
Zapraszamy na szczerą rozmową. Prosimy o samotne przybycie.
Popatrzyłem na zegarek. Mam trzydzieści minut Wyjąłem z walizki pistolet gazowy,
rozkręciłem go, wyczyściłem, oddałem suchy strzał. Potem wyciągnąłem z walizki specjalny kask
ś
ciśle przylegający do głowy, robiony na miarę. ZałoŜyłem, na to naciągnąłem czapkę. Przejrzałem
się w lustrze. Pasował doskonale, nie było go praktycznie widać. CóŜ, oberwałem w Ŝyciu tyle razy
po głowie, Ŝe szczerze powiedziawszy, miałem juŜ dosyć. W dziurki w nosie wsunąłem specjalne
filtry. Jeśli strzelą do mnie gazem, będę mógł bez problemu oddychać, pochłaniacz zatrzyma
cząsteczki nitrochlorobenzenu, a jeśli trzeba, to nawet bardziej zjadliwych substancji. No i
oczywiście oczy. ZałoŜyłem antyterrorystyczne szkła kontaktowe. Kuli wprawdzie nie zatrzymają,
ale przed gazem czy kwasem zabezpieczą. Jeszcze tylko kamizelka kuloodporna i byłem gotów.
31
Na miejsce spotkania nie miałem daleko. Kierując się strzępem mapy, pojechałem drogą,
minąłem wioskę, zaparkowałem, a potem świecąc sobie latarką ruszyłem ścieŜką prowadzącą do
lasów porastających zbocza góry Miedzianki. To właśnie w tej okolicy kręcono w latach
pięćdziesiątych film „Tajemnica dzikiego szybu”, oparty na powieści Edmunda Niziurskiego
„Księga urwisów”. Teraz po ciemku mogłem się tylko domyślać szczegółów topograficznych...
Miejsce spotkania okazało się niewielką chatką stojącą na mikroskopijnej polance.
Obszedłem ją wokoło. Pusto, cicho, ani Ŝywego ducha... Oświetliłem latarką gnijące i wypróchniałe
belki ścian. Ten dom od dziesięcioleci nie był zamieszkany. Zapukałem do starych spaczonych
drzwi, potem nacisnąłem klamkę. Były otwarte. W duŜej izbie o pozarywanej podłodze było pusto.
Na parapecie leŜał tylko samotny radiotelefon strasznie archaicznego typu. Podszedłem i ująłem go
w dłoń. A potem przyłoŜyłem do ucha.
- Halo? - zagadnąłem.
- Witamy szanownego pana - głos ginął wśród trzasków, jakość odbioru była fatalna. - Na
wstępie zadamy pytanie, które strasznie nas nurtuje. Czego pan tu szuka?
- A co was to obchodzi?
- Sądziliśmy, Ŝe jest pan policyjnym detektywem przysłanym w te strony dla rozwikłania
zagadki wypadku pana Sebastiana. Ale nie jest pan...
- A gdybym był, sądzicie, Ŝe zdekonspirowałbym się pierwszym lepszym facetom, którzy
nawet nie chcą pokazać swoich twarzy? Kim jesteście? - doszedłem do wniosku, Ŝe teraz moja kolej
zadać kilka pytań.
- To my włamaliśmy się do mieszkania pana Sebastiana - powiedział mój tajemniczy
rozmówca.
- KaŜdy tak moŜe powiedzieć.
- Wycięliśmy dziurę w szybie, weszliśmy po drabinie. Zabraliśmy trzy ksiąŜki.
Mówił prawdę. Chyba. O dziurze w szybie mogli się dowiedzieć, ale nie sadzę, by policja
sypnęła się z informacją o zniknięciu kilku ksiąŜek...
- KradzieŜe to bardzo brzydka rzecz, wiec moŜe je oddacie?
- Oczywiście, nie jesteśmy złodziejami. Ale tylko i wyłącznie właścicielowi. Do rąk
własnych.
Muszę przyznać, Ŝe mnie zaintrygował.
- A po co je zabraliście? - zapytałem. - Nie prościej poŜyczyć w bibliotece albo kupić w
antykwariacie?
Liczyłem, Ŝe powie coś, co naprowadzi mnie na trop i pozwoli choćby w przybliŜeniu ustalić,
jakie tytuły zabrali.
- MoŜna powiedzieć Ŝe ukryliśmy je, by nie wpadły w niepowołane ręce - padła pełna
godności odpowiedz. - Zabezpieczyliśmy takŜe konspekt jego wystąpienia przed radą gminy.
- Ekstra - mruknąłem. - MoŜna powiedzieć, Ŝe wszystko znalazło się w dobrych rękach... -
zakpiłem.
- Coś w tym guście - przyznał. - Zakładając, Ŝe jest pan detektywem, zapytamy, po co pan tu
przyjechał? Bo nam się wydaje, Ŝe widelec ze złota ma z tym coś wspólnego. A w kaŜdym razie
interesuje pana bardziej niŜ wypadek naszego przyjaciela.
- Bez komentarza - warknąłem. - Wiecie coś na temat tego wypadku?
- Niewiele, podejrzewamy tylko, Ŝe to nie był wypadek. A wracając do tematu, mamy jeszcze
jedną teorię. Być moŜe przybywa pan z ministerstwa, a przyciągnęła tu pana sprawa „złotej dziury”.
- Czego? - zdumiałem się.
- Na razie wystarczy. Spróbujemy pana sprawdzić i jeśli będzie potrzeba, porozmawiamy
znowu. Proszę wyłączyć radiotelefon i zostawić na parapecie.
Rozłączył się. OdłoŜyłem aparat na miejsce i wyszedłem z chatki. Poszedłem kawałek drogą,
ale potem zanurkowałem w krzaki i obszedłem budyneczek od tyłu. Przyczaiłem się w krzakach.
ZałoŜyłem noktowizor i czekałem.
Po kilku godzinach trwania w zasadzce zrezygnowałem. Byłem kompletnie przemarznięty.
Powlokłem się na kwaterę. Usiłowałem w myślach rozwikłać zagadkową rozmowę. Jacyś
32
przyjaciele nauczyciela, dowiedziawszy się, Ŝe uległ wypadkowi, włamali się do jego mieszkania i
zabrali materiały, aby nie wpadły w ręce wrogów...
Ale coś nie dawało mi spokoju. Ci rzekomi przyjaciele musieli wycinać dziurę w oknie,
podczas gdy wrogowie po prostu otworzyli sobie zamek kluczem? Co on jeszcze powiedział?
„Złota dziura”? Ta sama nazwa padła przecieŜ w referacie przygotowywanym przez nauczyciela...
Zalogowałem się do Internetu i połączyłem z archiwum ministerstwa. ZłoŜyłem zamówienie
na moŜliwie dokładną mapę sztabową okolicy. Przeczucie mnie nic myliło! Faktycznie na stoku
góry Miedzianki znajdowało się stare wyrobisko, zwane „złotą studnią”...
Dochodziła północ. Wyciągnąłem specjalistyczny przewodnik po okolicy Kielc i zacząłem w
nim grzebać. Pierwsze prace na Miedziance podjęto juŜ w epoce brązu. Nasi przodkowie widać
wiedzieli, Ŝe z zielonych kamieni moŜna wytopić cenny metal... Jednak prawdziwa eksploatacja
miedzi zaczęła się dopiero w średniowieczu. Za Kazimierza Jagiellończyka powstały w okolicy
dwie pierwsze huty miedzi, a 1564 roku w „Lustracji starostwa chęcińskiego” wspomniano
zarówno wieś Miedziankę Jak i kopalnie znajdujące się na Miedziance i Ołowiance.
- Ołów - mruknąłem - A moŜe i złoto, i miedź, a kto wie, czy razem z nią nie wydobywano i
srebra... Zaczyna się robić ciekawie.
33
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PORANEK W ARCHIWUM • PRACE GÓRNICZE NA MIEDZIANCE • CZYM JEST
„ZŁOTA STUDNIA”? • RUDY OŁOWIU • KOPALNIE ZŁOTA • STARY SZYB • DO
CZEGO MOśNA WYKORZYSTAĆ SZKOŁĘ? • KOPALNIA BRACI ŁASZCZYŃSKICH •
PRÓBY ZŁOTA
Rano pojechałem do Kielc pogrzebać w archiwum. Tego dnia nie miałem wykładu, więc aŜ
do czternastej grzebałem w stosach poŜółkłych papierzysk i mikrofilmów.
Dogrzebałem się dokumentów z czasów Zygmunta III Wazy, w tym okresie łatwiej dostępne
Ŝ
yły miedzi skończyły się i podjęto prace mające na celu uzyskanie dostępu do leŜących w głębi
masywu. Góra okazała się wewnątrz bardzo mokra, górnicy musieli kuć sztolnie odwadniające u jej
podnóŜa... W połowie XVIII wieku próbowano podjąć zarzucone prace, jednak próba ta nie
powiodła się. TakŜe próby zainicjowane przez Stanisława Augusta Poniatowskiego spaliły na
panewce. Dopiero gdy region ten znalazł się pod panowaniem Austriaków, podjęli oni udane prace
górnicze, wykuwając sztolnie świętego Antoniego i świętej Teresy, kopalnie ponownie zamknięto
w 1922 roku, ale przed pierwszą wojną światową eksploatację podjęto na nowo. Z krótkimi
przerwami wydobywano rudy aŜ do lat pięćdziesiątych... „Złotą studnię” wspominano kilka razy,
tak nazywał się jeden z szybów, jednak nigdzie nie podawano jego dokładnej lokalizacji.
Wróciłem na kwaterę. Właśnie oglądałem sztabową mapę okolicy przysłaną z ministerstwa
kurierem, gdy ktoś zapukał do drzwi. Sławek.
- Świetnie, Ŝe jesteś - uśmiechnąłem się. - Bo mam pytanie... Kojarzysz sztolnię zwaną złotą
studnią?
- Jasne. To na Miedziance. Tylko to nie sztolnia, ale szyb, paskudnie głęboka dziura w głąb
ziemi - wyjaśnił.
- MoŜesz mnie tam zaprowadzić?
- To spory kawałek...
- Mam przecieŜ samochód.
Pojechaliśmy. Zaparkowałem na skraju lasu, chyba niedaleko od chatki, w której wczoraj
odbyłem tajemniczą rozmowę.
- Dalej musimy iść pieszo - powiedział Sławek.
Było wilgotno, ale na szczęście przestało mŜyć. Ruszyliśmy ścieŜką przez las. Pomiędzy
drzewami było mroczno i nieprzyjemnie.
- Plus dziesięć stopni - mruknął mój przewodnik.
- Tak? - zdziwiłem się.
- Widać parę z ust, to znaczy, Ŝe jest plus dziesięć albo mniej - wyjaśnił uczenie.
Podejście było dość strome, momentami ślizgaliśmy się w błocie. Podniosłem z ziemi
kawałek szaroczarnego kamienia.
- Oho, zaczyna się robić ciekawie - powiedziałem.
- Co pan znalazł?
- To galena, ruda ołowiu - wyjaśniłem. - To cięŜki metal, w układzie okresowym jest
niedaleko od złota. ZłoŜa tych dwóch metali czasem współwystępują.
- Zastanawiałem się nad tym - przyznał. - „Złota studnia” to dawny szyb kopalni. Przyjmijmy,
Ŝ
e w średniowieczu wydobywano tu kruszec. Ale skoro zaprzestano, to znaczy chyba, Ŝe złoŜe się
wyczerpało? ChociaŜ moŜe taki poszukiwacz jak ja zdołałby coś tam jeszcze wyskrobać...
- Nie wiem - uśmiechnąłem się. - Od czasów średniowiecza górnictwo złota przeszło bardzo
długą drogę. Oni dysponowali dwiema najprostszymi technikami wydobycia. Po pierwsze,
przepłukiwali złotonośne piaski...
- Jak na Dzikim Zachodzie? - upewnił się. - Miska, do niej kamienie i Ŝwir z dna rzeki...
- Raczej muł i piasek. Wprawia się to w ruch wirowy, wtedy najcięŜsze frakcje opadają na
dno i po odrzuceniu odpadu zostaje cieniutka warstewka pyłu... Obecnie dodaje się tam trochę rtęci.
Złoto przykleja się do tego metalu, tworząc amalgamat. Wtedy na dnie zostaje kulka mieszaniny
34
metali, z której po wypraŜeniu odzyskuje się kruszec, którego przy normalnych, tradycyjnych
metodach płukania nie udałoby się wychwycić.
- Ciekawy sposób - mruknął. - Da się tu zastosować?
- Rtęć jest potwornie toksyczna. Tam, gdzie uŜywa się jej do pozyskania Ŝółtego metalu,
przyroda leczy potem rany przez dziesięciolecia... Poza tym to inny rodzaj złoŜa. Jeśli jest tu złoto,
to w postaci okruchów tkwiących w rodzimej skale.
- A druga metoda stosowana w średniowieczu?
- Szukanie Ŝył złotonośnego kwarcu i rozbijanie brył dla uwolnienia samorodków... Tak
zapewne było tutaj.
- A potem Ŝyła kwarcu się skończyła - wrócił do swojej tezy. - Więc i pan Sebastian nic by z
tego nie miał. Z próŜnego i Salomon nie naleje...
- Opisałem ci metody średniowieczne - uśmiechnąłem się. - Dziś dysponujemy
nowoczesnymi technologiami pozyskiwania metali. To, co w oczach dawnego górnika było
bezwartościowe, my moŜemy uznać za cenne i bogate złoŜe. Na świecie eksploatuje się pokłady,
gdzie z tony skały uzyskuje się na przykład 5 gramów kruszcu. Jeśli pan Sebastian zbadał kopalnie i
stwierdził, Ŝe są w niej Ŝyły zawierające na przykład 25 gramów na tonę... W XV wieku po taki
kamień nawet się nie schylano, dziś dla nas to bezcenny skarb.
- Rozumiem. Jak pan sądzi, to moŜliwe? Prawdziwa kopalnia złota w Polsce?
- Dlaczego nie?
- Jakoś tak dziwnie... Coś słyszałem, Ŝe na Śląsku ludzie płuczą w rzekach, ale tylko
amatorsko. Albo dla podratowania dziurawego budŜetu domowego, kiedy są na bezrobociu. W
kaŜdym razie fortun się na tym chyba nie dorobili.
- Kopalni z prawdziwego zdarzenia nie posiadamy od mniej więcej pięćdziesięciu lat -
uśmiechnąłem się. - W połowie XX wieku zamknięto ostatnią. Nie pamiętam dokładnie, gdzie się
znajdowała. W zasadzie bardziej była to fabryczka niŜ prawdziwa kopalnia. W tamtej okolicy
występował bardzo rzadki pierwiastek arsenian złota. Przetwarzali go chemicznie, uzyskując złoto,
a jako odpad - arszenik. Co więcej, produkowano go w tak nieprawdopodobnej ilości, Ŝe nie było
co z mm robić. I to było jedna z przyczyn zamknięcia zakładu - zbyt duŜe były koszty utylizacji
powstającej przy produkcji trucizny...
- Zdumiewające... Jak pan sądzi, gmina duŜo mogłaby zarobić na takiej kopalni? Oczywiście,
jeśli jest tu obiecujące złoŜe.
- Wszystko zaleŜy od tego, jak bogate są pokłady. Sądzę, Ŝe byłyby to groszowe kwoty. Ale
gdyby to odpowiednio rozkręcić, rozreklamować... Nie brak bogatych snobów, którzy zapłaciliby
sporo za moŜliwość spędzenia jednego dnia z kilofem przy złotej Ŝyle... Poza tym kwarc z
samorodkami kolekcjonerzy minerałów mogą kupić, płacąc lepiej niŜ za czysty kruszec.
- To gdzieś tutaj - rozejrzał się. - Musimy uwaŜać, Ŝeby nie wpaść. Dziura nie jest
zabezpieczona.
Jego ostrzeŜenie nie było takie bezsensowne, jak mi się wydawało. Po kilkunastu minutach
bezowocnych poszukiwań faktycznie omal nie zwaliłem się do szybu. Pomiędzy drzewami ział w
ziemi paskudny lej, przechodzący w szyb moŜe dwumetrowej średnicy.
Ująłem w dłoń niewielki otoczak i cisnąłem w ciemność. Liczyłem starannie mijające
sekundy, wreszcie naszych uszu dobiegło chlupnięcie.
- Wpadł do Ŝąpia - mruknąłem. - Ta dziura ma jakieś 40 metrów głębokości.
- śąpia?
- Tak się w kopalni nazywa taką studnię wykutą pod szybem - wyjaśniłem. - Spływa tam
woda, potem sieją odpompowuje. Dzięki temu w chodnikach jest sucho.
- Sprytne - mruknął. - W średniowieczu teŜ to stosowali?
Kiwnąłem głową.
- Mieli czasami cale boczne sztolnie słuŜące do odprowadzania wody - wyjaśniłem. - Ich
resztki badają petroarcheolodzy i eksploratorzy w okolicach Złotoryi, Lwówka Śląskiego i innych
miejscowości.
Badałem wzrokiem ściółkę, patrzyłem na pnie drzew. Ruszyłem wolno, by zatoczyć koło
35
wokół studni.
- Czego pan szuka?
- Wydaje się, Ŝe nikogo nie było tu od wielu miesięcy - powiedziałem. - Szukam jakichś
ś
ladów nauczyciela. Jeśli to faktycznie to miejsce, musiał prowadzić tu jakieś badania. Choćby
opuszczać się do szybu w poszukiwaniu Ŝył i dla pozyskania próbek... Musiał gdzieś zaczepiać liny.
- Na przykład tu?
Miał naprawdę bystry wzrok. Na jednym z drzew wypatrzył spore otarcie kory. Oglądałem je
dłuŜszą chwilę. Cieniutkie nylonowe nitki powiewały na wietrze...
- Masz rację - przyznałem. - Tu zakładał sznur, a potem schodził w dół... Tam odkuwał
próbki, ale nie sądzę, Ŝeby wszystkie chciał nieść do szkoły. Musiał dokonywać selekcji.
- Czyli gdzieś tu powinien leŜeć stos kamieni, które obejrzał i wyrzucił? - upewnił się.
- I moŜe większy głaz, na którym je rozbijał... - myślałem na głos.
Długo myszkowaliśmy po krzakach, ale bezskutecznie. Walały się tu róŜne odłamki
najwyraźniej pochodzące z głębi ziemi, jednak ich wygląd wskazywał, Ŝe spoczywają tu od
dziesięcioleci albo i dłuŜej...
- MoŜe po prostu niepotrzebne kamienie wrzucał z powrotem do szybu - zasugerował. - Tak
byłoby najprościej. I poniekąd najekologiczniej.
- Niewykluczone - kiwnąłem głową. - Trzeba będzie się tam opuścić i trochę rozejrzeć. Nie
bardzo mi się to uśmiecha, ale nie ma innego wyjścia.
- Będę mógł iść z panem?
Zawahałem się na chwilę. To mogło być niebezpieczne, jednak z drugiej strony, czy
mógłbym mu odmówić? Od lat czekał na takie przygody.
- Nie jesteś przeszkolony we wspinaczce - mruknąłem. - UprząŜ alpinistyczna... Myślę, Ŝe da
się zrobić, ale będziemy potrzebowali jeszcze kogoś, kto nas ubezpieczy i zostanie na powierzchni.
No i oczywiście musimy zdobyć odpowiedni sprzęt. Liny, karabińczyki, raki do butów. Jutro po
lekcjach podskoczę do Kielc. Sądzę, Ŝe mają tam sklep alpinistyczny.
- W Chęcinach w budowlanym są niezłe liny - zasugerował. - Takie grube...
- Potrzebuję solidnej linki rdzeniowej, zdolnej w razie czego utrzymać słonia...
Powłóczyłem się wokół szybu i pozbierałem kawałki kamieni. Wybierałem te o ostrych
krawędziach - odłupki. Pochodziły z głębi ziemi...
- Poddam je potem analizom - wyjaśniłem. - Jeśli w tych rudach jest złoto, moŜe uda się
wykryć jego obecność?
Pogoda robiła się coraz gorsza. Niebo zaciągnęły ołowiane chmury. Wreszcie zarządziłem
odwrót.
- Czyli w sumie nic nie zdziałaliśmy - martwił się Sławek. - Znaleźliśmy „złotą studnię”, ale
w Ŝaden sposób nie ugryźliśmy zagadki. Nie wiemy, dlaczego była istotnym elementem planów
nauczyciela... I chyba nie ma Ŝadnego związku z widelcem.
- Zrobiliśmy krok we właściwym kierunku - uspokoiłem go. - Jeśli pan Sebastian odkrył tu
złoŜa, zdołamy je chyba namierzyć. Zwłaszcza Ŝe ci, którzy próbowali go zabić, teŜ zechcą się do
tego dobrać, jak sądzę.
Pojechaliśmy do szkoły. Skoro pani Ewa zapraszała, Ŝebym korzystał z jej pracowni
chemicznej, uznałem, Ŝe lepsza okazja juŜ się nie trafi. Lekcje się juŜ skończyły, tylko na parterze
prowadzono jakieś kursy wieczorowe dla dorosłych. Wziąłem klucze z pokoju nauczycielskiego.
Starannie umyłem przywiezione kamienie pod kranem i obejrzałem z zaciekawieniem. Szaroczarna
cięŜka skała, niektóre bryłki przechodziły w zieleń lub siny granat.
- To chyba nie jest galena - rozwaŜałem na głos. - Ani lazuryt.
- A co takiego? - zaciekawił się Sławek.
- Chyba jakiś metamorfit. Skała przeobraŜona pod wpływem bardzo wysokiej temperatury -
wyjaśniłem. - Najlepiej byłoby wypolerować kawałek i obejrzeć... Skąd by tu wziąć szlifierkę?
- PrzecieŜ jesteśmy w szkole - Sławek uśmiechnął się łobuzersko. - W pracowni ZPT mamy
szlifierki, wiertarki, nawet tokarkę, gdyby była potrzebna. A pan jako nauczyciel moŜe wziąć
klucze...
36
Zeszliśmy
do
sekretariatu,
wziąłem
klucze
i
odszukałem
pracownię
zajęć
praktyczno-technicznych. Na jej zapleczu faktycznie stała potęŜna szlifierka. Włączyłem
przedpotopową machinę i zeszlifowałem głęboko jeden z kamieni.
Obejrzałem powierzchnię przez lupę. Próbka miała dziwną strukturę, składała się jakby ze
sklejonych ze sobą ziaren. Niektóre były prawie zupełnie zielone. Przekazałem obrobioną
powierzchnię młodemu współpracownikowi. Oglądał ją, podobnie jak ja, długo, uwaŜnie i
badawczo.
- Siedzą w tym takie zielonkawe ziarenka - zauwaŜył. - Czy to moŜe być malachit?
- Albo coś podobnego. Na powierzchni szlifu nie widać Ŝadnych śladów metalicznego złota,
nie ma teŜ czerwonych plamek mogących wskazywać na istnienie jego związków. Ale w kaŜdym
razie minerał ten zawiera duŜo miedzi. Nie jestem geologiem, ale ostatecznie w Ŝyciu przez moje
ręce przeszły posąŜki wykonane z róŜnych kamieni...
- Miedź... TeŜ cenny metal, ale to nie złoto - wyglądał na nieco rozczarowanego.
- Widzisz, w KGHM Polska Miedź przy okazji produkcji tego metalu odzyskuje się duŜo
srebra. No i oczywiście naszego ulubionego Ŝółtego metalu teŜ.
- O, nie wiedziałem. Czyli w tym malachicie jest miedź, a w niej moŜe być złoto?
- Tak. To niewykluczone.
- Jesteśmy w stanie to jakoś sprawdzić, czy trzeba wysyłać do laboratorium? - dopytywał się.
- Zaraz zobaczysz.
Starłem sporą bryłę na proszek. Zmiotłem go na szufelkę. W samochodzie miałem litrową
butlę odrdzewiacza. Przelałem go do plastykowego kubełka, dodałem kamienny pył. Wymieszałem
i odstawiłem, Ŝeby mogła zajść reakcja chemiczna. W tym czasie przygotowałem sobie elektrody.
- Odrdzewiacz... Wyjaśni mi pan to?
- Oczywiście. Podstawowym składnikiem tego preparatu jest, sądząc po zapachu, kwas solny.
Liczę, Ŝe rozpuści związki chemiczne zawarte w rudzie i utworzy ich sole. Potem drogą elektrolizy
uzyskamy czysty metal... To powszechna dziś metoda uzyskania miedzi elektrolitycznej. Nawiasem
mówiąc, jako pierwszy na świecie na skalę przemysłową zastosował ją Stanisław Łaszczyński, ten
sam, który prowadził z bratem kopalnie na Miedziance.
- O, nie wiedziałem... A jak to robił?
- WydzierŜawił młyn na rzece i wykorzystał jej siłę do mielenia rudy na walcach. Uzyskany
pył rozpuszczał w rozgrzanym kwasie siarkowym i poddawał elektrolizie. Niestety, technologia
ówczesna była bardzo brudna, powstawało wiele odpadów, a do tego siarczany miedzi i skraplający
się kwas skaziły rzekę do tego stopnia, Ŝe wyginęły w niej raki.
- No, to nie za ciekawie - mruknął. - A teraz jest na to jakaś rada?
- Na pewno skutki dla środowiska są mniejsze - powiedziałem. - Ale nie mam pojęcia, jak
walczą ze skaŜeniem...
- Mam jedną wątpliwość - popatrzył na kolbę, w której kwas przegryzał mieliwo.
- Wal śmiało.
- Złoto, którego szukamy w tej rudzie, to szlachetny metal... Nie rozpuść i się w kwasie.
- W tej próbce jest w postaci związków chemicznych. Powinny się poddać. Zobaczymy.
Szkoła to fajne miejsce - zwłaszcza, jeśli ma się dostęp do wszystkich szafek w
pracowniach... Zanurzyłem elektrody w kwaśnej brei i puściłem prąd. Kolejna godzina. Zapadł juŜ
zmrok, a ja ciągle pracowałem. Wyłowiłem druty. Pokryły się warstwą jasnoczerwonego metalu,
grubą mniej więcej na milimetr. Zneutralizowałem kwas i odstawiłem.
- Miedź - powiedział. - Co dalej?
W walizce miałem jubilerski zestaw do oznaczania prób złota i srebra. Kilkanaście butelek z
odpowiednio dobranymi mieszaninami kwasów.
- Jak to działa? - śądza wiedzy wprost nie pozwalała mu usiedzieć spokojnie.
- To bardzo proste - wyjaśniałem cierpliwie. - Złoto występuje w handlu w postaci wyrobów
jubilerskich lub monet. Jest bardzo miękkie, więc dla utwardzenia doprawiane jest innymi
metalami. Czyste złoto, tak zwane chirurgiczne albo dewizowe, ma próbę 999. To oznacza, Ŝe na
1000 części metalu 999 stanowi złoto, a 1 inne domieszki. Najczęściej pierścionki i inne ozdoby ze
37
złota są trzeciej próby - 586.
- Czyli taki metal ma 586 części kruszcu i 414 innego metalu - domyślił się błyskawicznie.
- Zgadza się.
- A czego tam się dodaje?
- Rosjanie dodają głównie miedzi, dlatego ich złoto ma charakterystyczny czerwonawy kolor i
potocznie nazywa sieje dukatowym. MoŜna teŜ uŜyć niklu, wtedy uzyskujemy białe złoto, barwą
prawie nieróŜniące się do srebra. Najczęściej uŜywa się specjalnej mieszaniny metali. Próba 586 to
ostatnia, którą w Polsce stosuje się do wyrobów jubilerskich. Wyroby z gorszego stopu nie mogą
występować w obrocie handlowym.
- W Polsce...
- W Rosji czy na Bałkanach uŜywa się słabszych, na przykład 333, a nawet 126...
- Trudno to nazwać złotem - uśmiechnął się. - Ale moŜe wróćmy do tych flaszeczek, bo
przerwałem panu...
- Zawierają odpowiednio dobrane mieszaniny kwasów. Od najsilniejszych do coraz
słabszych. Bierzemy podejrzany przedmiot i puszczamy kroplomierzem po kropli... Jeśli puścimy
na przykład kroplę tego, ten jest najmocniejszy - pokazałem mu buteleczkę oznaczoną cyframi 999
- to kaŜdy metal, który nie ma takiej próby, wejdzie w reakcję chemiczną i pojawią się na nim
czarne plamy.
- Sprytne! To którego uŜyjemy?
Sięgnąłem po ostatnią buteleczkę oznaczoną cyfrą 56.
- Jeśli to bardzo bogate złoŜe, to powinno być 5% złota w stopie - powiedziałem.
Niestety, metal niemal natychmiast pokrył się plamami.
- Nic z tego - mruknąłem rozczarowany jak diabli.
- Nie wyszło? - zmartwił się.
- Jest jeszcze jedna moŜliwość - uspokoiłem go. - Albo złota w miedzi jest mniej, a być moŜe
masz rację i złoto nie uległo rozpuszczeniu. W takim razie zostało w tym... - wskazałem pojemnik
w którym rozpuszczaliśmy rudę.
Zlałem ostroŜnie zneutralizowany kwas znad osadu. Umyłem ręce. Wpatrzyliśmy się w
zadumie w grubą na dwa palce warstwę błota na dnie kubełka.
- Szlam - mruknął. - Spróbujemy go przepłukać w misce, jak na Dzikim Zachodzie?
- Gdyby była tu wirówka, moŜna by spróbować... - zastanawiałem się na głos. - MoŜna teŜ
zastosować technologię odzyskiwania złota rtęcią, tylko jest jeden problem.
- Toksyczna...
- To teŜ. Ale chodziło mi raczej o to, Ŝe nie mamy rtęci.
- MoŜe w pracowni fizycznej - podsunął.
- Niewykluczone, ale nie chcę grzebać kolegom po szafkach... JuŜ i tak trochę przesadziłem.
- Czyli nic nie da się zrobić?
- A gdyby tak uŜyć wody królewskiej?
- CóŜ to takiego?
- Mieszanina kwasów azotowego i siarkowego - tłumaczyłem. - Rozpuszcza złoto. Gdyby
przepłukać nią ten muł, a potem...
- Uzyskane sole metali rozpuścić i znowu elektroliza! - zapalił się do pomysłu.
- Potworna robota... Nie pamiętam proporcji mieszaniny, a chyba są bardzo waŜne. Gdybym
się na tym trochę lepiej znał... - westchnąłem. - W miedzi moŜe być nie tylko złoto.
- Wspomniał pan o srebrze.
- Owszem. Ale moŜna tam znaleźć takŜe wiele innych, bardzo cennych metali. Osm, iryd,
wanad, rod, itr, platynę...
38
ROZDZIAŁ ÓSMY
KARTKA Z POGRÓśKAMI • MŚCICIEL ZE WSCHODU • NOWE TEORIE •
PRZYJACIELE PANA SEBASTIANA • WSPINACZKA PO STOKU GÓRY • ZWIEDZAM
ZAMEK
Wszedłem na posterunek. Piotr siedział za barierką i stukał w klawisze komputera.
- O - zdziwił się na mój widok. - CzyŜby jakiś nowy trop?
- Tak - potwierdziłam.
- Ja teŜ coś mam - powiedział. - W zasadzie nie powinienem pokazywać, ale... - zawahał się
na chwilę. - MoŜe być waŜne.
- CóŜ to takiego?
- Dość niezwykła kartka pocztowa - wyjaśnił. - Przyszła do pana Sebastiana...
Podał mi kartonik zapakowany w foliową koszulkę. Technicy juŜ nad tym pracowali, kartka
pokryta była odciskami palców.
- Ty łajdaku, nie myśl, Ŝe ujdzie ci to na sucho - odczytałem. - Adresowana faktycznie do
niego...
- Właśnie...
- Wysłana ze Lwowa - obejrzałem widoczek po drugiej stronie. - Tylko kiedy...
- Niestety, pieczątka zupełnie zamazana - westchnął.
- Doszła dopiero teraz, ale moŜe ten, kto ją wysłał, to...
- To ten sam, który rozbił mu głowę - dokończył za mnie. - TeŜ o tym pomyślałem. Ktoś
bardzo wściekły.
- Tylko z jakiego powodu? - zamyśliłem się, - Z tego, co usłyszałem o panu Sebastianie raczej
nie pasuje do niego taki paskudny epitet...
- Ano właśnie. - znowu westchnął.
- Co z odciskami palców?
- Zdjęte, zabezpieczone. Straszna plątanina. Zidentyfikowaliśmy jedną parę - naszego
listonosza. Inne mogą naleŜeć do sortowaczy, ale te w centralnej części kartki, których jest
najwięcej - prawdopodobnie do nadawcy.
- Ale w kartotece nie figurują?
- Niestety, wysłaliśmy zapytanie na Ukrainę, ale nie liczymy specjalnie na odpowiedź. Nasze
archiwa nie są jeszcze do końca skomputeryzowane, a co dopiero ich...
- Rozumiem...
- Zwrócił pan uwagę na to pismo?
- Pisał Rosjanin lub Ukrainiec - powiedziałem. - Po polsku, ale krój niektórych liter wskazuje,
Ŝ
e ten człowiek na co dzień uŜywa cyrylicy. Tak mi się wydaje.
- Ja teŜ doszedłem do podobnych wniosków.
- MoŜe po prostu pochodzi z jakiegoś skupiska Polonii na terenie byłego ZSRR. Kultywują
język przodków i to często na skutek izolacji w dość archaicznych formach.
- To brzmi sensownie.
- Mściciel zza Bugu - mruknąłem. - Nie, to jakiś idiotyzm...
- Ale ktoś jednak najprawdopodobniej nauczycielowi rozbił głowę, a tu mamy jedyny ślad
kogoś, kto miał do niego jakiś. Ŝal... A co panu udało się ustalić?
Zreferowałem szczegóły rozmowy z zagadkowymi „przyjaciółmi pana Sebastiana”.
- Włamali się, Ŝeby uchronić jakieś ksiąŜki przed rabunkiem - zadumał się posterunkowy. - A
to ci dopiero historia. Ale potwierdza pańską tezę, Ŝe mamy do czynienia z dwiema grupami,
których interesy są sprzeczne...
- Właśnie - westchnąłem....
- Najwyraźniej nie mają do mnie zaufania albo, mówiąc ściślej, do pana jako człowieka spoza
lokalnych układów mają większe... - zamyślił się.
- I teŜ nie do końca - zauwaŜyłem. - Podejrzewają, Ŝe zostałem tu przysłany, ale nie bardzo
39
wiedzą, w jakim celu.
- Nieufność...
- Właśnie. Zresztą, co im pokaŜę? Legitymację ministerialną? Czy to im wystarczy?
- Kto wie... ale Ŝeby im coś pokazać, najpierw trzeba ich odszukać. Jeśli zdobędzie pan ich
zaufanie, powiedzą, co tu jest grane i wtedy niewykluczone, Ŝe zdołamy popchnąć sprawę do
przodu.
- Hmm...
- Najwyraźniej wiedzą, kim jest ich przeciwnik, znają jego metody działań - i to doskonale,
skoro przewidzieli, Ŝe ksiąŜki trzeba ukryć. Co więcej, wiedzieli, które mają znaczenie dla sprawy.
- A zatem musimy ich odnaleźć - westchnąłem.
- Jak by się pan do tego zabrał?
- Pójdę do chaty w lesie, zostawię kartkę z prośbą o spotkanie - podsunąłem. - MoŜe
zaglądają tam od czasu do czasu. To jedyny punkt zaczepienia.
- A moŜe zrobić jakąś prowokację, by wywabić ich z kryjówki? - rozwaŜał. - Tylko jaką?
- Jeśli nasze podejrzenia są słuszne i nauczyciel znalazł tu Ŝyłę złota, to mogą jej na wszelki
wypadek pilnować - myślałem na głos. - „Złota studnia” by pasowała, ale muszę ją zbadać
dokładniej. MoŜe zresztą chodzi o inne miejsce.
- RóŜne nazwy - mruknął. - „Złota studnia” i „złota dziura”... MoŜe chodzi o to samo, a moŜe
i dwa róŜne miejsca. Szczerze powiedziawszy, nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- Na sztabówkach teŜ nie ma śladu - uzupełniłem. - Ale moŜe to po prostu bardzo stara nazwa,
której nikt nie pamiętał juŜ w chwili, gdy kartografowie robili wywiad wśród ludności, aby
wykreślić mapy...
- KsiąŜki o historii Chęcin - podsunął. - Te brakujące. Te, które „zabezpieczyli” nieznani nam
przyjaciele pana Sebastiana. Tam mógł to znaleźć. Z kim mógł się przyjaźnić?
- Latał na paralotni. Kto wie, moŜe w Kielcach jest jakiś klub takich zapaleńców? Ma w
szafie wykrywacz metali. Poszukiwacze skarbów i militariów teŜ często zrzeszają się w kluby.
- W okolicy nie ma chyba nic takiego. Coś bym o tym wiedział. Wie pan, jak to jest: przed
policjantem, który mieszka gdzieś na stałe niewiele rzeczy da się ukryć. Zazwyczaj od razu wiem,
kto kogo i za co, choć zdobycie dowodów czasem bywa bardzo trudne...
- Mógł nawiązać kontakty przez Internet. Nawet z ludźmi z drugiego końca Polski. Tego pan
nie wyśledzi.
- Ma pan rację. Ale nie moŜemy bez nakazu sądu przejrzeć jego korespondencji. A nakazu nie
dostaniemy, bo po pierwsze, nauczyciel Ŝyje i prawdopodobnie w końcu odzyska przytomność, po
drugie, brak dowodów, Ŝe faktycznie ktoś mu rozbił głowę...
- Ech - westchnąłem. - Zastanawiam się, czy w ogóle jestem tu potrzebny.
- Dlaczego? - zdziwił się.
- Jeśli pan Sebastian odkrył złoŜe złota, to jego tajemniczy przyjaciele najwyraźniej wiedzą
gdzie. A zagadkowi wrogowie, nawet jeśli zlokalizowali to miejsce, to przecieŜ nie ukradną kilku
tysięcy ton skały...
- Niby tak, ale z drugiej strony jest jeszcze ten średniowieczny widelec - westchnął. - MoŜe
chodzi o złoŜe złota, a moŜe o beczkę takich sztućców. Poza tym jego przyjaciele mogą nie
wiedzieć, gdzie jest kopalnia. Być moŜe nie zostali wtajemniczeni w odkrycie.
- A kto wie, moŜe tylko podają się za jego przyjaciół - uzupełniłem ponuro.
- Pan Sebastian jest w bardzo cięŜkim stanie, a symptomy poprawy mogą być złudne!
NiezaleŜnie od tego, czy wygrzebie się, czy nie, musimy poznać jego tajemnicę. I zabezpieczyć
odkrycie przed niepowołanymi, niezaleŜnie od tego, czy chodzi o kopalnię, czy teŜ o skrzynię ze
szczerozłotą zastawą...
- Ma pan rację - przyznałem.
Kolejny dzień pracy w szkole przeszedł jak z bicza strzelił. JuŜ koło południa byłem wolny i
mogłem podjąć śledztwo... Do sąsiada miałem najbliŜej, więc od niego zacząłem.
- Przyjaciele pana Sebastiana? - zastanowi! się Marek. - Oczywiście, odwiedzali go dość
40
regularnie. Trzej studenci - moŜe jego dawni uczniowie? Nie wiem.
- Byłbyś w stanie ich rozpoznać? - zaciekawiłem się.
- Jakbym gdzieś spotkał, to na pewno. Zresztą, widywałem ich w Chęcinach, nawet mi się
kłaniali. Wydaje mi się, Ŝe to mogą być ci, którzy odgrywają na zamku scenki dla turystów. Tak
myślę, bo raz jak do niego wpadli, to mieli przy sobie dwie szable.
- Scenki? - zdziwiłem się.
- Latem w ruinach warowni. Poprzebierani to za rycerzy, a to za dworzan z czasów królowej
Bony. Rąbią się mieczami lub szablami, a ludziska mają uciechę i coś rzucają do puszki -
powiedział.
- Jeśli studenci, to pewnie o tej porze roku mieszkają w Kielcach - rozwaŜałem. - Ale moŜe na
zamku dostanę jakiś namiar... O ile ktoś tam o tej porze roku w ogóle bywa...
Głos w radiotelefonie... Tak, mógł naleŜeć do studenta. Aby dokonać włamania z wycięciem
szyby w oknie, teŜ naleŜało być dość wysportowanym.
- Teoretycznie mogą dojeŜdŜać z Kielc - zauwaŜył. - To niedaleko, zaledwie kilkanaście
kilometrów. Chyba nie są miejscowi - kojarzyłbym ich zwidzenia.
- Fakt...
- Był jeszcze jeden, chyba dziadek tamtych - powiedział. - Jakiś staruszek z laską. Chyba raz
tu zaszedł z miesiąc temu, z nimi. Ale jego nie znam nawet z widzenia.
- Dziękuję za informacje. Jeszcze jedno pytanie - zatrzymałem się w drzwiach tknięty nagłą
myślą. - Mam w planach na popołudnie penetrowanie starego szybu. Będzie ze mną jeden uczeń,
ale przydałby się nam jeszcze ktoś...
- Jasne - ucieszył się. - Z przyjemnością się z wami wybiorę.
- Wyruszymy po obiedzie...
- Świetnie. Będę w domu, wystarczy, Ŝe zapukasz.
Sławek miał wpaść po lekcjach, czyli około piętnastej. Korzystając z chwili wolnego czasu,
ruszyłem zwiedzić zamek. Do tej pory mury warowni górującej nad miasteczkiem widziałem
wyłącznie z dołu... Na wierzchołek prowadziły trzy ścieŜki. Jedna z miasteczka, nielegalna i
pozagradzana, dwie od drugiej strony - jedna szersza, wijąca się leniwie, druga bardziej stroma,
wiodąca ostro pod górę.
Zawsze lubiłem trudniejsze drogi. Maszerowałem patrząc odruchowo pod nogi. Kamienie z
szarego łupku, poprzerastane krystalicznymi Ŝyłkami kwarcu, to znów odłamki piaskowca i
twardego wapienia... Jesienny las na zboczach góry wyglądał pięknie...
Stok wzgórza nie wszędzie był naturalny. ZauwaŜyłem ślady dawnych kamieniołomów.
Widocznie twórcy warowni wydobywali kamień do jej wzniesienia na miejscu. Był w tym głęboki
sens. Z jednej strony - nie musieli transportować daleko budulca, z drugiej - łagodne stoki góry
zamieniały się przez to w niedostępne pionowe ściany skalne. Zadziwiła mnie prostota pomysłu i
mądrość naszych przodków.
Dotarłem do bramy, a właściwie furtki w południowym murze warowni. Metalowa krata była
lekko uchylona. Wszedłem na dziedziniec. Wnętrze, szczerze powiedziawszy, trochę mnie
rozczarowało. Za dość rozległym i kompletnie pustym majdanem wznosiła się środkowa baszta. Po
lewej stronie miałem basztę południową. Po środku majdanu była dziura w ziemi, głęboka na parę
metrów. Pewnie kiedyś znajdowała się tu studnia albo wejście do lochów. Obszedłem ją łukiem.
Mury zachowały się raczej dobrze, choć nie były wysokie. Popatrzyłem na leŜące u stóp góry
Chęciny.
W tej części warowni wytyczono miejsce na ognisko. Kilka ławek otaczało krąg z kamieni.
Pewnie w lecie w czasie festynów było tu przyjemnie. Ale teraz, jesienią, wyglądało to
przygnębiająco. Przeszedłem na górny zamek. Baszta północna była udostępniona turystom.
Koło niej stał nieduŜy kiosk z pocztówkami oraz beczka na wodę. Niegdyś w tym końcu
twierdzy znajdował się nieduŜy budynek o bardzo grubych murach. Profesor Adolf
Szyszko-Bohusz, tworząc rekonstrukcję zamku, uznał go za kaplicę. Dziś uwaŜa się, Ŝe popełnił
błąd, bo był tu tajny skarbiec polskich królów. Od czasów Władysława Łokietka do epoki królowej
41
Bony przechowywano tu klejnoty koronne, skarby archidiecezji oraz fundusze państwa. Jak to
wyglądało? Patrząc na ściany wymurowane z kamienia trudno było wyobrazić sobie beczki z
dukatami, okute skrzynie mieszczące mieszki złota czy woreczki z pierścieniami...
Obecnie trwały tu jakieś prace budowlane. Widać zabezpieczano mury przed dalszą
degradacją. Na mój widok z kiosku wyszedł człowiek z bloczkiem biletów. Wysupłałem trzy złote i
wdrapałem się na szczyt baszty. Chciałem rozejrzeć się po okolicy, niestety tuman wilgotnej mgły
spowił mury... Zlazłem po metalowych schodkach.
- Przepraszam, mam pytanie - zagadnąłem człowieka z budki.
- Czym mogę słuŜyć? - zainteresował się.
- Szukam jakichś namiarów na kilku młodych ludzi, którzy w sezonie robili tu pokazy
fechtunku.
- Nie mam pojęcia - pokręcił głową. - Pracowałem w lecie w Niemczech. Ale to była jakaś
prywatna inicjatywa. Chyba nawet nie mieli zarejestrowanej działalności gospodarczej. Jakaś
dziewczyna z nimi ponoć była - wysilił pamięć.
- Byli z Chęcin?
- Nie wiem. MoŜe i tak... Raczej tak - poprawił się. - Nie sądzę, Ŝeby komuś z Kielc chciało
się tu jeździć. Leniwy naród się zrobił...
Podziękowałem za te skąpe informacje i ruszyłem w dół. Kolejny dzień niebawem dobiegnie
końca... A ja ciągle nie natrafiłem na Ŝaden cenny ślad. Najbardziej przygnębiał mnie bezsens mojej
pracy. Prowadziłem śledztwo, nie wiedząc, czy nauczyciel miał wypadek, czy było to celowe
działanie. Nie wiedząc, czy widelec znaleziono w skrytce, czy przypadkiem. Nie wiedząc, czy dwaj
zagadkowi śydzi mieli z tym cokolwiek wspólnego.
I wreszcie, w kaŜdej chwili ranny nauczyciel mógł odzyskać przytomność...
42
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
„ZŁOTA STUDNIA” • OPUSZCZAMY SIĘ DO SZYBU • ŚLADY NARZĘDZI •
ODKUWAM PRÓBKI • WSPINACZKA PO LINIE • TECHNIKA JEST DOBRA, ALE
NIEKIEDY ZAWODZI CZŁOWIEK
Zaparkowałem samochód, zaciągnąłem hamulec, pod kaŜde koło podłoŜyłem drewniany
klocek, owinąłem dwa drzewa stalową linką i zaczepiłem ją do haka holowniczego.
- OstroŜności nigdy za wiele - mruknąłem.
W poprzek szybu połoŜyliśmy belkę z przygotowanym juŜ wcześniej bloczkiem. ZałoŜyłem
uprząŜ alpinistyczną.
- Zjadę pierwszy - wyjaśniłem. - Sławek obserwuje. Jeśli zauwaŜę boczną sztolnię, daję błysk
latarką - wtedy zatrzymujesz wyciągarkę i oznaczasz głębokość.
- Jasne - nauczyciel kiwnął głową.
- Przypuszczalnie od głównego szybu odchodzi kilka chodników. Trudno powiedzieć, w
którym pan Sebastian prowadził swoje prace. MoŜe natrafimy na jakieś ślady. Badanie zacznę od
samego dna, od najniŜszych pokładów.
- Dwa błyski latarki oznaczają, Ŝeby wyciągnąć linę i teraz opuszczam się ja z kablem
telefonicznym - uzupełnił Sławek, patrząc w kartkę z instrukcjami.
- No, to do roboty.
Przyczepiłem się do linki dwoma karabińczykami. Kilka minut później zjeŜdŜałem w głąb
szybu. Pierwsza sztolnia odchodziła w bok na głębokości około piętnastu metrów. Druga była
dziesięć metrów niŜej. Zjechałem aŜ do poziomu Ŝąpia. Widać było tu wylot jeszcze jednej sztolni,
ale prawie w całości była zalana wodą. Dałem znać, Ŝeby mnie podciągnęli. Kilka minut później
dołączył do mnie Sławek.
- Co jest tam na dole? - zapytał.
- Jeszcze jeden otwór - wyjaśniłem. -Ale wątpię, Ŝeby nauczyciel go badał. Jest prawie cały
zalany wodą, pod sufitem zostało zaledwie kilkanaście centymetrów.
- MoŜe miał maskę do nurkowania i butlę - podsunął.
Fakt, widziałem w jego szafie akwalung.
- MoŜe. Ale nie wiem, czy pakował się w takie miejsce. Nurkowanie w jaskiniach wymaga
ogromnego doświadczenia i jest bardzo trudne technicznie. Zresztą pod wodą trudno by mu było
odkuć próbki - zgłosiłem wątpliwość. - ChociaŜ... Jest jesień i często padają deszcze. Górotwór
moŜe być nasiąknięty.
- A latem poziom wody opada? - upewnił się.
- To moŜliwe.
Oświetliłem silnym halogenkiem strop. Chodnik sklepiono półkoliście, przypomniały mi się
korytarze podziemi kredowych w Chełmie. Długo badałem ściany.
- Czego pan szuka? - zapytał.
- Śladów narzędzi. MoŜna by z nich wydedukować, kiedy powstały te tunele - wyjaśniłem.
- A po ich kształcie?
- Trudno ocenić. Przypuszczam, Ŝe mogą pochodzić z XVII lub XVIII wieku. Są podobne to
tych, które widziałem na przykład w Tatrach i Pieninach. Ale mogę się mylić. W takich małych
ośrodkach dawne metody wydobycia mogły utrzymać się bardzo długo.
- Tu trzeba by fachowca?
- Petroacheolodzy z pewnością sporządzili juŜ masę ciekawych opracowań na ten temat.
Ruszyliśmy naprzód. Patrzyłem pod nogi, ale namulisko zdawało się być nietknięte ludzką
stopą od dziesięcioleci.
- Ciekawej kto był tu ostatnio i kiedy? - mruknął Sławek, którego widać nurtowały te same
pytania.
- Szukaj śladów, świeŜych odprysków na ścianie - pouczyłem go. - W miejscach, gdzie
odkuto próbki powinny być ciut jaśniejsze plamy. Kując musiał mocniej zaprzeć się nogami o
43
ziemię, więc moŜe tam będą ślady...
Korytarz niebawem rozwidlił się. Nad naszymi głowami przemknął malutki nietoperz.
- W prawo czy w lewo?
- Badając lochy, zawsze idziesz w lewo. W ten sposób wyjdziesz z kaŜdego labiryntu -
poradziłem.
- O, to moŜe się przydać w grach komputerowych. W takich labiryntówkach ze strzelanką... -
puścił do mnie oko.
- Grywasz często? - zaciekawiłem się.
- Wcale. Szkoda mi czasu - odpowiedział powaŜnie. - Co z tego, Ŝe przejdę ileś poziomów,
skoro po kilku tygodniach pojawia się coś nowego i dawne triumfy przestają mieć jakiekolwiek
znaczenie... Straszna strata energii...
- Masz rację - przyznałem. - Ja teŜ nazbyt cenię swój czas, by go w ten sposób trwonić.
Doszliśmy do końca korytarza. Odbiłem młotkiem geologicznym kilka kawałków skał.
Obejrzałem je w świetle latarki. Nic ciekawego. Szara skała, zielonkawe wtrącenia azurytu.
- Zbada się później - wyjaśniłem, chowając je do plecaczka. - Ale to, zdaje się, nic
specjalnego...
- W sumie dostaliśmy się tu, pokonując trudności techniczne, które niejednego by zatrzymały
- głośno rozwaŜał Sławek - i jak gdyby nic z tego nie wynika.
- A na co liczyłeś?
- Szkielety górników, porzucone narzędzia, cokolwiek... Tajemnicze znaki na ścianach, moŜe
stare lampy albo kaganki... A tu jest tak straszliwie pusto i nudno...
- Ludziom często się wydaje, Ŝe miejsca niedostępne, sztolnie, lochy czy jaskinie kryją jakieś
skarby. Tymczasem najczęściej okazuje się, Ŝe po prostu jest tam goła skala albo jakieś śmieci. Z
rzadka trafia się na kawałki złomu, które mogą być interesujące dla archeologów lub
kolekcjonerów, ale przewaŜnie nawet i na to nie moŜna liczyć... Bywałem wielokrotnie w takich
miejscach i z reguły nic ciekawego nie udawało się znaleźć.
- Bo to, co cenne i ciekawe wynieśli juŜ dawno ci, którzy byli tu przed nami, nawet jeśli od
ich pobytu minęło sto lat - domyślił się.
- Pierwotni uŜytkownicy Ŝyli w czasach gdy przydawało się niemal wszystko. Puste butelki,
nawet stłuczone, uszkodzone lampy się naprawiało, pęknięte garnki szły do zdrutowania... A ci nasi
poprzednicy, eksploratorzy, wiesz, jak to jest, ludziom wszystko się przydaje. Jeśli nie do kolekcji,
to na złom czy na rozpałkę...
Drugi chodnik takŜe zakończył się ślepo. RównieŜ tu nie widać było Ŝadnych śladów
nauczyciela. Cofnęliśmy się do szybu. Spojrzałem na zegarek, prawie osiemnasta.
- WyŜszą sztolnię zbadamy następnym razem - powiedziałem. - Dziś juŜ trochę za późno.
Przypiąłem Sławka do linki. Podczepiłem telefon i zadzwoniłem na górę.
- Wracamy - powiedziałem do słuchawki.
Odpowiedziała mi cisza.
- Napadli go i porwali... - przestraszył się mój młody pomocnik. - A moŜe tylko zasnął?
Widząc moje próŜne wysiłki, pobladł nieco. Spojrzałem na kontrolkę. No tak, zostawiłem
urządzenie włączone i baterie wysiadły. Pokazałem mu i wyjaśniłem.
- Trzeba uwaŜać - powiedziałem. - Technika psuje się czasami, ale częściej zawodzi
człowiek, w tym przypadku ja.
- MoŜe jak będziemy krzyczeć, to nas usłyszy? - zastanawiał się.
- Jesteśmy tu trzy godziny. Myślę, Ŝe niedługo zorientuje się, Ŝe coś nas długo nie ma i zajrzy
do studni - uspokoiłem go. - Z drugiej strony, nie bardzo mi się chce siedzieć tu jeszcze na przykład
trzy kolejne godziny... Wlezę na górę po linie - powiedziałem z westchnieniem. - A potem
uruchomię wyciągarkę i wyjedziesz komfortowo.
- No dobra - mruknął.
ZałoŜyłem na stalówkę dwie tak zwane małpy i zacząłem się wspinać. Miałem do pokonania
dwadzieścia pięć metrów. Bywało gorzej... Co pięć metrów robiłem krótkie przerwy. Wreszcie
zziajany, mokry od potu i wody, która przez cała drogę kapała mi za kołnierz, wynurzyłem się z
44
czeluści ziemi. Marek siedział w samochodzie i spokojnie czytał ksiąŜkę. Na mój widok
wytrzeszczył oczy.
- Co się stało? - wykrztusił.
Wyjaśniłem, zaraz teŜ wyciągnęliśmy na powierzchnię trzeciego członka zespołu
poszukiwawczego.
- I co tam ciekawego? - dopytywanie matematyk, gdy jechaliśmy do szkoły.
- Kilka kilogramów kamieni - potrząsnąłem plecakiem. - Trzeba będzie obejrzeć je na
spokojnie.
Pojechaliśmy na kwaterę. Badałem próbki powoli, starannie i dokładnie. Kilka większych
rozbiłem młotkiem. Marek i Sławek siedzieli i pili herbatę z wody zagotowanej na palniku. Przyszła
teŜ pani Anna, przynosząc nam kawałek ciasta.
- Do licha - westchnąłem. - Nic z tego nie rozumiem.
- Nie ma złota? - zmartwił się matematyk.
- Ani na lekarstwo. Ani złota, ani Ŝadnych jego związków, które potrafiłbym zidentyfikować -
westchnąłem. - Za to kupa zielonych plamek i sferuli. Malachit i jemu podobne minerały. Czyli
miedź. Kto wie, moŜe to nawet bogate złoŜe, interesujące z przemysłowego punku widzenia, ale
Ŝ
eby na tym zarobić, trzeba by zainwestować w budowę kopalni, infrastruktury do przeróbki rudy...
A to się chyba nie opłaci. Zresztą przemysł wydobywczy to przewaŜnie dewastacja całej okolicy.
Nie wiem, czy pan Sebastian...
- Z pewnością nie - pokręciła głową Anna - On kocha przyrodę. Uwielbiał się włóczyć po
okolicy. Z pewnością nie planował wystawienia w tej okolicy huty metali kolorowych.
- W takim razie „złotą studnię” musimy chyba skreślić z naszego rejestru miejsc podejrzanych
- rozwaŜałem głośno. - Ale najpierw zbadam jeszcze ten najpłytszy chodnik.
- Jest sens? - zapytała.
- CóŜ, w nauce najwaŜniejsza jest konsekwencja - uśmiechnąłem się. - Francuska ekspedycja,
która szukała „Titanica”, przeszukała ogromny obszar i zniechęcona wycofała się. W dwa lata po
niej Robert Ballard natrafił na resztki wraka i stwierdził, Ŝe jego poprzednikom zabrakło głupich
300 metrów. Podobnie było z poszukiwaniami Pompejów - za pierwszym razem trafili nieomal w
ś
rodek miasta, ale trafili na kawałek wolny od zabudowy i doszli do wniosku, Ŝe się pomylili. Z
grobowcem Tutanchamona było znowu prawie tak samo. Howard Carter dwa razy zaczynał prace w
dobrym miejscu i dwa razy przenosił robotników w inne części doliny.
- Nie znam innych miejsc w okolicy, które nosiłyby podobną nazwę - powiedziała Anna. -
Ale w sąsiednich dolinach jest trochę starych wyrobisk.
- Są i kamieniołomy - dodał Marek. - MoŜe warto się przyjrzeć urwiskom? To jakby
przekroje geologiczne okolicy.
- Wydaje mi się, Ŝe eksploatowano raczej miejsca, gdzie zalega gruby pokład jednorodnej
skały, ale kto wie? - poskrobałem się po głowie.
- Co robimy jutro? - zapytał Sławek.
- Badamy dalej - wzruszyłem ramionami. - Do skutku...
- A moŜe... - chłopiec zawahał się. - Skrzynkę z widelcami ukryto w starej sztolni? Wurst
jako geolog na pewno interesował się takimi wyrobiskami. Mógł wybrać któreś na skrytkę...
- Kto wie? - zadumałem się.
45
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
BADAMY KOLEJNĄ SZTOLNIĘ • KTO PRZEKOPAŁ ZAWAŁ? • UCIĘTA LINA •
WSPINACZKA • NIEOCZEKIWANA POMOC • CO WIDZIAŁ SŁAWEK? • ZAJADŁY
WRÓG I TAJEMNICZY PRZYJACIEL • MALACHIT
Kolejny dzień nauki szkolnej, niemal identyczny jak poprzedni. Jak ci nauczyciele to
wytrzymywali? Mnie straszliwa monotonia tego zajęcia wręcz obezwładniała. Na szczęście juŜ o
czternastej byliśmy we trójkę wolni i mogliśmy przystąpić do dalszych badań.
Zjechaliśmy ekspresowo. Matematyk był nieco zielony na twarzy, ale udałem. Ŝe tego nie
widzę.
- Jak na pierwszy raz świetnie sobie radzisz - pochwaliłem go nieco na wyrost.
Sztolnia na tym poziomie była przestronniejsza i suchsza. Omiotłem ściany latarką. Ta sama
szara skała, tu i ówdzie wyłupane jakby niewielkie zagłębienia w ścianach.
- Inny rodzaj złoŜa - powiedziałem w zadumie.
- To znaczy?
- Tam na dole, jak mi się wydaje, wykuli chodniki poszukiwawcze. Tu szła eksploatacja pełną
gębą. Te dziury powstały w ten sposób, Ŝe wybierano ze skały partie zawierające więcej miedzi.
Tam są długie i proste tunele, a tu loch zwija się jak zaskroniec...
- Rozumiem. Szli za Ŝyłą?
- Chyba tak. Przydałby nam się fachowiec od dawnego górnictwa lub chociaŜ literatura
fachowa... - zakręciliśmy i drogę zagrodził nam zawał.
- O do licha - mruknąłem.
Z bliska widać było, Ŝe ktoś zupełnie niedawno go pokonał. Pod ścianą przekopane było
wąskie przejście. Zabezpieczono je całkiem fachowo deskami
- Sebastian włoŜył strasznie duŜo pracy - mruknął Marek. - Musiał poświęcić na to kilka
tygodni.
- Nie jestem pewien, czy to on - zastanawiałem się na głos. - - Te deski muszą tu tkwić od lat,
jeśli nie od dziesięcioleci. Zobacz choćby, jak zardzewiały gwoździe.
- No, nie wiem - poskrobał się po głowie. - Tu jest bardzo wilgotno. Korozja idzie bardzo
szybko.
- Chyba mimo wszystko nie aŜ tak...
Przeszliśmy zabezpieczony kawałek. Kilka komór wydobywczych, niski chodnik w bok i
jeszcze jeden, tym razem nieprzekopany zawał... Zbierałem kawałki skały, starając się, aby były
moŜliwie róŜnorodne. Wreszcie dałem sygnał do odwrotu. Dotarliśmy do sztolni. Uruchomiłem
telefon. Sygnału znowu nie było.
- Do diabła! - zakląłem.
Nauczyciel wyciągnął kabel z szybu.
- Jest przecięty - powiedział. - Liny teŜ nie ma!
Nie mylił się. Utknęliśmy w pułapce.
- Zadzwonię do Ŝony - powiedział - Niech sprowadzi policję. Boję się, Ŝe...
- MoŜe nie być pola - ja teŜ wyjąłem swój.
- Fakt, ani kreski... - ze złością schował komórkę do kieszeni. - A przecieŜ widać niebo.
- Tak, ale skała wygłusza sygnał... A fala radiowa idzie poziomo. Twoja Ŝona wiedziała,
gdzie pojechaliśmy, jeśli się nie pojawimy do kolacji, to z pewnością zaalarmuje odpowiednie
słuŜby. Posiedzimy tu niedługo, kilka, najwyŜej kilkanaście godzin. Martwi mnie jednak znikniecie
Sławka...
- Sądzisz, Ŝe został porwany?
- Wystawiliśmy go - walnąłem pięścią w skałę.
- Jak sądzisz, jest stąd inne wyjście? MoŜe gdyby przekopać zawał w tej bocznej odnodze?
- Chyba nic to nie da, jesteśmy za głęboko... A wydostać się musimy.
Oświetliłem latarką szyb. Nie wyglądało to dobrze... Ale przecieŜ wczoraj, mając linę
46
zdołałem się stąd wydostać. To moŜe uda się i bez liny?
- Mam w plecaku dziesięć haków alpinistycznych i młotek - powiedziałem. - MoŜna by
spróbować: wbijać haki co pół metra i iść w górę.
- Starczy na jakieś pięć metrów - zauwaŜył trzeźwo. - A co dalej?
- Są szczeliny, o które moŜna zaczepić rękę albo stopę. Myślę, Ŝe nasz zapas haków, jeśli
będziemy ich oszczędnie uŜywać, od biedy wystarczy.
Spojrzał w górę i w dół, a potem nerwy przewaŜyły, cofnął się w głąb chodnika i
zwymiotował.
- Spokojnie - uśmiechnąłem się, Ŝeby podtrzymać go na duchu. - Sam pójdę i opuszczę linę
albo sprowadzę pomoc.
Opanował się z trudem.
- Przepraszam - jęknął.
- Nic się nie stało - powiedziałem. - Nie przejmuj się aŜ tak. Nic nam nie grozi. Jeśli dobrze
pójdzie, zaraz wracam z liną...
PrzełoŜyłem haki do kieszeni na piersi. Linkę od rękojeści młotka owinąłem wokoło dłoni. I
byłem gotów. Złapałem się głębokiej szczeliny, wsadziłem nogę w otwór, zapewne słuŜący kiedyś
do mocowania belki podtrzymującej podest i zrobiłem krok w bok. Pode mną otworzyła się próŜnia.
Poczułem mrowienie na karku. Wyszukałem dłonią kolejny dobry uchwyt nieco wyŜej. Nogą
namacałem półeczkę na wysokości mojego kolana i podciągnąłem się kawałek. Pierwsze pół metra
za mną. Jeszcze czternaście i pół.
Półka szła lekkim skosem w górę. Dwa kroki w bok i kolejne pół metra studni pokonane.
Obmacałem ścianę. Szczelina, ale pod złym kątem - nie utrzymałbym się. Obok pękniecie grubości
nitki. Z Ŝalem poświęciłem pierwszy hak. Ale za to miałem się czego dobrze złapać. Matematyk juŜ
się otrząsnął. Stał u wylotu chodnika i oświetlał mi drogę.
- Metr nad głową masz sporą dziurę - doradził.
- Dzięki.
Znalazłem kolejną podporę dla nogi i powolutku wywindowałem się w górę. Faktycznie
dziura umoŜliwiała dobre zaczepienie. Po chwili postawiłem stopę na haku, który wcześniej
wbiłem... No, to pierwsze dwa metry za mną. MoŜe nawet dwa i pół? Ściana wokoło była prawie
dokładnie gładka. Poświęciłem drugi z cennych haków. Wsunąłem w pęknięcie i dobiłem
młotkiem. Oparłem stopę. śadnego uchwytu dla ręki. Trzeci hak... Trzy metry nad wylotem sztolni.
Zostało moŜe dwanaście, moŜe tylko dziesięć?
Zatrzymałem się na chwilę, Ŝeby odpocząć.
- Nieźle ci idzie - pochwalił z dołu matematyk. - Oby tak dalej.
- Oby - westchnąłem.
Niezłe miejsce było nieco ponad metr ode mnie. Daleki krok nad przepaścią. Stanąłem w
rozkroku. Zmierzyłem wzrokiem odległość, wybiłem się i złapałem nowego uchwytu. Ryzyko
opłaciło się. Tu ściana była bardziej spękana. W szybkim tempie zrobiłem kolejne dwa metry w
górę, bez konieczności poświęcenia choćby jednego cennego haka! Znowu zrobiłem sobie krótką
przerwę - zmaganie się z grawitacją było strasznie wyczerpujące.
- Hej - rozległo się z góry.
Spojrzałem. Na tle nieba zobaczyłem głowę w kominiarce. Chwilę później obok mnie opadła
drabina linowa.
- Drapcie się - powiedział zagadkowy osobnik.
- Przepraszam, ale brakuje mi zaufania do zamaskowanych ludzi - burknąłem nie kryjąc
złości. - Co się stanie, jeśli wlezę na to, a tu nagle...
- Róbcie jak uwaŜacie, ja idę - westchnął. - I jeszcze jedno - zatrzymał się na chwilę. - Szuka
pan w niewłaściwym miejscu, detektywie...
Zniknął. Nieufnie pociągnąłem za linki drabiny. Solidne, do tego chyba nieźle zaczepione.
- Co robimy? - zapytał z dołu Marek.
- Nie wiem - westchnąłem. - Jakoś trudno mi uwierzyć w bezinteresownych wybawców...
- To moŜe przybij drabinę dwoma hakami do skały - poradził. - Nawet jeśli ją odetną od góry,
47
to nie spadniemy do szybu.
- Niezły pomysł.
Bambusowe szczebelki kusiły.
- Hej - z góry dobiegł glos Sławka. - Czemu nie włazicie? Na górze bezpiecznie, tamten
poszedł.
- O, a ty gdzie się podziewałeś? - zdziwiłem się.
- Długa historia, zaraz opowiem...
- Drabina jest dobre zabezpieczona?
- Tak wygląda. Jest zamotana do drzewa, jak wcześniej nasza, ale chyba jeszcze ją oplączę
dodatkowo linką od wyciągarki. Tak na wszelki wypadek.
- Zuch chłopak - pochwaliłem.
Zniknął na chwilę i znowu się pojawił.
- Gotowe-zameldował.
Kilka minut później obaj stanęliśmy na powierzchni ziemi. Wyciągnęliśmy drabinkę i liny.
- Eksplorację „złotej studni” uwaŜam za zakończoną niepowodzeniem - powiedziałem
powaŜnie. - A teraz opowiadaj, co tu się stało.
- Jak siedzieliście na dole, usłyszałem z daleka muzykę. Dudniło na pół lasu. A potem
ucichło. Wydedukowałem, Ŝe ktoś podjechał samochodem i zatrzymał się tam, gdzie my
poprzednio. Trochę mnie to zaniepokoiło, więc zamknąłem wehikuł i ulotniłem się w krzaki -
wskazał gestem gęstwinę jałowca.
- Bardzo rozsądnie - pochwaliłem.
- A ja się martwiłem, Ŝe stchórzyłem - popatrzył na mnie przepraszająco.
- Postąpiłeś słusznie - powiedziałem. - Nie ma sensu naraŜać się niepotrzebnie, gdy wróg ma
nad nami miaŜdŜącą przewagę. Do walki naleŜy stawać, gdy jest szansa na zwycięstwo. I co było
dalej? - zaciekawiłem się.
- Pojawili się dwaj kolesie w dresach.
- Poznałbyś ich?
- Mieli kominiarki na twarzach. Wyglądało na to, Ŝe spodziewali się na kogoś natknąć.
Przyszli na polanę, próbowali włamać się do samochodu. Najpierw dłubali przy zamku, potem
jeden próbował wybić szybę. Klęli przy tym straszliwie, ale z ich przekleństw dowiedziałem się, Ŝe
wiedzą, iŜ był ktoś jeszcze z wami. To znaczy mieli teorię, Ŝe część nas zeszła na dół, ale ktoś
został na górze - zupełnie się zaplątał.
- Rozumiem - uspokoiłem go.
- Wyciągnęli waszą linę i przecięli kabel, a potem zaczęli łazić po krzakach, widać mnie
szukali. Potem jeszcze próbowali przeciąć opony w samochodzie.
- Na szczęście lana guma, zupełnie jak w radzieckim czołgu - odetchnąłem z ulgą.
- ToteŜ im się nie udało, więc poszli. Jak schodzili z polany, ściągnęli kominiarki i wsadzili je
do kieszeni, ale byli daleko i tyłem. Tyle tylko zauwaŜyłem, Ŝe obaj krótko obcięci i chyba
ciemnowłosi. A potem podudniło trochę i odjechali. Pomyślałem, Ŝe to pułapka i na wszelki
wypadek nie wyłaziłem z krzaków. I słusznie zrobiłem, bo przyjechał na rowerze ten dziwny koleś.
- Dziwny? - zapytałem.
- Ubrany był w jesienną panterkę i wojskowe spodnie. Chodził, jakby się skradał. Obejrzał
wasz samochód, zajrzał do lochu. Potem poszedł w krzaki i wrócił z drabinką sznurową. I opuścił ją
wam. Zaraz potem wsiadł na rower i odjechał - ale usłyszałem z daleka coś jakby dźwięk silniczka.
- Rozpoznałbyś go?
Pokręcił głową.
- Miał kapelusz zasłaniający twarz, a ja widziałem go głównie od tyłu... A zanim zajrzał do
studni, jeszcze naciągnął kominiarkę. MoŜe się mylę, ale wyglądała identycznie jak u tamtych.
- Rower? - powtórzył Marek. - A moŜe miał przy bagaŜniku taki mały silnik wspomagający?
Chłopiec przymknął oczy, jakby chciał sobie lepiej przypomnieć. Zastanawiał się długą
chwilę.
- Nie wiem - powiedział wreszcie. - Szczerze powiedziawszy, nie przyglądałem się. Są takie
48
silniki? Nigdy nie widziałem - dodał tonem usprawiedliwienia.
- Są - wyjaśniłem. - Kosztują od ośmiuset złotych wzwyŜ. To fajna zabawka. Mocuje się w
zaleŜności od modelu z przodu albo z tyłu. Pracują tak, Ŝe zaczepia się dodatkowy łańcuch do
zębatki, inne za pomocą rolek wspomagają samo koło... Lejesz litr benzyny i to wystarcza, Ŝeby
przejechać około stu kilometrów. I to całkiem szybko, około czterdziestu kilometrów na godzinę.
- O rany - aŜ pokręcił głową ze zdumienia. - Muszę sobie kiedyś taki kupić.
- A zatem mamy tu zajadłego wroga i tajemniczego przyjaciela - rozwaŜał matematyk.
Poczułem, Ŝe pytanie o silnik przy rowerze nie było przypadkowe. Mój sąsiad chyba domyślał
się toŜsamości zagadkowego wybawiciela. Dlaczego nie dzielił się z nami podejrzeniami?
- Albo i zajadłego wroga, który do tego ma wspólnika udającego naszego przyjaciela -
uzupełniłem ponuro. - Wydaje mi się to zbyt „ksiąŜkowe”. Czarny charakter i zamaskowany
jeździec. Zobaczcie, jak to wyglądało: my włazimy do szybu, pojawia się wróg, odcina linę, potem
przybywa nam na pomoc ten drugi.
- Ale skąd wrogowie wiedzieli, Ŝe będziemy tu buszować? - zadumał się Sławek. - Ja nikomu
nie mówiłem. Tylko wspomniałem rodzicom, Ŝe będę pokazywał panu okolicę, ale nie mówiłem
nawet, gdzie konkretnie pojedziemy.
Popatrzyłem na matematyka. Pokręcił przecząco głową. Czy mogłem mu ufać? W zasadzie
tak, ostatecznie został uwięziony razem ze mną. Z drugiej strony moŜe celowo, Ŝeby wzbudzić
moje zaufanie? Czułem, ze tkwię w samym środku skomplikowanej rozgrywki. I nic z tego nie
mogłem zrozumieć.
- Zastanawia mnie ten drugi - mruknąłem. - Skąd wiedział, Ŝe tamci wycięli nam takiego
psikusa? Bo przecieŜ chyba ich nie śledził?
- A moŜe ci w dresikach mają tu zainstalowany jakiś alarm, fotokomórkę czy coś -
zastanawiał się Sławek. - Zapikało im, przyjechali...
-Hmm - zadumałem się.
- A w samochodzie mają „pluskwę” i gdy ten w kapeluszu zobaczył, dokąd jadą...
- Stop - przerwałem jego dociekania. - Zanalizujmy to na spokojnie i na zimno. Twoja teoria
o alarmie ma ręce i nogi, ale...
- ...ma teŜ jeden słaby punkt - uzupełnił matematyk. - Jeśli jest tu coś takiego, to przyjechaliby
juŜ wczoraj. Trudno przypuścić, Ŝe coś im kazało przyjść tu w nocy i zainstalować alarm.
- Fakt - zasmucił się. - A jeśli czujnik jest załoŜony w tej górnej sztolni i zadziałał dopiero,
gdy się tam zapuściliście?
- Ktoś tam pracował, przekopał zawał... - nauczyciel myślał głośno.
- PokaŜ mi miejsce, skąd ten kapelusznik przyniósł drabinę - poleciłem Sławkowi. - Nie miał
jej ze sobą, a przecieŜ drabiny nie rosną w lesie...
Przeszliśmy na skraj polany.
- To chyba ta kępa krzaków - powiedział, rozglądając się wokoło. - Głowy nie dam, ale
wydaje mi się...
Wszedłem pomiędzy kępy jeŜyn. Potem zbadałem sąsiednią i jeszcze jedną. LeŜał tu spory
głaz. Popukałem w niego, a potem bez wysiłku podniosłem i odłoŜyłem obok. Był pusty w środku,
zrobiono go z Ŝywicy epoksydowej i opylono pyłem, Ŝeby wyglądał naturalnie. Pod spodem
zawinięte w folie spoczywały dwie saperki, trzy oskardy, dwie archaiczne karbidowe lampy gór-
nicze, trzy kaski oraz kilka zwojów lin. Niezły zestaw sprzętu...
- Ktoś bada te sztolnie - powiedziałem w zadumie. - Ciekawe w jakim celu?
Pod linami leŜała wypchana czymś parciana torba. Odpiąłem paski i zajrzałem do środka.
Była pełna kamieni. Wyjąłem jeden. Intensywnie zielony kolor nie budził moich wątpliwości.
- Malachit - zgadł nauczyciel.
- Tak. Te ułamki nawet od biedy nadają się do celów jubilerskich... Te graty naleŜą do kogoś,
kto penetruje sztolnię, szukając ładnych kawałków tego zielonego kamienia... Coś sobie na tym
zarabia. Oczywiście musi się namęczyć, Ŝeby znaleźć tak duŜe i na tyle czyste fragmenty, ale z
pewnością ma z tego jakiś gorsz... MoŜe sobie tak dorabia, a moŜe i z tego Ŝyje? Trudno ocenić.
- Czyli ten zamaskowany i jego kumple mają tu taki mały terenowy magazyn sprzętu -
49
mruknął Sławek. - A moŜe działają na zlecenie nauczyciela? MoŜe to ci jego przyjaciele, którzy
ukradli ksiąŜki wchodząc przez okno?
- I ci sami, którzy w historycznych strojach fechtują się na zamku - dodałem. - Zaczyna mi się
to składać do kupy...
OdłoŜyłem torbę na miejsce, potem zwinąłem drabinkę, którą zamaskowany nam spuścił i
ukryłem ją pod sztucznym głazem.
Skoro to jego, niech tu zostanie na znak, Ŝe mamy czyste intencje - powiedziałem.
- Malachit to nie złoto - zafrasował się matematyk. - Ale moŜe Sebastian sądził, Ŝe taka
kopalnia malachitu i jakiś warsztat do jego przeróbki będą stanowić dla gminy...
- Chyba nie - pokręciłem głową. - Jest go tu za mało i zbyt kiepskiej jakości. Poza tym z jego
tekstu wynikało raczej, Ŝe chodzi o złoto. Realne złoto, nie w sensie przenośni. Szukamy w złym
miejscu. To nie tutaj.
- To co robimy? - zadumał się Sławek.
- Wracamy do domu - zdecydowałem. - Jutro pomyślimy, gdzie moŜna by jeszcze
pobuszować...
50
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ZAGADKOWY LIST Z LABORATORIUM • STARA PRÓBKA NIE WIADOMO SKĄD •
DAWNA KOPALNIA ZŁOTA? • WIDELEC PSUJE NAM TEORIĘ • SENSACYJNE
NAGRANIE
Pukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia. Otworzyłem. Listonosz.
- Pan Daniec? Przesyłka do pana - wręczył mi grubą kopertę z nadrukiem ministerstwa. -
Proszę pokwitować...
- Dziękuję.
- A to do... - zadumał się patrząc na pieczęcie zdobiące sąsiednie drzwi. - Trudno, zwrot
trzeba będzie zrobić.
Popatrzyłem na grubą kopertę w jego ręce. Pieczątka na niej wskazywała, Ŝe nadawcą jest
laboratorium dendrochronologiczne Instytutu Archeologii i Etnologii Kulturowej w Warszawie.
- Ja nie mam upowaŜnienia - wzruszyłem ramionami. - Chyba, Ŝeby przekazać ten list
posterunkowemu Piotrowi Rogowskiemu - podsunąłem.
- Sądzi pan, Ŝe to moŜe mieć znaczenie dla śledztwa? - poskrobał się po nosie.
- Tak mi się wydaje - powiedziałem.
- To w takim razie mu zaniosę. Tylko czy będzie mógł pokwitować?
- Nie będzie mógł do tego zajrzeć, bo przecieŜ jest ustawa o ochronie tajemnicy
korespondencji...
- Tak źle i tak niedobrze - westchnął.
- Niech pan zrobi zwrot - poradziłem - A posterunkowemu powiem, Ŝeby zadzwonił do
instytutu i zapytał, czy treść listu ma znaczenie dla sprawy.
- Bystrzak z pana - pochwalił.
PoŜegnaliśmy się i zszedł po schodach. A ja wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem na
komendę. Funkcjonariusz był u mnie mniej więcej kwadrans później. Przedstawiłem mu sytuację.
- Co to jest ta dendrochronologia? - zaciekawił się. - Określanie wieku drzew?
- Datowanie za pomocą analizy sekwencji słojów - zreferowałem mu szczegóły techniczne.
Wytrzeszczył oczy.
- Zdumiewające - powiedział. - I precyzyjnie moŜna tym datować?
- Z dokładnością do mniej więcej jednego roku - wyjaśniłem. - Oczywiście tylko w
przypadku, gdy zachowała się warstwa bezpośrednio pod korą...
- Zadzwonić trzeba - ocenił. - Tylko skąd wytrzasnę numer tego laboratorium?
- Powinienem mieć ten adres i numer telefonu zapisany w komputerze. A jeśli nie, to
ś
ciągniemy z Internetu...
Uruchomiłem laptopa i po kilku minutach znalazłem go w mojej ksiąŜce adresowej.
Posterunkowy zadzwonił i przez chwilę rozmawiał z kierownikiem.
- Jaki jest do pana adres mailowy? - zapytał. - Chcą to przesłać, a ja nie mam własnego
konta...
- Pawel_Daniec@mkis.gov.pl - podałem.
Rozłączył się. Dziesięć minut później przyszedł list z załącznikiem. Otworzyłem go i szybko
przejrzałem długie tabele sekwencji.
- Pan Sebastian przesłał im dwie próbki drewna, obie bardzo zanieczyszczone smołą.
Stwierdzili, ze to dębina, a porównanie z sekwencjami z okolic Kielc wykazało, Ŝe drzewa ścięto
około 1554-1555 roku - zreferowałem.
- To takie rzeczy da się z kawałka deski wyczytać? - nadal nie mógł wyjść ze zdumienia. -
Pamiętam, jak czytałem coś o datowaniu za pomocą radiowęgla C
14
.
- Nie - pokręciłem głową - ta metoda jest zbyt zawodna. Czasem jeszcze się jej uŜywa do
datowania materiałów organicznych, ale dendrochronologia jest duŜo lepsza.
- Czego to ludzie nie wymyślą - pokręcił ze zdumieniem głową.
- Teraz pytanie, po co mu to było? - zamyśliłem się. - I skąd u licha wytrzasnął to drewno?
51
- Sądzi pan, Ŝe ma związek z naszym śledztwem? - popatrzył na mnie uwaŜnie.
- Dlatego pana zawiadomiłem - wyjaśniłem. - Związek wydaje mi się dość oczywisty.
- Zamieniam się w słuch.
- Złoty widelec wyglądał mi na wyrób szesnastowieczny. Konkretnie, robota włoska,
pierwsza połowa XVI wieku. Czasy, gdy przybyła do nas królowa Bona, a związki gospodarcze z
Italią stały się częste...
- A teraz mamy próbki z mniej więcej tego samego okresu... - zastanawiał się na głos. - Tyle
Ŝ
e Chęciny są bardzo stare, mógł to wykopać gdziekolwiek.
- To fakt...
- A moŜe znalazł skrzynie z widelcami, ale nie wiedział, z jakiego okresu pochodzą, więc
wyciął z niej dwa kawałki, Ŝeby mu sprawdzili datowanie?
- Nie, to zbyt naciągane. Łatwiej byłoby datować poprzez znalezione w niej skarby -
wyjaśniłem.
- A jeśli bał się komukolwiek je pokazać?
- To wtedy po okuciach, sposobie wykonania kufra... Tak jak badanie mebli. Mając duŜo
ksiąŜek o sztuce tamtego okresu, poradziłby sobie z datowaniem sam.
- Tylko Ŝe nie miał takich ksiąŜek - przypomniał mi policjant.
- Mógł skorzystać w Kielcach z biblioteki publicznej. Bo pewnie macie tu przynajmniej jedną
porządną?
- Dawna biblioteka wojewódzka ma niezłe zbiory.
- A gdyby tak... - zamyśliłem się głęboko.
- Pojechać do nich i zajrzeć, po pierwsze, co mają w katalogu, a po drugie, sprawdzić w
ewidencji czytelników, jakie ksiąŜki wypoŜyczał, ewentualnie z jakich ksiąŜek korzystał na miejscu
w czytelni - zapalił się do pomysłu. - MoŜe to nam podsunie jakiś trop...
- Właśnie.
- Zajmę się tym jutro - obiecał. - Teraz problem drugi. Jeśli próbki nie pochodzą ze skrzyni?
- Napisali, Ŝe są zanieczyszczone smołą - rozwaŜałem. - To oznacza, Ŝe chciano je dodatkowo
zabezpieczyć przed wilgocią.
- Dębina moczona latami w wodzie robi się czarna i przypomina heban - powiedział w
zadumie.
- To prawda - przyznałem. - Ale jeśli robi się z niej skrzynię i chce zabezpieczyć przed
przemoczeniem, lepiej ją zawczasu nasmołować.
- Czyli skrzynia... A moŜe niekoniecznie - spojrzał na mnie z błyskiem w oku. - MoŜe burta
łódki?
- Tak na suchym lądzie?
- Kilka kilometrów stad jest rzeczka. Czarna Nida - podsunął. - Ale faktycznie, to chyba za
daleko. A moŜe belki stemplujące jakieś wyrobiska górnicze?
- Myśli pan, Ŝe...
- A gdyby tak - mam pewną hipotezę. Tylko proszę się nie śmiać, bo jeśli chodzi o zagadki
historyczne jestem laikiem.
- Często człowiek zupełnie niezwiązany z daną dziedziną moŜe znaleźć rozwiązanie, dzięki
temu, Ŝe myśli w sposób niestandardowy - zachęciłem go.
- Przyjmijmy, Ŝe ta próbka nie ma nic wspólnego z widelcem. MoŜe pan Sebastian natrafił na
bardzo stare dokumenty opisujące wydobycie złota w okolicach zamku. Na ich podstawie
zlokalizował dawne wyrobiska, zaczął kopać i po odwaleniu iluś metrów sześciennych rumoszu,
znalazł wlot do zasypanej sztolni.
- Wlot z resztkami szalunków górniczych z grubych nasmołowanych dębowych belek... -
mruknąłem. - Podoba mi się pańska koncepcja.
- Nie wiedział, czy jest sens kopać dalej w tym miejscu, więc pobrał próbki i wysłał do
analizy, Ŝeby przekonać się, czy ma do czynienia z właściwą sztolnią. Legendarną „złotą dziurą”...
- Hmm... - zamyśliłem się głęboko.
- Wspominał pan Sławkowi, Ŝe dawne wyrobiska, które górnicy porzucili, bo Ŝyła była zbyt
52
uboga, dla nas wyposaŜonych w nowoczesne technologie mogą być niezwykle cenne...
- Owszem... To, co pan powiedział, ma ręce i nogi.
- Naprawdę? - ucieszył się.
- Tylko ten przeklęty widelec nie daje mi spokoju. Coś za dobrze zgadzają mi się daty... -
westchnąłem. - MoŜe noc przyniesie dobrą radę, moŜe we śnie znajdę jakieś rozwiązanie...
Wieczorem wróciłem do szybu. Polana w lesie nie zmieniła się od popołudnia. PołoŜyłem się
w krzakach, nakryłem pledem i czekałem. Liczyłem w duchu, Ŝe zagadkowi przeciwnicy lub
równie tajemniczy wybawca pojawią się tu nocą. Ci pierwsi, cóŜ, mogli pomyśleć, Ŝe kilkanaście
godzin w lochu zmiękczy nas i będziemy skłonni iść z nimi na jakieś układy. A ten w kapeluszu?
MoŜe zechce opuścić się na dół, by wydobywać malachit? Wtedy będzie okazja do „szczerej” i
„przyjacielskiej” rozmowy...
Czas wlókł się niemiłosiernie powoli, w pewnej chwili nawet na moment przysnąłem. O
pierwszej w nocy byłem juŜ zdecydowany zwinąć obserwację i iść do szkoły, odespać trochę przed
jutrzejszym dniem. Właśnie miałem się zbierać, gdy nadeszli. Było ciemno, przez noktowizor
widziałem dobrze ich sylwetki, ale niestety to urządzenie jest dość zawodne, jeśli człowiek chce
zobaczyć takie szczegóły jak rysy twarzy... Włączyłem wshipera i podłączony do niego mini-dysk.
- Samochodu nie ma i wywiali - stwierdził jeden, zaglądając do lochu.
- Mówiłem, Ŝe był z nimi ktoś jeszcze - zrzędził drugi. - PrzecieŜ nie po to wyciągarką
stalówkę spuścili, Ŝeby się potem na piechotę drapać po linie do góry.
- No, miejmy nadzieję, Ŝeśmy pana nauczyciela solidnie postraszyli - warknął ten wyŜszy. -
Swoją drogą, nie podoba mi się, Ŝe tak tu węszy. Chyba znalazł jakiś ślad w papierach stukniętego.
- Sądzisz? Kto wie. Ciekawe, czy wlezie teŜ od drugiej strony, przez kamieniołom...
- Stara mówi, Ŝe to moŜe być jakiś nasłany detektyw. Miał skierowanie z kuratorium w
Warszawie. Ale ci w Kielcach nic nie wiedzą.
- Tego nam jeszcze brakowało - burknął drugi.
- Stara mówi, Ŝe damy radę. Tylko mamy łbami trochę ruszyć...
- Taaa... Muszkietery coś przewąchali. A i Dziadek Partyzant snuje się za nami jak smród w
gaciach.
- Ano trza iść, nic tu po nas. A tego profesorka trza mieć na oku.
- Gadaj ą, Ŝe nauczyciel odzyskuje przytomność.
- A na zdrowie. Jak odzyska, to przyjdzie po złoto. A wtedy starczy go pilnować i kupę
roboty oszczędzimy... Szef jest debil, tak go w łeb palnąć. Prymityw, zabijania mu się zachciało.
- Debil. Jak ci hitlerowcy, śydów lekarzy pozabijali, a potem nie miał ich kto leczyć.
Sebastian go widział?
- Gdzie tam...
- A gdyby tak podkablować szefa i Starą policji? Więcej dla nas zostanie...
- MoŜna by i podkablować. W kaŜdym razie wyrolować ich z interesu trzeba.
Odeszli. Wyłączyłem mini-dysk. OstroŜnie, Ŝeby się na nich nie natknąć, obszedłem zbocze i
wróciłem do siebie. Po drodze analizowałem zasłyszaną rozmowę. Gang liczy cztery osoby.
Nauczyciel został jednak napadnięty. Nagranie potwierdzało to jednoznacznie. Cyfrowa jakość
umoŜliwiała od biedy identyfikację tych dwóch na podstawie indywidualnych cech głosu. Szkoda
tylko, Ŝe nie moŜe być dowodem dla sądu, miałbym ich w garści. Ale i tak posterunkowy z
pewnością chemie sobie posłucha... A kto wie, moŜe rozpozna tych dwu?
Co jeszcze? Odtworzyłem nagranie. Jacyś Muszkieterowie depcą im po piętach. MoŜe to ci
przyjaciele pana Sebastiana? Jakiś Dziadek Partyzant... Zaraz, przecieŜ juŜ słyszałem to
przezwisko! Co powiedzieli jeszcze? Kamieniołom? Bali się, Ŝebym nie podszedł od drugiej
strony? AŜ zatarłem ręce z uciechy. Byłem tu dopiero kilka dni, a juŜ sporo spraw zaczęło się
wyjaśniać...
Podskoczyłem na posterunek. Odkryciem naleŜało się natychmiast podzielić... Niestety Piotra
nie było, a gdy zadzwoniłem do niego na komórkę, odezwała się automatyczna sekretarka.
53
ROZDZIAŁ DWUNASTY
SZTOLNIA W KAMIENIOŁOMIE • ŚLADY ZŁOMIARZY • PODZIEMNE TRZĘSIENIE
ZIEMI? • SUSZĘ UBRANIE I BADAM WYROBISKO • ZŁODZIEJSKIE FANTY
Sławek przyszedł zaraz po lekcjach. Ja i Marek właśnie kompletowaliśmy sprzęt.
- O? - zdziwił się na nasz widok. - Znowu będziemy badać ,,złotą studnię”?
- Poniekąd - powiedziałem. - Ale tym razem zajrzymy od drugiej strony góry. Gdzieś tam jest
kamieniołom i wejście do innej kopalni.
- Jest - powiedział. - Byłem tam kiedyś. Paskudne miejsce, kilku ludzi tam zginęło.
- Dlaczego? - zaniepokoiłem się.
- Wchodzi się do sztolni i w jednym miejscu jest tam szyb w dół. Kilkadziesiąt metrów
głębokości, słabo go widać, a jest ślisko...
- Da się go ominąć? - zainteresowałem się.
- Ja nie próbowałem - mruknął. - Sam byłem, jakbym wleciał, to nikt by mnie nie znalazł...
Chyba Ŝe szkielet po latach. Jeszcze jak się człowiek zabije, to pół biedy, ale tak się całymi
tygodniami męczyć, a potem umrzeć z głodu - wzdrygnął się.
- Trzeba będzie uwaŜać - mruknąłem. - Ciekawe swoją drogą, dlaczego tamtym zaleŜało,
Ŝ
ebyśmy nie poszli od tamtej strony?
- Sprawdzimy na miejscu. Nie ma sensu zawczasu łamać sobie głowy - uspokoił mnie
matematyk.
Nie mogłem nie przyznać mu racji. Zapakowaliśmy się do wehikułu i pojechaliśmy.
Kamieniołom, znajdujący się na wschodnim stoku góry, porzucono zapewne całe dziesięciolecia
temu. Hałdy skalnego gruzu porastały juŜ rachityczne krzaczki. Sławek dość długo buszował
wzdłuŜ skalnej ściany, szukając wlotu sztolni - wreszcie znalazł otwór częściowo ukryty za kępą
drzewek.
- To tutaj - powiedział.
Pochyliłem się i podniosłem z ziemi kilka srebrnoszarych kuleczek.
- Ot i chyba cała zagadka - powiedziałem.
- Co to jest? - zainteresował się Sławek.
- śeliwo - wyjaśniłem. - Szyny stopione w tak wysokiej temperaturze, Ŝe przestały być stalą...
- Nie rozumiem - zmarszczył brwi matematyk.
- Nasze gagatki zajmują się wycinaniem w tych tunelach szyn kopalnianych i sprzedaŜą ich
na złom - wyjaśniłem. - I widać zaniepokoili się, Ŝebym tego przy okazji nie odkrył.
- To nielegalne?
- Tak. Raz, Ŝe stare urządzenia kopalniane są zabytkiem, dwa, Ŝe ta dziura w myśl naszych
przepisów jest własnością Skarbu Państwa. Złomiarze to niestety straszliwa plaga, dewastują co się
da...
- I to całe wyjaśnienie? - zmartwił się Sławek.
- Prawdopodobnie, ale i tak musimy sprawdzić to miejsce - westchnąłem. - Pan Sebastian
mógł uwaŜać, Ŝe to właśnie jest „złota studnia”. Od tamtego szybu dzieli nas nie więcej niŜ kilkaset
metrów.
Zapaliłem latarkę i zagłębiliśmy się w ciemność. Przeszliśmy kilkaset kroków i znaleźliśmy
się w duŜej komorze. W jej dnie ział szyb o średnicy około czterech metrów. Faktycznie wyglądał
dość paskudnie. Część podłogi została ukształtowana jak wielki lejek prowadzący do jego wlotu.
Podszedłem ostroŜnie i puściłem snop światła z latarki w głąb. Miał kilkanaście metrów głębokości,
na dnie stała woda, ale nie mogła być głęboka, tu i ówdzie prześwitywały kamienie.
- Chyba chcieli drąŜyć w głąb, ale nigdy go nie wykończyli - zauwaŜyłem.
Ominęliśmy szyb łukiem. I zagłębiliśmy się w kolejny chodnik. W ścianach były niewielkie
dziury.
- Co to za nisze? - zdziwił się nasz młody towarzysz. - Były juŜ w tamtej sztolni, ale
zapomniałem zapytać...
54
- Prawdopodobnie szli za Ŝyłą - wyjaśniłem. - I wybierali konekcje jakiegoś miedzionośnego
minerału...
Podniosłem z podłogi kawałek skały. Oświetlony latarką wydawał się sino-niebieskawy.
- Jakaś ruda? - zaciekawił się nauczyciel.
- MoŜe azuryt albo jakaś gorsza odmiana malachitu? - zadumałem się. - MoŜe w tym być
miedź...
Wrzuciłem znalezisko do plecaka. Niebawem dotarliśmy do kolejnej komory. Dawno temu
moŜna było jechać stąd w dół na kołowrocie. Obecnie z podtrzymujących go stalowych belek
zostały tylko ślady. Złomiarze wycięli wszystko...
- Koniec trasy? - chłopiec rozejrzał się wokoło.
A jednak nie, z komory prowadziły w bok dwie sztolnie. Zajrzałem do szybu. On takŜe był
zalany wodą.
- Spróbujemy tędy - wskazałem dłonią kierunek.
Zagłębiłem się w tunel i nagle... PrzeŜyłem tylko raz w Ŝyciu trzęsienie ziemi, ale
ś
wiadomość, Ŝe jesteśmy głęboko pod ziemią sprawiła, Ŝe serce momentalnie podeszło mi do
gardła. Podłoga i ściany korytarza zatańczyły jak szalone. Padłem odruchowo na ziemię i...
Prychając niczym foka, wynurzyłem się z płytkiej na szczęście, ale lodowatej wody.
- O, do diabła! - zakląłem trzymając się za serce.
- Woda - powiedział Marek - Stoi tu od lat, jest idealnie przejrzysta... ZdąŜyła się sklarować.
Jej powierzchni nie mąci Ŝaden podmuch...
- Tak. Wszedłem i zobaczyłem, Ŝe wszystko się chwieje, a to tylko odbicie - powoli
odzyskiwałem równowagę psychiczną. - Niesamowite zjawisko. W Ŝyciu czegoś takiego nie
widziałem.
- No, teraz to długo potrwa, zanim znów muł opadnie - mruknął Sławek. - Zawracamy?
- Dlaczego?
- Jest pan kompletnie mokry...
- Jakoś wytrzymam - uspokoiłem go. - A tunel zbadać trzeba...
Przeszedłem przez podziemne jezioro. Woda sięgała mi miejscami do połowy uda i była
bardzo zimna... Korytarz wznosił się kawałek i niestety kończył się ślepo.
- Słuchaj, to bez sensu - matematyk popatrzył na mój ociekający wodą strój. - Zapalenia płuc
dostaniesz. Wycofaj się do samochodu, ściągnij te mokre łachy i zawiń się w jakiś koc.
- Trzeba zbadać to do końca...
- To my zbadamy - poparł go Sławek - jeśli tylko trafimy na coś ciekawego, to wyślę pana
Marka...
- A moŜe to ja cię wyślę - uśmiechnął się matematyk.
- Aleja pierwszy wpadłem na ten pomysł - zaŜartował.
- Ty, uwaŜaj, bo mogę kiedyś mieć zastępstwo w twojej klasie. Rozwiązywałeś juŜ kiedyś
zadanie z trzema niewiadomymi? - droczył się.
- Dobra, to ja się idę suszyć, a wy uwaŜajcie na siebie - poprosiłem.
Zawróciłem do wyjścia. Ściągnąłem mokre spodnie, buty i kurtkę, zawinąłem się w koc z
samochodu, a potem nazbierałem chrustu i rozpaliłem niewielkie ognisko. Rozwiesiłem ubranie na
gałęziach opodal. Było ciepło i jakoś tak sennie. Nasi wrogowie, którzy poprzedniego dnia tak
niepokoili się moŜliwością wykrycia ich machinacji, nie pojawili się. Z nudów zacząłem snuć się po
dawnym wyrobisku. Zebrałem kilka kawałków skały brudnozielonego koloru - jak sądziłem, był to
bardzo kiepskiej jakości staszicyt - minerał nazwany tak na pamiątkę Stanisława Staszica, który
jako jeden z pierwszych badał kieleckie rudy. Co jakiś czas dokładałem do ogniska, ale nie mogłem
usiedzieć na miejscu. Nogi same mnie nosiły... Poszedłem w lewo wzdłuŜ dawnych wyrobisk i dość
nieoczekiwanie spostrzegłem ścieŜkę wydeptaną pod górę. Wyglądała na dość uczęszczaną.
Poszedłem nią do góry. Jak się okazało, prowadziła do wąskiej szczeliny skalnej. Ktoś zrobił tu
dzikie wysypisko śmieci.
W pierwszej chwili ogarnął mnie smutek na widok takiego zaśmiecania uroczego zakątka, ale
zaraz w mojej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko.
55
Po co ktoś dźwigałby te śmieci stromą ścieŜką pod górę, skoro mógł porzucić je gdziekolwiek
na dole? Przesunąłem jakąś zardzewiałą balię i moim oczom ukazała się niewielka czarna szczelina.
Zagłębiłem się w nią ostroŜnie, pełznąc na brzucho. Zakręciła i nagle znalazłem się u wlotu
nieduŜej groty. Ktoś wyłoŜył jej dno europaletami. Coś na nich stało, narzucone brezentową
plandeką. Podniosłem jej róg i omal nie gwizdnąłem na widok kilkudziesięciu pudeł z elektroniką.
Złodziejskie fanty zawinięto w folię, zabezpieczając je przed wilgocią. Wycofałem się
pospiesznie i zbiegłszy na dno wyrobiska, zadzwoniłem po posterunkowego. Przybył w ciągu
piętnastu minut, a po kilkunastu dalszych chwilach przybyła jeszcze ekipa z Kielc. Byli chyba nieco
rozbawieni widokiem faceta okręconego jak Beduin w koc, ale zachowali się powściągliwie. Tylko
dziwny błysk w oczach podpowiadał mi. Ŝe z trudem powstrzymują wesołość.
Wskazałem im drogę, a sam wróciłem do wygasłego juŜ prawie ogniska i dorzuciłem
patyków, by podtrzymać proces suszenia ubrania. Posterunkowy przyszedł po piętnastu minutach.
- Gratuluję, panie Pawle - powiedział. - To łupy ze sklepu w Kielcach. Technicy spróbują
wyizolować odciski palców i zaraz znikamy.
- Zabierzecie to?
- Wręcz przeciwnie. ZałoŜyliśmy w dziurze taki tikuśny alarm i kilka mikrokamer
włączanych fotokomórką Mamy szansę capnąć ich na gorącym uczynku.
- Dobry pomysł - pochwaliłem.
-A pan co tu robi?
Wyjaśniłem, jaka przygoda mnie spotkała. Pokiwał głową.
- Tu jest jeszcze miejsce, gdzie znajduje się niewyeksploatowana Ŝyła malachitu - powiedział.
- Jak byłem bardzo młody, właziliśmy tam... Zaraz, gdzie to było? - rozglądał się w zadumie. - Tyle
czasu minęło... O, juŜ wiem...
Cofnęliśmy się kawałek i pokazał mi głęboką, na wpół zasypaną szczelinę.
- Tędy właziliśmy, trzeba by odkopać... Jest tam taka wąska szczelina, a dalej chodniki z
szynami i sztolnia do góry - przypominał sobie. - Całe wieki tam nie byłem...
- Nie mogli tędy wytaczać wózków - zdumiałem się.
- Pewnie nie, była tam taka odnoga kończąca się zawałem - wyjaśnił. - Cała ta góra jest poryta
chodnikami. Koło szczytu są szczeliny, w których jeszcze tkwią dębowe kije - tam teŜ szła
eksploatacja jakichś rud...
Technicy skończyli, pomachali do posterunkowego.
- Dobra, zmywamy się - powiedział. - śeby gagatków nie płoszyć. Miejmy nadzieję, Ŝe nas
nie widzieli... A i wy moŜe się tu nie zasiadujcie.
- Tylko wrócą moi towarzysze i znikamy - obiecałem.
Marek i Sławek wynurzyli się z czeluści góry po półgodzinie. Wyglądali na zmęczonych i
rozczarowanych.
- No i jak tam? Co odkryliście? - dopytywałem się.
Ubranie juŜ prawie wyschło. Naciągnąłem lekko wilgotne odzienie na siebie i zawaliłem
ognisko kamieniami.
- Ten drugi korytarz prowadzi do czegoś w rodzaju labiryntu - powiedział chłopiec. -
Najpierw jest tunel, który okrąŜa jakby wielki sześcian skalny, potem jeszcze kilka korytarzy.
Straszna plątanina, moŜna się zgubić.
- I wiele nietoperzy tam zimuje - uzupełnił nauczyciel. - Strasznie fajne gacki... Takie małe i
trochę większe.
- Te małe to pewnie karliki - szczerze powiedziawszy, niewiele wiedziałem o tych
zwierzątkach. - Widzieliście coś podejrzanego?
- Tak, znaleźliśmy miejsce, gdzie pan Sebastian przebił się do Ŝyły złota - nasz młody
przyjaciel wyjął z kieszeni płócienną chustkę i rozwinął ją na masce samochodu.
Zabłysł kruszec. W pierwszej chwili wytrzeszczyłem ze zdumienia oczy.
- Piryt, tak zwane złoto głupców - wyjaśnił Marek. - Bardzo ładne, grube ziarna... Poza tym
kilka kawałów jakichś rud miedzi. I coś, co wygląda dziwnie. Podał mi sporą, cięŜką bryłę czegoś
szaroczarnego. ZwaŜyłem ją w dłoni.
56
- Chyba galena - mruknąłem. - Ruda ołowiu - dodałem widząc pytający wzrok Sławka. -
Niekiedy zawiera teŜ domieszki srebra.
- Ołów, srebro, złoto - powiedział w zadumie matematyk. - Czy one przypadkiem nie
współwystępują?
- Nie zawsze - zastrzegłem. - Czy widzieliście jakieś świeŜe ślady działalności człowieka?
- A jakŜe - mruknął. - Tylko Ŝe ci, którzy je zostawili, wyprawiają się do starych sztolni nie
po rudy, a po gotowe metale w postaci szyn...
- No tak - westchnąłem. - Czyli znowu nic nie wskazuje, Ŝeby panu Sebastianowi chodziło o
to miejsce - zasępiłem się. - Trzeba jeszcze zajrzeć w tę dziurę - westchnąłem, patrząc na szczelinę
wskazaną przez policjanta...
- Od wieków nikt tu nie buszował... - mruknął Sławek.
- Albo nauczyciel znalazł coś na tyle ciekawego, Ŝe zamaskował wlot - powiedziałem, ale
sam nie bardzo w to wierzyłem.
Zlazłem na dół. Odwaliłem kilka mniejszych głazów, jakieś gałęzie, niŜej pokazała się
końcówka szczeliny prowadzącej gdzieś w głąb, ale widać było, Ŝe blokujące ją kamienie leŜą tu od
lat. Wycofałem się i wróciłem na górę.
- To nie ma sensu - westchnąłem.
- Wracamy? - matematyk popatrzył na niebo zaciągające się chmurami.
- Wracamy - zadecydowałem.
I pojechaliśmy do miasteczka. Sławka wysadziliśmy koło synagogi, mieszkał gdzieś w
pobliŜu, a sami pojechaliśmy do siebie.
- Nawet nie wiedziałem, Ŝe w okolicy są takie fajne miejsca - powiedział w zadumie Marek. -
Człowiek czasem kilka lat gdzieś przeŜyje...
- I tylko patrzy na szczyty, a nie wdrapuje się na nie - podjąłem jego myśl. - Wreszcie
przychodzi pora odjazdu, a on sobie uświadamia, Ŝe nigdy nie był na szczycie wzgórza, które co
rano oglądał z okna...
57
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
NOWY LIST • SPOTKANIE NA PARKINGU • MUSZKIETERZY • WALKA NA SZABLE •
NIEOCZEKIWANA ODSIECZ • CNOTA CIERPLIWOŚCI • „DRUśYNA”
Wszedłem do pokoju. Na podłodze leŜał kamyk obciągnięty recepturką. Wetknięto za nią
karteczkę z tekstem:
Za dwadzieścia minut na parkingu pod zamkiem
Rzuciłem się do okna i wyjrzałem. Nikogo. Ale czułem, Ŝe tajemniczy liścik wystrzelono z
procy dopiero przed chwilą. Ktoś zobaczył mój powrót... Kto? Złodziejaszki, których łupy
odkryłem w jaskini? Czy teŜ zagadkowi przyjaciele pana Sebastiana? Sposób, w jaki przekazano
wiadomość wskazywał raczej na tych ostatnich. Z drugiej strony, co o nich wiedziałem? A moŜe
nauczyciel nadmiernie im ufał? MoŜe skrytka z elektroniką naleŜała do nich?
- A, do diabła - postanowiłem - załatwmy to raz na zawsze.
Zapukałem do sąsiada.
- Co się stało? - zainteresował się.
- Jadę na spotkanie - powiedziałem. - Na parking koło zamku. Jeślibym nie wrócił lub nie
odezwał się w ciągu dwóch godzin, zawiadom posterunkowego.
- To brzmi powaŜnie - mruknął. - Na pewno wiesz, co robisz?
- Oczywiście - uspokoiłem go, choć sam nie byłem o tym przekonany.
Parking pod zamkiem był zupełnie pusty. Zatrzymałem samochód. Wysiadłem i rozejrzałem
się. Wokoło było spokojnie i cicho. Za jakieś pół godziny zapadnie zmierzch. Przeciągnąłem się.
Budki z pamiątkami dla turystów były zamknięte, restauracyjka teŜ... Sylwetka zamku malowała się
na tle nieba. Czy stamtąd mnie obserwowali? Nie, stali ukryci za drzewami.
Wyszli wszyscy trzej na raz. Ubrani w Ŝupany i delie wyglądali, jak wycięci i z
siedemnastowiecznej ilustracji. Stanęli naprzeciw mnie. Pończochy na twarzach uniemoŜliwiały ich
identyfikację. W wycięciach ponuro lśniły oczy.
- No cóŜ, panie Daniec - powiedział najwyŜszy. - Przeanalizowaliśmy dokładnie pańskie
poczynania... I generalnie nie podoba nam się pańska tu obecność.
- A kim jesteście, aby decydować o tym, kto moŜe przebywać w tym miasteczku? -
warknąłem.
- W zasadzie nikomu nie zabraniamy zwiedzać naszej ziemi - powiedział. - Tylko pan nam się
nie podoba.
- I jeszcze tamci - uzupełnił stojący po jego lewej stronie. - Ale nimi zajmiemy się oddzielnie.
- Faktycznie - zgodził się jego towarzysz. - A więc podsumujmy fakty. Przybył pan tu, niby to
wygłaszać pogadanki historyczne w szkole, a tymczasem jakoś zainteresował się pan naszym
przyjacielem, Sebastianem. I zaczął pan metodycznie przeszukiwać miasteczko. W towarzystwie
bratanka naszego posterunkowego... Jednocześnie nie jest pan policjantem... Tyle udało nam się
ustalić.
- I jaka jest wasza teoria? - zaciekawiłem się.
- Nie wykluczamy, Ŝe to pan przeprowadził zamach na nauczyciela - warknął. - Był pan tu juŜ
trzy dni później. Mogło być tak, Ŝe po wyeliminowaniu konkurencji...
- Jestem detektywem - wyjaśniłem. - Nie z policji, ale z Ministerstwa Kultury i Sztuki.
- KaŜdy moŜe tak powiedzieć - mruknął. - Ale ja na przykład słyszałem, Ŝe pracujący tam Pan
Samochodzik to taki starszy gość...
- To mój szef - wyjaśniłem. - Przyjechałby ze mną, ale jest w Kanadzie.
- KaŜdy moŜe tak powiedzieć - powtórzył.
- Jestem historykiem sztuki. MoŜecie mnie przepytać...
- Ale my nie jesteśmy, więc jak zweryfikujemy odpowiedź? - w jego głosie pobrzmiewało
jakby rozbawienie.
58
- Dedukuję, Ŝe moim dokumentom teŜ nie uwierzycie, bo moŜna je zbyt łatwo podrobić?
- Ba - mruknął trzeci.
- W dodatku nie bardzo kapujemy, co pan robi, a wszystko wydaje nam się podejrzane... Na
przykład dziś pojechał pan na Miedziankę i znalazł magazyn łupów tamtych.
- A wy skąd wiecie? - zdziwiłem się.
- Mamy swoje źródła.
- Skoro tamtych teŜ nie lubicie, to chyba znaczy, Ŝe walczymy poniekąd po tej samej stronie?
- zirytowałem się.
- Nie bardzo. To moŜe być prowokacja, podpucha...
- Co takiego? - zdumiałem się.
- Próba wybielenia się w oczach organów ścigania - uściślił najwyŜszy.
- I to chyba udana...
- Ale my jesteśmy za sprytne lisy, Ŝeby się nabrać - uzupełnił środkowy.
- Nasza decyzja jest następująca. Wynosi się pan stąd natychmiast, a jak nie, to spuścimy
panu totalny łomot. Wolelibyśmy tego uniknąć, bo zasadniczo jesteśmy ludźmi spokojnymi, nawet
normy cywilizowanego zachowania nie są nam obce...
- Trzech na jednego? - warknąłem. - Tchórze... Ale cóŜ, spróbujmy się...
Nie wyglądali na szczególnie niebezpiecznych przeciwników. Będzie trzeba bić bardzo
szybko i nieprzepisowo, ale chyba dam radę, jeśli uda mi się szybko wyeliminować jednego z
walki. Ich stroje nie bardzo nadawały się do bójek - to powinno dać mi sporą przewagę. JuŜ
wybierałem, od którego zacznę...
- Nie, jeden na jednego. Tu i teraz - najwyŜszy sięgnął do pasa, wyciągnął krócicę i podał
kumplowi.
Potem sięgnął do pedentu, by odczepić szablę. Popatrzyłem na nią, śliczna replika
zygmuntówki...
- Mamy walczyć na pieści jak pospolite Ŝule? - zadumałem się. - To jakoś tak niekulturalnie -
podpuściłem go.
- Niekoniecznie, ćwiczyłem teŜ karate - uśmiechnął się po raz pierwszy. - Chyba, Ŝe chce pan
spróbować się na szable. - spojrzał na mnie kpiąco.
- Z największą przyjemnością - warknąłem. - Tylko szabli nie mam. PoŜyczycie jedną?
- śaden problem - najniŜszy wyciągnął swoją broń z pochwy i podał mi
Ładna, kuta replika batorówki, szeroki prawie jak w mieczu jelec, rękojeść z dębowego
drewna pociągnięta skórą i drucianym oplotem. Na głowni liczne szczerby. Zrobiłem w powietrzu
ósemkę. Szabelka była idealnie wywaŜona.
- Gotów? - zapytał mój przeciwnik.
- Jasne - mruknąłem. - Powiedz chociaŜ, jak się nazywasz.
- MoŜesz mi mówić Aramis - uśmiechnął się lekko.
- Jeden z trzech Muszkieterów, przyjaciół pana Sebastiana, krewnych Dziadka Partyzanta, a
wrogów jakiejś Starej i jej oprychów... - podsumowałem.
- To sporo o nas wiesz... Bierzmy się do roboty - powiedział. - Zaraz zapadnie zmrok. Do
pierwszego zranienia?
- Niech będzie. Jeszcze jedno - mruknąłem. - Jeśli wygram, zostaję na miejscu, a wy nie
będziecie mi bruździć.
- Zgoda - twarz pod pończochą uśmiechnęła się.
Ruszyliśmy na siebie, atak, zastawa, drugie cięcie, zastawa, unik. Chyba chciał mi obciąć
ucho. Zrobiłem energiczny wykrok, ciąłem, zasłonił się. Atakowałem, nie dając mu chwili na
ochłonięcie. Gdzie tam... Wykonał piękny zwód i nagle znalazł się za moimi plecami. Odwróciłem
się w ostatniej chwili, by sparować uderzenie, które miało mi najwyraźniej rozharatać ramię.
Odskoczyliśmy od siebie. Chwila przerwy. Zdjąłem polar, on ściągnął delię.
- Niezły jesteś - mruknął. - Trenowałeś?
- Kiedyś trochę - wyjaśniłem. - Tobie teŜ nieźle idzie.
- Zdaje się, Ŝe Ŝaden z nas nie docenił przeciwnika...
59
Jakoś naturalnie przeszliśmy na ty. Pokiwał w zadumie głową. Starliśmy się ponownie. Był
szybki i zwinny. Nie mogłem go trafić i z coraz większym trudem unikałem jego ataków. I nagle
stało się. Trafił mnie w jelec, mocno i konkretnie, szabla świsnęła gdzieś w trawę. Przystawił mi
koniec do piersi.
- Gdzie chcesz mieć to pierwsze zranienie? - zapytał.
- Po moim trupie - rozległ się tuŜ obok głos szefa. - Najpierw spróbuj się ze mną...
Obejrzeliśmy się jak na komendę. Pan Tomasz stał w zapadającym mroku, uśmiechnięty
kpiąco. Podniósł z ziemi wybitą mi szablę.
- Zastąpię mojego pracownika - powiedział.
- Przyjmuję wyzwanie - Aramis skłonił się uprzejmie. - Z kim mam przyjemność?
- Wołają mnie Pan Samochodzik - ukłonił się uprzejmie.
- I tak w to nie wierzę - mruknął chłopak.
- No cóŜ, takie czasy - westchnął szef. - Panuje powszechny kryzys zaufania... - dodał
filozoficznie.
A potem zwarli się. „Muszkieter” ciął nisko i podstępnie, celując w nogi. Szef wykonał
piękny zwód, zrobił wykrok, jeszcze jeden zwód i uderzył go rękojeścią w kark. Sekundę później
mój przeciwnik leŜał w trawie, a koniec szabli pana Tomasza dotykał jego łopatki.
- Wspominałeś coś o pierwszym zranieniu? - w głosie pana Tomasza słychać było
rozbawienie. - I zdaje się, macie tu piękny zwyczaj, Ŝe pokonanemu powalacie wybrać, co mu
utniecie?
- Przyjmijmy, Ŝe jest remis - zaproponował leŜący.
- Remis? - zdziwiłem się. - No, w sumie tak... Ja leŜałem na ziemi, teraz kto inny leŜy. Jednak
z drugiej strony...
Suchy trzask odciąganych kurków zabrzmiał paskudnie. Odwróciliśmy głowy. Dwaj pozostali
zamaskowani kolesie celowali do nas. Jeden trzymał dwulufową krócicę, drugi krzepko dzierŜył
replikę hakownicy.
- Choroba - zadumał się szef.
- Kaliber dwadzieścia dwa milimetry, ołowiana kula - wyjaśnił ten niŜszy: - Urywa nogi przy
samych uszach. Powinienem teraz powiedzieć coś w rodzaju: puśćcie naszego przyjaciela, a
darujemy wam Ŝycie.
Celowali nie w nas, ale trochę w bok. Poczułem stróŜkę potu spływającą po plecach. To
mogło oznaczać tylko jedno. Ta broń jest prawdziwa i, co więcej, nabita. Z drugiej strony, chyba
jednak nie chcieli nas przypadkowo postrzelić... Pan Tomasz powoli uniósł szablę, uwalniając
Aramisa. LeŜący odturlał się na bok i wstał chwiejnie na nogi.
- To niech będzie remis - westchnął szef.
- Weto - zza drewnianej budki dobiegł nas głuchy, bardzo stary głos. Człowiek, który się zza
niej wyłonił, teŜ był stary, dawno przekroczył osiemdziesiątkę. Szedł, lekko wspierając się na lasce,
ale oczy pod grubymi krzaczastymi brwiami płonęły mu jak u nastolatka. Podniósł z ziemi szablę
Aramisa i stanąwszy przed szefem, zasalutował mu bronią.
- Zatem stawaj waść! - zaŜartował szef, oddając salut Starzec zrobił krok do przodu. W
zapadającym zmierzchu zauwaŜyłem tylko błysk stali, zakręcił głownią jakiegoś straszliwego
młyńca i.. .juŜ było po wszystkim. Pan Samochodzik stał zdumiony, patrząc na swoje puste dłonie.
Starzec stał dwa kroki za jego plecami, trzymając w dłoniach... obie szable! Jak on to zrobił!?
Obojętnie wbił je w ziemie.
- Dupy wołowe, a nie szermierze - warknął pod adresem trzech „Muszkieterów”. - To ja się
męczę i uczę was, a wy - jak widzę - nic sobie z tego nie przyswoiliście...
- Niech pan da spokój - poprosił szef - Dzielnie sobie poczynali... Mojego pomocnika
przecieŜ załatwili na cacy...
- Ech - machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, Ŝe pokonanie mnie nie było Ŝadnym
specjalnym wyczynem.
Teraz dopiero zauwaŜyłem na jego marynarce kilka baretek od orderów. W jego ruchach i
postawie było coś wojskowego...
60
- Dziadek Partyzant - odgadłem.
- Do usług - ukłonił się z kwaśnym uśmiechem.
- Mimo wszystko będziemy kontynuować nasze poszukiwania - powiedziałem.
Aramis zamyślił się na ułamek sekundy.
- Miałem odejść, jeśli przegram - przypomniałem mu. - Remis sami zaproponowaliście.
- Wobec tego o miejscu i terminie dogrywki zostaną rozesłane specjalne zawiadomienia -
ukłonił się kapeluszem. - A tak swoją drogą wycofałbyś się?
- Gdybym przegrał? Tak. Ale poszukiwania kontynuowałby mój szef - uśmiechnąłem się. -
Zdaje się nie wierzyliście w istnienie Pana Samochodzika...
Starzec drgnął i popatrzył na mojego szefa. Aramis westchnął i pokręcił głową.
- Ja juŜ nikomu nie wierzę - powiedział. - Ale jeśli to faktycznie Pan Samochodzik, sami to
znajdziecie...
- Czekaj - warknął Dziadek Partyzant - A jeśli jest autentyczny? - znowu spojrzał na pana
Tomasza świdrującym wzrokiem. - Sprawdzimy - mruknął. - Bo jeśli to prawda, to mamy
właściwego człowieka na podorędziu. Na razie się poŜegnamy - mruknął. - Ale oczekujcie jutro na
kontakt z naszej strony.
- Zawsze do usług - ukłonił się Pan Samochodzik. - Oto moja wizytówka.
Zniknęli w mroku. Obejrzałem rozdarcie na rękawie koszulki. Widać w ferworze walki
musiał zaczepić mnie szablą... Kilka minut później Jechaliśmy juŜ wehikułem na kwaterę.
- Skąd się pan tu wziął? - zdumiałem się.
- Wróciłem z konferencji i dowiedziałem się, Ŝe pojechałeś rozwikłać sprawę wypadku
nauczyciela. Wsiadłem do pociągu, potem w Kielcach przesiadłem się do busiku. Twój sąsiad
powiedział, Ŝe poszedłeś na zamek, na spotkanie. Zdziwiło mnie tylko, Ŝe tak po nocy. I proszę,
pojawiłem się w samą porę. Co to za jedni?
- Nie wiem... A raczej niewiele wiem - poprawiłem się szybko. - Miejscowi. Latem robią
przedstawienia dla turystów na zamku. Ale nie zdołałem ustalić ich nazwisk, mieszkańcy
miasteczka pewnie wiedzą, ale obcemu... - streściłem dotychczasowe wypadki.
- Rozumiem.
- UwaŜają się za samozwańczych straŜników okolicy oraz kopalni...
- Kopalni?
- Ranny nauczyciel wpadł na pomysł podźwignięcia okolicy za pomocą złota wydobywanego
w miejscu zwanym „złotą dziurą”... Sprawdziłem na razie, Ŝe nie chodzi o „złotą studnię”...
Pan Tomasz milczał długą chwilę.
- A widelec?
- Przypadkowe znalezisko. Pochodzi być moŜe z kolekcji przedwojennego historyka amatora
Aarona Wursta... Nauczyciel znalazł go razem ze starymi Ŝydowskimi dokumentami.
- Pawełku - głos szefa był podejrzanie słodki.
- Tak?
- Co wiesz na temat zamku w Chęcinach?
- Chce mnie pan przepytać? - zdziwiłem się. - Proszę bardzo...
- A co tu było w czasach królowej Bony Sforzy, której herb widnieje na widelcu?
- Trzymała tu Skarb Koronny i prywatne oszczędności, z którymi potem uciekła do Włoch.
- Przemyśl temat, pogadamy jutro - zadecydował. - Ja teŜ muszę coś sprawdzić... Teraz
problem kolejny, zagadka kryminalna. Coś mi tu straszliwie śmierdzi.
- To znaczy? - zaniepokoiłem się.
- Twój kumpel posterunkowy. I twój sąsiad matematyk. Obaj musieli wiedzieć, kim są ci
trzej. Nie ma cudów, to zbyt mała miejscowość.
- Hmm...
- I jeszcze jedno. Jaka jest wykrywalność kradzieŜy w Polsce?
- Chyba w granicach 35% - próbowałem sobie przypomnieć policyjne statystyki. -Albo
niŜsza.
- Twój kumpel posterunkowy ma ponad osiemdziesiąt. Trzy razy więcej niŜ średnia. Dwa
61
razy dostał tytuł policjanta roku, właśnie za skuteczność. I ktoś taki nie widziałby, co jest grane?
- To znaczy...
- śe zrobili cię, Pawełku, totalnie w konia... Jedziemy na posterunek.
- O tej porze juŜ zamknięty...
- To zadzwoń do niego, powiedz, Ŝe musimy się spotkać i szczerze pogadać.
Wystukałem numer.
- Halo? - głos był jakby leciutko zaspany.
- Przyjechał mój szef - powiedziałem. - Czy mógłby nam pan poświęcić kilka minut
rozmowy?
Wyczułem kilkusekundowe wahanie.
- Za dwadzieścia minut w starej synagodze - powiedział wreszcie. - Po schodkach w górę...
Wyłączyłem telefon.
- Powie mi pan, czego się domyślił? - zapytałem.
Uśmiechnął się lekko.
- Nie wiem, czy mam rację - przekomarzał się. - Poza tym cierpliwość nie jest twoją cnotą...
Potrenuj ją trochę.
Zaparkowaliśmy przed budynkiem. Wszedłem po schodkach. Koło drzwi wisiała tablica
informująca, Ŝe wewnątrz znajduje się gminny ośrodek terapii uzaleŜnień i sala spotkań
anonimowych alkoholików.
- Ciekawe miejsce sobie wybrał - mruknąłem.
Drzwi były otwarte, więc weszliśmy do środka. Niewielka sala, zapewne dawny babiniec,
kilkanaście krzeseł oraz kotara od podłogi do sufitu oddzielająca cześć pomieszczenia. Wyczułem,
Ŝ
e ktoś się za nią czai. Posterunkowy czekał juŜ na miejscu.
- Tomasz N.N. - przedstawił się szef.
Policjant wymienił swoje imię i nazwisko.
- Chciał się pan ze mną widzieć? - gestem poprosił, Ŝebyśmy usiedli.
- Tak. Mam zamiar zdrowo pana ochrzanić za utrudnianie śledztwa mojemu
współpracownikowi - odpowiedział pan Tomasz.
- Zarzut jest bezpodstawny - posterunkowy uśmiechnął się lekko. - Udzieliłem mu wszelkiej
moŜliwej pomocy. Proszę zwrócić uwagę, Ŝe on szukał wyjaśnienia sprawy widelca, a ja badałem
problem zamachu na nauczyciela. Obie sprawy posiadają pewne punkty wspólne...
- Zatem opowiem piękną historię o małym wiejskim posterunku - mruknął Pan Samochodzik.
- Była sobie komenda w nieduŜym miasteczku. Rejon był nieciekawy, z jednej strony wielu ludzi
było bez pracy, z drugiej w okolicy działały kamieniołomy, których właściciele dorabiali się w
cięŜkim trudzie marnych groszy, które jednak miejscowym mętom mogły wydawać się fortunami.
Jak w kaŜdym miasteczku była grupa lumpów, którzy wymyślili, Ŝe wzorem Janosika będą rabować
bogaczy, ale nie będą oddawać tego biednym. Państwo, w którym dzieje się akcja tej opowieści,
choć niekiedy bardzo rozrzutne, akurat na walkę z przestępczością pieniędzy dawać nie chciało.
- To bardzo ciekawe - uśmiechnął się funkcjonariusz. - Proszę kontynuować.
- Wtedy szef miejscowego posterunku zrozumiał, Ŝe mając tylko jednego podkomendnego
niewiele zdziała. Ruszył trochę głową, w czym być moŜe pomógł mu dziadek albo wujek...
- Stryjek - sprostował machinalnie.
Szef uśmiechnął się lekko.
- ...stryjek, człowiek starej dary, były dowódca oddziału AK operującego w czasie wojny w
tej okolicy. Obaj wymyślili sposób, by zaradzić złu. Wpadli na pomysł, Ŝe zbiorą kilku porządnych
ludzi, przeszkolą i stworzą policji jak gdyby dodatkowy tajny oddział... W dodatku pracujący w
czynie społecznym. Nie mogli tego zrobić legalnie, wiec nie chwalili się przed zwierzchnikami, Ŝe
policjantów w miasteczku jest nieco więcej niŜ widać...
- ...szesnastu - pochwalił się.
- Na efekty długo nie trzeba było czekać. Wykrywalność wzrosła, przestępczość spadła
Prawdopodobnie, skoro i tak były to działania pozaregulaminowe...
- Kilku początkującym bandziorkom i złodziejaszkom to i owo wytłumaczyliśmy ręcznie -
62
potwierdził domysły szefa. - A kilku takich, którzy operowali tu z doskoku, postraszyliśmy, Ŝe
jesteśmy miejscową mafią i zakazaliśmy właŜenia na „nasz teren”.
- Wszystko działało, jak w zegarku, aŜ nieoczekiwanie nauczyciel doznał groźnego
uszczerbku na zdrowiu. PoniewaŜ był komendantem...
- Wicekomendantem, a nazywaliśmy to „Druźyną” - Dziadek Partyzant wyszedł zza kotary. -
Komendantem jestem ja - zasiadł na krześle. - Proszę kontynuować.
Szef w Ŝaden sposób nie okazał zdziwienia jego widokiem.
- W kaŜdym razie wypadek, wyglądający na robotę osób trzecich zaniepokoił was.
MoŜliwości, a właściwie motywów sprawców było sporo. Pierwszy, pomysły nauczyciela
dotyczące uzdrowienia okolicy nie wszystkim się podobały. Drugi, kryminalny, sądziliście, Ŝe ktoś
z lumpów, którym zaleźliście za skórę, postanowił się zemścić. Zaraz po wypadku okazało się, Ŝe z
jego mieszkania przepadły papiery z wystąpieniem przygotowanym na radę gminy. Wiedzieliście
od razu, Ŝe złodziej dysponuje kluczem. Tego włamania nikomu nie zgłosiliście. Bo były trzy, a nie
dwa... A właściwie dwa, ale o tym za chwilę.
- Zapasowy komplet dał tylko mnie - uzupełnił Dziadek. - Byłem u niego poprzedniego dnia,
nad częścią wystąpienia siedzieliśmy razem, potrzebował opinii prawnika...
- Mieliście duŜo szczęścia, włamywacz przegapił łazienkę...
- A za to my znaleźliśmy w niej złoty widelec... - uzupełnił posterunkowy.
- O tym teŜ za chwilę... Wasi zwierzchnicy z Kielc nie wiedzieli, Ŝe nauczyciel jest teŜ
zakamuflowanym stróŜem prawa i zbagatelizowali sprawę, uznając, Ŝe był to wypadek. Wtedy z
pomocą Trzech Muszkieterów upozorowaliście włamanie. To z szybą wyciętą diamentem.
Obawialiście się, Ŝe włamywacz, przeczytawszy papiery, moŜe trafić w nich na trop skarbu, więc na
wszelki wypadek przy okazji zabezpieczyliście ksiąŜki.
- śeby, jeśli złodziej wróci, juŜ nie zdołał ich przechwycić - uzupełniłem.
- Tak - mruknął Dziadek.
- Włamanie było wam potrzebne, by zaalarmować zwierzchników. Wskazywało, Ŝe jednak
nie był to wypadek, mogliście ściągnąć ekipę z Kielc i podjąć oficjalne śledztwo. Nieoficjalnie
pracowaliście nad tą sprawą przez cały czas.
- Oczywiście - potwierdził posterunkowy. - Pan Sebastian to przecieŜ nasz przyjaciel...
- Nie przewidzieliście tylko jednego. Ekipa z Kielc znalazła widelec. I jak sądzę, było to
znalezisko, które głęboko zdumiało takŜe was.
- Pan Sebastian był bardzo skryty - wyjaśnił Dziadek. - Choć wiedziałem, Ŝe szuka skarbu,
niewiele o tym mówił.
- Trzej Muszkieterowie - podjął wątek Pan Samochodzik - nie naleŜą do waszej druŜyny. Ale
wiedzą o jej istnieniu. Dedukuję, Ŝe dopiero odbywają coś w rodzaju nowicjatu, moŜe lepiej
powiedzieć staŜu... Obserwujecie ich i zastanawiacie się, czy nie są do tej roboty trochę zbyt
narwani.
Miny obu naszych rozmówców wskazywały na to. Ŝe trafił w sedno.
- A oni poczuli się trochę odsunięci i zaczęli działać na własną rękę. Zorientowali się, Ŝe mój
pomocnik nie jest policjantem... Zaczęli mieć wątpliwości i choć współpracował z panem - ukłonił
się przed Piotrem - doszli do wniosku, Ŝe mógł zostać nasłany i lepiej go stąd przegonić, Ŝeby nie
patrzył panu na ręce.
- Jest prostsze wyjaśnienie - odezwał się Aramis, wychodząc zza kotary w towarzystwie
swoich kumpli. - Baliśmy się raczej, Ŝe pański pomocnik jest tym, za kogo się podaje, ale jako
fachowiec znajdzie skarb i przypisze sobie zasługę, która naleŜy się naszemu nauczycielowi.
- I to chyba wszystko - zakończył szef. - Został tam ktoś za kurtyną?
- JuŜ tylko ja - zza zasłony wyłonił się Marek.
Szczęka lekko mi opadła.
- Przedstawił nam pan całą strukturę naszej organizacji w najdrobniejszych szczegółach -
powiedział posterunkowy. - Jest pan w naszym miasteczku od moŜe godziny... Gdybym nie miał
zaufania do moich ludzi, powiedziałbym, Ŝe ktoś sypnął...
- Paweł sporo zaobserwowała ale nie zdołał tego odpowiednio uporządkować - uśmiechnął się
63
szef. - Wyciąganie wniosków wymaga nie tylko zdrowego pomyślunku, ale i duŜej wprawy. Ja
mam prawie czterdziestoletnie doświadczenie w rozplątywaniu rozmaitych spraw. To, co dla niego
tonęło we mgle, dla mnie od razu było oczywiste. Mój pomocnik zrobił nagranie dwóch
bandziorów rozmawiających o zamachu na pana Sebastiana...
- Zidentyfikowaliśmy ich oczywiście, a nagranie przekazaliśmy komendzie z Kielc. - wyjaśnił
policjant. - Niestety, będzie z tym problem. Po pierwsze, zostało zdobyte nielegalnie, po drugie, nie
moŜe posłuŜyć jako dowód w sądzie. Mamy niedopałki papierosów z miejsca, z którego być moŜe
zaatakowano nauczyciela, Sławek zdobył materiał porównawczy...
- Co? - zdumiałem się.
- On teŜ dla nas pracuje - wyjaśnił. - Powiedzieliśmy, o kogo chodzi, a on snuł się przy nich
na Rynku, aŜ obaj wypalili po pecie i rzucili swoim zwyczajem na chodnik. MoŜna zrobić
porównawcze badanie genetyczne i stwierdzić, czy to ta sama ślina. Problem w tym, Ŝe to tylko
poszlaki... Wykręcą się bez trudu. Jasne, Ŝe moglibyśmy ich wywieźć do lasu i spuścić im łomot,
ale wolelibyśmy, Ŝeby poszli siedzieć. To działa bardziej wychowawczo na społeczność...
- Te badania porównawcze... - podchwyciłem.
- Sprawdziliśmy odciski palców na filtrach - wyjaśnił. - Niestety, nie zgadzają się. Pasują
natomiast do tych znalezionych na pudłach z elektroniką ukrytych w szczelinie koło kamieniołomu.
- Czyli chwilowo nic nie da się zrobić? - zasępiłem się.
- Mamy ich na oku. Liczymy, Ŝe nauczyciel odzyska przytomność, a wtedy ich wskaŜe -
popatrzył na szefa.
- Oczywiście, popieram wasze działania, które choć trochę nielegalne, wydają mi się
całkowicie zgodne z duchem prawa - powiedział. - Zachowam całkowitą dyskrecję.
- Pozostaje jeszcze jeden problem - westchnął Aramis. - I wynikł dziś... Wyjął z kieszeni
aparat cyfrowy i włączył wyświetlacz, po czym podał go mojemu szefowi.
- To zdjęcie posesji jednego z naszych gagatków - wyjaśnił posterunkowy. - Niech pan się
temu dobrze przyjrzy.
- O, do licha - zasępił się szef.
Byłem ciekaw, co go tak zmartwiło, ale postanowiłem zgodnie z jego zaleceniem rozwijać w
sobie cnotę cierpliwości.
- Zobacz - podał mi wreszcie urządzenie.
- Wygląda mi na przemysłową pompę wyposaŜoną w dyszę słuŜącą do czyszczenia elewacji
budynków - zauwaŜyłem. - To urządzenie firmy Karchera kosztuje około trzydziestu tysięcy
złotych...
- Właśnie, Pawle - mruknął Pan Samochodzik. - Myślę, Ŝe nasze podejrzenia są tu zbieŜne? -
popatrzył po zebranych.
- MoŜliwości są dwie - westchnął Marek. - Albo ten gagatek postanowił zabrać się do
uczciwej roboty, albo...
- Chce uŜyć tej maszyny do rozpłukiwania na przykład grubej warstwy mułu - dokończyłem.
- Chcieliśmy z eksploracją „złotej dziury” poczekać na powrót pana Sebastiana - powiedział
Aramis. - Ale w tej sytuacji...
AŜ mnie skręcało, Ŝeby zapytać czym jest „złota dziura”, ale powstrzymałem się tytanicznym
wysiłkiem woli. Skoro szef radzi mi trenować cierpliwość, to pokaŜę mu, Ŝe jestem twardy...
- MoŜe wystarczy nadal ich obserwować - zadumałem się. - A moŜe uda się ich nawet dorwać
na gorącym uczynku...
- Za duŜe ryzyko - pokręcił głową Pan Samochodzik. - Czy moŜna ich zwinąć na 24 godziny
do wyjaśnienia?
Policjant pokręcił głową.
- W zasadzie tak, ale bardzo trudno byłoby mi to potem wyjaśnić przed zwierzchnikami.
KaŜdemu wolno mieć na podwórzu dowolne legalne urządzenia... A posiadanie motopompy nie jest
zakazane.
- W takim razie pozostaje nam jedno - westchnął szef. - Musimy uderzyć pierwsi i
przechwycić skarb. Zlokalizowaliście zapewne, gdzie spoczywa?
64
- Tak - potwierdził Aramis. - Myślę, Ŝe trzeba - westchnął. - Choć pan Sebastian na pewno
chciałby być obecny przy odkryciu...
- Jak się nie da, to się nie da - westchnął Marek. - Kiedy moŜna by przystąpić do poszukiwań?
- Jutro o świcie jadę do Kielc załatwiać zezwolenia - powiedział szef. - A panów proszę o
absolutną dyskrecję.
Pokiwali powaŜnie głowami. Na tym naradę zakończyliśmy.
65
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
PORANNA NARADA • RODZINKA SFORZÓW • DZIEJE KRÓLOWEJ BONY • „SUMY
NEAPOLITAŃSKIE” • CZYM JEST „ZŁOTA DZIURA”, CZYLI NIEPOROZUMIENIE Z
NAZWAMI
PołoŜyliśmy się juŜ, ale jeszcze nie zasypialiśmy. Szef czytał jakąś monografię. Wreszcie
załoŜył ją zakładką.
- Ech, Pawełku - westchnął. - Dam ci jedną wskazówkę. Przypomnij sobie, co działo się, gdy
królowa Bona opuszczała Polskę, a konkretnie Chęciny.
Palnąłem się w głowę aŜ zadudniło.
- Most! I sądzi pan, Ŝe „złota dziura”...
- Dobranoc - z uśmiechem zgasił światło. - Tak mi się wydaje - dodał juŜ w ciemnościach. - I
tak przypuszczał pan Sebastian. Musisz się wyspać, bo jutro będzie cięŜki dzień...
Siedzieliśmy w moim pokoju we czwórkę. Szef, Aramis, Sławek i ja. Na mnie spadł
obowiązek zreferowania sytuacji. Nasz młody przyjaciel szedł dziś na drugą zmianę, mogliśmy
więc poświecić poranek na naradę.
- Na zamku w Chęcinach w okresie świetności warowni rezydowało wiele waŜnych
osobistości - powiedziałem. - Adelajda, druga Ŝona Kazimierza Wielkiego, jego siostra ElŜbieta...
- Matka Ludwika Węgierskiego? - upewnił się Aramis.
- Tak. No i oczy wiście królowa Bona - dodał szef.
- No, o tej to słyszałem - uśmiechnął się Sławek. - Sprowadziła do Polski warzywa i zwyczaj
trucia wrogów...
- Trochę się mylisz - uśmiechnąłem się. - Co do ogrodnictwa zgoda, faktycznie sprowadziła
wiele warzyw nieznanych wcześniej naszym przodkom oraz poleciła podjąć prace nad ich
aklimatyzacją w naszym kraju. Natomiast co do trucicielstwa, to wymysł... Plotka wzięła się z
jednego przykrego posądzenia i awantury rodzinnej.
- Ale rodzina Sforzów... - zmarszczył brwi.
- Tu zgoda. Truli się z ogromną wprawą i ochotą - uśmiechnął się pan Tomasz.
- Niech panowie o tym coś opowiedzą - poprosił nasz młody przyjaciel.
- Trochę nie moja epoka - wykręcałem się. - Niewiele wiem... Musiałbyś sam pogrzebać w
ksiąŜkach...
- Ale na pewno ma pan rozleglejszą wiedzę niŜ ja...
- Bona przyszła na świat 2 lutego 1494 w Vigevano, w pobliŜu Pawi i jako córka Izabeli
Aragońskiej i Gian Galeazza Sforzy, księcia Mediolanu - podjąłem opowieść. - Przyszło jej Ŝyć w
trudnych czasach. Włochy były rozdarte bowiem licznymi konfliktami i wojnami domowymi.
Najpierw zmarł jej ojciec, potem siostra, a brat jako zakładnik trafił do Francji... Potem Mediolan,
gdzie schroniła się wraz z matką, został podbity przez Francuzów i obie skazane zostały na
wygnanie. Wtedy sprzymierzyły się z królem Hiszpanii Ferdynandem Katolickim, który miał swoje
interesy w Italii. Dzięki jego protekcji osiadły w księstwach Bari i Rossano. KsięŜna zapewniła
przyszłej królowej Polski świetne jak na tamte czasy wykształcenie: Bona znała łacinę i hiszpański,
czytała staroŜytnych klasyków, umiała tańczyć i jeździć konno. Zresztą jej działalność w Polsce
pokazała, Ŝe posiadała ogromną wiedzę, zmysł praktyczny, a jak czegoś nie potrafiła, bez trudu
znajdowała fachowców... Ale w Ŝyciu się jej nie bardzo układało. W kaŜdym razie jej pierwszego
narzeczonego kuzyni z rodu Sforzów otruli... Potem wyswatali ją z Zygmuntem Starym. A
właściwie jego wyswatali, bo jemu się nie spieszyło...
- Nie miał ochoty się Ŝenić?
- Właściwie nie...
- Miał kochankę? - domyślił się Aramis.
- Niejaką Katarzynę Telniczankę. Romans trwał 9 lat i Katarzyna urodziła królowi czworo
dzieci... Potem był legalnie Ŝonaty z Barbarą Zapolyanką, ta niestety zmarła... A w 1518 roku
66
poślubił Bonę. I jakoś się potoczyło. Urodziła królowi syna, potem jeszcze 3 córki i drugiego syna,
który umarł wkrótce po urodzeniu. Przeprowadziła szereg reform, ale podniosła teŜ czynsze
dzierŜawne chłopom, co bardzo rozgniewało jej męŜa. Doszło między nimi do gwałtownej kłótni.
Zygmunt uwaŜał, Ŝe król powinien być dla swoich poddanych jak ojciec i w czasach klęsk
wspomagać, choćby obniŜając wysokość podatków. Królowa była przyzwyczajona do innego
modelu sprawowania rządów, a chciała się wzbogacić za wszelką cenę i pokpiwała sobie z polityki
polskich władców, aŜ Zygmunt w gniewie wrzasnął na nią „Tace, fatua!”, czyli „Milcz, głupia!”.
To było jedno z kilku drobnych nieporozumień małŜeńskich. śyli sobie dość spokojnie, póki ich
syn Zygmunt August, dziedzic korony, nie wkroczył w wiek męski. Gdy zmarła mu pierwsza Ŝona,
zaczął romansować. Umyślił sobie poślubić potajemnie Barbarę Radziwiłłównę. Ojciec strasznie się
temu sprzeciwiał, ale los chciał, Ŝe zmarł...
- Naturalną śmiercią?
- Tak, miał 81 lat. Niestety, niebawem zmarła teŜ Barbara. Od początku była słabego zdrowia,
ale gdy wyzionęła ducha, Zygmunt August wpadł w szał i oskarŜył Bonę o otrucie synowej.
Strasznie się pokłócili i w rezultacie cięŜko obraŜona królowa postanowiła wracać do ojczyzny...
Spakowała swoje manatki i pojechała. A wyjechała stąd, z Chęcin.
- To prawda - przyznał szef. - Ale dla naszych poszukiwań waŜniejsze jest co innego.
Przywiozła ze sobą 100 tysięcy dukatów wiana i jeszcze 50 tysięcy wyprawy, była więc bardzo
majętną księŜniczką. Wszystkie swe pieniądze zainwestowała w nabywanie ziemi. Sprowadziła
agronomów. Szybko stała się znana z „pomiary włócznej”, kaŜdy jej majątek był starannie
rozplanowany i zinwentaryzowany z biurokratyczną dokładnością, której nie znali jej polscy
poddani. Miedze wytyczano pod sznurek, a dzięki nowoczesnym metodom gospodarowania bardzo
szybko osiągnęła ogromne dochody. Gdy opuszczała Polskę w roku 1556, a więc po 38 latach
pobytu, miała samej gotówki 430 tysięcy dukatów.
- Czyli prawie potroiła kapitał-obliczył chłopiec.
- Myślisz niby poprawnie, ale nie do końca - uśmiechnął się pan Tomasz. - To były jej
oszczędności. Same majątki zostawiła synowi.
- Nieźle - mruknął Aramis.
- To były te legendarne królewszczyzny, które przez następne dwa stulecia władcy rozdawali
w dzierŜawę za zasługi dla kraju - wyjaśniłem.
- Te tysiące dukatów niestety nie przyniosły królowej-emerytce szczęścia - westchnął szef. -
Zaledwie powróciła do rodzinnego Bari, zaczęły się straszliwe problemy. Sytuacja we Włoszech
była bardzo napięta. Francuzi panoszyli się na Półwyspie Apenińskim, oblegali Neapol... Władca
hiszpański Filip II Habsburg poprosił ją o poŜyczenie tej kwoty na prowadzenie wojny. Co gorsza,
nie bardzo mogła mu odmówić. Pieniądze wziął, ale oddać ich nie chciał. Władczyni naciskała,
więc przekupił jednego z jej dworzan i królowa została otruta.
- I nikt nie próbował odzyskać tych kwot? - zdumiał się nasz młody przyjaciel. - PrzecieŜ nasz
król, choć się z nią pokłócił, był chyba spadkobiercą?
- Próbowano i to nie raz. Przez cały wiek XVII i XVIII kolejni polscy władcy, zarówno
potomkowie Bony, jak i nie, prowadzili procesy oraz wysyłali dyplomatów, by odebrać Hiszpanom
te pieniądze. Nazwano je „sumami neapolitańskimi” i określenie to weszło na stałe do naszego
języka jako synonim bogactw, których nie udaje się odzyskać lub które są tylko legendą...
- Ten złoty widelec został tutaj, więc nie mógł być ich częścią - zasugerował Sławek.
- Wiesz, jak wyglądał jej wyjazd z Polski? - zapytał szef. - Zapakowała swój dobytek
zaledwie na ponad dwadzieścia wozów i wyruszyła pod zbrojną ochroną swoich najwierniejszych
sług (ostatecznie Zygmunt August pogodził się z wyjazdem matki, przydzielając jej asystę
honorową złoŜoną z kilku senatorów, a do granicy Korony odprowadził Bonę starosta chęciński
Walenty Dembiński). JuŜ pierwszego dnia podróŜy zdarzył się wypadek. Wozy były wypakowane
wszelakim dobrem, cięŜkie, zaprzęŜone w woły... Podczas przeprawy pod jednym z nich runęła
konstrukcja mostu. Skarby przepadły w nurtach rzeki.
- Rozumiem! - wykrzyknął. - Wyruszyła z Chęcin, więc w odległości jednego dnia drogi, albo
nawet kilku godzin drogi od zamku, na dnie rzeki, spoczywają te widelce i inne precjoza.
67
- śydowski historyk je namierzył, a pan Sebastian, tropiąc jego ślady, zdołał je odnaleźć -
rozwaŜałem głośno. - Ale dlaczego nazywa się to miejsce ..złotą dziurą”? To znaczy, wiem
dlaczego, ale czy to na pewno to?
- Sięgnijmy do dzieł dziewiętnastowiecznego etnografa i badacza Oskara Kolberga - szef
włoŜył do czytnika płytę CD i po chwili odszukał stosowny fragment - Legenda, którą zanotowałem
w pobliŜu Chęcin, mówi, Ŝe głębia na rzece dawniej zwana była „złotą dziurą”. Ponoć wiele lat
temu piękna królewna jechała, wioząc skarby i gdy w tym miejscu przekraczała Nidę, załamał się
pod nią mostek.
- Rozumiem juŜ, dlaczego tej nazwy się obecnie nie uŜywa i dlaczego nikt o niej nawet nie
słyszał - mruknąłem. - Skoro juŜ w czasach Kolberga prawie nikt jej nie uŜywał...
- Tak, Pawle - pochwalił mnie szef.
- Nadal nie wszystko jest dla mnie tak do końca jasne - powiedziałem. - „złota dziura” to
głębia, gdzie wpadł wóz królowej Bony. Ale skąd wy o tym wiecie?
- Proszę zgadnąć...-uśmiechnął się Aramis.
- Przychodzi mi na myśl Aaron Wurst.
- Słusznie - powiedział. - Znalazł taką informację u Kolberga, skojarzył z wyjazdem królowej
Bony, sprawdził w innych źródłach i zamierzał przystąpić do prac poszukiwawczo-wydobywczych.
Niestety, wybuchła wojna. Próbowaliśmy namierzyć to miejsce. Pan Sebastian latał na paralotni,
usiłując ustalić, którędy w XV i XVI wieku biegł szlak i gdzie mógł być most przez Czarną Nidę.
- Ale kręciliście się teŜ koło „złotej studni” i sztolni na Miedziance... To mnie zmyliło -
powiedziałem.
- No cóŜ, wie pan jak to jest Złoto królowej mogło okazać się mrzonką. Tymczasem sztolnie
kryły...
- Malachit - dopowiedziałem.
- Właśnie - uśmiechnął się. - To pan Sebastian wymyślił nam tę robotę. Łupaliśmy i
wybieraliśmy moŜliwie duŜe i czyste kawałki. Zawsze był z tego jakiś grosz. W dobry miesiąc i po
dwa tysiące na łebka mogliśmy wyciągnąć.
- I to tutaj, gdzie większość nie ma roboty.
- A te pokazy szermierki?
- TeŜ jego pomysł. Stwierdził, Ŝe zamek w lecie odwiedza masa turystów. A tu, szczerze
powiedziawszy, niewiele jest do obejrzenia. Więc robiliśmy program artystyczny. Pojedynki na
szable, na szpady, inscenizacje napadów... TeŜ niezły grosz z tego był, połowę mieliśmy odpalić
gminie na renowację zamku, tylko urząd skarbowy się nas czepiał, Ŝe to działalność gospodarcza, a
mieliśmy z zamkiem umowę-zlecenie i nie zarejestrowaliśmy firmy. Tylko jak ją zarejestrować? Na
sam ZUS trzeba by zapłacić po 700 złotych miesięcznie... Nie zarobilibyśmy nawet na to...
- No to wróciliście do rąbania kamieni... - domyśliłem się.
- Coś trzeba robić. Liczyliśmy trochę na ten wóz Bony. Miało być tak: za znalezisko 10%
wartości, z czego dla nas trzech po jednym procencie, jeden procent dla Dziadka, a sześć procent na
rozwój gminy.
- Nauczyciel nic nie chciał dla siebie?
- Powiedział, Ŝe starczy mu to, co ma... Namierzyliśmy starorzecze i miejsce przeprawy. Były
resztki pali mostu i pan Sebastian wysłał jeden do analizy.
- Ta próbka z dendrochronologii, którą badano w IAE! - domyśliłem się.
- Tak, wiedzieliśmy, Ŝe to pomost z tamtych czasów. Mieliśmy ramowy wykrywacz metali,
ale był za słaby. Namierzyliśmy to dopiero magnetometrem. Zrobiliśmy wykop sondaŜowy, robota
była potworna... Po wierzchu ziemia, poniŜej błoto. W końcu nie dało się kopać. Gdy pan Sebastian
został napadnięty...
- Doszliście do wniosku, Ŝe ktoś was podsłuchał, ale nie zlokalizował miejsca, gdzie
prowadzicie badania i wrogowie zechcą się dobrać do jego ksiąŜek. Więc włamaliście się i
zabraliście te. które kryły tajemnicę... - domyśliłem się.
- Tak jest.
- Potem przyjechałem ja. Domyślaliście się, Ŝe jestem detektywem. Ale zaufania nie
68
mieliście.
- Trudno o nie do obcego człowieka. Więc czekaliśmy, aŜ pan Sebastian dojdzie do siebie.
NaleŜała mu się obecność przy wydobywaniu skarbu.
- Tamta czwórka poznała skądś, przynajmniej częściowo, tekst jego wystąpienia
przygotowywanego na radę gminy... Zrozumieli, Ŝe chodzi o złoto i Ŝe ukryte jest w miejscu
zwanym „złotą dziurą”. To skojarzyli błędnie ze „złotą studnią”...
- I z nami. Czepili się jak rzep psiego ogona. My szukaliśmy malachitu, a oni sądzili, Ŝe
wydobywamy w sztolniach kruszec...
- Ale jaja... ale nie dziwię się - mruknąłem. - Ostatecznie ja teŜ się naciąłem...
- Na nas czas - szef spojrzał na zegarek. - Jedziemy.
69
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
WYKOPALISKA NALEśY PROWADZIĆ ZGODNIE Z PRZEPISAMI • MAM PLAN •
MACHANIE ŁOPATAMI O PORANKU • ILE CZASU MOśE PRZETRWAĆ LEGENDA?
• KOPIEMY I DOKUMENTUJEMY
Powiatowy konserwator zabytków okazał się niewysokim pulchnym człowiekiem. Przywitał
pana Tomasza z ogromnym szacunkiem. Streściliśmy mu pokrótce problem.
- Pomost z połowy XVI wieku - zabębnił palcami po biurku. - Fatalnie. Nie mogę wam wydać
zgody na wydobycie ewentualnego ładunku na przykład za pomocą rozpłukiwania mułu wodą.
Tego typu stanowisko wymaga badań archeologicznych... A ja nie mam nikogo pod ręką.
- Skąd wytrzaśniemy archeologa o tej porze roku? - zmartwiłem się. - Wszyscy nasi znajomi
na uczelniach...
- A prywatne firmy pewnie mają kupę roboty przed definitywnym końcem sezonu - dodał
szef.
- Bywali panowie na wykopaliskach? - konserwator popatrzył na nas pytająco.
- Ja w młodości wielokrotnie - powiedział Pan Samochodzik. - Co nieco mnie tam nauczyli...
Tylko Ŝe te metody badawcze są o dobre trzydzieści lat...
- Ja byłem kilka razy w ostatnich latach - wyjaśniłem. - U doktora Tomasza Hreczkowskiego
z Uniwersytetu Warszawskiego.
- Zatem teorię i praktykę pan posiada - urzędnik zamyślił się. - Wie pan, jak wyglądają
przepisy?
- Nie mam pojęcia.
- W tej chwili nawet absolwent archeologii nie moŜe samodzielnie prowadzić badań, jeśli nie
ma 48 miesięcy udokumentowanej praktyki. Niech pan się zwróci do doktora Hreczkowskiego, on
zostanie kierownikiem, oczywiście na papierze. Pan będzie kopał i dokumentował, jak się da
najlepiej. Co więcej, zaprotokołujemy to jako nadzór archeologiczny.
- A moŜe lepiej jako sondaŜ? - podsunął szef.
- Nie, bo sondaŜe musi robić archeolog z uprawnieniami. Wiem, Ŝe chcą panowie zrobić
wykop moŜe 3 na 3 metry - zastrzegł. - I faktycznie to bardziej sondaŜ niŜ badania, ale sami
rozumiecie, takie są przepisy.
- Dam radę - powiedziałem twardo. - Tam nie powinno być Ŝadnych warstw kulturowych,
tylko obiekty...
- No i świetnie... A zatem do dzieła.
Zadzwoniłem do doktora Hreczkowskiego. Zgodził się bez wahania i obiecał słuŜyć radą w
razie jakichś problemów. Podskoczyłem do kilku sklepów, a potem jeszcze do firmy
wypoŜyczającej sprzęt geodezyjny. Nim nastał wieczór, praktycznie skompletowałem niezbędne
wyposaŜenie.
Gdy wracałem do Chęcin, było juŜ ciemno. Zajechałem na posterunek.
- Są jakieś nowiny? - zapytałem.
Piotr pokręcił głową.
- Na razie nic. Ale ludzie z DruŜyny obserwują ptaszków... Co udało się załatwić?
Streściłem wyniki naszych peregrynacji po urzędach.
- Hmm - mruknął. - Będziecie potrzebowali ludzi do pracy?
- Lepsza byłaby koparka - westchnąłem. - Ale nie moŜemy jej uŜyć z uwagi na charakter
obiektu... Trzeba ręcznie. Łopatami.
- Myślałem, Ŝe archeolog to pędzelkiem... - uśmiechnął się.
- MoŜe 3% czasu badań to faktycznie praca tak delikatnym sprzętem. Ale reszta niestety...
Będzie mój szef, moŜe pan Marek zechce nam pomóc i Aramis, bo jego bracia studiują. Ze mną to
będą cztery osoby. Powinno od biedy wystarczyć.
- W razie czego pomogę po godzinach - zaofiarował się.
- Dziękuję, nie odmówię.
70
PoŜegnaliśmy się i wróciłem do pana Tomasza czekającego w samochodzie. Ruszyliśmy na
kwaterę.
- Martwi mnie tylko jedno - powiedział mój zwierzchnik. - Te gagatki najwyraźniej nie mają
pojęcia, gdzie znajduje się „złota dziura”.
- Gdy zaczniemy tam kopać, wskaŜemy im miejsce? - natychmiast zrozumiałem przyczynę
jego zmartwienia.
- Tak.
- Nasze prace potrwają kilka dni - zadumałem się. - Stanowiska trzeba by pilnować nocami.
- Jakoś damy radę - mruknął. - Na zmiany...
- Nie ma sensu - uśmiechnąłem się zagadkowo. - Mam pewien plan...
Pojawiliśmy się na miejscu o ósmej rano. Na brzegu rzeki wszystko było juŜ prawie gotowe.
Obejrzałem okolicę. Do dzisiejszego koryta nie było daleko, moŜe kilkadziesiąt metrów.
Starorzecze nie wyglądało specjalnie imponująco, ot, szeroki rów zarośnięty trzciną i dawno
przekwitłymi kaczeńcami.
Obszar do spenetrowania wydawał się ogromny. Okolica była doskonale pusta i bezludna.
Zaraz teŜ nadszedł Aramis. Przywitaliśmy się.
- Niewielu nas - westchnął. - Urobimy się po uszy... Ale trudno, dla nauki trzeba się
poświęcić...
- Na ile dokładnie zlokalizowaliście ten most? - zapytałem.
- Tutaj się zaczynał - chłopak wskazał leŜący na brzegu kamień. - A szedł prawie prosto jak
strzelił na drugą stronę... Zaznaczyliśmy go sobie, Ŝeby się potem nie męczyć po raz drugi...
Głaz maźnięty został odrobiną olejnej farby.
- Jak znaleźliście to miejsce? - zaciekawiłem się.
- No, robota była niewąska - uśmiechnął się. - Archeologia lotnicza, moŜna powiedzieć. Z
góry było widać, Ŝe do koryta rzeki dochodzi w tym miejscu minimalne obniŜenie terenu. Coś
jakby długa, prosta rynna.
- Ciekawe - mruknął szef, patrząc w stronę zamku. - Faktycznie... Jest tu coś takiego. I
pomyśleliście, Ŝe to stara droga?
- Dokładnie tak. Kiedyś pewnie był tu wąwozik wybity kołami wozów, ale czas go
zniwelował. Nie wiedzieliśmy jednak, z jakiego okresu to trakt. Próbowaliśmy przeszukać spory
odcinek z wykrywaczem metali w nadziei, Ŝe znajdziemy coś, co zgubiono przy okazji przejazdu,
ale oczywiście nie dało to Ŝadnych efektów.
- Jeśli do tego stopnia się zniwelował, to ciekawe artefakty mogą być metr pod ziemią -
mruknąłem.
- Pomyśleliśmy i o tym, zrobiliśmy wkop sondaŜowy i pół metra pod powierzchnią trafiliśmy
na dawne moszczenia w postaci bardzo juŜ zniszczonych drewnianych belek.
- Sami na to wpadliście? - zdumiał się pan Tomasz.
- Nie do końca. Pan Sebastian czyta duŜo literatury. Znalazł między innymi sprawozdania
archeologiczne z poszukiwań drewnianych pomostów w Świętym Gaju na śuławach. To podsunęło
mu ten pomysł. I jak się okazało, strzał w dziesiątkę...
- Mimo wszystko jestem pełen podziwu - szef pokręcił ze zdumieniem głową. - Dobrze
wykorzystać cudze pomysły to teŜ wielka sztuka.
- Obawialiśmy się, Ŝe nasze niefachowe metody mogą zniszczyć te relikty, więc
wypiłowaliśmy z belki tylko nieduŜą próbkę do badań i zabraliśmy się do poszukiwania mostu. Z
opisów, które znalazł w ksiąŜkach wynikało, Ŝe normalnie była tu przeprawa, mostek zbudowano
na czas przejazdu Bony. Wydedukowaliśmy, Ŝe uŜyto go tylko raz, a potem, poniewaŜ się zawalił,
porzucono. Przygotowaliśmy sobie sondy, długie pręty zbrojeniowe zaostrzone na końcu... I
próbowaliśmy namacać nimi resztki konstrukcji lub pale.
- I to się wam udało - mruknąłem.
- Wykopaliśmy dziurę tam, gdzie ta kępa pałek - wskazał dłonią. - Pół metra pod
powierzchnią trafiliśmy na koniec belki. I wycięliśmy drugą próbkę. Potem pan Sebastian wysłał
71
oba kawałki do badań. Próbowaliśmy teŜ zrobić wykop tam - wskazał kępę poŜółkłej trawy.
- Dlaczego akurat w tym miejscu? - zainteresował się szef.
- Próbowaliśmy wysondować, jak jest ukształtowane dno i trafiliśmy w tym miejscu na coś
dziwnego. Wydaje nam się. Ŝe to okuta blachą skrzynia, a moŜe tylko obrobiony kamień... W
kaŜdym razie coś kwadratowego, metr długie i siedemdziesiąt centymetrów szerokie...
Umilkł i popatrzył na mnie. Szef patrzył identycznie. Zrozumiałem - czekali na instrukcje.
- Myślę, Ŝe było tak - powiedziałem. - Pomost mógł mieć dwa metry szerokości. Większość
wozów przejechała po nim bez problemu, ale pod którymś się załamał i runął w wodę... Załamał się
na prawo - dodałem, wskazując miejsce, gdzie namacali tę zagadkową skrzynię. - Zatem wóz
powinien leŜeć gdzieś tam. Podobnie jak przedmioty, które na nim wieziono.
- Z całą pewnością natychmiast podjęto akcję wydobywczą - mruknął szef. - Ale jeśli kufry i
beczki zgniotły się od uderzenia o dno, z pewnością masa drobiazgów potonęła w błocie.
- Kto wie, czy okoliczni chłopi przez następne miesiące albo i lata nie podejmowali
poszukiwań - rozwaŜałem głośno. - Wykwalifikowany robotnik mógł zarobić wtedy jakieś trzy
talary albo dwa dukaty rocznie, a tam mogły spocząć ich setki.
- AŜ dziwne, Ŝe po dziś dzień nie opowiadają sobie o tym legend - zadumał się Aramis. - Na
pewno jeszcze przez całe lata elektryzowało to wyobraźnię miejscowych.
- Lata, moŜe dziesięciolecia - mruknął szef. - Ale tradycja przekazywana ustnie z pokolenia
na pokolenie wygasa najdalej po dwustu latach. Siedem-osiem pokoleń i ludzie zapominają.
- Jak pan sądzi, na jakim obszarze mogą być rozwleczone klejnoty? - zapytałem.
- Kilkanaście metrów kwadratowych - zadumał się szef. - MoŜe mniej, bo większość od razu
wdeptano w muł przy próbach wydobycia.
- Zatem proponuję tak, jeden brzeg wykopu wyznaczy nam rząd pali dawnego mostu. Od
niego w kierunku północnym wytyczmy kwadratowy wykop o boku pięciu metrów tak, aby
przypuszczalna skrzynia znajdowała się mniej więcej na jego środku - zaproponowałem. - Co o tym
sądzicie?
- Ty tu jesteś kierownikiem robót - uśmiechnął się pan Tomasz. - Ty decydujesz. I oczywiście
ponosisz odpowiedzialność. A my zrobimy, co kaŜesz.
- W takim razie tu jest lina i łata miernicza - wręczyłem oba przedmioty Aramisowi. -
Pierwszy kołek wbijam tutaj, gdzie stoimy, a ty leć, odmierz dziesięć metrów na zachód, wbij tam
drugi i naciągnij sznurek. Pan. szefie, niech rozłoŜy folię budowlaną na południe od linki -
będziemy tu rzucali wydobytą ziemię.
Uwinęli się szybko. Kilkanaście minut później cztery paliki i naciągnięte sznurki wyznaczały
nam obszar przyszłych prac. UłoŜyliśmy cztery płachty folii.
Wyjąłem niwelator. Głaz z plamką farby uznałem za reper - od niego mieliśmy odmierzać
wysokość względną wszystkiego, co odkryjemy. Do rysownicy przypiąłem kartkę papieru
milimetrowego. Skala 1:20, pięć centymetrów planu będzie odpowiadało jednemu metrowi
stanowiska...
- Co dalej? - zapytał Aramis.
- Pomiary - ująłem w dłoń tyczkę i wyjaśniłem mu, jak się nią posługiwać.
Sprawdziliśmy i zanotowaliśmy wysokość czterech rogów wykopu oraz jego środka.
- Łopaty w dłoń, zerwać darń, zedrzeć dziesięć centymetrów gleby i wyrównać powierzchnię,
doczyścić do zdjęcia, potem kolejna niwelacja - rzuciłem rozkaz.
I sam ruszyłem do boju. Wydaje się, Ŝe dziesięć centymetrów to niewiele, jednak gdy trzeba
oczyścić dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, to dwa i pół metra sześciennego, czyli jakieś
pięć, moŜe siedem ton ziemi... W dodatku warstwa przypowierzchniowa zawsze poprzerastana jest
korzonkami, co dodatkowo utrudnia pracę. Urobiliśmy się setnie.
Wykonałem kilka fotografii, w zasadzie trudno powiedzieć po co, bo udało nam się uchwycić
tylko dawną linię brzegową - po prawej, wschodniej stronie wykopu pojawił się pas drobnych
kamyków, podczas gdy cała reszta była jednolicie czarna - ta gleba powstała z dawnych osadów
rzecznych... Naniosłem to na plan. Zdarliśmy kolejne dziesięć centymetrów.
- Nie tak sobie wyobraŜałem pracę archeologa - wysapał Aramis. - W kinie to wszystko
72
wygląda duŜo zabawniej...
- O nas nikt filmu nie nakręci - westchnąłem.
- MoŜe i lepiej, bo byłby to najnudniejszy film na świecie - zaŜartował szef.
- Hej, archeolodzy, duŜo złota znaleźliście? - rozległ się wesoły głos.
Podniosłem wzrok znad ziemi. Dziadek Partyzant przyszedł najwidoczniej zbadać postępy
naszych prac.
- Świetnie, Ŝe pana widzę - ucieszyłem się.
- Coś się stało? - wyraził zaniepokojenie.
- Potrzebuję pańskiej pomocy - wyjaśniłem - Chodźmy na stronę, musimy pogadać.
Odeszliśmy kilkanaście metrów od wykopu, tam mu wyłuszczyłem swoją prośbę.
- CięŜka sprawa - zadumał się - ja nic takiego nie mam, ale u jednego mojego znajomka
chyba się znajdzie. Jest mi winny przysługę. Jak dobrze pójdzie, dziś wieczorem dostawa.
- Znakomicie - ucieszyłem się.
Wróciliśmy do reszty. Dziadek wziął rezerwową łopatę i przyłączył się do nas. Machał dobre
pół godziny, ale wiek i kiepska kondycja wygrały z jego zapałem.
- Ech, to juŜ nie dla mnie robota - westchnął, masując sobie kark. - Osiem krzyŜyków to taki
okres, kiedy kopanie rowów lepiej zostawić młodym...
- I tak świetnie się pan trzyma - pochwaliłem.
- A tam, zaraz świetnie - mruknął. - Dwadzieścia lat temu poszedłem z bagnetem na dzika i
dałem mu radę. A teraz...
- „Tą ręką zabiłem kiedyś człowieka, a tej to sam się boję” - szef zacytował zdanie z jakiegoś
filmu.
Starzec popatrzył na swoje dłonie i uśmiechnął się pod wąsem.
Do południa zeszliśmy na całym obszarze wykopu prawie 30 centymetrów. O trzynastej
skończyły się lekcje, zaraz teŜ przyjechał małym fiatem Marek. Przywiózł ze sobą Sławka.
- To chyba będzie eksploatacja nieletniej siły roboczej - obrzuciłem chłopca spojrzeniem.
- Dam radę - zaperzył się.
- Przerzucaj hałdę dalej - poleciłem.
Ta praca nie była specjalnie cięŜka, nie musiałem obawiać się, Ŝe będzie dla niego ponad siły.
Pół godziny później pojawił się jeszcze Piotr. Teraz, gdy było nas sześciu, robota ruszyła z kopyta.
I wreszcie pierwszy sukces tego dnia. W południowym krańcu wykopu spod warstwy czarnej
pobagiennej gleby pojawiła się końcówka drewnianego pala.
- No, to chyba jesteśmy na dobrej drodze - ucieszyłem się.
Aramis obejrzał koniec belki i pokręcił głową.
- To nie ten - powiedział. - Nasz był kawałek dalej.
- Jesteś pewien?
- Od naszego oderŜnęliśmy kawałek próbki - uśmiechnął się. - Atu ani śladu czegoś takiego...
W ciągu następnej godziny spod warstw ziemi wyłoniły się końce jeszcze dwóch słupów.
Wszystkie były mocno przekrzywione.
- Partanina - ocenił szef. - Za słabo wbili w dno, w którymś momencie przechyliły się...
Zabrałem się do dokumentowania stanowiska. JuŜ teraz było wyraźnie widać, Ŝe kiedyś
nastąpiła tu katastrofa. Trzy pierwsze odsłonięte pale znajdowały się w odległości około
siedemdziesięciu centymetrów od siebie. Dalej następowała mniej więcej trzymetrowa luka i
jeszcze jeden przy samej zachodniej ścianie wykopu. To z tego ostatniego Muszkieterowie pod
wodzą pana Sebastiana wypiłowali fragment do badań.
- Kończymy na dzisiaj - rozkazałem.
Przeszedłem się jeszcze tylko kontrolnie z wykrywaczem metali. W Ŝadnym z miejsc naszego
wykopu nie zasygnalizował obecności Ŝelaza ani kruszcu, prawdopodobnie skarby znajdowały się
duŜo głębiej. A zatem i nasi przeciwnicy nie powinni się do nich dobrać.
Poszliśmy nad rzekę wypłukać buty i łopaty, poskładaliśmy cały sprzęt do bagaŜnika. Zapikał
mój telefon. Wiadomość od Dziadka Partyzanta. Zdobył co trzeba. Zapakowaliśmy się do wehikułu
i pojechaliśmy na kwaterę.
73
- Na ile cię znam, nie zostawisz naszych skromnych wykopalisk bez opieki? - zagadnął szef.
- Oczywiście, Ŝe nie - uśmiechnąłem się. - Co więcej, juŜ opracowałem plany fikuśnego
doświadczenia naukowego...
- Fikuśnego - mruknął. - Są takie dni, kiedy prawie się ciebie boję...
Poczekałem, aŜ szef głęboko zaśnie, po czym ubrałem się i po cichu otworzyłem drzwi na
korytarz.
- Relację zdasz rano - dobiegł mnie głos Pana Samochodzika. A jednak nie spał.
- Szefie... - chciałem wybąkać jakieś przeprosiny.
- Leć, bo się spóźnisz - uciął. - Tam, gdzie jeden się przemknie, dwóch zwracałoby na siebie
uwagę...
74
ROZDZIAŁ SZESNASTY
SKRZYNKA DZIADKA PARTYZANTA • NOCNI GOŚCIE • ZATRZAŚNIĘTA PUŁAPKA
• WIZYTA DZIENNIKARKI • SKARBY Z DNA RZEKI • CO KRYŁA ZARDZEWIAŁA
SKRZYNIA? • PRZEDWOJENNA MONETA
Dochodziła dwudziesta trzecia, gdy zaparkowałem na podwórzu gospodarstwa Dziadka
Partyzanta. Drewniana skrzynka juŜ czekała.
- MoŜe być? - zaniepokoił się.
- Idealna.
Spróbowałem ją ruszyć. Była potwornie cięŜka. Otworzyłem, kilkanaście cegieł okręconych
szmatami...
- Wieko dobrze przybijemy gwoździami - pochwalił się. - Nie dadzą rady otworzyć, będą
musieli zabrać ze sobą.
Poznają, Ŝe nowe, jak będą je wyciągali - zafrasowałem się. - Albo od razu zauwaŜą, a wtedy
z naszej pułapki nici...
- Coś pan, przybijemy starymi hufhalami od podków, wyglądają jak średniowieczne, a i
zardzewiały na amen. Sam diabeł nie rozpozna, Ŝe to świeŜo wbite.
Rozchylił spracowaną dłoń, pokazując mi garść gwoździ. Faktycznie, wyglądały wręcz
znakomicie.
- Doskonałe - pochwaliłem. - Świetnie pan to wymyślił.
- Kto ma głowę na karku, zarobi na czapkę - zacytował staropolskie przysłowie. - Będą się
wić jak rybki na haczyku. I dobrze tak łobuzom.
Zabrałem pakunek, podjechałem nad rzekę. Posterunkowy czekał na wzgórzu. Miał
noktowizor.
- Na razie ani śladu - zameldował.
Przydźwigałem skrzynkę do naszego wykopu i zakopałem ją płytko, a potem wróciłem do
niego na stanowisko obserwacyjne.
- No to się robaczki nie wywiną - zatarł dłonie. - Byle tylko się skusili...
- Na pewno dziś nas obserwowali - uspokoiłem go.
O trzeciej nad ranem nie byłem juŜ taki pewien siebie. Czas wlókł się niemiłosiernie, a
wrogów ani widu, ani słychu.
- Nie przyjdą dziś, to spróbują następnej nocy - pocieszał mnie posterunkowy.
Naraz gestem nakazał mi ciszę. Dźwięk silnika samochodu niósł się z daleka. Niebawem do
naszego wykopu podjechał zdezelowany polonez. Jechał z wyłączonymi światłami, co wskazywało,
Ŝ
e kierujący nim nie ma dobrych zamiarów. Uruchomiliśmy mikrofon kierunkowy.
- Uuu, sporo dziś wykopali... - zauwaŜył pierwszy glos. - Ale wielgachna ta dziura...
- Pewnie nie znają dokładnie miejsca, to szeroko ryją, Ŝeby znaleźć.
- Durnie... Ano zobaczymy, czy sięgnie.
Wyjął coś z bagaŜnika.
- Miałeś pomysł z tym wykrywaczem - pochwalił drugi. - Ale, Ŝe w Kielcach coś takiego
moŜna kupić... Pewnie taki zagraniczny sprzęt drogi?
- Ba, cztery stówy dałem... Mieli i lepsze, po tysiąc - dodał. - Ale po co nam taki? Ten teŜ
powinien pokazać. Niemiecki sprzęt, to musi być dobry...
Z trudem stłumiłem śmiech. Znałem te wykrywacze po 400 złotych, w Warszawie czasem
bywały nawet w supermarketach. Na szczęście skrzynkę zakopałem tak płytko, Ŝe nawet takim
złomem musieli ją znaleźć...
- Ty, tu coś buczy! - szczęśliwy znalazca wydarł się tak, Ŝe i bez mikrofonu byśmy go
usłyszeli.
- No, metal. Ale nie ma się co cieszyć, moŜe być stara puszka na przykład... - ostudził go
drugi.
Zapalili latarki i w ich świetle kopali. Kondycja niezbyt im dopisywała, bo sapali jak
75
lokomotywy. A klęli przy tym tak, Ŝe zbulwersowaliby nawet marynarza.
- Ale skrzynia - wykrztusił szczęśliwy posiadacz wykrywacza.
- Ty, ale ona jest drewniana? - zdziwił się drugi.
- A co, z gliny ją mieli ulepić? To nie ta epoka archeologiczna - dodał „uczenie”.
- To czemu ten sprzęt ją pokazał? PrzecieŜ to wykrywacz metali, no nie?
- Myśl, głupku, na wierzchu zawiasy i okucia z Ŝelaza, a w środku srebro i złoto.
- Chyba, Ŝe tak...
Obkopali ją wokoło.
- Ale frajerzy ci archeolodzy - pierwszy nie mógł się nacieszyć swoją przemyślnością i
sprytem. - Taki skarb im sprzed nosa zwinęliśmy... Uch, ale cięŜar.
- O, to się obłowimy... Ty, a moŜe by tu otworzyć?
- Gdzie tam, wieko mocno siedzi. Niech sobie skarby zostaną w pudle, wypakujemy na
spokojnie przy świetle w warsztacie... Ale bogaci będziemy, Ŝe hej.
- Ty, zakopmy tę dziurę i uklepmy, to nawet się nie skapną, Ŝeśmy im skrzynkę złota
zaiwanili - drugi, nie chcąc być gorszym od kumpla, teŜ na chwilę ruszył głową. - Udana nocka...
Zamaskowali na ile mogli ślady kopania i zapakowali łup do poloneza.
- Dobra - Piotr podniósł się z karimaty i przeciągnął aŜ mu stawy zaskrzypiały. - Ruszamy ich
tropem.
Przełączyłem odbiornik i teraz w słuchawkach mieliśmy dźwięki z mikrofonu, który...
ukryłem zawczasu w skrzyni! Wsiedliśmy do radiowozu i ruszyliśmy, teŜ nie włączając świateł, w
ś
lad za dwoma ptaszkami.
- Zenek, a taka beemka to ile kosztuje? Ze sto tysiaków, nie? - rozwaŜał pierwszy.
- ZaleŜy, nowa czy uŜywana - jego kompan był widać bardziej oblatany. - Ale myślę, Ŝe z
pięćdziesiąt tysiaków starczy na dobrą furkę. Tylko wynieść się trzeba będzie.
- Gdzie?
- No, daleko stąd. Co ty sobie myślisz, Ŝe po Chęcinach będziesz beemką albo merolem
jeździł? Od razu gliny cię wyczają i zaczną kombinować, skąd masz tyle kasy. A potem to juŜ
długo na wolności nie pochodzisz... Nie, stary, wyniesiemy się do Warszawy, kupimy wille,
będziemy Ŝyć jak króle.
- Fajnie będzie. Tylko, czy Stara nam za duŜo nie zabierze - zafrasował się. - Bo willa to
pewnie kupę kasy kosztuje, a tu połowa dla niej, a resztą się z jej gogusiem jeszcze trza dzielić.
- Pomysł, Ŝeby archeologom złoto zaiwanić, był nasz, wykonanie nasze, dzielimy się po
połowie, a ona o niczym nie musi wiedzieć. Powiemy, Ŝe dostaliśmy robotę w Niemczech i baj,
baj... A ona niech sobie dalej siedzi i robi swoje interesiki. Tylko fagasów będzie musiała innych
znaleźć...
- Co to za Stara? - mruczał posterunkowy. - Muszę tę babę zidentyfikować!
- Jest tu taka szalenie milutka nauczycielka chemii - zaŜartowałem. - Mordercze skłonności
ma wręcz wypisane na twarzy.
O dziwo, wziął moje słowa zupełnie na powaŜnie.
- Brałem ją pod uwagę - mruknął. - Ale nie pasuje.
- Spokojnie, jak się ich przyciśnie, to wyśpiewają - uspokoiłem go. - Mamy na nich materiał
jak z teczki IPN, tylko jeszcze lepszy, bo świeŜutki...
Wjechali na podwórze i zgodnie ze swoimi wcześniejszymi planami zaciągnęli skrzynkę do
warsztatu. Zaparkowaliśmy cichutko tuŜ za płotem. Posterunkowy ujął w dłoń mikrofon.
- Są na miejscu - rzucił. - Wkraczamy za trzy minuty.
Radiowozy z wygaszonymi światłami cichutko zablokowały zaułek. Policjantów wysiadło co
najmniej dziesięciu.
- Ściągnąłem posiłki z kilku okolicznych miasteczek - pochwalił się Piotr.
Funkcjonariusze sprawnie zajęli stanowiska. Z wnętrza warsztatu rozległ się wizg szlifierki
kątowej...
- Teraz - rzucił półgłosem.
Ośmiu policjantów wpadło na podwórze.
76
- Stać, policja!
Obaj złodzieje kompletnie zaskoczeni przy pracy nie stawiali oporu, stali z rękoma
podniesionymi do góry. Rozbebeszona skrzynia spoczywała na stole.
- Ręce na kark - wydał polecenie mój przyjaciel. - Jesteście aresztowani.
- Ale za co, panie władzo? - wyksztusił wyŜszy.
Poznałem po głosie Zenka.
- Wtargnięcie na teren wykopalisk archeologicznych, kradzieŜ cennego artefaktu o znacznej
wartości zabytkowej, niszczenie cudzego mienia i inne pomniejsze grzeszki - wyjaśnił, zakładając
im kajdanki.
Pojechaliśmy do Kielc, złoŜyłem zeznania... Nim skończyliśmy, świtało. Wracaliśmy
radiowozem. Niebo nad zamkiem poróŜowiało, zapowiadał się kolejny ładny jesienny dzień.
- U, pracowita nocka była - mruknąłem. - Teraz muszę się przespać choć kilka godzin i
znowu do łopaty...
- Ja teŜ - ziewnął Piotr. - Dziś nie mam słuŜby, to gdzieś koło południa wpadnę wam pomóc...
Podrzucił mnie na kwaterę. Szef spał jak zabity. Nastawiłem budzik na dziesiątą i rzuciłem
się na łóŜko. Obudziłem się co nieco zmaltretowany po zarwanej nocy, ale gotów do dalszej pracy.
Szefa nie było, kartka leŜąca na poduszce informowała, Ŝe pojechał kopać... Ogarnąłem się trochę,
wypiłem kawę, przekąsiłem coś i ruszyłem do roboty. Na rynku złapałem taksówkę, bo daleki
kilkugodzinny marsz nad rzekę nie uśmiechał mi się.
Pan Samochodzik, Dziadek Partyzant i Aramis kopali z zapałem. I sporo zrobili.
- Ktoś nam wlazł w nocy w szkodę - poinformował mnie szef. - Zobacz, jakby dziura
wykopana, a potem zasypana...
- Teraz to juŜ Ŝadna tajemnica - uśmiechnąłem się. - Zastawiliśmy na nich w nocy zasadzkę.
- Skrzyneczka się przydała? - ucieszył się Dziadek Partyzant. - Dali się złapać?
- Na gorącym uczynku, aŜ się prokurator oparzył - zacytowałem Ŝart z jakiegoś filmu.
A potem streściłem nocne przygody.
- Mamy ich z głowy na co najmniej 48 godzin - podsumowałem z zadowoleniem.
- Jak to na 48? - zdziwił się Dziadek Partyzant. - PrzecieŜ dorwaliście ich w pięknym stylu...
- Wie pan - zacząłem wyjaśniać. - Skrzynka nie miała jakiejś specjalnie duŜej wartości, w
ś
rodku były cegły... Prokuratura kieruje sprawy do sądu, jeśli wartość skradzionego mienia jest
duŜa, a tu raptem kilkadziesiąt złotych...
- O, do licha - zmartwił się.
- W dodatku mogłyby być kłopoty, bo policji nie wolno robić takich prowokacji bez zgody
sądu... - dodałem.
- Nie narobimy kłopotów naszemu Piotrowi? - zaniepokoił się pan Tomasz.
- Nie, szefie, bo nam detektywom z Ministerstwa Kultury i Sztuki wolno dokonywać
podobnych prowokacji - wyjaśniłem. - Wziąłem to na siebie, policja tylko udzieliła mi pomocy.
- Mamy większe uprawnienia niŜ gliniarze?! - szef wytrzeszczył oczy. - Co ty wygadujesz?
- Takie są przepisy - wyjaśniłem. - Moim zdaniem, to bzdura, ale skoro takie jest prawo,
trzeba było skorzystać...
W południowej części wykopu zerwaliśmy ponad metr poniŜej poziomu ziemi. Elementów
drewnianych znajdowaliśmy coraz więcej, belki, grube dranice - deski odłupane od pni... Mimo, Ŝe
upłynęło 450 lat, widać było jeszcze na nich przegniłe sznury...
- Nie tworzą Ŝadnej sensownej całości - ocenił Aramis.
- W zasadzie nie - zgodziłem się. - Ale to był pomost, który uległ zniszczeniu niemal
natychmiast po wybudowaniu. Runął pod cięŜarem wozów. Tu widzimy jego szczątki i to, co wbiło
się w błoto.
- LŜejsze deski, a moŜe nawet i belki spłynęły zapewne z nurtem - wyjaśnił pan Tomasz. - A
kto wie, czy nie zostały potem zabrane przez okolicznych chłopów. W tamtych czasach kaŜda belka
i kaŜda deska się przydawała.
- Zwłaszcza, Ŝe nie było tartaków.
- Rozumiem - kiwnął głową staruszek.
77
- Tartaki juŜ nawet były - zaoponowałem. - Pamiętam taki drzeworyt, belka tkwi w
rusztowaniach, a dwaj cieśle tną ją długą piłą ręczną. Ale ma pan rację - kaŜda deska wymagała
cięŜkiej pracy... A tu po przejeździe królowej zostały porzucone, nic tylko zbierać.
Przerwaliśmy pracę, naciągnęliśmy sznurki i sfotografowaliśmy dokładnie cały teren.
Doczyściliśmy i sporządziłem rysunek, potem nanieśliśmy jeszcze niwelacje. Jak wynikało ze
wskazań urządzenia, wkopaliśmy się juŜ prawie półtora metra w głąb... MoŜe jeszcze drugie tyle i
dotrzemy do dna rzeki?
- Dzień dobry, moŜna prosić kilka słów dla prasy? - rozległo się z krawędzi naszej dziury.
Oderwałem wzrok od szarego błota.
- Irena Goszczyńska - przedstawiła się starsza kobieta w garsonce. - „Tygodnik Kielecki”.
Dowiedzieliśmy się, Ŝe prowadzą tu panowie wykopaliska...
Wyszedłem z wykopu.
- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Czym mogę słuŜyć?
- Mam list polecający od powiatowego konserwatora zabytków - pokazała papier ozdobiony
pieczątkami. - Chciałam prosić o kilka słów dla naszych czytelników... I jeśli moŜna, kilka zdjęć...
- Oczywiście - uśmiechnąłem się. - To, co tu pani widzi - ogarnąłem gestem teren naszych
prac - to dawne koryto Czarnej Nidy, obecnie kompletnie zamulone. Nasze badania mają na celu... -
zamyśliłem się na sekundę. Nie mogłem jej przecieŜ wyjawić prawdy, a jednocześnie nie chciałem
skłamać - analizę i dokumentację reliktów dawnej przeprawy - zakończyłem gładko. - Na razie, jak
pani widzi, odsłoniliśmy fragmenty pali tworzących most zniszczony w 1556 roku.
- Skąd znają panowie tak dokładną datę? - zdziwiła się.
- Ze źródeł pisanych - wyjaśniłem. - Katastrofa ta miała miejsce, kiedy królowa Bona,
opuszczając zamek w Chęcinach, udawała się do Włoch. Wspominają o tym dokumenty z epoki.
- Jak drewno było w stanie przetrwać tyle czasu w mule? - zdziwiła się.
- To nic nadzwyczajnego. Błoto bardzo dobrze konserwuje materię organiczną. W Szwajcarii
bada się osady neolityczne zbudowane na palach wbitych w dno jeziora - wyjaśniłem. - Z mułu
wydobywa się tam nawet szczątki koszy i sieci rybackich plecionych ze sznura...
- Wykop objął mniej więcej połowę dawnego mostu, widzę tu jeden rząd pali - zauwaŜyła
trzeźwo. - Czy nie naleŜałoby go poszerzyć w tamtą stronę? - machnęła dłonią na południe.
I co tu mądrego wymyślić?
- Konstrukcja runęła w kierunku północnym - wyjaśniłem - Chcemy odnaleźć elementy
rozwleczone przez nurt. Część mostu, której nie eksplorujemy zachowała się zapewne w duŜo
lepszym stanie. Nie będziemy jej badali.
- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Nasze metody badawcze, choć dość nowoczesne, niewątpliwie w ciągu następnych
dziesięcioleci zostaną jeszcze dopracowane - wyjaśniłem. - Drugą część mostu zachowamy dla
naszych potomków, którzy uzbrojeni w znacznie lepsze środki techniczne zdołają przeprowadzić
badania znacznie dokładniej.
- Niesamowite - powiedziała.
- Wie pani, badania archeologiczne mają charakter destrukcyjny. Badacz, który wkracza na
stanowisko, bezpowrotnie je niszczy, choćby przez zaburzenie układu warstw kulturowych.
- Czy liczą panowie na jakieś ciekawe znaleziska? - zainteresowała się.
- W zasadzie nie - pokręciłem głową. - Most był uŜytkowany dość krótko, nie wiemy, ile
czasu funkcjonowała tu przeprawa przez rzekę - zamilkłem na sekundę tknięty nagłą myślą. -
Zazwyczaj znaleziska w postaci potopionych artefaktów znajduje się w pobliŜu miejsc, gdzie brody
lub mosty istniały przez dziesięciolecia albo stulecia - zakończyłem.
- Niemniej jednak zbadają panowie teŜ dno rzeki?
W mojej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko. Zestaw pytań był dość dziwny. A moŜe
to ta „Stara” - kobieta kierująca gangiem? Nie, co za bzdura...
- Oczywiście - skłoniłem głowę. - Archeolodzy w miarę moŜliwości kopią zawsze do calca,
czyli warstwy nienaruszonej przez działalność człowieka. Tu będzie to bardzo trudne - dodałem,
patrząc na coraz bardziej wilgotną glebę w naszym wykopie. - Zwłaszcza, Ŝe dawne dno rzeki jest
78
jakieś cztery metry pod nami - zełgałem gładko.
Podziękowała i wykonała jeszcze kilka zdjęć.
- Zostawię panu wizytówkę - wręczyła mi kartonik. - Gdyby natrafili panowie na jeszcze coś
ciekawego, proszę o mnie pamiętać.
- Oczywiście - ukłoniłem się i wróciłem do prac fizycznych.
Minęły moŜe ze dwie godziny. Dołączył do nas posterunkowy, a potem skończyły się lekcje,
więc przybyli jeszcze Marek i Sławek. Wykop pogłębiał się powolutku, ale na szczęście po jego
prawej stronie zaczął wychodzić piach zmieszany ze Ŝwirem - dawne koryto rzeczki.
- Zobacz, Pawle - szef zwrócił moją uwagę - Chyba się zbliŜamy...
Odsłoniliśmy juŜ ponad półtora metra pali i nieoczekiwanie pojawiło się między nimi kilka
dech wbitych pod róŜnymi kątami w błoto.
- Ma pan rację - powiedziałem - To resztki moszczenia wbite w dno siłą uderzenia. Nie widzę
jednak Ŝadnych resztek wozu...
- Są - zawołał policjant.
Kopiąc małą szpachelką odsłonił właśnie fragment drewnianego koła. Matematyk opodal
natrafił na kilka klepek beczki.
- Jesteśmy w domu - powiedziałem z ulgą. - Teraz zobaczymy, jak to było z tymi skarbami...
- Bo moŜe potopiły się nie klejnoty, ale kosztowne futra i obrazy - mruknął Sławek.
- Jest to moŜliwe - powiedział pan Tomasz. - Ale wyjaśnij mi W takim razie, skąd wziąłby się
widelec?
- Był w kieszeni koŜucha - oczy chłopca błysnęły figlarnie. - Futro zgniło, widelec został...
- A u mnie czyjś obiad - Aramis odsłonił kawał kości.
- Łopatka krowy albo co bardziej prawdopodobne wołu - powiedziałem. - W tamtych czasach
uŜywano ich do zaprzęgu. Widać biedne bydlę utonęło razem z wozem... doczyśćcie, dokumentacja
i niwelacja.
Znowu dwie godziny zeszły na narysowanie dna wykopu i zaznaczenie wszystkich
elementów. Wreszcie mogliśmy brać się do pracy.
- Teraz nie ma Ŝartów - powiedziałem. - W tym błocie mogą tkwić setki drobiazgów, nie
wolno nam niczego przegapić.
- Wykrywacz metalu i sprawdzać kaŜdą szufelkę ziemi? - zasugerował Sławek.
- Nie, w bagaŜniku mam sito i kanister z wodą - wyjaśniłem. - Będziemy przesiewać, a
znalezione przedmioty od razu płukać. - Kto pierwszy znajdzie złoto, ma u mnie piwo - obiecałem.
- Wolę wino - zastrzegł szef.
- A ja jestem nieletni - zauwaŜył chłopak. - MoŜe być cola - puścił oko.
Wgryźliśmy się w ziemię. Błoto nie bardzo chciało się przesiewać, więc rzucaliśmy ziemię na
sito i przepłukiwaliśmy wodą z kanistra. Faktycznie, dno rzeki pełne było drobiazgów. W ciągu
godziny znaleźliśmy kawałek okucia od ksiąŜki, kościany grzebyk, jakieś Ŝelazo od wozu...
Opadające błoto odsłoniło sporą, ale dość płaską okutą skrzynkę.
- To pewnie namacaliście prętami - zauwaŜyłem.
- Tak. Ale nie sądziłem, Ŝe moŜe wyglądać tak okazale... - mruknął Aramis. - Wyciągamy?
- Najpierw dokumentacja...
Doczyściliśmy i znowu niwelacja, rysunek, fotografie... Obok w błocie poniewierała się
wiklinowa obręcz i klepki beczki. Jeszcze kilka sztychów łopatką i dotarliśmy do dna. Złoto
błyszczało wszędzie. Drobne przedmioty poniewierały się pomiędzy kamieniami. Teraz do pracy
zabrał się pan Tomasz. Aparatem cyfrowym dokumentował krok po kroku nasze prace. Znaleziska
wrzucaliśmy do plastykowej miski. Będzie jeszcze czas, by je odczyścić i dobrze obejrzeć.
- Niewiele tego... - zaniepokoił się Aramis.
- Niewiele? - zdumiałem się. - Kilkadziesiąt wyrobów jubilerskich z połowy XVI wieku, to
zupełnie niezwykłe odkrycie... W dodatku wartość tego znaleziska...
- No, kilkadziesiąt tysięcy złotych co najmniej - powiedział szef. - Ilu nas tu - przeliczył
szybko pracujących w wykopie.
- Aramis, Marek, Piotr, Sławek, Dziadek Partyzant... - pięciu, - mruknąłem - myślę, Ŝe da się
79
zaklepać dla was nagrody za znalezienie, po jakieś dwa, moŜe trzy tysiące na głowę.
- I dyplomy pamiątkowe - powiedział pan Tomasz.
- A wy? - zdziwił się posterunkowy.
- Nam nie przysługują, bo to część naszych obowiązków słuŜbowych - wyjaśniłem. - Ale
moŜe dostaniemy premię na koniec roku...
Zabrali się do pracy z nowym zapałem. Teraz dla odmiany znaleźliśmy trochę złotych monet.
- Zagraniczne? - zauwaŜył nasz młody przyjaciel.
- Polska w tamtych czasach prawie nie biła złotej monety - wyjaśniłem. - Atu mamy, jak
widzę, głównie włoskie floreny oraz węgierskie dukaty...
Nanosiłem starannie na plan miejsca znalezienia kolejnych drobiazgów. Teraz było wyraźnie
widać, Ŝe klejnoty wypadły ze zniszczonej beczki i zostały rozwleczone przez prąd dawnej rzeki.
Jednak przy samej beczce było ich niewiele.
- Ktoś je wydobył - powiedział szef w zadumie.
- Myślę, Ŝe akcję ratunkową podjęto natychmiast po wypadku - powiedziałem. - Widzimy tu
na przykład kości jednego wołu, podczas gdy przewaŜnie zaprzęgano dwa. Widocznie drugiego
udało się odciąć od jarzma i uratować. Z wozu zostało jedno koło, resztę wydobyto. Odszukano
pewnie większość beczek, a z tej zgniecionej podczas upadku wybrano, na ile się dało, zawartość...
Wszystkiego oczywiście nie udało się odnaleźć w mętnej wodzie i mule...
- Tu czekają nas prawdziwe skarby - Aramis klepnął okuty zardzewiałą blachą dziwny płaski
kufer. - Królowa obrobiła skarbiec na Wawelu... A to pudło nadal jest zamknięte...
Obejrzałem skrzynię. CzyŜby była zbyt cięŜka, aby słudzy Bony mogli ją wydobyć? Nie, to
niemoŜliwe. Raczej po prostu nie zauwaŜyli jej, moŜe szukając beczek, wdeptali w błoto?
Podsunęliśmy pod dno kilka desek i ostroŜnie wydobyliśmy kufer.
Spłukaliśmy jeszcze całe stanowisko bieŜącą wodą, znajdując kilka zagubionych broszek,
pierścieni i dukatów. Potem kontrolnie przeszedłem się po całym dnie z wykrywaczem metali.
- Wygląda na to, Ŝe mamy wszystko - powiedziałem. - Ostatnia dokumentacja stanowiska i
moŜna zasypywać...
Moi towarzysze spojrzeli na piętrzące się wokół hałdy ziemi i wydali zgodny jęk rozpaczy.
Nim skończyliśmy, zaczął zapadać wczesny jesienny zmrok.
Pojechaliśmy do Kielc. Tam, korzystając z gościnności pracowników muzeum, umyliśmy się,
co po grzebaniu w błocie było nam bardzo potrzebne... Tymczasem rzeczoznawca pod okiem
mojego szefa opłukał wszystkie znalezione przedmioty i wyłoŜył je na bibułę. Gdy zeszliśmy do
zaimprowizowanej pracowni, właśnie zaczynał je opisywać.
Faktycznie, nie było ich wiele. Kilkanaście dukatów, jakieś nieznane mi monety tureckie i
kilkanaście włoskich florenów. Grzebień do włosów ozdobiony szklaną masą, resztki lusterka.
Kilkanaście pierścieni i mały kielich, wyglądający jak mszalny, ale sądząc z przedstawień na
ś
ciankach, świeckiego przeznaczenia. Jeszcze jeden złoty widelec i trzy małe noŜyki. Broszki lub
zapinki, bransoletki, kolczyki, a moŜe zausznice?
- Czterdzieści trzy znaleziska wydzielone - zameldował rzeczoznawca.
- Wygląda na to, Ŝe nie mogli ruszyć tej beczki - Pan Samochodzik wskazał klepki i dno
leŜące obok w kuwecie z wodą destylowaną. Po oczyszczeniu miały zostać poddane konserwacji. -
Rozbili ją więc i wyciągnęli wszystko ręcznie, wielokrotnie nurkując. Sporo rzeczy przepadło przy
okazji w mule, ale większość wydobyto na powierzchnię...
- MoŜliwe - zgodził się Sławek. - Tylko kiedy? W czasach królowej czy moŜe dopiero
dokonali tego bracia Wurstowie? Bo widzę tu coś, co zupełnie nie pasuje do reszty znalezisk!
Podniósł z bibuły zupełnie zwyczajną przedwojenną dwuzłotówkę z Ŝaglowcem.
Milczeliśmy, patrząc na kawałek srebra.
- Nadal nie wiemy, czy widelec został wydobyty z błota, czy teŜ pan Sebastian znalazł go
gdzie indziej - powiedziałem cicho. - Biorąc pod uwagę, jak wielką pracę musieliśmy odwalić, by
dotrzeć na dno cieku, nie mógł tego wykopać w tajemnicy przed wami.
- Rozumiem - Aramis zagryzł wargi. - Nie powiedział nam wszystkiego... Nie dziwię się. Ja
na jego miejscu teŜ chyba nikomu bym nie zaufał. Zobaczmy, co jest w kufrze - zaproponował.
80
Stara okuta skrzynia nie chciała jednak łatwo oddać nam tego, co skrywała przez stulecia.
Obejrzałem uwaŜnie kłódkę. Dwa stalowe walce, gruby kabłąk, dziurka od klucza, z której z trudem
wypłukaliśmy błoto...
- Do licha - mruknąłem. - Niby moŜna przepiłować, ale szkoda niszczyć zabytek...
- MoŜe ja spróbuję? - zaproponował szef. - Kiedyś juŜ miałem z takimi do czynienia...
Ustąpiłem mu miejsca. Wyjął z kieszeni etui i dwa pilniczki ślusarskie. Wsadził do zamka
najpierw ten grubszy, potem obok zaczął majstrować tym cieńszym.
- To bardzo prosta konstrukcja - wyjaśnił. - Trzeba tylko wiedzieć, na jakiej zasadzie działa.
A wy nie siedźcie bezczynnie - zgromił nas.
- Co mamy robić? - zapytałem konkretnie.
- Trzymajcie kciuki - uśmiechnął się.
Dłubał i dłubał... Trwało to najwyŜej kilka minut, ale ogarnęła nas gorączka złota i czas
wydawał się dłuŜyć w nieskończoność. Rzeczoznawca wypełniał protokół, co chwila błyskał flesz
cyfrowego aparatu.
- Zardzewiało pewnie na amen - mruknął zniechęcony Aramis. - Pewnie będzie trzeba jednak
przeciachać...
- Niekoniecznie - zaprotestowałem. - Gdyby leŜało w wodzie, korozja byłaby nieunikniona.
Ale wyroby Ŝelazne dobrze wbite w muł mogą przetrwać bardzo długo.
- W błocie Ŝyją głównie bakterie beztlenowe - pan Tomasz uzupełnił moją wypowiedź. -
Korozja jest wówczas...
Urwał w pół słowa, bo w kłódce coś szczęknęło. Wysunął ostroŜnie kabłąk i zdjął ją. Szef juŜ
wcześniej nakapał penetratora w zawiasy. Milcząc, patrzyliśmy na okute Ŝelazem wieko. Wreszcie
pan Tomasz pierwszy się przełamał.
Uniósł je powoli. W skrzyni było błoto. Musiało przenikać całymi latami przez szczeliny albo
pęknięcia... ostroŜnie rozgarnął je dłonią i naszym oczom ukazał się brązowy kawał czegoś...
- Skóra? - zdziwił się nasz młody towarzysz.
- Pergamin - pan Tomasz namacał w błocie duŜą, piękną pieczęć. - Na tym kończymy
oględziny - wyjaśnił. - Tym muszą zająć się prawdziwi fachowcy. My, wydobywając te papiery na
łapu-capu, tylko je do reszty zniszczymy. Tu trzeba odpowiedniej wiedzy, umiejętności,
nowoczesnych środków konserwujących... I moŜe coś da się i odczytać.
- Nie mamy tu w muzeum fachowców - powiedział rzeczoznawca. - Myślę, Ŝe trzeba ją
opieczętować, zatopić w zbiorniku z wodą destylowaną, Ŝeby nie zmieniać warunków i ściągnąć
fachowca od konserwacji starodruków. Biblioteka Narodowa ma kogoś takiego, moŜe go przyślą do
nas...
- A i z samych pieczęci co nieco moŜna pewnie wydedukować - zapaliłem się. - Jak pan
myśli, co to było? Strasznie ta skrzynia wielgachna, pewnie jest w niej kilkaset, moŜe kilka tysięcy
dokumentów. I to na tyle waŜnych, by zabrać je ze sobą.
- Tajne archiwom królowej, moŜe korespondencja dyplomatyczna. Albo na przykład akta
własności majątków pozostawionych we Włoszech - rozwaŜał szef. - Pewnie się tego w przyszłości
dowiemy. ZaleŜy, co specjaliści zdołają uratować.
- Pozostaje jeszcze jedna kwestia - Aramis podniósł dwuzłotówkę z blatu i oglądał ją dłuŜszą
chwilę, jakby po raz pierwszy miał coś takiego w ręce. - Ta moneta nie wzięła się znikąd. Zgubiono
ją albo wrzucono na szczęście. Zresztą, to nieistotne. Pochodzi z lat międzywojennych, a to
oznacza, Ŝe bracia Wurstowie wydobyli zapewne część klejnotów. MoŜe nawet to oni zniszczyli tę
beczkę?
- śe Aaron planował otworzenie muzeum w Chęcinach, wydobył trochę skarbów i gdzieś je
ukrył? - dokończyłem.
- No właśnie. Pan Sebastian znalazł te zbiory. Nie wiemy, jakie papiery poza konspektem
przemówienia zginęły z jego mieszkania. Czy nie naleŜałoby...
- ...odszukać tej skrytki i opróŜnić, zanim dobiorą się do niej tamci? - uzupełnił szef. - Tak.
Musimy spróbować.
81
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ZAGADKOWA WIZYTA W ŚRODKU NOCY • KOLEJNA NARADA • NA TROPIE
BRACI WURSTÓW • TAJEMNICZA PIWNICA W CHEDERZE • NOWE INFORMACJE •
LIST ZA OBRAZEM • „OSZUST HISZPAŃSKI”
Dochodziła północ. Po perypetiach związanych z wydobyciem skarbu i wielogodzinnym
machaniu łopatą byłem tak wykończony, Ŝe zasypiałem w trakcie wieczornego mycia. Szef spał juŜ
jak zabity. Niespodziewanie usłyszałem na korytarzu czyjeś kroki, a w chwilę później pukanie do
drzwi sąsiada. Przez chwilę panowała cisza, a potem zapukano do moich.
Klnąc pod nosem, wygrzebałem się z łóŜka i otworzyłem.
- Przepraszam, Ŝe niepokoję - młody człowiek przed drzwiami mówił wolno i z jakimś
dziwnym akcentem. - Zobaczyłem światło pod drzwiami i pomyślałem, Ŝe pan nie śpi...
- Czym mogę słuŜyć? - wymamrotałem.
- Szukam pana Sebastiana - wyjaśnił.
- LeŜy w szpitalu z rozbitą głową...
- Aha - stropił się nocny gość. - Przepraszam.
I odszedł zamyślony po schodach. Wróciłem do łóŜka i natychmiast zapadłem w sen.
Poranek zastał nas na kolejnej naradzie... Sławek znowu szedł do szkoły później, szef
pojechał do archiwum w Kielcach, a ja gawędziłem z naszym młodym przyjacielem usiłując
poskładać wszystko co wiedzieliśmy do kupy.
- Pan Sebastian mógł odkryć skrytkę z zabytkami zgromadzonymi przez Wurstów dla
przyszłego muzeum na przykład w szkole - rozwaŜałem głośno, przypominając sobie dawne teorie.
- W szkole? - zdumiał się Sławek.
- Słyszałem o takiej historii. Gdzieś na Pomorzu Ŝyli sobie ludzie w kamienicy i pewnego
dnia zepsuło im się centralne ogrzewanie. Trzeba było wykuć dziurę w ścianie i wyrzucić stare
rury. I wiesz, co się okazało? Sądzili, Ŝe za ścianą mieszka sąsiad, a tam tymczasem była
zamurowana pakamera, a w niej rozmaite dobra, które Niemcy, uciekając do Rzeszy, ukryli przed
Polakami.
- Sądzi pan, Ŝe gdzieś w szkole jest zamurowane pomieszczenie? - uśmiechnął się lekko.
- Pomieszczenie to raczej mało prawdopodobne, ale na przykład skrytka na strychu? -
zastanawiałem się. - Fałszywe ściany, piece wyglądające jak prawdziwe, ale niepodłączone do
instalacji... W czasie wojny ludzie kombinowali, jak mogli, by przygotować sobie skrytki na
wypadek nagłego najścia Niemców. Zresztą...
- Jedną juŜ pan znalazł i to idąc śladami pana Sebastiana - dokończył za mnie. - I sądzi pan, Ŝe
tu w Chęcinach jest ich więcej.
- Na pewno. A przynajmniej było, bo wiele mogło ulec zniszczeniu albo się zwyczajnie
zawalić. Mieszkało tu wielu śydów. Zresztą do Polski uciekło sporo ich pobratymców z terytorium
Trzeciej Rzeszy. Z pewnością ukryli cenniejsze rzeczy i przygotowali sobie rozmaite kryjówki. Na
pewno wielu dzięki ich zapobiegliwości przetrwało wojnę. Innym pomogli sąsiedzi Polacy...
- Tak się zastanawiam - rozwaŜał Sławek. - Pan Sebastian miał pomysł, Ŝeby muzeum
urządzić w dawnym chederze, czyli szkole Ŝydowskiej... Wurst był w miasteczku jednym z
najwaŜniejszych i najbogatszych śydów.
- Sądzisz, Ŝe ukrył eksponaty w chederze? - zamyśliłem się.
- Klucze pewnie miał...
- Ale mógł przewidzieć, Ŝe Niemcy w pierwszej kolejności będą niszczyć takie właśnie
obiekty związane z kultem, tradycją i kulturą śydów.
- Chyba ma pan rację - zmartwił się.
- A moŜe i nie... Co się tam obecnie mieści?
- Nic. Budynek stoi od lat pusty i powoli popada w ruinę - wyjaśnił. - To tuŜ koło synagogi,
moŜna powiedzieć centrum miasteczka, a w kaŜdym razie blisko Rynku. Na muzeum byłby niezły...
82
- Rozejrzymy się tam trochę - zaproponowałem. - Zaprowadzisz mnie?
- Jasne.
Powędrowaliśmy. Cheder stał tuŜ obok synagogi. Drzwi wyrwano dawno temu, bez
przeszkód weszliśmy do wnętrza. Część wewnętrznej konstrukcji runęła, dach jakoś się trzymał.
- Mury jeszcze zdrowe - powiodłem wzrokiem po ścianach. - Trzeba by wyburzyć tylko
wszystkie przepierzenia z wnętrza i postawiać na nowo wszystkie ściany działowe, a potem zabrać
się do rekonstrukcji stropów...
- Sądzi pan, Ŝe dobrze wybrał obiekt na muzeum?
- Idealnie. Fakt, trzeba by zainwestować i to sporo, ale na pewno takie wydatki leŜą w
moŜliwościach społeczności...
- A śydzi się o to nie upomną? - zaniepokoił się.
- Niewielkie ryzyko. Po tylu latach państwo przejęło te obiekty prawem zasiedlenia. Zresztą
myślę, Ŝe moŜna by się wtedy z nimi jakoś dogadać.
W bocznych pomieszczeniach walały się jakieś meble, ale były to wyłącznie kulawe krzesła,
stoliki z płyty paździerzowej...
- Tu jest zejście do piwnic - Sławek pokazał mi schody.
- Zaglądnijmy i tam - zadecydowałem.
W torbie miałem na szczęście małą latarkę. Kilkanaście schodków w dół i znaleźliśmy się w
niewielkiej komorze. Jej dno pokrywał miałki piasek.
- Nie podoba mi się to - mruknąłem.
- Dlaczego? Zasypano nim to pomieszczenie celowo?
- Ten piach został tu dostarczony gdzieś z daleka - powiedziałem. - Nie przypomina gleby,
którą moŜna by nakopać na podwórzu. Ciekawe, po co to zrobiono?
- Niech pan spojrzy! - krzyknął Sławek.
Na ceglanej ścianie widniały łuszczące się resztki napisu wykonanego olejną farbą.
- Z.D. - odcyfrowałem. - Potem jest strzałka w dół...
- „Złota dziura” - szepnął. - Wurst zostawił wskazówkę, gdzie szukać depozytu.
- Gdyby to pisał Wurst, to raczej zaznaczyłby to alfabetem hebrajskim - wyraziłem
wątpliwość.
- MoŜe bał się, Ŝeby Niemcy nie nabrali jakichś podejrzeń...
- I zaznaczył alfabetem, który łatwiej im było odczytać? - zakpiłem. - Ale masz rację, trzeba
to sprawdzić... Będziemy potrzebowali łopaty i wiadra...
- To ja zaraz przyniosę.
- Skąd? - wytrzeszczyłem oczy.
- Mieszkam kilka domów dalej - wyjaśnił z łobuzerskim uśmiechem.
- Zadzwoń po Aramisa - poleciłem. - Przyda nam się pomoc. Choć po ostatnich
wykopaliskach moŜe odczuwać wstręt do łopaty...
- To wiadro będzie nosił - zaŜartował Sławek.
I pobiegł. Oglądałem w milczeniu ściany. Stara jak świat cegła, wapienna zaprawa. Po co
wysypano dno piaskiem? Zazwyczaj robi się tak dla odciągnięcia wilgoci... Wykopano studnię, by
osuszyć fundamenty budynku? To niewykluczone. Tylko po co ją zasypywano? Bez sensu. I
jeszcze ten napis... Obejrzałem łuszczące się litery. Farba olejna... A moŜe lakier samochodowy?
Bracia Wurstowie byli bogaci, z pewnością mieli cięŜarówkę, moŜe nawet i samochód osobowy.
Tylko czy ta wskazówka mogła prowadzić do skarbu? Moje doświadczenie zawodowe
podpowiadało mi, Ŝe raczej nie. Była zbyt oczywista, zbyt łatwa do znalezienia przez postronnych...
Zbyt prostacka. Nie, oni z pewnością postaraliby się jakoś ją ukryć i zaszyfrować.
A moŜe jednak nie? Przedsiębiorca prowadzący kamieniołom i jego brat, zagrzebany w
księgach historyk amator... MoŜe taka wskazówka wydawała im się szczytem chytrości i
przebiegłości? Ktoś zatupał po schodach. Mój młody pomocnik i Muszkieter. Podzieliłem się z
nimi wątpliwościami.
- A po co sobie głowę łamać? - zdziwił się Aramis. - Wykopiemy, to będziemy wiedzieli, co
to oznacza.
83
- Fakt
Zabraliśmy się do roboty. Początkowo piach odrzucaliśmy pod drugą ścianę, ale szybko
urosła nam ogromna hałda. Wziąłem więc wiaderko i zacząłem biegać na górę i wysypywać urobek
wprost na podłogę.
- Zdaje się, Ŝe mamy - mruknął Aramis, gdy zasapany po raz dwudziesty zbiegłem na dół.
- Niezły skarb - dodał chłopiec.
Naszym oczom ukazał się zaśniedziały mosięŜny zawór. Nie był moŜe nowiutki jak spod igły,
musiał tkwić w ziemi dwadzieścia, moŜe trzydzieści lat, ale raczej nie więcej.
- Z.D. - powiedziałem ze złością - Zawór dwudzielny... Ot i cała zagadka... Wodociąg
doprowadzili, ale nie starczyło juŜ pieniędzy na instalacje w budynku...
Widząc, jak obaj moi towarzysze skręcają się ze śmiechu, w pierwszej chwili poczułem się
trochę obraŜony, ale zaraz przyłączyłem się do ogólnej wesołości. Zasypaliśmy dziurę. Dochodziła
dziesiąta, chłopiec zaczynał lekcje, a ja miałem wygłosić kolejną pogadankę. Wracałem na kwaterę
nieco zmęczony. Pana Samochodzika spotkałem przy Rynku. Oglądał ścianę małej cukierni.
- Bardzo stare okno - powiedziałem, przerywając jego rozmyślania. - Jak pan sądzi, czy ten
kamienny portal tkwi tu od samego początku, czy teŜ wmurowano go później?
- Nie wiem - westchnął. - Trzeba by odkuć tynk i moŜe wtedy da się to ocenić.
- I pomyśleć, Ŝe kiedyś Chęciny były waŜniejsze od Kielc - mruknąłem.
- WyobraŜam to sobie - powiedział. - Kupcy, rzemieślnicy, osada tętniąca Ŝyciem. W pobliŜu
szlaki handlowe i kopalnie rudy. Nieźle się tu ludziom Ŝyło. Ale gdy patrzę wokoło, przypominają
mi się takie małe miasteczka we Francji. Tylko Ŝe tam przybywają turyści z kilku kontynentów, a tu
brak Ŝycia, ruchu, nic się nie dzieje...
Zadzwonił mój telefon.
- Halo? - odebrałem.
- To ja - usłyszałem głos posterunkowego. - Mam nowe waŜne informacje. MoŜemy się
spotkać?
- Tak. Jesteśmy przy Rynku...
- W takim razie u was na kwaterze za dziesięć minut - wydał konkretną dyspozycję.
- Ciekawe - mruknął szef, gdy streściłem mu rozmowę.
Powędrowaliśmy przez miasteczko. Posterunkowy juŜ na nas czekał. Przywitaliśmy się.
- Pan Sebastian odzyskał przytomność - zaczął bez wstępów. - Na razie nie do końca i na
kilka minut, ale lekarze oceniają, Ŝe najgorsze ma juŜ za sobą i teraz powinna nastąpić stopniowa
poprawa. Potrwa to jeszcze na pewno kilka dni, ale...
- Powiedział, kto go tak załatwił? - zainteresowałem się.
- Niestety, nie. Nie do końca jeszcze doszedł do siebie, ale powiedział kilka słów...
- Ktoś to nagrał? - w oczach szefa błysnęło zaciekawienie.
- Nie było takiej moŜliwości. Pielęgniarka zanotowała, i choć nie widziała w tym sensu,
zawiadomiła mnie...
Wyjął z kieszeni kartkę.
- NawiąŜcie kontakt, list za obrazem - odczytałem.
- Ktoś przysłał mu list, gdzie jest ukryty widelec? - zdziwił się szef. - Ciekawe.
- Za obrazem - mruknąłem. - MoŜe umieścił go po przeczytaniu za jakimś obrazem? W jego
mieszkaniu coś wisiało...
- Sprawdzimy? - posterunkowy wyjął z raportówki klucze do sąsiedniego mieszkania.
- Chyba nie mamy innego wyjścia - wzruszyłem ramionami. - Ranny zaŜyczył sobie
wyraźnie, abyśmy nawiązali z kimś kontakt... I dał wskazówkę.
Policjant zerwał pieczęcie i otworzył sąsiednie mieszkanie. Faktycznie, na ścianie nad
tapczanem wisiał jakiś landszaft. Posterunkowy zdjął go ostroŜnie ze ściany i odwrócił. Za
drewnianą listwą blejtramu wetknięto kartkę.
- Mogą być na niej odciski palców - ostrzegłem, ale niepotrzebnie, Piotr juŜ sięgał po pęsetę.
PołoŜył papier na stole i ostroŜnie go rozprostował.
- Oho - powiedziałem - Znajomy charakter pisma...
84
- Wygląda podobnie do tego z pocztówki - mruknął posterunkowy.
List był krótki:
Szanowny Panie, dowiedziałem się zupełnie przypadkiem, Ŝe podjął pan trud zorganizowania
w Chęcinach ekspozycji muzealnej. Wiem, gdzie ukryto znaczną liczbę cennych dokumentów
dotyczących historii chęcińskich śydów oraz liczne zabytkowe wyroby jubilerskie mogące być w
przyszłości ozdobą ekspozycji. Gotów jestem wskazać miejsce ich ukrycia i przekazać je państwu w
zamian za 10% ich wartości i pomoc w uzyskaniu polskiego obywatelstwa PoniewaŜ czeka mnie
długa droga do Polski, byłbym wdzięczny za przesłanie kwoty 100 dolarów na podany adres w
Machaczkale.
Z powaŜaniem
Paweł Wurst
- List przyszedł z Machaczkały, a to zdaje się Kazachstan... - powiedział posterunkowy.
- Dagestan - sprostowałem.
- Pan Sebastian wiedział, Ŝe bracia Wurstowie planowali ucieczkę do ZSRR. Wiedział teŜ, Ŝe
zostali schwytani... Ale jacyś członkowie ich rodziny mogli się przedrzeć... I juŜ tam zostali -
rozwaŜał Piotr. - A zatem Paweł Wurst z Machaczkały musiał mieć tu w Chęcinach wspólnika...
- Jeśli moŜna, przedstawiłbym konkurencyjną teorię - powiedziałem. - Zakładam trochę co
innego. Wurst z Machaczkały jest faktycznie krewnym obu braci. Przysyła propozycję, a Ŝeby się
uwiarygodnić, podaje adres jednej ze skrytek. Pan Sebastian wydobywa z niej złoty widelec.
- I co się dzieje dalej? - posterunkowy popatrzył na mnie bardzo uwaŜnie.
- Idzie sobie na górę zamkową polatać na paralotni i przemyśleć sprawę. Tam zostaje
zaatakowany i trafia do szpitala. Nie odpisuje na list, nie wysyła pieniędzy.
- Wurst z Machaczkały czuje się oszukany i wyrusza do Polski na przykład autostopem - pan
Tomasz błyskawicznie podchwycił mój tok rozumowania. - Po drodze ze Lwowa wysyła
pocztówkę pełną złorzeczeń pod adresem nauczyciela...
- Mogło być jeszcze inaczej - zadumał się posterunkowy - Wurst wysyła list z Machaczkały,
wskazując miejsce ukrycia widelca. Nie przewiduje, Ŝe list z Dagestanu idzie do Polski kilka
tygodni. Nie dostaje odpowiedzi, więc wyrusza, dopada nauczyciela i... nie, do diabła, przecieŜ
tamci dwaj mówili, Ŝe to ich szefowa - palnął się w czoło.
- Tak czy siak, zapewne wnet tu będzie - dokończył Pan Samochodzik.
- JuŜ jest - powiedziałem ponuro. - Aj a miałem okazję go złapać...
- Jak to? - popatrzyli na mnie zaskoczeni.
Opowiedziałem o nocnej wizycie i zagadkowym typku na korytarzu.
- To faktycznie mógł być on! - ucieszył się posterunkowy. - No, to trzeba go złapać, zanim
wyciągnie skarby...
- Niekoniecznie - pokręciłem głową. - Był gotów przekazać je państwu w zamian za nagrodę.
Być moŜe nie zmienił planów. W tej sytuacji gdzieś się zgłosi...
- Na przykład do naszej komórki w Ministerstwie Kultury i Sztuki - powiedział pan Tomasz. -
To my jesteśmy kompetentni w takich sprawach...
- Na wszelki wypadek spróbuję go odnaleźć - zaproponował policjant. - Skoro tu przybył,
musi gdzieś mieszkać. Sprawdzę wszystkie hotele w Kielcach.
- Nie miał pieniędzy na podróŜ - przypomniałem. - Myśli pan, Ŝe stać go będzie na hotel?
- Fakt. No nic, poszukać nie zawadzi.
Opuściliśmy mieszkanie pana Sebastiana. Piotr zamknął drzwi i załoŜył nowe pieczęcie.
85
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
PRZYGODY LUMPA FRANKA • CO KRYJĄ DRZWI • GDZIE UKRYWA SIĘ GOŚĆ Z
DAGESTANU? • NOCNA WYCIECZKA NA ZAMEK • KTO STRASZY W CHĘCINACH?
• WIĘŹNIOWIE ZAMKOWYCH LOCHÓW
Chęciński lump o imieniu Franek szedł uliczką, przeliczając ostatnie marne groszaki. Starczy
na wino czy nie? Straszliwy kac odbierał mu ochotę do Ŝycia. Nie, do licha, dwudziestu gorszy
zabraknie. Zakręcił w stronę Rynku. MoŜe uda się spotkać jakiegoś kumpla i poŜyczy od niego
brakującą końcówkę? Nie, bo jak poŜyczy, to będą się chcieli z nim napić... I co tu z tym fantem
zrobić?
- Cześć, Franek - rozległo się z tyłu.
Obejrzał się nieufnie. Za nim stał jakiś młody chłopak w czarnej dŜinsowej kurtce. Nie
wyglądał okazale, nie stanowił zagroŜenia. Wprawdzie tubylec nie mógł sobie przypomnieć jego
twarzy, ale ostatecznie pamięć nigdy nie była jego mocną stroną.
- Cześć, poŜycz dwadzieścia groszy - lump postanowił wykorzystać przypadkowe spotkanie.
- A po co? - nieznajomy uśmiechnął się, po czym z torby przewieszonej przez ramię
wyciągnął szyjkę butelki. - Chlapniemy jednego?
Franek przełknął głośno ślinę. Jego menelskie oko z miejsca rozpoznało litrową flachę
rosyjskiej wódki „Rasputin”.
- Chętnie - uśmiechnął się. - Idziemy do ciebie czy do mnie?
- Do ciebie, ja dopiero przyjechałem - wyjaśnił dziwny przybysz.
Tubylec zajmował zdezelowane dwupokojowe lokum nieomal w centrum miasteczka.
Otworzył drzwi wyposaŜone w kilka zardzewiałych zamków.
- Bałagan trochę, ale nie sądziłem, Ŝe goście będą - wyjaśnił, wpuszczając nowego kompana
do środka.
Ten postawił na stole flaszkę, obok jeszcze karton soku pomarańczowego na zapitkę, dorzucił
kilogram kiełbasy. Gospodarz z szafy wyjął oszczędzaną na czarną godzinę puszkę suszonki. Z
kuchni przyniósł dwie szklanki, przetarł je rękawem koszuli, tę wyszczerbioną postawił przed sobą
a całą przed gościem.
Zakręcił się i dostawił do stołu dwa najmniej kulawe krzesła.
- No, to za spotkanie - polał hojnie.
Stuknęli się i wypili. Gość nadpił tylko odrobinę, Franek wygulgał całą zawartość trzema
łykami. Poczuł błogie ciepło w Ŝołądku, z miejsca wróciła mu ochota do Ŝycia.
- A jak imię szanownego pana? - zainteresował się, rzeźnickim majchrem krojąc kiełbasę.
- Paweł - wyjaśnił gość.
- A po tatusiu?
- Wurst. To co, na drugą nogę?
- Nie odmówię - Franek wyszczerzył w uśmiechu zepsute zębiska.
Gość nalał mu do pełna.
- To wypijmy za nasze interesy - lump stuknął szklanką o szklankę.
- Za interesy - zgodził się gość, lustrując spod oka kompana.
„Domyślił się, bestia...” - skojarzył Franek.
- Dobra - alkohol przywrócił menelowi zdolność myślenia. - Gdzie to jest? I jak się będziemy
dzielić?
Przybysz uśmiechnął się lekko.
- A co takiego? - zapytał.
- Nie zgrywaj się. Co taki goguś jak ty moŜe chcieć od takiego jak ja? I to nazwisko, kaŜdy je
tu jeszcze pamięta... Dziadek szanownego pana zamurował gdzieś tu w tych pokojach złoto albo
dolary, a moŜe brylanty... PrzecieŜ ta flacha to nie z dobroci serca, tylko Ŝebym wpuścił do środka
mojego mieszkania. MoŜe i lubię wypić, ale głupi nie jestem.
- Faktycznie, przejrzał mnie pan na wylot - zgodził się gość. - Rzeczywiście, chcę tu wyrąbać
86
nieduŜą dziurę, choć niekoniecznie w ścianie.
- No i tak czułem - wybełkotał. - Widzisz te mury - powiódł dłonią wokoło. - Dziesiątki
godzin spędziłem, opukując je. A ile dziur wywaliłem... I od znajomego wykrywacz metali miałem
na dwa dni... ale tylko kable i takie Ŝelazne klamry tam były - zasępił się. - I piec rozwaliłem. A tę
podłogę widzisz? KaŜdą deskę podniosłem... Złoto? Nie, bo by wykrywacz pokazał. To co, dolary?
MoŜe brylanty?
- Wypijmy za fiasko twoich marzeń - młody polał po raz trzeci.
- Sądzisz, Ŝe ktoś to wyciągnął? - zachmurzył się Franek.
Młody wstał od stołu i podszedł do drzwi. Bez wysiłku uniósł je i wyjął z zawiasów. PołoŜył
na ziemi, a potem wyciągniętym z kieszeni scyzorykiem wykręcił trzy śrubki od spodu. Wyjął
cienką listwę, którą zamaskowano wydrąŜone wnętrze płyciny i ze skrytki wydobył nieduŜą paczkę
owiniętą w poŜółkłą ze starości gazetę.
PołoŜył ją na najczystszej części stołu i rozwinął. Franek, widząc kilkadziesiąt czarno-białych
fotografii, spochmurniał.
- Tylko tyle? - burknął.
- AŜ tyle - wyjaśnił przybysz. - No, ale nie smuć się. Tak w Ŝyciu bywa - postawił na stole
drugą flachę. - To za przechowanie.
- Aha - lump popatrzył na nią z zainteresowaniem, a potem wstał chwiejnie i schował ją do
szafy.
- Na mnie pora - wyjaśnił przybysz.
- No, to strzemiennego...
Wychylili i gość wyszedł. Tubylec długo i w zadumie patrzył na wyjęte drzwi.
- Tego nie przewidziałem - burknął.
Zajrzał w szczelinę, ale nie było tam juŜ nic więcej. Popatrzył na te wiodące do kuchni. A
moŜe temu łebkowi nie powiedzieli wszystkiego? Wyciągnął zza pieca niewielką siekierkę i
przyładował w najniŜsza deskę. Stare dębowe drewno stawiało bohaterski opór, ale Franek wpadł w
szał.
Godzinę później na miejsce dotarł posterunkowy Piotr. Z uwagą obejrzał resztki drzwi
wejściowych i wszedł do straszliwie zdewastowanego mieszkania. Gospodarz był zdrowo pijany i
stał koło parapetu. Przyglądał mu się uwaŜnie, w dłoni trzymał siekierę.
- Franek, co ty tu wyrabiasz? - zapytał policjant. - Białej gorączki dostałeś? Sąsiedzi mnie
wezwali, podobno latasz po mieszkaniu i drzwi rąbiesz.
- Rąąąbię - z godnością oświadczył lump. - A cco? Nnie wolnno? Swojjje rąąąbię...
- Mogą ci się jeszcze przydać - poradził mu posterunkowy. - Idź spać, bo jak się nie
uspokoisz, trzeba będzie cię przymknąć... A wiesz, Ŝe to zrobię.
- Dobra - burknął menel. OdłoŜył mordercze narzędzie na parapet, a potem schował do szafy
niedokończoną flaszkę.
Uwalił się na tapczanie i chyba zgodnie z sugestią policjanta planował iść spać. Posterunkowy
podniósł ze stołu kawałek przedwojennej gazety.
- A to co takiego? - zaciekawił się.
- śydek przyjechał, ale dolarów nie było - wyjaśnił Franek nieskładnie. - Tylko zdjęcia
wyciągnął.
- Jaki śyd? - zdziwił się policjant.
- No, jak mu tam, Wurst - lump odpływał juŜ do krainy Morfeusza, ale to i owo dało się z
niego wycisnąć.
Nowe informacje od posterunkowego zelektryzowany nas.
- Nie wiem, co spróbuje przedsięwziąć - zastanawiał się głośno Aramis.
- Nie zna tu nikogo... Tylko pana Sebastiana, a i jego korespondencyjnie. Nie ma pieniędzy...
- Nie tak znowu nikogo - mruknąłem. - Zdołał zidentyfikować tego całego Franka. Jakoś
ustalił adres pana Sebastiana i to operując z Dagestanu... Musi mieć tu jakichś wspólników. A w
kaŜdym razie dobre źródło informacji.
87
- Jeśli przyjechał i nie ma funduszy na hotel, to gdzie się zatrzymał? - dociekał się Sławek. -
Bo ja na jego miejscu rozłoŜyłbym obozowisko gdzieś w lesie.
- Zimno - zauwaŜyłem. - Ale masz rację, to niewykluczone. Namiot, moŜe szałas dodatkowo
zabezpieczony plandeką albo płachtą folii.
- Mamy szanse go wykryć? - zapytał chłopiec. - Jeśli jest tak zimno, to z pewnością rozpali
sobie ognisko, Ŝeby choćby zagotować wodę na herbatę.
- Sadzę, Ŝe masz rację.
- Tylko jak wleziemy nocą na przykład na wieŜę zamku, to nie wiadomo, czy wypatrzymy
poblask ogniska... - snuł plany. - Bo jeśli rozpali gdzieś w lesie miedzy drzewami, to mogą całkiem
zasłonić. Albo wlezie w jakiś wykrot...
- Ale ciepła nie ukryje - odezwał się milczący dotąd szef. - Nawet jeśli znajdzie sobie nieduŜą
grotę, to ciepłe powietrze będzie z niej uchodzić...
- Kamera termowizyjna byłaby nie od rzeczy - przyznałem. - A tyle razy postulowałem, Ŝeby
ją kupić...
- I nigdy nie mieliśmy głupich dwudziestu tysięcy dolarów na ten cel - odgryzł się. - MoŜna
spróbować noktowizorem. Bo pewnie zabrałeś?
- Oczywiście.
- Masz moŜliwość zdobycia kluczy? - szef popatrzył na Aramisa. - A moŜe wiesz
przynajmniej, kto nimi dysponuje?
- Cieszymy się tak duŜym zaufaniem społeczeństwa, Ŝe dostaliśmy własny komplet -
pochwalił się.
- Mogę iść z wami? - zapalił się Sławek. - Zresztą rodzice i tak mnie nie puszczą... - zaraz
przygasł.
- Pogadam z nimi, moŜe się uda - obiecał szef. - Teraz problem najtrudniejszy. Co zrobimy,
jak juŜ go znajdziemy?
- Capniemy i... - zadumał się Aramis. - Do kroćset Nie zrobił dotąd nic złego.
- Właśnie - westchnąłem. - No, jedna kartka z pogróŜkami, ale usprawiedliwionymi, nie
wiedział o wypadku... jak dotąd nikogo nie obrabował, nie pobił, nigdzie się nie włamywał... Ba,
ten menel pewnie nawet wdzięczny mu jest...
- Najpierw go znajdziemy - zadecydował szef. - Potem spróbuję z nim pogadać.
- Najpierw spróbujemy go znaleźć - westchnąłem. - Nasza hipoteza, Ŝe siedzi gdzieś w lesie,
opiera się na bardzo kruchych podstawach...
- Wymarsz o dwudziestej - zadecydował Pan Samochodzik. - Uda się, to dobrze, nie uda się,
to będziemy się martwili.
Do zamku poszliśmy wygodną drogą wijącą się od wschodniej strony góry. Pewnie, Ŝe
ś
cieŜkami byłoby szybciej, ale nie chcieliśmy zapalać latarek, by nie zdradzać swojej obecności, a
wdrapywanie się w ciemnościach po kamieniach groziło skręceniem, jeśli nie złamaniem nogi. Noc
była bezchmurna, ale zimna.
- Bardzo nie lubię tędy chodzić - mruknął Muszkieter. - Zwłaszcza po zmroku. Paskudne
miejsce.
- Dlaczego? - zapytałem z głupia frant.
- Straszy - mruknął. - Na tej drodze słychać czasem galopującego konia. Mój ojciec to słyszał,
mało na zawał nie umarł...
- Czytałem kiedyś o tym zjawisku - mruknął pan Tomasz. - Nie jestem przesądny, ale „są
rzeczy na ziemi i niebie...” - zacytował Szekspira.
- „... o których nie śniło się filozofom” - dokończyłem.
Odruchowo przyspieszyliśmy kroku. Dotarliśmy do północnej bramy zamku, nie napotykając
Ŝ
ywego ducha, zresztą kto i po co miałby się ty kręcić? Aramis otworzył stalową furtkę i starannie
zamknął ją za nami.
- Dziwnie tu jakoś - mruknął Sławek pod nosem.
Nasz przewodnik otworzył stalowe drzwi prowadzące do północnej baszty i zapalił światło.
88
- Trochę będzie biło przez okienka - mruknął. - Ale po ciemku po tych schodach nie da się
iść... Zęby moŜna wybić...
Miał rację. Metalowe stopnie były wilgotne i oślizgłe... Wdrapaliśmy się na szczyt. Widok
był zaiste piękny. Latarnie i rozświetlone okna Chęcin, dalej świetliste punkty samotnych
gospodarstw i okolicznych przysiółków, od północnego wschodu jasna łuna nad Kielcami.
- Jak chcecie, mogę włączyć na chwilę reflektory - Muszkieter zapomniał, po co tu
przyszliśmy. - Latem się puszcza światło na mury, dla turystów...
- MoŜe się spłoszyć - ostrzegłem.
ZałoŜyłem noktowizor i zacząłem rozglądać się uwaŜnie po lasach porastających podnóŜe
góry. Jednym uchem słuchałem, jak szef opowiada moim towarzyszom dzieje warowni.
- Nie wiem, czyj duch moŜe tu straszyć - tłumaczył Pan Samochodzik. - Na zamku od czasów
Władysława Łokietka mieściło się więzienie, przeznaczone dla szczególnie waŜnych „gości”. Na
przykład za rządów Władysława Jagiełły trzymano tu kilku komturów krzyŜackich. Zostali wzięci
do niewoli podczas bitwy pod Grunwaldem. Czekali tu kilka lat, aŜ Zakon zebrał pieniądze na
okup. I tak mieli duŜo szczęścia, ich towarzysze bowiem, za których okupu nikt nie wpłacił, w tym
czasie budowali kościoły w Lublinie... Zresztą mieli towarzystwo. W bitwie pod Koronowem
wzięto do niewoli Michała Küchmeistra, późniejszego wielkiego mistrza Zakonu.
- A moŜe to duch Hińczy z Rogowa? - zadumał się Muszkieter. - On by pasował.
- Nie da się wykluczyć - zadumał się szef. - ChociaŜ duch to chyba straszy w miejscu, gdzie
umarł, a on odsiedział swoje i Ŝywy się stąd wydostał...
- Kim był ten Hińcza? - zainteresował się Sławek.
- Był zaufanym sługą Władysława Jagiełły - wyjaśnił pan Tomasz. - Problem w tym, Ŝe nasz
władca mając około siedemdziesięciu lat poślubił śliczną litewską szlachciankę Sonkę, która miała
raptem dwadzieścia lat... Hińcza był niezwykle przystojny. Historycy przypuszczają, Ŝe do niczego
zdroŜnego miedzy królową a dworzaninem nie doszło, ale Jagiełło był podejrzliwy i na wszelki
wypadek kazał go wtrącić tu do lochów...
- Jak kazał uwięzić, to znaczy, Ŝe był pewien - zauwaŜył Sławek. - Miał jakieś podstawy.
- Jakby podejrzenia były konkretne i poparte choćby cieniem dowodu, to kazałby Hińczę
natychmiast skrócić o głowę - mruknąłem. - Bo na przykład kazał tu zamknąć i trzymał przeszło
dziesięć lat swojego przyrodniego brata, Andrzeja Garbatego...
- Nie bez przyczyny - zaoponował szef - braciszek by go chętnie zlikwidował i ciągle knuł
jakieś spiski...
- Jeśli wierzyć dokumentom kancelarii królewskiej; racji drugiej strony jakoś nikt nie spisał -
uśmiechnąłem się. - A prawdy pewnie nigdy się nie dojdziemy...
- Widać coś?
- Tak jakby - mruknąłem. - Jasna plama na północny zachód od nas... W bok od drogi.
- Daleko? - zapytał Aramis.
- Trudno ocenić - westchnąłem. - Ale jest bardzo jasna, a jeśli widać ją z tej odległości to
musi być coś bardzo ciepłego. Ognisko, a moŜe stygnący silnik pojazdu...
- Gorących źródeł tu nie ma - zauwaŜył Sławek. - Ale czy to nie za proste?
- śycie przewaŜnie jest proste, tylko ludzie je sobie nadmiernie komplikują. - szef był widać
ostatnio w filozoficznym nastroju.
Znalezienie ciepłej plamy, którą widziałem z zamkowej wieŜy, okazało się niespodziewanie
trudne. Znałem mniej więcej kierunek, jednak gdy zeszliśmy na dół, błyskawicznie zgubiliśmy trop
w ciemnym i dość gęstym lesie.
- Gdzieś na wschód - mruknąłem, bezradnie omiatając noktowizorem zbity gąszcz.
- Trzeba zapalić latarki - powiedział Aramis. - Po tej stronie są wyrobiska z czasów budowy
warowni i progi skalne nawet po kilka metrów.
- Ale wtedy go spłoszymy - mruknąłem.
- Jeśli nie wie, Ŝe mamy noktowizor, to niekoniecznie. Ot, zobaczy, Ŝe ktoś sobie świeci.
Zresztą w tak gęstym lesie światło szybko się rozprasza, moŜemy podejść na kilkanaście metrów,
zanim nas zauwaŜy... A jeśli siedzi w szałasie...
89
Po kilku chwilach namysłu przyznałem mu rację. Po moŜe półgodzinie przedzierania się
przez krzaki, wądoły i stare wyrobiska wyszliśmy na szosę. Zagadkowej plamy nie udało nam się
znaleźć.
- MoŜe to było tylko jakieś duŜe zwierzę... - westchnął Pan Samochodzik. - LeŜało w
krzakach, usłyszało nas i poszło sobie... W tych lasach z pewnością są dziki.
- Zbieramy się? - zagadnął Aramis.
- Chyba nie ma innego wyjścia - wzruszyłem ramionami.
I powędrowaliśmy do miasteczka.
90
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
STARA LEGENDA • LOCHY Z ZAMKU DO KOŚCIOŁA? • ZWIEDZAMY STARY
KLASZTOR • GDZIE SZUKAĆ TUNELI? • CO SIĘ PRZYTRAFIŁO ZENKOWI I
ŁYSEMU? • DRUśYNA W AKCJI • TELEFON OD POSTERUNKOWEGO • SKRYTKA
AARONA WURSTA
JuŜ przysypiałem. Światło było zgaszone, ale słyszałem jak szef przewraca się na tapczanie.
- Wiesz, Pawle - odezwał się - jest jeszcze jedna legenda o skarbach w Chęcinach.
- Zamieniam się w słuch.
- Podobno ze studni na dolnym zamku jest przebity zamaskowany tunel prowadzący do
kościoła. W nim mają spoczywać klejnoty koronne i część skarbów, które królowa Bona zostawiła
tu na przechowanie. W źródłach pisanych wprawdzie nie było nic na ten temat, ale w legendzie
moŜe kryć się ziarenko prawdy...
- Wie pan, co mi to przypomina?
- Tak?
- W Chełmie jest studnia w kompleksie katedralnym na górce, a z niej poprowadzono wlot do
systemu korytarzy. Podobnie było ze studnią na Rynku w Chełmie, przez nią takŜe moŜna było
wejść do lochów... Sądzę, Ŝe to nie jest wykluczone. Tylko jak się do tego zabrać? Odkopywać
studnię zamkową? Musi być nieprawdopodobnie głęboka. Nie mamy na to czasu ani pieniędzy...
- Myślę, Ŝe moŜna by poszukać wlotu w okolicach kościoła lub w jego podziemiach -
zauwaŜył pan Tomasz. - Tylko Ŝe nie znajdziemy wewnątrz skarbów królowej Bony... Ani
prawdopodobnie Ŝadnych innych.
- Dlaczego?
- Tę studnię zaczęto drąŜyć dopiero w roku 1698, po lustracji warowni. A juŜ w 1707 zamek
został spalony przez Szwedów i popadł niemal całkowicie w ruinę. Oczywiście musiała gdzieś tam
istnieć inna studnia, wcześniejsza. Nie wykluczam teŜ, Ŝe są, a moŜe były kiedyś, tunele wiodące z
miasta na zamek... Swoją drogą przypomina mi się jedna z pierwszych moich przygód, gdy
szukałem skarbu templariuszy w Kortumowie... Tam teŜ stara studnia kryła wejście do korytarzy.
- Lochy zamku w Chęcinach są obecnie nieznane - zauwaŜyłem. - Ale moŜe i warto by ich
poszukać? Nawet nie dlatego, Ŝe kryją skarby, ale mogłyby stanowić atrakcje turystyczną.
- Tylko jak...
- Radar geologiczny. Namierzyć anomalie i wywiercić otwory. Spuścić kamery, tak jak przy
badaniach etruskich grobowców... Najtańszy model moŜna mieć juŜ za 12 tysięcy dolarów.
Naciśnijmy wreszcie ministra, powinien się zgodzić. Znaleźliśmy przez te lata skarby za miliony
złotych...
- Uhum - wymamrotał, zasypiając.
Obudziłem się o siódmej rano. Jaki to dzień tygodnia? A. sobota. Ziewnąłem i wygrzebałem
się z łóŜka. Szef juŜ dawno wstał, bawił się laptopem.
- Sprawdziłem w Internecie - powiedział. - Niestety, nie udało mi się ustalić, czy ktokolwiek
w Kielcach ma dostęp do radaru geologicznego.
- Tunele do zamku - odgadłem.
- Tak. Na razie nie mam koncepcji, jak złapać Wursta, musimy poczekać na jakiś ruch z jego
strony. Zatem chodźmy obejrzeć kościół.
Zjedliśmy śniadanie, po drodze zabraliśmy ze sobą Sławka i niebawem znaleźliśmy się przed
kościołem Franciszkanów.
- Prace remontowe chwilowo, jak widzę, wstrzymano - mruknął Pan Samochodzik.
- Pewnie przerwa na zimę - uspokoiłem go.
- Jeśli miałyby tu się znajdować tunele do zamku, to gdzie naleŜy ich szukać? - zaciekawił się
nasz młody przyjaciel.
- Przypuszczam, Ŝe wychodziły z lochów pod klasztorem - szef spojrzał w zadumie na
91
przylegający do kościoła budynek zgromadzenia - albo z krypt pod kościołem, choć w tej chwili nie
wiem, czy są one dostępne...
Weszliśmy do wnętrza świątyni.
- Najstarszy kościół w tym miejscu ufundował Kazimierz Wielki w 1368 roku - powiedział
szef. - Zachowała się z niego tylko część - powiódł gestem po ścianach prezbiterium.
- Ciekawe freski - popatrzyłem w zadumie na zabezpieczone starannie resztki malowideł.
- Owszem - skinął głowa pan Tomasz. - Niewiele się z nich zachowało, ale i tak cud, Ŝe aŜ
tyle. Przetrwały poŜar klasztoru w roku 1465...
- Wygląda na to, jakby tu ktoś je celowo skuł... - chłopak oglądał krawędź malowidła.
- Mogło się to stać w roku 1581, kiedy to świątynię przejęli Bracia Polscy, czyli arianie.
UŜytkowali ją przez 15 lat, dewastując co się dało... Na szczęście potem kościół odnowiono i przez
kolejne dwa stulecia parokrotnie rozbudowywano i upiększano. Za to później bywało niewesoło. W
1817 roku car Aleksander I nakazał skonfiskować klasztor; przerobiono go na więzienie.
Zachowało się wyposaŜenie tylko jednej kaplicy, miała słuŜyć więźniom. W budynkach klasztoru
poza celami umieszczono teŜ zakład kamieniarski, skazańcy obrabiali marmur. Wreszcie w latach
dwudziestych XX wieku więzienie zlikwidowano, ale mieścił się tu sąd, a potem przez jakiś czas
szkoła... - urwał niespodziewanie.
- Budynek obecnej szkoły jest przedwojenny, ale Aaron Wurst mógł uczyć w tych murach -
powiedziałem. - MoŜe natrafił tu na jakieś zapiski, które doprowadziły go do „złotej dziury”?
- MoŜe - zamyślił się. - Ale chyba mało prawdopodobne, Ŝeby coś tu ukrył... - widać było, Ŝe
nagłe skojarzenie uruchomiło w jego mózgu jakieś procesy myślowe. Po chwili jednak podjął
wykład. - Szczególnie nieciekawe rzeczy działy się w tych murach w czasie okupacji i po wojnie -
powiedział. - Władze najpierw umieściły tu szkołę zawodową, a potem przekazały obiekt
przedsiębiorstwu turystycznemu. Zniszczono barokowe wyposaŜenie kaplicy i ulokowano w niej
knajpę. Mimo licznych protestów funkcjonowała aŜ do 1991 roku, kiedy to budynek, po blisko
dwustu latach od konfiskaty, oddano znowu franciszkanom i tak go sobie pomalutku remontują...
- MoŜe przy okazji znajdą przejścia... - zadumał się Sławek. - Bo na pewno wiedzą o istnieniu
takiej legendy?
- Przed tego typu pracami zawsze robi się dokładną kwerendę archiwaliów - uspokoił go szef.
- Jednak stare kościoły zawsze kryją jakieś niespodzianki... Kto wie, moŜe któraś z płyt
komemoratywnych zasłania wejście do lochów?
- W kaŜdym razie nie mamy odpowiedniego sprzętu, aby prowadzić poszukiwania, no i nie po
to tu przyjechaliśmy - westchnąłem. - Ale od razu mogę ci powiedzieć, Ŝe znalezienie takiego
tunelu, nawet jeśli się w miarę dokładnie wie, gdzie go szukać, nie jest łatwe. W Toruniu od lat
trwają poszukiwania korytarza biegnącego podobno pod Wisłą. I od lat bezskutecznie. Choć
uŜywano ostatnio najnowocześniejszego sprzętu, nie udało się go odszukać.
- MoŜe on nie istnieje? - zadumał się.
- MoŜe - uśmiechnąłem się. -Ale takŜe nigdzie nie jest powiedziane, Ŝe kiedykolwiek wykuto
tunele wiodące z tego kościoła do zamku. Legendy to tylko legendy - pewności nie ma.
- Rozumiem - pokiwał głową.
Zenek i jego kumpel opuścili gościnne progi aresztu śledczego w Kielcach.
- He, he - mruknął Łysy - miałeś rację, 48 godzin potrzymali i musieli wypuścić. Teraz co?
- Wezwą nas na rozprawę - cierpliwie tłumaczył jego koleś. - Za tę skrzynkę nic nam nie
zrobią, bo za mała wartość. Złota w środku nie było, tylko cegły. Mogą nam naskoczyć.
- A to co gadali o tym, Ŝeśmy archeologom wleźli w paradę?
- Furda, moŜe mandat nam dadzą? A pewnie i to nie. Wracamy do domu.
- śeby tylko Stara nie dowiedziała się, Ŝeśmy ją chcieli zrobić w bambus - zafrasował się
nagle.
Opodal dworca PKP na postoju stał busik ozdobiony tabliczką: „Chęciny”. W środku było juŜ
kilka osób, tylko dwa miejsca na przedzie były wolne. Obaj rozsiedli się wygodnie i pojazd ruszył
niemal od razu.
92
- Zupełnie jakby tylko na nas czekał - ucieszył się Zenek. - Ma się tego farta...
- Nagle zrobiło się zupełnie ciemno.
- Co do... - ryknął, ale nim zdąŜył się szarpnąć i zerwać worek z głowy, ktoś nie Ŝałując
sznura przymotał go do fotela. Jęki dobiegające z lewej świadczyły, Ŝe i Łysy uległ przemocy.
Nim stracił przytomność, zdąŜył pomyśleć, Ŝe moŜe niekoniecznie mają farta...
Kubeł wody chluśnięty w twarz pomógł powrócić do przytomności. Łysy rozejrzał się wokoło
i przełknął nerwowo ślinę. On i jego kumpel fachowo związani spoczywali pod ścianą niewielkiej
groty, a raczej starego wyrobiska kopalnianego. Nad nimi stało kilku zamaskowanych typków.
- Hy - zdziwił się kryminalista i niemal natychmiast otrzymał kopniaka, po którym zobaczył
wszystkie gwiazdy.
- Czego chcecie? - wykrztusił Zenek.
- Kim jest Stara? - warknął jeden z męŜczyzn.
- Jaka Stara? - udał, Ŝe o niczym nie wie.
- Kto napadł na pana Sebastiana? - zapytał inny z oprawców.
- Nie wiemy...
- Powieście go - rozkazał stojący nieco dalej męŜczyzna. - MoŜe drugi będzie rozmowniejszy.
Dwaj zamaskowani porwali Zenka i powlekli kawałek w bok. O zardzewiały bloczek wbity w
sufit przerzucono grubą nylonową linkę. Szubieniczna pętla chwiała się lekko. Na ten widok
odwaga opuściła kryminalistę ostatecznie.
- Nic nie wiesz... - męŜczyzna wyjął z kieszeni dyktafon i puścił taśmę:
- Gadają, Ŝe nauczyciel odzyskuje przytomność.
- A na zdrowie. Jak odzyska, to przyjdzie po złoto. A wtedy starczy go pilnować i kupę roboty
oszczędzimy... Szef jest debil, tak go w łeb palnąć. Prymityw, zabijania mu się zachciało.
- Debil. Jak ci hitlerowcy, śydów lekarzy pozabijali, a potem nie miał ich kto leczyć.
Sebastian go widział?
- Gdzie tam...
- A gdyby tak podkablować szefa i Starą policji? Więcej dla nas zostanie...
- O rany - jęknął słysząc to nagranie.
- A mówiłeś, Ŝe nic nie wiesz - westchnął człowiek w masce.
- Powiem! - wrzasnął Zenek.
- Za późno, u nas się odpowiada wtedy, gdy pytamy, natychmiast i samą prawdę.
Kilka sekund później Zenek stał na chybotliwym drewnianym stołku z pętlą na szyi.
- Nie zabijajcie mnie - zaskamlał.
- Dlaczego nie? - mruknął któryś. - A komu jesteś potrzebny? Co zrobiłeś ze swoim Ŝyciem?
Co osiągnąłeś? Tylko kradzieŜe i bumelka, jesteś pasoŜytem, a takich się likwiduje.
- Wszystko powiemy - obiecywał tymczasem Łysy. - Wszyściutko. Jak trzeba, nawet
zeznamy w sądzie...
- Mamy wam wierzyć? - prychnął jeden z zamaskowanych. - Teraz mówicie, Ŝe złoŜycie
zeznania, a jak was puścimy, to wykręcicie się ze wszystkiego.
- Powiemy, byliśmy tylko ślepym narzędziem w rękach Starej - jęczał Zenek. - ObciąŜymy ją
jak trza. Znamy wszystkie jej interesy. Wiemy, gdzie jej kochanek trzyma łupy z włamań do
sklepów, to taka szczelina przy kamieniołomie.
- Chyba lepiej was powiesić i po kłopocie... LŜej się będzie oddychać.
Wreszcie kryminaliści zdołali ubłagać swoich oprawców. Pół godziny później ten sam busik
wysadził ich przed posterunkiem.
- To wasza jedyna szansa - powiedział przywódca zamaskowanych. - My tu sobie poczekamy
i posłuchamy - zaczepił Łysemu do kołnierza bezprzewodowy mikrofon. - Jak się nam nie spodoba,
znajdziemy was, a wtedy nie będzie litości.
- Wszyściutko powiemy - zaskomlał Zenek.
Dystans miedzy furgonetką a posterunkiem przebyli kłusem. Piotr Rogowski na widok dwóch
przeraŜonych kryminalistów wpadających na komendę oderwał wzrok od papierów.
93
- O co chodzi? - zapytał.
- Chcemy się wyspowiadać - wykrztusił Łysy.
- Od tego chyba jest ksiądz? - policjant wskazał im dwa krzesła.
- Jesteśmy członkami gangu, chcemy skorzystać z ustawy o świadkach koronnych -
wymamrotał Zenek. - Mamy bardzo obciąŜające zeznania...
- No cóŜ, w takim razie słucham...
Wcisnął guzik wzywając protokólantkę.
Telefon Pana Samochodzika zadzwonił. Odebrał i przez kilka minut słuchał uwaŜnie.
- Tak, oczywiście - powiedział.
Wyłączył aparat i schował do kieszeni.
- Jakieś nowiny? - zapytałem.
- Tak. DruŜyna zidentyfikowała Starą i postraszyła jej pomagierów do tego stopnia, Ŝe złoŜyli
bardzo obciąŜające zeznania.
- I kim ona jest? - aŜ mnie skręciło z ciekawości.
- Pamiętasz dziennikarkę, która przyszła, gdy kopaliśmy w starorzeczu?
- Od razu ją podejrzewałem!
- A figę, drogi Watsonie - zaŜartował. - Nie ona, tylko jej siostra.
- A chemiczka, która zajęła miejsce pana Sebastiana?
- Nie. Dziennikarka miała siostrę i brata. Brat pracuje w kuratorium w Chełmie, a dorabiał
sobie kierując gangiem. Dziennikarka i chemiczka upłynniały po znajomych skradziony towar. To
ten facet rozbił głowę panu Sebastianowi. I jest narzeczonym tej baby od chemii, czyli - moŜna
powiedzieć - wszystko zostało w rodzinie.
- Aha - posmutniałem.
- Teraz najwaŜniejsze, pan Sebastian odzyskał przytomność. Jeszcze jedno, w szpitalu pojawił
się pewien młody człowiek, chciał się dowiedzieć o stan zdrowia rannego...
- Paweł Wurst - odgadłem. - Złapali go?
- Nie było takiej potrzeby. Podali mu numer posterunkowego, on skierował go do nas. JuŜ tu
jedzie, za jakieś dwadzieścia minut mamy go spotkać na Rynku.
W gęstych krzakach na północnym stoku góry, kilkaset kroków naprzeciw bramy zamku
znaleźliśmy resztki muru z piaskowcowych okrzesków. Układały się w wyraźny kwadrat.
- Bardzo stary fundament czegoś niewielkiego - mruknąłem. - Być moŜe wieŜy obronnej?
Zobaczcie, jakie grube są te mury...
- Z tego co pamiętam, nie figurują w indeksie obiektów zabytkowych Kielecczyzny - zadumał
się Pan Samochodzik. - Ale moŜe warto je zbadać? To mogła być jakaś wysunięta wieŜa straŜnicza,
choć nie znam w Polsce tego typu fortyfikacji. We Włoszech się zdarzają - dodał i zamyślił się.
Paweł Wurst przeskoczył niski murek.
- Tu - wskazał załom muru - w tym miejscu znajdowała się pierwsza skrytka. Tu leŜał jeden
widelec zawinięty w nawoskowane płótno - mówił po polsku z silnym kresowym akcentem.
- I to o tym napisałeś w liście panu Sebastianowi - domyśliłem się.
- No wiecie, jakoś musiałem uwiarygodnić swoją prośbę o przesłanie pieniędzy - błysnął
zębami w uśmiechu. - Byłem pewien, Ŝe odnalazł ten zabytek. Jednak gdy nie przyszły ani
pieniądze, ani Ŝaden list od niego, doszedłem do wniosku, Ŝe mnie wyrolował...
- I jak dotarłeś do Polski? - zaciekawiłem się.
- Autostopem - wyjaśnił. - A część trasy przejechałem na gapę towarowym pociągiem.
- A reszta depozytu? - zapytałem.
Bez słowa ujął w dłoń łopatę. Kopaliśmy w innym rogu kilkanaście minut i niebawem
odsłoniliśmy potęŜną klapę z przegniłych desek. PodwaŜyłem ją łomem i podniosłem.
Z otworu powiało stęchlizną. Pan Tomasz zaświecił latarkę i omiótł nią wnętrze niewielkiej
piwnicy. Na dół prowadziła niegdyś drabina, obecnie tylko jej smętne szczątki spoczywały na dnie
lochu.
94
- Meble - wyjaśnił przybysz z Dagestanu. - Pochodzą głównie z zamku; zostały
rozszabrowane przez okoliczną ludność, gdy opuszczono warownię w XIX wieku. Mój pradziadek
odkupił je od ludzi i planował ustawić w muzeum. Obawiam się, Ŝe niewiele z nich zostało.
- To prawda... - mruknąłem patrząc na smętne resztki skrzyń i komód. - MoŜe nawet solidnie
je nawoskował, ale nie przewidywał, Ŝe będą musiały stać dziesięcioleciami w tej piwnicy.
- Zobaczymy, co powiedzą fachowcy. MoŜe coś jeszcze da się z tego uratować - zauwaŜył
szef. - Na razie to zakryj.
- A skarby królowej Bony? - Sławek aŜ skręcał się z niecierpliwości.
- Chwilka...
Przeszliśmy kilkanaście metrów na północ. LeŜał tu wieki głaz.
- Lokalizacja, którą przekazał mi ojciec, nie jest tym razem precyzyjna - wyjaśnił Wurst -
Gdzieś koło tego kamienia.
Uruchomiłem wykrywacz metali. Po kilkunastu minutach poszukiwań trafiłem na silny
odgłos. W ziemi spoczywała zawinięta w natowotowane szmaty blaszana skrzynka. Podnieśliśmy
wieko.
Klejnoty zawinięto w gazę.
- Później obejrzymy - zadecydował szef. - Są jeszcze jakieś kryjówki?
- Jedna, ze złotymi monetami, została po wojnie znaleziona. Była druga z dokumentami, którą
odnalazł przypadkiem pan Sebastian, oraz trzecia z naszymi rodzinnymi zdjęciami - wyjaśnił. - I to
wszystko...
- Pora wracać do Warszawy - westchnął szef. - Czeka nas kupa zaległej papierkowej roboty...
Myślałem, Pawle, Ŝe uporządkujesz pod moją nieobecność dokumenty związane z naszą
działalnością, a tymczasem wróciłem i zobaczyłem, Ŝe wszystko jak rzuciłem na stos, tak zostało...
Jęknąłem w duchu.
95
ZAKOŃCZENIE
Minęła zima. Na początku marca segregując korespondencję, znalazłem list zaadresowany do
mnie. Zapraszano mnie na wystawę w muzeum w Kielcach, poświęconą historii zamku w
Chęcinach. Zapragnąłem raz jeszcze rzucić okiem na skarby królowej Bony. Ostatecznie widziałem
je tylko zaraz po znalezieniu podczas inwentaryzacji, a wyobraŜałem sobie, jak pięknie
prezentować się będą po fachowej konserwacji
Zostawiłem biurko tradycyjnie zawalone papierzyskami i urwałem się na jednodniowe
wagary. Po drodze jednak złapałem gumę, toteŜ gdy dotarłem na miejsce, oficjalna część juŜ się
skończyła. Goście, urzędnicy magistratu, historycy i inni zaproszeni wędrowali po salach ciesząc
oczy zgromadzonymi zabytkami.
- A niech mnie, to przecieŜ pan Daniec - usłyszałem za sobą głos. - Zapraszamy do naszej
kompanii...
Odwróciłem się.
- Aramis - ucieszyłem się na widok dawno niewidzianego towarzysza. Przeszliśmy do sali
obok. Wokół gablotki z makietą zamku stali Dziadek Partyzant, posterunkowy Piotr, Sławek oraz
reszta moich znajomych.
- Gruntowne prace wykopaliskowe na zamku są absolutnym priorytetem - mówił jakiś
męŜczyzna w lnianej koszuli. - Koszty są niestety zaporowe. Tego typu prace wraz z pełną
dokumentacją to wydatek rzędu czterech tysięcy złotych za ar.
- A moŜe nasz sponsor... - zasugerował Sławek.
- Trochę przeceniacie moje moŜliwości, dopiero rozkręcam firmę - Paweł Wurst w garniturze
wyglądał niezwykle godnie. Oczywiście coś się na ten cel zeskrobie, ale trzeba by chyba zwrócić
się o wsparcie do Ministerstwa Kultury i Sztuki? - spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko.
Wszyscy odwrócili się w moją stronę.
- Pan Sebastian - domyśliłem się.
Człowiek w koszuli kiwnął radośnie głową.
- Nie mieliśmy jeszcze przyjemności, ale niech zgadnę. Pan Daniec? Nieźle pan sobie radził,
opowiadali mi...
- Cieszę się, Ŝe wrócił pan juŜ do zdrowia.
- Jeszcze nie do końca, ale od września wracam do pracy. A korzystając z urlopu
zdrowotnego zabrałem się do organizowania...
-... muzeum - uzupełniłem.
Zasępił się.
- Na razie stałej ekspozycji w synagodze - powiedział. - Ale niebawem, gdy tylko ustalimy
stan prawny obiektu, rozpoczniemy remont chederu.
- Z pomocą znajomego biznesmena popatrzyłem na Wursta badawczo. - Geniusza
kapitalizmu, który przyjechał do Polski autostopem, a po pół roku ma juŜ własną firmę...
- Wszystkie zabytki z czasów królowej Bony oddałem wam co do jednego - uśmiechnął się
lekko. - Nawiasem mówiąc do tej pory nie wypłacono mi nagrody...
- Ale gdzieś w Chęcinach była jeszcze jedna skrytka? - przechyliłem pytająco głowę.
- Oj tam machnął ręką. - Wielka mi skrytka, stara puszka po kawie, a w niej trochę
zapleśniałych banknotów studolarowych... Tyle, Ŝeby rozkręcić malutki interesik i trochę
dosponsorować to, czego nie chcą finansować władze...
- Dolary? Jakie dolary? - puściłem do niego oko. - Powiadacie, ze chcecie latem
przeprowadzić badania wykopaliskowe na zamku? A nie przydałby się wam ktoś do machania
łopatą?
Uśmiechnęli się tylko w odpowiedzi.