background image

 

Krzysztof Zagórski 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK 

I KNYSZYŃSKIE KLEJNOTY 

 

 

 

84 

background image

 

1

WSTĘ

 

Ostre słoneczne promienie prześwietlały lazurową morską toń. Odbijając się od pofalowanej 

powierzchni,  rzucały  drgające,  świetliste  refleksy  na  białe  burty  ekskluzywnego  jachtu, 
zacumowanego  w  zatoce,  jakich  wiele  na  sycylijskim  wybrzeŜu.  Od  morza  wiała  lekka  bryza 
przynosząc  nieco  chłodu  dwóm  męŜczyznom,  siedzącym  przy  małym  stoliku  na  pokładzie 
rufowym. Starszy z nich, rozparty wygodnie w fotelu, odprowadził wzrokiem zgrabną słuŜącą która 
chwilę  wcześniej  napełniła  winem  stojące  na  stole  kryształowe  kieliszki.  Następnie  ujął  swój  w 
dłoń i zanurzył usta w karminowej barwy płynie. 

-  Wspaniałe.  Don  Vincenzo  przysłał  mi  wczoraj  kilka  butelek  -  powiedział  z  uznaniem, 

przymykając lekko oczy - No, ale nie wezwałem cię tutaj, Ŝeby rozprawiać o urokach wina. 

Niedbałym, trochę zmanierowanym gestem podsunął rozmówcy srebrne pudełko z cygarami, 

a  gdy  ten  odmówił  ściszonym,  pełnym  uszanowania  głosem,  zapalił  jedno  i  wydmuchał  kółko 
wonnego dymu. 

-  Kilka  dni  temu  zadzwonił  do  mnie  jeden  z  moich  przyjaciół.  Kolekcjonuje  dzieła  sztuki. 

Interesują  go  szczególnie  stara  biŜuteria.  Niedawno  dostał  list  z  Polski.  Anonimowy  autor 
zaproponował  mu  sprzedaŜ  kilku  cennych  precjozów  -  męŜczyzna  wyjął  z  kieszeni  sportowej 
marynarki  parę  fotografii  i  rzucił  je  na  stolik  przed  rozmówcę.  -  Ale  na  wysłaną  ofertę  kupna  nie 
nadeszła Ŝadna odpowiedź. Mój przyjaciel jest bardzo zainteresowany tą sprawą... 

- Jakie ma być moje zadanie, don Giovanni? - zapytał szybko młodszy. 
-  Znajdziesz  w  Polsce  kogoś,  kto  podejmie  się  odszukania  tego  oferenta.  Musi  to  być  osoba 

godna zaufania, której moŜna to zlecić. Domyślasz się chyba, Ŝe Polacy nie pozwolą wywieźć tak 
cennych przedmiotów legalnie. Mam wobec mego przyjaciela pewien dług... i chcę  go spłacić tak 
cennym  prezentem.  Masz  te  przedmioty  zdobyć  za  wszelką  cenę...  -  mafiozo  zawiesił  znacząco 
głos. 

background image

 

2

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

WARSZAWSKIE UPAŁY • LIST BABIEGO LATA • ARCHEOLOGICZNA WENUS • 

TAJEMNICZA STUDNIA • CENNE ZNALEZISKO • WAKACYJNE ROZTERKI • 

SZKIELET • KRÓLEWSKIE PRECJOZA • NADWORNY ZŁOTNIK 

 

Sierpień  tego  roku  był  wyjątkowo  upalny.  Stojąc  wczesnym  przedpołudniem,  w  drodze  do 

pracy, na autobusowym  przystanku, czułem jak słoneczne promienie stają się coraz ostrzejsze. Na 
niebie nie było widać nawet najdrobniejszej chmurki, a Ŝar z nieba zaczynał zalewać warszawskie 
ulice. Mimo tego, Ŝe znajdowałem się prawie w samym centrum, na przystanku stało zaledwie parę 
osób. „Nie dziw się, przecieŜ to druga połowa wakacji. Kto tylko mógł, wziął urlop i wyleguje się 
teraz w cienistym chłodzie” - pomyślałem w duchu z zazdrością. Ja jeszcze nie naleŜałem do tych 
szczęśliwców.  Razem  z  panem  Tomaszem  N.N.,  moim  szefem,  zwanym  przez  niektórych  Panem 
Samochodzikiem,  kończyliśmy  właśnie  akcję  poszukiwawczą,  w  rezultacie  której  kolejna, 
zaginiona  w  czasie  wojny  kolekcja  dzieł  sztuki,  miała  trafić  do  muzealnych  gablot 
wystawienniczych.  Niestety,  w  trakcie  ostatniego  wyjazdu  w  teren  pękł  amortyzator  w  naszym 
wehikule. Pojazd stał w warsztacie, a ja, nieborak, musiałem cierpliwie znosić katusze związane z 
korzystaniem z komunikacji miejskiej w środku lata. 

-  Ale  jak  napiszę  sprawozdanie,  pójdę  do  szefa  i  poproszę  o  dwa  tygodnie  urlopu!  - 

powiedziałem sam do siebie. 

Stojąca  obok  starsza  kobieta  popatrzyła  na  mnie  zdziwionym  wzrokiem,  pomyślawszy 

zapewne,  Ŝe  rosnący  upał  dał  się  we  znaki  równieŜ  i  mojej  głowie.  Nadjechał  autobus.  Był  to 
nowiutki  solaris,  ale  oczywiście  kierowcy  nie  przyszło  do  głowy,  Ŝeby  włączyć  klimatyzację.  Po 
kilkunastominutowej jeździe, w czasie której czułem się jakbym siedział w rozgrzanym piekarniku, 
wysiadłem przed ministerstwem. 

Po wejściu do mojego pokoju, podszedłem do okna i otworzyłem je na ościeŜ. Niestety, wraz 

z  ulicznym  szumem,  do  wnętrza  buchnął  Ŝar  rozgrzanego  powietrza.  Gdy,  dla  zaspokojenia 
pragnienia, nalewałem sobie wody mineralnej, rozległ się dzwonek telefonu. 

- Dzień dobry, Pawle - w słuchawce rozległ się głos pana Tomasza. - Przyjdź do mnie za pięć 

minut. 

W  głosie  szefa  wyczułem  delikatną  nutę  podniecenia.  Było  to  w  jego  przypadku  dość 

niezwykłe.  Pan  Tomasz,  nawet  w  najtrudniejszych  sytuacjach  zachowywał  wyjątkowy  spokój  i 
opanowanie.  Gdy  wszedłem  do  jego  gabinetu,  wskazał  mi  miejsce  przy  bocznym  stoliku,  przy 
którym przyjmował gości. 

- Jak tam nasz wehikuł? - rozpoczął rozmowę. 
-  Nie  najlepiej.  Byłem  wieczorem  w  warsztacie.  Pękł  lewy  amortyzator.  Sęk  w  tym,  Ŝe  nie 

mają gotowego do wymiany. Będą musieli wykonać go sami, a to potrwa minimum tydzień. 

- Niedobrze - Pan Tomasz zrobił zafrasowaną minę. - Pojawia się nowa sprawa. 
Mówiąc  to  podszedł  do  biurka  i  podał  mi  arkusz  papieru  zapisany  równym,  kobiecym 

pismem. 

- Przeczytaj. 
- Kochany Tomaszu - rozpocząłem na głos lekturę. 
-  Dalej,  dalej  -  ponaglił  mnie  szef  łagodnie,  jakby  chcąc  odwrócić  uwagę  od  prywatnych 

elementów listu. 

-  Mam  nadzieję,  Ŝe  u  Ciebie  wszystko  w  porządku.  Piszę  po  przerwie  tak  długiej,  Ŝe  nie 

background image

 

3

jestem  pewna,  czy  jeszcze  pamiętasz  naszą  znajomość  z  Uroczyska  koło  Opornej.  Często 
wspominam  te  piękne  czasy.  Byliśmy  młodzi,  pełni  zapału  i  planów  na  przyszłość.  Niestety,  czas 
płynie  nieubłaganie.  Ale  nie  po  to  piszę  do  Ciebie,  Ŝeby  ponarzekać.  Trzymam  się  jeszcze  nieźle. 
JeŜeli  się  zobaczymy,  czego  bym  bardzo  chciała,  to  sam  ocenisz.  Teraz  chcę  napisać  parę  słów  o 
mojej  córce,  Basi.  Jestem  z  niej  bardzo  dumna.  Poszła  w  moje  ślady.  Ukończyła  archeologię. 
Mieszka  i  pracuje  w  Białymstoku.  W  tym  sezonie  bierze  udział  w  pracach  wykopaliskowych  w 
Knyszynie.  I  właśnie  w  tej  sprawie  piszę  ten  list.  Wiele  słyszałam  o  Twoich  dokonaniach  w 
rozwiązywaniu zagadek  historycznych. Muszę przyznać, Ŝe choć na początku naszych przygód na 
Uroczysku nie przepadałam za Tobą, juŜ wtedy zapowiadałeś się na zdolnego historyka-detektywa. 
Ale przejdźmy do rzeczy. Tydzień temu Basia przyjechała na parę dni do Warszawy i opowiedziała 
mi o czymś, co moŜe Cię zainteresować. OtóŜ... Ale nie. Najlepiej będzie, jak ona sama Ci o tym 
opowie.  JeŜeli  nie  masz  nic  przeciwko  temu,  Basia  przyjedzie  do  Ciebie,  do  ministerstwa,  w 
najbliŜszy  piątek,  w  południe.  Twój  ministerialny  adres  dostałam  od  znajomego.  A  jeśli  będziesz 
miał wolną chwilę, odezwij się do mnie. Będzie mi miło ponownie Cię zobaczyć. Całuję mocno i 
serdecznie pozdrawiam. Babie Lato. 

- Babie Lato? Skąd takie romantyczne przezwisko? - zapytałem kończąc lekturę. 
-  To  moja  dawna  znajoma.  Jeszcze  z  czasów  studenckich  -  Pan  Tomasz  pośpieszył  z 

wyjaśnieniem, rumieniąc się nieco. - To ja ją tak nazwałem. Miała blond włosy o odcieniu starego 
złota, obfite i tak puszyste, Ŝe przypominały mi właśnie nitki babiego lata. 

To mówiąc zamyślił się nieco, a jego twarz rozjaśniła się na wspomnienie tamtych zdarzeń. 
-  No,  ale  nie  poprosiłem  cię  tutaj,  aby  wspominać  przeszłość  -  zreflektował  się  po  chwili.  - 

Mamy piątek i jeśli ta młoda dama jest punktualna, powinna tu być za pół godziny. 

Pozostający  do  spotkania  czas  spędziliśmy  omawiając  wyniki  naszego  ostatniego  wyjazdu. 

Punktualnie  o  dwunastej,  w  uchylonych  drzwiach  gabinetu,  ukazała  się  głowa  naszej  sekretarki, 
Moniki. 

-  Panie  dyrektorze,  przyszła  jakaś  pani  i  prosi  o  rozmowę  z  panem.  Nie  była  wcześniej 

umówiona - Monika dodała czujnie. 

- Prosić - polecił pan Tomasz. 
Po  chwili,  w  gabinecie  szefa  jakby  pojaśniało.  Stało  się  tak  za  sprawą  pojedynczego 

promienia  słonecznego,  który  wpadając  przez  odsłonięte  okno,  zderzył  się  z  bujną  falą  blond 
włosów  wchodzącej  do  środka  młodej  kobiety.  Miała  około  dwudziestu  kilku  lat,  smukłą  figurę 
sportsmenki i wyraz wewnętrznego ciepła odmalowujący się na pięknej, regularnej twarzy. Drobny, 
prosty  nos,  małe,  wąskie  usta  i  piękne  oczy  o  barwie  ciemnego  bursztynu,  były  okolone  morzem 
puszystych włosów, spływających miękkim, bujnym woalem na jej kształtne, odsłonięte ramiona. 

Pan  Tomasz  ujrzawszy  ją,  zawahał  się  chwilę  i  aŜ  cofnął  o  krok,  uderzony,  jak  się 

domyślałem, pięknem bijącym od dziewczyny. 

- Tomasz N.N. - powiedział uścisnąwszy jej dłoń na powitanie. 
- Bardzo mi miło, Barbara Chodecka. 
- Przez chwilę miałem wraŜenie, Ŝe czas cofnął się o trzydzieści kilka lat Czy  widziała pani 

zdjęcia swojej mamy, gdy była w pani wieku? 

- Tak, wszyscy mówią, Ŝe jestem do niej podobna. 
- Bardzo - szef odrzekł nieco rozmarzonym tonem. 
- Paweł Daniec - przedstawiłem się całując jej wyciągniętą w moim kierunku dłoń. 
Pachniała  perfumami  o  głębokim,  tajemniczym  odcieniu.  Pan  Tomasz  wskazał  naszemu 

gościowi  miejsce  przy  stoliku.  Usiadła  naprzeciwko  mnie,  mogłem  więc  swobodnie  podziwiać 

background image

 

4

piękno jej szlachetnych rysów. Elegancki, skromny Ŝakiet podkreślał zgrabną sylwetkę dziewczyny. 
„Istna  Diana”  -  pomyślałem  z  podziwem,  przypominając  sobie  postać  owej  staroŜytnej  bogini 
widziany na jednym ze znanych, renesansowych obrazów. Kątem oka widziałem, Ŝe i szef patrzył 
na  nią  z  podziwem.  Dziewczyna,  nieco  zmieszana  naszymi  spojrzeniami,  wyjęła  z  torebki  parę 
odbitek fotograficznych i połoŜyła je na stoliku. 

- Przede wszystkim chciałabym podziękować, Ŝe zechcieli panowie się ze mną spotkać. Wiele 

słyszałam o waszej działalności i rozwiązanych zagadkach historycznych. Jak juŜ zapewne panowie 
wiedzą,  uczestniczę  w  badaniach  archeologicznych  prowadzonych  w  Knyszynie,  mieście 
połoŜonym  niedaleko  Białegostoku.  Celem  naszych  prac  jest  zlokalizowanie  połoŜenia  dworu 
Zygmunta Augusta, który znajdował w tym mieście w XVI-XVII wieku. 

- Dlaczego zajęliście się tak „współczesnym”, jak na archeologię, tematem? 
-  Problem  polega  na  tym,  Ŝe  w  źródłach  historycznych  brak  informacji  o  dokładnym 

umiejscowieniu tego obiektu. Robiąc sondaŜowe wykopy w wytypowanych miejscach, próbujemy 
natrafić na jego pozostałości. I chyba jesteśmy o krok od sukcesu. OtóŜ w jednym z takich miejsc 
natrafiliśmy  na  ślady  zabudowy,  a  w  tym  starej  studni,  która  według  wstępnej  oceny,  została 
zbudowana w interesującym nas okresie. 

- Ale w czym moŜemy państwu pomóc? Nie jesteśmy przecieŜ archeologami - wtrąciłem się 

do rozmowy. 

- Zaraz wyjaśnię - dziewczyna spojrzała mi prosto w oczy, a ja poczułem jakieś ciepłe ukłucie 

w  okolicach  serca.  -  Chodzi  o  to,  co  znaleźliśmy  w  owej  studni.  Po  wybraniu  ziemi,  na  jej  dnie, 
natrafiliśmy  na  ludzki  szkielet,  leŜący  w  nienaturalnej  pozycji.  Wyglądało  to,  jakby  ktoś  wrzucił 
tego człowieka do środka. 

- Zapewne to makabryczna pozostałość po jakiejś zbrodni sprzed czterystu lat - zauwaŜył pan 

Tomasz. - MoŜe to ofiara bójki pomiędzy okolicznymi chłopami. 

-  Chyba  raczej  nie.  Wyniki  sąsiednich  wykopów  sondaŜowych  wskazują,  Ŝe  natrafiliśmy  w 

końcu na obszar, na którym stał dwór królewski. Wygląda więc na to, Ŝe była to studnia dworska. 
Nie  jestem  antropologiem,  ale  znaleziony  szkielet  jest  -  moim  zdaniem  -  duŜo  młodszy. 
Przywiozłam do Warszawy próbki tych kości i za parę dni będę miała odpowiedź, z jakiego okresu 
pochodzi. Uszkodzenia mechaniczne kości  wskazują na to, Ŝe ten człowiek nie utonął, lecz zginął 
wskutek upadku na twarde podłoŜe. Czyli uderzył w dno juŜ suchej studni. 

-  Ale  dlaczego  przychodzi  pani  z  tym  właśnie  do  nas?  -  zapytałem,  nadal  nie  bardzo  to 

rozumiejąc. 

-  No  właśnie.  Gdy  opowiedziałam  mamie  o  naszym  odkryciu,  od  razu  powiedziała:  „To 

sprawa  dla  Tomasza”.  Spójrzcie,  panowie,  co  znaleźliśmy  w  zaciśniętej  dłoni  tego  zabitego 
męŜczyzny.  Jako  historycy  sztuki,  lepiej  niŜ  ja.  ocenicie  to  znalezisko.  Niestety,  nie  mogłam 
przywieźć samego przedmiotu, ale te powiększenia są niezłej jakości. 

Mówiąc  to  Barbara,  bo  tak  ją  będę  odtąd  nazywał,  wskazała  na  leŜące  na  stole,  kolorowe 

zdjęcia.  Przedstawiały  istne  jubilerskie  cudeńko.  Był  to  rodzaj  broszy,  ozdoby  umieszczanej  na 
wierzchnim  ubraniu.  Tak  zwane  „zawieszenie”,  mówiąc  szesnastowiecznym  językiem.  Małe 
arcydzieło  renesansowej  roboty,  wielkości  około  czterech  centymetrów.  Wykonane  ze  złota,  w 
kształcie  stylizowanej  litery.  Przednia  strona  ozdoby  była  wysadzana,  na  przemian,  małymi 
diamencikami,  ametystami  i  rubinami.  Niestety,  klejnot  był  uszkodzony.  Dolny  fragment  był 
urwany.  Jedynie  na  dolnym  końcu  litery,  obecnie  wyglądającej  jak  duŜe  „P”,  był  umocowany 
krótki, dwuogniwowy łańcuszek z wiszącą na nim piękną perłą. 

-  Przepiękna  rzecz  -  powiedział  pan  Tomasz  oglądając  zdjęcie  klejnotu  przez  szkło 

background image

 

5

powiększające.  -  Tu  na  odwrocie  jest  znak  grawerski,  ale  mocno  zamazany.  Nie  moŜna  go 
rozpoznać bez dobrego, kontrastowego powiększenia. Co o tym sądzisz, Pawle? 

-  Wygląda  na  wyrób  jakiegoś  uznanego  warsztatu  złotniczego.  Na  pierwszy  rzut  oka  trudno 

wskazać  którego.  Rzeczywiście,  pomogłoby  w  tym  odcyfrowanie  tego  jubilerskiego  gmerku.  Czy 
moŜna by to cudo obejrzeć w naturze? - zwróciłem się do Barbary. 

- Oczywiście. Trzymamy je w pancernej kasetce, w Knyszynie. W połowie miesiąca będę tu 

ponownie i o ile mój przełoŜony się na to zgodzi, przywiozę ten przedmiot ze sobą. 

-  Mam  inną  propozycję,  panno  Barbaro  -  powiedział  szef.  -  Ta  sprawa  wygląda  na 

interesującą. Ciekawi mnie, co wykaŜe to badanie antropologiczne. O ile będzie pani mogła, proszę 
przyjść  do  nas  przed  wyjazdem.  I  proszę  zostawić  nam  te  zdjęcia.  MoŜe  uda  się  zebrać  jakieś 
wiadomości o tym przedmiocie. 

-  I  co  o  niej  sądzisz?  -  zapytał  szef,  gdy  po  wyjściu  dziewczyny,  stojąc  przy  oknie 

odprowadzałem ją wzrokiem, gdy mijała bramę wejściową. 

- Piękna... - odparłem w zamyśleniu, 
- Mam na myśli sprawę - przywołał mnie do rzeczywistości. - Choć muszę przyznać, Ŝe córka 

nie ustępuje urodą matce. Jak ten czas szybko leci... - dodał z melancholijnym westchnieniem. 

- Ciekawy temat. Zastanawiające jest to, skąd tak cenny przedmiot mógł się znaleźć na dnie 

studni? 

- I to jest pewnie klucz do tajemnicy. Jutro zajmiesz się tą sprawą. Przejrzysz dane w naszym 

archiwum i pokopiesz w materiałach o jubilerstwie renesansowym. MoŜe uda się znaleźć podobne 
przedmioty dla oceny porównawczej. 

Wróciwszy  wieczorem  do  swojej  kawalerki  na  Ursynowie,  zaparzyłem  sobie  duŜy  kubek 

ulubionej,  zielonej  herbaty.  Następnie  sięgnąłem  na  półkę  regału  po  kilka  posiadanych  ksiąŜek  i 
albumów o sztuce złotniczej okresu renesansu i baroku. 

Kiedy  w  poniedziałek  rano  przybyłem  do  pracy,  pierwszą  moją  czynnością  było  włączenie 

małego,  elektrycznego  wentylatora,  który  kilka  dni  wcześniej  przyniosłem  z  domu.  Ale  nie 
przyniosło  to  oczekiwanego  rezultatu.  Wiatrak  tylko  mieszał  gorące  powietrze.  Gdy  otworzyłem 
okno, Ŝar lejący się z granatowego, bezchmurnego nieba aŜ uderzył w moją twarz. 

-  Co  za  los  -  zacząłem  narzekać  sam  do  siebie.  -  Jedni  kąpią  się teraz  w  rzece  albo  pływają 

wśród  chłodnych  morskich  fal,  a  ja  muszę  się  tu  smaŜyć  jak  na  patelni.  Jak  fajnie  by  było  teraz 

Ŝ

eglować po mazurskich jeziorach i wdychać w płuca chłodną bryzę dmuchającą w Ŝagle... 

Zamknąwszy na chwilę oczy, nawet wyobraziłem sobie tak przyjemne widoki. Ale trwało to 

króciutko.  Kolejny  podmuch  gorącego,  suchego  powietrza  przywołał  mnie  do  rzeczywistości. 
Otworzyłem  oczy  i  jedynym  miłym  widokiem,  który  mi  pozostał,  na  pocieszenie,  była  smukła 
sylwetka naszej nowej znajomej, zmierzającej przez ministerialny dziedziniec do głównego wejścia. 
Barbara miała na sobie letnią, kwiecistą sukienkę. Wiatr wiał prosto w jej twarz i rozwiewał włosy, 
bawiąc się nimi i tworząc z nich jasne fale, rozpościerające się na wszystkie strony. 

- Szefie, nasz gość wchodzi właśnie do budynku - zameldowałem przez telefon. 
- Świetnie, przyjdź do mnie - polecił zadowolony. 
Kiedy zjawiłem się w gabinecie szefa, zobaczyłem pana Tomasza i Barbarę rozprawiających 

przy aromatycznej kawie zaserwowanej przez Monikę. 

-  Napijesz  się  z  nami?  -  usłyszałem  zamiast  powitania.  -  Siadaj.  Nasza  miss  archeologii  ma 

dla nas parę ciekawych informacji. 

Szef sprawiał wraŜenie odmienionego. Wyglądał jak odmłodzony o przynajmniej dziesięć lat. 

„MoŜe to panna Barbara sprawia na nim tak pozytywne wraŜenie?” - przemknęło mi przez myśl. 

background image

 

6

-  Chętnie,  ale  słabej.  Za  gorąco  dziś  na  „espresso”  -  odparłem  widząc,  jak  Barbara, 

usłyszawszy słowa pana Tomasza, rumieni się. 

-  Nie  wiem,  jak  mam  potraktować  ten  komplement,  panie  dyrektorze.  Ale  zgadza  się,  mam 

dla panów ciekawą wiadomość. Dziś rano otrzymałam odpowiedź z instytutu antropologii. 

To powiedziawszy, Barbara wyjęła z torebki złoŜoną na czworo kartkę papieru. RozłoŜyła ją i 

zaczęła czytać na głos: 

-  Badany  szkielet  naleŜał  do  około  czterdziestoletniego  męŜczyzny  typu  mongoloidalnego, 

ś

redniego  wzrostu,  krępej  budowy  ciała.  Uszkodzenia  podstawy  czaszki  i  jej  części  potylicznej 

wskazują na śmierć w wyniku silnego uderzenia albo płaskim narzędziem, albo uderzenia o twardą 
powierzchnię.  Na  przykład  wskutek  upadku  ze  znacznej  wysokości.  Pewne,  charakterystyczne 
zwyrodnienia  kości  stawów  wskazują  na  to,  Ŝe  męŜczyzna  trudnił  się  pracą  fizyczną  w  cięŜkich 
warunkach...  -  Barbara  opuściła  fragmenty  tekstu  z  fachowymi  wyraŜeniami  i  przeczytała 
podsumowanie. - Z zachowaniem marginesu ostroŜności moŜna z przeprowadzonej analizy wysnuć 
wniosek, Ŝe denat zginął śmiercią nagłą w pierwszej lub drugiej dekadzie XX wieku. 

- Czyli około dziewięćdziesięciu lat temu - powiedział pan Tomasz. 
-  Więc  nie  moŜe  to  być  szkielet  jakiegoś  szesnastowiecznego  chłopa  lub  dworskiego  sługi  - 

podsumowała Barbara kończąc lekturę. 

- Ale co robiła ta renesansowa ozdoba w ręku tego nieszczęśnika? - zadałem nurtujące mnie 

pytanie. 

- A czego dowiedziałeś się na jej temat? - odpowiedział mi pytaniem pan Tomasz. 
-  Przejrzałem  posiadaną  ikonografię  wyrobów  jubilerskich  z  okresu  polskiego  renesansu, 

poniewaŜ w tym okresie umiejscawiam ten przedmiot. Szukałem precjozów podobnych do naszego 
i  znalazłem  parę  pozycji  bardzo  zbliŜonych  do  niego,  zarówno  pod  względem  wzoru,  jak  i  stylu. 
Problem  w  tym,  Ŝe  są  to  przedmioty  bardzo  rzadkie,  znamy  tylko  nieliczne  egzemplarze  rozsiane 
obecnie  po  róŜnych  zbiorach  na  całym  świecie.  Do  naszych  czasów  przetrwały  dwa  klejnoty 
królowych  Anny  i  Katarzyny  Jagiellonek.  Są  to  zawieszenia.  Pierwsze  z  monogramem  „C”, 
odnoszącym się do imienia Cathari na, z  grobu  Katarzyny  w katedrze w Uppsali, odkryte w 1833 
roku. Drugim jest klejnot z monogramem „A”, odnoszącym się do imienia Anna, wydobyty w 1791 
roku  z  grobu  Anny  Austriaczki,  pierwszej  Ŝony  Zygmunta  III  Wazy,  pochowanej  w  kryptach 
katedry  na  Wawelu.  Oba  te  klejnoty  są  dekorowane  ornamentem  wstęgowym,  przy  uŜyciu 
podobnego koloru emalii i kamieni szlachetnych. Najprawdopodobniej wyszły spod tej samej ręki. 
Zobaczyć  je  moŜna  na  portretach  obu  królowych.  Z  kolei  na  pochodzącym  z  pracowni  Cranacha 
portrecie trzeciej z córek Zygmunta Starego, Zofii Jagiellonki, moŜna zobaczyć niemal identyczne 
zawieszenie  w  kształcie  litery  „S”.  Klejnot  z  literą  „A”,  drogą  spadku,  przeszedł  w  posiadanie 
rodziny  Zygmunta  III.  Wydobyty  z  grobu  Anny  Austriaczki  przez  Tadeusza  Czackiego,  trafił  do 
tzw.  „Szkatuły  królewskiej”  ukrytej  przez  Czartoryskich  w  1939  roku  w  Sieniawie  i  zrabowanej 
tam  przez  Niemców.  Klejnoty,  o  których  mówię,  są  być  moŜe  tymi  klejnotami,  które  odnotowują 
księgi 

rachunkowe 

Zygmunta 

Starego. 

Analiza 

porównawcza 

wskazuje 

tereny 

południowoniemieckie  jako  miejsce  ich  prawdopodobnego  powstania.  Zawieszenia  z 
monogramami były w tych czasach dość popularne. Znamy na przykład wygląd zawieszenia z cyfrą 
„SA”,  naleŜącego  do  Zygmunta  Augusta.  Do  królowej  Barbary  Radziwiłłówny  być  moŜe  naleŜał 
klejnot z monogramem „B”, wymieniany w spisie klejnotów królewny Anny Konstancji Katarzyny, 
córki  Zygmunta  III  i  Konstancji  Austriaczki,  dziedziczki  duŜej  części  klejnotów  po  Jagiellonach. 
Według  mnie,  knyszyńskie  znalezisko  posiada  cechy  podobieństwa  z  wymienionymi  przeze  mnie 
precjozami.  Oceńcie  to  zresztą  sami  -  powiedziałem,  kładąc  na  biurku  odbitki  kserograficzne 

background image

 

7

ilustracji przedstawiających te przedmioty. 

- Rzeczywiście. MoŜna zauwaŜyć pewne podobieństwo - przyznała mi rację Barbara. 
- Barbaro, czy moŜesz nam dać zdjęcie waszego znaleziska? - zwróciłem się do dziewczyny. 
-  Przed  uszkodzeniem  ten  monogram  przedstawiał,  moim  zdaniem,  literę  „B”  -  powiedział 

pan Tomasz oglądając fotografię. - Problem w tym, Ŝe jak się od Pawła dowiedzieliśmy, ów klejnot 
z monogramem „B” naleŜał do Anny Konstancji Katarzyny, a ona, według mojej wiedzy, nigdy nie 
była  w  tamtych  stronach.  Szansą  na  identyfikację  tego  przedmiotu  mogłoby  być  rozpoznanie  tego 
zamazanego  znaku  grawerskiego.  Pawle,  czy  moŜesz  spróbować  obrobić  to  zdjęcie  twymi 
czarodziejskimi, komputerowymi metodami? 

- Jasne szefie, zaraz się do tego wezmę. 
- To zademonstruj te umiejętności Barbarze, o ile zechce ci przy tym towarzyszyć. 
- Z przyjemnością - dziewczyna wyraziła ochotę, ku mojej radości. 
-  I tak wygląda miejsce  pracy sławnych detektywów? - zapytała retorycznie, rozglądając się 

po moim pokoju. 

-  Niestety,  tylko  tak  -  odpowiedziałem  zdając  sobie  sprawę  ze  skromności  tego 

pomieszczenia.  -  Nasze  ministerstwo,  pod  względem  przyznawania  funduszy,  traktowane  jest  po 
macoszemu.  A  i  nasi  przełoŜeni  skąpią  na  sprzęt,  szukając  wszędzie  oszczędności.  A  bez  sprzętu 
trudno  cokolwiek  znaleźć.  No,  ale  dosyć  tego  narzekania,  bo  to  nic  nie  zmieni.  Weźmy  się  do 
roboty - powiedziałem wkładając zdjęcie do skanera. 

Uzyskawszy w ten sposób zdjęcie klejnotu, w postaci pliku elektronicznego, powiększyłem je 

odpowiednio i wyciąłem interesujący nas fragment z odciskiem grawerskiej puncy. Powiększyłem 
go równieŜ. Na ekranie pojawił się niewyraźny obraz. Włączyłem program, którego zadaniem było 
nadanie  mu  większego  kontrastu.  Po  paru  minutach  klikania  myszą  jego  kontury  nabrały  bardziej 
czytelnych zarysów. 

- I co ci to przypomina, Barbaro? - zwróciłem się do dziewczyny. ZauwaŜyłem, Ŝe nie ma nic 

przeciwko temu, Ŝe zwracam się do niej po imieniu. 

- Jakąś tarczę herbową z symbolami. Jest przedzielona na pół. Na lewym polu przedstawiony 

jest  jakiś  ptak,  chyba  orzeł.  Prawe  niestety  jest  słabo  odbite,  to  jakieś  drzewo...  -  powiedziała  z 
wahaniem. - A ten kształt u góry, to znak herbowy noszony przez rycerzy na hełmach. Wyglądem 
przypomina mi smoka... 

- Chyba tak - zgodziłem się. - Chodźmy do pana Tomasza. 
Szef, po obejrzeniu wydruku uzyskanego obrazu, podszedł do podręcznego zbioru ksiąŜek. Po 

chwili  zdjął  z  regału  dość  opasły  album  zawierający  wzory  znaków  jubilerskich  europejskich 
mistrzów okresu renesansu i baroku. Kartkował go przez kilka minut, mrucząc coś pod nosem, po 
czym  zademonstrował  nam  znak,  zarówno  w  ogólnej  kompozycji  jak  i  kształcie  poszczególnych 
elementów, bardzo podobny do naszego. 

-  Giovanni  Giacopo  Caraglio,  nadworny  złotnik,  gliptyk,  rytownik  i  medalier  królów 

Zygmunta Starego i Zygmunta Augusta - przeczytałem opis znajdujący się przy rycinie. - Pochodził 
z Werony i od 1539 roku wykonywał prace jubilerskie zlecone mu przez obu tych władców. Jest tu 
informacja,  Ŝe  w  zbiorach  Staatliche  Miinzsammlung  w  Monachium  znajduje  się  kamea  jego 
autorstwa z wizerunkiem Barbary Radziwiłłówny z 1555 roku. 

-  Widziałem  jedną  z  jego  prac,  świadczącą  o  wysokim  kunszcie  tego  artysty  -  dodał  pan 

Tomasz.  -  Kilka  lat  temu,  podczas  wizyty  w  Metropolitan  Museum  w  Nowym  Jorku,  widziałem 
kameę  z  wizerunkiem  Bony  Sforzy.  Podobizna  królowej  wyrzeźbiona  w  chalcedonie  jest 
umieszczona na niej w oprawie z emaliowanego złota, a u spodu jest zawieszona piękna perła. Na 

background image

 

8

rewersie  widnieje  herb  królowej  i  data:  1554.  Wypukłe  ryty  kamień  jest  inkrustowany  złotem  w 
częściach przedstawiających naszyjnik Bony i siatkę upinającą jej włosy. 

-  Czyli,  o  ile  się  nie  mylimy  w  identyfikacji  tego  gmerku,  znaleziony  przez  nas  klejnot 

wykonał nie lada mistrz - podsumowała Barbara. 

-  Tak,  moja  panno  -  odrzekł  szef  nieco  familiarnym  tonem.  -  JeŜeli  nie  jesteśmy  w  błędzie, 

oznacza  to,  Ŝe  natrafiliście  na  zagadkę  ze  wszech  miar  godną  powaŜnego  zainteresowania.  Kiedy 
wracasz do Knyszyna? 

- Kupiłam bilet na jutro. 
- No dobrze. Zastanowimy się z Pawłem, jak będziemy mogli wam pomóc. Skontaktujemy się 

z  tobą  -  powiedział  tajemniczo,  a  w  mojej  głowie  zaczęła  kiełkować  obawa,  a  nawet  pewność,  Ŝe 
moje mazurskie, Ŝeglarskie plany urlopowe mogę na razie, jak to się mówi, „zawiesić na kołku”. 

background image

 

9

ROZDZIAŁ DRUGI 

DYREKTORSKIE PLANY • NAUCZYCIEL WF-U • BATURA • NA SPOTKANIE 
PRZYGODY • UROKI PODLASIA • POGRANICZE W DZIEJACH • TYKOCIN • 

BARBARELLA 

 

Niestety,  moje  podejrzenia  okazały  się  słuszne.  Kiedy  następnego  ranka  pojawiłem  się  w 

dyrektorskim gabinecie, pan Tomasz przywitał się ze mną serdeczniej niŜ zwykle. Posadził mnie na 
fotelu i zapytał, czego się napiję. 

- Kawy? Z samego rana? To niezdrowe - powiedział z troską, jakby sam nie naduŜywał tego 

napoju. Następnie spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem. 

„Oho, zaraz się zacznie” - pomyślałem. 
- Wyglądasz na zmęczonego, Pawle. Nie dziwię się. Ta ostatnia sprawa  i mnie dała w kość. 

Musisz trochę odpocząć. 

Postanowiłem wykorzystać okazję i ubiec podchody pana Tomasza, stosując tę samą broń. 
-  Nie  przeczę.  Czuję  się  nieco  wypompowany,  chyba  przez  te  upały.  Gdyby  pan  dał  mi 

tydzień urlopu, wyskoczyłbym... 

Nie  zdąŜyłem  dokończyć,  bo  na  biurku  zadzwonił  telefon.  Pan  Tomasz  zaczął  rozmawiać  z 

kimś  w  jakiejś  administracyjnej  sprawie.  Gdy  skończył,  zamyślił  się  przez  chwilę,  po  czym 
przybierając niewinną minę, zapytał: 

- O czym to mówiliśmy? Aha, o wakacjach. Słuchaj, Pawle, co powiedziałbyś na odpoczynek 

od  rozpalonych  jak  chlebowy  piec  miejskich  murów?  Proponuję  ci  spędzenie  paru  tygodni  wśród 
łąk i lasów pięknego Podlasia. 

- AleŜ szefie... - jęknąłem - Ja chciałem pojechać na Ŝagle, nad mazurskie jeziora. 
-  Rozumiem  cię,  ale  ktoś  musi  zająć  się  tą  knyszyńską  zagadką.  Chętnie  bym  to  zrobił,  ale 

wiceminister  nie  puści  mnie  teraz  na  urlop.  Wakacje  wakacjami,  a  dyrektorskie  obowiązki...  -  tu 
szef  znacząco  zawiesił  głos,  czekając  aŜ  zmięknę.  -  Panna  Barbara  pewnie  teŜ  się  ucieszy,  Ŝe  na 
powaŜnie potraktowaliśmy jej wizytę. 

Ten ostatni argument najbardziej trafił mi do przekonania. 
-  No  dobrze,  poświęcę  się  dla  sprawy  i  dobra  kultury  polskiej  -  dodałem  z  Ŝartobliwym 

patosem. - Ale czym tam pojadę? Autobusem? PrzecieŜ wehikuł czeka na naprawę. 

-  Pomyślałem  i  o  tym  -  odrzekł  pan  Tomasz  z  przekornym  błyskiem  w  oku.  -  Weźmiesz 

mojego trabanta. Dla dobra sprawy i ja się poświecę. PojeŜdŜę trochę komunikacją miejską. 

Pomysł  nie  był  rewelacyjny.  Nie  dlatego,  Ŝe  miałem  coś  przeciwko  pojazdowi  szefa. 

Absolutnie,  daleki  byłem  od  snobistycznych  zapatrywań  rodaków,  według  których  tylko  szybka, 
„wypasiona  fura”  moŜe  dostąpić  miana  samochodu.  Ale  pojazd  pana  Tomasza  nie  za  bardzo  się 
nadawał  do  wymogów  naszej  działalności,  w  której  szybkość  i  sprawność  przy  poruszaniu  się  w 
terenie były elementarnymi warunkami. 

-  Mało  go  jeszcze  znasz.  To  naprawdę  niezły  samochód.  Jeszcze  się  o  tym  przekonasz  - 

powiedział szef widząc moją nieco rozczarowaną minę. 

- Aha, pamiętaj, Ŝe on jeździ na bezołowiowej. 
Sprawa pojazdu nie była dla mnie ostatnim zaskoczeniem w owym dniu. 
-  Przejdźmy  zatem  do  meritum  -  ciągnął  szef.  -  Sprawa  wygląda  tylko  z  pozoru  na  łatwą. 

Najlepiej  będzie,  jeŜeli  znajdziesz  się  tam  nie  wzbudzając  powszechnej  uwagi.  Mam  pewien 
pomysł.  OtóŜ,  znam  jednego  z  mieszkających  na  tamtym  terenie  regionalistów  i  za  jego 

background image

 

10

pośrednictwem udało mi się załatwić dla ciebie pracę. 

- A co to za praca? - zapytałem zaskoczony. 
- Zostaniesz nauczycielem. 
- Nauczycielem?! Czego? 
- Wychowania fizycznego. Dobrze się składa, bo za parę tygodni kończą się wakacje i, przed 

rozpoczęciem nowego roku szkolnego, twoje pojawienie się w tamtejszej szkole będzie wyglądało 
całkiem naturalnie. 

- Ale ja juŜ byłem w takiej roli. Trenowałem nawet druŜynę piłkarską. 
- No właśnie. Masz juŜ więc doświadczenie - ciągnął pan Tomasz niezraŜony moim oporem. 
- I kiedy mam zacząć? 
-  Jak  najszybciej.  Jutro  skończysz  nie  zamknięte  sprawy  i  przygotujesz  się  do  wyjazdu. 

Wyruszysz pojutrze. Nie wiemy, czy wieść o tym znaleziska nie została juŜ rozpowszechniona, a to 
mogłoby zaszkodzić sprawie. Trzeba się spieszyć. 

„Nauczyciel wf-u. Tego jeszcze nie przerabiałem” - pomyślałem w duchu, wracając tego dnia 

do  domu.  Owszem,  prowadziłem  juŜ  kiedyś  młodzieŜową  druŜynę  piłkarską,  ale  teraz  miałem  się 
stać, przynajmniej oficjalnie, nauczycielem wychowania fizycznego. A to była zasadnicza róŜnica. 
Lubię  młodzieŜ,  przebywanie  z  nią  odświeŜa  człowieka.  Ale  praca  z  nią  wymaga,  po  pierwsze, 
odpowiednich kwalifikacji, a po drugie, nakłada konkretną odpowiedzialność. „No cóŜ, zobaczymy. 
Czego się nie robi dla dobra sprawy” - pomyślałem. 

Nazajutrz  zabrałem  się  do  „porządków”  przedwyjazdowych.  Przy  układaniu  papierów  na 

biurku,  mój  wzrok  natrafił,  przypadkowo,  na  nagłówek  w  porannej  gazecie,  który  brzmiał: 
„Przemytnicy  dzieł  sztuki  za  kratkami”.  Szybko  przeczytałem  treść  artykułu.  Informował  o 
udaremnieniu  przez  celników  na  zachodniej  granicy  przemytu  kilku  cennych  antyków  i 
zatrzymaniu  dwóch  przemytników,  w  tym  Jerzego  B.,  znanego  warszawskiego  handlarza  dzieł 
sztuki.  Autor  artykułu  ubolewał  na  koniec,  Ŝe  z  powodu  uchybień  w  pracy  prokuratury, 
przemytnicy  zostali  zwolnieni  z  aresztu.  Znałem  dość  dobrze  światek  warszawskich  handlarzy 
antyków i od razu domyśliłem się, kim w rzeczywistości był ten Jerzy B. z artykułu. Nie mogłem 
oprzeć  się  pokusie  złoŜenia  „gratulacji”  naszemu  „odwiecznemu”  rywalowi,  Jerzemu  Baturze. 
Niebezpiecznemu  przestępcy,  złodziejowi  i  przemytnikowi  dzieł  sztuki,  który  swą  piekielną 
inteligencję  odziedziczył  po  ojcu  Waldemarze,  uczestniku  długiego  ciągu  pojedynków  stoczonych 
przed laty przez pana Tomasza. 

Wybrałem numer na klawiaturze telefonu. Po chwili usłyszałem w słuchawce jego głos. 
-  Cześć  Jerzy.  Jak  zdrowie?  Nie  nadszarpnięte  przez  niedawny  pobyt  w  kryminale?  - 

zapytałem nieco ironicznie. 

- Cześć - odpowiedział chłodnym głosem. - O czym ty mówisz? Nie rozumiem. 
-  Nie  udawaj  -  jego  ton  nie  zbił  mnie  z  tropu.  -  Znowu  jesteś  sławny,  przed  chwilą 

przeczytałem w gazecie o twoich wyczynach. No i o pechu... Chyba słabo przędziesz. Znowu sam 
musisz przerzucać towar przez granicę? 

- KaŜdy orze jak moŜe - odrzekł sentencjonalnie. - A jak ma się kontakty w pewnych kręgach, 

to nawet prokurator człowiekowi niestraszny. Jutro wyjeŜdŜam. 

- A gdzie wiatry niosą? 
- Do Włoch - odparł po chwili wahania. 
- Urlop? 
-  Powiedzmy  -  jego  wymijający  ton  wskazał  mi,  Ŝe  za  duŜo  chciałbym  wiedzieć.  -  A  ty  nie 

zasłuŜyłeś u szefa na wakacje? 

background image

 

11

- Owszem. Jadę jutro na Podlasie. 
- Tam nie ma gdzie pływać - udał zmartwienie, znając moją ulubioną formę relaksu. - Pewnie 

jedziesz tam szukać nowych skarbów... 

- A skąd - Ŝachnąłem się. 
-  No,  to  miłego  wypoczynku  w  Puszczy  Knyszyńskiej  -  Batura  pozdrowił  mnie,  kończąc 

rozmowę. 

„W Puszczy Knyszyńskiej? O czym on gada? PrzecieŜ nie moŜe wiedzieć o naszych planach” 

- zastanawiałem się odkładając słuchawkę. 

Powróciłem  do  przerwanych  zajęć.  Kilkanaście  minut  później  na  moim  biurku  zadźwięczał 

telefon. 

- Cześć, stary - w słuchawce zabrzmiał głos Leszka, kumpla z paczki wodniaków, z którymi 

Ŝ

eglowałem  co  roku  po  Mazurach.  -  Czekamy  na  ciebie  w  Iławie.  Dzwonię  juŜ  z  jachtu.  Brachu, 

właśnie wieje bombowa czwórka! śyć nie umierać! Kiedy przyjeŜdŜasz? 

-  Cześć  -  odpowiedziałem  markotnie.  -  Niestety,  nie  mogę.  Trafił  mi  się  nagły  wyjazd 

słuŜbowy. 

- A gdzie cię złe wiatry niosą? - nie krył rozczarowania. 
- Do Puszczy Knyszyńskiej. 
- O rany. Wyschniesz tam na wiór - odrzekł ze współczuciem. 
Stary wodniak nie mógł sobie wyobrazić spędzenia tak gorącego lata bez pływania na łajbie. 

Ja  teŜ,  ale  co  miałem  zrobić.  Na  pocieszenie  pozostawało  mi  jedynie  to,  Ŝe  juŜ  niedługo  znowu 
zobaczę bursztynowe oczy pewnej młodej panny magister. 

 
Dzień  później  mknąłem  prostą,  białostocką  trasą,  na  spotkanie  nowej  przygody.  To  Ŝe 

spotkam  ją  u  celu  podróŜy  było  niemal  pewnym.  Podzielałem  pogląd  pana  Tomasza,  Ŝe  sprawa 
zapowiadała się nader ciekawie. 

Dla  uniknięcia  południowej  spiekoty  wyruszyłem  z  Warszawy  wczesnym  rankiem.  Słowo 

„mknąłem”  raczej  nie  odpowiadało  w  stu  procentach  rzeczywistości.  Błękitny  trabancik  szefa  nie 
pozwalał  bowiem  na  szybką  jazdę.  Ale  nie  przejmowałem  się  tym,  bądź  co  bądź  jechałem  na 
słuŜbowy  „urlop”,  więc  nie  musiałem  się  nigdzie  spieszyć.  Nie  chciałem  teŜ  „zajeździć”  szefowi 
samochodu. 

Trabant,  jak  wiecie,  to  model  juŜ  bardzo  leciwy.  Rzec  moŜna  relikt  automobilizmu,  obecnie 

jego  widok  na  ulicy  naleŜy  do  rzadkości.  NaleŜało  więc  podchodzić  do  tego  staruszka  z 
szacunkiem, aŜeby nie nadweręŜyć jego spracowanego silnika. Jechałem więc siedemdziesiątką, co 
pozwalało  podziwiać  rozpościerające  się  przede  mną  widoki,  a  proste  jak  strzał z  karabinu  pasmo 
białostockiej szosy znikało równomiernie pod kołami. Rzeczą, która zdziwiła mnie juŜ od pierwszej 
chwili, był brak charakterystycznego „pyrkotania” silnika, jakie wydawał z siebie kaŜdy szanujący 
się  trabant.  Ten  silnik  pracował  cicho  i  równomiernie.  Powód  tego  braku  miał  się  niebawem 
wyjaśnić. Zobaczywszy, Ŝe na desce zapalił się sygnalizator poziomu paliwa, zajechałem na stację 
benzynową. 

Ruch  na  szosie  był  dość  spory.  Wiadomo,  wakacje.  ToteŜ  w  kolejce  do  dystrybutorów  stało 

kilka eleganckich, błyszczących aut. Pracownik stacji zobaczywszy mojego trabanta wyskoczył mi 
naprzeciw, starając się swym ciałem zatarasować mi drogę do dystrybutora. 

-  Panie!  Gdzie  pan  jedziesz?!  -  zawołał,  robiąc  przy  tym  zaskoczoną  minę,  jakby  zobaczył 

latający spodek UFO. - Nie wie pan, Ŝe niebieską juŜ dawno przestali produkować? 

- Poproszę bezołowiowej, do pełna - poleciłem nie zwracając uwagi ani na głupie zachowanie 

background image

 

12

faceta, ani na ironiczne docinki paru kierowców czekających na swoją kolej. 

Wyjechałem z powrotem na szosę. Otworzyłem na ościeŜ boczną owiewkę i rozkoszowałem 

się podmuchem powietrza, które wpadało do wnętrza pojazdu. W miarę upływu czasu upał narastał 
niemiłosiernie. Była dopiero dziesiąta, a termometr umieszczony na desce rozdzielczej wskazywał 
juŜ  trzydzieści  stopni  Celsjusza.  Widząc  brunatne  wody  Bugu  przepływającego  pod  mostem  w 
Wyszkowie pomyślałem, Ŝe dobrze by było nieco się gdzieś ochłodzić. Szerokie rozlewisko rzeki, 
piaszczyste  łachy,  łagodne  brzegi  okolone  zielonymi  pasmami  wikliny,  a  zwłaszcza  przyjemna, 
mała  plaŜa  miejska  zapraszały  do  kąpieli.  Ale  przed  sobą  miałem  jeszcze  ponad  sto  pięćdziesiąt 
kilometrów jazdy i nie czas było zajmować się takimi sprawami. 

Za  Wyszkowem,  po  obu  stronach  szosy,  rozpościerały  się  zielone  lasy  Puszczy  Białej. 

Wysokopienne  sosny,  przemieszane  z  drzewami  liściastymi,  tworzyły  długi  ciąg  drzew,  rzucający 
przyjemny  cień  na  pasmo  szosy.  Przez  otwarte  okno  wpadała  do  wnętrza  wozu  woń  rozgrzanej 
słońcem  sosnowej  Ŝywicy.  Na  leśnym  parkingu  zrobiłem  sobie  krótką  przerwę  na  śniadanie,  w 
trakcie którego mogłem podziwiać rozświetloną ostrym słońcem leśną przyrodę. 

Niecałą  godzinę  później,  po  ominięciu  wygodną,  nowo  zbudowaną  obwodnicą  Ostrowi 

Mazowieckiej, dotarłem do Zambrowa. To niebrzydkie, zadbane, choć niewielkie miasto, z ładnym 
rynkiem, na którym stoi pomnik poświęcony powstańcom styczniowym. PrzejeŜdŜając przez rynek 
natrafiłem wzrokiem na reklamę miejskiego basenu. 

„Tego mi właśnie potrzeba” - pomyślałem ocierając pot z czoła. 
Okazało  się.  Ŝe  ów  obiekt  to  nowoczesny  kompleks  niedawno  zbudowany  przy  zespole 

miejscowych  szkół.  W  przestronnym,  przeszklonym  budynku  pod  dachem  znajdował  się  duŜy 
basen o prawie olimpijskich wymiarach. Mogłem więc przez pół godziny rozkoszować się mokrym 
chłodem. Dobrze mi to zrobiło. Dalsza jazda nie była juŜ taką mordęgą. 

Za  Zambrowem  teren  zaczął  robić  się  coraz  bardziej  pagórkowaty.  Po  obu  stronach  szosy 

widać  było  pola,  na  których  złociło  się  dojrzałe  zboŜe,  Ŝółciły  się  kolby  pastewnej  kukurydzy  i 
przygaszoną  przez  skwar  barwą  zieleniały  rozległe  pastwiska.  Tych  było  najwięcej,  tereny  te 
bowiem to prawdziwe mleczarskie zagłębie północno-wschodniego Mazowsza. 

W początkach istnienia państwa polskiego obszar dzisiejszego województwa podlaskiego był 

typową  krainą  pogranicza,  na  terenie  której  przenikały  i  ścierały  się  wpływy  polskie,  ruskie, 
jaćwieskie  i  krzyŜackie,  a  później  takŜe  litewskie.  Graniczne  połoŜenie  powodowało,  Ŝe  ziemie  te 
były  terenem  nieustannych  walk.  Od  połowy  XIII  wieku  trwał  proces  opanowywania  obszaru 
dzisiejszego  Podlasia  przez  Wielkie  Księstwo  Litewskie  i  dopiero  w  XV  wieku  została  ustalona 
granica  między  Litwą  i  Mazowszem.  W  1517  roku  utworzono  województwo  podlaskie.  Dzięki 
stabilizacji  politycznej  i  gospodarczej  państwa  polsko-litewskiego  w  XIV,  a  zwłaszcza  w  XV 
wieku,  wzrosło  na  tych  terenach  tempo  osadnictwa.  W  XVI  wieku  nastąpiła  dalsza  niezwykle 
intensywna  kolonizacja  puszcz  litewskich,  powstało  wiele  nowych  miast.  W  1569  roku 
województwo podlaskie zostało włączone do Korony. W końcu XVI wieku coraz wyraźniej dały się 
zauwaŜyć  oznaki  zastoju  gospodarczego,  a  pół  wieku  później  nastąpiła  katastrofa  społeczna  i 
gospodarcza.  Powodem  najistotniejszym  były  wojny  z  połowy  XVII  wieku,  które  wyludniły 
wówczas znaczne obszary województwa. W końcu XVII i w XVIII wieku powstało wiele nowych 
miast,  które  były  zakładane  przez  właścicieli  znacznych  fortun  magnackich  i  klasztory.  Brak 
mocnych podstaw gospodarczych w większości z nich z góry przekreślał dalszy rozwój. Jednym z 
nielicznych wyjątków był Białystok, obecna stolica województwa podlaskiego. W ostatnich latach I 
Rzeczypospolitej nastąpił powolny rozwój całego Podlasia. Po III rozbiorze Polski w 1795 niemal 
cały obszar obecnego województwa znalazł się w zaborze pruskim. W 1807 roku część tych ziem 

background image

 

13

weszła w skład Księstwa Warszawskiego, a następnie Królestwa Polskiego. Po wybuchu powstania 
listopadowego, mimo duŜego nasycenia tych obszarów oddziałami carskimi, działania partyzanckie 
były  prowadzone  w  Puszczy  Białowieskiej,  w  Puszczy  Augustowskiej  i  na  Kurpiach.  Utworzenie 
przez Rosję granicy celnej między Królestwem Polskim a Cesarstwem w latach trzydziestych XIX 
wieku, stało się dla tych terenów bodźcem dla rozwoju gospodarczego. Aby uniknąć wysokich ceł, 
część  przemysłowców  przeniosła  swoje  zakłady  z  Królestwa  na  teren  obwodu  białostockiego. 
Rozpoczął  się  proces  uprzemysłowienia,  który  z  czasem  doprowadził  do  rozwoju  przemysłu 
włókienniczego w miejscowościach wokół Białegostoku. Burzliwy przebieg miało na tych terenach 
powstanie  styczniowe.  Działania  powstańcze  koncentrowały  się  w  oparciu  o  kompleksy  leśne: 
Czerwonego  Boru,  Puszczy  Augustowskiej,  Puszczy  Białowieskiej  i  w  lasach  nad  rzekami  Ełk  i 
Biebrzą. Pierwsza wojna światowa spowodowała ogromne zniszczenia i upadek wielu miast. 

Po  odzyskaniu  niepodległości,  w  sierpniu  1919  roku,  zostało  utworzone  województwo 

białostockie. Okres II Rzeczypospolitej był czasem stopniowej odbudowy i rozwoju gospodarczego 
województwa.  Po  klęsce  we  wrześniu  1939  roku,  tereny  te  początkowo  zajęli  Niemcy,  ale  pakt 
Ribbentrop-Mołotow włączył obszar województwa prawie w całości do ZSRR. Po wybuchu wojny 
radziecko-niemieckiej tereny te ponownie zostały zajęte przez armię niemiecką. JuŜ w pierwszych 
dniach  okupacji  powstały  organizacje  konspiracyjne.  Spośród  nich  najwaŜniejszą  rolę  odgrywała 
Armia Krajowa. Podlasie zostało wyzwolone w lipcu i sierpniu 1944 roku. Jedynie tereny na północ 
od  Narwi  Niemcy  utrzymali  do  ofensywy  styczniowej  1945  roku.  Obecny  kształt  województwa 
podlaskiego  powstał  1  stycznia  1999  roku,  w  wyniku  połączenia  dawnego  województwa 
białostockiego oraz części województw łomŜyńskiego i suwalskiego. 

Prosta, białostocka szosa zawiodła mnie aŜ do Starego JeŜewa, w którym moja trasa odbijała 

w  lewo.  Przed  samym  zakrętem,  po  lewej  stronie  drogi,  na  niewielkim  wzniesieniu,  zauwaŜyłem 
ruiny dziewiętnastowiecznego browaru z dość wysokim, ceglanym kominem. 

Z  przedwyjazdowych  lektur  wiedziałem,  Ŝe  z  JeŜewem  jest  związana  postać  Zygmunta 

Glogera,  autora  „Encyklopedii  Staropolskiej”,  wybitnego  dziewiętnastowiecznego  „staroŜytnika”, 
czyli  miłośnika  pamiątek  historii  ojczystej.  Na  cmentarzu  parafialnym  w  Tykocinie  znajduje  się 
neogotycki  grobowiec  rodziny  Glogerów,  gdzie  pochowani  są  jego  rodzice.  Gloger  mieszkał  w 
JeŜewie  juŜ  od  dzieciństwa.  Jego  ojciec,  Jan,  nabył  ten  majątek  wraz  z  osiemnastowiecznym 
dworem.  Młodość  spędzona  w  patriotycznej  atmosferze,  spotkania  z  przyjaciółmi  rodziny,  wśród 
których  były  tak  wybitne  postaci,  jak  Józef  Ignacy  Kraszewski  i  Narcyza  śmichowska,  miały 
niewątpliwie  duŜy  wpływ  na  przyszłego  wielkiego  kolekcjonera.  Jego  Ŝyciowe  motto:  „Cudze 
rzeczy dobrze wiedzieć jest - swoje obowiązek” dobrze oddaje cel jego Ŝycia. Podczas rozlicznych 
podróŜy sporządzał opisy i dokumentacje róŜnych form i przejawów polskiej kultury materialnej i 
duchowej. JeŜewski dwór stał się z biegiem lat skarbnicą narodowych pamiątek. Etnografia, historia 
i  archeologia,  krajoznawstwo  i  rolnictwo  były  dziedzinami  jego  zainteresowań.  Jego  dzieła  są  do 
dziś  źródłami,  z  których  czerpiemy  informacje  o  dawnej  kulturze  staropolskiej.  Z  zespołu 
dworskiego pozostały ruiny lamusa, w którym Gloger przechowywał swe zbiory i wspomniane juŜ 
ruiny browaru dworskiego z XIX wieku. W tykocińskim muzeum jest stała ekspozycja poświęcona 
sławnemu Podlasiakowi. 

Skręciłem  w  szosę,  będącą  niegdyś  starym  traktem  wiodącym  z  Litwy  do  Korony. 

Wychodząc z Grodna wiodła przez Tykocin, Wiznę i ŁomŜę do Warszawy. Kilkanaście kilometrów 
dalej, zjeŜdŜając z łagodnej pochyłości wzgórza ujrzałem przed sobą panoramę Tykocina leŜącego 
nad  malowniczo  meandrującą  Narwią.  To  wyjątkowo  urokliwe,  pełne  zabytków  miasteczko,  ze 
wszech miar warte zwiedzenia. Ale z uwagi na porę dnia i grający mi głodowego marsza Ŝołądek, 

background image

 

14

zdecydowałem,  Ŝe  podziwianie  tykocińskich  zabytków  odłoŜę  na  później.  Do  podjęcia  takiej 
decyzji  skłoniła  mnie  ponadto  stojąca  na  rynku,  atrakcyjna  reklama  restauracji  znajdującej  się  w 
tykocińskim  zamku.  Skręciłem  zatem  na  kratownicowy  most  wiodący  na  drugi  brzeg  Narwi.  Po 
paru zakrętach, po lewej stronie szosy zobaczyłem majestatyczną bryłę ceglanej warowni. 

Ten  powszechnie  znany  z  przekazów  historycznych  obiekt,  który  w  XVI  i  XVII  wieku 

mieścił skarbiec monarszy i arsenał Rzeczypospolitej, jeszcze kilka lat temu był jedynie tak zwaną 
„trwałą  ruiną”,  a  dokładniej  mówiąc,  obrysem  wystających  z  ziemi  zamkowych  fundamentów. 
Obecnie  prawie  połowa  jego  bryły  była  zrekonstruowana.  Świadczyła  o  wyjątkowych  rozmiarach 
całości  obiektu,  zamek  ten  był  bowiem  jedną  z  największych  twierdz  w  nizinnej  części 
Rzeczypospolitej. Rekonstrukcja zamku była owocem samozaparcia i cięŜkiej pracy białostockiego 
biznesmena  Jacka  Nazarki,  który  za  własne  środki  i  kredyty  bankowe  wskrzesił  od  podstaw  ten 
historyczny obiekt. 

Zajechałem  na  parking  połoŜony  przy  głównym  wejściu.  Okazało  się,  Ŝe  w  odbudowanej 

części  zamku  mieścił  się  elegancki  hotel,  restauracja  i  małe  muzeum  regionalne.  Wizytę  w  tym 
ostatnim  odłoŜyłem  na  czas  planowanego  przyjazdu  do  Tykocina.  Tymczasem  postanowiłem 
przekonać się, czy owa reklama kuchni regionalnej, prowadzonej w zamkowej restauracji, nie była 
przesadzona. 

Autorzy  reklamy  nie  przesadzali.  Restauracja  mieściła  się  na  parterze,  w  dwóch  duŜych 

salach, umeblowanych imitacjami renesansowych mebli. Uprzejmy kelner zarekomendował mi parę 
regionalnych  potraw.  Były  naprawdę  smaczne,  szczególnie  podlaska  ziemniaczana  babka,  swoisty 
rodzaj  zapiekanki.  Wbrew  mym  obawom,  okazało  się,  Ŝe  ceny  potraw  nie  były  wysokie.  Po 
wypiciu,  na  deser,  mocnej  kawy  udałem  się  na  parking.  Wychodząc  z  restauracji,  usłyszałem 
przytłumiony huk. Zobaczyłem, jak elegancki, terenowy mercedes wali zderzakiem w tylne nadkole 
mojego biednego trabancika. 

- O mamma mia!! - rozległ się krzyk młodej kobiety, która wyszła zza kierownicy terenowca. 

Załamując ręce w nieco teatralnym geście, ze zgrozą na twarzy, zaczęła wypowiadać potok słów po 
włosku, który znam dość dobrze, ale nie przyznałem się do tego. 

Podszedłszy do mego pojazdu, stwierdziłem, Ŝe nadkole pękło i zablokowało koło. 
- Czy to pański samochód? - kobieta zwróciła się do mnie po angielsku. 
- Tak, proszę pani - odparłem robiąc smutną minę. 
- Jaka ze mnie fajtłapa! Naprawdę nie wiem, jak to się stało - zaczęła się kajać. 
Spojrzałem uwaŜniej na moją rozmówczynię. Miała dwadzieścia kilka lat. Wysoka, szczupła, 

elegancko ubrana brunetka o śniadej, południowej cerze, mogła spodobać się kaŜdemu męŜczyźnie. 
Robiła  przy  tym  tak  szczerze  zmartwioną  minę,  gestykulując  Ŝywiołowo,  Ŝe  nie  miałem  sumienia 
złościć się na nią. 

- Proszę się nie przejmować. Ta karoseria zrobiona jest z tworzywa sztucznego. Uszkodzenie 

nie jest duŜe i sam je naprawię - postanowiłem zachować się po dŜentelmeńsku. W końcu miałem 
przed sobą cudzoziemkę. 

- Alei nie ma mowy. Muszę pokryć koszty holowania t naprawy. Zaraz wypiszę panu czek. 
- Naprawdę nie ma takiej potrzeby. 
- To moŜe przynajmniej podwiozę pana do najbliŜszego warsztatu. 
- Jadę do Knyszyna, a to niedaleko stąd. Naprawdę, proszę się nie przejmować, wszystko jest 

w porządku. 

- A ja nawet się nie przedstawiłam. Nazywam się Barbarella Conti. Oto moja wizytówka. 
- Miło mi, Paweł Daniec - przedstawiłem się całując szarmancko jej smukła, wypielęgnowaną 

background image

 

15

dłoń. 

Zamieniliśmy  jeszcze  kilka  zdawkowych  uprzejmości.  Gdy  odjechała,  odgiąłem  nieco 

nadkole,  uwaŜając,  Ŝeby  go  nie  złamać.  Wsiadłem  do  pojazdu  i  wyruszyłem  w  dalszą  drogę. 
„Mydelniczka” z cichym szumem silnika ruszyła w kierunku Knyszyna. Młodsi czytelnicy zapewne 
zdziwią  się,  przeczytawszy  to  określenie.  Takim  słowem  niektórzy  złośliwcy  nazywali  w 
przeszłości trabanty, robiąc aluzję do materiału, z którego robiono nadwozia tych samochodów. 

„Barbarella Conti”  - powtórzyłem w myślach. „Barbarella... To po polsku Barbara. Ostatnio 

mam szczęście do tego imienia”. 

background image

 

16

ROZDZIAŁ TRZECI 

ZAMEK-NIEZAMEK • HISTORIA KNYSZYNA • REGIONALISTA • KNYSZYN 

ZYGMUNTA AUGUSTA • SZKOŁA • TAJEMNICZY PODGLĄDACZ 

 

Do  celu  mojej  podróŜy  pozostawało  jeszcze  kilkanaście  kilometrów.  Nieco  kręta  droga 

wiodła  wśród  pól  uprawnych  i  niewielkich  sosnowych  lasów.  W  powietrzu  unosił  się  zapach 
rozgrzanej Ŝywicy, połączony z mniej przyjemną wonią kurzu, unoszącego się spod kół samochodu. 
Na rozległych, nieco poŜółkłych łąkach pasły się stada krów, które, wymęczone upałem, pokładały 
się na ziemi. 

Dochodziła czternasta. Za pół godziny miałem spotkać się z dyrektorem knyszyńskiej szkoły, 

moim „nowym” przełoŜonym. ZbliŜałem się do celu podróŜy. Najpierw za ostrym zakrętem droga 
przecięła linię kolejową Białystok - Suwałki. Za nasypem torów, w perspektywie drogi, zobaczyłem 
rozległe pola uprawne, za którymi widniały jakieś zabudowania. Po prawej, za cienką linią drzew, 
rozpościerał  się  piękny  widok  na  obszerne  stawy  rybne,  a  za  nimi  widać  było  szeroką  połać  pół 
ciągnących się aŜ do widniejących na horyzoncie lasów. Kilkaset metrów dalej zobaczyłem tablicę 
z frapującą nazwą miejscowości: „Knyszyn-Zamek”. 

„Zamek w Knyszynie?” - pomyślałem ze zdziwieniem. „Nigdy o nim nie słyszałem”. A moja 

wiedza  na  temat  polskich  zamków  była,  przynajmniej  tak  mniemałem,  całkiem  bogata.  Ale  nie 
zobaczyłem  tam  Ŝadnego  zamku,  jedynie  dość  rozległy  obszar  zabudowań  jakiegoś  duŜego 
gospodarstwa  rolnego.  Droga  przede  mną  zaczęła  biec  zboczem  łagodnego  wzgórza.  Z  przodu 
rozpostarła się przede mną szeroka panorama Knyszyna. 

Pierwsze ślady osadnictwa na ziemi knyszyńskiej pochodzą z okresu holocenu, a więc sprzed 

10000 lat. Największy rozwój osadnictwa w czasach prehistorycznych nastąpił około 3000 lat temu. 

Ś

wiadczy  o  tym  odkryta  w  ostatnich  latach  neolityczna  kopalnia  krzemienia  w  Nowinach 

Kasjerskich,  leŜących  niedaleko  Knyszyna.  W  okresie  średniowiecza  ziemie  te  stanowiły 
pogranicze  wpływów  osadnictwa  mazowieckiego,  litewskiego  i  ruskiego.  Około  1500  roku  tereny 
te  zostały  nadane  przez  Jana  Olbrachta  kniaziowi  Michałowi  Glińskiemu.  W  1509  roku  Zygmunt 
Stary  przekazał  je  Mikołajowi  Radziwiłłowi,  biskupowi  Ŝmudzkiemu.  TenŜe  w  1520  roku 
ufundował  w  Knyszynie  pierwszy  kościół,  a  na  początku  XVI  wieku  wybudował  tu  swój  dwór. 
Radziwiłłowie  samowolnie  poszerzali  swe  włości.  UŜytkowali  je  bezprawnie,  toteŜ  w  obliczu 
otwartego  konfliktu  z  królową  Boną,  w  obawie  przed  konsekwencjami,  ich  właściciel,  biskup 

Ŝ

mudzki  Mikołaj  Radziwiłł,  zapisał  w  1528  roku  Knyszyn  i  okolice  młodemu  Zygmuntowi 

Augustowi.  Wówczas  zapoczątkowano  tu  budowę  obszernego,  drewnianego  dworu,  otoczonego 
folwarkami,  stawami  rybnymi  i  rozległym  zwierzyńcem,  w  którym  młody  królewicz  chętnie 
polował. Gdy w 1548 roku został, po śmierci ojca, królem, zamek w Tykocinie i dwór w Knyszynie 
stały się jego ulubionymi rezydencjami. Sprawowanie władzy królewskiej wymagało nieustannego 
przemieszczania  się  między  Wilnem  i  Warszawą.  Knyszyn,  połoŜony  między  tymi  dwoma 
ośrodkami  władzy,  był  miejscem  ku  temu  bardzo  wygodnym.  Atutem  było  równieŜ  jego  ustronne 
połoŜenie. Tu ostatni Jagiellon odpoczywał w trakcie swoich podróŜy, chronił się przed częstymi w 
tamtych  wiekach  zarazami  i  spotykał  się  ze  swymi  faworytami,  ciągle  mając  nadzieję,  po 
bezdzietnych trzech małŜeństwach, na spłodzenie syna, który przedłuŜyłby jagielloński ród. 

W  tych  czasach  z  okolicznych  ziem  zostało  utworzone  starostwo  i  leśnictwo  knyszyńskie. 

Ośrodek miejski, załoŜony przez królową Bonę na północ od wspomnianego tu dworu, w 1568 roku 
otrzymał prawa miejskie. Złotym wiekiem dla Knyszyna był okres panowania Zygmunta Augusta. 

background image

 

17

Wybudowano  wtedy  ratusz,  łaźnie,  budynek  wagi,  wybrukowano  ulice.  Rozwijały  się  tu  handel  i 
rzemiosło.  Knyszyn  stał  się  jednym  z  centrów  reformacji,  była  w  nim  drukarnia  kalwińska.  Król 
zmarł  tu  7  lipca  1572  roku.  W  1574  roku  król  Henryk  Walezy  nadał  starostwo  i  leśnictwo 
knyszyńskie  Janowi  Zamojskiemu.  W  połowie  XVII  wieku,  miasto  zostało  zniszczone  przez 
Szwedów. Po III rozbiorze Polski Knyszyn wszedł w skład Prus, a po traktacie w TylŜy znalazł się 
w Cesarstwie Rosyjskim. Wówczas napłynęło tu wielu śydów, którzy rozwinęli handel i przemysł 
włókienniczy.  Mieszkańcy  ziemi  knyszyńskiej  brali  udział  we  wszystkich  powstaniach 
narodowych,  manifestując  swój  patriotyzm.  W  czasie  pierwszej  wojny  światowej  miasto  zostało 
bardzo  zniszczone.  Po  odzyskaniu  niepodległości  w  1918  roku  Knyszyn  znalazł  się  w 
województwie  białostockim.  W  latach  1939-1941  był  okupowany  przez  wojska  sowieckie. 
Zniszczone  zostały  wówczas  zabudowania  folwarku  Knyszyn.  W  latach  1941-1942  istniało  tutaj 
getto, a w 1941-1944 obóz pracy przymusowej. Mieszkańcy ziemi knyszyńskiej walczyli na wielu 
frontach drugiej wojny światowej. 

Po  minięciu  przecznicy,  którą  tworzyła  szosa  wiodąca  z  Białegostoku  na  Mazury, 

przejechałem  główną  ulicą  miasteczka.  Po  obu  jej  stronach  stały  parterowe  domy,  jakiś  większy 
sklep spoŜywczy i stacja benzynowa. Dotarłem do rynku. Na jego obszarze, po lewej znajdował się 
niewielki park. Zatrzymałem się przy kiosku „Ruchu”, Ŝeby zapytać o drogę. 

- Jak dojechać do szkoły? Musi pan skręcić w prawo, w Białostocką. Po około stu metrach, po 

prawej stronie, zobaczy pan duŜy budynek. To tam - poinformował mnie kioskarz. 

-  Znajomy  powiedział  mi,  Ŝe  w  waszym  mieście  są  prowadzone  badania  archeologiczne.  W 

którym miejscu? 

- Badania archeologiczne? Aaa... mówi pan o tych naukowcach, co to kopią dziury w ziemi i 

czegoś tam szukają - domyślił się po chwili, o czym mówię. - TeŜ na Białostockiej, tylko po drugiej 
stronie. Jak pan minie szkołę, to znajdzie ich pan na trzeciej posesji. 

Skręciłem  we  wskazaną  ulicę.  Tu  teŜ  po  obu  stronach  stały  parterowe,  czasem  piętrowe 

domy,  niektóre  jeszcze  drewniane,  pamiętające  przedwojenne  czasy.  Do  knyszyńskiego  zespołu 
szkół,  mojego  „nowego  miejsca  pracy”,  droga  rzeczywiście  była  prosta.  W  duŜym  budynku 
mieściła  się  zarówno  szkoła  podstawowa,  gimnazjum,  jak  i  liceum.  Wejście  główne  było 
zamknięte,  w  końcu  trwały  jeszcze  wakacje.  Nacisnąłem  przycisk  dzwonka.  Po  paru  minutach 
pojawił się dozorca. 

- Dzień dobry, ja do dyrektora szkoły - podałem swoje nazwisko. 
- Dyrektora nie ma - odparł urzędowym tonem. 
- A gdzie go znajdę? Jestem z nim umówiony. 
- Jest w urzędzie miasta. Jak panu się spieszy, to pan tam idzie. 
Zostawiłem samochód przed budynkiem szkoły. Urząd znajdował się bliziutko, bo na rynku. 

Przy  jego  wschodniej  pierzei  stał  duŜy  budynek,  w  którym,  według  tablicy  informacyjnej, 
znajdował się urząd miasta i gminy, miejski ośrodek kultury i biblioteka publiczna. Na pierwszym 
piętrze  znalazłem  sekretariat  urzędu.  Powiedziano  mi,  Ŝe  dyrektor  szkoły  jest  na  spotkaniu  u 
burmistrza.  Miało  się  ono  niedługo  skończyć,  więc  postanowiłem,  Ŝe  poczekam  na  niego  na 
korytarzu. Usiadłem obok starszego, moŜe pięćdziesięcioletniego męŜczyzny, który chyba równieŜ 
czekał  na  koniec  tego  zebrania.  Mój  sąsiad  wyglądem  i  zachowaniem  sprawiał  wraŜenie  osoby 
towarzyskiej. JuŜ po paru minutach odezwał się do mnie. 

- Pan pewnie turysta? Jak się panu podoba nasza okolica? 
-  Piękne  tereny.  Dopiero  co  przyjechałem,  a  juŜ  mi  się  tu  u  was  podoba.  Ale  nie  jestem 

turystą. Przyjechałem tu do pracy. Będę nauczycielem w waszej szkole. 

background image

 

18

- A czego będzie pan nauczał, jeŜeli moŜna zapytać? 
- Wychowania fizycznego. 
-  To  wspaniale.  W  zdrowym  ciele  zdrowy  duch!  Pan  pozwoli,  Ŝe  się  przedstawię  -  uścisnął 

mocno  moją  prawicę,  podając  swoje  nazwisko.  -  Jestem  kierownikiem  pobliskiego  gospodarstwa 
rolnego. A pozasłuŜbowo jednym z okolicznych regionalistów. Bo musi pan wiedzieć, Ŝe mamy w 
Knyszynie Towarzystwo Regionalne imienia Króla Zygmunta Augusta. Jestem jego członkiem. W 
ogóle prowadzimy pręŜną działalność w ośrodku kultury, który mieści się w tym budynku. Ostatnio 
w  Knyszynie-Zamku,  w  ośrodku  rolnym,  w  którym  pracuję,  zorganizowaliśmy  wystawę  starych 
zdjęć  i  ilustracji,  prezentujących  dawne  widoki  naszego  miasta  i  okolic.  Proszę  nas  odwiedzić, 
zapraszam serdecznie. 

Mój  rozmówca  okazał  się  przyjaznym  i  komunikatywnym  człowiekiem.  Zebranie  trwało 

nadal, więc nie obyło się bez wykładu o historii miasta. 

-  Musi  pan  wiedzieć,  Ŝe  mieszkańcy  Knyszyna,  mówiąc  o  swoim  mieście,  chętnie  uŜywają 

przymiotnika  „królewski”.  Historia  potwierdza  słuszność  takiego  określenia.  Król  Zygmunt  II 
August, syn Zygmunta Starego i Bony, nie tylko wielokrotnie przebywał w Knyszynie, ale miał tu 
teŜ swój dwór królewski. Otrzymał te ziemie w roku 1528. Młody król odwiedził Knyszyn po raz 
pierwszy dopiero w 1543 roku. Po kilku pobytach przejazdem, upodobał sobie tutejsze włości. 

Nie  bez  znaczenia  była  Puszcza  Knyszyńska,  pełna  grubego  zwierza,  w  której  król  mógł 

bezgranicznie  oddawać  się  ulubionemu  zajęciu,  którym  były  polowania.  Urządzano  je  często  w 
połoŜonym  niedaleko  od  kompleksu  dworskiego  Zwierzyńcu.  TenŜe,  z  domem  myśliwskim, 
znajdował się w miejscu, gdzie dziś rośnie las zwany Gajem oraz rozciąga się przylegające do niego 
od  południa  uroczysko  Popielewo.  Trzymano  tam  w  ogrodzeniu  sarny,  łosie,  jelenie  i  inne 
zwierzęta,  których  pilnowali  tak  zwani  osocznicy.  Na  polowania  król  zapraszał  często  gości. 
Wierzchowców dla myśliwych dostarczała królewska stadnina, jedna z największych w Europie. 

Zygmunt  August  przebywał  w  Knyszynie  wielokrotnie.  Historycy  wyliczyli,  Ŝe  podczas 

swego panowania był tu dziewiętnaście razy, łącznie przez 549 dni. Stopniowo z niewielkiej osady 
Knyszyn, w ciągu kilkudziesięciu lat, przeobraził się w ulubioną rezydencję króla. ZjeŜdŜała tu cała 
królewska  świta.  Król  rządził  stąd  Rzecząpospolitą  Obojga  Narodów,  przyjmował  tu  posłów  i 
wydawał  ustawy.  W  1566  roku  była  nawet  rozwaŜana  ewentualność  zwołania  tu  sejmu.  W 
miejscowym dworze król wydał wiele waŜnych dokumentów, między innymi 27 lutego 1568 roku 
„Ustawę  leśną”,  stanowiącą  pierwowzór  współczesnych  przepisów  o  ochronie  lasów.  A  24  marca 
tego  samego  roku  kolejną  ustawą  powołał  Komisję  Morską  w  Gdańsku,  czyli  pierwowzór 
ministerstwa gospodarki morskiej. 

Knyszyn  stał  się  nawet  jednym  z  miejsc  akcji  powieści  Kraszewskiego  „Zygmuntowskie 

czasy”.  Po  śmierci  Zygmunta  Augusta  jego  serce  zostało  umieszczone  w  sarkofagu,  który 
ustawiono w starym kościele parafialnym, na rynku. 

Z  zainteresowaniem  słuchałem  tych  informacji.  Mogły  mi  się  przydać  w  moich 

poszukiwaniach. Ale w tym momencie drzwi sekretariatu burmistrza otworzyły się i wyszedł z nich 
męŜczyzna w średnim wieku. 

-  Pan  Daniec?  -  zapytał  podchodząc.  -  Bardzo  przepraszam,  ale  mieliśmy  właśnie  waŜne 

spotkanie budŜetowe. Umawiając się z panem, zakładałem, Ŝe skończy się wcześniej. 

PoŜegnałem się z moim miłym rozmówcą i poszliśmy z dyrektorem do szkoły. Wychodząc z 

budynku, wskazał na pomnik stojący po prawej stronie. 

-  Czy  przywitał  się  pan  juŜ  z  najwaŜniejszym  mieszkańcem  naszego  grodu?  -  zapytał  z 

uśmiechem. 

background image

 

19

Podeszliśmy do spiŜowej postaci stojącej na niewysokim postumencie. Nieco przygarbiony, z 

wyrazem  lekkiego,  melancholijnego  smutku  na  twarzy,  spoglądał  na  nas  król  Zygmunt  August, 
otulony długim, sięgającym ziemi, monarszym płaszczem. 

- Widzę, Ŝe jesteście do niego bardzo przywiązani - zauwaŜyłem. 
-  Tak,  bo  gdyby  nie  on,  nasz  Knyszyn  byłby  jedynie  nikomu  nieznanym,  prowincjonalnym 

miasteczkiem. 

Po paru minutach dotarliśmy do budynku szkoły. Woźny, widząc swego pryncypała, otworzył 

nam drzwi wejściowe. 

-  Nasza  szkoła  nosi  imię  profesora  Czesława  Kudzinowskiego,  znanego  filologa  lituanisty, 

wybitnego  znawcy  języków  bałtyjskich.  W  jej  skład  wchodzi  podstawówka,  gimnazjum  i  liceum. 
Będzie  pan  prowadził  zajęcia  z  młodzieŜą  gimnazjalną  -  to  ostatnie  zdanie  dyrektor  powiedział  z 
lekkim uśmiechem, z czego domyśliłem się, Ŝe zna rzeczywisty powód mojego przyjazdu. - Zaraz 
pokaŜę panu naszą salę gimnastyczną i szkolne boisko. 

Po  pokazaniu  mi  szkoły,  dyrektor  zaprowadził  mnie  na  moją  stancję.  Miałem  mieszkać  na 

Białostockiej, w wynajętym pokoju, w domu znajdującym się na posesji połoŜonej sto kilkadziesiąt 
metrów  od  szkoły.  Pokój  był  niewielki,  ale  przytulny.  Poza  tym  był  to  rejon  stanowiący  główny 
obszar  mego  zainteresowania.  Dosłownie  kilkadziesiąt  metrów  stamtąd,  po  drugiej  stronie  ulicy, 
znajdowała się posesja, na której odkryto ową tajemniczą studnię. 

-  Przygotowania  do  nowego  roku  szkolnego  zaczynamy  za  cztery  dni.  Ma  pan  więc  trochę 

czasu dla siebie - dyrektor poinformował mnie na odchodnym. 

Miła  gospodyni  wskazała  mi  miejsce  na  podwórku,  gdzie  mogłem  zaparkować  mój  pojazd. 

Byłem  z  tego  zadowolony,  poniewaŜ  chciałem  jak  najdłuŜej  pozostawać  niezauwaŜonym. 
Przeniosłem  z  samochodu  bagaŜe  i  rozpakowałem  swoje  rzeczy.  Zapadał  wieczór.  Okno  mojego 
pokoju wychodziło na ulicę. Za niewysokimi krzakami bzu, rosnącymi w przydomowym ogródku, 
widać  było  rząd  parterowych  domów  stojących  po  drugiej  stronie  ulicy.  Na  zachodzie  nieco 
zaczerwienione  słońce,  kładąc  na  ogródkowych  rabatach  długie  cienie,  skłaniało  się  ku 
horyzontowi.  Gospodyni  poprosiła  mnie  na  kolację.  Po  posiłku  połoŜyłem  się  na  łóŜku  i  przez 
godzinę zagłębiałem się w lekturze przywiezionych ze sobą przewodników turystycznych. 

Nieco  zmęczony  podróŜą  zapadłem  w  głęboki  sen.  Niestety,  nie  był  spokojny.  Śniło  mi  się 

bowiem,  Ŝe  stoję  w  jakimś  starym  zapuszczonym,  porośniętym  chaszczami  ogrodzie,  przy 
cembrowinie  starej  studni.  Nachylam  się  do  jej  wnętrza  i  widzę  w  głębi  ciemne  lustro  wody.  Po 
wodzie  coś  pływa,  zafrapowany  nachylam  się  w  głąb  i  w  tym  momencie  czuję,  jak  czyjaś  ręka 
popycha  mnie  do  środka.  Lecę  w  dół.  Mój  krzyk  odbija  się  echem  od  cembrowiny.  Po  długiej 
chwili  wpadam  z  głośnym  pluskiem  do  wody.  Jest  przeraźliwie  zimna.  Zanurzam  się  głęboko. 
Próbuję wypłynąć na powierzchnię, ale coś ciągnie mnie w głębinę. Tracę oddech. Rozpaczliwymi 
wyrzutami  rąk  i  nóg  w  końcu  wypływam  na  powierzchnię.  Do  mych  uszu  dociera  przeraźliwy, 
diabelski  śmiech.  Wysoko  w  górze,  nad  krawędzią  cembrowiny,  widzę  ciemny  zarys  twarzy 
skrzywionej szyderczym spazmem. Twarz wydaje mi się znajoma... 

Obudziłem  się  cały  zlany  potem.  Spojrzałem  na  fosforyzujące  wskazówki  zegarka.  Było  po 

pierwszej.  W  pokoju  panowała  głęboka  cisza.  Podszedłem  do  okna  i  otworzyłem  je  na  ościeŜ.  W 
moje  nozdrza  uderzył  mocny  zapach  kwiatów  rosnących  pod  oknami.  Gdzieś  w  oddali  cykały 
równomiernym  rytmem  koniki  polne.  Nad  uśpionym  miasteczkiem  rozpościerało  się 
ciemnogranatowe  niebo,  usiane  milionami  srebrnych  gwiazd.  Panował  spokój.  Tylko  gdzieś  w 
oddali  słychać  było  szczekanie  podwórzowych  psów.  Oświetlona  rzadko  ustawionymi  latarniami 
ulica  tonęła  w  półmroku.  Nagle  usłyszałem  narastający  szum  silnika  samochodowego.  Chwilę 

background image

 

20

potem zobaczyłem za krzakami ciemną sylwetkę jakiegoś duŜego auta jadącego bardzo powoli, ze 
zgaszonymi światłami. Mrok nie pozwalał rozpoznać marki, wielkość i kształt wskazywały jedynie, 

Ŝ

e był to jakiś terenowiec. Samochód zatrzymał się po drugiej stronie ulicy, kilkanaście metrów od 

naszej bramy. Usłyszałem cichy trzask otwieranych drzwi. Ciemna sylwetka kierowcy pojawiła się 
na tle parkanu, w przerwie między krzakami bzu. Jedynym lepiej widocznym elementem był mały 
czerwony  punkcik  zapalonego  papierosa.  Odniosłem  wraŜenie,  Ŝe  ten  ktoś  wpatruje  się  w  moje 
okno.  Ukryty  za  firanką,  byłem  niewidoczny  z  zewnątrz.  Po  paru  minutach  ciemna  postać  znikła. 
Ponownie  cicho  trzasnęły  drzwi  i  samochód,  nadal  z  wyłączonymi  światłami,  powoli  odjechał  w 
kierunku rynku. Nie wiedziałem, co myśleć o tej zagadkowej wizycie. Przez pół godziny wierciłem 
się na łóŜku, zanim ogarnął mnie głęboki, niespokojny sen. 

background image

 

21

ROZDZIAŁ CZWARTY 

KNYSZYN-ZAMEK • HISTORIA STAROSTWA • DOKTOR JAROSZEK • 

WYKOPALISKA • WŁAMANIE • KRÓLEWSKA REZYDENCJA • POSZUKIWANIA • 

STUDNIA GIśANKI 

 

Rano  obudziłem  się  o  siódmej.  Po  śniadaniu,  przygotowanym  przez  moją  gospodynię, 

postanowiłem  wyruszyć  na  rozpoznanie  terenu.  Wizytę  u  archeologów  odłoŜyłem  na  później. 
Chciałem  zrobić  to  dyskretnie.  Pamiętając  o  zaproszeniu  złoŜonym  mi  przez  kierownika  ośrodka 
rolnego,  zdecydowałem,  Ŝe  wybiorę  się  na  długi  spacer  do  Knyszyna-Zamku.  Ten  człowiek  miał 
szeroką wiedzę o historii tych okolic i mógł okazać się bardzo pomocny w moich poszukiwaniach. 
Dla niepoznaki, z bagaŜnika samochodu wyjąłem podróŜny plecak, Ŝeby na miejscowych sprawiać 
wraŜenie turysty, który zawędrował w te strony. 

Ulicą Białostocką doszedłem do rynku. Skręciłem w lewo podziwiając z daleka zgrabną, białą 

sylwetkę  kościoła  parafialnego  z  wyniosłą  wieŜą.  Ruszyłem  ulicą  Ty  kocka,  która  po  kilkuset 
metrach przeradza się w szosę prowadzącą do tego miasta. Idąc poboczem, rozglądałem się dokoła, 
obserwując  nizinny,  lekko  pofałdowany  krajobraz.  Na  lekko  przyblakłym  od  upału  błękicie  nieba 
nie  było  widać  ani  jednej  chmurki.  Słońce  praŜyło  juŜ  na  dobre.  Po  wejściu  na  niewysokie 
wzniesienie  dotarłem  do  Knyszyna-Zamku.  Z  lewej  strony  rozpościerał  się  teren  gospodarstwa 
rolnego.  Długie,  wielostanowiskowe  obory  były  puste,  bydło  pasło  się  na  rozległych  łąkach 
połoŜonych  na  wschód  od  tej  miejscowości.  Podchodząc  do  budynku  biura,  natknąłem  się  na 
wychodzącego stamtąd mego wczorajszego rozmówcę. Ucieszył się na mój widok. 

- Witam na moich włościach - powiedział z uśmiechem, ściskając moją dłoń na powitanie. - 

Chodźmy, pokaŜę panu naszą wystawę. 

Idąc  wzdłuŜ  ulicy  biegnącej  po  lekkiej  pochyłości  wzgórza,  minęliśmy  znajdujące  się  na 

prawo  budynki  mieszkalne  po  dawnym  pegeerze  i  doszliśmy  do  niewielkiego,  parterowego 
budynku.  W  środku,  w  sporej  sali,  była  wystawa  starych  fotografii.  Były  to  dziewiętnasto-  i 
dwudziestowieczne zdjęcia Knyszyna, Knyszyna-Zamku i okolic. 

-  Kiedyś  ta  miejscowość  nosiła  nazwę  Knyszyn-PGR,  ale  po  zmianie  ustroju  i  upadku  tego 

typu gospodarstw, jej nazwa została zmieniona na obecną. Ta lepiej oddaje rolę tej miejscowości w 
historii  okolicy.  A  była  to  rola  znaczna,  bo  właśnie  tutaj  przez  pięć  stuleci  mieściła  się  siedziba 
knyszyńskiego  starostwa.  Powstało  ono  na  początku  XVI  wieku.  Niedługo  przed  śmiercią 
Zygmunta Augusta do starostwa knyszyńskiego dołączono połoŜone na północy dobra rajgrodzko-
goniądzkie.  W  ten  sposób  powstał  rozległy  kompleks  prywatnych  dóbr  królewskich.  Po  śmierci 
króla starostwo, jako jego osobisty majątek, powinno przejść na jego siostrę Annę Jagiellonkę, ale 
tak  się  nie  stało.  Zostało  bowiem  przejęte  przez  Rzeczpospolitą,  czyli  -  jak  dzisiaj  mówimy  - 
„znacjonalizowane”. A musi pan wiedzieć, Ŝe starostwo knyszyńskie stało się wkrótce przodującym 
ośrodkiem gospodarki rolnej w całej Rzeczypospolitej. W jego skład wchodziło ponad 50 wsi i dwa 
miasta: Knyszyn i Goniądz. Sam folwark knyszyński posiadał 12 wsi. 

- Musiało być dobrze zarządzane - zauwaŜyłem. 
-  Tak,  większość  tutejszych  starostów  była  dobrymi  gospodarzami.  A  byli  to  ludzie 

powszechnie  znani,  jak  choćby  pierwszy  starosta  Aleksander  Chodkiewicz  czy  teŜ  Piotr 
Chwalczewski, który jest zaliczany do grona najwybitniejszych zarządców agrarnych XVI stulecia, 
czego  dowodem  było  mianowanie  go  przez  Zygmunta  Augusta  zarządcą  wszystkich  dóbr 
państwowych  na  Litwie.  To  właśnie  on  przeniósł  zaplecze  gospodarcze  dworu  królewskiego  z 

background image

 

22

Knyszyna  do  Knyszyna-Zamku.  Innymi  znanymi  rodami,  do  których  naleŜało  starostwo  w 
późniejszych  czasach,  byli  Czapscy,  Radziwiłłowie,  Małachowscy,  Krasińscy  i  Raczyńscy.  A  na 
dowód  wielkiej  wartości  tych  dóbr  podam  fakt,  Ŝe  w  1659  roku  sejm  zastawił  starostwo 
knyszyńskie włoskiej rodzinie Orsettich za ponad pół miliona czerwonych złotych. 

- A skąd ten „zamek” w nazwie waszej miejscowości? 
- Wspomniany juŜ przeze mnie Piotr Chwalczewski załoŜył około 1554 roku w tym miejscu 

folwark  o  charakterze  gospodarczym.  Upadek  w  pierwszej  połowie  XVII  wieku  dworu 
królewskiego,  który  znajdował  się  na  południowy  wschód  od  miasta,  spowodował,  Ŝe  rezydencją 
starosty stał się właśnie tutejszy folwark. Starostowie nie dbali o rezydencję królewską. W drugiej 
połowie XVI wieku starostą knyszyńskim był słynny hetman, kanclerz Jan Zamojski. W 1574 roku, 
chcąc  zagarnąć  najbogatsze  w  Rzeczpospolitej  starostwo,  najechał  Knyszyn  i  wdał  się  w  zbrojny 
konflikt  z  poprzednim  starostą,  Stefanem  Bielawskim.  Zatarg  zakończył  się  nadaniem  starostwa 
Zamojskiemu  przez  króla  Henryka  Walezego.  Na  początku  XVII  wieku  Zamojski  wzniósł  na 
terenie  folwarku  nowy,  murowany  dwór  starościński  i  załoŜył  tu  ogród  oraz  park  dworski. 
Pozostałości  tego  parku  są  widoczne  do  dnia  dzisiejszego.  Później  je  panu  pokaŜę.  Natomiast  u 
schyłku XVII wieku, według projektu znanego architekta Tylmana z Gameren, wzniesiono tu pałac 
z oficynami. Niestety, w 1764 roku spłonął i nigdy go nie odbudowano. Jeszcze w drugiej połowie 
XIX  wieku  istniejące  ruiny  błędnie  utoŜsamiano  z  królewską  rezydencją.  Kolejni  właściciele 
starostwa,  Krasińscy,  wybudowali  tu  dwór-zameczek.  Niestety,  został  powaŜnie  zniszczony  w 
trakcie działań wojennych w 1920 i 1944 roku. Zniszczenia te spowodowały, Ŝe do chwili obecnej z 
dawnego  majątku  zachowały  się  jedynie  cztery  i  to  mocno  przebudowane  budynki.  Tak  zwany 
„Zameczek”,  został  wybudowany  przypuszczalnie  w  połowie  XIX  wieku.  Po  drugiej  wojnie 

ś

wiatowej  był  siedzibą  dyrekcji  PGR-u,  a  obecnie  mieszczą  się  w  nim  biura  zarządu  naszego 

gospodarstwa  hodowlanego.  Niestety,  w  aktualnej  sylwetce  tego  budynku  trudno  dopatrzyć  się 

ś

ladów jego kształtu sprzed drugiej wojny światowej. 

Oglądaliśmy powoli kolejne fotografie. 
- A co przedstawia ta rycina? - wskazałem palcem. 
Na reprodukcji starej litografii widać było jakieś ruiny wyzierające zza kilku wysokich drzew. 

Gęste  krzaki  porastały  zniszczone  mury  jakiejś  budowli,  otoczone  z  tyłu  niewysokim  pagórkiem. 
Pośród drzew majaczył zarys studni z drewnianym kołowrotem. W tle obrazu, w oddali, widać było 
zarys linii kolejowej z niewysokim budynkiem dworcowym i stojącym na stacji pociągiem. 

-  To  dziewiętnastowieczna  rycina  przedstawiająca  owe  ruiny  pałacu  starościńskiego.  Z  tyłu 

widać linię kolei brzesko-grajewskiej, oddanej do uŜytku w 1872 roku, i budynek stacji kolejowej 
Knyszyn.  Nie  zna  pan  tej  litografii?  To  rysunek  Napoleona  Ordy  z  1876  roku,  zatytułowany 
„Studnia GiŜanki”. 

- Studnia GiŜanki... - drgnąłem na dźwięk tych słów. 
- Tak, nie słyszał pan o niej? - kierownik spojrzał na mnie ze zdziwieniem. 
- O GiŜance? Tylko trochę. Wiem, Ŝe była ponoć jedną z faworyt króla Zygmunta Augusta... 
- No tak. Widzę zatem, Ŝe nie słyszał pan o tutejszej legendzie z nią związanej. Muszę przy 

okazji panu o niej opowiedzieć. W rzeczywistości ta studnia z ryciny to studnia, która znajdowała 
się kiedyś na terenie folwarku. Ludzie nazywali ją właśnie „Studnią GiŜanki”. Niestety, po ostatniej 
wojnie, podczas niwelacji popałacowego terenu została zasypana. Ale znamy, mniej więcej, miejsce 
jej  połoŜenia.  Na  otwarciu  tej  wystawy  gościliśmy  syna  ostatniego  zarządcy  knyszyńskiego 
folwarku. I on nam wskazał miejsce, w którym się znajdowała. 

„Studnia GiŜanki”... - powtórzyłem w myślach. Jakaś, jeszcze nie w pełni uświadomiona myśl 

background image

 

23

zaczęła kiełkować w mojej podświadomości. 

 
Następnego  dnia  rano,  w  trakcie  śniadania,  zapytałem  moją  gospodynię  o  archeologów 

prowadzących wykopaliska w mieście. 

-  A,  mówi  pan  o  tych  naukowcach,  co  to  skarbów  w  ziemi  szukają  -  odparła  po  chwili 

zastanowienia.  -  A  są,  są.  JuŜ  od  Matki  Boskiej  Zielnej  ryją  dziury  na  tyłach  siedliska  starej 
Maciągowej. 

-  A  gdzie  to  jest,  pani  Heleno?  -  gospodyni,  sympatyczna,  nieco  korpulentna  kobieta  około 

pięćdziesiątki, tak miała na imię. 

- To czwarte siedlisko licząc od mojego, idąc w kierunku na Chraboły. Łatwo poznać, bo cały 

dom  na  szczycie  jest  obrośnięty  dzikim  winem.  Ale  co  to?  JuŜ  się  pan  zbiera,  panie  Pawle?  A  ja 
właśnie nasmaŜyłam świeŜych racuchów, specjalnie dla pana. 

Nie mogłem odmówić. W ogóle, muszę przyznać, Ŝe pani Helena dbała o mnie nad wyraz. AŜ 

za  bardzo.  Szczególnie  ponad  miarę  zajmowała  się  moim  Ŝołądkiem.  Na  przykład,  zeszłego 
wieczoru,  na  kolację  jadłem  arcysmaczny,  wiejski  chleb  z  plastrami  kindziuka.  To  taka  wędlina, 
podlaski specjał, znany juŜ nawet za granicą. A teraz, smakowite racuchy z grubego ciasta, smaŜone 
w głębokim tłuszczu i posypywane cukrem pudrem rozpływały się w ustach. Pycha. Co prawda, na 
przykład  modelka,  na  widok  takiej  bomby  kalorycznej  z  pewnością  zemdlałaby  z  przeraŜenia,  ale 

Ŝ

arłok  mieszkający  w  moim  Ŝołądku  nie  mógł  się  oprzeć  takim  specjałom.  W  parę  minut zjadłem 

zaledwie... pięć sztuk. Ale, Ŝeby od razu spalić te kalorie, zaraz wyruszyłem w teren. 

Z tym wyruszeniem to była lekka przesada, bo do przejścia miałem raptem jakieś czterdzieści 

metrów.  Rzeczywiście,  dom  pod  numerem  63  był  obrośnięty  gęstymi  pnączami  winorośli.  Jej 
zielone  liście,  pod  wpływem  sierpniowego  słońca,  traciły  swój  intensywny  kolor,  gdzieniegdzie 
przechodząc juŜ w Ŝółć i intensywną czerwień. Dom był drewniany, zbudowany zapewne jeszcze w 
XIX  stuleciu,  W  niewielkim  ogrodzie,  od  strony  ulicy,  zieleniły  się  wiśnie  obsypane  duŜymi  juŜ, 
prawie dojrzałymi owocami. Brama wjazdowa była otwarta na ościeŜ. 

- Dzień dobry - pozdrowiłem męŜczyznę w średnim wieku, robiącego coś przy zamku furtki. - 

Pan jest tu właścicielem? 

- Ano jestem - powiedział, nie odrywając się od swego zajęcia. 
- Czy to u pana pracuje ekipa archeologiczna? 
- Tak. Pan do nich? Do pomocy? - zapytał. 
- No, niezupełnie. Zaprosili mnie, Ŝebym obejrzał ich znaleziska. Nazywam się Daniec. Będę 

nauczycielem w waszej szkole. 

- A czego, jeśli moŜna wiedzieć? - okazał zainteresowanie. 
- Wychowania fizycznego. 
- A, to moŜe będzie pan uczył i mojego chłopaka. Romek ma na imię. 
- Niewykluczone. To mogę do nich wejść? - zapytałem, mając na myśli archeologów. 
- Proszę bardzo, panie profesorze. Prosto przed siebie. Kopią za budynkami gospodarczymi. 
„Profesor,  tak  mnie  jeszcze  nie  nazywano”.  Zaśmiałem  się  w  duchu  ze  swojej  „nominacji”. 

Trochę  mi  było  głupio,  Ŝe  w  gruncie  rzeczy  oszukuję  tych  ludzi.  Ale,  na  tym  etapie  mojej  misji, 
zachowanie incognito było sprawą nieodzowną. 

Przeszedłem  przez  podwórko  okolone  zabudowaniami  gospodarczymi.  Obszedłem  dookoła 

nieduŜy  budynek,  chyba  garaŜ.  Wąska  ścieŜka,  wśród  krzewów  dzikiego  bzu,  zawiodła  mnie  na 
teren  sporego  pastwiska  ograniczony  z  boków  płotami  sąsiednich  siedlisk,  a  z  przodu  Ŝerdziami 
drewnianego  płotu.  Gdzieniegdzie  rosły  stare  jabłonie.  W  kilku  miejscach  widać  było  wykopy, 

background image

 

24

róŜnej  wielkości  i  kształtów.  Zobaczyłem  w  nich  sylwetki  pracujących  archeologów.  Byli  tak 
zajęci,  Ŝe  nie  zauwaŜyli  mojego  przybycia.  W  połoŜonym  najbardziej  na  lewo  juŜ  z  daleka 
rozpoznałem  zgrabną  postać  Barbary.  Chciałem  zrobić  jej  niespodziankę,  ale  dojrzała  mnie  w 
ostatniej chwili. 

- Dzień dobry - pozdrowiłem ją podchodząc do krawędzi wykopu. 
- Świetnie, Ŝe jesteś - spojrzała na mnie pod słońce, osłaniając oczy dłonią, w której trzymała 

archeologiczną  szpachelkę.  Słoneczne,  ostre  światło  wydobyło  z  tęczówek  jej  oczu  bursztynowej 
barwy błyski. 

Wydostała się na powierzchnię i podała mi dłoń na powitanie.  Z jej nieco zasmuconej miny 

wyczytałem, Ŝe stało się coś złego. 

- Chodźmy, przedstawię cię kierownikowi naszej ekipy. 
Poprowadziła  mnie  w  kierunku  małego  sadu,  połoŜonego  przy  zabudowaniach 

gospodarczych.  W  cieniu  starej,  rozłoŜystej  jabłoni  stał  sczerniały  ze  starości  drewniany  stół.  Na 
rozkładanym, turystycznym krześle siedział przy nim nieco tęgi, około czterdziestoletni męŜczyzna, 
ubrany  w  szorty  i  szary  T-shirt.  Pochylony  nad  blatem,  rysował  profil  wykopu  na  duŜym  arkuszu 
papieru milimetrowego. 

- To pan Paweł Daniec, panie doktorze - przedstawiła mnie Barbara. 
- Miło mi, Jaroszek - naukowiec uścisnął moją dłoń. - Pani magister powiedziała mi parę dni 

temu, Ŝe pan przyjedzie. Dobrze, Ŝe pan juŜ jest, bo mieliśmy tu w nocy nieprzyjemne zdarzenie. 

Oboje mieli zatroskane miny. Posadzony przy stole, dostałem kubek wiśniowego kompotu. 
- Jak pan juŜ wie, w tutejszej studni - doktor Jaroszek wskazał na dziurę w ziemi widniejącą 

wśród  drzew  sadu  -  znaleźliśmy  złotą,  ozdobną  broszę.  Znalezisko,  juŜ  na  pierwszy  rzut  oka, 
wyglądało  na  bardzo  cenne.  Zabezpieczyłem  je,  chowając,  na  naszej  stancji,  do  ogniotrwałej 
kasetki, w której trzymamy najcenniejsze znaleziska. Dla pewności, kaseta była przypięta  grubym 
łańcuchem do  cięŜkiej, dębowej szafy. Nasza ekipa mieszka w sąsiedztwie, cztery posesje stąd, w 
takim  drewnianym,  piętrowym  domu.  Wynajmujemy  tam  dwa  pokoje  na  piętrze  i  magazynek  na 
parterze.  Wczoraj  mieliśmy  dosyć  cięŜki  dzień,  więc  zmęczeni  połoŜyliśmy  się  spać  wcześniej. 
Mam  lekki  sen  i  gdy  około  pierwszej  w  nocy  usłyszałem  jakiś  podejrzany  chrobot  za  oknem, 
wyjrzałem na zewnątrz. Ulica była pusta, w przydomowym ogródku, w świetle ulicznej latarni, teŜ 
nikogo nie było widać. Ale gdy spojrzałem w dół, z niepokojem spostrzegłem, Ŝe okno do pokoju 
na  parterze  jest  otwarte  na  ościeŜ.  A  sam  je  wieczorem  dokładnie  zamknąłem.  W  tym  pokoju 
trzymamy najcenniejszy sprzęt i znaleziska. Pełen obaw zszedłem na dół. Drzwi, od wewnątrz, były 
zamknięte na klucz. Ten tkwił w zamku. Gdy wszedłem do środka przez okno i zapaliłem światło, 
zdrętwiałem z przeraŜenia. Po ogniotrwałej kasecie pozostało jedynie kilkanaście ogniw łańcucha. 

- Zawiadomiliście policję? 
-  Od  razu  pobiegłem  na  tutejszy  posterunek.  Ale  na  dyŜurze  był  tylko  jeden  policjant. 

Obiecał, Ŝe rano przyśle ekipę. Byli po szóstej. Zabezpieczyli ślady włamania i spisali protokół. 

- Czy mógłbym obejrzeć miejsce włamania? - zapytałem, mając nadzieję, Ŝe moŜe znajdę coś 

ciekawego. 

- Naturalnie. Z tym, Ŝe została nam jeszcze godzina do przerwy obiadowej. Proponuję, Ŝeby 

pani Basia pokazała panu teren wykopalisk, a w przerwie pójdziemy na stancję. Zgoda? 

-  Oczywiście.  Z  przyjemnością  posłucham  o  wynikach  waszych  badań  -  oświadczyłem, 

patrząc na Barbarę. 

Uśmiechnęła się słysząc moje słowa. Poprowadziła mnie do przeciwległej części łąki, gdzie w 

niezbyt głębokim wykopie jakaś młoda adeptka archeologii małą szpachelką oczyszczała skupisko 

background image

 

25

ciemnobrunatnych  cegieł.  Były  dość  nieregularnie  ułoŜone,  w  dwóch  blisko  siebie  połoŜonych 
nawarstwieniach. 

- Co to takiego? - zapytałem. 
- To pozostałości pieca. Widzisz te czarne przepalenia? Zanim przedstawię ci dotychczasowe 

efekty naszych poszukiwań, nie obejdzie się bez krótkiego wstępu. Jak juŜ wiesz, naszym zadaniem 
jest  określenie,  na  podstawie  zachowanych  śladów,  połoŜenia  dawnego  dworu  królewskiego.  Jego 
początki sięgają pierwszych lat XVI wieku, a rozkwit, juŜ jako rezydencji królewskiej, miał miejsce 
w czasach króla Zygmunta Augusta. 

- I sądzicie, Ŝe był połoŜony właśnie tutaj? 
-  Taką,  częściowo  juŜ  udowodnioną  hipotezę,  stawia  doktor  Jaroszek.  Rzecz  w  tym,  Ŝe  od 

ś

mierci króla rezydencja popadła w zaniedbanie. Przez lata nie podejmowano praktycznie Ŝadnych 

prac remontowych. W ciągu niespełna stu lat z drewnianych zabudowań nie została belka na belce. 
Nic  zatem  dziwnego,  Ŝe  juŜ  na  początku  XIX  wieku  nie  bardzo  było  wiadomo,  gdzie  stał  dwór.  I 
dopiero w wyniku naszych badań powoli jest ustalana lokalizacja tego obiektu. 

- A kto zbudował rezydencję króla? 
-  Autorem  i  budowniczym  był  Job  Bretfus,  nadworny  architekt  królów  Zygmunta  Starego  i 

Zygmunta Augusta. Był on równieŜ autorem rozbudowy zamku wileńskiego i budowniczym zamku 
tykocińskiego.  Według  zachowanych  źródeł  historycznych,  kompleks  dworski  składał  się  z  pięciu 
głównych,  drewnianych  budynków,  z  których  najwaŜniejszym  był  Dom  Króla,  zwany  takŜe 
wielkim  lub  nowym.  Był  zbudowany  „na  podrunie”.  Oprócz  tego  był  drugi  dom  wielki,  obok 
którego był ogród z altanką, a następnie trzeci dom wielki. 

- A co to takiego ten „podrun” - zapytałem o nieznane mi słowo. 
-  To  rodzaj  drewniano-kamiennej  podmurówki.  Całe  załoŜenie  dworskie  powstawało 

dwuetapowo  i  charakteryzowała  je  wielobudynkowość.  Oprócz  juŜ  wspomnianych,  były  jeszcze 
dwa  budynki  mieszkalne  dla  dworu  i  słuŜby,  stary  spichlerz,  mały  domek  przy  wrotach 
wjazdowych, dwie kuchnie „z murowanymi wierzchami”, łaźnia, stara piekarnia, browar „z dwoma 
kotłami piwnymi” oraz stajnie królewskie na kilkadziesiąt koni. W pobliŜu Domu Króla znajdowała 
się  prawdopodobnie  kaplica  królewska.  Domy  mieszkalne  i  główne  budynki  gospodarcze 
znajdowały  się  na  obszarze  połoŜonym  po  północnej  stronie  dzisiejszej  ulicy  Białostockiej.  Po 
południowej były  stajnie. Oprócz tego w skład całego kompleksu wchodził obszerny zwierzyniec, 
czyli  ogrodzony  duŜy  teren,  na  którym  trzymano  dzikie  zwierzęta  na  potrzeby  królewskich 
polowań,  rozległe  pastwiska  dla  kilkuset  koni  z  królewskiej  stadniny,  a  takŜe  zespół  królewskich 
sadzawek hodowlanych, połoŜonych na południe od wielkiego stawu, znajdującego się na północny 
wschód  od  rezydencji.  Staw  został  utworzony  w  zagłębieniu  doliny  rzeki  Jaskrzanki,  poprzez 
spiętrzenie jej groblą, przy której zbudowano młyn. 

-  To  musiał  być  zatem  duŜy  rezydencjonalno-gospodarczy  kompleks  -  zauwaŜyłem  z 

podziwem. 

- Istotnie, Zygmunt August, jako właściciel tych ziem, bardzo lubił tu przebywać. Rezydencja 

powstawała pod bacznym okiem monarchy, który dbał o nią i traktował jako miejsce zapewniające 
mu  prywatność  i  wypoczynek.  Tylko  król  i  najbardziej  zaufani  poddani  mieli  wgląd  w  sprawy 
związane z zarządzaniem rezydencją oraz dotyczące znajdującego się w niej majątku. 

- Czyli to co widzimy, to pozostałości królewskiego dworu? - zapytałem. 
- Według tego, co pokazują dotychczasowe wyniki badań, zabudowania dworu królewskiego 

rozciągały się po obydwu stronach obecnej ulicy Białostockiej, która kiedyś nazywała się Dworską. 
Począwszy  od  miejsca,  w  którym  znajduje  się  obecnie  siedlisko  numer  36,  aŜ  do  rzeki  Jaskranki. 

background image

 

26

Historia  poszukiwań  reliktów  knyszyńskiego  dworu  jest  dość  długa.  W  przeszłości  niektórzy 
badacze  mylnie  identyfikowali  jako  dwór  królewski  dawny  dwór  i  folwark  starościński,  który 
istniał jeszcze do końca drugiej wojny światowej w obecnym Knyszynie-Zamku. 

- Byłem tam wczoraj - pochwaliłem się Barbarze. 
- Inni z kolei, jako miejsce dworu królewskiego, wskazywali wzgórze, zwane Górą Królowej 

Bony,  połoŜone  mniej  więcej  kilometr  za  miastem,  jadąc  ulicą  Białostocką  w  kierunku  wsi 
Chraboły.  Ale  tę  lokalizację  definitywnie  wykluczyły  sondaŜowe  badania,  przeprowadzone  w 
drugiej  połowie  lat  siedemdziesiątych  XX  stulecia  przez  białostockich  archeologów.  Wykopy 
sondaŜowe  i  odwierty  geologiczne  nie  wykazały  obecności  w  tamtym  miejscu  Ŝadnych  warstw 
kulturowych.  Czyli,  innymi  słowy,  wykazały,  Ŝe  nie  było  tam  nigdy  Ŝadnej  osady  ludzkiej.  To 
błędne wskazanie mogło wynikać z historycznych wzmianek i przekazów miejscowej ludności, Ŝe 
rezydencja znajdowała się na wzgórzu za miastem. Nie brano bowiem pod uwagę faktu, Ŝe obszar 
szesnastowiecznego Knyszyna był duŜo mniejszy niŜ dzisiaj i owo wzgórze „za miastem” musiało 
znajdować się duŜo bliŜej niŜ Góra Królowej Bony. Po prostu, z biegiem czasu, zostało wchłonięte 
przez miasto. 

- Czyli to jednak tu? 
- Wszystko na to wskazuje. Pośrednim dowodem na to są ślady, takie jak ten, przed którym 

stoimy - Barbara wskazała na skupisko cegieł. - To pozostałości po renesansowym piecu. Niestety, 
warstwy  kulturowe  uległy  tu  znacznemu  przemieszaniu  i  zniekształceniu  w  wyniku  późniejszej 
działalności ludzkiej. Dodatkowym ograniczeniem naszych badań jest istniejąca tu gęsta zabudowa. 
Nie  moŜemy  przecieŜ  rozebrać  widocznych  dookoła  domów.  Ale  nawet  z  dotychczas  odkrytych 
pozostałości  i  śladów  moŜna  wyczytać  zarysy  obiektów  dawnego  dworu.  Oczywiście,  badanie 
archeologiczne to tylko jeden z elementów prowadzonych poszukiwań. Doktor Jaroszek prowadził 
przez długie lata Ŝmudne badania historyczne, połączone z rozpoznaniom struktury własnościowej 
parcel siedliskowych i gruntów w obrębie dawnego Knyszyna. 

W  ramach  badań  archeologicznych  wykonaliśmy  kilkanaście  wykopów  sondaŜowych  w 

obrębach  pięciu  posesji  przy  ulicy  Białostockiej.  Odkryliśmy  pozostałości  trzech  konstrukcji 
kamienno-ceglanych,  które  zinterpretowaliśmy  jako  fragmenty  konstrukcji  piecowych.  Z 
zalegających  wokół  nich  warstw  ziemnych  pozyskaliśmy  fragmenty  ceramiki  i  kafli  piecowych. 
Niektóre  fragmenty  kafli  posiadają  piękną  ornamentykę  i  są  szkliwione.  Pozyskaliśmy  sporo 
zabytków  ruchomych.  Znaleźliśmy  teŜ  kilka  przedmiotów  Ŝelaznych  i  kilkaset  destruktów  kości 
zwierzęcych. Najciekawszych odkryć dokonaliśmy  w tym miejscu. Oprócz, widocznej przed nami 
konstrukcji piecowej, natrafiliśmy na tym obszarze, jak wiesz, na dworską studnię. 

Podeszliśmy  kilkanaście  metrów  w  kierunku  kilku  jabłoni,  rosnących  na  skraju  łajki. 

Pośrodku znajdującego się tam wykopu, otoczona fragmentami zniszczonej cembrowiny, widniała 
w  ziemi  ciemna  plama  studziennego  otworu.  OstroŜnie  zeskoczyłem  w  dół  wykopu  i  podszedłem 
do  cembrowiny.  Była  zrobiona  z  polnych  kamieni,  spojonych  zaprawą.  Zajrzałem  w  głąb  otworu. 
Jakieś  cztery,  pięć  metrów  poniŜej,  w  ledwie  docierającym  tam  świetle  dnia,  Ŝółciła  się  na  dnie 
warstwa piasku. 

-  Czy  ta  złota  brosza  była  jedynym  przedmiotem,  który  w  niej  znaleźliście?  - zwróciłem  się 

do Barbary. 

- Praktycznie tak. Jedynie na odnalezionym szkielecie leŜało jeszcze kilkanaście kamieni. 
-  Czy  macie  jakieś  skojarzenia  związane  z  tym  obiektem?  Mam  na  myśli  nie  tyle  jego 

funkcję,  bo  ta  jest  oczywista,  ale  jego  historię.  Tę  nieformalną  której  próŜno  szukać  w  źródłach 
historycznych, a która istnieje w pamięci ludzkiej i dawnych podaniach? 

background image

 

27

- Co masz na myśli? - Barbara nie bardzo zrozumiała, o co mi chodzi. 
- Znasz miejscowe opowiadanie o „Studni GiŜanki”. 
- Tak,  ale to tylko legenda. Poza tym, z tego co  mi wiadomo, ona znajdowała się na terenie 

starościńskiego folwarku. 

- Według mnie, była studnią dworską połoŜoną na terenie królewskiej rezydencji.  I  wygląda 

mi na to, Ŝe właśnie przed nią stoimy... 

Na te słowa ciemnobursztynowe źrenice oczu Barbary aŜ rozszerzyły się ze zdumienia. 

background image

 

28

ROZDZIAŁ PIĄTY 

ZOSTAJĘ TRENEREM „PODLASIAKA” • BIAŁOSTOCKI TROP • ASPIRANT MIĘTUS 

• BILET • PIERWSZY TRENING 

 

Kiedy, po wizycie na stancji archeologów, wróciłem na obiad,  gospodyni  powtórzyła mi, Ŝe 

był ktoś ze szkoły z wiadomością, Ŝebym stawił się u dyrektora. 

-  Dobrze,  Ŝe  pan  jest,  panie  Pawle  -  powitał  mnie,  gdy  pół  godziny  później  zjawiłem  się  w 

jego  gabinecie.  -  Powstał  nieoczekiwany  problem.  Dziś  rano  dowiedziałem  się,  Ŝe  trener  naszych 
trampkarzy zasłabł i został zabrany do szpitala na obserwację. Nie wiadomo, jak długo to potrwa. A 
pojutrze miał jechać z chłopakami na obóz sportowy. Ten wyjazd juŜ odwołałem, ale wznowienie 
rozgrywek za miesiąc i ktoś musi poprowadzić z nimi treningi. Pomyślałem więc o panu. 

-  Ale  ja  słabo  znam  się  na  trenowaniu  piłkarzy  -  powiedziałem  zaskoczony,  mimo  Ŝe 

pamiętałem mój „trenerski” epizod z druŜyną „Tornado” Jagódka. 

-  Ale,  z  tego  co  wiem,  zna  się  pan  na  treningu  kondycyjnym.  A  właśnie  ten  element  mieli 

ć

wiczyć  na  tym  etapie  przygotowań.  Coś  niecoś  słyszałem  o  panu  od  mojego  przełoŜonego  z 

kuratorium - dodał z tajemniczym uśmiechem. 

Widać  było,  Ŝe  moja  „oferta”  pracy,  „złoŜona”  przez  Pana  Samochodzika,  była  dość 

szczegółową. 

- No cóŜ, spróbuję - odpowiedziałem trochę niezdecydowanym głosem. 
-  Świetnie.  Proponuję,  Ŝeby  rozpoczął  pan  od  jutra.  O  dziewiątej  rano  przeprowadzi  pan 

pierwszy trening. Chłopcy będą na pana czekali na stadionie. Wie pan, gdzie to jest? 

- Jeszcze tam nie byłem. 
- Zatem chodźmy, pokaŜę panu. 
Stadion  był  połoŜony  bardzo  blisko  szkoły,  na  błoniach.  Po  paru  minutach  stanęliśmy  przed 

metalową  bramą,  nad  którą  widniała  klubowa  nazwa  „UKS  Podlasiak”.  Stadion  nie  był  duŜy,  ale 
sprawiał wraŜenie zadbanego. 

- Co oznacza ten skrót? - zapytałem. 
-  Uczniowski  Klub  Sportowy.  Starsza  młodzieŜ  bierze  udział  w  rozgrywkach  B-klasy,  a 

młodsi trampkarze grają w lidze międzyszkolnej. Pan zajmie się właśnie młodszymi. To chłopcy z 
klas  od  czwartej  do  szóstej  naszej  podstawówki.  Mamy  teŜ  parę  dziewczyn.  Trzy  sezony  temu 
zadebiutowali  w  rozgrywkach  wojewódzkich.  Na  razie  bez  wielkich  sukcesów,  ale  rywalizują  z 
bardziej  doświadczonymi  druŜynami.  Jesteśmy  z  nich  bardzo  dumni.  Byłem  na  kilku  treningach, 
bardzo się starają i wkładają w to duŜo sił i serca. To sympatyczne urwisy, na pewno znajdzie pan z 
nimi  wspólny  język.  Ale  trzeba  ich  krótko  trzymać,  bo  inaczej  „wejdą  panu  na  głowę”  -  dodał  na 
zakończenie. 

Po  obejrzeniu  stadionu  poŜegnałem  się  z  dyrektorem  i  poszedłem  na  stancję.  W  drodze 

zapikał w kieszeni mój telefon komórkowy. 

- Witaj, Pawle. Co nowego? - usłyszałem głos szefa. 
W  kilku  zdaniach  streściłem  moje  dotychczasowe  dokonania.  Opowiedziałem  równieŜ  o 

mojej teorii dotyczącej odnalezionej studni. 

-  Ciekawy  wniosek,  czas  pokaŜe,  czy  masz  rację.  A  co  do  twoich  nowych  obowiązków,  to 

bardzo  dobrze,  nabierzesz  nowych  doświadczeń  trenerskich  -  roześmiał  się,  usłyszawszy,  jakie 
dostałem  zadanie.  -  A  tak  na  powaŜnie,  w  sprawie  tego  włamania  skontaktuj  się  z  miejscowymi 
policjantami, moŜe uda ci się dowiedzieć czegoś ciekawego. 

background image

 

29

- Właśnie wybieram Się do nich. 
- Ale i ja mam dla ciebie zadanie. Musisz pojechać do  Białegostoku. Wczoraj zadzwonił do 

mnie  znajomy  antykwariusz  z  bardzo  ciekawą  wiadomością.  OtóŜ  jego  kolega,  który  prowadzi  w 
Białymstoku  zakład  jubilerski,  miał  dwa  tygodnie  temu  dziwną  wizytę.  Przyszedł  do  niego  jakiś 
młody  męŜczyzna  i  chciał  sprzedać  złoty,  ozdobny  łańcuch.  Był  uszkodzony,  brakowało  części 
ogniw.  Ale  uwagę  jubilera  zwróciło  piękno  jego  wykonania  i  krój  ogniw.  Od  razu  poznał,  Ŝe  ma 
przed  sobą  szesnastowieczny  klejnot  duŜej  wartości.  Gdy  zaczął  wypytywać  sprzedającego,  skąd 
ma ten przedmiot, młodzieniec najpierw zaczął się mętnie tłumaczyć, a następnie, nieoczekiwanie, 
wyrwał łańcuch z ręki jubilera i wybiegł ze sklepu. 

- Podejrzewa pan, Ŝe to moŜe mieć jakiś związek z naszą sprawą? 
-  Zbyt  mało  wiemy,  Ŝeby  wyciągać  wnioski.  Ale  trzeba  to  sprawdzić.  Jutro,  po  treningu 

pojedź tam - pan Tomasz podał mi nazwisko jubilera i adres sklepu. 

- Dobrze - odparłem i rozłączyłem się. 
Komisariat policji w Knyszynie znajduje się przy rynku pod numerem 6. Gdy tam zaszedłem, 

zgłosiłem  się  do  dyŜurującego  policjanta  prosząc  o  rozmowę  z  komendantem.  Posterunkowy 
otaksował mnie uwaŜnym wzrokiem. 

- A w jakiej sprawie? 
- SłuŜbowej. 
- A dokładniej? 
- Dokładniej to wyjaśnię juŜ samemu komendantowi - odparłem wymijająco. 
Nieco uraŜony, wskazał mi krzesło stojące pod ścianą. 
- Niech pan zaczeka. Komendant jest w terenie. Będzie za dwadzieścia minut. 
Czas oczekiwania wykorzystałem na studiowanie mapy okolic, wiszącej  na ścianie. Właśnie 

oglądałem  interesujący  mnie  jej  fragment,  gdy  drzwi  wejściowe  otworzyły  się  z  trzaskiem  i  do 
wnętrza  wszedł  energicznym  krokiem  trzydziestokilkuletni  męŜczyzna  w  mundurze  młodszego 
aspiranta.  Spod  daszka  policyjnej  czapki  widać  było  jego  nieco  ogorzałą,  sympatyczną  twarz. 
Krzaczaste  brwi  skrywały  Ŝywe,  wesołe  oczy,  a  pulchny,  nieco  garbaty  nos  wyrastał  znad  gęstej 
kępy  sumiastych  wąsów.  Rzucił  na  mnie  okiem,  po  czym  podszedł  do  barierki,  za  którą  siedział 
posterunkowy i huknął na niego barytonem. 

- Co nowego, Buła?! 
- Wszystko w porządku, panie komendancie! - słuŜb iście zameldował podwładny i wskazując 

wzrokiem na mnie, dodał: - Ma pan gościa. 

- Pan do mnie? - komendant obrócił się w moją stronę. - W jakiej sprawie? 
- Proszę o kilka minut rozmowy - podszedłem do policjanta, wyciągając rękę na powitanie. 
- Proszę do mnie - odpowiedział, otwierając drzwi do swego pokoju. 
Posadził mnie na krześle, stojącym naprzeciwko  jego biurka. Powiesił czapkę na  wieszaku i 

usiadł naprzeciwko mnie. 

- Z kim mam przyjemność? - zapytał, przyglądając mi się z uwagą. 
- Przepraszam, nie przedstawiłem się. Ale przyjechałem tu w pewnej delikatnej sprawie i na 

razie  nie  chcę  ujawniać  osobom  postronnym  swojej  toŜsamości.  Oczywiście,  pan  jest  wyjątkiem. 
Moi  przełoŜeni  przysłali  mnie  tutaj  dla  zbadania  pewnej  zagadki  historycznej.  Związana  jest  z 
odkryciem  archeologicznym,  o  którym  zapewne  pan  słyszał  w  związku  z  nocnym  włamaniem  do 
ich siedziby. Dla zachowania incognito występuję tu jako nowy nauczyciel wf-u w tutejszej szkole. 

- Coś niecoś o tym słyszałem - wtrącił policjant. 
-  Nazywam  się  Paweł  Daniec.  Jestem  pracownikiem  Departamentu  Ochrony  Zabytków 

background image

 

30

Ministerstwa Kultury i Sztuki - przedstawiłem się okazując legitymację słuŜbową. 

-  Miło  mi.  Młodszy  aspirant  Miętus  -  policjant  skinął  lekko  głową.  -  Domyślam  się,  Ŝe 

rozmawiam, Ŝe tak się wyraŜę, z kolegą po fachu. Komórka, w której pan pracuje, to taka swoista 
policja w waszym resorcie? 

- MoŜna tak to określić. 
- W czym mogę pomóc? 
- Sprawa dotyczy odkrycia dokonanego przez archeologów w pozostałościach starej studni. A 

właściwie chodzi o skradzioną im złotą broszę. Chciałbym porozmawiać na temat przeprowadzonej 
przez was wizji na miejscu przestępstwa. 

-  Śledztwo  jest  dopiero  rozpoczęte  -  odparł  policjant,  nieco  się  wahając.  -  Obowiązuje  mnie 

tajemnica słuŜbowa. No, ale podstawowymi informacjami mogę się z panem podzielić. Co pan chce 
wiedzieć? 

-  Byłem  juŜ  na  miejscu  przestępstwa,  ale  chciałbym  usłyszeć  opinię  fachowca.  Czy 

znaleźliście jakieś ślady? 

- Widzę, Ŝe nie traci pan czasu. No cóŜ, niestety, nic specjalnego. Wygląda na to, Ŝe mamy do 

czynienia  z  fachowcem.  śadnych  odcisków  palców,  szyba  w  oknie  wycięta  diamentem,  łańcuch 
zgrabnie  przecięty  noŜycami  do  metalu...  -  wyliczał  Miętus.  -  Porządna  robota.  To  na  pewno  był 
jakiś profesjonalista na gościnnych występach. Włamywacze z naszych terenów działają w sposób 
o wiele bardziej prymitywny. 

- Czyli nie ma Ŝadnego punktu zaczepienia? 
- CóŜ, chyba trudno za takowy uznać bilet wstępu do muzeum. LeŜał na podłodze, przy oknie, 

przez które włamał się złodziej. 

- Do muzeum? Którego? - zapytałem zaskoczony. 
- Tego w Tykocinie, które mieści się w dawnej boŜnicy Ŝydowskiej. 
- Ciekawe. Ale moŜe to bilet któregoś z archeologów? 
- Zapytaliśmy ich o to. Nikt z ich ekipy jeszcze nie był w tym mieście. 
-  Ja  teŜ  coś  znalazłem,  panie  aspirancie  -  poinformowałem,  rozsznurowując  swój  podręczny 

plecak. Ze środka wyjąłem papierowe zawiniątko. 

- Odcisk buta? - zapytał ze zdziwieniem Miętus, gdy rozwinąłem papier. Przez chwilę oglądał 

gipsowy odlew, posapując i poruszając zabawnie sumiastymi wąsami. - Skąd pan to ma? 

PoŜyczyłem  od  archeologów  trochę  gipsu  i  odlałem  ślad  męskiego  pantofla,  znaleziony  w 

przydomowym ogródku. 

- Ale tam, pod oknem, rośnie trawnik. 
- Ślad znalazłem na świeŜo skopanej rabatce, pod parkanem. Był przysłonięty roślinami, więc 

pewnie  dlatego  go  nie  zauwaŜyliście  -  dodałem,  widząc  jak  aspirant  czerwienieje  na  twarzy  w 
przypływie złości. 

-  No,  dam  ja  bobu  moim  ludziom!  -  zasapał,  otwierając  z  trzaskiem  drzwi  gabinetu.  -  Buła! 

Kto był na wizji u tych archeologów?! Przeoczyć taki ślad! Ech, szerloki holmsy za pięć groszy! 

Posterunkowy odpowiedział szefowi głosem tak słabym, Ŝe nic nie dosłyszałem. 
- No cóŜ... Nie popisały się te moje orły... - Miętus mruknął gniewnie, powracając za biurko. - 

Dziękuję za pomoc. Dołączymy ten odlew do akt śledztwa. 

Niech pan zwróci uwagę na tą charakterystyczną niedoróbkę na podeszwie tego buta. 
Na bieŜniku, składającym się z regularnych pasków biegnących w poprzek podeszwy, widać 

było trzycentymetrową, podłuŜną dziurę, niedolewkę. 

- Panie komendancie, mam małą prośbę. Czy mógłbym zobaczyć ten znaleziony bilet? 

background image

 

31

- W tej sytuacji nie mogę odmówić. 
To  mówiąc,  podszedł  do  stojącej  w  rogu,  ogniotrwałej  szafy  i  wyciągnął  ze  środka  teczkę  z 

aktami sprawy. Po chwili trzymałem w ręku mały prostokącik papieru z nadrukiem i widniejącym 
tam stemplem muzeum. Z datownika wynikało, Ŝe bilet został sprzedany przedwczoraj. Na drugiej 
stronie,  w  niezadrukowanym  miejscu,  był  niewyraźny  napis  długopisem:  „Tu,  29  o  13”. 
Podszedłem  do  okna,  Ŝeby  mieć  więcej  światła  i  uwaŜnie  obejrzałem  bilet  przez  wyciągnięte  z 
kieszeni szkło powiększające. Niestety, nie było na nim Ŝadnych odcisków ani innych śladów. 

- Dziękuję - powiedziałem, oddając bilet komendantowi. 
-  Skorzystam  z  okazji,  Ŝe  mam  przed  sobą  fachowca  od  tych  spraw.  Co,  pana  zdaniem, 

sprawca lub sprawcy mogą zrobić z tą skradzioną broszą? 

-  No  cóŜ,  przetopienie  jej  na  złom  byłoby  szczytem  głupoty.  Pomimo  pewnych  uszkodzeń, 

jest  to  bardzo  rzadki  okaz  dawnej  sztuki  jubilerskiej.  Są  kolekcjonerzy,  którzy  za  taki  przedmiot 
gotowi  są  zapłacić  dziesiątki  tysięcy  dolarów.  Zapewne  złodzieje  będą  próbowali  przemycić  to  za 
granicę. 

- UŜywa pan liczby mnogiej.. 
- Tego nie robi się w pojedynkę. 
-  Rozumiem.  No,  to  będziemy  w  kontakcie,  panie  Pawle.  Jak  by  pan  coś  nowego  wykrył, 

proszę o sygnał - policjant uścisnął moją dłoń na poŜegnanie. - Zrobimy wszystko co moŜliwe, Ŝeby 
wykryć sprawców. Gdyby potrzebował pan pomocy, proszę nas zawiadomić. 

Wizyta w komisariacie policji nie przyniosła Ŝadnych rewelacji. Ale trudno było się takowych 

spodziewać. Pewne nadzieje wiązałem jedynie z owym biletem do muzeum. 

 
Następny  ranek  miał  być  inauguracją,  przepraszam,  właściwie  kontynuacją,  mojej  „kariery” 

trenerskiej.  Jak  juŜ  wspomniałem,  kiedyś  na  Dolnym  Śląsku,  przy  okazji  jednej  z  akcji 
poszukiwawczych,  przyszło  mi  pełnić  rolę  coacha  młodzieŜowej  druŜyny  piłkarskiej  „Tornado” 
Jagódka.  Ale,  nic  nie  ujmując  tamtej  sympatycznej  młodzieŜy,  ich  zespół  był  jedynie  druŜyną 
amatorską,  uczestniczącą  w  sportowych  rozgrywkach  pomiędzy  kilkoma  tamtejszymi 
miejscowościami. Tu natomiast miałem się zająć druŜyną trampkarzy młodszych, biorących udział 
w  oficjalnych  rozgrywkach  międzyszkolnych,  zarejestrowanych  w  podlaskim  oddziale  PZPN. 
Pocieszałem  się  jedynie  tym,  Ŝe  trener  druŜyny  powróci  szybko  do  zdrowia,  czego  mu  zresztą 
szczerze Ŝyczyłem. 

Wstałem  wcześnie  rano  i  wskoczywszy  przed  śniadaniem  w  dres,  wybiegłem  z  domu. 

Pomimo wczesnej pory, słońce wisiało juŜ wysoko nad horyzontem. Na powitanie dnia w gałęziach 
drzew  wesoło  świergotały  ptaki.  Choć  niebo  było  bezchmurne,  upał,  na  szczęście,  nie  dawał  się 
jeszcze we znaki. 

Za  furtką  skręciłem  w  prawo,  w  kierunku  podmiejskich  błoni.  Zacząłem  biec  chodnikiem, 

wzdłuŜ ulicy. Najpierw spokojnie, powolnym tempem, w miarę upływu czasu przyspieszając coraz 
bardziej.  Czułem,  jak  krew  zaczyna  pulsować  w  skroniach,  oddech  robi  się  coraz  szybszy,  a  w 
mięśniach  powoli  zaczyna  narastać  zmęczenie.  Biegnąc  wzdłuŜ  płotów  kolejnych  posesji,  w  paru 
miejscach  spostrzegłem  zdziwione  moim  widokiem  miny  mieszkańców  pracujących  w 
przydomowych ogródkach. 

„Poczekajcie,  moi  drodzy.  Niedługo  zobaczycie  więcej  takich  widoków”  -  pomyślałem  w 

duchu. 

Po  kilkuset  metrach  asfaltowa  ulica  przemieniła  się  w  utwardzony  trakt,  a  zabudowania 

miejskie ustąpiły miejsca łakom. Po obydwu stronach drogi stał rząd drzew, a pomiędzy nimi rosły 

background image

 

32

rzadkie zarośla. Osłonięty przed wzrokiem ciekawskich, rozpocząłem cykl ćwiczeń rozluźniających 
mięśnie.  Po  kilkunastu  minutach  zrobiłem  krótką  przerwę,  poświęconą  na  podziwianie  uroków 
rozpościerającego  się  dokoła  krajobrazu.  Następnie  pobiegłem  z  powrotem  na  stancję,  Ŝeby  z 
animuszem rzucić się na stojące na kuchennym stole śniadanie. 

Do  rozpoczęcia  treningu  było  jeszcze  trochę  czasu.  Wykorzystałem  go  na  odbycie  dwóch 

rozmów  telefonicznych  i  krótką  lekturę  przywiezionych  ze  sobą  przewodników  turystycznych  i 
map. Za dziesięć dziewiąta wyszedłem z domu w kierunku stadionu. Po pięciu minutach byłem na 
miejscu.  Przechodząc  przez  bramę,  na  płycie  boiska  zobaczyłem  kilkunastu  chłopców  w  wieku 
dziesięciu - dwunastu lat. Była w śród nich równieŜ jedna dziewczyna. 

Zajęci grą, nie zauwaŜyli mojego przybycia. Grali na bocznym boisku, które miało mniejsze 

rozmiary,  bardziej  przystosowane  do  ich  fizycznych  moŜliwości.  Podszedłem  do  linii  bocznej  i 
przez  kilka  minut  oglądałem  ich  wyczyny.  Mieli  na  sobie  zielone  kostiumy  piłkarskie.  Na  ich 
koszulkach,  na  piersiach,  widniały  emblematy  klubu  i  herb  miasta  Knyszyna.  Widać  było,  Ŝe 
wkładają  w  grę  duŜo  serca  i  zaangaŜowania.  Jak  to  młodzi,  grając  Ŝywiołowo,  trochę  za  mało 
przywiązywali wagi do taktyki, idąc zbyt duŜą liczbą graczy do przodu i odsłaniając w ten sposób 
tyły.  Ten  błąd  popełniały  obydwa  zespoły,  na  które  byli  podzieleni.  Ale  w  tym  wieku  to  rzecz 
naturalna. Gdy się ma dziesięć lat, kaŜdy chce być napastnikiem i strzelać gole. 

Co  chwila  więc,  pod  kaŜdą  z  bramek,  kłębiła  się  grupka  krótko  ostrzyŜonych  chłopięcych 

głów,  a Ŝywe okrzyki i  gestykulacje albo nagradzały, albo  ganiły poszczególne zagrania kolegów. 
Ku memu zaskoczeniu, jedyna przedstawicielka płci pięknej, blondynka z długimi, spiętymi z tyłu 
włosami, radziła sobie nie gorzej od swoich partnerów. Grając na obronie, pokrzykiwała głośno na 
pomocników  i  napastników  ze  swojej  druŜyny,  a  oni,  o  dziwo,  wykonywali  jej  polecenia.  W 
pewnym momencie, wybijając piłkę spod nóg szarŜującego na ich bramkę przeciwnika, niechcący 
podcięła  mu  nogi  i  chłopak  poleciał  do  przodu,  przez  chwilę  orząc  nosem  murawę.  Gdy 
zdenerwowany  rzucił  się  w  jej  kierunku,  wymachując  Ŝywiołowo  rękami,  pomiędzy  nim  a 
dziewczyną  wyrósł  błyskawicznie  ostrzyŜony  najeŜa  brunecik  i  zahamował  swym  ciałem  zapędy 
poszkodowanego. 

- Wiewióra! Uspokój się! - krzyknął ostrzegawczo. 
- No co?! Faul! Podcięła mi nogi! - nie dawał za wygraną bojowo nastawiony napastnik. 
- Faul moŜe i był, ale trzymaj ręce przy sobie! 
Ale  Wiewióra,  który  swoje  miano  zawdzięczał,  bez  wątpienia,  płomiennorudej  fryzurze, 

najwyraźniej  nie  naleŜał  do  posłusznych,  bo  mimo  wyraźnej  fizycznej  przewagi  brunecika,  rzucił 
się  na  niego  z  pięściami.  Zanosiło  się  na  bijatykę,  więc  uznałem,  Ŝe  dłuŜej  nie  mogę  tylko  się 
przyglądać. 

-  Spokojnie,  panowie!  Faul  był,  ale  nie  umyślny!  -  wkroczyłem  do  akcji,  przytrzymując 

obydwu za ramiona. 

Dopiero  teraz  zauwaŜyli  moją  obecność.  Zaskoczeni,  nieco  ochłonęli  w  swoich  zapędach. 

Widząc mój dres, musieli się domyślić, kim jestem, bo po chwili bojowy zapał Wiewióry znacznie 
osłabł. 

-  Dzień  dobry.  Nazywam  się  Paweł  i  mam  przeprowadzić  z  wami  trening  kondycyjny. 

Ustawcie się  w szeregu,  Ŝebym mógł się z wami zapoznać. Jak masz na imię? - zwróciłem się do 
„obrońcy kobiet”. Postawa chłopaka mi się spodobała. Postanowiłem ją wykorzystać. 

- Rafał, panie trenerze. 
- Dobrze. Ustaw kolegów i koleŜankę i przedstaw ich po imieniu. 
Pomimo  swej  widocznej  Ŝywiołowości,  młodzieŜ  okazała  się  posłuszną,  bo  juŜ  po 

background image

 

33

kilkudziesięciu  sekundach  stał  przede  mną  równy  szereg.  Na  zaczerwienionych  od  gry  twarzach 
widać  było  ich  zaciekawienie  moją  osobą.  I  tylko  roześmiane  oczy  nastolatków  zdradzały 
oczekiwanie na wesołą zabawę. Z Rafałem, idącym przodem, przeszedłem przed frontem. Chłopiec 
przedstawiał kaŜdego z osobna, podając oprócz imienia, takŜe funkcję na boisku. 

Byli  zmęczeni  grą,  więc  zacząłem  od  ćwiczeń  relaksujących.  Po  dwóch  kwadransach, 

poświęconych  na  róŜnego  rodzaju  skłony,  przysiady  i  innego  rodzaju  czynnością  zarządziłem 
krótką przerwę na odpoczynek. Usiadłem na trawie, a młodzieŜ obsiadła mnie wokoło. 

-  Przyjechał  pan  do  nas  na  stałe?  -  jako  pierwszy  odwaŜył  się  zadać  pytanie  Adam,  wysoki 

blondynek w niebieskim stroju bramkarza. 

- Jeszcze nie wiem. Na razie zostałem przyjęty w waszej szkole na próbę. 
-  A  co  to  za  znaczek?  -  zapytała  Aśka,  bo  tak  miała  na  imię  energiczna  obrończyni.  Jej 

niebieskie, bystre oczy wypatrzyły bowiem metalową odznakę wiszącą na łańcuszku na mojej szyi. 

- To pamiątkowa odznaka ze słuŜby wojskowej. 
- A w jakiej formacji pan słuŜył? 
- W „czerwonych beretach”. 
-  Był  pan  komandosem?  -  piegowaty  blondynek,  z  nieco  potarganą  fryzurą,  przypominającą 

spłowiała na słońcu kopę siana, wykazał się wiedzą wojskową. 

- Tak. 
To skakał pan na spadochronie i zna pan sztuki wschodnich walk?! - zapytał z przejęciem. Na 

te słowa w oczach pozostałej czeredy zauwaŜyłem nieukrywany podziw. 

-  Zdarzało  się  -  odpowiedziałem  skromnie.  -  A  co  do  tych  wschodnich  walk,  to  mogę  was 

nauczyć paru umiejętności, ale pod warunkiem, Ŝe będziecie się przykładać do zajęć. 

- Hura! - wykrzyknęli chórem z radości. 
- Koniec przerwy! - oznajmiłem gromko. 
W  tej  części  treningu  ćwiczyliśmy  biegi.  Podzieliłem  grupę  na  trzy  zespoły.  W  trzech 

rzędach,  wzdłuŜ  boiska,  wbiliśmy  w  murawę,  w  odstępach,  drewniane  tyczki.  Zarządziłem  biegi 
slalomem.  Potem  robiliśmy  w  biegu  tak  zwane  interwały.  A  na  koniec  zrobiliśmy  pięć  okrąŜeń 
dookoła boiska. 

Dochodziło południe. Słońce stało juŜ w zenicie, wiatru nie było ani na lekarstwo. Z nieba lał 

się coraz większy Ŝar, a z naszych ciał cienkie strumienie potu. Ale dzieciaki dzielnie znosiły trudy 

ć

wiczeń. Widać było, Ŝe im się to zaczyna podobać. 

-  Na  dzisiaj  dosyć  -  zawołałem,  gdy  zakończyli  ostatnie  okrąŜenie.  -  Następny  trening  w 

poniedziałek o dziewiątej. Przyjdziecie? 

- No pewnie! - odrzekł za wszystkich Rafał. - Fajny trening. I to, Ŝe ćwiczy pan razem z nami. 

Nasza poprzednia pani od wf-u zawsze tylko stała z boku i dmuchała w gwizdek. 

- No to się cieszę. Następnym razem pokaŜę wam kilka chwytów aikido - obiecałem. 
Zadowoleni z obietnicy, przebrali się i pozbierawszy sprzęt, porozchodzili się do domów. 

background image

 

34

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

BIAŁOSTOCKIE ZABYTKI • OPOWIEŚĆ JUBILERA • TAJEMNICZY MŁODZIENIEC • 

ZNOWU CARAGLIO • ZAPROSZENIE • KRYPNO KOŚCIELNE • SARKOFAG • 

WYJAZD DO TYKOCINA 

 

Po  obiedzie  znalazłem  w  moich  rzeczach  plan  Białegostoku  i  z  kluczykami  w  dłoni 

poszedłem na podwórko, gdzie pod drewnianym zadaszeniem stał mój trabant. Silnik zapalił juŜ za 
pierwszym  razem  i  z  cichym  szumem  pojazd  wytoczył  się  na  ulicę.  Po  dojechaniu  do  rynku, 
skręciłem  w  lewo  na  Tykocin,  a  po  dotarciu  do  szosy  669,  ponownie  w  lewo,  w  stronę  stolicy 
Podlasia. 

Trasa była dość urozmaicona. Początkowo płaski, nizinny teren przerodził się w pofalowane 

morenowe  wzgórza,  porośnięte  lasami  nieodległej  Puszczy  Knyszyńskiej.  Pół  godziny  później 
dotarłem do przedmieść Białegostoku. Skręciłem w drogę prowadzącą do centrum. 

Sklep  jubilerski,  którego  adres  podał  mi  pan  Tomasz,  znajdował  się  na  jednej  z  bocznic 

odchodzących od Lipowej, głównej ulicy centrum miasta. Sklep mieścił się na parterze duŜej, szarej 
kamienicy.  Niestety,  miałem  pecha.  Był  zamknięty,  a  na  drzwiach  wejściowych  wisiała  kartka 
informująca,  Ŝe  właściciel  wróci  za  godzinę.  Nie  zmartwiło  mnie  to  specjalnie.  Wolny  czas 
postanowiłem przeznaczyć na spacer po centrum. 

Wróciłem  na  Lipową  i  skręciwszy  w  lewo,  podąŜyłem  w  kierunku  rynku  Kościuszki,  przy 

którym,  w  ładnym  budynku  dawnego  ratusza,  ma  swoją  siedzibę  Muzeum  Podlaskie.  Ratusz 
zbudowano  w  latach  1745-1768.  Obiekt  składa  się  z  korpusu  głównego,  zwieńczonego  wieŜą 
nakrytą barokowym hełmem, oraz czterech alkierzy połoŜonych w naroŜach budynku. W muzeum 
znajduje się między innymi galeria malarstwa polskiego, zbiory archeologiczne i etnograficzne. 

Miałem zbyt mało czasu na zwiedzenie tamtejszych ekspozycji. Poszedłem więc dalej Lipową 

w  kierunku  widocznej  z  daleka,  wyniosłej  bryły  neogotyckiej  katedry  białostockiej.  Na  jej  tle 
widniały  białe  mury  starego  kościoła  farnego.  Zbudowano  go  w  latach  1617-1626.  Do  środka 
wszedłem  przez  ozdobny  portal.  W  barokowym  ołtarzu  obejrzałem  obraz  „Wniebowzięcie 
Najświętszej  Maryi  Panny”.  Po  bokach  ołtarza  widniały  marmurowe  nagrobki  Stefana  Mikołaja 
Branickiego i jego Ŝony Katarzyny, oraz Jana Klemensa Branickiego, fundatorów świątyni, którzy 
są  pochowani  w  kryptach  pod  posadzką  kościoła.  Kościół  farny  jest  niewielki.  Z  tego  powodu,  w 
połowie XIX wieku, mieszkańcy miasta rozpoczęli starania o wzniesienie nowej, większej świątyni. 
Na zgodę władz carskich czekali długo. Zezwolenie dostali dopiero w 1899 roku, jednak jedynie na 
wzniesienie  „dobudówki”  do  starego  kościoła.  Wówczas  rozebrano  w  nim  prezbiterium  i 
rozpoczęto  budowę  neogotyckiego  kościoła.  W  taki  sprytny  sposób  ominięto  carski  „ukaz”. 
Konsekracji  świątyni  dokonano  w  1905  roku.  Kościół  zbudowano  na  planie  krzyŜa  łacińskiego, 
wnętrze jest trójnawowe z poprzeczną nawą. Od strony wejścia wznoszą się dwie strzeliste wieŜe. 
Drewniany neogotycki ołtarz główny został wykonany przez Wincentego Barańczaka w 1915 roku. 

Z  chłodnego  wnętrza  świątyni  wyszedłem  prosto  na  zalany  słońcem  plac,  rozgrzany 

sierpniowym upałem. 

Będąc tak blisko, nie mogłem odmówić sobie, choćby krótkiej, wizyty w parku otaczającym 

Pałac  Branickich,  zwany,  z  uwagi  na  swą  urodę,  „podlaskim  Wersalem”.  Wchodząc  przez  dawną 
bramę wjazdową, ujrzałem przed sobą barokową bryłę tej majestatycznej, pięknej budowli. 

JuŜ  w  XV  wieku  w  Białymstoku  istniał  dwór  ówczesnego  właściciela  tutejszych  włości 

Raczki,  Tabutowicza.  W  połowie  XVII  wieku  kolejni  dziedzice  Białegostoku,  Wiesiołowscy, 

background image

 

35

wznieśli  obronny  zamek.  Jego  mury  do  dziś  tkwią  w  ścianach  głównego  korpusu  pałacowego. 
Początek  obecnego  załoŜenia  rezydencjonalnego  jest  związany  z  kolejnymi  panami  na 
Białymstoku,  Branickimi  herbu  Gryf.  W  latach  dziewięćdziesiątych  XVI  wieku  na  zlecenie 
wojewody podlaskiego, Stefana Mikołaja, znany  architekt Tylman z Gameren przekształcił dawny 
zamek  w  okazały  barokowy  pałac.  Powstał  wtedy  paradny  dziedziniec  z  dwiema  oficynami  po 
bokach,  na  miejscu  dawnego  zamkowego  majdanu  urządzono  geometryczny  ogród,  a  do  starego 
gmachu dobudowano cztery naroŜne pawilony. Swój reprezentacyjny wygląd budowla zawdzięcza 
kolejnemu  właścicielowi,  senatorowi  Rzeczypospolitej,  kasztelanowi  krakowskiemu  i  hetmanowi 
wielkiemu koronnemu, Janowi Klemensowi Branickiemu. 

ZałoŜony  za  jego  czasów  ogród  był  urządzony  w  stylu  francuskim.  Zdobiły  go  tarasy  z 

balustradami,  strzyŜone  grabowe  i  lipowe  szpalery  oraz  liczne  ogrodowe  rzeźby,  piękne  altany, 
kanały, kaskady i fontanny. Na osi pałacu, za mostem, stał teatr. Goście hetmana mogli podziwiać 
tam  pokazy  baletowe  i  zachwycać  się  śpiewem  największych  ówczesnych  sław  operowych, 
sprowadzanych z Rzymu, Wenecji i Wiednia. 

Obszedłem  budynek  boczną  alejką  i  przez  następne  pół  godziny  cieszyłem  oczy  widokami 

zielonych,  strzyŜonych  trawników,  Ŝywopłotowych  szpalerów  i  kwiatowych  klombów  ogrodu 
pałacowego, wśród których stały obeliski z kamiennymi figurami antycznych bóstw. 

Czas przeznaczony na kontakt z zabytkami miasta upłynął niestety szybko. NaleŜało wracać. 

Dwadzieścia minut później znalazłem się przed witryną jubilera. Tym razem przez sklepowe okno 
ujrzałem  starszego  męŜczyznę  stojącego  za  kontuarem.  Zgarbiony,  pochylał  się  nad  blatem, 
oglądając  przez  lupę  jakiś  przedmiot.  Na  dźwięk  dzwonka  u  drzwi  spojrzał  na  mnie  zza  grubych 
szkieł. Rozejrzałem się po sklepie. W gablotach wystawienniczych, oprócz współczesnej biŜuterii, 
zobaczyłem  sporo  starych  przedmiotów,  oddanych  zapewne  w  komis.  Stojąca  na  kontuarze  waga 
laboratoryjna wskazywała, Ŝe jest tu prowadzony skup metali szlachetnych. 

- Czym mogę panu słuŜyć? - usłyszałem pytanie. 
- Nazywam się Daniec i jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki - powiedziałem 

okazując legitymację - Mój przełoŜony, pan Tomasz N.N., dowiedział się od znajomego o dziwnej 
wizycie,  jaką  miał  pan  przed  kilkoma  dniami.  Jeśli  moŜna,  chciałbym  poznać  szczegóły  tego 
zdarzenia. 

-  Ma  pan  zapewne  na  myśli  tego  młodzieńca,  który  chciał  sprzedać  kawałek  złotego 

łańcucha? - domyślił się stary jubiler. 

- Tak. 
-  No  cóŜ,  niestety,  nie  mam  zbyt  duŜo  do  powiedzenia,  bo  zdarzenie  to  było  krótkie  i  z 

zaskakującym  finałem.  To  było  w  zeszły  poniedziałek.  Jakieś  pół  godziny  przed  zamknięciem  do 
sklepu  wszedł  młody  człowiek.  Wyglądał  dziwnie,  był  jakiś  spięty,  jakby  czymś  wystraszony. 
Rozejrzał się i zapytał, czy skupuję złotą biŜuterię. Zapytałem, co ma. Na to wyciągnął z kieszeni 
bibułkę,  w  którą  był  zawinięty  złoty  łańcuszek  długości  około  czterdziestu  centymetrów.  Był 
rozerwany.  Moją  uwagę  przyciągnął  piękny  wykrój  jego  ogniw.  JuŜ  na  pierwszy  rzut  oka  moŜna 
było  poznać,  Ŝe  jest  stary,  bardzo  stary.  Obejrzałem  go  dokładnie  i  zapytałem  o  cenę.  Wymienił 
kwotę. Widać było, Ŝe się na tym nie zna, bo była za niska, przynajmniej o połowę. Wydało mi się 
to  podejrzane,  więc  zapytałem  go,  skąd  ma  ten  przedmiot,  dodając,  Ŝe  jeŜeli  chce  go  sprzedać, 
muszę spisać jego personalia.  I wtedy  gość złapał łańcuszek z lady i trzaskając za sobą drzwiami, 
wybiegł ze sklepu. 

- Jak wyglądał? 
- Przeciętnie. Blondyn, szczupły, ze sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu. Twarz pociągła, 

background image

 

36

wąsy okolone parodniowym zarostem - wyliczał jubiler. - W dŜinsach i pasiastej koszuli. 

- Jakieś znaki szczególne? 
- Wie pan, to wszystko trwało moŜe pięć minut. Nie przyjrzałem mu się zbyt dobrze. ChociaŜ, 

chwileczkę,  na  jego  lewym  przedramieniu,  spod  mankiem  koszuli  widać  było  nieduŜy  tatuaŜ.  Ale 
nie przyjrzałem się dokładnie, co przedstawiał. Jakąś kotwicę czy coś w tym rodzaju... 

- A ten przedmiot? - usiłowałem dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego. 
- No właśnie, miałem panu dopowiedzieć. Na jednym końcu łańcuszka był fragment zapięcia. 

Na jego płaskiej powierzchni, przez jubilerską lupę, zobaczyłem wybity gmerk. Widziałem go tylko 
przez  chwilę,  ale  zapamiętałem  szczegóły.  Zaintrygowało  mnie  to  i  po  tym  zdarzeniu 
przewertowałem posiadane katalogi. Zaraz panu pokaŜę, co znalazłem. 

Jubiler  podszedł  do  przeszklonej  szafy  i  wziął  z  półki  jakiś  stary  katalog.  Otworzył  go  w 

miejscu zaznaczonym papierową zakładką. 

- To był ten znak - z tonu jego głosu moŜna było wyczuć, Ŝe jest pewny tego, co mówi. 
Podziękowałem  za  uzyskane  informacje  i  opuściłem  sklep.  Podekscytowany,  wyjąłem  z 

kieszeni telefon komórkowy i nacisnąłem klawisz, pod którym był zaprogramowany numer telefonu 
pana Tomasza. 

- Słucham cię pilnie, Pawle - usłyszałem jego głos. 
- Dzień dobry, szefie. Dzwonię z Białegostoku. Przed chwilą rozmawiałem z tym jubilerem. 
Pokrótce zreferowałem to, czego dowiedziałem się o całym zdarzeniu. 
-  No  dobrze,  ale  z  twego  głosu  wy  czytuję,  Ŝe  to  nie  wszystko  -  szef  wyczuł  moje 

podniecenie. 

- Na koniec bomba. Na tym łańcuszku był gmerk jubilerski. Niech pan zgadnie czyj. 
- Mów od razu, nie jestem jasnowidzem. 
- Ten łańcuch został wykonany w pracowni Caraglia. 
Cisza w słuchawce była dowodem, Ŝe wiadomość zaskoczyła i pana Tomasza. 
- MoŜe to czysty zbieg okoliczności - powiedział po chwili zastanowienia. - Za wcześnie na 

wyciąganie wniosków. Jakie masz plany? 

- Muszę się lepiej rozejrzeć w terenie. Odezwę się za parę dni - dodałem na zakończenie. 
W  drodze  powrotnej  na  obrzeŜach  miasta  zajechałem  na  stację  benzynową.  Było  piątkowe 

popołudnie, zwiększony  ruch na drodze był powodem krótkiej kolejki do dystrybutorów. Nalałem 
benzyny  i  poszedłem  do  środka  stacyjnego  budynku,  aby  zapłacić  za  paliwo.  Po  powrocie,  za 
wycieraczką  samochodu,  znalazłem  małą  kartkę.  Widniał  na  niej  krótki  tekst  napisany  nieco 
koślawymi,  drukowanymi  literami:  „I  tak  nic  nie  znajdziesz,  no,  chyba  Ŝe  szukasz  guza”.  Kartka 
została  wyrwana  z  jakiegoś  kieszonkowego  notesu.  Wyglądało  na  to,  Ŝe  ktoś  śledzi  moje 
poczynania i niedwuznacznie mi grozi. 

 
Nazajutrz  była  sobota.  Dałem  sobie  trochę  wolnego  i  zamiast  o  szóstej,  wstałem  godzinę 

później.  Nie  spiesząc  się,  zjadłem  śniadanie  i  po  wyjściu  z  domu,  poszedłem  na  stancję 
archeologów.  Na  parterze,  w  dość  przestronnej  kuchni,  zobaczyłem  siedzącego  przy  stole  doktora 
Jaroszka  w  towarzystwie  dwójki  studentów.  Zajadali  na  śniadanie  zupę  mleczną,  której  zapach 
unosił się w powietrzu. 

- Dzień dobry. Smacznego - powiedziałem, stając w progu. - Czy zastałem pannę Barbarę? 
- Zastał pan - odparł wesoło naukowiec, a siedząca naprzeciwko niego rudowłosa dziewczyna 

cicho  zachichotała.  Natomiast  jej  sąsiad,  ostrzyŜony  najeŜa  blondyn,  spojrzał  na  mnie  spod  oka 
ponurym wzrokiem, przerywając na chwilę wyławianie mlecznych koŜuchów. - Ale jest w trakcie 

background image

 

37

porannej  toalety,  a  jak  pan  zapewne  wie,  lepiej  nie  przeszkadzać  kobietom  przy  tej  czynności  - 
doktor dodał, robiąc do mnie oko. - Niech pan siada, bo to pewnie trochę potrwa. MoŜe zje pan z 
nami śniadanie? 

Podziękowałem,  pozostając  przy  drzwiach.  Obawy  doktora  nie  spełniły  się,  bo  w  chwilę 

później  usłyszałem  za  sobą  ciche  kroki.  Do  moich  nozdrzy  doleciała  delikatna  woń  perfum  o 
odcieniu nieznanych mi, orientalnych roślin. Odwróciłem się i na tle rozświetlonego słońcem okna, 
zobaczyłem  twarz  Barbary  okoloną  złocistą  falą  włosów.  Wyglądała  pięknie,  jej  smukłą  sylwetkę 
podkreślała elegancka, letnia, biała sukienka w drobne, czerwone groszki. 

- Ja do ciebie. Wybieram się na wycieczkę po okolicy. Pojechałabyś ze mną? 
Nieco zaskoczona moją wizytą i propozycją, zgodziła się z lekkim uśmiechem. 
- Przepraszam, nie zapytałem pana o pozwolenie - zwróciłem się do doktora Jaroszka. 
- Panna Barbara skończyła juŜ osiemnasty rok Ŝycia, poza tym dzisiaj mamy wolne. Niech ją 

pan porywa, skoro wyraziła na to zgodę - odparł naukowiec, uśmiechając się pod nosem. 

Studentka  parsknęła  głośno  z  łyŜką  zupy  w  ustach,  opryskując  mlekiem  swego  kolegę. 

Zobaczyłem, Ŝe mina studenta zrobiła się jeszcze bardziej ponura. 

- To świetnie. Jesteś gotowa? - zwróciłem się do dziewczyny. 
- Wezmę tylko z góry torebkę - odparła, pokazując, Ŝe jest prawdziwą damą. 
Kilka minut później weszliśmy na podwórko, na którym stał mój trabancik. 
- Jaki oryginalny pojazd! Twój? 
- Nie, to samochód szefa. Nasz słuŜbowy jest niestety w remoncie. 
- Taki błękitny, istny „Błękitek”. Pan Tomasz musi mieć romantyczną duszę. 
- Coś w tym jest - przyznałem z lekkim rozbawieniem. 
W chwilę potem jechaliśmy juŜ trasą prowadzącą do Tykocina. Za zakrętem, przy przejeździe 

przez  tory  kolejowe,  wyjechałem  na  szosę  wiodącą  wśród  pastwisk,  na  których  umęczone 
wielodniowym  upałem  krowy  sennie  skubały  kępki  poŜółkłej  trawy.  Jadąc  powoli,  podziwialiśmy 
roztaczające się dokoła widoki. Przez otwarte na ościeŜ okna wpadały do wnętrza samochodu ptasie 

ś

piewy,  dobiegające  z  koron  mijanych  drzew.  Ciepły  wschodni  wiatr  i  błękitne  niebo,  po  którym 

leniwie wędrowały pierzaste obłoki, wypełniały serce błogością. 

Po  kilkuminutowej  jeździe  dotarliśmy  do  Krypna  Kościelnego.  To  dość  długa  miejscowość, 

tykocińska  szosa  przecinają  na  dwoje,  a  domostwa  ustawione  są  wzdłuŜ  drogi.  Po  prawej  ręce 
pojawiła się biała sylwetka kościoła. 

- Zatrzymajmy się tu na chwilę - poprosiła Barbara. - Chcę ci coś pokazać. 
- Dobrze - zgodziłem się chemie. 
-  Z  czym  kojarzy  ci  się  nazwa  tej  miejscowości?  -  zapytała,  gdy  stanęliśmy  przed  drzwiami 

ś

wiątyni. 

- Z jakimś świętym obrazem. Zdaje się, Ŝe była wymieniona w przewodniku turystycznym. 
-  Tak,  stoimy  przed  sanktuarium  Matki  Boskiej  Krypnieńskiej,  obiektem  licznych 

pielgrzymek Podlasian. W ołtarzu tego kościoła jest umieszczony święty obraz Matki Boskiej. Jest 
on  repliką  słynnego  obrazu  z  rzymskiej  bazyliki  Santa  Maria  Maggiore,  który  był  obnoszony  po 
ulicach  Rzymu  po  zwycięstwie  w  bitwie  morskiej  nad  Turkami  pod  Lepanto  w  1571  roku.  Kopia 
sprowadzona  została  z  Włoch  przez  starostę  knyszyńskiego,  hetmana  i  kanclerza  wielkiego 
koronnego  Jana  Zamojskiego.  Początkowo  obraz  wisiał  w  kaplicy  dworu  królewskiego  w 
Knyszynie.  W  1620  roku  Katarzyna  z  Ostrogskich,  Ŝona  Tomasza  Zamojskiego,  podkanclerzego 
koronnego,  kolejnego  starosty,  ufundowała  w  Krypnie  kaplicę.  Stanęła  na  miejscu  wcześniejszej, 
wybudowanej jeszcze po roku 1520 przez biskupa Mikołaja Radziwiłła. UwaŜa się, Ŝe obraz Matki 

background image

 

38

Boskiej trafił do Krypna przed 1635 rokiem, bo wiadomo, Ŝe w tym czasie knyszyńska kaplica juŜ 
nie  istniała.  Obchodzony  od  tamtych  czasów  w  święto  Narodzenia  Matki  Boskiej  tutejszy  odpust 
gromadzi wiernych z całej diecezji białostockiej. 

Po  wyjściu  ze  świątyni  Barbara  pociągnęła  mnie  za  sobą,  prowadząc  do  naroŜnika 

kamiennego muru okalającego kościół. 

- A to jest druga rzecz, warta ta obejrzenia. Opowiedział mi o niej doktor Jaroszek. On jest z 

wykształcenia historykiem i posiada duŜą wiedzę o dziejach tych terenów. 

Mur  kościelny  był  zbudowany  z  obrobionych  głazów,  spojonych  zaprawą  cementową. 

Większość  z  nich  była  nieregularnych  kształtów,  jedynie  ich  frontowe  powierzchnie  były 
pościnane, tworząc dość nierówną ścianę. Natomiast w samym naroŜniku wprawne oko wyławiało 
w nim wmurowaną płaską, granitową płytę. Widniał na niej jakiś stary, mocno zamazany napis. 

- Drugi element znajduje się po drugiej stronie muru - dodała Barbara, ciągnąc mnie za rękę. 
Rzeczywiście,  tkwiły  tam  ułomki  granitowej  płyty,  w  tym  kawałek  z  wypukłym 

wybrzuszeniem kolistego kształtu. 

- Ale cóŜ to takiego? 
-  Miejscowi  twierdzą,  Ŝe  są  to  szczątki  sarkofagu,  w  którym,  po  śmierci  króla  Zygmunta 

Augusta,  umieszczono  urnę  z  jego  sercem  i  wnętrznościami.  Sarkofag  do  XIX  wieku  stał  na 
knyszyńskim  rynku  w  znajdującym  się  tam  najstarszym  kościele.  Podczas  przebudowy  centrum 
miasta  sarkofag  usunięto,  a  urna  zaginęła  w  niewyjaśnionych  okolicznościach.  I  do  dziś  nie 
wiadomo, gdzie się znajduje. 

- Czyli jeszcze jedna knyszyńska zagadka. 
- I to bardzo frapująca, ze względu na swą tajemniczość. Więcej na ten temat będziesz mógł 

usłyszeć od doktora Jaroszka. 

Jeszcze  przez  kilka  minut  uwaŜnie  przyglądałem  się  tajemniczym  płytom.  Czułem,  Ŝe 

natrafiłem na kolejną ciekawą zagadkę. 

-  Opowiedz  mi  o  swojej  pracy  -  poprosiła  Barbara,  kiedy  w  kilka  minut  później  ruszyliśmy 

dalej, do celu naszej wycieczki. 

-  Trochę  juŜ  wiesz,  czym  się  zajmujemy.  Jak  kaŜda  praca  i  ta  ma  swoje  dwie  strony. 

Wspaniałe  uczucie,  gdy  stajesz  w  obliczu  rozwiązania  zagadki  i  bierzesz  do  ręki  odnaleziony, 
często  wielkiej  wartości,  przedmiot.  Ale  Ŝeby  do  tego  doszło,  trzeba  czasami  długich  miesięcy 

Ŝ

mudnej  pracy  poszukiwawczej.  Większość  czasu  spędza  się  w  bibliotekach,  w  sieci,  na  giełdach 

staroci i innych miejscach, gdzie moŜna znaleźć jakieś ciekawe informacje. KaŜda nasza wyprawa 
w teren jest poprzedzona wieloma godzinami przygotowań. Ale praca w terenie to takŜe kontakt z 
naturą  i  poprawa  kondycji  fizycznej.  Laicy  zadają  pytanie,  co  właściwie  moŜna  odkryć  w  Polsce, 
leŜącej z dala od szlaków hiszpańskich galeonów wypełnionych po burty prekolumbijskim złotem. 
Ale i tu jest kilka rzeczy, które rozpalają wyobraźnię kaŜdego, kto zetknął się z tymi sprawami. Jak 
choćby  sprawa  Bursztynowej  Komnaty,  którą  kiedyś,  na  razie  bezskutecznie,  zajmowaliśmy  się  z 
panem  Tomaszem.  Wracając  do  twojego  pytania,  no  cóŜ,  praca  jak  wiele  innych.  Ale  bardzo  ją 
lubię i nie zamieniłbym na Ŝadną inną. 

DojeŜdŜając  do  Tykocina  zatrzymaliśmy  się  przy  zamku  królewskim.  Barbara  chciała  go 

obejrzeć,  bo  nie  była  jeszcze  w  tej  miejscowości.  Potem,  z  racji  bliskości,  obejrzeliśmy  jeszcze 
miejsce,  w  którym  został  pochowany  Łukasz  Górnicki,  renesansowy  poeta,  autor  „Dworzanina”, 
sekretarz Zygmunta Augusta i przez pewien czas starosta tykociński. 

background image

 

39

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

TYKOCIN • NIEZWYKŁA śYDÓWKA • STARA LEGENDA • SYNAGOGA • 

PODSŁUCHANA ROZMOWA • NIEUDANY POŚCIG • ANONIMOWA PRZESYŁKA 

 

Tykocin,  nazywany  przez  niektórych  „perłą  baroku”,  to  największy  zespół  zabytków  w  tej 

części Podlasia. Na terenie jaćwieskiej osady plemienia Zlińców ksiąŜęta mazowieccy zbudowali tu 
w  XI  wieku  gród  warowny,  w  pobliŜu  przeprawy  przez  Narew.  Do  dziś  w  pobliŜu  wsi  Sierki 
znajduje  się  grodzisko,  zwane  Zamczyskiem.  Do  XIV  wieku  był  to  gród  kasztelański  z 
podgrodziem.  Później  w  tym  miejscu  wzniesiono  dwór  Gasztołdów,  starostów  tykocińskich. 
Tykocin  otrzymał  prawa  miejskie  od  księcia  mazowieckiego,  Janusza  Starszego,  w  1425  roku.  W 
1522  roku  Olbracht  Gasztołd  sprowadził  do  miasta  śydów,  którzy  oŜywili  rozwój  gospodarczy 
miasta.  Po  wygaśnięciu  rodu  Gasztołdów  Tykocin  przeszedł  w  1543  roku  w  ręce  Zygmunta 
Augusta.  W  ciągu  ponad  pięciu  wieków  wiele  tu się  działo, zwaŜywszy  na  fakt,  Ŝe  zbudowany  tu 
zamek  był  jedną  z  najwaŜniejszych  nizinnych  twierdz  Rzeczpospolitej.  W  czasach  Zygmunta 
Augusta  Tykocin  pełnił  rolę  królewskiej  rezydencji,  mieszcząc  na  zamku  arsenał  koronny, 
bibliotekę  i  skarbiec.  Dzięki  dogodnemu  połoŜeniu  na  skrzyŜowaniu  szlaków  handlowych, 
obdarowany  królewskimi  przywilejami,  Tykocin  rozwijał  się  jako  ośrodek  handlu  i  rzemiosła.  Na 
Narwi  powstał  port,  z  którego  spływało  do  Gdańska  zboŜe,  towary  leśne  oraz  sprzęt  wojskowy. 
Miejscowa  gmina  Ŝydowska  naleŜała  do  najbogatszych  w  Koronie.  Kahał  miejscowy  był,  co  do 
znaczenia,  drugim  w  Polsce,  po  krakowskim.  Od  1569  roku  miasto  naleŜało  do  Korony  i  było 
miejscem pobytu królów: Zygmunta III i Władysława IV. Od 1661 roku Tykocin stał się własnością 
Stefana  Czarnieckiego,  jako  nagroda  za  rozgromienie  Szwedów  w  czasie  potopu.  Później  miasto 
zostało  własnością  Branickich.  W  połowie  XVIII  wieku  ostami  potomek  tego  rodu,  Jan  Klemens, 
poczynił  tu  wielkie  inwestycje  budowlane,  ozdabiając  miasto  w  duchu  barokowej  urbanistyki  i 
architektury. 

Najbardziej  znany  epizod  historii  miasta  został  opisany  na  stronach  „Potopu”  Henryka 

Sienkiewicza,  kiedy  to  wojska  litewsko-polskie  pod  wodzą  hetmana  Sapiehy  oblegały  zamek,  w 
którym bronił się Janusz Radziwiłł. Co było dalej, wszyscy wiedzą, ale niewielu pamięta, Ŝe zamek 
poddano ponad rok po śmierci Radziwiłła. 

W  czasie  zaborów  miasto  znalazło  się  początkowo  pod  władzą  Prus,  po  traktacie  w  TylŜy  z 

1807  roku  wchodziło  w  skład  Księstwa  Warszawskiego,  a  następnie  Królestwa  Polskiego.  Po 
drugiej  wojnie  światowej  Tykocin,  powaŜnie  zniszczony,  pozbawiony  zgładzonej  przez 
hitlerowców  ludności  Ŝydowskiej,  która  stanowiła  przed  wojną  większą  część  jego  mieszkańców, 
utracił w 1950 roku prawa miejskie. Odzyskał je w 1993 roku. 

Dzisiejszy  Tykocin  to  niewielkie  urokliwe  miasteczko.  Pomimo  duŜego  nagromadzenia 

zabytków,  bogactwa  otaczającej  przyrody  i  pięknego  usytuowania  nad  Narwią,  wciąŜ  pozostaje 
nieco z dala od utartych szlaków turystycznych. Pomimo tego rokrocznie Tykocin odwiedza ponad 
100  tysięcy  gości  z  całego  świata.  Głównie  są  to  wycieczki  z  Izraela,  dla  których  Tykocin  jest 
jednym  z  punktów  szlaku  martyrologii  narodu  Ŝydowskiego.  W  pobliskim  lesie,  niedaleko  wsi 
Łopuchowo,  znajduje  się  zbiorowa  mogiła  ponad  trzech  tysięcy  tykocińskich  śydów 
zamordowanych przez Niemców w 1941 roku. 

Zaparkowałem  samochód  w  bocznej,  odchodzącej  od  rynku  uliczce  i  teraz  ja  ująłem  drobną 

dłoń Barbary, zapraszając ją na zwiedzanie tykocińskich perełek architektonicznych. O zabytkach i 
historii Tykocina moŜna by napisać opasłą księgę. 

background image

 

40

Być  moŜe  słoneczna  pogoda  i  pora  dnia  miały  wpływ  na  Ŝycie  miasta,  bo  panowała  w  nim 

wyjątkowo senna atmosfera. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od rynku Czarnieckiego, gdzie zbiegają się 
wszystkie  drogi  wjazdowe  i  wokół  którego  skupia  się  Ŝycie  całego  miasteczka.  Ma  nieco 
trapezowaty kształt, wraŜenie jego rozległości pogłębia dookolna, niska zabudowa. Na jego środku, 
na  postumencie,  stoi  naturalnej  wielkości  figura  sławnego  hetmana,  pogromcy  Szwedów.  Figura 
rycerza  ze  złotą  buławą  z  1762  roku  to  jeden  z  najstarszych,  świeckich  pomników  w  Polsce. 
Upamiętnia  okres  rządów  starościńskich  Stefana  Czarnieckiego  w  tym  mieście.  Od  strony 
północnej, czyli od strony Narwi, wzdłuŜ rynku stoi szereg zabytkowych drewnianych domów. 

Nad  rynkiem  góruje  monumentalna  barokowa  budowla  osiemnastowiecznego  kościoła 

Ś

więtej  Trójcy,  wybudowanego  w  latach  1740-1750.  Jego  fasadę  obramowują  dwie  wieŜe, 

połączone  arkadami  z  bryłą  kościoła.  Świątynia  została  wybudowana  z  inicjatywy  dziedzica 
tutejszych  dóbr,  Jana  Klemensa  Branickiego.  Jest  dobitnym  świadectwem  dawnej  świetności 
miasta.  Kościół  jest  budowlą  typu  bazylikowego.  Rozległa  bryła  świątyni  niemalŜe  przytłacza 
swoją wielkością i dostojeństwem. Trójnawowe jej wnętrze zdobią polichromie ścienne z 1749 roku 
wykonane  przez  Sebastiana  Ecksteina.  Polichromie  sklepień  nawy  głównej  i  naw  bocznych, 
charakteryzujące  się  wysokim  poziomem  artystycznym  i  harmonijne  powiązane  z  malarstwem 
osiemnastowiecznym,  są  dziełem  Władysława  Drapiewskiego  i  pochodzą  z  lat  1910-1912.  W 
ołtarzach znajdują się obrazy Szymona Czechowicza. Naszą szczególną uwagę zwróciły wiszące na 

ś

cianach portrety fundatora świątyni i jego małŜonki, Izabeli z Poniatowskich. 

Ulicą 11  Listopada doszliśmy do kolejnego tykocińskiego zabytku.  OtóŜ u zbiegu tej ulicy i 

ulicy Poświętnej stoi tam, na kamiennym postumencie, nasz skrzydlaty symbol narodowy. Pomnik 
Orła  Białego,  ustawiony  w  1982  roku,  upamiętnia  ustanowienie  w  1705  roku,  na  zamku  w 
Tykocinie  przez  króla  Augusta  II  Mocnego,  Orderu  Orła  Białego,  który  jest  naszym  najwyŜszym 
odznaczeniem  państwowym.  Urokliwą  uliczką  Poświętną  przeszliśmy  z  powrotem  na  rynek.  W 
jego pobliŜu, nad Narwią, tuŜ przy moście, znajduje się zespół zabudowań o bardzo interesującym 
kształcie.  Jest  to  dawny  alumnat  wojskowy,  dom  dla  weteranów.  Unikat  na  skalę  krajową, 
wybudowany w połowie XVII wieku przez starostę Krzysztofa Wiesiołowskiego. Jego pomalowane 
na biało i przykryte czerwonym dachem budynki naleŜą teraz do Kościoła. 

- Czy wiesz, Ŝe w Tykocinie działała nawet mennica koronna? - zapytałem Barbarę. 
- Gdzie? 
-  Dokładnie  nie  wiadomo.  Znawcy  tematu  wskazują  na  południową  pierzeję  rynku,  ulicę 

Jordyka - wskazałem ręką kierunek. - Działała za czasów Zygmunta Augusta od roku 1564. Grosze 
i półgrosze tykocińskie z herbem Jastrzębiec bito tu prawdopodobnie do śmierci króla. Ulokowanie 
jej  w  tym  mieście  wynikało  z  faktu,  Ŝe  na  tutejszym  zamku  mieścił  się  skarbiec  koronny,  skąd 
brano kruszec na monety. 

Spojrzałem  na  zegarek,  dochodziła  jedenasta.  Cel  mojej  wizyty  w  Tykocinie  znajdował  się 

niedaleko,  dlatego  zdecydowałem  się  zaprowadzić  Barbarę  jeszcze  na  ulicę  Klasztorną,  gdzie 
znajduje się dawny klasztor Bernardynów, wybudowany w latach 1771-1790. A potem zrobiliśmy 
jeszcze  spacer  ulicą  Holendry,  aŜ  do  skrzyŜowania  z  Zachodnią,  przy  której  jest  połoŜony  stary 
cmentarz  Ŝydowski.  Na  sporym  placu  stało  wiele  nieczytelnych  juŜ  nagrobków,  świadczących  o 
bogatej  historii  tykocińskich  śydów.  Chodząc  wśród  zniszczonych,  w  większości  przewróconych, 
kamiennych  macew,  dla  przerwania  smutnej,  nostalgicznej  atmosfery,  zapytałem  Barbarę,  czy 
słyszała o Rebece Tiktiner. 

- Nie słyszałam o niej - przyznała się. 
-  Riwka  Tiktiner,  zwana  teŜ  Rebeką  Tykocińską,  Ŝyła  tu  w  pierwszej  połowie  XVI  wieku. 

background image

 

41

Była  jedną  z  nielicznych  kobiet,  jakie  znalazły  uznanie  wśród  śydów  jako  autorytety  religijne 
judaizmu.  Była  córką  tutejszego  rabina,  Majera.  Znała  hebrajski  i  odbyła  studia  nad  Torą.  Była 
autorką  dzieła  „Meneket  Riwka”,  po  polsku  „Karmicielka  Rebeka”,  traktującego  o  wychowaniu 
dzieci i obowiązkach kobiet oraz o roli kobiety  w ówczesnym świecie.  KsiąŜka została wydana  w 
1609 roku w Pradze i w 1618 roku w Krakowie. Ze względu na płeć autorki, było to na owe czasy 
wydarzenie  wyjątkowe.  Rebeka  napisała  swą  ksiąŜkę  w  języku  jidysz,  aby  dotrzeć  do  jak 
największej liczby niewykształconych czytelniczek. 

-  ZwaŜywszy,  Ŝe  zrobiła  to  ponad  czterysta  pięćdziesiąt  lat  temu,  musiała  być  nietuzinkową 

kobietą - zauwaŜyła Barbara. 

-  Z  pewnością.  Jej  niezwykła  na  owe  czasy  postać  budziła  zainteresowanie  w  Europie.  W 

1719  roku  wydano  w  Niemczech  monografię  „De  Rebecca  Polona  eruditarum  in  gente  Judaica 
Foeminarum  rariori  exemplo”,  czyli,  mówiąc  po  polsku,  „O  Rebece  Polskiej,  najrzadszym 
uczonych niewiast z narodu Ŝydowskiego przykładzie”. 

Ale  do  tego  pięknego  grodu  nie  przyjechaliśmy  jedynie  dla  podziwiania  śladów  dawnej 

ś

wietności,  chociaŜ  wędrówka  szlakiem  miejscowych  zabytków  była  zajęciem  wielce 

pociągającym.  Idąc  ulicą  Piłsudskiego,  doszliśmy  do  Koziej,  przy  której  stoją  najsławniejsze 

Ŝ

ydowskie  zabytki  Podlasia:  siedemnastowieczna  synagoga  i  dom  talmudyczny.  Barokową 

synagogę  zbudowano  w  1642  roku  na  rzucie  prostokąta.  Jest  masywna,  murowana,  z  wysokim, 
łamanym  dachem  z  czerwonej  dachówki  i  okrągłą  wieŜą  w  naroŜniku.  Otaczają  ją  z  trzech  stron 
niskie przybudówki - niegdyś sklepiki, bejt midrasze, czyli domy nauki, babińce, gdzie modliły się 
kobiety  -  i  przedsionki.  Tykocińska  boŜnica  ustępowała  w  Polsce  wielkością  tylko  krakowskiej. 
Niegdyś ją i dom talmudyczny okalał arkadowy mur z bramą, nie zostały one jeszcze odbudowane. 
W domu talmudycznym mieści się muzeum miejskie, prezentujące między innymi piękny Gabinet 
Glogerowski  i  malarstwo  Zygmunta  Bujnowskiego,  który  utrwalił  na  płótnie  widoki 
dziewiętnastowiecznego Tykocina. 

Chciałem się pojawić w synagodze dokładnie o pierwszej po południu. Była dwunasta, więc 

skorzystałem  z  okazji,  Ŝeby  zaprosić  Barbarę  do  małej  restauracji  „Tejsza”,  znajdującej  się  w 
podziemiach domu talmudycznego. 

- Obiad o dwunastej w południe? - zdziwiła się dziewczyna. 
-  Serwują  tu  specjały  kuchni  Ŝydowskiej,  nie  będziesz  Ŝałować  -  zapewniłem  ją,  gdy 

przekraczaliśmy próg restauracji. 

Jej  dwie,  nieduŜe  sale  były  ozdobione  przedmiotami  pochodzącymi  z  nieistniejącego  juŜ 

ś

wiata przedwojennych tykocińskich śydów: jakimiś ocalałymi elementami z Ŝydowskiego sklepu, 

wiszącymi na ścianach starymi, poŜółkłymi fotografiami. Wszystko to tworzyło nieuchwytną, pełną 
nostalgii atmosferę, poczucie ulotności przemijającego czasu. 

-  Co  oznacza  nazwa  waszej  restauracji?  -  zapytała  Barbara  kelnerkę,  gdy  ta  podeszła  do 

naszego stolika, by przyjąć zamówienie. 

- „Tejsza” w języku jidysz oznacza kozę. Zwierzę to, w tradycji śydów podlaskich, uwaŜane 

było za symbol szczęścia i dobrobytu. 

Lista  potraw  była  długa  i  wyglądała  doprawdy  smakowicie.  Barbara  wybrała  cymes 

ś

wiąteczny,  czyli  gulasz  z  młodej  wołowiny  na  słodko,  z  warzywami,  a  ja  kugel,  czyli  Ŝydowską 

odmianę babki ziemniaczanej. 

-  Czy  wiesz  jak,  według  legendy,  powstała  nazwa  tego  miasta?  -  zapytałem  przełykając 

kolejny kęs potrawy. 

- Nie, opowiedz. 

background image

 

42

- Na tych terenach, w  grodzisku, którego pozostałości znajdują się na południe od obecnego 

miasta,  Ŝyło  słowiańskie  plemię.  Jego  władcą  był  Boguchwał.  Miał  piękną  córkę  imieniem 
Boginka.  Po  drugiej  stronie  Narwi,  wśród  dzikich  puszcz  i  kniei,  Ŝył  Joc,  władca  Jaćwingów. 
Plemiona  te  toczyły  między  sobą  zaciekłą  wojnę.  Joc  często  najeŜdŜał  na  statecznych  Słowian, 
niszcząc  ich  domostwa  i  porywając  dobytek.  Miał  syna,  zwanego  Jurem.  Był  on  postawnym, 
odwaŜnym młodzieńcem. Pewnego pięknego poranka, na polowaniu, ścigając dorodną łanię, tak się 
zapędził, Ŝe dotarł w okolice słowiańskiego grodu. Nad rzeką ujrzał piękną Boginkę. Zakochał się 
w  dziewczynie  od  pierwszego  wejrzenia  i  postanowił  ją  porwać.  Ale  straŜ  Boginki  przegoniła  go 
gradem strzał. Jur musiał ratować się ucieczką. Jednak myśl o dziewczynie nie dawała mu spokoju. 
Widząc  rozpacz  młodzieńca,  jego  ojciec  postanowił  słać  swaty  do  Boguchwała.  Posłańcy  Jura 
przybyli  do  grodu  Boguchwała  z  bogatymi  darami.  Lecz  Boguchwał  nie  zgodził  się  oddać  córki 
młodemu  Jaćwingowi.  Jur,  usłyszawszy  odmowę,  wpadł  w  gniew.  Zawołał,  Ŝe  Boginkę  weźmie 
siłą,  a  z  grodziska  „tyko-cin”  zostanie,  co  w  języku  jego  ludu,  oznaczało  „tylko  cień”.  Rozpoczął 
przygotowania  do  wielkiej  wyprawy.  Gdy  Boguchwał  dowiedział  się  o  tym,  wzmocnił  swój  gród 
oraz  przygotował  zasadzkę  na  rzece,  W  chwili  gdy  wojska  jaćwieskie  stanęły  nad  brodem 
wiodącym przez Narew, Jur rozkazał zasypać bród. Kiedy jeden z wojów zameldował, Ŝe rzeka juŜ 
„nie  ciece”,  Jur  ruszył  na  drugą  stronę.  I  wpadł  w  zasadzkę.  Krwawy  bój  trwał  cały  dzień,  ale 
ostateczne zwycięstwo przypadło Boguchwałowi. Dla jego uczczenia, Boguchwał nazwał swój gród 
Tykocinem, a Joca i Jura kazał pochować na szczycie niedalekiego wzgórza. W miejscu, w którym 
znajdował się ów bród, powstała wieś Nieciece, a jej mieszkańcy nazywają wzgórze znajdujące się 
opodal Tykocina Jocą Górą. 

- Piękna legenda, moŜe jak w kaŜdej jest i w niej ziarnko prawdy - rozmarzyła się Barbara. 
-  Jej  akcja  rozgrywa  się  między  wiekiem  XI  a  XIV,  gdy  tereny  na  północ  od  Narwi 

zamieszkiwali  Jaćwingowie,  a  tykociński  gród  był  warownią  strzegącą  północnych  terenów 
Mazowsza. Przekop Jocą Górę, jesteś przecieŜ archeologiem, a dowiesz się prawdy - zaŜartowałem. 

- MoŜe kiedyś... - usłyszałem w odpowiedzi. 
-  No,  ale  na  nas  juŜ  czas  -  powiedziałem,  spojrzawszy  na  zegarek.  Dałem  znak  kelnerce,  Ŝe 

chcemy zapłacić rachunek. 

Na parkingu znajdującym się na tyłach świątyni stał wycieczkowy autokar i kilka eleganckich 

aut. Byłem pewny, Ŝe jedno z nich juŜ gdzieś widziałem. Kupiliśmy bilety w kasie i weszliśmy do 

ś

rodka boŜnicy. Na początek obejrzeliśmy w wieŜy synagogi pokój rabina i salę z przedstawieniem 

seder  pesach,  czyli  wieczerzy  paschalnej.  Weszliśmy  następnie  do  głównej,  przestronnej  sali 
modlitwy.  Podczas  jej  remontu  w  1976  roku  konserwatorzy  z  PKZ  odkryli  na  ścianach  starą 
polichromię - głównie hebrajskie i aramejskie teksty modlitw. 

-  Wygląda  tu,  jakby  za  chwilę  miało  się  odbyć  naboŜeństwo  -  powiedziała  Barbara, 

rozglądając się po wnętrzu. - Co to za podest na środku? 

- To bima, coś jakby ambona. Tutaj czyta się Torę. Trzy razy do roku przyjeŜdŜają tu śydzi, 

aby obchodzić swoje główne święta religijne. 

Wokół bimy stało kilkanaście osób z izraelskiej wycieczki. Słuchając objaśnień przewodnika, 

oglądali  zawartość  przeszklonych  gablot  z  ocalałymi  naczyniami  liturgicznymi,  stare  srebrne 

ś

wieczniki  i  odtworzone  inskrypcje  naścienne.  Większość  turystów  widocznie  znała  polski,  więc 

mogliśmy z Barbarą wysłuchać opowieści przewodnika. 

-  Wielka  Synagoga,  zwana  Ha-Godol  Bejt  ha-Kneset,  została  wzniesiona  w  miejscu  swej 

drewnianej  poprzedniczki.  Było  to  centrum  Ŝydowskiej  dzielnicy  Kaczorowo,  boŜnica  stanęła  na 
istniejącej  tu  wówczas  wyspie.  Jej  budowa  była  podyktowana  chęcią  wzniesienia  domu  modlitwy 

background image

 

43

godnego  miejscowego  kahału  okręgowego.  Kahał  tykociński  doszedł  do  wielkiego  znaczenia, 
obejmował starozakonnych w promieniu 150 kilometrów i odgrywał waŜną rolę w Sejmie  śydów 
Litewskich. Wielka Synagoga jest wzorowana na warownej synagodze z Pińska. Zbudowano ją na 
planie kwadratu o bokach 18 na 18 metrów. W naroŜniku północno-wschodnim znajduje się wieŜa. 
BóŜnica  pełniła  wiele  ról,  była  między  innymi  siedzibą  kahału  i  sądu,  a  wieŜa  słuŜyła  jako 
więzienie.  Synagoga  stanowiła  w  XVII  i  XVIII  wieku  waŜny  ośrodek  intelektualny,  miejsce,  w 
którym  działało  wielu  znanych  talmudystów,  jak  Menachem  Dawid  ben  Icchak  -  uczeń  MojŜesza 
Isserlesa (Remu) z Krakowa i Szmuel Eliezer ben Jehuda ha-Lewi Edels. Wyremontowana w latach 
czterdziestych  XIX  wieku  była  znana  z  bogatego  wyposaŜenia,  które  zagrabili  Niemcy  podczas 
drugiej  wojny  światowej.  Splądrowaną  synagogę  odrestaurowano  w  latach  siedemdziesiątych  XX 
wieku przeznaczając ją na muzeum. 

Sklepienie  synagogi  jest  dziewięciopolowe,  charakterystyczne  dla  ziem  polskich.  Uwagę 

przykuwają inskrypcje naścienne oraz dekoracja malarska w formie wici roślinnych i przedstawień 
zwierząt. W budowli tej wciąŜ dokonuje się nowych odkryć. Spod odkuwanych warstw ukazują się 
elementy najstarsze i najbardziej oryginalne... 

Przysłuchując  się  słowom  przewodnika,  zbliŜyliśmy  się  do  jednej  ze  ścian,  przy  której  stały 

gabloty  wystawiennicze.  Podziwialiśmy  wystawione  w  nich  srebrne  besaminki  i  ośmiopłomienne 
lampki  chanukowe.  W  pewnym  momencie  zza  zakratowanego  okna,  widniejącego  w  ścianie 
oddzielającej  wnętrze  boŜnicy  od  bocznej  galerii,  dobiegł  mnie  kobiecy  głos,  który  przykuł  moją 
uwagę.  Był  na  tyle  wysoki,  Ŝe  nie  miałem  specjalnych  trudności  w  zrozumieniu  prowadzonego 
dialogu. Kobieta musiała czuć się bezpiecznie, bo nawet nie starała się mówić cicho. 

- Mój szef chciałby obejrzeć ten przedmiot. Ma pan go ze sobą? 
- Pani Ŝartuje - usłyszałem zza ściany słowa jakiegoś męŜczyzny. 
- To kiedy go zobaczę? 
- Najpierw zapłata, potem przyjemność. 
- Ile? 
-  Jeszcze  nie  wiem.  Czekam  na  decyzję  mojego  szefa  -  odpowiedział,  akcentując 

przedostatnie słowo. 

-  Wątpię,  czy  mój  mocodawca  będzie  zadowolony  z  efektów  waszej  pracy  -  ton  głosu 

nieznajomej był bardzo chłodny. 

- Trudno. Ja muszę słuchać się przede wszystkim mojego. 
- Spotkamy się za dwa dni. Zadzwonię gdzie. Ma pan mieć to wtedy ze sobą! 
Musiała być wściekła, bo zza ściany rozległ się szybki stukot jej pantofli. Nie chciałem, Ŝeby 

nas  widziała,  więc  złapałem  za  rękaw  niczego  nieświadomą  Barbarę  i  mocno  pociągnąłem  w 
kierunku  Izraelczyków,  zgromadzonych  wokół  przewodnika.  Widząc  jej  zdumioną  i  zaskoczoną 
twarz, gestem nakazałem milczenie. Schowałem się za stojącą pośrodku bimę i wychylając się zza 
niej,  ostroŜnie  obserwowałem,  jak  kobieta  wychodzi z  bocznej  galerii  i  kieruje  się  ku  wyjściu.  Po 
chwili  wyszedł  stamtąd  około  trzydziestoletni,  średniego  wzrostu  męŜczyzna,  w  letnim,  jasnym 
garniturze.  Górną  część  jego  twarzy  zakrywało  opadające  rondo  płóciennego  kapelusza.  Jedynym 
widocznym,  ba,  rzucającym  się  w  oczy,  elementem  była  obfita,  kruczoczarna  broda.  Zbyt  obfita, 

Ŝ

eby być prawdziwą. 

„CóŜ to za maskarada?” - pomyślałem z rozbawieniem. 
Ale  nie  było  czasu  na  śmiechy.  Za  chwilę  „Brodacz”  mógł  nam  zniknąć  z  oczu,  więc 

ponownie pociągnąłem za sobą Barbarę, kierując się do wyjścia. 

- Pawle, co ty robisz? - zapytała kompletnie zaskoczona. 

background image

 

44

- Nie czas na wyjaśnienia.  Idź prędko za kobietą, która przed chwilą stąd wyszła i obserwuj 

dokąd  pójdzie.  Tylko  ostroŜnie!  Spotkamy  się  za  pół  godziny  przy  pomniku  Czarnieckiego. 
Szybko! - ponagliłem. 

Wybiegliśmy na placyk przed boŜnicą. Zobaczyłem, Ŝe Brodacz idzie ulicą Złotą, w kierunku 

rynku Czarnieckiego. Kobieta poszła w przeciwną stronę. 

Poszedłem  za  nieznajomym.  Na  rogu  Starego  Rynku,  odchodzącego  w  prawo  od  Złotej, 

nieznajomy rozejrzał się dokoła, a potem skręcił właśnie w prawo. Szybkim krokiem podąŜyłem za 
nim.  Wychyliwszy  się  zza  rogu  naroŜnego  sklepu,  zobaczyłem,  Ŝe  facet  stoi  przy  otwartych 
drzwiach  terenowego  mitsubishi  Pajero  Dakar  i  rozmawia  z  kimś  przez  telefon  komórkowy. 
Wykorzystałem  to  i  ostrym  kłusem  pobiegłem  w  kierunku  miejsca,  gdzie  pozostawiłem  mojego 
trabanta. 

W trzy minuty później byłem z powrotem.  Na szczęście w perspektywie  rynku zobaczyłem, 

Ŝ

e  terenowy  samochód  nadal  tam  stoi.  Szanse,  niestety,  nie  były  równe.  Mitsubishi  Brodacza, 

według mojej wiedzy, mogło rozwinąć szybkość około stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, 
podczas gdy mój trabant ledwie sto dwadzieścia. 

Po chwili mitsubishi ruszyło z miejsca, kierując się w stronę ulicy Sokołowskiej. Zachowując 

odpowiedni dystans, ruszyłem w ślad za nim.  Brodacz skręcił w prawo,  w Klasztorną. Wyglądało 
na to, Ŝe albo pojedzie w lewo na JeŜewo, do szosy białostockiej, albo prosto na Kiermusy. Zrobił 
to  pierwsze.  Niestety,  facet  miał  Ŝyłkę  rajdowca.  Wyjechawszy  na  prosty  odcinek  szosy,  dodał 
nagle gazu i zaczął się coraz bardziej oddalać. Próbowałem przyspieszyć, ale w tym miejscu droga 
biegła  nieco  pod  górę  i  pomimo  naciskania  na  pedał  gazu,  dystans  pomiędzy  mną  a  mitsubishi 
powiększał się z minuty na minutę i w końcu samochód Brodacza znikł w perspektywie szosy. 

- Ach, Ŝebym miał teraz wehikuł! - sarknąłem ze złości. 
Zrezygnowany  powróciłem  na  rynek  Czarnieckiego.  Barbara  czekała  na  mnie,  siedząc  na 

kamiennym cokoliku ogrodzenia hetmańskiego pomnika. 

- Niestety, nie dałem rady go śledzić. Pojechał w kierunku trasy warszawsko-białostockiej. 
-  Ta  kobieta  doszła  do  zaparkowanego  eleganckiego  samochodu  terenowego,  po  czym  do 

niego wsiadła. Samochód odjechał ulicą Piłsudskiego. 

- Ona prowadziła? 
- Chyba nie, bo wsiadła od strony pasaŜera. 
- Chyba? 
- Nie widziałam dokładnie, bo samochód miał przyciemniane szyby. 
- Jakiej był marki? 
-  Nie  znam  się  na  samochodach.  DuŜy,  koloru  grafitowego,  metalizowany  lakier.  Miał 

warszawskie numery rejestracyjne. Wyjaśnij mi wreszcie, dlaczego ich śledzimy. 

-  Podejrzewam,  Ŝe  mogą  mieć  coś  wspólnego  z  włamaniem  do  waszej  stancji.  No  trudno, 

wracamy. 

Odwiozłem  Barbarę  na  jej  stancję  i  wróciłem  do  siebie.  Zadzwoniłem  do  pana  Tomasza  i 

opowiedziałem mu o nieudanej wyprawie. 

- Nie wiem kto, ale czuję, Ŝe kręcą się dookoła nas ludzie, którzy przybyli tu w tym samym 

celu co ja. Gdybym miał nasz wehikuł, ten facet by mi nie umknął - dodałem nieco zawiedzionym 
głosem. 

- Nie doceniasz mojego pojazdu. Przed następną taką przygodą przeczytaj uwaŜnie instrukcję, 

która leŜy w schowku obok kierowcy. 

- Szefie, nie mógł pan mi tego wcześniej powiedzieć? - jęknąłem. 

background image

 

45

- A zainteresowałeś się tym? No dobrze, złapiesz ich następnym razem. Jakie masz plany? 
W kilku słowach przedstawiłem swoje zamiary. 
Było  słoneczne,  sobotnie  popołudnie.  Do  Knyszyna  zabrałem  ze  sobą  tylko  kilka 

tematycznych ksiąŜek. Postanowiłem więc sprawdzić zasobność zbioru tutejszej gminnej biblioteki. 
Mieści się ona w tym samym budynku  co urząd  miasta. Na szczęście okazało się, Ŝe była jeszcze 
otwarta.  Uprzejma  pani  bibliotekarka,  usłyszawszy  kim  jestem,  zwolniła  mnie  z  obowiązku 
korzystania z czytelni i wypoŜyczyła mi kilka potrzebnych pozycji. Wróciłem do siebie i do późna 
w nocy pogłębiałem swoją wiedzę o ostatnim Jagiellonie na tronie polskim. Gdy na koniec lektury 
podszedłem  do  okna,  Ŝeby  wpuścić  do  środka  więcej  świeŜego  powietrza,  wraz  z  nim  z  dworu 
dobiegło  mnie  cykanie  świerszczy,  pomieszane  z  rechotem  Ŝab  dobiegającym  z  nieodległych 
knyszyńskich stawów. Wyciągnąłem się na łóŜku i powoli zacząłem zapadać w sen. Nastała cisza i 
tylko dwie brunatne ćmy wcale nie zamierzały iść spać, niestrudzenie krąŜąc wokół palącej się na 
stole lampy. 

Był środek nocy, gdy ze snu wyrwał mnie głośny stukot w ramę okienną. Na szczęście okno 

było uchylone, inaczej szyba rozprysłaby się z pewnością w kawałki. Zerwałem się na równe nogi i 
zbliŜywszy  się  do  okna,  ostroŜnie  wyjrzałem  zza  firanki.  Na  uśpionej  ulicy  słychać  było  tylko 
cichy,  oddalający  się  tupot  nóg.  śeby  nie  zbudzić  gospodyni,  wymknąłem  się  przez  okno.  Na 
rabatce, pod nim, leŜał średniej wielkości kamień, owinięty w papier. Nie było sensu gonić nocnego 
posłańca. Wróciłem do pokoju i przy zapalonym świetle rozwinąłem kartkę. Widniał na niej krótki 
tekst,  nagryzmolony  niewprawną  ręką:  „Jeśli  interesują  cię  staroŜytne,  złote  antyki,  bondź  jutro  o 
pułnocy w starym browarze w JeŜewie”. 

background image

 

46

ROZDZIAŁ ÓSMY 

KNYSZYŃSKI KOŚCIÓŁ • TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO SARKOFAGU • 

KOLEKCJA ZYGMUNTA AUGUSTA • RABUNEK • GRABIEśCZE TRIO • 

ZNALEZISKO NA KIRKUCIE 

 

W niedzielę, po śniadaniu, poszedłem do knyszyńskiego kościoła parafialnego. PołoŜony jest 

zaraz  obok  rynku.  Gdy  przekraczałem  niskie  przejście  w  białym,  kościelnym  murze,  zobaczyłem 
parafian  wychodzących  właśnie  z  zakończonej  mszy.  śeby  nie  przeszkadzać,  cofnąłem  się  i 
przeszedłszy  wzdłuŜ  muru,  dotarłem  do  bramy  prowadzącej  do  przykościelnych  zabudowań. 
Najciekawszym  tamtejszym  obiektem  był  dziewiętnastowieczny,  drewniany  lamus,  czyli  schowek 
na róŜne cenniejsze przedmioty gospodarskie. Jego ściemniałe ze starości, sosnowe ściany pięknie 
kontrastowały  ze  stojącym  naprzeciwko,  jasnym  budynkiem  plebanii.  Widząc,  Ŝe  przykościelny 
plac pustoszeje, ruszyłem w kierunku świątyni. Obszedłem kościół dokoła, oglądając uwaŜnie jego 
białą,  późnorenesansową  bryłę.  Przy  murze,  od  strony  wschodniej,  znajduje  się  grób  księdza 
Edwarda Junga, który jako młody wikary został zamordowany przez wycofujące się stąd w czerwcu 
1941 roku wojska sowieckie. 

Przed frontonem świątyni obejrzałem pomnik z figurą papieŜa Piusa XII oraz mały budynek, 

stojący przy murze kościoła, który według przewodnika słuŜył kiedyś za przykościelną kostnicę, a 
potem  starą  szesnastowieczną,  granitową  misę  chrzcielną.  Właśnie  oglądałem  umieszczony  nad 
drzwiami kościoła kamienny kartusz przedstawiający herby rodów Radziwiłłów i Krasińskich, gdy 
za plecami usłyszałem ciche kroki. 

- Witam przybysza w naszych progach - odwróciwszy się, zobaczyłem księdza zmierzającego 

w kierunku budynku plebanii. - Zainteresował pana nasz kościół? 

- Mam prośbę, proszę księdza - postanowiłem skorzystać z nadarzającej się okazji. - Pewnie 

przeszkadzam, ale chciałbym usłyszeć o jego historii. Kto mógłby mi o niej opowiedzieć? 

- Niech pan tu chwilę zaczeka. Zaraz wrócę. 
Po paru minutach był z powrotem. Okazało się, Ŝe jest tutejszym proboszczem. 
- Pan turysta? - zapytał. 
- Niezupełnie, będę mieszkał w waszym mieście przez pewien czas. Zostałem zatrudniony w 

tutejszej szkole. 

- A to pięknie. No cóŜ, nasza parafia szczyci się długim rodowodem. Są nawet wzmianki, Ŝe 

juŜ  w  XIII  wieku  była  tutaj  placówka  duszpasterska.  Tak  zapisał  tutejszy  dziekan  śamejć  w 
inwentarzu  kościelnym  w  roku  1937.  Ale  nie  wiadomo,  skąd  wziął  tę  wiadomość.  Z 
udokumentowanych  źródeł  wynika,  Ŝe  parafia  knyszyńska  została  utworzona  w  1520  roku. 
Rozpoczęto wtedy budowę drewnianego kościoła, który stał na środku tynku. Był pod wezwaniem 
Narodzenia  Matki  Boskiej,  św.  Jana  Ewangelisty,  św.  Andrzeja  i  Św.  Apolonii.  Tamta  świątynia 
przetrwała do 1623 roku, kiedy ją rozebrano i przystąpiono do budowy kolejnej, teŜ drewnianej. Ta 
najprawdopodobniej  uległa  zniszczeniu  w  czasie  potopu  szwedzkiego.  Zapraszam  do  środka 

ś

wiątyni. 

Weszliśmy do wnętrza. 
-  Świątynia,  w  której  się  znajdujemy,  jest  trzecim  w  kolejności  kościołem  knyszyńskim.  Jej 

budowa została rozpoczęta przez starostę Jana Zamojskiego około 1576 roku. Początkowo miał to 
być kościół szpitalny. Dnia 21 marca 1601 roku biskup Benedykt Wojno konsekrował kościół pod 
wezwaniem  Wszystkich  Świętych,  św.  Melchiadesa,  papieŜa  i  męczennika,  oraz  św.  Jacka 

background image

 

47

Wyznawcy.  W  1710  roku  poŜar  strawił  budowlę.  Została  odbudowana  w  1772  roku  z  polecenia 
biskupa Macieja Ancuty. W latach 1899-1902 budowlę przedłuŜono o jedno przęsło, dobudowano 
wieŜę, a nowej fasadzie nadano cechy stylu neoromańskiego. 

W  prezbiteriom  zobaczyłem  sklepienie  gwiaździste  pozostałe  z  pierwotnej,  gotyckiej 

ś

wiątyni, a w nawie kasetonowy strop drewniany z 1900 roku. WyposaŜenie było klasycystyczne z 

XVIII i XIX wieku. W bocznym ołtarzu widniały siedemnastowieczne rzeźby barokowe. 

-  Nasz  kościół  szczyci  się  obecnością  w  jego  murach  wielu  głów  królewskich  i  pierwszych 

rodów  Rzeczypospolitej  szlacheckiej  -  kontynuował  proboszcz.  -  Knyszyn  był  własnością  rodu 
Krasińskich,  a  nasz  wieszcz  narodowy,  Zygmunt  Krasiński,  jako  właściciel  tych  włości,  był  tu 
częstym  bywalcem.  Widział  pan  zapewne  herby  rodowe  Radziwiłłów  i  Krasińskich  nad  głównym 
wejściem. Obecnie kościół jest pod wezwaniem św. Jana Apostoła i św. Jana Ewangelisty. 

We wnętrzu kościoła proboszcz pokazał mi zgromadzone w nim najcenniejsze zabytki: cenne 

figury Matki Boskiej i św. Jana z około 1600 roku umieszczone w przedsionku, figurę Archanioła 
Gabriela z 1731 roku, jeszcze starsze figury świętych Franciszka, Dominika, Jacka i Jana Kantego, 
a w ołtarzu głównym - obraz św. Jana Apostoła z początku XVIII wieku. W zakrystii zobaczyłem 
obrazy czterech Ewangelistów z 1731 roku. 

-  W  kruchcie  kościelnej,  na  tablicy,  wyczytałem  o  przypuszczeniu,  Ŝe  w  kryptach  pod 

kościołem  moŜe  się  znajdować  urna  z  sercem  króla  Zygmunta  Augusta.  W  Krypnie  widziałem 
kamienne fragmenty, identyfikowane jako pozostałości po królewskim sarkofagu. 

- Interesuje pana równieŜ ten temat? No cóŜ, to są jedynie domysły. Po śmierci króla w lipcu 

1572 roku jego ciało jeszcze do 24 sierpnia przebywało w Knyszynie. Potem zostało przewiezione 
do  podziemi  tykocińskiego  zamku,  gdzie  leŜało  przez  kilka  miesięcy.  Skomplikowana  sytuacja 
polityczna  nie  pozwalała  na  szybki  pogrzeb.  Ciało  króla  zabalsamowano.  Królewskie  serce  i 
wnętrzności  umieszczono  w  odrębnym  sarkofagu,  a  ten  ustawiono  w  kościele,  na  dawnym  rynku. 
Jak  juŜ  wspomniałem,  tamten  kościół  rozebrano,  ale  królewski  sarkofag  pozostał  na  placu.  W 
wizytacji  parafii  z  1731  roku  jest  on  wymieniony  obok  stojących  na  rynku  dwóch  drewnianych 
krzyŜy.  Stał  tam  na  pewno  do  1824  roku,  kiedy  13  października  białostocki  komisarz  ziemski 
nakazał  zlikwidować  pozostałości  kościelnego  cmentarza,  wraz  ze  stojącą  tam  drewnianą 
dzwonnicą.  Najprawdopodobniej  usunięto  wtedy  stamtąd  i  królewski  sarkofag.  Źródła  milczą, 
dokąd  go  przeniesiono.  MoŜe  do  romantycznego  parku,  który  na  terenie  starościńskiego  folwarku 
załoŜyli  Krasińscy.  Jednym  słowem,  sarkofag  gdzieś  zniknął.  W  latach  trzydziestych  ubiegłego 
wieku  ksiądz  Walentynowicz  z  Krypna  znalazł  gdzieś  granitowe  kawałki  jakiejś  konstrukcji  i 
umieścił  je  w  tamtejszym  murze  kościelnym,  twierdząc,  Ŝe  to  fragmenty  królewskiego  sarkofagu. 
Ale tajemnicę ich znalezienia zabrał ze sobą do grobu. 

- Czyli nie ma szans na odnalezienie urny z królewskim sercem? - zapytałem. 
-  No  cóŜ,  istnieją  pewne  poszlaki,  Ŝe  zamierzano  umieścić  sarkofag  we  wnętrzu 

knyszyńskiego  kościoła.  W  latach  osiemdziesiątych  XX  wieku  przeprowadzono  tu  remont  W 
północnej  niszy,  o  tam,  po  zdemontowaniu  bocznego  ołtarza,  na  ścianie  robotnicy  odkryli  jakieś 
rokokowe  freski.  Z  podanego  później  opisu  wynikało,  Ŝe  były  podobne  do  zdobień  kaplic 
mauzoleów  rodowych  z  tamtego  okresu.  Podobno  malowidła  wyobraŜały  orła  i  mitrę  ksiąŜęcą. 
Niestety,  robotnicy,  działając  w  niefachowy  sposób,  bezpowrotnie  te  malowidła  zniszczyli.  Niech 
pan  tylko  spojrzy  na  te  przeciwległe  ściany.  Te  symetryczne  wnęki,  tworzące  coś  na  kształt 
transeptu,  sprawiają  wraŜenie  wtórnych  przekształceń  pierwotnej  bryły  kościoła.  Niektórzy 
przypuszczają, Ŝe w tym miejscu, w północnej ścianie, mogło być planowane mauzoleum, kryjące 
szczątki ostatniego Jagiellona. 

background image

 

48

Podeszliśmy z księdzem do ściany w prezbiterium. Wmurowano tam bogato zdobioną tablicę 

wykonaną  z  ciemnobrązowego  marmuru.  Pod  kartuszem  z  herbem  Jagiellonów  była  umieszczona 
płaskorzeźba króla w koronie, z insygniami koronacyjnymi. „Nie jestem królem waszych sumień” - 
przeczytałem sławne słowa Zygmunta Augusta. 

- Nasi parafianie ufundowali tę tablicę w 1992 roku, w 420. rocznicę śmierci króla. A w 1997 

roku postawiliśmy Zygmuntowi Augustowi pomnik na rynku. 

- Czy do podziemnych krypt moŜna wejść? 
- Niestety, nie. Krypty pod kościołem są ułoŜone w kształcie krzyŜa. Z tego co wiem, jedna z 

piwnic znajdująca się od strony północnej, miała wejście pod stopniami ołtarza bocznego. Jest tam 
krypta  o  wymiarach  cztery  na  dwa  i  pół  metra.  Od  strony  zachodniej  jest  nieregularna  krypta,  w 
której  leŜy  gruba  warstwa  kości.  Do  pozostałych  krypt  nie  ma  dostępu.  Jest  to  powodem 
powstawania  róŜnych  legend.  Podobno  w  środkowej  piwnicy  są  zamurowane  drzwi,  na  których 
widnieje napis: „Kto mnie zamknął, ten mnie otworzy”. Wejście do podziemi zostało zamurowane 
podczas  remontu  kościoła  w  1900  roku.  A  w  1992  roku  połoŜono  nową  posadzkę,  zalewając 
podłogę  kościoła  grubą  warstwą  betonu  -  ksiądz  dodał,  wskazując  na  ciemne,  ceramiczne  płytki 
podłogowe. 

Gościnny proboszcz zaprosił mnie na plebanię na obiad. Jeszcze przez parę godzin ciekawymi 

opowieściami wzbogacał moją wiedzę o historii miasta i okolic. Kolejne dni miały wykazać, Ŝe nie 
był to czas stracony. 

Wracając  z  wizyty  w  kościele,  zajrzałem  na  stancję  archeologów.  Ku  mej  radości,  Barbara 

była u siebie i zgodziła się na popołudniowy spacer. Wybrana przeze mnie droga prowadziła zrazu 
między  rzedniejącą  miejską  zabudową,  aŜ  do  mostu  na  rzece  Jaskrance,  po  czym  zaczęła  powoli 
wznosić  się  po  łagodnej  pochyłości  rzecznej  doliny.  Po  kilkudziesięciu  metrach  główna  droga 
odbiła  w  lewo  do  podknyszyńskich  wiosek  Grądy,  Wodziłówka  i  Poniklica.  My  poszliśmy  prosto 
pod górę dawnym białostockim, piaszczystym  gościńcem. Nadchodził wieczór, dzienny skwar juŜ 
nieco  zelŜał  i  od  pól,  wraz  z  chłodniejszymi  powiewami  wiatru,  nadlatywała  woń  rozgrzanych 
słońcem traw. Lekki wiatr bawił się złocistymi włosami Barbary. Z wysokich drzew rosnących po 
obu  stronach  Ŝwirowej  drogi  dobiegały  jakieś  ptasie  dyskusje,  a  z  błękitnego  nieba  dolatywało 
srebrzyste dzwonienie skowronków. 

- Masz coś nowego? - zapytała Barbara po chwili milczenia. 
Opowiedziałem jej o wizycie w kościele i rozmowie z tutejszym proboszczem. 
- A więc mamy nową knyszyńską zagadkę - odezwała się, mając na myśli zaginiony sarkofag. 
-  Tak,  to  bardzo  interesująca  historia,  ale  najpilniejszą  jest  dla  mnie  sprawa  kradzieŜy  i 

tajemnica związana z odkrytą przez was studnią. Wczoraj poczytałem sporo o skarbach Zygmunta 
Augusta,  to  znaczy  o  jego  bogatej  kolekcji,  która  była  przechowywana  w  skarbcu  tykocińskiego 
zamku, a po części, równieŜ tu, w knyszyńskim dworze. 

- Opowiedz o tym. 
-  Musisz  wiedzieć,  Ŝe  król  Zygmunt  był  juŜ  od  młodości  zamiłowanym  kolekcjonerem 

klejnotów i innych przedmiotów sztuki zdobniczej. To zamiłowanie odziedziczył zapewne po matce 
i  pradziadku  Galeazzo  Marii  Sforzy,  księciu  Mediolanu,  który  w  swym  zamku  posiadał  skarbiec, 
zwany domem drogich kamieni. Otoczenie młodego króla znało dobrze jego pasję. Jego ochmistrz 
Piotr  Opaliński  zapisał  mu  w  testamencie  przedmioty  ze  złota  i  srebra.  Matka,  królowa  Bona, 
podarowała  synowi  w  1543  roku  40  srebrnych  pucharów  oraz  wiele  złotych  łańcuchów  i  innych 
kosztowności.  Z  rachunków  królewskich  wiemy  na  przykład,  Ŝe  w  1545  roku  Zygmunt  kupił  u 
krakowskich  i  wileńskich  złotników  15  pierścieni  zdobionych  drogimi  kamieniami.  Król  lubił 

background image

 

49

przepych, bogato zdobione zbroje, klejnoty i inne drogocenne przedmioty. W 1552 roku nadworny 
złotnik Marcin Sibenburger wykonał dla niego złocony szyszak z 12 grzywien złota. Inny złotnik, 
Wincenty  Palumbo,  wykonał  złoty  łańcuch  z  6  róŜami  i  krzyŜykiem.  Znany  nam  juŜ  Giacopo 
Caraglio za ozdobienie królewskiej tarczy wziął niebagatelną sumę 1271 złotych. Z biegiem czasu 
kolekcja rozrastała się coraz bardziej. Osiągnęła taką wartość i rozmiary, Ŝe w opinii tych, którzy ją 
widzieli,  dorównywała  najsławniejszym  europejskim  zbiorom,  a  nawet  przewyŜszała  niektóre  z 
nich.  Według  nuncjusza  papieskiego  Bernarda  Bongiovanniego,  który  widział  ją  w  1560  roku, 
wartość zbiorów polskiego króla przewyŜszała zbiory weneckie i papieskie. 

- Rzeczywiście królewski skarbiec był aŜ tak bogaty? 
-  Prywatny  skarbiec  króla  był  naprawdę  imponujący.  Nuncjusz  Bongiovanni  tak  opisywał 

swoje wraŜenia: „Ma w swoim pokoju stół tak wielki jak pokój, a na nim stoi 16 kaset, długich na 
dwie piędzi, a szerokich na półtora, wypełnionych klejnotami. Wśród nich spilella Karola V, warta 
30000 szkudów złotych i jego medalion diamentowy, wielki jak Agnus Dei, mający z jednej strony 
orła  z  herbem  Hiszpanii,  z  drugiej  dwie  kolumny  z  napisem  »Plus  Ultra«.  Prócz  tego  mnóstwo 
rubinów,  szmaragdów  i  diamentów,  wartości  300000  szkudów  w  złocie.”  W  ramach  spadku  po 
siostrzeńcu,  Janie  Zygmuncie  Zapolyi,  otrzymał  Zygmunt  August,  Ŝeby  wymienić  tylko 
najcenniejsze  przedmioty:  koronę,  berło,  złote  jabłko,  miecz  sułtański  oceniany  na  16  tysięcy 
dukatów, patery, urny, wazy, amfory, pierścienie, medale, puginały i róŜne kosztowne ozdoby. Król 
miał  w  swoich  zbiorach  przechowywanych  w  Wilnie,  a  później  w  skarbcu  w  Tykocinie,  20 
kompletów wspaniałych, zdobionych srebrem i złotem zbroi, misternie zdobione wanny, fontanny, 
zegary  wielkości  człowieka,  modele  świata,  tace  i  wazy  z  wyobraŜeniami  smoków  i  zwierząt. 
Posiadał  wielką  ilość  złotych  pucharów,  30  pięknie  wykonanych  końskich  rzędów  pokrytych 
srebrem  i  złotem,  a  ponadto  20  ubiorów  dla  paziów,  ze  złotymi  łańcuchami,  których  wartość 
oceniano  na  800  dukatów  za  sztukę.  O  rozmiarach  kolekcji  królewskich  daje  pewne  wyobraŜenie 
testament króla z 1572 roku oraz lustracja klejnotów, pochodząca z roku 1599, sporządzona w dwa 
lata  po  śmierci  Anny  Jagiellonki.  Pewna  część  kolekcji,  pomimo  jej  rozgrabienia,  znalazła  się  w 
Skarbcu  Koronnym.  Były  to  między  innymi  pasy  z  ogniw  składających  się  z  na  przemian 
ułoŜonych liter „S” i „K” (to skróty imion Sigismundus i Katharina - imię trzeciej Ŝony Zygmunta 
Augusta),  zawieszenia  z  inicjałami  „SA”  (Sigismundus  Augustus)  oraz  duŜa  liczba  klejnotów  o 
tematyce  mitologicznej,  które  wykonywał  dla  króla  nadworny  złotnik,  znany  nam  juŜ  Giovanni 
Giacopo  Caraglio.  Nawet  nie  wspomnę  tu  szerzej  o  najpiękniejszej  w  skali  europejskiej  kolekcji 
arrasów.  Zakupił  je  Zygmunt  August  w  Brukseli.  Oprócz  Wawelu,  zdobiły  one  inne  jego 
rezydencje,  w  Niepołomicach,  Wilnie,  Warszawie,  Grodnie,  no  i  oczywiście  w  Knyszynie  i 
Tykocinie. 

- Skarby jak z bajki - przyznała Barbara. - A gdzie to wszystko było przechowywane? 
-  Większość  zbiorów  trzymano  w  skarbcu  na  zamku  w  Tykocinie.  Część  znajdowała  się  w 

pieczy  niejakiego  śalińskiego  w  rezydencji  knyszyńskiej.  Przy  królu  znajdowały  się,  przede 
wszystkim, ruchomości, w tym klejnoty. 

- I co się z tym wszystkim stało? 
- Rok przed śmiercią król sporządził testament. Cały swój majątek prywatny, w tym kolekcje 

ze  skarbca,  zapisał  swym  siostrom  Katarzynie,  ElŜbiecie  i  Annie.  Wyjątkiem  miały  być  zbiory 
biblioteczne,  które  przeznaczył  dla  kolegium  jezuickiego  w  Wilnie,  oraz  srebra  kościelne  -  dla 
katedry  wileńskiej.  W  przypadku  bezpotomnej  śmierci  sióstr,  dobra  miały  zostać  przekazane  do 
Skarbca  Koronnego.  To  było  coś  nowego,  bo  do  tej  pory  polscy  monarchowie  traktowali  majątki 
własne  jako  dobra  przynaleŜne  jedynie  im.  I  jeśli  chodzi  o  część  majątku,  która  przypadła 

background image

 

50

najmłodszej  siostrze,  Annie  Jagiellonce,  tak  się  faktycznie  stało.  Ta  część  klejnotów  królewskich 
trafiła  do  skarbca  wawelskiego  i  niestety,  w  ciągu  następnych  stuleci,  została  przez  kolejnych 
władców rozprzedana albo uległa rozproszeniu. Rzecz jednak w tym, Ŝe rozproszenie królewskich 
zbiorów rozpoczęło się juŜ w chwili śmierci monarchy. 

- Co masz na myśli? 
-  Z  porównania  wspomnianego  przeze  mnie  testamentu  króla  oraz  rejestru  klejnotów 

sporządzonego  po  śmierci  Anny  Jagiellonki  z  rejestrami  Skarbca  Koronnego  wynika,  Ŝe  niektóre 
klejnoty królewskie zaginęły w Knyszynie bezpośrednio po albo nawet i przed śmiercią monarchy. 

- Jak do tego doszło? 
-  W  marcu  1572  roku  w  Warszawie,  gdzie  Zygmunt  August  przebywał,  zaczynało  szaleć 

morowe  powietrze.  Król  był  juŜ  wtedy  powaŜnie  chory.  Gdy  poczuł  się  nieco  lepiej,  postanowił 
schronić  się  w  Knyszynie.  Dotarł  do  Tykocina,  gdzie  zjechała  Barbara  GiŜanka,  ostami  królewski 
„sokół”. Stąd wraz z nią ruszył do Knyszyna. Niestety, za królem podąŜyła takŜe zaraza. Zygmunt 
August  zmarł  w  swej  rezydencji  7  lipca  1572  roku.  Nim  nadeszła  agonia,  rozpoczął  się  ostatni, 

Ŝ

enujący akt dramatu. Otaczający monarchę intryganci, na czele z kamarylą Mniszchów, rzucili się 

do  rabunku.  Dziejopisarz  Świętosław  Orzelski  zanotował:  „Po  skonaniu króla  taki  okropny  widok 
opuszczenia przedstawiał nieboszczyk, Ŝe juŜ nie było czym przykryć nagi trup jego”. 

- Rabowano królewskie zbiory? - Barbara zapytała z niedowierzaniem. 
-  Niestety,  chyba  tak  było.  Mówię:  chyba,  bo  sprawa  nie  jest  jednoznaczna.  Źródła 

historyczne  podają,  Ŝe  w  chwili  śmierci  przy  królu  pozostało  jedynie  szczupłe  grono 
najwierniejszych  dworzan  i  nie  wspominają  o  rabunku.  Natomiast  w  aktach  komisji  sejmowej, 
powołanej  dla  zbadania  okoliczności  tych  wydarzeń,  jest  zeznanie  dowódcy  straŜy  zamku 
tykocińskiego.  Zeznał,  Ŝe  Mniszchowie,  sześć  dni  przed  zgonem  Zygmunta  Augusta,  zwrócili  się 
do niego o przechowanie im skrzyni, którą ledwo sześć ludzi mogło udźwignąć. Z zeznań dworzan 
wiernych królowi wynika, Ŝe słudzy Mniszchów wynosili naładowane wory z sypialni królewskiej. 
Z  dworu  wyjeŜdŜały  wozy  naładowane  sprzętami.  W  posiadaniu  dworaków  z  koterii  Mniszchów 
pojawiły  się  nadania  królewskie,  podpisane  ręką  „na  wpół  umarłego”  króla.  Dzięki  zagarniętym 
skarbom  Mniszchowie  mogli  rozpocząć  budowę  swojej  magnackiej  fortuny.  Mogli  zorganizować 
awanturniczą  „dymitriadę”,  czyli  wyprawę  na  Moskwę  w  celu  osadzenia  na  tronie  cesarskim 
posłusznego  im  Dymitra  Samozwańca,  oŜenionego  z  córką  Jerzego  Mniszcha,  sławną  Maryną. 
Znaczne  bogactwo,  oprócz  legalnych  podarunków  i  nadań  królewskich,  zdobyła  GiŜanka.  I  tu 
dochodzimy  do  sedna  naszej  sprawy.  OtóŜ  legenda  głosi,  Ŝe  zagarniętych  skarbów  nie  zdąŜyła 
wywieźć z knyszyńskiego dworca. Ukryła je, wrzucając do dworskiej studni. 

- MoŜe to jedynie legenda? 
-  MoŜe.  ChociaŜ  wasze  odkrycie  stawia  ją  w  nowym  świetle.  Ale  relacje  wspomnianych 

dworzan królewskich, którzy na sejmie konwokacyjnym w 1573 roku oskarŜyli Jerzego i Mikołaja 
Mniszchów oraz GiŜankę o zabór królewskiego mienia, wskazują, Ŝe w momencie zgonu monarchy 
coś się tam wydarzyło. Sprawa nie jest, jak juŜ wspomniałem, całkiem jasna. W Watykanie jest list 
Fogelwedera, osobistego sekretarza króla, mówiący, Ŝe Ŝadnych rabunków nie było. Ale, pośrednim 
dowodem,  Ŝe  jednak  były,  jest  sprawa  kupna  przez  agentów  królowej  angielskiej  ElŜbiety  I 
sławnych pereł Barbary Radziwiłłówny. Te perły sprzedał im ktoś, kto prawdopodobnie brał udział 
w owych grabieŜach. 

- Ale kto? 
-  Świadkowie,  zgodnym  chórem,  oskarŜali  Mniszchów  i  GiŜankę.  Ta  trójka  była  bowiem 

uosobieniem nieprawidłowości i naduŜyć władzy, jakie miały miejsce na dworze w ostatnich latach 

background image

 

51

Ŝ

ycia  króla.  Z  tego  względu  byli  powszechnie  znienawidzeni.  Tak  zgodny  atak  nie  mógł  być 

jedynie wymierzonym w nich spiskiem. Musiało być w tym przysłowiowe ziarno prawdy. Zresztą 
całej sprawie rychło „ukręcono łeb”, jakby w nadziei, Ŝe dyskrecja bardziej przysłuŜy się pamięci o 

ś

wietności rodu Jagiellonów, niŜ ujawnienie całej prawdy i przykładne ukaranie winnych - dodałem 

na koniec. 

Kilometr za miasteczkiem, równocześnie z wałem stromych wzgórz morenowych, rozpoczęła 

się zielona ściana puszczy. Pierwszym wzniesieniem na prawo od drogi była Góra Królowej Bony. 
U podnóŜa wzgórza, po przeciwnej stronie drogi, ujrzeliśmy w zaroślach pozostałości wykopanych 
w  XVI  wieku  królewskich  sadzawek,  które  były  częścią  imponującego  renesansowego  ogrodu, 
towarzyszącego  królewskiej  rezydencji.  Podzielone  ziemnymi  groblami  przez  stulecia  skutecznie 
opierały się parcelacjom i unikały rozorywania, a stało się to dzięki osobliwej symbiozie. OtóŜ od 
połowy XVII wieku owe groble stały się miejscem pochówku knyszyńskich śydów. Początkowo w 
sposób  nielegalny,  w  ciągu  bez  mała  dwustu  lat  groble  obrosły  lasem  kamiennych  macew. 
Spacerując  pod  rękę  z  Barbarą,  podziwialiśmy  ów  niesamowity  efekt  krajobrazowy.  Dziewczyna 
przez kilka minut milczała, zapewne kontemplując atmosferę niezwykłego kirkutu. 

-  Sądzisz  zatem,  Ŝe  ten  klejnot,  odkryty  przez  nas  w  dworskiej  studni,  to  pośredni  dowód 

prawdziwości  oskarŜeń,  złoŜonych  przez  królewskich  dworzan?  -  zapytała,  jakby  podsumowując 
usłyszane ode mnie informacje. 

-  Według  źródeł  historycznych,  GiŜanki  wtedy  w  Knyszynie  nie  było.  Ale  to  nie  zaprzecza 

moŜliwości takiego zdarzenia. Ona mogła wrzucić ten klejnot lub klejnoty do studni przeczuwając 
zbliŜającą się śmierć króla. MoŜe zrobił to ktoś inny z jej otoczenia? A moŜe odwrotnie, to któryś z 
lojalnych  monarsze  dworzan,  widząc  co  się  święci,  postanowił  uratować  choć  część  królewskich 
skarbów?  Na  to  pytanie  juŜ  nie  znajdziemy  odpowiedzi.  Pewne  jest  tylko  to,  Ŝe  w  zwykłej  studni 
znaleźliście klejnot, którego chyba nikt będąc przy zdrowych zmysłach, bez powodu, nie pozbyłby 
się w taki sposób. 

-  No  i  ten  ludzki  szkielet...  Brr...  -  Barbara  wzdrygnęła  się  na  wspomnienie  swoistego 

znaleziska. 

Szliśmy szeroką na parę metrów starą, ledwie juŜ widoczną groblą. W pewnym momencie, na 

trawie porastającej nasyp, spostrzegłem dziwne, brunatne plamy. 

- Co to takiego? - zapytała Barbara, ściskając mocniej moją dłoń. 
- Wygląda na zakrzepłą krew - odpowiedziałem. 
Plamy  tworzyły  dość  wyraźny  ślad,  wiodący  w  stronę  kępy  rosnących  z  prawej  strony 

leszczynowych  zarośli.  Gdy  rozsunąłem  gęstą,  zieloną  zasłonę,  naszym  oczom  ukazał  się  smutny 
widok. Na trawie leŜała martwa sarna. Z rany, widniejącej w przestrzelonej szyi, ściekały na ziemię 
sople skrzepłej krwi. W jej martwych, szklanych oczach zastygł wyraz bólu. 

- To straszne! - szepnęła przeraŜona Barbara. 
-  Kłusownicy  -  odrzekłem  ze  wzburzeniem.  -  Zranili  ją,  a  tej  biedaczce  udało  się  uciec  i 

dotrzeć  w  to  miejsce.  Chodź,  jej  juŜ  nie  pomoŜemy.  Jutro  pójdę  na  komisariat  policji,  Ŝeby  to 
zgłosić. 

Przykryliśmy sarnę gałęziami i w smutnym nastroju udaliśmy się w drogę powrotną. 

background image

 

52

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

WIZYTA W STARYM BROWARZE • WSCHODNIE SZTUKI WALKI • HARCERZE-

EKOLODZY • W KOMISARIACIE • EKOLOGICZNE TEMATY • NA TROPIE 

ZŁOCZYŃCY 

 

Cały  czas  intrygowała  mnie  owa  nocna  „przesyłka”.  Z  anonimowego  listu  moŜna  było 

wywnioskować, Ŝe jego autor dawno juŜ zakończył swe kontakty ze szkołą, a ortografia nigdy nie 
była jego mocną stroną. Ale najwaŜniejszym było to, Ŝe pojawia się ktoś, kto ma do zaoferowania 
jakieś cenne, stare przedmioty. Przedmioty, a nie przedmiot. NaleŜało więc raczej wykluczyć, Ŝe to 
złodziej starej broszy oferuje mi jej odkupienie. 

Kwadrans  po  dwudziestej  trzeciej  wyjechałem  z  zabudowań  stancji.  Dystans  do  pokonania 

nie  był  wielki,  ale  chciałem  być  na  miejscu  przed  czasem.  Tak,  Ŝebym  pierwszy  zobaczył  tego 
tajemniczego  „ktosia”,  a  nie  on  mnie.  O  tak  późnej  porze  droga  była  prawie  pusta.  Bez 
naduŜywania  prędkości  przemknąłem  przez  uśpione  Krypno,  potem  Tykocin  i  dotarłem  do  trasy 
warszawsko-białostockiej.  Przed  samym  skrzyŜowaniem  lokalna  droga  wiodła  w  prawo,  w  stronę 
niewysokiego  wzgórza.  Za  jakimiś  zabudowaniami,  na  tle  nocnego  nieba,  majaczyły  kontury  ruin 
starego browaru. Do spotkania pozostawało jeszcze prawie pół godziny. Samochód ukryłem wśród 
drzew i chyłkiem przedostałem się do ciemnych ruin. Nie uŜywając latarki, bo ta mogłaby zdradzić 
moją  obecność,  ukryłem  się  w  krzakach,  przy  ścieŜce  prowadzącej  do  wnętrza  zrujnowanego 
browaru.  Czas  mijał  powoli.  W  pewnej  chwili  usłyszałem  nad  sobą  głuchy  łomot.  Z  czarnego 
oczodołu  okna  na  pierwszym  piętrze  wyleciała,  jak  z  procy,  jakaś  skrzydlata  kula.  Zrobiła  duŜe 
koło nad koronami okolicznych drzew i z powrotem wpadła w to samo okno. Po chwili, wydobył 
się stamtąd szatański chichot, a potem seria głuchych, ponurych pohukiwań. Puszczyk, uspokoiłem 
rozłomotane  nieco  serce.  Spojrzałem  na  fosforyzujące  wskazówki  zegarka.  Był  juŜ  kwadrans  po 
północy. Ten ktoś albo był niepunktualny, albo coś przeszkodziło mu w spotkaniu ze mną. A moŜe 
był tu przede mną i spłoszyłem go swym wczesnym przybyciem? Odczekałem jeszcze pół godziny, 
ale nikt się nie pojawił. Zrezygnowany wyruszyłem w drogę powrotną. 

 
- A teraz dwa okrąŜenia dookoła stadionu! Wiewióra, wyciągaj nogi! Jak tak będziesz biegał, 

nawet  najwolniejszy  obrońca  cię  dopędzi  -  pokrzykiwałem  na  moich  podopiecznych,  gęsto 
uŜywając gwizdka. 

Był pogodny ranek. Słońce wisiało juŜ wysoko nad horyzontem, coraz bardziej dając się nam 

we  znaki.  JuŜ  od  ponad  godziny  przebywaliśmy  na  stadionie,  robiąc  róŜne  ćwiczenia 
wytrzymałościowe.  śeby  zmobilizować  podopiecznych,  sam  wyruszyłem  za  nimi  w  pościg. 
Początkowo  byli  ode  mnie  oddaleni  o  pół  stadionu,  ale  dogoniłem  ich,  gdy  kończyli  pierwsze 
okrąŜenie. Siły były nierówne, w końcu między  mną a nimi była duŜa róŜnica wieku, nie mówiąc 
juŜ o długości nóg, ale chciałem wzbudzić w nich ducha rywalizacji. Mijając kolejnych, słyszałem 
ich cięŜkie oddechy. 

-  To  było  niesprawiedliwe,  panie  trenerze!  -  wycharczał  Wiewióra,  który  jako  drugi,  za 

Rafałem, dobiegł do mety. 

- Wiem, ale ja biegłem  poza konkursem - odpowiedziałem ze śmiechem. - Widzę, Ŝe mamy 

braki kondycyjne! Musimy nad tym popracować. Następnym razem będziemy trenować interwały. 

-  Inter...  co?  Interwały?  Nie  słyszałem  o  takich  zwierzętach  -  pomimo  zmęczenia  Wiewióra 

błysnął humorem. 

background image

 

53

- Interwały, panie dowcipnisiu. To wykonywanie ćwiczeń z róŜnicowaniem stopnia natęŜenia 

- wyjaśniłem. 

- A miał pan nauczyć nas paru chwytów... - przypomniała Aśka. 
- Widzę, Ŝe najbardziej bojowe są u was dziewczyny - zaŜartowałem. 
- Nie jest tak źle - uspokoił Wiewióra. - Wszyscy pamiętamy o tej obietnicy. 
-  No  dobrze,  słowo  się  rzekło.  Ale  musicie  mi  coś  obiecać,  bo  inaczej  nici  ze  szkolenia!  - 

spojrzałem na nich z udaną powagą. 

- Co? 
- Ze nigdy nie uŜyjecie tych umiejętności wobec słabszych. 
- Przyrzekamy! - obiecali zgodnym chórem. 
I  przeszliśmy  do  innego  rodzaju  ćwiczeń.  Jako  „materiał”  do  zajęć  wybrałem  Rafała,  który 

był  najwyŜszej  postury.  Dzieciaki  przyniosły  z  pobliskiej  łąki  trochę  skoszonej  trawy,  która 
posłuŜyła  nam  za  matę.  I  w  parę  minut  później,  uwaŜając,  Ŝeby  nie  zrobić  krzywdy  chłopakowi, 
zademonstrowałem  kilka  podstawowych  chwytów.  Podzieliłem  ich  na  dwójki  i  poleciłem 
powtarzać  to,  co  zobaczyli.  Obserwując  z  boku  ich  poczynania,  pilnowałem  bezpieczeństwa. 
Pomimo upału, harowali z podwójnym zapałem. Nie byłem pewny, czy ten rodzaj ćwiczeń spodoba 
się moim szkolnym przełoŜonym, ale czego się nie robi, aby zadowolić podopiecznych. 

- Całkiem nieźle im to idzie. 
Słysząc  te  słowa,  odwróciłem  się  za  siebie.  Parę  metrów  ode  mnie  stało  trzech  harcerzy. 

Zaabsorbowany  obserwowaniem  ćwiczeń,  nie  zauwaŜyłem,  kiedy  się  pojawili.  Mieli  jakieś 
trzynaście-czternaście lat. NajwyŜszy z trójki, kędzierzawy brunecik, stał oparty na długim kiju, na 
końcu którego był umocowany niewielki druŜynowy proporczyk. 

- Witam gości - odezwałem się przyjaźnie. - Co tu porabiacie? 
-  Idziemy  do  puszczy  -  odezwał  się  drugi,  chudy  blondynek  z  nieco  pałąkowatymi  nogami, 

wystającymi z harcerskich, krótkich spodenek. 

- Na grzyby? 
-  Na  badania!  -  trzeci,  nieco  tłustawy  blondynek,  w  okrągłych  okularach  na  nosie, 

odpowiedział nadymając dumnie policzki. 

- Badania? Czego? - zapytałem rozbawiony jego reakcją. 
-  Przyrody,  proszę  pana.  Jesteśmy  druŜyną  ekologów.  W  ramach  tutejszego  pobytu 

prowadzimy badania w puszczy. 

Dzieciaki  ćwiczyły  zgodnie  z  moimi  wskazówkami,  więc  mogłem  kontynuować  rozmowę  z 

tą sympatyczną trójką. 

- A jak nazywa się wasza druŜyna? 
-  Właśnie  „Ekolodzy”  -  powiedział  ten  z  proporcem.  Na  naramiennikach  miał  oznaki 

druŜynowego.  -  Pochodzimy  z  Ciechanowa.  W  naszej  szkole  działa  koło  ekologiczne,  do  którego 
naleŜymy. Nasze zainteresowania przenieśliśmy na działalność w harcerstwie. Ja jestem Michał, ten 
chudy to Piotrek, a to Barnaba. 

- A ja jestem Paweł. Paweł Daniec - dodałem ściskając ich prawice. 
-  Paweł  Daniec?!  -  zawołał  Barnaba  i  z  zaaferowania  aŜ  zdjął  z  nosa  okulary.  -  To  pan  jest 

prawą ręką Pana Samochodziku? 

-  No,  mam  nadzieję,  Ŝe  nie  lewą  -  odpowiedziałem  skromnie.  -  Ale  nie  krzycz  tak  głośno. 

Jestem tu incognito. 

- Inko... co? - zapytał Piotrek, robiąc zdziwioną minę. 
-  Incognito.  Pusta  czaszko!  To  znaczy,  Ŝe  pan  Paweł  występuje  tu  pod  zmienionym 

background image

 

54

nazwiskiem - Barnaba wyjaśnił koledze. 

-  Ale  byczo!  -  odpowiedział  właściciel  pałąkowatych  nóg,  zniŜając  konspiracyjnie  głos.  - 

Pewnie prowadzi pan tu jakąś nową akcję? Opowie nam pan o niej? 

- MoŜe opowiem. Ale teraz muszę wracać do zajęć. Jestem tu drugim trenerem. 
-  To  tak  dla  niepoznaki.  Prawda?  -  domyślił  się  Barnaba  robiąc  do  mnie  „oko”.  -  Niech  się 

pan nie obawia. Nikomu nie powiemy. 

- Ale wtajemniczy pan nas w sprawę? Na pewno się panu przydamy - odezwał się Michał. 
Widać było, Ŝe chłopakom spodobała się zaistniała sytuacja. 
- A gdzie mieszkacie? - zapytałem, Ŝeby zmienić temat. 
-  Na  polu  namiotowym,  nad  Jaskranką  -  Michał  wskazał  ręką  oddalone  o  kilkaset  metrów 

miejsce nad brzegiem rzeki. 

Widziałem je juŜ wcześniej, ale dotąd nie zwróciłem na nie większej uwagi. 
- Dzisiaj wieczorem organizujemy ognisko. Przyjdzie pan? Opowiemy o naszych zajęciach w 

puszczy. MoŜe wtedy pan ujawni nam choć rąbek tajemnicy - dodał Piotrek z nutą nadziei. 

- Przyjdę. No, ale teraz muszę wracać do pracy. Patrzcie, juŜ się biją! 
- To do wieczora, druhu Pawle - zawołali jednym głosem. 
- Cześć! Czuwaj! - zawołałem za nimi. 
„Fajne  chłopaki.  MoŜe  warto  się  z  nimi  bliŜej  zaznajomić.  Teren  znają  pewnie  lepiej  ode 

mnie. To moŜe być mi pomocne”. Moje przemyślenia przerwał pisk Aśki. 

- Aaa... Nie tak mocno! Złamiesz mi rękę! 
- Wiewióra! Co robisz?! To dziewczyna! - zawołałem, widząc jak chłopak z całej siły wygina 

Aśce  rękę,  chcąc  przerzucić  ją  przez  bark.  -  Przede  wszystkim  uŜywaj  głowy,  a  nie  siły  mięśni. 
Musisz  wykorzystać  ruch  przeciwnika  i  siłę  bezwładności.  Gdy  dobrze  to  zrobisz,  nie  będziesz 
musiał się wysilać, a przeciwnik i tak zwali się na ziemię. 

Jeszcze raz zademonstrowałem im chwyt. 
-  UŜywajcie,  przede  wszystkim,  umysłu.  To  podstawa  sukcesu.  Macie  pokonać  przeciwnika 

rozumem i sprytem. Kości łamią tylko bezmyślni brutale. 

Pokazałem  im  jeszcze  parę  chwytów  obezwładniających.  Po  kilkunastu  minutach  ćwiczeń 

praktycznych podałem im termin kolejnego spotkania i rozpuściłem bractwo do domu. 

Po  obiedzie  wybrałem  się  na  rynek  do  komisariatu  policji.  Siedział  tam tylko  posterunkowy 

Buła z nieco znudzoną miną. 

- Komendanta nie ma - powiedział, zanim jeszcze przekroczyłem próg. 
- A kiedy będzie? 
- Jak wróci. 
- To znaczy? 
- Pan zaczeka, to się dowie. 
- Widząc, Ŝe duŜo nie wskóram, postanowiłem złoŜyć jedynie meldunek. 
- Nie będę czekać. Ale proszę przyjąć ode mnie zawiadomienie o przestępstwie. 
- A co się konkretnie wydarzyło? - policjant okazał zaciekawienie. 
- W lesie, na starych groblach, tam, gdzie jest ten stary Ŝydowski cmentarz, znalazłem martwą 

sarnę. 

- MoŜe to robota bezpańskich psów? 
- Miała przestrzeloną szyję. 
- To co innego. Kłusownicy. Pan zaczeka chwilę. 
Posterunkowy Buła zasiadł za maszyną do pisania. Był typowym przykładem słuŜbisty. Przez 

background image

 

55

następne dwadzieścia minut musiałem mu szczegółowo opisać miejsce zdarzenia. Zapisał wszystko 
skrupulatnie i obiecał, Ŝe wyśle tam kolegę, gdy ten wróci z obchodu. 

Popołudnie  spędziłem  na  lekturach  w  miejskiej  bibliotece.  Wychodząc  z  niej,  czułem  w 

krzyŜu  skutki  długotrwałego  siedzenia  w  jednej  pozycji.  Postanowiłem  więc  skorzystać  z 
zaproszenia złoŜonego mi przez nowych znajomych. 

Harcerskie obozowisko znajdowało się na rozległej łące nad Jaskranką, która na tym odcinku 

jest właściwie nie tyle naturalną rzeką, co kanałem o uregulowanych brzegach. Harcerskie namioty 
były  ustawione  w  podkowę,  z  małym  placykiem  pomiędzy  jej  bokami.  Teren  był  ogrodzony 
kilkoma  sosnowymi  palami,  połączonymi  liną.  U  wejścia  stała  tablica  informująca  o  ścisłych 
wymaganiach  ekologicznych  stawianych  przybyszom  przez  mieszkańców  obozu.  Między  innymi 
nie  wolno  było  tam  śmiecić,  hałasować,  zakłócać  ciszy  nocnej.  ZbliŜając  się  do  namiotów, 
zobaczyłem  około  dwudziestu  harcerzy  i  harcerek,  siedzących  wokół  niewielkiego  ogniska.  Jego 
krąg,  zgodnie  z  ekologicznymi  i  przeciwpoŜarowymi  wymaganiami,  był  naleŜycie  zabezpieczony 
polnymi kamieniami i darnią. Jeden z siedzących grał na gitarze, a reszta półgłosem śpiewała znaną 
obozową  piosenkę.  Zapadał  powoli  zmierzch  i  blaski  ognia  odbijały  się  jasnymi  refleksami  na 
powierzchni płynącej rzeki. 

Na mój widok z kręgu wyszedł Michał. Przedstawił mnie jako szkolnego trenera i po chwili, z 

kubkiem herbaty w ręku, zostałem posadzony przy ognisku. Po kilku piosenkach, przyszedł czas na 
rozmowy. 

- Opowiedzcie mi, co tu robicie - zwróciłem się do druhów. 
-  Przyjechaliśmy  tu  na  zaproszenie  władz  miejskich  -  wyjaśnił  Michał.  -  W  Knyszynie 

przywiązują duŜą wagę do działań proekologicznych. Miasto jest skanalizowane, ma nawet własną 
oczyszczalnię  ścieków.  Przedstawiciele  naszego  koła  szkolnego  zajęli  trzecie  miejsce  w 
ogólnopolskiej edycji olimpiady wiedzy ekologicznej. Za pieniądze ze zdobytej nagrody mogliśmy 
więc zorganizować ten obóz. 

- Chwalebna działalność - pochwaliłem. - A czym zajmuje się wasze koło? 
- Mądrala, wytłumacz wszystko panu trenerowi - rzucił wesoło któryś z druhów. 
Okazało się, Ŝe przydomek ten naleŜał do Barnaby. Widać przywykł do niego, bo tylko nadął 

policzki nabierając oddechu i rozpoczął swój wykład. 

-  Nasze  koło  skupia  młodzieŜ  szczególnie  zainteresowaną  środowiskiem,  zachodzącymi  w 

nim  procesami  oraz  problemami,  jakie  niesie  ze  sobą  cywilizacja.  NajwaŜniejszym  naszym  celem 
jest  szerzenie  wśród  młodzieŜy  zachowań  proekologicznych,  wiedzy  o  prawach  rządzących 
przyrodą  oraz  kształtowanie  poczucia  odpowiedzialności  za  stan  środowiska.  Mamy  w  naszej 
szkole  gabloty  tematyczne,  które  systematycznie  aktualizujemy,  przygotowujemy  akcje  z  okazji 
Dnia  Ziemi  i  Światowego  Dnia  Ochrony  Środowiska.  Mamy  pracownię  ochrony  środowiska,  w 
której prowadzimy hodowle roślin i zwierząt. Gromadzimy w niej ciekawe okazy, zielniki, filmy o 
tematyce przyrodniczej, czasopisma zajmujące się ochroną środowiska, ksiąŜki. Posiadamy równieŜ 
sprzęt do badania jakości wody. Bierzemy udział w róŜnorodnych olimpiadach i konkursach. Sami 
równieŜ  organizujemy  konkursy  dla  dzieci  i  młodzieŜy,  wspólnie  z  samorządem  uczniowskim 
naszej  szkoły.  Bierzemy  udział  w  ogólnopolskich  akcjach  i  programach  badawczych  „Sprzątanie 

ś

wiata”,  „Woda  w  Twojej  rzece”.  Organizujemy  wycieczki  w  teren.  Przygotowujemy  folder 

naszego koła... - Barnaba trajkotał z szybkością karabinu maszynowego. 

- Dobra, starczy, bo zanudzisz pana trenera - przerwał mu ten sam harcerz-wesołek. 
- Bynajmniej. Taką działalność trzeba propagować. A tutaj czym konkretnie się zajmujecie? 
Barnaba ponownie chciał „włączyć płytę”, ale Michał przerwał mu ruchem ręki. 

background image

 

56

- Jesteśmy podzieleni na grupy tematyczne. Jedna zajmuje się badaniem czystości lokalnych 

zbiorników  wodnych.  Druga  bada  stan  zanieczyszczenia  powietrza,  a  trzecia  kontroluje  okoliczne 
wysypiska śmieci. Wyszukuje dzikie wysypiska na terenie otuliny puszczy, które choć rzadko, ale i 
tu się zdarzają. 

- Co do tego powietrza, to chyba w tej okolicy nie jest tak źle - uśmiechnąłem się wdychając z 

lubością wspaniałe, juŜ nieco schłodzone, wieczorne powietrze. 

- Tak, na szczęście nie ma tu w okolicy duŜego przemysłu. Jak juŜ mówiłem, tutejsze władze 

przywiązują  duŜą  wagę  do  ekologii.  Wyniki  naszych  badań,  po  syntetycznym  opracowaniu, 
przekaŜemy  panu  burmistrzowi.  Mają  być  podobno  wykorzystane  w  sporządzaniu  opinii 
ekologicznych,  w ramach prognoz wpływu „Via Baltica” na tutejsze środowisko - dodał Michał z 
nieskrywaną dumą w głosie. 

- Via Baltica? A co to takiego? 
- Via Baltica to droga ekspresowa północ-południe, która ma połączyć Helsinki z Warszawą - 

przemądrzały  Barnaba  znowu  dał  znać  o  sobie.  -  Chcą  ją  przeprowadzić  przez  Polskę  niektóre 
państwa  Unii  Europejskiej,  oferując  nam  za  to  jej  dofinansowanie.  W  białostockim  wariancie  jej 
przebiegu trasa przetnie tak cenne tereny, jak Puszcza Augustowska i Biebrzański Park Narodowy. 
A te tereny zostały zaproponowane do europejskiej sieci obszarów chronionych „Natura 2000”, na 
powierzchni  wykraczającej  poza  granice  parków  narodowych  i  krajobrazowych.  Zostały  równieŜ 
uznane przez organizację BirdLife International za bardzo waŜne ostoje ptaków. Takie usytuowanie 
tej drogi przyniesie tutejszej przyrodzie katastrofalne skutki! 

Musiałem  przyznać,  Ŝe  mentalność  tych  młodych  ludzi  i  prowadzona  przez  nich  działalność 

bardzo mi się podobały. 

-  Widzę,  Ŝe  zaleŜy  wam  na  dobru  tutejszej  przyrody.  Zdradzę  wam  więc  informację  o 

smutnym  odkryciu,  jakiego  wczoraj  dokonałem  w  trakcie  spaceru  po  okolicy.  Niedaleko  stąd,  na 
starym Ŝydowskim cmentarzu. 

- Na tych dawnych groblach? - zapytał jeden z druhów. 
-  Właśnie.  OtóŜ  w  krzakach  znalazłem  tam  martwą  sarnę.  Padła  z  upływu  krwi,  bo  ktoś 

przestrzelił  jej  szyję.  O  ile  wiem,  teraz  jest  okres  ochronny,  więc  to  nie  mogła  być  robota 
myśliwego. 

- Kłusownicy! - z przejęciem wysapał Barnaba. 
Na chwilę zapadła przygnębiająca cisza. 
-  Tak  podejrzewam.  I  w  związku  z  tym  mam  do  was  prośbę.  Zdarzenie  zgłosiłem  policji  i 

pewnie  zajmą  się  tą  sprawą.  Ale  z  przeszłości  wiem,  Ŝe  jest  to  rodzaj  przestępstwa,  w  którym 
wykrycie  sprawców  jest  wyjątkowo  trudne.  Im  więcej  osób  zajmie  się  śledzeniem  takich  zdarzeń, 
tym  większa  szansa,  Ŝe  sprawca  zostanie  ujęty.  Proszę  więc,  Ŝebyście,  podczas  pobytów  w  lesie, 
wyostrzyli  w  tym  względzie  swoją  czujność.  Ale  uwaga,  kłusownicy  są  niebezpieczni.  Gdy  więc 
zauwaŜycie coś podejrzanego, zawiadomcie koniecznie dorosłych. 

- Niech pan się nie obawia. Spiszemy się na medal! - zawołał buńczucznie Piotrek, a wśród 

harcerzy rozległ się szmer potwierdzenia. 

- Cieszę się. Ale powtarzam, uwaŜajcie, z kłusownikami nie ma Ŝartów. Wiem o tym dobrze, 

bo kiedyś pracowałem jako leśnik. 

Po  tym,  nieco  smutnym  temacie,  przeszliśmy  do  rzeczy  weselszych.  Zapadł  juŜ  zmrok,  gdy 

poŜegnałem się z harcerzami. Musiałem im obiecać, Ŝe za parę dni znowu ich odwiedzę. 

Ruszyłem  na  kwaterę.  Przeszedłszy  przez  nadrzeczną  łąkę,  dotarłem  do  Białostockiej.  Ulica 

tonęła  w  mroku.  Widocznie  nastąpiła  jakaś  awaria  w  sieci,  bo  nie  paliły  się  latarnie.  Szedłem 

background image

 

57

powoli  chodnikiem,  napawając  się  wieczorną  ciszą.  Ciszą  oczywiście  niezupełną,  bo  w 
ogródkowych zaroślach cykały cicho świerszcze, a z oddali dolatywało szczekanie podwórkowych 
psów.  Dochodziłem  właśnie  do  granicy  posesji  sąsiadującej  z  moją  kwaterą,  gdy  w  ciemności 
dojrzałem  w  oddali  rubinowy  ognik.  Ktoś  stał  na  chodniku  na  wysokości  okien  mojego  pokoju. 
Nieco  zaskoczony,  zwolniłem  kroku  i  przypomniawszy  sobie  owego  tajemniczego  obserwatora 
sprzed paru dni, uskoczyłem za pień drzewa rosnącego przy ulicy. Miałem nadzieję, Ŝe uda mi się 
złapać ciekawskiego. 

background image

 

58

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

ŚWIATŁO W „TRUPIARNI” • W PUŁAPCE • PODZIEMNE PRZEJŚCIE • ZOSTAJĘ 

GÓRNIKIEM • KRÓLEWSKA URNA • DIABEŁ • ZAPROSZENIE NA WYCIECZKĘ 

 

Kryjąc się w cieniu, zacząłem zbliŜać się do miejsca, w którym stał nieznajomy. Gdy dzieliło 

nas jakieś dwadzieścia metrów, świecący punkcik poruszył się i zacząć się oddalać w stronę rynku. 
Właściciel papierosa nikł w cieniu rzucanym przez ogródkowe zarośla, tak Ŝe nie mogłem dostrzec 
jego  postaci.  Sunąc  śladem  ognika,  wykorzystywałem  ciemne  plamy  cienia,  aŜeby  równieŜ 
pozostawać  niewidocznym.  W  pewnym  momencie  ognik  upadł  na  ziemię  i  znikł  przygnieciony 
stopą nieznajomego. Odtąd byłem zdany jedynie na mój wzrok, który w tak gęstych ciemnościach 
niestety  nie  zdawał  się  na  wiele.  Liczyłem  jedynie  na  to,  Ŝe  na  szerszym  odcinku  Białostockiej 
będzie widniej i w końcu zobaczę nieznajomego. 

I  rzeczywiście,  na  wysokości  szkoły  ulicę  oświetlała  intensywniej  księŜycowa  poświata, 

wypływająca  z  przerwy  w  chmurach  skrywających  księŜyc.  W  końcu  zobaczyłem  jego  postać. 
Chyba nie zauwaŜył mnie do tej pory, bo spokojnym, równomiernym krokiem zmierzał w kierunku 
rynku. Po paru minutach dotarliśmy do jego wschodniej pierzei. Nieznajomy przekroczył biegnącą 
w  poprzek  ulicę  Grodzieńską  i  wszedł  pomiędzy  kasztanowce  małego  parku,  znajdującego  się  na 

ś

rodku rynku. Kiedy przeskakiwałem na drugą stronę ulicy, rozbłysły, z powrotem, światła latarni. 

Uskoczyłem w cień rzucany przez drzewa. Nieznajomy szedł w kierunku Kościelnej. Przeskakując, 
od  pnia  do  pnia  i  chowając  się  za  nimi,  podąŜałem  za  nim.  Zobaczyłem,  Ŝe  przechodzi  na  drugą 
stronę  ulicy  i  zmierza  do  bramki  w  kościelnym  murze.  Zaskrzypiały  jej  nie  naoliwione  zawiasy  i 
nieznajomy zniknął z moich oczu. 

„A  moŜe  mnie  zauwaŜył  i  czai  się  za  murem”  -  przemknęło  mi  przez  myśl.  Musiałem 

zaryzykować.  OstroŜnie  nacisnąłem  klamkę  i  powoli  uchyliłem  wrota,  Ŝeby  nie  narobić  hałasu. 
Wyjrzałem  zza  naroŜnika.  Za  murem  nie  było  nikogo.  Przede  mną  bielała  w  mroku  biała  bryła 
kościoła, z ciemnymi oczodołami okien. Rozejrzałem się na wszystkie strony. Ani Ŝywego ducha. 
W  prawo,  wokół  kościoła  prowadziła  ścieŜka,  wiodąca  do  głównego  wejścia  i  dalej,  w  kierunku 
starej  plebanii.  Skradając  się  powoli  w  tamtym  kierunku,  z  prawej  strony  dostrzegłem  kątem  oka 
słaby blask światła. W tamtym miejscu znajdowała się, zbudowana około 1825 roku, „trupiarnia”. 
Był  to  niewielki,  murowany  budynek,  w  którym  za  dawnych  czasów  pozostawiano  na  noc  ciała 
zmarłych, aby je następnego dnia, po mszy, pochować na cmentarzu. 

Podszedłem  ostroŜnie  do  frontowej  ściany  budynku.  Ze  zdziwieniem  spostrzegłem,  Ŝe 

cięŜkie,  Ŝelazne  drzwi  „trupiarni”  były  lekko  uchylone,  a  ze  środka  padała  na  ziemię  struŜka 
bladego  światła.  „UwaŜaj!  On  tam  moŜe  się  czaić  za  drzwiami”  -  przeleciało  mi  przez  głowę. 
Powoli, Ŝeby nie narobić hałasu, zacząłem otwierać drzwi. W nocnej ciszy stare zawiasy wydały z 
siebie  złowrogi  zgrzyt.  W  środku  zobaczyłem  niewielkie  pomieszczenie.  Było  puste.  Tylko  w 
jednym  rogu  stały  dwa  uszkodzone,  wysokie  lichtarze.  W  jednym  z  nich,  tkwił  zapalony  mały 
ogarek świecy. 

W przeciwległym, mrocznym kącie stało kilka chorągwi na drąŜkach. Podszedłem w tamtym 

kierunku  sprawdzić,  czy  nikogo  za  nimi  nie  ma.  I  wtedy  wydarzyło  się  coś,  czego  zupełnie  nie 
przewidziałem.  Drzwi  skrzypiąc  przeraźliwie,  zamknęły  się  z  hukiem,  a po  chwili  ktoś  po  drugiej 
stronie przesunął zasuwę blokując drzwi. 

-  Otworzyć!  Natychmiast  otworzyć!  Bez  wygłupów!  -  krzyknąłem,  waląc  w  okute  Ŝelazem 

deski. 

background image

 

59

Ale  jedynym  odzewem,  po  drugiej  stronie,  był  przytłumiony,  szatański  śmiech.  Ucichł  po 

chwili i wokół mnie zapadła głucha, złowroga cisza. 

Znalazłem  się  w  pułapce.  Drzwi  były  solidne,  dębowe.  Porządna  dziewiętnastowieczna 

robota.  Ściany  „trupiarni”  były  grube,  a  jedynym  otworem  w  nich  było  malutkie  okienko,  a 
właściwie  coś  na  kształt  wąskiej,  średniowiecznej  strzelnicy.  Tylko  przysłowiowa  mysz  mogłaby 
się  tamtędy  wydostać.  A  ja,  niestety,  byłem  „trochę”  większy  od  myszy.  Miałem  świadomość,  Ŝe 
krzyki o pomoc i walenie w drzwi nie mają sensu. Plebania i najbliŜsze domy były oddalone o co 
najmniej kilkadziesiąt metrów i w środku nocy takich odgłosów nikt by nie usłyszał. 

Pozostawało  czekać  do  rana.  Wskazówki  zegarka  pokazywały,  Ŝe  za  pięć  minut  wybije 

dwudziesta  trzecia.  Niestety,  ogarek  świecy  miał  juŜ  zaledwie  parę  centymetrów  długości,  a  jego 
knot,  skwiercząc  coraz  bardziej,  wypuszczał  z  siebie  czarną  smugę  kopcia.  Czas  ciekł  powolną 
struŜką.  Przede  mną  było  co  najmniej  siedem  godzin  oczekiwania,  zanim  ksiądz  albo  kościelny 
zjawi się w pobliŜu miejsca mojego uwięzienia. 

Dla  zabicia  czasu  zacząłem  oglądać  pomieszczenie.  Widać  było,  Ŝe  juŜ  od  wielu  lat 

składowano  tu  stare  sprzęty  liturgiczne.  Gruba  warstwa  pyłu  zmieszanego  z  naniesioną  tu  ziemią 
pokrywała  posadzkę  z  kamiennych  płyt.  Teren  wokół  kościoła  był  najwyraźniej  podmokły,  bo 
otaczające  mnie  ściany  i  podłoga  były  mocno  zawilgocone.  Ale  nie  wszędzie.  W  migotliwym 
blasku  świecy  zauwaŜyłem,  Ŝe  w  jednym  rogu,  na  ciemnym  tle  podłogi,  widnieje  jaśniejsza, 
prostokątna  plama.  Zaintrygowany,  wyjąłem  świecę  z  lichtarza  i  skierowałem  jej  blask  w  to 
miejsce.  Było  bardziej  suche  niŜ  reszta  podłogi.  Końcem  buta  rozgarnąłem  pokrywający  ją  pył  i 
drobny  gruz.  Zamiast  kamiennej  płyty,  zobaczyłem  rozeschnięte,  stare  deski  drewnianej  klapy. 
Oczyściłem  ją  z  ziemi  i  pociągnąłem  silnie  za  przymocowane  do  niej  zardzewiałe,  Ŝelazne  kółko. 
Moim  oczom  ukazał  się  ciemny  otwór.  Wsunąwszy  tam  świecę,  ujrzałem  wąski,  obudowany 
cegłami  szyb.  Niestety,  na  głębokości  około  półtora  metra,  był  zawalony  ziemią  przemieszaną  z 
ceglanym  gruzem.  Zniechęcony,  juŜ  miałem  się  cofnąć  i  zamknąć  klapę,  gdy  mój  wzrok  padł  na 
płomień świecy. Migotał i chwiał się na boki, zdradzając zauwaŜalny ruch powietrza zstępującego 
w  głąb  zagłębienia.  Zaintrygowany  wskoczyłem  do  środka.  Przesuwając  świecę  wzdłuŜ  ścianek 
szybiku, obserwowałem jej zachowanie. U spodu jednej z nich płomień silnie przygasał. Dokładnie 
obejrzałem  ten  fragment  muru.  Stara  zaprawa  spajająca  cegły  wykruszyła  się  do  tego  stopnia,  Ŝe 
między nimi widniały cienkie szczeliny, przez które leciało chłodne powietrze. 

Wygramoliłem się na powierzchnię w poszukiwaniu odpowiednich narzędzi. Po chwili byłem 

z  powrotem  na  dole.  „Tutejszy  konserwator  zabytków  wsadzi  cię  do  więzienia”  -  przeleciało  mi 
przez głowę. Ale nie zamierzałem czekać; postanowiłem, Ŝe sam uwolnię się z tej pułapki. 

Najpierw znalezionym kawałkiem starej blachy pogłębiłem szybik w odkrytym przed chwilą 

miejscu.  Potem  ostrym  szpikulcem  lichtarza  zacząłem  wydłubywać  zaprawę  wokół  zmurszałych 
cegieł. Po półgodzinie oczyściłem kawałek ściany o wymiarach około pół na pół metra. Następnie, 
uŜywając  odwrotnej,  cięŜszej  strony  lichtarza,  przystąpiłem  do  wybijania  cegieł  ze  ściany.  Nim 
upłynęło  dwadzieścia  minut,  w  ścianie  ział  chłodnym,  stęchłym  powietrzem  ciemny  otwór.  Z 
ledwością  się  w  niego  wcisnąłem.  Znalazłem  się  w  niskim  i  wąskim  korytarzu.  Biegł  w  kierunku 
kościoła.  Wymurowany  z  cegieł,  był  w  bardzo  kiepskim  stanie.  Dolne  jego  fragmenty  były  silnie 
zawilgocone. Cztery metry dalej przejście blokował ziemny zawał. Sięgał pod sam sufit Co dziwne, 
strop  w  tym  miejscu  był  w  całości.  Widocznie  podmyta,  boczna  ściana,  runęła  i  ziemia  wypełniła 
korytarz. Płomień świecy trzymanej pod samym sklepieniem nadal zdradzał obecność powietrznej 
cyrkulacji. Wróciłem zatem po pozostawioną blachę i tym lichym narzędziem zacząłem rozgarniać 
zawał  u  samego  szczytu.  Niestety,  tym  razem  sprawa  nie  była  juŜ  taka  prosta.  Zawał  miał  parę 

background image

 

60

metrów  długości.  Zanim  zdołałem  rozgarnąć  wąski  prześwit  przechodzący  na  drugą  stronę, 
musiałem odwalić za siebie kilkaset kilogramów ziemi. Wyrobienie wąskiego przesmyku zajęło mi 
parę godzin. Robota była szalenie niebezpieczna, bo w kaŜdej chwili strop mógł zawalić mi się na 
głowę i pogrzebać pod zwałami ziemi. 

Z  trudnością  przeczołgałem  się  na  drugą  stronę.  Z  rozciętej  blachą  dłoni  sączyła  się  cienka 

struŜka  krwi,  a  rana  piekła  boleśnie.  Ale  to  nie  było  najgorsze.  Problemem  była  coraz  bardziej 
dogasająca świeca. Popełznąłem na czworakach dalej. Korytarz skończył się po mniej więcej pięciu 
metrach wejściem do sporej katakumby. Pomieszczenie było zastawione kilkoma rozpadającymi się 
trumnami.  Światło  przygasającej  świecy  rzucało  chybotliwe  blaski  na  czaszki  leŜących  w  nich 
nieboszczyków.  Drgające  na  nich  cienie  przydawały  im  upiornej  animacji.  Wydawało  mi  się,  Ŝe 
przybierają  ironiczny  wyraz,  jakby  drwiły  z  mojego  niewesołego  połoŜenia.  Rozejrzałem  się 
dokoła. W ścianie, po lewej ręce,  widniała dość  głęboka nisza.  Zajrzałem do niej. Wewnątrz stała 
marmurowa urna walcowatego kształtu. Przetarłem ręką, z wiekowego kurzu, wykuty na niej napis. 
„Sigismundus  Augustus,  Rex  Poloniae...”  zdołałem  odcyfrować  jego  początek.  Z  wraŜenia  ugięły 
się pode mną nogi. Miałem przed sobą zaginione szczątki ostatniego Jagiellona. 

Gasnący  blask  świecy  szybko  stłumił  we  mnie  wybuch  nieopisanej  radości.  Zacząłem  dalej 

rozglądać  się  po  pomieszczeniu.  Nie  było  tu  innego  wyjścia,  oprócz  tego,  którym  tu  wszedłem. 
Jedynie  w  przeciwległej  ścianie  widniał  prostokątny  obręb  jakiegoś  zamurowanego,  niskiego 
przejścia.  UŜyto  do  tego  miękkich  kawałków  wapienia,  ale  zaprawa  trzymała  się  jednak 
stosunkowo  mocno.  Przywleczonym  ze  sobą  lichtarzem  zacząłem  rozbijać  mur.  Czas  mijał, 
poranione ręce juŜ omdlewały. I wtedy stało się to najgorsze. Odprysk wapienia trafił w dopalający 
się ogarek świecy i zgasił płomień. Zapadły ciemności. Zacząłem nerwowo przeszukiwać kieszenie. 
Z  przeraŜeniem  stwierdziłem,  Ŝe  moja  kieszonkowa  latarka  pozostała  w  innym  ubraniu.  Jako 
niepalący nie miałem zapałek. Pozostała mi walka z opornym wapieniem, prowadzona w zupełnych 
ciemnościach. Trwała bardzo długo. Uświadamiały mi to jedynie fosforyzujące wskazówki zegarka. 
Pryskające  na  boki  okruchy  wapienia  boleśnie  uderzały  mnie  w  twarz  i  wpadały  do  oczu.  Gdy 
przebiłem się na drugą stronę, zegarek wskazywał czwartą. A gdy przez poszerzony otwór z trudem 
przecisnąłem się na drugą stronę, dochodziła juŜ piąta. Byłem tak zmęczony tym fedrowaniem, Ŝe 
postanowiłem trochę odpocząć. Usiadłem pod ścianą, zapadając w półświadome odrętwienie. 

Gdy  się  z  niego  wyrwałem,  mój  wzrok,  przebijając  się  przez  prawdziwie  „egipskie” 

ciemności, spoczął na bladziutkim prostokącie widniejącym na sklepieniu pomieszczenia, w którym 
się obecnie znajdowałem. Gdy podpełzłem w tamto miejsce, moja radość była trudna do opisania. 
Okazało  się,  Ŝe  ten  prostokąt  to  szpara  otaczająca  drewnianą  klapę.  Na  szczęście  pomieszczenie 
było niskie i powstawszy na nogi, rękami dotykałem jej z łatwością. Z całej siły naparłem na klapę. 
Była  cięŜka,  a  ponadto  jedna  jej  połowa  była  czymś  przykryta.  Ale  udało  mi  się  ją  częściowo 
podnieść.  W  moje  zmęczone  oczy  uderzyło  silne  światło.  Po  kilku  sekundach,  gdy  mój  wzrok 
przyzwyczaił  się  do  jasności,  zobaczyłem  podstawy  kościelnych  ławek.  Na  jednej  z  nich,  kilka 
metrów ode mnie, siedziała jakaś rozmodlona kobieta. Na mój widok zerwała się z przeraŜeniem w 
oczach. Z głośnym okrzykiem: „Ratunku! Diabeł!”, ostrym sprintem wybiegła z kościoła. 

 
W  wyniku  mojego  usilnego  namawiania,  zarówno  ksiądz  proboszcz,  jak  i  komendant 

komisariatu, zgodzili się na ogłoszenie sensacyjnej wiadomości o odnalezieniu urny z sercem króla 
dopiero po zakończeniu mojej misji w Knyszynie. Wytłumaczyłem im, Ŝe taka informacja mogłaby 
zdemaskować moją prawdziwą rolę. 

Zmordowany  nocnymi  przeŜyciami,  obudziłem  się  dopiero  o  jedenastej.  Jedząc 

background image

 

61

ś

niadanioobiad,  rozmyślałem  o  dotychczasowych  rezultatach  moich  działań.  Nie  były  niestety 

rewelacyjne. Odkrycia królewskiej urny nie brałem pod uwagę ze względu na jego przypadkowość. 
ChociaŜ  w  duchu  radowałem  się,  Ŝe  to  mnie  przypadł  zaszczyt  odnalezienia  tak  cennej  pamiątki 
narodowej.  Nie  wpadłem  jednak  dotąd  na  trop  zagadki  starej  studni,  białostocki  ślad  pozostawał 
bezowocnym,  a  co  najgorsze,  klejnot  znaleziony  przez  archeologów  skradziono  w  trakcie  mojej 
bytności w Knyszynie. A ja nie miałem zielonego pojęcia, kto to mógł zrobić. 

Markotny,  postanowiłem  odwiedzić  gospodarza  posesji,  na  której  odkryto  dworską  studnię. 

Znalazłem go za domem, w sadzie sąsiadującym z polem, na którym pracowali archeolodzy. Przez 
sztachety  ogrodzenia widziałem Barbarę siedzącą na krawędzi jednego z wykopów i robiącą jakiś 
szkic. Na moje zawołanie pomachała mi dłonią. 

-  Pyta  pan,  czy  na  tej  łące  były  robione  jakieś  roboty  ziemne  przed  pierwszą  wojną?  - 

właściciel posesji spojrzał na mnie z drabiny, zrywając z wiśni dorodne, krwistoczerwone owoce. - 
Panie, a kto to mógłby pamiętać. W zeszłym roku stuknęła mi sześćdziesiątka. A w tamtym czasie 
moi rodzice chodzili dopiero do szkoły. 

- A moŜe pańscy dziadkowie? - podsunąłem myśl. 
- Nie Ŝyją juŜ od kilkunastu lat, Panie świeć nad ich duszami. 
- Więc nie ma tu nikogo, kto pamiętałby tamte czasy? - zapytałem rozczarowany. 
- Ano, nikogo. Ze starej generacji wszyscy tu juŜ wymarli. 
Zasmucony  poszedłem  w  kierunku  mojej  stancji.  Po  drodze  spotkałem  trójkę  nowo 

poznanych harcerzy. 

-  Świetnie,  Ŝe  pana  widzimy,  panie  Pawle  -  ucieszył  się  Michał.  -  Jutro  wybieramy  się  na 

wypad do Rezerwatu Krzemianka. Pojedzie pan z nami? 

- Krzemianka? Skąd ta nazwa? - zapytałem. 
- Są tam pozostałości po neolitycznych kopalniach krzemienia - poinformował mnie Barnaba 

z miną człowieka, który zjadł wszystkie rozumy. 

Propozycja  była  interesująca.  Pomyślałem,  Ŝe  taka  wycieczka  dobrze  zrobi  moim  szarym 

komórkom. 

-  To  ciekawe.  Mam  pomysł.  Chodźcie  ze  mną,  przedstawię  was  komuś.  Zaprowadziłem  ich 

na teren badań archeologicznych. Przedstawiłem chłopców doktorowi Jaroszkowi i Barbarze. 

-  MoŜe  wybrałabyś  się  jutro  z  nami?  -  zaproponowałem  dziewczynie,  mówiąc  jej  o  celu 

naszej wyprawy. 

-  Jutro?  Nie  wiem,  czy  szef  mnie  zwolni...  -  powiedziała  z  uśmiechem,  patrząc  pytająco  na 

doktora. 

- Bardzo pana prosimy! - zawołali harcerze. 
- Pod warunkiem, Ŝe opowie pani wszystko młodzieŜy, co wiemy o Krzemiance - naukowiec 

zgodził się dobrodusznie. 

- Super! - chłopcy wydali z siebie okrzyk zadowolenia. 
-  A  teraz  proszę  nam  opowiedzieć,  co  tu  znaleźliście  -  poprosił  archeologów  dociekliwy 

Barnaba. 

Znając  juŜ  ten  temat,  umówiłem  się  na  jutrzejsze  spotkanie  i  poszedłem  do  miejskiej 

biblioteki, zgłębiać wiedzę o zygmuntowskich czasach. 

background image

 

62

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

PUSZCZA KNYSZYŃSKA • REZERWAT KRZEMIANKA • NEOLITYCZNE KOPALNIE 

• ARBORETUM • LEŚNY POMNIK • GŁUPI ZAKŁAD • ARCHIWALNE 

POSZUKIWANIA • PRZESTROGA GOSPODYNI • PRZYGOTOWANIA DO AKCJI 

 

Następnego  dnia,  po  śniadaniu,  odpaliłem  silnik  mojego  trabanta  i  zajechałem  pod  stancję 

archeologów. Cała ekipa czekała juŜ tam na mnie. 

- Dzień dobry. Panie z przodu, panowie z tyłu - krzyknąłem wesoło, zatrzymując samochód. 
-  Nie  wiedzieliśmy,  Ŝe  ma  pan  taki  odlotowy  samochód  -  powiedział  Piotrek  ku  memu 

zadowoleniu. 

Pojechaliśmy  w  kierunku  szosy  białostockiej.  Przez  pootwierane  okna  wpadał  bardzo  ciepły 

wiatr, przynosząc zapachy z mijanych pól. 

-  Wiecie,  Ŝe  jedna  duŜa  sosna  produkuje  w  ciągu  doby  tyle  tlenu,  ile  wynosi  dobowe 

zapotrzebowanie na niego trzech osób, a w jednym metrze sześciennym powietrza leśnego jest 46-
70 razy mniej organizmów chorobotwórczych niŜ w powietrzu miejskim? Bo drzewa wydzielają do 
atmosfery  substancje  bakteriobójcze,  fitoncydy...  -  Barnaba  próbował  zagaić  dyskusję  na  tematy 
ekologiczne. 

-  Dobra,  dobra,  nie  mądrzyj  się.  Lepiej  powiedz,  co  wiesz  o  Puszczy  Knyszyńskiej  i 

rezerwacie, do którego jedziemy - Michał przywołał go do porządku. 

-  Całkiem  sporo.  Lubię  poczytać  o  miejscach,  w  których  mam  się  znaleźć.  A  więc 

słuchajcie...  -  Barnaba  rozpoczął  swój  wykład.  -  Puszcza  Knyszyńska  jest  pozostałością  po 
ogromnym kompleksie puszczańskim na pograniczu Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego. W 
jego  skład  wchodziły  Puszcze  Grodzieńska,  Knyszyńska  i  Błędowska.  W  celu  ochrony  Puszczy 
Knyszyńskiej w 1988 roku utworzono na jej terenie Park Krajobrazowy imienia profesora Witolda 
Sławińskiego.  Zajmuje  powierzchnię  74447  hektarów.  Park  obejmuje  porośnięte  lasami, 
pagórkowate tereny w dorzeczu Supraśli i Sokołdy. Ochronie podlegają w nim drzewostany, leśne 
doliny  rzeczne,  liczne  źródliska  oraz  róŜne  formy  geomorfologiczne,  charakterystyczne  dla  jego 
polodowcowego  krajobrazu.  W  rosnących  tu  lasach  dominują  drzewostany  sosnowe  i  sosnowo-

ś

wierkowe.  W  północnej  i  południowej  części  Puszczy  występują  grądy,  a  wzdłuŜ  dolin  rzek  i 

strumieni  łęgi  jesionowo-olszowe  i  olsy.  Są  tu  równieŜ  rzadkie  zbiorowiska  boru  bagiennego. 
Wśród  roślinności  nieleśnej  cenne  są  śródleśne  zbiorowiska  źródliskowe  i  torfowiskowe.  W 
Puszczy  zbiorowość  roślin  naczyniowych  liczy  sobie  około  850  gatunków,  w  tym  wiele  z  nich 
podlega  ochronie  prawnej  lub  stanowi  rzadkość  w  skali  krajowej,  jak  na  przykład  pióropusznik 
strusi i widłak wroniec.  DuŜe zróŜnicowanie wykazuje takŜe flora porostów, grzybów i mszaków, 
często  o  charakterze  reliktowym.  Lasy  Parku  Krajobrazowego  zamieszkują  jelenie,  łosie,  sarny, 
borsuki,  bobry  i  jenoty  oraz  rzadko  spotykane  orzesznice  i  koszarki.  Knyszyńskie  mateczniki,  jak 
przed  wiekami,  dają  schronienie  wilkom,  rysiom,  Ŝubrom,  puchaczom.  W  okolicznych  lasach 
wybija ponad 400 źródeł, wokół których Ŝycie kipi jak w prawdziwej dŜungli. Od 1972 roku są tu 
równieŜ  Ŝubry.  śyją  tutaj  rzadkie  gatunki  ptaków,  jak  bocian  czarny,  orlik  krzykliwy,  dzięcioł 
trójpalczasty,  kania  ruda  i  czarna,  głuszec,  cietrzew  i  jarząbek.  Szczególnie  cenne  przyrodniczo 
obszary  są  objęto  rezerwatami:  Budzisk,  Tabory,  Krzemianka,  Jesionowe  Góry  i  Karczmisko. 
Puszcza  była  świadkiem  wielu  bitew  podczas  wojen  szwedzkich,  kampanii  napoleońskiej  i 
powstania styczniowego. W czasie drugiej wojny światowej działali tu partyzanci. 

Po  przejechaniu  kilku  kilometrów  z  szosy  białostockiej  skręciliśmy  w  lewo,  w  drogę 

prowadzącą do miejscowości Kopisk.  Zaraz za  wsią wjechaliśmy  w zieloną  gęstwinę Puszczy. Po 

background image

 

63

obu  stronach  drogi  wyrosły  ściany  wysokopiennych  „supraskich”,  śmigłych  sosen,  przetykanych 
zielonymi świerkami i róŜnorodnymi przedstawicielami drzew liściastych. I taki przepiękny widok 
miał nam towarzyszyć przez kilkanaście kilometrów. 

-  Rezerwat  Krzemianka  powstał  w  1988  roku  -  Barnaba  kontynuował  prelekcję  -  Jest 

połoŜony w zachodniej części Puszczy Knyszyńskiej, kilometr na północ od wsi Rybniki. Obejmuje 
fragment  Puszczy  z  zespołem  obfitych  źródlisk  zasilających  strumień  o  nazwie  Krzemianka. 
Rezerwat  rozciąga  się  na  terenie  rozległej,  zabagnionej  doliny  otoczonej  od  północy  i  południa 
wyniesieniami morenowymi. Jednym z głównych zespołów jest tu łęg jesionowo-olszowy. Zajmuje 
duŜe powierzchnie w środkowej i południowej części rezerwatu. Jego drzewostan składa się z olszy 
i  świerka,  z  niewielką  domieszką  brzozy.  W  bujnie  rozwiniętym  runie  dominuje  pokrzywa 
zwyczajna Urtica dioica... 

- Starczy, starczy!- zamachał rękami Michał. - DojeŜdŜamy na miejsce. 
Po prawej stronie szosy, wśród drzew zobaczyliśmy tablicę z duŜym napisem: „Nadleśnictwo 

Knyszyn  w  Mońkach”.  Był  na  niej  plan  nadleśnictwa  z  zaznaczonymi  rezerwatami  przyrody. 
Zostawiliśmy  samochód  i  dalej  udaliśmy  się  pieszo.  Kawałek  dalej  stała  tablica:  „Leśna  ścieŜka 
turystyczno-dydaktyczna  w  Rezerwacie  Krzemianka”.  Miejsce  było  bardzo  atrakcyjne.  Mogliśmy 
obejrzeć prawdziwą puszczę, w którą od wielu lat nie ingerował człowiek. Niesamowicie wyglądały 
liczne  wykroty  po  olbrzymich  puszczańskich  drzewach.  Walory  przyrodnicze  ścieŜki  podkreślały 
występujące  tam  rośliny  chronione.  Obejrzeliśmy  prawdziwy  bór  czernicowo-świerkowy. 
Dominowały w nim świerk i sosna, z domieszką brzozy brodawkowej. Szlak nie był oznaczony, ale 
nie  sposób  było  zabłądzić.  Co  jakiś  czas  przy  ścieŜce  stały  tablice  informujące  o  otoczeniu,  w 
którym  się  znajdowaliśmy.  W  niektórych  miejscach,  z  uwagi  na  podmokły  teren,  były  ułoŜone 
kładki z drewnianych dyli. 

-  To  moŜe  opowiem  o  neolitycznych  kopalniach  -  Barbara  przerwała  kontemplowanie 

otaczających nas widoków. 

- Zamieniamy się w słuch, pani Barbaro - zachęcił ją Michał. 
-  Puszcza  Knyszyńska  to  nie  tylko  wspaniała  przyroda,  to  takŜe  niezwykle  interesujące 

zabytki  przeszłości.  Przez  tysiąclecia  starannie  je  ukrywała.  Przypadek  sprawił,  Ŝe  na  jednym  ze 
wzgórz,  nad  strumieniem  Krzemianka,  leśnik  Roman  Pruski  natrafił  na  leŜące  na  ziemi  skupiska 
krzemiennych  ułomków.  Jego  uwagę  zwróciła  duŜa  ich  ilość.  Powiadomieni  o  tym  archeolodzy 
stwierdzili, Ŝe są to ślady po prehistorycznych kopalniach tego minerału. Od wiosny 1992 roku moi 
koledzy  z  Państwowego  Muzeum  Archeologicznego  w  Warszawie  przystąpili  do  badań.  W  ich 
rezultacie  odsłonięto  jeden  z  neolitycznych  szybów.  UmoŜliwiło  to  poznanie  metod  górniczych 
stosowanych przez naszych przodków. 

- Krzemień był im potrzebny do wyrobu narzędzi? 
-  Tak,  był  wówczas  podstawowym  surowcem,  z  którego  ludzie  wykonywali  narzędzia.  Z 

wydobytych brył wyrabiano siekiery, sierpy, groty strzał i inne przedmioty, które następnie stawały 
się przedmiotem wymiany handlowej. 

- A kiedy te kopalnie powstały? - zapytał Piotrek. 
- Około trzech tysięcy lat temu. A oto i ich teren - Barbara zatoczyła ręką łuk, wskazując na 

niewielkie wzniesienie porośnięte drzewami i przykryte gęstą warstwą starych liści. 

- Niezbyt duŜo z nich zostało - Piotrek wyraził swe rozczarowanie. 
- Weź pod uwagę to, jak dawno powstały. Zachowały się w dobrym stanie i stanowią jeden z 

najcenniejszych  zabytków,  związanych  z  pradziejowym  górnictwem.  Na  powierzchni  widać  ślady 
co najmniej kilkudziesięciu kopalnianych szybów. 

background image

 

64

- Krzemienie w tych kopalniach były wydobywane dwoma sposobami - kontynuowała nasza 

miss  archeologii.  -  Z  całą  pewnością  podstawowym  sposobem  wydobycia  było  drąŜenie  dość 
głębokich  szybów  jamowych.  Były  to  duŜe,  owalne  doły  mające  ponad  4  metry  głębokości.  Po 
wcięciu  się  w  zbocze  górnicy  rozszerzali  jamę  na  boki.  Cały  urobek  wyrzucano  za  siebie,  w 
kierunku spadku stoku. W miarę zagłębiania się szybu, hałda zsypywała się do jego środka, tworząc 
rodzaj  pochylni.  Ułatwiało  to  wchodzenie  i  wychodzenie  z  kopalni,  lecz  zarazem  ograniczało 
moŜliwość  prowadzenia  prac.  Główny  kierunek  kopania  był  zatem  skierowany  w  stronę  szczytu 
wzgórza.  Eksploatowana  ściana  stawała  się  więc  coraz  wyŜsza.  Gdy  jej  wysokość  groziła 
zawaleniem, przerywano wydobywanie krzemieni w tym miejscu i rozpoczynano drąŜenie nowego 
szybu. W jednym szybie pracowało trzech-czterech górników. 

Innym  sposobem  wydobywano  krzemień  od  strony  wschodniej  wzniesienia  w  Rybnikach-

Krzemiance.  Tu  ślady  eksploatacji  układają  się  w  wyraźne  tarasy.  Na  początku  odsłaniano  długą 

ś

cianę, rodzaj kamieniołomu. Pozwalało to na równoczesną pracę kilkunastu górników. Podbierali 

ś

cianę,  wyrzucając  urobek  za  siebie.  Gdy  stawała  się  za  wysoka  i  groziła  zawaleniem,  pracę 

przenoszono  wyŜej.  W  ten  sposób  powstała  kolejna  półka.  Tarasowy  układ  wzgórza  pozostał  do 
dziś.  Na  tym  terenie  funkcjonowało  około  300  kopalni.  Przy  szosie,  na  parkingu  znajduje  się 
ekspozycja  poglądowa.  Będziecie  mogli  tam  zobaczyć,  jak  wyglądała  praca  górników,  o  której 
wam opowiedziałam. 

Posługiwano się narzędziami drewnianymi i rogowymi. Zostały znalezione fragmenty łopaty 

wykonanej  z  rogów  łosia.  Wydobyte  bryły  krzemienia  trafiały  do  rąk  wyspecjalizowanych  w 
obróbce  krzemieniarzy.  Doskonalone  przez  pokolenia  techniki  umoŜliwiały  uzyskiwanie  z 
krzemiennych  brył  narzędzi  poŜądanego  kształtu.  Półwyroby  transportowano  do  pobliskich 
obozowisk,  które  znajdowały  się  przy  źródełkach.  Przy  pomocy  narzędzi  rogowych  uzyskiwano 
ostateczny  kształt  sierpa,  grota  czy  siekiery.  Gotowe  narzędzia  były  przeznaczane  głównie  do 
wymiany towarowej. 

- Czy kopalniane szyby były tylko w tym miejscu? - dociekał Barnaba. 
-  Nie  tylko  tu.  Innym  znanym  i  wstępnie  przebadanym  miejscem  jest  pole  wydobywcze  w 

okolicy Nowin Kasjerskich, połoŜonych niedaleko Knyszyna. 

Doszliśmy  do  niewielkiego  wzniesienia,  dalej  ścieŜka  wiodła  w  prawo.  Po  kilku  minutach 

dotarliśmy  do  szosy.  Poszliśmy  na  przydroŜny  parking,  aby  obejrzeć  ekspozycję,  o  której 
wspomniała  Barbara.  Naturalnej  wielkości  figury  pradawnych  górników  imitowały  tam  proces 
eksploatacji krzemienia. 

Było  wczesne  przedpołudnie.  Postanowiłem  zrobić  niespodziankę  mojej  załodze  i  pomimo 

sporej  odległości  do  przebycia  pokazać  inne,  niezwykłe  miejsce  w  Puszczy  Knyszyńskiej. 
UŜywając  dla  skrócenia  dystansu  bocznych  dróg,  dotarliśmy  do  miejscowości  Kopna  Góra. 
Zostawiliśmy  samochód  na  parkingu  graniczącym  z  leśnym  obszarem  otoczonym  drewnianym 
ogrodzeniem.  Przy  wejściu  na  jego  teren  leŜał  głaz  z  tablicą  pamiątkową.  Na  niej  był  wizerunek 
powstańczej pieczęci przedstawiającej godła trzech narodów dawnej Rzeczypospolitej, walczących 
z zaborcą: Polaków, Litwinów i Rusinów. 

- Pawle, gdzie my jesteśmy? - zapytała mnie zaciekawiona Barbara. 
- W Arboretum imienia Powstańców 1863 roku - wyjaśniłem. 
Za  wysoką,  drewnianą  bramą  rozpościerał  się  leśny  teren,  na  którym  mogliśmy  zobaczyć  i 

podziwiać bogactwo róŜnorodnych gatunków drzew i krzewów. 

Arboretum w Kopnej Górze jest atrakcją przyrodniczą szczególnego rodzaju. Jest to miejsce 

bardzo malownicze, pachnące i nad wyraz oryginalne. Znajduje się nad rzeką Sokołdą. Zajmuje 26 

background image

 

65

hektarów terenu zróŜnicowanego pod względem wysokościowym i siedliskowym. Jest to obszerny 
park  leśny,  w  którym  zgromadzono  ponad  500  gatunków  i  odmian  drzew  i  krzewów.  Jego 
połoŜenie stwarza moŜliwość obserwacji wzrostu i rozwoju obcych gatunków drzew i krzewów w 
surowych  warunkach  klimatu  kontynentalnego.  Są  tu  kolekcje  jałowców,  cisów,  sosen, 

Ŝ

ywotników,  cyprysików,  klonów,  świerków,  jodeł,  róŜaneczników  i  wielu  innych.  Spośród 

gatunków  liściastych  koniecznie  trzeba  wymienić  tulipanowca  amerykańskiego,  a  takŜe  kilka 
gatunków  i  odmian  magnolii.  Zaprezentowano  tu  teŜ  wiele  rodzajów  siedlisk  leśnych.  Obiekt  ten 
pełni  przede  wszystkim  waŜną  rolę  dydaktyczną.  Dla  mieszkańców  Białegostoku,  i  nie  tylko,  stał 
się  równieŜ  popularnym  miejscem  rekreacji  i  wypoczynku.  Arboretum  jest  teŜ  waŜnym  miejscem 
historycznym.  Pobliskie  nadrzeczne  łąki  to  miejsce  bitwy  z  czasów  powstania  styczniowego. 
Rosnące  na  terenie  parku  pomnikowe  dęby  są  miejscem  straceń  powstańców.  Obok  nich  wznoszą 
się  krzyŜe  upamiętniające  te  wydarzenia,  a  takŜe  poświęcony  powstańcom  pomnik  postawiony 
jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym. 

Z  Kopnej  Góry  pojechaliśmy  w  kierunku  Białegostoku.  PrzejeŜdŜając  przez  Supraśl  nie 

mogliśmy  odmówić  sobie  zwiedzenia  znanego  zespołu  klasztornego  Bazylianów.  Na  początek 
zwiedziliśmy  przepiękną,  murowaną  cerkiew  pod  wezwaniem  Najświętszej  Maryi  Panny, 
wzniesioną  w  latach  1503-1511.  W  1944  roku  wycofujące  się  wojska  niemieckie  z  formacji  SS-
Galizien  wysadziły  ją  w  powietrze.  Ze  zrujnowanego  obiektu  udało  się  uratować  kilkanaście 
fresków,  które  obecnie  moŜna  oglądać  w  sąsiadującym  z  cerkwią  Pałacu  Opatów.  Cerkiew  była 
rekonstruowana  od  1985  roku.  Odbudowę  niedawno  zakończono  i  teraz  jej  bajecznego  kształtu 
bryła  widnieje  na  szerokim  klasztornym  placu.  Obecnie  jest  rekonstruowane  wnętrze  świątyni, 
planuje  się  odtworzenie  przebogatego  przedwojennego  ikonostasu.  Cerkiew  jest  otoczona  z trzech 
stron budynkami klasztornymi w stylu barokowym, pochodzącymi z XVII i XVIII wieku. Wjazdu 
do  zespołu  klasztornego  strzeŜe  barokowa  brama-dzwonnica,  zbudowana  w  roku  1752.  Pierzeję 
wschodnią stanowi wspomniany juŜ Pałac Opatów, wzniesiony w latach 1635-1655. 

Planując dalszą marszrutę, postanowiłem, Ŝe zrobimy „na mapie” naszej wycieczki duŜe koło. 

Ominąwszy  centrum  miasta  od  północy,  wróciliśmy  na  szosę  nr  19  prowadzącą  do  Augustowa. 
Przy  niej  tuŜ  za  granicami  miasta  znajduje  się  kolejne  turystycznie  atrakcyjne  miejsce.  Jest  nim 
Muzeum Wsi Białostockiej. 

Zaparkowałem samochód i następne pół godziny spędziliśmy, zwiedzając i spacerując wśród 

starych,  wiejskich  chat.  Budynki  skansenu  są  rozmieszczone  na  terasach  rzeki  Supraśl  i  zostały 
wkomponowane  w  krajobraz  o  parkowym  charakterze.  Obejrzeliśmy  tam  wiatrak  „koźlak”  z  XIX 
wieku,  starą  kuźnię,  zespół  budynków  leśnych,  leśniczówkę  i  gajówkę.  Nasze  szczególne 
zainteresowanie  wzbudził  drewniany  dwór  szlachecki,  przeniesiony  do  skansenu  z  miejscowości 
Bobra  Wielka.  W  skansenie  odtworzono  układ  przestrzenny  przysiółka  drobnoszlacheckiego, 
charakterystyczny  dla  osadnictwa  szlacheckiego  z  pogranicza  Mazowsza  i  Podlasia.  Obok 
przysiółka obejrzeliśmy starą remizę straŜacką, młyn wodny oraz niewielki wiatrak. 

Było  juŜ  popołudnie,  skwar  lał  się  z  nieba  intensywnie,  więc  naleŜało  odpocząć  po  długiej 

trasie. Niedaleko za skansenem był most przez rzekę Supraśl, a obok niego mała plaŜa. Przydały się 
więc  przezornie  zabrane  kostiumy  kąpielowe  i  mogliśmy  ochłodzić  znuŜone  ciała  w  rzecznych 
nurtach.  A  potem  na  przydroŜnym  parkingu  w  puszczy,  na  drewnianym  stole  rozłoŜyliśmy 
zakupione  po  drodze  wiktuały.  Harcerze  rozpalili  ognisko  w  wyznaczonym  do  tego  miejscu  i 
upiekliśmy na ogniu kiełbaski. 

Wracając,  postanowiliśmy  obejrzeć  pokopalniane  ślady  w  okolicach  Nowin  Kasjerskich  i 

przy okazji obejrzeć rezerwat Wielki Las. Gdy jechaliśmy przez jego teren, Piotrek zwrócił się do 

background image

 

66

mnie. 

- Panie Pawle, niech pan się zatrzyma na chwilę. 
Przy  drodze  widniał  nietypowy  pomnik.  Zrobiliśmy  chwilę  przerwy,  Ŝeby  go  obejrzeć.  Z 

daleka  przypominał  przydroŜną  kapliczkę.  Stał  przy  pięknej,  starej  brzozie.  Granitowy  postument 
otoczony zwykłym, drewnianym płotem, był zwieńczony metalowym krzyŜem, u podnóŜa którego 
stała  malutka  kapliczka.  Napis  na  granicie  informował,  Ŝe  w  tym  miejscu  w  czerwcu  1933  roku 
zginął gajowy Leśnictwa Nowiny. 

Gdy  po  całodniowej  wycieczce  wróciliśmy  do  Knyszyna,  była  juŜ  dwudziesta.  Ale  na  nieco 

zmęczonych twarzach chłopaków widać było wyraz zadowolenia. Na twarzy Barbary teŜ. 

 
Minęło  kilka  niestety  bezowocnych  dni.  W  piątek,  około  południa,  w  trakcie  kolejnego 

treningu  z  młodymi  piłkarskimi  nadziejami  „Podlasiaka”,  doszło  do  zdarzenia,  które  pośrednio 
przyczyniło  się  do  przestąpienia  mojego  śledztwa  na  nowe  tory.  W  czasie  jednego  z  ćwiczeń 
zapalczywy jak zwykle Wiewióra pobił się z jednym z kolegów. Akurat demonstrowałem coś innej 
parze ćwiczących, gdy do moich uszu dobiegły odgłosy szamotaniny. 

- Ty niedołęgo! Ćwiczyć nie umiesz?! - usłyszałem piskliwy głos rudzielca. 
- No, no! UwaŜaj! Bo zaraz zobaczysz, kto tu jest niedołęgą! - zawołał uraŜony partner. 
Ten  drugi  nazywał  się  Tadek,  był  nieco  niŜszy,  ale  z  jego  ruchów  biła  energia,  a  bystry, 

rozbiegany wzrok zdradzał jego Ŝywe usposobienie. 

-  Myślisz,  Ŝe  się  przestraszę?  -  Wiewióra  odrzekł  buńczucznie.  -  No,  zaczynaj!  Czy 

stchórzysz, tak jak na cmentarzu?! 

Rozdzieliłem ich i kazałem obydwu zostać po treningu. 
-  Jak  wam  nie  wstyd?  Chcecie  być  piłkarzami  czy  łobuzami?  -  zwróciłem  się  do  nich,  gdy 

reszta druŜyny rozeszła się juŜ do domów. 

- To on zaczął! - Tadek wycelował wskazujący palec w kolegę. 
- Bo nie umiesz wykonywać poleceń trenera! - Wiewióra nie pozostał dłuŜny. 
-  Ale  to  ja  jestem  od  zwracania  wam  uwagi  -  spojrzałem  groźnie  na  rudego  zapalczywca.  - 

Dlaczego wyzywasz kolegę od tchórzy? 

- Bo stchórzył! - Wiewióra aŜ poczerwieniał na twarzy. 
- O co chodzi? Opowiedz - zwróciłem się do Tadka. 
- No... bo... - chłopak zaczął się jąkać. 
- Mów składniej. 
-  No...  załoŜyliśmy  się  z  paroma  kolegami,  który  jest  odwaŜniejszy.  śeby  to  sprawdzić, 

wymknęliśmy  się  w  nocy  z  domów  i  uwaŜając,  Ŝeby  nas  nikt  nie  widział,  przekradliśmy  się  na 
cmentarz. Zakład polegał na tym, Ŝeby wejść na teren i przynieść gałązkę z rosnących tam drzew. 
Pociągnęliśmy  losy  i  wypadło  na  mnie  jako  pierwszego.  Pietra  trochę  miałem,  ale  przeskoczyłem 
przez  mur  i  zacząłem  się  skradać  między  grobami.  Było  strasznie  ciemno,  bo  księŜyc  zaszedł  za 
chmury.  Parę  razy  boleśnie  obiłem  sobie  nogi  o  krawędzie  grobów.  Byłem  juŜ  niedaleko 
upragnionych  drzew,  gdy  nagle,  od  strony  miasta,  spostrzegłem  pomiędzy  grobami  słaby  blask. 
Wystraszyłem  się,  przyznaję,  i  pognałem  z  powrotem.  Chłopaki  mało  nie  poumierali  ze  śmiechu, 
jak  mnie  zobaczyli.  A  mnie  do  śmiechu  wcale  nie  było.  Zakład  przegrałem,  a  na  domiar  złego 
Wiewióra wszystkim o tym rozgadał i koledzy robią sobie ze mnie kpiny... 

To mówiąc, Tadek z poszarzałą ze smutku miną nerwowo zastrzygł uszami. 
- Zakład nie był zbyt mądry - powiedziałem, starając się nie wybuchnąć śmiechem. 
Udzieliłem  chłopakom  reprymendy  i  poŜegnawszy  się,  poszedłem  na  obiad.  W  jego  trakcie 

background image

 

67

zacząłem rozwaŜać bieŜącą sytuację. 

Tajemnica  dworskiej  studni  nie  dawała  mi  spokoju.  Czułem,  Ŝe  ten  odkryty  szkielet  ludzki 

jest kluczem do tajemnicy. Wiedziałem, Ŝe pochodzi sprzed zaledwie kilkudziesięciu lat. „Ale jak 
się  znalazł  na  dnie  studni?”  -  zadałem  sobie  pytanie.  „Ktoś  go  do  niej  wrzucił”-  przypomniałem 
sobie  słowa  Barbary.  „Ale,  Ŝeby  tak  mogło  się  stać,  studnia  musiała  być  odkopaną.  A  tego  nie 
zrobili  właściciele  posesji,  bo  to  zajęcie  nader  niebezpieczne.  Takimi  rzeczami  zajmują  się 
fachowcy,  studniarze”.  Pomyślałem,  Ŝe  to  mógł  być  dla  mnie  jakiś  punkt  zaczepienia.  Ale 
jednocześnie i problem, bo jak znaleźć kogoś, kto zajmował się taką działalnością dziewięćdziesiąt 
lat  temu.  Z  niedawnej  rozmowy  odbytej  z  właścicielem  posesji  wiedziałem  juŜ,  Ŝe  tu  nikt  nie 
pamięta tamtych czasów. 

Postanowiłem  pójść  do  urzędu  miejskiego,  a  potem  na  plebanię  z  nadzieją,  Ŝe  moŜe  uda  mi 

się  coś  znaleźć  w  archiwum  miejskim  albo  w  księgach  parafialnych.  A  Ŝe  miałem  jeszcze  jedno 
pytanie do księdza proboszcza, zacząłem od plebanii. 

Najpierw zaszedłem do Barbary i powiedziałem jej, co zamierzam zrobić. Bez słowa zgodziła 

się mi towarzyszyć. 

-  Ja  do  księdza  proboszcza  -  powiedziałem  na  widok  kapłana,  wychodzącego  z  wnętrza 

ś

wiątyni. 

-  Witam  dobrodzieja  -  powitał  mnie  staropolskim  zwrotem,  wyraŜając,  jak  się  domyślałem, 

swoje uznanie dla mojego niedawnego cennego odkrycia.  Okazało się, Ŝe  nie muszę przedstawiać 
mu mojej towarzyszki. 

- A, pani archeolog - uśmiechnął się do Barbary jak do starej znajomej. - Zapraszam w nasze 

skromne progi. 

Proboszcz  zaprowadził  nas  na  starą  plebanię  i  posadził  za  stołem  w  jadalni.  Na  jego 

zawołanie w drzwiach pojawiła się korpulentna gospodyni, a po paru minutach na stole stanął duŜy 
dzbanek z wiśniowym kompotem. 

- W czasie tych upałów mieszkam tutaj. Chłodniej tu, a poza tym drewno jest duŜo zdrowsze 

od betonu - powiedział, mając na myśli murowany budynek nowej plebanii. 

-  Proszę  księdza,  przybyłem  tutaj  w  waŜnej  misji  poszukiwawczej  -  zacząłem  tłumaczyć,  z 

czym przychodzę. - Sprawa jest poufna, ale przed osobą duchowną nie będę robił tajemnic. Jestem 
w rzeczywistości pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki. Ja i mój przełoŜony przypuszczamy, 

Ŝ

e na początku XX wieku gdzieś na tym terenie zostały ukryte bardzo cenne przedmioty; określenie 

„skarby  narodowe”  jest  tu  całkiem  na  miejscu.  Szukam  osób,  które  w  tamtym  okresie  zajmowały 
się w tych stronach specjalistycznymi robotami ziemnymi, takimi, jak na przykład kopanie studni. Z 
tego względu, proszę księdza, o umoŜliwienie mi wglądu do ksiąg parafialnych. 

-  Chyba  się  domyślam,  jakich  skarbów  pan  poszukuje.  Ale  skoro  to  poufne,  nie  będę  się 

dopytywać.  Co  do  poszukiwań  takich  osób  to  chyba  lepszym  źródłem  będzie  archiwum  miejskie, 
ale w księgach parafialnych podawane były równieŜ zawody. MoŜe więc uda się panu trafić w nich 
na jakiś ślad. Są do waszej dyspozycji. Zaprowadzę was do kancelarii, a jak skończycie, zapraszam 
na obiad. Moja gospodyni jest świetną kucharką - te ostatnie słowa proboszcz wypowiedział o ton 
wyŜej, tak, aby zostały dobrze usłyszane przez właściwą osobę. 

Przez  ponad  dwie  godziny  wertowaliśmy  kilkanaście  opasłych  tomów  ksiąg  parafialnych, 

pełnych  zapisów  o  narodzinach,  ślubach  i  zgonach  okolicznych  parafian.  Kichając  od  wiekowego 
kurzu,  powoli,  karta  za  kartą,  przeglądaliśmy  zapisy.  Była  prawie  trzynasta,  gdy  zrezygnowany 
zamknąłem okładkę ostatniej z nich. 

- Masz coś? 

background image

 

68

-  Znalazłam  dwóch,  ale  oni  umarli  pod  koniec  XIX  wieku  -  Barbara  równieŜ  dojechała  do 

końca swojej części. 

Gdy kilka minut później weszliśmy do jadalni, na stole dymiła juŜ waza z gorącą zupą. 
- Proszę szybko siadać, bo wszystko wystygnie - ponaglała nas gospodyni, wnosząc półmiski 

z drugim daniem. 

-  Moi  kochani,  nie  martwcie  się.  MoŜe  uda  się  wam  coś  znaleźć  w  urzędzie  miejskim.  Kto 

szuka, ten znajdzie, jak mówi Pismo Święte - ksiądz usiłował nas pocieszyć. 

Obiad poprawił nasze kiepskie humory. Był naprawdę wyborny, ksiądz nie przesadził ani na 

jotę.  Podziękowaliśmy  za  poczęstunek  i  poszliśmy  do  nieodległego  urzędu  miejskiego.  śeby 
uniknąć  tłumaczeń,  po  co  chcę  zajrzeć  do  archiwum  miejskiego,  poprosiłem  o  rozmowę  z 
burmistrzem. Był wtajemniczony w moją misję. Tu efekt poszukiwań był nieco lepszy. W starych, 
poŜółkłych fakturach znaleźliśmy nazwiska dwóch studniarzy, którzy na początku ubiegłego wieku 
prowadzili usługi na terenie ówczesnego powiatu. Kłopot polegał na tym, Ŝe owe dokumenty były 
niekompletne i poznaliśmy jedynie nazwiska tych ludzi, bez pozostałych danych, umoŜliwiających 
ich identyfikację. 

- Wracamy na plebanię, moŜe po nazwiskach znajdziemy ich w księgach - zadecydowałem. 
Ale  ponowne  ich  przewertowanie  nie  dało  rezultatów.  Takich  nazwisk  w  interesującym  nas 

okresie po prostu nie było. 

- To pewnie byli przyjezdni - zasugerował ksiądz. - A i w księgach mogą być luki. 
- Poszukajmy tych nazwisk na okolicznych cmentarzach - zaproponowała Barbara. 
- Trochę to jak szukać igły w stogu siana - odrzekłem. - Ale trzeba spróbować. Zaczniemy od 

tutejszego. 

- Tylko nie zostawajcie tam późną porą! 
Te  ostatnie  słowa  zostały  wypowiedziane  przez  stojącą  w  drzwiach  gospodynię. 

Odwróciliśmy się w jej kierunku. 

- A to z jakiego powodu? - zapytał proboszcz ze zdziwieniem. 
- Bo tam straszy, proszę księdza dobrodzieja! - kobieta odparła ze zgrozą w oczach. 
- Co teŜ Ignasiowa plecie! U nas na cmentarzu?! 
- Jak mi Bóg miły, Ŝe straszy! 
- Nie wzywajcie imienia Pana Boga nadaremnie! śe teŜ Ignasiowa opowiada takie głupstwa! - 

zgromił ją proboszcz. 

- Mówię najprawdziwszą prawdę! Niech skonam! - zarzekała się kobieta. - Stara Zarębina, ta 

która mieszka przy cmentarzu, na własne oczy widziała jakieś światła! O północy! 

- Eee tam! Przewidziało się starej babie i tyle! - proboszcz machnął z lekcewaŜeniem ręką. 
PoŜegnaliśmy się z księdzem i poszliśmy do domów. 
ZauwaŜyłam, Ŝe proboszcz darzy cię duŜą estymą. Z jakiego powodu? Znacie się dopiero od 

kilku dni - Barbara zapytała patrząc na mnie z uwagą. 

- No cóŜ, sam nie wiem.... 
Musiała  zauwaŜyć,  Ŝe  powiedziałem  to  niepewnym  głosem.  Kobiety  potrafią  to  wyczuć 

bezbłędnie. 

- Coś przede mną ukrywasz, Pawle. 
-  No...  tak.  Ale  przyrzekłem,  Ŝe  na  razie  nikomu  o  tym  nie  powiem  -  odpowiedziałem 

niepewnie, jak uczeń przyłapany na ściąganiu. Widząc, Ŝe twarz dziewczyny posmutniała, dodałem 
szybko: - Zaręczam ci, Ŝe ty pierwsza dowiesz się o tej sprawie. 

Odprowadziwszy Barbarę, poszedłem do obozu harcerzy. 

background image

 

69

-  Czuwaj!  Widzę,  Ŝe  nie  tracicie  czasu  -  zaŜartowałem,  widząc,  jak  trójka  moich 

współpracowników ze znudzonymi minami obiera stos ziemniaków. 

-  Czuwaj,  druhu  Pawle.  To  na  kolację,  będą  placki  ziemniaczane  -  wyjaśnił  Barnaba,  przy 

ostatnich słowach, robiąc minę rozmarzonego smakosza. 

-  To  dajcie  mi  nóŜ,  pomogę  wam  przy  tym  odpowiedzialnym  zajęciu  -  zaoferowałem  swoje 

usługi. -A co słychać w sprawie kłusowników? 

- Uczuliłem na tą sprawę cały zastęp. Rozstawiłem posterunki w najbliŜszej okolicy, a patrole 

mają mieć oczy i uszy otwarte - zameldował Michał. 

- Świetnie - pochwaliłem. 
Wrzucając obrany kartofel do kotła z wodą, zacząłem wyłuszczać cel mojego przyjścia. 
- Chcę was zabrać na małą akcję... 
- Hurra!! - zerwali się na nogi, jak do poŜaru. 
- Spokojnie! Nie teraz. W nocy. 
- Ale bombowo! - Piotrkowi z przejęcia aŜ nóŜ wpadł do kotła. 
- Nie zapytacie nawet dokąd? 
- No właśnie. Dokąd? - Michał oprzytomniał jako pierwszy. 
- Na cmentarz. Mam informacje, Ŝe dzieją się tam jakieś dziwne rzeczy. Chcę sprawdzić, co 

to takiego - dodałem z tajemniczym uśmiechem. - Ale jest jeden warunek. Muszę mieć na to zgodę 
waszego komendanta. 

- Załatwimy. Piotrek leć po druha Andrzeja - polecił szybko Michał. 
PrzełoŜony zgodził się i umówiłem się z chłopakami, Ŝe od zmierzchu Piotrek i Barnaba będą 

czatować  za  cmentarnym  murem.  Jakby  coś  się  działo,  jeden  z  nich  miał  przybiec  z  meldunkiem. 
My z Michałem mieliśmy pojawić się przy cmentarzu przed dwudziestą trzecią. 

background image

 

70

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

NOCNA AKCJA • HIENY CMENTARNE • POŚCIG • TAJEMNICZY SYMBOL • 

BARBARELLA • WIZYTA W MOŃKACH • DURENTUS • HISTORIA 

TWARDOWSKIEGO • KŁUSOWNICY • LEŚNA KRYJÓWKA • TOBOŁEK • ZEZNANIA 

• KLEJNOTY 

 

Kwadrans przed dwudziestą trzecią przez odsłonięte okno mojego pokoju wpadł pojedynczy 

błysk latarki. To Michał dał mi sygnał o swoim przybyciu. 

Do  miejskiej  nekropolii  było  nie  więcej  niŜ  pół  kilometra.  LeŜy  przy  szosie  Augustów-

Białystok.  Po  minięciu  terenu  kościelnego,  aby  nie  zwracać  na  siebie  uwagi,  przekradliśmy  się 
chyłkiem  przez  leŜące  za  nim  pole  i  po  przekroczeniu  szosy,  okręŜną  drogą  dotarliśmy  do 
cmentarnego muru. Na nocnym niebie widać było obłoki. Jeden z nich przysłonił księŜyc, tamując 
drogę jego światłu. Na cichy gwizd Michała z ciemności wychynęła chuda sylwetka Piotrka. 

- Na razie spokój - zameldował konspiracyjnym szeptem. 
- Cmentarz ma kształt zbliŜony do prostokąta, więc kaŜdy z nas będzie obserwował teren przy 

jednym z jego boków. Po zauwaŜeniu czegoś wzywamy się, imitując głos puszczyka. Jasne? 

- Jasne, druhu Pawle - Michał potwierdził za kolegów. 
Udali  się  w  wyznaczone  strony.  Mnie  przypadł  bok  od  południa.  Przyczajony,  wyjrzałem 

ostroŜnie  zza  muru.  Na  cmentarzu  panowała  grobowa  cisza.  Mąciło  ją  jedynie  ujadanie  psa  w 
pobliskim  gospodarstwie.  Pośród  plątaniny  grobów,  w  kilku  miejscach,  rosły  stare  drzewa  i  kępy 
krzaków.  Ich  liściaste  gałęzie  rzucały  wokół  czarne  cienie  jeszcze  bardziej  pogłębiając  nocne 
ciemności. 

Czas  mijał  powoli.  Popatrzyłem  na  zegarek.  Dochodziła  północ.  Na  niebie  pojawiało  się 

więcej chmur i noc robiła się czarna jak atrament. Ale w pewnym momencie chmury rozstąpiły się i 
księŜyc  wychynął  nieco  zza  nich,  oświetlając  bryłę  dziewiętnastowiecznej  bramy  wejściowej. 
Usłyszałem  przytłumiony,  ponury  chichot  puszczyka.  OstroŜnie  wychyliłem  głowę  zza  muru.  Ale 
nic  nie  było  widać.  Pohukiwanie  dobiegało  z  przeciwnej  strony,  więc  niewiele  myśląc,  szybko 
przesadziłem ogrodzenie i zacząłem się skradać pomiędzy grobami. Po kilkunastu metrach takiego 
slalomu, w niewielkiej odległości, pomiędzy krzakami, zauwaŜyłem, pobłyskujące w ciemnościach 
jakieś  słabe  światełko.  W  chwilę  potem  usłyszałem  za  sobą  cichy  szelest.  Odwróciłem  się  i 
ujrzałem  przyczajoną  sylwetkę  Michała.  Zaczęliśmy  się  skradać  w  tamtym  kierunku.  W  miarę 
zbliŜania  światło  stawało  się  coraz  wyraźniejsze.  Gdy  od  tamtego  miejsca  dzieliło  nas  dziesięć 
metrów,  w  mdłej  poświacie  ręcznej  latarni  zobaczyliśmy  dwie  ciemne  postacie  kopiące  dół. 
Wyciągnąłem z kabury pistolet gazowy. 

-  Nie  ma  na  co  czekać  -  szepnąłem  do  chłopaka.  -  Postaram  się  ich  zatrzymać.  JeŜeli  są 

uzbrojeni, uciekajcie i walcie na posterunek po pomoc. 

Michał skinął głową na znak, Ŝe rozumie. 
- Stać! Nie ruszać się! Policja! - krzyknąłem wyskakując zza pomnika. 
W  świetle  latarek  zobaczyliśmy,  jak  spanikowane  „hieny  cmentarne”  porzucają  sprzęt  i 

pryskają na boki. Rzuciliśmy się w pogoń. Ale okazało się, Ŝe ścigani dobrze znają teren. Zarośla w 
tej części cmentarza dobrze ich kryły, a gęsto poustawiane pomniki nie pozwalały na szybki bieg w 
ciemnościach. JuŜ po kilkunastu metrach sylwetka ściganego przeze mnie draba znikła mi z oczu. 
Przez  długi  czas  oświetlałem  otaczające  mnie  kamienne  nagrobki.  Światło  latarki  tworzyło  na 
nagrobkach  i  krzakach  cienie,  które  imitując  ruch,  sprawiały  upiorne  wraŜenie.  Facet  przepadł  na 

background image

 

71

dobre. Dalsze poszukiwania nie miały sensu. W drodze powrotnej natrafiłem na Michała i Piotrka. 

-  Nasz  teŜ  uciekł.  Widzieliśmy  tylko,  jak  przeskakiwał  przez  mur  -  powiedział  zadyszany 

Michał. 

Wróciliśmy do cmentarnej bramy, za którą czuwał Barnaba. 
-  Trudno.  Idziemy  spać  -  zakomenderowałem.  -  Jutro  tu  wrócimy,  Ŝeby  zobaczyć,  co  oni 

knuli. 

Nazajutrz  rano,  razem  z  księdzem  proboszczem  i  komendantem  Miętusem,  stanęliśmy  na 

cmentarzu,  w  miejscu,  w  którym  zaskoczyliśmy  nocnych  złoczyńców.  W  ziemi  widniał  płytki 
wykop.  Miał  wymiary  metr  na  dwa  i  głębokość  około  czterdziestu  centymetrów.  Był  zrobiony  na 
małym  skrawku  wolnej,  niezabudowanej  grobami  powierzchni,  znajdującej  się  przy  wysokich 
drzewach rosnących w tej części cmentarza. 

- To chyba nie były cmentarne hieny. Je interesują raczej świeŜe pochówki - zastanawiał się 

policjant. 

Komendant  spisał  dokładny  raport,  obiecując,  Ŝe  policjanci  zajmą  się  sprawą,  a  teren 

cmentarza obejmą szczególną obserwacją. Po odejściu Miętusa zwróciłem się do kapłana. 

- Proszę księdza, chciałbym pogłębić ten wykop, Ŝeby sprawdzić, czego oni tu szukali. 
-  Przypuszczam,  Ŝe  znajdował  się  tu  jakiś  stary  grób.  No  cóŜ,  jako  proboszcz  mogę  wydać 

zezwolenie, ale potem wszystko musi tu być doprowadzone do porządku. 

Pół  godziny  później,  razem  z  paroma  miejscowymi  robotnikami,  rozpocząłem  pogłębianie 

ziemnego  wykopu.  Miękka,  piaszczysta  gleba  łatwo  ulegała  naszym  łopatom.  Po  wybraniu  około 
metrowej warstwy, natrafiliśmy na pęknięty na dwoje kamienny krzyŜ. Kilka minut później z ziemi 
wyłoniło  się  wieko  drewnianej  trumny.  Była  w  kiepskim  stanie.  Zbutwiałe  deski  przełamały  się 
ukazując wnętrze. 

W trumnie leŜał szkielet ubrany w resztki staromodnego, czarnego garnituru. ZauwaŜyłem, Ŝe 

spod  zetlałej  koszuli  wystaje  jakiś  metalowy  krąŜek.  Nachyliłem  się  nad  nieboszczykiem  i 
wyciągnąłem  przedmiot  spod  koszuli.  Była  to  stara,  zaśniedziała,  srebrna  moneta,  zawieszona  na 
cienkim  rzemyku.  Skóra  skruszyła  się  i  po  chwili  trzymałem  w  dłoni  cienką  blaszkę.  Na  nieco 
zatartym  awersie był  wizerunek litewskiej Pogoni. Na  rewersie  widniał jagielloński orzeł. Otaczał 
go niewyraźny napis: „Sigismund. Aug. Rex P. Mag. Dux L.” 

-  Zygmunt  August,  Król  Polski,  Wielki  KsiąŜę  Litewski  -  odczytałem  na  głos.  -  Skąd  ten 

srebrny szesnastowieczny półgrosz w trumnie tego człowieka? 

- Tego pewnie juŜ się nie dowiemy - odparł ksiądz. 
Ale  najciekawszym  był  znak  wybity  na  monecie.  Ktoś  niszcząc  ten  dość  rzadki,  jak  się 

orientowałem, numizmat, wytłoczył na nim trzy skrzyŜowane strzały. 

-  Chodźmy  do  mnie.  MoŜe  w  księgach  cmentarnych  zachował  się  jakiś  zapis,  kogo  tu 

pochowano  -  zaproponował  ksiądz  i  zwracając  się  do  robotników  polecił:  -  Zakopcie  z  powrotem 
tego nieboraka. 

- Niech pan chwilę zaczeka - zwrócił się do mnie, gdy znaleźliśmy się w jadalni na plebanii. 
Wrócił po kilku minutach trzymając w rękach jakąś księgę. 
-  To  plany  naszego  cmentarza,  wraz  z  rejestrem grobów.  Prowadzony  jest  począwszy  od  lat 

osiemdziesiątych XIX wieku, a więc powinien zawierać informację o pochówku tego człowieka. 

Zaczął  wertować  rejestr.  Zapisy  nie  były  prowadzone  według  kwater,  z  tego  względu 

przegląd trwał kilkanaście minut. Czekałem z zapartym tchem. 

- Jest! - na twarzy proboszcza pojawił się uśmiech triumfu. - W tym miejscu 13 marca 1925 

roku został pochowany Józef Skorupa, syn Jana. 

background image

 

72

- Nie ma nic więcej? - zapytałem nieco rozczarowany tak lakoniczną informacją. 
- Niestety. 
-  Trudno,  trzeba  będzie  porządnie  poszperać  w  archiwach  -  powiedziałem,  Ŝegnając  się  z 

księdzem. 

Przechodząc w drodze powrotnej przez rynek, na parkingu przed urzędem miasta zobaczyłem 

znajomego mi terenowego mercedesa. 

- Hello, jak się pan miewa? - usłyszałem pozdrowienie wypowiedziane po angielsku. 
Odwróciwszy się zobaczyłem rozpromienioną twarz... Barbarelli. 
- Dzień dobry - odwzajemniłem pozdrowienie. - Co pani tu robi? 
- Wczoraj wróciłam z wycieczki po Litwie, a Ŝe zostało mi parę dni do powrotu, wykorzystuję 

czas na zwiedzanie tych pięknych okolic. A pan co tu porabia? 

- Pracuję w tutejszej szkole. 
- Piękne zajęcie. Ale młodzieŜ ma chyba jeszcze wakacje? 
- Tak i dlatego mam trochę wolnego czasu. 
- To moŜe mógłby mi pan pokazać to miasto - zapytała z uwodzicielskim uśmiechem. 
-  No  cóŜ,  niestety,  zbyt  duŜo  tu  zabytków  nie  przetrwało,  ale  mogę  pani  pokazać  tutejszy 

kościół, stary lamus i izbę regionalną w osiemnastowiecznej chacie - zaproponowałem. 

Barbarella  okazała  się  być  osobą  bardzo  dociekliwą.  Wypytała  mnie  dokładnie  o  historię 

ś

wiątyni.  Interesowała ją teŜ historia miasta. Szczególnie dokładnie wypytała mnie o okoliczności 

ś

mierci Zygmunta Augusta. 

Wychodząc z kościoła, natknęliśmy się w drzwiach na proboszcza. 
- Dobrze, Ŝe pana widzę, panie Pawle. Przyszło mi do głowy, Ŝe o tym znalezionym Skorupie 

moŜe by coś było w papierach urzędu powiatowego. W tamtejszym archiwum mają podobno stare 
spisy ludności. 

Odruchowo  chciałem  poprosić  księdza,  Ŝeby  nie  mówił  tego  przy  obcej,  ale  uświadomiłem 

sobie,  Ŝe  przecieŜ  to  Włoszka,  nie  znająca  polskiego.  Po  wizycie  w  izbie  regionalnej  na  ulicy 
Kościelnej wróciliśmy z Barbarellą na rynek. 

- Słyszałam, Ŝe są tu prowadzone wykopaliska archeologiczne. Nie wie pan przypadkiem, czy 

moŜna je obejrzeć? - zapytała patrząc mi głęboko w oczy. 

Trochę  mnie  zdziwiło  zainteresowanie  archeologią  u  tak  pięknej,  młodej  kobiety.  Ale 

skuszony  kolejnym,  promiennym  uśmiechem  zaoferowałem  jej  wskazanie  miejsca  prac 
archeologicznych. 

Akurat trafiliśmy tam na początek przerwy obiadowej. Ekipa naukowców właśnie szykowała 

się  do  pójścia  na  kwaterę,  ale  doktor  Jaroszek  będąc  dŜentelmenem  chętnie  zgodził  się  pokazać 
wykopaliska  pięknej  cudzoziemce.  I  tylko  w  oczach  Barbary  spostrzegłem  błysk  zazdrości,  gdy 
stojąc obok Barbarelli, przysłuchiwałem się objaśnieniom doktora. Włoszka zadawała wiele pytań i 
co  wydało  mi  się  nieco  dziwnym,  nie  omieszkała  równieŜ  wypytać  naukowca  o  odkrycie  starej 
studni. 

Gdy  po  godzinie  spędzonej  wśród  archeologów  Ŝegnałem  ją  na  rynku,  nie  mogłem  ulec 

pokusie zapytania jej o powód takiego zainteresowania. 

-  Z  zawodu  jestem  historykiem  sztuki.  Dziękuję  za  oprowadzanie  i  do  zobaczenia  - 

odpowiedziała z tajemniczym uśmiechem. 

 
Następnego  dnia  wybrałem  się  samochodem  do  nieodległych  Moniek.  W  zasobach 

archiwalnych  tamtejszego  starostwa  powiatowego  udało  mi  się  dotrzeć  do  akt  dawnego 

background image

 

73

białostockiego  urzędu  powiatowego  z  pierwszych  dziesięcioleci  XX  stulecia.  Niestety,  Ŝmudne, 
parogodzinne  poszukiwania  dały  mierne  rezultaty.  Odnalazłem  jedynie  skąpe  dane  dotyczące 
owych  studniarzy,  których  nazwiska  znaleźliśmy  w  knyszyńskim  urzędzie.  Jeden  z  tych  ludzi 
nazywał się Tuderek i w owym czasie mieszkał w okolicy Kalinówki Kościelnej. Drugi miał zakład 
w Tykocinie. 

Gdy w markotnym nastroju wracałem do Knyszyna, za wsią o uroczej nazwie Moniuszeczki 

spostrzegłem  w  perspektywie  drogi  jakaś  osobliwą  postać  machającą  ręką,  Ŝebym  się  zatrzymał. 
Gdy podjechałem bliŜej, zobaczyłem męŜczyznę średniego wzrostu, ubranego, pomimo panującego 
upału,  w  czarny  frak  i  takiego  koloru  spodnie.  Ale  najdziwniejszym  elementem  jego  ubioru  był 
czarny  cylinder  tkwiący,  nieco  na  bakier,  na  głowie  tego  dziwaka.  W  rękach  trzymał  drewnianą 
laskę  i  duŜy,  staroświecki  sakwojaŜ.  Gdy  jego  głowa  pojawiła  się  w  oknie  mojego  samochodu, 
zobaczyłem  pociągłą  twarz  z  parą  brązowych,  przenikliwych  oczu.  Widniejące  nad  nimi  ciemne, 
zrośnięte brwi oraz mały, czarny wąsik i bródka, nadawały jego twarzy nieco diaboliczny wygląd. 

-  Dzień  dobry,  szlachetny  człowieku  -  pozdrowił  mnie,  ocierając  wierzchem  dłoni  zroszone 

potem  czoło.  -  Czy  mógłby  pan  zabrać  mnie  ze  sobą?  Jadę  do  Knyszyna,  a  cysterna  z  mlekiem, 
która dowiozła mnie do tego miejsca, musiała niestety zawrócić. 

Zaprosiłem  go  do  środka.  PołoŜył  walizkę  na  tylnym  siedzeniu,  a  sam  wygodnie  rozparł  się 

obok mnie. 

-  Pan  pozwoli,  Ŝe  się  przedstawię.  Durentus,  mistrz  czarnej  i  białej  magii,  do  usług  - 

powiedział, ściskając moją dłoń. 

- Miło mi, Paweł Daniec - odwzajemniłem uprzejmość. - Co pana sprowadza w te strony? 
- Od znajomych dowiedziałem się, Ŝe za parę dni w knyszyńskim ośrodku kultury tamtejszy 

teatr  amatorski  będzie  wystawiał  sztukę  o  Twardowskim.  Więc  jako  mistrz  sztuk  tajemnych  mam 
dla  nich  w  związku  z  tym  atrakcyjną  ofertę  widowiskową.  Słyszał  pan  zapewne  o  związkach 
mistrza Twardowskiego z Knyszynem? 

- Słabo znam historię Twardowskiego - przyznałem ze wstydem. 
-  Pozwoli  pan  zatem,  Ŝe  ją  przedstawię  -  zaoferował.  -  Twardowski  to  postać  wielce 

tajemnicza.  Niektórzy  twierdzą,  Ŝe  w  ogóle  nie  istniał.  Inni  przyrównują  go  do  niemieckiego 
doktora Johanna Fausta. Legenda głosi, Ŝe to on wywołał ducha Barbary Radziwiłłówny na prośbę 
stęsknionego  małŜonka.  Ponoć  oczom  królewskim  ukazała  się  piękna  zjawa  zmarłej  ukochanej. 
Miało to miejsce zapewne na zamku warszawskim, ale Ŝe zdarzenie to jest słabo udokumentowane, 
są i tacy, którzy twierdzą, Ŝe Twardowski uczynił to w knyszyńskiej rezydencji królewskiej. 

- Co o nim wiadomo? 
-  Historyk  Roman  Bugaj  dowodzi,  Ŝe  człowiek  ten  naprawdę  był  Niemcem  i  nazywał  się 

Lorentz  Dhur.  Po  łacinie,  nazwisko  to  brzmiało  Durus,  a  to  znaczy  twardy.  Stąd  prawdopodobnie 
wziął  się  polski  Twardowski.  Był  astrologiem  i  alchemikiem,  jakich  wielu  kręciło  się  po 
ówczesnych dworach królewskich. Historycy twierdzą, Ŝe Twardowski Ŝył w latach 1515-1573 i na 
dworze  Zygmunta  Augusta  był  królewskim  podkoniuszym.  Wiadomo,  Ŝe  studiował  na 
uniwersytecie  w  Wittenberdze  i  we  Włoszech.  Wspomniane  stanowisko  objął  na  krótko  przed 

ś

miercią króla. Zginął w nie wyjaśnionych okolicznościach około 1573 roku. Zna pan z pewnością 

legendę, według której porwali go diabli w karczmie „Rzym” i porzucili na KsięŜycu. Przypuszcza 
się,  Ŝe  Twardowski  zginął  w  podróŜy  do  Rzymu,  padając  ofiarą  intrygi  rodu  Mniszchów,  którzy 
wynajęli zbirów, by zabili maga. Jak to się odbyło i gdzie - nie wiadomo. MoŜe za duŜo wiedział o 
ich ciemnych machinacjach? Niestety, dzieła Twardowskiego „Opus magicum”, poświęcone magii, 
i  drugie  „Encyklopedia  nauk”  zaginęły.  Jedyną  pamiątką  po  nim  jest  magiczne  lustro,  wiszące  w 

background image

 

74

zakrystii kościoła farnego w Węgrowie. Jest to tajemnicza płyta, ujęta w ramy, na której widnieje 
łaciński  napis:  „Bawił  się  tym  zwierciadłem  Twardowski,  wykonując  magiczne  sztuki,  teraz 
narzędzie  zabawy  zostało  przeznaczone  na  słuŜbę  Bogu”.  Nigdy  nie  zostało  zbadane  przez 
naukowców,  a  pobieŜne  oględziny  były  podstawą  stwierdzenia,  Ŝe  do  stopu,  z  którego  wykonana 
jest tafla, uŜyto srebra, cyny i cynku. Być moŜe zwierciadło posłuŜyło magowi do wywołania ducha 
Barbary.  Twardowski  parał  się  alchemią  i  krystalomancją,  więc  potrafił  wykorzystać  tajemne 
właściwości luster. 

- Bez obrazy, ale nie bardzo wierzę w takie magiczne sztuki - przyznałem. - Wydaje mi się, Ŝe 

po prostu Twardowski z Mniszchami zakpili z cierpiącego króla. 

-  Nie  zna  pan  zatem  mocy  sztuk  magicznych.  A  jest  ona  wielka.  Zapraszam  na  mój  pokaz  i 

dziękuję  za  podwiezienie  -  powiedział  z  tajemniczym  uśmiechem,  wysiadając  na  knyszyńskim 
rynku. 

- Dziwny człowiek - mruknąłem do siebie, obserwując we wstecznym lusterku oddalającą się 

sylwetkę magika. 

Kiedy jadłem obiad, do moich uszu dobiegły z podwórka jakieś podniecone głosy. W chwilę 

później do kuchni wpadł zziajany Piotrek. 

- Panie Pawle, alarm! Trafiliśmy na kłusowników! 
- JuŜ lecę - odpowiedziałem, dopijając w biegu kompot. 
Pobiegliśmy kłusem do stojącego na podwórku trabanta. 
-  Chłopaki  natrafili  na  nich  na  patrolu,  w  lesie  koło  Nowin.  Prędko,  panie  Pawle,  moŜe 

jeszcze tam są. 

ś

eby  skrócić  drogę,  pojechaliśmy  starym  traktem  białostockim.  Skręciwszy  w  lewo  na 

Wodziłówkę, a za tą miejscowością na Zofiówkę, dotarliśmy po kilkunastu minutach do Nowin. Na 
zakręcie  przed  wsią  był  skręt  w  polną  drogę  prowadzącą  do  lasu.  Była  mocno  wyboista  i  resory 
trabanta jęczały niemiłosiernie. Po dotarciu do linii lasu zostawiliśmy samochód w zaroślach i leśną 

ś

cieŜką  pobiegliśmy  w  kierunku  rzeczki  Hatki,  płynącej  przez  Puszczę  Knyszyńską.  Dystans  do 

przebycia  był  niedługi,  ale  suche,  upalne  powietrze  przytykało  płuca.  Gałęzie  młodych  sosen 
chłostały nas po twarzach. Staraliśmy się nie robić hałasu. Było to jednakŜe trudne, bo wysuszona 
na  pieprz  ściółka  trzaskała  pod  stopami.  W  pewnym  momencie  usłyszeliśmy  krótki  gwizd. 
Biegnący  z  przodu  Piotrek  zatrzymał  mnie  dając  znak  podniesieniem  ręki.  Z  gęstych  zarośli 
bezszelestnie, jak leśny duch, wychynął Michał. 

- Niestety, uciekli - powiadomił nas zmartwionym głosem. 
- Ilu ich było? 
- Dwóch. Jeden z naszych patroli natknął się na nich, kiedy zakładali wnyki. Naszych było za 

mało,  Ŝeby  ich  zatrzymać,  więc  posłali  po  posiłki.  Ale  przybyliśmy  za  późno,  bo  tymczasem 
czmychnęli. 

W tym momencie z krzaków wyłonił się jeden z podkomendnych Michała i kładąc palec na 

ustach dał nam znak, Ŝebyśmy zamilkli. Konfidencjonalnym szeptem zameldował: 

- Druhu druŜynowy, cii.... Tam jest trzeci. 
- Jaki trzeci? - zapytał Michał, marszcząc brwi - Coś ci się przywidziało, Pałka. PrzecieŜ było 

ich dwóch. 

- Ale ten pojawił się dopiero teraz. 
- Prowadź. 
Druh  Pałka  poprowadził  nas  w  gęste  zarośla,  ciągnące  się  nad  leśną  rzeczką.  Teren  był  tu 

podmokły.  Miejscami  pod  nogami  kląskało  bagienne  błoto.  Potem  Pałka  skręcił  w  lewo  i 

background image

 

75

dotarliśmy  do  bardziej  suchego  kawałka  terenu,  na  którym  pośród  leszczynowych  zarośli  rosły 
stare, wysokopienne sosny. Na nasz widok z krzaków wysunęło się dwóch harcerzy. 

- I gdzie on jest? - zapytał Michał. 
- Poszedł tam - jeden z harcerzy, wskazał ręką kierunek. 
-  Przegapiliście  go,  fajtłapy  -  złościł  się  Michał.  -  Najpierw  miało  być  dwóch,  teraz  pojawił 

się trzeci... 

- Bo ten zjawił się dopiero teraz. Ni stąd, ni zowąd. Jakby wyrósł spod ziemi. 
- Pewnie się zagapiliście. 
-  My?!  AleŜ  skąd!  -  obaj  zwiadowcy  zaprotestowali  oburzonym  szeptem  i  zrobili  nadęte 

miny. 

- Poza tym ten był jakiś inny - dodał jeden z nich. 
- Jak to: inny? - zapytał Michał. 
-  No  inny,  bo  był  ubrany  w  skórzaną  kurtkę  i  dŜinsowe  spodnie.  Jakby  wybrał  się  na 

wycieczkę, a nie na kłusowanie. 

- A gdzie on się wam pojawił? - włączyłem się do rozmowy. 
- Tam. Przy tej starej sośnie - drugi ze zwiadowców wyciągnął przed siebie powalany ziemią 

palec. 

- Nikogo nie widzę - syknął Michał wychylając się ostroŜnie z zarośli. 
We  wskazanym  miejscu,  na  skraju  nadrzecznych  bagien,  znajdowała  się  dość  wysoka, 

piaszczysta wydma. Na jej szczycie rosła samotna, wiekowa, wielka sosna. Poszliśmy ostroŜnie w 
tamtym  kierunku.  Pośród  igliwia,  na  nieco  wilgotniejszym  piasku,  widać  było  ślady  męskich 
pantofli.  Jeden  z  odcisków  był  wyjątkowo  wyraźny.  Na  wzorze  podeszwy  było  widać  ślad 
fabrycznej niedolewki. Taki sam, jak na śladzie buta znalezionym pod oknem stancji archeologów. 

- Kiedy widzieliście tego faceta? - - zapytałem, poruszony swym odkryciem. 
- Jakieś dziesięć minut temu - odparł jeden ze zwiadowców. 
-  Michale,  wyślij  ich  w  ślad  za  nim  -  poprosiłem.  -  MoŜe  go  jeszcze  dogonią.  Muszę 

wiedzieć, dokąd pójdzie. 

Zwiadowcy  znikli  w  gąszczu,  a  ja  z  Michałem  dalej  badałem  ślady.  A  te  były  co  najmniej 

zastanawiające. Odciski stóp prowadziły bowiem do owej sosny i... od niej wracały. 

-  Panie  Pawle,  tu  są  jeszcze,  nieco  starsze,  ślady  stóp  jakiegoś  innego  męŜczyzny  -  Michał 

wskazał na piachu kolejny trop. - Dziwne, one prowadzą tylko w jednym kierunku. 

Ś

lady wiodły  wokół drzewa. Po przeciwnej stronie  gruby na przeszło metr pień był całkiem 

wypróchniały, a powstały wskutek tego otwór był tak duŜy, Ŝe w dziupli mógł się pomieścić nawet 
dorosły człowiek. 

- Ale dziura! - Michał aŜ zagwizdał z podziwu. 
W  tym  momencie,  wydarzyła  się  rzecz  zupełnie  niespodziewana.  W  leśnej  ciszy  z  wnętrza 

dziupli dobiegły do naszych uszu jakieś potępieńcze jęki i głuche walenie. 

- Co to moŜe być? - zapytał zaskoczony Michał. 
- Nie mam pojęcia - odparłem. - Te odgłosy dobiegają jakby spod ziemi. 
- Tu jest jakieś wejście - Michał zaczął odgrzebywać na bok próchno i stare liście leŜące na 

dnie dziupli. 

Po  chwili  zobaczyliśmy  w  tym  miejscu  małą,  drewnianą  klapę.  Wyjąłem  z  kieszeni  spodni 

pistolet  gazowy  i  pociągnąłem  za  tkwiące  w  klapie  Ŝelazne,  zardzewiałe  kółko.  Z  odsłoniętego 
otworu  buchnęło  zatęchłe  powietrze.  Świecąc  w  głąb  latarką,  zobaczyliśmy  wnętrze  niewielkiej 
ziemianki. Jej  ściany  były  obudowane  sosnowymi  okrąglakami.  W  jednym  z  kątów,  na  przegniłej 

background image

 

76

słomie, leŜał skrępowany i zakneblowany męŜczyzna. 

-  Potrzymaj  -  zwróciłem  się  do  Michała,  podając  mu  pistolet  i  podparłszy  się  na  rękach, 

zeskoczyłem w głąb. 

Wyciągnąłem knebel z ust nieznajomego. 
- Kim pan jest i kto pana tu zamknął? 
W oczach męŜczyzny zmruŜonych od mocnego światła latarki widać było strach. 
- Nazywam się Tobołek i mieszkam tu w okolicy. Nie mam pojęcia, kto mnie tu uwięził. Dwa 

dni temu napadli mnie w domu jacyś dwaj zamaskowani bandyci i zawlekli tutaj. 

- Czego chcieli? 
- ZaŜądali pieniędzy. To był napad rabunkowy. 
Facet  był  mocno  przeraŜony,  ale  w  jego  głosie  wyczuwało  się,  Ŝe  nie  mówi  prawdy. 

Rozwiązałem  mu  więzy  i  pomogłem  wygramolić  się  z  ziemianki.  Po  chwili  szliśmy  przez  las 

ś

cieŜką w kierunku Nowin. 

-  Pojedziemy  na  posterunek,  musi  pan  zgłosić  tę  napaść  -  powiedziałem,  gdy  dotarliśmy  do 

zaparkowanego samochodu. 

- Czy to konieczne? Byli dobrze zamaskowani, więc nie będę nawet potrafił ich opisać. 
Jego  dziwne  zachowanie  wzmocniło  moje  podejrzenia.  Kilkanaście  minut  później 

zatrzymałem trabanta przed knyszyńską komendą. 

-  Czegoś  tu  nie  rozumiem,  panie  Tobołek  -  to  powiedziawszy  aspirant  Miętoś  wbił  swój 

przenikliwy wzrok w składającego doniesienie męŜczyznę. - Skoro to był napad rabunkowy, to po 
co  zamknęli  pana  w  tym  starym  schronie?  I  dlaczego  torturowali  pana,  skoro  oddał  im  pan 
posiadane w domu oszczędności? 

- Nie mam pojęcia, panie komendancie.... - Tobołek odparł niepewnym głosem. 
- Lepiej niech pan powie całą prawdę, dla własnego dobra. 
- PrzecieŜ juŜ mówiłem.... 
- Policji nie warto oszukiwać... - w głosie aspiranta zabrzmiała groźna nuta. 
JuŜ  od  kwadransa  siedziałem  w  gabinecie  Miętusa,  przysłuchując  się  jak  uwolniony 

męŜczyzna plącze się w zeznaniach. 

- No dobrze, ma pan tu blankiet i długopis. Niech pan to wszystko dokładnie opisze - polecił 

policjant i wyszedł z pokoju. 

Wrócił po dziesięciu minutach i zaglądając przez ramię piszącemu Tobołkowi, zamachał mu 

czymś przed oczami. 

- A moŜe to tego szukali u pana ci tajemniczy bandyci? Co, panie Tobołek?! 
Siedziałem  pod  przeciwległą  ścianą.  śeby  zobaczyć,  co  policjant  trzyma  w  dłoni,  wstałem  i 

podszedłem bliŜej. Z dłoni komendanta, zwisał dość długi, złoty łańcuch o ciekawym kroju ogniw. 
JuŜ na pierwszy rzut oka wyglądał na bardzo stary.  Zaskoczony kompletnie Tobołek tylko spuścił 
nisko głowę. 

- śeby sprawdzić, czy wszystko w porządku w pańskim gospodarstwie, wysłałem tam patrol. 

Policjanci  zastali  u  pana  straszny  bałagan.  Cały  dom  ktoś  przewrócił  do  góry  nogami,  szukając 
czegoś,  ale  na  tyle  pobieŜnie,  Ŝe  moi  ludzie  znaleźli  w  kredensie  mały  słoiczek  z  cukrem, 
przeoczony  najwyraźniej  przez  pańskich  prześladowców.  A  w  nim  to  cacko  -  Miętus  podszedł  do 
okna i w słonecznym świetle podziwiał trzymany przedmiot. - Skąd pan to ma? 

- Znalazłem.... 
- Panie Tobołek, pan chce mieć powaŜne kłopoty.... 
-  Jak  pragnę  zdrowia!  Panie  komendancie,  przysięgam,  Ŝe  mówię  prawdę.  Miesiąc  temu  w 

background image

 

77

Borku, w dziupli starej sosny, znalazłem kilka złotych przedmiotów. 

- I ci dwaj chcieli je panu zabrać? 
- Tak. Nie mam pojęcia, jak się o mnie dowiedzieli. Próbowali torturami wydobyć ode mnie 

informację,  gdzie je trzymam. Ale nic im nie powiedziałem - to mówiąc  odwinął rękaw i pokazał 
widniejące na przedramionach ślady przypalania. 

-  I  nie  zgłosił  pan  swego  odkrycia  władzom,  tylko  usiłował  pan  samemu  sprzedać  te 

przedmioty. Między innymi w Białymstoku - odezwałem się spod ściany. 

Trzymany  przez  policjanta  łańcuch  odpowiadał  opisowi  podanemu  mi  przez  właściciela 

zakładu jubilerskiego. 

- Kiedyś w telewizji usłyszałem, Ŝe państwo daje tylko marne  grosze za  takie znaleziska... - 

Tobołek wymamrotał niewyraźnym głosem. 

- A gdzie są pozostałe przedmioty? - zapytałem. 
- W schowanku, pod podłogą stodoły - wydukał opuszczając ze zrezygnowaniem głowę. 
- Wszystkie? - zapytał groźnie aspirant. 
- Jeden udało mi się sprzedać... 
- Komu? 
- Jakiemuś warszawskiemu kolekcjonerowi. 
-  Panie  Tobołek,  my  teraz  tam  pojedziemy  sprawdzić,  czy  mówi  pan  prawdę.  A  pan 

tymczasem  wszystko  opisze.  Całą  prawdę,  z  detalami.  Jeśli  okaŜe  się,  Ŝe  znowu  pan  kręci,  to 
ziemiankę  zamieni  pan  na  tutejszy  areszt!  Buła!  Szykuj  samochód!  -  aspirant  zawołał  do 
podwładnego przez uchylone drzwi. 

W  kącie  stodoły  Tobołka,  pod  starą  młockarnią,  była  ruchoma  deska  podłogowa.  Gdy  ją 

podnieśliśmy, naszym oczom ukazał się litrowy słój po ogórkach. Słoneczne promienie, wpadające 
przez przezroczyste ścianki, zalśniły na złocie i drogich kamieniach, z których były wykonane trzy 
drogocenne  pierścienie,  dwa  bogato  zdobione  krzyŜe  pektoralne  i  pięknej  roboty  łańcuch  z 
grubymi, masywnymi ogniwami. 

background image

 

78

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

ODKRYCIE W STAREJ BARCI • ZASADZKA • WYPRAWA DO KALINÓWKI • 

LEGENDA • BARBARA RADZIWIŁŁÓWNA • KRÓLEWSKI ROMANS • STARY 

POMNIK • W BORKU • ROZMOWA ZE STARCEM 

 

W  drodze  powrotnej  w  policyjnym  wozie  patrolowym  panowała  wesoła  atmosfera. 

Zadowolony aspirant pogwizdywał pod nosem jakąś skoczną melodię. 

- No, panie Pawle, odwaliliśmy kawałek dobrej roboty. 
- Zgadza się, komendancie - pozwoliłem sobie na poufałość. - Ale to nie koniec. Jest jeszcze 

sprawa kłusowników i ci dwaj gangsterzy, pozostający na wolności. 

-  Co  do  kłusowników,  to  rzecz  moŜe  być  trudna.  To  nadal  zmora  naszych  lasów  -  policjant 

zmarkotniał  na  twarzy.  -  Prawdziwa  wojna  z  wiatrakami.  Znają  teren  jak  własną  kieszeń,  mają  tu 
pełno kryjówek. Złapać ich na gorącym uczynku prawie nie sposób, a nawet jeśli tak się stanie, to 
sądy  orzekają  niskie  kary.  W  okolicznych  wioskach  jest  paru  takich,  których  podejrzewamy  o  ten 
proceder, ale trudno to udowodnić. 

- Niech pan zatrzyma na chwilę - poprosiłem prowadzącego samochód posterunkowego Bułę, 

widząc w perspektywie drogi idącego poboczem Michała. 

- Właśnie szedłem szukać pana - powiedział harcerz po wejściu do samochodu. - Ten facet w 

skórze miał czarnego opla ukrytego w zaroślach koło Nowin. Tu są zapisane numery rejestracyjne. 

-  Podejrzewam,  Ŝe  mogą  być  fałszywe  -  powiedziałem  spoglądając  na  podaną  mi  kartkę.  - 

Czy nic nowego się nie działo? 

- Nic, ale cały czas teren wokół tej starej sosny jest pod obserwacją. 
- Panie komendancie, chcemy zaczaić się tam dziś wieczorem - zwróciłem się do Miętusa. - 

Ten facet nie wie, Ŝe uwolniliśmy Tobołka i zapewne wróci, Ŝeby go dalej przesłuchiwać. 

- Zgoda, ale mam za mało ludzi i nie dam rady wam kogoś podesłać do pomocy. 
- Jak tamten się zjawi, zadzwonimy do was na posterunek. 
Po dotarciu na komisariat umieściliśmy znalezisko w szafie pancernej. Poprosiłem Miętusa o 

pozwolenie na krótką rozmowę z panem Tobołkiem. 

- To pan mi przysłał to zaproszenie na spotkanie w JeŜewie? 
-  Ja,  chciałem  zaproponować  sprzedaŜ  tych  błyskotek.  Ale  te  draby  porwały  mnie  na  kilka 

godzin przed spotkaniem. 

- Komu jeszcze oferował pan ich sprzedaŜ? 
- Mój kuzyn usiłował sprzedać parę rzeczy w Białymstoku, w jednym zakładzie jubilerskim i 

dwóch  lombardach,  ale  nic  z  tego  nie  wyszło.  A  w  Warszawie  oferowałem  je  pewnemu 
kolekcjonerowi, który powiedział, Ŝe zna kogoś  we Włoszech, kto byłby zainteresowany  kupnem. 
Ale jak się okazało, Ŝe to ktoś z Sycylii, to się przestraszyłem i zerwałem ten kontakt. 

- Gdzie dokładnie jest ta sosna, w której znalazł pan skarb. 
-  Mówiłem  juŜ,  Ŝe  w  lesie  w  Borku.  W  starej  barci.  Wybrałem  się  do  lasu  na  grzyby  i  coś 

mnie podkusiło, Ŝeby sprawdzić, czy nie ma w niej dzikiego roju, bo lubię leśny miód. Ale zamiast 
miodu było tam coś znacznie cenniejszego. 

- Niech mi pan wskaŜe to miejsce - podałem Tobołkowi dokładną mapę topograficzną. 
-  To,  mniej  więcej,  w  tym  miejscu  -  pokazał  palcem  punkt  na  mapie.  -  Rozpozna  ją  pan  po 

takim znaku, który jest wyrzeźbiony u nasady pnia. 

Na marginesie mapy Tobołek narysował ołówkiem symbol w kształcie półksięŜyca. 

background image

 

79

Około  dwudziestej,  najdyskretniej  jak  tylko  się  dało,  dotarłem  ponownie  do  Nowin.  Powoli 

zapadał juŜ zmierzch. Drzewa w puszczy rzucały długie cienie. Kryjąc się w nich, znajomą juŜ trasą 
dotarłem na miejsce, w którym Michał, Piotrek i Barnaba czatowali, obserwując teren wokół starej 
sosny. 

- Na razie spokój - szepnął mi do ucha Michał. 
Takim samym szeptem opowiedziałem im w paru zdaniach o efekcie wizyty w gospodarstwie 

Tobołka. W końcu to dzięki nim wpadliśmy na ten trop. 

Czekaliśmy cierpliwie. Czas mijał powoli. Las udawał się na spoczynek. Ostatnie promienie 

słońca gasły na wierzchołkach najwyŜszych drzew. Zarośla, w których się ukryliśmy, spowijał juŜ 
gęsty mrok. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dwudziesta druga. Powoli zaczynaliśmy wątpić w 
to, Ŝe ktokolwiek się pojawi. 

W  pewnym  momencie  leŜący  metr  dalej  Michał  trącił  mnie  w  bok.  Od  strony  wsi  ktoś 

przekradał  się  przez  zarośla.  Nie  zwracał  uwagi  na  zachowanie  ciszy,  więc  słychać  go  było  juŜ  z 
daleka.  Po  chwili  ciemna  postać  zamajaczyła  na  nieco  jaśniejszym  tle  piaszczystej  wydmy. 
Nieznajomy wchodził na jej wierzchołek i zbliŜał się do samotnej sosny. 

- Co robimy? - szepnął Michał. 
- Cii... Czekamy, aŜ wejdzie do środka. 
MęŜczyzna  był  juŜ  przy  drzewie,  gdy  nagle,  po  drugiej  stronie  wydmy,  rozległ  się  dość 

głośny trzask. Nieznajomy wyjął coś z kieszeni i po chwili okoliczne zarośla zaczął omiatać ostry 
promień latarki. 

-  Chowajcie  się,  bo  nas  zobaczy  -  syknąłem  do  chłopaków.  Ale  było  to  zbyteczne.  Promień 

zmienił kierunek i zaczął przemieszczać się w kierunku, w którym leŜała wieś. 

- Idziemy za nim - zakomenderowałem. 
Starając  się  robić  jak  najmniej  hałasu,  zaczęliśmy  go  śledzić.  Mieliśmy  ze  sobą  latarki,  ale 

oczywiście  nie  było  mowy  o  ich  uŜyciu.  W  lesie  panowały  juŜ  egipskie  ciemności  i  podąŜając  za 
oddalającym  się  gangsterem,  potykaliśmy  się  co  chwila  na  nierównościach  terenu.  Jedynym 
punktem orientacyjnym było dla nas światełko latarki przebłyskujące z przodu pomiędzy krzakami. 
Po  kilku  minutach  tej  wędrówki  po  omacku  zaczęło  się  nieco  rozjaśniać,  dotarliśmy  bowiem  do 
rzadszych  zarośli  na  skraju  puszczy.  MęŜczyzna  szybkim  krokiem  szedł  ścieŜką  przez  łąki,  w 
kierunku  szosy.  Skradając  się  nadal,  podąŜaliśmy  za  nim.  Gdy  dotarliśmy  do  pasma  zarośli 
porastających  brzegi  drogi,  z  krzaków  znajdujących  się  jakieś  czterdzieści  metrów  przed  nami 
wyskoczył jak strzała  ciemny samochód, przecinając  czarną perspektywę szosy dwoma sztyletami 
reflektorów. 

-  Opel  -  usłyszałem,  za  plecami,  głos  Michała  -  Poznałem  po  tylnych  światłach.  Gońmy  go, 

panie Pawle. 

- Ale czym? - zapytał Piotrek i cicho zachichotał. - PrzecieŜ trabantem go nie dogonisz. 
-  Nie  bądź  taki  pewny.  Pozory  czasami  mylą,  Ale  tym  razem  jeszcze  wam  tego  nie 

udowodnię. Załatwimy go inaczej. 

Domyślałem  się,  Ŝe  facet  pojechał  drogą  wiodącą  przez  Knyszyn.  Wyjąłem  telefon 

komórkowy  i  wystukałem  numer  tamtejszego  komisariatu.  DłuŜszą  chwilę  zajęło  mi  tłumaczenie 
zaspanemu dyŜurnemu, o co chodzi. Dopiero powołanie się na komendanta Miętusa otrzeźwiło go. 
Obiecał, Ŝe zaraz urządzą blokadę drogi. 

 
Gdy następnego dnia rano, po zakończonym treningu, zjawiłem się na posterunku, przywitał 

mnie sam komendant Miętus. 

background image

 

80

- Ptaszek jest juŜ w klatce, panie Pawle. Był tak zaskoczony, Ŝe nawet nie stawiał oporu. To 

niejaki  Jacek  W.  Dobrze  znany  białostockiej  policji.  Dawniej  złodziej  samochodowy,  oszust  i  w 
ogóle typek spod ciemnej gwiazdy. Na razie idzie w zaparte. Ale zmięknie, gwarantuję. 

- Niech pan obejrzy jego obuwie. Na lewej podeszwie ma taki sam ślad, jaki widnieje na tym 

gipsowym odlewie, który panu przekazałem. 

- No, to się nieborak nie wywinie - ucieszył się policjant. 
PoŜegnałem  komendanta  i  poszedłem  na  obiad.  W  jego  trakcie  zadzwoniłem  do  pana 

Tomasza. 

- Widzę, Ŝe odnosisz coraz większe sukcesy. Najpierw królewska urna, teraz cenne jubilerskie 

precjoza... - usłyszałem pochwałę. - Brawo. Nauka nie poszła w las. To co, niedługo koniec twojej 
knyszyńskiej misji? 

- Coś mi mówi szefie, Ŝe to jeszcze nie koniec. Domyślam się, Ŝe to ten zatrzymany gangster i 

jego  wspólnik  chcieli  rozkopać  grób  tego  Skorupy.  Jeśli  tak,  to  po  co  to  zrobili,  skoro  mieli  juŜ 
Tobołka w swoich rękach? Ten złapany gość to płotka wynajęta do czarnej roboty. Przez kogoś, kto 
wie coś, czego ja jeszcze nie wiem. 

- To rozglądaj się dalej. Jak będziesz miał coś nowego, zadzwoń - zakończył pan Tomasz. 
- Idąc do siebie, po drodze, spotkałem Barbarę wracającą z wykopalisk. 
- Jadę do Kalinówki Kościelnej. Wybierzesz się ze mną? 
- Kolejna wyprawa turystyczna? - zapytała nieco naburmuszona. 
- Niezupełnie. Jadę tam słuŜbowo. 
Droga z Knyszyna do Kalinówki nie jest długa. To w sumie kilkanaście kilometrów. Wiedzie 

wśród pól.  Zaraz za zabudowaniami miasta, po lewej stronie drogi, stoi ładna, słupowa kapliczka. 
Pod blaszanym daszkiem, opartym na czterech smukłych kolumienkach, stoi w niej figura św. Jana 
Nepomucena.  Jest  kopią  dwustupięćdziesięcioletniej  poprzedniczki,  która  trafiła  do  knyszyńskiej 
izby  regionalnej.  Ta  izba,  jak  juŜ  wspomniałem,  znajduje  się  w  pięknym  osiemnastowiecznym, 
drewnianym  domu  Piaseckich,  przy  ulicy  Kościelnej.  W  jego  wnętrzu,  do  którego  wchodzi  się 
przez  malowniczy  ganek,  obrośnięty  starym  winem,  znajduje  się  ekspozycja  etnograficzna, 
prezentująca kulturę ludową okolicznej ludności. 

Po  drodze  skręciliśmy  w  lewo,  w  boczną  polną  drogę  prowadzącą  nad  Jezioro  Króla 

Zygmunta  Augusta.  Jezioro  zwane  jest  równieŜ  Czechowizną,  poniewaŜ  podobno  przy  jego 
utworzeniu  pracowali  Czesi.  Powstało  w  XVI  wieku  w  wyniku  spiętrzenia  wód  rzeczki  Nereśli  i 
jest  najstarszym  sztucznym  zbiornikiem  w  Polsce.  JuŜ  od  wieków  słuŜy  jako  zbiornik  hodowlany 
karpia królewskiego. 

Pospacerowaliśmy  trochę  wzdłuŜ  zarośniętego  trzcinami  brzegu  jeziora.  ZauwaŜyłem,  Ŝe 

Barbara jest na mnie z jakiegoś nieznanego mi powodu nadąsana. 

-  Jeśli  chcesz,  opowiem  ci  miejscową  legendę.  O  tym,  jak  Knyszyn  miał  zostać  stolicą 

Rzeczpospolitej - zaproponowałem, Ŝeby poprawić dziewczynie humor. 

- Opowiedz. 
-  Zdarzyło się to dawno  temu, w letni poranek.  Gościńcem biegnącym z Krakowa do Wilna 

pędziła czarna kareta, zaprzęŜona w cztery pary siwych koni. Na jej drzwiach błyszczał herb rodu 
Sforzów.  Wewnątrz  siedziała  dostojna,  dumna  niewiasta.  Do  jej  szat  tulił  się  kilkuletni  chłopiec. 
Gromadka jeźdźców eskortowała karetę zapewniając bezpieczeństwo podróŜującym. 

Kiedy kareta przejeŜdŜała skrajem puszczy, z krytej słomą chaty wyszła piękna dziewczyna. 

Jej  złociste,  rozpuszczone  włosy  sięgały  kolan.  Stanęła  zaskoczona  widokiem  nadjeŜdŜającego 
pojazdu.  W  jednej  ręce  trzymała  „knysz”  -  rodzaj  praŜonego  pieroga  z  cebulą,  a  w  drugiej 

background image

 

81

„knyszkę”  -  kubek  z  kory  brzozowej,  pełen  złocistego  miodu.  Pojazd zatrzymał  się  przed  chatą,  a 
dziewczyna  kłaniając  się  raz  po  raz,  zaczęła  mówić:  „Witam  Waszą  Wysokość,  królową  Bonę,  i 
królewicza  Zygmunta  Augusta  darami  tej  ziemi,  od  których  zwie  się  nasze  miasto  Knyszyn. 
Królewiczu, twoi przodkowie, król Władysław i ksiąŜę Witold, często przyjeŜdŜali tu na łowy. Oby 
Knyszyn oczarował cię pięknem okalających go puszcz. Jeśli zechcesz być naprawdę szczęśliwy i 
wielki, to tu, w tym najpiękniejszym miejscu na ziemi...”. 

Dziewczyna  nie  dokończyła  zdania,  upadła  na  ziemię,  potrącona  przez  drzwiczki  karety 

ruszającej na dany przez królową Bonę znak. 

CóŜeś najlepszego uczyniła, królowo Bono? Obyś tego jednego nierozwaŜnego ruchu ręki nie 

Ŝ

ałowała przez całe Ŝycie. 

Przewracając  się,  dziewczyna  upuściła  na  ziemię  trzymane  w  rękach  dary.  Rozlewający  się 

miód  oblepił  jej  twarz  i  włosy.  Tuman  kurzu,  wzniecony  przez  karetę,  pokrył  jej  postać.  Kiedy 
opadł, nie było juŜ pięknej dziewczyny, na ziemi siedziała straszna, umorusana młoda wiedźma. Z 
jej piersi wydobył się złowieszczy, ochrypły z nienawiści głos: „A Ŝeby tobą rodzony syn wzgardził 
i Ŝadnej pociechy, a tylko kłopoty ty z niego miała. śebyś ty z niego potomka i dziedzica nigdy nie 
miała.  A  on,  Ŝeby  wiecznie  chorował,  w  miłości  szczęścia  nie  zaznał  i  przedwcześnie  umarł.  A 
ciebie Ŝeby oczerniono, przepędzono i otruto”. 

Królowa  Bona  nie  wiedziała,  Ŝe  u  Słowian  nie  było  większej  zniewagi  i  poniŜenia,  jak 

wzgardzenie  wynikającą  z  serca  gościnnością.  Z  czasem  owa  odtrącona  dziewczyna  została 
prawdziwą wiedźmą. Dobrze pamiętała swą klątwę, rzuconą za królewską karetą. Minęło kilka lat. 
Czary i związki z nieczystymi duchami pozwoliły jej na zmianę własnej postaci i wejście na stałe w 
skład  królewskiego  dworu.  Sama  królowa  Bona  korzystała  z  usług  wiedźmy,  zwanej  Trepietuchą. 
Ta fałszywa kobieta, za plecami królowej, rzucała na nią oszczerstwa, roznosiła plotki i podjudzała 
despotyczną  królową  do  podejmowania  pochopnych  decyzji.  Udało  się  jej  nawet  skłócić  matkę  z 
synem. To przez nią Zygmunt August nie chciał słuchać rad matki zarządzając królestwem czy teŜ 
wybierając Ŝony. I królewskie wybory małŜonek nie były trafione. KaŜda z nich była chora. KaŜda 
przedwcześnie umarła nie dając mu potomka. 

Największy konflikt w kraju wywołał król  Zygmunt August, kiedy to pod wpływem czarów 

wiedźm  litewskich,  którym  przewodziła  Trepietucha,  oŜenił  się  potajemnie  z  Barbarą 
Radziwiłłówną  -  wdową  po  wojewodzie  wileńskim,  Stanisławie  Gasztołdzie.  Miłość  do  kobiety 
przedłoŜył  ponad  interes  państwa.  Królowa  Bona,  poniŜona  i  wzgardzona,  w  wielkim  gniewie 
opuściła Wawel. 

Na Wawelu rozgościła się młoda królowa Barbara. Ale szczęście królewskiej pary nie trwało 

długo.  Nie  lubiana  przez  poddanych,  pozbawiona  przyjaciół  i  rodziny,  Barbara  niczym  kwiat  bez 
wody, powoli zaczęła tracić swą urodę. Niestety, przedwczesna śmierć odebrała królowi ukochaną 

Ŝ

onę.  PogrąŜony  w  wielkim  bólu  po  stracie  miłości  swojego  Ŝycia  król  Zygmunt  August 

odprowadził Barbarę w jej ostatnią drogę z Krakowa do Wilna, przez prawie miesiąc jadąc konno 
za jej trumną w okazałym kondukcie pogrzebowym, a niektóre odcinki pokonując pieszo. 

Aby  wiedźma  królowej  Bony,  Trepietucha,  nie  zakłóciła  uroczystości  pogrzebowych, 

najpierw uwięziono ją w Brześciu, a następnie spalono na stosie w Wilnie. Niestety, straszna klątwa 
wypełniła  się  do  cna.  W  roku  1556  królowa  Bona,  w  atmosferze  skandalu,  opuściła  Polskę  i 
wyruszyła  do  swojego  księstwa  Bari,  we  Włoszech.  Zabrała  cały  swój  posag  i  zgromadzony 
majątek,  stanowiący  zawartość  24  wozów,  ponoć  pełnych  złota.  Zmarła  niedługo  potem,  otruta 
przez  swych  dworzan.  Zygmunt  August  oŜenił  się  po  raz  trzeci,  lecz  znowu  nie  miał  potomka  i 
pocieszenia  szukać  począł  w  ramionach  faworyt,  podsuwanych  mu  przez  dworaków.  Barbara 

background image

 

82

GiŜanka, Anna Zajączkowska, Zuzanna Orłowska, Ŝartobliwie zwane przez króla „sokołami”, wraz 
ze  swymi  protektorami  drogo  kosztowały  podupadającego  na  zdrowiu  króla.  Monarcha, 
poświęcając  im  wiele  czasu,  zaniedbywał  sprawy  kraju.  Osamotniony,  otoczony  przez  chciwych 
dworaków,  zmarł  w  wieku  52  lat,  nie  doczekawszy  się  tak  bardzo  upragnionego  dziedzica. 
Przedwczesna śmierć króla przekreśliła jego plany przeniesienia stolicy do Knyszyna. 

- To smutna legenda. 
- Tak, jedynym jej pogodnym elementem jest wielka i burzliwa miłość Zygmunta i Barbary, 

jeden z najbardziej znanych i najbardziej romantycznych romansów w naszej historii. 

- Ze znanych mi paru portretów Radziwiłłówny wiem, Ŝe Barbara była bardzo piękna. 
- Równie piękna jak ty - zaryzykowałem komplement. 
- I jak Barbarella? - dziewczyna nieświadomie wyjawiła powód swego złego humoru. 
- Chyba nie jesteś zazdrosna? 
- Nie, skądŜe - Barbara odpowiedziała jak prawdziwa dama, na szczęście juŜ pogodniejszym 

tonem. 

-  OtóŜ,  Barbara  Radziwiłłówna  była  smukła,  bardzo  zgrabna,  proporcje  jej  ciała  były 

doskonałe.  Twarz  miała  owalną,  bardzo  kształtną,  nos  dość  długi,  z  niewielkim  garbkiem, 
ciemnobursztynowe,  otoczone  gęstymi  rzęsami  oczy.  Wąskie,  lecz  wyraźne,  lekko  łukowate  brwi. 
Wysokie,  nieco  wypukłe  czoło  i  niewielkie,  wyraźnie  wykrojone  usta.  Była  blondynką  o  jasnej 
cerze. Uchodziła za ówczesny kanon kobiecej piękności. 

- Opisujesz, jakbyś ją widział. 
- Bo siedzi obok mnie. Jesteś do niej bardzo podobna. 
- Opowiedz o niej więcej. 
-  Po  śmierci  pierwszej  Ŝony,  ElŜbiety  HabsburŜanki,  która  zmarła  chora  na  epilepsję  w  dwa 

lata  po  ślubie,  król  wziął  za  Ŝonę  córkę  Jerzego  Radziwiłła.  Barbara  jest  niewątpliwie  postacią 
kontrowersyjną i stanowi fenomen polskiej kultury. Pomimo przedwczesnej śmierci w wieku 31 lat 
i  znikomej  działalności  politycznej,  ta  piękna  Litwinka  wpisała  się  w  grono  najsławniejszych  i 
najbardziej  znanych  postaci  historycznych.  Często  była  natchnieniem  dla  malarzy,  którzy  za 
pomocą pędzla uwiecznili jej wdzięki na płótnie. 

Barbara była piękną kobietą. Niestety, nie stroniła od męŜczyzn. Ta skłonność, powód wielu 

konfliktów  i  pomówień,  wynikała  z  wychowania  wyniesionego  z  rodzinnego  domu.  RównieŜ  z 
tego,  Ŝe  na  początku  XVI  wieku  obyczaje  litewskie  nadal  były  znacznie  swobodniejsze  niŜ  w 
Polsce. Na Litwie takie zachowanie nikogo nie dziwiło. I pewnie nie byłoby przeszkodą, gdyby nie 
to, Ŝe Barbara ośmieliła się sięgnąć po koronę, a  królowa, wiadomo, powinna uchodzić za świętą. 
Dlatego teŜ, wszyscy mający coś do powiedzenia w państwie, na czele z Boną, byli przeciwni temu 
małŜeństwu. Ale na nic się zdały róŜne paszkwile i tłumaczenia najbliŜszych. Król Zygmunt August 
nie  ustąpił.  Nie  ma  wątpliwości,  Ŝe  pokochał  Barbarę  z  wzajemnością,  skoro  dla  niej  popełnił 
szaleństwo,  poślubiając  ją  potajemnie.  Historycy  co  do  jednego  są  zgodni.  Radziwiłłowie  nie 
ośmieliliby  się  Ŝądać  od  króla  poślubienia  ich  siostry,  w  końcu  mieli  do  czynienia  z  królem.  A 
potem była walka wyniesienie Barbary na tron. Barbara została koronowana w 1550 roku. Niestety, 
juŜ  w  kilka  miesięcy  po  tym  zachorowała,  najprawdopodobniej  na  raka.  Choroba  nowotworowa 
królowej Barbary nie odstraszyła od niej Augusta. O ile nie mógł znieść widoku ElŜbiety w czasie 
ataków  epilepsji,  to  przy  Barbarze  był  do  samego  końca.  On  kochał  Barbarę  miłością  prawdziwą. 
Królowa umarła 8 maja  1551 roku. Po stracie ukochanej król załamał się i nie mógł otrząsnąć się 
właściwie aŜ do końca Ŝycia. Ale trzeba było zabezpieczyć dynastyczne interesy. W parę lat później 
pojął więc za Ŝonę Katarzynę HabsburŜankę, rodzoną siostrę swej pierwszej małŜonki. Na początku 

background image

 

83

września  1553  roku  para  królewska  przyjechała  do  Knyszyna,  gdzie  przebywała  do  lutego  1554 
roku.  Wkrótce  okazało  się  jednak,  ze  takŜe  Katarzyna  cierpi  na  epilepsję.  MałŜeństwo  przestało 
praktycznie istnieć, a królowa wyjechała do rodzinnej Austrii, gdzie zmarła. Upływający czas i brak 
następcy  tronu  spowodowały,  Ŝe  po  wyjeździe  Katarzyny  król  wdawał  się  w  amory  z  licznymi 
faworytami. 

-  Pamiętam  obraz  „Śmierć  Barbary  Radziwiłłówny”  autorstwa  Józefa  Simmlera.  Widziałam 

go w Muzeum Narodowym. Przejmująco smutny, ale bardzo piękny. 

DojeŜdŜaliśmy  do  celu.  Na  skraju  wsi  obejrzeliśmy  drewniany  wiatrak  z  1924  roku.  Nazwa 

Kalinówka  jest  rdzennie  polską  i  pochodzi  od  drzew  kalinowych,  które  porastały  gęsto  bagienne 
brzegi licznych tu rzeczek i strug wodnych. Źródła historyczne podają, Ŝe pierwsze osady ludności 
bałto-protosłowiańskiej były na tym terenie juŜ w okresie wczesnej epoki Ŝelaza, czyli około 2600 
lat temu. Za podstawę takiego ustalenia posłuŜyło wielkie znalezisko monet z tego okresu, odkryte 
nad  górną  Nereślą.  Za  panowania  Aleksandra  Jagiellończyka  na  obszarze  ówczesnej  Puszczy 
Grodzieńskiej  powstał  klucz  dóbr  kalinowskich.  W  1504  król  nadał  te  dobra  wojewodzie 
wileńskiemu, Mikołajowi II Radziwiłłowi. W 1511 roku Radziwiłł ufundował w Kalinówce kościół 
pod  wezwaniem  Niepokalanie  Poczętej  Najświętszej  Maryi  Panny  i  św.  Anny.  Do  1585  roku 

ś

wiątynia była filią kościoła parafialnego w Knyszynie. Pierwszy kościół, wraz z plebanią, spłonął 

w 1761 roku w czasie poŜaru całej osady. Drugi, który przetrwał do naszych czasów, konsekrowano 
w  1777  roku.  Niemym  świadkiem  minionych  wieków  jest  okrągły  kamień  z  otworem  na  wodę 

ś

więconą,  stojący  w  kruchcie  kościelnej.  Z  pewnością  pamięta  czasy  pierwszej  świątyni 

kalinowskiej. 

Wizytę  rozpoczęliśmy  od  obejrzenia  kościoła.  Samochód  zostawiłem  na  małym  placyku, 

przed  jego  frontem.  W  murowane  ogrodzenie,  okalające  świątynię,  wkomponowano 
dziewiętnastowieczną dzwonnicę. Po obu jej bokach znajdują się dwa łukowato sklepione wejścia 
na  kościelny  dziedziniec.  Modrzewiowy  kościół  pod  wezwaniem  św.  Anny  posiada  wyposaŜenie 
renesansowo-manierystyczne  z  XVII  wieku.  W  ołtarzu  głównym  są  umieszczone  obrazy 
Najświętszej Maryi Panny i św. Anny. Niewielki kościół jest cennym zabytkiem sztuki sakralnej. 

Po  wyjściu  ze  środka  obejrzeliśmy  świątynię  z  zewnątrz.  Szliśmy  właśnie  w  stronę 

północnego boku ogrodzenia, gdy Barbara wskazała mi coś dłonią. 

- Spójrz, Pawle, jaki ładny krzyŜ. 
Popatrzyłem  we  wskazanym  kierunku.  Przy  murze  stał  w  tamtym  miejscu  granitowy 

postument  zwieńczony  starym,  ręcznie  kutym,  Ŝelaznym  krzyŜem.  Był  naprawdę  ładny.  Jego 
ramiona,  zakończone  motywem  lilii,  otaczał  falisty,  delikatny  ornament.  U  jego  podnóŜa,  była 
przytwierdzona niewielka, metalowa tablica z wypukło wytłoczonym napisem. 

„Za  ocalenie  Ŝycia  w  kopalni  wdzięczni  Panu  Bogu...”  w  tym  miejscu  wymienione  były 

inicjały kilku osób, a dalej słowa „ten krzyŜ ofiarują”. Napis kończył się datą: „1911”. 

- Czy tu jest jakaś kopalnia? - zdziwiła się Barbara. 
- Nie wiem... 
Z  jakąś  jeszcze  nieokreśloną,  kiełkującą  myślą  w  głowie,  poszedłem  z  Barbarą  w  kierunku 

widniejącego  za  ogrodzeniem  pięknego,  starego  lamusa.  Tamtejszy  drewniany  lamus  plebański  z 
1782  roku  ma  konstrukcję  wieńcową  i  jest  pokryty  gontem.  Ma  dwie  kondygnacje.  Górna  ma  od 
frontu ganek z podcieniem słupowym. W środku jest malutkie muzeum regionalne. 

-  Pawle,  nie  słuchasz,  co  do  ciebie  mówię  -  przez  moje  skłębione  myśli  przebił  się  głos 

Barbary. 

- Przepraszam, zamyśliłem się. Jakaś myśl nie daje mi spokoju. 

background image

 

84

- A o czym tak dumasz? Znowu o Barbarelli? 
-  Kopalnia!  Tak  kopalnia!  PrzecieŜ  ci  ludzie,  którzy  odkryli  waszą  studnię,  musieli  mieć 

przygotowanie  do  prowadzenia  robót  ziemnych.  To  moŜe  być  ślad,  którego  szukamy!  -  dodałem 
podekscytowany. 

Barbara spojrzała na mnie ze zdumieniem. 
- Od tamtego zdarzenia minęło juŜ prawie sto lat. Jak się dowiesz, czy masz rację? 
- Poszukajmy miejscowego proboszcza. MoŜe będzie wiedział o tym wypadku. 
Księdza znaleźliśmy na plebanii. Nieco zaskoczony wysłuchał mojego pytania. 
-  Niestety,  jestem  tu  zaledwie  od  kilku  lat.  Nie  znam  dokładnie  tej  historii.  Ale  moŜe 

kościelny będzie coś o niej wiedział. 

Po chwili wrócił do nas ze starszym, siwym męŜczyzną. 
-  Mnie  jeszcze  wtedy  na  świecie  nie  było.  Mało  co  wiem  na  ten  temat,  ale  opowiadał  mi 

kiedyś  ojciec,  Ŝe  ten  wypadek  wydarzył  się  w  okolicznej  kopalni  piachu.  Podczas  wydobycia 
zawaliła się ściana i przysypała tych nieszczęśników. Ledwo ich odratowano. 

- Czy to byli miejscowi? - zapytałem. 
- Trzech z nich tak. Jeden mieszkał w Kalinówce, ale dawno juŜ umarł.  A rodzina wyniosła 

się  gdzieś  w  Polskę.  A  dwaj  pozostali  mieszkali  gdzieś  pod  Knyszynem,  ale  gdzie,  to  nie  wiem  - 
odparł staruszek. 

Wyglądało na to, Ŝe więcej się od moich rozmówców nie dowiem. PoŜegnaliśmy się z nimi i 

wyruszyliśmy w drogę powrotną. 

DojeŜdŜając do rozjazdu na Knyszyn, skręciłem w drogę do wsi Jaskra, a za nią do Zofiówki i 

przez Kaczorowo dotarłem do Wodziłówki. 

- A wiesz, Ŝe dworzec królewski w Knyszynie miał swojego poprzednika? - zapytała Barbara, 

gdy dojeŜdŜaliśmy do tej miejscowości. 

- Gdzie? 
- No właśnie, trudno to definitywnie określić. Niektórzy twierdzą, Ŝe był to dwór myśliwski, 

w  postaci  łowieckiej  curioli,  zwanej  Wodziłówka.  Wielki  ksiąŜę  litewski  Witold zbudował  tam  w 
latach  1402-1430  swój  myśliwski  dworzec.  Polowania  były  wykorzystywane  do  prowadzenia 
poufnych  rozmów  międzynarodowych.  O  litewskim  dworcu  dowiadujemy  się  z  dokumentów 
procesowych  sporu,  który  toczył  się  między  królową  Boną  a  Janem  Radziwiłłem  z  Goniądza  o 
rozgraniczenie dóbr goniądzkich z majętnością młodego króla Zygmunta Augusta. 

- Czyli gdzieś tu? 
-  Właśnie  chyba  nie,  kilka  lat  temu  przeprowadziliśmy  w  tej  miejscowości  badania 

archeologiczne  na  obiekcie  określanym  jako  grodzisko.  Ale  okazało  się,  Ŝe  tam  są  tylko 
pozostałości  dziewiętnastowiecznej  wieŜy  telegraficznej  dawnej  poczty  carskiej.  Właściwego 
połoŜenia tego dworca nie udało się dotąd ustalić. 

Minąwszy  Wodziłówkę,  skręciłem  w  lewo  i  przez  Poniklicę  dotarłem  do  skraju  puszczy. 

Kilkaset metrów dalej był teren zwany Borkiem. 

-  To  tu  nasz  pan  Tobołek  natrafił  na  barć  w  starej  sośnie,  w  której  był  ukryty  skarb  - 

wyjaśniłem Barbarze. 

Wysiedliśmy z samochodu i zagłębiliśmy się w gąszcz drzew. 
- Jak ty ją zamierzasz odnaleźć? - dziewczyna podśmiewała się ze mnie. 
-  Ta  sosna  stoi  przy  ścieŜce,  którą  Tobołek  zaznaczył  na  mojej  mapie.  To  będzie  gdzieś  w 

tamtym kierunku - pokazałem ręką. - Na pniu ma być znak w kształcie półksięŜyca. 

Przeszliśmy  kawałek  wśród  starego  boru,  na  który  składały  się  głównie  strzeliste  sosny. 

background image

 

85

Spojrzałem na mapę. 

- W tym miejscu powinna być przecinka przez las. 
- Jest tam - Barbara podbiegła w tamtą stronę, po chwili usłyszałem jej wołanie. - To chyba 

ta, jest na niej znak wyrzeźbiony na korze. 

Spojrzałem przed siebie. Barbara stała przy starej, ponad stupięćdziesięcioletniej sośnie. Parę 

metrów nad ziemią był w niej podłuŜny otwór po starej barci. Zerknąłem na miejsce na pniu, które 
wskazywała dłoń Barbary. Widniał tam symbol podany mi przez Tobołka. Z bibliotecznych lektur 
wiedziałem,  Ŝe  był  to  stary  znak  bartny.  Takimi  znakami  w  dawnych  czasach  pszczelarze,  zwani 
bartnikami, oznaczali swoje barcie. 

Gdy dotarliśmy z powrotem do drogi prowadzącej przez las, zobaczyłem w jej perspektywie 

jadący  w  naszą  stronę  chłopski  wóz,  ciągniony  przez  starą,  wychudłą  szkapę.  Na  wozie  siedział 
jakiś starzec. Miał, na oko, co najmniej siedemdziesiąt lat. 

-  Dzień  dobry  panu  -  pozdrowiłem  go,  gdy  zrównał  się  z  nami.  -Chciałbym  prosić  o  chwilę 

rozmowy. 

Siwy męŜczyzna zatrzymał konia. Na powitanie zdjął na chwilę z głowy wymiętą ze starości 

czapkę maciejówkę. 

- A o co się rozchodzi? - odezwał się nieco chrypliwym głosem. 
- Czy pan się orientuje, do kogo naleŜał przed wojną ten las? 
-  Co  takiego?  -  męŜczyzna  nachylił  się  w  moją  stronę,  ruchem  ręki  przytkniętej  do  ucha 

zdradzając starczą głuchotę. 

Powtórzyłem głośniej pytanie. 
-  A  na  co  panu  ta  wiedza?  -  okazał  nieufność.  -  Chce  pan  go  kupić?  A  moŜe  pan  jesteś 

spadkobiercą Wijaty. 

- AleŜ nie, przygotowuję artykuł do gazety o dawnym bartnictwie. A w tym lesie widziałem 

znaki  bartne  na  starych  sosnach.  Jestem  dziennikarzem  -  zełgałem  na  poczekaniu.  -  A  ten  Wijata 
jeszcze Ŝyje? 

MęŜczyzna  wyjął  z  kieszeni  starej,  poprzecieranej  marynarki  bibułkę  i  szczyptę  tytoniu. 

Skręcił powoli papierosa, zapalił go i wypuścił nosem chmurę machorkowego dymu. 

- A skąd, panie kochany. Umarł jeszcze przed wojną. Ja go nie pamiętam, otrok wtedy jeszcze 

byłem. Ojciec mi opowiadał, Ŝe Wijata miał w Borku kawałek lasu z barciami. 

- Jak on miał na imię? 
- BodajŜe Antoni. Dziwny to był człowiek, panie. Zrazu hodował pszczoły, potem najmował 

się u studniarza, u meliorantów i jakby  go nie pociągnęło do złego, to by  z tego spokojnie wyŜył. 
Ale cięŜka robota nie w smak mu była. Wpływowy był przy tym, miał takiego kompana, nicponia 
jak i on. Obaj lubili gorzałkę. W końcu za łatwiejszy chleb się jęli. 

- Nie rozumiem. 
- No...do lasu zaczęli chodzić... 
- A... zaczęli kłusować - domyśliłem się. 
- Ano... tak - chłop przyznał z ociąganiem. 
- I co, ten Wijata umarł z przepicia? 
- A skąd... do kozy poszedł. 
- Do więzienia? - domyśliłem się. 
- Ano... Tato opowiadał, Ŝe to ten drugi go wydał. Wijata dostał kilka lat odsiadki i wzięli go 

do Białegostoku. Umarł w więzieniu. 

- A ten drugi? - dopytywałem się czując, Ŝe jestem na właściwym tropie. 

background image

 

86

Pan Bóg sprawiedliwy. W kilka miesięcy później wpadł w Wielkim Lesie w ręce leśniczych, 

jak brał zwierzynę. W czasie strzelaniny zabił jednego leśniczego, ale i sam zginął. 

- Tam jest taki pomnik z krzyŜem... 
-  Ano  właśnie  tam.  Ojciec  opowiadał,  jak  na  krótko  przed  śmiercią  przechwalał  się  w 

karczmie, przy gorzałce, Ŝe jakby zechciał, to by całą wieś kupił. I Ŝe święty go strzeŜe. Widać na 
koniec pomieszało mu się od picia we łbie. 

- A jak się ten drugi nazywał? - zapytałem. 
-  Na  imię  mu  było  Józef...  ale  nazwiska  nie  wspomnę.  Ojciec  mówił,  Ŝe  mieszkał  w  starej 

chałupie, na skraju puszczy, koło Jelenia. Ale tam juŜ nie ma po niej ani śladu. 

background image

 

87

ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

JÓZEF SKORUPA • ZAPROSZENIE • PRZEDSTAWIENIE W DOMU KULTURY • 

WYWOŁYWANIE DUCHA • KŁUSOWNICY • WALKA W LESIE • ROZMOWA Z 

HARCERZAMI • OLŚNIENIE 

 

- Ciepło, coraz cieplej - powiedziałem do Barbary, gdy poŜegnawszy się ze starym rolnikiem, 

ruszyliśmy w drogę powrotną. 

-  Sądzisz,  Ŝe  człowiek,  o  którym  on  opowiedział,  miał  jakiś  związek  z  naszą  sprawą?  - 

zapytała. 

- Naszą? 
- PrzecieŜ jesteśmy partnerami, mój Don Kichocie skarbowych szlaków - mówiąc to, Barbara 

połoŜyła mi dłoń na ramieniu. 

Gdy to usłyszałem, zrobiło mi się błogo na sercu. 
-  Czuję,  moja  piękna  Dulcyneo,  Ŝe  trafiliśmy  na  właściwy  ślad.  Czy  zwróciłaś  uwagę  na  te 

inicjały z kalinowskiego pomnika? 

- Było ich tam kilka. 
- A wśród nich „A.W.” 
- Antoni Wijata? 
- Właśnie. 
- A ten Józef? 
-  Tam  były  dwa  inicjały,  rozpoczynające  się  na  „J”,  mianowicie  „J.W.”  i  „J.S.”.  Chyba  juŜ 

wiem,  kto  był  tym  wspólnikiem  Wijaty,  ale  Ŝeby  mieć  pewność,  muszę  przeprowadzić  jeszcze 
jedną rozmowę. 

Po  powrocie  do  miasta  odwiozłem  Barbarę,  zaparkowałem  samochód  i  poszedłem  na 

komisariat policji. Miałem szczęście. Aspirant Miętus był na miejscu. Poprosiłem o rozmowę. 

- Czy macie tu akta starych spraw sprzed drugiej wojny światowej? - zapytałem, przekazując 

mu, w skrócie, informacje usłyszane od rolnika w Borku. 

- ZaleŜy jak starych - odparł Miętus. 
- Interesuje mnie jedna, z międzywojnia. 
-  Nasz  komisariat  powstał  w  2001  roku.  Akta  starych  spraw  są  w  komendzie  powiatowej  w 

Mońkach. Ale czy tam są równieŜ akta sprzed wojny? Musiałbym to dopiero sprawdzić. Ale o którą 
sprawę konkretnie chodzi? 

-  O  to  zabójstwo  leśnika  na  terenie  rezerwatu  Wielki  Las.  Chcę  ustalić  personalia  sprawcy. 

Podejrzewam, Ŝe mógł mieć coś wspólnego z interesującym mnie tematem. 

-  O  tych  zdarzeniach  wiem  bardzo  mało.  Jestem  tu  dopiero  parę  lat  -  Miętus  zrobił 

zafrasowaną minę. - Trzeba by rzeczywiście poszperać w papierach. Ale moment... 

Aspirant wychylił się przez drzwi i wezwał do siebie Bułę. 
- Wiecie coś o tej przedwojennej sprawie z Wielkiego Lasu? - zapytał podwładnego. 
-  Prawie  nic.  Ale  śórawka  moŜe  coś  będzie  wiedział.  Jego  ojciec  był  tu  przed  wojną 

policjantem. 

- A kiedy wraca? 
- Powinien być lada chwila. 
Czekając na podwładnego, Miętus poruszył temat zatrzymanego gangstera. 
- Znamy, na razie, personalia tego gagatka. Siedzi teraz w areszcie śledczym w Białymstoku. 

background image

 

88

Dotąd nie wyśpiewał, dla kogo pracuje, ale to kwestia czasu. Powoli mięknie. 

Rozległo się pukanie do drzwi gabinetu. 
- Wejść. 
Zobaczyłem starszego policjanta, z lekko juŜ przyprószonymi siwizną włosami. 
- Panie komendancie, starszy posterunkowy śórawka... 
- Dobrze, dobrze... siadajcie. Nasz nowy znajomy ma do was parę pytań. 
-  Pan  komendant  powiedział  mi,  Ŝe  zna  pan  dobrze  historie  kryminalne  z  tego  terenu  - 

zwróciłem się do posterunkowego. 

- MoŜe nie wszystkie, ale sporo się o nich słyszało, a z wieloma zetknąłem się osobiście. 
-  A  czy  słyszał  pan  o  tej  strzelaninie,  w  której  przed  wojną  zginął  leśniczy  w  rezerwacie 

Wielki Las? 

- Leśniczy Kamiński? Nie w szczegółach, ale ojciec opowiedział mi kiedyś trochę o tym. 
- Jak to było? 
-  Paru  leśników  natrafiło  w  trakcie  obchodu  na  kłusowników.  Byli  uzbrojeni.  Doszło  do 

strzelaniny.  Tamtych  było  trzech.  Zastrzelili  Kamińskiego,  ale  jeden  z  kłusowników  teŜ  dostał.  A 
dwaj pozostali uciekli. Nigdy ich nie znaleziono. 

-  Chodzi  mi  właśnie  o  tego  zabitego.  Czy  pan  wie,  jak  on  miał  na  nazwisko?  Na  imię  miał 

podobno Józef. 

- Czekaj pan, niech sobie przypomnę - policjant potarł ze skupieniem czoło. - Jakoś na „S”... 

Ojciec mówił, Ŝe tamten mieszkał... 

- Gdzieś koło Jelenia - podpowiedziałem. 
- Zgadza się. JuŜ wiem. On się nazywał Skorupa. 
Na  dźwięk  tego  nazwiska  przez  głowę  przeleciała  mi  pewna,  jeszcze  nie  do  końca 

ukształtowana myśl. 

- Niestety, to wszystko, co wiem o tej sprawie. 
- Dziękuję panu - uścisnąłem rękę starego policjanta. - I tak bardzo mi pan pomógł. 
PoŜegnałem się z Miętusem i poszedłem na stancję, na zasłuŜony wieczorny posiłek. Czekała 

tam  na  mnie  biała  koperta.  W  środku  był  niewielki  kartonik,  na  którym  jakaś  uzdolniona  ręka, 
kaligraficznym pismem, wypisała następujący tekst: 

 
Zespół  Teatru  Amatorskiego  „Knysz”  ma  zaszczyt  zaprosić  Pana  Pawła  Dańca,  na 

przedstawienie  teatralne  zatytułowane  „Barbara  Radziwiłłówna”,  które  odbędzie  się  w  sali 
miejscowego Domu Kultury w dniu... 

 
Przedstawienie miało się odbyć następnego dnia, po południu. 
- Kto przyniósł to zaproszenie, pani Heleno? - zapytałem gospodynię. 
- Aśka od Fornalików, no ta, co ją pan uczy futbolu - dodała, widząc moją nieco zaskoczoną 

minę. - Jakaś dobra nowina? 

-  Bardzo  przyjemna  -  odpowiedziałem  -  Dostałem  zaproszenie  na  widowisko  teatralne  w 

ośrodku kultury. 

-  A...  z  „Knysza”  -  domyśliła  się.  -  Nasz  ośrodek  aktywnie  działa.  Są  tam  róŜne  koła 

zainteresowań. I co jakiś czas wystawiają róŜnorakie przedstawienia. 

- Nie wie pani, czy moŜna tam pójść z osobą towarzyszącą. 
- Na pewno. Sala jest spora. Przyjść moŜe kaŜdy. A z kim pan chce się wybrać? - pani Helena 

okazała kobiecą ciekawość. 

background image

 

89

- Z panną Barbarą. Wie pani, z tą młodą panią archeolog. 
- A, z tą panią od naukowców... - domyśliła się gospodyni. 
- No właśnie. 
- Widziałam ją z panem, jak wsiadaliście parę dni temu do samochodu. Ale chudzieńka ona, 

ptaszyna.  A  dla  pana  potrzebna  niewiasta  bardziej  „przy  kości”...  -  dodała,  patrząc  na  moją 
rozbudowaną sylwetkę. 

-  O  czym  pani  mówi,  pani  Heleno?!  -  udałem  zakłopotanie.  -  To  tylko  znajoma,  zresztą 

bardzo miła. 

- To tylko się tak mówi... Od razu widać, Ŝe wpadła panu w oko, panie Pawle - powiedziała 

ś

miejąc się. 

 
W sobotę, po obiedzie,  wyjąłem z szafy odświętne ubranie i ogolony oraz wyperfumowany, 

poszedłem  do  Barbary,  Ŝeby  zabrać  ją  na  przedstawienie.  Czekała  juŜ  na  mnie  w  przydomowym 
ogródku.  W  zielonym,  dopasowanym  kostiumie,  z  rozpuszczonymi  włosami  prezentowała  się 
oszałamiająco. 

W  budynku  ośrodka  kultury,  przed  wejściem  do  sali  widowiskowej,  stało  dwóch  chłopców 

przebranych za szesnastowiecznych straŜników z halabardami. Pomimo sztucznych bród i wąsów, 
w  niŜszym  rozpoznałem  jednego  z  moich  młodych  piłkarzy.  Okazaliśmy  zaproszenie  i 
przestąpiliśmy  próg  sali.  Ujrzeliśmy  nieduŜą  scenę,  poprzedzoną  szeregiem  krzeseł,  na  których 
siedziało  juŜ  kilkanaście  osób  w  oczekiwaniu  na  rozpoczęcie  przedstawienia.  W  drugim  rzędzie, 
spostrzegłem  dyrektora  szkoły  i  w  jego  kierunku  pociągnąłem  za  sobą  Barbarę.  Widownia 
zapełniała się szybko. 

Parę  minut  później  zasłony  w  oknach  zostały  przysłonięte  i  na  oświetloną  scenę  wyszedł 

herold-narrator.  W  krótkim  wprowadzeniu  opisał  dzieciństwo  Barbary  Radziwiłłówny  i  jej  Ŝycie, 
do  momentu  pierwszego  spotkania  z  młodym  Zygmuntem  Augustem.  Kotara  się  rozsunęła  i  jako 
pierwszą  zobaczyliśmy  scenę  na  zamku  w  Wilnie,  w  trakcie  której  młody  król  poznaje  piękną 
Litwinkę. W przebranej w piękną, renesansową suknię młodej damie rozpoznałem Aśkę. Króla grał 
Rafał, natomiast braci Barbary, Mikołaja Czarnego jakiś nieznany mi chłopak, a Mikołaja Rudego 
oczywiście  rudzielec  Wiewióra.  Potem  akcja  przedstawienia  przeniosła  się  do  Krakowa. 
Obejrzeliśmy  podniosłą  koronację  Barbary  w  katedrze  wawelskiej,  a  po  niej,  jakŜe  smutną,  scenę 

ś

mierci  królowej  w  ramionach  oniemiałego  z  bólu  męŜa.  Muszę  przyznać,  Ŝe  młodzi  aktorzy 

wykazywali się niemałym talentem. 

Po  krótkiej  przerwie  zobaczyliśmy  ponownie  narratora,  który  kolejny  akt  rozpoczął  tymi 

słowami: 

- Była styczniowa noc 1569 roku. W nieduŜej komnacie knyszyńskiego dworu królewskiego 

odbywała się niesamowita scena. Od śmierci Barbary minęło juŜ kilkanaście lat, ale Ŝal i nieutulony 
smutek  króla  Zygmunta  po  stracie  ukochanej  Ŝony  trwał  niezmiennie.  Namówiony  przez 
nadwornych  magów  i  czarnoksięŜników,  zapragnął  ujrzeć  ponownie  jej  oblicze,  nawet  za  cenę 
postradania swej duszy. 

Za  rozsuniętą  kotarą,  na  oświetlonej  samotną  świecą  scenie,  stał  brodaty  czarnoksięŜnik. 

Mamrotał coś pod nosem, wykonując niezrozumiałe gesty nad naczyniem, z którego wydobywał się 
biały dym. W głębi komnaty siedział król Zygmunt August. Naprzeciwko niego, na ścianie wisiało 
duŜe  lustro.  Było  tak  ustawione,  Ŝe  widzieliśmy  w  nim  odbicie  króla.  W  pewnym  momencie  z 
naczynia trysnął gejzer ognia. Gdy zgasł, na mgnienie oka w lustrze, za plecami króla, pojawiła się 
postać  przechodzącej  kobiety.  Król  poderwał  się  oszołomiony,  jakby  zobaczył  ducha.  Jego  palce 

background image

 

90

kurczowo wpiły się w oparcia krzesła, na którym siedział. Bo teŜ polski władca był przekonany, Ŝe 
zobaczył ducha swojej zmarłej Ŝony. Rzucił się w kierunku magicznego lustra, lecz wstrząśnięte do 
granic wytrzymałości zmysły odmówiły posłuszeństwa i król zemdlony upadł na ziemię. 

Był  to  juŜ  ostami  akt  przedstawienia.  Kurtyna  opadła,  a  rzęsiste  brawa  wywiodły  zza  niej 

młodych  aktorów.  AŜeby  nieco  rozweselić  publiczność,  narrator  zapowiedział  pokaz  białej  magii. 
Na scenę wyszedł męŜczyzna otulony czarną peleryną. Gdy zdjął z głowy wysoki, czarny cylinder, 
pomimo charakteryzacji rozpoznałem w nim mego niedawnego pasaŜera. 

- Durentus... - powiedziałem bezwiednie do siebie. 
- Ciii... - syknął ktoś z tyłu. 
Durentus  zademonstrował  kilkanaście  magicznych  sztuk.  Pokazał  nam  nawet,  jak  niektóre  z 

nich wykonać. Najbardziej podobały mi się te z ukrywaniem przedmiotów. 

Gdy  wychodziliśmy z przedstawienia, zapadał juŜ powoli zmierzch. Wieczorny  chłód dawał 

wytchnienie  po  całodziennej  spiekocie.  Pod  granatowiejącym  niebem  zwinne  jaskółki  wywijały 
swe  harce.  Z  przydomowych  ogródków  dolatywał  zapach  maciejki.  Szliśmy  powoli  chodnikiem, 
trzymając się za ręce. 

- Ładne przedstawienie. To dobrze, Ŝe tutejsza młodzieŜ aktywizuje się w taki sposób. 
-  Tak,  w  obecnych,  skomercjalizowanych  czasach  taka  działalność  bardzo  cieszy.  A  wiesz, 

jak to podobno było z wywołaniem ducha Radziwiłłówny? - zapytałem. 

- Opowiedz. 
-  Co  stało  się  w  tej  tajemniczej  komnacie,  dokładnie  nie  wiadomo.  Jedni  twierdzą,  Ŝe  król 

złamał bezwzględny zakaz ruszania się z miejsca i dlatego zjawa rozpłynęła się w powietrzu. Inni, 

Ŝ

e to nie był Ŝaden duch, tylko odbicie w magicznym lustrze. A czarnoksięŜnikiem, który podjął się 

sprowadzenia  zmarłej  królowej  z  zaświatów,  był  mistrz  Twardowski.  Ten  sam,  którego  legenda 
umieściła na KsięŜycu i którego czarodziejskie lustro wisi do dnia dzisiejszego w zakrystii kościoła 
parafialnego  w  Węgrowie.  Z  kolei  historycy  uwaŜają,  Ŝe  była  to  zręczna  mistyfikacja.  I  Ŝe  rolę 
rzekomego  ducha  odegrała,  znana  ci  juŜ,  Barbara  GiŜanka.  Była  bowiem  uderzająco  podobna  do 
zmarłej Barbary. Na dwór królewski została sprowadzona przez królewskiego pokojowca, Jerzego 
Mniszcha. 

-  Znów  ta  GiŜanka  -  skomentowała  Barbara.  -  Ona  musiała  chyba  być  złym  duchem 

królewskiego dworu. 

-  Jest  w  tym  sporo  prawdy.  Barbara  GiŜanka  była  córką  mieszczanina  warszawskiego, 

Aleksandra  Gizy.  MęŜczyźni  wywierali  na  niej  tak  silne  wraŜenie,  Ŝe  aby  oszczędzić  Barbarze 
pokus,  ulokowano  ją  w  klasztorze  Bernardynek.  Klasztor  ów  znajdował  się  niedaleko  zamku 
królewskiego  i  pewnego  dnia  ujrzał  ją  królewski  pokojowiec,  Mikołaj  Mniszech.  Zapałał  do  niej 
afektem  i  przy  pomocy  dostawcy  klasztornej  Ŝywności,  śyda  Idzima,  w  przebraniu  zakonnicy, 
dostawał  się  do  klasztoru.  Młoda  mniszka  została  jego  kochanką.  Mikołaj  od  razu  spostrzegł 
podobieństwo GiŜanki do zmarłej królowej Barbary i postanowił to wykorzystać. Król Zygmunt był 
człowiekiem  nieco  zabobonnym.  Korzystał  z  porad  astrologów  i  czarownic.  Za  namową 
Mniszchów  astrolog  królewski,  Proboszczowicz,  wraz  z  czarownicą,  zwaną  „Wielkim  OŜogiem”, 
wmówili  królowi,  Ŝe  moŜliwym  jest  przywołanie  Radziwiłłówny  z  zaświatów.  W  seansie 
spirytystycznym mistrz Twardowski do wywołania ducha królowej posłuŜył się swym magicznym 
lustrem.  W  półmroku  płonącej  świecy  pokazano  królowi,  z  daleka,  ucharakteryzowaną  GiŜankę. 
WraŜenie było tak silne, Ŝe Zygmunt omdlał i trzeba było wzywać lekarza. A potem król darował 
Mniszchowi ten niegodny seans, a GiŜanka trafiła na królewski dwór. Wkrótce wpływy królewskiej 
faworyty  stały  się  tam  tak  duŜe,  Ŝe  od  jej  protekcji  zaleŜały  nominacje  na  marszałka  wielkiego 

background image

 

91

koronnego  i  biskupa  krakowskiego.  Na  dworze  szarogęsili  się  takŜe  jej  matka,  szwagier 
Szawłowski oraz śyd Idzim. Sytuacja stała się do tego stopnia skandaliczna, Ŝe kilku koronnych i 
litewskich  wielmoŜów  postanowiło  porwać  GiŜankę  i  zatrzymać  ją  pod  kluczem,  aŜ  do  decyzji 
sejmu. OstrzeŜony o tym monarcha, wyprawił ją jednak na Podlasie. Planował ją podobno pojąć za 

Ŝ

onę.  Kilka  miesięcy  przed  swą  śmiercią  nawet  ją  uszlachcił,  nadał  jej  parę  wsi  na  Podlasiu  i 

nakazał  wypłacić  ze  swego  skarbca  trzynaście  tysięcy  czerwonych  złotych.  GiŜanka  była  kobietą 

Ŝą

dną władzy i bogactw. A jak się to wszystko skończyło, juŜ wiesz. 

Dochodziliśmy właśnie do stancji archeologów, gdy zadzwonił mój telefon komórkowy. 
- Panie Pawle! Mamy ich! - w słuchawce usłyszałem podniecony głos Michała. 
- Kogo? Mów jaśniej. 
- No, kłusowników. Jest ich dwóch. Upolowali sarnę i taszczą ją przez las. 
- Gdzie jesteście? 
- W Podcisówce. 
-  Obserwujcie  ich  z  daleka.  Biegnę  na  posterunek.  Przełącz  telefon  na  wibrację,  Ŝeby  nie 

usłyszeli dzwonka. 

Zostawiłem Barbarę przed bramą i pobiegłem zawiadomić policjantów. Komendanta nie było. 

Za barierką siedział Buła. 

- Panie posterunkowy! Kłusownicy! - zawołałem od progu. 
- Co? Jacy kłusownicy? - w pierwszym momencie nie pojął, o co chodzi. 
-  PrzecieŜ  mówię!  Harcerze  natknęli  się  na  dwóch  kłusowników  w  Podcisówce.  Prędko,  bo 

nam uciekną. 

Posterunkowy wreszcie oprzytomniał. 
- Klimuszko! - ryknął przez uchylone okno. - Szykuj radiowóz! Migiem! 
Parę minut później pędziliśmy Białostocką w kierunku Chraboł. Przy  Górze Królowej  Bony 

musieliśmy trochę zwolnić z powodu wertepów. Wyjąłem telefon i połączyłem się z Michałem. W 
kilku słowach wytłumaczył, jak mamy jechać. 

Z  prawej  strony  drogi  ciągnęła  się  nieprzerwana  ściana  lasu.  Z  lewej  rozpostarła  się  duŜa 

połać łąk. 

- Musimy skręcić w lewo, w pierwszą leśną ścieŜkę. Ale z tego co wiem, nie wolno wjeŜdŜać 

samochodem do lasu... 

- Nam wolno - mruknął Buła. 
Piaszczysta  ścieŜka  wiodła  leśną  przecinką  wśród  wysokich  sosen.  Po  dwustu  metrach 

zobaczyliśmy Barnabę, machającego do nas ręką. 

- Są tam - poinformował, ręką wskazując kierunek. - Jakieś dwieście metrów stąd. Obdzierają 

ze skóry upolowaną sarnę. 

- Prowadź, chłopcze - polecił Buła z marsową miną. 
Chyłkiem  skradaliśmy  się  przez  gęste,  leśne  zarośla.  Po  jakichś  stu  pięćdziesięciu  metrach 

zaczęły rzednąć i w perspektywie widać było niewielką polanę. 

- Są czterdzieści metrów stąd - szepnął do nas Michał, który wyrósł jak spod ziemi. - O tam, 

na skraju polany, przy tych wysokich sosnach. 

Podpełzliśmy  z  Bułą  w  tamtym  kierunku.  We  wskazanym  miejscu  dwóch  facetów  w 

zielonych drelichach oprawiało upolowane zwierzę. Buła nie zastanawiał się długo. 

- Bierzemy ich z trzech stron. - zakomenderował, zwracając się do podwładnego i do mnie. - 

Harcerze tu zostają. To zbyt niebezpieczne. 

Mówiąc to, wyjął pistolet z kabury. Podniósł się i gromko krzyknął: 

background image

 

92

- Policja! Nie ruszać się! Bo będziemy strzelać! 
Na krzyk policjanta męŜczyźni skoczyli na równe nogi jak oparzeni. Porzucili sarnę i rzucili 

się  do  ucieczki,  rozbiegając  się  w  przeciwne  strony.  Ruszyliśmy  w  pogoń.  Policjanci  pobiegli  za 
tym,  który  uciekł  w  prawo,  ja  za  biegnącym  w  lewą  stronę.  Był  ode  mnie  młodszy  i  szybkimi 
susami  biegł  slalomem  między  sosnami  zagajnika,  rosnącego  na  skraju  polany.  Ostrym  biegiem 
podąŜałem  za  nim.  Gałęzie  sosen  kłując  o  chlastały  mnie  po  twarzy.  Facet  miał  na  sobie  grube 
ubranie, a na nogach gumiaki, więc odległość między nami szybko malała. W pewnym momencie 
potknął  się  o  wystający  korzeń  i  stracił  rytm  biegu.  Przystanął.  Wyszarpnął  zza  pazuchy  jakiś 
podłuŜny przedmiot. Spostrzegłem, Ŝe trzyma wycelowany we mnie obrzyn, karabin z obciętą lufą 
Odruchowo rzuciłem się w bok. Usłyszałem huk strzału i świst kuli przelatującej nie dalej niŜ pół 
metra  od  mojej  głowy.  Facet  zaczął  repetować  broń,  ale  ja  byłem  szybszy.  Rozpędzony  jak 
trójskoczek  odbiłem  się  od  ziemi  i  z  całej  siły  runąłem  na  niego,  waląc  głową  w  jego  pierś. 
Uderzony,  poleciał  do  tylu,  upuszczając  broń.  Sczepiliśmy  się  niczym  dwa  wściekłe  psy. 
Spostrzegłem, Ŝe gość sięga dłonią do tyłu. W sekundę potem zalśnił w niej myśliwski nóŜ. Dźgnął 
nim  na  oślep  i  rozorał  mi  skórę  na  lewym  barku.  Odskoczyliśmy  od  siebie,  czając  się  do 
ponownego  zwarcia.  Kątem  oka  zobaczyłem  leŜący  na  ziemi  brzozowy  kołek.  Złapałem  go. 
Kłusownik przerzucał nóŜ z ręki do ręki, usiłując mnie zmylić. Złapał go w prawą dłoń i rzucił się 
do  przodu,  próbując  mnie  dźgnąć  w  brzuch.  Ale  ja  byłem  szybszy.  Odbiłem  mu  rękę  z  noŜem  w 
bok  i  prawie  w  tym  samym  momencie,  wyrŜnąłem  faceta  kołkiem  w  kark.  Zwalił  się  na  ziemię  z 
głuchym jękiem. 

Kilkanaście  sekund  później  rozległ  się  tupot  nóg.  Posterunkowy  Buła,  czerwony  z  wysiłku, 

spojrzał z uznaniem na moją robotę. 

- Zranił pana? - zapytał, widząc plamę krwi czerwieniejącą na mojej jasnej koszuli. 
- Drobiazg, do wesela się zagoi - zbagatelizowałem sprawę. 
-  Złapaliśmy  tego  drugiego  -  wysapał,  zakładając  kajdanki  na  przeguby  rąk  ogłuszonego 

męŜczyzny. 

Potrząsnął leŜącym silnie, dając mu dodatkowo kuksańca w bok. 
- Wstawać! PoleŜysz pan w areszcie! 
MęŜczyzna  ocknął  się  i  po  chwili  spojrzał  na  mnie  ponurym  wzrokiem.  Gdyby  mógł,  z 

pewnością by mnie zabił. Buła poderwał go za ramiona i popchnął w kierunku, z którego nadbiegł. 
Zabraliśmy leŜącą na ziemi broń. 

- Ruski mosin. Pewnie jeszcze z ostatniej wojny - Buła ocenił, spoglądając na obrzyna.  - W 

okolicznych wsiach paru jeszcze takie Ŝelastwo trzyma w ukryciu. 

Po  kilkudziesięciu  metrach  napotkaliśmy  drugiego  policjanta,  pędzącego  przed  sobą 

schwytanego złoczyńcę. Harcerze, zobaczywszy naszą zdobycz, aŜ pobledli z wraŜenia. Dotarliśmy 
do radiowozu. 

-  Wszyscy  się  nie  pomieścimy.  Tych  gagatków  trzeba  bezzwłocznie  wpakować  do  aresztu  - 

odezwał się do mnie Buła. 

- Nie ma sprawy. Przejdziemy się. Prawda, chłopaki? - oświadczył Michał za siebie i swoich 

podkomendnych. 

Policjanci posadzili mnie na przednim siedzeniu. Z tyłu usiadł Buła z aresztantami. Zawieźli 

mnie do szpitala miejskiego, gdzie zrobiono mi opatrunek i zastrzyk przeciwtęŜcowy. Rana nie była 
groźna,  ot,  kilkucentymetrowa  szrama  na  skórze,  ale  nie  czułem  się  najlepiej,  więc  poszedłem  do 
domu  trochę  poleŜeć.  Poza  tym,  po  tych  wszystkich  wydarzeniach,  chciałem  spokojnie  pomyśleć, 
co mam robić dalej. 

background image

 

93

Powoli łamigłówka, składająca się z pozornie róŜnorodnych fragmentów, zaczęła składać się 

w  logiczną  całość.  Połowa  sukcesu  była  juŜ  osiągnięta:  skarb,  przypadkowo  znaleziony  przez 
Tobołka,  leŜał  bezpieczny  w  policyjnym  sejfie.  Informacje  usłyszane  od  starego  rolnika  w  Borku 
pozwoliły  mi  na  częściową  rekonstrukcję  zdarzeń  sprzed  dziewięćdziesięciu  lat.  Domyślałem  się 
juŜ,  Ŝe  Wijata,  Skorupa  i  jeszcze  jeden,  nieznany  facet,  prowadząc  prace  ziemne  przy  ulicy 
Białostockiej, przypadkowo odkryli szczątki starej studni. A na jej dnie wspaniały skarb, złoŜony z 
klejnotów  z  królewskiej  kolekcji.  Niestety,  chciwość  zwycięŜyła  i  po  sprzeczce  przy  podziale 
znaleziska, ten trzeci, ze strzaskaną czaszką, zakończył Ŝywot na dnie studni. Zabójcy podzielili łup 
między  siebie.  Wijata  ukrył  swoją  połowę  w  starej  barci  w  Borku  i  tam  ją  odkrył  Tobołek.  A 
Skorupa?  Ta  część  zagadki  czekała  nadal  na  rozwiązanie.  Obaj  nie  nacieszyli  się  posiadanym 
bogactwem.  Wijata  zmarł  w  więzieniu,  zdradzony  przez  kompana,  a  Skorupa  zginął  od 
sprawiedliwej kuli. O tym drugim wiedziałem niewiele, prawie nic. Tylko tyle, Ŝe mieszkał gdzieś 
koło  miejsca,  zwanego  Jeleniem.  Ale  chyba  nie  trzymał  znalezionego  bogactwa  w  domu.  To  było 
zbyt ryzykowne. A więc gdzie? NatęŜałem umysł, ale nic nie przychodziło mi do głowy. 

Zmęczony zapadłem w płytki, niespokojny sen. 
Nazajutrz  rano  miałem  kolejny  trening  z  młodymi  piłkarzami  „Podlasiaka”.  Po  jego 

zakończeniu postanowiłem wstąpić do obozu harcerzy. Zastałem ich siedzących nad mapą okolicy. 

- Nie przeszkadzam? - zapytałem, zbliŜając się ukradkiem. 
- AleŜ skąd, proszę niech pan siada, panie Pawle - Michał wskazał mi miejsce na drewnianej 

ławce. - Ustalamy trasy patroli na najbliŜsze dni. 

-  Przyszedłem  podziękować  wam  za  wczorajszą  czujność.  Komendant  Miętus  był  bardzo 

zadowolony z waszej postawy. Powiedział mi w zaufaniu, Ŝe wystąpi do burmistrza o ufundowanie 
dla was nagrody. 

-  Nie  ma  o  czym  mówić.  Nie  zrobiliśmy  nic  nadzwyczajnego  -  skromnie  odpowiedział  za 

siebie i kolegów Barnaba. Ale po ich minach widać było, Ŝe pochwała sprawiła im duŜą radość. 

- A co słychać w pańskich sprawach? - zwrócił się do mnie Michał. 
- Dowiedziałem się paru nowych, bardzo ciekawych rzeczy. 
Opowiedziałem im o rozmowie ze starym rolnikiem w Borku. 
- Przyszedłem do was, Ŝeby omówić te nowiny. Co cztery głowy, to nie jedna - dodałem. 
- Czyli z tego, co pan powiedział, wynika, Ŝe ten Skorupa wszedł w posiadanie połowy skarbu 

- powiedział Barnaba. 

-  Na  to  wygląda  -  przyznałem.  -  Problem  polega  na  tym,  Ŝe  swoją  połowę  mógł  ukryć 

praktycznie wszędzie. 

-  Począwszy  od  schowka  pod  podłogą  swojej  chałupy,  aŜ  po  zatopienie  kosztowności  w 

Jeziorze Króla Zygmunta Augusta - Michał podsumował naszą rozmowę. 

- I nie ma pan Ŝadnej informacji, która mogłaby wskazać trop? - dociekał Barnaba. 
- Niestety, nie. ChociaŜ, poczekaj! - przypomniałem sobie. - Ten rolnik z Borku powiedział, 

Ŝ

e  Skorupa  przed  śmiercią  chwalił  się  w  miejscowej  karczmie,  Ŝe  jest  bardzo  bogaty.  I  Ŝe  nie  boi 

się, bo jego bogactwa strzeŜe święty. 

- MoŜe ukrył skarb na przykościelnym terenie. 
- Tacy ludzie nie chodzą do kościoła. 
-  Czekajcie  -  jakaś  myśl  nagle  przeleciała  mi  przez  głowę.  -  Mam  jeszcze  coś...  Kiedy  na 

cmentarzu  otworzyliśmy  trumnę  tego  Skorupy,  miał  na  szyi  zawieszoną  rzadką  monetę  z  czasów 
Zygmunta Augusta, z wybitym na niej znakiem. O, takim... 

LeŜącym na stole ołówkiem, narysowałem na mapie symbol trzech skrzyŜowanych strzał. 

background image

 

94

- Panie Pawle! - krzyknął Piotrek. - Ja widziałem tu taki znak! 
- Gdzie?!! 
-  Niedaleko  stąd.  Na  tylnej  ścianie  starej,  murowanej  kapliczki,  stojącej  przy  drodze  do 

miejscowości Grądy. Byłem tam z chłopakami, wracając przedwczoraj z patrolu. Kapliczka stoi w 
zaroślach, wśród których są jeŜynowe krzaki z tysiącami słodziutkich owoców. 

background image

 

95

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY 

STARA KAPLICZKA • ODKRYCIE  • NAPAD • PORWANIE BARBARY • MECHANICY • 

KARCZMA RZYM • TRIO ZŁOCZYŃCÓW I ICH SZEF • POŚCIG • HOKUS-POKUS • 

WŚCIEKŁOŚĆ BATURY 

 

- No, to mamy naszego świętego - ucieszył się Michał. 
- Biegnę po samochód! - zawołałem podekscytowany. 
- Ale to niedaleko stąd - zauwaŜył Piotrek. - NajwyŜej półtora kilometra. 
-  Dobrze.  Pójdziemy  na  piechotę.  Ale  jest  jeszcze  ktoś,  kogo  powinniśmy  wziąć  ze  sobą. 

Czekajcie tu na mnie. Zaraz wracam. 

Ruszyłem  „z  kopyta”.  Mało  nie  pogubiłem  pantofli.  Pobiegłem  po  Barbarę.  Bo  jeŜeli  tam 

miała  być  druga  część  skarbu...  PrzecieŜ  była  moim  partnerem  w  poszukiwaniach.  Parę  minut 
później byłem juŜ na terenie wykopalisk. 

- Zbieraj się! Mam bombową wiadomość! - krzyknąłem do dziewczyny siedzącej nad jakimś 

profilem w kolejnym wykopie. 

Musiałem sprawiać dziwne wraŜenie, bo spojrzała na mnie kompletnie zaskoczona. Nie było 

czasu na ceregiele. Wskoczyłem do dołu i pociągnąłem ją energicznie za łokieć. 

- Puść mnie... juŜ idę, wariacie! 
Nie  zwaŜając  na  protesty,  pociągnąłem  ją  za  sobą.  W  kilku  zdaniach  wyjaśniłem  jej,  o  co 

chodzi. Pięć minut później byliśmy z powrotem w obozowisku harcerzy. 

ś

wirówką  doszliśmy  do  skrętu  szosy  wiodącej  do  Wodziłówki.  „Doszliśmy”,  to  mało 

powiedziane.  Rosnąca  z  kaŜdym  kolejnym  metrem  ekscytacja  sprawiała,  Ŝe  poruszaliśmy  się 
szybkim marszobiegiem niczym mistrz Korzeniowski. Po obu stronach drogi rozpościerały się łąki. 
Po prawej, za nimi, widniał skraj puszczy. Po jakichś dziewięciuset metrach w perspektywie drogi 
pojawił  się  niewielki  lasek,  a  jeszcze  przed  nim,  z  prawej  strony,  skupisko  dzikich  chaszczy  i 
zarośli.  Wśród  nich,  mniej  więcej  trzydzieści  metrów  od  drogi,  widniał  szary  prostopadłościan 
murowanej  kapliczki.  W  jej  frontowej  ścianie  widać  było  pusty  oczodół  niszy,  w  której  niegdyś 
stała figura świętego. 

Z  trudem  przedarliśmy  się  przez  zarośla.  Kolczaste  pnącza  jeŜyn  boleśnie  drapały  skórę  i 

wczepiały się w ubrania. Kapliczka była stara, na oko miała ponad sto lat Blaszany daszek był na 
wpół przerdzewiały i  cały  dziurawy, a na brudnoszarych ścianach widniały  rude liszaje zacieków. 
Obszedłem ją dokoła. Na tylnej ścianie, nad linią zarośli, widać było znak, wydrapany w miękkim, 
zmurszałym wapnie. Przedstawiał trzy skrzyŜowane strzały. 

-  Taki  sam  widziałem  na  tamtej  monecie  -  zawołałem  z  radością.  Czułem,  Ŝe  jesteśmy  tuŜ, 

tuŜ... śe zasłona tajemnicy zaczyna podnosić się w górę. 

- Ale, jeŜeli tu coś jest, trudno będzie to coś znaleźć - Barbara rozglądała się po otaczających 

nas chaszczach. 

-  W  Ŝyciu  często  najtrafniejsze  okazują  się  najprostsze  rozwiązania  -  odpowiedziałem. 

Wziąłem do ręki leŜący na ziemi kamień i zabrałem się do opukiwania ściany. 

Zacząłem  od  góry.  Tam  stary  mur  dawał  jednolity  odgłos  litej  ściany.  Dojechałem  do 

wysokości,  na  której  znajdował  się  rysunek  strzał.  Nadal  nic.  Rozgarnąłem  na  boki  jeŜynowe 
pnącza. Zacząłem stukać dalej. I jakieś czterdzieści centymetrów nad ziemią uderzenia kamieniem 
wydobyły ze ściany głuchy odgłos pustej przestrzeni. 

- Michale, poŜycz mi swoją finkę - poprosiłem. 

background image

 

96

Opukałem  jeszcze  raz  ścianę  trzonkiem  noŜa.  Pustka  miała  kształt  kwadratu  o  boku  mniej 

więcej trzydziestu centymetrów. 

-  Sprawdzamy  -  mruknąłem  do  siebie.  -  NajwyŜej  będę  musiał  się  tłumaczyć  przed 

konserwatorem zabytków. 

Wbiłem  ostrze  finki  w  wapienną  zaprawę.  Porządna  stal  weszła  w  głąb,  na  pół  centymetra. 

Zacząłem dłubać coraz głębiej. Kawałki zaprawy osypywały się z szelestem na ziemię. Pod spodem 
była  ścianka  z  murowanych  na  sztorc  cegieł.  Zaprawa  między  nimi  była  tak  zmurszała,  Ŝe  gdy 
pchnąłem  je,  jedna  wpadła  w  głąb  pustej  przestrzeni.  W  jej  miejscu  pojawił  się  w  ścianie  czarny 
otwór. WłoŜyłem do środka rękę. 

- Jakieś naczynie - mruknąłem do zebranych. 
Silnymi  uderzeniami  dłoni  wyrwałem  dodatkowo  dwie  cegły.  Zagłębiłem  ponownie  rękę  w 

poszerzonym  otworze.  Pół  minuty  później  światło  słoneczne  oświetliło  w  moich  rękach  wąskie, 
gliniane naczynie. Jego otwór był zakryty nawoskowanym płótnem i okręcony grubym, konopnym 
sznurkiem. Pod wpływem czasu, zamknięcie to całkiem zmurszało, a wbita przeze mnie do środka 
skrytki  cegła  rozerwała  płótno.  Z  przechylonego  naczynia  zaczęły  wypadać  na  ziemię  złote 
klejnoty, zdobione szlachetnymi kamieniami. 

- Ale skarby! - jęknął oczarowany tym widokiem Piotrek. 
- Pawle, jesteś wspaniały - Barbara nachyliła się i pocałowała mnie mocno w policzek. 
Schyliłem się i podniosłem z ziemi okrągły medalion. Był zrobiony z grubej złotej blachy. Z 

jednej strony był na nim wytłoczony orzeł z godłem Hiszpanii, z drugiej dwie kolumny w otoczce z 
duŜych, szlifowanych diamentów. 

-  Plus  Ultra  -  odczytałem,  widniejący  na  nim  napis.  -  To  diamentowy  medalion  króla 

Zygmunta Augusta. Wspaniały skarb... 

I w tym momencie stała się rzecz zupełnie zaskakująca. 
-  Nie  ruszać  się!  Bo  będę  strzelać!  -  usłyszeliśmy  głośny  krzyk.  Gdy  podniosłem  wzrok, 

zobaczyłem  jakiegoś  faceta,  wychylającego  się  zza  muru  kapliczki.  Pomimo  upału,  gość  był  w 
czarnej  skórze,  a  na  głowę  miał  naciągniętą  czarną  pończochę.  W  prawej  ręce  trzymał  pistolet 
wycelowany w naszą stronę. 

- Te, lala! Zbieraj te cacka do tego plecaka! Szybko! - ryknął do Barbary, rzucając go pod jej 

nogi. 

PrzeraŜona dziewczyna spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. 
-  Zrób  co  ci  kazał  -  odezwałem  się.  Widziałem,  Ŝe  facet  nie  Ŝartuje.  Pomimo  maski 

skrywającej twarz, rozpoznałem w gangsterze „Brodacza” widzianego w tykocińskiej synagodze. 

Gdy wszystkie precjoza były juŜ zebrane, typ doskoczył do dziewczyny. Wyrwał jej plecak z 

rąk. 

- OpróŜniać kieszenie! - ryknął do nas. 
Wykonaliśmy  polecenie.  Podniósł  z  ziemi  mój  telefon  komórkowy  i  ten,  którego  uŜywał 

Michał.  Wyjął  z  nich  karty  i  rzucił  je  daleko  w  krzaki.  Doskoczył  do  Barbary  i  pociągając  ją  do 
siebie, przystawił dziewczynie do skroni pistolet. 

- A wy, gnojki, pod ścianę! Z rękami na karku! - warknął do nas. - Szybko! I nie ruszać się, 

bo zrobię tej ślicznotce dziurę w głowie! 

Nie mogłem naraŜać  Barbary. Pierwszy podszedłem do ściany, pociągając za sobą harcerzy. 

Odwrócony, z wzrokiem wbitym w chropowatą szarość, jedynie kątem oka widziałem, Ŝe bandzior 
ciągnie Barbarę za sobą. Zniknęli za rogiem kapliczki. Minutę później, od strony drogi, dobiegł nas 
odgłos ruszającego z piskiem opon samochodu. 

background image

 

97

Wyskoczyłem  błyskawicznie  zza  muru.  Ciemnozielony  opel  znikał  w  perspektywie  drogi, 

pędząc w stronę miasta. 

- Dzwońmy na policję! - zawołał Barnaba. - MoŜe go złapią. 
Gorączkowo skoczył w stronę wyrzuconych w krzaki telefonów komórkowych. 
-  Szkoda  czasu.  W  tych  krzakach  będziesz  szukać  ich  pół  godziny.  A  tymczasem  ten  drań 

będzie juŜ daleko stąd - zadecydowałem. - Biegniemy do mojego samochodu. 

Półtorakilometrowy  dystans,  za  dobrych  czasów  w  „czerwonych  beretach”,  przebiegałem  w 

kilka  minut.  Minęło  jednak  kilka  lat  i  kondycja  była  juŜ  nieco  gorsza.  Ale  świadomość,  Ŝe  ten 
bandzior moŜe zrobić coś złego Barbarze, dodawała mi sił. Słońce praŜyło prosto w nos, rozpalone 
powietrze  wysuszało  płuca,  struŜki  potu  płynęły  po  twarzy  i  po  plecach,  ale  ja  biegłem  twardo 
przed siebie. Harcerze początkowo dzielnie mi towarzyszyli, ale z upływem czasu zaczęli zostawać 
w tyle. Po kilku minutach wbiegłem zdyszany na podwórko, na którym stał mój trabant. 

- Psia krew! - wyrwało mi się na widok dwóch „kapci” w przednich kołach wozu. 
Musiałem  przyznać,  Ŝe  moi  przeciwnicy  nieźle  mnie  rozpracowali.  Minutę  później  na 

podwórko wpadli zadyszani harcerze. 

- Umiecie podnieść samochód lewarkiem? 
- Mowa! - zawołał Michał. 
- Narzędzia są w bagaŜniku! Łap kluczyki! 
Zabrali  się  Ŝwawo  do  roboty.  Ze  schowka  obok  kierownicy  wyjąłem  zapasowy  telefon 

komórkowy. Wybrałem numer posterunku. 

-  Z  komendantem  Miętusem!  -  rzuciłem  do  słuchawki.  Gdy  się  zgłosił,  szybko  wyjaśniłem 

mu,  co  się  stało.  -  Uciekł  ciemnozielonym  oplem.  Uprowadził  pannę  Barbarę  jako  zakładniczkę. 
Podejrzewam, Ŝe pojechał w kierunku Tykocina. 

- Zrozumiałem. Zawiadomię zaraz tamtejszy posterunek. 
-  Mam  prośbę.  Niech  go  obserwują,  ale  bez  zatrzymywania.  Ten  drab  doprowadzi  nas  do 

swych mocodawców. Uwaga, jest uzbrojony! 

Harcerze  postawili  juŜ  trabanta  na  podnośniku  i  odkręcili  oba  przebite  koła.  W  bagaŜniku 

miałem jedno, zapasowe. 

- Panie Pawle, co się stało? - usłyszałem z tyłu zdumiony głos pani Heleny. 
- No cóŜ... mieliśmy nieoczekiwaną wizytę... - odpowiedziałem z goryczą. 
-  Ale  kto  mógł  to  panu  zrobić?  -  zapytała  ze  zgrozą.  -  U  nas  jest  tak  spokojnie...  Na  śmierć 

bym  zapomniała.  Jakieś  pół  godziny  temu  była  tu  jakaś  cudzoziemka.  Bardzo  słabo  mówiła  po 
polsku. Pytała, kiedy pan wróci. 

- Jak wyglądała? - zapytałem, tknięty niedobrym przeczuciem. 
Podany przez gospodynię opis nie pozostawiał wątpliwości. To była Barbarella. 
Zanim  stąd  poszła,  kręciła  się  trochę  po  podwórku.  Ale  nie  sądzi  pan  chyba,  Ŝe  to  ona. 

PrzecieŜ to kobieta. Sprawiała takie miłe wraŜenie... 

- Pozory niekiedy bardzo mylą, pani Heleno. Ale to juŜ teraz niewaŜne. Niech mi pani powie, 

czy  któryś  z  pani  sąsiadów  ma  moŜe  samochód?  Potrzebuję  natychmiast  poŜyczyć  takie  koło  - 
zapytałem pokazując na przebitą oponę trabanta. 

- Gancarczyk jeździł kiedyś podobnym autem... - odpowiedziała. 
- A gdzie on mieszka? 
- Dwa siedliska dalej, na prawo, dom z czerwonym dachem. 
- Panowie. Pobiegniecie tam? - zwróciłem się do harcerzy. 
- Się robi, panie Pawle! - zawołał Michał. 

background image

 

98

Dokręcałem śruby zmienionego koła, gdy wrócili po paru minutach. 
- Udało się - wysapał Michał, wskazując na koło toczone przez Piotrka i Barnabę. 
- Super! Dawajcie je tu. 
Trzy  minuty  później  wóz  był  juŜ  sprawny.  Wskoczyłem  za  kierownicę.  Harcerze  zajęli 

szybko pozostałe miejsca. 

Gdy przejeŜdŜałem przez rynek, zadzwonił mój telefon. 
- Miętus. Dzwonił komendant z Tykocina.  Ten  facet przejechał przez miasto, ale nie skręcił 

na  Warszawę  i  Białystok.  Pojechał  prosto  na  Kiermusy  i  Niechcice.  Jak  pan  dotrze  do  Tykocina, 
proszę zajechać na posterunek. Uprzedziłem tamtejszych chłopaków, w czym  rzecz. Udzielą panu 
pomocy. 

Wybrany  przez  bandziora  kierunek  mógł  oznaczać  dwie  rzeczy.  Albo  facet  wybrał  okręŜną 

drogę,  Ŝeby  zgubić  ewentualną  pogoń,  albo...  mieli  w  tym  rejonie  swoją  kryjówkę.  To  drugie 
wydawało  się  być  bardziej  prawdopodobnym.  Przed  wyjazdem  z  Warszawy  dokładnie 
przestudiowałem  mapę  okolic  i  wiedziałem,  Ŝe  w  Kiermusach  jest  elegancki  kompleks 
wypoczynkowy,  składający  się  z  replik  szlacheckiego  dworku,  karczmy,  kamiennego  kasztelu  i 
czworaków. W takim miejscu łatwo było załoŜyć bazę wypadową, nie zwracając na siebie uwagi. 

Czas nie był naszym sprzymierzeńcem. Miałem ciągle świadomość, Ŝe Barbarze grozi realne 

niebezpieczeństwo.  Jechałem  szybko,  na  granicy  przepisów.  Droga  na  szczęście  była  pusta. 
Jedenastokilometrową  trasę  przejechałem  w  dziesięć  minut.  Na  rynku  w  Tykocinie  skręciłem  w 
ulicę 11 Listopada, przy której znajduje się posterunek policji. Po krótkiej rozmowie wyruszyliśmy 
do  Kiermus  w  towarzystwie  wozu  patrolowego  z  dwoma  policjantami.  Za  miastem  trasa  wiodła 
początkowo  wśród  malowniczych  łąk  i  pól.  Potem  wjechaliśmy  w  ładny,  sosnowy  las.  Dalej,  po 
obu  stronach  asfaltowej  drogi,  pojawiły  się  polany,  na  których  stały  pierwsze  zabudowania 
turystycznego  kompleksu.  Ładne,  drewniane  domki  kempingowe  były  zbudowane  z  ciemnych, 
drewnianych  bali.  Kilkaset  metrów  dalej  zajechaliśmy  na  podjazd  przed  malowniczą,  staropolską 
karczmą.  Nad  wejściem,  strzeŜonym  przez  dwóch  drewnianych  rycerzy,  wiodącym  przez  wsparte 
na słupach podcienie porośnięte dziką winoroślą, widniał piękny, aŜurowy szyld. 

- Rzym? Tutaj? - zapytał zdziwiony Piotrek. 
-  Bingo!  -  zawołałem,  rozejrzawszy  się  dokoła.  Na  parkingu,  znajdującym  się  po  prawej 

stronie, w towarzystwie kilku innych samochodów stał ciemnozielony opel. 

- Czekajcie tutaj! - poleciłem harcerzom. 
Poprosiłem policjantów, Ŝeby pilnowali wejścia, a sam wszedłem do wnętrza. W przestronnej 

izbie  gościnnej,  przy  drewnianych  stołach,  siedziało  kilka  osób.  W  przeciwległym  kącie,  pod 
oknem, spostrzegłem dwie znajome sylwetki. Podszedłem do nich. 

- Witam, panie Twardowski. Bon dŜiorno, siniorina Barbarella - roześmiałem się, widząc ich 

zdumione  twarze.  -  CóŜ  za  miłe  spotkanie.  Durentus  to  po  naszemu  Twardowski.  NieprawdaŜ, 
mistrzu? 

- Widzę, Ŝe wie pan juŜ wszystko... - wybąkał prestidigitator, czerwieniąc się. 
-  Myślę,  Ŝe  przynajmniej  prawie  wszystko  -  stwierdziłem  nie  bez  satysfakcji.  -  A  na  pewno 

wystarczająco  duŜo,  Ŝeby  tu,  w  Karczmie  Rzym,  powtórzyła  się  scena  z  legendy  o  pańskim 
sławnym poprzedniku. Tyle Ŝe w rolę diabłów wcielą się tym razem dwaj policjanci. Czekają juŜ na 
państwa na zewnątrz. 

To  mówiąc,  wskazałem  widok  za  oknem.  Durentus  spojrzał  w  tamtą  stronę,  a  jego  oblicze 

zaczęło szarzeć, chyba ze strachu. 

-  Nie  moŜecie  mi  nic  zrobić!  -  odezwała  się  Barbarella.  -  Jestem  cudzoziemką.  Zaraz 

background image

 

99

skontaktuję się z moim adwokatem. 

-  Myślę,  Ŝe  i  z  tym  sobie  poradzimy.  Wasz  podwładny  juŜ  zaczął  sypać  w  białostockim 

areszcie. Jestem przekonany, Ŝe włoska policja bardzo się ucieszy z prezentu w postaci pani osoby. 
No, ale zanim poproszę tu stróŜów prawa, domyślam się, Ŝe juŜ za chwilę poznam resztę naszych 
bohaterów. 

W  tym  momencie  skrzypnęły  drzwi  wejściowe  i  w  progu  sali  stanął...  Jerzy  Batura  w 

towarzystwie Brodacza. Na mój widok Jerzy skrzywił się, jakby połknął cytrynę. 

- Witaj, Jerzy. Widzę, Ŝe nie spodobały ci się włoskie widoki - powiedziałem z ironią. 
- Jak zwykle, wchodzisz mi w drogę - powiedział z wściekłością. - Ale tym razem nie masz 

szczęścia.  Moi  ludzie  obserwowali  cię  od  samego  początku.  Udało  ci  się  przejąć  przedmioty 
znalezione  przez  Tobołka,  ale  teraz  ja  jestem  górą.  Nie  rób  głupstw!  Wiesz  przecieŜ,  kto  jest  w 
naszych rękach. 

Nachylił się nade mną, a jego wzrok upodobnił się do spojrzenia bazyliszka. 
- A teraz uwaŜaj. My stąd wyjdziemy, a ty nas grzecznie przepuścisz - wysyczał. - Bo jak nie, 

to pewna piękna pani archeolog.... 

Nie musiał kończyć. Groźba była wystarczająco jasna. Odwrócił się na pięcie i skierował do 

wyjścia.  To  samo  zrobili  Durentus  i  Barbarella.  Stojący  przy  drzwiach  kompan  Batury  wyjął  z 
kieszeni pistolet i znacząco pogroził mi palcem. Na widok broni stojąca za barem kelnerka zaczęła 
piszczeć  ze  strachu.  Otworzyłem  okno  i  krzyknąłem  do  policjantów,  prosząc,  Ŝeby  przepuścili 
czwórkę złoczyńców, wychodzącą przed karczmę. 

Widziałem, jak idą szybko w kierunku samochodów. „Brodacz” wsiadł z Barbarellą do opla, 

a Batura z Durentusem do granatowego bmw. Chwilę później oba wozy z piskiem opon ruszyły. 

Wybiegłem przed karczmę. 
-  Panowie,  zapinać  pasy!  Czeka  nas  ostra  jazda!  -  zawołałem  do  harcerzy,  wskakując  za 

kierownicę. 

Włączyłem starter i, wciskając silnie pedał gazu, wystartowałem z brukowanego podjazdu. W 

ś

lad za mną ruszyli policjanci w patrolowym polonezie. 

-  Obawiam  się,  panie  Pawle,  Ŝe  nie  mamy  zbytnich  szans  na  dogonienie  tych  ludzi.  Mają 

klasowe bryki, a pański trabant... - zmartwionym głosem ocenił sytuację Barnaba. 

- Cierpliwości. Ten wóz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. 

ś

eby  to  udowodnić,  nacisnąłem  mocno  na  gaz.  Pusta  na  szczęście  szosa  zaczęła  coraz 

szybciej  znikać  pod  kołami.  Na  tym  odcinku  droga  była  wąska.  Nie  mogłem  więc  zbytnio 
szarŜować.  Po  dojechaniu  do  szosy,  prowadzącej  do  trasy  warszawsko-białostockiej, 
przyspieszyłem  jeszcze  bardziej.  Policyjny  polonez  powoli  zaczął  maleć  w  moim  wstecznym 
lusterku. 

-  Sto,  sto  dziesięć,  sto  dwadzieścia,...  sto  trzydzieści  -  Piotrek  ze  zdumieniem  obserwował 

strzałkę  szybkościomierza.  -  Co  u  licha?  Według  mojej  wiedzy,  to  plastykowe  pudełko...  o, 
przepraszam, ten pański samochód nie ma prawa jechać szybciej niŜ sto dwadzieścia kilometrów na 
godzinę. 

-  A  to  jeszcze  nie  koniec  -  odpowiedziałem,  przesuwając  przy  kierownicy  małą  dźwignię. 

Trabant  dostał  w  tym  momencie  jakby  dodatkowego  „kopa”.  Na  nierównej  nawierzchni  szosy 
rzucało  nim  intensywnie,  silnik  pracował  głośno,  ale  rozpędzony  wóz  wprost  poŜerał  widniejącą 
przed  nami  wstęgę  szosy.  Jechaliśmy  przez  teren  porośnięty  po  obydwu  stronach  lasem.  Mijane 
drzewa zlewały się za oknami w jednolitą, zieloną masę. 

- Sto czterdzieści! - wyjąkał Barnaba. - O rany! On jest wspaniały! 

background image

 

100

W  perspektywie  drogi  ujrzeliśmy  opla.  Nie  spodziewali  się  nas.  Jechali  szybko,  ale  bez 

szarŜowania. Nie zmniejszając prędkości, zacząłem go szybko doganiać. Brodacz zauwaŜył nas we 
wstecznym  lusterku,  bo  równieŜ  przyspieszył.  DojeŜdŜaliśmy  właśnie  do  jakiejś  miejscowości. 
Opel  grzał  przez  wieś,  nie  zmniejszając  w  ogóle  prędkości.  I  nagle  stała  się  rzecz  całkiem 
nieoczekiwana.  Zza  chałupy,  stojącej  przy  samej  jezdni,  wyskoczył  na  środek  duŜy  pies.  Brodacz 
chciał  go  wyminąć,  ale  zbyt  energicznie  skręcił  kierownicą.  Opel  wpadł  w  poślizg,  zarzuciło  go 
silnie i zaczął obracać się dokoła własnej osi. Chwilę później wpadł na pobocze i najpierw wyrŜnął 
bokiem  w  słupek  znaku  drogowego,  a  następnie,  wyłamując  wyrwę  w  ogrodzeniu  jakiejś  posesji, 
wylądował w przydomowym ogrodzie, przewracając się, na koniec, na bok. 

- O rany! Ale go zarzuciło! - zawołał przejęty Piotrek. 
-  Policjanci  się  nimi  zajmą!  Trzeba  gonić  tamtych!  -  odezwałem  się,  przekrzykując  ryk 

silnika. 

Za  wsią  docisnąłem  gaz  „do  dechy”.  Trabant  jęczał,  rzucało  nami  niemiłosiernie,  ale 

rwaliśmy  ostro  do  przodu.  Sam  musiałem  przyznać,  Ŝe  ten  wóz  jest  wspaniały.  Widziałem,  jak 
przechodnie dębieją z wraŜenia na nasz widok. Kilka kilometrów dalej zobaczyliśmy w oddali mały 
punkcik.  Po  paru  minutach  iście  rajdowej  jazdy  przemienił  się  w  bmw  Batury.  Jerzy  chyba  nie 
zorientował  się  z  początku,  Ŝe  to  my,  bo  udało  nam  się  zbliŜyć  do  niego  na  jakieś  pięćdziesiąt 
metrów.  Ale  wtedy  przyspieszył.  Strzałka  prędkościomierza  przekroczyła  liczbę  sto  czterdzieści. 
Droga na tym odcinku była dość wąska i jazda z taką szybkością graniczyła z szaleństwem. Droga 
wiła się zakrętami wśród sosnowego lasu.  Była na szczęście pusta. Postanowiłem to wykorzystać. 
Docisnąłem  gaz  jeszcze  bardziej.  ZbliŜyłem  się  do  uciekających  na  jakieś  dziesięć  metrów  i  na 
zakręcie udałem, Ŝe chcę wyprzedzić bmw lewym pasem. Widząc to, Batura zjechał na lewo, Ŝeby 
zablokować  mi  drogę.  W  tym  samym  momencie  maksymalnie  przyspieszyłem,  zrównując  się  z 
bmw.  I  wtedy,  jakieś  trzysta  metrów  przed  nami,  pojawił  się  na  szosie  potęŜny  TIR.  Przy  takiej 
szybkości rósł w oczach w mgnieniu oka. Batura znalazł się w pułapce. Mógł jedynie albo zacząć z 
całej  siły  hamować,  albo  rozkwasić  się  w  czołowym  zderzeniu  na  tym  cięŜarowym  potworze. 
Wybrał to pierwsze. Rozległ się gwałtowny pisk opon. Bmw zaczęło tańczyć w prawo i w lewo, w 
końcu  obróciło  się  o  trzysta  sześćdziesiąt  stopni,  a  Batura  i  jego  kompan  wylądowali  w 
przydroŜnym  rowie.  Widząc  to,  równieŜ  zahamowałem  z  całej  siły.  TIR  przeleciał  koło  nas, 
przeraźliwie  bucząc  klaksonem,  głośnym  jak  syrena  okrętowa.  Po  zatrzymaniu  się  błyskawicznie 
cofnąłem  samochód,  zatrzymując  go  w  miejscu,  w  którym  utknął  Batura.  Wyjąłem  ze  schowka 
pistolet gazowy i wyskoczywszy na zewnątrz, podbiegłem do bmw. Batura i Durentus szarpali się z 
zablokowanymi pasami bezpieczeństwa, usiłując wydostać się z wozu. Na wszelki wypadek, przez 
rozbitą  szybę  kierowcy,  strzeliłem  do  środka.  Gaz  łzawiący  zrobił  swoje.  Po  chwili  obaj  stali 
opierając  się  o  bok  samochodu  i  oszołomieni  tarli  oczy,  z  których  ciekły  im  strugi  łez.  Z  oddali 
zaczął  dobiegać  do  nas  przeciągły  ryk  syreny  policyjnego  radiowozu.  Szybko  podszedłem  do 
bagaŜnika bmw. Jednym szarpnięciem otworzyłem klapę. W środku, skulona z przeraŜenia, leŜała 
skrępowana  Barbara.  Gdy  rozciąłem  jej  więzy,  z  westchnieniem  ulgi  rzuciła  mi  się  w  ramiona. 
Przytuliła mokrą od łez twarz do mojego policzka i usłyszałem jej cichy szept: 

- Dziękuję. 
Niecałą  godzinę  później  siedzieliśmy  z  nią  w  gabinecie  komendanta  Miętusa.  Policjant 

nerwowo chodził po pomieszczeniu. Pod przeciwległą ścianą, skuta kajdankami, siedziała czwórka 
schwytanych gangsterów. 

W uchylonych drzwiach ukazała się głowa posterunkowego Buły. 
- Panie komendancie, przetrząsnęliśmy wszystkie ich bagaŜe. Czyści jak pupa niemowlaka - 

background image

 

101

zameldował szefowi. 

Miętus spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. 
- I co ty na to, Pawle? - na twarzy Batury zagościł szyderczy uśmiech. 
- Komendancie, proszę o przyniesienie tych bagaŜy tutaj. 
Parę minut później wokół biurka komendanta stało kilka walizek i podróŜnych toreb. 
- Mistrzu Twardowski, proszę wskazać mi swoje  bagaŜe - zwróciłem się  do prestidigitatora. 

ZauwaŜyłem, Ŝe na dźwięk tych słów przez jego twarz przemknął cień niepokoju. 

Otworzyłem  największą  ze  wskazanych  mi  walizek.  Zawierała  „magiczne”  sprzęty  mistrza, 

uŜywane  do  pokazów  iluzjonistycznych.  Nie  zastanawiając  się  zbytnio,  wyjąłem  ze  środka 
drewniane pudło średniej wielkości. 

-  Drodzy  państwo  -  zwróciłem  się  do  obecnych,  jakbym  rozpoczynał  pokaz  magicznych 

sztuk.  -  Nie  jestem  mistrzem  iluzji,  jedynie  skromnym  urzędnikiem  ministerialnym.  Ale  postaram 
się pokazać państwu trik, który, mam nadzieję, poprawi nam humory... No, moŜe nie wszystkim. 

Ostatnie  słowa  wypowiedziałem,  spoglądając  na  szarzejące  z  wściekłości  twarze  czwórki 

siedzącej pod ścianą. Postawiłem pudło na biurku. 

-  Hokus-pokus!  -  zawołałem,  wykonując  błyskawicznie  czynność,  której  nauczył  nas  mistrz 

Durentus vel Twardowski w trakcie swego pokazu w knyszyńskim ośrodku kultury. 

Rozległ się cichy trzask ukrytej zapadni. Tylna ścianka magicznego pudełka uchyliła się, a ze 

ś

rodka zaczęły się wysypywać na blat biurka złote precjoza, odkryte przez nas w starej kapliczce. 

Wśród nich była równieŜ złota zapinka, znaleziona w dworskiej studni. 

-  Twardziel,  ty  idioto!  Mówiłem  ci,  Ŝe  ten  schowek  się  nie  nadaje!  -  Batura  z  wściekłym 

wyrazem twarzy rzucił się na kompana. 

Wezwani  przez  komendanta  policjanci  powstrzymali  rozgorączkowanego  Baturę  i 

odprowadzili całą czwórkę do aresztu. 

background image

 

102

ZAKOŃCZENIE 

 

Dwa  dni  później,  w  niedzielne  przedpołudnie,  siedzieliśmy  razem  z  Barbarą  w  kościelnej 

ławce. Ksiądz proboszcz, na koniec mszy, wygłosił do wiernych krótkie przemówienie. 

- Moi drodzy. Na zakończenie dzisiejszej eucharystii chciałbym wyrazić, w imieniu obecnego 

tu  pana  burmistrza  i  wszystkich  zebranych,  naszą  niezmierną  wdzięczność  pewnemu 
warszawiakowi,  którego  pobyt  i  działalność  w  naszym  królewskim  Knyszynie  dały  tak  wspaniały 
rezultat. 

To mówiąc, ksiądz wskazał dłonią postument stojący u podnóŜa tablicy z wizerunkiem króla 

Zygmunta  Augusta.  Widniała  na  nim  marmurowa  urna  z  prochami  ostatniego  Jagiellona.  W  tym 
momencie  poczułem,  Ŝe  ktoś  siada  z  mojej  lewej  strony.  Odwróciwszy  wzrok  w  tym  kierunku, 
zobaczyłem uśmiechniętą twarz pana Tomasza. 

- Moi kochani - kontynuował proboszcz. - Nie muszę chyba wspominać, Ŝe nie jest to jedyny 

plon  tego  pobytu.  Odnalezione  złote  klejnoty  z  kolekcji  króla  Zygmunta  Augusta  staną  się  po 
konserwacji  cenną  ozdobą  naszych  muzeów.  Panie  Pawle,  dziękujemy!  Pańskie  dokonania  na 
zawsze pozostaną w naszej pamięci! 

Na  te  słowa  zebrani  w  kościele  wierni  powstali  z  miejsc.  Zwracając  się  w  moim  kierunku, 

nagrodzili mnie rzęsistymi brawami. A pan Tomasz serdecznie uścisnął moją dłoń. 

Po  mszy,  w  towarzystwie  pana  Tomasza  i  Barbary,  wziąłem  udział  w  uroczystym  obiedzie, 

wydanym na moją cześć przez burmistrza. Oczywiście, nie zabrakło na nim moich trzech partnerów 
w harcerskich mundurach. 

Na koniec nadeszła smutna chwila rozstania. Staliśmy z Barbarą na parkingu przed urzędem 

miasta.  Kilka  metrów  dalej,  siedząc  za  kierownicą  swego  ukochanego  trabanta,  Pan  Samochodzik 
odwracał dyskretnie twarz. 

-  Pawle,  jesteś  wspaniały.  Nigdy  wcześniej  nie  widziałam  tak  doskonałego  pokazu  iluzji  - 

powiedziała Barbara, całując mnie na poŜegnanie w usta. 

Wymogłem  na  niej,  Ŝe  odwiedzi  mnie  w  Warszawie  zaraz  po  zakończeniu  knyszyńskich 

wykopalisk. 

-  Skąd  pan  wytrzasnął  takiego  „szatana”?  -  zapytałem  pana  Tomasza,  sadowiąc  się  obok 

niego w trabancie. 

-  Mam  go  juŜ  od  kilkunastu  lat  i  jestem  do  niego  bardzo  przywiązany.  Zawsze  o  niego 

dbałem. Kilka lat temu, jeszcze przed poznaniem ciebie, ocaliłem pewnego kolekcjonera przed duŜą 
stratą  przy  zakupie  starego  obrazu,  który  okazał  się  falsyfikatem.  Ten  z  wdzięczności  zafundował 
mi kapitalny remont mojej ukochanej „mydelniczki”. Zamieniono w niej wtedy stary, dwusuwowy 
silnik  na  jakieś  „odrzutowe”  cacko,  wymieniono  zawieszenie.  Jednym  słowem,  zrobili  z  niej 
niemalŜe rajdowego bolida. Dobrze, Ŝe przynajmniej błękitną karoserię zostawili. 

Gdy juŜ mieliśmy odjeŜdŜać, zza budynku miejskiego urzędu, wysypała się wesoła gromada 

młodych piłkarzy „Podlasiaka”. Podbiegli do naszego samochodu.  Zostaliśmy otoczeni przez rząd 
roześmianych twarzy. 

- Chciał pan nas opuścić bez poŜegnania, panie trenerze? - odezwał się do mnie Rafał. - Nic z 

tego! 

- SkądŜe znowu. Planowałem przyjechać do was na mecz inaugurujący nadchodzący sezon. 
- Trzymamy pana za słowo. Przyrzeka pan? 
- Przyrzekam. 
- A to prezent od nas. Na pamiątkę naszych wspólnych treningów. 

background image

 

103

To  mówiąc,  chłopak  wyjął  zza  pleców  błyszczącą  nowością  futbolówkę,  na  której  widniały 

podpisy całej druŜyny. 

W  chwilę  później,  wychylając  się  przez  boczne  okno,  machałem  dłonią  na  poŜegnanie 

stojącej  na  rynku  grupie  moich  przyjaciół.  Ich  malejące  sylwetki  wkrótce  znikły  w  perspektywie 
drogi. 

I tak zakończyła się historia trzech... przepraszam, czterech Barbar.  Z których pierwsza była 

królową, druga przebiegłą intrygantką, trzecia gangsterem w spódnicy, a czwarta... najpiękniejszym 
ze znanych mi archeologów i moją... no właśnie... kim?