background image

Tomasz Olszakowski

 

PAN SAMOCHODZIK I 

ZAMEK W CHĘCINACH

 

77

 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

MARTWY SEZON I WALKA Z PAPIERZYSKAMI • ZŁOTY WIDELEC • DZIWNY 

WYPADEK NAUCZYCIELA • DYSLOKACJA AGENTURALNA • JAK ZOSTAĆ

 

NAUCZYCIELEM?

 

Popatrzyłem  z  niechęcią  na  ogromny  stos  rozmaitych  papierków  zalegający  moje  biurko. 

Przełom  listopada  i  grudnia  to  zazwyczaj  martwy  sezon.  Ziemia  twardnieje  po  pierwszych 
przymrozkach, więc poszukiwacze skarbów siedzą w domach przed telewizorami. Złodzieje planują 
skoki, których dokonują w czasie świat BoŜego Narodzenia i przed Nowym Rokiem. Nawet aukcje 
dzieł sztuki stanowią w tym okresie rzadkość. Martwy sezon. Oczywiście nie dla mnie. Ja muszę się 
uŜerać z biurokracją i to sam...

 

Od biurka dzieliły mnie dwa metry. Wziąłem szklankę z herbatą i niechętnie ruszyłem w jego 

stronę.  Jeden  krok,  drugi,  trzeci...  szedłem  celowo  jak  najwolniej,  licząc  w  duchu  na  cud. 
Odsunąłem krzesło, postawiłem szklankę na spodeczku i wyciągnąłem rękę po pierwszy skoroszyt, 
ten na samej górze piramidy. I stał się cud. Ktoś zapukał do drzwi.

 

- Proszę - niemal zaśpiewałem z radości.

 

Do gabinetu zajrzała nasza sekretarka, Monika.

 

-

 

Pawle, generał Skorliński do ciebie. 

-

 

AleŜ proszę go wpuścić - uśmiechnąłem się od ucha do ucha. 

Gdzieś  skradziono  coś  waŜnego,  pojadę  ze  stróŜami  prawa  na  tydzień  badać  sprawę... 

Policjant  wmaszerował  dziarskim  krokiem.  Uścisnąłem  mu  dłoń  i  gestem  wskazałem  krzesło. 
Usiadł. W ręce trzymał smoliście czarną teczkę.

 

-

 

Czym mogę słuŜyć? - zapytałem. 

-

 

Nie ma pana Tomasza? - zlustrował pomieszczenie szybkim spojrzeniem. 

-

 

Niestety.  Pojechał  do  Kanady  na  konferencję  w  sprawie  zmian  prawa  międzynarodowego 

odnośnie  penetracji  wraków.  Jest  szefem  podkomisji  do  spraw  państw  nadbałtyckich.  Wróci  za 
jakieś dwa, trzy tygodnie... 

- O, do licha! - mruknął. - Zatem będzie pan musiał radzić sobie sam... 
Pokiwałem entuzjastycznie głową.

 

-  Sprawa  jest  taka  -  powiedział  powaŜnie.  -  Dwa  dni  temu  zdarzył  się  bardzo  przykry 

wypadek. Nauczyciel z Chęcin rozbił się, latając na paralotni wokół zamku.

 

-Nie Ŝyje?

 

-

 

ś

yje, choć rąbnął głową o skałę. 

-

 

Brzmi powaŜnie... 

-

 

Pęknięcie  kości,  silny  wstrząs  mózgu,  jakieś  dodatkowe  obraŜenia,  nie  bardzo  się  na  tym 

znam.  LeŜy  na  neurochirurgii  w  stanie  śpiączki.  Lekarze  dają  mu  duŜe  szanse,  Ŝe  wyjdzie  z  tego, 
ale nawet jeśli wróci do siebie, prawdopodobnie jeszcze przez dłuŜszy czas będzie nieprzytomny. 

-

 

To był wypadek? 

-  Tak  by  się  wydawało,  gdyby  niejeden  drobiazg.  W  czasie,  gdy  karetka  wiozła  go  do 

Katowic, do szpitala, ktoś włamał się do jego mieszkania.

 

-

 

Co zginęło? 

-

 

Nie wiemy. Za to znaleźliśmy coś, co złodzieje przegapili. Przedmiot raczej niezwykły. A w 

kaŜdym razie nie co dzień widuje się takie rzeczy. 

Otworzył teczkę i wyjął z niej złoty widelec zawinięty w foliową torebkę. Uniosłem brwi.

 

- MoŜe go pan obejrzeć, wszystkie odciski palców juŜ zdjęliśmy - uspokoił mnie.

 

Ująłem  artefakt  w  dłoń.  Poczułem  ten  dziwny  rodzaj  wzruszenia,  jakie  ogarnia  nas,  gdy 

trzymamy  przedmiot  wykonany  setki  lat  temu.  To  jak  trzymać  w  ręce  kroplę  zakrzepniętego 
czasu...

 

- Rękojeść  z  bardzo  starej  kości  słoniowej  -  oceniłem.  -  Metal,  cóŜ  nie  jest  to  czyste  złoto, 

najwyŜej  próba  333,  lekko  zaśniedziało...  -  wziąłem  lupę  i  obejrzałem  uwaŜnie  trzonek.  -  Robota 
włoska, XV-XVII wiek - oceniłem. - Trzeba to pokazać lepszym fachowcom. Będę strzelał, Ŝe

 

1 

background image

wykonano go w pierwszej połowie XVI wieku, ale od razu zaznaczę, Ŝe nie jestem rzeczoznawcą i 
mogę się mylić.

 

- Po czym pan poznaje? - zdumiał się.

 

-  Po  zębach  -  wyjaśniłem.  -  Wprawdzie  widelce  pojawiają  się  juŜ  w  XI  wieku,  ale 

upowszechniły się dopiero 400-500 lat później. I wyglądały właśnie tak - miały dwa bardzo długie 
zęby. Dopiero w XVII wieku zaczęły przybierać kształty juŜ bardziej zbliŜone do naszych. Zresztą 
widział pan pewnie stary widelec?

 

Przymknął na chwilę oczy.

 

-

 

Mam w domu serwis po pradziadku... 

-

 

Czyli wyroby z początków XX wieku. 

-

 

Ma  pan  rację,  jeszcze  wtedy  były  węŜsze  i  miały  długie  zęby.  W  Ŝyciu  bym  na  to  nie 

zwrócił uwagi. 

-

 

Ewolucja  sprzętów  domowych  nawet  tak  prostych  ciągle  trwa  -  wyjaśniłem.  -  Najmniej 

zmieniają się łyŜki, choć te nasze są coraz płytsze... 

-

 

Niesamowite.  Dla  mnie  widelec  to  widelec.  Coś  co  było  od  zawsze.  Myślałem,  Ŝe  pewnie 

wymyślili go w staroŜytnym Egipcie czy Mezopotamii. 

-

 

O nie, to dość świeŜy wynalazek - zaprotestowałem - osiemset, dziewięćset lat najwyŜej. 

 

-

 

To  faktycznie  świeŜy  -  uśmiechnął  się.  -  De  to  się  liczy:  cztery  do  pięciu  pokoleń  na 

stulecie? Czterdzieści pokoleń minęło od kiedy ktoś po raz pierwszy nadział kawałek kartofla... 

-

 

Kartofle  przywiózł  do  Europy  dopiero  Kolumb.  W  Polsce  pojawiają  się  w  czasach 

Sobieskiego - podpowiedziałem. - Ale ma pan rację. Dla historyka tysiąc lat to niekiedy zaledwie 
chwila - zauwaŜyłem filozoficznie. 

-

 

Skąd to wiecie? To o zębach? - zdumiał się. - Z wykopalisk? Zbieracie widelce, robicie ich 

typologie... 

-  Nie,  z  obrazów  -  wyjaśniłem.  -  Badając  płótna  starych  mistrzów,  moŜna  nieźle 

zrekonstruować dawny sprzęt kuchenny. Wszystko tam jest, niemal jak na fotografii...

 

-

 

O tym nie pomyślałem - pokiwał z uznaniem głową. 

-

 

A  zatem  ktoś  wiedział,  Ŝe  nauczyciel  ma  ten  drobiazg  i  włamał  się  do  niego  -  zamyśliłem 

się. 

-

 

Chyba  tak,  pokój  nosił  ślady  szybkiego,  niefachowego  przeszukania.  Sądząc  po  śladach  w 

kurzu na regale, zginęło kilka ksiąŜek.. 

-

 

Ciekawe  -  mruknąłem.  -  W  dzisiejszych  czasach  ksiąŜki  kraść?  Nasi  złodzieje  raczej  nie 

zaczytuj ą się beletrystyką... 

- Nie wiemy, jak wyglądały - westchnął. - MoŜe to były jakieś starodruki? 
-Fakt...

 

-

 

Z drugiej strony niekoniecznie, na tej półce stały głównie ksiąŜki naukowe. Ten nauczyciel 

ma w mieszkaniu nieźle zaopatrzoną biblioteczkę. Czy takie widelce... - nie dokończył pytania. 

-

 

Ten egzemplarz musi pochodzić z królewskiego lub magnackiego dworu - powiedziałem. -

A  i  to  uŜywany  był  pewnie  od  święta,  na  przykład  podczas  wizyt  innych  monarchów  lub 
ambasadorów. Nawet w tamtych czasach nie jadano na co dzień ze złotej zastawy. 

-

 

Rozumiem - kiwnął głową. - TeŜ mi się to wydawało niezwykłe. Ale sekcja mechanoskopii 

stwierdziła, Ŝe na zębach są ślady uŜywania, jakieś mikrorysy spowodowane zderzeniami z innymi 
sztućcami i jakieś wytarcia od dna talerza... 

-

 

Hmm... - obróciłem przedmiot w palcach. 

-

 

Ciekawe, jakim cudem przetrwał do naszych czasów? - zastanawiał się głośno. - To jednak 

solidny kawałek złota. 

 

-

 

Takie  rzeczy  się  zdarzają  -  powiedziałem.  -  W  czasie  wojen  masa  skarbów  spoczęła  w 

ziemi. Majątki i klejnoty przechodziły z rąk do  rąk. MoŜe nauczyciel odkupił to cacko od  chłopa, 
który wyorał je z pola? A moŜe i sam znalazł, penetrując ruiny zamku. Kolor kości i nalot na złocie 
wskazują, Ŝe jeszcze niedawno ten przedmiot spoczywał w ziemi albo moŜe raczej w błocie... 

-

 

Albo  nauczyciel  znalazł  skarb,  całą  skrzynkę  takich  widelczyków,  a  ktoś  próbował  go 

stuknąć, Ŝeby je ukraść - uzupełnił ponuro. -1 ukradł, przegapił tylko jeden. 

2

 

background image

-

 

Hmm... - zadumałem się. 

-

 

Gdy  ranny  odzyska  przytomność,  będzie  moŜna  go  o  to  zapytać.  Gorzej,  jeśli  poleŜy  w 

stanie śpiączki jeszcze długie tygodnie. 

-

 

Trzeba rozpuścić wici na rynku antykwarycznym... Powiadomić waszą siatkę konfidentów. 

 

-

 

Rynek  jest  juŜ  monitorowany.  Z  pierwszych  ustaleń  wynika,  Ŝe  jak  na  razie  nikt  nie 

próbował sprzedać nic podobnego. 

-

 

Ale  trop  wydaje  się  dość  świeŜy  -  zastanawiałem  się  na  głos.  -  Jeśli  kradzieŜy  dokonano 

przedwczoraj... Jest jeszcze szansa odzyskania łupu. 

-

 

Owszem.  Problem  w  tym,  Ŝe  miejscowy  posterunkowy  nie  ma  doświadczenia  w  takich 

dochodzeniach. To dobry gliniarz, ale cale Ŝycie spędził na małym wiejskim posterunku. 

-

 

Nie miał do czynienia z tego typu zagadkami... - mruknąłem. - Trzeba udzielić mu jakiegoś 

wsparcia. 

-

 

Komenda powiatowa w Kielcach niestety wyraźnie bagatelizuje sprawę. 

-

 

Jeśli mógłbym pomóc, jestem do dyspozycji. 

-

 

Nie chciałbym odrywać pana od pracy - policjant nieco się zmieszał. 

 

-

 

AleŜ  -  uśmiechnąłem  się.  -  Co  to  za  praca,  przekładanie  papierów,  moŜe  poczekać  do 

mojego powrotu. Dziury w niebie nie będzie z tego powodu. 

-

 

Miejscowość  nie  jest  duŜa  -  powiedział.  -  Przyjazd  detektywa  z  pewnością  zostanie 

zauwaŜony i oplotkowany. 

 

-

 

Złodzieje będą się mieli na baczności - rozwaŜałem. - Spłoszą się, przyczają... 

-

 

Jeśli się przestraszą, mogą zrobić coś głupiego. 

-

 

Co będzie moŜna wykorzystać do wyjaśnienia tajemnicy - myślałem na głos. 

-

 

Właśnie. Ale mam pomysł, jak pana zakonspirować - uśmiechnął się lekko. - Przyjedzie pan 

do  Chęcin  jako  nauczyciel.  To  nie  wzbudzi  niczyich  podejrzeń.  Rozejrzy  się  pan  na  spokojnie  i 
zobaczymy, moŜe uda - się sprawę rozwikłać. 

-  Nie  mam  uprawnień  nauczycielskich  -  przypomniałem  sobie.  -  Jak  się  kuratorium 

przyczepi...

 

-

 

To ich poskromimy - powiedział spokojnie. 

-

 

Znakomicie - zatarłem ręce. - Zawsze lubiłem historię, nie sądziłem wprawdzie, Ŝe będę jej 

uczył... 

Generał Skorliński popatrzył na mnie zaskoczony.

 

-

 

Historię? - zdziwił się. - AleŜ nie, ranny jest nauczycielem chemii i geografii. 

-

 

To juŜ gorzej... 

-

 

Spokojnie, poradzi pan sobie. Teraz najwaŜniejsze. Odpowiednia legenda. Musimy dokonać 

dyslokacji agenturalnej... 

-

 

Innymi słowy, mam się tam znaleźć w sposób nie budzący podejrzeń - sprecyzowałem. 

-

 

Dokładnie.  A  zatem  wymyśliłem,  Ŝe  będzie  pan  krewnym  rannego  nauczyciela.  Dalekim 

krewnym, bo macie róŜne nazwiska. A trafia pan do Chęcin po to, Ŝeby zbierać materiały do pracy 
doktorskiej. O zamku w Chęcinach. 

-

 

Jako chemik czy geograf? - zakpiłem łagodnie. 

-

 

O, do licha - zafrasował się. 

-

 

W sumie da się zrobić - mruknąłem. - Mogę być przecieŜ chemikiem specjalizującym się w 

konserwacji dzieł sztuki. 

-

 

A temat doktoratu? - teraz on zaŜartował. 

 

-

 

Wpływ  antropogenicznych  czynników  przemysłowych  okręgu  kieleckiego  na  stopień 

zachowania substancji zabytkowej murów warowni w Chęcinach - zaproponowałem. 

-

 

Mocno  powiedziane  -  uśmiechnął  się.  -  Choć  przydałoby  się  więcej  naukowych  słów 

niezrozumiałych dla zwykłego zjadacza chleba. Papiery będą gotowe na rano. 

 

-

 

Jakie papiery? - zdumiałem się. 

-

 

Dyplom ukończenia wydziału chemii, pismo rektora z prośbą o ułatwienie badań i inne takie 

- uśmiechnął się. 

-

 

Skąd je weźmiecie? - zdumiałem się. 

background image

3

 

background image

- Zrobimy. Proszę tak nie wybałuszać oczu, jesteśmy policją, musimy dokonywać prowokacji, 

zakupów kontrolowanych  i tak  dalej,  a nasi  agenci  muszą  czasem przybrać  inną toŜsamość...  A  po 
skończonej misji wszystkie papierki pan odda i wrzucimy je do pieca.

 

Zamyśliłem się głęboko.

 

-

 

Głupio jakoś tak - powiedziałem. - Nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe z chemii byłem raczej cienki i 

jeszcze się kropnę, tłumacząc dzieciakom reakcje... To by była i dekonspiracja, i kompromitacja... 
Nie znam nawet programu. 

-

 

Co zatem pan proponuje? 

-

 

MoŜe  przyjadę  tam  z  cyklem  wykładów  z  historii  sztuki?  Te  bardziej  renomowane  szkoły 

zapraszają czasem specjalistów, Ŝeby wygłosili prelekcje dla uczniów. 

-

 

Sądzi pan, Ŝe to renomowana szkoła? W takiej, za przeproszeniem, dziurze? 

-

 

Wie pan, często spotykałem się z tym, Ŝe podczas gdy w miastach ludzie do szkoły idą jakby 

z  łapanki  i  braku  pomysłu  na  Ŝycie,  na  wsi  często  szkoła  skupia  śmietankę  intelektualną  okolicy, 
ludzi  wykształconych,  a  często  i  pasjonatów.  Nie  mówiąc  juŜ  o  tym,  Ŝe  w  niektórych 
miejscowościach  zawód  nauczyciela  przechodzi  z  ojca  na  syna  i  powstają  tam  wręcz  dynastie 
pedagogiczne. 

-

 

MoŜe  -  widać  był  sceptyczny.  -  A  nawet  jeśli  nie,  to  wizyta  i  wykłady  takiego  specjalisty 

powinny ich mile połechtać. A i uczniowie się ucieszą, Ŝe im przepadną normalne lekcje. 

-

 

No  to  przyjadę,  wygłoszę  powiedzmy  pięć  wykładów.  Tak,  dwa  lub  trzy  tygodniowo.  W 

dwa tygodnie albo trafię najakiś trop, albo spasuję. Zresztą do tego czasu nauczyciel moŜe dojść do 
siebie i odzyskać przytomność. 

 

-

 

To  ma  ręce  i  nogi  -  ucieszył  się.  -  Mamy  czwartek.  Czy  moŜe  pan  zacząć  robotę  w 

poniedziałek? 

-

 

Chyba  tak  -  spojrzałem  na  stosy  formularzy.  -  Trochę  tu  przez  dwa  dni  ogarnę  i  mogę 

ruszać. 

-

 

No  cóŜ,  nie  będę  Ŝyczył  powodzenia,  bo  to  ponoć  przynosi  pecha,  ale  wierzę  w  pańskie 

umiejętności - uśmiechnął się. - Znam miejscowego posterunkowego, moŜna mu całkowicie zaufać. 
No  i  w  razie  czego  dam  panu  numer  telefonu,  gdyby  było  potrzebne  wsparcie,  to  obok  są  Kielce, 
mam tam kilku znajomych policjantów... 

-

 

Ś

wietnie - ucieszyłem się. 

4

 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

 

PIERWSZY RZUT OKA NA CHĘCINY • MIASTECZKO U STÓP ZAMKU • KWATERA •

 

SYMPATYCZNY MATEMATYK • ZOSTAJĘ ZDEMASKOWANY • WIZYTA STRÓśA

 

PRAWA • ZAGADKA ZAGINIONYCH KSIĄśEK • KILKA TROPÓW

 

Do  Chęcin  dotarłem  w  sobotę  późnym  popołudniem.  Pogoda  była  skrajnie  ohydna,  siąpił 

dokuczliwy  kapuśniaczek.  Nagie,  przeorane  pola,  mokre  drzewa  gubiły  ostatnie  liście...  Nawet 
zamek za kurtyną deszczu wyglądał szaro i ponuro.

 

Jechałem  powoli  wąskimi  krętymi  uliczkami.  Ze  wstydem  przyznaję,  Ŝe  nie  byłem  tu  nigdy 

wcześniej. Domy, najczęściej parterowe, były niewielkie i ciasno stłoczone. Miasteczko było stare. 
Układ  uliczek  nie  zmienił  się  od  średniowiecza.  Choć  większość  budynków  wyglądała  na 
dziewiętnastowieczne,  byłem  gotów  się  załoŜyć,  Ŝe  piwnice,  fundamenty,  a  moŜe  i  część  murów 
pochodzi z XVI wieku.

 

Szkoła mieściła się w starym piętrowym budynku. Wiedziałem, Ŝe takie placówki oświatowe 

budowano  masowo  przed  wojną.  Na  dole  sale  lekcyjne,  na  górze  mieszkania  dla  nauczycieli.  Tu 
najwyraźniej piętro zostało dawno zaadaptowane na sale lekcyjne. Budynek wyglądał nieciekawie, 
jednak  zbyt  wiele  w  Ŝyciu  widziałem,  Ŝeby  się  tym  zraŜać.  To  jednak  w  tych  ceglanych  murach 
pracował człowiek, który znalazł złoty widelec pochodzący być moŜe z królewskiego serwisu.

 

Zaparkowałem  od  strony  podwórza,  obok  czerwonego  poloneza.  Narzuciłem  wehikuł 

brezentem, nie chciałem, Ŝeby rzucał się ludziom w oczy. Przejazd przez osadę i tak pewnie został 
zauwaŜony.  Zawróciłem  do  miasteczka.  Bez  trudu  odnalazłem  właściwy  adres.  Zanurkowałem  w 
bramę, zapukałem do drzwi, a po chwili, widząc guzik domofonu, zadzwoniłem. Minęły moŜe dwie 
minuty i otworzył mi wysoki, czarnowłosy męŜczyzna.

 

-

 

Paweł Daniec - przedstawiłem się. 

-

 

Ach, to pan przyjechał  wygłaszać wykłady? - ucieszył się.  - Marek Pniewski - uścisnął mi 

dłoń - Zapraszam. 

Wdrapaliśmy  się  po  schodach  na  piętro.  Krótki  korytarzyk,  trzy  pary  drzwi,  na  drewnianej 

podłodze szeroki, niedawno prany chodnik z szorstkiej tkaniny.

 

-

 

Jest dla pana kawalerka, zaraz znajdę klucze... - klepnął futrynę po lewej. 

-

 

Nie było kłopotu z kwaterą dla mnie? - zdziwiłem się. 

-

 

Gdzie  tam,  mamy  do  wyboru  cztery  puste  pokoje  -  wyjaśnił.  -  NiŜ  demograficzny,  szkoła 

pracuje juŜ nie na pół, ale na ćwierć gwizdka... Ja z Ŝoną mieszkamy tu, pan Sebastian naprzeciw... 
-  dopiero  teraz  spostrzegłem  Ŝe  drzwi  na  wprost  są  zabezpieczone  białymi  paskami 
samoprzylepnych  policyjnych  plomb.  -  Reszta  nauczycieli  ma  własne  domy  -  dodał.  -  A  my  się 
zastanawiamy nad wykupieniem tego, bo nie wiemy, czy za kilka lat nie będzie trzeba szukać pracy 
gdzie indziej. 

Wygrzebał  odpowiedni  klucz  i  bez  problemu  sforsował  zamek.  Mały  pokoik,  moŜe  10 

metrów  kwadratowych,  obok  wnęka  kuchenna  i  mikroskopijna  łazienka.  Rzuciłem  plecak  w  kąt, 
ś

piwór ciepnąłem na łóŜko, walizkę umieściłem  pod stołem.  I juŜ. MoŜna sobie Ŝyć. Popatrzyłem 

przez okno. Wychodziło na wąski brukowany zaułek.

 

-

 

Jak się pan rozgości, to zapraszamy do nas - wskazał drzwi. - Herbatę wypijemy. 

-

 

Z przyjemnością, tylko trochę się ogarnę... 

Rozpakowałem  się  szybko,  poukładałem  ksiąŜki  na  półce  nad  łóŜkiem.  Chwilę  później 

zapukałem do drzwi naprzeciwko. Marek przedstawił mi swoją Ŝonę - Annę. Po chwili siedziałem 
w wygodnym fotelu ze szklanką herbaty w ręce.

 

-

 

Spodziewałem się, Ŝe ktoś przyjedzie zbadać tę sprawę - powiedział gospodarz. 

-

 

Proszę? - zdziwiłem się uprzejmie. 

A w duchu zacisnąłem zęby. Jaki błąd popełniłem, Ŝe tak z miejsca mnie rozgryźli?!

 

- Niech  pannie  udaje  -  uśmiechnął  się  lekko.  -  Na  kilometr  czuć,  Ŝe  nie  zjawił  się  pan  tu 

przypadkowo.  Większość  ludzi  w  miasteczku  domyśla  się,  Ŝe  z  nauczycielem  to  nie  był  zwykły 
wypadek. Ktoś z ekipy zabezpieczającej ślady włamania juŜ się sypnął... Teraz prawie kaŜdy gada

 

5

 

background image

tylko o złotym widelcu. I nagle przyjeŜdŜa pan.

 

-

 

Do licha - trzepnąłem dłonią w udo. - To aŜ tak widać?! Jak, po czym? 

-

 

Proszę się tak nie przejmować - powiedziała pani Anna - incognito nie sposób byłoby długo 

utrzymać.  To  nie  jest  duŜa  miejscowość,  większość  ludzi  zna  się  nawzajem.  Wprawdzie  pojawiło 
się  trochę  nowych  mieszkańców,  ale  ci  starzy  wymieniają  się  plotkami  i  informacjami.  MoŜe  pan 
liczyć  na  naszą  dyskrecję,  ale  zbyt  grubymi  nićmi  to  wszystko  szyte.  Jest  pan  z  policji?  Nie 
wygląda pan, szczerze powiedziawszy, oni nawet po cywilnemu siedzą strasznie sztywno, jakby kij 
połknęli... 

-

 

Chyba takich tajniaków do specjalnych poruczeń odpowiednio szkolą, Ŝeby się nie rzucali w 

oczy - zauwaŜył Marek. 

-  Jestem  z  Ministerstwa  Kultury  i  Sztuki  -  wyjaśniłem.  -  Mamy  własny  niewielki  pion 

dochodzeniowo-śledczy.  Wszystkiego  dwóch  detektywów,  ale  jesteśmy  specjalistami  właśnie  od 
poszukiwania zaginionych lub skradzionych dzieł sztuki.

 

- Czyli widelec? - zaciekawił się matematyk. 
Wzruszyłem ramionami.

 

-  Takie  znaleziska  trafiają  się  raczej  nieczęsto  -  powiedziałem.  -  Wzbudziło  nasze 

zainteresowanie. Przy okazji z racji mojego doświadczenia mam powęszyć, jakie były okoliczności 
wypadku lub napaści na nauczyciela.

 

Pokiwali w zadumie głowami.

 

- Jaki jest ten wasz sąsiad? - zapytałem.

 

-

 

Dziwny  człowiek  -  Marek  w  zadumie  popatrzył  w  pociemniałe  okno.  -  Pierońsko 

inteligentny,  ale  nie  miał  tu  na  dobrą  sprawę  wielu  przyjaciół.  Czasem  tylko  odwiedzał  go  ktoś  z 
jego  byłych  uczniów.  Był  bardzo  skryty  i  małomówny.  A  jednocześnie  udzielał  się  społecznie. 
Podsuwał  ludziom  dobre  pomysły.  W  zasadzie  chemik,  ale  jego  pasją  była  historia  i  geologia. 
Napisał  ksiąŜkę  o  chęcińskich  śydach,  jak  kilka  razy  przyjeŜdŜały  tu  wycieczki  z  Izraela,  opro-
wadzał  ich,  pokazywał  kirkut,  synagogę,  opowiadał.  DuŜo  włóczył  się  po  okolicy  z  młotkiem 
geologicznym,  odkuwał  jakieś  próbki,  korespondował  z  muzeami.  Ze  trzy  lata  temu  kupił  sobie 
paralotnię i zaczął latać. Całymi godzinami widać było, jak krąŜy nad wzgórzami. 

-

 

Dwa  lata  temu  podczas  wyborów  wystartował  na  radnego  -  uzupełniła  jego  Ŝona.  -

Dosłownie i w przenośni - latał na paralotni, a do czaszy przyfastrygował swoje hasło wyborcze. 

 

-

 

Ciekawe - mruknąłem. - Taki odludek raczej nie miał szans wygrać. 

-

 

AleŜ wygrał - uśmiechnęła się. 

-

 

Jak to? - zdziwiłem się. 

-

 

Specyficzna  sytuacja  -  wyjaśnił  Marek.  -  Poprzednia  ekipa  strasznie  się  skompromitowała, 

ich następcy teŜ nie byli lepsi. A tu pojawił się człowiek spoza układów, moŜe trochę małomówny, 
ale  mający  opinię  kryształowo  uczciwego  i  pomysłowego.  No  i  jednak  w  okolicy  trochę  znany, 
kaŜdy  kończący  szkołę  musiał  go  poznać.  Choć  niektórzy  siłą  rzeczy  go  nie  lubili.  Nie  znosił 
lenistwa. Jeśli ktoś był niezbyt rozgarnięty, ale się starał, to naciągał mu ocenę. Ale jeśli uczeń był 
inteligentny, ale olewał naukę, to był bezlitosny. 

-

 

Rozumiem. 

-

 

Został  radnym  i  wszystko  nagle  stało  się  proste  -  dodała  Anna.  -  Geniusz  organizacji. 

Wyprzedał  grunty  na  podzamczu,  nawiasem  mówiąc  kompletne  nieuŜytki,  inwestorom.  Nie 
pozwolił  rozdrapać  pieniędzy,  poszły  na  remont  szkoły  i  magistratu.  Zarządził  prace 
zabezpieczające na zamku. Marzyła mu się odbudowa. 

 

-

 

A  moŜe  to  się  komuś  nie  podobało?  -  rozwaŜałem  głośno.  -  Czasem  ludzie  od  lat 

zakorzenieni w układach reagują alergicznie na zmiany... 

-

 

E,  chyba  nie.  Zwłaszcza,  Ŝe  nie  udało  mu  się  przeforsować  najwaŜniejszego.  Planował 

zlikwidować parking po tamtej stronie góry zamkowej. 

 

-

 

Nie rozumiem - zdziwiłem się. 

-

 

Jest tam parking na kilka autokarów i droga na szczyt - wyjaśniła gospodyni. - A obok jakaś 

mała  gastronomia  i  kiosk  z  pamiątkami.  Uznał,  Ŝe  to  błąd.  Autokary  przyjeŜdŜają,  parkują  tam, 
ludzie zwiedzają zamek i uciekają, wymyślił, Ŝe trzeba skasować tamten parking, urządzić nowy na 

6 

background image

Rynku i wytyczyć ścieŜkę od tej strony - z miasteczka. Dzięki temu trochę by się tu oŜywiło.

 

-

 

Niegłupio - mruknąłem. - Przynajmniej te sklepiki wokół Rynku miałyby większy zysk. 

-

 

Do tego cukiernie, myślał o zrobieniu herbaciarni, a w starym chederze nieduŜego muzeum i 

hoteliku. - uzupełnił nauczyciel. 

Pogadaliśmy jeszcze chwilę i poszedłem do siebie.

 

Pukanie  do  drzwi  wyrwało  mnie  z  zamyślenia.  Otworzyłem.  Stał  za  nimi  policjant.  Przez 

sekundę mierzyliśmy się wzrokiem. Kawał chłopa, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szeroki w barach 
jak szafa. Przy boku wisiała mu pałka, drewniana tonfa, nietypowo wielka, chyba specjalnie sobie 
taką zamówił.

 

-

 

Pan Daniec? - zagadnął. 

-

 

Oczywiście. Proszę wejść. 

-

 

Piotr Rogowski - ścisnął mi dłoń. 

Nie chciałbym trafić w takie łapska. Silny byt jak niedźwiedź.

 

- Jestem tu posterunkowym - dodał właściwie nie wiadomo po co, bo moŜna się było tego od 

razu domyślić...

 

-Zapraszam...

 

Siedliśmy przy stole. Zaparzyłem herbatę.

 

- Wedle słów generała Skorlińskiego mam panu pomóc w śledztwie... - zacząłem. 
Kiwnął głową.

 

-  Wie  pan,  ja  jestem  prosty  gliniarz.  A  okolica  spokojna.  Czasem  trzeba  na  dyskotece 

porządek  zrobić  -  klepnął  pałę.  -  Czasem  się  sąsiedzi  wyzywają  albo  dojdzie  do  awantur 
domowych.  W  lecie  kilka  razy  zdarzyło  się,  Ŝe  turystom  pod  zamkiem  samochody  próbowano 
obrobić, ale poza tym spokój i cisza. To pierwsze włamanie chyba od pół roku.

 

-

 

A poprzednie? - zainteresowałem się. 

-

 

Zupełnie  nie  ten  sort.  Ot,  ktoś  komuś  gęś  z  podwórka  zaiwani  albo  węgiel  z  komórki. 

Czasem  antenę  satelitarną  odpiłują  albo  telewizor  z  domu  wyniosą.  No  i  modus  operandi  -  uŜył 
łacińskiej  nazwy  sposobu  działania  -  zupełnie  inny.  Tam  to  zawsze  łom  jest  w  robocie,  skoble 
urywają, wszystko widać, prymitywna siła. Prości ludzie, proste metody i proste sprawy. A tu pełna 
kultura. 

-

 

W jakim sensie? - zainteresowałem się. 

-  Przystawili  sobie  drabinę,  w  szybie  wycięli  dziurę  diamentem,  otworzyli  okno,  weszli, 

pobuszowali,  wyszli  i  jeszcze  drabinę  na  miejsce  odstawili.  Nasi  złodzieje  zostawiliby  w  środku 
wszystko przewrócone do góry nogami. Wie pan, jak ich najczęściej łapiemy? Butów nie wycierają, 
zostawiają ślady błota, potem wystarczy dopasować...

 

-

 

Hmm... 

-

 

A  nasi  złodziejaszkowie  by  się  nie  przejmowali,  tylko  wybili  okno  albo  porąbali  drzwi 

siekierą.  Wiemy,  Ŝe  buszowali,  bo  widać  było  ślady  na  kurzu,  ale  wszystko  leŜało  z  grubsza  na 
pierwotnych  miejscach.  Ci,  których  zwykle  szukam,  wywaliliby  wszystko  z  szuflad,  zrobiliby 
totalny  bałagan...  Jest  jeszcze  jedno.  Portfel  leŜał  na  nocnej  szafce  nieruszony.  A  w  nim  kilkaset 
złotych. 

-

 

Zwykły  złodziej  nie  zostawiłby  tego  -  mruknąłem.  -  Nawet  gdyby  znalazł  całą  skrzynkę 

złotych widelców. 

 

-

 

Dlaczego  sądzi  pan,  Ŝe  mogła  być  ich  cała  skrzynka?  -  zdziwił  się.  -  Ma  pan  jakieś 

dodatkowe dane? 

-

 

Nie.  Po  prostu  wysnułem  taką  teorię  na  podstawie  swojego  doświadczenia  w  takich 

sprawach.  Zgubienie jednego widelca takiej wartości jest praktycznie niemoŜliwe. W czasach gdy 
go  wykonano,  był  bardzo  cenny.  Gdyby  został  zgubiony,  szukano  by  go  do  skutku.  Ewentualnie 
ktoś  mógł  ukraść  jeden  i  gdzieś  schować,  ale  to  chyba  mało  prawdopodobne.  Dlatego  sądzę,  Ŝe 
moŜe stanowić część większego skarbu. 

-

 

Fiu...  -  gwizdnął.  -  Jeśli  ktoś  ukradł  całą  skrzynkę  takich  i  nie  zdołamy  go  złapać,  to 

przepadnie cenne znalezisko... 

7

 

background image

-

 

Z drugiej strony, jeśli przedmiotów jest duŜo, będą je sprzedawać w róŜnych miejscach i na 

tym mogą wpaść - uspokoiłem go - Na dwoje babka wróŜyła. MoŜemy się tam trochę rozejrzeć? -
zapytałem, wskazując gestem ścianę. 

-

 

Jasne... 

Wyszliśmy  na  korytarz.  Pozrywał  pieczęcie,  przekręcił  klucz  w  zamku.  Pokój  był  niemal 

identyczny jak mój. Tylko ksiąŜek było tu więcej. Stałem dłuŜszą chwilę, patrząc na zgromadzoną 
na  regale  kolekcję.  Część  dzieł  dotyczyła  geologii  i  geografii,  ale  było  teŜ  całkiem  sporo 
historycznych  i  przyrodniczych,  a  nawet  nieco  archeologicznych.  Pogrupowano  je  tematycznie. 
Opasłe łomy stały ciasno, luki od razu rzucały się w oczy.

 

- Hmm...  -  mruknąłem.  -  Złodziej  zabrał  coś  o  geologii...  I  chyba  ze  dwie  archeologiczne. 

Dziwne.

 

Podszedłem do okna. Na parapecie walały się jakieś okazy. Poznałem odkute kawałki galeny 

ołowiowej, jakieś granity i barwne piaskowce. Dziurę w szybie zalepiono folią, obejrzałem uwaŜnie 
krawędzie otworu. Na boki ciągnęły się matowe linie pęknięć.

 

- Fachowiec to nie był - oceniłem.

 

- Chyba nie - zgodził się. - Za mocno uderzył i dobrze, Ŝe całe okno nie poleciało. 
Zajrzałem w uchylone drzwi szafy. Wykrywacz metali whites, strasznie archaiczny model,

 

maska do nurkowania, zdekompletowany akwalung, zapasowy pokrowiec do paralotni, wiosło i 
brezentowy rosyjski worek z pontonem, raki do butów...

 

-

 

Niezły sportowiec - mruknąłem. 

-

 

Z tego to był znany. Na tym swoim spadochronie skakał nawet z baszty zamku. 

-

 

To chyba nielegalne? - zdziwiłem się. 

 

-

 

Sądzi  pan?  -  zaniepokoił  się.  -  Zresztą  kto  by  go  kontrolował,  tu  jestem  tylko  ja  i  mój 

zmiennik, a nam by do głowy nie przyszło... Nie znam aktualnych przepisów, wiem tylko, Ŝe trzeba 
mieć skończone kursy latania na czymś takim. 

-

 

Tak. Wymaga się licencji, ale chyba zupełnie niepotrzebnie. Ostatnio nawet były pomysły, 

Ŝ

eby  miłośników  tego  sportu  poddawać  badaniom  jak  pilotów  odrzutowców,  na  szczęście  nie 

przeszły. 

-

 

Czemu sądzi pan, Ŝe z baszty nie wolno? 

-

 

Coś mi się obiło o uszy, Ŝe nie moŜna startować z budynków. Mogę się mylić - zastrzegłem 

od razu. - Zresztą krzywdy nikomu nie robi, zabytku nie niszczy - wzruszyłem ramionami. 

-

 

No to zacznę go ścigać jak mi przepisy doślą, o ile doślą - uśmiechnął się. 

-

 

Zdaje się, Ŝe sporo tu u was amatorów tego sportu? 

-

 

O  tak,  paralotniarstwo  jest  w  okolicy  dość  popularne  -  uśmiechnął  się.  -  Choć  miejscowi 

raczej nie skaczą, taki sprzęt drogo kosztuje. Za to z Kielc trochę przyjeŜdŜa, a czasem i z dalszych 
okolic.  Ale  on  był  jednym  z  pierwszych,  którzy  tu  fruwali.  Będzie  ze  trzy  lata  jak  lata  -  pozwolił 
sobie na Ŝart słowny. 

-

 

Tak doświadczony lotnik rozbił się podczas lądowania? - wyraziłem wątpliwość. 

-  Nam  teŜ  wydało  się  to  dziwne  -  przyznał.  -  Ale  ostatecznie  nawet  doświadczeni 

spadochroniarze  popełniają  czasem  błędy.  Sam  nie  wiem.  Według  mnie  to  ktoś  mu  przyładował 
kamieniem w głowę i upozorował wypadek. Ale pewności nie mam.

 

-

 

Nie miał kasku na głowie? Przepisy tego chyba wymagają... - wysiliłem pamięć. 

-

 

Miał, ale przypięty przy pasie. 

-  A  moŜe  po  prostu  wylądował  szczęśliwe,  zdjął  z  głowy  ochraniacz,  a  potem  ktoś  go 

zamalował kamieniem? - zastanawiałem się głośno.

 

-

 

Brzmi nawet prawdopodobne - ucieszył się. - Tylko kto to zrobił? 

-

 

Oceniał ponoć bardzo sprawiedliwie, ale z pewnością w swojej karierze niejednego zostawił 

na  drugi  rok  w  tej  samej  klasie.  Ludzie  potrafią  być  mściwi.  A  im  bardziej  prymitywny  jest  taki 
osobnik, tym gorzej. 

-

 

O tym nie pomyślałem - przyznał. - Ledwo pan przybył i juŜ ile spostrzeŜeń... A przyznam, 

nawet  początkowo  wkurzony  byłem,  jak  się  dowiedziałem,  Ŝe  detektyw  nie  będzie  nasz,  tylko  z 
departamentu muzeów. Tak się zastanawiałem, co taki koleś jak pan moŜe wiedzieć o policyjnej 

8 

background image

robocie...

 

-

 

CóŜ,  sporo  spraw  kryminalnych  pomagaliśmy  z  moim  szefem  rozwiązywać,  to  trochę 

rutyny  i  doświadczenia  człowiek  nabrał  -  uśmiechnąłem  się.  -  MoŜe  pan  sporządzić  listę  ludzi, 
którzy  dziś  Ŝyją  z  niezbyt  wiadomych  źródeł,  są  absolwentami  tej  szkoły,  a  przy  tym  mogą  mieć 
zadawniony Ŝal do pana Sebastiana? 

-

 

Myślę, Ŝe niemal od ręki. To znaczy jutro. Dyrektorka musi mi udostępnić stare dzienniki, a 

pojechała wczoraj do Katowic i będzie dopiero w niedzielę. Jaki okres naleŜy sprawdzić? 

-

 

Jak długo on tu pracuje? 

-

 

Zaczął  zaraz  po  studiach,  niemal  równo  w  tym  czasie  jak  ja  tu  zostałem  posterunkowym. 

Będzie dwadzieścia lat. 

-

 

Myślę,  Ŝe  nie  więcej  niŜ  dziesięć  ostatnich  lat.  Wątpię,  Ŝeby  ktoś  czekał  z  zemstą  dłuŜej. 

Choć z drugiej strony... Odwet po latach jest trudny do wykrycia, a zapiekła złość latami duszona w 
sobie rośnie i moŜe w którymś momencie eksplodować... 

-

 

To sprawdzę całość - obiecał. 

-

 

Jeszcze jedno - przypomniałem sobie. - Ten jego plan zaorania parkingu po tamtej stronie... 

MoŜe naraził się tym, którzy mają tam kioski? 

-

 

E, chyba nie - poskrobał się po głowie. - To spokojni ludzie. Zmam ich od dawna. Zresztą 

grosze na tym zarabiają... 

-

 

Ale  mogli  się  wkurzyć,  Ŝe  im  niszczy  miejsca  pracy.  Nawet  spokojnego  człowieka  moŜe 

zeźlić, jeśli ktoś mu przeszkadza uczciwie wiązać koniec z końcem. 

-

 

Pomyślę nad tym. I tak niewiele mam tu do roboty. Nie mogę zostawić panu klucza do tego 

pokoju... Nie wiemy, czy .ranny by sobie Ŝyczył, Ŝeby ktoś grzebał w jego rzeczach... 

-

 

Oczywiście.  Ach,  jeszcze  jedno  pytanie  -  zatrzymałem  się  w  pół  kroku.  -  Jak  panowie 

znaleźli ten widelec? 

-  W  łazience,  w  zlewie.  Szuflad  nie  penetrowaliśmy,  wysunęliśmy  tylko  i  zajrzeliśmy. 

Stwierdziliśmy,  Ŝe  wszystko  poukładane,  jeśli  ktoś  grzebał,  to  bardzo  dyskretnie.  Wie  pan, 
zazwyczaj po włamaniu ślady zabezpiecza się w obecności poszkodowanego... A tu sytuacja taka w 
zawieszeniu.  Poszkodowany  nie  moŜe  być  obecny,  ale  Ŝyje,  więc  nie  moŜna  ściągnąć  jego 
spadkobierców...

 

-

 

Rozumiem. Jeśli coś nowego przyjdzie mi do głowy, dam znać. Poprosiłbym tylko numer do 

pana, a tu jest moja wizytówka - podałem mu kartonik. 

-

 

Będziemy w kontakcie - ucieszył się. 

Zamknął  drzwi  i  starannie  zakleił  je  paskami  samoprzylepnego  papieru  -  policyjnymi 

pieczęciami.  Wymieniliśmy  się  numerami  telefonów  komórkowych  i  poszedł.  Spojrzałem  na 
zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza.

 

PołoŜyłem  się,  ale  sen  nie  nadchodził.  Coś  z  tą  sprawą  było  nie  tak.  Doświadczony 

paralotniarz doznaje urazu typowego raczej dla początkujących, którzy nie są w stanie zapamiętać, 
Ŝ

e  naleŜy  nosić  kask.  Ktoś  włamuje  się  do  jego  mieszkania  i  kradnie  trzy  ksiąŜki...  I  jeszcze  ten 

widelec. Nie mogłem sobie tego poukładać w głowie. Za mało elementów łamigłówki.

 

Przymknąłem oczy. Szafa. Co było w szafie? Wykrywacz metali? A moŜe... Przypomniałem 

sobie czytaną dawno temu ksiąŜkę. Tak, mogło tak być... Wykręciłem numer posterunkowego. Na 
szczęście jeszcze nie spał.

 

-

 

Chyba wiem - powiedziałem. - Wie pan, na czym polega archeologia lotnicza? 

-

 

Nie bardzo, ale zgaduję, Ŝe nie jest to poszukiwanie starych samolotów? 

-

 

Nie - uśmiechnąłem się pod nosem. - To uŜycie lotnictwa do badań archeologicznych. 

-

 

W jaki sposób? - zainteresował się. 

-

 

Z lotu ptaka widać pewne szczegóły terenu, które trudno dostrzec z ziemi - wyjaśniłem. - Na 

przykład,  jeśli  gdzieś  było  gospodarstwo,  to  stojąc  na  polu  widzimy  co  najwyŜej  odłamki  cegieł. 
Natomiast  z  powietrza  pod  odpowiednim  kątem  zauwaŜymy  pasy  jaśniejszej  lub  ciemniejszej 
gleby,  układające  się  w  zarys  dawno  nieistniejących  budynków.  Albo  na  przykład  gdzieś  jest  w 
ziemi  fundament  domu.  Stojąc  na  powierzchni,  nie  zauwaŜymy  go.  Ale  z  powietrza  dostrzeŜemy 
cienie - bo na gorszym podłoŜu trawa gorzej się ukorzeni i będzie marniej sza. 

9 

background image

-

 

Fajne - mruknął. - Ciekawych rzeczy się dowiaduję... Ale jak się to ma do naszej sprawy? 

-

 

Latał sobie na paralotni wokół zamku i dostrzegł coś, na przykład zarysy rozwalonych przed 

dziesięcioleciami  budynków  stojących  na  podzamczu.  Zainteresowało  go  to.  Wylądował,  wziął 
wykrywacz  metali  i  zaczął  penetrować,  zapiszczało,  wykopał  dziurę  i  znalazł  widelec.  Albo  i  całą 
skrzynkę. 

-

 

To ma ręce i nogi - przyznał. 

-

 

Albo  skarb  był  rozwłóczony  z  gruzem,  więc  badał  większy  obszar  wykrywaczem  lub  teŜ 

przekopując saperką i wtedy ktoś go stuknął kamieniem w głowę, załoŜył mu uprząŜ paralotni, aby 
upozorować wypadek... 

-

 

Musimy zatem zbadać miejsce, gdzie go znaleziono - zapalił się. - Jutro o ósmej wpadnę po 

pana.  Wprawdzie  przeszukiwałem  je,  ale  o  czymś  takim  nie  myślałem.  Chyba  zrobimy  sobie  j 
eszcze j edną wizj ę lokalną. 

-Z przyjemnością.

 

PołoŜyłem się, ale sen znowu nie nadchodził...

 

10 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

 

WŁAMANIE PRZED ŚNIADANIEM • SPRAWA KLUCZY • WIZJA LOKALNA NA 

STOKU GÓRY • ZAGADKOWE NIEDOPAŁKI • TROP POLITYCZNY • STRASZNA

 

BABA • WIECZORNE OBSERWACJE

 

Obudził mnie stek przekleństw dobiegający z korytarza. Poderwałem się z łóŜka, naciągnąłem 

na  siebie  polar  i  wyjrzałem.  Mój  wczorajszy  znajomy,  posterunkowy  Rogowski,  patrzył  na  drzwi 
pokoju pana Sebastiana i klął w Ŝywy kamień. Na mój widok urwał w pół słowa zawstydzony.

 

-

 

Przepraszam  -  powiedział  -  uŜyłem  trochę  nie  tych  wyrazów,  co  trzeba.  Zapomniałem,  Ŝe 

ktoś mógł słyszeć... 

-

 

Co się stało? - zapytałem. 

Jeden  rzut  oka  upewnił  mnie,  Ŝe  policjant  faktycznie  ma  powody  do  zdenerwowania. 

Pieczęcie były zerwane.

 

- Ktoś  się  znowu  włamał  -  mruknął.  -  Muszę  podskoczyć  na  posterunek  po  aerozol  do 

odcisków palców... Zaraz wracam.

 

-  Dobrze,  to  my  razem  tu  popilnujemy  -  mój  sąsiad  Marek  stał  w  swoich  drzwiach.  - 

Komisyjnie popilnujemy - spojrzał na mnie uwaŜnie.

 

- Oczywiście - skłoniłem głowę.

 

CzyŜby  mnie  podejrzewał?  Obcy  facet  przybył  z  Warszawy  i  zaraz  włamanie  tuŜ  obok... 

Milcząc staliśmy w korytarzu. Wrócił posterunkowy. Skierował dyszę pojemnika na klamkę...

 

-

 

Stój! - wrzasnąłem. 

-

 

Co jest? - zdziwił się. 

-

 

Opary cyjanoakrylu są toksyczne - wyjaśniłem. - Szczególnie w zamkniętej przestrzeni... 

Obrócił z niedowierzaniem pudełko i na długą chwilę wczytał się w ostrzeŜenia. 
- No,  faktycznie  -  przyznał.  -  Mamy  to  na  wyposaŜeniu  od  niedawna...  Jeszcze  nie  miałem 

okazji. Wcześniej się proszkiem opylało...

 

Otworzył okno w moim pokoju, aby zrobić jak największy przeciąg i dopiero wtedy ostroŜnie 

spryskał klamkę. Niestety, nie pojawiło się na niej nic.

 

-

 

Rękawiczki miał - mruknął. 

-

 

Skąd pan wie? - zdziwił się nauczyciel. 

Stąd, Ŝe wczoraj to otwierałem i przynajmniej moje ślady powinny na metalu być - wyjaśnił. -

A tu ani śladu. Panie Daniec, proszę ze mną.

 

Nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Popatrzeliśmy po sobie zaskoczeni.

 

-

 

Byłem pewien, Ŝe zamek jest rozwalony - mruknął. - Tej wkładki gerdy nie otworzy się byle 

wytrychem... Tu potrzebny jest urywek. 

-

 

Włamywacz miał klucze - mruknąłem. - Ciekawe skąd. 

-

 

A  moŜe  nie  udało  mu  się  włamać?  -  Marek  oglądał  pieczęcie.  -  MoŜe  pieczęcie  pozrywał, 

ale samych drzwi nie pokonał? 

Policjant wsadził klucz i bez trudu przekręć ił. Niestety, przeczucie nas nie myliło. Stanęliśmy 

na  progu  znajomego  juŜ  pomieszczenia.  Nocny  gość  intensywnie  czegoś  szukał.  Szuflady  zostały 
wyciągnięte, wersalka otwarta, a pościel wyrzucona na środek. Spenetrowano takŜe szafę...

 

- Szlag by trafił - mruknął. - No nic, wzywam ekipę. Niech zdejmą ślady zapachowe... 
Wycofaliśmy się i zamknął drzwi.

 

-

 

Ktoś  to  otworzył  kluczem  -  rozwaŜał  Marek.  -  To  jakby  trop  mogący  prowadzić  do 

sprawcy... 

-

 

Tak - powiedziałem. - Zazwyczaj do tego typu zamka dają cztery klucze. - Kto moŜe mieć 

do nich dostęp? To, jak pan mówił, mieszkania słuŜbowe... 

-

 

No właśnie - posterunkowy teŜ się zainteresował. - Ktoś ma rezerwowy komplet? 

-  Dostaliśmy  po  trzy  egzemplarze  -  wyjaśnił.  -  Czwarty  jest  w  sejfie  w  gabinecie  pani 

dyrektor. W zapieczętowanych kopertach. Trzeba sprawdzić, czy Ŝadnej nie brakuje.

 

Byłem ciekaw,  skąd to wie, ale przecieŜ gdyby to on był nocnym włamywaczem, nie

 

11 

background image

mówiłby tak otwarcie.

 

-

 

Dyrektorka wróci pewnie dopiero wieczorem - mruknął posterunkowy. - Ale trzeba zbadać 

ten trop. 

-

 

Jeśli dostał trzy klucze, to mógł je na przykład rozdać znajomym, Ŝeby na przykład podczas 

jego nieobecności podlewali kwiatki - zauwaŜyłem - Choć kwiatków tam chyba nie ma... 

-

 

A znajomym ktoś taki klucz mógł na przykład wykraść - uzupełnił Marek. 

-

 

Ewentualnie ten, kto dał nauczycielowi kamieniem w głowę, mógł spenetrować potem jego 

kieszenie - wysunąłem kolejną teorię. 

-

 

Tylko po co czekałby tyle czasu? - posterunkowy zgłosił swoje zastrzeŜenie. - zwłaszcza, Ŝe 

koleś lub kolesie, którzy wycięli szybę, zaczęli działać nieomal natychmiast... 

Ekipa  z  Kielc  przyjechała  po  dwóch  godzinach.  Zabrali  się  do  dzieła  bardzo  fachowo,  ale 

mogli  tylko  rozłoŜyć  bezradnie  ręce.  śadnych  odcisków  palców,  Ŝadnych  kropli  śliny... 
Włamywacz nie zostawił nawet odcisków butów ani plam błota. Ślady zapachowe zdjęli na wszelki 
wypadek  i  pojechali.  Posterunkowy  wymienił  wkładkę  pod  klamką  w  nadziei,  Ŝe  zmiana  zamka 
uniemoŜliwi ponowne wejście do środka niepowołanym.

 

Na  miejsce  wypadku  dotarliśmy  dopiero  koło  drugiej  po  południu.  Nauczyciel  uderzył  w 

ziemię na stoku zamkowej góry. Stałem dłuŜszą chwilę, patrząc uwaŜnie pod nogi. Gleba jak gleba. 
Po kilku dniach mŜawki Ŝadne ślady nie mogły się zachować...

 

-

 

Tu wszędzie wyłazi spod ziemi skała. Więcej kamienia niŜ humusu - stwierdziłem. 

-

 

To  znaczy,  Ŝe  nic  się  nie  da  tu  zakopać  -  uzupełnił  policjant.  -  A  w  kaŜdym  razie  nie 

głęboko... 

-

 

Nachylenie  stoku  teŜ  jest  dość  ostre.  MoŜna  od  biedy  wytyczyć  tu  ścieŜkę,  ale  domu 

postawić juŜ raczej nie. 

-

 

Czyli to miejsce nie ma Ŝadnego związku z widelcem? - popatrzył mi w oczy. 

-

 

Chyba nie - przyznałem. - Wprawdzie ktoś mógł wykopać tu w zboczu dziurę i go wetknąć, 

ale wydaje mi się to mało prawdopodobne. JuŜ prędzej uwierzę w zamaskowany szybik. Poza tym 
wątpię, Ŝeby w chwili wypadku pan Sebastian szukał następnego widelca. 

-

 

Czemu? 

-

 

Przyleciał  na  paralotni  z  góry  -  wyjaśniłem.  -  Gdyby  zamierzał  prowadzić  poszukiwania, 

przywędrowałby ścieŜką z dołu z wykrywaczem metali na ramieniu i saperką w ręce. 

-

 

Fakt. Poza tym niech pan spojrzy na ten stok. Miedzy innymi dlatego przypuszczałem, Ŝe to 

mógł  być  jednak  wypadek.  To  otwarta  przestrzeń.  Chyba  nikt  nie  mógłby  podkraść  się 
niezauwaŜony  i  walnąć  go  kamieniem  w  głowę  -  zasugerował.  -  Chyba  Ŝe  nauczyciel  zobaczył  z 
góry kogoś znajomego, wylądował, zdjął kask, odwrócił się, by zwinąć paralotnię i wtedy, gdy był 
odwrócony plecami... Sam juŜ nie wiem. Dziwna sprawa. 

Podszedłem  Ŝlebikiem  kilkadziesiąt  kroków  w  górę.  Rosła  tu  kępa  drzewek;  Choć  jesień 

częściowo odarłaje juŜ z liści, mogły stanowić nienajgorszą osłonę. Obszedłem je od tyłu. Na ziemi 
leŜały dwa niedopałki. Wąski stromy jar biegł w górę, na plateau przed bramą warowni.

 

- Pozwoli pan do mnie - przywołałem posterunkowego gestem dłoni.

 

Lustrował pety przez chwilę wzrokiem, potem sięgnął po aparat cyfrowy i zrobił kitka fotek. 

Wreszcie umieścił niedopałki pęsetą w torebce na dowody rzeczowe.

 

-

 

Myśli pan, Ŝe ktoś tu siedział w zasadzce, a potem widząc ofiarę, rzucił kamieniem? Trochę 

daleko i nie wiem, czy byłby w stanie tak precyzyjnie trafić w głowę... 

-

 

MoŜe strzelił z procy? - zamyśliłem się. - To wbrew pozorom bardzo groźna broń nawet w 

mało wprawionych rękach. Tylko Ŝe to się nie trzyma kupy. 

- Dlaczego? Albo nie, proszę nie mówić, spróbuję to sam odgadnąć... 
Zadumał się.

 

-

 

Jeśli  ktoś  się  tu  zasadził,  musiałby  jakoś  nauczyciela  zwabić  w  tamto  miejsce,  Ŝeby  go 

rąbnąć kamieniem? - wydedukował wreszcie. 

-

 

Właśnie. Ale nie moŜemy tego wykluczyć. MoŜe ktoś wyznaczył mu spotkanie i wciągnął w 

pułapkę... Tylko miejsce jakieś nieszczególne - stromy stok wzgórza... Tu moŜna wchodzić albo 

12 

background image

schodzić ścieŜką. Ani dobrze stanąć, ani usiąść, Ŝeby pogadać.

 

- No i nie da się wykluczyć, Ŝe to jednak był wypadek... - westchnął. - Tylko te dwa włamania 

stanowią poszlakę, Ŝe coś jest nie tak.

 

-

 

Dwie  siły  -  zamyśliłem  się.  -  Dwaj  ludzie  albo  dwie  grupy  dąŜące  do  tego  samego 

zagadkowego dla nas celu... 

-

 

A moŜe przyczyn szukamy nie tam, gdzie trzeba - zadumał się. - MoŜe widelec ze złota nie 

ma z tym nic wspólnego? 

-

 

A ma pan jakieś inne wyjaśnienie? 

-

 

Tak. Kryje się w polityce. 

-

 

Lokalna gminna afera defraudacji funduszy szkoły? - zaŜartowałem. 

-

 

Niezupełnie  -  spowaŜniał.  -  W  poniedziałek  miała  się  odbyć  sesja  rady  gminy.  I  wybory 

nowego  wójta.  Pan  Sebastian  był  niemal  murowanym  kandydatem.  A  na  sesji  miał  przedstawić 
swój program rozwoju gminy na najbliŜsze dwadzieścia lat. Parokrotnie wspominał enigmatycznie 
o pozyskaniu nowych źródeł funduszy. 

-

 

Zamek? 

-

 

No, na pewno dałoby się wydusić z niego trochę grosza, ale i nakłady spore, bo musimy go 

konserwować... Jest projekt sprzedaŜy gruntów na podzamczu, ale idzie to dość opornie. 

-

 

Słyszałem o tym. 

-

 

Nie jest to zły pomysł, sprzedać kompletne nieuŜytki za Ŝywą gotówkę. 

-

 

MoŜe  jakiś  inwestor  poczuł  się  wykiwany?  -  poskrobałem  się  po  głowie.  -  Albo  wręcz 

przeciwnie, ktoś chciał kupić, ale nie zdąŜył... Albo chciał mu dać łapówkę, ale on jej nie wziął? 

-

 

TeŜ nie, bo przecieŜ ziemia tam ciągle jest Dość ostro ceny wyśrubował, ludzie sarkali, Ŝe za 

drogo, ale powiedział, Ŝe lepiej sprzedać za normalną cenę, nawet jeśli  kilka lat przyjdzie czekać, 
niŜ wyprzedać za pół darmo spekulantom... 

 

-

 

Szkoda,  Ŝe  nie  zajmuje  się  prywatyzacją  naszej  gospodarki  -  westchnąłem.  -  W  naszych 

ministerstwach  przydałby  się  ktoś  tak  inteligentny  i  uczciwy.  A  moŜe  jednak  znalazł  skarb  -
zamyśliłem się. 

-

 

Sądzi pan? 

-

 

Nie  bardzo.  Jeśli  to  taki  porządny  człowiek  i  do  tego  interesujący  się  archeologią,  to 

przecieŜ  nie  sprzedawałby  tych  widelców  na  czarnym  rynku,  ale  skontaktowałby  z  moim 
departamentem i zaczął się targować o nagrodę. Miałby szanse na 10% wartości... 

-

 

A ile to mogło być warte? - zainteresował się. - Miałem ten widelec w dłoni, solidny kawał 

kruszcu, ale pewnie wartość historyczna kilkakrotnie zwiększa jego cenę? 

-

 

Oczywiście. ZaleŜy, co znalazł. Za kaŜdy taki widelec pewnie wpadłoby po kilka tysięcy... 

Ale skarb mógł zawierać takŜe inne przedmioty. 

Milczeliśmy.

 

-

 

Nie  -  pokręcił  głową  posterunkowy.  -  Tu  nie  o  to  chodzi.  Widelec  leŜał  na  umywalce  w 

kuchni.  Sebastian  musiał  znaleźć  go  niedawno,  oczyścił  z  grubsza  i  połoŜył  na  krawędzi  zlewu, 
Ŝ

eby wysechł. A o tych źródłach finansowania wspominał jeszcze wiosną. 

-

 

A moŜe wiosną nawiązał kontakt z ludźmi, którzy znaleźli ten skarb i negocjował z nimi? -

zastanawiałem się głośno. - Dostał jeden widelec, by móc sprawdzić autentyczność, umówili się z 
nim tutaj na przekazanie kolejnej partii... Nie, to bez sensu, nie robiliby takiego interesu na oczach 
nieomal całego miasteczka - popatrzyłem na panoramę roztaczającą się niemal u naszych stóp. 

-

 

A  moŜe  wiosną  namierzył  to  miejsce,  ale  niedokładnie  i  dopiero  teraz  zdołał  uściślić  to 

ustalenie? 

-

 

To  nienajgorsza  teoria  -  ukłoniłem  się  z  szacunkiem.  -  MoŜemy  ją  na  razie  uznać  na  naszą 

główną hipotezę roboczą. 

-

 

Chyba tylko on wie jak było... - westchnął. - Mamy za mało danych. Teraz pytanie, co dalej? 

-

 

Musimy  czekać.  Albo  odzyska  przytomność  i  zdradzi  szczegóły,  albo  nasi  przeciwnicy 

jakoś się odsłonią... Albo zdobyli, co chcieli i ulotnili się. 

Zawróciliśmy  w  stronę  miasteczka.  Tu  z  góry  wyraźnie  widać  było  średniowieczny  jeszcze 

układ ulic i parceli. Okolica tchnęła spokojem, nudą zdawało się, Ŝe domy i ich mieszkańcy ucięli

 

13 

background image

sobie poobiednią drzemkę.

 

-

 

Przydałby mi się do pomocy ktoś dobrze znający okolicę i mieszkańców - powiedziałem. 

-

 

Do  gimnazjum,  gdzie  będzie  pan  uczył,  chodzi  mój  bratanek  -  powiedział  posterunkowy.  -

MoŜe on się nada? Wprawdzie mieszka tu dopiero od roku, ale to łebski dzieciak... 

-

 

Wolałbym go nie naraŜać. 

-

 

Sądzi pan, Ŝe istnieje jakieś ryzyko? 

-

 

Nie wiem. Tyle razy w Ŝyciu dostałem po głowie, Ŝe wolę dmuchać na zimne. 

-

 

Z  pewnością  będzie  zaszczycony,  mogąc  panu  pomóc.  Jest  rozgarnięty,  z  pewnością  nie 

wlezie gdzie nie trzeba. 

-

 

No cóŜ, w takim razie będę na niego uwaŜał - uśmiechnąłem się pod nosem. 

Pukanie  do  drzwi  było  ostre,  natarczywe,  władcze.  Oderwałem  się  od  konspektu  jutrzejszej 

pogadanki  i  otworzyłem  Ruda  kobieta  w  garsonce  rzuciła  mi  na  dzień  dobry  pełne  miaŜdŜącej 
pogardy spojrzenie.

 

-

 

Ewa Sowa - warknęła. - Jestem nauczycielką chemii w tutejszym gimnazjum. 

-

 

Paweł Daniec, bardzo mi miło - uśmiechnąłem się, ale nie zwróciła na to Ŝadnej uwagi. 

-

 

Po co pan tu przyjechał? - zapytała. - Myśli pan, Ŝe tu w Kielcach nie mamy bezrobotnych 

nauczycieli? 

-

 

To pomyłka, mam tu prowadzić wykłady z historii sztuki dla uczniów. 

-

 

Taaaa, a ja jestem wielbłądem - parsknęła. Wyszła, trzaskając drzwiami. 

-  Uuuu  -  mruknąłem  sam  do  siebie.  -  Nie  ma  to  jak  czułe  powitanie  nowego 

współpracownika...

 

Wyszedłem na korytarz. W szparze drzwi mignęła twarz Marka.

 

-

 

Poszła? - zapytał szeptem. 

-

 

Poszła - westchnąłem. - A w humorku była iście niszczycielskim. Co to za babsztyl? 

- Uczyła  chemii  w  szkole,  ale  ją  zwolnili,  bo  nie  realizowała  programu.  Tylko  Ŝe  jej 

narzeczony pracuje w kuratorium w Kielcach. Pana Sebastiana nie mogła wygryźć, bo jest radnym 
naszej  gminy.  Ale  teraz,  gdy  uległ  wypadkowi,  wcisnęła  się  na  jego  miejsce.  Na  razie  na 
zastępstwo, ale juŜ widać, Ŝe powaŜnie ostrzy sobie zęby na tę posadkę...

 

-1 pomyślała, Ŝe ja przyjechałem ta z Warszawy zwinąć jej miejsce pracy sprzed nosa?

 

-

 

Na  to  wygląda.  Jest  chytra  i  podejrzliwa.  Jak  pan  myśli,  ile  czasu  potrwa  jego 

rekonwalescencja? Zakładając, Ŝe niebawem odzyska przytomność? 

-

 

Nie  wiem,  jak  rozległych  obraŜeń  doznał  -  powiedziałem.  -  Na  pewno  kilka  miesięcy.  Do 

tego  być  moŜe  rehabilitacja.  Kto  wie,  czy  w  ogóle  będzie  mógł  wrócić  do  pracy  w  szkolnictwie. 
Takie urazy często zostawiają trwałe ślady... MoŜe będzie musiał iść na rentę? 

Spochmurniał.

 

- No, to wydaje się, Ŝe postawiła na swoim.

 

Siedziałem na stoku góry zamkowej. Pod sobą miałem karimatę, okryłem się grubym pledem 

i brezentem. śycie miasteczka najlepiej poznać od strony „kuchni" - drogą Ŝmudnej obserwacji. Z 
tej  pozycji  widziałem  wszystko  niemal  jak  na  dłoni,  kilkadziesiąt  kamieniczek  i  chałup,  dwa 
kościoły,  gmach  szkoły,  mikroskopijny  posterunek  na  parterze  jednego  z  domów,  Rynek, 
przystanek PKS...

 

Zapadł  juŜ  zmrok,  kilka  latami  oświetlało  jednak  Rynek  i  mieszczący  się  przy  nim  lokal. 

Silny  teleskop  astronomiczny  pozwalał  obserwować  knajpę  i  jej  bywalców.  Usiłowałem 
wytypować  najbardziej  podejrzanych  osobników,  ale  szczerze  powiedziawszy,  wszyscy  byli  jacyś 
nijacy.  Zwykli  ludzie,  pijący  byle  co,  byle  zapomnieć  na  chwilę  o  niespłaconych  ratach, 
złodziejskich  cenach  skupu  Ŝywca,  bezrobociu  czy  innych  problemach.  Większość  miała  pewnie 
kolo trzydziestki, moŜe czterdziestki, ale trudy Ŝycia sprawiały, Ŝe niektóry wyglądali jak starcy...

 

Przy stoliku koło okna trzech młodzieńców w dresach obgadywało interesy. MoŜe uwaŜali się 

za wielkich gangsterów, tylko Ŝe od razu zdradzało ich tanie wino...

 

Z westchnieniem opuściłem teleskop. Nie kleiło mi się to śledztwo. A przecieŜ sprawca mógł

 

14 

background image

przybyć  tu  z  daleka.  Zakląłem  pod  nosem.  Średniowieczny  widelec  ze  złota  i  kości  słoniowej. 
Przypadkowa  zguba,  ślad  rozproszonego  skarbu  czy  wręcz  przeciwnie,  jeden  egzemplarz  zabrany 
na dowód? Dwa włamania... Ci pierwsi artefaktu nie zabrali, a ci drudzy moŜe szukali właśnie tego. 
Westchnąłem. Zlikwidowałem punkt obserwacyjny i powędrowałem na kwaterę.

 

LeŜałem  na  łóŜku  i  zastanawiałem  się  głęboko.  Jak  do  tej  sprawy  zabrałby  się  pan  Tomasz? 

Przede  wszystkim  fakty.  Złoty  widelec,  być  moŜe  jest  ich  więcej.  Nie.  Skoncentrujmy  się  na 
faktach.  Jeden  widelec.  Napaść.  Do  licha,  miały  być  fakty,  a  nie  wiem,  czy  to  była  napaść,  czy 
jednak  mimo  wszystko  wypadek.  Dwa  włamania.  Jakieś  skarby  i  to  w  ilości  wystarczającej  dla 
podźwignięcia okolicy z ruiny. I chemik będący zarazem historykiem amatorem. Co z tego wynika?

 

Zakładamy pierwszą hipotezę roboczą. Pan Sebastian znajduje jakiś ciekawy ślad. PodąŜając 

nim, natrafia na skarb lub trop prowadzący do skarbu. Zdobywa widelec. Ma jednak konkurentów. 
Rozbijają  mu  głowę,  plądrują  mieszkanie.  Konkurenci  dzielą  się  na  dwie  zwalczające  się  lub 
współpracujące grupy. Skoro nadal działają, oznacza to, Ŝe nie zdołali odszukać sami reszty złota. 
A zatem walka trwa i mam szansę nie tylko się w nią włączyć, ale i wygrać tę rozgrywkę.

 

Jak nauczyciel trafił na ślad skarbu? MoŜliwości mamy kilka, ale najbardziej prawdopodobne 

są  dwie.  Mógł  trafić  na  jakieś  źródło  ukryte.  Znalazł  list,  plan,  otrzymał  informacje  od  swojego 
dziadka... Albo złoŜył do kupy jakieś dane pochodzące ze źródeł ogólnodostępnych - na przykład z 
trzech  zaginionych  ksiąŜek.  Szanse,  abym  zdołał  pójść  jego  śladem  są  znikome.  Nie  mam 
moŜliwości  zrewidowania  rzeczy  nauczyciela,  podczas  gdy  przestępcy  nie  mają  podobnych 
oporów. Co więcej, jest prawdopodobne, Ŝe juŜ zdobyli ów tajny dokument czy plan skrytki. Chyba 
Ŝ

e nauczyciel dobrze to ukrył.

 

MoŜliwość  druga  -  dowiedział  się  o  skarbie  z  ksiąŜek.  Muszę  ustalić,  w  jakiś  sposób,  co 

wyparowało  z  jego  półki,  przeczytać  to  i  postarać  się  poskładać  zawarte  tam  informacje  w 
sensowną  całość.  Tymczasem  naleŜy  ustalić,  kto  rozbił  mu  głowę  i  postarać  się,  aby  za  ten 
haniebny czyn poniósł surowe konsekwencje...

 

I  jeszcze  jedno.  Skąd  wiedzieli,  które  ksiąŜki  zabrać?  A  moŜe  nic  nie  zabierali?  Policja 

zobaczyła  świeŜe  ślady  w  kurzu  i  wywnioskowała,  Ŝe  coś  skradziono,  a  tymczasem  moŜe  to  pan 
Sebastian  wziął  te  trzy  tomy  i  zaniósł  je  do  szkoły?  MoŜe  ofiarował  je  bibliotece,  a  moŜe  leŜą  w 
jego słuŜbowej szafce? A moŜe poŜyczył na Ulka dni jakiemuś ulubionemu uczniowi?

 

A  moŜe  jednak  ten  widelec  to  tylko  przypadek.  MoŜe  śledztwo  powinno  iść  po  linii 

polityczno-biznesowej? A moŜe nikt mu nie rozbijał głowy?

 

„Za duŜo tych pytań" - pomyślałem zasypiając. Teorie moŜna snuć w nieskończoność, ale co 

z tego, jeśli brak nam danych mogących je potwierdzić?

 

15 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

OKO W OKO Z MŁODZIEśĄ • DZIWNE METODY NAUCZANIA • GRZECHY I WADY

 

NASZYCH WŁADCÓW • CHĘCIŃSCY śYDZI • FASCYNUJĄCY ZBIÓR

 

DOKUMENTÓW • CO ODKRYŁ NAUCZYCIEL?

 

Szkoła była  całkiem spora, zresztą nie mogła być mała - zgadywałem, Ŝe to jedyna  większa 

placówka oświatowa w okolicy. Być moŜe po wsiach miała oddziały, gdzie uczęszczały najmłodsze 
dzieci.  Stałem  przed  budynkiem  dłuŜszą  chwilę.  Nigdy  nie  lubiłem  chodzić  do  szkoły.  Nigdy  nie 
miałem ochoty zostać nauczycielem, Ale cóŜ, taka słuŜba...

 

Wszedłem.  Woźny  wskazał  mi  pokój  nauczycielski.  Akurat  zaczynała  się  długa  przerwa. 

Przez  następne  dziesięć  minut  pani  dyrektor  przedstawiała  mnie  swoim  współpracownikom. 
Poznałem  masę  nauczycieli,  usłyszałem  ich  imiona  i  nazwiska,  oczywiście  natychmiast  wszystko 
mi  się  poplątało...  Przedstawiono  mi  teŜ  bibliotekarkę  oraz  -  oczywiście  -  panią  od  chemii. 
Dyrektorka  wyjaśniła  oficjalnie  cel  mojego  przybycia,  zresztą  część  juŜ  wiedziała.  Koszmarna 
chemiczka upewniwszy się, Ŝe nie dybię na jej etat, starała się być nawet miła.

 

- Gdyby potrzebował pan jakiejś pomocy, proszę śmiało zachodzić do pracowni - powiedziała 

ni w pięć, ni w dziewięć. - Odczynniki i palniki są do pańskiej dyspozycji.

 

Puściłem  jej  słowa  mimo  uszu,  uśmiechając  się  w  duchu.  Po  co  historykowi  odczynniki!? 

Chciałem jeszcze przejść się trochę po gmachu, ale juŜ nie było czasu - przerwa, jak to przerwa -
skończyła się zbyt szybko.

 

Na  sali  gimnastycznej  zgromadzono  jednocześnie  cztery  klasy  -  120  dzieciaków...  Dyrekcja 

dostarczyła  mi  mikrofon,  ale  wiedziałem,  Ŝe  jeśli  zaczną  gadać,  to  nie  ma  szans,  Ŝebym  ich 
przekrzyczał.  NaleŜało  zatem  opanować  tłum,  podporządkować  sobie,  narzucić  mu  swoją  Ŝelazną 
wolę,  a  najlepiej  przykuć  ich  uwagę,  zahipnotyzować  drani  tak,  by  siedzieli  nieporuszeni  przez  45 
minut.

 

W  sumie  chyba  nic  trudnego.  Uruchomiłem  projektor,  rzucając  na  ekran  pierwszy  z 

kilkudziesięciu przygotowanych obrazków.

 

- Najstarsza wzmianka o Chęcinach pochodzi z 1275 roku - zacząłem. - Zamek górujący nad 

waszym miastem istniał  najprawdopodobniej juŜ w XIII  wieku. Jednak była to wówczas zapewne 
budowla skrajnie dziadowska, prowizorka, a nie powaŜna twierdza mogąca oprzeć się wrogowi.

 

Zamilkli i zaczęli gapić się na mnie ze zdumieniem. śaden nauczyciel do tej pory nie uŜywał 

widać takich słów.

 

- Dopiero w XIV stuleciu przystąpiono do wzniesienia tu czegoś sensownego. I uwinięto się z 

tym bardzo sprawnie, skoro juŜ w 1306 roku zamek był na tyle odszykowany, Ŝe biskup krakowski 
wyłudził  go  od  Władysława  Łokietka  w  zamian  za  cenne  usługi  natury  dyplomatycznej.  W  tym 
czasie wzniesiono znaczną część obecnego zamku górnego. Stawiano solidnie; zobaczcie, Ŝe mury 
do dziś stoją bez konieczności podpierania ich kijami. Ale cóŜ, w tamtych czasach piwo miało tylko 
3%  alkoholu,  wino  było  drogie,  a  wódka  dopiero  docierała  na  nasze  ziemie,  więc  biedni 
budowlańcy siłą rzeczy musieli pracować na trzeźwo.

 

Ryk aplauzu prawie mnie ogłuszył. Dobra nasza.

 

- Biskup  nie  cieszył  się  zamkiem  długo,  bo  król  zabrał  mu  go  juŜ  po  dwóch  latach.  Z  1308 

roku zachował się przywilej dla Chęcin, a to oznacza, Ŝe wasze miasto juŜ wtedy zapewne istniało... 
W  pierwszej  połowie  XIV  wieku  odbywały  się  tu  zjazdy  rycerstwa  i  moŜnowładców,  a  w  1318 
ulokowano tu skarbiec katedry gnieźnieńskiej oraz Skarbiec Koronny Rzeczypospolitej. Oczywiście 
zgromadzenie  w  jednym  miejscu  takiej  ilości  kasy  spędzało  królom  sen  z  powiek,  więc  dla 
podniesienia poziomu bezpieczeństwa forsy, a przy okazji dla zabezpieczenia szlaków handlowych, 
Kazimierz Wielki zamek  rozbudował. Przysłowie  mówi, Ŝe zastał  on Polskę  drewnianą,  a zostawił 
murowaną, co oznacza, Ŝe był chyba jedynym władcą, który zostawił ten kraj w stanie lepszym niŜ 
odziedziczył.

 

Trafiłem idealnie, cała sala ryknęła śmiechem. Kupiłem ich. Teraz naleŜało tylko ugruntować 

sukces...

 

16 

background image

- Z  jakimi  problemami  wiązało  się  obwarowanie  blisko  300  zamków  i  miast  zrozumiemy, 

jeśli popatrzymy sobie na kolejny obrazek - stuknąłem w klawisz laptopa i na ekranie pojawiła się 
grafika Andrzeja Mleczki.

 

Gdy  rozległ  się  dzwonek,  na  twarzach  uczniów  pojawiła  się  złość  i  rozczarowanie. 

Pozostawiłem ich z uczuciem głębokiego niedosytu, z pewnością chętnie jeszcze by posłuchali. A 
figę,  robaczki,  następna  lekcja  pojutrze.  Ukłoniłem  się  nonszalancko  i  wyłączyłem  rzutnik.  Ktoś 
nieśmiało zaklaskał i po chwili cała sala biła mi brawo. Ruszyłem do pokoju nauczycielskiego. Przy 
drzwiach sali gimnastycznej mijałem woźnego.

 

-

 

Pan  to  ma  gadkę,  Ŝe  ho,  ho  -  mruknął  stary.  -  A  najdziwniejsze,  Ŝe  te  huncwoty  tak  pana 

słuchały... 

-

 

Nieźle panu poszło - pochwaliła dyrektorka. - Choć pańskie metody... - zadumała się. - Nie 

słyszałam jeszcze, Ŝeby ktoś o naszym królu mówił per „klient" albo „pacjent"... Nie sądzi pan, Ŝe 
to lekkie przegięcie? 

-

 

MłodzieŜ  uŜywa  takiego  języka  na  co  dzień  -  wyjaśniłem.  -  Dzięki  temu  lepiej  zrozumieją 

pewne  procesy  historyczne,  ludzie  z  dawnych  czasów  i  ich  czyny  staną  się  im  przez  to  bliŜsze  i 
lepiej  utrwalą  się  w  ich  głowach.  W  dzisiejszych  czasach  większość  młodych  ludzi  odwykła  od 
wysiłku, chcą, Ŝeby zawsze było lekko, kolorowo i przyjemnie. 

-

 

To fakt. I pomyślał pan, Ŝe... 

-

 

ś

e trzeba to  wykorzystać.  I jednoczenie dzięki licznym ciekawostkom i anegdotom moŜna 

pokazać im, Ŝe historia jest naprawdę fajna i ciekawa, Ŝe nie jest to zbiór suchych dat i faktów, ale 
za tym wszystkim kryją się Ŝywi ludzie. Normalni, tacy jak my. TeŜ mieli swoje marzenia, zalety, 
ale i wady. 

-

 

Czasem nawet zbyt wiele - mruknęła - Kazimierz Wielki, z tego co pamiętam, odwiedzając 

Węgry, napastował jakąś dworkę... 

-1 to córkę bardzo wysoko postawionego rycerza - uzupełniłem. - Jej ojciec, jak się o sprawie 

dowiedział, przyleciał na zamek z mieczem, aby od razu wymierzyć sprawiedliwość...

 

- To teŜ im pan opowiedział?

 

-  Oczywiście,  ale  w  mocno  złagodzonej  wersji  -  uspokoiłem  ją.  -  Ciekawostki, 

ciekawostkami,  ale  pewne  rzeczy  jednak  naleŜy  przemilczeć.  Zresztą,  nie  wszystko  muszą 
wiedzieć. Ciekawostki, które wyszukałem, są nieco łagodniejsze...

 

-

 

Mimo  wszystko  cieszę  się,  Ŝe  nie  będzie  pan  im  opowiadał  na  przykład  o  Janie  III 

Sobieskim - mruknęła nie kryjąc rozbawienia. - To dopiero był aparat... 

-

 

Zdarzyło  mu  się  walczyć  po  stronie  Szwedów  -  wtrąciłem.  -  Podobno  nawet  brał  udział  w 

oblęŜeniu klasztoru na Jasnej Górze... 

-

 

Dość, zabraniam! - teatralnym gestem złapała się za głowę. - Takich rzeczy się nie mówi. 

-

 

O tym nie zamierzałem opowiadać - uśmiechnąłem się. - To zresztą niepotwierdzona jeszcze 

teoria  jednego  niezaleŜnego  historyka...  Wprawdzie  są  na  to  dokumenty,  ale  nie  zostały  jeszcze 
opracowane... 

-

 

Swoją drogą ciekawe, co te łobuzy zapamiętały... - zadumała się. - Bo jeśli same anegdotki, 

to niewesoło... 

-

 

Przekona się pani w czasie egzaminów gimnazjalnych. Jestem całkowicie pewien, Ŝe nieco 

wiedzy uŜytecznej teŜ przy okazji wchłonęli. 

-

 

Mam jeszcze jedną prośbę - powiedziała. - Warto by w ramach dyrektyw Unii Europejskiej 

wspomnieć coś o multikulturowości dawnej Rzeczypospolitej... 

-

 

Choćby przez pryzmat historii lokalnej społeczności - skłoniłem głowę. - Ma pani na myśli 

ś

ydów mieszkających w Chęcinach od średniowiecza? 

-

 

Widzę, Ŝe i tu posiada pan szerokie wiadomości - ucieszyła się wyraźnie. 

-

 

Niewiele - westchnąłem. - Trzeba by szybko coś doczytać na ten temat. Przejadę się chyba 

do Kielc do biblioteki - spojrzałem na zegarek. 

-

 

MoŜe  nie  będzie  trzeba.  Pan  Sebastian  zajmował  się  tym  zagadnieniem  i  napisał  jakiś  rok 

temu ksiąŜkę. Nie sadzę, by ktokolwiek z uczniów ją czytał, ja szczerze mówiąc teŜ nie. 

-

 

Czy szkoła posiada jakiś egzemplarz? - zapytałem. - Muszę to przejrzeć... 

17 

background image

-  Tak.  Wiem,  Ŝe  ofiarował  bibliotece  co  najmniej  dwie  sztuki.  Rozdał  teŜ  sporo 

nauczycielom...

 

Zszedłem zatem do biblioteki szkolnej.

 

-

 

O, pan Daniec - ucieszyła się siedząca za ladą kobieta. - Czym mogę słuŜyć? 

-

 

Ponoć jest tu egzemplarz ksiąŜki pana Sebastiana o chęcińskich śydach. -

Zaraz sprawdzę... 

Przez chwilę grzebała w kartotece.

 

-

 

Niestety,  oba  zostały  wypoŜyczone  -  pokręciła  głową.  -  Ale  mogę  panu  poŜyczyć  mój 

prywatny. 

-

 

Byłbym bardzo wdzięczny. 

Wróciwszy  na  kwaterę,  rzuciłem  się  na  monografię.  Dla  przeciętnego  zjadacza  chleba  była 

nudna jak flaki z olejem. Dla mnie wręcz przeciwnie. Zdumienie i fascynacja ogarnęły mnie niemal 
natychmiast. Dziesiątki dokumentów, przywilejów królewskich umoŜliwiających śydom osiedlanie 
się  w  okolicy  i  prowadzenie  rozmaitych  interesów,  zestawienia  statystyczne...  I  dokumenty. 
Kserokopie  dziesiątków  pergaminów  wystawionych  przez  królewskie  kancelarie.  Niezwykłych, 
rewelacyjnych,  opatrzonych  pieczęciami  kancelarii  koronnych,  a  nawet  odręcznymi  podpisami 
naszych władców.

 

Wnioski  wyciągnięte  z  analizy  materiałów  źródłowych  nauczyciel  sformułował  niezwykle 

precyzyjnie  i  wyłoŜył  prostym  językiem,  bez  silenia  się  na  sztuczny,  napuszony,  naukowy  styl. 
Uruchomiłem  laptopa,  podłączyłem  go  do  Internetu,  zalogowałem  się  do  ministerialnej  bazy 
danych.  Chciałem  zajrzeć  do  zasobu  kieleckiego  archiwum.  Z  bibliografii  znałem  sygnatury 
reprodukowanych w tekście dokumentów źródłowych.

 

Faktycznie,  w  archiwum  państwowym  w  Kielcach  mieli  pokaźny  zbiór  -  prawie  300 

dokumentów  dotyczących  historii  chęcińskich  śydów.  Co  ciekawe,  nie  były  jeszcze  do  końca 
skatalogowane. Chwilowo nie były teŜ udostępniane.

 

- To znaczy, Ŝe musieli wejść w ich posiadanie niedawno - mruknąłem. -  I chyba wiem, kto 

im je sprezentował... Tylko skąd wziął ich aŜ tyle?

 

18 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

SIOSTRZENIEC POSTERUNKOWEGO • WSPÓŁCZESNE LEGENDY MIEJSKIE • 

śYDZI I ZŁOTO • PRZEDWOJENNI BIZNESMENI • JAK UKRYĆ MAJĄTEK? • CO

 

ODKRYŁEM W PPWNICY? • BUNKIER

 

Pukanie  do  drzwi  było  ciche  i  delikatne,  jakby  pukający  przestraszył  się  własnej  śmiałości. 

Otworzyłem.

 

W progu stał chłopiec chyba czternastoletni. Miał ciemne włosy i ciemne oczy, na pierwszy 

rzut oka bardzo przypomniał posterunkowego... No tak, był przecieŜ jego bratankiem.

 

-

 

Sławek - zgadłem. 

-

 

Miło mi - podał dłoń. - Wujek powiedział, Ŝe będzie pan potrzebował do pomocy kogoś, kto 

dobrze zna okolicę. Jeśli tylko mogę jakoś wesprzeć pana w poszukiwaniach... 

-

 

Wejdź,  proszę  -  zachęciłem  go  gestem.  -  Powiem  od  razu,  nic  z  tego,  o  czym  będziemy 

mówili... 

-

 

Oczywiście,  zachowam  absolutną  dyskrecję  -  był  bardzo  powaŜny.  -  Wujek  nie  mówił  mi 

wprost,  ale  z  niedomówień  wywnioskowałem,  Ŝe  prowadzi  pan  nieoficjalne  śledztwo  w  sprawie 
wypadku pana Sebastiana? 

-

 

Nie  do  końca  -  pokręciłem  głową.  -  Ja  badam  tylko  jeden  jego  wątek,  ale  siłą  rzeczy 

wszystko  się  zazębia...  niemal  jak  u  dentysty  -  zaŜartowałem.  -  Sprawa  najwaŜniejsza  -  czy 
słyszałeś moŜe coś ostatnio o znalezieniu tu w okolicy jakiegoś skarbu? 

 

-

 

Ma pan na myśli okres przed tym, jak rozeszły się plotki o złotym widelcu? - upewnił się. 

Faktycznie bystry chłopak. Odgadywał moje intencje nieomal w pół słowa. 
-

 

W zasadzie tak. Chyba Ŝe ktoś znalazł jeszcze coś później, w ciągu ostatnich dni. 

- Tak z rok temu ludzie mówili, Ŝe ktoś wykopał w ogrodzie Ŝydowski świecznik... Ale poza 

tym  nic.  Jak  poszła  fama  o  widelcu,  to  ludzie  zaczęli  opowiadać  o  jakichś  złotych  monetach 
znalezionych na zamku, i o jakimś chorym na cukrzycę, który zakopywał zuŜyte strzykawki i...

 

-... i znalazł garnek złotych rubli - uzupełniłem. 
Wytrzeszczył oczy.

 

-

 

Skąd pan wie? 

-

 

To  legenda  miejska  -  wyjaśniłem  -  plotka,  która  krąŜy  od  lat,  a  moŜe  i  dziesięcioleci. 

Pierwszy raz słyszałem ją, jak byłem w twoim wieku. MoŜe u jej zarania leŜy jakieś źdźbło prawdy, 
ale potem to juŜ tylko odbijające się echo... 

-

 

Ciekawe - pokręcił głową. - Tu w Chęcinach jest kilka opowieści o jakichś zamurowanych 

dolarach, o tym, Ŝe bogaty śyd siedział podczas wojny zamurowany w piwnicy... 

-

 

...a jedna Polka przynosiła mu jedzenia i podawała przez dziurę, ale Niemcy ją aresztowali i 

wysłali do obozu, a jak wróciła po wojnie, to poszła sprawdzić, czy się uwolnił, a w piwnicy był juŜ 
tylko szkielet i obok garnek złota - westchnąłem. 

-

 

No tak, widzę, Ŝe to teŜ tylko taka opowieść... Legenda miejska czy teŜ plotka. 

-

 

Jest taki uczony we Wrocławiu, Dionizjusz Czubata - powiedziałem. - Etnograf, zajmuje się 

naukowym  badaniem  i  katalogowaniem  plotek.  A  na  Zachodzie  jest  to  juŜ  cała  gałąź  socjologii... 
Teraz pomyśl chwilę. Czy ktoś opowiadał tu o odnalezieniu Ŝydowskich dokumentów albo ksiąŜek? 

Zamyślił się na chwilę i pokręcił przecząco głową.

 

-

 

Nie, o niczym takim nie słyszałem. 

-

 

A tymczasem coś takiego prawdopodobnie znalazł pan Sebastian - westchnąłem. - Przekazał 

archiwum  państwowemu  w  Kielcach  rewelacyjny  zbiór  starych  dokumentów  dotyczących  tej 
mniejszości zamieszkałej w Chęcinach i okolicy... 

-

 

Myśli pan, Ŝe to się wiąŜe? Stare dokumenty chęcińskich śydów i złoty widelec? 

 

-

 

Wczytałem  się  w  tekst  monografii  napisanej  przez  nauczyciela  właśnie  na  podstawie 

znalezionych źródeł... - wyjaśniłem. - Lata dwudzieste i trzydzieste... Wiesz, co się wtedy działo? 

-

 

Hmm  -  zadumał  się  Sławek.  -  Byliśmy  niepodległym  krajem,  ale  chyba  Polska  w  tym 

okresie nie rozwijała się zbyt szybko? Coś mi się obiło o uszy, Ŝe była wtedy straszliwa bieda. 

19 

background image

-

 

Powszechny  kryzys  gospodarczy  -  potwierdziłem.  -  DuŜo  głębszy  i  gorszy  niŜ  obecna 

recesja.  Mieliśmy  34%  bezrobocia,  kraj był  sparaliŜowany  przez zamknięcie  rynków  wschodnich  i 
pierwsze wojny celne z Niemcami. 

-

 

Rosja  nie  chciała  kupować  nic  od  nas?  -  zdziwił  się.  -  PrzecieŜ  tam  panował  wtedy 

straszliwy głód... 

-

 

Owszem.  Ale  ten  głód  przynajmniej  częściowo  był  wywołany  sztucznie.  Kołchoźnikom 

zabierano  ziarno  i  sprzedawano  je  na  przykład  Niemcom,  a  za  uzyskane  pieniądze  rozwijano 
przemysł  zbrojeniowy.  Dlatego  nie  potrzebowali  naszej  Ŝywności,  a  na  przykład  nasze  czołgi  nie 
były im potrzebne, bo robili własne, duŜo lepsze. Kupowali okręty wojenne, ale tego w zasadzie nie 
produkowaliśmy. 

 

-

 

Nieciekawa epoka. 

-

 

Ano, nieciekawa. Tu w Chęcinach miejscowi tak Polacy, jak i śydzi klepali straszną biedę, 

jednak  nie  wszyscy.  Dwaj  bracia  Nachum  i  Aaron  Wurstowie  wiązali  jakoś  koniec  z  końcem. 
Słyszałeś moŜe to nazwisko? 

Pokręcił przecząco głową. A potem nagle coś sobie przypomniał. Oczu mu zabłysły.

 

-

 

Zaraz  -  powiedział.  -  Jak  sprzedawali  działki  na  podzamczu...  Pan  Sebastian  miał  pomysł, 

Ŝ

eby tam zrobić ulicę i nadać j ej czyjeś nazwisko... ale nie jestem pewien, czy to było to. MoŜe... 

Nie, nie pamiętam. Ale moŜe się zgadza, jeśli to ich ślady tropił nauczyciel? 

-

 

Właśnie. 

-

 

A czego się pan o nich dowiedział? 

-  Starszy,  z  wykształcenia  geolog,  prowadził  kamieniołom,  zatrudniając  kilkunastu 

robotników,  zarówno  chrześcijan,  jak  i  śydów.  Był  to  malutki  zakładzik,  jeśli  się  go  porówna 
choćby  z  kopalnią  lazurytu  na  Miedziance  prowadzoną  przez  Polaków  -  braci  Stanisława  i 
Bolesława Łaszczyńskich.

 

-

 

O  nich  słyszałem  -  uśmiechnął  się.  -  Zaczęli  szukać  miedzi  jeszcze  przed  pierwszą  wojną 

ś

wiatową i podobno trafili nawet na Ŝyłę samorodków tego metalu. To chyba była wielka sensacja, 

choć nie wiem czemu. Miedź to miedź. 

-

 

Ale  prawie  nie  występuje  w  postaci  metalicznej  -  wyjaśniłem.  -  Pozyskuje  się  ją  z  rud 

metali. Co jeszcze o nich wiesz? 

-

 

Niestety,  podczas  wojny  Bolesława  zamordowali  hitlerowcy,  a  jego  brat  miał  szczęście, 

akurat przebywał w USA... Zatrudniali kilkuset ludzi. 

-

 

MoŜna  powiedzieć,  kapitaliści  całą  gębą  -  mruknąłem  z  uznaniem.  -  Wurstowie  w 

porównaniu  z  nimi  byli  drobnymi  płotkami,  ale  na  pewno  wielu  zazdrościło  im  powodzenia  i 
majątku... 

-

 

Co o nich wiadomo? 

 

-

 

Młodszy,  Aaron,  pracował  w  szkole,  a  w  wolnych  chwilach,  korzystając  ze  wsparcia 

finansowego  brata  kapitalisty,  prowadził  badania  i  jak  sądzę  gromadził  dokumenty  dotyczące 
historii  Chęcin  i  istniejącej  w  nich  gminy  Ŝydowskiej.  Te  papiery  zapewne  odnalazł  wasz 
nauczyciel.  Nie  pisze  o  tym  wprost,  planuje  drugi  tom  swojej  monografii;  w  tym  tylko 
zasygnalizował ich istnienie. 

-

 

Dlaczego  mogą  okazać  się  waŜni  dla  naszego  dochodzenia?  -  kolejne  pytanie  było 

przemyślane i konkretne... 

Naprawdę łebski dzieciak.

 

-

 

Aaron  kupował  takŜe  dzieła  sztuki  mające  stać  się  w  przyszłości  zaczątkiem  muzeum  w 

waszej miejscowości. 

-

 

O,  nawet  nie  wiedziałem,  Ŝe  był  taki  projekt...  Muzeum.  Szkoda,  Ŝe  nie  powstało  -

westchnął. - Pan Sebastian teŜ miał podobne plany... Przepraszam, przerwałem... Niech pan mówi 
dalej. 

-

 

Gdy  wybuchła  wojna,  obaj  podjęli  próbę  ucieczki  na  wschód.  MoŜe  chcieli  przez  kraje 

nadbałtyckie  wyrwać  się  na  przykład  do  Szwecji  lub  Ameryki,  a  moŜe  planowali  ukryć  się  w 
ZSRR. Tego juŜ nie ustalimy. Niestety, obaj prawdopodobnie wpadli w ręce hitlerowców. 

-

 

A potem naziści ich zamordowali. 

20

 

background image

-

 

Nie  wiemy.  Ale  to  niestety  bardzo  prawdopodobne.  Pan  Sebastian  domyślał  się  czegoś 

podobnego. W kaŜdym razie po wojnie juŜ do miasteczka nie wrócili... 

-

 

A zatem najprawdopodobniej było tak. Nasz nauczyciel prześledził ich losy. I pomyślał tak. 

Uciekali za granicę, chcieli się przedzierać przez kraj opanowany przez wroga. Więc nie wlekli ze 
sobą zgromadzonych dzieł sztuki i dokumentów. Raczej gdzieś je schowali. I szukał, aŜ znalazł... 

-

 

Dobrze kombinujesz - pochwaliłem. - Z tym, Ŝe mogło być jeszcze inaczej. 

-

 

To znaczy? 

-  Odwrotnie.  Przy  okazji  jakichś  prac  remontowych  trafił  na  zamurowane  w  ścianie 

dokumenty,  a  potem  stwierdził,  Ŝe  tak  fantastyczny  zbiór  nie  powinien  pleśnieć  bez  poŜytku  w 
archiwum i napisał na ich podstawie ksiąŜkę.

 

-

 

Jak pan sądzi, znalazł tylko dokumenty czy takŜe te rzeczy gromadzone dla muzeum? 

-

 

A jak ty sądzisz? 

-

 

No,  ten  widelec  mógł  pochodzić  z  tego  zbioru.  Gdzieś  go  kupili  za  pieniądze  zarobione  w 

kamieniołomie i... 

-

 

Słusznie. 

-

 

Sam nie wiem. Ale panu chyba wydało się to prawdopodobne? Bo bez powodu mi pan tego 

nie mówi? 

-

 

Owszem.  Chciałem  cię  wprowadzić  w  rozwiązywanie  zagadki.  Mamy  tylko  jeden  punkt 

zaczepienia  -  widelec  ze  złota.  I  jedną  poszlakę.  Nauczyciel,  z  wykształcenia  chemik,  z 
zamiłowania  historyk,  znalazł  dokumenty  swojego  poprzednika  sprzed  siedemdziesięciu  lat... 
Zakładam  hipotezę  roboczą,  Ŝe  Aaron  Wurst,  historyk  i  kolekcjoner,  mógł  mieć  coś  wspólnego  z 
widelcem. 

-

 

Ta hipoteza będzie obowiązywała, dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego - zamyślił się. 

 

-

 

Albo  póki  nie  natrafimy  na  poszlaki,  które  ją  obalą  lub  pozwolą  zastąpić  ją  lepszą  -

powiedziałem powaŜnie. - W nauce często jest tak, Ŝe opracowuje się teorię ogólną, a potem wraz z 
kolejnymi  odkryciami  poznaje  coraz  więcej  szczegółów,  które  pozwalają  ją  uściślić.  Tak  jak 
Einstein,  opracował  ogólną  teorię  względności,  potem  szczególną,  a  potem  jeszcze  połączył  to 
wszystko w unitarną teorię pola - trochę się rozgadałem, ale chyba nie lubił fizyki, bo nie zwrócił 
uwagi na moje słowa. 

-

 

Zakładamy,  Ŝe  nauczyciel  znalazł  skrytkę  Aarona  -  zadumał  się.  -  Ale  zabrał  z  niej  tylko 

dokumenty i widelec? 

-

 

Myślę,  Ŝe  to  było  inaczej  -  pokręciłem  głową.  -  Dokumenty  znalazł  juŜ  całe  lata  temu, 

zdąŜył  je  zbadać,  przetłumaczyć  i  opracować.  A  widelec  to  świeŜe  znalezisko.  MoŜe  w  papierach 
był  jakiś  szyfr  prowadzący  do  drugiej  skrytki...  Nie  wiem.  Sztuka  rozwiązywania  takich  zagadek 
historycznych  jest  w  sumie  dość  prosta.  Musisz  postawić  się  na  miejscu  człowieka,  który  coś 
chował. Spróbuj, moŜe coś wymyślimy - zaproponowałem. 

-

 

Dobra.  Jeśli  jestem  bogatym  śydem,  to  przewiduję,  Ŝe  naziści  zechcą  mi  moje  bogactwa 

odebrać.  Więc  je  ukrywam.  Jeśli  wpadnę  w  ich  łapy,  będą  mnie  torturować,  Ŝeby  się  dowiedzieć, 
gdzie  je  ukryłem.  Dlatego  nie  robię  tego  sam.  Niech  je  ukryje  mój  brat.  Powiedzmy,  Ŝe  mam  do 
schowania  trzy  potencjalnie  cenne  rzeczy.  Pieniądze...  -  zamyślił  się  głęboko.  -  Konta  bankowe 
mogą zostać zamroŜone, zresztą okupant na pewno uniewaŜni wszystkie banknoty. Wymieniam je 
na...  Złoto  albo  dolary.  ZwaŜywszy,  Ŝe  przede  mną  długa  podróŜ,  biorę  raczej  dolary.  Trudniej  je 
wymacać w grubej podszewce niŜ monety. 

-

 

Brawo - popatrzyłem na niego z uznaniem. 

-

 

Dobrze mi idzie? 

-

 

Znakomicie. Kontynuuj. 

-

 

Zabrałbym  ze  sobą  połowę  dolarów,  drugą  połowę  ukryłbym.  Jeśli  po  drodze  zostanę  na 

przykład obrabowany, będę mógł wrócić i skorzystać z reszty - nie zostanę tak zupełnie na lodzie. 
Gdybym wreszcie sam zginął - przynajmniej bratu się przydadzą. 

 

-

 

Jesteś bardzo przewidujący. 

Uśmiechnął się zadowolony z siebie. 
-

 

Teraz dokumenty. Mam ich dwa rodzaje. Po pierwsze, te stare, historyczne o chęcińskich 

21 

background image

ś

ydach  i  ich  przeszłości.  Jeśli  wpadną  w  ręce  Niemców,  zostaną  zniszczone.  Trzeba  je  ukryć.  Po 

drugie,  moje  dokumenty,  akta  własności  domów,  kamieniołomu,  placów,  działek,  akcje  kopalni  i 
fabryk w Kielcach, obligacje...

 

-

 

O tym nie pomyślałem! - spojrzałem na niego zaskoczony. 

-

 

Myślę, Ŝe zrobiłbym tak. Po pierwsze, wszystkie moje dokumenty zaniósłbym do notariusza 

i  wykonał  ich  potwierdzone  odpisy.  Oddzielnie  ukryłbym  akty  własności,  oddzielnie  ich  odpisy. 
MoŜe nawet odpisy wziąłbym ze sobą - zamyślił  się. - MoŜe dałoby się popłynąć z  Litwy, Łotwy 
lub ZSRR do USA. wtedy w banku moŜna by zaciągnąć na przykład poŜyczkę pod zastaw takiego 
papieru i dzięki temu mieć z czegoś Ŝyć, zanim skończy się wojna. 

-

 

Jesteś geniuszem - wyszeptałem. 

Posterunkowy chyba nawet nie przewidywał, jak inteligentnego ma krewniaka.

 

- Zrobiłbym teŜ odpisy, a moŜe nawet fotokopie, wszystkich starych dokumentów. Czy było 

to juŜ wtedy moŜliwe?

 

-  Oczywiście.  Choć  niezbyt  powszechne.  Mikrofilmy  na  uŜytek  szpiegowski  juŜ 

produkowano,  ale  wątpię,  by  technologia  ta  mogła  dotrzeć  do  Ŝydowskiego  historyka  z  małego 
polskiego miasteczka.

 

- A gdyby uŜyć zwykłej kliszy fotograficznej?

 

-  Nie  bardzo  nadaje  się  do  tego  celu  -  powiedziałem.  -  MoŜna  spróbować,  ale  przy 

powiększeniach  wychodzi ziarno.  Mikrofilmy  i  mikrofisze,  których  się  obecnie  uŜywa,  wykonane 
są  na  specjalnej  kliszy.  A  ich  zbiór  chyba  podzielił  na  kilka  części  i  poukrywał  w  róŜnych 
miejscach w nadziei, Ŝe przynajmniej niektóre ocaleją. Wreszcie, po trzecie, antyki do planowanego 
muzeum. Nie wiemy, co to było.

 

-

 

Pewnie jakieś nieduŜe przedmioty w rodzaju tego widelca. 

-

 

Niekoniecznie - zgłosiłem pierwsze zastrzeŜenie. - Chęciny są stare. Niektóre domy mają po 

500 lat. Buszując, mógł natrafić na przykład na meble pochodzące z zamku. Wykopaną po lochach 
starą broń... 

-

 

Rozumiem  -  przygryzł  wargi.  -  Starą  szafę  ja  bym  pomalował  niechlujnie  farbą  olejną  i 

zostawił  w  mieszkaniu,  w  nadziei,  Ŝe  tak  zamaskowaną  przegapią  Niemcy  szukający  łupów. 
Rozparcelowałbym meble po godnych zaufania chrześcijanach. 

-  Niezły  pomysł  -  pochwaliłem.  -  Teraz  pytanie  najwaŜniejsze.  Czy  istnieje  spis  tych 

kryjówek.  Czy  moŜe  ufali  swojej  pamięci  na  ryle,  Ŝe  nie  sporządzali  dokumentacji,  tylko 
zapamiętali coś takiego: w piecu w kamieniczce zamurowane dolary, w szopie grabarza barokowa 
szafa...

 

MoŜe... Ja bym jednak spisał - powiedział. - W najgorszym razie po to, Ŝeby znalazł to jakiś 

mój  krewny.  Ale  informacje  zaszyfrowałbym  na  wypadek,  gdyby  kartka  wpadła  w  czyjeś 
niepowołane ręce. Tak się robi w ksiąŜkach.

 

-

 

Słusznie. 

-

 

I  chyba  tak  było,  nie  sadzi  pan?  Nauczyciel  zdołał  odnaleźć  dwie  skrytki.  W  jednej  były 

papiery historyczne, w drugiej widelec. I chyba liczył, Ŝe znajdzie ich więcej, skoro przygotował to 
wystąpienie. 

-

 

Od znalezienia dokumentów do znalezienia widelca upłynęło duŜo czasu. MoŜe nawet dwa 

lata? 

-

 

MoŜe taki trudny ten szyfr? - zasugerował. - Rok, moŜe dwa na złamanie? A moŜe i dłuŜej, 

jeśli pierwszą skrytkę teŜ znalazł na jego podstawie. MoŜe szukał jej na przykład dziesięć lat. 

-

 

Niewykluczone  -  westchnąłem.  -  Mam  do  ciebie  prośbę.  Rozpytaj  dyskretnie,  czy  tu  po 

wojnie ktoś znalazł coś cennego. Jakieś zamurowane klejnoty, papiery i tak dalej. 

-

 

Jasne. Popytam. 

LeŜałem  i  rozmyślałem.  Skąd  nauczyciel  wytrzasnął  te  zaskakujące  artefakty?  Zbiór 

Ŝ

ydowskich  dokumentów  mógł  odnaleźć  przypadkiem,  ale  złoty  widelec?  MoŜe  wiercił  dziurę  w 

ś

cianie  i  przypadkiem  natrafił  na  zamurowaną  skrytkę?  W  starych  domach  takie  rzeczy  się 

zdarzają... MoŜe gdzieś w szkole?

 

22

 

background image

Nie, to mało prawdopodobne. Nauczyciel nie będzie się włóczył po strychach czy piwnicach, 

ani kuł w ścianach swojego miejsca pracy. Z drugiej strony... Usiadłem na łóŜku. Kto, jak kto, ale 
historyk  amator  marzący  o  zorganizowaniu  w  miasteczku  muzeum  z  pewnością  przegrzebał 
starannie  szkolne  strychy  i  piwnice  w  poszukiwaniu  wszelkich  moŜliwych  przedmiotów,  które 
moŜna by włączyć do zbiorów. A moŜe...

 

Ten  dom.  Budynek,  w  którym  przebywałem.  He  lat  mógł  sobie  liczyć?  Sądząc  po  kształcie 

stropów,  pochodził  z  pierwszej  połowy  XIX  wieku.  A  jeśli  został  przebudowany?  Ściany  domu, 
solidne,  kamienne  z  XV  wieku,  wielokrotnie  poprawiane...  Pierwotnie  mogły  tu  być  stropy  z 
grubych  dranic  przybitych  do  wpuszczanych  w  mur  belek,  aŜ  wreszcie  przesklepione  przez 
któregoś z kolejnych właścicieli.

 

Wstałem z łóŜka. Koło drzwi na gwoździu wisiał klucz z przyczepioną drewnianą tabliczką: 

„Piwnica".  Identyczny  był  u  Marka,  trzeci  widziałem  w  pokoju  pana  Sebastiana.  Ubrałem  się  i 
wyszedłem na korytarz. Dwudziesta trzecia. Spod drzwi sąsiada padało światło. Zapukałem cicho. 
Otworzył mi kompletnie ubrany, najwidoczniej nie kładł się jeszcze tej nocy spać.

 

-

 

Coś się stało? - zaniepokoił się. 

-

 

Jak tu wyglądają piwnice? - zapytałem. 

-

 

Piwnice? - wytrzeszczył oczy. - Normalnie. Węgiel tam leŜy i róŜne graty. Dlaczego pytasz? 

-

 

Tak sobie leŜałem i dumałem - streściłem mu swoje przypuszczenia. 

-

 

Hmm...  -  zadumał  się.  -  Sądzisz,  Ŝe  pan  Sebastian  schodził  do  piwnic  kuć  ściany?  Mury 

grube, ale chyba bym coś usłyszał, to nie jest cicha robota. 

-

 

Niekoniecznie, mógł znaleźć jakąś dobrze zabezpieczoną skrzynkę z papierami... Ale moŜe 

jedno  znalezisko  zachęciło  go  do  dalszych  badań.  Przyniósł  do  domu  złoty  widelec,  nawet  go  nie 
wytarł z błota... 

-

 

Sądzisz,  Ŝe  mógł  go  na  przykład  wykopać  w  lochach  pod  budynkiem  -  zainteresował  się 

wreszcie. - MoŜe i faktycznie warto to sprawdzić... Zwłaszcza, Ŝe z klasówkami juŜ skończyłem. 

-1 jak wyniki? - zainteresowałem się.

 

-

 

Tak sobie - wzruszył ramionami. - Czegoś tam ich nauczyłem. 

-

 

Miałem  nauczyciela  który  rysował  kredą  kółko  i  rzucał  klasówki  w  górę,  która  wpadła  do 

kółka, ta dostawała dobrą ocenę... - przypomniałem sobie szkolne dzieje. 

-

 

Ja  mam trochę inną metodę. Ja rysuję  kreskę  i  rzucam je do  góry,  która  spadnie po prawej 

stronie - ta zaliczona, a która po lewej - stawiam pałę... 

Spojrzałem  na  niego  zdumiony,  ale  po  uśmiechu  poznałem,  Ŝe  tylko  Ŝartuje.  Poszedł  po 

latarkę  i  po  chwili  schodziliśmy  na  dół.  Klapa  w  podłodze  sieni  nakrywała  kwadratowy  otwór. 
Matematyk otworzył kłódkę i podniósł ją. Z dołu wionęło wilgocią.

 

- Trzeba zejść po drabinie - wyjaśnił. -1 proszę uwaŜać, głęboko tam, kark moŜna skręcić... 
Zszedłem po stalowych szczeblach pokrytych łuszczącą się farbą antykorozyjną. Loch okazał

 

się  nadspodziewanie  głęboki,  drabina  miała  dobre  cztery  metry  wysokości.  Wreszcie  stanąłem  na 
dole  i  poświeciłem  wokoło.  Gwizdnąłem  cicho.  Kolebkowe  sklepienie  wymurowano  z  kamienia, 
dolną część piwnicy wykuto w rodzimej skale.

 

-

 

Dawny skład kupiecki, trzymano tu wino i inne towary w beczkach - powiedziałem. Mój 

głos zabrzmiał ponuro. 
-

 

Skąd wiesz, Ŝe w beczkach!? - zaciekawił się. 

 

-

 

Tu  jest  pochylnia  -  wskazałem  rampę  biegnącą  do  zamurowanego  otworu  w  ścianie.  -

Zobacz, jak jest wyprofilowana. Staczali beczki prosto z ulicy. 

-

 

Sprytne - ocenił. - Bo węgiel teraz sypią tamtą dziurą - pokazał zardzewiałą blaszaną klapę. 

Tamta część piwnicy musiała zachodzić pod podwórze. 

Oświetliłem  wszystkie  kąty,  szukając  dziur  w  ścianach  lub  dołów  wykopanych  w  podłodze. 

Nic  z  tego.  W  piwnicy  znajdował  się  duŜy  kojec  na  węgiel,  obecnie  prawie  pełen,  widać 
zgromadzono  juŜ  zapasy  na  zimę.  Za  nim  niskie  przejście  prowadziło  do  sąsiedniego 
pomieszczenia. Drzwi miały kamienne obramowanie, na oko sądząc gotyckie.

 

Przeszliśmy. Piwnica wyglądała identycznie, takie samo solidne i cięŜkie łukowate sklepienie, 

takie same duŜe ceglane płyty na podłodze. Piętrzyły się tu zwalone na stos stare metalowe łóŜka,

 

23

 

background image

jakieś zdezelowane szafy. Wszystko było stare, ale juŜ na pierwszy rzut oka widać było, Ŝe nie są to 
zabytki, a rupiecie...

 

-

 

Coś mi się tu nie zgadza - powiedział Marek. - Trochę się zmieniło, od kiedy byłem tu kilka 

tygodni temu. 

-

 

Tak? - zainteresowałem się. 

- Te łóŜka leŜały poprzednio pod ścianą, ktoś musiał je przesunąć... I to chyba nie tak dawno. 
Pochyliłem się i oświetliłem kąt pomieszczenia. Niby wszystko się zgadzało, ale...

 

-

 

Coś  mi  się  zdaje,  Ŝe  dzisiejszą  kolację  zjemy  ze  szczerozłotej  zastawy  -  mruknąłem.  -

Ciekawe, jak smakująpotrawy niesione do ust szesnastowiecznymi widelcami... 

-

 

To obudzę moją Ŝonę, zrobi z tej okazji jajecznicę na kurkach - zatarł ręce. 

Ukląkłem  i  starannie  opukałem  płytę.  Musiała  być  bardzo  gruba,  ale  wyraźnie  słychać  było 

głuchy pogłos. Ciekawe, jak pan Sebastian zorientował się, Ŝe to ta. Musiał chyba mieć plan.

 

-

 

Czemu sądzisz... 

-

 

To  proste  -  wyjaśniłem  -  zobacz,  tu  na  krawędzi  jest  świeŜe  otarcie.  Nasz  sąsiad  wsunął 

między spoiny ostrze piłki do metali i przeciął rygiel albo coś podobnego... 

Wyjąłem z torby kawałek stalowego drutu, zrobiłem na końcu haczyk i wpuściłem w szparę. 

Po  chwili  płyta  uniosła  się,  odsłaniając  owalny  otwór  o  średnicy  moŜe  siedemdziesięciu 
centymetrów. Odmurowano to starannie czerwoną cegłą

 

-

 

Fiu - gwizdnął Marek. - A to co, właz? 

-

 

Na to wygląda. Ale sądzę, Ŝe nie jest bardzo stary. W kaŜdym razie te cegły to klinkier. 

-

 

Szczerze  powiedziawszy  nic  mi  to  nie  mówi...  Zaraz,  nie,  słyszałem  tę  nazwę.  To  takie 

ozdobne cegły do elewacji? 

-

 

W tej chwili tak, ale dawniej tak mówiono na specjalny rodzaj twardych cegieł uŜywanych 

do wykładania ulic. 

-W jakim okresie?

 

- Druga połowa XIX i początek XX wieku - wyjaśniłem.

 

Po  drugiej  stronie  przeszkody  faktycznie  był  przepiłowany  rygiel.  Z  otworu  wiało  wilgocią. 

Poświeciłem  latarką.  Dno  było  niedaleko,  moŜe  dwa  metry  niŜej.  W  ceglanej  ścianie  zostawiono 
rząd otworów umoŜliwiających bezpieczne schodzenie.

 

-

 

Włazimy tam? - zainteresował się. 

-

 

To  moŜe  być  niebezpiecznie,  ale  nie  mamy  wyjścia.  Zasadniczo  przy  tego  typu  pracach 

eksploracyjnych ktoś powinien zostać na zewnątrz i w razie czego sprowadzić pomoc - mruknąłem. 
- Skocz na górę i zostaw kartkę Ŝonie, a ja tu poczekam. 

Uwinął się szybko. Przyniósł ze sobą solidnie wyglądający pogrzebacz i dwie pary woderów.

 

-

 

MoŜe będzie tam mokro - powiedział tytułem usprawiedliwienia. - A pogrzebacz się moŜe 

przydać, gdybyśmy mieli coś kuć albo podwaŜyć. Nie mam łomu... 

-

 

Dobry pomysł - pochwaliłem. 

Ruszyłem pierwszy. Z dna zagadkowej studzienki odchodził w bok wąski korytarz wykuty w 

skale.

 

-

 

Nie bardzo mi się to podoba - powiedziałem. 

-

 

Dlaczego? 

-  Piwnica  pochodzi  gdzieś  z  XVI,  moŜe  XVIII  wieku.  Szybik  moŜe  być  z  XIX.  A  ten 

korytarzyk wykuto przed wojną... To są ślady świdra górniczego - pokazałem rysy na ścianach.

 

-

 

Kiedy się takie pojawiają? 

-

 

Zielonego pojęcia nie mam - westchnąłem. - Chyba w okresie międzywojennym - tak mi się 

kojarzy z jakiegoś filmu. Ale historia górnictwa nie jest moją mocną stroną... 

Tunel  miał  moŜe  dziesięć  metrów  długości.  Na  jego  końcu  w  ścianie  ział  pionowy  otwór  -

strzelnica. Okute stalowymi płaskownikami drzwi prowadziły w bok.

 

-

 

Co to jest? - zdziwił się. - Bunkier? 

-

 

Tak  jakby  -  mruknąłem.  -  Myślę,  Ŝe  to  śydzi  wykuli  sobie  tu  kryjówkę.  A  na  wypadek, 

gdyby ktoś jednak odkrył wejście, byli gotowi bronić się... 

-

 

Do ostatniego naboju - uzupełnił. - Pole ostrzału świetne, mogliby tu długo przetrwać... 

24

 

background image

-

 

Nie  -  pokręciłem  głową.  -  MoŜe  tak  im  się  wydawało,  ale  kilka  granatów  załatwiłoby 

sprawę.  W  zamkniętych  pomieszczeniach  fala  uderzeniowa  daje  potworne  efekty.  A  gdyby  to  nie 
pomogło, Niemcy pewnie wpompowaliby cysternę benzyny i wykurzyli ich albo spalili Ŝywcem... -
wzdrygnąłem się. 

-

 

Na szczęście tego nie zrobili - odetchnął. - Nie ma tu Ŝadnych śladów ognia... 

-

 

Ale pan Sebastian tu był - mruknąłem, patrząc na podłogę korytarzyka. 

W  pokrywającym  ją  mokrym  piachu  ciągle  widać  było  dwie  ścieŜki  śladów.  Poszedł  i 

wrócił... Otworzył drzwi? Zaświeciłem jeszcze kontrolnie do strzelnicy, było tam jakieś niewielkie 
pomieszczenie.  Pchnąłem  drzwi.  Nawet  jeśli  kiedyś  były  w  jakiś  sposób  zabezpieczone,  nasz 
poprzednik  z  pewnością  juŜ  je  otwierał.  Uchyliły  się  na  pół  metra.  Wcisnąłem  się  w  szczelinę. 
Dalszy ciąg korytarza blokowało kilka starych worków. Materiał zetlał, piach wysypał się. Chemik 
zapewne uŜył lewarka, by je tu odsunąć...

 

-

 

Idziemy  jakby  pod  prąd  -  odezwał  się  mój  towarzysz.  -  Zasuwa  pod  płytą,  drzwi 

zabezpieczone ryglami - teraz dopiero zwróciłem uwagę na przecięte chyba szlifierką zamki - Teraz 
te worki... Wdzieramy się od tej strony, z której twórcy tego schronu spodziewali się ataku. 

-

 

U  celu  mogą  leŜeć  ciała  tych,  którzy  w  tak  przemyślny  sposób  się  zabarykadowali  -

ostrzegłem go. - To moŜe być paskudny widok. 

-

 

CóŜ - mruknął. - Widziałem juŜ nieboszczyków... 

-

 

Ja teŜ j ale jakoś nie mogę przywyknąć... 

Tunel  w  bok  prowadził  do  strzelnicy.  Oparte  o  ścianę  ciągle  jeszcze  stały  dwa  straszliwie 

zardzewiałe karabiny mausera... Korodujące zamki i lufy rozsadziły przepróchniałe kolby. Obok z 
rozmiękłego tekturowego pudełka wysypały się zaśniedziałe z wierzchu naboje.

 

-

 

Byli gotowi na wszystko - mruknął. 

-

 

Dziwisz się? 

Tunel znowu skręcał i raz jeszcze stanęliśmy przed otworem, z którego kiedyś miał polecieć 

grad kul... Tym razem przejście dalej zrobiono w suficie. Podsadziłem Marka, a on potem pomógł 
mi wywindować się do góry.

 

- Jeśli  nic  pomyliłem  kierunków,  jesteśmy  pod  Rynkiem  -  mruknąłem.  Tak  czy  siak,  juŜ 

pewnie niedaleko...

 

Jeszcze jedne drzwi, tym razem z prawdziwej stali. Nasz poprzednik przeciął rygle i zawiasy 

szlifierką.

 

-

 

Ten schron posiada, a moŜe posiadał kiedyś teŜ drugie wejście - mruknąłem. 

-

 

Nie daliby rady przeciągnąć tego przez te wąskie tunele - odgadł natychmiast. - Jak sądzisz, 

kto to wykonał? I kiedy? Jakoś tak sobie załoŜyliśmy, Ŝe śydzi ale... 

-  Raczej  nie  Polacy.  Choć,  kto  wie...  W  Warszawie  grupa  ludzi  przetrwała  kilkanaście 

miesięcy zamurowana w schronie wybudowanym w piwnicy pod kamienicą. Przeczekali tam sporą 
część okupacji i całe powstanie warszawskie. Znaleźli ich dopiero Ruscy, którzy zajęli budynek na 
kwaterę...

 

Za  drzwiami  naszykowano  wiele  worków  z  piaskiem,  mających  w  razie  czego  posłuŜyć  do 

ich  zabarykadowania.  Jeszcze  kilka  kroków  i  znaleźliśmy  się  w  duŜej  sklepionej  kupieckiej 
piwnicy.

 

- Wielkie nieba - wykrztusił matematyk, świecąc wokoło.

 

Z  całą  pewnością  ktoś  ukrywał  się  tu  przez  wiele  miesięcy.  Na  stole  stała  ciągle  lampa 

naftowa,  na  kilkunastu  łóŜkach  leŜała  zgniła  i  pogryziona  przez  myszy  pościel.  Na  półce  w  kącie 
zauwaŜyłem stare radio kryształkowe.

 

W  sąsiedniej,  duŜo  mniejszej  piwnicy  urządzono  łazienkę  i  kuchnię.  Zaśniedziałe  mosięŜne 

krany, kilka starych garnków, miednica i cebrzyk...

 

-  Z  pewnością  ukrywali  się  tu  bardzo  długo  -  powiedziałem,  patrząc  na  duŜy  stos 

opróŜnionych  i  zardzewiałych  puszek.  -  Pewnie  nawet  doczekali  wyzwolenia...  Ciągnęli  prąd  na 
lewo  -  wskazałem  Ŝarówkę  ciągle  wiszącą  pod  sufitem  -  mieli  bieŜącą  wodę...  Doskonały  schron. 
MoŜna by tu przetrwać całe lata!

 

- Nawet radio mieli - mruknął z uznaniem. - Tylko z odbiorem pewnie problemy. Jesteśmy

 

25

 

background image

chyba dość głęboko pod ziemią.

 

-  Trudno  ocenić  -  wzruszyłem  ramionami  patrząc  na  wyświetlacz  mojego  telefonu 

komórkowego. - Mam jedną kreskę zasięgu, czyli nad sufitem nadkład jest cienki, moŜe pół metra? 
Przypuszczam  raczej,  Ŝe  wyprowadzili  na  powierzchnię  długi  kawał  drutu,  Ŝeby  spełniał  rolę 
anteny.

 

-

 

Ciekawe - wciągnął powietrze. - Oddycha się duŜo lŜej niŜ w tunelach. Musi tu działać jakaś 

wentylacja. 

-

 

Owszem  -  kiwnąłem  głową.  -  Chyba  tylko  gotować  nie  mogli,  no  i  zimą  musiało  być  tu 

paskudnie zimno i wilgotno. Wilgoć była dla nich najniebezpieczniejsza. 

-

 

Reumatyzm i artretyzm? 

-

 

Gruźlica... w takich warunkach moŜe się bardzo szybko rozwinąć i powalić w kilka miesięcy 

zupełnie zdrowego człowieka... 

-

 

Tylko jak ogrzewali? - zamyślił się. - Skoro nie ma tu pieca... 

-  Gdyby wykopali tę kryjówkę pod którąś z kamienic, mogliby podczepić się dyskretnie do 

przewodu  kominowego...  -  rozwaŜałem.  -  Ale  tu  faktycznie  jest  problem...  TakŜe  dlatego,  Ŝe  jeśli 
otwory  wentylacyjne  wychodziły  pośrodku  Rynku,  w  mroźne  dni  widać  byłoby  parę  albo 
uchodzące ciepłe powietrze... Myślę, Ŝe palili świece i to podgrzewało trochę powietrze. Nie wiem.

 

-

 

Ale nie widać Ŝadnych śladów walki - rozejrzał się raz jeszcze. - Więc raczej nie wyciągnęli 

ich stąd siłą? 

-

 

Chyba nie... Z drugiej strony - radio. Czemu tu zostało? MoŜe wydarzyło się coś, co zmusiło 

ich  do  panicznej  ucieczki  i  nie  zdąŜyli  go  zabrać  albo  w  pośpiechu  przegapili.  Ale  hitlerowcy, 
gdyby odkryli ten schron, na pewno by je zabrali. 

-

 

MoŜe  po  prostu  wysiadło  na  skutek  wilgoci  -  podsunął.  -  Uznali  Ŝe  nie  da  się  naprawić  i 

zostawili na półce. 

-

 

To dobra teoria. 

Drugie  wyjście  znaleźliśmy  bez  trudu.  Ten  korytarz  był  podobnie  najeŜony  pułapkami,  ale 

skończył się dość nieoczekiwanie zupełnie świeŜym murem z cegieł.

 

-  Ktoś  stawiał  budynek  w  pierzei  rynkowej  -  wydedukowałem.  -  wykopał  dół  pod 

fundamenty, trafił na korytarz, pewnie zbadał ten loch, a potem zamurował, Ŝeby wilgoć nie szła.

 

- Musiało  to  być  dawno  -  mruknął  -  Ja  o  takim  odkryciu  nie  słyszałem,  a  ludzie  pewnie  by 

mówili.  Pierwsza  w  nocy,  trzeba  iść  spać...  A  ty,  zdaje  się,  jutro  znowu  masz  wystąpienie?  TeŜ 
powinieneś wypocząć.

 

Fakt, na szczęście dopiero o trzynastej... pośpię do ósmej, potem jeszcze przejrzę notatki... A 

to  znalezisko  trzeba  będzie  zgłosić  śydowskiemu  Instytutowi  Historycznemu,  z  pewnością  będą 
zainteresowani dokładnym zbadaniem tego miejsca.

 

-

 

Wspominałeś  coś  o  złotej  zastawie?  -  zagadnął,  gdy  opuszczałem  płytę  podłogową  na 

miejsce. - Wprawdzie jej nie znaleźliśmy, ale moŜemy zrobić jajecznicę... 

-

 

Dzięki  -  uśmiechnąłem  się.  -  Nie  obraź  się,  ale  jestem  tak  zmęczony,  Ŝe  nawet  nie  mam 

apetytu... 

Wróciłem  do  siebie,  umyłem  się  i  ległem  na  tapczanie.  Odkrycie,  choć  ciekawe,  nie 

usatysfakcjonowało  mnie.  Nadal  nie  wiedziałem,  gdzie  nauczyciel  znalazł  kolekcję  starych 
dokumentów...

 

26 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

 

CO ZROBIŁBY PAN SAMOCHODZIK? • CO ZNALAZŁEM W ARCHIWACH

 

HIPOTEKI? • FRYZJER SKARBNICĄ INFORMACJI • NIECIEKAWE CZASY •

 

HITLEROWCY I ICH PLANY • CO ZNALAZŁEM W MAKULATURZE? •

 

ZAPROSZENIE • CHATKA W LESIE I RADIOTELEFON

 

Wstałem  o  siódmej  rano,  ogarnąłem  się  trochę.  Zrobiłem  kilkanaście  pompek,  Ŝeby  się  do 

końca  obudzić.  Wczorajsze  teorie  zawładnęły  moim  umysłem...  Pan  Sebastian  tropiący  swojego 
poprzednika,  zresztą  teŜ  nauczyciela.  MoŜe  znalazł  jakiś  ślad  w  papierach,  a  moŜe  nic.  MoŜe 
wydedukował w jakiś sposób, gdzie znajduje się skrytka...

 

Jak  zabrałby  się  do  tej  sprawy  Pan  Samochodzik?  Poznałem  nieźle  jego  metody.  O  nie,  na 

pewno nie stawiałby wszystkiego na jedną kartę. Teoria wiąŜąca widelec z Ŝydowskim historykiem 
była  niezła,  ale  dla  mojego  szefa  z  pewnością  opierałaby  się  na  zbyt  kruchych  podstawach...  On 
wymyśliłby  kilka  róŜnych  teorii i  sprawdzał  je  po  kolei.  AŜ  by  w  końcu trafił.  Tylko,  Ŝe  mnie  nic 
przychodziło  do  głowy  nic  innego...  Nie  byłem  w  stanic  wykrzesać  z  ospałego  mózgu  Ŝadnej 
iskierki.

 

Od  czego  zacząłby  pan  Tomasz?  Z  całą  pewnością  pojechałby  do  archiwum  i  przejrzał 

wszystkie  dokumenty  Wursta,  przekazane  przez  pana  Sebastiana...  Nie!  Jeśli  był  w  nich  jakiś  trop 
prowadzący  do  Skrytki  z  widelcem,  nauczyciel  z  pewnością  ten  papierek  zachował  -  przynajmniej 
tymczasowo  -  dla  siebie!  Wizyta  w  archiwum  nic  mi  nie  da.  A  moŜe...  Wurstowie  byli  bogaci. 
Pojechać  do  hipoteki  i  sprawdzić  wszystkie  naleŜące  do  nich  parcele?  W  miasteczku  było  kilka 
opuszczonych  budynków,  kilka  czekało  na  remont,  nieliczne  zostały  odnowione  MoŜe  nauczyciel 
wykorzystał okazję i przeprowadził poszukiwania? Jak iść jego tropem?

 

Wsiadłem  do  samochodu  i  pojechałem  do  Kielc.  Wszystkie  transakcje  dotyczące  kupna  lub 

sprzedaŜy  nieruchomości  trafiają  do  archiwów  hipoteki.  Większość  domów  i  parceli  posiada  tak 
zwane  księgi  wieczyste  przechowywane  w  odpowiednich  oddziałach  sądów.  Dzięki  tym  danym 
urzędowym  moŜna  prześledzić  historię  danego  budynku,  ustalić  jego  dawnych  i  obecnych 
właścicieli, dowiedzieć się, kiedy został wzniesiony... Tyle teorii. A jak wyglądała praktyka?

 

- Jasne, mamy kopie ksiąg pracownik archiwum nie był zaskoczony moim pytaniem. - Zaraz 

zobaczymy...

 

Wyciągnął teczkę, a z niej przedwojenny plan Chęcin, wyrysowany na brystołu i podklejony 

płótnem.

 

- Które parcele pana interesują?

 

Popatrzyłem  na  plan  miasteczka  i  szczęka  lekko  mi  opadła.  Domów  i  działek  było  co 

najmniej kilkaset...

 

-

 

Do  licha  -  mruknąłem  -  potrzebuję  wykazu  wszystkich  nieruchomości  naleŜących  w  1939 

roku do Nachuma i Aarona Wurstów. 

-

 

Nie  mamy  nic  takiego  -  pokręcił  głową.  -  Niech  pan  spisze  sobie  numery  podejrzanych 

działek i sprawdzimy w księgach, czy ci ludzie byli wówczas właścicielami. 

-

 

ToŜ to robota na kilkadziesiąt godzin -jęknąłem. 

-

 

Zaraz  -  zamyślił  się  -  mamy  taki  wykaz  wykonany  zaraz  po  wojnie,  obejmujący  mienie 

porzucone bądź o niedającym się ustalić statusie, przejęte przez państwo. 

-

 

Jeśli obaj bracia zginęli, to moŜe faktycznie tak je zaklasyfikowano... - zamyśliłem się. 

-

 

Nie mieli krewnych, spadkobierców? 

-

 

Nie mam pojęcia - westchnąłem. 

Archiwista  przydźwigał  kilka  opasłych  ksiąg  i  zaczęliśmy  je  wertować.  W  ciągu  dwóch 

godzin  wynotowałem  40  adresów.  Spojrzałem  na  zegarek,  dochodziła  juŜ  jedenasta,  a  o  pierwszej 
miałem być w szkole. Podziękowałem za pomoc i pognałem do Chęcin co koń wyskoczy.

 

ZdąŜyłem  niemal  w  ostatniej  chwili.  Uczniowie  czekali  juŜ  na  sali.  Wsparłem  się  dłońmi  o 

mównicę i popatrzyłem im głęboko w oczy. AŜ drŜeli z niecierpliwości.

 

- Na dworze Jagiellonów pojawiały się regularnie zupełnie zdumiewające typki - zacząłem. -

 

27

 

background image

Alchemicy,   czarownice   pochodzące   z   litewskich   puszcz,   posłowie   nieistniejących   krajów, 
wydrwigrosze i oszuści... Słowem, niezły zestaw istnych pokemonów...

 

Sławek przyszedł wczesnym popołudniem. Miał niezwykle tajemniczą minę, a w jego oczach 

błyszczało z trudem ukrywane podniecenie.

 

-

 

Dedukuję, Ŝe zdobyłeś jakieś ciekawe wiadomości - ucieszyłem się. 

-

 

Owszem  -  kiwnął  głową.  -  Wypytałem  sąsiada,  jest  teraz  emerytem,  ale  dawniej  pracował 

jako fryzjer. 

-

 

Strzał w dziesiątkę - mruknąłem z uznaniem. - W takiej miejscowości fryzjerzy i lekarze to 

zazwyczaj skarbnica wszelakich moŜliwych plotek. 

-

 

Poza tym pogrzebaliśmy trochę z wujkiem w archiwum posterunku. 

-

 

A  ja  zdobyłem  w  hipotece  w  Kielcach  ciekawe  dane  -  wykaz  wszystkich  nieruchomości, 

które naleŜały do Wurstów - pochwaliłem się. - Porównajmy zatem nasze materiały. 

Wyciągnął plik kartek ksero i zeszyt ze swoimi notatkami. RozłoŜył je na stole.

 

- No, to po kolei. Rok 1947, w trakcie przebudowy budynku na remizę straŜacką znaleziono 

zamurowaną  w  ścianie  puszkę  ze  złotymi  monetami.  Zostały  skonfiskowane  przez  UB,  a  ich 
znalazcy  dostali  po  pięć  lat  odsiadki  za  ukrywanie  kruszcu...  -  pokazał  mi  kartę  skopiowaną  z 
policyjnego archiwum.

 

- Paskudne czasy - mruknąłem. - Zaraz, nanieśmy to sobie na plan miasta. Jaki tam jest adres? 
Podał. Adres zgadzał się, to znaczy skarb ukryło w kamienicy naleŜącej do jednego z braci.

 

-

 

Nie wiemy, czy ma to związek z Wurstami - zadumałem się głęboko. - MoŜe ukrył to jakiś 

ich lokator? A moŜe tkwiły tam od czasów średniowiecza. Jakie to były monety? 

-

 

Tego nie wiem - zasępił się. - Brakowało informacji. Ale jakby były zabytkowe, to pewnie 

by to podali? 

-  Niewiadomo  -  westchnąłem.  -  Nawet  gdyby  to  były  dukaty  o  ogromnej  wartości 

historycznej, dla UB liczyły się tylko jako kruszec do przetopienia w sztabki...

 

Zaznaczyłem miejsce odkrycia na planie i obok postawiłem znak zapylania.

 

-  W  1953  roku  nowy  właściciel  odkrył  na  strychu  skrytkę,  a  w  mej  kilkaset  starych 

Ŝ

ydowskich ksiąŜek. Przekazał je milicji, a ta bibliotece gminnej. Sprawdziłem teŜ, Ŝe juŜ ich tam 

nie ma. Oddano je do śydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie.

 

-

 

Co jeszcze? 

-

 

Kilku  męŜczyzn  aresztowano  za  handel  walutą  i  złotem.  Nie  wiem,  czy  pochodziły  one  z 

jakichś odkrytych depozytów, ale przepisałem ich adresy... 

-

 

Czyli  łącznie  być  moŜe  sześć  miejsc  ukrycia  -  mruknąłem...  -  Albo  i  mniej,  jeśli  tamci 

podzielili się na przykład złotem znalezionym w jednym miejscu... 

Naniosłem adresy na plan.

 

-

 

Stary  fryzjer  opowiedział  mi,  Ŝe  koło  chederu  mieszkał  jeden  człowiek  i  któregoś  dnia  po 

prostu  zniknął.  Ktoś  z  sąsiadów  się  zaniepokoił,  wywaŜono  drzwi  i  znaleziono  tylko  dziurę  w 
ś

cianie i pustą przedwojenną puszkę po herbacie. 

-

 

Czyli  coś  wydobył  i  na  wszelki  wypadek  się  wyprowadził  -  mruknąłem.  -  Koło  chederu  -

zaznaczyłem kółeczko wokół budynku synagogi i przyległej do niej dawnej szkoły Ŝydowskiej. 

Wziąłem flamaster innego koloru i staranie zaznaczyłem wszystkie budynki i parcele naleŜące 

do Wurstów.

 

-

 

No i co? - Sławek zajrzał mi przez ramię. 

-

 

Niewiele  -  westchnąłem.  -  Jeden  z  ludzi  aresztowanych  za  posiadanie  złota  mieszkał  w 

domu, który kiedyś naleŜał do właściciela kamieniołomu. 

-

 

Ale nie wiemy nawet, czy znalazł to u siebie w domu - chłopiec poskrobał się po nosie. - A 

na co pan liczył? 

Sądziłem,  Ŝe  moŜe  naniesienie  wszystkich  skrytek  na  plan  utworzy  jakiś  znak  graficzny,  na 

przykład gwiazdę Dawida i wtedy będzie moŜna znaleźć kolejne depozyty na jej ramionach.

 

-

 

O rany - zdumiał się. - Czy to w ogóle moŜliwe? 

-

 

ś

ydzi lubili tego rodzaju zagadki i rebusy. Ale nie zaprowadziło nas to do celu... 

28 

background image

Milczeliśmy przez chwilę.

 

-

 

Jesteśmy w kropce? - zapytał. 

-

 

Chwilowo - westchnąłem. - Zupełnie nie wiem, jak to ugryźć. 

-

 

Jest  jeszcze  jedna  ciekawa  informacja  -  powiedział.  -  Ale  nie  wiem,  czy  wiąŜe  się  jakoś  z 

pańskimi poszukiwaniami. 

-Tak?

 

- W  latach  sześćdziesiątych,  jak  budowali  sklep,  znaleźli  loch  prowadzący  pod  Rynek,  a  na 

jego  końcu  piwnicę,  gdzie  w  czasie  wojny  ukrywali  się  śydzi  -  powiedział.  -  Ale  wejście 
zamurowali. Ech - uderzył się pięściąpo kolanie - coś takiego sobie zwiedzić...

 

-

 

Sądzisz,  Ŝe  to  ciekawe?  -  zainteresowałem  się.  -  Jak  to  odkryli,  to  na  pewno  zabrali 

wszystko, co jeszcze cennego tam zostało... 

-

 

Ale  to  kawał  historii  i  to  jaki  ciekawy  -  westchnął.  -  Musieli  o  wszystko  bardzo  sprytnie 

urządzić, Ŝeby przetrwać pod ziemią tyle czasu... Fascynujące by to było. 

-

 

Zdjąłem z gwoździa klucz do piwnicy. 

-

 

Chodź  -  powiedziałem.  -  Pójdziemy  na  wycieczkę.  W  nagrodę  za  dane,  które  zdobyłeś, 

dobra wróŜka, a właściwe ja w jej zastępstwie spełnię jedno twoje marzenie... 

-

 

Tak się zastanawiam - powiedział, gdy wynurzyliśmy się z lochów -jak pan myśli... Czy te 

piwnice... 

 

-

 

Głębokie  piwnice  w  miastach,  przez  które  przebiegają  szlaki  handlowe,  to  zupełnie 

normalna  rzecz  -  wyjaśniłem.  -  Ta  pod  Rynkiem  zapewne  naleŜała  do  jakiegoś  kupca,  ale  nie 
wszyscy o niej wiedzieli, dzięki temu moŜna jąbyło zamienić w kryjówkę. 

-

 

Tunel  wykuty  w  skale  z  piwnic  pańskiej  kwatery...  Wurstowie  mieli  pewnie  odpowiedni 

sprzęt. 

-

 

Masz rację - przyznałem. - TeŜ mi to chodziło po głowie.  Ostatecznie oni próbowali uciec 

na Wschód, ale ich robotnicy pewnie zostali na miejscu. Pod nieobecność pryncypała mogli uŜywać 
jego narzędzi, posiadali teŜ wiedzę, jak wykonać tego typu prace. Myślę, Ŝe drąŜenie tuneli zaczęto 
nie  wcześniej  niŜ  około  1940  roku.  Niemcy  zaraz  po  wkroczeniu  rozlepiali  specjalne  proklamacje 
skierowane  do  polskich  śydów,  w  których  zapewniali  ich,  Ŝe  Trzecia  Rzesza  otoczy  ich  opieką  i 
zapewni pełną ochronę prawną. 

-

 

Ale od początku zamierzali ich wymordować? 

-

 

Trudno  powiedzieć,  czy  planowano  to  od  samego  początku.  Nie  zachowały  się  niestety 

stosowne dokumenty. MoŜe planowali ich przesiedlić gdzieś na podbite tereny ZSRR i tam uŜywać 
do zagospodarowania tych ziem? Tak czy inaczej juŜ od pierwszych chwil cel Niemców był jasny, 
obrabować  i  obrócić  w  niewolników  cały  ten  naród.  Później  widocznie  doszli  do  wniosku,  Ŝe 
lepszymi niewolnikami będą Polacy i inne narody słowiańskie, a śydów trzeba wymordować... 

-

 

Czyli rozlepili te obwieszczenia tylko dla zamaskowania swoich prawdziwych planów? 

-

 

Tak. Na nieszczęście wielu w to uwierzyło. Potem zaczęły się represje, ale aŜ do zamknięcia 

w gettach, a moŜe nawet i później mogli się łudzić, Ŝe przeŜyją wojnę. 

-

 

Ci najinteligentniejsi się domyślali. 

-

 

Tak,  ale  niewielu  współbraci  im  uwierzyło.  Jeszcze  jadąc  do  obozów  zagłady  niektórzy 

łudzili się, Ŝe faktycznie zostaną przesiedleni i będą zgodnie z zapewnieniami Niemców pracować 
w rolnictwie... 

-

 

Tak  pomyślałem,  Ŝe  gdyby  tę  kryjówkę  Wurstowie  przygotowali  jeszcze  przed  wojną,  to 

podobnie  mogliby  przygotować  i  zamaskować  składy,  gdzie  zgromadzili  skarby  i  zabytki  dla 
muzeum. 

-

 

Bardzo dobrze kombinujesz - pochwaliłem. - Ale przypuszczam, Ŝe raczej za kaŜdym razem 

wejście maskowaliby w inny sposób, Ŝeby w razie częściowej dekonspiracji nie zdradzić Niemcom, 
jak szukać kolejnych kryjówek łub skrytek. 

Zrobiło się juŜ późno, więc odprowadziłem Sławka kawałek. Wróciłem na kwaterę, wszedłem 

do  pokoju  i  popatrzyłem  na  wypełniony  śmieciami  kubeł.  Co  z  tym  fantem  zrobić?  Zapukałem 
obok. Otworzył mi Marek. Wyjaśniłem mu, jaki mam problem.

 

29 

background image

- Śmieci?  -  zdziwił  się.  -  Na  podwórzu  jest  kontener  na  odpadki,  a  obok  jeszcze  jeden  na 

makulaturę. Puszki i butelki moŜna stawiać obok, przychodzi po to jakiś facet. Selekcja odpadów w 
naszym miasteczku dopiero się zaczyna...

 

Podziękowałem  mu  za  informacje  i  z  wiaderkiem  w  ręce  zszedłem  na  podwórze.  Śmieci 

wrzuciłem  do  kontenera,  a  potem  podniosłem  pokrywę  zbiornika  na  makulaturę,  Ŝeby  dorzucić 
przeczytane juŜ gazety. I nagle zamarłem głęboko zaskoczony. Spod stosu rozmaitych papierowych 
ś

mieci  sterczało  kilka  kartek  z  jakimiś  notatkami.  Bezwiednie  sięgnąłem  po  nie  dłonią  i  zatkało 

mnie.

 

Maszynopis  wystąpienia,  które  pan  Sebastian  miał  wygłosić  na  posiedzeniu  rady  gminy 

przepadł bez śladu, skradziony przez pierwszą lub drugą grupę złodziei, a tymczasem... Tymczasem 
trzymałem w dłoni bardzo dokładne notatki lub nawet brudnopis tego referatu!

 

Porwałem  go  jak  najcenniejszy  skarb  i  pospiesznie  wryłem  siew  stosy  papieru,  szukając 

kolejnych kartek zapisanych ręką nauczyciela. Niestety, nic więcej nie znalazłem.

 

Powinienem zanieść to natychmiast na posterunek, ale doszedłem do wniosku, Ŝe nic się nie 

stanie,  jeśli  najpierw  przez  pół  godzinki  nacieszę,  się  tym  w  samotności.  Referat  napisany  był 
piękną, niezwykle czystą polszczyzną. Cały tekst był pokreślony i pobazgrany - autor wielokrotnie 
cyzelował kaŜde zdanie, Ŝeby wygłaszane zabrzmiało jak najlepiej. Wczytałem się w treść.

 

Sugestie,  których  chciał  udzielić  kolegom  radnym  częściowo  juŜ  znałem.  Budowa  parkingu 

na  Rynku,  likwidacja  tego  po  drugiej  stronie  góry,  wytyczenie  ścieŜki  z  miasteczka  na  zamek, 
budowa  schodów  na  bardziej  stromych  odcinkach  oraz  poręczy,  otwarcie  w  starym  chederze 
muzeum  prezentującego  geologię  i  historię  regionu,  jego  szatę  roślinną  i  faunę...  Ludzie 
gospodarujący obecnie przy tamtej drodze na zamek mieli otrzymać w pierwszej kolejności prawo 
do wydzierŜawienia pawilonów, które planował postawić w pierzei placu. Nawet o tym pomyślał.

 

Przebiegłem  tych  kilka  akapitów  wzrokiem  i  dotarłem  do  rozdziału  „źródła  finansowania 

inwestycji".  Serce  zabiło  mi  mocniej.  Punkt  pierwszy:  sprzedaŜ  terenów  na  podzamczu,  punkt 
drugi:  fundusze  unijne.  Był  realistą  twardo  stąpającym  po  ziemi.  Nie  bardzo  na  to  liczył,  bo  zbył 
sprawę kilkoma ogólnikami - chciał, by ktoś to dokładniej sprawdził. Punkt trzeci miał zagadkowy 
tytuł: „złota dziura". Serce uderzyło mi mocniej, gdy przewracałem kartkę i prawie stanęło, gdy po 
drugiej stronie zobaczyłem tylko biel papieru.

 

Dlaczego  nie  napisał  najwaŜniejszego?  CzyŜby  nie  zdąŜył?  Zadzwonił  telefon,  poszedł  na 

górę,  oberwał  w  głowę...  Nie,  do  licha,  to  przecieŜ  tylko  brudnopis.  MoŜe  w  czystopisie  to 
rozwinął?  A  moŜe  zaczął  notować  na  innej  kartce  i  uŜył  jej  do  rozpalenia  w  piecu?  Poczułem 
dławiąca mnie wściekłość. Być o krok od rozwiązania zagadki i nagle zobaczyć pustkę...

 

- „Złota dziura" - powtórzyłem na głos. - Co to, u diabła, moŜe znaczyć?

 

Coś uderzyło o wykładzinę. Oderwałem wzrok od papierów. Na podłodze leŜała plastykowa 

torebka  z  kamykami.  Przyczepiono  do  niej  krótki  sznurek  oplatający  ciasno  zwitek  papieru. 
Zagadkową  przesyłkę  wrzucono  najwyraźniej  przez  uchylone  okno.  Rzuciłem  się  do  parapetu  i 
wyjrzałem,  ale  zaułek  był  juŜ  pusty.  Rozwinąłem  papier.  Nadawca  nie  popisał  się  kwiecistością 
epistolarnego  stylu...  Fragment  mapy  sztabówki,  na  niej  zaznaczony  czerwony  krzyŜyk  i  godzina: 
21:15, a poniŜej biegła jedna linijka tekstu:

 

Zapraszamy na szczerą rozmową. Prosimy o samotne przybycie.

 

Popatrzyłem  na  zegarek.  Mam  trzydzieści  minut  Wyjąłem  z  walizki  pistolet  gazowy, 

rozkręciłem  go,  wyczyściłem,  oddałem  suchy  strzał.  Potem  wyciągnąłem  z  walizki  specjalny  kask 
ś

ciśle przylegający do głowy, robiony na miarę. ZałoŜyłem, na to naciągnąłem czapkę. Przejrzałem 

się w lustrze. Pasował doskonale, nie było go praktycznie widać. CóŜ, oberwałem w Ŝyciu tyle razy 
po głowie, Ŝe szczerze powiedziawszy, miałem juŜ dosyć. W dziurki w nosie wsunąłem specjalne 
filtry.  Jeśli  strzelą  do  mnie  gazem,  będę  mógł  bez  problemu  oddychać,  pochłaniacz  zatrzyma 
cząsteczki  nitrochlorobenzenu,  a  jeśli  trzeba,  to  nawet  bardziej  zjadliwych  substancji.  No  i 
oczywiście oczy. ZałoŜyłem antyterrorystyczne szkła kontaktowe. Kuli wprawdzie nie zatrzymają, 
ale przed gazem czy kwasem zabezpieczą. Jeszcze tylko kamizelka kuloodporna i byłem gotów.

 

30

 

background image

Na  miejsce  spotkania  nie  miałem  daleko.  Kierując  się  strzępem  mapy,  pojechałem  drogą, 

minąłem  wioskę,  zaparkowałem,  a  potem  świecąc  sobie  latarką  ruszyłem  ścieŜką  prowadzącą  do 
lasów  porastających  zbocza  góry  Miedzianki.  To  właśnie  w  tej  okolicy  kręcono  w  latach 
pięćdziesiątych  film  „Tajemnica  dzikiego  szybu",  oparty  na  powieści  Edmunda  Niziurskiego 
„Księga urwisów". Teraz po ciemku mogłem się tylko domyślać szczegółów topograficznych...

 

Miejsce spotkania okazało się niewielką chatką stojącą na mikroskopijnej polance. Obszedłem 

ją wokoło. Pusto, cicho, ani Ŝywego ducha... Oświetliłem latarką gnijące i wypróchniałe belki ścian. 
Ten  dom  od  dziesięcioleci  nie  był  zamieszkany.  Zapukałem  do  starych  spaczonych  drzwi,  potem 
nacisnąłem klamkę. Były otwarte. W duŜej izbie o pozarywanej podłodze było pusto. Na parapecie 
leŜał  tylko  samotny  radiotelefon  strasznie  archaicznego  typu.  Podszedłem  i  ująłem  go  w  dłoń.  A 
potem przyłoŜyłem do ucha.

 

-

 

Halo? - zagadnąłem. 

-

 

Witamy  szanownego  pana  -  głos  ginął  wśród  trzasków,  jakość  odbioru  była  fatalna.  -  Na 

wstępie zadamy pytanie, które strasznie nas nurtuje. Czego pan tu szuka? 

-

 

A co was to obchodzi? 

-

 

Sądziliśmy,  Ŝe  jest  pan  policyjnym  detektywem  przysłanym  w  te  strony  dla  rozwikłania 

zagadki wypadku pana Sebastiana. Ale nie jest pan... 

-

 

A  gdybym  był,  sądzicie,  Ŝe  zdekonspirowałbym  się  pierwszym  lepszym  facetom,  którzy 

nawet nie chcą pokazać swoich twarzy? Kim jesteście? - doszedłem do wniosku, Ŝe teraz moja kolej 
zadać kilka pytań. 

-  To  my  włamaliśmy  się  do  mieszkania  pana  Sebastiana  -  powiedział  mój  tajemniczy 

rozmówca.

 

-

 

KaŜdy tak moŜe powiedzieć. 

-

 

Wycięliśmy dziurę w szybie, weszliśmy po drabinie. Zabraliśmy trzy ksiąŜki. 

Mówił  prawdę.  Chyba.  O  dziurze  w  szybie  mogli  się  dowiedzieć,  ale  nie  sadzę,  by  policja 

sypnęła się z informacją o zniknięciu kilku ksiąŜek...

 

-

 

KradzieŜe to bardzo brzydka rzecz, wiec moŜe je oddacie? 

-

 

Oczywiście,  nie  jesteśmy  złodziejami.  Ale  tylko  i  wyłącznie  właścicielowi.  Do  rąk 

własnych. 

Muszę przyznać, Ŝe mnie zaintrygował.

 

- A  po  co  je  zabraliście?  -  zapytałem.  -  Nie  prościej  poŜyczyć  w  bibliotece  albo  kupić  w 

antykwariacie?

 

Liczyłem, Ŝe powie coś, co naprowadzi mnie na trop i pozwoli choćby w przybliŜeniu ustalić, 

jakie tytuły zabrali.

 

-

 

MoŜna  powiedzieć  Ŝe  ukryliśmy  je,  by  nie  wpadły  w  niepowołane  ręce  -  padła  pełna 

godności odpowiedz. - Zabezpieczyliśmy takŜe konspekt jego wystąpienia przed radą gminy. 

-

 

Ekstra  -  mruknąłem.  -  MoŜna  powiedzieć,  Ŝe  wszystko  znalazło  się  w  dobrych  rękach...  -

zakpiłem. 

-

 

Coś w tym guście - przyznał. - Zakładając, Ŝe jest pan detektywem, zapytamy, po co pan tu 

przyjechał?  Bo  nam  się  wydaje,  Ŝe  widelec  ze  złota  ma  z  tym  coś  wspólnego.  A  w  kaŜdym  razie 
interesuje pana bardziej niŜ wypadek naszego przyjaciela. 

-

 

Bez komentarza - warknąłem. - Wiecie coś na temat tego wypadku? 

-

 

Niewiele, podejrzewamy tylko, Ŝe to nie był wypadek. A wracając do tematu, mamy jeszcze 

jedną teorię. Być moŜe przybywa pan z ministerstwa, a przyciągnęła tu pana sprawa „złotej dziury". 

-

 

Czego? - zdumiałem się. 

-

 

Na  razie  wystarczy.  Spróbujemy  pana  sprawdzić  i  jeśli  będzie  potrzeba,  porozmawiamy 

znowu. Proszę wyłączyć radiotelefon i zostawić na parapecie. 

Rozłączył się. OdłoŜyłem aparat na miejsce i wyszedłem z chatki. Poszedłem kawałek drogą, 

ale  potem  zanurkowałem  w  krzaki  i  obszedłem  budyneczek  od  tyłu.  Przyczaiłem  się  w  krzakach. 
ZałoŜyłem noktowizor i czekałem.

 

Po  kilku  godzinach  trwania  w  zasadzce  zrezygnowałem.  Byłem  kompletnie  przemarznięty. 

Powlokłem   się  na  kwaterę.   Usiłowałem  w  myślach  rozwikłać  zagadkową rozmowę.   Jacyś

 

31 

background image

przyjaciele nauczyciela, dowiedziawszy się, Ŝe uległ wypadkowi, włamali się do jego mieszkania i 
zabrali materiały, aby nie wpadły w ręce wrogów...

 

Ale  coś  nie  dawało  mi  spokoju.  Ci  rzekomi  przyjaciele  musieli  wycinać  dziurę  w  oknie, 

podczas  gdy  wrogowie  po  prostu  otworzyli  sobie  zamek  kluczem?  Co  on  jeszcze  powiedział? 
„Złota dziura"? Ta sama nazwa padła przecieŜ w referacie przygotowywanym przez nauczyciela...

 

Zalogowałem się do Internetu i połączyłem z archiwum ministerstwa. ZłoŜyłem zamówienie 

na  moŜliwie  dokładną  mapę  sztabową  okolicy.  Przeczucie  mnie  nic  myliło!  Faktycznie  na  stoku 
góry Miedzianki znajdowało się stare wyrobisko, zwane „złotą studnią"...

 

Dochodziła północ. Wyciągnąłem specjalistyczny przewodnik po okolicy Kielc i zacząłem w 

nim  grzebać.  Pierwsze  prace  na  Miedziance  podjęto  juŜ  w  epoce  brązu.  Nasi  przodkowie  widać 
wiedzieli,  Ŝe  z  zielonych  kamieni  moŜna  wytopić  cenny  metal...  Jednak  prawdziwa  eksploatacja 
miedzi  zaczęła  się  dopiero  w  średniowieczu.  Za  Kazimierza  Jagiellończyka  powstały  w  okolicy 
dwie  pierwsze  huty  miedzi,  a  1564  roku  w  „Lustracji  starostwa  chęcińskiego"  wspomniano 
zarówno wieś Miedziankę Jak i kopalnie znajdujące się na Miedziance i Ołowiance.

 

- Ołów - mruknąłem - A moŜe i złoto, i miedź, a kto wie, czy razem z nią nie wydobywano i 

srebra... Zaczyna się robić ciekawie.

 

32

 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

 

PORANEK W ARCHIWUM • PRACE GÓRNICZE NA MIEDZIANCE • CZYM JEST

 

„ZŁOTA STUDNIA"? • RUDY OŁOWIU • KOPALNIE ZŁOTA • STARY SZYB • DO

 

CZEGO MOśNA WYKORZYSTAĆ SZKOŁĘ? • KOPALNIA BRACI ŁASZCZYŃSKICH •

 

PRÓBY ZŁOTA

 

Rano pojechałem do Kielc pogrzebać w archiwum. Tego dnia nie miałem wykładu, więc aŜ 

do czternastej grzebałem w stosach poŜółkłych papierzysk i mikrofilmów.

 

Dogrzebałem się dokumentów z czasów Zygmunta III Wazy, w tym okresie łatwiej dostępne 

Ŝ

yły  miedzi  skończyły  się  i  podjęto  prace  mające  na  celu  uzyskanie  dostępu  do  leŜących  w  głębi 

masywu. Góra okazała się wewnątrz bardzo mokra, górnicy musieli kuć sztolnie odwadniające u jej 
podnóŜa...  W  połowie  XVIII  wieku  próbowano  podjąć  zarzucone  prace,  jednak  próba  ta  nie 
powiodła  się.  TakŜe  próby  zainicjowane  przez  Stanisława  Augusta  Poniatowskiego  spaliły  na 
panewce. Dopiero gdy region ten znalazł się pod panowaniem Austriaków, podjęli oni udane prace 
górnicze,  wykuwając  sztolnie  świętego  Antoniego  i  świętej  Teresy,  kopalnie  ponownie  zamknięto 
w  1922  roku,  ale  przed  pierwszą  wojną  światową  eksploatację  podjęto  na  nowo.  Z  krótkimi 
przerwami  wydobywano  rudy  aŜ  do  lat  pięćdziesiątych...  „Złotą  studnię"  wspominano  kilka  razy, 
tak nazywał się jeden z szybów, jednak nigdzie nie podawano jego dokładnej lokalizacji.

 

Wróciłem  na  kwaterę.  Właśnie  oglądałem  sztabową  mapę  okolicy  przysłaną  z  ministerstwa 

kurierem, gdy ktoś zapukał do drzwi. Sławek.

 

-

 

Ś

wietnie, Ŝe jesteś  - uśmiechnąłem  się.  -  Bo  mam  pytanie...  Kojarzysz  sztolnię zwaną złotą 

studnią? 

-

 

Jasne. To na Miedziance. Tylko to nie sztolnia, ale szyb, paskudnie  głęboka dziura w głąb 

ziemi -wyjaśnił. 

-

 

MoŜesz mnie tam zaprowadzić? 

-

 

To spory kawałek... 

-

 

Mam przecieŜ samochód. 

Pojechaliśmy.  Zaparkowałem  na  skraju  lasu,  chyba  niedaleko  od  chatki,  w  której  wczoraj 

odbyłem tajemniczą rozmowę.

 

- Dalej musimy iść pieszo - powiedział Sławek.

 

Było  wilgotno,  ale  na  szczęście  przestało  mŜyć.  Ruszyliśmy  ścieŜką  przez  las.  Pomiędzy 

drzewami było mroczno i nieprzyjemnie.

 

-

 

Plus dziesięć stopni - mruknął mój przewodnik. 

-

 

Tak? - zdziwiłem się. 

- Widać parę z ust, to znaczy, Ŝe jest plus dziesięć albo mniej - wyjaśnił uczenie. 
Podejście było dość strome, momentami  ślizgaliśmy się w błocie. Podniosłem z ziemi

 

kawałek szaroczarnego kamienia.

 

-

 

Oho, zaczyna się robić ciekawie - powiedziałem. 

-

 

Co pan znalazł? 

-  To  galena,  ruda  ołowiu  -  wyjaśniłem.  -  To  cięŜki  metal,  w  układzie  okresowym  jest 

niedaleko od złota. ZłoŜa tych dwóch metali czasem współwystępują.

 

-

 

Zastanawiałem się nad tym - przyznał. - „Złota studnia" to dawny szyb kopalni. Przyjmijmy, 

Ŝ

e w średniowieczu wydobywano tu kruszec. Ale skoro zaprzestano, to znaczy chyba, Ŝe złoŜe się 

wyczerpało? ChociaŜ moŜe taki poszukiwacz jak ja zdołałby coś tam jeszcze wyskrobać... 

-

 

Nie wiem - uśmiechnąłem się. - Od czasów średniowiecza górnictwo złota przeszło bardzo 

długą  drogę.  Oni  dysponowali  dwiema  najprostszymi  technikami  wydobycia.  Po  pierwsze, 
przepłukiwali złotonośne piaski... 

-

 

Jak na Dzikim Zachodzie? - upewnił się. - Miska, do niej kamienie i Ŝwir z dna rzeki... 

-

 

Raczej  muł  i  piasek.  Wprawia  się  to  w  ruch  wirowy,  wtedy  najcięŜsze  frakcje  opadają  na 

dno i po odrzuceniu odpadu zostaje cieniutka warstewka pyłu... Obecnie dodaje się tam trochę rtęci. 
Złoto przykleja się do tego metalu, tworząc amalgamat. Wtedy na dnie zostaje kulka mieszaniny 

33

 

background image

metali,  z  której  po  wypraŜeniu  odzyskuje  się  kruszec,  którego  przy  normalnych,  tradycyjnych 
metodach płukania nie udałoby się wychwycić.

 

-

 

Ciekawy sposób - mruknął. - Da się tu zastosować? 

-

 

Rtęć  jest  potwornie  toksyczna.  Tam,  gdzie  uŜywa  się  jej  do  pozyskania  Ŝółtego  metalu, 

przyroda leczy potem rany przez dziesięciolecia... Poza tym to inny rodzaj złoŜa. Jeśli jest tu złoto, 
to w postaci okruchów tkwiących w rodzimej skale. 

-

 

A druga metoda stosowana w średniowieczu? 

-  Szukanie  Ŝył  złotonośnego  kwarcu  i  rozbijanie  brył  dla  uwolnienia  samorodków...  Tak 

zapewne było tutaj.

 

- A potem Ŝyła kwarcu się skończyła - wrócił do swojej tezy. - Więc i pan Sebastian nic by z 

tego nie miał. Z próŜnego i Salomon nie naleje...

 

-  Opisałem  ci  metody  średniowieczne  -  uśmiechnąłem  się.  -  Dziś  dysponujemy 

nowoczesnymi  technologiami  pozyskiwania  metali.  To,  co  w  oczach  dawnego  górnika  było 
bezwartościowe,  my  moŜemy  uznać  za  cenne  i  bogate  złoŜe.  Na  świecie  eksploatuje  się  pokłady, 
gdzie z tony skały uzyskuje się na przykład 5 gramów kruszcu. Jeśli pan Sebastian zbadał kopalnie i 
stwierdził,  Ŝe  są  w  niej  Ŝyły  zawierające  na  przykład  25  gramów  na  tonę...  W  XV  wieku  po  taki 
kamień nawet się nie schylano, dziś dla nas to bezcenny skarb.

 

-

 

Rozumiem. Jak pan sądzi, to moŜliwe? Prawdziwa kopalnia złota w Polsce? 

-

 

Dlaczego nie? 

 

-

 

Jakoś  tak  dziwnie...  Coś  słyszałem,  Ŝe  na  Śląsku  ludzie  płuczą  w  rzekach,  ale  tylko 

amatorsko.  Albo  dla  podratowania  dziurawego  budŜetu  domowego,  kiedy  są  na  bezrobociu.  W 
kaŜdym razie fortun się na tym chyba nie dorobili. 

-

 

Kopalni  z  prawdziwego  zdarzenia  nie  posiadamy  od  mniej  więcej  pięćdziesięciu  lat  -

uśmiechnąłem się. - W połowie XX wieku zamknięto ostatnią. Nie pamiętam dokładnie,  gdzie się 
znajdowała.  W  zasadzie  bardziej  była  to  fabryczka  niŜ  prawdziwa  kopalnia.  W  tamtej  okolicy 
występował bardzo rzadki pierwiastek arsenian złota. Przetwarzali go chemicznie, uzyskując złoto, 
a jako odpad - arszenik. Co więcej, produkowano go w tak nieprawdopodobnej ilości, Ŝe nie było co 
z  mm  robić.  I  to  było  jedna  z  przyczyn  zamknięcia  zakładu  -  zbyt  duŜe  były  koszty  utylizacji 
powstającej przy produkcji trucizny... 

-

 

Zdumiewające... Jak pan sądzi, gmina duŜo mogłaby zarobić na takiej kopalni? Oczywiście, 

jeśli jest tu obiecujące złoŜe. 

-

 

Wszystko zaleŜy od tego, jak bogate są pokłady. Sądzę, Ŝe byłyby to groszowe kwoty. Ale 

gdyby  to  odpowiednio  rozkręcić,  rozreklamować...  Nie  brak  bogatych  snobów,  którzy  zapłaciliby 
sporo  za  moŜliwość  spędzenia  jednego  dnia  z  kilofem  przy  złotej  Ŝyle...  Poza  tym  kwarc  z 
samorodkami kolekcjonerzy minerałów mogą kupić, płacąc lepiej niŜ za czysty kruszec. 

-  To  gdzieś  tutaj  -  rozejrzał  się.  -  Musimy  uwaŜać,  Ŝeby  nie  wpaść.  Dziura  nie  jest 

zabezpieczona.

 

Jego  ostrzeŜenie  nie  było  takie  bezsensowne,  jak  mi  się  wydawało.  Po  kilkunastu  minutach 

bezowocnych  poszukiwań  faktycznie  omal  nie  zwaliłem  się  do  szybu.  Pomiędzy  drzewami  ział w 
ziemi paskudny lej, przechodzący w szyb moŜe dwumetrowej średnicy.

 

Ująłem  w  dłoń  niewielki  otoczak  i  cisnąłem  w  ciemność.  Liczyłem  starannie  mijające 

sekundy, wreszcie naszych uszu dobiegło chlupnięcie.

 

-

 

Wpadł do Ŝąpia - mruknąłem. - Ta dziura ma jakieś 40 metrów głębokości. 

-

 

śą

pia? 

-

 

Tak  się  w  kopalni  nazywa  taką  studnię  wykutą  pod  szybem  -  wyjaśniłem.  -  Spływa  tam 

woda, potem sieją odpompowuje. Dzięki temu w chodnikach jest sucho. 

- Sprytne - mruknął. - W średniowieczu teŜ to stosowali? 
Kiwnąłem głową.

 

-  Mieli  czasami  cale  boczne  sztolnie  słuŜące  do  odprowadzania  wody  -  wyjaśniłem.  -  Ich 

resztki  badają  petroarcheolodzy  i  eksploratorzy  w  okolicach  Złotoryi,  Lwówka  Śląskiego  i  innych 
miejscowości.

 

Badałem wzrokiem ściółkę, patrzyłem na pnie drzew. Ruszyłem wolno, by zatoczyć koło

 

34

 

background image

wokół studni.

 

-

 

Czego pan szuka? 

-

 

Wydaje  się,  Ŝe  nikogo  nie  było  tu  od  wielu  miesięcy  -  powiedziałem.  -  Szukam  jakichś 

ś

ladów  nauczyciela.  Jeśli  to  faktycznie  to  miejsce,  musiał  prowadzić  tu  jakieś  badania.  Choćby 

opuszczać się do szybu w poszukiwaniu Ŝył i dla pozyskania próbek... Musiał gdzieś zaczepiać liny. 

-

 

Na przykład tu? 

Miał naprawdę bystry wzrok. Na jednym z drzew wypatrzył spore otarcie kory. Oglądałem je 

dłuŜszą chwilę. Cieniutkie nylonowe nitki powiewały na wietrze...

 

- Masz  rację  -  przyznałem.  -  Tu  zakładał  sznur,  a  potem  schodził  w  dół...  Tam  odkuwał 

próbki, ale nie sądzę, Ŝeby wszystkie chciał nieść do szkoły. Musiał dokonywać selekcji.

 

- Czyli gdzieś tu powinien leŜeć stos kamieni, które obejrzał i wyrzucił? - upewnił się. 
-1 moŜe większy głaz, na którym je rozbijał... - myślałem na głos.

 

Długo  myszkowaliśmy  po  krzakach,  ale  bezskutecznie.  Walały  się  tu  róŜne  odłamki 

najwyraźniej  pochodzące  z  głębi  ziemi,  jednak  ich  wygląd  wskazywał,  Ŝe  spoczywają  tu  od 
dziesięcioleci albo i dłuŜej...

 

-

 

MoŜe  po  prostu  niepotrzebne  kamienie  wrzucał z  powrotem  do  szybu  -  zasugerował.  -  Tak 

byłoby najprościej. I poniekąd naj ekologiczni ej. 

-

 

Niewykluczone  -  kiwnąłem  głową.  -  Trzeba  będzie  się  tam  opuścić  i  trochę  rozejrzeć.  Nie 

bardzo mi się to uśmiecha, ale nie ma innego wyjścia. 

-

 

Będę mógł iść z panem? 

Zawahałem  się  na  chwilę.  To  mogło  być  niebezpieczne,  jednak  z  drugiej  strony,  czy 

mógłbym mu odmówić? Od lat czekał na takie przygody.

 

-

 

Nie jesteś przeszkolony we wspinaczce - mruknąłem. - UprząŜ alpinistyczna... Myślę, Ŝe da 

się zrobić, ale będziemy potrzebowali jeszcze kogoś, kto nas ubezpieczy i zostanie na powierzchni. 
No  i  oczywiście  musimy  zdobyć  odpowiedni  sprzęt.  Liny,  karabińczyki,  raki  do  butów.  Jutro  po 
lekcjach podskoczę do Kielc. Sądzę, Ŝe mają tam sklep alpinistyczny. 

-

 

W Chęcinach w budowlanym są niezłe liny - zasugerował. - Takie grube... 

- Potrzebuję solidnej linki rdzeniowej, zdolnej w razie czego utrzymać słonia... 
Powłóczyłem się wokół szybu i pozbierałem kawałki kamieni. Wybierałem te o ostrych

 

krawędziach - odłupki. Pochodziły z głębi ziemi...

 

- Poddam  je  potem  analizom  -  wyjaśniłem.  -  Jeśli  w  tych  rudach  jest  złoto,  moŜe  uda  się 

wykryć jego obecność?

 

Pogoda  robiła  się  coraz  gorsza.  Niebo  zaciągnęły  ołowiane  chmury.  Wreszcie  zarządziłem 

odwrót.

 

-

 

Czyli w sumie nic nie zdziałaliśmy - martwił się Sławek. - Znaleźliśmy „złotą studnię", ale 

w  Ŝaden  sposób  nie  ugryźliśmy  zagadki.  Nie  wiemy,  dlaczego  była  istotnym  elementem  planów 
nauczyciela... I chyba nie ma Ŝadnego związku z widelcem. 

-

 

Zrobiliśmy  krok  we  właściwym  kierunku  -  uspokoiłem  go.  -  Jeśli  pan  Sebastian  odkrył  tu 

złoŜa, zdołamy je chyba namierzyć. Zwłaszcza Ŝe ci, którzy próbowali go zabić, teŜ zechcą się do 
tego dobrać, jak sądzę. 

Pojechaliśmy  do  szkoły.  Skoro  pani  Ewa  zapraszała,  Ŝebym  korzystał  z  jej  pracowni 

chemicznej, uznałem, Ŝe lepsza okazja juŜ się nie trafi. Lekcje się juŜ skończyły, tylko na parterze 
prowadzono  jakieś  kursy  wieczorowe  dla  dorosłych.  Wziąłem  klucze  z  pokoju  nauczycielskiego. 
Starannie umyłem przywiezione kamienie pod kranem i obejrzałem z zaciekawieniem. Szaroczarna 
cięŜka skała, niektóre bryłki przechodziły w zieleń lub siny granat.

 

-

 

To chyba nie jest galena - rozwaŜałem na głos. - Ani lazuryt. 

-

 

A co takiego? - zaciekawił się Sławek. 

-

 

Chyba  jakiś  metamorfit.  Skała  przeobraŜona  pod  wpływem  bardzo  wysokiej  temperatury  -

wyjaśniłem. - Najlepiej byłoby wypolerować kawałek i obejrzeć... Skąd by tu wziąć szlifierkę? 

-

 

PrzecieŜ jesteśmy w szkole - Sławek uśmiechnął się łobuzersko. - W pracowni ZPT mamy 

szlifierki,  wiertarki,  nawet  tokarkę,  gdyby  była  potrzebna.  A  pan  jako  nauczyciel  moŜe  wziąć 
klucze... 

35

 

background image

Zeszliśmy  do  sekretariatu,  wziąłem  klucze  i  odszukałem  pracownię  zajęć  praktyczno-

technicznych.  Na  jej  zapleczu  faktycznie  stała  potęŜna  szlifierka.  Włączyłem  przedpotopową 
machinę i zeszlifowałem głęboko jeden z kamieni.

 

Obejrzałem  powierzchnię  przez  lupę.  Próbka  miała  dziwną  strukturę,  składała  się  jakby  ze 

sklejonych  ze  sobą  ziaren.  Niektóre  były  prawie  zupełnie  zielone.  Przekazałem  obrobioną 
powierzchnię  młodemu  współpracownikowi.  Oglądał  ją,  podobnie  jak  ja,  długo,  uwaŜnie  i 
badawczo.

 

-

 

Siedzą w tym takie zielonkawe ziarenka - zauwaŜył. - Czy to moŜe być malachit? 

-

 

Albo coś podobnego. Na powierzchni szlifu nie widać Ŝadnych śladów metalicznego złota, 

nie ma teŜ  czerwonych  plamek mogących wskazywać na istnienie jego związków. Ale  w kaŜdym 
razie  minerał  ten  zawiera  duŜo  miedzi.  Nie  jestem  geologiem,  ale  ostatecznie  w Ŝyciu  przez  moje 
ręce przeszły posąŜki wykonane z róŜnych kamieni... 

-

 

Miedź... TeŜ cenny metal, ale to nie złoto - wyglądał na nieco rozczarowanego. 

-

 

Widzisz,  w  KGHM  Polska  Miedź  przy  okazji  produkcji  tego  metalu  odzyskuje  się  duŜo 

srebra. No i oczywiście naszego ulubionego Ŝółtego metalu teŜ. 

-

 

O, nie wiedziałem. Czyli w tym malachicie jest miedź, a w niej moŜe być złoto? 

-

 

Tak. To niewykluczone. 

-

 

Jesteśmy w stanie to jakoś sprawdzić, czy trzeba wysyłać do laboratorium? - dopytywał się. 

-

 

Zaraz zobaczysz. 

Starłem  sporą  bryłę  na  proszek.  Zmiotłem  go  na  szufelkę.  W  samochodzie  miałem  litrową 

butlę odrdzewiacza. Przelałem go do plastykowego kubełka, dodałem kamienny pył. Wymieszałem 
i odstawiłem, Ŝeby mogła zajść reakcja chemiczna. W tym czasie przygotowałem sobie elektrody.

 

-

 

Odrdzewiacz... Wyjaśni mi pan to? 

-

 

Oczywiście. Podstawowym składnikiem tego preparatu jest, sądząc po zapachu, kwas solny. 

Liczę, Ŝe rozpuści związki chemiczne zawarte w rudzie i utworzy ich sole. Potem drogą elektrolizy 
uzyskamy czysty metal... To powszechna dziś metoda uzyskania miedzi elektrolitycznej. Nawiasem 
mówiąc, jako pierwszy na świecie na skalę przemysłową zastosował ją Stanisław Łaszczyński, ten 
sam, który prowadził z bratem kopalnie na Miedziance. 

-

 

O, nie wiedziałem... A jak to robił? 

-

 

WydzierŜawił młyn na rzece i wykorzystał jej siłę do mielenia rudy na walcach. Uzyskany 

pył  rozpuszczał  w  rozgrzanym  kwasie  siarkowym  i  poddawał  elektrolizie.  Niestety,  technologia 
ówczesna była bardzo brudna, powstawało wiele odpadów, a do tego siarczany miedzi i skraplający 
się kwas skaziły rzekę do tego stopnia, Ŝe wyginęły w niej raki. 

-

 

No, to nie za ciekawie - mruknął. - A teraz jest na to jakaś rada? 

-

 

Na  pewno  skutki  dla  środowiska  są  mniejsze  -  powiedziałem.  -  Ale  nie  mam  pojęcia,  jak 

walczą ze skaŜeniem... 

-

 

Mam jedną wątpliwość - popatrzył na kolbę, w której kwas przegryzał mieliwo. 

-

 

Wal śmiało. 

-

 

Złoto, którego szukamy w tej rudzie, to szlachetny metal... Nie rozpuść i się w kwasie. 

- W tej próbce jest w postaci związków chemicznych. Powinny się poddać. Zobaczymy. 
Szkoła  to   fajne  miejsce   -   zwłaszcza,  jeśli   ma   się   dostęp   do  wszystkich   szafek  w

 

pracowniach... Zanurzyłem elektrody w kwaśnej brei i puściłem prąd. Kolejna godzina. Zapadł juŜ 
zmrok,  a  ja  ciągle  pracowałem.  Wyłowiłem  druty.  Pokryły  się  warstwą  jasnoczerwonego  metalu, 
grubą mniej więcej na milimetr. Zneutralizowałem kwas i odstawiłem.

 

- Miedź - powiedział. - Co dalej?

 

W walizce miałem jubilerski zestaw do oznaczania prób złota i srebra. Kilkanaście butelek z 

odpowiednio dobranymi mieszaninami kwasów.

 

- Jak to działa? - śądza wiedzy wprost nie pozwalała mu usiedzieć spokojnie.

 

- To bardzo proste - wyjaśniałem cierpliwie. - Złoto występuje w handlu w postaci wyrobów 

jubilerskich  lub  monet.  Jest  bardzo  miękkie,  więc  dla  utwardzenia  doprawiane  jest  innymi 
metalami.  Czyste  złoto,  tak  zwane  chirurgiczne  albo  dewizowe,  ma  próbę  999.  To  oznacza,  Ŝe  na 
1000 części metalu 999 stanowi złoto, a 1 inne domieszki. Najczęściej pierścionki i inne ozdoby ze

 

36 

background image

złota są trzeciej próby - 586.

 

-

 

Czyli taki metal ma 586 części kruszcu i 414 innego metalu - domyślił się błyskawicznie. 

-

 

Zgadza się. 

-

 

A czego tam się dodaje? 

-

 

Rosjanie dodają głównie miedzi, dlatego ich złoto ma charakterystyczny czerwonawy kolor i 

potocznie  nazywa  sieje  dukatowym.  MoŜna  teŜ  uŜyć  niklu,  wtedy  uzyskujemy  białe  złoto,  barwą 
prawie nieróŜniące się do srebra. Najczęściej uŜywa się specjalnej mieszaniny metali. Próba 586 to 
ostatnia,  którą  w  Polsce  stosuje  się  do  wyrobów  jubilerskich.  Wyroby  z  gorszego  stopu  nie  mogą 
występować w obrocie handlowym. 

-W Polsce...

 

-

 

W Rosji czy na Bałkanach uŜywa się słabszych, na przykład 333, a nawet 126... 

-

 

Trudno  to  nazwać  złotem  -  uśmiechnął  się.  -  Ale  moŜe  wróćmy  do  tych  flaszeczek,  bo 

przerwałem panu... 

-  Zawierają  odpowiednio  dobrane  mieszaniny  kwasów.  Od  najsilniejszych  do  coraz 

słabszych.  Bierzemy  podejrzany  przedmiot  i  puszczamy  kroplomierzem  po  kropli...  Jeśli  puścimy 
na przykład kroplę tego, ten jest najmocniejszy - pokazałem mu buteleczkę oznaczoną cyframi 999 
-  to  kaŜdy  metal,  który  nie  ma  takiej  próby,  wejdzie  w  reakcję  chemiczną  i  pojawią  się  na  nim 
czarne plamy.

 

- Sprytne! To którego uŜyjemy?

 

Sięgnąłem po ostatnią buteleczkę oznaczoną cyfrą 56.

 

-

 

Jeśli to bardzo bogate złoŜe, to powinno być 5% złota w stopie - powiedziałem. 

Niestety, metal niemal natychmiast pokrył się plamami. 
-

 

Nic z tego - mruknąłem rozczarowany jak diabli. 

-

 

Nie wyszło? - zmartwił się. 

- Jest jeszcze jedna moŜliwość - uspokoiłem go. - Albo złota w miedzi jest mniej, a być moŜe 

masz rację i złoto nie uległo rozpuszczeniu. W takim razie zostało w tym... - wskazałem pojemnik 
w którym rozpuszczaliśmy rudę.

 

Zlałem  ostroŜnie  zneutralizowany  kwas  znad  osadu.  Umyłem  ręce.  Wpatrzyliśmy  się  w 

zadumie w grubą na dwa palce warstwę błota na dnie kubełka.

 

-

 

Szlam - mruknął. - Spróbujemy go przepłukać w misce, jak na Dzikim Zachodzie? 

-

 

Gdyby  była  tu  wirówka,  moŜna  by  spróbować...  -  zastanawiałem  się  na  głos.  -  MoŜna  teŜ 

zastosować technologię odzyskiwania złota rtęcią, tylko jest jeden problem. 

-

 

Toksyczna... 

-

 

To teŜ. Ale chodziło mi raczej o to, Ŝe nie mamy rtęci. 

-

 

MoŜe w pracowni fizycznej - podsunął. 

-

 

Niewykluczone, ale nie chcę grzebać kolegom po szafkach... JuŜ i tak trochę przesadziłem. 

-

 

Czyli nic nie da się zrobić? 

-

 

A gdyby tak uŜyć wody królewskiej? 

-

 

CóŜ to takiego? 

-

 

Mieszanina  kwasów  azotowego  i  siarkowego  -  tłumaczyłem.  -  Rozpuszcza  złoto.  Gdyby 

przepłukać nią ten muł, a potem... 

-

 

Uzyskane sole metali rozpuścić i znowu elektroliza! - zapalił się do pomysłu. 

-

 

Potworna robota... Nie pamiętam proporcji mieszaniny, a chyba są bardzo waŜne. Gdybym 

się na tym trochę lepiej znał... - westchnąłem. - W miedzi moŜe być nie tylko złoto. 

-

 

Wspomniał pan o srebrze. 

-

 

Owszem.  Ale  moŜna  tam  znaleźć  takŜe  wiele  innych,  bardzo  cennych  metali.  Osm,  iryd, 

wanad, rod, itr, platynę... 

37

 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

 

KARTKA Z POGRÓśKAMI • MŚCICIEL ZE WSCHODU • NOWE TEORIE • 

PRZYJACIELE PANA SEBASTIANA • WSPINACZKA PO STOKU GÓRY • ZWIEDZAM

 

ZAMEK

 

Wszedłem na posterunek. Piotr siedział za barierką i stukał w klawisze komputera.

 

-

 

O - zdziwił się na mój widok. - CzyŜby jakiś nowy trop? 

-

 

Tak - potwierdziłam. 

-

 

Ja teŜ coś mam - powiedział. - W zasadzie nie powinienem pokazywać, ale... - zawahał się 

na chwilę. - MoŜe być waŜne. 

-

 

CóŜ to takiego? 

-

 

Dość niezwykła kartka pocztowa - wyjaśnił. - Przyszła do pana Sebastiana... 

Podał  mi  kartonik  zapakowany  w  foliową  koszulkę.  Technicy  juŜ  nad  tym  pracowali,  kartka 

pokryta była odciskami palców.

 

- Ty  łajdaku,  nie  myśl,  Ŝe  ujdzie  ci  to  na  sucho  -  odczytałem.  -  Adresowana  faktycznie  do 

niego...

 

-Właśnie...

 

-

 

Wysłana ze Lwowa - obejrzałem widoczek po drugiej stronie. - Tylko kiedy... 

-

 

Niestety, pieczątka zupełnie zamazana - westchnął. 

-

 

Doszła dopiero teraz, ale moŜe ten, kto ją wysłał, to... 

-

 

To  ten  sam,  który  rozbił  mu  głowę  -  dokończył  za  mnie.  -  TeŜ  o  tym  pomyślałem.  Ktoś 

bardzo wściekły. 

-

 

Tylko z jakiego powodu? - zamyśliłem się, - Z tego, co usłyszałem o panu Sebastianie raczej 

nie pasuje do niego taki paskudny epitet... 

-

 

Ano właśnie. - znowu westchnął. 

-

 

Co z odciskami palców? 

-  Zdjęte,  zabezpieczone.  Straszna  plątanina.  Zidentyfikowaliśmy  jedną  parę  -  naszego 

listonosza.  Inne  mogą  naleŜeć  do  sortowaczy,  ale  te  w  centralnej  części  kartki,  których  jest 
najwięcej - prawdopodobnie do nadawcy.

 

-

 

Ale w kartotece nie figurują? 

-

 

Niestety, wysłaliśmy zapytanie na Ukrainę, ale nie liczymy specjalnie na odpowiedź. Nasze 

archiwa nie są jeszcze do końca skomputeryzowane, a co dopiero ich... 

-

 

Rozumiem... 

-

 

Zwrócił pan uwagę na to pismo? 

-

 

Pisał Rosjanin lub Ukrainiec - powiedziałem. - Po polsku, ale krój niektórych liter wskazuje, 

Ŝ

e ten człowiek na co dzień uŜywa cyrylicy. Tak mi się wydaje. 

-

 

Ja teŜ doszedłem do podobnych wniosków. 

-

 

MoŜe  po  prostu  pochodzi  z  jakiegoś  skupiska  Polonii  na  terenie  byłego  ZSRR.  Kultywują 

język przodków i to często na skutek izolacji w dość archaicznych formach. 

-

 

To brzmi sensownie. 

-

 

Mściciel zza Bugu - mruknąłem. - Nie, to jakiś idiotyzm... 

-

 

Ale  ktoś  jednak  najprawdopodobniej  nauczycielowi  rozbił  głowę,  a  tu  mamy  jedyny  ślad 

kogoś, kto miał do niego jakiś. Ŝal... A co panu udało się ustalić? 

Zreferowałem szczegóły rozmowy z zagadkowymi „przyjaciółmi pana Sebastiana".

 

-

 

Włamali się, Ŝeby uchronić jakieś ksiąŜki przed rabunkiem - zadumał się posterunkowy. - A 

to  ci  dopiero  historia.  Ale  potwierdza  pańską  tezę,  Ŝe  mamy  do  czynienia  z  dwiema  grupami, 
których interesy są sprzeczne... 

-

 

Właśnie - westchnąłem.... 

-

 

Najwyraźniej nie mają do mnie zaufania albo, mówiąc ściślej, do pana jako człowieka spoza 

lokalnych układów mają większe... - zamyślił się. 

-

 

I teŜ nie do końca - zauwaŜyłem. - Podejrzewają, Ŝe zostałem tu przysłany, ale nie bardzo 

38 

background image

wiedzą, w jakim celu. 

-Nieufność...

 

-

 

Właśnie. Zresztą, co im pokaŜę? Legitymację ministerialną? Czy to im wystarczy? 

-

 

Kto  wie...  ale  Ŝeby  im  coś  pokazać,  najpierw  trzeba  ich  odszukać.  Jeśli  zdobędzie  pan  ich 

zaufanie,  powiedzą,  co  tu  jest  grane  i  wtedy  niewykluczone,  Ŝe  zdołamy  popchnąć  sprawę  do 
przodu. 

-

 

Hmm... 

-

 

Najwyraźniej  wiedzą,  kim  jest  ich  przeciwnik,  znają  jego  metody  działań  -  i  to  doskonale, 

skoro przewidzieli, Ŝe ksiąŜki trzeba ukryć. Co więcej, wiedzieli, które mają znaczenie dla sprawy. 

-

 

A zatem musimy ich odnaleźć - westchnąłem. 

-

 

Jak by się pan do tego zabrał? 

-  Pójdę  do  chaty  w  lesie,  zostawię  kartkę  z  prośbą  o  spotkanie  -  podsunąłem.  -  MoŜe 

zaglądają tam od czasu do czasu. To jedyny punkt zaczepienia.

 

-

 

A moŜe zrobić jakąś prowokację, by wywabić ich z kryjówki? - rozwaŜał. - Tylko jaką? 

-

 

Jeśli nasze podejrzenia  są  słuszne  i nauczyciel  znalazł tu Ŝyłę  złota, to mogą  jej  na wszelki 

wypadek  pilnować  -  myślałem  na  głos.  -  „Złota  studnia"  by  pasowała,  ale  muszę  ją  zbadać 
dokładniej. MoŜe zresztą chodzi o inne miejsce. 

-

 

RóŜne nazwy - mruknął. - „Złota studnia" i „złota dziura"... MoŜe chodzi o to samo, a moŜe 

i dwa róŜne miejsca. Szczerze powiedziawszy, nigdy o czymś takim nie słyszałem. 

-

 

Na sztabówkach teŜ nie ma śladu - uzupełniłem. - Ale moŜe to po prostu bardzo stara nazwa, 

której  nikt  nie  pamiętał  juŜ  w  chwili,  gdy  kartografowie  robili  wywiad  wśród  ludności,  aby 
wykreślić mapy... 

-

 

KsiąŜki o historii Chęcin - podsunął. - Te brakujące. Te, które „zabezpieczyli" nieznani nam 

przyjaciele pana Sebastiana. Tam mógł to znaleźć. Z kim mógł się przyjaźnić? 

-

 

Latał na paralotni. Kto wie, moŜe w Kielcach jest jakiś klub takich zapaleńców? Ma w szafie 

wykrywacz metali. Poszukiwacze skarbów i militariów teŜ często zrzeszają się w kluby. 

-

 

W  okolicy  nie  ma  chyba  nic  takiego.  Coś  bym  o  tym  wiedział.  Wie  pan,  jak  to  jest:  przed 

policjantem, który mieszka gdzieś na stałe niewiele rzeczy da się ukryć. Zazwyczaj od razu wiem, 
kto kogo i za co, choć zdobycie dowodów czasem bywa bardzo trudne... 

-

 

Mógł nawiązać kontakty przez Internet. Nawet z ludźmi z drugiego końca Polski. Tego pan 

nie wyśledzi. 

-

 

Ma pan rację. Ale nie moŜemy bez nakazu sądu przejrzeć jego korespondencji. A nakazu nie 

dostaniemy, bo po pierwsze, nauczyciel Ŝyje i prawdopodobnie w końcu odzyska przytomność, po 
drugie, brak dowodów, Ŝe faktycznie ktoś mu rozbił głowę... 

-

 

Ech - westchnąłem. - Zastanawiam się, czy w ogóle jestem tu potrzebny. 

-

 

Dlaczego? - zdziwił się. 

-

 

Jeśli  pan  Sebastian  odkrył  złoŜe  złota,  to  jego  tajemniczy  przyjaciele  najwyraźniej  wiedzą 

gdzie.  A  zagadkowi  wrogowie,  nawet  jeśli  zlokalizowali  to  miejsce,  to  przecieŜ  nie  ukradną  kilku 
tysięcy ton skały... 

-

 

Niby  tak,  ale  z  drugiej  strony  jest  jeszcze  ten  średniowieczny  widelec  -  westchnął.  -  MoŜe 

chodzi  o  złoŜe  złota,  a  moŜe  o  beczkę  takich  sztućców.  Poza  tym  jego  przyjaciele  mogą  nie 
wiedzieć, gdzie jest kopalnia. Być moŜe nie zostali wtajemniczeni w odkrycie. 

-

 

A kto wie, moŜe tylko podają się za jego przyjaciół - uzupełniłem ponuro. 

-  Pan  Sebastian  jest  w  bardzo  cięŜkim  stanie,  a  symptomy  poprawy  mogą  być  złudne! 

NiezaleŜnie  od  tego,  czy  wygrzebie  się,  czy  nie,  musimy  poznać  jego  tajemnicę.  I  zabezpieczyć 
odkrycie  przed  niepowołanymi,  niezaleŜnie  od  tego,  czy  chodzi  o  kopalnię,  czy  teŜ  o  skrzynię  ze 
szczerozłotą zastawą...

 

- Ma pan rację - przyznałem.

 

Kolejny dzień pracy w szkole przeszedł jak z bicza strzelił. JuŜ koło południa byłem wolny i 

mogłem podjąć śledztwo... Do sąsiada miałem najbliŜej, więc od niego zacząłem.

 

- Przyjaciele pana Sebastiana? - zastanowi! się Marek. - Oczywiście, odwiedzali go dość

 

39 

background image

regularnie. Trzej studenci - moŜe jego dawni uczniowie? Nie wiem.

 

-

 

Byłbyś w stanie ich rozpoznać? - zaciekawiłem się. 

-

 

Jakbym  gdzieś  spotkał,  to  na  pewno.  Zresztą,  widywałem  ich  w  Chęcinach,  nawet  mi  się 

kłaniali.  Wydaje  mi  się,  Ŝe  to  mogą  być  ci,  którzy  odgrywają  na  zamku  scenki  dla  turystów.  Tak 
myślę, bo raz jak do niego wpadli, to mieli przy sobie dwie szable. 

-

 

Scenki? - zdziwiłem się. 

-

 

Latem w ruinach warowni. Poprzebierani to za rycerzy, a to za dworzan z czasów królowej 

Bony.  Rąbią  się  mieczami  lub  szablami,  a  ludziska  mają  uciechę  i  coś  rzucają  do  puszki  -
powiedział. 

-

 

Jeśli studenci, to pewnie o tej porze roku mieszkają w Kielcach - rozwaŜałem. - Ale moŜe na 

zamku dostanę jakiś namiar... O ile ktoś tam o tej porze roku w ogóle bywa... 

Głos w radiotelefonie... Tak, mógł naleŜeć do studenta. Aby dokonać włamania z wycięciem 

szyby w oknie, teŜ naleŜało być dość wysportowanym.

 

- Teoretycznie  mogą  dojeŜdŜać  z  Kielc  -  zauwaŜył.  -  To  niedaleko,  zaledwie  kilkanaście 

kilometrów. Chyba nie są miejscowi - kojarzyłbym ich zwidzenia.

 

-Fakt...

 

-

 

Był jeszcze jeden, chyba dziadek tamtych - powiedział. - Jakiś staruszek z laską. Chyba raz 

tu zaszedł z miesiąc temu, z nimi. Ale jego nie znam nawet z widzenia. 

-

 

Dziękuję  za  informacje.  Jeszcze  jedno  pytanie  -  zatrzymałem  się  w  drzwiach  tknięty  nagłą 

myślą.  -  Mam  w  planach  na  popołudnie  penetrowanie  starego  szybu.  Będzie  ze  mną  jeden  uczeń, 
ale przydałby się nam jeszcze ktoś... 

-

 

Jasne - ucieszył się. - Z przyjemnością się z wami wybiorę. 

-

 

Wyruszymy po obiedzie... 

-

 

Ś

wietnie. Będę w domu, wystarczy, Ŝe zapukasz. 

Sławek  miał  wpaść  po  lekcjach,  czyli  około  piętnastej.  Korzystając  z  chwili  wolnego  czasu, 

ruszyłem  zwiedzić  zamek.  Do  tej  pory  mury  warowni  górującej  nad  miasteczkiem  widziałem 
wyłącznie  z  dołu...  Na  wierzchołek  prowadziły  trzy  ścieŜki.  Jedna  z  miasteczka,  nielegalna  i 
pozagradzana,  dwie  od  drugiej  strony  -  jedna  szersza,  wijąca  się  leniwie,  druga  bardziej  stroma, 
wiodąca ostro pod górę.

 

Zawsze  lubiłem  trudniejsze  drogi.  Maszerowałem  patrząc  odruchowo  pod  nogi.  Kamienie  z 

szarego  łupku,  poprzerastane  krystalicznymi  Ŝyłkami  kwarcu,  to  znów  odłamki  piaskowca  i 
twardego wapienia... Jesienny las na zboczach góry wyglądał pięknie...

 

Stok  wzgórza  nie  wszędzie  był  naturalny.  ZauwaŜyłem  ślady  dawnych  kamieniołomów. 

Widocznie twórcy warowni wydobywali kamień do jej wzniesienia na miejscu. Był w tym głęboki 
sens.  Z  jednej  strony  -  nie  musieli  transportować  daleko  budulca,  z  drugiej  -  łagodne  stoki  góry 
zamieniały  się  przez  to  w  niedostępne  pionowe  ściany  skalne.  Zadziwiła  mnie  prostota  pomysłu  i 
mądrość naszych przodków.

 

Dotarłem do bramy, a właściwie furtki w południowym murze warowni. Metalowa krata była 

lekko  uchylona.  Wszedłem  na  dziedziniec.  Wnętrze,  szczerze  powiedziawszy,  trochę  mnie 
rozczarowało. Za dość rozległym i kompletnie pustym majdanem wznosiła się środkowa baszta. Po 
lewej stronie miałem basztę południową. Po środku majdanu była dziura w ziemi, głęboka na parę 
metrów.  Pewnie  kiedyś  znajdowała  się  tu  studnia  albo  wejście  do  lochów.  Obszedłem  ją  łukiem. 
Mury  zachowały  się  raczej  dobrze,  choć  nie  były  wysokie.  Popatrzyłem  na  leŜące  u  stóp  góry 
Chęciny.

 

W  tej  części  warowni  wytyczono  miejsce  na  ognisko.  Kilka  ławek  otaczało  krąg  z  kamieni. 

Pewnie  w  lecie  w  czasie  festynów  było  tu  przyjemnie.  Ale  teraz,  jesienią,  wyglądało  to 
przygnębiająco. Przeszedłem na górny zamek. Baszta północna była udostępniona turystom.

 

Koło  niej  stał  nieduŜy  kiosk  z  pocztówkami  oraz  beczka  na  wodę.  Niegdyś  w  tym  końcu 

twierdzy  znajdował  się  nieduŜy  budynek  o  bardzo  grubych  murach.  Profesor  Adolf  Szyszko-
Bohusz, tworząc rekonstrukcję zamku, uznał go za kaplicę. Dziś uwaŜa się, Ŝe popełnił błąd, bo był 
tu tajny skarbiec polskich królów. Od czasów Władysława Łokietka do epoki królowej

 

40

 

background image

Bony  przechowywano  tu  klejnoty  koronne,  skarby  archidiecezji  oraz  fundusze  państwa.  Jak  to 
wyglądało?  Patrząc  na  ściany  wymurowane  z  kamienia  trudno  było  wyobrazić  sobie  beczki  z 
dukatami, okute skrzynie mieszczące mieszki złota czy woreczki z pierścieniami...

 

Obecnie  trwały  tu  jakieś  prace  budowlane.  Widać  zabezpieczano  mury  przed  dalszą 

degradacją. Na mój widok z kiosku wyszedł człowiek z bloczkiem biletów. Wysupłałem trzy złote i 
wdrapałem się  na szczyt  baszty.  Chciałem  rozejrzeć  się  po  okolicy,  niestety  tuman  wilgotnej mgły 
spowił mury... Zlazłem po metalowych schodkach.

 

-

 

Przepraszam, mam pytanie - zagadnąłem człowieka z budki. 

-

 

Czym mogę słuŜyć? - zainteresował się. 

-  Szukam  jakichś  namiarów  na  kilku  młodych  ludzi,  którzy  w  sezonie  robili  tu  pokazy 

fechtunku.

 

-

 

Nie  mam  pojęcia  -  pokręcił  głową.  -  Pracowałem  w  lecie  w  Niemczech.  Ale  to  była  jakaś 

prywatna  inicjatywa.  Chyba  nawet  nie  mieli  zarejestrowanej  działalności  gospodarczej.  Jakaś 
dziewczyna z nimi ponoć była - wysilił pamięć. 

-

 

Byli z Chęcin? 

-

 

Nie wiem. MoŜe i tak... Raczej tak - poprawił się. - Nie sądzę, Ŝeby komuś z Kielc chciało 

się tu jeździć. Leniwy naród się zrobił... 

Podziękowałem za te skąpe informacje i ruszyłem w dół. Kolejny dzień niebawem dobiegnie 

końca... A ja ciągle nie natrafiłem na Ŝaden cenny ślad. Najbardziej przygnębiał mnie bezsens mojej 
pracy.  Prowadziłem  śledztwo,  nie  wiedząc,  czy  nauczyciel  miał  wypadek,  czy  było  to  celowe 
działanie. Nie wiedząc, czy widelec znaleziono w skrytce, czy przypadkiem. Nie wiedząc, czy dwaj 
zagadkowi śydzi mieli z tym cokolwiek wspólnego.

 

I wreszcie, w kaŜdej chwili ranny nauczyciel mógł odzyskać przytomność...

 

41 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

 

„ZŁOTA STUDNIA" • OPUSZCZAMY SIĘ DO SZYBU • ŚLADY NARZĘDZI • 

ODKUWAM PRÓBKI • WSPINACZKA PO LINIE • TECHNIKA JEST DOBRA, ALE

 

NIEKIEDY ZAWODZI CZŁOWIEK

 

Zaparkowałem  samochód,  zaciągnąłem  hamulec,  pod  kaŜde  koło  podłoŜyłem  drewniany 

klocek, owinąłem dwa drzewa stalową linką i zaczepiłem ją do haka holowniczego.

 

- OstroŜności nigdy za wiele - mruknąłem.

 

W  poprzek  szybu  połoŜyliśmy  belkę  z  przygotowanym  juŜ  wcześniej  bloczkiem.  ZałoŜyłem 

uprząŜ alpinistyczną.

 

-

 

Zjadę pierwszy - wyjaśniłem. - Sławek obserwuje. Jeśli zauwaŜę boczną sztolnię, daję błysk 

latarką - wtedy zatrzymujesz wyciągarkę i oznaczasz głębokość. 

-

 

Jasne - nauczyciel kiwnął głową. 

-

 

Przypuszczalnie  od  głównego  szybu  odchodzi  kilka  chodników.  Trudno  powiedzieć,  w 

którym  pan  Sebastian  prowadził  swoje  prace.  MoŜe  natrafimy  na  jakieś  ślady.  Badanie  zacznę  od 
samego dna, od najniŜszych pokładów. 

-

 

Dwa  błyski  latarki  oznaczają,  Ŝeby  wyciągnąć  linę  i  teraz  opuszczam  się  ja  z  kablem 

telefonicznym - uzupełnił Sławek, patrząc w kartkę z instrukcjami. 

-

 

No, to do roboty. 

Przyczepiłem  się  do  linki  dwoma  karabińczykami.  Kilka  minut  później  zjeŜdŜałem  w  głąb 

szybu.  Pierwsza  sztolnia  odchodziła  w  bok  na  głębokości  około  piętnastu  metrów.  Druga  była 
dziesięć metrów niŜej. Zjechałem aŜ do poziomu Ŝąpia. Widać było tu wylot jeszcze jednej sztolni, 
ale  prawie  w  całości  była  zalana  wodą.  Dałem  znać,  Ŝeby  mnie  podciągnęli.  Kilka  minut  później 
dołączył do mnie Sławek.

 

-

 

Co jest tam na dole? - zapytał. 

-

 

Jeszcze jeden otwór - wyjaśniłem.  -Ale  wątpię,  Ŝeby nauczyciel  go badał. Jest prawie  cały 

zalany wodą, pod sufitem zostało zaledwie kilkanaście centymetrów. 

- MoŜe miał maskę do nurkowania i butlę - podsunął. 
Fakt, widziałem w jego szafie akwalung.

 

-

 

MoŜe.  Ale  nie  wiem,  czy  pakował  się  w  takie  miejsce.  Nurkowanie  w  jaskiniach  wymaga 

ogromnego  doświadczenia  i  jest  bardzo  trudne  technicznie.  Zresztą  pod  wodą  trudno  by  mu  było 
odkuć  próbki  -  zgłosiłem  wątpliwość.  -  ChociaŜ...  Jest  jesień  i  często  padają  deszcze.  Górotwór 
moŜe być nasiąknięty. 

-

 

A latem poziom wody opada? - upewnił się. 

-

 

To moŜliwe. 

Oświetliłem  silnym  halogenkiem  strop.  Chodnik  sklepiono  półkoliście,  przypomniały  mi  się 

korytarze podziemi kredowych w Chełmie. Długo badałem ściany.

 

-

 

Czego pan szuka? - zapytał. 

-

 

Ś

ladów narzędzi. MoŜna by z nich wydedukować, kiedy powstały te tunele - wyjaśniłem. 

-

 

A po ich kształcie? 

-

 

Trudno ocenić. Przypuszczam, Ŝe mogą pochodzić z XVII lub XVIII wieku. Są podobne to 

tych,  które  widziałem  na  przykład  w  Tatrach  i  Pieninach.  Ale  mogę  się  mylić.  W  takich  małych 
ośrodkach dawne metody wydobycia mogły utrzymać się bardzo długo. 

-

 

Tu trzeba by fachowca? 

- Petroacheolodzy z pewnością sporządzili juŜ masę ciekawych opracowań na ten temat. 
Ruszyliśmy naprzód. Patrzyłem pod nogi, ale namulisko zdawało się być nietknięte ludzką

 

stopą od dziesięcioleci.

 

-

 

Ciekawej  kto  był  tu  ostatnio  i  kiedy?  -  mruknął  Sławek,  którego  widać  nurtowały  te  same 

pytania. 

-

 

Szukaj  śladów,  świeŜych  odprysków  na  ścianie  -  pouczyłem  go.  -  W  miejscach,  gdzie 

odkuto próbki powinny być ciut jaśniejsze plamy. Kując musiał mocniej zaprzeć się nogami o 

42

 

background image

ziemię, więc moŜe tam będą ślady...

 

Korytarz niebawem rozwidlił się. Nad naszymi głowami przemknął malutki nietoperz.

 

-

 

W prawo czy w lewo? 

-

 

Badając  lochy,  zawsze  idziesz  w  lewo.  W  ten  sposób  wyjdziesz  z  kaŜdego  labiryntu  -

poradziłem. 

-

 

O, to moŜe się przydać w grach komputerowych. W takich labiryntówkach ze strzelanką... -

puścił do mnie oko. 

-

 

Grywasz często? - zaciekawiłem się. 

-

 

Wcale.  Szkoda  mi  czasu  -  odpowiedział  powaŜnie.  -  Co  z  tego,  Ŝe  przejdę  ileś  poziomów, 

skoro  po  kilku  tygodniach  pojawia  się  coś  nowego  i  dawne  triumfy  przestają  mieć  jakiekolwiek 
znaczenie... Straszna strata energii... 

- Masz rację - przyznałem. - Ja teŜ nazbyt cenię swój czas, by go w ten sposób trwonić. 
Doszliśmy do końca korytarza.  Odbiłem młotkiem geologicznym kilka kawałków skał.

 

Obejrzałem je w świetle latarki. Nic ciekawego. Szara skała, zielonkawe wtrącenia azurytu.

 

-  Zbada  się  później  -  wyjaśniłem,  chowając  je  do  plecaczka.  -  Ale  to,  zdaje  się,  nic 

specjalnego...

 

-

 

W sumie dostaliśmy się tu, pokonując trudności techniczne, które niejednego by zatrzymały 

- głośno rozwaŜał Sławek - i jak gdyby nic z tego nie wynika. 

-

 

A na co liczyłeś? 

-

 

Szkielety górników, porzucone narzędzia, cokolwiek... Tajemnicze znaki na ścianach, moŜe 

stare lampy albo kaganki... A tu jest tak straszliwie pusto i nudno... 

-

 

Ludziom często się wydaje, Ŝe miejsca niedostępne, sztolnie, lochy czy jaskinie kryją jakieś 

skarby. Tymczasem najczęściej okazuje się, Ŝe po prostu jest tam goła skala albo jakieś śmieci.  Z 
rzadka  trafia  się  na  kawałki  złomu,  które  mogą  być  interesujące  dla  archeologów  lub 
kolekcjonerów,  ale  przewaŜnie  nawet  i  na  to  nie  moŜna  liczyć...  Bywałem  wielokrotnie  w  takich 
miejscach i z reguły nic ciekawego nie udawało się znaleźć. 

-

 

Bo to, co cenne i ciekawe wynieśli juŜ dawno ci, którzy byli tu przed nami, nawet jeśli od 

ich pobytu minęło sto lat - domyślił się. 

-

 

Pierwotni  uŜytkownicy  Ŝyli  w  czasach  gdy  przydawało  się  niemal  wszystko.  Puste  butelki, 

nawet stłuczone, uszkodzone lampy się naprawiało, pęknięte garnki szły do zdrutowania... A ci nasi 
poprzednicy, eksploratorzy, wiesz, jak to jest, ludziom wszystko się przydaje. Jeśli nie do kolekcji, 
to na złom czy na rozpałkę... 

Drugi  chodnik  takŜe  zakończył  się  ślepo.  RównieŜ  tu  nie  widać  było  Ŝadnych  śladów 

nauczyciela. Cofnęliśmy się do szybu. Spojrzałem na zegarek, prawie osiemnasta.

 

-

 

WyŜszą sztolnię zbadamy następnym razem - powiedziałem. - Dziś juŜ trochę za późno. 

Przypiąłem Sławka do linki. Podczepiłem telefon i zadzwoniłem na górę. 
-

 

Wracamy - powiedziałem do słuchawki. 

Odpowiedziała mi cisza. 
-

 

Napadli go i porwali... - przestraszył się mój młody pomocnik. - A moŜe tylko zasnął? 

Widząc moje próŜne wysiłki, pobladł nieco. Spojrzałem na kontrolkę. No tak, zostawiłem 

urządzenie włączone i baterie wysiadły. Pokazałem mu i wyjaśniłem.

 

-  Trzeba  uwaŜać  -  powiedziałem.  -  Technika  psuje  się  czasami,  ale  częściej  zawodzi 

człowiek, w tym przypadku ja.

 

-

 

MoŜe jak będziemy krzyczeć, to nas usłyszy? - zastanawiał się. 

-

 

Jesteśmy tu trzy godziny. Myślę, Ŝe niedługo zorientuje się, Ŝe coś nas długo nie ma i zajrzy 

do studni - uspokoiłem go. - Z drugiej strony, nie bardzo mi się chce siedzieć tu jeszcze na przykład 
trzy  kolejne  godziny...  Wlezę  na  górę  po  linie  -  powiedziałem  z  westchnieniem.  -  A  potem 
uruchomię wyciągarkę i wyjedziesz komfortowo. 

-

 

No dobra - mruknął. 

ZałoŜyłem na stalówkę dwie tak zwane małpy i zacząłem się wspinać. Miałem do pokonania 

dwadzieścia  pięć  metrów.  Bywało  gorzej...  Co  pięć  metrów  robiłem  krótkie  przerwy.  Wreszcie 
zziajany, mokry od potu i wody, która przez cała drogę kapała mi za kołnierz, wynurzyłem się z

 

43

 

background image

czeluści  ziemi.  Marek  siedział  w  samochodzie  i   spokojnie  czytał  ksiąŜkę.  Na mój   widok 
wytrzeszczył oczy.

 

- Co się stało? - wykrztusił.

 

Wyjaśniłem,  zaraz  teŜ  wyciągnęliśmy  na  powierzchnię  trzeciego  członka  zespołu 

poszukiwawczego.

 

-1 co tam ciekawego? - dopytywanie matematyk, gdy jechaliśmy do szkoły.

 

-  Kilka  kilogramów  kamieni  -  potrząsnąłem  plecakiem.  -  Trzeba  będzie  obejrzeć  je  na 

spokojnie.

 

Pojechaliśmy  na  kwaterę.  Badałem  próbki  powoli,  starannie  i  dokładnie.  Kilka  większych 

rozbiłem młotkiem. Marek i Sławek siedzieli i pili herbatę z wody zagotowanej na palniku. Przyszła 
teŜ pani Anna, przynosząc nam kawałek ciasta.

 

-

 

Do licha - westchnąłem. - Nic z tego nie rozumiem. 

-

 

Nie ma złota? - zmartwił się matematyk. 

-

 

Ani na lekarstwo. Ani złota, ani Ŝadnych jego związków, które potrafiłbym zidentyfikować -

westchnąłem.  -  Za  to  kupa  zielonych  plamek  i  sferuli.  Malachit  i  jemu  podobne  minerały.  Czyli 
miedź.  Kto  wie,  moŜe  to  nawet  bogate  złoŜe,  interesujące  z  przemysłowego  punku  widzenia,  ale 
Ŝ

eby na tym zarobić, trzeba by zainwestować w budowę kopalni, infrastruktury do przeróbki rudy... 

A  to  się  chyba  nie  opłaci.  Zresztą  przemysł  wydobywczy  to  przewaŜnie  dewastacja  całej  okolicy. 
Nie wiem, czy pan Sebastian... 

-

 

Z  pewnością  nie  -  pokręciła  głową  Anna  -  On  kocha  przyrodę.  Uwielbiał  się  włóczyć  po 

okolicy. Z pewnością nie planował wystawienia w tej okolicy huty metali kolorowych. 

-

 

W takim razie „złotą studnię" musimy chyba skreślić z naszego rejestru miejsc podejrzanych 

- rozwaŜałem głośno. - Ale najpierw zbadam jeszcze ten najpłytszy chodnik. 

-

 

Jest sens? - zapytała. 

-

 

CóŜ, w nauce najwaŜniejsza jest konsekwencja - uśmiechnąłem się. - Francuska ekspedycja, 

która  szukała  „Titanica",  przeszukała  ogromny  obszar  i  zniechęcona  wycofała  się.  W  dwa  lata  po 
niej  Robert  Ballard  natrafił  na  resztki  wraka  i  stwierdził,  Ŝe  jego  poprzednikom  zabrakło  głupich 
300 metrów. Podobnie było z poszukiwaniami Pompejów - za pierwszym razem trafili nieomal  w 
ś

rodek  miasta,  ale  trafili  na  kawałek  wolny  od  zabudowy  i  doszli  do  wniosku,  Ŝe  się  pomylili.  Z 

grobowcem Tutanchamona było znowu prawie tak samo. Howard Carter dwa razy zaczynał prace w 
dobrym miejscu i dwa razy przenosił robotników w inne części doliny. 

-

 

Nie znam innych miejsc w okolicy, które nosiłyby podobną nazwę - powiedziała Anna. -Ale 

w sąsiednich dolinach jest trochę starych wyrobisk. 

 

-

 

Są  i  kamieniołomy  -  dodał  Marek.  -  MoŜe  warto  się  przyjrzeć  urwiskom?  To  jakby 

przekroje geologiczne okolicy. 

-

 

Wydaje  mi  się,  Ŝe  eksploatowano  raczej  miejsca,  gdzie  zalega  gruby  pokład  jednorodnej 

skały, ale kto wie? - poskrobałem się po głowie. 

-

 

Co robimy jutro? - zapytał Sławek. 

-

 

Badamy dalej - wzruszyłem ramionami. - Do skutku... 

-

 

A  moŜe...  -  chłopiec  zawahał  się.  -  Skrzynkę  z  widelcami  ukryto  w  starej  sztolni?  Wurst 

jako geolog na pewno interesował się takimi wyrobiskami. Mógł wybrać któreś na skrytkę... 

-

 

Kto wie? - zadumałem się. 

44

 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

 

BADAMY KOLEJNĄ SZTOLNIĘ • KTO PRZEKOPAŁ ZAWAŁ? • UCIĘTA LINA •

 

WSPINACZKA • NIEOCZEKIWANA POMOC • CO WIDZIAŁ SŁAWEK? • ZAJADŁY

 

WRÓG I TAJEMNICZY PRZYJACIEL • MALACHIT

 

Kolejny  dzień  nauki  szkolnej,  niemal  identyczny  jak  poprzedni.  Jak  ci  nauczyciele  to 

wytrzymywali?  Mnie  straszliwa  monotonia  tego  zajęcia  wręcz  obezwładniała.  Na  szczęście  juŜ  o 
czternastej byliśmy we trójkę wolni i mogliśmy przystąpić do dalszych badań.

 

Zjechaliśmy  ekspresowo.  Matematyk  był  nieco  zielony  na  twarzy,  ale  udałem,  Ŝe  tego  nie 

widzę.

 

- Jak na pierwszy raz świetnie sobie radzisz - pochwaliłem go nieco na wyrost.

 

Sztolnia na tym poziomie była przestronniej sza i suchsza. Omiotłem ściany latarką. Ta sama 

szara skała, tu i ówdzie wyłupane jakby niewielkie zagłębienia w ścianach.

 

-

 

Inny rodzaj złoŜa - powiedziałem w zadumie. 

-

 

To znaczy? 

-

 

Tam na dole, jak mi się wydaje, wykuli chodniki poszukiwawcze. Tu szła eksploatacja pełną 

gębą.  Te  dziury  powstały  w  ten  sposób,  Ŝe  wybierano  ze  skały  partie  zawierające  więcej  miedzi. 
Tam są długie i proste tunele, a tu loch zwij a się j ak zaskroniec... 

-

 

Rozumiem. Szli za Ŝyłą? 

-  Chyba  tak.  Przydałby  nam  się  fachowiec  od  dawnego  górnictwa  lub  chociaŜ  literatura 

fachowa... - zakręciliśmy i drogę zagrodził nam zawał.

 

- O do licha - mruknąłem.

 

Z  bliska  widać  było,  Ŝe  ktoś  zupełnie  niedawno  go  pokonał.  Pod  ścianą  przekopane  było 

wąskie przejście. Zabezpieczono je całkiem fachowo deskami

 

-

 

Sebastian  włoŜył  strasznie  duŜo  pracy  -  mruknął  Marek.  -  Musiał  poświęcić  na  to  kilka 

tygodni. 

-

 

Nie jestem pewien, czy to on - zastanawiałem się na głos. - - Te deski muszą tu tkwić od lat, 

jeśli nie od dziesięcioleci. Zobacz choćby, jak zardzewiały gwoździe. 

-

 

No,  nie  wiem  -  poskrobał  się  po  głowie.  -  Tu  jest  bardzo  wilgotno.  Korozja  idzie  bardzo 

szybko. 

-

 

Chyba mimo wszystko nie aŜ tak... 

Przeszliśmy  zabezpieczony  kawałek.  Kilka  komór  wydobywczych,  niski  chodnik  w  bok  i 

jeszcze  jeden,  tym  razem  nieprzekopany  zawał...  Zbierałem  kawałki  skały,  starając  się,  aby  były 
moŜliwie  róŜnorodne.  Wreszcie  dałem  sygnał  do  odwrotu.  Dotarliśmy  do  sztolni.  Uruchomiłem 
telefon. Sygnału znowu nie było.

 

-

 

Do diabła! - zakląłem. Nauczyciel 

wyciągnął kabel z szybu. 
-

 

Jest przecięty - powiedział. - Liny teŜ nie ma! Nie 

mylił się. Utknęliśmy w pułapce. 
-

 

Zadzwonię do Ŝony - powiedział - Niech sprowadzi policję. Boję się, Ŝe... 

-

 

MoŜe nie być pola - ja teŜ wyjąłem swój. 

-

 

Fakt, ani kreski... - ze złością schował komórkę do kieszeni. - A przecieŜ widać niebo. 

 

-

 

Tak,  ale  skała  wygłusza  sygnał...  A  fala  radiowa  idzie  poziomo.  Twoja  Ŝona  wiedziała, 

gdzie  pojechaliśmy,  jeśli  się  nie  pojawimy  do  kolacji,  to  z  pewnością  zaalarmuje  odpowiednie 
słuŜby. Posiedzimy tu niedługo, kilka, najwyŜej kilkanaście godzin. Martwi mnie jednak znikniecie 
Sławka... 

-

 

Sądzisz, Ŝe został porwany? 

-

 

Wystawiliśmy go - walnąłem pięścią w skałę. 

-

 

Jak sądzisz, jest stąd inne wyjście? MoŜe gdyby przekopać zawał w tej bocznej odnodze? 

-

 

Chyba nic to nie da, jesteśmy za głęboko... A wydostać się musimy. 

Oświetliłem latarką szyb. Nie wyglądało to dobrze...  Ale przecieŜ wczoraj, mając linę

 

45

 

background image

zdołałem się stąd wydostać. To moŜe uda się i bez liny?

 

-

 

Mam  w  plecaku  dziesięć  haków  alpinistycznych  i  młotek  -  powiedziałem.  -  MoŜna  by 

spróbować: wbijać haki co pół metra i iść w górę. 

-

 

Starczy na jakieś pięć metrów - zauwaŜył trzeźwo. - A co dalej? 

-

 

Są  szczeliny,  o  które  moŜna  zaczepić  rękę  albo  stopę.  Myślę,  Ŝe  nasz  zapas  haków,  jeśli 

będziemy ich oszczędnie uŜywać, od biedy wystarczy. 

Spojrzał  w  górę  i  w  dół,  a  potem  nerwy  przewaŜyły,  cofnął  się  w  głąb  chodnika  i 

zwymiotował.

 

- Spokojnie - uśmiechnąłem się, Ŝeby  podtrzymać  go na duchu. - Sam pójdę i opuszczę linę 

albo sprowadzę pomoc.

 

Opanował się z trudem.

 

-

 

Przepraszam -jęknął. 

-

 

Nic się nie stało - powiedziałem. - Nie przejmuj się aŜ tak. Nic nam nie grozi. Jeśli dobrze 

pójdzie, zaraz wracam z liną... 

PrzełoŜyłem  haki  do  kieszeni  na  piersi.  Linkę  od  rękojeści młotka  owinąłem  wokoło  dłoni.  I 

byłem gotów. Złapałem się głębokiej szczeliny, wsadziłem nogę w otwór, zapewne słuŜący kiedyś 
do mocowania belki podtrzymującej podest i zrobiłem krok w bok. Pode mną otworzyła się próŜnia. 
Poczułem  mrowienie  na  karku.  Wyszukałem  dłonią  kolejny  dobry  uchwyt  nieco  wyŜej.  Nogą 
namacałem półeczkę na wysokości mojego kolana i podciągnąłem się kawałek. Pierwsze pół metra 
za mną. Jeszcze czternaście i pół.

 

Półka  szła  lekkim  skosem  w  górę.  Dwa  kroki  w  bok  i  kolejne  pół  metra  studni  pokonane. 

Obmacałem ścianę. Szczelina, ale pod złym kątem - nie utrzymałbym się. Obok pękniecie grubości 
nitki. Z Ŝalem poświęciłem pierwszy hak. Ale za to miałem się czego dobrze złapać. Matematyk juŜ 
się otrząsnął. Stał u wylotu chodnika i oświetlał mi drogę.

 

-

 

Metr nad głową masz sporą dziurę - doradził. 

-

 

Dzięki. 

Znalazłem  kolejną  podporę  dla  nogi  i  powolutku  wywindowałem  się  w  górę.  Faktycznie 

dziura  umoŜliwiała  dobre  zaczepienie.  Po  chwili  postawiłem  stopę  na  haku,  który  wcześniej 
wbiłem... No, to pierwsze dwa metry za mną. MoŜe nawet dwa i pół? Ściana wokoło była prawie 
dokładnie  gładka.  Poświęciłem  drugi  z  cennych  haków.  Wsunąłem  w  pęknięcie  i  dobiłem 
młotkiem. Oparłem stopę. śadnego uchwytu dla ręki. Trzeci hak... Trzy metry nad wylotem sztolni. 
Zostało moŜe dwanaście, moŜe tylko dziesięć?

 

Zatrzymałem się na chwilę, Ŝeby odpocząć.

 

-

 

Nieźle ci idzie - pochwalił z dołu matematyk. - Oby tak dalej. 

-

 

Oby - westchnąłem. 

Niezłe  miejsce  było  nieco  ponad  metr  ode  mnie.  Daleki  krok  nad  przepaścią.  Stanąłem  w 

rozkroku.  Zmierzyłem  wzrokiem  odległość,  wybiłem  się  i  złapałem  nowego  uchwytu.  Ryzyko 
opłaciło  się.  Tu  ściana  była  bardziej  spękana.  W  szybkim  tempie  zrobiłem  kolejne  dwa  metry  w 
górę,  bez  konieczności  poświęcenia  choćby  j  ednego  cennego  haka!  Znowu  zrobiłem  sobie  krótką 
przerwę - zmaganie się z grawitacją było strasznie wyczerpujące.

 

- Hej - rozległo się z góry.

 

Spojrzałem. Na tle nieba zobaczyłem głowę w kominiarce. Chwilę później obok mnie opadła 

drabina linowa.

 

-

 

Drapcie się - powiedział zagadkowy osobnik. 

-

 

Przepraszam,  ale  brakuje  mi  zaufania  do  zamaskowanych  ludzi  -  burknąłem  nie  kryjąc 

złości. - Co się stanie, jeśli wlezę na to, a tu nagle... 

-

 

Róbcie jak uwaŜacie, ja idę - westchnął. -1 jeszcze jedno - zatrzymał się na chwilę. - Szuka 

pan w niewłaściwym miejscu, detektywie... 

Zniknął. Nieufnie pociągnąłem za linki drabiny. Solidne, do tego chyba nieźle zaczepione.

 

-

 

Co robimy? - zapytał z dołu Marek. 

-

 

Nie wiem - westchnąłem. - Jakoś trudno mi uwierzyć w bezinteresownych wybawców... 

-

 

To moŜe przybij drabinę dwoma hakami do skały - poradził. - Nawet jeśli ją odetną od góry, 

46 

background image

to nie spadniemy do szybu.

 

- Niezły pomysł. 
Bambusowe szczebelki kusiły.

 

-

 

Hej  -  z  góry  dobiegł  glos  Sławka.  -  Czemu  nie  włazicie?  Na  górze  bezpiecznie,  tamten 

poszedł. 

-

 

O, a ty gdzie się podziewałeś? - zdziwiłem się. 

-

 

Długa historia, zaraz opowiem... 

-

 

Drabina jest dobre zabezpieczona? 

-

 

Tak  wygląda.  Jest  zamotana  do  drzewa,  jak  wcześniej  nasza,  ale  chyba  jeszcze  ją  oplączę 

dodatkowo linką od wyciągarki. Tak na wszelki wypadek. 

 

-

 

Zuch chłopak - pochwaliłem. Zniknął 

na chwilę i znowu się pojawił. 
-

 

Gotowe-zameldował. 

Kilka minut później obaj stanęliśmy na powierzchni ziemi. Wyciągnęliśmy drabinkę i liny.

 

-

 

Eksplorację  „złotej  studni"  uwaŜam  za  zakończoną  niepowodzeniem  -  powiedziałem 

powaŜnie. - A teraz opowiadaj, co tu się stało. 

-

 

Jak  siedzieliście  na  dole,  usłyszałem  z  daleka  muzykę.  Dudniło  na  pół  lasu.  A  potem 

ucichło.  Wydedukowałem,  Ŝe  ktoś  podjechał  samochodem  i  zatrzymał  się  tam,  gdzie  my 
poprzednio.  Trochę  mnie  to  zaniepokoiło,  więc  zamknąłem  wehikuł  i  ulotniłem  się  w  krzaki  -
wskazał gestem gęstwinę jałowca. 

 

-

 

Bardzo rozsądnie - pochwaliłem. 

-

 

A ja się martwiłem, Ŝe stchórzyłem - popatrzył na mnie przepraszająco. 

-

 

Postąpiłeś słusznie - powiedziałem. - Nie ma sensu naraŜać się niepotrzebnie, gdy wróg ma 

nad nami miaŜdŜącą przewagę. Do walki naleŜy  stawać,  gdy jest szansa na zwycięstwo.  I co było 
dalej? - zaciekawiłem się. 

-

 

Pojawili się dwaj kolesie w dresach. 

-

 

Poznałbyś ich? 

-  Mieli  kominiarki  na  twarzach.  Wyglądało  na  to,  Ŝe  spodziewali  się  na  kogoś  natknąć. 

Przyszli  na  polanę,  próbowali  włamać  się  do  samochodu.  Najpierw  dłubali  przy  zamku,  potem 
jeden próbował wybić szybę. Klęli przy tym straszliwie, ale z ich przekleństw dowiedziałem się, Ŝe 
wiedzą,  iŜ  był  ktoś  jeszcze  z  wami.  To  znaczy  mieli  teorię,  Ŝe  część  nas  zeszła  na  dół,  ale  ktoś 
został na górze - zupełnie się zaplątał.

 

-

 

Rozumiem - uspokoiłem go. 

-

 

Wyciągnęli  waszą  linę  i  przecięli  kabel,  a  potem  zaczęli  łazić  po  krzakach,  widać  mnie 

szukali. Potem jeszcze próbowali przeciąć opony w samochodzie. 

-

 

Na szczęście lana guma, zupełnie jak w radzieckim czołgu - odetchnąłem z ulgą. 

-

 

ToteŜ im się nie udało, więc poszli. Jak schodzili z polany, ściągnęli kominiarki i wsadzili je 

do  kieszeni,  ale  byli  daleko  i  tyłem.  Tyle  tylko  zauwaŜyłem,  Ŝe  obaj  krótko  obcięci  i  chyba 
ciemnowłosi.  A  potem  podudniło  trochę  i  odjechali.  Pomyślałem,  Ŝe  to  pułapka  i  na  wszelki 
wypadek nie wyłaziłem z krzaków. I słusznie zrobiłem, bo przyjechał na rowerze ten dziwny koleś. 

-

 

Dziwny? - zapytałem. 

-

 

Ubrany  był  w  jesienną  panterkę  i  wojskowe  spodnie.  Chodził,  jakby  się  skradał.  Obejrzał 

wasz samochód, zajrzał do lochu. Potem poszedł w krzaki i wrócił z drabinką sznurową. I opuścił ją 
wam. Zaraz potem wsiadł na rower i odjechał - ale usłyszałem z daleka coś jakby dźwięk silni czka. 

- Rozpoznałbyś go? 
Pokręcił głową.

 

- Miał kapelusz zasłaniający twarz,  a ja  widziałem go  głównie od tyłu...  A zanim zajrzał do 

studni, jeszcze naciągnął kominiarkę. MoŜe się mylę, ale wyglądała identycznie jak u tamtych.

 

- Rower? - powtórzył Marek. - A moŜe miał przy bagaŜniku taki mały silnik wspomagający? 
Chłopiec przymknął oczy, jakby chciał sobie lepiej przypomnieć. Zastanawiał się długą

 

chwilę.

 

- Nie wiem - powiedział wreszcie. - Szczerze powiedziawszy, nie przyglądałem się. Są takie

 

47

 

background image

silniki? Nigdy nie widziałem - dodał tonem usprawiedliwienia.

 

-

 

Są  -  wyjaśniłem.  -  Kosztują  od  ośmiuset  złotych  wzwyŜ.  To  fajna  zabawka.  Mocuje  się  w 

zaleŜności  od  modelu  z  przodu  albo  z  tyłu.  Pracują  tak,  Ŝe  zaczepia  się  dodatkowy  łańcuch  do 
zębatki,  inne  za  pomocą  rolek  wspomagają  samo  koło...  Lejesz  litr  benzyny  i  to  wystarcza,  Ŝeby 
przejechać około stu kilometrów. I to całkiem szybko, około czterdziestu kilometrów na godzinę. 

-

 

O rany - aŜ pokręcił głową ze zdumienia. - Muszę sobie kiedyś taki kupić. 

- A zatem mamy tu zajadłego wroga i tajemniczego przyjaciela - rozwaŜał matematyk. 
Poczułem, Ŝe pytanie o silnik przy rowerze nie było przypadkowe. Mój sąsiad chyba domyślał

 

się toŜsamości zagadkowego wybawiciela. Dlaczego nie dzielił się z nami podejrzeniami?

 

-  Albo  i  zajadłego  wroga,  który  do  tego  ma  wspólnika  udającego  naszego  przyjaciela  - 

uzupełniłem  ponuro.  -  Wydaje  mi  się  to  zbyt  „ksiąŜkowe".  Czarny  charakter  i  zamaskowany 
jeździec. Zobaczcie, jak to wyglądało: my włazimy do szybu, pojawia się wróg, odcina linę, potem 
przybywa nam na pomoc ten drugi.

 

- Ale skąd wrogowie wiedzieli, Ŝe będziemy tu buszować? - zadumał się Sławek. - Ja nikomu 

nie  mówiłem.  Tylko  wspomniałem  rodzicom,  Ŝe  będę  pokazywał  panu  okolicę,  ale  nie  mówiłem 
nawet, gdzie konkretnie pojedziemy.

 

Popatrzyłem  na  matematyka.  Pokręcił  przecząco  głową.  Czy  mogłem  mu  ufać?  W  zasadzie 

tak,  ostatecznie  został  uwięziony  razem  ze  mną.  Z  drugiej  strony  moŜe  celowo,  Ŝeby  wzbudzić 
moje  zaufanie?  Czułem,  ze  tkwię  w  samym  środku  skomplikowanej  rozgrywki.  I  nic  z  tego  nie 
mogłem zrozumieć.

 

- Zastanawia  mnie  ten  drugi  -  mruknąłem.  -  Skąd  wiedział,  Ŝe  tamci  wycięli  nam  takiego 

psikusa? Bo przecieŜ chyba ich nie śledził?

 

-  A  moŜe  ci  w  dresikach  mają  tu  zainstalowany  jakiś  alarm,  fotokomórkę  czy  coś  - 

zastanawiał się Sławek. - Zapikało im, przyjechali...

 

-Hmm - zadumałem się.

 

-

 

A w samochodzie maj ą „pluskwę" i gdy ten w kapeluszu zobaczył, dokąd j adą... 

-

 

Stop - przerwałem jego dociekania. - Zanalizujmy to na spokojnie i na zimno. Twoja teoria 

o alarmie ma ręce i nogi, ale... 

-

 

...ma teŜ jeden słaby punkt - uzupełnił matematyk. - Jeśli jest tu coś takiego, to przyjechaliby 

juŜ wczoraj. Trudno przypuścić, Ŝe coś im kazało przyjść tu w nocy i zainstalować alarm. 

-

 

Fakt  -  zasmucił  się.  -  A jeśli  czujnik  jest załoŜony  w  tej  górnej  sztolni  i zadziałał  dopiero, 

gdy się tam zapuściliście? 

-

 

Ktoś tam pracował, przekopał zawał... - nauczyciel myślał głośno. 

-

 

PokaŜ mi miejsce, skąd ten kapelusznik przyniósł drabinę - poleciłem Sławkowi. - Nie miał 

jej ze sobą, a przecieŜ drabiny nie rosną w lesie... 

Przeszliśmy na skraj polany.

 

-  To  chyba  ta  kępa  krzaków  -  powiedział,  rozglądając  się  wokoło.  -  Głowy  nie  dam,  ale 

wydaje mi się...

 

Wszedłem  pomiędzy  kępy  jeŜyn.  Potem  zbadałem  sąsiednią  i  jeszcze  jedną.  LeŜał  tu  spory 

głaz. Popukałem w niego, a potem bez wysiłku podniosłem i odłoŜyłem obok. Był pusty w środku, 
zrobiono  go  z  Ŝywicy  epoksydowej  i  opylono  pyłem,  Ŝeby  wyglądał  naturalnie.  Pod  spodem 
zawinięte  w  folie  spoczywały  dwie  saperki,  trzy  oskardy,  dwie  archaiczne  karbidowe  lampy  gór-
nicze, trzy kaski oraz kilka zwojów lin. Niezły zestaw sprzętu...

 

- Ktoś bada te sztolnie - powiedziałem w zadumie. - Ciekawe w jakim celu?

 

Pod  linami  leŜała  wypchana  czymś  parciana  torba.  Odpiąłem  paski  i  zajrzałem  do  środka. 

Była pełna kamieni. Wyjąłem jeden. Intensywnie zielony kolor nie budził moich wątpliwości.

 

-

 

Malachit - zgadł nauczyciel. 

-

 

Tak. Te ułamki nawet od biedy nadają się do celów jubilerskich... Te graty naleŜą do kogoś, 

kto  penetruje  sztolnię,  szukając  ładnych  kawałków  tego  zielonego  kamienia...  Coś  sobie  na  tym 
zarabia.  Oczywiście  musi  się  namęczyć,  Ŝeby  znaleźć  tak  duŜe  i  na  tyle  czyste  fragmenty,  ale  z 
pewnościąma z tego jakiś gorsz... MoŜe sobie tak dorabia, a moŜe i z tego Ŝyje? Trudno ocenić. 

-  Czyli ten zamaskowany i jego kumple mają tu taki mały terenowy magazyn sprzętu -

 

48 

background image

mruknął  Sławek.  -  A  moŜe  działają  na  zlecenie  nauczyciela?  MoŜe  to  ci  jego  przyjaciele,  którzy 
ukradli ksiąŜki wchodząc przez okno?

 

-1 ci sami, którzy w historycznych strojach fechtują się na zamku - dodałem. - Zaczyna mi się 

to składać do kupy...

 

OdłoŜyłem  torbę  na  miejsce,  potem  zwinąłem  drabinkę,  którą  zamaskowany  nam  spuścił  i 

ukryłem ją pod sztucznym głazem.

 

Skoro to jego, niech tu zostanie na znak, Ŝe mamy czyste intencje - powiedziałem.

 

-

 

Malachit  to  nie  złoto  -  zafrasował  się  matematyk.  -  Ale  moŜe  Sebastian  sądził,  Ŝe  taka 

kopalnia malachitu i jakiś warsztat do jego przeróbki będą stanowić dla gminy... 

-

 

Chyba nie - pokręciłem głową. - Jest go tu za mało i zbyt kiepskiej jakości. Poza tym z jego 

tekstu  wynikało  raczej,  Ŝe  chodzi  o  złoto. Realne  złoto,  nie  w  sensie  przenośni.  Szukamy  w  złym 
miejscu. To nie tutaj. 

-

 

To co robimy? - zadumał się Sławek. 

-  Wracamy  do  domu  -  zdecydowałem.  -  Jutro  pomyślimy,  gdzie  moŜna  by  jeszcze 

pobuszować...

 

49 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

 

ZAGADKOWY LIST Z LABORATORIUM • STARA PRÓBKA NIE WIADOMO SKĄD • 

DAWNA KOPALNIA ZŁOTA? • WIDELEC PSUJE NAM TEORIĘ • SENSACYJNE

 

NAGRANIE

 

Pukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia. Otworzyłem. Listonosz.

 

- Pan  Daniec?  Przesyłka  do  pana  -  wręczył  mi  grubą  kopertę  z  nadrukiem  ministerstwa.  - 

Proszę pokwitować...

 

-Dziękuję.

 

- A  to  do...  -  zadumał  się  patrząc  na  pieczęcie  zdobiące  sąsiednie  drzwi.  -  Trudno,  zwrot 

trzeba będzie zrobić.

 

Popatrzyłem  na  grubą  kopertę  w  jego  ręce.  Pieczątka  na  niej  wskazywała,  Ŝe  nadawcą  jest 

laboratorium dendrochronologiczne Instytutu Archeologii i Etnologii Kulturowej w Warszawie.

 

-

 

Ja  nie  mam  upowaŜnienia  -  wzruszyłem  ramionami.  -  Chyba,  Ŝeby  przekazać  ten  list 

posterunkowemu Piotrowi Rogowskiemu - podsunąłem. 

-

 

Sądzi pan, Ŝe to moŜe mieć znaczenie dla śledztwa? - poskrobał się po nosie. 

-

 

Tak mi się wydaje - powiedziałem. 

-

 

To w takim razie mu zaniosę. Tylko czy będzie mógł pokwitować? 

-  Nie  będzie  mógł  do  tego  zajrzeć,  bo  przecieŜ  jest  ustawa  o  ochronie  tajemnicy 

korespondencji...

 

-

 

Tak źle i tak niedobrze - westchnął. 

-

 

Niech  pan  zrobi  zwrot  -  poradziłem  -  A  posterunkowemu  powiem,  Ŝeby  zadzwonił  do 

instytutu i zapytał, czy treść listu ma znaczenie dla sprawy. 

-

 

Bystrzak z pana - pochwalił. 

PoŜegnaliśmy  się  i  zszedł  po  schodach.  A  ja  wyciągnąłem  komórkę  i  zadzwoniłem  na 

komendę. Funkcjonariusz był u mnie mniej więcej kwadrans później. Przedstawiłem mu sytuację.

 

- Co to jest ta dendrochronologia? - zaciekawił się. - Określanie wieku drzew?

 

-

 

Datowanie za pomocą analizy sekwencji słojów - zreferowałem mu szczegóły techniczne. 

Wytrzeszczył oczy. 
-

 

Zdumiewające - powiedział. -1 precyzyjnie moŜna tym datować? 

-  Z  dokładnością  do  mniej  więcej  jednego  roku  -  wyjaśniłem.  -  Oczywiście  tylko  w 

przypadku, gdy zachowała się warstwa bezpośrednio pod korą...

 

-

 

Zadzwonić trzeba - ocenił. - Tylko skąd wytrzasnę numer tego laboratorium? 

-

 

Powinienem  mieć  ten  adres  i  numer  telefonu  zapisany  w  komputerze.  A  jeśli  nie,  to 

ś

ciągniemy z Internetu... 

Uruchomiłem  laptopa  i  po  kilku  minutach  znalazłem  go  w  mojej  ksiąŜce  adresowej. 

Posterunkowy zadzwonił i przez chwilę rozmawiał z kierownikiem.

 

-

 

Jaki  jest  do  pana  adres  mailowy?  -  zapytał.  -  Chcą  to  przesłać,  a  ja  nie  mam  własnego 

konta... 

-

 

Pawel_Daniec@mkis.gov.pl

 - podałem. 

Rozłączył się. Dziesięć minut później przyszedł list z załącznikiem. Otworzyłem go i szybko 

przejrzałem długie tabele sekwencji.

 

-

 

Pan  Sebastian  przesłał  im  dwie  próbki  drewna,  obie  bardzo  zanieczyszczone  smołą. 

Stwierdzili, ze  to  dębina,  a  porównanie  z  sekwencjami  z  okolic  Kielc  wykazało,  Ŝe  drzewa  ścięto 
około 1554-1555 roku - zreferowałem. 

-

 

To  takie  rzeczy  da  się  z  kawałka  deski  wyczytać?  -  nadal  nie  mógł  wyjść  ze  zdumienia.  -

Pamiętam, jak czytałem coś o datowaniu za pomocąradiowęgla C

14

-

 

Nie  -  pokręciłem  głową  -  ta  metoda  jest  zbyt  zawodna.  Czasem  jeszcze  się  jej  uŜywa  do 

datowania materiałów organicznych, ale dendrochronologia jest duŜo lepsza. 

-

 

Czego to ludzie nie wymyślą - pokręcił ze zdumieniem głową. 

-

 

Teraz pytanie, po co mu to było? - zamyśliłem się. -1 skąd u licha wytrzasnął to drewno? 

50

 

background image

-

 

Sądzi pan, Ŝe ma związek z naszym śledztwem? - popatrzył na mnie uwaŜnie. 

-

 

Dlatego pana zawiadomiłem - wyjaśniłem. - Związek wydaje mi się dość oczywisty. 

-

 

Zamieniam się w słuch. 

-  Złoty  widelec  wyglądał  mi  na  wyrób  szesnastowieczny.  Konkretnie,  robota  włoska, 

pierwsza połowa XVI wieku. Czasy, gdy przybyła do nas królowa Bona, a związki gospodarcze z 
Italią stały się częste...

 

-

 

A teraz mamy próbki z mniej więcej tego samego okresu... - zastanawiał się na głos. - Tyle 

Ŝ

e Chęciny są bardzo stare, mógł to wykopać gdziekolwiek. 

-

 

To fakt... 

-

 

A  moŜe  znalazł  skrzynie  z  widelcami,  ale  nie  wiedział,  z  jakiego  okresu  pochodzą,  więc 

wyciął z niej dwa kawałki, Ŝeby mu sprawdzili datowanie? 

-  Nie,  to  zbyt  naciągane.  Łatwiej  byłoby  datować  poprzez  znalezione  w  niej  skarby  - 

wyjaśniłem.

 

-

 

A jeśli bał się komukolwiek je pokazać? 

-

 

To  wtedy  po  okuciach,  sposobie  wykonania  kufra...  Tak  jak  badanie  mebli.  Mając  duŜo 

ksiąŜek o sztuce tamtego okresu, poradziłby sobie z datowaniem sam. 

-

 

Tylko Ŝe nie miał takich ksiąŜek - przypomniał mi policjant. 

-

 

Mógł skorzystać w Kielcach z biblioteki publicznej. Bo pewnie macie tu przynajmniej jedną 

porządną? 

-

 

Dawna biblioteka wojewódzka ma niezłe zbiory. 

-

 

A gdyby tak... - zamyśliłem się głęboko. 

-

 

Pojechać  do  nich  i  zajrzeć,  po  pierwsze,  co  mają  w  katalogu,  a  po  drugie,  sprawdzić  w 

ewidencji czytelników, jakie ksiąŜki wypoŜyczał, ewentualnie z jakich ksiąŜek korzystał na miejscu 
w czytelni - zapalił się do pomysłu. - MoŜe to nam podsunie jakiś trop... 

-

 

Właśnie. 

- Zajmę się tym jutro - obiecał. - Teraz problem drugi. Jeśli próbki nie pochodzą ze skrzyni? 
-Napisali, Ŝe są zanieczyszczone smołą- rozwaŜałem. - To oznacza, Ŝe chciano je dodatkowo

 

zabezpieczyć przed wilgocią.

 

-

 

Dębina  moczona  latami  w  wodzie  robi  się  czarna  i  przypomina  heban  -  powiedział  w 

zadumie. 

-

 

To  prawda  -  przyznałem.  -  Ale  jeśli  robi  się  z  niej  skrzynię  i  chce  zabezpieczyć  przed 

przemoczeniem, lepiej ją zawczasu nasmołować. 

-

 

Czyli skrzynia... A moŜe niekoniecznie - spojrzał na mnie z błyskiem w oku. - MoŜe burta 

łódki? 

-

 

Tak na suchym lądzie? 

-

 

Kilka  kilometrów  stad  jest  rzeczka.  Czarna  Nida  -  podsunął.  -  Ale  faktycznie,  to  chyba  za 

daleko. A moŜe belki stemplujące jakieś wyrobiska górnicze? 

-Myśli pan, Ŝe...

 

-

 

A  gdyby  tak  -  mam  pewną  hipotezę.  Tylko  proszę  się  nie  śmiać,  bo  jeśli  chodzi  o  zagadki 

historyczne jestem laikiem. 

-

 

Często  człowiek  zupełnie  niezwiązany  z  daną  dziedziną  moŜe  znaleźć  rozwiązanie,  dzięki 

temu, Ŝe myśli w sposób niestandardowy - zachęciłem go. 

-

 

Przyjmijmy, Ŝe ta próbka nie ma nic wspólnego z widelcem. MoŜe pan Sebastian natrafił na 

bardzo  stare  dokumenty  opisujące  wydobycie  złota  w  okolicach  zamku.  Na  ich  podstawie 
zlokalizował  dawne  wyrobiska,  zaczął  kopać  i  po  odwaleniu  iluś  metrów  sześciennych  rumoszu, 
znalazł wlot do zasypanej sztolni. 

-

 

Wlot  z  resztkami  szalunków  górniczych  z  grubych  nasmołowanych  dębowych  belek...  -

mruknąłem. - Podoba mi się pańska koncepcja. 

-

 

Nie  wiedział,  czy  jest  sens  kopać  dalej  w  tym  miejscu,  więc  pobrał  próbki  i  wysłał  do 

analizy, Ŝeby przekonać się, czy ma do czynienia z właściwą sztolnią. Legendarną „złotą dziurą"... 

-

 

Hmm... - zamyśliłem się głęboko. 

-

 

Wspominał pan Sławkowi, Ŝe dawne wyrobiska, które górnicy porzucili, bo Ŝyła była zbyt 

51 

background image

uboga, dla nas wyposaŜonych w nowoczesne technologie mogą być niezwykle cenne...

 

-

 

Owszem... To, co pan powiedział, ma ręce i nogi. 

-

 

Naprawdę? - ucieszył się. 

-

 

Tylko  ten  przeklęty  widelec  nie  daje  mi  spokoju.  Coś  za  dobrze  zgadzają  mi  się  daty...  -

westchnąłem. - MoŜe noc przyniesie dobrą radę, moŜe we śnie znajdę jakieś rozwiązanie... 

Wieczorem wróciłem do szybu. Polana w lesie nie zmieniła się od popołudnia. PołoŜyłem się 

w  krzakach,  nakryłem  pledem  i  czekałem.  Liczyłem  w  duchu,  Ŝe  zagadkowi  przeciwnicy  lub 
równie  tajemniczy  wybawca  pojawią  się  tu  nocą.  Ci  pierwsi,  cóŜ,  mogli  pomyśleć,  Ŝe  kilkanaście 
godzin w lochu zmiękczy nas i będziemy skłonni iść z nimi na jakieś układy. A ten w kapeluszu? 
MoŜe  zechce  opuścić  się  na  dół,  by  wydobywać  malachit?  Wtedy  będzie  okazja  do  „szczerej"  i 
„przyjacielskiej" rozmowy...

 

Czas  wlókł  się  niemiłosiernie  powoli,  w  pewnej  chwili  nawet  na  moment  przysnąłem.  O 

pierwszej w nocy byłem juŜ zdecydowany zwinąć obserwację i iść do szkoły, odespać trochę przed 
jutrzejszym  dniem.  Właśnie  miałem  się  zbierać,  gdy  nadeszli.  Było  ciemno,  przez  noktowizor 
widziałem  dobrze  ich  sylwetki,  ale  niestety  to  urządzenie  jest  dość  zawodne,  jeśli  człowiek  chce 
zobaczyć takie szczegóły jak rysy twarzy... Włączyłem wshipera i podłączony do niego mini-dysk.

 

-

 

Samochodu nie ma i wywiali - stwierdził jeden, zaglądając do lochu. 

-

 

Mówiłem,  Ŝe  był  z  nimi  ktoś  jeszcze  -  zrzędził  drugi.  -  PrzecieŜ  nie  po  to  wyciągarką 

stalówkę spuścili, Ŝeby się potem na piechotę drapać po linie do góry. 

-

 

No,  miejmy  nadzieję,  Ŝeśmy  pana  nauczyciela  solidnie  postraszyli  -  warknął  ten  wyŜszy.  -

Swoją drogą, nie podoba mi się, Ŝe tak tu węszy. Chyba znalazł jakiś ślad w papierach stukniętego. 

-

 

Sądzisz? Kto wie. Ciekawe, czy wlezie teŜ od drugiej strony, przez kamieniołom... 

-  Stara  mówi,  Ŝe  to  moŜe  być  jakiś  nasłany  detektyw.  Miał  skierowanie  z  kuratorium  w 

Warszawie. Ale ci w Kielcach nic nie wiedzą.

 

-

 

Tego nam jeszcze brakowało - burknął drugi. 

-

 

Stara mówi, Ŝe damy radę. Tylko mamy łbami trochę ruszyć... 

-

 

Taaa... Muszkietery coś przewąchali. A i Dziadek Partyzant snuje się za nami jak smród w 

gaciach. 

-

 

Ano trza iść, nic tu po nas. A tego profesorka trza mieć na oku. 

-

 

Gadaj ą, Ŝe nauczyciel odzyskuje przytomność. 

-

 

A  na  zdrowie.  Jak  odzyska,  to  przyjdzie  po  złoto.  A  wtedy  starczy  go  pilnować  i  kupę 

roboty oszczędzimy... Szef jest debil, tak go w łeb palnąć. Prymityw, zabijania mu się zachciało. 

 

-

 

Debil.  Jak  ci  hitlerowcy,  śydów  lekarzy  pozabijali,  a  potem  nie  miał  ich  kto  leczyć. 

Sebastian go widział? 

-

 

Gdzie tam... 

-

 

A gdyby tak podkablować szefa i Starą policji? Więcej dla nas zostanie... 

-

 

MoŜna by i podkablować. W kaŜdym razie wyrolować ich z interesu trzeba. 

Odeszli. Wyłączyłem mini-dysk. OstroŜnie, Ŝeby się na nich nie natknąć, obszedłem zbocze i 

wróciłem  do  siebie.  Po  drodze  analizowałem  zasłyszaną  rozmowę.  Gang  liczy  cztery  osoby. 
Nauczyciel  został  jednak  napadnięty.  Nagranie  potwierdzało  to  jednoznacznie.  Cyfrowa  jakość 
umoŜliwiała  od  biedy  identyfikację  tych  dwóch  na  podstawie  indywidualnych  cech  głosu.  Szkoda 
tylko,  Ŝe  nie  moŜe  być  dowodem  dla  sądu,  miałbym  ich  w  garści.  Ale  i  tak  posterunkowy  z 
pewnością chemie sobie posłucha... A kto wie, moŜe rozpozna tych dwu?

 

Co  jeszcze?  Odtworzyłem  nagranie.  Jacyś  Muszkieterowie  depcą  im  po  piętach.  MoŜe  to  ci 

przyjaciele  pana  Sebastiana?  Jakiś  Dziadek  Partyzant...  Zaraz,  przecieŜ  juŜ  słyszałem  to 
przezwisko!  Co  powiedzieli  jeszcze?  Kamieniołom?  Bali  się,  Ŝebym  nie  podszedł  od  drugiej 
strony?  AŜ  zatarłem  ręce  z  uciechy.  Byłem  tu  dopiero  kilka  dni,  a  juŜ  sporo  spraw  zaczęło  się 
wyjaśniać...

 

Podskoczyłem na posterunek. Odkryciem naleŜało się natychmiast podzielić... Niestety Piotra 

nie było, a gdy zadzwoniłem do niego na komórkę, odezwała się automatyczna sekretarka.

 

52

 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

 

SZTOLNIA W KAMIENIOŁOMIE • ŚLADY ZŁOMIARZY • PODZIEMNE TRZĘSIENIE 

ZIEMI? • SUSZĘ UBRANIE I BADAM WYROBISKO • ZŁODZIEJSKIE FANTY

 

Sławek przyszedł zaraz po lekcjach. Ja i Marek właśnie kompletowaliśmy sprzęt.

 

-

 

O? - zdziwił się na nasz widok. - Znowu będziemy badać „złotą studnię"? 

-

 

Poniekąd - powiedziałem. - Ale tym razem zajrzymy od drugiej strony góry. Gdzieś tam jest 

kamieniołom i wejście do innej kopalni. 

-

 

Jest - powiedział. - Byłem tam kiedyś. Paskudne miejsce, kilku ludzi tam zginęło. 

-

 

Dlaczego? - zaniepokoiłem się. 

-

 

Wchodzi  się  do  sztolni  i  w  jednym  miejscu  jest  tam  szyb  w  dół.  Kilkadziesiąt  metrów 

głębokości, słabo go widać, a jest ślisko... 

-

 

Da się go ominąć? - zainteresowałem się. 

-

 

Ja  nie  próbowałem  -  mruknął.  -  Sam  byłem,  jakbym  wleciał,  to  nikt  by  mnie  nie  znalazł... 

Chyba  Ŝe  szkielet  po  latach.  Jeszcze  jak  się  człowiek  zabije,  to  pół  biedy,  ale  tak  się  całymi 
tygodniami męczyć, a potem umrzeć z głodu - wzdrygnął się. 

-

 

Trzeba  będzie  uwaŜać  -  mruknąłem.  -  Ciekawe  swoją  drogą,  dlaczego  tamtym  zaleŜało, 

Ŝ

ebyśmy nie poszli od tamtej strony? 

-  Sprawdzimy  na  miejscu.  Nie  ma  sensu  zawczasu  łamać  sobie  głowy  -  uspokoił  mnie 

matematyk.

 

Nie  mogłem  nie  przyznać  mu  racji.  Zapakowaliśmy  się  do  wehikułu  i  pojechaliśmy. 

Kamieniołom,  znajdujący  się  na  wschodnim  stoku  góry,  porzucono  zapewne  całe  dziesięciolecia 
temu.  Hałdy  skalnego  gruzu  porastały  juŜ  rachityczne  krzaczki.  Sławek  dość  długo  buszował 
wzdłuŜ  skalnej  ściany,  szukając  wlotu  sztolni  -  wreszcie  znalazł  otwór  częściowo  ukryty  za  kępą 
drzewek.

 

- To tutaj - powiedział.

 

Pochyliłem się i podniosłem z ziemi kilka srebrnoszarych kuleczek.

 

-

 

Ot i chyba cała zagadka - powiedziałem. 

-

 

Co to jest? - zainteresował się Sławek. 

-

 

ś

eliwo - wyjaśniłem. - Szyny stopione w tak wysokiej temperaturze, Ŝe przestały być stalą... 

-

 

Nie rozumiem - zmarszczył brwi matematyk. 

-

 

Nasze  gagatki  zajmują  się  wycinaniem  w  tych  tunelach  szyn  kopalnianych  i  sprzedaŜą  ich 

na złom - wyjaśniłem. -1 widać zaniepokoili się, Ŝebym tego przy okazji nie odkrył. 

-

 

To nielegalne? 

-

 

Tak.  Raz,  Ŝe  stare  urządzenia  kopalniane  są  zabytkiem,  dwa,  Ŝe  ta  dziura  w  myśl  naszych 

przepisów jest własnością Skarbu Państwa. Złomiarze to niestety straszliwa plaga, dewastują co się 
da... 

-1 to całe wyjaśnienie? - zmartwił się Sławek.

 

- Prawdopodobnie,  ale  i  tak  musimy  sprawdzić  to  miejsce  -  westchnąłem.  -  Pan  Sebastian 

mógł uwaŜać, Ŝe to właśnie jest „złota studnia". Od tamtego szybu dzieli nas nie więcej niŜ kilkaset 
metrów.

 

Zapaliłem  latarkę  i  zagłębiliśmy  się  w  ciemność.  Przeszliśmy  kilkaset  kroków  i  znaleźliśmy 

się w duŜej komorze. W jej dnie ział szyb o średnicy około czterech metrów. Faktycznie wyglądał 
dość  paskudnie.  Część  podłogi  została  ukształtowana  jak  wielki  lejek  prowadzący  do  jego  wlotu. 
Podszedłem ostroŜnie i puściłem snop światła z latarki w głąb. Miał kilkanaście metrów głębokości, 
na dnie stała woda, ale nie mogła być głęboka, tu i ówdzie prześwitywały kamienie.

 

- Chyba chcieli drąŜyć w głąb, ale nigdy go nie wykończyli - zauwaŜyłem.

 

Ominęliśmy  szyb  łukiem.  I  zagłębiliśmy  się  w  kolejny  chodnik.  W  ścianach  były  niewielkie 

dziury.

 

-  Co  to  za  nisze?  -  zdziwił  się  nasz  młody  towarzysz.  -  Były  juŜ  w  tamtej  sztolni,  ale 

zapomniałem zapytać...

 

53

 

background image

- Prawdopodobnie szli za Ŝyłą - wyjaśniłem. -1 wybierali konekcje jakiegoś miedzi ono śnego 

minerału...

 

Podniosłem z podłogi kawałek skały. Oświetlony latarką wydawał się sino-niebieskawy.

 

-

 

Jakaś ruda? - zaciekawił się nauczyciel. 

-

 

MoŜe  azuryt  albo  jakaś  gorsza  odmiana  malachitu?  -  zadumałem  się.  -  MoŜe  w  tym  być 

miedź... 

Wrzuciłem  znalezisko  do  plecaka.  Niebawem  dotarliśmy  do  kolejnej  komory.  Dawno  temu 

moŜna  było  jechać  stąd  w  dół  na  kołowrocie.  Obecnie  z  podtrzymujących  go  stalowych  belek 
zostały tylko ślady. Złomiarze wycięli wszystko...

 

- Koniec trasy? - chłopiec rozejrzał się wokoło.

 

A  jednak  nie,  z  komory  prowadziły  w  bok  dwie  sztolnie.  Zajrzałem  do  szybu.  On  takŜe  był 

zalany wodą.

 

- Spróbujemy tędy - wskazałem dłonią kierunek.

 

Zagłębiłem  się  w  tunel  i  nagle...  PrzeŜyłem  tylko  raz  w  Ŝyciu  trzęsienie  ziemi,  ale 

ś

wiadomość,  Ŝe  jesteśmy  głęboko  pod  ziemią  sprawiła,  Ŝe  serce  momentalnie  podeszło  mi  do 

gardła.  Podłoga  i  ściany  korytarza  zatańczyły  jak  szalone.  Padłem  odruchowo  na  ziemię  i... 
Prychając niczym foka, wynurzyłem się z płytkiej na szczęście, ale lodowatej wody.

 

-

 

O, do diabła! - zakląłem trzymając się za serce. 

-

 

Woda - powiedział Marek - Stoi tu od lat, jest idealnie przejrzysta... ZdąŜyła się sklarować. 

Jej powierzchni nie mąci Ŝaden podmuch... 

-  Tak.  Wszedłem  i  zobaczyłem,  Ŝe  wszystko  się  chwieje,  a  to  tylko  odbicie  -  powoli 

odzyskiwałem  równowagę  psychiczną.  -  Niesamowite  zjawisko.  W  Ŝyciu  czegoś  takiego  nie 
widziałem.

 

-

 

No, teraz to długo potrwa, zanim znów muł opadnie - mruknął Sławek. - Zawracamy? 

-

 

Dlaczego? 

-

 

Jest pan kompletnie mokry... 

-

 

Jakoś wytrzymam - uspokoiłem go. - A tunel zbadać trzeba... 

Przeszedłem  przez  podziemne  jezioro.  Woda  sięgała  mi  miejscami  do  połowy  uda  i  była 

bardzo zimna... Korytarz wznosił się kawałek i niestety kończył się ślepo.

 

-

 

Słuchaj, to bez sensu - matematyk popatrzył na mój ociekający wodą strój. - Zapalenia płuc 

dostaniesz. Wycofaj się do samochodu, ściągnij te mokre łachy i zawiń się w jakiś koc. 

-

 

Trzeba zbadać to do końca... 

-

 

To  my  zbadamy  -  poparł  go  Sławek  -  jeśli  tylko  trafimy  na  coś  ciekawego,  to  wyślę  pana 

Marka... 

-

 

A moŜe to ja cię wyślę - uśmiechnął się matematyk. 

-

 

Aleja pierwszy wpadłem na ten pomysł - zaŜartował. 

-

 

Ty,  uwaŜaj,  bo  mogę  kiedyś  mieć  zastępstwo  w  twojej  klasie.  Rozwiązywałeś  juŜ  kiedyś 

zadanie z trzema niewiadomymi? - droczył się. 

-

 

Dobra, to ja się idę suszyć, a wy uwaŜajcie na siebie - poprosiłem. 

Zawróciłem  do  wyjścia.  Ściągnąłem  mokre  spodnie,  buty  i  kurtkę,  zawinąłem  się  w  koc  z 

samochodu,  a potem  nazbierałem  chrustu  i  rozpaliłem niewielkie ognisko.  Rozwiesiłem  ubranie na 
gałęziach  opodal.  Było  ciepło  i  jakoś  tak  sennie.  Nasi  wrogowie,  którzy  poprzedniego  dnia  tak 
niepokoili się moŜliwością wykrycia ich machinacji, nie pojawili się. Z nudów zacząłem snuć się po 
dawnym  wyrobisku.  Zebrałem  kilka  kawałków  skały  brudnozielonego  koloru  -jak  sądziłem,  był  to 
bardzo  kiepskiej  jakości  staszicyt  -  minerał  nazwany  tak  na  pamiątkę  Stanisława  Staszica,  który 
jako jeden z pierwszych badał kieleckie rudy. Co jakiś czas dokładałem do ogniska, ale nie mogłem 
usiedzieć na miejscu. Nogi same mnie nosiły... Poszedłem w lewo wzdłuŜ dawnych wyrobisk i dość 
nieoczekiwanie  spostrzegłem  ścieŜkę  wydeptaną  pod  górę.  Wyglądała  na  dość  uczęszczaną. 
Poszedłem  nią  do  góry.  Jak  się  okazało,  prowadziła  do  wąskiej  szczeliny  skalnej.  Ktoś  zrobił  tu 
dzikie wysypisko śmieci.

 

W pierwszej chwili ogarnął mnie smutek na widok takiego zaśmiecania uroczego zakątka, ale 

zaraz w mojej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko.

 

54

 

background image

Po co ktoś dźwigałby te śmieci stromą ścieŜką pod górę, skoro mógł porzucić je gdziekolwiek 

na dole? Przesunąłem jakąś zardzewiałą balię i moim oczom ukazała się niewielka czarna szczelina. 
Zagłębiłem  się  w  nią  ostroŜnie,  pełznąc  na  brzucho.  Zakręciła  i  nagle  znalazłem  się  u  wlotu 
nieduŜej  groty.  Ktoś  wyłoŜył  jej  dno  europaletami.  Coś  na  nich  stało,  narzucone  brezentową 
plandeką. Podniosłem jej róg i omal nie gwizdnąłem na widok kilkudziesięciu pudeł z elektroniką.

 

Złodziejskie  fanty  zawinięto  w  folię,  zabezpieczając  je  przed  wilgocią.  Wycofałem  się 

pospiesznie  i  zbiegłszy  na  dno  wyrobiska,  zadzwoniłem  po  posterunkowego.  Przybył  w  ciągu 
piętnastu minut, a po kilkunastu dalszych chwilach przybyła jeszcze ekipa z Kielc. Byli chyba nieco 
rozbawieni widokiem faceta okręconego jak Beduin w koc, ale zachowali się powściągliwie. Tylko 
dziwny błysk w oczach podpowiadał mi. Ŝe z trudem powstrzymują wesołość.

 

Wskazałem  im  drogę,  a  sam  wróciłem  do  wygasłego  juŜ  prawie  ogniska  i  dorzuciłem 

patyków, by podtrzymać proces suszenia ubrania. Posterunkowy przyszedł po piętnastu minutach.

 

-

 

Gratuluję,  panie  Pawle  -  powiedział.  -  To  łupy  ze  sklepu  w  Kielcach.  Technicy  spróbują 

wyizolować odciski palców i zaraz znikamy. 

-

 

Zabierzecie to? 

-  Wręcz  przeciwnie.  ZałoŜyliśmy  w  dziurze  taki  tikuśny  alarm  i  kilka  mikrokamer 

włączanych fotokomórką Mamy szansę capnąć ich na gorącym uczynku.

 

- Dobry pomysł - pochwaliłem. 
-A pan co tu robi?

 

Wyjaśniłem, jaka przygoda mnie spotkała. Pokiwał głową.

 

- Tu jest jeszcze miejsce, gdzie znajduje się ni ewy eksploatowana Ŝyła malachitu - powiedział. 

- Jak byłem bardzo młody, właziliśmy tam... Zaraz, gdzie to było? - rozglądał się w zadumie. - Tyle 
czasu minęło... O, juŜ wiem...

 

Cofnęliśmy się kawałek i pokazał mi głęboką, na wpół zasypaną szczelinę.

 

-

 

Tędy  właziliśmy,  trzeba  by  odkopać...  Jest  tam  taka  wąska  szczelina,  a  dalej  chodniki  z 

szynami i sztolnia do góry - przypominał sobie. - Całe wieki tam nie byłem... 

-

 

Nie mogli tędy wytaczać wózków - zdumiałem się. 

-

 

Pewnie nie, była tam taka odnoga kończąca się zawałem - wyjaśnił. - Cała ta góra jest poryta 

chodnikami.  Koło  szczytu  są  szczeliny,  w  których  jeszcze  tkwią  dębowe  kije  -  tam  teŜ  szła 
eksploatacj a j akichś rud... 

Technicy skończyli, pomachali do posterunkowego.

 

-

 

Dobra,  zmywamy  się  -  powiedział.  -  śeby  gagatków  nie  płoszyć.  Miejmy  nadzieję,  Ŝe  nas 

nie widzieli... A i wy moŜe się tu nie zasiadujcie. 

-

 

Tylko wrócą moi towarzysze i znikamy - obiecałem. 

Marek  i  Sławek  wynurzyli  się  z  czeluści  góry  po  półgodzinie.  Wyglądali  na  zmęczonych  i 

rozczarowanych.

 

- No i jak tam? Co odkryliście? - dopytywałem się.

 

Ubranie  juŜ  prawie  wyschło.  Naciągnąłem  lekko  wilgotne  odzienie  na  siebie  i  zawaliłem 

ognisko kamieniami.

 

- Ten  drugi  korytarz  prowadzi  do  czegoś  w  rodzaju  labiryntu  -  powiedział  chłopiec.  - 

Najpierw  jest  tunel,  który  okrąŜa  jakby  wielki  sześcian  skalny,  potem  jeszcze  kilka  korytarzy. 
Straszna plątanina, moŜna się zgubić.

 

-1 wiele nietoperzy tam zimuje - uzupełnił nauczyciel. - Strasznie fajne gacki... Takie małe i 

trochę większe.

 

-

 

Te  małe  to  pewnie  karliki  -  szczerze  powiedziawszy,  niewiele  wiedziałem  o  tych 

zwierzątkach. - Widzieliście coś podejrzanego? 

-

 

Tak,  znaleźliśmy  miejsce,  gdzie  pan  Sebastian  przebił  się  do  Ŝyły  złota  -  nasz  młody 

przyjaciel wyjął z kieszeni płócienną chustkę i rozwinął ją na masce samochodu. 

Zabłysł kruszec. W pierwszej chwili wytrzeszczyłem ze zdumienia oczy.

 

- Piryt, tak zwane złoto głupców - wyjaśnił Marek. - Bardzo ładne, grube ziarna... Poza tym 

kilka kawałów jakichś rud miedzi. I coś, co wygląda dziwnie. Podał mi sporą, cięŜką bryłę czegoś 
szaroczarnego. ZwaŜyłem ją w dłoni.

 

55

 

background image

-

 

Chyba  galena  -  mruknąłem.  -  Ruda  ołowiu  -  dodałem  widząc  pytający  wzrok  Sławka.  -

Niekiedy zawiera teŜ domieszki srebra. 

-

 

Ołów,  srebro,  złoto  -  powiedział  w  zadumie  matematyk.  -  Czy  one  przypadkiem  nie 

współwystępuj ą? 

-

 

Nie zawsze - zastrzegłem. - Czy widzieliście jakieś świeŜe ślady działalności człowieka? 

-

 

A jakŜe - mruknął. - Tylko Ŝe ci, którzy je zostawili, wyprawiają się do starych sztolni nie 

po rudy, a po gotowe metale w postaci szyn... 

-

 

No tak - westchnąłem. - Czyli znowu nic nie wskazuje, Ŝeby panu Sebastianowi chodziło o 

to miejsce - zasępiłem się. - Trzeba jeszcze zajrzeć w tę dziurę - westchnąłem, patrząc na szczelinę 
wskazaną przez policj anta... 

-

 

Od wieków nikt tu nie buszował... - mruknął Sławek. 

-

 

Albo  nauczyciel  znalazł  coś  na  tyle  ciekawego,  Ŝe  zamaskował  wlot  -  powiedziałem,  ale 

sam nie bardzo w to wierzyłem. 

Zlazłem  na  dół.  Odwaliłem  kilka  mniejszych  głazów,  jakieś  gałęzie,  niŜej  pokazała  się 

końcówka szczeliny prowadzącej gdzieś w głąb, ale widać było, Ŝe blokujące ją kamienie leŜą tu od 
lat. Wycofałem się i wróciłem na górę.

 

-

 

To nie ma sensu - westchnąłem. 

-

 

Wracamy? - matematyk popatrzył na niebo zaciągające się chmurami. 

-

 

Wracamy - zadecydowałem. 

I  pojechaliśmy  do  miasteczka.  Sławka  wysadziliśmy  koło  synagogi,  mieszkał  gdzieś  w 

pobliŜu, a sami pojechaliśmy do siebie.

 

- Nawet nie wiedziałem, Ŝe w okolicy są takie fajne miejsca - powiedział w zadumie Marek. - 

Człowiek czasem kilka lat gdzieś przeŜyje...

 

-  I  tylko  patrzy  na  szczyty,  a  nie  wdrapuje  się  na  nie  -  podjąłem  jego  myśl.  -  Wreszcie 

przychodzi  pora  odjazdu,  a  on  sobie  uświadamia,  Ŝe  nigdy  nie  był  na  szczycie  wzgórza,  które  co 
rano oglądał z okna...

 

56 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

 

NOWY LIST • SPOTKANIE NA PARKINGU • MUSZKIETERZY • WALKA NA SZABLE • 

NIEOCZEKIWANA ODSIECZ • CNOTA CIERPLIWOŚCI • „DRUśYNA"

 

Wszedłem  do  pokoju.  Na  podłodze  leŜał  kamyk  obciągnięty  recepturką.  Wetknięto  za  nią 

karteczkę z tekstem:

 

Za dwadzieścia minut na parkingu pod zamkiem

 

Rzuciłem  się  do  okna  i  wyjrzałem.  Nikogo.  Ale  czułem,  Ŝe  tajemniczy  liścik  wystrzelono  z 

procy  dopiero  przed  chwilą.  Ktoś  zobaczył  mój  powrót...  Kto?  Złodziejaszki,  których  łupy 
odkryłem  w  jaskini?  Czy  teŜ  zagadkowi  przyjaciele  pana  Sebastiana?  Sposób,  w  jaki  przekazano 
wiadomość  wskazywał  raczej  na  tych  ostatnich.  Z  drugiej  strony,  co  o  nich  wiedziałem?  A  moŜe 
nauczyciel nadmiernie im ufał? MoŜe skrytka z elektroniką naleŜała do nich?

 

-

 

A, do diabła - postanowiłem - załatwmy to raz na zawsze. 

Zapukałem do sąsiada. 
-

 

Co się stało? - zainteresował się. 

 

-

 

Jadę  na  spotkanie  -  powiedziałem.  -  Na  parking  koło  zamku.  Jeślibym  nie  wrócił  lub  nie 

odezwał się w ciągu dwóch godzin, zawiadom posterunkowego. 

-

 

To brzmi powaŜnie - mruknął. - Na pewno wiesz, co robisz? 

-

 

Oczywiście - uspokoiłem go, choć sam nie byłem o tym przekonany. 

Parking pod zamkiem był zupełnie pusty.  Zatrzymałem samochód. Wysiadłem i rozejrzałem 

się.  Wokoło  było  spokojnie  i  cicho.  Za  jakieś  pół  godziny  zapadnie  zmierzch.  Przeciągnąłem  się. 
Budki z pamiątkami dla turystów były zamknięte, restauracyjka teŜ... Sylwetka zamku malowała się 
na tle nieba. Czy stamtąd mnie obserwowali? Nie, stali ukryci za drzewami.

 

Wyszli  wszyscy  trzej  na  raz.  Ubrani  w  Ŝupany  i  delie  wyglądali,  jak  wycięci  i  z 

siedemnastowiecznej ilustracji. Stanęli naprzeciw mnie. Pończochy na twarzach uniemoŜliwiały ich 
identyfikację. W wycięciach ponuro lśniły oczy.

 

- No  cóŜ,  panie  Daniec  -  powiedział  najwyŜszy.  -  Przeanalizowaliśmy  dokładnie  pańskie 

poczynania... I generalnie nie podoba nam się pańska tu obecność.

 

-  A  kim  jesteście,  aby  decydować  o  tym,  kto  moŜe  przebywać  w  tym  miasteczku?  - 

warknąłem.

 

- W zasadzie nikomu nie zabraniamy zwiedzać naszej ziemi - powiedział. - Tylko pan nam się 

nie podoba.

 

-1 jeszcze tamci - uzupełnił stojący po jego lewej stronie. - Ale nimi zajmiemy się oddzielnie.

 

- Faktycznie - zgodził się jego towarzysz. - A więc podsumujmy fakty. Przybył pan tu, niby to 

wygłaszać  pogadanki  historyczne  w  szkole,  a  tymczasem  jakoś  zainteresował  się  pan  naszym 
przyjacielem,  Sebastianem.  I  zaczął  pan  metodycznie  przeszukiwać  miasteczko.  W  towarzystwie 
bratanka  naszego  posterunkowego...  Jednocześnie  nie  jest  pan  policjantem...  Tyle  udało  nam  się 
ustalić.

 

-1 jaka jest wasza teoria? - zaciekawiłem się.

 

-

 

Nie wykluczamy, Ŝe to pan przeprowadził zamach na nauczyciela - warknął. - Był pan tu juŜ 

trzy dni później. Mogło być tak, Ŝe po wyeliminowaniu konkurencji... 

-

 

Jestem detektywem - wyjaśniłem. - Nie z policji, ale z Ministerstwa Kultury i Sztuki. 

-

 

KaŜdy moŜe tak powiedzieć - mruknął. - Aleja na przykład słyszałem, Ŝe pracujący tam Pan 

Samochodzik to taki starszy gość... 

-

 

To mój szef - wyjaśniłem. - Przyjechałby ze mną, ale jest w Kanadzie. 

-

 

KaŜdy moŜe tak powiedzieć - powtórzył. 

-

 

Jestem historykiem sztuki. MoŜecie mnie przepytać... 

-

 

Ale my nie jesteśmy, więc jak zweryfikujemy  odpowiedź? - w jego  głosie pobrzmiewało j 

akby rozb awi eni e. 

57

 

background image

-

 

Dedukuję, Ŝe moim dokumentom teŜ nie uwierzycie, bo moŜna je zbyt łatwo podrobić? 

-

 

Ba - mruknął trzeci. 

-

 

W  dodatku nie  bardzo kapujemy,  co  pan  robi,  a wszystko  wydaje  nam się  podejrzane...  Na 

przykład dziś pojechał pan na Miedziankę i znalazł magazyn łupów tamtych. 

-

 

A wy skąd wiecie? - zdziwiłem się. 

-

 

Mamy swoje źródła. 

-

 

Skoro tamtych teŜ nie lubicie, to chyba znaczy, Ŝe walczymy poniekąd po tej samej stronie? 

- zirytowałem się. 

-

 

Nie bardzo. To moŜe być prowokacja, podpucha... 

-

 

Co takiego? - zdumiałem się. 

 

-

 

Próba wybielenia się w oczach organów ścigania - uściślił najwyŜszy. 

-1 to chyba udana... 
-

 

Ale my jesteśmy za sprytne lisy, Ŝeby się nabrać - uzupełnił środkowy. 

 

-

 

Nasza  decyzja  jest  następująca.  Wynosi  się  pan  stąd  natychmiast,  a  jak  nie,  to  spuścimy 

panu totalny łomot. Wolelibyśmy tego uniknąć, bo zasadniczo jesteśmy ludźmi spokojnymi, nawet 
normy cywilizowanego zachowania nie są nam obce... 

-

 

Trzech na jednego? - warknąłem. - Tchórze... Ale cóŜ, spróbujmy się... 

Nie  wyglądali  na  szczególnie  niebezpiecznych  przeciwników.  Będzie  trzeba  bić  bardzo 

szybko  i  nieprzepisowo,  ale  chyba  dam  radę,  jeśli  uda  mi  się  szybko  wyeliminować  jednego  z 
walki.  Ich  stroje  nie  bardzo  nadawały  się  do  bójek  -  to  powinno  dać  mi  sporą  przewagę.  JuŜ 
wybierałem, od którego zacznę...

 

- Nie,  jeden  na  jednego.  Tu  i  teraz  -  najwyŜszy  sięgnął  do  pasa,  wyciągnął  krócicę  i  podał 

kumplowi.

 

Potem  sięgnął  do  pedentu,  by  odczepić  szablę.  Popatrzyłem  na  nią,  śliczna  replika 

zygmuntówki...

 

-

 

Mamy walczyć na pieści jak pospolite Ŝule? - zadumałem się. - To jakoś tak niekulturalnie -

podpuściłem go. 

-

 

Niekoniecznie, ćwiczyłem teŜ karate - uśmiechnął się po raz pierwszy. - Chyba, Ŝe chce pan 

spróbować się na szable. - spojrzał na mnie kpiąco. 

-

 

Z największą przyjemnością- warknąłem. - Tylko szabli nie mam. PoŜyczycie jedną? 

-

 

ś

aden problem - najniŜszy wyciągnął swoją broń z pochwy i podał mi 

Ładna,  kuta  replika  batorówki,  szeroki  prawie  jak  w  mieczu  jelec,  rękojeść  z  dębowego 

drewna  pociągnięta  skórą  i  drucianym  oplotem. Na  głowni  liczne  szczerby.  Zrobiłem  w  powietrzu 
ósemkę. Szabelka była idealnie wywaŜona.

 

-

 

Gotów? - zapytał mój przeciwnik. 

-

 

Jasne - mruknąłem. - Powiedz chociaŜ, jak się nazywasz. 

-

 

MoŜesz mi mówić Aramis - uśmiechnął się lekko. 

-

 

Jeden  z  trzech  Muszkieterów,  przyjaciół  pana  Sebastiana,  krewnych  Dziadka  Partyzanta,  a 

wrogów jakiejś Starej i jej oprychów... - podsumowałem. 

-

 

To  sporo  o  nas  wiesz...  Bierzmy  się  do  roboty  -  powiedział.  -  Zaraz  zapadnie  zmrok.  Do 

pierwszego zranienia? 

-

 

Niech  będzie.  Jeszcze  jedno  -  mruknąłem.  -  Jeśli  wygram,  zostaję  na  miejscu,  a  wy  nie 

będziecie mi bruździć. 

-

 

Zgoda - twarz pod pończochą uśmiechnęła się. 

Ruszyliśmy  na  siebie,  atak,  zastawa,  drugie  cięcie,  zastawa,  unik.  Chyba  chciał  mi  obciąć 

ucho.  Zrobiłem  energiczny  wykrok,  ciąłem,  zasłonił  się.  Atakowałem,  nie  dając  mu  chwili  na 
ochłonięcie. Gdzie tam... Wykonał piękny zwód i nagle znalazł się za moimi plecami. Odwróciłem 
się  w  ostatniej  chwili,  by  sparować  uderzenie,  które  miało  mi  najwyraźniej  rozharatać  ramię. 
Odskoczyliśmy od siebie. Chwila przerwy. Zdjąłem polar, on ściągnął delię.

 

-

 

Niezły jesteś - mruknął. - Trenowałeś? 

-

 

Kiedyś trochę - wyjaśniłem. - Tobie teŜ nieźle idzie. 

-

 

Zdaje się, Ŝe Ŝaden z nas nie docenił przeciwnika... 

58 

background image

Jakoś  naturalnie  przeszliśmy  na  ty.  Pokiwał  w  zadumie  głową.  Starliśmy  się  ponownie.  Był 

szybki i zwinny. Nie mogłem  go trafić i z coraz większym trudem unikałem jego ataków.  I  nagle 
stało  się.  Trafił  mnie  w  jelec,  mocno  i  konkretnie,  szabla  świsnęła  gdzieś  w  trawę.  Przystawił  mi 
koniec do piersi.

 

-

 

Gdzie chcesz mieć to pierwsze zranienie? - zapytał. 

-

 

Po moim trupie - rozległ się tuŜ obok głos szefa. - Najpierw spróbuj się ze mną... 

Obejrzeliśmy się jak na komendę. Pan Tomasz stał w zapadającym mroku, uśmiechnięty 

kpiąco. Podniósł z ziemi wybitą mi szablę.

 

-

 

Zastąpię mojego pracownika - powiedział. 

-

 

Przyjmuję wyzwanie - Aramis skłonił się uprzejmie. - Z kim mam przyjemność? 

-

 

Wołają mnie Pan Samochodzik - ukłonił się uprzejmie. -

1 tak w to nie wierzę - mruknął chłopak. 
- No  cóŜ,  takie  czasy  -  westchnął  szef.  -  Panuje  powszechny  kryzys  zaufania...  -  dodał 

filozoficznie.

 

A  potem  zwarli  się.  „Muszkieter"  ciął  nisko  i  podstępnie,  celując  w  nogi.  Szef  wykonał 

piękny zwód, zrobił wykrok, jeszcze jeden zwód i uderzył  go rękojeścią  w kark. Sekundę później 
mój przeciwnik leŜał w trawie, a koniec szabli pana Tomasza dotykał jego łopatki.

 

-

 

Wspominałeś  coś  o  pierwszym  zranieniu?  -  w  głosie  pana  Tomasza  słychać  było 

rozbawienie.  -  I  zdaje  się,  macie  tu  piękny  zwyczaj,  Ŝe  pokonanemu  powalacie  wybrać,  co  mu 
utniecie? 

-

 

Przyjmijmy, Ŝe jest remis - zaproponował leŜący. 

-

 

Remis? - zdziwiłem się. - No, w sumie tak... Ja leŜałem na ziemi, teraz kto inny leŜy. Jednak 

z drugiej strony... 

Suchy trzask odciąganych kurków zabrzmiał paskudnie. Odwróciliśmy głowy. Dwaj pozostali 

zamaskowani  kolesie  celowali  do  nas.  Jeden  trzymał  dwulufową  krócicę,  drugi  krzepko  dzierŜył 
replikę hakownicy.

 

-

 

Choroba - zadumał się szef. 

-

 

Kaliber dwadzieścia dwa milimetry, ołowiana kula - wyjaśnił ten niŜszy: - Urywa nogi przy 

samych  uszach.  Powinienem  teraz  powiedzieć  coś  w  rodzaju:  puśćcie  naszego  przyjaciela,  a 
darujemy wam Ŝycie. 

Celowali  nie  w  nas,  ale  trochę  w  bok.  Poczułem  stróŜkę  potu  spływającą  po  plecach.  To 

mogło  oznaczać  tylko  jedno.  Ta  broń  jest  prawdziwa  i,  co  więcej,  nabita.  Z  drugiej  strony,  chyba 
jednak  nie  chcieli  nas  przypadkowo  postrzelić...  Pan  Tomasz  powoli  uniósł  szablę,  uwalniając 
Aramisa. LeŜący odturlał się na bok i wstał chwiejnie na nogi.

 

-

 

To niech będzie remis - westchnął szef. 

-

 

Weto - zza drewnianej budki dobiegł nas głuchy, bardzo stary głos. Człowiek, który się zza 

niej wyłonił, teŜ był stary, dawno przekroczył osiemdziesiątkę. Szedł, lekko wspierając się na lasce, 
ale  oczy  pod  grubymi  krzaczastymi  brwiami  płonęły  mu  jak  u  nastolatka.  Podniósł  z  ziemi  szablę 
Aramisa i stanąwszy przed szefem, zasalutował mu bronią. 

-

 

Zatem  stawaj  waść!  -  zaŜartował  szef,  oddając  salut  Starzec  zrobił  krok  do  przodu.  W 

zapadającym  zmierzchu  zauwaŜyłem  tylko  błysk  stali,  zakręcił  głownią  jakiegoś  straszliwego 
młyńca i., juŜ było po wszystkim. Pan Samochodzik stał zdumiony, patrząc na swoje puste dłonie. 
Starzec  stał  dwa  kroki  za  jego  plecami,  trzymając  w  dłoniach...  obie  szable!  Jak  on  to  zrobił!? 
Obojętnie wbił je w ziemie. 

-

 

Dupy  wołowe, a nie szermierze - warknął pod  adresem trzech „Muszkieterów". - To ja się 

męczę i uczę was, a wy - jak widzę - nic sobie z tego nie przyswoiliście... 

 

-

 

Niech  pan  da  spokój  -  poprosił  szef  -  Dzielnie  sobie  poczynali...  Mojego  pomocnika 

przecieŜ załatwili na cacy... 

-

 

Ech  -  machnął  ręką,  jakby  chciał  powiedzieć,  Ŝe  pokonanie  mnie  nie  było  Ŝadnym 

specjalnym wyczynem. 

Teraz  dopiero  zauwaŜyłem  na  jego  marynarce  kilka  baretek  od  orderów.  W  jego  ruchach  i 

postawie było coś wojskowego...

 

59 

background image

-

 

Dziadek Partyzant - odgadłem. 

-

 

Do usług - ukłonił się z kwaśnym uśmiechem. 

-

 

Mimo wszystko będziemy kontynuować nasze poszukiwania - powiedziałem. 

Aramis zamyślił się na ułamek sekundy. 
-

 

Miałem odejść, jeśli przegram - przypomniałem mu. - Remis sami zaproponowaliście. 

 

-

 

Wobec  tego  o  miejscu  i  terminie  dogrywki  zostaną  rozesłane  specjalne  zawiadomienia  -

ukłonił się kapeluszem. - A tak swoją drogą wycofałbyś się? 

-

 

Gdybym  przegrał?  Tak.  Ale  poszukiwania  kontynuowałby  mój  szef  -  uśmiechnąłem  się.  -

Zdaje się nie wierzyliście w istnienie Pana Samochodzika... 

Starzec drgnął i popatrzył na mojego szefa. Aramis westchnął i pokręcił głową.

 

-

 

Ja juŜ nikomu nie wierzę - powiedział. - Ale jeśli to faktycznie Pan Samochodzik, sami to 

znajdziecie... 

-

 

Czekaj  -  warknął  Dziadek  Partyzant  -  A  jeśli  jest  autentyczny?  -  znowu  spojrzał  na  pana 

Tomasza  świdrującym  wzrokiem.  -  Sprawdzimy  -  mruknął.  -  Bo  jeśli  to  prawda,  to  mamy 
właściwego człowieka na podorędziu. Na razie się poŜegnamy - mruknął. - Ale oczekujcie jutro na 
kontakt z naszej strony. 

-

 

Zawsze do usług - ukłonił się Pan Samochodzik. - Oto moja wizytówka. 

Zniknęli  w  mroku.  Obejrzałem  rozdarcie  na  rękawie  koszulki.  Widać  w  ferworze  walki 

musiał zaczepić mnie szablą... Kilka minut później Jechaliśmy juŜ wehikułem na kwaterę.

 

-

 

Skąd się pan tu wziął? - zdumiałem się. 

-

 

Wróciłem  z  konferencji  i  dowiedziałem  się,  Ŝe  pojechałeś  rozwikłać  sprawę  wypadku 

nauczyciela.  Wsiadłem  do  pociągu,  potem  w  Kielcach  przesiadłem  się  do  busiku.  Twój  sąsiad 
powiedział,  Ŝe  poszedłeś  na  zamek,  na  spotkanie.  Zdziwiło  mnie  tylko,  Ŝe  tak  po  nocy.  I  proszę, 
pojawiłem się w samą porę. Co to za jedni? 

-

 

Nie  wiem...  A  raczej  niewiele  wiem  -  poprawiłem  się  szybko.  -  Miejscowi.  Latem  robią 

przedstawienia  dla  turystów  na  zamku.  Ale  nie  zdołałem  ustalić  ich  nazwisk,  mieszkańcy 
miasteczka pewnie wiedzą, ale obcemu... - streściłem dotychczasowe wypadki. 

-

 

Rozumiem. 

-

 

UwaŜają się za samozwańczych straŜników okolicy oraz kopalni... 

-

 

Kopalni? 

-

 

Ranny nauczyciel wpadł na pomysł podźwignięcia okolicy za pomocą złota wydobywanego 

w miejscu zwanym „złotą dziurą"... Sprawdziłem na razie, Ŝe nie chodzi o „złotą studnię"... 

Pan Tomasz milczał długą chwilę.

 

-

 

A widelec? 

-

 

Przypadkowe znalezisko.  Pochodzi być  moŜe z kolekcji  przedwojennego historyka  amatora 

Aarona Wursta... Nauczyciel znalazł go razem ze starymi Ŝydowskimi dokumentami. 

 

-

 

Pawełku - głos szefa był podejrzanie słodki. -

Tak? 
-

 

Co wiesz na temat zamku w Chęcinach? 

-

 

Chce mnie pan przepytać? - zdziwiłem się. - Proszę bardzo... 

-

 

A co tu było w czasach królowej Bony Sforzy, której herb widnieje na widelcu? 

-

 

Trzymała tu Skarb Koronny i prywatne oszczędności, z którymi potem uciekła do Włoch. 

 

-

 

Przemyśl  temat,  pogadamy  jutro  -  zadecydował.  -  Ja  teŜ  muszę  coś  sprawdzić...  Teraz 

problem kolejny, zagadka kryminalna. Coś mi tu straszliwie śmierdzi. 

-

 

To znaczy? - zaniepokoiłem się. 

-

 

Twój  kumpel  posterunkowy.  I  twój  sąsiad  matematyk.  Obaj  musieli  wiedzieć,  kim  są  ci 

trzej. Nie ma cudów, to zbyt mała miejscowość. 

-

 

Hmm... 

-1 jeszcze jedno. Jaka jest wykrywalność kradzieŜy w Polsce?

 

-

 

Chyba  w  granicach  35%  -  próbowałem  sobie  przypomnieć  policyjne  statystyki.  -Albo 

niŜsza. 

-

 

Twój kumpel posterunkowy ma ponad osiemdziesiąt. Trzy razy więcej niŜ średnia. Dwa 

background image

60 

background image

razy dostał tytuł policjanta roku, właśnie za skuteczność. I ktoś taki nie widziałby, co jest grane?

 

-

 

To znaczy... 

-

 

ś

e zrobili cię, Pawełku, totalnie w konia... Jedziemy na posterunek. 

-

 

O tej porze juŜ zamknięty... 

-

 

To zadzwoń do niego, powiedz, Ŝe musimy się spotkać i szczerze pogadać. 

Wystukałem numer. 
-

 

Halo? - głos był jakby leciutko zaspany. 

-  Przyjechał  mój  szef  -  powiedziałem.  -  Czy  mógłby  nam  pan  poświęcić  kilka  minut 

rozmowy?

 

Wyczułem kilkusekundowe wahanie.

 

-

 

Za dwadzieścia minut w starej synagodze - powiedział wreszcie. - Po schodkach w górę... 

Wyłączyłem telefon. 
-

 

Powie mi pan, czego się domyślił? - zapytałem. 

Uśmiechnął się lekko. 

- Nie wiem, czy mam rację - przekomarzał się. - Poza tym cierpliwość nie jest twoją cnotą... 

Potrenuj ją trochę.

 

Zaparkowaliśmy  przed  budynkiem.  Wszedłem  po  schodkach.  Koło  drzwi  wisiała  tablica 

informująca,  Ŝe  wewnątrz  znajduje  się  gminny  ośrodek  terapii  uzaleŜnień  i  sala  spotkań 
anonimowych alkoholików.

 

- Ciekawe miejsce sobie wybrał - mruknąłem.

 

Drzwi  były  otwarte,  więc  weszliśmy  do  środka.  Niewielka  sala,  zapewne  dawny  babiniec, 

kilkanaście krzeseł oraz kotara od podłogi do sufitu oddzielająca cześć pomieszczenia. Wyczułem, 
Ŝ

e ktoś się za nią czai. Posterunkowy czekał juŜ na miejscu.

 

-

 

Tomasz N.N. - przedstawił się szef. 

Policjant wymienił swoje imię i nazwisko. 
-

 

Chciał się pan ze mną widzieć? - gestem poprosił, Ŝebyśmy usiedli. 

-  Tak.  Mam  zamiar  zdrowo  pana  ochrzanić  za  utrudnianie  śledztwa  mojemu 

współpracownikowi - odpowiedział pan Tomasz.

 

-

 

Zarzut  jest  bezpodstawny  -  posterunkowy  uśmiechnął  się lekko.  -  Udzieliłem  mu  wszelkiej 

moŜliwej  pomocy.  Proszę  zwrócić  uwagę,  Ŝe  on  szukał  wyjaśnienia  sprawy  widelca,  a  ja  badałem 
problem zamachu na nauczyciela. Obie sprawy posiadają pewne punkty wspólne... 

-

 

Zatem opowiem piękną historię o małym wiejskim posterunku - mruknął Pan Samochodzik. 

- Była sobie komenda w nieduŜym miasteczku. Rejon był nieciekawy, z jednej strony  wielu ludzi 
było  bez  pracy,  z  drugiej  w  okolicy  działały  kamieniołomy,  których  właściciele  dorabiali  się  w 
cięŜkim trudzie marnych groszy, które jednak miejscowym mętom mogły wydawać się fortunami. 
Jak w kaŜdym miasteczku była grupa lumpów, którzy wymyślili, Ŝe wzorem Janosika będą rabować 
bogaczy,  ale  nie  będą  oddawać  tego  biednym.  Państwo,  w  którym  dzieje  się  akcja  tej  opowieści, 
choć niekiedy bardzo rozrzutne, akurat na walkę z przestępczością pieniędzy dawać nie chciało. 

-

 

To bardzo ciekawe - uśmiechnął się funkcjonariusz. - Proszę kontynuować. 

-

 

Wtedy  szef  miejscowego  posterunku  zrozumiał,  Ŝe  mając  tylko  jednego  podkomendnego 

niewiele zdziała. Ruszył trochę głową, w czym być moŜe pomógł mu dziadek albo wujek... 

- Stryjek - sprostował machinalnie. 
Szef uśmiechnął się lekko.

 

-

 

...stryjek,  człowiek  starej  dary,  były  dowódca  oddziału  AK  operującego  w  czasie  wojny  w 

tej okolicy. Obaj wymyślili sposób, by zaradzić złu. Wpadli na pomysł, Ŝe zbiorą kilku porządnych 
ludzi,  przeszkolą  i  stworzą  policji  jak  gdyby  dodatkowy  tajny  oddział...  W  dodatku  pracujący  w 
czynie społecznym. Nie mogli tego zrobić legalnie, wiec nie chwalili się przed zwierzchnikami, Ŝe 
policjantów w miasteczku jest nieco więcej niŜ widać... 

-

 

...szesnastu - pochwalił się. 

-

 

Na  efekty  długo  nie  trzeba  było  czekać.  Wykrywalność  wzrosła,  przestępczość  spadła 

Prawdopodobnie, skoro i tak były to działania pozaregulaminowe... 

-

 

Kilku początkującym bandziorkom i złodziejaszkom to i owo wytłumaczyliśmy ręcznie - 

61 

background image

potwierdził  domysły  szefa.  -  A  kilku  takich,  którzy  operowali  tu  z  doskoku,  postraszyliśmy,  Ŝe 
jesteśmy miejscową mafią i zakazaliśmy właŜenia na „nasz teren".

 

-  Wszystko  działało,  jak  w  zegarku,  aŜ  nieoczekiwanie  nauczyciel  doznał  groźnego 

uszczerbku na zdrowiu. PoniewaŜ był komendantem...

 

- Wicekomendantem, a nazywaliśmy to „DruŜyną" - Dziadek Partyzant wyszedł zza kotary. - 

Komendantem jestem ja - zasiadł na krześle. - Proszę kontynuować.

 

Szef w Ŝaden sposób nie okazał zdziwienia jego widokiem.

 

-  W  kaŜdym  razie  wypadek,  wyglądający  na  robotę  osób  trzecich  zaniepokoił  was. 

MoŜliwości,  a  właściwie  motywów  sprawców  było  sporo.  Pierwszy,  pomysły  nauczyciela 
dotyczące uzdrowienia okolicy nie wszystkim się podobały. Drugi, kryminalny, sądziliście, Ŝe ktoś 
z lumpów, którym zaleźliście za skórę, postanowił się zemścić. Zaraz po wypadku okazało się, Ŝe z 
jego  mieszkania  przepadły  papiery  z  wystąpieniem  przygotowanym  na  radę  gminy.  Wiedzieliście 
od razu, Ŝe złodziej dysponuje kluczem. Tego włamania nikomu nie zgłosiliście. Bo były trzy, a nie 
dwa... A właściwie dwa, ale o tym za chwilę.

 

-

 

Zapasowy komplet dał tylko mnie - uzupełnił Dziadek. - Byłem u niego poprzedniego dnia, 

nad częścią wystąpienia siedzieliśmy razem, potrzebował opinii prawnika... 

-

 

Mieliście duŜo szczęścia, włamywacz przegapił łazienkę... 

-

 

A za to my znaleźliśmy w niej złoty widelec... - uzupełnił posterunkowy. 

-  O  tym  teŜ  za  chwilę...  Wasi  zwierzchnicy  z  Kielc  nie  wiedzieli,  Ŝe  nauczyciel  jest  teŜ 

zakamuflowanym  stróŜem  prawa  i  zbagatelizowali  sprawę,  uznając,  Ŝe  był  to  wypadek.  Wtedy  z 
pomocą  Trzech  Muszkieterów  upozorowaliście  włamanie.  To  z  szybą  wyciętą  diamentem. 
Obawialiście się, Ŝe włamywacz, przeczytawszy papiery, moŜe trafić w nich na trop skarbu, więc na 
wszelki wypadek przy okazji zabezpieczyliście ksiąŜki.

 

-

 

ś

eby, jeśli złodziej wróci, juŜ nie zdołał ich przechwycić - uzupełniłem. 

-

 

Tak - mruknął Dziadek. 

-

 

Włamanie  było  wam  potrzebne,  by  zaalarmować  zwierzchników.  Wskazywało,  Ŝe  jednak 

nie  był  to  wypadek,  mogliście  ściągnąć  ekipę  z  Kielc  i  podjąć  oficjalne  śledztwo.  Nieoficjalnie 
pracowaliście nad tą sprawą przez cały czas. 

-

 

Oczywiście - potwierdził posterunkowy. - Pan Sebastian to przecieŜ nasz przyjaciel... 

-

 

Nie  przewidzieliście  tylko  jednego.  Ekipa  z  Kielc  znalazła  widelec.  I  jak  sądzę,  było  to 

znalezisko, które głęboko zdumiało takŜe was. 

-

 

Pan  Sebastian  był  bardzo  skryty  -  wyjaśnił  Dziadek.  -  Choć  wiedziałem,  Ŝe  szuka  skarbu, 

niewiele o tym mówił. 

-

 

Trzej Muszkieterowie - podjął wątek Pan Samochodzik - nie naleŜą do waszej druŜyny. Ale 

wiedzą  o  jej  istnieniu.  Dedukuję,  Ŝe  dopiero  odbywają  coś  w  rodzaju  nowicjatu,  moŜe  lepiej 
powiedzieć  staŜu...  Obserwujecie  ich  i  zastanawiacie  się,  czy  nie  są  do  tej  roboty  trochę  zbyt 
narwani. 

Miny obu naszych rozmówców wskazywały na to. Ŝe trafił w sedno.

 

- A oni poczuli się trochę odsunięci i zaczęli działać na własną rękę. Zorientowali się, Ŝe mój 

pomocnik nie jest policjantem... Zaczęli mieć wątpliwości i choć współpracował z panem - ukłonił 
się  przed Piotrem  - doszli  do  wniosku, Ŝe  mógł zostać  nasłany  i lepiej  go stąd  przegonić, Ŝeby  nie 
patrzył panu na ręce.

 

-  Jest  prostsze  wyjaśnienie  -  odezwał  się  Aramis,  wychodząc  zza  kotary  w  towarzystwie 

swoich  kumpli.  -  Baliśmy  się  raczej,  Ŝe  pański  pomocnik  jest  tym,  za  kogo  się  podaje,  ale  jako 
fachowiec znajdzie skarb i przypisze sobie zasługę, która naleŜy się naszemu nauczycielowi.

 

-1 to chyba wszystko - zakończył szef. - Został tam ktoś za kurtyną?

 

- JuŜ tylko ja - zza zasłony wyłonił się Marek. 
Szczęka lekko mi opadła.

 

-

 

Przedstawił  nam  pan  całą  strukturę  naszej  organizacji  w  najdrobniejszych  szczegółach  -

powiedział  posterunkowy.  -  Jest  pan  w  naszym  miasteczku  od  moŜe  godziny...  Gdybym  nie  miał 
zaufania do moich ludzi, powiedziałbym, Ŝe ktoś sypnął... 

-

 

Paweł sporo zaobserwowała ale nie zdołał tego odpowiednio uporządkować - uśmiechnął się 

62 

background image

szef.  -  Wyciąganie  wniosków  wymaga  nie  tylko  zdrowego  pomyślunku,  ale  i  duŜej  wprawy.  Ja 
mam prawie czterdziestoletnie doświadczenie w rozplątywaniu rozmaitych spraw. To, co dla niego 
tonęło  we  mgle,  dla  mnie  od  razu  było  oczywiste.  Mój  pomocnik  zrobił  nagranie  dwóch 
bandziorów rozmawiających o zamachu na pana Sebastiana...

 

-

 

Zidentyfikowaliśmy ich oczywiście, a nagranie przekazaliśmy komendzie z Kielc. - wyjaśnił 

policjant. - Niestety, będzie z tym problem. Po pierwsze, zostało zdobyte nielegalnie, po drugie, nie 
moŜe posłuŜyć jako dowód w sądzie. Mamy niedopałki papierosów z miejsca, z którego być moŜe 
zaatakowano nauczyciela, Sławek zdobył materiał porównawczy... 

-

 

Co? - zdumiałem się. 

-

 

On teŜ dla nas pracuje - wyjaśnił. - Powiedzieliśmy, o kogo chodzi, a on snuł się przy nich 

na  Rynku,  aŜ  obaj  wypalili  po  pecie  i  rzucili  swoim  zwyczajem  na  chodnik.  MoŜna  zrobić 
porównawcze  badanie  genetyczne  i  stwierdzić,  czy  to  ta  sama  ślina.  Problem  w  tym,  Ŝe  to  tylko 
poszlaki... Wykręcą się  bez trudu. Jasne, Ŝe moglibyśmy  ich  wywieźć do lasu i spuścić im łomot, 
ale wolelibyśmy, Ŝeby poszli siedzieć. To działa bardziej wychowawczo na społeczność... 

-

 

Te badania porównawcze... - podchwyciłem. 

 

-

 

Sprawdziliśmy  odciski  palców  na  filtrach  -  wyjaśnił.  -  Niestety,  nie  zgadzają  się.  Pasują 

natomiast do tych znalezionych na pudłach z elektroniką ukrytych w szczelinie koło kamieniołomu. 

-

 

Czyli chwilowo nic nie da się zrobić? - zasępiłem się. 

-

 

Mamy  ich  na  oku.  Liczymy,  Ŝe  nauczyciel  odzyska  przytomność,  a  wtedy  ich  wskaŜe  -

popatrzył na szefa. 

 

-

 

Oczywiście,  popieram  wasze  działania,  które  choć  trochę  nielegalne,  wydają  mi  się 

całkowicie zgodne z duchem prawa - powiedział. - Zachowam całkowitą dyskrecję. 

-

 

Pozostaje  jeszcze  jeden  problem  -  westchnął  Aramis.  -  I  wynikł  dziś...  Wyjął  z  kieszeni 

aparat cyfrowy i włączył wyświetlacz, po czym podał go mojemu szefowi. 

-

 

To  zdjęcie  posesji  jednego  z  naszych  gagatków  -  wyjaśnił  posterunkowy.  -  Niech  pan  się 

temu dobrze przyjrzy. 

-

 

O, do licha - zasępił się szef. 

Byłem ciekaw, co go tak zmartwiło, ale postanowiłem zgodnie z jego zaleceniem rozwijać w 

sobie cnotę cierpliwości.

 

-

 

Zobacz - podał mi wreszcie urządzenie. 

-

 

Wygląda  mi  na  przemysłową  pompę  wyposaŜoną  w  dyszę  słuŜącą  do  czyszczenia  elewacji 

budynków  -  zauwaŜyłem.  -  To  urządzenie  firmy  Karchera  kosztuje  około  trzydziestu  tysięcy 
złotych... 

-

 

Właśnie, Pawle - mruknął Pan Samochodzik. - Myślę, Ŝe nasze podejrzenia są tu zbieŜne? -

popatrzył po zebranych. 

 

-

 

MoŜliwości  są  dwie  -  westchnął  Marek.  -  Albo  ten  gagatek  postanowił  zabrać  się  do 

uczciwej roboty, albo... 

-

 

Chce uŜyć tej maszyny do rozpłukiwania na przykład grubej warstwy mułu - dokończyłem. 

-

 

Chcieliśmy  z  eksploracją  „złotej  dziury"  poczekać  na  powrót  pana  Sebastiana  -  powiedział 

Aramis. - Ale w tej sytuacji... 

AŜ mnie skręcało, Ŝeby zapytać czym jest „złota dziura", ale powstrzymałem się tytanicznym 

wysiłkiem woli. Skoro szef radzi mi trenować cierpliwość, to pokaŜę mu, Ŝe jestem twardy...

 

-

 

MoŜe wystarczy nadal ich obserwować - zadumałem się. - A moŜe uda się ich nawet dorwać 

na gorącym uczynku... 

-

 

Za duŜe ryzyko - pokręcił głową Pan Samochodzik. - Czy moŜna ich zwinąć na 24 godziny 

do wyjaśnienia? 

Policjant pokręcił głową.

 

- W  zasadzie  tak,  ale  bardzo  trudno  byłoby  mi  to  potem  wyjaśnić  przed  zwierzchnikami. 

KaŜdemu wolno mieć na podwórzu dowolne legalne urządzenia... A posiadanie motopompy nie jest 
zakazane.

 

-  W  takim  razie  pozostaje  nam  jedno  -  westchnął  szef.  -  Musimy  uderzyć  pierwsi  i 

przechwycić skarb. Zlokalizowaliście zapewne, gdzie spoczywa?

 

63 

background image

-

 

Tak - potwierdził Aramis. - Myślę, Ŝe trzeba - westchnął. - Choć pan Sebastian na pewno 

chciałby być obecny przy odkryciu... 

-

 

Jak się nie da, to się nie da - westchnął Marek. - Kiedy moŜna by przystąpić do poszukiwań? 

-

 

Jutro o świcie jadę do Kielc załatwiać zezwolenia - powiedział szef. - A panów proszę o 

absolutną dyskrecję. 

Pokiwali powaŜnie głowami. Na tym naradę zakończyliśmy.

 

64 

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

 

PORANNA NARADA • RODZINKA SFORZÓW • DZIEJE KRÓLOWEJ BONY • „SUMY 
NEAPOLITAŃSKIE" • CZYM JEST „ZŁOTA DZIURA", CZYLI NIEPOROZUMIENIE Z

 

NAZWAMI

 

PołoŜyliśmy  się  juŜ,  ale  jeszcze  nie  zasypialiśmy.  Szef  czytał  jakąś  monografię.  Wreszcie 

załoŜył j ą zakładką.

 

- Ech, Pawełku - westchnął. - Dam ci jedną wskazówkę. Przypomnij sobie, co działo się, gdy 

królowa Bona opuszczała Polskę, a konkretnie Chęciny.

 

Palnąłem się w głowę aŜ zadudniło.

 

-

 

Most! I sądzi pan, Ŝe „złota dziura"... 

-

 

Dobranoc - z uśmiechem zgasił światło. - Tak mi się wydaje - dodał juŜ w ciemnościach. -1 

tak przypuszczał pan Sebastian. Musisz się wyspać, bo jutro będzie cięŜki dzień... 

Siedzieliśmy  w  moim  pokoju  we  czwórkę.  Szef,  Aramis,  Sławek  i  ja.  Na  mnie  spadł 

obowiązek  zreferowania  sytuacji.  Nasz  młody  przyjaciel  szedł  dziś  na  drugą  zmianę,  mogliśmy 
więc poświecić poranek na naradę.

 

-  Na  zamku  w  Chęcinach  w  okresie  świetności  warowni  rezydowało  wiele  waŜnych 

osobistości - powiedziałem. - Adelajda, druga Ŝona Kazimierza Wielkiego, jego siostra ElŜbieta...

 

-

 

Matka Ludwika Węgierskiego? - upewnił się Aramis. 

-

 

Tak. No i oczy wiście królowa Bona - dodał szef. 

-

 

No, o tej to słyszałem - uśmiechnął się Sławek. - Sprowadziła do Polski warzywa i zwyczaj 

trucia wrogów... 

-

 

Trochę  się  mylisz  -  uśmiechnąłem  się.  -  Co  do  ogrodnictwa  zgoda,  faktycznie  sprowadziła 

wiele  warzyw  nieznanych  wcześniej  naszym  przodkom  oraz  poleciła  podjąć  prace  nad  ich 
aklimatyzacją  w  naszym  kraju.  Natomiast  co  do  truci  ci  elstwa,  to  wymysł...  Plotka  wzięła  się  z 
jednego przykrego posądzenia i awantury rodzinnej. 

-

 

Ale rodzina Sforzów... - zmarszczył brwi. 

-

 

Tu zgoda. Truli się z ogromną wprawą i ochotą - uśmiechnął się pan Tomasz. 

-

 

Niech panowie o tym coś opowiedzą - poprosił nasz młody przyjaciel. 

-

 

Trochę  nie  moja  epoka  -  wykręcałem  się.  -  Niewiele  wiem...  Musiałbyś  sam  pogrzebać  w 

ksiąŜkach... 

-

 

Ale na pewno ma pan rozleglejszą wiedzę niŜ ja... 

-

 

Bona  przyszła  na  świat  2  lutego  1494  w  Vigevano,  w  pobliŜu  Pawi  i  jako  córka  Izabeli 

Aragońskiej  i  Gian  Galeazza Sforzy,  księcia  Mediolanu  -  podjąłem  opowieść.  -  Przyszło  jej Ŝyć  w 
trudnych  czasach.  Włochy  były  rozdarte  bowiem  licznymi  konfliktami  i  wojnami  domowymi. 
Najpierw zmarł jej ojciec, potem siostra, a brat jako zakładnik trafił do Francji... Potem Mediolan, 
gdzie  schroniła  się  wraz  z  matką,  został  podbity  przez  Francuzów  i  obie  skazane  zostały  na 
wygnanie. Wtedy sprzymierzyły się z królem Hiszpanii Ferdynandem Katolickim, który miał swoje 
interesy  w  Italii.  Dzięki  jego  protekcji  osiadły  w  księstwach  Bari  i  Rossano.  KsięŜna  zapewniła 
przyszłej królowej Polski świetne jak na tamte czasy wykształcenie: Bona znała łacinę i hiszpański, 
czytała  staroŜytnych  klasyków,  umiała  tańczyć  i  jeździć  konno.  Zresztą  jej  działalność  w  Polsce 
pokazała,  Ŝe  posiadała  ogromną  wiedzę,  zmysł  praktyczny,  a  jak  czegoś  nie  potrafiła,  bez  trudu 
znajdowała  fachowców...  Ale  w  Ŝyciu  się  jej  nie  bardzo  układało.  W  kaŜdym  razie  jej  pierwszego 
narzeczonego  kuzyni  z  rodu  Sforzów  otruli...  Potem  wyswatali  ją  z  Zygmuntem  Starym.  A 
właściwie jego wyswatali, bo jemu się nie spieszyło... 

 

-

 

Nie miał ochoty się Ŝenić? -

Właściwie nie... 
-

 

Miał kochankę? - domyślił się Aramis. 

- Niejaką  Katarzynę  Telniczankę.  Romans  trwał  9  lat  i  Katarzyna  urodziła  królowi  czworo 

dzieci... Potem był legalnie Ŝonaty z Barbarą Zapolyanką, ta niestety zmarła... A w 1518 roku

 

65 

background image

poślubił Bonę. I jakoś się potoczyło. Urodziła królowi syna, potem jeszcze 3 córki i drugiego syna, 
który  umarł  wkrótce  po  urodzeniu.  Przeprowadziła  szereg  reform,  ale  podniosła  teŜ  czynsze 
dzierŜawne  chłopom,  co  bardzo  rozgniewało  jej  męŜa.  Doszło  między  nimi  do  gwałtownej  kłótni. 
Zygmunt  uwaŜał,  Ŝe  król  powinien  być  dla  swoich  poddanych  jak  ojciec  i  w  czasach  klęsk 
wspomagać,  choćby  obniŜając  wysokość  podatków.  Królowa  była  przyzwyczajona  do  innego 
modelu sprawowania rządów, a chciała się wzbogacić za wszelką cenę i pokpiwała sobie z polityki 
polskich władców, aŜ Zygmunt w gniewie wrzasnął na nią „Tace, fatua!", czyli „Milcz, głupia!". To 
było  jedno  z  kilku  drobnych  nieporozumień  małŜeńskich.  śyli  sobie  dość  spokojnie,  póki  ich  syn 
Zygmunt  August,  dziedzic  korony,  nie  wkroczył  w  wiek  męski.  Gdy  zmarła  mu  pierwsza  Ŝona, 
zaczął romansować. Umyślił sobie poślubić potajemnie Barbarę Radziwiłłównę. Ojciec strasznie się 
temu sprzeciwiał, ale los chciał, Ŝe zmarł...

 

-

 

Naturalną śmiercią? 

-

 

Tak, miał 81 lat. Niestety, niebawem zmarła teŜ Barbara. Od początku była słabego zdrowia, 

ale  gdy  wyzionęła  ducha,  Zygmunt  August  wpadł  w  szał  i  oskarŜył  Bonę  o  otrucie  synowej. 
Strasznie  się  pokłócili  i  w  rezultacie  cięŜko  obraŜona  królowa  postanowiła  wracać  do  ojczyzny... 
Spakowała swoje manatki i pojechała. A wyjechała stąd, z Chęcin. 

-  To  prawda  -  przyznał  szef.  -  Ale  dla  naszych  poszukiwań  waŜniejsze  jest  co  innego. 

Przywiozła  ze  sobą  100  tysięcy  dukatów  wiana  i  jeszcze  50  tysięcy  wyprawy,  była  więc  bardzo 
majętną  księŜniczką.  Wszystkie  swe  pieniądze  zainwestowała  w  nabywanie  ziemi.  Sprowadziła 
agronomów.  Szybko  stała  się  znana  z  „pomiary  włócznej",  kaŜdy  jej  majątek  był  starannie 
rozplanowany  i  zinwentaryzowany  z  biurokratyczną  dokładnością,  której  nie  znali  jej  polscy 
poddani. Miedze wytyczano pod sznurek, a dzięki nowoczesnym metodom gospodarowania bardzo 
szybko  osiągnęła  ogromne  dochody.  Gdy  opuszczała  Polskę  w  roku  1556,  a  więc  po  38  latach 
pobytu, miała samej gotówki 430 tysięcy dukatów.

 

-

 

Czyli prawie potroiła kapitał-obliczył chłopiec. 

-

 

Myślisz  niby  poprawnie,  ale  nie  do  końca  -  uśmiechnął  się  pan  Tomasz.  -  To  były  jej 

oszczędności. Same majątki zostawiła synowi. 

-

 

Nieźle - mruknął Aramis. 

-

 

To były te legendarne królewszczyzny, które przez następne dwa stulecia władcy rozdawali 

w dzierŜawę za zasługi dla kraju - wyjaśniłem. 

-

 

Te  tysiące  dukatów  niestety  nie  przyniosły  królowej-emerytce  szczęścia  -  westchnął  szef.  -

Zaledwie  powróciła  do  rodzinnego  Bari,  zaczęły  się  straszliwe  problemy.  Sytuacja  we  Włoszech 
była  bardzo  napięta.  Francuzi  panoszyli  się  na  Półwyspie  Apenińskim,  oblegali  Neapol...  Władca 
hiszpański Filip II Habsburg poprosił ją o poŜyczenie tej kwoty na prowadzenie wojny. Co gorsza, 
nie  bardzo  mogła  mu  odmówić.  Pieniądze  wziął,  ale  oddać  ich  nie  chciał.  Władczyni  naciskała, 
więc przekupił jednego z jej dworzan i królowa została otruta. 

-1 nikt nie próbował odzyskać tych kwot? - zdumiał się nasz młody przyjaciel. - PrzecieŜ nasz 

król, choć się z nią pokłócił, był chyba spadkobiercą?

 

-

 

Próbowano  i  to  nie  raz.  Przez  cały  wiek  XVII  i  XVIII  kolejni  polscy  władcy,  zarówno 

potomkowie Bony, jak i nie, prowadzili procesy oraz wysyłali dyplomatów, by odebrać Hiszpanom 
te  pieniądze.  Nazwano  je  „sumami  neapolitańskimi"  i  określenie  to  weszło  na  stałe  do  naszego 
języka jako synonim bogactw, których nie udaje się odzyskać lub które są tylko legendą... 

-

 

Ten złoty widelec został tutaj, więc nie mógł być ich częścią - zasugerował Sławek. 

-  Wiesz,  jak  wyglądał  jej  wyjazd  z  Polski?  -  zapytał  szef.  -  Zapakowała  swój  dobytek 

zaledwie  na  ponad  dwadzieścia  wozów  i  wyruszyła  pod  zbrojną  ochroną  swoich  najwierniejszych 
sług  (ostatecznie  Zygmunt  August  pogodził  się  z  wyjazdem  matki,  przydzielając  jej  asystę 
honorową  złoŜoną  z  kilku  senatorów,  a  do  granicy  Korony  odprowadził  Bonę  starosta  chęciński 
Walenty  Dembiński). JuŜ pierwszego dnia podróŜy zdarzył się wypadek.  Wozy były wypakowane 
wszelakim  dobrem,  cięŜkie,  zaprzęŜone  w  woły...  Podczas  przeprawy  pod  jednym  z  nich  runęła 
konstrukcja mostu. Skarby przepadły w nurtach rzeki.

 

- Rozumiem! - wykrzyknął. - Wyruszyła z Chęcin, więc w odległości jednego dnia drogi, albo 

nawet kilku godzin drogi od zamku, na dnie rzeki, spoczywają te widelce i inne precjoza.

 

66 

background image

-

 

ś

ydowski  historyk  je  namierzył,  a  pan  Sebastian,  tropiąc  jego  ślady,  zdołał  je  odnaleźć  -

rozwaŜałem  głośno.  -  Ale  dlaczego  nazywa  się  to  miejsce  ..złotą  dziurą"?  To  znaczy,  wiem 
dlaczego, ale czy to na pewno to? 

-

 

Sięgnijmy  do  dzieł  dziewiętnastowiecznego  etnografa  i  badacza  Oskara  Kolberga  -  szef 

włoŜył do czytnika płytę CD i po chwili odszukał stosowny fragment - Legenda, którą zanotowałem 
w  pobliŜu  Chęcin,  mówi,  Ŝe  głębia  na  rzece  dawniej  zwana  była  „złotą  dziurą".  Ponoć  wiele  lat 
temu piękna królewna jechała, wioząc skarby i  gdy  w tym miejscu przekraczała  Nidę, załamał się 
pod nią mostek. 

-

 

Rozumiem  juŜ,  dlaczego  tej  nazwy  się  obecnie  nie  uŜywa  i  dlaczego  nikt  o  niej  nawet  nie 

słyszał - mruknąłem. - Skoro juŜ w czasach Kolberga prawie nikt jej nie uŜywał... 

-

 

Tak, Pawle - pochwalił mnie szef. 

-

 

Nadal  nie  wszystko  jest  dla  mnie  tak  do  końca  jasne  -  powiedziałem.  -  „złota  dziura"  to 

głębia, gdzie wpadł wóz królowej Bony. Ale skąd wy o tym wiecie? 

-

 

Proszę zgadnąć...-uśmiechnął się Aramis. 

-

 

Przychodzi mi na myśl Aaron Wurst. 

-

 

Słusznie - powiedział. - Znalazł taką informację u Kolberga, skojarzył z wyjazdem królowej 

Bony, sprawdził w innych źródłach i zamierzał przystąpić do prac poszukiwawczo-wydobywczych. 
Niestety,  wybuchła  wojna.  Próbowaliśmy  namierzyć  to  miejsce.  Pan  Sebastian  latał  na  paralotni, 
usiłując ustalić, którędy w XV i XVI wieku biegł szlak i gdzie mógł być most przez Czarną Nidę. 

-

 

Ale  kręciliście  się  teŜ  koło  „złotej  studni"  i  sztolni  na  Miedziance...  To  mnie  zmyliło  -

powiedziałem. 

-

 

No cóŜ, wie pan jak to jest Złoto królowej mogło okazać się mrzonką. Tymczasem sztolnie 

kryły... 

-

 

Malachit - dopowiedziałem. 

-  Właśnie  -  uśmiechnął  się.  -  To  pan  Sebastian  wymyślił  nam  tę  robotę.  Łupaliśmy  i 

wybieraliśmy moŜliwie duŜe i czyste kawałki. Zawsze był z tego jakiś grosz. W dobry miesiąc i po 
dwa tysiące na łebka mogliśmy wyciągnąć.

 

-1 to tutaj, gdzie większość nie ma roboty.

 

-

 

A te pokazy szermierki? 

-

 

TeŜ  jego  pomysł.  Stwierdził,  Ŝe  zamek  w  lecie  odwiedza  masa  turystów.  A  tu,  szczerze 

powiedziawszy,  niewiele  jest  do  obejrzenia.  Więc  robiliśmy  program  artystyczny.  Pojedynki  na 
szable,  na  szpady,  inscenizacje  napadów...  TeŜ  niezły  grosz  z  tego  był,  połowę  mieliśmy  odpalić 
gminie na renowację zamku, tylko urząd skarbowy się nas czepiał, Ŝe to działalność gospodarcza, a 
mieliśmy z zamkiem umowę-zlecenie i nie zarejestrowaliśmy firmy. Tylko jak ją zarejestrować? Na 
sam ZUS trzeba by zapłacić po 700 złotych miesięcznie... Nie zarobilibyśmy nawet na to... 

-

 

No to wróciliście do rąbania kamieni... - domyśliłem się. 

-

 

Coś  trzeba  robić.  Liczyliśmy  trochę  na  ten  wóz  Bony.  Miało  być  tak:  za  znalezisko  10% 

wartości, z czego dla nas trzech po jednym procencie, jeden procent dla Dziadka, a sześć procent na 
rozwój gminy. 

-

 

Nauczyciel nic nie chciał dla siebie? 

-

 

Powiedział, Ŝe starczy mu to, co ma... Namierzyliśmy starorzecze i miejsce przeprawy. Były 

resztki pali mostu i pan Sebastian wysłał jeden do analizy. 

-

 

Ta próbka z dendrochronologii, którą badano w IAE! - domyśliłem się. 

-

 

Tak,  wiedzieliśmy,  Ŝe  to  pomost  z  tamtych  czasów.  Mieliśmy  ramowy  wykrywacz  metali, 

ale był za słaby. Namierzyliśmy to dopiero magnetometrem. Zrobiliśmy wykop sondaŜowy, robota 
była potworna... Po wierzchu ziemia, poniŜej błoto. W końcu nie dało się kopać. Gdy pan Sebastian 
został napadnięty... 

-  Doszliście  do  wniosku,  Ŝe  ktoś  was  podsłuchał,  ale  nie  zlokalizował  miejsca,  gdzie 

prowadzicie  badania  i  wrogowie  zechcą  się  dobrać  do  jego  ksiąŜek.  Więc  włamaliście  się  i 
zabraliście te. które kryły tajemnicę... - domyśliłem się.

 

- Tak jest.

 

-  Potem przyjechałem ja.  Domyślaliście się,  Ŝe jestem detektywem.  Ale zaufania nie

 

67 

background image

mieliście.

 

-  Trudno  o  nie  do  obcego  człowieka.  Więc  czekaliśmy,  aŜ  pan  Sebastian  dojdzie  do  siebie. 

NaleŜała mu się obecność przy wydobywaniu skarbu.

 

-  Tamta  czwórka  poznała  skądś,  przynajmniej  częściowo,  tekst  jego  wystąpienia 

przygotowywanego  na  radę  gminy...  Zrozumieli,  Ŝe  chodzi  o  złoto  i  Ŝe  ukryte  jest  w  miejscu 
zwanym „złotądziurą". To skojarzyli błędnie ze „złotą studnią"...

 

-

 

I  z  nami.  Czepili  się  jak  rzep  psiego  ogona.  My  szukaliśmy  malachitu,  a  oni  sądzili,  Ŝe 

wydobywamy w sztolniach kruszec... 

-

 

Ale jaja... ale nie dziwię się - mruknąłem. - Ostatecznie ja teŜ się naciąłem... 

-

 

Na nas czas - szef spojrzał na zegarek. - Jedziemy. 

68 

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

 

WYKOPALISKA NALEśY PROWADZIĆ ZGODNIE Z PRZEPISAMI • MAM PLAN • 

MACHANIE ŁOPATAMI O PORANKU • ILE CZASU MOśE PRZETRWAĆ LEGENDA?

 

• KOPIEMY I DOKUMENTUJEMY

 

Powiatowy  konserwator  zabytków  okazał  się  niewysokim  pulchnym  człowiekiem.  Przywitał 

pana Tomasza z ogromnym szacunkiem. Streściliśmy mu pokrótce problem.

 

-

 

Pomost z połowy XVI wieku - zabębnił palcami po biurku. - Fatalnie. Nie mogę wam wydać 

zgody  na  wydobycie  ewentualnego  ładunku  na  przykład  za  pomocą  rozpłukiwania  mułu  wodą. 
Tego typu stanowisko wymaga badań archeologicznych... A ja nie mam nikogo pod ręką. 

-

 

Skąd wytrzaśniemy archeologa o tej porze roku? - zmartwiłem się. - Wszyscy nasi znajomi 

na uczelniach... 

-

 

A  prywatne  firmy  pewnie  mają  kupę  roboty  przed  definitywnym  końcem  sezonu  -  dodał 

szef. 

-

 

Bywali panowie na wykopaliskach? - konserwator popatrzył na nas pytająco. 

-

 

Ja w młodości wielokrotnie - powiedział Pan Samochodzik. - Co nieco mnie tam nauczyli... 

Tylko Ŝe te metody badawcze są o dobre trzydzieści lat... 

-

 

Ja byłem kilka razy w ostatnich latach - wyjaśniłem. - U doktora Tomasza Hreczkowskiego 

z Uniwersytetu Warszawskiego. 

-

 

Zatem  teorię  i  praktykę  pan  posiada  -  urzędnik  zamyślił  się.  -  Wie  pan,  jak  wyglądają 

przepisy? 

-Nie mam pojęcia.

 

-

 

W tej chwili nawet absolwent archeologii nie moŜe samodzielnie prowadzić badań, jeśli nie 

ma  48 miesięcy  udokumentowanej  praktyki.  Niech  pan  się zwróci  do  doktora  Hreczkowskiego, on 
zostanie  kierownikiem,  oczywiście  na  papierze.  Pan  będzie  kopał  i  dokumentował,  jak  się  da 
najlepiej. Co więcej, zaprotokołujemy to jako nadzór archeologiczny. 

-

 

A moŜe lepiej jako sondaŜ? - podsunął szef. 

-

 

Nie,  bo  sondaŜe  musi  robić  archeolog  z  uprawnieniami.  Wiem,  Ŝe  chcą  panowie  zrobić 

wykop  moŜe  3  na  3  metry  -  zastrzegł.  -  I  faktycznie  to  bardziej  sondaŜ  niŜ  badania,  ale  sami 
rozumiecie, takie są przepisy. 

-

 

Dam  radę  -  powiedziałem  twardo.  -  Tam  nie  powinno  być  Ŝadnych  warstw  kulturowych, 

tylko obiekty... 

-

 

No i świetnie... A zatem do dzieła. 

Zadzwoniłem  do  doktora  Hreczkowskiego.  Zgodził  się  bez  wahania  i  obiecał  słuŜyć  radą  w 

razie  jakichś  problemów.  Podskoczyłem  do  kilku  sklepów,  a  potem  jeszcze  do  firmy 
wypoŜyczającej  sprzęt  geodezyjny.  Nim  nastał  wieczór,  praktycznie  skompletowałem  niezbędne 
wyposaŜenie.

 

Gdy wracałem do Chęcin, było juŜ ciemno. Zajechałem na posterunek.

 

-

 

Są jakieś nowiny? - zapytałem. 

Piotr pokręcił głową. 
-

 

Na razie nic. Ale ludzie z DruŜyny obserwują ptaszków... Co udało się załatwić? 

Streściłem wyniki naszych peregrynacji po urzędach. 
-

 

Hmm - mruknął. - Będziecie potrzebowali ludzi do pracy? 

 

-

 

Lepsza  byłaby  koparka  -  westchnąłem.  -  Ale  nie  moŜemy  jej  uŜyć  z  uwagi  na  charakter 

obiektu... Trzeba ręcznie. Łopatami. 

-

 

Myślałem, Ŝe archeolog to pędzelkiem... - uśmiechnął się. 

-

 

MoŜe  3%  czasu  badań  to  faktycznie  praca  tak  delikatnym  sprzętem.  Ale  reszta  niestety... 

Będzie mój szef, moŜe pan Marek zechce nam pomóc i Aramis, bo jego bracia studiują. Ze mną to 
będą cztery osoby. Powinno od biedy wystarczyć. 

-

 

W razie czego pomogę po godzinach - zaofiarował się. 

-

 

Dziękuję, nie odmówię. 

69 

background image

PoŜegnaliśmy  się  i  wróciłem  do  pana  Tomasza  czekającego  w  samochodzie.  Ruszyliśmy  na 

kwaterę.

 

-

 

Martwi mnie tylko jedno - powiedział mój zwierzchnik. - Te gagatki najwyraźniej nie mają 

pojęcia, gdzie znajduje się „złota dziura". 

-

 

Gdy  zaczniemy  tam  kopać,  wskaŜemy  im  miejsce?  -  natychmiast  zrozumiałem  przyczynę 

jego zmartwienia. 

-Tak.

 

-

 

Nasze prace potrwają kilka dni - zadumałem się. - Stanowiska trzeba by pilnować nocami. 

-

 

Jakoś damy radę - mruknął. - Na zmiany... 

-

 

Nie ma sensu - uśmiechnąłem się zagadkowo. - Mam pewien plan... 

Pojawiliśmy się na miejscu o ósmej rano. Na brzegu rzeki wszystko było juŜ prawie gotowe. 

Obejrzałem  okolicę.  Do  dzisiejszego  koryta  nie  było  daleko,  moŜe  kilkadziesiąt  metrów. 
Starorzecze  nie  wyglądało  specjalnie  imponująco,  ot,  szeroki  rów  zarośnięty  trzciną  i  dawno 
przekwitłymi kaczeńcami.

 

Obszar  do  spenetrowania  wydawał  się  ogromny.  Okolica  była  doskonale  pusta  i  bezludna. 

Zaraz teŜ nadszedł Aramis. Przywitaliśmy się.

 

-  Niewielu  nas  -  westchnął.  -  Urobimy  się  po  uszy...  Ale  trudno,  dla  nauki  trzeba  się 

poświęcić...

 

-

 

Na ile dokładnie zlokalizowaliście ten most? - zapytałem. 

-

 

Tutaj  się zaczynał  -  chłopak  wskazał leŜący  na  brzegu  kamień.  -  A  szedł prawie prosto  jak 

strzelił na drugą stronę... Zaznaczyliśmy go sobie, Ŝeby się potem nie męczyć po raz drugi... 

Głaz maźnięty został odrobiną olejnej farby.

 

-

 

Jak znaleźliście to miejsce? - zaciekawiłem się. 

-

 

No,  robota  była  niewąska  -  uśmiechnął  się.  -  Archeologia  lotnicza,  moŜna  powiedzieć.  Z 

góry było widać, Ŝe do koryta rzeki dochodzi w tym miejscu minimalne obniŜenie terenu. Coś jakby 
długa, prosta rynna. 

 

-

 

Ciekawe  -  mruknął  szef,  patrząc  w  stronę  zamku.  -  Faktycznie...  Jest  tu  coś  takiego.  I 

pomyśleliście, Ŝe to stara droga? 

-

 

Dokładnie  tak.  Kiedyś  pewnie  był  tu  wąwozik  wybity  kołami  wozów,  ale  czas  go 

zniwelował.  Nie  wiedzieliśmy  jednak,  z  jakiego  okresu  to  trakt.  Próbowaliśmy  przeszukać  spory 
odcinek z wykrywaczem metali w nadziei, Ŝe znajdziemy  coś, co zgubiono przy okazji przejazdu, 
ale oczywiście nie dało to Ŝadnych efektów. 

-

 

Jeśli  do  tego  stopnia  się  zniwelował,  to  ciekawe  artefakty  mogą  być  metr  pod  ziemią  -

mruknąłem. 

-

 

Pomyśleliśmy i o tym, zrobiliśmy wkop sondaŜowy i pół metra pod powierzchnią trafiliśmy 

na dawne moszczenia w postaci bardzo juŜ zniszczonych drewnianych belek. 

-

 

Sami na to wpadliście? - zdumiał się pan Tomasz. 

-

 

Nie  do  końca.  Pan  Sebastian  czyta  duŜo  literatury.  Znalazł  między  innymi  sprawozdania 

archeologiczne z poszukiwań drewnianych pomostów w Świętym Gaju na śuławach. To podsunęło 
mu ten pomysł. I jak się okazało, strzał w dziesiątkę... 

-

 

Mimo  wszystko  jestem  pełen  podziwu  -  szef  pokręcił  ze  zdumieniem  głową.  -  Dobrze 

wykorzystać cudze pomysły to teŜ wielka sztuka. 

-  Obawialiśmy  się,  Ŝe  nasze  niefachowe  metody  mogą  zniszczyć  te  relikty,  więc 

wypił owali śmy z belki tylko nieduŜą próbkę do badań i zabraliśmy się do poszukiwania mostu. Z 
opisów,  które  znalazł  w  ksiąŜkach  wynikało,  Ŝe  normalnie  była  tu  przeprawa,  mostek  zbudowano 
na czas przejazdu Bony. Wydedukowaliśmy, Ŝe uŜyto go tylko raz, a potem, poniewaŜ się zawalił, 
porzucono.  Przygotowaliśmy  sobie  sondy,  długie  pręty  zbrojeniowe  zaostrzone  na  końcu...  I 
próbowaliśmy namacać nimi resztki konstrukcji lub pale.

 

-1 to się wam udało - mruknąłem.

 

-  Wykopaliśmy  dziurę  tam,  gdzie  ta  kępa  pałek  -  wskazał  dłonią.  -  Pół  metra  pod 

powierzchnią trafiliśmy na koniec belki. I wycięliśmy drugą próbkę. Potem pan Sebastian wysłał

 

70

 

background image

oba kawałki do badań. Próbowaliśmy teŜ zrobić wykop tam - wskazał kępę poŜółkłej trawy.

 

-

 

Dlaczego akurat w tym miejscu? - zainteresował się szef. 

-

 

Próbowaliśmy  wysondować,  jak  jest  ukształtowane  dno  i  trafiliśmy  w  tym  miejscu  na  coś 

dziwnego.  Wydaje  nam  się.  Ŝe  to  okuta  blachą  skrzynia,  a  moŜe  tylko  obrobiony  kamień...  W 
kaŜdym razie coś kwadratowego, metr długie i siedemdziesiąt centymetrów szerokie... 

Umilkł i popatrzył na mnie. Szef patrzył identycznie. Zrozumiałem - czekali na instrukcje.

 

-

 

Myślę, Ŝe było tak - powiedziałem. - Pomost mógł mieć dwa metry szerokości. Większość 

wozów przejechała po nim bez problemu, ale pod którymś się załamał i runął w wodę... Załamał się 
na  prawo  -  dodałem,  wskazując  miejsce,  gdzie  namacali  tę  zagadkową  skrzynię.  -  Zatem  wóz 
powinien leŜeć gdzieś tam. Podobnie jak przedmioty, które na nim wieziono. 

-

 

Z całą pewnością natychmiast podjęto akcję wydobywczą - mruknął szef. - Ale jeśli kufry i 

beczki zgniotły się od uderzenia o dno, z pewnością masa drobiazgów potonęła w błocie. 

-  Kto  wie,  czy  okoliczni  chłopi  przez  następne  miesiące  albo  i  lata  nie  podejmowali 

poszukiwań  -  rozwaŜałem  głośno.  -  Wykwalifikowany  robotnik  mógł  zarobić  wtedy  jakieś  trzy 
talary albo dwa dukaty rocznie, a tam mogły spocząć ich setki.

 

-

 

AŜ dziwne, Ŝe po dziś dzień nie opowiadają sobie o tym legend - zadumał się Aramis. - Na 

pewno jeszcze przez całe lata elektryzowało to wyobraźnię miejscowych. 

-

 

Lata,  moŜe  dziesięciolecia  -  mruknął  szef.  -  Ale  tradycja  przekazywana  ustnie  z  pokolenia 

na pokolenie wygasa najdalej po dwustu latach. Siedem-osiem pokoleń i ludzie zapominają. 

-

 

Jak pan sądzi, na jakim obszarze mogą być rozwleczone klejnoty? - zapytałem. 

-

 

Kilkanaście metrów kwadratowych - zadumał się szef. - MoŜe mniej, bo większość od razu 

wdeptano w muł przy próbach wydobycia. 

-

 

Zatem  proponuję  tak,  jeden  brzeg  wykopu  wyznaczy  nam  rząd  pali  dawnego  mostu.  Od 

niego  w  kierunku  północnym  wytyczmy  kwadratowy  wykop  o  boku  pięciu  metrów  tak,  aby 
przypuszczalna skrzynia znajdowała się mniej więcej na jego środku - zaproponowałem. - Co o tym 
sądzicie? 

-

 

Ty tu jesteś kierownikiem robót - uśmiechnął się pan Tomasz. - Ty decydujesz. I oczywiście 

ponosisz odpowiedzialność. A my zrobimy, co kaŜesz. 

-

 

W  takim  razie  tu  jest  lina  i  łata  miernicza  -  wręczyłem  oba  przedmioty  Aramisowi.  -

Pierwszy kołek wbijam tutaj, gdzie stoimy, a ty leć, odmierz dziesięć metrów na zachód, wbij tam 
drugi i naciągnij sznurek. Pan. szefie, niech rozłoŜy folię budowlaną na południe od linki -będziemy 
tu rzucali wydobytą ziemię. 

Uwinęli się szybko. Kilkanaście minut później cztery paliki i naciągnięte sznurki wyznaczały 

nam obszar przyszłych prac. UłoŜyliśmy cztery płachty folii.

 

Wyjąłem  niwelator.  Głaz  z  plamką  farby  uznałem  za  reper  -  od  niego  mieliśmy  odmierzać 

wysokość  względną  wszystkiego,  co  odkryjemy.  Do  rysownicy  przypiąłem  kartkę  papieru 
milimetrowego.  Skala  1:20,  pięć  centymetrów  planu  będzie  odpowiadało  jednemu  metrowi 
stanowiska...

 

- Co dalej? - zapytał Aramis.

 

- Pomiary - ująłem w dłoń tyczkę i wyjaśniłem mu, jak się nią posługiwać. 
Sprawdziliśmy i zanotowaliśmy wysokość czterech rogów wykopu oraz jego środka.

 

- Łopaty w dłoń, zerwać darń, zedrzeć dziesięć centymetrów gleby i wyrównać powierzchnię, 

doczyścić do zdjęcia, potem kolejna niwelacja - rzuciłem rozkaz.

 

I sam ruszyłem do boju. Wydaje się, Ŝe dziesięć centymetrów to niewiele, jednak gdy trzeba 

oczyścić  dwadzieścia  pięć  metrów  kwadratowych,  to  dwa  i  pół  metra  sześciennego,  czyli  jakieś 
pięć, moŜe siedem ton ziemi... W dodatku warstwa przypowierzchniowa zawsze poprzerastanajest 
korzonkami, co dodatkowo utrudnia pracę. Urobiliśmy się setnie.

 

Wykonałem kilka fotografii, w zasadzie trudno powiedzieć po co, bo udało nam się uchwycić 

tylko  dawną  linię  brzegową  -  po  prawej,  wschodniej  stronie  wykopu  pojawił  się  pas  drobnych 
kamyków,  podczas  gdy  cała  reszta  była  jednolicie  czarna  -  ta  gleba  powstała  z  dawnych  osadów 
rzecznych... Naniosłem to na plan. Zdarliśmy kolejne dziesięć centymetrów.

 

- Nie tak sobie wyobraŜałem pracę archeologa - wysapał Aramis. - W kinie to wszystko

 

71 

background image

wygląda duŜo zabawniej...

 

-

 

O nas nikt filmu nie nakręci - westchnąłem. 

-

 

MoŜe i lepiej, bo byłby to naj nudni ej szy film na świecie - zaŜartował szef. 

-

 

Hej, archeolodzy, duŜo złota znaleźliście? - rozległ się wesoły głos. 

Podniosłem  wzrok  znad  ziemi.  Dziadek  Partyzant  przyszedł  najwidoczniej  zbadać  postępy 

naszych prac.

 

-

 

Ś

wietnie, Ŝe pana widzę - ucieszyłem się. 

-

 

Coś się stało? - wyraził zaniepokojenie. 

-

 

Potrzebuję pańskiej pomocy - wyjaśniłem - Chodźmy na stronę, musimy pogadać. 

Odeszliśmy kilkanaście metrów od wykopu, tam mu wyłuszczyłem swoją prośbę. 

 

-

 

CięŜka  sprawa  -  zadumał  się  -  ja  nic  takiego  nie  mam,  ale  u  jednego  mojego  znajomka 

chyba się znajdzie. Jest mi winny przysługę. Jak dobrze pójdzie, dziś wieczorem dostawa. 

-

 

Znakomicie - ucieszyłem się. 

Wróciliśmy do reszty. Dziadek wziął rezerwową łopatę i przyłączył się do nas. Machał dobre 

pół godziny, ale wiek i kiepska kondycja wygrały z jego zapałem.

 

- Ech, to juŜ nie dla mnie robota - westchnął, masując sobie kark. - Osiem krzyŜyków to taki 

okres, kiedy kopanie rowów lepiej zostawić młodym...

 

-1 tak świetnie się pan trzyma - pochwaliłem.

 

-

 

A tam, zaraz świetnie - mruknął. - Dwadzieścia lat temu poszedłem z bagnetem na dzika i 

dałem mu radę. A teraz... 

-

 

„Tą ręką zabiłem kiedyś człowieka, a tej to sam się boję" - szef zacytował zdanie z jakiegoś 

filmu. 

Starzec popatrzył na swoje dłonie i uśmiechnął się pod wąsem.

 

Do  południa  zeszliśmy  na  całym  obszarze  wykopu  prawie  30  centymetrów.  O  trzynastej 

skończyły się lekcje, zaraz teŜ przyjechał małym fiatem Marek. Przywiózł ze sobą Sławka.

 

-

 

To chyba będzie eksploatacja nieletniej siły roboczej - obrzuciłem chłopca spojrzeniem. 

-

 

Dam radę - zaperzył się. 

-

 

Przerzucaj hałdę dalej - poleciłem. 

Ta praca nie była specjalnie cięŜka, nie musiałem obawiać się, Ŝe będzie dla niego ponad siły. 

Pół godziny później pojawił się jeszcze Piotr. Teraz, gdy było nas sześciu, robota ruszyła z kopyta.

 

I wreszcie pierwszy sukces tego dnia. W południowym krańcu wykopu spod warstwy czarnej 

pobagiennej gleby pojawiła się końcówka drewnianego pala.

 

-

 

No, to chyba jesteśmy na dobrej drodze - ucieszyłem się. 

Aramis obejrzał koniec belki i pokręcił głową. 
-

 

To nie ten - powiedział. - Nasz był kawałek dalej. 

-

 

Jesteś pewien? 

-

 

Od naszego oderŜnęliśmy kawałek próbki - uśmiechnął się. - Atu ani śladu czegoś takiego... 

W ciągu następnej godziny spod warstw ziemi wyłoniły się końce jeszcze dwóch słupów. 

Wszystkie były mocno przekrzywione.

 

- Partanina - ocenił szef. - Za słabo wbili w dno, w którymś momencie przechyliły się... 
Zabrałem się do dokumentowania stanowiska. JuŜ teraz było wyraźnie widać, Ŝe kiedyś

 

nastąpiła  tu  katastrofa.  Trzy  pierwsze  odsłonięte  pale  znajdowały  się  w  odległości  około 
siedemdziesięciu  centymetrów  od  siebie.  Dalej  następowała  mniej  więcej  trzymetrowa  luka  i 
jeszcze  jeden  przy  samej  zachodniej  ścianie  wykopu.  To  z  tego  ostatniego  Muszkieterowie  pod 
wodzą pana Sebastiana wypił owali fragment do badań.

 

- Kończymy na dzisiaj - rozkazałem.

 

Przeszedłem się jeszcze tylko kontrolnie z wykrywaczem metali. W Ŝadnym z miejsc naszego 

wykopu nie zasygnalizował obecności Ŝelaza  ani kruszcu, prawdopodobnie skarby znajdowały się 
duŜo głębiej. A zatem i nasi przeciwnicy nie powinni się do nich dobrać.

 

Poszliśmy nad rzekę wypłukać buty i łopaty, poskładaliśmy cały sprzęt do bagaŜnika. Zapikał 

mój telefon. Wiadomość od Dziadka Partyzanta. Zdobył co trzeba. Zapakowaliśmy się do wehikułu 
i pojechaliśmy na kwaterę.

 

72

 

background image

- Na ile cię znam, nie zostawisz naszych skromnych wykopalisk bez opieki? - zagadnął szef.

 

-  Oczywiście, Ŝe nie - uśmiechnąłem się. - Co więcej, juŜ opracowałem plany fikuśnego 

doświadczenia naukowego...

 

- Fikuśnego - mruknął. - Są takie dni, kiedy prawie się ciebie boję...

 

Poczekałem, aŜ szef głęboko zaśnie, po czym ubrałem się i po cichu otworzyłem drzwi na 

korytarz.

 

-

 

Relację zdasz rano - dobiegł mnie głos Pana Samochodzika. A jednak nie spał. 

-

 

Szefie... - chciałem wybąkać jakieś przeprosiny. 

-

 

Leć, bo się spóźnisz - uciął. - Tam, gdzie jeden się przemknie, dwóch zwracałoby na siebie 

uwagę... 

73

 

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

 

SKRZYNKA DZIADKA PARTYZANTA • NOCNI GOŚCIE • ZATRZAŚNIĘTA PUŁAPKA 

• WIZYTA DZIENNIKARKI • SKARBY Z DNA RZEKI • CO KRYŁA ZARDZEWIAŁA

 

SKRZYNIA? • PRZEDWOJENNA MONETA

 

Dochodziła  dwudziesta  trzecia,  gdy  zaparkowałem  na  podwórzu  gospodarstwa  Dziadka 

Partyzanta. Drewniana skrzynka juŜ czekała.

 

-

 

MoŜe być? - zaniepokoił się. 

-

 

Idealna. 

Spróbowałem  ją  ruszyć.  Była  potwornie  cięŜka.  Otworzyłem,  kilkanaście  cegieł  okręconych 

szmatami...

 

- Wieko  dobrze  przybijemy  gwoździami  -  pochwalił  się.  -  Nie  dadzą  rady  otworzyć,  będą 

musieli zabrać ze sobą.

 

Poznają, Ŝe nowe, jak będąje wyciągali - zafrasowałem się. - Albo od razu zauwaŜą, a wtedy 

z naszej pułapki nici...

 

-  Coś  pan,  przybijemy  starymi  hufhalami  od  podków,  wyglądają  jak  średniowieczne,  a  i 

zardzewiały na amen. Sam diabeł nie rozpozna, Ŝe to świeŜo wbite.

 

Rozchylił  spracowaną  dłoń,  pokazując  mi  garść  gwoździ.  Faktycznie,  wyglądały  wręcz 

znakomicie.

 

-

 

Doskonałe - pochwaliłem. - Świetnie pan to wymyślił. 

-

 

Kto  ma  głowę  na  karku,  zarobi  na  czapkę  -  zacytował  staropolskie  przysłowie.  -  Będą  się 

wić jak rybki na haczyku. I dobrze tak łobuzom. 

Zabrałem  pakunek,  podjechałem  nad  rzekę.  Posterunkowy  czekał  na  wzgórzu.  Miał 

noktowizor.

 

- Na razie ani śladu - zameldował.

 

Przy  dźwigałem  skrzynkę  do  naszego  wykopu  i  zakopałem  ją  płytko,  a  potem  wróciłem  do 

niego na stanowisko obserwacyjne.

 

-

 

No to się robaczki nie wywiną - zatarł dłonie. - Byle tylko się skusili... 

-

 

Na pewno dziś nas obserwowali - uspokoiłem go. 

O  trzeciej  nad  ranem  nie  byłem  juŜ  taki  pewien  siebie.  Czas  wlókł  się  niemiłosiernie,  a 

wrogów ani widu, ani słychu.

 

- Nie przyjdą dziś, to spróbują następnej nocy - pocieszał mnie posterunkowy.

 

Naraz  gestem  nakazał  mi  ciszę.  Dźwięk  silnika  samochodu  niósł  się  z  daleka.  Niebawem  do 

naszego wykopu podjechał zdezelowany polonez. Jechał z wyłączonymi światłami, co wskazywało, 
Ŝ

e kierujący nim nie ma dobrych zamiarów. Uruchomiliśmy mikrofon kierunkowy.

 

-

 

Uuu, sporo dziś wykopali... - zauwaŜył pierwszy glos. - Ale wielgachna ta dziura... 

-

 

Pewnie nie znają dokładnie miejsca, to szeroko ryją, Ŝeby znaleźć. 

- Durnie... Ano zobaczymy, czy sięgnie. 
Wyjął coś z bagaŜnika.

 

-

 

Miałeś  pomysł  z  tym  wykrywaczem  -  pochwalił  drugi.  -  Ale,  Ŝe  w  Kielcach  coś  takiego 

moŜna kupić... Pewnie taki zagraniczny sprzęt drogi? 

-

 

Ba,  cztery  stówy  dałem...  Mieli  i  lepsze,  po  tysiąc  -  dodał.  -  Ale  po  co  nam  taki?  Ten  teŜ 

powinien pokazać. Niemiecki sprzęt, to musi być dobry... 

Z  trudem  stłumiłem  śmiech.  Znałem  te  wykrywacze  po  400  złotych,  w  Warszawie  czasem 

bywały  nawet  w  supermarketach.  Na  szczęście  skrzynkę  zakopałem  tak  płytko,  Ŝe  nawet  takim 
złomem musieli j ą znaleźć...

 

-

 

Ty,  tu  coś  buczy!  -  szczęśliwy  znalazca  wydarł  się  tak,  Ŝe  i  bez  mikrofonu  byśmy  go 

usłyszeli. 

-

 

No,  metal.  Ale  nie  ma  się  co  cieszyć,  moŜe  być  stara  puszka  na  przykład...  -  ostudził  go 

drugi. 

Zapalili latarki i w ich świetle kopali. Kondycja niezbyt im dopisywała, bo sapali jak

 

74

 

background image

lokomotywy. A klęli przy tym tak, Ŝe zbulwersowaliby nawet marynarza.

 

-

 

Ale skrzynia - wykrztusił szczęśliwy posiadacz wykrywacza. 

-

 

Ty, ale onajest drewniana? - zdziwił się drugi. 

-

 

A co, z gliny ją mieli ulepić? To nie ta epoka archeologiczna - dodał „uczenie". 

-

 

To czemu ten sprzęt ją pokazał? PrzecieŜ to wykrywacz metali, no nie? 

-

 

Myśl, głupku, na wierzchu zawiasy i okucia z Ŝelaza, a w środku srebro i złoto. 

-

 

Chyba, Ŝe tak... 

Obkopali j ą wokoło. 

 

-

 

Ale  frajerzy  ci  archeolodzy  -  pierwszy  nie  mógł  się  nacieszyć  swoją  przemyślnością  i 

sprytem. - Taki skarb im sprzed nosa zwinęliśmy... Uch, ale cięŜar. 

-

 

O, to się obłowimy... Ty, a moŜe by tu otworzyć? 

-

 

Gdzie  tam,  wieko  mocno  siedzi.  Niech  sobie  skarby  zostaną  w  pudle,  wypakujemy  na 

spokojnie przy świetle w warsztacie... Ale bogaci będziemy, Ŝe hej. 

-  Ty,  zakopmy  tę  dziurę  i  uklepmy,  to  nawet  się  nie  skapną,  Ŝeśmy  im  skrzynkę  złota 

zaiwanili - drugi, nie chcąc być gorszym od kumpla, teŜ na chwilę ruszył głową. - Udana nocka...

 

Zamaskowali na ile mogli ślady kopania i zapakowali łup do poloneza.

 

- Dobra - Piotr podniósł się z karimaty i przeciągnął aŜ mu stawy zaskrzypiały. - Ruszamy ich 

tropem.

 

Przełączyłem  odbiornik  i  teraz  w  słuchawkach  mieliśmy  dźwięki  z  mikrofonu,  który... 

ukryłem zawczasu w skrzyni! Wsiedliśmy do radiowozu i ruszyliśmy, teŜ nie włączając świateł, w 
ś

lad za dwoma ptaszkami.

 

-

 

Zenek, a taka beemka to ile kosztuje? Ze sto tysiaków, nie? - rozwaŜał pierwszy. 

-

 

ZaleŜy,  nowa  czy  uŜywana  -  jego  kompan  był  widać  bardziej  oblatany.  -  Ale  myślę,  Ŝe  z 

pięćdziesiąt tysiaków starczy na dobrą furkę. Tylko wynieść się trzeba będzie. 

-

 

Gdzie? 

-

 

No,  daleko  stąd.  Co  ty  sobie  myślisz,  Ŝe  po  Chęcinach  będziesz  beemką  albo  merolem 

jeździł? Od razu gliny cię wyczają i zaczną kombinować, skąd masz tyle kasy. A potem to juŜ długo 
na wolności nie pochodzisz... Nie, stary, wyniesiemy się do Warszawy, kupimy wille, będziemy Ŝyć 
jak króle. 

-

 

Fajnie  będzie.  Tylko,  czy  Stara  nam  za  duŜo  nie  zabierze  -  zafrasował  się.  -  Bo  willa  to 

pewnie kupę kasy kosztuje, a tu połowa dla niej, a resztą się z jej gogusiem jeszcze trza dzielić. 

-

 

Pomysł,  Ŝeby  archeologom  złoto  zaiwanić,  był  nasz,  wykonanie  nasze,  dzielimy  się  po 

połowie,  a  ona  o  niczym  nie  musi  wiedzieć.  Powiemy,  Ŝe  dostaliśmy  robotę  w  Niemczech  i  baj, 
baj...  A  ona  niech  sobie  dalej  siedzi  i  robi  swoje  interesiki.  Tylko  fagasów  będzie  musiała  innych 
znaleźć... 

-

 

Co to za Stara? - mruczał posterunkowy. - Muszę tę babę zidentyfikować! 

-

 

Jest  tu  taka  szalenie  milutka  nauczycielka  chemii  -  zaŜartowałem.  -  Mordercze  skłonności 

ma wręcz wypisane na twarzy. 

O dziwo, wziął moje słowa zupełnie na powaŜnie.

 

-

 

Brałem ją pod uwagę - mruknął. - Ale nie pasuje. 

-

 

Spokojnie, jak się ich przyciśnie, to wyśpiewają - uspokoiłem go. - Mamy na nich materiał 

jak z teczki IPN, tylko jeszcze lepszy, bo świeŜutki... 

Wjechali  na  podwórze  i  zgodnie  ze  swoimi  wcześniejszymi  planami  zaciągnęli  skrzynkę  do 

warsztatu. Zaparkowaliśmy cichutko tuŜ za płotem. Posterunkowy ujął w dłoń mikrofon.

 

- Są na miejscu - rzucił. - Wkraczamy za trzy minuty.

 

Radiowozy z wygaszonymi światłami cichutko zablokowały zaułek. Policjantów wysiadło co 

najmniej dziesięciu.

 

- Ściągnąłem posiłki z kilku okolicznych miasteczek - pochwalił się Piotr. 
Funkcjonariusze sprawnie zajęli stanowiska. Z wnętrza warsztatu rozległ się wizg szlifierki

 

kątowej...

 

- Teraz - rzucił półgłosem.

 

Ośmiu policjantów wpadło na podwórze.

 

75

 

background image

- Stać, policja!

 

Obaj  złodzieje  kompletnie  zaskoczeni  przy  pracy  nie  stawiali  oporu,  stali  z  rękoma 

podniesionymi do góry. Rozbebeszona skrzynia spoczywała na stole.

 

-

 

Ręce na kark - wydał polecenie mój przyjaciel. - Jesteście aresztowani. 

-

 

Ale za co, panie władzo? - wyksztusił wyŜszy. 

Poznałem po głosie Zenka. 

- Wtargnięcie  na  teren  wykopalisk  archeologicznych,  kradzieŜ  cennego  artefaktu  o  znacznej 

wartości zabytkowej, niszczenie cudzego mienia i inne pomniejsze grzeszki - wyjaśnił, zakładając 
im kajdanki.

 

Pojechaliśmy  do  Kielc,  złoŜyłem  zeznania...  Nim  skończyliśmy,  świtało.  Wracaliśmy 

radiowozem. Niebo nad zamkiem poróŜowiało, zapowiadał się kolejny ładny jesienny dzień.

 

- U,  pracowita  nocka  była  -  mruknąłem.  -  Teraz  muszę  się  przespać  choć  kilka  godzin  i 

znowu do łopaty...

 

- Ja teŜ - ziewnął Piotr. - Dziś nie mam słuŜby, to gdzieś koło południa wpadnę wam pomóc... 
Podrzucił mnie na kwaterę. Szef spał jak zabity. Nastawiłem budzik na dziesiątą i rzuciłem

 

się na łóŜko. Obudziłem się co nieco zmaltretowany po zarwanej nocy, ale gotów do dalszej pracy. 
Szefa nie było, kartka leŜąca na poduszce informowała, Ŝe pojechał kopać... Ogarnąłem się trochę, 
wypiłem  kawę,  przekąsiłem  coś  i  ruszyłem  do  roboty.  Na  rynku  złapałem  taksówkę,  bo  daleki 
kilkugodzinny marsz nad rzekę nie uśmiechał mi się.

 

Pan Samochodzik, Dziadek Partyzant i Aramis kopali z zapałem. I sporo zrobili.

 

-

 

Ktoś  nam  wlazł  w  nocy  w  szkodę  -  poinformował  mnie  szef.  -  Zobacz,  jakby  dziura 

wykopana, a potem zasypana... 

-

 

Teraz to juŜ Ŝadna tajemnica - uśmiechnąłem się. - Zastawiliśmy na nich w nocy zasadzkę. 

-

 

Skrzyneczka się przydała? - ucieszył się Dziadek Partyzant. - Dali się złapać? 

 

-

 

Na gorącym uczynku, aŜ się prokurator oparzył - zacytowałem Ŝart z jakiegoś filmu. A 

potem streściłem nocne przygody. 
-

 

Mamy ich z głowy na co najmniej 48 godzin - podsumowałem z zadowoleniem. 

-

 

Jak to na 48? - zdziwił się Dziadek Partyzant. - PrzecieŜ dorwaliście ich w pięknym stylu... 

 

-

 

Wie  pan  -  zacząłem  wyjaśniać.  -  Skrzynka  nie  miała  jakiejś  specjalnie  duŜej  wartości,  w 

ś

rodku  były  cegły...  Prokuratura  kieruje  sprawy  do  sądu,  jeśli  wartość  skradzionego  mienia  jest 

duŜa, a tu raptem kilkadziesiąt złotych... 

-

 

O, do licha - zmartwił się. 

-

 

W  dodatku  mogłyby  być  kłopoty,  bo  policji  nie  wolno  robić  takich  prowokacji  bez  zgody 

sądu... - dodałem. 

-

 

Nie narobimy kłopotów naszemu Piotrowi? - zaniepokoił się pan Tomasz. 

-  Nie,  szefie,  bo  nam  detektywom  z  Ministerstwa  Kultury  i  Sztuki  wolno  dokonywać 

podobnych prowokacji - wyjaśniłem. - Wziąłem to na siebie, policja tylko udzieliła mi pomocy.

 

-

 

Mamy większe uprawnienia niŜ gliniarze?! - szef wytrzeszczył oczy. - Co ty wygadujesz? 

-

 

Takie  są  przepisy  -  wyjaśniłem.  -  Moim  zdaniem,  to  bzdura,  ale  skoro  takie  jest  prawo, 

trzeba było skorzystać... 

W  południowej  części  wykopu  zerwaliśmy  ponad  metr  poniŜej  poziomu  ziemi.  Elementów 

drewnianych znajdowaliśmy coraz więcej, belki, grube dranice - deski odłupane od pni... Mimo, Ŝe 
upłynęło 450 lat, widać było jeszcze na nich przegniłe sznury...

 

- Nie tworzą Ŝadnej sensownej całości - ocenił Aramis.

 

-

 

W  zasadzie  nie  -  zgodziłem  się.  -  Ale  to  był  pomost,  który  uległ  zniszczeniu  niemal 

natychmiast po wybudowaniu. Runął pod cięŜarem wozów. Tu widzimy jego szczątki i to, co wbiło 
się w błoto. 

-

 

LŜejsze deski, a moŜe nawet i belki spłynęły zapewne z nurtem - wyjaśnił pan Tomasz. - A 

kto wie, czy nie zostały potem zabrane przez okolicznych chłopów. W tamtych czasach kaŜda belka 
i kaŜda deska się przydawała. 

-

 

Zwłaszcza, Ŝe nie było tartaków. 

-

 

Rozumiem - kiwnął głową staruszek. 

76 

background image

-  Tartaki  juŜ  nawet  były  -  zaoponowałem.  -  Pamiętam  taki  drzeworyt,  belka  tkwi  w 

rusztowaniach,  a  dwaj  cieśle  tną  ją  długą  piłą  ręczną.  Ale  ma  pan  rację  -  kaŜda  deska  wymagała 
cięŜkiej pracy... A tu po przejeździe królowej zostały porzucone, nic tylko zbierać.

 

Przerwaliśmy  pracę,  naciągnęliśmy  sznurki  i  sfotografowaliśmy  dokładnie  cały  teren. 

Doczyściliśmy  i  sporządziłem  rysunek,  potem  nanieśliśmy  jeszcze  niwelacje.  Jak  wynikało  ze 
wskazań urządzenia, wkopaliśmy się juŜ prawie półtora metra w głąb... MoŜe jeszcze drugie tyle i 
dotrzemy do dna rzeki?

 

- Dzień dobry, moŜna prosić kilka słów dla prasy? - rozległo się z krawędzi naszej dziury. 
Oderwałem wzrok od szarego błota.

 

- Irena  Goszczyńska  -  przedstawiła  się  starsza  kobieta  w  garsonce.  -  „Tygodnik  Kielecki". 

Dowiedzieliśmy się, Ŝe prowadzą tu panowie wykopaliska...

 

Wyszedłem z wykopu.

 

-

 

Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Czym mogę słuŜyć? 

-

 

Mam  list  polecający  od  powiatowego  konserwatora  zabytków  -  pokazała  papier  ozdobiony 

pieczątkami. - Chciałam prosić o kilka słów dla naszych czytelników... I jeśli moŜna, kilka zdjęć... 

-

 

Oczywiście  -  uśmiechnąłem  się.  -  To,  co  tu  pani  widzi  -  ogarnąłem  gestem  teren  naszych 

prac - to dawne koryto Czarnej Nidy, obecnie kompletnie zamulone. Nasze badania mają na celu... -
zamyśliłem się na sekundę. Nie mogłem jej przecieŜ wyjawić prawdy, a jednocześnie nie chciałem 
skłamać - analizę i dokumentację reliktów dawnej przeprawy - zakończyłem gładko. - Na razie, jak 
pani widzi, odsłoniliśmy fragmenty pali tworzących most zniszczony w 1556 roku. 

-

 

Skąd znają panowie tak dokładną datę? - zdziwiła się. 

-  Ze  źródeł  pisanych  -  wyjaśniłem.  -  Katastrofa  ta  miała  miejsce,  kiedy  królowa  Bona, 

opuszczając zamek w Chęcinach, udawała się do Włoch. Wspominają o tym dokumenty z epoki.

 

-

 

Jak drewno było w stanie przetrwać tyle czasu w mule? - zdziwiła się. 

-

 

To nic nadzwyczajnego. Błoto bardzo dobrze konserwuje materię organiczną. W Szwajcarii 

bada  się  osady  neolityczne  zbudowane  na  palach  wbitych  w  dno  jeziora  -  wyjaśniłem.  -  Z  mułu 
wydobywa się tam nawet szczątki koszy i sieci rybackich plecionych ze sznura... 

-

 

Wykop  objął  mniej  więcej  połowę  dawnego  mostu,  widzę  tu  jeden  rząd  pali  -  zauwaŜyła 

trzeźwo. - Czy nie naleŜałoby go poszerzyć w tamtą stronę? - machnęła dłonią na południe. 

I co tu mądrego wymyślić?

 

-

 

Konstrukcja  runęła  w  kierunku  północnym  -  wyjaśniłem  -  Chcemy  odnaleźć  elementy 

rozwleczone  przez  nurt.  Część  mostu,  której  nie  eksplorujemy  zachowała  się  zapewne  w  duŜo 
lepszym stanie. Nie będziemy jej badali. 

-

 

Dlaczego? - zdziwiła się. 

-  Nasze  metody  badawcze,  choć  dość  nowoczesne,  niewątpliwie  w  ciągu  następnych 

dziesięcioleci  zostaną  jeszcze  dopracowane  -  wyjaśniłem.  -  Drugą  część  mostu  zachowamy  dla 
naszych  potomków,  którzy  uzbrojeni  w  znacznie  lepsze  środki  techniczne  zdołają  przeprowadzić 
badania znacznie dokładniej.

 

-

 

Niesamowite - powiedziała. 

-

 

Wie  pani,  badania  archeologiczne  mają  charakter  destrukcyjny.  Badacz,  który  wkracza  na 

stanowisko, bezpowrotnie je niszczy, choćby przez zaburzenie układu warstw kulturowych. 

-

 

Czy liczą panowie na jakieś ciekawe znaleziska? - zainteresowała się. 

-

 

W  zasadzie  nie  -  pokręciłem  głową.  -  Most  był  uŜytkowany  dość  krótko,  nie  wiemy,  ile 

czasu  funkcjonowała  tu  przeprawa  przez  rzekę  -  zamilkłem  na  sekundę  tknięty  nagłą  myślą.  -
Zazwyczaj znaleziska w postaci potopionych artefaktów znajduje się w pobliŜu miejsc, gdzie brody 
lub mosty istniały przez dziesięciolecia albo stulecia - zakończyłem. 

-

 

Niemniej jednak zbadają panowie teŜ dno rzeki? 

W mojej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko. Zestaw pytań był dość dziwny. A moŜe 

to ta „Stara" - kobieta kierująca gangiem? Nie, co za bzdura...

 

- Oczywiście  -  skłoniłem  głowę.  -  Archeolodzy  w  miarę  moŜliwości  kopią  zawsze  do  calca, 

czyli  warstwy  nienaruszonej  przez  działalność  człowieka.  Tu  będzie  to  bardzo  trudne  -  dodałem, 
patrząc na coraz bardziej wilgotną glebę w naszym wykopie. - Zwłaszcza, Ŝe dawne dno rzeki jest

 

77

 

background image

jakieś cztery metry pod nami - zełgałem gładko.

 

Podziękowała i wykonała jeszcze kilka zdjęć.

 

-

 

Zostawię panu wizytówkę - wręczyła mi kartonik. - Gdyby natrafili panowie na jeszcze coś 

ciekawego, proszę o mnie pamiętać. 

-

 

Oczywiście - ukłoniłem się i wróciłem do prac fizycznych. 

Minęły moŜe ze dwie godziny. Dołączył do nas posterunkowy, a potem skończyły się lekcje, 

więc  przybyli  jeszcze  Marek  i  Sławek.  Wykop  pogłębiał  się  powolutku,  ale  na  szczęście  po  jego 
prawej stronie zaczął wychodzić piach zmieszany ze Ŝwirem - dawne koryto rzeczki.

 

- Zobacz, Pawle - szef zwrócił moją uwagę - Chyba się zbliŜamy...

 

Odsłoniliśmy  juŜ  ponad  półtora  metra  pali  i  nieoczekiwanie  pojawiło  się  między  nimi  kilka 

dech wbitych pod róŜnymi kątami w błoto.

 

-

 

Ma pan rację - powiedziałem - To resztki moszczenia wbite w dno siłą uderzenia. Nie widzę 

jednak Ŝadnych resztek wozu... 

-

 

Są - zawołał policjant. 

Kopiąc  małą  szpachelką  odsłonił  właśnie  fragment  drewnianego  koła.  Matematyk  opodal 

natrafił na kilka klepek beczki.

 

-

 

Jesteśmy w domu - powiedziałem z ulgą. - Teraz zobaczymy, jak to było z tymi skarbami... 

-

 

Bo moŜe potopiły się nie klejnoty, ale kosztowne futra i obrazy - mruknął Sławek. 

-

 

Jest to moŜliwe - powiedział pan Tomasz. - Ale wyjaśnij mi W takim razie, skąd wziąłby się 

widelec? 

-

 

Był w kieszeni koŜucha - oczy chłopca błysnęły figlarnie. - Futro zgniło, widelec został... 

-

 

A u mnie czyjś obiad - Aramis odsłonił kawał kości. 

-

 

Łopatka krowy albo co bardziej prawdopodobne wołu - powiedziałem. - W tamtych czasach 

uŜywano ich do zaprzęgu. Widać biedne bydlę utonęło razem z wozem... doczyśćcie, dokumentacja 
i niwelacja. 

Znowu  dwie  godziny  zeszły  na  narysowanie  dna  wykopu  i  zaznaczenie  wszystkich 

elementów. Wreszcie mogliśmy brać się do pracy.

 

-

 

Teraz  nie  ma  Ŝartów  -  powiedziałem.  -  W  tym  błocie  mogą  tkwić  setki  drobiazgów,  nie 

wolno nam niczego przegapić. 

-

 

Wykrywacz metalu i sprawdzać kaŜdą szufelkę ziemi? - zasugerował Sławek. 

-

 

Nie,  w  bagaŜniku  mam  sito  i  kanister  z  wodą  -  wyjaśniłem.  -  Będziemy  przesiewać,  a 

znalezione przedmioty od razu płukać. - Kto pierwszy znajdzie złoto, ma u mnie piwo - obiecałem. 

-

 

Wolę wino - zastrzegł szef. 

-

 

A ja jestem nieletni - zauwaŜył chłopak. - MoŜe być cola - puścił oko. 

Wgryźliśmy się w ziemię. Błoto nie bardzo chciało się przesiewać, więc rzucaliśmy ziemię na 

sito  i  przepłukiwaliśmy  wodą  z  kanistra.  Faktycznie,  dno  rzeki  pełne  było  drobiazgów.  W  ciągu 
godziny znaleźliśmy kawałek okucia od ksiąŜki, kościany grzebyk, jakieś Ŝelazo od wozu...

 

Opadające błoto odsłoniło sporą, ale dość płaską okutą skrzynkę.

 

-

 

To pewnie namacaliście prętami - zauwaŜyłem. 

-

 

Tak. Ale nie sądziłem, Ŝe moŜe wyglądać tak okazale... - mruknął Aramis. - Wyciągamy? 

-

 

Najpierw dokumentacja... 

Doczyściliśmy  i  znowu  niwelacja,  rysunek,  fotografie...  Obok  w  błocie  poniewierała  się 

wiklinowa  obręcz  i  klepki  beczki.  Jeszcze  kilka  sztychów  łopatką  i  dotarliśmy  do  dna.  Złoto 
błyszczało  wszędzie.  Drobne  przedmioty  poniewierały  się  pomiędzy  kamieniami.  Teraz  do  pracy 
zabrał się pan Tomasz. Aparatem cyfrowym dokumentował krok po kroku nasze prace. Znaleziska 
wrzucaliśmy do plastykowej miski. Będzie jeszcze czas, by je odczyścić i dobrze obejrzeć.

 

-

 

Niewiele tego... - zaniepokoił się Aramis. 

-

 

Niewiele?  -  zdumiałem  się.  -  Kilkadziesiąt  wyrobów  jubilerskich  z  połowy  XVI  wieku,  to 

zupełnie niezwykłe odkrycie... W dodatku wartość tego znaleziska... 

-

 

No,  kilkadziesiąt  tysięcy  złotych  co  najmniej  -  powiedział  szef.  -  Ilu  nas  tu  -  przeliczył 

szybko pracujących w wykopie. 

-

 

Aramis, Marek, Piotr, Sławek, Dziadek Partyzant... - pięciu, - mruknąłem - myślę, Ŝe da się 

78 

background image

zaklepać dla was nagrody za znalezienie, po jakieś dwa, moŜe trzy tysiące na głowę. -1 

dyplomy pamiątkowe - powiedział pan Tomasz.

 

-

 

A wy? - zdziwił się posterunkowy. 

-

 

Nam  nie  przysługują,  bo  to  część  naszych  obowiązków  słuŜbowych  -  wyjaśniłem.  -  Ale 

moŜe dostaniemy premię na koniec roku... 

Zabrali się do pracy z nowym zapałem. Teraz dla odmiany znaleźliśmy trochę złotych monet.

 

-

 

Zagraniczne? - zauwaŜył nasz młody przyjaciel. 

-

 

Polska  w  tamtych  czasach  prawie  nie  biła  złotej  monety  -  wyjaśniłem.  -  Atu  mamy,  jak 

widzę, głównie włoskie floreny oraz węgierskie dukaty... 

Nanosiłem starannie na plan miejsca znalezienia kolejnych drobiazgów. Teraz było wyraźnie 

widać,  Ŝe  klejnoty  wypadły  ze  zniszczonej  beczki  i  zostały  rozwleczone  przez  prąd  dawnej  rzeki. 
Jednak przy samej beczce było ich niewiele.

 

-

 

Ktoś je wydobył - powiedział szef w zadumie. 

-

 

Myślę, Ŝe akcję ratunkową podjęto natychmiast po wypadku - powiedziałem. - Widzimy tu 

na  przykład  kości  jednego  wołu,  podczas  gdy  przewaŜnie  zaprzęgano  dwa.  Widocznie  drugiego 
udało  się  odciąć  od  jarzma  i  uratować.  Z  wozu  zostało  jedno  koło,  resztę  wydobyto.  Odszukano 
pewnie większość beczek, a z tej zgniecionej podczas upadku wybrano, na ile się dało, zawartość... 
Wszystkiego oczywiście nie udało się odnaleźć w mętnej wodzie i mule... 

-

 

Tu czekają nas prawdziwe skarby - Aramis klepnął okuty zardzewiałą blachą dziwny płaski 

kufer. - Królowa obrobiła skarbiec na Wawelu... A to pudło nadal jest zamknięte... 

Obejrzałem skrzynię. CzyŜby była zbyt cięŜka, aby słudzy  Bony mogli ją wydobyć? Nie, to 

niemoŜliwe. Raczej po prostu nie zauwaŜyli jej, moŜe szukając beczek, wdeptali w błoto?

 

Podsunęliśmy pod dno kilka desek i ostroŜnie wydobyliśmy kufer.

 

Spłukaliśmy  jeszcze  całe  stanowisko  bieŜącą  wodą,  znajdując  kilka  zagubionych  broszek, 

pierścieni i dukatów. Potem kontrolnie przeszedłem się po całym dnie z wykrywaczem metali.

 

- Wygląda  na  to,  Ŝe  mamy  wszystko  -  powiedziałem.  -  Ostatnia  dokumentacja  stanowiska  i 

moŜna zasypywać...

 

Moi  towarzysze  spojrzeli  na  piętrzące  się  wokół  hałdy  ziemi  i  wydali  zgodny  jęk  rozpaczy. 

Nim skończyliśmy, zaczął zapadać wczesny jesienny zmrok.

 

Pojechaliśmy do Kielc. Tam, korzystając z gościnności pracowników muzeum, umyliśmy się, 

co  po  grzebaniu  w  błocie  było  nam  bardzo  potrzebne...  Tymczasem  rzeczoznawca  pod  okiem 
mojego  szefa  opłukał  wszystkie  znalezione  przedmioty  i  wyłoŜył  je  na  bibułę.  Gdy  zeszliśmy  do 
zaimprowizowanej pracowni, właśnie zaczynał je opisywać.

 

Faktycznie,  nie  było  ich  wiele.  Kilkanaście  dukatów,  jakieś  nieznane  mi  monety  tureckie  i 

kilkanaście  włoskich  florenów.  Grzebień  do  włosów  ozdobiony  szklaną  masą,  resztki  lusterka. 
Kilkanaście  pierścieni  i  mały  kielich,  wyglądający  jak  mszalny,  ale  sądząc  z  przedstawień  na 
ś

ciankach,  świeckiego  przeznaczenia.  Jeszcze  jeden  złoty  widelec  i  trzy  małe  noŜyki.  Broszki  lub 

zapinki, bransoletki, kolczyki, a moŜe zausznice?

 

-

 

Czterdzieści trzy znaleziska wydzielone - zameldował rzeczoznawca. 

-

 

Wygląda  na  to,  Ŝe  nie  mogli  ruszyć  tej  beczki  -  Pan  Samochodzik  wskazał  klepki  i  dno 

leŜące obok w kuwecie z wodą destylowaną. Po oczyszczeniu miały zostać poddane konserwacji. -
Rozbili ją więc i wyciągnęli wszystko ręcznie, wielokrotnie nurkując. Sporo rzeczy przepadło przy 
okazji w mule, ale większość wydobyto na powierzchnię... 

-

 

MoŜliwe  -  zgodził  się  Sławek.  -  Tylko  kiedy?  W  czasach  królowej  czy  moŜe  dopiero 

dokonali tego bracia Wurstowie? Bo widzę tu coś, co zupełnie nie pasuje do reszty znalezisk! 

Podniósł  z  bibuły  zupełnie  zwyczajną  przedwojenną  dwuzłotówkę  z  Ŝaglowcem. 

Milczeliśmy, patrząc na kawałek srebra.

 

-

 

Nadal  nie  wiemy,  czy  widelec  został  wydobyty  z  błota,  czy  teŜ  pan  Sebastian  znalazł  go 

gdzie indziej - powiedziałem cicho. - Biorąc pod uwagę, jak wielką pracę musieliśmy odwalić, by 
dotrzeć na dno cieku, nie mógł tego wykopać w tajemnicy przed wami. 

-

 

Rozumiem - Aramis zagryzł wargi. - Nie powiedział nam wszystkiego... Nie dziwię się. Ja 

na jego miejscu teŜ chyba nikomu bym nie zaufał. Zobaczmy, co jest w kufrze - zaproponował. 

79 

background image

Stara  okuta  skrzynia  nie  chciała  jednak  łatwo  oddać  nam  tego,  co  skrywała  przez  stulecia. 

Obejrzałem uwaŜnie kłódkę. Dwa stalowe walce, gruby kabłąk, dziurka od klucza, z której z trudem 
wypłukaliśmy błoto...

 

-

 

Do licha - mruknąłem. - Niby moŜna przepiłować, ale szkoda niszczyć zabytek... 

-

 

MoŜe ja spróbuję? - zaproponował szef. - Kiedyś juŜ miałem z takimi do czynienia... 

Ustąpiłem mu miejsca. Wyjął z kieszeni etui i dwa pilniczki ślusarskie. Wsadził do zamka 

najpierw ten grubszy, potem obok zaczął majstrować tym cieńszym.

 

-

 

To bardzo prosta konstrukcja - wyjaśnił. - Trzeba tylko wiedzieć, na jakiej zasadzie działa. 

A wy nie siedźcie bezczynnie - zgromił nas. 

-

 

Co mamy robić? - zapytałem konkretnie. 

-

 

Trzymajcie kciuki - uśmiechnął się. 

Dłubał  i  dłubał...  Trwało  to  najwyŜej  kilka  minut,  ale  ogarnęła  nas  gorączka  złota  i  czas 

wydawał się dłuŜyć w nieskończoność. Rzeczoznawca wypełniał protokół, co chwila błyskał flesz 
cyfrowego aparatu.

 

-

 

Zardzewiało pewnie na amen - mruknął zniechęcony Aramis. - Pewnie będzie trzeba jednak 

przeciachać... 

-

 

Niekoniecznie  -  zaprotestowałem.  -  Gdyby  leŜało  w  wodzie,  korozja  byłaby  nieunikniona. 

Ale wyroby Ŝelazne dobrze wbite w muł mogą przetrwać bardzo długo. 

-

 

W  błocie  Ŝyją  głównie  bakterie  beztlenowe  -  pan  Tomasz  uzupełnił  moją  wypowiedź.  -

Korozj a j est wówczas... 

Urwał w pół słowa, bo w kłódce coś szczęknęło. Wysunął ostroŜnie kabłąk i zdjął ją. Szef juŜ 

wcześniej nakapał penetratora w zawiasy. Milcząc, patrzyliśmy na okute Ŝelazem wieko. Wreszcie 
pan Tomasz pierwszy się przełamał.

 

Uniósł je powoli. W skrzyni było błoto. Musiało przenikać całymi latami przez szczeliny albo 

pęknięcia... ostroŜnie rozgarnął je dłonią i naszym oczom ukazał się brązowy kawał czegoś...

 

-

 

Skóra? - zdziwił się nasz młody towarzysz. 

-

 

Pergamin  -  pan  Tomasz  namacał  w  błocie  duŜą,  piękną  pieczęć.  -  Na  tym  kończymy 

oględziny - wyjaśnił. - Tym muszą zająć się prawdziwi fachowcy. My, wydobywając te papiery na 
łapu-capu,  tylko  je  do  reszty  zniszczymy.  Tu  trzeba  odpowiedniej  wiedzy,  umiejętności, 
nowoczesnych środków konserwujących... I moŜe coś da się i odczytać. 

-

 

Nie  mamy  tu  w  muzeum  fachowców  -  powiedział  rzeczoznawca.  -  Myślę,  Ŝe  trzeba  ją 

opieczętować,  zatopić  w  zbiorniku  z  wodą  destylowaną,  Ŝeby  nie  zmieniać  warunków  i  ściągnąć 
fachowca od konserwacji starodruków. Biblioteka Narodowa ma kogoś takiego, moŜe go przyślą do 
nas... 

-

 

A  i  z  samych  pieczęci  co  nieco  moŜna  pewnie  wydedukować  -  zapaliłem  się.  -  Jak  pan 

myśli, co to było? Strasznie ta skrzynia wielgachna, pewnie jest w niej kilkaset, moŜe kilka tysięcy 
dokumentów. I to na tyle waŜnych, by zabrać je ze sobą. 

-

 

Tajne  archiwom  królowej,  moŜe  korespondencja  dyplomatyczna.  Albo  na  przykład  akta 

własności majątków pozostawionych we Włoszech - rozwaŜał szef. - Pewnie się tego w przyszłości 
dowiemy. ZaleŜy, co specjaliści zdołają uratować. 

-

 

Pozostaje jeszcze jedna kwestia - Aramis podniósł dwuzłotówkę z blatu i oglądał ją dłuŜszą 

chwilę, jakby po raz pierwszy miał coś takiego w ręce. - Ta moneta nie wzięła się znikąd. Zgubiono 
ją  albo  wrzucono  na  szczęście.  Zresztą,  to  nieistotne.  Pochodzi  z  lat  międzywojennych,  a  to 
oznacza, Ŝe bracia Wurstowie wydobyli zapewne część klejnotów. MoŜe nawet to oni zniszczyli tę 
beczkę? 

-

 

ś

e  Aaron  planował  otworzenie  muzeum  w  Chęcinach,  wydobył  trochę  skarbów  i  gdzieś  je 

ukrył? - dokończyłem. 

-

 

No  właśnie.  Pan  Sebastian  znalazł  te  zbiory.  Nie  wiemy,  jakie  papiery  poza  konspektem 

przemówienia zginęły z jego mieszkania. Czy nie naleŜałoby... 

-

 

...odszukać  tej  skrytki  i  opróŜnić,  zanim  dobiorą  się  do  niej  tamci?  -  uzupełnił  szef.  -  Tak. 

Musimy spróbować. 

80 

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

 

ZAGADKOWA WIZYTA W ŚRODKU NOCY • KOLEJNA NARADA • NA TROPIE 

BRACI WURSTÓW • TAJEMNICZA PIWNICA W CHEDERZE • NOWE INFORMACJE •

 

LIST ZA OBRAZEM • „OSZUST HISZPAŃSKI"

 

Dochodziła  północ.  Po  perypetiach  związanych  z  wydobyciem  skarbu  i  wielogodzinnym 

machaniu łopatą byłem tak wykończony, Ŝe zasypiałem w trakcie wieczornego mycia. Szef spał juŜ 
jak  zabity.  Niespodziewanie  usłyszałem  na  korytarzu  czyjeś  kroki,  a  w  chwilę  później  pukanie  do 
drzwi sąsiada. Przez chwilę panowała cisza, a potem zapukano do moich.

 

Klnąc pod nosem, wygrzebałem się z łóŜka i otworzyłem.

 

-

 

Przepraszam,  Ŝe  niepokoję  -  młody  człowiek  przed  drzwiami  mówił  wolno  i  z  jakimś 

dziwnym akcentem. - Zobaczyłem światło pod drzwiami i pomyślałem, Ŝe pan nie śpi... 

-

 

Czym mogę słuŜyć? - wymamrotałem. 

-

 

Szukam pana Sebastiana - wyjaśnił. 

-

 

LeŜy w szpitalu z rozbitą głową... 

-

 

Aha - stropił się nocny gość. - Przepraszam. 

I odszedł zamyślony po schodach. Wróciłem do łóŜka i natychmiast zapadłem w sen.

 

Poranek  zastał  nas  na  kolejnej  naradzie...  Sławek  znowu  szedł  do  szkoły  później,  szef 

pojechał  do  archiwum  w  Kielcach,  a  ja  gawędziłem  z  naszym  młodym  przyjacielem  usiłując 
poskładać wszystko co wiedzieliśmy do kupy.

 

-  Pan  Sebastian  mógł  odkryć  skrytkę  z  zabytkami  zgromadzonymi  przez  Wurstów  dla 

przyszłego muzeum na przykład w szkole - rozwaŜałem głośno, przypominając sobie dawne teorie.

 

-

 

W szkole? - zdumiał się Sławek. 

-

 

Słyszałem  o  takiej  historii.  Gdzieś  na  Pomorzu  Ŝyli  sobie  ludzie  w  kamienicy  i  pewnego 

dnia  zepsuło  im  się  centralne  ogrzewanie.  Trzeba  było  wykuć  dziurę  w  ścianie  i  wyrzucić  stare 
rury.  I  wiesz,  co  się  okazało?  Sądzili,  Ŝe  za  ścianą  mieszka  sąsiad,  a  tam  tymczasem  była 
zamurowana  pakamera,  a  w  niej  rozmaite  dobra,  które  Niemcy,  uciekając  do  Rzeszy,  ukryli  przed 
Polakami. 

-

 

Sądzi pan, Ŝe gdzieś w szkole jest zamurowane pomieszczenie? - uśmiechnął się lekko. 

-  Pomieszczenie  to  raczej  mało  prawdopodobne,  ale  na  przykład  skrytka  na  strychu?  - 

zastanawiałem  się.  -  Fałszywe  ściany,  piece  wyglądające  jak  prawdziwe,  ale  niepodłączone  do 
instalacji...  W  czasie  wojny  ludzie  kombinowali,  jak  mogli,  by  przygotować  sobie  skrytki  na 
wypadek nagłego najścia Niemców. Zresztą...

 

-

 

Jedną juŜ pan znalazł i to idąc śladami pana Sebastiana - dokończył za mnie. -1 sądzi pan, Ŝe 

tu w Chęcinach jest ich więcej. 

-

 

Na  pewno.  A  przynajmniej  było,  bo  wiele  mogło  ulec  zniszczeniu  albo  się  zwyczajnie 

zawalić. Mieszkało tu wielu śydów. Zresztą do Polski uciekło sporo ich pobratymców z terytorium 
Trzeciej Rzeszy. Z pewnością ukryli cenniejsze rzeczy i przygotowali sobie rozmaite kryjówki. Na 
pewno wielu dzięki ich zapobiegliwości przetrwało wojnę. Innym pomogli sąsiedzi Polacy... 

 

-

 

Tak  się  zastanawiam  -  rozwaŜał  Sławek.  -  Pan  Sebastian  miał  pomysł,  Ŝeby  muzeum 

urządzić  w  dawnym  chederze,  czyli  szkole  Ŝydowskiej...  Wurst  był  w  miasteczku  jednym  z 
najwaŜniejszych i najbogatszych śydów. 

-

 

Sądzisz, Ŝe ukrył eksponaty w chederze? - zamyśliłem się. 

-

 

Klucze pewnie miał... 

 

-

 

Ale  mógł  przewidzieć,  Ŝe  Niemcy  w  pierwszej  kolejności  będą  niszczyć  takie  właśnie 

obiekty związane z kultem, tradycją i kulturą śydów. 

-

 

Chyba ma pan rację - zmartwił się. 

-

 

A moŜe i nie... Co się tam obecnie mieści? 

-

 

Nic. Budynek stoi od lat pusty i powoli popada w ruinę - wyjaśnił. - To tuŜ koło synagogi, 

moŜna powiedzieć centrum miasteczka, a w kaŜdym razie blisko Rynku. Na muzeum byłby niezły... 

81 

background image

-

 

Rozejrzymy się tam trochę - zaproponowałem. - Zaprowadzisz mnie? 

-

 

Jasne. 

Powędrowaliśmy.  Cheder  stał  tuŜ  obok  synagogi.  Drzwi  wyrwano  dawno  temu,  bez 

przeszkód weszliśmy do wnętrza. Część wewnętrznej konstrukcji runęła, dach jakoś się trzymał.

 

-

 

Mury  jeszcze  zdrowe  -  powiodłem  wzrokiem  po  ścianach.  -  Trzeba  by  wyburzyć  tylko 

wszystkie przepierzenia z wnętrza i postawiać na nowo wszystkie ściany działowe, a potem zabrać 
się do rekonstrukcji stropów... 

-

 

Sądzi pan, Ŝe dobrze wybrał obiekt na muzeum? 

-  Idealnie.  Fakt,  trzeba  by  zainwestować  i  to  sporo,  ale  na  pewno  takie  wydatki  leŜą  w 

moŜliwościach społeczności...

 

-

 

A śydzi się o to nie upomną? - zaniepokoił się. 

-

 

Niewielkie  ryzyko.  Po  tylu  latach  państwo  przejęło  te  obiekty  prawem  zasiedlenia.  Zresztą 

myślę, Ŝe moŜna by się wtedy z nimi jakoś dogadać. 

W bocznych pomieszczeniach walały się jakieś meble, ale były to wyłącznie kulawe krzesła, 

stoliki z płyty paździerzowej...

 

-

 

Tu jest zejście do piwnic - Sławek pokazał mi schody. 

-

 

Zaglądnijmy i tam - zadecydowałem. 

W torbie miałem na szczęście małą latarkę. Kilkanaście schodków w dół i znaleźliśmy się w 

niewielkiej komorze. Jej dno pokrywał miałki piasek.

 

-

 

Nie podoba mi się to - mruknąłem. 

-

 

Dlaczego? Zasypano nim to pomieszczenie celowo? 

-

 

Ten  piach  został  tu  dostarczony  gdzieś  z  daleka  -  powiedziałem.  -  Nie  przypomina  gleby, 

którą moŜna by nakopać na podwórzu. Ciekawe, po co to zrobiono? 

-

 

Niech pan spojrzy! - krzyknął Sławek. 

Na ceglanej ścianie widniały łuszczące się resztki napisu wykonanego olejną farbą.

 

-

 

Z.D. - odcyfrowałem. - Potem jest strzałka w dół... 

-

 

„Złota dziura" - szepnął. - Wurst zostawił wskazówkę, gdzie szukać depozytu. 

-  Gdyby  to  pisał  Wurst,  to  raczej  zaznaczyłby  to  alfabetem  hebrajskim  -  wyraziłem 

wątpliwość.

 

- MoŜe bał się, Ŝeby Niemcy nie nabrali jakichś podejrzeń...

 

-1 zaznaczył alfabetem, który łatwiej im było odczytać? - zakpiłem. - Ale masz rację, trzeba 

to sprawdzić... Będziemy potrzebowali łopaty i wiadra...

 

-

 

To ja zaraz przyniosę. 

-

 

Skąd? - wytrzeszczyłem oczy. 

-

 

Mieszkam kilka domów dalej - wyjaśnił z łobuzerskim uśmiechem. 

-  Zadzwoń  po  Aramisa  -  poleciłem.  -  Przyda  nam  się  pomoc.  Choć  po  ostatnich 

wykopaliskach moŜe odczuwać wstręt do łopaty...

 

- To wiadro będzie nosił - zaŜartował Sławek.

 

I  pobiegł.  Oglądałem  w  milczeniu  ściany.  Stara  jak  świat  cegła,  wapienna  zaprawa.  Po  co 

wysypano dno piaskiem? Zazwyczaj robi się tak dla odciągnięcia wilgoci... Wykopano studnię, by 
osuszyć fundamenty budynku? To niewykluczone. Tylko po co ją zasypywano? Bez sensu. I jeszcze 
ten  napis...  Obejrzałem  łuszczące  się  litery.  Farba  olejna...  A  moŜe  lakier  samochodowy?  Bracia 
Wurstowie byli bogaci, z pewnością mieli cięŜarówkę, moŜe nawet i samochód osobowy.

 

Tylko  czy  ta  wskazówka  mogła  prowadzić  do  skarbu?  Moje  doświadczenie  zawodowe 

podpowiadało mi, Ŝe raczej nie. Była zbyt oczywista, zbyt łatwa do znalezienia przez postronnych... 
Zbyt prostacka. Nie, oni z pewnością postaraliby się jakoś ją ukryć i zaszyfrować.

 

A  moŜe  jednak  nie?  Przedsiębiorca  prowadzący  kamieniołom  i  jego  brat,  zagrzebany  w 

księgach  historyk  amator...  MoŜe  taka  wskazówka  wydawała  im  się  szczytem  chytrości  i 
przebiegłości?  Ktoś  zatupał  po  schodach.  Mój  młody  pomocnik  i  Muszkieter.  Podzieliłem  się  z 
nimi wątpliwościami.

 

- A po co sobie głowę łamać? - zdziwił się Aramis. - Wykopiemy, to będziemy wiedzieli, co 

to oznacza.

 

82 

background image

-Fakt

 

Zabraliśmy  się  do  roboty.  Początkowo  piach  odrzucaliśmy  pod  drugą  ścianę,  ale  szybko 

urosła nam ogromna hałda. Wziąłem więc wiaderko i zacząłem biegać na górę i wysypywać urobek 
wprost na podłogę.

 

-

 

Zdaje się, Ŝe mamy - mruknął Aramis, gdy zasapany po raz dwudziesty zbiegłem na dół. 

-

 

Niezły skarb - dodał chłopiec. 

Naszym oczom ukazał się zaśniedziały mosięŜny zawór. Nie był moŜe nowiutki jak spod igły, 

musiał tkwić w ziemi dwadzieścia, moŜe trzydzieści lat, ale raczej nie więcej.

 

- Z.D.  -  powiedziałem  ze  złością  -  Zawór  dwudzielny...  Ot  i  cała  zagadka...  Wodociąg 

doprowadzili, ale nie starczyło juŜ pieniędzy na instalacje w budynku...

 

Widząc,  jak  obaj  moi  towarzysze  skręcają  się  ze  śmiechu,  w  pierwszej  chwili  poczułem  się 

trochę obraŜony, ale zaraz przyłączyłem się do ogólnej wesołości. Zasypaliśmy dziurę. Dochodziła 
dziesiąta, chłopiec zaczynał lekcje, a ja miałem wygłosić kolejną pogadankę. Wracałem na kwaterę 
nieco zmęczony. Pana Samochodzika spotkałem przy Rynku. Oglądał ścianę małej cukierni.

 

- Bardzo stare okno - powiedziałem, przerywając jego rozmyślania. - Jak pan sądzi, czy  ten 

kamienny portal tkwi tu od samego początku, czy teŜ wmurowano go później?

 

- Nie wiem - westchnął. - Trzeba by odkuć tynk i moŜe wtedy da się to ocenić. 
-1 pomyśleć, Ŝe kiedyś Chęciny były waŜniejsze od Kielc - mruknąłem.

 

- WyobraŜam to sobie - powiedział. - Kupcy, rzemieślnicy, osada tętniąca Ŝyciem. W pobliŜu 

szlaki handlowe i kopalnie rudy. Nieźle się tu ludziom Ŝyło. Ale gdy patrzę wokoło, przypominają 
mi się takie małe miasteczka we Francji. Tylko Ŝe tam przybywają turyści z kilku kontynentów, a tu 
brak Ŝycia, ruchu, nic się nie dzieje...

 

Zadzwonił mój telefon.

 

- Halo? - odebrałem.

 

-

 

To  ja  -  usłyszałem  głos  posterunkowego.  -  Mam  nowe  waŜne  informacje.  MoŜemy  się 

spotkać? 

-

 

Tak. Jesteśmy przy Rynku... 

-

 

W takim razie u was na kwaterze za dziesięć minut - wydał konkretną dyspozycję. 

-

 

Ciekawe - mruknął szef, gdy streściłem mu rozmowę. 

Powędrowaliśmy przez miasteczko. Posterunkowy juŜ na nas czekał. Przywitaliśmy się.

 

-

 

Pan  Sebastian  odzyskał  przytomność  -  zaczął  bez  wstępów.  -  Na  razie  nie  do  końca  i  na 

kilka minut, ale lekarze  oceniają, Ŝe najgorsze ma juŜ za sobą i teraz powinna nastąpić stopniowa 
poprawa. Potrwa to jeszcze na pewno kilka dni, ale... 

-

 

Powiedział, kto go tak załatwił? - zainteresowałem się. 

-

 

Niestety, nie. Nie do końca jeszcze doszedł do siebie, ale powiedział kilka słów... 

-

 

Ktoś to nagrał? - w oczach szefa błysnęło zaciekawienie. 

-

 

Nie  było  takiej  moŜliwości.  Pielęgniarka  zanotowała,  i  choć  nie  widziała  w  tym  sensu, 

zawiadomiła mnie... 

Wyjął z kieszeni kartkę.

 

-

 

NawiąŜcie kontakt, list za obrazem - odczytałem. 

-

 

Ktoś przysłał mu list, gdzie jest ukryty widelec? - zdziwił się szef. - Ciekawe. 

-

 

Za obrazem - mruknąłem. - MoŜe umieścił go po przeczytaniu za jakimś obrazem? W jego 

mieszkaniu coś wisiało... 

-

 

Sprawdzimy? - posterunkowy wyjął z raportówki klucze do sąsiedniego mieszkania. 

-  Chyba  nie  mamy  innego  wyjścia  -  wzruszyłem  ramionami.  -  Ranny  zaŜyczył  sobie 

wyraźnie, abyśmy nawiązali z kimś kontakt... I dał wskazówkę.

 

Policjant  zerwał  pieczęcie  i  otworzył  sąsiednie  mieszkanie.  Faktycznie,  na  ścianie  nad 

tapczanem  wisiał  jakiś  landszaft.  Posterunkowy  zdjął  go  ostroŜnie  ze  ściany  i  odwrócił.  Za 
drewnianą listwą blejtramu wetknięto kartkę.

 

-

 

Mogą być na niej odciski palców - ostrzegłem, ale niepotrzebnie, Piotr juŜ sięgał po pęsetę. 

PołoŜył papier na stole i ostroŜnie go rozprostował. 

-

 

Oho - powiedziałem - Znajomy charakter pisma... 

83 

background image

- Wygląda podobnie do tego z pocztówki - mruknął posterunkowy. 
List był krótki:

 

Szanowny Panie, dowiedziałem się zupełnie przypadkiem, Ŝe podjął pan trud zorganizowania 

w  Chęcinach  ekspozycji  muzealnej.  Wiem,  gdzie  ukryto  znaczną  liczbę  cennych  dokumentów 
dotyczących  historii  chęcińskich  śydów  oraz  liczne  zabytkowe  wyroby  jubilerskie  mogące  być  w 
przyszłości ozdobą ekspozycji. Gotów jestem wskazać miejsce ich ukrycia i przekazać je państwu w 
zamian  za  10%  ich  wartości  i  pomoc  w  uzyskaniu  polskiego  obywatelstwa  PoniewaŜ  czeka  mnie 
długa  droga  do  Polski,  byłbym  wdzięczny  za  przesłanie  kwoty  100  dolarów  na  podany  adres  w 
Machaczkale.

 

Z powaŜaniem

 

Paweł Wurst

 

-

 

List przyszedł z Machaczkały, a to zdaje się Kazachstan... - powiedział posterunkowy. 

-

 

Dagestan - sprostowałem. 

-

 

Pan Sebastian wiedział, Ŝe bracia Wurstowie planowali ucieczkę do ZSRR. Wiedział teŜ, Ŝe 

zostali  schwytani...  Ale  jacyś  członkowie  ich  rodziny  mogli  się  przedrzeć...  I  juŜ  tam  zostali  -
rozwaŜał Piotr. - A zatem Paweł Wurst z Machaczkały musiał mieć tu w Chęcinach wspólnika... 

-

 

Jeśli  moŜna,  przedstawiłbym  konkurencyjną  teorię  -  powiedziałem.  -  Zakładam  trochę  co 

innego. Wurst z Machaczkały jest faktycznie krewnym obu braci. Przysyła propozycję,  a Ŝeby się 
uwiarygodnić, podaje adres jednej ze skrytek. Pan Sebastian wydobywa z niej złoty widelec. 

-1 co się dzieje dalej? - posterunkowy popatrzył na mnie bardzo uwaŜnie.

 

-  Idzie  sobie  na  górę  zamkową  polatać  na  paralotni  i  przemyśleć  sprawę.  Tam  zostaje 

zaatakowany i trafia do szpitala. Nie odpisuje na list, nie wysyła pieniędzy.

 

-

 

Wurst z Machaczkały czuje się oszukany i wyrusza do Polski na przykład autostopem - pan 

Tomasz  błyskawicznie  podchwycił  mój  tok  rozumowania.  -  Po  drodze  ze  Lwowa  wysyła 
pocztówkę pełną złorzeczeń pod adresem nauczyciela... 

-

 

Mogło być jeszcze inaczej - zadumał się posterunkowy - Wurst wysyła list z Machaczkały, 

wskazując  miejsce  ukrycia  widelca.  Nie  przewiduje,  Ŝe  list  z  Dagestanu  idzie  do  Polski  kilka 
tygodni.  Nie  dostaje  odpowiedzi,  więc  wyrusza,  dopada  nauczyciela  i...  nie,  do  diabła,  przecieŜ 
tamci dwaj mówili, Ŝe to ich szefowa - palnął się w czoło. 

-

 

Tak czy siak, zapewne wnet tu będzie - dokończył Pan Samochodzik. 

-

 

JuŜ jest - powiedziałem ponuro. - Aj a miałem okazję go złapać... 

-

 

Jak to? - popatrzyli na mnie zaskoczeni. 

Opowiedziałem o nocnej wizycie i zagadkowym typku na korytarzu.

 

-

 

To  faktycznie  mógł  być  on!  -  ucieszył  się  posterunkowy.  -  No,  to  trzeba  go  złapać,  zanim 

wyciągnie skarby... 

-

 

Niekoniecznie - pokręciłem głową. - Był gotów przekazać je państwu w zamian za nagrodę. 

Być moŜe nie zmienił planów. W tej sytuacji gdzieś się zgłosi... 

-

 

Na przykład do naszej komórki w Ministerstwie Kultury i Sztuki - powiedział pan Tomasz. -

To my jesteśmy kompetentni w takich sprawach... 

-

 

Na  wszelki  wypadek  spróbuję  go  odnaleźć  -  zaproponował  policjant.  -  Skoro  tu  przybył, 

musi gdzieś mieszkać. Sprawdzę wszystkie hotele w Kielcach. 

-

 

Nie miał pieniędzy na podróŜ - przypomniałem. - Myśli pan, Ŝe stać go będzie na hotel? 

-

 

Fakt. No nic, poszukać nie zawadzi. 

Opuściliśmy mieszkanie pana Sebastiana. Piotr zamknął drzwi i załoŜył nowe pieczęcie.

 

84 

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

 

PRZYGODY LUMPA FRANKA • CO KRYJĄ DRZWI • GDZIE UKRYWA SIĘ GOŚĆ Z 

DAGESTANU? • NOCNA WYCIECZKA NA ZAMEK • KTO STRASZY W CHĘCINACH?

 

• WIĘŹNIOWIE ZAMKOWYCH LOCHÓW

 

Chęciński lump o imieniu Franek szedł uliczką, przeliczając ostatnie marne groszaki. Starczy 

na  wino  czy  nie?  Straszliwy  kac  odbierał  mu  ochotę  do  Ŝycia.  Nie,  do  licha,  dwudziestu  gorszy 
zabraknie.  Zakręcił  w  stronę  Rynku.  MoŜe  uda  się  spotkać  jakiegoś  kumpla  i  poŜyczy  od  niego 
brakującą końcówkę? Nie, bo jak poŜyczy, to będą się  chcieli z nim napić...  I  co tu z tym  fantem 
zrobić?

 

- Cześć, Franek - rozległo się z tyłu.

 

Obejrzał  się  nieufnie.  Za  nim  stał  jakiś  młody  chłopak  w  czarnej  dŜinsowej  kurtce.  Nie 

wyglądał  okazale,  nie  stanowił  zagroŜenia.  Wprawdzie  tubylec  nie  mógł  sobie  przypomnieć  jego 
twarzy, ale ostatecznie pamięć nigdy nie była jego mocną stroną.

 

- Cześć, poŜycz dwadzieścia groszy - lump postanowił wykorzystać przypadkowe spotkanie.

 

-  A  po  co?  -  nieznajomy  uśmiechnął  się,  po  czym  z  torby  przewieszonej  przez  ramię 

wyciągnął szyjkę butelki. - Chlapniemy jednego?

 

Franek  przełknął  głośno  ślinę.  Jego  menelskie  oko  z  miejsca  rozpoznało  litrową  flachę 

rosyjskiej wódki „Rasputin".

 

-

 

Chętnie - uśmiechnął się. - Idziemy do ciebie czy do mnie? 

-

 

Do ciebie, ja dopiero przyjechałem - wyjaśnił dziwny przybysz. 

Tubylec  zajmował  zdezelowane  dwupokojowe  lokum  nieomal  w  centrum  miasteczka. 

Otworzył drzwi wyposaŜone w kilka zardzewiałych zamków.

 

- Bałagan trochę, ale nie sądziłem, Ŝe goście będą - wyjaśnił, wpuszczając nowego kompana 

do środka.

 

Ten postawił na stole flaszkę, obok jeszcze karton soku pomarańczowego na zapitkę, dorzucił 

kilogram  kiełbasy.  Gospodarz  z  szafy  wyjął  oszczędzaną  na  czarną  godzinę  puszkę  suszonki.  Z 
kuchni przyniósł dwie szklanki, przetarł je rękawem koszuli, tę wyszczerbioną postawił przed sobą 
a całą przed gościem.

 

Zakręcił się i dostawił do stołu dwa najmniej kulawe krzesła.

 

- No, to za spotkanie - polał hojnie.

 

Stuknęli  się  i  wypili.  Gość  nadpił  tylko  odrobinę,  Franek  wygulgał  całą  zawartość  trzema 

łykami. Poczuł błogie ciepło w Ŝołądku, z miejsca wróciła mu ochota do Ŝycia.

 

-

 

A jak imię szanownego pana? - zainteresował się, rzeźni ckim majchrem krojąc kiełbasę. 

-

 

Paweł - wyjaśnił gość. 

-

 

A po tatusiu? 

-

 

Wurst. To co, na drugą nogę? 

 

-

 

Nie odmówię - Franek wyszczerzył w uśmiechu zepsute zębiska. 

Gość nalał mu do pełna. 
-

 

To wypijmy za nasze interesy - lump stuknął szklanką o szklankę. 

-

 

Za interesy - zgodził się gość, lustrując spod oka kompana. 

„Domyślił się, bestia..." - skojarzył Franek. 
- Dobra - alkohol przywrócił menelowi zdolność myślenia. - Gdzie to jest? I jak się będziemy 

dzielić?

 

Przybysz uśmiechnął się lekko.

 

-

 

A co takiego? - zapytał. 

-

 

Nie zgrywaj się. Co taki goguś jak ty moŜe chcieć od takiego jak ja? I to nazwisko, kaŜdy je 

tu  jeszcze  pamięta...  Dziadek  szanownego  pana  zamurował  gdzieś  tu  w  tych  pokojach  złoto  albo 
dolary, a moŜe brylanty... PrzecieŜ ta flacha to nie z dobroci serca, tylko Ŝebym wpuścił do środka 
mojego mieszkania. MoŜe i lubię wypić, ale głupi nie jestem. 

-

 

Faktycznie, przejrzał mnie pan na wylot - zgodził się gość. - Rzeczywiście, chcę tu wyrąbać 

85 

background image

nieduŜą dziurę, choć niekoniecznie w ścianie.

 

-

 

No  i  tak  czułem  -  wybełkotał.  -  Widzisz  te  mury  -  powiódł  dłonią  wokoło.  -  Dziesiątki 

godzin spędziłem, opukując je. A ile dziur wywaliłem... I od znajomego wykrywacz metali miałem 
na dwa dni... ale tylko kable i takie Ŝelazne klamry tam były - zasępił się. -1 piec rozwaliłem. A tę 
podłogę widzisz? KaŜdą deskę podniosłem... Złoto? Nie, bo by wykrywacz pokazał. To co, dolary? 
MoŜe brylanty? 

-

 

Wypijmy za fiasko twoich marzeń - młody polał po raz trzeci. 

-

 

Sądzisz, Ŝe ktoś to wyciągnął? - zachmurzył się Franek. 

Młody wstał od stołu i podszedł do drzwi. Bez wysiłku uniósł je i wyjął z zawiasów. PołoŜył 

na  ziemi,  a  potem  wyciągniętym  z  kieszeni  scyzorykiem  wykręcił  trzy  śrubki  od  spodu.  Wyjął 
cienką listwę, którą zamaskowano wydrąŜone wnętrze płyciny i ze skrytki wydobył nieduŜą paczkę 
owiniętą w poŜółkłą ze starości gazetę.

 

PołoŜył ją na najczystszej części stołu i rozwinął. Franek, widząc kilkadziesiąt czarno-białych 

fotografii, spochmurniał.

 

-

 

Tylko tyle? - burknął. 

-

 

AŜ  tyle  -  wyjaśnił  przybysz.  -  No,  ale  nie  smuć  się.  Tak  w  Ŝyciu  bywa  -  postawił  na  stole 

drugą flachę. - To za przechowanie. 

-

 

Aha  -  lump  popatrzył  na  nią  z  zainteresowaniem,  a  potem  wstał  chwiejnie  i  schował  ją  do 

szafy. 

-

 

Na mnie pora - wyjaśnił przybysz. 

-

 

No, to strzemiennego... 

Wychylili i gość wyszedł. Tubylec długo i w zadumie patrzył na wyjęte drzwi.

 

- Tego nie przewidziałem - burknął.

 

Zajrzał  w  szczelinę,  ale  nie  było  tam  juŜ  nic  więcej.  Popatrzył  na  te  wiodące  do  kuchni.  A 

moŜe  temu  łebkowi  nie  powiedzieli  wszystkiego?  Wyciągnął  zza  pieca  niewielką  siekierkę  i 
przyładował w najniŜsza deskę. Stare dębowe drewno stawiało bohaterski opór, ale Franek wpadł w 
szał.

 

Godzinę  później  na  miejsce  dotarł  posterunkowy  Piotr.  Z  uwagą  obejrzał  resztki  drzwi 

wejściowych i wszedł do straszliwie zdewastowanego mieszkania. Gospodarz był zdrowo pijany i 
stał koło parapetu. Przyglądał mu się uwaŜnie, w dłoni trzymał siekierę.

 

-

 

Franek,  co  ty  tu  wyrabiasz?  -  zapytał  policjant.  -  Białej  gorączki  dostałeś?  Sąsiedzi  mnie 

wezwali, podobno latasz po mieszkaniu i drzwi rąbiesz. 

-

 

Rąąąbię - z godnością oświadczył lump. - A cco? Nnie wolnno? Swojjje rąąąbię... 

-  Mogą  ci  się  jeszcze  przydać  -  poradził  mu  posterunkowy.  -  Idź  spać,  bo  jak  się  nie 

uspokoisz, trzeba będzie cię przymknąć... A wiesz, Ŝe to zrobię.

 

- Dobra - burknął menel. OdłoŜył mordercze narzędzie na parapet, a potem schował do szafy 

niedokończoną flaszkę.

 

Uwalił się na tapczanie i chyba zgodnie z sugestią policjanta planował iść spać. Posterunkowy 

podniósł ze stołu kawałek przedwojennej gazety.

 

-

 

A to co takiego? - zaciekawił się. 

-

 

ś

ydek  przyjechał,  ale  dolarów  nie  było  -  wyjaśnił  Franek  nieskładnie.  -  Tylko  zdjęcia 

wyciągnął. 

-

 

Jaki śyd? - zdziwił się policjant. 

-

 

No,  jak  mu  tam,  Wurst  -  lump  odpływał  juŜ  do  krainy  Morfeusza,  ale  to  i  owo  dało  się  z 

niego wycisnąć. 

Nowe informacje od posterunkowego zelektryzowany nas.

 

-

 

Nie wiem, co spróbuje przedsięwziąć - zastanawiał się głośno Aramis. 

-

 

Nie zna tu nikogo... Tylko pana Sebastiana, a i jego korespondencyjnie. Nie ma pieniędzy... 

-

 

Nie  tak  znowu  nikogo  -  mruknąłem.  -  Zdołał  zidentyfikować  tego  całego  Franka.  Jakoś 

ustalił  adres  pana  Sebastiana  i  to  operując  z  Dagestanu...  Musi  mieć  tu  jakichś  wspólników.  A  w 
kaŜdym razie dobre źródło informacji. 

86 

background image

-

 

Jeśli przyjechał i nie ma funduszy na hotel, to gdzie się zatrzymał? - dociekał się Sławek. -

Boja na jego miejscu rozłoŜyłbym obozowisko gdzieś w lesie. 

-

 

Zimno - zauwaŜyłem. - Ale masz rację, to niewykluczone. Namiot, moŜe szałas dodatkowo 

zabezpieczony plandeką albo płachtą folii. 

-

 

Mamy szanse go wykryć? - zapytał chłopiec. - Jeśli jest tak zimno, to z pewnością rozpali 

sobie ognisko, Ŝeby choćby zagotować wodę na herbatę. 

-

 

Sadzę, Ŝe masz rację. 

-

 

Tylko  jak  wleziemy  nocą  na  przykład  na  wieŜę  zamku,  to  nie  wiadomo,  czy  wypatrzymy 

poblask ogniska... - snuł plany. - Bo jeśli rozpali gdzieś w lesie miedzy drzewami, to mogą całkiem 
zasłonić. Albo wlezie w jakiś wykrot... 

-

 

Ale ciepła nie ukryje - odezwał się milczący dotąd szef. - Nawet jeśli znajdzie sobie nieduŜą 

grotę, to ciepłe powietrze będzie z niej uchodzić... 

-

 

Kamera termowizyjna byłaby nie od rzeczy - przyznałem. - A tyle razy postulowałem, Ŝeby 

ją kupić... 

-

 

I nigdy nie mieliśmy głupich dwudziestu tysięcy dolarów na ten cel - odgryzł się. - MoŜna 

spróbować noktowizorem. Bo pewnie zabrałeś? 

-

 

Oczywiście. 

 

-

 

Masz  moŜliwość  zdobycia  kluczy?  -  szef  popatrzył  na  Aramisa.  -  A  moŜe  wiesz 

przynajmniej, kto nimi dysponuje? 

-

 

Cieszymy  się  tak  duŜym  zaufaniem  społeczeństwa,  Ŝe  dostaliśmy  własny  komplet  -

pochwalił się. 

 

-

 

Mogę  iść  z  wami?  -  zapalił  się  Sławek.  -  Zresztą  rodzice  i  tak  mnie  nie  puszczą...  -  zaraz 

przygasł. 

-

 

Pogadam z nimi, moŜe się uda - obiecał szef. - Teraz problem najtrudniejszy. Co zrobimy, 

jak juŜ go znajdziemy? 

-

 

Capniemy i... - zadumał się Aramis. - Do kroćset Nie zrobił dotąd nic złego. 

-

 

Właśnie  -  westchnąłem.  -  No,  jedna  kartka  z  pogróŜkami,  ale  usprawiedliwionymi,  nie 

wiedział  o  wypadku...  jak  dotąd  nikogo  nie  obrabował,  nie  pobił,  nigdzie  się  nie  włamywał...  Ba, 
ten menel pewnie nawet wdzięczny mu jest... 

-

 

Najpierw go znajdziemy - zadecydował szef. - Potem spróbuję z nim pogadać. 

-

 

Najpierw spróbujemy go znaleźć - westchnąłem. - Nasza hipoteza, Ŝe siedzi gdzieś w lesie, 

opiera się na bardzo kruchych podstawach... 

-

 

Wymarsz o dwudziestej - zadecydował Pan Samochodzik. - Uda się, to dobrze, nie uda się, 

to będziemy się martwili. 

Do  zamku  poszliśmy  wygodną  drogą  wijącą  się  od  wschodniej  strony  góry.  Pewnie,  Ŝe 

ś

cieŜkami  byłoby  szybciej,  ale  nie  chcieliśmy  zapalać latarek,  by  nie  zdradzać  swojej  obecności, a 

wdrapywanie się w ciemnościach po kamieniach groziło skręceniem, jeśli nie złamaniem nogi. Noc 
była bezchmurna, ale zimna.

 

-

 

Bardzo  nie  lubię  tędy  chodzić  -  mruknął  Muszkieter.  -  Zwłaszcza  po  zmroku.  Paskudne 

miejsce. 

-

 

Dlaczego? - zapytałem z głupia frant. 

-

 

Straszy - mruknął. - Na tej drodze słychać czasem galopującego konia. Mój ojciec to słyszał, 

mało na zawał nie umarł... 

-

 

Czytałem  kiedyś  o  tym  zjawisku  -  mruknął  pan  Tomasz.  -  Nie  jestem  przesądny,  ale  „są 

rzeczy na ziemi i niebie..." - zacytował Szekspira. 

-

 

„... o których nie śniło się filozofom" - dokończyłem. 

Odruchowo przyspieszyliśmy kroku. Dotarliśmy do północnej bramy zamku, nie napotykając 

Ŝ

ywego ducha, zresztą kto i po co miałby się ty kręcić? Aramis otworzył stalową furtkę i starannie 

zamknął j ą za nami.

 

- Dziwnie tu jakoś - mruknął Sławek pod nosem.

 

Nasz przewodnik otworzył stalowe drzwi prowadzące do północnej baszty i zapalił światło.

 

87 

background image

- Trochę  będzie  biło  przez  okienka  -  mruknął.  -  Ale  po  ciemku  po  tych  schodach  nie  da  się 

iść... Zęby moŜna wybić...

 

Miał  rację.  Metalowe  stopnie  były  wilgotne  i  oślizgłe...  Wdrapaliśmy  się  na  szczyt.  Widok 

był  zaiste  piękny.  Latarnie  i  rozświetlone  okna  Chęcin,  dalej  świetliste  punkty  samotnych 
gospodarstw i okolicznych przysiółków, od północnego wschodu jasna łuna nad Kielcami.

 

-  Jak  chcecie,  mogę  włączyć  na  chwilę  reflektory  -  Muszkieter  zapomniał,  po  co  tu 

przyszliśmy. - Latem się puszcza światło na mury, dla turystów...

 

- MoŜe się spłoszyć - ostrzegłem.

 

ZałoŜyłem  noktowizor  i  zacząłem  rozglądać  się  uwaŜnie  po  lasach  porastających  podnóŜe 

góry. Jednym uchem słuchałem, jak szef opowiada moim towarzyszom dzieje warowni.

 

-

 

Nie wiem, czyj duch moŜe tu straszyć - tłumaczył Pan Samochodzik. - Na zamku od czasów 

Władysława  Łokietka  mieściło  się  więzienie,  przeznaczone  dla  szczególnie  waŜnych  „gości".  Na 
przykład za  rządów Władysława Jagiełły trzymano tu kilku komturów krzyŜackich.  Zostali wzięci 
do niewoli podczas bitwy pod Grunwaldem. Czekali tu kilka lat, aŜ Zakon zebrał pieniądze na okup. 
I tak mieli duŜo szczęścia, ich towarzysze bowiem, za których okupu nikt nie wpłacił, w tym czasie 
budowali  kościoły  w  Lublinie...  Zresztą  mieli  towarzystwo.  W  bitwie  pod  Koronowem  wzięto  do 
niewoli Michała Kiichmeistra, późniejszego wielkiego mistrza Zakonu. 

-

 

A moŜe to duch Hińczy z Rogowa? - zadumał się Muszkieter. - On by pasował. 

-

 

Nie da się wykluczyć - zadumał się szef. - ChociaŜ duch to chyba straszy w miejscu, gdzie 

umarł, a on odsiedział swoje i Ŝywy się stąd wydostał... 

-

 

Kim był ten Hińcza? - zainteresował się Sławek. 

-

 

Był zaufanym sługą Władysława Jagiełły - wyjaśnił pan Tomasz. - Problem w tym, Ŝe nasz 

władca mając około siedemdziesięciu lat poślubił śliczną litewską szlachciankę Sonkę, która miała 
raptem dwadzieścia lat... Hińcza był niezwykle przystojny. Historycy przypuszczają, Ŝe do niczego 
zdroŜnego  miedzy  królową  a  dworzaninem  nie  doszło,  ale  Jagiełło  był  podejrzliwy  i  na  wszelki 
wypadek kazał go wtrącić tu do lochów... 

-

 

Jak kazał uwięzić, to znaczy, Ŝe był pewien - zauwaŜył Sławek. - Miał jakieś podstawy. 

-

 

Jakby  podejrzenia  były  konkretne  i  poparte  choćby  cieniem  dowodu,  to  kazałby  Hińczę 

natychmiast  skrócić  o  głowę  -  mruknąłem.  -  Bo  na  przykład  kazał  tu  zamknąć  i  trzymał  przeszło 
dziesięć lat swojego przyrodniego brata, Andrzeja Garbatego... 

-

 

Nie  bez  przyczyny  -  zaoponował  szef  -  braciszek  by  go  chętnie  zlikwidował  i  ciągle  knuł 

jakieś spiski... 

-

 

Jeśli wierzyć dokumentom kancelarii królewskiej; racji drugiej strony jakoś nikt nie spisał -

uśmiechnąłem się. - A prawdy pewnie nigdy się nie dojdziemy... 

-

 

Widać coś? 

-

 

Tak jakby - mruknąłem. - Jasna plama na północny zachód od nas... W bok od drogi. 

-

 

Daleko? - zapytał Aramis. 

-

 

Trudno  ocenić  -  westchnąłem.  -  Ale  jest  bardzo  jasna,  a  jeśli  widać  ją  z  tej  odległości  to 

musi być coś bardzo ciepłego. Ognisko, a moŜe stygnący silnik pojazdu... 

-

 

Gorących źródeł tu nie ma - zauwaŜył Sławek. - Ale czy to nie za proste? 

-

 

ś

ycie przewaŜnie jest proste, tylko ludzie je sobie nadmiernie komplikują. - szef był widać 

ostatnio w filozoficznym nastroju. 

Znalezienie  ciepłej  plamy,  którą  widziałem  z  zamkowej  wieŜy,  okazało  się  niespodziewanie 

trudne. Znałem mniej więcej kierunek, jednak gdy zeszliśmy na dół, błyskawicznie zgubiliśmy trop 
w ciemnym i dość gęstym lesie.

 

-

 

Gdzieś na wschód - mruknąłem, bezradnie omiatając noktowizorem zbity gąszcz. 

-

 

Trzeba zapalić  latarki  - powiedział  Aramis.  - Po tej  stronie  są  wyrobiska z czasów budowy 

warowni i progi skalne nawet po kilka metrów. 

-

 

Ale wtedy go spłoszymy - mruknąłem. 

-

 

Jeśli  nie  wie,  Ŝe  mamy  noktowizor,  to  niekoniecznie.  Ot,  zobaczy,  Ŝe  ktoś  sobie  świeci. 

Zresztą  w  tak  gęstym  lesie  światło  szybko  się  rozprasza,  moŜemy  podejść  na  kilkanaście  metrów, 
zanim nas zauwaŜy... A jeśli siedzi w szałasie... 

88 

background image

Po  kilku  chwilach  namysłu  przyznałem  mu  rację.  Po  moŜe  półgodzinie  przedzierania  się 

przez  krzaki,  wądoły  i  stare  wyrobiska  wyszliśmy  na  szosę.  Zagadkowej  plamy  nie  udało  nam  się 
znaleźć.

 

-  MoŜe  to  było  tylko  jakieś  duŜe  zwierzę...  -  westchnął  Pan  Samochodzik.  -  LeŜało  w 

krzakach, usłyszało nas i poszło sobie... W tych lasach z pewnością są dziki.

 

-

 

Zbieramy się? - zagadnął Aramis. 

-

 

Chyba nie ma innego wyjścia - wzruszyłem ramionami. 

I powędrowaliśmy do miasteczka. 

89 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

 

STARA LEGENDA • LOCHY Z ZAMKU DO KOŚCIOŁA? • ZWIEDZAMY STARY

 

KLASZTOR • GDZIE SZUKAĆ TUNELI? • CO SIĘ PRZYTRAFIŁO ZENKOWI I

 

ŁYSEMU? • DRUśYNA W AKCJI • TELEFON OD POSTERUNKOWEGO • SKRYTKA

 

AARONA WURSTA

 

JuŜ przysypiałem. Światło było zgaszone, ale słyszałem jak szef przewraca się na tapczanie.

 

-

 

Wiesz, Pawle - odezwał się -jest jeszcze jedna legenda o skarbach w Chęcinach. 

-

 

Zamieniam się w słuch. 

-

 

Podobno  ze  studni  na  dolnym  zamku  jest  przebity  zamaskowany  tunel  prowadzący  do 

kościoła. W nim mają spoczywać klejnoty koronne i część skarbów, które królowa Bona zostawiła 
tu  na  przechowanie.  W  źródłach  pisanych  wprawdzie  nie  było  nic  na  ten  temat,  ale  w  legendzie 
moŜe kryć się ziarenko prawdy... 

- Wie pan, co mi to przypomina? 
-Tak?

 

-

 

W Chełmie jest studnia w kompleksie katedralnym na górce, a z niej poprowadzono wlot do 

systemu  korytarzy.  Podobnie  było  ze  studnią  na  Rynku  w  Chełmie,  przez  nią  takŜe  moŜna  było 
wejść  do  lochów...  Sądzę,  Ŝe  to  nie  jest  wykluczone.  Tylko  jak  się  do  tego  zabrać?  Odkopywać 
studnię zamkową? Musi być nieprawdopodobnie głęboka. Nie mamy na to czasu ani pieniędzy... 

-

 

Myślę,  Ŝe  moŜna  by  poszukać  wlotu  w  okolicach  kościoła  lub  w  jego  podziemiach  -

zauwaŜył  pan  Tomasz.  -  Tylko  Ŝe  nie  znajdziemy  wewnątrz  skarbów  królowej  Bony...  Ani 
prawdopodobnie Ŝadnych innych. 

-

 

Dlaczego? 

-

 

Tę studnię zaczęto drąŜyć dopiero w roku 1698, po lustracji warowni. A juŜ w 1707 zamek 

został spalony przez Szwedów i popadł niemal całkowicie w ruinę. Oczywiście musiała gdzieś tam 
istnieć inna studnia, wcześniejsza. Nie wykluczam teŜ, Ŝe są, a moŜe były kiedyś, tunele wiodące z 
miasta  na  zamek...  Swoją  drogą  przypomina  mi  się  jedna  z  pierwszych  moich  przygód,  gdy 
szukałem skarbu templariuszy w Kortumowie... Tam teŜ stara studnia kryła wejście do korytarzy. 

-

 

Lochy  zamku  w  Chęcinach  są  obecnie  nieznane  -  zauwaŜyłem.  -  Ale  moŜe  i  warto  by  ich 

poszukać? Nawet nie dlatego, Ŝe kryją skarby, ale mogłyby stanowić atrakcje turystyczną. 

-

 

Tylko jak... 

-

 

Radar geologiczny. Namierzyć anomalie i wywiercić otwory. Spuścić kamery, tak jak przy 

badaniach  etruskich  grobowców...  Najtańszy  model  moŜna  mieć  juŜ  za  12  tysięcy  dolarów. 
Naciśnijmy  wreszcie  ministra,  powinien  się  zgodzić.  Znaleźliśmy  przez  te  lata  skarby  za  miliony 
złotych... 

-

 

Uhum - wymamrotał, zasypiając. 

Obudziłem się o siódmej rano. Jaki to dzień tygodnia? A. sobota. Ziewnąłem i wygrzebałem 

się z łóŜka. Szef juŜ dawno wstał, bawił się laptopem.

 

-

 

Sprawdziłem w Internecie - powiedział. - Niestety, nie udało mi się ustalić, czy ktokolwiek 

w Kielcach ma dostęp do radaru geologicznego. 

-

 

Tunele do zamku - odgadłem. 

-

 

Tak. Na razie nie mam koncepcji, jak złapać Wursta, musimy poczekać na jakiś ruch z jego 

strony. Zatem chodźmy obejrzeć kościół. 

Zjedliśmy śniadanie, po drodze zabraliśmy ze sobą Sławka i niebawem znaleźliśmy się przed 

kościołem Franciszkanów.

 

-

 

Prace remontowe chwilowo, jak widzę, wstrzymano - mruknął Pan Samochodzik. 

-

 

Pewnie przerwa na zimę - uspokoiłem go. 

-

 

Jeśli miałyby tu się znajdować tunele do zamku, to gdzie naleŜy ich szukać? - zaciekawił się 

nasz młody przyjaciel. 

-  Przypuszczam, Ŝe wychodziły z lochów pod klasztorem - szef spojrzał w zadumie na

 

90 

background image

przylegający do kościoła budynek zgromadzenia - albo z krypt pod kościołem, choć w tej chwili nie 
wiem, czy są one dostępne...

 

Weszliśmy do wnętrza świątyni.

 

-

 

Najstarszy  kościół  w  tym  miejscu  ufundował  Kazimierz  Wielki  w  1368  roku  -  powiedział 

szef. - Zachowała się z niego tylko część - powiódł gestem po ścianach prezbiterium. 

-

 

Ciekawe freski - popatrzyłem w zadumie na zabezpieczone starannie resztki malowideł. 

-

 

Owszem  -  skinął  głowa  pan  Tomasz.  -  Niewiele  się  z  nich  zachowało,  ale  i  tak  cud,  Ŝe  aŜ 

tyle. Przetrwały poŜar klasztoru w roku 1465... 

-

 

Wygląda na to, jakby tu ktoś je celowo skuł... - chłopak oglądał krawędź malowidła. 

-

 

Mogło  się  to  stać  w  roku  1581,  kiedy  to  świątynię  przejęli  Bracia  Polscy,  czyli  arianie. 

UŜytkowali ją przez 15 lat, dewastując co się dało... Na szczęście potem kościół odnowiono i przez 
kolejne dwa stulecia parokrotnie rozbudowywano i upiększano. Za to później bywało niewesoło. W 
1817  roku  car  Aleksander  I  nakazał  skonfiskować  klasztor;  przerobiono  go  na  więzienie. 
Zachowało  się  wyposaŜenie  tylko  jednej  kaplicy,  miała  słuŜyć  więźniom.  W  budynkach  klasztoru 
poza  celami  umieszczono  teŜ  zakład  kamieniarski,  skazańcy  obrabiali  marmur.  Wreszcie  w  latach 
dwudziestych  XX  wieku  więzienie  zlikwidowano,  ale  mieścił  się  tu  sąd,  a  potem  przez  jakiś  czas 
szkoła... - urwał niespodziewanie. 

-

 

Budynek  obecnej  szkoły  jest  przedwojenny,  ale  Aaron  Wurst  mógł  uczyć  w  tych  murach  -

powiedziałem. - MoŜe natrafił tu na jakieś zapiski, które doprowadziły go do „złotej dziury"? 

-

 

MoŜe - zamyślił się. - Ale chyba mało prawdopodobne, Ŝeby coś tu ukrył... - widać było, Ŝe 

nagłe  skojarzenie  uruchomiło  w  jego  mózgu  jakieś  procesy  myślowe.  Po  chwili  jednak  podjął 
wykład. - Szczególnie nieciekawe rzeczy działy się w tych murach w czasie okupacji i po wojnie -
powiedział.  -  Władze  najpierw  umieściły  tu  szkołę  zawodową,  a  potem  przekazały  obiekt 
przedsiębiorstwu  turystycznemu.  Zniszczono  barokowe  wyposaŜenie  kaplicy  i  ulokowano  w  niej 
knajpę.  Mimo  licznych  protestów  funkcjonowała  aŜ  do  1991  roku,  kiedy  to  budynek,  po  blisko 
dwustu latach od konfiskaty, oddano znowu franciszkanom i tak go sobie pomalutku remontują... 

-

 

MoŜe przy okazji znajdą przejścia... - zadumał się Sławek. - Bo na pewno wiedząo istnieniu 

takiej legendy? 

-

 

Przed tego typu pracami zawsze robi się dokładną kwerendę archiwaliów - uspokoił go szef. 

-  Jednak  stare  kościoły  zawsze  kryją  jakieś  niespodzianki...  Kto  wie,  moŜe  któraś  z  płyt 
komemoratywnych zasłania wejście do lochów? 

-

 

W kaŜdym razie nie mamy odpowiedniego sprzętu, aby prowadzić poszukiwania, no i nie po 

to  tu  przyjechaliśmy  -  westchnąłem.  -  Ale  od  razu  mogę  ci  powiedzieć,  Ŝe  znalezienie  takiego 
tunelu,  nawet  jeśli  się  w  miarę  dokładnie  wie,  gdzie  go  szukać,  nie  jest  łatwe.  W  Toruniu  od  lat 
trwają  poszukiwania  korytarza  biegnącego  podobno  pod  Wisłą.  I  od  lat  bezskutecznie.  Choć 
uŜywano ostatnio najnowocześniejszego sprzętu, nie udało się go odszukać. 

-

 

MoŜe on nie istnieje? - zadumał się. 

-

 

MoŜe - uśmiechnąłem się. -Ale takŜe nigdzie nie jest powiedziane, Ŝe kiedykolwiek wykuto 

tunele wiodące z tego kościoła do zamku. Legendy to tylko legendy - pewności nie ma. 

-

 

Rozumiem - pokiwał głową. 

Zenek i jego kumpel opuścili gościnne progi aresztu śledczego w Kielcach.

 

-

 

He, he - mruknął Łysy - miałeś rację, 48 godzin potrzymali i musieli wypuścić. Teraz co? 

-

 

Wezwą  nas  na  rozprawę  -  cierpliwie  tłumaczył  jego  koleś.  -  Za  tę  skrzynkę  nic  nam  nie 

zrobią, bo za mała wartość. Złota w środku nie było, tylko cegły. Mogą nam naskoczyć. 

-

 

A to co gadali o tym, Ŝeśmy archeologom wleźli w paradę? 

-

 

Furda, moŜe mandat nam dadzą? A pewnie i to nie. Wracamy do domu. 

-

 

ś

eby  tylko  Stara  nie  dowiedziała  się,  Ŝeśmy  ją  chcieli  zrobić  w  bambus  -  zafrasował  się 

nagle. 

Opodal dworca PKP na postoju stał busik ozdobiony tabliczką: „Chęciny". W środku było juŜ 

kilka osób, tylko dwa miejsca na przedzie były wolne. Obaj rozsiedli się wygodnie i pojazd ruszył 
niemal od razu.

 

91 

background image

-

 

Zupełnie jakby tylko na nas czekał - ucieszył się Zenek. - Ma się tego farta... 

-

 

Nagle zrobiło się zupełnie ciemno. 

-

 

Co  do...  -  ryknął,  ale  nim  zdąŜył  się  szarpnąć  i  zerwać  worek  z  głowy,  ktoś  nie  Ŝałując 

sznura przymotał go do fotela. Jęki dobiegające z lewej świadczyły, Ŝe i Łysy uległ przemocy. 

Nim stracił przytomność, zdąŜył pomyśleć, Ŝe moŜe niekoniecznie mają farta...

 

Kubeł  wody  chluśnięty  w  twarz  pomógł  powrócić  do  przytomności.  Łysy  rozejrzał  się 

wokoło  i  przełknął  nerwowo  ślinę.  On  i  jego  kumpel  fachowo  związani  spoczywali  pod  ścianą 
niewielkiej  groty,  a  raczej  starego  wyrobiska  kopalnianego.  Nad  nimi  stało  kilku  zamaskowanych 
typków.

 

-

 

Hy  -  zdziwił  się  kryminalista  i  niemal  natychmiast  otrzymał  kopniaka,  po  którym  zobaczył 

wszystkie gwiazdy. 

-

 

Czego chcecie? - wykrztusił Zenek. 

-

 

Kim jest Stara? - warknął jeden z męŜczyzn. 

-

 

Jaka Stara? - udał, Ŝe o niczym nie wie. 

 

-

 

Kto napadł na pana Sebastiana? - zapytał inny z oprawców. 

-Niewierny... 
-

 

Powieście go - rozkazał stojący nieco dalej męŜczyzna. - MoŜe drugi będzie rozmowniejszy. 

Dwaj zamaskowani porwali Zenka i powlekli kawałek w bok. O zardzewiały bloczek wbity w 

sufit przerzucono grubą nylonową linkę.  Szubieniczna pętla chwiała się lekko. Na ten widok 
odwaga opuściła kryminalistę ostatecznie.

 

-

 

Nic nie wiesz... - męŜczyzna wyjął z kieszeni dyktafon i puścił taśmę: 

-

 

Gadają, Ŝe nauczyciel odzyskuje przytomność. 

- A na zdrowie. Jak odzyska, to przyjdzie po złoto. A wtedy starczy go pilnować i kupę roboty 

oszczędzimy... Szef jest debil, tak go w łeb palnąć. Prymityw, zabijania mu się zachciało.

 

-

 

Debil.  Jak  ci  hitlerowcy,  śydów  lekarzy  pozabijali,  a  potem  nie  miał  ich  kto  leczyć. 

Sebastian go widział? 

-

 

Gdzie tam... 

-

 

A gdyby takpodkablować szefa i Starąpolicji? Więcej dla nas zostanie... 

-

 

O rany -jęknął słysząc to nagranie. 

-

 

A mówiłeś, Ŝe nic nie wiesz - westchnął człowiek w masce. 

-

 

Powiem! - wrzasnął Zenek. 

 

-

 

Za późno, u nas się odpowiada wtedy, gdy pytamy, natychmiast i samą prawdę. 

Kilka sekund później Zenek stał na chybotliwym drewnianym stołku z pętlą na szyi. 
-

 

Nie zabijajcie mnie - zaskamlał. 

- Dlaczego nie? - mruknął któryś. - A komu jesteś potrzebny? Co zrobiłeś ze swoim Ŝyciem? 

Co osiągnąłeś? Tylko kradzieŜe i bumelka, jesteś pasoŜytem, a takich się likwiduje.

 

-

 

Wszystko  powiemy  -  obiecywał  tymczasem  Łysy.  -  Wszyściutko.  Jak  trzeba,  nawet 

zeznamy w sądzie... 

-

 

Mamy  wam  wierzyć?  -  prychnął  jeden  z  zamaskowanych.  -  Teraz  mówicie,  Ŝe  złoŜycie 

zeznania, a jak was puścimy, to wykręcicie się ze wszystkiego. 

-

 

Powiemy, byliśmy tylko ślepym narzędziem w rękach Starej -jęczał Zenek. - ObciąŜymy ją 

jak  trza.  Znamy  wszystkie  jej  interesy.  Wiemy,  gdzie  jej  kochanek  trzyma  łupy  z  włamań  do 
sklepów, to taka szczelina przy kamieniołomie. 

-

 

Chyba lepiej was powiesić i po kłopocie... LŜej się będzie oddychać. 

Wreszcie  kryminaliści  zdołali  ubłagać  swoich  oprawców.  Pół  godziny  później  ten  sam  busik 

wysadził ich przed posterunkiem.

 

-

 

To wasza jedyna szansa - powiedział przywódca zamaskowanych. - My tu sobie poczekamy 

i posłuchamy - zaczepił Łysemu do kołnierza bezprzewodowy mikrofon. - Jak się nam nie spodoba, 
znajdziemy was, a wtedy nie będzie litości. 

-

 

Wszyściutko powiemy - zaskomlał Zenek. 

Dystans miedzy furgonetką a posterunkiem przebyli kłusem. Piotr Rogowski na widok dwóch 

przeraŜonych kryminalistów wpadających na komendę oderwał wzrok od papierów.

 

background image

92 

background image

-

 

O co chodzi? - zapytał. 

-

 

Chcemy się wyspowiadać - wykrztusił Łysy. 

-

 

Od tego chyba jest ksiądz? - policjant wskazał im dwa krzesła. 

-  Jesteśmy  członkami  gangu,  chcemy  skorzystać  z  ustawy  o  świadkach  koronnych  - 

wymamrotał Zenek. - Mamy bardzo obciąŜające zeznania...

 

- No cóŜ, w takim razie słucham... 
Wcisnął guzik wzywając protokólantkę.

 

Telefon Pana Samochodzika zadzwonił. Odebrał i przez kilka minut słuchał uwaŜnie.

 

-

 

Tak, oczywiście - powiedział. Wyłączył 

aparat i schował do kieszeni. 
-

 

Jakieś nowiny? - zapytałem. 

- Tak. DruŜyna zidentyfikowała Starą i postraszyła jej pomagierów do tego stopnia, Ŝe złoŜyli 

bardzo obciąŜające zeznania.

 

-1 kim ona jest? - aŜ mnie skręciło z ciekawości.

 

-

 

Pamiętasz dziennikarkę, która przyszła, gdy kopaliśmy w starorzeczu? 

-

 

Od razu ją podejrzewałem! 

-

 

A figę, drogi Watsonie - zaŜartował. - Nie ona, tylko jej siostra. 

-

 

A chemiczka, która zajęła miejsce pana Sebastiana? 

-

 

Nie.  Dziennikarka  miała  siostrę  i  brata.  Brat  pracuje  w  kuratorium  w  Chełmie,  a  dorabiał 

sobie kierując gangiem. Dziennikarka i chemiczka upłynniały po znajomych skradziony towar. To 
ten  facet  rozbił  głowę  panu  Sebastianowi.  I  jest  narzeczonym  tej  baby  od  chemii,  czyli  -  moŜna 
powiedzieć - wszystko zostało w rodzinie. 

-

 

Aha - posmutniałem. 

-

 

Teraz najwaŜniejsze, pan Sebastian odzyskał przytomność. Jeszcze jedno, w szpitalu pojawił 

się pewien młody człowiek, chciał się dowiedzieć o stan zdrowia rannego... 

-

 

Paweł Wurst - odgadłem. - Złapali go? 

-

 

Nie było takiej potrzeby. Podali mu numer posterunkowego, on skierował go do nas. JuŜ tu 

jedzie, za jakieś dwadzieścia minut mamy go spotkać na Rynku. 

W  gęstych  krzakach  na  północnym  stoku  góry,  kilkaset  kroków  naprzeciw  bramy  zamku 

znaleźliśmy resztki muru z piaskowcowych okrzesków. Układały się w wyraźny kwadrat.

 

-

 

Bardzo  stary  fundament  czegoś  niewielkiego  -  mruknąłem.  -  Być  moŜe  wieŜy  obronnej? 

Zobaczcie, jakie grube są te mury... 

-

 

Z tego co pamiętam, nie figurują w indeksie obiektów zabytkowych Kielecczyzny - zadumał 

się Pan Samochodzik. - Ale moŜe warto je zbadać? To mogła być jakaś wysunięta wieŜa straŜnicza, 
choć nie znam w Polsce tego typu fortyfikacji. We Włoszech się zdarzają - dodał i zamyślił się. 

Paweł Wurst przeskoczył niski murek.

 

- Tu - wskazał załom muru - w tym miejscu znajdowała się pierwsza skrytka. Tu leŜał jeden 

widelec zawinięty w nawoskowane płótno - mówił po polsku z silnym kresowym akcentem.

 

-1 to o tym napisałeś w liście panu Sebastianowi - domyśliłem się.

 

- No  wiecie,  jakoś  musiałem  uwiarygodnić  swoją  prośbę  o  przesłanie  pieniędzy  -  błysnął 

zębami  w  uśmiechu.  -  Byłem  pewien,  Ŝe  odnalazł  ten  zabytek.  Jednak  gdy  nie  przyszły  ani 
pieniądze, ani Ŝaden list od niego, doszedłem do wniosku, Ŝe mnie wyroiował...

 

-1 jak dotarłeś do Polski? - zaciekawiłem się.

 

-

 

Autostopem - wyjaśnił. - A część trasy przejechałem na gapę towarowym pociągiem. 

-

 

A reszta depozytu? - zapytałem. 

Bez  słowa  ujął  w  dłoń  łopatę.  Kopaliśmy  w  innym  rogu  kilkanaście  minut  i  niebawem 

odsłoniliśmy potęŜną klapę z przegniłych desek. PodwaŜyłem ją łomem i podniosłem.

 

Z  otworu  powiało  stęchlizną.  Pan  Tomasz  zaświecił  latarkę  i  omiótł  nią  wnętrze  niewielkiej 

piwnicy. Na dół prowadziła niegdyś drabina, obecnie tylko jej smętne szczątki spoczywały na dnie 
lochu.

 

93 

background image

-  Meble  -  wyjaśnił  przybysz  z  Dagestanu.  -  Pochodzą  głównie  z  zamku;  zostały 

rozszabrowane przez okoliczną ludność, gdy opuszczono warownię w XIX wieku. Mój pradziadek 
odkupił je od ludzi i planował ustawić w muzeum. Obawiam się, Ŝe niewiele z nich zostało.

 

-

 

To prawda... - mruknąłem patrząc na smętne resztki skrzyń i komód. - MoŜe nawet solidnie 

je nawoskował, ale nie przewidywał, Ŝe będą musiały stać dziesięcioleciami w tej piwnicy. 

-

 

Zobaczymy,  co  powiedzą  fachowcy.  MoŜe  coś  jeszcze  da  się  z  tego  uratować  -  zauwaŜył 

szef. - Na razie to zakryj. 

-

 

A skarby królowej Bony? - Sławek aŜ skręcał się z niecierpliwości. 

-

 

Chwilka... 

Przeszliśmy kilkanaście metrów na północ. LeŜał tu wieki głaz.

 

- Lokalizacja,  którą  przekazał  mi  ojciec,  nie  jest  tym  razem  precyzyjna  -  wyjaśnił  Wurst  - 

Gdzieś koło tego kamienia.

 

Uruchomiłem  wykrywacz  metali.  Po  kilkunastu  minutach  poszukiwań  trafiłem  na  silny 

odgłos.  W  ziemi  spoczywała  zawinięta  w  natowotowane  szmaty  blaszana  skrzynka.  Podnieśliśmy 
wieko.

 

Klejnoty zawinięto w gazę.

 

-

 

Później obejrzymy - zadecydował szef. - Sąjeszcze jakieś kryjówki? 

-

 

Jedna, ze złotymi monetami, została po wojnie znaleziona. Była druga z dokumentami, którą 

odnalazł przypadkiem pan Sebastian, oraz trzecia z naszymi rodzinnymi zdjęciami - wyjaśnił. -1 to 
wszystko... 

-

 

Pora wracać do Warszawy - westchnął szef. - Czeka nas kupa zaległej papierkowej roboty... 

Myślałem,  Pawle,  Ŝe  uporządkujesz  pod  moją  nieobecność  dokumenty  związane  z  naszą 
działalnością, a tymczasem wróciłem i zobaczyłem, Ŝe wszystko jak rzuciłem na stos, tak zostało... 

Jęknąłem w duchu.

 

94 

background image

ZAKOŃCZENIE

 

Minęła zima. Na początku marca segregując korespondencję, znalazłem list zaadresowany do 

mnie.  Zapraszano  mnie  na  wystawę  w  muzeum  w  Kielcach,  poświęconą  historii  zamku  w 
Chęcinach. Zapragnąłem raz jeszcze rzucić okiem na skarby królowej Bony. Ostatecznie widziałem 
je tylko zaraz po znalezieniu podczas inwentaryzacji, a wyobraŜałem sobie, jak pięknie prezentować 
się będą po fachowej konserwacji

 

Zostawiłem  biurko  tradycyjnie  zawalone  papierzyskami  i  urwałem  się  na  jednodniowe 

wagary.  Po  drodze  jednak  złapałem  gumę,  toteŜ  gdy  dotarłem  na  miejsce,  oficjalna  część  juŜ  się 
skończyła.  Goście,  urzędnicy  magistratu,  historycy  i  inni  zaproszeni  wędrowali  po  salach  ciesząc 
oczy zgromadzonymi zabytkami.

 

- A  niech  mnie,  to  przecieŜ  pan  Daniec  -  usłyszałem  za  sobą  głos.  -  Zapraszamy  do  naszej 

kompanii...

 

Odwróciłem się.

 

-

 

Aramis  -  ucieszyłem  się  na  widok  dawno  niewidzianego  towarzysza.  Przeszliśmy  do  sali 

obok.  Wokół  gablotki z makietą  zamku  stali  Dziadek  Partyzant,  posterunkowy  Piotr,  Sławek  oraz 
reszta moich znajomych. 

-

 

Gruntowne  prace  wykopaliskowe  na  zamku  są  absolutnym  priorytetem  -  mówił  jakiś 

męŜczyzna  w  lnianej  koszuli.  -  Koszty  są  niestety  zaporowe.  Tego  typu  prace  wraz  z  pełną 
dokumentacją to wydatek rzędu czterech tysięcy złotych za ar. 

-

 

A moŜe nasz sponsor... - zasugerował Sławek. 

-

 

Trochę przeceniacie moje moŜliwości, dopiero rozkręcam firmę - Paweł Wurst w garniturze 

wyglądał  niezwykle  godnie.  Oczywiście  coś  się  na  ten  cel  zeskrobie,  ale  trzeba  by  chyba  zwrócić 
się o wsparcie do Ministerstwa Kultury i Sztuki? - spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko. 

Wszyscy odwrócili się w moją stronę.

 

- Pan Sebastian - domyśliłem się. 
Człowiek w koszuli kiwnął radośnie głową.

 

-

 

Nie mieliśmy jeszcze przyjemności, ale niech zgadnę. Pan Daniec? Nieźle pan sobie radził, 

opowiadali mi... 

-

 

Cieszę się, Ŝe wrócił pan juŜ do zdrowia. 

-  Jeszcze  nie  do  końca,  ale  od  września  wracam  do  pracy.  A  korzystając  z  urlopu 

zdrowotnego zabrałem się do organizowania...

 

-... muzeum - uzupełniłem. 
Zasępił się.

 

- Na  razie  stałej  ekspozycji  w  synagodze  -  powiedział.  -  Ale  niebawem,  gdy  tylko  ustalimy 

stan prawny obiektu, rozpoczniemy remont chederu.

 

-  Z  pomocą  znajomego  biznesmena  popatrzyłem  na  Wursta  badawczo.  -  Geniusza 

kapitalizmu, który przyjechał do Polski autostopem, a po pół roku ma juŜ własną firmę...

 

-

 

Wszystkie  zabytki  z  czasów  królowej  Bony  oddałem  wam  co  do  jednego  -  uśmiechnął  się 

lekko. - Nawiasem mówiąc do tej pory nie wypłacono mi nagrody... 

-

 

Ale gdzieś w Chęcinach była jeszcze jedna skrytka? - przechyliłem pytająco głowę. 

 

-

 

Oj  tam  machnął  ręką.  -  Wielka  mi  skrytka,  stara  puszka  po  kawie,  a  w  niej  trochę 

zapleśniałych  banknotów  studolarowych...  Tyle,  Ŝeby  rozkręcić  malutki  interesik  i  trochę 
dosponsorować to, czego nie chcą finansować władze... 

-

 

Dolary?  Jakie  dolary?  -  puściłem  do  niego  oko.  -  Powiadacie,  ze  chcecie  latem 

przeprowadzić  badania  wykopaliskowe  na  zamku?  A  nie  przydałby  się  wam  ktoś  do  machania 
łopatą? 

Uśmiechnęli się tylko w odpowiedzi.

 

95