background image

MELINDA METZ

OBCY

(The outsider)

Roswell w Kręgu Tajemnic

przełożyła Zuzanna Maj

background image

1

Jeden   Sigourney   Weaver   i   jeden   Will   Smith   -   powiedziała   Liz   Ortecho,   podając 

gościom dwie duże bułki, jedną z awokado i kiełkami, a drugą z chili i serem. Nie odchodziła 

od stolika, Każdy turysta, który wchodził do kawiarni Latający Talerz, zawsze pytał o... to 

wydarzenie, które nazwano Tajemnicą Roswell.

- Czy   pani   rodzina   pochodzi   z   tej   okolicy?   -   spytał   facet   w   koszulce   z   napisem 

„Zagubiony w kosmosie”. Siedząca naprzeciwko niego blondynka  otworzyła  sfatygowany 

notes, patrząc wyczekująco na kelnerkę.

- Tak - powiedziała Liz. - Mój praprapradziadek odziedziczył gospodarstwo w pobliżu 

miasta. Od tego czasu moja rodzina mieszka w Roswell.

Kobieta odkręciła pióro. Mężczyzna odchrząknął. Zaraz się zacznie pomyślała Liz.

- Czy rodzina opowiadała pani o katastrofie UFO? - spytał na.

Niezłe towarzystwo. Założę się, że mają wszystkie tajemnicze wydarzenia nagrane na 

taśmę, powiedziała sobie w duchu Liz.

- A więc... - zaczęła z wahaniem. - Chyba mogę państwu to pokazać.

Wyjęła z kieszeni podniszczoną czarno - białą fotografię i położyła ją na stoliku.

- To zdjęcie z miejsca katastrofy zrobił przyjaciel mojej babki - rzekła i dodała: - 

Zanim rząd wydał rozporządzenie, by zatrzeć wszystkie ślady.

Dwójka turystów pochyliła się nad niewyraźną fotografią.

- Niech mnie licho porwie - szepnęła kobieta.

- Wygląda  dokładnie tak, jak ten kosmita  na wideo, nakręconym  przez naocznego 

świadka! - wykrzyknął mężczyzna. - Wielka głowa i drobne ciało. Muszę to umieścić na 

swojej stronie internetowej Tajemnica Roswell.

Wyciągnął rękę po zdjęcie.

- Może pan  nie dożyć końca tygodnia.  - Liz  szybko  zabrała fotografię.  - Chociaż 

minęło już przeszło pięćdziesiąt lat od katastrofy, to wcale nie znaczy, że siły powietrzne 

Stanów Zjednoczonych godzą się na ujawnienie całej prawdy. Chcą, by ludzie nadal wierzyli 

w historyjkę o balonie meteorologicznym, którą chcieli zatuszować fakty.

Liz rozejrzała się nerwowo, chcąc się upewnić, czy nie ma w pobliżu ojca. Gdyby 

usłyszał, co ona opowiada, chyba urwałby jej głowę.

- Nie powinnam była pokazywać państwu tego zdjęcia. Zapomnijcie o tym, dobra? Po 

prostu niczego nie widzieliście - powiedziała, szybko wycofując się za bufet.

Maria DeLuca potrząsnęła gwałtownie głową, aż zawirowały jej złote loczki.

background image

- Jesteś niemożliwa.

- Oni   będą   mieli   wspaniałą   historię   do   opowiadania,   kiedy   wrócą   do   domu,   a   ja 

dostanę niezły napiwek - wyjaśniła jej Liz.

- Ty   i   twoje   wspaniałe   napiwki.   -   Maria   westchnęła.   -   Jeszcze   nie   widziałam   tak 

chciwej kelnerki.

- Wiesz   przecież,   o   co   mi   chodzi.   -   Liz   wzruszyła   ramionami.   -   Potrzebuję   jak 

najwięcej pieniędzy, ponieważ...

- Jak tylko skończysz szkołę, powiesz „adios” i „hasta la vista” - przerwała jej Maria. - 

Wiem, wiem. Nie masz zamiaru spędzić reszty życia w mieście, które ma dwa kina, jedną 

kręgielnię,   jedno   nędzne   kółko   teatralne,   jedno   jeszcze   bardziej   nędzne   kółko   taneczne   i 

trzynaście pułapek na turystów, do których zwabia się ich na kosmitów.

Liz uśmiechnęła się do swojej najlepszej przyjaciółki, która tak dobrze ją znała.

- Chyba często to powtarzam, prawda?

- Nie   więcej   niż   dziesięć   razy   dziennie,   od   czasu   jak   skończyłaś   piątą   klasę   - 

zażartowała Maria, wycierając bufet.

- Gdybym nie miała pięciu tysięcy krewnych, którzy stale mnie obserwują, może od 

czasu do czasu udałoby mi się trochę zabawić. - Liz ciężko westchnęła. Zaczęła sobie wy-

obrażać, jakie mogłoby być jej życie, gdyby nie musiała uważać na każdym kroku, by nie 

zrobić czegoś, co mogłoby spowodować, że jej ogromna kochająca rodzina zaczęłaby się 

zamartwiać o jej przyszłość. Była przecież pierwszą córką, która miała iść do college'u, i cała 

rodzina pragnęła utrzymać ją na wyznaczonej drodze, aby nie skończyła jak jej siostra Rosa.

Wyciągnęła z kieszeni garść monet i rzuciła je na ladę.

- Och - odezwała się Maria - wspaniałe napiwki. Może ja też powinnam postarać się o 

fotografię, która zbyt długo leżała na słońcu. Jakieś zdjęcie lalki. Chociaż nie wyobrażam 

sobie - zmarszczyła nos - żebym potrafiła wykonać ten numer z „Możesz nie dożyć końca 

tygodnia”, niczego po sobie nie pokazując.

- Ćwicz przed lustrem - poradziła jej przyjaciółka. - Ja tak robiłam.

To by wymagało zbyt dużego wysiłku. Wszyscy wiedzą, kiedy chcę skłamać. Mój 

dziesięcioletni brat jest w tym o wiele lepszy ode mnie. Nawet faceci, z którymi chodzi moja 

matka, nigdy nie wierzą, kiedy mówię, że miło mi ich poznać.

- Też mi nowina - parsknęła Liz. Otworzyła kasę, by zamienić swój bilon na banknoty. 

Trzydzieści trzy dolary do Funduszu Hasta la Vista, a dokładnie trzydzieści trzy dolary i 

siedemdziesiąt trzy centy.

Rozległy się właśnie pierwsze tony  Close Encounters,  kiedy w drzwiach kawiarni 

background image

ukazał   się   Max   Evans,   wysoki   blondyn   z   zabójczo   niebieskimi   oczami,   i   ciemnowłosy 

Michael Guerin. Skierowali się do jednego z narożnych stolików. Obaj byli uczniami tego 

samego liceum, do którego chodziły Liz i Maria.

- Oczywiście usiedli w twoim rewirze. - Maria żachnęła się.

Na każdą z dziewczyn przypadało po sześć stolików, przedzielonych przesłonami i 

ustawionych w kształcie latających talerzy. Klienci najbardziej lubili miejsca przy oknie.

- Ty masz turystów i fajnych chłopaków, a ja tych dwóch. - Wskazała ruchem głowy 

stolik przy drzwiach. - Kłócą się jak diabli. Są wściekli, kiedy się do nich zbliżam.

Liz rzuciła okiem na dwóch mężczyzn. Jeden był wysoki i tęgi, a drugi mniejszy, ale 

bardziej   muskularny.   Przechyleni   przez   stolik,   dyskutowali   zawzięcie.   Byli   bardzo 

podnieceni.

- Uważam, że należy ci się coś po przeprawach z tymi facetami. Możesz obsłużyć 

Maxa i Michaela - zaproponowała Liz.

- Okay, ale o co chodzi? - spytała Maria, mrużąc niebieskie oczy.

Liz objęła ją ramieniem.

- Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Czy nie mogę zrobić czegoś dla ciebie po prostu 

z dobroci serca?

- Nie   -   powiedziała   Maria,   wyzwalając   się   z   objęć   Liz.   -   Pytam   ponownie:   o   co 

chodzi?

- O   nic   -   upierała   się   Liz.   -   Chcę   tylko   trochę   odpocząć   od   tych   napakowanych 

testosteronem typów.

- Możesz mówić jaśniej. - Maria uniosła brwi.

- Mężczyźni - tłumaczyła jej Liz - jestem zmęczona ich... męskością.

- Nie wszyscy faceci są tacy jak Kyle Valenti - zaprotestowała Maria. - Na przykład 

Alex. To fajny chłopak.

Alex   Manes   był   rzeczywiście   świetny.   Liz   nie   mogła   uwierzyć,   że   ona   i   Maria 

przyjaźnią się z nim dopiero od roku. Wydawało jej się, że zna go od zawsze.

- Masz rację. Alex jest najlepszy. Ale on się nie liczy.

- Dlaczego nie? - spytała Maria, marszcząc brwi.

- Ponieważ on jest Alexem - Liz wzruszyła ramionami. - On nie jest takim samcem jak 

Kyle. Żebyś widziała, co Kyle dziś wyprawiał po lekcjach. Nie chciał przyjąć do wiadomości, 

że już nie będę z nim chodzić. Rzucił się na kolana i czołgał się za mną przez cały hol. 

Wszyscy jego przyjaciele to widzieli i śmiali się jak idioci.

Żałowała,   że  nie   zna  karate.  Dopiero   wtedy  przyjaciele  Kyle'a  mieliby   powód  do 

background image

śmiechu.

- Jakie to romantyczne. Mimo to nie umówiłaś się z nim? - spytała Maria, udając 

zdziwienie.

- Zdecydowanie nie. Na razie nie mam zamiaru umawiać się z nikim - oświadczyła 

Liz. - Będę siedziała w domu, wypożyczała kasety wideo, robiła sobie kąpiele w pianie i 

nosiła stare wygodne dresy.

Naprawdę tego chciała. Co prawda większość chłopaków, z którymi się umawiała - a 

nie było ich znowu tak wielu - nie kończyło tak marnie jak Kyle Valenti. Ten był przekonany, 

że Liz jest naprawdę zadowolona, kiedy może siedzieć obok niego na kanapie i patrzeć, jak 

on gra na komputerze, nie dopuszczając jej do ani jednej gry.

A innych chłopców cechowała „nijakość”. Moje życie miłosne jest godne pożałowania 

- skarżyła się Liz. - Potrzebuję teraz czasu dla siebie samej.

Sama mogę ci zrobić mieszankę olejków ziołowych do kąpieli - oświadczyła Maria. - 

Ale jeśli przestaniesz umawiać się z chłopakami, to niektórzy z naszej szkoły będą bardzo 

nieszczęśliwi.

- Na przykład kto? - spytała Liz.

- Max   Evans.   -   Maria   rzuciła   okiem   na   stolik,   przy   którym   siedzieli   dwaj   nowo 

przybyli chłopcy.

- Max? - powtórzyła Liz. - To kumpel. On się mną w ten sposób nie interesuje.

- No wiesz - oburzyła się Maria. - Jak mógłby się nie interesować? Z tymi długimi 

czarnymi włosami i owalną twarzą wyglądasz jak hiszpańska księżniczka. A twoja cera... 

Poza tym jesteś inteligentna i...

- Przestań!   -   zawołała   Liz,   podnosząc   obie   ręce.   Nie   znała   osoby   tak   lojalnej   jak 

Maria, która trwała przy swoich przyjaciołach bez względu na wszystko. Zaprzyjaźniły się już 

w drugiej klasie. Połączył je los pisklęcia, które wypadło z gniazda.

- Dobrze, przestanę - zgodziła się Maria. - Uwierz mi jednak, że Max Evans jest tobą 

nieprzeciętnie   zainteresowany.   Myślę,   że   dał   sobie   wytatuować   na   piersi   „Własność   Liz 

Ortecho”. On...

- Cześć, Michael! - zawołała głośno Liz, widząc, że chłopak kieruje się w stronę baru. 

Miała nadzieję, że nie słyszał ich rozmowy.

- Hej! - Przeczesał palcami kruczoczarne włosy, przez co jeszcze bardziej podniosły 

się w górę. - Pomyślałem, że może macie tu jakiś formularz, żebym mógł zgłosić swoją 

kandydaturę.

Liz   nie   mogła   sobie   wyobrazić   Michaela   obsługującego   klientów   w   kawiarni, 

background image

inkasującego pieniądze i wydającego resztę. To było dla niego zbyt zwyczajne, zbyt pospolite 

zajęcie. Wyobrażała go sobie raczej na jakimś stanowisku w marynarce wojennej czy czymś 

w tym rodzaju. Był zawsze skłonny do żartów, ale widać było, że jest stanowczy.

Liz wyjęła spod lady plik formularzy.

- Nikogo   w   tej   chwili   nie   potrzebujemy.   Porozmawiam   jednak   z   ojcem   i   kiedy 

otworzy się jakaś możliwość, przypilnuję, żeby zatelefonował do ciebie.

- Myślę, że ta możliwość pojawi się bardzo szybko - powiedział Michael poważnym 

tonem. - Chyba że twój ojciec lubi kelnerki, które stoją i plotkują, zamiast obsługiwać gości - 

dodał, mrugając do niej porozumiewawczo.

Maria rzuciła w niego ścierką do naczyń. Michael roześmiał się głośno.

- Już idę. - Wzięła dwie karty dań i poszła za nim do stolika. Liz rzuciła okiem na 

Maxa i napotkała spojrzenie jego oślepiająco niebieskich oczu. Były bardzo piękne; miały 

taki niezwykły odcień, ale nie był to błękit nieba ani oceanu.

Patrzył na nią przez chwilę, potem odwrócił wzrok.

Maria chyba nie miała co do niego racji, a może jednak? Liz poznała Maxa w trzeciej 

klasie. Razem wykonywali wszystkie doświadczenia w laboratorium, ale nigdy nie spotykali 

się poza szkołą. Nigdy też nie wyczuła, żeby chciał być dla niej kimś więcej niż przyjacielem.

Zaczęła układać serwetki. Jak wyglądałoby romantyczne spotkanie z Maxem? Nie był 

w jej typie; był zbyt spokojny, typ samotnika.

Patrzył na świat zupełnie inaczej niż większość ludzi. Mówił rzeczy, które zmuszały 

Liz do zastanowienia, na przykład, kiedy ci naukowcy ze Szkocji sklonowali owcę. Wszyscy 

wtedy   zastanawiali   się,   kogo   by   sklonowali,   gdyby   tylko   mogli   -   innych   naukowców, 

sportowców   czy   też   gwiazdy   filmowe.   Ale   Maxa   interesowało   coś   innego   -   czy   można 

sklonować duszę, a jeśli nie, to co to oznacza. W jego towarzystwie nie można się było 

nudzić.

Liz starła kroplę mleka z lady. Potem przesunęła butelkę z ketchupem tak, by nie 

wystawała ani na milimetr poza pojemnik z musztardą. I znowu zerknęła na Maxa.

Ten chłopak mógł się podobać. Gdyby Gimnazjum i Liceum Ulysses F. Olsen chciało 

zrobić kalendarz z najprzystojniejszymi chłopakami w szkole, na pewno by się w nim znalazł. 

Wysoki blondyn z oślepiająco niebieskimi oczami...

Poczuła, że się czerwieni. To dziwne, że zaczęła w ten sposób o nim myśleć. Przedtem 

jakoś do niej nie docierało, że jest tak świetnym chłopakiem. Był dla niej po prostu Maxem. 

Nie mogła...

Donośny   męski   głos   przerwał   jej   rozmyślania.   Szybko   podniosła   głowę.   Wszyscy 

background image

goście kawiarni patrzyli na siedzących przy drzwiach mężczyzn. Potężniejszy z nich patrzył 

wściekłym wzrokiem na swojego towarzysza, zaciskając pięści.

Trzeba zawołać ojca, pomyślała Liz. Ta kłótnia może się źle skończyć.

Skierowała się do drzwi opatrzonych napisem „Wejście tylko dla pracowników”.

- On ma broń! - krzyknęła Maria. Liz obróciła się szybko. Serce waliło jej jak oszalałe. 

Nie.

Och nie. Tylko te słowa przebiegały jej przez myśl.

Drobniejszy,   muskularny   mężczyzna   przystawił   rewolwer   do   głowy   swojego 

towarzysza.

- Nie będziesz potrzebował pieniędzy, kiedy będziesz martwy - powiedział. Ton jego 

głosu nie zdradzał żadnych emocji. Był spokojny. Spokojny i chłodny. Klik. Odwiódł kurek.

Liz chciała uciec, zawołać pomocy, ale stała jak sparaliżowana. Nie mogła otworzyć 

ust. Nie była w stanie ruszyć się z miejsca.

Potężny mężczyzna wydał okrzyk wściekłości. Rzucił się w stronę przeciwnika.

Rozległ się huk wystrzału.

Liz straciła równowagę; uderzyła o ścianę i osunęła się na podłogę.

Poczuła, że coś ciepłego spływa jej po brzuchu, przesiąkając przez ubranie.

- Ile krwi! - usłyszała okrzyk Marii. Ale jej głos dochodził jakby z daleka. Z bardzo 

daleka...

Max zerwał się na równe nogi, ale Michael chwycił go za ramię i siłą posadził z 

powrotem na krześle.

- Puść mnie! - krzyknął Mas. - Liz może umrzeć. Co ty wyprawiasz?

- A ty co? - Michael ścisnął mocniej jego ramię. - Chcesz przywrócić ją do życia tutaj, 

w kawiarni? Równie dobrze mógłbyś wysłać władzom zaproszenie. Cześć, tu jestem, czemu 

po mnie nie przyjeżdżacie?

Michael   miał   rację.   Uzdrowienie   Liz   wywołałoby   zainteresowanie   -   zbyt   duże 

zainteresowanie. Ale jeśli pozwoli, by dziewczyna umarła, choć mógł ją uratować...

Czy w tej sytuacji miał wybór?

- Jestem gotów zaryzykować - powiedział Michaelowi.

- Ty jesteś gotów zaryzykować. A co ze mną? Co z Isabel? Max opuścił głowę. Nie 

odezwał się. Zaryzykowałby własne życie,  by uratować Liz.  Ale jak mógł narażać życie 

siostry i najlepszego przyjaciela?

- Jeśli rząd będzie miał dowód na to, że pojawił się jeden z nas, to się dowiedzą, że jest 

nas więcej. Nie zaprzestaną poszukiwań, dopóki nas nie odnajdą, co do jednego - mówił dalej 

background image

Michael.

- Nie mogę powstrzymać krwi! - zza baru dobiegł ich przeraźliwy krzyk Marii.

Max poczuł, jak serce uderza mu o żebra. Liz umierała! Zerwał się od stolika.

- Wymyślę  coś. Obiecuję ci - rzucił. Zanim przyjaciel zdołał go powstrzymać,  już 

biegł   w   stronę   baru.   Przeskoczył   przez   ladę.   Ze   ściśniętym   sercem   patrzył   na   Liz.   Z 

trudnością przełknął ślinę.

Maria usiłowała tamować krew ręcznikiem. Ale Liz została trafiona w brzuch i nie 

można było powstrzymać krwawienia.

Max słyszał dobiegający z kuchni głos jej ojca, który telefonował po pogotowie. Nie 

zdążą, pomyślał. Wiedział o tym.

Aura   Liz   miała   kolor   ciepłego   bursztynu.   Max   pragnął   zawsze   przebywać   w   jej 

blasku.   Teraz   jej   świetlne   obrzeże   nabrało   tępego   brązowego   koloru,   który   ciemniał   z 

upływem każdej sekundy.

I w miarę jak uciekało z niej życie, stawało się coraz ciemniejsze.

Każdy człowiek ma inną aurę, tak jak linie papilarne. Jedynie w momencie śmierci to 

świetlne obrzeże staje się czarne.

Max   odsunął   Marię   na   bok.   Dziewczyna   dygotała   z   przerażenia.   Chciałby   ją 

pocieszyć, ale nie miał ani sekundy do stracenia.

Uklęknął przy Liz i położył obie dłonie na ranie. Natychmiast jego palce zaczęły lepić 

się od krwi.

Kocham ją, przemknęło mu przez myśl. To była prawda. Nie przyznawał się do tego, 

nawet sam przed sobą. Miłość do ziemskiej istoty była nierozważna. Niebezpieczna. Ale nic 

nie mógł na to poradzić. Kochał Liz i nie pozwoli jej umrzeć.

- Przepuść mnie! - usłyszał za plecami krzyk ojca dziewczyny. - Muszę ją zobaczyć!

Nie poruszył się ani nie odpowiedział. Teraz musiał skupić się na Liz. Tylko to było 

ważne.

Zamknął oczy i zaczął głęboko, miarowo oddychać. Starał się nawiązać łączność.

Myśl teraz o niej, nakazał sobie. Myśl o czymkolwiek związanym z nią.

O jej włosach, które zawsze pachniały jaśminem. O dołeczku, który pojawiał się na jej 

lewym policzku, kiedy się uśmiechała.

O tym,  jak lubiła opowiadać niemądre dowcipy o kosmitach. O tym,  jak uważnie 

słuchała, kiedy z nią rozmawiał.

Już prawie nawiązał łączność. Musi tylko jeszcze trochę się przybliżyć...

- Nadjeżdża karetka - usłyszał za plecami głos Michaela. Max wziął głęboki oddech. 

background image

Przez jego umysł przebiegały obrazy tak szybko, że ledwie rozpoznał jeden, już ukazywał się 

następny.

Wypchany   piesek   z   odgryzionym   uchem.   Zestaw   „Mały   chemik”.   Dziewczynka 

trzymająca pisklę w rękach. Pędzący samochód. Pięcioletnia Liz w różowej sukience w misie. 

Walentynka. Trampolina nad dużym basenem. Jego własna twarz.

Nawiązał łączność.

Czuł krew, wypływającą z ciała dziewczyny, jakby była jego własną krwią. Czuł jej 

oddech w swoich płucach. Słyszał w uszach bicie jej serca.

Najpierw kula, pomyślał Max. Skupił się na ciele Liz. Na ich ciele.

Tak. Była tu. Wyczuwał ją. Wiedział już, gdzie jest ten kawałek ołowiu. Cząsteczki 

ołowiu.

Zaczął roztrącać te cząsteczki. Tylko tak mógłby to kreślić. Potrącał je, a one się 

rozpadały. Ołowiany pocisk rozdrabniał się na mikroskopijne molekuły, które nie stanowiły 

już żadnego zagrożenia.

- Karetka podjeżdża pod drzwi - usłyszał głos Michaela. Max skoncentrował się na 

komórkach ciała Liz. Jej żołądka.

Mięśni i ścięgien. Skóry.

Teraz nie roztrącał, tylko skupiał. Ściskał myślą. Aby komórki jej ciała się zespoliły. 

Uzdrawiał.

Poczuł, że ktoś nim potrząsa.

- Musisz przerwać łączność - rozkazał Michael. - Ludzie z karetki pogotowia są już w 

drzwiach.

Max zerwał łączność. Był znowu odseparowany. Znowu samotny.  Oblała go jakaś 

zimna fala. Zadrżał.

Oderwał   dłonie   od   Liz   i   spojrzał   na   jej   brzuch.   Pod   warstwą   krwi   skóra   była 

nietknięta. Odetchnął z ulgą. Dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała na niego.

- Ja... ty...

- Później ci wszystko wytłumaczę - szepnął. - Teraz musisz mi pomóc.

Chwycił stojącą na ladzie butelkę ketchupu i roztrzaskał ją na podłodze. Wysmarował 

ketchupem zakrwawione ubranie Liz.

- Stłukłaś butelkę, padając - powiedział do niej. - Okay, Liz? Padając, stłukłaś butelkę 

i to wszystko.

Kobieta i mężczyzna, oboje w białych strojach, weszli za bar.

- Proszę się odsunąć i zrobić nam miejsce - powiedziała lekarka.

background image

Max cofnął się. Czy Liz zrozumiała, o co ją prosił? Dziewczyna usiłowała wstać.

- Nic   mi   nie   jest   -   odezwała   się   ochrypłym   głosem.   -   Kiedy   usłyszałam   strzał, 

upadłam. Ja... ja stłukłam tę butelkę ketchupu i cała się oblałam.

Podniosła resztki butelki, aby wszyscy mogli je zobaczyć. Potem spojrzała na Maxa, a 

jej ciemnobrązowe oczy wyrażały tak wiele. Chłopak wstrzymał oddech.

- Nic mi nie jest - powtórzyła.

background image

2

Liz nie mogła oderwać wzroku od Maxa. Uśmiechnął się. Był to łagodny uśmiech, 

przeznaczony tylko dla niej. Co ty ze mną zrobiłeś? - pomyślała. W jaki sposób...

W głowie jej szumiało, mózg pracował na zwolnionych  obrotach. Trudno jej było 

zebrać myśli.

Lekarka uklękła przy dziewczynie, zasłaniając jej Maxa. Nie! - pomyślała Liz, usiłując 

wstać. Musiała mieć go teraz w zasięgu wzroku. Czuła się wtedy... bardziej bezpieczna.

Kiedy upadła i leżała na podłodze, miała wrażenie, że odpływa w jakąś nieznaną dal, 

że coś ją zmusza do oderwania się od kawiarni, od ojca i Marii - od wszystkich i wszystkiego, 

co znała. Tylko dzięki Maxowi mogła tu powrócić.

- Proszę się jeszcze nie ruszać. - Lekarka chwyciła ją za ramiona.

Liz   starała   się   skupić   na   tym,   co   ma   powiedzieć.   Przesunęła   ręką   po   sukience   i 

podniosła dłoń, tak by lekarka mogła ją zobaczyć.

- To ketchup, jak już mówiłam. Wiem, że to wygląda jak krew, jak mnóstwo krwi...

A pod ketchupem jest krew, pomyślała. Wykrwawiałam się na śmierć. Umierałam. Liz 

zadrżała. Skrzyżowała ramiona, ale to jej nie pomogło. Nadal odczuwała chłód.

- Wiem, że to ketchup. Czuję jego zapach. Zaczynam  nabierać apetytu  na frytki - 

zażartowała lekarka. Wyjęła maleńką latarkę i zaświeciła dziewczynie w oczy. Potem zbadała 

jej puls.

- Czy nic jej nie jest? - spytał pan Ortecho, gwałtownie mrugając oczami. Zawsze tak 

robił, kiedy był na skraju załamania.

Liz   ogarnęła   fala   współczucia;   chciałaby   uchronić   ojca   przed   jakimkolwiek 

nieszczęściem. Popadł w depresję, kiedy Rosa przedawkowała. Po pogrzebie całymi dniami 

leżał na kanapie, przykryty wełnianym kocem, chociaż był środek lata. Ilekroć Liz wchodziła 

do pokoju, widziała go zawsze w tej samej pozycji.

Musi   być   przerażony,   pomyślała.   Jestem   jedynym   dzieckiem,   jakie   mu   pozostało. 

Szkoda, że to wszystko nie wydarzyło się wtedy, kiedy ojciec ma wolny dzień.

- Dobrze się czuję, tatuniu - powiedziała. Głos drżał jej lekko, ale uznała, że miał 

wystarczająco   normalne   brzmienie.   Niezwykłe   było   jedynie   to,   że   powiedziała   do   ojca 

„tatuniu”, czego nie robiła od dzieciństwa.

- Nie ciebie pytałem - zirytował się pan Ortecho. - Czy jesteś lekarzem? Nie. Więc nie 

wiesz, czy dobrze się czujesz.

- Ja jestem lekarzem i potwierdzam, że ona czuje się dobrze - odezwała się lekarka. - 

background image

Spodziewałam się, że będzie w szoku. Ja byłabym w szoku, gdyby ktoś do mnie strzelił. Ale 

ona   jest   w   zupełnym   porządku   -   dodała,   rzucając   spojrzenie   na   towarzyszącego   jej 

sanitariusza. - Myślę, że możemy już odjechać.

- Dziękuję - powiedziała Liz, podnosząc się na nogi. Ojciec chwycił ją w objęcia i tak 

mocno ściskał, że poczuła ból żeber.

- Nie mówmy o tym mamie, okay? - szepnęła.

- Chyba żartujesz? Nie ma szans, żeby twoja matka tego nie wyczuła. Jak tylko jedno 

z nas wejdzie do domu, od razu będzie wiedziała, że coś się stało.

Dziewczyna rozejrzała się po kawiarni, szukając Maxa. Musiała z nim porozmawiać, 

żeby dowiedzieć się, co z nią zrobił. Ale już go nie było. Ani jego, ani Michaela.

Max z takim przejęciem prosił ją, aby skłamała, jakby to było niesłychanie ważne. 

Gdyby ktoś uważnie przyjrzał się podłodze, od razu wiedziałby, że ta historia z ketchupem to 

bujda. Plamy krwi na płytkach terakoty były błyszczące i jasnoczerwone - ketchup nie ma ani 

tej barwy, ani konsystencji.

- Sprzątnę to. Ktoś się może poślizgnąć. - Wyciągnęła żółty kubełek i wylała z niego 

brudną wodę na podłogę.

- Ja to zrobię - zorientował się ojciec, wyjmując jej mopa z rąk.

- Chodź. Pójdziemy do toalety i trochę się ogarniesz - odezwała się Maria, obejmując 

przyjaciółkę.

- Dobry pomysł. Liz czuła, że brakuje jej już sił do udawania spokoju i rozmów o 

ketchupie.

Spojrzała   na   Marię;   ta   była   bardzo   blada.   Zniknęły   jej   różowobrzoskwiniowe 

rumieńce, na policzki wystąpiły czerwone plamy.

Zanim Liz zdążyła zrobić krok do przodu, drzwi kawiarni otworzyły się gwałtownie i 

ukazał się w nich szeryf Valenti. Jego kroki odbijały się głośnym echem w opustoszałym 

lokalu.

Wszyscy uczniowie liceum znali ojca Kyle'a. Co tydzień przeprowadzał rewizję w 

szkolnych szatniach. Zatrzymywał każdego kierowcę, który nie miał osiemnastu lat i przekra-

czał   szybkość   choćby   o   parę   kilometrów.   Pojawiał   się   prawie   na   każdej   imprezie,   żeby 

sprawdzić, czy nieletni nie piją alkoholu.

- Dostałem raport, że pod tym adresem była strzelanina - zwrócił się do właściciela 

lokalu. - Czy może mi pan powiedzieć, co się tu wydarzyło?

Będzie   zadawał   tysiące   pytań,   pomyślała   Liz.   A   jeśli   nie   uwierzy   w   opowieść   o 

ketchupie? Serce zaczęło jej bić szybciej.

background image

- Byłem   wtedy   w   swoim   biurze.   Usłyszałem   wrzaski   dwóch   mężczyzn,   po   czym 

nastąpił wystrzał - mówił drżącym głosem pan Ortecho. - Wybiegłem z biura i zobaczyłem 

córkę... zobaczyłem moją córkę, która leżała na podłodze, krwawiła...

- To był ketchup - szybko wtrąciła Liz. - Przestraszyłam się wystrzału. Odskoczyłam 

do tyłu i upadłam. Rozbiłam butelkę i oblałam się ketchupem.

- Czy   tak   było?   -   spytał   Valenti,   obracając   się   w   jej   stronę.   Zdjął   kapelusz.   Liz 

zauważyła czerwony pasek, jaki rondo kapelusza odcisnęło mu na czole.

- Mhm - mruknęła. Dlaczego czuła się taka speszona? Przecież zadał jej to pytanie 

spokojnym tonem, nie krzyczał na nią ani nic w tym rodzaju. Nie należał też do mężczyzn, 

którzy onieśmielają swoim wyglądem; nie był o wiele wyższy od Liz.

Miał jednak szczególną cechę. Gdyby miała  opisać szeryfa  Valentiego za pomocą 

jednego wyrazu, użyłaby określenia „konsekwentny”. Czuła, że każde jego słowo i każdy gest 

są przemyślane. A jeśli działał tak ostrożnie i tak zważał na to, co mówi, to niewątpliwie 

bardzo dokładnie wgłębiał się również w podawane mu informacje.

Czy zauważył, że podłoga jest mokra? - przyszło jej nagle do głowy. Czy zastanawia 

się, dlaczego została tak szybko umyta? To było osobliwe - zajmować się podłogą zaraz po 

tym, jak ktoś do niej strzelał.

Valenti nie zadawał więcej pytań.

Czy uwierzył w jej opowieść? Liz żałowała, że nie może widzieć jego oczu. Ale on nie 

zdejmował odblaskowych okularów. Widziała w nich jedynie odbicie własnej twarzy.

- Pokłóciło się dwóch facetów przy tamtym stoliku - odezwała się Maria. - Jeden z 

nich był niskim, ale muskularnym mężczyzną, a drugi był wielki i gruby.

- Tak! - potwierdziła Liz. - Myślę, że kłócili się o pieniądze. Tak, o pieniądze.

Pleciesz, strofowała się w myślach. Powstrzymaj się. Im więcej będziesz mówić, tym 

łatwiej Valenti przyłapie cię na kłamstwie.

- A co było potem? - spytał szeryf, unosząc brwi.

- Potem jeden z tych facetów... ten niski... wyciągnął rewolwer. Ten drugi chciał mu 

go odebrać i broń wypaliła - odpowiedziała Liz.

- Muszę mieć rysopis ich obu. - Szeryf wyciągnął z kieszeni mały notes.

- Oczywiście.   -   Liz   roześmiała   się   z   przymusem.   -   Ten   gość   z   rewolwerem   miał 

rozwichrzone   ciemne   włosy.   Poniżej   metra   osiemdziesięciu   wzrostu,   ważył   może 

osiemdziesiąt parę kilo.

- Wąsy, tatuaże czy coś w tym rodzaju? - spytał Valenti.

- Chyba   nie.   -   Liz   zerknęła   wyczekująco   na   przyjaciółkę.   Rozmowa   z   szeryfem 

background image

wyprowadzała ją z równowagi.

- Ja też niczego takiego nie pamiętam - rzekła Maria.

- A ten drugi gość? - spytał Valenti, stukając ołówkiem o notatnik.

- Wyższy - powiedziała  Maria. - Powyżej  metra  osiemdziesięciu. Gruby, z dużym 

brzuchem.

Mówiła dalej, a szeryf robił notatki. Za parę minut stąd wyjdzie. Wtedy Liz będzie 

mogła znaleźć Maxa.

- To chyba wszystko - powiedział Valenti. - Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Gdzie 

jest ślad po kuli?

Ślad po kuli? Och, mój Boże, Liz o tym nie pomyślała.

- Pewno gdzieś tu na ścianie - mruknęła. Obróciła się, udając, że szuka dziury.

- Niczego nie widzę. - Szeryf przechylił się przez ladę. Czuła na karku jego oddech. 

Ciarki przechodziły Jej po skórze. Przecież on nie wie, że kłamiesz, uspokajała się. Obróciła 

się twarzą do niego i wzruszyła ramionami.

- Może tak spanikowałam na widok rewolweru, że tylko wyobraziłam sobie wystrzał.

- Tak. Pod wpływem stresu wszystko jest możliwe - przyznał Valenti.

Kupił to tłumaczenie, pomyślała dziewczyna.

- Ale twój ojciec również słyszał wystrzał - zauważył szeryf. - I ta kobieta, która do 

nas zadzwoniła.

O tym też nie pomyślałam. Zupełnie za nim nie nadążam, uzmysłowiła sobie Liz.

- Nie wiem, co panu powiedzieć - zaczęła. - Czy mogłabym iść się przebrać? Jestem 

cała oblepiona ketchupem.

- Idź. Gdybym miał więcej pytań, to wiem, gdzie cię znaleźć.

- Chodźmy, Mario. - Chwyciła ją za ramię i wciągnęła do damskiej toalety, zamykając 

drzwi.

Zebrała włosy w kitkę i spięła ją na czubku głowy, jak w Jaskiniowcach. Lepiej jej się 

myślało, kiedy włosy nie opadały jej na twarz. To było głupie, ale prawdziwe.

Maria oderwała długi kawał papierowego ręcznika, zamoczyła go w zimnej wodzie i 

podała przyjaciółce.

- Czy powiesz mi, dlaczego okłamałaś wszystkich, łącznie z szeryfem?

Dłoń Liz, w której trzymała papierowy ręcznik, zatrzymała się w pół gestu. Woda 

zaczęła jej kapać na pantofle.

- Nie kłamałam - stwierdziła nienaturalnie sztucznym tonem.

- No dobra. - Maria, przyglądając się jej uważnie, wyjęła z kieszeni zwinięty ręcznik. - 

background image

To nie ketchup. To krew. Twoja krew, Liz. Trzymałam ten ręcznik na twoim brzuchu i wi-

działam, jak nasiąka krwią. Przyciskałam go z całych sił - dodała łamiącym się głosem, a w 

jej oczach zabłysły łzy - ale to nic nie pomagało. Ty umierałaś, Liz. Widziałam, jak umierasz.

Liz uchwyciła się krawędzi umywalki. Nie była w stanie utrzymać się na nogach. 

Kiedy Max prosił ją, żeby skłamała dla jego dobra, całkowicie się wyłączyła i robiła tylko to, 

czego   chciał.   Jakby   zbudowała   dokoła   siebie   szklany   klosz,   do   którego   strach   nie   miał 

dostępu. Dzięki temu mogła spokojnie rozmawiać z ojcem, z lekarką i szeryfem Valentim.

Słowa przyjaciółki wybiły jednak w tym kloszu dziurę. Omal nie umarłam, pomyślała 

Liz. Bezustannie powtarzała to w myślach. Wreszcie osunęła się na podłogę i oparła o ścianę.

Maria usiadła obok niej i objęła ją ramieniem.

- Trafił cię, prawda?

- Tak - przyznała Liz. Paliło ją gardło, a oczy napełniły się łzami.

- Opowiedz mi wszystko. Liz głęboko wciągnęła powietrze.

- Max mnie uzdrowił. To niemożliwe, ale tak było. Słyszałam twój krzyk. Dochodził z 

bardzo daleka. Potem straciłam przytomność czy coś w tym rodzaju. - Była zadowolona, że 

może to wszystko głośno wypowiedzieć. Sprawiło jej to wielką ulgę. - Następną rzeczą, jaką 

pamiętam, były dłonie na moim brzuchu. Ciepłe dłonie - mówiła dalej. - Tylko to czułam, 

żadnego bólu ani niczego. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Maxa.

- Niesamowite. On ocalił ci życie.

- Tak - potwierdziła Liz.

Nie mogła jednak do końca w to uwierzyć. To było jak sen, który z każdą minutą 

wydawał się coraz mniej realny. W jaki sposób Max mógłby uleczyć ranę postrzałową?

- Powiedział, żebym skłamała, że później mi wszystko wytłumaczy, i zniknął.

Ubranie   Liz   śmierdziało   ketchupem   i   zaschniętą   krwią.   Zrobiło   jej   się   niedobrze. 

Wstała, wzięła kolejny ręcznik i tak gwałtownie nim pocierała, że rozpadł się na strzępy.

Maria stanęła obok przyjaciółki przy lustrze. Wytarła oczy i nawet się roześmiała.

- To miał być wodoodporny tusz do rzęs.

- Nie wynaleźli jeszcze łzoodpornego tuszu - powiedziała Liz, podając jej ręcznik.

Oczy Marii nagle się rozszerzyły. Pochyliła się w stronę przyjaciółki.

- Liz, nie powinnaś zawracać sobie głowy zmywaniem  tego ketchupu. - Wskazała 

palcem jej sukienkę. - Będziesz musiała coś z nią zrobić, spalić albo co. Popatrz tylko.

Liz opuściła wzrok i zobaczyła małą okrągłą dziurę w materiale. Poczuła nagły skurcz 

żołądka. To tędy weszła kula. To był ślad po pocisku, którego szukał Valenti, i tylko ketchup 

nie pozwolił mu tego zobaczyć.

background image

- Masz   rację.   Muszę   to  spalić.   Ręcznik   też   -  dodała,   wyjmując   z   rąk  przyjaciółki 

przesiąknięty krwią kawałek materiału.

Maria nie była w stanie oderwać wzroku od dziury w sukience.

- Nie mogę uwierzyć, że miałam kulę w swoim ciele - powiedziała Liz, osłaniając 

dłońmi brzuch.

- Zabierz ręce - poleciła jej Maria. - Tu jest coś dziwnego. Jakbyś miała świecącą 

skórę.

Liz opuściła ręce. Kawałek skóry, widoczny przez dziurę w sukience, rzeczywiście 

miał niezwykły wygląd... był jakiś srebrzysty. Co to było?

Wolno rozpięła suwak. Kiedy spojrzała na swój brzuch, poczuła zawrót głowy.

To nie mogło być rzeczywiste. Takie rzeczy się nie zdarzają. Jednak na jej brzuchu 

widniały dwa opalizujące odciski dłoni. Odciski dłoni Maxa.

Isabel Evans wyciągnęła górną szufladę komody i wyrzuciła jej zawartość na łóżko. A 

więc:   wargi,   oczy,   skóra,   paznokcie,   perfumy,   pomyślała.   Zaczęła   układać   szminki, 

błyszczyki, pomadki do warg i konturówki w górnym prawym rogu łóżka.

Potem zebrała wszystkie cienie do powiek (w kremie i pudrze), wszystkie ołówki do 

oczu i brwi, tusz do rzęs. Złożyła je w górnym lewym rogu łóżka, potem dołączyła do tego 

zbioru dwa przyrządy do zakręcania rzęs i buteleczkę kropli do oczu Visine.

Max   zawsze   podśmiewał   się   z   tego.   Mówił,   że   Isabel   zachowuje   się   jak   mała 

dziewczynka,   która  dzieli  otrzymane   na Halloween   słodycze   na  oddzielne grupy: zwykła 

czekolada, czekolada z orzechami, cukierki i dropsy. Ale układanie kosmetyków uspokajało 

ją, kiedy była zdenerwowana. Tak jak teraz. Bardziej niż zdenerwowana. Była przerażona na 

granicy ataku histerii.

Jeśli brat nie wróci szybko do domu, nie będzie już nigdy miał okazji, żeby się z niej 

podśmiewać - ponieważ Isabel go zabije. Michaela też.

Jeden z nich zrobił użytek ze swojej mocy - albo kogoś uzdrowił, albo przeniknął do 

snów. Czuła w powietrzu powiew mocy, który podnosił jej włosy na karku i na rękach. Przez 

otwarte okno wpadał zapach ozonu, jak po burzy.

To oznaczało, że wydarzyło się coś bardzo poważnego, Max i Michael nigdy bowiem 

nie używali swojej mocy dla zabawy. A kiedy robiła to Isabel - i to bardzo często, ponieważ 

korzystanie z mocy było świetną rozrywką - obaj zawsze prawili jej kazania.

Musiało się wydarzyć coś wyjątkowego, co zmusiło jej brata i przyjaciela do złamania 

zasad. Ale nie to było najbardziej przerażające. Najbardziej przerażające było to, że Isabel 

czuła płynące od nich fale panicznego strachu. Nie obawy, lecz przerażenia.

background image

Nie potrafiła czytać myśli Maxa ani Michaela, lecz umiała wczuwać się w ich uczucia. 

Zwykle się z tego wyłączała. Co ją mógł obchodzić zły humor przyjaciela po kłótni z przy-

branymi rodzicami? Albo radość Maxa, bo Liz Ortecho obdarzyła go uśmiechem?

Nie mogła jednak wyeliminować bijącej teraz od nich fali przerażenia, tak samo jak 

nie   byłaby   w   stanie   zignorować   wybuchu   wulkanu   w   środku   miasta   i   rozlewającej   się 

wszędzie lawy.

Wyjęła  pudełeczka z różem, kremy nawilżające, sztyfty korygujące  i podkłady (w 

płynie   i  pudrze).   Położyła  je  w   prawym rogu  w   nogach  łóżka.  Chciała   dołożyć   do  nich 

brzoskwiniowy   peeling,   zawahała   się   jednak.   Czy   tym   razem   nie   powinna   oddzielić 

kosmetyków do oczyszczania skóry?

Nie mogła zebrać myśli. Gdzie jest Max i Michael? Na pewno wiedzą, że ona już 

odchodzi od zmysłów.

Wyrzuciła peeling do śmieci. Nie lubiła go. Grudki z pestek drażniły jej skórę. Nie 

powinna go była w ogóle kupować.

Usłyszała   nadjeżdżający   samochód.   Nareszcie!   Wybiegła   ze   swojego   pokoju, 

przebiegła przez hol i rzuciła się do drzwi. Obaj chłopcy szli w kierunku domu. Max unikał 

jej wzroku, a Michael miał ponury wyraz twarzy.

Musiało stać się coś złego, pomyślała Isabel. Coś bardzo złego.

- Gdzieście byli? Co się stało? - spytała histerycznym tonem.

- Porozmawiamy w domu - powiedział brat, przechodząc obok niej.

- W  domu  - powtórzyła   Isabel.   Razem  z  Michaelem  weszła  za  Maxem  do  holu i 

zamknęła drzwi.

- Okay, jesteśmy w domu. Co się dzieje?

- Czy są rodzice? - Brat zignorował jej pytanie.

- Nie.   Dzisiaj   są   w   Clovis   -   odparła   z   rozdrażnieniem   Isabel.   Państwo   Evans 

postanowili rozszerzyć praktykę prawniczą, kiedy Max i Isabel poszli do liceum. Teraz mieli 

swoje   kancelarie   zarówno   w   Roswell,   jak   i   w   Clovis   -   godzinę   jazdy   samochodem   na 

północny wschód.

Max skinął głową i skierował się w stronę salonu, a Michael za nim.

- Nie zostawiajcie  mnie!  - krzyknęła  Isabel. - Chcę wiedzieć, coście  zrobili. I nie 

opowiadajcie mi żadnych bzdur. Czułam powiew mocy.

Brat   nie   odpowiedział.   Opadł   na   fotel.   Oparł   głowę   o   przerzucony   przez   oparcie 

indiański koc. Jego twarz wydawała się szara na tle żywych czerwieni, złota i zieleni.

Coraz bardziej ją przerażał. Zawsze lubił rządzić, rozkazywać jej i Michaelowi. A 

background image

teraz nie chciał nawet otworzyć ust.

- Ty mi powiedz, i to natychmiast. - Isabel zwróciła się do Michaela.

- Święty użył swojej mocy, aby uleczyć ranę postrzałową... w obecności świadków - 

wyrzucił   z   siebie   Michael.   Rzucił   się   na   sofę,   lecz   wstał.   Widać   było,   że   jest   zbyt 

zdenerwowany, by usiedzieć w jednym miejscu.

- Ranę   postrzałową?   Zwariowałeś?!   -   Isabel   zaczęła   wrzeszczeć   na   brata.   Potem 

rzuciła wściekłe spojrzenie Michaelowi. - On jest twoim najlepszym przyjacielem. Dlaczego 

go nie powstrzymałeś?

- Próbowałem - uciął chłopak. Wyraz jego szarych oczu przestrzegał ją przed dalszymi 

pytaniami.

- Czy przyjechała policja? - Głos Isabel nabierał histerycznych tonów.

- Valenti zajeżdżał na parking, kiedy myśmy wyjeżdżali - powiedział Michael.

Poczuła skurcz żołądka. Szeryf napawał ją przerażeniem. Starała się go unikać, jak 

tylko mogła. Kiedy robił nalot na imprezę, wychodziła tylnymi drzwiami. Gdy pojawiał się w 

szkole, siedziała z książką w rogu biblioteki. A teraz Max dosłownie wręczył temu facetowi 

zaproszenie, żeby mógł się do nich dobrać.

- Czy   świadkowie   dobrze   się   wam   przyjrzeli?   Myślisz,   że   będą   mogli   podać 

Valentiemu dokładny rysopis? - spytała Isabel.

- Chyba będą mogli mu dać nazwiska i adresy - mruknął Michael.

Isabel rzuciła bratu spojrzenie mówiące „powiedz wszystko, bo jak nie... „.

- Liz Ortecho została postrzelona. Ona wie, że zrobiłem coś, by ją uzdrowić. Myślę, że 

jej przyjaciółka, Maria DeLuca, również wie - przyznał Max. - Tak, na pewno wie. To ona 

starała się zatamować krew.

- To oznacza, że za dwie sekundy zjawi się tu Valenti! - krzyknęła Isabel. - Odkryje 

całą prawdę o tobie!

- Izzy... - zaczął Max.

- I nie trzeba być geniuszem, by się domyśleć, że jeśli ty nie pochodzisz stąd, to twoja 

siostra też nie - mówiła dalej. - Jak mogłeś mi to zrobić, Max? Valenti dowie się prawdy o nas 

obojgu. Odda nas w ręce jakiejś agencji rządowej i...

- Uważam, że trzeba się stąd wynieść - przerwał jej Michael. - Powinniśmy wziąć 

jeepa i jechać przed siebie, dopóki nie opuścimy tego stanu.

- Dość tego. Po prostu dość, okay?! - zawołał Max. Wyprostował się i odgarnął z czoła 

jasne   włosy.   -   Liz   okłamała   lekarkę.   Powiedziałem   jej,   że   ma   mówić   o   rozbitej   butelce 

ketchupu, który się na nią wylał. Możemy mieć do niej zaufanie. Jestem pewny, że Maria 

background image

zrobi to samo.

- Skąd ta pewność? - upierała się Isabel. - Sprowadziłeś niebezpieczeństwo na nas 

wszystkich.

- Chociaż teraz zrozumiesz, jak ja się czuję, kiedy ty używasz swojej mocy - odciął się 

Max.

- Nie. Nawet nie próbuj mnie w to wciągać! - wrzasnęła Isabel. - Ty...

- Liz   będzie   zadawać   ci   mnóstwo   pytań   -   wtrącił   Michael,   zwracając   się   do 

przyjaciela. - Co masz zamiar jej powiedzieć?

- Prawdę - wyznał Max.

- Nie ma mowy! - wybuchnął Michael. Isabel popatrzyła na brata. Znała ten wyraz 

twarzy - on już podjął decyzję. Usiadła na poręczy fotela. Musiała znaleźć jakiś sposób, by 

zechciał jej wysłuchać. Musiała go przekonać, że to, co chce zrobić, zniszczy ich wszystkich.

- Max, my  nie mieszkamy  w Disneylandzie  - odezwała  się cichym  głosem.  - Nie 

mieszkamy w szczęśliwym, cudownym miejscu. To byłoby miłe, ale tak nie jest. Nie możesz 

ufać komukolwiek. To niebezpieczne.

- Ja nie mówię o „kimkolwiek”. - Max potrząsnął głową. - Mówię o Liz.

- O Liz i o Marii - przypomniała mu siostra. - Myślisz, że je znasz, ale nie możesz 

wiedzieć,   jak   zareagują,   kiedy   im   powiesz,   że   nie   jesteś   taki   sam   jak   one.   Mogą   wtedy 

popatrzyć na ciebie i zobaczyć coś okropnie odrażającego i przerażającego.

Max nie odezwał się. Isabel wiedziała już, że nie potrafiła przekonać brata.

Wstała   i   zaczęła   chodzić   po   salonie.   Może   Michael   miał   rację.   Może   powinni 

wyjechać. Tu groziło im niebezpieczeństwo - dwie ziemskie istoty były bliskie odkrycia ich 

tajemnicy.

- To ty ustaliłeś tę zasadę, Max. Zmusiłeś nas, żebyśmy przysięgli, że nigdy nikomu 

się nie zwierzymy, pamiętasz? - spytał Michael.

Isabel słyszała napięcie w jego głosie. Był prawie tak przerażony jak ona.

- Miałeś rację - mówił dalej Michael - ponieważ są tu takie ziemskie istoty, które by 

nas zabiły, gdyby się dowiedziały o naszym istnieniu.

Isabel usłyszała, że na podjeździe zatrzymuje się samochód. Obróciła się szybko w 

stronę Maxa.

- Już się zaczęło - rzuciła. - Valenti już nas ściga. Co teraz zrobimy?

background image

3

Max zerwał się z fotela i pobiegł do holu. Wyjrzał przez wąskie okno przy drzwiach.

- To nie Valenti, to Liz - poinformował siostrę i przyjaciela. Isabel oparła się o ścianę i 

zamknęła oczy. Max poczuł ukłucie bólu - jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie. Ale 

nie miał teraz czasu, aby się nią zająć; musiał skoncentrować uwagę na Liz.

Gwałtownym ruchem otworzył drzwi, zanim ta zdążyła nacisnąć dzwonek. Drgnęła, 

zaskoczona,   ale   szybko   wróciła   do   równowagi.   Spojrzała   mu   w   oczy   -  Powiedziałeś,   że 

później wszystko mi wytłumaczysz. Już jest „później”.

Skrzyżowała ramiona na piersi, nie spuszczając z niego wzroku. Widać było, że nie 

ruszy się z miejsca, dopóki nie otrzyma wyjaśnienia.

Max westchnął ciężko. Wiedział, że Isabel i Michael są gotowi go zamordować, ale co 

mógł zrobić? Liz była jeszcze bardziej przerażona niż oni, przecież omal nie umarła.

- Wejdź - powiedział, nie zwracając uwagi na głuchy jęk siostry.

- Chodźmy do mojego pokoju. Michael i Isabel mieli właśnie... oglądać film na wideo.

Michael i Isabel nie odezwali się. Patrzyli tylko na Liz. Gdyby mogli to zrobić, ich 

oczy wysyłałyby teraz śmiercionośne promienie, pomyślał Max.

Zaprowadził Liz do swojego pokoju i zamknął drzwi.

- Siadaj. Może chcesz się czegoś napić? Podniósł z podłogi kłąb brudnych ubrań i 

wrzucił do szafy.

- Mamy wodę sodową, sok i te pobudzające napoje, które lubi Isabel, i pewnie jeszcze 

coś.

- Nie, nie chcę niczego - odrzekła Liz, siadając na łóżku. Max już chciał usiąść obok 

niej, ale zmienił zamiar i oparł się o komodę. Wielokrotnie wyobrażał sobie Liz Ortecho w 

swojej sypialni, we wszelkich możliwych wariantach. Ale nie wyobrażał sobie takiej sytuacji 

jak teraz.

- No i... - odezwała się dziewczyna, przesuwając tam i z powrotem srebrną bransoletkę 

na nadgarstku.

- No i... - powtórzył Max. Aura Liz była teraz jaśniejsza. Nie był to jednak ten ciepły 

bursztynowy kolor co zawsze. Ten był jadowicie żółty. A jaki będzie, kiedy wyjawię jej 

prawdę   o   sobie?   -   pomyślał   Max.   Czy   Isabel   mogła   mieć   rację   i   Liz   zobaczy   we   mnie 

jakiegoś odrażającego mutanta?

Jeśli tak, to nie miał się co przejmować całą resztą. Tym, że może zostać złapany i 

będą na nim przeprowadzać eksperymenty. Nie mogło być niż gorszego niż widok oczu Liz, 

background image

pełnych przerażenia i odrazy.

Max czuł, że powinien już zacząć mówić, nie wiedział jednak, jak zacząć.

Dziewczyna   obracała   nerwowym   ruchem   bransoletkę.   Ona   i   tak   jest   dość 

zdenerwowana, a ja tu stoję i tylko się na nią gapię, pomyślał Max.

- Więc, hm, jak się czujesz? - spytał. Jak się czujesz? Kretyńskie pytanie, uznał.

- Jeszcze trochę mnie trzęsie - powiedziała Liz. - To normalne, prawda? Pewnie hula 

we mnie adrenalina, która nie ma już tam nic do roboty. To tak, jakbym wypiła za dużo 

kawy...

- Tak - potwierdził Max. - Kiedy byłem dzieckiem, omal nie wpadłem pod samochód. 

Serce waliło mi przez całą godzinę. Jechałem na rowerze, nie wiem, ile miałem lat, ale byłem 

jeszcze   w   wieku,   kiedy   panowała   wśród   dzieci   moda   na   przyczepianie   kart   do   gry   do 

szprych...

- Max, przestańmy pleść byle co. - Liz odetchnęła głęboko, aby móc mówić dalej. - 

Okłamałam   wszystkich,   jak   mnie   o   to   prosiłeś.   Ale   muszę   wiedzieć,   co   się   naprawdę 

zdarzyło.

- Okay.  Masz rację. Przestajemy pleść. Zabrania się plecenia byle czego. Zabrania 

się...

- Max!

- Okay, okay. Ale zanim zacznę... Nie ma szans, żebyś ty sama uwierzyła w tę historię 

z ketchupem? - spytał.

- Nie sądzę. - Liz roześmiała się, wyciągając bluzkę z dżinsów.

Co ona robi? Chłopcu zaschło w ustach. Z trudnością udało mu się zachować obojętny 

wyraz twarzy.

Liz powoli odsłaniała brzuch. Max wstrzymał oddech, a po chwili wypuścił powietrze 

z płuc z głośnym sykiem. Zobaczył dwa srebrzyste odciski dłoni. Swoje odciski.

- To nie są odciski butelki ketchupu - rzekła. Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń.

Max nie poruszył się. Co powinien zrobić? Czego ona od niego oczekiwała?

Przez   chwilę   patrzyła   mu   w   oczy,   potem   położyła   jego   dłoń   na   swoim   brzuchu. 

Przymierzała ją do srebrzystego odcisku, dokładnie ustawiając każdy palec.

Czy   ona   czuje,   że   drżę?   -   zastanawiał   się.   Kiedy   ją   uzdrawiał,   koncentrował   się 

jedynie na rozdrobnieniu pocisku i zamknięciu rany. Ale teraz... teraz czuł pod palcami jej 

miękką, gładką skórę. Tak ciepłą pod jego dłonią.

Usiadł koło Liz. Ona nadal trzymała jego ręką na swoim brzuchu.

- Ty to zrobiłeś, Max - powiedziała wzruszonym głosem. - Uratowałeś mi życie. Jak?

background image

Powoli odsunął dłoń. Dziewczyna opuściła bluzkę.

- Nie wiem, jak mam zacząć - przyznał.

- Po prostu powiedz. Cokolwiek to jest, powiedz - poprosiła. To jest Liz, mówił sobie 

Max. Od trzeciej klasy chodzili razem do szkoły. Gdyby miał wybrać jakąś ziemską istotę, by 

powiedzieć prawdę o sobie, wybrałby ją. Jej naprawdę zależało na różnych sprawach, na 

ludziach. Więc zrób to, pomyślał.

- Wiesz, że jestem adoptowany, prawda?

- Uhm - mruknęła, czekając, co będzie dalej.

- Moi rodzice... moi prawdziwi rodzice nie żyją.

- Och,   Boże,   Max.   To   okropne   -   odezwała   się   Liz.   -   Nic   o   tym   nie   wiedziałam. 

Pamiętasz ich?

Cała ona. Już zapomniała o sobie, o pytaniach, na które chciała uzyskać odpowiedź. 

Teraz myślała tylko o nim.

- W ogóle ich nie pamiętam. Bardzo tego żałuję - powiedział. - Myślę jednak... myślę, 

że odziedziczyłem moc uzdrawiania, moc, którą wykorzystałem, aby uleczyć ciebie, po nich.

Chciała coś powiedzieć, ale jej na to nie pozwolił. Bał się, że jeśli teraz tego z siebie 

nie wyrzuci, to już nigdy nie potrafi tego zrobić.

- Moi rodzice zginęli w Katastrofie w Roswell. Oni... oni nie byli ziemskimi istotami. 

Ja też nie jestem. Dlatego potrafię robić takie rzeczy... uzdrawiać. Dłońmi.

Zapadła długa niezręczna cisza. Liz odsunęła się lekko od Maxa. Kiedy się wreszcie 

odezwała, jej głos był o wiele za spokojny.

- Nie wiem, co chciałbyś usłyszeć. - Nie patrzyła na niego. - Czy mam zacząć od tego, 

że katastrofa UFO, jeśli w ogóle miała miejsce, wydarzyła się przeszło pięćdziesiąt lat temu, a 

ty   jesteś   dopiero   w   liceum?   Że   przyszedłeś   na   świat   pięćdziesiąt   lat   po   śmierci   swoich 

rodziców?

Nie uwierzyła mu. Max nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że mogłaby mu nie 

uwierzyć.

- Na pokładzie były inkubatory i... - zaczął, ale Liz nie pozwoliła mu skończyć.

- A może powinnam zacząć od tego, co podważa  tę całą twoją  historię.  Nie było 

katastrofy w Roswell. Wszystkie badania naukowe potwierdziły ten fakt.

Wstała i założyła kurtkę.

- Myślałam, że mi ufasz. Sądziłam, że powiesz mi prawdę.

Mówiła chłodnym tonem, a w jej aurze pojawiły się brzydkie szkarłatne plamy. Max 

nigdy jeszcze nie widział jej tak wściekłej.

background image

Westchnął,  sfrustrowany.  Był tak skoncentrowany na reakcji Liz,  kiedy dowie  się 

prawdy   o   jego   pochodzeniu,   że   przez   myśl   mu   nawet   nie   przeszło,   że   mogłaby   mu   nie 

uwierzyć. Kto by mu zresztą uwierzył? To tak, jakby powiedział, że jest dzieckiem potwora z 

Loch Ness czy coś w tym rodzaju.

Musiał znaleźć sposób, by ją przekonać. Jeśli Liz wyjdzie stąd z poczuciem, że on 

stroi   sobie   z   niej   żarty,   nie   wiadomo,   jak   się   zachowa.   Może   nawet   zdecydować   się   na 

rozmowę   z   szeryfem   Valentim   i   powiedzieć   mu   o   tym,   co   naprawdę   wydarzyło   się   w 

kawiarni.

- A pułkownik William Blanchard? - rzucił Max. To była jedyna rzecz, jaka przyszła 

mu w tym momencie do głowy. Był dowódcą wojskowego lotniska. Odpowiedzialnym za 

atomowe   ugrupowanie   uderzeniowe,   bardzo   poważanym   facetem.   To   on   ogłosił,   że 

odnaleziono latający talerz.

- Nie mam ochoty prowadzić teraz rozmów na temat największych nierozwiązanych 

zagadek na świecie - oświadczyła poirytowana Liz. - Obiecałeś, że wszystko mi wyjaśnisz, a 

jak widać, nie masz zamiaru tego zrobić.

Szykowała się do wyjścia.

- Nigdy   bym   cię   nie   okłamał!   -   wykrzyknął   Max   z   rozpaczą.   -   Pozwól,   że   ci   to 

udowodnię.

- Dobrze. Daję ci dwie minuty. Max zerwał się z łóżka i chwycił ją za rękę. Chciała się 

wyrwać, lecz ją przytrzymał.

- Chciałaś mieć dowód - powiedział.

- Okay - szepnęła.

Max zaczął pocierać jej bransoletkę, skupiając się na cząsteczkach srebra. Lekko je 

potrącał mocą swojego umysłu. Chciał, żeby się rozsunęły, ale nie za bardzo. Jeszcze trochę, 

pomyślał. Jeszcze raz je roztrącił i poczuł, że bransoletka rozpływa się pod jego palcami.

I Liz gwałtownie złapała oddech, kiedy bransoletka zaczęła się zsuwać z jej ręki. 

Metal topił się szybko, spływając srebrnym strumieniem na podłogę. U stóp Liz utworzyła się 

okrągła srebrna kałuża.

- Mówiłem prawdę, Liz - szepnął Max. - Przysięgam. Popatrzyła na srebrny krąg, a 

potem przeniosła wzrok na twarz Maxa.

- Ja...   ja   muszę   iść.   -   Zaczęła   powoli   cofać   się   do   drzwi,   jakby   on   był   dzikim 

zwierzęciem, które mogło ją zaatakować, gdyby poruszała się szybciej.

Coś ścisnęło go za gardło. Patrzy na mnie tak, jakby mnie nie znała, pomyślał.

- Zaczekaj, Liz - błagał.

background image

- Ja... ja nie mogę - powiedziała, przyspieszając kroku. - Po prostu nie mogę.

Max był rozgorączkowany. Musiał to wszystko w jakiś sposób naprawić. Nie mógł 

pozwolić, żeby teraz wyszła.

Schylił się i zanurzył dłonie w srebrzystym kręgu, popychając cząsteczki do siebie. 

Kiedy bransoletka wróciła do pierwotnego kształtu, wyciągnął rękę do Liz.

Weź ją, myślał. Proszę cię, weź. Musisz tylko zrobić krok w moją stronę, to wszystko.

Dziewczyna otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Rzuciła się do drzwi.

Max patrzył na bransoletkę. Podszedł wolnym krokiem do komody i włożył ją do 

dolnej szuflady. Delikatnie przesunął bransoletkę w tył szuflady i przykrył ją ubraniem.

Nie chciał jej widzieć. Nie chciał, by mu przypominała wzrok, jakim patrzyła na niego 

Liz, kiedy wreszcie zrozumiała, kim on jest.

Liz usiłowała włożyć kluczyk do stacyjki, ale ręka za bardzo jej się trzęsła. „No już, 

no już, no już”, szeptała. Chciała odjechać jak najszybciej, na wypadek gdyby Max miał 

zamiar ją gonić.

Wreszcie włożyła kluczyk  do stacyjki i zapaliła silnik. Samochód ruszył  z lekkim 

szarpnięciem.

Kiedy dojechała do skrzyżowania, skręciła w lewo, zamiast w prawo. Pojedzie wprost 

do Marii. Jeszcze nie chciała wracać do domu. Rodzice zaczęliby się nad nią rozczulać, a nie 

była pewna, czyby im wtedy wszystkiego nie opowiedziała.

Matka   na   pewno   chciałaby   ją   posłać   do   lekarza.   A   ojciec,   który   skrupulatnie 

przestrzegał prawa - nie przechodził nawet przez jezdnię na żółtym świetle - zmusiłby ją, 

żeby   zadzwoniła   do   szeryfa   Valentiego   i   wszystko   opowiedziała.   Liz   nie   była   na   to 

przygotowana.

Sama nie wiedziała, co chce zrobić. Kiedy myślała o Maksie, jej umysł reagował jak 

komputer, który ma przetworzyć zbyt duży plik.

Znowu   skręciła   w   lewo.   Jeździła   do   Marii   tak   często,   że   mogłaby   korzystać   z 

autopilota. Kiedy znalazła się na prostej, dodała gazu.

Znak stopu, pomyślała, dojeżdżając do skrzyżowania. Znak stopu! Ale ten sygnał nie 

dotarł wystarczająco szybko z mózgu do stopy i przejechała bez zatrzymania. Usłyszała, że 

ktoś na nią głośno trąbi.

„Przepraszam”, szepnęła.  „Przepraszam,  przepraszam”.  Łzy napłynęły jej  do oczu, 

zamazując   pole   widzenia.   Westchnęła   głęboko,   podjechała   do   krawężnika   i   zatrzymała 

samochód. Słyszała, jak wali jej serce. Biło tak mocno, że czuła je nawet w koniuszkach 

palców, trzymających kurczowo kierownicę. Odetchnęła głęboko.

background image

Okay, uspokój się, pomyślała. Maria mieszka kilka przecznic dalej. Liz sprawdziła 

położenie wstecznego lusterka, bocznego Potem wolno ruszyła do przodu.

Była tak skupiona jak przy egzaminie na prawo jazdy. Uważała, żeby nie przekroczyć 

szybkości, nie jechać ani jednego kilometra za szybko, ani za wolno. Przy następnym znaku 

stop   całkowicie   zatrzymała   samochód.   Wcześnie   -   ale   nie   za   wcześnie   -   włączyła 

kierunkowskaz. Udało jej się doskonale zaparkować, równolegle do krawężnika przed domem 

przyjaciółki.

Wysiadła z samochodu i szybko ruszyła do drzwi. Zadzwoniła, odczekała sekundę i 

nacisnęła dzwonek ponownie.

- Gdybyś   przyszła   minutę   wcześniej,   tobyś   mi   się   przydała   -   powiedziała   Maria, 

otwierając drzwi. Poprowadziła przyjaciółkę do salonu, nie przestając mówić. - Moja matka 

wyszła  właśnie na randkę, zrobiona na gwiazdę rocka. Mówiłam, że powinna się inaczej 

ubrać, ale oczywiście, nie chciałam nie słuchać. Może gdybyś ty...

- Rozmawiałam z Maxem - przerwała jej Liz .

- Okropnie   wyglądasz!   -   wykrzyknęła   Maria.   -   Przepraszam.   Nawet   tego   nie 

zauważyłam, byłam tak zaaferowana. Co się stało? Co on mówił?

Liz usiadła na sofie. Nie było dobrego sposobu na przekazanie tej wiadomości.

- Powiedział, że jest kosmitą - rzuciła. Maria zachichotała.

- Mówię poważnie. Maria zachichotała jeszcze głośniej.

- Czy... czy on ma antenki? - spytała, zanosząc się od śmiechu.

Rzuciła się na sofę, obok Liz, śmiejąc się do rozpuku. Liz spokojnie czekała. Kiedy 

przyjaciółka dostawała ataków śmiechu, nic nie było w stanie jej powstrzymać.

- Pokazał   ci   swoją   broń   laserową?   -   Maria   nie   mogła   się   opanować.   Parskała   ze 

śmiechu, co ją pobudzało do jeszcze większej wesołości. Miała zaczerwienione policzki i łzy 

w   oczach.   Zauważyła   wreszcie,   że   Liz   nawet   się   nie   uśmiecha.   -   Oops,   przepraszam.   - 

Zachichotała   jeszcze   raz,   potem   wyprostowała   się   i   otarła   oczy.   -   Powiedz   mi,   co   się 

naprawdę wydarzyło.

Właśnie to zrobiłam - odpowiedziała Liz. Zaczęła szybko mówić, żeby nie pozwolić 

Marii na nowy wybuch śmiechu. - Pomyśl tylko. Sama mówiłaś, że byłam umierająca, że 

krew lała się ze mnie strumieniem. Max mnie uzdrowił. Zamknął ranę swoim dotykiem. Jaki 

człowiek mógłby tego dokonać?

Maria patrzyła na przyjaciółkę ze zdumieniem. Przynajmniej zrozumiała, że mówię 

poważnie, pomyślała Liz.

- Wiem, że to jest nieprawdopodobne. Sądziłam, że Max wygłupia się tylko, kiedy mi 

background image

o tym  powiedział. Że chce mi wcisnąć jakąś bajeczkę. Ale wtedy dotknął mojej srebrnej 

bransoletki i ona się roztopiła.

Oczy Marii rozszerzyły się z przerażenia.

- Czy wiesz, do jakiej temperatury trzeba doprowadzić srebro, żeby zaczęło się topić? 

- spytała  Liz podniesionym  tonem. - Dziewięćset  sześćdziesiąt jeden stopni Celsjusza.  A 

bransoletka się nie rozgrzała. Nie była nawet ciepła. To nie jest możliwe! Ale Max tego 

dokonał.

Liz przerwała i zaczęła pocierać nadgarstek. W miejscu, gdzie nosiła bransoletkę, nie 

było czerwonego śladu, żadnego śladu.

- Myślę...   że   powinnyśmy   się   napić   mojej   specjalnej   antystresowej   herbaty   - 

powiedziała Maria. Wstała z sofy i bez słowa skierowała się do kuchni.

- Dobrze się czujesz? - spytała Liz, idąc w jej ślady.

- Aha. Tak. Absolutnie. - Maria wzięła czajnik i podstawiła go pod kran. Odkręciła 

kurek, a kiedy czajnik był już napełniony, woda leciała dalej, rozpryskując się po bokach. 

Maria patrzyła na to niewidzącym wzrokiem.

Liz wyjęła jej czajnik z rąk.

- Usiądźmy.   Obie   jesteśmy   zbyt   rozhisteryzowane,   żeby   obsługiwać   najprostsze 

urządzenia.

- Masz rację. Maria usiadła na kuchennym krześle, a przyjaciółka zajęła miejsce obok 

niej.

- Co teraz zrobimy?

- Nie wiem - odrzekła Liz.  - Nie wiem, od czego  zacząć. Przecież  wiadomości o 

kulturze i wierzeniach kosmitów z planety Maxa nie są dostępne w sieci. Nie wiem, czy oni... 

czy jego... gatunek chce po prostu z nami mieszkać, czy też chcą nas zlikwidować i przejąć 

Ziemię.

Brakowało   jej   niezbitych   dowodów,   takich   jak   przy   wykonywaniu   doświadczeń   z 

biologii. Za to właśnie kochała nauki ścisłe - za niepodważalne fakty. To podnosiło człowieka 

na duchu - kiedy miał dowód, że we wszechświecie panuje pewien ład, że wszystko stosuje 

się do jakichś reguł.

Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, Liz nie wiedziała już, jakie to są reguły, i to ją 

wprawiało w przerażenie.

- Pamiętasz, jak się skończyło  ET  Spielberga? - spytała nagle Maria. - Jak mieli się 

pojawić ci rządowi agenci i zabrać go ze sobą?

Liz skinęła głową, nadal myśląc o świecie, w którym tablica pierwiastków nie miała 

background image

już zastosowania.

- Myślisz,   że   oni   naprawdę   mogliby   przyjść   po   Maxa,   gdybyśmy   wszystko 

opowiedziały? - pytała dalej Maria.

- Nie wiem - przyznała Liz. - Wątpię, żeby jedyną reakcją było „Och, kosmita, to 

interesujące”. Na pewno są ludzie, którzy chcieliby robić na nim doświadczenia. Mogliby go 

zamknąć na resztę życia, a nawet... - Nie mogła wypowiedzieć tego słowa.

- A nawet go zabić - dokończyła za nią przyjaciółka.

Przez umysł Liz przebiegł obraz: Max leży na ziemi, nieruchomy i zimny. Ogarnęła ją 

fala wzruszenia. Nie mogła do lego dopuścić. Nie mogła dopuścić do śmierci Maxa.

- Nie wolno nam nigdy zdradzić prawdy - powiedziała.

- Nigdy   -   powtórzyła   Maria.   -   Zaczekaj.   A   Alex?   Czy   nawet   jemu   nie   możemy 

powiedzieć?

- Mario,   nie!   Nie   możemy   zdradzić   tego   nikomu.   Liz   też   żałowała,   że   nie   mogą 

zwierzyć się Alexowi. Miała do niego pełne zaufanie. Obie z Marią zawsze wszystko mu 

mówiły, lecz ta tajemnica była śmiercionośnym wirusem, który, jeśli go się nie powstrzyma, 

mógłby doprowadzić do czyjejś śmierci. Max mógłby umrzeć.

Maria zrzuciła okruchy z kuchennego stołu.

- Więc jak myślisz, jak Max naprawdę wygląda?

- Co przez to rozumiesz?

- Chcę powiedzieć, że nie możemy być pewne, czy istoty na planecie, z której on 

przybył, wyglądają tak jak ludzie. Nie sądzisz, że wygląd Maxa może być jakimś rodzajem 

kamuflażu?

Liz  nie wiedziała, co powiedzieć.  Nie była  przyzwyczajona do tego, by myśleć  o 

Maksie jak o jakiejś dziwnej istocie.

Maria wstała, podeszła do zlewu, a potem postawiła czajnik na kuchence.

- Ciekawa jestem, czy on może jeść takie same potrawy jak my. Widziałam taki film, 

na którym kosmici mogli jeść tylko mięso, które było w stanie rozkładu. Bakterie i robaki 

załatwiały za nich część trawienia.

Liz patrzyła, jak przyjaciółka nalewa herbatę do małych czarek. Nie mogła uwierzyć 

własnym uszom ani zrozumieć, że Maria mówi w ten sposób o Maksie. Obie znały go od tak 

dawna, a ona mówiła o nim tak, jakby był czymś na kanale Discovery.

- Może on wypluwa jakiś kwas na jedzenie, a potem wciąga je do ust. Jak myślisz? Ty 

jesteś specjalistką od nauk ścisłych.

- O Boże, Mario - szepnęła Liz. Przyjaciółka nie usłyszała jej. Paplała dalej.

background image

- Myślisz, że on patrzy na ludzi jak na jakąś podrzędną formę życia? Jakbyśmy byli 

dla niego tylko kawałkami mięsa?

Max zawsze brał Marię do swojej drużyny, kiedy w szóstej klasie grali w baseball. 

Brał ją, chociaż była najgorszym zawodnikiem. W pierwszej klasie gimnazjum skutecznie 

bronił   jej   przed   atakami   ze   strony   Pauli   Perry.   Nie   zawiadomił   towarzystwa 

ubezpieczeniowego, kiedy Maria uderzyła w zeszłym roku w jego samochód na szkolnym 

parkingu.

Jakby zapomniała już o tych wszystkich dobrych rzeczach, które zrobił dla niej i dla 

innych ludzi w szkole, pomyślała Liz. Teraz był już tylko kosmitą.

Nic dziwnego, że wyjawienie prawdy o sobie przyszło mu z taką trudnością. Pewnie 

myślał, że Liz potraktuje go jak jakiś wybryk natury.

I tak zrobiłam, zrozumiała nagle. Dosłownie uciekłam z jego pokoju.

Zadrżała   na   wspomnienie   oczu   Maxa,   na   wspomnienie   bólu   i   upokorzenia,   jakie 

malowało się w jego pięknych niebieskich oczach, kiedy ona zaczęła się wycofywać.

Nie podziękowałam mu nawet za to, że ocalił mi życie.

background image

4

- Pospiesz się, Max, pomyślał Michael. Zabierz mnie stąd. I jak na zawołanie usłyszał 

klakson   jeepa.   Już!   Nie   wytrzyma   w   tym   domu   ani   sekundy   dłużej.   Ruszył   do   drzwi, 

wkładając kurtkę po drodze.

- Chwileczkę! - zawołał pan Hughes, kiedy Michael przechodził obok kuchni. - Ogród 

za domem wygląda jak dżungla. Musisz skosić trawę, zanim się gdzieś wybierzesz.

- Za pół godziny będzie już zupełnie ciemno - zaprotestował Michael.

- W takim razie będziesz musiał zrobić to szybko. - Pan Hughes uśmiechnął się.

Michael nienawidził tych jego złośliwych uśmieszków. Nie chciał jednak wdawać się 

w awanturę. Nie było warto.

- Czy możesz mi wytłumaczyć - starał się nie podnosić głosu - dlaczego nie mogłeś mi 

powiedzieć, że chcesz, bym skosił trawnik, dziś rano albo po południu, albo nawet godzinę 

temu? Max czeka na mnie przed domem.

- No to będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Przyjdź po mnie, kiedy skończysz. 

Chcę zobaczyć, co zrobiłeś, zanim dokądkolwiek wyruszysz.

Michael nienawidził sposobu, w jaki pan Hughes lubił okazywać mu swoją władzę. 

Hughesa nie obchodził ogród za domem. Jego stara zielona furgonetka stała na klockach na 

przeciwległym krańcu ogrodu, jeszcze zanim Michael się wprowadził. Całkowicie zniszczyła 

ten pas trawy, ale jemu to było obojętne. Hughes chciał tylko pokazać chłopcu, kto tu rządzi.

Za niecały rok skończę osiemnaście lat, pomyślał Michael. I już mnie tu nie będzie. 

Koniec z przybranymi rodzicami i cudzymi domami. Nikt mi już nie będzie wmawiał, że ci 

wszyscy obcy są moją rodziną.

- Dobrze. Skoszę ten ogród - mruknął. Wyszedł  z domu i cicho zamknął za sobą 

drzwi. Podbiegł do jeepa Maxa, by mu powiedzieć, że musi na niego zaczekać. Ale kiedy 

znalazł się przy samochodzie, ogarnęła go złość. Do diabła z panem Hughesem! Do diabła z 

tymi debilami z opieki społecznej, którzy uważali, że kiedy go umieszczą w obcym domu, to 

już wszystko będzie załatwione. Dziś nie miał dość cierpliwości, by to wytrzymywać. Nie 

będzie   stał   w   ogrodzie   za   domem   i   słuchał   uwag   Hughesa,   który   wynajdzie   mnóstwo 

drobiazgów, o których Michael zapomniał albo które zrobił źle.

- Spadamy   -   powiedział   Maxowi,   wsiadając   do   jeepa.   Przyjaciel   nie   zadawał   mu 

żadnych   pytań.   Ruszył   ulicą,   przy  której   stały   ładne   domki   otoczone   wypielęgnowanymi 

ogródkami.

Michael mieszkał już we wszystkich dzielnicach miasta - począwszy od zaniedbanej 

background image

okolicy przy dawnej wojskowej bazie, a skończywszy na historycznym centrum, z dużymi 

domami i wysokimi drzewami. Centrum było w porządku. Nie dbał o ładne domy, ale był 

zadowolony, że mieszka blisko Maxa i Isabel.

- Gdzie   jedziemy?   -   spytał   Max,   kiedy   znaleźli   się   poza   miastem,   a   przed   nimi 

rozciągała się płaska pustynia.

- Chciałbym   zbadać   ten   wąwóz,   który   widzieliśmy   w   zeszłym   tygodniu,   kiedy 

wracaliśmy do domu.

Michael wyciągnął z kieszeni sfatygowaną mapę i zaczął zakreślać ołówkiem teren, 

który chciał przeszukać tego wieczoru. Obszar ten leżał w odległości około stu kilometrów od 

Roswell, a trzydzieści od miejsca katastrofy.

- Jeszcze   trochę,   a   będziesz   mógł   uznać,   że   już   zostało   przeszukane   pół   Nowego 

Meksyku - powiedział Max.

- Nie całkiem. Co prawda zdążyli już przeczesać bardzo wielki obszar, ale Michaelowi 

to nie wystarczało. Chciałby prowadzić poszukiwania codziennie, a nie tylko raz w tygodniu.

- Już od dawna niczego nie znaleźliśmy - stwierdził Max. - Może szukamy zbyt daleko 

od miejsca katastrofy.

- Możemy być zbyt daleko, by znaleźć jakieś kawałki złomu, ale ja wciąż wierzę, że 

statek   jest   ukryty   gdzieś   na   pustyni,   nie   dalej   jak   kilka   godzin   samochodem   od   miejsca 

katastrofy - rzekł Michael. - Nie mogliby ryzykować i zabierać go dalej. Zbyt wielu ludzi 

byłoby do tego potrzebnych. Zadawaliby zbyt wiele pytań.

Max mruknął coś niezrozumiałego. Michael wiedział, że przyjaciel nie wierzy, że uda 

im się odnaleźć statek. Isabel twierdziła, że ich poszukiwania są idiotyczne. Ona już dawno 

zrezygnowała z tych wypraw. Ale Michael nigdy nie przestanie szukać. A Max będzie mu co 

tydzień towarzyszył w wyprawach na pustynię, dopóki przyjaciel będzie tego chciał. Michael 

mógł polegać na Maksie. Zawsze mógł na nim polegać i zawsze będzie mógł.

Michael   włączył   radio.   Nie   miał   ochoty   na   rozmowę,   a   Max   pewnie   też   nie. 

Rozmyślał chyba o Liz.

Michael nie wiedział, co ta dziewczyna mogła mu powiedzieć, kiedy byli sami w jego 

pokoju. Ale cokolwiek to było, to całkowicie go załamało. Po jej wyjściu Max zawiadomił 

przyjaciela   i   siostrę,   że   Liz   dotrzyma   tajemnicy.   Powiedział,   że   nie   grozi   im 

niebezpieczeństwo. Ale nie wyglądał na zadowolonego ani odprężonego - wyglądał, jakby 

dostał cios w brzuch.

Liz nie poradziła sobie z tą nowiną, Michael był tego pewny. Musiała potraktować 

Maxa jak jakiegoś dziwoląga.

background image

To nie jest nasze miejsce, pomyślał. Nigdy się nie dopasujemy. Nigdy nam tu nie 

będzie dobrze. Dlatego musiał znaleźć drogę odwrotu. Wróci na swoją planetę, która jest jego 

prawdziwym domem. Może nawet ma tam krewnych.

Michael patrzył na słońce, które powoli chowało się za horyzontem, nadając niebu 

różowo - pomarańczowy kolor. Potem niebo straciło tę barwę; zrobiło się czarne. Zaczęły 

ukazywać się gwiazdy.

Chciałby, żeby zawsze była noc. Wydawało mu się wtedy, że jego rodzinna planeta 

jest bliżej, bardziej dostępna, gdzieś lam poza gwiazdami. W nocy nabierał pewności, że 

znajdzie statek, że uda mu się powrócić.

A podczas dnia... podczas dnia ta  sprawa wydawała  mu się czasem beznadziejna. 

Myślał, że tam na górze zupełnie niczego nie ma. Nie ma domu, do którego mógłby wrócić.

- Zbliżamy się do wąwozu - odezwał się Max. - Mam tam wjechać czy pójdziemy 

pieszo?

- Pieszo   -   usłyszał   w   odpowiedzi.   Michael   musiał   trochę   ochłonąć.   Uznał,   że   po 

pokonaniu długiej trasy będzie na tyle przygotowany do spotkania z panem Hughesem, że nie 

będzie już miał chęci go zamordować.

Max zaparkował jeepa. Michael wyskoczył  z auta i ześlignął się na dno wąwozu. 

Przyjaciel poszedł w jego ślady.

Na dole Michael zaczął zataczać półkola, badając dno i ściany parowu, Nie szukał 

żadnego określonego przedmiotu, tylko czegoś, czego nie powinno tu być.

Lubił  noc jeszcze z innego powodu - w ciemnościach  widział  wyraźniej  niż przy 

świetle dziennym. To mu bardzo ułatwiało nocne poszukiwania. Miał dodatkową przewagę 

nad ludźmi, którzy mogliby się tam pojawić.

- Ja na południe, a ty na północ? - spytał Max.

Michael skinął głową i ruszył przed siebie. Na pewno znajdziemy coś, pomyślał. Te 

poszukiwania  za długo trwają.  Minął  już prawie  rok od czasu, kiedy Max znalazł pasek 

cienkiego giętkiego metalu. Obaj uznali, że pochodzi on ze statku ich rodziców. Na pewno tak 

było. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieli. Kiedy próbowało się go zgiąć, natychmiast 

się prostował. Był niezniszczalny. Michael przecinał go sekatorem, używał nawet aparatu do 

spawania.   Ale   ten   pasek   metalu,   jeśli   to   rzeczywiście   był   metal,   zawsze   wracał   do 

poprzedniego kształtu, bez śladu uszkodzenia.

Beczenie owiec wyrwało Michaela z rozmyślań. Zatrzymał się, nadsłuchując. Czy był 

tam ktoś? Ktoś, kto przestraszył owce?

Zwierzęta   uspokoiły   się   po   chwili.   Chłopiec   słyszał   teraz   tylko   własny   oddech   i 

background image

skrobanie pazurków jaszczurki, która przebiegała po kamieniu. Nikogo tu nie ma, pomyślał.

Wyciągnął   z   plecaka   plastikową   butelkę   i   pociągnął   łyk   napoju   z   winogron, 

doprawionego ostrym sosem. Wiedział, że żaden człowiek nie mógłby tego pić, ale widocznie 

jego  kubki   smakowe  były  inne,   ponieważ   ten  napój   bardzo  mu   smakował.  Ruszył  przed 

siebie.

Kiedy był dzieckiem, za każdym razem, gdy znalazł się na pustyni, był pewny, że 

zaraz znajdą statek. Myślał, że po prostu wskoczy do niego i zawiezie siebie, Maxa i Isabel do 

domu. Był pewny, że nie będzie miał żadnego problemu z urządzeniami nawigacyjnymi - w 

jakiś sposób będzie wiedział, jak je obsługiwać.

Kiedy był trochę starszy, zobaczył w telewizji film o Supermanie. W jednej ze scen 

Superman znalazł kryształ z hologramem swojego nieżyjącego już ojca i rozmawiał z nim.

Przez długi czas Michael żył nadzieją, że znajdzie coś takiego jak ten kryształ. Żeby 

chociaż mógł zobaczyć twarz ojca.

Dorósł, a nie znalazł niczego, co mogłoby mu uświadomić, kim jest. Teraz pragnął 

tylko trafić na jakiś ślad. Cokolwiek, co mogłoby go zaprowadzić do właściwego miejsca 

poszukiwań. Co dałoby mu nadzieję.

Szedł przed siebie, badając kamień i każdą szczelinę. Nie znalazł nawet papierka. 

Usłyszał głośny gwizd; to Max dawał mu sygnał, że czas wracać.

Max siedział już za kierownicą, kiedy Michael wspiął się po ścianie wąwozu. Nie 

pytał Maxa, czy coś znalazł. Znał już odpowiedź.

- W drodze powrotnej zostaw mnie przy jaskini, okay? - rzekł, wsiadając do jeepa. - 

Chyba tam przekibluję noc.

Max   skinął   głową   i   ruszył   w   stronę   miasta.   Jaskinia,   o   której   mówił   przyjaciel, 

znajdowała   się   jakieś   trzydzieści   pięć   kilometrów   od   Roswell,   o   wiele   bliżej   miasta   niż 

miejsce katastrofy.

Michael   spędził   tam   więcej   czasu   niż   w   którymkolwiek   Z   domów   przybranych 

rodziców.   Było   to   szczególne   miejsce   -   pierwsze,   jakie   zobaczył   po   wydostaniu   się   z 

inkubatora. Miał wtedy około siedmiu lat - a przynajmniej wyglądał tak jak siedmioletnie 

dziecko ludzkie, chociaż spędził w inkubatorze około czterdziestu lat.

Chciał pozostać na zawsze w tej jaskini. Rozciągająca się przed nim pustynia była 

zbyt wielka i za jasno oświetlona. W półmroku, w otoczeniu grubych wapiennych ścian, czuł 

się o wiele bezpieczniej.

Spędził tam wiele dni, skulony przy drugim - zamkniętym jeszcze - inkubatorze, gdzie 

byli Max i Isabel, przytulony do jego ciepłej powierzchni. Ciche szmery, które dochodziły z 

background image

wnętrza inkubatora, dotrzymywały mu towarzystwa.

Wreszcie głód i pragnienie zmusiły go do wyjścia na pustynię. Miejscowy hodowca 

owiec zobaczył go, jak pił z tego samego strumienia, w którym on poił zwierzęta. Zawiózł go 

do miasta  i Michael został  umieszczony w sierocińcu. Stamtąd  zabrała go jego pierwsza 

przybrana rodzina.

Nauczył się angielskiego w przeciągu jednego tygodnia. Nauka liczenia zabrała mu 

jeszcze   mniej   czasu.   Kiedy   kierowano   go   do   szkoły   podstawowej,   pracownicy   opieki 

społecznej stwierdzili, że Michael jest na poziomie piątej klasy. Nie mogli tylko zrozumieć, 

dlaczego nie pamięta rodziców ani miejsca, z którego pochodzi.

Michael zapamiętał dobrze dzień, kiedy Max przyniósł do szkoły kawałek ametystu, 

by go pokazać klasie. Powiedział, że ten kamień bardzo mu się podoba, ponieważ jest takiego 

samego koloru jak aura ich nauczyciela, pana Tollifsona. Dzieci zaczęły się śmiać, a pan 

Tollifson powiedział, że to miłe mieć taką wyobraźnię.

Michaela ogarnęła radość. Wiedział, że już nie jest sam. Ktoś inny widział te same 

rzeczy co on.

- Pan Cuddihy nie będzie zadowolony, kiedy Hughesowie poskarżą mu się, że znowu 

spędziłeś noc poza domem - zauważył Max, gdy jechali zupełnie pustą autostradą.

- Pan Cuddihy nigdy nie jest zadowolony. Jego opiekun społeczny będzie musiał to 

jakoś przeżyć.

A jeśli Hughesowie będą się zanadto awanturować, pan Cuddihy będzie musiał zacząć 

się rozglądać za przybraną rodziną numer jedenaście.

- Możesz pojechać do mnie - zaproponował mu Max. - Moi rodzice nie będą mieli nic 

przeciwko temu.

- Nie   -   uciął   Michael.   -   Mam   ochotę   być   sam.   Zostałby   na   noc   u   Evansów   bez 

problemu. Nie miał jednak ochoty być tam rano, przy śniadaniu. Pani Evans była zawsze taka 

wesoła. Zadawała tysiące pytań o szkołę i inne rzeczy. A pan Evans czytałby głośno komiksy, 

naśladując te wszystkie idiotyczne głosy. W tym domu było, jak na wytrzymałość Michaela, 

zbyt wiele życia rodzinnego.

Zastanawiał się czasem, jak wyglądałoby jego życie, gdyby znaleźli go Evansowie, a 

nie ten farmer. Gdyby znalazł się wtedy w innym miejscu i o innej porze, być może żyłby tak 

jak Max i Isabel; wzrastałby pod okiem kochających rodziców. Nie ma sensu tam jechać, 

pomyślał. To się mija z celem.

- Jesteś   pewny,   że   nie   chcesz   przenocować   u   mnie?   -   spytał   Max.   -   Moja   mama 

zrobiłaby ci pewnie naleśniki z jagodami. Mamy też tę ciemną musztardę, którą lubisz je 

background image

smarować.

Michael potrząsnął głową. Przyzwyczaił się już do samotności. Miał w tym zaprawę. 

Nie było sensu przyzwyczajać się do czegoś, co i tak zostanie mu odebrane.

Isabel   wysunęła   górną   szufladę   komody   i   zajrzała   do   środka.   Jej   kosmetyki 

poukładane były według zastosowania, nazw firm i odcieni. Może zrobić zestawy według 

kolorów: róż, cień do powiek, szminka i lakier do paznokci, pomyślała. Wtedy będę mogła od 

razu wyjąć odpowiedni zestaw do każdego ubrania i...

Nie. To zbyt wielka pedanteria. Delikatnie zaniknęła szufladę.

Nie mogła dać się zwariować tą całą sytuacją  z Liz  Ortecho.  Jeśli  nie będzie się 

pilnować, to zacznie ustawiać pantofle według wysokości i szerokości obcasów i wyszywać 

nazwy dni tygodnia na majtkach.

Okay, tak zrobię, zdecydowała Isabel. Jeśli tylko zacznę podejrzewać, że Liz może 

zacząć paplać, przeniknę do jej snów i znajdę sposób, by doprowadzić ją do szaleństwa. 

Spędzi resztę życia w domu wariatów, plotąc coś o kosmitach. Nikt nie będzie zwracał uwagi 

na jej gadanie.

Isabel wyciągnęła się na łóżku i uśmiechnęła z zadowoleniem. Widzę ją tam. Może 

będzie nawet potrzebować terapii szokowej.

Kiedy ten drobny problem został już rozwiązany,  Isabel musiała podjąć naprawdę 

ważną   decyzję.   W   co   się   ubrać   na   uroczysty   bal   z   okazji   rozpoczęcia   roku   szkolnego. 

Postanowiła zostać królową balu i chciała dobrze wyglądać. Zawsze dobrze wyglądała, tym 

razem jednak zamierzała wyglądać super.

Wzięła z szafki nocnej ilustrowany magazyn i zaczęła go przeglądać. Na pewno nie 

włożę takiej słodkiej różowej sukienki, pomyślała. Ta dziewczyna wygląda, jakby się wybrała 

na zakupy po przedawkowaniu prozaku. Takie ostentacyjne demonstrowanie radości wcale 

nie jest atrakcyjne.

A ta czerwona szmata ze zbyt  wielkim stanikiem. Nie, nie, nie. „Zadzwońcie pod 

numer 1 8 0 0 , mruknęła. Mam kandydatkę do konkursu »Moja najlepsza przyjaciółka poszła 

na szkolny bal ubrana jak na pochód przebierańców«„.

Rzuciła pismo na podłogę i wzięła do ręki magazyn  filmowy.  Zwróciła uwagę na 

zdjęcie angielskiej gwiazdy filmowej, która wystąpiła na jakiejś premierze w jasnoniebieskiej 

sukni, ściśle przylegającej do ciała. Proste i seksowne.

Jutro wybierze się na zakupy. Musiała tylko poprosić ojca o jego kartę kredytową. 

Minęło już kilka miesięcy od ostatniego razu. A bal jest bardzo ważnym wydarzeniem w 

życiu dziewczyny. On to zrozumie.

background image

Isabel spojrzała na zegar; była druga w nocy. Już odespała swoje dwie godziny, a 

przed nią było ich jeszcze tyle, zanim zacznie szykować się do szkoły. Sięgnęła po pilota, ale 

zaraz go odłożyła. Nocna telewizja była nudna. Już sto razy widziała te same reklamy. Gdyby 

ludzie nie potrzebowali tyle snu, przez całą dobę byłby dobry program.

Mogła iść do pokoju Maxa i zobaczyć, co on robi, albo zadzwonić do Michaela. Ale 

pewnie zaczęliby się kłócić na temat Liz, a Isabel nie była w odpowiednim nastroju.

Znowu spojrzała na zegar. Wszyscy mieszkańcy Roswell już dawno śpią. Mogłaby 

przeniknąć do ich snów i zapewnić sobie głosy, żeby zostać królową balu. Zrobiłaby to nie 

dlatego,   że   wątpiła   w   swoje   zwycięstwo,   lecz   chodziła   do   gimnazjum,   a   królową   balu 

zostawała przeważnie licealistka. Poza tym będzie miała jakieś zajęcie.

Zamknęła oczy i zaczęła wolno, równomiernie oddychać. Po wielu latach praktyki 

mogła z łatwością wprowadzić się w stan pośredni między snem a czuwaniem, w stan, w 

którym migotliwe kuliste orbity snów są najbardziej widoczne.

Nigdy nie miała dość patrzenia na wirujące wokół niej sfery snów, które wyglądały 

jak wielkie bańki mydlane wydmuchiwane z czarodziejskiej różdżki. Każda orbita wydawała 

jeden   czysty   dźwięk.   Isabel   spędzała   długie   godziny,   zestawiając   znanych   sobie   ludzi   z 

muzyką ich sfer.

Kogo wybrać? Chyba przyszła teraz kolej na Alexa Manesa. Starała się wychwycić 

głęboki dźwięk, charakterystyczny dla sfery snu Alexa. Tak, już go miała.

Zaczęła nucić, przywołując jego sferę. Kiedy ta znalazła się w jej dłoniach, zajrzała do 

niej, czując się jak Cyganka z kryształową kulą. W środku orbity zobaczyła miniaturową 

wersję   jednej   z   sal   Gimnazjum   i   Liceum   Ulysses   F.   Olsen.   Alex   śnił   o   szkole.   Bardzo 

zabawne.

Zanuciła trochę głośniej i orbita Alexa nabrała większych rozmiarów. Kiedy była już 

wystarczająco duża, Isabel wniknęła w nią tak łatwo, jakby wchodziła do bańki mydlanej.

Alex ma bardzo dobrą pamięć wzrokową, pomyślała. Szkoła z jego snu dokładnie 

odpowiadała rzeczywistości. Roześmiała się, kiedy przebiegł obok niej korytarzem.

- To   niemożliwe,   żeby   dzisiaj   był   końcowy   egzamin   z   matematyki!   -   krzyknął 

chłopiec. - Dopiero październik. Ja się nie uczyłem.

- Dziś nie ma końcowego egzaminu - poinformowała go spokojnie Isabel.

Alex   obrócił   się   w   jej   stronę;   jego   rude   włosy   były   okropnie   potargane,   jakby 

przeczesywał je nerwowo palcami.

- Jesteś tego pewna? Przed chwilą pan O'Brien powiedział mi, że wszyscy już piszą 

test. Mówił też, że odliczy mi dziesięć punktów za każdą sekundę spóźnienia.

background image

- Pan O'Brien żartował. Spóźniłeś się na bal.

Wzięła chłopca za rękę i poprowadziła w stronę sali gimnastycznej. Nie zadawał jej 

żadnych pytań. To zabawne, jak łatwo przekonać ludzi do wszystkiego - w ich snach.

Isabel otworzyła duże dwuskrzydłowe drzwi sali. Znaleźli się w świetle reflektorów, a 

na ich głowach pojawiły się korony.

- Czy możesz uwierzyć, że to właśnie my zostaliśmy wybrani na królową i króla balu? 

- spytała Isabel. - Myślę, że powinniśmy poprowadzić ten taniec.

- Naprawdę? Ty i ja? - Alex zamrugał w jaskrawym świetle.

- Ty i ja. Objęła go i położyła  głowę na jego ramieniu.  Miłe uczucie, pomyślała. 

Chłopak był odpowiedniego wzrostu i ładnie pachniał.

Zwykle wolała bardziej muskularnych chłopaków. Prosto z siłowni. Ale szczupłe ciało 

Alexa... mmm.

Masz   pracować,   to   nie   zabawa,   upomniała   się.   Podniosła   głowę   i   rzuciła   mu 

spojrzenie w uniwersalnym języku „pocałuj mnie”.

Wzrok  Alexa spoczął  na jej  wargach.  Przyciągnął  ją  do siebie. Czuła  jego  ciepły 

oddech na policzku, a wtedy...

Wtedy wyrwała się z jego orbity snu. Jej wargi wygięły się w pełnym zadowolenia 

uśmiechu. Kolejny głos, pomyślała. Uwielbiała tę zabawę.

background image

5

- Powąchaj. - Maria podsunęła przyjaciółce małą fiolkę. - To cedr. Bardzo uspokaja.

Liz posłusznie pociągnęła nosem, ale nie wierzyła, że cokolwiek zdoła uspokoić jej 

nerwy przed spotkaniem z Maxem. Jak będzie mogła spojrzeć mu w oczy po tym, jak tak 

gwałtownie opuściła jego dom? Co ma mu powiedzieć?

- Lepiej ci? - spytała Maria.

- Tak, trochę - skłamała Liz. Gdyby powiedziała, że nie, przyjaciółka dałaby jej coś 

innego do powąchania. Maria była zagorzałą wielbicielką aromaterapii i starała się usilnie ją 

do niej przekonać.

- Teraz, kiedy poznałam prawdę o Maksie... - Liz nie dokończyła zdania.

Pojawił się Alex i usiadł przy nich na trawie. Trzymał  dwie porcje pizzy, chleb z 

rodzynkami, torebkę bekonowych chipsów i butelkę gazowanego napoju pomarańczowego.

Przenosił kolejno wzrok z jednej dziewczyny na drugą.

- Co jest grane? Jakoś podejrzanie wyglądacie.

- Hm, myśmy tylko... - zaczęła Maria.

- Mówiłyśmy   tylko,   jak   bardzo   podobają   się   nam   te   nowe   tampaxy.   W   jednym 

pudełku są wszystkie rozmiary - wtrąciła Liz. Musiała zareagować, bo jej przyjaciółka w 

ogóle nie potrafiła kłamać.

- Są tam tampaxy dla młodych dziewczyn, tampaxy na mniej kłopotliwe dni i...

- Dość!   -   zawołał   Alex.   -   Nic   nie   rozumiem,   ale   podejrzewam,   że   jeśli   nie 

przestaniesz, moje poczucie przyzwoitości zostanie zranione.

- Przyznaj się, że nie możesz nawet znieść samego słowa „tam... „.

- Okay, okay, masz rację - powiedział szybko Alex. - Jeśli któraś z was będzie chciała 

zerwać z chłopakiem i nie będzie wiedziała, jak to zrobić, to tylko zacznijcie mówić o... tym.

- To brzmi jak początek jednej z twoich rubryk - zauważyła Liz.

- Tak! Właśnie się zastanawiałem, jaką nową listę mam otworzyć.

Alex miał stronę internetową zapełnioną rubrykami typu „Jak się dowiedzieć, kiedy 

brać do kina torebkę na wymioty”  i „Jak zagwarantować,  aby twoje  dziecko wyrosło  na 

seryjnego mordercę albo zwycięzcę gier telewizyjnych”. Kiedy wymyślił jakąś nową listę, 

mógł na ten temat mówić godzinami. Teraz Liz chciała go do tego sprowokować, by nie 

poruszać   żadnych   tematów   związanych   z   Maxem.   Maria,   najgorszy   kłamca   na   świecie, 

siedziała przecież obok niej.

- Okay, więc co jeszcze, co jeszcze? - pytał Alex, jedząc pizzę.

background image

Maria   zaczęła   przetrząsać   torebkę   i   wyjęła   fiolkę,   wypełnioną   jakimś   zielonym 

płynem. Podała ją chłopcu.

- Proszę. Jeśli masz zamiar zjeść to całe świństwo, to będziesz potrzebował czegoś na 

wzmocnienie. Sama zrobiłam tę mieszankę. Są w niej fantastyczne zioła.

Alex zerknął z ukosa, potem wlał zawartość fiolki do ust, popijając wszystko napojem 

z butelki.

- No, dobra. Zażyłem to. Znam jeszcze jeden sposób pozbycia się faceta. Powiedzcie 

mu, że byłoby bardzo milutko, gdybyście się jednakowo ubierali do szkoły.

Liz ugryzła kanapkę, ale zaraz ją odłożyła. Nie miała ochoty na jedzenie.

- A Rick Surmacz i Maggie McMahon? - spytała Maria. - Maggie zmusza go, żeby 

codziennie nosił ubrania w tym samym kolorze co ona, a są razem od siódmej klasy.

- Taaa, ale wszyscy wiedzą, że Maggie go kompletnie odmóżdżyła - zaprotestował 

Alex. - Prawda, Liz?

- Hm? Ach tak - mruknęła. Przestała go słuchać od momentu, kiedy się upewniła, że 

znalazł bezpieczny temat rozmowy.

- Czy jest coś... - zaczął, ale po chwili twarz mu się zachmurzyła. - Kyle Valenti we 

własnej osobie.

No to ekstra, pomyślała Liz. Tego mi tylko brakowało. Kyle usiadł obok niej, nie 

czekając na zaproszenie.

- No, Liz, kiedy się znowu ze mną umówisz? Zachowuje się jak różowy królik z 

reklamy   baterii,   któremu   nagle   wszystko   się   poplątało,   pomyślała   Liz.   Ile   razy  będę   mu 

musiała powtarzać „nie”?

- Nigdy. Już ci to mówiłam, Kyle - oświadczyła stanowczo.

Wyciągnęła rękę do torebki Alexa i wyjęła bekonowego chipsa. Nie miała na niego 

ochoty - w gruncie rzeczy uważała te chipsy za obrzydliwe - ale miała nadzieję, że jeśli nie 

będzie zwracać uwagi na Kyle'a, to on sobie pójdzie.

- A   może   ja   jestem   za   słabo   zorientowany?   Może   uważasz   się   za   najbardziej 

atrakcyjną dziewczynę w szkole? Skąd ci przyszło do głowy, że jesteś taka wyjątkowa? - 

zadrwił Kyle.

Liz poczuła, że Maria trąca ją łokciem. Jest pewnie jeszcze bardziej wściekła niż ja, 

pomyślała.

- Kyle, domyśl się sam, idź na terapię, zacznij normalnie żyć - powiedziała. - Skończ 

już z tym.

Maria znowu ją trąciła.

background image

- Twoja bluzka - szepnęła. Liz opuściła wzrok i zobaczyła, że króciutka bluzeczka 

podniosła się do góry - odsłaniając jeden ze srebrzystych  odcisków dłoni na jej brzuchu. 

Kiedy sięgałam po chipsa, pomyślała.

Czy  Kyle   coś  zauważył?   Pewnie   nie.   Odciski   zaczynały   blaknąć,  a   on  był  zajęty 

wsłuchiwaniem się w brzmienie własnego głosu. Opuściła bluzeczkę niedbałym ruchem.

- Powinnaś zmienić swoją postawę - ciągnął Kyle. - Ty...

- To na tyle, Valenti - przerwał mu Alex. - Spadaj. Kyle zerwał się na nogi i wbił w 

niego wzrok.

- A co, może mnie zmusisz? - spytał. Alex wstał i popatrzył na niego. Był niższy od 

Kyle'a i chyba o kilkanaście kilo lżejszy. Nie cofnął się jednak. Zrobił krok do przodu.

No to ekstra, pomyślała Liz. Teraz muszę być miła dla Kyle'a, żeby nie zabił Alexa.

- Słuchaj, Kyle - odezwała się słodkim głosem. - Nie chciałam...

- Zapomnij o tym, dobra. Nie zawracaj sobie tym głowy. Kyle odsunął się od Alexa i 

rozejrzał. Gestem dłoni wskazał Isabel Evans.

- Kogo ty możesz obchodzić? - powiedział, odchodząc. - Gdyby ona nie chciała się ze 

mną umówić, wtedy miałbym powód do zmartwienia.

- Niezły palant - powiedział Alex, siadając na trawie.

- Masz rację. Liz jest o wiele ładniejsza od Isabel - dodała Maria.

- Alex miał co innego na myśli. - Liz roześmiała się.

- No   powiedz.   Liz   jest   o   niebo   bardziej   atrakcyjna   niż   Isabel,   prawda?   -   Maria 

zwróciła się do chłopca.

- Jest w innym typie - mruknął.

- To prawda. Ona traktuje chłopaków jak ludzi, a Isabel jak śmiecie - powiedziała 

Maria. - Nie rozumiem, dlaczego ktoś chciałby się z nią umawiać.

- Tak. - Alex nie spuszczał wzroku z Isabel. - Blond włosy, niebieskie oczy, ciekawe 

okrągłości. Kto chciałby się zbliżać do czegoś takiego?

- Nigdy was, chłopaki, nie zrozumiem - rozzłościła się Maria, uderzając go w ramię. - 

Tylko dlatego, że podoba ci się jej wygląd, nie obchodzi cię, że ona ma osobowość prepa-

ratora zwierząt.

- Śniła mi się, a ten sen nie miał nic wspólnego z wypychaniem martwych zwierząt - 

zaprotestował Alex.

- Aż trudno uwierzyć, że ona i Max są rodzeństwem - powiedziała Liz. - No tak, mają 

takie same włosy i oczy.

- Ale nie takie same ciekawe okrągłości - zażartował Alex.

background image

- Ale Max ma zupełnie inną osobowość - mówiła dalej Liz, nie zwracając uwagi na 

Alexa. - Max jest miły dla każdego.

- Dopiero teraz do mnie dotarło - zawołała Maria, chwytając przyjaciółkę za ramię - że 

Isabel jest siostrą Maxa! Czy to oznacza, że ona jest też...

Liz szybko wyciągnęła rękę i zakryła jej usta. Była zdumiona, że Maria mogłaby tak 

łatwo się wygadać. Musiała ją wziąć na rozmowę i wytłumaczyć, w jak poważnych kłopotach 

znalazłby się Max, gdyby ta prawda została ujawniona.

- Jest czym? - spytał Alex.

- Nie - powiedziała Liz. - Nie wykręcisz się teraz. Musisz nam opowiedzieć swój sen. 

Sam o nim wspomniałeś, więc mów.

Maria odsunęła dłoń Liz, która nadal zakrywała jej usta. Skinęła lekko głową na znak, 

że wszystko rozumie.

- Tak - rzekła. - Ja ci ten sen zinterpretuję. Przeczytałam wszystkie senniki.

- Tu nie ma wiele do analizowania - odparł Alex. Kolejna osoba uratowana przez Liz 

Ortecho, pomyślała Liz.

Popatrzyła w kierunku Isabel Evans. Ta dziewczyna wyglądała tak... normalnie. Ale 

Maria zadała dobre pytanie. Czy Isabel też mogłaby być kosmitką? Na pewno tak - była 

przecież siostrą Maxa. Liz wiedziała, że oboje są adoptowanymi dziećmi, i byli do siebie tak 

podobni   jak   bliźnięta.   Zaczęła   rozglądać   się   po   placu.   Czy   Max   i   Isabel   byli   jedynymi 

kosmitami w szkole? A może oni byli wszędzie, tylko ona o tym nie wiedziała?

- No dalej - nalegała Maria. - Szczegóły, Alex.

- Okay, ale nie śmiej się ze mnie. - Chłopak był zażenowany. - Byłem z Isabel na 

szkolnym balu i zostaliśmy wybrani na króla i królową. Mieliśmy na głowach korony.

- No nie! - wykrzyknęła Maria.

- Co o tym myślisz? Może to jakiś znak? Może powinienem zebrać się na odwagę i 

pogadać z nią albo co.

- Nie! - wyrwało się Liz. Sprawiła mu przykrość. Ale nie obchodziły jej teraz uczucia 

Alexa. Coś jej się nagle przypomniało. Wtedy, w domu Maxa, Isabel patrzyła na nią, a w jej 

oczach była nienawiść.

Boi się, że zdradzę Maxa, pomyślała Liz. Gdyby ludzie odkryli, że on jest kosmitą, 

wiedzieliby od razu, że jego siostra też jest kosmitką. Liz poczuła skurcz żołądka. Isabel 

musiała   być   przerażona.   Nic   dziwnego,   że   poczuła   do   niej   nienawiść.   Czy   będzie   mnie 

prześladować?   -   zastanawiała   się   Liz.   Czy   będzie   chciała   zrobić   jakąś   krzywdę   moim 

przyjaciołom?

background image

Nie wiedziała tego. Wiedziała tylko jedno: Alex nie powinien zbliżać się do Isabel.

- Chodzi mi tylko o to, że, jak mówiła Maria, ona traktuje chłopaków jak śmiecie - 

tłumaczyła mu Liz. - A ty na to nie zasługujesz.

- Pewnie masz rację.

Zauważyła jednak, że kiedy to mówił, nadal wpatrywał się w Isabel.

Zjadłbym pączka. Chcesz iść na pączki? - spytał Max. Dojadł swoją bułkę i odstawił 

tacę na stół w kafeterii.

- Ale to oznaczałoby... że urywamy się ze szkoły? - Michael otworzył szeroko szare 

oczy i patrzył na przyjaciela z udawanym przerażeniem.

- Czujesz   ten   zapach?   -   spytał   Max,   pociągając   nosem.   -   Zapach   pączków 

wyjmowanych z pieca?

Wyjął z kieszeni kurtki kilka jednorazowych opakowań ostrego sosu i pomachał nimi 

przed twarzą przyjaciela. Wiedział, że Michael uwielbia pączki z pikantnym sosem.

- Mam test z historii i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby narażać na szwank 

moje wykształcenie z powodu pączka - powiedział Michael tonem dobrego ucznia.

- Jadłeś kiedyś gorące pączki? - spytał Max. - Myślę, że dzisiaj jest dzień wypieków.

- Myślisz, że jestem aż tak łatwy? - oburzył się jego przyjaciel. - Poza tym nie możesz 

ukrywać się przed tą dziewczyną do końca życia.

- Tak, masz rację. Max nawet nie próbować udawać, że nie wie, o jakiej dziewczynie 

mówi Michael. Usłyszeli dzwonek.

- Podoba mi się to, że teraz ja tobie daję rady. Miła odmiana - rzekł Michael, kiedy 

wychodzili z kafeterii.

- Zbytnio   się   do   tego   nie   przyzwyczajaj.   Teraz   mieli   zajęcia   z   biologii   dla 

zaawansowanych. Czy Liz przyjdzie na zajęcia? On myślał o wagarach, ona też może wpaść 

na ten pomysł. Sam nie wiedział, czy wolałby, żeby tam była, czy też nie.

Chciałby ją zobaczyć i się upewnić, że wszystko z nią w porządku. Ale nie mógłby 

znieść, gdyby spojrzała na niego tak jak wtedy, w sobotę, taka przerażona i... i pełna odrazy. 

Nigdy nie zapomni wyrazu jej twarzy.

Zawahał się przed drzwiami. Nie panikuj, powiedział sobie i wszedł do sali. Liz tam 

była.   Powinien   wiedzieć,   że   ona   nie   opuści   zajęć.   Nie   była   osobą,   która   cofa   się   przed 

trudnościami.

Wiedział, że go zauważyła - jej ramiona zesztywniały, a jadowite żółte pasma, które 

nadal szpeciły jej bursztynową aurę, z lekka pociemniały. Nie podniosła oczu. Wpatrywała się 

w stół, nastawiając mikroskop.

background image

Max wybrał okrężną drogę, by rzucić okiem na myszy laboratoryjne. Przyznaj się, 

pomyślał, kiedy podawał im jedzenie - odwlekasz ten moment. „Życz mi szczęścia”, szepnął 

do Freda, swojej ulubionej myszki. Po czym zmusił się do tego, aby podejść do stanowiska w 

laboratorium, które dzielił z Liz.

- Dziś   robimy   porównania   pomiędzy   komórkami   zwierzęcymi   a   roślinnymi   - 

powiedziała   szybko,   kiedy   usiadł   na   swoim   stołku.   -   Zastanawiam   się   właśnie,   jak 

zaklasyfikować nos jak kartofel.

Jej śmiech zabrzmiał trochę sztucznie, ale przynajmniej próbowała znowu żartować, 

tak jak to zawsze robiła w jego obecności, nawet jeśli nie mogła się zmusić, by na niego 

spojrzeć.

Skoro ona chciała się zachowywać tak, jakby nic się nie zdarzyło, to on pójdzie w jej 

ślady. Po tych zajęciach oboje powinniśmy dostać nominację do Oscara, pomyślał.

- Zaczynamy! - zawołała pani Hardy. - Ci, którzy siedzą z lewej strony, naniosą na 

szkiełka   fragmenty   jarzyn,   a   ci   z   prawej   zrobią   wymaz   wacikiem   z   wewnętrznej   strony 

policzka i też naniosą go na szkiełka. Kiedy odpowiecie już na pytania dotyczące waszych 

preparatów ludzkich lub roślinnych, drużyny zamienią się szkiełkami i odpowiedzą na resztę 

pytań.

- Ja to zrobię - powiedział Max, biorąc wacik do ręki.

- Oszalałeś? - odezwała się Liz, zabierając mu wacik. - Wiesz, jak wyglądają twoje 

komórki? - odezwała się ściszonym głosem. - A jeśli nie wyglądają... tak samo?

Miała rację. Pani Hardy lubiła chodzić po laboratorium i oglądać ich prace. Jeśli jego 

komórki byłyby trochę inne, na pewno by to zauważyła.

Max był zwykle bardzo ostrożny. Nie mógł zrozumieć, że omal nie zrobił czegoś tak 

niesłychanie głupiego. To sprawa z Liz wyprowadziła go z równowagi. Wciąż o niej myślał. 

Stale łamał sobie głowę nad tym, jak go widzi teraz.

Ona tymczasem przesunęła wacikiem po wnętrzu swoich ust. Max otworzył pudełko i 

wyjął szkiełko, Liz potarła je wacikiem, po czym on przykrył je cieniutkim szkiełkiem na-

krywkowym.

- Chciałam porozmawiać z tobą o tym, co wydarzyło się w sobotę - powiedziała Liz, 

nastawiając ostrość i oglądając preparat pod mikroskopem.

Tak, ona nie cofa się przed trudną sytuacją, pomyślał Max. Łatwiej byłoby udawać, że 

nic się nie wydarzyło, ale to nie było w jej stylu.

- Na pewno było ci bardzo trudno powiedzieć mi prawdę, a ja, zamiast podziękować 

za uratowanie mi życia, tylko się na ciebie wkurzyłam - ciągnęła. Patrzyła mu prosto w oczy, 

background image

ale zauważył, że drga jej powieka. - Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Łatwo powiedzieć 

„przykro mi”, ale mnie naprawdę jest przykro. Dziękuję ci... dziękuję za uratowanie mi życia.

- Proszę   bardzo   -   rzucił   Max   i   zaczął   czytać   instrukcje.   -   Musimy   zrobić   szkic   i 

sklasyfikować organelle komórkowe. - Wyciągnął  kartkę i podał ją Liz. - Ty to narysuj. 

Dobrze wiesz, że nie potrafię rysować.

Spojrzała w okular, wzięła ołówek i narysowała duże koło, wciąż wpatrując się w 

preparat.

- Zacznij od aparatu Golgiego - poradził jej Max. - Widzisz go? Podobno wygląda jak 

stos balonów, z których uszło powietrze.

Liz   poruszyła   się na  stołku;  pasmo  czarnych   włosów  zsunęło  się  jej   z ramienia   i 

opadło na rysunek. Kiedy Max chciał je odgarnąć, odsunęła się gwałtownie.

Pochyliła się i zaczęła coś majstrować koło swojego pantofla.

- Ja... zsunęłam się ze stołka - wyjąkała. - Obcas mi lata. Muszę zanieść te buty do 

reperacji.

Żółte   pasma   jej   aury   poszerzyły   się   tak   bardzo,   że   prawie   zakryły   bursztynową 

otoczkę.

Max wiedział, że dziewczyna kłamie. Nie ześlizgnęła się ze stołka. Odsunęła się od 

niego, ponieważ nie może znieść jego dotyku - nawet jeśli tylko miałby odgarnąć jej włosy.

Możemy   próbować   zachowywać   się   normalnie,   pomyślał.   Możemy   mówić   to,   co 

trzeba. Ale już wszystko między nami się zmieniło. Liz się mnie boi.

background image

6

- W jakim nastroju jest dzisiaj szef? - Liz zwróciła się z tym pytaniem do Staną, który 

miał tego dnia dyżur w kuchni kawiarni Latający Talerz.

Stan wziął łopatki w obie ręce i jednocześnie przerzucił obie bułki na drugą stronę.

- Nasz głównodowodzący przez cały dzień słucha The Dead.

- To   super.   Wszyscy   w   kawiarni   Latający   Talerz   łatwo   odgadywali   samopoczucie 

pana Ortecha po tym, jakich słuchał CD. The Grateful Dead zajmował najwyższe miejsce na 

skali nastrojów muzycznych właściciela lokalu.

Liz weszła szybkim krokiem do jego biura. Uśmiechnęła się, widząc ojca w obcisłym, 

asymetrycznie ufarbowanym podkoszulku, w którym ledwie się mieścił jego wydatny brzuch.

- Będę ci musiała kupić na urodziny większy podkoszulek. Sam wiesz, że mógłbyś 

wyrażać swoją sympatię dla Jerry'ego w inny sposób, niż pochłaniając ogromne porcje lodów 

Cherry Garcia - zażartowała.

- Tak, ale to jest najlepszy sposób - odpowiedział jej ojciec. - Nie myśl też, że zgodzę 

się na wymianę tego podkoszulka. Kupiłem go na koncercie, po którym zostałaś poczęta. 

Zespół Uncle John's Band był...

- Dziękuję, to już wystarczy! - zawołała Liz, zatykając uszy. Nie musiała poznawać 

szczegółów seksualnego życia rodziców.

- A co ty tu robisz? - Ojciec się roześmiał. - Przecież dzisiaj nie pracujesz.

- Muszę z tobą porozmawiać o ważnej sprawie - poinformowała go córka, odejmując 

dłonie od uszu.

- Czy to ma związek ze szkołą? - spytał pan Ortecho, poważniejąc.

- Nie, to nie ma nic wspólnego ze szkołą - Liz westchnęła. - Dlaczego zawsze myślisz, 

że wszystko łączy się ze szkołą? W ogóle nie ma sprawy, jeśli chodzi o szkołę, okay?

Miała czasem ochotę wykrzyczeć: „Nie jestem Rosą”. Ponieważ wszystko kręciło się 

wokół tej sprawy. Wokół Rosy. Ona nie żyła od prawie pięciu lat, ale w pewien sposób była 

nadal najważniejszym członkiem rodziny. Była obecna w słowach, które wypowiadali, oraz w 

tych, których nigdy nie wypowiedzieli.

Liz   doskonale   wiedziała,   dlaczego   ojciec   zawsze   myśli   o   szkole.   Na   rok   przed 

śmiercią stopnie Rosy nagle się obniżyły. Rodzice zapewnili jej korepetycje, nie zdając sobie 

sprawy, że marne wyniki w nauce to tylko ułamek problemów, z jakimi zmagała się ich 

starsza córka.

Liz rzuciła okiem na ojca. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w leżące na biurku 

background image

faktury. Dobrze znała ten wyraz jego oczu. Znowu zastanawiał się, co by było, gdyby... Co by 

było, gdyby poświęcał Rosie więcej uwagi. Co by było, gdyby posłał ją do prywatnej szkoły. 

Co by było, gdyby czytał więcej książek na temat nastolatków i narkotyków. Co by było, 

gdyby... co by było, gdyby... co by było...

- Jestem prawie pewna, że będę wygłaszać w szkole mowę pożegnalną - powiedziała 

Liz, aby odpędzić od ojca czarne myśli. - Przecież miałam najlepsze stopnie we wszystkich 

klasach. Powinieneś już zacząć obmyślać, w co się ubrać na uroczystość zakończenia szkoły, 

bo wszyscy będą patrzeć na ciebie i na mamę, na rodziców dziewczyny, która wygłasza takie 

wspaniałe przemówienie.

- Musisz koniecznie powiedzieć coś o kawiarni - przypomniał jej ojciec. - Jeśli to nie 

ma nic wspólnego ze szkołą, to jaką masz ważną sprawę?

- Chodzi   o   nasze   stroje.   Nosimy   teraz   mundurki,   które   były   przebojowe   w   latach 

siedemdziesiątych, po  Gwiezdnych Wojnach.  Teraz też są dość fajne, bo są retro, ale ja i 

Maria chcemy być bardziej przyszłościowe.

Pokazała ojcu zdjęcie Tommy'ego Lee Jonesa i Willa Smitha w ubraniach z filmu 

Faceci w czerni.

- Myślałyśmy o czymś w tym rodzaju. Pan Ortecho pokręcił głową z dezaprobatą.

- Chcesz, żebym wydawał pieniądze na nowe mundurki, kiedy starym nic nie brakuje? 

To nie jest dobry interes, Liz.

Córka milczała przez chwilę. Potem postanowiła zadać ostateczny cios.

- Właściwie masz rację. Faceci lubią na nas patrzeć, kiedy chodzimy w tych krótkich 

spódniczkach.   Dawaliby   nam   pewnie   mniej   napiwków,   gdybyśmy   zaczęły   chodzić   w 

garniturkach.

- Czekaj, kto tak na was patrzy? Który to z nich?

Pani Ortecho ukazała się w drzwiach biura, trzymając w rękach wielką blachę do 

pieczenia. Jej zbyt obszerne dresy i krótkie kasztanowate włosy były obsypane mąką.

- Chcę wam pokazać moje najnowsze dzieło - powiedziała. Nie zważając na ponurą 

minę ojca, Liz podtrzymała blachę i pomogła matce ustawić ją na biurku. Po obejrzeniu ciasta 

parsknęła śmiechem.

- Kosmita na koniu?

- Piekę to na urodziny Benjiego Sandersona. - Pani Ortecho wzruszyła ramionami. - 

On uwielbia kowbojów, ale my mieszkamy w Roswell.

- Dobrze, że nie musiałaś znowu robić statku kosmicznego - zauważył jej mąż.

Matka   Liz   uwielbiała   wymyślać   dekoracje   do   swoich   wypieków   i   oczekiwała   od 

background image

klientów   nowych   wyzwań.   Jednak   dostawała   stale   zamówienia   na   statki   kosmiczne   i 

kosmitów albo na kosmitów i statki kosmiczne.

Mogła na szczęście tworzyć własne arcydzieła na urodziny rozlicznych kuzynów Liz. 

Udało   jej   się   upiec   niezwykłą   trójwymiarową   podobiznę   ulubionego   psa   babuni,   ale 

największy   sukces   odniosła,   kiedy   wystąpiła   z   ciastem   Drakuli   na   ósme   urodziny   Niny. 

Wymodelowała wtedy trumnę z czekolady, do której włożyła wampira z ciasta, wypełnionego 

dżemem truskawkowym.

- Liz! - zawołał Stan, zaglądając do biura. - Nie uwierzysz, kto czeka na ciebie w 

kawiarni! Elsevan DuPris!

Serce dziewczyny podeszło do gardła, ale udało się jej zachować spokojny wyraz 

twarzy.

To nie wróżyło niczego dobrego. Elsevan DuPris był wydawcą „Drogi do Gwiazd”, 

pisma, które było lokalną odpowiedzią społeczności Roswell na ogólnokrajowe „Tajemnice 

Niezidentyfikowanych Obiektów Latających”. W „Drodze do Gwiazd” w każdym artykule 

występowali kosmici. To był niezwykły zbieg okoliczności, że DuPris chciał rozmawiać z nią 

w dwa dni po tym, jak uzyskała niezbity dowód na ich istnienie. Przerażający zbieg okolicz-

ności.

- Idziesz? - spytał Stan.

- Tak. Robię z nim wywiad do referatu, który teraz piszę - okłamała rodziców. Wyszła 

z biura i skierowała się do kawiarni.

- Zrób mi kosztorys tych nowych mundurków! - zawołał za nią pan Ortecho.

Nietrudno było zauważyć DuPrisa, który stał przy barze. Jeśli nie przyszedł, żeby 

mnie poprosić, bym mu doradzała w wyborze ubrań, to powinien to zrobić, pomyślała Liz. 

Miał na sobie białe wygniecione ubranie, zielonkawożółtą koszulę, biały kapelusz panama i 

białe   półbuty,   a   w   ręku   trzymał   laskę   z   gałką   z   kości   słoniowej.   Ulizane   blond   włosy 

wskazywały na nadmiar żelu, a na twarz przywołał fałszywy uśmiech.

Liz rozluźniła się natychmiast. Jeśli on w takim stroju pokazuje się na ulicy, to musi 

być totalnym megalomanem. Łatwo da sobie z nim radę.

- Pan chciał mnie widzieć? - spytała.

- Tak, jeśli zechce pani poświęcić mi trochę czasu. Czy możemy usiąść?

DuPris skierował się do narożnego stolika, nie czekając na jej odpowiedź.

- W   czym   mogę   panu   pomóc?   -   spytała,   siadając   naprzeciwko   niego.   Uznała,   że 

powinna go potraktować w przyjacielski sposób - coś w rodzaju „ja niczego nie ukrywam” - 

dopóki on nie zdradzi swoich intencji.

background image

- Słyszałem   o   pani   różne   ciekawe   rzeczy   -   powiedział   DuPris,   przeciągając 

samogłoski.

Nieudolna parodia Scarlett O'Hary, pomyślała Liz. Ja bym potrafiła lepiej naśladować 

jej akcent. A nie jestem typem piękności z Południa.

- Jakiego rodzaju rzeczy? - spytała, patrząc mu prosto w oczy.

Zastanawiała się, czy ten człowiek nosi szkła kontaktowe. Jego oczy miały taki sam 

kolor jak żółtozielona koszula.

- Dowiedziałem się, że kilka dni temu była pani bliska śmierci. Słyszałem, że ktoś 

panią postrzelił i że jakiś młody człowiek uleczył ranę jedynie za pomocą dotyku - powiedział 

DuPris.

Wali wprost, pomyślała Liz. Ta dwójka turystów musiała się wygadać. Uznała, że 

należy trochę pofantazjować.

- Rzeczywiście mogło tak wyglądać, jakby ten facet mnie uzdrowił, ale to nie jest 

prawda - zaczęła zniżonym głosem, przechylając się przez stolik do swojego rozmówcy. - 

Widzi pan, ubrania kelnerek zrobione są z RosWool. To jest wełna owiec, które pasły się na 

miejscu katastrofy. Mówi się, że ta wełna ma magiczną siłę. Sama w to teraz uwierzyłam. Już 

bym nie żyła, gdybym miała ubranie z poliesteru, kiedy do mnie strzelono.

- RosWool? - DuPris uniósł wysoko brwi.

- Tak.   Istnieje   przedsiębiorstwo,   które   wykonuje   wszelkie   zamówienia   tego   typu. 

Sama się zastanawiam, czy nie zamówić sobie czapki narciarskiej, gdyby następnym razem 

ktoś celował w głowę.

DuPris siedział w milczeniu.

- Pani   mi   się   podoba,   panno   Ortecho   -   rzekł   wreszcie.   -   Jestem   wielbicielem 

błyskotliwego poczucia humoru. A może teraz powie mi pani, co się naprawdę wydarzyło?

- Właśnie   panu   mówiłam   -   upierała   się   Liz.   -   Musi   pan   opublikować   artykuł   o 

RosWool. Ludzie powinni wiedzieć o takich rzeczach. Może nawet będą chcieli umieścić w 

pana piśmie swoją reklamę.

- Nadal intryguje mnie ten młody człowiek, o którym wspominali moi informatorzy.

DuPris pochylił się w stronę dziewczyny, która poczuła cedrowy aromat jego płynu po 

goleniu. Ten zapach podrażnił jej nos.

- Podbiegł do mnie jakiś facet - przyznała. - Mógł położyć dłoń na mojej ranie, by 

powstrzymać krwawienie. Ale wełna już robiła swoje. To ona mnie uzdrowiła.

Otworzyła szeroko oczy, usiłując przybrać niewinny, niemądry wygląd. DuPris patrzył 

na nią przez chwilę, potem westchnął tylko.

background image

- Dziękuję pani za wyjaśnienie tej sprawy - powiedział, wstając od stolika. - Muszę 

przyznać, że przyjąłem z ulgą wiadomość, że ten młody człowiek nie ocalił pani życia.

- Co? Dlaczego? - wyrwało się Liz. Wiedziała, że powinna się powstrzymać. Należało 

pozwolić mu odejść. Tak byłoby o wiele rozsądniej.

- Wygląda   pani   na   bardzo   inteligentną   osobę.   -   DuPris   uśmiechnął   się   szeroko.   - 

Proszę   mi   więc   powiedzieć,   gdyby   istniał   taki   młody   człowiek,   który   potrafi   uzdrawiać 

dotykiem,   czy   nie   byłoby   logiczne,   gdybyśmy   założyli,   że   potrafi   on   również   zabijać 

dotykiem?

- Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć. - Liz potrząsnęła głową.

DuPris usiadł z powrotem na krześle, jego żółtozielone oczy nabrały intensywnego 

blasku.

- Powiedzmy,   że   młody   człowiek   potrafi   manipulować   mięśniami,   skórą,   a   nawet 

organami wewnętrznymi, aby wyleczyć i zamknąć ranę postrzałową jedynie dotykiem dłoni.

Liz skinęła głową, bojąc się odezwać.

- No dobrze. Jeśli ten młody człowiek potrafiłby to zrobić, to czy nie mogły odwrócić 

swojego   działania?   Czy  nie   mógłby  otworzyć  dziury  w  czyimś  sercu  albo   zrobić   komuś 

szczelinę w płucach takim samym dotykiem dłoni?

Widziała oczami wyobraźni krew wytryskującą z otworu w jej sercu i rozrywającą się 

tkankę płucną. Na jej twarzy ukazał się grymas przerażenia.

- Nie chciałbym żyć ze świadomością, że po mieście chodzi obie ktoś, kto mógłby z 

taką łatwością zabijać, mając niewielkie szanse, że zostanie na tym przyłapany.

DuPris wstał od stolika, uchylił kapelusza i skierował się do drzwi.

Liz siedziała bez ruchu, przesuwając bezmyślnie palcem po błyszczącej srebrzystej 

powierzchni stolika. To, co mówił DuPris, nie było pozbawione sensu. Czy Max mógłby 

zabić kogoś dotykiem?

- Przed balem inauguracyjnym powinnyśmy iść razem na zakupy - powiedziała Stacey 

Scheinin, wykonując taneczne obroty.

Ta   dziewczyna   zwykle   podskakiwała,   piszczała   albo   chichotała.   Mogłaby   odnosić 

sukcesy   w   zespole   zachęcającym   widzów   do   aplauzu   na   widowiskach   sportowych,   pod 

warunkiem, że widownia składałaby się tylko z małych chłopców. Liz robiło się niedobrze na 

jej widok.

- Myślę, że wszystkie powinnyście mieć ubrania w jednakowym kolorze, na przykład 

jasnofioletowe - mówiła dalej Stacey. - Kiedy zostanę królową balu, dziewczyny z mojego 

orszaku będą tworzyć doskonałe tło. Będziemy rewelacyjnie wyglądać na scenie.

background image

- Na jakiej podstawie sądzisz, że my będziemy w twoim orszaku? - spytała Isabel.

- Nie przejmuj się, Izzy - zaszczebiotała Stacey. - Możesz przyjść do mnie, a ja nad 

tobą   popracuję.   Potrafię   tak   zmienić   twój   wygląd,   że   na   pewno   znajdziesz   się   w   moim 

orszaku.

- Nie, dziękuję. - Isabel zmierzyła ją wzrokiem. - Już cię widziałam w roli stylistki.

- Zabieramy   się   do   roboty!   -   zawołała   Stacey,   klaszcząc   w   dłonie.   -   Musimy 

powtórzyć scenę ataku kosmitów. Izzy, ty się ostatnio mało przykładałaś.

- Tak jak wszyscy poza tobą - mruknęła Isabel, stając na swoim miejscu.

- Gotowi! - zawołała Stacey.

- Kosmici z Roswell budzą sensację... - zaczęła Isabel. Kątem oka zauważyła jakiś 

ruch. Alex Manes wszedł do sali gimnastycznej. Oparł się o ścianę i patrzył na nią. Tylko na 

nią.

Odegrała  swoją   rolę   i  usunęła  się   na  bok.  Mrugnęła  do  niego   porozumiewawczo. 

Chłopak   uśmiechnął   się   szeroko.   To   wynik   tego   snu,   pomyślała.   Już   ma   głos   Alexa   w 

kieszeni. Jeśli któraś z dziewczyn powinna kupić sobie jasnofioletową suknię, to tylko Stacey.

- Okay,   następna   próba   w   środę,   o   wpół   do   czwartej.   Przyjdźcie   punktualnie!   - 

zawołała Stacey.

Powinna sobie poszukać jeszcze innych atrakcji, pomyślała Isabel. Fakt, że została 

wyznaczona do prowadzenia tych zajęć, jest najlepszą rzeczą, jaka mogła się jej przydarzyć w 

całym żałosnym życiu.

Isabel ruszyła w stronę szatni. Alex podbiegł do niej, zanim zdążyła dojść do drzwi.

- Hej - powiedział. Włożył ręce do kieszeni, wyjął je szybko i włożył z powrotem.

Jest zdenerwowany. To miłe, pomyślała Isabel.

- To na tyle? - zażartowała. - Tylko „hej”? Myślałam, że chłopaki wyuczają się na 

pamięć jakichś elegantszych zwrotów, odpowiednich do sytuacji.

- To na tyle - powiedział Alex.

- Całkiem przebojowe - przyznała Isabel, zdejmując gumkę z włosów. Potrząsnęła 

głową i jej długie blond włosy rozsypały się na ramiona.

- Sam to wymyśliłem - pochwalił się Alex. - Ale mam jeszcze coś odlotowego. Starszy 

brat mnie tego nauczył. Chcesz usłyszeć ?

- Naturalnie - powiedziała, przesuwając językiem po dolnej wardze.

Alex natychmiast to zauważył. Reakcje chłopaków zawsze można przewidzieć. Żaden 

nie potrafił się zorientować, kiedy dziewczyna robi z niego durnia.

- Okay, teraz ja jestem policjantem, mam rewolwer, odznakę i te wszystkie rzeczy - 

background image

pouczał ją Alex.

- To mi się podoba. - Roześmiała się. - Masz przy sobie kajdanki?

- Nic takiego. Mówiłem ci już, że mój brat stosuje ten chwyt, a to facet z klasą. Okay, 

zaraz   padniesz   -   powiedział   Alex   i   odchrząknął   przed   wypowiedzeniem   swojej   głównej 

kwestii. - Będę musiał cię zaaresztować.

- Ale ja nie zrobiłam nic złego - odparła Isabel, trzepocąc rzęsami.

- Hm,   to   nie   jest   prawda  -   zaprzeczył,   rumieniąc   się  z   lekka.   -  Przecież   ukradłaś 

gwiazdy z nieba. Widzę je w twoich oczach.

Isabel nie chciała się roześmiać, ale wyraz twarzy Alexa był zbyt zabawny. On nie jest 

w moim typie, pomyślała, ale jest taki uroczy. Ciekawe, czy ma piegi na całym ciele.

- Podobało ci się? - spytał Alex.

- Tak. Nigdy jeszcze z nim nie rozmawiała, chociaż mieli czasem razem zajęcia. A 

teraz, może z powodu snu, który był ich wspólnym dziełem, stała, uśmiechając się do niego.

- Może   pójdziemy   do   kina   w   ten   weekend,   skoro   już   ci   udowodniłem,   że   jestem 

facetem z klasą? - . spytał Alex.

- Nie, ale poszłabym z twoim bratem - odpowiedziała Isabel.

Dość   tego.   Jeden   interesujący   sen   nie   wy   starczy,   aby   Isabel   obniżała   swoje 

wymagania.

Alex zaczął wpatrywać się w wiszące na ścianie plakaty.

- Mój brat nauczył mnie tego - wymamrotał - ale ja sam dodałem różne ulepszenia.

- Muszę iść pod prysznic - powiedziała. Isabel.

- Hm, okay. Powiem bratu o tobie. Chłopak odwrócił się i ruszył  w stronę drzwi. 

Isabel patrzyła za nim przez chwilę. Nagle podbiegła do niej Stacey.

- Nowy chłopak, Izzy?

- On?   Nie.   On   tylko   usiłuje   mnie   poderwać.   Zawsze   biega   za   mną   kilku   takich 

nieszczęsnych niewolników z językami wywieszonymi do ziemi. Myślę, że ty nie masz takich 

problemów, co, Stace?

Wchodząc do szatni, Isabel uśmiechała się z zadowoleniem. Fajnie jest, pomyślała. Za 

kilka   dni   Stacey   znajdzie   się   w   jej   balowym   orszaku.   A   Isabel   miała   nowego,   małego 

chłopczyka do zabawy. Ziemskie istoty w stanie zadurzenia są bardzo śmieszne.

background image

7

Alex  patrzył  na Liz   i  Marię,  które  były   zajęte   oglądaniem  sukienek  wiszących  w 

długich rzędach. Marzył o tym, żeby się pospieszyły z wyborem. Mały butik działał na niego 

klaustrofobicznie. Wieszaki były stłoczone, a w powietrzu unosił się zapach, jakby sklep był 

wy tapetowany próbkami perfum, jakie widywał w ilustrowanych pismach.

- Niewielki z ciebie pożytek, Alex - odezwała się Maria. - Przyprowadziłyśmy cię 

tutaj, żeby poznać męski punkt widzenia. Jaka sukienka ci się podoba?

- Jakaś   krótka,   obcisła,   gołe   plecy,   wycięta   z   przodu,   może   jeszcze   z   jakimiś 

rozcięciami - powiedział. - Najlepiej taka, do której nie nosi się stanika... wiesz, z takimi 

ramiączkami.

Dostał od Liz po głowie, ale przyjął ten cios z uśmiechem. Uwielbiał ją prowokować. 

Zanim poznał Marię i Liz, nigdy nie miał do czynienia z sytuacją typu „te dziewczyny są 

tylko moimi kumpelkami”, a przynajmniej nie miał tego typu doświadczeń od czasu, kiedy 

skończył siedem lat.

Była jeszcze dodatkowa korzyść - to wkurzało Majora. Ojciec Alexa chciał, aby syn 

włączył się do działającego w ramach szkoły programu zajęć Korpusu Szkolenia Oficerów 

Rezerwy   albo   aby   przynajmniej   zaczął   myśleć   o   tym,   jaki   rodzaj   wojsk   wybierze   po 

ukończeniu szkoły. Od czasu, kiedy ojciec przeszedł na emeryturę, wpadł w obsesję na temat 

kariery wojskowej syna. Gdyby się dowiedział, że Alex spędza całe popołudnie, odgrywając 

rolę   konsultanta   mody,   dostałby   szału.   Oczywiście,   chłopak   nie   miał   zamiaru   go   o   tym 

informować.

Nie   poinformował   również   ojca,   że   nie   ma   najmniejszego   zamiaru   wstępować   do 

wojska. Miał nadzieję, że może któryś ze starszych braci przetrze szlak i przyzwyczai Majora 

do myśli, że może mieć syna cywila. Ale dwóch starszych braci wstąpiło, tak jak ojciec, do 

lotnictwa wojskowego. A Jesse, który był jego ostatnią nadzieją, zaciągnął się niedawno do 

piechoty morskiej. Major nie był zadowolony z faktu, że w jego rodzinie znalazł się jakiś 

morski dziwoląg, ale już przestał krzyczeć, wydawał tylko gniewne pomruki.

- A co myślisz o tej? - spytała Liz, pokazując mu granatową jedwabną sukienkę na 

cieniutkich ramiączkach, która wyglądała na coś w rodzaju nocnej koszuli.

- Na moim chłopakomierzu strzałka skierowana jest na max - powiedział Alex.

- Cokolwiek ten chłopakomierz ma oznaczać, nie chcę go widzieć - mruknęła Maria.

Nie zwrócił na nią uwagi. Wyobrażał sobie, że dotyka cieniutkiego jedwabiu i czuje 

ciepło ciała Isabel. Och litości, znowu o niej myślał, chociaż surowo sobie tego zabronił.

background image

Zapomnij o niej, powiedział do siebie. Przypomnij  sobie, co o tobie mówiła. Nie 

zaczekała nawet, żebyś wyszedł z sali gimnastycznej, zanim zaczęła się z ciebie wyśmiewać.

A jednak było coś takiego - coś w oczach Isabel, kiedy rozmawiali ze sobą - było 

wzajemne przyciąganie, jakaś łączność. Alex nie wierzył, że ta dziewczyna jest tak zimna, na 

jaką wygląda. Gdyby byli wtedy sami... Czuł, że mogliby nawiązać bliższy kontakt.

- Będziesz mierzyć tę kieckę? - zwróciła się Maria do przyjaciółki.

Liz spojrzała na karteczkę z ceną i skrzywiła się. Po chwili pokazała ją Marii.

- Chyba jesteśmy w nieodpowiednim sklepie - powiedziała.

- Chodźmy do Pawilonu Ubrań - zaproponowała Maria.

Alex  pierwszy wyszedł  ze sklepu.  Głęboko wciągnął  pozbawione  zapachu  perfum 

powietrze.   W   całym   centrum   handlowym   unosił   się   zapach   jedzenia   -   czekoladowych 

ciasteczek i chińskich potraw, tortilli i frytek. To było o wiele przyjemniejsze.

- Nie   pomyślałyśmy,   że   Alex   też   idzie   na   bal   -   powiedziała   Maria.   -   Może 

potrzebować pomocy przy zakupach. Wyobrażam go sobie w koszuli bez kołnierzyka i...

- Zapomnij   o   tym   -   przerwał   jej   Alex.   -   Nie   zrobisz   ze   mnie   Kena,   nie   będę 

występować w roli narzeczonego Barbie.

- Masz już siedemnaście lat. Najwyższy czas, żebyś zaczął nosić inne materiały, a nie 

tylko flanelę i denim.

- Noszę też inne rzeczy, na przykład bawełnę. I... to z czego się robi dresy.

- Widzisz, tu jest Macy. Ten dom towarowy czeka właśnie na ciebie. - Maria chwyciła 

go za ramię i pociągnęła za sobą.

Alex zobaczył z daleka Michaela Guerina i Maxa Evansa, którzy szli w ich kierunku.

- Chłopaki!   -   krzyknął.   -   Hej,   chłopaki,   chodźcie   na   ratunek.   Wyrwał   się   Marii   i 

szybko podbiegł do nich.

- Komórka mafijna, kryptonim Najnowsze Modele, złapała mnie w swoje sidła.

- Wyglądają niebezpiecznie - zauważył Michael, kiedy Liz i Maria dołączyły do nich.

- Grożą użyciem siły, jeśli nie przestanę nosić flaneli - poskarżył się Alex.

Spodziewał   się,   że   wzbudzi   gwałtowny   protest   dziewczyn,   które   będą   chciały 

przeciągnąć Maxa i Michaela na swoją stronę. Ale one były ciche i spokojne. Co się stało? 

Nigdy nie zachowywały się tak spokojnie.

- Nie pozwól na to, chłopie - powiedział Michael. - Jeśli nie potrafią cię zaakceptować 

takiego, jaki jesteś, to po prostu odejdź. Prawda, Max?

- Każdy Amerykanin ma prawo do noszenia flaneli - potwierdził Max. Przechylił się 

przez balustradę i zaczął wpatrywać się w fontannę na dolnym poziomie. Najwyraźniej nie 

background image

miał ochoty na rozmowę.

Alex nie znał go dobrze, ale zawsze uważał za fajnego faceta. Chętnie zadałby mu 

kilka pytań na temat Isabel, które by mu pomogły jakoś ją rozszyfrować.

Może   brat   będzie   wiedział,   która   Isabel   jest   prawdziwa   -   czy   ta,   która   flirtuje   z 

Alexem i zachowuje się tak, jakby jej to sprawiało ogromną przyjemność? Czy też Isabel, 

która wyśmiewa się z niego za plecami?

- Te laski mają dziwne wymagania - odezwał się Michael. - Mogą mieć faceta, który 

za nimi szaleje, ale im to nie wystarcza. Zaraz chcą coś zmienić. Faceci tak nie postępują. 

Max, tobie podoba się Liz taka, jaka jest, prawda?

Zapanowała dziwna cisza.

Liz   rzuciła   Michaelowi   spojrzenie,   które   wyraźnie   mówiło   „odwal   się”.   Alex 

zmarszczył czoło. Co się z nimi dzieje? Liz nie była nigdy tak drażliwa.

- Chodziło mi tylko o to, że ty nie mówiłbyś jej, w co się ma ubrać - dodał Michael, 

unikając wzroku Liz.

- Ona wygląda dobrze w każdym ubraniu - powiedział Max. Odsunął się od balustrady 

i stanął przed nimi.

- Wyglądałaś   uroczo   nawet   w   tej   cukierkowej   sukience   w   misie,   której   tak   nie 

cierpiałaś.

- Pamiętasz to?! - zawołała Liz. - Nienawidziłam tej sukienki, ale ponieważ był to 

prezent od mojej babuni, rodzice kazali mi ją nosić.

- Nie pamiętam tej sukienki. W której to było klasie? - spytała Maria.

- W przedszkolu - powiedziała Liz po chwili namysłu. - Pani Gliden, ile razy miałam 

na sobie tę sukienkę, pozwalała mi wkładać jeden z tych fartuchów, których używaliśmy na 

zajęciach malowania palcami. Ona była strasznie miła. Ona... - Liz nie dokończyła zdania.

- Ale Max nie był z tobą w przedszkolu, prawda? - spytała Maria, unosząc brwi.

- Muszę z tobą porozmawiać w cztery oczy. Zaraz. - Liz zwróciła się do Maxa.

Odeszła na bok, a on, po chwili wahania, poszedł za nią. Znowu zapanowała dziwna 

cisza. Maria była bardzo blada.

- No tak - mruknął Alex.

- Muszę kupić lakier do paznokci - powiedziała Maria. - Spotkamy się w sektorze 

restauracyjnym - dodała, ruszając w stronę ruchomych schodów.

Alex wzruszył ramionami.

- Chcesz coś zjeść? - spytał Michaela.

- Zawsze mam ochotę coś zjeść. Liz i Maria są chyba na haju, musiały nałykać się 

background image

prochów, a ja niczego nie zauważyłem, pomyślał Alex, idąc razem z Michaelem w stronę 

sektora restauracyjnego. Mam nadzieję, że szybko dojdą do siebie.

Nie, nawet z daleka - warknęła Isabel do młodego mężczyzny reklamującego próbki 

perfum, zanim zdążył ją spryskać. Zwykle unikała wchodzenia do Macy z tej strony. Trzeba 

było zręcznie manewrować, ponieważ było się atakowanym ze wszystkich stron. Od tych 

wszystkich zapachów - kwiatowych, korzennych, owocowych - robiło jej się niedobrze.

- Hej, on był całkiem fajny - zaprotestowała Tish.

- Zbyt duży i zwalisty - powiedziała Isabel, zerkając przez ramię. - Popatrz tylko na 

jego kark.

- Myślałam,   że   uwielbiasz   kulturystów   -   skwitowała   Tish.   Podsunęła   nadgarstek 

młodej kobiecie w białym fartuchu, która delikatnie popryskała ją wodą kwiatową.

- Wyrosłam   już   z   tego.   Teraz   wydają   mi   się   zbyt   prowokacyjni.   Poza   tym,   kto 

chciałby chłopaka, który spędza więcej czasu na siłowni niż w twoim towarzystwie? - Tak, 

właśnie   o   to   chodzi,   pomyślała   Isabel.   I   to   nie   miało   nic   wspólnego   ze   wspomnieniem 

smukłego ciała Alexa, przytulonego do niej w ich tańcu ze snu.

- A mnie się podoba - upierała się Tish. - Uważam, że jest atrakcyjny.

- Ty wszystkich chłopaków uważasz za atrakcyjnych - odparowała Isabel.

- Prawie każdy ma w sobie coś fajnego, nawet jeśli trudno to od razu zauważyć - nie 

dawała za wygraną Tish. - Na przykład ten facet przy ladzie z rękawiczkami. Źle ubrany, 

fatalnie uczesany, brzydka cera...

- Brak higieny osobistej - wtrąciła Isabel.

- Ale popatrz na jego usta - agitowała Tish, łapiąc koleżankę za brodę i obracając jej 

głowę we właściwym kierunku. - Popatrz na jego duże, pełne wargi. Mmm...

- Okay,   a   ten?   -   spytała   Isabel,   wskazując   ruchem   głowy   grubego   chłopaka   ze 

zmierzwionymi włosami.

- Jak możesz pytać?! - zawołała Tish. - Popatrz na jego pośladki. Fantastyczne. Nie 

miałabyś ochoty ich uszczypnąć?

- Raczej nie. - Isabel rozejrzała się w tłumie. - Okay, mam tu coś dla ciebie - dodała z 

uśmiechem. - Tam, przy stoisku Lancome'a.

- Beznadziejny - oceniła Tish. - Chodźmy stąd. Tam jest Stacey. Nie chcę jej spotkać. 

O wiele za często widuję ją w szkole.

- Chcę z nią porozmawiać - powiedziała Isabel.

- Isabel - jęknęła Tish.

- Chodź. Isabel ruszyła w stronę Stacey. Nie obróciła się nawet, by sprawdzić, czy 

background image

koleżanka idzie z nią. Tish zawsze chodziła w ślady Isabel.

- Hej, Stacey, szukasz pomadki do ust do swojej fioletowej sukni? - spytała Isabel.

Stacey obróciła się w ich stronę. Tish gwałtownie złapała oddech.

- Co się stało z twoją twarzą?! - zawołała.

- Miałam koszmarny sen i w nocy podrapałam sobie całą twarz. - Stacey przesunęła 

palcem po pokrytym czerwonymi rysami policzku.

Po raz pierwszy widzę Stacey, która nie podskakuje i nie chichocze, pomyślała Isabel. 

Ona była zawsze taka rozkoszna, że wszystkim robiło się niedobrze. Nawet podczas zajęć 

rysowała serduszka, gwiazdki i tęcze na okładkach swoich zeszytów.

- To okropne. Boli cię? - spytała Tish.

Och, basta, pomyślała Isabel. Gdyby Tish znalazła na chodniku chorego grzechotnika, 

na pewno wzięłaby go do domu, wyleczyła, zawiązała mu wstążeczkę na szyi i bardzo by się 

zdziwiła, gdyby ją zaatakował. Powinna zacząć spotykać się z Maxem. Byliby dobraną parą.

- To   mnie   właściwie   nie   boli,   tylko   okropnie   wygląda.   Szukam   czegoś   do 

zamaskowania tych śladów - powiedziała Stacey, oglądając wystawione podkłady i pudry.

- Jaki to był sen? - spytała Tish.

- Och, to był koszmar! Oblazło mnie całe mnóstwo wstrętnego robactwa. Czułam, jak 

po mnie chodzą. Drapałam się bez przerwy, ale nie mogłam się ich pozbyć.

Isabel patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, głośno łapiąc powietrze.

- To naprawdę dziwne. Miałam dokładnie taki sam sen wczorajszej nocy!

- O co chodzi? - spytał Max, idąc w ślad za Liz.

Nie odpowiedziała mu na pytanie. Skierowała się do bocznego krótkiego korytarza, 

gdzie był tylko automat telefoniczny, fontanna z wodą do picia i jedna ławka. Nikt im tam nie 

będzie przeszkadzał.

Obróciła się szybko i popatrzyła na Maxa wściekłym wzrokiem.

- Umiesz czytać w myślach? Czy posiadasz taką władzę? Jeśli tak, to musisz znaleźć 

jakiś sposób, żeby się od tego odciąć, ponieważ narusza to prawo do prywatności.

Liz bała się nawet myśleć o tym, co Max mógłby zobaczyć w jej umyśle. Te wszystkie 

wstydliwe   drobiazgi,   z   których   nikomu   się   nie   zwierzała,   nawet   Marii.   To   głupie 

fantazjowanie,  któremu  się oddawała  podczas nudnych  lekcji.  Te wszystkie  niepochlebne 

opinie o ludziach, które czasem wygłaszała w myślach.

Najbardziej jednak bała się tego, że Max znał te okropne myśli, które przebiegały jej 

przez głowę, kiedy powiedział jej, że jest kosmitą. Wstydziła się tej fali obrzydzenia i strachu, 

która ją wtedy ogarnęła. Gdyby tego typu uczucia skierowane były przeciwko niej, czułaby 

background image

się unicestwiona.

- Nie umiem czytać w myślach. Przynajmniej nie zawsze - powiedział Max. - Tylko 

kiedy   uzdrawiam,   uzyskuję   łączność   z   tymi   ludźmi.   Przed   oczami   przesuwa   mi   się   tyle 

obrazów i tak szybko, że z ledwością mogę je zapamiętać. Ale w jakiś sposób wiem o wielu 

rzeczach. To nie dotyczy myśli. Na przykład twoja sukienka... jej obraz przebiegł mi przez 

umysł i od razu wiedziałem, że jej nie lubiłaś.

- Co jeszcze widziałeś oprócz sukienki? - spytała, krzyżując ręce na piersiach.

- Hmmm... widziałem pluszowego pieska z odgryzionym uchem.

- Och, Pan Beans. Do dziś siedzi na moim łóżku. Liz poczuła się trochę lepiej. Jeśli 

Max widział tylko Pana Beansa i sukienkę w misie, to jeszcze nie było tak źle.

- Liz Ortecho, która śpi z pluszowym pieskiem. Trudno, to sobie wyobrazić. - Max się 

roześmiał. - Jesteś zawsze taka poważna i skupiona.

- Ja z nim nie śpię - zaprzeczyła Liz. - Na noc sadzam go na komodzie.

- Naprawdę? - zażartował Max, unosząc brwi.

- Okay, czasami, kiedy jestem chora czy coś takiego, to nadal z nim śpię - przyznała, 

rumieniąc się gwałtownie. - Ale ty o tym wiedziałeś, prawda?

- Udało mi się zgadnąć. Kiedy mówiłaś, że sadzasz go na komodzie, miałaś trochę 

zaczepny ton głosu - wyjaśnił Max. - Niepokoi cię to, że przechwyciłem te obrazy z twojego 

umysłu, prawda?

Liz opuściła głowę. Chociaż Max widział tylko mało ważne rzeczy, związane z jej 

dzieciństwem, była rzeczywiście zaniepokojona. A jeśli on po prostu chciał być miły i mówił 

jej tylko o tych drobnostkach? A może widział wszystko, na przykład, jak była wściekła na 

siostrę o to, że umarła? Uznałby ją za potwora, a ona nie mogłaby się pogodzić z tą myślą.

Max nie kłamie, tłumaczyła sobie. Jeśli mówi, że widział tylko ohydną sukienkę w 

misie, to tak było.

- Może podeszłam do tego zbyt emocjonalnie - zaczęła Liz. - Przecież specjalnie mnie 

nie szpiegowałeś. Ale... jak ty byś się czuł, gdybym ja znała wszystkie twoje tajemnice?

Max popatrzył na nią jak na wariatkę. Nagle Liz poczuła, że gwałtownie się rumieni. 

Jak mogła powiedzieć coś takiego? Przecież znała największą tajemnicę Maxa; która była o 

wiele bardziej intymna i osobista niż cokolwiek, co on mógłby wiedzieć o niej.

Usiadł na ławeczce i wskazał miejsce obok siebie.

- Siadaj. Chcę zrobić małą próbę.

- Dobrze. - Miała nadzieję, że nie usłyszał wahania w jej głosie. Dlaczego nie potrafiła 

już zachowywać się przy nim swobodnie?

background image

Usiadła obok niego. Zetknęli się ramionami. Liz miała ochotę się odsunąć, ale nawet 

nie drgnęła. Nie chciała, żeby Max myślał, że się go boi czy coś w tym rodzaju.

Nie boję się go, pomyślała. Może tylko trochę.

Chciałaby czuć się swobodnie w jego towarzystwie, tak jak dawniej. Ale przez jej 

umysł stale przebiegała myśl: „On jest kosmitą, on jest kosmitą”.

- Jeszcze nigdy tego nie robiłem, ale może uda mi się nawiązać łączność w odwrotnym 

kierunku - powiedział Max. - Żebyś  ty mogła naruszyć moją prywatność i odebrać kilka 

obrazów ode mnie.

Liz popatrzyła na niego, zdumiona. Mieć możliwość wglądu w myśli Maxa? Byłabym 

pewnie   pierwszym   i   ostatnim   człowiekiem,   który   zajrzałaby   w   głąb   umysłu   kosmity? 

Fascynująca możliwość, ale to nie byłoby w porządku w stosunku do Maxa.

- Nie musisz tego robić - powiedziała Liz cichym głosem. - To ja zachowałam się 

okropnie. Ocaliłeś mi życie. Powinnam dziękować ci za to na kolanach, bez względu na 

metody, jakich używałeś.

- Nie,   musimy   spróbować   -   nalegał   Max.   -   Pomyśl   o   tym   jak   o   doświadczeniu 

naukowym. Albo o bezpłatnym filmie. Max Evans Show. - Mówił z takim zaangażowaniem, 

jakby był małym chłopcem, który chce przekonać wynajętą na godziny opiekunkę, żeby mu 

pozwoliła bawić się do jedenastej wieczór.

Bardzo   się   stara,   pomyślała   Liz,   abym   przestała   się   tym   wszystkim   martwić. 

Powinnam to dla niego zrobić.

- Muszę cię dotknąć - rzekł Max. - W ten sposób nawiązuję łączność.

Jeśli on potrafi uzdrawiać dotykiem, czy potrafi też zabijać dotykiem? - wpadło jej do 

głowy pytanie. Intuicyjnie się odsunęła.

Jego niebieskie oczy natychmiast pociemniały, jakby przesłoniła je ciężka kurtyna.

- To nie ma znaczenia - powiedział szybko. - To był głupi pomysł. Po co miałabyś 

nawiązywać ze mną łączność?

Podnosił się już z ławki, kiedy Liz chwyciła go za ramię. Nie mogła pozwolić, by 

czuł, że ona się go brzydzi.

- Chcę to zrobić. Naprawdę - powiedziała.  Mas  uśmiechnął  się i usiadł na ławce. 

Odgarnął  jej włosy z twarzy i położył dłonie  na policzkach. Liz poczuła, że przenika ją 

dreszcz. Ale nie był to dreszcz strachu.

Chłopak nachylił się nad nią, jego twarz była tuż przy jej twarzy. Patrzył na jej wargi i 

Liz pomyślała niespokojnie, że chce ją pocałować. Ale on odezwał się niskim, uspokajającym 

głosem:

background image

- Oddychaj głęboko i postaraj się wyrzucić wszystkie myśli z głowy.

Serce Liz biło tak mocno, że brakło jej tchu. Udało się jej jednak głęboko wciągnąć 

powietrze i powoli je wypuścić.

Max dostosował do niej rytm swojego oddechu. Czuła na twarzy ciepły powiew i 

zapach miętowo - rozmarynowego płynu do ust.

Nigdy nie widziała nic tak intensywnie niebieskiego jak jego oczy. Jakby zaglądała w 

głąb morza...

Nagle poczuła, że coraz bardziej przechyla się w jego stronę, chcąc być bliżej, chcąc 

przejrzeć na wylot te zadziwiające oczy...

Zamknęła powieki, ale nadal czuła jego wzrok. Starała się skoncentrować wyłącznie 

na rytmie swojego oddechu. Jej myśli straciły barwę, rozpływały się.

W miarę jak się rozluźniała, serce biło jej coraz wolniej.  Po chwili odczuła bicie 

drugiego serca. Serca Maxa. Jakby stanowili teraz jedno ciało.

Jakiś obraz pojawił się pod jej powiekami, jak na czarnym ekranie. Jasnookie dziecko 

wychodzące z czegoś, co wyglądało jak kokon. Natychmiast pojawił się drugi obraz - niebo 

pokryte zielono - granatowymi chmurami. Teraz obrazy przesuwały się jeszcze szybciej. Dwa 

żółwie wygrzewające się na słońcu. Para oczu, pozbawionych białek i tęczówek, całkowicie 

czarnych.

Potem mała Liz w szkolnej bibliotece, jej długie ciemne warkocze spadające na karty 

książki. Liz trochę starsza, rzucająca piłkę. Liz prezentująca z dumą swoje udane doświad-

czenie   chemiczne   w   dziewiątej   klasie.   Liz   wystrojona   na   zakończenie   gimnazjum.   Liz 

uśmiechnięta,  nachmurzona, śmiejąca się, płacząca. Liz leżąca na podłodze kawiarni. Liz 

patrząca na Maxa z wyrazem przerażenia na twarzy.

Otworzyła   oczy   i   napotkała   spojrzenie   Maxa.   Odsunęła   jego   dłonie   od   twarzy. 

Zacisnęła palce, żeby nie drżały.

- Podziałało? - spytał. - Widziałaś coś?

Skinęła   tylko   głową,   nie   odważając   się   odezwać.   Wszystko   widziała.   I   wszystko 

wiedziała.

Max był w niej zakochany. Zawsze był w niej zakochany.

background image

8

Liz już po raz trzeci czytała pytanie: „Jakie były korzyści z wprowadzenia parytetu 

złota?”.

Przecież   uczyłam   się   do   tego   testu,   pomyślała.   Przejrzałam   notatki   i   powtórnie 

przeczytałam najważniejsze rozdziały. Dlaczego nie pamiętam nawet, co to jest parytet złota?

Przeszła do następnego zadania. A, B, C i D - wszystkie możliwości wydawały jej się 

rozsądnym wyborem. Nawet można było wziąć pod uwagę.

Co się z nią działo? No tak, ostatnio miałam sporo rozrywek, pomyślała. Omal nie 

umarłam. Potem odkryłam, że chłopak, którego znałam prawie od dzieciństwa, jest kosmitą. 

A jeszcze później okazało się, że ten kosmita jest we mnie zakochany.

Max Evans był w niej zakochany. Liz nie mogła się jeszcze oswoić z tą myślą.

Spojrzała na zegar. Zostało jej jeszcze tylko dwadzieścia minut. Może powinna rzucić 

monetę. Może orzeł na stole to A, reszka to B, orzeł na podłodze...

Ktoś lekko dotknął jej ramienia.

- Dyrektorka  prosi cię do siebie - powiedział pan Beck cichym  głosem. - Zabierz 

swoje rzeczy.

Liz chwyciła plecak. Czuła, że wszyscy na nią patrzą, kiedy szła w kierunku drzwi. 

Pewnie zastanawiali się, dlaczego najlepsza uczennica, Liz Ortecho, jest wzywana do biura 

dyrektorki.

Dlaczego pani Shaffer wywołuje mnie z zajęć? - zachodziła w głowę Liz, przechodząc 

szybkim krokiem przez hol. Musiało się wydarzyć coś bardzo poważnego. Otworzyła drzwi 

gabinetu dyrektorki i zobaczyła szeryfa Valentiego, opartego niedbale o przedzielającą pokój 

długą ladę. Odblaskowe okulary zasłaniały mu oczy, a twarz była, jak zwykle, bez wyrazu.

- Szeryf Valenti chce ci zadać kilka pytań - oznajmiła pani Shaffer.

Liz drgnęła. Nie zauważyła  nawet dyrektorki. Od chwili wejścia do biura patrzyła 

tylko na szeryfa.

- Chodźmy - powiedział Valenti, kierując się do drzwi. Nie odezwał się ani słowem, 

kiedy Liz szła za nim w kierunku parkingu. Nie odezwał się również, otwierając dla niej tylne 

drzwi samochodu, ani też kiedy usiadł za kierownicą i ruszył z miejsca.

Dziewczyna patrzyła na tył jego głowy przez metalową siatkę, która odgradzała tylne 

siedzenie od przedniego. Wiedziała, że chce ją w ten sposób zastraszyć - i ta metoda okazała 

się skuteczna. Liz była przerażona. Czy on wie, co naprawdę wydarzyło się w kawiarni? Czy 

dowiedział się, że Max ją uleczył? Czy już dowiedział się wszystkiego?

background image

Niech   najpierw   sam   powie,   co   wie,   pocieszała   się.   Nie   podawaj   mu   żadnych 

informacji. Nie zaczynaj mówić tylko po to, by przerwać ciszę. On tego właśnie oczekuje.

Ze znudzoną miną oparła się o siedzenie. Czuła, że każde wypowiedziane przez nią 

słowo, każdy gest może spowodować, że Max znajdzie się w niebezpieczeństwie.

Wnętrze samochodu przesiąknięte było zapachem dymu tytoniowego, plastiku, potu, 

czuła też zapach szpitala. Chciała otworzyć okno, ale chyba w samochodzie policyjnym nie 

da się opuścić szyby, pomyślała.

Valenti   zatrzymał   się   na   parkingu   przed   małym   brązowym   budynkiem   na   skraju 

miasta. Wysiadł i cicho zamknął drzwi. Liz wolałaby, żeby je głośno zatrzasnął. Wydałby jej 

się wtedy bardziej ludzki. Ale on był nadal niewzruszony, ani na chwilę nie tracił zimnej 

krwi. Liz wiedziała, że nie da sobie z nim tak łatwo rady jak z Elsevanem DuPris.

Otworzył  jej drzwi i ruszył  przed siebie. Wysiadła i przyspieszyła  kroku, żeby go 

dogonić. Przeszli przez parking i weszli przez szklane drzwi do budynku, cały czas obok 

siebie. Liz nie będzie biegła za nim jak piesek.

Kiedy   szli   długim   korytarzem,   wyłożonym   jakimś   obrzydliwym   poplamionym 

linoleum, starała się sobie przypomnieć wszystkie szczegóły tej historii, którą opowiedziała 

mu w kawiarni. Będzie musiała teraz dokładnie ją powtórzyć.

Valenti   zatrzymał   się   nagle   i   otworzył   drzwi   po   lewej   stronie   korytarza.   Wpuścił 

dziewczynę pierwszą, a potem zamknął za nimi drzwi.

Liz gwałtownie złapała oddech, rozglądając się po pokoju bez okien. Była w kostnicy. 

Widziała tyle filmów policyjnych, że od razu poznała rzędy metalowych szuflad przy jednej 

ze ścian.

Och,   Boże.   Więc   nie   chodziło   o   Maxa.   Miała   zidentyfikować   zwłoki.   Czyje?   - 

krzyczała w myślach. Kto to jest?

Valenti przeszedł obok niej i podszedł do ściany.  Chwycił  za uchwyt  i wyciągnął 

jedną z szuflad. Dźwięk metalowych kółek, przesuwających się po prowadnicy, przejął Liz 

zimnym dreszczem.

- Chcę, żebyś to zobaczyła - powiedział szeryf spokojnym, chłodnym głosem.

Na metalowej podstawie szuflady leżały zwłoki, całkowicie przykryte plastikowym 

prześcieradłem, ale Liz wiedziała, że kiedy tam podejdzie, Valenti ściągnie plastik i będzie 

musiała   na   to   spojrzeć.   Nie   chciała   tego   robić.   Nie   chciała.   Kiedy   zobaczy,   to   ta 

surrealistyczna sytuacja stanie się rzeczywistością. To będzie ktoś, kogo zna.

Łzy nabiegły jej do oczu. Kiedy umarła Rosa, Liz nie widziała jej ciała. Nie mogła się 

na to zdobyć, nawet na to, by podejść i się z nią pożegnać. Teraz nie miała wyboru. Czyje to 

background image

były zwłoki? Dlaczego szeryf nie powie jej wprost, co się stało?

Kto to jest?  Liz  zrobiła kilka kroków  w stronę szuflady. Tato? Mama? Teraz  nie 

mogła się już powstrzymać. Podeszła blisko i spojrzała na przykryte plastikiem zwłoki. Nie 

było wiele widać, ale wiedziała już, że to nie jest ktoś, kogo zna.

Ogarnęła ją wściekłość, obróciła się w stronę Valentiego.

- Jak pan mógł? Pozwolił pan, żebym przypuszczała... Nie mogła mówić dalej. Jeszcze 

jedno słowo, a rozpłakałaby się. Nie miała zamiaru dać szeryfowi takiej satysfakcji.

Valenti nie odzywał się. Uchwycił plastikowe prześcieradło od góry i zsunął je do 

połowy.

- Co ci mówią ślady na ciele tego mężczyzny? - Mówił takim tonem, jakby prowadził 

zwykłą towarzyską rozmowę albo jakby nie miał pojęcia, jakie straszne przeżycie zgotował 

przed chwilą Liz.

Albo jakby go to w ogóle nie obchodziło.

Wpatrywała   się   w   szeryfa   bez   słowa.   Widziała   odbicie   własnej   twarzy   w   jego 

odblaskowych okularach. Wydawało jej się, że to wszystko jest jakimś dziwnym snem. To nie 

miało sensu. Valenti prosił ją, by pomogła mu zidentyfikować zwłoki obcego mężczyzny? 

Dlaczego?

- Siady - powtórzył.  Muszę to zrobić, pomyślała. To jedyny sposób, żeby się stąd 

wydostać.  Spojrzała  na zwłoki. Natychmiast  zobaczyła  odciski dłoni na klatce piersiowej 

mężczyzny - srebrzyste odciski.

Wiedziała, że gdyby przyłożyła ręce Maxa do tych śladów, to pasowałyby idealnie.

Jeśli on może uzdrawiać dotykiem, to czy może też nim zabijać?

Chyba znam odpowiedź na to pytanie, pomyślała. Poczuła, jak gorzka ślina napływa 

jej do ust.

- Ja... ja jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam - wyjąkała.

Potrzebowała czasu do namysłu, do zastanowienia się, co ma zrobić. Może Max miał 

uzasadniony powód, żeby zabić tego faceta. Może został zaatakowany.

Zmusiła się, by popatrzeć na twarz zmarłego. Był w wieku jej ojca. Jego brązowe oczy 

wpatrywały się ślepo w sufit. Usta zastygły w grymasie bólu.

Liz poczuła, że brakuje jej tchu. Czy mógł być jakiś uzasadniony powód, żeby zabić 

tego człowieka? Żeby zabić kogokolwiek?

- To ciekawe - odezwał się Valenti - ponieważ mój syn, Kyle, wspominał, że widział 

podobne ślady na twoim brzuchu.

- Pomylił się. To był tylko zmywalny tatuaż. Liz wyciągnęła bluzkę z dżinsów.

background image

- Widzi pan. Nie mam żadnych śladów - powiedziała, zakrywając brzuch.

Odciski dłoni blakły powoli. Gdyby Valenti przyprowadził ją tu dzień wcześniej, nie 

mogłaby się upierać przy swojej opowieści.

- Czy możemy już wyjść? - spytała Liz. Zabrzmiało to jak prośba, ale nic na to nie 

mogła poradzić. Szeryf nie zwracał na nią uwagi.

- Już   przedtem   widziałem   takie   ślady   -   powiedział.   -   Powstają   na   skutek   dotyku 

pewnej rasy pozaziemskich istot.

- Pan   wierzy   w   kosmitów?   -   spytała   Liz   ze   zdumieniem.   Gdzie   się   podział   jej 

spokojny,   uporządkowany   świat?   Świat   rządzony   tablicą   pierwiastków?   Jeszcze   tydzień 

wcześniej   turyści   byli   jedynymi   ludźmi,   którzy   wierzyli   w   istnienie   kosmitów.   Frajerzy, 

którzy mdleli z zachwytu na widok niewyraźnej fotografii lalki. Teraz ona miała niezbity 

dowód na istnienie kosmitów. A szeryf - człowiek maszyna - mówi jej, że on również w nich 

wierzy.

Valenti zdjął słoneczne okulary. Nie musiał się fatygować, pomyślała Liz. Jego zimne 

szare oczy nie odzwierciedlały myśli ani też nie wyrażały uczuć.

- Powiem ci coś, o czym nigdy prywatnie nie rozmawiam nawet z własnym synem - 

oświadczył. - Ale jesteś bystrą dziewczyną i możesz mi pomóc. Jestem tajnym agentem or-

ganizacji pod nazwą: Plan Wyczyszczenia Bazy Danych. Naszym zadaniem jest wyśledzenie 

wszystkich kosmitów, którzy mieszkają w Stanach Zjednoczonych, i zagwarantowanie, żeby 

nie stwarzali zagrożenia dla ludzi.

Liz wpatrywała się w niego, a przez jej umysł przebiegał cały kalejdoskop obrazów. 

Max zabił kogoś, Max jest kosmitą, Max jest niebezpieczny, Max mnie kocha.

- Ta organizacja powstała w czterdziestym siódmym roku, w roku katastrofy. Wtedy 

zdaliśmy sobie sprawę z istnienia kosmitów, którzy mają możliwość podróżowania do innych 

galaktyk.

- Przecież wszyscy wiedzą, że UFO to był balon meteorologiczny - zaprotestowała 

słabo Liz.

- Porzuć   wreszcie   tę   grę,   Liz   Ortecho.   Wiem,   że   miałaś   kontakt   z   kosmitą. 

Podejrzewam, że on przeżył tę katastrofę z czterdziestego siódmego roku, prawdopodobnie 

będąc jeszcze w inkubatorze. Chcę wiedzieć, co masz zamiar z tym zrobić.

- Nie wiem, co pan... - Liz potrząsnęła głową.

- Kosmita, który uleczył twoją ranę postrzałową, zabił tego mężczyznę - przerwał jej 

szeryf.

- Nikt mnie nie postrzelił. Upadłam i stłukłam butelkę ketchupu.

background image

Chciałabym, żeby to była prawda, pomyślała. Tak bardzo chciałabym wrócić do tego 

bezpiecznego małego światka, który dobrze znałam i gdzie nie czekały mnie żadne wielkie 

niespodzianki.

- Ten kosmita znowu zabije - mówił dalej Valenti. - Jak będziesz mogła żyć  z tą 

myślą? Widziałem twoją twarz, kiedy myślałaś, że pod tym prześcieradłem leży ktoś z twoich 

bliskich.   Jeśli   nadal   będziesz   chronić   tego   kosmitę,   pewnego   dnia   będziesz   stała   w   tym 

samym miejscu, identyfikując zwłoki jego przybranych rodziców, siostry, a może nawet i 

jego dziecka. Możesz temu zapobiec. Jedyne, co musisz zrobić, to powiedzieć mi, gdzie go 

znaleźć.

Liz wzięła głęboki oddech. Potem nasunęła plastik, zakrywając nim twarz zmarłego 

mężczyzny.

- Nie wierzę w kosmitów - powiedziała.

background image

9

Liz   stała  na  parkingu,  patrząc  na budynek  szkoły.  Czuła  się  tak,  jakby  porwał  ją 

gwałtowny podmuch huraganu, uniósł w  powietrze  i opuścił na ziemię  dokładnie w tym 

samym miejscu.

Nie mogła uwierzyć, że jeszcze nie minęło południe. Przed dwoma godzinami miała 

kłopoty z rozwiązaniem testu z historii. Chciała pójść na dziedziniec, ale zmieniła zdanie. 

Skręciła   gwałtownie   w   prawo,   w   stronę   głównego   budynku.   Musiała   znaleźć   jakieś 

odosobnione miejsce, gdzie mogłaby spokojnie pomyśleć. Pomyśleć, co teraz powinna zrobić.

Jeśli   dochowa   tajemnicy,   prawdopodobnie   ocali   Maxowi   życie.   Ale   jeśli   on   był 

zabójcą... Te dwa słowa - Max i zabójca - zupełnie ze sobą nie harmonizowały, jednak Liz 

zmusiła się  do  dalszych   rozmyślań  na  ten  temat.  Jeżeli   on rzeczywiście  zabijał  ludzi,   to 

musiała   zrobić   wszystko,   by  go   powstrzymać.   Co   oznaczało   wydanie   go   w   ręce   szeryfa 

Valentiego.

Wolno wchodziła na schody. Postanowiła schronić się w laboratorium biologicznym. 

Tam będzie jej łatwiej zebrać myśli i pozbyć się emocji. Każda decyzja, jaką podejmie, może 

mieć daleko idące konsekwencje - tu chodziło o życie.

Zbliżając się do laboratorium, usłyszała, że ktoś się tam porusza. Do diabła! Teraz 

bardzo potrzebowała samotności. Kto odkrył jej ulubione miejsce odosobnienia? Zajrzała do 

środka.

Max siedział na wysokim stołku przy ich wspólnym stanowisku.

Liz cofnęła się i oparła o ścianę. Maria nazwałaby to pewnie znakiem danym z góry, 

pomyślała. Ale co taki znak miałby oznaczać?

Tak bardzo chciała uwierzyć, że może nadal ufać Maxowi. Jednak, choć znali się tyle 

lat, nigdy nie zdradził jej swojej tajemnicy. A ona niczego nie podejrzewała.

Może nadal ukrywał przed nią wiele rzeczy? Może to wszystko, co już jej powiedział, 

było   kłamstwem?   Może   uważał   istoty   ludzkie   za   zwykłe   kawałki   mięsa?   Może   zabicie 

człowieka było dla niego tak proste jak zjedzenie hamburgera?

- Wszystko będzie dobrze - usłyszała łagodny głos Maxa. Zaraz. Czy on wie, że ona 

jest za drzwiami? Czy kłamał, mówiąc, że nie potrafi czytać w jej myślach?

- Wiem, że źle się czujesz, ale ci pomogę. Może jeszcze ktoś jest w laboratorium, kogo 

nie zauważyła.  Liz zbliżyła  się do uchylonych  drzwi. Zobaczyła  Maxa, pochylonego nad 

klatką z myszami. Otworzył drzwiczki i delikatnie wyjął Freda - małą białą myszkę.

- Zaraz będziesz zdrowy - powiedział uspokajającym szeptem.

background image

Trzymając myszkę w złożonych dłoniach, przytulił ją lekko do piersi. Mimo dzielącej 

ich odległości, Liz widziała wyraźnie oślepiający błękit jego oczu. Po chwili włożył Freda z 

powrotem do klatki. Myszka wskoczyła zaraz na obrotowe kółko i zaczęła po nim biegać.

Liz poczuła, że napływają jej łzy do oczu. To był najbardziej uroczy widok, z jakim 

się zetknęła. Max nie wiedział przecież, że ktoś może na niego patrzeć. Nie popisywał się 

przed nikim. Nie robił tego, by przekonać Liz, że powinna strzec jego tajemnicy. Nie wiedział 

nawet, że ona jest w pobliżu.

Z   własnej   woli   postawił   się   w   niebezpiecznej   sytuacji,   kiedy   mnie   uzdrowił, 

pomyślała. Mógł pozwolić, abym umarła. Ale to nie byłby Max. To nie byłby ten dobry, 

wspaniały chłopak, z którym zaprzyjaźniła się już w trzeciej klasie.

On nie mógł być mordercą. W żadnym wypadku.

Nie musisz mi dziękować - powiedział Max, zamykając klatkę. - Przyślę ci rachunek.

Usłyszał jakiś dźwięk, obrócił się i zobaczył Liz. Jej aura miała szarą obwódkę. Czuł 

wysyłane przez nią fale zimna. Musiało się wydarzyć coś bardzo złego.

- Co się stało? - spytał.

- Muszę z tobą porozmawiać, ale nie tutaj - odparła.

- Mam samochód na parkingu. Dobrze się czujesz?

- Tak. Chodźmy już. Zaraz będzie dzwonek Max złapał plecak i wyprowadził ją z 

gmachu.

- Chcesz jechać na pączki? - spytał, kiedy wsiadali do auta. - To tam, gdzie chodzi 

Michael, kiedy nie może wytrzymać w szkole.

- Nie. Nie mogłabym znieść nawet zapachu jedzenia.

- Okay - przytaknął Max, wyjeżdżając z parkingu. - Możemy pojechać do rezerwatu 

ptaków. Bitter Lakes to tylko dwadzieścia minut drogi. Byłem tam z ojcem. On stale po-

wtarza, że w poprzednim życiu był ptakiem.

Max chciałby jej zadać wiele pytań, widział jednak, że Liz jest zbyt wytrącona z 

równowagi, by prowadzić rozmowę.

Kiedy dotarli na miejsce, wyciągnął rękę i otworzył schowek. Wyjął z niego paczkę 

krakersów.

- Możemy pokarmić kaczki, kiedy mi powiesz... to, co masz do powiedzenia.

Liz wzięła od niego krakersy i wysiadła z samochodu. Podeszli do brzegu stawu.

- A więc - odezwał się Max.

- A więc... Więc, Max, dowiedziałam się czegoś bardzo ważnego. Czegoś, o czym 

powinieneś wiedzieć. Próbowałam coś wymyślić, by przekazać ci tę wiadomość w jakiś miły 

background image

sposób, ale nie ma takiego sposobu.

Liz wrzuciła krakersa do stawu; od razu zaczęły o niego walczyć trzy kaczki.

- Szeryf Valenti należy do organizacji Plan Wyczyszczenia Bazy Danych, która tropi 

kosmitów.   Nie   wiem,   co   robi,   kiedy   ich   znajdzie,   ale   on   uważa,   że   kosmici   stanowią 

zagrożenie dla ludzi, więc cokolwiek by robił, nie jest to na pewno nic dobrego. - Westchnęła 

głęboko i spojrzała Maxowi w oczy.

Poczuł się tak, jakby zadała mu śmiertelny cios. Osunął się na wilgotną ziemię przy 

brzegu stawu. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Max, Isabel i Michael całymi godzinami 

dyskutowali o „nich”, o tym co „oni” mogliby zrobić, gdyby wpadli na trop kosmitów. Ale 

teraz   to   była   zupełnie   inna   sprawa.   Bliżej   nieokreśleni   „oni”   okazali   się   rzeczywistą   or-

ganizacją, która ma nazwę. A jeden z „nich” był już na tropie Maxa, jego siostry i najlepszego 

przyjaciela.

- Dobrze się czujesz? - spytała Liz, siadając obok niego.

- Czy Valenti dowiedział się o mnie? - spytał Max zduszonym głosem.

- Nie. Kyle powiedział mu, że mam srebrzyste odciski na brzuchu. Valenti twierdzi, że 

te odciski zostawił kosmita. Ale ja niczego mu nie powiedziałam - uspokajała go Liz.

Kyle widział brzuch Liz? Max poczuł ukłucie zazdrości. Ale teraz ważniejsze były 

inne sprawy.

- To jeszcze nie wszystko - ciągnęła. On zawiózł mnie do kostnicy. Pokazał mi zwłoki 

mężczyzny z takimi samymi odciskami na klatce piersiowej. Powiedział... powiedział, że ten 

sam kosmita, który uzdrowił mnie, zabił tamtego człowieka.

- Ja nie... - zaczął Max. Liz pogłaskała go lekko po ramieniu. Ten dotyk przeniknął go 

aż do samych kości.

- Wiem, że ty tego nie zrobiłeś, Max - powiedziała. - Wiem, że ty nie mógłbyś nikogo 

zabić.

Nie widział  żadnych  oznak w aurze Liz,  które świadczyłyby  o tym,  że nie mówi 

prawdy. Mówiła dokładnie to, co myślała. Wiedziała o nim wszystko, znała prawdę, której 

przedtem nie wyjawiłby żadnemu człowiekowi, i nadal miała do niego zaufanie.

Nagle dotarła do niego inna część przekazanej mu przez nią informacji.

- Valenti   zawiózł   cię   do   kostnicy?   To   sadysta.   Gdyby   się   to   mnie   przydarzyło, 

myślałbym, że zginęła moja matka albo ojciec.

- Ja też tak myślałam. On chciał, żebym w to wierzyła. Sądzę, że liczył na to, że się 

załamię i wszystko mu wyznam.

Max nie mógł uwierzyć, że Liz potrafiła przeciwstawić się szeryfowi.

background image

- Pokazał ci mężczyznę, którego chciałem uleczyć w centrum handlowym. Miał atak 

serca, starałem się go ratować, udawałem, że to zwykła reanimacja. Ale już było za późno.

- Tak, to były odciski twoich dłoni - powiedziała Liz.

- Skąd to wiedziałaś.... skąd wiedziałaś, że ja go nie zabiłem? Mając tyle dowodów, 

jeszcze mu ufała? Max sądził, że może się spodziewać takiej lojalności jedynie ze strony 

Isabel i Michaela. Nie wyobrażał sobie, żeby to mógł być ktoś z zewnątrz.

Liz patrzyła mu w oczy; wydawało mu się, że widzi w nich łzy.

- Nie byłam tego pewna - przyznała. - Ja... ja myślałam, że mogłeś to zrobić. Przykro 

mi, Max. Zbyt wiele rzeczy wydarzyło się w tak krótkim czasie. Bardzo mi przykro.

- W porządku. Nie myśl o tym. Max chciał ją pocieszyć, wziąć w ramiona, nie był 

jednak pewien, czy to przyniosłoby jej ulgę. Co prawda nie uwierzyła, że on mógłby być 

mordercą, ale to nie musiało oznaczać, że pragnie, by jej dotykał.

- Co spowodowało, że postanowiłaś mi zaufać?

- Myszka.   -   Liz   roześmiała   się.   -   Widziałam,   jak   leczyłeś   Freda   w   laboratorium. 

Uprzytomniłam  sobie, że ktoś, kto tak bardzo przejmuje się małą myszką, nie może być 

mordercą. Tak naprawdę to nie był mi potrzebny żaden dowód - dodała poważnym tonem. - 

Przez te wszystkie lata miałam mnóstwo innych dowodów twojego dobrego serca. Ty zawsze 

wiesz, kto cierpi, i chcesz pomóc. Nie znam lepszego chłopaka niż ty.

Max   miał   uczucie,   jakby   ktoś   wziął   jego   serce   w   dłonie   i   mocno   ścisnął.   Nie 

przypuszczał nawet, że Liz dostrzegała go również poza laboratorium, gdzie wykonywali 

wspólnie doświadczenia. A on jednak istniał w jej życiu.

Wziął do ręki garść krakersów i wrzucił je do stawu. Nie wiedział, co powiedzieć.

- Czy pamiętasz katastrofę? - spytała Liz. - Wtedy spanikowałam, kiedy zacząłeś o 

tym mówić, ale teraz chciałabym posłuchać, oczywiście, jeśli chcesz mi o tym powiedzieć.

- Nie. Nie urodziłem się jeszcze i pewnie dlatego ocalałem. Byłem w inkubatorze, 

kiedy statek spadł na ziemię. - Wziął patyk i zaczął robić otwory w miękkiej ziemi. - Pierwsza 

rzecz, jaką pamiętam, to wydobywanie się z inkubatora w dużej jaskini. Miałem wtedy około 

siedmiu lat, a przynajmniej tak uważali ludzie z opieki społecznej.

Liz też podniosła patyk i zaczęła rysować płatki i łodygi wokół wydłubanych przez 

Maxa otworów, które nagle stały się kwiatami.

- Musiałeś być okropnie przerażony. Co było dalej? Jak ci się udało samemu przejść 

przez pustynię?

- Nie byłem sam. - Zawahał się. Nigdy nie mówił o tym z obcymi. Kazał przysiąc 

siostrze i przyjacielowi, że nie będą z nikim rozmawiać na temat swojej przeszłości. Ale Liz 

background image

zasługiwała na to, by poznać prawdę. Nie tylko o nim, o nich wszystkich. - Miałem przy sobie 

Isabel. Byliśmy w tym samym inkubatorze.

Liz skinęła głową.

- Myślałam o tym - powiedziała. - Przecież ona jest twoją siostrą.

- Obraliśmy kierunek i ruszyliśmy przed siebie. Mieliśmy szczęście. Doszliśmy do 

autostrady, kiedy państwo Evans jechali do miasta. Zabrali nas do samochodu, zawieźli do 

domu i już tam zostaliśmy. Sam nie wiem, dlaczego tak walczyli, by móc nas zatrzymać. 

Dwójkę dzieci, które nie umiały mówić po angielsku, które nie znały żadnego języka. Dzieci, 

które nie wiedziały, do czego  służy szczoteczka  do zębów, które nie umiały korzystać  z 

toalety. Dzieci, które całkowicie nagie szły wzdłuż autostrady.

Max odrzucił patyk. Już od dawna nie wracał do tych wspomnień.

- Nasi rodzice... nasi przybrani rodzice są niezwykli - mówił dalej. - Zajmowali się na 

zmianę naszą edukacją, dopóki nie byliśmy gotowi, by pójść szkoły.

- Szybko się uczyłeś. W trzeciej klasie potrafiłeś odpowiedzieć na wszystkie pytania 

nauczyciela. Jeszcze to pamiętam - rzekła Liz.

- Pamiętasz, ponieważ zawsze byłaś niesamowicie ambitna. Nie podobało ci się, kiedy 

pani Shapiro przyznawała punkty innym - zażartował Max. - Ale to prawda. Isabel i ja po-

trafiliśmy   wszystko   zapamiętać.   Kiedy   nasi   rodzice   czytali   nam   książkę,   natychmiast 

recytowaliśmy   dokładnie   to,   co   nam   przeczytano.   Chyba   mamy   wyjątkowe   zdolności 

adaptacyjne.

Myślę,   że   cały   nasz   system   i   nasze   ciała   przystosowały   się   bardzo   szybko   do 

środowiska, w którym się znalazły.

- To świetnie - powiedziała Liz. - Chyba nie musisz poświęcać wiele czasu na naukę.

- Nie - przyznał Max. - Ale moi rodzice zawsze przynoszą do domu dużo książek, 

swoje książki prawnicze, podręczniki medycyny i takie różne. Nie pozwalają mi gnuśnieć.

Uśmiechnął   się,   kiedy   pomyślał   o   ojcu,   który   bezustannie,   bardzo   serdecznie, 

nakłaniał go do pracy umysłowej. Jakie byłoby jego życie, gdyby nie trafił na Evansów? 

Uprzytomnił  sobie nagle, że miałby takie życie  jak Michael. Byłby przerzucany z jednej 

rodziny zastępczej do drugiej, nigdzie nie znajdując miejsca.

- Czy   rozumieliście,   kim   jesteście?   -   spytała   Liz.   -   To   znaczy,   czy   któreś   z   was 

wiedziało, skąd pochodzicie? •

- Nie, przynajmniej nie od razu.

- Nie mogę sobie w żaden sposób wyobrazić waszej sytuacji. Ja mam tu, w mieście, 

ogromną, rozgałęzioną rodzinę. Wiem o nich wszystko, a oni wiedzą wszystko o mnie. Ale to 

background image

jeszcze nie koniec. Na dobranoc rodzice opowiadali mi zawsze historie o moich przodkach. - 

Liz zamyśliła się, wpatrzona w jezioro. - Wiesz, w hiszpańskim jest o wiele więcej form 

czasownikowych,   których   możesz   używać,   kiedy   mówisz   o   przeszłości,   niż   tych,   które 

odnoszą się do przyszłości. To dowodzi, jak ważna jest dla nas przeszłość. Chciałabym móc 

podzielić się z tobą moją historią. - Obróciła się twarzą do Maxa. - Nie czułbyś się wtedy tak 

bardzo samotnie na... świecie.

- Łatwiej mi było, kiedy poszedłem do szkoły - rzekł. - Tam poznałem Michaela i obaj 

dość szybko zorientowaliśmy się, że jesteśmy... podobni.

- Michael?  - spytała  Liz,  szeroko  otwierając oczy. - On jest...  jednym  z... On  też 

jest... ?

- Możesz powiedzieć kos - mi - ta - podpowiedział jej Max. - Nie sądzę, żeby istniało 

jakieś politycznie poprawne określenie.

Nie wiemy nawet, z jakiej jesteśmy planety, więc nie wiemy, jak sami mamy siebie 

nazywać. Tak, Michael jest jednym z nas. - Max zmarszczył czoło. Nie miał zamiaru mówić 

jej o przyjacielu. To jakoś samo przyszło. Nie potrafił utrzymać przed Liz żadnej tajemnicy.

- Czy jest was więcej? Całe podziemie? - spytała. Potarł palcami policzki. Wiedział, że 

Liz zawsze lubiła zadawać dużo pytań, ale teraz poczuł się tak, jakby był jakimś dziwolągiem.

- Tylko nasza trójka. Nie zauważyliśmy nikogo innego. Kiedy byliśmy starsi, stale 

rozmawialiśmy ze sobą, starając się cokolwiek sobie przypomnieć. Nam wszystkim jawiło się 

jakieś miejsce, niepodobne do niczego, co widzieliśmy, nawet w książkach. Myślę, że istnieje 

pamięć zbiorowa, z którą rodzimy się na mojej planecie, wiesz, tak jak ludzie mają wrodzone 

instynkty.

- Wydaje   mi   się,   że   widziałam   kilku   z   nich,   kiedy  nawiązałam   z  tobą   łączność   - 

powiedziała Liz. - Widziałam niebo z zielono - granatowymi chmurami.

- Tak. Michael, Isabel i ja, my wszyscy to pamiętamy, chociaż nikt z nas nie widział 

niczego, co by przypominało te chmury.

Max zaczął się nagle zastanawiać, co jeszcze mogła zobaczyć Liz, kiedy nawiązali 

łączność. Czy dowiedziała się o jego uczuciach? Miał nadzieję, że nie. Już odbył z nią zbyt 

wiele   upokarzających   rozmów.   Nie   chciałby   dołożyć   do   tego   jeszcze   jednej,   kiedy 

powiedziałaby, że lubi go jako przyjaciela. To by spowodowało, że pragnąłby tylko umrzeć.

- Robiliśmy poszukiwania - mówił dalej - i odkryliśmy miejsce, w którym odnaleziono 

Michaela. Wzięliśmy mapę i zakreśliliśmy koło wokół tego obszaru oraz tam, gdzie nasi 

rodzice znaleźli Isabel i mnie. Zaczęliśmy badać teren, najpierw na rowerach, potem w moim 

jeepie. Wreszcie natrafiliśmy na jaskinię. Naszą jaskinię. Kiedy zobaczyliśmy inkubatory, 

background image

znaliśmy już całą prawdę. Już wcześniej słyszeliśmy o Tajemnicy Roswell, wiedzieliśmy 

więc, że srebrzysty materiał, z którego były zrobione nasze inkubatory, jest taki sam jak, 

wedle opisów, wyglądały szczątki odnalezione po katastrofie.

- Czy wiesz, w jaki sposób inkubatory znalazły się w jaskini? - spytała Liz.

- Rozmawialiśmy o tym. Uważamy, że ktoś z naszych rodziców miał jeszcze tyle sił, 

zanim umarł, że udało mu się ukryć inkubatory.

Max   wiedział,   że   kosmici   musieli   odnieść   poważne   obrażenia   podczas   katastrofy. 

Jednak ktoś wydostał się z rozbitego statku, by uratować życie Maxa, Isabel i Michaela. 

Ktokolwiek to był, na pewno nas kochał, pomyślał Max, czując ucisk w gardle.

- Valenti zna dość dobrze te fakty - powiedziała Liz. - Uważa, że dziecko kosmita 

uratowało się z katastrofy. Nie mam pojęcia, jak się tego dowiedział.

Max doznał nagłego wstrząsu. Może ten kosmita, który przenosił inkubatory, chciał 

wrócić na statek, by ratować innych. Może organizacja Valentiego złapała go i wydobyła z 

niego zeznania za pomocą tortur.

Moi rodzice, pomyślał Max. Może ludzie Valentiego męczyli moją matkę albo ojca.

- Musimy opracować jakiś plan - rzekła Liz. - Valenti tak łatwo nie zrezygnuje. Nie 

przestanie was tropić, choćby miało mu to zająć lata.

- Ty już zrobiłaś swoje. Nie zdradziłaś naszej tajemnicy. Teraz musisz stać z boku. Nie 

chcę, żebyś się znowu narażała.

- Popatrz   na   mnie!   -   zawołała   Liz.   Maxa   przeniknął   dreszcz,   kiedy   dotknęła   jego 

ramienia.

Jaka jest piękna, pomyślał.

- Nie mam zamiaru stać z boku. Ty uratowałeś mi życie. Nigdy tego nie zapomnę.

Odczuł ulgę. Nie chciał narażać Liz na niebezpieczeństwo, ale jednocześnie pragnął, 

aby mu pomagała, okazywała zrozumienie... była z nim. I ona to zrobi. Nie zniknie z jego 

życia.

- W takim razie powinniśmy powiedzieć Isabel i Michaelowi o tym, co cię spotkało - 

powiedział.

- I Marii - dodała Liz. - Ona też wie. Wszyscy jesteśmy w to wmieszani.

Co oznacza, pomyślał Max, że wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo.

background image

10

Wzuję się tak, jakbym  się wyrwał z huraganu - powiedział Max, podjeżdżając  na 

szkolny parking.

Uśmiechnęli się do siebie nieśmiało. Niby nic się nie zmieniło, a wszystko stało się 

nagle inne.

- Czułam się tak samo, kiedy przywiózł mnie tu Valenti po naszej wizycie w kostnicy.

Takie rzeczy zdarzały się jej tylko z Marią - zawsze kończyły zdania za siebie, miały 

jednakowe skojarzenia. Ale Liz jeszcze nigdy nie nawiązała takiej łączności z chłopakiem.

- Wchodzimy do szkoły? - spytał Max. Popatrzyła mu w oczy, na jego twarz. Jak to 

możliwe, że nigdy nie zauważyła, że jest bardzo przystojny?

- Zaczekajmy   na   dzwonek.   Wtedy   wmieszamy   się   w   tłum.   Już   i   tak   mamy   dość 

kłopotów, lepiej żeby nikt nie zauważył, że opuściliśmy zajęcia.

- Liz   Ortecho,   przestępca   -   zażartował   Max.   Ale   nie   patrzył   na   nią,   a   jego   głos 

pozbawiony był życia.

Podniósł puste opakowanie krakersów i je wygładził. Potem złożył je na pół, znowu 

na pół i nie przestał składać, dopóki nie stało się małym kwadracikiem.

Teraz   dopiero   dociera   do   niego   to,   co   mu   mówiłam   o   Valentim,   pomyślała   Liz. 

Chciałaby powiedzieć coś, co podniosłoby go na duchu, wiedziała jednak, że nic takiego nie 

istnieje. Siedziała więc tylko przy nim, mając nadzieję, że chociaż to stanowi jakiś rodzaj 

pomocy.

Może   powinnam   trzymać   go   za   rękę,   pomyślała.   Popatrzyła   na   dłoń   Maxa,   którą 

opierał o  siedzenie.  Tą  dłonią  dotknął   jej  rany  i  ta  dłoń  ją  uzdrowiła.  Czy  on się  lepiej 

poczuje, jeśli będzie go trzymać za rękę?

- Porozmawiałaś sobie miło z moim tatą? - usłyszała donośny głos, który wyrwał ją z 

zamyślenia.

Spojrzała   w   kierunku,   z   którego   dochodził   głos,   i   zobaczyła   Kyle'a   Valentiego, 

zbliżającego się do jeepa Maxa. Jednocześnie rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka.

- Chodźmy stąd. Nie chcę mieć teraz do czynienia z Kyle'em - powiedziała cicho Liz.

- Chcesz, żebym go unieszkodliwił? - spytał Max.

- Nie. Tylko odejdźmy. Wysiedli z samochodu i szli w poprzek parkingu. Liz szła 

szybko,  ale nie za szybko.  Gdyby Kyle pomyślał,  że ona się boi, popchnęłoby go to do 

działania. Słyszała stukot jego butów; szedł za nimi.

- Ciekawe - odezwał się złośliwie. - Zabrano cię ze szkoły na przesłuchanie, a potem 

background image

gdzieś znikasz razem z Maxem Evansem. To bardzo interesujące. Założę się, że mój tata też 

tak sobie pomyśli.

Kyle ma rację, pomyślała Liz. Nie trzeba było być geniuszem, żeby się zorientować, 

że Liz będzie chciała ostrzec kosmitę, którego chroniła. Jeśli Valenti się dowie, że razem z 

Maxem uciekli z zajęć, zaraz się nim zainteresuje - kim on jest, dlaczego Liz spotkała się 

właśnie z nim zaraz po pobycie w kostnicy.

Obróciła się i popatrzyła na Kyle'a. Max stanął blisko niej, co nasunęło jej pewną 

myśl.

- Dlaczego? Czy twój ojciec jest zboczeńcem, czy czymś w tym rodzaju? - spytała 

Kyle'a. - Lubi wysłuchiwać ze szczegółami opowieści o tym, co robią ludzie, którzy szukają 

samotności we dwoje?

Objęła Maxa wpół. Natychmiast wyczuła jego napięcie.

Mam nadzieję, że nie jest na tyle przerażony, by nie poprzeć mojej historii, pomyślała. 

Ale zaraz poczuła, że Max obejmuje ją ramieniem. To dobrze.

- Namówiłam Maxa, żebyśmy wyszli z zajęć. Chcieliśmy mieć trochę czasu dla siebie 

- dodała Liz.

Kyle nie był tak chłodny i opanowany jak jego ojciec. Gdyby Liz posunęła się jeszcze 

dalej,   zapomniałby   o   wszystkich   swoich   podejrzeniach.   Dałaby   mu   bardziej   interesujący 

temat do rozmyślań.

- Czasami nie można się doczekać końca zajęć, wiesz? A moich rodziców nie było w 

domu przez całe popołudnie, więc...

- Ty i Evans... Dobra. Już w to wierzę - powiedział Kyle sarkastycznym tonem.

- Widzę, że faceci nie zauważają ciał innych facetów. - Liz uniosła brwi.

Teraz niech Kyle sam wyciągnie wnioski z jej słów. Wiedziała, że już wszystko do 

niego dotarło, ponieważ na jego twarzy ukazał się rumieniec gniewu. Bez słowa przeszedł 

obok Maxa i Liz.

- Mam nadzieję, że nie zniszczyłam twojego małego męskiego ego! - zawołała w ślad 

za nim.

Max chciał się odsunąć, ale objęła go drugą rękę i przyciągnęła do siebie.

- Czuję, że Kyle będzie nas obserwował. Nie jest taki głupi, na jakiego wygląda - 

szepnęła. - Powinniśmy się pocałować albo co.

- Jeśli tak uważasz... - Jego głos miał  inne brzmienie niż  zazwyczaj,  był  głębszy, 

bardziej chropawy.

Liz zrozumiała teraz, dlaczego aktorzy zawsze mówią, że kręcenie scen miłosnych 

background image

wcale nie jest seksowne. Wydawało jej się, że już nie umie się całować. Nie wiedziała, co 

zrobić z rękami. Myślała tylko o tym, że Kyle ich obserwuje. Jeśli to nie pomoże...

Max uniósł jej brodę. Patrzyła mu w oczy i trudno jej było myśleć o Kyle'u. Max 

pochylił   głowę,   a   ona   opuściła   powieki,   oczekując,   że   muśnie   wargami   jej   usta.   Ale   on 

pocałował ją w szyję. Ta nieoczekiwana pieszczota przejęła ją dreszczem.

Przyciągnął ją bliżej. Czuła drżenie jego ciała. A może to ja, pomyślała. Może to jest 

drżenie mojego ciała.

Max przesuwał wargami po jej szyi, aż do ucha.

- Czy on już poszedł? - wyszeptał. Kto? - pomyślała. Przypomniała sobie po chwili. 

Kyle.

Robili to dla Kyle'a. Serce waliło jej jak oszalałe. Serce Maxa też. Czuła jego bicie, 

jego ciepło, jego siłę.

Wyciągnęła rękę i wsunęła palce we włosy Maxa, przytulając go do siebie.

- Może powinniśmy jeszcze zaczekać, żeby mieć pewność - szepnęła.

I o twoja wina! - Głos Isabel drżał z gniewu.

Max wiedział, że rozmowa z siostrą i przyjacielem o szeryfie Valentim w obecności 

Liz i Marii nie będzie łatwa. Nie spodziewał się jednak, że będzie aż tak źle. Wydawało mu 

się, że znalazł się na polu minowym, a nie we własnym salonie. Jedno niewłaściwe słowo 

mogło spowodować wybuch, który zniszczyłby wszystkich.

- Gdybyś jej nie uleczył, to nie byłoby tego wszystkiego! - krzyczała Isabel.

Max wiedział, że siostra jest śmiertelnie przerażona. Chciał powiedzieć, że ochroni ją 

przed Valentim bez względu na konsekwencje. Ale to pogorszyłoby tylko sytuację. Za nic nie 

przyznałaby,   że   się   boi   -   czułaby   się   wtedy   jeszcze   bardziej   wystawiona   na 

niebezpieczeństwo. Max wiedział, że gdyby zaczął ją uspokajać, dopiero wtedy dostałaby 

szału.

- Uważasz, że on powinien pozwolić jej umrzeć? - spytała Maria. - Ty też tak myślisz, 

Michael? Sądzisz, że Max powinien zostawić Liz, by wykrwawiła się na śmierć?

Otaczająca Marię aura zawsze przypominała Maxowi jezioro w upalny letni dzień - 

był  to czysty,  połyskliwy błękit. Teraz  jednak zmienił  się w kolor oceanu przed burzą - 

ciemnozieloną, pulsującą, groźną otoczkę.

- Czy uważasz, że życie Liz jest ważniejsze od życia nas trojga? Ponieważ to właśnie 

może się do tego sprowadzać. - Michael wypowiedział to zdanie bardzo spokojnym głosem. 

O wiele za spokojnym. Nie był spokojnym facetem. Kontrolował się - z wyraźnym wysiłkiem 

- ale jeśli straci opanowanie, Max nie wyobrażał sobie nawet, co mógłby wtedy zrobić.

background image

- Posłuchajcie,   przecież   jeszcze   zanim   Max   mnie   uzdrowił,   Valenti   wiedział   o 

istnieniu kosmitów. Teraz też niczego więcej nie wie - powiedziała Liz. Przeniosła wzrok z 

Marii na Michaela, potem na Isabel, starając się nawiązać z nimi kontakt wzrokowy.

Max wiedział, że Liz stara się podjąć jakieś działania zapobiegawcze, obawiał się 

jednak, że jest na to o wiele za późno. Powinien był powiedzieć siostrze i przyjacielowi o 

sprawie Valentiego, kiedy byli sami, a nie w obecności ludzi, którzy znali ich tajemnicę.

- Szeryf wie teraz o wiele więcej - stwierdziła Isabel. - On wie, że ty wiesz, kim jest 

ten kosmita. Będzie cię prześladował dopóty, dopóki mu nie powiesz.

- Liz nigdy by tego nie zrobiła! - wykrzyknęła Maria.

- Liz nigdy by tego nie zrobiła - powtórzył Michael ostrym tonem, przedrzeźniając ją. 

- Mówisz tak, ponieważ nie zdajesz sobie sprawy, jakich metod potrafi użyć taki facet jak 

Valenti, by zmusić kogoś do mówienia.

- Ja nie martwię się o Liz. - Isabel zwróciła się do Marii. - Tylko o ciebie. To ty chcesz 

wszystko powiedzieć Valentiemu, prawda?

- Obiecałyśmy, że nie zrobimy tego... - zaczęła Liz.

- Tak! Chcę mu powiedzieć - przerwała jej Maria. - Nie zrobię tego bez waszej zgody, 

ale to rozwiązałoby wszystkie problemy. On powiedział Liz, że chce odnaleźć kosmitów i 

sprawdzić, czy nie stanowią zagrożenia dla ludzi. Kiedy się przekona, że nie robicie nikomu 

krzywdy, zostawi was w spokoju. Nas wszystkich zostawi w spokoju.

- Powtórzę   ci  tylko   cztery  słowa:  Plan  Wyczyszczenia  Bazy  Danych.  Czy to   jest, 

według   ciebie,   coś   w   rodzaju   powitalnego   orszaku?   -   spytał   Michael.   -   To   jest   raczej 

politycznie poprawne określenie szwadronu śmierci.

- Michael ma rację - odezwała się Liz. - Nie możemy...

- Zupełnie mnie nie obchodzi, co masz do powiedzenia - przerwała jej Isabel. - Nie 

jesteś jedną z nas. - Wstała z krzesła i podeszła do Marii. Nachyliła się nad nią, patrząc jej 

prosto w oczy.

- Jeśli zrobisz choć jeden krok w kierunku Valentiego, będę o tym  wiedzieć i cię 

zabiję. Mogę to zrobić, a ty nie będziesz mnie nawet widzieć. Po prostu zaśniesz wieczorem i 

nie obudzisz się rano.

- Zamknij się! - wybuchnął Max. - Nikt nie będzie nikogo zabijać. Zachowujesz się 

tak samo jak Valenti.

Isabel wyprostowała się i popatrzyła na brata. W jej oczach błyszczały łzy.

- Przepraszam cię, Izzy - powiedział szybko. - Nie potrafiłem się opanować.

- Oszczędź sobie fatygi - odpowiedziała. - Wiedziałam, że będziesz trzymał z nimi. - 

background image

Wybiegła z pokoju.

Po chwili Max usłyszał pisk opon wyjeżdżającego z podjazdu jeepa.

- Dobra robota, chłopie - mruknął Michael, podążając w ślad za dziewczyną.

Max ucieszył się, że Isabel nie będzie pozostawiona sama sobie. Przez jakiś czas on 

nie będzie w stanie niczego jej wytłumaczyć. Ale na pewno wysłucha Michaela, który nie 

dopuści,   żeby  zrobiła jakieś   głupstwo. Chyba   że  to  ona go  namówi  do zrobienia  czegoś 

głupiego.

- Ja też muszę iść. Nie mogę... - zaczęła Maria i głos jej się nagle załamał.

Chwyciła torebkę i kurtkę i wybiegła z pokoju. Max podszedł do kanapy i usiadł obok 

Liz.

- Wspaniale się udało - powiedział ironicznie.

- Porozmawiam z Marią - uspokajała go Liz. - Potrafię ją przekonać, żeby nie poszła 

do Valentiego. Ona jest tak bardzo przerażona, że chce uwierzyć, że jeśli mu to powie, to 

wszystko będzie dobrze.

- Isabel też jest przerażona, wpadła w panikę. Ona od wczesnego dzieciństwa odczuwa 

strach przed Valentim. Miała wtedy koszmarne sny, w których ją prześladował, i budziła się z 

krzykiem - mówił Max. - Ale ona nie skrzywdzi Marii. Isabel nie jest aż tak szalona.

Liz nie odezwała się. Patrzyła na jego twarz; jej ciemnobrązowe oczy miały skupiony 

wyraz.

- Co? - spytał Max.

- Postawiłeś wszystko na jedną kartę, kiedy mnie uzdrawiałeś, prawda? Postawiłeś 

Isabel i Michaela w niebezpiecznej sytuacji. To musiało być dla ciebie okropnie trudne.

- Wiedziałem, że mogę ci zaufać - szepnął, nie spuszczając z niej wzroku.

Jeszcze  czuł  na wargach smak  jej  skóry. Jeszcze  czuł  jej  ciało przy swoim  ciele. 

Pochylił się nad nią.

Co robisz? - pomyślał nagle. Ona pozwoliła ci się pocałować, żeby pozbyć się Kyle'a. 

Kropka.

Dlaczego jednak oczy Liz szukały jego ust? Czy chciała, żeby ją znów pocałował? 

Tak się wydawało. Ale jeśli Max źle interpretuje te sygnały, jeśli pozwoliła mu się dotknąć, 

tylko po to, żeby zmylić Kyle'a, okaże się głupim palantem. Gorzej niż palantem.

- Powinienem poszukać Isabel i Michaela - powiedział.

background image

11

„Istnieje   godna   uwagi   zbieżność   w   relacjach   ludzi,   którzy   byli   poddawani 

eksperymentom medycznym przez pozaziemskie istoty. Większość z nich mówi o pobieraniu 

próbek włosów, skóry i tkanek i o wszczepianiu drobnych przedmiotów w różne części ich 

ciała. Wielu z nich doświadczyło nakłuwania mózgu”.

Maria szybko odeszła od planszy. Nie mogła już dalej czytać. Myślała, że wyprawa do 

muzeum UFO trochę jej pomoże, pozwoli bardziej zrozumieć Maxa, Michaela i Isabel. Ale 

wprowadziła jej tylko do umysłu wiele przerażających obrazów.

Kosmici nie widzieli niczego złego w przeprowadzaniu eksperymentów na ludziach. 

Chcesz wiedzieć, w jaki  sposób  działają  ludzkie umysły - dlaczego nie wbić im igły do 

mózgu? Nie potrzeba nawet znieczulenia. Jeśli zabieg się nie powiedzie i nie będą już do 

niczego przydatni, nie mówiąc o tym, że już nigdy nie będą mogli pracować ani założyć 

rodziny, nie ma problemu, możemy nałapać innych osobników.

Usłyszała za sobą jakieś kroki. Obróciła się i zobaczyła Alexa. Nareszcie. Dzwoniła 

do niego przeszło godzinę wcześniej.

- Właśnie odsłuchałem twoje nagranie - powiedział, z trudem łapiąc oddech. - Miałaś 

dziwny głos. Co się stało? Dlaczego chciałaś, żebym tu przyjechał?

- Czy wierzysz, że na innych planetach istnieje życie? - spytała Maria.

- Tylko   mi   nie   mów,   że   przywlokłaś   mnie   tutaj   po   to,   żeby   rozpoczynać   swoje 

niekończące się rozważania o poszukiwaniu sensu życia - zaprotestował Alex.

Maria rozejrzała się po muzeum. W pobliżu stało kilku turystów. Chwyciła Alexa za 

ramię, poprowadziła do małej kawiarenki na tyłach wystawy i posadziła go przy narożnym 

stoliku.

- Czy pamiętasz tę przerwę na lunch, kiedy podszedłeś do mnie i do Liz, a ona zaczęła 

mówić o tampaxach?

- Nie mogłabyś sobie wybrać jakiegoś tematu i trzymać się go przez dziesięć sekund? 

- odezwał się Alex błagalnym tonem.

Maria już otwierała usta, ale szybko je zamknęła. Czy miała mu powiedzieć o Maksie 

i tamtej dwójce po tym, jak przyrzekła Liz, że nie zdradzi tajemnicy?

Opuściła wzrok na stolik, którego blat ozdobiony był  głowami kosmitów. Zaczęła 

zakreślać palcem kółka dokoła jednej z tych małych główek. Wydało jej się nagle, że duże 

czarne oczy kosmity patrzą na nią oskarżycielskim wzrokiem.

Liz tego nie rozumie. Myśli, że może zaufać Maxowi. Nie zdawała sobie sprawy, że 

background image

kosmici nie mają takich samych uczuć jak ludzie.

Alex wyciągnął rękę i odsunął dłoń Marii od głowy kosmity.

- Słuchaj, stało się coś złego, prawda? Musisz mi wszystko powiedzieć. O co chodzi z 

tą przerwą na lunch?

Maria nie potrafiła dać sobie z tym rady. Również po raz pierwszy nie mogła omówić 

tego problemu z przyjaciółką. Liz stanowiła integralną część problemu.

- Tamtego dnia Liz zmieniła szybko temat, kiedy do nas podszedłeś, ponieważ coś się 

jej przydarzyło, coś, co obie postanowiłyśmy zachować w tajemnicy - powiedziała Maria.

- Czy nic jej nie grozi? - spytał Alex, pochylając się w stronę Marii.

- Nie. Przynajmniej nie zaraz. W zeszłym tygodniu, kiedy pracowałyśmy w kawiarni, 

została postrzelona. Był tam Max Evans. On ją przywrócił do życia. Położył dłonie na ranie 

postrzałowej i rana zniknęła.

- No, teraz rozumiem. - Alex odchylił się na krześle. - Pracujesz razem z Liz nad 

konspektem na zajęcia z panną Dibbles. Arlene Bluth mówiła mi, że prosi wszystkich dokoła, 

by pożyczyli jej dwadzieścia pięć centów, a ona odeśle je pocztą. Ma napisać sprawozdanie z 

reakcji tych ludzi i przeanalizować je pod kątem jakiejś oceny społeczeństwa czy coś w tym 

rodzaju. Wasz pomysł jest o wiele fajniejszy.

- Nie mówię ci tego z powodu jakiegoś szkolnego zadania! - wykrzyknęła Maria. Z 

trudem panowała już nad głosem. Głęboko zaczerpnęła powietrza. - Byłam tam, kiedy to się 

stało - mówiła dalej. - Przyłożyłam  ręcznik do brzucha Liz i czułam, jak nasiąka krwią. 

Miałam   mokre   palce,   wiedziałam,   że   ona   umiera.   -   Z   trudem   przełknęła   ślinę.   -   On   ją 

uratował. Kiedy go spytała, jak to się stało, powiedział, że jest kosmitą.

Wreszcie wyrzuciłam to z siebie, pomyślała. Okropnie się czuła, zdradzając zaufanie 

przyjaciółki, ale obie były w niebezpieczeństwie i obie potrzebowały pomocy.

- Mówisz poważnie? Ty naprawdę wierzysz, że Max jest z innej planety?  - spytał 

Alex.

- Max i Isabel, i Michael Guerin - odpowiedziała Maria.

- Dobra. Kto jeszcze? - zażartował Alex. - A Ronald McDonald? Nikt na świecie nie 

ma tak dużych stóp. Nie zapominaj też o Elvisie, wszyscy wiedzą, że on jest przynajmniej 

półkosmitą.

- Mówię poważnie - upierała się Maria. Musiała go przekonać. Musiała mieć kogoś po 

swojej stronie.

- Świrujesz   -   stwierdził   Alex.   -   Chyba   będę   musiał   zaprowadzić   cię   na   jakąś 

psychoterapię. Ale ty przecież jesteś taką fanatyczką zdrowego, bezstresowego stylu życia.

background image

- Więc jednak mi wierzysz? - spytała Maria. Chwyciła go za ręce. Będzie go trzymać 

dopóty, dopóki nie zdoła go przekonać.

- Nie wiem. Załóżmy, że ci wiedzę. Mów dalej. - Alex uwolnił swoje dłonie i odgarnął 

włosy z czoła. - Nie jesteś pierwszą osobą, która opowiada mi historie o kosmitach. Przyjaciel 

mojego taty, który jest wojskowym pilotem, przysięga, że widział UFO. A jest facetem typu, 

działamy - tylko - według - dokładnych instrukcji.

Chciał jej wysłuchać. Było to równie kojące uczucie jak wąchanie olejku cedrowego. 

Maria   opowiedziała   mu   całą   historię   z   takim   spokojem,   na   jaki   mogła   się   zdobyć,   i   ze 

wszystkimi szczegółami. Alex nie przerywał jej pytaniami. Słuchał uważnie, jego zielone 

oczy miały poważny wyraz.

- Po wyjściu od Maxa zadzwoniłam do ciebie i od razu tu przyjechałam - zakończyła.

- Czy wiesz, jakie oni mają inne możliwości poza uzdrawianiem? - spytał Alex.

Potrząsnęła głową.

- Valenti i Elsevan DuPris mówią, że zdolność uzdrawiania i zdolność zabijania łączą 

się ze sobą, ale nie wiem, czy to prawda.

- Gdybym wiedział, jaką mocą oni dysponują, to powiedziałbym, że powinniśmy po 

prostu z nimi porozmawiać. Wygląda na to, że wszyscy jesteście przerażeni - rzekł Alex. - I 

na   tym   polega   problem.   Oni   też   muszą   być   przerażeni,   a   jeśli   mają   jakieś   możliwości 

zadawania śmierci, których nie znamy, to ta cała sprawa niewesoło wygląda.

- Valenti dysponuje wszystkimi potrzebnymi nam informacjami. On ma największą 

wiedzę na temat kosmitów - powiedziała Maria. Spojrzała na malutkie twarzyczki kosmitów 

na blacie stolika i przykryła je torebką. - Musimy iść do niego. Tylko on może nam pomóc.

Dobrze, że tu przyjechałam, pomyślała Isabel. Trudno było znaleźć wejście do jaskini, 

jeśli się jej nie znało. Nie znajdowało się ono w ścianie skalnej ani w żadnym  zwykłym 

miejscu - była to raczej szczelina w podłożu pustyni.

Valenti   w   żaden   sposób   nie   mógłby   jej   znaleźć.   Gdyby   ktokolwiek   wiedział   o 

istnieniu jaskini, ona już by pewnie teraz pływała w słoiku z formaliną. Zadrżała na tę myśl.

Ale   tak   by   się   stało,   myślała.   Gdyby   jakiś   człowiek   znalazł   nasze   inkubatory, 

wyrwaliby nas stamtąd, zabili, nie dając nam szansy na rozpoczęcie życia. Isabel zobaczyła, 

że w rogu jaskini leży śpiwór Michaela. Zarzuciła go sobie na ramiona. Poczuła się tak, jakby 

przyjaciel trzymał ją w objęciach. Śpiwór był ciepły, przesiąknięty jego zapachem.

Żałowała,   że  go  tu   nie  ma.   Przy  nim  czuła  się   bezpieczna.   Poza   tym  musieli   się 

naradzić w sprawie Valentiego - trzeba coś zaplanować, bez Maxa i bez istot ziemskich. Max 

był zupełnie bezużyteczny. Liz tak bardzo go omotała, że stracił poczucie rzeczywistości. 

background image

Naprawdę wierzył, że może jej zaufać.

Porozmawiam z Michaelem zaraz po powrocie do domu, postanowiła Isabel. Ale teraz 

było  jeszcze  zbyt wcześnie na powrót. Po okolicy krążył  Valenti.  Jaskinia  była  jedynym 

miejscem, w którym była bezpieczna.

On nie wie, że Max uzdrowił Liz, powtarzała sobie Isabel.

A jeśli nie wie nic o Maksie, to o mnie też nie. Nic złego się nie stało. Valenti niczego 

nie wie.

Jednak nie potrafiła całkowicie w to uwierzyć. Zawsze miała uczucie, że ten człowiek 

jest coraz bliższy odkrycia prawdy i odnalezienia jej, Isabel. Kiedy była małą dziewczynką, 

co noc pojawiał się w jej snach. Z tym że we śnie był wilkiem, wilkiem, a jednocześnie 

szeryfem Valenti. Ścigał ją, warczał i węszył, coraz bardziej zbliżając się do jej kryjówki.

Isabel oparła się o chłodną wapienną ścianę. Może mogłaby tu zamieszkać. Jaskinia 

była trzy razy większa od jej sypialni. Magnetofon, kilka poduszek, szuflada z kosmetykami - 

byłoby   całkiem   nieźle.   Roześmiała   się.   Stacey   byłaby   zachwycona.   Isabel   Evans,   która 

mieszka w jaskini.

Nie pozwoli, by Valenti ją do tego zmusił. Nie miała zamiaru ukrywać się przed nim 

przez całe życie - tylko dziś wieczorem. Żałowała, że nie może zamknąć oczu i zapaść w sen 

na długie godziny, jak to robią ludzie. Pragnęła  wyłączyć  się na chwilę. Ale nie mogła. 

Jeszcze nie nadszedł jej czas, nie zaśnie, dopóki nie nadejdzie właściwa pora.

Sięgnęła   do   zagłębienia   w   ścianie   i   wyjęła   stamtąd   skrzyneczkę   skarbów.   Już   od 

dawna   nie   oglądała   przedmiotów,   które   kiedyś   znaleźli   na   pustyni.   Może   pomogą   jej 

zapomnieć o Valentim.

Otworzyła zniszczoną drewnianą skrzyneczkę i wyciągnęła z niej mały kwadracik z 

tworzywa   przypominającego   plastik.   Przesunęła   palcami   po   fioletowych   wypukłościach. 

Poświęciła   już   wiele   godzin,   by   je   rozkodować.   Nigdy   nie   mówiła   o   tym   Maxowi   ani 

Michaelowi, lecz miała nadzieję, że w tych znaczkach zawarty był jakiś komunikat od matki.

Isabel rzadko teraz myślała o swojej prawdziwej matce. Starała się unikać tych myśli. 

Kiedyś   wypożyczyła   taśmę   z  nagraniem  sekcji  zwłok  kosmity   po  katastrofie  w  Roswell. 

Zrezygnowała z oglądania jej po kilku pierwszych minutach.

Zrobiło jej się słabo na widok małego ciałka, leżącego na metalowym stole - zanim 

jeszcze lekarze wykonali pierwsze cięcie.

Max   i   Michael   przekonywali   ją,   że   ta   taśma   to   pewnie   jakieś   fałszerstwo.   Nie 

wiedzieli przecież, jak wyglądali ich prawdziwi rodzice. Nie byli zresztą pewni, jak sami 

wyglądali. Ich ludzkie ciała mogły być tylko oznaką przystosowania do życia na Ziemi. Może 

background image

na własnej planecie wyglądaliby zupełnie inaczej.

Isabel było wszystko jedno, czy ta taśma była podróbką, czy też nie. Od tego czasu, 

ilekroć   pomyślała   o   swojej   prawdziwej   matce,   przed   oczami   stawał   jej   tamten   obraz, 

przesłaniając wszystko inne.

Zadrżała, suche łkanie wyrwało się jej z piersi. To samo stanie się ze mną, kiedy 

Valenti   nas   odkryje,   pomyślała.   Podciągnęła   kolana   pod   brodę   i   szczelniej   otuliła   się 

śpiworem. „Tu jesteś bezpieczna”, szepnęła, nie mogła jednak pohamować łkania.

Usłyszała   jakiś   chrobot.   Podniosła   głowę   i   zobaczyła   długie   nogi   w   dżinsach, 

wsuwające się do jaskini. Po chwili Michael zeskoczył na dół.

- Hej, Izzy, skalna jaszczurko - powiedział. Podszedł bliżej i objął ją mocno. Kołysał 

ją w ramionach, przytulając do piersi.

Przywarła   do   niego.   Nareszcie   poczuła   się   bezpieczna.   Bezpieczna...   i   trochę 

zawstydzona.

- Ja... ja... przepraszam cię - wyjąkała. - Nie mogę przestać płakać.

- Nie pierwszy raz widzę, jak płaczesz - powiedział Michael, gładząc ją po plecach. - 

Jeszcze bardziej płakałaś wtedy, kiedy wrzuciłem twoją lalkę do toalety i spuściłem wodę.

- Zamoczyłam ci całą koszulę.

- Przecież nie cierpisz tej koszuli. - Michael ścierał rogiem starej flanelowej koszuli 

łzy z twarzy Isabel. - Możesz nawet wytrzeć w nią nos.

- Nie, dziękuję. - Wyciągnęła z torebki paczkę kleenexów i wydmuchała nos. Potem 

wyjęła puderniczkę i zaczęła się przypatrywać swoim zaczerwienionym policzkom. Przypud-

rowała twarz.

- Lepiej się czujesz? - spytał Michael.

- Głupio się czuję.

- Zapomnij o tym - powiedział, delikatnie odgarniając jej włosy z twarzy. - Robiłaś już 

o wiele głupsze rzeczy.

- Dzięki. - Isabel klepnęła go w ramię.

- Jedźmy do domu. Max już na pewno odchodzi od zmysłów - powiedział.

- Zasłużył sobie na to. Czy nie moglibyśmy tu zostać na noc?

Isabel nie czuła się jeszcze na tyle pewnie, by opuścić jaskinię, nawet w towarzystwie 

Michaela.

- Jest tylko jeden śpiwór, ten mój. Chodź. Zostanę u was na noc, jeśli chcesz.

- Będziesz spał pod moimi drzwiami jak duży pies obronny? - Isabel uśmiechnęła się.

Miło było prowadzić taką zwyczajną rozmowę. Już jako mała dziewczynka ćwiczyła 

background image

na Michaelu swoją umiejętność kokietowania.

- Miałem   na   myśli   raczej   kanapę   -   sprostował.   -   Ale   może   dojdziemy   do 

porozumienia. A zajmiesz się strzyżeniem trawy na moim podwórzu? - Zerwał się z miejsca i 

wyciągnął rękę do Isabel.

Wstała i wspięła się na skałę, po której zwykle wychodziła z jaskini. Zawahała się 

jednak.

- On tu gdzieś jest.

- Nic ci nie zrobi. Ja na to nie pozwolę - uspokajał ją Michael.

Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała opuścić jaskinię, i wolała to zrobić w 

towarzystwie Michaela.

- Chodźmy - powiedziała. - Pierwsza wydostała się z jaskini, a Michael zaraz po niej.

Ruszyli  do jeepa, jak zwykle  zaparkowanego z dala od jaskini. Isabel ściągnęła z 

samochodu   brezent,   służący   jako   kamuflaż.   Podała   przyjacielowi   kluczyki   i   usiadła   na 

siedzeniu obok kierowcy.

- Ty prowadzisz, dobra? - poprosiła, bo sama nie czuła się na siłach.

- Oczywiście. - Michael usiadł za kierownicą i cofnął jeepa poza występ skalny, za 

którym zawsze go zostawiali.

Kiedy   jechali   w   kierunku   autostrady,   Isabel   słyszała,   jak   chrzęszczą   pod   kołami 

krzewy algarroby.

- A jak ty się tu dostałeś? - spytała.

- Stopem.

- Czy zostawiamy ślady opon? - zaniepokoiła się nagle. Nigdy przedtem o tym nie 

pomyślała. Czyżby zostawiali koleiny, które naprowadzą Valentiego na ich jaskinię?

- Na to jest za sucho - powiedział Michael. - W końcu on jest tylko człowiekiem, a 

tobie się wydaje, że posiada jakąś nadludzką moc. Jeśli wpadnie na nasz ślad, zabijemy go.

Isabel spojrzała na Michaela. Nie żartował.

- A co z Liz i Marią? Milczał przez chwilę.

- Myślę, że co do Liz, to Max ma rację. Gdyby miała mówić, to zrobiłaby to, kiedy 

Valenti pokazał jej znaki na ciele tamtego faceta. Ale Maria... nie wierzę, żeby chciała komuś 

zrobić krzywdę, ale jest przerażona. I dlatego nieprzewidywalna.

- Powiedziała, że ma zamiar pójść do Valentiego - przypomniała mu Isabel.

- Założyłbym się, że Liz da sobie z nią radę - rzekł Michael, wjeżdżając na autostradę. 

- Ale jeśli jej się to nie uda...

Wycie syreny nie pozwoliło mu dokończyć zdania. Isabel rzuciła okiem na wsteczne 

background image

lusterko.   Zobaczyła   migające   niebieskie   światła   samochodu   szeryfa   i   poczuła,   jak   serce 

uderza jej o żebra. To Valenti. Wiedziała, że jest w pobliżu. Wiedziała, że ją wytropi.

Michael zjechał na pobocze.

- Nie zatrzymuj  się. Oszalałeś?! - krzyknęła.  Michael chwycił  ją  za rękę i mocno 

ścisnął.

- Pewnie jechałem za szybko. Musisz się opanować. Nie pokazuj mu, że się boisz.

Isabel zesztywniała, słysząc odgłos ciężkich kroków szeryfa. Nie mogła się zmusić, by 

podnieść wzrok, kiedy stanął przy jeepie od strony kierowcy.

- Proszę, żebyście wysiedli z samochodu - polecił Valenti spokojnym tonem. - Oboje.

background image

12

Co się z nią działo? Od chwili, kiedy Isabel wybiegła z domu, Max odczuwał jej 

strach, który był tak trwały i silny jak ból głowy. Ale przed godziną miał bardziej gwałtowne 

doświadczenie, jakby dostał młotem w skroń. Odczuł falę paniki. Wiedział, że stało się coś 

strasznego.

Mam nadzieję, że Michael znalazł ją wcześniej, pomyślał. Nie mógł znieść myśli, że 

siostra samotnie przeżywa tę przerażającą sytuację. Gdyby Michael jej nie znalazł, to by tu 

wrócił, tłumaczył sobie.

Gdzie oni mogli być? Spodziewał się, że Isabel wróci do domu najpóźniej po dwóch 

godzinach - może z nową sukienką czy dużą puszką piwa, którą nie będzie chciała się z nim 

podzielić. Tak zwykle robiła, kiedy pokłóciła się z Maxem albo z rodzicami.

Prawdę mówiąc, tak bardzo się tego nie spodziewał. To nie była kłótnia o to, które z 

nich ma pozmywać naczynia. Nie mógł się jednak pozbyć tej nadziei.

- Z Afryki zawsze coś nowego - mruknął.

Tak   często   mówiła   jego   matka.   Max   i   Isabel   żartowali   z   niej,   ponieważ   miała 

powiedzenia na każdą okazję. Zrobili nawet z tego zabawę. Jedno z nich wymyślało jakąś 

sytuację, a drugie musiało dopasować do niej jedno z porzekadeł matki.

Max spojrzał na zegar. Minęła druga w nocy Co takiego mogło się wydarzyć,  że 

siostra nie wróciła do domu? Jedyne emocje, jakie odbierał z jej strony, to panika. Dzwonił 

już do kilku jej przyjaciół, zadając zdawkowe pytanie, czy Isabel u nich nie ma i nie był 

zdziwiony, kiedy otrzymał od wszystkich odpowiedź, że nigdzie jej nie widzieli. Izzy była 

bardzo popularną dziewczyną. W przeciwieństwie do Maxa miała tysiące przyjaciół. Ale były 

to   raczej   powierzchowne   znajomości,   w   rodzaju   „powłóczmy   się   razem   po   centrum 

handlowym”. Do tych ludzi nie mogłaby się zwrócić ze swoimi kłopotami. Jedynymi istotami 

ludzkimi, do których Isabel miała prawdziwe zaufanie, byli ich rodzice.

Isabel, może byś już wróciła do domu? - pomyślał Max. Nie powinien był na nią 

wrzeszczeć. Była już wystarczająco przestraszona, a on jeszcze pogorszył sytuację.

Mógłby wziąć samochód ojca i pojeździć po okolicy. Gdyby obrał właściwy kierunek, 

sygnały wysyłane przez Isabel stałyby się wyraźniejsze. Mógłby ją wytropić. To zwykle nie 

dawało żadnych efektów, ale Max musiał coś robić. Jeśli zostanie jeszcze chwilę w swoim 

pokoju, zwariuje.

Złapał leżące na komodzie klucze od domu. Postanowił wyjść prze okno. Ojciec miał 

bardzo wyczulony słuch - gdyby Max chciał wyjść frontowymi drzwiami, zostałby nakryty. 

background image

Na szczęście rodzice myśleli, że Isabel już dawno śpi. Max nie potrafiłby wytłumaczyć ojcu, 

dlaczego wymyka się nocą z domu. Nie umiałby znaleźć wyjaśnienia, które przeszłoby niepo-

strzeżenie przez ojcowski wykrywacz kłamstw.

Wszedł na parapet i zeskoczył na podwórko z tyłu domu. Przeskoczył przez niską 

furtkę i ruszył biegiem w kierunku podjazdu. Ulicą jechał jakiś samochód - to był jego jeep. 

Spędził tyle godzin przy naprawie silnika, że rozpoznawał odgłos jego pracy.

Odetchnął   z   ulgą,   kiedy   zobaczył   w   samochodzie   Isabel   i   Michaela.   Gdy   jednak 

wjechali na podjazd i zobaczył ich twarze, znów ogarnął go lęk. Isabel była bez makijażu, 

miała na ustach tylko ślad po szmince - a ona nigdy sobie na to nie pozwalała. Michael miał 

zaciśnięte wargi.

- Co? - spytał Max.

- Valenti nas zatrzymał - powiedziała Isabel.

- Co?! - wybuchnął Max.

- Robił swoją zwykłą rundę pod hasłem „dajmy nauczkę nastolatkom” - wyjaśniał 

Michael - ale wystraszył nas jak diabli.

Max rzucił okiem na siostrę. Jego przyjaciel skinął porozumiewawczo głową, dając 

mu do zrozumienia, że wie, w jakim dziewczyna jest stanie.

- Myślę... myślę, że on się zorientował, że coś jest nie w porządku - wyjąkała. - Ktoś, 

kto jest zatrzymany za przekroczenie szybkości, nie może być tak przestraszony, jak ja byłam, 

a przecież to nawet nie ja prowadziłam jeepa.

Max   widział   wyraźnie,   że   Isabel   powstrzymuje   się   z   trudem,   by   nie   wybuchnąć 

płaczem.

- Nic złego nie zrobiłaś - powiedział, narzucając swoją kurtkę na jej ramiona. Dopiero 

wtedy zorientował się, że siostrą wstrząsają dreszcze.

- Dałam mu powód do podejrzeń. - Isabel potrząsnęła głową. - Wszystko zepsułam.

- Pewnie   pomyślał   tylko,   że   denerwujesz   się,   bo   rodzice   zabronią   ci   wychodzić 

wieczorami za to, że tak późno wracasz do domu - pocieszał ją Max. Ale sam w to nie 

wierzył. Nikt by temu nie uwierzył, patrząc na Isabel. Musiał jednak coś powiedzieć. Wyraz 

rozpaczy   na   twarzy   siostry   rozdzierał   mu   serce.   Dziewczyna   skuliła   się   i   skrzyżowała 

ramiona.

- Może... może masz rację - wymamrotała. - Ale i tak nie jesteśmy bezpieczni. Wiem, 

że Valenti nas odnajdzie. Musimy wyjechać z miasta i nigdy tu już nie wracać.

- Jeśli   to   zrobimy,   to   dopiero   wtedy   nabierze   podejrzeń.   Skończy   się   na   tym,   że 

wszyscy agenci Planu Wyczyszczenia Bazy, Danych będą nas tropić - przekonywał ją brat. - 

background image

Poza tym mama i tato byliby zdruzgotani. Nigdy by tego nie przeboleli.

I już nigdy nie zobaczyłbym Liz, pomyślał. Tworzyła się między nimi jakaś więź; 

chciał zobaczyć, co z tego wyniknie.

- Pan Hughes pewnie wydałby przyjęcie, gdybym zniknął - mruknął Michael. - Ale 

Max ma rację. To nie byłoby mądre posunięcie.

- Jeśli zostaniemy, to musimy zrobić coś z Marią. Ona wszystko powie Valentiemu. 

Widzieliście,   jakim   wzrokiem   na   nas   patrzyła.   Liz   nie   będzie   mogła   jej   powstrzymać   - 

upierała się Isabel. - Nie będziemy bezpieczni dopóty, dopóki ktokolwiek będzie znał naszą 

tajemnicę.

Bezpieczni...   Max   dobrze   wiedział,   jak   ważną   rzeczą   dla   Isabel   było   poczucie 

bezpieczeństwa. Nie był nawet pewien, czy siostra kiedykolwiek czuła się bezpieczna. Nie 

mógł jednak pozwolić na to, aby zrobiła krzywdę Liz czy też Marii.

- Liz   jest   najbliższą   przyjaciółką   Marii   -   powiedział.   Starał   się   mówić   bardzo 

spokojnie,  żeby Isabel nie pomyślała,  że znowu się na nią rozzłości. - One znają  się od 

dzieciństwa - ciągnął. - Jestem pewny, że uda się jej przekonać Marię, żeby trzymała język za 

zębami.

- Masz dużo zaufania do Liz - zauważyła niechętnie Isabel.

- Ty   też   powinnaś   mieć.   Valenti   bardzo   mocno   ją   przyciskał,   a   ona   nic   mu   nie 

powiedziała - przypomniał jej Max. - Zostawimy Liz i Marię w spokoju.

Isabel nie odezwała się. Michael unikał wzroku przyjaciela.

- No więc? - nalegał Max.

- Okay - odezwał się wreszcie Michael.

- Na razie - rzekła Isabel.

Trudno w to uwierzyć,  ale Maria powiedziała wszystko  Alexowi. Liz wystarczyło 

tylko na niego spojrzeć.

Maria i Alex czekali na nią w szatni, obok jej szafki na ubranie. Było oczywiste, że nie 

stali tam tylko tak sobie, czekając na pierwszy dzwonek. Widać było, że mają do niej jakiś 

ważny interes.

- Hej!   -   rzuciła   Liz.   Nie   była   jeszcze   gotowa   na   przeprowadzenie   tej   rozmowy. 

Udawała, że zajmuje ją wyłącznie wystukiwanie kodu zamka. Nie mogła jednak otworzyć 

szafki; musiała pomylić kolejność cyfr.

- Musimy   z   tobą   porozmawiać   -   odezwała   się   Maria.   -   Powiedziałam   wszystko 

Alexowi. Wiem, że nie powinnam była tego zrobić, ale ta sytuacja całkowicie mnie przerosła. 

We dwie nie damy sobie z tym rady. - Mówiła to takim tonem, jakby ćwiczyła te parę zdań 

background image

przez całą noc.

Liz przestała mocować się z zamkiem i przyjrzała się przyjaciółce. Maria niewątpliwie 

spędziła bezsenną noc. Miała podkrążone oczy i szarą cerę.

- Szkoda, że przynajmniej nie zadzwoniłaś do mnie - powiedziała Liz. - Setki razy 

nagrywałam się na twoją sekretarkę. Byłam nawet u ciebie w domu, ale nikogo nie zastałam.

- Wiem. Przykro mi... naprawdę jest mi przykro. Tylko tyle mogę powiedzieć. Nie 

uważam jednak, że źle zrobiłam.

Przynajmniej   nie   wygłasza   już   tych   swoich   przemówień,   pomyślała   Liz.   W   innej 

sytuacji   czułaby   się   rozżalona   i   wściekła   na   Marię,   że   zdradziła   ich   wspólną   tajemnicę. 

Widziała   jednak   poprzedniego   dnia,   jak   bardzo   przyjaciółka   jest   przerażona.   A   Isabel 

rzeczywiście groziła, że ją zabije. W tych warunkach nikt nie potrafiłby dotrzymać tajemnicy.

- Nie ma sprawy - rzekła Liz. Spojrzała na Alexa. To było dziwne, że stał w milczeniu, 

z poważnym wyrazem twarzy. Zwykle usta mu się nie zamykały. - Teraz, skoro już wiesz, co 

o tym myślisz? - spytała.

- Uważam, że żadne z nas nie wie, z czym mamy do czynienia, i to jest groźne. Nie 

wiemy, jakimi siłami oni dysponują. Nie wiemy, jaką obrali taktykę. Nie sądzę, żebyśmy 

mogli uznać, że są tacy, jak nam się wydaje.  Uważam, że powinniśmy we trójkę iść do 

Valentiego i wszystko mu powiedzieć.

- Nie! - krzyknęła Liz. - Mówisz jak twój ojciec, o taktyce i układzie sił. Nie wiemy, 

kim są, więc ich zabijmy. Może jednak powinieneś iść do wojska. Myślę, że zrobiłbyś tam 

karierę.

Twarz Alexa przybrała chmurny wyraz. Liz wiedziała, że jej słowa były dla niego 

bardzo bolesne. Ale to była prawda.

- Chyba zapomnieliście, że dobrze znacie Maxa, Michaela i Isabel. Przede wszystkim 

ty, Mario. Przecież znasz ich od dzieciństwa. Oni są takimi samymi ludźmi, jakimi zawsze 

byli...

- Oni nie są ludźmi - przerwała jej przyjaciółka. - A kiedy byłyśmy w podstawówce, 

Isabel nigdy nie groziła, że mnie zabije.

Liz miała ochotę wrzeszczeć. Nie rozumiała, jak oni mogą być tak głupi, okropni i 

pełni uprzedzeń. Przypomniała sobie jednak, że po wizycie w kostnicy czuła się podobnie.

- Doskonale   was   rozumiem   -   rzekła.   -   Sama   byłam   wczoraj   prawie   pewna,   że 

powinnam zawiadomić Valentiego. Zobaczyłam jednak, jak Max leczy mysz w laboratorium 

biologicznym. Nikogo oprócz niego tam nie było. Nie wiedział, że na niego patrzę. Gdyby 

nas oszukiwał, to dlaczego zawracałby sobie głowę głupią małą myszą?

background image

- Mysz nie jest dla niego zawadą taką jak ty i Maria - powiedział Alex.

- O czym ty mówisz? - spytała Liz.

- Mysz nie stanowiła dla niego zagrożenia - tłumaczył jej Alex. - Czemu nie miałby jej 

uleczyć? Ale to wcale nie oznacza, że gdyby poczuł, że jest w niebezpieczeństwie, albo że coś 

może zniweczyć jego misję, to cofnąłby się przed morderstwem. My tego nie wiemy i na tym 

właśnie polega cały problem.

- Misja?   Jaka   misja?   Czy   dostaliśmy   się   do   jakiegoś   paranoicznego   kręgu?!   - 

wykrzyknęła Liz. - Ja znam Maxa. Ufam mu. Nie zrobię niczego, co mogłoby mu zaszkodzić. 

Wy też nie.

- To nie tylko twoja decyzja! - rzekła Maria. - Oni mi nie ufają. Słyszałaś, co mówiła 

Isabel. Ona mnie dopadnie. Dlaczego bardziej zależy ci na tym, żeby chronić Maxa niż mnie? 

- Głos jej się załamywał.

Co robić? - pomyślała Liz. Znalazła się w sytuacji bez wyjścia, pomiędzy najlepszą 

przyjaciółką...   a   właściwie   kim?   Kim   był   dla   niej   Max?   Jeszcze   dwa   tygodnie   temu 

powiedziałaby, że jest jej partnerem w laboratorium i że są w jakiś niezobowiązujący sposób 

zaprzyjaźnieni. Kimś, kto od lat istniał w jej życiu, nie będąc jego ważnym składnikiem. 

Wszystko się teraz tak bardzo zmieniło.

- Oczywiście, że zależy mi, by nic ci się nie stało - powiedziała Liz. - Ale ty popadłaś 

w skrajną przesadę. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Obiecuję.

- Nie   możesz   tego   obiecać   -   upierała   się   Maria.   -   Zaraz   po   szkole   idę   do   biura 

Valentiego, bez względu na to, czy pójdziesz ze mną, czy nie.

- Ja z tobą pójdę - odezwał się cicho Alex. - Przykro mi, Liz, ale muszę to zrobić.

Nie będę mogła ich powstrzymać, pomyślała Liz. Moje perswazje nie docierają do 

nich. Co mam  teraz  zrobić?  Gdybym  powiedziała  Maxowi, że Maria  i Alex chcą iść do 

szeryfa,   to   nie   wiadomo,   jak   by   się   to   skończyło.   Michael   i   Isabel   mogliby   naprawdę 

wyrządzić im krzywdę, a wcale nie jestem taka pewna, czy Max zdołałby ich powstrzymać. 

Ale  jeśli   nie   powiem,  to  Valenti   zabierze  się  za   tę   trójkę  i   pewnie  ich   zabije.  Nie   chcę 

wybierać.

background image

13

- Max, chodź tu do nas! - zawołała Liz.

Max obrócił się w stronę, z której dobiegał jej głos i zobaczył ją, Marię i Alexa, 

jedzących lunch na trawie szkolnego dziedzińca. Aura Marii wyraźnie wskazywała na to, że 

od   wczoraj   nie   doszła   jeszcze   do   równowagi   -   a   może   była   nawet   w   gorszym   stanie. 

Ciemnoszary kolor przetykany był zielenią.

Ale przede wszystkim, idąc w ich stronę, przypatrywał się aurze Liz. Aż przykro było 

patrzeć, tyle zawierała kolorów. Były w niej te brzydkie żółte pasma strachu oraz czerwone 

plamy, które zawsze zabarwiały jej aurę, kiedy była zła. Były również szare smugi - oznaki, 

że jest zmartwiona. A wszystko pokrywała ciemnofioletowa pajęczyna. Taka sama jak ta, 

która zasłoniła aurę jego matki, kiedy umarł jej ojciec. Była oznaką głębokiego smutku. Liz 

posunęła się trochę i Max usiadł obok niej. Nie wiedział, co powiedzieć. Czy miał rozpocząć 

zwyczajną rozmowę, jakie zwykle prowadzili podczas przerwy na lunch - że ktoś słyszał, jak 

Johanne Oakley wymiotowała rano w toalecie i teraz wszyscy myślą, że jest w ciąży; że dziś 

w nocy drużyna klubu Olsen High ma zrobić nalot na siedzibę Guffman High, aby odebrać im 

swoją maskotkę; że Doug Highsinger został odesłany do domu za to, że przyszedł do szkoły 

ubrany jak Marilyn Manson. Max nie wiedział, czy dziś dałby sobie z tym radę.

- Więc   jak   myślicie,   jaką   teraz   listę   mógłbym   otworzyć   -   odezwał   się   Alex.   - 

Myślałem o alternatywnym wykorzystaniu drobnych monet, bo są przecież i tak prawie nic 

niewarte... - Nie dokończył zdania.

On wyczuwa napięcie pomiędzy Marią i Liz, pomyślał Max. Nie trzeba było patrzeć 

na ich aury, by wiedzieć, że coś tu jest nie w porządku. Aura Alexa też niezbyt dobrze się 

prezentowała. Miała jakiś tłusty, oleisty połysk.

- A może głupie imiona psów? - wtrąciła Liz. - Takie, że nie chciałbyś głośno wołać 

swojego psa, gdyby się zgubił? - Jej głos miał radosne, fałszywe brzmienie.

Stało  się coś złego,  pomyślał  Max. Liz  spojrzała  na Alexa,  potem na  Marię i  jej 

uśmiech z reklamy pasty do zębów nagle przygasł.

- Nie mogę tak tu siedzieć i... - zaczęła. - Max, Alex wie. Max poczuł się tak, jakby 

dostał pięścią w brzuch. Teraz już nie zdoła powstrzymać Isabel i Michaela. W żaden sposób. 

Liz wzięła go za rękę i splotła palce ich dłoni.

- Chcę, żebyście popatrzyli na Maxa - zwróciła się do swoich przyjaciół. - Żebyście 

mu się dobrze przyjrzeli. On ocalił mi życie. On...

- Hej, Max, gratulacje. Nie sądziłem, że uda ci się utrzymać zainteresowanie Liz przez 

background image

cały dzień.

Max poczuł, że Liz ściska go mocno za rękę. Sam też był spięty po usłyszeniu głosu 

Kyle'a Valentiego, który obszedł ich dokoła i stanął za plecami Alexa.

Muszę zachować spokój, pomyślał Max. Niemądrze byłoby teraz z nim zaczynać.

- Nie przyzwyczajaj się zanadto do jej towarzystwa. - Kyle uśmiechnął się złośliwie 

do Maxa.

Był chyba typem faceta, który za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę. Max 

uznał, że jeśli się nie będzie odzywał, to intruz szybko sobie pójdzie.

Ale ten nie ruszał się z miejsca. Wydawał się tylko zdziwiony, że Max nie odpowiada 

na jego zaczepki.

- Myślę jednak, że będziesz mógł widywać Liz, jeśli będziesz chciał odwiedzać ją w 

więzieniu - mówił dalej Kyle. - Za współudział w morderstwie nie idzie się do poprawczaka. 

Wiesz - zwrócił się do Liz - że okłamując mojego ojca, stałaś się współuczestnikiem?

- Jeśli masz coś do mnie, to nie wciągaj w to jej - powiedział Max.

- Dopóki będzie okłamywać mojego ojca, dopóty będzie w to wciągnięta - wypalił 

Kyle. - Nie wiem, co myśli mój tata, ale ja uważam, że mordercą, którego ona osłania, jesteś 

ty, Evans. To wstrętne chować się za plecami dziewczyny.

- Kyle, jesteś żałosny - wybuchnęła Maria. - Wymyśliłeś tę śmieszną teorię, bo nie 

możesz pogodzić się z faktem, że Liz woli być z Maxem niż z tobą. Dorośnij wreszcie.

Kyle zaczerwienił się gwałtownie i ponownie zwrócił się do Liz.

- To   zrobiłoby   wrażenie   na   twojej   siostrze   -   powiedział.   -   Ona   też   została   raz 

zaaresztowana, ale to była tylko drobna sprawa z narkotykami. Za to ty zrobisz prawdziwą 

sensację.

Max zerwał się na nogi i rzucił na Kyle'a, tak że ten ciężko upadł na ziemię. Max 

usiadł na nim i uderzył go pięścią w nos. Usłyszał trzask, poczuł, że krew spływa mu po 

palcach.

- Max, nie! - krzyknęła Liz.

Ale on nie miał zamiaru przestać. Kyle musiał zapłacić za każde słowo, którym obraził 

Liz. Jego pięść wylądowała na ustach Kyle'a. Poczuł nagle na ramionach czyjeś ręce, które 

odciągały go do tyłu.

Alex ściągnął go z Kyle'a i przygniótł do ziemi.

Max przesunął głowę na bok i zobaczył, jak jego przeciwnik wyciera zakrwawioną 

twarz rękawem koszuli.

- Z nami jeszcze nie koniec - powiedział Kyle, odchodząc.

background image

- Masz rację! - krzyknął Max. - To jeszcze nie koniec. - Usiłował wydostać się z 

uścisku Alexa. Dogoni tamtego. Wdepcze go w ziemię.

Alex przygniótł go kolanem.

- Zostaniesz tu. Jeśli za nim pójdziesz, to skończy się to w gabinecie dyrektora w 

obecności   rodziców.   Masz   ochotę   znaleźć   się   w   jednym   pokoju   z   szeryfem   Valentim? 

Myślisz, że nie zainteresuje go powód tej bójki?

Max nadal chciał gonić Kyle'a, ale to, co mówił AIex, brzmiało rozsądnie.

- Czy już mogę cię puścić? Odzyskałeś rozum? - spytał Alex.

- Tak. Alex puścił Maxa, a ten usiadł, rozcierając sobie ramię.

- Jak ty to zrobiłeś, chłopie? Nawet się nie zorientowałem, kiedy już leżałem na ziemi.

- Trzech starszych braci - odpowiedział Alex. - Wyrośniętych.

- Miałeś rację - przyznał Max. - Dziękuję ci.

- Musimy trzymać się razem przeciwko wszystkim Kyle'om tego świata.

Gdzie mój olejek cedrowy? - pomyślała Maria. Otworzyła torebkę i zaczęła w niej 

grzebać, dopóki nie wyczuła pod palcami małej fiolki. Eukaliptus. Wrzuciła fiolkę do torebki.

Eukaliptus ma ożywcze działanie, a ona była już wystarczająco ożywiona.

Gdzie jest Max? Zajęcia skończyły się już przeszło pół godziny wcześniej, a jego 

jeszcze nie było. Jeep stał na parkingu, więc wiedziała, że nie przeoczyła wyjścia chłopaka.

Zajrzała   do   torebki,   szukając   fiolki   z   olejkiem   cedrowym.   Jest.   Wyjęła   zakrętkę, 

zamknęła oczy i zaczęła wdychać. Myśl o lesie, w którym rosną stare cedry, mówiła sobie. 

Znajdź się w tym lesie i się odpręż.

Ale   olejek   cedrowy   nie   podziałał.   Może   Liz   miała   rację,   wyśmiewając   się   z 

aromaterapii.   A   może   niektóre   problemy   są   zbyt   poważne,   by   pomógł   zapach   cedru   i 

wyobrażenie lasu. Otworzyła oczy i zobaczyła Maxa, który wsiadał do jeepa.

- Max,   zaczekaj!   -   zawołała,   podbiegając   do   samochodu.   -   Czy   mogę   z   tobą 

porozmawiać?

Wsiadła szybko do jeepa, zanim zdążył odpowiedzieć. Bała się, że powie nie.

- O co chodzi? - spytał,  bębniąc palcami  po kierownicy. Widać było,  że chce jak 

najszybciej się jej pozbyć i odjechać.

- Czy poczucie rytmu jest wrodzone? - spytała. - Kiedy ja próbuję, to wychodzi mi z 

tego tupot słoni.

Max spojrzał na nią, a na jego ustach pojawił się złośliwy uśmiech.

- Jestem   żyjącym   dowodem   na   to,   że   poczucie   rytmu   nie   ma   nic   wspólnego   z 

dziedzicznością.

background image

- Zapomniałam. Zupełnie zapomniałam - powiedziała Maria. - A wiesz dlaczego? Bo 

ty nie jesteś tym stworem z trzeciorzędnych filmów.

- To wielka ulga - odezwał się Max.

- Przepraszam. Wszystko psuję. Chciałam ci powiedzieć, że zaczęłam się ciebie bać od 

czasu, kiedy się dowiedziałam... no wiesz, co. Przez cały czas myślałam, że patrzysz na mnie 

jak na komara albo strączek grochu czy coś w tym rodzaju.

- Zaczekaj. Strączek grochu? - spytał Max, zerkając na nią ze zdumieniem.

- Jak na coś... innego - tłumaczyła. - Coś, co jest odrębną formą życia, nie należącą do 

twojego... jak to się nazywa... gatunku. Wiesz przecież, że ludzie jedzą zwierzęta i rośliny? 

Mogą to robić, ponieważ traktują je jako coś... innego. Gdyby tak na to nie patrzyli...

- Zaczekaj. Bałaś się, że mogę cię zjeść? - Max roześmiał się. Maria popatrzyła na 

niego. On tymczasem dostał ataku śmiechu.

- No, niezupełnie, ale prawie. Trochę się bałam, że możesz mnie zjeść. - Zachichotała.

Teraz oboje pokładali się ze śmiechu. Napad rozbawienia wyciskał łzy z oczu Marii. 

Nie mogli przestać.

- Okay,   dość   tego   -   wyjąkała,   przyciskając   palce   do   ust.   -   Chciałam   ci   tylko 

powiedzieć...

Max roześmiał się znowu, ale ona zachowała powagę.

- Chciałam ci tylko powiedzieć, że dopiero dzisiaj zobaczyłam, jak bardzo zależy ci na 

Liz. Wiem już, że cię źle oceniłam, i jest mi bardzo przykro.

- W porządku - rzucił. - Ja sam byłem całkowicie ogłupiały, kiedy odkryłem... czym 

jestem. Czułem się jak jakiś potwór, który powinien się trzymać  od wszystkich z dala, z 

wyjątkiem Michaela i Isabel.

- Nie jesteś potworem. Maria poczuła nagle, że ma dla niego wiele ciepłych uczuć, że 

pragnie   go   chronić.   Odgarnęła   mu   włosy   z   czoła,   ale   zaraz   poczuła   się   zażenowana   i 

odwróciła wzrok. Po raz pierwszy rozmawiała z Maxem w ten sposób, do tej pory wymieniali 

tylko nic nieznaczące uwagi.

- Musimy się zastanowić nad Valentim - powiedziała szybko. - Po tej aferze z Kyle'em 

nabierze   jeszcze   większych   podejrzeń   w   stosunku   do   ciebie   i  Liz.   A   on   nie   zrezygnuje, 

dopóki nie odkryje prawdy... o nas wszystkich.

- Mam pomysł, co powinniśmy teraz zrobić - rzekł Max. - Odwiozę cię do domu i 

wszystko opowiem po drodze. Okay, strączku grochu?

Maria uśmiechnęła się do niego serdecznie. Był to uśmiech pod hasłem „będę twoim 

najlepszym przyjacielem”.

background image

- Okay - powiedziała.

background image

14

Max, czy zdajesz sobie sprawę, że mieszkamy w Roswell, a nie w Los Angeles? - 

spytała Isabel. - To ma być taki mały obrzęd voodoo czy co?

- Spróbujmy - powiedziała Liz. Max popatrzył na przyjaciół. Stali kołem na środku 

jaskini, z bardzo niewyraźnymi minami.

- Powinniśmy trzymać się za ręce - powiedział.

- Och, litości - mruknęła Isabel.

- Wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego mamy to robić? - spytał Michael.

- Robimy to, ponieważ zanim ustalimy, jak sobie poradzić z Valentim, musimy mieć 

pewność, że wszyscy sobie ufamy - tłumaczył Max. - To tak jakbyśmy szli do bitwy i musieli 

wiedzieć, kto osłania tyły.

Alex objął Michaela ramieniem.

- Ja już nabrałem całkowitego zaufania do tej desantowo - dywersyjnej grupy - rzekł.

Michael wyswobodził się z jego uścisku, ale Max zauważył, że zrobił to z uśmiechem.

Max potrząsnął głową. Michael i Alex odkryli, że mają podobne poczucie humoru, co 

w obecnej sytuacji mogło stać się kłopotliwe.

- Jeśli weźmiemy się za ręce, to myślę, że uda mi się spowodować, żebyśmy wszyscy 

nawiązali łączność, tak jak to robię przy uzdrawianiu - tłumaczył.

- On   nie   przestanie   gadać,   dopóki   tego   nie   zrobimy.   -   Isabel   westchnęła   ciężko. 

Chwyciła dłoń brata, mocno ją ściskając.

Max wiedział, że siostra jest całkowicie wytrącona z równowagi. Ale to ona była 

głównym   powodem,   dla   którego   starał   się   nawiązać   tę   grupową   łączność.   Potrzebowała 

dowodu, że ludziom można zaufać.

Wziął za rękę Alexa. Był zadowolony, że Liz nie stoi obok niego. Byłoby mu wtedy 

trudno skoncentrować się na całej grupie. Kiedy była przy nim, nie mógł na niczym ani na 

nikim innym skupić uwagi.

Głęboko zaczerpnął powietrza, usiłując nawiązać łączność.

Liz nie mogła uwierzyć, że znaleźli się w jednym pokoju - no, w czymś w rodzaju 

pokoju, w grocie - wszyscy razem. Początkowo żałowała, że nie wzięła wykrywacza metali, 

żeby sprawdzić, czy ktoś nie ma przy sobie broni. Chociaż to na nic by się nie zdało w 

przypadku kosmitów, ponieważ oni zawsze mieli przy sobie broń, jaką była ich moc.

A   teraz   wszyscy   trzymali   się   za   ręce.   Wydało   się   jej   to   równie   niezwykłe,   jak 

przygody Alicji w krainie czarów.

background image

Mam nadzieję, że to wpłynie  na Isabel, pomyślała.  Ale teraz  powinna oddalić od 

siebie wszystkie myśli. Wzięła głęboki oddech. Musiała zachowywać się tak samo jak przy 

nawiązywaniu   łączności   z   Maxem.   Zaczęła   sobie   wyobrażać,   że   opuszczają   ją   wszystkie 

niedobre myśli i wszelkie uprzedzenia. Wtedy usłyszała muzykę.

Isabel od razu poznała dźwięki, które odbijały się echem od ścian jaskini. To była 

muzyka sfer - z marzeń sennych. Potrafiła rozróżnić tony wydawane przez każdą ze sfer - 

każdego uczestnika.

Dźwięki poszczególnych sfer były bardzo piękne. A ich wspólne brzmienie... Isabel 

całkowicie   poddała   się   tej   muzyce.   Słuchając   jej,   nie   można   było   odczuwać   gniewu   ani 

strachu. Muzyka wyparła wszystkie negatywne emocje, napełniając ją poczuciem spokoju.

Te dźwięki miałyby zupełnie inne brzmienie, gdyby tu był ktoś, kto ma złe zamiary, 

zrozumiała Isabel. Słyszała wysokie nuty sfery Marii i współbrzmienie swojej sfery. To chyba 

oznacza,   że   mamy   zostać   przyjaciółkami,   pomyślała.   Zobaczyła,   że   Maria   się   do   niej 

uśmiecha.

Maria   zapragnęła   zostać   tu  na   zawsze   i   wsłuchiwać   się   w   tony   muzyki.   Nie,   nie 

wsłuchiwać się. Odczuwać i przeżywać. Przepływające przez nią fale dźwięków wypłukiwały 

z   niej   cały   gniew   i   wszystkie   niepokoje:   myśli   o   jutrzejszym   teście,   złość   na   rodziców, 

wywołaną ich rozwodem, a przede wszystkim strach przed Isabel.

Ona była  tak samo przerażona jak ja,  przyszło  Marii  do głowy. Przed jej  oczami 

pojawił się obraz Isabel, skulonej w kącie jaskini, przerażonej, że Valenti może wpaść na jej 

trop.   Ogarnęła   ją   nagła   fala   współczucia.   Isabel   odegrała   komedię,   jej   groźby   były   bez 

pokrycia. Nie chciała okazać, że tak bardzo się boi. Nigdy by mnie nie skrzywdziła.

Maria poczuła w powietrzu zapach cedru. Nie, nie tylko cedru. Cedru i ilang - ilang. 

Również cynamonu. I migdałów. I eukaliptusa. I róż.

Muzyka wytwarza te zapachy, pomyślała. Po chwili zrozumiała. One emanują z nas.

Michael chwiał się na nogach. Od muzyki  i zapachów zaczynało mu się kręcić w 

głowie. Chciał wydostać się na zewnątrz. Być sam. Tutaj była zbyt zagęszczona atmosfera.

Plan Maxa zakończył się sukcesem. Michael był już przekonany, że nikt w tej grupie 

mu nie zagraża. Więc czy nie mogliby już tego skończyć? Nie wiedział, jak się czują inni, ale 

on nie mógł już dłużej wytrzymać. Wbił wzrok w Maxa, chcąc mu zasygnalizować, że pora 

przerwać łączność.

Na   jego   oczach   aura   Maxa   zaczęła   nabierać   blasku.   Nieprzyćmiona   żadnymi 

emocjami, błyszczała jak szmaragdy. To był stuprocentowy, niczym nieskażony Max.

Michael czuł, że jego niepokój słabnie, zaczął się zatracać w tej szmaragdowej aurze. 

background image

Kątem oka uchwycił jakiś błysk po lewej. Obrócił głowę i zobaczył, że aura Marii również 

zaczęła się jarzyć kobaltowym błękitem górskiego jeziora. Rozejrzał się. Aura Isabel miała 

barwę  nasyconego  fioletu,   a  Liz   ciepłego  bursztynu,  aura   Alexa  była  cynobrowa,  a  jego 

własna złotoruda. Wyglądamy jak tęcza, pomyślał. Roześmiał się nagle. Czuł, że inni śmieją 

się razem z nim.

To   jakieś   totalnie   multimedialne   widowisko,   pomyślał   Alex.   Starał   się   znaleźć 

odpowiednie słowo, by nazwać tę mieszaninę kolorów, muzyki i zapachów, ale żadne nie 

wydawało się właściwe. To doświadczenie nie mieściło się w ramach języka.

Jeszcze nigdy nie odczuwał takiego powiązania z innymi ludźmi, nigdy nie miał tak 

pełnego poczucia, że jest akceptowany. Nie miał przyjaciół, którzy znaliby go od dzieciństwa, 

tak jak przyjaźniły się Liz i Maria. Zmieniał szkoły tyle razy, że w zasadzie wcale nie miał 

przyjaciół. A bracia byli o wiele starsi i tak inni, że czuł się przy nich jak dziwoląg.

Może ma się takie więzi, kiedy przez całe życie mieszka się w jednym mieście.

Alex zawsze pragnął żyć w takim miejscu, gdzie wszyscy go znają.

Max powoli uwalniał dłonie Isabel i Alexa, wygaszając łączność.

- Ja nie mogę - mruknął Alex. - To wszystko, co mogę powiedzieć.

- Tak - zgodziła się Maria. - Ja nie mogę.

- Teraz  już chyba  rozumiem,  jak mój tata czuje się na koncercie Grateful Dead - 

dodała Liz.

- Gdybyśmy   mogli  zamknąć  to   w  pigułce,  rozwinęlibyśmy   narkobiznes  i   zarabiali 

miliony - powiedział Michael.

- Dziękuję ci, Max - szepnęła Isabel.

- Myślę, że już wiemy, że możemy sobie wzajemnie ufać - odezwał się Max.

Po   nawiązaniu   łączności   z   grupą   odczuwał   spokój,   a   jednocześnie   niezwykłe 

wystrzeżenie zmysłów. Był gotów stawić czoło Valentiemu.

- Czy ktoś ma pomysł, jak załatwić sprawę z szeryfem? - spytał.

- Tak - odpowiedział mu Michael. - Ja mam.

background image

15

Każdy wie, co ma robić, tak? - spytał Max. Jeśli wszystko odbędzie się według planu, 

za niecałą godzinę Valenti straci podstawę do prowadzenia śledztwa.

- Zrobiłam próbę pod prysznicem - powiedziała Maria.

- Omawialiśmy już to setki razy, szefie - odezwała się Isabel. - Chodźmy tańczyć. Za 

chwilę ogłoszą, kto został królową balu. Muszę tam być. Oczywiście, będę udawać zdzi-

wienie.

- Chodźmy - poparł ją Alex. - Nie możemy przecież pozbawić Isabel tej wspaniałej 

chwili, prawda Michael?

- Naturalnie. To byłoby okropne. Max poczuł zapach jaśminu - to Liz przeszła obok. 

Szedł za nią przez parking w stronę sali sportowej. W zielonej sukni wyglądała fantastycznie. 

Długie nogi, odkryte ramiona i błyszczące ciemne włosy. Na pierwszy rzut oka jej sukienka 

robiła wrażenie przezroczystej. Nie była jednak prześwitująca, miała podszewkę.

W towarzystwie Liz przeżywał męczarnie, które się jeszcze wzmogły po tym, jak ją 

pocałował. Już wystarczająco cierpiał, kiedy na nią patrzył i wyobrażał sobie, że trzyma ją w 

ramionach.   A   teraz   ta   myśl   doprowadzała   go   do   szaleństwa.   Dałby   wiele,   żeby   się 

dowiedzieć, jakie wrażenie wywarł na niej jego pocałunek. On czuł się tak, jakby te wrażenia 

wytatuowano mu na mózgu. Ale ona mogła już o tym zapomnieć. Może zapamiętała tylko 

tyle, że to był dobry sposób na pozbycie się Kyle'a.

- Muszę   przyznać,   że   zaimponował   mi   wystrój   sali   balowej   -   powiedział   Alex.   - 

Dekoracje z brązowej bibułki i wielkich jesiennych liści to bardzo odważny pomysł.

Michael parsknął śmiechem.

- Czy widział ktoś Stacey Scheinin? - spytała Isabel, rozglądając się po sali.

- Stoi tam, pomiędzy dwoma piłkarzami - powiedziała Maria.

- Tak, teraz ją widzę. Chcę zobaczyć wyraz jej twarzy, kiedy ogłoszą, że to ja zostałam 

królową balu.

- Okay, teraz nadeszła wyczekiwana przez was chwila - zawołała pani Shaffer, która 

już stała na podium, trzymając w ręku mikrofon.

- W tym roku królową i królem balu zostali.... Liz Ortecho i Max Evans.

- Co? - wykrzyknęła Isabel.

- Idź tam! - zawołała Maria, popychając Maxa w stronę podium.

- Chodźmy. - Liz wzięła go za rękę. Widać było, że jest równie zdumiona jak on. Pani 

Shaffer wyczytywała teraz nazwiska tych, którzy mieli stanowić ich orszak, ale Max prawie 

background image

nic   nie   słyszał.   Jak   to   było   możliwe?   Rozumiał,   że   Liz   odniosła   zwycięstwo.   Była 

najpiękniejszą dziewczyną w szkole, poza tym wszyscy bardzo ją lubili. Było więc oczywiste, 

że otrzyma masę głosów. Ale kto głosowałby na niego?

Wszedł   na   podium.   Wszyscy   bili   brawo,   gwizdali   i   pohukiwali.   Michael   i   Alex 

wyrażali   aplauz   najbardziej   żywiołowo.   Musieli   się   świetnie   bawić.   Właściwie   to   żaden 

chłopak nie miał specjalnej ochoty, by zostać królem balu.

Pani Shaffer wręczyła Liz bukiet róż i włożyła jej na głowę potrójną koronę z taniej 

imitacji górskiego kryształu. Max pochylił  głowę, żeby pani Shaffer mogła również jemu 

włożyć koronę. Liz pocałowała go w policzek. Wargi jej drżały; czuł, że ma ochotę roześmiać 

się.

Rozległy się dźwięki jakiejś romantycznej piosenki, oślepiło go światło reflektorów.

- Powinniśmy teraz zatańczyć - szepnęła Liz.

Max zeskoczył ze sceny i wyciągnął do niej ramiona. Ześlizgnęła się z podium z jego 

pomocą. Czuł się nieswojo. Byłby szczęśliwy, gdyby mogli zatańczyć tylko we dwoje, nawet 

na zatłoczonym parkiecie. Ale teraz wszyscy utworzyli koło, w którym mieli tańczyć.

Liz zarzuciła mu ręce na szyję i lekko się do niego przytuliła. Max poczuł, że krew 

gwałtownie pulsuje mu w żyłach. Objął ją w pasie, nie przyciągając bliżej do siebie. Jesteśmy 

tylko przyjaciółmi, tłumaczył sobie.

- To było tak nagłe, że aż mnie zmroziło - odezwał się. Uznał, że rozmowa może mu 

pomóc w  utrzymaniu  tej  sytuacji  na przyjacielskiej  stopie.  - No wiesz, poczułem się jak 

polarny niedźwiedź w zoo. Kiedy wszyscy tak na mnie patrzyli.

- Dlaczego? - Liz roześmiała się.

- Bo ja zawsze byłem  spokojnym facetem - tłumaczył  Max. - Jeśli jakiś nieznany 

chłopak zostaje królem balu, to musi być tylko żart.

- Nie   jesteś   polarnym   niedźwiedziem.   -   Liz   uśmiechnęła   się.   -   Jesteś   na   to   za 

przystojny, mógłbyś grać w hollywoodzkich serialach.

- Wszyscy uważają, że jestem dziwny - upierał się Max. Wiedział, że tak jest, ale 

specjalnie się tym nie przejmował.

- Uważają, że jesteś po prostu spokojnym chłopakiem. Liz przeczesała mu palcami 

włosy na karku.

Zaraz,   zaraz,   pomyślał.   Co   to   takiego?   Czy   dziewczyna,   która   chce   być   twoim 

przyjacielem, bawi się twoimi włosami?

- Myślę, że powinniśmy się pocałować. Wszyscy tego oczekują od króla i królowej - 

powiedziała półżartem Liz, ale tylko półżartem.

background image

Max nie mógł uwierzyć własnym uszom. Liz Ortecho chciała, żeby ją pocałował.

- Jeśli tak uważasz. - Był szczęśliwy, że w ogóle zdołał coś powiedzieć.

Pochylił głowę i musnął wargami jej usta. Liz rozchyliła wargi, domagając się innego 

pocałunku. Max miał szeroko otwarte oczy; gdyby je zamknął, uznałby, że to musi być sen.

Chyba muszę sobie kupić szkła kontaktowe - Stacey obróciła się do Isabel - bo nie 

mogłam cię dostrzec na podium.

- Ciebie też tam nie było - pospieszyła Tish w obronie przyjaciółki.

Isabel czuła się tak, jakby znalazła się po drugiej stronie lustra. Jej brat został właśnie 

królem balu, a ona stała na uboczu. Coś tu było nie tak.

- Grają naszą melodię.

Isabel odwróciła głowę i zobaczyła Alexa. Odejdź, chłopczyku, pomyślała. Nie jestem 

w odpowiednim nastroju.

- Grają naszą melodię - przedrzeźniała go. - Czy wybierasz się na casting do jakiegoś 

romantycznego serialu?

- Chyba pamiętasz, że tańczyliśmy przy tej melodii właśnie tu, w tej sali? - spytał 

Alex.

Dlaczego miałabym pamiętać to, co wydarzyło się w jego śnie? Czy on oszalał? A 

może rozmawiał z Michaelem? - przyszło jej nagle do głowy.

Zauważyła, że Stacey i Tish zupełnie otwarcie przysłuchują się ich rozmowie.

- Okay. Zatańczę z tobą - zgodziła się nagle.

- Twój pokorny, zakochany niewolnik wyraża podziękowanie. - Alex przyciągnął ją 

do siebie zdecydowanym ruchem.

- Słyszałeś to? - spytała. Isabel była pewna, że Alex wyszedł już z sali gimnastycznej, 

kiedy robiła sobie z niego żarty.

- Tak, słyszałem  - przyznał.  - Słyszałem  również, że lubisz przenikać do cudzych 

snów i w ten sposób zabawiać się kosztem innych.

- Zabiję Michaela.

- Nie   chciałabyś   się   przypadkiem   dowiedzieć,   dlaczego   nic   nie   wyszło   z   twojego 

planu? - spytał Alex.

- Jakiego planu? - Oczy Isabel nagle się zwęziły. Alex przesunął dłonią po jej plecach. 

Przebiegł ją lekki dreszcz, nie pozwoliła sobie jednak na rozproszenie uwagi.

- Jaki plan? - powtórzyła.

- Pod tytułem „Królowa balu” - odpowiedział Alex. Jego dłoń przesunęła się wyżej, 

głaskał jej kark pod rozpuszczonymi włosami.

background image

Tym razem Isabel omal nie zatraciła zdolności myślenia, zdołała się jednak skupić.

- Ty też miałeś na mnie głosować. Każdy chłopak w szkole miał na mnie głosować.

- Na   pewno   by   głosowali   -   wyszeptał   jej   Alex   do   ucha   -   gdybyśmy   razem   z 

Michaelem nie ruszyli do kontrataku. On przeniknął do snów tych wszystkich chłopaków i 

pokazał im Isabel Evans z zupełnie innej strony.

Isabel odsunęła się gwałtownie od Alexa i popatrzyła na niego wściekłym wzrokiem.

- Co to ma znaczyć?

- Powiedzmy sobie, że większość facetów nie jest zachwycona, jeśli królowa balu 

dłubie w nosie.

Isabel oniemiała.

Alex uśmiechał się szeroko.

Nie mógł tego zrobić. A jednak zrobił! Isabel miała ochotę wybiec z sali. Jednak Alex 

miał takie miłe dłonie - była ciekawa, czego jeszcze mogą dokonać.

Isabel rzuciła Michaelowi jadowite spojrzenie. Potem oparła głowę na ramieniu Alexa 

i zamknęła oczy. Michael roześmiał się. To się Izzy należało. Dobrze jej to zrobi.

Fajnie było spędzać czas z Alexem. Kupili mnóstwo chipsów - Michael maczał je w 

płynnej czekoladzie - kiedy obmyślali, jaki obraz Isabel umieścić w snach chłopaków.

Tę strategię opracowywali w jaskini, a nie w domu któregoś z nich. Ojciec Alexa też 

był niezłym palantem.

- Max i Liz wyglądają fantastycznie razem - powiedziała Maria. - On jest takim blond 

wikingiem, a ona ma ciemne włosy i ciemne oczy. Czy to nie romantyczne? - Westchnęła.

- Więc facet jest tylko takim dodatkowym składnikiem wyposażenia? Wybierasz tego, 

który pasuje do koloru twoich włosów? - zażartował Michael. - Jeśli tak jest, to powinnaś 

zatańczyć  ze mną. Ja mam bardzo ciemne włosy, a ty jesteś tak jasna, że mogłabyś  być 

wikingiem. Mogę sobie ciebie wyobrazić w takim hełmie ozdobionym rogami. - Pociągnął ją 

na parkiet. Ładnie pachniała. Wanilią.

- Jesteś pewny, że chcesz tańczyć z takim niewiniątkiem jak ja?

- O czym ty mówisz? - spytał zdumiony Michael.

- Kiedy byliśmy u Maxa i Isabel, powiedziałeś, że jestem zbyt wielkim niewiniątkiem, 

żeby zrozumieć, że Valenti ma sposoby na zmuszenie kogoś do mówienia - przypomniała mu 

Maria.

- Mówisz to tak, jakbym dał ci jakieś okropne przezwisko. - Michael nadal niczego nie 

rozumiał.

- Niewiniątko to tak samo jak milutki - upierała się Maria. - Tak się mówi o małych 

background image

kociątkach.

- Nie powinienem tego mówić - przyznał Michael - ale uważam, że jesteś również 

milutka. - Przyciągnął ją bliżej do siebie i oparł policzek na czubku jej głowy.

Maria westchnęła cicho i przytuliła się do niego. Jak małe kociątko, pomyślał. Miłe, 

miękkie, ciepłe kociątko. Ale tego już jej nie mówił. Zerknął na zegar. Zostało nam jeszcze 

dwadzieścia minut do rozpoczęcia działania, pomyślał, czując skurcz żołądka.

- Dobrze się czujesz? - wyszeptała Maria.

- Tak. - Zanurzył się w jej migotliwej niebieskiej aurze. Tak, dobrze się czuł. Bez 

względu na to, co się może wydarzyć, nie będzie sam.

Nawiązana przez Maxa łączność pomiędzy całą szóstką jeszcze nie została przerwana, 

mimo upływu dwóch dni. Michael nadal czuł, że oni wszyscy są przy nim. Jakby wreszcie 

odnalazł rodzinę. Nie cofnie się przed niczym, by ich ochronić - ich wszystkich.

background image

16

Maria  nerwowo  rozglądała  się po całej  sali. Gdzie  jest Kyle  Valenti? Musiała  go 

znaleźć. Natychmiast.

Zauważyła go wreszcie; stał obok sceny. Podbiegła do niego, roztrącając wszystkich 

po drodze.

- Kyle! Dzwoń zaraz do ojca! Ktoś zranił Alexa nożem w szyję. Leży na parkingu. 

Szybko!

Kyle rzucił się do wiszącego na ścianie automatu telefonicznego.

Większość   obecnych   na   sali   ruszyła   w   kierunku   dwuskrzydłowych   drzwi,   które 

prowadziły na parking.

- Tędy!   -   zawołała   Liz,   łapiąc   Marię   za   rękę,   żeby   wyprowadzić   ją   bocznymi 

drzwiami.

Przebiegły przez hol. Ich kroki odbijały się głośnym echem w opustoszałym budynku. 

Wybiegły głównym wyjściem i ruszyły w stronę parkingu.

- Przepuście nas - błagała Maria, przeciskając się przez otaczający Alexa tłum.

Chłopak siedział na ziemi. Był oszołomiony.

- Mówiłeś, że ktoś cię pchnął nożem! - zawołała Liz.

- Tak - potwierdziła Maria.

Ale na szyi Alexa nie było żadnej rany, tylko ślady zakrzepłej krwi.

- Niech wszyscy wracają do sali! - rozległ się donośny głos. Maria nie musiała się 

nawet oglądać, żeby wiedzieć, że to szeryf Valenti.

- I to już! - dodał.

- Chyba musimy tam iść - odezwała się Liz. - Nic ci nie będzie? - spytała Alexa.

- Nie. Idźcie.

Valenti przepychał się przez cofający się tłum.

- Czy możesz mi powiedzieć, o co tu chodzi? - spytał Alexa. - Doniesiono mi, że 

zostałeś pchnięty nożem, ale jak widać, nic takiego się nie stało.

Alex podniósł się na nogi i oparł o najbliżej stojący samochód. Nogi z lekka się pod 

nim uginały.

- Wyszedłem na dwór, bo było mi gorąco. Pojawił się jakiś facet i chciał, żebym mu 

oddał portfel. Powiedziałem, żeby się odczepił.

Valenti machnął ręką w geście zniecierpliwienia. Alex powinien szybciej przejść do 

sedna sprawy.

background image

- Po chwili leżałem już na ziemi. Potem zobaczyłem nóż. Zadał mi cios w szyję. Nic 

więcej nie pamiętam. Pewnie straciłem przytomność.

- Czy mógłbyś mi wytłumaczyć, dlaczego nie jesteś martwy? W szyi jest bardzo dużo 

żył i arterii, a ty nawet nie krwawisz.

- Nie wiem. Może on mnie tylko drasnął, a zemdlałem ze strachu. To byłoby okropne - 

rzekł Alex.

Valenti skierował latarkę na jego twarz, a potem na szyję.

- Czy mógłbyś mi powiedzieć, co było dalej? - spytał.

Zobaczył ślady, pomyślał Alex. Zobaczył srebrzyste odciski dłoni.

- Mówiłem już, że niczego nie pamiętam - powiedział. Żałował, że nie może zobaczyć 

oczu szeryfa. Kto nosi okulary słoneczne w nocy?

- A może sobie przypomnisz w moim biurze? Możemy tam pojechać i odbyć długą, 

miłą rozmowę - zaproponował Valenti.

- I tak mi pan nie uwierzy! - krzyknął Alex. - Więc po co miałbym panu mówić?

Szeryf się nie odezwał. Patrzył na Alexa zza odblaskowych okularów.

- No dobrze. - Chłopak westchnął. - To było tak. Ten facet dźgnął mnie w szyję i 

uciekł, bo usłyszał, że na parking zajeżdża jakiś samochód. Ten drugi facet podszedł do mnie, 

położył dłonie na ranie i... i rana się zamknęła. Zawiezie mnie pan teraz do psychiatryka?

- Jak wyglądał ten drugi facet? - spytał Valenti.

- Nie wiem. Przecież wykrwawiałem się na śmierć. Ten fakt skupiał całą moją uwagę.

Alex czuł, że Valenti nie jest zadowolony z tej odpowiedzi, ale szeryf nie nalegał.

- A samochód? Jakim on jechał samochodem? - zainteresował się Valenti.

Chłopak wpatrywał się w ziemię, głęboko zamyślony.

- To był stary zielony pick - up. Zobaczyłem go, kiedy wyjeżdżał z parkingu. Skręcił 

w lewo, chyba chciał wyjechać z miasta. Ale czemu nie pyta mnie pan o tego gościa, który 

chciał mnie zabić?

- Później - rzucił Valenti. Podszedł szybkim krokiem do wozu policyjnego, usiadł za 

kierownicą i cicho zamknął drzwi. Wyjechał z parkingu i skręcił w lewo. W ślad za zieloną 

furgonetką.

Max usłyszał wycie syreny policyjnej. Spojrzał na Michaela.

- Valenti - powiedzieli jednocześnie.

- Zobaczymy, do czego jest zdolny ten nasz pupilek - odezwał się Michael.

Max   starał   się   wzmóc   siłę   swojej   koncentracji.   Widział   krążące   w   powietrzu 

cząsteczki, z których składała się ta stara furgonetka. Popychał je do przodu, nie pozwalając, 

background image

by się rozpadły. Wysiłkiem umysłu parł samochód do przodu.

- Pomagasz mi pchać, prawda?

- Nie. Ja tylko pojechałem na przejażdżkę - odgryzł się Michael. - Oczywiście, że ci 

pomagam.

Max spojrzał we wsteczne lusterko. Zobaczył w nim światła policyjnego wozu.

- Pchaj mocniej. Dogania nas. Jeśli nie zdążą dojechać do nawisu nad Lake Lee, zanim 

dogoni ich Valenti, to sprawa przegrana.

Max zdawał sobie sprawę, że strach przeszkadza mu w pchaniu samochodu do przodu. 

Wziął głęboki oddech, poczuł zapach słonej wody jeziora. Skoncentrował się całkowicie na 

pchaniu cząsteczek do przodu.

Furgonetka   nabrała   szybkości.   Max   zerknął   w   lusterko.   W   porządku,   pomyślał. 

Samochód podskakiwał i zgrzytał, kiedy pędzili w stronę nawisu.

- Teraz! - krzyknął Michael. Jednocześnie otworzyli drzwi. Na widok uciekającej spod 

kół ziemi Maxowi zakręciło się w głowie.

- Nie patrz w dół! - krzyknął do Michaela i wyskoczył z samochodu.

Kiedy dotknął ziemi, poczuł silny ból łokcia, ale nie zwrócił na to uwagi. Musiał się 

skupić na utrzymywaniu furgonetki w ruchu. Trudniej mu było kontrolować cząsteczki na 

odległość,   jednak   zmusił   umysł   do   zadania   ostatniego   potężnego   pchnięcia.   Samochód 

staranował ogrodzenie i spadł z wysokości ośmiu pięter do Lake Lee, podnosząc przy upadku 

fontannę wody.

Michael podbiegł do leżącego przyjaciela i postawił go na nogi. Za chwilę Valenti 

znajdzie się przy nawisie, musieli więc szybko uciekać.

- Mamy   szczęście,   że   mieszkamy   tak   blisko   tej   bezdennej   głębiny   -   powiedział 

Michael, kiedy już ruszyli.

Max nie odezwał się. Musiał oszczędzać siły. Biegli w stronę miasta tak szybko, że 

czuł, że za chwilę pękną mu płuca. Zwolnił.

- Już się zmęczyłeś?  - spytał  Michael. Ale Max słyszał,  że on też z trudem łapie 

powietrze.

- Myślałem, że to ty potrzebujesz odpoczynku - odpowiedział.

Utrzymywali równe tempo, dopóki nie dotarli do szkolnego parkingu.

Przed powrotem do sali Max przeczesał włosy palcami i otrzepał spodnie i koszulę z 

brudu. Włoży marynarkę i nikt nie zauważy jego brudnej przepoconej koszuli. Otarł czoło 

rękawem.

- Chcesz się podobać Liz? - spytał Michael. Max strzepał kurz z pleców przyjaciela.

background image

- Pamiętasz   o   tym,   że   wszyscy   mają   myśleć,   że   nigdzie   nie   odchodziliśmy?   - 

powiedział przed wejściem do sali.

Po chwili stali już przy nich Liz, Isabel, Maria i Alex.

- Udało się? - spytała Liz.

- Teraz  Valenti  stoi na skraju  klifu  i płacze,  że kosmita  wymknął  mu się z  rąk - 

poinformował ich Michael.

- Dobra robota - odezwał się Alex. Max widział, jak ich aury zabarwiają się radością. 

Cała szóstka była tak silnie ze sobą związana, że ich aury zlewały się na obrzeżach, tworząc 

jasno zabarwiony krąg.

- Udało się nam - rzekł. - Wszyscy na to zapracowaliśmy i udało się.

Liz nie mogła oderwać oczu od Maxa. Musiała na niego patrzeć, by mieć pewność, że 

nic mu się nie stało. Gdyby Valenti dopadł go tam, na pustyni, już by pewnie nigdy go nie 

zobaczyła. Świat bez Maxa. Nie chciała żyć w takim świecie.

- Czy nie masz ochoty zaczerpnąć świeżego powietrza? - spytał ją Max.

- Czytasz w moich myślach. - Tak bardzo pragnęła zostać z nim sama. - Niedługo 

wrócimy - powiedziała.

- Nie spieszcie się - odrzekła Maria, a Michael roześmiał się głośno.

Pewnie wszyscy już zauważyli, że coś jest pomiędzy nami, pomyślała Liz. No i co z 

tego? Mnie to nie obchodzi. Sama nie wiedziała, kiedy to się mogło stać - czy wtedy, kiedy 

siedzieli   w   rezerwacie   ptaków   i   opowiadał   jej   o   swoim   dzieciństwie;   czy   wtedy,   kiedy 

pozwolił jej nawiązać ze sobą łączność, odkrywając przed nią swoje najtajniejsze myśli; czy 

wtedy, kiedy zobaczyła w jaskini ciemną zieleń aury Maxa i odczuła całą jego dobroć; a 

może, kiedy widziała, jak leczył mysz - ale w którymś momencie się w nim zakochała.

Max poprowadził ją do ławki na dziedzińcu i usiedli obok siebie. Liz spodziewała się, 

że ją pocałuje, a przynajmniej będzie trzymał za rękę. Ale on z poważnym wyrazem twarzy 

wpatrywał się w ziemię.

- Czy coś się stało? - spytała. - Martwisz się, że Valenti nie uwierzy w śmierć kosmity, 

którego tak długo ścigał?

- Nie. Michael miał dobry pomysł. Uważam, że wszystko dobrze poszło. Valenti nie 

będzie w stanie wydobyć tej furgonetki z jeziora i nigdy się nie dowie, że była pusta - powie-

dział Max, nie patrząc na nią.

Liz wyciągnęła rękę i przesunęła palcami po jego policzku.

- Muszę cię dotknąć, żeby się upewnić, że rzeczywiście tu jesteś. Okropnie się o ciebie 

martwiłam. - Głęboko zaczerpnęła powietrza. Musiała powiedzieć, co czuje. - Bardzo długo 

background image

byliśmy przyjaciółmi. Wiedziałam, że jesteś inteligentny, wiedziałam, że jesteś wspaniałym 

facetem,   że   zawsze   myślisz   o   innych,   ale   było   to   dla   mnie   w   jakiś   sposób   naturalne. 

Pamiętasz, że zawsze brałeś Marię do baseballu?

Max skinął głową. Myśli o czym innym, stwierdziła Liz. Nic zresztą dziwnego. Przed 

chwilą ryzykował życie, by uchronić nas wszystkich przed Valentim.

Postanowiła jednak mówić dalej. Byłoby jej o wiele trudniej rozpoczynać kiedyś od 

nowa.

- To wszystko o tobie wiedziałam, ale nigdy nie pomyślałam o tym, jak bym się czuła, 

gdyby ciebie nie było w pobliżu. Oczywiście, że czułabym się źle. Jakie to wszystko jest 

trudne. - Przymknęła oczy. - Więc powiem od razu. Kocham cię, Max.

Dość gadania, pomyślała. Pochyliła się do niego. Chciała, żeby ją objął. Wydawało jej 

się, że już upłynęły całe wieki od ich ostatniego pocałunku.

Max wstał z ławki i włożył ręce do kieszeni.

- Michael miał dobry pomysł. Uważam, że wszystko dobrze poszło - powtórzył. - Ale 

mnie zawsze będzie groziło niebezpieczeństwo. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie mnie 

chciał wytropić, Valenti albo ktoś inny.

Liz zadrżała. Skrzyżowała ręce na piersi. Wiedziała, że Max też ją kocha. Przejrzała 

wtedy jego myśli, czuła to. Co się dzieje? Dlaczego się tak dziwnie zachowywał?

- Jeśli   będziesz   zbyt   blisko   mnie,   też   narazisz   się   na   niebezpieczeństwo   -   mówił 

szybko Max. - Ja... ja uważam, że powinniśmy pozostać przyjaciółmi. Tylko przyjaciółmi.

- Max, przecież znaleźliśmy sposób na Valentiego! - zawołała Liz, zrywając się z 

ławki. - Zrobiliśmy to wspólnie. Jeśli jeszcze coś się wydarzy, jeśli ktoś inny będzie bliski 

odkrycia prawdy, to też sobie damy z nim radę - przekonywała. - Kocham cię. Chcę być z 

tobą. Wszystko inne nie ma znaczenia.

Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Max chwycił ją w ramiona i zanurzył twarz w jej 

włosach.

- Nie możemy... - jęknął.

Po chwili jego usta znalazły się na jej wargach. Był to długi namiętny pocałunek.

Kocha mnie, pomyślała Liz. On też mnie kocha.

Nagle Max się odsunął.

- Nie. Dla mnie o wiele ważniejsze jest twoje bezpieczeństwo - powiedział, patrząc jej 

w oczy. - Nie zmienię zdania, Liz. To zbyt poważna sprawa.

Popatrzyła   w   jego   oślepiająco   niebieskie   oczy   i   wiedziała,   że   nic   go   teraz   nie 

przekona.

background image

Max odwrócił się od niej i odszedł ciężkim krokiem.

Liz   była   oszołomiona.   Nie   miała   jednak   zamiaru   rezygnować   -   nie   teraz,   kiedy 

zrozumiała wreszcie, co do niego czuje. Ona i Max byli sobie przeznaczeni, tu i teraz. Znaj-

dzie sposób, by go o tym przekonać, żeby nie wiem co się działo.


Document Outline