background image

Melinda Metz 

 

 

Roswell

 

w kręgu tajemnic 

 

część 5 

Akino

background image

 

Rozdział pierwszy 

 

Max Evans przejrzał się w lustrze w łazience. 
-  Kiepsko wyglądasz, bracie - powiedział do swojego odbicia. Zapadnięte 

policzki. Okropne worki pod oczami. Szara cera. Zauważył też parę wyprysków 
na szyi. To było nawet... pocieszające. Poczuł się młodszy. 

Stanął na wadze. Od wczoraj schudł prawie półtora kilo. Ogarnął go lęk. 

Zakręciło mu się w głowie i zsunął się z wagi. W ostatniej chwili udało mu się 
usiąść na klapie sedesu. Ukrył twarz w dłoniach. Czy w wieku siedemnastu lat 
może wystąpić zanik sił życiowych? - zadał sobie pytanie. Dlaczego jestem taki 
słaby? 

Na parterze nagle rozległ się wybuch śmiechu. Och, Boże, przecież muszę iść 

do pracy, pomyślał. 

-  Wychodzę! - zawołał i ruszył schodami w dół, głośno stukając butami. - 

Muszę przejść przez salon - ostrzegał. -Już jestem blisko. 

Otworzył drzwi i wszedł. Och, litości. Jego siostra Isabel i jej chłopak, Alex 

Manes, nie skorzystali z ostrzeżenia i nie odsunęli się od siebie. Max starał się 
na nich nie patrzeć. Przeszedł szybko przez salon, ale i tak zobaczył więcej, niż 
miałby na to ochotę. Złączone wargi. Porozpinane guziki. Wszędzie pełno rąk. 

To nie była sytuacja, w której ma się ochotę oglądać własną siostrę. Młodszą 

siostrę. Co z tego, że już była w gimnazjum. 

Zatrzasnął za sobą drzwi i, zadowolony, że znalazł się wreszcie poza domem, 

podszedł do jeepa. Usiadł za kierownicą, zapalił silnik i wyjechał na ulicę. 

Skręcił w lewo, kierując się do centrum Roswell. Po chwili włączył radio i 

włożył ciemne okulary. Było późne popołudnie, ale słońce świeciło jeszcze 
jasno. Lekkie podmuchy wiatru rozwiewały Maxowi włosy. Poczuł się nagle jak 
facet z reklam jeepa: młody blondyn w słonecznych okularach. Za kierownicą 
mojego jeepa czuję się tak, jakby należał do mnie cały świat. 

Od bardzo dawna nie był w tak dobrym nastroju. Wszystko układało się po 

jego myśli. Siostra była z chłopakiem, którego lubił i który traktował ją, jak 
należy. Co prawda, Max wołałby, żeby znaleźli sobie bardziej odosobnione 
miejsce na te swoje maratony czułości, ale całkowicie aprobował ten układ: 
Isabel-Alex. 

Uśmiechnął się. Siostra byłaby wściekła, gdyby mogła teraz poznać jego 

myśli. Na pewno powiedziałaby, że wprawdzie jest jej bratem, ale to nie 
upoważnia go do wyrażania opinii o chłopakach, z którymi ona chodzi. Niech 
sobie nie wyobraża, że ta sprawa wymaga jego przyzwolenia. Stwierdziłaby, że 
to w ogóle nie powinno go interesować. 

background image

A jednak interesowało go, tak jak wszystko, co dotyczyło każdego z ich 

grupy. Łączyła go z nimi niezwykła więź, a oni byli równie silnie związani z 
nim. Cała szóstka była niesłychanie zintegrowana. Czasami, kiedy przebywali 
razem, ich aury wirowały, tworząc ogromny kolorowy krąg. Nawet wtedy, gdy 
byli rozdzieleni, Max miał poczucie jedności. Nie sądził, że mógłby być teraz w 
tak dobrym nastroju, gdyby komuś z nich działa się krzywda. 

Isabel i Alex na pewno byli szczęśliwi. Może trochę zbyt szczęśliwi, jak na 

jego gust. Nawet bał się myśleć, co mogłoby się stać, gdyby mieli ochotę na 
jeszcze więcej szczęścia. Nie musiał się jednak o nich martwić. 

Z Marią DeLuca też wszystko było w porządku, nawet bardzo, biorąc pod 

uwagę fakt, że w zeszłym tygodniu była o krok od śmierci. Znalazła pierścień z 
jednym z Kamieni Nocy, który wyzwolił w niej zdolności parapsychiczne. 
Mogła śledzić działania osób, o których w danym momencie pomyślała. Nie 
wiedziała, że Kamień był skradziony i poszukują go łowcy głów pochodzący z 
rodzinnej planety Maxa. Próbowali ją zabić i gdyby nie nadeszła pomoc, pewno 
udałoby im się to. 

Michael Guerin, najlepszy przyjaciel Maxa, stawił czoło łowcom i uratował 

jej życie. Teraz największą przeszkodą, jaką chłopak miał do pokonania, było 
przystosowanie się do kolejnej rodziny zastępczej. Jego nowi przybrani rodzice, 
państwo Pascalowie, wymagali przestrzegania licznych reguł, ale chyba 
naprawdę troszczyli się o mieszkające z nimi dzieci. A to już było coś. 

A jeśli chodzi o Liz... Przyznaj się, że to jest główny powód twojego dobrego 

samopoczucia, powiedział sobie w duchu Max. Liz Ortecho przestała się na 
niego gniewać. A dał jego dość powodów, by mogła być na niego wściekła. 
Pocałował ją, a za chwilę powiedział, że muszą pozostać tylko przyjaciółmi. 
Potem znowu ją całował i znowu mówił, że muszą być tylko przyjaciółmi. A 
kiedy wreszcie postanowiła pójść na dyskotekę z innym chłopakiem, zaczął się 
bawić w podchody i śledzić ją jak jakiś zwariowany harcerzyk. Prawdziwy 
przyjaciel tak nie postępuje. 

Liz miała już tego dość; nie mogła na niego patrzeć. Sytuacja zmieniła się, 

kiedy Maria znalazła się w niebezpieczeństwie i wszyscy ruszyli jej na ratunek. 
Potem musieli podjąć walkę o życie Michaela, który przejął Kamień, żeby 
odciągnąć od Marii łowców głów. Po tym wszystkim Liz puściła w niepamięć 
dotychczasowe chimeryczne zachowanie Maxa i udało im się ponownie zostać 
przyjaciółmi. Tylko przyjaciółmi, ale jednak przyjaciółmi. 

W radiu rozległy się tony kolejnej piosenki. Jakieś durnowate zawodzenie o 

bólu, jaki sprawia miłość. Max nie miał zamiaru tego słuchać - szczególnie 
teraz, kiedy był wreszcie w dobrym nastroju - szybko więc zmienił stację. 
Załomotał bęben. Bardzo głośno. O wiele głośniej, niż gdyby Max siedział na 
koncercie, tuż przy ogromnym wzmacniaczu. Szybko przesunął w lewo 
regulację głośności, ale bębny robiły jeszcze więcej hałasu. Wydawało mu się, 
że uderzające w nie pałeczki wbijają mu się w mózg. 

background image

Podjechał do krawężnika, zatrzymał samochód i wyłączył radio. Bębnienie 

wprawdzie ustało, lecz słychać było wiele innych dźwięków. Gdy zatrąbił 
przejeżdżający samochód, chłopak odrzucił głowę do tyłu i zacisnął zęby, bo 
klakson przewiercał mu bębenki w uszach. 

Zasłonił uszy rękami, z trudem powstrzymując krzyk. Nie mógł znieść tego 

natężenia hałasu. 

Zacisnął powieki i oparł głowę na kierownicy. Przyciśnięte do uszu dłonie 

niewystarczająco tłumiły dźwięki: szum opon samochodowych na jezdni, 
świergot ptaka na drzewie, chichot dwóch dziewczyn. Max słyszał przepływ 
prądu w linii wysokiego napięcia i ocierające się o siebie liście drzew, a nawet 
własną krew, pulsującą w żyłach. Nie mógł tego wytrzymać. 

Nagle wszystko ucichło, jak gdyby jakaś gigantyczna ręka wyregulowała tę 

kosmiczną głośność. Przyciśnięte do uszu dłonie przepuszczały tylko odległe, 
stłumione dźwięki. Otworzył oczy i zobaczył przejeżdżający samochód; prawie 
go nie słyszał. 

Odsunął dłonie od głowy, trzymając je w pogotowiu, żeby w razie potrzeby 

móc je znowu przycisnąć do uszu. Ale to, co teraz słyszał, było po prostu 
zwyczajnym szumem ulicy. Niektóre dźwięki były głośniejsze od innych, ale 
żaden nie zbliżał się nawet natężeniem do tego, co tak boleśnie odczuwał przed 
chwilą. 

Co to było?- zastanawiał się, rozglądając się. Jakaś kobieta pracowała w 

ogródku, całkowicie zaabsorbowana swoim zajęciem - na pewno nie 
doświadczyła tego co on. Oczywiście, że nie. A może coś się popsuło w stacji 
radiowej, tak że zaczęli nadawać muzykę, od której mogły popękać bębenki w 
uszach. Ale jak wtedy wytłumaczyć natężenie dźwięków wydawanych przez 
samochody, ptaki i linie wysokiego napięcia. Cokolwiek to było, dotyczyło 
tylko Maxa. Pochodziło z jego wnętrza. 

Zrobił głęboki wydech i opuścił dłonie na kierownicę. Odczekał jeszcze kilka 

minut, aby upewnić się, że nie dopadnie go już żaden ogłuszający hałas, i 
włączył się do ruchu. 

Podczas jazdy czuł, że jest cały spięty; miał sztywny kark, ramiona i ręce. 

Zbyt mocno zaciskał palce na kierownicy. Odpręż się, nakazał sobie. Zaczerpnij 
powietrza i się odpręż. Jednak ciało nie było posłuszne - w napięciu oczekiwało 
kolejnego ataku. 

Na szczęście atak już się nie powtórzył. Max dojechał do muzeum UFO, nie 

doświadczywszy niczego, co dałoby się porównać z wybuchem tych 
potwornych dźwięków. Postawił jeepa na parkingu. Może powinienem spytać 
Raya, co to mogło być? - zastanawiał się. Może pozaziemskie istoty czasem 
doznają takich wrażeń? 

Ale Ray Iburg nie lubił, kiedy się go pytało o sprawy związane z sytuacją 

kosmitów. Powiedział Maxowi, Isabel i Michaelowi, że chociaż pochodzą z jego 
rodzinnej planety, ich domem jest teraz Ziemia. Nie chciał, żeby marnowali 
życie, pogrążając się w marzeniach, które się nigdy nie spełnią. 

background image

Max podejrzewał jednak, że jego dużo starszy przyjaciel spędza mnóstwo 

czasu na rozmyślaniach o domu - ich prawdziwym domu. Kiedy chłopiec 
dowiedział się, że Ray też jest kosmitą, w jego umyśle zarysował się pewien 
idealny obraz. Nikomu się do tego nie przyznawał, ale wyobrażał sobie, że ich 
stosunki ułożą się tak jak w „Gwiezdnych wojnach" pomiędzy Lukiem 
Skywalkerem a Yodą. Ray stanie się jego mistrzem, przekaże mu całą swoją 
mądrość, opowie o jego rodzicach i nauczy go bardziej wyrafinowanych 
sposobów korzystania z mocy. Może to było głupie, ale tak właśnie myślał. 

Wszystko jednak odbyło się zupełnie inaczej. Ray opowiedział jemu i 

Michaelowi o śmierci ich rodziców. Pokazał im hologram statku kosmicznego, 
który rozbił się na pustyni w pobliżu Roswell w 1947 roku. Opowiedział też o 
tym, jak przenosił ich inkubatory ze zniszczonego statku do jaskini, gdzie mieli 
zagwarantowane bezpieczeństwo na długie lata, dopóki nie osiągną 
odpowiedniego stadium dojrzałości. Pokazał im nawet kilka nowych sposobów 
wykorzystania posiadanej przez nich mocy, dzięki którym łatwiej im byłoby się 
ukryć przed szeryfem Vałentim. Kiedy łowcy głów zaczęli prześladować Marię, 
Ray natychmiast przyszedł jej z pomocą. 

I to wszystko. Był bardzo zadowolony, że Max pracuje u niego w muzeum, 

ale zachowywał się tak, jakby obaj byli zwykłymi ludźmi. I tego samego 
wymagał od Maxa. 

To jednak zdecydowanie nie wystarczało siedemnastoletniemu chłopcu. 

Chciałby nauczyć się od Raya historii ich planety, poznać jej kulturę, 
dowiedzieć się o niej wszystkiego. Tylko starszy doświadczony kosmita mógł 
mu powiedzieć, czy te potwornie głośne dźwięki mogły mieć jakiś związek z 
jego pochodzeniem. Ale prawdopodobnie Ray zamknąłby się w sobie i nie 
odpowiedział na to pytanie. 

Max, wysiadłszy z jeepa, ruszył wolnym krokiem przez parking. Zdjął 

okulary słoneczne i zaczepił je na wycięciu podkoszulka.  

-  Odkryłem wspaniały obraz foo fighters, wojowników fu - pospieszył Ray z 

informacją, ledwie chłopak przekroczył próg. - Chodź zobaczyć - powiedział i 
nie czekając na odpowiedź, ruszył na tyły muzeum. 

-  Nie wiedziałem, że Foo Fighters mają jakieś powiązania z UFO - zauważył 

Max, idąc za nim. 

-  Nie tak głośno - ostrzegł go szef, rozglądając się szybko dokoła. Po drugiej 

stronie sali kilku turystów oglądało podkoszulki. - Ludzie płacą niemałe 
pieniądze, by móc tu przyjść i napawać się faktem, że znajdują u nas 
potwierdzenie swoich zwariowanych teorii. Uważam, że jest to wielkomiejska 
wersja legendy, nawiązująca do drugiej wojny światowej. 

-  Ja mówię o zespole rockowym! A ty o czym? 
Za rogiem wisiał ogromny obraz olejny, który przedstawiał przestarzałego 

typu samolot myśliwski, ścigany przez pomarańczowe i zielone ogniste kule. 

-  Zespół wziął swoją nazwę od wojowników fu. Tak określano te 

niesłychanie szybkie błyszczące kule i srebrzyste dyski, które, rzekomo, 

background image

podążały podczas wojny za samolotami i statkami w Europie i na Pacyfiku. 
Ufologowie uznali je za UFO - tłumaczył Ray. - A jeśli ktoś cię o nie zapyta, to 
też w to wierzysz. Rozumiesz? - dodał, patrząc na Maxa. 

-  Moją misją życiową jest zwodzenie publiczności -odpowiedział chłopak. 

Teraz był dobry moment, by spytać o to, co się wydarzyło w samochodzie. 

-  Wydaje mi się, że ten obraz jest przekrzywiony - rzekł jego szef, 

przechylając głowę na bok. - Dobrze, że jeszcze nie zabrałem drabiny. 

- Zaraz to poprawię. - Max wszedł na drabinę i opuścił z lekka jeden róg 

obrazu. - Teraz dobrze? - Sam stał zbyt blisko, żeby móc to ocenić. Malowidło 
było tak wielkie, że zajmowało całe jego pole widzenia. Wpatrywał się w nie jak 
urzeczony. Wydawało mu się, że pomarańczowe i zielone wibrujące kule lecą 
wprost na niego. Bił od nich taki blask, że jarzyły się przed jego oczami. - Ray? 
Czy teraz jest prosto? - powtórzył. Czuł, że porusza ustami, chcąc wypowiedzieć 
te słowa, ale nie słyszał żadnego dźwięku. Zdał sobie nagle sprawę, że w 
muzeum panuje absolutna cisza. -Ray! - krzyknął. Czuł pracę mięśni krtani, ale 
nie mógł wydobyć z siebie głosu. 

Chciał odwrócić głowę, żeby spojrzeć na szefa, lecz jego wzrok przykuwały 

barwy obrazu. Były teraz jaśniejsze. Tak oślepiające, że zaczęły go piec oczy. 

Odwróć się! I to już! - nakazał sobie. Ale kolory były tak piękne, tak żywe, 

hipnotyzujące. Jakby patrzył w słońce. Nie potrafił oderwać od nich wzroku. 

Oczy go paliły. Zielone i pomarańczowe kule wybuchały tuż przed jego 

twarzą jarzącymi się odpryskami barw, 

Max nagle poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami. Już nie czuł drabiny 

pod stopami. Spadał. 

Wiedział, że jest nie wyżej niż metr nad podłogą. Powinien więc już upaść. 

Nadal jednak wirował w tej czarnej, pustej przestrzeni, obracając się, 
przekręcając, koziołkując. I wciąż spadał. 

Wreszcie się to skończyło. Poczuł pod plecami ceramiczne płytki podłogi 

muzeum. Słyszał głos Raya, wymawiający jego imię. 

Max uniósł trochę powieki i zobaczył jakieś kolorowe plamy, ale nie zrobiły 

na nim żadnego wrażenia. Nie miały nic wspólnego z zielonymi i 
pomarańczowymi kulami z obrazu. Otworzywszy szeroko oczy, usiadł na 
podłodze. 

-  Nic ci nie jest? Co się stało? - spytał szef. 
-  Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz - wymamrotał chłopiec, przecierając 

twarz. 

-  Nic mu nie jest - Ray zwrócił się do grupki turystów, którzy stanęli koło 

nich. - Proszę kontynuować zwiedzanie. Niech państwo zwrócą uwagę na 
wystawę zagadkowych kręgów, które pozaziemskie istoty zakreśliły na polach 
naszych farmerów. - Pomógł Maxowi wstać. - Chodź. Musisz się czegoś napić. 

Zaprowadził chłopaka do małej kawiarni na tyłach muzeum. 
-  Chcesz wody, Lime Warp czy czegoś innego? 

background image

Max potrząsnął głową. Chciał tylko jak najszybciej otrzymać potrzebną mu 

informację. 

-  Nie, nie chcę niczego. Musisz mi tylko pomóc zrozumieć, co się ze mną 

dzieje. Stałem na drabinie i wszystko było w porządku. Po chwili zielone i 
pomarańczowe kule na obrazie rozjaśniły się i zaczęły palić mi oczy. Potem 
całkowicie oślepłem. I ogłuchłem... właściwie to najpierw ogłuchłem. Później 
zacząłem spadać. Wydawało mi się, że spadam z drapacza chmur. To trwało 
wieki, zanim wylądowałem na podłodze. - Wypowiedział to głośno... i poczuł 
się głupio. Może miał po prostu gorączkę albo coś takiego. 

-  Czy to ci się zdarzyło po raz pierwszy? - Ray wpatrywał się w chłopca 

badawczym wzrokiem. 

-  Kiedy tu jechałem,  również przytrafiło  mi się coś dziwnego. Wszystkie 

dźwięki stały się potwornie głośne. Myślałem, że popękają mi bębenki w 
uszach. Później wszystko ustało, wróciło do normalnego stanu. Pomyślałem, że 
kosmici doznają pewnie podobnych sensacji - dodał ściszonym głosem. - Ale 
może to jest... 

-  Dobrze myślałeś - przerwał mu Ray. - A bywało, że czułeś się nagle 

potwornie wyczerpany? 

-  Tak. To mi się przydarzyło chyba dwa razy - przyznał Max, wracając myślą 

do ostatnich tygodni. Nic sobie zresztą nie robił z tych nagłych ataków 
zmęczenia. 

Ray skinął głową. Jego twarz miała poważny wyraz. 
-  Właśnie mi opisałeś pierwsze stadium akino. 
-  A co to takiego? - spytał oszołomiony chłopak. Usiłował zachować spokój i 

myśleć rozsądnie, chociaż w tonie przyjaciela było coś szczególnego, co 
wzbudziło jego niepokój. Poza tym w aurze Raya pojawiły się alarmujące, 
jadowicie żółte pasma, przesłaniając łagodną zieleń i błękit, które zwykle 
ocieplały jego połyskliwie białą otoczkę. 

-  Nasza rasa... ma świadomość zbiorową - zaczął. - To taki ponadzmysłowy 

Internet. Cała wiedza, wszystkie doświadczenia życiowe, wszystkie nasze 
emocje znajdują swoje miejsce w zbiorowej pamięci. Kiedy młoda osoba osiąga 
dojrzałość, może po raz pierwszy nawiązać łączność ze świadomością zbiorową. 
Ten rytuał nosi nazwę akino. Objawy, które opisałeś, nadwrażliwość na dźwięki, 
wyczerpanie, są oznaką, że już nadszedł dla ciebie czas na nawiązanie łączności. 

Max odetchnął ulgą. 
-  Więc to jest dobry sygnał, prawda? - To było więcej niż dobre, było 

wspaniałe. Świadomość zbiorowa udzieli mu odpowiedzi na każde pytanie 
dotyczące jego rodzinnej planety i jej mieszkańców. 

Trochę się odprężył. Okazało się, że nie ma żadnej ohydnej choroby, na którą 

zapadają wyłącznie kosmici. Ray, który wiedział wszystko, bezpiecznie go 
przeprowadzi przez to całe akino. 

-  W innej sytuacji byłby to powód do świętowania -przyznał Ray. - Tak jak u 

ludzi uzyskanie pełnoletności czy też ślub. Ale... 

background image

-  Tak, wiem. Ja żyję na Ziemi. Tu jest mój dom. Nie powinienem tracić czasu 

na rozmyślania o miejscu, którego nigdy nie zobaczę - przerwał mu Max. 

-  Nie o tym chciałem mówić. Nie ulega wątpliwości, że musisz nawiązać 

łączność ze świadomością zbiorową, i to wkrótce. Chodzi o to, że mieszkamy 
zbyt daleko. Potrzebne ci będą kryształy integracyjne, a one są na statku. 

-  Statek? Przecież on gdzieś zniknął, zaraz po katastrofie. Nie wiemy, gdzie 

jest - zaprotestował Max. - Od lat szukamy go z Michaelem. 

Ray wziął go za rękę, co było dość dziwne w przypadku faceta, który unika 

fizycznego kontaktu. Chłopakowi ponownie napięły się mięśnie, a po chwili 
odczuwał już ból w całym ciele. 

-  Jeśli nie nawiążesz łączności ze świadomością zbiorową, to umrzesz. - Ray 

mówił wolno i wyraźnie. 

Umrzesz... To słowo pozbawiło Maxa tchu. Nie. To niemożliwe. Kilka 

napadów słabości nie mogło oznaczać śmiertelnej choroby. 

-  Zaczekaj - rzekł. - Całe życie mieszkam na Ziemi. Nie możesz wiedzieć, 

jaki to mogło wywrzeć wpływ na moje ciało. Skąd pewność, że moje reakcje 
będą podobne do tych, jakie miałbym na rodzinnej planecie. - Chłopiec chciał 
wyrwać dłoń z uścisku przyjaciela, ale ten przytrzymał ją mocniej. 

-  Masz rację. Nie wiem, w jaki sposób fakt, że wzrastałeś na tej planecie, 

mógł na ciebie wpłynąć. Ale wiem jedno -oświadczył Ray. - Wiem, że objawy, 
które mi opisałeś, bolesna nadwrażliwość na dźwięki i jaskrawe kolory, to 
dokładnie to, przez co sam przechodziłem, kiedy nadszedł czas mojego akino. 

-  To nic nie znaczy. A ja cię zawsze brałem za naukowca. Nie uważasz, że 

twoja hipoteza nie ma solidnych podstaw? -spytał Max. Znowu spróbował 
wyrwać rękę; tym razem Ray puścił jego dłoń. 

Chłopiec skrzyżował ręce na piersi, przykrywając dłoń, którą przed chwilą 

trzymał Ray. Nadal czuł, że mu drży. 

-  Może masz rację - powiedział łagodnie Ray. wycierając rękawem plamę 

kawy z małej twarzyczki kosmity, namalowanego na stole. - Ale w przypadku, 
gdybyś jej nie miał, ja... 

Chłopak czuł, że traci grunt pod nogami. Miał ściśnięte gardło i mokre oczy. 

Nie ośmielił się zamrugać, by nie popłynęły łzy. 

Zerwał się tak gwałtownie, że omal nie przewrócił krzesła, chwycił je, ustawił 

na miejscu i odetchnął głęboko. 

-  Co mam teraz robić? - spytał. - Wiem, że płacisz mi nie tylko za to, że 

rosną mi włosy na głowie. 

Ray uśmiechnął się - może dlatego, że chłopiec użył jego ulubionego 

powiedzonka, a może dlatego, że Max tak szybko potrafił zmienić temat 
rozmowy. 

-  Mógłbyś pójść do magazynu i poszukać czegoś na temat wojowników fu na 

naszą wystawę. 

background image

-  Już idę. - Chłopak cofnął się o trzy kroki i ponownie wrócił do stolika. - 

Ray, jeśli to ty masz rację i będę musiał nawiązać łączność ze świadomością 
zbiorową, to ile czasu mi zostało? 

-  Trudno przewidzieć. Może kilka miesięcy. A może kilka dni.

background image

 

Rozdział drugi 

 

- Może już czas zamykać? - jęknęła Maria DeLuca. -Och, żeby już można 

było zamknąć kawiarnię. - Zsunęła z lewej stopy nowy pantofel i zaczęła 
oglądać ogromny pęcherz na pięcie. 

-  Za pięć minut - odezwała się jej najlepsza przyjaciółka, Liz Ortecho. - Nie 

rozumiem, dlaczego włożyłaś te buty do pracy. 

-  Ponieważ jestem w nich prawie wysoka - wyjaśniła jej Maria. - Nie 

rozumiesz, co to znaczy być niską. Wszyscy zachowują się tak, jakbym była 
jakimś mutantem, trochę dziewczyną, a trochę szczeniaczkiem. Obcy ludzie 
głaszczą mnie po głowie. 

To była prawda, chociaż nie całkowita. Maria rzeczywiście chciała być 

wyższa. Jednak, szczerze mówiąc, wybrała te pantofle niezupełnie z powodu 
wzrostu. Chciała wyeksponować nogi, a te buty nadawały łydkom zabójczy 
wygląd. 

Ojciec Liz załamał się wreszcie i kupił kelnerkom pracującym w kawiarni 

Latający Talerz nowe mundurki w stylu wzorowanym na „Facetach w czerni". 
Maria wybrała czarną spódniczkę zamiast czarnych spodni. W nowej spódniczce 
i w nowych butach nie stała się od razu tak piękna jak Liz, ale to połączenie 
dodało jej wdzięku. 

Niestety, Michael Guerin nie pokazał się dziś w kawiarni. A Maria tak bardzo 

chciała, żeby to właśnie on oglądał jej nowe wcielenie. Zwykle spędzał tu 
mnóstwo czasu, choć, oczywiście, nie miał zwyczaju uprzedzać jej, kiedy 
wpadnie, co byłoby dla niej ogromnym ułatwieniem. Również dla jej stóp. 

-  Ludzie nie głaszczą cię po głowie dlatego, że jesteś niska, tylko dlatego, że 

masz takie sprężyste loczki - wytłumaczyła jej Liz. - Dotykają ich, żeby 
zobaczyć, czy nie zaczną się rozkręcać z metalicznym trzaskiem. 

-  Dziękuję za wyjaśnienie. - Maria zachichotała. 
-  Ja pozbieram cukierniczki, a ty możesz wsypywać do nich cukier - 

powiedziała przyjaciółka. - W ten sposób będziesz stała za ladą... i nikt nie 
zauważy, że jesteś bez butów. 

Zmaltretowana elegantka natychmiast zrzuciła z nóg te narzędzia tortur, które 

udawały pantofle. Aaach! Z radością poruszyła palcami i uklękła, żeby wyjąć 
cukier. Kiedy miała już karton w ręku, rozległy się początkowe dźwięki „Close 
Encounters". 

Dzwoneczki przy drzwiach. Ktoś wchodził. Maria chwyciła lewy pantofel i 

wbiła w niego stopę. Poczuła, że ma mokrą piętę - pęcherz pękł. Nie zważając 
na ból, trzymając się lady, włożyła prawy but. Wyprostowała się, starając się 
zachować obojętny wyraz twarzy, który miał mówić: nie słyszałam żadnych 
dzwoneczków. 

background image

Rutynowy uśmiech zamarł jej na ustach, kiedy zobaczyła Elsevana DuPrisa, 

stojącego tuż obok kasy. Na widok tego faceta dostawała gęsiej skórki, co wcale 
nie znaczyło, że nie zachowywał się po przyjacielsku. Był nawet trochę zbyt 
przyjacielski. Jego południowy akcent też wydawał się trochę zbyt południowy; 
brzmiał fałszywie. Człowiek od razu zastanawiał się dlaczego. Dlaczego ktoś 
kręci się po mieście w białym garniturze i białych butach, obracając laseczkę w 
dłoni i posługując się wyraźnie fałszywym akcentem z Południa? 

DuPris był wydawcą „Drogi do Gwiazd", pisma zajmującego się wyłącznie 

kosmitami, lokalnego brukowca. Można się więc było spodziewać, że taki facet 
będzie nieco ekstrawagancki, ale wszystko ma swoje granice. 

-  Właśnie robię ankietę dla mojej gazety, może zechciałaby mi pani w tym 

pomóc - zaczął DuPris, przeciągając samogłoski. - Uważam, że istnieje związek 
pomiędzy umiejętnością zwijania języka w trąbkę a obecnością kosmity w 
drzewie genealogicznym danej osoby. Sądzę, że byłoby ciekawe dowiedzieć się, 
ze zrozumiałych powodów, czy w naszym pięknym mieście jest wiele takich 
osób. 

Liz szybko podeszła do lady i postawiła na niej kilka cukierniczek w kształcie 

latających talerzy. 

-  To rzeczywiście interesujące. Z przyjemnością zapoznałabym się kiedyś z 

tymi danymi, ale teraz już zamykamy lokal, więc... 

- Więc powiem wam, młode damy, dobranoc. Na pewno dostarczę paniom... 

wstępne wyniki mojej ankiety - powiedział DuPris. Uchylił ronda białej panamy 
i ruszył do drzwi. 

Liz poszła za nim i kiedy tylko znalazł się za progiem, przekręciła klucz w 

zamku. 

Maria uśmiechnęła się, zrzucając buty z nóg. Jej przyjaciółka, kiedy było 

trzeba, potrafiła dać nauczkę takim typom. Gdyby jej nie było, ona 
prawdopodobnie zwinęłaby dla DuPrisa język w trąbkę, wiedząc, że robi z 
siebie idiotkę. Potem dałaby się wciągnąć w długą rozmowę, dając mu 
delikatnie do zrozumienia, że musi wracać do pracy, ale nie umiejąc uwolnić się 
od jego towarzystwa. 

Liz wróciła z butelkami ketchupu. Na jej widok Maria zwinęła język w 

trąbkę. 

-  Więc jesteś po części kosmitką - zażartowała z niej przyjaciółka. - Co 

jeszcze masz do ukrycia? 

-  Chyba już nic. Wiesz przecież, że tak naprawdę jestem mężczyzną - 

odpowiedziała Maria, biorąc się za napełnianie cukierniczek. 

-  To tylko mały sprawdzian - poinformowała ją Liz. -Utrzymywanie 

sekretów przede mną jest poważnym pogwałceniem prawa. Nie chciałabym 
zostać zmuszona do postawienia cię przed sądem dyscyplinarnym za łamanie 
zasad, których najlepsze przyjaciółki powinny przestrzegać. - Weszła za ladę, 
kierując się do kuchni. 

background image

Maria spojrzała w tamtym kierunku. Żarty Liz zawierały trochę prawdy. 

Rzeczywiście, ostatnio nie była z nią całkowicie szczera. 

Liz wróciła, niosąc ogromny plastikowy dzbanek ketchupu i lejek. 
-  Okay, okay. Włożyłam te pantofle, bo miałam nadzieję, że przyjdzie 

Michael - wyrzuciła z siebie Maria. - Tak. Jestem w nim beznadziejnie, żałośnie 
zadurzona. 

-  O tym to już wiedziałam. - Jej przyjaciółka roześmiała się. - Miałam na 

myśli sprawę twoich zdolności parapsychicznych. Jak mogłaś nie powiedzieć mi 
o czymś tak poważnym? - Odkręciła butelę ketchupu i włożyła do niej lejek. 

Maria czuła, że się czerwieni. Za chwilę cała jej twarz stanie w ogniu. 
-  Do tej pory czuję się jak idiotka. Nie mogę uwierzyć, jak mogłam 

pomyśleć, że mam zdolności parapsychiczne. Żebyś mnie wtedy widziała! 
Byłam niesamowicie podekscytowana, że jestem obdarzona tak niezwykłą 
mocą. To było niesamowite! Trzymasz coś, co należy do jakiejś osoby, i 
dokładnie widzisz, co ona w danej chwili robi. A uzdrowienie Sassy? To było 
niesłychane. 

-  Nie powinnaś czuć się jak idiotka. Skąd mogłaś wiedzieć, że w pierścieniu, 

który znalazłaś w centrum handlowym, jest kamień mocy kosmitów? 

Liz odsunęła butelki ketchupu i obróciła się do Marii. 
-  Chcę wiedzieć, dlaczego nic mi o tym wszystkim nie powiedziałaś. - 

Patrzyła wyczekująco, a jej ciemnobrązowe oczy miały wyraz powagi. 

Sprawiłam jej wielką przykrość, uświadomiła sobie Maria. Mnie byłoby tak 

samo przykro, gdybym się dowiedziała, że ona ukrywa przede mną coś 
ważnego. 

-  Nie miałam zamiaru od niczego cię odsuwać - tłumaczyła. - Chodziło mi 

tylko o to, że sama nie byłaś w najlepszej formie, w związku z tą sprawą z 
Maxem. To nie był dobry moment, żeby cię w to wciągać. 

-  Mario, bez względu na to, co się dzieje ze mną, zawsze chcę wiedzieć, co 

się dzieje z tobą - oświadczyła Liz. -Gdybyś mi powiedziała, może mogłabym... 

-  Przestań. Ty i Max zachowujecie się tak, jakbyście byli odpowiedzialni za 

problemy każdego z nas. A to nie jest tak. - Maria westchnęła głęboko. - Wiesz 
co? Gdybym ci się wtedy ze wszystkiego zwierzyła, mogłabyś chcieć mnie 
powstrzymać, zanim... 

-  Zanim omal nie postradałaś życia - dokończyła za nią przyjaciółka. 
-  Tak. Właśnie dlatego niczego ci nie powiedziałam. Nie chciałam, żebyś 

mnie powstrzymała. Mówiłam, że nie wprowadzałam cię w tę całą sprawę, 
ponieważ byłaś zrozpaczona z powodu Maxa. Ale to nie jest cała prawda. W 
głębi serca wiedziałam, że wdaję się w coś niebezpiecznego. Traciłam 
przytomność, leciała mi krew z nosa. - Usłyszała, jak Liz gwałtownie wciąga 
powietrze, ale nie przestawała mówić. Musiała to z siebie wyrzucić. - Nie 
chciałam zrezygnować z korzystania z mocy ani być powstrzymaną przez 
ciebie, dopóki nie odnajdę miejsca, w którym ukryto statek rodziców Michaela. 

-  Więc w tym wszystkim chodziło tylko o Michaela. 

background image

-  Miałam taki niemądry pomysł. Myślałam, że jeśli mogłabym to dla niego 

zrobić... - Maria potrząsnęła głową. -Zapomnij o tym. To jest zbyt głupie, żeby 
mogło być wyrażone słowami. 

-  To nie jest głupie - uspokajała ją przyjaciółka. - No dobrze, może i głupie, 

ale potrafię to zrozumieć. 

-  To mnie podnosi na duchu - mruknęła Maria, a po chwili popatrzyła 

przyjaciółce w oczy. - Dobrze się teraz czuję, kiedy już ci wyznałam całą 
prawdę. 

-  Więc doszłyśmy do porozumienia. Nigdy więcej sekretów - oświadczyła 

Liz. 

-  Nigdy więcej sekretów - obiecała Maria. Pchnęła drzwiczki w ladzie i 

przeszła na drugą stronę, by ustawić cukiernice na stolikach. 

-  Mario! - zawołała jej przyjaciółka. 
Maria obróciła się w jej stronę. Wiedziała, że nie obejdzie się bez kazania na 

temat narażania życia. 

-  Dlaczego nie powiesz Michaelowi o swoich uczuciach? - spytała Liz. 
-  Dlaczego? - Maria oblała się rumieńcem. - Bo mógłby się tylko roześmiać 

albo zacząć się dziwnie zachowywać, albo mógłby mnie unikać - wyliczała 
drżącym głosem. -Mógłby przestać wchodzić do mnie w nocy przez okno... a ja 
nie wiem, czybym to przeżyła. 

-  A wiesz, co by się jeszcze mogło wydarzyć? - Liz zadała to pytanie 

łagodnym tonem. - Mógłby ci powiedzieć, że odwzajemnia twoje uczucia. 

 

background image

 

Rozdział trzeci 

 

- Postanowiłem w tym tygodniu umieścić na swojej liście tych Billów, 

którymi sam chciałbym być. Numer jeden: Bill Gates. Numer dwa: Billy 
Baldwin. Numer trzy: Pan Bill. Co o tym myślicie? Może to głupie? 

To samo miejsce na dziedzińcu, gdzie jedli wczoraj lunch. Ci sami ludzie. 

Prawie identyczna rozmowa, dotycząca kolejnych pomysłów Alexa, jakie listy 
ma umieścić na swojej stronie internetowej, uświadomiła sobie Liz. 
Uśmiechnęła się. Właśnie tak było dobrze, nie chciałaby, żeby to się zmieniło. 

- A jak ci się podoba pomysł, żeby wprowadzić jakieś określenia na facetów, 

którzy zbyt wiele czasu poświęcają swojej stronie w Internecie? - zaproponował 
Michael. -Numer jeden: chłopiec WuWuWu. 

-  Wiesz, ile mam tam hitów? A każda lista ma swój ciąg dalszy. To jest już 

sprawa kultowa - zaprotestował Alex. 

-  Numer dwa: sztuczna inteligencja - poddała Maria. Liz zauważyła, że Isabel 

nie staje w obronie swojego 

chłopaka. Nie wiedziała, co myśleć o układzie Alex - Isabel. To wcale nie 

znaczyło, że nie lubi tej dziewczyny. Bardzo się ostatnio zbliżyły. Jednak Isabel 
i Alex... nie stanowili prawdziwej pary. Coś między nimi nie grało. 

Isabel była dziewczyną na szczycie szkolnej listy przebojów, wzbudzając 

ogólne zainteresowanie, zazdrość, pożądanie, niechęć i różne kombinacje tych 
emocji prawie w każdym. 

A Alex był... 
-  A może dodać tam jeszcze nieciekawego typa? - Maria przerwała bieg 

myśli przyjaciółki, snując dalsze rozważania o stronach www. 

Nie, Alex na pewno nie był nieciekawym typem. Po prostu nie wyróżniał się 

z tłumu, jak Isabel. Trzeba było go dobrze poznać, żeby się zorientować, jakim 
jest fajnym chłopakiem. Miał wspaniałe, odlotowe poczucie humoru i silne 
przekonanie o własnej racji -jeśli w coś wierzył, to nic nie mogło go zmusić do 
zmiany zdania. Poza tym miał zabójczo zielone oczy, kasztanoworudawe włosy 
i szczupłe muskularne ciało. 

Liz nie widziała w tym nic dziwnego, że jakaś dziewczyna ma ochotę być z 

Alexem. Na pewno dotyczyło to wielu dziewczyn. Ale Isabel? Potrząsnęła 
głową. No, ale jeśli wszystko się między nimi dobrze układa... A wyglądało na 
to, że tak właśnie jest. 

-  Liz, Max, wymyślcie coś! - zawołał Alex. - Ja wszystko zniosę - dodał, 

uderzając się pięścią w pierś. 

- Hm, cybercymbał? - zaproponowała Liz. 
-  Może ktoś chce dokończyć moją kanapkę? - spytał Max. 
-  Ja - odezwali się jednocześnie Alex i Michael. 

background image

Liz obrzuciła Maxa uważnym spojrzeniem. W zeszłym tygodniu zemdlał 

nagle. Od tamtej pory wielokrotnie pytała go, czy dobrze się czuje, a on 
niezmiennie odpowiadał, że tak. Ale dla niej liczyły się fakty - fakt, że stale był 
osowiały; fakt, że niewiele jadł; fakt, że jego skóra nabrała szarawej barwy. Te 
fakty sprawiały, że wątpiła w jego zapewnienia. Nie chciała, by powtórzyło się 
to, co niedawno spotkało Marię. Jeśli Maxowi coś dolega, to powinna o tym 
wiedzieć. 

Usłyszeli dzwonek. Isabel i Maria poszły wolnym krokiem na zajęcia z 

literatury angielskiej, a Michael i Alex udali się w przeciwnym kierunku. Liz 
została sama z Maxem. 

-  Jesteś gotowa na kolejną przygodę w cudownym świecie nauk ścisłych? - 

spytał, podnosząc się na nogi. Jego głos brzmiał normalnie, tyle tylko, że 
chłopak był trochę zbyt wesoły, jakby starał się odnaleźć swój właściwy ton i 
przeszarżował. 

-  Jak zawsze - odpowiedziała Liz. W swoim głosie też słyszała fałszywe 

nuty. 

To śmieszne, pomyślała. Kochała Maxa i wiedziała, że on odwzajemnia to 

uczucie. No tak, zgodzili się - co prawda, to on się przy tym upierał, ale Liz 
zaakceptowała tę sytuację - że pozostaną tylko przyjaciółmi. Czy musieli jednak 
zachowywać się aż tak nienaturalnie? Dlaczego nie mógł wyznać jej prawdy, 
jakakolwiek była, i dlaczego ona nie mogła mu powiedzieć, żeby przestał 
udawać i przyznał się, co mu dolega? 

Może dlatego, że wciąż jesteśmy bardzo ostrożni we wzajemnych stosunkach, 

pomyślała, kiedy zmierzali w stronę głównego budynku. Udało się nam zasłonić 
te wszystkie skomplikowane relacje fasadą przyjaźni, która jeszcze nie jest zbyt 
trwała. Może oboje podejrzewamy, że łatwo byłoby ją zniszczyć. 

Weszli do budynku i w milczeniu szli po schodach. Słyszała ciężki oddech 

Maxa. Kolejny fakt świadczący o tym, że nie był w dobrej formie. Kilkanaście 
stopni nie powinno powodować zadyszki. 

Kiedy przechodzili przez hol, Liz zwolniła kroku, żeby pozwolić mu złapać 

oddech. 

- Czytałam o tym doświadczeniu, które mamy dzisiaj robić. Wydało mi się 

dość interesujące - powiedziała, gdy weszli do laboratorium i skierowali się do 
wspólnego stanowiska. 

Max nie odezwał się. 
Liz Ortecho, królowa bezsensownej paplaniny, pomyślała. 
-  Mamy dzisiaj przed sobą kolejne długie doświadczenie - oznajmiła pani 

Hardy. - Możecie już zaczynać. Powoli dotrę do wszystkich stanowisk, ale jeśli 
będziecie mieć pytania, to zwracajcie się do mnie od razu. 

-  Przygotuję palnik - powiedział Max. 
-  A ja zważę próbki - zaofiarowała się Liz. 

background image

Teraz przynajmniej nie musieli niczego udawać. Oboje traktowali pracę w 

laboratorium bardzo poważnie. Stanowili zgraną drużynę. 

Wyciągnęła wagę z szafki. Była brudna, więc Liz podeszła do zlewu, 

odkręciła wodę, namoczyła w niej długi kawał brązowego papierowego ręcznika 
i zaczęła myć wagę. Czy ci naukowcy amatorzy nie wiedzą o tym, że brudna 
waga może zmienić wszystkie wyniki? - pomyślała. 

-  Max! - usłyszała głos pani Hardy, dobiegający od stanowiska na przodzie 

sali. - Ten płomień jest o wiele za wysoki. 

Liz spojrzała w kierunku chłopca. Pani Hardy miała rację; płomień palnika 

bunsenowskiego był o kilka centymetrów wyższy, niż powinien być, a czubek 
palca Maxa znajdował się w środku płomienia! 

Uderzył ją zapach palonej skóry, poczuła nagły ucisk w gardle. Co on 

wyprawia? Nie czuje, że przypala sobie palec? Szybko wyciągnęła rękę i 
zakręciła palnik. Płomień zgasł. 

-  Nic ci nie jest? - spytała. - Pokaż palec. 
-  Wszystko w porządku - rzucił chłopiec, nie pokazując jej ręki. 
-  Nie może być w porządku - odparowała. - Trzymałeś palec w ogniu. A 

twoja skóra... Max, twoja skóra przypiekała się. 

Muszę iść przebrać się przed próbą- powiedziała Isabel, nie odsuwając się 

jednak od Alexa. Zbyt dobrze się czuła w jego objęciach. Tyle tylko, że napierał 
na nią zbyt mocno; krawędź metalowej ławki stadionu wbijała jej się w plecy. 

-  Mógłbym ci pomóc - szepnął jej do ucha. Jego gorący oddech przenikał ją 

dreszczem. Wyciągnął rękę i zaczął rozpinać jej bluzkę. 

Isabel odsunęła się od niego. 
-  Dziękuję ci, sama dam sobie radę. - Siedzieli plecami do stadionu, więc nikt 

chyba tego nie widział. Mimo to... 

Alex zaczął powoli zapinać guziki. Potem wygładził jej kołnierzyk i odgarnął 

włosy z czoła Isabel. Potrafił być niezwykle czuły. Zawsze ją to wzruszało. 

-  I-s-a-b-e-l! - w hali sportowej rozległ się przenikliwy, afektowany głos 

Stacey Scheinin. - Rusz się. Ty na pewno nie możesz sobie pozwolić na to, żeby 
choć trochę spóźnić się na próbę. Najpierw obejrzymy wideo z naszego 
ostatniego pokazu. Zrozumiesz wtedy, o czym mówię. 

-  Chcesz, żebym ją zabił? - spytał Alex. 
-  Może na moje urodziny - zaproponowała Isabel. Szybko musnęła go 

wargami i odskoczyła, zanim zdążył porwać ją w objęcia. 

-  Pamiętaj, że dziś wieczorem jesteś zaproszona do nas na kolację - 

powiedział. 

-  Jakbym mogła o tym zapomnieć. - No właśnie, jak? Przez cały tydzień 

obmyślała preteksty, które pozwoliłyby jej się od tego wymigać. Raz, co 
prawda, spotkała jego matkę i ta wydała się dość miła, ale ojciec musiał być 
okropny. A do tego jeszcze dwóch braci. Alex prawie nigdy o nich nie mówił, 
więc nie wiedziała, czego może się spodziewać. 

background image

-  Do zobaczenia za parę godzin. - Isabel skierowała się wolnym krokiem do 

szatni, celowo nie okazując pośpiechu. 

Stacey przytrzymała jej drzwi, marszcząc gniewnie czoło. Isabel uśmiechnęła 

się promiennie, aby pokazać, że nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. 

-  Słuchajcie, dziewczyny. Isabel potrzebuje naszej pomocy! - zawołała 

Stacey, idąc za nią wzdłuż rzędów szafek na ubranie. - Ma nowego chłopaka, 
któremu koniecznie należałoby zmienić wygląd. Widziałyście go przecież. 
Macie jakiś pomysł? Ja wymyśliłam tatuaż z napisem: „Moje serce należy do 
Isabel". 

Isabel chciała powiedzieć, że z jej strony jest to tylko akt miłosierdzia w 

stosunku do Alexa. Przecież on by tego nie usłyszał i nigdy się nie dowiedział. 
Ale wtedy poczułaby się podle, uznała więc, że nie warto. 

-  Tak. Tatuaż to wspaniały pomysł. Isabel mogłaby też mieć taki! - zawołała 

jakaś dziewczyna z sąsiedniego rzędu szafek. Była to jedna z fanek Stacey. 
Wszystkie usiłowały naśladować afektowany głos swej idolki. Żałosne gęsi! 

-  Nie wygląda na to, żeby miał dużo pieniędzy, przynajmniej sądząc po jego 

ubraniu - zauważyła kolejna. - Powinien mieć coś taniego. Na przykład ładną 
torbę papierową na głowę. 

Tak, gdyby chodziła z nim Stacey, powiedziałabyś, że jest wspaniały, 

pomyślała Isabel. Usiadła na drewnianej ławeczce przed swoją szafką i 
wystukała szyfr. Nic z tego. Spróbowała ponownie. Dalej nic. Dopiero wtedy 
zorientowała się, że jej szafka jest obok. 

-  Co jeszcze?! - zawołała Stacey, podskakując. - Jeden tatuaż i jedna 

papierowa torba to o wiele za mało. No, dalej. Nasza koleżanka potrzebuje 
pomocy. 

Tish Okabe usiadła obok Isabel. 
-  Uważam, że Alex jest uroczy - odezwała się głośno. 
-  Ty uważasz, że każdy jest uroczy! - wrzasnęły trzy dziewczyny naraz. 
Isabel uporała się z zamkiem i otworzyła metalowe drzwiczki szafki. To miłe, 

że Tish broni Alexa, pomyślała, wiedząc, że sama powinna to zrobić. Ale nic nie 
przychodziło jej do głowy. Cokolwiek by powiedziała, Stacey i tak zaraz by to 
przekręciła. Chyba lepiej nie zwracać na nią w ogóle uwagi. A może powinnam 
wykształcić sobie moralny kręgłosłup, jak by powiedział Alex. 

-  Wcale ci się nie dziwię, Stacey, że nie możesz zrozumieć, co takiego widzę 

w Aleksie - odezwała się Isabel chłodnym tonem. - Są ludzie, którzy wolą 
hamburgera od kawioru. Ich podniebienia nie są na tyle wrażliwe, żeby mogli 
wyczuć różnicę. 

-  Jakie to rozkoszne. Ona staje w obronie swojego chłopaka - zagruchała 

Stacey. 

Isabel miała ochotę walnąć nią o ścianę. 
-  Wiesz, kogo, według mnie, można porównać do kawioru? - zwróciła się do 

niej Corinne Williams. - Twojego brata. W piątek będzie u mnie impreza. 

background image

Powiedz mu, żeby przyszedł. I niech przyprowadzi tego faceta, który jest 
zawsze z wami, Michaela Guerina. 

-  Tak - szybko wtrąciła Stacey. - Jeśli uda ci się z tymi dwoma, to możesz też 

przyprowadzić Alexa. - Pośliniła palec i nakreśliła w powietrz znak: jeden punkt 
dla mnie. 

Możesz sobie liczyć punkty, księżniczko z przedmieścia, ponieważ nie masz 

cienia szansy ani u Maxa, ani u Michaela, pomyślała Isabel. Poczuła jednak 
ukłucie wstydliwego niezadowolenia, że ma chłopaka, który nie zalicza się do 
szkolnej elity.

background image

 

Rozdział czwarty 

 

- Wcale nie mam ochoty być jakimś głowonogiem. Chyba że taką mątwą jak 

Squidly Diddly - rzekł Alex, kiedy wraz z bratem nakrywał do stołu. - A może 
on był ośmiornicą? Nie. Na pewno był mątwą. 

Jesse rzucił mu takie spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: Co ty pleciesz? 
-  To kreskówka. Z Cartoon Network - wyjaśniał mu Alex. - Puszczają też 

„Speed Racer", „Scooby Doo". Całą klasykę. 

-  Po pierwsze, piechota morska to nie są mątwy ani ośmiornice, tak 

przezywają marynarkę wojenną. Marines nazywają morskimi niedźwiedziami. 
Oczywiście nie tacy smarkacze jak ty. Dostałbyś niezłe lanie, gdybyś tylko 
spróbował - ostrzegł go Jesse. - A po drugie, czy puszczają tam kreskówki 
„Josie" i „Pussycats"? Te kociaki są całkiem niezłe. 

Alex roześmiał się. Jesse był najfajniejszy z jego braci. Co prawda wygłosił 

mu już kazanie pod hasłem „musisz zostać wojskowym", ale od czasu do czasu 
myślał o innych sprawach, a nawet potrafił o nich mówić. W przeciwieństwie do 
ojca i drugiego brata, Harry'ego, który też przyjechał do domu w odwiedziny. 

Szczęśliwie dla Alexa nie było Roberta, trzeciego starszego brata, który tym 

razem nie mógł przyjechać. Alex nie poradziłby sobie z frontalnym atakiem 
czterech oficerów, tłumaczących mu, dlaczego natychmiast po skończeniu 
szkoły powinien iść do wojska. Miał już dość, kiedy Jesse, Harry i ojciec 
przypuścili na niego szturm. Podejrzewał zresztą, że nie był to koniec walki. 

-  Służba w marines całkowicie zmienia twoje życie -powiedział Jesse. 
No właśnie, to nie był koniec. 
-  Jakbyś miał nową rodzinę - ciągnął brat. - Albo jakbyś miał większą 

rodzinę. 

Większa rodzina... to rzeczywiście szalenie pociągające. Do jadalni wszedł 

Harry i usiadł na krześle. 

-  Wy, dziewczęta, umiecie tak ładnie nakrywać do stołu -zaszczebiotał. 
-  Dziękujemy. Postawiliśmy dla ciebie piękną czerwoną miskę na podłodze 

w kuchni - odparował Jesse. - Uznaliśmy, że tam będziesz się czuł swobodniej, 
ponieważ mamy gościa, a ty nie nauczyłeś się jeszcze posługiwać sztućcami. 

-  Gościa? A, już wiem, mamy poznać panienkę Alexa. Panienkę Alexa! 

Harry najwyraźniej spodziewał się jakiejś słodkiej idiotki. Ałex nie mógł się już 
doczekać chwili, kiedy brat będzie mógł ocenić cały urok Isabel. Zobaczymy, 
jaką zrobi wtedy minę. No dobra, może to brzmi trochę uwłaczająco. Alex 
szybko przeprosił w myślach boginię kobiecości czy kogo tam trzeba. Ale mimo 
wszystko to prawdziwa przyjemność móc pokazać Harry'emu i Jessemu - a 
nawet ojcu - że najmłodszy brat gra w pierwszej lidze. 

Harry wychylił się tak głęboko, że jego krzesło balansowało na dwóch 

nogach. 

background image

-  Właśnie skończyłem rozmowę telefoniczną z Alice Shaffer - zwrócił się do 

Alexa. 

-  Z kim? - spytał chłopak, kładąc na stole ostatni widelec. 
-  Z twoją dyrektorką. Powiedziała mi, że nie dostała od ciebie żadnych 

formularzy zgłoszeń do Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy. - Harry nadal 
kiwał się na krześle, które już zaczynało głośno trzeszczeć. - Mówiła też, że 
nigdy jej nawet nie wspomniałeś o KSOR-ze. Koniec, kropka. 

Alex miał ochotę wykopać spod niego krzesło. Fakt, że ojciec miał obsesję na 

punkcie włączenia szkolenia wojskowego do programu liceum, nie oznaczał 
jeszcze, że Harry musiał się w to tak bardzo angażować. 

-  My trzej mamy się z nią spotkać jutro o czwartej -ciągnął Harry. - Ojciec 

chce, żebyś też tam był - zwrócił się do Jessego. - Sądzi, że my dwaj stanowimy 
najlepszy dowód na korzyści płynące z programu KSOR-u. Tylko lepiej się nie 
odzywaj, żebyś wszystkiego nie zepsuł. 

-  Zgubiłem te formularze, które dostałem od ojca - poinformował braci Alex. 

- Nowe mają mi przysłać pocztą. Bez tych materiałów nie ma sensu urządzać 
spotkania. - Nie było to zbyt oryginalne tłumaczenie. Trochę lepsze, niż gdyby 
powiedział, że te blankiety zjadł pies, którego zresztą nie mieli. 

-  Nie ma sprawy - odpowiedział Harry. - Ojciec prosił, żebym przywiózł 

jeden na wzór. 

No to ekstra. 
-  Nie myślałeś chyba, że uda ci się z tego wykręcić, prawda? - Jesse 

popatrzył na Alexa, a jego wzrok wyrażał nawet trochę współczucia. 

-  Chyba nie - przyznał Alex. Robił wszystko, co było w jego mocy, by 

storpedować ten plan. Traktował te poczynania jak ćwiczenia przed walną 
bitwą, kiedy to powie majorowi, że nie ma zamiaru robić kariery wojskowej. 

Jeśli człowiek jest zmuszony do działania przy wprowadzaniu do szkoły 

programu KSOR-u i nie udaje mu się uniknąć uczestnictwa w tym programie, to 
jeszcze nie musi oznaczać, że skończy w wojsku, pocieszał się Alex. 

Chciałby w to wierzyć. 
-  Musimy dobrze obmyśleć, co powiemy na tym spotkaniu - Harry zwrócił 

się teraz do Jessego. - Dyrektorka Alexa nie była entuzjastycznie nastawiona do 
tego pomysłu. 

-  Ja mam się nie odzywać, pamiętasz? - odpowiedział Jesse. 
-  W porządku - zgodził się Harry. - Alex, chciałbym dostać od ciebie listę 

wszystkich klubów i organizacji, jakie macie w szkole. W ten sposób... - 
Przerwał mu dzwonek. 

-  Już idę. - Najmłodszy z braci wybiegł z jadalni, zanim Harry zdążył 

dokończyć zdanie. Kiedy otworzył drzwi, na jego twarzy ukazał się szeroki 
uśmiech. Chyba jeszcze nigdy widok Isabel nie sprawił mu tak wielkiej 
przyjemności. 

-  Pięknie wyglądasz - powiedział ściszonym głosem. Harry i Jesse 

pokładaliby się ze śmiechu, gdyby to usłyszeli. 

background image

Isabel rzeczywiście pięknie wyglądała... jak zwykle. Ale dziś wieczorem była 

w dodatku bardzo ładnie ubrana. Miała na sobie błyszczącą obcisłą sukienkę z 
wyhaftowanymi na dole różyczkami. Jej blond włosy opadały luźno na ramiona. 

-  Dziękuję - odpowiedziała. - Może mnie przedstawisz? Alex obrócił się i 

zobaczył, że bracia też stoją w holu, 

a ojciec jest już w połowie schodów. Na jego widok poczuł skurcz żołądka; 

często mu się to zdarzało. 

-  To jest mój brat Jesse. To Harry. A to mój tato. 
-  Jestem Isabel Evans. - Dziewczyna podała rękę zgromadzonym wokół niej 

mężczyznom. 

No ładnie. Zapomniał ją przedstawić! Ale Isabel natychmiast to skorygowała. 

Potrafiła robić dobre wrażenie na ludziach i wytwarzać swobodną atmosferę. 
Przynajmniej wtedy, kiedy jej się chciało. 

-  Dlaczego stoicie w holu?! - zawołała matka. - Chodźcie do salonu! 
Wszyscy posłusznie skierowali się do salonu. Alex i Isabel usiedli na 

dwuosobowej kanapce. Nie objął jej, jak by to zrobił w innych okolicznościach; 
obecność rodziny krępowała go. 

-  A więc, Isabel.... - odezwał się Harry. - Alex pomaga mi obmyślić plan, jak 

uzyskać zgodę dyrektorki na wprowadzenie programu KSOR-u do waszej 
szkoły. Masz jakiś pomysł? 

Ale się podlizuje. Alex był pewien, że brat chce tylko pokazać ojcu, że wziął 

tę sprawę w swoje ręce. Harry miał dwadzieścia dwa lata i nadal robił wszystko, 
aby sprawić przyjemność tatusiowi. 

- Może powinniście jej powiedzieć, że ten program niezbyt się różni od tego, 

co robią cheerleaderki - oświadczyła Isabel. - Stacey Scheinin, nasza główna 
cheerlea-derka, bardzo przypomina sierżanta, który przeprowadza musztrę, z tą 
tylko różnicą, że ma głosik jak Minnie Mouse. 

Alex spodziewał się, że zaraz nastąpi wybuch, bo ojcu nie spodoba się to 

porównywanie. Ale jego tata roześmiał się. Śmiał się przez cały czas, kiedy 
Isabel naśladowała Stacey i inne cheerleaderki. 

Mama i bracia też się śmiali, a sądząc po spojrzeniach, jakimi Harry i Jesse 

obrzucali Isabel, najwyraźniej uważali ją za wspaniałą dziewczynę. 

A Isabel była jego dziewczyną. Alex był zadowolony, że bracia mają mu 

czego zazdrościć choć raz w jego krótkim życiu. 

Max obracał w rękach zapalniczkę. Przez zielony plastik wyraźnie było widać 

przelewający się w niej płyn. 

Zapalił ją po chwili i uważnie obserwował płomień, przypominając sobie 

incydent w laboratorium. Tam tak intensywnie wpatrywał się w blask palnika 
bunsenowskiego, że miał przed oczami tylko migocącą pomarańczowożółtą 
ścianę. Wszystko zniknęło, łącznie z Liz. Piękny groźny ogień otaczał Maxa ze 
wszystkich stron, jego jaskrawe barwy paliły mu oczy. Liz mówiła, że trzymał 
palec w ogniu, ale on tego nie czuł. Wydawało mu się tylko, że za chwilę ten 
płomień wchłonie jego oczy. 

background image

Odłożył zapalniczkę, otworzył laptopa i kliknął na plik zatytułowany 

„Nawozy". Nazwał go tak, bo z jego komputera korzystali też czasem matka, 
ojciec i Isabel, a plik pod nazwą „Akino" na pewno by ich zainteresował. Jak 
również „Śmierć". A żadne z nich nie zwróci uwagi na „Nawozy". Ta nazwa 
wydała mu się odpowiednia. Sam stanie się nawozem, czymś, co pomaga rosnąć 
kwiatom. Pokarmem dla robaków. Czy to nie jest makabryczne? - pomyślał. 
Wpisał datę i streścił pokrótce swoje przeżycia w laboratorium. Kiedy będzie 
miał wystarczającą ilość danych, zacznie je porządkować. Ile razy doznał 
intensyfikacji dźwięków, ile razy miał spotęgowane widzenie, ile razy... Pojawią 
się pewnie jakieś nowe objawy. Chciał się zorientować, w jakim tempie rozwija 
się akino. 

Naukowe podejście do tego problemu pozwalało mu się w jakiś sposób 

zdystansować. Traktować tę sprawę w kategoriach przypadku klinicznego, 
bezosobowo. W swoich notatkach nazwał się pacjentem X. Pacjent X doznał 
chwilowej utraty wzroku. Pacjent X miał odczucie, jak to określił, jakby 
pałeczki, którymi grano na bębnach, wybijały rytm na jego mózgu. Wydaje się, 
że myśli pacjenta X obracają się wokół makabrycznych wydarzeń. Skóra 
pacjenta X po zetknięciu z płomieniem zaczęła, jak mówiono, „bulgotać". Tak 
powiedziała Liz. Szybko poprawił tekst: według naocznego świadka, skóra 
pacjenta X zaczęła bulgotać. 

Znowu wziął do ręki zapalniczkę. Warto byłoby mieć relację z pierwszej ręki. 

Z pierwszej ręki. Ha! Niezła gra słów! Pacjent X nie zatracił jeszcze poczucia 
humoru. Zapalił zapalniczkę, zawahał się chwilę, po czym włożył w płomień 
wskazujący palec. 

Czuł ciepło, ale nie ból. Nawet wtedy, kiedy zapachniało przypalonym hot 

dogiem, nadal nie odczuwał bólu. Relacja świadka była bezbłędna. Jego skóra 
rzeczywiście bulgotała. 

Max wyjął palce z płomienia i zgasił zapalniczkę. Bąble, które miał na palcu, 

zaczęły się szybko zmniejszać, a po chwili skóra była już zupełnie gładka, bez 
śladu zaczerwienienia, bez pęcherzy. Przesunął palcem po biurku. Zero bólu. 

Fascynujące. Przypadek pacjenta X był naprawdę fascynujący. 
Gdy usłyszał stukanie do drzwi, szybko zaciemnił ekran. Do pokoju wpadła 

Isabel i rzuciła się na jego łóżko. 

-  Zdobyłam dzisiaj mnóstwo punktów - obwieściła z pełnym zadowolenia 

uśmiechem. - Cała rodzina Alexa kocha Isabel. Mama i bracia, nawet ojciec. 

-  Hm, to dobrze - powiedział Max. Trudno mu było wydobyć z siebie nawet 

te trzy słowa. Pacjent X ma problemy na poziomie najprostszego 
porozumiewania się z otoczeniem. Trzeba pamiętać, żeby to zapisać. 

Isabel pociągnęła nosem. 
-  Robiłeś tu jakieś doświadczenia chemiczne? Strasznie śmierdzi. Wiesz 

przecież, że takie rzeczy masz robić w garażu. 

-  Tak. Zapomniałem o tym - mruknął. 

background image

Teraz nadszedł czas, aby jej o wszystkim powiedzieć. Miał zamiar zrobić to 

wczoraj wieczorem. Zawiadomić siostrę, Michaela i resztę przyjaciół o istnieniu 
akino. Przełożył to na dzisiaj, na porę lunchu, jednak nie mógł tego zrobić. 

Mówiłby do nich jako on, Max, a nie pacjent X, który niedługo umrze. 

Dotyczyłoby to także jego siostry i najlepszego przyjaciela, którzy w swoim 
czasie również umrą z powodu akino. Nie mówiłby wtedy o dwóch kolejnych 
przypadkach klinicznych. 

Nie potrafił sobie z tym poradzić. 
Może nie będzie musiał tego robić. Może uda mu się odnaleźć kryształy, 

zanim będzie za późno. Może znajdzie się jakieś cudowne lekarstwo dla 
pacjenta X. Może.

background image

 

Rozdział piąty 

 

- Dlaczego nie powiesz Michaelowi o swoim uczuciu?  
W ustach Liz te słowa brzmiały zupełnie naturalnie, jakby mówiła: dlaczego 

nie powiesz Michaelowi, że lubisz koty? Albo dlaczego mu nie powiesz, że 
uwielbiasz horrory? Albo dlaczego mu nie powiesz, że bardzo lubisz biały serek 
z rodzynkami? 

Sama myśl o tym, że miałaby powiadomić Michaela o swoich uczuciach, 

wykańczała Marię nerwowo. Uniosła się na łóżku i zaczęła szukać na nocnej 
szafce fiolki z olejkiem eukaliptusowym. Tego właśnie potrzebowała. Będzie 
mogła sobie wyobrazić, że przechadza się wśród drzew, i zapomnieć o Liz, 
Michaelu i wszystkim innym. 

Rozpyliła trochę olejku na poduszkę i natychmiast poczuła zapach 

eukaliptusa. Eukaliptus... To, oczywiście, jak wszystko inne, przywiodło jej na 
myśl Michaela. 

Liz powiedziałaby pewnie, że rozpylenie właśnie tego olejku ma podtekst 

freudowski, że jest to sygnał z podświadomości, nakazujący Marii podnieść się 
z łóżka i jechać do Michaela, aby mu wyjawić swoje uczucia. Ale Liz dawała 
kiepskie rady. Na przykład: dlaczego nie powiesz Michaelowi o swoim uczuciu? 

Maria chwyciła telefon i nacisnęła szybkie wybieranie numeru - jedynkę. Liz 

odezwała się po drugim dzwonku. 

-  Nienawidzę cię - wybuchnęła Maria, nie powiedziawszy nawet cześć. 
-  Maria? - wymamrotała zaspanym głosem jej przyjaciółka. 
Maria dopiero teraz spojrzała na zegar. Dochodziło wpół do drugiej. 
-  Przepraszam, nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno. 
-  Ale musiałaś zadzwonić, żeby powiedzieć, że mnie nienawidzisz. - Liz była 

równie zdziwiona, co rozbawiona. 

-  Tak. Nie cierpię cię. Naprawdę. Jak mogłaś mnie namawiać do tego, żebym 

odkryła przed Michaelem swoje uczucia? 

-  Więc... więc on ich nie odwzajemnia? Jak zareagował? Musisz mi wszystko 

opowiedzieć - zażądała Liz. 

-  Nic nie powiedział - oświadczyła Maria. 
-  Jak to? Tylko na ciebie patrzył? 
-  Nie. Nic nie powiedział, ponieważ ja też niczego mu nie powiedziałam - 

wyjaśniła Maria. - Nie wiem, czy potrafię. 

-  Oczywiście, że potrafisz - nalegała Liz. 
-  Właśnie dlatego cię nienawidzę. Jesteś kiepską przyjaciółką. Dobra 

wysłuchiwałaby codziennie moich zwierzeń na temat Michaela i nigdy by nie 
mówiła, że powinnam coś z tym zrobić. 

-  Mów wolniej - poprosiła Liz. - Robię notatki. Dobra przyjaciółka to, 

według ciebie, marionetka, która mówi to, co pragniesz usłyszeć. 

background image

Maria ciężko westchnęła. 
-  Przepraszam cię. Zachowuję się jak wariatka. Spij. 
- Zaczekaj. Powiedz mi tylko jedno. Jaka jest najgorsza rzecz, która może się 

wydarzyć, jeśli powiesz o tym Michaelowi? 

Maria wahała się, przesuwając palcem po pomarszczonym prześcieradle. 
-  Czasem pali się we mnie jakieś wewnętrzne światełko. To miejsce 

wypełnione jest... tym, co czuję do Michaela. 

-  Chcesz powiedzieć miłością - przerwała jej Liz. 
-  No dobrze. Powiem to. Miiiłooością. Jednak kiedy wydobędę to światełko 

na powierzchnię, ono może już nie być tak pociągające. Myślę o tych rybach, 
które żyją na dnie oceanu. Gdyby je nagle wyciągnąć z wody, trach! Wszędzie 
rozpryskane wnętrzności. One po prostu wybuchają. 

-  Mogłabyś więc wybuchnąć, chociaż z punktu widzenia fizjologii jest to 

bardzo mało prawdopodobne, albo też, co muszę znowu powtórzyć, chociaż 
ryzykuję, że zostanę bardzo niedobrą przyjaciółką, Michael mógłby powiedzieć, 
że odwzajemnia twoje uczucia - oświadczyła Liz. 

Te słowa nasunęły Marii nowe myśli. Widziała oczami wyobraźni, jak jej 

światełko unosi się i rozpryskuje w setki gwiazd. A na niebie, wśród gwiazd 
Marii, są gwiazdy Michaela, utworzone z jego wewnętrznego światełka. 

-  Co prawda dwa razy mnie pocałował. To już jeden wskaźnik, że może 

podzielać moje uczucia. A właściwie dwa - stwierdziła Maria. 

-  Poproszę o dokładny opis - zażądała Liz, ziewając. 
-  To były pocałunki w usta - odpowiedziała Maria. -Oba były bardzo szybkie. 

Jeden zawierał pewną dawkę wdzięczności, ponieważ pomagałam mu w 
poszukiwaniach statku jego rodziców. Drugi zawierał pewną dawkę strachu, bo 
myślał, że już nie żyję. Więc trudno mi powiedzieć, czy miały jakiekolwiek 
znaczenie. - Maria głęboko zaczerpnęła przesyconego zapachem eukaliptusa 
powietrza i szybko mówiła dalej: - Okay, może te pocałunki oznaczają, że 
przestał mnie traktować jak młodszą siostrę. Na pewno jednak nie oznaczają 
tego, że oczekuje ode mnie miłosnych wyznań. 

-  Nie bierzesz pod. uwagę jednego, bardzo ważnego, faktu. Michael omal nie 

stracił życia, starając się ciebie ratować - przypomniała jej Liz. 

-  Myślę, że zrobiłby to samo dla każdego z naszej grupy. Poza tym, jeśli on 

rzeczywiście odwzajemnia moje uczucia, to dlaczego go tu teraz nie ma? 
Dlaczego mnie nie całuje? Mam na myśli prawdziwy pocałunek, a nie taki, 
który trwa zaledwie dwie sekundy. 

-  Jest tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć -powiedziała Liz. 
-  Masz rację. Muszę się wydobyć z tego nieszczęsnego stanu - zgodziła się 

Maria. - Zrobię to. I to zaraz, bo inaczej mogę się rozmyślić. - Rozłączyła się, 
zanim przyjaciółka zdążyła jej powiedzieć do widzenia. Ale zaraz złapała 
telefon i wcisnęła guzik powtórnego połączenia. Liz odezwała się natychmiast. 

-  Chciałam tylko powiedzieć, że tak naprawdę to wcale cię nie nienawidzę - 

oznajmiła Maria i szybko się rozłączyła. 

background image

Wstała z łóżka i podeszła do szafy. Musiała działać szybko, bo inaczej 

stchórzyłaby. Miała jednak poważny problem. 

-  Co mam włożyć? - szepnęła. - Nie wiem, czy mam odpowiedni strój, który 

będzie pasował do moich rozprys-kanych wnętrzności. 

Ciężko westchnęła. Włożyła swoje ulubione dżinsy, ciemnozielony sweter i 

na palcach wyszła z domu. 

Żałowała, że nie może wziąć samochodu, ale bała się zbudzić matkę. 

Wyciągnąwszy rower z garażu, przez chwilę stała na podjeździe, jeszcze się 
wahając. Może lepiej byłoby wrócić do domu i uderzyć się czymś ciężkim w 
głowę, żeby przez kilka godzin nie być w stanie myśleć o czymkolwiek. 

Ale nie, zaszła już za daleko. Kiedy wsiadła na rower i zaczęła pedałować, 

doszła do wniosku, że dobrze się stało, iż nie mogła wziąć samochodu. Jazda na 
rowerze pozwalała jej rozładować napięcie. Może zupełnie się go pozbędzie, 
zanim dotrze do domu Michaela. Mocno pedałowała, mknąc ciemnymi ulicami. 

W ten sposób szybko dojechała do domu państwa Pascalów. Zostawiła rower 

przy okalającym podjazd, niskim żywopłocie, przez boczną furtkę dostała się na 
tyły domu i podeszła pod okno Michaela; było uchylone. Wystarczyło je lekko 
przesunąć do góry i wejść do środka. 

Pozostawał tylko jeden drobiazg - powiedzieć Michaelowi, że go kocha. 
Maria spojrzała na niebo. Może gwiazdy podsuną jej jakiś pomysł albo 

dodadzą odwagi. Potrzebowała czegoś, co pozwoliłoby jej pokonać ostatnie 
metry, które dzieliły ją od Michaela. Ale niebo było zachmurzone; nie widać 
było ani jednej gwiazdy. Dziewczyna zaczęła krążyć w kółko. Potrzebowała 
jednej gwiazdy, zanim się na to zdecyduje, choćby jednej cholernej 
gwiazdeczki. 

Nagle okno podniosło się z lekkim trzaskiem. 
-  Wchodzisz czy nie? - rozległ się cichy głos. 
Maria pisnęła cicho; nie zdołała powstrzymać tego głupiego pisku. Spojrzała 

w stronę okna i zobaczyła uśmiechniętego Michaela. 

-  Wchodzę - rzuciła. - To znaczy, jeśli można. Chłopiec podał jej rękę, 

pomagając wdrapać się do środka. 

-  Dylan śpi, więc... 
-  Nie, nie śpię. - Dylan, trzynastoletni przybrany brat Michaela, usiadł w 

łóżku. - Cześć, Mario. 

-  Cześć - szepnęła. Poczuła się nagle jak idiotka. Nic z tego nie wyjdzie. Jak 

mogła wygłosić swoje romantyczne przemówienie, kiedy ten mały leżał w 
sąsiednim łóżku, a przybrani rodzice Michaela spali dwa pokoje dalej? 

-  Dylan, w kuchni został jeszcze kawałek placka. Może pójdziesz i go sobie 

weźmiesz? - zaproponował Michael. 

-  Wiesz, że nasze reguły zabraniają jedzenia pomiędzy posiłkami - 

powiedział z oburzeniem Dylan, uśmiechnął się i wyszedł z pokoju. 

background image

Gdy Michael usiadł na łóżku, Maria zawahała się. Nie wiedziała, czy powinna 

usiąść koło niego, czy raczej na łóżku Dylana. Nie rób z siebie idiotki, 
pomyślała i usiadła obok Michaela. 

-  Hm, jak w szkole? - spytała, nie patrząc na niego. 
-  Jak w szkole? 
-  Hm, tak, to znaczy, czy masz teraz trudniejsze zajęcia? Powinnam się tym 

martwić? - dodała. 

Och, Boże, co ja plotę? - pomyślała. Rzuciła okiem na Michaela, 

sprawdzając, czy nie robi już dla niej kaftana bezpieczeństwa ze swojego 
prześcieradła. 

Dopiero teraz zauważyła, że ma na sobie tylko podkoszulek i bokserki, co 

wcale nie pomogło jej uporządkować myśli. Ten facet prezentował się 
nadzwyczajnie. 

-  Pomyślałam też, że mógłbyś mi doradzić, jakie dodatkowe zajęcia mam 

wybrać w przyszłym roku - paplała dalej. - Ty już uczestniczyłeś w niektórych z 
nich. 

-  Przyszłaś po radę, czy w przyszłym roku masz wybrać rzeźbienie w 

drewnie, czy chór? - spytał Michael. 

-  Tak. Nie. Sama nie wiem. - Żałowała, że nie ma przy sobie fiolki z olejkiem 

cedrowym. Potrzebowała czegoś na uspokojenie, i to bardzo. Odetchnęła 
głęboko i obróciła się do chłopca. Nie będzie już dłużej mówić do ściany. - Nie. 
Nie dlatego przyszłam - oznajmiła zdecydowanym tonem, wpatrując się w ramię 
Michaela, tak by nie widzieć wyrazu jego twarzy. Dopiero po chwili zmusiła 
się, aby mu spojrzeć w oczy. - Przyszłam, bo jeszcze ci nie podziękowałam za 
to, że ocaliłeś mi życie. Dziękuję. - Nie o to jej chodziło, ale po tym głupim 
gadaniu o szkole i tak był to duży krok do przodu. 

-  Myślałem, że umrzesz - powiedział Michael zduszonym głosem. - Byłem 

przerażony. 

I pocałował ją, nie tak sobie, po przyjacielsku. Był to głęboki gorący 

pocałunek, jakiego Maria jeszcze nigdy nie doświadczyła. Czuła, jak jej 
wewnętrzne światełko ogromnieje, przepełniając ją ciepłem i światłem. 
Gorejącym ogniem. Oślepiającym blaskiem. Szaleńczo. Nieprzytomnie. 

Pocałunek skończył się tak samo niespodziewanie, jak się zaczął. Michael 

odsunął się, patrząc na nią takim wzrokiem, jakby nie mógł uwierzyć, że to w 
ogóle miało miejsce. 

-  Ja też się bałam, że umrzesz - powiedziała Maria, zarzucając mu ręce na 

szyję i ukrywając głowę na jego ramieniu. Była ciekawa, czy chłopiec czuje jej 
drżenie, czy wie, że ona drży, ponieważ ten pocałunek wywrócił cały jej świat 
do góry nogami. - To byłaby moja wina - dodała. 

-  Nie, nie myśl tak - szepnął Michael. 
-  Ale to prawda - upierała się. - Powinnam była się domyślić, że dzieje się 

coś bardzo złego. Nie powinnam używać tego pierścienia. Ale tak bardzo 
chciałam ci pomóc. 

background image

-  Co? - Michael złapał ją za ramiona i odsunął od siebie. - Przez cały czas 

utrzymywałaś mnie w przekonaniu, że to, co robisz, jest całkowicie bezpieczne. 
Stale powtarzałaś, żebym się tym nie martwił! 

- Wiem, ale myślałam... myślałam, że uda mi się odnaleźć statek twoich 

rodziców. Wiem, jakie to dla ciebie ważne, a ja... ja... 

-  Omal nie umarłaś! Mario, dlaczego to robiłaś? 
-  Właśnie chcę ci to powiedzieć! - zawołała. - Robiłam to, ponieważ... 
-  Nie ma wystarczająco ważnego powodu, żeby wystawiać się na takie 

niebezpieczeństwo. To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłaś. - Michaela 
dławił gniew. 

Nie była na to przygotowana. Co się stało z jej planem -wejść przez okno, 

odkryć swoje karty i zobaczyć, co z tego wyniknie? Teraz pogrążyła się w 
otchłani winy, szukając dla siebie usprawiedliwienia. Nie mogła sobie poradzić 
z tą sytuacją. 

- Ja... ja muszę już iść - wyjąkała. Odsunęła się od chłopca i rzuciła do okna. 
Michael nie odezwał się ani słowem, ani kiedy wdrapywała się na parapet, ani 

kiedy ciężko upadła na ziemię. 

Podniosła się szybko, pobiegła po rower i wskoczywszy na siodełko, pognała 

ulicą. Wiatr osuszał łzy, które gorącym strumieniem spływały jej po policzkach. 

Nie miała nawet okazji poinformować Michaela, dlaczego tak bardzo jej 

zależało na odnalezieniu statku. A chciała tylko powiedzieć, że robiła to, 
ponieważ go kocha.

background image

 

Rozdział szósty 

 

- Ty prowadzisz, okay? - odezwał się Max, rzucając przyjacielowi kluczyki. 
Michael obszedł samochód dokoła i usiadł za kierownicą. Chyba jeszcze 

nigdy Max nie dał mu prowadzić jeepa, kiedy sam mógł to robić. 

-  Dobrze się czujesz? - spytał. 
-  Tak. Jestem tylko trochę zmęczony. 
Michael spojrzał na niego z powątpiewaniem. Zapalił silnik i wyjechał na 

ulicę. 

-  Chcesz szukać w jakimś szczególnym miejscu? -spytał. 
Nastąpiło dziwne odwrócenie ról. Zwykle Max pomagał w poszukiwaniach 

statku ich rodziców przede wszystkim po to, żeby dotrzymywać towarzystwa 
przyjacielowi. Ale tej nocy to właśnie on wpadł na pomysł, żeby jechać na 
pustynię. To nie był nawet ich zwyczajowy dzień poszukiwań. 

-  Nie wiem. Pomyślałem, że moglibyśmy poszukać tej skały, którą widziała 

Maria, kiedy śledziła Valentiego, korzystając z Kamienia. Mówiła, że ma kształt 
kurczaka -powiedział Max. 

Maria. Michaela znowu ogarnęła wściekłość na samą myśl o tym, co zrobiła. 

Wiedziała, że używanie Kamienia, żeby móc zobaczyć szeryfa Valentiego, jest 
niebezpieczne, ale nie przestała wykorzystywać jego mocy. Nie, to byłoby zbyt 
rozsądne. Nie zaczekała nawet na niego, żeby był przy niej i pilnował, aby nie 
stała jej się krzywda. Ta dziewczyna powinna mieć opiekuna. 

-  Valenti był w domu, kiedy Maria po raz pierwszy skorzystała z mocy 

Kamienia, żeby go „zobaczyć" - poinformował Maxa. - Potem, po niecałej 
godzinie, spróbowała znowu. Widziała wtedy, jak przejeżdżał koło tej skały. 
Powinniśmy więc obrać jakiś kierunek i jechać przez pustynię około 
czterdziestu pięciu minut. Potem możemy prowadzić poszukiwania w obrębie 
dużego koła wokół miasta. 

-  Wszystko wydaje się łatwe, kiedy o tym mówisz -zauważył Max i 

roześmiał się dziwnym świszczącym śmiechem. 

-  Wybrałeś jakiś specjalny kierunek? - spytał go przyjaciel. 
-  Nie. 
Michael jechał przed siebie. Prędzej czy później dotrą do pustyni. Długa jazda 

miała tylko jedną wadę - zostawiała mu zbyt wiele czasu na rozmyślania. Wciąż 
wracał myślą do wczorajszych nocnych odwiedzin Marii. Ta wizyta oszołomiła 
go, zaniepokoiła i w dziwny sposób poruszyła. 

-  Nie uwierzyłbyś, czego się dowiedziałem - rzekł. -Maria miała pełną 

świadomość, że naraża się na niebezpieczeństwo, kiedy korzystała z pierścienia, 
żeby śledzić Valentiego. Kłamała w żywe oczy. Mówiła, żebym się o nią nie 
martwił, zachowywała się tak, jakbym był nadopiekuńczy. 

-  Hmmm - mruknął Max. 

background image

-  Tylko tyle? Hmmm? - Michael potrząsnął głową. -Ona nie jest typem 

kłamczuchy. Rozumiem, że zafascynowana swoją mocą mogła zapomnieć o 
środkach ostrożności, ale żeby tak kłamać... - Znowu potrząsnął głową. 

-  Tak. Jeśli kłamała, to na pewno miała jakiś ważny powód - zgodził się Max. 
-  Chyba tak - prychnął Michael. - Ona jest zupełnie inna niż Isabel. Izzy 

kłamie dla zabawy. Przypomina mi syjamskiego kota, całkowicie 
skoncentrowana na sobie, o wiele za ładna, o wiele za dobrze zdaje sobie z tego 
sprawę i za bardzo wykorzystuje ten fakt dla swoich celów. 

- Jeśli Isabel ma być kotem, to czym jest Maria? - spytał Max. 
-  Chyba jakimś szczeniaczkiem. Może malutki golden retriever. Jasny i 

puchaty. Słodki. Miły dla wszystkich. 

-  Dam ci radę. Nie musisz mówić Marii, że przypomina ci szczeniaka golden 

retrievera. - Max powrócił do przeszukiwania pustyni. Widać było, że nic się nie 
ukryje przed jego bacznym wzrokiem. 

Dobrze, że chociaż jeden z nich był czujny, ponieważ myśli Michaela 

zwróciły się ponownie ku Marii. 

-  Chciałbym wiedzieć, dlaczego to zrobiła - wybuchnął. - To doprowadza 

mnie do wściekłości. 

Po chwili uświadomił sobie, że wie dlaczego. Zdawała sobie sprawę, że jeśli 

powie mu prawdę, on nie dopuści do tego, żeby nadal korzystała ze swojej 
mocy. A tak bardzo chciała odnaleźć statek. Tak właśnie mówiła.... Nie, 
powiedziała: „tak bardzo chciałam ci pomóc". Chciała to zrobić dla niego. 

Miał ochotę spytać przyjaciela, czy to może oznaczać, że Maria jest... w nim 

zakochana albo coś w tym rodzaju. Czy też tylko dlatego szukała statku, że byli 
przyjaciółmi i chciała mu pomóc jak przyjacielowi. Nie, to byłoby zbyt 

naiwne. 
-  Czy tam coś jest?! - zawołał podniecony Max, wskazując skałę po lewej. 
Michael zwolnił, by ją dokładnie obejrzeć. 
-  Chyba nie - orzekł. - To wygląda na zwykłą skałę. Nie ma jakiegoś 

szczególnego kształtu. 

-  To wszystko jest zbyt fantastyczne. 
-  Może i tak - przyznał Michael. - Ale przynajmniej dzięki temu, co widziała 

Maria, wiemy, że statek jest w pierwotnym stanie. Wiemy też, że był, albo nadal 
jest, gdzieś w pobliżu. Nigdy jeszcze koniec naszych poszukiwań nie był tak 
bliski. 

-  Tak, teraz znalezienie go zajmie nam najwyżej dziesięć albo dwadzieścia 

lat - mruknął Max. 

Och, chyba znowu źle się działo pomiędzy nim a Liz. Max najwyraźniej 

zaczął poważnie myśleć o ucieczce. Michael doskonale znał to uczucie. Kiedy 
był mały, a nawet wiele lat później, całymi godzinami marzył o odnalezieniu 
statku. Miał nadzieję, że wskoczy do niego i odleci do domu - oczywiście razem 
z Maxem i Isabel. 

background image

Chociaż ostatnio... ostatnio te marzenia straciły wiele ze swojego uroku. 

Częściowo dlatego, że zyskał pewność, iż na rodzinnej planecie nie ma rodziny, 
że nikt tam na niego nie czeka. Ale to nie wszystko. Chodziło jeszcze o to, że 
teraz musiałby opuścić Liz i Alexa. Oraz Marię. 

Maria. Co miał z nią począć? Już zbyt długo krążył wokół tej myśli; 

zastanawiał się, czy rozpoczęcie z nią jakiejś romantycznej historii nie jest 
całkowicie odjechanym pomysłem. 

Romantycznej! Akurat! Jego zainteresowanie Marią bynajmniej nie było 

platoniczne. Początkowo, kiedy zaczął częściej z nią przebywać, myślał o niej 
jak o młodszej siostrzyczce. Chociaż ona i Isabel były rówieśniczkami, Maria 
wydawała mu się o wiele młodsza. Nie mógł sobie wyobrazić Isabel, krzyczącej 
ze strachu podczas oglądania jakiegoś horroru, wbijającej mu paznokcie w rękę, 
zakrywającej oczy, błagającej, żeby jej powiedział, kiedy nastąpi koniec tego 
przerażającego epizodu. A Maria zawsze się tak zachowywała. 

Nawet mu się to podobało. Jak bardziej doświadczonemu, starszemu bratu. 

Ciekaw był, co będzie następnym razem, kiedy będą oglądać film o potworach. 
Gdy Maria przytuli się do niego, czy przyjdzie mu wtedy na myśl ten 
pocałunek? 

Przyspieszył trochę, pędząc po ciemnej, pustej szosie. Nie wiedział, co ma 

myśleć o tym pocałunku. Wiedział tylko, że już nigdy nie będzie traktował 
Marii jak młodszej siostry. 

Napisz, że po przeczytaniu jego listu nieprzytomnie się w nim zakochałaś - 

zaproponowała Maria, nachylając się nad Isabel, która stukała w klawiaturę. - 
Podpisz Victorianna, Pani Ciemności. 

Maria była bardzo zadowolona, że Isabel zaprosiła ją i Liz do siebie. 

Potrzebowała jakiejś odmiany. Nie mogła przestać myśleć o tym, co się 
wydarzyło ostatniej nocy w pokoju Michaela. Jednak trzy procent jej umysłu 
mogło się teraz zająć wysyłaną do Alexa wiadomością, podczas gdy pozostałe 
dziewięćdziesiąt siedem skupiało się na przypominaniu sobie wyrazu twarzy 
chłopca i jego wściekłego tonu, kiedy mówił o jej głupim postępowaniu. 

-  Czy Alex nie pozna twojego internetowego pseudonimu? - zwróciła się Liz 

do Isabel. 

-  Używam pseudonimu mojej mamy. 
-  A jeśli on odpisze? - Maria się roześmiała. - Jeśli będzie chciał wciągnąć 

twoją mamę w jakiś cyberseks? 

-  Tak, to jest ryzyko - przyznała Isabel. - Ale nie martwię się tym. Alex jest 

we mnie zbyt zadurzony, żeby nawet pomyśleć o kimś innym. 

-  Pamiętaj, że Victorianna miała wspomnieć, że nosi stanik w rozmiarze 

XXL i ma kolekcję bielizny osobistej ozdobionej wizerunkiem lampartów - 
zażartowała Liz, zwijając swoje długie czarne włosy w węzeł. - Dalej jesteś tak 
bardzo pewna siebie, Isabel? 

-  Faceci rzeczywiście lubią duże... kolekcje staników i majtek z wizerunkami 

dzikich zwierząt - dodała Maria. 

background image

Isabel zakończyła wreszcie całą operację wysyłania e-maila do swojego 

chłopaka. 

-  Alex jest beznadziejnie zaplątany w jedwabne sidła mojej kobiecości - 

oświadczyła z zadowoleniem. 

Maria i Liz popatrzyły na siebie i wybuchnęły śmiechem. 
-  W co? - spytała Liz. 
-  Słyszałyście, co powiedziałam. 
To byłoby wspaniałe: móc przeistoczyć się w Isabel, pomyślała Maria. Tak 

zabójczo piękna dziewczyna może traktować świat jak dom handlowy pełen 
facetów. Wybrać sobie najpierw blondyna, a w innym stoisku rudego. Musi się 
tylko zastanowić, którego ona chce, a nie myśleć o tym, czy oni ją zechcą. 

-  Wejdź na stronę Lucindy Baker - zaproponowała Liz. -Chcę zobaczyć, czy 

ma jakieś nowe wpisy. 

-  Jak to zrobić? - spytała Isabel. 
-  Nigdy nie próbowałaś? - Liz sięgnęła do klawiatury i wpisała adres. - To 

niezła zabawa. Ona robi ranking technik pocałunków każdego chłopaka ze 
szkoły. 

Michaela też? - pomyślała Maria. Nie miała ochoty czytać opisu jego 

pocałunków. A gdyby się okazało, że on całuje każdą dziewczynę tak jak ją 
wczorajszej nocy? Nie mogła pogodzić się z pomysłem, że ich pocałunek nie 
był czymś szczególnym, czymś, co mogło się wydarzyć jedynie między nimi. 

Myśl o tym pocałunku była jedyną rzeczą, która podtrzymywała ją na duchu. 

To prawda, że Michael był na nią oburzony, wściekły, ale skoro ją tak całował, 
to mógł żywić dla niej jakieś uczucie. Na przykład miłość. 

-  Okay, już jest. Musisz tylko kliknąć na nazwisko faceta i znajdziesz opinię 

Lucindy. 

Maria spojrzała natychmiast na spis nazwisk pod literą G.  
Michaela nie było na tej liście. Przynajmniej to zostało jej oszczędzone. 
Isabel zrobiła szybki przegląd rejestru Lucindy. Rick Surmacz. Interesujące. 
-  Tak. Sądziłam, że on jest beznadziejnie zaplątany w jedwabne sidła 

kobiecości Maggie MacMahon - zażartowała Maria. - W innym wypadku nie 
byłoby chyba możliwe, żeby ubierał się pod jej dyktando i codziennie 
dopasowywał swoje ubranie do jej strojów? 

Isabel kliknęła na nazwisko Ricka. 
-  Nazywam Ricka wiertniczym - przeczytała na głos. -On uważa, że dobry 

pocałunek polega na wkładaniu ci języka do gardła. Żadnej finezji. Żadnej 
delikatności. Knebluje. Dosłownie. 

-  Uuuu - skomentowała Maria. - Myślicie, że Maggie to widziała? 
-  Wykluczone - rzuciła Liz. - Gdyby tak było, to następnym strojem Ricka 

byłby gustowny czarny worek na zwłoki. 

-  Zobaczmy teraz Craiga Cachopo - odezwała się Maria, z nadzieją, że teraz 

przynajmniej cztery procent jej umysłu zdoła się oderwać od Michaela. - W 

background image

szóstej klasie obie z Liz byłyśmy w nim nieprzytomnie zakochane. To 
zadurzenie omal nie zniszczyło naszej przyjaźni. 

Isabel sprawdziła początek listy. 
-  Nie ma go tu - rzekła. 
-  Ale Max jest! - zawołała Liz. Chwyciła mysz i kliknęła. 
-  Nie powinnam mieć na liście Maxa, ponieważ nigdy się z nim nie 

całowałam - czytała Liz już spokojniejszym głosem. - Ale dziewczyna może 
sobie pomarzyć, prawda? Wydaje mi się, że pocałunek Maxa byłby właśnie 
pocałunkiem z twoich marzeń. Te spokojne typy mogą nieźle zaskoczyć. Mam 
nadzieję, że wkrótce będę już mogła podać wam fakty. 

-  Marz sobie dalej - powiedziała Isabel, uśmiechając się do Liz. - Bo widzisz, 

chociaż Max nadal cię od siebie odsuwa, to jego zainteresowanie innymi 
dziewczynami jest równe zeru. 

Liz skinęła głową. 
-  Tak, wiem - szepnęła. - Ale dziękuję, że mi o tym przypominasz. 
Maria poczuła ukłucie zazdrości. Isabel i Liz miały chłopaków, którzy byli w 

nich bardzo zakochani. To prawda, że Max twierdził, iż może być tylko 
przyjacielem Liz, niczym więcej. Ta wiedziała jednak, że chłopak odwzajemnia 
jej uczucie. 

-  Czy Max nie wydał się wam ostatnio jakiś dziwny? -spytała Liz. 
-  Jest trochę nieprzytomny, jeśli o to ci chodzi - odpowiedziała Isabel. 
Maria zmarszczyła czoło, starając się przypomnieć sobie, jak w ostatnim 

czasie zachowywał się Max. Skoncentrowana wyłącznie na Michaelu, nie 
zwracała na to zbytniej uwagi. 

-  Był bardziej spokojny niż zazwyczaj - odezwała się wreszcie. - Jakby 

czymś zaabsorbowany. 

-  A nie wydał się wam chory? - nalegała Liz. 
-  Ja uważam, że tu chodzi tylko o ciebie. Sądzę, że on za tobą tęskni -

powiedziała Isabel. - Może to nie jest właściwe słowo, bo przecież widujecie się 
codziennie, ale... 

-  Ale to jest co innego - dokończyła za nią Liz. 
-  Jeśli rzeczywiście chcecie wiedzieć, jak całuje Craig, to zaraz wam powiem 

- obwieściła Isabel, szybko zmieniając temat. Uznała widocznie, że rozmowa o 
Maksie nie robi dobrze Liz. - Trochę zbyt mokro. Głośno oddycha przez nos. 
Ale, ogólnie rzecz biorąc, całkiem nieźle. 

-  Coś takiego! - zapiszczała Maria. - Nie wiedziałam, że ty z nim chodziłaś. 
-  Nie chodziłam. Ale pewnej nocy złożyłam małą wizytę w jego snach. 

Kiedy, hm, prowadziłam karmpanię, aby zostać królową balu - przyznała. 

-  Przenikałaś do snów facetów i całowałaś ich, żeby na ciebie głosowali? - 

spytała Liz. 

-  Tylko tych atrakcyjnych. Ale Michael Alex wszystko mi zepsuli. 

Pamiętacie, że przegrałam z Li- dodała, pokazując język rywalce. 

Ta roześmiała się i rzuciła w nią poduszą. 

background image

Maria nie odzywała się. Była zadowolona, że Isabel przegrała. Prowadzenie 

takiej kampanii przedwyborczej nie było w porządku. Poza tym Liz zasługiwała 
na to, żeby wygrać. Była równie ładna, jak Isabel, chociaż w całkiem innym 
typie. I miała nie gorsze powodzenie. 

-  Jak to jest, kiedy się przenika do cudzych snów? -spytała. - Czy poznajesz 

wtedy wszystkie tajemnice? 

-  Mogłabym wam to zademonstrować -zaproponowała Isabel. - Przynajmniej 

tak mi się wydaje. Gdybyśmy we trzy nawiązały łączność, to wtedy pewnie 
razem przeniknęłybyśmy do snów. 

-  Ale to jest naruszenie cudzej prywatności - zaprotestowała Liz. 
-  Tak, masz rację - przyznała Isabel. - Z drugiej jednak strony to świetna 

zabawa. 

-  Musimy to zrobić - wtrąciła Maria. Wiedziała, że Liz ma rację, mówiąc o 

naruszaniu prywatności, lecz istniała szansa, że Isabel wprowadzi ją w sen 
Michaela. Może dzięki temu pozna jego uczucia. 

-  Od kogo zaczynamy? - spytała Isabel. 
-  Pani Hardy? - zaproponowała Liz. 
-  Nauczycielka? - zdziwiła się Maria. - Może powinnyśmy wybrać kogoś, 

kogo lepiej znamy. 

Nie chciała wymienić Michaela. Wolała zaczekać, żeby móc to zrobić 

mimochodem. Opowiedziała już Liz o wydarzeniach ostatniej nocy, mimo to 
wolała nie pokazywać, że jest aż tak zaangażowana. 

-  Już wiem, co zrobimy. Wejdziemy w zasięg snów i każda z was wybierze 

sobie orbitę. To będzie prawdziwa niespodzianka - oświadczyła Isabel. Usiadła 
na podłodze i dała dziewczynom znak, żeby usiadły obok niej. - Rozluźnijcie 
się. Oddychajcie głęboko. Ja zajmę się resztą -dodała, biorąc obie za rękę. 

Otoczyła je feeria barw, nasycony fiolet aury Isabel wtapiał się w ciepły 

bursztyn aury Liz i kobaltowy błękit Marii. Po chwili powietrze zostało 
nasycone mieszaniną zapachów. Maria nazwała je w myśli aurami woni. 
Głęboko wciągnęła powietrze, napawając się zapachem ilang-ilang Liz, 
cynamonu Isabel i własnym, różanym. Te wonie przenikały się wzajemnie, 
tworząc swoisty aromat. 

-  Teraz zamknijcie oczy - szepnęła Isabel. 
Maria przymknęła powieki i została natychmiast otoczona wirującymi sferami 

snów, które mieniły się tęczowym blaskiem. Uśmiechnęła się, kiedy jedna z 
orbit otarła się o jej twarz. Była miękka jak bańka mydlana, wydawała wysoki, 
piękny dźwięk. 

-  Witajcie w zasięgu snów - powiedziała Isabel. - Orbita powstaje, kiedy 

śpiący zaczyna śnić. Wybierzcie sobie którąś z nich, a ja was do niej 
wprowadzę. 

Maria wsłuchiwała się w muzykę sfer, usiłując wyłapać ton, który odezwałby 

się echem w jej sercu. 

background image

Było wiele pięknych dźwięków, ale żaden nie był tym, którego szukała. 

Michael jeszcze nie śpi, uświadomiła sobie nagle. Nie znajdę teraz jego orbity. 

-  Wybieraj pierwsza - zwróciła się do Liz. 
-  Ta - powiedziała jej przyjaciółka, wskazując wirującą jasnozieloną sferę 

snu. 

-  To przedziwne. Wydaje mi się, że wybrałaś orbitę swojej matki - zauważyła 

Isabel. - Tyle razy to robiłam, że umiem już rozpoznawać mnóstwo sfer 
ludzkich snów i jestem prawie pewna, że to właśnie ta orbita. Może chcesz 
wybrać inną? 

Liz zawahała się, po czym potrząsnęła głową. 
-  Ta będzie dobra. 
Isabel wyciągnęła ręce i zaczęła nucić. Po chwili zielona sfera snu znalazła 

się w jej dłoniach. Dziewczyna nie przestawała nucić, a orbita ogromniała, aż 
stała się tak wysoka, jak zgromadzone przy niej dziewczyny. 

-  Jeśli nie chcesz, żeby cię zobaczyła w swoim śnie, to możemy pozostać na 

zewnątrz. Możemy też przeniknąć do środka. 

-  Zostańmy na zewnątrz - zdecydowała Liz. Przysunęła się bliżej i zajrzała do 

orbity. Maria zrobiła to samo. 

Pani Ortecho spacerowała nad brzegiem jeziora. Kiedy przechodziła pod 

drzewem, spadło z niego jajko i rozbiło się u jej stóp. Z jajka zaczęła wypływać 
krew. 

Liz z trudem złapała oddech. 
-  Nie musimy dalej patrzeć - odezwała się Maria. 
-  Chcę to zobaczyć - powiedziała Liz. 
Nadal wpatrywały się w orbitę. Sceneria zmieniła się szybko, jak to bywa w 

snach; teraz pani Ortecho stała w kuchni. Otworzyła lodówkę i wyjęła jajko z 
kartonowego pojemnika. Trzymała je przez chwilę w dłoniach, jakby chciała je 
ogrzać. 

Nagle znalazła się znowu nad jeziorem. Wspinała się na drzewo w 

poszukiwaniu gniazda, trzymając jajko w dłoni. Jedna z gałęzi, która służyła jej 
za oparcie, złamała się. Pani Ortecho zachwiała się, jajko wysunęło się z jej 
dłoni i wpadło do jeziora. 

Z wody w jeziorze, która stała się czerwona i zaczęła bulgotać, wyłoniła się 

zalana krwią dziewczyna. Poszybowała w kierunku pani Ortecho, zaciskając 
szponiaste dłonie. 

Pani Ortecho krzyknęła, a Liz odsunęła się gwałtownie od jej sfery snu. 
-  Już dość! - zawołała. 
Isabel wyciągnęła rękę i lekko dotknęła orbity. Nie przestawała nucić, dopóki 

orbita nie powróciła do swojego pierwotnego kształtu. 

-  Dobrze się czujesz? - zwróciła się Maria do przyjaciółki. - To był jakiś 

okropny koszmar senny. 

-  Myślę, że tą dziewczyną była Rosa - wyjaśniła Liz. Miała nienaturalnie 

błyszczące oczy. 

background image

-  Nie możesz być tego pewna. Nie było widać jej twarzy przez tę... - Maria 

powstrzymała się przed wypowiedzeniem słowa „krew". 

Liz potrząsnęła głową. 
-  To była ona - upierała się. - Rosa umarła pięć lat temu, a mama jeszcze 

miewa takie koszmary. 

-  Pewnie tylko czasami - wtrąciła Isabel. - A to wcale nie musi być złe. Sny 

pomagają ludziom przetwarzać wydarzenia. 

-  Pewnie tak - wymamrotała Liz. Maria rzuciła jej wymowne spojrzenie. 
-  Zróbmy sobie przerwę. 
Isabel zamknęła oczy i skoncentrowała się. Zniknął zasięg snów; dziewczęta 

siedziały po prostu na podłodze w jej sypialni. 

-  Przykro mi, że nie doczekałaś się swojej kolejki -zwróciła się Liz do Marii. 
-  Nic nie szkodzi. Orbity, do której chciałam przeniknąć, tam nie było. - 

Maria opuściła głowę i cicho westchnęła. -Muszę wam coś wyznać, moje 
siostry-sisters. Chciałam przeniknąć do orbity snów Michaela. 

- Wstrząsające! - wykrzyknęła Isabel z udawanym zdumieniem. 
Maria spojrzała na Liz. 
-  Powiedziałaś Isabel? - spytała. 
-  Nic mi nie mówiła. Ale przecież mam oczy i widziałam, jak patrzysz na 

Michaela - tłumaczyła jej Isabel, zerkając na zegar. - Michael, Max i ja 
potrzebujemy tylko dwóch godzin snu. On jeszcze nieprędko wejdzie do krainy 
marzeń sennych. Powinnyście tu zostać, a kiedy zrobi się już wystarczająco 
późno, to was tam wprowadzę. Mam tu piżamy i wszystko, czego możecie 
potrzebować. 

-  Chyba mogłybyśmy jutro wcześniej wstać, pójść do domu i przebrać się do 

szkoły - powiedziała Liz. - Muszę jednak zadzwonić do ojca - dodała i kiedy 
Isabel podała jej telefon, szybko wystukała numer. 

Maria usiłowała nie słuchać tej rozmowy. Nie lubiła słuchać, jak przyjaciółka 

prosi o pozwolenie, żeby móc gdzieś dłużej zostać albo wyjechać za miasto. Pan 
Ortecho zadawał wtedy milion pytań, zupełnie jakby jej nie ufał. To nie było w 
porządku. 

Liz była nienaturalnie doskonałą córką. Zawsze miała najlepsze stopnie, 

bezbłędnie wywiązywała się ze swoich obowiązków w kawiarni, pomagała w 
domu, nie piła, nie paliła. Nie robiła żadnych rzeczy, których nie aprobują 
rodzice. 

Jej ojciec był w porządku. Maria lubiła u niego pracować. Powinien jednak 

dać córce trochę luzu. Fakt, że Rosa przedawkowała, nie oznaczał, że to samo 
spotka jej siostrę. Sam powinien o tym wiedzieć. 

Liz skończyła rozmowę i przekazała telefon Marii, której matka natychmiast 

zgodziła się, żeby została u Evansów. Marii wcale to nie zdziwiło, bo wiedziała, 
że adorator matki jest u nich w domu i że oboje są zadowoleni z takiego obrotu 
rzeczy. 

background image

-  Może chcecie obejrzeć jakiś film, zanim będziemy mogły wejść w zasięg 

snów? - zaproponowała Isabel. 

-  Dobrze - odpowiedziała Liz, a Isabel zaczęła wymieniać wszystkie 

możliwości. 

To miłe, że tak bardzo stara się być dobrą gospodynią, pomyślała Maria. Izzy 

nie miała wielu przyjaciółek i takie spotkanie jak dzisiaj było dla niej ważne. 

- Zgadzasz się na to, Mario? - spytała Isabel. 
Ta nie słuchała. Było jej wszystko jedno, który film wybiorą. To był tylko 

czas oczekiwania na możliwość przeniknięcia do orbity snu Michaela. 

Kiedy program już się zakończył, Maria miała uczucie, jakby w jej żołądku 

zagnieździło się całe stado motyli, które gwałtownie machały skrzydełkami. 
Wzięła Isabel za rękę i znalazła się w krainie błyszczących rozśpiewanych sfer 
snu. 

Pewnie ma jakieś głupie sny, pomyślała. Może śni o tańczących hot dogach. 

O czymś, co nie ma najmniejszego związku ze mną. Chyba że wierzy się w to, 
co podają niektóre senniki. 

Usłyszała głęboki dźwięk sfery snu Michaela. Motyle w jej żołądku 

rozmnożyły się nagle, kiedy Isabel przywoływała jego orbitę i rozszerzała ją. 

Pragnąc wreszcie rozwiać wątpliwości, Maria przekroczyła miękką wilgotną 

powłokę orbity, a Isabel i Liz poszły w jej ślady. 

Poczuła nagły ucisk serca. Michael nie śnił o tańczących hot dogach. Śnił, że 

trzyma w ramionach Isabel!

background image

 

Rozdział siódmy 

 

- Pomóc ci przy obiedzie, mamo? - spytał Max, wchodząc do kuchni. 

Powinien udać się na poszukiwanie statku, ale był zbyt wyczerpany, żeby 
znowu jeździć po pustyni i wrócić z niczym. 

-  Możesz otworzyć drzwi, kiedy pojawi się facet z Flying Pepperoni. 

Zamówiłam pizzę - powiedziała pani Evans. -Pracujemy z ojcem nad bardzo 
poważną sprawą i musimy dobrze się do niej przygotować. W rozkładzie zajęć 
nie ma takiej pozycji jak gotowanie. Masz szczęście. 

-  Za to tato nie ma szczęścia. Wiesz, że on zawsze mówi... - zaczął Max. 
-  Że wolałby zjeść opakowanie - dokończyli wspólnie. Dziwne, ile informacji 

można zebrać na temat swoich 

rodziców, i to zupełnie bezwiednie. Takich całkowicie bezużytecznych 

wiadomości. Tato mówi, że kartonowe pudełko ma lepszy smak niż pizza; 
próbuje po kolei wszystkiego, co ma na talerzu, i kończy się na tym, że zjada 
tylko te pojedyncze kęsy potraw; wsypuje do kawy trzy czubate łyżki stołowe 
cukru i nie lubi żadnych komentarzy na ten temat. A to tylko fragmentaryczne 
informacje, zebrane przez Maxa w teczce „tato", pod nagłówkiem „jedzenie". W 
jego umyśle nagromadziły się setki takich teczek. Na przykład teczka 
„dzieciństwo mamy". Matka miała wyimaginowaną najlepszą przyjaciółkę, 
która nazywała się Solly; prawdziwą najlepszą przyjaciółkę o imieniu Annabel i 
lalkę, taką samą, jaką miała bohaterka jej ulubionego serialu. 

Dla Maxa było ważne, że znał te wszystkie drobne zabawne epizody z życia 

rodziców. Chciał, żeby przynajmniej ktoś je znał, ktoś je zapamiętał, kiedy oni... 
odejdą. 

Dni mijały - do tej pory już trzy - a on czuł zmiany w swoim ciele. Szanse na 

znalezienie statku nie przedstawiały się dobrze dla pacjenta X. 

Co zwykle mówią lekarze? Powinieneś pomyśleć o uporządkowaniu swoich 

spraw. Tak, właśnie o to chodzi. Max czuł, że pacjent X powinien już zacząć 
porządkować swoje sprawy. 

A to oznaczało konieczność rozmowy z Michaelem i Isabel, i z resztą. Będzie 

musiał to zrobić. Nie mógł już dłużej czekać. 

Jedyną korzystną prognozą dla pacjenta X był fakt, że odczuwał teraz mniej 

strachu, mniej gniewu, mniej wszystkiego. Pacjent X został otoczony warstwą 
ochronną. Od chwili, kiedy dowiedział się od Raya o akino, Max poczuł się tak, 
jakby dokoła niego wytworzyła się cienka warstwa plastiku. Z dnia na dzień 
stawała się coraz grubsza, odgradzając go od wszystkich i wszystkiego, nawet 
od własnych uczuć. 

Może tlen znajdujący się we wnętrzu tego plastikowego pęcherza zmieszany 

był z jakimś środkiem znieczulającym, bo Maxowi, czy też pacjentowi X, nie 

background image

przeszkadzał pobyt w tym sztucznym pęcherzu. Nie przejmował się tym, że 
rozmawia z matką przez plastikową ścianę. Właściwie to nic go nie obchodziło. 

Jednak, o dziwo, troszczył się o te pamięciowe teczki zawierające informacje 

o rodzicach. Chciałby, żeby ktoś zapamiętał, że jego matka potrafiła 
wyrecytować z pamięci całe ustępy z „Przeminęło z wiatrem". To mu się 
wydawało ważne. 

Obszedł stół dokoła, usiadł i natychmiast wstał, co nie było łatwe, ponieważ 

wydawało mu się, że waży trzykrotnie więcej niż zwykle. 

-  Może zrobić sałatę? - zaproponował. Nie miał wprawdzie ochoty na sałatę, 

ale chciał zostać w kuchni, więc przy okazji mógłby się na coś przydać. 
Otworzył lodówkę i zajrzał do pojemnika z jarzynami. Była tam tylko jedna 
nieświeża główka sałaty i dwie podwiędnięte marchewki. 

-  Zamówiłam również sałatki - powiedziała matka. -Masz więc czas, żeby 

spokojnie usiąść i powiedzieć mi, co ci dolega. 

-  Nic mi nie jest. Chciałem tylko zrobić sałatę. Popchnął nogą pojemnik z 

jarzynami i zamknął lodówkę. 

-  Nie interesuje mnie sałata, tylko worki, które masz pod oczami. Wyglądasz, 

jakbyś potrzebował co namniej dwóch tygodni odpoczynku. Jeszcze nigdy nie 
widziałam cię w takim stanie. - Matka siadła przy stole i wskazała mu krzesło 
obok siebie. 

Max usiadł z ociąganiem. Wiedział jednak, że nie uda mu się od tego 

wykręcić. Mama była niezwykle stanowcza, kiedy uważała, że powinni 
przeprowadzić rozmowę. Takie rozmowy bywały często bardzo pomocne, co 
nie oznaczało wcale, że dyktowała mu, jak ma postąpić. Po prostu, kiedy 
zaczynał mówić o swoich problemach, sam wpadał na pomysł, jak je rozwiązać. 

Jednak tym razem nie było to możliwe. Dawno temu przyrzekli sobie z Isabel, 

że nigdy nie wyjawią rodzicom prawdy o swoim pochodzeniu. 

Chciał dotrzymać tej obietnicy. Gdyby im wszystko powiedział, naraziłby ich 

na niebezpieczeństwo. Tak jak naraził Liz i resztę przyjaciół. Dopóki agenci 
Planu Wyczyszczenia Bazy Danych będą polować na kosmitów, każdej osobie 
związanej z Maxem, Isabel i Michaelem groziło niebezpieczeństwo. 

Pacjent X umrze. No i dobrze. Może niedobrze, ale było to prawdopodobnie 

nieuniknione. Isabel umrze. Michael umrze. To też pewnie będzie nieuniknione. 

Ale rodzice nie musieli umierać; mieli jeszcze przed sobą długie lata. Max nie 

miał zamiaru skracać im życia, zwierzając się ze swojej tajemnicy i tym samym 
narażając ich na niebezpieczeństwo. 

- Czy mam cię wziąć w krzyżowy ogień pytań? -odezwała się matka. - A 

może sam mi powiesz, co się dzieje? 

Musiał coś wymyślić. Rzucił na nią okiem i zauważył jeden siwy włos na jej 

skroni. Wyrwał go i pokazał mamie. 

-  Ooo! Nie śmiej się z tego. Ciebie też to kiedyś czeka -powiedziała. 
Nie, mamo, mnie to nie czeka, pomyślał, wsuwając siwy włos do kieszeni. 
-  Widzę jeszcze jeden - rzekł, wyciągając rękę. Matka odsunęła jego dłoń. 

background image

-  Przestań zwlekać - rzuciła. 
-  Okay, jest taka sprawa... - zaczął. Żadne przekonywające kłamstwo jakoś 

nie przychodziło mu do głowy. - Hm, jest w szkole jedna dziewczyna, bardzo 
inteligentna, piękna i w ogóle. Ale problem polega na tym, że ona stale mi 
powtarza, że powinniśmy być tylko przyjaciółmi. 

W rzeczywistości to on wciąż mówił Liz, że nie mogą być niczym więcej, jak 

tylko przyjaciółmi. W efekcie, jak się okazało, miało to swoje dobre strony. 
Kiedy umrze, Liz straci tylko przyjaciela, a nie ukochanego. 

-  To mnie bardziej postarza niż siwe włosy - odezwała się matka. - Mój syn 

ma już dorosłe problemy. 

Gdy usłyszeli dzwonek, Max wstał od stołu. 
-  Otworzę. 
- Poproś ojca o pieniądze. Możesz go też spytać - przymrużyła oko - ile razy 

mu mówiłam, że najlepiej będzie, jak pozostaniemy tylko przyjaciółmi, zanim 
zaczęłam z nim chodzić. 

Max, chcąc przekonać matkę, że już się lepiej czuje, zdobył się na uśmiech i 

poszedł do frontowych drzwi. 

-  Tato, potrzebuję pieniędzy na pizzę! - krzyknął. 
-  Już idę, idę - rozległ się głos z salonu. - Nie mogliśmy zamówić czegoś 

innego zamiast pizzy? Wolałbym zjeść opakowanie. 

Może ostatni raz słyszę, jak to mówi, uświadomił sobie chłopiec. 
Michael wszedł do salonu, niosąc kawałek zimnej pizzy i szklankę mleka. 
Isabel poczuła nagłe łomotanie serca. Podskoczyła, rozpryskując na bluzkę 

gazowany napój, po czym chwyciła serwetkę, żeby wytrzeć plamy. 

-  Przestraszyłem cię? - spytał Michael, siadając obok 
niej. 
-  Nie słyszałam, jak wchodzisz - odpowiedziała. Nigdy nie dzwonił. Rodzice 

Isabel nazywali go swoim trzecim dzieckiem, więc traktował ich dom jak 
własny. 

To prawda, że nie słyszała jego kroków, jednak to nie dlatego jej serce omal 

nie połamało żeber. Kiedy zobaczyła Michaela, przypomniała jej się orbita jego 
snu. Serce zareagowało na ten obraz. 

Michael oparł nogi na niskim stoliku, złożył pizzę na pół i ugryzł potężny kęs. 

Nie zachowywał się jak chłopak, który śnił o tym, że trzyma ją w ramionach. Za 
chwilę zacznie bekać albo drapać się po siedzeniu. 

Isabel odczuła ulgę. Byłoby dziwnie, gdyby Michael, traktujący ją jak 

młodszą siostrę, żywił wobec niej jakieś romantyczne uczucia. Miała tę 
świadomość, tylko ciało jak gdyby o tym zapomniało. Uniosła brwi. 

- Masz już wszystko, czego ci potrzeba? - spytała z udaną słodyczą w głosie. - 

Może chcesz, żebym pobiegła na górę i przyniosła kilka poduszek? 

background image

-  Jak to miło z twojej strony - odpowiedział Michael równie przesłodzonym 

tonem. - Ale jest mi zupełnie dobrze. Chyba że chciałabyś zdjąć mi buty i 
pomasować stopy. 

-  Jasne. Marzę o tym, żeby móc dotknąć twoich wielkich śmierdzących stóp. 

- Niegdyś zrobiłaby to z przyjemnością, kiedy miała dwanaście lat. Była wtedy 
totalnie zadurzona w Michaelu. Cały zeszyt zapełniła informacjami o jego 
ulubionych zespołach muzycznych i ulubionych potrawach. Zeszyt trafił 
wreszcie do kosza na śmieci, kartka po kartce, kiedy skończyła trzynaście lat i 
zaczęła się tego wstydzić. 

-  Gdzie reszta rodziny? - spytał chłopiec. 
-  Rodzice wrócili do biura. Mają jakąś trudną sprawę do opracowania. A 

Max jest w swoim pokoju. A może to ten jego nieużyty bliźniak. Ten, którego 
nazywamy Niemym. 

-  Co się z nim dzieje? - Michael przeczesał palcami sterczącą czuprynę. - 

Czy to ta sprawa z Liz? 

-  Chyba nic się pomiędzy nimi nie zmieniło - powiedziała Isabel. - Może to 

tylko kwestia frustracji seksualnej, której nie jest już w stanie znieść. 

-  Nie znam tego uczucia. - Michael uśmiechnął się. -Jestem zbyt przystojny, 

żeby mieć takie problemy. 

-  Rzeczywiście. Stale o tym zapominam. Pewnie dlatego, że sama tego nie 

zauważam - odparowała. 

Isabel musiała jednak przyznać, że Michael zajmuje wysokie miejsce w 

rankingu atrakcyjnych chłopaków. Traktowała go nie tylko jak brata, na którego 
wygląd nie zwraca się uwagi. A było na co patrzeć - czarne włosy, szare oczy, 
szerokie ramiona... 

Nie będzie więcej o tym myśleć, to nielojalne w stosunku do Alexa. Jej 

chłopak też był atrakcyjny. Tyle tylko, że był szczupły, a Michael muskularny. 
Czasem miło popatrzeć na dobrze umięśnionego chłopaka. 

-  Aha, skoro już mówimy o twoim słynnym sex appealu, to Corinne Williams 

chce cię zaprosić na imprezę, którą urządza w piątek wieczorem - oświadczyła 
Isabel. 

-  Czy ty i Alex idziecie? - spytał, wkładając ostatni kawałek pizzy do ust i 

wycierając ręce o dżinsy. 

-  Nie wiem jeszcze. - Mogła się spodziewać, że czeka ją kolejna nagonka na 

parę Alex - Isabel ze strony fanek Stacey. To, co przeżyła w szatni, nie było 
miłe, a na imprezie mogłoby być tylko gorzej. 

Michael zerknął na ekran telewizora. 
-  Czy to jest ten serial, w którym ona koniecznie chce mieć dziecko? 
Wyciągnął rękę wzdłuż oparcia kanapy, dotykając lekko jej ramion. Isabel 

przeniknął dreszcz. Tak nie powinno być. To się nigdy przedtem nie wydarzyło 
- przynajmniej od czasu, kiedy miała dwanaście lat. Wtedy wprost kipiała z 
radości, gdy Michael był w pobliżu. 

background image

-  To było w starych programach - powiedziała, prostując plecy, żeby odsunąć 

się od ręki chłopca. -W tym jest samotną matką bliźniaków, którzy starają się 
wydać ją za mąż. 

-  Aha, już wiem. Oni mają jakąś czarodziejską moc czy coś w tym rodzaju. 

Nie chce mi się wierzyć, że to oglądasz. 

-  To nie ten serial. Mówisz o jeszcze innym. A ja tego wcale nie oglądam. 

Czekam tylko na to, co po tym pokażą. 

-  A ten facet to dyrektor ich szkoły, prawda? Isabel potrząsnęła głową. 
-  Teraz jest trenerem piłki nożnej. 
-  Okay, widzę, że powinienen zająć się pilotem - oświadczył Michael. 

Wyciągnął rękę, ale Isabel była szybsza i schowała go za plecami. 

-  Wiadomość z ostatniej chwili. Nie jestem Alexem. Nie stosuję się do 

kaprysów księżniczki Isabel - powiedział. 

Wyciągnął jeszcze rękę, lecz dziewczyna przechyliła się do tyłu, przyciskając 

pilota własnym ciałem. 

Michael popatrzył na nią zwężonymi oczami. Przez ciało Isabel znowu 

przebiegł dreszcz, zagłuszony poczuciem winy. Jak zareagowałaby Maria, 
gdyby mogła zobaczyć te przekomarzanki? 

-  Możemy to zrobić w łagodny sposób albo mniej łagodnie - rzekł chłopiec. 
-  W ogóle tego nie zrobimy. To mój dom. Ja kontroluję pilota - upierała się 

Isabel. 

- Okay, niech tak będzie. - Michael usiadł jej na nogach i zaczął ją łaskotać. 

Dobrze wiedział gdzie; znał te miejsca od lat. 

Zapiszczała, kiedy poczuła pod żebrami jego palce. Nie mogła tego znieść. 

Złapała go za ramiona i odepchnęła, przynajmniej próbowała to zrobić, bo 
zdołała odsunąć go może o centymetr. 

Miała jednak inne metody, by wyjść zwycięsko z tej walki. Wbiła mu 

paznokcie w plecy. 

-  To nie w porządku. Ja nie mam szponów - zaprotestował Michael, nie 

przestając jej łaskotać. 

-  Ale ważysz dwa razy tyle co ja! - zawołała Isabel. -I leżysz na mnie. 
Spojrzeli sobie w oczy i znieruchomieli oboje. Michael miał urywany oddech. 

Zadyszał się od tego łaskotania? 

Dziewczyna była pewna, że serce jej łomocze tylko dlatego, że tak się 

zmęczyła, walcząc o pilota. To nie miało nic wspólnego ze świadomością, że 
Michael przyciska ją swoim ciałem, absolutnie nic. 

Wyjęła pilota zza pleców i podała mu go. 
- Oglądaj, co chcesz. Ja... ja muszę odrobić lekcje.

background image

 

Rozdział ósmy 

 

Liz zerknęła na zegarek. Jeśli się pospieszy, to przed swoim dyżurem w 

kawiarni Latający Talerz zdąży jeszcze wstąpić do muzeum UFO. Musiała się 
zobaczyć z Maxem, żeby się upewnić, że jest z nim wszystko w porządku. 

W głębi serca czuła jednak, że wcale tak nie jest. Kiedy spotykali się w 

szkole, widziała, że z dnia na dzień chłopak wygląda coraz gorzej. I jeszcze ta 
dziwna sprawa z palnikiem bunsenowskim. Max starał się jej wmówić, że jego 
przypalony palec to tylko złudzenie optyczne, lecz zapach palącego się ciała był 
zbyt wyraźny, żeby mogła w to uwierzyć. 

- Podwieźć cię, Liz? - usłyszała za plecami jakiś głos. Nie musiała się 

oglądać, by wiedzieć, że to Max. 

-  Wspaniale - powiedziała, obróciła się szybko i wsiadła do jeepa. 

Przyglądała mu się uważnie, kiedy wyjeżdżał na ulicę. Wygląda, jakby był 
chory na raka, stwierdziła. 

-  Przypatrujesz mi się - odezwał się Max. 
Liz zdecydowała się na jasne postawienie sprawy. 
-  Martwię się o ciebie - przyznała. - Stale mi powtarzasz, że nic ci nie jest, 

ale ja już tego nie kupuję. 

-  Jestem trochę zmęczony. Nie byłem... - Nie dokończył zdania. Oczy 

uciekły mu w tył głowy, widoczne były tylko białka. 

-  Max! 
Rozległ się głośny, przeciągły klakson. Liz popatrzyła przed siebie i 

zorientowała się, że furgonetka dostawcza Lime Warp jest tuż przed jeepem, 
może w odległości metra. 

Przechyliła się, chwyciła kierownicę i szarpnęła nią w lewo tak gwałtownie, 

że rozległ się pisk opon. Zepchnęła nogę Maxa z pedału gazu, po czym 
nacisnęła hamulec, z trudem panując nad chęcią gwałtownego przyciśnięcia go 
do dechy. 

-  Okay, okay. Teraz zaparkuj - mruknęła do siebie. Zjechała pod krawężnik, 

zgasiła silnik i szybko obróciła się do Maxa. 

-  Słyszysz mnie?! - krzyknęła, spoglądając mu w oczy; w nieruchome białe 

kulki. 

Z trudem przełknęła ślinę. Musi się opanować, jeśli ma pomóc Maxowi. 

Zastanawiała się gorączkowo, co zrobić? Mogła pobiec do najbliższego domu i 
zadzwonić po karetkę. Nie chciała jednak zostawiać go samego. Ani na chwilę. 

-  Max, odezwij się! - wołała zdławionym głosem. - Słyszysz mnie? To ja, 

Liz. 

Gdy zadrgały mu powieki, ujęła w obie ręce jego dłoń, która nadal leżała na 

kierownicy, i zaczęła ją masować. Dłoń chłopca była bezwładna, pozbawiona 
życia. 

background image

Pod jego powiekami ukazał się skrawek błękitu, a po chwili oczy wróciły na 

właściwe miejsce. Ręce mu zadrgały. Zaczynał dochodzić do siebie. Och, dzięki 
ci, Boże. 

Max potrząsnął głową. 
-  Chyba zasnąłem nad kierownicą. Rzeczywiście nie jestem ostatnio w dobrej 

formie. Może ty powinnaś teraz prowadzić. Podwieziesz mnie do muzeum, a ja 
później odbiorę od ciebie jeepa. 

Liz wpatrywała się w niego bez słowa. Był w szoku, na pewno. 
-  Max, miałeś jakiś atak - powiedziała łagodnym tonem. - Zawiozę cię do 

szpitala na ostry dyżur. 

-  Na oddział dla kosmitów? - spytał. Wyswobodził dłoń z jej rąk i oparł ją na 

kierownicy. - Liz, przecież wiesz, że nie mogę jechać na ostry dyżur. Proszę cię, 
zawieź mnie do domu. Zadzwonię do pracy, że jestem chory, i odpocznę. 
Właśnie tego potrzebuję, trochę odpoczynku. 

-  I to ma mnie uspokoić? - Adrenalina jeszcze buzowała w żyłach Liz, która 

miała nerwy tak napięte, jakby ktoś ją podłączył do prądu. A on się spodziewał, 
że odwiezie go do domu i wesoło pomacha na pożegnanie. 

Uświadomiła sobie jednak, że nie widział tego co ona; nie widział, jak oczy 

uciekają mu w tył głowy i... 

-  Max, uwierz mi. Teraz już nie możesz udawać, że nic się nie stało. Musisz 

się dokładnie przebadać. 

-  Już rozmawiałem o tym z Rayem - mruknął. - To nie jest zwykła ludzka 

choroba. To nie jest sprawa dla lekarzy. 

Liz poczuła, jak skręca się jej żołądek. 
-  Więc co to jest? Powiedz mi. 
Chłopak zaczął przesuwać palcem po kierownicy. 
-  Muszę jechać do pracy. A przynajmniej tam zadzwonić. Liz ujęła jego 

twarz w obie dłonie i zmusiła go, aby się 

do niej obrócił. Nie spojrzał jej jednak w oczy. 
-  Nigdzie nie pojedziesz, dopóki mi nie powiesz - oświadczyła. 
-  Ja umieram. 
Palce dziewczyny zacisnęły się na jego policzkach. 
-  Co? 
-  Umieram. 
Michael zaparkował stare kombi państwa Pascalów przy volskwagenie Alexa. 

Trudno mu było uwierzyć, że wzywają go na zebranie grupy. Cała szóstka 
spotykała się codziennie w szkole. O czym tak nagle muszą porozmawiać? Czy 
nie mogli zrobić tego wczoraj podczas przerwy na lunch? 

Wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi. Miał nadzieję, że wezwano go z 

jakiegoś fajnego powodu, bo przez to spotkanie nie będzie mógł obejrzeć meczu 
w telewizji. Założył się z Dylanem i jeśli wszystko potoczy się tak, jak 
przewidywał, to przyrodni brat będzie musiał przez bardzo długi czas myć 
toaletę i szorować wannę w ich wspólnej łazience. 

background image

Michael poszedł szybkim krokiem w kierunku domu Evansów i sam otworzył 

sobie drzwi. 

-  Mam nadzieję, że nie ściągnęliście mnie tutaj tylko po to, żeby mi 

powiedzieć, że powinniśmy mieć mundurki w kolorach aury każdego z nas czy 
coś w tym rodzaju -rzekł wchodząc do salonu. - Bo jeśli tak... - Spojrzał na 
Maxa i słowa uwięzły mu w gardle. Musiało się stać coś bardzo złego. Usiadł na 
najbliższym krześle i spytał cichym głosem: - Co jest? 

Max się nie odezwał. Michael przeniósł wzrok na Liz, która miała 

zaczerwienione oczy i ślady łez na policzkach. 

-  Niech się ktoś wreszcie odezwie. Czy chodzi o szeryfa Valentiego? - 

dopytywał się Michael. - Natrafił na nasz ślad? 

-  Jeszcze niczego nam nie powiedzieli - odezwała się j Maria. - Czekali na 

ciebie. - Wyglądała na przerażoną, tak samo jak Alex i Isabel. 

-  Już tu jestem - powiedział Michael, patrząc na przyjaciela. 
-  Ja... my - Max odchrząknął, odgarnął włosy z czoła, a Michael zauważył, że 

drżą mu dłonie. - Jest coś takiego, co nazywa się akino. To jest.... 

-  Akino to stan, przez który musi przejść każdy mieszkaniec waszej planety. 

Kiedy nadejdzie czas nawiązania łączności z tym, co nazywa się świadomością 
zbiorową -wyjaśniła Liz, przenosząc kolejno wzrok z Michaela na Isabel. - Ray 
mówił, że zawiera ona całą wiedzę waszej cywilizacji, jak również stany 
emocjonalne. Sprowadza się do tego, że możecie odczuwać wszystkie emocje 
mieszkańców waszej planety, może nawet tych, którzy już nie żyją, ale tego nie 
jestem pewna. - Opuściła wzrok. 

Michael, widząc, że łzy napływają jej do oczu, miał ochotę zerwać się z 

miejsca i potrząsnąć nią, żeby dokończyła to, co miała do powiedzenia. Zacisnął 
dłonie na poręczy krzesła, żeby móc usiedzieć na miejscu. 

-  Mów dalej, Liz - poprosiła Isabel błagalnym tonem. Liz westchnęła 

głęboko, po czym zaczęła mówić tak 

szybko, że chwilami trudno ją było zrozumieć. 
-  Max przechodzi właśnie przez akino, co oznacza, że musi nawiązać 

łączność ze świadomością zbiorową. Jeśli tego nie zrobi, umrze. Będąc na 
Ziemi, nie może jednak nawiązać tej łączności bez kryształów integracyjnych ze 
statku waszych rodziców. 

To chyba był żart. Niedawno Michael dowiedział się od Raya, że jego rodzice 

nie żyją i że nie ma żadnych krewnych na swojej rodzinnej planecie. A teraz... 
teraz jego najbliższy przyjaciel był umierający. To musiał być jakiś 
niedorzeczny żart. 

Usłyszał ciche łkanie Isabel. Ten dźwięk rozdzierał mu serce. Taki szloch nie 

powinien nigdy wydobywać się z jej ust - jakby była zwierzątkiem złapanym w 
pułapkę, pozbawionym wszelkiej nadziei, umierającym. 

Umierającym. To czeka ich wszystkich. Ona też wkrótce umrze. A wtedy 

jego i Maxa już pewnie nie będzie. Umrą, a Izzy będzie musiała przejść przez to 
sama. 

background image

-  Jak długo? - spytał, przerywając upiorną ciszę. 
-  Ray mówi... - zaczęła Liz. 
-  Miesiące, tygodnie albo dni - wtrącił Max takim głosem, jakby miał jakąś 

przeszkodę w gardle. - Nie wiem jak długo, dopóki ty albo ja... Nie wiem, kiedy 
to się zacznie. Myślę, że każdy ma jakiś swój indywidualny czas. To mogą być 
całe lata. - Spojrzał przyjacielowi w oczy i natychmiast odwrócił wzrok. 

To może być jutro, pomyślał Michael, uzupełniając jego słowa. 
-  Musimy opracować plan poszukiwania statku - zasugerował Alex. 
Maria też zaczęła coś pleść o notatkach, mapach, wykresach i innych 

głupotach. 

Co się z nimi dzieje? - pomyślał Michael. Przecież szukał tego statku przez 

całe życie, więc jakie są szanse, żeby go odnaleźć w ciągu najbliższych dni? 
Chyba że... Przypomniał sobie, jak Ray mówił, że ukrył Kamień Nocy w jaskini. 
Hmmm... 

Wyprostował się i zauważył, że Liz na niego patrzy, a na jej ustach błąka się 

słaby uśmiech. 

-  Mam pomysł - powiedziała. Alex i Maria wciąż paplali. 
-  Niech teraz mówi Liz - zarządził Michael. 
-  Mam pomysł - powtórzyła. - Siedziałam tu, patrzyłam na Michaela i nagle 

przypomniałam sobie, jak uratowaliśmy go przed łowcami głów. 

-  Wszyscy nawiązaliśmy łączność! - wykrzyknęła Maria. - Wytworzona 

przez nas siła pozwoliła mu umknąć śmierci. Dlaczego o tym nie pomyślałam. 
Kiedy nasza szóstka nawiązuje łączność, to jest... nawet nie potrafię tego opisać. 

-  Może dzięki wytworzonej w ten sposób sile uda ci się przejść przez akino 

bez kryształów - zwróciła się Liz do Maxa. - Co o tym myślisz? 

Michael był zdania, że jest to lepszy pomysł niż próba poszukiwania statku. A 

jeśli nie zadziała, to pójdzie do jaskini i sam rozwiąże ten problem. 

Siła grupowej łączności ocaliła mu życie. Dlaczego nie miałaby ocalić 

również Maxa?

background image

 

Rozdział dziewiąty 

 

Max zamknął krąg, ujmując dłoń Liz z lewej strony, a Isabel z prawej. Cała 

szóstka natychmiast nawiązała łączność. 

Tym razem ich aury przypominały promienie laserowe; świetliste strzały 

przecinające z sykiem powietrze w salonie Evansów, sypiące iskrami w miejscu, 
gdzie się ze sobą stykały. Właśnie tam, w centralnym punkcie przecięcia, sześć 
różnych kolorów tworzyło białą świetlną kulę. Szmaragdowozielona aura Maxa, 
złotoruda Michaela, kobaltowy błękit Marii, ciepły bursztyn Liz, nasycony fiolet 
Isabel i cynobrowa barwa aury Alexa składały się na tę, oślepiającą swoim 
blaskiem, kulę. 

Max dostał na rękach gęsiej skórki, kiedy przeniknęła go płynąca od 

przyjaciół moc, elektryzując jego krwiobieg. Każdy z nich przekazywał mu coś 
z siebie. Roześmiał się, gdy Alex przekazał mu zabawną scenę z kreskówki. 
Gwałtownie złapał oddech na widok egzotycznych papug, jednocześnie 
zrywających się do lotu, które pokazała mu Liz. Obrazy przesuwały się z coraz 
większą szybkością. Zobaczył Isabel, która zamierza się na niego łopatką -
wspomnienie z ich lat dziecinnych. Rekin, z zębami ostrymi jak brzytwa, 
prujący wzburzone fale - to był obraz od Michaela; kwiat rozwijający się z 
pączka - od Marii. 

Po chwili zabrzmiała muzyka. Od każdego jeden ton, o innej częstotliwości, 

przekazujący swoje wibracje jego naelektryzowanemu ciału. 

Czuł, że jest niezwyciężony. Chłonął ten przekaz każdym zmysłem. Barwy 

ich aury, dźwięki muzyki, przekazywane mu obrazy oraz zapachy... Wciągał je 
głęboko do płuc -różę, cedr, eukaliptus, ilang-ilang, cynamon i migdały. 

Teraz, pomyślał. Teraz! 
Wytężył umysł w poszukiwaniu jakiegoś przebłysku, cichego szeptu, 

czegokolwiek, co mogłoby stanowić wskazówkę. Zacisnął powieki, starając się 
wysłać cząstkę siebie, cząstkę ich wszystkich, w kosmos. Poza Galaktykę. W 
odległą milczącą przestrzeń. 

Czuł, jak jego ciało staje się nieważkie, tak lekkie, jakby składało się jedynie 

z ładunków elektrycznych, przemykających obok bezimiennych planet. 
Wydawało mu się, że widzi, jak obok niego przelatują. 

Gdzieś tam w dali kryło się skomasowane życie duchowe tych wszystkich, 

którzy kiedykolwiek mieszkali na jego rodzinnej planecie. Gdzieś tam w dali 
znajdował się wiecznie żywy rejestr każdej myśli, każdego uczucia, każdego 
marzenia. A on musi tam dotrzeć. 

Jestem tu. Chcę się z wami połączyć. Chcę nawiązać łączność. Starał się 

wyrzucić z siebie to przesłanie, wysłać je w tę niezgłębioną próżnię. 

Nagle wydało mu się, że słyszy odpowiedź. Była tak delikatna jak muśnięcie 

włosa po twarzy, ale odczuł dotknięcie innego umysłu, jednostkowego czy 

background image

zbiorowego, tego nie mógł wiedzieć. Jednak odczuł dotknięcie czegoś, co nie 
było nim. Czegoś spoza ich grupy. 

Tak! - wykrzyknął w duchu. Tak! Chcę się z wami połączyć. Muszę nawiązać 

łączność. Przyszedł czas na moje akino. 

Usłyszał natychmiast miliony głosów, mówiących jednocześnie, 

domagających się jego uwagi, przekrzykujących się wzajemnie. 

Ostre tony muzyki, pozbawionej jakiegokolwiek rytmu, zaczęły zagłuszać 

głosy, rozdzierając mu uszy. 

Przesuwały się przed nim obrazy: twarze, zwierzęta, rośliny. Obrazy narodzin 

i śmierci. Wojen, głodu, uroczystości. Wzory, wykresy, równania. 

Max czuł gwałtowny przepływ krwi w żyłach i arteriach mózgu, kiedy starał 

się to wszystko wchłonąć. Czuł, jak jego naczynia krwionośne rozszerzają się 
pod naporem krwi. Pękają. 

Czuł wyraźnie wyładowania elektryczne na synapsach, coraz częstsze, żeby 

mogły wchłonąć taką masę informacji, elektryzujące jego mózg. 

Otworzył usta i zaczął krzyczeć. 
Wydawało mu się, że inni też krzyczeli - Liz, Michael, Isabel, Alex  i  Maria.  

Krzyczeli,  aby  to wszystko powstrzymać. 

Potem zapadł w ciemność. 
Następną rzeczą, jaką usłyszał, był głos. 
-  Musicie zaprzestać takich spotkań. 
Otworzył oczy i zobaczył pochylonego nad sobą Raya Iburga, który 

przyciskał mu dłonie do czoła. 

-  Lepiej ci? - spytał Ray. 
Max szybko przebadał się w myślach. Właściwie czuł się świetnie, równie 

dobrze jak kiedyś, zanim wszedł w stadium akino. 

-  Tak, dziękuję. Jak mogłeś się domyślić, że będziesz tu potrzebny? 
-  Ten okrzyk bólu, który usłyszałem, wcale nie był cichy. - Ray podszedł do 

Liz i położył dłonie na jej czole. 

Max rozejrzał się po kręgu przyjaciół. Wszyscy byli nieprzytomni. 
-  Pomogę ci - powiedział do starszego przyjaciela, przesuwając się w stronę 

Isabel. 

-  Daj spokój - nakazał mu Ray. - Bo będę musiał ponownie cię uzdrawiać. 

Czego właściwie chcieliście dokonać? 

-  Staraliśmy się pomóc Maxowi podłączyć do świadomości zbiorowej - 

wymamrotała Liz, siadając na podłodze. 

Max widział, że jej twarz zaczyna nabierać naturalnego koloru. Jego starszy 

przyjaciel dobrze się spisał. 

-  Cieszę się, że nie zastałem tu tylko grządki pełnej warzyw - oznajmił Ray, 

kładąc dłonie na czole Michaela. -Jeszcze kilka sekund, a wasze IQ byłoby o 
jeden punkt wyższe od brukwi. Nie wiem, czy zdołałbym was wtedy przywrócić 
do normalnego stanu. 

background image

-  To byłby interesujący temat mowy, którą masz wygłosić na pożegnanie 

szkoły. Jak myślisz, Liz? - odezwał się Michael. - Przemyślenia brukwi na temat 
działalności po ukończeniu szkoły. 

-  Tak. To otwiera wiele wspaniałych możliwości. Sałaty, zupy - mruknęła 

dziewczyna. - Pokarm dla królików. 

Alex usiadł i zamrugał. 
-  Chyba powinniśmy zacząć układać plan odnalezienia statku. 
Max wybuchnął sarkastycznym śmiechem. 
-  Może powinniśmy zaczekać, dopóki Isabel i Maria nie odzyskają 

przytomności - powiedział. 

-  Chyba tak - przyznał Alex. ~ Chodzi mi tylko o to, że ty... że my... już nie 

mamy dużo czasu. 

Michael przyciskał do czoła chłodną puszkę Lime Warp i udawał, że słucha 

pomysłów poszukiwania statku dzisiejszej nocy. Poza udawaniem 
zainteresowania nie musiał robić nic więcej, ponieważ doszedł do wniosku, że te 
takie wyprawy nie mają żadnego sensu. Musieli posłużyć się Kamieniem Nocy. 

Drobna poprawka. On musiał się posłużyć Kamieniem. Użyje go, żeby 

śledzić szeryfa Valentiego i odnaleźć statek. Jeśli korzystanie z Kamienia 
sprowadzi ponownie łowców głów... no cóż, jaka to różnica, czy umrze dziś, czy 
wkrótce. Jeśli tylko najpierw zlokalizuje statek. Jeśli tylko będzie mógł 
uratować Maxa i Isabel. 

Z ich trójki on najbardziej się nadawał do poniesienia tej ofiary. Max i Izzy 

mieli rodzinę. Ich rodzice byliby załamani, gdyby coś się stało któremuś z nich. 

Sytuacja Michaela była zupełnie inna. Państwu Pascalom aż tak bardzo na 

nim nie zależało. No a grupa... będzie go im brakować. Ale będą mieli siebie 
nawzajem. Izzy będzie nadal miała Maxa. Nie zostanie sama. 

-  Co o tym sądzisz, Michael? - spytał go Alex. 
-  Trzy zespoły po dwie osoby. Plus Ray w pojedynkę. W porządku - 

odpowiedział. Był prawie pewien, że taki plan uzgodnili. Chciał tylko, żeby to 
zebranie jak najprędzej się skończyło, żeby mógł pojechać do jaskini. Tam był 
ukryty Kamień oraz też pióro, które ściągnął z biurka Valentiego. 

-  Dziś wieczorem zaczynamy? - spytała Maria. 
-  Tak. Spotkajmy się na szkolnym parkingu o siódmej -zaproponowała 

Isabel. 

Nikt nie wyrażał sprzeciwu, więc Michael szybko zerwał się na nogi. 
-  Dołączę tam do was! - zawołał, wybiegając z pokoju. Kiedy tylko znalazł 

się za drzwiami, puścił się biegiem. Wskoczył do samochodu i ruszył, kierując 
się w stronę wyjazdu z miasta, uważając przy tym, żeby nie przekroczyć limitu 
szybkości. Valenti uwielbiał zatrzymywać nastolatków, a Michaelowi zależało 
na czasie. 

Skupił się na jednym celu - dotarciu do jaskini. Kiedy tylko przemknęła mu 

przez głowę jakaś myśl o Maksie, natychmiast odrzucał ją od siebie. Nie musiał 

background image

myśleć o przyjacielu, martwić się o niego, płakać nad nim.To już nie było 
potrzebne, ponieważ teraz on brał rozwiązanie tej sprawy na siebie. 

Skręcił z szosy i zmusił stare kombi do jazdy przez pustynię. Zatrzymał się 

prawie o kilometr od jaskini, nie chcąc, żeby ktokolwiek - na przykład ktoś z 
Planu Wyczyszczenia Bazy Danych - zainteresował się zaparkowanym 
samochodem i zaczął węszyć dokoła. 

Wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku jaskini. Biorę to na siebie, 

biorę to na siebie, biorę to na siebie. Te słowa przebiegały mu przez głowę w 
rytmie uderzeń stóp. 

Kiedy dotarł do prowadzącej do jaskini szczeliny, jednym zręcznym ruchem 

opuścił się na dół i bez wahania podszedł do leżącego w rogu śpiwora, gdzie był 
ukryty pierścień z Kamieniem Nocy i pióro szeryfa Valentiego. 

Michael wyciągnął pierścień, włożył go na palec i zacisnął dłoń wokół pióra. 
-  Okay, gdzie jest Valen... 
-  Nie rób tego, Michael! 
Usłyszał jakiś chrobot, a po chwili Maria wsunęła się do jaskini w takim 

pośpiechu, że upadła. Szybko zerwała się na nogi i podbiegła do niego. 
Wytrąciła mu z ręki pióro, które poleciało na drugi koniec jaskini. 

-  Co tu, u diabła, robisz? - spytał. 
-  Śledziłam cię! - wykrzyknęła, a jej niebieskie oczy pałały. - Chociaż to nie 

było konieczne. W momencie kiedy wstałeś z krzesła, wiedziałam już, gdzie się 
wybierasz. -Chwyciła oddech i mówiła dalej: - Co cię napadło? Sam zadałeś mi 
takie pytanie, kiedy dowiedziałeś się, że korzystałam z mocy Kamienia, 
wiedząc, że jest to niebezpieczne. A teraz ty to robisz. Więc pytam: Co cię 
napadło? 

-  To nie to samo. - Michael przeszedł na drugą stronę jaskini i podniósł pióro. 

- Używam Kamienia, żeby odnaleźć statek i uratować Maxowi życie. Właśnie to 
mnie napadło, Mario. 

-  To nie tak. Powiem ci, co będzie. Łowcy głów znowu cię dopadną... i tym 

razem na pewno zabiją! -krzyknęła. 

-  No to co? To oznacza dwoje żywych i jednego nieżywego. A nie troje 

nieżywych. 

-  Świetnie. Powinnam była sama o tym pomyśleć. Dwoje z trojga. Wspaniale 

- mówiła Maria przez łzy. - Teraz nie powinno mnie już martwić, że chcesz się 
zabić. 

No to super. Dziewczyna płakała, jej ciałem wstrząsało łkanie. Zrobił krok w 

jej kierunku. 

-  Nie! - zawołała. - Nie podchodź do mnie. I nie próbuj mnie dotknąć. Nie 

chcę, żebyś mnie dotykał. Masz zamiar się zabić, kiedy tylko stąd wyjdę. Nie... - 
Zakryła twarz rękami. 

Michael przestępował z nogi na nogę. Histeryczny szloch Marii był coraz 

głośniejszy. 

background image

Nie mógł już dłużej stać bezczynnie. Wahał się przez chwilę, po czym zrobił 

trzy długie kroki i stanął przy niej. Wyciągnął ręce do dziewczyny, ale szybko je 
opuścił, widząc wyraz jej twarzy. 

-  Mówię poważnie: nie dotykaj mnie - powiedziała, wycierając oczy 

rękawem. Potem wyjęła chusteczkę higieniczną z kieszeni i wytarła nos. 

-  Nic ci nie jest? Przepraszam, że krzyczałem na ciebie, ale... ale nie ma już 

wiele czasu. 

-  Myślisz, że jesteś bohaterem, prawda? - spytała Maria z lekka drżącym 

głosem. - Ale to nieprawda. Jesteś samolubny. Myślisz o sobie jako o 
wspaniałym facecie, który postanowił poświęcić życie dla przyjaciół. Nie 
przychodzi ci nawet do głowy, jak czuliby się Max i Isabel. 

-  Nie obchodzi mnie to, jak by się czuli. Przynajmniej byliby żywi i mogli 

coś odczuwać - powiedział Michael ostrym tonem. 

-  Postaraj się wyobrazić sobie, jak ty byś się czuł, gdyby Max poświęcił dla 

ciebie życie - zaprotestowała Maria. -Albo Isabel. Pomyśl, jak byś się czuł, 
gdyby Isabel poświęciła życie, żeby ratować ciebie. 

Michael nie potrafił na to odpowiedzieć. Nie mógł sobie tego nawet 

wyobrazić. W ogóle nie dopuszczał do siebie takiej myśli. 

-  Oni cię kochają - odezwała się cicho Maria. - Czują do ciebie dokładnie to 

samo co ty do nich. Wiem, co myślisz. Oni mają rodziców i siebie nawzajem, 
więc nie może im zależeć na tobie tak jak tobie na nich, ponieważ ty nie masz 
nikogo. Ale to nie jest prawda. 

Michael poczuł napływające do oczu łzy; szybko zacisnął powieki. 
-  Alex i Liz też cię kochają. Musisz się z tym liczyć -dodała. - Jeśli ty chcesz 

sobie zrobić krzywdę, to tak, jakbyś zrobił krzywdę nam. Jeśli pozwolisz, żeby 
zabili cię łowcy głów, to nas zabije to również. Zabije mnie. - Podniosła głowę i 
popatrzyła na niego. - Ja też cię kocham. Ja cię kocham, Michael. 

Nie powiedziała, że kocha go jak przyjaciela. Powiedziała, że go kocha. 

Uuu... W ogóle nie wiedział, co z tym zrobić. 

Gdy Maria wyciągnęła rękę i zdjęła mu pierścień z palca, nie protestował. 
-  Mogę cię teraz dotknąć? - spytał. 
-  Tylko mnie nie potargaj. Roześmiał się, biorąc ją w objęcia. 
-  Znajdziemy statek -powiedziała. -Razem. Wspólnymi siłami. 
Michael nie odezwał się, przyciągnął ją tylko bliżej. 
Nie możesz jechać szybciej? - spytała Isabel. Była pewna, że Michael 

postanowił posłużyć się Kamieniem. Nie powinna była wypuścić go z domu, ale 
właśnie wtedy w jej umyśle, jak na filmowym ekranie, pojawił się obraz Maxa 
w trumnie, którą właśnie opuszczano do grobu. 

Zacisnęła powieki, lecz to jej nie pomogło - obraz pojawił się znowu. 

Niezależnie od tego, czy miała otwarte, czy też zamknięte oczy, ten film cały 
czas był w zasięgu jej wzroku. Z odoramą. Czuła wilgotny zapach ziemi. 

-  Jeśli nas zatrzymają, to stracimy jeszcze więcej czasu -powiedział Alex. 

background image

-  Okay, masz rację. - Isabel odwróciła się w stronę okna, żeby patrzeć na 

pustynię, ale film z pogrzebu Maxa jeszcze się nie skończył. Po chwili kino w 
jej umyśle przeobraziło się w multiplex. Na jednym ekranie opuszczano trumnę 
Maxa do grobu, na drugim Michael korzystał z mocy Kamienia i padał 
nieprzytomny na ziemię. Trzeci ekran zarezerwowany był na klasykę i szeryf 
Valenti zabijał jej poprzedniego chłopaka, Nikolasa. 

Był jeszcze jeden ekran. Stała tam samotna Isabel na ogromnej, pokrytej 

śniegiem równinie. Zupełnie sama, czekała, aż nadejdzie śmierć. 

Rzuciła okiem na Alexa. Gdyby mu teraz powiedziała, jakie obrazy 

przesuwają się w jej umyśle, zapewniłby ją, że cokolwiekby się stało, nie będzie 
sama. On będzie przy niej, by ją pocieszyć i ogrzać. 

Jednak to nie było to. Z Maxem i Michaelem, a nawet z Nikolasem, łączyła ją 

więź nieporównywalnie silniejsza od tego, co kiedykolwiek mogłoby ją łączyć z 
Alexem. Wspólne pochodzenie, fakt posiadania mocy, pamięć zbiorowa. 
Świadomość, że żyją w świecie, w którym są ścigani. 

Pozbawiona tych więzi, pozostałaby w tej pustej zaśnieżonej przestrzeni. 

Isabel na ekranie otworzyła usta i zaczęła krzyczeć. Odpowiedziało jej tylko 
echo. 

Jeśli się okaże, że Max ma umrzeć, to Isabel zajmie się wtedy Valentim. Nie 

potrzebowała Kamienia, żeby dowiedzieć się, czego chciała. Użyje mocy 
swojego umysłu i będzie ściskać nędzne serce szeryfa dopóty, dopóki ten nie 
zacznie błagać o litość i wszystkiego jej nie powie. 

Jeśli Valenti potem umrze, to nic wielkiego. To znacznie lepsze, niż gdyby 

miał umrzeć Max. Albo Micheal. Albo ona. 

-  Już dojeżdżamy - odezwał się Alex, wjeżdżając na pustynię. Volkswagen 

podskakiwał na ubitym piasku. -Wygląda na to, że Maria nas ubiegła. 

Miał rację. Samochód matki Marii, ten sam, którym przyjechała do Evansów, 

stał przy kombi Pascalów. Isabel odczuła ukłucie zazdrości, że Maria pierwsza 
znalazła Michaela, a po chwili ogarnął ją wstyd, że jest zazdrosna. 

-  Jak zgadła, gdzie on jest? - spytała. 
-  Pewnie tak samo jak ty - powiedział Alex. Zaparkował przy dwóch 

samochodach, wysiedli i ruszyli w kierunku jaskini. 

Alex otoczył Isabel ramieniem, lecz ona wolałaby, żeby tego nie robił; ciążyła 

jej ta ręka, przygniatała ją, zamiast dodawać otuchy. 

Wiedziała, że najprawdopodobniej Maria powstrzymała Michaela przed 

użyciem Kamienia. Chciała się jednak upewnić. 

-  Pobiegnijmy. - Wyzwoliła się spod ręki Alexa i pognała w kierunku jaskini. 

Wślizgnęła się do środka, szukając stopą oparcia na kamieniu. 

Rozejrzała się i zobaczyła, że Michaelowi nic się nie stało. Trzymał w 

objęciach Marię, kryjąc twarz w jej włosach. 

Isabel pomyślała, że chciałaby być na jej miejscu, w ramionach Michaela. 
Alex podbiegł do niej, objął ją w pasie i przygarnął do siebie. 
-  Widzisz? Wszystko w porządku. Przyjechaliśmy na czas. 

background image

Skinęła głową, nie mogła jednak odżałować, że nie przyjechali trochę 

wcześniej. Przynajmniej o kilka minut, zanim Michael i Maria zdążyli paść 
sobie w objęcia.

background image

 

Rozdział dziesiąty 

 

- Max, ty i Liz zbadacie ten obszar. - Michael wskazał wycinek pustyni na 

swojej sfatygowanej mapie. 

-  Rozumiem - powiedział Max. Wolałby, żeby jego towarzyszką nie była Liz. 

Tylko ona potrafiła przedrzeć się przez jego plastikową otoczkę. Dzisiaj po 
południu, kiedy trzymała jego twarz w dłoniach i nalegała, żeby powiedział jej o 
akino, stracił dużą część swojej warstwy ochronnej. Kiedy przebywał z Liz, był 
stuprocentowym Maxem, a nie anonimowym pacjentem X. 

Był zadowolony, że powiedział jej prawdę, ale sprawiło mu to również trudny 

do zniesienia ból. 

-  Mam na imię Liz. Jestem dzisiaj twoim szoferem - powiedziała. Starała się, 

aby to zabrzmiało żartobliwie, choć ciągle miała w pamięci atak Maxa. 

Kiedy podeszli do jeepa, rzucił jej kluczyki. 
-  Zawsze marzyłem o tym, żeby mieć... może nie kobietę szofera, ale kobietę 

kamerdynera - powiedział. Jakoś obojgu nie udawały się dzisiaj żarty. 

-  Kogoś takiego, kto robi to wszystko, co Alfred robi dla Batmana, a 

jednocześnie jest młodą atrakcyjną dziewczyną?! - zawołał Alex. W jego głosie 
też wyczuwało się napięcie. 

-  Otóż to - odpowiedział Max. Wydźwignął się na fotel jeepa, udając, że robi 

to bez najmniejszego wysiłku, co nie było prawdą. Takie drobne rzeczy z 
każdym dniem sprawiały mu coraz większą trudność. 

-  Zapniesz pas? - spytała Liz. 
-  Po co? - spytał bez zastanowienia. 
Usłyszał, jak dziewczyna gwałtownie wciąga powietrze, i szybko zapiął pas. 

Utrzymywanie pozorów normalności okazało się trudniejsze, niż to sobie 
wyobrażał. 

Liz włączyła silnik i ruszyła. Po dwunastu minutach byli już na szosie. 
-  Nawet o tym nie pomyślałam, że po ciemku trudno nam będzie znaleźć tę 

skałę w kształcie kurczaka, o której wspominała Maria - powiedziała. 

-  Michael, Isabel i ja lepiej widzimy w nocy niż w dzień - przypomniał jej 

Max. - Dobrze zostaliśmy podzieleni na drużyny. 

Tylko że on wolałby, aby towarzyszył mu Alex albo Maria. Sama obecność 

Liz, szczególnie od kiedy znała prawdę, pozbawiała go warstwy ochronnej, 
dając dostęp uczuciom smutku, strachu, gniewu. 

Maria wpatrywała się w pustynię, szukając czegoś, co mogłaby rozpoznać, 

czegoś, co widziała, kiedy korzystała z mocy Kamienia, aby śledzić Valentiego. 
Ale pustynia wyglądała... jak pustynia. 

Wolałaby, żeby towarzyszył jej teraz Max, a nie Michael. Spociła się ze 

zdenerwowania, a nie pamiętała nawet, czy tego ranka, zanim pobiegła 

background image

pospiesznie do Evansów, użyła ziołowego dezodorantu. Tyle rzeczy wydarzyło 
się od rana. 

Łącznie z tym, że powiedziała wreszcie Michaelowi, że go kocha. Zerknęła 

na niego, ale on siedział skupiony za kierownicą, przepatrując pustynię. 
Mogłaby siedzieć tu nago, a nawet tego by nie zauważył. 

O czym myślał? Czy przestraszył się tego, co mu powiedziała? Przytulił ją co 

prawda, nie powiedział jednak: „ja też cię kocham", choć może by to zrobił, 
gdyby nie pojawiła się Isabel z Alexem. Poza tym był zbyt zaabsorbowany 
myślą, że musi ocalić życie najlepszego przyjaciela, tłumaczyła sobie Maria. 

Jakiś przeciągły, przenikliwy dźwięk przerwał tok jej myśli. Ktoś nerwowo 

naciskał klakson. Obejrzała się i zobaczyła zdezelowanego cadillaca, który 
siedział im na ogonie. 

- Czy nie przyjdzie mu do głowy, żeby nas po prostu wyprzedzić? - odezwał 

się Michael. - Ma chyba dosyć wolnej przestrzeni. Tu zresztą nie ma niczego 
innego poza wolną przestrzenią. 

Facet w cadillacu zatrąbił znowu. Maria obróciła się i dała mu znak, żeby ich 

wyprzedził, on jednak nie wyglądał na zadowolonego. Wyglądał... 

Wyglądał znajomo. Widziała go w swoim transie, kiedy śledziła Valentiego. 

Starała się przywołać jego obraz, jak stoi z karabinem maszynowym 
przewieszonym przez pierś. 

-  Michael, to chyba strażnik z bunkra, w którym trzymają statek - 

powiedziała drżącym z podniecenia głosem. - Możesz tak podjechać, żebym go 
zobaczyła z bliska? 

Chłopiec zjechał na bok. Kiedy cadillac ich wyprzedził, dogonił go i jechał 

obok, aby Maria mogła dobrze przyjrzeć się kierowcy. 

-  Jeśli to on, to nie musimy się zajmować żadną skałą, która jest podobna do 

kurczaka. On nas zaprowadzi na miejsce - powiedział. 

Facet w cadillacu opuścił okno. 
-  A teraz przyspieszacie. Świetnie! - wrzasnął. Maria poczuła się tak, jakby 

była w windzie, która zbyt 

szybko zjeżdża w dół. Omyliła się. 
-  Nie. Tamtem strażnik był o wiele młodszy - rzekła. -Przykro mi. 
Michael zwolnił, a cadillac popędził dalej. 
-  Myślę, że to byłoby trochę za łatwe - mruknął. 
Maria miała ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć jego ramienia tylko po to, żeby 

wiedział, że nie jest z tym wszystkim sam, ale nadal trzymała zaciśnięte dłonie 
na kolanach, koncentrując się na pustyni. 

Przycisnęła czoło do chłodnej szyby, skupiając całą uwagę na poszukiwaniu, 

przyglądając się dokładnie sylwetce każdej skały, którą zobaczyła. To nie 
kurczak. To nie kurczak. To nie kurczak. Kiedy obejrzała już ze sto 
niekurczaków, Michael zatrzymał nagle samochód. 

-  Widziałeś coś?! - zawołała. 
-  Nie. Wyczułem coś. Paroksyzm strachu. 

background image

-  Od Maxa czy Isabel? - spytała Maria, bo wiedziała, że kosmici potrafią 

wyczuwać swoje emocje. 

Chłopiec potrząsnął głową. 
-  Więc od kogo? Od Raya. Bardzo silny? Myślisz, że coś mu się stało? Może 

powinniśmy go odszukać? 

-  Zaczekaj. Daj mi się skupić. 
Maria siedziała bez ruchu, słysząc tylko własny oddech. 
-  Nie wiem, kto to może być. - Michael był zdziwiony... i zaniepokojony. 
-  Jak możesz być pewien, że to, co czułeś, nie pochodzi od Raya, Maxa albo 

Isabel? - spytała. - Odbierasz tylko emocje, a nie myśli, prawda? Oni wszyscy 
na pewno są teraz pod wpływem silnych emocji. Może dlatego odczuwasz to 
inaczej. 

-  To jest... nie wiem, jak to opisać. To tak, jakby różni ludzie mieli różne 

brzmienie, a tego nie znam. Nie pochodzi od nikogo znajomego. 

-  Brzmienie? - powtórzyła dziewczyna. 
-  Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić - powiedział. - To nie jest coś, co można 

zrozumieć, jeśli się tego samemu nie doświadczyło. 

Maria skinęła głową. Isabel zrozumiałaby to, pomyślała. Czy on chciałby 

mieć ją teraz przy sobie? 

Zaczekaj. - Alex zatrzymał volkswagena z piskiem opon. - Czy to 

przypomina ci kurczaka? - spytał, wskazując skałę po lewej. 

- To? - Isabel obrzuciła skałę szybkim spojrzeniem -Raczej żabę. Udka żabie 

mają podobno taki sam smak jak kurczaki. 

- To, co ci się przydarzyło, dało mi dużo do myślenia. Na temat tego tylko 

przyjacielskiego układu - powiedziała Liz, zatrzymując nagle samochód. 

-  Musimy już wracać - rzucił. Oderwał wzrok od nieba, ale nie spojrzał na 

Liz. Jeśli będzie chciała rozmawiać o jego uczuciach, to już po nim. Ochronna 
otoczka Maxa zostanie natychmiast zerwana. Będzie całkowicie bezbronny. 

-  To jest ważne - nalegała, a w jej głosie brzmiał upór. -Powiedziałeś mi, że 

musimy pozostać tylko przyjaciółmi, ponieważ chodzi o moje bezpieczeństwo. 

-  Tak było. - Chłopiec nie patrzył na nią. - Jeśli będziesz ze mną zbyt blisko, 

zainteresuje się tobą szeryf Valenti. Wiesz o tym. Wiesz dobrze, do czego on 
jest zdolny. Przecież na oczach Isabel zabił Nikolasa. 

-  Wiem. Nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że trzymałeś się ode mnie z 

daleka, ponieważ bałeś się o moje bezpieczeństwo. Ale teraz... teraz tobie grozi 
niebezpieczeństwo, i to nie ze strony szeryfa Valentiego. Zagraża ci coś, o czego 
istnieniu nie miałeś nawet pojęcia. 

-  Ale co to ma... - zaczął protestować, odwracając się wreszcie w stronę Liz. 

Jak zwykle uderzyła go jej uroda, te wspaniałe czarne włosy, pięknie wykrojone 
wargi, ciemne oczy. 

-  Postaram się wszystko wytłumaczyć. Posłuchaj mnie tylko - poprosiła. 
Miał tylko posłuchać. Jakby jej słowa nie miały wielkiego znaczenia, jakby 

nie rozdzierały mu serca. 

background image

-  Nie możemy wiedzieć, co nas spotka, ciebie czy mnie -mówiła. - Może cię 

przejechać samochód, zanim twoje akino osiągnie... swój przełomowy moment. 
Ja mogę zachorować na białaczkę czy na coś innego. Żadne z nas nie wie, ile 
pozostało mu czasu. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego nie pozwalasz, żebyśmy byli 
razem przez ten czas, który jeszcze nam pozostał. Dlaczego, Max? 

Podniósł głowę i patrzył na gwiazdy. Jak miał odpowiedzieć na to pytanie? 

Jak wytłumaczyć coś, czego już sam 

nie rozumiał? 
-  Ciekaw jestem, które tworzą pary. - Próbował zyskać 
na czasie. 
-  My jesteśmy parą - powiedziała łagodnie Liz. - Świecimy wspólnym 

światłem. 

Opuścił głowę i popatrzył na nią. 
-  Masz rację - przyznał. - Ale gdyby... 
-  Szsz. - Odpięła pas i pochyliła się nad nim. 
Jej wargi prawie dotykały jego ust. Czuł ciepło jej ciała. Musiał tylko 

wykonać drobny ruch. Jak mógłby się teraz od niej odwrócić? Zamknął dzielącą 
ich przestrzeń delikatnym pocałunkiem. Wydawało mu się, że została między 
nimi przerzucona krucha kładka, którą mógł zniszczyć jeden nieostrożny 
oddech. 

Po chwili Liz wcisnęła się na jego fotel, zarzuciła mu ręce na szyję, mocno się 

przytulając. Uświadomił sobie, że nie miał racji. Tu nie było nic kruchego. Liz 
była silna, ciepła i pełna życia. 

Chciał być bliżej niej, jeszcze bliżej. Wsunął ręce pod bluzkę, głaszcząc jej 

gładkie plecy, a ona przysunęła się do niego, żeby ich ciał już nic nie dzieliło. 
Całowała go coraz 

namiętniej. 
Max jęknął głucho. W pewnej chwili Liz wydała okrzyk bólu. 
-  Co się stało? - zapytał, przerywając pocałunek. 
-  Skaleczyłam się w rękę. O ten pręt pod dachem. Tam jest jakaś obluzowana 

śruba czy coś takiego. 

-  Pokaż. - Ujął jej dłoń, uważnie się jej przyglądając. -Głębokie rozcięcie. 

Pozwól, że ci to uzdrowię. 

- To mi przypomina tamten dzień w kawiarni - powiedziała Liz. 
Wtedy uzdrowił ją z rany postrzałowej i powierzył jej swoją tajemnicę. 

Najlepszy i najgorszy dzień w jego życiu. Aż do dziś. Teraz było gorzej, ale w 
pewnym sensie również lepiej. 

Max odetchnął głęboko i skupił się, żeby nawiązać łączność konieczną dla 

uleczenia rany. Zamiast przepływu obrazów ze strony Liz, miał przed oczami 
tylko jeden widok -siebie samego z białkami zamiast źrenic. 

Dlaczego to nie działa? Dlaczego nie mógł nawiązać łączności? Myśl o niej, 

nakazał sobie, ale stale widział ten sam okropny obraz. 

Liz wyzwoliła dłoń z jego uścisku. 

background image

-  W porządku. To nic wielkiego. Masz może chusteczkę? Moglibyśmy to 

zabandażować. 

Oderwał dół podkoszulka i delikatnie owinął jej rękę. 
-  Będziesz mogła prowadzić? - spytał. 
-  Tak. - Usiadła z powrotem za kierownicą i wjechała na szosę. 
Teraz, kiedy wiedział już, że utracił swoją moc, pustynia wydała mu się o 

wiele ciemniejsza i bardziej niebezpieczna.

background image

 

Rozdział jedenasty 

 

- Wygląda na to, że przyjechaliśmy ostatni - zauważył Alex, wjeżdżając na 

szkolny parking. 

Isabel nie odezwała się, zresztą nie oczekiwał tego. Całą powrotną drogę 

siedziała w milczeniu, podobnie jak on. Za każdym razem, kiedy chciał coś 
powiedzieć, przypominał sobie jej słowa: Nie możesz mnie zrozumieć. Więc 
wszystkie błyskotliwe uwagi, które przychodziły mu na myśl, wydawały się 
sztuczne i nienaturalne. 

Zaparkował obok jeepa Maxa i oboje szybko podbiegli do reszty grupy. 
-  Znaleźliśmy skałę kurczaka - oznajmił. - Ale nie natrafiliśmy na żaden ślad 

bunkra - dodał szybko, żeby uprzedzić przedwczesny wybuch radości. 

-  Przynajmniej posunęliśmy się do przodu – powiedziała Maria, naciągając 

rękawy swetra na dłonie, jakby było jej zimno. 

Alex nie zauważył, że jest aż tak chłodno. 
-  Jeśli chcesz wyznaczyć nam tereny poszukiwań wokół skały, jestem za tym, 

żeby natychmiast tam wrócić - zwrócił się do Michaela. 

Liz rzuciła okiem na Maxa. 
-  Spotkajmy się raczej jutro rano - zaproponowała. Alex również spojrzał na 

niego, starając się nie robić tego 

zbyt ostentacyjnie. Rzeczywiście wyglądał tak, jakby za chwilę miał się 

przewrócić. 

-  Jutro rano bardzo mi odpowiada - powiedział. 
-  Moglibyśmy teraz iść na imprezę do Corinne Williams - zasugerował 

Michael. - Na pewno już się dobrze rozkręciła. 

-  Isabel, chcesz pójść? - spytał Alex. Uważał, że przyda jej się trochę 

rozrywki. Zastanawiał się, czy myśli o tym, co dla niej oznacza akino, czy teraz 
martwi się tylko o Maxa. 

Sam myślał przede wszystkim o Maksie. Gdyby zaczął się zastanawiać nad 

Michaelem i Isabel... gdyby wyobraził sobie, jak umierają, szybko skończyłby w 
domu wariatów. 

Isabel też popatrzyła na brata. 
-  Chyba jednak pójdę do domu - oznajmiła. 
- Idźcie na imprezę - nalegał Max. - Myślicie, że chcę, żebyście wszyscy ze 

mną siedzieli i gapili się na mnie? 

-  Ja lubię się na ciebie gapić. Proszę cię, proszę, pozwól mi pojechać do 

ciebie i trochę się pogapić - powiedziała żartobliwie Liz. 

-  Nie. Chcę, żebyś też poszła. Tam może być zabawnie. Ja muszę tylko 

pojechać do domu i się położyć. 

-  Okay, sprawa jest jasna. Zmieścimy się w moim samochodzie. Tam cała 

ulica będzie totalnie zastawiona - oświadczył Alex. 

background image

-  Odwiozę Maxa i dołączę do was - obiecała Liz. Stali jeszcze przez chwilę 

na parkingu, po czym Michael 

mszył w stronę volkswagena, a reszta poszła w jego ślady. Alex usiadł za 

kierownicą i włączył głośno radio, żeby nie musieli na siłę rozmawiać. 

Odczuł ulgę, parkując samochód na końcu ulicy, przy której mieszkała 

Corinne. Impreza przeniosła się już na trawnik. Widać było, że właśnie 
rozkręciła się na dobre. Doskonale. 

Alex otoczył ramieniem Isabel, kiedy szli w stronę domu Corinne. Poczuł, jak 

dziewczyna lekko sztywnieje pod jego dotykiem. 

-  Nic ci nie jest? - szepnął. 
Zaprzeczyła ruchem głowy i objęła go w pasie, zaciskając palce na szlufce 

jego paska. Koło domu Corinne ogarnęło go nagłe uczucie dumy: popatrzcie 
tylko na dziewczynę, z którą przyszedłem, powiedział sobie w duchu. 

Zaobserwował, że wiele osób zwraca na nich uwagę. Musiał przyznać, że to 

miłe. 

-  Przyniosę coś do picia! - wrzasnął jej do ucha, starając się przekrzyczeć 

zgiełk. Nie było sensu razem przepychać się do kuchni. 

Uśmiechnęła się do niego tak, jakby chciała powiedzieć: Bogini Isabel 

uśmiecha się tylko do ciebie. W takiej chwili Alex nie potrafił już myśleć o 
niczym poza nią. Po prostu o niczym. 

Z głupim uśmiechem zadowolenia na twarzy przeciskał się w stronę kuchni. 
- Może znalazłem się w alternatywnej rzeczywistości?! -krzyknął za jego 

plecami jakiś chłopak. - Widziałem przed chwilą Isabel Evans wchodzącą tu z 
tym Alexem. Myślałem, że ona zadaje się tylko z seksownymi studentami i 
gwiazdami koszykówki... 

Michael stał oparty o pień wierzby w najdalszym kącie ogródka za domem 

Corinne. Kiedy proponował, żeby pójść na imprezę, nie pomyślał o jednym z 
aspektów tej sprawy -o Marii. 

Nie mógł jeszcze dojść do siebie po tym, co mu powiedziała w jaskini. 
To było zbyt niespodziewane, zbyt zaskakujące. Nie wiedział, co teraz robić. 

Jeśli wejdzie do środka, a ona do niego podejdzie, to czy powinien z nią 
zatańczyć? Już wspólna jazda samochodem była wystarczająco ciężkim 
doświadczeniem, a co dopiero taniec, dotykanie się. Jak można to robić po tym, 
jak dziewczyna oświadczyła, że cię kocha? Czy ona nie pomyśli, że wspólny 
taniec może coś oznaczać? Czy dziewczyny nie doszukują się we wszystkim 
jakichś podtekstów? 

Chciał, by wszystko było tak jak dawniej, żeby mogli nadal przebywać ze 

sobą, dobrze się bawić, oglądać głupie filmy. 

No, może tylko z dodatkiem całowania. Teraz, kiedy już przestał ją traktować 

jak młodszą siostrę, mogliby się od czasu do czasu pocałować. 

background image

Nie pragnął jednak wielkiej tragicznej miłości w stylu Maxa i Liz. A Maria, 

kiedy mówiła, że go kocha, patrzyła na niego takim wzrokiem, że się na to 
zanosiło. 

Stacey powiedziała, że powinnaś przyprowadzić Michaela i Maxa, żeby 

zrównoważyć obecność Alexa - szepnęła Corinne do ucha Isabel. 

Stacey powiedziała! Ciekawe, ile jeszcze jej fanek podejdzie do Isabel, żeby 

oznajmić, co powiedziała ich idolka. Pewnie wszystkie te piszczące, 
chichoczące panienki. To było jedyną treścią ich życia. 

Dziś wieczorem Isabel mogłaby się śmiało bez tego obyć. 
-  A gdzie jest twój chłopak? - spytała, udając, że szuka go wzrokiem w 

tłumie. - Czy wypluwa wnętrzności w łazience? A może już stracił 
przytomność? 

-  Musiał wcześniej wyjść - powiedziała Corrine, szybko się oddalając. 
Założę się, że musiał, kwiatuszku, pomyślała Isabel. Zauważyła 

wychodzącego z kuchni Alexa i podeszła do niego. Wyjęła mu drinki z rąk i 
postawiła je na podłodze przy ścianie. 

-  Najpierw zatańczmy - powiedziała. Chwyciła go za rękę i pociągnęła za 

sobą na skrawek wolnego miejsca obok Douga Highsingera, który tańczył ze 
Stacey. Niech ta małpa widzi, że ona, Isabel, nie chowa się po kątach, jakby 
miała coś do ukrycia. 

Alex objął ją w talii i zaczęli się kołysać w takt muzyki. Isabel odchyliła się 

do tyłu na tyle głęboko, aby jej włosy mogły musnąć nagie ramię Douga 
Highsingera. Kiedy spojrzał na nią, wdzięcznym ruchem powróciła w objęcia 
swojego partnera, przytulając się do niego. 

Nie musiała się oglądać, by wiedzieć, że Doug nie spuszcza z niej wzroku. 

Spadaj, pomyślała. Latał za nią już w wyższych klasach podstawówki, ale nigdy 
się z nim nie zadawała. 

Musiał zadowolić się Stacey. Isabel z uśmiechem wsunęła palce we włosy 

Ałexa. Zwykle lubiła to robić - były takie gęste i jedwabiste - teraz jednak 
zależało jej tylko na tym, żeby zrobić wrażenie na innych. Chciała, by każdy 
obecny tu chłopak marzył o tym, żeby być Alexem. I żeby każda dziewczyna 
wiedziała, że wszyscy faceci tego pragną. 

Kiedy muzyka ucichła, Isabel była pewna, że osiągnęła cel. 
- Muszę wyjść na chwilę - powiedziała do Alexa. 
Skinął tylko głową, a ona przecisnęła się do wyjścia prowadzącego na tyły 

domu. Głęboko zaczerpnęła rześkiego powietrza. Po chwili zauważyła stojącego 
pod wierzbą Michaela. 

Podeszła do niego. Po raz pierwszy od chwili, kiedy Max powiedział im o 

akino, znaleźli się sami. Nie miała ochoty teraz o tym rozmawiać. 

Michael otoczył ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. Mmm, tak, tego 

właśnie było jej potrzeba. Czuć, jak obejmują ją jego silne ramiona, i wiedzieć, 
że on rozumie jej odczucia, ponieważ czuł to samo. 

background image

Maria wypatrzyła Alexa, siedzącego w połowie prowadzących na piętro 

schodów. Podeszła bliżej i usiadła obok niego na włochatym wełnianym 
dywaniku. Zdziwiło ją to, że Corinne - największa snobka i najbardziej 
powierzchowna dziewczyna, jaką znała - toleruje wełniane dywaniki we 
własnym domu. Może wmówiła sobie, że są w stylu retro. 

-  Widziałaś Isabel? - spytał Alex. - Gdzieś mi zniknęła. Widocznie to już taka 

tendencja, pomyślała. Oczywiście 

Michael nie był jej chłopakiem, nie mogła więc oczekiwać, że będzie się z nią 

bawił na imprezie. 

-  Kiedy widziałam ją ostatni raz, tańczyła z tobą - powiedziała Maria. - To 

był niezły show. Dziewczyny omal nie zaczęły ci wciskać banknotów 
dolarowych do spodni. 

-  Fajnie - skwitował Alex, wydawał się jednak nieobecny myślami. 
-  Chcę cię o coś spytać - odezwała się Maria. - O coś z zakresu obowiązków 

chłopaka i najlepszego przyjaciela. Chcę, żebyś mi wytłumaczył, jak działa 
męski umysł. 

-  Hmm, okay - mruknął. Wyciągnął pasmo wełny z dywanika i obracał je w 

palcach. - Jak byś nazwała ten kolor? 

-  Brunatny - odparła szybko. - A więc jeśli dziewczyna mówi chłopakowi, że 

go kocha, czy on nie powinien dać jej na to odpowiedzi? Oczywiście słownej. 

-  Zaczekaj, zaraz wezmę egzemplarz książki „Mężczyźni są z Marsa, a 

kobiety z Venus" - odpowiedział Alex, nie przestając błądzić wzrokiem po 
zebranych. 

Maria była zadowolona, że słucha jej niezbyt uważnie. Gdyby, jak zwykle, 

był całkowicie skoncentrowany na jej problemach, domyśliłby się, że mówi o 
sobie, i chciałby poznać wszystkie szczegóły. 

-  Jako reprezentant facetów muszę powiedzieć, że milczenie jest pewnym 

rodzajem odpowiedzi - rzekł Alex. -Może nie takiej, jaką chciałaby usłyszeć 
dziewczyna. 

-  Czy oznacza, że facet nie czuje tego samego? – nalegała Maria. Wzięła do 

ust pasmo włosów i zaczęła je przygryzać. To okropne! Nie robiła już tego od 
czasu, kiedy skończyła dziewięć lat. 

-  Teoretycznie tak. Ale niektórym facetom trudno jest przyznać się do swoich 

uczuć. Duszą je w sobie. 

-  Muszę powiedzieć, że twoja pomoc na nic się nie zdała - poinformowała go 

Maria. 

-  Słuchaj, nie trzeba przywiązywać zbyt wielkiej wagi do słów. Powinnaś 

poznać, jakie ktoś żywi do ciebie uczucia, po tym, jak cię traktuje. To jest 
najważniejsze. Teraz idę szukać Isabel, znikającej kobiety - powiedział, wstając. 

Maria została sama. 
Jak on mnie traktuje? - pomyślała. Chociaż właściwie to nie zbliża się do 

mnie na tyle, żeby mnie traktować w jakikolwiek sposób. 

background image

Liz cicho otworzyła frontowe drzwi, chociaż nie było potrzeby tak się 

skradać. Rodzice zawsze chcieli wiedzieć, że wróciła do domu, nawet jeśli 
położyli się już spać. 

Skierowała się prosto do drzwi swojej sypialni i dwa razy szybko zastukała 

we framugę, a potem trzy razy, w dłuższych odstępach. Nazywała ten rytuał 
„wróciłam żywa nie naćpana", oczywiście, tylko w myślach. 

-  Dobranoc, mi hija! - zawołał ojciec. 
-  Dobranoc - odpowiedziała. Zastanawiała się, czy nie powinna zadzwonić 

do Corinne i powiedzieć Marii, że nie przyjdzie. Sami się tego domyślą, 
zdecydowała. 

Zeszła do kuchni. Napije się mleka, może został też jakiś kawałek indyka. Tej 

nocy potrzebowała czegoś, żeby móc zasnąć. 

Zobaczyła, że na drzwiach lodówki wisi jej nowa fotografia. To był żenujący 

widok, widzieć swoją twarz zawieszoną na lodówce. 

Kiedy żyła Rosa, jej fotografie zajmowały połowę drzwi lodówki. Liz 

przypomniała sobie, że ma iść do sutereny i sprawdzić, czy uda jej się znaleźć te 
fotografie. Wszystkie zdjęcia siostry zniknęły w dzień po jej śmierci. 

Liz nie potrzebowała fotografii, żeby o niej pamiętać. Codziennie o niej 

myślała. Tak samo myślałaby o Maksie. 

Gdyby...

background image

 

Rozdział dwunasty 

 

- Żałuję, że nie mogę z wami jechać dzisiaj wieczorem -powiedziała Maria, 

siedząc na poręczy krzesła Alexa. - Ale mój tato już dawno kupił bilety na ten 
koncert. Okropnie mu zależy na kontakcie ojca z córką, tylko ja i on, bez 
Kevina. 

- W porządku. Idź i kontaktuj się - rzekł Max. - Jeśli ktoś z was ma coś do 

zrobienia, to powinien się tym zająć. Spędziliście przecież już cały dzień, 
pełzając po pustyni wokół skały kurczaka. 

Właściwie nie miałby nic przeciwko temu, żeby wszyscy sobie poszli. A 

przynajmniej odeszli na chwilę. Był w centrum uwagi, obserwowany z 
niepokojem i troską, co sprawiało, że czuł się nieswojo. 

Michael rozłożył mapę na stole Evansów. Cała grupa używała domu Maxa i 

Isabel jako bazy wypadowej, ponieważ ich rodzice spędzali ten weekend w 
swoim biurze w Clovis. Zostało im jeszcze mnóstwo pracy, która musiała być 
gotowa na poniedziałek, stwierdzili więc, że nie ma sensu wracać do Roswell 
tylko po to, żeby się przespać. 

-  Będziemy rozszerzać krąg poszukiwań wokół skały -oznajmił Michael. - 

Poza tym Ray będzie patrolował ten obszar non stop. Może zobaczy kogoś, kto 
kieruje się w stronę bunkra, i będzie mógł pojechać za nim. 

Maria wstała z poręczy i chwyciła plecak. Podbiegła do Maxa, prawie się na 

niego rzucając, i pocałowała go w policzek. 

-  Okay, idę już. Cześć. - Obróciła się szybko i wybiegła z pokoju, zanim 

zdołał wypowiedzieć choć słowo. 

Miał nadzieję, że się myli, wydawało mu się jednak, że Maria mówiła przez 

łzy. Jeśli będzie płakać za każdym razem, kiedy na niego spojrzy, to on tego nie 
wytrzyma. 

-  Alex i Isabel, to będzie wasz obszar - mówił dalej Michael. - A Liz i Max... 

- Przerwało mu nagłe wtargnięcie Marii do pokoju. 

-  Mam pomysł. Trochę zwariowany, ale to może zadziałać - wyrzuciła z 

siebie, z trudem łapiąc oddech. -Umiecie wykorzystywać swoją moc, żeby 
zmieniać wygląd, prawda? 

Max skinął głową. Jeśli nie liczyć prób przeprowadzanych pod kontrolą Raya, 

zrobił to tylko raz i tylko po to, żeby szpiegować Liz, która poszła na dyskotekę 
z innym chłopakiem. Spojrzał na nią i zobaczył, że się do niego uśmiecha. 
Wiedział, że też o tym myśli. 

-  Pomyślałam, że moglibyście chodzić po barach, wyglądając tak jak ten 

strażnik, którego widziałam przy bunkrze, gdzie trzymają statek. Dokładnie 
pamiętam jego twarz - ciągnęła. - Może ktoś, kto zna strażnika, tego 

background image

prawdziwego, podejdzie i zacznie z nim rozmowę. Jeśli to będzie ktoś, kogo on 
zna z pracy... 

-  Moglibyśmy wtedy dostać najważniejsze informacje -przerwał jej Michael. 

- Uważam, że warto zaryzykować. -Zwrócił się do Maxa: - Chcesz spróbować? 

-  Czemu nie? - odpowiedział mu przyjaciel. Uświadomił sobie po chwili, że 

akino zniszczyło jego moc. Jak mógł 

O tym zapomnieć. - Ty i Isabel będziecie musieli to zrobić dla Liz, Alexa i 

dla mnie - przyznał. - Ja nie mogę... już niczego takiego dokonać. 

-  Powiedz nam tylko, jak to się robi - szybko wtrąciła Isabel. 
To poczucie bezradności było okropne. Co będzie dalej? Czy ktoś będzie 

musiał go karmić? Prowadzić do łazienki? 

I  co jeszcze? 
-  To niewiele się różni od uzdrawiania - oznajmił. -Tyle tylko, że zamiast 

ściskać cząsteczki, by zamknąć ranę, ściskacie je i popychacie, żeby utworzyły 
inne kształty. 

-  Spróbuję na Liz - rzekł Michael. 
Max wstał i zamienił się z nim miejscami, żeby przyjaciel znalazł się obok 

Liz. Niezbyt podobał mu się pomysł, żeby to on nawiązywał z nią łączność, 
dotykając jej. Wiedział jednak, że zachowuje się dziecinnie i musi zapomnieć o 
takich głupstwach. 

Maria, energicznie gestykulując, zaczęła opisywać wygląd strażnika. 
-  To facet w średnim wieku z zaokrągloną twarzą... z mimicznymi 

bruzdami... płaskim, szerokim nosem. 

Michael masował koniuszkami palców policzki Liz, ugniatając je jak ciasto. 

Rzeźbił jej twarz zgodnie ze wskazówkami Marii. Po chwili twarz dziewczyny 
zupełnie zmieniła wygląd. Liz stała się mężczyzną w średnim wieku. Odsunął 
ręce, żeby pokazać Marii rezultat swojej pracy. 

-  Nie, nie, nie. Przykro mi, ale on wyglądał zupełnie inaczej. Może 

nawiążemy łączność, Michael, wtedy przekażę ci obraz z mojego umysłu? 

-  Możemy spróbować - odpowiedział. 
Nawiązał łączność z Marią i położył dłonie na twarzy Liz. Ponownie zaczęła 

się zmieniać -jej oczy z niebieskich stały się brązowe, miała bardziej krzaczaste 
brwi i podwójny podbródek. - Właśnie tak, właśnie tak - zachęcała go Maria. 

Dłonie Michaela przesunęły się na włosy Liz, które nabrały prawie 

pomarańczowej barwy. Po chwili rozjaśniły się na tyle, że dziewczyna stała się 
białawą blondynką. Przy każdej zmianie koloru włosy robiły się również coraz 
krótsze. Końcowym rezultatem była fryzura trochę dłuższa niż włosy obcięte na 
jeża. 

-  Doskonale. Zupełnie jak on - mruknęła Maria. Liz zerknęła na Maxa przez 

ramię. 

-  Jak wyglądam jako blondynka? To znaczy prawie łysa blondynka? - 

spytała, przeczesując palcami krótkie, sterczące włosy. 

background image

-  Nie wyrzuciłbym cię z łóżka - odezwał się Michael, zanim Max zdążył 

odpowiedzieć. 

-  Skończmy z tym szybciej - nalegała Isabel. - Chciałabym już stąd wyjść. 
Po kilku minutach praca nad Liz została zakończona. Teraz Maria i Michael 

zajęli się Alexem. Isabel postanowiła przeistoczyć się sama. 

-  Pójdę zrobić sobie coś do picia - rzekł Max. Czuł się zupełnie 

bezużyteczny; Maria dawała instrukcje, Michael pracował nad Alexem i Liz, 
Isabel nad sobą, a on siedział tylko, kręcąc młynka palcami. Nieudacznik, 
przemknęło mu przez myśl. 

Powlókł się do kuchni; wydawało mu się, że do nóg ma przyczepione bloki 

cementu. Usiadł na najbliższym krześle, opierając głowę na stole. Nie musiał już 
przed nikim udawać, że nie jest krańcowo wyczerpany, a nawet siedzenie i 
oddychanie było ciężką pracą. 

-  Max, twoja kolej! - zawołał Michael. 
Max szybko podniósł głowę. Już skończyli? Spojrzał na zegar kuchenny i 

uświadomił sobie, że siedzi tu już od pół godziny. Chyba się zdrzemnął. Zwykle 
nie potrafił spać dłużej niż dwie godziny w nocy. Teraz stale zasypiał, nie zdając 
sobie nawet z tego sprawy. 

Z trudem podniósł się od stołu. Nogi się pod nim uginały. Odetchnął głęboko 

i całą siłą woli zmusił się do stawiania kroków. Żeby tylko dojść do salonu i nie 
wyglądać na przestraszonego. 

-  Ja zostanę w domu - oznajmił, osuwając się na kanapę. 
-  Zostanę z tobą - zaproponowała natychmiast Liz. Przynajmniej myślał, że 

to ona. Te słowa padły bowiem z ust barczystego blondyna w szarym mundurze 
ochroniarza. Głos tego faceta miał interesujące chropawe brzmienie. Jak widać, 
Michael nie zapomniał o strunach głosowych, kiedy dokonywał tego 
przeobrażenia. 

-  Nie potrzebuję niańki - powiedział, starając się nie zdradzać poirytowania. - 

Zebranie informacji na temat statku to najważniejsza rzecz, jaką możesz dla 
mnie zrobić - dodał, żeby ją pocieszyć. 

Skinęła głową i obróciła się w stronę dwóch innych „strażników", Isabel i 

Alexa. 

-  Każdy z nas powinien wybrać inną część miasta - zasugerowała. - Nie 

możemy się nigdzie pokazywać razem. - Wyszli z pokoju i zaczęli ustalać, które 
bary i kluby powinni odwiedzić. 

-  Bądźcie ostrożni! - zawołał za nimi Max. - Zadzwońcie... jeśli będziecie 

czegoś potrzebować. - Jakby mógł im w czymś pomóc, gdyby zaszła taka 
potrzeba. 

-  Ty będziesz naszym Charliem, a my będziemy twoimi Aniołkami! - 

odkrzyknął Alex. Przynajmniej tak się Maxowi wydawało. Miał głos taki sam 
jak Liz, ale te słowa pasowały do Alexa. 

-  Powinieneś ich dogonić i ustalić, jakie będzie twoje zadanie - zwrócił się 

Max do Michaela. - Liz ma rację. Niebezpiecznie byłoby pokazywać się razem. 

background image

Nie jestem pewien, czy agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych wiedzą, że 
potrafimy zmieniać wygląd. Ale jeśli tak jest i zobaczą dwóch strażników... 

-  Nigdzie nie idę - przerwał mu Michael. 
-  Nie musisz zostawać ze mną. 
-  Chcesz leżeć na kanapie czy pójść do łóżka? - spytał rzeczowym tonem 

Michael. 

-  Do łóżka - odparł zrezygnowany Max. 
Jego przyjaciel podszedł do kanapy i wyciągnął rękę. Max chwycił ją, 

pozwalając podnieść się na nogi. 

Wchodząc do Moego, Alex przeżywał lekki niepokój. Był to jeden z 

nielicznych lokali w Roswell, pozbawionych kosmicznego wystroju. Dopiero po 
chwili zorientował się, że w żaden sposób nie mógłby zostać rozpoznany. 
Wyglądał teraz na jakieś trzydzieści lat. 

Podszedł do baru i zamówił piwo imbirowe. Nie chciał robić wrażenia 

ostatniej niedojdy, a taki kolor mógł mieć również jakiś mocniejszy koktajl. 

Szybko rozejrzał się po lokalu. Ojca nie było. Istniała możliwość, że go 

spotka, ponieważ u Moego było zawsze wielu emerytowanych wojskowych. 
Chłopiec nie wiedział na pewno, czy Plan Wyczyszczenia Bazy Danych ma 
jakieś powiązania z wojskiem, ale było to dość prawdopodobne. Uznał więc, że 
w tym lokalu jest szansa na spotkanie kogoś, kto znał strażnika. 

Odrzucił na bok wyjątkowo cienką słomkę i popijał piwo, uważnie się 

rozglądając. Może ktoś skinie mu głową, wykona jakiś gest, świadczący o tym, 
że już go - jako strażnika -gdzieś spotkał. 

Gdyby strażnik często się tu pojawiał, barman powinien go rozpoznać. Ale 

przy barze było mnóstwo ludzi, więc barman tylko postawił piwo przed Alexem 
i pognał na drugi koniec lady. Nie wiadomo, czy poznał strażnika, czy też nie. 

Przy drugiej kolejce mógłbym udawać, że cierpię na amnezję, i spytać go, czy 

wie, kim jestem, pomyślał Alex. Rozbawiła go wizja własnej osoby, opartej o 
bar, ściskającej dłońmi skronie i mamroczącej: „Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś? 
Kim ja jestem?". 

Może byłoby lepiej nadal przeszukiwać teren dokoła skały. Ale to mogli 

zrobić jutro. Alex stale się zastanawiał, ile czasu im jeszcze zostało. 

Max wyglądał bardzo źle. Akino nabierało tempa, a skutki widać już było 

gołym okiem. W ciągu jednego dnia twarz chłopca tak wychudła, że kości 
prawie przebijały jego pergaminową skórę. Ile razy Alex spojrzał na niego, 
doznawał szoku. 

-  Szkocką. Z lodem - usłyszał głos. 
Znajomy. Przecież spodziewałeś się tego, uspokajał się w duchu Alex. 

Zerknął w bok. Ojciec siadał przy barze tuż obok niego. 

-  Wojskowy? - spytał. 
Naturalnie. Jego tata dzielił wszystkich na wojskowych i niewojskowych. 

Teraz też chciał wiedzieć, z kim ma do czynienia. 

background image

-  Marynarka wojenna - odpowiedział Alex. Zrobił to zupełnie bezwiednie, 

może dlatego, że Jesse stale mówił na ten temat. A może dlatego, że choć raz 
miał okazję zaimponować ojcu. 

-  Mam jednego syna w marynarce wojennej, a jednego w marines. 
Oczywiście, ja nie jestem wart wzmianki, pomyślał chłopiec. 
- Nie ma pan więcej dzieci? - zainteresował się. Ciekaw był, czy tata będzie 

nadal zaprzeczał istnieniu najmłodszego syna, nawet po tak bezpośrednim 
pytaniu. 

-  Mam jeszcze jednego. W liceum. Nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim 

życiem, najmniejszego. 

-  Hm - mruknął Alex. Uświadomił sobie nagle, że nadarzyła mu się 

wspaniała okazja. Teraz mógłby spróbować złapać ojca w jego własne sieci. 

-  Zupełnie jak mój brat, Willy - zauważył. - Ojciec zawsze bardzo się o niego 

martwił. Próbował go namówić, żeby w szkole zapisał się do Korpusu Szkolenia 
Oficerów Rezerwy. Ale Willy... stale się od tego wymigiwał. Albo siedział przy 
komputerze, albo latał za dziewczynami. Udało mu się skończyć szkołę, lecz nie 
osiągnął nawet jednego cholernego celu. - To ostatnie zdanie było prawie 
dosłownym cytatem z jego taty. Często to powtarzał, mówiąc o tym, co czeka 
Alexa. 

-  Otóż to. - Ojciec uderzył pięścią w bar. - Dokładnie jak mój syn. Nie zdaje 

sobie sprawy z tego, że te następne lata zadecydują o całym jego życiu. 

Już złapałeś przynętę, pomyślał Alex, którego zaczęła bawić ta przypadkowa 

wyprawa na połów ryb. 

-  I jak skończyła się historia z pana bratem? - spytał ojciec. 
-  Nigdy by pan w to nie uwierzył. - Alex wolno pił piwo, napawając się 

myślą, że zaraz wyciągnie tatę z głębiny i pozostawi go na brzegu, 
pozbawionego możliwości złapania oddechu. - Willy urządził się całkiem 
dobrze. Pewnie pan o nim słyszał. Teraz używa imienia Bill. Bill Gates. 

Ojciec zakrztusił się kostką lodu. 
Chłopiec uśmiechnął się szeroko. Tak, tato. Pomyśl o tym, kiedy znowu 

będziesz chciał mnie dręczyć tym swoim KSOR-em. Pomyśl, że mógłbym 
wyrosnąć na wielkiego twórcę programów komputerowych, do którego należy 
pół świata. 

Isabel postawiła jeepa na parkingu Weather Balloon. Asfalt, od którego 

odbijał się wielki neon, mienił się kolorami tęczy. Niebieski od balona, zielony 
od małego kosmity, który zza niego wyglądał, a czerwony od laserowego 
karabinu przybysza z kosmosu. 

Wyskoczyła z jeepa i potknęła się. Jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do 

swojego nowego ciała. Strażnik był dość potężnym, muskularnym mężczyzną. 

Jakaś kobieta, około czterdziestki, w legginsach w małe zielone ludziki, 

uśmiechnęła się do Isabel, kiedy ta zbliżała się do drzwi. Dziewczyna 
odwzajemniła uśmiech. Uważała, że należy być miłym dla tych, z którymi los 

background image

obszedł się niełaskawie. A na pewno osoba, która uważała się za wystarczająco 
atrakcyjną, żeby w takich legginsach wyjść na ulicę, należała do tej kategorii. 

Kobieta uśmiechała się kokieteryjnie. 
Ona myśli, że chcę ją poderwać, uświadomiła sobie Isabel. Myśli, że jestem 

ufarbowanym na blond frajerem, który na nią poleci. 

Z obojętnym wyrazem twarzy, szybko przeszła obok kobiety. No dobra, 

jestem teraz facetem, ale to nie znaczy, że mam przyciągać niepożądaną uwagę. 
Umiała sobie z tym radzić. 

Nie, chwileczkę, pomyślała. A może ta kobieta poznała mnie, czyli strażnika? 

Może odtrąciłam właśnie osobę, którą chciałam odnaleźć? 

Zerknęła na kobietę w legginsach, ale ona nie obrzucała strażnika oburzonym 

spojrzeniem. A na pewno by tak było, gdyby ją znał i przeszedł obok bez słowa. 

Udawanie kogoś innego było trudniejsze, niż sądziła. Isabel zauważyła wolny 

stolik, usiadła przy nim i założyła nogę na nogę. 

To niemęskie, skarciła się w duchu. Wyprostowała nogi i zrobiła to, co 

zwykle robią faceci, zajmując możliwie jak najwięcej miejsca. Wyciągnęła rękę 
wzdłuż biegnącej przy ścianie poręczy i szeroko rozrzuciła nogi. Tak, teraz była 
mężczyzną. Potrzebowała przestrzeni. 

Max śmiałby się do rozpuku, gdyby mógł ją teraz zobaczyć. Jego młodsza 

siostrzyczka zachowująca się jak jakiś twardziel. 

Na myśl o nim przeszyło ją uczucie strachu. Rozpoczęła się już nowa faza 

akino; jego ciało zostało zaatakowane. A co ona robiła, żeby mu pomóc? 
Siedziała w barze, starając się pamiętać, żeby, jak dziewczyna, nie zakładać nogi 
na nogę. 

Podeszła do niej kelnerka, ubrana w przyciasny podkoszulek z napisem 

Weather Balloon. Podwoje „oo" w Balloon było wyjątkowo duże, wprost na jej 
piersiach. Biedna dziewczyna, pomyślała Isabel. Musiała wysłuchiwać wielu 
komentarzy od eleganckich facetów, którzy tu zwykle przychodzą. 

- Napiję się piwa - powiedziała, patrząc kelnerce prosto w oczy. Pewnie była 

jedynym facetem, który przez całą noc nie wpatrywał się w „oo" kelnerki. Ta 
niewątpliwie doceniła ten fakt, ponieważ piwo pojawiło się natychmiast na 
stoliku. 

Isabel udawała, że je pije. Zamówiła piwo, ponieważ uznała, że taki facet, 

jakim teraz jest, zamówiłby właśnie ten napój. Poza tym, gdyby zamówiła coś 
gazowanego, to kusiłoby ją, żeby wypić, i potem mogłoby się jej zachcieć 
siusiu. A siusianie nie było czynnością, którą miałaby ochotę wypróbowywać w 
swoim nowym wcieleniu. 

Szkoda, że nie wiem, jakie powinnam mieć imię, pomyślała. Ktoś mógłby 

mnie zawołać z drugiego końca sali, a ja nic bym o tym nie wiedziała. Szybko 
się rozejrzała, przesuwając wzrok od jednej osoby do drugiej, starając się tylko 
nie prowokować kobiet. 

background image

Spojrzała na wiszący za barem zegar. Minęła już prawie godzina od czasu, 

kiedy widziała Maxa. Z trwogą myślała o powrocie do domu. Jakie zmiany 
mogły w nim zajść przez ten czas? 

Ponownie przesunęła wzrokiem po tłumie klientów. Na wszelki wypadek, 

gdyby przedtem kogoś przeoczyła. Nie zauważyła nawet śladu zainteresowania 
na żadnej twarzy. Plan Marii był wariactwem, nie da żadnych rezultatów. A 
poszukiwanie bunkra okazało się tylko trochę lepszym pomysłem od 
przeliczania ziarnek piasku na pustyni. Kolejnym niewypałem. 

Od sąsiedniego stolika dobiegł jakiś pisk. Isabel odwróciła głowę w tamtym 

kierunku. Kelnerka patrzyła ze złością na chłopaka z college'u i jego dwóch 
złośliwie uśmiechniętych kumpli. 

-  Przykro mi - powiedział niezbyt szczerze chłopak. -Myślałem, że ogłaszają 

właśnie konkurs mokrego podkoszulka. Chciałaś wziąć w nim udział, jeśli się 
nie mylę. 

-  Mylisz się - odpowiedziała Isabel w imieniu kelnerki. Ten problem był 

możliwy do rozwiązania i miała ochotę to zrobić. - Przeproś - zwróciła się do 
chłopaka. 

Student popatrzył na nią szklanym wzrokiem, potem obrócił się do kelnerki. 
- Przepraszam - powiedział. - Pomogę ci się wytrzeć -dodał, mrugając do 

swoich koleżków. 

Isabel doskoczyła do niego, zanim zdążył dotknąć dziewczyny. Chwyciła go 

za koszulę i wyciągnęła zza stolika. Potem odchyliła swoją muskularną rękę, 
aby wymierzyć mu cios pięścią, prosto w nos. Uśmiechnęła się na widok krwi, 
która spływała mu po twarzy. 

Dobrze mieć problemy, które tak łatwo się rozwiązuje.

background image

 

Rozdział 13 

 

Liz poczuła, że ktoś ją klepie w ramię. Wspaniale. Spędziła w UFONICS 

niecałe pół godziny, a już zaczepiał ją znajomy. Obróciła się i ogarnęło ją 
przerażenie. 

Przed nią stał szeryf Valenti. 
- Chodź ze mną - rozkazał i skierował się do wyjścia. 
Bierze cię za strażnika, tłumaczyła sobie Liz, wychodząc za nim na parking. 

Myśli, że jesteś jednym z tych facetów, którzy pracują w bunkrze. Masz szansę 
na uzyskanie cennych informacji. Tylko nie panikuj. 

Valenti szedł do wozu policyjnego. Stukot jego butów po asfalcie przyprawiał 

ją o dreszcze. Wsiadł do samochodu, oczekując, że ona bez zbędnych pytań 
zrobi to samo. 

Liz podeszła do drzwi po przeciwnej stronie, mając nadzieję, że jej ruchy nie 

odbiegają zbyt wyraźnie od ruchów strażnika. Nigdy zresztą nie miała 
szczególnie dziewczyńskiego chodu, więc chyba wszystko było w porządku. 
Otworzyła drzwi, wsiadła do środka i zatrzasnęła je za sobą. 

Zerknęła na Valentiego. Tym razem nie miał swoich odblaskowych okularów, 

ale i tak nie sposób było odczytać jego myśli. Jeśli oczy Valentiego były 
zwierciadłem jego duszy, to on jej nie miał, co zresztą i tak było oczywiste. 

Szeryf, wyjechawszy z parkingu, zaczął się oddalać od centrum miasta. 
-  Musisz wziąć udział w pewnych testach na terenie ośrodka. Nerz jest chory, 

a nikt poza tobą nie ma odpowiedniego pozwolenia. Na szczęście łatwo jest 
przewidzieć, gdzie cię można znaleźć po godzinach pracy. 

Uczucie, jakie ogarnęło Liz, można było porównać tylko do eksplozji 

sztucznych ogni. Może kiedy już się znajdzie na strzeżonym terenie, uda jej się 
dostać na pokład statku. Może dziś wieczorem zdobędzie kryształy! Nawet jeśli 
nie, to szanse na uratowanie życia Maxa jeszcze nigdy nie były tak duże. 

-  Coś cię rozbawiło, Towner? - spytał Valenti. 
Liz uświadomiła sobie, że uśmiecha się ze szczęścia. Przynajmniej poznała 

swoje nazwisko, Towner. 

-  Przypomniał mi się kawał, który ktoś mi opowiedział -skłamała. Była 

pewna, że Valentiego nie zainteresuje treść dowcipu, i miała rację. 

Kiedy przejeżdżali koło billboardu izby handlowej na przedmieściu, spojrzała 

na licznik kilometrów. Gdy zjadą z szosy, sprawdzi go ponownie. Trudno było 
uwierzyć, że szeryf sam wskazuje jej drogę do bunkra. 

A jeśli... a jeśli prawdziwy strażnik już tam jest? - pomyślała. Co będzie, 

jeżeli Valenti dobrze o tym wie i wiezie mnie tam, myśląc, że jestem kosmitą, 
który potrafi zmieniać wygląd? Może tylko dlatego pozwala mi poznać to 
miejsce, że wie, iż już nigdy z niego nie wyjdę? 

background image

Wydało jej się nagle, że w samochodzie zabrakło powietrza, a ta resztka, 

która w nim pozostała, jest przesiąknięta zapachem dymu i potu. 

Nawet jeśli to prawda, to nic nie można teraz zrobić, tłumaczyła sobie. Miała 

wyskoczyć z pędzącego samochodu i uciekać przez pustynię? Valenti pewnie by 
ją wtedy zastrzelił. 

Takie myśli nie uśmierzały niepokoju. Liz patrzyła na pustą szosę, starając się 

policzyć kreski przerywanej linii na jezdni. Musiała na czymś skoncentrować 
uwagę, lecz szeryf jechał zbyt szybko. 

Wykonał gwałtowny skręt w lewo i wjechał na pustynię, w kierunku skały 

kurczaka. Maria dobrze opisała tę część drogi. 

Po przejechaniu trzech kilometrów i czterystu dwudziestu jeden metrów 

minęli skałę. Samochód podskakiwał na nierównym podłożu. 

Liz stale zerkała na licznik. Cztery kilometry, osiemset dwadzieścia siedem 

metrów. Jedenaście kilometrów, dwieście sześćdziesiąt trzy metry. 
Siedemnaście kilometrów, sześćset dziewięćdziesiąt dziewięć metrów. 
Dwadzieścia dwa kilometry, pięćset dwadzieścia sześć metrów. Zbliżali się do 
dużej formacji skalnej. 

- Otwórz wejście - powiedział Valenti. 
Serce podskoczyło Liz do gardła. To było coś, z czym powinna umieć się 

obchodzić. Coś do zdalnego sterowania. Przynajmniej miała taką nadzieję. 

Otworzyła schowek. Papiery. Okulary słoneczne. Race. 
-  Ile dzisiaj wypiłeś? - spytał Valenti. 
-  Nie wiedziałem, że będę wezwany do pracy. Szeryf parsknął tylko z 

obrzydzeniem, po czym wyjął ze 

schowka coś, co wyglądało jak najzwyklejszy przyrząd do zdalnego 

otwierania drzwi garażowych, tylko z kilkoma dodatkowymi przyciskami, i 
rzucił go Liz. 

Naciśnij jakiś guzik, wszystko jedno jaki, przebiegały jej przez głowę oszalałe 

myśli. Nacisnęła ten, przy którym trzymała palec. Żadnego efektu. Rzuciła 
okiem na Valentiego? Zauważył to? 

Nie myśl o tym, spróbuj nacisnąć następny, nakazała sobie. Wybrała przycisk 

w lewym górnym rogu. Nic. Przygniotła palcem następny i formacja skalna 
rozstąpiła się. 

Nic dziwnego, że Max i Michael spędzili na poszukiwaniach całe lata i nie 

znaleźli tego miejsca, pomyślała. Gwałtownie złapała oddech, maskując ten 
niekontrolowany odruch atakiem kaszlu. Czy Valenti zauważył wszystkie jej 
potknięcia? Trudno było powiedzieć. Miał, jak zwykle, nieprzenikniony wyraz 
twarzy. Liz mogłaby przysiąc, że nawet nie mrugnął okiem, kiedy zastrzelił 
Nikolasa. 

Nie myśl o tym, nakazała sobie. Nie powinna zastanawiać się nad tym, że 

szeryf kogoś zabił; była już wystarczająco zdenerwowana. 

Starała się nie okazywać zdumienia, kiedy Valenti wjeżdżał do środka. Chyba 

powinnam teraz zamknąć tę bramę, pomyślała. Nacisnęła ten sam przycisk i 

background image

wrota zawarły się za nimi z niezwykłą szybkością, tłukąc jedno z tylnych 
świateł Valentiego. 

-  Przepraszam - wymamrotała. 
-  Nie ma problemu. Potrącę ci to z pensji. 
Ciebie też przepraszam, Towner, pomyślała Liz, kiedy samochód zaczął 

wolno zjeżdżać w dół. 

Wjechali do ogromnej windy, która dowiozła ich do podziemnego parkingu. 

Valenti zatrzymał się w sekcji oznaczonej „Zarezerwowane". 

Wysiadł z samochodu, zakładając, że Liz pójdzie w jego ślady, a potem 

poprowadził ją długim betonowym korytarzem, podobnym do tego, który 
widziała Maria, kiedy śledziła go, korzystając z Kamienia. 

Liz była już tak blisko. Statek mógł się znajdować tuż za rogiem. 
Doszli do szerokich metalowych drzwi. Valenti otworzył elektroniczny 

zamek za pomocą plastikowej karty. Weszli do ogromnego pomieszczenia, w 
którym znajdowały się dwa rzędy szklanych cel. W każdej stało łóżko, ale tylko 
jedno było posłane. 

Liz przeszył dreszcz. Czy właśnie tu znaleźliby się Max, Michael i Isabel, 

gdyby szeryf poznał ich tajemnicę? Czy trzymano by ich tutaj jak zwierzęta 
doświadczalne, pod nieustannym monitoringiem? 

Valenti przeszedł przez halę, nie zwracając najmniejszej uwagi na dwóch 

strażników, stojących przed celą, która najwyraźniej była ostatnio zamieszkana. 
Otworzył niewielkie drzwi i przytrzymał je, aby przepuścić Liz. 

-  Instrukcje otrzymasz za chwilę - poinformował ją. Kiedy tylko weszła do 

środka, zamknął za nią drzwi. Pomieszczenie było puste, nie licząc metalowego 
stolika 

i składanego krzesła. Liz usiadła i czekała. Przynajmniej tym razem otrzyma 

instrukcje. To dobrze. Nikt nie będzie oczekiwał, że sama wie, co robić. 

-  Towner, twoim zadaniem będzie opisanie wszystkiego, cokolwiek wydarzy 

się w tym pokoju - usłyszała głos przez interkom. 

Poruszyła się niespokojnie na chłodnym metalowym krześle. Cokolwiek 

wydarzy się w tym pokoju. To nie była przyjemna perspektywa. Na czym 
właściwie polegały te doświadczenia? Musieli w jakiś sposób nawiązywać 
łączność z kosmitami. A może to była tylko jedna z dziedzin działalności Planu 
Wyczyszczenia Bazy Danych? 

A jeśli testowali efekty jakiejś nowej broni biologicznej? Jakiegoś 

inteligentnego wirusa? 

Było już za późno, żeby się tym martwić. Nie miała wątpliwości, że drzwi są 

zamknięte od zewnątrz. A nawet jeśli nie, to ona... 

Zaraz. Coś się działo. Liz odchrząknęła szybko. 
-  Widzę jasną migotliwą plamę na poziomie wzroku. Wielkości piłki do 

koszykówki. 

Uchwyciła się krawędzi stolika, czekając, co będzie dalej. Po chwili w kole 

ukazał się obraz. 

background image

- Widzę obraz, podobny do hologramu. Jakiś mężczyna siedzi w restauracji. 

Eleganckiej. Białe obrusy. Świece. Słyszę dźwięki skrzypiec. Ten facet jest 
podekscytowany. Nerwowy. Szczęśliwy. 

Liz nie wiedziała, jak to się dzieje, ale odbierała emocje tego mężczyzny. To 

samo odczuwał Max, kiedy Ray pokazał mu hologram katastrofy statku jego 
rodziców, uświadomiła sobie. 

A więc to tak. Może agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych próbowali 

powielać technologię kosmitów czy coś w tym rodzaju. Rozluźniła dłonie 
ściskające brzeg stołu. To nie będzie straszne. Wszystko, co ma zrobić, to 
patrzeć tylko na płynące w powietrzu obrazy. A jeśli będzie miała szczęście, to 
kiedy będzie stąd wychodzić, uda jej się zobaczyć statek. 

-  Jeszcze coś? - usłyszała głos z interkomu. Liz przyjrzała się uważnie 

hologramowi. 

-  Wiem, że chce oświadczyć się swojej dziewczynie -odparła. - Nie mogę 

powiedzieć, skąd to wiem. Nie słyszę jego myśli ani nic w tym rodzaju. Po 
prostu... wiem. 

Hologram zniknął. Nie dowiedziałam się nawet, co mu odpowiedziała, 

pomyślała. Zaczęło się jej kręcić w głowie, jakby stała na wysokiej trampolinie. 

Powietrze przed jej oczami zaczęło znowu migotać. To dobrze. Następna 

odsłona. 

-  A właśnie, powietrze znów zaczęło migotać - odezwała się Liz. Nie chciała 

wpędzać Townera w dodatkowe kłopoty, i tak wystarczająco mu zaszkodziła. - 
Ukazał się hologram -mówiła dalej. - To już inna restauracja. Widziałem ją w 
naszym mieście. Kawiarnia Latający Talerz. Przy stoliku siedzi dwóch 
mężczyzn. 

Serce podeszło jej do gardła - poznała ich. To był dzień, kiedy została 

postrzelona. Och, Boże, wtedy tych dwóch było w kawiarni. Kłócili się. To ten 
muskularny mężczyzna wyciągnął rewolwer. Celował do swojego potężnego 
towarzysza, który zdążył się na niego rzucić. Broń wypaliła. Liz została rzucona 
o ścianę, po brzuchu spływała jej krew. 

-  Dalej - usłyszała głos z interkomu. 
-  Ci mężczyźni kłócą się. O pieniądze. - Starała się sprawiać wrażenie 

bezstronnego obserwatora. 

Widziała teraz na hologramie dalszy przebieg wypadków. Potężnie 

zbudowany facet wyciągał rewolwer. Ten drugi właśnie się na niego rzucał. 
Padał strzał. 

-  Muskularny mężczyzna postrzelił kelnerkę. Odczuwam jej ból - mówiła 

dalej. 

Była to prawda. Ponownie przeżywała ten ból. Taki sam jak wtedy. Wszystko 

było takie samo. 

Och, Boże. Oni przejmują od niej obrazy. Ten hologram to pamięciowy 

playback. Na tej samej zasadzie Ray pokazywał Maxowi statek. Dlatego czuł się 
tak dziwnie i miała zawroty głowy. Ktoś wdzierał się do jej mózgu. 

background image

Za chwilę na hologramie ukaże się przeskakujący przez ladę Max, który 

uzdrowi Liz dotykiem dłoni. 

Krzyknęła przeraźliwie. 
-  Zatrzymajcie to! - zawołała. - Czuję się tak, jakby jakiś świder przewiercał 

mi oczy. Zatrzymajcie. 

Hologram zniknął. Do pokoju wpadł Valenti. 
Liz siedziała skulona, przyciskając dłonie do oczu. Czy szeryf uwierzy, że 

ona cierpi katusze? A może już odkrył tożsamość fałszywego strażnika i 
postanowił ją dodatkowo udręczyć? 

-  Co się stało, do cholery?! - spytał. 
-  To pan powinien mi powiedzieć - odparowała Liz. -Czułem, że za chwilę 

rozerwie mi czaszkę. Mój kontrakt nie przewiduje takich rzeczy. 

-  Odwiozą cię do domu - powiedział Valenti. - Uważaj, żeby się nie okazało, 

że to alkohol rozrywał ci czaszkę. 

Patrzył na nią uważnie, kiedy wychodziła z pokoju. Widać było, że zdaje 

sobie sprawę, że coś nie jest w porządku, ale nie potrafi określić co. 

Liz zastanawiała się, czy szeryf zdobędzie również ich obraz, kiedy tu wrócą, 

żeby ukraść kryształy.

background image

 

Rozdział czternasty 

 

Maria czuła, że łzy napływają jej do oczu - znowu. Ładna mi z ciebie 

pocieszycielka, pomyślała. Za chwilę Max zabroni jej pokazywać się w swoim 
pokoju. Wiedziała, że płacz źle na niego wpływa. 

To zupełnie zrozumiałe. Mogłaby równie dobrze trzymać transparent z 

napisem: „Wiesz co, Max? Ty umierasz". 

Fatalnie wyglądał. Zapadał się w siebie. Wszyscy to zauważyli. Liz, Isabel i 

Michael rzucali mu trwożne spojrzenia; starali się to robić dyskretnie, ale byli 
wyraźnie wstrząśnięci jego wyglądem. 

Maria ucieszyła się na widok Alexa, który gwałtownie wpadł do pokoju. 
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Ojciec nie chciał wypuścić mnie z 

domu, dopóki nie pokażę mu swojej strony w Internecie. Nie do wiary. 

-  Obmyślamy, jak dostać się do bunkra - zwrócił się do niego Michael. - 

Masz jakiś pomysł? 

Zanim Alex zdołał odpowiedzieć, usłyszeli dzwonek. 
-  Ja otworzę - zaofiarowała się Maria, wybiegając z pokoju. Po drodze wyjęła 

z kieszeni fiolkę z olejkiem cedrowym i zaczęła go nerwowo wdychać. Niewiele 
jej to ostatnio pomagało, ale było lepsze niż nic. Otworzyła drzwi i zobaczyła 
Raya Iburga. - Jesteśmy w pokoju Maxa -powiedziała, prowadząc go na górę. 

-  Pomyślałem, że przyda się wam dodatkowe źródło mocy, kiedy 

wybierzecie się do bunkra - rzekł, wchodząc do pokoju. 

-  Wspaniale. Twoja pomoc może się bardzo przydać, tak jak wtedy, kiedy 

unieruchomiłeś Valentiego w centrum handlowym - odezwał się Michael. 

Ray potrząsnął głową. 
-  Teraz nie mógłbym tego zrobić. Zużyłem wtedy ogromną ilość mocy. Nie 

zdołałbym tego powtórzyć przed upływem co najmniej miesiąca - tłumaczył. - 
Ale zawsze mogę kogoś znokautować, jeśli zajdzie taka potrzeba. 

-  To też się może przydać - przyznał Michael. - Okay, więc podzielimy się na 

grupy. Ty będziesz ze mną i Isabel. 

Zachowywał się jak głównodowodzący, skoncentrowany na opracowaniu 

strategii. 

Tym razem Maria nie musiała się zastanawiać, czy Michael myśli o Isabel, 

czy o niej. Nie myślał o żadnej z nich. 

-  Zaczekaj. Ja... - zaprotestował Alex. 
-  Nie dysponujesz mocą, która cię ochroni - przerwał mu Michael. 
Alex skinął tylko głową. Maria też to rozumiała. Przypomniało jej to również, 

chyba po raz tysięczny, że Michael i Isabel są sobie bliscy w taki sposób, w jaki 
ona nigdy nie będzie mu bliska. Tamtych dwoje łączyło posiadanie mocy i 
wspólne pochodzenie, a Michaela i Marię upodobanie do horrorów. Co z tego 
może być podstawą prawdziwego związku? 

background image

-  Może któreś z was zmieni wygląd, upodobni się do Valentiego? - spytała 

szybko Liz. - On tam rządzi. Jako on będziecie mieli wszędzie dostęp. 

-  Świetny pomysł. Ja to zrobię - rzekł Michael. 
-  My też powinniśmy zmienić wygląd - zwrócił się Ray do Isabel. - Kiedy 

zaczną nas szukać, znikniemy. 

-  Zanim wyruszycie, musimy sprawdzić, czy Valentiego tam nie ma - 

oświadczył Alex. - Zadzwonię do niego. Powiem, że zaszła nagła konieczność 
zmiany centrali rozmów międzymiastowych czy coś w tym rodzaju i że musi 
przy tym być. - Wybiegł z pokoju. 

Max oddychał chrapliwie, tak jakby ta czynność sprawiała mu dotkliwy ból. 

Jak on może to wytrzymać? - pomyślała Maria. 

A jeśli oni nie wrócą na czas? Starała się o tym nie myśleć. Przeczesała 

palcami włosy, próbując wtłoczyć tę myśl jak najgłębiej. 

Alex wpadł z powrotem do pokoju. 
-  Jest u siebie. Nie był zadowolony, że zawracam mu głowę w niedzielę rano. 
-  Powinieneś mieć jego dom pod obserwacją - powiedział Michael. 
-  Ja też pójdę - zaproponowała Maria. Nie mogła zostać przy Maksie; jej aura 

zdradzała zbyt wielki smutek. 

-  Co zrobicie, jeśli on wybierze się do bunkra? - spytała Liz. - Nie uda się 

wam przecież ostrzec Michaela. 

-  Zatrzymam go - oświadczył z przekonaniem Alex. Maria uwierzyła mu. On 

też miał w sobie dużo cech 

przywódczych, chociaż nie chciał zostać wojskowym. 
-  Chodźmy - zwrócił się do Marii. 
Posłusznie skierowała się do drzwi. Obróciła się jednak, żeby popatrzeć na 

Michaela. Mogła go widzieć po raz ostatni w życiu. 

Liz przyglądała się Maxowi, który zapadł w niespokojny sen. Mogła mu się 

teraz dobrze przyjrzeć, zaobserwować zmiany, jakie w nim zaszły, nie 
wzbudzając jego niepokoju. 

Uważnie studiowała każdy szczegół, jakby znajdowała się w laboratorium 

biologicznym. W ten sposób było jej trochę lżej. Łuszczyła mu się skóra, miał 
suche, spękane wargi, z kroplami zaschniętej krwi, głęboko zapadnięte oczy i 
policzki. Jego nos... 

Przestań, nakazała sobie. Przestań sprowadzać go do fragmentów 

uszkodzonego ciała. To jest Max. To nadal on, chłopak, którego kochasz. 

Wzięła go za rękę. Ciekawa była, czy ten dotyk znajdzie odbicie w jego 

snach. Miała taką nadzieję. 

Spojrzała na zegarek. Michael, Isabel i Ray już wkrótce dotrą do bunkra. 

Zastanawiała się, jak długo będą musieli szukać kryształów. Obawiała się, że 
nawet jeśli znajdą je natychmiast, i tak może być za późno. Max tracił siły w 
przerażającym tempie. 

background image

Oddalał się od niej, a ona nie była w stanie go zatrzymać. Mocniej ścisnęła 

jego dłoń, splatając ich palce, ale to jej nie wystarczało. Musiała być jeszcze 
bliżej niego. 

Zrzuciła buty i położywszy się obok Maxa, otoczyła go ramieniem. 
-  Nie pozwolę ci odejść - szepnęła. 
Był taki zimny. Jakby jego ciało już w ogóle nie emitowało ciepła. Przylgnęła 

do niego, starając się ogrzać go własnym ciałem. 

-  Kocham cię, Max - powiedziała. - Zostań ze mną, okay? Musisz ze mną 

zostać. 

Położyła rękę chłopca na swoich plecach, żeby byli jeszcze bliżej siebie, ale 

ta ręka była ciężka i bezwładna, bez życia, jak ręka umarłego. 

Liz zerwała się z łóżka. Przyłożyła palce do jego wargi; na szczęcie poczuła 

lekki oddech. 

-  Przepraszam cię, Max - szepnęła. - Niepotrzebnie się wystraszyłam. - 

Wygładziła kołdrę i poprawiła poduszkę. Poczuła pod palcami coś chłodnego i 
twardego. Wyciągnęła ten przedmiot. 

Jej srebrna bransoletka. Ta sama, którą Max zamienił w ciekłe srebro tego 

dnia, kiedy powiedział jej. że jest kosmitą. 

Liz była wtedy potwornie przerażona. Bała się Maxa. Kiedy doprowadził 

bransoletkę do pierwotnego stanu i zrobił krok do przodu, by ją podać, uciekła. 

A on zachował bransoletkę; trzymał ją pod poduszką. 
Dziewczyna przesunęła palcami po srebrze i z jej oczu popłynęły łzy. To nie 

powinno się przedostać do snów Maxa. On nie potrzebował słabej, płaczącej 
Liz. Musi być silna, nie poddawać się, przekazywać mu wolę życia. 

Pobiegła na dół do łazienki, zamknęła drzwi, usiadła na brzegu wanny i 

zaczęła spazmatycznie łkać. Po kilku minutach podeszła do umywalki. 
Ochlapała twarz zimną wodą i lekko wytarła. Spojrzała w lustro. 

-  Dość tego - powiedziała do swego odbicia. - Max chce cię mieć przy sobie. 
Kiedy weszła do pokoju, miał otwarte oczy. Odchrząknął z trudem. 
-  Czy to był sen... - Znowu odchrząknął. - Leżałaś ze mną w łóżku? - spytał. 
Liz uśmiechnęła się do niego. 
-  To nie był sen. 
-  Nie tak... to sobie wyobrażałem. 
Widać było, że mówienie sprawia mu wielki wysiłek. Krople potu zaczęły 

spływać mu po twarzy. Skrzywił się, kiedy zapiekła go popękana skóra. 

-  Będzie jeszcze inna okazja - obiecała mu Liz. Miała nadzieję, że mówi 

prawdę.

background image

 

Rozdział piętnasty 

 

- Liz mówiła, że wrota w formacji skalnej otwiera się za pomocą urządzenia 

do zdalnego sterowania. A my go nie mamy - powiedział Michael, kiedy jechali 
w kierunku strzeżonego obszaru w samochodzie wypożyczonym przez Raya. 

Nie przyszło mu nawet do głowy, że agenci Planu Wyczyszczenia Bazy 

Danych mogą z równą łatwością uzyskać obraz samochodu, jak obraz ludzkiej 
twarzy, nawet łatwiej. Był zadowolony, że Ray wypożyczył samochód pod 
jednym ze swoich poprzednich nazwisk. Kilkakrotnie zmieniał nazwiska i 
wygląd swojej twarzy od czasu, kiedy znalazł się na Ziemi. 

- Jestem pewien, że mają tam kamery obserwacyjne -odezwał się Ray. - 

Pozwolimy im dobrze się przypatrzeć twojej gębie Valentiego i jestem pewien, 
że zaraz ktoś nas wpuści. Może jeszcze przeprosić, że nie zdążył zrobić tego 
szybciej. 

To dawało Michaelowi przewagę. Kiedy jest się sklonowanym szeryfem 

Valentim, to ma się różne przywileje. Mimo to za każdym razem przenikał go 
dreszcz, kiedy we wstecznym lusterku widział swoje szare oczy. 

Oczy Michaela też były szare, więc ich kolor tak bardzo się nie zmienił. Teraz 

nie mógł jednak pozbyć się uczucia, że patrzy na niego szeryf Valenti. 
Człowiek, który chciałby go zamknąć w jednej z cel, jakie widziała Liz, i 
przeprowadzać na nim doświadczenia, dopóki Michael nie umrze z 
wyczerpania. 

-  Dobrze ci tam z tyłu, Iz? - spytał przez ramię. 
-  Tak - mruknęła. 
Nie brzmiało to przekonywająco. Wiedział, że dziewczyna umiera ze strachu, 

siedząc w samochodzie z dokładną repliką szeryfa. Od dzieciństwa miała senne 
koszmary na temat Valentiego, który był dla niej uosobieniem własnych lęków 
odczuwanych na myśl, co się z nią stanie, jeśli ktoś odkryje prawdę. 

-  Nie pytasz, jak ja się czuję? - zażartował Ray. 
-  Mam nadzieję, że dobrze, bo właśnie dojechaliśmy -powiedział Michael, 

zatrzymując samochód przed formacją skalną. Wysiadł i patrzył przed siebie, 
starając się przybrać z lekka niezadowolony wyraz twarzy. Po chwili ogromne 
drzwi się rozsunęły. 

-  Witajcie w jaskini nietoperzy - mruknął, siadając z powrotem za 

kierownicą. Podjechał do windy, o której mówiła Liz, a kiedy znaleźli się na 
parkingu, postawił samochód na zarezerwowanym miejscu. Był przecież 
Valentim, bardzo ważnym facetem. 

Ledwie zdążyli wysiąść z samochodu, podbiegł do nich strażnik. 
-  Nie spodziewaliśmy się pana przed wieczorem - powiedział. 

background image

-  Dlatego tu jestem. Chcę zobaczyć, co się dzieje, kiedy nikt mnie nie 

oczekuje - rzekł Michael. Nie uznał za stosowne tłumaczyć strażnikowi, kim są 
Ray i Isabel. Był pewien, że Valenti nie bawiłby się w wyjaśnienia, mając przed 
sobą podwładnego. 

Plan Liz dawał wspaniałe rezultaty. Michael mógł udawać, że przeprowadza 

inspekcję czy też oprowadza Raya i Isabel. W ten sposób będą mogli dokładnie 
wszystko przeszukać. 

Ale dlaczego mieliby trudzić się przeszukiwaniem? Strażnik zrobi wszystko, 

czego będzie sobie życzył Valenti. 

-  Chcę pokazać moim współpracownikom statek - oświadczył. 
Współpracownikom... Podobało mu się to kreślenie, trochę tajemnicze, 

jednocześnie zawierające informację, że ty, strażniku, jesteś zbyt mało ważny, 
by wiedzieć, kim oni naprawdę są. Może powinien zrobić objazdowy show. 
Pokazywać się jako wcielenie Valentiego. 

Michael był strasznie podniecony. Zobaczy statek. Prawie całe życie spędził 

na poszukiwaniach, a on był tutaj. 

Strażnik skinął głową i poprowadził ich przez labirynt betonowych korytarzy, 

zatrzymując się od czasu do czasu, aby wstukać szyfr. Kiedy dotarli do wielkich 
metalowych drzwi, odsunął się. Było oczywiste, że Michael powinien wykonać 
teraz jakiś ruch, ale jaki? 

-  Proszę podejść do czerwonej linii i zdjąć okulary w celu zeskanowania 

siatkówki - poinstruował z taśmy kobiecy głos. 

Michael przesunął się odruchowo na wyznaczone miejsce, chociaż wszystko 

skręcało się w nim ze strachu. Jego oczy rzeczywiście wyglądały jak oczy 
Valentiego, ale nie było żadnej szansy, żeby mieli identyczne siatkówki, to było 
niemożliwe. 

Wiązka promieni laserowych przesunęła się po jego oczach. 
-  Osoba niezidentyfikowana - rozległ się głos. - Odmowa wstępu. 
Strażnik wyciągnął krótkofalówkę i coś do niej zamamrotał. Więc tak. Byli 

ugotowani. Musieli natychmiast coś zrobić. 

Ray, gotów do akcji, stanął za strażnikiem. Isabel wyglądała tak, jakby 

chciała się zmierzyć ze wszystkimi, którzy znajdowali się na obszarze 
strzeżonym. Zmrużyła oczy i zacisnęła pięści. Czas zacząć, pomyślał Michael. I 
wtedy drzwi się rozsunęły. 

-  Sprowadzę kogoś, żeby sprawdził ten system - powiedział zażenowany 

strażnik. 

Czy to naprawdę będzie aż tak łatwe? Michael nie miał powodów do 

narzekania. 

-  Zrób to - zwrócił się do strażnika, przechodząc przez drzwi. Ray i Isabel 

szli za nim. 

Przed nimi był statek. Lśniący blok metalu, mniejszy, niż się spodziewał, ale 

sam jego widok zapierał mu dech w piersiach. 

background image

Ten statek zbudowano na planecie należącej do galaktyki, której ludzie nawet 

jeszcze nie nazwali. Na nim przybyli tu jego rodzice. I stracili w nim życie, na 
początku powrotnej podróży. 

Michael mógłby patrzeć na statek godzinami. Na jego niezwykłą budowę. Nie 

widział żadnych złączy, śrub. Niczego. Widok metalu przyprawiał o zawrót 
głowy. W niektórych miejscach sprawiał wrażenie płynnego, roztopionego, 
drgającego życiem. 

Isabel trąciła go łokciem. 
-  Szeryfie, nasz harmonogram jest bardzo napięty. 
-  To prawda. - Michael podszedł do statku i się zawahał. Gdzie mogło być 

wejście? Nie widział żadnej klamki. 

Ray wyciągnął rękę, dotknął niewielkiego kółka i wtedy ukazały się drzwi. 

Isabel, głęboko wciągnąwszy powietrze, przekroczyła próg. 

Michael wszedł za nią. Już dawno przestał wierzyć, że to będzie możliwe, i 

oto stał na pokładzie statku. Wyciągnął rękę i przesunął palcami po ścianie. 

Nagle przeszył go ból tak silny, że osunął się na kolana. To cierpienie 

pochodziło od Maxa i było najbardziej dotkliwe, jakie do tej pory odczuwał. 

-  Szeryfie Valenti, nic panu nie jest?! - zawołał strażnik. Michael usłyszał 

szybkie kroki, kiedy chwycił go nowy 

atak bólu. Poczuł, że jego twarz... się porusza. Wykrzywia. Nie był w stanie 

powstrzymać zmian, które w niej zachodziły. Strażnik złapał go za ramię - i 
zobaczył twarz. Jego twarz, nie Valentiego. 

Coś się stało - powiedział Alex do Marii. 
Valenti wybiegł z domu. Podszedł szybkim krokiem do samochodu. Jego 

twarz miała ponury wyraz. Nie wyglądał na człowieka, który wybiera się na 
zakupy. 

-  Co teraz zrobimy?! - zawołała przerażona Maria. 
-  Pojedziemy za nim - rzekł Alex. 
Może się dowiedział, że dziewczyna go zdradza, pomyślał, czekając, aż 

samochód Valentiego minie ich kryjówkę. Albo że Kyle został wyrzucony ze 
szkoły za palenie skrętów. 

Ale to było mało pradopodobne. Byłby to zbyt wielki zbieg okoliczności, 

gdyby któraś z tych rzeczy wydarzyła się właśnie wtedy, kiedy Michael, Isabel i 
Ray włamywali się do bunkra. 

-  Jedź! - krzyknęła Maria. - Stracisz go z oczu. 
-  Zostaw to mnie - uciął Alex. - Nie chcę, żeby nas zauważył. - Odczekał 

jeszcze chwilę, żeby inny samochód oddzielił go od szeryfa, i dopiero wtedy 
wyjechał na ulicę. 

Valenti jechał w kierunku szosy. 
-  Wyjeżdża z miasta! Jedzie do bunkra! Mówiłeś, że go zatrzymasz! 

Dlaczego go nie zatrzymujesz?! - krzyczała 

Maria. 

background image

-  Czekam, aż wjedziemy na pustynię. Tutaj jest zbyt niebezpiecznie. Nie 

chcę nikogo przejechać. 

-  Okay, okay. Okay, przepraszam cię - powiedziała. -Nie miałam zamiaru 

krzyczeć. Ja tylko... 

-  Rozumiem - odpowiedział Alex. - Ja też. 
Nie spuszczał wzroku z Valentiego, kiedy dotarli do krańca miasta, co nie 

znaczyło, że nie wiedział, dokąd wybiera się szeryf. 

-  Okay. Zrównam się z nim. A ty krzycz... cokolwiek. Że było włamanie czy 

coś takiego. Jakaś sprawa dla szeryfa. Może to wystarczy, żeby go zawrócić. 
Plan Wyczyszczenia Bazy Danych jest ścisłą tajemnicą. Valenti musi udawać, 
że jest tylko szeryfem. Maria skinęła głową. 

-  Jestem gotowa. 
Chłopiec przycisnął pedał gazu i zrównał się z samochodem szeryfa. Maria 

wychyliła się przez okno. 

-  Obrabowano 7-Eleven! - krzyknęła. - Zastrzelono właściciela. Musi pan 

wracać. - Schowała głowę do środka. - Nawet się nie odwrócił. Musiał mnie 
widzieć, prawda? 

-  Tak - powiedział Alex. - Czas na plan B. 
-  To znaczy? - spytała. 
-  Jeszcze nie wiem. Ale na wszelki wypadek zamknij okno i zapnij pas. 
Kiedy dziewczyna wykonała polecenie, Alex szarpnął kierownicą w prawo. 

Zagrzechotało, gdy volkswagen uderzył w wóz policyjny. 

Dopiero teraz Valenti zwrócił na nich uwagę. I nie był w dobrym nastroju. 

Uderzył Alexa bokiem. Volkswagen stanął w poprzek drogi. 

Chłopiec spodziewał się, że szeryf skorzysta z tej okazji i pomknie do przodu. 

Ale to nie było w jego stylu. Z piskiem opon zawrócił. 

-  Trzymaj się mocno, on chce nas staranować! - ostrzegł Marię. 
Po chwili wóz Valentiego uderzył z całą siłą w tył ich samochodu, spychając 

go na pustynię. Szeryf cofnął się, przygotowując się do kolejnego uderzenia. 
Alex widział to, ale nie zdążyłby usunąć się z drogi. Nie miał też szansy obrócić 
się i zacząć taranować Valentiego. 

Przed następnym atakiem zdołał tylko chwycić mocno kierownicę. 
- Wąwóz! On nas spycha do wąwozu! - krzyczała Maria, kiedy szeryf znowu 

cofał swój samochód. 

Wąski kanion nie był bardzo głęboki. Mimo to wcale nie mieli ochoty się tam 

znaleźć. Poza tym straciliby wtedy możliwość zatrzymania Valentiego. 

Alex zaklął, obracając kierownicę w lewo i naciskając gaz do dechy. Zbyt 

późno, bo otrzymali następne uderzenie i volkswagen przeleciał nad krawędzią 
wąwozu. 

Ból, który odczuwała Isabel, ustąpił. Co to mogło znaczyć? Czy to, że 

przestała odczuwać cierpienie Maxa, znaczyło... że on nie żyje? 

background image

Weź kryształy, nakazała sobie. Masz teraz myśleć tylko o kryształach. Gdy 

biegła wąskim przejściem, jej buty cicho stukały po metalowej podłodze. 

Ray mówił, że kryształy trzymano w jednym z wgłębień pod pulpitem 

sterowniczym. Ale gdzie był ten pulpit sterowniczy? Gdzie się podziewali Ray i 
Michael? 

Nie mogła zawrócić, żeby ich odszukać. Jeśli była jedyną osobą, która dostała 

się do wnętrza statku, to znaczy, że tylko ona była dla Maxa jedyną nadzieją. 

Żałowała, że nie ma planu wnętrza statku. Był o wiele większy, niż się to 

początkowo wydawało, jak gdyby bardziej obszerny w środku niż na zewnątrz. 
Przejścia krzyżowały się we wszystkie strony. Nie wiedziała nawet, czy idzie w 
dobrym kierunku. Mogła równie dobrze iść w odwrotnym. Wybrała to przejście 
tylko dlatego, że było trochę szersze od innych. 

Robiło się coraz szersze. Wreszcie dziewczyna dotarła do dużego 

pomieszczenia z ogromnymi oknami, przez które jednak nic nie było widać. Nie 
wiedziała, czy to jakiś specjalny mechanizm maskujący, czy też coś innego. Ale 
to jej nie obchodziło. Nie zauważyła pulpitu sterowniczego, więc niewątpliwie 
była w niewłaściwym miejscu. 

Z pomieszczenia obserwacyjnego odchodziły jeszcze dwa korytarze. 

Wyglądały jednakowo. Isabel wybrała najbliższy, więc musiała biec z 
pochyloną głową. Korytarz rozszerzał się coraz bardziej, aż otworzył się na 
pomieszczenie, w którym zobaczyła urządzenia podobne do pulpitu 
sterowniczego. Dzięki Bogu. 

Gdzie są te wgłębienia, o których mówił Ray? Nie widziała niczego, co 

mogłoby być nazwane wgłębieniem, otworem, szczeliną czy czymkolwiek 
takim. Wsunąwszy palce pod gładki metal, wyczuła małą wypukłość i nacisnęła. 
Schowek. Kryształów tam nie było. 

Isabel usłyszała nagle jakieś kroki. 
- No, nareszcie! - zawołała. - Potrzebna jest mi pomoc. -Otwierając kolejny 

schowek, złamała paznokieć. 

Zaczęła szukać następnego wgłębienia. Uświadomiła sobie nagle, że odgłos 

kroków jest coraz bliższy, ale nikt nie odpowiedział na jej wołanie. Przeszył ją 
dreszcz przerażenia. To znaczy, że to nie był ani Ray, ani Michael. 

Bardzo jestem mądra, pomyślała. Dałam im znać, gdzie jestem. Wsunęła obie 

ręce pod chłodny metal, szukając kolejnego guziczka. Znalazła. Nacisnęła, ale tu 
też nie było kryształów. 

Kroki się zbliżały. Isabel szybko przesuwała dłonie, zostawiając na metalu 

ślady potu. Znalazła nową wypukłość i nacisnęła. Zobaczyła trzy kryształy, 
jaśniejące ciepłym blaskiem w przyćmionym świetle pomieszczenia. Chwyciła 
je i schowała do kieszeni. 

-  Zostań na miejscu. Ręce do góry - usłyszała rozkaz. Powoli uniosła ręce i 

obróciła się. Strażnik, z karabinem 

maszynowym, przewieszonym przez pierś, blokował główne 

background image

wyjście. 
Jej wzrok powędrował do dwóch pozostałych korytarzy. Czy zdążyłaby uciec, 

gdyby pobiegła jednym z nich? Czy też był to najlepszy sposób na to, aby 
dostać kulę 

w plecy? 
-  Podejdź tu. Nie opuszczaj rąk, bo cię zastrzelę - rozkazał strażnik. 
Dziewczyna ruszyła w jego stronę. Będzie musiała go znokautować, co 

oznaczało konieczność dotknięcia go, żeby mogła nawiązać łączność. 

Czy miał dobry refleks? Czy zorientuje się, że jest w niebezpieczeństwie, 

zanim ona odnajdzie arterię w jego mózgu, aby ją ścisnąć? 

Dobrze, że nie miała swojej własnej twarzy, i dobrze, że była ładna. Nie tak 

ładna, co prawda, jak w swoim prawdziwym wcieleniu, jednak nadal bardzo 
urodziwa. To dawało jej przewagę. Facetom nie przychodzi do głowy, że piękne 
dziewczyny mogą stanowić śmiertelne zagrożenie. Poza tym to ich 
dekoncentruje. 

Jeszcze kilka kroków i będzie mogła go dotknąć. Dolna warga Isabel zaczęła 

lekko drżeć - tej sztuczki nauczyła się w czwartej klasie. Miała nadzieję, że 
strażnik uzna ją za wystraszoną, bezbronną dziewczynę. 

Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden. Mam nadzieję, że to się uda, pomyślała. 

Bo jeśli nie, to jedno z nas opuści bunkier w czarnym worku do przewożenia 
zwłok. 

Podeszła jeszcze o krok, udała, że się potknęła, i zaczęła padać z 

rozpostartymi ramionami. Strażnik wykonał ruch, żeby ją złapać. Kiedy jego 
ręka dotknęła jej dłoni, Isabel skoncentrowała się na nawiązywaniu łączności. 

Rozpoczął się przepływ obrazów. Dziewczyna pozwalała im swobodnie 

przebiegać przed jej oczami. Usłyszała, że serce strażnika zaczyna bić rytmem 
jej serca, i zaczęła szybko badać jego ciało... ich ciało. 

Znalazła naczynie krwionośne i siłą umysłu ścisnęła molekuły. Czuła ból i 

zdziwienie strażnika, ale nie przestawała, dopóki nie upadł na podłogę. 

Isabel przeskoczyła przez niego i pobiegła przejściem, które prowadziło do 

pomieszczenia obserwacyjnego. Kiedy się tam znalazła, wybrała najszerszy 
korytarz i pognała przed siebie. 

Przy drzwiach wyjściowych nagle się zatrzymała, bo usłyszała odgłosy walki. 

Podeszła bliżej i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Serce jej stanęło, a po chwili 
załomotało gwałtownie. 

Michael i Ray walczyli z pięcioma strażnikami, którzy mieli paralizatory i 

używali ich, żeby do siebie nie dopuścić tych dwóch. Jeden ze strażników leżał 
bez ruchu na podłodze. Inni musieli się już zorientować, że dotyk Michaela i 
Raya stanowi zagrożenie, i nie pozwalali im się do siebie zbliżyć. 

Isabel zawahała się. Czy powinna uciekać? Teraz miała ku temu najlepszą 

okazję. Jeśli przyjdzie z pomocą Michaelowi i Rayowi, może nie dotrzeć do 
Maxa na czas. A oni, we dwóch, powinni dać sobie radę. 

background image

Tak, muszę wyjść stąd sama, postanowiła. Zerknęła na wielkie metalowe 

drzwi i rzuciła się w ich stronę. 

Nie wiedziała nawet, czy strażnicy ją zauważyli, w każdym razie jej nie 

gonili. Skręciła za róg i zamarła z przerażenia. 

Szeryf Valenti był już w połowie betonowego przedsionka, z bronią w ręku. 

Jego szare oczy przywarły do niej. 

To była chwila, której Isabel obawiała się przez całe życie. Kiedy przyjdzie 

wilk i zaciągnie ją do swojej jaskini. Jedno było dla niej jasne - nie pozwoli 
wziąć się żywa. 

-  Nie chcę cię zastrzelić. Bądź rozsądna. Nie rób nic głupiego - powiedział 

Valenti. 

Z całą pewnością nie chciał jej zastrzelić. Żywa była dla niego o wiele 

cenniejszą zdobyczą. Ale jeśli już musiał ją mieć, to tylko martwą. 

Nie bądź szalona, prosił ją cichy, wewnętrzny głosik. Pozwól, żeby cię złapał. 

Michael i Ray cię uwolnią. Wiesz o tym. Michael nie pozwoli, aby Valenti cię 
tu więził. 

Ale Michael może umrzeć, podobnie jak Ray, a ona zostanie na łasce szeryfa. 
Ta myśl przeważyła. Isabel wydała okrzyk gniewu i przerażenia i rzuciła się 

w stronę Valentiego. 

-  Stój! - krzyknął. - Natychmiast! 
-  Stój - usłyszała inny głos. Ktoś złapał ją za koszulę na plecach. 
Dziewczyna obróciła głowę i zobaczyła Raya. 
-  Nie strzelaj. Zatrzymujemy się w miejscu - powiedział do Valentiego. 
Ray pozwoli, aby Valenti ją schwytał, przeprowadzał na niej eksperymenty, a 

na końcu sekcję zwłok. 

Nie! Isabel wyrwała się i ruszyła w stronę szeryfa. 
Ray rzucił się do przodu i ją zasłonił. Rozległ się odgłos wystrzału, upadł i 

zielonobłękitne plamki jego aury natychmiast poczerniały. 

Och, Boże. Och, nie. On nie żyje. 
Isabel nie chciała go tak zostawić. Nie chciała, aby Valenti dostał jego biedne 

bezbronne ciało. Ale Ray już był martwy. A Max jeszcze żył. 

Nie zastanawiała się dłużej. Przebiegła obok szeryfa i skręciła za następny 

róg. Zobaczyła kolejne metalowe drzwi. Kiedy znalazła się za nimi, użyła mocy, 
aby zamknęły się za nią. 

To nie wystarczy, pomyślała. Valenti, mając do pomocy strażników, nie 

będzie miał problemu ze sforsowaniem tych drzwi. 

Pragnęła jak najszybciej stąd uciec - chodziło o życie Maxa i jej własne - 

zmusiła się jednak do pozostania w miejscu. Skoncentrowała się ponownie na 
molekułach, wprawiając je w coraz szybszy ruch. Gdy metalowe drzwi zaczęły 
się topić, spowolniła ruch cząsteczek. Ochłodzone skrzydła drzwi wtopiły się w 
siebie. 

Michael potrafi je otworzyć, jeśli zdoła do nich dotrzeć, ale nikt inny tego nie 

dokona bez pomocy palnika acetylenowego. 

background image

Wreszcie zaczęłaś myśleć, powiedziała do siebie Isabel. Myśl dalej, bo 

musisz się stąd wydostać. 

Po chwili oparła się o ścianę i przyłożyła dłonie do twarzy. Czuła, jak skóra i 

kości poruszają się pod jej palcami, kiedy zmieniała swój wygląd. Przeobrażała 
się w znokautowanego przez siebie strażnika. 

Dotarła do garażu, wsiadła do wynajętego samochodu i wjechała windą na 

górę. Nie minęło kilka minut, jak już gnała przez pustynię. 

-  Zaczekaj jeszcze chwilę, Max - szeptała. - Zaraz będę. 
Max, musisz zaczekać! - wołała Liz. - Michael, Isabel i Ray za chwilę 

przywiozą kryształy. 

-  Tak, Max - wtrącił Alex. Tylko lekkie drżenie głosu zdradzało, w jak 

okropnym był w stanie. - Nie możesz się teraz wypisać. Należy mi się od ciebie 
nowy samochód. Z poduszkami powietrznymi. Tylko dzięki nim ja i Maria teraz 
z tobą rozmawiamy. 

Max rozchylił wargi, ale wydobył się z nich tylko jakiś ostry dźwięk. 
Przez umysł Liz przemknęła paniczna myśl: Czy to się nazywa rzężenie 

konającego? Ale nie, on jeszcze oddychał. Krótkim, urywanym oddechem, 
którego ciężko było słuchać. 

-  Może powinniśmy pomóc mu usiąść? - spytała Maria. -Myślisz, że będzie 

mu wtedy łatwiej oddychać? 

Liz nie wiedziała, co robić. Może wezwać karetkę? Daliby mu tlen, ale na 

pewno zabraliby go do szpitala. A kiedy Michael, Isabel i Ray przywiozą 
kryształy, Maxa już tu nie będzie. 

A bez kryształów umrze, czy w szpitalu, czy też w domu. 
-  Liz - zachrapał Max. 
-  Jestem tu - powiedziała. - Nie odzywaj się. Szanuj siły. 
-  Kocham... cię. - Powieki mu opadły. 
-  Nie! - krzyknęła, łapiąc go za ramiona i potrząsając nim. Głowa przechylała 

mu się w przód i w tył. - Nie, Max. Proszę cię, nie. 

-  Czy on...?! - krzyknęła Maria, odsuwając się od łóżka. 
-  Zbadaj mu puls - poradził Alex. - Może tylko stracił przytomność. 
Miał rację. Liz nie słyszała już tego przerywanego, okropnego oddechu, ale 

może... Może. 

Przycisnęła palce do jego szyi, ale ręka się jej trzęsła, a w uszach miała tylko 

odgłos łomotania własnego serca. Nie wiedziała. 

-  Max. Ocknij się. Nie pozwolę, żebyś mnie opuścił! -zawołała. Delikatnie 

uniosła mu powiekę. Wydało się jej, że źrenica zareagowała na światło. - On 
chyba... On chyba wciąż jest z nami! - zawołała. 

-  Max, nie odchodź do światłości - krzyknął Alex. Żartował, jak zwykle, lecz 

Liz słyszała rozpacz w jego głosie. 

-  Max, potrzebujemy ciebie - powiedziała błagalnie Maria. - Nie możesz 

jeszcze odejść. 

background image

Liz usłyszała pisk opon przed domem. Po chwili frontowe drzwi otworzyły 

się z głośnym trzaskiem. 

-  Już tu są! Słyszysz? Wrócili! - zawołała i ponownie popatrzyła na jego 

źrenice. Tym razem nie było żadnej reakcji. Ogarnęła ją fala zimna. 

-  Mam je! - krzyknęła Isabel, wpadając do pokoju. 
-  Myślę... myślę, że może już być za późno. - Liz przycisnęła dłoń do klatki 

piersiowej Maxa. Nie wyczuwała bicia jego serca. 

-  Trzeba spróbować - zarządził Alex. 
Isabel wyciągnęła kryształy z kieszeni i włożyła je do rąk brata. Zacisnęła mu 

na nich palce i przytrzymała. 

-  Musisz nawiązać łączność ze świadomością zbiorową, Max — powiedziała. 
-  Proszę cię, Max - błagała Liz. - Nie możesz umrzeć, kiedy przyznałeś 

wreszcie, że nie musimy już być tylko przyjaciółmi. 

Wszyscy skupili się teraz przy łóżku. Maria popatrzyła na Isabel; siostra 

Maxa była blada jak ściana. 

-  Nie martw się, Izzy. On z tego wyjdzie - szepnęła. -Przywiozłaś kryształy... 

on teraz wyzdrowieje. 

Isabel spojrzała na Marię rozszerzonymi oczami. 
-  Mam nadzieję, że się nie mylisz, bo Valenti ma Michaela — powiedziała.