background image

KRYMINAŁ

Lilian Jackson Braun

Kot, który nie polubił czerwieni

Cykl: Kot, który… tom 04

Wydawca: Elipsa

Warszawa 2008

background image

Rozdział pierwszy

Jim Qwilleran zatopił się w fotelu w jadalni klubu prasowego. Jego skulona postać, 

mierząca sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, sprawiała posępne wrażenie, co dodatkowo 

potęgowały zwisające smętnie przesadnie duże wąsy.

Zły nastrój Qwillerana nie był związany z ceną drinków, która podskoczyła ostatnimi 

czasy o dziesięć centów. Nie miał też nic wspólnego z przygnębiającym oświetleniem ani 

nawet z mroczną drewnianą boazerią czy też ze smrodem piątkowej ryby i sobotniego piwa, 

zmieszanym z nieświeżym odorem ludzkiego ciała, panującym w tym starym budynku, gdzie 

mieściło się niegdyś więzienie okręgowe. Qwilleran był wyjątkowo przybity z powodu złych 

wieści natury, powiedzmy, fizjologicznej.

Nagradzany   autor   wstępniaków   w   „Daily   Fluxion"   i   największy   prasowy   znawca 

półkilogramowych  steków i szarlotki z lodami  przeglądał z przerażeniem  i rozpaczą listę 

wydrukowaną na zielonkawożółtym papierze.

Siedzący po drugiej stronie stołu Arch Riker, redaktor działu kulturalnego „Fluxion", 

zapytał:

- Co jecie? Widzę, że w menu są dzisiaj placki ziemniaczane.

Qwilleran nadal wpatrywał się w kartkę zielonego papieru. Poprawiał na nosie nowe 

okulary do czytania, jakby nie mogąc uwierzyć, że nie kłamią.

Odd Bunsen, fotograf z „Fluxion", zapalił cygaro.

- Ja biorę zupę groszkową i żeberka oraz porcję przysmażanych  ziemniaków. Ale 

najpierw chcę podwójne martini.

Qwilleran   w   ciszy   skończył   czytać   ten   niezwykły   dokument,   a   potem   zaczął   od 

początku listy: 

Żadnych ziemniaków Żadnego chleba Żadnych zup-kremów Nic smażonego. 

Riker,   który   miał   zaokrągloną   sylwetkę   dziennikarza   pracującego   za   biurkiem, 

powiedział:

- Mam ochotę na coś lekkiego. Wezmę chyba kurczaka z makaronem i surówkę z 

kapusty ze śmietaną. A ty co zamawiasz, Qwill?

Żadnego tłuszczu Żadnej śmietany Żadnych deserów.

Qwilleran   skulił   się   w   swoim   fotelu   i   obdarzył   współbiesiadników   kwaśnym   i 

drwiącym uśmiechem.

background image

- Zamawiam twarożek i pół rzodkiewki.

- Musisz być chory - zaniepokoił się Bunsen.

- Doktor Beane powiedział mi, że muszę zgubić piętnaście kilogramów.

- No tak, w twoim wieku trzeba uważać - rzucił beztrosko fotograf.

Był   młodszy   i   szczuplejszy,   więc   mógł   sobie   pozwolić   na   wygłaszanie   takich 

filozoficznych sentencji.

W geście obrony Qwilleran poruszył czarnymi sumiastymi wąsami, które nosiły już 

wyraźne   znaki   siwizny.   Złożył   okulary   i   niezwykle   ostrożnie   schował   je   do   kieszonki 

garnituru.

Riker, smarując masłem rogalika, przyjrzał mu się z troską.

- Jak to się stało, Qwill, że trafiłeś do lekarza?

- Zalecił mi to weterynarz. - Qwilleran ospale sięgnął do kapciucha po tytoń i zaczął 

nabijać swoją zmysłowo wygiętą fajkę. - Wiesz, zabrałem Koko i Yum Yum do weterynarza, 

żeby wyczyścił im zęby. Próbowałeś kiedyś siłą rozewrzeć pyszczek syjamskiego kota? Dla 

niego to skandaliczne naruszenie prywatności.

- Szkoda, że nie było mnie tam z aparatem - powiedział Bunsen. 

- Kiedy tylko Koko zorientował się, o co nam chodzi, zamienił się w coś w rodzaju 

futrzanego tornada. Weterynarz trzymał go za szyję, asystent złapał za nogi, a ja uwiesiłem 

się u ogona, ale Koko i tak wywinął się na drugą stronę. Zobaczyliśmy tylko, jak zeskakuje ze 

stołu i umyka w stronę poczekalni. Dwóch weterynarzy i pomocnik ścigali go wśród klatek. 

Psy   szczekały,   wtórowały   im   koty,   a   ludzie   wrzeszczeli.   Wreszcie   Koko   wylądował   na 

klimatyzatorze, dwa i pół metra nad podłogą, spojrzał w dół i wygarnął nam całą prawdę. 

Jeśli   nigdy   dotąd   nie   przeklinał   cię   syjamski   kot,   to   nie   potrafisz   sobie   wyobrazić   tego 

wyrzekania!

- Potrafię! - odparował Bunsen. - Twój kot wyje jak syrena ambulansu.

- Zasłabłem po tym incydencie i weterynarz powiedział, że bardziej przyda mi się 

konsultacja lekarska niż kotom przegląd zębów. Rzeczywiście brakowało mi ostatnio tchu, 

więc poszedłem do doktora Beane.

- A jak ściągnęliście kota?

- Po prostu, poszliśmy sobie i zostawiliśmy go, a ten, jak gdyby nigdy nic, przyszedł 

po chwili, wskoczył na stół zabiegowy i ziewnął.

- Kolejny punkt dla Koko - powiedział Riker. - Co w tym czasie robiła kotka?

- Yum Yum siedziała w pojemniku podróżnym, czekając na swoją kolej.

- Nieźle się musiała ubawić - dodał Bunsen.

background image

- Ot i cała historia - podsumował Qwilleran. - I dlatego właśnie jestem na tej nędznej 

diecie.

- Nigdy ci się nie uda.

- A właśnie, że tak! Za pieniądze z mojej nagrody kupiłem nawet wagę łazienkową z 

gabinetu wiejskiego doktora z Ohio, prawdziwy antyk.

Qwilleran   wygrał   tysiąc   dolarów   w   konkursie   dziennikarskim   „Daily   Fłuxion"   i 

wszyscy w redakcji zastanawiali się, na co ten skąpy samotnik wyda całą sumę.

- Co zrobiłeś z resztą forsy? - zapytał Riker z odrobiną sarkazmu. - Posłałeś byłej 

żonie, co?

- Posłałem Miriam kilka setek, to wszystko. 

- Jesteś frajerem!

- Ona jest chora.

-   Ale   jej   krewni   są   bogaci   -   przypomniał   mu   Arch.   -   Trzeba   było   sobie   kupić 

samochód albo jakieś meble, powinieneś mieć przyzwoity dom...

- Moje mieszkanie w Junktown jest w porządku.

- Miałem na myśli to, że powinieneś się znowu ożenić, kupić dom na przedmieściach, 

osiąść gdzieś na stałe.

Na samą myśl o tym Qwilleran skulił się ze strachu. Kiedy po lunchu trzej mężczyźni 

wracali do biura, kulił się coraz bardziej, i to z wielu powodów. Po pierwsze, nienawidził 

twarożku. Poza tym Riker prowokował go przez cały lunch, ale Qwilleran pozwalał mu na to, 

bo byli starymi kumplami. A trzecim powodem, dla którego czuł dyskomfort, było wezwanie 

do naczelnego na popołudniowe spotkanie. Zaproszenie od szefa nie zwiastowało zazwyczaj 

niczego dobrego. Poza tym ten człowiek drażnił Qwillerana, umiał zdobyć się na sztuczną 

poufałość, kiedy tylko było mu to na rękę.

Qwilleran stawił się w gabinecie naczelnego w wyznaczonym czasie w towarzystwie 

Rikera, który był jego bezpośrednim przełożonym.

-   Wejdź,   Arch,   wejdź,   Qwill   -   powiedział   naczelny   przesłodzonym   głosem, 

zarezerwowanym na specjalne okazje. - Smakował wam lunch? Widziałem was w klubie. 

Zajadaliście, aż wam się uszy trzęsły.

Qwilleran odchrząknął.

Naczelny   odprowadził   ich   do   krzeseł,   a   sam   rozsiadł   się   wygodnie   w   swoim 

dyrektorskim fotelu z wysokim oparciem, roztaczając wokół aurę wielkoduszności.

- Qwill, mamy dla ciebie nowe zlecenie - oznajmił - i wydaje mi się, że ci się spodoba.

background image

Twarz Qwillerana pozostała niewzruszona. Jakby chciał powiedzieć: „Przyznam ci 

rację, jak usłyszę, o co chodzi".

- Qwill, wszyscy uważają, że znasz się na kuchni jak rzadko kto. A na dodatek umiesz 

pisać ciekawie i treściwie, a o takie teksty chodzi nam przede wszystkim. Przydzielamy cię, 

przyjacielu, do nowego działu smakosza. 

- Jakieś szczegóły? - spytał szorstkim, matowym głosem.

-   Chcemy,   żebyś   pisywał   do   stałej   rubryki   skierowanej   do   miłośników   dobrego 

jedzenia i wina. Chcemy, żebyś jadł w najlepszych restauracjach, oczywiście na nasz koszt. 

„Fluxion" płaci za kolacje dla dwojga. Możesz kogoś zaprosić - naczelny zawiesił głos w 

oczekiwaniu na okrzyk radości.

Qwilleran przełknął tylko ślinę i wpatrywał się bez ruchu w naczelnego.

- No więc, Qwill, co ty na to?

-   Sam   nie   wiem   -   odparł   powoli   Qwilleran.   -   Wiesz,   nie   żałowałem   sobie   przez 

ostatnie   dwa   lata,   a   właśnie   dzisiaj   zacząłem   niskokaloryczną   dietę.   Doktor   Beane   chce, 

żebym schudł piętnaście kilogramów.

Zakłopotanie naczelnego trwało ułamek sekundy.

-   Oczywiście   nie   ma   potrzeby,   żebyś   zjadał   wszystko   -   powiedział.   -   Kęs   tego, 

odrobinę   tamtego,   a   co   do   reszty,   to   użyj   wyobraźni.   Znasz   wszystkie   sztuczki   naszego 

rzemiosła. Nasza redaktor kulinarna nie umiałaby ugotować jajka, ale redaguje najlepszy dział 

w tym kraju.

- No...

- Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbyś sobie nie poradzić.

Pokaz   dobrej   woli   naczelnego   wyraźnie   zbliżał   się   ku   końcowi,   stopniowo 

przeradzając się w typowy dla niego stan zatroskania.

- Planujemy ruszyć w następny poniedziałek, w niedzielnym wydaniu ma się ukazać 

zwiastun z twoim zdjęciem i życiorysem. Arch mówił mi, że jadałeś wszędzie w Europie.

Qwilleran odwrócił się do przyjaciela.

- To twój pomysł, Arch?

Redaktor pokiwał głową z wyrazem skruszenia.

- Lepiej podetnij wąsy i zrób sobie nowe zdjęcie, na starym wyglądasz, jakbyś miał 

krwawiące wrzody - zaproponował.

Szef podniósł się i spojrzał na zegarek.

- No cóż, to chyba wszystko. Gratulacje, Qwill!

W drodze powrotnej do działu felietonów Riker odezwał się:

background image

- Nie możesz odłożyć tej diety na kilka tygodni? Całe to zamieszanie rozejdzie się po 

kościach,   jak   cała   reszta   genialnych   pomysłów   Percy’ego.   Robimy   to   tylko   dlatego,   że 

dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage" rusza z kolumną konesera za dwa tygodnie. W 

tym czasie możesz żyć jak król, co wieczór z inną panienką, a na dodatek nie zapłacisz ani 

centa. Czy to nie przemawia do twojej skąpej natury? Jesteś Skoczem, prawda?

- Szkotem - oburzył się Qwilleran. - Skocza znajdziesz w butelce.

Najpierw udał się do fryzjera, a potem do działu fotografii, żeby zrobić nowe zdjęcie i 

ponarzekać przed Oddem Bunsenem na nowe zlecenie.

- Jeśli potrzebujesz towarzystwa, jestem gotów - fotograf zgłosił się na ochotnika. - Ja 

będę jadł, a ty zrobisz notatki.

Posadził Qwillerana na taborecie w pozycji, od której łamało go w krzyżu, i nachylił 

jego głowę pod nienaturalnym kątem.

- Riker mówi, że mam wyglądać jak bon vivant - rzucił z dezaprobatą.

Bunsen zezował przez obiektyw aparatu.

- Z tymi obwisłymi wąsami zawsze będziesz wyglądał jak pies myśliwski z bólem 

brzucha. Proszę o uśmiech.

Qwilleran napiął mięsień w jednym policzku.

-   Czemu   nie   zaczniesz   od   „Toledo   Tombs"?   To   najdroższy   lokal.   Potem   możesz 

zaliczyć inne knajpy.

Bunsen wykręcił ramiona Qwillerana w lewo, a jego brodę w prawo.

- I powinieneś napisać o sieci Heavenly Hash House, o tym, jak zeszli na psy.

- Kto właściwie redaguje tę kolumnę, ty czy ja?

- Teraz jest okej, jeszcze uśmiech.

Qwilleran znów napiął mięsień.

-   Ruszyłeś   się!   Musimy   spróbować   innego...   A   jakie   życie   będą   miały   twoje 

zwariowane   koty!   Pomyśl   tylko   o   tych   worach   jedzenia,   które   będziesz   przynosił   tym 

łobuziakom.

- Nie pomyślałem o tym wcześniej - mruknął Qwilleran.

Jego twarz rozpromieniła się i Bunsen pstryknął zdjęcie.

Nowy smakosz „Fluxion" miał szczery zamiar zacząć wypełniać swoje obowiązki od 

„Toledo Tombs", ale nie z Oddem Bunsenem. Zadzwonił do Mary Duckworth, najbardziej 

prominentnej osoby, jakiej numer znalazł w swoim notesie.

background image

-   Przykro   mi   -   odpowiedziała.   -   Wyjeżdżam   na   Karaiby   i   niestety   przyjęłam   już 

zaproszenie na kolację Klubu Smakoszy dziś wieczorem. Może masz ochotę pójść ze mną? 

Mógłbyś o tym napisać.

- Gdzie jest ta kolacja?

- W Maus Haus. Znasz to miejsce?

- Maus Haus? - powtórzył Qwilleran. - Niezbyt apetyczna nazwa dla restauracji.

- To nie  jest restauracja  - wyjaśniła  Mary Duckworth.  - To dom Roberta  Mausa, 

prawnika.   M-a-u-s   -   przeliterowała.   -   Używa   niemieckiej   wymowy.   Jest   wyśmienitym 

kucharzem. Wiesz, ten typ, co to ostrzy swoje francuskie noże każdego wieczoru i z pamięci 

przyrządza sos z trzydziestu siedmiu składników, no i uprawia własną pietruszkę. Mówią, że 

potrafi po smaku odróżnić lewe skrzydełko kurczaka od prawego.

- Gdzie jest ten Maus Haus?

-  Na  River  Road.   Z  tym   dziwacznym   domem   wiąże   się  tajemnicze  samobójstwo. 

Może rozwiążesz tę zagadkę. To by była bomba dla „Daily Fluxion", nieprawdaż?

- Kiedy to się wydarzyło? 

- Ach, zanim się urodziłam.

Qwilleran dmuchnął w wąsy.

- Niezbyt gorący news.

- Nie poruszaj tego tematu przy stole - ostrzegła Mary. 

-   Robert   jest   okropnie   drażliwy   na   tym   punkcie.   Zadzwonię   i   uprzedzę   go,   że 

przyjdziesz.

Tego popołudnia Qwilleran wrócił do domu wcześniej, żeby przebrać się w lepszy 

garnitur i nakarmić koty. Po drodze wpadł tylko do sklepu, by kupić im świeże mięso. Kocia 

intuicja podpowiadała podopiecznym Qwillerana, że pan nadchodzi, zanim jeszcze wszedł na 

schody. Czekały na niego. Wyglądały jak dwa bochenki domowego chleba. Usadowiły się 

naprzeciwko drzwi, dwie kule smakowitego futerka. Przysiadły tak, że łapek nie było widać, 

ale czujne brązowe uszy nasłuchiwały, a dwie  pary niebieskich oczu pytająco wpatrywały się 

w mężczyznę, który wszedł do mieszkania.

-   Witajcie   -   powiedział.   -   Jestem   dzisiaj   wcześniej.   Zaraz   zobaczycie,   co   wam, 

dzieciaki, przyniosłem!

Dwa koty poderwały się jak na komendę.

- Yow - dumnym barytonem odezwał się Koko.

- Mmmm - piskliwym sopranem dodała podekscytowana Yum Yum.

background image

Osunęła się na wielki  słownik i zaczęła  dla przyjemności  szarpać  pazurkami  jego 

ponadrywaną już okładkę. Koko natomiast bez wysiłku wskoczył na biurko, demonstrując 

umiejętność lewitacji. Na koniec wszedł na maszynę do pisania, wcisnął klawisz tabulatora, 

zwalniając karetkę.

Qwilleran   pogłaskał   każdego   kota   z   osobna.   Ciężką   ręką   wymasował   jedwabisty 

grzbiet Koko i z czułością pieścił jaśniejsze futerko Yum Yum.

-  Jak  się  ma   moje  kochanie?   -  przemówił   do  Yum  Yum  z  delikatnością,  o  którą 

kumple z klubu prasowego nigdy by go nie podejrzewali i której żadna kobieta nigdy od 

niego nie zaznała. - Na kolację mamy kurze wątróbki - powiedział.

Koko w geście aprobaty zwolnił lewy margines w maszynie do pisania. Ta techniczna 

umiejętność była nowo nabyta. Umiał posługiwać się włącznikami elektrycznymi, otwierać 

drzwi,   ale   nade   wszystko   fascynowała   go   maszyna   do   pisania,   z   całym   bogactwem 

przycisków, dźwigni i gałek.

Qwilleran wspomniał nawet o tym odkryciu weterynarzowi, który odpowiedział:

- Zwierzęta przechodzą różne stadia zainteresowania, jak dzieci. Ile lat mają koty?

- Nie mam pojęcia. Oba były dorosłe, kiedy je adoptowałem.

-   Koko   wygląda   na   trzy,   cztery   lata.   Wyjątkowo   zdrowy.   Robi   wrażenie   bardzo 

inteligentnego.

W tym miejscu Qwilleran pogładził dyskretnie wąsy i z trudnością powstrzymał się od 

wyliczania innych wyjątkowych zdolności Koko. Prawda była taka, że genialny syjamczyk 

miał nadprzyrodzone umiejętności śledcze. Qwilleran zainteresował się niedawno zbrodnią, 

która nie dawała spokoju policji, i tylko jego bliscy przyjaciele wiedzieli, że to dzięki Koko 

udało się rozwiązać zagadkę.

Qwilleran posiekał wątróbkę dla kotów, podgrzał ją w rosole i podał danie tak, jak to 

lubiły: sos w środku miseczki, a kawałki mięsa na brzegu.

- Szczęściarze! - powiedział.

Mogły jeść tyle, na ile miały ochotę, i w ogóle nie przybierały na wadze. Pod lśniącym 

płowym futerkiem kryły się muskularne smukłe ciała. Chociaż poruszały się z wdziękiem i 

stąpały lekko, w ich nogach była siła, której zawdzięczały to, że jeden zwinny skok wynosił je 

na szczyt lodówki.

Qwilleran  przypatrywał   się im  przez  chwilę,  a  potem  wrócił  myślami  do  nowego 

zadania. Usiadł przy maszynie, by sporządzić listę restauracji.

background image

Zawsze zostawiał czystą kartkę papieru na wałku, stary pisarski trik, który ułatwiał 

rozpoczęcie pisania. Rzucił okiem na kartkę, jego palce zawisły w powietrzu. Założył nowe 

okulary i przyjrzał się jej dokładniej. Na szczycie strony widniała pojedyncza litera.

- A niech mnie, wiedziałem, że prędzej czy później nauczysz się i tego - rzucił przez 

ramię.

W odpowiedzi z kuchni doszedł go gardłowy odgłos; to Koko jednocześnie przełykał 

kawałek wątróbki i komentował na poczekaniu odkrycie Qwillerana.

To było duże T. Klawisz został zablokowany na wersalikach. Prawdopodobnie Koko 

wszedł lewą łapką na trzymacz, a prawą nacisnął tę właśnie literę.

Qwilleran dołączył „oledo Tombs" do T napisanego przez Koko i kontynuował pisanie 

listy:   „Golden   Lamb   Chop",   „Medium   Rare   Room",   hotel   „Stilon",   kilka   przydrożnych 

zajazdów, restauracji specjalizujących  się w kuchniach narodowych i podziemnych  bistro. 

Potem   przebrał   się   na   kolację,  porzucając   swój   nieodłączny   tweedowy   płaszcz,   kraciasty 

czerwony krawat, szarą koszulę zapinaną na guziki i marynarskie spodnie w kolorze kurzu - 

ubranie, które było jego codziennym uniformem w „Daily Fluxion". Gdy się ubierał, złapał na 

chwilę swoje odbicie w długim lustrze i to, co zobaczył, nie przypadło mu do gustu. Jego 

twarz się zaokrągliła, ramiona były sflaczałe, tam, gdzie powinien być wklęsły, zrobił się 

wypukły.

Z nadzieją, ale bez zbytniej ufności, wszedł na antyczną wagę w łazience. Było to 

zardzewiałe urządzenie z odważnikami i ramieniem, które z ostrym szczękiem poszło w górę. 

Wstrzymał   oddech   i   przesunął   odważnik   wzdłuż   ramienia,   z   wahaniem   dodając   kolejne 

odważniki, aż wreszcie zrównoważył  skalę. Półtora kilograma! Nie zjadł nic z wyjątkiem 

grejpfruta na śniadanie oraz twarożku na lunch i ważył półtora kilograma więcej niż rano.

Qwilleran wzdrygnął się, posmutniał, a na końcu wściekł się.

-   Cholera   jasna!   -   wykrzyknął.   -   Nie   dam   się   utuczyć   jak   świnia   dla   jakiegoś 

wszawego zlecenia!

- Yow! - dla dodania animuszu powiedział Koko.

Qwilleran zszedł z wagi i posłał swojemu odbiciu jeszcze jedno krytyczne spojrzenie, 

a ono odpowiedziało  falą determinacji, która przeszyła  zwiotczałe ciało. Naprężył  klatkę, 

wciągnął brzuch i poczuł, jak zwycięża w nim wiara we własną siłę woli.

background image

- Napiszę tę cholerną kolumnę - oznajmił kotom - i zostanę na diecie, nawet jeśli ma 

mnie to zabić!

- Yow-wow! - wtórował Koko.

- Półtora kilograma więcej! Nie mogę w to uwierzyć!

Kiedy się ważył, nie spostrzegł, że stojący za nim Koko opiera się przednimi łapkami 

o platformę wagi.

background image

Rozdział drugi

Kiedy w poniedziałkowe popołudnie Qwilleran przebierał się na kolację, czuł swoje 

lata. Po raz pierwszy w życiu potrzebował okularów do czytania. Jego wąsy i większość 

włosów   przybrały   kolor   soli   z   pieprzem,   a   szeroka   talia   przypominała   mu   o 

czterdziestceszóstce na karku. Ale przed wieczorem stał się znowu młodym mężczyzną.

Do   rezydencji   Roberta   Mausa   na   River   Road   pojechał   taksówką.   Maus   House 

znajdował się daleko za rozległym centrum handlowym, za karczmą „Seafood Hut" Joego 

Pike'a, otoczoną akrami parkingu, za torem rolkowym, za tartakiem. Między przystanią dla 

małych   jachtów   a   klubem   tenisowym   stał   olbrzymi   stos   kamieni.   Qwilleran   widział   go 

wcześniej i zgadywał, że musi to być ośrodek jakiegoś ekscentrycznego kultu. Budynek stał 

tyłem do głównej drogi, samotny i tajemniczy, za żelaznym ogrodzeniem i dwoma akrami 

zaniedbanego trawnika. Przypominał egipską świątynię zniszczoną podczas przenoszenia i 

niezdarnie odbudowaną. Pylony okalające masywne drzwi równie dobrze mogły być wykute 

nad Nilem, ale reszta architektonicznych detali pozbawiona była charakteru: kominy w stylu 

tych budowanych w Georgii, fabryczne okna na wyższym piętrze, garaż dobudowany z jednej 

strony domu i nowoczesna wiata z drugiej, kilka wyjść ewakuacyjnych, gzymsów, okapów, 

rynien, a wszystko to w niewłaściwych miejscach.

Qwilleran odszukał kołatkę i pozwolił jej opaść z dźwięcznym brzęknięciem. Potem 

czekał  zrezygnowany - kiszki grały mu marsza  - aż w końcu ze skrzypieniem zawiasów 

otworzono drzwi.

To, co wydarzyło się przez następne pół godziny, niewiele miało sensu. Qwillerana 

przywitał młody szczupły mężczyzna  o zuchwałym  spojrzeniu i zabawnych  bokobrodach, 

długich i kręconych. Mimo  że nosił biały drelichowy uniform służącego, w jednym  ręku 

trzymał na wpół pusty kieliszek szampana, w drugiej dłoni zaś miał papierosa. Szczerzył zęby 

jak głupi do sera.

- Witamy w Maus Haus - powiedział. - Ty musisz być tym gościem z gazety.

Qwilleran wszedł do zaćmionej pakamery, która pełniła funkcję foyer.

- Mickey Maus jest w kuchni - powiedział odźwierny. 

- Jestem William. - Przełożył papierosa do ust, żeby wyciągnąć do Qwillerana rękę.

Qwilleran uścisnął dłoń sympatycznego boya, lokaja czy kimkolwiek on był.

- Tylko William?

background image

- William Vitello.

Dziennikarz spojrzał uważnie na młodo-starą skrzacią twarz.

- Vitello? Przysiągłbym, że jesteś Irlandczykiem.

- Irlandzka matka, włoski ojciec. Cała moja rodzina to mieszanka - wyjaśnił William z 

uśmiechem od ucha do ucha. - Wejdź dalej. Wszyscy są w Wielkim Holu i piją na umór. 

Przedstawię cię gościom.

Poprowadził Qwillerana szerokim holem, tak ciemnym, że niezliczone lampy i świece 

umieszczone   w   lichtarzach   nie   zdołały   rozproszyć   panujących   tam   ciemności.   Mimo   to 

Qwilleran   rozróżniał   balustradę   wspartą   na   egipskich   kolumnach   i   olbrzymie   schody 

strzeżone   przez   sfinksy.   Podłogę   i   ściany   wyłożono   ceramicznymi   kaflami   w   kolorze 

czekoladowego   brązu.   Zniekształcone   głosy   odbijały   się   od   gładkich   powierzchni, 

rozbrzmiewając strasznym echem.

- Upiorne miejsce... Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że to mówię - powiedział 

Qwilleran.

-   Nie   wyobrażasz   sobie   nawet,   jak   upiorne   -   poinformował   go   William.   -   To 

kompletna architektoniczna porażka.

Na środku holu, pod stylowym sufitem nakryto do kolacji długi stół, ale goście raczyli 

się drinkami pod balkonem, który zapewniał pewne minimum przytulności. 

- Szampan czy sherry? - zapytał William. - Sherry to prawdziwa bomba, muszę cię 

ostrzec.

- Pomińmy drinka - powiedział Qwilleran, sięgając do kieszeni po tytoń i fajkę, z 

nadzieją, że dym zagłuszy ssanie w żołądku.

- Dzisiejsza impreza nie jest duża. Większość ludzi mieszka tu, na miejscu. Chcesz 

poznać   jakieś   dziewczyny?   -   William   odwrócił   gwałtownie   głowę   w   kierunku   dwóch 

brunetek.

- Mieszkają tu? Jaki właściwie interes prowadzi Maus?

Służący zagwizdał z lubością.

- Nie wiedziałeś? To zakręcona stancja. Kiedyś było to prawdziwe centrum sztuki - 

studia na balkonie i duża pracownia ceramiczna na tyłach domu, ale to było, zanim Mickey 

Maus przejął to miejsce. Sam korzystam z tutejszej dobroczynności. Chodzę do szkoły sztuk 

pięknych, dostaję wikt i opierunek w zamian za pomoc przy domu i pracę fizyczną.

- Koszenie  trawnika   nie  należy chyba  do  twoich  obowiązków  -  Qwilleran  kiwnął 

głową w kierunku zaniedbanego frontowego trawnika.

William wybuchnął kolejną salwą śmiechu i klepnął dziennikarza po plecach.

background image

- Chodź, poznasz Hixie i Rosemary. Ale uważaj na Hixie, poluje na męża.

Dwie  kobiety  stały  przy kredensie,   na którym   ustawiono  półmiski   z  przekąskami. 

Rosemary Whiting była niebrzydką stonowaną kobietą w nieokreślonym wieku. Hixie Rice 

była młodsza, pulchniejsza, bardziej głośna i miała dłuższe rzęsy.

Hixie zajęta była sączeniem szampana i przeżuwaniem kanapki, co nie przeszkadzało 

jej jednocześnie plotkować wysokim monotonnym głosem.

-   Szaleję   za   czekoladą!   Kremy   z   masła   czekoladowego,   ciasteczka   posypane 

czekoladą, ciasta z czekoladową polewą, murzynek, szaleję za wszystkim, co jest z czekolady, 

trzech szklanek cukru i pół kilograma masła. - Przerwała, żeby wepchnąć sobie w usta ostrygę 

zawiniętą w bekon.

Tej Hixie było całkiem sporo, zauważył Qwilleran. Jej ciało pęczniało na wszystkie 

strony,   na   ile   pozwalała   na   to   ściśle   dopasowana   pomarańczowa   sukienka.   Włosy   były 

nastroszone jak czekoladowy suflet okalający uśmiechniętą kluchowatą twarz.

- Kawioru? - mruknęła Rosemary, podsuwając Qwilleranowi półmisek.

Ten wziął głęboki oddech i stanowczo odmówił.

- Ma dużo witaminy D - dodała.

- Mimo to dziękuję.

- Mickey Maus - zaczął William - ma bzika na punkcie masła. Jedyny raz, kiedy 

stracił nad sobą panowanie, to wtedy, gdy urządzaliśmy mały brunch i zostało nam tylko 

półtora kilograma masła. Po prostu spanikował.

-   Niestety,   tłuszcze   zwierzęce...   -   zaczęła   Rosemary   miękkim   głosem,   lecz   Hixie 

przerwała jej.

-   Jem   dużo,   bo   jestem   sfrustrowana.   Ale   wolę   być   tłusta   i   wesoła   niż   chuda   i 

zrzędliwa. Musisz przyznać, że mam pogodne usposobienie - zatrzepotała rzęsami i sięgnęła 

po następną kanapkę. - Co dziś mamy w menu, Willie?

- Niewiele. Zupę-krem z rukwi wodnej, mule w galarecie, nadziewaną pierś kurczaka 

zapieczoną w cieście, duszoną endywię - nie cierpię endywii - grillowane pomidory w curry, 

sałatę rzymską i naleśniki suzette.

- Coś takiego Charlotte nazwałaby „czymś na ząb" - zauważyła Hixie.

William wyjaśnił Qwilleranowi:

- Charlotte nigdy nie je normalnych  posiłków, tylko, jak to nazywa,'„coś na ząb". 

Charlotte jest tam, to ten stary babsztyl z białymi włosami i dwoma kilogramami biżuterii.

Kobieta z włosami jak wata cukrowa opowiadała coś zapamiętale dwóm brzuchatym 

dżentelmenom, którzy słuchali jej bardziej z grzeczności niż z zainteresowania. Qwilleran 

background image

rozpoznał w nich braci Pennimanów, członków Miejskiego Komitetu Sztuk. To oni wyłożyli 

pieniądze na „Morning Rampage", ufundowali szkołę sztuk pięknych i sfinansowali system 

parków miejskich.

Po Wielkim Holu przechadzał się nerwowym krokiem jeszcze jeden dziwnie znajomy 

mężczyzna.   Miał   pogrążoną   w   zadumie   przystojną   twarz,   którą   rozpromieniał   uśmiech, 

ilekroć  drogę   zastąpiła  mu   jakaś  kobieta.  To,   co  od  razu  uderzało   w  jego  wyglądzie,   to 

ogolona na łyso głowa.

Qwilleran, przyglądając się pozostałym gościom, zauważył atrakcyjną rudą kobietę w 

oliwkowym spodnium... i młodego mężczyznę z kozią bródką, a potem zobaczył ją. Przez 

moment zapomniał o oddychaniu.

„Niemożliwe!" - powiedział do siebie.

Ale nie było mowy o pomyłce. Ta sama drobna postać, bujne kasztanowe włosy i 

prowokacyjny jednostronny uśmiech.

W tej właśnie chwili ona odwróciła się w jego stronę i wpatrywała się w niego z 

niedowierzaniem. Poczuł dreszczyk przeszywający mu górną wargę i dotknął wąsów. Ruszyła 

w jego stronę po kafelkowej podłodze, sunąc lekko jak kiedyś. Tak jak kiedyś szeleściła jej 

suknia. Zwołała melodyjnym głosem:

- Jim Qwilleran! To naprawdę ty?

- Joy! Joy Wheatley!

- Nie do wiary! - przyjrzała mu się i wpadła mu w ramiona.

- Niech ci się przyjrzę, Joy. Nic się nie zmieniłaś.

- O tak, zmieniłam się.

- Ile to już lat?

- Proszę, nie licz. Podobają mi się twoje wąsy, Jim. Zmężniałeś.

- Chciałaś powiedzieć utyłeś. Jesteś uprzejma. Zawsze byłaś.

Odsunęła się.

- Nie zawsze, strasznie mi wstyd za to, co zrobiłam.

Przyjrzał się jej z bliska i poczuł, że dusi go kołnierz.

- Nie spodziewałem się, że cię jeszcze zobaczę, Joy. Co ty tu robisz?

- Mieszkamy tu od stycznia. Mój mąż i ja kierujemy pracownią ceramiczną na tyłach 

budynku.

- Jesteś zamężna? - Rosnące nadzieje Qwillerana rozpłynęły się jak mgła.

- Teraz nazywam się Graham. A co ty tu robisz, Jim?

- Nikt nie nazywa mnie już Jim. Od dwudziestu lat mówią na mnie Qwill. 

background image

- Nadal piszesz Qwilleran przez „w"?

- Tak, i nadal przyprawia to maszynistki i korektorów o niestrawność.

- Żonaty? 

- Obecnie nie.

- Nadal piszesz?

- Od roku pracuję dla „Daily Fluxion". Nie widziałaś mojego nazwiska?

- Nie czytam za dużo, nie pamiętasz? Poza tym mój mąż nie cierpi krytyka sztuki z 

„Daily Fluxion", więc kupuje „Morning Rampage".

- Powiedz mi, Joy, gdzie ty się podziewałaś przez wszystkiete lata?

-   Głównie   w   Kalifornii,   aż   do   czasu,   kiedy   pan   Maus   zaproponował   nam 

poprowadzenie tutejszej pracowni... Tyle jest do powiedzenia! Musimy... kiedy możemy...?

- Joy - Qwilleran zniżył głos - czemu uciekłaś?

Westchnęła i rozejrzała się najpierw na jedną, potem na drugą stronę.

-   Porozmawiamy   o   tym   później.   Myślę,   że   najpierw   powinieneś   poznać   mojego 

męża...   Zanim   okrutnie   porywczy   pan   G.   podniesie   larum   -   dodała   z   sarkastycznym 

uśmiechem.

Qwilleran spojrzał na drugi koniec sali, skąd wysoki mężczyzna o kanciastych rysach 

przyglądał   się   im   badawczo.   Dan   Graham   był   posiadaczem   wyblakłych   rudych   włosów, 

wydatnego jabłka Adama i piegowatej skóry naciągniętej na wydatne kości twarzy i rąk. 

Wytarta sztruksowa marynarka, niewyprasowana koszula i sandały na gołych stopach miały, 

jak   się   domyślał   Qwilleran,   wyrażać   artystycznego   ducha,   ale   efekt   był   przeciwny, 

mężczyzna robił wrażenie zrezygnowanego i zaniedbanego. Ale okrutnie porywczego?... Nie.

Kiedy Joy przedstawiła  Qwillerana  jako „starą miłość",  Graham  ozięble  skinął  na 

powitanie. Powiedziała to jakoś ostro - nie zaczepnie, tylko  jakby chciała  dotknąć męża, 

pomyślał   Qwilleran.   Oj,   nie   wszystko   się   między   nimi   układa.   Było   mu   głupio,   że   to 

spostrzeżenie sprawiło mu przyjemność.

- Znałem pańską żonę z Chicago, kiedy byliśmy dzieciakami. Byłem chłopakiem z 

naprzeciwka. Teraz piszę dla „Daily Fluxion" - zwrócił się do Dana Grahama.

Graham wymamrotał coś. Mówił szybko i połykał wyrazy.

- Przepraszam, nie usłyszałem - powiedział Qwilleran.

- Przygotowujemy się do wystawy. Może mógłby pan nas zareklamować.

- To będzie pokaz w stylu „mąż i żona". Mam nadzieję, że będziesz na otwarciu, Jim.

- Nie myśl nawet o waszym krytyku - wymamrotał jej mąż. - Jego recenzje są guzik 

warte.

background image

- Nikt nie kocha krytyków  sztuki. To jedyna robota w gazecie, jakiej bym się nie 

podjął. A tak poza tym, jak się panu podoba na Środkowym Zachodzie, panie Graham?

- Nie dałbym złamanego grosza za to miasto - powiedział garncarz. Ucho Qwillerana 

stopniowo oswajało się z potokiem słów, jaki wylewał się z ust Dana i z jego liberalnym 

użyciem   niemodnych   klisz   i   powiedzonek.   -   Spodziewam   się   pracy   w   Nowym   Jorku, 

ewentualnie - może Europa.

- No cóż, ja bardzo lubię tę część kraju - powiedziała z naciskiem Joy. - Chciałabym tu 

zostać.

Jej zawsze wszystko  się bardzo podobało. Qwilleran pamiętał ten niepohamowany 

entuzjazm.

Graham spojrzał z rozdrażnieniem na stół.

- Niech mnie kule biją! Kiedy dostaniemy jakieś żarcie? Zjadłbym konia z kopytami - 

tu   zamachał   pustym   kieliszkiem   po   szampanie.   -   Tutejsza   obsługa   narobi   człowiekowi 

apetytu, ale żałuje bąbelków.

- Uwierzycie - zwrócił się do wszystkich Qwilleran - że nie spotkałem jeszcze naszego 

gospodarza?

Joy ujęła go za rękę.

- Nie? Zabiorę cię do kuchni. Robert Maus jest aniołem.

Poprowadziła go przez niski korytarz na tyłach Wielkiego Holu, ściskając jego palce i 

przysuwając się bliżej, niż to było konieczne. Świadomie szli w milczeniu.

Kuchnia była dużym malowniczym pomieszczeniem, pachniała winem i przyprawami. 

Z   wykładaną   kaflami   podłogą,   jasnym   sufitem   i   głębokim   kominkiem   przypominała 

Qwilleranowi   kuchnie,   jakie   widywał   w   Normandii.   Miedziane   garnki,   pęczki   suszonego 

kopru i rozmarynu rozwieszone były wysoko na hakach. Noże i tasaki ułożono rzędem w 

dębowym   stojaku.   Na   półkach   stały   patelnie   do   smażenia   omletów,   naczynia   na   suflety, 

miedziane misy i rondle do ryb, koszyki na sałatę i kilka innych tajemniczych przedmiotów, 

które niewtajemniczonym przypominały o ezoterycznych arkanach sztuki kulinarnej.

Nad   całą   tą   sceną   dominował   postawny   mężczyzna   w   średnim   wieku   ubrany   w 

nieskazitelnie białą koszulę, zachowawczy krawat i złote spinki wpięte w mankiety. Biła z 

niego godność Sądu Najwyższego. Dodatkowo pochylał się lekko do przodu, co dodawało mu 

wdzięku. W pasie przewiązał ręcznik i zagniatał ciasto.

Kiedy   Joy   Graham   dokonała   prezentacji,   Robert   Maus   pokazał   przepraszającym 

gestem pokryte mąką ręce i po chwili wahania odezwał się wyważonym tonem:

- Jak... się pan miewa?

background image

Asystowała mu kobieta w białym uniformie, której pełnym szacunku tonem wydawał 

krótkie polecenia:

- Proszę rozmrozić... jeśli pani może, proszę przygotować patelnię... A teraz kurczak, 

pani Marron. Dziękuję pani.

Zaczął obierać z kości pierś kurczaka sprawnymi cięciami zabójczego noża.

- W pana rękach taka broń to nie żarty - powiedział Qwilleran.

Maus westchnął ciężko, zanim odpowiedział.

- Według mnie jest najbardziej... odpowiednia - tu przebił mięso nożem, a następnie 

uderzył drgającą bestię płaską stroną ostrza. - Proszę o szalotki, pani Marron.

-   To   niesamowity   budynek   -   zauważył   Qwilleran.   -   Nigdy   nie   widziałem   czegoś 

podobnego.

Adwokat ważył przez chwilę słowa w myślach zanim wydał werdykt.

- Nie będę nierozsądny, jeśli nazwę go... architektonicznym horrorem - powiedział. - Z 

pełnym szacunkiem, należnym mecenasowi sztuki, który go zbudował, każdy przyzna, że... 

jego entuzjazm i środki finansowe przeważyły nad... poczuciem estetyki. 

- Ale apartamenty na górze są urocze - wtrąciła Joy. - Czy mogę zabrać Jima na 

balkon, panie Maus?

Skinął z wdziękiem głową.

- Jeśli sprawi to pani przyjemność. Mam powody sądzić, że drzwi do apartamentu 

numer sześć... są otwarte.

Qwilleran nigdy nie widział niczego, co mogłoby się równać z szóstką. Studio, do 

którego   weszli,   było   wysokie   na   dwa   piętra,   z   czego   połowę   ściany   stanowiło   okno, 

składające   się   z   wielu   małych   szybek.   Pomarańczowy   blask   wiosennego   zachodu   słońca 

zalewał pokój, a trzy witrażowe okna nad biurkiem tworzyły oddzielne tęcze.

Qwilleran dmuchnął w wąsy.

- Podobają mi się te meble!

Były   masywne,   z   wyglądu   niemal   średniowieczne,   udekorowane   przytłaczającymi 

rzeźbieniami, z elementami z kutego żelaza.

- Należą do Hama Hamiltona- powiedziała mu Joy. 

- Podniecające, co? Zaproszę go, jak tylko dowiemy się, gdzie zamieszka.

- Masz na myśli to, że się wyprowadza?

- Przenoszą go na Florydę. Zaopatruje w żywność sieć sklepów spożywczych.

background image

Qwilleran obejrzał pokój z zazdrością. Jego uwagę przykuł szczególnie szeroki fotel z 

obiciem w odważną biało-czarną kratę, rząd wbudowanych regałów na książki i dziw nad 

dziwami, dywanik z futra niedźwiedzia polarnego.

- Czy to miejsce jest do wynajęcia? - spytał.

Joy zatańczyła z radości, słysząc to pytanie.

- Och, Jim! Jesteś zainteresowany? Chciałbyś tu zamieszkać? 

- To zależy od ceny i kilku innych rzeczy. - Miał na myśli Koko i Yum Yum.

- Musimy natychmiast spytać pana Mausa.

To była Joy, którą pamiętał. Natychmiastowa decyzja i działanie do utraty tchu.

- Czekaj, po kolacji. Daj mi to przemyśleć.

- Och, Jim! - wykrzyknęła, zarzucając mu ręce na szyję. - Tyle o tobie myślałam przez 

te wszystkie lata.

Poczuł bicie jej serca i wyszeptał: 

- Czemu zniknęłaś? Dlaczego mnie tak zostawiłaś? Dlaczego nigdy nie napisałaś, nie 

wyjaśniłaś?

Odsunęła się.

-   To   długa   historia.   Teraz   zejdźmy   lepiej   na   kolację.   -   Obdarzyła   go   tym 

jednostronnym uśmiechem, który niezawodnie sprawiał, że serce przestawało mu bić.

Stół zastawiony był ciężką ceramiczną zastawą i cynowymi naczyniami ustawionymi 

na   gołych   dębowych   deskach.   Całość   oświetlona   była   świecami   w   masywnych   kutych 

świecznikach z żelaza. Qwilleran odnalazł swoje miejsce między Hixie Rice i białowłosą 

kobietą, która przedstawiła się jako Charlotte Roop. Joy usiadła przy drugim końcu stołu, 

między Basilem a Bayleyem Pennimanem, i mogła porozumiewać się z Qwilleranem tylko za 

pomocą oczu.

Naprzeciwko   niego   usiadł   łysy   brutal   o   złotoustym   uśmiechu.   Mężczyzna   prawie 

wstał i przechylił się przez stół, trzymając prawą rękę na sercu.

- Jestem Max Sorrel.

- Jim Qwilleran z „Daily Fluxion". Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy?

- Jestem właścicielem restauracji „Golden Lamb Chop".

- Tak, jadłem tam raz kolację.

- Czy zamówił pan nasz jagnięcy karczek? To nasza specjalność. Tracimy pieniądze 

na każdej sztuce, którą serwujemy. - Restaurator mówił, polerując niezmordowanie swoje 

sztućce serwetką.

background image

Podniesiono łyżki. Qwilleran spróbował zupy z rukwi, okazało się, że jest niezmiernie 

delikatna,   ale  nie  czuł  nieprzezwyciężonego  pragnienia,  żeby zjeść ją do  końca.  Uczucie 

uniesienia  zagłuszyło  apetyt.  Jego oczy i myśli  zwracały się ku Joy.  Teraz już rozumiał, 

dlaczego zawsze podobały mu się kobiety o przezroczystej skórze i długich włosach. Tego 

wieczoru Joy zaplotła swoje bujne włosy w warkocz i upięła go w koronę wokół głowy. Jej 

prześwitująca suknia przypominała mu, jak droczył się z nią o resztki zasłon, z których szyła 

różne romantyczne i niepraktyczne ubrania. Była wtedy zwariowanym dzieciakiem!

William zebrał miseczki po zupie, podchodząc z prawej strony siedzących, a podał 

mule po ich lewej stronie. Nalał wino, gwiżdżąc na fałszywą nutę. Kiedy skończył podawać, 

zasiadł z gośćmi do stołu i pokierował rozmową w swoim najbliższym towarzystwie.

- Nieortodoksyjny układ - Qwilleran zagadnął Hixie.

- Robert jest bardzo łagodny - powiedziała. - Robi wrażenie staromodnego, ale to 

jagnię w ludzkiej skórze, uwierz mi. Czy mogę prosić o trochę masła?

- Jak to się stało, że pani tu zamieszkała?

- Jestem copywriterem w agencji, która zajmuje się spisami żywności. Musi się pan w 

jakiś   szczególny   sposób   interesować   jedzeniem,   inaczej   Robert   nie   wynajmie   panu 

mieszkania. Panna Roop na przykład zarządza restauracją.

- Tak, to prawda, prowadzę jedną z restauracji Heavenly Hash House - powiedziała 

kobieta  z  prawej, kręcąc  swoimi  licznymi  bransoletami.  Była  to mała,  żywiołowa  osoba, 

zbliżająca się prawdopodobnie do emerytury, obwieszona do przesady przeciętną, teatralną 

biżuterią. - Zaczęłam pracować dla pana Hashmana prawie czterdzieści lat temu. Przedtem 

byłam sekretarką u starszego pana Pennimana, więc znam się co nieco na biznesie prasowym. 

Uwielbiam ludzi z gazety! Znają tyle słów... Może pan potrafi mi pomóc - z zewnętrznej 

kieszeni przepastnej torby wyjęła krzyżówkę. - Czy zna pan słowo na pięć liter, synonim 

miłości, na „a"?

- Niech pani spróbuje „a-g-a-p-e" - zasugerował Qwilleran.

Panna Roop zmarszczyła z dezaprobatą czoło.

- Agape?

- To greckie słowo.

-  Niesamowite!   Jest   pan  genialny!  -  Z   zadowoleniem  wpisała   słowo  ołówkiem  w 

pionowe kratki.

Podano   kurczaka   i   znów   Qwilleran   nie   miał   trudności   z   powstrzymaniem   się   od 

jedzenia. Bawił się nim i przysłuchiwał się rozmowom.

background image

-   Zdawałeś   sobie   sprawę,   że   trufle   sprzedają   teraz   po   stopięćdziesiąt   dolarów   za 

kilogram? - zauważył Sorrel.

Ruda mówiła: 

-   Mountclemens   był   oszustem,   wiecie   o   tym.   Jego   słynna   zupa   z   homarów   była 

przygotowana naprędce ze składników z puszki.

- Mam świetną zabawę, myszkując na poddaszu tego domu. Znalazłam listy i notesy 

zgromadzone w starej żardinierze - powiedziała Joy Basilowi Pennimanowi.

- Możesz dodać garść kiełków pszenicy prawie do wszystkiego. To jest nadzwyczaj 

zdrowe - zapewniała Rosemary Whiting.

- Wszyscy wiedzą, że koktajl z krewetek jest declasse - oznajmiła Hixie.

Ruda ciągnęła:

- Słyszałam o pewnym cassoulet, które duszono czterdzieści lat.

A Joy dodała:

- Zdziwiłoby pana to, co znalazłam na strychu. Zasmuciłoby to kilka obecnych tu 

osób.

Mężczyzna z kozią bródką zdradzał kulinarny sekret:

- Zawsze ścieram ser ręcznie. A trochę obtartego naskórka poprawia smak asiago.

Sam Maus, na przedzie stołu, nie mówił nic, zatopiony w świecie swoich potraw. 

Próbował każdej krytycznie, wpatrując się w przestrzeń, smakował ją wargami i językiem. 

Raz odezwał się na głos:

- Moim zdaniem croute, trochę za krótko.

- Wręcz przeciwnie, jest wyśmienity - zapewniła go panna Roop i odwróciła się do 

Qwillerana.   -   Pan   Maus   jest   wspaniałym   kucharzem.   Proszę   sobie   wyobrazić,   że   odkrył 

sposób pieczenia prosięcia bez usuwania gałek ocznych!

- Ludzie, a czy zdajecie sobie sprawę - Qwilleran podniósł głos, żeby zwrócić na 

siebie uwagę - że pani Graham jest także wyśmienitą kucharką? Wymyśliła bananowe ciasto, 

kiedy miała siedemnaście lat, i wygrała kulinarny konkurs stanowy.

Joy oblała się atrakcyjnym rumieńcem.

- Obawiam się, że to były dziecięce łakocie: banany, kokos, truskawki, czekolada, 

orzechy, galaretki i bita śmietana.

- Nic nie wiem o jej umiejętnościach kucharskich - powiedział Max Sorrel - ale jest 

cholernie dobrym ceramikiem. To ona zrobiła ten serwis obiadowy - uderzył widelcem w 

talerz.

background image

-   To   bardzo   uprzejme   ze   strony   pana   Mausa,   że   zechciał   mi   zlecić   tak   cudowne 

zadanie - powiedziała Joy.

Qwilleran   spojrzał   na   talerze   o   grubej   fakturze,   w   kolorze   srebrzystej   szarości, 

nakrapianej i obramowanej brązem.

- To znaczy, że zrobiłaś wszystkie te talerze? Ręcznie? Ile?

- Cały serwis na dwadzieścia cztery osoby.

Sorrel błysnął w jej kierunku zwycięskim uśmiechem.

- Są cudowne, kochanie. Gdybym był milionerem, pozwoliłbym ci robić wszystkie 

naczynia do mojej restauracji.

- Jesteś słodki, Max.

- Ile czasu ci to zabrało? - spytał Qwilleran.

- Hmmm... trudno powiedzieć... - zaczęła Joy.

- To jeszcze nic - wtrącił nagle podniesionym głosem Dan Graham. - Na Wybrzeżu 

zrobiłem kiedyś serwis z sześciuset części na jeden z dużych planów filmowych.

Wypowiedź Dana zgasiła rozmowy przy stole. Wszystkie głowy nachyliły się zgodnie 

nad sałatką. Nagle każdy próbował wyłowić liść rzymskiej sałaty.

- Powiem wam więcej - uparcie kontynuował Graham. - Wedgwood wykonał serwis 

dla carycy Katarzyny Wielkiej składający się z dziewięciuset sześćdziesięciu dwu części.

Przy stole panowała cisza, aż w końcu głos zabrał William.

- Są chętni na brydża po kolacji? To odwróci wasze myśli od trawienia.

background image

Rozdział trzeci

Kiedy   Qwilleran   po   powrocie   do   domu   oznajmił   owdowiałej   właścicielce,   że   się 

wyprowadza, pani Cobb płakała trochę, a gdy w ramach rekompensaty wręczył jej miesięczny 

czynsz, uroniła jeszcze kilka łez, ale pogodziła się z losem.

Czynsz u pana Mausa był wyższy od tego, który płacił na Zwinger Street, powiedział 

sobie jednak, że wyrafinowana kuchnia w sam raz pasuje do jego obecnego zlecenia i że 

kotom spodoba się dywanik z niedźwiedziej skóry. Poza tym nie krył przed sobą prawdziwej 

przyczyny przeprowadzki.

Kiedy  wszedł  do  starego  mieszkania,   koty  spały na  sofie.  Obudził  je głaskaniem. 

Koko, nie otwierając oczu, polizał Yum Yum po nosie; Yum Yum polizała Koko po prawym 

uchu; Koko polizał  łapkę, która okazała  się być  jego własna, a Yum Yum polizała  rękę 

Qwillerana  swoim  szorstkim   jak  papier  ścierny  języczkiem.  Dał  im  kilka   galaretowatych 

ślimaków z kolacji u Mausa, a potem zadzwonił na domowy numer Archa Rikera.

- Arch, mam nadzieję, że nie jesteś już w łóżku - powiedział. 

- Nigdy nie zgadniesz, kogo spotkałem dziś wieczorem... Joy!

Po drugiej stronie zapadła niewiarygodnie długa cisza.

- Nie! Joy Wheatley?

- Teraz nazywa się Joy Graham, wyszła za mąż.

- Co ona... ? Gdzie ją spotkałeś?

- Ona i jej mąż są artystami, przeprowadzili się tu z Kalifornii.

- Joy jest artystką?

- Są garncarzami. Mieszkają w pracowni ceramicznej na River Road, a ja wynająłem 

właśnie mieszkanie w tym samym budynku. 

- Miej się na baczności! - ostrzegł go Arch.

- Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Jeśli chodzi o mnie, wszystko skończone.

- Jak wygląda?

-   Świetnie.   Ładna   jak   nigdy.   I   jest   tą   samą   energiczną   dziewczyną   co   dawniej. 

Najpierw działanie, potem myślenie.

- Wyjaśniła, co... albo dlaczego?

- Nie mieliśmy specjalnie okazji porozmawiać.

- To dopiero bomba, poczekaj, aż obudzę Rosie i jej o tym opowiem!

background image

- Do zobaczenia jutro koło południa - powiedział Qwilleran. 

- W drodze do biura wpadnę do Kipper and Fine, chcę obejrzeć wiosenne garnitury.

Ściągnął   krawat,   opadł   na   krzesło   i   pogrążył   się   w   luźnych   wspomnieniach:   Joy 

piekąca chleb w kuchni swojej ciotki, gubiąca w cieście plaster; Joy przeszywająca sobie 

włosy maszyną do szycia. Jako chłopak pisał o niej wiersze: Joy... ukoi... boli. Qwilleran 

potrząsnął głową. To niewiarygodne.

We   wtorkowe   przedpołudnie,   które   pachniało   wiosną,   wydał   część   pieniędzy   ze 

swojej nagrody na nową parę butów i garnitur o kroju ciut modniejszym od tego, który od 

jakiegoś czasu nosił. W południe zjadł lunch z Archem Rikerem, co przypomniało im stare 

chicagowskie czasy, kiedy obaj byli nieopierzonymi dziennikarzami i obaj umawiali się na 

randki, jeden z Rosie, drugi z Joy. Po południu pożyczoną od handlarza staroci furgonetką 

przewiózł swoje rzeczy do Maus Haus.

Koko i Yum Yum podróżowały w pudle po zupie w puszkach, w którym Qwilleran 

zrobił po obu stronach małe otwory. Całą drogę karton dudnił, kołysał się i rozbrzmiewał 

mruczeniem,   syczeniem   i prawdziwie   kocią  muzyką.  Koko  był  mistrzem  strategii.  Kiedy 

tylko   chciał   pilnie   zwrócić   na   siebie   czyjąś   uwagę,   udawał,   że   morduje   Yum   Yum. 

Drobniutka kotka była w tym jego cichą wspólniczką, ale Qwilleran znał ich sztuczki i nie 

dawał się już nabierać.

Qwillerana i karton po zupie przywitała w progu Maus Haus pani Marron, gosposia. 

Była to kobieta o smutnej twarzy, pustych oczach i niezdrowej cerze. Zmęczonym krokiem 

poprowadziła ich do Wielkiego Holu, który teraz zalany był dziennym światłem wpadającym 

do pomieszczenia przez okna w suficie, trzy piętra powyżej.

-   Wysprzątałam   porządnie   apartament   numer   sześć   -   powiedziała.   -   W   zeszłym 

tygodniu William umył tam ściany. Wniesie na górę pańskie rzeczy, jak tylko wróci z uczelni.

Pokój tonął w kaskadach popołudniowego słońca, które wdzierało się do środka przez 

olbrzymie okno, potwierdzając nienaganną czystość panującą w pomieszczeniu. Kafelkowa 

podłoga błyszczała mieniącą się patyną, ciemne dębowe meble były wypolerowane, szybki w 

oknach lśniły. Pani Marron opuściła roletę, wynalazek z plecionego płótna, tak lubiany przez 

artystów w dawnych czasach, i zakomunikowała:

- Pan Maus nie powiedział mi nic na temat pańskich posiłków. Wszyscy tu pracują w 

innych godzinach. Przychodzą i wychodzą. Jedzą albo nie.

- Będę jadł śniadania i z dnia na dzień będę panią informował co do innych posiłków. 

Proszę mnie wziąć pod uwagę, przygotowując dzisiejszą kolację... A jak jest z telefonem? Jest 

podłączony?

background image

- Powiem firmie telefonicznej, żeby wznowiła usługi - zapewniła pani Marron i nagle 

odskoczyła. - Co jest w tym pudełku?

Karton po zupie, który Qwilleran postawił na biurku, ogarnęły konwulsyjne wstrząsy, 

którym towarzyszyły nieziemskie wrzaski.

- Mam dwa syjamskie  koty - wyjaśnił  dziennikarz - i chcę mieć  pewność, że nie 

wydostaną się z apartamentu, pani Marron.

- Czy są drogie?

- Dla mnie są bezcenne. I nie chcę, żeby im cokolwiek się stało. Proszę na nie uważać, 

jak przyjdzie pani sprzątać.

Kiedy   gospodyni   wyszła,   Qwilleran   zamknął   drzwi,   sprawdził   zamek   i   klamkę, 

przetestował   też   zamknięcia   trzech   lufcików   nad   biurkiem.   Sprawdził   okno   w   łazience, 

pokrętła ogrzewania, wywietrzniki i wszystko inne, co mogłoby posłużyć zdesperowanemu 

kotu w ucieczce. Dopiero wtedy otworzył karton po zupie. Koty wyjrzały ostrożnie, kołysząc 

główkami na boki. Potem jak jeden mąż rzuciły się w kierunku skóry polarnego niedźwiedzia. 

Zaczęły się skradać. Opuściły ogony i przywarły brzuszkami do podłogi. Kiedy bestia nie 

ruszyła do ataku ani nie wycofała się, Koko odważnie wsadził swoją głowę w niedźwiedzią 

paszczę. Powąchał kły i przypatrzył się szklanym oczom. Yum Yum weszła delikatnie na 

futrzany dywan i już wkrótce tarzała się po białym futrze z widocznym upojeniem.

Doświadczone oko Qwillerana przepatrywało pokój w poszukiwaniu potencjalnych 

niebezpieczeństw.   Qwilleran   uznał,   że   pomieszczenie   jest   bezpieczne.   Jego   ciekawscy 

współlokatorzy nie będą w stanie rozedrzeć materaca, łóżko było rodzajem kapitańskiej koi 

zawieszonej  między  dwiema  dużymi  szafami.  Nie było  roślin, które  Yum Yum mogłaby 

skubać. Lampa na biurku okazała się wystarczająco ciężka, żeby nie wywrócić się podczas 

kocich pościgów. Rozrywki dostarczyć mogły gołębie, siedzące na gzymsach naprzeciwko. 

Poza tym stojący w plamie słońca dębowy siół jadalny był idealnym miejscem na niebieską 

kocią poduszkę.

- Według mnie to miejsce jest w porządku - zwrócił się do kotów Qwilleran. - Co 

myślicie?

Odpowiedź   nadeszła   z   łazienki,   gdzie   Koko   piał   z   rozkoszy,   delektując   się 

wzmocnionym   rezonansem   swego   i   tak   donośnego,   przeszywającego   głosu,   jaki   dawały 

kafelkowe ściany.

Także Qwilleran czuł się zaspokojony. W rzeczywistości ten stan uniesienia stanowił 

substytut   kalorii,   jakich   odmówił   sobie   podczas   lunchu.   Od   spotkania   z   Joy   wczoraj 

wieczorem skurcze żołądka gdzieś zniknęły i już czuł się szczuplejszy. Zastanawiał się, czy 

background image

Joy jest w pracowni i czy nie byłoby to niedyskretne, gdyby poszedł jej poszukać, i czy 

spotka ją przy kolacji.

Nagle przypomniał sobie o kurczaku w puszcze, którego miał w kieszeni płaszcza. W 

małej kuchni odnalazł otwieracz do puszek i zaczął układać kawałki kurczaka na ręcznie 

wykonanych glinianych talerzach, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. To było radosne pukanie. 

Czy to Joy? Pospiesznie postawił naczynie na podłodze łazienki, przywołał koty i zamknął 

przed   nimi   drzwi.   Zanim   otworzył,   zdążył   jeszcze   spojrzeć   w   lustro,   poprawić   krawat   i 

przygładzić ręką włosy. Przybrał przyjemny wyraz twarzy i gwałtownym ruchem otworzył 

drzwi.

- Cześć! - powiedział William, szczerząc w uśmiechu zęby.

Trzymał w ręku walizkę i karton książek.

- Ach, to ty - powiedział Qwilleran i jego twarz przybrała swobodny, trzeźwy wyraz. - 

Dzięki, rzuć je gdziekolwiek.

- Masz najlepsze lokum w całym budynku - zapewniał lokaj, przechadzając się po 

pokoju z dumą właściciela. - Ile zdziera z ciebie Mickey Maus?

- W furgonetce zostało jeszcze kilka kartonów - zwrócił się do niego Qwilleran. - I 

waga, duża, z kutego żelaza. Możesz je wnieść? - Zaczął rozpakowywać książki i układać je 

na półkach w jednym końcu pokoju.

- Masz niezły widok. Będziesz mógł oglądać wszystkie dzikie party na przystani... 

Grasz w brydża?

- Nie jestem dobrym graczem - wymamrotał Qwilleran.

- Hej, czy ty naprawdę czytasz te wszystkie ciężkie kawałki? - Chłopak podniósł tom 

Toynbeego, który Qwilleran kupił za dziesięć centów na pchlim targu. - Ja czytałem jedynie 

kryminały. .. Jezu, a to co?

Z łazienki dochodziło przeszywające uszy zawodzenie.

-   Ich   kuweta   jest   w   furgonetce,   i   worek   ze   żwirkiem   też.   Lepiej   przynieś   to   w 

pierwszej kolejności.

- Mogę je zobaczyć? - William ruszył w stronę łazienki.

- Poczekaj, aż wszystko wniesiemy - powiedział niecierpliwie Qwilleran. - Mogłyby 

wyskoczyć na korytarz, w nowych miejscach są trochę spięte.

- To musi być wspaniałe pracować w gazecie. Zajmujesz się morderstwami?

- Już nie. To nie moja działka.

- To co robisz?

background image

Qwilleran   był   na   wpół   zirytowany,   na   wpół   rozbawiony.   Natarczywość   chłopaka 

przypomniała mu jego młodzieńcze lata.

- Słuchaj no, historię mojego życia opowiem ci jutro - uciął. - Najpierw wnieśmy moje 

rzeczy. Potem chciałbym zajrzeć do pracowni. 

- Nie lubią tam gości - powiedział William. - Wtedy kiedy pracują. Oczywiście, jeśli 

nie masz nic przeciwko byciu wyrzuconym na pysk...

Qwilleran nie zobaczył Joy aż do kolacji. Ponieważ do kolacji usiadło tylko sześć 

osób, posiłek podano przy dużym okrągłym stole, ustawionym w narożniku kuchni. Pana 

Mausa nie było, a panna Roop i Max Sorrel byli zajęci w swoich restauracjach.

Pokój przepełniony był aromatem pieczonej wołowiny, drew płonących w kominku i 

pikantnych perfum Joy. Z różem na policzkach i umalowanymi powiekami wyglądała lepiej 

niż kiedykolwiek.

Qwilleran ledwie spróbował kukurydzianego chowderu, zjadł połowę porcji wołowiny 

i brokułów z parmezanem, zrezygnował z rolady i zignorował zbożową papkę posypaną jakąś 

zieleniną.

- Wszystko jest wyśmienite - zapewnił panią Marron, która przygotowała posiłek - ale 

staram się trochę schudnąć.

Rosemary, ta nieśmiała, spojrzała na nietkniętą papkę na jego talerzu.

- Powinieneś zjeść bulgur, jest bardzo pożywny.

- Gotuje pan, panie Qwilleran? - zapytała Hixie.

- Tylko kilka smakołyków dla moich kotów.

Rozmowa   przy   stole   nie   kleiła   się,   Graham   był   nadąsany,   a   William   pochłaniał 

potrawy, jakby to był ostatni posiłek w jego życiu. Qwilleran próbował zabawić towarzystwo 

opowieściami o Koko i Yum Yum.

- Wyczuwają zapach przez drzwi lodówki - powiedział. - Jeśli jest tam homar, nie tkną 

kurczaka;   jeśli   jest   kurczak,   nie   wezmą   do   ust   wołowiny.   Łosoś   cieszy  się   szczególnym 

uznaniem, nie pytajcie, skąd to wszystko wiedzą. Rano Koko dzwoni po śniadanie. Wchodzi 

łapką na tabulator maszyny do pisania i zwalnia mechanizm karetki, aż zadźwięczy dzwonek.

Jestem przekonany, że któregoś dnia nauczy się pisać.

Obecność Joy dodawała mu skrzydeł, ale im więcej mówił, tym wyraźniej wyczuwał 

w niej smutek. 

W końcu powiedziała:

-   Miałam   kota,   ale   zniknął   gdzieś   kilka   tygodni   temu.   Strasznie   za   nim   tęsknię. 

Nazywał się Raku.

background image

- Prawdopodobnie ktoś ukradł Blimpa. Blimp, tak ja go nazywałem - jej mąż odezwał 

się po raz pierwszy tego wieczoru. Wydawał się z siebie wyraźnie zadowolony.

- Co to był za kot? Wypuszczałaś go na zewnątrz?

- Nie, ale koty zawsze znajdą sposób, żeby się wyślizgnąć. To był duży szary kot, 

podpalany, o długiej sierści.

- Ludzie kradną koty i sprzedają je do laboratoriów, na eksperymenty - powiedział jej 

mąż.

Joy zacisnęła zęby.

- Na miłość boską, Dan, czy musisz znowu poruszać ten temat?

- To zaczyna być całkiem niezły interes. Kotnapping. - Dan rozejrzał się wokół, jakby 

w oczekiwaniu na wyrazy uznania za udany bon mot.

- To nie jest zabawne! - Joy odłożyła widelec i siedziała z zaciśniętymi pięściami. - To 

wcale nie jest zabawne!

-   Przy   okazji   chciałbym   zwiedzić   pracownię,   jeśli   znajdzie   pan   czas   -   Qwilleran 

zwrócił się do jej męża.

- Nie przed wystawą - odparł ceramik, smutno potrząsając głową.

- Dlaczego nie? - wypaliła jego żona.

- O rany, to rozstraja nerwy, kiedy ktoś kręci się wkoło, a ty pracujesz!

Qwilleranowi zaś powiedział:

- To szczególny moment. Będę zajęty jak jednoręki tapeciarz ze świądem, jeśli wiesz, 

o co mi chodzi.

Joy odwróciła się do Qwillerana, jej głos brzmiał lodowato.

- Kiedy tylko będziesz miał ochotę zobaczyć pracownię, daj mi znać. Z przyjemnością 

pokażę ci moje ostatnie prace. - Posłała mężowi jadowite spojrzenie.

Zaległa nieprzyjemna cisza. Qwilleran próbował rozładować atmosferę, zwracając się 

jeszcze raz do Grahama.

-   Mówił   mi   pan,   że   nie   lubi   krytyka   sztuki   z   „Fluxion".   Co   konkretnie   mu   pan 

zarzuca? 

- Guzik się zna na ceramice, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.

- Był kuratorem muzealnym, zanim zaczął dla nas pisać.

Graham wydmuchał nos.

- To nic nie znaczy. Może zna się na afrykańskiej rzeźbie i flamandzkim malarstwie, 

ale książkę można by wypełnić tym, czego nie wie o ceramice, jeśli pan rozumie, co mam na 

background image

myśli. Po mojej ostatniej indywidualnej wystawie w Los Angeles znany krytyk powiedział, że 

moje wyroby są ucztą dla oczu i dreszczem dla opuszków palców. I zgadzam się z tym.

Joy zwróciła się do Qwillerana tonem, w którym wyczuwało się lekceważenie.

- Kiedy po raz pierwszy tu przyjechaliśmy, Dan włączył do ekspozycji kilka starych 

garnków i waszemu krytykowi to się nie spodobało.

- Nie oczekuję od krytyka, żeby był miły - powiedział jej mąż, a grdyka zaczęła mu 

drgać gwałtownie. - Oczekuję, że będzie się znał na swojej robocie.

- Opisał je tak, jak je widział. To wszystko, co potrafią krytycy. Wydaje mi się nawet, 

że jest całkiem spostrzegawczy - wtrącił się William.

- Och, William, przymknij się - wypaliła Joy. - Ty też nic nie wiesz o glinie.

- Przepraszam cię bardzo! - powiedział chłopak z udawanym oburzeniem. - Każdy, kto 

miesza podsypkę i wyrzuca potłuczone biskwitowe gzymsy razem z dobrymi, jest marnym 

garncarzem - zaprotestowała ostro.

- No, Dan powiedział mi, żeby...

- Nie słuchaj Dana, jest tak samo niechlujny jak ty. Czego cię uczą w tej szkole sztuk 

pięknych Pennimana? Jak robić papierowe kwiatki?

Qwilleran nigdy nie poznał Joy od tej strony. Jako dziewczyna bywała humorzasta, ale 

nigdy nie miała ciętego języka. Hixie zwróciła się do chłopaka kpiącym tonem.

- Nie daj się w to wciągnąć, Willie, kochanie. Twój urok osobisty jest rekompensatą 

za twoją głupotę. 

- Kurczę, dzięki.

- Te sprzeczki nie wpływają zbyt dobrze na trawienie - wymamrotała Rosemary.

- Nie zwalaj winy na mnie - bronił się William. - To ona zaczęła.

Dan wstał i rzucił na stół serwetkę.

- Mam tego po dziurki w nosie! Straciłem apetyt.

- Duże dziecko! - mruknęła jego żona. - Zauważyłam, że skończył szarlotkę, zanim 

odegrał tę scenkę.

- Nie winię go - powiedziała Hixie. - Sprowokowałaś go.

- Dlaczego nie zajmiesz się własnymi sprawami i nie skupisz się na zapychaniu sobie 

ust, kotku? Tak dobrze ci to wychodzi.

- Widzisz? - Hixie zamrugała powiekami. - Chudzi są zawsze w złym nastroju.

-   Doprawdy?   -   Rosemary   zaprotestowała   swym   słabym   głosem.   -   Czy   musimy 

zachowywać się w ten sposób przed panem Qwilleranem?

Joy ukryła twarz w dłoniach.

background image

-   Przepraszam   cię,   Jim.   Moje   nerwy   są   w   strzępach.   Ja...   Jestem   przepracowana. 

Przepraszam. - Pospiesznie odeszła od stołu.

Reszta   kolacji   upłynęła   przy   sztucznie   podtrzymywanej   konwersacji.   Hixie 

opowiadała   o   książce   kucharskiej,   którą   właśnie   pisze.   Rosemary   rozwodziła   się   nad 

zdrowotnymi właściwościami melasy, a William zastanawiał się, kto wygrał mecz piłkarski w 

Milwaukee.

Po kolacji Qwilleran zadzwonił na domowy telefon Archa, korzystając z publicznego 

aparatu w foyer.

-   Jestem   pewny,   że   trafiłem   na   coś   w   Maus   Haus   -   powiedział,   zniżając   głos.   - 

Wszyscy   tutejsi   mieszkańcy   to   jedna   stuknięta   rodzina,   a   Joy   coś   gnębi.   Mówi,   że   jest 

zapracowana, ale wygląda mi to na kłopoty rodzinne. Chciałbym wyciągnąć ją na spotkanie z 

tobą i Rosie, dobrze by jej to zrobiło.

- Nie próbuj niczego, zanim nie będziesz wiedział, na czym stoisz - ostrzegł go Riker. 

- Jeśli to kłopoty małżeńskie, to mogą cię wykorzystywać do własnych rozgrywek. 

- Joy nie zrobiłaby tego. Biedna mała! Ciągle mi się zdaje, że ma dwadzieścia lat.

- Co myślisz o jej mężu?

- To zadufany dupek!

- A spotkałeś kiedyś artystę, który by nim nie był? Wszyscy oni przeceniają swoją 

wartość.

- Ale jest w nim coś godnego współczucia. Z tego, co wiem, gość ma talent. Nie 

widziałem jeszcze jego prac. Ktoś powiedział o nim, że to niedomyty garncarz, cokolwiek by 

to miało znaczyć.

- Nie brzmi  to za dobrze... A co z twoją nową kolumną?  Masz zamiar napisać o 

Mausie?

-   Jeśli   go   przyszpilę.   Jest   dzisiaj   na   spotkaniu   SZG,   Stowarzyszenia   Zasłużonych 

Gastronomów. Zgraja kulinarnych snobów.

- Qwill - powiedział Riker poważnym tonem. - Uważaj na siebie, dobrze? Z Joy...

- Nie jestem dzieckiem, Arch.

- No wiesz, jest wiosna i w ogóle.

background image

Rozdział czwarty

Kiedy Qwilleran wrócił do szóstki, zastał Koko i Yum Yum pogrążone w morderczej 

walce z niedźwiedzią skórą, którą zagoniły w róg pokoju. Biedna bestia, bezbronna wobec 

zdeterminowanych   syjamczyków,   prześlizgnęła   się   po   kafelkowej   podłodze   i   skuliła   z 

rozdziawioną paszczą i wygiętym grzbietem pod masywnym rzeźbionym biurkiem.

Dał kotom reprymendę i przeciągnął dywan na właściwe miejsce przed kapitańskim 

łóżkiem, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Mimo wcześniejszych obietnic, jakie sobie składał, 

serce podskoczyło mu do gardła, kiedy zobaczył Joy stojącą w progu. Włosy spływały jej do 

pasa, miała na sobie coś prześwitującego w kolorze zielonego jabłka. Oczy miała spuchnięte, 

ale dawny spokój powrócił.

Uśmiechnęła   się   tym   swoim   zabawnym   półuśmiechem   i   zajrzała   nieśmiało   do 

mieszkania.

- Masz towarzystwo? Wydawało mi się, że mówiłeś do kogoś.

- To do kotów. Kiedy się mieszka samemu, chce się czasem usłyszeć swój własny 

głos, a one są dobrymi słuchaczami.

- Mogę wejść? Dzwoniłam do ciebie, ale masz niepodłączony telefon.

- Pani Marron powiedziała, że zadzwoni do tych od telefonów.

- Lepiej zrób to sam. W jej rodzinie wydarzyła się tragedia, jeszcze się po tym nie 

otrząsnęła.   Zapomina   dodać   ziemniaków   do   placków   ziemniaczanych.   Wlewa   płyn   do 

zmywania do zupy. Potruje nas wszystkich, zanim dojdzie do siebie.

Joy w zwiewnej tiulowej sukni wpłynęła do pokoju, otoczona mgiełką cynamonowych 

perfum. 

- Jakie piękne koty! - Wzięła Koko na ręce, a on, ku zdziwieniu, ale i zadowoleniu 

Qwillerana, nie zaprotestował.

Koko należał do mężczyzny i nie przywykł do czułości. Joy podrapała czułe miejsce 

za uszami kota i masowała wierzchołek jego łepka swoją brodą. A Koko mruczał, mrużył 

oczy i odwracał uszy na lewą stronę.

- Spójrz na niego, stary rozpustnik! - roześmiał się Qwilleran. - Myślę, że podoba mu 

się twoja zielona sukienka... Mnie zresztą też.

background image

- Koty nie rozróżniają kolorów - powiedziała Joy. - Wiedziałeś o tym? Weterynarz 

Raku mi to powiedział. - Westchnęła i przytuliła mocno Koko, chowając twarz w futerko 

wokół jego szyi. - Sierść Koko pachnie czymś dobrym do jedzenia.

-   To   zapach   naszego   poprzedniego   mieszkania.   Zawsze   kiedy   był   włączony   piec, 

panował tam zapach pieczonych kartofli. Zdaje się, że kocia sierść łapie domowe zapachy.

- Tak, wiem. Futerko Raku pachniało mokrą gliną. - Joy zacisnęła powieki i załkała. - 

To był taki kochany mały przyjaciel. Dobija mnie to, że nie wiem, co się z nim stało.

- Dawałaś ogłoszenie?

- I to w obydwu gazetach, nikt nie zadzwonił, z wyjątkiem jednego wariata - facet 

próbował zmieniać głos... Sprawdzaj, czy koty są zawsze wewnątrz, dobrze?

- O to się nie martw. Trzymam je w zamknięciu i pod kluczem. Bardzo dużo dla mnie 

znaczą.

Joy   wyjrzała   przez   okno.   Czarna   rzeka   płynęła   między   dwoma   oświetlonymi 

brzegami. Wzdrygnęła się.

-  Nienawidzę   wody.  Kilka  lat   temu   miałam   wypadek   na  łodzi.  Do  tej   pory  mam 

koszmary, śni mi się, że tonę.

- Mówiono mi, że kiedyś była to piękna rzeka. Teraz jest zanieczyszczona.

- W naszym mieszkaniu ja zawsze spuszczam rolety, żeby nie patrzeć na rzekę, a Dan 

je podnosi.

Qwilleran zrozumiał aluzję i opuścił żaluzje.

Joy,   trzymając   Koko   na   ramieniu,   zaczęła   przechadzać   się   po   pokoju,   jakby   w 

poszukiwaniu informacji o życiu prywatnym Qwillerana. Dotknęła jego czerwonego szlafroka 

w kratę, przewieszonego przez jedno z hiszpańskich rzeźbionych krzeseł. Podziwiała płaszcz 

nieprzemakalny, zaczepiony na jednym z regałów. Przyjrzała się tytułom na półkach.

- Przeczytałeś wszystkie te książki? Jesteś taki mądry. - Na biurku obejrzała dokładnie 

staroświecki pulpit do czytania i poszarpany słownik, maszynę do pisania i włożoną w nią 

kartkę papieru. - Co to znaczy? Te inicjały - SW?

- To Koko, chyba zamawia śniadanie. Stek Wellington, jak sądzę.

Joy roześmiała się. Był to długi melodyjny trel.

- Och, Jim, masz bujną wyobraźnię.

- Cieszę się, że znów się śmiejesz, Joy.

- Dobrze jest się śmiać, uwierz mi. Od tak dawna tego nie robiłam. Słuchaj, co jest z 

tym drugim kotem?

background image

Yum Yum wycofała się do najdalszego kąta pokoju i piszczała żałośnie, aż Koko 

zeskoczył z ramienia Joy i poszedł ją pocieszyć.

- Zazdrosna - powiedział Qwilleran.

Koty wymieniły współczujące liźnięcia. Yum Yum zacisnęła oczy, podczas gdy Koko 

przesuwał swój długi różowy języczek po jej oczach, nosie, wąsach, a potem znów zaczęła się 

żalić.

Joy przestała krążyć po pokoju i rozciągnęła się na poręczy dużego kraciastego fotela.

- Gdzie jest dzisiaj Dan? - zainteresował się Qwilleran.

- Wyszedł. Jak zwykle!... Oprowadzić cię po pracowni?

- Nie chcę sprawiać kłopotów. Jeśli on sobie tego nie życzy. ..

-   Jest   śmieszny!   Odkąd   tu   przyjechaliśmy,   robi   wielką   tajemnicę   z   naszej   pracy. 

Pomyślałby kto, że otaczają nas szpiedzy, którzy tylko czyhają, żeby ukraść nasze pomysły! - 

Pod wpływem impulsu Joy zeskoczyła z poręczy fotela. - Chodź. Ceramika na wystawę jest 

zamknięta, a Dan ma klucz, ale mogę pokazać ci warsztat, koło garncarskie i piec.

Zeszli na dół do Wielkiego Holu, potem wzdłuż kuchennego korytarza do pracowni 

ceramicznej. Ciężkie stalowe drzwi otwierały się na zasnuty pyłem niski pokój. Drobny pył 

jak welon pokrywał podłogę, stoły,  półki, gipsowe formy,  potłuczone naczynia, zeszyty i 

czerepy   garnków   opatrzone   tajemniczymi   tabliczkami.   Kurz   nadał   pomieszczeniu   jakąś 

upiorną bladość.

-   Co   to   za   historia   z   tym   tajemniczym   samobójstwem,   które   się   tu   wydarzyło?   - 

zapytał Qwilleran.

-   W   rzece   utopił   się   artysta,   dawno   temu,   ludzie   mówią,   że   to   było   morderstwo. 

Przypomnij mi, żebym ci o tym później opowiedziała. Mam interesujący nowy wątek w tej 

sprawie.

Poprowadziła   Qwillerana   do   dużego,   przygnębiającego   miejsca,   gdzie   pachniało 

stęchlizną i ziemią. Wszystko było wymazane błotem.

- To jest przechowalnia gliny. Wyposażenie pracowni jest bardzo stare i prymitywne. 

Ten duży cylinder to mieszarka do przygotowania gliny. Przechowujemy ją w pojemnikach 

pod   podłogą   albo   formujemy   z   niej   duże   placki   na   prasie.   Później   rozdrabnia   się   je   w 

kruszarce i nadaje formę bochenków, które składujemy w tych dużych puszkach.

- Musi być jakiś prostszy sposób - zaryzykował Qwilleran.

- Każdy etap ma jakiś cel. Pięćdziesiąt lat temu był tu duży ruch. Teraz wykonujemy 

trochę kafli na zamówienie architektów i rzeźby ogrodowe dla projektantów krajobrazu, plus 

oczywiście  nasze własne prace.  - Joy przeszła  do mniejszego pomieszczenia.  - To nasze 

background image

studio, a to moje koło garncarskie. - Usiadła na oblepionej gliną ławce i nogą wprawiła w 

ruch koło. - Wrzucasz porcję gliny na koło i toczysz z niej naczynie, podczas gdy tarcza się 

obraca.

- Wydaje się, że to ciężka robota.

- Koła tego typu znane były w starożytnym Egipcie - powiedziała Joy. - Mamy kilka 

elektrycznych kół, ale praca na tym tradycyjnym wydaje mi się bardziej intymna.

- To ty zrobiłaś tę dużą kwadratową wazę z kleksami gliny na wierzchu?

-  Nie,   to   jedno   z   gównianych   naczyń   Dana,   które   tak   się   nie   podobały   waszemu 

krytykowi. Chciałabym ci pokazać moje ostatnie prace, ale niestety są zamknięte. Zresztą 

może to dobrze. Herbie przyszła tu kiedyś i zbiła prawie gotowy dzban. Myślałam, że ją 

zabiję! To niezdarna krowa! 

Następne pomieszczenie było ciepłe i suche: duży, wysoki pokój z oknami prawie pod 

sufitem i egipskim freskiem, ciągnącym się wzdłuż górnej części wszystkich czterech ścian. 

Poza tym jednym szczegółem miejsce to wyglądało jak piekarnia. Znajdowało się tam kilka 

pieców   i   stołów,   na   których   stały   tace   wypełnione   brązowymi   kaflami,   czekającymi   na 

wypalenie jak ciasteczka.

- Te kafle wyschły na wiór. Można je wypalić - powiedziała Joy. - Reszta nie jest 

jeszcze   szkliwiona,   czeka   na   malaturę.   Są   przeznaczone   do   kaplicy,   którą   Penniman 

ofiarowuje uniwersytetowi... No, to widziałeś już cały zakład. Mieszkamy na poddaszu nad 

składem gliny. Zaprosiłabym cię na górę, ale mamy bałagan. Jestem okropną gospodynią. 

Powinieneś   się   cieszyć,   że   się   ze   mną   nie   ożeniłeś,   Jim   -   uścisnęła   rękę   Qwillerana.   - 

Napijemy się? Mam burbon. Moglibyśmy napić się u ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko. 

Nadal to twój ulubiony alkohol?

- Nie piję. Odstawiłem mocne trunki - odpowiedział. - Ale ty weź swoją butelkę, ja 

napiję się wody sodowej z cytryną.

Qwilleran wrócił do szóstki. Koty wylegiwały się na półce z książkami.

- No i co o niej myślicie? - zapytał.

Kiedy Joy przyszła ze swoim burbonem, powiedziała:

- Możesz zyskać w tym domu dużą popularność, trzymając pod ręką butelkę czegoś 

mocniejszego. Pan Maus nie aprobuje likierów, otępiają kubki smakowe, ale większość z nas 

lubi od czasu do czasu strzelić sobie drinka.

- Jak można mieszkać tu i nie tyć?

- Pan Maus mówi, że prawdziwy smakosz nigdy nie je do syta.

Qwilleran nalał drinki.

background image

-   Byłaś   świetną   kucharką,   Joy.   Nadal   czuję   smak   twojego   słodkiego   chleba   z 

rodzynkami, miodem i cytrynowym lukrem.

- Garncarstwo nie jest dalekie od pieczenia - powiedziała, swobodnie podkulając nogi 

na wbudowanej ławie. - Odciskanie gliny jest jak wyrabianie ciasta. Nakładanie polewy jest 

jak jego lukrowanie.

- Jak to się stało, że zajęłaś się garncarstwem?

Joy zamyśliła się.

-   Mój   nagły   wyjazd   z   Chicago   nie   miał   nic   wspólnego   z   tobą.   Uwielbiałam   cię, 

naprawdę. Ale nie byłam zadowolona z mojego życia i nie wiedziałam, czego chcę.

- Gdybyś tylko mi wytłumaczyła...

- Nie wiedziałam jak. Łatwiej było po prostu... zniknąć. Poza tym obawiałam się, że 

przez ciebie zmienię zdanie.

- Gdzie pojechałaś?

-   Do   San   Francisco.   Pracowałam   w   kilku   restauracjach,   byłam   szefem   kuchni   na 

jednym ranczu. Była tam szkoła ceramiczna i w końcu pozwolili mi dotknąć gliny. Szybko się 

uczyłam, zdobyłam kilka nagród i od tego czasu nie przestałam zajmować się gliną.

Qwilleran, który siedział wygodnie w dużym kraciastym fotelu, powoli nabił fajkę.

- W ten sposób poznałaś Dana?

Skinęła głową.

- Dan powiedział, że w Kalifornii jest za duża konkurencja, więc przeprowadziliśmy 

się na Florydę, ale nie cierpiałam tego stanu. Tam nie dało się tworzyć. Czułam się stara, 

jakbym miała sto lat, więc wróciliśmy na Wybrzeże i w końcu dostaliśmy ofertę pracy tutaj.

- Nie macie dzieci?

Joy pociągnęła powoli długi łyk burbona.

- Dan nie chciał  - to znaczy nie chciał mieć zobowiązań. On lubi być  biedny.  Ja 

miałam swoją pracę, która zabiera dużo czasu i całkowicie mi wystarcza. A ty ożeniłeś się?

- Dałem sobie szansę. Od wielu lat jestem po rozwodzie.

- Opowiedz mi o niej.

- Pracowała w reklamie, była kobietą sukcesu.

- Ale jak wyglądała?

- Była podobna do ciebie - Qwilleran pozwolił sobie spojrzeć na Joy z czułością. - 

Dlaczego   mówimy   w   czasie   przeszłym.   Ona   nadal   żyje,   choć   nie   jest   ani   zdrowa,   ani 

szczęśliwa. 

- A ty jesteś szczęśliwy, Jim?

background image

- Mam lepsze i gorsze dni.

- Wyglądasz wspaniale! Należysz do tego typu mężczyzn, którzy z wiekiem wyglądają 

coraz lepiej. A te wąsy są takie romantyczne. Jim, nigdy cię nie zapomniałam, nawet przez 

jeden dzień! - Ześlizgnęła się z ławy i usiadła na poręczy jego fotela, przechylając się ku 

niemu. Jej długie włosy opadły, tworząc wokół nich grubą kasztanową zasłonę. - Byłeś moim 

pierwszym - wyszeptała blisko jego ust.

- I ty byłaś moją pierwszą - odparł miękko.

- Yow! - lekceważący głos dał się słyszeć z półki na książki i zaraz potem jedna z nich 

runęła na podłogę. Koty wystrzeliły na wszystkie strony i czar prysł.

Joy usiadła prosto i westchnęła głęboko.

- Wybacz mi ten głupi wybuch przy kolacji. Nie jestem taka, naprawdę. Zaczynam 

siebie nienawidzić.

- Każdy traci czasem panowanie.

- Jim - powiedziała gwałtownie. - Zamierzam się rozwieść.

- Joy,  nie   powinnaś.  To  znaczy mam   na myśli   to, że  musisz  wszystko  dokładnie 

przemyśleć. Sama wiesz, jaka jesteś impulsywna.

- Myślę o tym od dawna.

- Na czym polega problem między tobą a Danem? Czy może nie chcesz o tym mówić?

Rozejrzała się po pokoju, jak gdyby szukając właściwych słów.

- Nie wiem. To wszystko dlatego, że... cóż, ja jestem sobie, a on sobie. Nie będę 

zanudzać cię szczegółami. To może samolubne, ale wiem, że lepiej dałabym sobie radę bez 

niego. On mnie pogrąża, Jim.

-   Jest   zazdrosny   o   twoją   pracę?   -   Qwilleran   pomyślał   o   sześciuset-częściowej 

zastawie.

-   Jestem   tego   pewna,   mimo   że   nie   staram   się   zbytnio.   Dan   nigdy   nie   odniósł 

prawdziwego sukcesu. Miałam zawsze lepsze recenzje i większą sprzedaż od niego, i to bez 

specjalnego wysiłku. - Joy zawahała się. - Nikt o tym nie wie, ale mam rewelacyjny pomysł 

na glazurę i trzymam to w tajemnicy, to będzie prawdziwa sensacja, gwarantuję ci.

- Dlaczego trzymasz to w tajemnicy?

Zwiesiła smutno ramiona.

- Staram się grać dobrą żonę, nie wychodzę przed szereg. Wiem, że to staroświeckie. 

Jedyny sposób, żebym mogła się wyzwolić i żyć w zgodzie ze sobą jako artystka, to uwolnić 

się od tego małżeństwa. Mówię ci, Jim, marnuję sobie życie! Wiesz, ile mam lat. Potrzebuję 

background image

komfortu. Jestem zmęczona szyciem ubrań z resztek i jeżdżeniem zdezelowanym renault bez 

ogrzewania... To znaczy ma ogrzewanie, ale ma też dużą dziurę w podłodze...

- Lepiej poradź się prawnika - zasugerował Qwilleran. - Dlaczego nie przedyskutujesz 

tego z Mausem?

- Zrobiłam to. Jego kancelaria nie zajmuje się rozwodami, tylko  sprawami bardzo 

poważnych korporacji, ale polecił mnie innemu prawnikowi. Na razie jestem uziemiona. - 

Uśmiechnęła się tym swoim patetycznym uśmiechem. - Nie mam pieniędzy.

- Wieczny problem - zgodził się Qwilleran.

-   Miałam   trochę   odłożonych   pieniędzy,   zanim   się   pobraliśmy,   ale   Dan   jakoś   je 

zainwestował.   Sam   wiesz,   zawsze   nudziły   mnie   sprawy   finansowe,   więc   nie   dociekałam 

specjalnie, co z nimi zrobił. Czy to nie jest głupie? Byłam zbyt zajęta lepieniem garnków. To 

obsesja. Nie mogę żyć bez gliny. - Zamyśliła się przez chwilę i dodała, zniżając głos: - Ale 

wiem, gdzie mogłabym zorganizować trochę gotówki... za pomocą niewinnego szantażu.

- Joy! - wybuchnął Qwilleran. - Mam nadzieję, że żartujesz.

- Będę dyskretna - powiedziała chłodno. - Na poddaszu znalazłam pewne dokumenty, 

które zawstydziłyby kilka osób... Jim, nie bądź taki przerażony. Nie ma w tym nic zdrożnego, 

po prostu transakcja handlowa.

- Ani mi się waż! Możesz się wpakować w poważne kłopoty. - Qwilleran skubał w 

zamyśleniu wąsy. - Jak, hmm... Ile potrzebujesz? 

- Prawdopodobnie na początek coś koło tysiąca. Och, Jim, muszę się uwolnić od tej 

przytłaczającej sytuacji. Czasami mam ochotę rzucić się w tę okropną rzekę!

Joy nadal siedziała na poręczy jego fotela, ale była teraz wyprostowana i nieruchoma. 

Światło   lampy   padające   na   jej   twarz   wydobyło   zmarszczki   wokół   oczu   i   ust.   Widok 

ukochanej   twarzy   z   młodzieńczych   lat,   na   której   czas   odcisnął   swoje   piętno,   przepełnił 

Qwillerana smutkiem i czułością. Po chwili milczenia zaproponował:

- Mógłbym ci coś pożyczyć.

Joy była szczerze zdziwiona.

-   Mógłbyś,   naprawdę,   Jim?   Nie   wiem,   co   powiedzieć.   Uratowałbyś   mi   życie! 

Oczywiście podpiszę pokwitowanie.

- Nie mam zbyt dużych oszczędności - powiedział. - W ostatnich latach miałem różne 

przejścia, ale w styczniu wygrałem nagrodę w konkursie „Fluxion" i mógłbym ci dać około 

siedmiuset pięćdziesięciu dolarów.

background image

-   Och,   Jim,   jak   mam   ci   dziękować?   -   Zsunęła   się,   żeby   go   pocałować,   potem 

podskoczyła,   porwała   Koko   z   jego   niebieskiej   poduszki   i   zaczęła   wirować   po   pokoju   z 

zaskoczonym kotem w objęciach.

Qwilleran podszedł do biurka i wypisał czek, automatycznie sięgając po okulary, ale 

kierowany czystą próżnością cofnął rękę.

Joy oparła się o jego ramię, żeby popatrzeć, a potem jeszcze raz ucałowała go w 

skronie, podczas gdy Koko próbował wyswobodzić się z jej entuzjastycznego uścisku.

- Dlaczego nie nalejesz sobie jeszcze jednego drinka, na szczęście? - zaproponował 

Qwilleran,   niezdarnie   wypisując   czek   i   zakrywając   cyfrę   napisaną   chwiejnym   pismem. 

Pożyczał pieniądze wbrew rozsądkowi, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie mógł 

postąpić inaczej.

Kiedy Joy wróciła do swojego mieszkania, Qwilleran odjął kwotę czeku od swoich 

oszczędności   i   zaczął   żałować,   że   kupił   nowy   garnitur   i   starą   wagę.   Przyjrzał   się 

pokwitowaniu, jakie podpisała swoim chaotycznym pismem, które tak dobrze pamiętał-same 

„u"   i   „w".   „JwwwiwwJuuQwwww$750"-   dało   się   przeczytać.   Pod   spodem   podpis   „Jww 

Gwww".  Zawsze   szkoda   jej   było   czasu   na   postawienie   laseczki   od   „t"   i   pętelki   od  „h". 

Zabawna,   kochana,   wrażliwa,   kapryśna   Joy,   pomyślał   Qwilleran.   Co   szykuje   dla   nas 

przyszłość?

Koty zachowywały się mniej więcej poprawnie, co nie zawsze się zdarzało, kiedy 

kobieta odwiedzała Qwilłerana w jego domu. Koko pełnił rolę samozwańczej przyzwoitki i 

kierował się swym własnym wyobrażeniem poprawnego społecznego współżycia.

-   Dobry   kotek   -   powiedział   Qwilleran,   który   w   nagłym   przypływie   beztroskiej 

pobłażliwości  dał kotom drugą kolację. Otworzył  puszkę homara,  ostatnią  ze świątecznej 

paczki, którą podarowała im zamożna Mary Duckworth. Koko oszalał, biegał naokoło pokoju, 

piszcząc falsetem przerywanym gardłowymi pomrukami.

- Myślisz, że postąpiłem słusznie dziś wieczór? - zapytał go Qwilleran. - Znalazłem 

się dokładnie w punkcie wyjścia, jestem spłukany. - Był tak zajęty swoim zdziwieniem, że nie 

zauważył nawet, że Koko nagle zamilkł.

Po uczcie koty poszły spać na dużym fotelu, a Qwilleran spędził swoją pierwszą noc 

w   nowym   łóżku.   Leżał   na   boku   i   wyglądał   przez   okno   studia.   Miał   rozległy   widok   na 

granatowe niebo i wstążkę świateł na drugim brzegu rzeki. Przez wiele godzin nie mógł 

zasnąć. Tym razem to nie przeszłość, a przyszłość nie dawała mu spać.

Słyszał   i   rozpoznawał   wszystkie   odgłosy   nowego   otoczenia.   Szum   River   Road, 

samotny gwizd łodzi, dźwięk radia albo stereo dochodzący gdzieś z budynku, czasem chrzęst 

background image

opon na żwirze podjazdu. Zgadywał, że to Maus wraca ze spotkania smakoszy albo Max 

Sorrel skończył pracę w restauracji, a może to Dan Graham podjeżdża swoim starym renault 

po wieczornym rendez-vous. Szczęknęły drzwi garażu i już po chwili słychać było odgłosy 

kroków   stąpających   po   kaflowej   podłodze   Wielkiego   Holu.   Gdzieś   ktoś   zamknął   drzwi. 

Potem dobiegło go dalekie grzmienie zbliżającej się burzy, czasem niebo rozbłysło fioletem.

Qwilleran nie miał pojęcia, o której udało mu się zasnąć ani jak długo spał, kiedy ze 

snu wyrwał go krzyk. Nie potrafił zgadnąć, czy ktoś naprawdę krzyczał, czy też była to część 

jego snu. Śnił intensywnie - jakiś głupi sen o górskiej wspinaczce. Stanął właśnie triumfalnie 

na szczycie  śnieżnobiałej  góry tłuczonych  ziemniaków,  spoglądając przez brązowe morze 

pieczeniowego sosu. Ktoś chciał go ostrzec, to był krzyk, i obudził się.

Podniósł głowę i nasłuchiwał uważnie. Cisza. Qwilleran doszedł do wniosku, że krzyk 

był częścią efektów dźwiękowych z jego snu. Zapalił nocną lampkę, żeby sprawdzić godzinę, 

i właśnie wtedy zauważył koty. One także podniosły głowy i nasłuchiwały. Nastawiły uszu. 

Ich głowy obracały się powoli, jak gdyby kadrowały przestrzeń we wszystkich kierunkach. 

Koty też coś słyszały. To nie był sen.

Qwilleran powiedział sobie, że przecież mógł to być pisk opon na River Road albo 

zgrzyt  drzwi garażu.  Dźwięki potężnieją przy przebudzeniu.  Dokładnie  w tym  momencie 

usłyszał skrzypnięcie zawiasów, a potem klekot silnika samochodu. Wyskoczył z łóżka w 

sam raz, żeby zobaczyć  jasny kabriolet  oddalający się sprzed budynku.  Rzucił okiem na 

zegarek. Była trzecia dwadzieścia pięć.

Koty położyły uszy, oparły brody na łapkach i ułożyły się do snu. Qwilleran zamknął 

lufciki w dużych oknach studia dokładnie w chwili, gdy pierwsze krople deszczu, podobne 

ogromnym łzom, rozbiły się o szybę.

background image

Rozdział piąty

Kiedy Qwilleran obudził się w środowy poranek w obcym mieszkaniu, dopiero po 

kilku chwilach pozbierał myśli. Spojrzał na niebo przez okno studia - rozległą panoramę 

błękitu przeciął tylko jeden, wzlatujący wysoko w niebo gołąb. Wpatrywał się w wysoki sufit, 

dwa piętra nad głową, zauważył duży fotel w kratę, w końcu przypomniał sobie skórę białego 

niedźwiedzia.   Wydarzenia   poprzedniego   dnia   zaczęły   szybko   przesuwać   mu   się   przed 

oczami: nowe mieszkanie w pracowni ceramicznej... bliskość Joy po tylu latach rozłąki... jej 

kłopoty  małżeńskie...   pożyczka   siedmiuset   pięćdziesięciu   dolarów...   i  hałas,   który  słyszał 

nocą.   W   świetle   dnia   wspomnienie   było   stanowczo   mniej   niepokojące.   Przeciągnął   się   i 

ziewnął, przeszkadzając Yum Yum, która spała zwinięta pod jego pachą. Wtedy zadzwonił 

dzwonek. Koko stał na biurku, jedną łapką na maszynie do pisania.

-   Już   idę!   -   powiedział   Qwilleran,   gramoląc   się   z   łóżka.   Włożył   swój   czerwony 

kraciasty szlafrok i poszedł  do maleńkiej  kuchni, żeby otworzyć  puszkę z jedzeniem  dla 

kotów. - Wiem, że zamawiałyście rostbef Wellington - powiedział do Koko - ale musicie się 

zadowolić łososiem, dwa dolary za puszkę. Bon appettt!

Perspektywa  śniadania  wyzwoliła  radosne przepychanki. Yum Yum kopnęła Koko 

tylną łapką jak muł, a on ją popchnął. Koty starły się i zaczęły okładać łapkami, aż Koko 

wreszcie przesadził. Yum Yum odskoczyła i zaczęła go okrążać, wywijając ogonem. Nagle 

rzuciła się i złapała go za gardło, ale Koko zdołał założyć jej klina i tarzali się tak sczepieni 

razem. Na sekretny znak oba koty w tym samym momencie przerwały walkę i wylizały swoje 

wyimaginowane rany.

Kiedy Qwilleran ubrał się i zszedł na dół, kierował się zapachem bekonu i kawy aż do 

samej kuchni. Przy dużym okrągłym stole pan Maus jadł z powagą croissanty z marmoladą i 

popijał je francuską czekoladą. Hixie czekała, aż pani Marron zrobi jej francuskiego tosta.

Qwilleran nalał sobie soku pomarańczowego.

- Gdzie są wszyscy?

- Max nigdy nie wstaje na śniadanie - zrelacjonowała szybko Hixie, wlewając do kawy 

łyżeczkę kwaśnej śmietany. - William poszedł na poranne zajęcia. Rosemary je zawsze w 

swoim   pokoju   owsiane   kiełki.   Charlotte   przyszła   wcześnie   i   zjadła   swoje   „coś   na   ząb", 

wystarczająco   duże,   żeby   zapchać   konia,   i   teraz   wyszła   do   Czerwonego   Krzyża   zwijać 

bandaże, czy coś tam. Ona to robi zawsze w środy rano.

background image

- Panna Roop - wyjaśnił Maus w ten swój pedantyczny sposób - hojnie poświęca 

czas... biurowej pracy w wolontariacie banku krwi, za co należy się jej szacunek.

- Myślicie, że chce odkupić jakieś dawne grzechy? - zapytała Hixie.

Adwokat odwrócił się do niej z dezaprobatą.

- Jesteś ze wszech miar okropną młodą osóbką. Co więcej, uważam użycie kwaśnej 

śmietany do kawy za krańcowo... anarchistyczny obyczaj.

- Marron, kotku, pospiesz się z tym tostem - powiedziała Hixie. - Umieram z głodu.

- Czy Grahamowie schodzą na śniadanie? - zapytał Qwil-leran.

- Nie pokazali się dziś rano - odrzekła Hixie, nakładając na chrupiącego francuskiego 

rogalika tony agrestowego dżemu. 

-   Chciałabym   mieć   taką   pracę   jak   oni,   tak   żebym   była   swoim   własnym   szefem. 

Ustalałabym swoje własne godziny pracy.

-   Moja   droga   młoda   panno   -   Maus   zwrócił   się   do   niej   ze   śmiertelną   powagą   - 

Zbankrutowałabyś   w   ciągu   sześciu   miesięcy.   Jesteś   całkowicie   pozbawiona... 

samodyscypliny. - Następnie zwrócił się do Qwillerana: - Ufam, że jest pan wystarczająco 

usatysfakcjonowany apartamentem numer sześć?

Gdy   mówił,   Qwilleran   zauważył   po   raz   pierwszy   niewielkie   odbarwienie   wokół 

lewego oka adwokata. 

-   Wszystko   w   porządku   -   odpowiedział   dziennikarz,   po   czym   dodał   po   ledwie 

zauważalnej  pauzie: - ale w nocy słyszałem jakiś dziwny hałas. Czy ktoś jeszcze słyszał 

krzyk, około trzeciej trzydzieści nad ranem? Wydaje mi się, że krzyczała kobieta.

Przy stole nie było odpowiedzi. Hixie otworzyła szeroko oczy i potrząsnęła głową. 

Maus przeżuwał spokojnie dalej, z pewną dozą skupienia, która zwykle towarzyszyła temu 

procesowi.

To było typowe dla ludzi jego profesji, nigdy nie pokazywać po sobie zdziwienia, 

przypomniał sobie Qwilleran.

- To, co słyszałem, to mogły być też drzwi od garażu - zasugerował.

Maus odezwał się:

- Pani Marron, proszę łaskawie poprosić Williama, żeby naoliwił bramę do garażu, 

kiedy wróci.

- Przy okazji - powiedział dziennikarz, nalewając sobie wyśmienitej kawy - chciałbym 

napisać tekst o pańskiej filozofii kulinarnej, panie Maus, jeśli oczywiście się pan zgodzi.

Czekał cierpliwie na odpowiedź adwokata.

background image

Po   upływie   pewnej   chwili   nadeszła   odpowiedź,   a   towarzyszyło   jej   wdzięczne 

skinienie głowy.

- W chwili obecnej... nie widzę żadnych przeciwwskazań.

- Może w takim razie zjadłby pan dzisiaj ze mną kolację w „Toledo Tombs", na koszt 

„Daily Fluxion".

Na wspomnienie ekskluzywnej restauracji Maus wyraźnie się rozpromienił.

- Z przyjemnością! Musimy koniecznie zamówić ich... węgorze w zielonym sosie. 

Robią też wyśmienitą jagnięcinę z estragonem i japońskimi grzybami. Musi mi pan pozwolić 

zamówić.

Ustalili godzinę i miejsce spotkania, po czym Maus wyszedł do biura, trzymając w 

ręku dyplomatkę.

Qwilleran   zauważył,   że   pani   Marron   wypchała   ją   małymi   pudełkami,   termosem   i 

zimnymi karczochami. Wkrótce potem wyszła Hixie, zjadłszy wcześniej bekon i francuskiego 

tosta posypanego posiekanymi orzechami pekan, pływającego w roztopionym maśle i syropie 

klonowym. Qwilleran został sam. Rozmyślał nad podbitym okiem gospodarza.

Pani Marron podeszła, żeby sprzątnąć ze stołu, i odezwała się:

- Powinien pan zjeść coś na wzmocnienie.

- Pani Marron, proszę na mnie spojrzeć, nie potrzebuję już niczego na wzmocnienie.

Pani Marron ociągała się z odejściem od stołu, powoli układając na tacy naczynia 

jedne na drugich i przekładając je z kupki na kupkę.

- Panie Qwilleran - powiedziała - słyszałam coś ostatniej nocy, i nie były to drzwi od 

garażu.

- O której godzinie to było?

- Gdzieś po trzeciej. Wiem tylko tyle. Mój pokój jest z tyłu budynku. Nie śpię ostatnio 

zbyt   dobrze,   więc   oglądam   w   łóżku   telewizję.   Używam   słuchawek,   to   nikomu   nie 

przeszkadzam.

- Co dokładnie pani usłyszała?

- Myślałam, że to kocury walczą ze sobą w dokach, ale niewykluczone, że to ktoś 

krzyczał.

- Mam nadzieję, że żadnemu z domowników nic się nie stało - odparł Qwilleran. - 

Może lepiej sprawdzić, co z panią Whiting i Grahamami?

- Myśli pan, że powinnam?

- Ze wszech miar tak, pani Marron. Wydaje mi się, że byłoby to wskazane.

background image

Zaczynam gadać jak Robert Maus, powiedział sobie Qwilleran, popijając czarną kawę 

i czekając na powrót gosposi.

- U pani Whiting wszystko  w porządku, ćwiczy - zrelacjonowała pani Marron po 

powrocie. - Ale nie udało mi się dobić do Grahamów. Drzwi do pracowni są zamknięte. 

Pukałam   trzy,   może   cztery   razy,   ale   nikt   nie   odpowiedział.   Jeśli   są   na   górze,   w   swoim 

mieszkaniu, nie słyszą pukania.

- Nie ma pani kluczy do pracowni? - Spojrzał na wieszak z kluczami na kuchennej 

ścianie.

Gosposia potrząsnęła głową.

- Tu są tylko klucze do mieszkań, żebym mogła sprzątać. Czy powinnam sprawdzić od 

tyłu, przez schody ewakuacyjne? 

- Spróbujmy zadzwonić - zasugerował Qwilleran. - Zna pani numer do Grahamów?

- Co mam im powiedzieć?

- Ja z nimi porozmawiam.

Pani   Marron   wykręciła   numer   na   kuchennym   telefonie   i   podała   słuchawkę 

Qwilleranowi. W telefonie odezwał się męski głos.

-   Pan   Graham?   Dzień   dobry.   Tu   mówi   Jim   Qwilleran,   pański   nowy   sąsiad.   Czy 

wszystko w porządku po pańskiej stronie budynku? Zdawało nam się, że czujemy dym... To 

dobrze. Sprawdzam na wszelki wypadek. A przy okazji, omija pana wyśmienite śniadanie. 

Pani   Marron   przygotowuje   francuskie   tosty...   Nie   skusi   się   pan?   Szkoda.   Chciałem 

porozmawiać o funkcjonowaniu pracowni. „Fluxion" mógłby wydrukować specjalny artykuł 

w nawiązaniu do pańskiej wystawy. Przyjdzie pan? Świetnie! Czekam.

- Dym? - spytała pani Marron, kiedy Qwilleran odłożył na miejsce słuchawkę. - Nie 

czułam żadnego dymu.

Kilka   minut   później   do   kuchni   wszedł   Dan   Graham,   chudszy   i   bardziej   jeszcze 

zaniedbany niż zwykle. Opadł bez wdzięku na fotel i powiedział, że napije się kawy i zje 

rogalika, to wszystko.

- Mogę panu przygotować naleśniki kukurydziane, takie jak pan lubi - zaproponowała 

pani Marron.

- Tylko rogalika.

- Albo kilka pszennych naleśników, to zajmie minutkę.

Garncarz spojrzał na nią spode łba, więc wróciła do zlewu i zaczęła układać naczynia 

w zmywarce.

background image

Qwilleran powstrzymał się od zapytania Grahama o żonę. W zamian za to kusił go 

rozległymi możliwościami darmowej reklamy, co rozgrzało Dana.

- Gazety powinny drukować więcej takich artykułów - powiedział - zamiast ciągle nas 

uziemiać. Nie krytykują nowych modeli samochodów ani tych głupich ubrań, które projektują 

w Paryżu. Dlaczego czepiają się artystów? Gazety zatrudniają jakiegoś przygłupa na etacie 

krytyka   i   pozwalają   mu   rozsiewać   jego   prywatne   „ale"   i   odstraszać   ludzi   od   wystaw. 

Większości ludzi podobałaby się sztuka współczesna, gdyby lokalne gazety nie powtarzały im 

w kółko, jak to z nią kiepsko. Gazety powinny pokazywać ludziom, jak mogą docenić to, co 

widzą.

- Porozmawiam z naszym redaktorem działu kulturalnego - powiedział Qwilleran. - To 

nie moja działka i nie mogę podejmować decyzji, ale jestem pewien, że Arch Riker przyśle tu 

fotografa. Będzie pewnie chciał sfotografować pana i pańską żonę, no i oczywiście waszą 

nową   pracownię.   Dobra   ludzka   historia,   zamieszczona   w   niedzielnym   dodatku,   może   się 

odbić szerokim echem. W dodatku w kolorze!

Dan zwiesił głowę i zapatrzył się w filiżankę z kawą.

- I tu jest haczyk - wyrzucił z siebie w końcu. - Wiem, że wy tam w gazetach lubicie 

atrakcyjne babki i tym podobne, ale będziecie musieli zadowolić się załamanym piegowatym 

garncarzem - powiedział to z krzywym uśmiechem.

- Dlaczego, czy pani Graham nie lubi być fotografowana? Jest bardzo atrakcyjna.

Dan rzucił spojrzenie w kierunku zlewu, gdzie pani Marron obierała jabłka, i zniżył 

głos.

- Moja staruszka się zmyła.

- Co zrobiła? Zostawiła pana? - Qwilleran nie spodziewał się, że sprawy przybiorą tak 

szybki obrót, chociaż powinien był wiedzieć, że Joy przystąpi od razu do działania.

- Tak. Zniknęła, zwinęła się, wyparowała, wyniosła się, jeśli pan wie, co mam na 

myśli.   I   to   nie   pierwszy   raz.   -   Na   jego   twarzy   znów   pojawił   się   odważny   jednostronny 

uśmiech  i Qwilleran  zauważył,  częściowo ze współczuciem,  a częściowo z odrazą, że w 

grymasie   tym   Dan   nieświadomie   naśladował   urzekającą   manierę   Joy.   -   Raz,   kiedy 

mieszkaliśmy  na Florydzie  - kontynuował  garncarz  - uciekła.  Żadnych  wyjaśnień,  żadnej 

wiadomości, nic. Zostawiła mnie, kiedy byłem w dołku, ale wróciła i wszystko się jakoś 

ułożyło. Kobiety nie wiedzą, czego chcą... Więc będę siedział cicho jak mysz pod miotłą, 

poczekam, aż sobie pohasa, dojdzie, co ją gryzie. Wróci, nie martw się. Szkoda tylko, że 

musiała odejść tuż przed samą wystawą, to wszystko.

background image

Qwilleranowi  rzadko brakowało słów, ale tym  razem nie wiedział,  co powiedzieć. 

Było jasne, że wiedział więcej o zamiarach Joy od jej męża.

- Kiedy się pan zorientował, że odeszła? - zapytał, starając się okazać współczucie, 

choć bez zbytniego zaangażowania.

- Obudziłem się dziś rano i nie znalazłem ani śladu kobiety. Mógłbym też dodać, że 

mieliśmy wczoraj małą sprzeczkę, ale nie myślałem, że to coś poważnego. - Dan potarł z 

powagą swoją nieogoloną szczękę, wyglądał na dotkniętego i przygnębionego.

Qwilleran   zauważył,   że   garncarzowi   brakuje   prawego   kciuka   aż   do   pierwszego 

kłykcia, i przez moment nie był już tak pewny swojej lojalności wobec Joy. Rana ręki to 

najgorsza rzecz, jaka może przydarzyć się garncarzowi, czy to dlatego nie szło mu najlepiej? 

Poza tym łatwo było mu utożsamić się z mężem porzuconym przez ambitną żonę, miał za 

sobą to samo upokarzające doświadczenie.

- Wzięła samochód? - zapytał Qwilleran.

- Nie, zostawiła go tutaj. Byłbym w kłopocie, gdyby odjechała starym gruchotem. Nie 

jest wiele wart, ale jeżdżę nim tu i ówdzie.

- No to jak udało jej się stąd wydostać w środku nocy?

Dan rozdziawił usta.

- Sądzę, że autobusem. Jeżdżą Rover Road tam i z powrotem całą noc.

Albo,   pomyślał   Qwilleran,   odjechała   z   właścicielem   jasnego   kabrioletu   o   trzeciej 

trzydzieści nad ranem... Potem przemknęła mu przez głowę inna przygnębiająca hipoteza. 

Czy to możliwe, żeby jego siedemset pięćdziesiąt dolarów sfinansowało ucieczkę Joy z innym 

mężczyzną? Nie! Nie chciał w to wierzyć. Jego twarz zalewał na przemian strumień gorąca i 

zimna. Qwilleran pocierał nerwowo czoło. Był wspólnikiem czy ofiarą, a może i jednym, i 

drugim?   Pod   wpływem   pierwszego   impulsu   chciał   zablokować   realizację   czeku.   Jako 

dziennikarz  i zawodowy cynik  podejrzewał, że został wystrychnięty na dudka, ale lepsza 

część jego duszy kazała mu zaufać Joy. Jeśli ją kiedyś kochał, a przyznawał się teraz do tego, 

to uczucie to nadal było żywe. 

Znam Joy, powtarzał sobie. Bez względu na to, jak bardzo była zdesperowana, nigdy 

by mi tego nie zrobiła. Potem przypomniał sobie krzyk.

- Nie chciałbym cię niepokoić, Dan - powiedział spokojnym głosem, który pokrył jego 

zmieszanie - ale czy jesteś pewien, że odeszła dobrowolnie?

Dan, który dotąd wpatrywał się tępo w kawę, spojrzał na niego ostro.

- Co masz na myśli?

background image

- Chciałem... Wydaje mi się, że słyszałem krzyk kobiety zeszłej nocy, a zaraz potem 

usłyszałem odjeżdżający samochód.

Garncarz wydał z siebie krótki, gorzki śmiech.

- Słyszałeś ten tumult? Szalona kobieta! Powiem ci, co się wydarzyło. Kiedy wróciłem 

wczoraj  do domu,  było  już późno. Znasz tych  gości ze śródmieścia  - mniej  lub bardziej 

artystyczne typy. Graliśmy w pokera, wypiliśmy kilka piw. No więc było raczej późno, a Joy 

siedziała i czekała na mnie. Wkurzona, jak mi się zdaje. Siedziała przy kole, wyrabiała dzban. 

Kiedy wszedłem, przeszyła mnie wzrokiem. I wiesz co? Pracowała na kole z rozpuszczonymi 

po kolana włosami! Ostrzegałem ją, ale ona jest taka zarozumiała, nigdy nie zwraca uwagi na 

to, co mówię.

Dan rozmyślał o swojej sytuacji, gapiąc się w pustą filiżankę po kawie, aż Qwilleran 

znów ją napełnił.

- No i... co się stało? - zapytał.

- Och, mieliśmy małą sprzeczkę o to i owo, a ona zaczęła rzucać głową, jak zwykle, 

kiedy na mnie wsiądzie. I wtedy - a niech to, gdyby tylko te cholerne włosy nie wkręciły się 

w koło. Mogło ją oskalpować! Mogło skręcić jej kark, gdyby mnie tam nie było i gdybym nie 

wyrwał kabla i nie zatrzymał maszyny. Szalona kobieta!

- I mówi pan, że krzyczała?

- Pewnie obudziła cały dom. Mówię panu, miałem niezłego stracha. Nie wiem, co bym 

zrobił, gdyby coś się stało tej mojej staruszce.

Złość na twarzy Qwillerana ustąpiła miejsca współczuciu, choć wyrastało ono z jego 

własnych wątpliwości. 

- Nie martwię się. Ona wróci - powiedział Dan. Odsunął krzesło od stołu i wstał, 

przeciągając   się   i   głaszcząc   po   brzuchu.   -   Muszę   się   teraz   zabrać   do   roboty.   Muszę 

przygotowywać wystawę. Zobaczy pan w gazecie, czy coś da się zrobić w mojej sprawie, 

dobrze? - Sięgnął do kieszeni spodni, gdzie znalazł portfel, z którego ostrożnie wyciągnął 

złożony wycinek.

Z kiepsko skrywaną dumą wręczył go Qwilleranowi. 

- Tu ma pan napisane, co czołowy krytyk z Los Angeles sądzi o mojej indywidualnej 

wystawie. Ten gość naprawdę zna się na swojej działce. Nie żartuję.

Był to bardzo stary wycinek. Papier pożółkł i był poprzedzierany na zgięciach.

Kiedy   Dan   wyszedł,   głaszcząc   się   po   tylnej   kieszeni   spodni,   gdzie   w   portfelu 

spoczywał podniszczony wycinek prasowy, Qwilleran zapytał gosposię:

- Kto w pobliżu jeździ jasnym kabrioletem?

background image

- Pan Sorrel ma jasny samochód. Taki dziecięcy błękit - dodała łamiącym się głosem.

- Widziała go pani dziś rano?

- Nie. Nigdy nie wstaje wcześnie. Codziennie pracuje do późna.

-   Myślę,   że   przespaceruję   się   teraz   po   okolicy   -   powiedział   Qwilleran.   -   Wezmę 

mojego kota na smycz, żeby się trochę poruszał. I jeśli powie mi pani, gdzie znajdę puszkę z 

olejem, to naprawię drzwi do garażu.

- Nie musi pan tego robić, panie Qwilleran, William powinien. ..

- To żaden kłopot, pani Marron. Naoliwię zawiasy, a William niech skosi trawnik, 

przydałoby się, żeby to zrobił.

-   Jeśli   pójdzie   pan   nad   rzekę   -   powiedziała   drżącym   głosem   -   proszę   uważać   na 

pomost, mogą być tam jakieś luźne deski.

Po powrocie do pokoju Qwilleran zastał koty ucinające sobie poranną drzemkę na 

ławie.   Ich   ogony   i   łapki   były   splecione   w   jeden   futrzany   kobierzec.   Qwilleran   podniósł 

śpiącego Koko, którego ciało ważyło tyle co woreczek mąki, i przez jego ziewającą głowę 

przełożył   obróżkę   od   niebieskich   skórzanych   szelek.   Potem,   używając   nylonowej   linki 

zamiast   smyczy,   wyprowadził   niechętnego   kota   za   drzwi.   Koko   ziewał,   przeciągał   się   i 

zataczał jednocześnie.

Przed zejściem na dół okrążyli balkon. Qwilleran chciał przeczytać imienne tabliczki 

na   drzwiach.   Obok   apartamentu   numer   sześć   znajdował   się   pokój   Rosemary   Whiting,   z 

którego dochodziły dźwięki muzyki. Następny należał do Maksa Sorrela, którego gardłowe 

chrapanie słychać było mimo zamkniętych drzwi. Po drugiej stronie galerii znajdowały się 

tabliczki Hixie Rice, Charlotte Roop i Roberta Mausa. Dlaczego tabliczki z nazwiskiem? - 

zaczął się zastanawiać, ale porzucił tę kwestię, bo zbyt wiele innych spraw zaprzątało mu 

głowę.

Sprowadził Koko po schodach, przez śliskie brązowe kafle Wielkiego Holu i dalej do 

bocznego podwórka Maus Haus. Dla Koko, który całe swoje życie spędzał w mieszkaniach, 

widok trawy należał do rzadkich atrakcji. Na mokrej od nocnego deszczu murawie Koko 

próbował   osobiście   zbadać   każde   źdźbło,   porzucając   jedne   i   ścinając   zębami   inne,   z 

wybiórczością   zrozumiałą   tylko   dla   przedstawicieli   jego   gatunku.   Po   każdym   kroku   w 

wilgotnej murawie otrzepywał grymaśnie łapki.

Po   wschodniej   stronie   budynku   znajdowała   się   nowo   dobudowana   wiata   dla 

samochodów. Pod zadaszeniem stały zaparkowane ciemnoniebieski kompakt i stare renault w 

kolorze kurzu, które rzeczywiście miało dziurę w podłodze, jak oszacował dziennikarz.

background image

Z tego miejsca żwirowa ścieżka prowadziła nad rzekę, gdzie na podupadłym pomoście 

stały dwie chwiejące się ławki. W świetle dnia woda, brązowa jak sos z pieczeni i cuchnąca 

czymś niezdefiniowanym, uderzała leniwie o stare pale.

Koko nie wyrażał  najmniejszego  zainteresowania  otoczeniem.  Nie chciał  mieć  nic 

wspólnego z rzeką. Odsunął się od molo i czekał  na mokrej  trawie, aż ruszyli  ścieżką z 

powrotem. Raz tylko zatrzymał się, żeby powąchać przedmiot w jasnym niebieskozielonym 

kolorze, który leżał na skraju ścieżki, i Qwilleran podniósł go - mały glazurowany fragment 

ceramiki o wielkości i kształcie żuka. Na odwrocie były wyżłobione  inicjały: J.G. Wsunął go 

do kieszeni, pociągnął za smycz i poprowadził Koko z powrotem do domu.

Od   tyłu   nieszczęsny   budynek   przypominał   groteskowego   ptaka   z   grzebieniem 

kominów,   garażem   i   wiatą   wyglądającą   jak   dziwaczne   skrzydła.   Wyjścia   ewakuacyjne   i 

gzymsy   robiły   wrażenie   nastroszonych   piór.   Za   oczy   można   było   wziąć   dwa   duże   okna 

poddasza Grahamów. Kiedy Qwilleran przyjrzał się im, zobaczył postać, która cofnęła się 

szybko do środka.

W   garażu   były   trzy   boksy.   Qwilleran   otworzył   podnoszone   drzwi,   tylko   jedne 

skrzypiały i tylko jeden boks był zajęty. Stał tam jasnoniebieski kabriolet. Przed zamknięciem 

drzwi   przyjrzał   się   dokładnie   samochodowi,   z   zewnątrz   i   wewnątrz,   podłodze,   tapicerce, 

desce rozdzielczej. Wszystko było bardzo czyste.

- Co ty na to, Koko? - wymamrotał. - Trochę za czyste.

Koko był zajęty wąchaniem plam oleju na betonowej posadzce garażu.

Kiedy ta dwójka wróciła pod szóstkę, Koko pozwolił Yum Yum umyć sobie twarz i 

uszy, a Qwilleran przemierzał pokój, zastanawiając się, gdzie odeszła Joy, czy odeszła sama, 

kiedy, jeśli w ogóle, skontaktuje się z nim i w końcu czy zobaczy jeszcze swoje pieniądze. 

Tak   długo   nie   miał   pracy,   zanim   nie   zatrudnili   go   w   „Daily   Fluxion",   że   siedemset 

pięćdziesiąt dolarów stanowiło dla niego niemałą fortunę.

Zastanawiał się, czy w Kiper & Fine zaczęto szyć już jego garnitur, kusiło go, żeby 

tam   zadzwonić   i   odwołać   zamówienie.   Dzisiaj   nie   czuł   już   potrzeby   posiadania   nowego 

ubrania. Zapowiadało się na krótką wiosnę. Na domiar złego zdał sobie właśnie sprawę, że 

jest koszmarnie głodny.

Na   biurku   zapanował   nagle   niespodziewany   harmider.   Szelest   papierów,   stukanie 

klawiszy   maszyny,   turlanie   ołówków   i   długopisów,   a   potem   lekkie   uderzenie   nowych 

okularów do czytania, które spadły na podłogę.

Qwilleran skoczył do biurka, ale Koko dał bez namysłu nura na duży fotel.

- Niedobry kot! - krzyknął.

background image

Na szczęście okulary nie stłukły się, ocalone przez ciężkie oprawki. Ale Qwilleran 

poczuł   dreszcz   u   nasady   wąsów,   kiedy   w   maszynie   do   pisania   zobaczył   kartkę   papieru. 

Nałożył okulary i przyjrzał się jej z bliska. Koko odkrył górny rząd klawiszy. Jedną łapkę 

postawił na cyfrze trzy, a drugą na zerze.

background image

Rozdział szósty

Zaraz po południu Qwilleran  pospieszył  do klubu prasowego i dołączył  do Archa 

Rikera przy dwuosobowym stoliku, gdzie redaktor działu kulturalnego spędzał czas, popijając 

martini.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedział Qwilleran. 

- Musiałem pojechać z Koko do weterynarza.

- Co się stało?

- Wyprowadziłem go na podwórko w Maus Haus i najadł się trawy. Kiedy wróciliśmy, 

zwymiotował, a ja myślałem, że zjadł coś trującego.

- Wszystkie koty jedzą trawę, a potem wymiotują - powiedział Riker. - W ten sposób 

pozbywają się kulek sierści.

- Teraz wiem. Powiedzieli mi w klinice dla zwierząt. Ale nie miałem wyboru. Gorzej, 

że za cel obrał sobie moje nowe buty. Oba buty!

-   Powinieneś   wyczesywać   koty.   Dzieci   czeszą   nasze   koty   codziennie   i   nigdy   nie 

mamy takich problemów.

- Dlaczego nikt mi nie mówi takich rzeczy? Zapłaciłem piętnaście dolców za wizytę w 

klinice. - Qwilleran zapalił nabitą tytoniem fajkę i dał znać kelnerce, że zamawia kawę.

- No dobra, co to za news, o którym wspomniałeś przez telefon? - zapytał Riker.

Qwilleran wypuścił powoli dym z fajki i zwlekał z odpowiedzią.

- Historia lubi się powtarzać. Joy znowu zniknęła.

- Żartujesz!

- Nie żartuję.

- Ciągle te same sztuczki.

- Nie wiem, w co mam wierzyć - westchnął Qwilleran.

Opowiedział Rikerowi o wizycie Joy w jego apartamencie, jej planach rozwodowych, 

ale nie o czeku na siedemset pięćdziesiąt dolarów.

- Rosie miała właśnie do niej dzwonić i zaprosić ją na jakieś babskie pogaduchy. 

Myślała, że to może coś pomóc - powiedział Riker.

- Teraz jest już za późno.

- Co mówi na to jej mąż?

- Twierdzi, że już jej się to zdarzało i że zawsze wracała. Tyle że on nie wie tego co ja.

background image

- A tak w ogóle, to jak on wygląda? Rosie prosiła mnie, żebym się wypytał. Wiesz, 

jakie są baby.

- Mówi i wygląda nieciekawie. Raczej nie w typie Joy. Wysoki i chuderlawy. Matowe 

rude włosy i piegi. Mówi jak pomylony. Wydaje mu się, że ma takie bogate słownictwo, ale 

posługuje się patetycznymi kliszami, jego slang jest spóźniony o jakieś trzydzieści lat. Jeśli 

chcesz znać moje zdanie, to zachowuje się jak facet, który rozpaczliwie chce być kimś, a 

nigdy nikim nie będzie.

- Facet, który przegrywa dziewczynę, nigdy nie wyraża się dobrze o zwycięzcy, jeśli 

mogę zauważyć - powiedział zadowolony ze swojej bystrej obserwacji Riker.

- Joy sama to przyznała. Zdradziła mi, że nie odniósł wielkiego sukcesu jako garncarz.

- Dlaczego dziewczyna z klasą, taka jak Joy, miałaby wybrać kogoś takiego?

-   Kto   wie.   Zawsze   podobali   jej   się   wysocy   mężczyźni.   Może   jest   świetnym 

kochankiem.   Może   jego   piegi   ujęły   jej   macierzyński   instynkt.   -   Riker   zamówił   kolejne 

martini,   a   Qwilleran   kontynuował:   -   Teraz,   skoro   się   napiłeś,   opowiem   ci   ciąg   dalszy. 

Pożyczyłem Joy trochę pieniędzy, tuż przed jej zniknięciem.

Wydawca o mało nie udławił się oliwką.

- O nie! Ile dokładnie?

- Siedemset pięćdziesiąt.

- Siedemset pięćdziesiąt? Pieniądze z nagrody?

Qwilleran pokiwał potulnie głową.

- Co za naiwniak! W gotówce? 

- Wypisałem czek.

- Zablokuj wypłatę, Qwill.

- Może ich potrzebować, i to bardzo, gdziekolwiek jest. Z drugiej strony - powiedział 

niechętnie - mogła uciec z innym facetem. Albo... mogło się jej coś stać.

- Co na przykład? Skąd przyszedł ci do głowy taki pomysł? - Riker przyzwyczaił się 

już do przeczuć Qwillerana, były zawsze w stu procentach prawdziwe - albo w stu procentach 

bez pokrycia.

- Poprzedniej nocy słyszałem krzyk, kobiecy krzyk, i zaraz potem z garażu wyjechał 

samochód. - Qwilleran nerwowo ugniatał swoje wąsy.

Riker znał ten gest. Jego przyjaciel był na tropie kolejnej nie-godziwości, małej albo 

dużej, prawdziwej albo wyimaginowanej. Młode lata spędzone na policyjnych  obchodach 

wykształciły w nim szósty zmysł, którym wyczuwał zbrodnię. Co więcej, czego Riker nie 

wiedział i w co nigdy by nie uwierzył, ta nadzwyczajna zdolność związana była z sumiastymi 

background image

wąsami Qwillerana. Jego przeczuciom towarzyszyło dziwne mrowienie w górnej wardze, a 

kiedy mu się to przytrafiało, nigdy się nie mylił.

- Masz jakieś podejrzenia? - zapytał Riker.

Qwilleran potrząsnął głową. Nic nie wspomniał o numerach wystukanych na maszynie 

przez Koko, chociaż na samo wspomnienie włosy jeżyły mu się na głowie.

-Wspomniałem Danowi o krzyku, który słyszałem, a on miał już gotowe wyjaśnienie. 

Powiedział, że długie włosy Joy wkręciły się w koło.

- Jakie koło?

- Koło garncarskie. Używają go do robienia naczyń. Dan mówi, że krzyczała, a on 

przyszedł jej na ratunek. Nie wiem, czy mu wierzyć.

- Myślę, że martwisz się bez powodu. Jest pewnie w drodze do Chicago, do ciotki, 

jeśli staruszka jeszcze żyje.

-   Wczoraj   wieczorem   przy   kolacji   Joy   rzucała   się   na   wszystkich,   coś   wisiało   w 

powietrzu.

- Kto jeszcze mieszka w tym dziwacznym domostwie?

-   Robert   Maus,   prawnik,   właściciel   budynku.   Nie   potrafi   powiedzieć   zdania   na 

jakikolwiek   temat,   nawet   o   pogodzie,   bez   wcześniejszego   rozważenia   za   i   przeciw, 

wszystkich   prawnych   implikacji   i   ewentualnych   ulg   podatkowych.   Bardzo   dystyngowany 

dżentelmen. Ale, ciekawa sprawa, dzisiaj rano retuszował podbite oko... Potem Max Sorrel, 

właściciel restauracji „Golden Lamb Chop". Wszyscy wiedzą, że straszny z niego kobieciarz i 

że lubi ostrą grę. To jego samochód wyjechał z garażu krótko po tym, jak usłyszałem krzyk.

- Ale nie jesteś  pewien, że on był  w  środku - powiedział  Riker. - To Joy mogła 

prowadzić.

- Jeśli to ona prowadziła, to później poklepała samochód po zadzie i kazała mu wracać 

do domu, dziś rano był z powrotem w garażu. Dan twierdzi, że pojechała autobusem z River 

Road. Jeśli tak, to wybrała świetną porę, lało jak z cebra.

- Kto jeszcze tam mieszka?

- Trzy kobiety i chłopak na posyłki, hałaśliwy, ale sympatyczny.  No i gosposia. - 

Qwilleran oparł się łokciami o stół i zaczął gładzić wąsy. Przypomniał sobie wzmiankę Joy o 

planie „dyskretnego" wymuszenia i postanowił nic o tym nie wspominać Archowi.

- Dajesz się ponieść wyobraźni, Qwill - odezwał się Riker. - Joy nic się nie stało. 

Poczekaj, a zobaczysz.

- Chciałbym w to wierzyć.

background image

- Tak czy inaczej muszę coś zjeść i trzeba wracać do biura. O drugiej przychodzi 

handlowiec z agencji prasowej z jakimiś zabawnymi komiksami. - Wezwał kelnerkę. 

- Jedna zupa fasolowa, klopsy i makaron, sałatka z roauefortem i proszę podać masło 

do tego stolika.

- A ty co zjesz, Patyczaku? - spytała kelnerka Qwillerana. - Jeszcze raz twarożek?

- Umieram z głodu, wcale mi nie do śmiechu.

- Zamawiasz cheeseburgera z frytkami? Makaron z serem? Szynkę i słodycze?

- Nie, proszę jajko po wiedeńsku - zdecydował z mocnym postanowieniem. - I cały 

zapas selera, jaki macie w kuchni. Więcej kalorii spalę, żując to zielsko, niż przyswoję z całej 

tej strawy.

- Gdzie jesz dzisiaj wieczorem? - zapytał Riker.

- Zaprosiłem Roberta Mausa na kolację do „Toledo Tombs" i z mojej strony będzie to 

heroiczna próba siły woli. Słyszałem, że mają tam najlepsze jedzenie w mieście.

Po   południu   Qwilleran   wybrał   się   do   księgarni,   żeby   kupić   książkę   o   francuskiej 

kuchni. Wybrał też jedną o ceramice, choć nie wiedział specjalnie po co. W monopolowym 

nabył butelkę cherry i burbona, na wszelki wypadek, gdyby musiał przyjmować jakichś gości. 

Kupił   szczotkę   w   sklepie   dla   zwierząt.   Na   koniec   wszedł   do   supermarketu,   żeby   kupić 

jedzenie dla kotów. Dręczony niezaspokojonym apetytem i dziurą w domowym budżecie, był 

w bardzo kiepskim nastroju.

To rozpuszczone łobuzy, powtarzał sobie. Homar - łosoś - kurczak bez kości! Inne 

koty jedzą kocie jedzenie i najwyższa pora, żeby spojrzeć prawdzie w oczy.

Kupił puszkę Kitty Delight (na wyprzedaży), kilka Pussy Pate (dwa w cenie jednego) i 

duże pudełko Fishy Fritters (z trzema gratisami).

Kiedy przyjechał do domu, Koko i Yum Yum siedziały na parapecie jak dwa zbite 

tobołki, a ich zachowanie wskazywało na to, że wyczuły powagę sytuacji. Zamiast treli i 

mruczenia   na   powitanie   siedziały   nieruchomo   i   patrzyły   przez   Qwillerana,   jakby   był 

niewidzialny.

- Podano pierwsze danie! - oznajmił po rozsmarowaniu wartego dziesięć centów Pussy 

Pate na talerzu i postawieniu go na podłodze.

Żaden z kotów nie poruszył nawet wąsem.

- Spróbujcie go, etykieta głosi, że jest przepyszny.

Wydawało się, że są całkiem głuche. Nie drgnęły im nawet uszy. Qwilleran podniósł 

Koko i upuścił go na podłogę przed talerzem Pate. Koko stał tam z rozjechanymi łapkami, 

background image

zastygły w pozycji, w jakiej wylądował, przeszywając wzrokiem obrzydliwie wyglądającą 

purpurową maź, która znajdowała się na talerzu. Potem wzdrygnął się wyniośle i odszedł.

Później tego wieczora Qwilleran zrelacjonował zajście Mausowi.

-   Jestem   przekonany,   że   te   koty   potrafią   czytać   ceny   -   powiedział   -   ale   zjedzą 

wszystko, jeśli dostatecznie zgłodnieją.

Maus zastanawiał się przez kilka sekund.

- Sos bearnaise mógłby uczynić go bardziej zjadliwym - zasugerował. - Albo szczypta 

świeżo startego romano.

Dwaj mężczyźni spotkali się w lobby jednego z budynków w śródmieściu. Winda, 

która zjeżdżała w niezbadane głębie pod powierzchnią, wysadziła ich w piwnicy. Podziemna 

restauracja składała się z serii przestronnych pomieszczeń, wąskich i długich, o kamiennych 

sklepieniach,   czarnych   i   ponurych.   Przedtem   był   to   kanał   ściekowy,   zanim   miasto   nie 

zbudowało nowej oczyszczalni.

Prawnika przywitano z szacunkiem i dwaj mężczyźni zostali zaprowadzeni do stolika, 

nakrytego   nieskazitelnie   białym  obrusem.  Siedem  kieliszków   na  wino i  czternaście  sztuk 

płaskich sztućców lśniło przy każdym talerzu. Dwóch kelnerów rozścieliło na kolanach gości 

serwety, nasączone lekko wodą pomarańczową. Starszy kelner zaprezentował menu oprawne 

w złoconą florencką skórę i trzech asystentów, którym przydzielono obowiązek napełniania 

szklanek z wodą.

Maus władczym gestem machnął chlorowanym płynem.

- Pijemy tylko wodę butelkowaną - oświadczył - i chcemy rozmawiać z piwniczym.

Przyszedł kelner odpowiedzialny za wino. U jego pasa zwisały na łańcuchach klucze, 

a z postaci  biła  jakaś  pompatyczna  powaga. Maus wybrał  szampana.  Potem dwaj  goście 

zaczęli studiować menu, które było tylko trochę cieńsze od niedzielnego wydania „Fluxion". 

Znaleźć w nim można było wszystko: od aquavitu, skandynawskiej wódki kminkowej, do 

zabaglione, od avocado supremę remoulade do zucchini saute avec hollan-daise.

- Jeśli nie ma pan nic przeciwko, pozwolę sobie przy okazji na osobistą uwagę - 

powiedział  ze smutkiem  prawnik. - Nieżyjąca  pani Maus zamawiała  niezmiennie  siekaną 

polędwicę wołową, kiedy tu razem jadaliśmy.

Qwilleran nie zdawał sobie sprawy, że Maus jest wdowcem.

- Czy pańska żona nie podzielała pana zamiłowania do haute cuisinei

Po kilku wystudiowanych oddechach Maus odpowiedział: 

- Nie żebym mógł z czystym sumieniem i pełną świadomością zaprzeczyć. Raz użyła 

mojej najlepszej patelni na omlety do smażenia wątróbki z cebulą.

background image

Qwilleran cmoknął ze współczuciem.

- Proponuję, żebyśmy zaczęli, jeśli pan na to przystanie, panie Qwilleran, od „zupy z 

francuskim  odciskiem",  jak  ją  nazywaliśmy   w  naszym   domu.  Pani  Maus   była   z  zawodu 

pedikiurzystką i miała ten niefortunny zwyczaj, że mówiła o swojej pracy przy stole.

Podano zupę cebulową w koszulce z topionego sera i Qwilleran dzielnie ograniczył się 

do trzech łyżek.

- Jak to się stało, że kupił pan garncarnię? - dopytywał się.

Maus ostrożnie układał odpowiedź.

- Odziedziczyłem ją - powiedział przeciągle. - Mojej żonie budynek zapisał wuj, Hugh 

Penniman,  mecenas  sztuki, a w szczególności kolekcjoner ceramiki.  Jego zamysłem  było 

uczynienie z tego domu centrum sztuki. Za cenę ogromnych nakładów finansowych, które 

przekraczały możliwości nawet takiego filantropa, jakim był świętej pamięci pan Penniman, 

centrum sztuki funkcjonowało aż do jego śmierci... po której budynek przeszedł na własność 

dwóch synów, którzy następnie zrzekli się spadku, widząc w nim kosztowny, a niepraktyczny 

ciężar, zważywszy na warunki nałożone na spadkobiercę przez testament... I tak oto przeszedł 

on na rzecz mojej żony, a następnie na mnie.

- Jakie były zapisy w testamencie?

- Stary dżentelmen zastrzegł sobie, że budynek ma nadal służyć  sztuce, co było - 

aproviso,   w   opinii   kuzynów   mojej   żony,   i   nie   bez   pewnej   racji   -   jednoznaczne   z 

ekonomicznym szaleństwem. Jak pan wie, artyści to w dużej mierze niewypłacalni dłużnicy. 

Tak   czy   inaczej,   wynalazłem...   nieprzeciętny   wybieg,   ażeby   wynajmować   apartamenty 

koneserom kulinariów, jako że gastronomia  jest uważana przez znawców i praktyków  za 

sztukę.   Jednocześnie   zdecydowałem   się   reaktywować   pracownię   ceramiczną,   która   -   jak 

wnioskowałem   -   okaże   się   ciężarem   finansowym   o   korzystnych   konsekwencjach 

podatkowych, jeśli pan za mną nadąża. 

Tę deklamację faktów przerwało podanie węgorzy w zielonym sosie.

- Słyszałem plotki o utonięciu związanym z pracownią - zauważył Qwilleran. - Kiedy 

to się stało?

Prawnik nabrał powoli powietrza i z lekkim poirytowaniem odpowiedział:

-   Ten   nieszczęśliwy   wypadek   należy,   mogę   pana   zapewnić,   do   dawnych   czasów. 

Niestety pańska gazeta, dla której publikacji żywię jedynie umiarkowany zachwyt, proszę 

wybaczyć mi tę szczerość, pańska gazeta raz po raz odgrzewa ten epizod i umieszcza na 

swoich łamach niesmaczne nagłówki dla, jak można przypuszczać, ekscytacji czytelników o 

mniej niż przeciętnej inteligencji. Teraz, jako że budynek znalazł się pod moją egidą, należy 

background image

wierzyć,   że   kwestia   ta   nie   będzie   więcej   przedmiotem   rozgłosu.   Jeśli   w   pana   mocy   jest 

ukrócenie tego procederu, będę panu winien... wdzięczność.

- Przy okazji - wtrącił Qwilleran. - Wydaje mi się, że nie powinien pan zamykać drzwi 

ewakuacyjnych między garncarnią a apartamentami. Straż pożarna nie pochwaliłaby tego.

- Drzwi pożarowe, w moim przekonaniu, nigdy nie pozostają zamknięte.

- Były zamknięte dzisiaj rano, od środka.

Maus, skupiony na delektowaniu się kęsem węgorza, nie odpowiedział.

- Czy Graham jest uważany za dobrego garncarza? - spytał Qwilleran.

- O ile mi wiadomo, jest wspaniałym technikiem. Ma rozległą wiedzę o materiałach, 

narzędziach i działaniu garncami. Zdaje się, że kreatywny talent w lwiej części leży w tej 

rodzinie po kądzieli.

- Mógł pan nie słyszeć jeszcze wieści - powiedział Qwil-leran - ale pani Graham 

opuściła męża. Spodziewam się, że radziła się pana co do prawnych aspektów tej decyzji. 

Zniknęła wczoraj, we wczesnych godzinach rannych.

Maus nadal przeżuwał w zamyśleniu, odezwał się dopiero po chwili:

- To niefortunne zdarzenie, by nie powiedzieć więcej.

Qwilleran  próbował doszukać się na twarzy prawnika jakiejś reakcji, ale zobaczył 

tylko niewzruszone oblicze i zatroskane oczy, z których jedno otoczone było purpurowym 

sińcem.

Wybitnego degustatora pochłonęło zachwalanie zielonego sosu.

-   Pietruszkę,   mogę   z   całą   odpowiedzialnością   powiedzieć,   dodano   odrobinę   za 

wcześnie,   ale   musi   pan   wiedzieć,   że   kwestia   ziół   wzbudza   niemałe   kontrowersje.   Na 

posiedzeniu   Stowarzyszenia   Zasłużonych   Gastronomów   cieszyliśmy   się   inspirującym 

sympozjum na temat oregano. Dyskusja okazała się dość... burzliwa.

- Czy to wtedy przyprawiono panu to limo? - zapytał Qwilleran.

Prawnik dotknął czule lewego oka.

-   W   ferworze   dyskusji,   z   przykrością   stwierdzam,   jeden   z   naszych   członków   - 

jegomość nader zapalczywy - machnął pięścią w moją stronę w... nieodpowiednim momencie.

W   aurze   podniecenia   siedmiu   członków   personelu   zaczęło   serwowanie   głównego 

dania   i   białego   wina.   Maus   spróbował   wina   i   odesłał   je.   Narzekał   na   dym   cygara   z 

sąsiedniego stolika i wychwycił soupcon za dużo estragonu w sosie.

Qwilleran obserwował z rosnącym głodem cielęcinę z grzybami w delikatnym sosie. 

Był jednak zdecydowany wytrwać w narzuconym reżimie: trzy kęsy i basta. Po pierwszym 

kęsie spytał Mausa:

background image

- Czy myśli pan, że Max Sorrel byłby odpowiednią postacią do mojej kolumny?

Prawnik mądrze pokiwał głową, wyrażając swoją aprobatę.

- Jego restauracja doświadcza obecnie pewnego rodzaju - jak by to ująć - trudności i 

niewątpliwie jest prawdą, że jakiś rodzaj...przychylnego komentarza prasowego spotkałby się 

z uznaniem. Mniemam, że nie jest zalecane, aby nadawać rozgłos komplikacjom, ale jestem 

pewien,   że   pan   Sorrel   chętnie   przedyskutuje   to   z   panem,   jeśli   tylko   takie   jest   pańskie 

pragnienie.

- A co pan myśli o Charlotte Roop?

Maus odłożył widelec i nóż, którymi manipulował na europejską modłę.

  -   Ach,   to   prawdziwy   klejnot!   Niech   pan   się   nie   da   zwieść   tej   staropanieńskiej 

trzpiotowatości,   to   tylko   pozory.   Panna   Roop   jest   kobietą   sukcesu.   Ma   niesłychane 

umiejętności kierownicze, a jej uczciwość jest najwyższej próby. Jeżeli cierpi na pewne wady 

charakteru, to uważam za konieczne przemilczeć je.

Qwilleran wziął drugi kęs.

- Rosemary Whiting sprawia wrażenie osoby bardzo miłej. Idealna dama.

- Kanadyjka - powiedział Maus. Kiedy spróbował cielęciny, jego twarz wyrażała stan 

bliski ekstazy, pogodził się już chyba z nadmiarem estragonu.

- Jaki jest jej związek ze sztuką kulinarną?

-   Pani   Whiting,   mówię   to   z   bólem,   jest   dostawcą   zdrowej   żywności.   Musiał   pan 

słyszeć panegiryki, jakie wygłasza na cześć soi i ziaren słonecznika.

- A Hixie Rice, jak rozumiem, pisze o jedzeniu.

Maus podniósł ręce w dystyngowanym geście rezygnacji.

- Ta młoda panna pisuje urocze menu dla trzeciorzędnych restauracji: „Specjalność 

dnia   -   wyborne   ragout   łączące   w   sobie   delikatne   rarytasy:   soczystą   jagnięcinę   i   słodkie 

ogrodowe   marchewki,   nieskazitelne   kostki   specjalnie   wyselekcjonowanych   ziemniaków   z 

Michigan i perlistego groszku - wszystko w smakowitym sosie, którego aromat przywodzi na 

myśl egzotyczny Daleki Wschód". Ten wylew barokowej prozy wskazuje, jak jest pan pewnie 

świadom,   wczorajsze   resztki   utopione   w   puszkowanym   sosie...   doprawione   odpowiednią 

ilością curry, aby zatuszować zjełczały zapach.

Qwilleran sięgnął po trzeci kęs.

- Także William to interesująca postać.

-   Nie   należy   do   osób   małomównych,   niestety,   i   przechwala   się   nieużytecznymi 

umiejętnościami, ale jest sympatyczny, a i to, że gra w brydża, to pewna zaleta.

background image

Starszy kelner i reszta obsługi obserwowali z rosnącym przerażeniem opieszałość, z 

jaką Qwilleran spożywał posiłek, w tej chwili zaś w grupce kelnerów zawrzało, a od strony 

zaplecza nadszedł jak burza sam szef kuchni. 

Podszedł wprost do Qwillerana i tonem nieznającym sprzeciwu zakrzyknął:

- Ty nie lubić mojego jedzenia!

- Prawdziwy smakosz nigdy nie je do syta - odpowiedział spokojnie dziennikarz. - 

Jedzenie jest wyśmienite, proszę być spokojnym. Chciałbym zabrać resztę tej cielęciny do 

domu dla kotów.

- Gatti! Santa Maria! Więc teraz gotuję dla gattil - Szef kuchni wyrzucił w górę ręce i 

wycofał się do kuchni.

Po   duszonym   fenkule   w   kremie   migdałowym,   sałatce   z   nasionami   nasturcji, 

kasztanowym puree na bezach i małym espresso Qwilleran sięgnął do kieszeni po fajkę i 

wyciągnął przed siebie turkusowego chrabąszcza, którego Koko znalazł nad rzeką.

- Widział to pan kiedyś?

Maus pokiwał głową.

- Pani Graham była tak uprzejma, że podarowała każdemu z nas skarabeusza jako 

talizman na szczęście. Mój przepadł niestety. To omen, który, rzekłbym, niczego dobrego nie 

wróży.

Qwilleran   zapłacił   rachunek,   wdzięczny,   że   „Fluxion"   pokrywa   koszty.   Za   sam 

napiwek mógłby żyć cały tydzień. Cieszył się, że może już iść do domu. Podczas kolacji, 

kiedy Maus rozwijał swoją kulinarną doktrynę, nie robił żadnych notatek.

Qwilleran wiedział, że osobnicy ostrożni, jak Maus, mówią swobodniej, jeśli się ich 

nie   nagrywa.   Jednak   zgromadził   mnóstwo   informacji   do   tekstu   o   Mausie   i   teraz   musiał 

koniecznie wybrać z zakamarków pamięci wszystkie pikantne cytaty i przelać je na papier, 

zanim wyblakną. Jak tylko kelner przyniósł resztę wołowiny dla kotów, zawiniętą w lnianą 

serwetkę,   dwaj   mężczyźni   opuścili   restaurację,   Maus   promieniujący   ukontentowaniem 

degustatora, Qwilleran głodny i przepełniony współczuciem dla samego siebie.

Kiedy   dotarli   do   Maus   Haus,   prawnik   zaniósł   swoją   dyplomatkę   do   kuchni,   a 

Qwilleran wdrapał się głównymi schodami na górę, ale zamiast skręcić w lewo, skręcił w 

prawo.  Nagły impuls   zaprowadził  go  pod drzwi  Hixie.  Właśnie   gdy podnosił  rękę,  żeby 

zapukać, usłyszał głos dochodzący z pokoju i zawahał się. Przez grube dębowe drzwi słyszał 

tylko burczenie męskiego głosu i nie mógł rozróżnić słów, ale modulacja głosu wskazywała 

na to, że mężczyzna nakłaniał do czegoś i łagodnie czegoś dowodził. Z początku brzmiało to 

jak rozmowa z telewizora, ale zaraz Qwilleran rozpoznał drugi głos dialogu. Hixie mówiła:

background image

- Nie! To już koniec!... Dziękuję bardzo, ale nie! Nie, dziękuję! - Wysoki ton jej głosu 

sprawił, że można było zrozumieć słowa.

Mężczyzna odpowiedział coś przymilnie.

- To nic nie zmienia. Znasz moje zasady. - Zniżyła głos, odpowiadając na pytanie: 

-Oczywiście, że tak, ale nie powinieneś był tutaj przychodzić. Ustaliliśmy, że nigdy tu nie 

przyjdziesz. .. W porządku, jeden drink, a potem musisz iść.

Qwilleran zapukał.

Zapadła nagła cisza i dopiero po długim oczekiwaniu dał się słyszeć zbliżający się do 

drzwi stukot szpilek Hixie.

-   Kto   tam?   -   otworzyła   ostrożnie   drzwi.   -   A,   to   ty!   -   powiedziała   z   nerwowym 

uśmiechem. - Rozmawiałam przez telefon, przepraszam, że kazałam ci czekać. - Nie zaprosiła 

go do środka.

- Zastanawiałem się tylko, czy nie miałabyś ochoty pójść ze mną na degustację serów 

jutro po południu. To przyjęcie prasowe.

- Z przyjemnością. Gdzie się spotkamy?

- Co powiesz na hol hotelu Stilon?

- Świetnie, znasz mnie. Uwielbiam jeść.

- Będą też drinki.

- Pić też lubię - zatrzepotała swoimi długimi sztucznymi rzęsami.

Qwilleran starał się zobaczyć coś przez ramię Hixie, ale drzwi były tylko częściowo 

otwarte, a w pokoju było ciemno. Zobaczył jedynie, że coś wewnątrz zatrzepotało - to ptaszek 

skakał po klatce.

- Do zobaczenia jutro - pożegnał się.

Qwilleran   wolał   umawiać   się   z   kobietami   o   szczuplejszej   sylwetce   i   bardziej 

gustownych strojach, ale tym razem chciał zadawać pytania, a był pewien, że Hixie chętnie 

wypapla to i owo. Kiedy okrążał galerię do szóstki, był zdecydowany nasłuchiwać uważnie 

odgłosów dochodzących z drugiej strony holu. Kto, po „tylko jednym drinku", wyślizgnie się 

z pokoju Hixie i gdzie się uda? Dlaczego jestem takim hałaśliwym draniem? Jednak kiedy 

tylko otworzył drzwi do własnego mieszkania i wszedł do środka, zapomniał o ciekawości. 

Wnętrze było pogrążone w kompletnym chaosie.

Wszystkie  obrazki na ścianach nad regałami  były poprzekrzywiane. Wiele  książek 

leżało porozrzucanych na podłodze z rozłożonymi okładkami i podartymi stronami. Kosz na 

śmieci   był   wywrócony   do   góry  nogami,   a   jego   zawartość   zasnuwała   kafelkową   podłogę 

kuchni. Poduszki zostały zrzucone na podłogę, a z biurka ktoś zmiótł wszystko z wyjątkiem 

background image

maszyny   do   pisania.   Włamanie?   Wandalizm?   Qwilleran   rozejrzał   się   dokładnie,   zanim 

uczynił następny krok do pokoju. Jego stopa stanęła na jakimś małym kruchym przedmiocie, 

który   trzasnął   i   rozpadł   się   w   pył.   Szybko   odstawił   nogę   na   bok.   Trzask!   Na   podłodze 

rozsypane były dziesiątki małych brązowych kulek i brakowało skóry niedźwiedzia... Nie, 

leżała zrolowana pod stołem.

- Czorty jedne! - ryknął Qwilleran. Te małe brązowe kuleczki to były Fishy Fritters! 

Otwarte pudełko leżało puste na kuchennej podłodze, a obok stały talerze z nietkniętym Pussy 

Pate,   który   wysechł   na   wywołującą   mdłości   skorupę.   Teraz   wszystko   okazało   się   jasne: 

dewastacja była pokazowym protestem w wykonaniu dwóch wojowniczych syjamczyków.

Sami winowajcy spali na ławie. Yum Yum zwinięta w kłębek, a Koko rozciągnięty w 

pozie kompletnego wyczerpania. Mimo to kiedy Qwilleran rozwinął lnianą serwetkę, nozdrza 

kotów   zaczęły   się   poruszać,   a   uszy   stanęły   na   baczność   i   dwaj   zatwardziali   grzesznicy 

zameldowali się w kuchni, roszcząc sobie prawa do eskalopek de veau sautees a 1'estragon.

- Tylko kompletny frajer zafundowałby wam ucztę po takim pokazie - powiedział im 

Qwilleran.

Po tym, jak poprawił obrazki, wymiótł Fishy Fritters ze wszystkich kątów pokoju, 

Qwilleran włożył kapcie, zapalił fajkę i usiadł do maszyny do pisania, aby wynotować swoje 

impresje dotyczące „Toledo Tombs" i dziwactwa Zasłużonego Gastronoma.

Nie bez satysfakcji spojrzał na kartkę papieru, którą regularnie zostawiał w maszynie. 

Zobaczył na niej jedno słowo, napisane bez błędów. Poprawił na nosie okulary i przyjrzał się 

z bliska. Tym razem małymi literami wypisane było pojedyncze słowo: „dog"!

Zdumiony Qwilleran  odwrócił  się i spojrzał  na kota, który pracowicie  lizał  swoją 

łapkę i mył pyszczek.

- Koko! - powiedział. - Tego już za wiele.

background image

Rozdział siódmy

W środę wieczorem Qwilleran miał nastawić budzik, ale zapomniał i w czwartek rano 

zamiast dzwonka obudził go zgrzytający hałas przy oknie. Koko i Yum Yum siedziały na 

parapecie,   szczebiocąc   jak   wiewiórki   do   gołębi,   które   po   drugiej   stronie   szyby,   na 

zewnętrznym   parapecie,   miały   czelność   pysznić   się   w   odległości   kilku   centymetrów   od 

dwóch drgających czarnych nosów,

Qwilleran obudził się z poczuciem straty. Czy to oznaczało, że Joy zniknęła na dobre? 

A   może   to   czysty   przypadek,   że   Koko   wystukał   na   maszynie   „30",   stary   symbol 

dziennikarski, używany na określenie końca historii?

Nagle   przypomniał   sobie   ostatnią   wiadomość   zostawioną   w   maszynie   do   pisania. 

Przypadek czy nie, to było genialne!

- D-O-G - powiedział na głos i wysunął się z łóżka z pilnym pytaniem w głowie.

Miał zamiar zapytać o to Roberta Mausa przy śniadaniu, ale minął się z nim. Zapytał 

panią   Marron   -   nie   potrafiła   pomóc.   Zapytał   Hixie,   kiedy   stawiła   się   po   szynkę,   jajka   i 

wiejskie frytki z cynamonowym tostem, ale ta nie miała najmniejszego pojęcia. Dan Graham 

nie pojawił się na śniadaniu,  a kiedy Qwilleran  zadzwonił później  do pracowni, nikt nie 

odebrał. W końcu zadzwonił do biura Roberta Mausa.

- Przykro mi to mówić, ale... umknęło mi to z pamięci - powiedział prawnik. 

- Niech mi pan pozwoli sprawdzić w mojej kopii umowy.

Qwilleran wymamrotał jakąś wymówkę, że pisze coś i że ta informacja koniecznie jest 

mu potrzebna w tej chwili.

- Nie - zapewnił Maus po tym, jak sprawdził w aktach. - Nie widzę żadnej wzmianki o 

drugim imieniu ani o podobnym inicjale.

Qwilleran zadzwonił do biura Archa Rikera i opowiedział mu o trzyliterowym słowie 

w maszynie do pisania. Powiedział:

- Jestem pewien, że Dan Graham jest typem, który ma drugie imię, coś w stylu Otho 

albo Odgebert, i myślałem, że Koko chce mi coś przez to powiedzieć. Już dawniej podsuwał 

mi rozwiązania, które okazywały się genialne.

- Cieszę się, że uczy się literować - powiedział Riker. - Jak tak dalej pójdzie, to za 

sześć miesięcy będzie mógł przejąć twoją kolumnę. Jak udała się wczorajsza kolacja?

background image

-   Dobrze.   Ale   nie   dowiedziałem   się   zbyt   wiele.   Maus   poczęstował   mnie   mało 

wiarygodną historią o tym, jak to nabawił się sińca.

- Będziesz w śródmieściu na lunch?

- Nie, wolę zostać w domu i napisać mój artykuł o „Toledo Tombs". To miejsce pełne 

jest   sprzeczności.   Człowiek   nie   wie,   czy   wychwalać   je   pod   niebiosa,   czy   wyśmiać   i 

obsmarować.

- Tylko bez obrażania właścicieli restauracji - ostrzegł go Arch - bo będę miał na 

karku dział marketingu. Coś nowego w sprawie Joy?

- Nie, nic.

Qwilleran miał jeszcze inny powód, żeby zostać w domu: chciał być blisko telefonu, 

na   wypadek   gdyby   zadzwoniła.   Wiedział,   że   upłynęło   zbyt   mało   czasu,   żeby   oczekiwać 

jakiejś   wiadomości   pocztowej,   nie   minęło   więcej   niż   dwadzieścia   cztery   godziny,   odkąd 

zniknęła. Mimo to ruszył na dół, kiedy o jedenastej przyszedł listonosz, i był rozczarowany, 

że   nie   znalazł   nic   w   swojej   skrzynce   w   foyer.   Potem   wytłumaczył   sobie,   że   Joy 

zaadresowałaby przesyłkę na jego biuro, nie była przecież taka głupia. Jej charakter pisma 

zbyt   łatwo   rozpoznano   by   w   Maus   Haus.   Zastanawiał   się,   czy   poczta   poradzi   sobie   z 

dostarczeniem przesyłki zaadresowanej „Juu Qwwww" na adres „Duuy Fwxwu". Następną 

godzinę spędził przy maszynie, próbując zdobyć się na obiektywizm w artykule o „Toledo 

Tombs". Po wielu nieudanych początkach porzucił ten temat i zaczął szkicować sylwetkę 

Roberta Mausa - z jego licznymi uprzedzeniami i tym, co poczytywał sobie za powód do 

dumy   (ostre   noże   i   duże   zapasy   masła).   Maus   żywił   odrazę   dla   herbaty   w   torebkach, 

szybkowarów, koktajli z owoców w puszce, majonezu ze słoika, kawy rozpuszczalnej, sałaty 

lodowej, glutaminianu sodu, jajek krojonych w ósemki, ciepłych kolacji z nowoangielskiej 

kuchni i wszystkiego, co przypomina szwedzki stół, bar sałatkowy i bufety „jesz, ile chcesz".

Raz czy dwa razy Qwilleran przestawał pisać i nasłuchiwał. Wydawało mu się, że 

słyszy czyjś śpiew. Rzadko słyszało się śpiew na żywo - nie w radiu czy telewizji. Gdzieś 

jakiś   męski   głos   śpiewał   na   szkocką   nutę   i   krew   Mackintoshów,   płynąca   w   żyłach 

dziennikarza, odpowiadała na ten zew.

Qwiłleran stukał w klawisze, cytując oburzenie Mausa na ziemniaki pieczone w folii, 

kiedy   ktoś   zapukał   do   drzwi   jego   apartamentu.   W   drzwiach   stała   starszawa   białowłosa 

sąsiadka, upudrowana prawie białym  mącznym  pudrem.  Jak zwykle  miała  na sobie  dużo 

biżuterii, a w rękach krzyżówkę.

-  Przepraszam   za  najście  -  powiedziała  panna   Roop,  przebierając   palcami  między 

trzema sznurkami korali - ale ta krzyżówka zabiła mi klina. Pomyślałam, że pan jako pisarz 

background image

ma   jakiś   dobry   słownik.   Potrzebny   mi   rodzaj   orchidei   na   jedenaście   liter,   pierwsza   „c   , 

ostatnia „m".

- Cypripedium - powiedział Qwiłleran i przeliterował jeszcze raz całe słowo.

Pannę Roop zatkało z wrażenia i wyraz szczerego podziwu zapłonął w jej małych 

niebieskich oczach otoczonych siatką zmarszczek.

- Jak... jak to możliwe, panie Qwilleran, jest pan niesamowity!

Dziennikarz   przyjął   komplement,   nie   odkrywając   prawdziwego   źródła   swojej 

domniemanej   mądrości.   Nauczył   się   tego   słowa,   grając   z   Koko  w   grę   słownikową   kilka 

miesięcy temu.

- Wejdzie pani? - zapytał.

Zaczęła się wycofywać.

- Ach, jest pan pewnie zajęty pisaniem jednego z pańskich wspaniałych artykułów. - 

Ale jej oczy zdawały się wyrażać ochotę.

- Najwyższa pora, żebym zrobił sobie przerwę. Proszę wejść. 

-   Jest   pan   pewien?   -   rozejrzała   się   po   holu   na   obie   strony,   a   potem   szybko 

przekroczyła próg mieszkania, kuląc ramiona w poczuciu winy.

Qwilleran zamknął zaraz za nią drzwi, a kiedy spojrzała na niego nieufnie, wyjaśnił, 

że to z powodu kotów, które mogłyby uciec na zewnątrz. Koko i Yum Yum wygrzewały się 

w słonecznym świetle na niebieskiej poduszce, ułożonej na kuchennym stole. Panna Roop 

spojrzała na nie i wyraźnie zamarła.

Koko całkowicie się wyciągnął, a Yum Yum bawiła się jego ogonem. Prowokował ją, 

uderzając ogonem raz w jedną, raz w drugą stronę, a ona chwytała go, jak tylko znalazł się w 

jej zasięgu. Poruszane powietrzem futerko kotów lśniło w promieniach słońca, wpadających 

do pokoju przez duże okno studia.

Nieubłagane   słoneczne   światło   podkreśliło   dwa   rzędy   zmarszczek   na   czole   panny 

Roop, efekt ciągłego podnoszenia brwi.

Koko dostrzegł jej pełne dezaprobaty spojrzenie i przerwał zabawę. Przekręcił się, 

podniósł jedną tylną łapkę i kontynuował mycie nasady ogona. Gość szybko się odwrócił.

- Zechce pani usiąść? - Qwilleran zaproponował jej jedno z krzeseł z jadalni, zgadując, 

że   woli   siedzieć   prosto.   Zaproponował   też,   że   zrobi   rozpuszczalną   kawę,   ale   odmówiła 

pospiesznie, jakby poczyniono jej nieprzyzwoitą propozycję. Ze zbójeckim tonem w głosie 

zapytał: - Coś mocniejszego?

- Panie Qwilleran - oznajmiła stanowczo - powiem panu od razu, że nie akceptuję 

picia alkoholu.

background image

- Ja także nie piję - przyznał najbardziej poufałym tonem, na jaki było go stać, nie 

podając jednocześnie przyczyny.

Ponownie  spojrzała   na  niego  z takim  ciepłem,  że  sama  się  zawstydziła,  i  zaczęła 

mówić pewnym tonem, zbyt głośno, zbyt dużo, za szybko.

- Kocham moją pracę. Pan Hashman był wspaniałym człowiekiem, niech spoczywa w 

pokoju. Nauczył mnie wszystkiego, co wiem o zarządzaniu restauracją. Odsprzedał swoje 

udziały dawno temu i teraz Heavenly Hash House są dużą siecią fast foodów. Pewnie pan o 

tym wie. Są własnością trzech wspaniałych biznesmenów.

-   Może   powinienem   napisać   artykuł   o   historii   Hash   Houseów   od   momentu   ich 

założenia w tym mieście. - Qwilleran pomyślał, że będzie to sprytny sposób na nieporuszanie 

kwestii jakości jedzenia. - Czy chciałaby pani ze mną o tym porozmawiać?

- Och, nie! Proszę mnie nie wymieniać. Proszę lepiej na pisać o trzech genialnych 

biznesmenach, którzy poszerzyli sieć z trzech do osiemdziesięciu dziewięciu restauracji.

Wszystkie są równie przeciętne, pomyślał Qwilleran. Sięgnął po fajkę i wtedy zmienił 

zdanie, przekonany, że jego gość nie pochwala również palenia. Ostrożnie próbował uzyskać 

od niej informacje.

- Mam zamiar napisać kilka artykułów o znawcach kuchni, którzy mieszkają w Maus 

Haus. Miałaby pani jakieś sugestie, od kogo powinienem zacząć?

- Och, wszyscy tu  to interesujące  osobowości, daję panu słowo! - wykrzyknęła  z 

entuzjazmem.

- Niewątpliwie to barwna kompania, dobrze ze sobą żyją?

- Och, to wszystko uroczy ludzie, bardzo zgodni.

- A Max Sorrel, odnosi sukcesy jako restaurator?

- Ach, to wspaniały biznesmen. Ogromnie go podziwiam.

- Zdaje się, że ma upodobanie do kobiet?

- To przystojny mężczyzna o czarującej osobowości, bardzo zadbany.

Qwiłleranowi   zdawało   się,   że   rozmawia   z   komputerem.   Odchrząknął   i   spróbował 

zagadnąć z innej strony.

- Nie było pani na kolacji we wtorek wieczorem, a zaszło tam coś interesującego. 

William został skarcony za niekompetencję w sprawach sztuki.

- Powinniśmy być wyrozumiali wobec młodych - powiedziała stanowczo panna Roop. 

- To bardzo sympatyczny chłopiec, bardzo przyjacielski. Jestem starą siwą kobietą, ale on 

zwraca się do mnie jak do kogoś w swoim wieku.

background image

Qwilleran   miał   zawsze   umiejętność   zjednywania   sobie   ludzi.   Umiał   sprawić,   że 

mówili otwarcie. Wyraz troski w jego oczach i podwinięte ku dołowi ciężkie wąsy sprawiały, 

że   robił  wrażenie  osoby współczującej   i  szczerej,  nawet   kiedy  chodziło   mu   wyłącznie  o 

uzyskanie informacji. W tym jednak przypadku jego technika zawiodła. Od Charlotte Roop 

Qwilleran  dowiedział  się tylko  tyle,  że Rosemary jest atrakcyjna,  Hixie zabawna, Robert 

Maus genialny, absolutnie genialny.

- Przypuszczam, że pani wie - powiedział, atakując obiekt przesłuchań z mniejszą 

delikatnością - że straciliśmy jednego z naszych współbiesiadników. Pani Graham opuściła 

swojego męża w raczej nagły i tajemniczy sposób.

Panna Roop uniosła dumnie brodę.

- Nigdy nie słucham plotek, panie Qwilleran.

- Mam nadzieję, że nic niefortunnego jej się nie przydarzyło - nalegał. - Słyszałem 

krzyk w nocy, kiedy zniknęła, i to mnie martwi.

- Jestem pewna, że pani Graham nic nie jest - powiedziała panna Roop. - Powinniśmy 

zawsze mieć pozytywny stosunek do rzeczywistości i myśleć w sposób konstruktywny.

- Czy zna ją pani dobrze?

- Odbyłyśmy wiele przyjacielskich rozmów i wiele nauczyła mnie o swojej sztuce. 

Okropnie ją podziwiam. Mądra kobieta! A jej mąż jest takim słodkim człowiekiem. Są uroczą 

parą.

Koko wydał z siebie szczególny dźwięk, zeskoczył ze stołu i zaczął szukać pustego 

buta. Qwilieran złapał go i pobiegł z nim do łazienki.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział do gościa, kiedy kryzys był już zażegnany. - Koko 

zwrócił swoje śniadanie, musi mieć w żołądku kulkę z sierści.

Panna Roop spojrzała na Koko z pewnym zniesmaczeniem.

-   Zastanawiam   się,   co   się   stało   z   kotem   pani   Graham   -   rzucił   Qwilleran.   -   Była 

szczerze załamana jego zniknięciem.

- Jakoś to przeboleje. Jest wrażliwą kobietą o niesłychanie silnym charakterze.

- Czy rzeczywiście? Mówiono mi, że jest kapryśna i roztrzepana.

- Nie mogę się z tym zgodzić! Widziałam ją przy pracy. Wie, czego chce, i gotowa 

jest wiele znieść, żeby to osiągnąć. Pewnego dnia siedziała przy kole, snując naczynie, jak to 

mówią... Czy powinnam raczej powiedzieć „odlewając" naczynie? 

- Tocząc naczynie - poprawił ją Qwilleran.

-   Tak,   tocząc   naczynie   na   kole   garncarskim.   Wprawiała   maszynę   w   ruch   swoją 

delikatną, małą stopą, więc zapytałam ją, dlaczego nie używa koła elektrycznego. Byłoby to o 

background image

wiele prostsze i bardziej efektywne. Powiedziała: „Wolę pracować ciężej i zrobić przedmiot, 

który   nosi   w   glinie   ślad   mojej   osobowości".   To   była   piękna   myśl.   Ona   jest   prawdziwą 

artystką. - Panna Roop podniosła się do wyjścia. - Zasiedziałam się. Nie pozwalam panu 

pracować. - Kiedy Qwilleran zaprotestował, dodała: - Nie, muszę zejść do kuchni i wziąć coś 

na ząb.

Gdy Charlotte Roop poszła, Qwilleran zwrócił się do Koko:

- Słyszałeś, co mówiła o kole?

-   Yow!   -   odpowiedział   Koko,   który   był   już   z   powrotem   na   stole   i   mył   się   w 

promieniach słońca.

- Dan mówił, że uratował Joy od poważnego zranienia, bo wyłączył przewód. Znaczna 

rozbieżność, nie myślisz?

Koko pokiwał głową na zgodę, tak się zdawało Qwilleranowi. A może mył tylko białą 

plamkę futra na piersi?

- Chciałbym znaleźć jakiś sposób, żeby cię przemycić do tej pracowni - powiedział 

Qwilleran. - Idę o zakład, że potrafiłbyś coś wyniuchać.

Niejeden już raz Koko potrafił doprowadzić do odkrycia tajemniczych śladów, ale 

jeśli   tego   kota   można   było   podejrzewać   o   posiadanie   szóstego   zmysłu   do   wykrywania 

podejrzanych   spraw,  to   wąsy  Qwillerana   z  pewnością   były   nim   obdarzone.   Wielokrotnie 

uprzedzały go o nadejściu złych wieści, o ukrytym niebezpieczeństwie, o nie podejrzewanej 

przez nikogo zbrodni.

Właśnie teraz kolejny raz doświadczał tego niepokojącego wrażenia w górnej wardze. 

Mówiło mu ono, że coś okropnego przydarzyło się Joy. Mówiło mu, że Joy nie żyje. Jednak 

Qwilleran nie chciał dać mu wiary.

background image

Rozdział ósmy

Dzień dłużył  się Qwilleranowi  okropnie.  Nie zjadł lunchu.  W południe  Rosemary 

zatrzymała   się   przed   jego   drzwiami   z   kłębkiem   wełny,   porządkowała   swój   koszyk   z 

włóczkami i pomyślała, że zabawa przędzą sprawi kotom przyjemność. Qwilleran zaprosił ją 

do środka, ale była w drodze do pracy. Po południu słońce zniknęło za zasłoną szarych chmur 

i   zimne   światło,   zalewające   pokój   przez   ogromne   okno,   pogrążyło   mieszkanie   w 

przygnębiającym   półmroku.   Koty   wyczuły   chłód   i   ignorując   kłębek   przyniesiony   przez 

Rosemary,   zaszyły   się   na   regale   za   książkami,   gdzie   znalazły   przytulne   miejsce   na 

popołudniową drzemkę.

Qwilleran odetchnął, kiedy wreszcie nadeszła pora, aby udać się do hotelu Stilton. 

Potrzebował zmiany scenerii, zmiany tematu, który pochłaniał jego myśli, i w pewnym sensie 

cieszył się, że zaprosił rozgadaną Hixie Rice. W drodze do hotelu wstąpił do biura, żeby 

sprawdzić   pocztę,   i   jakiś   impuls   kazał   mu   zajść   do   biblioteki   „Fluxion"   po   teczkę   z 

materiałami   poświęconymi   garncami   przy   River   Road...   garncami   Pennimanów,   jak   ją 

początkowo nazywano.

Spotkał   się   z   Hixie   w   holu   hotelowym.   Dziewczyna   ubrana   była   w   czerwono-

wiśniowy   kostium   i   krewetkowo-różowy   kapelusz   ozdobiony   słomianymi   marchewkami, 

rzepami i rzodkiewkami. Dziennikarzowi wydawało się, że poprzez ten krzykliwy strój Hixi 

afiszuje się ze swoją desperacką wesołością.

- Co za smakowity chapeau - zauważył Qwilleran.

- Merci, monsieur- zatrzepotała podwójnym rzędem sztucznych rzęs. - Cieszę się, że 

się panu podoba.

- Tego nie powiedziałem.

- Żartowniś z pana! - Hixie poczęstowała go przyjacielskim kuksańcem. - Nie mogłam 

się oprzeć tym słomianym legumes. Zna mnie pan!... Mówi pan po francusku?

- Tylko tyle, żeby nie wpakować się w Paryżu w kłopoty.

- Ja chodzę na kurs Berlitza. Proszę mi coś powiedzieć po francusku.

- Camembert, roquefort, brie.

Coroczna degustacja serów została zorganizowana przez kompanie serowarskie w sali 

balowej hotelu. Setka, może więcej przybyłych gości ignorowała jednak długi stół z serami, 

okupując tłumnie bar.

background image

- Typowe przyjęcie prasowe - wyjaśnił Qwilleran. - Zaledwie sześciu z tych ludzi to 

dziennikarze i nikt nie wie, kim jest reszta zaproszonych gości i dlaczego się tutaj znaleźli.

Zapalił   fajkę   i   spróbował   duńskiego   sera   z   odtłuszczonego   mleka.   Hixie   sączyła 

Manhattan   i   próbowała   brie,   camemberta,   cheshire,   edama,   gorgonzoli,   goudy,   gruyere, 

herkimera, liederkranza, mozzarelli, muenstera, parmezanu, port dusalut i roąueforta.

- Czy to wszystko, co zamierzasz zjeść? - zapytała.

- Mogę wziąć trochę roqueforta dla Koko - powiedział Qwilleran. Potem dodał: - 

Mieliśmy dzisiaj niespodziewanego gościa - pannę Roop. Coś czuję, że ona nie pochwala 

posiadania kotów. Koko też jej nie polubił.

-   Charlotte   niczego   nie   pochwala   -   powiedziała   Hixie.   -   Palenia,   picia,   hazardu, 

rozwodów, krótkich spódniczek, długich dowcipów, obcokrajowców, motocykli, filmów ze 

smutnym zakończeniem, polityków, żucia gumy,  powieści napisanych po 1910 roku, zbyt 

dużych napiwków i seksu.

Ten typ zawsze skrywa w szafie jakiegoś trupa, pomyślał Qwilleran.

- Czy w jej życiu zdarzył się jakiś romans? - zapytał swojej dobrze poinformowanej 

towarzyszki.

- Kto wie? Podejrzewam, że kochała się skrycie we właścicielu Hash House, panu 

Hashmanie. On nie żyje już od piętnastu lat, a ona ciągle o nim mówi.

Qwilleran żuł w zamyśleniu ustnik swojej fajki.

 - Czy zastanawiałaś się kiedyś, co się stało z kotem Joy Graham?

Hixie wzdrygnęła się.

- Uciekł, tak przypuszczam. Albo ktoś go wziął. Przejechał go autobus. Wpadł do 

rzeki. Wybierz jedno z powyższych.

- Lubisz zwierzęta?

- Jeśli nie sprawiają kłopotów i zbytnio cię nie obciążają. Kupiłam sobie kanarka, ale 

wygląda na to, że jest głuchoniemy. Nie mam szczęścia. Jestem skazana na klęskę.

Qwilleran ukroił sobie plasterek norweskiego gjetosta i zaprezentował go Hixie na 

krakersie. - Przypuszczam, że wiesz, że Joy zniknęła.

- Tak, słyszałam, że go zostawiła. - Na krótką chwilę jowialny wyraz twarzy Hixie 

ustąpił miejsca innemu, którego Qwilleran nie mógł zidentyfikować, ale jej twarz szybko się 

rozjaśniła. 

- Spróbuj tego westfalskiego Sauermilch, mon ami. Cest formidable!

background image

Qwilleran  poszedł  za  namową  Hixie,  ale   z rozczarowaniem   stwierdził,  że  ser  jest 

trochę niedojrzały, nie osiągnął całkowitego zepsucia. Był jednak zdecydowany nie pozwolić 

Hixie na zmianę tematu.

- Czy widziałaś kiedykolwiek Joy przy kole? - zapytał.

- Nie, ale kiedyś o mało co nie rzuciła we mnie garnkiem. Zbiłam przypadkiem jakiś 

głupi dzbanek, który zrobiła, i po tym nie byłam specjalnie mile widziana w pracowni.

- W Maus Haus żyje kolorowy ludek, prawda? Jak opisałabyś Maksa Sorrela?

- Zdeklarowany kawaler - z bólem powiedziała Hixie. - Jego jedyny romans to ten z 

jego dużą, tłustą restauracją... Biedny Max. Ma przysłowiowe złote serce i nie zasługuje na 

kłopoty, które go spotykają.

- Jakie kłopoty?

- Nie wiesz?  Może stracić restaurację. Musiał nawet sprzedać swoją łódź. Ma, to 

znaczy miał, przepiękny jacht, dziesięć metrów długości, cumował go za Maus Haus.

- Na czym polega problem?

- Nie słyszałeś plotek? 

Qwilleran   skrzywił   się   i   potrząsnął   przecząco   głową,   upokorzony   zawodowo, 

ponieważ plotki krążyły, a on, członek klubu prasowego, tkwił w niewiedzy.

- Ludzie  mówią  różne absurdalne  rzeczy.  Jak to, że  szef  kuchni Maksa ma  jakąś 

straszną chorobę. Jak to, że gość znalazł w zupie coś okropnego. Chore żarty.

- Brzmi jak celowa zagrywka. To chyba oszczerstwa?

- To bzdury, bo co jak co, ale restauracja Maksa jest pedantycznie czysta. Niestety 

plotki zrobiły swoje i klienci zaczęli omijać to miejsce.

- Odniosłem wrażenie, że „Golden Lamb Chop" ma wyrafinowaną klientelę, która 

wie, że inspektorat sanitarny...

- Niby nikt nie wierzy plotkom, ale całe to kawiarniane towarzystwo i gracze nie będą 

firmować swoją obecnością lokalu, który jest wyśmiewany, a to najlepsi klienci Maksa.

- Czy wiadomo, jak to się wszystko zaczęło?

Potrząsnęła głową.

- Jest bardzo lubiany w mieście. Mówiłam mu, że powinien zgłosić się z tym  do 

gazety. Niech napiszą, mógłby o tym opowiedzieć i sprostować publicznie, ale on twierdzi, że 

spowodowałoby   to   jeszcze   większe   niezdrowe   zainteresowanie.   Max   ma   nadzieję,   że 

wszystko się jakoś rozwieje, zanim on pójdzie z torbami.

- To zniesławienie. Jeśli tylko uda mu się dojść, kto za tym stoi, może wnieść sprawę 

do sądu.

background image

- To samo mówi Robert, ale Max nie ma żadnego dowodu.

Qwilleran zamierzał zaprosić Hixie na kolację, nawet po tych wszystkich serach, ale 

zmienił zdanie. Postanowił pójść do „Golden Lamb Chop", i chciał tam pójść sam. Zabrał ją 

do domu taksówką i czuł, że jest tym wyraźnie rozczarowana.

-   Lubisz   bejsbol?   Mógłbym   zorganizować   bilety   w   sektorze   prasowym   w   któryś 

weekend, jeśli miałabyś ochotę pójść. - Qwilleran okazał szlachetność. Jeśli jego koledzy z 

pracy zobaczyliby go z tą grubą, pozbawioną gustu, krzykliwą babą, nie daliby mu już nigdy 

spokoju.

- Pewnie, lubię bejsbol. Szczególnie lubię hot-dogi. 

- A kibicujesz jakiejś drużynie?

-   Wszystko   jedno,   byle   zajmowała   ostatnie   miejsce   w   lidze.   Lubię   kibicować 

przegranym.

Kiedy Qwilleran wrócił pod szóstkę, żeby dać kotom indyka przybranego kawałkami 

roqueforta, zastał w domu niewiarygodnie piękną scenę. Apartament został przekształcony w 

dzieło sztuki. Koty znalazły kłębek szarej włóczki przyniesiony przez Rosemary i utkały z 

niej sieć, która spowiła wszystkie meble. Rozwinęły kłębek po podłodze, owinęły dookoła 

krzeseł, oprzędły na nogach stołu, wniosły ją na biurko, naokoło maszyny do pisania i znów 

w dół na podłogę i zaczepiły o paszczę niedźwiedzia, zanim powtórzyły trasę z różnymi 

wariacjami.   Teraz   koty   siedziały   na   regale,   zamarłe   w   bezruchu   jak   postumenty, 

kontemplując swoje dzieło.

Qwilleran widział w muzeum instalację przestrzenną ze strun i miała ona w sobie 

mniej artystycznego wyrazu od tego dzieła. Aż żal było ją niszczyć, ale przecinająca się pod 

różnymi kątami przędza uniemożliwiała całkowicie poruszanie się po pokoju. Znalazł koniec 

włóczki i nawinął ją z powrotem. To tytaniczne przedsięwzięcie zajęło mu pół godziny i 

pochłonęło dobrych parę gramów z jego tkanki tłuszczowej. Tym razem ukrył włóczkę w 

szufladzie biurka. Potem wyszedł na kolację, sam.

Restauracja   „Golden   Lamb   Chop"   znajdowała   się   w   dobrze   wyeksponowanym 

miejscu, u zbiegu ulic State Street, River Road i autostrady. Dziewiętnastowieczny budynek 

stał na rogatkach miasta i był zajezdnią trolejbusów, które jeździły między miastami, zanim 

zaczęto   używać   samochodów.   Teraz   wnętrze   utrzymane   było   w   złotawych   odcieniach. 

Błyszczało metalicznym  blaskiem monet: złoty adamaszek na ścianach, abażury rzucające 

złote światło, złocone ramy obrazów. Podłoga zasłana była złotym pluszowym dywanem, 

wystarczająco   puszystym,   żeby   zwichnąć   na   nim   kostkę   nieuważnej   stopy,   wszystko 

ozdobione motywem jagnięcego kotleta, utkanego ze złotej metalicznej nici.

background image

W drzwiach głównej sali Qwillerana powitał Max Sorrel, kładąc rękę na sercu. Jego 

kształtna   głowa   była   świeżo   zgolona,   ciemny,   dobrze   skrojony   garnitur   i   koszula   w 

cukierkowe paski wyglądały jak żywcem wzięte z reklamy proszku do prania.

-   Jesteś   sam?   -   zapytał   restaurator   z   profesjonalnym   uśmiechem   i   oddechem 

pachnącym miętową pastą do zębów i płynem do płukania ust. - Powieś płaszcz w szatni, 

szatniarki dzisiaj nie ma. - Posadził dziennikarza przy stoliku blisko wejścia. - Chcę, żebyś 

był moim gościem. Jasne?

- Nie, to kolacja na koszt „Daily Fluxion". Niech zapłacą.

-   Przedyskutujemy   to   później.   Nie   będziesz   miał   nic   przeciwko,   jeśli   się   dosiądę 

między usadzaniem  gości?  Nie ma  ich zbyt  wielu w tygodniu,  więc dałem mojej  maitre 

wolne.

Właściciel usiadł na wolnym krześle, ale tak, by mieć wejście w zasięgu (pełnego 

nadziei) wzroku.

Trzydzieści wolnych stolików przybranych w złote obrusy, złote serwetki, złożone 

precyzyjnie i wetknięte w bursztynowe kielichy, czekało na gości.

- Ilu gości może się tu zmieścić?

- Dwustu, jeśli wliczyć w to prywatne sale na górze. Napijesz się?

- Tylko soku pomidorowego.

Sorrel zawołał kelnera, jedynego zresztą.

- Jeden sok pomidorowy i wódka z wodą sodową. I przynieś, proszę, czyste kieliszki, 

dobrze? - Podniósł do góry kieliszek, na którym płyn do zmywania zostawił matową plamkę. 

- Jeśli jest coś, czego nie mogę znieść, to właśnie zacieków na szkle. Co zjesz? Polecam 

jagnięce żeberka z rusztu.

- Brzmi nieźle - powiedział Qwilleran - ale będę musiał wziąć część na wynos  w 

torebce, jestem na diecie.

- Co na pierwsze danie? Vichyssoise? Śledź w śmietanie?

- Lepiej niech to będzie pół grejpfruta.

Qwilleran   powoli   zapalał   fajkę,   a   Sorrel   podsunął   w   jego   stronę   popielniczkę   z 

bursztynowego szkła, którą wcześniej dokładnie obejrzał pod kątem plam.

- Wiesz,  jak tu czyścimy  popielniczki?  Mokrymi  torebkami  herbaty.  To najlepszy 

sposób. Przepraszam cię na chwilę.

Jakaś para weszła do sali jadalnej, spoglądając wokół wystraszonym wzrokiem, jakby 

trafiła pod niewłaściwy adres. 

background image

-   Nie   macie   państwo   rezerwacji?   -   zapytał   Sorrel,   marszcząc   brwi.   Zawahał   się, 

przejrzał   księgę.   Coś   wykreślił,   coś   zapisał.   W   końcu,   uśmiechając   się   wielkodusznie, 

posadził ich przy stoliku naprzeciwko dużego frontowego okna z widokiem na ulicę. Wyjaśnił 

im, zdejmując ze stolika dużą złotą tabliczkę z napisem „rezerwacja", że ruch zacznie się 

dzisiaj później ze względu na to, że sala zarezerwowana jest na bal.

Kiedy kelner podał grejpfruta, Sorrel przyglądał się, jak Qwilleran wydłubuje łyżeczką 

miąższ owocu z gniazd.

- Jesteś nieszczęśliwy? - spytał dziennikarza.

Qwilleran spojrzał na niego pytająco, marszcząc brwi.

- Umiem to wyczytać ze sposobu, w jaki jesz grejpfruta. W kierunku odwrotnym do 

ruchu   wskazówek   zegara.   Czy   przyglądałeś   się   kiedyś   ludziom   jedzącym   grejpfruta?   Ci, 

którzy są szczęśliwi, jedzą zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

- Ciekawa teoria.

- Czy podkulasz palce stóp do wewnątrz, kiedy jesz coś dobrego?

- Nie wiem, nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć.

-   Mogę   wiele   powiedzieć   o   ludziach   po   sposobie,   w   jaki   jedzą.   Obserwuję,   jak 

przełamują swojego rogalika, nabierają na łyżkę zupę, kroją mięso, a nawet jak przeżuwają.

- Jak oceniasz mieszkańców Maus Haus? - zapytał Qwille-ran.

- Ciekawa zbieranina. Hixie - ma w sobie dużo werwy, ale łatwo wpada w panikę. 

Chce za wszelką cenę wyjść za mąż. Rosemary - wygląda jak idealna dama, ale nie byłbym 

taki pewny. William - jest w nim coś dwuznacznego. Nie radzi sobie w życiu najlepiej. Wiem 

o tym ze sposobu, w jaki trzyma widelec. A jak ty go oceniasz?

-   Jest   w   porządku,   sprawia   wrażenie   zabawnego   dzieciaka,   z   dużą   dozą   zdrowej 

ciekawości.

- Może nie powinienem ci tego mówić - zwrócił się do niego poufale Sorrel - bo nie 

chcę sobie nawarzyć kłopotów, ale widziałem, jak wślizguje się do twojego pokoju wczoraj 

wieczorem, koło ósmej, i wyglądało to raczej na wtargnięcie. Pozwoliłeś mu na to? 

- Jak to się stało, że go przyuważyłeś? - zainteresował się Qwilleran. - Myślałem, że 

codziennie o tej porze pracujesz w restauracji.

-   No   cóż,   mieliśmy   w   kuchni   wypadek   i   sos   z   koktajlu   obryzgał   mi   koszulę. 

Poleciałem do domu się przebrać... Przepraszam cię.

Restaurator   skoczył,   żeby   usadzić   grupę   czterech   gości,   oczywiście   turystów. 

Qwilłeran   pomyślał,   że   człowiek   przywiązujący   wagę   do   szczegółów,   tak   jak   Sorrel, 

powinien trzymać w pracy zapasową koszulę.

background image

Kiedy podano jagnię, wyglądające jak góra na Gibraltarze, Qwilleran zauważył:

- Czy wiesz, że Joy Graham opuściła swojego męża?

- Nie! Kiedy to się stało?

- Wczoraj nad ranem.

- Rozwodzi się?

- Nie wiem, według Dana nie zostawiła żadnych wyjaśnień. Po prostu zniknęła.

- Nie jestem zdziwiony - powiedział  Sorrel. - Nie winiłbym  jej za porzucenie  tej 

małpy. Zalazł jej mocno za skórę. - W oczach Maksa Qwilleran zauważył podziw. - Sam 

specjalnie nie cenię małżeństwa. Znam lepsze sposoby na życie. Ludzie żenią się, rozwodzą, 

żenią, rozwodzą. To nie wzbudza szacunku.

- Przyglądałeś się kiedyś jej pracy z gliną?

- Ja? Nie, proszę pana! Moja stopa nigdy nie stanęła w tej garncami. Wystarczyło mi 

jedno spojrzenie na cały ten pył i błoto i wiedziałem, że to nie dla mnie. - Wyraz jego twarzy 

zmienił się z niechęci na aprobatę. - Więc nasza mała się wyniosła, punkt dla niej!

-   Niepokoi   mnie,   dlaczego   wyruszyła   w   środku   nocy,   i   to   przy   takiej   ulewie   - 

powiedział Qwilleran.

- Jesteś pewien, że nie chcesz pieczonego ziemniaka ze śmietaną i szczypiorkiem? - 

nalegał gospodarz.

- Nie, dziękuję... I jeszcze jedna tajemnica - kontynuował Qwilleran. - Co stało się z 

jej   kotem?   To   był   wykastrowany   długowłosy   kot,   a   one   nie   szwendają   się   po   ulicy   w 

poszukiwaniu przygód. Siedzą na kanapie jak poduszki. Masz jakiś pomysł, co się z nim 

mogło stać?

Twarz Sorrela przybrała kolor barszczu, a żyły na jego skroniach nabrzmiały, jakby 

miały eksplodować.

- Co się stało? - powiedział zaniepokojony Qwilleran. - Wszystko w porządku?

Restaurator otarł czoło złotą serwetką i zniżył głos.

- Myślałem przez moment, że pijesz do tej okropnej historii, którą opowiadają na 

mieście - spojrzał ostrożnie na dziennikarza. - Nie słyszałeś?

Qwilleran potrząsnął głową.

- Jestem prześladowany. Ktoś rozsiewa po mieście stek wrednych kłamstw i muszę 

powiedzieć,   że   uderzają   one   mocno   w   mój   interes.   W   czwartek   wieczorem   to   miejsce 

powinno być w trzech czwartych pełne. Spójrz tylko, sześciu gości!

- Co to za plotki?

Sorrel skrzywił się.

background image

- Że używam kociego mięsa do siekanej polędwicy i inne podobne bzdury. Mógłbym 

powiedzieć ci więcej, ale nie chcę ci popsuć kolacji. Dlaczego nie oskarżają mnie, że mam 

klub hazardowy na tyłach, dlaczego nie mówią, że trzymam na górze dziewczynki? To akurat 

mógłbym  znieść. Ale uderzają tam,  gdzie boli. Ja! Facet, który jest znany z najczystszej 

kuchni w całym mieście!

- Masz jakiś pomysł, kto mógłby stać za tymi plotkami? -zapytał Qwilleran. - I jaki 

może mieć motyw?

Sorrel wzdrygnął się.

- Nie wiem. Wygląda na to, że nikt nie wie. To sprawia wrażenie spisku, szczególnie 

po tym, co stało się we wtorek wieczorem.

- A co się stało?

- Moja kuchnia stanęła w ogniu. Policja mnie zawiadomiła i musiałem wracać do 

miasta. To musiało być podpalenie. Nie trzymam nigdzie na wierzchu tłuszczu. Nie używam 

żadnych   łatwopalnych   detergentów...   Coś   ci   powiem.   Jeśli   coś   się   stanie   temu   lokalowi, 

skończę ze sobą. Kocham tę restaurację! Same story kosztowały mnie czterdzieści dolarów za 

metr. Dywan był robiony na zamówienie. Widziałeś kiedyś dywan ze wzorem w jagnięcy 

kotlet?

Qwilleran musiał przyznać, że przykrycie podłogi jest niezwykłe.

- Czy ktoś może żywić do ciebie osobistą urazę?

- Do mnie? Mam tysiące przyjaciół. Zapytaj kogokolwiek. Nie mógłbym wymienić 

żadnego wroga, nawet jeślibyś mi zapłacił.

- A co z pracownikami? Zwolniłeś kogoś, kto byłby zdolny do zemsty?

- Nie, zawsze dobrze traktowałem moich ludzi i oni mnie lubią. Zapytaj ich. Zapytaj 

Charliego. - Kelner podawał kawę. 

- Charlie, czy ja cię dobrze traktuję? Powiedz temu człowiekowi. On jest z gazety. 

Czy ja wszystkich dobrze traktuję?

- Tak, proszę pana - powiedział Charlie głosem bez wyrazu.

Qwilleran  odmówił  Sorrelowi zjedzenia  deseru z karty,  gdzie można  było  znaleźć 

kremowe ciastko z rumem, bananowy mus po bawarsku, krem karmelowy z orzechami pekan, 

kruche   ciasto   z   truskawkami   i   mus   czekoladowy.   Qwilleran   opuścił   restaurację   z   resztą 

jagnięciny zawiniętą  w aluminiową  folię. Miał przejść na drugą stronę River Road, żeby 

złapać taksówkę jadącą do zachodniej dzielnicy, ale przyjechał autobus i Qwilleran wdrapał 

się do środka.

background image

Był   to   jeden   z   tych   powolnych   nocnych   autobusów.   Niespieszne   tempo   i   warkot 

silnika zmuszały do refleksji. Dlaczego kobietom podobają się faceci z łysymi,  lśniącymi 

głowami?   W   oczywisty   sposób   Max   Sorrel   był   atrakcyjny   dla   płci   przeciwnej.   Czy 

sprowokował wrogość zazdrosnego rywala? Zazdrosnego męża? Było coś między nim a Joy? 

Jeśli tak, i jeśli Dan to przeczuwał, czy byłby w stanie przeprowadzić tak udaną kampanię 

przeciwko „Golden Lamb Chop"? Max wydawał się zdziwiony wiadomością o zniknięciu 

Joy, ale był też dobrym aktorem. Mógł kłamać... A co z tym jego wyjazdem o trzeciej nad 

ranem? Historia z podpaleniem, jeśli była prawdziwa, byłaby dobrą wymówką. Qwilleran 

zanotował w pamięci, żeby to sprawdzić... A co do Williama i jego nielegalnego wtargnięcia 

do szóstki, to Qwilleran  nie był  nadmiernie zdziwiony.  Kuchenny wieszak na klucze był 

łatwo   dostępny,   a   chłopak   chciał   prawdopodobnie   zobaczyć   koty.   William   miał   zdrową 

ciekawość, z punktu widzenia Qwillerana była to zaleta. Był też bezczelny, miał giętki język i 

przyjemną osobowość. Qwilleran i Riker byli dokładnie tacy sami w jego wieku, zanim ich 

wyskoków   nie   utemperowały   życiowe   rozczarowania,   kompromisy   i   stara   dziennikarska 

prawda, że nic nowego pod słońcem.

Pochłonięty myślami Qwilleran przejechał Maus Haus o dobrą milę i musiał czekać na 

kolejny powolny autobus, jadący w przeciwnym kierunku.

Kiedy w końcu dotarł do domu,  zastał w Wielkim  Holu spore zmiany.  Duży stół 

jadalny i krzesła z wysokimi oparciami zostały odsunięte na bok, a całą przestrzeń wypełniały 

postumenty różnej  wysokości.  Na środku sali  kilka  podkładów  kolejowych  ułożonych  na 

podłodze formowało kwadrat, w którego wnętrzu Dan Graham, oparty na rękach i kolanach, 

układał małe okrągłe kamienie. Sam, w dużym holu, przekładający kamienie z miejsca na 

miejsce, jakby praca ta miała jakiś głęboki sens, był częścią smutnego obrazu bez znaczenia, 

pomyślał Qwilleran.

- Jak tam idzie, panie Graham? - zapytał.

- Powoli - odpowiedział garncarz. - Niezbyt przyjemnie jest ustawiać to samemu. - 

Wstał   i   zaczął   rozmasowywać   sobie   plecy,   jednocześnie   przyglądając   się   krytycznie 

kamieniom. - Najlepsze z moich dzieł będą ustawione na podestach, tutaj, w tym kwadracie. 

Zadziwię to miasto, jak bum-cyk-cyk.

- Jak szybko zobaczymy nowe naczynia?

- Może w poniedziałek albo we wtorek. Mam kilka pięknotek, które dopiero stygną w 

piecu. Rozmawiał pan z kimś w gazecie?

background image

- Wszystko pod kontrolą. Proszę się nie martwić - uspokoił go Qwilleran, chociaż 

zapomniał powiedzieć Rikerowi o wszystkim, z wyjątkiem zniknięcia Joy. - Jakieś wieści od 

żony?

- Zero. Ani słowa. Nie zdziwiłbym się, gdyby wróciła na balangę w środę wieczorem. 

W  zeszłym  tygodniu  wysłaliśmy  ponad trzysta  zaproszeń.  Powinno być  niezłe  przyjątko. 

Przyspieszam z robotą, bąbelki, odpowiednia obsługa, jeśli wiesz, co mam na myśli. Krytycy 

lepiej niech przyjdą, to wszystko, co mogę powiedzieć... Proszę tutaj, niech pan pozwoli, że 

coś panu pokażę. - Graham sięgnął do kieszeni na biodrze i jeszcze raz pomachał przed 

Qwilleranem pożółkłym wycinkiem, potwierdzającym jego dawną chwałę.

Kiedy Qwilleran poszedł do siebie pod szóstkę, zastał koty czekające pod drzwiami, 

uprzedzone o jego przybyciu przez swój koci słuch.

- Koko, skąd ten facet ma pieniądze, żeby kupić szampana dla trzystu gości? - zapytał 

go Qwilleran.

Oczy kota w świetle lampy były jak wielkie czarne wiśnie - bez żadnej ekspresji, choć 

kryły się w nich odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie kiedykolwiek zadano.

Qwilleran rozwiesił płaszcz na oparciu krzesła i zdjął krawat. Yum Yum przyglądała 

się krawatowi jasnymi oczami pełnymi nadziei. Zazwyczaj rzucał go w powietrze tak, by 

mogła skoczyć i złapać go, ale dzisiaj był zbyt zmartwiony, żeby się bawić. Zamiast tego 

usiadł w fotelu, włożył okulary i otworzył paczkę z wycinkami znalezionymi w bibliotece 

„Fluxion".

Maus nie przesadzał, co pięć lat „Fluxion" odgrzewał sprawę tajemniczych śmierci w 

garncami, głównie aby wprawić w zakłopotanie „Morning Rampage". Konkurencyjna gazeta 

nadal   była   sponsorowana   przez   rodzinę   Pennimanów.   To   właśnie   stary   Hugh   Penniman 

zbudował   to   dziwne   centrum   sztuki   i   utrzymywał   kontakty   towarzyskie   z   artystami 

mieszkającymi w tym domostwie.

Historie napisane w staromodnym stylu niedzielnych dodatków relacjonowały, jak to 

„młody, przystojny rzeźbiarz" o nazwisku Mortimer Mellon zakochał się w „uroczej Helen 

Maude Hake", zajmującej się ceramiką. Ona niestety była „protegowaną" Hugh Pennimana, 

„znanego filantropa". Po „dzikim party", które odbyło się w garncami, ciało „nieszczęśliwie 

zakochanego   rzeźbiarza"   znaleziono   w   rzece.   Koroner   orzekł   nieszczęśliwy   wypadek. 

Reporterzy   z   „Fluxion"   zakwestionowali   wyniki   oficjalnego   dochodzenia   i   próbowali 

przeprowadzić wywiady z innymi artystami z garncami, ale „niechlujna bohema" wykazała 

się „rażącym brakiem współpracy". Niewiele później sprawa osiągnęła „tragiczny koniec", 

background image

kiedy to „urocza Helen" odebrała sobie życie, podążając do „wodnego grobu" za ukochanym 

Mortimerem. Zostawiła list, którego nigdy nie upubliczniono.

Jak tylko Qwilleran skończył czytać, usłyszał głuchy dźwięk z przeciwległego końca 

pokoju. Odwrócił się i zobaczył książkę z czerwoną okładką, leżącą na podłodze, do góry 

grzbietem.   Z   miękkim   pacnięciem   Koko   wylądował   na   podłodze   obok   książki   i   zaczął 

popychać ją nosem w kierunku Qwillerana.

- Niedobry kot! - krzyknął ze złością Qwilleran. To była książka z biblioteki, stara, 

niezbyt  solidnie zszyta  na grzbiecie. - Bibliotekarz cię zabije. Niedobry kot! - powtórzył 

Qwilleran.

Wtedy Qwilleran zobaczył, że Koko powoli wygina grzbiet i kładzie po sobie uszy. 

Brązowy ogon Koko zesztywniał i on sam zaczął stąpać naokoło książki w dziwnym tańcu na 

wyciągniętych nogach. Okrążył książkę raz, drugi, trzeci i Qwilleran poczuł ścisk w żołądku. 

Jeden   jedyny   raz   przedtem,   na   zmrożonym   podwórku,   Qwilleran   widział,   żeby   Koko 

wykonywał ten rytuał. Raz tylko kot chodził tak w koło i w koło, i w koło, a to, wokół czego 

chodził, to było ciało.

Teraz to, co okrążał, to była książka, stara czerwona książka zatytułowana Antyczna 

sztuka garncarstwa. Ciszę zakłócał tylko żałobny gwizd łodzi gdzieś na rzece.

background image

Rozdział dziewiąty

Przed położeniem się spać we wtorek wieczorem Qwilleran zadzwonił do człowieka 

„Fluxion" z nocnej zmiany w komendzie głównej policji i poprosił go o sprawdzenie, czy w 

ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin wyłowiono z rzeki jakieś niezidentyfikowane ciała.

Kendall oddzwonił z informacjami.

- Było jedno - powiedział. - Mężczyzna. Typ kaukaski. Około czterdziestki. To twój 

chłopak?

Qwilleran spał tej nocy niespokojnie, a między tymi bezsennymi godzinami śniły mu 

się wodorosty, wielkie kurtyny z wodorostów unoszące się na falach. Potem śniło mu się, że 

jest głową z zielonymi włosami, wirującymi w brudnej, brązowej wodzie.

Kiedy obudził się rano, miał uczucie, że jego kości zamieniły się w galaretę. Ubrał się 

ze znużeniem, ignorując koty, a one wyczuły, że jest zaniepokojony, i schodziły mu z drogi. 

Właśnie kiedy skierował się ku schodom, idąc po nieodzowną już poranną kawę, znalazł się 

w sytuacji, która w tej chwili znużenia wzmocniła jego ducha. Na schodach spotkał Roberta 

Mausa.

Prawnik zatrzymał się i spojrzał mu prosto w oczy, dziennikarz zauważył, że siniec 

wokół oka Mausa zbladł i przybrał kolor skórki od banana. Maus robił wrażenie, jakby miał 

zamiar powiedzieć coś wiekopomnego, i po kilku chwilach zwrócił się do Qwillerana:

- Panie Qwilleran, czy przypadkiem mógłby pan poświęcić mi krótką chwilę pana 

cennego czasu?

- Przypuszczam, że tak.

Udali się do apartamentu Mausa, urządzonego angielskimi antykami i wykończonego 

zieloną skórą w kolorze brokułów, wypolerowanym mosiądzem i stalą.

Maus skłonił się i poprowadził Qwillerana do krzesła w stylu Banku Anglii.

- Sprawa, którą chciałbym poruszyć - powiedział - dotyczy pani Graham. Jest to dla 

mnie, nazwijmy to, bolesne, że muszę zwrócić się do pana w takich okolicznościach, i nie 

powinien   pan,   pod   żadnym   pozorem,   uważać   tego   za   oskarżenie   lub   nawet   za   zarzut. 

Jednakże...   na   sprawę   tę   zwrócono   moją   uwagę,   zaznaczając,   że   rozmowa   z   panem   w 

zaistniałej sytuacji nie będzie nietaktem - mając na względzie to, co pokornie określam... 

poszanowaniem tego domostwa.

- W czym, u diabła, jest problem? - zażądał wyjaśnień Qwilleran.

background image

Prawnik uniósł rękę w geście protestu.

- Nie ma niczego, co można by - w realnym i czynnym sensie - określić jako problem, 

zapewniam   pana,   jest   tylko   sprawa,   którą   mi   przedstawiono...   Zaznajamiając   pana   z   tą 

kwestią,   nie  szukam   ani  jej  potwierdzenia,  ani   zaprzeczenia...   Jedynym  moim  celem   jest 

utrzymanie dobrych stosunków między mieszkańcami tego domu...

- Okej, o co w tym wszystkim chodzi? - walnął Qwilleran. 

- Kawa na ławę!

Maus odczekał, jakby liczył do dziesięciu, a potem powoli i wyraźnie powiedział:

- Pan Graham, którego pan poznał... ma wrażenie... że jego żona otrzymała od pana 

znaczne wsparcie finansowe, które umożliwiło jej wyjazd. Nie jestem, powtarzam...

Qwilleran   skoczył   na   równe   nogi   i   niecierpliwym   krokiem   przemierzył   orientalny 

dywan.

- Skąd miałem wiedzieć, że zamierza uciec? Miała zamiar się rozwieść. Wie pan o tym 

równie dobrze jak ja. A jeden z tych pana kolesiów od cywilnego wyciągnął rękę po więcej, 

niż mogła dać. A skoro Dan ma jakieś zażalenie, to czemu nie przyjdzie z tym do mnie?

Maus zniżył głos i zwrócił się do Qwillerana przepraszającym tonem.

- On się obawia, słusznie czy też nie, ja tego nie rozsądzam, że konfrontacja mogłaby, 

powiedzmy,   zmniejszyć   jego   szanse   na   sprawiedliwy   osąd   ze   strony   prasy,   którą   pan 

reprezentuje.

- Albo - ujmijmy to uczciwiej - ma nadzieję, że jego oskarżenie sprawi, że poczuję się 

tak winny, że stanę na głowie, żeby zdjęcie jego garnków znalazło się na pierwszej stronie. 

Już nie po raz pierwszy ktoś stosuje wobec mnie tę prostacką strategię. To głupie posunięcie, 

mogę   się   tak   wkurzyć,   że   całkiem   zapomnę   o   darmowej   reklamie.   Może   mu   pan   to 

powiedzieć.

Maus podniósł obie ręce.

- Za wszelką cenę zachowajmy spokój i rozwagę i proszę mieć na względzie to, że 

jedyny cel mojej interwencji był taki, żeby uniknąć najmniejszego nawet cienia skandalu.

- Ryzykuje pan coś więcej niż skandal! - zawarczał Qwilleran, wypadając z pokoju jak 

burza.

Kiedy dotarł do „Fluxion", żeby odebrać tygodniówkę i otworzyć pocztę, był nadal 

zirytowany.   Codziennie   z   nadzieją   przeglądał   pocztę   i   za   każdym   razem,   kiedy   dzwonił 

telefon,  serce przestawało mu  bić, chociaż  instynkt  podpowiadał  mu, że nie  dostanie  już 

żadnej wiadomości od Joy.

W dziale kulturalnym znalazł Rikera.

background image

- Chodź na dół do baru, mam ci kilka rzeczy do powiedzenia.

- Zanim zapomnę - powiedział redaktor działu do Qwillerana - pójdziesz na lunch 

prasowy w południe i napiszesz kilka linijek do jutrzejszego wydania? Wprowadzają nowy 

produkt.

- Jaki produkt?

- Nowe jedzenie dla psów.

- Jedzenie dla psów? Czy to nie rozciąga zbytnio moich obowiązków jako reportera 

kulinarnego?

- Cóż, nie zrobiłeś nic więcej, żeby zarobić na swoją wypłatę w tym tygodniu, nic 

więcej, co mógłbym zobaczyć... No, daj spokój. Co cię gryzie?

Bar   kawowy   „Fluxion"   znajdował   się   w   piwnicy.   Rano   była   to   najgłośniejsza   i 

zarazem najbardziej prywatna sala konferencyjna w budynku. Termin odsyłania gazety do 

drukarni był  ten sam co zwykle, więc nie było  się co spieszyć.  Maszynistki jadły obiad, 

dziennikarze jedli lunch, marketingowcy jedli śniadanie, a pracownicy biurowi mieli pierwszą 

przerwę na kawę. Betonowe ściany pomieszczenia trzęsły się od ryku pracujących za ścianą 

maszyn   drukarskich.   Klienci   przekrzykiwali   jeden   drugiego;   kelnerki   przyjmujące 

zamówienia, krzycząc, przekazywały je do kuchni, kucharze, burcząc, udzielali odpowiedzi; 

pomoc kuchenna rzucała naczyniami, a radio wyło z niezrozumiałych dla nikogo powodów, 

choć   nikt   go   nie   słuchał.   Panujący   w   pomieszczeniu   harmider   sprawiał,   że   bar   był 

wymarzonym miejscem na poufne rozmowy: tylko krzyk prosto do ucha był słyszalny.

Dwaj mężczyźni zamówili kawę, a redaktor poprosił jeszcze o czekoladowego pączka.

- Co się dzieje?! - krzyknął Qwilleranowi wprost do ucha.

- Chodzi o Dana Grahama! Historyjkę, którą mi sprzedał! - odkrzyknął Qwilleran. - 

Myślę, że to kłamstwo!

- Jaką historyjkę?

- O tym, jak włosy Joy wkręciły się w koło. 

- Dlaczego miałby kłamać?

Qwilleran pokiwał złowieszczo głową.

- Myślę, że coś stało się z Joy. Wątpię, żeby wyjechała.

- Ale widziałeś samochód.

- To był samochód Maksa Sorrela. Ogień w jego restauracji!

Kelnerka uderzyła dwiema filiżankami o ladę.

- Ty i te twoje przypuszczenia! - zawył Riker.

- Mam okropne myśli.

background image

- Okropne co?

- Okropne myśli! 

- Nie myślisz chyba... - twarz wydawcy wykrzywił strach.

- Nie wiem - Qwilleran dotknął nerwowo swoich wąsów. - To tylko możliwość.

- Ale gdzie jest ciało?

- Może w rzece!

Dwaj   mężczyźni   wpatrywali   się   w   głębię   filiżanek   z   kawą   i   pozwalali,   żeby 

ogłuszająca kakofonia baru kawowego atakowała ich nieczułe uszy.

-   Jeszcze   jedno!   -   wykrzyknął   po   chwili   Qwilleran.   -   Dan   wie   o   moim   czeku! 

Siedemset pięćdziesiąt!

- Jak się dowiedział?

Qwilleran zadrżał.

- Co zamierzasz?

- Zadawać pytania.

Riker pokiwał smutno głową.

- Nie mów Rosie!

- Co?

- Nie mów Rosie! Jeszcze nie!

- W porządku!

- Zasmuciłbyś ją!

- Okej.

Qwilleran przeżył  jakoś psi lunch prasowy i napisał średnio dowcipny kawałek na 

dodatkową   stronę,   porównując   prostotę   psiej   kuchni   z   wymaganiami   kulinarnymi   kotów. 

Potem   poszedł   do   domu   nakarmić   koty.   Najpierw   jednak   zatrzymał   się   w   delikatesach. 

Wygłodniałym okiem spoglądał na cebularze, siekane kurze wątróbki, piklowane śledzie, ale 

pożałował sobie i kupił tylko klenia dla kotów. Raz na zawsze skończył eksperymentować z 

puszkowanym kocim jedzeniem.

Rano przed wyjściem wsunął pod drzwi Williama karteczkę, zapraszając go na kolację 

do nowo otwartej restauracji o nazwie „Petrified Bagel", teraz spotkali się na schodach i 

młody człowiek przyjął radośnie zaproszenie.

- Wyjedźmy o szóstej trzydzieści - zasugerował Qwilleran. 

- Czy to za wcześnie?

- Nie, w porządku - powiedział William. - Potem muszę jeszcze wpaść do domu mojej 

matki. Nie masz samochodu, prawda? Możemy jechać moim.

background image

Qwilleran poszedł na górę, biorąc po trzy stopnie za jednym zamachem. Naraz poczuł, 

że przepełnia go nieuzasadnione uczucie podniecenia. Niepewność zostawił za sobą, teraz 

miał do wykonania robotę. Teraz był pewny, że jego przypuszczenia są słuszne - teraz mógł 

prowadzić   swoje   nieoficjalne   śledztwo   -   duch   dorósł   do   wyzwania.   Zamiast   żałobnego 

smutku po stracie Joy poczuł gwałtowną lojalność wobec pamięci o niej. Musiał przyznać, że 

właśnie   tę   pamięć   kochał.   To   Joy   Wheatley,   lat   dziewiętnaście,   sprawiła,   że   jego   serce 

poczęło bić szybciej w poniedziałkową noc, nie Joy Graham. Dwadzieścia lat rozłąki zrobiło 

swoje, mógł to teraz przyznać, mimo że przez kilka dni przekonywał siebie, że nic się nie 

zmieniło.

Koty dostrzegły jego dobry nastrój i rzuciły się w wyścig po pokoju, po regałach, w 

dół po podłodze, wokół dużego fotela, pod stół, łóżko. Yum Yum na przedzie, a Koko tuż za 

nią tak, że tworzyły jedną plamę jasnego futra. Na zakrętach Yum Yum zwalniała na ułamek 

sekundy i Koko ją wyprzedzał. Potem ona go ścigała.

Qwilleran  starał się unikać  przemykających  ciał,  zdjął  buty i odważnie wszedł na 

wagę. Schodził z niej z uśmiechem satysfakcji. To była spokojna wiosenna noc. Lufciki w 

dużym oknie studia były otwarte, od rzeki wiała delikatna bryza. Gdzieś w budynku, albo w 

jego pobliżu, dało się słyszeć męski głos śpiewający Loch Lamond i przez chwilę Qwillerana 

opanowała nostalgia za dzieciństwem. To była ukochana melodia jego ojca.

Z Williamem spotkał się w Wielkim Holu, na tę okazję chłopak włożył wygnieciony 

sportowy   płaszcz   w   kolorze   sosu   pieczeniowego.   Długa   stara   limuzyna   z   pradawnego 

odzysku warczała cicho przed frontowymi drzwiami.

- Wygląda jak karawan - zauważył Qwilleran.

-   Najlepsza,   jaką   mogłem   dostać   za   pięćdziesiąt   dolarów   -   przeprosił   Williarń.   - 

Rozgrzewałem ją, zanim ruszy, trzeba ją trochę dopieścić. Otwieraj drzwi powoli, inaczej 

wypadną.

- Benzyna musi cię kosztować majątek.

- Nie jeżdżę za często, ale przydaje się na randki. Poprowadzisz? Ja potrzymam drzwi 

od strony pasażera, żeby nie odleciały.

Z Qwilleranem za kierownicą, czarna piękność ruszyła majestatycznie w dół podjazdu, 

wydając  z  siebie  charakterystyczny   warkot  samochodu   z  uszkodzonym  tłumikiem.   Kiedy 

Qwilleran spoglądał w tylne lusterko, wielokrotnie wydawało mu się, że ktoś ich śledzi, ale 

był to tylko koniec limuzyny połyskujący daleko w tyle. 

Restauracja znajdowała się w części miasta zwanej Junktown. Była to podupadająca 

okolica,   którą   kilku   przedsiębiorczych   entuzjastów   miejscowych   tradycji   starało   się 

background image

rewitalizować. Dawny sklep z antykami na Zwinger Street przerobiono teraz na restaurację o 

nazwie   „Petrified   Bagel".   Właściciele   urządzili   wnętrze   starociami,   z   których   jeden   nie 

pasował   do   drugiego.   Stare   kuchenne   stoły   i   krzesła,   każde   inne,   pomalowano   na 

przypadkowe kolory, a pokryte jutą ściany udekorowano reliktami z miejskiego śmietniska. 

Kelnerzy okazali się być bezdomnymi, rekrutowanymi z pobliskich barów i zaułków.

- Jedzenie może nie być  najlepsze - powiedział Williamowi Qwilleran - ale może 

dostarczyć barwnej historyjki do mojej kolumny.

- Kogo to obchodzi, skoro jest za darmo? - chłopak jasno wyraził swój stosunek.

Usiedli przy stoliku przy ścianie, tuż pod instalacją z zardzewiałych kranów i rur. 

Ledwo przysunęli krzesła, a już kelner dosłownie zawisł nad nimi.

- Czego czeba? - zapytał. - Czeba drinka z baru? - Miał na sobie czarny garnitur, za 

duży o kilka numerów, oraz przekrzywioną muszkę i od razu było widać, że jeśli się ogolił, to 

zapewne nożem do masła.

William poprosił o piwo, a Qwilleran zamówił wodę sodową z cytryną.

- Muże powtórzyć?

-   Piwo   dla   tego   pana   -   powiedział   Qwilleran   -   a   ja   wezmę   wodę   gazowaną   z 

wyciśniętą do środka cytryną. - Do Williama zaś rzekł: - Znam tę okolicę. Mieszkałem kiedyś 

w kamienicy starego Spencera, tu niedaleko - historyczny dom pełen duchów.

- Serio? Widziałeś kiedyś ducha?

- Nie, ale miały tam miejsce różne dziwne rzeczy i ciężko było się połapać, kto jest 

sprawcą tych wszystkich psikusów, moje koty czy bezcielesna dama.

Kelner wrócił z pustymi rękami.

- Czeba do tego cukier?

- Nie, tylko woda z cytryną.

William zapytał: 

- Jak tam koty radzą sobie z lekcjami pisania na maszynie?

- Nie uwierzysz, ale Koko napisał przedwczoraj jedno słowo. To raczej proste słowo, 

ale... Qwilleran podniósł oczy i uchwycił irlandzki błysk w oczach chłopaka. - Ty dogu! - 

powiedział. - To właśnie robiłeś w moim pokoju we wtorek w nocy? Moi szpiedzy widzieli, 

jak się skradałeś.

William zaryczał ze śmiechu.

-   Zastanawiałem   się,   ile   czasu   zajmie   ci   rozgryzienie   sytuacji.   Znalazłem   trochę 

kawioru w zamrażarce Mausa i zaniosłem go twoim kotom. Smakowało im.

- A komu by nie smakowało?

background image

Kelner przyniósł drinki.

- Czeba coś do tego?

Qwilleran potrząsnął głową.

- A jak poradziłeś sobie z Koko i Yum Yum? 

- Mała uciekła, ale duży wyszedł i ucięliśmy sobie długą pogawędkę. On gada nawet 

więcej ode mnie. Lubię koty. Nie można nimi rządzić.

- Ale i nie można z nimi wygrać. Już myślisz, że jesteś górą, a te zawsze postawią na 

swoim.

- Poczeba zobaczyć menu? - Kelner proponował im poplamiony tłuszczem, oprawiony 

w płótno folder.

- Później - odpowiedział Qwilleran. - Jak ci idzie w szkole sztuk pięknych?

William wzruszył ramionami.

- Zamierzam zrezygnować. To nie moja działka. Moja dziewczyna jest artystką, to ona 

mnie namówiła, żebym spróbował, ale... sam nie wiem. Po służbie poszedłem do college'u, 

ale   nie   szło   mi   najlepiej.   Tam   to   się   musisz   uczyć!   Fajnie   byłoby   być   barmanem   albo 

kelnerem w jakimś dobrym lokalu, gdzie dostaje się królewskie napiwki.

- Cosz zamówicz? - zapytał kelner, który był zawsze w zasięgu słuchu.

Qwilleran oddalił go ruchem ręki, ale ten, zanim zniknął, przestawił jeszcze solniczkę, 

pieprzniczkę i strzepnął wyimaginowany okruszek z ceraty. 

- To,  co  naprawdę  bym   chciał   robić  - kontynuował  William   - to  być   prywatnym 

detektywem. Czytałem dużo opowieści kryminalnych i myślę, że byłbym w tym niezły.

- Mnie też fascynują dochodzenia - zwierzył się Qwilleran. - W Chicago i Nowym 

Jorku odkryłem kilka spraw.

- Naprawdę? A rozwiązałeś jakąś dużą sprawę? Rozwiązałeś walentynkową masakrę?

- Nie jestem aż taki stary, synku.

- Czy kiedykolwiek chciałeś być prywatnym detektywem?

-  Nie,   zupełnie.   -  Qwilleran   pogładził   wąsy.   -  Ale   reporter   wyostrza   sobie   zmysł 

obserwacji   i   nabiera   nawyku   zadawania   pytań.   Zadaję   sobie   wiele   pytań,   odkąd 

przeprowadziłem się do Maus Haus.

- Na przykład?

- Kto krzyczał o trzeciej trzydzieści we środę rano? Dlaczego drzwi do garncami były 

zamknięte? Skąd Maus ma siniak pod okiem? Co stało się z kotem Joy Graham? I w końcu co 

stało się z Joy Graham?

- Myślisz, że coś jej się stało?

background image

Kelner krążył wokół stolika.

- Czecie zamówić teraz?

Rozdrażniony Qwilleran wziął głęboki oddech.

-   Tak,   proszę   mi   przynieść   ślimaki,   zupę   vichyssoise,   boeuf   Bourguignon   i   małą 

sałatkę nicejską.

Zaległa długa cisza.

- Mużna powtórzyć?

- Nieważne - powiedział Qwilleran. - Proszę tylko przynieść mrożonego hamburgera, 

lekko podgrzanego, i odrobinę groszku z puszki.

William zamówił  zupę krem z grzybów,  duszone mięso  z ziemniaczanym  puree i 

sałatę z sosem tysiąca wysp.

- Powiedz, to prawda, że byliście zaręczeni? - zapytał Qwillerana.

- Z Joy? To było dawno temu. Kto ci to powiedział?

William zrobił mądrą minę.

- Zorientowałem się, to wszystko. Nadal ją lubisz?

- Oczywiście, ale nie w ten sam sposób.

- Wielu ludzi w Maus Haus ją lubi. Ham Hamilton szalał za nią. Myślę, że dlatego się 

przeprowadził, żeby się trzymać z daleka od kłopotów.

Qwilleran otarł wąsy, jeszcze inne rozwiązanie gryzło jego górną wargę.

- Czy słyszałeś coś albo zauważyłeś coś niezwykłego w noc, kiedy zniknęła?

- Nie, grałem w remika z Rosemary do dziesiątej. Potem ona musiała poddać się 

zabiegom   kosmetycznym   na   tym   swoim   stole,   więc   poszedłem   poszukać   Hixie,   ale   ona 

wyszła. Chwilę oglądałem telewizję. Słyszałem, że Dan wyciąga swój samochód z wiaty, ale 

poszedłem spać przed północą. W środę rano mam zajęcia.

Kelner przyniósł zupę.

- Podacz krakersy?

- Przy okazji - Qwilleran zapytał Williama - wiesz, co to znaczy, kiedy się kogoś 

nazywa garncarzem wałkoniem? Słyszałem, jak nazywają Dana garncarzem wałkoniem.

Salwa śmiechu, jaką wybuchnął William, odbiła się echem przez całą restaurację.

-   Masz   na   myśli   garncarza,   który   używa   wałka?   Niewiele   się   pomyliłeś.   Dan 

rozwałkowuje glinę na płaskie placki i w ten sposób tworzy kwadratowe albo prostokątne 

naczynia.

- Czy uważasz, że jest dobry w tym, co robi?

background image

- A kim ja jestem, żeby to oceniać? To ja jestem naprawdę wałkoniem... Co za podła 

zupa.

- Z puszki?

- Gorzej, smakuje, jakbym to ja ją zrobił.

- Dan mówi, że zamierza dokonać wielkich rzeczy w Nowym Jorku i w Europie.

- Tak, wiem. Wydaje mi się, że naprawdę ma taki zamiar. W zeszłym tygodniu dostał 

pocztą paszport.

- Serio? A skąd to wiesz?

- Byłem tam, kiedy przyszedł listonosz. Zgaduję, że to był paszport. Był w grubej 

brązowej kopercie, na której było napisane „Biuro Paszportowe" albo coś takiego, w rogu na 

górze.

Kelner podał główne danie. 

- Czeba keczup?

- Żadnego keczupu - powiedział Qwilleran. - Żadnej musztardy. Żadnego sosu steak 

house. Żadnego sosu chili.

- Jeśli chcesz zobaczyć, jak Mickey Maus wpada w furię, to wystarczy wspomnieć o 

keczupie - powiedział William.

- Słyszałem, że Maus jest wdowcem. Co się stało z jego żoną?

-  Udławiła   się  na  śmierć   kilka   lat   temu.   Mówią,   że  udławiła  się   kością  kurczaka 

Marengo. Była wiele starsza od Mickey Mausa. Wydaje mi się, że on lubi starsze kobiety. 

Spójrz na Charlotte!

- Co z Charlotte?

- Mam na myśli sposób, w jaki jej się podlizuje cały czas. Na początku myślałem, że 

Charlotte jest jego matką. Max uważa, że jest jego kochanką. Hixie mówi, że Mickey Maus 

jest   nieślubnym   dzieckiem   Charlotte   i   tego   faceta,   który   założył   sieć   Heavenly   Hash   - 

William pękał ze śmiechu.

- Słyszałem, że Max przeżywa ciężkie chwile w „Golden Lamb Chop".

- Wielka szkoda. Mam własną teorię na ten temat.

- Że co?

- Że na przykład lubi mężatki, no wiesz, i to na hurtową skalę. Nie przejmuje się 

przestrzeganiem zasad.

- Myślisz, że może tu wchodzić w grę jakiś zazdrosny mąż?

- To tylko przypuszczenia. Hej, czemu ty i ja nie założymy agencji detektywistycznej? 

Duży wkład nie byłby potrzebny... Zobacz, znów idzie wymowny profesor Moriarty.

background image

- Czeba jeszcze trochę masła?

Przez   chwilę   Qwilleran   skoncentrował   się   na   swoim   hamburgerze,   który   był   tak 

spieczony,   że   miał   konsystencję   opony   w   stalowej   obręczy.   William   już   od   dawna   był 

skupiony na zaspokajaniu swojego młodzieńczego apetytu.

- Muszę jutro rano wstać o szóstej - powiedział. - Muszę iść z Mickey Mausem na targ 

farmerski.

- Chętnie poszedłbym z wami - odpowiedział Qwille-ran. - To mogłaby być historia.

- Nigdy tam nie byłeś? To dopiero heca! Spotkajmy się w kuchni o szóstej trzydzieści. 

Mam do ciebie zadzwonić? 

- Nie, dziękuję, mam budzik. Właściwie trzy budziki, wliczając w to koty.

William zamówił na deser sernik z truskawkami.

- Najlepsza pasta z tapety, jaką kiedykolwiek jadłem - powiedział.

Qwilleran zamówił kawę. Podano ją w dużym kubku, którego brzeg smakował płynem 

do mycia naczyń.

- A przy okazji, czy kiedykolwiek widziałeś Joy Graham przy pracy na kole?

Jego gość pokiwał głową, mając usta pełne sernika.

- Jakiego koła używała?

- Tradycyjnego. Dlaczego?

- Nigdy nie używała elektrycznego?

- Nie, nigdy niczego nie robiła po linii najmniejszego oporu, jeśli chodzi o ceramikę. 

Nie pytaj mnie dlaczego. Wiem, że to twoja przyjaciółka, ale czasem robi dziwaczne rzeczy.

- Zawsze tak było.

- Wiesz, co usłyszałem podczas kolacji w poniedziałek? Rozmawiała z Tweedledee i 

Tweedledum...

- Z braćmi Penniman?

William przytaknął.

-   Próbowała   im   sprzedać   jakieś   stare   papiery,   które   znalazła   gdzieś   w   pracowni. 

Mówiła, że mogą je mieć za pięć tysięcy dolarów!

- Żartowała - powiedział Qwilleran bez przekonania.

Wyszli z „Petrified Bagel" po tym, jak kelner po raz ostatni próbował ich molestować:

- Czeba wykałaczki?

Qwilleran wrócił do domu autobusem. William miał jeszcze odwiedzić swoją matkę.

- To jej urodziny - wyjaśnił chłopak. - Kupiłem tanie perfumy. Nie ma znaczenia, co 

jej dasz, i tak komentuje wszystko i wszystkich obraża, więc po co się starać?

background image

W Wielkim Holu Maus Haus Dan nadal pracował nad ekspozycją, pchając i ciągnąc 

wielkie stoły i ławy, tak by zrobić miejsce na eksponaty. Nucił pod nosem Loch Lamond.

Qwilleran zapomniał o porannej irytacji na żądnego reklamy garncarza. 

- Czekaj, pomogę ci - zaproponował.

Dan spojrzał groźnie na Qwillerana i jego szczęka opadła.

- Przepraszam, jeśli powiedziałem coś, co cię zirytowało. Nie wiedziałem, że Maus 

będzie o tym paplał naokoło.

- Nie ma o czym mówić.

- To twoje pieniądze, możesz z nimi robić, co chcesz, tak myślę.

- Zapomnij o tym.

- Dostałem dzisiaj kartkę - powiedział Dan. - Wysłana z Cincinnati.

Qwilleran przełknął dwa razy ślinę, zanim odpowiedział.

- Od twojej żony? Jak się miewa? - starał się mówić spokojnie. - Wróci na szampana?

- Nie sądzę. Prosiła, żeby jej wysłać letnie ciuchy do Miami.

- Miami!

- Tak, zdaje się, że chce trochę ogrzać się w słońcu, zanim wróci do domu. To dobrze 

jej zrobi. Pozwoli jej wszystko przemyśleć.

- Więc nic złego się nie wydarzyło.

Dan podrapał się w głowę.

- Mąż i żona muszą zachować swoją indywidualność, szczególnie kiedy są artystami. 

Poradzi sobie z tymi wątpliwościami i wróci, impertynencka jak zawsze. Zdarzają nam się 

spięcia, ale jaka para ich nie przeżywa? - uśmiechnął się tym swoim krzywym uśmiechem, 

który tak nieudacznie imitował uśmiech Joy,  że Qwilleran czuł, jak ciało zwija mu się z 

niesmaku. To była groteska. - Zabawne - kontynuował Dan. - Czepiałem się jej zawsze, że 

gubi wszędzie włosy. To nie sierść kota unosiła się wszędzie dookoła, to były jej włosy, 

długie włosy, które wyciągałem z gliny i innych miejsc. Ale chcesz coś wiedzieć? Brak mi 

tego, od kiedy jej nie ma. Byłeś kiedyś żonaty?

- Raz na to poszedłem.

- Dlaczego nie wpadniesz na drinka jutro wieczorem? Przyjdź na poddasze.

- Dzięki, tak zrobię.

-  Może   będziesz   miał  okazję  obejrzeć   co  nieco   przed  wernisażem.  Jak  zobaczysz 

waszego krytyka, to powiedz mu coś do słuchu, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Qwilleran poszedł do szóstki, masując po drodze swoje wąsy. Koty wiedziały już, że 

się zbliża, i były w pełnej gotowości.

background image

- No i co wy myślicie o tym odkryciu, Koko? - powiedział. 

- Pojechała do Miami.

- Yow! - odparł dwuznacznie Koko.

- Ona nie cierpi Florydy! Powiedziała to nam, prawda? I zawsze była uczulona na 

słońce.

Potem Qwilleranowi przyszła do głowy inna myśl. Może jego siedemset pięćdziesiąt 

dolarów sfinansowało wakacje z tym handlarzem, Fishem, Hamem czy jak mu tam było, na 

słonecznej Florydzie! Kolejny raz Qwilleran poczuł się jak głupiec.

background image

Rozdział dziesiąty

Kiedy rano zadzwonił budzik, było nadal ciemno i chłodno i Qwilleran wahał się, czy 

nie   zapomnieć   o   targu   farmerskim   i   nie   ulec   pokusie   zostania   w   łóżku.   Ciekawość   i 

dziennikarskie upodobanie do nieznanych  sytuacji sprawiły,  że ostatecznie przemógł się i 

wstał.

Wziął   szybko   prysznic   i   ubrał   się.   Pokroił   okrągły   stek   dla   kotów,   które   spały 

smacznie, rozciągnięte w dużym fotelu w pozycji „Nie przeszkadzać".

Przed szóstą trzydzieści Qwilleran był już na dole w kuchni, gdzie Robert Maus wbijał 

jajka do miski.

- Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko - powiedział Qwilleran. - Wprosiłem się 

na wyprawę na rynek farmerski.

- Proszę się uważać za bardziej niż zaproszonego - odparł prawnik. - Proszę być tak 

dobrym i nalać sobie soku pomarańczowego i kawy. Przygotowuję... omlet.

- Gdzie jest William?

Maus, zanim odpowiedział, wziął głęboki wdech.

- Z przykrością muszę zauważyć, że jeśli chodzi o Williama, to bierze on sobie za 

punkt honoru spóźniać się przy każdej nadarzającej się okazji.

Maus wlał roztrzepane jajka na patelnię do naleśników, wstrząsnął nią energicznie, 

zamieszał widelcem, złożył migoczącą masę na pół i zsunął ją na ciepły talerz. Zmielił na 

wierzch biały pieprz i polał masłem.

To   był   najlepszy   omlet,   jaki   Qwilleran   jadł   kiedykolwiek.   Z   każdym   kremowym, 

delikatnym kęsem przywoływał w pamięci brązowe suche wióry przywodzące na myśl źle 

wyprawioną skórę, które jadał w drugorzędnych restauracjach. Maus przygotował drugi omlet 

dla siebie i usiadł przy stole. 

-   Nie   mogę   znieść   tego,   że   nasz   przyjaciel   William   przepuszcza   tak   wyśmienite 

śniadanie - powiedział Qwilleran. 

- Może zaspał. Może powinienem podobijać się do jego drzwi.

Qwilleran odnalazł drzwi Williama na końcu kuchennego korytarza. Zapukał jeden, 

potem   drugi   i   trzeci   raz,   potem   głośniej,   ale   nie   było   odpowiedzi.   Delikatnie   przekręcił 

klamkę i otworzył drzwi na szerokość dłoni.

- William! - krzyknął. - Już po wpół do siódmej!

background image

Ze środka jednak nie było żadnej odpowiedzi. Zajrzał do pokoju. Wbudowane łóżko 

było puste, a prześcieradło schludnie zatknięte pod materac.

Qwilleran rozejrzał się po pokoju. Drzwi do łazienki były otwarte. Qwilleran otworzył 

inne drzwi, za którymi  ukryty był mały zabałaganiony schowek. W całym pomieszczeniu 

panował umiarkowany bałagan, wszędzie porozrzucane były ubrania i kolorowe magazyny.

Wrócił do stołu.

- Nie ma go tam. Wygląda na to, że nie spał w swoim łóżku i nie nastawił budzika. 

Wziąłem go wczoraj wieczorem na kolację, miał potem zajrzeć jeszcze do matki. Myśli pan, 

że mógł tam nocować?

- Wnioskując z dostępnych mi przesłanek o naturze wzajemnych stosunków Williama 

i jego matki - mówił Maus - wydaje mi się, że jest bardziej prawdopodobne, że spędził noc z 

tą młodą panną, z którą, jak się okazuje, jest zaręczony. Sugerowałbym, aby dzisiaj włożył 

pan wysokie buty, panie Qwilleran. Produkcja farmerska to ekskluzywna mieszanina... błota, 

zwiędłych   liści   kapusty,   zgniłych   pomidorów,   rozgniecionych   winogron   i 

niezidentyfikowanego płynu, który scala je razem w obślizgły czarny... amalgamat.

Mężczyźni wyruszyli na targ farmerów czarnym mercedesem Mausa, okrążyli podjazd 

i Qwilleranowi wydawało się, że widzi długie płetwy limuzyny Williama  wystające spod 

wiaty z drugiej strony domu.

- Zdaje mi się, że tam jest samochód Williama - zauważył. 

- Jeśli nie wrócił na noc, to jak jego samochód się tam znalazł? 

-   Ścieżki   młodych   ludzi   są   niepojęte.   Zaprzestałem   już   prób   zrozumienia   ich 

postępowania.

Co do błota, to Maus miał rację. Czarny szlam wypełniał rynsztoki i rozpryskiwał się 

na   chodniki   targu   znajdującego   się   na   świeżym   powietrzu.   Na   targ   składało   się   kilka 

kwadratowych otwartych wiat, pod którymi rolnicy i inni handlujący sprzedawali prosto ze 

swoich ciężarówek. Strumień biednych i bogatych mieszkańców miasta sunął zatłoczonymi 

alejkami,   wszyscy   obładowani   zakupami.   Jedni   pchali   dziecięce   wózki   załadowane 

doniczkami  pelargonii,  inni ciągnęli  czerwone  platformy  pełne  towaru albo  manewrowali 

chromowanymi wózeczkami zakupowymi, torując sobie drogę przez zatłoczone uliczki.

Raj dla kieszonkowców, pomyślał Qwilleran.

Były   tam   kobiety   z   wałkami   we   włosach,   dzieci   na   barana   u   swoich   rodziców, 

dystyngowani starsi panowie w płaszczach z aksamitnymi kołnierzami, hinduskie dziewczyny 

w tweedowych marynarkach narzuconych na prześwitujące sari, nastolatki ze słuchawkami w 

background image

uszach,   podmiejskie   gosposie   owinięte   w   śmieszne   futra   i   więcej   niż   przeciętna   liczba 

okropnie otyłych kobiet.

Maus   poprowadził   ich   między   górami   rabarbaru   i   akrami   świeżych   jajek,   obok 

galonowych   słoików   miodu,   obok   żywych   prosiaków,   gałęzi   sasafrasu,   poduszek 

wypełnionych kurzym pierzem, marchewek tak dużych jak kije do bejsbolu, białych gołębi w 

klatkach i różowych kalafiorów.

Był to rześki poranek, sprzedawcy przestępowali z nogi na nogę i ogrzewali ręce nad 

koksowymi   ogniskami,   rozpalanymi   w   beczkach   po   oleju.   Dym   mieszał   się   z   zapachem 

jabłek, trzody, bzu i wszechobecnego błota. Qwilleran zauważył niewidomego z białą laską, 

stojącego obok krzewów bzu, który wąchał kwiaty i uśmiechał się do siebie.

Maus   kupił   grzyby,   kiełki   paproci,   szczypior,   kukurydzę   z   Florydy   i   truskawki   z 

Kalifornii. Zaskoczył dziennikarza tym, że targował się o cenę rzepy.

- Moja droga pani, jeśli stać panią na sprzedawanie tuzina za trzy dolary, to jak, będąc 

uczciwą, może pani żądać trzydziestu centów za jedną? - zapytał człowiek, który przy swoim 

stole serwował wino o wartości dziesięciu dolarów za butelkę, z mulami w galarecie.

Przy jednym ze stoisk Maus wybrał wypatroszonego królika i Qwilleran odwrócił się, 

żeby   nie   patrzeć,   jak   sprzedawca   owija   czerwone   mięso   w   gazetę,   podczas   gdy   krewni 

biedaka, jeszcze odziani w swe białe futerka, przyglądali się scenie w oczekiwaniu na chwilę, 

kiedy podzielą los swego pobratymca.

- Pani Marron, muszę to przyznać, robi wyśmienitego królika Hassenpfeffer - wyjaśnił 

Maus. - Przygotuje wam... pyszne dania w ten weekend, podczas gdy ja będę brać udział w 

zjeździe degustatorów, na którym przyszło mi być... mistrzem ceremonii.

Z targu na otwartym powietrzu przeszli na właściwy rynek, rozległą arenę z setkami 

stoisk pod jednym dachem i z miękkim dywanem trocin pod stopami. Kramarze zachrypłymi 

głosami zachęcali do kupna przyprawianej solonej słoniny, ciasta na strudel, czekoladowych 

tortów,   gipsowych   figur   świętych,   przepiórczych   jajek,   mikstur   do   rytuałów   voodoo, 

puszkowanych   liści   winogron,   ośmiornic,   perfumowanego   płynu   do   mycia   podłóg 

gwarantującego szczęście. Niklowana maszyna mieliła świeże masło orzechowe. Na stoisku z 

płytami sprzedawca puszczał z adaptera arabską muzykę. Maus kupił ślimaki i trochę ziaren 

holenderskiej gorczycy.

Qwilleran  zamknął  na  chwilę  oczy i  starał  się  rozróżnić   główne nuty zapachowe: 

świeżo zmielona kawa, ostry ser, czosnkowa kiełbasa, anyżek, mięso dorsza, kadzidło. Do 

jego nozdrzy doszła nuta tanich perfum, otworzył oczy i zobaczył Cygankę, przyglądającą się 

mu z pobliskiego stoiska. Uśmiechnęła się. Qwilleran zamrugał oczami. Miała uśmiech Joy, 

background image

jej drobną figurę i jej długie włosy, ale twarz była o sto lat starsza i wyglądała, jakby nigdy 

nie była myta, jej ubrania były ubrudzone ziemią.

- Przepowiedzieć przyszłość? - zapraszała.

Qwilleran zgodził się, zafascynowany tą okrutną karykaturą.

- Siądź. 

Qwilleran usiadł na pustej skrzynce po piwie, a kobieta usiadła po drugiej stronie, 

tasując talię brudnych kart.

- Ile? - zapytał

- Dolara, jednego dolara, tak?

Ułożyła karty w kształt krzyża i przyjrzała się im.

- Widzę wodę. Wyjedziesz w długą podróż, niedługo, tak?

- Niezbyt prawdopodobne - powiedział Qwilleran. - Co jeszcze widzisz?

- Ktoś chory. Dostaniesz list... Widzę pieniądze. Dużo pieniędzy. Tobie podobać.

- Wszyscy lubią.

- Młody chłopak. Twój syn? Pewnego dnia człowiek. Wielki doktor.

- Gdzie jest moja miłość z dawnych lat? Możesz mi to powiedzieć?

- Hmmmm... ona daleko. Szczęśliwa, dużo dzieci.

- Jesteś fenomenalna. Jesteś geniuszem - wymamrotał Qwilleran. - Coś jeszcze?

- Widzę wodę - tyle wody. Ty nie lubisz. Wszyscy mokrzy.

Qwilleran uciekł od Cyganki i dogonił swojego gospodarza.

-   Lepiej   niech   pan   naprawi   dach   -   powiedział   mu.   -   Szykuje   się   kolejna   biblijna 

powódź. Otrząsnął się tak, jakby bał się, że oblazły go pchły.

Kiedy dwaj mężczyźni zanieśli zakupy z targu do kuchni Maus Haus, pani Marron 

powiedziała do Qwillerana:

- Dzwonił człowiek z gazety. Powiedział, że ma pan do niego oddzwonić. Pan Piper, 

Art Piper.

- Gdzie się podziewałeś? - Arch Riker zapytał Qwillerana, kiedy ten złapał go pod 

telefonem. - Nie było cię całą noc?

- Byłem na targu warzywnym,  żeby zebrać materiał do kolumny.  Spodziewam się 

wypłaty za nadgodziny, za wstanie o nieboskiej porze w mój dzień wolny od pracy. Co się 

dzieje?

- Chciałbym, żebyś mi pomógł, Qwill. Pojedziesz do Rattlesnake Lakę jako sędzia 

konkursu?

- Miss mokrego podkoszulka?

background image

- Nie. Pieczenie ciasta. To konkurs stanowy sponsorowany przez Młyny Johna Stuarta. 

Są dużym reklamodawcą i obiecaliśmy, że wyślemy jednego z sędziów.

- Dlaczego wydawca z działu kulinarnego nie może tego zrobić? - wypalił Qwilleran.

- Jest w szpitalu.

- Zjadła coś, co sama ugotowała?

- Qwiil, jesteś dzisiaj nieznośny. Co z tobą?

- Szczerze mówiąc, Arch, wolałbym w ten weekend powęszyć tutaj - chcę sprawdzić, 

co się uda wyniuchać. Mąż Joy zaprosił mnie dzisiaj wieczorem na drinka. Nie chcę o tym 

rozmawiać przez telefon, ale wiesz, co omawialiśmy w barze.

- Wiem, Qwill, ale jesteśmy ugotowani. Mógłbyś wziąć wolne w przyszłym tygodniu.

- A dział kobiecy, nie mógłby przejąć tego konkursu?

-   Mają   dużo   wiosennych   ślubów   do   obsadzenia.   Mógłbyś   to   potraktować   jako 

przyjemny weekend za miastem. Weź samochód z redakcji i jedź po południu. Zjesz miły 

obiad w gospodzie „Rattlesnake" - są znani z dobrego żarcia - i wrócisz jutro wieczorem.

- Są znani ze swojego złego jedzenia i nieznani z dobrego - sprzeciwił się Qwilleran. - 

Poza tym jak mogę korzystać z kolacji gdziekolwiek i jednocześnie być na diecie? Jak mam 

sędziować w konkursie cukierniczym i schudnąć?

- Coś wymyślisz. Jesteś starym wyjadaczem - powiedział Riker.

-   Zawrzemy   układ   -   zaproponował   Qwilleran   po   chwili   wahania.   -   Pojadę   do 

Rattlesnake Lakę, jeśli przyślesz mi Odda Bunsena w poniedziałek. Chcę, żeby zrobił kilka 

fotek w garncami.

- Myślisz, że będzie z tego historia? Już robiliśmy wcześniej garncarnie i wszystkie są 

do siebie podobne.

- Może  nie  będzie   z tego  historii,   ale  potrzebna   mi  wymówka,  żeby tam  wejść  i 

powęszyć.   -   Dziennikarz   pogładził   kłykciami   wąsy.   -   Mieliśmy   tu   kolejne   tajemnicze 

zniknięcie, Arch. Tym razem to chłopak, pomoc domowa.

Zapadło milczenie, Riker rozważał zapewne różne możliwości. 

- No cóż, zamówię fotografa, ale nie mogę ci gwarantować, że dostaniesz Bunsena.

- Nie chcę nikogo innego, to musi być ktoś z jajami, taki jak Bunsen.

Kiedy w południe Qwilleran stawił się na dole na lunch, zapytał, czy ktoś widział 

Williama.

Hixie, która była zajęta przeżuwaniem, potrząsnęła przecząco głową.

Dan odpowiedział:

- Nie.

background image

Rosemary zauważyła, że to nietypowe dla Williama, żeby przegapił dzień targowy. 

Pani Marron powiedziała:

- Miał dzisiaj nawoskować podłogi.

Charlotte Roop była pogrążona w swojej krzyżówce i nic nie powiedziała.

Pani Marron podawała  domową  zapiekaną  fasolę z ciemnym  chlebem  i  resztkami 

szynki. Dan przyglądał się temu z niesmakiem.

- Co jest na kolację? - zapytał stanowczym głosem.

- Smaczny kurczak z dzikim ryżem.

- Znów kurczak? Dopiero co jedliśmy kurczaka w poniedziałek.

- I smaczne kruche ciasto kokosowe.

-   Nie   lubię   kokosów,   wchodzą   mi   między   zęby   -   powiedział   Dan,   robiąc   sobie 

kanapkę z ciemnego chleba z resztkami szynki.

- A jutro smaczną potrawkę z królika - dodała gospodyni.

- Ech!

- Pani Marron - przerwał Qwilleran - ta pieczona fasola jest wyśmienita.

Spojrzała na niego wdzięcznym wzrokiem.

- To dlatego, że używam starego naczynia do fasoli. Ma czterdzieści lat, tak mówi pan 

Maus. Powstało w tutejszej garncami i jest na dnie podpisane inicjałami H.M.H.

-   To   musiało   być   w   tym   czasie,   kiedy   zamordowano   tego   rzeźbiarza   -   zauważył 

Qwilleran. 

-   To   było   przypadkowe   utonięcie   -   poprawiła   go   panna   Roop,   spoglądając   znad 

krzyżówki.

-   Nikt   w   to   naprawdę   nie   wierzy   -   powiedziała   Hixie,   a   potem   wyrecytowała 

śpiewnym głosem:

Młody rzeźbiarz Mort Mellon

zakochał się w pięknej Helen,

lecz bogowie brew zmarszczyli,

w czarnej rzece go pławili.

Jaka ręka go zdradziła, o tym milczy tren.

Panna Roop uniosła brodę.

- To zupełny brak szacunku, panno Rice.

background image

- Kogo to obchodzi? - odcięła się Hixie. - Wszyscy oni nie żyją.

- Panu Mausowi nie podobałoby się to, gdyby tu był.

- Ale go tu nie ma, jest w połowie drogi do Miami.

- Miami? - powtórzył Qwilleran.

Pani Marron przyniosła mu trochę więcej szynki, której z żalem odmówił, choć przyjął 

trochę skrawków dla swoich współlokatorów.

- Przy okazji, pani Marron, nie będzie mnie w mieście na noc, czy byłaby pani tak 

uprzejma i nakarmiła moje koty jutro rano?

- Nie wiem zbyt wiele o kotach - powiedziała. - Czy mam zrobić coś szczególnego?

-   Proszę   pokroić   w   kostkę   trochę   mięsa   i   dać   im   świeżą   wodę.   I   proszę   się 

bezwzględnie  upewnić, że nie wydostaną  się z apartamentu.  - Do reszty ludzi przy stole 

powiedział   zaś:   -   Mam   zlecenie   w   Rattlesnake   Lakę.   Dan,   musisz   mi   obiecać,   że   twoje 

zaproszenie   będzie   nadal   aktualne.   Ale,   ale,   może   uda   nam   się   załatwić   fotografa   na 

poniedziałek.

Dan zamruczał i pokiwał głową. Qwilleran kontynuował:

- Skóra mi cierpnie na myśl o długiej podróży samochodem firmowym nad to jezioro. 

Zdaje się, że „Fluxion" kupił całą flotę rozklekotanych gratów.

Miękki głos po jego lewej stronie powiedział: 

-   Potrzebujesz   towarzystwa?   Byłabym   szczęśliwa,   mogąc   wyprawić   się   na 

przejażdżkę. Mógłbyś poprowadzić mój wóz.

Dziennikarz odwrócił się i spojrzał głęboko w oczy Rosemary Whiting - spokojne, 

zamyślone. To ona przyniosła kotom kłębek włóczki. Jej brązowe oczy przepełnione były 

czymś, co nie od razu rozpoznał. Nie zdawał sobie sprawy, że jest aż tak atrakcyjna. Oczy 

tryskające zdrowiem, skóra jak bita śmietana, błyszczące włosy.

Po zbyt długim wahaniu odparł pospiesznie:

- Jasne! Będę ci ogromnie wdzięczny za towarzystwo. Jeżeli wyjedziemy zaraz po 

lunchu, starczy nam czasu na spokojną jazdę i dobrą kolację w gospodzie. Jestem sędzią w 

konkursie,   ale   dopiero   jutro   po   południu,   więc   możemy   pospać   do   późna   i   w   drodze 

powrotnej zatrzymać się jeszcze na „małe coś na ząb".

Panna Roop rozwiązywała swoją krzyżówkę z ustami zaciśniętymi w cienką prostą 

kreskę.

background image

Rozdział jedenasty

-   Koko   nie   chciał,   żebym   wyjeżdżał   -   powiedział   Qwilleran   do   Rosemary,   kiedy 

odjeżdżali spod Maus Haus jej ciemnoniebieskim samochodem. - Gdy tylko wyciągnąłem 

walizkę, zaczął piszczeć.

Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku swojej pasażerki. W Maus Haus ocenił jej wiek 

na około trzydzieści lat, ale teraz, widząc ją w świetle dnia, podniósł swoje wyliczenia do 

czterdziestki, wczesnej czterdziestki.

- Wygląda pani wspaniale - powiedział. - Te pszenne kiełki, którymi wszystko pani 

posypuje, dobrze pani służą. Od jak dawna prowadzi pani swój sklep ze zdrową żywnością?

- Od dwóch lat - odparła. - Po śmierci męża sprzedałam mój dom, przeprowadziłam 

się do śródmieścia i zainwestowałam pieniądze w interes.

- Dzieci?

- Dwóch synów. Obaj są lekarzami.

Qwilleran   zerknął   ukradkiem   na   swoją   pasażerkę   i   dokonał   szybkich   obliczeń. 

Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt?

- Proszę mi powiedzieć - spytała Rosemary - co sprowadziło pana do Maus Haus?

Opowiedział jej o nowym zleceniu, o zaproszeniu Roberta Mausa na kolację smakoszy 

i jego niespodziewanym spotkaniu ze starą znajomą Joy Graham.

- Wydawało mi się, że to coś więcej niż tylko przypadkowa znajomość.

- Jest pani bardzo domyślna. Joy i ja planowaliśmy się pobrać, kiedyś, dawno temu. - 

Qwilleran nacisnął ostro hamulce. - Przepraszam - powiedział. - Widziała pani tego głupiego 

kota? Spacerował sobie najspokojniej w świecie przez środek autostrady, a kiedy znalazł się 

bezpiecznie po drugiej stronie, rzucił się biegiem jak wariat.

- Mam nadzieję, że nie poczytał mi pan za bezczelność tego, że wprosiłam się na 

dzisiejszą wycieczkę, panie Qwilleran?

-   Wcale.   Jestem   zaszczycony.   Powinienem   pierwszy   o   tym   pomyśleć.   I   proszę, 

nazywaj mnie Qwill. Nie mam zamiaru tytułować cię panią Whitning przez cały weekend.

-   Miałam   powód,   żeby   chcieć   tu   przyjechać.   Jest   coś,   o   czym   chciałam   z   tobą 

porozmawiać, ale niekoniecznie teraz. Chciałabym rozkoszować się widokami.

Kiedy jechali przez wiejskie krajobrazy, Rosemary obserwowała i komentowała każdą 

tłocznię cydru, kopalnię żwiru, silos, stado cielaków, kamienną stodołę, drewniany płot z 

background image

podwójną żerdzią. Miała przyjemny głos i jej towarzystwo relaksowało Qwillerana. Zanim 

dojechali   do   gospody   „Rattlesnake",   Qwilleran   doznał   czegoś,   co   można   by   nazwać 

rozluźniającym zadowoleniem. Rosemary zauważyła, że byłoby miło, gdyby mogli dostać 

sąsiadujące pokoje, i Qwilleran powiedział sobie, że to będzie udany weekend.

Gospoda   była   chwiejną   konstrukcją,   która   powinna   była   spłonąć   co   najmniej   pół 

wieku   temu.   Wierzby   płaczące   rozpostarły   się   nad   brzegiem   jeziora,   a   po   jego   szklistej 

powierzchni   sunęły   kajaki.   Przed   kolacją   Qwilleran   wynajął   łódkę   z   płaskim   dnem   i 

przewiózł  Rosemary tam i z powrotem przez jezioro. W porze koktajlu poszli zatańczyć 

wiecznie   młody,   bezimienny,   pozbawiony   formy   taniec,   który   Qwilleran   wymyślił 

dwadzieścia pięć lat wcześniej, kiedy nie dbał o to, żeby być na czasie.

- Myślę, że będę świętować - powiedział. - Zawieszam dzisiaj moją dietę.

Mimo że gospoda „Rattlesnake" nie była słynna z jakości podawanego tam jedzenia, 

to   z  pewnością  była   nieprześcigniona   w  ilości  i   wielkości   serwowanych  dań.   Na  stole  z 

przekąskami ustawionych było ponad trzydzieści różnych potraw, wszystkie rozdrobnione i 

przyprawione   tym   samym   octowym   sosem.   Menu   oferowało   wybór   dziesięciu   steków, 

wszystkie tak samo miękkie, drogie i pozbawione smaku. Koktajle z krewetek były ogromne i 

gumiaste.   Imponujący   wybór   bułeczek,   biszkoptów   i   muffinów   przyjechał   do   stołu   w 

zimnych jak lód podgrzewaczach do pieczywa. Pieczone ziemniaki podano w koszulkach z 

aluminiowej folii, które przylegały do nich na całej prawie powierzchni, z wyjątkiem tych 

małych   fragmentów,   na   których   folia   wgnieciona   była   do   środka.   Gospoda   serwowała 

szparagi,   które   smakowały   jak   brukselka,   i   szpinak,   który   przypominał   starą   gąbkę   do 

zmywania naczyń. Drewniane miski na sałatę o średnicy trzydziestu centymetrów, które z 

wiekiem zjełczały, wypełnione były po brzegi anemiczną sałatą i łódeczkami syntetycznych 

pomidorów. Specjalnością zakładu okazał się bufet z dwudziestoma siedmioma kremowymi 

ciastami, których głównym składnikiem był waniliowy budyń w proszku.

Magia wieczoru sprawiła jednak, że ani QwiIleranowi, ani Rosemary nie przyszło na 

myśl, żeby narzekać na jedzenie.

Kiedy siedzieli  nad filiżankami  czegoś, co gospoda „Rattlesnake"  nazywała  kawą, 

Rosemary przeszła do rzeczy.

- Chcę z tobą porozmawiać o Williamie - powiedziała. 

- Staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Młody mężczyzna potrzebuje starszej kobiety, 

nie matki, żeby się jej zwierzać. Nie myślisz?

Qwilleran pokiwał głową.

background image

- William ma dobre cechy. Brakuje mu jasno wytyczonego celu, ale zawsze byłam 

przekonana, że odnajdzie swoją drogę.

- Wiem, że ma o tobie wysokie mniemanie, dlatego mówię ci o tym... Martwię się o 

niego. Niepokoi mnie jego nieobecność.

Qwilleran pogładził wąsy.

- Jaki jest powód twojego niepokoju?

- Wczoraj wieczorem wrócił do domu około jedenastej, po tym jak odwiedził swoją 

matkę. Wstąpił do mnie, żeby powiedzieć mi kilka rzeczy.

- Jakich rzeczy?

- Cóż, jest bardzo ciekawską osobą...

- To akurat wiem.

- Wypytywał o ostatnie zdarzenia w Maus Haus. Twierdzi, że kryje się za nimi coś 

więcej niż to, co widać gołym okiem.

- Wspominał o czymś szczególnym?

- Powiedział mi, że ma coś na Dana Grahama i że zamierza to zbadać. Wiesz, zabawia 

się w detektywa, czyta wszystkie te kryminały. Mówiłam mu, żeby się nie mieszał.

- Masz pojęcie, jaki rodzaj przestępstwa podejrzewał?

- Nie, zapowiedział tylko, że ma zamiar w nocy odwiedzić Dana i popytać go przy 

drinku. Miał nadzieję, że w ten sposób uzyska jakiś dowód.

- I co, poszedł?

- O ile wiem, tak. A dziś rano...

- Poszedłem go poszukać, łóżko nie było ruszone, jestem tego pewien - powiedział 

Qwilleran.

-   A   poza   tym   jego   samochód   stoi   pod   wiatą...   No   nie   wiem...   Nikt   inny   się   nie 

przejmuje. Pan Maus mówi, że William jest nieobliczalny. Pani Marron uważa, że nie można 

na nim polegać. A ty co myślisz, Qwill?

- Jeśli nie będzie go tam, kiedy wrócimy jutro wieczorem, trzeba będzie popytać. 

Wiesz, jak się skontaktować z jego matką?

- Przypuszczam,  że jej numer  jest w  książce  telefonicznej. Poza tym  William  ma 

narzeczoną, czy kogoś w tym guście.

-   Myślisz,   że   mógłby   gdzieś   z   nią   wyjechać?   Wiemy,   kto   to   jest   i   jak   się   z   nią 

skontaktować?

Rosemary potrząsnęła głową i oboje pogrążyli się w milczeniu. Po chwili Qwilleran 

powiedział:

background image

- Próbowałem sam się czegoś dowiedzieć o Joy Graham. Czy interesowała się tym 

handlarzem żywnością? Pojechałaby za nim do Miami?

- Za panem Hamiltonem? Nie wydaje mi się. Zbliża się jej wystawa, a ona bardzo 

poświęca się swojej pracy.

- Dan powiedział, że dostał od niej kartkę i że jest w drodze do Miami. Podobno 

prosiła,   żeby   przesłać   jej   tam   letnie   rzeczy.   Przypadkiem   powiedziała   mi,   że   nienawidzi 

Florydy, więc nie wiem, w co mam wierzyć. Co myślisz o jej mężu, Rosemary?

- Przykro mi, ale nigdy go nie lubiłam, i myślę, że inni czują podobnie. Zauważyłeś, 

jak rozmowa przygasa, kiedy tylko on otworzy usta?

-   Słyszałaś   o   paskudnej   sytuacji,   w   jakiej   jest   „Golden   Lamb   Chop"?   -   spytał 

Qwilleran. - Czy to się zaczęło, kiedy Grahamowie zamieszkali w Maus Haus?

- Tak myślę.

- A czy wydaje ci się, że Dan mógłby być za to odpowiedzialny? To zazdrosny typ.

- Nie sądzę, żeby między Joy i Maksem coś było. Są dla siebie zbyt  przyjaźni w 

towarzystwie. Gdyby mieli romans, to ostrożnie unikaliby siebie przy stole. Poza tym Max 

jest zbyt wymuskany, żeby mieć romans. On nawet nie podaje nikomu ręki, ani mężczyźnie, 

ani kobiecie. - Przestała mówić i zaśmiała się. - William mówi, że Max suszy szczoteczkę do 

zębów suszarką do włosów.

Qwilleran wyciągnął fajkę, a Rosemary pociągnęła z filiżanki łyk czegoś, co miało 

być kawą. Po chwili spytała:

-   Czy   kiedykolwiek   przyszło   ci   do   głowy,   że   pan   Maus   jest   samotnym   i 

nieszczęśliwym człowiekiem?

- Niby dlaczego miałby być samotny? - zrewanżował się pytaniem Qwilleran. - Ma 

swoje francuskie noże i ośmiopalnikową kuchenkę.

- Nie jesteś poważny - zachichotała. - Jego żona nie żyje, nie ma serca do prawa, 

powinien prowadzić dobrą restaurację. We wtorek wieczorem,  po kolacji u mojego syna, 

wróciłam   do   domu   po   północy.   Zobaczyłam   światło   w   kuchni,   więc   weszłam,   żeby 

sprawdzić, co się dzieje. Pan Maus siedział przy stole z głową wspartą na rękach. Do oka 

przykładał kawałek surowego mięsa.

- Filet ze schabu, oczywiście.

- W porządku, nie opowiem ci, co było dalej.

- Przepraszam, kontynuuj.

- Powiedział mi, że siedział na ławce nad rzeką, a kiedy się podniósł, żeby wrócić do 

domu, potknął się na pomoście. Nie myślisz, że to smutne siedzieć samemu nad rzeką?

background image

- Dla mnie miał inne wytłumaczenie - powiedział Qwilleran. 

-   Zatańczysz   ze   mną?   Ja   także   jestem   smutnym,   samotnym,   nieszczęśliwym 

człowiekiem. 

Tańczyli  wolno i w zamyśleniu.  Qwilleran  zastanawiał  się, czy nie zaproponować 

spaceru w świetle księżyca,  kiedy nagle poczuł się kompletnie wyczerpany.  Ramiona mu 

opadły,  na twarzy widać było zmęczenie. Był na nogach od świtu, prze-dreptał wzdłuż i 

wszerz targ farmerski, prowadził całą drogę do Rattlesnake, potem było wiosłowanie (nie 

wiosłował od piętnastu lat), potem taniec, obfity posiłek...

- Jesteś zmęczony? - zapytała Rosemary. - Masz za sobą ciężki dzień. Dlaczego nie 

pójdziemy na górę?

Qwilleran zgodził się z wdzięcznością.

- Chcesz, żebym  ci pomasowała kark i ramiona?  - zapytała.  - To cię zrelaksuje i 

będziesz lepiej spał. Ale najpierw gorąca kąpiel, żebyś  nie miał zakwasów po całym tym 

wiosłowaniu.

Przygotowała dla niego kąpiel, barwiąc wodę solami mineralnymi na kolor zielonej 

sałaty, i po tym jak Qwilleran moczył się przez przepisowe dwadzieścia minut, wytrzasnęła 

skądś butelkę balsamu pachnącego lekko ogórkiem. Kojący masaż, aromatyczny balsam i 

zdania  szeptane  przez  Rosemary,  których  tylko  połowę słyszał,  wszystko  to  sprawiło,  że 

poczuł się senny. Czuł się - zastanawiał się - chciał powiedzieć, że - ale był tak rozluźniony... 

taki śpiący... może jutro...

Było już niedzielne południe, kiedy Qwilleran się budził. Okazało się, że Rosemary 

nie śpi już od siódmej i zdążyła przespacerować się wokół jeziora. Zjedli w pośpiechu lunch i 

zeszli do sali balowej, żeby wziąć udział w konkursie. Tam jednak odkryli, że zmieniono 

plany i organizatorzy przesunęli konkurs na rano, żeby dogodzić ekipom telewizyjnym. Mimo 

to   pełnomocnik   organizatorów   do   spraw   kontaktów   z   klientami   przedstawił   Qwillerana 

dumnym zwycięzcom.

Qwilleran   pogratulował   wyglądającej   na   babcię   twórczyni   marmurkowego   tortu 

mokka z bitą śmietaną, odwróconego spodem do góry; żywotnej matronie za jej anielskie 

ciasto z karmelem na orzechach brazylijskich; niezwykle dumnemu delikatnemu mężczyźnie 

za jego aksamitne lodowe ciasto z czekoladą na kwaśnej śmietanie i w końcu zwyciężczyni w 

kategorii  juniorów. Była  to drobna dziewczyna  z prostymi  długimi  włosami,  o bolesnym 

uśmiechu,   która   spreparowała   psychodeliczne   ciasto.   Qwilleran   gapił   się   na   piętrzące   się 

przed   nim   czekoladę,   orzechy,   bezy,   truskawki,   kokos   i   zobaczył   bananowy   split   sprzed 

dwudziestu pięciu lat. Spojrzał na dziewczynę i zobaczył Joy.

background image

- Chodźmy stąd - szepnął do Rosemary. - Widzę duchy.

Odjechali do domu późnym wieczorem, zrelaksowani i swobodni. W czasie podróży 

rozmawiali lub milczeli, w zależności od humoru. Była już północ, kiedy weszli do Wielkiego 

Holu w Maus Haus.

- Kiedy znów będę mógł zabrać cię na kolację? - zapytał Rosemary. - Może we wtorek 

wieczorem?

- Chętnie - przytaknęła - ale muszę iść na recital. Jeden z moich wnuków gra na 

skrzypcach.

- Masz wnuki?

- Mam trójkę wnuków.

- Nie mogę uwierzyć, że jesteś babcią! Ten skrzypek musi być cudownym dzieckiem.

- Ma dwanaście lat - powiedziała Rosemary, kiedy zaczęli się wspinać po schodach. - 

Jest najmłodszy. Pozostali dwaj są w college'u.

Qwilleran spojrzał na babcię trojga wnuków z uwielbieniem. ,

- Lepiej zorganizuj mi trochę tych kiełków - powiedział. Spojrzała na niego słodko i 

zwycięsko, a Qwilleran rzucił walizki i pocałował ją. W tym momencie usłyszeli krzyk i z 

kuchni   wyłoniła   się   zapłakana   pani   Marron.   Rosemary   zbiegła   na   dół   i   objęła   gosposię 

ramieniem. - Co się stało, pani Marron, co jest nie tak?

- Coś... coś okropnego - załkała pani Marron. - Nie wiem, jak to panu powiedzieć.

Qwilleran rzucił się na dół.

- Czy chodzi o Williama? Co się stało?

Pani Marron spojrzała na niego przerażonym wzrokiem i zalała się łzami.

- Koty! - załkała. - Zachorowały.

- Co takiego? - Qwilleran zaczął wskakiwać po schodach po trzy naraz, ale nagle 

zatrzymał się. - Gdzie one są?

Pani Marron zawyła: 

- Zostały... zostały zabrane.

- Gdzie? - zażądał odpowiedzi. - Do weterynarza? Którego? Do szpitala?

Potrząsnęła głową i przykryła twarz rękami.

- Wezwałam... wezwałam inspektorat sanitarny. One nie żyją!

- Nie żyją! To niemożliwe. Oba? Były całkowicie zdrowe. Co się stało?

background image

Gosposia była zbyt roztrzęsiona, żeby mówić, mogła tylko zawodzić.

- Czy zostały otrute? Musiały zostać otrute. Kto się do nich zbliżał? - Qwilleran złapał 

panią Marron za ramiona i potrząsnął nią. - Kto wchodził do mojego mieszkania? Czym je 

pani nakarmiła?

Kręciła żałośnie głową z boku na bok.

- Na Boga! - powiedział Qwilleran. - Jeśli to trucizna, zabiję tego, kto to zrobił!

background image

Rozdział dwunasty

Qwilleran przemierzał swój apartament. Rosemary zaoferowała, że posiedzi z nim, ale 

ją odesłał.

- Mój Boże! Inspektorat sanitarny! - powiedział na głos, uderzając się w czoło otwartą 

dłonią.   -   Żadnej   możliwości,   mogłem,   przynajmniej   mogłem   pochować   je   z   odrobiną 

godności. - Przestał, bo zdał sobie sprawę, że mówi do czterech ścian.

Przywykł   do   widowni.   Były   takimi   uważnymi   słuchaczami,   takimi   oddanymi 

towarzyszami,   zawsze   gotowe,   aby  dodać   odwagi,   zapewnić   rozrywkę   lub   samotność,   w 

zależności od nastroju, który zawsze były w stanie bezbłędnie wyczuć. Teraz ich zabrakło. 

Nie mógł pogodzić się z tą myślą.

- Inspektorat sanitarny! - powtórzył z jękiem.

Teraz   przypomniał   sobie,   że   Koko   nie   chciał,   żeby   wyjeżdżał   na   tę   weekendową 

wyprawę.   Być   może   koty   przeczuwają   niebezpieczeństwa.   Ta   myśl   sprawiła,   że   żałoba 

Qwillerana stała się jeszcze bardziej bolesna. Jego ręce były zaciśnięte, czoło mokre od potu. 

Był gotów unicestwić bestię, która pozbawiła życia te dwa niewinne stworzenia. Ale czyja to 

wina? Jak może cokolwiek udowodnić? Bez tych dwóch małych ciałek nigdy nie udowodni 

zatrucia.  Ktoś musiał  wejść do mieszkania  podczas  jego nieobecności.  Kto? Oprócz pani 

Marron   jedynymi   mieszkańcami,   którzy   pozostali   w   domu   podczas   weekendu,   byli   Max 

Sorrel, Charlotte Roop, Hixie i Dan Graham. I może William, jeśli wrócił.

Qwilleran podniósł pusty talerz, na którym koty dostawały jedzenie, i powąchał go. 

Wziął łyk  wody z miseczki i wypluł ją. Nie smakowało niczym  niezwykłym,  zapach nie 

wzbudzał podejrzeń. Usłyszał odgłosy kroków na schodach. To musi być Maus, zdecydował, 

pewnie wraca z weekendu w Miami.

Qwilleran   otworzył  drzwi  na   oścież  i   wyszedł   do  holu,  żeby  stanąć   przed  swoim 

gospodarzem. To nie był Maus, to był Max Sorrel.

- Człowieku, co z tobą? Wyglądasz, jakbyś miał delirium.

- Słyszałeś, co się stało z moimi kotami?! - wrzasnął Qwilleran. - Pojechałem na noc 

poza miasto, a one zachorowały i umarły. Przynajmniej to mi jest.

- Cholera, wiem, ile znaczyły dla ciebie te małe małpki.

- Powiem ci jedną rzecz. Nie wystarcza mi to wyjaśnienie. Myślę, że zostały otrute! I 

ktokolwiek to zrobił, pożałuje!

background image

Sorrel pokiwał głową.

- Nie wiem. Może nad tym domem ciąży jakieś fatum. Najpierw gosposia, potem ja, a 

potem...

- Co masz na myśli? Co z gosposią? - Qwilleran zażądał wyjaśnień.

- Tragedia. Prawdziwa tragedia. Jej wnuczek - dzieciak, tego wzrostu - przyszedł w 

odwiedziny i wpadł do rzeki. Sądzą, że to luźna deska w pomoście. Słuchaj... Qwilleran, 

potrzebujesz pięćdziesiątkę whiskey, wejdź do mnie, strzelisz sobie.

- Nie, dzięki - powiedział z oporem Qwilleran. - Muszę to rozpracować na mój własny 

sposób.

Wrócił do pokoju i zapatrzył się w pustkę. Chciał się wyprowadzić. Zrobi to jutro. 

Zamieszka   w   hotelu.   Sporządził   listę   rzeczy,   których  nie   będzie   już  więcej   potrzebował: 

umieścił na niej obrożę i smycz, która wisiała teraz na oparciu fotela, niebieską poduszkę, 

szczotkę,   którą   kupił   i   której   zapominał   używać,   kocią   kuwetę   ze   żwirkiem,   schludnie 

odgarniętym   w   jeden   kąt   naczynia.   Były   takie   porządne   w   swoich   codziennych 

obowiązkach... Oczy Qwillerana stały się wilgotne.

Wiedział, że nie będzie mógł zasnąć, więc usiadł do maszyny do pisania, żeby napisać 

kolumnę do gazety - requiem dla dwojga utraconych przyjaciół. Przelanie smutku na papier 

ulży   mu,   był   tego   pewien.   Nadszedł   czas,   żeby   odkryć   przed   światem   niesłychane 

umiejętności Koko. Rozwiązał trzy zagadki, trzy zabójstwa. Był to prawdopodobnie jedyny 

kot w tym kraju, który posiadał legitymację prasową podpisaną przez szefa policji. Qwilleran 

oparł ręce na klawiaturze maszyny i zastanawiał się, jak zacząć. Jego umysł tonął w oceanie 

myśli - żadna z nich nie była adekwatna. Wzrok padł na kartkę wkręconą w wałki maszyny. 

Były tam wystukane dwie litery: pb. Dziennikarz poczuł mrożący dreszczyk u nasady wąsów: 

pogrzebowa baranina!

Właśnie wtedy usłyszał daleki płacz. Wsłuchał się uważnie. Brzmiało to jak płacz 

dziecka.   Pomyślał   o   chłopcu,   który   zatonął,   i   zadrżał.   Płacz   powtórzył   się   głośniej   i   w 

ciemności   panującej   za   oknem   Qwilleran   dostrzegł   jakiś   blady   kształt,   zawieszony   w 

powietrzu. Przetarł oczy i wpatrywał się, nie wierząc temu, co widzi. Usłyszał drapanie w 

szybę.

- Koko! - krzyknął mężczyzna i jednym szarpnięciem otworzył klamkę.

Kot  zeskoczył   na  biurko, w   ślad zanim  zeskoczyła   Yum  Yum,   oba błyszczące  w 

świetle lampy. Nie przywitały się w ogóle, tylko skoczyły na podłogę i truchtem pobiegły do 

kuchni w poszukiwaniu talerza z kolacją. Pożądliwie chłeptały wodę z miseczki.

- Jesteście zagłodzone! Jak długo byłyście tam, na zewnątrz?

background image

Inspektorat sanitarny! Co odbiło tej kobiecie? Miała halucynacje, czy co? - Rzucił się, 

żeby otworzyć puszkę łososia, i patrzył, jak go pochłonęły. Tym razem nie było śladu kociego 

protokołu, żadnych nonsensownych reguł typu koty przed kotkami.

Yum Yum walczyła o swoją część.

Teraz Qwilleran opadł na fotel, czując nieprzezwyciężalne zmęczenie. Koty skończyły 

jeść, umyły sobie pyszczki i razem wdrapały się na jego kolana - coś, czego nigdy przedtem 

nie robiły. Ich stopy i ogony były zimne. Wczołgały się na klatkę piersiową Qwillerana i 

położyły na brzuszkach obok siebie, patrząc mu w twarz. Ich oczy byłe duże i niecierpliwe.

Uściskał je oba. Uściskał Yum Yum czule, bo pamiętał, jak w pierwszej szalonej 

reakcji na złe wieści martwił się głównie o Koko. Wyrzucał to sobie teraz. Zależało mu na 

nich obojgu i jeśli cenił Koko za jego szczególne talenty, to cenił także Yum Yum za to, że 

patrzyła na niego w taki sposób, że nie mógł jej niczego odmówić, że potrafiła złamać mu 

serce, kiedy tak spoglądała wprost spod zmrużonych powiek. W ramach przeprosin przytulił 

ją mocniej.

Do Koko powiedział natomiast: 

- I wcale nie dbam o to, jeśli nie rozwiążesz już nigdy żadnej sprawy.

Wokół   kotów   panował   jakiś   szczególny   zapach.   Powąchał   ich   futerko.   Pachniało 

ziemią. Po kilku chwilach koty rozgrzały łapki i czuły się na tyle zadowolone, że zaczęły 

mruczeć i ostatecznie zasnęły, wtulając się w pierś Qwillerana. On także zasnął. Obudził się o 

świcie. Miał sztywne ramiona i praktycznie sparaliżowany kark. Koty przeniosły się gdzie 

indziej, w wygodniejsze miejsca.

Na początku nie potrafił przekonać się, że panika zeszłej nocy nie była tylko sennym 

koszmarem, ale kiedy wziął gorący prysznic, przypomniał sobie rozkosze weekendu, jak i 

ból, który towarzyszył powrotowi do domu. W drodze na dół, na śniadanie, wsunął karteczkę 

pod drzwi Rosemary: „Fałszywy alarm. Koty są w domu. Wałęsały się gdzieś. Pani Marron 

zwariowała".

W kuchni zastał tylko Hixie, która robiła jajecznicę i tosty z bułeczek z połówkami 

orzechów pekan.

-   Słyszałeś   wieści?   -   zapytała   z   satysfakcją.   -   Mickey   Maus   jest   na   Kubie.   Jego 

samolot  został porwany.  Pani Marron odeszła, więc dzisiaj  rano jesteśmy zdani tylko  na 

siebie.

- Odeszła z pracy?

- Zostawiła notatkę na stole kuchennym, że nie mogłaby zostać po tym, co wydarzyło 

się w ten weekend. Co się właściwie stało? Ktoś ją zgwałcił, czy co?

background image

- Nie wiem dokładnie, co się stało ani jak - odparł Qwilleran - ale mówiła kompletne 

bzdury. Nie wiem dlaczego, ale oznajmiła mi, że koty zachorowały i umarły. Tak właściwie 

to wspięły się na okno i wyszły. Wróciły do domu po północy.

- Cały wczorajszy dzień zachowywała się śmiesznie - powiedziała Hixie. - Dlaczego 

miałaby mówić ci, że umarły?

- Czy wiesz, jak się z nią skontaktować? Chciałbym ją prosić, żeby wróciła.

- Ma zamężną córkę gdzieś w mieście... Och, bracie, to był weekend, że niech mnie! 

Wczoraj wybuchł podgrzewacz do wody; Mickey Maus był za miastem; przyszła delegacja z 

klubu tenisowego z zażaleniem; William się nie pokazał; Max pracował; Charlotte była chora, 

więc ja samiuśka musiałam stawić czoła wszystkim tym katastrofom, tak jakbym sama nie 

miała wystarczająco dużo problemów. Chcesz trochę jajecznicy?

Po śniadaniu Qwilleran zadzwonił do córki pani Marron.

- Proszę jej powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Proszę jej przekazać, że koty 

wróciły. Proszę spytać, czy podejdzie do telefonu i porozmawia z panem Qwilleranem.

Po dłuższej chwili pani Marron, popłakując, wzięła słuchawkę.

- Proszę się o nic nie martwić - zapewnił ją Qwilleran. - Nikomu nie stała się krzywda, 

z wyjątkiem tego, że najadłem się przez panią strachu. Najwidoczniej koty wydostały się na 

dach. Czy otwierała pani okno, kiedy przyszła pani posprzątać mój pokój w sobotę?

- Tylko na moment, żeby strzepnąć miotełkę do kurzu. Spały na niebieskiej poduszce. 

Sprawdzałam.

- Może nie zamknęła pani dokładnie okna. Koko jest specjalistą od otwierania nie 

zablokowanych klamek. Ale dlaczego wymyśliła pani tę historyjkę o inspektoracie?

Pani Marron milczała, słychać było tylko pociąganie nosem. 

- Nie jestem zły, pani Marron. Chcę tylko wiedzieć dlaczego.

- Wiedziałam,  że ich nie  ma,  kiedy przyszłam  je nakarmić  w niedzielę  rano. Nie 

mogłam ich znaleźć. Myślałam... myślałam, że ktoś je porwał. Wie pan, co zawsze mówi pan 

Graham...

- Ale dlaczego powiedziała mi pani, że nie żyją?

- Sądziłam... sądziłam, że będzie lepiej dla pana, jeśli będzie pan myślał, że nie żyją, 

niż   żeby   pan   nie   wiedział.   -   Zaczęła   płakać.   -   Mój   mały   Nicky,   mój   wnuczek,   nie 

wiedzieliśmy, co się z nim stało, przez dwa tygodnie, zanim go znaleźli. Straszne jest nie 

wiedzieć.

Qwilleran zaczął delikatnie:

- Musi pani wrócić, pani Marron. Wszyscy pani potrzebujemy. Wróci pani?

background image

- Mówi pan poważnie?

-   Tak.   Mówię   szczerze.   Niech   się   pani   pospieszy,   zanim   wróci   pan   Maus,   a   nie 

powiemy mu nic o tym incydencie. 

Przed wyjściem do biura Qwilleran wyszczotkował futro kotów nową szczotką. Koko 

poddał się temu zabiegowi z diabelskim zadowoleniem - wyginając grzbiet, wyciągając szyję, 

gulgocząc   gardłowe   wyrazy   ukontentowania.   Potem   przewrócił   się   na   bok   i   zaczął 

wykonywać ruchy, jakby płynął.

-   Masz   niezły   styl   -   powiedział   Qwilleran.   -   Może   zgłosimy   cię   do   drużyny 

olimpijskiej, w kategorii kraula. - Natomiast Yum Yum trzeba było ścigać po pokoju przez 

pięć   minut,   zanim   poddała   się   procesowi   szczotkowania,   który   oczywiście   przyjęła   z 

rozkoszą. - Typowa baba - wymamrotał Qwilleran, zdyszany po długiej gonitwie.

Futro   kotów   nadal   czymś   pachniało.   Czy   to   była   glina?   Czy   były   w   pracowni 

Grahamów?   Mogły   wydostać   się   oknem,   przejść   gzymsem   i   wejść   innym   oknem.   Pani 

Marron, kiedy przyszła je nakarmić, zamknęła lufcik na klamkę i odcięła im drogę powrotu. 

A może wdrapały się na parapet, żeby znaleźć gołębie? A może Koko miał powód, żeby 

powęszyć w garncarni? Niepokój u nasady wąsów nie dawał Qwilleranowi spokoju.

Otworzył   okno,   by   zbadać   zewnętrzny   gzyms.   Odsunął   biurko   i   podskoczył, 

podciągając   się   na   wysoki   parapet.   Wychylając   się   daleko   na   zewnątrz,   kołysząc   się   na 

parapecie,   widział   gzyms   w   całości,   jak   przechodzi   pod   wysokimi   oknami   wypałami, 

olbrzymimi   oknami   pokoju   powyżej,   prawdopodobnie   poddasza   Grahamów,   ale   kiedy 

spróbował wsunąć się z powrotem do mieszkania, okno zacięło się. Wewnątrz pomieszczenia 

jego nogi wierzgały bezradnie, a większa część ciała ugrzęzła na zewnątrz.

Koko,   zafascynowany   tym   przedstawieniem   na   pół   aktora,   gdy   spodziewał   się 

zobaczyć całego, wskoczył na biurko i zawył.

- Nie wrzeszcz na mnie! Wezwij pomoc! - krzyczał przez ramię Qwilleran, ale Koko 

podszedł tylko bliżej i zawył w pobliżu kieszeni jego spodni.

- Co ty tam robisz? - doszedł go z dołu kobiecy głos.

Hixie była w drodze do garażu.

- Utknąłem, cholera! Wejdź na górę i pomóż mi. 

Qwilleran balansował na krawędzi parapetu, podczas gdy Hixie wbiegła do środka, 

potem na górę do szóstki, zbiegła na dół do kuchni po klucz i pobiegła z powrotem na górę. 

Po   kilku   minutach   ciągnięcia,   pchania,   obejmowania,   ściskania   i   stękania,   którym 

towarzyszyły piski Hixie i miauczenie kotów, Qwilleran został uwolniony. Podziękował jej 

szorstko.

background image

- Chciałbyś pójść ze mną na spotkanie jutro wieczorem? - zapytała. - To spotkanie 

obiadowe Grupy Wsparcia Grubasów... Oczywiście nie bierz tego do siebie - dodała.

Qwilleran wymamrotał coś, że weźmie to pod uwagę.

- A więc to jest ten słynny syjamski kociak - powiedziała, wychodząc. - Bonjour, 

Koko.

- Miaeioux - odpowiedział Koko po francusku.

Qwilleran poszedł do biura, żeby napisać do drugiego wydania rutynowy kawałek o 

zawodach   w   pieczeniu   ciast   i   żeby   potwierdzić   swoje   zamówienie   w   dziale   fotografii. 

Zlecenie   przypisane   Bunsenowi   zaznaczone   było   w   grafiku   na   piątą   po   południu,   więc 

Qwilleran zadzwonił do Dana Grahama, żeby go uprzedzić.

- Byczo! No, po prostu byczo! - powiedział Dan. - Nie wierzyłem, że to ustawisz! To 

prawdziwy przełom. Nie muszę ci mówić, że to doceniam. Chciałbym zrobić coś dla ciebie. 

Co powiesz na butelkę? Lubisz burbon? Co pije twój fotograf?

- Zapomnij o łapówce - odparł Qwilleran. - Historia może się nigdy nie dostać do 

gazety. Jedyne, co możemy zrobić, to napisać ją, strzelić fotki i gorąco się modlić. - A potem 

dodał: - Właśnie sobie przypomniałem, mam kilku znajomych w gazetach w Miami, w tym 

jednego krytyka, który mógłby spotkać się tam z Joy. Możesz mi podać jej adres?

- W Miami? Nie znam. Nie wiedziała, gdzie się zatrzyma.

- No to jak prześlesz jej letnie ubrania?

- Kurierem na telefon - odpowiedział Dan.

Qwilleran czekał w biurze na pierwsze wydanie. Był ciekaw, jak wygląda jego nowa 

kolumna.  Dysertacje gastronomiczne  ukazały się w dobrze widocznym  miejscu, w dziale 

opinii,   z   fotografią   wąsatego   autora   o   poważnym   uśmiechu.   Dobra   reklama,   pomyślał 

Qwilleran. 

- Kto wymyślił nazwę dla mojej kolumny? - wymamrotał do Archa Rikera. 

- To brzmi jak gastralne turbulencje, dziewięćdziesiąt procent czytelników nie będzie 

wiedziało, co to znaczy.

- Założę się, że dziewięćdziesiąt osiem procent - powiedział Arch.

- To brzmi, jakby w podpisie miało być Addison i Steel.

-   Szef   chciał,   żeby   to   było   coś   dystyngowanego   -   wyjaśnił   redaktor   działu 

kulturalnego. - Wolałbyś, żeby nazywało się Zryj  jak Qwilli Wiesz, przeszło mi to przez 

głowę... Jak tam twój weekend?

-   Nieźle,   całkiem   nieźle.   Koty   napędziły   mi   niezłego   stracha,   kiedy   wróciłem   do 

domu, ale na szczęście wszystko jest w porządku.

background image

- Jakieś wieści od Joy?

Qwilłeran   zrelacjonował   Archowi   historię   Dana   o   rzekomej   kartce   i   rzekomych 

planach Joy wybrania się do Miami.

- Mieliśmy też jeszcze jedno zniknięcie - powiedział. - Teraz zniknął jeszcze chłopak, 

nasza pomoc domowa.

Podszedł   do   swojego   biurka   i   zadzwonił   do   szkoły   sztuk   pięknych   Pennimana. 

William powinien mieć teraz lekcję rysunku, ale zgodnie z zapisem w dzienniku obecności 

nie zjawił się. Potem wyszukał w książce telefonicznej Vitello i zadzwonił pod jedyny numer 

widniejący pod tym nazwiskiem. Był to salon czytania z fusów i właściciel nigdy nie słyszał o 

Williamie. Wydmuchując powietrze przez wąsy, jak to zwykł robić, kiedy jego ślad nie był 

jasny,   spokojnym   krokiem   wyszedł   z   biura.   Mijał   właśnie   biurko   recepcjonistki,   kiedy 

dziewczyna, która siedziała w korytarzu, złapała go za rękaw.

- Czy pan Qwilleran? - zapytała.  - Poznałam pana ze zdjęcia. Jestem przyjaciółką 

Williama   Vitello.   Możemy   porozmawiać?   -   Była   poważną   dziewczyną   w   poważnych 

okularach i nonszalanckim stroju. Niedbały wygląd, pomyślał Qwilleran. To studentka szkoły 

plastycznej, zdecydował.

- Pewnie - powiedział. - Usiądźmy tutaj. - Zaprowadził ją do jednej z kabin, w których 

reporterzy cierpliwie wysłuchują zirytowanych czytelników, petentów, tych, którzy szukają 

reklamy,   i   patentowanych   świrów,   którzy   codziennie   szturmują   redakcję   „Fluxion".   - 

Widziałaś ostatnio Williama? - zapytał dziewczynę.

- Nie, i o tym właśnie chciałam porozmawiać - odpowiedziała. - W sobotę wieczorem 

byliśmy umówieni, ale nie zjawił się ani wtedy, ani potem. Nawet nie zadzwonił. W niedzielę 

zatelefonowałam do Maus Haus, ale nie było go tam. Jakaś kobieta odebrała telefon, jednak 

nie była zbyt przytomna. Dzisiaj nie przyszedł na zajęcia.

- Skontaktowałaś się z jego matką?

- Nie miała od niego żadnych wiadomości, od kiedy przyniósł jej prezent urodzinowy 

w piątek wieczorem. Nie wiem, co mam robić. Pomyślałam o panu, bo William dużo o panu 

opowiadał. Co powinnam zrobić pana zdaniem?

- William jest nieprzewidywalny. Może postanowił gdzieś wyjechać?

- Nie pojechałby bez uprzedzenia, panie Qwilleran. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko. 

Mamy nawet wspólne konto bankowe.

Dziennikarz oparł jeden łokieć na poręczy krzesła i przeczesywał wąsy opuszkami 

palców.

- Czy kiedykolwiek rozmawialiście o sytuacji w Maus Haus?

background image

- Och, on zawsze mówi o tym dziwnym miejscu. Mówi, że jest pełne indywiduów.

- Czy wspominał o Danie Grahamie?

Dziewczyna przytaknęła, rzucając Qwilleranowi szybkie spojrzenie kątem oka.

- Cokolwiek chciałabyś mi powiedzieć, zostanie między nami - zapewnił ją.

- Cóż, właściwie to nie traktowałam tego poważnie. Powiedział, że szpieguje pana 

Grahama, że wykopie jakieś brudy. Myślałam, że żartuje albo się popisuje. Billy lubi czytać 

historie szpiegowskie i przychodzą mu do głowy różne pomysły.

-   Masz   może   pojęcie,   jakiego   rodzaju   przestępstwa   podejrzewał?   Jakaś   kwestia 

obyczajowa?

- Ma pan na myśli na przykład seks? - Dziewczyna przygryzła kciuk, jakby rozważała 

właśnie tę możliwość. 

- No, może. Ale główna kwestia dotyczyła sposobu, w jaki pan Graham prowadził 

garncarnię. Coś śmierdzącego działo się w tej garncami, tak mówił Billy.

- Kiedy ostatni raz o tym wspominał?

- W piątek wieczorem. Zadzwonił do mnie po rozmowie z panem.

- Czy mówił o jakimś specyficznym szczególe związanym z działalnością garncami? 

Pomyśl, skup się.

Dziewczyna zmarszczyła czoło.

- Tylko że... napomknął, że pan Graham zamierza wysadzić w powietrze cały stos 

naczyń.

- Zniszczyć je?

- Billy mówił, że źle podgrzewa piec i że cały ładunek naczyń wybuchnie. Nie mógł 

tego zrozumieć, bo pan Graham uważany jest za dobrego specjalistę... Niewiele pomagam, 

prawda?

- Na to pytanie będę mógł odpowiedzieć dopiero później - powiedział Qwilleran. - 

Zaczekaj jeszcze czterdzieści osiem godzin i jeśli William się nie pojawi, zawiadom lepiej 

policję albo niech  jego matka  to zrobi. I jeszcze  jedna sprawa: możesz  sprawdzić  wasze 

wspólne konto, może były jakieś znaczące wypłaty.

- Tak zrobię, panie Qwilleran. Dziękuję, panie Qwilleran. - Jej szerokie oczy były 

powiększone   przez   soczewki   okularów.   -   Tyle   że...   wszystko,   co   mamy   w   banku,   to 

osiemnaście dolarów.

background image

Rozdział trzynasty

Qwilleran wrócił do Maus Haus autobusem z River Road, składając brakujące puzzle: 

dwie zaginione osoby, utopione dziecko, szkalowany restaurator, zagubiony kot, podbite oko, 

krzyk w środku nocy. Zbyt wiele kawałków brakowało.

Na górze w szóstce  koty drzemały na niebieskiej  poduszce. Podczas  nieobecności 

Qwillerana były zajęte i wiele obrazów zostało poprzekrzywianych. Qwilleran automatycznie 

wyprostował je, taka mała praca domowa, do której był przyzwyczajony. Koty muszą mieć 

swoje   przyjemności,   racjonalizował.   Stłoczone   w   jednopokojowym   apartamencie   musiały 

uciekać się do nielichej pomysłowości, żeby zapewnić sobie rozrywkę, a Koko znajdował 

przedziwną satysfakcję w ocieraniu pyszczka o ostre krawędzie ramek. Qwilleran poprawił 

dwa drzeworyty mostów nad Sekwaną, akwarelę z krajobrazem Cape Cod i mały obrazek 

olejny, przedstawiający scenkę na plaży gdzieś na Riwierze. W odległym kącie pokoju druk 

Art Nouveau był tak przekrzywiony, że właściwie wisiał w poprzek. Kiedy go poprawiał, 

zobaczył na ścianie małą zaślepkę.

Była   to   mała   metalowa   zaślepka,   którą   pomalowano   tak,   aby  pasowała   do  tynku. 

Dotknął jej, a ona poruszyła się z jednej strony na drugą, kołysząc się na malutkiej śrubce. 

Małe   łuki   zarysowane   na   ścianie   wskazywały   na   to,   że   zaślepka   była   przesuwana   już 

przedtem, może niedawno. Qwilleran przesunął ją po całym okręgu i odkrył, że kryje się za 

nią głęboka dziura w ścianie.

Przechylając się przez regał z książkami, zajrzał przez dziurkę do dwupoziomowej 

wypalarni, która znajdowała się za jego własnym pokojem. Światła były zapalone i Qwilleran 

mógł zobaczyć duży centralny stół, na którym poustawiana była duża kolekcja wazonów w 

połyskliwych zieleniach , błękitach i czerwieniach. Przesuwając się odrobinę na lewo, mógł 

zobaczyć dwa piece. Przechylając się zaś na prawo, zobaczył Dana Grahama siedzącego przy 

małym stoliku i kopiującego z luźnego notesu do dużego notatnika.

Qwilleran zamknął wizjer, odwiesił na miejsce obraz i zaczął zadawać sobie pytania: 

Po co? Czy William o tym wiedział? Pani Marron powiedziała, że mył ostatnio ściany. Czy 

William z tego uprzywilejowanego miejsca szpiegował Dana Grahama?

Zadzwonił telefon i na linii był Odd Bunsen.

- Powiedz, co to za zlecenie, które masz w grafiku na piątą? Wygląda mi to na dużą 

robotę. Kiedy dostanę jedzenie?

background image

- Możesz zjeść tutaj - powiedział Qwilleran - a zdjęcia zrobisz potem. Jedzenie tutaj 

jest wyśmienite.

- Na zamówieniu mam adres dwa-pięć-pięć-pięć River Road. A tak w ogóle to co to za 

miejsce?

- To stara garncarnia, teraz jest tu bursa dla degustatorów.

- Pewnie, że znam to miejsce. Było tam kilka morderstw. Piszemy o nich w kółko. 

Mam wziąć jakiś specjalny sprzęt?

- Weź, co tylko się da - doradził Qwilleran. Ściszył głos, spoglądając ukradkiem w 

stronę wizjera. - Masz zrobić show. Przynieś dużo oświetlenia. Wytłumaczę ci wszystko, jak 

przyjedziesz.

Qwilleran zszedł na dół, żeby powiedzieć pani Marron, że będzie dodatkowy gość na 

kolacji. Była w Wielkim Holu, ustawiała nerwowo stół, który przesunięto pod galerię, żeby 

zrobić miejsce pod wystawę ceramiki.

- Nie wiem, co mam robić - pochlipywała. - Powiedzieli, że chcą zrobić pokazową 

kolację, ale nie wiem, jak oni chcą to wszystko urządzić. Nikt mi nic nie powiedział. Nikogo 

tu nie ma.

- Co to jest pokazowa kolacja? - zapytał Qwilleran.

- Każdy przy stole przygotowuje jakieś danie. Pan Sorrel przygotowuje stek, pani 

Whiting robi zupę, panna Roop...

- Widziała pani Williama?

- Nie, proszę pana, a miał wyczyścić piec.

- Jakieś wieści od pana Mausa? 

-   Nie,   proszę   pana.   Nikt   nie   wie,   kiedy   wróci...   Nie   powie   mu   pan,   prawda? 

Powiedział pan, że nie powie.

-   Zapomnimy   o   całej   sprawie   -   zapewnił   ją   Qwilleran.   -   Proszę   się   już   o   to   nie 

martwić, pani Marron.

Łzy napłynęły do jej zgaszonych oczu, więc wytarła je brzegiem dłoni.

- Wszyscy tutaj są tacy dla mnie dobrzy. Staram się nie popełniać błędów, ale nie 

mogę przestać myśleć o moim małym Nicky’m, nie mogę spać po nocach.

- Wszyscy rozumiemy, przez co pani przeszła, ale musi się pani pozbierać.

- Tak, proszę pana. - Gosposia przestała się kręcić nerwowo i obróciła się twarzą do 

niego. - Panie Qwilleran - powiedziała z wahaniem - słyszałam w nocy coś jeszcze.

- Co pani ma na myśli?

background image

-   W   sobotę   w   nocy,   kiedy   nie   mogłam   spać,   leżałam   i   martwiłam   się,   i   wtedy 

usłyszałam hałas.

- Jaki hałas?

- Za oknem. Ktoś schodził na dół zejściem awaryjnym.

- Tym z tyłu domu?

- Tak, proszę pana. Mój pokój jest od strony rzeki.

- Czy widziała pani coś?

- Nie, proszę pana. Wstałam, wyjrzałam przez okno, ale było bardzo ciemno. Jedyne, 

co widziałam, to kogoś idącego przez trawnik.

- Hmmm - Qwilleran się zamyślił. - Rozpoznała pani kogoś?

- Nie, proszę pana. Ale myślę, że to był mężczyzna. Niósł jakiś ciężki ładunek.

- Jaki ładunek?

- Coś jakby duży worek.

- Jak duży?

- Taki! - gosposia rozłożyła  szeroko ramiona. - Niósł go w dół, nad rzekę. Kiedy 

zniknął w krzakach, już go nie mogłam zobaczyć. Ale słyszałam go.

- Co pani słyszała?

- Głośny plusk. 

- I co się potem stało?

- Wrócił.

- Widziała wtedy pani jego twarz?

- Nie, proszę pana. Nie było dość światła na tyłach budynku. Tylko jasne światła z 

drugiej strony rzeki. Ale widziałam, jak wraca przez trawnik, a potem wszedł z powrotem 

schodami przeciwpożarowymi.

- Czy to te, które prowadzą do poddasza państwa Grahamów?

- Tak, proszę pana.

- O której godzinie to było?

- Bardzo późno. Może o czwartej. - Gosposia spojrzała na niego z nadzieją, czekając 

na pochwałę.

Qwilleran badał przez chwilę jej twarz.

- Jeśli to był pan Graham, to można to jakoś logicznie wyjaśnić. Proszę już o tym nie 

myśleć.

- Tak, proszę pana.

background image

Wszedł schodami na górę. Zastanawiał się. Czy rzeczywiście widziała, jak Graham 

wrzuca do rzeki worek? Zmyśliła już raz historyjkę, mogła to zrobić jeszcze raz. Może myśli, 

że jestem z tych, co to gonią za sensacją, i starała się mnie zadowolić. Skąd to nagłe „tak, 

proszę pana", „nie, proszę pana"?

Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła uwagę Qwillerana, kiedy wszedł do pokoju, był 

druk   Art   Nouveau   wiszący   nad   regałem.   Przyszedł   mu   do   głowy   pewien   pomysł.   Kilka 

miesięcy wcześniej robił wywiad z ceramikiem, który specjalizował się we współczesnych 

figurkach, teraz postanowił do niego zadzwonić.

- To pytanie może wydać się panu szalone - zwrócił się do ceramika - ale próbuję sił w 

pisaniu   powieści,   to   rodzaj   gotyckiego   thrillera   o   czarach   w   garncami.   Czy   byłoby   to 

nieprawdopodobne, żeby mieć wizjer w ścianie wychodzącej na wypalarnię?

- Tak żeby można było obserwować proces wypalania?

- Tak. Coś takiego.

- Wcale niegłupi pomysł. Raz podejrzewałem jednego z pracowników o sabotowanie 

mojej pracy i musiałem uciec się do założenia drogiego systemu alarmowego. Zwykły wizjer 

mógł mi oszczędzić sporo wydatków. Dlaczego o tym nie pomyślałem? Wszyscy garncarze to 

profesjonalni podglądacze, wie pan. Zawsze podglądamy przez dziurki w piecu, ja sam nie 

mogę przejść spokojnie obok szczeliny w płocie bez spojrzenia przez nią.

Odd Bunsen przyjechał do Maus Haus o piątej i Qwilleran zaprosił go do siebie do 

szóstki na drinka.

- Hej, urosłeś'! - powiedział fotograf. - Bo chyba nie schudłeś.

- Zgubiłem trzy kilogramy - pochwalił się Qwilleran, nie zdając sobie sprawy,  że 

półtora kilograma i plus zawdzięczał na początku Koko.

- Gdzie są te zwariowane koty, chowają się?

- Śpią na regale za książkami.

Bunsen rozparł się na dużym fotelu, oparł stopy na otomanie, zapalił cygaro i przyjął 

szklaneczkę czegoś dziewięćdziesięcioprocentowego.

- Chciałbym, żeby szef mnie teraz zobaczył. Zdajesz sobie sprawę, że „Fluxion" mi za 

to płaci?

- Na pracę przyjdzie czas później.

Qwilleran podszedł do wizjera i sprawdził metalową zaślepkę.

- Co za hokus-pokus miałeś na myśli?

- Mów ciszej - poradził Qwilleran. - Jeśli to możliwe.

- Insynuujesz, że jestem paplą?

background image

- Delikatnie mówiąc... tak.

- Na czym polega zlecenie? Nie trzymaj mnie w nieświadomości.

Dziennikarz usiadł i zapalił fajkę.

- Teoretycznie będziesz robił zdjęcia do artykułu o Danie Grahamie, który prowadzi 

pracownię garncarską.

- Ale bez filmu w aparacie?

- Może użyjemy jednego albo dwóch zdjęć, ale chcę, żebyś strzelał fotki wszędzie 

naokoło. Chcę też mieć pretekst, żeby wpuścić do garncami Koko, ale sam nie chcę tego 

proponować. - Pogładził wąsy ustnikiem fajki.

Bunsen rozpoznał ten gest. 

- Tylko nie następna zbrodnia, nie znowu!

- Ciszej   - poprosił  Qwilleran,  marszcząc  brwi.  - Jak  będziesz  ustawiał   plan,  chcę 

trochę powęszyć, muszę sprawdzić kilka tez, więc nie spiesz się.

- No to trafiłeś na właściwego człowieka - powiedział Bunsen. - Potrafię rozstawiać 

statyw wolniej od każdego innego fotografa w tym biznesie.

Później   przy   kolacji   fotograf   „Fluxion"   zaskarbił   sobie   powszechną   sympatię 

mieszkańców Maus Haus. Bunsen miał umiejętność wykorzystywania sytuacji. Brylował na 

towarzyskiej   scenie:   miał   donośny   głos,   jowialny   sposób   bycia   i   czerstwe   dowcipy. 

Obłaskawiał   kobiety   i   nabierał   mężczyzn.   Rosemary   uśmiechała   się   do   niego,   Hixie 

chichotała,   nawet   Charlotte   Roop   była   urzeczona,   kiedy   nazwał   ją   laleczką.   Max   Sorrel 

zaprosił Bunsena, żeby przyszedł z żoną któregoś wieczoru na kolację do „Golden Lamb 

Chop". Dan Graham jeszcze się nie pojawił.

Na pierwsze danie Rosemary zaprezentowała jednominutową zupę chłodnik z jogurtu, 

ogórków, szczypiorku i rodzynek.

- Najlepsza zupa, jaką kiedykolwiek jadłem! - oznajmił Bunsen.

Dana Grahama, który przyszedł do stołu późno, mieszkańcy Maus Haus witali ozięble, 

ale fotograf skoczył na równe nogi i wyrzucił przed siebie rękę w geście powitania. Garncarz 

promieniał  zduszonym  podnieceniem.  Był  u fryzjera  i jego niechlujne  ubranie  wyglądało 

mniej niedbale niż zazwyczaj.

Stek saute aupoivre Maksa Sorrela podano z ziemniaczanymi racuchami i szparagami 

przybranymi paskami papryki.

Później Charlotte zademonstrowała mieszanie sałaty.

- Osuszcie zieleninę na lnianej ściereczce - powiedziała. - Uważajcie, żeby nie urazić 

liści. Podrzyjcie je delikatnie... A teraz sos. Ja dodaję trochę musztardy z Dijon i tymianku. 

background image

Zmieszajcie wszystko razem. Delikatnie! Delikatnie! Mało sosu, dużo mieszania - oto cały 

sekret.

- Najlepsza sałata, jakiej kiedykolwiek próbowałem w całym moim życiu! - ogłosił 

Bunsen. 

- Sałatę trzeba przygotowywać z miłością - wyjaśniła mu panna Roop, kołysząc się i 

przytakując na jego komplementy.

Na deser Hixie przygotowała wiśnie jubileuszowe.

- Nic poza tym - powiedziała. - Wrzucacie wiśnie do podgrzewacza. Dodajecie trochę 

masła i rozprowadzacie. Potem chlust koniaku. Upss... za dużo mi się chlusnęło! A potem... 

podpalacie zapałką, voila!

Błękitny   płomień   buchnął   z   naczynia   i   towarzystwo   przyglądało   się   rytuałowi   w 

hipnotycznej ciszy. Nawet Odd Bunsen nic nie mówił.

Jak   tylko   płomienie   zaczęły   się   wypalać,   Qwilleran   pomyślał,   że   słyszał   jakieś 

trzaskanie.   Spojrzał   na   Hixie   i   zobaczył,   jak   jej   napuszona   fryzura   kurczy   się   w 

niewyjaśniony   sposób.   Skoczył,   zdarł   z   siebie   marynarkę   i   zarzucił   ją   na   głowę   Hixie. 

Kobieta wrzeszczała. Sorrel i Bunsen, wywracając krzesła, ruszyli z pomocą.

Spod marynarki ukazała się kompletnie zalana Hixie, z szeroko otwartymi oczami. 

Sprawdzała rękami, co zostało z jej włosów.

- Są jak trawa - stwierdziła. - Obawiam się, że rozpyliłam na nie zbyt dużo lakieru.

- Chodź, Bunsen - powiedział Qwilleran. - Ty i ja mamy robotę do zrobienia. Dan, 

jesteś gotowy?

- Czekajcie - zwrócił się do nich garncarz, idąc w kierunku szczytu stołu. - Nic dzisiaj 

nie przygotowałem, nie umiem gotować, zaśpiewam więc wam piosenkę.

Wszyscy usiedli i słuchali spięci, kiedy Dan śpiewał swoim wibrującym tenorem o 

urokach Loch Lamond. Qwilleran przyglądał się grdyce Dana, która przesuwała się żałośnie 

w górę i w dół, i czuł się niemal winny z powodu podstępu, który planował.

Dan skończył  i słuchacze klaskali uprzejmie, wszyscy z wyjątkiem Bunsena, który 

wstał z krzesła i krzyczał:

- Brawo! - Do Qwillerana zaś wymamrotał: - Jak mi idzie?

Podczas gdy mieszkańcy rozchodzili się po kolacji, dyskutując o tym, jak Hixie o 

mały włos nie spłonęła, Qwilleran pomagał fotografowi wyładować sprzęt z samochodu. 

- Wy chłopcy używacie pewnie dużo sprzętu - zaciekawił się garncarz.

- Tylko do dużych zleceń, jak to - odparł Bunsen, krzątając się wokół nadmiernej 

ilości sprzętu.

background image

-   Oto   co   planujemy   -   wyjaśnił   Qwilleran   Danowi.   -   Chcemy   zrobić   serię   zdjęć 

pokazujących ciebie przy robieniu naczyń, a potem kilka ujęć z gotowymi pracami.

- Moment - przerwał fotograf. - To się nigdy nie dostanie do gazety. Kto chce oglądać 

swojskiego faceta? - Dał Grahamowi  przyjacielskiego kuksańca w bok. - To, czego nam 

potrzeba, to seksownej blondynki, żeby rozgrzać atmosferę. Ukrywasz na górze jakieś damy?

- Wiem, o co ci chodzi - powiedział  garncarz. - Wy zawsze potrzebujecie jakiejś 

panienki. Ale mojej staruszki nie ma w mieście.

- A zwierzęta?  Masz koty?  Psy?  Papużki?  Boa dusiciele?  Najlepszy sposób, żeby 

nasze zdjęcie poszło do gazety, to pozować z boa dusicielem.

- Mieliśmy kota - wyjaśnił przepraszająco Dan.

- No to pożyczmy jednego z tych zepsutych łobuzów Qwilla! - wykrzyknął fotograf z 

nagłym entuzjazmem. - Wsadzimy go do dużego naczynia z głową wystającą na zewnątrz, a 

Dana ustawimy w tle. Pierwszą stronę mamy w kieszeni!

background image

Rozdział czternasty

Koko z niebieską obrożą na szyi, prowadząc Qwillerana na trzyipółmetrowej smyczy, 

wszedł do pracowni z pewnością kogoś, kto był już tam wcześniej. Przekroczył próg bez 

odrobiny wahania, nie było tam ani ostrożnego obwąchiwania, ani normalnego skradania się z 

nisko podwieszonym brzuchem.

- Zacznijmy od ujęć Dana przy kole - zaproponował Qwilleran.

-   Będę   z   wami   szczery,   chłopaki,   specjalizuję   się   w   wałkowanych   formach   - 

powiedział  Dan. - Ale jeśli tego chcecie...  - Uskubał porcję gliny z beczki i usiadł przy 

elektrycznym kole.

- Nie dawajmy kota do tych zdjęć - poinstruował fotografa Qwilleran. - Zrób serię na 

żywca, jak naczynie nabiera kształtu.

- Nie będzie najlepsze - uprzedził Dan. - Mam niesprawny kciuk. - Glina zaczęła się 

obracać, wznosząc się powoli między mokrymi dłońmi, potem opadła, to znów wzniosła się, 

to znów zamieniła się w przysadzistą bryłę, w której Dan zaczął wydrążać lewym kciukiem 

wgłębienie, na koniec ręce garncarza nadały jej kształt miski.

Cały ten czas Bunsen pstrykał zdjęcia. Zrobił wszystkie zakamarki pomieszczenia, 

rzucając Danowi bezpośrednie instrukcje:

- Przechyl się... Spójrz w górę... Unieś brodę... Nie patrz w obiektyw.

Cały ten  czas  Koko badał  studio, wąchając piętrzące  się  tam  moździerze,  tłuczki, 

czerepy, sita, czerpaki, chochle i lejki. Zafascynowany mechanizmami Koko miał szczególną 

słabość do wag.

- Prawdziwa historia - nalegał Dan - kryje się w moich glazurach. Udało mi się wpaść 

na coś naprawdę spoko, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

- Najpierw przyjrzyjmy się składowi gliny - upierał się Qwilleran. - Według mnie 

możemy tam zrobić ujęcia w akcji.

Dan ociągał się.

- W tym pokoju nic nie ma. Tylko sprzęt, którego już nie używamy. Same starocie 

sprzed pięćdziesięciu, sześćdziesięciu lat.

- Chciałbym rzucić okiem - powiedział Bunsen. - Nigdy nie wiadomo, gdzie kryje się 

wielkie zdjęcie, a mam ze sobą dużo klisz.

background image

W słabo oświetlonej przechowalni gliny było zimno i wilgotno. Qwilleran zadawał 

inteligentne pytania o mieszadło, młynek i prasę, jednocześnie bacznie obserwując Koko i 

trzymając go mocno na smyczy. Kota zainteresowała klapa w podłodze.

- Co jest tam na dole? - zapytał Qwilleran.

- Nic. Tylko drabina do piwnicy - odparł garncarz.

Dziennikarz myślał coś innego. Joy nazwała to zbiornikiem.

Pochylił się i pociągnął za metalowe kółko, otworzył klapę i spojrzał w ciemność.

Koko, który balansował nad krawędzią kwadratowej dziury, wydał dziwny dźwięk. 

Zaczął się od pomruku, a skończył na falsetowym pisku.

- Ostrożnie! - ostrzegł garncarz. - Na dole są szczury.

Dziennikarz   odciągnął   Koko   do   tyłu   i   pozwolił   klapie   opaść   na   swoje   miejsce   z 

hukiem, który wstrząsnął podłogą.

- Trochę tu śmierdzi - zauważył Bunsen.

- To glina dojrzewa - wyjaśnił Dan. - Przywykniecie do tego. Chodźmy lepiej do 

wypałami. Tam jest wygodniej i nie cuchnie tak mocno.

Wysoka wypalarnia z gigantycznymi  piecami i kominami była przyjemnie ciepła i 

czysta.   Nie   było   tam   ani   błota   z   przechowalni   gliny,   ani   pyłu   studia.   Na   stole   w   rogu 

pomieszczenia   stała   kolekcja   kwadratowych   wazonów   i   naczyń,   pokrytych   promieniującą 

kolorową glazurą, którą Qwilleran widział przez wizjer. Już z daleka urzekły go połyskliwe 

czerwienie, zielenie i błękity. Z bliska okazały się jeszcze bardziej atrakcyjne. Zdawało się, że 

glazura   porusza   się   pod   powierzchnią,   która   robiła   wrażenie   mokrej   i   żywej.   Dwaj 

dziennikarze ucichli i zaciekawieni chodzili wokół ceramiki, badając zadziwiający efekt.

- Jak wam się, chłopaki, podoba? - zapytał Dan, którego rozpierała duma. - Nazywam 

to moją „żyjącą glazurą".

- Ciarki mi przechodzą po plecach - powiedział Bunsen. - Bez żartów.

- Wspaniałe! - wykrzyknął Qwilleran. - Jak ty to robisz?

-   Sekret   garncarski   -   odpowiedział   chełpliwie.   -   Wszyscy   garncarze   mają   swoje 

tajemnice. To kwestia wypracowania formuły i eksperymentów z ogniem. Tlenek kobaltu 

barwi na niebiesko. Tlenek chromu na zielono, czasem na różowo. Trzeba się znać na swoim 

ogródku, jeśli wiecie, co mam na myśli.

- Szaleństwo! - powiedział Bunsen.

- Zmienia się kolor, dodając popiołu drzewnego, a nawet popiołu z fajki. Mamy dużo 

trików. Dosyp soli, a uzyskasz efekt pomarańczowej skórki. To ciekawostki, które możecie 

wykorzystać do waszego artykułu, jeśli chcecie robić notatki.

background image

- Czy Joy wiedziała, że wymyśliłeś tę glazurę? - zapytał Qwilleran.

- Och, wiedziała, pewnie! - zachichotał garncarz. - Utarłem nosa mojej pannie. Nie 

zdziwiłbym  się, gdyby  to był  prawdziwy powód jej wyjazdu.  Ma o sobie całkiem dobre 

zdanie, nie może znieść, jeśli kto inny spija śmietankę - uśmiechnął się smutno.

- Najbardziej podobają mi się te czerwone - powiedział Qwilleran. - Są naprawdę 

niezwykłe. Jestem za czerwonymi, Koko chyba też.

Kot   wskoczył   na   blat   stołu   z   lekkością   piórka   i   delikatnie   badał   nosem   szklisty 

czerwony dzbanek.

- Najtrudniej jest uzyskać czerwień. Nigdy nie wiadomo, jak wyjdzie - wyjaśnił Dan. - 

Musi dostać odpowiednią ilość tlenu, inaczej zblednie. Dlatego tak mało widzi się czerwonej 

ceramiki. Mam na myśli taką prawdziwą, mocną czerwień. Chcielibyście rzucić okiem do 

pieca? - Dan odkrył jeden z wizjerów w piecu i dziennikarze mogli zajrzeć do ognistego 

piekła.  -  Z   czasem   człowiek   uczy  się   rozróżniać   temperaturę   po  kolorze   ognia  -  ciągnął 

garncarz. - Żółty jest gorętszy od czerwonego.

- Jak długo trwa wypalenie porcji ceramiki?

- Przeważnie dwa dni. Przez jeden dzień się podgrzewa, a drugi schładza. Wiecie, 

dlaczego naczynia pękają w kuchennych piecykach? Dlatego, że wasze piece za szybko się 

nagrzewają. Założę się, że o tym nie wiedzieliście.

- Okej, zróbmy kilka zdjęć - powiedział Bunsen.

- Dan, ustawimy cię za stołem, ceramika będzie na pierwszym planie. Jaka szkoda, że 

zdjęcia nie są w kolorze... Dobrze, a teraz włożymy Starego Wąchacza do jednego z dużych 

dzbanów. Qwill, będziesz musiał zdjąć tę uprząż... Gdzie się podział Stary Wąchacz?

Koko zawędrował gdzieś w kąt pokoju, gdzie znalazł notes z luźnymi kartkami leżący 

na jednym ze stołów i zaczął ostrzyć sobie pazurki na jego okładce.

- Hej, nie rób tego! - krzyknął Qwilleran, a potem wyjaśnił: - Koko używa dużego 

słownika jako drapaka - to jeden z naszych rodzinnych żartów - i wydaje mu się, że wszystkie 

książki do tego służą.

- Wsuń go do dzbana, Qwill, tylne łapy najpierw - komenderował fotograf. - Potem 

wycofaj się. Miejmy nadzieję, że zostanie w środku. Dan, ty oprzyj się na tym naczyniu, żeby 

kot go nie wywrócił. Stary Wąchacz kopie jak muł. Jeśli będzie chciał wyskoczyć, wepchnij 

go z powrotem. Uwinę się błyskiem. I nie patrz w obiektyw.

Qwilleran zrobił swoje: wepchnął piszczącego kota do dzbana i odsunął się. Na resztę 

przedstawienia   nie   załapał   się.   Zbyt   był   ciekawy,   jaki   to   notes   znalazł   Koko.   Okładka 

background image

opatrzona   była   napisem   „Glazury".   Sprawnym   ruchem   jednego   palca   Qwilleran   odchylił 

okładkę i spojrzał na kilka słów wypisanych znajomym wężykiem. 

Wuu uuu 66

Quuuz 30

Cwu uuy 4

Przekartkował szybko notes i nawet bez okularów rozpoznał hieroglify Joy. Od deski 

do deski wszystko napisane było jej ręką.

- Okej - powiedział Bunsen. - Stary Wąchacz staje się całkiem niezłym modelem. Co 

następne, Qwill?

- Co powiesz na kilka ujęć z kwater prywatnych Dana?

- Świetnie! - zapalił się fotograf.

Dan zaprotestował.

- Nie, chłopaki, nie chcielibyście ani jednego zdjęcia z tego miejsca.

- Pewnie, że chcemy. Czytelnicy chcą wiedzieć, jak mieszkają artyści.

-   To   siedlisko   szczurów,   jeśli   wiesz,   o   co   mi   chodzi   -   powiedział   ciągle 

niezdecydowany garncarz. - Moja żona nie jest najlepszą gospodynią.

- Czego się boisz? - zapytał fotograf. - Masz tam babkę? Czy właśnie tam schowałeś 

ciało?

Qwilleran kopnął go pod stołem i powiedział do Dana:

- Chcemy tylko  nadać tej historii  taki ludzki  rys,  żeby nie wyglądała  na materiał 

komercyjny. Wiesz, jacy są wydawcy. Poświęcą jej więcej miejsca, jeśli będzie napisana pod 

kątem osobistym.

- No dobra, chłopaki,  to wy wiecie, jak to zrobić  - zgodził  się niechętnie  Dan. - 

Chodźmy na górę.

Poddasze   Grahamów   było   jedną   wielką   jaskinią.   Na   ścianach   porozwieszano 

indiańskie  kilimy,  w poprzek sufitu ciągnęły się metrami  hinduskie tkaniny.  Podłoga, od 

ściany do ściany, zasłana była starymi gazetami, książkami, magazynami, porzuconymi  w 

połowie   robótkami   krawieckimi,   zapomnianymi   elementami   garderoby.   W   tym   jednym 

pomieszczeniu   stłoczone   były,   bez   żadnego   pomysłu   i   ładu,   łóżka,   beczki,   stoły,   zlew 

kuchenny,  krzesła, skrzynki nakryte  szalami w kolorowe prążki, wiadra pełne bazi. Dwie 

walizki leżały otwarte na jednym z łóżek. 

-  Wybierasz   się   w   podróż?   -  zapytał   Qwilleran   najbardziej   niewinnym   ze   swoich 

tonów.

background image

- Nie, tylko pakuję rzeczy mojej żony, żeby je wysłać na południe. - Zamknął walizki i 

postawił  je na  podłodze   - Usiądźcie.   Napijecie   się piwa  albo  czegoś  mocniejszego?   My, 

garncarze, musimy dużo pić z powodu pyłu. - Mrugnął z przesadą.

- Napiję się piwa - powiedział Bunsen. - Sam łyknąłem trochę kurzu.

Qwilleran, który wniósł Koko na górę, teraz postawił go na podłodze. Kot nie bardzo 

wiedział, co ma ze sobą zrobić. Stąpał ostrożnie przez śliskie pliki magazynów  o sztuce, 

obwąchał  stertę   ubrań  w   nieokreślonych   odcieniach   oberżyny  i  różowych   winogron.  Bez 

wątpienia   były   to   ubrania   Joy,   miały   znajomy   wygląd   starych   resztek   z   zasłon,   które 

pofarbowano domowym sposobem.

Dziennikarz   zajmował   Dana  pytaniami:   Czy  to prawda,  że  do  otrzymania   glazury 

używano kiedyś sproszkowanych klejnotów? Jaka jest temperatura w piecu? Skąd pochodzi 

glina? Jaki kształt najtrudniej jest zrobić?

- Czajniczek na herbatę - odpowiedział Dan. - Rączki łatwo pękają w piecu. Albo 

dzióbki   odpadają.   Albo   pokrywka   nie   pasuje.   Czasami   wszystko   wygląda   super,   a   i   tak 

najlepiej leje się z najbrzydszych.

Bunsen zrobił jeszcze kilka zdjęć Dana wpatrującego się w światła po drugiej stronie 

rzeki, Dana czytającego magazyn o sztuce, Dana pijącego piwo, żeby przepłukać gardło z 

pyłu,   Dana   drapiącego   się   w   zamyśleniu   po   głowie.   Fotograf   nigdy   dotąd   nie   miał   tak 

kompletnej, ale też i tak absurdalnej sesji.

- Masz korzystny układ kości twarzy - komentował.- Mógłbyś zostać profesjonalnym 

modelem i grać w reklamach telewizyjnych.

- Tak myślisz? - zapytał Dan. Rozluźniał się i tracił czujność.

Zanim sesja dobiegła końca, Qwilleran i Koko sprawdzili każdy centymetr pokoju. Na 

podkładce przy aparacie zapisany był numer telefonu, który dziennikarz zapamiętał. Koko 

znalazł damską szczotkę do włosów, ze srebrnym tyłem, którą zrzucił na podłogę, starając się 

ugryźć  wystające  z niej włosy.  Kot zainteresował się też ceramiczną żardinierą, w której 

leżały notesy, stare papiery i paczka zakurzonych kopert przewiązanych wyblakłą wstążką. 

Qwilleranowi   udało   się   przełożyć   koperty   do   wewnętrznej   kieszeni   marynarki.   Znajome 

swędzenie   w   górnej   wardze   było   dla   niego   sygnałem,   że   postąpił   słusznie.   Ostatecznie 

dziennikarze   pożegnali   się   z   Danem,   obiecali   zrobić   kilka   odbitek   i   wycofali   się   do 

mieszkania Qwillerana, ciągnąc na smyczy niechętnego tym zabiegom kota.

- No dobra, kawa na ławę - zażądał Bunsen. - O co chodzi w tej grze?

- Sam chciałbym wiedzieć. Jak tylko się dowiem, postawię ci na mój koszt befsztyk z 

polędwicy i zaspokoję twoją ciekawość, nie szczędząc szczegółów.

background image

-   Co   zamierzasz   powiedzieć   temu   biedakowi,   kiedy   „Fluxion"   zamieści   zdjęcie 

portretowe na pół kolumny i doda dwadzieścia słów komentarza?

Qwilleran wzdrygnął się i zmienił temat.

- Co tam u Janie?

- Nieźle, biorąc wszystko pod uwagę. Spodziewamy się następnego w sierpniu.

- Ile już macie?

- Pięć... nie, sześć.

Qwilleran nalał Bunsenowi mocnego drinka i otworzył dla Koko i Yum Yum puszkę 

krabów. Potem wykręcił numer, który znalazł przy telefonie Grahamów. Okazało się, że to 

zagraniczne linie lotnicze. Pomyślał też o srebrnej szczotce Joy. Wiele lat temu podarował jej 

tę szczotkę na Gwiazdkę. Gdyby miała zamiar wyjechać z miasta, to czy nie zabrałaby jej ze 

sobą? Szczotka do włosów jest dla kobiety równie ważna jak szczoteczka do zębów. Miała 

zwyczaj szczotkować swoje długie brązowe włosy przez godzinę.

- Powiedz - zwrócił się do Bunsena. - Nadal włóczysz się z tym nurkiem, którego 

przyprowadziłeś do klubu prasowego w zeszłą zimę?

- Widuję go od czasu do czasu. W czerwcu będę robić zdjęcia na jego weselu. 

- Poprosisz go, żeby zrobił nam przysługę?

- Bez  problemu.   Po  tym  jak wydrukowaliśmy   jego portret  w   magazynie   uwielbia 

„Fluxion". A co właściwie miałby zrobić?

- Chciałbym, żeby zszedł pod pomost, tuż za budynkiem. Niech się rozejrzy, co tam 

jest. Im szybciej, tym lepiej.

- Czego szukasz?

- Nie wiem dokładnie. Ale ktoś wrzucił tam w środku nocy duży przedmiot i ja chcę 

wiedzieć, co to było.

- O tej porze może być już w połowie drogi na Goose Island.

- Niekoniecznie. Ciało rzeźbiarza, który tu zatonął, znaleziono zaklinowane między 

palami pomostu - Qwilleran poklepał się dumnie po wąsach. - Moim zdaniem coś mogło tam 

utkwić i tym razem.

Po wyjściu fotografa dziennikarz usiadł przy biurku i otworzył paczuszkę listów, które 

zwinął z żardiniery. Wszystkie z nich adresowane były do Helen Maude Hake. Wysyłane były 

z Paryża, Brukseli, Sydney i Filadelfii:

background image

„Brakuje   mi   twego   gorąca,   twojego   kuszenia,   piękna   czarownico...   wspomnienie  

twojego ciepła i pieszczot prześladuje mnie nocami... Wracam  wkrótce, ukochana... Bądź  

wierna Popsiemu, inaczej Popsie da ci klapsa".

Wszystkie listy podpisane były „Popsie".

Qwilleran prychnął w wąsy i wrzucił listy do szuflady biurka. Zapalił fajkę i rozsiadł 

się wygodnie w miękkim fotelu, a Yum Yum wtulała się w jego kolana, dopóki Koko jej nie 

skarcił. Wtedy pospiesznie porzuciła Qwiłla i poszła lizać nos i uszy Koko.

Nagle Qwilleran poczuł się samotny. Koko miał swoją Yum Yum. Bunsen miał Janie. 

Riker miał swoją Rosie.

Zadzwonił do Rosemary Whiting.

- Mam nadzieję, że nie dzwonię za późno. Potrzebne mi moralne wsparcie... Pamiętasz 

te witaminy, które dałaś mi dla kotów. Nigdy nie wkładałem tabletki do kociego gardła.

Po   kilku   minutach   zapukała   do   drzwi   apartamentu   numer   sześć.   Miała   na   sobie 

czerwoną jedwabną tunikę, indyjskie spodnie, a lukrecjowo-czarne włosy związała z tyłu w 

młodzieńczy koński ogon. Qwilleran otworzył drzwi właśnie w momencie, kiedy Charlotte 

Roop wchodziła  po schodach ze szklanką  parującego mleka  na małej  tacce.  Panna Roop 

powiedziała dobry wieczór, ale jej powitanie było raczej chłodne.

Koty już czekały. Wiedziały, że coś się święci. Obejmowały się.

- Zacznijmy od Koko, z tej dwójki on jest bardziej rozsądny.

- Cześć, Koko - powiedziała Rosemary. - Jesteś pięknym kotem. Tu jest cukierek. 

Otwórz!   Tam!   -   Ledwie   dotknęła   tyłu   głowy   Koko,   otworzyła   mu   pyszczek   i   upuściła 

pastylkę w różową ziewającą otchłań. - To naprawdę proste, jeśli się wie jak.

- Aż strach pomyśleć, co to będzie, jeśli Koko poczuje się jeszcze bardziej zdrowy - 

westchnął Qwilleran.

Właśnie wtedy Koko opuścił głowę, otworzył pyszczek i zwrócił pigułkę prosto na 

buty Qwillerana. Była trochę wilgotna, ale poza tym wyglądała jak nowa.

-   Dobra,   spróbujemy   jeszcze   raz.   Zawsze   działa   -   powiedziała   nie   zniechęcona 

Rosemary. - Po prostu popchniemy ją trochę bardziej w dół. Qwill, patrz, jak ja to robię. 

Naciśnij szczękę i otwórz, odchyl mu do tyłu głowę, aż zobaczysz głęboko jego gardło, a 

potem plusk! Pogłaszcz go po gardle, żeby musiał przełknąć.

-   Zdaje   się,   że   to   proste   -   przytaknął   Qwilleran   -   ale   obawiam   się,   że   Koko 

współpracuje tylko dlatego, że jesteś uroczą kobietą... Upss! - Koko zakaszlał i wykrztusił 

background image

pigułkę   tak   mocno,   że   poleciała   przez   cały   pokój   i   zniknęła   w   zmierzwionym   futrze 

niedźwiedziego   chodnika.   -   Nie   przejmuj   się   tym,   Rosemary.   Muszę   ci   się   do   czegoś 

przyznać. Zwabiłem cię tutaj, bo chciałem z kimś porozmawiać.

Powiedział jej o miłosnych listach, które znalazł w żardinirze, nieziemskim blasku 

wystawowej ceramiki Dana i o klapie w podłodze w przechowalni gliny.

- Dan uprzedził nas, że tam są szczury.

- Szczury! - Rosemary potrząsnęła głową. - Pan Maus jest bardzo ostrożny. Regularnie 

sprawdza budynek.

Opowiedział   jej   o   spotkaniu   z   dziewczyną   Williama   i   o   wizjerze   w   ścianie, 

wychodzącym na wypalarnię. 

- Ale z drugiej strony nic nie widać?

-   Jest   zakamuflowany   przez   malowidło   w   wypałami.   Przyjrzałem   się   temu,   kiedy 

robiliśmy tam zdjęcia.

Rosemary spytała, czy mogłaby przeczytać listy.

-   Możesz   mi   nie   uwierzyć,   ale   nigdy   w   życiu   nie   dostałam   listu   miłosnego.   - 

Przeniosła się na łóżko, włączyła lampkę i skuliła się między poduszkami. Podczas czytania 

jej oczy stawały się wilgotne. - Te listy są takie urocze.

Wiedziony   nagłym   instynktem   Qwilleran   wyrzucił   koty,   a   za   nimi   ich   niebieską 

poduszkę do łazienki i zatrzasnął drzwi. Wyły przez chwilę, ale po krótkim czasie poddały 

się.

Była już północ, kiedy Rosemary wyszła, a koty - ofiary niesprawiedliwości - zostały 

uwolnione ze swojego więzienia. Koko paradował po mieszkaniu, irytująco skowycząc.

- Żyj i pozwól żyć - przypomniał mu Qwilleran.

Sam   chodził   bez   celu,   rozpalony   przez   nieukierunkowaną   ambicję.   Usiadł   przy 

maszynie do pisania, przekonany, że potrafiłby napisać lepsze miłosne listy niż ten żałosny 

Popsie. W maszynie nadal tkwiła kartka z wiadomością zostawioną przez Koko wczorajszego 

wieczoru: Pb.

- Pb! - powiedział głośno Qwilleran. - Pb! - przypomniał sobie czarne naczynia z 

garncami i ich tajemnicze etykiety. Podskoczył i poszedł po słownik, a jego wąsy wysyłały 

mu szalone sygnały. - Pb: łacińskie Plumbum - przeczytał na głos - chemiczne oznaczenie 

ołowiu!

background image

Rozdział piętnasty

Drugi   odcinek   Dysertacji   gastronomicznych   Qwillerana,   który   ukazał   się   we 

wtorkowym  wydaniu  „Daily Fluxion", przedstawiał kulinarną wirtuozerię  Roberta Mausa, 

członka prestiżowej firmy prawniczej ze śródmieścia „Teahandle, Hansblow, Burris, Maus i 

Castle". Kolumna była dowcipna i Qwilleran zebrał gratulacje zarówno od redaktora, jak i 

wydawcy, kiedy poszedł do biura otworzyć pocztę.

- Jak się dostaje takie lukratywne zlecenia? - pytano go tego popołudnia w klubie 

prasowym.   -   He   spodziewasz   się   przytyć   na   tym   obchodzie?...   Chcesz   powiedzieć,   że 

„Fluxion" płaci za wszystko? Księgowy chyba wywinął kozła.

Spędził   dzień   w   biurze,   pisząc   artykuł   o   przypadkowych   teoriach   Maksa   Sorrela. 

„Jeśli chcesz zbadać uczciwość faceta - powiedział Max - podaj mu filiżankę kiepskiej kawy. 

Jeśli ją pochwali, nie można mu ufać".

Między   jednym   akapitem   a   drugim   przerywały   mu   jednak   telefony:   od   dostawcy 

prądu, sprzeciwiającego się zdecydowanemu zamiłowaniu Mausa do gotowania na gazie; od 

przemysłu   aluminiowego   protestującego   przeciwko   niechęci   degustatorów   do   zawijania 

pieczonych   ziemniaków   w   koszulki   z   folii   aluminiowej;   od   dostawców   keczupu, 

przetwarzanego sera, mrożonych ryb, wszystkiego, co oburzało Roberta Mausa.

Jeden raz przerwał mu uniesiony gniewem stary Teahandle, starszy partner w firmie 

prawniczej Mausa.

-   Czy   Robert   Maus   autoryzował   ten   artykuł   w   dzisiejszej   gazecie?   -   zażądał 

odpowiedzi.

- Nie czytał ostatecznej wersji - powiedział Qwilleran - ale zgodził się na wywiad.

- Hmmm! Czy zdaje pan sobie sprawę, że jeden z naszych strategicznych klientów jest 

producentem kuchenek elektrycznych?

- Nawet jeśli, to Maus ma chyba prawo do prywatnych opinii, nie myśli pan?

- Ale nie musiał pan tego drukować! - wypalił partner. 

- Muszę przedyskutować to z panem Mausem, kiedy wróci do miasta.

Między   przyjmowaniem   gratulacji   a   odbieraniem   zażaleń   Qwilleran   sam   zdołał 

wykonać kilka telefonów. Tego ranka Koko wystukał na maszynie literę „z", co natchnęło 

Qwillerana do tego, by zadzwonić do Zoe Lambreth, malarki, z którą łączyła go krótka, ale za 

background image

to dość bliska znajomość, kiedy po raz pierwszy przyjechał do miasta. Przeczytał Zoe listę 

nazwisk artystów, związanych ze skandalem w garncami, którą znalazł w starej gazecie.

- Czy ktoś z tych ludzi jest jeszcze w mieście? - zapytał.

- Niektórzy z nich nie żyją - powiedziała Zoe melodyjnym głosem, który zawsze go 

urzekał. - Herb Stock ukrył się w Kalifornii. Inga Berry jest szefem katedry ceramiki w szkole 

Pennimana. Bill Bacon jest prezesem klubu „Pędzel i Dłuto".

- Inga Berry, powiadasz. Chciałbym zrobić z nią wywiad.

- Mam nadzieję, że nie chodzi ci o ten stary skandal - westchnęła artystka. - Inga nie 

chce o tym mówić. Wszyscy artyści z tej „niechlujnej bohemy", wspominanej w gazetach, są 

obecnie ważnymi  członkami wspólnoty artystycznej, a nawet teraz ścigają ich reporterzy. 

Zupełnie nie rozumiem gazet.

Następnie Qwilleran zadzwonił do Ingi Berry. Rozmawiał z nią ostrożnie. Odebrała 

przyjaznym tonem, ale jak tylko przedstawił się jako dziennikarz „Fluxion", wyraźnie nabrała 

dystansu.

- Czego pan chce?

Mówił szybko i użył całego wokalnego i werbalnego uroku.

- Czy to prawda, panno Berry, że ceramika jest uważana za najtrwalszą ze sztuk?

-   Cóż...   tak   -   przyznała,   wzięta   przez   zaskoczenie.   -   Drewno   próchnieje,   metal 

rdzewieje, ale ceramika może przetrwać tysiące lat.

-   Rozumiem,   że   ceramika   przeżywa   teraz   renesans,   że   jako   forma   sztuki   może 

przyćmić malarstwo i rzeźbę w ciągu następnych dziesięciu lat.

- Cóż, nie wiem... No, może tak - zgodziła się instruktorka, jakby rozważała ulotny 

projekt. - Ale proszę mnie nie cytować, wszyscy rzeźbiarze i malarze będą żądać mojej krwi.

-   Chciałbym   przedyskutować   z   panią   jedną   kwestię,   panno   Berry.   Mam   młodego 

przyjaciela, jednego z pani studentów, który odmalował przede mną promienny obraz pani 

wkładu w sztukę ceramiki.

- Naprawdę tak mówił, a może to ona? - Panna Berry rozgrzewała się.

- Zna pani Williama Vitello?

- Nie jest w mojej grupie, ale kojarzę go - zachichotała. - Trudno go przegapić.

- Widziała go pani ostatnio?

- Nie sądzę. Nie mieliśmy żadnej większej katastrofy w studiu, więc musiało go nie 

być.

- A przy okazji, panno Berry, czy często zdarza się, że do glazur używa się ołowiu?

- Och tak, całkiem często. Ołów sprawia, że pigment lepiej trzyma się gliny.

background image

- Czy nie jest trujący?

- Stosujemy środki ostrożności,  oczywiście.  Chciałby pan odwiedzić  nasze  studio, 

panie...

-   Qwilleran,   pisane   przez   „Q-w".   To   bardzo   miłe   z   pani   strony,   panno   Berry. 

Niezwykle interesuję się garncarstwem. Czy to prawda, że glina zaczyna nieładnie pachnieć, 

kiedy dojrzewa?

-   Tak   jest   w   istocie.   Im   dłużej   się   ją   trzyma,   tym   jest   elastyczniejsza.   To   dzięki 

procesowi rozkładu.

W trakcie tej rozmowy recepcjonistka z działu felietonów dała mu znać, że na linii 

czekają dwie przychodzące rozmowy. Pokręcił głową i machnął ręką, żeby nie łączyła. 

- Wynająłem mieszkanie w starej garncami nad rzeką, zna pani to miejsce? - zwrócił 

się do ceramiczki.

Po drugiej stronie zapadła chłodna cisza.

- Nie zamierza pan chyba wyciągać sprawy Mortimera Mellona, prawda?

- A kto to jest? - spytał Qwilleran, okazując bezgraniczną naiwność.

- Nieważne, niech pan zapomni, że o nim wspomniałam.

- Chciałem pani powiedzieć - zaczął najbardziej zaangażowanym tonem, na jaki było 

go stać - że moje mieszkanie ma sekretny wizjer z widokiem na wypalarnię, to strasznie 

pobudza moją wyobraźnię. W jakim celu ktoś mógłby go zamontować?

Znowu zapadła cisza.

- W którym apartamencie pan mieszka?

- Numer sześć.

- To był apartament pana Pennimana.

- Nie wiedziałem, że był artystą - powiedział Qwilleran. - Myślałem, że był wydawcą i 

finansistą.

- Był patronem sztuk, a jego studio służyło jako...

- Pied-a-terrei - podsunął dziennikarz.

- Wie pan - dodała ostrożnie panna Berry - pracowałam w garncami Pennimana na 

początku jej istnienia.

Wyraził zdziwienie i zapytał, czy zamierza przyjść na wernisaż wystawy Grahama.

- Nie miałam takiego zamiaru, ale...

- Proszę przyjść, panno Berry.  Osobiście dopilnuję, żeby miała pani zawsze pełny 

kieliszek szampana.

background image

- Może przyjdę. Nigdy nie tracę czasu na uroczyste wernisaże, ale wygląda mi pan na 

interesującego młodego człowieka. Pański entuzjazm jest odświeżający.

- Jak panią rozpoznam, panno Berry?

-   Och,   pozna   mnie   pan.   Mam   siwe   włosy,   grzywkę   i   trochę   utykam.   Wie   pan, 

artretyzm. No i oczywiście mam glinę pod paznokciami.

Dumny ze swojego daru przekonywania, Qwilleran odłożył słuchawkę i podniesiony 

na   duchu   skończył   pisać   artykuł   o   Maksie   Sorrelu.   Wręczył   kopię   Rikerowi   i   pełen 

wiosennego   optymizmu   zamierzał   właśnie   wyjść   z   biura,   kiedy   jego   telefon   znowu 

zadzwonił.

W słuchawce usłyszał męski głos:

- Piszesz o restauracjach, tak?

- Tak, piszę kolumnę o kuchni.

- To dam ci dobrą radę. Zapomnij o „Golden Lamb Chop".

- A z jakiego powodu?

- Nie chcemy ani słowa w gazetach o „Golden Lamb Chop", zrozumiano?

- Czy jest pan związany z restauracją?

- Tylko ci mówię. Ani słowa albo stracicie klientów i reklamy, jasne? - Qwilleran 

usłyszał, że rozmówca odłożył słuchawkę.

Qwilleran zrelacjonował przebieg rozmowy Rikerowi.

- Facet brzmiał jak jeden z tych złych gości w starych filmach gangsterskich. Tyle że 

teraz  nie  grożą, że  wysadzą  cię  w  powietrze.  Teraz  straszą, że  wycofają  swoje reklamy. 

Wiedziałeś, że jest jakieś tajne stowarzyszenie, które chce zrujnować restaurację Sorrela?

- Nudy,  pogadam  z  szefem  - powiedział,  wzdychając   znudzony  Riker.  -  Na  jutro 

mamy tekst o serach, potem idzie ten o targu farmerskim, ale nie możemy puścić tego, co 

napisałeś o „Petrified Bagel". Zabalsamowane krewetki! Smaczne wykałaczki! Zwariowałeś? 

Co jeszcze czeka w kolejce?

- Grupa Wsparcia Grubasów. Idę tam dzisiaj.

- Jakieś wieści od Joy?

-   Ani   słowa,   ale   pracuję   nad   sprawą.   Potrzebny   mi   jeszcze   jeden   kawałek   tej 

układanki.

Qwilleran   spotkał   się   z   Hixie   Ray   w   Duxbury   Memoriał   Center.   Wyglądała 

wyjątkowo nie prowokacyjnie, może z wyjątkiem peruki z trwałą i dopasowanego, biało-

pomarańczowego kostiumu w kropki.

background image

- Wyglądam głupio? - zapytała. - Straciłam rzęsy. Jestem przegrana, jak zawsze. Na 

każdym polu, z wyjątkiem wagi. Cest la vie! Kolacja na spotkaniu Grupy Wsparcia Grubasów 

- szesnastu ton żywej wagi - odbywała się w sali konferencyjnej Duxbury Memoriał Center, 

znanego z bardzo pośledniej kuchni.

Było   oczywiście   krótkie   kazanie   na   temat   „szczupłego   myślenia".   Ogłoszono 

nazwiska tych, którzy w tym tygodniu zgubili najwięcej gramów, kilku renegatów, w tym 

Hixie, wyznało swoje winy. Następnie podano koktajle z kapuścianego soku i lekkie zakąski.

- Ach, następna postna zupa! - wykrzyknęła Hixie w udawanym zachwycie. - W tym 

tygodniu rozpuścili po prostu kostkę rosołową w gorącej wodzie. I tosty razowe! Najlepsze, 

jakie jadłam od czasów, kiedy byłam  małą  dziewczynką  w Pigeon, w stanie Michigan, i 

skubałam gont z dachu stodoły... Czy myślisz, że to naprawdę jest hamburger? - zapytała 

Qwillerana, kiedy na stole pojawiło się główne danie. - Myślę, że to pestki winogronowe 

sklejone klejem epoksydowym. Nie przepadasz za brukselką? Smakuje jak, hmmmm... papier 

mache.   Zaczekaj   tylko,   aż   podadzą   deser!   Robią   go   z   powietrza,   wody,   ortofosforanu 

dwusodowego, smoły pogazowej, gumy organicznej  i sztucznego aromatu. Et voild! Mus 

śliwkowy ze śmietaną!

W drodze do domu Hixie powiedziała:

-   Szczerze   mówiąc,   życie   jest   nie   fair.   Dlaczego   natura   nie   obdarzyła   mnie 

nieskazitelną   figurą   i   zachwycającą   twarzą   zamiast   błyskotliwym   intelektem?   Nie   mam 

faceta, bo jestem tłusta, jestem tłusta, bo nie mam faceta.

-   Potrzebne   ci   hobby   -   poradził   jej   Qwilleran.   -   Jakieś   zastępcze   zainteresowanie 

konsumpcyjne.

- Mam hobby, konsumowanie pożywienia - wyznała w typowy dla siebie, elokwentny 

sposób, ale kiedy wchodzili po schodach w Maus Haus, beztroska tłusta dziewczyna zalała się 

łzami, chowając twarz w dłoniach. 

- Hixie! Co się stało? - zapytał Qwilleran.

Potrząsnęła głową i pozwoliła płynąć strumieniom łez. Chwycił ją mocno za ramię i 

prowadził schodami do góry.

- Chodź pod szóstkę, zrobię ci drinka.

Jego delikatny głos sprawił, że łzy płynęły teraz swobodnie, a Hixie poddała się ślepo 

jego wskazówkom. Koko zerwał się na równe nogi, kiedy weszła do apartamentu Qwillerana, 

biedny kot nigdy nie widział nikogo płaczącego.

Qwiłleran posadził ją w dużym fotelu. Dał jej pudełko chusteczek, zapalił dla niej 

papierosa i nalał podwójną whiskey z lodem.

background image

- No dobrze, a teraz powiedz mi, jaki był powód tego oberwania chmury?

- Och, Qwill - powiedziała. - Jestem taka żałosna.

Czekał cierpliwie.

- Nie szukam milionera ani gwiazdy filmowej. Jedyne, na czym mi zależy, to zwykły, 

przeciętny   mąż,   który   ma   trochę   oleju   w   głowie   albo   ździebko   talentu,   niekoniecznie 

wszystko naraz. Myślisz, że kiedyś znajdę takiego? - Wyliczyła mu długą i zniechęcającą listę 

niedoszłych trafień i kompletnych porażek.

Słyszał już przedtem podobne lamenty. Młode kobiety często mu się zwierzały.

- Ile masz lat, Hixie?

- Dwadzieścia cztery.

- Masz kupę czasu.

Potrząsnęła głową.

- Wątpię, żebym kiedykolwiek spodobała się odpowiedniemu facetowi. Nie chcę być 

łatwą dziewczyną, ale przyciągam facetów, którzy szukają seksu bez zobowiązań. Ja chcę 

ślubu, obrączki, nowego nazwiska, dzieci, całego tego staromodnego ceremoniału.

Qwilleran   przyjrzał   się   jej   sukience:   zbyt   krótka,   zbyt   jaskrawa,   zbyt   obcisła   -   i 

zastanawiał się, jak delikatnie coś doradzić. Może Rosemary mogłaby przejąć pałeczkę.

- Nalejesz mi jeszcze? - zapytała. - Dlaczego twój kot mi się przygląda?

- Jest zmieszany. Wie, kiedy ktoś jest nieszczęśliwy.

-   Zazwyczaj   nie   roztkliwiam   się   tak   nad   sobą,   ale   niedawno   spotkało   mnie 

traumatyczne   przeżycie.   Nie   spałam   przez   pięć   nocy.   Nie   będziesz   miał   mi   za   złe,   jeśli 

opowiem ci szczegółowo tę okropną historię? Jesteś taki wyrozumiały.

Qwilleran pokiwał głową. 

- Właśnie zerwałam z żonatym  mężczyzną. - Zawiesiła głos, żeby sprawdzić, jaka 

będzie reakcja Qwillerana, ale on zapalał właśnie fajkę. Mówiła dalej: - Nie mogliśmy się 

dogadać.   Nalegał,   żebym   z   nim   wyjechała,   ale   ja   nie   chciałam   robić   niczego   bez 

zalegalizowania tego związku. Chcę aktu ślubu. Jestem szalona?

- Jesteś zadziwiająco konwencjonalna.

-   Ale   to   stara   śpiewka.   Nie   spieszy   się   z   rozwodem.   Chce   mnie   przetrzymać... 

Mmmm, dobra ta szkocka. Dlaczego nie pijesz, Qwill?

- Za młoda.

Hixie nie słuchała. Skoncentrowała się na swoim problemie.

- Mieliśmy plany. Mieliśmy mieszkać w Paryżu. Uczyłam się nawet francuskiego, a 

Dan oświadczył... - tu ugryzła się w język i rzuciła Qwilleranowi spanikowane spojrzenie. Nie 

background image

dał   poznać,   że  zrobiło  to  na   nim  jakiekolwiek  wrażenie.  -  No  dobrze,  teraz  już  wiesz  - 

powiedziała, wyrzucając w górę ręce. - Nie chciałam,  żeby mi się wymknęło. Na miłość 

boską, nie...

- Nie martw się. Nie jestem...

- Za wszelką cenę pragnę zachować to w tajemnicy przed Robertem. Byłby wściekły. 

Wiesz, jaki on jest. Taki akuratny! - Zamilkła, a potem zajęczała z zażenowania. - A Joy jest 

twoją przyjaciółką! Och! Tym razem wpadłam na dobre! Obiecaj, że... twoje drinki są takie... 

nie spałam przez pięć... jestem taka zmęczona.

- Po szkockiej będziesz dobrze spała - powiedział Qwilleran. 

- Odprowadzić cię?

Nie trzymała się zbyt pewnie na nogach, więc odprowadził ją wzdłuż galerii do jej 

apartamentu, akurat na czas, żeby powiedzieć dobry wieczór wracającej z pracy Charlotte 

Roop, która przywitała go z zaciśniętymi wargami.

Po powrocie do pokoju zastał Koko zajętego przesuwaniem obrazków.

-   Przestań!   -   burknął   Qwilleran.   Podszedł   do   druku   Art.   Nouveau   i   zdjął   go   z 

gwoździa. Odsunął zapadkę i spojrzał  przez dziurkę. Zobaczył, jak Dan upycha w jednym z 

małych pieców zwinięte w tobołek ubrania. Dostrzegł, jak Dan zagląda do dużego pieca i 

notuje coś w brulionie, a następnie nastawia budzik i kładzie się na łóżku polowym.

Qwilleran powoli odwrócił się od wizjera.

background image

Rozdział szesnasty

W środę rano Qwilleran nie pojawił się na śniadaniu. Zrobił sobie kawę rozpuszczalną 

w pokoju i zabrał się wcześnie do pracy nad artykułem o Grupie Wsparcia Grubasów. Koko 

siedział  na biurku i starał się pomagać,  pocierając  pyszczkiem  o klawisz, który zmieniał 

marginesy, albo wkręcając swój ogon w cylinder, kiedy Qwilleran robił potrójną spację.

„Na cotygodniowej kolacji Grupy Wsparcia Grubasów - pisał dziennikarz - prawdziwa 

przyjemność nie ma nic wspólnego z jedzeniem".

Usłyszał pukanie i w drzwiach stanął Robert Maus. Jego okrągłe ramiona były tym 

razem obwisłe i zdradzały wyczerpanie.

- Czy mogę pogwałcić prywatność pańskiego sanctum sanctorurrii - zapytał prawnik. - 

Mam do pana sprawę, która zajmie chwilę.

-   Pewnie,   niech   pan   wejdzie.   Słyszałem,   że   miał   pan   nieprzewidzianą   podróż   za 

granicę. Wygląda pan na wyczerpanego.

-   Jestem   wyczerpany,   ale   nie   w   wyniku   nieoczekiwanej   zmiany   w   trasie   mojej 

podróży. Sedno w tym, że po moim powrocie zastałem tu delikatny... chaos.

- Usiądzie pan?

- Dziękuję, dziękuję, chętnie skorzystam.

Koty witały gościa uroczyście ze stołu kuchennego, gdzie siedziały bez ruchu, ramię 

w ramię.

- Zakładam - powiedział prawnik - że to są słynni koci gastronomowie.

- Tak, ten duży to Koko, a drugi to Yum Yum. Kiedy pan wrócił?

  - Wczoraj późnym wieczorem. Tylko po to, żeby zostać skonfrontowanym z serią 

komplikacji, które niech mi będzie wolno wyliczyć. Około trzystu osób zostało zaproszonych 

na   wernisaż   wystawy   w   garncami,   a   my   jesteśmy   beż   służącego.   Pani  Marron   cierpi   na 

alergiczny nieżyt nosa. Klub tenisowy, nasz najbliższy sąsiad od strony zachodniej, złożył 

formalną skargę na emisję dymu z naszych kominów. Starszy partner „Teahandle, Hansblow, 

Burris, Maus i Castle" informuje mnie, że nasz główny klient zerwał kontrakt z naszą firmą w 

konsekwencji pańskiego artykułu we wczorajszej gazecie.

- Przykro mi, jeśli...

- Nie jest to pańską winą, jednakże proszę mi pozwolić na jeszcze jedno. Szacowna 

panna   Roop   złożyła   mi   rachunek   ze   skandalicznego   prowadzenia   się,   oparty   na 

background image

przesłankach...   Jedną   chwilę,   proszę   mi  pozwolić  -  Maus   powstrzymał   Qwillerana,   który 

starał się wejść mu w słowo. - Jest nam dobrze wiadome, że dama, o której mowa, jest, jak by 

to rzec, admiratorką Szkocji. Jednakże leży w naszym interesie, aby powódkę dla powodów 

najlepiej znanych pod...

- Darujmy sobie preambułę - powiedział Qwilleran. - O co jest oskarżana?

Maus odchrząknął i zaczął:

- Według relacji świadka jedna mieszkanka tego domu widziana była, jak wchodziła 

do apartamentu numer sześć w późnych godzinach wieczornych en neglige. Według relacji 

świadka   inna   mieszkanka   tego   domu   widziana   była,   jak   opuszcza   wyżej   wspomniany 

apartament w stanie lekko nietrzeźwym.

Qwilleran wypuścił powietrze przez wąsy.

- Mam nadzieję, że nie myśli pan, że zamierzam zaszczycić tę plotkę jakimkolwiek 

wyjaśnieniem.

- Wyjaśnienia nie są ani spodziewane, ani pożądane, nic w tym rodzaju - powiedział 

Maus. - Proszę mi jednakże pozwolić na wyrażenie mojego stanowiska. Firma, z którą mam 

honor współpracować, reprezentuje skrajnie konserwatywne poglądy. Roku pańskiego 1913 

jeden z członków tej firmy, znanej wówczas pod nazwą „Teahandle, Teahandle i Whitbread", 

został   wydalony   z   tego   szacownego   grona   za   zwykły   występek   wypicia   trzech   filiżanek 

ponczu na przyjęciu ogrodowym. Stawiam więc sobie za priorytet unikanie najmniejszego 

podejrzenia   o   niestosowność   w   tym   domu.   Najmniejsza   aluzja   do   niekonwencjonalnego 

zachowania,   która   dotarłaby   do   uszu   moich   kolegów,   postawiłaby   firmę   w   niezręcznej 

sytuacji, delikatnie mówiąc, i z wszelkim prawdopodobieństwem uwolniłaby mnie od mojego 

w   niej   członkostwa.   Już   sam   fakt,   że   jestem   właścicielem   tego   miejsca,   niefortunnie 

nazwanego bursą, sytuuje mnie w cieniu... niełaski.

- Proszę mi w tej chwili oszczędzić szczegółów. Jak tylko uda mi się opanować tę 

krytyczną sytuację... - Zadzwonił telefon. - Przepraszam - powiedział Qwilleran. Podszedł do 

biurka i podniósł słuchawkę. - Tak... Tak, w czym mogę pomóc? Przekroczony limit! Nie 

rozumiem! - Otworzył szufladę biurka i wyjął książeczkę czekową i przytrzymując słuchawkę 

przy uchu ramieniem,  szukał stanu konta. - Tysiąc  siedemset pięćdziesiąt!  To zła kwota, 

wypisałem   czek   na   siedemset   pięćdziesiąt!   Siedem   pięć   zero...   Nie   mogę   uwierzyć.   Kto 

podpisał? Rozumiem... Czy oba podpisy są czytelne?... Autentyczny podpis będzie wyglądał 

jak G-w-w-w... W takim razie to fałszerstwo i ktoś manipulował przy kwocie... Dziękuję za 

telefon. Spróbuję to wyśledzić... Nie, nie przypuszczam, żeby był jakiś problem. Oddzwonię - 

background image

Qwilleran odwrócił się do swojego gościa, ale adwokat wyślizgnął się po cichu i zamknął za 

sobą drzwi. Dziennikarz usiadł i rozważał, jaki powinien być jego następny ruch.

O czwartej po południu Wielki Hol był zalany rozproszonym słonecznym światłem, 

spływającym   z   okna   w   suficie,   znajdującego   się   trzy   piętra   wyżej.   Promienie   padały   na 

przypominającą   klejnoty  ceramikę,  wystawioną   na  postumentach  na   środku  holu.   W  tym 

ostrym   świetle   „żyjąca   glazura"   była   olśniewająca,   magnetyczna,   wręcz   hipnotyczna.   W 

innych częściach pomieszczenia wystawione były smukłe naczynia Joy, wykonane na kole 

garncarskim:   misy,   dzbany,   słoje,   dzbanuszki,   wszystkie   w   subtelnych   nakrapianych 

zieleniach i szarościach, surowe, a zarazem gładkie jak na wpół stopiony lód. Były tam też 

brutalne, prymitywne  kształty wcześniejszej wałkowanej ceramiki Dana w tonacji czarno-

brązowej i szaroniebieskiej, którą Graham ozdobił grudkami nalepionej gliny, wyglądającej 

jak spalone herbatniki.

Wzdłuż   galerii,   pod   ścianami,   ustawiono   długie   stoły   z   wiadrami   pełnymi   lodu, 

kieliszkami szampana i tacami pełnymi przystawek. W rolę kelnerów wcielili się naprędce 

rekrutowani studenci szkół artystycznych,  którzy w białych, przeważnie niedopasowanych 

uniformach wyglądali dość nietypowo.

Qwilleran przeszedł się po sali i rozpoznał tam cały wernisażowy tłumek. Byli tam 

powściągliwi kuratorzy muzeów  o akademickim wyglądzie, dyrektorzy galerii skrywający 

swoje opinie, plotkujący między sobą kolekcjonerzy, nauczyciele ceramiki objaśniający sobie 

nawzajem   idee   poszczególnych   eksponatów,   mieszanina   artystów   i   rękodzielników 

delektujących się darmowym szampanem, Jack Smith, krytyk „Fluxion", który przypominał 

agenta   domu   pogrzebowego   z   chroniczną   zgagą,   i   jedna   starsza   reporterka   z   „Morning 

Rampage", spisująca w notesie, co goście mają na sobie.

W  końcu  był   też  i   Dan  Graham,  zaniedbany   jak  zawsze,  demonstrujący  fałszywą 

skromność,   podczas   gdy   trawiła   go   próżność.   Jego   oczy   gorączkowo   wyławiały 

komplementy, a kiedy ktoś pytał o panią Graham, marszczył z niezadowoleniem brwi.

- Ogromna szkoda - odpowiadał. - Harowała jak wół i była bliska załamania, więc 

posłałem moją staruszkę na Florydę, żeby trochę odpoczęła. Nie chcę, żeby się rozchorowała, 

nie chcę jej stracić.

Qwilleran powiedział do Grahama:

- Ten interes z garncarnią to musi być maszyna do robienia pieniędzy, skoro stać cię 

na takie balety.

Dan uśmiechnął się krzywo.

background image

- Dostaliśmy po prostu duże zamówienie od restauracji w Los Angeles. Dali nam 

konkretną zaliczkę. Stanąłem na głowie, żeby nie zabrakło bąbelków, a Maus dorzucił się z 

przekąskami.   -   Wskazał   ruchem   głowy   na   stoły   barowe,   za   którymi   czerwononosa, 

zakatarzona pani Marron uzupełniała zapasy krabowych roladek, omletu z szynką, serowych 

krokietów,   ogórkowych   sandwiczy,   nadziewanych   grzybów,   miniaturowych   rogalików   z 

kiełbaskami i malutkich krewetkowych quiche.

Potem Qwilleran wyłowił w tłumie Jacka Smitha.

- Co myślisz o „żyjącej glazurze" Dana?

- Nie wiem,  co powiedzieć.  Dokonał niemożliwego  - oznajmił  krytyk,  przy czym 

wyraz jego twarzy nadal przypominał zimny marmur. - Jak udało mu się otrzymać taki efekt? 

Jak uzyskał  tę wyjątkową  czerwień?  Widziałem trochę  jego gliny na wystawie  grupowej 

zeszłej  zimy  i napisałem  wówczas,  że  ma   charakter  i  witalność   skorup  z  rynsztoka.   Nie 

spodobało mu się to, ale to prawda. Od tamtego czasu przeszedł długą drogę. Oczywiście cała 

zmiana na dobre leży w glazurze. Jeśli chodzi o formę, to są zatrważająco przeciętne. Te 

geometryczne naczynia! Zrobione za pomocą wałka! Jeśliby tylko położyli jego glazurę na jej 

naczynia! Zamierzam zasugerować to w mojej recenzji.

Młoda dziewczyna w sowich okularach wpatrywała się w Qwillerana. Poszedł w jej 

stronę.

- Czy to jest nie w porządku, że tu przyszłam, panie Qwilleran? - zapytała nieśmiało. - 

Powiedział pan, żebym zaczekała czterdzieści osiem godzin.

- Żadnych wieści? Smutno potrząsnęła głową.

- Sprawdziłaś rachunek bankowy? 

- Nikt go nie ruszał. Tylko bank dodał dwadzieścia sześć centów odsetek.

- W takim razie zawiadom policję i staraj się nie martwić. Poczekaj, przyniosę ci coś 

do jedzenia albo do picia.

- Nie, dziękuję. Nie mam ochoty. Chyba lepiej pójdę do domu.

Qwilleran odprowadził ją do drzwi i powiedział, gdzie na River Road złapie autobus.

W   drodze   powrotnej   ze   zdziwieniem   zobaczył   w   tłumie   braci   Pennimanów. 

Tweedledum   i   Tweedledee,   jak   ich   lekceważąco   nazywali   mieszkańcy   miasta,   rzadko 

uczęszczali na imprezy o mniejszym rozgłosie od wystaw francuskich postimpresjonistów. 

Podczas gdy pozostali goście oddawali im szacunek, dla którego usprawiedliwieniem 

było   nazwisko   braci   i   ich   status   majątkowy,   oni   sami   stali   spokojnie,   przysłuchując   się 

rozmowom.   Nie   pili   ani   nie   palili,   a   na   ich   twarzach   widniał   wyraz   bezradności,   jaka 

background image

ogarniała   ich   zawsze   w   sytuacjach,   kiedy   mieli   do   czynienia   ze   sztuką.   Qwilleranowi 

powiedziano, że za „Morning Rampage" stoją ich pieniądze, a nie intelekt.

Qwilłeran   wszedł   w   krąg   otaczający   braci   i   używając   sztuczek   znanych   tylko 

doświadczonym   reporterom,   odsunął   ich   od   założycieli   fundacji,   poszukujących   pracy   i 

pochlebców.

- Jak się panom podoba pokaz?

Basil Penniman, ten z opaską na oku, spojrzał na brata Bay-leya.

- Interesujący - powiedział rozwlekle Bayley.

- Widział pan kiedykolwiek podobną glazurę?

Przyszła kolej na Bayleya, żeby podać przysłowiową piłeczkę do Basila, spoglądał 

więc w jego kierunku pytająco.

- Bardzo interesujący - powiedział Basil.

- To nie jest do publikacji, prawda? - zapytał nagle czujnym głosem Bayley.

- Nie, sztuka nie jest już moją działką. Tak się składa, że mieszkam tutaj. Czy to nie 

ojciec panów zbudował ten dom?

Bracia ostrożnie skinęli potakująco głowami.

- Ten stary budynek mógłby z pewnością wyjawić wiele fascynujących  tajemnic - 

zaryzykował   Qwilleran.  Nie  było   odpowiedzi,  ale  Qwilleran   dostrzegł  cień  emocji,  który 

przebiegł przez twarze braci. - Pani Graham przed wyjazdem z miasta pożyczyła mi pewne 

dokumenty,  dotyczące pierwszych lat działalności garncami. Jeszcze ich nie czytałem, ale 

wyobrażam sobie, że mógłby z nich być dobry materiał. Nasi czytelnicy lubią dawne historie, 

szczególnie jeśli jest w nich jakiś ludzki wątek.

Basil spojrzał przestraszonym wzrokiem na Bayleya. Bayley zrobił się różowy.

- Nie może pan wydrukować niczego bez naszej zgody.

- Pani Graham obiecała te papiery nam - powiedział Basil. 

- Są własnością rodziny - zawtórował mu brat.

- Możemy odzyskać je drogą sądową.

- Proszę powiedzieć, co jest w tych papierach? - zapytał Qwilleran kpiącym tonem. - 

To musi być pikantny materiał. Może to nawet lepsza historia, niż myślałem.

-   Jeśli   pan   to   wydrukuje   -   odparł   Bayley,   którego   twarz   nabrała   koloru 

karmazynowego - to my, my...

- Pozwiemy pana o zniesławienie - Basil próbował z wahaniem wesprzeć brata.

-  Pozwiemy   „Fluxion".   To  dziennikarstwo   brukowe,  nic   więcej!   -   Bayley   był   już 

całkiem purpurowy.

background image

Basil dotknął ramienia brata.

- Bądź ostrożny, wiesz, co powiedział ci lekarz!

- Przykro mi, jeśli panów zaalarmowałem - wycofał się Qwilleran. - To był tylko 

dowcip.

- Chodźmy - powiedział Basil do Bayleya i bracia wyszli z holu szybkim krokiem.

Qwilleran  z  dziką  satysfakcją   przeczesywał  swoje  wąsy,   kiedy  w  tłumie  zobaczył 

wysoką, kościstą kobietę o siwych włosach, która szła przez Wielki Hol, lekko unosząc się na 

jednej nodze.

- Inga Berry! - wykrzyknął. - Jestem Jim Qwilleran.

- No nie, spodziewałam się znacznie młodszego mężczyzny - powiedziała. - Pana głos 

przez telefon był tak pełen entuzjazmu, był taki - niewinny, proszę wybaczyć to określenie.

- Dziękuję, to miłe - odpowiedział. - Czy mogę przynieść pani szampana?

- Dlaczego nie? Rzucę okiem na brudne stare skorupy, a potem usiądziemy gdzieś i 

utniemy sobie miłą pogawędkę... A niech mnie! Och! - dostrzegła „żyjącą glazurę". Podeszła 

do promieniującej ekspozycji tak szybko, jak tylko mogła, opierając się na złożonej parasolce. 

- To jest... to jest lepsze, niż się spodziewałam!

- Pochwala to pani?

- Ten widok sprawia, że chciałabym  iść do domu i rozbić wszystkie moje prace - 

haustem wychyliła kieliszek szampana. - Z jednym zastrzeżeniem: to grzech marnować tę 

olśniewającą glazurę na wałkowaną glinę. 

- To samo powiedział nasz krytyk.

- Miał absolutną rację - przynajmniej raz w życiu miał rację. Może mu pan powtórzyć, 

że tak powiedziałam. - Zatrzymała  się, a potem ruszyła  przez środek holu. - Czyż to nie 

Charlotte Roop? Nie widziałam jej przez czterdzieści lat. Wszyscy się starzeją, z wyjątkiem 

mnie, oczywiście. 

- Co pani powie na jeszcze jeden kieliszek szampana?

Panna Berry rozejrzała się wokół krytycznym wzrokiem.

- To wszystko, co mają? 

-   Mam   szkocką   i   burbona   w   szóstce,   jeśli   zechciałaby   pani   wejść   na   górę   - 

zasugerował Qwilleran.

- Ryzykant!

- Wiem, że wy, garncarze, musicie pić z powodu pyłu.

- Nicpoń! - szturchnęła go parasolką. - Gdzie to pan usłyszał? Stanowczo za dużo pan 

wie.

background image

Wspinała się po schodach powoli, oszczędzając jedno kolano, a kiedy drzwi do szóstki 

stały już otworem, weszła do środka jak we śnie.

- Mój Boże, tyle wspomnień. Jakie tu odbywały się przyjęcia! Byliśmy demonami... 

Witajcie, koty... Gdzie jest ten sekretny wizjer, o którym mi pan opowiadał?

Qwilleran odkrył dziurkę, a panna Berry spojrzała przez nią do pracowni.

- Tak, Penniman kazał prawdopodobnie wyciąć ją, żeby nadzorować wypalarnię.

- A czego mógłby się obawiać?

- To długa historia - usiadła, cicho pojękując. - Artretyzm, całe szczęście, wszedł mi w 

nogi. Gdyby przytrafiło się to moim rękom, podcięłabym sobie gardło. Ręce garncarza są jego 

największym   skarbem.   Jego   najlepszym   narzędziem   jest   kciuk...   Dziękuję,   jest   pan 

dżentelmenem i humanistą - przyjęła szklankę burbona. - Dawniej to miejsce było takie żywe. 

W garncami aż huczało od pracy. W pracowniach stały sztalugi, był jeden tkacz i kowal. 

Ulubienicą Pennimana była piękna dziewczyna, ale przeciętna ceramiczka. Potem pojawił się 

młody rzeźbiarz i zakochali się w sobie. Był przystojny jak cholera. Starali się trzymać swój 

romans w tajemnicy, ale papa Penniman dowiedział się jakoś, a wkrótce potem... cóż, ciało 

młodego rzeźbiarza znaleziono w rzece. Mówię to panu, bo nie jest pan jak ci inni reporterzy. 

Teraz to dawne dzieje. Musi być pan nowy w mieście.

- Myśli pani, że jego zatonięcie to było morderstwo, wypadek czy samobójstwo?

Panna Berry zawahała się.

- Oficjalny raport mówił o samobójstwie, ale niektórzy z nas - nie napisze pan nic o 

tym,   prawda?   -   niektórzy   z   nas   podejrzewali   to   i   owo.   Kiedy   reporterzy   zaczęli   nas 

nagabywać, wszyscy nabrali wody w usta. Wiedzieliśmy, czyja ręka nas karmi!

- Podejrzewa pani... Popsiego?

Panna Berry spojrzała na niego zaniepokojona.

- Popsiego! Jak pan się... ? Zresztą nieważne. Biedna dziewczyna skoczyła do rzeki 

niedługo po tym. Była w ciąży.

- Powinniście byli coś z tym zrobić.

Panna Berry wzruszyła ramionami.

- Co mogliśmy zrobić? Stary pan Penniman był majętnym człowiekiem. Zrobił sporo 

dobrego dla miasta. Nie mieliśmy żadnego dowodu. Teraz on nie żyje. Charlotte Roop, ta 

kobieta, którą widzieliśmy na dole, była jego sekretarką w tamtych czasach. Przychodziła na 

nasze przyjęcia, ale była piątym kołem u wozu. Byliśmy dziką paczką. Dzisiejsze dzieciaki 

myślą, że to one wymyśliły wolną miłość, ale szkoda, że nie mogą zobaczyć, co tu się działo, 

background image

kiedy my byliśmy młodzi! Boże, dobrze jest mieć siedemdziesiąt pięć lat i za sobą cały ten 

nonsens. Cześć, kotki - powtórzyła.

Koty wpatrywały się w nią ze swojej niebieskiej poduszki - Koko, jak gdyby rozumiał 

każde słowo, a Yum Yum, jakby nigdy przedtem nie widziała człowieka.

- Dlaczego Charlotte Roop kręciła się przy was, skoro nie pasowała do towarzystwa? - 

Qwilleran niedbale zapalał fajkę.

- Cóż, wieść niosła, że miała chrapkę na swojego szefa i że była zazdrosna o jego 

piękną metresę. - Panna Berry zniżyła głos. - Zawsze byliśmy przekonani, że to Charlotte 

wypaplała Pennimanowi o romansie, który rozwijał się za jego plecami.

- Skąd pani to przyszło do głowy? 

- Po prostu to trzyma się kupy. Po tej tragedii Charlotte miała załamanie nerwowe i 

odeszła z pracy. Nie miałam potem o niej żadnych wieści. Poza tym jeśliby nikt nie doniósł 

Pennimanowi, co się święci, to dlaczego miałby wycinać w ścianie tę dziurę? - Pochyliła się 

do   przodu   i   wymierzyła   w   Qwillerana   swój   kościsty   palec.   -   Na   krótko   przed   tragedią 

Penniman zamówił u Herba Stocka ten egipski fresk na ścianie wypałami. Teraz zgaduję 

dlaczego. - Panna Berry sączyła drinka, dumając nad przeszłością. - Penniman był hojny w 

składaniu zamówień, ale nie należało wchodzić mu w drogę! Nie mógłby pan wydrukować w 

swojej gazecie nic z tego, co pan tu usłyszał.

- Nie, jeśli chcielibyśmy wywołać wojnę prasową - powiedział Qwilleran.

Zawsze zadziwiało go, jak beztrosko ludzie zwierzają się dziennikarzom i z jakim 

zdziwieniem i oburzeniem znajdują w prasie fragmenty swoich wypowiedzi.

Zadzwonił telefon.

Qwilleran podniósł słuchawkę i powiedział:

- Halo... Tak, czy Odd Bunsen powiedział ci, czego chcemy?. .. Już zrobiłeś? Szybka 

robota! Co znalazłeś?... Butelki po winie! Coś jeszcze? Jaki rodzaj potłuczonej porcelany?... 

Cała? O kurczę!... Czy twoim zdaniem te skorupy są częścią kwadratowych czy okrągłych 

naczyń?... Rozumiem. Ogromnie mi pomogłeś. Ile ci jestem winien?... Cóż, to miło z twojej 

strony. Mam nadzieję, że tam na dole nie było zbyt zimno... Daj znać, jeśli będę mógł coś dla 

ciebie zrobić.

Qwilleran  zaproponował pannie Berry kolację, ale powiedziała, że ma inne plany. 

Kiedy odprowadzał ją do drzwi, zapytał mimochodem:

- Przy okazji, co się stanie, jeśli podgrzeje się piec zbyt szybko?

background image

- Traci się miesiące pracy. Wszystko wybuchnie. To najsmutniejsze fajerwerki, jakie 

kiedykolwiek widziałeś. Pyk! Pyk! Pyk! - Pękają jeden po drugim i jest już zbyt późno, żeby 

cokolwiek zrobić.

Qwilleran   cieszył   się,   że   panna   Berry   miała   inne   plany.   Chciał   zjeść   sam,   żeby 

spokojnie pomyśleć. Najpierw zadzwonił do Dana Grahama i zaprosił go na drinka po kolacji. 

Żeby wznieść toast, powiedział. Potem poszedł do „Seafood Hut" Joego Pike'a.

Sytuacja   była   frustrująca.   Qwilleran   miał   wszystkie   poszlaki,   żeby   twierdzić,   iż 

zbrodnia została popełniona, ale żadnego dowodu poza fałszywym podpisem na zawyżonym 

czeku. Do tego zadziwiającego dowodu doszedł jeszcze raport płetwonurka. Według jego 

relacji wszystkie kawałki porcelany, którą Dan utopił w rzece, a było tego sporo, należały do 

okrągłych naczyń! Tak więc Dan utopił naczynia Joy, a nie własne. Jasne błękity i zielenie, o 

których wspominał nurek, to z pewnością „żyjąca glazura". Nurek mówił, że nawet w mętnej 

wodzie glazura migotała.

Sącząc   zieloną   zupę   z   żółwia,   Qwilleran   doszedł   do   wniosku,   że   sytuacja   jest 

beznadziejna. Pieczone małże dodały mu trochę otuchy.  W połowie karmazyna  wpadł na 

pewien   pomysł,   a   jedząc   sałatkę,   podjął   decyzję.   Otwarcie   skonfrontuje   się   z   Danem   i 

zdemaskuje   go.   Sposób,   w   jaki   do   tego   dojdzie,   będzie   miał   kluczowe   znaczenie   dla 

powodzenia sprawy. Był pewien, że podoła wyzwaniu.

Dan   przyszedł   pod   szóstkę   około   dziewiątej   wieczorem,   przepojony   sukcesem 

minionego dnia. Poklepując się po brzuchu, powiedział:

- Na dole ominęła cię dobra kolacja. Gulasz wieprzowy z puree ziemniaczanym. Nie 

jestem fanem kuchni Mausa, ale gosposia potrafi dobrze człowieka nakarmić, jeśli się postara. 

Ja to lubię mięcho z ziemniakami. A ty?

- Mogę zjeść wszystko - odpowiedział przez ramię Qwilleran, mieszając lód. - Co 

chcesz do burbona?

- Trochę imbirowego piwa. - Dan umościł się w dużym fotelu. - Moja pierwsza żona 

była nie lada kucharką.

- Byłeś żonaty, zanim spotkałeś Joy?

- Tak, ale nie wyszło. Jedno jest pewne, umiała gotować. Ta kobieta potrafiła tak 

przyrządzić kurczaka, że smakował jak rostbef!

Qwilleran podał Danowi drinka, nalał sobie piwa imbirowego i wznieśli serdeczny 

toast za powodzenie wystawy. Potem rozejrzał się za kotami. Zawsze demonstrowały swój 

stosunek do gości i często Qwilleran sugerował się ich zachowaniem. Koty schowały się za 

książkami na regale. Widział kawałek ogona owijającego się wokół tomu historii Anglii, ale 

background image

nie   był   to   ogon   kota,   który   odpoczywa.   Uniesiony   koniuszek   uderzał   lekko   w   półkę 

nieregularnym rytmem. Koko słuchał. Qwilleran wiedział, że ogon należy do Koko, bo ogon 

Yum Yum był na końcu zakrzywiony.

Po tym jak Dan z entuzjazmem wyrecytował wszystkie komplementy,  jakie zebrał 

podczas wernisażu, Qwilleran przybrał sarkastyczny wyraz twarzy i powiedział:

- Nie wiem, czy ci wierzyć, czy nie.

- Co mówisz?

-   Czasem   myślę,   że   jesteś   mistrzem   kłamstwa.   -   Qwilleran   użył   swojego 

najsprytniejszego tonu. - Żartujesz sobie ze mnie w połowie przypadków.

- Co masz na myśli? - Dan nie wiedział, czy ma się uśmiechnąć, czy skrzywić.

- Na przykład powiedziałeś mi, że wyrwałeś wtyczkę, kiedy włosy Joy wkręciły się w 

koło,   i   że   uratowałeś   jej   życie.   Ale   ty   wiesz   i   ja   wiem,   że   ona   nigdy   nie   używała 

elektrycznego koła. Myślę, że po prostu zgrywałeś bohatera. No dalej, wyspowiadaj się! - 

Qwilleran delikatnie zamrugał oczami.

- Nie, źle mnie zrozumiałeś. Kurczę, tego wieczoru jej koło było zepsute, a spieszyła 

się, żeby wykończyć partię do wypalenia, więc użyła elektrycznego. Żadne prawo chyba tego 

nie zabrania, co?

- A potem powiedziałeś Bunsenowi i mnie, że w piwnicy są szczury, a dobrze wiemy, 

że Maus robił w zeszłym miesiącu deratyzację. Co za kit mi wciskasz?

- No dobra, powiem ci - Dan odprężył się, jak gdyby doszli już do sedna i nie było już 

obawy, że dziennikarz będzie go dalej przepytywał. - Wy, chłopaki, byliście na złej drodze. 

Zbyt się staraliście, żeby wycisnąć z tego starego pomieszczenia jakąś historię. Prawdziwą 

sensacją była „żyjąca glazura". Nie mam racji? Nie było sensu tracić czasu na rzeczy, które 

nie były interesujące. Wiem, jak cenny jest wasz czas. Chciałem, żebyście jak najszybciej 

weszli do wypałami, to wszystko. Taki chwyt psychologiczny, no wiesz. 

Qwilleran skupił się na podpalaniu fajki, jak gdyby to był dopiero początek.

- W porządku - pyk, pyk. - A co to za bajeczka z tym, że Joy jest w Miami, żeby - pyk, 

pyk - zrelaksować się i odpocząć? Nienawidzi Florydy.

- Wiem, że zawsze to powtarza, ale, do cholery, tam właśnie pojechała. Ten facet, 

Hamilton,   tam   jest.   Myślę,   że   urwała   się,   żeby   go  zobaczyć.   Było   coś   między   nimi,   no 

wiesz... Joy nie jest święta, wiesz, co mam na myśli.

- No to czemu  nie wysłałeś  jej ubrań - pyk,  pyk  - jak o to prosiła?  Dlaczego je 

spaliłeś? - Qwilleran zaczął krytycznie przyglądać się swojej fajce. - Coś jest nie tak z tym 

tytoniem. - Siebie zaś ostrzegł: „Uważaj, Qwill, stąpasz po cienkim lodzie".

background image

-   Sam   sobie   odpowiedz.   Było   tam   trochę   rzeczy,   których   już   nie   potrzebowała   - 

powiedział   Dan.   -   Można   spalić   ciuchy   w   piecu,   żeby   nadać   ceramice   szczególny 

przydymiony wygląd. Jest cała gama możliwości, trzeba tylko kontrolować emisję gazów. A 

tak w ogóle, to skąd wiesz? - Oczy Dana przez chwilę były stalowe.

- Wiesz, jacy są reporterzy, Dan. Zawsze węszymy. Choroba zawodowa - wyjaśnił 

ciepło dziennikarz. - Chcesz trochę sera? Mam dobrego roqueforta.

- Nie, jestem napchany. Człowieku, zrzędzisz jak moja żona. Jak pies, co węszy za 

kością.

- Nie daj się zwieść, to takie gierki, nic poza tym.  Mogę napełnić  ci szklankę? - 

Qwilleran nalał Danowi kolejnego drinka. - Okej, spróbujmy inaczej: Powiedziałeś, że nie 

wybierasz się w podróż, ale krążą plotki, że jedziesz do Paryża.

-   Przyłapałeś   mnie!   Wścibski   z   ciebie   łajdak   -   Dan   podrapał   się   po   policzku.   - 

Przypuszczam, że to ta pomylona Hixie ci wypaplała. Musiałem coś powiedzieć, żeby się jej 

pozbyć. Ten dzieciak chorobliwie potrzebuje faceta, mówię ci.

-   Ale   naprawdę   zamierzasz   wyjechać?   Mam   przyjaciela,   który   chętnie   przejąłby 

garncarnię, jeśli ty rzucasz to miejsce.

- Tak między tobą, mną a Panem Bogiem - powiedział garncarz, zniżając głos - jakoś 

nie mogę się przyzwyczaić do tej okolicy. Wróciłbym do Kalifornii, jeśli mógłbym zerwać 

kontrakt z Mausem, ale nie chcę puszczać pary, zanim nie będę pewny szczegółów.

- To dlatego potłukłeś te wszystkie naczynia i wrzuciłeś je do rzeki?

Dan otworzył szeroko usta.

- Co?

- Wszystkie te zielone i niebieskie naczynia. Widać je tam, prześwitują przez muł. To 

„żyjąca glazura", prawda?

- Aaa, te! - Dan wziął potężny łyk burbonu z piwem imbirowym. - To odpady. Kiedy 

wpadłem   na   trop   tej   nowej   glazury,   to   próbowałem   ją   na   stłuczkach.   To   wczesne 

eksperymenty. Nie było sensu ich trzymać.

- Dlaczego utopiłeś je w rzece?

- Bez żartów, człowieku, żeby oszczędzić trochę forsy. Miasto nakłada dodatkowe 

opłaty za kontenery ze śmieciami, a Maus - ten dusigrosz - każe mi płacić osobno za wywóz 

śmieci.

- Ale dlaczego w środku nocy?

Dan wzruszył ramionami.

background image

-   Dzień   czy   noc,   dla   mnie   to   bez   różnicy.   Przed   wystawą   człowiek   pracuje 

dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kiedy palisz w piecu, sprawdzasz go co kilka godzin, w 

kółko. Jesteś z policji, czy jak?

- Takie przyzwyczajenie - powiedział Qwilleran; lód stawał się coraz cieńszy. - Kiedy 

widzę coś, co się nie zgadza, muszę to sprawdzić. Tak samo jak piszę czek na siedemset 

pięćdziesiąt,   a   ktoś   podnosi   go   o   tysiąc   dolców   -   przyglądał   się   garncarzowi   spokojnie, 

uporczywie.

- Co przez to rozumiesz?

-   Czek,   który   dałem   Joy,   żeby   mogła   pojechać   na   wakacje.   Ty   go   zrealizowałeś. 

Powinieneś wiedzieć, co mam na myśli - Qwilleran poluzował krawat.

-   Pewnie,   że   go   zrealizowałem   -   przyznał   Dan   -   ale   był   wystawiony   na   tysiąc 

siedemset pięćdziesiąt. Joy wyjeżdżała w pośpiechu, zapomniała go zabrać. Zapomniałaby 

głowy, gdyby nie była przywiązana do ciała. Zadzwoniła do mnie z Miami i powiedziała, że 

zostawiła na poddaszu czek na tysiąc siedemset pięćdziesiąt i że mam go dla niej zrealizować 

i   przesłać   jej   połowę   pieniędzy.   Powiedziała   też,   że   mam   zużyć   resztę   na   duże   bum  na 

otwarcie.

- Dziś po południu powiedziałeś  mi,  że szampana sfinansowało to zlecenie z Los 

Angeles.

Dan zrobił przepraszającą minę.

- Nie chciałem, żebyś wiedział, że przekazała mi połowę twojej forsy. Nie chciałem, 

żebyś się irytował. Jesteś pewien, że nie wypisałeś czeku na tysiąc siedemset pięćdziesiąt? Jak 

można dodać tysiąc baksów do czeku?

-   To   proste   -   powiedział   Qwilleran.   -   Wystarczy   postawić   jedynkę   przed   cyfrą   i 

dopisać tysiąc przed siedemset.

- No to pewnie ona to zrobiła, bo nie byłem to ja. Mówiłem ci, że nie jest święta. 

Gdybyś   był   jej   mężem   przez   piętnaście   lat,   to   byś   się   dowiedział.   -   Dan   podniósł   się 

zniecierpliwiony   na   fotelu.   -   Jezu,   jesteś   nieznośnym   typem.   Gdybym   nie   był   dobrze 

wychowany, przywaliłbym ci w jadaczkę. Ale na dowód, że nie żywię złych zamiarów, dam 

ci prezent. - Wydobył się z głębokiego fotela. - Zaraz wracam, jeśli chcesz mi dosypać czegoś 

do drinka, jak mnie nie będzie, to proszę bardzo.

Wtedy właśnie Qwilleran poczuł cień niepewności. Ten czek, który dał Joy, pisał go 

bez okularów, w uniesieniu. Może to on popełnił błąd. Przemierzał pokój w oczekiwaniu na 

powrót Dana.

background image

- Koko, po co się chowasz? - mruknął w kierunku regału. - Wyłaź stamtąd i wesprzyj 

mnie!

Nie było odpowiedzi, ale koniuszek ogona, który wystawał zza książek, smagnął ostro 

półkę.

Wkrótce wrócił Dan, niosąc w rękach dwa naczynia: duży kwadratowy dzbanek na 

nóżkach i małą prostokątną doniczkę. Duże naczynie miało rzadki czerwony kolor.

- Masz! - powiedział, popychając je przez stół. - Doceniam to, co dla mnie robisz w 

gazecie. Mówiłeś, że podoba ci się czerwony, więc ten duży jest dla ciebie. Niebieski daj 

fotografowi. Miał chłopak jaja. Dopilnuj, żeby zrobił mi odbitki, dobrze?... Masz, bierz, nie 

wstydź się!

Qwilleran potrząsnął głową. 

- Nie możemy ich przyjąć, są zbyt cenne. - Przypominał sobie, że czerwoną ceramikę 

wyceniano na wernisażu w cztero-cyfrowych kwotach.

- Nie bądź sztywniakiem - powiedział Dan. - Bierz te cholerne skorupy! Sprzedałem 

całą resztę „żyjącej glazury". Ludzie bili się o nią. Mam stos czeków, od których dostałbyś 

zeza. Nie martw się, odrobię te tysiąc baksów, upewnij się tylko, że dostanę dobrą stronę w 

gazecie.

Dan   wyszedł   z   pokoju,   a   Qwilleran   poczuł,   że   gorąco   napływa   mu   do   twarzy. 

Konfrontacja   nie   rozwiała   żadnej   wątpliwości.   Albo   całkowicie   się   mylił,   albo   Dan   był 

wyszczekanym kundlem. Niechlujny wygląd garncarza był mylący, a on sam był śliski, zbyt 

śliski.

Z regału dało się słyszeć mruczenie i pojawiły się koty. Najpierw lśniący brązowy 

ogon,   potem   ciemny   futrzany   tył,   drobniejszy   tułów   i   wreszcie   brązowa   głowa.   Koko 

otrząsnął się energicznie i jednym skutecznym ruchem wygładził futerko.

- Myślałem, że wszystko już wiem - powiedział mu Qwilleran - ale teraz nie jestem 

tego taki pewien.

Koko nie skomentował wypowiedzi Qwillerana, tylko skoczył z regału na krzesło, a z 

krzesła   na   biurko.   Przystanął   przezornie   na   chwilę,   zanim   zaczął   podkradać   się   do 

czerwonego dzbanka. Z ciałem blisko przy ziemi, z ogonem napiętym jak struna, wstrzymał 

oddech i niepostrzeżenie znalazł się przed nim. Jak gdyby było to żywe stworzenie, ostrożnie 

przesunął nos przed powierzchnią naczynia, jego wąsy zakrzywiły się ostro do góry, nos 

zmarszczył   się   i   Koko   obnażył   zęby.   Powąchał   raz   jeszcze   i   zawył.   Najpierw   jego   głos 

brzmiał jak odległe skomlenie, ale na końcu przeszedł w pisk, od którego włosy stawały dęba.

background image

- Obaj nie możemy się mylić - powiedział Qwilleran. - Ten człowiek we wszystkim 

kłamie, a Joy nie żyje.

background image

Rozdział siedemnasty

Joy   nienawidziła   rzeki   i   bała   się   jej,   a   teraz   odpychające   czarne   wody   zmusiły 

Qwillerana do powrotu znad brzegu. Nawet Koko zwlekał z wejściem na pomost. Dawno 

temu utonęła tu dwójka artystów, niedawno małe dziecko, teraz być może spoczęły tu ciała 

Joy i Williama. Rzekę zaczynała spowijać mgła. Zewsząd rozlegały się zawodzenia łodzi, a 

syreny na Plum Point śpiewały swoją żałobną pieśń.

Qwilleran wykręcił numer biura prasowego w komendzie głównej policji, a czekając 

na człowieka „Fluxion", który miał nocną zmianę, podsumował swoje podejrzenia. To Joy 

wymyśliła  i stworzyła  „żyjącą  glazurę"; widział, jak Dan kopiuje recepturę z jej luźnego 

notesu do dużego notatnika. Skoro to było faktem, to cała reszta układanki pasowała jak ulał: 

to, że Dan zabronił jej pokazywać prace przed wystawą; potłuczona ceramika na dnie rzeki w 

kształtach typowych dla prac Joy; powszechna zgoda gości na wernisażu, że glazura swoją 

jakością artystyczną przewyższała formy, na które została położona. Poza tym Dan bezczelnie 

przywłaszczył sobie prawo do „żyjącej glazury", czy poważyłby się na to, gdyby wiedział, że 

Joy żyje?

Lodge Kendall warknął do słuchawki telefonu w biurze prasowym.

-   Przepraszam,   że   znów   zawracam   ci   głowę,   Lodge   -   powiedział   Qwilleran.   - 

Pamiętasz,   o   co   pytałem   cię   w   zeszłym   tygodniu?   Nadal   interesuje   mnie   wszystko,   co 

wyłowią z rzeki. Gdzie zazwyczaj wypływają ciała?... Jak to daleko stąd?... Jak długo dryfują 

do wyspy? Nie zaszkodziłoby poinformować policję, ale tym razem nie mam konkretnego 

dowodu. Co myślisz o tym, żeby zaprosić jutro porucznika Hamesa do klubu prasowego?... 

Świetnie! Zobacz, co da się zrobić. Czekaj, mam lepszy pomysł, zabierzmy go do „Golden 

Lamb Chop", kupię... Tak, jestem zdesperowany!

Koko   nadal   warował   na   biurku,   przyglądając   się   podejrzliwie   czerwonemu 

dzbankowi.   Mała   niebieska   doniczka   miała   tę   samą   fantastyczną   polewę,   ale   Koko 

kompletnie ją ignorował.

Koty   nie   potrafią   rozróżniać   kolorów,   przypomniał   sobie   Qwilleran.   Joy   mu   to 

mówiła. W tym naczyniu musiało być coś, co niepokoiło małego zwierzaka. Z drugiej strony 

także czerwona książka z biblioteki nie przypadła Koko do gustu. Kilkakrotnie zrzucał ją z 

regału na podłogę.

background image

Qwilleran znalazł książkę między dwoma dużymi  tomami, dokładnie tam, gdzie ją 

ostatnio umieścił dla bezpieczeństwa. Była to szczegółowa pozycja poświęcona ceramice. 

Qwilleran usiadł wygodnie w fotelu, żeby przejrzeć rozdziały poświęcone urabianiu gliny, 

obsługiwaniu   koła,   wyprowadzaniu   brzegu,   odcinaniu   naczynia,   przyrządzaniu   glazury, 

ładowaniu   pieca,   podpalaniu.   Książkę   kończył   rozdział,   w   którym   opisywano   historie   i 

legendy związane z ceramiką.

W połowie lektury Qwilleranowi zrobiło się słabo. Potem jego twarz nabiegła krwią i 

ścisnął poręcze fotela. W ataku gniewu zerwał się z fotela, przebiegł przez pokój i uderzył 

książką  w  czerwony dzban,  strącając go z biurka.  Koty poderwały się przerażone,  kiedy 

dzban rozbił się o ceramiczną podłogę.

Ściskając książkę w ręku, Qwilleran wypadł ze swojego apartamentu i ruszył naokoło 

galerii w kierunku jedynki. Robert Maus podszedł do drzwi, zawiązując pasek flanelowego 

szlafroka.

- Musimy porozmawiać! - powiedział gwałtownie Qwilleran.

-   Oczywiście.   Oczywiście.   Proszę   wejść.   Przypuszczam,   że   może   słuchał   pan 

wiadomości o północy. Ktoś podłożył bombę w „Golden Lamb Chop"... Mój drogi, jest pan 

chory? Cały się pan trzęsie!

- Ma pan w domu szaleńca! - wybełkotał Qwilleran.

- Proszę usiąść. Proszę usiąść. Niech się pan uspokoi. Napije się pan szklaneczkę 

sherry?  ,

Qwilleran niecierpliwie potrząsnął głową. 

- Czarnej kawy?

- Dan zamordował swoją żonę. Wiem to na pewno.

- Słucham?

- I prawdopodobnie Williama też. Myślę, że kot Joy był jego pierwszą ofiarą. Tak, 

myślę, że z kotem to był eksperyment.

- Jedną chwilę, proszę - powiedział  Maus. - Co ma  znaczyć  ten niekontrolowany 

wybuch?   Proszę   wszystko   powtórzyć   od   początku.   Tylko   powoli.   I   niech   pan   łaskawie 

usiądzie.

Qwilleran usiadł, jak gdyby ktoś podciął pod nim kolana.

- Napiję się czarnej kawy.

- Przefiltrowanie świeżej porcji zajmie tylko chwilę.

Adwokat wszedł do kuchni, a Qwilleran starał się zebrać myśli. Kiedy Maus wrócił z 

kawą, Qwilleran był już w lepszym stanie. Powtórzył swoje podejrzenia:

background image

- Najpierw zniknął kot Grahamów, potem zniknęła Joy, potem William. Twierdzę, że 

zamordował ich wszystkich. Musimy coś zrobić!

- To przedwczesne oskarżenie! Gdzie jest pański dowód, jeśli można spytać?

- Nie ma niezbitego dowodu, ale ja to wiem! - Qwilleran nerwowo dotykał wąsów, 

doszedł do wniosku, że lepiej nie wspominać o dziwnym zachowaniu Koko. - Zresztą jutro 

spotykam się z detektywem z wydziału zabójstw.

Maus podniósł rękę.

- Jedną chwileczkę.  Rozważmy wszystkie konsekwencje, zanim zdecyduje  się pan 

porozmawiać z władzami.

- Konsekwencje? Ma pan na myśli niechlubny rozgłos? Przykro mi, panie Maus, ale 

rozgłos jest teraz nieunikniony.

- Ale na miłość boską, co skłoniło pana do... tych potwornych wniosków, że Graham... 

że on...

- Wszystkie przesłanki prowadzą do takich wniosków. Przez lata Joy osiągała większe 

sukcesy od swojego męża. Ostatnio stworzyła spektakularną glazurę, która pozwoliłaby jej na 

zawsze   zdystansować   Dana..   Facet   ma   przerośnięte   ego.   Desperacko   potrzebuje   uwagi   i 

pochwał, a nic mu się nie układa. Rozwiązanie jest proste: dlaczego by nie pozbyć się żony, 

nałożyć jej glazurę na własna ceramikę i odcinać kupony do końca życia? Małżeństwo i tak 

się rozpada, więc dlaczego nie?... Mówię panu, że właśnie tak było! Kiedy Joy nie stała mu 

już na drodze, Dan podjął kroki, żeby pozbyć się całej ceramiki Joy, na której była nowa 

glazura. Znaleźliśmy ją...

-  Musi  mi  pan  wybaczyć,  że   tak  powiem   -  przerwał  mu   adwokat  -  ale  ten   dziki 

scenariusz brzmi jak wymysł chorej wyobraźni.

Qwilleran zignorował uwagę Mausa.

- W międzyczasie Dan odkrywa, że William go podejrzewa, więc chłopaka trzeba 

uciszyć. Musi pan przyznać, że nieobecność Williama zwraca uwagę.

Adwokat wlepiał niedowierzający wzrok w Qwillerana.

- Co więcej - kontynuował dziennikarz - Dan przygotowuje się do wyjazdu z kraju. 

Musimy działać szybko.

- Jest jedno pytanie. Czy może pan dostarczyć dowód rzeczowy?

- Ciała? Nikt ich nigdy nie znajdzie. Na początku myślałem, że utopił je w rzece. 

Potem  w  tej  książce  znalazłem  opis, który przyprawia  o mdłości.  - Qwilleran  potrząsnął 

czerwoną książką przed niedowierzającymi oczami słuchacza. - W starożytnych Chinach do 

pieców garncarskich wrzucano ciała niechcianych dzieci.

background image

Maus nie poruszył się. Był w szoku.

- Te piece na dole można podgrzać do tysiąca trzystu stopni Celsjusza! Powtarzam: 

ciał nie znajdziemy!

- Obrzydliwe! - powiedział szeptem prawnik.

- Pamięta pan, panie Maus, że klub tenisowy skarżył się na dym w zeszłym tygodniu. 

William wiedział, że coś jest nie tak. Normalnie naczynia potrzebują dwudziestu czterech 

godzin na podgrzanie i kolejnych dwudziestu czterech na ostygnięcie. Jeśli przyspieszy się 

proces, popękają! William powiedział mi, że Dan za szybko podgrzewa. Drzwi do garncami 

były zamknięte, ale William wiedział o małym wizjerze w ścianie szóstki, który wychodzi na 

wypalarnię... Wie pan o nim?

Maus przytaknął.

- W tej książce jest jeszcze jedna historia - ciągnął Qwilleran. - Zdarzyła się wieki 

temu w Chinach. Polne zwierzątko zabłąkało się do pieca, kiedy zapełniano go garnkami. 

Zwierzątko zostało skremowane, a glina przybrała piękny odcień czerwieni!

Adwokat poczuł się wyraźnie nieswojo.

Maus powiedział:

- Nie czuję się najlepiej. Odłóżmy tę rozmowę do jutra. Muszę pomyśleć.

Tej nocy Qwilleran nie mógł spać. Wstawał, kładł się, próbował czytać, chodził tam i 

z powrotem po całym pokoju. Koko także nie spał i czuwał, z niepokojem przyglądając się 

człowiekowi. Przez chwilę Qwilleran zastanawiał się, czy nie strzelić sobie drinka, ale złapał 

wzrok Koko i zrezygnował. W końcu przypomniał sobie, że w apteczce w łazience ma syrop 

na kaszel, który zawiera silny środek uspokajający. Wziął podwójną dawkę.

Wkrótce spał głęboko, zbyt głęboko, nawet na sny. Syrena wyła, łodzie bez końca 

odtrąbiały swoje ostrzeżenia, ale Qwilleran nie słyszał nic.

Nagle, wyrwany z głębi narkotycznego snu, zorientował się, że siedzi po ciemku na 

łóżku. Otumaniony snem myślał, że był  jakiś wybuch. Otrząsnął się i przypomniał sobie, 

gdzie   jest.   Wypalarnia!   Właśnie   tak,   powiedział   sobie.   Wypalarnia   wybuchła.   Włączył 

lampkę nocną. Nie było eksplozji, tylko dźwięk upadającego ciała, trzask krzesła, głuchy 

odgłos głowy uderzającej o ceramiczną kafelkową podłogę, brzdęk rozbitej okiennej szyby. 

Na podłodze z krwawiącą głową leżał Dan Graham. Nogi miał splątane szarą włóczką. Cały 

pokój osnuty był setkami metrów szarej przędzy, niczym gigantyczną pajęczyną.

Na regale siedział Koko, uszy położył po sobie, skośne oczy błyskały czerwono w 

świetle nocnej lampki.

background image

- I tak to było - wyjaśnił Qwilleran Rosemary, kiedy wpadła do niego przed kolacją w 

czwartek wieczorem. Qwilleran po raz pierwszy włożył swój nowy garnitur. Zamierzał zabrać 

Rosemary do „Golden Lamb Chop". Waga wskazywała, że schudł pięć kilogramów. Czuł się 

dużo młodziej. - Koko zrobił pułapkę z swojego kłębka wełny - powiedział - a Dan wpadł w 

nią w ciemności.

-   Skąd   wiesz,   że   Koko   usnuł   pajęczynę?   -   spytała   Rosemary.   -   Bardziej 

prawdopodobne, że to była Yum Yum.

- Chylę czoła przed twoją kobiecą intuicją. Wybacz mi mój szowinizm.

- Czym Dan chciał cię zaatakować? Jeden z prezenterów nazwał to coś tępą bronią. W 

gazecie napisali, że to był drewniany tłuczek.

-   Nigdy   byś   nie   uwierzyła,   ale   to   był   wałek!   Ciężki   drewniany   wałek,   którym 

garncarze wałkują glinę. Kiedy Dan wpadł w sieć, wypuścił z ręki wałek, który stłukł szybę.

Rosemary pokiwała głową ze zdumienia.

- Ten człowiek nie miał równo pod sufitem, ale był sprytny. Dziwię się, że myślał, iż 

wyjdzie z tego cało.

- Był w pełni gotowy do wyjazdu z kraju. Renault było zapakowane, gotowe, żeby 

zabrać go na poranny lot. Nie miał nawet zamiaru poczekać na recenzje wystawy.

Koty skończyły właśnie jeść wołowinę i pate z ostryg, podesłane im przez Roberta 

Mausa, a teraz, w atmosferze całkowitego zaspokojenia, siedząc na biurku, myły pyszczki i 

łapki. Qwilleran obserwował je z dumą i wdzięcznością. Przypomniała mu się zostawiona w 

maszynie wiadomość „Pb".

- Nie miałem racji co do jednej rzeczy - kontynuował. - Znaleźli ciało Williama. Po 

tym jak zabił Joy, mógł spalić jej ciało w piecu razem z ceramiką, ale kiedy dosypał tlenku 

ołowiu do drinka Williama, miał właśnie piec pełen stygnących naczyń i był w kłopocie. 

Ukrył więc jego ciało w beczce w piwnicy, pod przechowalnią gliny.

Ktoś zapukał do drzwi. Qwilleran wpuścił do pokoju Hixie.

- Czy słyszałam kostki lodu? - zapytała.

- Wejdź, otworzymy butelkę szampana, którą klub prasowy przysłał Koko. I Yum 

Yum - dodał Qwilleran, rzucając Rosemary przepraszające spojrzenie.

Hixie powiedziała: 

- Zastanawiam się, jak spółka „Teahandle, Hansblow" etc. zareagowała na rozgłos. 

Telewizję i całą resztę! Idę o zakład, że Mickey Maus jest ugotowany.

-   To   szczęście   w   nieszczęściu   -   powiedziała   Rosemary.   -   Teraz   porzuci   karierę 

prawniczą i zajmie się tym, co zawsze chciał robić - otworzy restaurację.

background image

Znów rozległo  się pukanie i w drzwiach stanęła  Charlotte  Roop. Miała  zaciśnięte 

pięści i usta. Wkroczyła do pokoju wojowniczym krokiem i oświadczyła:

- Panie Qwilleran, proszę mi nalać drinka. Mocnego drinka! Proszę o szklankę sherry!

- Dlaczego... oczywiście, panno Roop. Myślę, że mamy sherry. A może woli pani 

szampana?

- Potrzebuję czegoś na uspokojenie nerwów - położyła roztrzęsioną dłoń na drgającej 

szyi.   -Właśnie   złożyłam   wymówienie   z   sieci   Heavenly   Hash   House.   Zrezygnowałam   z 

pobudek moralnych!

- Ale tak bardzo lubiła pani swoją pracę! - zaprotestowała Rosemary.

- Co się stało? - zapytał Qwilleran.

-   Trzej   właściciele   -   zaczęła   Charlotte,   ale   głos   się   jej   załamywał   -   których   tak 

szanowałam,   byli   zamieszani   w   jeden   z   najbardziej   obrzydliwych   procederów,   o   jakich 

słyszałam   w   tym   biznesie.   Słyszałam   rozmowę,   przez   przypadek   oczywiście   -   w   sali 

konferencyjnej... Czy to szampan? Dziękuję, panie Qwilleran - pociągnęła głęboki łyk.

- No, proszę kontynuować - powiedziała Hixie. - Co robili? Rozwadniali zupę?

Charlotte była sfrustrowana.

- Jak mam to powiedzieć? Przychodzi mi to z trudem... To oni próbowali zrujnować 

restaurację pana Sorrela!

- Ale oni nie grają w tej samej lidze! - zaprotestował Qwil-leran. - Sieć Hash House 

nie konkuruje z „Golden Lamb Chop".

-   „Golden   Lamb   Chop"   -   wyjaśniła   Charlotte   -   zajmuje   bardzo   cenną   działkę, 

wychodzącą na trzy ruchliwe trasy. Syndykat Hash House starał się kupić ją przez brokerów, 

ale pan Sorrel nie chciał sprzedać. Wtedy zaczęli stosować te bezwzględne praktyki. Jestem 

przerażona!

- Będzie pani zeznawać?

- Oczywiście! Będę zeznawać, nawet gdyby jacyś gangsterzy zagrozili mi, że... że...

- Że cię zlikwidują - podpowiedziała Hixie

- Słowo na dziesięć liter, synonim „pozbyć się" - powiedziała Rosemary.

Głosy trzech kobiet szemrały, a Qwilleran słuchał, nie poświęcając im zbytniej uwagi. 

Podobał mu się dźwięczny głos Rosemary, czuł się z nią swobodnie, a komfort ten zaczynał 

znaczyć dla niego bardzo wiele. Jego krótkie, acz pełne emocji ponowne spotkanie z Joy było 

krokiem w tył i teraz jej wspomnienie całkowicie należało do minionych dni. Wątpił, żeby 

miał jeszcze kiedyś powiedzieć, że jego ulubionym kolorem jest czerwony.

background image

Do jego uszu doszło puknięcie w stół, spojrzał w górę i zobaczył Koko idącego przez 

klawiaturę maszyny o pisania.

- Patrzcie! - pisnęła Hixie. - On pisze!

Qwilleran zbliżył się do biurka i spojrzał na kartkę. Włożył okulary i znów spojrzał.

- Zamawia coś na ząb - powiedział dziennikarz. - Odkąd zamieszkaliśmy w Maus 

Haus, polubił kawior.

Koko nastąpił prawą łapką na klawisz z literą „k", a lewą na klawisz z literą „r".