background image

KRYMINAŁ

Lilian Jackson Braun

Kot, który zszedł pod podłogę

Cykl: Kot, który… tom 09

Wydawca: Elipsa

Warszawa 2008

background image

Rozdział pierwszy

Gdyby Jim Qwilleran przeczytał tego właśnie ranka horoskop w gazecie, być może nic 

by się nie wydarzyło. Jednak astrologia nigdy nie należała do jego zainteresowań.

Pijąc   trzecią   kawę   w   swoim   kawalerskim   mieszkaniu   nad   garażem,   spojrzał   na 

podłogę   zasłaną   gazetami.   Zdążył   już   pochłonąć   wiadomości   krajowe   i   zagraniczne, 

przestudiować artykuły redakcyjne, pośmiać się z komentarzy i przejrzeć działy sportowe. Jak 

zwykle darował sobie doniesienia z giełdy i komiksy, a jeśli chodzi o horoskop, to nigdy mu 

nie przyszło do głowy, by do niego zajrzeć.

Rada, z którą się nie zapoznał, była złowieszcza. W „Daily Fluxion" napisano: „Nie 

jest   rzeczą   rozsądną   zmieniać   obecnie   styl   życia.   Musisz   się   zadowolić   tym,   co   masz". 

„Morning Ram-page" natomiast przestrzegał: „Niewykluczone, że czujesz się niespokojny i 

znudzony, ale unikaj dziś podejmowania pochopnych decyzji. Możesz tego później żałować".

Szczęśliwie nieświadomy owych przestróg zrodzonych przez konstelacje, Qwilleran 

rozłożył   się   wygodnie   na   swoim   wielkim   fotelu   z   kubkiem   kawy  w   dłoni   i   z  kotem   na 

kolanach, podczas gdy drugi zwierzak zajął miejsce tuż obok, na półce z książkami. Stanowili 

niezwykłe trio. Mężczyzna był krępym człowiekiem o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, po 

pięćdziesiątce,   niedbale   ubranym,   o   siwiejących   włosach,   smutnych   oczach   i   niezwykle 

bujnych   wąsach,   które   wymagały   przycięcia.   Jego  towarzysze   natomiast   wywodzili   się   z 

arystokracji - dwa koty syjamskie, które odznaczały się zgrabnymi, szlachetnymi kształtami i 

doskonale utrzymanym futrem, i które uważały, że należy je rozpieszczać, co traktowały jako 

przywilej królewski.

Podarta   bluza   bawełniana   Qwillerana   i   jego   zagracone   mieszkanie   nie   stanowiły 

jakiejkolwiek wskazówki co do kwalifikacji zawodowych i statusu materialnego właściciela. 

Był   weteranem   dziennikarstwa,   który   widział   niejedno,   obecnie   emerytowanym   i 

mieszkającym w małym północnym miasteczku Pickax; niedawno odziedziczył miliony czy 

też   miliardy   z   masy   spadkowej   Klingenschoenów;   tłum   księgowych   zatrudnionych   przez 

wykonawców testamentu nie zdołał jeszcze określić dokładnej sumy.

Jednakże Qwilleran nie dbał o bogactwo i miał skromne potrzeby. Wystarczało mu w 

zupełności   mieszkanie   nad   garażem,   tego   ranka   zaś   zadowolił   się   na   śniadanie   kawą   i 

czerstwym   pączkiem.   Natomiast   jego   współlokatorzy   odznaczali   się   bardziej 

wyrafinowanymi podniebieniami. Otworzył dla nich puszkę krabów królewskich z Alaski, po 

background image

czym zmieszał jej zawartość z surowym żółtkiem i przybrał kilkoma okruchami doskonałego 

angielskiego cheddara.

- Specjalność dnia: skorupiaki a la tartare fromagere - oznajmił, stawiając na podłodze 

talerz, a dwa drgające nosy zastygły na chwilę nad potrawą, niczym koneserzy zbierający 

bukiet wyśmienitego wina.

Po śniadaniu  koty przycupnęły  obok siebie,  jakby oczekując,  że coś  się wydarzy. 

Qwilleran   dokończył   lekturę   gazet,   wypił   jeszcze   dwie   filiżanki   kawy   i   oddał   się 

rozmyślaniom.

-   No   dobra,   moi   drodzy   -   powiedział,   ocknąwszy   się   z   kofeinowych   refleksji.   - 

Podjąłem decyzję: jedziemy nad jezioro. Spędzimy trzy miesiące w drewnianej chacie.

Miał   w   zwyczaju   omawiać   wszystkie   sprawy   z   kotami.   Było   to   bardziej 

satysfakcjonujące niż mówienie głośno do siebie, a jego słuchacze zdawali się lubić brzmienie 

ludzkiego głosu, który kierował w ich stronę konwersacyjne dźwięki.

Yum Yum, przyjazna mała kotka, zamruczała z zadowoleniem. Koko, samiec, wydał z 

siebie przenikliwe, lecz dwuznaczne „miau!".

-   Co   chciałyście   przez   to   powiedzieć?   -   spytał   Qwilleran,   a   otrzymawszy   w 

odpowiedzi jedynie nieodgadnione spojrzenie niebieskich oczu, ciągnął: - Mam trzy powody, 

by pragnąć wyjazdu z miasta: Pickax jest nudne przy ładnej pogodzie; Polly Duncan opuściła 

mnie na całe lato; skończyły się nam kostki lodu.

Od dwóch lat mieszkał w Pickax - nie z wyboru, tylko na mocy testamentu Fanny 

Klingenschoen   -   a   w   lipcu   stare   kamienne   budynki   i   brukowane   ulice   wydawały   się 

nieciekawe.   Pobliski   kurort   Mooseville   natomiast   rozkwitał   liśćmi,   kwiatami,   ptakami, 

blaskiem   słońca,   niebieskim   niebem,   łagodnymi   falami,   wiatrem   znad   jeziora   i   hordami 

beztroskich turystów.

Drugi powód niezadowolenia Qwillerana był bardziej istotny. Polly Duncan, główna 

bibliotekarka w Pickax, wokół której zaczynało się koncentrować jego życie, spędzała lato w 

Anglii na zasadzie wymiany wakacyjnej, on zaś czuł się niespokojny i niespełniony. Choć 

wiedział   niewiele   o   rozrywkach   na   świeżym   powietrzu,   a   wędkowanie   interesowało   go 

jeszcze mniej, wykombinował sobie, że drewniana chata na samotnej wydmie z widokiem na 

rozległe błękitne jezioro wyleczy go z apatii.

Był jeszcze trzeci powód, mniej subtelny, ale bardziej konkretny: lodówka w jego 

mieszkaniu odmówiła posłuszeństwa. Qwilleran zawsze oczekiwał, że urządzenia domowe 

będą działać bez zarzutu, i zdradzał irracjonalne zniecierpliwienie, kiedy sprzęt się psuł. Na 

nieszczęście miejscowy specjalista od lodówek wyjechał na biwak do północnej Kanady, a 

background image

drugi serwisant - było ich tylko dwóch w całym okręgu - wylądował w szpitalu z powodu 

przepukliny jądra galaretowatego.

Biorąc wszystko pod uwagę, lato w Mooseville wydawało się Jimowi Qwilleranowi 

doskonałym pomysłem.

- Zapewne nie pamiętacie tego domku - zwrócił się do kotów. - Spędziliśmy tam przed 

dwoma laty kilka tygodni i podobało się wam. Chata ma dwie osłonięte werandy. Będziecie 

mogły obserwować ptaki, wiewiórki i robaki, nie mocząc sobie przy tym łap.

Licząca  siedemdziesiąt   pięć  lat   chata  wraz  z  akrami  lasu  i  półmilowym   brzegiem 

jeziora należała do licznych  dóbr, jakie Qwilleran odziedziczył  z masy spadkowej Fanny 

Klingenschoen,  i była  zarządzana  przez wykonawców  ostatniej  woli  do chwili  spełnienia 

wszystkich warunków testamentu. Musiał tylko przekazać swe życzenie adwokatom, a ekipa 

techniczna   włączyłaby   prąd,   uaktywniła   kanalizację,   podłączyła   telefon   i   usunęła   kurz   z 

mebli.   „Nie   musi   się   pan   niczym   martwić!   -   zapewnił   go   adwokat   Hasselrich   z 

bezgranicznym   optymizmem.   -   Znajdzie   pan   klucz   pod   wycieraczką.   Wystarczy   tylko 

otworzyć drzwi, wejść do chaty i cieszyć się relaksującym latem".

Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. Wakacje zaczęły się od martwego 

pająka,   a   skończyły   na   martwym   stolarzu,   Jim   Qwilleran   zaś   -   szanowany   dziennikarz, 

najbogatszy człowiek w okręgu i przyzwoity człowiek - został posądzony o morderstwo.

On jednak, w błogiej nieświadomości, uwierzył adwokatowi na słowo. Przygotowując 

się   do  wyprawy  nad  jezioro,   włożył  do  swojego  małego  samochodu   kilka   letnich  ubrań, 

pudełko   z   książkami,   opiekacz   do   indyków   ze   żwirkiem,   służący   kotom   za   kuwetę, 

skomputeryzowany   ekspres   do   kawy,   maszynę   do   pisania   i   oba   koty   syjamskie   w   ich 

podróżnej   klatce.   Był   to   wiklinowy   koszyk   wyłożony   puchową   poduszką.   Yum   Yum 

wskoczyła do niego z wielką ochotą. Koko zwlekał. Miał jakiś tajemniczy koci powód, by nie 

pójść w ślady swej towarzyszki.

- Nie bądź takim smutasem - przekonywał Qwilleran. - Wskakuj i ruszamy w drogę.

Powinien się domyślić, że kocich kaprysów nie należy lekceważyć. Kot zdawał się 

mieć szósty zmysł, którym wyczuwał niebezpieczne sytuacje.

Kiedy wyruszyli wreszcie na wycieczkę do Mooseville - miasteczko znajdowało się 

zaledwie   trzydzieści   mil   dalej   -   podróż   nabrała   uroku   safari.   Niebo   było   słoneczne, 

czerwcowy wiaterek łagodny, a pogoda na tyle ładna, by Qwilleran mógł włożyć szorty i 

sandały.  Chcąc uniknąć turystycznych  korków na drodze, ruszył  na północ Sandpit Road 

zamiast   główną   szosą,   machając   przyjaźnie   do   nieznajomych   w   pikapach   albo   trąbiąc   z 

sympatią   na   każdego   farmera   w   swoim   traktorze.   W   ciągu   kilku   minut   otrząsnął   się   z 

background image

wszelkich napięć wywołanych przez Kamienne Miasto, bo choć Pickax liczyło zaledwie trzy 

tysiące   mieszkańców,   odznaczało   się   komercyjnym   gwarem   głównej   siedziby   okręgu.   Z 

narastającym uniesieniem planował swoje lato. Zamierzał dużo czytać, udawać się na długie 

spacery   po   plaży   i   pływać   w   kajaku,   ilekroć   jezioro   byłoby   spokojne.   Miał   także 

zobowiązanie   natury   zawodowej:   dwa   artykuły   tygodniowo   dla   lokalnej   gazety   Moose 

County, na drugą stronę. Miał nadzieję, że jego kolumna zatytułowana „Piórkiem Qwilla" 

dostarczy pisarskiej satysfakcji (redaktor dał mu carte blanche w doborze tematów) i będzie 

na tyle wymagająca, by doprowadzić do wrzenia twórcze soki.

- Jak tam z tyłu? Wszyscy zadowoleni? - zawołał przez ramię, nie otrzymując jednak z 

koszyka jakiejkolwiek odpowiedzi.

Qwilleran żałował tylko jednego, jeśli chodzi o nadchodzące lato: że nie będzie dzielił 

go z Polly Duncan. Jej odpowiednik, bibliotekarka ze środkowej Anglii, przyjechała już do 

Pickax.   Młoda,   obcesowa,   energiczna   w   działaniu   i   oszczędna   w   słowach,   stanowiła 

przeciwieństwo  Polly,  która odznaczała  się łagodną naturą  i cichym,  niskim melodyjnym 

głosem. Polly miała zaokrągloną sylwetkę, a jej pozbawione stylu włosy były poprzecinane 

pasemkami siwizny, lecz zapewniała ona Qwilleranowi niezwykle inspirujące towarzystwo. 

Ich   randkom   z   kolacjami   towarzyszyły   ożywione   dyskusje,   a   weekendy   w   jej   wiejskiej 

samotni sprawiały, że czuł się o dwadzieścia lat młodszy.

Kiedy Qwilleran snuł refleksje o nieobecności Polly, od północy zaczął się zbliżać 

jakiś samochód, znacznie przekraczając dozwoloną szybkość. Rozpoznał kierowcę. Był  to 

Roger MacGillivray,  młody reporter lokalnej gazety.  Qwilleran pomyślał z przekąsem, że 

Roger pędzi do redakcji, by przekazać sensacyjną wiadomość o jakimś doniosłym wydarzeniu 

w Mooseville: ktoś złapał wielgachną rybę albo czyjaś prababka skończyła dziewięćdziesiąt 

dziewięć lat. Wstrzymać druk!

Roger był  sympatycznym  młodym  człowiekiem  i miał  dość interesującą  teściową. 

Spędzała letnie miesiące w domku oddalonym o pół mili od chaty Fanny Klingenschoen. 

Mildred Hanstable uczyła ekonomii i sztuki w szkołach w Pickax, pisywała artykuły do działu 

porad kulinarnych w miejscowej gazecie i była przypadkowo znakomitą kucharką. Qwilleran 

pomyślał sobie, że może w ciągu najbliższych tygodni spodziewać się kilku zaproszeń na 

obiad. Mildred miała co prawda męża, ale był „nieobecny" i nikt nigdy o nim nie wspominał.

Niebawem farmy ziemniaczane, rancza owcze i odkrywki piasku zostały daleko w 

tyle,   droga   zaś   zagłębiła   się   w   bujne   i   wiecznie   zielone   lasy.   Niejakie   poruszenie   w 

wiklinowym koszyku dowodziło, że koty wyczuwają atmosferę jeziora, wciąż odległego o 

milę.   Sam   Qwilleran   zauważył   pewną   zmianę   -   ożywczą   lekkość.   Magia   Mooseville! 

background image

Każdego lata przyciągała tłumy turystów z zanieczyszczonych, trapionych przestępczością 

obszarów wielkomiejskich w południowej części stanu, zwanej przez miejscowych Nizinami.

- Już niedługo - oznajmił swoim pasażerom.

Nagle pokazało się jezioro, akwen tak rozległy, że jego niebieska tafla stykała się w 

jakimś niewidocznym punkcie z błękitem nieba. Stojący na poboczu znak firmowy jakiejś 

izby handlowej witał gości w „Mooseville, 400 mil na północ od wszystkiego!". W tym 

miejscu trasa biegła wzdłuż wybrzeża, wznosząc się stopniowo ku szczytowi słynnych wydm. 

Qwilleran zmarszczył czoło, dostrzegając niepokojące zmiany: zobaczył błoto na chodnikach 

i wywrotki wyjeżdżające z lasu, usłyszał też zawodzenie pił łańcuchowych i ogłuszający hałas 

koparek.   Z   żalem   przyjął   do   wiadomości   oznaki   rozbudowy,   uświadamiając   sobie   jej 

nieuniknioność. Następnie pojawił się łuk w stylu rustykalnym, oznaczający wjazd do klubu 

„Na Wydmach", prywatnego osiedla turystów, gdzie mieszkała także Mildred Hanstable.

Pół   mili   dalej   skręcił   w   polną   drogę   oznaczoną   literą   K   na   cedrowym   słupie. 

Wiklinowy koszyk zaczął podskakiwać niecierpliwie. Koty wiedziały! Były tu ostatni raz dwa 

lata temu, a jednak zapamiętały ten zapach; wyczuwały otoczenie. Prywatna droga wiła się 

pośród lasu, obok dzikich wiśni w rozkwicie, przez zagajnik białych brzóz, w górę i w dół 

łagodnych wydm, zrodzonych przed wiekami przez aktywność jeziora, teraz zaś porośniętych 

gęsto wielkimi dębami i strzelistymi sosnami o ciężkich czubkach.

Droga kończyła się polaną, na której stała malownicza stara chata - jej bale i spoiwa 

poczerniały ze starości - niemal przygnieciona przez solidny komin z kamienia polnego.

- Jesteśmy na miejscu! - oznajmił Qwilleran, podnosząc wieko kosza. - Zostańcie tu, a 

ja się rozejrzę.

Podczas   gdy   koty   skakały   wewnątrz   samochodu   i   stawały   na   tylnych   łapach,   by 

patrzeć   przez  szyby,  on  podszedł   do  krawędzi   wydmy   i  spenetrował   wzrokiem  spokojne 

jezioro. Łagodne fale obmywały z uwodzicielskim rytmicznym pluskiem piaszczystą plażę. 

Wiaterek był istną pieszczotą. Wśród gałęzi drzew wiśniowych śmigały stadka maleńkich 

żółtych ptaków. 

I właśnie tu, w tym cichym raju, miał spędzić całe lato!

Tak   jak   obiecał   Hasselrich,   klucz   leżał   pod   wycieraczką   na   osłoniętym   ganku,   i 

Qwilleran z zapałem otworzył drzwi. Gdy tylko to zrobił, poczuł na twarzy silny podmuch 

chłodnego   powietrza   -   stęchłe   tchnienie   chaty,   która   była   zamknięta   przez   całą   zimę. 

Wzdrygnął się odruchowo i wycofał na ganek skąpany w letnim cieple. Coś było nie tak! 

Hasselrich zawiódł go! Sięgnął ostrożnie za framugę drzwi i odszukał kontakt; światło w 

hallu zapłonęło, wiedział więc, że w domku jest prąd. Ktoś też zjawił się wcześniej, by zdjąć 

background image

pokrowce z mebli w salonie. Qwilleran wyszedł pospiesznie na ciepły ganek, by przemyśleć 

tę niespodziewaną komplikację.

Pamiętał mgliście z poprzedniego pobytu grzejnik zainstalowany natrętnie na ścianie 

salonu. Wziął pospiesznie kurtkę z samochodu, żałując, że ma na sobie szorty i sandały, i 

jeszcze raz odważył  się wkroczyć  w stęchły chłód domu. Zapalił pospiesznie światło, po 

czym   otworzył   wewnętrzne   okiennice,   które   zaciemniały   wnętrze.   W   mrocznym   kącie 

majaczył   ogrzewacz   ścienny   -   płaska   metalowa   skrzynka   ze   szparami   wentylacyjnymi   i 

pokrętłami, a także tabliczką, która miała czelność głosić dumnie: „Komfort-grzejnik".

Qwilleran sapnął gniewnie w wąsy. Termostat był nastawiony na dwadzieścia dwa 

stopnie   Celsjusza,   ale   termometr   wskazywał   dziesięć,   Qwilleran   zaś   miał   wrażenie,   że 

temperatura jest bliska zeru, w dodatku zeru wilgotnemu. Przesunął termostat na najwyższy 

poziom,   ale  nie  poczuł  powiewu  gorąca,  nie  rozległo   się  nawet  ciche  kliknięcie.   Kopnął 

metalową skrzynkę, co było prymitywną techniką, która sprawdzała się w przypadku starych 

urządzeń parowych, ale nie zrobiło wrażenia na komfort-grzejniku.

Qwilleran   spędził   całe   życie   w   swoim   mieszkaniu   i   pokojach   hotelowych,   gdzie 

wystarczyło   jedynie   powiadomić   kierownika,   by   kapiący   kran   został   naprawiony,   a 

obluzowana   klamka  umocowana.  Co  do grzejników   wykazywał   się całkowitą  ignorancją. 

Jednego był w każdym razie pewien: nie mógł narazić swoich kotów na ten arktyczny chłód. 

Były   zwierzętami   domowymi,   przyzwyczajonymi   do   centralnego   ogrzewania   i 

nasłonecznionych parapetów w porze letniej.

W   domku   był   oczywiście   kominek,   obok,   w   drewnianym   pojemniku,   spoczywały 

polana, ale nie mógł znaleźć zapałek. Odruchowo poszukał w kieszeni kurtki, choć przestał 

palić fajkę ponad rok wcześniej. Sprawdził też inne urządzenia i stwierdził, że kanalizacja 

funkcjonuje, a w telefonie jest sygnał. Poczęstował grzejnik jeszcze jednym kopniakiem i 

sklął   jego   upór.   W   tym   momencie   usłyszał   niecierpliwe   miauczenie   dobiegające   z 

samochodu.

Wyrzucając   z   siebie   stosowne   przekleństwo,   wyszukał   pewien   numer   w   cienkiej 

książce telefonicznej Mooseville.

- Dzień dobry! - zaćwierkał miły kobiecy głos.

- Mildred, tu Qwill - powiedział pospiesznie. - Jestem w chacie. Przyjechałem właśnie 

z kotami, żeby spędzić tu lato.

- To cudownie! - zawołała. - Możesz przyjść na jutrzejsze przyjęcie na plaży.

background image

- Zapomnij o przyjęciach - warknął. - Jest coś nie tak z cholernym grzejnikiem! W 

domku jest zimno jak w podziemnej jaskini! Co mam zrobić? Znasz kogoś, do kogo mógłbym 

zadzwonić?

- Może zgasł płomień pilota - podsunęła z nadzieją w głosie. - Sprawdziłeś, czy się 

pali?

- Nie wiem nawet, gdzie go szukać ani jak wygląda.

- Z przodu powinny być małe drzwiczki...

Qwilleran kichnął.

- Powiedz mi tylko, kto naprawia takie rzeczy, Mildred. Jestem bliski podwójnego 

zapalenia płuc.

- Jesteś na liście pana Glinko? - spytała.

Zaczął tracić cierpliwość.

- Glinko? Kto to jest Glinko?

- Nikt ci nie mówił o panu Glinko? Możesz dzwonić do niego o każdej porze dnia i 

nocy,  a on przyśle  ci hydraulika,  elektryka  czy jakiegokolwiek fachowca, którego akurat 

potrzebujesz. To prawdziwa wygoda dla...

-   Dobrze,   jaki   jest   do   niego   numer?   -   przerwał   jej,   trzęsąc   się   i   przytupując   dla 

rozgrzewki.

- Nie tak szybko, Qwill. Najpierw musisz podjechać do jego sklepu, wpisać się na 

listę, uiścić opłatę i dać mu klucz do swojego domku.

- Nie podoba mi się pomysł z rozdawaniem kluczy każdemu, kto się nawinie - rzucił 

poirytowany.

- Ludzie są tu absolutnie uczciwi - zapewniła go z nutą przy-gany w głosie. - Za długo 

mieszkałeś na Nizinach. Wszystkich podejrzewasz.

Qwilleran podziękował jej zwięźle, pobiegł do samochodu i znów wsadził koty do ich 

koszyka podróżnego.

- Przepraszam. Wybieracie się na jeszcze jedną przejażdżkę - oznajmił.

Skierowali   się   do   śródmieścia   Mooseville,   trzy   mile   na   zachód,   gdzie   w   sklepie 

żelaznym Hugginsa można było dorobić klucze.

- Spędza pan tu lato, panie Q? - spytał właściciel.

- Owszem, jeśli tylko uda mi się pozbyć zimna z chaty, Cecil. Gdzie mogę znaleźć 

fachowca, który naprawi grzejnik?

- Glinko ich zatrudnia - wyjaśnił Cecil. - Niech pan się z nim skontaktuje.

background image

Mildred   powiedziała,   że   Glinko   prowadzi   swój   interes   tuż   za   pocztą,   i   Qwilleran 

znalazł tam tylko jeden budynek: warsztat - brudny od smaru, obskurny warsztat z wielkimi 

drzwiami, które były otwarte. W środku stał samochód z podniesioną maską. Spod maski 

sterczały w powietrzu  dwie patykowate  nogi w starych  podartych  dżinsach,  podczas gdy 

tułów krył się pośród zaworów, świec i cylindrów. Głowy nie było widać.

- Przepraszam - powiedział Qwilleran do kołyszących się stóp. - Gdzie mogę znaleźć 

pana Glinko?

Tułów cofnął się z czeluści maski i ukazała się głowa - twarz niemal zakryta przez 

dziko rozrośnięte  bokobrody,  przypominające  szczurze  gniazdo włosy pod zatłuszczonym 

beretem i dwoje jasnych, wesołych oczu. Podobny do gnoma osobnik zsunął się po zderzaku i 

wylądował zgrabnie na betonowej podłodze.

-   Masz   go   pan   przed   sobą   -   oznajmił   z   bezzębnym   uśmiechem.   -   Z   kim   mam 

przyjemność?

- Nazywam się Qwilleran, zatrzymałem się w chacie Fanny Klingenschoen niedaleko 

klubu „Na Wydmach".

Gnom przytaknął ze zrozumieniem.

- Stoi tam słup z dużym K.

- Zgadza się - odparł Qwilleran. - Mam problem z ogrzewaniem. Potrzebuję kogoś, kto 

to naprawi.

- Niech pan pójdzie pogadać z żoną - mały człowieczek skinął głową w stronę domu 

na tyłach. - Ona się tym zajmuje.

Qwilleran wymamrotał podziękowania i ruszył w stronę domu, przedzierając się przez 

wysokie   chwasty,   kawały   betonu   i   części   samochodowe.   Na   zarośniętym   parkingu   stały 

jeszcze trzy samochody, oczekując zainteresowania ze strony pana Glinko, każdy w cenie 

około czterdziestu tysięcy dolarów.

Dom nie przedstawiał się wiele lepiej od warsztatu. Schodki frontowe były zapadnięte 

i Qwilleran wszedł ostrożnie po resztkach desek i zastukał w pęknięte drzwi z siatką na 

owady. Kobieta, która wytoczyła się z głębi domu, podrygując obfitym ciałem w bufiastej 

sukience jak namiot, była uśmiechnięta i emanowała życzliwością. Przedstawił się i oznajmił:

- Rozumiem, że nadzoruje pani serwis naprawczy.

- Serwis! - huknęła, trzęsąc z rozbawienia pulchnymi policzkami. - A to dobre! Ale się 

Glinko uśmieje. Cha, cha, cha! Wchodź pan i wstąp do klubu. Piwo?

- Dziękuję, ale w samochodzie czeka na mnie dwoje przyjaciół - odmówił grzecznie.

background image

Wprowadziła go do salonu, gdzie nic nie wskazywało, by prowadzono tu jakikolwiek 

biznes.

- Dwie stówy wstępnego - oświadczyła  kobieta. - Pięćdziesiąt opłaty rocznej albo 

stówa, jak chce mieć pan pierwszeństwo w kolejce.

Qwilleran pomyślał, że opłata jest wygórowana, ale podał swoje nazwisko i adres 

domku i zdecydował się na usługę priorytetową.

-   Muszę   jak   najszybciej   naprawić   grzejnik.   Kiedy   może   pani   wyekspediować 

fachowca?

- Wyekspediować! - zawołała z rozbawieniem. - A to dobre! Muszę się tego nauczyć! 

Niech pomyślę... Potrzebuje pan jak najszybciej hydraulika, hę? - Spojrzała w górę, jakby 

wykaz pracowników znajdował się na poplamionym suficie. - Ralph pojechał do Pickax po 

nowe rury... Jerry dostał kataru siennego, nic nie widzi i nie może prowadzić... Mały Joe ma 

akurat robotę niedaleko pana, zakłada nową toaletę w domu Urbanków. Wyślę wiadomość 

przez radio.

- Mam teraz zapłacić za usługę? - spytał Qwilleran.

- Nie. Zapłaci pan Małemu Joe, jak wykona robotę. Ale musi dać mi pan klucz.

Wręczył jej z niechęcią nowy klucz.

- Wypiszę pani czek na trzysta dolarów. Może być? Pani Glinko potrząsnęła głową i 

wyszczerzyła zęby.

- Przyjmujemy tylko gotówkę.

- Wobec tego muszę pojechać do banku. Zechce pani zapisać moje nazwisko i adres? 

Qwilleran - przeliterował.

- Mam to już w głowie - zapewniła, stukając się palcem w skroń. - Wyekspediuję 

Małego Joe po obiedzie. - Jezu, wyekspediuję! Cha, cha, cha!

- Dopiero po obiedzie? - próbował protestować.

- To my jemy obiad. Wy, ludzie z miasta, jecie lunch. Cha, cha, cha!

Po wizycie w banku, gdzie wziął trochę gotówki dla pani Glinko, Qwilleran podjechał 

na parking, skąd rozciągał się widok na przystań. Tam uwolnił koty z koszyka.

-   Nie   ma   sensu   wracać   do   domu   -   poinformował   zwierzęta.   -   Damy   czas   temu 

facetowi, żeby mógł naprawić grzejnik. Miejmy nadzieję, że system pani Glinko okaże się 

skuteczny.

Kupił w barku hot-doga i kawę i raczył się nimi, siedząc w wozie. Zaproponował kilka 

okruchów kotom, ale odmówiły grzecznie. Wspólnie obserwowali flotyllę kołyszącą się przy 

pomoście: łodzie wędkarskie do wynajęcia, małe jachty i żaglówki o wysokich masztach. 

background image

Pomyślał sobie, że do Mooseville płynie strumień pieniędzy i że niebawem miejscowi zaczną 

się   bogacić   i  spędzać   wakacje   na   południu.   Zastanawiał   się,   gdzie   państwo   Glinko   będą 

spędzać zimy. W Palm Springs? Caneel Bay?

O drugiej ruszył powoli do domku, powątpiewając w wiarygodność i skuteczność pani 

Glinko.   Z   ulgą   jednak   dostrzegł   na   polanie   zaparkowaną   furgonetkę   -   zardzewiały, 

nieoznakowany pojazd z szeroko otwartymi tylnymi drzwiami; w środku znajdował się sprzęt 

i typowe narzędzia hydraulika.

Drzwi chaty także były otwarte, zarówno od frontu, jak i od tyłu, i wnętrze domku 

owiewał   ciepły   czerwcowy   wiatr.   Mały   Joe   miał   dość   rozumu,   by   przewietrzyć   lokum. 

Wykazał się rozsądkiem, jak stwierdził w duchu Qwilleran. Dlaczego sam tego nie zrobiłem?

Drzwiczki grzejnika były uchylone, przed nim zaś na podłodze leżało rozciągnięte 

ciało. Qwilleran dostrzegł najpierw zabłocone buty robocze, potem wytarte dżinsy. Nim jego 

wzrok spoczął na spłowiałej czerwonej koszuli w kratę, wiedział, że to nie jest mechanik.

- Witam - powiedział niepewnie. - Jest pan hydraulikiem? Ciało przekręciło się i po 

chwili na podłodze usiadła dobrze zbudowana młoda kobieta o mysich włosach upchniętych 

pod czapką i powiedziała:

- W pilocie był martwy pająk. Całe urządzenie jest od środka zabrudzone. Właśnie je 

czyszczę.   Ma   pan   miotłę?   Napaskudziłam   na   podłodze.   -   Zostało   to   oznajmione   bez 

jakiegokolwiek wyrazu na szerokiej płaskiej twarzy. Szare oczy spoglądały obojętnie.

- Zaskoczyła mnie pani - wyznał Qwilleran. - Spodziewałem się faceta o imieniu Joe.

- Jestem Joanna - wyjaśniła. - Mój tata miał na imię Joe, tak więc był Duży Joe i Mały 

Joe.

Cały czas miała spuszczony wzrok.

- On też był hydraulikiem?

- Raczej stolarzem, ale robił różne rzeczy.

Uświadamiając sobie, że kobieta mówi w czasie przeszłym, wyczuł rodzinną tragedię.

-   Co   się   stało,   Joanno?   -   spytał   współczującym   tonem,   w   którym   pobrzmiewało 

szczere   zainteresowanie   i   jednocześnie   zawodowa   ciekawość.   Przyszło   mu   do   głowy,   że 

hydraulik płci żeńskiej stanowiłby odpowiedni temat dla „Piórka Qwilla".

- Mój tata zginął tragicznie. - Wciąż siedziała na podłodze, nie patrząc mu w oczy.

- Przykro mi to słyszeć, bardzo przykro. Czy to był wypadek samochodowy?

Potrząsnęła ze smutkiem głową i wyjaśniła swoim spokojnym i trzeźwym głosem:

- Spadła na niego tylna klapa wywrotki.

- To straszne! - zawołał Qwilleran. - Kiedy to się stało?

background image

- Dwa miesiące temu.

- Wyrazy współczucia. Ile miał lat? - spytał; Joanna wyglądała na jakieś dwadzieścia 

pięć.

- Czterdzieści trzy. - Odwróciła się do grzejnika, jakby chcąc zakończyć przykrą dla 

niej  rozmowę.   Zapaliła   pilota,  zamknęła   drzwiczki   i  dźwignęła  się  na   nogi.  -  Gdzie   jest 

miotła?

Qwilleran przyglądał się, jak zamiata, dostrzegając przy tym, że jest bardzo sumienna. 

Joanna była silną osobą o zdrowym wyglądzie, ale nigdy się nie uśmiechała.

- Zaraz wracam - powiedziała, zanosząc do samochodu skrzynkę z narzędziami. Kiedy 

wróciła, mruknęła: - Trzydzieści pięć dolarów.

Zakładając, że podobnie jak pani Glinko woli gotówkę, odliczył kilka banknotów z 

portfela i przyjął od niej rachunek z adnotacją „Zapłacono - Jo Trupp". Pomyślał, że suma jest 

wysoka, ale cieszył się, że ogrzewanie działa.

Następnie wręczyła mu jakiś żółty papier.

- Musi pan to podpisać - wyjaśniła, nie patrząc na niego. - To dla pani Glinko.

Był to kwit potwierdzający, że zapłacił Jo Trupp za naprawę grzejnika - dwadzieścia 

pięć dolarów. Dwadzieścia pięć? Wahał się przez chwilę, zastanawiając nad tą rozbieżnością, 

gdy uświadomił  sobie, że ma  do czynienia z korupcją na niewielką skalę. Nie zamierzał 

jednak zawstydzać biednej dziewczyny z powodu dziesięciu dolarów. Musiała bez wątpienia 

zapłacić pani Glinko procent od zysku i zapewne lubiła uszczknąć trochę dla siebie.

Gdy tylko furgonetka zniknęła na pofałdowanej drodze, a klimat w domku stał się 

znośny, Qwilleran mógł wreszcie podziwiać wnętrze: pomalowane na biało ściany z bali, 

wysoki sufit z krzyżującymi się belkami, polakierowane drewniane podłogi kryte indiańskimi 

chodnikami,  dwie białe sofy ustawione pod kątem przy kominku i wreszcie niezrównany 

widok z okien wychodzących na północ. Na jeziorze, niedaleko, ścigały się żaglówki. Sto mil 

dalej, po drugiej stronie, leżała Kanada.

Wniósł do środka wiklinowy koszyk i podniósł ostrożnie wieko. Natychmiast z jego 

wnętrza   wychyliły   się  dwie  brązowe  maski  o  szerokich  niebieskich  oczach   i sterczących 

uszach, po czym zaczęły obracać się jak peryskopy. Upewniwszy się, że wszystko jest w 

porządku, koty wyskoczyły  ze środka:  zwinne ciała o blado-płowym  futrze - jego barwę 

podkreślały   szczupłe   brązowe   nogi   -   przypominających   bicze   beżowych   ogonach   i   tych 

brązowych   ciekawskich   maskach.   Qwilleran   przeprosił   je   za   długi   pobyt   w   koszyku   i 

niewyobrażalną   zwłokę,   ale   zignorowały   go   i   ruszyły   wprost   do   kominka,   by   obwąchać 

miejsce, gdzie dwa lata wcześniej na podłodze spoczywała niedźwiedzia skóra; przesiąknięta 

background image

wówczas krwią, była nie do odratowania, dlatego zastąpił ją indiański chodniczek. Następnie 

Koko spojrzał z zainteresowaniem na głowę łosia zawieszoną nad kominkiem, Yum Yum zaś 

rozpłaszczyła się na podłodze, by wpełznąć pod sofę, gdzie kiedyś chowała swoje zabawki. 

Po kilku minutach znajdowały się wysoko w górze i śmigały po belkach pod sufitem, skakały 

po gzymsie kominka, przebiegały po kanapach i ślizgały się po ręcznie tkanych chodnikach 

na wypolerowanej podłodze.

Qwilleran przyniósł z samochodu bagaże i zadzwonił do Mildred Hanstable.

- Słuchaj, Mildred, przepraszam, że nie byłem dziś rano zbyt grzeczny. Rozmawiałem 

z tobą trochę obcesowo.

- Nic się nie stało, Qwill. Wiem, że byłeś zdenerwowany. Wszystko skończyło się 

dobrze?

- Nadzwyczaj! Dziękuję za pomoc. Glinko zajęła się sprawą w mgnieniu oka. Muszę 

jednak z tobą pomówić o tej niezwykłej parze i ich dość nietypowym podejściu do biznesu.

Mildred wybuchnęła śmiechem.

- Wszystko działa, więc nie psuj tego. A może wpadniesz dziś na kolację? Przygotuję 

zapiekankę z sałatką i wyjmę z zamrażalnika placek z owocami.

Qwilleran przyjął bezzwłocznie zaproszenie i wybrał się specjalnie do Mooseville, 

żeby kupić dla Mildred butelkę jej ulubionej szkockiej whisky i sok z białych winogron dla 

siebie. Dorzucił jeszcze zapas smakołyków dla swoich kotów.

Kiedy   wrócił   z   miasta,   Koko   przebywał   w   tylnym   korytarzu,   zajęty   nowym 

odkryciem. Korytarz służył jako pomieszczenie dla wycieraczki w kolorze błota, garderoba z 

wieszakami na kurtki, składzik na środki czystości i inne rzeczy.  Koko wczołgał się pod 

dywanik, po czym zaczął się wiercić i wydawać gardłowe pomruki.

Qwilleran   podniósł   chodniczek.   Pod   spodem   znajdowała   się   klapa   o   powierzchni 

około pół metra kwadratowego, z wpuszczonym w drewno metalowym kółkiem-uchwytem. 

Kot obwąchiwał z zacięciem owo znalezisko.

Qwilleran ujrzał w wyobraźni podziemie pełne rur i tajemniczą plątaninę przewodów, 

a jego ciekawość dorównywała kociej.

- Usuń się, stary, rzucimy na to okiem - powiedział. Znalazł w składziku latarkę i 

podniósł ciężki dębowy właz. - To piasek! Nic tylko piasek!

Koko balansował na krawędzi otworu, gotów skoczyć w czeluść.

- Nie! - zagrzmiał Qwilleran i kot się skrzywił, cofnął i od-maszerował, by zająć się 

nonszalanckim lizaniem futra.

background image

Nim Qwilleran wyruszył do chaty Mildred, jego towarzysze zostali nakarmieni i teraz 

wylegiwali się na ganku z widokiem na jezioro. Siedzieli  w plamie  światła słonecznego, 

całkowicie zadowoleni ze swego losu, czemu nie należało się dziwić. Skonsumowali puszkę 

czerwonego tuńczyka (bez ciemnej skóry) i dwie wędzone ostrygi. Teraz zażywali relaksu w 

leniwych pozach, Qwilleran zaś udał się na palcach po swój aparat fotograficzny, ale gdy 

tylko koty zauważyły, że patrzy na nie przez celownik, Yum Yum zaczęła się drapać po uchu, 

zezując idiotycznie niebiańskimi oczami, podczas gdy Koko przewrócił się na bok i zajął 

nasadą swojego ogona, wysuwając jedną łapę ku firmamentowi.

Obydwoje zostali przegnani z ganku i zamknięci w chacie, nim Qwilleran wyruszył 

spacerkiem do domku Mildred, pół mili dalej. Z jego działką graniczył  odludny kawałek 

plaży,   obmywany   leniwymi   falami.   Dalej   widać   było   nawis   skalny   nad   wodą,   znany 

powszechnie jako Mewi Punkt, choć rzadko można było zauważyć tu mewę, chyba że jezioro 

wyrzuciło   na   brzeg   jakąś   zdechłą   rybę.   Za   Mewim   Punktem   na   wydmie   przycupnęło 

dwanaście   domków   -   istny   kalejdoskop   stylów   architektonicznych:   rustykalnego, 

nowoczesnego,   spokojnego   czy   po   prostu   paskudnego,   jak   chociażby   budowla 

przypominająca   kształtem   łódkę,   należąca   rzekomo   do   emerytowanego   kapitana   żeglugi 

morskiej.

Ostatni w szeregu był żółty domek Mildred. Nieco dalej, na wydmie, trwały prace 

budowlane. Wylano już fundamenty, zaczęto też wznosić drewniany szkielet.

Na szczyt wydmy prowadziło dwadzieścia drewnianych stopni, aż do tarasu z jego 

stołem i żółtym parasolem, i gdy Qwilleran dotarł na górę, Mildred już czekała na niego, a jej 

pulchną figurę okrywała luźna sukienka plażowa.

- Co to takiego? - spytał Qwilleran, machając ręką w stronę budowy.

- Osiedle mieszkalne - odparła ze smutkiem. - Nie jestem z tego powodu szczęśliwa, 

ale zaproponowali nam dostęp do klubu i basenu, więc nie jest tak źle. Woda w jeziorze i tak 

jest za zimna, żeby się kąpać, więc. czemu nie?

Przekazując   gospodyni   butelki,   zaproponował,   że   przygotuje   drinki,   więc   Mildred 

skierowała go do wnętrza domu i pokazała, gdzie znaleźć szklanki i lód. Ich głosy wydawały 

się stłumione, ponieważ na ścianach wisiały ręcznie tkane kołdry o wzorach tradycyjnych i 

dziko nowoczesnych. Na rogach były wyszyte inicjały H.M.

- Wymagają  pewnie mnóstwa  roboty - zauważył  Qwilleran, wyczuwając temat do 

swojej rubryki.

- Ja zajmuję się tylko aplikacją - wyjaśniła. - Kołdry szyją moje pracownice.

background image

Prócz   pracy   w   szkole,   pisania   do   lokalnej   gazety  i   zbierania   pieniędzy   na   szpital 

Mildred nadzorowała niedochodowy projekt dla rękodzielników o niskich zarobkach.

Qwilleran popatrzył na nią z podziwem.

- Odznaczasz się niewyczerpaną energią, Mildred. Nie usiedzisz w miejscu!

- Więc dlaczego nie mogę zrzucić wagi? - spytała, ignorując skromnie komplement.

- Jesteś przystojną kobietą. Nie martw się o kilogramy.

- Lubię gotować i lubię jeść - wyjaśniła. - A moja córka mówi, że mam za mało 

ćwiczeń z prawdziwego zdarzenia. Możesz mnie sobie wyobrazić, jak uprawiam jogging?

- Co u Sharon? Cieszy się macierzyństwem?

-   No   cóż,   prawdę   powiedziawszy,   ma   dość   siedzenia   w   domu.   Chce   wrócić   do 

uczenia. Roger uważa, że powinna zaczekać jeszcze rok. Co ty na to, Qwill?

-   Pytasz   bezdzietnego   kawalera,   nieudanego   męża,   pozbawionego   krewnych   i 

własnego zdania!... Tak przy okazji, widziałem Rogera, jadąc z Pickax. Gnał na złamanie 

karku do redakcji, żeby oddać artykuł do sobotniego wydania.

Mildred podsunęła mu skwierczący półmisek z nadziewanymi grzybami i rumaki.

- Podobał mi się twój artykuł o preparatorze zwierząt, Qwill.

- Dzięki. To był ciekawy temat, dowiedziałem się też, że wypchana głowa zwierzęcia 

nie powinna nigdy wisieć nad kominkiem; schnie od tego. Niewykluczone, ze będę musiał 

zawieźć  do szpitala  łeb łosia, który wisi w mojej chacie, żeby zrobili mu  lifting  twarzy. 

Chciałbym też zrobić coś ze ścianami pomalowanymi na biało. Wyglądałyby lepiej, gdyby 

miały naturalny kolor drewna.

-   Ale   wnętrze   byłoby   ciemniejsze   -   zauważyła   Mildred.   -   Możesz   oczywiście 

zainstalować świetliki.

- Nie przeciekają?

- Nie, jeśli zatrudnisz solidnego stolarza.

- A gdzie go znajdę? Przypuszczam, że mam zadzwonić do pana Glinko. Czy ktoś 

zwrócił   uwagę   na   jego   zdzierstwo,   Mildred?   To   monopol,   narzucanie   cen,   ograniczanie 

wolności  konkurencji  i unikanie  podatków. Nie  przyjmują  czeków  i chyba  nie  prowadzą 

księgowości.

- Wszystko ma w głowie pani Glinko - wyjaśniła Mildred. - Ta kobieta to chodzący 

komputer.

- Urząd skarbowy patrzy podejrzliwie na chodzące komputery.

- Ale musisz przyznać, że to ogromna wygoda dla takich turystów jak my,  którzy 

spędzają tu lato.

background image

- Cały czas się zastanawiam, co jeszcze zapewniają prócz hydraulików i stolarzy.

- Jesteś cyniczny, Qwill. Co się stało z twoim grzejnikiem?

- Martwy pająk w płomieniu pilota, tak przynajmniej twierdził hydraulik; nie wiem, 

czy w to wierzyć. Glinko przysłała mi do tej roboty kobietę!

Mildred przytaknęła.

- Małego Joe.

- Nie takiego małego. Znasz ją?

-   Oczywiście,   że   ją   znam!   -   Mildred   uczyła   w   miejscowej   szkole   przez   ponad 

dwadzieścia lat i znała całe pokolenie uczniów, a także ich rodziców. - Nazywa się Joanna 

Trupp. Jej ojciec zginął tej wiosny w dziwny sposób.

-   Ten   okręg   charakteryzuje   się   wysokim   odsetkiem   śmiertelnych   wypadków   - 

zauważył Qwilleran. 

-   Ludzie   dożywają   wieku   dziewięćdziesięciu   pięciu   lat   albo   umierają   młodo   - 

polowania, utonięcia, kraksy samochodowe, śmierć pod kołami traktorów...

Mildred przywołała go do stołu.

- Czy Mały Joe jest kompetentnym hydraulikiem? - ciągnął. - Zastanawiam się, czy 

nie napisać artykułu o jej nietypowym zajęciu.

-   Nie   wiem,   czego   wymaga   się   od   solidnego   hydraulika   -   wzruszyła   ramionami 

Mildred. - Ale w szkole zawsze była  dobra z prac ręcznych.  Nie mam pojęcia, dlaczego 

zdecydowała   się   zdobyć   uprawnienia   hydraulika.   Po   co   jakakolwiek   kobieta   miałaby 

naprawiać toalety i odpływy, wtykać głowę pod zlew kuchenny i wpełzać pod domy? Nie 

lubię nawet sprzątać łazienki!

Zapiekanka  składała  się z indyka,  domowych  kluseczek i karczochów, i wprawiła 

Qwillerana w doskonały humor. Sałatka cesarska pogłębiła jeszcze jego zadowolenie. Placek 

z malinami przyprawił go niemal o niebiańską rozkosz.

Mildred, podając kawę na tarasie, powiedziała:

- Jutro wieczorem jest przyjęcie na wydmach. Może przyjdziesz jako mój chłopak i 

poznasz kilku przyjezdnych? Wszystko organizują Doc i Dottie Madley. On jest dentystą z 

Pickax, jak wiesz. Przyjeżdżają to na weekendy.

- Kto jeszcze będzie?

-   Prawdopodobnie   Comptonowie;   poznałeś   ich,   oczywiście...   Urbankowie   są   na 

emeryturze; on jest chemikiem, pasjonat golfa i nudziarz... John i Vicky Bushland mają studio 

fotograficzne w sąsiednim okręgu. On jest zapalonym  wędkarzem. Wszyscy nazywają go 

„Krzaczastym", co jest zabawne, bo nie ma zbyt dużo włosów... adwokat z Nizin, świeżo po 

background image

rozwodzie.   Nie   wiem,   czy   przyjedzie   w   tym   roku...   Jest   jeszcze   młoda   kobieta,   która 

wynajmuje chatę Dunfieldów...

- A ten emerytowany kapitan?

- Kapitan Phlogg nigdy się nie udziela towarzysko, dzięki Bogu. To wariat, i to pod 

niejednym względem.

- Chciałbym o nim napisać, ale to antypatyczny stary dziwak. Byłem kilka razy w jego 

sklepie z antykami, ale to farsa!

- Jest oszustem - poinformowała go Mildred konfidencjonalnym tonem. - Nigdy nie 

pływał po morzu! Był po prostu cieślą okrętowym w starej stoczni niedaleko Purple Point.

- Co on robi w takiej enklawie towarzyskiej jak klub „Na Wydmach"?

- Chcesz posłuchać historyjki,  która tu krąży?  Phlogg kupił działkę  nad jeziorem, 

kiedy była warta grosze. Wyłudzał drewno ze stoczni i zbudował domek własnymi rękami, a 

teraz ceny działek z dostępem do jeziora sięgają dwóch tysięcy dolarów za stopę kwadratową! 

A   teraz   dobra   rada,   Qwill   -   nigdy   nie   wypuszczaj   kotów.   Trzyma   psa,   który   cieszy   się 

reputacją   kociego   zabójcy.   Comptonowie   podali   go   do   sądu,   kiedy   ich   pupil   został 

pokiereszowany.

Rozległ się stłumiony dźwięk telefonu i Mildred przeprosiła Qwillerana. Słyszał jej 

rozmowę zza rozsuwanych drzwi.

- Cześć, Roger! Słyszałam, że pilnujesz dziś wieczór dzieciaka... Nie, a o co chodzi?... 

Kto?... Och, to straszne! Jak to się stało?... Co pocznie jego rodzina? Mają trójkę dzieci!... No 

cóż, dziękuję, że mi powiedziałeś, Roger, ale to naprawdę zła wiadomość. Może uda nam się 

zebrać dla nich trochę pieniędzy.

Wróciła na taras, wyraźnie zmartwiona.

- To był  Roger  - powiedziała.  - Utopił  się młody  człowiek,  z którym  chodził  do 

szkoły.

- Jak to się stało? - spytał Qwilleran.

- Pojechał na ryby i nie wrócił do domu. Znaleźli ciało u ujścia rzeki. Jutro będzie o 

tym w gazecie.

- Wypadek z łódką?

- Nie, łowił z brzegu. To okropne. Przez całą zimę był bez pracy, właśnie go zatrudnili 

przy tej budowie osiedla.

Mildred zaproponowała mu jeszcze kawy, ale Qwilleran odmówił, tłumacząc, że chce 

wrócić do domu, nim zaatakują komary. Prawdziwy powód był inny - doznawał dziwnego 

background image

wrażenia w górnej wardze, lekkiego mrowienia pod wąsami, które w jakiś niewytłumaczalny 

sposób zawsze zwiastowało kłopoty.

Pokonał   półmilowy   odcinek   plaży   szybciej   niż   zwykle.   Ostatnie   kilkaset   metrów 

przebiegł, ulegając dziwnemu impulsowi. Kiedy wspinał się po wydmie, słyszał przeraźliwe 

miauczenie Koko, a gdy otworzył drzwi, poczuł zapach gazu!

background image

Rozdział drugi

Kiedy   Qwilleran   wrócił   od   Mildred   i   stwierdził,   że   chata   jest   pełna   trujących 

wyziewów, zadzwonił na numer państwa Glinko.

- Usługi Glinko! - oznajmił kobiecy głos, z naciskiem na nowe słowo.

Opisał szybko sytuację, nie kryjąc zrozumiałego niepokoju.

- Cha, cha, cha! - roześmiała się pani Glinko. - Proszę nie zapalać zapałek!

- Nie musi mi pani tego mówić - odwarknął. - Proszę tylko kogoś szybko przysłać.

Otworzył drzwi i okna, koty zaś zamknął w szopie na narzędzia. Po kilku minutach na 

polanę  podjechała furgonetka, a kierowca wkroczył  do chaty i zaczął  węszyć,  nie kryjąc 

sceptycyzmu.   Nagle   wyszedł   z   powrotem   na   dwór   i   spojrzał   w   stronę   dachu.   Qwilleran 

wyszedł za nim i też popatrzył w górę.

- Ptasie gniazda - oświadczył  mężczyzna. - To zdarza się cały czas. Widzi pan tę 

słomę   sterczącą   z   wylotu   wentylacyjnego?   Jakiś   ptak   zbudował   tam   gniazdo,   a   czad   z 

pańskiego grzejnika przenika do wnętrza domu. Wystarczy wejść tam po drabinie i wyczyścić 

wylot.

Qwilleran zrobił, jak mu powiedziano, dochodząc przy tym do wniosku, że usługi 

Glinko, jakkolwiek przeżarte korupcją, są na przyzwoitym poziomie. Firma poradziła sobie z 

dwiema awariami w ciągu jednego dnia fachowo i punktualnie. Znalazł w szopie na narzędzia 

drabinę, wspiął się na dach i wyciągnął z otworu wentylacyjnego kłąb zaschniętej trawy i 

skorupki   jajek,   dumny   ze   swej   skuteczności.   Miał   nawet   wrażenie,   że   zaczyna   powoli 

przyzwyczajać się do wiejskiego życia. Tu, wysoko w górze, odczuwał upajającą radość. Nie 

miał   ochoty   schodzić   na   dół,   ale   długi   czerwcowy   dzień   dobiegał   już   końca,   poza   tym 

nadciągały komary, z szopy zaś dochodziły pełne protestu miauczenia.

Sadowiąc się na ganku w towarzystwie kotów, wreszcie się odprężył. Przed domkiem 

krążyły małe żółte ptaki, jakby prowokując swych odwiecznych wrogów; Koko i Yum Yum 

rzucały   się   co   chwila   w   bezowocną   pogoń,   dopóki   się   nie   zmęczyły,   wyrażając 

niezadowolenie   nerwowym   podrygiwaniem   ogonów.   Tak   skończył   się   ich   pierwszy 

gorączkowy dzień letnich wakacji w Mooseville. Był ledwie zapowiedzią tego, co się miało 

jeszcze wydarzyć.

background image

Qwilleran zapomniał o utonięciu przyjaciela Rogera MacGillivraya aż do następnego 

ranka, kiedy to kupił gazetę. Udał się do Mooseville na śniadanie w hotelu „Northern Lights" 

i zaczął czytać przy stoliku. Na pierwszej stronie widniał tekst Rogera:

Mieszkaniec   Mooseville   topi   się   w   rzece   Buddy   Yarrow,   lat   29,   mieszkaniec 

Mooseville, utonął w czwartek wieczorem w rzece Ittibittiwassee, kiedy łowił ryby. Jego ciało 

znaleziono u ujścia rzeki w piątek rano. Policja prowadziła poszukiwania przez całą noc, 

kiedy jego żona Linda, lat 28, zgłosiła zaginięcie męża.

Według rzecznika biura szeryfa Yarrow zsunął się prawdopodobnie z brzegu do wody. 

W miejscu, gdzie znaleziono pudełko z przynętami, doszło do obsunięcia błotnistej ziemi, 

rzeka zaś ma tam znaczną głębokość.

Yarrow był  dobrym  pływakiem,  jak zeznała jego żona, co nasunęło prowadzącym 

śledztwo   przypuszczenie,  że   jej   mąż   uderzył  się   głową  o  kamień,  spadając  do  wody.   W 

raporcie koronera mówi się o poważnych obrażeniach czaszki. Policja podejrzewa, że silny 

prąd, będący rezultatem zeszłotygodniowych opadów, porwał ogłuszoną lub nieprzytomną 

ofiarą aż do ujścia rzeki, gdzie zwłoki zaplątały się w zwisające nad wodą gałęzie wierzb. 

„Zawsze łowił w zakolu rzeki - powiedziała Linda Yarrow. - Nie miał łódki. Lubił wędkować 

z brzegu". Oprócz żony, Lindy Tobin z domu, Yarrow pozostawił trójkę dzieci: Bobbiego lat 

5, Terry lat 3 i sześciomiesięczną Tammy. Uczył się w szkołach w okręgu Mooseville i był 

ostatnio zatrudniony przy budowie osiedla East Shore.

Zamieszczono też zdjęcia ofiary, zapewne z albumu rodzinnego: uczeń szkoły średniej 

w zespole lekkoatletycznym, potem uśmiechnięty pan młody, potem wędkarz spoglądający 

zmrużonymi oczami w słońce i trzymający w ręku zdobycz.

Na   drugiej   stronie   gazety   znajdowała   się   kolumna   „Piórkiem   Qwilla",   gdzie 

zamieszczono artykuł o psie imieniem Switch, pomocniku elektryka z Purple Point. Switch 

pomagał   swemu   panu,   wyjmując   ze   skrzynki   narzędzia   i   wchodząc   z   nimi   w   pysku   po 

drabinie.

Qwilleran  odnotował dwa błędy na swojej  kolumnie  i trzy w  historii  o utonięciu. 

Dostrzegł też literówkę w swoim nazwisku.

Miał kilka pomysłów do swojej kolumny, ale wciąż umykał mu jeden temat: sklep ze 

starociami w Mooseville, nazywany „Śmietnikiem Kapitana" i prowadzony przez Phlogga. Z 

człowiekiem tym nie sposób było porozmawiać, zachowywał się lekceważąco i niegrzecznie i 

unikał wszelkich spotkań. Sprzedawał śmieci, a nawet gorzej, podróbki. Mimo to „Śmietnik 

Kapitana" stanowił atrakcję turystyczną - na zasadzie: tak złe, że aż dobre.

background image

W sobotę rano, po śniadaniu składającym się ze steku, jajek, smażonych ziemniaków 

w plasterkach, tostów i kawy, Qwille-ran opracował nową metodę dziennikarską, która miała 

w końcu skłonić Phlogga do należytej uwagi. Wyszedł z hotelu i udał się do obskurnej rudery, 

która nie cieszyła się sympatią okręgowego wydziału budownictwa, ale jednocześnie miała 

poparcie   ze   strony   miejscowej   izby   handlowej.   Znalazł   kapitana   Phlogga,   jak   zwykle 

zarośniętego i w zmiętoszonej czapce marynarskiej, w ciemnym kącie sklepu. Mężczyzna 

palił cuchnącą fajkę i pociągał z butelki. W istnym gąszczu pordzewiałych, zapleśniałych i 

połamanych  przedmiotów  związanych  z morzem,  które otaczały  właściciela  sklepu,  tylko 

wytrawny   i   cierpliwy   kolekcjoner   znalazłby   coś   wartościowego.   Niektórzy   spędzali   tu 

godziny, grzebiąc w rupieciach.

Kapitan trzymał przy boku złowieszczo wyglądający marynarski pachołek, zmuszając 

tym samym Qwillerana do zachowania bezpiecznej odległości.

-   Dzień   dobry,   kapitanie.   Jestem   dziennikarzem.   Rozumiem,   że   nie   jest   pan 

emerytowanym kapitanem żeglugi morskiej; jest pan emerytowanym stolarzem.

- Że co? Że co? - zaskrzeczał kapitan, reagując bardziej bezpośrednio, niż mu się 

kiedykolwiek zdarzyło.

-  Czy  to   prawda,   że   pracował   pan   jako   cieśla   dla   stoczni   w   Purple   Point,   zanim 

obłowił się pan na spekulacji gruntami?

- Za cholerę nie wiem, o czym pan gada - oznajmił mężczyzna, pykając zawzięcie z 

fajki.

- Podejrzewam, że mieszka pan w domu na wydmach, który zbudował pan własnymi 

rękami z drewna skradzionego w stoczni. Czy to prawda?

- Nie pański interes.

- Czy to nie pan jest właścicielem groźnego psa, który biega samopas niezgodnie z 

prawem?

Stary człowiek warknął jakieś paskudne przekleństwo rodem ze stoczni i dźwignął się 

na nogi. Qwilleran zaczął się wycofywać.

- Czy kiedykolwiek stanął pan przed sądem w związku ze swoim psem?

- Wynocha stąd! - Kapitan Phlogg sięgnął po swój pachołek.

W tym momencie do sklepu wkroczyła grupa rozchichotanych turystów, Qwilleran 

zaś   wycofał   się   pospiesznie,   zadowolony   z   osiągniętych   wstępnie   rezultatów.   Zamierzał 

podręczyć jeszcze tego człowieka irytującymi pytaniami i wyciągnąć z niego historię godną 

druku. Izba handlowa nie byłaby pewnie zadowolona, ale dałoby się z tego wykroić zabawny 

artykuł, oczywiście pod warunkiem wykreślenia wulgaryzmów i przekleństw.

background image

Po   powrocie   do   chaty   Qwilleran   zastał   przy   drzwiach   podekscytowanego   Koko, 

podczas   gdy   Yum   Yum   siedziała   w   zwartej   pozycji,   obserwując   tę   scenę   z   niejaką 

konsternacją. Koko biegał tam i z powrotem, starając się zwrócić na siebie uwagę. Miauczał 

przy tym  i  popiskiwał. Qwilleran  rozejrzał  się szybko  po wnętrzu.  Salon,  aneks  jadalny, 

kuchnia i barek tworzyły otwartą przestrzeń, która nie odznaczała się niczym niezwykłym. W 

łazience i w sypialni też wszystko wydawało się w porządku.

- O co chodzi, Koko? - spytał. - Wszedł tu jakiś intruz?

Qwilleran pomyślał z niepokojem o drugim kluczu w rękach pani Glinko. Trudno było 

się nawet zorientować, ile osób mogło mieć do niego dostęp.

- Co próbujesz mi powiedzieć, stary?

W odpowiedzi kot wskoczył na barek, stamtąd na blat kuchenny. Qwilleran zaczął 

szukać   na   nim   jakichś   niepokojących   oznak,   gdy   nagle   wdepnął   w   coś   mokrego.   Na 

polakierowanej podłodze wszelkie plamy utrzymywały się tak długo, aż nie zostały wytarte, a 

tu była  istna kałuża.  Qwilleranowi  przemknęła  przez  głowę myśl  o kocim występku,  ale 

szybko pozbył się podejrzeń. Koty były zbyt schludne, by można było je oskarżać o podobne 

uchybienie.

Otworzywszy szafkę pod zlewem, stwierdził, że jej wnętrze jest zalane, usłyszał też 

nieznaczny plusk. Jęknął i sięgnął po słuchawkę telefonu.

-   Cha,   cha,   cha.   Kapie!   -   zawołała   z   radością   pani   Glinko.   -   Bez   paniki, 

wyekspediujemy kogoś w try miga.

Po piętnastu minutach na polanę zajechała - ta sama co wcześniej - stara furgonetka, 

która miał na sobie więcej rdzy niż lakieru, i zza kierownicy wysunęła się Joanna.

- Cieknie? - spytała tym swoim rzeczowym i monotonnym głosem, wsadzając głowę 

pod zlew. - Te rury są stare!

- Chatę zbudowano siedemdziesiąt pięć lat temu - poinformował ją Qwilleran.

- Nie ma zamknięcia dopływu. Jak mogę się dostać na dół?

Pokazał jej właz, ona zaś podniosła bez trudu ciężką drewnianą klapę i zsunęła się do 

dziury.  Koko wykazywał niezwykłe  zainteresowanie i trzeba go było trzy razy odpędzać. 

Kiedy   Joanna   wynurzyła   się   z   powrotem,   cała   w   pajęczynach,   pogrzebała   fachowo   pod 

zlewem,   zeszła   ponownie   pod   podłogę,   by   otworzyć   zawór,   i   przedstawiła   rachunek. 

Qwilleran ponownie zapłacił trzydzieści pięć dolarów i podpisał kwit na dwadzieścia pięć. 

Uczyniło to zeń wspólnika w drobnym szwindlu, ale odczuwał więcej sympatii wobec Joanny 

niż wobec pani Glinko. Wytłumaczył sobie, że rozbieżność w wysokości dziesięciu dolarów 

można uznać za coś w rodzaju napiwku.

background image

- Co jest pod podłogą? - spytał.

- Mało miejsca, można się tylko czołgać. Piasek, rury, zbiorniki i mnóstwo pająków. 

Ogólnie sporo kurzu.

- To mało przyjemne.

-   Raz   w   takim   miejscu   wlazłam   na   węża.   Mój   tata   wpakował   się   na   skunksa.   - 

Rozejrzała się po domku; jej obojętna twarz nie zdradzała większych emocji, dopóki kobieta 

nie dostrzegła Koko i Yum Yum siedzących na sofie. - Ładne koty.

- Siedzą zawsze w domu i nigdy nie wychodzą - oznajmił z naciskiem Qwilleran. - 

Jeśli kiedykolwiek zdarzy ci się przyjść tu pod moją nieobecność, nie wypuszczaj ich! W 

sąsiedztwie grasuje zły pies.

- Lubię zwierzęta - powiedziała. - Kiedyś miałam jeżozwierza i świstaka.

- Co to za żółte ptaki, które tu latają?

- Dzikie kanarki. Jest tutaj też mnóstwo pręgowców. Trzymam kilka, a także lisa.

-   Nietypowe   zwierzaki   -   skomentował,   zastanawiając   się,   czy   ta   kobieta   może 

przywlec na swoich butach jakieś zarazki, typowe dla dzikiej fauny.

- Raz uratowałam dwa małe niedźwiadki. Jakiś myśliwy zastrzelił ich matkę.

- Wolno ci trzymać w niewoli dzikie zwierzęta?

- Nikomu o tym nie mówię - wzruszyła ramionami. - Świstak był prawie martwy, jak 

go znalazłam. Karmiłam go zakraplaczem.

- Gdzie je trzymasz?

- Za domem. Niedźwiadki zdechły.

- Bardzo interesujące - oznajmił w zamyśleniu Qwilleran. Właściwie mógłby napisać 

artykuł o Joannie hydrauliku, ale nie mógłby wspomnieć o Joannie zoologu. - Dziękuję za 

szybką usługę - dodał tonem pożegnania.

Kiedy już wyszła z chaty, człapiąc ciężkimi butami, uświadomił sobie zmianę w jej 

wyglądzie. Obuwie, dżinsy, spłowiała koszula w kratę i czapka były te same co poprzednio, 

ale ich właścicielka miała umalowane usta i czyste włosy; były związane w koński ogon.

Usiadł do artykułu dla środowego wydania - o Starym Samie grabarzu, który kopał 

szpadlem groby od sześćdziesięciu lat. Miał mnóstwo notatek na temat Starego Sama, a także 

chwytliwy tytuł, ale brakowało mu odpowiedniego miejsca do pracy. W chacie za biurko 

mógł służyć tylko stół jadalny, który był jednakże okrągły. Papiery uparcie zsuwały się z 

pochyłych krawędzi i spadały na podłogę, gdzie koty traktowały je jak tobogany, ślizgając się 

na nich z radością po wypolerowanej podłodze. Lubiły także siadać na jego notatkach i owijać 

ogony wokół wałka jego elektrycznej maszyny do pisania.

background image

-  Wiesz,   czego  potrzebuję?   Osobnego   gabinetu   -  powiedział  do  Yum  Yum,  która 

próbowała   właśnie   ukraść   pisak.   Nawet   czytanie   było   trudne,   kiedy   człowiek   miał   na 

kolanach stado kotów, a zaborczość, jaką okazywała mu ta mała dama, nie pozwalała rozsiąść 

się wygodnie i skoncentrować. Niemniej jednak robił w tych niesprzyjających warunkach, co 

mógł, dopóki nie skończył artykułu i nie nadeszła pora, by przygotować się do wieczornego 

przyjęcia.

W miarę zbliżania się wyznaczonej godziny silne słońce wczesnego wieczoru zaczęło 

się  zniżać  nad jeziorem  i Qwilleran  włożył  ciemne  okulary przed spacerem  po plaży do 

domku Mildred. Uznał, że kobieta wygląda promiennie w lekkiej i przezroczystej sukience 

wiśniowego   koloru,   która   spływała   powabnie   po   jej   obfitej   sylwetce   i   odsłaniała   nagie 

ramiona, pulchne i kusząco gładkie.

- O! - zawołała. - Z tymi wąsami i w okularach wyglądasz sexy, Qwill!

Odpłacił jej ostrożnym komplementem, ale przygładził zadowolony wąsy.

Ruszyli wzdłuż wybrzeża do plażowego domku Madleyów z tarasem z sekwoi, do 

którego prowadziły stare, wytarte schody na zboczu wydmy. Goście już się zbierali, wszyscy 

w ciemnych okularach, co nadawało im niejaką anonimowość. Stanowili barwny tłumek - w 

sukienkach plażowych, koszulkach żeglarskich, pumpach, bluzkach bez pleców, espadrylach 

z surowej skóry, sandałach, koszulach hawajskich i wiejskich. Nawet Lyle Compton, kurator 

oświaty, nosił odważne spodnie w kratę. Można było dostrzec tylko jedną prostą sukienkę 

białego   koloru.   Okrywała   ona   chorobliwie   chudą   młodą   kobietę   o   ciemnych   i   krótko 

przyciętych   włosach.   Przedstawiono   ją   jako   Russell   Simms.   Gospodyni   zwróciła   się   do 

Qwillerana:

- Oboje jesteście nowicjuszami. Russel też dopiero tu przyjechała.

- Jest pani z Nizin?

Russell przytaknęła i popatrzyła przez swoje ciemne okulary na jezioro.

- Russell wynajmuje dom Dunfieldów - wspomniała Dottie Madley, oddalając się, by 

powitać nowych gości.

- Piękny widok - zauważył Qwilleran.

Russell zdobyła się na nieśmiałe spojrzenie i znów skupiła wzrok na wodzie.

- I bezustannie się zmienia - ciągnął. - Dziś jezioro jest spokojne, a jutro może zerwać 

się wicher i nagle pojawią się szalejące fale. Jest pani pierwszy raz w tym okręgu?

- Tak - odparła.

- Zamierza tu pani spędzić całe lato?

background image

- Chyba tak. - Jej ciemne okulary z uporem odmawiały jakiegokolwiek kontaktu z jego 

ciemnymi okularami.

- Russell... dość nietypowe imię jak dla kobiety.

- Tradycja rodzinna - wymamrotała, jakby przepraszając za coś.

- Co chce pani robić podczas lata?

- Chciałabym... czytać... i spacerować po plaży.

- W mieście jest wspaniałe muzeum, jeśli interesują panią wraki, i kiepski sklep ze 

starociami. Jak to się stało, że wynajęła pani chatę Dunfieldów?

- Znalazłam ogłoszenie.

- W „Daily Fluxion"? Pisywałem do tej niezwykle żywej i kontrowersyjnej gazety.

- Nie. W „Morning Rampage".

Wszelkie   próby   nawiązania   rozmowy   ze   strony   Qwillerana   spełzały   na   niczym   i 

odczuł ulgę, kiedy Dottie przedstawiła nową parę i odciągnęła Russell, by zapoznać ją ze 

świeżo rozwiedzionym adwokatem.

Wszyscy obecni na tarasie rozpoznawali Qwillerana - albo przynajmniej jego wąsy. 

Kiedy mieszkał na Nizinach i pisał dla „Fluxion", zdjęcie jego smutnych oczu i obwisłych 

wąsów   ukazywało   się   regularnie   u   góry   szpalty.   Kiedy   zjawił   się   nagle   w   Pickax   jako 

spadkobierca   fortuny   Klingenschoenów,   stał   się   natychmiast   znaną   osobistością.   Kiedy 

założył   Fundację   Klingenschoenów   z   myślą   o   przekazaniu   swego   ogromnego   bogactwa 

miejscowej społeczności, stał się lokalnym bohaterem.

Krążył swobodnie po tarasie z sekwoi, postukując kostkami lodu w szklance z piwem 

korzennym, dokuczając żartobliwie Dottie, prawiąc komplementy żonie chemika, zagadując 

Bushyego o ryby, słuchając ze zrozumieniem i współczuciem wdowca, który opowiadał, jak 

rozsypał prochy swej żony z helikoptera nad Wyspą Trzech Drzew.

Leo   Urbank,   chemik,   obnosił   się   ze   swymi   stopniami   naukowymi,   koneksjami 

zawodowymi i znajomościami klubowymi w formie słownego resume i spytał Qwillerana, 

czy gra w golfa. Otrzymawszy odpowiedź negatywną, oddalił się.

Bushy,  fotograf, zaproponował Qwilleranowi  wyprawę na ryby któregoś wieczoru. 

Był   młodszy   niż   inni   mężczyźni,   chociaż   już   zaczął   łysieć.   Qwilleran   zawsze   lubił 

towarzystwo   fotografów,   Bushy   zaś   pasował   do   pozytywnego   obrazu:   towarzyski, 

sympatyczny, pewny siebie.

Kurator oświaty spytał Qwillerana:

- Miałeś jakieś wiadomości od Polly Duncan, od kiedy uciekła z Moose County?

background image

Qwilleran   znał   Lyle'a   Comptona   dobrze:   wysokiego,   chudego,   nieco   ponurego 

mężczyznę o przewrotnym poczuciu humoru i ciętym języku.

- Dostałem kartkę, Lyle  - odparł. - Została powitana na lotnisku przez miejscowe 

szychy i otrzymała od nich bukiet kwiatów.

- To znacznie więcej, niż my zrobiliśmy dla tej biednej kobiety, która tu przyjechała. 

Wygląda na to, że Polly lepiej wyszła na tym interesie. Skoro jest taką wielbicielką Szekspira, 

może zostanie w Anglii na stałe.

Qwilleran   poruszył   nerwowo   wąsami   na   tę   sugestię,   choć   wiedział   doskonale,   że 

Compton go podpuszcza.

- Nic z tego nie wyjdzie - wzruszył ramionami. - Kiedy Polly rozgłosi swoją teorię, że 

Szekspir był kobietą, zostanie deportowana... Tak na marginesie, wiesz coś o tym młodym 

człowieku, który utonął?

Jako   kurator   szkolny   Compton   znał   wszystkich   w   okręgu   i   chętnie   dzielił   się 

informacjami, choć zawsze zastrzegał, że nie jest plotkarzem, tylko urodzonym krzewicielem 

oświaty.

- Buddy Yarrow? Tak, był lubiany w szkole. Musiał się jednak sporo uczyć, żeby 

dostawać  jako takie  stopnie.  Ożenił  się z dziewczyną  Tobinów, zbyt  szybko  dorobili  się 

gromadki dzieci. Harował, żeby je utrzymać.

Mildred usłyszała, o czym rozmawiają.

- Zwróciłam się do Fundacji Klingenschoenów o wsparcie finansowe dla Yarrowów - 

powiedziała. - Mam nadzieję, że szepniesz słówko, Qwill.

Dottie Madley wtrąciła:

- Buddy zbudował zejście na plażę i bardzo porządnie wykonał robotę - nie zostawił 

nawet odrobiny trocin czy gwoździ. Glinko go nam przysłała.

- Ktoś tu wspomniał o pani Glinko? - zainteresował się Urbank. - Zepsuła się u nas 

instalacja wodna i Glinko przysłała nam panią hydraulik, wyobraźcie sobie!

- Pewnie naprawia wszystko spinką - zauważył Doc.

Qwilleran o mało się nie skrzywił. Już dawno temu zwalczył w sobie skłonność do 

żartobliwych uwag na temat spinek i staników.

-   Doc!   -   odezwała   się   Mildred   głosem   surowej   nauczycielki.   -   To   niemodny 

seksistowki żargon. Idź do toalety i przepłucz sobie usta mydłem.

-   Przestanę   dowcipkować   o   szpilkach   -   odgryzł   się   Doc   -   kiedy   wy   dziewczyny 

przestaniecie mówić na kibel toaleta.

- Sprzeciw! - zawołał John Bushland. - Obraźliwa uwaga na temat mniejszości!

background image

Właśnie wtedy Qwilleran powiedział coś, co wybuchło jak bomba. Wspomniał po 

prostu o swoich wakacyjnych planach, ale reakcja obecnych zaskoczyła go.

- Nie rób tego! - poradził gospodarz.

- Będziesz żałował - dodała jego żona ze śmiertelną powagą.

- Jedyny błąd, jaki w życiu popełniłem - oświadczył adwokat. - Próbowaliśmy tego 

zeszłego lata i rozpadło się nam małżeństwo.

- Kiedy zabraliśmy się do tego, moja żona doznała niemal załamania nerwowego - 

wyznał chemik.

Bushy dodał z powagą:

- Po raz pierwszy w życiu miałem ochotę kogoś zamordować!

Qwilleran wspomniał po prostu, że chciałby rozbudować nieco swoją chatę z bali. 

Dowiedział   się   teraz,   że   każdy   z   obecnych   na   przyjęciu   napotkał   na   swej   drodze 

doprowadzające do szału albo nieprawdopodobne przeszkody, kiedy próbował powiększyć 

domek, przerobić kuchnię, dobudować ganek albo położyć nowy dach.  

- Na czym polega problem? - spytał z łagodnym zdziwięniem Qwilleran.

- Wszyscy porządni fachowcy są w lecie zajęci poważnymi robotami - wyjaśnił Doc 

Madley. 

- W tej chwili budują to osiedle na wybrzeżu, wielki motel w Mooseville, dom dla 

starych ludzi w North Kennebeck, nowe skrzydło szpitala w Pickax i dwie szkoły. Do tak 

małej roboty jak twoja potrzebujesz podziemnego budowlańca. 

- Jeśli uda ci się go znaleźć - uprzedził Urbank.

-   Przepraszam   za   swoją   ignorancję   -   powiedział   Qwilleran   -   ale   co   to   takiego 

podziemny budowlaniec?

- Trzeba kopać, żeby go znaleźć - odparł Compton tonem wyjaśnienia.

-   A   Glinko?   Wydawało   mi   się,   że   jego   firma   to   piękna   odpowiedź   na   wszystkie 

problemy, duże i małe.

- Glinko może podesłać ci kogoś w sytuacji awaryjnej albo na jeden dzień, ale nie 

zajmuje się projektami budowlanymi.

- Czy ci podziemni fachowcy ogłaszają się w książce telefonicznej?

- Ogłaszają! - wykrzyknął Bushy. - Nie mają nawet telefonów. Niektórzy biwakują w 

namiotach.

- Więc jak ich wytropić?

- Trzeba chodzić po barach - ktoś podsunął.

background image

- Albo po składach drewna - dodał ktoś inny. - Jeśli zobaczysz faceta, który kupuje 

deski,   gwoździe   i   sklejkę   i   nie   dostaje   kredytu,   to   łap   go!   To   jest   człowiek,   którego 

potrzebujesz.

-   Nie   dawaj   mu   nawet   centa   zadatku   -   ostrzegł   Compton.   -   Płać   mu   tylko   za 

przepracowane godziny.

- I módl się, żeby wrócił następnego dnia - powiedziała Urbank. - Spędziliśmy raz całe 

lato, czekając, aż dokończy robotę, a potem się dowiedzieliśmy, że siedzi w więzieniu w 

jakimś innym okręgu.

- Nasz fachowiec mieszkał na parkingu przyczep - powiedziała Dottie. - I Doc jeździł 

tam każdego ranka, żeby wyciągnąć go z łóżka.

-   Jeśli   zależy   ci   na   oszczędnościach,   to   podziemny   budowlaniec   jest   idealnym 

rozwiązaniem - dorzucił Doc. - Może nigdy nie skończyć roboty, ale nie jest drogi.

- I musisz  mieć  go cały czas  na oku, bo inaczej  wstawi drzwi w miejsce okna - 

uprzedził Bushy.

- Hmm - mruknął Qwilleran, niezdolny do jakiejkolwiek innej reakcji werbalnej po 

owej zdumiewającej tyradzie przyjaciół.

- Na ogół znają swoją robotę, ale są cholernie niefrasobliwi. Nie obchodzą ich plany 

czy   schematy.   Mówisz   im,   o   co   ci   chodzi,   rysujesz   na   piasku   patykiem   i   wymachujesz 

dłońmi.

-   Oczywiście   jak   już   dojdzie   do   najgorszego,   pozostaje   zawsze   Potężny   Lou   - 

powiedział Doc tonem pocieszenia.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem i dyskusja zmarła litościwą śmiercią, gdy gospodyni 

zaprosiła gości do bufetu.

Wszyscy pochowali okulary do kieszeni, weszli do środka i zaczęli  się częstować 

kurczakiem na zimno, sałatką ziemniaczaną i marchewkami. Niektórzy zasiedli przy małych 

stolikach, inni trzymali talerzyki na kolanach. Compton postawił swój na gzymsie kominka.

Adwokat zajmujący miejsce obok Qwillerana odezwał się cicho:

- Próbowałeś rozmawiać z tą nową dziewczyną? Jestem błyskotliwy na sali sądowej, 

ale nie mogłem wyciągnąć z niej nawet jednego słowa!

Mildred spytała swoim głosem nauczycielki:

- Ktoś widział zeszłej nocy naszych gości?

- O której godzinie? - zainteresował się Bushy.

- Około drugiej nad ranem.

- O tej porze się zwykle pojawiają - zauważyła Sue Urbank.

background image

- Powiem wam, co mi się przytrafiło - wtrącił fotograf. - Wypłynąłem swoją łódką 

ostatniej nocy, żeby połowić po zmroku, i właśnie zakładałem przynętę na haczyk, kiedy 

zauważyłem jakiś blask nad głową. Wiedziałem, oczywiście, co to jest, sięgnąłem więc po 

aparat - nie ruszam się nigdzie bez niego - ale kiedy znów spojrzałem w górę, już zniknęło!

- Co to było? - spytał Qwilleran.

- Kolejny raz UFO - odparł rzeczowym tonem Bushy.

Qwilleran zerknął na pozostałych, ale nikt nie wydawał się zdziwiony.

- Udało ci się kiedykolwiek zrobić zdjęcie? - spytał ktoś fotografa.

- Nigdy. Zabrakło szczęścia. Za szybko umykają.

- Zanotowano jakieś porwania? - spytał Qwilleran z uśmiechem sceptyka.

- Jeszcze nie - odparł Doc. - Ale jestem pewien, że Mildred pójdzie na pierwszy ogień.

Mildred nie straciła zimnej krwi.

- Doktorze, mam nadzieję, że wszyscy pańscy pacjenci podadzą pana do sądu!

- Zabawne - odezwała się Sue Urbank. - Nie widziałam ani jednego gościa zeszłego 

lata, ale w tym roku pojawiają się prawie każdej nocy.

- Możemy się spodziewać nienormalnej pogody, biorąc pod uwagę tę aktywność w 

okolicy jeziora - zawyrokowała Dottie.

Qwilleran wciąż patrzył na nich z niedowierzaniem. Mildred dostrzegła jego reakcję i 

spytała:

- Mam do ciebie zadzwonić, Qwill, kiedy pojawią się którejś nocy około drugiej?

- To miłe z twojej strony - powiedział. - Ale chcę się porządnie wysypiać.

Podczas   tej   pogawędki   Russell   Simms   milczała,   wpatrując   się   w   swój   talerz   i 

przeżuwając powoli jedzenie. W pewnym momencie Qwilleran zerknął znienacka w jej stronę 

i zauważył, że przygląda mu się kątem oka. Przygładził wąsa.

-  Czytał   ktoś   dziś  rano  horoskop?  -  spytał   Urbank.  -  W  moim  było  napisane,  że 

dokonam   mądrej   inwestycji,   poszedłem   więc   do   sklepu   i   kupiłem   nowy   komplet   kijów 

golfowych.

- W moim było napisane, że powinienem współdziałać ze swoją partnerką - oznajmił 

adwokat. - Niestety, nie mam jej obecnie. Ktoś się zgłasza na ochotnika?

Bushy wtrącił:

-   We   „Fluxion"   napisali,   żebym   wyszedł   z   domu   i   się   zabawił.   W   „Rampage" 

poradzili, żebym został w domu i zabrał się do jakiejś roboty.

- Nie czytuję horoskopów - poinformował Compton.

- To prawda - potwierdziła jego żona. - Sama muszę mu je czytać, kiedy się goli.

background image

- Zawsze wiedziałem, Lyle, że jesteś hipokrytą - wyznał doktor.

- Kurator hipokryta jest bardziej godny zaufania niż dentysta, który nie zadaje swoim 

pacjentom bólu - zauważył Compton. - Nigdy nie ufaj bezbolesnemu dentyście.

- Spod jakiego znaku jesteś, Qwill? - spytała Mildred.

- Nie wiem - odparł. - Zostałem pominięty, kiedy je rozdawali.

Trzy   osoby   spytały   go   o   dzień   urodzin   i   doszły   do   wniosku,   że   jest   spod   znaku 

Bliźniąt na rogu Byka. Mildred oznajmiła, że rok będzie dla Bliźniąt bardzo ciekawy.

- Możesz się spodziewać niespodziewanego - dodała.

Kiedy podano kawę i goście przenieśli się z powrotem na taras, Compton zszedł na 

plażę, żeby zapalić cygaro. Qwilleran podążył za nim.

- Doc to żartowniś.

- Dusza towarzystwa - zgodził się Compton. - Ale jeśli chcesz sobie wyleczyć zęby, to 

lepiej idź do mechanika samochodowego.

- Jak ci się podobała ta rozmowa o UFO i horoskopach?

- Nie oczekuj racjonalnych argumentów po tym plażowym tłumie - odparł kurator. - 

To inteligentni ludzie, ale miesza się im trochę w głowach, kiedy tu przyjeżdżają. Ma to 

pewnie związek z atmosferą.

- Podejrzewam, że kapitan Phlogg nie zaszczyca swą obecnością tych przyjęć.

- Nie, to nie jest towarzyski typ. Ma wielkiego psa, który włóczy się po wydmach 

niczym bydlę Baskerville'ów, a ja trzymam załadowaną strzelbę pod ręką. Jeśli kiedykolwiek 

przyłapię go na swoim kawałku plaży, to oberwie! Między oczy!

-   Mam   wrażenie,   że   otworzyłem   istną   puszkę   Pandory,   kiedy   wspomniałem   o 

rozbudowie chaty - powiedział Qwilleran.

- Nie zamierzasz chyba tego robić, co?

-   Potrzebuję   więcej   przestrzeni,   i   to   jak   najszybciej.   Domek   jest   w   sam   raz   na 

weekendy czy krótkie  wakacje, ale nie  nadaje się na całe lato.  Zatrudniłeś  kiedykolwiek 

podziemnego budowlańca?

- Jakieś dwa miesiące temu - odparł Compton. - Wylał cement pod garaż na dwa 

samochody   i   z   grubsza   go   wygładził,   a   potem   już   się   nie   pojawił.   Zrobiłem   wszystko, 

pomijając wynajęcie prywatnego detektywa. Facet był przyjezdny, wiesz, jeden z tych, co to 

pojawiają się tutaj w sezonie; mogłem tylko zostawić wiadomość w tawernie „Pod Wrakiem". 

Nie widzieli go już od pięciu tygodni, a my pozostaliśmy z niewykończonym garażem. Nie 

możemy znaleźć nikogo, kto zechciałby dokończyć to draństwo.

- Niezbyt zachęcające - zauważył Qwilleran.

background image

- Musisz doświadczyć tego na własnej skórze, żeby uwierzyć.

- Ktoś wspomniał o Potężnym Lou...

- Daj sobie spokój! Może nawet widziałeś go, jak pałęta się po mieście - ciężarowiec, 

któremu się wydaje, że jest budowlańcem. Ma fortunę w narzędziach, ale nie wie, z którego 

końca wbić gwóźdź.

- Z czego się utrzymuje?

- Nie musi się z niczego utrzymywać. Do jego rodziny należały wszystkie odkrywki 

piasku w okręgu.

Zaczął   się   spektakularny   zachód   słońca   -   kula   ognia   zanurzająca   się   w   jeziorze   i 

barwiąca jego wody na czerwono. Potem zaatakowały komary i goście weszli do środka, żeby 

pograć w karty. Qwilleran zasugerował Mildred, żeby opuścić przyjęcie.

- Chodźmy do domu, przyrządzimy sobie deser lodowy - powiedziała. - Wciąż jestem 

głodna. Zauważyłeś, że było na trzynaścioro? To zły omen.

- Wszyscy zatrujemy się sałatką ziemniaczaną - zawyrokował wesoło Qwilleran. - 

Miałaś okazję pogadać z tą młodą kobietą w białej sukience? Ma na imię Russell. Zachowuje 

się jak lunatyczka.

- Nie mam pojęcia, co się z nią dzieje - przyznała Mildred. - Widziałeś jej oczy, kiedy 

zdjęła okulary? Niesamowite!

- Może wylądowała tu na pokładzie jednego z tych waszych pozaziemskich statków?

- Przecież nie wierzysz w kosmicznych gości - przypomniała mu z wyrzutem Mildred. 

- Poczekaj tylko, aż sam zobaczysz!

Kiedy dotarli do jej domu, podała francuskie lody domowej roboty z truskawkami i 

drobinkami czegoś chrupkiego.

- Co myślisz o przybraniu? - spytała.

- Wygląda jak wyschnięte jedzenie dla kotów - oznajmił szczerze. - Ale jest dobre!

- To płatki śniadaniowe własnej roboty; wspaniały poranek z mlekiem i pokrojonym w 

plasterki bananem. Co jadasz na śniadanie, Qwill?

- Nie jadłem płatków od dwunastego roku życia.

- Więc dam ci trochę, żebyś mógł zabrać do domu. - Mildred zawsze obdarzała swoich 

przyjaciół specjałami swojej roboty. 

- A teraz mi powiedz o tej rozbudowie.

- Nic wielkiego, pokój do spania i pracy z toaletą, no i miejsce dla kotów. Możesz 

wykonać surowy szkic? Coś, co mógłbym pokazać budowlańcowi?

background image

- Bez problemu - zapewniła. - Narysuję to nawet w rzucie pionowym. Nie dasz rady 

dopasować nowej części do swoich ścian z bali, ale możesz zastosować sklejkę i zabejcować 

pod kolor.

Wykonała szkice, a potem omawiali szczegóły;  został u niej dłużej, niż zamierzał. 

Kiedy w końcu się pożegnał, Mildred dała mu plastikowy pojemnik z płatkami i pożyczyła 

latarkę, żeby nie szedł po ciemku plażą.

-   Uważaj   na   skały   przy   Mewim   Punkcie   -   ostrzegła,   spryskując   go   środkiem   na 

komary. Po chwili dorzuciła żartobliwie: - I uważaj na kosmicznych przybyszów!

Wracając do siebie, był pewien, że uda mu się znaleźć renomowanego budowlańca, 

bez   konieczności   szukania   jakichś   niepewnych   robotników.   Miał   znajomości   w   Pickax   i 

pieniądze   ze   spadku   do   dyspozycji.   Wyświadczył   wielu   ludziom   i   różnym   organizacjom 

przysługi. Nie przewidywał żadnych problemów.

Dotarł na miejsce, wspiął się na wydmę, obszedł chatę i otworzył tylne drzwi.

- Wróciłem! - zawołał. - Gdzie komitet powitalny?... Do diabła!

Potknął się o zmięty chodniczek, który miał zakrywać klapę włazu do piwnicy. Zapalił 

światło   i   zaczął   szukać   kotów.   Gdy   tylko   dostrzegł   Yum   Yum   siedzącą   w   swej   pełnej 

niepokoju pozie na kanapie, od razu się zorientował, że coś jest nie tak, a potem zauważył na 

chodniczku pod kominkiem istne konfetti. Cała strona gazety została rozerwana na drobne 

kawałeczki!   Kompletnemu   zniszczeniu   uległa   historia   o   utonięciu   Buddy'ego   Yarrowa,   a 

wraz z nią kolumna Qwillerana po drugiej stronie - opowieść o Switchu, psie elektryka.

- Gdzie u diabła jesteś?! - wrzasnął Qwilleran.

Dostrzegł  kątem oka jakiś  ruch nad głową i jego spojrzenie  powędrowało wzdłuż 

kamiennego kominka ku gzymsowi - ogromnej belce, wyciętej z sosnowego kloca o długości 

sześciu metrów. Koko nie siedział na tym drewnianym gzymsie ani na belkach pod sufitem. 

Przycupnął na łbie łosia, między rogami, emanując satysfakcją z każdego wąsa.

-   Nie   udawaj   takiego   zadowolonego   z   siebie!   -   warknął   na   niego   Qwilleran.   - 

Cokolwiek próbujesz mi powiedzieć,  twój styl  komunikacji mi nie odpowiada. Poza tym 

zwinąłeś chodnik w hallu, o mało się nie przewróciłem! Mogłem skręcić sobie kark!

Koko zmrużył oczy i zrobił niewinną minę.

- Ty diable! - rzucił Qwilleran, zbierając kawałki gazety i zastanawiając się, dlaczego 

Koko to zrobił.

background image

Rozdział trzeci

Gdyby Qwilleran przeczytał w poniedziałek rano swój horoskop, zaoszczędziłby sobie 

kilku   rozmów   telefonicznych.   Większość   przyjezdnych   konsultowała   się   z   gwiazdami   w 

„Morning Rampage", który przysyłano codziennie do Mooseville z Nizin. W poniedziałek 

rano   „Rampage"   przekazywał   czytelnikom   spod   znaku   Bliźniąt:   „Słuchaj   rad   swoich 

współpracowników. Nie upieraj się, by robić wszystko po swojemu".

Qwilleran   jednak   nigdy   nie   czytał   horoskopów.   Najpierw   zadzwonił   do 

przedsiębiorstwa XYZ w Pickax i usłyszał od Dona Exbridge'a:

-   Chciałbym   ci   pójść   na   rękę,   ale   mamy   problemy   z   robotą,   to   będzie   cud,   jeśli 

wywiążemy się z terminów. Grozi nam utrata ogromnych pieniędzy.

Potem   zadzwonił   do   Moose   County   Construction,   drugiej   największej   firmy 

budowlanej   w   okolicy,   i   usłyszał   zapewnienie,   że   chętnie   wykonaliby   zleconą   pracę   - 

przyszłego lata. W końcu właściciel Kennebeck Building Industries oświadczył, że będzie dla 

nich   przywilejem   i   ogromną   przyjemnością   rozbudowa   chaty   Klingenschoena   -   po   Dniu 

Pracy.

Qwilleran   pragnął   mieć   nowe   skrzydło   w   lipcu,   nie   we   wrześniu,   a   jego 

niezadowolenie pogłębiły dwa inne wydarzenia. Najpierw na jego lewym pośladku pojawiła 

się   wysypka   ukąszeń   jakichś   insektów;   doprowadzała   go   do   szału   pomimo   zastosowania 

kosztownego preparatu, zalecanego przez farmaceutę z Mooseville. I to jeszcze nie wszystko: 

zlew w kuchni znów przeciekał!

Wzburzony, zadzwonił kolejny raz do pani Glinko i wypadł jak burza z domu, nie 

kryjąc irytacji i frustracji; miał nadzieję, że opustoszała połać piachu o długości pół mili 

między jego chatą a wydmami, na których stały letnie domki, pomoże mu odzyskać właściwą 

perspektywę.

Spacerując,   zaczął   sobie   uświadamiać,   że   przez   całe   dorosłe   życie   zadowalał   się 

małymi pieniędzmi; teraz, kiedy miał do dyspozycji nieograniczone fundusze, zachowywał 

się jak zepsute dziecko. Usiadł na kłodzie  wyrzuconej na piasek przez niedawny sztorm, 

sadowiąc się ostrożnie, by oszczędzać pokąsany pośladek. Jezioro marszczyło się łagodnie, a 

woda   obmywała   brzeg   z   cichym   i   uspokajającym   pluskiem.   Po   plaży   krążyły   tam   i   z 

powrotem biegusy. W górze skrzeczały mewy.

background image

Zauważył, że jest ich mnóstwo na niebie od wschodu; zataczały koła, nurkowały i 

krzyczały. Coś niezwykłego działo się za skałami i wierzbami, za miejscem zwanym Mewim 

Punktem. Ruszył powoli w stronę cypla, by nie psuć ptakom zabawy, i gdy dotarł do drzew, 

zobaczył na plaży kobietę, bezbarwną postać w płowych spodniach i swetrze. Stała nad samą 

wodą i wyciągała z kieszeni swetra jedzenie, które rzucała rozradowanym ptakom. Rozpoznał 

ciemne  krótkie włosy Russell i jej senne ruchy.  Mewy ogarnęło szaleństwo, skrzeczały i 

krzyczały, walcząc między sobą w powietrzu o skrawki, nurkowały nawet i wyrywały jej z 

palców   okruchy.   Ona   zaś   mówiła   do   nich   w   języku,   którego   nie   potrafił   zrozumieć. 

Obserwował ten spektakl, dopóki nie opróżniła kieszeni. Potem ruszyła powolnym krokiem 

na wchód, w stronę domków.

Kiedy Qwilleran szedł niespiesznie z powrotem do chaty, jego irytację stłumił spokój 

plaży i zachowanie mew. Wspinaczka po wydmie była trudnym zadaniem. Brnąc po suchym 

drobnym piasku, robił dwa kroki pod górę i zsuwał się dwa w dół. Co chwila musiał walczyć 

z lawinami upartych ziarenek. Inni mieszkańcy wybrzeża zainstalowali sobie schody przy 

domkach, pokonując w ten sposób erozję. Naprawdę był mu potrzebny stolarz...

Na polanie stała znajoma furgonetka, w kuchni zaś przebywała Joanna, borykając się z 

przeciekającym zlewem.

-   Jak   mogło   to   się   stać   tak   szybko?   Przecież   to   naprawiłaś   -   oświadczył   nieco 

oskarżycielskim tonem.

- Potrzebuje pan nowej rury. Ten staroć jest do niczego.

- Więc dlaczego mi nie powiedziałaś? Dlaczego nie założyłaś nowej rury?

- Właśnie  to zrobiłam  - odparła  po prostu,  leżąc  na podłodze,  wsparta  na łokciu. 

Głowę miała pod zlewem.

Kiedy Qwilleran zobaczył rachunek, żachnął się.

- Co to za rura? Wykładana złotem?

- Plastikowa - wyjaśniła na swój obojętny sposób. - Mogę się napić wody?

Podał jej szklankę.

- Proszę bardzo. Myślę, że wiesz, gdzie się nalewa.

- Zamierza pan siedzieć tu całe lato? - spytała. Znów miała na wargach szminkę - 

czerwoną o purpurowym odcieniu.

- Taki mam zamiar - odparł z zamierzoną zwięzłością, podejrzewając, że być może 

pragnie mu składać wizyty towarzyskie każdego dnia.

Rozejrzała   się   po   chacie,   zatrzymując   wzrok   na   indiańskich   chodnikach   z   ich 

jaskrawoczerwonymi plamami.

background image

- Ładne chodniki.

Z jej furgonetki dobiegał skrzekliwy głos.

- To chyba krótkofalówka w twoim wozie - powiedział.

Kiedy już odjechała do następnej roboty, Qwilleran zaczął żywić wątpliwości co do 

metody stosowanej przez panią Glinko. Czy Joanna, naprawiając zlew po raz pierwszy, mogła 

zostawić poluzowane złącze, żeby znów zaczęło kapać? Czy taką technikę stosowała pani 

Glinko? Czy szkoliła swoich ludzi jak dickensowski Fagin?

Pełen   podejrzeń,   sfrustrowany   i   niezadowolony,   potrzebował   terapii   pod   postacią 

godzinnego lunchu w klubie prasowym z kilkoma znajomymi dziennikarzami, ale nie było 

żadnego klubu prasowego w promieniu czterystu mil od Moose County. Pomyślał jednak o 

swoim starym przyjacielu Archu Rikerze i zadzwonił do redakcji w Pickax.

Moose   County,   przez   wiele   lat   pozbawione   przyzwoitej   prasy,   miało   teraz 

profesjonalną gazetę z prawdziwego zdarzenia, która ukazywała się dwa razy w tygodniu, 

zaspokajając lokalne zapotrzebowanie na wiadomości i ogłoszenia. Była to „Moose County 

coś tam", tytuł, który zrodził się z jakiegoś żartu i przetrwał. Wydawcą i redaktorem był 

wieloletni przyjaciel Qwillerana z Nizin. Właśnie do niego teraz zadzwonił - do Archa Rikera.

- Masz wolną chwilę dziś wieczorem, Arch? Dawno się nie widzieliśmy.

- Fakt! - odparł Riker. Z powodu zbliżającego  się ślubu i przygotowań  do nowej 

publikacji nie mógł sobie przez wiele tygodni  pozwolić na kawalerskie kolacje. - Jestem 

wolny i głodny. Co proponujesz?

- Przeprowadziłem się na lato do chaty.  Przyjedź tutaj, wybierzemy się do hotelu 

„Northern Lights". Podają spaghetti w poniedziałki... Jak tam twoja urocza narzeczona?

-   Urocza,   akurat!   Zerwaliśmy   ze   sobą   w   miniony   weekend   -   warknął   Riker   do 

telefonu. - Będę u ciebie o szóstej... zaczekaj! Gdzie ta twoja chata? Nigdy tam nie byłem.

- Jedź szosą na północ aż do jeziora, potem skręć w lewo, jakieś  trzy mile  dalej 

zobaczysz literę K na cedrowym słupie.

Krótko po szóstej na polanie pojawił się samochód redaktora i Qwilleran wyszedł, by 

powitać swego brzuchatego i rumianego przyjaciela w średnim wieku.

- Człowieku, idealne miejsce na letnie wakacje! - zawołał Riker, podziwiając wiekowe 

bale chaty, wysokie sosny i niekończącą się połać wody.

- Wejdź do środka i przyrządź sobie martini - zaproponował Qwilleran. - Posiedzimy 

chwilę na ganku.

background image

Redaktor wszedł do chaty, nie kryjąc zachwytu i zazdrości, kiedy zobaczył ogromny 

kamienny kominek, belki na suficie, głowę łosia nad gzymsem paleniska i kontuar barku, 

zrobiony z pojedynczego kawałka sosny.

- Ale z ciebie szczęściarz!

Zaczął   mieszać   swojego   drinka   ze   skupieniem   naukowca   chemika,   podczas   gdy 

Qwilleran opierał się o bar i przyglądał tej procedurze, wiedząc doskonale, że nie należy 

przeszkadzać. Potem spytał ze szczerą troską starego przyjaciela:

- Co zaszło między tobą i Amandą?

- Jest najbardziej zrzędliwą, zadufaną w sobie, upartą, nieprzewidywalną kobietą, jaką 

kiedykolwiek spotkałem - odparł Riker. - Miałem dość!

Qwilleran przytaknął. Znał Amandę Goodwinter.

- Fatalnie. Traci porządnego faceta. Rosie się odzywa czasem?

- Pisze do dzieciaków, a one mi wszystko przekazują. Rosie wyszła ponownie za mąż; 

mówią, że musi utrzymywać tego gościa.

- Rosie też straciła porządnego faceta. Jak ci się tu mieszka? Przyzwyczaiłeś się?

Riker skosztował martini, skrzywił się i przytaknął z aprobatą.

- Tak, cieszę się, że tu jestem. Z ulgą wyrwałem się z „Fluxion", a po rozwodzie 

chciałem wyjechać z miasta. Nigdy nie sądziłem, że polubię życie na prowincji, tak daleko od 

wszystkiego, ale moje nastawienie się zmienia. Tak jak mój punkt widzenia.

- To znaczy?

-   Pamiętasz   historię   z   pierwszej   strony   o   pożarze   fermy   drobiu?   Tę   z   zeszłego 

tygodnia?   Spłonęło   tysiąc   pięćset   kurcząt.   Jeśli   pracowałbym   na   Nizinach,   to   pewnie 

napisałbym jakiś zabawny kawałek o największym w świecie grillu drobiowym, zakładając z 

góry, że ferma była ubezpieczona i nikt nie poniósł straty. - Łyknął martini. - Tymczasem 

szczerze współczułem właścicielowi. Nigdy nie spotkałem Douga Cottle'a, ale przejeżdżałem 

obok jego fermy - schludny dom, dobrze utrzymane podwórze i wielki kojec dla kurcząt. I 

kiedy to się stało, naprawdę zrobiło mi się cholernie przykro z powodu ogromnych strat i losu 

tych   nieszczęsnych   ptaków,   uwięzionych   w   płonącym   budynku.   Wyobraziłem   sobie,   jak 

marzenia i lata pracy tego człowieka idą z dymem w samym środku nocy!... Ale ironia, co? 

Opisywałem   setki   pożarów,   kiedy   mieszkałem   na   Nizinach,   i   nigdy   się   tak   nie   czułem. 

Starzeję się?

Zanieśli drinki na ganek od strony jeziora, gdzie stały drewniane fotele z grubych bali, 

zbitych przez jakiegoś anonimowego stolarza w jakichś zamierzchłych czasach.

- Siadaj, Arch. Są wygodniejsze, niż się wydaje.

background image

Riker zagłębił się ostrożnie w głębokie siedzisko i odetchnął z zadowoleniem.

-   Piękny   widok!   Mogę   się   założyć,   że   masz   tu   niesamowite   zachody   słońca.   I 

mnóstwo szczygłów.

- Co ty wiesz o ptakach, Arch?

- Kiedy masz na karku rodzinę, uczysz się wielu rzeczy, których nie chciałeś znać.

- Mój hydraulik twierdzi, że to dzikie kanarki.

- Twój hydraulik nie miał trójki dzieci, które dostały odznaki z dziedziny ornitologii. 

Miałeś wiadomości od Polly, Qwill? Podoba jej się Anglia?

- Dostałem dwie kartki. Poprosili ją, żeby dawała wykłady.

- Przypuszczam, że będziesz się często spotykał z Mildred pod nieobecność Polly.

Qwilleran zastrzygł wąsami.

- Jeśli myślisz o tym, o czym myślę, że myślisz, to odpowiedź brzmi: „Nie!" Mildred 

mieszka pół mili dalej; oboje piszemy dla tej samej gazety;  jej zięć jest jednym z moich 

najlepszych   przyjaciół;   poza   tym   ona   świetnie   gotuje.   Ale   to   nie   znaczy,   że   zamierzam 

narażać na niebezpieczeństwo swój związek z Polly. Zresztą Mildred ma męża, cokolwiek to 

znaczy.

- Dobra, dobra! - zawołał Riker, unosząc dłonie w geście rezygnacji. On i Qwilleran 

dorastali razem w Chicago, a ich przyjaźń przetrwała walki na pięści w podstawówce, kłótnie 

w szkole średniej, rywalizację na studiach i bezustanne sprzeczki.

- Teraz, kiedy zerwałeś z Amandą, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś  sam zabrał 

Mildred na kolację, Arch - powiedział Qwilleran. 

- Na skali od jednego do dziesięciu dałbym twojej eks narzeczonej dwa, a Mildred 

dziewięć.

- Nieźle!

- Ciebie oceniam na sześć z plusem.

Riker posłał mu kwaśne spojrzenie.

- Nie zapominaj, że jestem twoim szefem.

- A ty nie zapominaj, że jestem twoim sponsorem. - „Moose County coś tam" istniało 

dzięki pożyczce z Fundacji Klingenschoenów, załatwionej po cichu przez Qwillerana. - I jeśli 

nie zaczniesz pisać poprawnie mojego nazwiska na mojej szpalcie, to odsetki pójdą w górę.

- Przepraszam. Wymierzyliśmy składaczowi dwadzieścia batów i daliśmy godzinę na 

opuszczenie miasta. - Riker rozejrzał się po ganku. - Gdzie super kot? Czytał  ostatnio w 

jakichś umysłach? Przewidział jakieś zbrodnie? Wywęszył jakieś zwłoki?

background image

- Głównie zajmuje się własną osobą - myje sobie ogon, gada z wiewiórkami, zjada 

pająki   -   tego   typu   rzeczy.   Ale   wczoraj   podarł   tytułową   stronę   twojej   gazety,   Arch.   To 

powinno   dać   ci   coś   do   myślenia   na   temat   „Coś   tam".   Może   to   jego   sprzeciw   wobec 

nadmiernej liczby literówek.

Koko był legendą wśród dziennikarzy zamieszkujących Niziny - jedyny kot w historii 

dziennikarstwa, który był członkiem honorowym klubu prasowego. Oprócz kociej ciekawości 

i   syjamskiej   inteligencji   odznaczał   się   intuicją,   która   pozwalała   mu   wpaść   na   trop 

przestępstwa.   Posługując   się   nosem   i   pazurem,   potrafił   dokopać   się   do   informacji,   która 

wprawiała w zdumienie istoty ludzkie, zmuszone polegać wyłącznie na sile umysłu.

- Byłby z niego doskonały reporter śledczy - zauważył Riker. - Zawsze trzymaliśmy w 

domu koty, ale żaden z nich nie mógłby się równać z Koko. Myślę, że ma to związek z jego 

wąsami. Są doprawdy wspaniałe.

- Owszem - zgodził się cicho Qwilleran, głaszcząc się po własnych wąsach, równie 

wspaniałych.

Riker   nachylił   się   gwałtownie   i   spojrzał   z   uwagą   na   niewielki   wzgórek   pyłu 

drzewnego na podłodze ganku.

- Masz tu mrówki stolarki!

- Co? Stolarki?

- Mrówki, które przegryzają się przez stare drewno. Lepiej ściągnij tu specjalistę od 

fumigacji.

Qwilleran jęknął. Wyobraził sobie, jak znów dzwoni do Glinko.

Riker opacznie zrozumiał jego reakcję.

-   Nie   chcesz   chyba,   żeby   ganek   zawalił   ci   się   pod   stopami,   prawda?   Powinieneś 

wezwać stolarza, żeby obejrzał dokładnie konstrukcję.

Qwilleran znowu jęknął.

- Pozwól, że ci opowiem o radościach wynikających z mieszkania w chacie liczącej 

siedemdziesiąt   pięć   lat,   czyli   wspaniałym   miejscu   na   lato,   jak   to   określiłeś.   -   Wyjaśnił 

przyjacielowi zasady systemu Glinko, opisując parę małżeńską, która działała według owych 

reguł, i zrelacjonował wizyty Joanny Trupp. - Trzy wizyty hydraulika w ciągu czterech dni!

- Wygląda mi na to, że przyjeżdża tu dla twoich wąsów -oświadczył Riker. - Wiesz, 

jak kobiety reagują na tę szczotkę na twojej górnej wardze! Zamierzasz zaprosić ją na lunch?

Qwilleran zignorował tę dowcipną uwagę.

background image

- A mnie wygląda na to, że cały ten serwis Glinko to jeden wielki szwindel. Będę 

wiedział   coś   więcej   pod   koniec   lata.   Jeśli   moje   podejrzenia   są   słuszne,   to   twoja   gazeta 

powinna ujawnić ten skandal!

-   Zatrudnij   Koko   w   charakterze   śledczego   -   zaproponował   redaktor   z   szerokim 

uśmiechem.

- Mówię poważnie, Arch! Ta sprawa śmierdzi!

- Daj spokój, Qwill. Robisz z igły widły. Podejrzewałbyś własną babkę.

Qwilleran poruszył się niespokojnie na swoim fotelu.

- Co się z tobą dzieje? - spytał Riker. - Strasznie się dzisiaj wiercisz. Coś mi się zdaje, 

że masz mrówki nie tylko w deskach ganku.

- To te ukąszenia owadów, swędzą jak diabli - wyjaśnił z irytacją Qwilleran. - Około 

dwunastu ukąszeń w jednym miejscu, w dodatku nie chcą zniknąć.

Jego przyjaciel przytaknął ze zrozumieniem.

- To ugryzienia pająków. Nasze dzieciaki przywoziły coś takiego z obozów letnich. Po 

tygodniu zejdzie.

W tym momencie na ganek wkroczył dumnie Koko i spojrzał znacząco na Qwillerana.

- Przepraszam, muszę nakarmić koty - podniósł się z fotela. - Nalej sobie jeszcze, 

Arch, a potem wybierzemy się do miasta na kolację.

Kurort wakacyjny Mooseville był długi na dwie mile i szeroki na dwie przecznice, i 

ciągnął się wzdłuż wybrzeża, u podnóża piaszczystych zboczy.

- Któregoś dnia jakiś jurny jeleń zacznie gonić jakąś seksowną łanię po tych wydmach 

i cały ten piasek zacznie się zsuwać - przepowiedział Riker. 

- Będziemy tu mieli drugie Pompeje. Żebyśmy tylko zdążyli  o tym napisać przed 

oddaniem numeru do druku.

Na obrzeżach miasteczka szosa biegnąca wzdłuż wybrzeża

przechodziła   w   główną   ulicę   z   lokalnym   portem,   przystanią   i   hotelem   „Northern 

Lights"   od   strony   północnej.   Po   drugiej   stronie   stały   budynki   użyteczności   publicznej   i 

siedziby   różnych   firm,   wzniesione   całkowicie   z   drewnianych   bali   albo   cementu,   które 

przypominał   je   kształtem.   Poczta,   ratusz,   bank   i   sklepy   też   naśladowały   drewnianą 

konstrukcję i tylko tawerna „Pod Wrakiem" i wyłamywała się z tego trendu. Najgłośniejszy i 

najpopularniejszy bar  w miasteczku  mieścił  się  w drewnianym  kadłubie  wyrzuconego  na 

brzeg statku.   

-   Wstąpimy   na   jednego,   a   potem   przejdziemy   się   do   hotelu,   żeby   coś   zjeść   - 

zaproponował Qwilleran.

background image

Wnętrze   lokalu   emanowało   atmosferą   starego   żaglowca   z   pochyłymi   grodziami   i 

masywnymi belkami, ale zamiast trzeszczącego kadłuba, szumu fal i śpiewających delfinów 

źródłem   efektów   dźwiękowych   była   telewizja,   szafa   grająca,   automaty   elektroniczne   i 

hałaśliwi goście.

- Jak w pokoju prasowym „Fluxion"! - wrzasnął Riker. 

- Kto to jest?

-   Turyści!   Letnicy!   Miejscowi!   -   odkrzyknął   Qwilleran.   Zapracowana   kelnerka   z 

talentem do odczytywania z ruchu warg przyjęła od nich zamówienie: jedno martini z oliwką 

i  woda  sodowa  z plasterkiem   cytryny.   Kiedy barman   otrzymał   zamówienie,   pomachał   w 

stronę   ich   stolika.   Tylko   Qwilleran   zamawiał   kiedykolwiek   wodę   sodową   z   dodatkiem 

cytryny.

Qwilleran  przeprosił Rikera  i przepchnął się do zatłoczonego  baru, żeby zamienić 

kilka   słów   z   mężczyzną,   który   nalewał   piwo.   Nastąpiła   pantomima:   marszczenie   czoła, 

potrząsanie głową, wzruszenie ramion i inne gesty wyrażające bezradność.

- Co to było?! - wrzasnął Riker.

- Powiem ci później.

Do baru wkroczył chwiejącym się krokiem stary człowiek w podniszczonej czapce 

marynarskiej i wspiął się na stołek; ćmy barowe zajmujące sąsiednie miejsca odfrunęły czym 

prędzej.

- Kto to taki?!

- Handlarz starzyzną! - odkrzyknął Qwilleran i wskazał innego barwnego staruszka w 

kombinezonie - rumianego, bystrookiego i zwinnego jak małpa. - Grabarz!

Wkrótce  wyszli  z tawerny i ruszyli  do hotelu  po drugiej  stronie ulicy,  gdzie  sala 

restauracyjna   była   tak   cicha,   że,   jak   narzekał   Riker,   dzwoniło   mu   w   uszach.   Plastikowe 

obrusy na stołach i papierowe śliniaki na gościach dowodziły, że jest to wieczór spaghetti.

- Teraz ci wyjaśnię - powiedział Qwilleran. - To moje wakacyjne lokum, które tak 

podziwiasz,  jest  za małe  na  normalne  codzienne  życie.  Chcę  je trochę  powiększyć  i  coś 

dobudować.   Rozmawiałem   z   Hasselrichem,   mam   zgodę   zarządzających   testamentem,   ale 

pojawił się problem: znalezienie budowlańca.

- To nie powinno być  trudne - odrzekł Riker. - W okręgu jest kilka dużych  firm 

budowlanych.

- Niestety mają poważne roboty w miesiącach letnich i nie interesuje ich taki drobiazg. 

Letnicy   muszą   polegać   na   ludziach,   którzy   przyjeżdżają   do   miasta   w   zardzewiałych 

gruchotach i mieszkają w namiotach.

background image

- Mają uprawnienia?

- Obywają się bez nich, ponieważ ci ludzie to zło konieczne. Władze patrzą na to 

przez palce.

- Nigdy o niczym takim nie słyszałem!

- Jest mnóstwo rzeczy, o których nie usłyszysz, Arch, dopóki nie zawitasz do Moose 

County. To jak życie na innej planecie... a skoro mówimy o planetach, słyszałeś coś o UFO?

- Od czasu do czasu prasa przynosi jakieś informacje, ale to nic nowego.

- Nie, chodzi mi o to, czy słyszałeś coś o niedawnej aktywności w okolicy jeziora.

- Nie - odparł redaktor z rozbawieniem. - Jakieś plotki?

- Letnicy rozmawiają o przybyszach z kosmosu tak, jak ty rozmawiasz o koszykówce. 

Może byś to zlecił Rogerowi?

- Dlaczego sam o tym nie napiszesz? Ty na to wpadłeś.

- Jestem niedowiarkiem. Obaj wiemy doskonale, że to tylko rodzaj meteorologicznego 

fenomenu, ale Roger przysięga, że to statki międzyplanetarne, a Mildred zachowuje się tak, 

jakby była po imieniu z ich załogami.

Sałata była krucha, chleb czosnkowy chrupiący, a spaghetti aldente.

-   To   najlepsze,   co   tu   podają   -   oznajmił   Qwilleran.   -   Miejscowi   przychodzą   tu   w 

poniedziałki.   W   pozostałe   dni   karmią   turystów   szarymi   klopsami,   szarymi   pieczonymi 

ziemniakami i szarymi brokułami.

Młoda para przy sąsiednim stoliku pomachała do Qwillerana i gdy Riker oznajmił, że 

musi wracać do redakcji, Qwilleran poszedł porozmawiać z Nickiem i Lori Bambą.

- Kto dziś siedzi przy dziecku? - spytał.

- Moja teściowa - wyjaśniła Lori. - Dzięki Bogu za teściowe. Już dawno przestałam 

cię prosić o pomoc, Qwill.

- Przysuń sobie krzesło - zaprosił go Nick. - Zjesz z nami deser.

Lori była sekretarką Qwillerana na pół etatu. Siedząc w domu, odpowiadała na jego 

pocztę jedną ręką, a w drugiej trzymała butelkę z odżywką dla dziecka.

- Twoja korespondencja podwoiła się od czasu, gdy pojawiła się ta twoja rubryka - 

powiedziała. - Ledwie nadążam z odpowiedziami.

- Zacznij pisać na maszynie obiema dłońmi - podsunął.

- Jak tam koty?

- Znakomicie. Przenieśliśmy się na lato do chaty; chcę ją rozbudować. Wiecie może, 

gdzie mógłbym znaleźć jakiegoś fachowca?

Lori i Nick wymienili znaczące spojrzenie.

background image

- Clem Cottle? - zasugerował Nick.

- Doskonale! Clem potrzebuje akurat pracy.

- I nie jest specjalnie zajęty na farmie od czasu tego pożaru... mówimy o synu Douga 

Cottle'a, Qwill - wyjaśnił Nick. - Wiesz, to ci, u których wybuchł ten pożar.

- Clem się żeni i przydadzą mu się pieniądze - dodała Lori.

- Ten facet zna się na rzeczy? - spytał Qwiłl.

- Jest dobry i można na nim polegać - zapewnił Nick. - Kiedy ma zacząć? Zaraz do 

niego zadzwonię. Gramy w tej samej lidzie softballu.

- Chciałbym, żeby najpierw zbudował schody na plażę.

- Pewnie, może to zrobić jedną ręką.

Nick przeprosił i poszedł zadzwonić, a Lori zwróciła się do Qwillerana:

- Żałuję, że Nick nie może znaleźć pracy, która odpowiadałaby jego doświadczeniu i 

umiejętnościom. Żeby starczyło na życie i jeszcze coś zostało. Posada inżyniera w więzieniu 

stanowym to nic specjalnego. Widzi na okrągło paskudne rzeczy albo po prostu smutne.

- Ale ma w sobie wrodzoną werwę, która pomaga mu utrzymać się na powierzchni. 

Zawsze wypływa.

- To jego oficjalny wizerunek - powiedziała Lori. - Ale ja widuję go w domu... właśnie 

wraca.

- Clem jest zainteresowany - poinformował Nick. - Chce z tobą mówić.

Głos w telefonie odznaczał się gardłowym brzmieniem człowieka, który spędził życie 

na farmie - i na boisku.

- Witam, panie Qwilleran. Podobno potrzebuje pan stolarza.

- Tak, chodzi mi o kilka robót, ale najpilniejsze są schody na plażę, zanim moja chata 

zsunie się do wody. Wiesz, co mam na myśli?

-   Pewnie,   kilka   lat   temu   pomagałem   Buddy'emu   Yarrowi   przy   takich   schodach, 

pracowaliśmy dla kilkorga ludzi z klubu. Wiem, jaki rodzaj drewna jest potrzebny, żeby się 

dużo nie marnowało.

- Kiedy mógłbyś zacząć?

- Może być jutro?

- Nawet nie śniłem o dogodniejszym terminie. Wiesz, gdzie mieszkam?

- Droga z dużym K na słupie. Jeździłem tamtędy milion razy.

- A więc do zobaczenia jutro.

Qwilleran przygładził z zadowoleniem wąsa i wrócił do stolika.

background image

-   Jestem   dłużnikiem   waszych   dzieciaków   -   oznajmił   i   wziął   do   ręki   rachunek   za 

kolację.

Kiedy wrócił do domu, koty powitały go spojrzeniami  pełnymi  łapczywości, więc 

zaczął   szukać   jakiegoś   smakołyku,   który   sprawiłby   im   radość.   Wciąż   nie   otworzył 

plastikowego pojemnika z płatkami Mildred.

- Może to wygląda jak karma dla kotów - wyjaśnił - ale to płatki śniadaniowe dla 

ludzi.

(Zazwyczaj odmawiały spożycia czegokolwiek przeznaczonego dla kotów).

Potem rozłożył się na kanapie z gazetą, podczas gdy Yum Yum usadowiła mu się na 

nogach, a Koko wspiął się na oparcie sofy; oba koty czekały, aż zacznie czytać głośno o 

deficycie handlowym i niedawnym przejęciu takiej czy inne firmy.

O północy nadeszła pora, by zamknąć drzwi i wewnętrzne okiennice. W czerwcu świt 

nadchodził wcześnie i jeśli okna nie były przysłonięte, wnętrze chaty oświetlał różowy blask 

słońca, koty zaś nabierały błędnego przekonania, że to czas na śniadanie.

Brzeg jeziora był zwykle bardzo ciemny i bardzo cichy w spokojne, bezksiężycowe 

noce i Qwilleran spał jak kamień do drugiej trzydzieści. O tej właśnie godzinie wyrwał go ze 

snu jakiś dźwięk, na tyle alarmujący, że usiadł na łóżku i zaczął nasłuchiwać z niepokojem. 

Po   chwili   znów   to   usłyszał:   głęboki,   nieprzerwany,   dudniący   jęk,   który   stawał   się  coraz 

głośniejszy   i   coraz   bardziej   gniewny,   by   zakończyć   się   przeraźliwym   wrzaskiem. 

Rozpoznając okrzyk Tarzana w wykonaniu Koko, który w ten sposób reagował na bezdomne 

koty, Qwilleran warknął: „Spokój!"

Znów się położył. Wtedy uświadomił sobie, że błyska jakieś światło. Wyskoczył z 

łóżka i popędził do salonu. Zielonkawe światło, przenikające z wielką siłą przez przysłonięte 

okiennice, barwiło upiornym blaskiem białe ściany, białe sofy, a nawet blade futro Koko. Kot 

siedział na poręczy kanapy - grzbiet wygięty w łuk, zje-żony gon, uszy odchylone do tyłu, 

wzrok wlepiony w okno.

Qwilleran rozchylił energicznym ruchem okiennice i został oślepiony przez jaskrawe, 

pulsujące światło. Ruszył biegiem do drzwi wejściowych i wypadł na ganek, drąc się: „Hej, 

wy tam!"

Światło jednak zniknęło, nic też nie było słychać, zerwał się tylko wiatr, który świstał 

w konarach drzew wiśniowych. Qwilleran cofnął się po omacku do chaty, wciąż oślepiony 

tamtym blaskiem.

background image

Kiedy   odzyskał   wzrok   i   gdy   ogon   Koko   przybrał   normalną   postać,   a   Yum   Yum 

wypełzła spod kanapy, doszedł do wniosku, że to był żart. Podejrzewał, że to ten fotograf z 

klubu błyskał swoim fleszem, by zrobić kawał niedowiarkowi, i że stoi za tym Mildred.

background image

Rozdział czwarty

We   wtorek   wczesnym   rankiem   sen   przerwało   Qwilleranowi   zawodzenie   piły 

elektrycznej i donośny stukot młotka. Spojrzał jednym okiem na zegarek przy łóżku; było 

dopiero wpół do siódmej. Na ogół wstawał późno, ale uświadomił sobie, że stolarz zabrał się 

do roboty i że trwa budowa schodów na plażę. Wciągnął dres i wyszedł na szczyt wydmy.

Na polanie stał jasnoniebieski pikap - jeden z pięciu tysięcy w tym kolorze, jakie 

jeździły   po   okręgu,   według   jego   prywatnych   obliczeń.   Ten   wyróżniał   się   rysunkiem   na 

drzwiach   kabiny,   ukazującym   rozkrzyczanego   i   machającego   skrzydłami   kurczaka.   Na 

klamce wisiała kurtka softballowa: czerwona z białymi literami, które układały się w napis 

„Koguty".  Na polanie  piętrzył  się stos  drewna, ustawiono także  kozioł do cięcia.  Stolarz 

natomiast  znajdował się w połowie piaszczystego zbocza, wbijając każdy gwóźdź trzema 

oszczędnymi ruchami młotka. Łup, łup, łup.

- Dzień dobry - powiedział Qwilleran zaspanym głosem, kiedy stukot ustał.

Młody człowiek podniósł wzrok znad roboty.

- Mam nadzieję, że pana nie obudziłem.

- Ależ skąd - odparł Qwilleran z przyjaznym sarkazmem. - Zawsze wstaję o szóstej 

rano i przebiegam kilka mil przed śniadaniem.

Stolarz nie wychwycił żartu.

- To dobrze - oznajmił. - Och, zapomniałbym, jestem Clem Cottle.

Wspiął się po wydmie, wyciągnąwszy sękatą dłoń. Był jednym z pięciu tysięcy dobrze 

zbudowanych,   zdrowych,   młodych   blondynów   w   Moose   County   -   ponownie   wynik 

prywatnych obliczeń Qwillerana.

- Twoja twarz wydaje mi się znajoma - zauważył.

- Czasem pomagam przy barze w tawernie „Pod Wrakiem".

Clem nie tracił czasu na rozmowy, tylko zabrał się do budowy schodów.

- Jakiego drewna używasz?

Miało zielonkawy odcień, jak to niesamowite światło, które przesączało się do chaty w 

środku nocy.

- Jest specjalnie obrobione, nie trzeba go malować. Wszyscy teraz takiego używają.

Łup, łup, łup.

background image

Jako ktoś, kto zmiażdżyłby sobie palec przy pierwszym uderzeniu młotka, Qwilleran 

obserwował   stolarza   z   niekłamanym   podziwem.   Każdy   gwóźdź   wchodził   prosto,   we 

właściwym miejscu, wbijany maksymalnie oszczędnym ruchem.

- Jesteś prawdziwym fachowcem! Gdzie się tego nauczyłeś?

-   Tata   mnie   wszystkiego   nauczył.   -   Łup,   łup,   łup.   -   Sam   buduję   sobie   dom.   W 

październiku się żenię.

- Przykro mi z powodu pożaru. To musiało być wstrząsające przeżycie.

Clem przestał wbijać gwoździe i spojrzał na Qwillerana.

- Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będę przez coś takiego przechodził - powiedział 

posępnie. - Zbudziłem się w środku nocy i pomyślałem, że mój pokój się pali. Ściany były 

czerwone! Niebo też było czerwone! Z Mooseville i innych miast przyjechali ochotnicy, ale 

było już za późno.

- Co twój ojciec teraz zrobi?

Clem wzruszył ramionami.

- Zacznie wszystko od początku.

- Miałbyś ochotę na kawę albo coś zimnego?

- Nie, dzięki. Za wcześnie na przerwę. Łup, łup, łup.

Qwilleran  przygotował  kawę dla siebie  i wprawił w zdumienie  koty,  serwując im 

śniadanie o dwie godziny za wcześnie - puszka kurczaka bez kości z dodatkiem bulionu w 

galarecie. Nie mogąc uwierzyć w swe szczęście, dreptały radośnie w kółko, pomrukując i 

pomiaukując.

-   Zasłużyłyście   na   to   -   powiedział.   -   Macie   jak   dotąd   niezbyt   udane   wakacje... 

cieknąca woda, hydraulicy, niesamowite światło w nocy, a teraz jeszcze hałaśliwy stolarz!

Patrzył, jak pochłaniają jedzenie. Wydawało się, że lubią mieć widownię; był czas, 

kiedy nie chciały jeść, dopóki stał obok. Teraz odczuwał przyjemność, patrząc, jak pochylają 

się   nad   talerzykami.   Kładły   ogony   na   podłodze,   strzygły   uszami   i   wąsami,   i   poruszały 

gwałtownie głowami, przeżuwając jedzenie w pyszczkach. Kiedy zaproponował im na deser 

trochę płatków śniadaniowych Mildred, Koko wspiął się na tylne nogi, pełen wyczekiwania.

Qwilleran   z   taką   uwagą   przyglądał   się   zachowaniu   swoich   towarzyszy,   że   nagły 

dźwięk telefonu go wystraszył. Usłyszał w słuchawce podniecony głos Mildred.

- Słyszałeś nowiny, Qwill?

- Nie włączyłem jeszcze radia - powiedział. - Co się stało? Przed hotelem rozbił się 

jakiś latający spodek? Pewnie będzie wymagał naprawy w warsztacie pana Glinko.

background image

- Widzę, że jesteś od rana w dobrym nastroju, Qwill! Posłuchaj: kilka minut temu 

zadzwonił do mnie Roger. Kapitan Phlogg nie żyje! Znaleźli go w jego sklepie, był martwy.

- Biedak zapił się w końcu na śmierć. Izba handlowa będzie zrozpaczona. Kto znalazł 

ciało?

- Policjant z Mooseville, robił obchód o północy. Zobaczył światło wewnątrz sklepu. 

Kapitan siedział bezwładnie w swoim fotelu. Ale nie dlatego dzwonię - wyznała. - Jego pies 

wył całą noc. Myślisz, że powinnam podejść do niego i go nakarmić?

- Chcesz stracić rękę? Radziłbym powiadomić szeryfa. Zastanawiam się, czy facet nie 

miał gdzieś w okolicy krewnych.

- Roger twierdzi, że nie. Nie bardzo wiem, co będzie dalej.

-   Zostanie   pochowany   na   koszt   stanu,   a   władze   zaczną   szukać   spadkobierców   i 

ewentualnego majątku. Myślisz, że miał gdzieś schowane pieniądze? Nigdy nie wiadomo, z 

takimi   biednymi   ekscentrykami   różnie   bywa...   No   cóż,   tak   czy   owak   będzie   lepiej,   jak 

zadzwonisz   do   szeryfa   w   sprawie   tego   psa,   Mildred.   Dobrze   o   tobie   świadczy,   że   się 

przejmujesz.

Qwilleran odłożył ostrożnie słuchawkę, rozmyślając ciepło o swojej miłej, troskliwej 

sąsiadce... i zaczął się zastanawiać, dlaczego nie dostał od Polly Duncan długiego listu.

Wyszedł na wydmę, gdzie robota dobiegała już końca, i zwrócił się do Clema:

- Chcę rozbudować chatę. Jesteś zainteresowany?

Clem ocenił wzrokiem stare ściany z bali.

- Nie da się niczego dopasować do tej stolarki.

- Zdaję sobie z tego sprawę, ale wystarczyłaby mi sklejka z odpowiednią bejcą.

- A stary fundament jest z kamienia polnego. Ostatni kamieniarz zmarł dwa lata temu. 

Musiałby pan podłożyć cementowe bloki pod nową część.

- Nie mam zastrzeżeń.

- Jakby chciał pan połączyć obie części?

Qwilleran   pokazał   mu   szkice   nowego   skrzydła,   stojącego   pod   kątem   prostym   w 

stosunku do chaty, z drzwiami otwierającymi się bezpośrednio na tylny hall. Clem zaniósł 

papiery do swojego wozu, skalkulował koszty i przedstawił wyliczenia na kartce papieru.

- Pański domek znajduje się poza granicami miasteczka, nie będzie więc potrzebne 

pozwolenie.   To   znaczy   powinien   je   pan   mieć,   ale   nikt   sobie   tym   nie   zawraca   głowy. 

Mógłbym   zacząć   jutro   kopać   dół   pod   fundamenty   i   wylać   cement   następnego   dnia. 

Stwardnieje przez weekend.

- Dam ci zadatek.

background image

- Nie ma potrzeby! Mam kredyt w składzie drewna. Nasza rodzina jest tu od 1872.

- Jedno pytanie. Wiesz coś o mrówkach stolarkach? Wgryzają się w podpory ganku.

- Niech pan kupi środek na insekty i porządnie go rozpyli - poradził Clem.

Kiedy   niebieski   pikap   z   szalonym   kurczakiem   na   drzwiach   odjechał,   Qwilleran 

pomyślał z zadowoleniem o dokonanej transakcji. Rachunek za schody był rozsądny, a Clem 

przyjął czek i nie kręcił nosem, że nie dostaje gotówki. Młody człowiek był nie tylko uczciwy 

i  fachowy,  ale  też zaradny.  Pracował  na farmie  ojca, dorabiał  na lewo  w tawernie  „Pod 

Wrakiem" i budował sobie dom. Qwilleran był gotów zlekceważyć alarmistyczne plotki o 

kłopotach budowlanych. Lyle Compton nazwał letników niepoważnym towarzystwem, a ich 

rozmowa o UFO i horoskopach zdawała się potwierdzać tę opinię. Nie należało wierzyć w ich 

koktajlowe uwagi na temat podziemnych budowlańców.

Był tak zadowolony z ostatnich wydarzeń, że gdy ktoś zadzwonił do niego z siedziby 

władz stanowych w Pickax, zgodził się pełnić rolę jurora podczas parady Czwartego Lipca. 

Była to obywatelska funkcja, z której zwykle rezygnował, ale jego rozmówczyni miała głos 

jak Polly Duncan. Powiedziała, że parada odbędzie się w Mooseville i że Mildred Hanstable 

zgodziła   się   zasiadać   w   jury;   potrzebny  był   jeszcze   ktoś   trzeci.   Jego   obecność   dodałaby 

uroczystości   odpowiedniego   prestiżu.   Dorzuciła,   że   zawsze   czytuje   rubrykę   „Piórkiem 

Qwilla" i że jest to najlepsza rzecz w tej gazecie. Przygładzając skromnie wąsy, Qwilleran 

zgodził się oceniać platformy biorące udział w paradzie.

Na lunch udał się do hotelu i gdy szedł przez hall, dostrzegł coś kątem oka. Zdjęcie 

młodego   człowieka.   W   hotelu   panował   staroświecki   zwyczaj   ogłaszania   wydarzeń 

towarzyskich na specjalnej tablicy. Złocona rama, kilka wstążek i sztuczne kwiaty zapewniały 

odpowiednią oprawę. Qwilleran zwykle mijał to miejsce przyspieszonym krokiem, patrząc w 

inną   stronę,   ale   tym   razem   przystanął,   by   przyjrzeć   się   dokładniej.   Na   tablicy   wisiała 

fotografia młodych ludzi wraz z wydrukowaną kartą, na której było napisane: „Pan i pani 

Wimsey ogłaszają zaręczyny swojej córki Maryellen z Gemem Cottle, synem pana i pani 

Cottle.   Wszyscy   pochodzą   z   Black   Creek.   Ślub   jest   planowany   na   październik".   Clem 

pozował   sztywno   w   garniturze   i   krawacie.   Dziewczyna   sprawiała   wrażenie   dorodnej, 

inteligentnej i bezpretensjonalnie ładnej.

Wimsey! Nazwisko było mu znane. W cienkiej książce telefonicznej Moose County 

były dziesiątki Wimseyów, Goodwinterów, Trevelyanów i Cuttlebrinków. Rodziny żyły tu na 

ogół od pokoleń, a coroczne zjazdy gromadziły nieraz setki członków klanu. W miastach, 

gdzie Qwilleran mieszkał i pracował, nikt nie słyszał o takich spotkaniach, i teraz pomyślał: 

„Oho! Kolejny temat do rubryki Qwilla".

background image

Po lunchu zaszedł do sklepu żelaznego Hugginsa, żeby kupić środek na insekty, jak 

doradził   mu   Clem.   Był   piękny   letni   dzień   i   główna   ulica   roiła   się   od   turystów,   zawsze 

różniących się od miejscowych ubraniami, mową i zachowaniem. Młodzi byli tak hałaśliwi i 

rozebrani, jak tylko pozwalało na to prawo. Turyści z miasta, zwłaszcza ci w średnim wieku, 

spoglądali   na   tubylców   z   żartobliwą   wyższością.   Tłumy   jasnowłosych   wycieczkowiczów 

kroczyły w ślad za przewodnikami, zwiedzając muzeum wraków i wpatrując się posłusznie w 

pewien punkt jeziora, gdzie przed stoma laty, jak im wmawiano, zatonął statek pełen złotych 

sztab i wciąż leżał na dnie! Qwilleran znów odnotował sobie w pamięci temat do swojej 

rubryki.

Właściciel sklepu żelaznego, korzystając z okazji, wystawił na chodnik wiaderka, piłki 

plażowe, rowery i przyrządy ratownicze.

Qwilleran, którego nie opuszczał doskonały nastrój, poczuł zew przygody.

- Ile chcesz za lekki dziesięciobiegowy rower, Cecil? - spytał.

- Gdzie zamierza pan jeździć, panie Q? Ruch na szosie jest tego lata zabójczy. Lepiej 

kupić rower wyczynowy i trzymać się polnych dróg. To znacznie bezpieczniejsze!

- Te rowery wyglądają jak gruchoty, na których pedałowałem, rozwożąc gazety.

- Niech pan weźmie jeden i spróbuje, panie Q. Nie będzie pan rozczarowany. Proszę 

pojechać w stronę rzeki - poradził Cecil Huggins. - Pół mili Sandpit Road, a potem proszę 

skręcić w Dumpy Road i jechać do końca, do samego Hogback. Jak pojedzie pan przez pola 

do rzeki, to trafi pan na wspaniały szlak. Niech pan tylko uważa na lawiny błotne. Tam 

właśnie zginął Buddy Yarrow.

Kiedy siodełko i kierownica zostały odpowiednio dopasowane do stu osiemdziesięciu 

siedmiu   centymetrów   wzrostu   Qwillerana,   wyruszył   trasą   zaproponowaną   przez   Cecila. 

Musiał przyznać, że rower świetnie sobie radzi z trudnym terenem i że jest to frajda. Skacząc 

nad koleinami, korzeniami i dziurami wypłukanymi przez wodę, czuł się jak nieustraszony 

dwunastolatek;   nigdzie   nie  widział   ciężarówek   ani  tablic   elektronicznych,  nie   czuł   też  w 

powietrzu tlenku węgla.

Dumpy Road przypominała nieco podupadłą kolonię domów o niskim standardzie, ale 

prowadziła nad brzeg Ittibittiwassee, która bulgotała w niespokojnych zatoczkach i szemrała 

na kamykach jak strumień z wiersza Tennysona. Wszystko stanowiło dla Qwillerana powód 

do   zachwytu:   plusk   i   szmer   nurtu;   wierzby   płaczące   nad   wodą;   kwiaty   polne,   ptaki   i 

czmychające zwierzęta, których nie potrafił zidentyfikować, gdyż nigdy nie interesował się 

przyrodą. Zazdrościł mieszkańcom, którzy ratowali małe niedźwiadki i sami budowali sobie 

domy.   Byli   potomkami   pionierów   zasiedlających   kiedyś   ten   północny   kraj,   ścinających 

background image

drzewa, by wznosić z nich swoje drewniane chaty, i zbierających zioła na leki. Qwilleran 

zastanawiał się, jak radzono sobie w dawnych czasach z ukąszeniami pająków. Przerywał 

często jazdę, stawał na pedałach i rozglądał się ciekawie.

Za   każdym   zakrętem   czekała   nowa   niespodzianka:   jeleń   przy   wodopoju;   samotny 

wędkarz w woderach; jakaś zwinna i brązowa istota o płaskim ogonie, która nurkowała co 

chwila. Pojawiła się jednak zgrzytliwa nuta: zobaczył  przed sobą coś w rodzaju rozległej 

rupieciarni,   która   stanowiła   skazę   na   pierwotnym   pięknie   brzegu   rzeki   -   szereg 

przypominających pudełka konstrukcji z siatki i odpadów drewnianych. Zsiadł z roweru i 

zbliżył się ostrożnie, prowadząc swój wehikuł. Zorientował się, że to klatki w niezbyt dobrym 

stanie. W jednej z nich spało jakieś zwierzę zwinięte w kłębek; wyglądało jak lis. W innej 

baraszkowały małe stworzenia z paskami na grzbietach; goniły się nawzajem i wspinały na 

koło,   które   się   obracało.   Zauważył   też   starą,   wkopaną   w   ziemię   wannę   z   deszczówką; 

brodziły w niej kaczki.

Było to bez wątpienia małe zoo Joanny i Qwilleran miał nadzieję, że właścicielki tu 

nie ma. Jej dom - niewiele więcej niż duże pudło z oknami, wsparte na betonowych blokach - 

stał frontem do drogi zwanej Hogback i był zewsząd otoczony przez różne elementy instalacji 

i   armatury.   Pęknięte   albo   zardzewiałe   zlewy,   muszle   klozetowe,   zbiorniki   olejowe   i 

podgrzewacze wody były porozrzucane po całym podwórzu, niczym nagrobki na cmentarzu 

hydrauliki. Żałobną atmosferę podkreślał rząd krzyży nad małymi mogiłami.

Przyglądał   im   się   z   uwagą,   gdy   drogą   nadjechała   w   tumanie   kurzu   furgonetka. 

Zatrzymała się gwałtownie i z kabiny wyskoczyła Joanna.

-  Jeździłem   rowerem   nad   rzeką,   kiedy   zauważyłem   twoje   zoo  -   wyjaśnił,   niezbyt 

zadowolony, że go przyłapała, gdy myszkował na jej terenie.

-   Widział   pan   moje   pręgowce?   -   spytała   z   większym   niż   zwykle   ożywieniem.   - 

Zbudowałam im młyn diabelski.

- Czym je karmisz? - Starał się niezgrabnie udawać zainteresowanie.

- Ziarnem słonecznika i żołędziami. Powinien pan zobaczyć, jak siedzą, zajadając, a 

potem myją sobie pyszczki. Chce pan potrzymać któregoś? Lubią, jak się je głaszcze.

- Nie, dzięki - odparł. - Wszystko, co żywi się żołędziami, ma prawdopodobnie ostre 

zęby. Co się z nimi dzieje w zimie?

- Daję im słomę, a one śpią.

- Te krzyże... to groby?

- Tam pochowałam niedźwiadki. I świstaka. I kilka pręgowców.

Spoglądając na podwórze pełne emerytowanego sprzętu, spytał:

background image

- Dlaczego postanowiłaś zostać hydraulikiem, Joanno?

- Mój tata pokazał mi, jak to robić, więc zdałam egzamin i zdobyłam uprawnienia. - 

Zauważyła,   że  Qwilleran   patrzy  na  jej   ruderę.  -  Pewnego  dnia,   jak  już  będę   miała  dość 

pieniędzy, znajdę kogoś, kto zbuduje mi prawdziwy dom. Chce pan piwo?

- Nie, dzięki. Pożyczyłem ten rower i jeśli szybko go nie oddam, ruszy za mną w 

pościg sam szeryf. Jak najszybciej wrócić do Mooseville?

Pokazała mu Hogback Road, on zaś ruszył po koleinach z maksymalną szybkością, 

zaciskając dłonie na kierownicy i koncentrując się na zachowaniu równowagi, pewien, że go 

obserwuje. Miał nadzieję, że nie wywali się na jej oczach.

Następne dni były niezwykle brzemienne w wydarzenia, zarówno dla Qwillerana, jak i 

dla kotów. Clem Cottle i jego młodszy brat oznaczyli miejsce pod wschodnie skrzydło chaty i 

chwycili   za   łopaty,   po   czym   zaczęli   kopać   jak   szaleni   i   układać   drewniany   szalunek. 

Nazajutrz rano na polanę wtoczyła się betoniarka i niebawem dwaj młodzi ludzie biegali tam i 

z powrotem, pchając przed sobą taczki pełne mokrego cementu. Yum Yum schowała się pod 

sofę i nawet dzielny Koko wycofał się dyskretnie pod łóżko w pokoju gościnnym; wymykał 

się stamtąd chyłkiem, by popatrzeć, co się dzieje.

Qwilleran   udał   się   na   następną   przejażdżkę   swoim   nowym   rowerem.   Tym   razem 

wybrał   boczną   drogę,   prowadzącą   do   opuszczonego   dziewiętnastowiecznego   cmentarza, 

który   odwiedził   przed   dwoma   laty.   Zobaczył   ku   swemu   zdumieniu,   że   zniszczone   przez 

chuliganów kamienne nagrobki zostały odrestaurowane, że chwasty plewiono i że nigdzie nie 

widać   puszek   po   piwie.   Nowa   tablica   głosiła:   „Cmentarz   pionierów,   zakaz   urządzania 

pikników". Podejrzewał, że stoi za tym Mildred Hanstable, i po powrocie do domu zadzwonił 

do niej.

- Cześć, Qwill! - rzuciła radosnym tonem. - Widziałam cię, jak jeździłeś na jednym z 

tych śmiesznych rowerów.

-   Jestem   teraz   istnym   demonem   na   kołach   -   odparł.   -   Sieję   postrach   w   okolicy. 

Odwiedziłem stary cmentarz. Kto o niego dba?

- Klub studentów historii. Odnawiają wszystkie zaniedbane cmentarze i katalogują 

rodzinne mogiły w okręgu. Wcześni osadnicy chowali swoich zmarłych na własnej ziemi, jak 

wiesz, i miejsca te są prawnie chronione, ale najpierw trzeba wiedzieć, gdzie się znajdują.

Kolejny pomysł do rubryki, pomyślał.

-  Słyszałem,   że  będziesz  jednym  z   jurorów   podczas  parady  Czwartego  Lipca.  Co 

powiesz, jakbyśmy potem poszli na kolację? Do „Rybnego Zbiornika".

background image

- Wspaniale!  - zawołała. - Podają tam fantastyczny grog marynarski,  a ja zawsze 

muszę się porządnie napić po tej paradzie. Jak ci smakowały płatki śniadaniowe?

-   Są   doskonałe   -   odpowiedział   w   imieniu   innych.   -   Twoja   kuchnia   to   źródło 

prawdziwych   cudów,   Mildred.   I   jeszcze   jeden   cud:   znalazłem   stolarza   bez   konieczności 

schodzenia pod ziemię.

- Kogo?

- Clema Cottle z Black Creek.

- Masz szczęście! - przyznała Mildred. - Clem to solidny stolarz i porządny młody 

człowiek.   Żeni   się   z   Maryellen   Wimsey,   uczęszczała   na   moje   zajęcia   ze   sztuki.   Urocza 

dziewczyna.

Przez kilka następnych dni Maryellen zajeżdżała na polanę w południe swoim małym 

żółtym  samochodem,  przywożąc  ciepły lunch  i zostając dostatecznie  długo, by pozbierać 

niesforne gwoździe i zgarniać skrawki drewna na schludne kupki.

Clem meldował się w pracy codziennie rano o wpół do siódmej - czasem z młodszym 

bratem, ale najczęściej sam. Wylał fundamenty, zainstalował główny odpływ, położył legary i 

cementową podłogę, po czym zabrał się do szkieletu.

Pojawiali   się   też   inni   goście   prócz   Maryellen.   Mieszkańcy   wydm,   którzy   nigdy 

wcześniej   nie   wybrali   się   na   spacer   po   plaży,   zaczęli   nagle   przejawiać   zainteresowanie 

ćwiczeniami   fizycznymi.   Przyciągani   odgłosami   pracy,   kierowani   ciekawością   czy   też 

zazdrością, przechodzili niby to przypadkiem obok chaty, machali do Qwillerana siedzącego 

na ganku albo wchodzili na nowe drewniane schody, by sprawdzić postępy robót stolarza. 

Mildred Hanstable i Sue Urbank były jego pierwszymi gośćmi, gratulując mu sukcesu, jakim 

było znalezienie przyzwoitego budowlańca. Mildred przyniosła mu drugi pojemnik płatków 

śniadaniowych.

Leo Urbank poświęcił nawet swój cenny czas golfowy, by obejrzeć nową konstrukcję, 

i wysunął przypuszczenie, że nigdy nie zostanie ukończona.

- Zapamiętaj moje słowa - przestrzegł. - Ci fachowcy na początku pracują ostro, ale w 

połowie roboty odpadają.

Comptonowie byli najbardziej niespodziewanymi gośćmi. Lisa regularnie biegała w 

ciepłym  dresie wzdłuż brzegu jeziora, ale jej mąż uważał plażę za miejsce, gdzie można 

wyłącznie wypalić cygaro. A jednak się zjawił, brnąc po piasku, a potem wspinając się na 

schody.

- Kiedy facet skończy u ciebie - powiedział - może zajrzałby do nas i popracował przy 

garażu.

background image

- Zaproteguję cię - obiecał Qwilleran. - Przypuszczam, że znasz Clema Cottle.

- Pewnie - odparł kurator. - W pewnym momencie do szkoły chodziło trzynastu ludzi 

o tym nazwisku. Clem był najbystrzejszy. Szkoda, że uczęszczał do college'u niespełna dwa 

lata. Ale wszyscy byli sumienni - porządny ród. Cieszyłbym się, gdybym mógł powiedzieć to 

samo o wszystkich starych rodzinach. W tak niewielkiej społeczności zawsze jest mnóstwo 

chowu wsobnego.

Pewnego wieczoru po plaży spacerowali John i Vicky Bushlandowie, chcąc zrobić 

zdjęcia zachodu słońca, i Qwilleran zaprosił ich na osłonięty ganek, skąd mogli podziwiać 

piękny widok bez obecności komarów.

- Gdzie macie studio? - spytał.

- W Lockmaster. Znajduje się tam od osiemdziesięciu lat.

- Nie znam tego miasta.

- Leży na południowy zachód, sześćdziesiąt mil stąd; główna siedziba okręgu, tak jak 

Pickax, tyle że jest większe.

- W czym się specjalizujecie?

- Normalnie:  portrety,  śluby,  spotkania klubowe. Kiedy mój  dziadek rozkręcał ten 

interes, fotografował mnóstwo pogrzebów. Na cmentarzu otwierali trumnę i stawiali pionowo, 

opierając na jednym  końcu, a potem wokół niej gromadzili się żałobnicy.  Można jeszcze 

znaleźć takie zdjęcia w rodzinnych albumach. Mój dziadek był wspaniałym facetem. Robił 

dwa rodzaje fotografii - pionowe i poziome, jak je nazywał.

- Fotografujecie zwierzęta? - spytał Qwilleran.

-   Trochę.   Niektórzy   ludzie   chcą,   żeby   robić   zdjęcia   ich   dzieciom   z   ulubieńcem 

rodziny.

- A koty?

- W Lockmaster nie ma ich dużo - odparł fotograf. - Głównie psy i konie.

- Ale koty to wspaniałe modele - zauważyła Vicky. - Nigdy nie przyjmują pozy, która 

nie byłaby fotogeniczna.

Qwilleran dmuchnął nieznacznie w wąsy.

- Polemizowałbym z tym. Ilekroć chcę im zrobić jakieś ciekawe zdjęcie, moje koty 

ziewają albo zwijają się w kłębek, a nic nie jest mniej fotogeniczne niż kocie gardło albo 

grzbiet.

Wyczuwając, że o nich mowa, koty wkroczyły na ganek i zaczęły pozować jako para - 

Yum   Yum   rozłożyła   się   leniwie,   opierając   mordkę   o   łapy   i   kładąc   uszy;   Koko   siedział 

wyprostowany, owinąwszy się zgrabnie ogonem.

background image

- Rozumiesz teraz, co miałam na myśli?! - zawołała Vicki.

- Spójrz, jak się rozkłada światło! - zawołał Bushy, podnosząc aparat do oka, ale nim 

zdążył  zrobić zdjęcie, oba koty mignęły swoimi  futrami  i zniknęły.  Niezrażony,  a nawet 

wręcz przeciwnie, fotograf zaproponował: - Chciałbym ściągnąć tych dwoje do mojego studia 

i popracować z nimi. Mógłbyś przywieźć je do Lockmaster?

- Czemu nie - odparł Qwilleran. - Lubią podróżować.

- Przywieź je któregoś wieczora, po zamknięciu studia, będę mógł spędzić z nimi 

więcej   czasu.   Wystarczy   wcześniej   zadzwonić.   -   Wręczył   Qwilleranowi   wizytówkę.   - 

Chciałbym, żeby wzięły udział w konkursie na kalendarz.

Nie   wszyscy   goście,   którzy   zjawiali   się   u   Qwillerana   podczas   tych   pierwszych 

ekscytujących   dni   budowy,   byli   mieszkańcami   wydm.   Pewnego   popołudnia   na   polanę 

zajechała furgonetka Joanny.

- Co takiego pan tu robi? - spytała.

- Rozbudowuję chatę - wyjaśnił Qwilleran.

Patrzyła chwilę na domek w milczeniu.

- Nic już nie cieknie? - odezwała się w końcu.

- Jak dotąd nic.

- Znalazł pan moją szminkę?

- Słucham? - nie zrozumiał Qwilleran.

- Moją szminkę. Pomyślałam sobie, że może wysunęła mi się z kieszeni, kiedy tu 

byłam.

- Nie widziałem - wzruszył  ramionami,  dostrzegając przy okazji, że jej twarz jest 

pozbawiona cienia koloru, jak na początku.

- Może wpadła pod chatę.

- Zajrzyj tam, proszę bardzo, tylko żeby Koko za tobą nie poszedł.

Joanna weszła do środka i po chwili rozległ się dwukrotny trzask klapy prowadzącej 

do piwnicy. Wróciła, wyraźnie rozczarowana.

- Będę musiała kupić drugą.

Po jej odjeździe Qwilleran zaczął się zastanawiać, dlaczego tak długo zwlekała, by 

spytać o zgubioną szminkę. Czy była to wymówka, dzięki której mogła złożyć towarzyską 

wizytę? Zrobiło mu się żal dziewczyny - była pospolita i miała tak niewiele możliwości. Nie 

zamierzał jej jednak zapraszać na lunch. Jadał ze swoją lekarką i dekoratorką wnętrz, ale 

Joanna   dostawała   dziesięciodolarowy   napiwek   za   każdą   robotę;   mogła   sama   sobie   kupić 

lunch.

background image

Przed   trzecim   lipca   postawiono   więźbę,   a   deski   dachowe   znalazły   się   na   swoim 

miejscu. Clem pracował szybko.

-   Spróbuję   zadaszyć   przed   deszczami   -   wyjaśnił,   zbierając   narzędzia   w   czwartek 

wieczorem.

- Bierzesz sobie wolne w długi weekend? - spytał Qwilleran.

- Nie da rady. Będę tu wczesnym rankiem w sobotę, ale jutro mam robotę w związku z 

paradą. Szef w barze ma dobry pomysł, a ja obiecałem, że to zrobię.

- Będziesz jechał na platformie?

- Nic w tym rodzaju - odparł młody człowiek z szerokim uśmiechem. - Będę szedł 

środkiem ulicy. Potem jest mecz - Koguty przeciwko drużynie więzienia stanowego. Jeśli lubi 

pan rozgrywki, powinien pan przyjść i popatrzeć.

Qwilleran   lubił   młodego   stolarza   i  gdy  szalony   kurczak   się   oddalał,   pomachał   na 

pożegnanie. Był to ostatni raz, kiedy widział Clema Cottle.

background image

Rozdział piąty

Czwarty Lipca zaczął się od świątecznego świtu pełnego słońca i Qwilleran był w 

doskonałym   humorze,   pomimo   drobnych   otarć   wywołanych   ostatnią   jazdą   na   rowerze. 

Wschodnie   skrzydło   z   deskami   dachowymi   na   swoim   miejscu   zaczęło   przypominać 

domostwo z prawdziwego zdarzenia.

- No cóż, moi drodzy, wszystko na najlepszej drodze! - oznajmił kotom. - Za kilka 

tygodni będziecie mieć własne lokum. Co chciałybyście na śniadanie? Indyka z delikatesów? 

Czy krewetki koktajlowe z puszki?

Koko był akurat nieobecny i nie mógł głosować, ale Yum Yum ocierała się o kostki 

Qwillerana i owijała ogon wokół jego nogi, czyniąc to z miłosnym oddaniem; domyślił się, że 

kotka woli indyka. Zaczął siekać plastry białego mięsa.

- Co to za hałas? - Odłożył nóż i podniósł wzrok. - Słyszałaś ten stukot? O, znowu!

Stuk, stuk, stuk.

Czując, jak jego doskonały nastrój ulatnia się gwałtownie, wyobraził sobie kolejny 

przeciek albo jakąś mechaniczną awarię.

- Znowu!

Przez jego umysł  przemykały  różne możliwości:  pompa  elektryczna;  podgrzewacz 

wody; lodówka. Mogło to oznaczać kolejny telefon do tej roześmianej hieny w Mooseville.

Stuk, stuk, stuk.

Qwilleran podążył za tym dźwiękiem, który zaprowadził go poprzez schowek, obok 

łazienki, do pokoju gościnnego. Stukanie ustało, ale na parapecie siedział Koko, spoglądając 

na budowę; każdy jego wąs i włos nad oczami wyglądał w promieniach słońca jak lśniący 

patyczek.

- Słyszysz to, Koko?

Kot obrócił głowę, by spojrzeć na Qwiłlerana, i w tym momencie jego brązowy ogon 

zastukał o parapet trzy razy. Stuk, stuk, stuk.

Qwilleran westchnął z ulgą.

- W porządku, stukaczu, chodź na śniadanie i proszę cię, nie baw się więcej w ten 

sposób.

Początek parady był wyznaczony na drugą; Qwilleran włożył ubranie, które uznał za 

stosowne na taką okazję: białe spodnie, zapinaną na guziki koszulę i niebieski blezer. Był 

background image

pewien,   że   jurorzy   będą   zmuszeni   nosić   jakieś   absurdalne   oznaki   swego   urzędu,   i 

przygotowywał się na najgorsze. Mildred, kiedy podjechał po nią, miała na sobie jedną ze 

swoich zwiewnych sukienek w niebiesko-białe paski.

- Skrzyżuj palce - poradziła, wsiadając do samochodu.

- Jak mam rozumieć tę tajemniczą uwagę?

- Pewnie nie widziałeś zeszłorocznej parady?

- Nie widziałem. Nie chodzę z zasady na takie imprezy.

- W zeszłym roku poszłam z Sharon i Rogerem i nie kryłam przerażenia! To było 

wyłącznie polowanie na słodycze! Politycy jechali w najnowszych modelach samochodów i 

rozrzucali po tłumie łakocie. Królowe piękności jechały w kabrioletach i też rozrzucały po 

tłumie  łakocie. Właściciel  komisu samochodowego jechał w trzyletnim  wozie, na którym 

widniała   cena!   I   też   rozrzucał   po   tłumie   łakocie.   Nie   było   platform   z   kwiatami   ani 

maszerujących orkiestr - tylko samochody z nagłośnieniem, które puszczały na cały regulator 

muzykę pop, i samochody reklamujące salon wideo i smażone ryby w North Kennebeck. Ale 

najgorsze było to, że nie widziałam nawet jednej flagi! To był Dzień Niepodległości i ani 

jednej amerykańskiej flagi!

- Jak ludzie na to reagowali?

- Na te darmowe słodycze? Żartujesz? Podobało im się!

- Przypuszczam, że miałaś powody do zmartwienia - oznajmił Qwilleran.

-   Zmartwienia?   Byłam   wściekła!   Kiedy   weekend   się   skończył,   dosiadłam   konia   i 

ruszyłam do boju. Nie widziałeś mnie, Qwill, kiedy jestem wściekła! „Coś tam" jeszcze się 

nie ukazywało, nie mogłam więc wysłać do gazety odpowiedniego listu, ale napisałam do 

każdego urzędnika, wybranego czy mianowanego, do każdego przywódcy społeczności, do 

każdej izby handlowej, każdej grupy obywatelskiej i każdego dyrektora szkoły w okręgu. 

Przynudzałam na spotkaniach władz i rad miejskich. Naprawdę zrobiłam z siebie publiczną 

zołzę. Wiesz, Qwill, że każda organizacja weteranów i konfraternia ma wielką flagę i poczet 

sztandarowy.   Dwie   szkoły   średnie   i   trzy   gimnazja   mają   orkiestry   dęte.   Stroje   nie   są 

odpowiednie, zdarza im się czasem fałszować, ale maszerują, walą w bębny i dmuchają w 

trąbki. Gdzie się podziali w Dniu Niepodległości? To właśnie chciałam wiedzieć.

- No i co uzyskałaś?

-   Niedługo   się   dowiemy.   Powołali   komisję   okręgową   do   organizacji   tegorocznej 

parady, ale mnie do niej nie zaproszono, może to i lepiej. Wygląda na to, że mają ambitne 

plany, ale wiesz, co się dzieje, kiedy jakiś komitet bierze wszystko w swoje ręce. Czasem nic!

background image

Na chodnikach w Mooseville tłoczyli się już uczestnicy parady, a parkingi pękały w 

szwach. Policja odgrodziła kilka przecznic przy głównej ulicy, ale Qwilleran znalazł wolne 

miejsce obok warsztatu Glinko. Potem przepchali się razem z Mildred do trybuny wzniesionej 

przed ratuszem. Członkini komitetu z trójkolorową szarfą skierowała ich do stołu jury, gdzie 

wręczyła   im   kartki   do   zapisywania   wyników   i   kapelusze   słomkowe   z   trójkolorowymi 

opaskami.   Mildred   nasadziła   swój   prosto,   a   Qwilleran   oświadczył,   że   teraz   wygląda 

zawadiacko. Swój kapelusz włożył na bakier, a Mildred zauważyła, że wygląda fantazyjnie, 

zwłaszcza z tymi wielkimi wąsami.

-   Platformy   powinny   być   oceniane   pod   względem   oryginalności,   wykonania   i 

przesłania - poinformowała członkini komitetu. - Przy wykorzystaniu sugerowanego systemu 

punktacji.

Trzeci   juror   jeszcze   nie   przybył.   Mildred   przypuszczała,   że   będzie   to   spiker   z 

miejscowego radia. Qwilleran stawiał raczej na kuratora szkolnego; Lyle Compton zawsze 

udzielał się podczas takich uroczystości.

- Twierdzi, że to należy do jego obowiązków - wyznała Mildred. - Ale przypuszczam, 

że przygotowuje się do wyborów do legislatury stanowej.

- Mój stolarz bierze udział w paradzie - powiedział Qwilleran. - W jakimś numerze 

sponsorowanym przez właściciela baru.

- Mam nadzieję, że w tym roku nie będzie tak komercyjnie jak w zeszłym.

Rozmowę przerwało przybycie trzeciego jurora, kobiety. Narobiła dużo zamieszania, 

narzekając   na   niewygodne   stopnie   prowadzące   na   trybunę.   Potem   potknęła   się   o   krzesła 

składane i przewróciła trójnogi, które podtrzymywały głośniki.

- Kto ma ochotę jechać trzydzieści mil, żeby zobaczyć paradę? - gderała. - Powinna 

się odbywać w stolicy okręgu!

Członkini komitetu starała się ją przekonać.

-   Pomyśleliśmy   sobie,   że   Mooseville   to   centrum   miejscowej   populacji   w   czasie 

wielkiego święta, panno Goodwinter. Wszyscy turyści tu zjeżdżają.

- Turyści, też mi coś! Dlaczego nie siedzą w domach? Niech idą sobie na swoje parady 

i zostawią więcej miejsc na parkingach mieszkańcom. Musiałam przejść na piechotę kawał 

drogi.

Była to Amanda Goodwinter, dekoratorka wnętrz z Pickax, członkini rady miejskiej i 

była   narzeczona   Archa   Rikera.   Ubrana   jak   zwykle   bezbarwnie,   miała   na   głowie   męską 

czapeczkę golfową, która przykrywała ściśle jej sztywne szare włosy.

background image

- Nie mam pojęcia, co tu robię - dodała zrzędliwym tonem. - Nienawidzę parad! I nie 

zamierzam wkładać tego głupiego słomkowego kapelusza! - Walnęła nakryciem głowy o stół 

i spojrzała na kartkę sędziowską. - Oryginalność, wykonanie i przesłanie? Co to znaczy? 

Parada to parada. Dlaczego ma nieść ze sobą jakieś przesłanie? - Krzywiąc się i bocząc, 

usadowiła się na składanym krześle. - Jeszcze pięć minut i rozboli mnie głowa.

- Dzień dobry, Amando - przywitał się uprzejmie Qwilleran.

- Co ty tu robisz? Widać zdurniałeś tak samo jak ja!

Z dali dobiegło walenie bębnów, a do sędziowskiego stołu przypłynęły głosy ludzi 

stojących niżej:

Podniecony nastolatek: „Chyba nadjeżdżają!"

Funkcjonariusz policji: „Z powrotem na chodnik, synu".

Dziecko: „Czy będą rzucać cukierki?"

Matka: „Nie zapomnij oddać honorów sztandarowi, tak jak uczyli cię w szkole".

Starszy człowiek: „Orkiestra zacznie za chwilę grać".

Wrzeszczący dzieciak: „Zabrał mi lizaka!

Inny rozwrzeszczany dzieciak: „Podnieś mnie! Nic nie widzę!"

Jedna   z   orkiestr   szkolnych   zaczęła   grać   z   werwą   Gwiaździsty   sztandar,   dwie 

przecznice dalej błysnęły instrumenty, w których odbijało się słońce. Na czele pochodu jechał 

wóz szeryfa z włączonymi światłami na dachu, posuwając się z prędkością czterech mil na 

godzinę. Po chwili wszyscy wstrzymali oddech, odwracając głowy i wykrzywiając szyje.

Milczące oczekiwanie  trwało dostatecznie długo, by dodać powagi maszerującemu 

pocztowi sztandarowemu, który składał się z wysokiego i dobrze zbudowanego chorążego, a 

także   dwóch   mężczyzn   i   dwóch   kobiet   po   bokach,   wymachujących   rękami   i   patrzących 

wprost przed siebie. Jakby na umówiony sygnał, gdy poczet przechodził obok trybuny, zerwał 

się wiatr i gwiaździsty sztandar spowił swą materią poważne oblicza pocztu.

Kiedy   przemaszerował   i   goście   na   trybunie   znów   usiedli   na   swoich   miejscach, 

Qwilleran zobaczył, że po twarzy Mildred spływają łzy.

- To mnie naprawdę bierze - wyznała zdławionym głosem.

- Gratuluję! - powiedział Qwilleran. - Wygrałaś swoją bitwę.

- Jeszcze nie. Czekam na słodycze.

Nie było słodyczy. Nim wybiła dwunasta w południe, widzowie zobaczyli wielkiego 

marszałka na dumnie kroczącym koniu, przystrojonym pióropuszami i błyszczącą uprzężą; 

siedem pocztów sztandarowych, reprezentujących różne organizacje z całego okręgu; cztery 

orkiestry   uczniowskie,   w   tym   szkockich   kobziarzy   z   oddalonego   o   sześćdziesiąt   mil 

background image

Lockmaster; dziesięć platform, dwa zespoły wiertaczy i trzy wozy strażackie z włączonymi 

syrenami; wreszcie czternaście psów z Klubu Świętego Bernarda, które ciągnęły na smyczach 

swoich panów.

Każde miasto w okręgu wystawiło swoją platformę. Pickax uhonorowało człowieka, 

który pracował w dziewiętnastowiecznych kopalniach: przed widzami przesunął się w ciszy 

żywy obraz, czyli  brudni górnicy ze świeczkami w kapeluszach i kilofami, zwojami lin i 

młotami w dłoniach.

Sawdust   City,   niegdyś   centrum   przemysłu   drzewnego,   wystawiło   na   platformie 

obozowisko drwali - kucharz podrzucał naleśniki, rębacze kłócili się przy kartach, a ktoś 

przebrany za niedźwiedzia kradł kolację.

Potem przyszedł  czas  na Mooseville  - na jego platformie  tłoczyli  się sportowcy i 

miłośnicy aktywności na świeżym  powietrzu: wędkarze z długimi kijami i kołowrotkami, 

wioślarze z lornetkami i kamizelkami ratunkowymi, golfiści ze swoimi kijami i biwakowicze 

z grillem i hot-dogami. Przewodziła im wszystkim aktualna królowa corocznego festiwalu 

wędkarskiego, która zamiast sukni balowej miała strój w barwach maskujących i koronę z 

rogów jelenich.

- Niezrozumiałe! Przeładowane! - zrzędziła Amanda. - Brak jakiejkolwiek organizacji!

- Ale obrazowe - przekonywała Mildred.

- I niesie jasne przesłanie - dodał Qwilleran.

- Jeden wielki bałagan! - upierała się Amanda.

Leżące   nad   samym   jeziorem   miasto   Brrr,   nazwane   tak   dlatego,   że   było   to 

najchłodniejsze   miejsce   w   okręgu   podczas   zimowych   miesięcy,   przedstawiło   scenę   z 

plastikowym śniegiem, igloo z papier mache i takim samym niedźwiedziem polarnym. W 

syntetycznych   zaspach   śniegu   rozsiadła   się   para   miłośników   opalania   w   kostiumach 

kąpielowych. Sądząc po gwizdach, platforma ta cieszyła się największym aplauzem widzów.

- Za grosz smaku! - oświadczyła Amanda. - Ale czego w końcu można się spodziewać 

po jakiejś zapadłej dziurze?

Nawet okropna mieścina Chipmunk zdołała dostarczyć swoją platformę. Znane jako 

bimbrowa  stolica  okręgu w czasach prohibicji i słynące  ze swego zabójczego  samogonu, 

Chipmunk   wskrzesiło   domową   destylarnię   i   umieściło   ją   na   okrytej   czernią   platformie. 

Wizualną   puentę   stanowiły   ciała   leżące   na   przyczepie,   pozbawione   życia   albo   w   stanie 

głębokiej śpiączki.

- No, wreszcie ktoś wykazał się poczuciem humoru! - skomentowała Amanda. - I jeśli 

mowa o przesłaniu, to macie je jak na dłoni.

background image

Pozostali jurorzy przyznali jej rację i pierwsza nagroda przypadła cieszącej się złą 

sławą mieścinie Chipmunk.

Komercyjne przedsięwzięcia ze sloganami reklamowymi relegowano na sam koniec 

parady. Samochód pomocy drogowej, ciągnący wrak wozu, był sponsorowany przez firmę 

Busters Collision Sevice, której hasło brzmiało: „Spotkamy się przy wypadku".

Warsztat   zajmujący   się   naprawą   chłodnic   reklamował   się   sloganem:   „Twój   wóz 

popuszcza? Dobrze trafiłeś!"

Następnie   pojawił   się   samotny   mężczyzna,   idący   środkiem   ulicy   z   osłem   na 

postronku. Tłum zareagował śmiechem.

- Nie widzę, co tam jest napisane! - poskarżyła się Amanda.

Qwilleran   odczytał   hasło   widniejące   na   derce   zwierzęcia:   „Nie   bądź   skończonym 

osłem - zajrzyj do tawerny «Pod Wrakiem»!"

Amanda prychnęła.

Ostatnia  platforma w paradzie była  sponsorowana przez firmę  „Instalacje wodne i 

grzewcze   Trevelyana"   -   zbiorowisko   staromodnych   urządzeń   łazienkowych   z   dziadkiem 

Trevelyanem   siedzącym   w   żeliwnej   wannie   na   nóżkach   i   palącym   cygaro   z   kaczana 

kukurydzy. Transparent głosił: „Gdyby nie twój hydraulik, nie miałbyś gdzie spocząć".

Parada dobiegła końca. Widzowie zaczęli tłoczyć się na trasie przemarszu. Dopiero 

wtedy Qwilleran uświadomił sobie, że nie widział Clema Cottle. Mężczyzna prowadzący osła 

był etatowym barmanem z tawerny „Pod Wrakiem".

-   Wspaniała   parada!   -   oznajmiła   Mildred.   -   Nie   rzucili   nawet   jednego   cukierka! 

Cudowni byli ci kobziarze szkoccy! Czyż nie mają wspaniałych nóg? Dobrze byś wyglądał w 

kilcie, Qwill.

- Organizatorzy zadbali o właściwie tempo - zauważył. - Nie było przerw, platformy 

nie najeżdżały na siebie, a orkiestry nie wchodziły sobie w drogę.

- Wszystko trwało za długo - gderała Amanda.

-   Potężny   Lou   był   najwspanialszym   wielkim   marszałkiem,   jakiego   kiedykolwiek 

widziałam  - zachwyciła  się Mildred. - Miał  drogie skórzane  odzienie  nabijane srebrnymi 

gwoździami i własnego konia. Czyż to nie piękne?

Qwilleran i Mildred wyprzedzili tłum, by zjeść w knajpce rybnej wczesną kolację. Był 

to nowy lokal, mieszczący się w starym magazynie portowym na nabrzeżach, gdzie wiekowe 

belki trzeszczały w takt ruchów jeziora. Zamówili  słynną  zupę z małży i gotowaną sieję 

kanadyjską   -   u   kelnera,   który   kiedyś   uczęszczał   na   zajęcia   ze   sztuki,   prowadzone   przez 

Mildred.

background image

- Co słychać w klubie? - spytał Qwilleran.

-   No   cóż,   ludzie   z   towarzystwa   opieki   nad   zwierzętami   od   razu   zajęli   się   psem 

kapitana Phlogga... Doc i Dottie kupują łódź, którą będą cumowali w Brrr... A Urbankowie 

(tylko tego nie powtarzaj) rozchodzą się, jak się przypadkowo dowiedziałam. Układało im się 

dobrze do emerytury, ale tak to już jest. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak Susan wytrzymała z 

nim te wszystkie lata.

- A co u twojej sąsiadki?

- U Russell? Staram się nawiązać przyjacielskie stosunki, ale nie reaguje. To dziwna 

osoba.

- Widziałem ją na plaży, karmiła mewy - wyznał Qwilleran. - Rozmawia z nimi.

- Jest samotna. Nie chcesz z nią pogadać, Qwill? Jesteś zawsze taki wyrozumiały, 

może się rozrusza przy starszym mężczyźnie.

- Przepraszam, Mildred, ale miałem dość kłopotów z młodszymi kobietami. Nawet 

pani hydraulik zrobiła się zbyt przyjacielska.

- W jaki sposób?

-   Zaczęła   malować   sobie   usta   i   myć   włosy.   Rozpoznaję   pierwsze   sygnały 

ostrzegawcze.

- Czytałeś dziś rano horoskop?

- Wiesz sama, że nie wierzę w te bzdury, Mildred.

-   No   cóż,   tak   dla   twojej   wiadomości,   w   „Morning   Rampage"   napisali,   że   twoja 

charyzma zapewni ci powodzenie u płci przeciwnej, a romans jest tuż-tuż.

Qwilleran dmuchnął w wąsy.

- Byłbym  szczęśliwszy,  gdyby udzielali bardziej  praktycznych  porad, na przykład: 

„Nie zamawiaj dziś ryby w restauracji, bo udławisz się na śmierć". Moja sieja ma pełno ości.

-  Odeślij  ją  do  kuchni!   -  podsunęła  Mildred.   -  Nie  jedz   jej!  Moja  jest  doskonale 

oczyszczona.

Qwilleran wezwał kelnera i przekazał zastrzeżenia.

- Wszystkie ryby mają ości - skomentował kelner.

- Ale nie wszyscy kelnerzy mają mózgi - odwarknęła Mildred. - Harley, zabierz ten 

talerz do kuchni i przynieś panu Qwilleranowi przyzwoity filet - i żadnych tłumaczeń!

Kelner oddalił się czym prędzej.

- Jak długo cieszysz się autorytetem u tych dzieciaków? - spytał Qwilleran. - Harley 

ma co najmniej dwadzieścia pięć lat. Jest jakaś ustawa określająca w tym wypadku granice 

wieku?

background image

- Każdy, kto przewinął się przez moje zajęcia, jest skazany na mnie do końca życia - 

odparła rzeczowo.

- To, że zna się każdego, ma pewnie dobre i złe strony. Jak długo muszę mieszkać w 

Moose County, zanim poznam całą populację?

- Za późno dla ciebie, Qwill. Trzeba się tu urodzić, dorastać i uczyć przez dwadzieścia 

lat w szkole.

W drzwiach wejściowych doszło do lekkiego zamieszania, gdy do lokalu wkroczył 

sam wielki marszałek i usiadł samotnie przy stole, wciąż połyskując srebrnymi gwoździami.

- Zastanawiam się, dlaczego nie ma żadnego towarzystwa -powiedział Qwilleran.

- To odludek - wyjaśniła Mildred.

Ale kelner, podając talerz ze świeżą rybą, zauważył ze złośliwym uśmiechem:

- Dlatego, że nie wpuścili tu jego konia.

Mildred sięgnęła nad stołem i postukała kłykcie kelnera trzonkiem swojego noża.

-   To   było   niestosowne,   Harley.   Nie   spodziewaj   się   napiwku!   -   Zwracając   się   do 

Qwillerana,   dodała:   -   Potężny   Lou   to   jedna   z   charakterystycznych   postaci   miasteczka, 

barwnych i nieszkodliwych. Jeśli się zastanawiałeś, czy o nim napisać, to zrezygnuj z tego 

pomysłu! Lepiej nie budzić licha!

- Myślałem o artykule na temat zjazdów rodzinnych. To zamknięte imprezy czy też 

jakiś dziennikarz zdoła tam wtargnąć?

- Będą zachwyceni, jeśli przyjdzie do nich ktoś z prasy! Naprawdę!

- Co robią podczas takich spotkań?

- Najpierw jest zebranie organizacyjne, na którym wybierają ludzi odpowiedzialnych 

za zjazd w kolejnym roku, ale głównie jedzą i bawią się.

- W gazecie ukazało się ogłoszenie o zjeździe rodzinnym Wimseyów. Ma się odbyć w 

najbliższą niedzielę na czyjejś farmie.

- To największa rodzina w okręgu obok Goodwinterów - powiedziała Mildred. 

- Znasz Cecila Hugginsa ze sklepu żelaznego? Jest spokrewniony z nimi przez żonę. 

Powiedz mu, że chcesz napisać o zjeździe. A kiedy się tam już zjawisz, zwróć się przede 

wszystkim do Emmy Wimsey. Jest wiekowa, ale umysł ma wciąż sprawny, po za tym zna 

wspaniałą historię o kocie! Kiedy ją usłyszałam, przebiegł mi dreszcz po plecach!

Kiedy kelner przyniósł im menu z deserami, powiedział:

- Przepraszam, jeśli palnąłem gafę, pani Hanstable. Po prostu mi się wyrwało.

background image

- Twoje przeprosiny dobrze o tobie świadczą, Harley. Wróciłeś do łask. - Zwróciła się 

do Qwillerana: - Może deser zjemy w domu, co ty na to? Mogłabym przyrządzić puchar 

lodowy z domowym sokiem pomarańczowym i świeżymi malinami.

Nim wyszli, Qwilleran zamówił świeżo gotowany ogon homara dla swoich kotów. W 

drodze powrotnej Mildred krytycznie oceniła jego pozycję za kierownicą.

- Masz zesztywniała szyję czy co, Qwill?

- Obolałe barki - pewnie od jazdy na rowerze. Nadwyrężyłem mięśnie albo coś sobie 

naciągnąłem, kiedy przejeżdżałem przez wystający korzeń.

Kiedy dotarli do jej żółtego domku, powiedziała:

- Zdejmij  koszulę.  Mam doskonały szwajcarski olejek, który dostałam  od Sharon, 

wysmaruję cię.

Kiedy nacierała mu wszystkie obolałe miejsca, pofrunął myślami nad Atlantykiem do 

Polly Duncan. W Anglii Czwarty Lipca był tylko zwykłą datą „4 lipca" i Polly pracowała 

pewnie cały dzień w bibliotece, robiąc przerwę o szesnastej na herbatę i ciasto z kminkiem. 

Pewnie wybrała się potem na wczesne przedstawienie do teatru i poszła na rybę z frytkami z 

jakimś przyjacielem (jakim przyjacielem? - zastanawiał się). Teraz zaś siedziała w swoim 

mieszkaniu, oglądając telewizję i popijając colę - i pisząc do niego nową kartkę.

- Możesz już włożyć koszulę - oznajmiła Mildred. - Ten olejek nie zostawia plam. To 

świetna rzecz.

Po lodach Qwilleran przyznał, że czuje się lepiej, wewnętrznie i zewnętrznie, ale nie 

chciał został dłużej, tłumacząc, że musi nakarmić koty, zanim zaczną obgryzać nogę od stołu. 

Wracając   do   siebie,   rozmyślał   o   dobrotliwej   naturze   Mildred   i   jej   energii.   W   pojedynkę 

całkowicie odmieniła święto Czwartego Lipca - przekształcając je z parodii w spektakularny 

sukces. Wykazała stanowczość w restauracji przy okazji tej historii z rybą. Troszczyła się o 

samotną dziewczynę w sąsiedztwie. Zainicjowała zbiórkę pieniędzy dla rodziny Buddy'ego 

Yarrowa. Wszystko, co robiła, zasługiwało na podziw. I była wspaniałą kucharką! Mógł jej 

wybaczyć te horoskopy i UFO.

Kiedy Qwilleran otworzył drzwi swojej chaty, chodniczek na klapie włazu do piwnicy 

był przekrzywiony jak zawsze. Wyprostował go odruchowo i powitał koty, które wiedziały od 

razu, że przyniósł coś jadalnego, morskiego i drogiego.

- Jak minął wam dzień? - spytał. - Jakieś niezwykłe wydarzenia? Telefony?

Yum Yum ocierała mu się o kostki, a Koko kroczył dumnie i zaczął kręcić ósemki, 

kiedy Qwilleran siekał mięso homara. Po uczcie cała trójka usadowiła się na ganku od strony 

jeziora, gdzie Koko zamienił się w egipską rzeźbę, Yum Yum zaś rozłożyła się leniwie w 

background image

pozie Kleopatry. Qwilleran wszedł ukradkiem do wnętrza domku po aparat, ale gdy wkrótce 

wrócił, Yum Yum zezowała i drapała się w ucho, a Koko wygiął się groteskowo, by polizać 

sobie jakieś miejsce na brzuchu, doskonale czyste.

Wciąż było jasno i gdzieś nad brzegiem znów zakrzyczały mewy. Qwilleran zszedł po 

drewnianych schodach i ruszył w stronę wrzawy. Nad Mewim Punktem łopotały dziesiątki 

skrzydeł.  Poruszając się wolno, fotografował tę scenę, nie przeszkadzając  kobiecie,  która 

karmiła ptaki. Potem usiadł na głazie i czekał, aż rzuci im ostatni kawałek.

- Doskonały spektakl! - pochwalił. - Fantastyczny powietrzny balet. Zrobiłem kilka 

zdjęć.

- Och - powiedziała tylko Russell, zbliżając się z wahaniem.

- Proszę przysunąć sobie kamień i usiąść. - Wskazał głaz oddalony o metr od swojego, 

Russell zaś usiadła posłusznie. - Była pani na paradzie?

- Nie lubię tłumów - odparła ze smutkiem, zwracając się do jeziora.

- Straciła pani wyjątkowe przedstawienie. - Podniósł kamyczek i cisnął go do wody. - 

Udane wakacje?

Przytaknęła bez entuzjazmu.

- Mam nadzieję, że odwiedziła pani muzeum.

- Było interesujące - przyznała.

Zacisnąwszy   zęby,   czekał   na   przypływ   inspiracji...   Temat   jedzenia,   jak   sobie 

przypomniał,   pomagał   bezpiecznie   przełamać   lody   w   trudnych   sytuacjach   towarzyskich. 

Spytał:

- Odkryła pani jakąś dobrą restaurację w mieście?

Po dłuższej chwili oznajmiła:

- Rzadko chodzę do restauracji.

- Woli pani gotować?

- Nie jadam dużo.

To   tłumaczyło   jej   patykowatą   figurę   i   być   może   niski   poziom   energii   życiowej. 

Znalazł kilka płaskich kamyków i zaczął puszczać kaczki na wodzie. Podjął jeszcze jedną 

desperacką próbę.

- Czytała pani ostatnio jakieś książki?

- Nic szczególnego - odpowiedziała.

- W Mooseville jest niewielka biblioteka, a także pewna kobieta, która organizuje 

wymianę paperbacków, na wypadek gdyby skończyła się pani lektura.

background image

Od strony sąsiedniego kamienia nie dobiegł żaden komentarz, więc Qwilleran puścił 

jeszcze kilka kaczek.

- Jak się pani podoba chata Dunfieldów?

Russell poruszyła się niespokojnie na swoim kamieniu.

- Nie wiem.

- W czym kłopot?

- Czuję się tam nieswojo.

Wydawało się, że jest skulona.

- Jeśli coś panią martwi, to proszę się nie krępować i porozmawiać z sąsiadką, Mildred 

Hanstable. Jest miłą i wyrozumiałą kobietą. I jeśli będzie pani potrzebowała jakiejkolwiek 

pomocy, może pani zadzwonić do niej albo do mnie.

- Jest pan bardzo miły - oznajmiła nagle Russell.

- No cóż, dziękuję - odparł. - Ale tak naprawdę mnie pani nie zna. Zaginam rogi w 

książkach.   Czasem   robię   błędy   ortograficzne.   I   raz   włożyłem   brązowe   buty   do   czarnego 

garnituru.

Prawie się uśmiechnęła, ale niezupełnie. Wskazała jego chatę i powiedziała:

- Buduje pan coś.

- Powiększam domek.  Proszę przyjść  któregoś  dnia i rzucić  okiem.  Wszyscy nasi 

sąsiedzi interesują się postępami w robocie.

Bez dalszych uprzejmości oddaliła się ku wschodowi, a Qwilleran ruszył niespiesznie 

w stronę zachodzącego  słońca, rozmyślając o tej małomównej  młodej  kobiecie, która tak 

naprawdę ani razu na niego nie spojrzała. Nie ulegało wątpliwości, że nikt nie opowiedział jej 

historii chaty Dunfieldów, a mimo to czuła się tam nieswojo. Przypominała poniekąd Koko; 

wyczuwała złowróżbną obecność.

Po powrocie do domku Qwilleran odkrył koci figiel. Yum Yum biegała jak szalona po 

salonie,   podczas   gdy   Koko   przyglądał   się   temu   spektaklowi   z   wyniosłym   spokojem, 

usadowiony na łbie łosia. Wydawało się, że Yum Yum trzyma w pysku coś małego i szarego.

- Rzuć to! - wrzasnął Qwilleran, co było dla niej sygnałem do ucieczki.

Biegała   z tym   czymś   w  zębach  dookoła  chaty,   podczas   gdy Qwilleran  gonił   ją  z 

wdziękiem   neandertalczyka,   wykorzystując   cały   swój   spryt,   by  ją   złapać,   ale   za   każdym 

razem potrafiła go przechytrzyć. Zmęczywszy się w końcu, wskoczyła na stół i zrzuciła mysz 

na jego maszynę do pisania.

- Dziękuję! - powiedział. - Bardzo dziękuję!

background image

Rozdział szósty

Ku rozczarowaniu mieszkańców chaty padało w sobotę - i to lało jak z cebra. Gołe 

deski dachowe przy wschodnim skrzydle  nie chroniły przed ulewą; woda spływała przez 

szpary i lała się strumieniami, mocząc bezlitośnie odsłonięty fundament podłogi. Qwilleran 

nie oczekiwał, że Clem zjawi się w pracy,  a mimo  to stolarz nie odpowiadał na telefon. 

Wcześniej   był   wyjątkowo   sumienny,   jeśli   chodzi   o   zgłaszanie   wszelkich   zmian   planu   - 

podejście do biznesu, które Qwilleran doceniał.

- Ten młody człowiek ma głowę na karku - zwrócił się do kotów. - Odniesie sukces. 

Za kilka lat, jeśli skończy z tym kurzym interesem i zajmie się na poważnie budownictwem, 

to będzie prawdziwą konkurencją dla XYZ.

Koko   ledwie   raczył   machnąć   w   odpowiedzi   ogonem.   Stuk,   stuk,   stuk.   Większość 

ranka spędził na parapecie, obserwując miejsce budowy. Nic się nie działo, ale czekał. Stuk, 

stuk, stuk. Kot zawsze zdradzał zainteresowanie ludzkimi czynnościami. Przyglądał się, jak 

Joanna naprawiała zlew w kuchni, w Pickax zaś nadzorował tapetowanie ścian w wykonaniu 

Pete'a Parrottsa, mycie okien i czyszczenie dywanów w wykonaniu pana O’Della i stukanie 

na maszynie w wykonaniu Owillerana. Koko patrzył na każdą z tych czynności niezwykle 

uważnie, jak sumienny terminator, który uczy się zawodu. Teraz się okazało, że chce być 

stolarzem.

Pierwszym punktem porządku dnia był telefon, którego numer Owilleran zdążył już 

poznać na pamięć.

- Tu Owilleran z chaty K na wschodnim brzegu jeziora.

- Cha, cha, cha! Nie musisz mi pan tego mówić - wybuchnęła gromkim śmiechem pani 

Glinko. - Co mamy tym razem do roboty?

Chciał powiedzieć: „Do diabła, myśli pani, że siedzę cały dzień i zastanawiam się, co 

by tu zniszczyć?" Ale kobieta była tak nieustępliwie radosna i tak sumiennie usłużna, że nie 

potrafił się na nią gniewać.

-   Sprawa   wygląda   tak,   pani   Glinko:   obawiam   się,   że   do   mojej 

siedemdziesięciopięcioletniej chaty zaczynają przychodzić myszy. Czy jest ktoś, kto mógłby 

mi poradzić, jak powstrzymać tę inwazję?

Jeden gryzoń nie oznaczał jeszcze inwazji, ale Qwilleran pomyślał sobie, że dobrze 

jest udramatyzować nieco sytuację.

background image

- W porządalu. Wyekspediuję Młodego Jake'a - oznajmiła. - Będzie wiedział, co robić. 

Chodzi do college'u. Cha, cha, cha!

Młody Jake zjawił się bezzwłocznie - jeszcze jeden postawny blondyn, typowy dla 

okolic Moose County, w jeszcze jednej odwiecznej furgonetce niebieskiego koloru.

- Mamy drobny problem, jak widzę? - oznajmił uprzejmym tonem starego wiejskiego 

lekarza.

Qwilleran zrelacjonował incydent z zeszłego wieczoru.

- To pierwsza mysz, jaką widziałem, ale mogło chodzić o rekonesans.

- Czy pański kot wykazywał szczególne zainteresowanie jakimś konkretnym miejscem 

w chacie?

- Od dwóch dni spędza mnóstwo czasu na obserwacji piecyka w kuchni i lodówki. 

Myślałem, że to tylko niema prośba o posiłek.

- Przyjrzymy się - oznajmił Jake. - Jak mogę się dostać pod podłogę?

Kiedy został poinformowany, gdzie znajduje się właz, wręczył Qwilleranowi latarkę.

- Rozejrzę się na dole, a pan niech świeci w narożniki pomieszczeń i za urządzeniami, 

tam   gdzie   znajdują   się   rury   albo   przewody.   Kiedy   zobaczę   światło,   zakleję   szczelinę 

uszczelniaczem. Te małe dranie potrafią się przecisnąć przez otwór o szerokości włosa. - Jake 

zsunął się w otwór z zawodową wprawą i zaczął wydawać głośno polecenia: - Niech się pan 

przesunie na wschód. Doskonale... Proszę nie poruszać latarką!... Tu wszystko w porządku. 

Dalej... Stop!... Fałszywy alarm. Dalej. Są przewody. Nie tak szybko! Teraz niech się pan nie 

rusza!... Och! Mam. Proszę trzymać latarkę w tej samej pozycji!

Kiedy robota dobiegła końca, ekspert wyłonił się z dziury cały w pajęczynach.

- Miejsca, gdzie przewody elektryczne dochodzą do domu, to zaproszenie dla myszy - 

wyjaśnił. - Przepraszam na chwilę, wyjdę się otrzepać.

- Mam wrażenie,  że zna się pan na rzeczy - wyznał  Qwilleran,  kiedy mężczyzna 

wrócił z rachunkiem.

- Usługa jest objęta gwarancją. Jeśli pojawią się problemy, znów pana odwiedzę. Bez 

dodatkowej opłaty.

- Doskonale. To pańska specjalność?

- Nie, jestem lekarzem ogólnym, ale miałem do czynienia z takimi przypadkami w 

domkach stojących blisko jeziora, i to nie raz. Dorabiam podczas wakacji letnich.

-   Jeśli   jest   pan   Młodym   Jakiem,   to   jest   pewnie   także   Stary   Jake   -   domyślił   się 

Qwilleran.

background image

- Mój ojciec. Pewnie zna go pan. Doktor Armbruster, chirurg w szpitalu w Pickax. 

Sam robię specjalizację. Też z chirurgii-

Kolejny   pomysł   do   rubryki   w   gazecie,   pomyślał   Qwilleran,   kiedy   lekarz   ogólny 

odjechał swoją furgonetką. Wypuścił koty z pokoju gościnnego, gdzie siedziały zamknięte, 

gdy klapa była podniesiona.

- Dziękuję za zachowanie spokoju i uprzejmą współpracę - powiedział. - Zasłużyłyście 

na nagrodę. Płatki śniadaniowe!

Yum Yum pognała do kuchni, a Koko wspiął się na tylnych nogach.

Kiedy   deszcz   ustał   koło   południa,   Qwilleran   był   niemal   pewien,   że   za   chwilę   na 

polanie   pojawi   się   samochód   z   szalonym   kurczakiem;   Clem   nigdy   nie   marnował   nawet 

godziny, nigdy też nie przepuścił okazji, by zarobić dolara na swój bliski ślub z Maryellen. 

Była wspaniałą młodą kobietą i trafiał jej się porządny młody człowiek.

Nic się jednak nie wydarzyło w sobotnie popołudnie, nikt też nie zadzwonił. Teraz 

wszystko musiało zaczekać do poniedziałku.

W   niedzielę   słońce   świeciło   pięknie,   temperatura   była   w   sam   raz,   a   Qwilleran 

odczuwał podniecenie nieopierzonego reportera, któremu zlecono ciekawą historię; w ponad 

dwudziesto-pięcioletniej   karierze   dziennikarskiej   nigdy   nie   pozbył   się   tego   dreszczyku 

emocji, zrodzonego z wyzwania i oczekiwania, choć tym razem chodziło jedynie o zjazd 

rodzinny. Nie ma nudnych historii, powiedział sobie - są tylko nudni reporterzy.

Śpiewał   pod   prysznicem,   namydlając   się   obficie,   gdy   nagle   zaczęła   lecieć   zimna 

woda. Było to coś więcej niż szok dla jego mokrego ciała; był to cios wymierzony w jego 

równowagę umysłową. Owinięty ręcznikiem, pognał do małego hallu, gdzie miejsce z pralko-

suszarką dzielił podgrzewacz wody. Urządzenie nie zdradzało jakichkolwiek oznak awarii: 

nie   ciekło,   nie   brzęczało,   nie   buchało   parą.   Cylindryczny   zbiornik   milczał   i   wprawiał   w 

zdumienie.

Przeklinając fatalny moment, w którym  doszło do tego nieszczęśliwego  zdarzenia, 

Qwilleran ponownie zadzwonił do pani Glinko.

- Znowu pan! - zauważyła z ogromną radością. - Co panu dokucza tym razem?

- Podgrzewacz wody.

- W porządalu. Spróbuję znaleźć Małego Joe. Może siedzi w kościele. Cha, cha, cha!

- Jadę zbierać materiały do artykułu - wyjaśnił Qwilleran. - Ale ma pani klucz, a 

Joanna wie, gdzie co jest.

Niezadowolony   z   tego   niefortunnego   obrotu   rzeczy,   ale   pełen   zrozumienia   dla 

ekscentryczności   wiekowych   urządzeń   wodnych,   pożegnał   się   z   kotami,   upominając,   by 

background image

zachowywały się odpowiednio, po czym ruszył na stuletnią farmę Wimseyów przy Sandpit 

Road. Widział wcześniej ten rozległy kompleks - stodoły, szopy, zagrody, ogrodzenia i pola 

uprawne - opatrzony tabliczką, która informowała, że gospodarstwo znajduje się w rękach tej 

samej rodziny od stu lat. Stał tam też wielki kamienny dom z dawnych czasów, z grządkami i 

ogrodem przykuchennym,  rozległym  frontowym  trawnikiem, na którym  rosły stare bzy,  i 

podwórzem   mogącym   pomieścić   ponad   trzydzieści   samochodów;   stały   teraz   jeden   przy 

drugim z okazji zjazdu.

Ustawiono   już   długie   stoły,   powoli   zjawiały   się   też   rodziny   z   koszykami 

wiklinowymi, przenośnymi lodówkami i krzesłami składanymi.

Cecil Huggins czekał już na Qwillerana i teraz przedstawiał go wybranej starszyźnie 

rodu.

- Co mamy robić? - spytali.

- To, co robicie zwykle - odparł. - Zapomnijcie, że tu jestem.

- No cóż, wmieszaj się w tłum i poczęstuj się, kiedy odezwie się dzwon na obiad - 

zaproponowali. - A jeśli chcesz sobie porzucać podkową, to zawsze znajdziesz chętnych przy 

szopie na kukurydzę.

Goście   reprezentowali   każdy   wiek:   niemowlęta   na   rękach,   brzdące   w   wózkach, 

staruszki w fotelach na kółkach, ciężarne kobiety, dzieci grające w frisbee, popijający piwo 

mężowie   i   starsi   ludzie,   którzy   rzucali   podkową.   Qwilleran   zauważył,   że   mężczyźni 

rozmawiają na ogół z mężczyznami, kobiety z kobietami, matki małych dzieci z matkami 

małych dzieci. Starsi zaś, którzy siedzieli na leżakach pod wielkim rozłożystym drzewem, 

rozmawiali   między   sobą.   Gdy   jednak   rozległ   się   dźwięk   dzwonu,   cały   klan   zebrał   się   i 

utworzył   żywe   i   hałaśliwe   skupisko   ludzkie.   Qwilleran   naliczył   sto   jedenaście   osób   i 

wyobraził sobie, że drzewo genealogiczne tej rodziny przypomina złącza komputera.

W tłumie było kilku gości honorowych. Młody żołnierz, który przyjechał na urlop po 

szkoleniu podstawowym, witany był jak generał brygady. Oddano hołd nowo narodzonemu 

dziecku,   jakby   chodziło   o   pierworodnego   jakiegoś   następcy   tronu.   Para,   która   ogłosiła 

niedawno swe zaręczyny, spotykała się z wylewnym przyjęciem. Qwilleran spodziewał się 

zobaczyć gdzieś Clema i jego narzeczoną, obdarzonych identycznym statusem gwiazd, ale 

byli nieobecni.

Przechodząc od jednej grupy do drugiej, słuchając i obserwując, zaczął zadawać sobie 

pytanie, czy życie go przypadkiem nie oszukało. Widział kuzynów w pierwszym, drugim i 

trzecim pokoleniu, którzy gawędzili o sprawach rodzinnych i byli szczęśliwi, mogąc się znów 

background image

spotkać. Jego jedyna  „rodzina" składała  się z osamotnionej  eks małżonki  w Connecticut, 

wrogich teściów w New Jersey i dwóch kotów syjamskich.

Cecil Huggins spytał Qwillerana, jak podoba mu się nowy rower, i zasugerował, by 

jego właściciel spenetrował kilka bocznych dróg.

- Niech pan spróbuje wybrać się na MacGregor Road - poradził sklepikarz. - Kiedy 

kończy się asfalt, zaczyna się spory kawałek ładnej drogi.

Qwilleran znał doskonale ten ładny kawałek; przy tej drodze znajdowała się letnia 

kryjówka Polly Duncan.

- A potem, jeśli zechce spróbować pan czegoś bardziej ambitnego, proponowałbym 

Old Brrr Road. Zostawili ją na pastwę losu po wybudowaniu szosy nad jeziorem w latach 

dwudziestych i wszystko tam powróciło do natury! Całkowicie! Mój dziadek miał niegdyś 

sklep wielobranżowy przy Brrr Road, w miejscu nazywanym wtedy Huggins Corners. Nie 

pozostał nawet kamyczek! Ale w swoim czasie było to kwitnące imperium. Przypuszczam, że 

dlatego właśnie zająłem się towarami żelaznymi. Sklepikarstwo mam we krwi.

Pani Huggins trąciła męża w łokieć.

- Powiedz panu Q o babci i bochenku chleba!

- Tak, to doskonałe! - zaśmiał się Cecil. - Powinienem to spisać. Widzi pan... Babcia 

piekła chleb, który był sprzedawany w sklepie, a dziadek zawsze układał świeże bochenki na 

ladzie obok drzwi, gdzie klienci mogli poczuć ich zapach zaraz po wejściu do sklepu. Chleb 

leżał obok tytoniu do żucia i cukierków za pensa. Niech pan mi tylko nie mówi, że nie znali 

się w tamtych czasach na handlu... No cóż, był tam taki jeden stary gość, który zachodził do 

sklepu, żeby podkradać krakersy z beczki - albo zwędzić ogórka kiszonego, kiedy uważał, że 

nikt nie patrzy.

- Miał mnóstwo pieniędzy zakopanych na podwórzu - powiedziała pani Huggins. - Ale 

nie lubił wydawać nawet pensa.

- Zgadza się. Josh Cummins się nazywał. I po partyjce warcabów, którą rozgrywał ze 

swoimi kumplami koło pieca, zawsze brał bochenek chleba - ten, który leżał najbliżej drzwi - 

i nigdy za niego nie płacił. Irytowało to dziadka za każdym razem, i to coraz bardziej, ale nie 

chciał chwycić starego za kołnierz i oskarżyć go o kradzież. Nie robi się takich rzeczy w 

małym miasteczku. Obmyślił więc pewien podstęp. Powiedział babce, żeby upiekła chleb z 

brudną skarpetą w środku.

- A w tamtych czasach skarpety brudziły się porządnie - wtrąciła pani Huggins.

background image

- Więc babka upiekła chleb, a dziadek położył ten bochenek przy samych drzwiach, 

kiedy Josh miał wyjść ze sklepu - ciągnął Cecil. - I oczywiście ten stary facet wziął chleb i 

poszedł sobie... i nigdy więcej nie ukradł ani jednego bochenka!

-   I   nigdy   nie   znaleźli   pieniędzy   zakopanych   na   jego   podwórzu   -   oznajmiła   pani 

Huggins.

- Zgadza się - potwierdził jej mąż. - I nigdy nie znajdą. Jest teraz zalane asfaltem pod 

parking przy szkole średniej. I nigdy też nie znajdą tego, co stary pan Klingenschoen zakopał 

w swojej posiadłości nad jeziorem. Wszystkich tych kosztowności, które, jak mówią, ukrył 

jeszcze w latach dwudziestych, tuż przed śmiercią, kiedy już był lekko pomylony. Powinien 

pan zacząć kopać, panie Q.

- Przykro mi, Cecil. Nie chcę więcej płacić podatku dochodowego.

- O, wzywają na obiad! - zawołała pani Huggins, kiedy ktoś pociągnął za sznurek i 

uderzył w wielki, odlany z żelaza dzwon zawieszony na wysokim słupie.

Długie stoły uginały się od pieczonych kurczaków, fasoli i pasztecików mięsnych; 

kanapek z szynką, jajek na ostro, sałatki ziemniaczanej i galaretek wszelkiego koloru; ciast 

czekoladowych, placków jagodzianach i pierników z melasy.

Kiedy dzwon zadźwięczał po raz drugi, doszło do krótkiej narady, po czym wręczono 

nagrody   najstarszej   obecnej   osobie,   a   także   najmłodszej   i   rodzinie,   która   przybyła   z 

najdalszego zakątka. Potem wszyscy się rozeszli - starsi z powrotem na swoje krzesła pod 

drzewem,   młodzi   na   boisko   do   softballu,   kilku   mężczyzn   na   werandę,   żeby   obejrzeć 

sprawozdanie   z   rozgrywek   wielkiej   ligi,   a   młode   matki   do   domu,   gdzie   ułożyły   swoje 

maluchy do drzemki.

Qwiłleran   kręcił   się   po   tłumie,   podsłuchując   rozmowy   o   wędkarstwie,   zbiorach, 

telewizji,   pogrzebach,   dzieciach,   przepisach,   wypadkach,   operacjach   i   dawnych   dobrych 

czasach.

Dwie kobiety spierały się o to, jak przyrządzać paszteciki z mięsem.

- Mój dziadek - powiedziała pierwsza - szedł każdego dnia do kopalni w Buckshot z 

pasztecikami w koszyku, a moja babcia robiła je codziennie przez całe życie. Mam jej przepis 

i wiem, że nigdy nie stosowała niczego prócz mięsa, ziemniaków i odrobiny cebuli.

Druga oznajmiła:

- No cóż, w mojej rodzinie pasztecik nie był pasztecikiem, dopóki nie znalazło się w 

nim trochę rzepy.

- Nigdy! - sprzeciwiła się żarliwie pierwsza. - Moja babka prędzej zatrułaby studnię!

background image

Wśród starszych wspomnienia krążyły jak bzyczące pszczoły wokół bzów. Siwowłosy 

mężczyzna z niebieską wstążką z napisem „Najstarszy" perorował:

- Kiedy zacząłem przyjeżdżać na te imprezy,  zawsze była kolejka do ubikacji czy 

wychodka, jak to wtedy nazywano. Teraz można wypożyczyć kilka takich przenośnych toalet. 

Czasy się zmieniły, to pewne.

Jeden ze słuchaczy spytał:

- A banki? Bywało tak, że mogłeś odwiedzić bankiera w jego domu po kolacji, a on 

szedł z tobą do miasta i otwierał bank, jak ci się skończyła gotówka. W żadnym nie było 

zamków, alarmów, kamer ani nic takiego.

W końcu Qwilleran odszukał w grupie młodych kobiet Maryellen Wimsey.

- Gdzie jest Clem? - spytał.

- Nie mógł przyjść - odparła po prostu.

- Mam nadzieję, że nie jest chory. Nie zgłosił się wczoraj do pracy, nie było go też w 

piątek na paradzie.

- Wyjechał z miasta - wyjaśniła dziewczyna, unikając jego wzroku.

- Wróci jutro? Czekam na niego w chacie. Musimy położyć gont.

- Mam nadzieję - odparła niepewnie.

Qwilleran zerknął na grupę pod dużym drzewem.

- Wiesz, która z tych kobiet to Emma Wimsey?

- Tak - przytaknęła Maryellen radośnie, jakby zadowolona ze zmiany tematu. - To ta 

na wózku. W niebieskim swetrze.

Kiedy   zbliżył   się   do   zgromadzenia   starszych,   został   powitany   przez   energiczną 

kobietę w żółtym blezerze z emblematem „Zależy nam".

- Panie Qwilleran, pewnie mnie pan nie pamięta. Jestem Irma Hasselrich.

- Oczywiście, że pamiętam - zapewnił. - Jest pani córką adwokata i wolontariuszką w 

domu opieki w Pickax.

Pośród   ubranych   swobodnie   uczestników   uroczystości   wyróżniała   się   staranną 

fryzurą, makijażem i dobrym krojem ubrania. Pani Hasselrich nie była młoda, ale uderzająco 

atrakcyjna.

- Och, to wspaniałe, że pan pamięta! - zawołała. - Przyszedł pan do ośrodka w zeszłym 

roku, żeby przeprowadzić wywiad z jedną z pań.

- Z żoną farmera, jak sobie przypominam. To była chyba pani Woolsmith.

- Ta kochana osoba już odeszła - powiedziała ze wzruszeniem pani Hasselrich. - Miała 

dziewięćdziesiąt pięć lat i prawie wszystkie zęby.

background image

- A co panią dziś tu sprowadziło? - spytał Qwilleran.

-   Przywiozłam   trzy   nasze   pensjonariuszki   furgonetką   wyposażoną   w   dźwig   do 

wózków.   Abner   Huggins,   która   zdobyła   nagrodę   dla   najstarszej   osoby,   Emmę   Huggins 

Wimsey, lat osiemdziesiąt dziewięć, i Clarę Wimsey Ward, lat osiemdziesiąt dwa.

-   Chciałbym   poznać   Emmę   Wimsey.   Podobno   zna   jakąś   niezwykle   interesującą 

historię. Chciałbym nagrać ją na taśmę.

- Będzie zachwycona!  - zapewniła wolontariuszka.  - Uczyła  kiedyś  w szkole, bez 

trudu   się   pan   z   nią   porozumie.   Ma   słabe   serce,   ale   pamięć   znakomitą...   Emmo!   Emmo, 

kochanie! Masz gościa!

- Kto to jest? Kto to jest? - zawołał jakiś drżący i pełen wyczekiwania głos.

- Reporter z gazety. Chce chyba usłyszeć tę historię o Dyńce.

- O Boże! Nigdy nie pisali o mnie w gazecie, tylko wtedy, gdy wyszłam za Horacego. 

Czy dobrze wyglądam?

- Wyglądasz cudownie... Emmo, to jest pan Qwilleran.

Emma Wimsey była kruchą kobietą o rzednących siwych włosach, której policzki były 

uroczo  zaróżowione,  prawdopodobnie dzięki  pani  Hasselrich.  Choć  na pierwszy rzut  oka 

słaba, emanowała żywotnością, na swetrze zaś nosiła emaliowaną spinkę w kształcie kota z 

długim wygiętym ogonem.

- Miło mi pana poznać - powiedziała. Qwilleran ujął serdecznie drobną dłoń.

- Pani Wimsey, jest mi bardzo przyjemnie - zapewnił. Zachowywał się wytwornie 

wobec ludzi powyżej siedemdziesiątki, co zawsze sprawiało im radość.

Pani   Hasselrich   zaproponowała,   by  przepchnąć   wózek   w   jakieś   spokojne   miejsce; 

znaleźli zacieniony skrawek po drugiej stronie bzów.

- Jest ci dość ciepło, kochanie? - spytała wolontariuszka. Qwilleran przyniósł krzesła 

składane i ustawił swój magnetofon.

- Dlaczego nazwała pani swoją kotkę Dyńką, pani Wimsey? - zaczął.

-   Jej   futerko   było   pomarańczowego   koloru,   poza   tym   zjawiła   się   w   Halloween. 

Miałam wtedy sześć lat. Łączyła nas taka przyjaźń! Bawiłyśmy się w sekretną grę... - jej głos 

zamarł tęsknie.

- Jak wyglądała ta sekretna gra, pani Wimsey?

- No cóż, kiedy moja matka położyła mnie już do łóżka i zamknęła drzwi sypialni, 

zjawiała się Dyńka i skrobała w drzwi, jakby chciała się dostać do środka. Wyskakiwałam z 

łóżka i chwytałam ją za łapę. Cofała ją i wysuwała drugą. Och, to była wspaniała zabawa, i 

nigdy nas nie przyłapano!

background image

- Jak długo się w to bawiłyście? - spytał Qwilleran. - To znaczy przez ile lat?

- Tak długo, jak dorastałam, przez cały czas. Niech pomyślę... Dyńka zdechła, zanim 

poszłam do college'u nauczycielskiego. Normalna szkoła, mówili wtedy. Nauczanie w szkole 

było w tamtych czasach najbardziej odpowiednim zajęciem dla nadobnej młodej damy. Mój 

dziadek miał pierwszy tartak w Sawdust City; byliśmy szanowani.

Jej powieki zadrgały.

- Emmo, kochanie, powiedz panu Qwilleranowi o pożarze w college'u.

- Tak, pożar. Mieszkałam w akademiku, uczyłam się cały czas i zupełnie zapomniałam 

o tej  grze Dyńki.  Pewnej nocy obudziłam się nagle, ponieważ usłyszałam  skrobanie  pod 

drzwiami! Przez chwilę wydawało mi się, że jestem z powrotem w domu i że kotka chce się 

bawić. Ale Dyńka już nie żyła! Wtedy wyczułam ogień. Pobiegłam korytarzem, krzycząc: 

„Pali   się!   Pali   się!"   Waliłam   do   każdych   drzwi.   -   Umilkła,   by   ujrzeć   to   jeszcze   raz   w 

wyobraźni.

- Udało się pani uciec?

- Tak, i przyjechali strażacy i ugasili pożar.

- Czy powiedziała pani komukolwiek, co panią zbudziło?

- Och, nie! Wyśmialiby mnie! Ale następnym razem też usłyszałam skrobanie.

- Kiedy to było?

- Po ślubie z Horacym. Mieszkaliśmy na farmie i mieliśmy pięcioro dzieci, w tym 

czwórkę chłopców... - Skupienie na twarzy zniknęło, pojawił się na niej wyraz tęsknoty.

Pani Hasselrich powiedziała łagodnie:

- Powiedz panu Qwilleranowi o wichurze.

- To było tornado!

- Tak, moja droga. Powiedz, co się wydarzyło.

- No cóż, pewnej nocy, kiedy byłam w ciąży z czwartym dzieckiem, obudziłam się i 

pomyślałam, że znów słyszę skrobanie pod drzwiami, jakby robiła to Dyńka. Usiadłam i 

zaczęłam nasłuchiwać, a wiatr zawodził okropnie! Zbudziłam Horacego, a on wyskoczył z 

łóżka i powiedział: „Zabierz dzieci do piwnicy!" To było prawdziwe tornado, zdmuchnęło 

dach z domu! Ale nic nam na dole nie groziło!

Zamilkła, oczy jej błyszczały.

- Czy był to ostatni raz, kiedy usłyszała pani to drapanie pod drzwiami?

Czekał cierpliwie, aż stara kobieta zbierze myśli.

-   Nie   -   odparła.   -   Był   jeszcze   jeden   raz,   kiedy   Horacy   umarł,   a   dzieci   odeszły. 

Sprzedałam farmę i kupiłam mały domek w mieście - to było w Black Creek. Mieszkałam 

background image

sama i pewnej nocy znów rozległo się to skrobanie. Zaczęłam nasłuchiwać i wydało mi się, że 

ktoś   chodzi   po   kuchni.   Wyskoczyłam   więc   z   łóżka   i   podeszłam   na   palcach   do   drzwi. 

Zobaczyłam blask latarki! Nie pamiętam, czy się bałam. Chyba nie.

- Co pani zrobiła?

- Zamknęłam cicho drzwi sypialni i zadzwoniłam na policję z telefonu, który miałam 

w pokoju. Moi synowie kazali mi go zamontować. Nigdy wcześniej go nie miałam.

- Kto to był w kuchni?

- Włamywacz. Złapali go. To był ten ostatni raz, jak usłyszałam to skrobanie. - Emma 

zwróciła się do wolontariuszki. - To był ostatni raz?

-   Tak,   kochanie   -   odparła   pani   Hasselrich.   -   To   był   ostatni   raz,   jak   usłyszałaś 

skrobanie.

- Dziękuję, pani Wimsey - powiedział Qwilleran. - To niezwykła historia. Jak pani ją 

tłumaczy?

- To było działanie Pana - odparła nieduża kobieta z błyszczącym wzrokiem. - Pan 

działa w tajemny sposób.

Opowieść Emmy Wimsey prześladowała go, kiedy jechał z powrotem do domu. Jako 

dziennikarz zwykle drwił sobie z nadprzyrodzonych historii, ale jako codzienny towarzysz 

kota   syjamskiego,   który   potrafił   wyczuć   niebezpieczeństwo   i   czasem   przekazać   jakąś 

informację, miewał wątpliwości. Było coś w tym północnym regionie, jakaś pierwotna siła, 

która podważała oparte na nauce przekonania.

Kiedy dotarł do chaty, otworzył drzwi i zawołał:

- Gdzie banda? Przywiozłem smażonego kurczaka z farmy!

Nadbiegła Yum Yum.

- Gdzie twój pomagier? - spytał, zerkając na łeb łosia. - Gdzie jesteś, Koko? Smażone 

kurczaki!

Spodziewał   się   usłyszeć   miauczenie   i   prychanie,   albo   przynajmniej   stukot 

towarzyszący   zeskakiwaniu   z   jakiegoś   wysokiego   miejsca,   ale   nie   usłyszał   jakiejkolwiek 

odpowiedzi.

- Płatki śniadaniowe! - To było ich nowe hasło.

Nie doczekał się odpowiedzi. Zaniepokojony,  sprawdził w sypialniach, zajrzał pod 

łóżka,  otworzył  garderoby i szafki  kuchenne, a nawet  drzwi do łazienki  - coraz bardziej 

zdenerwowany.

background image

Gdy przez jego głowę przebiegła mrożąca krew w żyłach myśl, poczuł ucisk w gardle 

i rumieniec na twarzy. Joanna była tu, żeby naprawić podgrzewacz wody, i wypuściła Koko 

na dwór!

Sprawdził kran z ciepła wodą. Tak, była tutaj.

- O Boże! - jęknął i wypadł z chaty.

background image

Rozdział siódmy

Koko zaginął!

Qwilleran wybiegł z domku, wołając kota po imieniu. Obejrzał z uwagą konary drzew. 

Sprawdził w szopie na narzędzia. Przetrząsnął zarośla. Zbiegł po schodach na plażę i wołał... 

wołał...

Potem,   w   panice,   rzucił   się   pędem   do   chaty  i   złapał   książkę   telefoniczną.   Zaczął 

wyszukiwać drżącą dłonią nazwiska Joanny Trupp przy Hogback Road. Nie znalazł go. Mógł 

się wcześniej domyślić. Wykręcił numer pani Glinko w nadziei, że uda jej się połączyć z 

dziewczyną przez radio.

Jeden   sygnał...   drugi...   ale   nim   ktokolwiek   zdążył   odebrać   po   drugiej   stronie, 

Qwilleran usłyszał gdzieś w dali miauczenie. Odłożył gwałtownie słuchawkę i znów wybiegł 

na dwór.

- Koko! - wrzasnął i zaczął nasłuchiwać. Nie było odpowiedzi. Ponownie przeszukał 

okoliczny teren, lękając się, że kot jest być może ranny - pokiereszowany przez psa albo 

jakieś dzikie zwierzę - i leży bezradnie w zaroślach, zbyt słaby, by wzywać głośno pomocy. 

Jak go znaleźć na tych zalesionych połaciach?

Jeszcze   raz   zawołał   kota   po   imieniu   i   nasłuchiwał   ciszy.   Czy   wyobraził   sobie 

miauczenie, tak jak Emma Wimsey wyobrażała sobie skrobanie pod drzwiami?

Zrezygnowany, wrócił do chaty, świadomy przyspieszonego pulsu. Usiadł na sofie i 

włożył   głowę   w   dłonie...   Czyżby   usłyszał   niewyraźne   miauczenie?   Zdawało   mu   się,   że 

dochodzi   z   kominka!   Próbował   zajrzeć   od   dołu,   ale   zasuwa   do   regulowania   ciągu   była 

zablokowana. Zajrzał też do drewnianej skrzyni. Pod wpływem jakiegoś dzikiego impulsu 

pobiegł do szopy na narzędzia i przyniósł drabinę, po czym wspiął się na dach i zajrzał do 

komina.   Nie   było   żadnej   osłony   czy   płomienicy,   żadnego   zabezpieczenia!   Małe   zwierzę 

mogło tam wpaść i utknąć! Jeśli Koko wybiegł z domu i stwierdził, że nie może wrócić, bo 

drzwi   są   zamknięte,   mógł   wspiąć   się   na   dach   i   spróbować   wejść   przez   komin.   Słuszne 

rozumowanie – do pewnego stopnia. Skąd Koko mógł wiedzieć, że zasuwa do regulowania 

ciągu była zamknięta? A jeśli tam utkwił?

Qwilleran zsunął się na dół, ocierając sobie dłonie i drąc spodnie. Pobiegł do chaty, 

wsadził głowę do kominka i wrzasnął w głąb mrocznej czeluści.

background image

Usłyszał  jakąś daleką  odpowiedź, ale tym  razem dobiegła z przeciwległego końca 

chaty. Rzucił się w stronę pokoju gościnnego.

- Koko!

Ponownie usłyszał tę widmową odpowiedź. Doprowadzało go to do szału, Yum Yum 

zaś biegała jak szalona po chacie i darła się histerycznie.

- Zamknij się! - wrzasnął na nią.

Spokojnie, nakazał sobie w myślach. Staraj się rozumować spokojnie. Nasłuchuj bez 

emocji. Musi być - gdzieś.

- Koko!

Tym razem odpowiedź dotarła z tylnej części chaty. Popędził do przedpokoju, kopnął 

dywanik i podniósł ciężką klapę.

- Miau! - oznajmił Koko, wyskakując z dziury i strząsając z futra pajęczyny.

Qwilleran spuścił klapę z hukiem.

- Jak długo tam siedziałeś? - spytał stanowczym tonem.

- Miau! - powtórzył Koko, ściągając łapą pajęczyny z wąsów. Podszedł spokojnie do 

miski z wodą w kącie kuchni i pił przez dłuższą chwilę.

Qwilleran umył i zabandażował dłonie.

- Nigdy więcej mi tego nie rób! - nakazał surowo.

Teraz   było   jasne,   co   się   stało:   Joanna   zeszła   pod   chatę,   żeby   zająć   się   zepsutym 

podgrzewaczem   wody;   Koko   podążył   za   nią   bez   jej   wiedzy   i   zapewne   penetrował   jakiś 

odległy zakątek piwnicy, kiedy Joanna spuściła klapę, zamykając go w podziemiach. Potem 

położyła chodniczek na swoim miejscu i odjechała. Jak długo Koko tam siedział? Godzinę? 

Dwie godziny? Trzy? Będzie miał nauczkę!

Qwilleran przeprosił Yum Yum za to, że na nią krzyknął, a następnie posiekał dla 

kotów smażonego kurczaka, choć z trudem utrzymywał nóż w drżącej dłoni. Postawił talerz 

na podłodze i poszedł przejść się po plaży, żeby się uspokoić.

Pustka   wybrzeża,   łagodny   plusk   fal,   rozległa   tafla   jeziora   i   nieba...   wszystkie   te 

zrodzone przez naturę środki uspokajające łagodziły mu podrażnione nerwy. Nerwy? Nigdy, 

przez całe życie, nie zdradzał objawów nerwowości. A jednak drżały mu ręce, kiedy zaglądał 

do książki telefonicznej; wciąż drżały, kiedy siekał kurczaka. Podczas swej kariery reportera 

kryminalnego   stykał   się   bez   zmrużenia   powiek   z   sytuacjami   zagrażającymi   życiu. 

Oczywiście, był wtedy młodszy. Teraz miał pięćdziesiąt kilka lat, a ostatni raz badał się dwa 

lata temu. Może pił za dużo kawy. Polly Dun-can namawiała go, by się ograniczył. Każda 

kobieta, którą poznał w ostatnim czasie, ciosała mu kołki na głowie w kwestii zdrowia. Każda 

background image

z wyjątkiem Mildred, mówiąc ściślej. Jawiły się jako chór grecki, powtarzając: „Odżywiaj się 

właściwie... zażywaj więcej ruchu... rzuć palenie!" Dał sobie spokój z fajką. Kupił rower. 

Jadał gotowane ryby. A teraz jeszcze Polly wszczęła kampanię mającą na celu ograniczenie 

jego spożycia kofeiny.

Spacerował   niespiesznie   po   plaży,   oddychając   głęboko   i   przystając   czasem,   by 

popatrzeć na spokojne jezioro. Nim dotarł do Mewiego Punktu, zobaczył  idącą ku niemu 

Russell, jak zwykle w ciemnych okularach i tym samym bezbarwnym stroju.

- Witam! - rzucił. - Gdzie zgubiła pani swoich pierzastych przyjaciół?

- Nakarmiłam ich wcześnie - wyjaśniła.

- Po prostu pani spaceruje?

Skinęła głową.

-  Ja   spaceruję,   żeby  obniżyć   ciśnienie   -   wyznał.   -  Właśnie   przytrafiło   mi   się   coś 

traumatycznego.

Popatrzyła na jego zabandażowane dłonie.

- Widzę, że się pan skaleczył.

- To nic takiego, ale stanowi część tej historii. Widzi pani, myślałem, że kot zaginął mi 

w   lesie.   Mam   dwa   koty,   których   nie   wypuszczam   z   domu.   Kiedy   wróciłem   do   chaty   i 

stwierdziłem, że jednego z nich nie ma, to słowo daję, wpadłem w panikę! Moje koty znaczą 

dla mnie bardzo dużo. Prawdę powiedziawszy, to jedyna rodzina, jaką posiadam. Martwiłem 

się, że dopadły je włóczące się psy, dzikie zwierzęta, jastrzębie, nawet porywacze. Okazało 

się, że w domu zjawił się pod moją nieobecność hydraulik i otworzył właz prowadzący do 

podpiwniczenia. Koko wszedł pod podłogę i został tam uwięziony. Koko to samiec. Yum 

Yum to kotka. Są syjamczykami. Chciałaby je pani poznać?

Uświadomił sobie, że gada jak prostak, ale rozmowa o tym stresującym incydencie 

dobrze mu robiła.

Po chwili wahania Russell odpowiedziała nieśmiałym „tak". Qwilleran mówił przez 

całą drogę do chaty.

Skorzystała  z  propozycji   i przycupnęła  na  brzeżku  krzesła.  Siedzieli   na  ganku od 

strony jeziora.

- Ma pani ochotę na piwo imbirowe? - spytał.

- Nie, dziękuję.

- Koty kręcą się gdzieś w pobliżu - wyjaśnił Qwilleran. - Pokażą się, kiedy usłyszą, że 

o   nich   rozmawiamy.   Są   niewiarygodnie   próżne   i   lubią   być   podziwiane.   Yum   Yum   to 

przylepa, jest bardzo uczuciowa i ma wszelkie kocie cechy. Koko jednak to zupełnie inna 

background image

sprawa! Jest nadzwyczajnym zwierzakiem, który przejawia zadziwiającą intuicję, jeśli chodzi 

o   ludzi,   sytuacje,   a   nawet   przyszłe   wydarzenia...   Zastanawiam   się,   gdzie   są   obydwoje. 

Przepraszam na chwilę.

Znalazł koty pogrążone w głębokim śnie na łóżku w pokoju gościnnym - Koko był 

najwyraźniej wyczerpany po dramatycznej przygodzie, a Yum Yum z zadowoleniem zwinęła 

się w kłębek obok swego towarzysza, poza tym oboje byli napchani kurczakiem. Wziął je na 

ręce, wsunął sobie każde pod pachę i zaniósł na ganek. Ich głowy i łapy zwisały bezwładnie, a 

ciała przypominały martwy ciężar. Położył je ostrożnie na chodniczku.

Yum Yum otrząsnęła się ze snu i spojrzała na Russell z łagodną ciekawością, po czym 

zaczęła się głęboko zastanawiać nad sznurowadłami przy płóciennych butach kobiety. Koko 

natomiast   zastygł   w   miejscu,   zjeżył   ogon   i   prychnął   na   gościa,   okazując   wrogość,   którą 

zwykle obdarzał wiewiórki i swych bezdomnych pobratymców.

- Koko! Co to za maniery! - skarcił go Qwilleran.

- Są interesujące - przyznała Russell.

Ogon kota odzyskał z wolna swą normalną postać i po chwili Koko ruszył z powrotem 

do wnętrza chaty, rzuciwszy jedno czy dwa spojrzenia na nieznajomą.

Zakłopotany Qwilleran zaproponował pospiesznie:

- Chciałaby pani obejrzeć nowe skrzydło?

Udali się na tyły chaty.

-   Duży   komin   -   zauważyła   Russell,   kiedy   przechodzili   obok   wielkiego   bloku   z 

kamienia polnego. Na widok werandy oznajmiła: - Jeszcze jeden ganek.

- To wygodne mieć jeden z przodu, a drugi z tyłu. Na jednym jest zawsze chłodno, a 

na drugim można się schować.

- Wysokie drzewa - zauważyła, spoglądając w górę na strzeliste sosny.

- Bardzo stare - powiedział, przytakując i robiąc mądrą minę.

Kiedy stali przed wschodnim skrzydłem, wyjaśnił jej szczegóły planu, przedyskutował 

metody połączenia nowej części ze starą i opisał elewację ze sklejki.

Russell przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, przytakując wymijająco, a gdy już 

zapoznał ją ze wszystkimi szczegółami, oznajmiła głuchym głosem:

- Mam nadzieję, że... uda się im... dokończyć.

Gdy tylko Russell zeszła po schodkach na plażę, Qwilleran odczuł potrzebę rozmowy 

z Mildred Hanstable.

background image

- Dziękuję, że naprowadziłaś mnie na trop Emmy Wimsey - powiedział. - Świetna jest 

ta   historia   z   kotem   w   roli   głównej,   poza   tym   daje   do   myślenia.   Będę   musiał   to   trochę 

podretuszować, ale chyba się spodoba czytelnikom.

- A jak zjazd rodzinny? Warto było się tam wybrać?

- Jak najbardziej! To oświecające widzieć, jak żyją inni. Będąc tam, czułem zazdrość, 

ale   teraz,   kiedy   jestem   w   domu,   cała   ta   idea   spotkań   z   krewnymi   wydaje   mi   się   nieco 

przygniatająca.

- Jak długo tam siedziałeś?

- Około trzech godzin, a gdy wróciłem, doznałem prawdziwego szoku. Myślałem, że 

Koko zaginął.

- Co?!

- Ta dziewczyna, hydraulik, wpuściła go pod podłogę; przeżyłem kilka denerwujących 

chwili, nim go znalazłem.

- To okropne, Qwill! Wiem, jakimi uczuciami darzysz te kociaki.

- Potem miałem gościa, tę twoją sąsiadkę. Spędziliśmy razem pół godziny i przez cały 

ten czas wypowiedziała może z piętnaście słów.

- To dobrze, że zaczyna się powoli rozkręcać. Cieszy mnie to - powiedziała Mildred.

- Kim jest ta kobieta? - spytał retorycznie Qwilleran. – Skąd pochodzi? Dlaczego tu 

jest? Wydaje się, że jest pod trzydziestkę, ale ubiera się tak, jak robiły to panie w 1935. I 

najwyraźniej stać ją na wynajmowanie chaty za tysiąc dolarów miesięcznie.

- Może to biedna dziewczyna, która odziedziczyła trochę pieniędzy po starym wuju.

- I garderobę po starej ciotce. Kiedy Koko zobaczył ją pierwszy raz, zareagował jak na 

widok   przybysza   z   obcej   planety.   Myślę,   że   ona   wie   więcej   od   nas...   I   jeszcze   jedna 

ciekawostka dotycząca tej dziewczyny, Mildred; wyczuwa coś podejrzanego, jeśli chodzi o 

domek Dunfieldów. Powiedziałaś jej, co się tam wydarzyło?

- Ani słowa!

- A kiedy pokazałem jej nowe skrzydło, oświadczyła: „Mam nadzieję, że uda im się 

dokończyć"! Zaczynam się martwić.

- Masz ku temu powody? - zdziwiła się Mildred. - Zatrudniłeś wspaniałego młodego 

człowieka.

- O tym właśnie mówię. Jest zbyt dobry, by być prawdziwym. - Qwilleran przygładził 

wąsy   koniuszkami   palców.   -   Clem   nie   maszerował   w   piątkowej   paradzie;   nie   zjawił   się 

wczoraj   w   robocie;   nie   towarzyszył   podczas   zjazdu   swojej   narzeczonej.   Maryellen 

tłumaczyła, że Clem wyjechał z miasta, ale nie brzmiało to przekonująco.

background image

- Och, Qwill! Zawsze jesteś taki podejrzliwy. To nic dziwnego, że ktoś wyjeżdża z 

miasta podczas długiego świątecznego weekendu.

Qwilleran prychnął w wąsy, mruknął coś, że jest jak najlepszej myśli, i pożegnał się. 

Nie wspomniał, że Koko od trzech dni stuka znacząco ogonem o parapet.

background image

Rozdział ósmy

Qwilleran  przywykł  w weekendy do pobudki o wpół do siódmej  rano, ogłaszanej 

przez warkot samochodu Clema, wycie piły i stukot młotka. W poniedziałek jednak spał do 

ósmej i tylko ciężar dwóch kotów na jego klatce piersiowej zmusił go do otwarcia oczu.

Jego wątpliwości co do miejsca pobytu stolarza nie okazały się bezpodstawne: Clem 

się nie pojawił. Qwilleran spoglądał co chwila na zegarek i przygładzał nerwowo wąsy. W 

końcu zadzwonił na kurzą fermę. Odebrała jakaś kobieta o znużonym głosie - matka Clema, 

jak się domyślił.

- Halo, pani Cottle? Tu Jim Qwilleran. Chciałbym rozmawiać z Clemem, jeśli tam 

jest.

Zapadła pełna napięcia cisza.

- Chce pan... porozmawiać... z Clemem?

- Daj mi słuchawkę - odezwał się szorstki głos męski. - Kto to jest?

-   Pan   Cottle?   Tu   mówi   Jim   Qwilleran.   Clem   wykonuje   dla   mnie   pewne   roboty 

stolarskie i nie pokazał się w sobotę. Chciałbym wiedzieć, kiedy mogę się go spodziewać.

- Nie ma go w mieście - warknął mężczyzna.

- Wie pan, kiedy wróci?

- Nie wiem. Powiem mu, żeby do pana zadzwonił. - Hodowca kurczaków odłożył 

słuchawkę.

Była   to   sytuacja,   która   domagała   się   moralnego   wsparcia   kofeiny,   i   Qwilleran 

przyrządził   sobie   filiżankę   kawy-   słabszej   niż   zwykle,   pomny   nerwowego   zachowania 

poprzedniej nocy. Jak długo powinien czekać na Clema? Czy Clem kiedykolwiek wróci? 

Nieprzyjemne mrowienie na górnej wardze narastało z każdą chwilą. Kiedy powinien zacząć 

poszukiwania jakiegoś zmiennika? Czy ktokolwiek będzie chciał dokończyć robotę zaczętą 

przez innego stolarza? Gdzie znajdzie kogoś, kto dorównałby Clemowi? A potem pojawiło się 

palące pytanie: co stało się z Clemem Cottle?

Jego pupile ocknęły się właśnie z trzygodzinnej porannej drzemki i jeszcze nie ułożyły 

się do czterogodzinnej sjesty.  To była  ich pora kocich psot. Yum Yum waliła w ołówek 

skradziony ze stołu, a Koko paradował z przepoconą skarpetą, której Qwilleran użył do jazdy 

na rowerze.

background image

-   Co   mam   zrobić,   Koko?   -   spytał.   -   Masz   zawsze   mnóstwo   dobrych   pomysłów. 

Powiedz mi, co dalej?

Koko   zignorował   go   wyniośle,   spacerując   po   chacie   i   odkurzając   deski   skarpetą 

trzymaną między przednimi łapami.

- Chcesz mi dać do zrozumienia, że w domu jest brudno? - Qwilleran zauważył zbitki 

kłaczków w narożnikach chaty i kurz pokrywający niemal wszystko. - No cóż, może i tak.

Przejechał ściereczką po krawędziach mebli i starł bez szczególnego entuzjazmu kilka 

blatów.

Skarpeta przypomniała mu opowieść Cecila o babce i bochenku chleba. Osadnicy z 

dawnych czasów odznaczali się swoistym poczuciem humoru. Sklep wielobranżowy dziadka 

zniknął bez śladu, nie pozostał po nim nawet patyczek, jak się wyraził Cecil. Stał kiedyś na 

rogu   Brrr   Road   i   Huggins   Corners.   W   całym   okręgu   roiło   się   od   widmowych   wiosek   i 

zakątków, które rozpłynęły się w niebycie; zawsze fascynowały Qwillerana. Odzyskał swoją 

skarpetę, znalazł drugą do pary, przebrał się w szorty i podkoszulek, i wyruszył na rowerze, 

by odszukać miejsce, gdzie niegdyś stał sklep wielobranżowy dziadka Hugginsa.

Tylko rower wyczynowy albo wóz z napędem na cztery koła mógł poradzić sobie z 

piaszczystymi koleinami Old Brrr Road, ruch zaś był tu tak niewielki, że nie przeszkadzał 

chwastom. Była to kiedyś jedyna droga między Mooseville i Brrr, przemierzana przez wozy, 

dyliżanse, lekarzy na koniach i pieszych, którzy nie mieli nic przeciwko temu, by odbyć 

dziesięciomilową wędrówkę w celu wymiany ryb na kilkadziesiąt jajek. Gdzieniegdzie widać 

było   resztki   jakiejś   stodoły   albo   szczątki   kamiennego   komina   wyrastającego   z   pola 

nieużytków.   Prymitywny   most   nad   Ittibittiwassee   nie   był   niczym   więcej   jak   tylko   kupą 

trzeszczących desek.

Qwilleran   minął   polanę   ze   spopielonymi   resztkami   pośrodku.   Rozbijali   tu   obóz 

myśliwi   albo   stawiali   swoje   namioty   skauci.   Zobaczył   przed   sobą   tył   niebieskiej 

półciężarówki, która parkowała na poboczu, maską w stronę płytkiego rowu. Ktoś się pewnie 

wybrał   zapolować   na   czworonożne   szkodniki,   jak   przypuszczał.   Kiedy   jednak   podjechał 

bliżej, zobaczył wymalowanego na drzwiach szalonego kurczaka.

Położył rower na ziemi i podszedł ostrożnie do wozu, lękając się tego, co może w nim 

znaleźć.   Okna   były   spuszczone,   a   kabina   pusta,   lecz   w   stacyjce   tkwiły   kluczyki   -   nic 

niezwykłego na północy kraju. Kiedy przekręcił kluczyk, motor zaskoczył, więc w baku była 

benzyna. Gdzie jednak znajdował się kierowca? Qwilleran dotknął w zamyśleniu wąsa. Clem 

wcale nie „wyjechał z miasta", jak upierali się jego ojciec i narzeczona.

background image

Dokonawszy tego tajemniczego odkrycia, Qwilleran stracił zainteresowanie sklepem 

wielobranżowym   dziadka   Hugginsa.   Zawrócił   i   ruszył   w   stronę   wydm,   nie   mogąc   się 

nadziwić,   jakim   zbiegiem   okoliczności   -   i   to   fortunnym   -   był   fakt,   że   Koko   ukradł   mu 

skarpetę. Teraz pozostało tylko określić właściwy sposób działania.

Kiedy  pedałował  po  krętej  dróżce,   która  prowadziła  do  chaty,  z  polany  odjeżdżał 

właśnie mały żółty samochód. Qwilleran porzucił swój rower i podszedł do drzwi wozu.

- Szukasz mnie, Maryellen?

- Chciałam z panem porozmawiać - wyjaśniła cichym głosem.

- Wycofaj samochód - powiedział. - I wejdź do chaty.

Zaprowadził rower do szopy na narzędzia i spotkał się z dziewczyną na tylnym ganku.

- Usiądźmy tutaj. Od strony jeziora wieje wiatr. Mogę dać coś do picia?

- Nie, dziękuję - odparła, wpatrując się w dłonie, które zaciskała na kolanach.

- O co chodzi? - spytał Qwilleran, choć mógł się domyślić.

- Martwię się o Clema.

- Ja też, ale wczoraj mi mówiłaś, że nie ma go w mieście.

- Tak kazał mi powiedzieć pan Cottle.

- Jak to tłumaczy?

- Twierdzi, że młody człowiek musi się zabawić po raz ostatni, nim się ustatkuje. 

Powiedział, że sam tak zrobił, będąc w wieku Clema. Ale pani Cottle wcale tak nie uważa, ja 

też nie. To do niego niepodobne znikać nagle bez słowa! Jest zbyt rozsądny, by robić coś 

takiego.

-   Jeśli   mam   sądzić   po   krótkiej   znajomości   z   twoim   narzeczonym,   to   muszę   się 

zgodzić, ale dlaczego przychodzisz z tym do mnie?

- Nie wiedziałam, do kogo innego mogłabym się zwrócić. Nie chcę niepokoić swoich 

rodziców. Tata ma kłopoty z sercem, a mama łatwo się rozkleja. Clem zawsze mówił, że jest 

pan ważnym człowiekiem w okręgu, więc dlatego przyszłam. - Spojrzała na niego błagalnie.

- Nie spodoba ci się to, co powiem, Maryellen, ale... właśnie jeździłem rowerem po 

Old Brrr Road i widziałem wóz Clema.

Jej twarz i szyja oblały się jasnym rumieńcem.

- Nie jest rozbity - ciągnął. - Kluczyki są w stacyjce, nie brakuje też benzyny. Stoi na 

poboczu, do połowy w rowie. Czy Clem miałby jakikolwiek powód, by korzystać z tej starej 

drogi?

Potrząsnęła wolno głową.

background image

-   Nie   jest   myśliwym.   Tylko   myśliwi   się   tam   zapuszczają.   -   Jej   oczy   zrobiły   się 

okrągłe. - Co to według pana znaczy?

- To znaczy, że ojciec Clema powinien przestać się oszukiwać i zawiadomić szeryfa o 

zaginięciu syna.

Na początku  kariery reporterskiej, kiedy Qwilleran  pisywał  do rubryk  policyjnych 

gazet na Nizinach, miał dobre układy z różnymi służbami porządku publicznego i zawsze 

mógł   przedyskutować   taką   czy   inną   sprawę   ze   znajomymi   dziennikarzami   w   klubie 

prasowym. W Moose County nie miał takich kontaktów. Był oczywiście Arch Riker, ale jego 

stary przyjaciel tylko żartował sobie z podejrzeń Qwillerana. I był także Andrew Brodie, ale 

szef policji w Pickax rozkładał ręce, kiedy sprawa nie dotyczyła jego jurysdykcji, a farma 

państwa Cottle w Black Creek znajdowała się na terenie podległym szeryfowi.

W   tych   okolicznościach   jedynym   kontaktem   Qwillerana   był   zięć   Mildred,   który 

pisywał do rubryki policyjnej w „Moose County coś tam". Porzuciwszy pracę w szkole na 

rzecz   dziennikarstwa,   Roger   McGillivray   nie   mógł   jeszcze   uchodzić   za   doświadczonego 

reportera, ale był chętnym słuchaczem i miał w sobie dużo entuzjazmu.

Qwilleran zadzwonił do redakcji.

- Możesz porzucić na jeden wieczór obowiązki rodzicielskie i spotkać się ze mną na 

kolacji?

- Jasne! Teraz kolej na Sharon. Pilnowałem dzieciaka dwa razy w zeszłym tygodniu, 

kiedy miała wolne - odparł Roger. 

- Chcesz się wybrać na boozeburgera w Brrr?

- Pewnie - powiedział Qwilleran. - Albo moglibyśmy pójść do tej nowej restauracji, 

jeśli lubisz ostrą kuchnię.

- Chętnie spróbuję. Mam dla ciebie ostre wiadomości.

Nowa restauracja nazywała się „Punkt Zapalany" i reklamowała się w „Coś tam" jako 

„doskonałe   miejsce  na  doskonałą  kuchnię".   Zajmowała   dawną remizę  strażacką  w  Brrr  i 

liczyła trzydzieści stolików wciśniętych w wąską przestrzeń, gdzie niegdyś mieściły się dwa 

wozy gaśnicze. Zachowano oryginalne ściany z cegieł i metalowy sufit, poza tym nic nie 

pochłaniało  dźwięków  prócz  spoconych  ciał,  które  tłoczyły  się w  lokalu,  spragnione dań 

meksykańskich, luizjańskich i indyjskich.

- Głośno, co? - zauważył Qwilleran, kiedy stali z Rogerem w kolejce do stolika.

- Ludzie lubią, kiedy jest głośno - odparł Roger. - Są wtedy przekonani, że się świetnie 

bawią.

background image

Zarumieniona  kelnerka posadziła ich przy małym  stoliku, wciśniętym  między dwa 

inne o identycznych rozmiarach. Z jednej strony mieli parę skąpo ubranych poszukiwaczy 

plażowych skarbów, którzy krzyczeli do siebie, by cokolwiek zrozumieć. Z drugiej strony 

siedziały   dwie   kobiety   o   przenikliwych   i   świdrujących   głosach,   w   typowo   wakacyjnych 

strojach.

-   Nie   jest   to   miejsce   odpowiednie   do   wymiany   poufnych   informacji   -   zauważył 

Qwilleran.

- Zjedzmy i wyjdźmy stąd - zaproponował Roger. - Pójdziemy do restauracji „Pod 

Czarnym Niedźwiedziem" na kawę z plackiem. Tam sobie pogadamy.

Kelnerzy krzątali się wokół, potrącając krzesła stłoczonych gości i wpadając na siebie. 

Qwilleran poczuł nagle na karku coś mokrego. Wytarł się serwetką; była czerwona. Zbliżył 

się pospiesznie kelner, by przyjąć od nich zamówienie.

- Enchiladas! - oznajmił głośno Qwilleran.

- Jak ostry ma być sos?

- Jak diabli!

- Luizjański kotlet schabowy z kostką! - wrzasnął Roger.

Po złożeniu zamówienia popatrzyli na siebie tępo, pokonani przez gwar o wysokim 

natężeniu. Qwilleran ujrzał - po drugiej stronie stolika - bladego, szczupłego i niecierpliwego 

młodego człowieka, którego starannie przycięta czarna broda i równie starannie przystrzyżone 

czarne włosy podkreślały jasną cerę. Roger z kolei zobaczył krzepkiego pięćdziesięciolatka, 

którego   wspaniałe   szpakowate   wąsy   były   znane   w   całym   okręgu   i   kilku   miejscach   na 

Nizinach.

Choć komunikacja słowna była utrudniona, dobiegające z niedaleka głosy docierały 

do   nich   z   zaskakującą   klarownością.   Ostry   kobiecy   głos   oznajmił:   -   Mój   kot   zawsze 

wymiotuje zbitkami włosów wielkimi jak kciuk.

Qwilleran zmarszczył czoło.

- Jak tam Sharon? - wrzasnął do Rogera.

- Nie może się doczekać, kiedy wreszcie wróci do pracy!

- W jakim wieku jest Junior?

- Sześć miesięcy, dwa tygodnie, trzy dni!

Qwilleran zauważył nagle, że tuż obok niego unosi się z podłogi wielka goła stopa, i 

usłyszał, jak poszukiwacz plażowych skarbów mówi do swej towarzyszki:

- Popatrz na ten paznokieć. Myślisz, że mi zejdzie? Zrobił się czarny, jak spuściłem na 

niego kotwicę.

background image

Ostry głos po drugiej stronie mówił:

- Jej mąż jest w szpitalu. Rozcięli go od ucha do ucha i wyjęli mu guza wielkości 

brukselki.

W   tym   momencie   na   ich   stoliku,   bez   jakiegokolwiek   ostrzeżenia,   wylądowały   z 

hukiem dwa talerze. Qwilleran powąchał zawartość swojego i oświadczył:

- To nie jest meksykańskie jedzenie. To hinduskie curry.

- Zamówiłem kotlet schabowy z kością - powiedział Roger. - Ale to jest jakiś omlet.

- Zabieramy się stąd! - Qwilleran wziął oba talerze i zaniósł do wyjścia, gdzie podał je 

zdumionej właścicielce knajpy. 

- Niech pani je podgrzeje i poda komuś innemu. Chodź, Roger, idziemy do restauracji 

„Pod Czarnym Niedźwiedziem".

Restauracja   „Pod   Czarnym   Niedźwiedziem"   mieszcząca   się   w   stuletnim   „Hotel 

Booze" słynęła z boozeburgerów i domowych placków z nadzieniem. Wnętrze było obskurne, 

a umeblowanie marne, ale można było rozmawiać. Qwilleran i Roger usiedli ostrożnie na 

chwiejnych krzesłach i zostali powitani przez Gary'ego Pratta, kudłatego właściciela o czarnej 

brodzie. Miał ramiona godne dokera i opaleniznę żeglarza.

- Wygląda na to, że pływałeś na swojej łodzi - zauważył Qwilleran.

- W każdą niedzielę! - odparł potężnie zbudowany mężczyzna zaskakująco wysokim 

głosem.

- Czy „Punkt Zapalny" bruździ ci w interesie?

-   Wszyscy   moi   klienci   poszli   tam   tylko   raz,   w   dniu   otwarcia,   ale   potem   wrócili 

solidarnie. Co dla was?

- Boozeburger i wołowina dla mnie - zamówił Roger.

-   Boozeburger   i   kawa   -   zamówił   Qwilleran.   -   Okej,   Roger,   wysłuchajmy   twoich 

gorących wiadomości.

- Znasz Wyspę Trzech Drzew?

- Tylko z nazwy. Jest na jeziorze, naprzeciwko mojego domu, jak mi się zdaje, ale nie 

widać jej z brzegu.

- Leży w odległości kilku mil - to płaska i piaszczysta plaża ze wzgórkiem pośrodku i 

paroma drzewami. Należy do faceta, który wynajmuje łodzie wędkarzom; jest tam przystań i 

szopa. Wędkarze cumują na wyspie, żeby wypić i oczyścić połów. Dzieciaki opalają się na 

piasku i korzystają z szopy, Bóg jeden wie po co.

- Gdzie tu wiadomość? Facet postanowił wybudować tam osiedle mieszkaniowe?

background image

- Wiadomość jest taka - a otrzymałem ją od pilota, który lata helikopterem szeryfa - że 

na plaży wylądowało UFO!

Qwilleran patrzył na Rogera z pogardliwym niedowierzaniem.

- Nabiera cię.

- Mówił poważnie. Znam dobrze tego gościa. Znalazł wielką wypaloną łatę na wyspie 

- idealnie okrągłą.

- Jakieś dzieciaki roznieciły ognisko - wzruszył ramionami Qwilleran.

- Nie, ta łata jest za duża.

- Co na to szeryf?

- Pilot nie złożył  oficjalnego raportu. Mogłoby to podważyć jego wiarygodność w 

wydziale.

- Do czego zmierzasz?

- Pomyślałem sobie, że moglibyśmy skombinować gdzieś licznik Geigera czy coś w 

tym rodzaju i popłynąć tam, a potem napisalibyśmy artykuł do gazety. Bushy ma łódkę i jest 

chętny.

Qwilleran na chwilę stracił mowę. Jednak na początku kariery, jako reporter, tropił 

jeszcze dziwniejsze tematy. Roger był młody. Nie należało go zniechęcać.

- Chciałbyś się z nami tam wybrać? - spytał Roger.

Qwilleran przygładził w zamyśleniu wąsy. Choć nie przykładał wielkiej wagi do tej 

plotki, nie chciał stać z boku.

- Mogę się wybrać na przejażdżkę, czemu nie.

- Jako osoba trzecia, niezainteresowana sprawą, mógłbyś potwierdzić nasze ustalenia, 

co dodałoby powagi tej historii.

- Nie wrabiaj mnie w firmowanie niedorzecznych opowieści, mój chłopcze. Co na to 

wszystko Bushy?

- Jest gotów się tam wybrać! Zależało mi po prostu na twoim udziale.

Kelnerka przyniosła im boozeburgery - szerokie na piętnaście centymetrów, wysokie 

na dziesięć i słynne na cały okręg. Dwaj mężczyźni przeżuwali przez chwilę w milczeniu. 

Góra jedzenia wymagała najwyższej koncentracji i kilku papierowych  serwetek, a tak się 

składało, że w restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" liczyli po pięć centów za serwetkę, 

w dodatku nie najwyższej jakości.

- Wszystko w porządku? - spytał Gary Pratt, krążąc po sali niczym czarny niedźwiedź, 

którego przypominał z wyglądu.

background image

- Następnym razem przyniosę własne serwetki - oświadczył Qwilleran. - Jakie dzisiaj 

serwujesz placki?

- Czekoladowa beza, ale szybko idą. Chcecie zamówić kilka?

- Wszystko zależy od tego, jak tniesz placek - linijką czy mikrometrem. Znam twoje 

zagrywki,   Garry.   To,   co  tracisz   na   burgerach,   odbijasz   sobie   na   plackach   i  papierowych 

serwetkach.

-   W   przypadku   tak   zdrowych   gości   jak   wy   proponowałbym   po   dwa   kawałki   dla 

każdego; i nie policzę za serwetki.

- Umowa stoi.

Gary oddalił się ciężkim krokiem, rechocząc swoim wysokim śmiechem.

Nim podano im na stół cztery kawałki placka, przyszła kolej na Qwillerana i jego 

sensacyjną plotkę. Oświadczył:

- Zamiast ścigać UFO, Roger, powinieneś zająć się śledztwem w sprawie ożywionej 

aktywności kryminalnej w Mooseville.

Roger przełknął i odłożył widelec.

background image

Rozdział dziewiąty

- Jak tam placek? - spytał właściciel knajpki, który krążył między stolikami.

-   Najlepszy,   jakiego   kiedykolwiek   kosztowałem   -   wyznał   Qwilleran.   -   Czy   wciąż 

przyrządza te placki twoja babka?

- Nie, starsza pani zmarła, ale moja ciotka ma jej przepisy

- Jest treściwy, ale nie zapychający, kremowy, ale nie lepki.

- Powinienem podnieść cenę - oznajmił Gary, po czym oddalił się, by wybić sumę na 

zabytkowej mosiężnej kasie.

Qwilleran zwrócił się do Rogera.

- Jest coś przyjemnego w brzmieniu starej kasy: stuk klucza, brzęk cyferek, szurgot 

wyskakującej szuflady... Dlaczego nie zacząłeś jeszcze swojego placka?

-  Zabiłeś   mi   ćwieka  -  odparł   Roger,  który  wpatrywał  się  w   przestrzeń.   -  Jakiego 

rodzaju aktywność kryminalną masz na myśli? Dzieje się coś, o czym nie wiem?

Jak większość rodowitych mieszkańców okręgu uważał za swój przywilej wiedzieć 

wszystko, co się dzieje, a jako reporter uważał za swój obowiązek wiedzieć to w pierwszej 

kolejności.

- To się dzieje pod twoim nosem. Jeśli zamierzasz być dziennikarzem, musisz zacząć 

myśleć, a nie tylko wykonywać zawód.

- Do diabła! Powiedz mi coś konkretnego!

- Natrafiłem piętnaście lat temu na podobny przypadek w Rio, ale człowiek spodziewa 

się takich rzeczy, jeśli chodzi o Amerykę Południową; w Mooseville raczej nie.

Qwilleran   celowo   -   dla   tym   większego   efektu   -   zwlekał   z   wyjaśnieniem.   Roger 

wpatrywał się w niego z uniesionym widelcem.

- Mam poważne podejrzenia  - ciągnął  Qwilleran,  przygładzając  wąsy - że ktoś w 

Mooseville rzucił klątwę na stolarzy.

Roger się wyraźnie odprężył.

- Na czym polega ten żart, Qwill? Czekam na puentę.

- To nie żart. Stolarze umierają albo znikają w zastraszającym tempie. Każdy, kto 

wierzy w UFO, powinien bez trudu zaakceptować odwieczną mistykę klątwy - złego ducha, 

który ma zgubny wpływ na skądinąd normalną społeczność.

background image

Roger   odłożył   swój   widelec.   Te   wszystkie   stwierdzenia   padły   z   ust   weterana 

dziennikarstwa, którego podziwiał i szanował.

- Skąd wziąłeś' tę statystykę zgonów, Qwill?

-   To   rzecz   powszechnie   wiadoma.   Mieliśmy   dwa   wypadki,   jedną   śmierć   z   tak 

zwanych przyczyn naturalnych i dwa zaginięcia. I wszystko to wydarzyło się w ciągu dwóch 

ostatnich miesięcy. Wydaje się, że serię tę zapoczątkował Joe Trupp.

- Wszyscy wiedzą, że spadła na niego klapa wywrotki - przypomniał Roger. - Typowy 

przykład nieszczęśliwego zgonu. Tak oświadczył koroner.

-   Na   tym   właśnie   polega   piękno   klątwy.   Wszystko   wygląda   tak   naturalnie,   tak 

normalnie, tak przypadkowo. Potem przyszła kolej na budowlańca, który stawiał garaż w 

domu Lyle'a Comptona. Facet zniknął bez śladu, a wszelkie próby jego odnalezienia spełzły 

na niczym.

- Znasz tych sezonowych robotników. Przyjeżdżają i wyjeżdżają. Podejrzewam, że 

połowa z nich to zbiegli więźniowie, a kiedy prawo zaczyna im deptać po piętach, dają nogę!

- Jak w takim  razie wytłumaczysz  przypadek  Buddy'ego  Yarowa, który utopił się 

podczas wędkowania? Nie był ani sezonowym robotnikiem, ani zbiegiem. Był normalnym 

człowiekiem z rodziną, szanowanym i cenionym fachowcem. I doświadczonym wędkarzem. I 

doskonałym pływakiem.

- Tak, wiem - odparł ze smutkiem Roger. - Znałem dobrze Buddy'ego. Ale koroner 

ustalił, że chłopak zsunął się po błotnistym brzegu - po tych ulewnych deszczach - i uderzył 

głową o głaz.

- A kapitan Phlogg? - nie ustępował Qwilleran. - Owszem, udawał kapitana żeglugi 

morskiej, ale tak naprawdę był stolarzem.

- Wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później zapije się na śmierć.

- Roger, jeśli nie zamierzasz zjeść tego placka czekoladowego, to podsuń go w moją 

stronę.

Młody człowiek zabrał się do deseru i zaczął go konsumować, choć bez szczególnej 

przyjemności.

- To cztery ofiary - powiedział. - Jest ich więcej?

- Podejrzewam, że piątą będzie Clem Cottle.

- Clem Cottle! Co się z nim stało? Nie było żadnego oficjalnego komunikatu.

Qwilleran dokończył drugi kawałek placka, nim wyjaśnił:

- Nie wiem, co się z nim stało. Zajmował się dobudową nowego skrzydła w mojej 

chacie i wykonywał doskonałą robotę. Kiedy odjeżdżał do domu w czwartek wieczorem, 

background image

powiedział mi, że pójdzie nazajutrz w paradzie. Dodał też, że zjawi się u mnie w sobotę. Nie 

było go na paradzie i nie pracował u mnie w sobotę, nie uczestniczył też wczoraj w zjeździe 

rodzinnym Wimseyów, była tam tylko jego narzeczona. Dziś rano też się nie pokazał, więc 

zadzwoniłem do jego rodziców. Ojciec powiedział, że Clem wyjechał z miasta i że nie ma 

pojęcia, kiedy ma wrócić.

- Nie widzę w tym nic niezwykłego.

-  Tyle   że  Maryellen  wyglądała  na   zaniepokojoną,  a   pani  Cottle  niemal   szlochała, 

odbierając telefon.

- Myślisz, że wpakował się w jakieś kłopoty?

- Zaczekaj chwilę. Co powiesz na to: dziś po południu wybrałem się rowerem na 

przejażdżkę po Old Brrr Road i znalazłem ciężarówkę Clema, stała na poboczu maską do 

rowu. Nie było śladu kraksy; po prostu stała tam, porzucona, z kluczykami w stacyjce!

- Co zrobiłeś?

- Powiedziałem Maryellen, że najwyższy czas powiadomić władze. Może nie mamy 

do czynienia z klątwą w starym stylu, ale musisz przyznać, że w Mooseville dzieje się coś 

dziwnego.   W   mieście   przebywa   kilku   szczególnych   osobników.   Nie   będę   wymieniał 

jakichkolwiek nazwisk. Znasz ich równie dobrze jak ja. Może nawet lepiej. Mieszkasz tu całe 

życie.

- Jezu! - westchnął oszołomiony Roger. - Nie myślisz chyba, że coś takiego mogłoby 

się zdarzyć w Mooseville.

- Pomyśl o tym - doradził Qwilleran. - Miej oczy otwarte, kiedy będziesz działał. Nie 

wierz we wszystko, co słyszysz. Nie ograniczaj się do tego, co oczywiste... i skończ swój 

placek. Pójdę zapłacić.

Kiedy   Roger   wyszedł,   Qwilleran   pomyślał:   Chłopak   będzie   miał   się   nad   czym 

zastanawiać, niańcząc dzieciaka. Nie będzie zawracał sobie głowy UFO.

Podszedł do baru, gdzie Gary nalewał zamówione drinki.

- Squunk z dodatkiem czegoś mocniejszego? - spytał właściciel baru.

Woda mineralna ze źródła bijącego w Squunk Corners stanowiła składnik ulubionego 

drinka Qwillerana w knajpie „Pod Czarnym Niedźwiedziem". Gary podjeżdżał z gąsiorami 

pod źródło i napełniał je za darmo, po czym sprzedawał cenny płyn w swoim barze z bliżej 

nieokreśloną marżą. Qwilleran zauważył:

- Biorąc pod uwagę, ile zarabiasz na tej wodzie i serwetkach papierowych, mógłbyś 

spokojnie kupić nowe krzesła - albo przynajmniej posklejać stare.

background image

-   Lokal   straciłby   swój   charakter.   Zwłaszcza   żeglarze   uwielbiają   tę   zapyziałą 

atmosferę.

- Pływasz czasem na Wyspę Trzech Drzew, Gary?

- Nie! Co tam można znaleźć?  Tylko cuchnącą szopę. Na plaży można się nieźle 

opalić, ale mi wystarcza własny pokład, mam na nim dosyć słońca. A woda jest za zimna na 

kąpiel. To jedyny minus tego jeziora. Nie wypadaj za burtę, bo zamienisz się natychmiast w 

kostkę lodu.

- Widziałeś kiedykolwiek UFO nad jeziorem?

- Pewnie. Widuję je cały czas. Lubią nas. Nie wiem dlaczego.

Do rozmowy przyłączył się mężczyzna siedzący kilka stołków dalej. Miał na sobie 

jedwabną koszulę jakiegoś znanego projektanta i pantofle ze skóry aligatora.

- Widziałem UFO siedemnaście razy w tym roku - oznajmił.

W tłumie swobodnie ubranych mieszkańców rzucał się wyraźnie w oczy.

-   Potężny   Lou   jest   oficjalnym   kronikarzem   pozaziemskiej   aktywności   -   oznajmił 

właściciel baru. - Znasz Potężnego Lou?

Qwilleran odwrócił się i skinął głową mężczyźnie, który prowadził paradę jako wielki 

marszałek. Tamten zignorował prezentację, ale nie omieszkał powiedzieć:

- Zapisuję wszystko w zeszycie.

Gary oddalił się, by obsłużyć jakiegoś gościa, a Qwilleran poszedł do toalety. Kiedy 

powrócili do rozmowy, Qwilleran spytał:

- Znasz jakiegoś dobrego stolarza, który podjąłby się niewielkiej roboty? Dobudowuję 

skrzydło do swojej chaty, ale facet zostawił mnie na lodzie.

- Trudno takiego teraz znaleźć. Pracują dla wielkich firm.

- Myślałem nawet o podziemnym budowlańcu.

- Zabawne, że o tym wspominasz - powiedział Gary. - Iggy wrócił do miasta. Nie dalej 

jak zeszłej nocy.

- Iggy? - powtórzył Qwilleran. - Możesz go polecić?

- To dobry fachowiec, jak mi się wydaje, ale leniwy. Musisz go pilnować.

- Ma w tej chwili jakąś robotę?

- Wątpię. Był bez grosza.

- Jest aż tak kiepski?

- Nie, żartowałem. Mam go do ciebie przysłać? Pewnie zajrzy później do baru. Zapisz 

mi swój adres.

Qwilleran umieścił dane na rachunku.

background image

- Poproś go, żeby zjawił się u mnie jutro rano.

- Spróbuję, ale wątpię, czy słowo „wcześnie" znajduje się w jego słowniku.

- Możesz mi coś o nim powiedzieć? - poprosił Qwilleran.

-   Przede   wszystkim   to   najchudszy   facet,   jakiego   kiedykolwiek   widziałem   -   z 

wiecznym nałogiem nikotynowym. Ale jest silny jak wół! Nie mogę tego pojąć. Ten facet 

prawie nie je.

- Ale pije?

- Za kołnierz nie wylewa, jednak skutkuje to głównie tym, że jest leniwy. I poczekaj, 

aż zobaczysz jego ciężarówkę! Przysięgam, że jedyna rzecz, dzięki której karoseria trzyma się 

na podwoziu, to pedał hamulca - powiedział Gary i ruszył na drugi koniec baru, przywołany 

przez jakiegoś klienta.

Potężny Lou uregulował rachunek i rzucił na kontuar spory banknot w charakterze 

napiwku. Potem zbliżył się do Qwillerana z zarozumiałą miną.

- Potrzebuje pan budowlańca? - spytał. - Mogę zająć się drobną robotą między jednym 

kontraktem a drugim. To moja wizytówka.

Podał karteczkę z wytłoczonym  napisem na przyzwoitym  papierze:  „Potężny Lou, 

przedsiębiorca budowlany". Widniał tam też numer telefonu, ale nie było adresu.

- Dziękuję. - Qwilleran schował wizytówkę do portfela. - Może się odezwę.

Spojrzał pytającym wzrokiem na właściciela baru, kiedy wielki mężczyzna wyszedł z 

knajpy. Gary wzruszył współczująco ramionami.

- Jest nieszkodliwy - powiedział. - Jeszcze wody?

- Nie, dzięki, prowadzę.

Kiedy Qwilleran wychodził z baru, zauważył, że przywołują go goście przy jednym ze 

stolików. Lyle i Lisa Comptonowie siedzieli właśnie nad kawą.

- Usiądź i napij się z nami - zaproponował kurator szkolny.

Qwilleran usiadł ostrożnie na rozchybotanym krześle.

- Właśnie chciałem się z wami spotkać! Jak się nazywał facet, który budował wam 

garaż?

- Mert - odparł Compton. - Nigdy mi nie podał swojego nazwiska, a ja bałem się 

pytać. Ci faceci z podziemia są bardzo podejrzliwi. Cenią sobie prywatność.

- Zatrudniam faceta imieniem Iggy.

- Co się stało z Clemem Cottle? - zainteresowała się Lisa. - Liczyliśmy, że zajmie się 

naszym garażem, jak już skończy u ciebie.

background image

- Clem... hm... nie pojawiał się ostatnio, a ja nie zamierzam dłużej czekać. Schodzę 

pod ziemię i mam nadzieję, że się uda.

- Pozwól, że dam ci dobrą radę - powiedział Lyle. - Nie dawaj Iggy'emu ani grosza 

zadatku. Załatw ze składem drewna, żeby wystawiali rachunek bezpośrednio na ciebie. I notuj 

godziny, które przepracował.

- Nie irytuj go także, bo porzuci robotę - dodała Lisa.

- I jeszcze jedno - uprzedził kurator. - W okręgu obowiązuje przepis zabraniający 

zatrudniania   budowlańca   bez   uprawnień,   jeśli   nie   jest   z   tobą   spokrewniony.   Daj   więc 

wszystkim do zrozumienia, że Iggy to twój bliski krewny.

Qwilleran wrócił do chaty, gdzie został powitany hałaśliwie przez koty.

- Zgadnijcie, kto się tu jutro zjawi - powiedział bez entuzjazmu. - Kuzyn Iggy.

background image

Rozdział dziesiąty

We wtorek rano Qwillerana zbudziło podskakiwanie materaca i ciosy, które spadały 

na jego ciało. Koty toczyły na jego łóżku i osobie poranną walkę. Wstał i rozprostował kości, 

krzywiąc się, gdy niektóre mięśnie przypomniały mu o wyprawie rowerowej na Old Brrr 

Road.

- Jest to dzień, w którym mamy poznać naszego nowego pracownika budowlanego - 

oznajmił   kotom,   nakładając  na  kilka  sardynek  sos   serowy  i  dodając  jeszcze  kilka   kropel 

witamin   w   płynie,   a   na   koniec   posypując   wszystko   posiekanymi   żółtkami   na   twardo.   - 

Miejmy nadzieję, że się zjawi. Trzymajcie za to wąsy.

- Miau - odezwał się Koko, uderzając ogonem o podłogę trzy razy.

Qwilleran zadzwonił na wszelki wypadek do składu drewna i uprzedził, że zgłosi się 

do nich po materiały budowlane gość imieniem Iggy, zlecił też, żeby wystawiali rachunek na 

biuro Klingenschoenów w Pickax.

- Stary pysk koński? Wrócił? - spytał ze śmiechem mężczyzna po drugiej stronie linii. 

- Życzę szczęścia!

Koty pochłonęły śniadanie i popatrzyły z nadzieją na Qwillerana, prosząc bezgłośnie o 

dokładkę.

-   No   dobrze   -   westchnął   zrezygnowany   i   dał   im   trochę   płatków   śniadaniowych 

Mildred. Do tej pory zdążyły uporać się z jedną szesnastą pojemniczka. - Pozostał jeszcze 

jeden i piętnaście szesnastych drugiego - poinformował.

O dziewiątej nie było jeszcze śladu budowlańca. O dziesiątej Qwilleran zaczął się 

wiercić   niespokojnie.   Kiedy   usłyszał   cichy   warkot   wozu   pokonującego   kręty   i   stromy 

podjazd, wyszedł na polanę, choć wiedział doskonale, że dźwięk nie przypomina hałasu, jaki 

robi ciężarówka, która trzyma się dzięki pedałowi hamulca. Nie mylił się; na polanę zajechał 

mały kompakt Mildred. Spuściła szybę.

- Jadę do fryzjera i nie mogę zostać u ciebie na dłużej, ale przywiozłam ci trochę 

płatków   śniadaniowych.   -   Podała   mu   plastikowy   pojemnik.   -   Przygotowałam   rano   nową 

mieszankę.

-  Dziękuję   -  powiedział,   udając   entuzjazm.   Pomyślał:   Będę   musiał   załatwić   sobie 

jeszcze jednego kota. Miał teraz zapas dwóch pojemników i piętnastu szesnastych trzeciego. - 

Jesteś pewna, że nie chcesz wpaść na filiżankę kawy?

background image

- Nie dzisiaj, dzięki. Ale powiedz mi - są jakieś wiadomości o Clemię Cottle? Roger 

dzwonił wczoraj  wieczorem i powiedział,  że zgłoszono jego zaginięcie.  Będzie  o tym  w 

jutrzejszej gazecie.

- Nie wiem nic nowego - odparł i pomyślał: Komu potrzebna gazeta, kiedy tutejsza 

poczta pantoflowa działa tak sprawnie?

- Co zrobisz ze swoją budową, Qwill?

- Zatrudniłem podziemnego budowlańca. Ma przyjechać dziś rano.

- Nie wiem, czy ci o tym mówić, bo zdaję sobie sprawę, że podchodzisz do takich 

spraw sceptycznie, ale zastanawiałam się... - Zagryzła wargę. - Naprawdę czuję się okropnie z 

powodu zaginięcia Clema. Miał przed sobą tak wspaniałą przyszłość. Sharon umawiała się z 

nim na randki, kiedy chodzili do szkoły.

- O co chodzi, Mildred?

- No cóż, mam przyjaciółkę, która mogłaby rzucić trochę światła na tę tajemnicę.

- Czy twoja przyjaciółka dysponuje jakimiś dowodami?

- Nie, jest jasnowidzem. Czasem dostaje wiadomości ze świata duchów.

- Och - jęknął Qwilleran.

-   Pani   Ascott   jest   bardzo   stara   i   mieszka   w   Lockmaster,   ale   jeśli   uda   mi   się   ją 

namówić, żeby się tu zjawiła, to może zdoła nam coś powiedzieć. - Mildred czekała na jakiś 

zachęcający sygnał ze strony Qwillerana, a nie doczekawszy się żadnego, ciągnęła: - Pani 

Ascott przyjechała tu w tym roku, tyle że wcześniej, na chrzest mojego wnuka - jest matką 

chrzestną, rozumiesz - i zaprosiłam wtedy kilkoro przyjaciół. Była tak miła, że zgodziła się 

odpowiadać na ich pytania... co ty na to, Qwill?

- Rób, co uważasz za... hm... stosowne, Mildred.

- Znajdziesz czas w sobotę wieczorem?

- Ja? Czego po mnie oczekujesz?

- Po prostu przyjdź na spotkanie i jeśli będziesz miał ochotę zadać pytanie, zrobisz to. 

Sharon i Roger też będą. Są zachwyceni umiejętnościami pani Ascott.

Uhu, pomyślał Qwilleran. Są też zachwyceni UFO. A także horoskopami. I kartami 

tarota.

- To mógłby być dobry temat dla „Piórka Qwilla".

- Dobra - powiedział. - Zjawię się tam jako obserwator. Kto jeszcze będzie?

- Kilkoro ludzi z naszego klubu. Muszę lecieć do fryzjera.

Było   prawie   południe,   kiedy   Qwilleran   usłyszał   coś,   co   przypominało   strzały 

karabinowe w lesie albo huk małej armaty. Wybuchy stawały się coraz głośniejsze, natarcie 

background image

zbliżało się nieubłaganie, aż wreszcie na polanę wtoczyła się rozklekotana pół-ciężarówka i 

zatrzymała się z ostatnim końcowym strzałem i grzechotem poluzowanych mechanizmów.

-   Dzień   dobry   -   przywitał   się   uprzejmie   Qwilleran,   podchodząc   do   wozu   - 

zardzewiałego pikapa z zadaszoną skrzynią.

Z samochodu  wysiadł  wychudzony człowiek  w brudnym  podkoszulku i podartych 

dżinsach. Qwillerana najbardziej poruszył widok jego zębów, największych - prawdziwych 

czy   sztucznych   -   jakie   kiedykolwiek   widział.   Trzydzieści   dwa   gigantyczne   zęby,   które 

wyszczerzyły się w uśmiechu, kiedy mężczyzna się zbliżył, trzymając papierosa w palcach i 

oceniając wzrokiem nieruchomość, jakby rozważał jej kupno.

Pierwszą myślą Qwillerana było: Nie mogą być prawdziwe. Drugą myślą było: Nie są 

nawet jego!

- Iggy? - spytał tym samym przyjacielskim tonem.

- Tak mnie nazywają! - odparł mężczyzna. Wskazał drewniany szkielet konstrukcji 

przy chacie. - To jest ta robota, która ma być dokończona?!!!

Miał dziwny sposób mówienia, zaczynał zdanie bardzo cicho, prawie niesłyszalnie, a 

kończył krzykiem.

- To jest ta robota - odparł Qwilłeran. - Można już kłaść gonty i mam nadzieję, że 

przywieziesz je przed następnym deszczem. Będziesz musiał ściągnąć je ze składu drewna. 

Poprzedni fachowiec zamówił takie, które pasują kolorem do dachu.

- Nie  da  się  nic  dopasować  do  tego  starego  cholerstwa  -oświadczył  Iggy.   - Gont 

zmienia kolor!!!

-   Ludzie   w   składzie   drewna   rozumieją   ten   problem   i   oferują   nam   najbardziej 

odpowiedni towar.

Iggy stał tylko, wyginając chude ciało w łuk, z jedną ręką w kieszeni spodni, w drugiej 

trzymając papierosa; wyraźnie mu się nie spieszyło.

- Trzeba załatwić towar w kolorze zielonym - zawyrokował, wkładając papierosa do 

ust i pocierając palce jeden o drugi.

-   Rachunek   za   gont   będzie   wystawiony   na   moje   nazwisko;   wypłata   pod   koniec 

każdego dnia.

Iggy wciąż stał w miejscu.

- Jakieś pytania? - zainteresował się uprzejmie Qwilleran.

- Masz pan papierosy?!!!

- Przepraszam, nie palę.

background image

- Nie umiem pracować, jak nie mam dymu w oczach!!! - wyjaśnił Iggy z krzywym 

uśmiechem.

Qwilleran wręczył mu kilka banknotów jednodolarowych.

- Wskakuj na swojego wierzchowca. Skład zamykają w porze lunchu, od dwunastej do 

pierwszej jest nieczynny.

- No to na razie!!!

Jak   długo   miało   trwać   to   „na   razie",   Qwilleran   nie   spytał,   co   nie   było   mądrym 

posunięciem.   Poczekał,   aż   pikap   odjedzie   przy   akompaniamencie   eksplozji,   po   czym 

rozmroził   w   mikrofalówce   kanapkę   z   delikatesów   i   zjadł   pospiesznie,   by   zdążyć   przed 

powrotem Iggy'ego z zapasem gontu. W końcu skład drewna znajdował się tylko dwie mile 

dalej, przy Sandpit Road. Jak się okazało, nie było pośpiechu. Minęły trzy godziny,  nim 

pojawił się wóz Iggy'ego, sapiąc, krztusząc się i strzelając.

-   Nie   mogłem   znaleźć   tego   cholernego   składu   -   wyjaśnił   stolarz   z   końskim 

uśmiechem,   który   napiął   mu   skórę   na   kościach   twarzy   do   granic   wytrzymałości.   Zaczął 

rozładowywać paczki gontu, a Qwilleran nie mógł się nadziwić, ile ten chudy osobnik potrafi 

unieść za jednym zamachem.

Wszedł do chaty, żeby popracować przy maszynie do pisania, i ledwie wkręcił do niej 

kartkę papieru, gdy w drzwiach zjawił się Iggy z zębatym pytaniem.

- Gdzie są gwoździe?!!!

- Nie wziąłeś gwoździ ze składu? - nie mógł wyjść ze zdumienia Qwilleran.

- Nic żeś pan nie mówił o żadnych gwoździach!!!

- Więc wracaj tam w te pędy, zanim zamkną. Otwierają o szóstej rano, a zamykają o 

czwartej po południu.

- Za cholerę nie wstanę o szóstej rano!!! - oświadczył  Iggy ze swoim łykowatym 

uśmiechem.

- No to jazda! Jazda! - nakazał Qwilleran i wrócił do swojej maszyny, strofując koty, 

które siedziały spokojnie na notatkach, a ich zgrabne pyszczki nie zdradzały cienia troski czy 

zmartwienia.

Po dwóch minutach w drzwiach znów ukazał się garnitur monstrualnych zębów.

- Masz pan drabinę?!!!

Qwilleran odetchnął głęboko i policzył do dziesięciu.

- Nie masz drabiny w swoim pikapie? Nie słyszałem o stolarzu, który nie miałby 

drabiny.

- Cholerstwo jest za duże, żeby się z nim pałętać!!!

background image

- W szopie na narzędzia stoi drabina. Taka zwykła.

- Potrzebuję drabiny rozsuwanej!!!

- Więc kup ją w składzie i powiedz im, żeby dopisali do mojego rachunku, i pospiesz 

się, bo zamkną. Może uda nam się dziś choć trochę popracować! - Czuł się zirytowany.

Próbując   cokolwiek   napisać,   Qwilleran   koncentrował   się   z   trudem   do   chwili,   gdy 

powrócił pikap, zakłócając ciszę przeraźliwym hurgotem. Po chwili z dachu dobiegły miłe dla 

ucha dźwięki. Stuk, stuk, stuk. Przynajmniej facet wiedział, jak posługiwać się młotkiem.

Po chwili, zżerany ciekawością, Qwilleran wyszedł na zewnątrz, żeby ocenić postęp 

robót.   Pod   wpływem   tego,   co   ujrzał,   rzucił   się   biegiem   w   stronę   budowy,   krzycząc   i 

wymachując rękami: - Zły kolor! Zły kolor! - Gont był jasnoniebieski.

- Mieli akurat to cholerstwo na składzie! - zawołał Iggy z dachu. - Możesz je pan 

pomalować!!!

Stuk, stuk, stuk.

- Przestań! Nie chcę ich malować. Chcę mieć właściwy kolor! Gont ma być brązowy. 

Zadzwonię do składu... Nie, jest już za późno. Zamknęli... Zdejmij to! Zdejmij! Zadzwonię do 

nich rano.

Tak   zakończył   się   pierwszy   dzień.   Qwilleran   obliczył   czas   pracy   fachowca:   pół 

godziny roboty, pięć godzin jazdy tam i z powrotem.

- Jest gorzej, niż myślałem - oznajmił kotom, które wyczuwały jego wzburzenie i 

zachowywały pełne współczucia milczenie. - Zapłaciłem mu za pięć i pół godziny pracy, a 

efekt jest żaden! - wrzasnął. - Do diabła, zaczynam mówić jak Iggy!

Kiedy stolarz zgłosił się w środę rano do pracy - lub też kiedy się pojawił, by odbyć na 

początek rytuał wypalenia kilku papierosów, nie spiesząc się zbytnio - Qwilleran kazał mu 

zwrócić wszystkie nierozpakowane niebieskie płytki do składu drewna i przywieźć brązowe, 

które   zostały   wcześniej   zamówione.   Iggy   był   chętny   do   współpracy.   Błyskał   zębami   i 

przytakiwał na wszystko, potem wypalił jeszcze jednego papierosa.

Choć skład od chaty dzieliło zaledwie pięć minut drogi, nawet dla takiego gruchota jak 

paralityczny   wóz   Iggy'ego,   minęły   dwie   godziny,   zanim   stolarz   się   pojawił,   przywożąc 

właściwy towar.

- Masz pan młotek?!!! - spytał.

- Młotek!? Co się stało z twoim? - spytał Qwilleran. - Pracowałeś nim wczoraj.

- Musiałem oddać cholerstwo w zastaw za śniadanie!!!

background image

Qwilleran prychnął zniecierpliwiony w wąsy. Młotek znajdował się w składziku, ale 

pomysł, by swój własny młotek pożyczać stolarzowi zatrudnionemu do prac budowlanych, 

wydał mu się wręcz wyjątkowo niestosowny.

- Masz, weź te pieniądze - powiedział. - Wykup swój młotek z zastawu.

Minęły kolejne dwie godziny, nim Iggy zjawił się ponownie, szczerząc w uśmiechu 

zęby i zionąc dymem, by po niewytłumaczalnie długiej przerwie zabrać się do krycia dachu. 

Stuk,   stuk,   stuk.   Qwilleran   nasłuchiwał   jednym   uchem,   starając   się   jednocześnie 

skoncentrować na pisaniu przy stole jadalnym. Stolarz miał ekscentryczny zwyczaj mówienia 

do siebie w trakcie pracy.

Cały czas mamrotał, waląc młotkiem: „Właź, cholero!... Rany! Nie tam. Złe miejsce... 

No, doskonale. Teraz jest, jak trzeba... Potrzebny drugi gwóźdź... Gdzie ta płytka?"

Zdarzały się także długie chwile milczenia, kiedy to zapałał papierosa, zaciągał się 

głęboko i rozkoszował krajobrazem ze swojego stanowiska na dachu. Podczas każdej z tych 

przerw w monologu ogon Koko wybijał monotonny rytm: stuk, stuk, stuk.

- Skończ z tym! - wrzasnął na niego Qwilleran. - Działasz mi na nerwy!

Chcąc uciec od irytującego otoczenia, pojechał do Moose-ville na lunch, kupując przy 

okazji egzemplarz „Moose County coś tam", dzięki czemu się dowiedział, że przewidywane 

są   opady.   Wstąpił   jak  zwykle   na   pocztę   i  stwierdził,   że   czekają   na   niego   dwie   ciekawe 

przesyłki - jedną z nich była kartka od Polly Duncan.

Drogi Qwill,

jestem   bardzo   zajęta   spotkaniami   z   różnymi   ludźmi,   wykładami   i   zwiedzaniem 

pięknych okolic wiejskich. „Ten drugi Eden... ten drogi kamień oprawiony w srebrne morze...  

ten skrawek świata pobłogosławiony... ta Anglia". Ale myślę o twoim cichym i spokojnym 

lecie w Mooseville.

Pozdrowienia Polly

Qwilleran prychnął w wąsy. Liczył na długi list, nie kartkę pocztową, gdzie byłoby 

mniej Szekspira, a więcej prywatnych wiadomości i kilka czułości, ale było to lepsze niż nic. 

W jego skrytce znajdowała się także następująca przesyłka:

background image

Drogi panie Qwilleran,

piszę w imieniu pani Emmy Wimsey, która niezwykle docenia czas i uwagę, jaką pan  

poświęcił jej w niedzielę. Był pan tak łaskawy! Mogę bez obawy o pomyłkę powiedzieć, że 

pańska wizyta stanowiła jeden z najważniejszych momentów w jej długim życiu. Mówi o panu  

cały czas.

Z poważaniem

Irma Hasselrich, DSSMC

Naczelny kanarek

Przeczytał to dwa razy. W środku dnia, który nie układał się najlepiej, pochwała ze 

strony pani Hasselrich poprawiła mu humor.  Potrafił rozszyfrować skrót: Dom Spokojnej 

Starości Moose County. Ale co to znaczyło „Naczelny kanarek"?

Kiedy   Qwilleran   wrócił   do   chaty,   dach   był   w   połowie   pokryty   gontem,   ale   Iggy 

zniknął,   nie   było   go  na   terenie   działki   ani   w   ciężarówce.   Stolarz,   jak   niebawem   odkrył, 

siedział   na   osłoniętym   ganku   i   spał   na   szezlongu   z   sekwoi.   Zdjął   buty   i   zasłonił   twarz 

kawałkiem opakowania po gontach. Miał dziury w skarpetach. Pochrapywał cicho.

Qwilleran trącił nogą stopy mężczyzny.

- Wstawać! Wstawać! Co to ma być? Kurort? Nie płacę ci za spanie! Pokryjmy ten 

dach, zanim zacznie padać!

Iggy usiadł, wyszczerzył zęby i sięgnął po papierosy.

Teraz Qwilleran był tak rozdrażniony jak przed lunchem. Wrócił do stołu i zaczął 

pisać pełen wyrzutów list do Polly. „Spokojne lato", jak się wyraziła. Postanowił, że oświeci 

ją szczegółowo na temat swego „spokojnego lata". Po chwili jego wzrok padł na przesyłkę od 

Irmy Hasselrich. Przeczytał ją jeszcze raz i zadzwonił do domu spokojnej starości w Pickax. 

Połączył się z recepcją, gdzie odebrała pani Hasselrich.

- Tu Jim Qwilleran - powiedział. - Właśnie otrzymałem pani list, jest bardzo miły. 

Miałem   wyjątkowo   frustrujący   dzień,   a   dzięki   pani   polepszył   mi   się   humor.   Chciałbym 

jednak o coś spytać: co to za funkcja „naczelnego kanarka"?

Roześmiała się śpiewnie i wyjaśniła:

- Nasi wolontariusze noszą żółte fartuchy, kiedy mają dyżur, i są nazywani kanarkami 

-   zabawne   skojarzenie,   nie   sądzi   pan?   Pełnię   w   tym   roku   funkcję   przewodniczącej 

wolontariuszy i jestem upoważniona do noszenia żółtej bluzy - jako naczelny kanarek.

background image

Miała   głos,   jaki   lubił   u   kobiet   -   starannie   modulowany,   melodyjny,   kulturalny. 

Przypomniał   sobie   żółtą   bluzę,   którą   miała   na   sobie   podczas   zjazdu   rodzinnego   i   która 

doskonale pasowała do jej ciemnych lśniących włosów, równie lśniących ciemnych oczu i 

stylowego makijażu. Była przystojną kobietą i odznaczała się optymistyczną osobowością 

ojca. Qwilleran zjadł kilka razy lunch z Hasselrichem; przyszło mu do głowy, że chętnie 

zaprosiłby na kolację jego córkę. Była  w odpowiednim wieku - nie za młoda, ale wciąż 

młodzieńcza. Powiedział:

-   Proszę   przekazać   pani   Wimsey,   że   jej   opowieść   o   Dyńce   znajdzie   się   w   tym 

tygodniu w gazecie.

- Wspaniale! Bardzo dziękuję, że nas pan uprzedził.

Qwilleran wrócił do pracy już w nieco bardziej twórczym nastroju i zdołał zachować 

spokój do godziny czwartej, kiedy to Iggy oświadczył, że chce skończyć na dzisiaj.

- Wracaj na dach! - warknął Qwilleran. - Nie dostaniesz ani centa, dopóki nie położysz 

całego gontu. Nie obchodzi mnie, czy będziesz musiał zastawić swoją ciężarówkę, żeby kupić 

sobie obiad. Dokończ ten dach! Ma dzisiaj padać.

Była ósma, kiedy Iggy wbił ostatni gwóźdź i odebrał wynagrodzenie.

- Zanim odjedziesz - uprzedził Qwilleran - pokażę ci szkic skrzydła.

Wyjaśnił, gdzie w ścianie chaty będą wycięte drzwi, które połączą starą część z nową. 

Wyjaśnił, że należy to zrobić w ostatniej chwili, na samym końcu - z różnych powodów. 

Wyjaśnił, jak ma wyglądać elewacja i rodzaj okien.

- W składzie mają wymiary i przygotują wszystko na jutro rano. Nie przyjeżdżaj tutaj, 

tylko jedź do nich. Zabierz elewację i gwoździe - podkreślił z naciskiem - i przywieź to tutaj.

Niezrażony Iggy odjechał,  machając  przyjaźnie  na pożegnanie,  a Qwilleran  zaczął 

spacerować w zadumie po swoich włościach, próbując wyobrazić sobie ukończone skrzydło; 

chodził między słupami szkieletowymi, by zorientować się w rozkładzie pomieszczeń, patrzył 

przez otwory okienne, wyobrażając sobie widok, jaki będzie się z nich rozciągał. Irytowała go 

tylko   jedna   rzecz;   całe   podwórze   od   tyłu   zasłane   było   niedopałkami   papierosów,   które 

zapowiadany   deszcz   zmieniłby   w   grząski   pudding.   Znalazł   jakiś   worek   i   napełnił   go 

kompromitującymi śmieciami. Sam jeszcze do niedawna palił fajkę i nie miał pretensji, gdy 

robili to jego przyjaciele, ale bezustanny nałóg Iggy'ego był  równoznaczny z lenistwem i 

opóźnieniami w pracy, za które on, Qwilleran, płacił z własnej kieszeni. Jako dziennikarz za 

dziewięćdziesiąt minut pracy pobierał wynagrodzenie należne za godzinę i nie mógł znieść 

niefrasobliwości   Iggy'ego,   chociaż   wszystko   było   opłacane   z   masy   spadkowej   Fanny 

Klingenschoen.

background image

W czwartek rano wręczył stolarzowi puszkę po kawie i oświadczył:

- Za każdy niedopałek, który wyląduje na ziemi zamiast w tym pojemniku, potrącę ci 

dziesięć centów.

Uświadomił sobie, że ryzykuje zrażenie do siebie tego człowieka i utratę jego usług, 

ale Iggy był nieodmiennie posłuszny. Wyszczerzył tylko te swoje niesamowite zęby i zapalił 

następnego papierosa.

Pomimo niesprzyjających zapowiedzi deszcz nie padał i krycie ścian zewnętrznych 

pięło się z wolna w górę, w tempie trzy deski na jednego papierosa, przy akompaniamencie 

bezustannej rozmowy: „Gdzie to cholerstwo?... Właź!... Dawaj młotek. Gdzie jest młotek?... 

No, jest! Odpowiedni rozmiar... Jeszcze jeden gwóźdź... No, siedzi cholerstwo".

Przed umieszczeniem deski na właściwym miejscu Iggy cofał się o krok, spoglądał na 

szkielet   konstrukcji,   potem   przycinał   drewno   o   odpowiedniej   długości   i   przybijał 

gwoździami. Mniejsze kawałki mierzył własną stopą albo dłonią.

- Nie używasz miarki? - zainteresował się Qwilleran.

- Nie ma potrzeby - zapewnił stolarz ze swoim pożółkłym uśmiechem. - Oceniam 

cholerstwo na oko!!!

Nie kryjąc zdumienia i jednocześnie dezaprobaty, Qwilleran wszedł do środka, żeby 

zaparzyć filiżankę kawy, ale kiedy podłączył do prądu swój skomputeryzowany ekspres, ze 

ściany   poleciały   iskry!   Radio   zamilkło.   Lodówka   przestała   szumieć.   Bez   chwili   wahania 

sięgnął po słuchawkę i zadzwonił do pani Glinko z żądaniem przysłania elektryka.

-   W   porządalu   -   odparła   pani   Glinko.   -   Wyekspediuję   Stukniętego   Maca.   Jest   na 

wschodnim   brzegu,   montuje   komuś   automatyczne   wyłączniki   -   jeszcze   jeden   z   dzianych 

gości, takich jak pan. Cha, cha, cha!

-   Dziany   gość   nie   miałby   nic   przeciwko   temu,   żeby   przeczyścić   także   komin   - 

oświadczył Qwilleran. - Jest coś z nim nie tak.

- W porządalu. Wyekspediuję Małego Harry ego, jeśli nie będzie akurat zajęty.

Rodowici mieszkańcy Mooseville uwielbiali przydomki, którymi na mocy niepisanej 

umowy obdarzali określone osoby: Starego

Sama, Dużego Joe, Szalonego Martina, Potężnego Lou, Grubego Williama i tak dalej.

Mały Harry był  młodym  człowiekiem  szczupłej  budowy ciała,  który nosił wysoki 

błyszczący   cylinder,   oznakę   swej   profesji,   odrobinę   niedopasowany   do   poznaczonego 

smugami podkoszulka i dżinsów. Szybko ustalił, dlaczego zasuwa do regulowani ciągu się 

zakleszczyła; w kominie zbudował sobie gniazdo szop.

background image

- Górny wylot komina powinien być osłonięty - poinformował. - Wygląda na to, że 

kiedyś znajdowała się tam osłona, ale coś ją zerwało. I nigdzie nie widzę gaśnicy. Powinien 

pan mieć gaśnicę. Nie chciałby pan puścić z dymem takiej ładnej starej chaty, prawda? - 

spytał protekcjonalnie. - Jakim drewnem pan pali?

- Nie paliłem żadnym - wyjaśnił Qwilleran. - Nie mogłem otworzyć zasuwy. Dlatego 

pan tu jest.

-  Moja  praca   polega   na  edukacji,  nie   na  czyszczeniu   kominów   -  odparł   wyniośle 

młody człowiek. - Jeśli pali pan świeżym drewnem, zbiera się kreozot, co może doprowadzić 

do pożaru komina. Gorący popiół to kolejna przyczyna ognia. Czego pan używa do usuwania 

popiołu i gdzie go pan wyrzuca?

- Nie usuwałem jeszcze popiołu, ponieważ nie paliłem żadnym drewnem, ponieważ 

nie mogłem otworzyć klapy ciągu! - oznajmił Qwilleran, podnosząc głos. - Jeśli zechce pan 

wrócić w przyszłym tygodniu, kiedy nie będę taki zajęty, z radością podpiszę Podstawową 

Instrukcję   Użytkowania   Kominka,   numer   sto   jeden.   Teraz   jednak,   jeśli   zechce   mi   pan 

wybaczyć...

Był już w podłym nastroju, nim zjawił się elektryk. Stuknięty Mac - ogromny osobnik 

z wypchanymi bicepsami i pozbawiony szyi - znalazł luźny przewód w kontakcie ściennym i 

oświadczył, że instalacja jest do niczego.

- Trzeba sprawdzić cały dom. Włazi mysz albo pręgowiec, zżera przewody i ma pan 

piękny pożar. Te stare bale są suche jak hubka, a palą się jak zapałki. Cała chałupa może 

pójść z dymem szybciej, niż zdąży pan splunąć.

Obijał   się   po   wnętrzu   jak   buldożer,   sprawdzając   odsłonięte   elementy   instalacji   i 

strasząc Koko i Yum Yum.

-  Ma   pan  koty  -   zauważył,   kiedy  śmigały   po  belkach   pod  sufitem.   -  Przy  takich 

przewodach może je porazić prąd.

Qwilleran zacisnął zęby i nie odezwał się.

Na odchodnym elektryk spytał:

- Co to za stolarz? Jeden z tych włóczęgów? Nie rozumiem, dlaczego wy, przyjezdni, 

najmujecie takich nierobów. Zakładałem instalację w garażu pewnych ludzi kawałek dalej, a 

cholerny stolarz podwędził mi narzędzia i zwiał! Nie mam za grosz szacunku do stolarzy. 

Hydraulicy,   ci   są   okej,   ale   stolarze?   Gdybym   był   prezydentem,   kazałbym   wszystkich 

rozstrzelać, i to z samego rana!

background image

Wkrótce znów zaczęło padać i Iggy miał wymówkę, by skończyć robotę. Błysnął z 

wdzięcznością   zębami,   kiedy   Qwilleran   mu   zapłacił,   po   czym   skierował   się   do   swego 

rozklekotanego cygańskiego wozu, służącego mu za środek transportu.

- Zaczekaj chwilę! - zawołał za nim Qwilleran. - Nie schowałeś desek pod dach!

- Nic się temu cholerstwu nie stanie!!! - zapewnił Iggy.

- Nieważne, masz je wnieść pod dach!

Iggy   dopalił   papierosa,   rzucił   niedopałek   na   ziemię   i   zaniósł   drewno   do   nowego 

skrzydła.

- Koko, tylko ty i ja jesteśmy jeszcze normalni - oznajmił Qwilleran, kiedy pikap 

stolarza ruszył drogą dojazdową, krztusząc się i strzelając. - Ale nie upłynie dużo czasu, kiedy 

i ja zwariuję.

Koko kręcił się i wiercił irracjonalnie, jak to mu się zdarzało przed gwałtowną burzą, a 

instynkt rzadko go zawodził. Niebawem ostry wiatr zaczął chłostać z wściekłością jezioro. 

Drzewa przyginały się do ziemi i nawet wysokie sosny zaczęły się kołysać niebezpiecznie. 

Okna   chaty   zalewały   strugi   deszczu,   o   dach   łomotał   lipcowy   grad,   a   nowe   skrzydło, 

częściowo tylko zakryte  deskami, omiatały płachty wody. W końcu czarna chmura, która 

majaczyła nad wydmą, gruchnęła piorunami i ogłuszającyi.1 grzmotem. Cała chata zatrzęsła 

się w posadach i... pompa przestała działać. A więc z powrotem do telefonu.

- Pani Glinko, tu Qwilleran.

- Nic pan nie mów, niech zgadnę. Coś walnęło!

- Nieważne. Wiem tylko jedno - nie mamy kropli wody.

- Napij się pan piwa. Cha, cha, cha.

- Proszę, tylko bez żartów.

- W porządalu. Nie gorączkuj się pan. Wyekspediuję kogoś.

Podczas gdy Qwilleran krzątał się z ręcznikami, wycierając horyzontalną ulewę, która 

wdzierała się do środka przez zamknięte drzwi i okna, z Pickax zadzwonił Arch Riker i spytał 

od niechcenia:

- Pada u ciebie?

- Pada? Zalewa nas! - zawołał Qwilleran. - Jezioro się podnosi! Gałęzie drzew spadają 

jak bomby! I pompa siadła. Hydraulik jest w drodze. Mieliśmy dziś już wizytę elektryka i 

przeczyszczaliśmy komin... Nie wiem, Arch. Mam dość wiejskiego życia. Jestem gotów się 

poddać.

- Jak przebiega twoja budowa?

background image

- W zwolnionym tempie. To długa historia. Mógłbym z radością zamordować faceta, 

który się tym w tej chwili zajmuje.

-   Zniesiesz   dobre   wiadomości?   -   spytał   redaktor.   -   Wszyscy   tu   uważają,   że   twój 

artykuł do weekendowego wydania jest świetny - zwłaszcza ta historia o starszej damie i jej 

kocie. To lepsze niż fikcja. Może zaczniesz się specjalizować w takich wspomnieniach?

-   Wiedziałem,   że   wyląduję   w   końcu   w   rubryce   geriatrycznej   -   westchnął   kwaśno 

Qwilleran.

-   Sam   chciałeś   -   przypomniał   mu   Riker.   -   Mogłeś   być   reporterem   śledczym   na 

Nizinach, ale wybrałeś Pickax i dolce Klingenschoenów.

- Może zaangażujesz Towarzystwo Historyczne? To specjaliści od przekazów ustnych.

- Nie. Ty to robisz lepiej.

- No cóż, nie możemy teraz rozmawiać. Właśnie przyjechał hydraulik.

Do chaty wkroczyła Joanna w swoich ciężkich roboczych butach.

- Siadła panu pompa?

- Nie wiem. Ty jesteś hydraulikiem. Wiem tylko tyle, że nie ma wody.

- Pewnie motor się spalił.

Odsunęła nogą chodniczek, podniosła klapę, jakby to było wieczko pudełka płatków 

śniadaniowych, i zniknęła pod podłogą. Kilka minut później wynurzyła się z czeluści, cała w 

pajęczynach.

- Muszę po coś pojechać - oznajmiła i odjechała tajemniczo, by wrócić po jakimś 

czasie z tym, co jej było potrzebne, znów zanurzyła się pod podłogę i wkrótce wrzasnęła z 

dołu: 

- Niech pan odkręci wodę!

Z   kranu  trysnęło   i   Qwilleran   odczuł   głęboką   wdzięczność.   W  przeciwieństwie   do 

Iggyego Joanna wykonywała swoją robotę bez zwlekania, pomyłek, wymówek, mamrotania i 

niedopałków. Potem go zaskoczyła, oświadczając:

- Nie widziałam ostatnio Clema. Zrobił odpływy w nowym skrzydle. Chce pan, żebym 

dokończyła instalację?

- Wydaje się, że to dobry pomysł, ale mam teraz innego fachowca. Wspomnę mu o 

tym, kiedy przyjdzie jutro - odparł Qwilleran.

Ale Iggy nie pojawił się nazajutrz... ani następnego dnia... ani następnego.

background image

Rozdział jedenasty

Dzień bez Iggy'ego powinien oznaczać błogosławioną ciszę, ale Qwilleran odczuwał 

tylko niepokój, kiedy stolarz nie pojawił się w pracy w piątkowy ranek. Gdzie się podział? 

Dlaczego nie wrócił? Czy kiedykolwiek wróci? Szkielet wschodniego skrzydła był nasiąkły 

wodą i pełen smutku. Qwilleran przez cały ranek sprawdzał godzinę na zegarku i nasłuchiwał 

wybuchowego przyjazdu pikapa, ale w lesie otaczającym chatę panował spokój, pomijając 

piski i świergoty,  bzyczenie i skrzeki, które oznaczały,  że ptaki, owady i małe zwierzęta 

zajmują   się   powszednimi   sprawami,   cokolwiek   to   było;   Qwilleran   nie   starał   się   nawet 

udawać, że to wie.

Po przejściu nocnej burzy wiatr zelżał, a jezioro znów się wygładziło. Zarośla wciąż 

roztaczały   bujną   woń   lasu   deszczowego;   drzewa   ociekały   kroplami,   ziemię   zasnuwały 

połamane gałęzie, ale słońce przezierało się z wysiłkiem przez mleczną mgiełkę dnia.

Qwilleran nie był w nastroju do pisania. Spędzał czas na usuwaniu skutków wichury - 

składał duże gałęzie za szopą na narzędzia i łamał je na opał do kominka. Stolarz pozostawił 

wszędzie   wióry   i   ścinki   drewna   i   Qwilleran   zebrał   je   na   schludne   kupki,   razem   z 

porozrzucanymi   kawałkami   opakowania   po   goncie.   Ilekroć   odległą   szosą   przejeżdżała 

hałaśliwie jakaś ciężarówka, nieruchomiał i nasłuchiwał, żałując teraz, że zachowywał się 

szorstko wobec Iggyego.

W południe, kiedy wybierał się do Mooseville, został zaskoczony przez telefon od 

Nickiego Bamby.

- Słuchaj, Qwill, wiesz, że jesteś odcięty?

- Odcięty?! Co chcesz przez to powiedzieć?

- Właśnie przejeżdżałem niedaleko ciebie, na twoim podjeździe leży wielkie drzewo. 

Zwiało też słup z literą K.

- Teraz wszystko jasne!

- Co jest jasne?

- Spodziewałem się przyjazdu budowlańca - wyjaśnił Qwilleran. - Ale się nie pojawił. 

Teraz rozumiem, dlaczego nie mógł przyjechać.

- Nie zadzwoniłby do ciebie?

background image

-   Nie   ten!   Nie   miałby   dość   rozumu   ani   monet   do   automatu.   A   wątpię,   czy   bez 

drogowskazu odnalazłby drogę do chaty. Zajęło mu pół dnia odszukanie składu drewna, a 

mają drogowskaz wysoki na trzy metry. Dziękuję, że mi powiedziałeś o tym drzewie, Nick.

- W porządku, Qwill. Dam ci Lori. Chce z tobą rozmawiać.

Lori Bamba była nie tylko sekretarką Qwillerana na pół etatu; była także jego doradcą 

w sprawach dotyczących kotów. Miała trzy własne, a Koko i Yum Yum wiedziały o tym. 

Ilekroć  telefonowała,   Koko  wyczuwał,   kto  to   jest.  Teraz  wskoczył  na   barek  i  zamruczał 

gardłowo.

- Cześć, Lori - powiedział Qwilleran. - Koko chce ci powiedzieć kilka słów.

Przyłożył   słuchawkę   do   głowy   kota;   po   chwili   rozległy   się   miauczenia,   piski   i 

melodyjne pomruki, które Lori zdawała się rozumieć.

- W porządku, wystarczy - oznajmił Qwilleran, odsuwając Koko. - Co jest, Lori?

- Chciałam ci tylko powiedzieć, że biorę sobie urlop i że nie będę mogła pisać na 

maszynie przez jakieś dziesięć dni. Mam ci kogoś znaleźć?

- Nie ma potrzeby. Jeśli będzie coś pilnego, sam się tym zajmę. Reszta może poczekać 

do twojego powrotu. Dokąd się wybierasz?

- Lecę na Niziny, żeby dzieciak mógł poznać dziadków. Ni gdy go nie widzieli. Nick 

przyjedzie   później   po   nas   samochodem   i   w   drodze   powrotnej   spędzimy   trochę   czasu   na 

biwaku.

- Czy dziecko nie jest za małe na namiot, mrówki i fasolkę w puszkach?

Lori wybuchnęła śmiechem.

-   Mamy   wóz   kempingowy,   nie   za   duży,   ale   dostatecznie   wygodny.   Możesz   go 

pożyczyć, jeśli będziesz chciał się kiedyś wybrać z Koko i Yum Yum pod chmurkę.

- Doceniam propozycję i wspomnę im o tym, ale nie wydaje mi się, by miały ochotę 

na pobyt pod gołym niebem.

Koko wiedział, że o nim mowa, i zaczął odpychać słuchawkę od ucha Qwillerna.

- Miłej podróży, Lori, i daj mi jeszcze Nicka.

Koko stracił zainteresowanie, kiedy na linii pojawił się mąż Lori.

- Słyszałeś o Clemie Cottle? - spytał Qwilleran.

- Nie mogłem uwierzyć! - wyznał Nick. - Jak myślisz, co się stało?

-   Nikt   nie   wie.   Robił   mi   schody   na   plażę   i   byłem   bardzo   wdzięczy,   że   mi   go 

poleciliście. Potem zaczął stawiać nowe skrzydło. Grał w futbol Czwartego Lipca?

- Nie. Koguty przegrały z nami dwanaście do trzech. To ich najlepszy miotacz.

background image

- Wydaje się, że nie widziano go od chwili, kiedy odjechał w czwartek wieczorem 

spod mojej chaty. Nie wiemy, oczywiście, co ustaliła policja, jeśli cokolwiek ustaliła. Daj mi 

znać,   jak   się   czegoś   dowiesz.   -   Funkcja   Nicka   w   więzieniu   stanowym   czyniła   z   niego 

wiarygodne źródło informacji. -Jeszcze raz dziękuję za tę wiadomość o drzewie.

Qwilleran bezzwłocznie zadzwonił do pani Glinko.

- Proszę wyekspediować ekipę do usunięcia zwalonego drzewa - zażądał. - Jest duże, 

zagradza dojazd do mojej chaty.

- Cha, cha, cha! Posiedzi pan dzisiaj w domu - oświadczyła radośnie pani Glinko. - Co 

mają z tym zrobić? Porąbać na opał? To będzie kosztowało ekstra.

- Niech to zabiorą - polecił Qwilleran. - Natychmiast.

Zwalone   drzewa,   znikający   budowlańcy,   szopy   w   kominie,   przeciekające   zlewy, 

ptasie gniazda w wywietrznikach, ugryzienia pająków na tyłku! Zaczynał tęsknić za swoim 

nudnym mieszkaniem w Pickax.

Następnego ranka wybrał się na spacer wzdłuż długiego podjazdu aż do szosy i z 

zadowoleniem stwierdził, że ekipa przysłana przez panią Glinko usunęła zwalone drzewo. 

Pojechał do miasta na śniadanie i kupił w sklepie żelaznym dużą literę K.

-  Czytałem   w   gazecie   o  Clemie   Cottle   -   wyznał   właściciel   sklepu.   -   Napisali,   że 

widziano go po raz ostatni, kiedy pracował dla pana.

- To prawda. Nie należy wierzyć we wszystko, co piszą w gazetach, ale czasem mają 

rację.

-   Był   zaręczony   z   jedną   z   dziewczyn   Wimseyów,   wie   pan.   Nie   potrafię   sobie 

wyobrazić, co się stało.

- Policja prowadzi śledztwo, Cecil. Wie prawdopodobnie więcej, niż chce ujawnić.

Właściciel sklepu żelaznego zmarszczył czoło.

- Zastanawiam się, czy ma to jakiś związek z tym wielkim pożarem na kurzej fermie 

Douga Cottle.

- Jaki?

-   Nie   wykombinowałem   jeszcze,   ale   nie   daje   mi   to   spokoju.   Ta   ferma   była 

ubezpieczona, o czym przypadkowo wiem. Clem i jego ojciec nie żyli ze sobą w zgodzie. 

Moja żona dowiedziała się tego od swojej siostry; to jej córka zamierzała wyjść za Clema... 

Niewiele z tego rozumiem. Próbuję poskładać wszystko do kupy i nic mi jakoś nie wychodzi. 

Ma pan jakieś teorie?

- Ani jednej - odparł Qwilleran. - Policyjną robotę zostawiam policji.

background image

Po przybiciu nowej litery K do słupa - co wymagało ośmiu uderzeń młotka w każdy 

gwóźdź zamiast trzech - usiadł i zaczął czekać niespokojnie na Iggy'ego. Czy ten człowiek 

poszedł w tango? Znalazł inną robotę, bardziej intratną? I wreszcie zasadnicze pytanie: czy 

podzielił los pięciu poprzednich stolarzy?

Iggy,  jak przyszło  mu teraz do głowy,  nie był  złym  facetem.  Potrafił wykonywać 

swoją pracę, kiedy już się do niej zabrał, nie był też nadąsany, krnąbrny ani nieuczciwy - po 

prostu leniwy i niezbyt rozgarnięty, i miał irytujące nałogi.

Qwilleran   zastanawiał   się   przez   chwilę,   czy   nie   powiadomić   biura   szeryfa   o 

zaginięciu.   Wysłuchaliby   go   uprzejmie,   ale   -   zważywszy   na   reputację   podziemnych 

budowlańców - czy potraktowaliby zgłoszenie poważnie? Poza tym jak mógł zidentyfikować 

Iggy'ego? Chudy facet z wystającymi  zębami  i wozem, który cholernie strzelał?  Jaki był 

numer rejestracyjny? Jak brzmiało, jeśli już o tym mowa, nazwisko tego człowieka? Nie miał 

pojęcia.

Qwilleran zadzwonił natomiast do restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" w Brrr i 

spytał Gary'ego Pratta, czy Iggy się pokazał.

- Nie widziałem go od czasu, kiedy sam go do ciebie posłałem - odparł właściciel 

baru. - Jak mu idzie?

- Kiedy pracuje i jeśli pracuje, odwala kawał dobrej roboty, ale trzeba go bezustannie 

popędzać i pilnować, a nigdy nie chciałem być majstrem. Tak przy okazji, wiesz, jak ma na 

nazwisko?

- Nie  mam  pojęcia.  A   kartą  kredytową   się  nie  posługuje  - odpowiedział  Gary  ze 

śmiechem.

- Pewnie nie wiesz, gdzie mieszka.

- Przypuszczam, że śpi w swoim pikapie, przy jakiejś bocznej drodze.

- Jeśli go zobaczysz, Gary, to powiedz mu, że droga do chary jest już przejezdna. Była 

zablokowana przez wielkie drzewo, które zwaliła zeszłej nocy burza, ale już je odsunęli.

- Jasne, że mu powiem - zapewnił Gary. 

- Kiedy wpadniesz? Mamy dzisiaj w karcie żeberka z rusztu i placek z orzechami 

pekanowymi, przepis mojej babki.

- Spróbuję następnym razem - obiecał Qwilleran.

Pod wpływem nagłego impulsu wskoczył na rower i zaczął penetrować drogi polne 

wokół Mooseville, gdzie Iggy mógł zaparkować swojego pikapa i odpłynąć w niebyt na kilka 

dni.   Zajrzał   nawet   na   Old   Brrr   Road,   gdzie   wcześniej   znalazł   porzucony   wóz   Clema. 

background image

Samochód z szalonym kurczakiem został już usunięty, a pikapa Iggy'ego nie było nigdzie 

widać.

Pod wpływem kolejnego impulsu zatrzymał  się przy składzie drewna i spytał, czy 

Iggy kupował od czwartku jakiekolwiek materiały na rachunek biura Klingenschoenów.

Interes prowadzili trzej poczciwi bracia.

- Hej, Joe! - zawołał brat Jim. - Był tu w ciągu dwóch ostatnich dni koński pysk?

- Nie widziałem go - odparł Joe. - A na pewno zauważyłbym takie zębiska.

- I nie słyszałem go - dodał Jack. - Za każdym razem, jak jego gruchot zajeżdża na 

plac, wydaje mi się, że zaatakował nas jakiś świr uzbrojony w uzi.

Kiedy   Qwilleran   wrócił   do   chaty,   na   polanie   parkował   samochód   -   znajomy 

czterodrzwiowy sedan w brązowym kolorze - a po miejscu budowy kręcił się Roger.

- Osoby nieupoważnione będą karane! - zawołał Qwilleran.

- Hej! - powitał go Roger. - Po raz pierwszy widzę twój projekt. Niezły! I masz nowe 

K na drogowskazie.

- Stare załatwiła burza. Straciłem też duże drzewo.

- Dobrze, że masz pięć tysięcy innych.

-   Poczekaj,   wprowadzę   tylko   swojego   wierzchowca   do   stajni.   Qwilleran   wtoczył 

rower do szopy na narzędzia i zawiesił go na hakach, po czym oprowadził Rogera po zarysie 

przyszłych pokoi.

- A ten, z oknami na południe i wschód, to pomieszczenie dla kotów. Są chwile, kiedy 

wszyscy potrzebujemy prywatności. Wstąpisz na drinka?

- Chyba nie powinienem - odparł Roger. - Jadę do Lockmaster po panią Ascott, a ona 

nie pochwala niczego, co jest mocniejsze od gorącej wody z cytryną. Ma kiepski wzrok, ale 

doskonały węch, a Mildred nie chce, żebyśmy ją obrazili. Będziesz dziś na spotkaniu?

- Obiecałem w chwili słabości, że będę - powiedział Qwilleran bez śladu ożywienia.

-   Może   wybierzesz   się   ze   mną?   Do   Lockmaster   jedzie   się   godzinę,   a   w   drodze 

powrotnej możemy zatrzymać się na obiad. Znam jedno dobre miejsce. Pani Ascott będzie 

siedziała z tyłu, nie odzywając się ani słowem. Prawdę powiedziawszy, budzi we mnie lęk. 

Cieszyłbym się, gdybym miał jakieś towarzystwo.

To było właśnie to, co chciał usłyszeć Qwilleran: że zatrzymają się w dobrym lokalu 

na obiad.

- Muszę wziąć prysznic i nakarmić koty - uprzedził. - Ile mamy czasu?

- Musimy wyjechać przed szóstą.

- Byłbyś tak dobry i dał im jedzenie?

background image

- Ja? W życiu nie karmiłem kota! - Roger twierdził, że boi się kotów, i rozejrzał się z 

niepokojem, kiedy wszedł do chaty. 

- Gdzie one są?

Qwilleran wskazał Koko, który siedział na głowie łosia, i Yum Yum na belce ponad 

stołem jadalnym.

- Czułbym się znacznie lepiej, gdyby znajdowały się na podłodze. Czy nie jest to 

odpowiednie miejsce dla kotów?

- Nie syjamskich! Ale ściągnę je w tej sekundzie. Uważaj!... Płatki śniadaniowe!

Koko zeskoczył z głowy łosia na gzyms kominka, następnie na drewniane pudło, a 

stamtąd  na  podłogę, Yum Yum zaś  pofrunęła  w  powietrzu  z belki  na kontuar  barku, co 

zmusiło Rogera do gwałtownego uniku i wycofania się w stronę wyjścia. Koty zostały za swą 

szybką reakcję nagrodzone kilkoma kąskami płatków śniadaniowych Mildred.

- Tu jest puszka z łososiem - wyjaśnił Qwilleran. - A tu masz otwieracz do konserw i 

łyżeczkę. Po prostu rozprowadź to po talerzyku, zmieszaj, tylko wcześniej usuń skórę. Nie 

lubią skóry.

- W naszym domu jadamy skórę, jeśli mamy dość szczęścia kupić łososia w puszce - 

odparł   Roger.   -   Rany,   to   czerwony   łosoś!   Na   ogół   kupujemy   tuńczyka,   kiedy   jest   w 

sprzedaży.

- Zauważyłem, że nosisz marynarkę i krawat - powiedział Qwilleran.

- Pani Ascott nie pochwala niestarannego ubioru.

- Okej, będę gotowy przed szóstą. Jak chcesz posłuchać muzyki, wsadź kasetę do 

stereo. Koko lubi Brahmsa.

W oznaczonym czasie wyłonił się - w marynarce i krawacie, nadzwyczaj schludny, z 

wyjątkiem ekstrawaganckich wąsów, które zawsze sprawiały wrażenie niesfornych.

- Wolałbym jechać swoim wozem - zaproponował.

- Dzięki, ale pani Ascott bardziej pasuje do tylnej kanapy mojego sedana. Odznacza 

się dość znacznymi rozmiarami.

- Jak wróci do domu?

-   Zostanie   na   noc,   a   rano   odwiezie   ją   Mildred   z   Sharon.   Do   Lockmaster   było 

sześćdziesiąt mil w linii prostej, po głównej szosie, i gdy tylko Roger się rozpędził, Qwilleran 

spytał:

- Czy policja wpadła na jakiś trop w sprawie Clema Cottle?

- Nic o tym nie mówi.

- Znasz jego ojca?

background image

- Spotkałem go, ale nie znam go za dobrze.

- Jaki jest? Wydawał się dość obcesowy, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon.

- Owszem, jest obcesowy. To mu dobrze wychodzi. Pod tym względem różni się od 

Clema, który odziedziczył charakter po matce. Jest miła.

- Czy ojciec i syn są w dobrych stosunkach?

- Z tego, co słyszałem, to nie za bardzo. Winił Clema za ten pożar - chodziło o coś, co 

Clem zrobił czy też nie zrobił z instalacją elektryczną.

- Stanowy inspektor straży pożarnej zbadał tę sprawę?

- Nie musiał. Nikt nie zginął, a szef straży pożarnej nie stwierdził podpalenia.

Kiedy przekroczyli granicę okręgu, droga zaczęła przecinać tereny myśliwskie, pełne 

pofałdowanych   wzgórz   i   zamożnych   stadnin.   Jak   okiem   sięgnąć   wszędzie   ciągnęły   się 

ogrodzenia; znikały i biegły zakolami po zielonej okolicy. W tym krajobrazie i domostwach 

wyczuwało   się   atmosferę   pewnego   wyrafinowania,   którego   brakowało   Moose   County, 

mówiono   też,   że   restauracje   są   tu   znacznie   lepsze.   Roger   podjechał   na   parking   lokalu 

nazywanego „Palomino Paddock".

Kiedy Qwilleran zauważył właścicielkę w długiej i eleganckiej sukni, a także kilkoro 

gości   w   smokingach   i   zarządcę   piwnicy   z   winami,   przyszło   mu   do   głowy,   że   powinien 

zapłacić   za   ten   posiłek.   Kiedy   ich   posadzono   (z   wielką   pompą)   i   podano   menu 

(wystudiowanym   gestem),   zorientował   się,   że   „Palomino   Paddock"   nie   jest   lokalem 

odpowiednim dla młodego człowieka, którego stać tylko na tuńczyka.

- Ponieważ prowadzisz, ja stawiam - zaproponował. Zaczęli od zupy kremu z porów. 

Qwilleran spytał:

- Co wiesz o pani Ascott?

- Niewiele. Przez lata przyjaźniła się z moją teściową. Jak wiesz, Mildred czyta z talii 

tarota, więc przypuszczam, że mają ze sobą coś wspólnego. Czy wróżyła ci kiedyś z kart?

- Raz, kilka lat temu. Przyznaję to z niechęcią, ale przewidziała wszystko, choć wtedy 

tak nie uważałem. Powiedziałeś, że pani Ascott odznacza się dużymi rozmiarami.

- Jest potężna! Nie gruba, ale po prostu monumentalna jak powiada Sharon. Starsze 

duże   kobiety   budzą   respekt,   o   wiele   bardziej   niż   młode   duże   kobiety.   Zawsze   ma 

półprzymknięte   oczy,   ale   są   długie   jak   diabli!   Sharon   uważa,   że   pani   Ascott   stosuje 

odpowiedni makijaż, by wydawały się dłuższe, jak robią to w Indiach. Rzadko odzywa się w 

towarzystwie, wypowiada monosylaby cichym głosem. Ale kiedy przystępuje do działania i 

zaczyna przepowiadać przyszłość, jest przerażająca. Przypomina sierżanta od musztry. Nie 

background image

miałbym  odwagi wspominać  o tym  Mildred albo Sharon, ale czasami  myślę  sobie, że to 

mężczyzna.

Obaj zamówili antrykot i Qwilleran oświadczył, że jest to najprawdziwsze mięso z 

wołu, którego nie poddano zastrzykom, promieniowaniu czy transfuzji krwi.

- Mówiąc o pani Ascott - ciągnął Roger - chcesz usłyszeć coś niezwykłego?... Kiedy 

urodziło się nasze dziecko, poprosiliśmy ją, żeby została matką chrzestną. Przyjechała tu na 

chrzest, a Mildred zorganizowała spotkanie dla kilkorga przyjaciół z panią Ascott, która miała 

przekazywać   wiadomości   ze   świata   duchów.   Było   to   niesamowite.   Miała   dla   mnie   i   dla 

Sharon   wiadomość   od   ducha,   który   miał   na   imię   Harriet.   Ta   Harriet   powiedziała,   że 

powinniśmy przenieść łóżeczko dziecka do innego pokoju. Tylko tyle - przenieść je do innego 

pokoju.

- Jak zareagowałeś?

- Czułem się jak idiota, ale Sharon się upierała, więc przenieśliśmy łóżeczko z pokoju 

dziecinnego do naszej sypialni, w której zrobiło się ciasno. Dwie noce później... z sufitu w 

pokoju dziecinnym odpadł cały tynk!

- Znaliście kiedykolwiek kogoś o imieniu Harriet?

- Sharon nie znała - odparł Roger. - Ale tak miała na imię moja praprababka.

Qwilleran rzucił mu krótkie, pełne niedowierzania spojrzenie.

- Chcesz, żebym w to uwierzył?

- To prawda! Spytaj Sharon. Spytaj Mildred.

Lockmaster   było   w   XIX   wieku   siedzibą   bogatych   handlarzy   drewnem,   a   ich 

posiadłości stanowiły fantazyjny przykład architektury wiktoriańskiej. W jednej z nich, jak się 

okazało ekskluzywnym pensjonacie, Qwilleran i Roger znaleźli panią Ascott. Ubrana w długą 

czarną   suknię,   z   czarną   opaską   na   farbowanych   ciemno   włosach,   szła   wolnym   i 

majestatycznym  krokiem do czekającego samochodu, prowadzona pod rękę przez Rogera. 

Usiadła pośrodku tylnej kanapy, patrząc prosto przed siebie swymi długimi i zmrużonymi 

oczami.

- Jest pani wygodnie, pani Ascott? - spytał Qwilleran.

- Mhm - odparła.

Z przodu w trakcie powrotnej jazdy do Mooseville toczyły się ożywione dyskusje o 

bejsbolu, polityce i wzroście poważnej przestępczości na Nizinach. Kiedy podjechali pod dom 

Mil-dred, dwaj mężczyźni pomogli wysiąść pani Ascott z samochodu i wprowadzili ją do 

środka,   na   podobieństwo   dwóch   holowników   manewrujących   w   porcie   oceanicznym 

liniowcem. Kobieta została powitana z uwielbieniem przez Mildred i Sharon, a następnie 

background image

posadzona   na   honorowym   miejscu   pośrodku   sofy   w   salonie   -   kwiecistej   kanapy,   którą 

Mildred   niedawno   okryła   nowym   obiciem,   co   kosztowało   ją   godziny   potu   i   łez.   Mam 

nadzieję, że wzmocniła sprężyny, pomyślał Qwilleran.

Twarzami do sofy siedzieli w półkręgu goście, rozmawiając przyciszonymi głosami: 

John i Vicky Bushlandowie, Sue Urbank z mężem, Comptonowie i inni, których Qwilleran 

nie znał. Na dworze wciąż było jasno, ale ściana okienna była przysłonięta kotarami, lampy 

zaś zapalone. Nieznaczna woń kadzidła nadawała scenerii mistycznej aury.

Mildred powitała zebranych słowami:

- Jest dla nas ogromnym przywilejem gościć dzisiejszego wieczoru panią Ascott. Ma 

nam tyle do powiedzenia na temat spraw wykraczających poza naszą percepcję, że nie będę 

marnować czasu i przedstawiać tej słynnej kobiety, której objawienia mówią same za siebie.

Gości poproszono, by zapisali na karteczkach swoje inicjały, złożyli je i wrzucili do 

koszyka, który następnie umieszczono przed wróżbitką na stoliku do kawy. Zapadła cisza jak 

makiem  zasiał. Pani Ascott, ignorując zawartość koszyka,  wlepiła  wzrok w jakiś odległy 

punkt nad głowami obecnych. W końcu zaczęła mówić grzmiącym głosem, zwracając się do 

inicjałów.

- Do SFU... Mam wrażenie... błędu... Podjąłeś ważką decyzję... niezbyt trafną... Czy 

nie za późno na zmianę planów?

- Nie - odparła Sue Urbank cichym, wystraszonym głosem.

- Więc zrób to!

Po zebranych przebiegł pełen zdumienia pomruk.

- Do RJM... Zmieniliście karierę zawodową... z pewnymi obawami... Nie lękajcie się... 

postąpiliście mądrze.

Roger i Sharon wymienili radosne spojrzenia.

- Pamiętajcie o obowiązkach... unikajcie niepotrzebnego ryzyka.

- Tak. Dziękujemy pani - odparł Roger.

Pani Ascott wciąż wpatrywała się spod ciężkich powiek w przeciwległą ścianę.

- Do LMC... Widzę ból... Pamiętaj o swoim wieku i postępuj dyskretnie... Możesz 

mieć kłopoty... z kolanami.

Lisa Compton jęknęła, przytakując jednocześnie.

- Do SKM... Widzę w swej wyobraźni... że jesteście dręczeni... niezdecydowaniem... 

Najpierw obowiązek, potem pożądanie.

MacGillivrayowie wymienili niezbyt radosne spojrzenia.

background image

- Do JWB... Mam wizję... wielkiej straty... materialnej straty... ale ocalicie to, co liczy 

się naprawdę.

Bushy przesunął nerwowo dłonią po niemal bezwłosej głowie.

- Do LFC... Widzę lokum... Sprzedajecie nieruchomość?

- Próbuję - przyznał Compton.

- Nie bądź niecierpliwy... nie spiesz się... Na horyzoncie pojawia się dobra oferta.

- Dziękuję.

- Do VRB... Moja droga... coś, czego od dawna pragniesz... będzie twoje.

Vicky Bushland z trudem zapanowała nad cichym piskiem.

W tym momencie pani Ascott poprosiła o szklankę wody; nastąpiła krótka przerwa, 

podczas której goście szeptali do siebie, a Qwilleran pomyślał, że Mildred mogła ujawnić tej 

kobiecie kłopoty swoich przyjaciół: bliski rozwód Sue Urbank, kryzys zawodowy Rogera, 

kolana Lisy Compton. Wszyscy wiedzieli, że Lyle zamierzał sprzedać dom w Pickax i kupić 

mieszkanie na osiedlu, a Sharon pragnęła nająć opiekunkę do dziecka i wrócić do szkoły, 

Vicky zaś chciała rozpaczliwie zajść w ciążę.

Pani Ascott powróciła do swego rytuału wraz z przesłaniem dla MTH:

- Byłoby rzeczą rozsądną... przebadać się dokładnie... i to natychmiast!

Qwilleran  pomyślał,  że to dość okrutne ogłaszać coś  takiego publicznie;  odwrócił 

głowę, by sprawdzić reakcję Mildred. Zaciskała wargi.

Kiedy   sesja   dobiegła   końca,   każdy   otrzymał   jakieś   przesłanie   z   wyjątkiem   JQ,   i 

Qwilleran   doszedł   do   wniosku,   że   medium   wyczuło   jego   sceptycyzm   albo   że   Mildred 

ostrzegła kobietę.

W tym momencie gospodyni podniosła się z miejsca i oświadczyła:

-   Pani   Ascott   zgodziła   się   odpowiedzieć   na   kilka   bezpośrednich   pytań,   jeśli 

ktokolwiek zechce je zadać.

Zapadła cisza; w końcu Qwilleran spytał wyzywającym tonem:

- Czy może nam pani powiedzieć coś o miejscu pobytu człowieka nazwiskiem Clem 

Cottle?

Pani Ascott wlepiła spojrzenie niewidzących oczu w górną część ściany.  Wreszcie 

oznajmiła:

- Mam wrażenie oddalenia... znacznego oddalenia. Jest bardzo daleko. Czy służy w 

siłach zbrojnych?

- Nie - odparł Qwilleran. - Jest stolarzem.

- Pragnie wrócić... ale nie może.

background image

Blefuje, pomyślał Qwilleran, ale po chwili enigmatyczna kobieta dodała:

- Ty jesteś JQ? Mam dla ciebie wiadomość... od ducha płci żeńskiej... Na imię ma... 

Joy... Podejmij wszelkie środki... by chronić swą rodzinę... Masz... dwoje dzieci?

- Nie, madame. Mam dwa koty.

Po audytorium przeleciał stłumiony chichot.

-   Jest   jeszcze   jedna   wiadomość...   od   Joy...   nie   całkiem   jasna...   coś   o   kopaniu... 

Przesłanie... zaczyna słabnąć... znika... To wszystko.

- Dziękuję - powiedział Qwilleran, nieco poruszony.

Kontynuowała przekazywanie wiadomości od innych duchów pozostałym gościom, 

ale on myślał tylko o tajemniczych wieściach od Joy, swojej sympatii z czasów młodości, 

która nie żyła od dwóch lat.

background image

Rozdział dwunasty

W   niedzielę   rano   Qwilleran   rozmyślał   z   mieszanymi   uczuciami   o   wiadomościach 

przekazanych przez panią Ascott. Podejrzewał, że nie wyczuwała żadnych wibracji ze strony 

Clema Cottle i tylko próbowała zachować twarz. Nie podobała mu się jej złowieszcza uwaga 

na   temat   zdrowia   Mildred;   można   było   w   sposób   znacznie   mniej   przerażający   nakłonić 

przyjaciółkę do badań lekarskich. Z drugiej jednak strony sama myśl o przesłaniu od Joy 

Wheatley, z którą łączyły go przez lata tak bliskie stosunki, była wyjątkowo niepokojąca. 

Przypomniał sobie opowieść Rogera o Harriet i suficie w pokoju dziecięcym.

Siedział na ganku z niedzielnymi gazetami, rzucając po skończonej lekturze kolejne 

strony na podłogę. Yum Yum lubiła się po nich tarzać i trącać łapami, bawiąc się znakomicie. 

W   pewnym   momencie   wszedł   do   środka   i   zadzwonił   do   Mildred,   by   porozmawiać   o 

wydarzeniach minionego wieczoru. Oczywiście nikt nie odbierał, Mildred i Sharon odwoziły 

panią   Ascott   do   Lockmaster.   Kiedy   czekał   ze   słuchawką   przy   uchu,   dotarł   do   niego 

nieomylny   dźwięk   rozdzieranego   papieru.   Koko   stał   na   gazecie;   pochylał   przednią   część 

ciała, tylną zaś unosił, prężąc ogon w znak zapytania. Zębami i pazurami rozdzierał „Moose 

County coś tam". Już po raz drugi Koko zaatakował rubrykę Qwilla.

-   Dosyć   tego!   -   skarcił   go   Qwilleran.   -   Uspokój   się   albo   odeślemy   cię   do 

Waszyngtonu. Dostaniesz pracę w Pentagonie.

Dlaczego kot nigdy nie podarł „Daily Fluxion" czy „Morning Rampage", albo „New 

York   Timesa"?   Czy   miało   to   jakiś   związek   z   jakością   papieru   albo   zapachem   farby 

drukarskiej?   Cierpliwie   pozbierał   porozrywane   kawałki   gazety.   Koko   zniszczył   opowieść 

Emmy Wimsey o Dyńce.

Qwilleran  poznał wielu  ludzi  w  podeszłym  wieku,  od kiedy przeprowadził  się do 

Moose County: niewiarygodną ciotkę Fanny; babkę Gage, która robiła pompki i stawała na 

głowie;   Homera   Tibbitta,   wciąż   wykonującego   pracę   wolontariusza   w   wieku 

dziewięćdziesięciu lat. Kiedy przebywał w ich towarzystwie, miał wrażenie, że rozmawia ze 

swoimi dziadkami, których nigdy nie poznał. Teraz odczuwał silną potrzebę udania się do 

Pickax i odwiedzenia domu spokojnej starości. Mógłby skorzystać z okazji i poznać jeszcze 

więcej   wspomnień.   Mógłby   też   zawieźć   kwiaty   Emmie   Wimsey.   Zastanawiał   się,   czy 

naczelny kanarek będzie miał akurat dyżur. Z zadowoleniem przygładził koniuszkami palców 

wąsy.

background image

Niedzielne   popołudnie   było   ulubioną   porą   odwiedzin   w   ośrodku.   Parking   był 

zapełniony do ostatniego miejsca i krewni rozmawiali z pensjonariuszami w poczekalni, hallu 

i jadalni. „Kanarki" kręciły się w swoich żółtych fartuchach; przyprowadzały starszych ludzi 

z ich pokoi i pilnowały, by się nie zmęczyli zbytnio albo nie podekscytowali. Potem zawoziły 

ich na wózkach do windy.

Irma Hasselrich, jak zwykle w swoim żółtym blezerze, miała dyżur w recepcji.

- Och, pan Qwilleran! - powitała go. - Wszyscy czytaliśmy pański artykuł o Emmie i 

Dyńce. Jest uroczy!

- Dziękuję - powiedział. - Ale to nie moja zasługa. Bądź co bądź to opowieść Emmy.

- Czytaliśmy jej to trzy razy, wzruszyła się do łez. Uważam ze swej strony, że pięknie 

pan to napisał - z taką szczerością i współczuciem.

Qwilleran przygładził z zadowoleniem wąsy. Choć udawał skromność, w głębi ducha 

uwielbiał komplementy pod swoim adresem.

- Czy wolno jej przyjmować kwiaty? - spytał; przywiózł ze sobą bukiet stokrotek w 

zielonej bibułce.

- Oczywiście. Będzie zachwycona! Poproszę, by ktoś przyprowadził ją do czytelni, 

gdzie   jest   cisza   i   spokój.   Mamy   dziś   tu   straszny   ruch.   Tak   na   marginesie,   Emma   miała 

ostatnio kłopoty ze zdrowiem, lekarz ograniczył jej wizyty do dziesięciu minut.

Kiedy tylko Emma wjechała na wózku do czytelni, wyciągnęła skurczone dłonie, by 

ująć rękę Qwillerana, a jej cienkie wargi drżały w uśmiechu.

- Dziękuję... za ten piękny... artykuł - powiedziała, zacinając się, wyraźnie słabym 

głosem. Bardziej niż kiedykolwiek wydawała się krucha i zwiewna.

- Pisałem go z prawdziwą przyjemnością - odparł. - Małe podziękowanie za to, że 

podzieliła się pani ze mną historią o Dyńce.

- O! - zawołała. - Nigdy nie dostałam... kwiatów w... zielonym kolorze. Nigdy... nie 

mieliśmy... pieniędzy na... luksusowe rzeczy.

- Jeśli wolno spytać... uczyła pani w szkole po ukończeniu college'u?

- Tak. Szkoła miała... jedną salę. Był tam... pękaty piecyk... i lampy na olej...

Starał się zadawać pytania, które pozwoliłyby jej skupić uwagę i poruszyć pamięć, ale 

jej odpowiedzi były pełne wahania i mgliste.

- Opowiedziała pani historię Dyńki znakomicie. Pamięta pani także inne?

- Znałam kiedyś... mnóstwo historii... zapisywałam je... Nie wiem, gdzie się podziały.

- Emmo, kochanie - wtrąciła wolontariuszka. - Są bezpieczne w twoim pokoju.

background image

Uchwyciła spojrzenie Qwillerana i postukała znacząco w zegarek. Emma wyglądała 

na znużoną.

- Spotkamy się jeszcze któregoś dnia - powiedział. - A tymczasem do widzenia.

Ujął jej zimne ręce w swoje.

- Do widzenia - odparła słabiutkim głosem.

Kiedy Emma, ściskając stokrotki jak cenny skarb, została zabrana do swojego pokoju, 

Qwilleran poszedł do recepcji porozmawiać z Irmą Hasselrich.

- Wydaje się, że słabnie coraz bardziej - zauważył.

- Och, z nimi nigdy nic nie wiadomo - odparła wesoło. - Te kobiety, które spędziły 

życie na farmie, odznaczają się niezwykłą wytrzymałością.

Optymizm był wśród kanarków obowiązkowy.

- Gazeta chciałaby zamieścić jeszcze więcej wspomnień starszych ludzi. Ilu macie tu 

pensjonariuszy?

- Sześćdziesięciu pięciu, pozostali są na liście oczekujących.

- Czy można by się czegoś o nich dowiedzieć? Pracownicy na pewno się orientują, 

którzy z tych ludzi mają dobrą pamięć i ciekawą historię do opowiedzenia.

- Poruszę tę sprawę na dzisiejszym zebraniu dla personelu - obiecała. - Nie chcemy 

jednak nikogo dyskryminować, prawda? Moglibyśmy zranić uczucia tych kochanych ludzi. 

Są jak dzieci.

Qwilleran pomyślał, że jej prostolinijna delikatność jest pociągająca, ale dostrzegł też 

w   swej   rozmówczyni   niewątpliwą   złożoność.   Zainteresowała   go   ta   niezwykła   kobieta, 

prawdopodobnie około czterdziestki, która nigdy nie wyszła za mąż, która poświęciła swe 

życie niesieniu pomocy innym i która wciąż mieszkała ze swoimi rodzicami w Indian Village. 

Tyle   zdołał   się   dowiedzieć   od   jej   ojca,   jowialnego   prawnika   zarządzającego   Fundacją 

Klingenschoenów.

- Mogłaby mi pani bardzo pomóc w tej sprawie, gdyby zechciała pani bliżej wyjaśnić 

politykę   ośrodka.   Może   znalazłaby   pani   któregoś   wieczoru   czas   na   wspólną   kolację   - 

powiedział.

- Niestety - odparła. - W tym tygodniu mam codziennie dyżur w recepcji, ale mimo 

wszystko to bardzo miłe z pana strony.

- Co pani powie na sobotę wieczorem?

- Naprawdę bym chciała, ale wypadają akurat urodziny ojca.

Nim Qwilleran zdążył prychnąć w wąsy, usłyszał, jak ktoś go woła:

background image

- Panie Qwilleran! Panie Qwilleran! Dobrze, że pana złapałam. - To była opiekunka 

Emmy. Wymachiwała torbą na zakupy. - Emma chce, żeby pan to przechował.

- Co to takiego?

- Trochę pamiątek i kilka historii z jej życia.

- Nie powinna przekazać tego swojej rodzinie?

- Jej rodzina nie jest tym specjalnie zainteresowana, a Emma mówi, że będzie pan 

wiedział, co z tym zrobić. Jest tam między innymi pudełko słodyczy, prezent walentynkowy 

od jej męża, prawdopodobnie sprzed siedemdziesięciu pięciu lat.

- Proszę jej podziękować ode mnie - powiedział. - I przekazać, że napiszę do niej.

Kiedy odwrócił się, żeby dokończyć rozmowę z Irmą, okazało się, że już odeszła i że 

zastępuje ją jakaś pracownica ośrodka.

- Pani Hasselrich jest potrzebna na zebraniu - wyjaśniła. - Chce pan jej coś przekazać?

Nie   miał   nic   do   przekazania.   Zaniósł   pamiątki   Emmy   na   parking,   zadając   sobie 

pytanie: Co ja tu robię? Mogłem być reporterem śledczym na Nizinach.

Kiedy Qwiłleran wrócił do chaty, Koko z miejsca zaczął wykazywać zainteresowanie 

torbą na zakupy i jej zawartością. Zawsze ciekawiło go wszystko, co nowe i inne, wcześniej 

nieobecne w domostwie, a pamiątki pani Wimsey - które przeleżały siedemdziesiąt pięć lat na 

jakiejś   farmie   -   zachowały   prawdopodobnie   kuszącą   woń.   Pośród   notatników,   kopert   i 

luźnych   kartek   znalazł   pudełko   po   słodyczach,   pokryte   spłowiałym   i   niemal   wytartym 

brokatem w różowym kolorze, z żółtą koronką w kształcie serca - żałosnym wspomnieniem 

minionego   szczęścia.   Qwilleran   wepchnął   dokumenty   z   powrotem   do   torby,   a   pudełko 

dorzucił do bałaganu panującego na stole, gdzie Koko zaczął obwąchiwać brokat i koronkę, 

cały czas uderzając ogonem o blat. Stuk, stuk, stuk.

background image

Rozdział trzynasty

W poniedziałek rano, kiedy Qwilleran przygotowywał kotom wołowinę zmieszaną z 

twarogiem i przybraną sosem pomidorowym, lasem wstrząsnęła eksplozja i na polanę wtoczył 

się zardzewiały pikap z krytą skrzynią.

-   Iggy   wrócił!   -   oświadczył   Qwilleran   tonem   podniecenia   i   jednocześnie   grozy.   - 

Pewnie skończyły mu się pieniądze na papierosy.

Choć miał ochotę zasypać swego pracownika pytaniami i wyrzutami, powstrzymał się. 

Zaczekał, aż stolarz wygramoli się z wozu. Kiedy Iggy zbliżał się do chaty z szybkością 

zmęczonego ślimaka, Qwilleran wyszedł na dwór.

- Trzeba skończyć dzisiaj to cholerstwo!!! - oświadczył Iggy.

- Jakie cholerstwo masz na myśli? - spytał Qwilleran.

- Te deski! - Wskazał elewację.

- Doskonale! I byłbym wdzięczny, gdybyś pozbył się tych śmieci - Qwilleran pokazał 

mu ścinki, wióry i porozdzierane opakowania. - Mam dziś coś do załatwienia w Pickax, ale 

wrócę na czas, żeby wypłacić ci dniówkę. Do zobaczenia po lunchu.

Ruszył z powrotem do chaty, by uporać się ze śniadaniem dla kotów, ale zastał je na 

blacie szafki, gdzie same dokończyły posiłek. Przed wyjazdem do Pickax rozejrzał się po 

wnętrzu, szukając wzrokiem pokus, jakie pod jego nieobecność mogłyby czyhać na koty; 

schował szczoteczki do zębów i egzemplarze „Moose County coś tam", pozamykał wszystkie 

szuflady, ukrył telefon w szafce kuchennej i nie pozostawił na wierzchu żadnych skarpet.

- Pilnujcie stolarza - polecił. - Nie pozwólcie, by puścił chatę z dymem.

Zamknął przed odjazdem drzwi od tyłu i od frontu. Nie było żadnego powodu, by Iggy 

miał dostęp do domu.

Sprawą, którą miał do załatwienia w Pickax, było comiesięczne spotkanie przy lunchu 

z zarządcami Fundacji Klingenschoenów. Wstąpił do mieszkania, żeby zabrać kilka książek, 

wpadł do redakcji, by wymienić się przyjacielskimi złośliwościami z pracownikami działu 

wiadomości   lokalnych,   a   następnie   zameldował   się   na   spotkaniu   zarządu   fundacji, 

odbywającym się w hotelu „New Pickax", wzniesionym w 1935. Od tego czasu nigdy nie 

zmieniono   wystroju   wnętrza,   podobnie   jak   menu.   Mieszkańcy   Pickax   byli   strażnikami 

obyczaju i tradycji.

W czasie lunchu Qwilleran zauważył:

background image

- Widzę, że odgrzali kurczaka po królewsku z trzydziestego piątego. - Jego żart nie 

wywołał   żadnej   reakcji   ze   strony   bankierów,   księgowych,   doradców   inwestycyjnych   i 

prawników, którzy zarządzali fundacją, ale tryskający energią pan Hasselrich oświadczył, że 

kurczak jest według niego dobry.

Po lunchu przeanalizowali przedsięwzięcia dobroczynne i rozważali nowe wnioski o 

granty i pożyczki. Były to na dobrą sprawę pieniądze Qwillerana, ale jego myśli odbiegały 

uparcie   od   omawianych   spraw.   Gładził   się   co   chwila   po   wąsach;   miał   wrażenie,   że   coś 

przywołuje go do jego chaty nad jeziorem.

Ruszył nad wybrzeże szybciej niż zwykle, opuściwszy szyby w wozie; im bardziej się 

zbliżał do wody, tym świeższe wydawało mu się powietrze. Kiedy jednak skręcił w podjazd, 

atmosfera uległa zmianie, on zaś uświadomił sobie obecność nieprzyjemnego zapachu... To 

był dym! Ale nie drzewny! Wyraźnie wyczuwał trującą woń spalenizny - czegoś toksycznego. 

Pokonywał zakręty i pagórki podjazdu niczym wagonik kolejki górskiej, by wcisnąć hamulec 

na szczycie  wydmy.  Polana tonęła  w kłębach czarnego, gryzącego dymu.  Stał tam pikap 

stolarza, a Iggy spał w najlepsze za kierownicą.

- Zwariowany idiota! - mruknął Qwilleran, kaszląc i dławiąc się.

Wyskoczył z samochodu i walnął pięścią w drzwi półcieżarówki.

- Zbudź się! Zbudź się! Nie kazałem ci tego palić! - darł się między atakami kaszlu.

Iggy   wygramolił   się   niespiesznie   z   kabiny.   Dławiący   dym   nie   robił   na   jego 

łykowatych płucach żadnego wrażenia.

- Szybko! Pomóż mi, musimy zdławić ogień piaskiem! Przyniosę łopaty!

Qwilleran rzucił się pędem do szopy i otworzył gwałtownym ruchem drzwi. To, co 

ujrzał, wydawało się zbyt nieprawdopodobne, by można było to pojąć. Z mroku spoglądały na 

niego dwie pary oczu.

-   Miau!   -   dobiegło   z   głębi   szopy,   czemu   towarzyszył   przeraźliwy   głos   kota   płci 

żeńskiej.

- Jak się tu dostałyście?! - krzyknął.

- Miau! - odpowiedział z oburzeniem Koko.

Qwilleran  chwycił  dwie łopaty i zatrzasnął drzwi szopy przed nosem zdumionych 

zwierzaków.

Pracując   gorączkowo,   przy   sporadycznej   pomocy   Iggy'ego,   ugasił   tlące   się   płytki 

gontu i wodoodporne opakowania.

Kiedy skończył, oparł się o stylisko łopaty, oddychając ciężko.

- Jak koty... dostały się do szopy? - wysapał.

background image

- Koty? - spytał szczerze zdumiony Iggy. - Jakie koty?!!!

- Moje koty! Jak dostały się do szopy?

- W życiu nie widziałem tu żadnych kotów!!!

- Pokażę ci. Podejdź do szopy. Jazda!

Iggy,   nakłaniany   szturchańcami,   podreptał   wąską   ścieżką   w   stronę   schowku   na 

narzędzia. Qwilleran otworzył drzwi.

- Jak nazwiesz te zwierzęta?

Dwa   pełne   wdzięku   stworzenia   przechadzały   się   po   ciemnym   pomieszczeniu, 

wyraźnie obrażone; ich mięśnie poruszały się z gracją pod jedwabnym futrem, wąsy prężyły 

się dumnie, uszy podrygiwały, ogony sterczały do góry jak ostrza rapierów.

- Jak je nazwiesz? - powtórzył Qwilleran.

- A to ci śmieszne cholerstwo, no nie?

Qwilleran miał ochotę złapać tego człowieka za siedzenie spodni i wyrzucić go, ale 

zacisnął zęby i zapłacił mu za pięciogodzinny dzień pracy, po czym Iggy odjechał w swoim 

prychającym,   pogniecionym   pikapie,   machając   beztrosko   na   pożegnanie   i   szczerząc   w 

uśmiechu zęby.

Qwilleran ujął koty pod brzuchy, wyniósł je z szopy, odsunął łokciem wąską zasuwkę 

przy drzwiach  ganku  i rzucił  obydwoje  winowajców  na  drewniany szezlong.  Zastygły  w 

pozach, w jakich wylądowały, i popatrzyły na niego złym wzrokiem.

- Darujcie sobie to bezczelne spojrzenie! - powiedział. - Czekam na wyjaśnienia z 

waszej strony!

Otworzył drzwi chaty, wszedł do przedpokoju - i wydał okrzyk zdumienia. W ścianie 

widniała dziura, szeroka mniej więcej na metr i wysoka na dwa. Poniżej podłoga była pokryta 

trocinami, z widocznymi odciskami kocich łap.

Rzecz zaczęła się powoli wyjaśniać. Za otworem znajdowało się wschodnie skrzydło 

chaty. Iggy wyciął dziurę z przeznaczeniem na drzwi łączące obie części domu. Dzięki temu 

ten próżniak miał łatwy dostęp do chaty, gdzie mógł się zdrzemnąć na białej sofie albo, co 

gorsza, w łóżku Qwiłlerana. Koty zaś miały dostęp do wschodniego skrzydła. Przeszły po 

cichu przez wycięty otwór w ścianie i od niechcenia zeskoczyły z okna. Ale jak wylądowały u 

kresu swej wędrówki w szopie na narzędzia?

Jakkolwiek zdołały tego dokonać, wydawało się, że sprawiło im to ogromną frajdę, 

gdyż wyglądały teraz ciekawie zza nóg Qwillerana, zanurzone łapami w trocinach, gotowe 

powtórzyć przygodę. Złapał je i zamknął na klucz, oświadczając z emfazą: - Z powrotem do 

pokoju gościnnego, drodzy przyjaciele! - Kiedy miauczały oburzone, znalazł kawał sklejki, 

background image

pozostałość po robotach stolarskich, i przybił ją ze złością do prostokątnego otworu w ścianie, 

waląc się przy okazji młotkiem  w kciuk. Zdawało mu się, że słyszy - między jednym  a 

drugim uderzeniem - jak ktoś kaszle na zewnątrz.

Na tylnym podwórzu stała Russell Simms, zasłaniając sobie usta i nos dłonią.

- Coś się pali - oświadczyła stłumionym głosem.

- Proszę wejść na ganek od strony jeziora - poradził. - Zaraz tam będę.

Na frontowym ganku powietrze było świeże i czyste; Qwilleran odetchnął głęboko.

- Proszę usiąść - zwrócił się do kobiety - a opowiem pani nieprawdopodobną historię. 

Wróciłem z Pickax i stwierdziłem, że ten idiota spalił kilka płytek dachowych! Wyciął także 

dziurę w ścianie chaty. Koty mi uciekły.

- Widziałam je - powiedziała cicho.

- Widziała je pani? Gdzie były?

- Na podwórzu.

- A gdzie wtedy podziewał się stolarz?

- Nie wiem.

- Spał pewnie w chacie, w moim własnym łóżku, ten tępak! A więc to pani zamknęła 

koty w szopie! Bardzo przezornie. Ala jak się to pani udało?

Wsunęła dłoń do kieszeni swetra i wyjęła kilka kawałków suszonej kociej karmy, 

którą wcześniej rzucała mewom.

- Fishy Fritters! - Zawołał zdumiony Qwilleran. - Zwabiła je tym  pani do szopy? 

Kiedy próbuję je tym nakarmić, dostają ataku kociego szału... No cóż, to prawdziwy cud, że 

akurat się tu pani znalazła. Gdybym stracił koty, zamordowałbym tego człowieka!

- Miałam dziwne wrażenie, że powinnam tu przyjść - wyznała nieśmiało.

- Nie wiem, jak pani dziękować. Mogę się czymś odwdzięczyć?

Spytała z wahaniem:

- Powie mi pan coś?

- Oczywiście.

- Szczerze?

- Oczywiście!

- Co jest nie tak z moim domkiem?

Zdjęła ciemne okulary i po raz pierwszy spojrzała na niego wprost; powieki miała 

lekko przymknięte,  a źrenice  zwężone. Nic dziwnego, że Mildred określiła jej oczy jako 

niesamowite!

Odczekawszy zbyt długą chwilę, wyjaśnił pospiesznie:

background image

- Nie wydaje mi się... to znaczy, nigdy nie uważałem, by z tą chatą było coś nie tak. 

Kiedy mieszkali tam Dunfieldowie, wydawała się... dość wygodna.

- Dlaczego ją wynajmują?

- Pan Dunfield umarł, a jego żona nie chce już dłużej mieszkać nad jeziorem.

- Kiedy umarł?

- Jakieś dwa lata temu.

- Jak to się stało? - Jej przenikliwe oczy wpatrywały się w niego z uwagą.

- No cóż... doszło do dość nieszczęśliwego zdarzenia. Był wspaniałym człowiekiem, 

emerytowanym   szefem   policji,   moim   przyjacielem...   Przykro   mi   to   mówić,   ale   został 

zamordowany.

- Wiedziałam! - oznajmiła Russell, wzdrygając się gwałtownie.

Zerwała się z miejsca, opuściła czym prędzej ganek i zbiegła po schodach na plażę. 

Patrzył, jak zmierza wzdłuż brzegu w stronę swojego domu, krokiem szybszym niż zwykle.

background image

Rozdział czternasty

- Przysięgam, że mógłbym zabić tego faceta! - oświadczył gwałtownie Qwilleran. Jadł 

lunch z Rogerem i Bushym i relacjonował wydarzenia poprzedniego popołudnia - opowiadał, 

jak podziemny budowlaniec spalił gont i wypuścił koty z chaty. - Gdyby zgubiły się w lesie, 

zatłukłbym go deską, słowo daję!

- Kiedy dwa łata temu powiększaliśmy swoją chatę, facet pomalował nowe skrzydło 

pod naszą nieobecność na zjadliwie zielony kolor. Nasz dom jest biały, jak wiecie! Potem 

wyjaśnił, że mieli akurat zieloną farbę w sprzedaży! Żona była tak zdenerwowana, że omal 

nie poroniła... Jak się nazywa ten twój gość?

- Iggy. To wszystko, co o nim wiem.

- Rany! To on pomalował nas na zielono! Musisz go mieć cały czas na oku.

- Wiem. Zaczął malować gont na gryzący błękit.

Raczyli   się   kanapkami   w   „BA",   podupadłej   restauracji   we   wschodniej   części 

Mooseville. W którymś momencie wielki szyld stracił z powodu wichury literę „R", której 

nigdy z powrotem nie umieszczono na swoim miejscu. Wędkarze i żeglarze lubili ten lokal, 

ponieważ znajdował się blisko przystani, poza tym serwowali tu tanie jedzenie w dużych 

ilościach i choć nie mieli pozwolenia na wyszynk, podawali nielegalny alkohol w filiżankach 

do kawy. Bywali tu często zastępcy szeryfa, z czego Qwilleran wywnioskował, że restauracja 

wzbudza podejrzenia albo że policja jest skorumpowana.

Trzej mężczyźni jedli w nakryciach na głowach, w zgodzie z miejscową tradycją - 

Qwilleran w pomarańczowym myśliwskim kapeluszu, który bardzo lubił, Roger w czapce 

futbolowej, a Bushy w czapce kapitańskiej, którą nosił na bakier.

-   Iggy   akurat   siedział   przy   robocie,   kiedy   wyjechałem   dziś   rano   -   opowiadał 

Qwilleran.   -   Ale   tym   razem   zamknąłem   koty   w   pokoju   gościnnym.   Ma   dzisiaj   osadzić 

framugi okien. Bez wątpienia zajmie mu to tydzień, zważywszy na drzemki i przerwy na 

papierosa.

Bushy przytaknął ze zrozumieniem.

- Jeśli chcesz wiedzieć, pali nie tylko tytoń.

-   Nie   tolerowałbym   tego,   ale   jest   moją   ostatnią   deską   ratunku...   Masz   jakieś 

wiadomości o Clemie, Roger?

- Policja prowadzi śledztwo. To wszystko, co wiem - odparł młody reporter.

background image

- Tak się domyślałem. Chcąc nie chcąc, jestem skazany na Iggy’ego. To nie tylko 

leniwy i cholernie irytujący facet; popełnia też głupie błędy, ale nie jestem w stanie pilnować 

go bezustannie. Cieszę się, kiedy mogę wyrwać się na parę godzin.

- Spędziłeś choć trochę czasu na jeziorze? - spytał fotograf.

- Ostatnim razem dwa lata temu. Wypłynąłem na wyczarterowanym kutrze i złapałem 

coś, czego nie wolno mi było złapać; rozpętało się piekło. Co mamy w planach, Bushy?

- Pomyślałem sobie, że moglibyśmy wyruszyć na wyspę zaraz po lunchu, poświęcić 

kilka   godzin   na   badanie   wybrzeża,   a   potem   połowić   i   usmażyć   połów   na   plaży.   Mam 

przenośny piecyk i dzbanek na kawę; możemy pokroić ziemniaki i rzucić na patelnię.

- Wziąłem piwo i napój imbirowy - powiedział Roger.

- Sprawdziłeś prognozę pogody? - spytał Qwilleran. 

- Słyszałem, że po stronie kanadyjskiej zdarzają się silne wiatry.

- Na szczęście nas ominą - uspokoił go Bushy. 

- Ale na wyspie bywa zimno. Przyda ci się sweter pod kurtkę.

- Wziąłem go - poinformował Roger.

- Ja też - dodał Qwilleran.

- A więc jesteśmy gotowi do drogi!

Łódź  fotografa  okazała  się  skromnym   jachtem  motorowym  o  nazwie  „Uśmiechnij 

się", a jego właściciel był doświadczonym żeglarzem. Kiedy pruli wodę, Qwilleran spojrzał 

przez   ramię   na   niknące   w   dali   wybrzeże   u   podnóża   piaszczystych   wzgórz,   okolone 

nabrzeżami   i   masztami   cumujących   jednostek.   Mooseville   wyglądało   tak   spokojnie   jak 

wioska rybacka we Włoszech; doznał nagłego uczucia tęsknoty za dawnymi czasami, innymi 

miejscami, innymi przyjaciółmi.

Był to jeden z tych dni, kiedy niebo jest niebieskie, a chmury pierzaste; poruszały się z 

dumą   niczym  ogromne   statki.   Płynęli   szybko,  jak  zauważył  Qwilleran.   Kapitan   otworzył 

przepustnicę do końca i nikt nie starał się nawet przekrzyczeć hałasu. Niebawem na jeziorze 

pojawiła się wyspa - najpierw szczyty drzew, potem szeroka plaża, wreszcie niewielka, kryta 

płaskim dachem szopa. Policzył. Na Wyspie Trzech Drzew rosły trzy drzewa.

Bushy   przygasił   motor   i   zaczęli   zbliżać   się   z   cichym   terkotem   do   mola   z 

prefabrykowanej stali.

- W zimie rozbierają nabrzeże i przechowują w szopie - wyjaśnił. - Nie jest specjalnie 

wygodna, ale można się w niej schronić. Najczęściej jest wykorzystywana do oprawiania ryb, 

więc nie da się tam długo wytrzymać, chyba że ktoś ma przy sobie klamerkę.

Ścisnął sobie nos dwoma palcami.

background image

Przywiązali jacht do nabrzeża i zeszli na brzeg. Wyspa była niska i płaska, a plaża 

szeroka i gładka.

- Miejsce w sam raz dla statków kosmicznych - ocenił Roger. - Lądowisko znajduje 

się po drugiej stronie wyspy, jak powiedział mi pilot. Ktoś chce się napić, zanim zaczniemy 

badać okolicę?

Przyniósł lodówkę z łodzi i rozłożyli się na piasku. Bushy i Qwilleran zdjęli koszule, 

ale biały na twarzy Roger oznajmił stanowczym tonem:

- Nie liczcie na mnie! Zawsze doznaję oparzeń!

Qwilleran, leżąc na piasku, usłyszał nad głową dźwięk, który przypominał gwizdanie. 

Usiadł i zaczął nasłuchiwać, przygładzając wąsy; przypomniał sobie, że już to słyszał kiedyś, 

gdy spędzał wakacje w chacie. Zaczęła się wtedy gwałtowana burza. Nie wspomniał o tym; 

bądź co bądź był zaprzysięgłym szczurem lądowym, podczas gdy Roger i Bushy spędzili nad 

tym   jeziorem   całe   życie.   Ponieważ   nie   zdradzali   najmniejszego   niepokoju,   położył   się   z 

powrotem.

- No dobra, załoga - odezwał się pół godziny później kapitan. - W drogę. Lepiej 

zanieście lodówkę na pokład i przy okazji nie zapomnijcie o swetrach. Przynieś  też mój, 

dobrze, Roger?

-   Od   której   strony   zaczynamy?   Zgodnie   z   ruchem   wskazówek   zegara   czy   z 

przeciwnej? - spytał Qwilleran.

Rzucili monetą i ruszyli na zachód. Z pokładu łodzi wyglądało to jak niewielki krąg 

lądu, niewiele większy niż wizja samotnej wyspy jakiegoś rysownika, ale gdy szli wzdłuż 

brzegu, okazało się, że czeka ich długa wędrówka. Plaża, która początkowo jawiła się jako 

twarda i gładka połać, była rozległym pasmem głębokiego i drobnego piasku; każdy krok 

wymagał wysiłku, stopy zsuwały się do tyłu. Po półgodzinnym marszu wciąż nie widzieli 

chociażby śladu spalonego miejsca, ani na brzegu, ani na trawie porastającej środek wyspy.

Fotograf trzymał aparat w pogotowiu.

- Nie poddawajcie się! Obeszliśmy dopiero połowę wyspy.

- Skąd wiesz? - spytał Roger. - Mam wrażenie, jakbyśmy obeszli ją już dwa razy.

Szli   dalej.   Wkrótce   włożyli   swetry,   dotarłszy   do   zawietrznej   strony.   Od   Kanady, 

pokonując setki mil wody, napływała bryza.

- Patrzcie! Widzicie to? - zawołał podniecony Roger. 

- Trąba wodna!

-   Wybryk   natury?   -   spytał   Qwilleran.   -   Czy   ma   to   jakiś   związek   z   instalacją 

wodociągową?

background image

Od czasu przyjazdu do Mooseville hydraulika nie dawała mu spokoju.

- To ogon chmury, która wiruje i wciąga wodę jak fontanna.

- Nie brzmi zbyt przyjemnie.

Bushy musiał  przyznać,  że chmury przesuwają się szybciej, niżby tego pragnął, a 

Qwilleran zauważył, że niebo ma na północy nietypową barwę.

- Nie podoba mi się to - oznajmił Bushy. - Myślę, że powinniśmy ruszyć biegiem w 

stronę łodzi i popłynąć z powrotem. Sztormy pojawiają się na tym jeziorze bardzo szybko. 

Jazda!

Próbowali wrócić kłusem, ale przy każdym kroku przeszkadzał im głęboki piach i 

narastający wiatr. Niebo zrobiło się żółto-szare, a na wodzie pojawiły się fale.

Bushy zawołał, starając się przekrzyczeć wiatr:

- Chyba będziemy musieli spędzić noc na wyspie!

Qwilleran pomyślał: Koty nie dostaną kolacji. Zgłodnieją do rana, zamknięte na cztery 

spusty w tym małym pokoiku. Będą wściekłe.

Kiedy dotarli do miejsca, skąd mogli widzieć łódź, okazało się, że jacht kołysze się 

dziko i uderza o metalowe molo. Gdy patrzyli bezradnie, cumy zerwały się i jacht wystrzelił 

w górę na wysokiej fali, by przewrócić się do góry dnem.

- O mój Boże! - jęknął kapitan.

Wiatr  wdarł się pod dziób  i łódź  zaczęła  się miotać  jak zdychający  rekin. Bushy 

podbiegł   do   linii   wody   i   patrzył,   jak   jacht   tonie,   dopóki   wielka   fala   nie   zmusiła   go   do 

ucieczki.

- Niech to diabli! - powiedział Qwilleran.

- Przeklęty pech! - rzucił Roger.

Przygnębiony żeglarz zaproponował:

- Schrońmy się przed tym wiatrem.

Pochyliwszy   głowy,   z   czapkami   zasuniętymi   głęboko   na   oczy,   brnęli   w   górę 

piaszczystego zbocza do szopy, prowizorycznej konstrukcji z drewna i blachy falistej, która 

grzechotała na wietrze. Miała dwa okna, ale były zabite na zimę i nikt jeszcze nie zdążył ich 

odsłonić. Mężczyźni weszli do środka i musieli oprzeć się o drzwi, by je zamknąć, zmagając 

się z silnym  wiatrem.  Przy zamkniętych  oknach było  ciemno,  poza tym  wiało. Woń ryb 

wydawała się ich najmniejszym zmartwieniem. Qwilleran potknął się o drewnianą skrzynkę.

- Gdzieś tu jest piecyk - powiedział Bushy, macając w mroku. - Nie wiem tylko, czy 

znajdziemy jakieś drewno. Mamy zapałki?

background image

Zapałki,   pechowo,   znajdowały   się   na   pokładzie,   wraz   z   przenośnym   piecykiem, 

ekspresem do kawy, wędkami i radiem. A żaden z trójki nie palił.

- Jeśli potknę się jeszcze  o dwie skrzynki,  to będziemy mieli  na czym  siedzieć - 

oznajmił Qwilleran.

Drewniane  skrzynki  zachrobotały o nierówną  podłogę i  trzej  mężczyźni  usiedli  w 

ciemności. Przez kilka minut panowało milczenie; każdy był zajęty własnymi myślami.

- Ktoś zabrał ze sobą domino? - spytał Qwilleran. Bushy wybuchnął śmiechem.

-   Kochałem   tę   łódź,   ale   na   szczęście   była   ubezpieczona,   więc   głowy   do   góry; 

wymyślmy coś, co będziemy mogli robić przez kilka następnych godzin. Jak nie wrócę do 

wieczora, moja żona zadzwoni do szeryfa; wyślą helikopter, ale możemy długo poczekać.

- Jest  czwarta  trzydzieści  -  poinformował  Roger,  którego  zegarek   fosforyzował  w 

ciemności.

-   O   tej   godzinie   sprzedają   alkohol   ze   zniżką   -   oznajmił   Bushy.   -   Napiłbym   się 

podwójnego martini.

- Jak długo trwają te burze? - spytał Qwilleran.

- Od piętnastu minut do piętnastu godzin.

- Gdybym miał wybór, zdecydowałbym się na krótszą wersję.

- Nigdy więcej nie tknę ryby - wyznał Roger. - Tu cuchnie!

- Wie ktoś, z jaką prędkością wieje wiatr?

- Powiedziałbym, że osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.

- Raczej sto, jeśli mam być szczery.

-  Cicho!   Słyszeliście?   -  spytał   Bushy  z   nutą   niepokoju   w   głosie.   -  Jakby  coś   się 

rozchlapało obok szopy! - Otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. - Do diabła! Jezioro się 

podnosi!

Qwilleran zastanawiał się, czy wyspa kiedykolwiek została całkowicie zalana i czy 

jego towarzysze myślą o tym samym. Twarze i uczucia były niewidoczne w tej absolutnej 

ciemności.

Po upływie kolejnych trzydziestu minut mgła wodna chłostała ściany ich schronienia, 

a pod drzwiami płynęła woda. O szopę zaczęły się rozbijać fale.

Nikt się nie odzywał. Czekali - na następne gigantyczne uderzenie wody. Napięcie 

było  niemal  wyczuwalne.  Qwilleran  stykał  się wcześniej  z sytuacjami  zagrożenia  życia  - 

zdecydowany przeżyć  za wszelką cenę albo całkowicie  zrezygnowany.  Tylko wtedy,  gdy 

chodziło o Koko czy Yum Yum, zamartwiał się na śmierć. Teraz, z rosnącym niepokojem, 

zastanawiał się, co się z nimi stanie. Czy Mildred je adoptuje? Czy będą za nim tęsknić? 

background image

Koko  przyzwyczaiłby   się,  ale   Yum   Yum   przestałaby  jeść;   była  emocjonalnie   zależna  od 

Qwillerana i usychałaby z żalu.

Kolejna fala uderzyła w szopę, która się przechyliła.

- Przesuwamy się! - wrzasnął Bushy, gdy ściany zadrżały i stęknęły.

- Zniesie nas do wody! - krzyknął Roger. Po raz pierwszy dał głośno wyraz lękowi. - 

Wychodzę stąd!

- Zaczekaj! Bez paniki! - starał się go uspokoić Qwilleran.  - Zastanówmy się, co 

powinniśmy zrobić. Masz jakiś pomysł, Bushy?

- W którą stronę się przesuwamy?

- Chyba... na środek wyspy.

Przy kolejnym uderzeniu wody chata znów się przesunęła.

- O Boże! - zawołał Roger z jękiem.

- Jeśli się modlisz, to poproś o jakieś sugestie - doradził Qwilleran.

Znów   uderzyła   fala,   wszystko   zadrżało,   a   potem   szopa   znieruchomiała   z   nagłym 

wstrząsem.

- Co to jest?

- Uderzyliśmy w coś!

- Chyba w drzewo!

Fale waliły i grzmiały, chata się trzęsła, ale już się nie przesuwała. Zakleszczyła się 

między trzema drzewami na Wyspie Trzech Drzew.

- Utknęliśmy! - zawołał Bushy. - Co teraz?

Uderzenie fali otworzyło drzwi i do środka wdarła się woda.

-   Trzeba   wejść   na   dach   -   powiedział   Qwilleran.   -   Nie   możemy   tu   siedzieć   jak 

uwięzione zwierzęta. Woda nie podniesie się tak wysoko... mam rację? - spytał, gdy jego 

dwaj towarzysze milczeli.

- Jak się tam dostaniemy?

- Poustawiamy skrzynki jedna na drugiej.

- Zaczekajmy na następną falę, a potem szybko na dach, zanim uderzy następna.

- Okej, przeszła. Niech mnie ktoś podsadzi.

Qwilleran był najwyższy i najbardziej masywny z całej trójki. Stojąc po kolana w 

lodowatej wodzie, podsadził Bushy'ego, a potem Rogera. Oni z kolei podali mu dłonie, kiedy 

następna fala sięgnęła mu do pach. Rozpłaszczyli się na dachu jak tonący żeglarze na rafie. 

Szopa   tkwiła   między   trzema   drzewami   i   przechylała   się,   dach   był   przekrzywiony   pod 

niebezpiecznym kątem.

background image

- Rozgośćcie się - zaproponował Bushy.

- Zimno tu - zajęczał Roger.

- Na dole jest jeszcze zimniej. Machaj ramionami, poruszaj kolanami, dzieciaku, ale 

nie kołysz naszą łodzią.

Wiatr   wył   i   zawodził;   fale   rozbijały   się   z   hukiem.   Czas   upływał,   widać   było 

złowieszcze chmury, które sunęły ku odległemu lądowi.

- Nie śmierdzi tak tutaj, jeśli kogokolwiek to interesuje - zauważył Roger.

- Przynajmniej widać, co się dzieje - powiedział Qwilleran. 

- Deprywacja sensoryczna w tym ciemnym wnętrzu przyprawiała mnie o dreszcze.

Spuścił nauszniki swojej czapki myśliwskiej  i starał się nie myśleć  o chłodzie. W 

porównaniu z kąpielą, jakiej wcześniej doznał, nie odczuwał tak bardzo zimna wiatru, ale był 

przemoczony do suchej nitki.

- Szósta. Jesteśmy uwięzieni już od godziny.

- Mam wrażenie, jakby minął tydzień - oznajmił Bushy. - Napiłbym się brandy.

- Mnie wystarczyłaby filiżanka kawy - wyznał Qwilleran. - Nawet ta z „Dimsdale 

Diner".

- Gdybym nie rzucił palenia, to teraz miałbym ochotę na papierosa.

Przywierali   do   dachu,   zabijając   czas   bezsensowną   rozmową   i   siląc   się   wbrew 

wszystkiemu na żarty.

- Siódma piętnaście - obwieścił Roger.

- Zdrętwiałem z zimna czy wiatr zelżał?

- Trochę pada, ale wciąż jest zimno.

- Zrobi się zimniej, nim zrobi się cieplej, więc ruszajcie się, chłopaki.

Qwilleran  wyobraził  sobie koty,  domagające  się hałaśliwie  kolacji. Czy też robiły 

raban tylko wtedy,  kiedy miały widownię? Jak się zachowywały,  gdy nikogo nie było  w 

pobliżu?... Co jeszcze działo się na wybrzeżu? Wiedział, że wkrótce się ściemni i że żona 

Bushy'ego zawiadomi szeryfa; Sharon zadzwoni do matki, a Mildred zatelefonuje do szeryfa, 

na   posterunek   policji   w   Mooseville,   do   policji   stanowej;   była   kobietą   zdecydowaną   i 

energiczną. Zastanawiał się, czy przyjdzie jej do głowy, żeby pojechać do chaty i nakarmić 

koty. Wykazywała się troską w takich sytuacjach; myślała nawet o cieszącym się złą sławą 

psie kapitana Phlogga Ale jak miałaby się dostać do chaty? Był zapasowy klucz, ale leżał 

schowany  na ganku,  pod  stojakiem  na drewno.  Zajrzałaby pewnie  pod  wycieraczkę   albo 

sprawdziła framugę drzwi, ale komu przyszłoby do głowy sprawdzić wydrążone polano na 

background image

dnie stojaka?... Qwilleran odczuwał coraz silniejszy głód. Żałował teraz, że zjadł wcześniej 

ćwierć-funtowego cheeseburgera z sałatką zamiast półfuntowego z frytkami.

- Szkoda, że nie przejąłem się dziś rano swoim horoskopem - powiedział Bushy. - 

Było tam napisane, że powinienem zostać w domu i zająć się tym, co od dawna odkładałem.

- W moim było powiedziane, że odbędę podróż i że nigdy jej nie zapomnę, to znaczy 

jeśli przeżyję - oznajmił Roger. - Coś mi mówi, że czeka mnie zapalenie płuc.

- Może będzie lepiej, jak zacznę czytać takie bzdury - zauważył Qwilleran ponuro.

- Kiedy się urodziłem - powiedział Bushy - moi rodzice mieli sąsiadkę, która umiała 

postawić horoskop; powiedziała, że będę długo żył, więc nie musicie się martwić, chłopaki.

- To twój horoskop, nie mój - zauważył Roger. - Kwalifikuję się pod namiot tlenowy.

- Ta astrolożka powiedziała też, że zostanę malarzem portrecistą (nie pomyliła  się 

zbytnio) i że ożenię się z Koziorożcem (Vicky jest spod tego znaku), i że moim słabym 

punktem będzie głowa. Brzmiało to tak, jakbym był słaby na umyśle, ale okazało się, że mam 

wysoki współczynnik inteligencji i że stracę włosy.

- Co myślicie o sobotnim seansie pani Ascott? - spytał Qwilleran.

- Do diabła - rzucił wojowniczo Bushy. - Pamiętacie, co powiedziała o stracie natury 

materialnej? Wiedziała, że moją łódź szlag trafi, więc dlaczego mi nie poradziła, żebym się 

trzymał suchego lądu? Nie będę udawał, że wiem, jak to wszystko działa, ale byliśmy tam 

wszyscy trzej i już wtedy planowaliśmy tę wyprawę. Dlaczego nie poczuła jakichś wibracji i 

nas nie ostrzegła?

- Dziewczyny wciąż uważają, że jest wspaniała, ale wydaje mi się, że to już nie to, co 

dawniej.   Powiedziała   Mildred,   żeby   się   przebadała,   choć   ta   w   zeszłym   tygodniu   była   u 

lekarza, jak co roku. Okazało się, że wszystko jest w porządku, może z wyjątkiem nadwagi. 

To rzuca niejaki cień na inne rewelacje pani Ascott.

-   Nie   potrafiła   określić,   gdzie   przebywa   Clem   Cottle   -   dodał   Qwilłeran.   -   Ale   ta 

wiadomość od Joy zdrowo mnie poruszyła. Byliśmy ze sobą bardzo blisko.

-   Wspomniała   coś   o   kopaniu   w   ziemi   -   przypomniał   sobie   Roger.   -   Myślicie,   że 

chodziło jej o zakopany skarb starego Klingenschoena? Może chce, żebyś zaczął kopać?

- Ty się tym zajmij, Roger, a ja podzielę się z tobą.

Mieli przed sobą jeszcze wiele godzin i rozmawiali, by nie szczękały im zęby. Roger 

opowiadał o zwariowanych dzieciakach, z którymi miał do czynienia jako nauczyciel historii. 

Fotograf   mówił   o   swoich   klientkach,   które   pragnęły   wyglądać   jak   dziewczęta   z   okładek 

modnych magazynów, podczas gdy w rzeczywistości wyglądały jak suszone śliwki.

background image

Qwilleran   opowiadał   o   kotach:   o   tym,   jak   nabrały   nadmiernego   apetytu   na   płatki 

śniadaniowe   Mildred...   jak   Koko   darł   gazety,   ale   tylko   „Coś   tam"...   i   jak   obsesyjnie 

interesował się klapą w tylnym hallu.

- Zszedł raz pod podłogę, kiedy hydraulik naprawiał grzejnik wody. Nie rozumiem, co 

go tak ciekawi.

- Pewnie są tam myszy i pręgowce - odparł Roger. - Te drugie potrafią wykopać tunel 

pod domem i spędzić tam całą zimę z zapasem żołędzi.

- Nie chcę cię martwić - wtrącił Bushy - ale masz pewnie pod podłogą cały hotel tych 

zwierzaków, istny „Hilton" pręgowców... Słuchaj, czytałem tę twoją historię o kobiecie, która 

słyszała skrobanie kota pod drzwiami, choć już dawno zdechł. Jak to wyjaśnisz?

- Nawet nie próbuję - wyznał Qwilleran. - I powiem wam jeszcze jedno, czego nie 

potrafię   wytłumaczyć.   Znacie   Russell   Simms,   tę,   która   wynajmuje   chatę   Dunfieldów? 

Poczuła, że z jakiegoś powodu powinna odwiedzić moją chatę, i zjawiła się w samą porę, by 

uratować moje koty. Cholerny cud! Odczuwa też dziwne wibracje, jeśli chodzi o jej domek.

- Powiedziałeś jej o morderstwie?

- Tak, ale trzeba było trzymać gębę na kłódkę. Rano zadzwoniła do mnie Mildred; 

Russell wyprowadziła się z chaty, choć zapłaciła za cały sezon.

- Dziwna dziewczyna - zauważył Roger. - Zwróciliście uwagę, jakie ma oczy?

- Powiem wam tylko  jedno - oznajmił Bushy.  - Nie chciałbym  znaleźć się na tej 

wyspie sam na sam z Russell Simms i panią Ascott.

Roger zaczął chichotać i śmiać się, wpadając nieomal w histerię.

- Uspokój się - nakazał mu Bushy. - Trzęsiesz szopą.

- Niech się śmieje - powiedział Qwilleran. - Będzie mu cieplej.

- Ale ta chałupa oderwie się od drzew i popłynie do Kanady, a nie mam przy sobie 

świadectwa urodzenia!

O wpół do dziesiątej zaczął zapadać zmierzch i wiatr przerodził się w uporczywą 

bryzę.

- Przydałby mi się koc - westchnął Bushy.

- Przydałby mi się śpiwór i termofor - oświadczył Bushy.

- A mnie przydałby się Komfort-grzejnik - dodał Qwilleran.

Robili pompki na metalowym dachu, żeby się rozgrzać, i masowali sobie ręce i nogi. 

O wpół do jedenastej wciąż rozmawiali.

- Opowiem wam historię, która jest trochę niesamowita - zaproponował Bushy. - To 

przytrafiło się mojej ciotce w czasach Wielkiego Kryzysu. Jej mąż dostał pracę w hucie na 

background image

Nizinach, mieszkali wtedy w jednopokojowym mieszkaniu. Na nic więcej nie było ich stać. 

Mąż harował, wracał do domu zmęczony, kładł się do łóżka i chrapał. Chrapał głośno, w 

dodatku bez przerwy, co doprowadzało ciotkę do szału. Nie mogła zmrużyć oka. To była istna 

tortura!   Nawet   waciki   w   uszach   nie   pomagały.   Miała   ochotę   zabić   wuja!   Pewnej   nocy 

przyśniło jej się, że zatłukła go na śmierć lampą stołową, i zbudziła się zlana zimnym potem. 

Obok niej leżał martwy mąż. Dostał zakrzepicy tętnicy wieńcowej.

W ciszy, która zapadła po wysłuchaniu tej opowieści, usłyszeli warkot helikoptera i 

zobaczyli światło reflektora. Pilot spuścił drabinkę i ściągnął ich z dachu.

- Macie tam koce i gorący napój w termosie! - zawołał, przekrzykując hałas, kiedy 

maszyna skierowała się ku stałemu lądowi. - Zabieram was do Pickax! Wylądujemy na dachu 

szpitala!

Pasażerowie milczeli. Qwilleranowi zdawało się, że już nigdy nie będzie miał ochoty 

rozmawiać.

- Wybrzeże nawiedziło tornado! - wrzasnął pilot. - Mnóstwo zniszczeń! Oblecę plażę, 

sami zobaczycie.

Skręcili   ku   wydmom,   a   światło   reflektora   ujawniło   rozmiary   kataklizmu:   drzewa 

wyrwane z korzeniami i zniszczone do szczętu miejsce budowy osiedla.

- Spójrzcie tam! - krzyknął pilot.

Jego pasażerowie popatrzyli  we wskazanym  kierunku. Dach chaty Dunfiełdów był 

zerwany, wnętrze przypominało gruzowisko po przejściu huraganu.

Dziewczyna miała szczęście, pomyślał Qwilleran. Wyprowadziła się w samą porę.

Helikopter leciał wzdłuż wybrzeża, aż dotarł nad Mewi Punkt i nieruchomość Fanny 

Klingenschoen.   Chatę,   schowaną   pośród   drzew,   niełatwo   było   dostrzec,   ale   Qwilleran 

wypatrzył  brązowy dach, ogromny komin, dwa ganki - wszystko było na swoim miejscu, 

solidne niczym skała, jak przez siedemdziesiąt pięć lat. Tylko...

- Gdzie jest nowe skrzydło?! - zawołał Qwilleran. - Zniknęło!

background image

Rozdział piętnasty

Trzej mężczyźni uratowani z zalanej wyspy znaleźli się w szpitalu w Pickax, gdzie 

stwierdzono u nich wyziębienie organizmu, ale Qwilleran nie pozwolił sobie nawet zmierzyć 

temperatury, dopóki nie zadzwonił do Mildred i nie poprosił, by wzięła klucz i nakarmiła 

koty. Kiedy we czwartek zwolnili go do domu, to właśnie Mildred odwiozła go do chaty w 

strugach ulewnego deszczu, będącego skutkiem wichury.

- Ty i Bushy jesteście pewnie w doskonałej formie, bo inaczej by was nie wypuścili. 

Roger musi zostać na dalszą obserwację - powiedziała. - To musiało być dla was koszmarne 

przeżycie. Wiedziałeś, że opisali to wczoraj w zamiejscowych gazetach?

- Nie widziałem żadnych gazet ani nie telefonowałem; doktor Halifax dał mi krople 

nasenne. - Głos Qwillerana był przygaszony.

- „Morning Rampage"  zamieścił  na trzeciej  stronie  informację,  że zaginęło  trzech 

ludzi, którzy wypłynęli na jezioro, a po południu „Daily Fluxion" ogłosił na pierwszej stronie: 

„Były pracownik redakcji «Fluxion» uratowany z zatopionej wyspy".

-   Nie   napisali,   że   szukaliśmy   lądowiska   UFO,   mam   nadzieję.   Jak   się   o   tym 

dowiedzieli? Ostatni raz pisali o Moose County w 1913, przy okazji tej katastrofy w kopalni.

Przednią   szybę   wozu   zalewały   strugi   rzęsistego   deszczu,   ograniczając   widoczność 

praktycznie do zera; Mildred zjechała na pobocze, by zaczekać, aż ten potop nieco zelżeje.

- Niezwykła pogoda jak na lipiec - zauważyła. - Oczywiście wiemy wszyscy, jaka jest 

przyczyna.

- To znaczy? - spytał niewinnie.

- Jak to, przybysze z kosmosu, a co innego?!

- Nie mówisz poważnie, Mildred.

- Nie spodziewasz się chyba, że taki statek powietrzny nie zakłóci atmosfery?

Qwilleran wyznał szczerze:

- Dwa tygodnie temu o drugiej w nocy za oknami mojej chaty pojawiło się pulsujące 

światło. Wiesz coś o tym? Czy to był jakiś kawał?

Mildred nie kryła oburzenia.

- Co masz na myśli?

- Sądziłem, że ktoś zrobił mi żart.

background image

- Jesteś naprawdę okropny,  Qwill, jeśli twierdzisz coś takiego... Jesteś pewien, że 

czujesz się dobrze?

- Czuję się doskonale. Jestem trochę zmęczony, to wszystko. Leki mnie osłabiają.

Deszcz zaczął z wolna słabnąć. Mildred uruchomiła silnik i wjechała na szosę.

- Przykro mi z powodu tego, co stało się z twoim nowym skrzydłem, Qwill.

- Jest całkowicie zniszczone?

-   Fundamenty   są   nietknięte,   ale   reszta   to   ruina.   Niektóre   deski   poleciały 

nieprawdopodobnie daleko. A domek Dunfieldów to tragedia! Jakie to szczęście, że biedna 

dziewczyna  zdążyła się wyprowadzić. Chyba się nigdy nie dowiemy,  kim była albo skąd 

pochodziła, albo dlaczego tu przyjechała.

Jechali   przez   kilka   minut   w   milczeniu,   nasłuchując   deszczu,   który   atakował 

uporczywie samochód. Qwilleran powiedział:

- Przybiłem kawałek sklejki do otworu między chatą i wschodnim skrzydłem. Mam 

nadzieję, że wiatr jej nie zerwał.

- Jest na swoim miejscu. Jesteś lepszym stolarzem, niż myślisz. Tornado nie naruszyło 

nawet   jednej   płytki   na   dachu.   Pod   tym   względem   trąby   powietrzne   bywają   całkowicie 

zwariowane.   Niszczą   cały   domy,   nie   dotykając   nawet   krzewu   bzu,   który   rośnie   przed 

frontowym gankiem.

- Wyobraź  sobie, co musiały przeżywać  koty!  Były  pewni-przerażone!  Mówią, że 

tornado przypomina odrzutowiec, kiedy przechodzi przez czyjąś posesję.

- Wciąż siedziały w sypialni, kiedy przyjechałam tam wczoraj rano, ale zachowywały 

się jak dzikie zwierzęta. Nie wiem, czy były zdenerwowane burzą, czy po prostu głodne. 

Przywiozłam   im   trochę   indyka,   a   zeszłej   nocy   dostały   klopsy,   rano   zaś   resztki   pasty 

łososiowej. Smakowało im.

- Były uwięzione w sypialni prawie dwadzieścia cztery godziny - zauważył Qwilleran. 

-  Na  szczęście  miały   kuwetę  i  wodę  do  picia.   Koty  nienawidzą   zamkniętych   drzwi,  bez 

względu na to, po której się znajdują stronie, jak wiesz. Jeśli są na zewnątrz, to chcą wrócić 

do środka, jeśli są w środku, to chcą wyjść na zewnątrz.

W polu widzenia pojawił się słup z literą K i Mildred wrzuciła prawy kierunkowskaz.

-   Mój   samochód   został   pod   „Ba".   Mogłabyś   mnie   tam   podrzucić?   -   spytał.   - 

Postawiłem go na parkingu, kiedy wyruszyliśmy na Wyspę Trzech Drzew.

- Jesteś pewien, że możesz prowadzić? Jeśli czujesz się senny, poproszę Sharon, żeby 

przyprowadziła go z powrotem.

- Dziękuję, Mildred, ale nic mi nie jest. Nie martw się.

background image

- Za każdym razem, gdy podjeżdżałam do twojej chaty, a byłam tam trzykrotnie, na 

polanie stała półciężarówka. Przypuszczam, że należy do twojego stolarza, ale nigdzie go nie 

widziałam.

- Wstawiał okna w dniu, kiedy przeszło tornado. Mam nadzieję, że nic mu się nie 

stało. Jest tak chudy, że silny wiatr zdmuchnąłby go jak piórko.

Kiedy podjechali pod „Ba", Mildred odrzuciła jego zaproszenie na kawę i pączki, 

mówiąc, że serwowane tu wypieki nadają się bardziej na kotwice.

- Dzięki za podwiezienie, Mildred. Dobrze, że zajęłaś się kotami.

- Żaden problem. Prawdę powiedziawszy, sprawiło mi to przyjemność.

Qwilleran kupił egzemplarz „Coś tam" z połowy tygodnia, ten sam, który trafił do 

druku jeszcze przed nadejściem tornado. Potem pojechał wolno do chaty, rozmyślając o tym, 

że   Mildred   jest   wspaniałą   kobietą,   która   byłaby   dla   kogoś   wspaniałą   żoną,   gdyby   tylko 

zdołała pozbyć się nieobecnego męża. Kiedy skręcił w podjazd, zaczął się lękać pierwszego 

obrazu   zniszczenia,   ale   pragnął   też   zobaczyć   koty.   Były   chwile   podczas   tych   długich, 

zimnych i mokrych godzin, kiedy wydawało mu się, że nigdy więcej ich nie zobaczy. Zadrżał 

na to wspomnienie.

Wszystko   wyglądało   dokładnie   tak,   jak   opisała   to   Mildred.   Na  polanie   stał   pikap 

Iggyego,   a   wschodnie   skrzydło   leżało   w   ruinie,   lecz   Qwilleran   nie   przejmował   się   tym 

zbytnio; cieszył się, że żyje. Siąpiący deszcz zamieniał polanę w jezioro, ale on brnął przez 

kałuże, nie dostrzegając ich prawie. Po tym wszystkim, co przeżył, co znaczyła  odrobina 

deszczówki? Otworzył drzwi i powiedział tępo:

- Jestem w domu.

Koty   obserwowały   go   z   pewnej   odległości;   w   ich   oczach   malowało   się   nieme 

rozżalenie.

- Cieszcie się, że wasz chlebodawca się nie utopił - oznajmił. - Płatki śniadaniowe!

Dwaj niewdzięcznicy przybiegli w podskokach, by dostać smakołyk; Koko przebył 

kilka ostatnich kroków na tylnych łapach.

Qwilleran przyrządził sobie kawę. Kiedy pił ją z ulgą i zadowoleniem, zadzwonił Arch 

Riker.

- Dzięki Bogu, że was uratowali, Qwill - powiedział redaktor. - Słyszałem o tym we 

wtorek wieczorem w radiu i zadzwoniłem do gazet na Nizinach. Ale było za późno, żeby 

wydrukować to wydaniu tygodniowym. Dlaczego nic nigdy się nie dzieje w odpowiednim 

terminie? A tak przy okazji, co robiłeś na tej wyspie?

background image

- Pewnie nie uwierzysz, Arch, ale szukaliśmy wypalonego kręgu, gdzie rzekomo miało 

wylądować UFO.

- Odbija ci, Qwill!

- Tak czy inaczej - odparł znużony - zastanawiam się, czy nie wrócić do Pickax i nie 

uznać lata za straconą sprawę. Wschodnie skrzydło jest w ruinie. Niebo jest szare. Jezioro też, 

a nawet bardziej. Deszcz wali w dach i zalewa okna, a ta cholerna pogoda ma  podobno 

potrwać dłużej. A wszystko z powodu tego parszywego UFO.

Po krótkiej chwili milczenia Riker spytał:

- Jaki lek dali ci w szpitalu, Qwill?

- Spytaj doktora Halifaksa. To jego tajemna formuła. Pickax zalane?

- Main Street wygląda jak Canale Grandę w Wenecji. Wszystkie strumienie i rzeki w 

okręgu   wezbrały,   może   popłynie   parę   mostów.   Lepiej   zostań   na   miejscu,   dopóki   nie 

przestanie   padać.   Wydajesz   się   zmęczony.   Odpocznij.   Nadrób   zaległości   w   lekturze. 

Zapomnij o „Piórku Qwilla". Kiedy wrócisz do formy, będziesz mógł napisać przerażającą i 

dramatyczną relację ze swojej przygody.

Wciąż padało, deszcz walił w dach i przygniatał nadbrzeżną trawę.

-   Niech   diabli   wezmą   tych   przybyszy!   -   zawołał   Qwilleran,   wygrażając   pięścią 

posępnemu niebu.

Poszedł   na tylny  ganek  i  spojrzał   na półciężarówkę,  która   stała  na  polanie.  Facet 

pewnie w niej zamieszkał! Może spał w tej chwili na skrzyni! Qwilleran uświadomił sobie, że 

powinien to sprawdzić, ale deszcz lał ogłuszająco, przyprawiając go o senność.

Po chwili Yum Yum wybaczyła mu to, że ją porzucił, że zostawił w małym pokoiku 

bez jedzenia, że pachniał szpitalem. Kiedy rozłożył się na sofie, wskoczyła lekko na jego 

pierś i wydała z siebie uwodzicielskie zawodzenie, co oznaczało, że domaga się pieszczot. 

Koko   natomiast   buszował   nadpobudliwie   po   chacie:   penetrował   odległe   zakątki,   szukał 

jakiejś gazety, którą mógłby podrzeć, wskakiwał i zeskakiwał z głowy łosia - krótko mówiąc, 

marnotrawił bezmyślnie energię.

Dopiero   gdy   zwinął   chodniczek   i   zaczął   obwąchiwać   klapę,   wydając   przy   tym 

wilgotne parsknięcia, Qwilleran ocknął się i zaczął nasłuchiwać. Marszczył wąsy, rozważając 

różne możliwości: niewykluczone, że to Iggy znajduje się pod podłogą i śpi! Może zobaczył 

chmurę w kształcie leja i zszedł pod chatę w poszukiwaniu schronienia. Ale jak by się dostał 

do chaty? Drzwi były solidnie zamknięte... No cóż, mógł wyłamać tymczasowe przejście, 

wejść do przedpokoju, potem przybić sklejkę z powrotem, by osłonić się przed szalejącym 

wiatrem. Musiał wiedzieć, że wszystkie te wakacyjne domki mają pod podłogą wąskie wnęki, 

background image

znalazłby więc klapę, zsunął się na dół i zamknął właz za sobą. Potem rozłożyłby się na 

piasku i zasnął. Iggy mógł spać wszędzie!

Qwilleran doszedł do wniosku, że to interesująca teoria, ale mało prawdopodobna. 

Nawet   senny   stolarz   nie   przesypiał   za   jednym   zamachem   trzydziestu   sześciu   godzin. 

Niemniej jednak odsunął Koko na bok, uchylił właz i wykrzyknął imię mężczyzny. Iggy nie 

odpowiedział, za to kot wydał z siebie przeraźliwy miauk.

Qwilleran zdawał sobie sprawę, że nie rozumuje zbyt  jasno. Czuł się otumaniony. 

Wpatrując się w deszcz, który spadał z gontu nieprzerwaną kaskadą, pomyślał, że Iggy mógł 

odnieść jakieś obrażenia, kiedy dach przykrywający wschodnie skrzydło załamał się; mógł 

nawet zginąć; być może jego ciało leżało pod zwałowiskiem drewna; mogło nawet pofrunąć 

w  las  wraz z  kawałkami  zadaszenia  i elewacji.  Qwilleran  zdał  sobie sprawę, że  musi  to 

zbadać,   lecz   powstrzymywał   go   deszcz,   nie   wspominając   już   o   tym,   że   brakowało   mu 

ambicji.

Jednak ciekawość wzięła górę nad zmęczeniem, gdy zaczął lekko poruszać wąsami, 

obserwując   zachowanie   Koko.   Kot   obwąchiwał   właz   gorliwie   i   z   pasją.   Qwilleran 

przypomniał sobie, że gdzieś widział latarkę; zaczął grzebać w szufladach i szafkach, nim 

znalazł   ją   w   przedpokoju.   Koko,   wyczuwając   jego   zamiary,   dreptał   na   wyprostowanych 

nogach i z naprężonym ogonem.

Qwilleran podniósł klapę w podłodze i oświetlił mroczną dziurę. Widać było tylko 

piasek.   Spróbował   rozpłaszczyć   się   na   deskach   i   wsunąwszy   głowę   w   otwór,   kierować 

strumień światła w różne miejsca. Wszędzie widział piach, kilka kamieni i rur, które biegły 

nie wiadomo gdzie.

Koko   krążył   nerwowo   po   przedpokoju,   miaucząc   i   pomrukując   na   widok   tego 

wielkiego mężczyzny,  który leżał na podłodze. Teraz zajrzał do dziury, wspierając się na 

przygiętych nogach, na samej krawędzi otworu.

- Nie! - oznajmił stanowczo Qwilleran.

- Miau! - odparł Koko zdecydowanie i skoczył w mroczną czeluść.

- Koko! Wyłaź stamtąd!

Kot zniknął w ciemności i nie odpowiedział, nie mówiąc już o tym, że nie posłuchał.

Qwilleran spróbował posłużyć się magicznymi słowami: - Płatki śniadaniowe! Płatki 

śniadaniowe! - Yum Yum przybiegła czym prędzej, ale Koko się nie odezwał - najbardziej 

uparte stworzenie, jakie Qwilleran kiedykolwiek spotkał, nie wyłączając byłej żony i dwóch 

nieprzejednanych   redaktorów.   Znów   przyświecił   sobie   latarką,   zastanawiając   się,   czy   nie 

background image

pójść w ślady kota. Przestrzeń między piachem a legarami podłogowymi wynosiła raptem 

nieco ponad pół metra, miejscami jeszcze mniej.

- Do diabła, nie włażę za tobą! - wrzasnął w ślad za złoczyńcą, który zszedł pod chatę. 

- Możesz tam siedzieć przez cały dzień! Byłem uwięziony na wyspie; byłem bliski śmierci; 

ledwie   uniknąłem   zapalenia   płuc   i   straciłem   wschodnie   skrzydło.   Nie   zamierzam   pełzać 

brzuchem po piasku, goniąc za kotem!

Qwilleran dźwignął się na nogi, zamknął z hukiem ciężką dębową klapę i ułożył na 

niej   starannie   chodniczek,   zostawiając   Koko   samego   w   ciemności.   Potem   pojechał   do 

Mooseville   na   lunch,   najpierw   jednak   pogłaskał   z   miłością   Yum   Yum   i   obdarował   ją 

kawałkiem bekonu, który udało mu się zachować ze szpitalnego śniadania.

- Mam nadzieję, że wyczuje ten bekon - powiedział do kotki. - Niech się zamartwia!

Qwilleran nie był w nastroju do rozmowy i znalazł sobie odosobniony stolik w hotelu 

„Northern Lights". Nawet w takiej sytuacji kelnerka chciała koniecznie dowiedzieć się czegoś 

o jego przeżyciach na wyspie. Słyszała wiadomości w radiu i czytała o tym wydarzeniu w 

„Daily Fluxion".

Qwilleran wskazał swoje gardło i wypowiedział bezgłośnie: „Nie mogę mówić".

- Złapał pan zaziębienie! - zauważyła.

Przytaknął.

- Musiało być panu zimno w tym przemoczonym ubraniu i przy wietrze wiejącym z 

prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę!

Przytaknął.

- Co pan powie na zupę grzybową? Dobrze panu zrobi. Przytaknął po raz trzeci i 

wskazał   także   półfuntowego   cheeseburgera   z   frytkami   i   surówką.   Kiedy   wzmocnił   się 

treściwym jedzeniem i trzema filiżankami kawy, znów poczuł się ożywiony i pełen werwy.

Kiedy wrócił do chaty, deszcz wciąż stukał o dach, zalewając resztki wschodniego 

skrzydła, topiąc las i zasłaniając widok jeziora. Yum Yum powitała go nerwowo. Nie lubiła 

zostawać sama. Zajęczała żałośnie.

- Okej, kochanie - powiedział Qwilleran. - Damy mu jeszcze jedną szansę.

Podniósł klapę, spodziewając się, że Koko wyskoczy z dziury, otrząśnie się i przez 

następną   godzinę   będzie   sobie   czyścił   futro,   ale   się   nie   pokazał.   Qwilleran   ponownie 

rozpłaszczył   się   na   podłodze   i   wsunął   głowę   poza   krawędź   otworu   -   manewr   zarówno 

niewygodny, jak i pozbawiony godności. Wtedy właśnie usłyszał odległy pomruk - dźwięk, 

jaki Koko wydawał, kiedy zajmował się jakimś absorbującym zadaniem. Po prostu mówił do 

siebie pod kocim nosem.

background image

- Co ty robisz, Koko?

Znów rozległ się ten pomruk, niemal warczenie.

Qwilleran urodził się obdarzony tą samą ciekawością, która od wieków zabijała koty, 

zrzucił więc przeciwdeszczową kurtkę i opuścił się do dziury. Otwór miał powierzchnię około 

pół metra kwadratowego, on zaś był dobrze zbudowanym człowiekiem. Przeprowadził kilka 

prób,   nim   opracował   odpowiednią   technikę:   kucnąć,   wsunąć   nogi   do   dziury   pod   kątem 

prostym, przytrzymując się krawędzi, wreszcie opuścić się do końca i przekręcić na brzuch. 

Teraz mógł oświetlić latarką wszystkie zakamarki pod podłogą. Był  to, jak wcześniej się 

domyślał, głównie piasek, teraz jednak dostrzegał gdzieniegdzie kawałki betonu czy zastygłej 

zaprawy, garść skorupek po żołędziach pozostawionych przez ryjące tunele pręgowce, a także 

puszkę po piwie. Miał nadzieję, że nie natknie się na węże czy skunksy. Było tu pełno kurzu, 

musiał kilkakrotnie kichnąć. Pajęczyny łaskotały go w twarz; były szczególnie nieprzyjemne, 

gdy czuł je wąsach.

Nie miał czasu zastanawiać się nad puszką po piwie. Niepokojące było zachowanie 

Koko. Kot znajdował się w samym  środku tej wąskiej czeluści, mniej więcej pod stołem 

jadalnym, i kopał zajadle.

Świadomy ostrzeżenia pani Ascott, zaczął morderczą wędrówkę na brzuchu w stronę 

kota. Kawałki zaprawy miały ostre krawędzie, legary zaś podtrzymujące podłogę były grube - 

twarde i oporne. Widział przed sobą fruwający piasek, odrzucany przez niezmordowane kocie 

łapy.

Qwilleran   poczuł,   jak   jeżą   mu   się   wąsy,   kiedy   zbliżył   się   do   Koko,   doznał   też 

dziwnego mrowienia na skórze głowy.

- Coś ty tam znalazł?! - zawołał.

Koko zignorował go i kopał dalej. Qwilleran podczołgał się bliżej, starając się cały 

czas oświetlać miejsce wykopaliska. Kot odkrywał coś, czego Qwilleran nie potrafił jeszcze 

zidentyfikować.   Było   to   coś   zwartego,   o   kształcie   coraz   bardziej   określonym.   Qwilleran 

podpełzł   odrobinę   bliżej.   I   wtedy   zgasło   światło.   Potrząsnął   latarką,   przesunął   tam   i   z 

powrotem   włącznik,   przeklinając,   ale   bateria   była   bez   wątpienia   wyczerpana.   Odrzucił 

zbędny przedmiot.

background image

Teraz   działał   w   całkowitej   ciemności.   Wiedział,   że   kot   jest  na   wyciągnięcie   ręki, 

wysunął   więc   prawe   ramię   i   chwycił   garść   pokrytej   futrem   skóry.   Koko   opierał   się   i 

protestował głośno, gdy Qwilleran odciągnął go i zaczął drugą ręką macać w poszukiwaniu 

znaleziska.

Był to but - płócienny but ze sznurowadłem, w bucie znajdowała się stopa, do stopy 

zaś przytwierdzona była noga.

background image

Rozdział szesnasty

Po   odkryciu   zwłok   Qwilleran   powiadomił   szeryfa,   ale   wcześniej   jednak   dał   cynk 

redakcji „Moose County coś tam". Dwa protestujące koty zostały ponownie zamknięte w 

pokoju   gościnnym,   podczas   gdy   policjanci   wyciągali   ponure   znalezisko   Koko   z   miejsca 

pochówku i wciągali przez dziurę w podłodze, co nie było prostą operacją! Towarzyszyły 

temu   postękiwania,   krzyki,   spory   i   mamrotane   pod   nosem   przekleństwa.   Deszcz   padał 

nieustępliwie i pojazdy biura szeryfa, policji stanowej, koronera i ekipy technicznej zamieniły 

podjazd i polanę w błotniste bajoro.

Postronni goście byli zatrzymywani przy wjeździe na posesję, jednym z nich był Arch 

Riker. Redaktor i wydawca „Coś tam" postanowił sam zająć się tą sprawą, ponieważ Roger 

McGillivray   wciąż   leżał   w   szpitalu.   Riker   sądził   także,   że   Qwilleran,   w   obecnym   stanie 

zdrowia,   potrzebuje   moralnego   wsparcia.   Noc   spędzona   na   Wyspie   Trzech   Drzew   i 

zniszczenie   wschodniego   skrzydła,   na   dodatek   odkrycie   zwłok   pod   domem   mogłyby 

wstrząsnąć nawet doświadczonym dziennikarzem, jeśli przypadkiem zażywał pigułki doktora 

Halifaksa. Redaktor, po okazaniu legitymacji prasowej, mógł zaparkować na poboczu szosy i 

iść dalej pieszo w strugach deszczu. Kiedy zbliżył się do chaty, pozwolono mu poruszać się 

tylko po tylnym ganku.

Wnętrze przedpokoju tonęło w błocie, deptane licznymi stopami w trakcie ponurej, 

oficjalnej  procedury.  Panowała atmosfera,  jakiej chata  nigdy wcześniej  nie doświadczyła: 

groźna   cisza   sceny   morderstwa   będącego   przedmiotem   śledztwa,   przerywana   szorstkimi 

komentarzami   i   poleceniami   przedstawicieli   prawa,   nie   wspominając   o   sporadycznych 

skargach   ze  strony kotów  zamkniętych  w   pokoju  gościnnym.   Qwillerana   poproszono,  by 

pozostał w pobliżu, ale nie przeszkadzał; policjanci pobierali próbki piasku, robili zdjęcia, 

dokonywali pomiarów i posypywali przedmioty proszkiem w celu pobrania odcisków palców.

Pomimo środków uspokajających doktora Halifaksa Qwilleran czuł, jak jego energia i 

ciekawość   odradzają   się   w   cudowny   sposób   za   sprawą   podniecenia   wywołanego 

przestępstwem. Kiedy poproszono go, by zidentyfikował ciało, mógł powiedzieć, że jest to 

stolarz zwany Iggy’m, co zgadzało się z danymi w prawie jazdy, które znaleziono w pikapie. 

Zaskoczyło go, że Iggy posiadał coś tak konwencjonalnego jak prawo jazdy, i sprawiło mu 

przykrość - teraz, kiedy człowiek ten był martwy - że nigdy nie poznał jego nazwiska, nigdy o 

nie nie spytał, nigdy nie odczuł potrzeby, by spytać. Pomimo tego, że człowiek ten okropnie 

background image

pracował i równie okropnie się zachowywał, był istotą ludzką, która-w przeciwieństwie do 

psa - zasługiwała na coś więcej niż tylko imię. Nazywał się Ignatius K. Small.

Według Qwillerana przyczyną śmierci był cios w głowę, choć nikt jakoś nie pomyślał 

o   tym,   by   poinformować   go   o   ustaleniach   koronera.   Tego   dnia   Qwilleran   nie   był 

najbogatszym   człowiekiem   w   okręgu;   nie   był   największym   filantropem;   nie   był   gwiazdą 

reportażu   w   „Coś   tam".   Był   jedynie   mieszkańcem   domu,   w   którym   znaleziono   ciało 

zamordowanej osoby.

Kiedy detektywi byli gotowi go przesłuchać, wskazał im dwie białe sofy, ale uznano 

to w tej sytuacji za propozycję przesadnie towarzyską. Rudowłosy detektyw z policji stanowej 

w Pickax wolał siedzieć przy stole jadalnym, a zastępca szeryfa wolał pozostać w pozycji 

stojącej. Stół był jak zwykle zawalony rekwizytami pisarskimi: maszyna do pisania, papiery, 

książki, teczki, pióra i ołówki, nożyczki, zszywacz, spinacze i klej kauczukowy - plus ostatni 

nabytek   pod   postacią   pudełka   pokrytego   spłowiałym   różowym   brokatem   z   ozdobnym 

koronkowym sercem. Zwróciło uwagę detektywa i Qwilleranowi przemknęło przez głowę: 

Niech sobie myśli o tym, co chce.

Wszyscy   w   okręgu   znali   nazwisko   Klingenschoen,   majątek   Klingenschoenów, 

tożsamość spadkobiercy Fanny Klingenschoen, a także rozmiar jego wąsów. Niemniej jednak 

detektyw   zadawał   rutynowe   pytania   grzecznym   tonem,   bez   cienia   groźby,   i   Qwilleran 

odpowiadał niezwłocznie i szybko.

- Pańskie imię i nazwisko, sir?

- James Qwilleran, pisane przez „w". Bez inicjału.

- Mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy? - Detektyw wziął je do ręki, po czym oddał, 

niemal nie przyglądając się wąsom na zdjęciu i na twarzy. - Pański aktualny adres?

- Park Circle 315, Pickax.

- Od jak dawna pan tam mieszka?

- Dwa lata i miesiąc.

- Gdzie pan mieszkał przedtem?

- W Chicago, Nowym Jorku, Waszyngtonie, San Francisco...

- Często się pan przeprowadza, panie Qwilleran. Jaką pracę pan wykonywał?

- Byłem dziennikarzem przydzielonym do różnych redakcji.

- Czym się pan teraz zajmuje?

- Jestem właściwie na emeryturze, ale pisuję dla „Moose County coś tam".

- Co pan robi w Mooseville?

- Planuję - czy też planowałem - spędzić tu lato.

background image

- Teraz pańskie plany uległy zmianie?

- To zależy od pogody.

- Kiedy pan tu przyjechał?

- Jakieś trzy tygodnie temu.

- Czy prócz pana ktoś tu jeszcze mieszka?

- Dwa koty syjamskie.

- Jest pan właścicielem tej nieruchomości?

-   Jestem   jej   spadkobiercą;   należy   obecnie   do   masy   spadkowej   testamentu   Fanny 

Klingenschoen.

- Jakie związki łączyły pana z Ignatiusem Smallem?

- Zatrudniłem go w celu rozbudowania chaty.

- Jak długo pan go znał, panie Qwilleran?

- Około dziesięciu dni.

Były   to   rutynowe   pytania,   które   miały   na   celu   pozbawić   go   pewności   siebie,   i 

Qwilleran czekał na stary, znajomy cios. 

I doczekał się.

- Kto pochował go pod domem?

- Nie mam pojęcia - odparł bezzwłocznie Qwilleran. - Wolałbym,  żeby pan Small 

został pochowany gdzie indziej, i mam wrażenie, że pańscy ludzie też by woleli.

- Kiedy widział go pan po raz ostatni, panie Qwilleran?

- We wtorek rano.

- W jakich okolicznościach?

- Zgłosił się do pracy krótko przed tym, jak miałem pojechać do miasta na lunch. 

Powiedział, że zamierza osadzać okna, a ja zapłaciłem mu z góry za cały dzień roboty.

- Gotówką?

- Tak.

- Jaką sumę?

Qwilleran sięgnął po notatnik na stole.

- Pięćdziesiąt pięć dolarów.

- Spodziewał się pan jeszcze jakiegoś pracownika we wtorek?

- Nie.

- I gdzie pan przebywał w czasie między wyjazdem do miasta i znalezieniem ciała?

- Jadłem lunch z przyjaciółmi - Johnem Bushlandem i Rogerem McGillivrayem w 

„BA". Potem wsiedliśmy na łódź Bushlanda i popłynęliśmy na Wyspę Trzech Drzew. Przejść 

background image

się trochę - dodał. - Ale zerwał się sztorm i straciliśmy łódź. Po spędzeniu na wyspie kilku 

godzin zostaliśmy uratowani przez helikopter z biura szeryfa. Wszystko to zostało opisane w 

„Morning Rampage" i „Daily Fluxion".

- Kiedy pan tu wrócił?

- Kilka godzin temu.

- Gdzie pan przebywał między momentem, kiedy uratowano pana z wyspy, a chwilą 

powrotu dziś rano?

- W szpitalu w Pickax, gdzie pozostawałem pod opieką doktora Halifaksa.

- Wie pan cokolwiek o tym, co się wydarzyło pod pańską nieobecność?

- Oczywiście! Tornado zniszczyło nowe skrzydło, które budowałem.

- W jaki sposób znalazł pan zwłoki?

- Mój  kot zachowywał  się podejrzanie,  drapał  podłogę i próbował  się dostać pod 

chatę. Otworzyłem właz, żeby sprawdzić, co go tak denerwuje; zeskoczył do dziury i nie 

chciał wyjść, zostawiłem go więc pod podłogą i pojechałem na lunch.

Z pokoju gościnnego dobiegł przeraźliwy krzyk. Koko wiedział, że o nim mowa.

- Jak długo pana nie było?

- Około godziny.

- I co się stało, kiedy pan wrócił?

- Kotka robiła dużo wrzawy, bo samiec siedział pod podłogą, otworzyłem więc właz i 

stwierdziłem,   że  kopie  coś  w  piachu   i wydaje  dziwne  odgłosy.   Zszedłem   więc  za  nim  i 

zobaczyłem, że wygrzebał stopę.

Policjant   zwrócił   się   do   zastępcy   szeryfa,   który   pokazał   chromowaną   latarkę   w 

plastikowej torebce.

- Widział pan tę latarkę już wcześniej, panie Qwilleran?

- Jest typowa, ale wygląda jak ta, której używałem, znajdując się pod podłogą, dopóki 

nie zgasła nagle. Wyczerpana bateria.

Zastępca szeryfa wyjął ostrożnie latarkę z opakowania i przesunął włącznik; zabłysło 

światło. Qwilleran wzruszył ramionami.

- No cóż, wszystko tak teraz produkują.

- Kiedy wrócił pan ze szpitala, panie Qwilleran, czy panel ze sklejki był przybity w 

tym samym miejscu co teraz?

- Dokładnie.

- Tak pan go zostawił we wtorek?

- Tak.

background image

- Kiedy pan wtedy wyjeżdżał, zamknął pan drzwi?

- Tak. Zawsze tego pilnuję.

- Czy ktoś jeszcze ma klucz?

- Opłacam składkę w serwisie pani Glinko, więc mają mój klucz. Jest też zapasowy, 

chowam   go   na   osłoniętym   ganku,   na   wypadek   gdybym   zgubił   saszetkę   z   kluczami   albo 

zamknął się niechcący.

- Gdzie on jest?

- Proszę za mną.

Ruszyli na ganek, gdzie Riker czekał cierpliwie i nadstawiał ucha. Qwilleran mrugnął 

porozumiewawczo do redaktora i sięgnął ku górnej framudze drzwi.

- Niech go pan nie dotyka - uprzedził zastępca szeryfa i wspiął się na palce, by zajrzeć 

we wskazane miejsce. - Nie ma go tam.

- Proszę zajrzeć pod wycieraczkę - podsunął Qwilleran.

- Tam też nie ma - powiedział funkcjonariusz.

- To niezwykłe.

Detektyw zanotował coś.

- Pozostanie pan przez jakiś czas w tej okolicy, panie Qwilleran?

- To znaczy gdzie?

- Tutaj, pod tym adresem.

- Niewykluczone, że wrócę do Pickax, jeśli pogoda się nie poprawi.

- Proszę nas informować o miejscu pobytu. Być może będziemy potrzebować pańskiej 

pomocy.   I   bylibyśmy   zobowiązani,   gdyby   zgłosił   się   pan   do   nas   na   pobranie   odcisków 

palców, musimy je porównać z tymi, które znaleźliśmy... i jeszcze jedno - dodał, zerkając 

przez ramię na Rikera. - Proszę nie rozmawiać z nikim o tej sprawie.

Funkcjonariusze wzięli latarkę, puszkę po piwie, wycieraczkę i inne przedmioty w 

plastikowych torebkach, po czym wyszli; niemal natychmiast dopadł ich redaktor, zasypując 

pytaniami.

Qwilleran tymczasem uwolnił cierpiące zwierzaki z ich więzienia.

- Straciłeś swój chodniczek - zwrócił się do Koko.

Nalał podwójną szkocką dla przyjaciela, dla siebie szklankę soku z białych winogron i 

spodeczek tego samego dla kota.

- Masz ochotę zamoczyć sobie wąsy? - spytał, stawiając naczynie na podłodze.

Radiowozy   odjechały   niebawem,   a   do   chaty   przyczłapał   rozczarowany   redaktor   i 

osunął się niepocieszony na sofę.

background image

- Nie chcą gadać.

- Przekaż czytelnikom, że policja prowadzi śledztwo.

- Ty szczurze! Po to wlokłem się pół mili po błocie i w deszczu?

-   Gdyby   to   w   twojej   piwnicy   pojawił   się   trup   -   oznajmił   swemu   przyjacielowi 

Qwilleran - to też byś trzymał gębę na kłódkę.

- Nie podejrzewają cię chyba?

- Podejrzewają każdego, nie wyłączając małych zielonych ludzików w UFO.

- Jestem twoim najstarszym przyjacielem - przekonywał Riker. - Zawsze rozmawiałeś 

ze mną o różnych sprawach.

- Do tej chwili nigdy nie byłem w nie osobiście zaangażowany. Po raz pierwszy mam 

własnego trupa. Ale powiem ci jedno: ktoś tu w okolicy nienawidzi stolarzy.

Redaktor opróżnił jednym haustem szklankę i wstał.

- A jakie ty żywisz uczucia wobec stolarzy, Qwill?

- Takie same jak wobec redaktorów. Są chwile, kiedy mam ochotę ich zamordować!

Wciąż   lało,   więc   Qwilleran   podrzucił   Rikera   do   jego   wozu   zaparkowanego   przy 

szosie.

- Może wybierzemy się gdzieś na kolację, zwiadowco?

- Nie da rady - odparł Riker. - Przeczytałem swój horoskop w dzisiejszym „Rampage". 

Napisali,   że   nawiążę   relacje   z   osamotnioną   przyjaciółką,   więc   wieczorem   wychodzę   z 

Amandą.

Kiedy   Qwilleran   wrócił   do   chaty,   dopilnował   pewnej   drobnej   rzeczy.   Sięgnął   do 

stojaka z drewnem na ganku i wyciągnął ze schowka klucz. Wytarł odciski palców Mildred i 

w   ich   miejscu   zostawił   mnóstwo   własnych,   po   czym   wsunął   klucz   z   powrotem   do 

wydrążonego kloca. Następnie zadzwonił do swej przyjaciółki.

- Jak tam Roger?

-   Biedny   chory   chłopiec.   Sharon   siedzi   przy   nim   w   szpitalu,   a   ja   zajmuję   się 

dzieckiem. Jak się czujesz?

-   Doskonale,   dziękuję.   -   Nie   podali   jeszcze   w   radiu   informacji   o   morderstwie,   a 

Qwilleran nie zamierzał tego robić. 

- Masz dzisiejsze gazety z Nizin?

- Mam „Fluxion".

- Jak wygląda mój horoskop na dzisiejszy dzień?

- Zaczekaj, przyniosę gazetę. - Rozległ się szelest papieru. 

background image

- No, jest. Bliźnięta. „Nie narzekaj dzisiaj na brak silnych wrażeń. Wybierz się w 

podróż! Odwiedź przyjaciela! Zrób coś, co od dawna pragnąłeś zrobić". I co ty na to?

Kiedy podziękował Mildred i odłożył słuchawkę, zaczął się zastanawiać nad radą. W 

końcu zadzwonił do Bushy'ego, ale połączył się tylko z automatyczną sekretarką i usłyszał, że 

gospodarze wybrali się do Lockmaster i że można się z nimi tam skontaktować. Odszukał 

wizytówkę fotografa i wykręcił numer. Odebrał Bushy, który nie sprawiał wrażenia człowieka 

po nocy spędzonej na Wyspie Trzech Drzew.

- Co u ciebie? - spytał Qwilleran.

- Cieszę się, że jest mi ciepło i sucho, i że żyję. Dosłownie fruwam z radości. A ty?

- Ledwie się czołgam.

- No tak, straciłeś część domu, prawda? Jak miewały się koty, kiedy wróciłeś?

- Były w niezłej formie. Mildred uraczyła je epikurejskim posiłkiem.

- Nie zapominaj, że masz je przyprowadzić do studia na sesję zdjęciową. Może dzisiaj 

wieczorem? To tylko godzina drogi. Pogadamy o Trzech Drzewach. Dobrze nam to zrobi.

Qwilleran się zgodził. W końcu horoskop mu to podpowiedział.

- Co powiecie na małą przejażdżkę? - spytał koty, rozmrażając dwa kartony gulaszu 

wołowego dla siebie i dla nich. - Zawodowy fotograf zrobi wam portrety do konkursowego 

kalendarza. Wygracie w cuglach.

Zabrały się skrupulatnie do posiłku, pochłaniając mięso i zlizując sos, pozostawiając 

jednak marchewkę i ziemniaki nietknięte na obrzeżu talerza. Następnie zaczęły się myć w 

idealnie zgodnym rytmie, niczym doskonale wyszkolony chór: język-łapa na trzy czwarte... 

język-nos na trzy czwarte... język-ucho na trzy czwarte. Kiedy pojawił się wiklinowy kosz, 

wskoczyły do niego i usadowiły się na poduszce wypchanej pierzem, jakby się domyślały, że 

będą pozować do artystycznego kalendarza. Nim Qwilleran dotarł do Lockmaster, oboje spali 

w najlepsze.

Posiadłości   magnatów   drzewnych   w   Lockmaster   ozdobione   były   wieżyczkami, 

wimpergami,   oknami   wykuszowymi   i   werandami.   Teraz   mieścił   się   w   nich   zakład 

pogrzebowy,   muzeum,   dwie   firmy   ubezpieczeniowe,   trzy   agencje   nieruchomości   i   studio 

fotograficzne Bushlanda.

Bushy   i   jego   żona   przywitali   Qwillerana   na   progu   i   wszyscy   troje   uściskali   się 

serdecznie, jakby niedawna przygoda uczyniła z nich starych przyjaciół.

-   Niemal   odchodziłam   od   zmysłów   we   wtorek   wieczorem   -   wyznała   ze   łzami   w 

oczach Vicky.

- Przynajmniej było ci ciepło i sucho - przypomniał jej mąż.

background image

- To zdumiewające, że ty i Bushy znieśliście to znacznie lepiej od Rogera, choć jest od 

was o wiele młodszy.

- Roger to anemik - wzruszył ramionami Bushy. - Potrzebuje codziennie porządnej 

porcji   czerwonego   wina.   Moja   matka   była   Włoszką   i   twierdziła,   że   czerwone   wino   jest 

znakomitym lekiem na wszystko. Dlaczego nie wcierałem go sobie w głowę? Może bym nie 

wyłysiał.

- Wprowadź koty do studia, Qwill - poprosiła Vicky.

Salon  frontowy był  umeblowany  staroświeckimi   sprzętami  w   stylu  wiktoriańskim, 

które stanowiły oryginalne tło dla współczesnych fotografii. Qwilleran postawił koszyk przed 

marmurowym kominkiem i podniósł wieko. Wszyscy zachowywali się cicho, czekając, aż 

pokażą się koty, jednak ponad krawędzią koszyka widać było tylko czubek ucha. Qwilleran 

zajrzał do środka i stwierdził, że oba koty leżą zwinięte w kłębek, przypominając futrzaną 

poduszkę; głowy, nogi i ogony były ukryte przed wzrokiem.

- Pobudka! - wrzasnął Qwilleran. - Pozujecie do zdjęć!

Z poduszki wyłoniły się dwie głowy - Koko spoglądał bystro, całkowicie przytomny, 

Yum Yum była wyraźnie zaspana i zezowała.

-  Chodźmy   do   drugiego   pokoju   napić   się   czegoś,   a   one  tymczasem   oswoją   się   z 

otoczeniem - zaproponował Bushy.

Przez następne pół godziny Bushy i Qwilleran przeżywali ponownie horror, którego 

doświadczyli na wyspie.

- Teraz, kiedy o tym myślę - wyznał Qwilleran - to dochodzę do wniosku, że zniosłem 

to wszystko z większym hartem niż wówczas, gdy znalazłem martwego pająka w piecyku.

- Czułem w sobie jakąś wewnętrzną siłę, która pozwalała mi walczyć  z zimnem - 

oświadczył Bushy.

Im dłużej rozmawiali, tym mniej przerażająca wydała im się owa przygoda. Zaczęli 

dostrzegać ironiczny humor całej sytuacji. Mogli się z tego śmiać i prawdopodobnie robiliby 

to przez długie lata. Kiedy wrócili do salonu, by przystąpić do sesji fotograficznej, koty spały 

w najlepsze na dnie koszyka.

- No dobra, kochani, okażcie chęć do współpracy! - polecił Qwilleran.

Wsunął   do   kosza   obie   dłonie,   chwycił   Koko   mniej   więcej   w   połowie   grzbietu, 

zamierzając go wyjąć, ale kot wpił się pazurami w wiklinę i nie dał się wyciągnąć.

- No chodź, kochana - powiedział, wsuwając delikatnie ręce pod ciało Yum Yum, ale i 

ona dysponowała osiemnastoma sprawnymi haczykami, które wczepiły się w uchylone wieko 

koszyka. - Będę potrzebował pomocy.

background image

Vicky sięgnęła do koszyka, przemawiając łagodnie do kotów, i ostrożnie odczepiła 

lewą   łapę   kotki,   podczas   gdy   Qwilleran   zrobił   to   samo   z   prawą.   Potem   podnieśli   ją 

wspólnymi siłami, ale tylne pazury trzymały mocno. Nim zdołali uporać się z tylną częścią 

kota, przednia zdążyła zakleszczyć się o wiklinę.

Qwilleran   poczuł,   jak   zaczynają   go   boleć   plecy.   Wyprostował   się,   rozciągnął 

kręgosłup i odetchnął głęboko kilka razy.

- Musi być jakiś sposób - powiedział. - Troje inteligentnych dorosłych ludzi powinno 

poradzić sobie z dwoma kotami, które nie mają stopni uniwersyteckich ani prawa jazdy.

- Odwróćmy koszyk do góry nogami i wytrząśnijmy je na zewnątrz - podsunął Bushy.

Spróbowali tej metody, ale z koszyka wypadła jedynie poduszka, nie zaś koty.

- Proponuję, żebyśmy wrócili do pokoju i napili się jeszcze - oznajmił Bushy.

Zrobili tak, a Koko i Yum Yum pozostały przez resztę wieczoru przytwierdzone do 

swego podróżnego kosza.

Wracając do domu, Qwilleran nastawił radio na wiadomości o dwudziestej trzeciej i 

usłyszał,   co   następuje:   „Policja   donosi   o   znalezieniu   zwłok   człowieka,   którego 

zidentyfikowano jako Ignatiusa K. Smalla, stolarza imającego się dorywczych robót. Jego 

ciało było zakopane pod domkiem letniskowym na wschód od Mooseville. Według koronera 

przyczyną śmierci był cios w głowę, zgon nastąpił około czwartej po południu we wtorek. 

Nieruchomość   należy   do   masy   spadkowej   Fanny   Klingenschoen.   Obecnie   przebywa   tam 

James Qwilleran, zamieszkały na stałe w Pickax".

- Idioci! - powiedział Qwilleran. - Zrobili ze mnie podejrzanego numer jeden!

background image

Rozdział siedemnasty

Kiedy rozgłośnia PKX FM zaczęła powtarzać informację o zabójstwie stolarza co pół 

godziny,   telefon   Qwillerana   oszalał,   on   zaś   stwierdził,   że   rozmawia   z   zatroskanymi 

przyjaciółmi i znajomymi żartownisiami. „Nie, nie zrobiłem tego, a nawet gdybym zrobił, to 

myślisz, że bym ci powiedział?..." „Dziękuję, nie potrzebuję jeszcze adwokata; jeśli nie masz 

roboty, zacznij szukać klientów wśród ofiar wypadków". Były też telefony od wariatów, ale 

nauczył   się   radzić   sobie   z   nimi   jeszcze   w   czasach,   gdy   pracował   dla   gazet   w   wielkich 

miastach.

Obserwując   swoje   koty   pochłonięte   śniadaniem,   starał   się   zrekonstruować   scenę 

zabójstwa z ich perspektywy. Były zamknięte w pokoju gościnnym z wodą i kuwetą. Przez 

chwilę siedziały na parapecie i przyglądały się stolarzowi; Koko zapewne stukał ogonem w 

takt uderzeń młotka. Napiły się, poszurały żwirkiem w kuwecie i ucięły sobie kocią drzemkę 

na łóżku... Być może przyjechał jakiś samochód i zbudził je - w każdym razie zbudził Koko. 

Czy słyszał już wcześniej ten konkretny silnik? Co usłyszał potem? Głosy? Kłótnię? Hałasy 

towarzyszące walce? Czy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi? Podnoszonej klapy? Potem 

zaczęły docierać niewyraźne odgłosy spod podłogi. W końcu klapa znów huknęła i samochód 

odjechał... A może zabójca przybył na piechotę od strony plaży? Nie można było wykluczyć 

takiej możliwości... Wszystko przebiegało cicho, Koko zaś napił się jeszcze trochę wody, a 

później spał, dopóki nie obudził go grzmot tornada i przeraźliwy trzask wschodniego skrzydła 

chaty. Oba koty skuliły się pod łóżkiem. Potem usłyszały deszcz uderzający o dach. Zapadła 

ciemność, a one były głodne.

Wszystko   to   wydarzyło   się   trzy   dni   temu.   Teraz   były   nasycone   białym   mięsem 

tuńczyka   i   siedziały   gdzieś   wysoko   w   górze,   łącząc   się   duchowo   ze   swoimi   błogimi 

wnętrznościami. Koko usadowił się na głowie łosia, podczas gdy Yum Yum przycupnęła na 

belce   pod   sufitem,   spoglądając   na   stół,   gdzie   Qwilleran   robił   często   ciekawe   rzeczy   z 

maszyną   do   pisania,   nożyczkami   i   klejem   kauczukowym.   Koty   pozostały   na   swoich 

posterunkach   nawet   wtedy,   gdy   do   chaty   wpuszczono   dwóch   funkcjonariuszy   z   policji 

stanowej.

Tym   razem   rudowłosy   detektyw   z   posterunku   w   Pickax   przedstawił   inspektora   z 

Nizin,   bez   wątpienia   specjalistę   od   zabójstw.   Wyjaśnił,   że   potrzebują   dodatkowych 

informacji. Qwilleran uznał za rzecz dziwną, że władze stanowe wysyłały człowieka czterysta 

background image

mil dalej w sprawie śmierci stolarza pracującego dorywczo, podczas gdy setki morderstw w 

stolicy stanu wciąż czekały na wyjaśnienie. Prychnąwszy cynicznie w sumiaste wąsy, doszedł 

do wniosku, że funkcjonariusz z wydziału  zabójstw  chciał  po prostu uciec na chwilę od 

miejskiego gwaru i być może połowić przy okazji ryby.

- Proszę usiąść - powiedział Qwilleran, robiąc nieco porządku na stole.

Inspektor  przysunął  sobie  krzesło, podczas  gdy lokalny funkcjonariusz  pozostał  w 

pozycji stojącej.

Po wstępnej rozgrzewce inspektor spytał:

- Czy Ignarius Small był w pańskim przekonaniu dobrym stolarzem?

- Wydawało się, że zna swój fach.

- Polecono go panu?

- Nie. Był zamiejscowy i jedyny, którego mogłem znaleźć. W tym zakątku brakuje 

stolarzy podczas letnich miesięcy.

- Jak go pan znalazł, sir?

- Ci podziemni budowlańcy, jak ich tu nazywają, przesiadują w knajpach. Przysłał go 

właściciel baru.

- Mógłby pan opisać, jakim był człowiekiem?

- Dużo się uśmiechał... i był otwarty na polecenia i sugestie.

- Zawsze je wykonywał?

- W miarę swoich możliwości, że się tak wyrażę. Nie był zbyt bystry, zbywało mu też 

na energii.

- A więc określiłby go pan jako... leniwego?

-   Jeśli   można   tak   powiedzieć   o   człowieku,   który   zasypia   w   trakcie   przykrywania 

dachu, to owszem, można go określić mianem leniwego albo cierpiącego na narkolepsję.

- Co pan wówczas odczuwał, sir?

Qwilleran pomyślał: oho, zaczyna sondować, uważaj na każdy krok... Zwracając się 

do inspektora, wyjaśnił:

- Byłem zadowolony, że udało mi się znaleźć kogoś, kto chce dla mnie pracować. W 

tej sytuacji nie mogłem być wybredny.

- Popełniał błędy?

- Sporadycznie, ale zawsze dało się to naprawić.

- Czy kiedykolwiek stracił pan z jego powodu panowanie nad sobą?

- Co pan ma na myśli?

- Czy kiedykolwiek groził mu pan fizycznie?

background image

Qwilleran popatrzył na detektywa obojętnym wzrokiem, zmrużywszy posępnie oczy.

- Czy zechciałby pan mówić jaśniej?

- Czy... groził mu pan... że walnie go w głowę deską?

Qwilleran   natychmiast   przypomniał   sobie   lunch   w   „BA"   z   Bushym   i   Rogerem. 

Podsłuchiwano ich!

W tym momencie zadzwonił telefon; okryte futrem ciało runęło z belki pod sufitem, 

wylądowało na stole, wpadło w panikę, zaczęło przebierać dziko łapami, rozrzucając papiery i 

pióra, przeleciało obok głowy inspektora na najbliższą półkę z książkami, skoczyło na barek i 

zderzyło się z innym okrytym futrem ciałem, które spadło z głowy łosia, odbiło się od oparcia 

sofy śmignęło obok stołu, przemknęło po oparciach krzeseł i wpadło na lampę. Telefon wciąż 

dzwonił. Okryte futrem ciała fruwały w każdym kierunku. Szu! Fiu! Trzej mężczyźni uchylali 

się gwałtownie. Po chwili sygnał telefonu umilkł i oba koty spoczęły na sofie, gdzie zaczęły 

się oddawać wzajemnemu lizaniu wyimaginowanych ran.

- Przepraszam - powiedział Qwilleran. - Dostały kociego ataku.

- Telefon je przestraszył - zauważył miejscowy policjant.

Inspektor podniósł się ze swojego miejsca.

- Dziękuję za współpracę, sir. Może będziemy jeszcze chcieli z panem rozmawiać.

Kiedy detektywi wyszli, Qwilleran zwrócił się do kotów:

- Nigdy nie przestraszyłyście się telefonu!

Dał im na pocieszenie kilka okruchów jedzenia.

Rozpalił ogień w kominku, by rozproszyć mrok zasnutego chmurami nieba i przegnać 

wilgoć będącą efektem dwudniowej nieprzerwanej ulewy, potem wyciągnął się na sofie z 

filiżanką kawy. Koty zwinęły się w przytulny kłębek na chodniczku tuż obok - grzbietami do 

ciepłego   ognia,   wlepiwszy   spojrzenie   niebieskich   oczu   w   twarz   Qwillerana,   czekając   na 

rozmowę.

- Przyszła mi do głowy myśl - oznajmił Qwilleran, gładząc się po wąsach - że w 

Mooseville grasuje seryjny morderca - absolutny socjopata.

Koko odpowiedział pełnym zdecydowania „miau!".

- Dziękuję, sir, za ten objaw zaufania. W przeciwieństwie do ciebie izba handlowa 

odrzuci tę sugestię; to nie najlepsza reklama dla turystycznej miejscowości. Podejrzewam 

jednak, że policja coś wywęszyła. Po co w przeciwnym razie ściągaliby tu swoje szychy? Jest 

dla   nich   dość   roboty   na   Nizinach.   Podejrzewają,   tak   jak   ja,   że   kilka   odosobnionych 

przypadków to w gruncie rzeczy seryjne morderstwa!

background image

-   Miau!   -   odezwał   się   ponownie   Koko,   zdradzając   niezwykłe   zainteresowanie 

tematem.

-  Przykro   mi,  stary  -  westchnął  Qwilleran.  -  Jedno  ciało  wystarczy.   Nie  będziesz 

więcej kopał! - Pogładził w zamyśleniu wąsy. - Gdzie zamierzają szukać podejrzanych? Może 

to być najzwyklejszy osobnik cierpiący na ukryte zaburzenia osobowości, który zabija, nawet 

o tym nie wiedząc. Jest głęboko przekonany, że to nie on. To może być kurator oświaty albo 

szef izby handlowej! Dlatego tak trudno schwytać tego rodzaju przestępcę. Powiedziałbym, 

że   policja   ma   przed   sobą   trudne   zadanie.   Zabójcą   jest   być   może   ktoś,   kto   miał   kiedyś 

nieprzyjemne   doświadczenia   z   konkretnym   stolarzem   i   zaczął   przenosić   swój   uraz   na 

wszystkich przedstawicieli tego zawodu. Albo może to być inny stolarz - monopolista, który 

pragnie zgarniać wszystko dla siebie. Jeśli mamy do czynienia z takim przypadkiem, to gdzie 

się taki człowiek podziewał, kiedy potrzebowałem fachowca?

Qwilleran wstał, by nalać sobie jeszcze kawy. Koty pozostały na swoich miejscach. Po 

powrocie na sofę podjął przerwany wątek:

-   Nie   daje   mi   spokoju   logistyka   ostatniej   zbrodni:   jak   spuścić   ciało   przez   właz, 

zaciągnąć je na środek podpiwniczenia, nie pozostawiając widocznego śladu, i zakopać pod 

sypkim piaskiem - wszystko w przestrzeni o wysokości nieco ponad pół metra, może nawet 

mniejszej. Oczywiście Iggy był chudy jak frytka; nie mógł ważyć więcej niż czterdzieści parę 

kilo. Qwilleran zaczął przygładzać energicznie wąsy. - Czy to możliwe, by Iggy znajdował się 

już pośrodku podpiwniczenia, kiedy został zaatakowany? Czy to możliwe, by zabójca zwabił 

go tam opowieścią o skarbie Klingenschoena?... Koko, słyszałeś te hałasy pod podłogą? Jeśli 

odpowiedź jest twierdząca, zastukaj ogonem trzy razy.

Na chodniczku przed kominkiem nie drgnął nawet jeden wąs; oba koty ucinały sobie 

popołudniową drzemkę.

Qwilleran zakrył palenisko, nie budząc zwierzaków, i pojechał do Mooseville odebrać 

pocztę i kilka swoich rzeczy, które skonfiskowała policja.

Na poczcie zauważył, że klienci rozmawiają o morderstwie, liżąc znaczki i otwierając 

przesyłki, ale szybko zmieniają temat na jego widok. Jego korespondencja była obfita - zbyt 

obfita, zważywszy na to, że sekretarka, którą zatrudniał, wyjechała na wakacje. Zawsze tak 

było. Wiedział, że jego cudowne ocalenie na Wyspie Trzech Drzew spowoduje kolejną falę 

listów od życzliwych, rozgłos zaś związany ze sprawą morderstwa przyniesie jeszcze większy 

zalew korespondencji.

Kiedy   Qwilleran   wszedł   do   sklepu   żelaznego,   miał   świadomość,   że   jest   pożerany 

wzrokiem przez innych klientów. Zwrócił się do właściciela:

background image

- Dzięki, że przykręciłeś kurek z deszczem, Cecil.

Huggins   był   prezesem   izby   handlowej   i   uważał,   że   z   racji   swej   funkcji   jest 

odpowiedzialny za pogodę.

- Za późno! - odparł ze smutkiem. - Turyści wyjeżdżają tłumnie, a wędkarze robią mi 

piekło.   Nie   widzieliśmy   słońca   od   trzech   dni...   Pozwoli   pan,   że   o   coś   spytam   -   dodał 

zniżonym głosem. - Czy to prawda, co mówią w radiu?

- Smutne, ale prawdziwe.

- Morderstwo szkodzi interesom, jak pan wie. Bardziej niż deszcz. Turystom się nie 

podoba, że na wolności grasuje morderca. Jak zwłoki znalazły się pod pańskim domkiem, 

panie Q?

- Sam chciałbym to wiedzieć.

- Czy policja bardzo pana niepokoi?

- Powiedziałbym, że niepokoi każdego.

- Mają jakichś podejrzanych?

Do rozmowy wtrącił się klient - wielki mężczyzna w krzykliwym stroju kowbojskim i 

drogich butach.

- Hej, to pan jest tym facetem, który ma trupa pod podłogą? - spytał z pucołowatym 

uśmiechem.

-   Z   przyjemnością   informuję,   że   trup   nie   znajduje   się   już   pod   podłogą   -   odparł 

grzecznie Qwilleran.

- Jak się tam znalazł?

- Lou - zwrócił się do niego łagodnie właściciel sklepu, biorąc go za ramię - zajrzyj do 

działu   narzędziowego.   Jest   tam   nowa   wyrzynarka   elektryczna,   właśnie   ją   dostaliśmy. 

Spodoba ci się. Dam ci jako stałemu klientowi zniżkę w wysokości pięciu centów.

Wielki mężczyzna oddalił się czym prędzej na drugi koniec sklepu, a Cecil potrząsnął 

głową i wyjaśnił:

- Czasem się naprzykrza, ale wydaje dużo pieniędzy na narzędzia, więc nie chcę go 

obrażać. Czasem mam wyrzuty sumienia, bo wiem, że nigdy nie używa zakupionego sprzętu, 

ale facet z jego forsą musi ją na coś wydać, więc niech wydaje na piły elektryczne. Tak 

mówię. Mam rację?

- Nie jest to pozbawione sensu - przyznał Qwilleran. 

- Słyszałeś coś o powodziach?

- Najgorsze od lat! Strumienie w okręgu wylewają do Itti-bittiwassee, a ta zatapia 

farmy i porywa mosty. Fatalnie! Mówią przez radio, które drogi są zamknięte.

background image

Qwilleran kupił nową latarkę i dorobił sobie jeszcze jeden klucz.

- Masz wykaz klientów, którzy dorabiają klucze, Cecil?

- Nic z tego, panie Q. Biorąc pod uwagę wykazy, które muszę przechowywać dla 

władz, nie mogę zawracać sobie głowy ludźmi, którzy zgubili klucze.

Właściciel   sklepu   odprowadził   Qwillerana   do   drzwi   i   gdy   znaleźli   się   z   dala   od 

sprzedawców i klientów, oznajmił:

-   Jest   coś,   co   powinienem   panu   powiedzieć,   panie   Q.   Niektórzy   z   miejscowych 

rozmawiali dziś rano o panu w sposób, który mi się nie podoba. Jest pan wielkim gościem, 

kiedy rozdaje pan pieniądze z majątku K, ale niech tylko ochłapie pana odrobina błota, są 

gotowi wdeptać pana w rynsztok.

- Interesująca uwaga - odparł Qwilleran. - Ale nie bardzo rozumiem.

Cecil rozejrzał się pospiesznie i wyszeptał:

- Pewien miejscowy element - wichrzyciele i ci niezbyt rozgarnięci - uważa, że to pan 

zamordował stolarza i zakopał jego ciało. Jeśli nie znają prawdy, to ją sobie wymyślają, poza 

tym lubią narozrabiać.

Qwilleran potraktował to lekko.

- Może powinienem zadzwonić do pani Glinko i wynająć ochroniarza.

- Na pana miejscu, panie Q, wróciłbym do Pickax i poczekał, aż wszystko przycichnie. 

Jest   jeszcze   coś,   o   czym   się   cicho   mówi:   kiedy   widziano   Clema   Cottle   po   raz   ostatni, 

pracował dla pana.

Qwilleran   podziękował   mu   za   troskę   i   wyszedł   ze   sklepu.   Pomyślał,   że   właśnie 

dowiedział się czegoś nowego o mieszkańcach Mooseville - doskonały temat do jego rubryki.

Kiedy jednak wrócił do chaty, dobre samopoczucie z miejsca go opuściło. Wnętrze 

wyglądało jak pobojowisko. Przypomniał sobie ostrzeżenie Cecila... ale potem zorientował 

się   w   naturze   zniszczeń   i   zidentyfikował   winowajców.   Stół   był   zmieciony   do   czysta,   z 

wyjątkiem maszyny do pisania; indiańskie chodniczki, co do jednego, były wepchnięte w 

kąty, a frędzle obgryzione; torba Emmy Wimsey leżała przewrócona, a zawartość rozsypała 

się po podłodze.

- Niedobre koty! - ryknął Qwilleran.

Yum   Yum   wpełzła   pod   sofę;   Koko   wskoczył   z   podłogi   na   drewnianą   skrzynię, 

stamtąd na gzyms kominka, stamtąd zaś na głowę łosia, zamieniając się w zwinną niewyraźną 

plamę jasno-ciemnego futra. Łajanie nie zdałoby się na nic. Był to koci protest przeciwko 

uwięzieniu i zaniedbaniu przez kilka ostatnich dni. Pewnie koty winiły go nawet za brak 

słońca.

background image

Qwilleran pozbierał cierpliwie z podłogi pozrzucane przybory pisarskie. Wyprostował 

cierpliwie chodniczki. Pozbierał cierpliwie papiery Emmy.

- Mam nadzieję, że wy, koty, zdajecie sobie sprawę, że ubiegam się o świętość, robiąc 

to z taką wyrozumiałością - powiedział.

Brakowało   połowy   piór   i   ołówków,   ale   wiedział,   gdzie   są.   Za   pomocą   miotły 

przyniesionej ze schowka sięgnął pod ulubioną sofę Yum Yum i odzyskał, co następuje:

Kilka kulek kocich włosów.

Szczoteczkę do zębów o czerwonej rączce.

Dwa pisaki i jeden złoty długopis.

Trzy ołówki.

Kartkę od Polly Duncan, poznaczoną śladami pazurów.

Opakowanie po taniej szmince, bez wątpienia Joanny.

Białą skarpetę z zielonym sportowym paskiem.

Qwilleran ukoił swe uczucia filiżanką kawy i sesją z otwieraczem do listów. Najpierw 

przeczytał kartkę od Polly Duncan; nie mogła przywyknąć do angielskiego klimatu; miała 

kłopoty z oddychaniem.

- Uważa, że ma problemy! - powiedział na użytek tego, kto zechciał słuchać.

Następnie otworzył list z domu spokojnej starości.

Drogi panie Owilleran,

pomyślałam   sobie,   że   chciałby   pan   o   tym   wiedzieć.   Wczoraj   nasza   droga   Emma 

obchodziła urodziny. Dostała tort ze świeczkami i miała na głowie papierowy kapelusz. Kiedy 

jedna z pracownic kładła ją do łóżka, Emma powiedziała: „Słyszę skrobanie pod drzwiami".  

Krótko potem zmarła spokojnie podczas snu. Skończyła właśnie dziewięćdziesiąt lat.

Z poważaniem Irma Hasselrich

Emma   Wimsey   miała   długie   życie,   pomyślał   Qwilleran.   Zdobyła   wykształcenie, 

założyła rodzinę, pracowała na farmie, czciła swego Pana, zbierała małe opowieści i spędziła 

ostatnie dni pośród tych troskliwych kanarków w żółtych fartuchach. Dopiero gdy wyobraził 

sobie   tę   maleńką   kobietę   w   papierowym   kapeluszu   podczas   swych   dziewięćdziesiątych 

urodzin, poczuł ukłucie smutku. Otwierając jej walentynkowe pudełko, zrobiło mu się żal, że 

nikt z jej rodziny nie pragnął tego nędznego dziedzictwa. Gdyby zostawiła po sobie zegar 

background image

stojący i pianino z drewna różanego, jej bliscy walczyliby o spadek - gorzki temat do „Piórka 

Qwilla".

Pudełko kryło w swym wnętrzu świecidełka i karteluszki, między innymi pożółkły 

wycinek ze starego wydania „Pickax Picayune", prawdopodobnie sprzed siedemdziesięciu lat.

Uroczystość ślubna Emma Huggins i Horacy Wimsey z Black Creek połączyli  się 

węzłem małżeńskim podczas nabożeństwa niedzielnego w kościele w Mooseville o czwartej 

po   południu.   W   weselu   uczestniczyło   sześć   osób.   Poczęstunek   podano   w   podziemiach 

kościelnych.

Pośród   pamiątek   znajdowała   się   dziesięciocentówka   z   bawołem   i   pens   z   głową 

Lincolna;   niebieska   wstążka,   trofeum   zdobyte   na   jakimś   konkursie   domowych   marynat; 

cienki pierścionek z kilkoma maleńkimi granatami, z których jednego brakowało; kawałeczek 

kości słoniowej, bez wątpienia dziecięcy ząbek, zapewne pierworodnego.

Koty wyszły z ukrycia, by uczestniczyć w podniecającym zdarzeniu, i gdy Qwilleran 

zajmował się zawartością torby, wierciły się niespokojnie. Widząc kartki, zawsze wiedziały, 

co to jest; lubiły, kiedy im czytał na głos. W torbie znajdowały się zeszyty szkolne zapisane 

codziennymi refleksjami i plik rękopisów na liniowanym papierze.

- Jest to dorobek pisarski kobiety mieszkającej na farmie; uczęszczała do college'u 

nauczycielskiego,  uczyła  przez jakiś  czas  i zrezygnowała  z pracy,  by zająć się rodziną  - 

wyjaśnił swoim słuchaczom. - Nigdy nie zapomniała ortografii, interpunkcji i kompozycji 

dobrego zdania, i z pewnością odczuwała potrzebę pisania.

Przeglądając   jej   zbiór,   natrafił   na   opowieść   zatytułowaną   Twarz   na   moście.   Była 

opatrzona przypisem: „Prawdziwa historia, którą opowiadałam swoim dzieciom wiele razy. 

Zawsze słuchały jej z lękiem".

- Oto historia, która zmrozi wam wąsy - poinformował koty i zaczął głośno czytać.

Twarz   na   moście   Kiedy   zaczęłam   uczyć   w   jednoizbowej   szkole   niedaleko   Black 

Creek, mieszkałam u pewnej rodziny na farmie i musiałam pokonać codziennie trzy mile bez 

względu na pogodę. Zawsze wychodziłam wcześnie, ponieważ trzeba było rozpalić w piecu, 

przygotować lampy naftowe, umyć szklane klosze i zamieść podłogę.

Pewnego dnia pod koniec listopada, nim śnieg zaczął pokrywać brązowy krajobraz 

bielą,   wyruszyłam   do   szkoły   w   gęstej   ciemności.   Nad   strumieniem   był   przerzucony 

zadaszony most; och, jakże się bałam przechodzić tamtędy po ciemku! Owego dnia, kiedy 

wkroczyłam w mroczny tunel, zobaczyłam coś, co przyprawiło mnie o drżenie kolan. Na 

drugim końcu znajdowała się jakaś dziwna rzecz - było to małe, okrągłe, białe i unosiło się w 

powietrzu.   Stałam   bez   ruchu   z   otwartymi   ustami,   gdy   się   zbliżało,   lekko   rozkołysane. 

background image

Chciałam   się   odwrócić   i   uciec,   ale   stopy   miałam   przyrośnięte   do   ziemi.   I   wtedy 

uzmysłowiłam sobie, że to TWARZ - nie ciało, a jedynie biała twarz! Zaczęła wydawać 

dziwne dźwięki: „U-u-gh! U-u-gh!"

Próbowałam krzyknąć, ale z moich ust nie dobył się żaden dźwięk. Wtedy w moją 

stronę wyciągnęły się dwie białe dłonie. „U-u-gh! U-u-gh!"

Kiedy   biała   twarz   zbliżyła   się   do   mnie,   o   mało   nie   zemdlałam,   ale   wówczas 

rozpoznałam ją. Była to pewna blada młoda dziewczyna z naszego kościoła. Miała na sobie 

czarne ubranie i czarny szal na głowie, i próbowała mi powiedzieć, żebym się nie bała. Była 

głuchoniema.

Qwilleran przygładził z zadowoleniem wąsy. To była opowieść, jaka spodobałaby się 

jego czytelnikom, poza tym  naprawdę się wydarzyła  w Black Creek; być  może ten most 

wciąż się tam znajdował. Zagłębił się z ciekawością w torbę pełną rękopisów i zaczął czytać, 

jak syn  Emmy został zaatakowany przez rój dzikich pszczół, które goniły go do samego 

domu, i jak dłonie kuzynki Emmy dostały się do wyżymaczki jednej z pierwszych pralek 

elektrycznych.   Były   tam   też   miejscowe   legendy,   przygody   drwali   i   górników,   a   także 

opowieść o Dyńce, kotce, która drapała pod drzwiami.

Qwilleran rozmyślał gorączkowo. „Moose County coś tam" mógł zamieścić te lokalne 

historie   pod   nazwiskiem   Emmy   na   stronie   drugiej   wraz   z   tekstem   „Piórkiem   Qwilla"; 

zamierzał  napisać  wstęp  do jednego  i drugiego.  Arch  Riker  też  mógłby  to  wydrukować; 

miejscowy   folklor   cieszył   się   coraz   większym   zainteresowaniem.   Gdyby   Fundacja 

Klingenschoenów zdecydowała się wydać to w formie książki, wpływy mogłyby stanowić 

zaczątek   Stypendium   Emmy   Wimsey   -   chyba   że   wtrąciliby   się   chciwi   spadkobiercy;   tą 

sprawą zająłby się Hasselrich.

- Jeśli opublikujemy tę książkę - zwrócił się do kotów - to mała dama zatańczy w 

swoim grobie. I mam nadzieję, że jej pozbawieni serca krewni udławią się!

Zagłębiając się w lekturze, był w stanie rozróżnić między wczesnym i późniejszym 

etapem   pisarstwa   Emmy.   W   przypadku   starszych   manuskryptów   papier   był   pożółkły, 

atrament zaś wyblakły. Teksty były pisane dłonią drżącą od wieku albo osłabienia.

Jeden   z   nich   różnił   się   w   sposób   przejmujący   od   pozostałych   w   tym   zbiorze. 

Nabazgrany na firmowej papeterii domu opieki, powstał najprawdopodobniej po przybyciu 

Emmy do owej placówki. Pismo było prawie nieczytelne, talent narracyjny autorki też stracił 

swą dawną siłę. Rzecz zatytułowana Tragedia rodzinna stanowiła po prostu relację z faktów, 

pozbawioną wdzięku czy emocji. Qwilleran nie miał ochoty czytać tego głośno.

background image

Mój mąż był farmerem. Mieliśmy czterech synów i jedną córkę. Była piękna. Na imię 

miała   Violet.   Mogła   zdobyć   wspaniałego   młodego   człowieka,   ale   zakochała   się   w 

nieokrzesanym osobniku. Jej bracia błagali ją, by się z nim nie wiązała, ale ona nie chciała ich 

słuchać,   więc   ojciec   ją   wydziedziczył.   Mąż   Yiolet   nigdy   nie   zbudował   jej   prawdziwego 

domu. Mieszkali w szopie. Ich mała córeczka chodziła do szkoły w łachmanach. Mężczyźni z 

mojej rodziny nie pozwalali mi jej odwiedzać. Zaglądałam przez okno do izby szkolnej, by 

popatrzeć   na   swoją   wnuczkę.   Dawałam   nauczycielce   ubrania   dla   niej.   Pewnego   dnia 

dziewczynka przyszła do klasy zapłakana. Jej matka zachorowała, była cała czarna i sina. 

Nauczycielka zawiadomiła szeryfa. Aresztował męża Yiolet za to, że ją pobił. Ten łajdak nie 

siedział  długo w więzieniu.  Yiolet  była  w ciąży.  Zmarła  w  czasie porodu. Starsza córka 

musiała doglądać domu i opiekować się dzieckiem.

Nauczycielka powiedziała, że w ciągu jednej nocy zmieniła się z małej dziewczynki w 

kobietę.  Krążyło  mnóstwo plotek.  Niemowlę  wyrosło  na piękne dziecko.  Wiedziałam,  że 

dzieje się coś strasznego. Kiedy dziewczynka miała dwanaście lat, zastrzeliła się z ojcowskiej 

strzelby. Modliłam się do Pana, by go ukarał. Moje prośby zostały wysłuchane. Pewnego dnia 

przygniotła go tylna klapa od wywrotki i zabiła.

Qwilleran nie tracił czasu, tylko zadzwonił do właściciela sklepu żelaznego, który był 

spokrewniony   przez   małżeństwo   z   Wimseyami.   Zapytał   Cecila   wprost,   bez   owijania   w 

bawełnę.

-   Tak   -   padła   odpowiedź.   -   Mały   Joe   to   wnuczka   Emmy.   Naprawdę   nazywa   się 

Joanna, Joanna Trupp. Nie chce mieć nic wspólnego z Wimseyami czy Hugginsami; trzyma 

się na uboczu. Nie wiem dlaczego. Nigdy nie daliśmy jej żadnego powodu. Wszyscy krewni 

jej współczują. To smutna sprawa. Ale z tego, co wiem, jest dobrym hydraulikiem.

- Dlaczego mówisz, że to smutna sprawa? - zainteresował się Qwilleran.

- Widzi pan, Duży Joe wykorzystywał seksualnie obie córki po śmierci żony. Pewnie 

dlatego młodsza się zabiła. Miała dopiero dwanaście lat. Zastrzeliła się ze strzelby taty. Duży 

Joe był wredny! Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Bóg wie doskonale, że każde rodzinne 

drzewo wypuszcza jedną gałąź, która jest niezdrowa i uschnięta. Mam nadzieję, że Joanna 

daje sobie radę.

background image

Rozdział osiemnasty

Gdy tylko Qwilleran uzyskał potwierdzenie, że Joanna to wnuczka Emmy Wimsey, 

wiedział, co zrobić z pudełkiem walentynkowym. Znalazł pośród pamiątek po Emmie dwie 

sztuki biżuterii; czuł, że powinien je zaproponować Joannie. Dorzucił jeszcze szminkę, którą 

Yum Yum schowała pod sofą, po czym umocował pudełko przy rowerze.

Joanna mieszkała przy Hogback Road, jednej z dróg, która została z powodu wylania 

rzeki zamknięta, ale dzięki swemu wyczynowemu rowerowi mógł ominąć tereny pod wodą. 

Nigdy nie miał do czynienia z powodzią. Jako reporter zajmował się pożarami, zamieszkami, 

katastrofami samolotowymi, trzęsieniami ziemi i wojnami, ale nie powodziami. Trudno było 

sobie wyobrazić  przyjazną  Ittibittiwassee  wylewającą  się z brzegów, oszalałą,  zatapiającą 

farmy i niszczącą mosty. Teraz mógł to zobaczyć na własne oczy, poza tym był to niezły 

temat do jego rubryki.

Ruszył   wzdłuż   wybrukowanej   Sandpit   Road,   a   potem   na   wschód,   po   żwirowej 

Dumpy, i choć znajdował się w odległości pół mili od rzeki, wyczuł zmianę w atmosferze. 

Odgłosy towarzyszące zwykle okolicy - świergoty, szelesty, krakania, skrzeczenia - umilkły i 

wszędzie rozbrzmiewała cisza zalanych pól pod ciężkim niebem. Kiedy przed jego oczami 

pojawiła się Ittibittiwassee, nie była już rzeką; była jeziorem, a z jego szklanej tafli, jak okiem 

sięgnąć,   wynurzały   się   przechylone   drzewa,   stodoły   i   szopy.   Nad   mokradłami   krążyły 

jastrzębie, wypatrując padliny. Sceneria tonęła w niesamowitej i chorobliwej ciszy.

Hogback   Road   była   nieprzejezdna,   ale   Qwilleran   ruszył   przez   las,   który   rósł   na 

wyższym terenie, równoległym do drogi. Kiedy pokonał ostatnią wydmę, zobaczył podwórze. 

Większość znajdującego się tam sprzętu i instalacji była zatopiona. Klatki ze zwierzętami 

porwała powódź, a buda o płaskim dachu była niebezpiecznie przechylona, grożąc upadkiem. 

Nigdzie   nie   dostrzegł   furgonetki;   jego   właścicielki   też   nie   było   nigdzie   widać.   Mimo 

wszystko   zawołał   ją   głośno   po   imieniu   raz   czy   dwa,   a   jego   głos   niósł   się   zaskakująco 

donośnie po tym sztucznym jeziorze.

Grząski pas ziemi na krawędzi rozlewiska dowodził, że woda zaczyna się cofać albo 

wsiąkać w piaszczystą glebę, odsłaniając pobojowisko: namokłe papiery i szmaty, kawałki 

drewna, opakowania po jedzeniu, puszki po piwie i zabłocony kawałek materiału w szkocką 

kratę, który przypominał koszulę, w której Joanna chodziła na co dzień. Podniósł toporny 

drewniany krzyż, który niegdyś znaczył grób jakiegoś zwierzęcia, i wydobył z błota duży 

background image

czerwony chodnik. Potem wskoczył z powrotem na rower i ruszył przez las, kierując się w 

stronę miasta.

Dumpy   Road,   ze   swymi   koszmarnymi   przyczepami   mieszkalnymi   w   otoczeniu 

wraków samochodowych, przedstawiała w ten szary dzień jeszcze bardziej przygnębiający 

widok   niż   zwykle.   Była   pokryta   koleinami   i   pełna   zdradzieckich   pułapek   po   ulewnym 

deszczu. Qwilleran musiał cały czas koncentrować się na jeździe. Nagle coś świsnęło mu koło 

ucha,   przerażająco   blisko;   zobaczył   uderzający   o   ziemię   kamień   wielkości   grejpfruta. 

Odwrócił się, by stwierdzić, skąd nadleciał, i poczuł, jak drugi pocisk ociera mu się o ramię. 

Jednocześnie dostrzegł dwie postaci chowające się za budą.

Qwilleran nie zwiedzał już więcej tego dnia okolicy. Pojechał z powrotem do chaty i 

zadzwonił do pani Glinko.

- Widziała pani ostatnio Małego Joe? - spytał.

- Znowu coś cieknie? - odparła z typowym dla siebie humorem.

-   Nie,   ale   jej   dom   został   zniszczony   przez   powódź,   więc   martwię   się   o   nią.   Nie 

chcielibyśmy stracić pierwszorzędnego hydraulika, prawda?

- Nic jej nie jest. Kręci się gdzieś w okolicy. Chce pan, żebym ją wyekspediowała? 

Cha, cha, cha!

- Nie, dzięki.

Qwilleran   zwrócił   się   do   kotów,   które   chodziły   za   nim   krok   w   krok,   jakby 

zaniepokojone - albo głodne.

- Nie jest to raj wakacyjny, jaki sobie wymarzyłem - powiedział do nich. - Chciałbym 

przeczytać swój horoskop na dzisiaj.

Ponownie podniósł słuchawkę i zadzwonił do Mildred Han-stable.

- Mówi Qwill. Jak Roger?... To dobrze. Martwiłem się o niego... Nie, absolutnie. Ani 

wzmianki o podejrzanych. Kiedy Roger wróci do roboty, może się czegoś dowiemy. Tak na 

marginesie, masz jakieś gazet z Nizin?... Doskonale. Jaki jest mój horoskop na dzisiaj?

Słuchał przez chwilę, potem powiedział:

- Dziękuję, Mildred. Umówmy się na kolację w przyszłym tygodniu.

Przygładził   wąsa.   Przepowiednia   w   „Morning   Rampage"   głosiła:   „Zanosi   się   na 

ciekawe   wydarzenia.   Zostań   trochę   dłużej   tam,   gdzie   jesteś".   „Daily   Fluxion"   natomiast 

radził: „Musisz wiedzieć, kiedy zrezygnować z działania w niesprzyjającej sytuacji. Ogranicz 

straty".

Qwilleran zastanawiał się poważnie nad sprzecznymi sugestiami, podgrzewając dwa 

opakowania chili dla siebie i otwierając puszkę krabów dla kotów. Był skłonny pójść za radą 

background image

udzieloną  przez „Rampage".  Jego rozważania zostały przerwane przez narastający warkot 

samochodu   od   strony   podjazdu.   Wyszedł   na   ganek,   by   sprawdzić,   kto   to.   Był   to   wóz 

kempingowy   skromnych   rozmiarów,   a   kierowcą   w   polowym   stroju,   który   wyskoczył   z 

kabiny, był Nick Bamba.

- Cześć! - rzucił. - Jadę na Niziny po Lori i dziecko, postanowiłem więc zajrzeć do 

ciebie i zobaczyć, jak sobie radzisz. Hej! Co się stało z nowym skrzydłem?

-   Zostało   przebudowane   przez   tornado   -   poinformował   go   Qwilleran.   -   Wejdź, 

napijesz się burbona. Jadłeś już?

- Nie, przekąszę coś po drodze.

- Właśnie rozmrażam chili. Może się poczęstujesz? Nie jest najgorsze. Nawet Koko 

zje to w ostateczności.

Qwilleran nalał drinki i wyłożył na talerzyk trochę sera i krakersów.

- Kto zajmie się kotami pod twoją nieobecność? - spytał.

- Jeden z naszych sąsiadów na osiedlu. Potężny Lou.

Qwilleran nie krył zdziwienia.

- Mówisz o jedynym w swoim rodzaju osobniku? Można na nim polegać?

- Och, pewnie. Ma doskonałe podejście do kotów.

- Nie przypomina typowego opiekuna tego gatunku zwierząt.

- Nie, ale to porządny facet. Czesze je, gada do nich i tak dalej. Koty go lubią. - Nick 

łyknął   drinka,   wyraził   zadowolenie   i   oznajmił:   -   Miałeś   dwie   niemiłe   przygody   w   tym 

tygodniu, Qwill. Najpierw wylądowałeś na bezludnej wyspie, a potem znalazłeś trupa pod 

domem! Pojawili się jacyś podejrzani?

- Wiem tylko to, co usłyszałem w radiu. Policja mi się nie zwierza.

- Ale musisz mieć jakieś teorie - upierał się Nick, który wiedział, że w przeszłości 

podejrzenia Qwillerana się nieraz sprawdzały.

- Nie wiem. Jestem w kropce. Ktoś musiał mieć klucz, żeby dostać się do środka i 

zakopać ciało. Korzystam z usług pani Glinko, a wszyscy jej pracownicy mają dostęp do 

mojego klucza - i Bóg jeden wie, kto mógł go jeszcze pożyczyć. Co wiesz o tym interesie, 

Nick? Jest legalny i uczciwy?

- O ile mi wiadomo, to tak.

- Zgarniają forsę - opłaty od przyjezdnych i prowizje od swoich pracowników. Co 

robią z tymi wszystkimi pieniędzmi? Żyją jak biedacy.

- Mają mnóstwo wydatków - wyjaśnił Nick. - Troje dzieciaków w college'u, jedno na 

Harvardzie.

background image

Qwilleran nawet nie próbował ukrywać zdumienia.

- Powiedziałeś Harvard? Uniwersytet harwardzki?

- Te uczelnie na Wschodnim Wybrzeżu nie są tanie.

Qwilleran postawił na stoliku burbona i kubełek z lodem.

- Poczęstuj się, Nick.

- Zamierzasz zostać w Mooseville? - spytał młody człowiek.

- Jeśli pogoda się nie pogorszy.

- Nie miałem na myśli pogody.

- Co cię gryzie? Wal śmiało!

Nick wahał się przez chwilę, potem powiedział:

- Myślę, że postąpiłbyś mądrze, pakując koty i wracając do Pickax. Mamy tu trochę 

miejscowej   hołoty,   poza   tym   dotarły   do  mnie   nieprzyjemne   pogłoski.   Nie   zapominaj,   że 

pracuję w więzieniu stanowym, a nie ma lepszego miejsca, żeby coś usłyszeć.

Qwilleran   przygładził   wąsy.   Cecil   go   ostrzegał;   rzucono   w   niego   niedużym 

kamieniem na Dumpy Road; odebrał też kilka niepokojących telefonów.

- Co to za hołota, o której wspominałeś?

- Nienawidzą przyjezdnych, bo uważają, że mają pieniądze. Izba handlowa trzyma ich 

pod kloszem w sezonie letnim, ale od czasu burzy miasteczko opustoszało i dranie są bardziej 

widoczni. Zbierają się, wypijają kilka drinków i zaczynają szaleć. Radzę ci, Qwill, wracaj do 

Pickax jeszcze dziś wieczorem!

- Nigdy przed niczym nie uciekałem, mój chłopcze, a wierz mi, bywałem w różnych 

sytuacjach.

- Jesteś tu sam, odizolowany. Jest tylko jeden podjazd i żadnej drogi ucieczki. Mogą 

zniszczyć chatę, podłożyć ogień, zrobić coś kotom.

Na wzmiankę  o kotach  - Koko usadowionym  na głowie łosia  i Yum Yum,  która 

wyglądała krucho i bezcennie na sofie - Qwilleran zaczął się zastanawiać. Zamyślił się tak 

głęboko, że niemal podskoczył na dźwięk telefonu.

- Halo? - odezwał się ostrożnie.

- Hej, Qwill, tu Gary z restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" - odparł właściciel 

baru.

Qwilleran zareagował zaskoczeniem. Gary nigdy nie dzwonił do niego.

- Co słychać? - spytał teraz.

- Pomijając deszcz, moskity i komary, wszystko w porządku.

- Przykro mi z powodu Iggy’ego. To nie był zły gość. Tępy, ale nieszkodliwy.

background image

- Tak, to nieszczęście - przyznał Qwilleran, bez typowego dla siebie animuszu.

- Przenosisz się z powrotem do Pickax?

- Nic jeszcze nie zdecydowałem.

-   Na   twoim   miejscu   bym   to   zrobił   -   powiedział   Gary   stłumionym   głosem,   jakby 

przysłaniał słuchawkę dłonią. - Zbiera się tu banda rozrabiaków, coś szykują. Posłuchaj mojej 

rady i wiej!... Muszę kończyć.

Qwilleran odłożył powoli słuchawkę; Nick przyglądał mu się badawczo.

- Kłopoty? - spytał.

- Kolejne ostrzeżenie - od Gary'ego Pratta.

- Widzisz? Co ci mówiłem? Jeśli nie wyjedziesz - oznajmił Nick dobitnie - to zostaję z 

tobą. Mam radio policyjne. Zablokuję podjazd swoim wozem i będę tu siedział ze strzelbą w 

ręku.

Nie czekając na jakikolwiek sprzeciw ze strony Qwillerana, wyszedł pospiesznie na 

polanę i postawił wóz w poprzek drogi. Kiedy wrócił, miał ze sobą przenośny reflektor, 

strzelbę i karabin.

- Powiadomiłem szeryfa - oświadczył.

Jedli chili i pili kawę, a Qwilleran relacjonował swoją przygodę na Wyspie Trzech 

Drzew, udrękę z podziemnym budowlańcem i odkrycie zwłok, dokonane przez Koko. Niebo 

pociemniało wcześnie wraz z upływem posępnego dnia, zapalił więc lampy.

-   Żadnych   świateł!   -   powiedział   stanowczo   Nick.   -   Zamkniemy   też   wewnętrzne 

okiennice.

Koty   wyczuły   nastrój   niespokojnego   oczekiwania;   one   też   obserwowały   i 

zachowywały czujność. Kiedy tak wszyscy siedzieli w ciemności, Qwilleran spytał:

- Co wiesz o skarbie zakopanym na tej posesji?

- Słyszałem plotki przez całe życie. Niektórzy uważają, że stary człowiek zakopał 

kosztowności i złoto. Inni mówią, że były to świadectwa udziałowe, dziś już bez wartości.

- Ktoś próbował tego szukać?

- Niby gdzie? Masz tu ze czterdzieści akrów lasu i pół mili plaży.

- Czy przestrzeń pod domem nie byłaby najbardziej logicznym miejscem na ukrycie 

skarbu?

- Hej, człowieku! Coś tam jest! - zawołał ironicznie Nick. - Masz łopatę?

Qwilleran przygładził wąsy.

background image

- Przypuśćmy, że ktoś z miejscowych domyślił się, że łup jest schowany pod domem, i 

zwabił   tam   stolarza   obietnicą   podziału.   Potem   kazał   mu   kopać,   uderzył   go   w   głowę   po 

odkryciu skarbu i wepchnął do dziury, którą tamten zdążył wykopać.

- A potem zwiał z całym kramem! Sprytne posunięcie - oznajmił Nick.

- Jeśli to prawda, to mamy  wyjaśnienie,  jak ciało  Iggy’ego  się tam znalazło.  Ale 

podejrzewam, że to tylko część historii - powiedział Qwilleran. - Uważam, że mordercą jest 

seryjny zabójca, który grasuje po Mooseville.

- Co?!

- Miau! - dobiegło z głowy łosia.

- Koko zgadza się ze mną. Twierdzę, że ofiarą był nie tylko mój stolarz, ale także 

Clem Cottle i Buddy Yarrow, i również...

Przerwał mu nagły tupot, gdy kot zeskoczył ze swojego siedziska, wydając z głębi 

gardła głuchy pomruk.

- Co jest? - rzucił Nick. - Słyszy kogoś na podjeździe!

- Nie, spójrz na niego! Obwąchuje klapę od włazu. Tak samo się zachowywał, kiedy 

znalazł ciało Iggy'ego.

Nick zerwał się na równe nogi.

- Tam jest coś jeszcze. Chcesz, żeby sprawdził?

- Ja tam zejdę - zaproponował Qwilleran.

- Nie, ja. Jestem od ciebie mniejszy.

Nick złapał reflektor, podniósł klapę w podłodze i zsunął się zwinnie w otwór. Koko 

podążył za nim.

Yum   Yum   zbliżała   się   ostrożnie,   ale   Qwilleran   złapał   ją   i   zamknął   w   sypialni 

gościnnej.

- Przykro mi, kochanie. To nie jest zajęcie dla wrażliwej kotki.

Nick rozmawiał pod podłogą z Koko i otrzymywał w odpowiedzi sporadyczne „ik, ik, 

ik".

- Znalazłeś coś? - krzyknął Qwilleran. - Co on robi?

- Jest na przeciwległym końcu! - zawołał Nick. 

- No dalej, Koko, stary draniu. Co tam masz?

- Miau!

- Kopie?

- Nie. Nie kopie. Ale jest podniecony.

background image

W miarę jak Nick posuwał się w stronę przeciwległego końca, jego głos słabł coraz 

bardziej. Cisza zdawała się trwać bez końca.

- Jest coś?

Nie było odpowiedzi.

- Nick! Co się tam dzieje?

- Hej, Qwill! - rozległ się stłumiony głos. - Zejdź tutaj!

Qwilleran zsunął się w otwór, najpierw wkładając nogi i przytrzymując się krawędzi 

otworu, a potem przekręcił się na brzuch, tak jak zrobił to przedtem. Odległy zakątek był 

jasno oświetlony przez silny reflektor. Nick i Koko dotarli możliwie daleko. Znajdowali się 

przy kamiennej podporze; mężczyzna wpatrywał się w legaty nad głową, a kot stał na tylnych 

nogach i machał przednimi łapami w powietrzu.

Qwilleran   pełzł   po  piasku  jak  jaszczurka,   zdumiony   własną  zwinnością,   ignorując 

pajęczyny,  które kleiły mu  się do twarzy,  i przeciskając się przez wąską czeluść; niemal 

ocierał się głową o deski.

- Spójrz tylko! - powiedział Nick, kiedy Qwilleran podczołgał się bliżej. - Musisz się 

wcisnąć między fundament a pierwszy legar, bo inaczej tego nie zobaczysz. Tylko kot mógł 

to znaleźć!

Qwilleran wcisnął się w wąską przestrzeń i spojrzał w górę, gdy Nick oświetlił deski 

nad ich głowami. Na legarach widniały jakieś znaki, ale drewno pociemniało już ze starości i 

trudno było cokolwiek odczytać.

- To jest napisane krwią! - krzyknął Nick. - Koko musiał wyczuć krew.

- Miałem  rację!  - zawołał   Qwilleran,   odczytawszy  niejasną  informację.   - To  były 

seryjne morderstwa!

- Miau! - skomentował Koko, który popędził po piasku w stronę wyjścia i wydostał się 

spod podłogi.

- Wyjdźmy z tej cholernej dziury - zaproponował Nick. - Jestem cały w pajęczynach. 

Potrzymaj latarkę.

Zaczął   czołgać   się   na   brzuchu   do   dziury,   a   Qwilleran   posuwał   się   za   nim   z 

reflektorem, ale wcześniej wyciągnął rękę i dotknął znaków na legarze. To nie była krew; to 

była szminka.

Obaj mężczyźni otrzepali z piasku ubrania, a potem rozsiedli się na białych sofach; 

rozmawiali,   pili   i   nasłuchiwali   intruzów,   trzymając   broń   w   pogotowiu.   Koty,   świadome 

napięcia, usadowiły się obok nich z uniesionymi zadami, jakby gotowe do skoku. Helikopter 

background image

szeryfa   przeleciał   dwukrotnie   nad  brzegiem  jeziora   i  oświetlił  reflektorem   posesję  Fanny 

Klingenschoen.

O świcie Nick oznajmił, że wyrusza w dalszą podróż na Niziny, jeśli Qwilleran obieca 

powrócić do Pickax.

- I kiedy zamierzasz zgłosić policji to, co znaleźliśmy?

-   Jak   tylko   umieszczę   sobie   w   żołądku   trochę   jedzenia   i   spryskam   twarz   wodą   - 

zapewnił   Qwilleran,   który   miał   wprawę   w   wymyślaniu   fałszywych   odpowiedzi,   kiedy 

wymagała tego sytuacja.

Gdy tylko wóz kempingowy odjechał spod chaty, zadzwonił pod nocny numer Glinko.

- Tu znowu Qwilleran - powiedział, połykając głoski z udawanego pośpiechu. - Mam 

problem z hydrauliką!

- W porządalu. Wyekspediuję Ralpha - oświadczyła pani Glinko, jakby zgłoszenia 

awarii o piątej rano były czymś normalnym.

- A mogłaby pani wyekspediować Małego Joe? Zna tę instalację.

- Och, chce pan Małego Joe? - odparła kobieta z lubieżnym śmiechem. - I to szybko, 

co?

- Toaleta się zapchała - wyjaśnił ponuro Qwilleran.

- Okej, spróbuję ją znaleźć. Trudno powiedzieć, gdzie dziewczyna się teraz szlaja.

Zanim Qwiłleran spacyfikował koty za pomocą wczesnego śniadania i rozpalił ogień 

w kominku, by odegnać poranny chłód, na polanę zajechała furgonetka Joanny.  Choć jej 

ubranie nigdy nie było szczególnie schludne, o tej godzinie wyglądało tak, jakby w nim spała. 

Wzrok miała zamglony.

- Zapchana toaleta? - spytała, ziewając.

-   Muszę   cię   przeprosić   -   powiedział.   -   Fałszywy   alarm.   Sama   się   naprawiła,   ale 

doceniam twój pośpiech. Zapłacę za robotę po godzinach.

- Spałam w samochodzie na Old Brrr Road, kiedy Glinko mnie obudziła. Zalało mi 

dom.

- Przykro mi to słyszeć. Zamierzasz go odbudować?

- Tak, zbuduję sobie taką ładną chatę jak ta. - Przesunęła pełnym podziwu spojrzeniem 

po wnętrzu.

- Mogę ci zaproponować śniadanie? Kawę i bułeczki z cynamonem?

- Pewnie - odparła, przytomniejąc nagle.

- A może wolisz ciastko z jabłkiem?

- Mogę dostać to i to?

background image

- Dlaczego nie? Przygotuję wszystko w mgnieniu oka. Jaką kawę pijesz?

Joanna była zafascynowana mikrofalówką i skomputeryzowanym ekspresem do kawy, 

a Qwilleran wiedział, jak odgrywać rolę uprzejmego gospodarza. Jedli przy barku; Joanna 

opowiadała   o   tornadzie,   swoich   zwierzętach   i   klatkach,   które   porwała   powódź.   Kiedy 

zaproponował drugą filiżankę kawy przy kominku, zawahała się, patrząc niepewnie na białe 

sofy, a potem na swoje ubranie.

- Jestem za brudna.

- Ależ skąd. Usiądź i czuj się jak u siebie w domu. I przygotuj się na niespodziankę. - 

Wręczył jej pudełko Emmy Wimsey. - To należało do twojej babci. Być może nigdy cię nie 

odwiedziła,   ale   bardzo   cię   kochała.   Są   tu   pewne   pamiątki,   które   na   pewno   chciałaby   ci 

przekazać.

Oglądała   świecidełka   i   pamiątki   w   pudełku   i   promieniała   zadowoleniem.   Jeśli 

nieoczekiwana   gościnność   Qwillerana   wydała   jej   się   nagłą   i   podejrzaną   zmianą   w   jego 

zachowaniu, to nie dała nic po sobie poznać. Bądź co bądź zjadła śniadanie z najbogatszym 

człowiekiem w okręgu - i w otoczeniu, które dla mieszkanki Hogback Road było synonimem 

luksusu.

Qwilleran z drugiej strony myślał z najwyższą niechęcią o zbliżającej się konfrontacji 

i odczuwał wyrzuty sumienia z powodu metod, do jakich się uciekł. W końcu powiedział:

-  Nie   zamierzam   dobudowywać   nowego   skrzydła.   Zamordowano   mojego   stolarza. 

Wiedziałaś o tym?

- Iggy? - spytała zaskoczona.

- Ignatius  K.  Small,  tak  się  nazywał.  A  kilka   dni  wcześniej  zaginął   Clem  Cottle. 

Wczoraj   pojechałem   na   rowerze   na   Hogback   Road   obejrzeć   szkody   wyrządzone   przez 

powódź i znalazłem jego kurtkę leżącą w błocie obok twojego domu.

Kiedy spojrrała zdziwiona, dodał od niechcenia:

-   Czerwona   kurtka   sportowa   z   wizerunkiem   koguta.   Jak   według   ciebie   się   tam 

znalazła?

- Hm... Clem zamierzał... zbudować dla mnie nowy dom - odpowiedziała niepewnie. - 

Przyszedł do mnie, żeby mi powiedzieć... ile to będzie kosztowało.

Qwilleran ciągnął tym samym tonem swobodnej rozmowy:

- No cóż, obawiam się, że straciłaś dobrego stolarza. Jestem pewien, że Clem nie żyje. 

Buddy   Yarrow   to   jeszcze   jeden   dobrze   się   zapowiadający   młody   człowiek,   który   został 

zabity; wpadł do rzeki niedaleko twojego domu. I był jeszcze stolarz Mert, który zniknął, 

choć znaleziono jego wóz na złomowisku. I czy nie mówiłaś mi, że twój ojciec był stolarzem?

background image

Czekał   na   jakąś   reakcję   z   jej   strony,   ale   niczego   nie   dostrzegł.   Przybierając 

oskarżycielski ton i patrząc jej w oczy, powiedział:

- Czy nie wydaje się dziwne, Joanno, że tylu stolarzy zginęło albo zniknęło? Jak to 

wyjaśnisz?

Jej oczy poruszały się niespokojnie, kiedy starała się znaleźć jakąś odpowiedź.

- Nie wiem - powiedziała cicho.

- Myślę, że wiesz, jak samochód Clema znalazł się w rowie przy Old Brrr Road. 

Zakopałaś jego ciało na swojej posesji?

Joanna spojrzała na niego, sparaliżowana szokiem.

- A co z Mertem? Zaprosiłaś go do domu na piwo i walnęłaś w głowę ołowianą rurką?

- Nie! - Wyglądała na przerażoną.

- Czy kazałaś zrobić w sklepie żelaznym duplikat mojego klucza, żebyś mogła zejść 

pod   podłogę?   Myślę,   że   zwabiłaś   tam   Iggy’ego   podczas   tornada   -   pod   pozorem 

bezpieczeństwa - on zaś nigdy stamtąd nie wyszedł.

Strach na jej twarzy ustąpił i pojawił się na niej groźny grymas  - była dużą silną 

dziewczyną  - i Qwilleran pomyślał sobie, że lepiej sięgnąć po pogrzebacz przy kominku. 

Chodząc tam i z powrotem obok paleniska, powiedział:

- Wiesz to wszystko,  Joanno. Na dole, pod podłogą, znajduje się lista wszystkich 

pięciu stolarzy i daty ich zabójstw.

Jej oczy poruszały się dziko.

- Nie zrobiłam tego!

- Ale wiesz coś o tym. Ktoś ci pomagał?

- Nie miałam z tym nic wspólnego!

- Policja będzie cię podejrzewać, ponieważ nazwiska zostały wypisane twoją szminką.

- Ktoś inny to zrobił! - krzyknęła. - Ukradła moją szminkę!

- Kto?

- Louise! - zawołała. - Ukradła moją szminkę.

- Kto to jest Louise?

- Dziewczyna. Ona robi... złe rzeczy.

- Po co miałaby zabijać pięciu stolarzy?

background image

W jej głosie pojawiła się nuta histerii.

- Są źli! Jej tata był stolarzem! Był złym człowiekiem!

Zerwała się nagle i skoczyła do drzwi.

- Nie zapomnij pudełka babci - powiedział Qwilleran.

Joanna wybiegła z chaty i odjechała swoją furgonetką; spod kół wozu tryskał żwir. 

Powoli i z uczuciem smutku Qwilleran wykręcił numer policji stanowej.

background image

Rozdział dziewiętnasty

Słońce świeciło, Pickax wysychało, a dzwony w kościele Old Stone przy Park Circle 

biły   radośnie,   kiedy   Qwilleran   przybył   do   swego   mieszkania   nad   garażem   Fanny 

Klingenschoen.   W   jego   samochodzie   znajdowała   się   maszyna   do   pisania,   letnie   rzeczy, 

ekspres do kawy, koty syjamskie w koszyku podróżnym i oczywiście opiekacz do indyka.

Sprawdził horoskop w weekendowym wydaniu „Moose Counry coś tam", które teraz 

zamieszczało kolumnę astrologiczną w odpowiedzi na żądanie czytelników. „Macie coś do 

wyjaśnienia,   Bliźnięta   -   oznajmiał   anonimowy   astrolog.   -   Spotkajcie   się   ze   starym 

przyjacielem i zrzućcie to z serca".

Qwilleran zadzwonił do Archa Rikera.

- Okej, szefie, wróciłem do Pickax i jestem gotów do rozmowy. Może wpadniesz do 

mnie wieczorem na drinka? Facet od lodówki skończył już urlop, więc nie zabraknie nam 

kostek lodu.

- Masz coś przeciwko temu, żebym przyprowadził ze sobą Amandę?

- Jeśli ty ją możesz znosić, to i ja mogę - odparł Qwilleran z pełną werwy szczerością, 

typową dla starego przyjaciela. - Domyślam się, że twój ponownie zerwany związek jest 

ponownie nawiązany.

- Jemy kolację z Hasselrichami o szóstej, więc wpadniemy do ciebie trochę później, o 

dziesiątej. Wyświadcz mi przysługę, Qwill, i podawaj Amandzie rozcieńczone drinki. Jest 

dostatecznie nieznośna na trzeźwo.

-   Powiedz   mi   jedno,   Arch.   Jak   to   się   stało,   że   się   złamałeś   i   kupiłeś   kolumnę   z 

horoskopami do „Coś tam"?

-   Zapoznałem   się   z   badaniami.   Horoskopy   cieszą   się   większą   poczytnością   niż 

cokolwiek innego w gazecie, nie wyłączając prognozy pogody.

O dziesiątej wieczorem obydwoje zjawili się na schodach prowadzących do dawnego 

mieszkania dla służby nad garażem; Amanda narzekała i krzywiła się, że są takie wąskie i 

strome.

- Wiedziałem, że nie wytrzymasz długo w Mooseville, Qwill - oznajmił Riker. - Za 

długo miałeś do czynienia z chodnikami, światłami na skrzyżowaniach i hydrantami.

background image

- Jak zniosłeś te cholerne komary? - spytała Amanda. - I ten piasek? I te hałaśliwe 

ptaki! Doprowadzają mnie do szału! I cała ta woda! Kto chce patrzeć przez cały czas na jakieś 

płaskie rozlewisko?

- Cieszę się, że mój powrót spotkał się z waszą aprobatą - oznajmił wesoło Qwilleran, 

rozkładając zamaszyście serwetki, podkładki i miseczki z orzeszkami.

- Jesteś dziś w świetnym nastroju - zauważył redaktor.

- Rozmawiałem z Polly.  Lekarze poradzili jej, żeby skróciła pobyt. Ma bronchit i 

astmę. Niewłaściwy klimat, jak mi się zdaje-

- Szkoda, że traci taką okazję - powiedział Riker. - Ale cieszę się ze względu na 

ciebie, że wraca. Kobieta z bronchitem i astmą jest lepsza od żadnej.

Zachichotał, Amanda zaś spojrzała na niego gniewnie.

- Jak kolacja z Hasselrichami? - spytał Qwilleran.

- To przemili gospodarze - zapewnił Riker. - Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

- Są tak czarujący, że o mało nie wyrzygałam! - warknęła jego towarzyszka.

- Była tam ich niezamężna córka?

- Irma? Tak, jest równie serdeczna co rodzice - odparł redaktor. - I atrakcyjna.

Amanda wydała jakiś nieprzyjemny dźwięk.

- Irma jest dla mnie zagadką - wyznał Qwilleran. - Dużo bym dał, żeby wiedzieć, co w 

niej siedzi.

- Powiem ci, co w niej siedzi - odezwała się z typową dla siebie wojowniczością 

Amanda.   -   Kiedy   miała   osiemnaście   lat,   zamordowała   swojego   chłopaka,   i   stary   sędzia 

Goodwinter - jeszcze nim całkowicie stracił rozum - skazał ją na dwadzieścia lat więzienia, 

ale Hasselrichowie postarali się odpowiednio, by skrócił jej wyrok. Dostała nadzór rodziców, 

plus dziesięć lat prac społecznych. Od tej pory służy społeczeństwu ad nauseaml

Riker zerknął na Qwillerana i przewrócił wymownie oczami.

-   A   więc   poznajmy   najświeższe   wiadomości   na   temat   sprawy   morderstw   w 

Mooseville,  Qwill.  Jak  zwykle   wszystko  się   wydarzyło,  kiedy  nasze  świąteczne  wydanie 

poszło już do druku. Będę szczęśliwy, kiedy skończą wreszcie nowy budynek, żebyśmy mogli 

drukować pięć dni w tygodniu.

- Przede wszystkim wypuszczę koty z ich pokoju. W przeciwnym razie Koko narobi 

rabanu, kiedy usłyszy, że o nim rozmawiamy.

Otworzył   drzwi   na   końcu   korytarza   i   do   pokoju   wkroczyły   dwa   dumne   koty 

syjamskie, prężąc pionowo ogony i wąsy. Yum Yum zaczęła kontemplować sznurowadła. 

background image

Koko wspiął się bez wysiłku na półkę z książkami zawieszoną prawie dwa metry nad podłogą 

i usadowił się między Simenonem i Conan Doyle'em.

- No cóż, w piątek wieczorem zjawił się u mnie Nick Bamba - zaczął Qwilleran. - 

Siedzieliśmy po cichu przy zgaszonym świetle i z nabitą bronią na kolanach, na wypadek 

gdyby coś się stało, kiedy Koko zaczął nagle robić niesamowity rwetes. Chciał zejść pod 

podłogę!   Puściliśmy   go,   a   on   doprowadził   nas   do   imion   pięciu   stolarzy,   którzy   są 

przypuszczalnymi ofiarami morderstw: Joe, Mert, Buddy, Clem i Iggy - i dat ich śmierci. 

Kapitana Phlogga tam nie było; najwidoczniej stary moczymorda zapił się na śmierć, tak jak 

wszyscy sądzili.

- Gdzie były te imiona? - spytał Riker.

- Wymazane na legarze podłogowym, w ciasnym zakątku, gdzie tylko kot mógł je 

znaleźć. Nick myślał, że napisano je krwią, ale to była szminka. Wtedy zrozumiałem, że 

zabójcą jest Joanna Trupp.

Amanda prychnęła pogardliwie.

- Co mogłoby powstrzymać mężczyznę od kupna szminki, gdyby chciał napisać coś 

na legarze?

- To prawda - przyznał Qwilleran. - Ale trzy pierwsze imiona wypisane były szminką, 

którą Joanna zgubiła w mojej chacie. Yum Yum schowała ją pod sofą. Dwa ostatnie imiona, 

najpewniej dopisane, kiedy kupiła nową szminkę, miały inny kolor - bardziej pomarańczowy.

- Jak myślisz, dlaczego posługiwała się szminką? - spytał Riker. - Czy też jestem 

naiwny?

- Z tego samego powodu, z jakiego ludzie używają szminki, kiedy wypisują słowa 

pożegnania   na   lustrze   w   łazience:   to   poręczne.   Gdyby   Joanna   była   malarzem,   a   nie 

hydraulikiem, posłużyłaby się pewnie czerwoną emalią. Zwróć uwagę na znaczenie koloru... 

Pojawia się kolejne pytanie: dlaczego prowadziła rejestr ofiar?

- Ponieważ kobiety lubią sporządzać listy - oświadczył Riker figlarnie.

Amanda spojrzała na niego ze złością.

-   Ponieważ   każde   zabójstwo   wzmacniało   jej   ego.   Był   to   wykaz   jej   zwycięstw   w 

prywatnej wojnie, jaką prowadziła.

- Założę się, że tłukła tych gości ołowianą rurką albo kluczem nastawnym - powiedział 

Riker.

- Możemy założyć, że walnęła ojca tylną klapą wywrotki. Mert i Clem nie zostali 

znalezieni; kiedy wody opadną, na terenie jej posesji zaczną się poszukiwania zakopanych 

background image

zwłok. Ich wozy znaleziono zaledwie kawałek drogi dalej. To obsunięcie ziemi, które zabiło 

Buddy'ego Yarrowa, też miało miejsce niedaleko jej domu.

-  Jedno   pytanie!   -   zastrzegł   Riker.   -  Skoro   pierwszych   czterech   uznano   za   ofiary 

wypadków czy zaginięcia, kiedy zacząłeś podejrzewać, że chodzi o morderstwa?

-   Podświadomie   zapewne,   kiedy   Koko   zaczął   uderzać   ogonem.   Obserwował,   jak 

stolarz wbija młotkiem gwoździe, łup, łup, łup, i gdy facet nie pojawił się przy budowie, 

Koko zaczął uderzać ogonem, stuk, stuk, stuk.

- Dla mnie  to wszystko  bzdury - mruknęła Amanda.  - Może dolejesz, Sherlocku? 

Woda squunk była wyśmienita, ale nie zapomnij dodać tym razem burbona.

Qwilleran napełnił jej szklankę, mrugając porozumiewawczo do Rikera.

-   Pewnie   nie   powinno   mnie   to   nic   obchodzić   -   ciągnął   Qwilleran   -   ale   wczoraj 

powłóczyłem się trochę po okolicy, pytając o to i owo. Cecil Huggins przypomniał sobie, że 

dorabiał klucz dla Joanny; mógł to być klucz do mojej chaty. Chłopaki ze składu drewna 

pamiętali,   jak   Clem   wspominał,   że   zamierza   zbudować   nowy   dom   przy   Hogback   Road. 

Nocny barman z tawerny „Pod Wrakiem" pamiętał, kiedy Mert zjawił się tam ostatni raz; 

Joanna stawiała mu drinki.

- Korzystne zeznania! - zaprorestowała Amanda. - Pogłoski! Poszlaki!

- Przyznaję, ale możesz być  pewna, że współczynnik śmiertelności wśród stolarzy 

zmniejszy się znacznie w sytuacji, gdy Joanna - i Louise - przebywają w areszcie.

- Louise? Kto to jest Louise? - spytał Riker.

- Ach! Teraz dochodzimy do najciekawszej części. Joanna nie zdawała sobie sprawy, 

że zabija. Stworzyła sobie drugą osobowość - drugą dziewczynę - do brudnej robory. Był to 

bez wątpienia jedyny sposób, by poradzić sobie ze srraszliwą przeszłością. Przez lata były z 

siostrą   wykorzystywane   seksualnie   przez   własnego   ojca.   Kiedy   młodsza   się   zabiła   -   z 

rozpaczy, poczucia winy, nienawiści do samej siebie czy czegokolwiek - musiało to rozbudzić 

morderczą nienawiść w Joannie. Niedługo potem „Louise" zaaranżowała ten wypadek z klapą 

wywrotki, w którym zginął Duży Joe. Pokrętne rozumowanie Joanny wyglądało tak: Duży 

Joe   był   stolarzem;   był   złym   człowiekiem;   a   zatem   wszyscy   stolarze   są   złymi   ludźmi. 

Likwidowanie ich, po kolei, stało się dla „Louise" czymś w rodzaju świętej misji.

- Szokujące! - zauważył Riker.

-   Na   tym   polega   przypadek   seryjnych   zabójców   -   powiedział   Qwilleran.   -   Ich 

motywacja nie ma większego sensu. Dlatego tak trudno ich złapać.

- Miau! - dobiegło z półki na książki i wszyscy odwrócili się w tamtą stronę.

background image

- Teraz, kiedy zabójczyni stolarzy została zatrzymana, Koko nie uderza już ogonem - 

oznajmił Qwilleran. - Cieszę się, że jest po wszystkim. Żałuję tylko, że mordercą okazała się 

ta dziewczyna.

- Co się z nią stanie?

- Jej los spoczywa  w rękach sądu i lekarzy,  jak mi się wydaje. Będzie wymagała 

długiej terapii. Może uda się ją wyleczyć i uzyskać odpowiedzi na niektóre pytania.

W ciszy, jaka nastąpiła, rozległ się nieznaczny, ale wyraźny dźwięk: stuk, stuk, stuk; 

dobiegał z półki, gdzie stały książki Conan Doyle'a.

Amanda zapiała z zachwytu.

- Zawsze wiedziałam, że jesteś gadułą, Qwill, ale podobają mi się twoje wąsy.

Po  wyjściu   gości   Qwilleran   zaparzył   sobie   kawy,   nalał   spodeczek   soku   z   białych 

winogron dla Koko i dał Yum Yum okruch sera. Potem wyciągnął się w wielkim fotelu w 

swoim pisarskim gabinecie,  podczas gdy koty usadowiły się na biurku w fotogenicznych 

pozach, czekając na początek monologu.

- Teraz, kiedy wróciliśmy do Pickax - zaczął - nie mogę uwierzyć, że spędziliśmy te 

trzy zwariowane tygodnie w Mooseville. Tamtejsza atmosfera ma w sobie coś trującego, co 

wypacza rzeczywistość. Powinno to być zbadane przez agentów brygady antynarkotykowej... 

czy nawet Agencję Ochrony Środowiska; może to wynik radioaktywności UFO.

Koko zmrużył oczy na znak zgody.

-   A   wasze   zachowanie   też   mogło   doprowadzić   normalnego   człowieka   do   obłędu. 

Kiedy   odstawiłyście   ten   koci   atak   szału,   to   naprawdę   byłyście   przerażone   dźwiękiem 

telefonu?   Czy   też   próbowałyście   odwrócić   uwagę   inspektora   w   tym   pełnym   napięcia 

momencie?

Koko zamrugał niewinnie, a Yum Yum ziewnęła.

-   Chciałbym   także   wiedzieć,   młody   człowieku,   dlaczego   zareagowałeś   tak 

nieuprzejmie na osobę Russell Simms. Wprawiłeś mnie w zakłopotanie! To prawda, że było 

w niej coś niesamowitego; poruszała się jak kot i miała oczy jak kot, wydawało się też, że 

posiada szósty zmysł... Hej, dokąd to? Wracajcie natychmiast!

Koko zeskoczył z biurka i wyszedł z pokoju charakterystycznym sztywnym krokiem, 

który   oznaczał   pełną   wyniosłości   dezaprobatę.   Przystanął   w   drzwiach,   by   machnąć 

pogardliwie ogonem - dwukrotnie - po czym kontynuował swą hardą wędrówkę.

- Chyba go obraziłem - zwrócił się Qwilleran do Yum Yum. - Bywa humorzasty, ale 

geniusz zasługuje na wyrozumiałość, prawda? Koko miał obsesję na punkcie tej klapy w 

podłodze  na długo  przed tym,  jak Iggy został  zamordowany,  a nawet  przed zniknięciem 

background image

Clema,   i   nie   chodziło   wcale   o   myszy   pod   podłogą;   wiedział,   że   stanie   się   tam   coś 

nienormalnego. Koko mógłby nauczyć panią Ascott tego czy owego.

Yum Yum zamruczała delikatnie.

-   Ten   drań   ośmieszył   mnie   w   obecności   Archa   i   Amandy.   Zaczyna   zdradzać 

przewrotne   poczucie   humoru.   Ale   nadal   twierdzę,   że   jego   uderzanie   ogonem   miało   coś 

wspólnego z seryjnymi z; bójstwami.

- Miau! - Koko znów pojawił się w drzwiach, stojąc na tylnych nogach i machając 

łapami w powietrzu.

- Powiedziałem „seryjnymi" - wyjaśnił Qwilleran. - Nie „śniadaniowymi".

Ale Koty patrzyły na niego, a każdy ich wąs drgał wyczekująco. Qwilleran spojrzał na 

zegarek.

-   W   porządku,   moi   drodzy,   czas   na   wieczorny   posiłek.   -   I   dał   im   garść   płatków 

śniadaniowych Mildred.