background image

KRYMINAŁ

Lilian Jackson Braun

Kot, który się włączał i wyłączał

Cykl: Kot, który… tom 03

Tłumaczenie: Tomasz Rosiński

Wydawca: Elipsa

Warszawa 2008

background image

R

OZDZIAŁ

 

PIERWSZY

W   grudniu   pogoda   wypowiedziała   miastu   wojnę.   Najpierw   bombardował   je   grad, 

później nękały mroźne wiatry. No a teraz ciągle pada ten nieznośny śnieg. Śnieżyca wymiotła 

ludzi z Canard Street, przy której mieścił się klub prasowy, tak jakby czuła jakąś szczególną 

niechęć do tej profesji. Ze złośliwą precyzją największe z płatków śnieżnych celowały prosto 

w  szyję  jedynego   śmiałka,  który w  taką   porę  odważył   się wyjść   na ulicę  i  rozpaczliwie 

machał ręką, starając się zatrzymać taksówkę.

Ale na razie jego starania nie przynosiły żadnego rezultatu, więc postawił kołnierz 

zimowego   płaszcza   i   mocniej   nacisnął   na   uszy   kapelusz   przypominający   wyglądem 

wieprzowy   pasztet.   W   całą   tę   operację   zaangażowana   była   tylko   jego   prawa   ręka,   lewa 

spoczywała bezpiecznie w prawej kieszeni. Właściwie nic w tym człowieku nie przykuwało 

uwagi, może poza wielkimi, krzaczastymi wąsiskami. No i absolutną trzeźwością. Było już 

bowiem trochę po północy, dziewięć dni przed Bożym Narodzeniem; a mimo to ten facet 

wychodził z klubowego baru trzeźwy jak świnia.

Wreszcie jakiś taksówkarz zlitował się nad jego losem. Wąsacz wskoczył do taksówki 

i   rozsiadł   się   wygodnie   na   tylnim   siedzeniu.   Nie   wyjmując   lewej   ręki   z   kieszeni,   podał 

kierowcy nazwę podrzędnego hotelu.

- Medford Manor? Pomyślmy… Najpierw pojadę Zwinger Street, a potem autostradą - 

myślał   na   głos   taksówkarz   z   tak   poważną   miną,   jakby   układał   plan   bitwy.   -   No…   albo 

Bulwarem Centralnym…

- Jedźmy Zwinger Street - zadecydował pasażer.

Zazwyczaj wracał bulwarem, bo tak było taniej. Teraz wybrał wariant droższy, ale 

szybszy.

- Dziennikarz? - zagadnął taksówkarz, a jego twarz rozświetlił uśmiech człowieka, 

który zgłębił wszystkie tajemnice świata.

W odpowiedzi wąsacz mruknął coś w rodzaju potwierdzenia.

- Ha, od razu wiedziałem! Nie wygląda pan na jednego z tych nadzianych facetów, 

którzy wysiadują w klubie. Oni ubierają się zupełnie inaczej. Nie chodzi o to, że dziennikarze 

chodzą   jak   ofermy,   czy   coś   w   tym   stylu.   Ale…   no   sam   pan   wie.   Zawsze   zabieram 

dziennikarzy  stąd, sprzed wejścia  do klubu. Napiwki  dają  raczej  marne,  ale  fajne z  nich 

chłopaki. A poza tym nigdy człowiek nie wie, kiedy mu się taki znajomy z gazety przyda. 

Prawdę mówię?

background image

Tu taksówkarz odwrócił głowę i posłał wąsaczowi porozumiewawczy uśmiech.

- A teraz  patrz pan! - krzyknął taksówkarz i w ostatniej chwili wyminął  pijanego 

mężczyznę starającego się przebrnąć na drugą stronę Zwinger Street.

- Z „Daily Fluxion” czy z „Morning Rampage”, jeśli wolno spytać?

- Z „Fluxion”.

Taksówka   zatrzymała   się   na   czerwonym   świetle.   Kierowca   odwrócił   się   w   stronę 

pasażera i jął mu się uważnie przyglądać.

- Widziałem pańskie zdjęcie w gazecie. Takie małe, przy nazwisku autora. Po wąsach 

poznaję.

Pasażer potwierdził przypuszczenie kiwnięciem głowy.

Jechali teraz przez zaniedbaną część miasta. Małe knajpki gnieździły się w starych, 

chylących się ku upadkowi domach, które w czasach swej świetności służyły za rezydencje 

miejscowej elicie.

- Zamknij pan lepiej drzwi - poradził taksówkarz. - Nawet pan sobie nie wyobrażasz, 

jakie szumowiny kręcą się tu o tej porze. Pijacy, włóczędzy, bandziory, wszystkie śmiecie 

tego   świata.   Kiedyś   mieszkali   tu   bogacze,   no   a   teraz,   sam   pan   widzisz.   Dlatego   ludzie 

nazywają to miejsce Junktown.

-   Junktown?   -   powtórzył   pasażer,   który   po   raz   pierwszy   żywiej   zareagował   na 

nieustanną paplaninę kierowcy.

- A to dobre! Dziennikarz, a nigdy nie słyszał o Junktown?

- Jestem tu… Dopiero od niedawna mieszkam w tym mieście - odpowiedział pasażer, 

w zakłopotaniu gładząc prawą ręką sumiaste wąsy.

Jego   lewa   dłoń   wciąż   jeszcze   spoczywała   w   kieszeni   płaszcza,   gdy   taksówka, 

przejechawszy   całe   miasto,   dojechała   wreszcie   do   celu.   Wąsacz   wysiadł   z   samochodu   i 

wszedł do opustoszałego lobby Medford Manor. Za biurkiem drzemał stary recepcjonista. 

Wąsacz przemknął obok niego i wsiadł do windy. Tam, na stołeczku, oparty o ścianę, spał 

bagażowy, miękko chrapiąc. Wąsacz nacisnął guzik i wraz ze śpiącym pasażerem ruszył na 

szóste piętro.

Następnie wysiadł z windy i powlókł się korytarzem do pokoju 606. Przez chwilę jego 

prawa   ręka   eksplorowała   kieszenie   spodni   w   poszukiwaniu   kluczy.   Wreszcie   znalazł   je, 

otworzył   zamek   i   wszedł   do   pokoju.   Zanim   zapalił   światło,   zamknął   cicho   drzwi.   Przez 

chwilę  stał  i nasłuchiwał.  Potem  wzrokiem  nienawykłym  do ciemności  zlustrował  pokój: 

szerokie łóżko, fotel, porzucone w nieładzie ubrania, uchylone drzwi szafy.

background image

- No dalej, wyłaźcie! - powiedział zniecierpliwiony i ostrożnie wyciągnął dłoń z lewej 

kieszeni płaszcza. - Wiem, że tu jesteście. Dosyć tej zabawy w chowanego!

Jęknęły sprężyny łóżka, potem rozległ się niski pomruk przechodzący w rozdzierający 

wrzask, a na koniec dało się słyszeć dwa miękkie uderzenia o podłogę. Między frędzlami 

narzuty na łóżko ukazały się dwie głowy.

- Co ja się z wami mam! Znowu siedziałyście w sprężynach materaca!

Spod łóżka wyślizgnęły się dwa syjamskie koty. Najpierw dwa brązowe łebki, jeden 

bardziej trójkątny, drugi mniej. Później dwa jasnobrązowe futerka, jedno bardziej puszyste, 

drugie mniej. A na końcu dwa brunatne ogony, jeden trochę krzywy tuż przy czubku.

Wąsacz wyciągnął w ich kierunku lewą dłoń. Trzymał w niej smakołyk zawinięty w 

zatłuszczoną papierową serwetkę.

- Spójrzcie, co wam przyniosłem. Indyk z klubu prasowego.

Dwa aksamitne nosy węszyły przez chwilę w powietrzu, wąsy na pyszczkach drgnęły 

i koty z zachwytu zawyły unisono.

-   Cśśś!   To   stare   babsko,   co   mieszka   obok,   naśle   na   was   hycla   i   skończycie   w 

schronisku.

Wąsacz wyjął scyzoryk i przystąpił do krojenia indyka. Podekscytowane koty biegały 

w kółko po pokoju, urządzając prawdziwą kocią muzykę.

- Cisza!

Koty jednak ani myślały przestać. Przeciwnie, wyły jeszcze głośniej.

-   Naprawdę   nie   wiem,   dlaczego   jestem   dla   was   taki   dobry,   wy   niewdzięcznicy! 

Narażam się dla was, wynosząc żarcie ze stołówki. Nie wspomnę już o mojej kieszeni! Jest 

cała ubabrana w sosie…

Ale jego skargi utonęły w ogólnym harmiderze.

- Czy możecie wreszcie się zamknąć!

W tym momencie zadzwonił telefon.

- No i co teraz? Nie mówiłem? Będzie afera.

Mężczyzna   pospiesznie   postawił   na   podłodze   szklaną   popielniczkę   z   kawałkami 

indyka i odebrał telefon.

- Czy to pan Qwilleran? - usłyszał w słuchawce drżący głos portiera. - Dzwonię, bo 

pani Mason, zajmująca pokój 604, skarży się, że pańskie koty…

- Tak, wiem. Obiecuję panu, że już będziemy cicho. Koty hałasowały, bo były głodne.

- Bo jeśli nie przeszkadzałoby to panu… Pokój 619 jest wolny. Mógłby pan tam się 

jutro przenieść. Bagażowy by panu pomógł.

background image

- Naprawdę, to nie będzie konieczne. Wyprowadzę się stąd, jak tylko znajdę sobie 

jakieś normalne lokum.

-   Mam   nadzieję,   że   pan   się   na   mnie   nie   gniewa,   panie   Qwilleran.   Menedżer 

powiedział…

- Ja? Gniewam się? Skąd to panu przyszło do głowy, panie McIldoony! Doskonale 

rozumiem, że hotel to nie schronisko dla zwierząt. Zapewniam pana, że wyniesiemy się stąd 

jeszcze przed świętami… Przynajmniej mam taką nadzieję - dodał cicho, rozglądając się po 

nędznym pokoju.

Nie ma co, zdarzało mu się mieszkać w lepszych miejscach. Ale wtedy był młody, 

odnosił sukcesy, miał żonę. A ileż się wtedy działo! Szczególnie gdy pracował w Nowym 

Jorku, redagując kronikę kryminalną. Tymczasem jednak tonął w długach, co nie było zbyt 

miłą perspektywą dla człowieka utrzymującego się z pensji dziennikarza w podłej dziurze na 

Środkowym   Zachodzie.   Medford   Manor   to   wszystko,   na   co   go   obecnie   stać.   Jedynym 

luksusem   jest   ta   oto   para   towarzyszy,   których   wyrafinowane   gusta   mogły   go   wkrótce 

doprowadzić do ruiny.

Koty siedziały cicho. Większy pożerał indyka, ze spuszczoną głową i podniesionym 

ogonem, którego koniec kiwał się nieznacznie w rytm ruchu żuchwy. Tuż przy nim siedziała 

mała kotka, cierpliwie czekając na swoją kolejkę.

Qwilleran zdjął płaszcz i wczołgał się pod łóżko, aby naprawić rozdarcie w materacu. 

Kiedy dwa tygodnie temu wprowadził się do hotelu, już wtedy była tam mała dziurka, która z 

czasem nabrała całkiem pokaźnych rozmiarów. Qwilleran zdążył już nawet napisać na ten 

temat felieton do „Daily Fluxion”.

„Każdy najmniejszy otwór nawet w najbardziej udomowionym kocie budzi uśpione 

instynkty - pisał tam. - Dla kota powiększenie dziury, tak by mógł się przez nią prześlizgnąć, 

jest wręcz sprawą honoru”.

Po załataniu   dziury  i zabezpieczeniu   sprężyn  materaca   Qwilleran  w  poszukiwaniu 

fajki  i   tytoniu   zanurzył   dłoń  w   kieszeni   płaszcza   i  wyjął   z  niej  garść  pomiętych   kopert. 

Pierwsza,   nadana   z   Connecticut,   była   jeszcze   nieotwarta,   ale   i   bez   czytania   wiedział 

dokładnie, co się w niej znajduje. Miał dość tych aluzyjnych listów, których rozwlekłą treść 

można było zawrzeć w dwóch słowach: zwróć pieniądze!

Drugi list - pisany brązowym atramentem, kobiecym stylem pisma - czytał już kilka 

razy. Z umówionego rendez-vous, w wigilię świąt Bożego Narodzenia, nici. Pisała, że tamten 

inżynier także nalegał na spotkanie, więc Qwilleran musi poczekać. Wszystko to wyraziła z 

background image

takim   taktem   i   wyczuciem,   że   odnosiło   się   wrażenie,   iż   sama   perspektywa   randki   z 

inżynierem przyprawia ją o torsje.

Zmiął list i wrzucił do kosza. No cóż, czego mógł się spodziewać! W końcu ona była 

jeszcze piękna i młoda, a jego wąsy i skronie przyprószyła już siwizna. Mimo to czuł lekkie 

rozgoryczenie. Na wigilijnym przyjęciu w klubie prasowym będzie sam jak palec. A przecież 

ta randka to jedyny prezent na Gwiazdkę, jakiego sobie życzył.

List trzeci to informacja od wydawcy, przypominająca o konkursie na najlepszy tekst 

roku.   Nagroda   to   trzy   tysiące   dolarów   plus   dwadzieścia   pięć   mrożonych   indyków   od 

Cybernetic Poultry Farms, Inc.

- Jeśli chcesz być wielbiony i publikowany we „Fluxion” aż do chwalebnej śmierci, 

weź udział w naszym konkursie! - powiedział z sarkazmem w głosie Qwilleran.

- Miau! - zawtórował Koko, który aby go wesprzeć, przerwał na moment wieczorną 

toaletę.

Kotka nie przyłączyła się doń, gdyż zajęta była pałaszowaniem resztki indyka. Koko 

zawsze zostawiał jej połowę jedzenia, a jeśli nie dokładnie połowę, to w każdym razie słuszne 

czterdzieści procent.

Qwilleran   pogładził   miękkie   i   puszyste   futerko   Koko,   podziwiając   jego   rzadkie 

umaszczenie,   przechodzące   od   jasnego   brązu   do   ciemnobrunatnej   sierści   koloru   foki. 

Niewiele kotów ma takie, myślał z zadowoleniem. Następnie zapalił fajkę i zanurzył się w 

miękkim fotelu, opierając nogi o łóżko. Ta nagroda mogłaby mu się przydać. Parę setek 

wysłałoby się do Connecticut, za resztę kupiłoby się trochę mebli. Gdyby miał własne meble, 

mógłby się rozejrzeć za jakimś lokum do wynajęcia, za czymś w sam raz dla siebie i swoich 

kotów.

Jeszcze miał trochę czasu, jeszcze mógł napisać jakiś wystrzałowy kawałek, który 

powali na kolana całe jury. W końcu termin zgłoszeń mija trzydziestego pierwszego grudnia, 

a szefowi bardzo zależało na specjalnym, świątecznym numerze. Arch Riker zrobił nawet 

zebranie działu felietonu, na którym mitygował podwładnych: „No chłopaki, kto ma jakiś 

fajny pomysł na świąteczny numer?” Bez specjalnej nadziei rozglądał się po zgromadzonych: 

grubasie z działu miejskiego, krytyku o trupio bladej fizjonomii, Qwilleranie od wszystkiego i 

facecie, który specjalizował się w pisaniu o podróżach, hobby, lotnictwie, nieruchomościach i 

ogrodnictwie. A oni odwzajemnili mu się pustym spojrzeniem weteranów, którzy w ciągu 

długoletnich bojów o czytelnika wystrzelali już całą amunicję.

Wąsacz poczuł na sobie badawczy wzrok Koko.

- Aby zdobyć nagrodę - wyjaśnił swemu pupilowi - trzeba znaleźć wystrzałowy temat.

background image

- Miau - przytaknął Koko.

Wskoczył na łóżko i jął przyglądać się Qwilleranowi, mrużąc powieki na znak, że 

doskonale rozumie jego bolączkę. W mdłym świetle hotelowych lamp jego jasno-szafirowe 

oczy miały kolor czarnego onyksu. Od czasu do czasu rozbłyskały w nich diamentowe i 

rubinowe iskierki.

- To musi być pomysł nietuzinkowy, nie jakaś tam tania sensacja.

Qwilleran   zmarszczył   brwi   i   jął   ustnikiem   fajki   kłuć   zapamiętale   swoje   wąsy.   Z 

rosnącą   irytacją   myślał   o   Jacku   Jaunti,   młodym   bystrzaku   z   niedzielnego   dodatku   do 

„Fluxion”,   który   incognito   zatrudnił   się   jako   lokaj   u   Parcivala   Duxbury’ego,   aby   opisać 

prywatne życie najbogatszego człowieka w mieście. Ta historia z pewnością nie przysporzyła 

gazecie   sympatii   lokalnych   potentatów,   ale   przez   dwa   tygodnie   sprzedaż   pisma   wzrosła. 

Wróble na dachu ćwierkały, że w tym roku to właśnie Jaunti zdobędzie pierwszą nagrodę. 

Qwilleran   szczerze   nie   cierpiał   wszystkich   tych   młodych   wilczków,   którzy   tupetem 

nadrabiają brak talentu.

-   Absurd!   Przecież   to   półanalfabeta   -   oświadczył   swojemu   jednoosobowemu 

audytorium.

Koko nadal mrużył oczy. Egzystencjalne rozterki wąsacza najwyraźniej kołysały go 

do snu.

Tymczasem kotka skradała się po dywanie w poszukiwaniu zabawek. Wspięła się na 

kosz, by zbadać jego zawartość. Wyciągnęła stamtąd zwitek papieru wielkości myszy,  po 

czym   wzięła   go   ostrożnie   w   zęby   i   przyniosła   w   darze   Qwiłleranowi.   Kartka   zapisana 

brązowym atramentem wylądowała na jego kolanach.

- Dzięki, ale ten list już czytałem - odpowiedział, siląc się na uprzejmość. - I prawdę 

mówiąc, wolałbym o nim jak najszybciej zapomnieć.

Wymacał w szufladzie nocnego stolika gumową myszkę do ścierania i rzucił ją na 

środek   pokoju.   Kotka   skoczyła   za   nią,   ale   przeczuwając   podstęp,   powściągnęła   swe 

myśliwskie   zapędy,   obwąchała   gumkę   ostrożnie   i   wyprężyła   grzbiet,   manifestując   swoje 

desinteressement.  Następnie   wróciła   do   kosza   na   śmieci,   tym   razem   wyławiając   stamtąd 

zmiętą chusteczkę, którą natychmiast podarowała wąsaczowi.

- Musisz grzebać   w  śmieciach?  -  spytał  Qwilleran,  któremu   i  ten  prezent  niezbyt 

przypadł do gustu. - Dałem ci przecież lepszą zabawkę.

Nagle   dreszcz   podniecenia   wstrząsnął   ciałem   Qwillerana   od   stóp   po   czubki   jego 

wąsów, a policzki rozpalił gorączkowy rumieniec. Śmiecie! Eureka!

background image

- Jasne jak słońce! Junktown! - wykrzyknął w stronę Koko. - Boże Narodzenie w 

Junktown. Oto temat na wyciskacz łez z prawdziwego zdarzenia!

A następnie rozparł się wygodnie w fotelu i się rozmarzył:

- Przy dobrym zbiegu okoliczności może to być prawdziwy przełom w mojej karierze.

Dziennikarz   od   wszystkiego   to,   zdawałoby   się,   niezła   fucha   dla   faceta   pod 

pięćdziesiątkę.   Ale   wywiady   z   artystami,   projektantami   wnętrz   i   japońskimi   specami   od 

ikebany jakoś Qwillerana nie bawiły. Zawsze wiedział, że jego przeznaczeniem jest kronika 

kryminalna. Chciał pisać o oszustach, złodziejach biżuterii i handlarzach narkotykami. To 

były jego muzy.

Boże   Narodzenie   w   Junktown!   Kiedyś   tak   zarabiał   na   życie.   Zbierał   materiały, 

włócząc się po podejrzanych dzielnicach. Pamiętał jeszcze, jak to się robi: kupujesz tandetne 

ciuchy z secondhandu, przestajesz się golić, włóczysz się po knajpach, ulicach, ciemnych 

zaułkach,   poznajesz   ludzi   i   słuchasz,   słuchasz,   słuchasz.   Musisz   porzucić   społeczne 

uprzedzenia i utożsamić się z tymi ludźmi, z ich osobistymi dramatami, a następnie przekazać 

to innym, tak aby chwyciło za serce.

- Słuchasz mnie, Koko? - zwrócił się do swego rozmówcy. - W Wigilię całe miasto 

zapłacze rzewnymi łzami.

Kocur wciąż patrzył na niego swymi przymrużonymi ślepiami. Niski dźwięk, który 

wydał z siebie, świadczył o tym, że ma coś ważnego do zakomunikowania.

- O co chodzi? - spytał wąsacz.

Wiedział, że miska z wodą jest pełna, a piasek w kuwecie czysty.

W odpowiedzi Koko wstał i przespacerował się po łóżku. Następnie otarł się jedną 

stroną pyszczka o wezgłowie, spojrzał przez ramię na wąsacza i otarł drugą stronę pyszczka, 

zahaczając kłem o metalowe wykończenie.

- Czegoś ci trzeba, Koko? A jeśli tak, to czego?

Kocur tylko głośno ziewnął i wskoczył na wezgłowie. Przez chwilę balansował na nim 

jak linoskoczek. Następnie przespacerował się w tę i we w tę, oparł przednie łapy o ścianę, 

wyciągnął szyję i otarł się o wyłącznik światła. Klik i w pokoju zapadła ciemność. Mrucząc z 

zadowolenia, Koko wymościł sobie miejsce na łóżku, zwinął się w kłębek i zasnął snem 

sprawiedliwego.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DRUGI

- Boże Narodzenie w Junktown! Czy nie uważasz, że to wystrzałowy temat?

Arch Riker, któremu Qwilleran wyjawił swój pomysł na artykuł roku, siedział przy 

biurku i jak co dzień rano przeglądał korespondencję. Większość listów natychmiast rzucał 

przez ramię do wielkiego drucianego kosza na śmieci, który stał z tyłu za nim.

Qwilleran przysiadł na rogu jego biurka i obserwował starego przyjaciela, czekając na 

reakcję. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewał się okrzyku entuzjazmu ani czegoś w tym 

stylu.   Na   twarzy   Rikera   malował   się   stoicyzm   starego   biurokraty:   żadnego   zaskoczenia, 

żadnego entuzjazmu, żadnego rozczarowania.

- Junktown? - mruknął pod nosem. - No może… Ale jak zamierzasz to zrobić?

- Po prostu powłóczę się trochę po Zwinger Street, wmieszam się w tłum, zasięgnę 

języka.

Riker wyciągnął się na krześle i założył dłonie za głowę.

- Dobra, próbuj szczęścia.

- To naprawdę gorący temat. I jeśli włoży się w to dużo serca…

„Serce”   -   w   redakcji   „Fluxion”   słowo   to   działało   jak   zaklęcie.   Szefostwo   gazety 

zawsze   apelowało   do   dziennikarzy,   aby   w   swoją   pracę   wkładali   serce,   nawet   jeśli   piszą 

prognozę pogody.

Riker kiwnął głową.

- Tak, to się naczelnemu spodoba. No i przyciągnie czytelników. Na przykład moją 

żonę, ona ciągle się tam włóczy. To już nałóg.

Ostatnie   zdanie   powiedział   cicho,   jakby   do   siebie.   Ale   na   wąsaczu   zrobiło   ono 

ogromne wrażenie.

- Czy ja dobrze słyszę? Mówisz o Rosie?

Riker z zamyślonym wyrazem twarzy bujał się na swoim krześle.

- Wciągnęła się parę lat temu i odtąd żyjemy na skraju katastrofy finansowej.

Qwilleranowi   dosłownie   opadła   szczęka.   Gładził   wąsy,   starając   się   ukryć   swoje 

zdziwienie. Znał Rosie szmat czasu. Kiedyś razem z nim i Archem pisała teksty do kroniki 

kryminalnej.

- Do licha, jak to się stało, Arch?

- Ach, normalnie! Poszła tam raz i drugi z innymi babami. No i pewnego dnia stało 

się. Doszło do tego, że sam zacząłem tam łazić. Na przykład ostatnio zapłaciłem dwadzieścia 

background image

osiem   dolców   za   starą,   malowaną   puszkę   po   herbacie.   Blaszane   pojemniki   kręcą   mnie 

najbardziej: różne puszki, pudełka, lampy naftowe…

- O… o… o czym ty, do stu diabłów, mówisz? - wyjąkał Qwilleran.

- Jak to? O śmieciach, starociach… A myślałeś, że o czym?

- O narkotykach, do jasnej cholery!

- A skądże! Nasz nałóg to antyki, a nie narkotyki - wyjaśnił Arch. - Tak na przyszłość, 

Junktown to dzielnica antykwariatów.

- Wczoraj taksówkarz opowiadał mi, że to dzielnica bandytów i ćpunów.

- Ach, wiesz, jacy są ci taksówkarze! Naturalnie, w sąsiedztwie może kręcić się jakieś 

podejrzane towarzystwo, zwłaszcza po zmroku. Ale w dzień spotkasz tam tylko porządnych 

obywateli, tyle że trochę ześwirowanych, jak Rosie czy ja. Zresztą jeśli się nie mylę, twoja 

była żona też zbierała starocie.

- Być może. Pamiętam, że raz zaciągnęła mnie do jakiegoś antykwariatu w Nowym 

Jorku, ale ja nie cierpię starzyzny.

- To fatalnie - zasmucił się Arch. - Boże Narodzenie w Junktown brzmiało nieźle. No, 

ale jeśli nie cierpisz starzyzny… Co zaś się tyczy narkotyków, zapomnij o tym. Szef się na to 

nigdy nie zgodzi.

- Ale dlaczego? Mógłbym z tego upichcić prawdziwy bożonarodzeniowy wyciskacz 

łez, że Dickens to przy tym pikuś!

Riker pokręcił głową.

-   Reklamodawcy   by   protestowali.   Człowiek   przyprawiony   o   wstrząs   moralny 

zapomina o zakupach.

Qwilleran aż prychnął z oburzenia.

- Zresztą dlaczego nie mógłbyś się przemóc, Qwill, i napisać coś z sercem o antykach?

- Mówiłem ci już, nie cierpię starzyzny!

- Jak przespacerujesz się po Junktown, zmienisz zdanie. Złapiesz haczyk, jak Rosie, ja 

i reszta porządnych ludzi w tym mieście i na całym bożym świecie.

- Zakład?

Arch wyjął z kieszeni portfel i wyszperał w nim małą żółtą karteczkę.

- Tu masz namiary na najlepszych antykwariuszy w Junktown. Tylko chciałbym ją 

dostać z powrotem.

Qwilłeran   zerknął   na   zapisane   na   kartce   nazwy:   „Annytyki”,   „Królestwo   Kiczu”, 

„Trzy  Zwariowane  Siostrzyczki”,   „Zaczarowany  Kuferek”,   i  poczuł,  że  zbiera  mu  się  na 

wymioty.

background image

- Posłuchaj, Arch! Muszę wygrać ten cholerny konkurs. Aby to zrobić, potrzebuję 

tematu,   który   podnosi   poziom   adrenaliny.   Dlatego   antyki   odpadają.   A   nie   chcę,   by   te 

dwadzieścia pięć mrożonych indyków przeszło mi koło nosa.

- Możesz się mile rozczarować, Qwill. Tam kręci się pełno oryginałów. Zresztą jaki 

dzisiaj dzień? Piątek? Dziś po południu jest aukcja.

- No nie, tylko nie aukcja! Zanudzę się na śmierć.

- Ta zapowiada się bardzo ciekawie. Licytowane będą zbiory pewnego antykwariusza, 

którego parę miesięcy temu ktoś sprzątnął z tego świata. Wszystko, co do tej pory zgromadził, 

idzie pod młotek.

- Nie zmienia to faktu, że aukcje to największe nudziarstwo na świecie. Przynajmniej 

taka jest moja opinia.

-   A   co   powiesz   o   tym?   Na   aukcje   przychodzi   dużo   samotnych   panienek,   wdów, 

rozwódek. Miejsce w sam raz dla wolnego strzelca jak ty. Zresztą nie chce mi się dłużej 

strzępić języka. I tak muszę tam kogoś wysłać, więc potraktuj to jak polecenie służbowe. Do 

roboty!

Qwilleran zacisnął zęby i syknął:

- Daj mi talon na taksówkę. Przejadę się po okolicy.

Zanim jednak przystąpił do dzieła, udał się do fryzjera przyciąć włosy i przystrzyc 

wąsy.   Zawsze   tak   robił,   kiedy   szedł   w   teren,   choć   obiecywał   sobie   zarzucić   ten   rytuał 

przynajmniej do świąt. Później złapał taksówkę i przejechał się wzdłuż Zwinger Street. Jego 

duszę przepełniała gorycz.

Najbliżej   centrum   wznosiły   się   nowoczesne   biurowce,   budynki   przychodni   i 

ekskluzywne   apartamentowce.   Następnie   droga   prowadziła   przez   ośnieżone   pustkowie. 

Kiedyś   stały   tu   nędzne   kamienice,   obecnie   nie   było   niczego.   Dalej   stało   parę   starych 

budynków,   czekających   na   rozbiórkę,   których   okna   zabite   były   deskami.   Wjeżdżali   do 

Junktown.

We   dnie   ulica   robiła   jeszcze   bardziej   ponure   wrażenie.   Stały   przy   niej   stare 

wiktoriańskie   rezydencje,   brudne   i   zaniedbane.   Niektóre   z   nich   przekształcono   w   tanie 

pensjonaty,   oferujące   pokoje   za   podejrzanie   niski   czynsz.   Fasady   innych   szpeciły   okna 

wystawowe,   zniekształcające   ich   pierwotną   formę.   W   rynsztokach   leżał   szary   śnieg 

zmieszany ze śmieciami, a puste puszki po piwie przymarzły do nieodśnieżonego chodnika.

- Okropna okolica - zauważył taksówkarz. - Miasto powinno zrównać to wszystko z 

ziemią.

background image

- Bez obaw, już wkrótce nie pozostanie tu kamień na kamieniu - proroczo obwieścił 

Qwilleran.

Kiedy tylko ujrzał pierwszy sklep ze starociami, kazał się zatrzymać i wysiadł bez 

entuzjazmu. Rozejrzał się po ponurej okolicy. Więc tak wyglądają święta w Junktown! W 

przeciwieństwie do handlowej dzielnicy miasta Zwinger Street nie udekorowano na Boże 

Narodzenie.   Nad   ulicą   nie   zwisały   kolorowe   łańcuchy,   migoczące   aniołki   nie   trąbiły   na 

chwałę bożą z wysokości latarni. Przechodniów idących chodnikiem dałoby się zliczyć na 

palcach jednej ręki. Nawet samochody wstydliwie przemykały jezdnią, pragnąc się stąd jak 

najszybciej wydostać.

Uderzenie   mroźnego,   północnego   wiatru   skłoniło   Qwillerana   do   rozpoczęcia 

rekonesansu. Podszedł do pierwszego antykwariatu. Jego drzwi były zamknięte, a w środku 

nie paliło się żadne światło. Qwilleran dotknął nosem mroźnej szyby. Przytykając dłonie do 

skroni, ujrzał w środku gigantyczną rzeźbę w kształcie drzewa, którego gałęzie wiły się w 

konwulsyjnych skrętach, a z tych gałęzi zwisały naturalnej wielkości małpy. Pierwsza małpa 

trzymała lampę. Druga małpa trzymała zegar. Trzecia małpa trzymała rozłożony parasol.

Wystarczy. Qwilleran odstąpił od dalszych oględzin.

W domu obok swe usługi oferowały „Trzy Zwariowane Siostrzyczki”. Ale również i 

ten sklep był zamknięty na cztery spusty, mimo że wisząca na drzwiach kartka głosiła co 

innego.

Wąsacz postawił kołnierz płaszcza i zakrył uszy odzianymi w rękawiczki dłońmi. Co 

za   głupi   pomysł   z   tym   przycinaniem   włosów!   Następnie   próbował   dostać   się   do 

„Zaczarowanego Kuferka” - zamknięty - i antykwariatu „Technityki” mieszczącego się w 

suterenie, jednak jego drzwi wyglądały, jakby nie otwierano ich od początku świata. Między 

antykwariatami przycupnęło parę sklepików o brudnych witrynach. W norze reklamującej się 

w intrygujący sposób: „Popopopoulos: owoce, papierosy, rękawice robocze i inne drobiazgi”, 

kupił paczkę tytoniu, który okazał się do niczego.

Z  rosnącym   rozgoryczeniem   szedł  dalej,  mijając  przedpotopowy  zakład   fryzjerski, 

obskurny dom starców, aż dotarł do wielkiego, staroświeckiego sklepu na rogu ulicy. Drzwi 

od frontu zamknięte były na kłódkę, a okna oklejone ogłoszeniami o mającej się odbyć aukcji. 

Przez szybę w drzwiach dojrzał zakurzone meble, zegary, lustra, róg myśliwski przerobiony 

na lampę i marmurowe imitacje greckich posągów przedstawiające kobiety w dziwacznych 

pozach.

W   szybie   ujrzał   odbicie   mężczyzny   zbliżającego   się   w   jego   stronę   niepewnym 

krokiem.

background image

- Fajna breja, co? - zagadnął przybysz grubym, lecz przyjaźnie brzmiącym głosem.

Qwilleran zwrócił się ku niemu twarzą. Mimo wczesnej pory facet miał już sporo w 

czubie. Zionęło od niego tanią whisky, ślina ciekła z kącików ust. Sfatygowany płaszcz, który 

miał   na   sobie,   w   czasach   swej   świetności   musiał   być   końską   derką.   A   mimo   to   swoim 

wyglądem i zachowaniem budził jakąś irracjonalną sympatię.

- Wiesz, co to jest? To wszystko? Breja! - powtórzył facet, wpatrując się tępo w drzwi 

sklepu i wykrzywiając w uśmiechu zaślinione usta.

I   jakby   rozkoszując   się   tym   słowem,   jego   grząską   dosadnością,   wbił   wzrok   w 

Qwillerana i powtórzył najdobitniej, jak tylko potrafił:

- Brrrrrrejjjja!

Wąsacz   cofnął   się   z   obrzydzeniem,   ocierając   twarz   papierową   chusteczką.   Ale 

przybysz ani myślał porzucić Qwillerana.

-   Niestety!   Nie   wejdziesz   do   środka   -   poinformował   go   uprzejmie.   -   Zamknięte. 

Zamknięte po tym morderstwie.

A następnie, wyczuwszy zainteresowanie wąsacza, dodał:

- Zasztyletowany. Szszsztyllletem.

Widać   słowo   „sztylet”   również   cholernie   mu   się   podobało.   Ukontentowany   jego 

soczystością zatopił wyimaginowane ostrze w brzuchu dziennikarza.

- Spadaj na drzewo! - mruknął Qwilleran i ruszył dalej.

Przeszedł   obok   stajni   przerobionej   na   zakład   renowacji   mebli.   Z   ciekawości   i   tu 

pociągnął za klamkę. Jak się można domyślić, drzwi były zamknięte.

Qwilleran miał wrażenie, które coraz silniej nękało jego duszę, że wszystkie te sklepy 

i antykwariaty nie są prawdziwe - że to tylko dekoracje wypożyczone z teatru. Gdzie się, u 

licha,   podziali   ich   właściciele?   Gdzie   kolekcjonerzy   gotowi   zapłacić   dwadzieścia   osiem 

dolców   za   starą   puszkę   po   herbacie?   Minął   jedynie   dwójkę   dzieci   w   brudnych 

kombinezonach, robotnika niosącego obiad w styropianowym pudełku, starszą panią w czerni 

taszczącą torby z zakupami i tego rozmownego pijaka, który teraz siedział na zamarzniętym 

chodniku.

W tym momencie w rzeźbionym oknie wykuszu dostrzegł ruch. Wykusz zdobił fasadę 

ciemnoszarej kamienicy z czarną sztukaterią i mosiężnymi kołatkami u drzwi. Z początku 

Qwilleran myślał, że jest to zwykły budynek mieszkalny. Ale później dojrzał dyskretny szyld 

„Błękitny Smok - Antyki”.

Pospiesznie wspiął się na osiem stopni i szarpnął za klamkę, w głębi duszy obawiając 

się, że i tym razem odejdzie z kwitkiem. Ale, o dziwo, drzwi się otwarły i Qwilleran wkroczył 

background image

do   przestronnego   pomieszczenia,   onieśmielającego   swym   wytwornym   przepychem.   Na 

podłodze   leżał   dywan   w   orientalne   wzory,   ściany   zdobiły   dyskretne   chińskie   tapety.   Na 

eleganckim stoliku stał wazon, a w nim świeżo ścięte chryzantemy. Nad nimi wisiało lustro w 

złotej   ramie   ze   zwieńczeniem   w   kształcie   trzech   śliwek.   W   powietrzu   unosił   się   aromat 

egzotycznego drewna. Wszystko to przywodziło na myśl śmierć, a przygnębiające wrażenie 

potęgowało monotonne tykanie zegara.

Przez chwilę wąsacz chłonął tę tajemniczą atmosferę, ale wkrótce poczuł na sobie 

czyjś   wzrok.   Błyskawicznie   odwrócił   się   i   stanął   twarzą   w   twarz   z   hebanową   figurą 

nubijskiego niewolnika z turbanem na głowie. Oczy ze szlachetnych kamieni błysnęły nań 

złowrogo.

Teraz   już   Qwilleran   nie   miał   żadnych   wątpliwości.   Junktown   znajduje   się   gdzieś 

między snem a jawą. Miał wrażenie, jakby znalazł się w nawiedzonym zamku, gdzieś w głębi 

mrocznej kniei.

Wejście   na   górę   zagradzała   niebieska   lina,   ale   drzwi   do   sąsiedniego   pokoju   stały 

otworem, co Qwilleran zinterpretował jako zaproszenie. Ostrożnie wszedł do pomieszczenia o 

wysokim   stropie,   w   którym   piętrzyły   się   najróżniejsze   meble,   obrazy,   srebra   i   mnóstwo 

białobłękitnej chińskiej porcelany. Z misternie rzeźbionego sufitu zwisał srebrny żyrandol.

Posadzka   zaskrzypiała   nieprzyjemnie,   więc   Qwilleran,   aby   dodać   sobie   odwagi, 

odkaszlnął głośno. Przy oknie dostrzegł wielkiego smoka z błękitnej porcelany, ruszył więc w 

jego kierunku. Nagle potknął się, tak że niemal wyłożył się jak długi. Spojrzał pod nogi i 

ujrzał stopę. Wyglądała jak zwykła ludzka stopa w kapciach w chińskie kwiatowe wzory. 

Qwilleran  wstrzymał  oddech i cofnął się parę kroków. Stopa należała  do figury kobiety, 

naturalnej wielkości, odzianej w błękitne satynowe kimono. Kobieta siedziała w rzeźbionym 

orientalnym   fotelu;   w   prawej   dłoni   trzymała   cygarniczkę.   Jej   błękitno-białe   porcelanowe 

oblicze okalała granatowoczarna peruka.

Qwilleran znów zaczął oddychać, dziękując Bogu, że niczego tu nie zdemolował, gdy 

wtem zauważył smużkę dymu dobywającą się z cygarniczki. Siedząca na fotelu kobieta była 

żywa!

- Szuka pan czegoś konkretnego? - spytała lodowato.

Podczas gdy usta wypowiadały te słowa, na maskowatej twarzy nie drgnął ani jeden 

mięsień. Wielkie ciemne oczy, obramowane czarną obwódką, wpatrywały się w wąsacza, nie 

wyrażając żadnych emocji.

- Nie. Po prostu oglądam - powiedział Qwilleran, przełykając ślinę.

background image

- Od podwórza są jeszcze dwa pokoje, a na dole znajdzie pan osiemnastowieczną 

grafikę i malarstwo.

Mówiła powoli, starannie artykułując każdą głoskę.

Wąsacz   przyjrzał   się   uważnie   jej   twarzy,   robiąc   w   głowie   notatki   do   artykułu. 

Wystające kości policzkowe, cera bez skazy,  czarne włosy uczesane na orientalną modłę, 

kolczyki z jadeitu. Przypuszczał, że ma około trzydziestki. Qwilleran uwielbiał kobiety pod 

trzydziestkę. Czuł, że wraca mu pewność siebie.

- Pracuję w „Daily Fluxion”. Zbieram materiał do reportażu o Junktown.

Starał się, by jego głos brzmiał miękko i sympatycznie.

-   Raczej   unikam   rozgłosu   -   odpowiedziała   kobieta,   wpatrując   się   w   wąsacza 

lodowatym wzrokiem.

Tylko trzy razy w ciągu całej dziennikarskiej kariery Qwilleran spotkał się z taką 

reakcją. I w każdym z trzech wypadków miał do czynienia z ludźmi ściganymi - przez prawo, 

przez szantażystów, przez mściwą małżonkę. Dla nich ujawnienie tożsamości równało się 

śmiertelnemu  niebezpieczeństwu.  Ale  człowiek  prowadzący interes,  który unika rozgłosu, 

któremu nie zależy na reklamie, i to darmowej reklamie? To nie mieściło mu się w głowie!

- Reszta antykwariatów  zamknięta  na cztery spusty - próbował podejść ją z innej 

strony.

- Zwykle otwierają o jedenastej. Ale antykwariusze rzadko są punktualni.

Qwilleran machinalnie rozejrzał się po pokoju.

- Za ile ten niebieski smok przy oknie?

- Nie jest na sprzedaż.

Kobieta przyłożyła cygarniczkę do ust i zaciągnęła się dymem.

- Jeśli interesuje pana orientalna porcelana, mam komplet filiżanek z czasu dynastii 

Hsuan Te.

-   Nie,   dziękuję.   Interesują   mnie   ciekawe   historie,   nic   poza   tym.   Wie   pani   coś   o 

dzisiejszej aukcji? Wyprzedają tamten antykwariat na rogu.

Kobieta zakrztusiła się dymem i Qwilleran po raz pierwszy poczuł, że ma do czynienia 

z człowiekiem z krwi i kości.

- Licytacja rozpoczyna się o pierwszej trzydzieści.

- Wiem. Przeczytałem ogłoszenie. Co to był za facet, ten antykwariusz, który zginął?

- Andrew Glanz. Wybitny znawca antyków - głos kobiety brzmiał teraz nisko.

- Kiedy to się stało?

- Szesnastego października.

background image

- To był napad? Prawdę mówiąc, nic takiego nie obiło mi się o uszy. A morderstwa 

antykwariusza w Junktown na pewno bym nie przeoczył.

- Dlaczego pan sądzi, że to było… morderstwo? - spytała, patrząc na niego nieufnie.

- Słyszałem od kogoś… A w takiej okolicy, sama pani rozumie…

- To był wypadek.

- Rozbił się samochodem?

- Nie, spadł z drabiny.

Kobieta zgasiła papierosa w popielniczce.

- Jeśli pan pozwoli, wolałabym o tym nie mówić. To było dla mnie takie… takie…

-   Rozumiem.   Przyjaciel?   -   zapytał   Qwilleran   tym   współczującym   tonem,   którym 

niegdyś zmiękczał serca oziębłych dziewcząt i wielokrotnych zabójców.

- Tak. Ale nie mówmy już o tym, panie… panie…

- Qwilleran.

- To irlandzkie nazwisko? - spytała, najwyraźniej zadowolona, że nadarzyła się okazja 

do zmiany tematu.

- Szkockie. Dlatego wymawia się je z twardym „w”. A ja z kim mam przyjemność?

- Duckworth.

- Panna czy pani?

- Jak najbardziej  panna… W tym  pokoju mam parę staroci ze Szkocji. Chodźmy, 

pokażę coś panu.

Panna  Duckworth  wstała   z  fotela,  poprowadziła   Qwillerana   między  mahoniowymi 

kredensami   i   stołami   wyłożonymi   orzechowym   fornirem.   Wąsacz   podziwiał   jej   wysoką, 

zgrabną sylwetkę, którą tak powabnie podkreślało kimono z błękitnego jedwabiu.

- Te wilki do kominka pochodzą ze Szkocji. I ta mosiężna taca również. Lubi pan 

mosiądz? To typowe dla mężczyzn.

Uwagę Qwillerana przykuł przedmiot oparty o ścianę w najdalszym kącie pokoju.

-   Co   tam   stoi   w   rogu?   -   zapytał,   wskazując   na   spory   kawał   starego   żelastwa   o 

metrowej średnicy.

Gdy podeszli bliżej, okazało się, że jest to tarcza herbowa, której lico otaczają trzy 

prychające koty.

- Kiedyś musiała zdobić wejście rezydencji. A może nawet wisiała na bramie jakiegoś 

zamku?

background image

-   Ależ   tak!   To   herb   Mackintoshów!   -   wykrzyknął   uradowany   Qwilleran.   -   Znam 

doskonale  tę  inskrypcję:  „Kotów  nie   tykaj,   jeno w  rękawicy”.   Moja mama  była  z  domu 

Mackintosh.

I dumny z siebie Qwilleran pogładził wąsy.

- W takim razie powinien pan to kupić - orzekła panna Duckworth.

- Ale co bym  z tym  złomem  robił?  Nie mam  nawet  mieszkania.  A  tak  z czystej 

ciekawości, ile pani za to chce?

- Normalnie zażądałabym dwustu dolarów. Ale jeśli się panu tak podoba, to spuszczę 

do stu dwudziestu pięciu i będziemy kwita. Dokładnie za tyle to kupiłam.

Właścicielka „Błękitnego Smoka” wzięła tarczę do rąk i zbliżyła się do Qwillerana, 

aby ten mógł ją dokładniej obejrzeć.

- Radziłabym panu łapać okazję. Drugi raz się nie powtórzy. A przecież zawsze może 

pan ją odsprzedać komuś innemu za tę samą bądź większą cenę. Właśnie to najbardziej lubię 

w antykach. Przy kominku będzie się prezentować naprawdę imponująco. Proszę zobaczyć, tu 

jeszcze widać ślady czerwonej i niebieskiej farby.

Kiedy   to   mówiła,   jej   mimika   ożywiła   się   nieco,   a   w   oczach   pojawił   się   błysk. 

Qwilleran rozmarzył się. Może zaprosić tę porcelanową lalę na wigilijne przyjęcie w klubie?

- Pomyślę o tym - odpowiedział i jeszcze raz, bez sympatii, rzucił okiem na herb 

swych przodków. - A tymczasem muszę się trochę zakręcić koło tej popołudniowej aukcji. 

Czy pani wie, gdzie mogę znaleźć jakąś fotografię Andrew Glanza? Będzie mi potrzebna do 

artykułu.

W oczach panny Duckworth na powrót zgasły iskierki entuzjazmu.

- O czym dokładnie ma być ten artykuł? - spytała.

- A, nic wielkiego. Po prostu relacja z aukcji plus sylwetka zmarłego kolekcjonera.

Patrząc na sufit, myślała o czymś przez chwilę.

- No bo jeśli to prawda, co pani powiedziała, panno Duckworth… że to taki wielki 

znawca…

- Mam parę jego zdjęć na górze - przerwała. - Chce je pan obejrzeć?

I zdjęła linę zagradzającą wejście na schody.

- Proszę chwilę zaczekać. Zamknę psa.

Na   szczycie   schodów   stał   owczarek   niemiecki-.   Jego   głuche,   pełne   nienawiści 

warczenie budziło w wąsaczu respekt. Panna Duckworth zamknęła psa w kuchni na górze, a 

następnie poprowadziła gościa długim korytarzem, na którego ścianach wisiały oprawione w 

ramki fotografie. Qwilleran rozpoznał na nich wielu miejscowych VIP-ów. Zdjęć zmarłego 

background image

kolekcjonera   było   aż   trzy:   Glanz   wygłaszający   odczyt,   Glanz   z   dyrektorem   muzeum 

historycznego i portret studyjny, a na nim młody mężczyzna z kwadratową szczęką, którego 

wyraziste rysy łagodziło inteligentne, wrażliwe spojrzenie dobrego, uczciwego człowieka.

Qwilleran spojrzał na pannę Duckworth, która raz po raz zaciskała pięści i prostowała 

dłonie.

- Czy mogę pożyczyć? - spytał, wskazując na portret. - Odniosę go, jak tylko nasz 

fotograf sporządzi kopię.

Kobieta smutno skinęła głową.

- Piękne mieszkanie - pochwalił wąsacz, spoglądając w stronę salonu z meblami na 

wysoki połysk, całego w złotym aksamicie i niebieskim jedwabiu. - Nie spodziewałem się, że 

w Junktown ludzie żyją w takim luksusie.

- Mam nadzieję, że zaczną się tu osiedlać porządni obywatele. To jedyna szansa, by 

wszystkie te piękne domy nie popadły w ruinę - westchnęła panna Duckworth. - Jak dotąd 

moim śladem poszli jedynie Cobbowie. Mieszkają niedaleko, na parterze antykwariat, a na 

górze mieszkania do wynajęcia.

- Mieszkania do wynajęcia? - zainteresował się wąsacz. - A nie orientuje się pani, czy 

w tej chwili mają coś wolnego?

- Owszem - szepnęła antykwariuszka i spuściła wzrok. - Jedno, od strony podwórza, 

stoi puste.

- To może być coś w sam raz dla mnie. Noszę się z zamiarem wynajęcia jakiegoś kąta.

- Pani Cobb to bardzo miła kobieta. Ale radzę panu nie zadzierać z jej mężem.

- Bez obaw, jestem łagodny jak baranek. Więc czemu miałbym się obawiać jej męża?

Ale panna Duckworth zajęta już była nasłuchiwaniem odgłosów dochodzących z holu 

na parterze. Właśnie weszły tam jakieś klientki, wypełniając dom ekstatyczną paplaniną.

-   Proszę   zejść   na   dół   -   szepnęła   do   Qwillerana.   -   Zaraz   do   pana   dołączę,   tylko 

wypuszczę psa z kuchni.

Po pokoju na dole kręciły się dwie kobiety.  Sądząc  po ubiorze i fizjonomii,  obie 

musiały   być   kurami   domowymi   z   przedmieścia;   ten   typ   antropologiczny   Qwilleran   znał 

doskonale z pokazów ikebany i wernisaży w amatorskich galeriach. Ich wygląd jak zawsze 

wprawił go w konsternację. Jedna miała na sobie skórzaną kurtkę o wojskowym kroju, do 

tego moherowy kapelusz ozdobiony morskimi muszelkami. Druga wystroiła się w eskimoską 

parkę i spodnie w pepitkę, które, dla zadania szyku, wpuściła w myśliwskie buty z pasiastymi 

sznurówkami.

- Co za urocze miejsce! - wykrzyknęła w zachwycie „parka”.

background image

- Ojej, i są tu stare kryształy Steubena! - zawtórowała jej „skórzana kurtka”.

- O rany, Freda, popatrz tutaj! Karafka! Moja babcia miała identyczną. Ciekawe, ile za 

nią chce.

- Drożyzna, ale wszystko w dobrym gatunku. Jak nie będziesz się tak podniecać, może 

spuści parę dolarów - poradziła „skórzana kurtka” i dodała, konfidencjonalnie zniżając głos: - 

Wiesz, że to była dziewczyna Andy’ego?

- Masz na myśli… tego Andy ego, który…? „Skórzana kurtka” przytaknęła:

- Przecież wiesz, jak biedak skończył.

Na   samą   myśl   o   tym   „parka”   wzdrygnęła   się.   Na   jej   twarzy   pojawił   się   grymas 

niesmaku i oburzenia.

- Idzie!

Panna Duckworth weszła - czy też raczej wpłynęła - do pokoju, chłodna, spokojna i 

krucha jak chińska porcelana. Qwilleran udał się w głąb sklepu, aby jeszcze raz spojrzeć na 

herbową tarczę Mackintoshów. Nie podobała mu się. Była za duża, a do tego niestarannie 

wykonana. Dotknął dłonią chłodnego metalu i jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Zresztą czy 

dałby radę ją podnieść? Dźwignął na próbę i mimo woli jęknął żałośnie. To żelastwo ważyło 

dobre pięćdziesiąt kilo!

I wtedy przypomniał sobie, że panna Duckworth uniosła tarczę z taką łatwością, jakby 

ta zrobiona była z tektury.

background image

R

OZDZIAŁ

 

TRZECI

Koło   południa   Zwinger   Street   powoli   budziła   się   do   życia.   Mdłe   zimowe   słońce 

zaczęło nieco rozpraszać grudniowy mrok, choć na razie z dość mizernym rezultatem. Trudno 

więc powiedzieć, by zrobiło się jakoś raźniej czy weselej. Chodniki zapełniły się kobietami, 

niekiedy w towarzystwie mężczyzn. Wszyscy ubrani jak przystało na wielbicieli antyków: 

ostentacyjnie   staromodnie,   niechlujnie   i   dziwacznie.   Włóczyli   się   od   sklepu   do   sklepu, 

czekając na aukcję o wpół do drugiej.

Qwilleran uznał, że najwyższy czas coś przekąsić. Znalazł bar, gdzie zjadł hot-doga, a 

raczej   niejadalną   parówkę   w   bułce   o   smaku   i   konsystencji   gąbki,   popił   lurą   z   marnym 

skutkiem imitującą kawę oraz zagryzł syntetycznym ciastkiem z papier maché. Zadzwonił też 

do Rikera, aby ten przysłał mu fotografa.

-   Chodzi   o   tę   aukcję.   Można   tu   strzelić   parę   niezłych   fotek.   Takich   odlotowych 

ciuchów dawno już nie widziałem.

- A nie mówiłem! - tryumfował Riker. - Junktown to barwne miejsce.

- Tylko w żadnym razie nie przysyłaj mi Tiny’ego Spoonera. To osioł i lebiega, zaraz 

coś strąci, potłucze i afera gotowa.

-   Daj   spokój,   przecież   nie   będziemy   robić   fotoreportażu.   Powiedz   lepiej,   stary, 

znalazłeś coś dla siebie?

- NIE! - Qwilleran ryknął do słuchawki, choć tak naprawdę coraz cieplej myślał o 

tarczy herbowej Mackintoshów.

Koło   godziny   pierwszej   sala,   w   której   miała   się   odbyć   aukcja,   była   wypełniona 

ludźmi. Budynek, w którym Andrew Glanz prowadził swój biznes, wybudowano gdzieś w 

latach dwudziestych. Pod sufitem wisiały krzesła z drabinkowym oparciem, miedziane garnki, 

klatki na ptaki, sanki i żyrandole. Na podłodze stały meble, setki mebli. Trudno byłoby się w 

tym   wszystkim   dopatrzyć   jakiejś   myśli,   po   prostu   składano   je   jeden   przy   drugim, 

gdzieniegdzie   zostawiając   miejsce   dla   rzędów   rozkładanych   krzeseł.   Wąskie   schody 

prowadziły   na   galerię.   Na   jej   barierce   wisiały   orientalne   tkaniny   i   wyblakłe   gobeliny. 

Rozstawione tabliczki ostrzegały nieostrożnych klientów: „Zniszczyłeś, kupiłeś”.

Bywalcy krążyli  po pokojach i z mądrymi  minami  oglądali wystawione na aukcję 

eksponaty. Gdy podchodzili do talerza, patrzyli na jego spód, jeśli do kryształowego dzbanka, 

uderzali weń delikatnie paznokciem, nasłuchując dźwięku wydawanego przez szkło.

Qwilleran przecisnął się przez tłum, notując w pamięci zasłyszane rozmowy.

background image

- Patrz na tego konia na biegunach. Dokładnie takiego samego mieliśmy kiedyś na 

strychu. A mój mąż go porąbał i spalił w kominku.

- Jeśli jest tam namalowany ludzik z parasolem stojący na moście, to porcelana z 

Kantonu. A jeśli ludzik siedzi w pijalni herbaty, z Nankinu… Albo odwrotnie.

- Co sądzisz o tym? Całkiem fajna waza na poncz.

- Na szczęście nie wystawiają tej iglicy!

- Patrz, drabina Andy’ego!

- U mojej babci też był dzban Meissena, tyle że niebieski.

- Sądzisz, że jednak wystawią iglicę?

Kiedy wybiła godzina aukcji, wszyscy zajęli miejsca, zwróciwszy pełne wyczekiwania 

spojrzenia   na   podest.   Qwilleran   siadł   na   samym   końcu,   by   nie   przeoczyć   wejścia 

fotoreportera   „Fluxion”.   Publiczność   była   różnorodna,   znaleźć   tam   można   było 

przedstawicieli wszystkich grup wiekowych, klas i profesji. Facet w palcie z Hudson Bay 

trzymał na kolanach pieska w ubranku idealnie dopasowanym do garderoby właściciela. Inny 

miał na głowie czapkę Świętego Mikołaja i długi szal w kolorze tęczy, który zwisał aż do 

podłogi.

Obok Qwillerana usiadła pulchna dama. Na zwisającej z szyi tasiemce dyndały dwie 

pary okularów.

-   Nigdy   wcześniej   nie   byłem   na   aukcji   -   zwierzył   się   jej   Qwilleran,   licząc   na 

wzajemność. - Jako żółtodziób będę pani wdzięczny za wszystkie cenne rady.

Dobry Bóg stworzył  sąsiadkę Qwillerana z nadzwyczajnym  wyczuciem proporcji i 

miary: okrągłe źrenice błyszczały w okrągłych oczach osadzonych na okrągłej twarzy. W 

odpowiedzi na zaczepkę posłała mu półokrągły uśmiech.

- Na początek dobra rada: niech panu nie przyjdzie do głowy drapać się za uchem, bo 

niechcący kupi pan lustro.

To mówiąc, wskazała palcem na wąskie lustro w zdobionej ramie, wysokie na dobre 

cztery metry. A potem dodała z ciężkim westchnieniem:

- Ja niestety nie będę mogła dzisiaj niczego kupić. Rano byłam u okulisty. Zapuścił mi 

atropinę do oczu, tak że ledwo co widzę.

- Co to za iglica, o której wszyscy tu w kółko gadają?

Pulchna sąsiadka wzruszyła ramionami.

- Słyszał pan o wypadku Andy ego?

- Mówi się, że spadł z drabiny.

background image

- Żeby tylko to! - jej twarz wykrzywił bolesny grymas. - Ale nie mówmy o takich 

przykrych sprawach, bo znów zaczyna boleć mnie brzuch… Od razu wiedziałam, że pan nie 

stąd. W końcu przyjeżdżają do nas kolekcjonerzy z różnych miast.

- Właściwie to pracuję w „Daily Fluxion”.

- Dziennikarz! - westchnęła, przygładzając dłonią szare włosy i kierując w jego stronę 

pełne podziwu spojrzenie. - I będzie pan pisał o aukcji? Tak w ogóle, nazywam się Iris Cobb. 

Mój mąż ma tu sklep, „Rupieciarnię”, parę domów dalej.

- Ach, to pani! Słyszałem, że wynajmuje pani mieszkania…

-  Czyżby  był   pan  zainteresowany?  U  nas   na  pewno  się  panu   spodoba!   Wszystko 

urządzone antykami…

Kobieta przerwała i poczęła patrzeć uważnie w stronę drzwi.

- Ciekawe, czy jest tutaj mój mąż. Niestety, prawie nic nie widzę.

- Może ja mógłbym pani pomóc. Jak szanowny małżonek wygląda?

-   Wysoki,   bardzo   przystojny…   Pewnie   się   jeszcze   nie   zdążył   ogolić.   Czerwona 

flanelowa koszula…

- Tak, widzę go. Stoi tam, z tyłu, koło starego zegara.

Kobietę wyraźnie ucieszyła ta wiadomość.

- Chwała Bogu, będzie trzymał rękę na pulsie. Teraz już nie muszę się denerwować.

- Na razie rozmawia ze Świętym Mikołajem.

-  To Ben Nicholas.  Wynajmuje u nas mieszkanko, a sam prowadzi sklep „Trochę 

Śmieci”. Kompletny idiota - dodała z pobłażliwym uśmieszkiem.

- Kogoś jeszcze powinienem znać? A ten blondyn, co chodzi o kulach, cały ubrany na 

biało?

- Russell Patch, restauruje antyki. Nosi tylko białe rzeczy.

A później, zniżywszy głos, dodała szeptem:

- A ten naprzeciw nas, taki chudy, to Hollis Prantz. Niedawno otworzył antykwariat 

„Technityki”. A tamten z neseserkiem to Robert Maus, gminny radca prawny.

Qwilleran   był   pod   wrażeniem.   Teahandle,   Burris,   Hansblow,   Maus   i   Castle   to 

nazwiska miejscowych patrycjuszy.

- Gdyby nie pan Maus, już dawno ta część miasta…

Na dźwięk młoteczka ogłaszającego rozpoczęcie aukcji wszystkie rozmowy ucichły. 

Licytator przemówił:

- Na dzisiejszą aukcję wystawiono dużo cennych przedmiotów. Na szczęście na sali 

widzę ludzi znających się na rzeczy. Kupujcie i nie ociągajcie się, by nie wyjść stąd z pustymi 

background image

rękoma. Tych, którzy nie licytują, proszę o zachowanie ciszy, tak abym mógł usłyszeć każdą 

ofertę. Zaczynamy!

I rąbnął w pulpit marmurowym młoteczkiem.

- Na początek licytujemy ten oto dzban z Bennington, z rączką w kształcie charta, 

prawdziwe   marzenie   każdego   szanującego   się   kolekcjonera.   Drobne   obicie   nie   ma   tu 

znaczenia.   Kto   da   piątaka?   Jest   pięć.   Będzie   sześć?   Czy   będzie   sześć?   Jest!   Jest   sześć. 

Czyżbym słyszał siedem? Tam, mamy siedem. I osiem, mamy osiem! Kto da dziewięć? Nikt? 

W takim razie osiem. Sprzedane za osiem dolarów.

Wśród publiczności podniosły się głosy protestu.

- Za szybko? Bo to nie kurs medytacji transcendentalnej, tylko aukcja - odgryzł się 

licytator. - Mamy kupę rzeczy do sprzedania, a dobrze byłoby zdążyć przed północą.

- Ma gadane - szepnęła uradowana pani Cobb. - A jak się rozkręci, to… Zresztą sam 

pan zobaczy.

W   tempie   jeden   antyk   na   minutę   zlicytowano   parę   glinianych   figurek,   srebrny 

kałamarz, cynowy puchar, tabakierkę i dywanik do odmawiania pacierza. Asystenci uwijali 

się   jak   w   ukropie:   jedni   biegali   między   rzędami   krzeseł,   drudzy   wnosili   licytowane 

przedmioty na podest i je stamtąd znosili.

- I wreszcie nadszedł czas na ten wspaniały, odlany z żelaza piec - ogłosił licytator, 

podnosząc głos. - Nie będziemy go taszczyć na podest, zresztą nie ma takiej potrzeby. Wasze 

sokole oczy wypatrzą go z pewnością tam, na półpiętrze. Kto da pięćdziesiąt?

Wszystkie głowy zwróciły się w stronę rzeźbionego monstrum o pękatej sylwetce, 

stojącego na wygiętych nóżkach.

- Mamy już pięćdziesiąt, czekamy na siedemdziesiąt pięć! To rzadki skarb… Słyszę 

siedemdziesiąt pięć. A kto powie sto? Sto to nic za takie cudo! Mamy sto! Ale tam słyszę sto 

dziesięć. Jest wart przynajmniej dwa razy tyle. Sto dwadzieścia! Sto trzydzieści tam, z tyłu! 

Na co czekacie? Wielki piec, piękny piec! W sam raz, aby ukryć w nim nieboszczyka… Sto 

czterdzieści! A może sto pięćdziesiąt? Sto pięćdziesiąt! Sprzedane!

Licytator zwrócił się do asystenta:

- Szczęśliwym nabywcą jest CC. Cobb.

Z początku panią Cobb aż zatkało z wrażenia.

-   Przecież   to   złom!   -   szepnęła   oburzona.   -   Nie   dałabym   za   ten   kawał   żelastwa 

złamanego centa! Och, wszystko dlatego, że Ben Nicholas także licytował! Licytacja była 

szybka, za szybka. Naturalnie Ben nie chciał tego kupić. Licytował, bo wiedział, że mój mąż 

mu nie odpuści. Zawsze tak go wrabia.

background image

Odwróciła się i spojrzała swymi niewidzącymi oczyma w stronę czerwonej flanelowej 

koszuli i czapki Świętego Mikołaja.

- Za moment przerwa - oświadczył licytator - ale przed przerwą zlicytujemy jeszcze 

parę akcesoriów biurowych.

Były to przeróżne encyklopedie i słowniki, biurowa szafa, dyktafon i maszyna  do 

pisania. Jak wszystkie rzeczy będące w jakikolwiek sposób użyteczne nie cieszyły się one 

zainteresowaniem zgromadzonego na aukcji tłumu. Pani Cobb, aby nieco ukoić swój żal, po 

długich wahaniach postanowiła kupić dyktafon.

-   A   teraz   maszyna   do   pisania!   Stan   jak   widać.   Brak   jednej   litery…   Kto   da 

pięćdziesiąt? Czy będzie pięćdziesiąt? A czterdzieści? Brakuje tylko „z”, reszta w najlepszym 

porządku. Trzydzieści? Czy ktoś da trzydzieści?

- Dwadzieścia! - krzyknął Qwilleran ku swemu własnemu zaskoczeniu.

- Sprzedane za dwadzieścia baksów! Nabywcą jest ten dżentelmen z wąsami. Nie ma 

co, ma pan głowę do interesów! A teraz piętnastominutowa przerwa!

Qwilleran   nie   mógł   jeszcze   ochłonąć.   Nie   znajdował   żadnego   wytłumaczenia   dla 

swego wybryku. Przecież nie zamierzał niczego licytować!

- Rozprostujmy nogi - zaproponowała pani Cobb i pociągnęła Qwillerana za rękaw.

Ale gdy tylko wstali z krzeseł, wyrosła przed nimi postać w czerwonej flanelowej 

koszuli.

- Po cholerę ci ten kretyński dyktafon? - zwrócił się gniewnie do żony.

- Poczekaj, to się dowiesz - odpowiedziała, zalotnie kręcąc głową. - A tymczasem 

chciałam   ci   przedstawić   pana,   który  jest   reporterem   w   „Daily   Fluxion”   i   chciałby   u  nas 

wynająć mieszkanko.

- Nic nikomu nie wynajmiemy.  I nie cierpię gryzipiórków - zawarczał pan Cobb i 

oddalił się z rękoma w kieszeniach.

- Mój mąż to największy gbur w całym Junktown - szepnęła z dumą w głosie pani 

Cobb. - Ale wygląda świetnie, nie uważa pan?

Qwilleran szukał w myślach jakiejś taktownej odpowiedzi, gdy nagle, od strony drzwi 

wejściowych,   dobiegł   go   ogłuszający   dźwięk   tłuczonej   porcelany   zmieszany   z   piskami   i 

krzykami. Przy wejściu stał fotograf „Daily Fluxion”.

Tiny   Spooner   mierzył   sto   osiemdziesiąt   siedem   centymetrów   wzrostu.   Wraz   ze 

sprzętem fotograficznym, którym obwieszony był od stóp do głów, ważył dobre dwieście 

kilo. Tiny nigdzie się bowiem nie ruszał bez kompletu swoich aparatów, pudełek z filtrami i 

background image

soczewkami, światłomierzy, lamp, toreb na filmy, a przede wszystkim przewieszonych przez 

ramię statywów.

- Co za szkoda! - zmartwiła się pani Cobb. - To pewnie ta waza z sewrskiej porcelany 

stojąca na postumencie empire.

- Ile mogła kosztować?

- Na moje oko jakieś osiemset dolarów.

- Muszę coś załatwić - powiedział Qwilleran. - Zaraz wracam.

Przerażony Tiny Spooner wciąż stał przy drzwiach, bojąc się poruszyć.

- Pomóż mi! To nie ja! - szepnął błagalnie do Qwillerana. - Ja byłem daleko, kiedy to 

wszystko runęło.

Poprawił sprzęt, który wisiał na jego szyi, i jeden ze statywów ugodził w popiersie 

Marii   Antoniny.   Gdyby   nie   refleks   Qwillerana,   marmurowa   rzeźba   roztrzaskałaby   się   o 

posadzkę.

- Kurcze! - jęknął Tiny.

Licytator przyglądał się szczątkom wazy, instruując asystentów, by wyzbierali je co 

do jednego. Qwilleran doszedł do wniosku, że to wspaniała okazja, aby się przedstawić.

- Chcielibyśmy zrobić parę fotek podczas licytacji - zagaił. - Oczywiście proszę sobie 

nie przeszkadzać. Wyjdzie bardziej naturalnie i spontanicznie.

- Przydałby się podnośnik. Można by wtedy zrobić zdjęcie z góry - bąknął Tiny. - Jest 

tu może jakaś drabina?

Po tym pytaniu zapanowało kłopotliwe milczenie. Ktoś zaśmiał się nerwowo.

- Zresztą chyba nie ma takiej potrzeby - po chwili oględzin rzekł Tiny. - Tam jest 

galeria. Zrobię zdjęcie ze schodów.

- Tylko pamiętaj - ostrzegł go Qwilleran. - Zepsujesz, kupujesz!

Spooner omiótł salę pogardliwym spojrzeniem.

- Zależy ci na jakimś szczególe czy mam po prostu sfotografować cały ten bajzel? Nie 

będzie to proste. Tyle tu śmieci. Kłębowisko dynamicznych linii i żadnego kontrastu.

Obwieszony ekwipunkiem poczłapał ku schodom. Jeden ze statywów omal nie stłukł 

szklanych drzwi biblioteczki.

Qwilleran wtajemniczył panią Cobb w istotę fatum ciążącego na Spoonerze:

- Tacy są właśnie fotoreporterzy! Ten ma wprawdzie doktorat z matematyki, ale to 

jeszcze pogarsza sprawę.

- Dobre nieba! - wykrzyknęła pani Cobb. - Skoro jest taki bystry, to dlaczego pracuje 

w gazecie?

background image

W tym momencie rozległo się stukanie młoteczka, oznajmiające, że druga część aukcji 

się   rozpoczęła.   Teraz   miano   licytować   najcenniejsze   eksponaty:   angielską   biblioteczkę, 

komodę w stylu Boulle, siedemnastowieczną grecką ikonę i małą kolekcję brązowych figurek 

z Beninu.

Raz po raz błyskał flesz Spoonera, a wtedy damy na widowni przygładzały włosy, 

przybierały wytworne pozy i robiły bardzo mądre miny.

- A teraz - uroczystym tonem zakomunikował licytator - przystępujemy do licytacji tej 

oto pary pięknych francuskich krzeseł z oryginalnym…

I w tym momencie rozległ się rozpaczliwy krzyk.

- Uwaga!

Jeden z asystentów rzucił się w stronę upadającego lustra, olbrzymiego, sięgającego 

niemal sufitu. Gdyby nie jego refleks, chwilę później runęłoby na widownię.

Publiczność odetchnęła z ulgą.

- No nieźle - westchnął Qwilleran i jął się rozglądać za Spoonerem.

Fotograf stał oparty o barierkę balkonu. Wąsacz spojrzał nań pytającym wzrokiem, ale 

Spooner tylko obojętnie wzruszył ramionami.

- Na żadnej aukcji nie widziałam tylu wypadków - szepnęła pani Cobb. - Zaczynam 

się trochę bać. Wierzy pan w duchy?

Publiczność   była   podekscytowana.   Na   sali   panował   hałas.   Licytator   mówił   coraz 

głośniej i szybciej, potęgując jeszcze napięcie. Gestykulował rękoma, wskazując palcem na 

kolejnych licytujących i podnosząc kciuk do góry, kiedy transakcja dobiegła końca. Wszystko 

to nakręcało atmosferę zbiorowego szaleństwa.

- Chcesz go czy nie?… Mam pięćset… Słyszę sześćset?… Co się z wami dzieje?… 

Ma dwieście lat!… Chcę siedemset… Siedemset… A niech was licho, sam go za tyle wezmę!

… No dalej, dalej… Kupione! Zabierać to stąd!

Kciuk poszedł w górę, marmurowy młotek huknął o pulpit, a podniecenie publiczności 

sięgnęło zenitu.

Dwustuletnie biurko zniesiono z podestu. Wszyscy czekali niecierpliwie, co będzie 

następne.

Moment wahania. Licytator zamienił parę zdań z panem Mausem i zrobił taką minę, 

jakby rozważał w sercu ciężki dylemat. Wreszcie kiwnął głową, że się zgadza, i dał znak 

asystentowi.   Cała   widownia   westchnęła.   Asystent   wniósł   na   podest   dziwnie   wyglądający 

przedmiot,   smukły   i   wysoki   na   jakiś   metr.   Jego   sześcienna   podstawa   zwieńczona   była 

background image

mosiężną kulą, z której - na podobieństwo głowni miecza - wystrzeliwał szpic z czarnego 

metalu.

- No tak - szepnął głos za plecami Qwillerana. - Oto i mamy iglicę!

Pani Cobb kręciła z niedowierzaniem głową, a później ukryła twarz w dłoniach.

- Mamy tutaj - tym razem wolno i z namaszczeniem zaintonował licytator - iglicę, 

będącą niegdyś zwieńczeniem dachu. Prawdopodobnie zdobiła któryś z nieistniejących już 

domów   na   Zwinger   Street.   Kula   cała   wykonana   z   mosiądzu.   Trzeba   ją   tylko   trochę 

wypolerować. Czekam na oferty.

Ludzie siedzący wokół Qwillerana nie kryli swego oburzenia.

- Aż ciarki mi chodzą po plecach!

- Nie spodziewałam się, że będą mieli tyle tupetu, by to licytować.

- Kto to kupi? Czy widzicie, kto licytuje?

- To niesmaczne, bardzo niesmaczne!

- Czy właśnie na to ostrze spadł Andy?

- Nie spadł, tylko został nadziany. Nie słyszałaś o tym?

- Sprzedane! - ogłosił licytator. - Iglica wędruje do pana CC. Cobba.

- Nie! - krzyknęła przerażona pani Cobb.

Ale jej krzyk zagłuszył potężny huk. Starodawny żyrandol z brązu zerwał się z sufitu i 

rozbił o podłogę tuż obok krzesła, na którym siedział radca Maus.

background image

R

OZDZIAŁ

 

CZWARTY

W czasach swej świetności była to pyszna rezydencja w wiktoriańskim stylu - cała z 

czerwonej cegły, jeśli nie liczyć białych kolumn przy wejściu, do którego prowadziły szerokie 

schody   z   bogato   zdobioną   żelazną   balustradą.   Obecnie   fasada   wymagała   gruntownego 

remontu, tak samo jak spękane i pokruszone schody.

To tu właśnie mieścił się antykwariat Cobbów o wdzięcznej nazwie „Rupieciarnia”. 

Po  obu  stronach   wejścia  znajdowały  się   wykusze  z   kolorowymi  szybkami  w   oknach,  za 

którymi dostrzec można było ustawione na parapecie bibeloty.

Po zakończeniu aukcji Qwilleran udał się tam z panią Cobb, która porzuciła go w holu 

urządzonym w najgorszym guście.

- Zaraz przyjdę - rzuciła na odchodne. - A pan niech rozejrzy się trochę po naszym 

sklepie.   A   nuż   wpadnie   coś   panu   w   oko?   Ja   tymczasem   zobaczę,   w   jakim   stanie   jest 

mieszkanko, to, o którym żeśmy rozmawiali. Nikt tam nie zaglądał od dwóch miesięcy, więc 

trzeba pewnie zetrzeć kurze.

- Od dwóch miesięcy? - zainteresował się Qwilleran, bo zdał sobie sprawę, że dwa 

miesiące temu był październik. - Kto tam mieszkał ostatnio?

Pani Cobb zatrzymała się na schodach i rzuciła Qwilleranowi zakłopotane spojrzenie.

-   Wynajmował   je   Andy   Glanz.   Ale   panu   to   nie   przeszkadza,   prawda?   Wie   pan, 

niektórzy ludzie miewają opory.

Kiedy   poszła   na   górę,   Qwilleran   ruszył   holem   ku   pomieszczeniom   sklepowym. 

Przestronny korytarz, mimo że zaniedbany, wydał mu się całkiem miły. Na jego ścianach, 

obitych drewnem, zachowały się jeszcze stare lampy gazowe poprzerabiane na elektryczne. 

W   pokojach   piętrzyły   się   najróżniejsze   rupiecie   w   różnym   stopniu   rozkładu.   Jedno 

pomieszczenie  zajmowały wykończenia  budynków:  kolumny werandy,  kominki,  wyblakłe 

marmurowe   płyty,   witraże,   żelazne   furtki   i   fragmenty   poręczy.   Klienci,   którzy   wracali   z 

aukcji,   przechadzali   się   wśród   tego   gruzowiska,   mrużąc   oczy   i   nie   wyrażając   żadnego 

entuzjazmu,   jak   przystało   na   znawców.   Na   pierwszy   rzut   oka   widać   było,   że   to   starzy 

wyjadacze.

Qwilleran przeszedł do drugiego pomieszczenia, zagraconego przez kute w mosiądzu 

łóżka, skrzynie, kołyski, maślnice, wiatrowskazy, żelazka, portrety Abrahama Lincolna oraz 

stary wciągnik przerobiony na lampę. Był tam również mahoniowy bar z mosiężną barierką, 

rodem   z   saloonu   na   Dzikim   Zachodzie.   Za   barem   stał   mężczyzna   w   czerwonej   koszuli, 

background image

nieogolony i na swój perwersyjny sposób przystojny, patrząc na Qwillerana z nienawiścią i 

obrzydzeniem.

Wąsacz postanowił zignorować to spojrzenie i wziął do ręki leżącą na jednym  ze 

stołów książkę. Na jej oprawionym w skórę, popękanym grzbiecie widniały resztki złotych 

liter, startych przez czas. Qwilleran otworzył ją, szukając karty tytułowej.

- Gdzie z tymi rękami! - warknął pan Cobb głosem człowieka, który nie zna się na 

żartach. - Kupisz, to będziesz ruszał.

Wąsy Qwillerana zjeżyły się nieco.

- Jak mam kupić książkę, jeśli nie znam jej tytułu?

- Do diabła z tytułem! - odparł pan Cobb. - Podoba się, bierz. A jak nie, zabieraj 

cuchnące   łapska.   Gdyby   każdy   przybłęda   był   taki   ciekawski,   już   dawno   nie   byłoby   co 

oglądać.

- W takim razie ile pan za nią chce? - spytał Qwilleran.

- Nie wiem, czy chcę ją sprzedać. W każdym razie nie wiem, czy tobie.

Inni  klienci   przerwali   szperanie   w  rupieciach,  aby przyjrzeć   się,  jak  antykwariusz 

poniewiera   Qwillerana.   Ten,   czując,   że   mimo   wszystko   sympatia   widowni   jest   po   jego 

stronie, ruszył do kontrataku.

- To dyskryminacja! Inaczej tego nie da się nazwać! - krzyknął. - Doniosę o tym komu 

trzeba i będzie pan musiał zamknąć interes! I tak miejsce to wygląda jak szczurza nora, a nie 

jak antykwariat. Ci z magistratu zaraz zrobią z panem porządek… Więc ile pan chce za tę 

zatęchłą makulaturę?

- Daj cztery dolce i stul wreszcie pysk!

- Najwyżej trzy - odrzekł Qwilleran, kładąc monety na barze.

Cobb zgarnął  je do portfela  i uśmiechając  się tryumfująco,  rzekł do obserwującej 

zdarzenie publiczności:

- Istnieje wiele sposobów, by oskubać frajera.

Qwilleran   otworzył   książkę   i   przeczytał   tytuł:  Dzieła   imć   doktora   Izmaela 

Higginbothama,   będące   zbiorem   interesujących   traktatów   wykładających   niektóre   istotne 

punkty Bożej Nauki, w sposób nierozwlekły, acz wyczerpujący.

Tymczasem do pokoju wparowała pani Cobb:

- Czyżby ten dziad zdołał już pana na coś naciągnąć?

- Zamknij się, stara raszplo!

background image

Podczas swojej nieobecności pani Cobb nie tylko ogarnęła mieszkanie, ale również 

zrobiła   makijaż,   poprawiła   fryzurę   i   nałożyła   różową   sukienkę.   Wyglądała   teraz   jak 

prawdziwa pulchna piękność.

- Chodźmy na górę - zaszczebiotała słodko, biorąc Qwillerana pod rękę. - Pogadamy 

przy kawce, a Cornball Cobb niech usycha z zazdrości.

Pani Cobb pierwsza weszła na skrzypiące schody. Apetyczne biodra tańczyły przed 

oczyma Qwillerana. Grube łydki prężyły się podczas wspinaczki po wyścielonych zielonym 

dywanem   stopniach.   Widok   ten   nie   pobudzał   wyobraźni   Qwillerana,   nie   napawał   go   też 

obrzydzeniem. Mógł co najwyżej czuć nieco żalu do Stwórcy, że nie obdarzył wszystkich 

kobiet na świecie figurą Mary Duckworth.

- Niech pan się nie przejmuje CC. - rzuciła przez ramię. - To blagier.

Przestronny   hol   na   piętrze   zawalony   był   starymi   krzesłami,   stołami,   biurkami   i 

skrzyniami. Przez uchylone drzwi Qwilleran mógł dostrzec siermiężny wystrój pomieszczeń 

mieszkalnych.

- My mieszkamy po tej stronie - poinstruowała  go pani Cobb, wskazując małym, 

grubym paluszkiem drzwi, zza których dobiegał hałas radiowych reklam. - A po tej stronie są 

dwa mniejsze mieszkanka. To z oknem od frontu zajmuje Ben Nicholas. Drugie jest o wiele 

przytulniejsze, bo ma okna od podwórza.

Qwilleran wyjrzał przez okno na końcu holu. Na podwórzu stały zaparkowane dwa 

kombi, a obok nich jakaś metalowa rama od łóżka, kamień szlifierski, błotnik, koła zapasowe, 

stara lodówka bez drzwi oraz tara z kijanką i wyżymaczką. Wszystko to razem, zasypane 

brudnym, zmarzniętym śniegiem, tworzyło jedną i nierozerwalną całość.

- To dlaczego Nicholas wybrał mieszkanie z oknem od frontu? - zapytał Qwilleran.

- Bo tam jest wykusz. No a poza tym może mieć oko na swój kram po drugiej stronie 

ulicy.

Pani Cobb zaprowadziła go do wolnego mieszkania. Wystrój przestronnego pokoju o 

czterech wysokich oknach wprawił Qwillerana w konsternację. Najpierw jego wzrok padł na 

salonowe organy z pożółkłego dębu, dalej na dwa krzesła z wysokimi oparciami, których 

siedziska podtrzymywały gargulce, następnie na okrągły stół, nieco krzywy, haftowaną chustę 

i lampę naftową z dwoma kloszami malowanymi w tandetne różyczki, dywanik, wyblakły 

wskutek   wieku   i   melancholii,   i   fotel   na   biegunach   zrobionych   z   dwóch   gałęzi, 

prawdopodobnie zżartych już przez korniki.

- Jeśli się nie mylę, lubi pan antyki? - spytała pani Cobb z nutą niepokoju w głosie.

background image

- Prawdę mówiąc, niespecjalnie - odpowiedział Qwilleran w przypływie szczerości. - 

A czy powinienem?

I wskazał stojący na piedestale fotel na stalowej ramie z podpórkami na głowę i nogi.

- To stary fotel dentystyczny. Idealny do czytania. Można go podnosić i opuszczać 

tym pedałem. Widzi pan ten obraz nad kominkiem? Znakomity przykład prymitywizmu.

Z powściągliwym wyrazem twarzy Qwilleran spojrzał na arcydzieło l’art brut. Był to 

portret czyjejś pra-pra-prababki w skali jeden na jeden. Kwadratowa szczęka, cienkie usta i 

stalowe oczy potęgowały upiorny nastrój panujący w pomieszczeniu.

-   A   co   pan   sądzi   o   łóżku?   Prawda,   że   wspaniałe?   -   kontynuowała   pani   Cobb   z 

entuzjazmem w głosie. - Trudno takie drugie znaleźć. Przyjechało z New Jersey.

Qwilleran   odwrócił   głowę   w   stronę   łóżka,   które   stało   przy   ścianie,   i   jego   twarz 

wykrzywił   bolesny  grymas.   Zamysł   rzemieślnika   z   New   Jersey   był   przerażający   w   swej 

prostocie. Postanowił stworzyć łóżko w kształcie wycieczkowej gondoli, z głową łabędzia z 

jednej i ogonem z drugiej strony.

-   Wyrafinowane   -   mruknął   Qwilleran,   a   słysząc   to,   pani   Cobb   zaniosła   się 

spazmatycznym śmiechem.

Mieszkanie   miało   jeszcze   drugie   pomieszczenie,   od   strony   frontu,   które   zostało 

podzielone na trzy części: przebieralnię, małą kuchnię i łazienkę.

- Kuchnię urządził  sam CC, to prawdziwy majster-klepka - pochwaliła męża  pani 

Cobb. - Lubi pan gotować?

- Właściwie nie. Stołuję się w klubie prasowym.

- Kominek działa, trzeba tylko przynieść na górę trochę drewna. Podoba się tu panu? 

Zwykle brałam sto pięć dolarów, ale panu wynajmę za osiemdziesiąt pięć.

Qwilleran   raz   jeszcze   rozejrzał   się   po   pokoju   i   w   zamyśleniu   pogładził   wąsy. 

Wszystkie te meble budziły w nim niechęć, ale cena była kusząca, w sam raz na jego kieszeń.

- Potrzebowałbym jakiegoś biurka, mocnej lampy do czytania i półki na książki.

- Ależ oczywiście. Mamy wszystko, co trzeba.

Qwilleran siadł na łóżku, wypróbowując jego sprężyny.  Test wypadł pomyślnie, w 

dodatku   łóżko   wbudowane   było   w   podłogę,   co   stanowiło   dobre   zabezpieczenie   przed 

destrukcyjnymi zapędami kotów.

- Zapomniałem panią poinformować - odezwał się po chwili. - Mam parę syjamskich 

kotów.

- To świetnie! Zrobią porządek z naszymi myszami. Będą miały ucztę nie lada.

background image

- Obawiam się, że nie przepadają za surowizną. Lubią mięso skruszałe, delikatnie 

przysmażone i podane z tłuszczykiem.

Pani   Cobb   wybuchła   serdecznym   śmiechem,   trochę   zbyt   serdecznym   jak   na   gust 

Qwillerana.

- A jak się wabią?

- Koko i Yum Yum.

- Ojej! Przepraszam na chwilę! - krzyknęła pani Cobb i wybiegła z pokoju.

Po chwili wróciła, tłumacząc, że właśnie piecze placek. Rzeczywiście, od strony holu 

dolatywał   aromat   cynamonu,   goździków   i   jabłek,   wprawiając   wąsy   Qwillerana   w   lekkie 

drżenie.

Podczas gdy pani Cobb zajmowała się poprawianiem wiszących na ścianie obrazków i 

ścieraniem kurzu, Qwilleran oglądał łazienkę. Na jej środku, wsparta na lwich łapach, stała 

archaiczna wanna ze staroświeckimi kurkami, a dookoła piętrzyła się plątanina rur. Lodówka 

w kuchni była całkiem nowa, ale największy entuzjazm wzbudził w Qwilleranie regał ze 

starymi, oprawionymi w skórę woluminami, zajmujący jedną ścianę przebieralni.

- Jeśli będzie panu potrzebny, możemy zabrać książki do siebie - powiedziała pani 

Cobb. - Znaleźliśmy je na strychu. Należały do człowieka, który z górą sto lat temu postawił 

ten dom. Był wydawcą gazet, ważną postacią w ruchu abolicjonistów. Ten dom związany jest 

z historią naszego miasta.

Qwilleran   odcyfrowywał   nazwiska   na   grzbietach:   Dostojewski,   Emerson, 

Chesterfield…

-   Książki   nie   przeszkadzają   mi   ani   trochę.   Wręcz   przeciwnie,   z   przyjemnością   je 

przejrzę.

- Więc bierze pan to mieszkanie? - jej okrągłe oczy pałały radością. - No nic, napijemy 

się kawy, zjemy ciasta i wtedy podejmie pan decyzję.

Wkrótce Qwilleran rozsiadł się w złoconym krześle przy krzywym stole, pałaszując ze 

smakiem  gorące  ciasto  polane   po  wierzchu   serowym   sosem.  Pani   Cobb  z  przyjemnością 

obserwowała, jak jej przyszły lokator starannie wyjada z talerzyka okruszki.

- Może jeszcze?

- Chyba nie powinienem - powiedział z żalem w głosie, wskazując ręką na swoją talię. 

- Ale ciasto przepyszne!

- Och, proszę się nie martwić o figurę. Jest bez zarzutu.

Wąsacz   nie   dał   się   długo   prosić.   Nałożył   sobie   jeszcze   kawałek,   a   pani   Cobb 

rozpoczęła opowieść o urokach mieszkania w starym domu.

background image

- Mamy tu ducha - oświadczyła radośnie. - To niewidoma kobieta, która kiedyś tu 

mieszkała.  Spadła ze schodów i umarła.  CC. twierdzi,  że upodobała sobie moje okulary. 

Kiedy idę spać, kładę je na nocnym stoliku, a rano znajduję na parapecie. A kiedy wkładam 

do szuflady kredensu, rano są na nocnym stoliku… Jeszcze kawy?

- Dziękuję. Czy okulary wędrują tak każdej nocy?

- Tylko podczas pełni.

Pani Cobb przez chwilę siedziała zamyślona.

- Czy zauważył pan, ile dziwnych rzeczy stało się dzisiaj podczas aukcji? Najpierw ta 

sewrska waza, później żyrandol, który się urwał. A do tego stojące lustro ni stąd, ni zowąd 

zaczyna się chwiać… To musi coś znaczyć.

- Co ma pani na myśli?

- To tak, jakby duch Andy’ego chciał coś rzec, przeciwko czemuś zaprotestować.

- Wierzy pani w takie historie?

- Nie wiem. I tak, i nie.

- A cóż takiego miałby Andy do powiedzenia?

Qwilleran zrobił minę człowieka naiwnego, który kompletnie nie domyśla się, o czym 

mowa. Ta udawana naiwność była najpotężniejszą bronią w jego dziennikarskim arsenale. 

Dzięki niej potrafił zjednać sobie nawet ludzi chorobliwie nieufnych. Pani Cobb odkaszlnęła.

- Może był oburzony, że licytator sprzedaje jego rzeczy za tak niską cenę. Wśród nich 

były naprawdę bezcenne eksponaty.

- Wszyscy na aukcji mówili,  że jego śmierć  to wypadek.  Ale spotkałem na ulicy 

jednego człowieka, który twierdził, że Andy został zamordowany.

- Nie, to musiał być wypadek. Tak ustaliła policja. A jednak… - zawahała się.

- A jednak co?

- No cóż… Nie mogę sobie wyobrazić, że Andy mógł być tak nieostrożny, by się 

poślizgnąć i na to spaść. Był bardzo… bardzo ostrożny, a poza tym młody… Rozumie pan?

Qwilleran pogładził się po wąsach i rzekł:

- Ciekawy człowiek ten Andy. Musi mi pani opowiedzieć o nim coś więcej. Zabiorę 

tylko z hotelu walizki i koty.

- To znaczy, że się pan zdecydował? - klasnęła w dłonie pani Cobb. - Tak się cieszę! 

To wspaniale mieszkać pod jednym dachem z prawdziwym człowiekiem pióra. To bardzo w 

dobrym guście, rozumie pan, o czym mówię?

Qwilleran od razu opłacił czynsz za następny miesiąc i dostał klucz do drzwi na dole.

background image

- Mieszkań na górze nie zamykamy - powiedziała pani Cobb. - Ale jeśli pan sobie 

tylko życzy, mogę dać klucz do pańskiego lokum.

- Nie ma potrzeby. Nie posiadam niczego, co mogłoby skusić złodzieja.

Pani Cobb spojrzała na niego z szelmowskim uśmiechem i dodała:

- A Mathilda i tak przechodzi przez drzwi.

- Kto taki?

- Mathilda. Nasz duch.

Qwilleran   pospiesznie   wrócił   do   hotelu.   Zanim   jednak   wziął   się   do   pakowania 

walizek,   zadzwonił   do   działu   fotograficznego   „Daily   Fluxion”   i   poprosił   do   telefonu 

Spoonera.

- Jak tam zdjęcia, Tiny?

-   W   porządku.   Właśnie   się   suszą.   Ale   pod   względem   graficznym   zupełnie 

niewyraziste. Za dużo chaotycznych linii.

- Nic nie szkodzi. Wrzuć mi je do skrzynki. Odbiorę w poniedziałek… Aha, jeszcze 

jedno. Powiedz mi, Tiny, tylko szczerze. Czy to ty…

- W żadnej z tych katastrof nie maczałem palców, przysięgam! Nawet nie byłem w 

pobliżu. Po prostu patrzę, a ta waza sama zaczyna się trząść…

- A żyrandol i duże lustro?

- Przecież mówię ci, że to nie ja! Stałem minimum sześć metrów od nich, więc jak, u 

licha ciężkiego, miałem je strącić?!

background image

R

OZDZIAŁ

 

PIĄTY

Koty przeczuwały,  że coś się święci. Kiedy Qwilleran  wrócił do Medford Manor, 

siedziały przytulone do siebie, patrząc na niego z trwożnym oczekiwaniem.

- No kochani, opuszczamy tę norę! - rzucił wesoło wąsacz.

Zdjął z szafki kartonowe pudło po zupie z wyciętymi otworami. Koko był rutyniarzem 

- wszak przeżył już dwie przeprowadzki - więc bez namysłu wskoczył do pudła. Ale Yum 

Yum ani myślała pójść w jego ślady.

- No dalej, skarbie!

W   odpowiedzi   Yum   Yum   przemieniła   się   w   bryłę   ołowiu,   wczepiwszy   się   w 

wykładzinę wszystkimi dwudziestoma pazurkami. Dopiero kiedy Qwilleran wyjął otwieracz i 

małą puszeczkę z niebieską etykietą, kotka zmieniła zdanie i z dzikim wrzaskiem skoczyła na 

szafę.

- W porządku, siostrzyczko - powiedział wąsacz, chwytając ją i pakując do pudełka. - 

Może   to   był   i   świński   podstęp,   ale   Bóg   mi   świadkiem,   nie   miałem   innego   wyjścia.   A 

kurczaczka zjemy w Junktown.

Kiedy Qwilleran ze swymi dwiema walizkami, czterema kartonami pełnymi książek i 

pudłem z kotami dotarł wreszcie do Cobbów, z trudem poznał swe mieszkanie. Po organach i 

fotelu dentystycznym  nie było śladu. Na ich miejscu stał teraz pękaty piec zakupiony na 

aukcji.  Pojawiły się  też  dwie  lampy.  Lampa  pierwsza,  służąca  do  czytania,  była  niegdyś 

mosiężną kasą sklepową, druga zaś to przerobiony muszkiet. Za to starożytne topory wojenne, 

które budziły w Qwilleranie dreszcz grozy, wciąż wisiały nad kominkiem, tworząc wraz z 

wypłowiałym dywanem melancholijno-upiorny tandem. Do pokoju wniesiono mający służyć 

za biurko sekretarzyk, biblioteczkę, staromodny fotel Morrisa, wielką kwadratową kanapę z 

oparciem odchylanym do tyłu, czarne poduszki z miękkiej skóry i otomanę do kompletu.

Gdy   tylko   Qwilleran   otworzył   pudło   po   zupie,   Yum   Yum   wyskoczyła   z   niego   i 

zaczęła biegać po pokoju jak obłąkana, kończąc swój szaleńczy rajd na szczycie wysokiego 

kredensu. Koko wyszedł z kartonu powoli i z godnością. Następnie udał się na rekonesans po 

mieszkaniu.   Najpierw   zbadał   złocone   krzesła   z   czerwonymi   siedziskami,   komentując   ich 

miękkość pochlebnym miauknięciem. Później trzykrotnie okrążył pękaty piec i nie znalazłszy 

dlań   żadnego   zastosowania,   wskoczył   na   obramowanie   kominka.   Tam   obwąchał 

prymitywistyczny portret i otarł pyszczek o róg jego ramy, przekrzywiając ją o czterdzieści 

background image

pięć   stopni.   Na   koniec   ułożył   się   wygodnie   na   półce   nad   kominkiem   między   dwoma 

mosiężnymi świecznikami.

- Och, jaki on uroczy! - wykrzyknęła w zachwycie pani Cobb, ukazując się w progu z 

mydłem i czystymi ręcznikami. - Czy to Koko? Jak się masz, Koko! Podoba ci się tutaj?

Wpatrzyła się w niego swymi krótkowzrocznymi oczyma, trącając palcem pyszczek i 

przemawiając pieszczotliwym falsetem. Ludzie często w ten sposób zwracają się do kotów i 

Koko był na tym punkcie przewrażliwiony. Uważał, że takie traktowanie jest zamachem na 

kocią godność, toteż w odpowiedzi kichnął jej prosto w twarz, spowijając ją w delikatną 

mgiełkę.

-   Kotki   na   pewno   polubią   to   miejsce   -   powiedziała   z   przekonaniem   pani   Cobb, 

poprawiając przekrzywiony portret. - Stąd będą mogły obserwować gołębie na podwórzu.

Poszła do łazienki zanieść ręczniki. Zanim wróciła do pokoju, Koko - w akcie zemsty 

-   otarł   pyszczek   o   obraz,   który   ponownie   przekrzywił   się   pod   kątem   czterdziestu   pięciu 

stopni.

Qwilleran odkaszlnął i zwrócił się do gospodyni:

- Widzę, że trochę tu pani przemeblowała.

- Kiedy pan wyszedł, zjawił się klient i kupił fotel dentystyczny. Mam nadzieję, że się 

pan nie gniewa. Na jego miejsce wstawiłam piec, aby nie było w tym kącie tak goło. A jak się 

panu podoba sekretarzyk?

- Mój dziadek…

- Stół kuchenny może byłby lepszy. Mógłby pan na nim postawić swoją maszynę. 

Aha, mamy w domu automatyczną pralkę, więc nie musi pan chodzić do pralni. Po prostu 

brudne rzeczy proszę przynosić do mnie…

- Ależ nie, pani Cobb, to już zbyt wiele zachodu!

- Przecież to żaden kłopot! A tak w ogóle, proszę do mnie mówić Iris.

Zaciągnęła na okna zasłony, w kolorze jasno- i ciemnozłotym.

- Zrobiłam je z teatralnej kurtyny. CC. kupił ją za bezcen, bo był podarta.

- A ta ściana nad łóżkiem to również pani pomysł?

- Nie, to Andy wytapetował ją pożółkłymi kartkami ze starych książek. Wybierał te z 

osobliwym krojem czcionki. W ogóle Andy był książkowym molem.

- Jak tylko się wypakuję i nakarmię koty - powiedział Qwilleran - chciałbym z panią 

pogadać o tym Andym.

- Zatem jak będzie pan już wolny, proszę do mnie wpaść. Będę prasować.

A następnie dodała konspiracyjnym szeptem:

background image

- CC. nie ma w domu. Poszedł oglądać zastawę stołową z czasów Jakuba I.

Qwilleran   wypakował   walizki   i   ułożył   książki   na   regale.   Niebieską   poduszkę,   na 

której   zwykły   wylegiwać   się   koty,   umieścił   na   lodówce.   Znalazł   też   nowe   miejsce   dla 

grubego słownika, o który zazwyczaj lubiły ostrzyć pazury. Następnie udał się do mieszkania 

po drugiej stronie korytarza. Pani Cobb prasowała ubrania w przestronnej kuchni. Poprosiła 

go, by usiadł na krześle (A-552-001) stojącym przy zdezelowanym sosnowym stole (D-573-

091).

- Czy meble w mieszkaniu także są na sprzedaż? - zapytał Qwilleran.

- Nic tu u nas dłużej nie postoi. Na przykład w ostatni wtorek śniadanie jedliśmy przy 

okrągłym dębowym stole, obiad przy wiśniowym, rozkładanym, a kolację przy sosnowym, na 

kozłach.

- To musi być bardzo męczące tak nosić te meble z góry na dół.

- Człowiek się przyzwyczaja. Obecnie nie mogę niczego dźwigać. Dwa miesiące temu 

nadwerężyłam sobie kręgosłup.

- To w jaki sposób tak prędko zdołała pani przemeblować moje mieszkanie?

- To nie ja, tylko CC Wziął do pomocy Mike’a, syna sklepikarza z sąsiedztwa. Miły 

chłopak, choć uważa, że handlarze antykami mają nie po kolei w głowie. Cóż, pewnie ma 

rację - dodała, rzucając Qwilleranowi ukradkowe spojrzenie.

- Pani Cobb…

- Proszę mówić do mnie Iris. A ja będę do pana mówiła Jim, zgoda?

- Znajomi mówią do mnie Qwill.

- Och, to urocze! W porządku, Qwill.

I pani Cobb uśmiechnęła się do piżamy, którą właśnie prasowała.

- Iris, czy możesz mi powiedzieć coś więcej na temat Andyego? Piszę artykuł o aukcji, 

trochę informacji o byłym właścicielu zawsze się przyda.

Gospodyni   odstawiła   żelazko   i   przez   chwilę   patrzyła   przed   siebie   zamyślonym 

wzrokiem.

- Wspaniały młody człowiek. Wspaniała osobowość… Uczciwy, inteligentny… Był 

człowiekiem pióra, jak pan. Uwielbiam pisarzy i dziennikarzy!  Nie zgadłby pan, ale moi 

przodkowie byli angielskimi arystokratami.

- Gdzie Andy pisywał?

-   Przeważnie   do   magazynów   branżowych.   Ale   bawił   się   również   w   beletrystykę. 

Myślę, że któregoś dnie i ja chwycę za pióro. W tym biznesie spotyka się tylu ciekawych 

ludzi!

background image

- Co pani wie o tym wypadku? Jak do niego doszło?

- No cóż, wieczorem jadł ze Smokiem kolację, w jej mieszkaniu…

- Ma pani na myśli pannę Duckworth?

- Tak. Nazywamy ją Smokiem ze względu na ekscentryczny i taki… wyniosły sposób 

bycia. Ludzie boją się jej trochę. No więc jedli razem kolację, a później Andy poszedł po coś 

do swego sklepu. A kiedy długo nie wracał, Mary poszła zobaczyć, czy coś się nie stało. I 

znalazła go leżącego w kałuży krwi.

- Czy wezwała policję?

-   Nie.   Przybiegła   tu   do   nas,   roztrzęsiona,   zapłakana.   I   wtedy   CC.   zadzwonił   na 

komisariat.   Ustalili,   że   Andy   spadł   z   drabiny,   kiedy   zdejmował   żyrandol   z   sufitu.   Na 

podłodze, obok ciała, znaleziono pełno rozrzuconych i pobitych kryształków. Bo ten żyrandol 

był cały kryształowy: pięć kryształowych ramion obwieszonych małymi pryzmatami.

- A czy to prawda, co mówią ludzie, że upadł na tamtą iglicę?

Pani Cobb potakująco kiwnęła głową.

- To właściwie jedyna rzecz, która w tej całej historii nie trzyma się kupy - mówiła 

zamyślona. - Andy był zawsze taki ostrożny! Czasem aż do przesady. Nie mogę uwierzyć, że 

okazał   się   tak   lekkomyślny   i   wdrapał   się   na   drabinę,   pod   którą   stała   iglica.   Wszyscy 

antykwariusze wskutek nieostrożności nabawiają się kontuzji, niszczą meble, tłuką ceramikę. 

Ale coś takiego nigdy nie przydarzyło się Andy’emu.

- Może wypił z panną Duckworth parę kieliszków za dużo i to uśpiło jego czujność?

- Ależ on w ogóle nie pił! Ona owszem, ale Andy nie tolerował używek. Był bardzo 

purytański. Zawsze sądziłam, że gdyby nie zajął się antykami, byłby idealnym sługą bożym. 

Był tak oddany swej pracy! Wie pan, to rodzaj powołania. Staje się sensem życia.

- A może to samobójstwo?

- Skądże! To do Andy ego niepodobne!

- Przecież nie wiemy, co siedzi w ludzkich głowach…jakie trapią je zmartwienia…

- Nigdy w to nie uwierzę.

Qwilleran wyjął z kieszeni tweedowej marynarki woreczek z tytoniem i fajkę.

- Nie będzie miała pani nic przeciwko, jeśli zapalę?

- Skądże. Może szklaneczkę piwa? CC. ma w lodówce zapas puszek.

- Nie, dziękuję. Nie piję.

Iris zafascynowana wpatrywała się w iskierki rozbłyskujące w cybuchu fajki, ilekroć 

wąsacz zaciągał się dymem.

- Zawsze chciałam, by CC. palił fajkę. Tytoń fajkowy tak ładnie pachnie!

background image

Wąsacz uśmiechnął się i wrócił do przerwanego wątku:

- Czy sądzi pani, że mogło to być morderstwo? Że ktoś wtargnął do sklepu i zabił 

Andy ego?

- Nie wiem.

- Czy komuś mogło zależeć na tym, aby go sprzątnąć?

Iris zamyśliła się, przyciskając żelazko do prasowanej koszuli.

- Sama nie wiem… ale powiem panu coś. Tylko proszę nie mówić tego CC On by 

mnie   wyśmiał…   Chodzi   o   horoskop   Andy’ego.   Przeczytałam   go   w   gazecie.   W   „Daily 

Fluxion” są najlepsze horoskopy, ale kupujemy „Morning Rampage”, bo ma więcej stron. A 

my potrzebujemy dużo papieru do pakowania szkła i porcelany.

- I co „Morning Rampage” miał do powiedzenia na temat Andy’ego?

- Był spod znaku Wodnika. Pisano, że powinien uważać na oszustów.

Przerwała i spojrzała na Qwillerana pytającym wzrokiem.

- Przeczytałam to dopiero po jego śmierci.

Qwilleran wypuścił kłęby aromatycznego dymu i odpowiedział z rzeczową miną:

- No cóż, nie można tego nazwać twardymi dowodami… Czy Andy był zaręczony z 

Duckworth?

- Na pewno nie oficjalnie. Zresztą między nimi bywało różnie. Raz lepiej, raz gorzej - 

odpowiedziała Iris, podnosząc brwi.

-   To   bardzo   atrakcyjna   kobieta   -   zauważył   Qwilleran,   myśląc   o   zimnych   oczach 

Smoka. - Jak zareagowała na śmierć Andy ego?

-   Była   zdruzgotana.   Nikt   się   tego   nie   spodziewał.   Zawsze   była   taka   zimna.   CC. 

twierdzi, że Andy przed śmiercią zrobił jej dzieciaka. Ale nie wierzę w to. Andy był takim 

konserwatystą!

- A może był bardziej ludzki, niż ci się wydaje?

- No cóż, Andy zginął przed Halloween, tymczasem zbliża się Boże Narodzenie, a 

Mary   jest   chuda   jak   patyk.   Ale   się   zmieniła,   to   fakt.   Stała   się   taka   markotna   i   jakby 

nieobecna.

- A majątek Andy’ego? Kto jest jego spadkobiercą?

- Nie wiem. Tym zajmuje się pan Maus. Rodzice Andy’ego żyją gdzieś na północy 

stanu.

- A jaką opinią cieszył się Andy w środowisku antykwariuszy?

Iris myślała przez chwilę nad odpowiedzią.

background image

-   Był   szanowany   przez   wszystkich,   w   końcu   znał   się   świetnie   na   antykach.   Ale 

niektórzy mieli do niego żal, że był za miękki.

- Za miękki? W jakim sensie?

- Jak to powiedzieć… W tym interesie każdy robi, co może, aby zarobić trochę grosza. 

Pracujesz dzień i noc, i często nic z tego nie masz. Są takie miesiące, że nie starcza nam na 

opłacenie rachunków, bo CC. zrobi jakiś szalony zakup, tak jak z tym piecem. Słowem kupi 

coś, czego nikt od nas nie odkupi.

Iris otarła rękawem pot z czoła i mówiła dalej.

- Więc jeśli masz okazję zarobić, nie wahasz się ani chwili. Ale dla Andy’ego liczyła 

się tylko etyka i często krytykował ludzi, którzy starali się wziąć za jakąś rzecz dolara czy 

dwa więcej, niż się należało. Nie żebym go potępiała, ale czasem posuwał się za daleko. To 

jedyne, co mnie w nim drażniło… Tylko proszę, nie pisz o tym w swoim artykule. Bo tak w 

ogóle to był wspaniały facet. I taki ciepły i troskliwy, nawet wobec obcych.

- Na przykład?

-   Cóż,   na   przykład   zawsze   był   bardzo   miły   dla   Papy   Popopopoulosa.   Ludzie 

zazwyczaj unikali tego samotnego staruszka. Mówiono, że kiedyś dobierał się do chłopców… 

Albo dla Anny Peabody. Kiedy antykwariusze z okolicy urządzali spotkania, Andy zawsze 

pilnował, by Anna była na nich obecna, i jeśli zaszłaby taka potrzeba, przyniósłby ją tam na 

rękach. Ona ma już dziewięćdziesiątkę, a mimo to nadal prowadzi swój antykwariat, choć 

przez ostatnie cztery lata niczego nie sprzedała.

Jej żelazko gładko sunęło po sportowej koszuli w czarno-czerwone pasy.

- Ten biznes ma jedną podstawową zaletę - dodała po chwili. - Nie muszę prasować 

białych koszul.

- A Andy jak sobie radził? Miał dochody?

- Dokładnie nie wiem. Ale chyba nie dokładał do interesu. Poza tym żył z pisania 

artykułów. No i prowadził w YWCA wieczorowy kurs poświęcony antykom. Tu każdy jakoś 

stara się dorobić na boku. Chyba że ma bogatego wujka. Na przykład CC. jest zawodowym 

pikieciarzem. Dzisiaj rano też pikietował, mimo że był tęgi mróz.

- A przeciwko czemu?

- Nie mam pojęcia. Zresztą idzie tam, gdzie go wyśle agencja. Lubi tę pracę. A w złą 

pogodę płacą półtorej stawki.

- A czy pani Duckworth też gdzieś dorabia?

- Myślę, że nie potrzebuje. Moim zdaniem ma pieniądze, dużo pieniędzy. Sprzedaje 

tylko najdroższe rzeczy i tylko wyselekcjonowanej klienteli. Ma tam stół do kart wykonany 

background image

przez Thomasa Sheratona. Boże, czego bym nie zrobiła, żeby taki mieć! Niestety, kosztuje 

majątek i pozwolić na niego mogą sobie tylko najbogatsi.

- Czy to nie dziwne, że tak ekskluzywny sklep mieści się w Junktown?

- Może chciała być blisko swojej sympatii? Zresztą w tym biznesie lokalizacja nie gra 

żadnej roli. Tu klient pójdzie na koniec świata, żeby znaleźć to, czego mu potrzeba.

- Ale czy to nie odrobinę lekkomyślne? - upierał się Qwilleran. - W końcu sama pani 

powiedziała, że Smok trzyma tam mnóstwo cennych rzeczy. Tymczasem okolica tu raczej 

nieszczególna…

Iris spojrzała nań surowo, marszcząc czoło:

-   Mówisz   zupełnie   jak   inni!   Wszystkim   się   zdaje,   że   jak   dzielnica   jest   stara   i 

nieodremontowana, to mieszkają tam przestępcy i podejrzane typy. Ale to bzdury! Od kiedy 

tu mieszkamy, nie mieliśmy żadnych nieprzyjemności.

Iris umilkła i w gniewnym skupieniu prasowała kołnierzyk bluzki. Wąsacz wstał.

- Cóż, powinienem już chyba wrócić do siebie. Mam trochę pracy, no i jeszcze nie 

wypróbowałem maszyny do pisania. Chyba to na niej napiszę artykuł o aukcji.

-   Aha,   zapomniałabym.   Przed   odejściem   zerknij,   proszę,   do   pudełka   stojącego   na 

skrzyni empire. Są tam stare klucze. Któreś powinny pasować do twojego mieszkania.

Qwilleran poszperał w pudełku, ale znalazł tam tylko klucze dziesięciocentymetrowe.

- Przecież nie potrzebuję się zamykać - mruknął, machnąwszy ręką, i wrócił do siebie.

Gdy wszedł, wymacał ręką włącznik. Trzy światła zapaliły się jednocześnie: lampka 

do czytania obok fotela Morrisa, lampa stojąca przy biurku i malowany ręcznie rupieć przy 

rozkładanym stoliku. Qwilleran rozejrzał się za kotami, jak to miał zawsze w zwyczaju po 

przyjściu do domu.

Siedziały   na   złoconych   krzesłach   jak   monarchowie   na   tronach,   z   łapkami 

podkulonymi  pod siebie  i uszami  postawionymi  w szpic, tak że przypominały królewską 

koronę.

- Widzę, że wam się tu podoba - zauważył Qwilleran. - Nie ma co, aklimatyzacja nie 

zajęła wam dużo czasu.

- Miau - odpowiedział Koko, mrużąc oczy.

Yum Yum zamruczała, patrząc na Qwillerana lekko znudzonym wzrokiem i zdając się 

pytać: „Ale o co chodzi?” Zwykle komunikowała się ze światem za pomocą przenikliwego 

wrzasku,   ale   w   momentach   ukontentowania   z   jej   zamkniętego   pyszczka   dobywało   się 

wysokie „Mmmm”.

background image

Wąsacz zasiadł do pracy. Otworzył walizkową maszynę  do pisania, którą kupił po 

południu na aukcji, i na próbę uderzył w parę klawiszy. To zastanawiające, że Andy, taki 

roztropny, uczciwy, inteligentny i przystojny facet, miał u siebie w biurze tak zdezelowany 

sprzęt. Wewnątrz maszyny walały się okruchy gumki do ścierania, taśma była kompletnie 

podziurawiona.   Co   więcej,   brakującą   literą   nie   było   rzadko   występujące   „z”,   ale 

wszechobecne „e”. Qwilleran zaczął pisać:

„Duch zmarł*go Andr*w Glanza nawi*dził Junktown, ki*dy najl*psz* towarzystwo w 

naszym   mi*ści*   z*brało   si*,   aby   zlicytować   pozostał*   po   tym   znanym   kol*kcjon*rz* 

prz*dmioty”.

Tu Qwilłeran zajął się opisem owego „najlepszego towarzystwa”: jego ostentacyjnie 

dziwacznych strojów, głupawych konwersacji i sztucznych min. Podczas dnia nie zrobił ani 

jednej notatki, ale po dwudziestu pięciu latach pracy w gazecie jego umysł  pracował jak 

kamera.

Mimo wszystko robota szła mu mozolnie. Krzywy stół, na którym pracował, wciąż się 

chwiał. Brak litery „e” powoli go wykańczał, zwłaszcza że gwiazdki, które dla wygody zecera 

wstawiał w jej miejsce, męczyły mu oczy. A do tego wciąż jeszcze czuł na sobie chłodny, 

przenikliwy wzrok tamtej kobiety. Znał dobrze ten rodzaj spojrzenia. Oznaczał jedną z dwóch 

rzeczy. Albo piękna panna Duckworth jest krótkowidzem, albo czegoś się boi.

Rozmyślania   Qwillerana   przerwał   ostrzegawczy   pomruk,   który   dobył   się   z   gardła 

Koko. Wkrótce potem usłyszał kroki. Ktoś wspiął się po schodach i wszedł do mieszkania od 

frontu.   Parę   minut   później   w   sąsiednim   pokoju   rozległ   się   dzwonek   telefonu.   Od   strony 

korytarza dobiegł go odgłos ciężkich kroków.

W Qwilleranie zwyciężyła ciekawość. Wybiegł na korytarz, aby przyjrzeć się bliżej 

facetowi w czapce Świętego Mikołaja. Istotnie, był to Ben Nicholas. Tym razem jednak nad 

okrągłą, pozbawioną brwi twarzą widniał przekrzywiony napoleoński piróg.

Mężczyzna   wyciągnął   ręce   w   teatralnym   geście   zaskoczenia   i   wybałuszył   małe, 

przekrwione oczka.

- O panie, przestraszyliście nas! - szepnął drżącym głosem.

- Przepraszam, to niechcący. Jestem Qwilleran, nowy lokator.

- W takim razie witamy w naszych skromnych progach! - powiedział Ben, wykonując 

zamaszysty ruch ręką.

Nagle spojrzał w dół.

- No proszę, a co tu mamy?

background image

Koko, który wybiegł za Qwilleranem na korytarz, teraz przymilnie ocierał pyszczek o 

gumowe kalosze nieznajomego.

- Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał - rzekł zdumiony Qwilleran. - Zazwyczaj 

musi minąć sporo czasu, zanim Koko kogoś polubi.

-   Nie   ma   się   co   dziwić!   Wcale   a   wcale!   Ben   Nicholas   to   przyjaciel   wszystkich 

zwierząt i ptaków.

- A więc to pan prowadzi ten sklep vis-à-vis domu? Pracuję w „Daily Fluxion” i piszę 

tekst o Junktown.

- W takim razie proszę nas zaszczycić i wpaść do nas kiedyś. No i coś o nas napisać, 

najlepiej pochlebnego.

- Wpadnę jutro - obiecał Qwilłeran.

- Fenomenalnie! - ucieszył się Nicholas. - No ale komu w drogę, temu czas! Klienci 

czekają. Zatem adieu!

I pomachawszy ręką, zbiegł po schodach, ciągnąc za sobą swój długi szal.

Pani Cobb miała rację, pomyślał Qwilleran. Ben Nicholas był idiotą. Ale najwyraźniej 

nie przeszkadzało to Koko, który z miejsca go polubił.

Na korytarzu za drzwiami ucichły wszelkie hałasy. Znowu zapanowała cisza. Wąsacz 

wrócił do pracy. Pisał teraz o rzeczach, na których w ogóle się nie znał (cuki*rnica z M*iss*n 

ozdobiona   h*rb*m,   dawn*   am*rykański*   wyroby   z   dr*wna,   kompoti*ra   z   Quazal   w* 

kwinkunksy), raz po raz wędrując do słownika stojącego na regale.

Kiedy wreszcie skończył, wyciągnął kartkę z maszyny i zaczął czytać. Wtem kątem 

oka dostrzegł poruszający się w mroku kształt. Odwrócił głowę i spojrzał zza sekretarzyka w 

jego stronę. W tym momencie drzwi na korytarz powoli otwarły się na szerokość dłoni.

- Kto tam? - spytał Qwilleran.

Nikt   nie   odpowiedział.   Wąsacz   rzucił   się   do   drzwi   i   otworzył   je   na   oścież.   Na 

zewnątrz nie było nikogo, ale na końcu holu, zagraconym starymi meblami, coś się poruszyło. 

Qwilleran   przetarł   dłonią   zmęczone   oczy   i   jął   wpatrywać   się   w   tę   plątaninę   kształtów: 

szuflad, siedzeń, oparć i stołowych nóg z mahoniu, sosny oraz orzecha. Wreszcie za niskim, 

obitym materiałem kufrem dostrzegł czubek brązowego ogona.

- Koko! - krzyknął ostro.

Ale kot nie zareagował.

- Koko, natychmiast tu wracaj!

Poznał, że to Koko, bo na czubku ogona nie dostrzegł kokardki.

background image

Lecz kot zignorował Qwillerana, tak jak to zwykle czynił, kiedy zajęty był własnymi 

sprawami.

Chcąc nie chcąc, Qwilleran ruszył w stronę kłębowiska. Tymczasem Koko zniknął za 

organami. Wąsacz mógł się jedynie domyślać, w jaki sposób kot zdołał się wymknąć na 

korytarz. Drzwi w starych domach mają zwykle luźne, słabo trzymające zasuwki albo są tak 

spęczniałe od wilgoci bądź pokryte grubą warstwą farby, że nie mieszczą się we framudze. 

Zapewne Koko otworzył je łapą. Zawsze wiedział, kiedy trzeba ciągnąć, a kiedy pchać.

Qwilleran oparł się o marmurowy blat komody i zajrzał za organy.

- Wyłaź stamtąd, Koko! Nie ma tam nic dla ciebie!

Koko wskoczył na stołek do fortepianu. Kręcił się niespokojnie i z wąsami cofniętymi 

do tyłu intensywnie węszył. Jego superczuły nos wodził w górę i w dół po ostrzu osadzonym 

na mosiężnej kuli.

Qwilleranowi  wąsy stanęły dęba.  Jego kot  wyszedł  z pokoju i udał się  prosto  do 

iglicy! A teraz obwąchiwał ją dokładnie, z otwartym pyszczkiem i odsłoniętymi kłami, co 

było oznaką odrazy i niechęci.

Qwilleran sięgnął za organy i chwycił kota za kark. Koko wydał z siebie przeraźliwy 

wrzask, jakby ktoś go mordował.

- Pani Cobb! - zawołał przez uchylone drzwi jej mieszkania. - Namyśliłem się. Jednak 

wezmę te klucze.

Przeszukując pudełko stojące na skrzyni empire, Qwilleran gładził delikatnie wąsy. 

Czuł u ich nasady jakieś  dziwne mrowienie.  Znał  to uczucie.  Ilekroć go doświadczał,  w 

powietrzu wisiało morderstwo.

background image

R

OZDZIAŁ

 

SZÓSTY

Późny   wieczór   Qwilleran   spędził   na   buszowaniu   po   abolicjonistycznej   bibliotece. 

Szczególnie   długo   ślęczał   nad   zabytkowymi   egzemplarzami   „Liberatora”,   zszytymi   i 

oprawionymi   w   skórę.   Było   już   po   północy,   gdy   uświadomił   sobie,   że   nie   ma   nic   na 

śniadanie.   Na   rogu   był   sklep   nocny,   więc   Qwilleran   narzucił   na   siebie   płaszcz   i   swój 

najnowszy nabytek, jeśli idzie o garderobę - tweedowy kapelusz typu pork-pie w biało-czarną 

kratkę, z jaskrawo-czerwonym piórem. To było najczerwieńsze pióro, jakie Qwilleran zdołał 

znaleźć. A czerwień była jego ulubionym kolorem.

Zamknął   drzwi   mieszkania   dziesięciocentymetrowym   kluczem   i   zszedł   na   dół   po 

skrzypiących schodach. Właśnie zaczął padać śnieg. Tym razem nie była to furia żywiołów, 

ale prawdziwy zimowy poemat, jak ze świątecznych pocztówek. Qwilleran przystanął więc na 

schodach ganku i z ukontentowaniem rozglądał się dookoła. O tej porze ruch był niewielki. 

Przydymione   światło   starych   latarni,   wiktoriańskie   fasady   budynków   i   prószący   śnieg   - 

wszystko   to   nadawało   Junktown   jakiś   czarodziejski   urok.   Śnieżny   puch   pobielił   bogato 

zdobione nadproża, polukrował balustrady,  samochody zaparkowane przy ulicy i wieczka 

puszek leżących w rynsztoku.

Za   najbliższym   skrzyżowaniem   ciągnął   się   chodnik   prowadzący   do   sklepu 

spożywczego, drogerii i baru „Pod Lwim Ogonem”. Jakiś człowiek właśnie stamtąd wyszedł i 

chwiejnym,   choć   dostojnym   krokiem   ruszył   przed   siebie,   coraz   to   opierając   dłoń   o 

nieistniejącą barierkę. Dziewczyna w futrze i obcisłych spodniach spacerowała przed domem 

państwa Cobb, patrząc wymownie na Przejeżdżające samochody. Kiedy jej wzrok napotkał 

spojrzenie   Qwillerana,   ruszyła   w   jego   kierunku,   ale   on   pokręcił   przecząco   głową.   Ben 

Nicholas wyłonił się ze sklepu naprzeciwko i skierował się w stronę baru, wolno i uroczyście, 

poruszając   bezgłośnie   ustami   i   nie   zwracając   najmniejszej   uwagi   na   stojącego   na   ganku 

wąsacza.

Kładąc kołnierz płaszcza, Qwilleran wszedł do staromodnego sklepu spożywczego. 

Na chodniku, oparte o wystawę, stały choinki za niecałe pięć dolarów. W środku dominował 

zapach octu, kiełbasek i ostrego sera. Wąsacz kupił kawę rozpuszczalną i słodki rogalik na 

śniadanie, a także kawałek steku i trochę konserw dla kotów. Do tego trochę cheddara, serek 

topiony dla Yum Yum i mały plasterek sera z niebieską pleśnią dla Koko. Istniało pewne 

ryzyko, że kocur wzgardzi tym smakołykiem, zazwyczaj bowiem jadał prawdziwy francuski 

roquefort.

background image

Gdy tylko wąsacz wyszedł ze sklepu, natrętne myśli, które dręczyły go cały wieczór, 

nie   dając   chwili   spokoju,   zmaterializowały   się   przed   nim.   Na   chodniku   ujrzał   pannę 

Duckworth.   Jej   twarz,   o   kolorze   błękitnej   porcelany,   mokra   była   od   śniegu.   Spod 

oszronionych rzęs patrzyły nań zimne, szare oczy. Milczała.

- No cóż, jak pani widzi, wciąż kręcę się po okolicy - zagaił Qwilleran, aby przerwać 

kłopotliwą ciszę. - Posłuchałem pani rady i wprowadziłem się do pani Cobb.

- Naprawdę? W takim razie gratuluję trafnego wyboru.

Mówiąc te słowa, spojrzała na niego z uznaniem, tak jakby mieszkanie w Junktown 

czyniło człowieka lepszym i szlachetniejszym. Zdjęła obszyty futerkiem kaptur, odsłaniając 

granatowoczarne włosy spięte w kok.

- Byłem  też na aukcji. Ciekawe doświadczenie.  Przyszło  tam mnóstwo  handlarzy, 

kolekcjonerów, ale pani nie widziałem.

Panna Duckworth smutnie pokręciła głową.

- Miałam przyjść, ale zabrakło mi odwagi.

-   Panno   Duckworth   -   powiedział   Qwilleran,   z   miejsca   przechodząc   do   rzeczy   - 

chciałbym  napisać wspominkowy tekst o Andrew Glanzu. Sęk w tym,  że za mało o nim 

wiem. Liczę, że pani mi pomoże.

Na te słowa wzruszyła tylko ramionami.

- Wiem, że to dla pani bolesny temat. Ale Andy na to zasłużył. Mamy dług względem 

niego.

Panna Duckworth myślała przez chwilę.

- Zgoda - powiedziała wreszcie - ale pod jednym warunkiem. Nie chcę być cytowana; 

wszystko, co panu powiem, to informacje anonimowe.

- Będzie, jak pani sobie życzy. Słowo honoru!

- Wierzę panu - szepnęła cicho i spojrzała na jego twarz, szukając potwierdzenia. - 

Więc kiedy?

- Jak najszybciej.

- Skoro tak panu zależy na czasie, proszę wpaść do mnie jeszcze dziś.

- Jeśli to dla pani nie jest za późno…

- O tej porze nigdy nie śpię - oświadczyła ponurym głosem.

- W takim razie proszę pozwolić, tylko zaniosę zakupy na górę i zaraz będę u pani.

Pięć minut później Qwilleran brnął po zaśnieżonym chodniku w stronę „Błękitnego 

Smoka”. Podniecenie, które czuł, miało tylko częściowo związek z historią Andrew Glanza. 

background image

Niebawem   siedział   już   na   aksamitnej   sofie   w   błękitno-złotym   salonie   i   rozkoszował   się 

aromatem olejku sandałowego. Pies morderca i tym razem zamknięty został w kuchni.

- Trzymam Hepplewhite’a ze względu na moją rodzinę - usprawiedliwiała się panna 

Duckworth. - Oni nie mogą pojąć, jak mogę tu mieszkać. Ale ja się uparłam. Więc pogodzili 

się z tym i dali mi psa do ochrony. Tylko że on często traktuje swoje zadanie zbyt poważnie.

- Ludzie różnie mówią o tej okolicy - zauważył Qwilleran. - Czy naprawdę jest tu 

niebezpiecznie?

- Jak dotąd nie miałam tu żadnych nieprzyjemnych sytuacji - odpowiedziała panna 

Duckworth.   -   Ale   oczywiście   zachowuję   pewne   środki   ostrożności,   jak   każda   kobieta 

mieszkająca samotnie.

Podniosła dzbanek do kawy ze srebrnej tacy i Qwilleran mógł podziwiać jej miękkie, 

kocie ruchy, które zawsze tak zachwycały go u Koko i Yum Yum. Jaką sensację wzbudziłaby, 

pojawiając się na wigilijnym balu w klubie prasowym! Ubrana była w obcisłe spodnie w 

zachwycającym  odcieniu błękitu i sweter z kaszmiru, specjalnie pofarbowany na ten sam 

kolor, co świadczyło, że nie musiała się liczyć z pieniędzmi.

- Czy była pani kiedyś modelką? - spytał.

- Nie - uśmiechnęła się cierpliwie, jakby pytano ją o to po raz tysięczny. - Ale w 

college’u udzielałam się w sekcji tańca nowoczesnego.

Podała mu filiżankę z kawą, ale sama sięgnęła po kryształową karafkę ze srebrną 

etykietą i - ku zaskoczeniu Qwillerana - nalała sobie szklaneczkę szkockiej.

- Więc dziś po południu wynająłem mieszkanie i niezwłocznie wprowadziłem się tam 

z moimi przyjaciółmi, parą syjamskich kotów.

- To ciekawe. Nigdy nie domyśliłabym się, że lubi pan koty.

- Przygarnąłem je, bo były sierotami - tłumaczył się Qwilleran. - Najpierw kocura, a 

później kocicę, do pary.

-   Chciałabym   mieć   kota   -   powiedziała.   -   Bardzo   pasują   do   antyków.   Są   takie… 

dostojne.

- Widzę, że mało  pani zna syjamczyki.  Kiedy zaczynają  biegać po domu,  ma  się 

wrażenie, jakby w okolicy szalało karaibskie tornado.

-   Teraz,   kiedy   już   znalazł   pan   lokum,   może   pan   śmiało   kupić   tarczę   herbową 

Mackintoshów. Nad kominkiem będzie wyglądała doskonale. Czy chce pan wziąć ją do domu 

i przymierzyć?

- Jest chyba za ciężka, żeby nosić ją tak wte i wewte. Choć dziś rano widziałem, z jaką 

łatwością dźwigała pani te pięćdziesiąt kilo żelastwa.

background image

- Jestem silna. Inaczej nie mogłabym prowadzić antykwariatu.

- W wolnych chwilach podnosi pani ciężary?

Uśmiechnęła się.

-   W   wolnych   chwilach   czytam   o   antykach,   chodzę   na   wykłady   o   antykach   i 

odwiedzam muzea z antykami.

- Pani ironizuje, prawda?

Panna Duckworth spojrzała na niego ciekawie.

- W antykach tkwi jakaś mistyczna moc - powiedziała. - Nie chodzi tu tylko o ich 

wiek   czy   urodę.   Przedmioty,   które   były   własnością   innych   ludzi,   nabierają   własnej 

osobowości, w której można się nawet zakochać. Gdy się z nimi dłużej przebywa, są jak 

starzy przyjaciele. Czy rozumie mnie pan? Mam nadzieję, że ludzie to kiedyś pojmą.

- Ujęła to pani bardzo jasno, panno Duckworth.

- Mary.

- Okej. Mary. Ale skoro czujesz, że masz do spełnienia taką misję, dlaczego nie chcesz 

podzielić się swoimi wrażeniami na łamach gazety? Nawet nie pozwoliłaś mi się cytować. W 

jej oczach pojawiło się wahanie.

- Powiem ci dlaczego - powiedziała nagle. - To przez rodzinę. Oni nie aprobują tego, 

co robię. Tego, że mieszkam na Zwinger Street i zbieram antyki.

- Ale dlaczego?

- Mój ojciec jest bankowcem. To szycha. A w dodatku Anglik. Słowem, zabójcza 

mieszanka.   Pomaga   mi   finansowo,   ale   tylko   za   cenę   dyskrecji.   Dlatego   muszę   unikać 

wszelkiego rozgłosu.

Dolała Qwilleranowi kawy, a sobie nalała drugą szklaneczkę szkockiej.

- Czy kiedy przychodzą do ciebie goście, zawsze serwujesz im kawę, a sama pijesz 

najlepszą whisky? - spytał zaczepnie

-   Tylko   kiedy   moi   goście   są   abstynentami   -   odpowiedziała   z   szelmowskim 

uśmiechem.

- Skąd wiesz, że nie piję?

Milczała przez chwilę, powoli sącząc alkohol.

- Zadzwoniłam po południu do ojca, aby zasięgnąć informacji o tobie. Stąd wiem, że 

pracowałeś jako dziennikarz śledczy w Nowym Jorku, potem w Los Angeles i gdzie indziej. I 

że napisałeś na ten temat ważną książkę. I że zgarnąłeś parę nagród.

Skrzyżowała ramiona i spojrzała na niego tryumfalnie.

- I czego się jeszcze o mnie dowiedziałaś?

background image

- Że potem po latach tłustych nadeszły lata chude. Nieudane małżeństwo, alkoholizm. 

Ale zdołałeś się podźwignąć i w lutym zatrudnili cię w „Daily Fluxion”. Jak dotąd sprawujesz 

się bez zarzutu.

Twarz Qwillerana oblał rumieniec. Zwykle to on grzebał w życiorysach innych ludzi. 

A teraz sam znalazł się po drugiej stronie.

- Chyba powinienem się cieszyć, że moja postać tak cię zainteresowała - powiedział z 

nutą rozdrażnienia w głosie. - A kim jest twój ojciec? I co to za bank?

Jeszcze  przez moment  dziewczyna  napawała się swoim tryumfem.  Powoli sączyła 

drinka. Siedziała z rozpuszczonymi włosami, założywszy nogę na nogę.

- Czy mogę ci ufać?

- Będę milczał jak grób!

- Nazywa się Parcival Duxbury, a bank - Midwest National.

- Duxbury? A więc Duckworth to nie jest twoje prawdziwe nazwisko?

- Powiedzmy, że to pseudonim przyjęty dla celów profesjonalnych.

Qwilleran przez chwilę czuł się podle, niemal tak podle jak wówczas, gdy po raz 

pierwszy przeczytał list pisany brązowym atramentem. Jego fantazje na temat wigilijnego 

balu   nigdy   się   nie   ziszczą.   Można   się   spodziewać,   że   Parcival   Duxbury   wpadnie   tam   z 

kurtuazyjną wizytą. A więc, choćby ze względu na ryzyko spotkania z ojcem, Mary nigdy nie 

przyjmie jego zaproszenia.

- Duxbury w Junktown - powiedział powoli wąsacz, jakby delektował się tą cokolwiek 

szokującą zbitką. - To tytuł na pierwszą stronę.

- Pamiętaj, że obiecałeś - przypomniała mu Mary, poruszywszy się niespokojnie.

- I obietnicy dotrzymam - uspokoił ją. - Ale proszę, oświeć mnie, dlaczego właśnie 

Zwinger Street? Taki ekskluzywny sklep bardziej pasuje do centrum. Albo do Lost Lakę 

Hills.

- To proste, zakochałam się - powiedziała, rozkładając w geście bezradności ręce. - 

Zakochałam się w tych pięknych, starych domach. Każdy z nich jest jak człowiek, ma swój 

charakter,   osobowość.   Powinno   się   je   wszystkie   odnowić.   To   była   idea,   która   mi 

przyświecała,   kiedy   się   tu   osiedlałam.   A   później,   gdy   pomieszkałam   tu   parę   miesięcy, 

zakochałam się w tutejszych ludziach.

- Antykwariuszach?

- Niezupełnie. Oczywiście antykwariuszy bardzo cenię za ich poświęcenie i pasję… 

Ale to nie miłość. Zakochałam się w zwykłych ludziach, którzy tu mieszkają. W robotnikach, 

background image

staruszkach, ludziach samotnych,  imigrantach, analfabetach, a nawet typach spod ciemnej 

gwiazdy. Pewnie myślisz, że zwariowałam…

-   Nie,   choć   to   zaskoczenie.   Ale   miłe   zaskoczenie.   Naturalnie   jeśli   cię   dobrze 

zrozumiałem. Są tacy… stąpający twardo po ziemi. I to cię uwiodło.

-   Raczej   autentyczni,   naturalni   i   niepowtarzalni.   Kontakt   z   nimi   sprawił,   że   moje 

poprzednie życie wydało mi się takie bezużyteczne i powierzchowne. Chciałabym coś dla 

nich zrobić, ale kompletnie nie wiem co. Nie mam własnych pieniędzy, a poza rym ojciec 

liczy, że będę tu siedziała cicho jak mysz pod miotłą.

Qwilleran przyglądał się jej z rosnącą sympatią i podziwem, ale najwyraźniej Mary 

odczytała jego spojrzenie opacznie, gdyż zerwała się zawstydzona.

- Ależ jestem głupia! Może jesteś głodny? Przyniosę coś do jedzenia.

Wyszła   do   kuchni   i   po   chwili   wróciła   z   krakersami,   kawiorem   oraz   wędzonym 

łososiem.

- Obiecałaś mi powiedzieć coś więcej o Andym Glanzu - przypomniał jej wąsacz. 

-Jakim był człowiekiem? Co sądzono o nim tu, w środowisku kolekcjonerów?

Wypita  whisky sprawiła,  że Mary nieco się rozluźniła.  Odrzuciła  głowę do tyłu  i 

patrząc w sufit, zbierała myśli. Obcisłe spodnie i długonoga, kocia sylwetka nie pasowały do 

salonu, urządzonego w pedantycznej osiemnastowiecznej stylistyce.

- Andy dużo zrobił dla Junktown - zaczęła - ze względu na swoją dydaktyczną pasję. 

Dawał odczyty po kobiecych klubach. Sprawił, że na Zwinger Street zawitali kolekcjonerzy i 

muzealni kuratorzy.

- Czy można by go nazwać majordomusem Junktown?

-   Na   twoim   miejscu   unikałabym   takich   określeń.   CC.   Cobb   uważa   się   za 

niekwestionowanego pioniera. Twierdzi, że to on otworzył tu pierwszy sklep ze starociami i 

stworzył ideę dzielnicy antykwariuszy.

- Jak opisałabyś charakter Andyego?

- Uczciwy, uczciwy aż do bólu. Każdy z nas miał coś na sumieniu, jakieś drobne 

oszustwo, ale nie Andy. Poza tym był człowiekiem odpowiedzialnym, jak to się mówi, typ 

społecznika.   Kiedyś   przejeżdżaliśmy   nocą   obok   opuszczonego   domu   przeznaczonego   do 

rozbiórki. W oknie paliło się światło. Andy wysiadł, wszedł do środka i przyłapał na gorącym 

uczynku faceta demontującego instalację sanitarną. Odwieźliśmy go na komisariat.

- To nielegalne?

background image

-   Opuszczone   domy   są   własnością   miasta.   Więc,   przynajmniej   formalnie,   facet 

popełniał kradzież. Ale żeby w takiej sytuacji narażać się i interweniować? To mógł zrobić 

tylko Andy.

Qwilleran zmienił pozycję na sofie.

- A czy inni handlarze również doceniali jego prawość?

- Taaak…  i nie.  Między antykwariuszami  zawsze panuje zazdrość,  nawet jeśli na 

pozór wszyscy jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi.

- A z kim jeszcze przyjaźnił się Andy? Chodzi mi o osobę, z którą mógłbym o nim 

porozmawiać.

- Proszę pójść do pani McGuffey. To emerytowana nauczycielka. Andy pomógł jej 

rozkręcić sklep z antykami. To jeszcze jeden dowód jego dobroci.

- Gdzie ją mogę znaleźć?

- W „Piggin, Noggin i Firkin”, za następną przecznicą.

- A jakie były jego stosunki z państwem Cobb?

Mary wzięła głęboki oddech.

- Andy był urodzonym dyplomatą. Umiał sobie ułożyć poprawne stosunki nawet z CC.

- Pani Cobb była nim zauroczona?

-   Wszystkie   kobiety   go   uwielbiały.   Mężczyźni   byli,   jak   się   zdaje,   bardziej 

powściągliwi. Zresztą zwykle tak jest, nieprawdaż?

- A jego relacje z Benem Nicholasem?

- Były przyjazne. Chociaż Andy uważał, że Ben za dużo czasu spędza w barze.

- Że jest pijakiem?

- Benowi trudno byłoby żyć bez brandy. Ale zawsze wie, kiedy przestać. Kiedyś był 

aktorem.   W   każdym   mieście   znajdzie   się   antykwariat   prowadzony   przez   byłego   aktora, 

zazwyczaj chama i pyszałka.

- A taki blondyn chodzący o kulach? Kto to jest?

- Russell Patch. Był kiedyś przyjacielem i wspólnikiem Andy’ego. Później się rozstali 

i Russ otworzył własny interes. Szczerze mówiąc, nie wiem, o co dokładnie poszło.

- Mimo że byłaś z Andym najbliżej? - powiedział, spoglądając na nią badawczo.

Mary Duckworth zerwała się na równe nogi i zaczęła chodzić po pokoju, szukając 

cygarniczki. Gdy ją znalazła, znów siadła na sofie. Qwilleran podsunął jej zapaloną zapałkę, 

zaciągnęła się głęboko, a następnie odłożyła papierosa i skuliła się, obejmując ramionami 

kolana, jakby jej ciało przeszył straszliwy ból.

- Brakuje mi Andy’ego - wyszeptała.

background image

Qwilleran czuł, że mógłby teraz odegrać rolę romantycznego pocieszyciela. Ale mimo 

że tego pragnął, nie uległ pokusie.

- Przeżyłaś straszną tragedię i to doświadczenie cały czas jest w tobie obecne. Ale 

najgorsze,   co   możesz   w   tej   sytuacji   zrobić,   to   tłumić   to   w   sobie.   Czemu   mi   o   tym   nie 

opowiesz? To znaczy o wszystkim, co wydarzyło się tamtego wieczora. Skąd wiesz, może 

tego właśnie potrzebujesz, może musisz to wreszcie z siebie wyrzucić?

Na   dźwięk   tych   słów,   wypowiedzianych   niskim,   przyjaznym   głosem,   oczy   jej 

zawilgotniały.

- Najstraszniejsze jest to, że właśnie tego wieczora żeśmy się posprzeczali… Byłam na 

niego   wściekła.   Andy   zrobił…   zrobił   coś,   co   mnie…   bardzo   zirytowało.   Próbował   się 

tłumaczyć, ale ja przez całą kolację mu dokuczałam i robiłam wyrzuty.

- Gdzie jedliście kolację?

- Tutaj. Przygotowałam wołowinę  à la Bordelaise  i to był niewypał. Mięso było za 

twarde, no a do tego doszła ta nasza sprzeczka… O dziewiątej Andy poszedł do sklepu. 

Powiedział, że umówił się z klientem. Jakaś kobieta z przedmieścia wraz z mężem mieli 

przyjechać po żyrandol.

- Zamierzał tu później wrócić?

- Nic takiego nie mówił. Zresztą pożegnał mnie raczej ozięble. Ale kiedy wyszedł, 

poczułam   się   tak   podle,   że   postanowiłam   popędzić   za   nim   i   go   przeprosić.   No   i   wtedy 

znalazłam go…

- Sklep był otwarty?

- Dostałam się wejściem od podwórza. To, co tam zobaczyłam… Nie jestem w stanie 

o tym mówić…

- Co pani zrobiła dalej?

- Nie pamiętam. Iris mówiła, że do nich przybiegłam i że CC. zadzwonił na policję. 

Później zabrała mnie do domu i położyła do łóżka. Mam kompletną dziurę w pamięci.

Zajęci   rozmową   dopiero   teraz   usłyszeli   warczenie   dobiegające   zza   drzwi   kuchni, 

najpierw ciche, jakby chrapanie, później coraz głośniejsze i groźniejsze.

- Nie powinnam ci była o tym mówić - szepnęła.

- Przynajmniej to z siebie wyrzuciłaś.

- Ale nie napiszesz o tym, prawda?

- Nie napiszę.

background image

Mary odetchnęła  i  uspokoiła  się  nieco. Qwilleran  pykał  fajeczkę  i  patrzył  na nią, 

rozkoszując  się   widokiem  jej  wielkich,   obramowanych  długimi   rzęsami   oczu.  Ich  dawny 

chłód gdzieś zniknął i teraz wyglądały niezwykle pięknie.

- Miałeś rację - odezwała się po chwili. - Ulżyło mi. Przez parę tygodni, noc w noc, 

dręczył mnie pewien koszmar. Był tak realistyczny, że miałam wrażenie, że to nie sen, ale 

prawda. Prawie zwariowałam. Myślałam…

Przerwała, bo w tym momencie warczenie psa przeszło w głośne ujadanie.

- Coś się dzieje - powiedziała Mary, zrywając się na równe nogi.

Niepokój sprawił, że jej oczy stały się jeszcze większe.

- Zobaczę, co się stało - zadeklarował Qwilleran.

Hepplewhite szczekał, patrząc w okno wychodzące na ogród.

- Z tyłu budynku zaparkowany jest policyjny wóz - raportował wąsacz. - Zostań tutaj, 

a ja zobaczę, co się stało. Są tu jakieś tylne drzwi?

Zbiegł   na   dół   wąskimi   czarnymi   schodami,   a   później   ruszył   alejką   przez   ogród. 

Okazało się jednak, że kłódka jest zamknięta. Musiał więc wrócić do domu po klucz. Gdy był 

z powrotem, koło policyjnego samochodu zaparkował już karawan. Niebieskie koguty dwóch 

policyjnych samochodów oświetlały twarze paru gapiów oraz leżące na ziemi ciało. Z nieba 

sypał błękitny śnieg.

Qwilleran podszedł do jednego z kręcących się policjantów.

- Jestem dziennikarzem z „Daily Fluxion”. Co tu się wydarzyło?

- To co zwykle - mruknął mundurowy opryskliwym  tonem. - Gość przedawkował 

borygo.

- Wiecie, kto to?

-   Jasne.   Miał   portfel   wypchany   kartami   kredytowymi   i   brylantową   bransoletkę   z 

wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem.

Ciało   denata   ładowano   właśnie   do   karawanu.   Qwilłeran   podszedł   bliżej.   Od   razu 

zwrócił uwagę na kurtkę nieboszczyka. Już kiedyś tę kurtkę widział.

Mary czekała na niego na werandzie. Chociaż była  ciepło ubrana, cała dygotała z 

zimna.

- C-c-co się stało?

- Zwinęli jakiegoś pijaczynę - odpowiedział uspokajającym tonem. - Lepiej wejdź do 

środka. Masz dreszcze.

Weszli po schodach na górę. Usiedli w salonie, a Qwilleran nalał kawy sobie i jej. 

Uważnie przyglądał się jej twarzy, kiedy zamyślona grzała zmarznięte ręce nad filiżanką.

background image

- Jeszcze zanim zaszczekał pies, mówiłaś mi o śnie, który cię nawiedzał…

- To nie  był  zwykły  sen, tylko  koszmar!  To  przez wyrzuty  sumienia,  że tamtego 

wieczora byłam dla niego taka niemiła. Tak myślę.

- A o czym był ten koszmar?

- Śniło mi się… Ciągle śniłam, że spycham Andy’ego z drabiny wprost na tę iglicę!

Qwiłleran przez chwilę milczał, a potem rzucił w zamyśleniu:

- Może w tym śnie jest jakieś ziarnko prawdy.

- Co masz na myśli?

- Mam przeczucie,  że ześlizgnięcie  się Andy’ego  z drabiny to nie był  wypadek  - 

powiedział wolno i znów poczuł mrowienie u nasady wąsów.

Mary nie mogła się z tym pogodzić.

- Przecież policja wykluczyła wszystkie inne wersje.

-   A   prowadzili   śledztwo?   Przyszli   tu   i   cię   przesłuchali?   Zawsze   przesłuchuje   się 

osobę, która znalazła ciało, to standardowa procedura.

Mary pokręciła przecząco głową.

- Pytali się ludzi z sąsiedztwa?

- Po co mieli to robić? To musiał być wypadek. I prawdę mówiąc, nie wiem, skąd 

przyszło ci do głowy, że to mogło być… coś innego.

- Powiedział mi o tym jeden z twoich gadatliwych sąsiadów… Dziś rano…

- Nonsens!

- Ale musiał mieć chyba jakieś przesłanki, aby mówić o morderstwie.

- Mówisz, jakbyś nie znał ludzi! Plotą, co im ślina na język przyniesie. I dlaczego 

opowiadał o tym właśnie tobie?

- Tego nie wiem - odpowiedział zamyślony. - Ale dziwnym zbiegiem okoliczności 

człowiek ten jedzie właśnie Zwinger Street do kostnicy.

W jej oczach ujrzał strach. W tym  momencie rozległ się dzwonek telefonu. Mary 

siedziała nieruchomo, jakby wrośnięta w fotel. Telefon wciąż dzwonił.

- Mam odebrać? - spytał Qwilleran, przyglądając się jej uważnie.

Wahała się przez chwilę, a później skinęła głową. Qwilleran ruszył na poszukiwanie 

telefonu. Znalazł go w bibliotece, po drugiej stronie korytarza.

- Halo?… Halo?… Kto mówi?… Cisza.

- Ktokolwiek to był, odłożył słuchawkę - zaraportował, kiedy wrócił do salonu.

Zauważywszy szczególną bladość na jej twarzy, zapytał:

background image

- Czy odbierałaś już podobne głuche telefony? Albo telefony od jakichś wariatów? A 

może dlatego chodzisz tak późno spać?

- Nie, nie - pokręciła  głową, jakby budząc się z transu. - Zawsze byłam  nocnym 

markiem. Moi przyjaciele wiedzą o tym. Pewnie to któryś z nich dzwonił porozmawiać o 

filmie,   który   obejrzał   w   telewizji.   Często   tak   jest.   A   odłożył   słuchawkę,   bo   odebrał 

mężczyzna. Pewnie pomyślał, że jestem zajęta. Albo że to pomyłka.

Mówiła zbyt szybko i zbyt dużo, aby rozwiać podejrzenia Qwillerana.

background image

R

OZDZIAŁ

 

SIÓDMY

Gdy   Qwilleran   wracał   do   domu,   śnieg   na   chodniku   sięgał   mu   do   kostek.   Jego 

monotonne   skrzypienie   stanowiło   doskonały   podkład   dla   pojedynczych   dźwięków   nocy: 

jazgotu   szafy   grającej   w   barze   „Pod   Lwim   Ogonem”,   zawodzenia   elektrycznego   silnika 

gdzieś w oddali, bezsilnego ujadania psa. Po drodze wąsacz zatrzymał  się na rogu przed 

całonocną drogerią i zadzwonił do swojego człowieka, pełniącego dyżur w biurze prasowym 

komendy miejskiej policji, z pytaniem o dwa morderstwa popełnione w Junktown.

- Jedno popełniono dziś wieczorem, drugie szesnastego października - poinformował 

rozmówcę. - Jak coś znajdziesz, od-dzwoń pod ten numer. Będę czekał.

Oczekując na telefon, zamówił kanapkę z szynką i porządkował w głowie informacje. 

Śmierć faceta w palcie z końskiej derki mogła być bez znaczenia, ale strach czający się w 

oczach Mary był  autentyczny,  a ślepy upór przy oficjalnej wersji wydarzeń  i niechęć do 

dywagacji   na   temat   ewentualnego   morderstwa   dawały   dużo   do   myślenia.   Jeśli   było 

morderstwo,   musiał   być   powód,   tym   bardziej   więc   intrygowały   Qwillerana   opowieści   o 

wielkiej   prawości   Andy’ego,   człowieka,   który   wyręczał   policję   w   ściganiu   drobnych 

złodziejaszków. Znał ten typ ludzi. Z pozoru wszystko w jak najlepszym porządku. Ale gdy 

się przyjrzeć uważniej, obraz zaczyna się komplikować. Tacy faceci mają wielki talent do 

tego, by pakować się w kłopoty.

Wkrótce zadzwonił dziennikarz z komendy.

- Sprawa z października figuruje w kartotece jako wypadek - powiedział. - A o tym 

dzisiejszym frajerze nic nie znalazłem. Nie możesz poczekać do rana?

Qwilleran poczłapał do domu, wspiął się na górę po skrzypiących żałośnie schodach, 

olbrzymim kluczem otworzył drzwi mieszkania i rozejrzał się za kotami. Spały na swojej 

niebieskiej poduszce, przytulone do siebie, tworząc futrzany kłębek z jednym nosem, jednym 

tułowiem i trzema uszkami. Jedno oko łypnęło na wąsacza, a ten, nie mogąc się powstrzymać, 

pogłaskał oba kociaki. Kiedy czuły się dobrze, ich sierść stawała się miękka i delikatna jak 

jedwab. A kiedy były zaspane, ciemniała, nabierając brunatnego koloru.

Niedługo potem Qwilleran wyciągnął się na swoim łóżku, drętwiejąc z przerażenia na 

myśl,  co by to było,  gdyby jego kumple  z klubu prasowego dowiedzieli  się, że sypia w 

gondoli o kształcie łabędzia.

Później   usłyszał   dziwny   dźwięk,   jakby   ciche   mruczenie,   podobne   do   tego,   jakie 

wydają koty, tyle że głośniejsze. Dźwięk ów przypominał również gruchanie gołębi, ale był 

background image

nieco bardziej gardłowy. Wąsacza frapowała jego mechaniczna uporczywość. Jak się zdaje, 

dobiegał   on   zza   ściany   wytapetowanej   stronicami   starych   książek.   Qwilleran,   najpierw   z 

zaciekawieniem,  później  z  coraz  większym   znużeniem,  wsłuchiwał   się  w   ten  monotonny 

sygnał, aż w końcu usnął.

W pierwszą noc na nowym miejscu spał wyśmienicie. Śniła mu się tarcza herbowa 

Mackintoshów, z trzema kotami i resztką czerwonej oraz błękitnej farby. Przyjemne sny były 

zawsze kolorowe; w tych mniej radosnych dominowała sepia, jak w starej rotograwiurze.

W sobotni poranek zbudził się z uczuciem, jakby jakiś wielki ciężar przygniatał jego 

pierś. Gdy oczy miał jeszcze zamknięte, a umysł zmącony snem, pewien był, że to wielka 

żelazna   tarcza   herbowa   przyszpila   go   do   łóżka   i   miażdży   ciało.   Kiedy   jednak   trochę 

oprzytomniał   i   uniósł   powieki,   pierwsze,   co   zauważył,   to   wpatrujące   się   weń 

niebieskofioletowe, nieco zezowate oczy. Mała Yum Yum, ważąca tyle co piórko, siedziała 

na jego piersiach i mruczała rozkosznie. Qwilleran odetchnął z ulgą, co najwyraźniej kotce 

bardzo się spodobało. Wyciągnęła przed siebie aksamitną łapkę i delikatnie dotknęła jego 

wąsów. A później zaczęła ocierać swą miękką główkę o zarost na policzku dziennikarza.

Wtem z góry dobiegło ich ostrzegawcze miauknięcie. To Koko, usiadłszy na łabędzim 

ogonie,   przypominał,   że   czas   na   śniadanie.   Niewykluczone   też,   że   chciał   w   ten   sposób 

przywołać do porządku Yum Yum, spoufalającą się z panem domu. Koko miał nadzwyczaj 

rozwinięty zmysł hierarchii ważności.

W grzejnikach dało się słyszeć charakterystyczne  syczenie i pobrzękiwanie. Kiedy 

wreszcie stary dom się nagrzał, czuć było zapach pieczonych ziemniaków. Qwilleran wstał, 

podrobił mięso dla kotów i podgrzał je w łyżce bulionu. Koko nadzorował całą tę operację, a 

Yum Yum ganiała po pokoju, uciekając przed wyimaginowanym prześladowcą. Wąsacz z 

odrazą myślał o swoim rogaliku, który przez noc nabrał konsystencji kauczukowej piłki.

Kiedy tylko wyłożył mięso na jeden ze starych biało-niebieskich talerzy, które znalazł 

w kuchennej szafce, usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył i do mieszkania weszła Iris Cobb z 

przepraszającym uśmiechem na twarzy.

-   Czyżbym   wyciągnęła   cię   z   łóżka?   -   spytała,   widząc   Qwillerana   w   czerwonym 

szlafroku. - Słyszałam, jak rozmawiałeś z kotami, i myślałam, że jesteś już dawno na nogach. 

Przyniosłam ci świeżą zasłonkę do wanny, jeśli będziesz chciał wziąć prysznic. Czy dobrze 

spałeś?

- Tak. Łóżko okazało się bardzo wygodne.

Qwilleran wydął dolną wargę i dmuchnął w wąsy, na których osiadło parę włosków 

kociej sierści.

background image

- A ja miałam koszmarną noc. CC. strasznie chrapał, a ja nie mogłam zmrużyć oka. 

Czegoś ci trzeba? Wszystko w porządku?

- Właściwie tak. Tylko gdzieś znikła moja szczotka do zębów.

- To nasza Mathilda! - wykrzyknęła z tryumfem w głosie Iris. - Pewnie ją schowała. 

Musisz rozejrzeć się dookoła, na pewno gdzieś ją znajdziesz. Aha, czy chciałbyś może jakieś 

szklane   dzbanki   albo   figurki?   Z   takimi   bibelotami   w   mieszkaniu   zaraz   robi   się   trochę 

przytulniej…

- Nie, dziękuję. Ale chciałbym jak najprędzej zainstalować tu telefon.

- Naturalnie. Chodź od razu do nas. Stamtąd zadzwonisz do operatora i załatwisz 

sprawę telefonu. A może nie jadłeś jeszcze śniadania? Dziś rano upiekłam CC. kukurydziane 

bułeczki, zanim poszedł pikietować. Zostało mi jeszcze pół blachy. Skusisz się?

Qwilleran pomyślał o swoim gumowatym rogalu zawiniętym w zatłuszczoną torebkę i 

przyjął zaproszenie.

Kiedy już siedział u Cobbów w kuchni, smarując masłem kolejną ciepłą bułeczkę i 

zajadając jajka na bekonie, Iris wprowadzała go w tajniki transakcji między antykwariuszami.

- Pamiętasz fotel dentystyczny z twojego mieszkania? CC. znalazł go na strychu starej 

przychodni, która szła do rozbiórki. Ben Nicholas odkupił go od nas za pięćdziesiąt dolarów, 

a następnie odsprzedał Andy’emu za sześćdziesiąt. Z kolei Russ dał Andy’emu za ten sam 

fotel siedemdziesiąt pięć i obił siedzenie skórą. Kiedy CC. to zobaczył, z miejsca zapragnął 

go z powrotem. Russ wziął za odnowiony fotel sto dwadzieścia pięć, a nie dalej jak wczoraj 

sprzedaliśmy go za dwieście dwadzieścia dolarów.

- Całkiem sprytnie - mruknął Qwilleran.

- Tylko nie pisz o tym w gazecie.

-   Czy   między   wami,   mam   na   myśli   antykwariuszy,   nie   ma   żadnych   niesnasek, 

animozji?

- Owszem, zdarzają się. Kiedyś Andy zwolnił Russa za to, że ten pił w pracy. Ale 

szybko się pogodzili. Russ to ten facet z pięknymi blond włosami. Ja też miałam piękne blond 

włosy,   ale   przez   jedną   noc   zupełnie   osiwiałam.   Kiedy   zmarł   mój   pierwszy   mąż.   Może 

powinnam coś z nimi zrobić.

Po śniadaniu Qwilleran zadzwonił do operatora z prośbą o założenie nowego telefonu, 

podpiętego do numeru 6331 na Zwinger Street.

- Będzie pan musiał uiścić pięćdziesiąt dolarów depozytu - zaśpiewał damski głos w 

słuchawce.

- Pięćdziesiąt?! Już na samym wstępie?! Co za zdzierstwo!

background image

-   Przykro   nam.   Jest   pan   w   strefie   trzynaście.   W   strefie   trzynaście   obowiązuje 

pięćdziesiąt dolarów depozytu.

- A co tu ma do rzeczy jakaś strefa! - pieklił się Qwilleran. - Potrzebuję telefonu, 

natychmiast! I nie będę wam płacił żadnego zbójeckiego haraczu! Jestem dziennikarzem w 

„Daily Fluxion” i zaraz zadzwonię w tej sprawie do naczelnego!

- Chwileczkę, proszę zaczekać.

- Co za bezczelność! - Qwilleran zwrócił się do pani Cobb. - Na dzień dobry chcą ze 

mnie zedrzeć ośmiokrotność miesięcznego rachunku!

- Odkąd mieszkamy w Junktown, ciągle spotykają nas podobne szykany - powiedziała 

Iris, potakując głową.

Tymczasem śpiewny głos znów odezwał się w słuchawce:

- Przykro mi! Depozyt musi pan uiścić. Telefon założymy panu natychmiast.

Kiedy wrócił do mieszkania,  wciąż  jeszcze  gotował się w środku z oburzenia. W 

dodatku okazało się, że zgubił czerwone pióro od kapelusza. Był pewien, że widział je jeszcze 

poprzedniego   wieczora.   Ale   jakie   to   miało   teraz   znaczenie!   Bez   pióra   jego   tweedowy 

kapelusz o kroju pork-pie znacznie stracił na uroku. Wąsacz szukał na korytarzu i klatce 

schodowej,   przetrząsnął   całe   mieszkanie   -   bez   rezultatu.   Znalazł   jedynie   garść   kocich 

kłaczków i czerwoną gumkę-myszkę.

Humor nie poprawił się mu nawet, gdy wyszedł na ulicę. Wszystko dziś sprzysięgło 

się przeciwko niemu, nawet pogoda. Wszystko było szare - niebo, śnieg, ludzie. Nagle biały 

jaguar przemknął ulicą i wjechał do garażu w starej stajni. Qwilleran ujrzał w tym wydarzeniu 

palec losu. Czym prędzej podążył za samochodem.

W starej stajni mieścił się zakład renowacji antyków Russella Patcha. Jego połowę 

zajmował przestronny garaż, drugą zaś salon wystawowy. Nowiutki jaguar kontrastował ze 

starymi,   zdezelowanymi   meblami   -   odartymi   z   farby,   zbutwiałymi,   popękanymi; 

rozmokniętymi lub też po prostu poszarzałymi od brudu i ze starości. W powietrzu unosił się 

zapach lakieru i terpentyny.

Qwilleran usłyszał dochodzące z głębi garażu szuranie, stukanie. Wkrótce spomiędzy 

rupieci wyłonił się młody, krzepki mężczyzna, poruszający się zwinnie o żelaznych kulach. 

Cały ubrany był na biało - biały garnitur, biała, rozchełstana koszula, białe skarpetki i białe 

tenisówki.

Qwilleran przedstawił się gospodarzowi.

- Wiem,  wiem - powiedział  Patch, uśmiechając się szeroko. - Widziałem pana na 

aukcji. Jak pan widzi, trudno tu zachować anonimowość.

background image

Wąsacz rozejrzał się po sklepie.

- To są dopiero prawdziwe rupiecie. Ktoś to w ogóle kupuje?

- Pewnie, że tak. Jest nawet całkiem spory ruch w interesie. Wszystko, co pan tu 

widzi, to, by tak rzec, surowiec. Ale na życzenie klienta wyczaruję z niego prawdziwe cudo. 

Widzi pan ten kredens? Usunę nogi, najpierw pomaluję całość na fiołkowy kolor, później 

zrobię   pasy   -   karmazyn   z   umbrą   -   a   na   końcu   nadam   połysk   weneckiego   brązu.   I   tak 

powstanie idealny mebel do rezydencji w Lost Lake Hills za dwieście tysięcy dolarów.

- Od jak dawna pan się tym zajmuje?

-   Własny   interes   prowadzę   od   sześciu   miesięcy.   Przedtem,   przez   cztery   lata, 

pracowałem dla Andy’ego Glanza. Chce pan zobaczyć, jak wygląda efekt końcowy?

Zaprowadził   Qwillerana   do   pracowni,   gdzie   włożył   biały   kitel,   wyglądem 

przypominający rzeźnicki fartuch, cały w czerwonych i brązowych plamach.

- Ten fotel na biegunach - powiedział - całe lata leżał sobie na podwórzu, smagany 

wiatrami i deszczami. Doprowadziłem go do porządku, zastosowałem czerwony podkład, a 

teraz niech pan patrzy.

Nałożył na dłonie parę plastikowych rękawic, wziął pędzel i zaczął rozprowadzać po 

siedzeniu fotela gęstą brązową maź.

- Andy nauczył pana, jak to się robi?

- Jak to się robi, nauczyłem się sam - odpowiedział Patch nieco urażonym tonem.

- Wszyscy mówią - kontynuował Qwilleran - że to był fantastyczny facet. Nie tylko 

wykształcony, ale hojny, uczynny…

- No tak - przytaknął bez przekonania Patch.

- Kogo nie spytam, słyszę same ochy i achy.

Patch nic nie odpowiedział. Wydawał się bez reszty pochłonięty pędzlowaniem fotela. 

Ale Qwilleran zauważył, że mięśnie jego twarzy drgają nerwowo.

- Jego śmierć to wielki cios dla całego Junktown - odezwał się, kując żelazo, póki 

gorące. - Tak żałuję, że nie miałem przyjemności go poznać…

-   Może   nie   powinienem   tego   mówić   -   nie   wytrzymał   Patch   -   ale   to   cud,   że 

przepracowałem u niego aż cztery lata.

- Co ma pan na myśli?

- Nikt nie mógł go zadowolić.

- Perfekcjonista?

background image

- Był takim świętym wśród antykwariuszy i od innych oczekiwał tego samego. Mówię 

to,   bo   wszyscy   w   Junktown   będą   panu   opowiadać,   że   Andy   wylał   mnie   za   picie.   A   to 

nieprawda. Rozeszliśmy się, bo nie mogłem znieść tej jego postawy wobec innych ludzi.

Patch   po   raz   ostatni   pociągnął   pędzlem   po   czerwonym   siedzisku   i   wrzucił   go   do 

puszki po zupie pomidorowej.

- Można powiedzieć, że był… świętoszkowaty?

- Myślę, że to dobre słowo. Nie mam do niego o to wielkich pretensji. Po prostu 

chciałbym, aby miał pan pełny obraz. Tu wszyscy na okrągło mówią o uczciwości Andy’ego. 

No cóż, czasem można być za uczciwym.

- To znaczy?

- Dobra, dam panu przykład. Jedzie pan szosą za miasto i widzi stare mosiężne łóżko 

rdzewiejące przed stodołą, czarne, pokrzywione. Uderza pan do farmera i daje mu za ten złom 

dwa dolce. Prawdopodobnie ten farmer będzie panu ręce całował, bo sam nie miał pojęcia, co 

z tą zawalidrogą zrobić. A tu z nieba spada mu gość, który zabiera bezużyteczne żelastwo i 

jeszcze płaci. Pan też jest szczęśliwy. Bo jeśli pan łóżko oczyści, weźmie pan za nie cztery 

dychy… Ale to nie dla Andy’ego! O nie! Jeśli wie, że może opylić łóżko za dwie stówy, to da 

farmerowi setkę. I w ten sposób szkodził nie tylko sobie, ale nam wszystkim.

Patch przerwał. Grymas niechęci zniknął mu z twarzy i w jego miejsce pojawił się 

złośliwy uśmieszek.

- Ale parę razy się przeliczył. Pamiętam, jak pewnego razu wybraliśmy się razem za 

miasto. Ależ się wtedy uśmiałem! Farmer okazał się chciwym skurczybykiem. I pomyślał, że 

skoro Andy chce mu dać setkę, to łóżko warte jest przynajmniej tysiaka. Więc nie chciał go 

sprzedać… Chce pan jakiś inny przykład? Choćby łowy. Tu wszyscy chodzą na łowy.

- Na łowy? To znaczy?

-   Plądrują   stare   domy.   Są   przeznaczone   do   rozbiórki,   ale   jest   tam   jeszcze   wiele 

wartościowych rzeczy: kominki, boazerie. Więc zabierasz je stamtąd, bo za moment wjadą tu 

spychacze.

- Czy to legalne?

-   Formalnie   nie.   Ale   przecież   to   nic   złego.   Po   prostu   ratujesz   te   rzeczy   przed 

zniszczeniem. Skoro nikt tego nie potrzebuje, a ci robole od rozbiórki mają to głęboko… 

Więc chodzimy tam na łowy, jedni częściej, inni rzadziej. Ale nie Andy! Andy mówił, że to 

własność miasta, więc on tego nie tknie. I nie dość, że sam nie chciał zarabiać, to innym także 

nie dawał. Więc kiedy wsypał Cobba, powiedziałem - dość. To już przegięcie.

Qwilleran musnął ręką wąsy.

background image

- Czy to znaczy, że Andy złożył na Cobba doniesienie?

Patch przytaknął.

- Cobbowi wlepili taki mandat, że nie mógł go zapłacić. Gdyby Iris nie pożyczyła 

skądś pieniędzy, poszedłby siedzieć. CC. ma niewyparzoną gębę, ale to porządny gość. Tym 

bardziej   to,   co   zrobił   Andy,   było   zwykłym   świństwem.   Więc   strzeliłem   parę   drinków   i 

wygarnąłem Andy’emu, co o tym wszystkim myślę.

- Czy Cobb wie, że Andy na niego doniósł?

- To był anonimowy donos. Cobb próbował się dostać do domu Pringle’ów - przedtem 

poinformował nas dokładnie o swoich planach - a policja zajechała cichutko przed ganek i 

zgarnęła go. Wszystko wyglądało na zwyczajny zbieg okoliczności. Ale chodziły słuchy, że 

to Andy zadzwonił po gliny.

Patch sięgnął po kłębek waty stalowej i zaczął wygładzać siedzisko fotela.

- Muszę to teraz wypolerować, zanim stwardnieje - wyjaśnił.

- A co z życiem osobistym? - spytał Qwilleran. - Tu też był takim formalistą?

Russel Patch głośno się roześmiał.

- O to proszę spytać Smoka. A jeśli idzie o resztę, proszę mnie źle nie zrozumieć. Wie 

pan, nigdy nie żywiłem do niego niechęci ani urazy. Niektórzy tak robią. Ja nie. Mogę komuś 

nawymyślać, ale chwilę później mi przechodzi. Rozumie pan?

Kiedy Qwilleran wyszedł ze stajni, kupił w drogerii nową szczoteczkę do zębów i 

zadzwonił z budki na rogu do domu Rikera.

- Arch, mam tu na oku ciekawy temat. Słyszałeś o tym antykwariuszu, który zginął 

dwa miesiące temu?

- Oczywiście. To on sprzedał mi ten blaszany pojemnik na kawę z Pensylwanii.

- Facet ponoć ześlizgnął się z drabiny i podobno nadział się na metalowe ostrze, ale ja 

coraz bardziej zaczynam wątpić w tę historię.

- Proszę cię, Qwilł, to ma być nostalgiczny, świąteczny kawałek, a nie żaden kryminał. 

Aż do końca sezonu zakupowego chwalimy pokój na ziemi i tryumf dobra nad złem, takie jest 

polecenie naczelnego.

- A jeśli w tej miłej i spokojnej okolicy, pełnej nostalgicznego uroku, naprawdę dzieje 

się coś niedobrego?

- Skąd o tym wiesz?

- Mój nos mi to podpowiada… a poza tym wczoraj miałem dziwną przygodę. Jeden z 

tutejszych zatrzymał mnie na ulicy i mi to powiedział… Że Andy został zamordowany.

- Kto taki? Kto ci o tym powiedział? - dopytywał się Riker.

background image

- Nie wiem, jakaś ćma barowa. Ale, jak mawiali starożytni,  in vino veritas.  Facet 

musiał wiele wiedzieć, jednak dwanaście godzin potem znaleziono go na ulicy martwego.

- Pijacy zawsze umierają na ulicy. Nie wiesz tego?

- I coś jeszcze. Dziewczyna Andy’ego najwyraźniej czegoś bardzo się boi. Ale jeszcze 

nie wiem czego.

- Słuchaj, Qwill, dlaczego nie możesz po prostu napisać czegoś o antykach, znaleźć 

sobie jakiegoś miłego lokum…

- Wynająłem mieszkanie. Przeprowadziłem się do nawiedzonego domu na Zwinger 

Street. Mieszkam nad „Rupieciarnią” Cobba.

- Wspaniale, kupiłem tam żyrandol do jadalni! - ucieszył się Riker. - No to w takim 

razie   odpocznij   sobie,   mamy   przecież   weekend,   przejdź   się   do   „Trzech   Zwariowanych 

Siostrzyczek”. Zobaczysz, odbije ci szajba od tej pogoni za sensacją. Kiedy będziesz miał 

pierwszy tekst?

- W poniedziałek rano.

- Więc nastrój się jakoś tak… świątecznie - poradził Riker. - I nie rób z byle wypadku 

sprawy dla federalnych. Słyszysz, patentowany ośle?

Te ostatnie słowa ostatecznie upewniły Qwillerana o słuszności własnej intuicji. Nie 

bez przyczyny jego stary przyjaciel nazwał go osłem.

background image

R

OZDZIAŁ

 

ÓSMY

Z uporem maniaka Qwilleran przemierzał Zwinger Street w poszukiwaniu prawdy o 

śmierci   Andy   ego   Glanza.   Minął   antykwariat   „Trochę   Śmieci”   (zamknięte),   „Błękitnego 

Smoka”,   sklep   z   farbami   (w   likwidacji),   księgarnię   (sama   pornografia),   aż   dotarł   do 

„Annytyków”,   tajemniczego   sklepu   pachnącego   zapleśniałymi   szmatami   i   gnijącym 

drewnem.

W   środku   zastał   drobną   staruszeczkę   o   siwych,   natapirowanych   włosach, 

przywodzących na myśl kwiat dmuchawca. Spojrzała na Qwillerana obojętnie i jakby nic nie 

robiąc sobie z jego obecności, kiwała się w bujanym fotelu.

- Jestem Jim Qwilleran z „Daily Fliudon” - przedstawił się możliwie najuprzejmiej.

-   Nie.   Dawno   nie   miałam   -   odburknęła   staruszka.   -   Ludzie   kupują   teraz   takie   z 

chińskimi rączkami i podwójnym wieczkiem.

Qwilleran   przez   chwilę   oglądał   jakiś   fragment   dekoracji   o   bliżej   nieokreślonej 

przydatności i spróbował po raz drugi, tym razem o wiele głośniej:

- Jaka jest pani specjalność, pani Peabody?

- Nie uznaję żadnego targowania! Jak się panu nie podobają moje ceny, to trudno. 

Kupi ktoś inny.

Qwilleran   ukłonił   się   i   wyszedł   ze   sklepu.   Minął   salon   bilardowy   (okna   zabite 

deskami),   meksykańską   knajpę,   której   wentylatory   wydmuchiwały   na   chodnik   ciepłe, 

aromatyczne   powietrze   (zjełczały   tłuszcz,   smażona   cebula,   kwaśny   sos),   aż   doszedł   do 

warzywniaka ojczulka Popopopoulosa. Dobiegł go stamtąd zapach przejrzałych bananów i 

przegrzanego olejowego pieca. Właściciel siedział na pomarańczowej skrzynce po piwie i 

czytał grecką gazetę, żując swoje imponujące, pożółkłe od tytoniowego dymu wąsy.

Qwilleran zatupał nogami i zatarł zmarznięte ręce.

- Zimno dzisiaj - zaczął.

Sprzedawca spojrzał na niego uważnie.

- Tytoniu? - spytał.

Qwilleran pokręcił głową.

- Nie tytoniu. Wpadłem pogadać. Szczerze mówiąc, ten tytoń, który ostatnio u pana 

kupiłem, nie był pierwszej świeżości.

Popopopoulos wstał ze skrzynki i zbliżył się tanecznym krokiem.

- Owoców? Ładny owoce.

background image

- Nie, może kiedy indziej. Miło tu u pana. Od jak dawna handluje pan tu, w Junktown?

- Granatów? Ładny granaty.

Sprzedawca wziął do ręki suchy, pomarszczony owoc o jasno-czerwonej skórce.

- Granaty robią dzieci!

Qwilleran czym prędzej opuścił warzywniak. Pomysł z wzięciem na spytki dwójki 

protegowanych Andy’ego okazał się chybiony.

I właśnie wtedy ujrzał szyld sklepu „Trzy Zwariowane Siostrzyczki”. Przez okno mógł 

dojrzeć  piętrzące  się   umywalki,  szklane  i   porcelanowe   komplety,   spluwaczki   i  -  jakżeby 

inaczej   -   kołowrotki.   Arch   Riker   z   wypiekami   na   twarzy   ruszyłby   na   zakupy,   ale 

Qwilleranowi już na sam widok antyków robiło się niedobrze. Z założonymi rękami wkroczył 

do środka. Gdy tylko otworzył drzwi, z wnętrza dobiegł go znajomy zapach. Cóż tu mamy? 

Ależ naturalnie, to zupa z małży!

Trzy kobiety, ubrane w jednakowe pomarańczowe płaszcze, przerwały swoje zajęcia i 

spojrzały ciekawie w stronę wąsacza. Qwilleran odwzajemnił to zainteresowanie, toteż przez 

moment wszyscy trwali w milczeniu, przyglądając się sobie uważnie. Brunetka siedząca przy 

stole i adresująca świąteczne kartki miała piękne niebieskie oczy i sympatyczne dołeczki w 

policzkach. Ponętny zielonooki rudzielec o oszałamiającym uśmiechu polerował mosiężny 

samowar. Obok niego, na drabinie, stała szczupła blondynka o zgrabnych nogach, wieszając 

pod sufitem świąteczne dekoracje.

Z początku Qwilleran aż zaniemówił z wrażenia. Gdy już nieco ochłonął, wybąkał:

- Jestem z „Daily Fluxion”.

- Tak, wiemy! - odpowiedziały chórem wszystkie trzy i rudzielec dodał dziarsko: - 

Widziałyśmy pana na aukcji i podziwiałyśmy pańskie wąsy. Równie seksownych nigdy nie 

widziałyśmy w Junktown!

Podskoczyła do niego na jednej nodze i podała mu ciepłą dłoń.

- Przepraszam, to przez moje śródstopie. Jestem Cluthra. Okropne imię, prawda?

- A ja Amberina - przedstawiła się brunetka.

- Ja nazywam się Ivrene - zaszczebiotała blondynka stojąca na szczycie drabiny. - I 

haruję tu najciężej, bo jestem najmłodsza.

- Ivy, chyba się zupa przypala! - krzyknął rudzielec zaniepokojony dobiegającym z 

sąsiedniego pokoju zapachem.

Blondynka błyskawicznie zeskoczyła z drabiny i pognała ratować zupę.

- A może pan również skusi się na miseczkę zupy z krakersami i serem? - spytała 

brunetka.

background image

W takim towarzystwie Qwilleran skusiłby się nawet na suchara z gęsim sadłem.

- Proszę podać mi swoje palto - powiedział rudzielec. - Tu jest bardzo gorąco.

Jednocześnie zrzuciła z ramion pomarańczowy płaszczyk i Qwilleran mógł podziwiać 

głęboki dekolt, eksponujący nad wyraz ponętne kształty.

-  Proszę   usiąść   tutaj,   panie   Qwilleran   -  powiedziała   brunetka,   zabierając   drucianą 

trzepaczkę do dywanów z wiktoriańskiej kanapy.

- Papierosa? - zapytał rudzielec.

- A ja przyniosę popielniczkę - zaoferowała brunetka.

-   Dziękuję,   zapalę   fajkę   -   odpowiedział   oszołomiony   Qwilleran,   szukając   w 

kieszeniach spodni woreczka z tytoniem.

Gdyby mnie  teraz widzieli kumple  z redakcji, zzielenieliby z zazdrości, pomyślał. 

Pykając fajeczkę i przysłuchując się dwóm równolegle prowadzonym  rozmowom,  wodził 

wzrokiem po rzędach ołowianych żołnierzy, metalowych cherubinów, nocników i blaszanych 

puszek po tytoniu, kawie i herbacie. Napisy na nich były częściowo zatarte przez zadrapania i 

rdzę. Qwilleran wpadł na pewien pomysł. Arch Riker mówił, że kolekcjonuje puszki.

Nadarzała się zatem okazja, by kupić mu śmieszny świąteczny podarunek.

- Czy tamte puszki po tytoniu także są na sprzedaż? - zapytał. - Ile panie chcą za tę 

małą, kompletnie zdezelowaną?

- Warta jest dziesięć, ale panu sprzedamy za jedyne pięć dolarów.

- W takim razie biorę! - powiedział i rzucił na biurko pięciodolarową monetę.

Kobiety wymieniły między sobą porozumiewawcze spojrzenia, ale Qwilleran tego nie 

zauważył.

Wkrótce najmłodsza podała zupę w starych kubkach do golenia.

- Właśnie dzwonił Smok - poinformowała Qwillerana. - Prosiła, by dziś po południu 

pan do niej wpadł.

- A skąd wie, że tu jestem?

- Na tej ulicy nic się przed nikim nie ukryje - wyjaśnił rudzielec.

- Może ma tu podsłuch? - szepnęła najmłodsza.

- Ivy, nie gadaj głupot!

I   siostry   kontynuowały   przerwaną   rozmowę   w   harmonijnym   trio:   Cluthra   głosem 

dziarskim,   Amberina   z   melodyjną   intonacją   i   Ivrene,   wyśpiewując   swoje   ozdobniki   z 

wysokości drabiny. Mimochodem Qwilleran poruszył temat Andy’ego Glanza.

-   Supergość!   -   powiedział   rudzielec,   unosząc   brwi.   W   jej   głosie   brzmiała   nuta 

czułości.

background image

-   Bez   wątpienia   -   potwierdził   Qwilleran.   -   Taki   wykształcony,   świetny   znawca 

antyków…

-  Cluthra   nie   o  tym   mówi   -   roześmiała   się   najmłodsza.   -  Ona   nie   traci   czasu   na 

rozmowy. Z miejsca przechodzi do rzeczy. - I szeptem dodała: - Wyzwala w nich bestię!

- Ivy! - rudzielec ostro zganił siostrę.

- A nie jest tak? Przecież sama mówiłaś. Brunetka szybko zmieniła temat.

-   Ludzie   nie   mogą   uwierzyć,   że   jesteśmy   siostrami.   Prawda   jest   taka,   że   mamy 

wspólnego ojca, a różne matki.

- Czy w trójkę utrzymujecie się z tego interesu?

- Oczywiście, że nie! Na mnie zarabia mąż, a antykwariat to moje hobby. Ivy uczy się 

w szkole sztuk pięknych, a Cluthra…

-   A   Cluthra   żyje   z   alimentów   -   rzuciła   najmłodsza,   ściągając   na   siebie   karcące 

spojrzenia sióstr.

- A miesiąc bieżący to kompletna katastrofa - skarżyła się brunetka. - Tylko Sylvia 

zarabia tu jakieś porządne pieniądze.

- Kto to Sylvia? - spytał Qwilleran.

- Bogata wdowa - padła odpowiedź ze szczytu drabiny.

- To dlatego, że Sylvia sprzedaje samą szmirę - wyjaśnił rudzielec.

- Jeszcze wczoraj byłaś innego zdania - przypomniała jej Ivy.

- Gdzie ma sklep? I jak ma na nazwisko? - dopytywał Qwilleran.

-  Sylvia   Katzenhide.   Jej   antykwariat,   „Królestwo   Kiczu”,   znajdzie   pan   przecznicę 

dalej.

- Cluthra nazywa ją Kocim Zadkiem - zaszczebiotała Ivy, nie bacząc na mordercze 

spojrzenia starszych sióstr.

-   Jeśli   zechce   pan   odwiedzić   Sylvię,   proszę   zaopatrzyć   się   w   zatyczki   do   uszu   - 

poradził rudzielec.

- Gada jak najęta - wyjaśniła brunetka.

- Jakby miała werbalne rozwolnienie - dodała blondynka.

- Ivy!

- Powtarzam tylko twoje słowa.

Kiedy   wyszedł   od   „Trzech   Zwariowanych   Siostrzyczek”,   był   w   szampańskim 

nastroju. Jeszcze będąc w drzwiach, usłyszał, jak mała Ivy mówi do swoich sióstr: „Fajny 

koleś ten Qwilleran, nie?” Ów nieoczekiwany komplement sprawił, że pognał w dół ulicy 

prężnym krokiem dwudziestolatka.

background image

Po drodze zastanawiał się, czy ma teraz pójść do Mary Duckworth, czy też odwiedzić 

gadatliwą Sylvię Katzenhide. Musiał się jeszcze skontaktować z panią McGuffey, a także 

rozmówić na osobności z Ivy. To jeszcze siksa, ale dlatego mógłby z niej więcej wycisnąć. A 

poza tym była urocza, jak to zwykle siksy.

Na dworze promienie chłodnego słońca przebijały się przez zimową mgłę. Nie było 

ono   w   stanie   rozgrzewać   ani   serc,   ani   czubków   nosów   mieszkańców   Junktown,   za   to 

zamieniło   puszysty   śnieg   w   mokrą   breję,   po   której   ślizgały   się   samochody,   ochlapując 

przechodniów. Qwilleran pomyślał o Koko i Yum Yum - beztroskich kotach, wylegujących 

się   w   ogrzanym   pokoju   na   miękkich   poduszkach,   nietroszczących   się   o   pogodę,   dobrze 

odżywionych, niemających pojęcia, co to goniące terminy albo piekielny dylemat. Dawno już 

w swoich sprawach nie konsultował się z Koko. Teraz jednak postanowił znowu spróbować.

W tej grze udział brał również słownik Webstera. Koko zahaczał pazurem o książkę, a 

Qwilleran   otwierał   ją   we   wskazanym   miejscu.   Zwykle   hasła   na   samej   górze   kolumny 

sugerowały rozwiązanie zagadki bądź problemu. Nie wierzycie? No cóż, wasza sprawa. W 

każdym razie dotychczas system działał. Parę miesięcy wcześniej to właśnie dzięki niemu 

Qwilleran   odnalazł   skradzioną   kolekcję   zadów.   Nikt   się   nie   domyślał,   że   prawdziwymi 

ojcami sukcesu byli Koko i Noah Webster. Qwilleran czuł, że być może nadszedł czas, by w 

tę grę zagrać jeszcze raz.

Ale   gdy   otworzył   drzwi   mieszkania,   nie   zastał   żadnego   z   kotów.   Najwyraźniej 

podczas   jego   nieobecności   ktoś   tu   był.   Qwilleran   zauważył   zmiany   w   wystroju   pokoju. 

Przybyło   też   parę   bezużytecznych   ozdóbek.   Z   półki   nad   kominkiem   zniknął   mosiężny 

świecznik, który zdołał już polubić. Na jego miejscu stały teraz ceramiczne świnki, drwiąco 

spoglądając na wąsacza.

Zawołał   koty   po   imieniu,   ale   bez   rezultatu.   Przeszukał   całe   mieszkanie   po 

najciemniejsze zakamarki, nawet szuflady w kredensie. W desperacji klęknął na palenisku i 

zajrzał do przewodu kominowego. Były raczej marne szanse, że wydostały się tą drogą, ale z 

kotami nic nigdy nie wiadomo.

Kiedy  tak   siedział  z  tułowiem   w  kominku,   usłyszał  w  pokoju  jakiś   ruch.  Szybko 

odwrócił   głowę   i   zobaczył   swoje   zguby   spacerujące   beztrosko   po   dywanie   z   dumnie 

wyprężonymi ogonami, Koko na przedzie, a Yum Yum parę kroków za nim. Wzięły się tu 

znikąd, jak to koty mają w zwyczaju. Potrafiły cicho jak mgła przemknąć się na swoich 

miękkich małych łapkach, ale czasem tupały tak głośno, że trzęsły się ściany domu.

- Co za urwisy! - krzyknął Qwilleran.

- Miau? - miauknął Koko, jakby się pytał: „Czy nas wołałeś? Co dziś na obiad?”

background image

- Szukałem was wszędzie! Gdzieście się, diablęta, schowały?

Zdaje   się,   że   nadeszły   z   kierunku   łazienki.   Teraz   mrugały   swymi   intensywnie 

niebieskimi oczami, jakby nie rozumiały, w czym problem. Yum Yum trzymała w trójkątnym 

pyszczku szczoteczkę do zębów, którą w dowód sympatii złożyła u stóp wąsacza.

- Grzeczna dziewczynka. Gdzie ją znalazłaś?

Spojrzała na niego ciekawie zezowatymi oczyma, w których malowało się zupełne 

niezrozumienie.

- Gdzie była, kochanie? Pod wanną?

Yum Yum siadła, wyraźnie z siebie zadowolona, a Qwilleran pogłaskał jej mały łebek. 

Gdyby   spojrzał   w   stronę   Koko,   zauważyłby   w   jego   skośnych   oczach   jakieś   dziwne, 

nielicujące z kocią naturą zamyślenie.

- No choć tu do mnie, Koko, staruszku! - zwrócił się do kocura wąsacz. - Pobawimy 

się we wróżkę?

Na zachętę Qwilleran uderzył dłonią w okładkę słownika - zazwyczaj tak zaczynali - a 

Koko wskoczył  na opasłą księgę i na znak gotowości do pracy wbił  pazury w jej starą, 

poniszczoną oprawę. Ale nagle jakby się rozmyślił. Zeskoczył na dół, a potem dał susa na 

parapet i zajął się oglądaniem dokazujących na podwórzu gołębi.

- Wróżby! Pamiętasz zabawę we wróżby? No dalej, stary leniu!

Qwilleran   otwierał   książkę,   zahaczając   paznokciami   przypadkową   stronicę,   jakby 

chcąc przypomnieć kocurowi zasady gry. Ale Koko kompletnie go ignorował. Był zbyt zajęty 

tym, co dzieje się na dworze, by bawić się w gusła.

Wąsacz nie zamierzał mu odpuścić. Złapał kota za kark i znów postawił na słowniku.

- No dalej, stary małpiszonie!

Ale  Koko  tylko  wyprężył   się  i  zjeżył   sierść  na  znak,   że  wobec  użycia   przemocy 

stanowczo odmawia współpracy.

- No dobra, zapomnijmy o tym - machnął ręką rozczarowany Qwilleran. - Nie jesteś 

już tym kotem co dawniej. Wracaj do swych cholernych gołębi.

I Koko ponownie wrócił do obserwacji podwórka, gdzie Ben Nicholas drobił ptakom 

skórkę od chleba.

Cóż było robić! Qwilleran postanowił, że tak czy inaczej - nawet bez pomocy Koko - 

musi kontynuować poszukiwania. Zszedł na dół, kiedy z „Rupieciarni” wyfrunęła pani Cobb.

- Jak tam weekend w Junktown? Dobrze pan się bawi? - spytała wesoło.

background image

- Dotarłem do ciekawych informacji - odpowiedział. - Dziwi mnie, dlaczego policja 

nie   zainteresowała   się   śmiercią   Andy’ego.   Nie   przychodzili   tu?   Nie   pytali   się   ludzi   w 

okolicy?

Pokręciła głową, a zza jej pleców jakiś szorstki męski głos krzyknął:

- Powiem ci, dlaczego się nie pytali. Junktown to zadupie, a kogo tam obchodzi, co się 

dzieje na zadupiu.

- Mąż jest bardzo wrażliwy na tym punkcie - wyjaśniła szeptem pani Cobb. - Cały 

czas  walczy z  magistratem.   I ma  dużo  racji.  Dla  policji  najwygodniej  było  uznać,  że  to 

wypadek, i zamknąć całą sprawę. Ich nie obchodzi Junktown. Ale czemu pytałeś o policję? 

Coś się okazało? Kogoś podejrzewasz?

Iris była  wyraźnie podekscytowana.  Był  to ten rodzaj ekscytacji,  który najczęściej 

można zaobserwować u kobiet obgadujących koleżanki.

-   Nic   pewnego   jeszcze   nie   wiem.   Ale   nie   rozumiem,   dlaczego   tak   łatwo 

zaakceptowano wersję mówiącą, że to był wypadek.

- Może masz rację. Może wydarzyło się tam coś, o czym nie wiemy.

Ciałem pani Cobb wstrząsnął teatralny dreszcz.

- Na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki - powiedziała. - Aha, tak przy okazji, ten 

mosiężny  świecznik   sprzedałam.   Ale w   zamian   przyniosłam  porcelanową   świnkę,  bardzo 

rzadką. Jak okręcisz główkę, możesz używać jej jako kubka.

- Dzięki - mruknął Qwilleran.

Już na ganku dopadł go niepokój. Ta szczoteczka, którą przyniosła mu Yum Yum! Jej 

rączka miała kolor niebieski, a przecież jego szczoteczka była zielona. A jeśli…

background image

R

OZDZIAŁ

 

DZIEWIĄTY

Nie ociągając się, Qwilleran pobiegł do „Błękitnego Smoka”. W pamięci miał jeszcze 

obraz   biednej,   bezbronnej   Mary   z   poprzedniego   wieczora.   Ale   na   miejscu   przywitała   go 

dawna panna Duckworth, owinięta w japońskie kimono, zimna i niedostępna. Prócz niej w 

sklepie nie było nikogo. Siedziała w rzeźbionym fotelu, wysoka i smukła jak stróżka dymu 

unosząca się z jej cygarniczki.

- Przekazano mi wiadomość - odezwał się Qwilleran, nieco speszony tak chłodnym 

przyjęciem. - Chciałaś się ze mną widzieć, nieprawdaż?

- Tak. Bardzo się martwię - powiedziała, odkładając cygarniczkę do popielniczki i 

kierując na Qwillerana swoje chłodne spojrzenie.

- Z jakiego powodu?

- Wczoraj nie do końca dobrze się czułam. I obawiam się, że byłam zbyt wylewna.

- To było bardzo miłe spotkanie. Pod każdym względem.

- Nie o to chodzi. Nie powinnam była mówić ci o mojej rodzinie.

- Nie musisz się niczego obawiać. Dałem ci słowo.

-   Powinnam   była   pamiętać,   jak   Jack   Jaunti   wyrolował   mojego   ojca.   Ale   na 

nieszczęście szkocka, którą wypiłam…

-  Po   prostu   byłaś   odprężona.   Nic   w   tym   złego.   Uwierz   mi,   nie   zawiodę   twojego 

zaufania.

Mary Duckworth spojrzała na niego tak, jakby chciała prześwietlić na wylot wszystkie 

sekrety   duszy.   W   jego   wąsach   było   coś   takiego,   co   wzbudzało   zaufanie.   Bywały   wąsy 

wskazujące na podłość, pychę, cierpienie, ale te zdobiące górną wargę Qwillerana rozwiewały 

wszelką nieufność.

Mary odetchnęła i odezwała się do niego nieco cieplejszym tonem:

- Niestety ci wierzę. Powiedziałam to, bo…

- A teraz mogę już usiąść?

- Ojej! Ależ jestem źle wychowana! Oczywiście, rozgość się. Filiżankę kawy?

- Nie, dziękuję. Właśnie jadłem zupę u siostrzyczek.

- Pewnie z małżami - powiedziała Marr a jej twarz wykrzywił ironiczny grymas. - Ten 

sklep przywodzi mi na myśl targ rybny.

- Była świetna!

- Bo z puszki.

background image

W głosie Mary słychać było nutę zazdrości, co z satysfakcją stwierdził Qwilleran.

- A jak noc? Bez koszmarów?

-   Bez   koszmarów.   Po   raz   pierwszy   od   miesięcy   spałam   dobrze.   Miałeś   rację. 

Potrzebowałam wyrzucić to wszystko z siebie. - Spojrzała na wąsacza ciepło, jak nigdy dotąd, 

i szepnęła: - Jestem ci bardzo wdzięczna, Qwill.

- Skoro czujesz się lepiej - powiedział - mogłabyś coś dla mnie zrobić? Chciałbym 

tylko zaspokoić próżną ciekawość.

- Więc czego jesteś ciekaw? - spytała, przybierając na powrót postawę obronną.

- Chodzi o parę szczegółów dotyczących wypadku. Uwierz mi, nie zamierzam cię 

dręczyć, szukać dziury w całym. Chciałbym tylko wyjaśnić sobie samemu pewne rzeczy.

Mary przygryzła wargi.

- Nie wiem, czy mam ci coś jeszcze do powiedzenia. Znasz przecież całą historię.

- Czy możesz mi naszkicować plan pomieszczenia, w którym znalazłaś ciało?

Qwilleran   podał   jej   długopis   oraz   wyrwaną   z   notesu   i   złożoną   na   cztery   kartkę 

papieru, jego standardowy ekwipunek w terenie. Następnie stuknął fajką o popielniczkę i 

przystąpił do rytuału nabijania cybucha tytoniem.

Mary obrzuciła go nieufnym spojrzeniem i zaczęła rysować.

- To było w pracowni… na tyłach sklepu Andyego. Tu są drzwi od podwórza… Tu, 

po prawej, był długi stół do pracy i różne pudełka na narzędzia. Przy ścianach stały meble i 

inne przedmioty czekające na naprawę, czyszczenie czy polerowanie.

- Także żyrandole?

- Żyrandole wisiały na górze. Było ich może z dziesięć. Andy specjalizował się w 

oświetleniu.

- A gdzie stała drabina?

- Środek pokoju był pusty, pole o średnicy jakichś pięciu metrów. Na jego krawędzi 

stała   rozłożona   drabina   -   powiedziała   Mary,   stawiając   w   tym   miejscu   X.   -   Kryształowy 

żyrandol leżał zaraz obok, rozbity w drobny mak.

- Po prawej czy lewej stronie? - spytał Qwilleran.

- Po prawej - odparła Mary, rysując drugi X.

- A gdzie leżało ciało?

- Po lewej w stosunku do drabiny.

- Twarzą do dołu?

Mary przytaknęła.

Qwilleran przyłożył płonącą zapałkę do cybucha i powoli zaciągnął się dymem.

background image

- Andy był praworęczny czy leworęczny?

Mary aż prychnęła z oburzenia.

- Widzę, że pod pozorem pisania o aukcji twoja gazeta wysłała cię tu na przeszpiegi!

- Zapewniam cię, że sprawa ta w najmniejszym stopniu nie interesuje moich szefów. 

„Fluxion” dba jedynie o to, jak sprzedać trochę powierzchni reklamowej pomiędzy miłymi 

pogadankami   o   antykach.   Jak   wiesz,   przez   wiele   lat   byłem   dziennikarzem   śledczym. 

Węszenie weszło mi w krew.

Mary spojrzała na jego dobroduszną twarz ze zwisającymi  wąsami  i odezwała się 

głosem, w którym brzmiała nuta czułości:

- Tęsknisz za starą pracą, co, Qwill? Dziennikarz śledczy musi strasznie się nudzić, 

pisząc o antykach.

- Praca jak praca - powiedział, wzruszając ramionami. - Dziennikarz pisze o tym, o 

czym mu każą. Jego prywatne zainteresowania nie grają tu roli.

Mary spuściła wzrok.

- Był praworęczny - odezwała się po chwili milczenia. - Czy to coś zmienia?

Qwilleran przyjrzał się jej szkicowi.

- Tu jest drabina… a tu gdzieś leżał rozbity żyrandol. A iglica, na którą się nadział… 

była gdzieś po lewej?

- Tak.

- Na środku pracowni? Dziwne miejsce dla tak niebezpiecznego przedmiotu.

- No cóż, leżała… nie do końca na środku, gdzieś na granicy tego pustego miejsca, 

przysunięta do antyków przy ścianie.

- Widziałaś ją wcześniej?

- Chyba nie w tym miejscu. Iglica, jak wszystko, wędrowała z kąta w kąt. Dzień 

wcześniej leżała na warsztacie. Andy polerował jej mosiężną kulę.

- Ludzie wiedzieli, że Andy ją ma?

- O tak! I pukali się w głowę. Ale Andy żartował, że pewnie kupią ją jacyś goście z 

przedmieścia, aby serwować na niej precle.

-   Jak   Andy   wszedł   w   jej   posiadanie?   Licytator   mówił,   że   iglica   pochodzi   z 

wyburzonego budynku tu, w okolicy.

- Andy kupił ją od Russella Patcha. On często plądruje stare domy. Zresztą w ten 

sposób połamał nogi. Wspólnie z Cobbem włamywali się do pustostanu, Russ ześlizgnął się z 

dachu…

background image

-  Czegoś   tu  nie   rozumiem  -  przerwał  jej  Qwilleran.   -  Andy  potępiał  plądrowanie 

opuszczonych   domostw,   ale   chętnie   kupował   rzeczy   od   tych,   którzy   plądrowali?   Gdyby 

trzymać się litery prawa, trzeba by nazwać Andy’ego paserem.

Mary wzruszyła  ramionami,  manifestując swą wiarę w nieskazitelność  Andy’ego  i 

potępienie dla wścibskości Qwillerana.

Wąsacz palił w milczeniu fajkę i myślał o tej niesamowitej dziewczynie, która pod 

wymyślonym nazwiskiem skrywała prawdziwą tożsamość. Była istną plątaniną sprzeczności. 

Ufna  jak  dziecko   i  podejrzliwa   jak  dzikie  zwierzę,  giętka   jak  wierzba   i  twarda   jak  dąb, 

współczująca   i   zupełnie   obojętna.   Jej   absolutne   przekonanie   co   do   pewnych   faktów 

sąsiadowało z niewiedzą i bezradnością co do innych.

Po chwili rzekł:

- Jest ci na rękę utrzymywać, że to wypadek?

Mary nic nie odpowiedziała, a jedynie spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Może to było samobójstwo?

- Nie!

- Może próba włamania?

- Dlaczego szukasz dziury w całym?  - spytała, utkwiwszy w Qwilleranie wzrok. - 

Kiedy po mieście zaczną krążyć plotki, Junktown tylko na tym ucierpi. Nie wiem, czy zdajesz 

sobie   z   tego   sprawę,   ale   ludzie   czują   się   tu   naprawdę   bezpiecznie,   i   to   mimo   tych 

zrujnowanych domów czy nieposprzątanych ulic. A teraz ty chcesz to wszystko zniszczyć.

W jej głosie zabrzmiała nuta goryczy.

- Być może rzeczywiście jestem naiwna, sądząc, że Junktown ma przed sobą jakąś 

przyszłość. Miasto najchętniej zrównałoby je z ziemią, a potem wybudowało tu nowoczesne, 

wielopiętrowe apartamentowce. Na razie pozwalają nam dogorywać, a banki przezornie nie 

udzielają kredytów na renowację starych rezydencji.

- A twój ojciec? - spytał Qwilleran. - On też sądzi, że tak będzie lepiej?

- On uważa, że plany magistratu są racjonalne. Widzisz, nikt nie chce spojrzeć na 

Junktown   jako   na   wspólnotę   żywych   ludzi.   Dla   nich   wszystkich   to   tylko   kolumna   w 

miejskich   statystykach.   Gdyby   odwiedzili   to   miejsce,   poznali   jego   mieszkańców, 

dowiedzieliby  się, że  mieszkają  tu  przybysze  z  zagranicy,   starzy  ludzie,  którzy  nie  mają 

ochoty przeprowadzać się na przedmieścia, mali biznesmeni, jak pan Lombardo, słowem, 

ludzie wielu narodów, ras, grup wiekowych i zawodowych, włączając w to paru zupełnie 

nieszkodliwych meneli. I tak właśnie powinno wyglądać miasto - jak dobrze przyrządzony 

background image

gulasz. Tymczasem biurokraci nie lubią mieszanek, oni zawsze myślą à la carte. Nigdy nie 

byliby w stanie zmieszać cebuli i marchwi z mięsem.

- Czy ktoś próbował z nimi walczyć?

- CC. ma na swoim koncie wiele takich potyczek, ale cóż może jeden człowiek?

- Ze swoim nazwiskiem mogłabyś niejednego dokonać.

-   Ojciec   prędzej   by   się   mnie   wyrzekł,   niż   udzielił   poparcia.   Wiesz,   jak   jestem 

zarejestrowana w miejskiej  ewidencji? Jako handlarz odpadami!  Niezły temat  na artykuł: 

córka Duxbury’ego handluje odpadami… Czy widzisz ten fotel chippendale obok kominka? 

Wyceniony jest na dwa tysiące dolarów. Ale mimo to zaklasyfikowana jestem jako handlarz 

odpadami klasy C.

- W takim razie powinniście się jakoś zorganizować.

- Masz absolutną rację. Nie ma nikogo, kto by reprezentował Junktown w magistracie.

Mary odeszła do okna.

- Spójrz na te ohydne pojemniki na śmieci. W innych częściach miasta stawia się je od 

podwórza. Ale decydenci miejscy uznali, że w Junktown alejki na podwórzach są za wąskie, 

więc pojemniki stoją na chodniku. Powinni je byli opróżnić w czwartek. Dziś mamy sobotę i 

nadal są pełne.

- Może to przez tę przeklętą pogodę - gdybał Qwilleran.

- Mówisz jak biurokrata. Wybacz, ciągle słyszymy takie wymówki.

Qwilleran wstał i podszedł do okna. Rzeczywiście, ulica przedstawiała sobą żałosny 

widok.

- Czy rzeczywiście nie macie tu problemów z przestępczością?

- Antykwariusze nigdy nie mieli żadnych kłopotów. Po zmroku możesz tu spotkać 

różnych ludzi spacerujących po ulicy. A gdzie indziej możesz ich zauważyć? Wielu z moich 

zamożnych klientów z przedmieść nie czuje się bezpiecznie nawet w swoim garażu.

Wąsacz z podziwem spojrzał na Mary.

- Może dałabyś się dziś wieczorem zaprosić na kolację? - spytał ni stąd, ni zowąd.

- Dziś jem kolację u rodziców - wyznała z żalem w głosie. - Matka ma urodziny. Ale 

dziękuję za zaproszenie.

Podeszła do sekretarzyka. Z szuflady wyjęła mały srebrny przedmiot i wsunęła go do 

dłoni Qwillerana.

- Pamiątka z Junktown - powiedziała. - To miarka. Daję takie moim klientom. Ich 

zawsze interesuje wysokość, szerokość, długość, głębokość, grubość, średnica wszystkiego, 

co tu widzą.

background image

Qwilleran rzucił okiem na tylnią ścianę sklepu.

- Widzę, że nikt się jeszcze nie skusił na tarczę herbową Mackintoshów.

Chciał jeszcze dodać, że tej nocy śnił o niej, ale w porę ugryzł się w język.

- Wciąż  czeka  na ciebie.  Sądzę, że  ty i ona  jesteście  dla  siebie stworzeni.  Kiedy 

właściwy   klient   znajdzie   właściwy   antyk,   wytwarza   się   jakaś   chemia.   Zupełnie   jak   przy 

zakochaniu. Ty i to żelastwo wyraźnie macie się ku sobie, mówię ci!

Qwilleran spojrzał na Mary: mówiła to wszystko absolutnie serio. Pogładził wąsy, 

borykając się z uporczywą myślą, że sto dwadzieścia pięć dolarów to równowartość dwóch 

nowych garniturów.

- Zapłacisz po świętach, jeśli ci się spodoba - powiedziała, czytając w jego myślach. - 

Weź go do domu i zobacz, jak wam się żyje razem. Tu tylko stoi i się kurzy.

-   W   porządku   -   zadecydował   wiedziony   nagłym   impulsem   Qwilleran.   -   Dam   ci 

dwadzieścia pięć dolarów zaliczki.

Wąsacz chwycił owalną tarczę i chwiejnym krokiem ruszył ku wyjściu.

- Czy dasz sobie radę sam? Może lepiej poproś o pomoc CC? - spytała zaniepokojona 

Mary. - Tylko uważaj, nie upuść jej na stopy! - krzyknęła za nim, kiedy taszczył ciężar po 

schodach.

Gdy wreszcie dotarł do domu, przystanął na chwilę w przedsionku „Rupieciarni”, aby 

złapać oddech. Ze sklepu dobiegł go nieprzyjemny głos Cobba, który kłócił się z jakimś 

klientem:

- Nie odróżniłbyś czarnego orzecha od dziury w swojej głowie! - krzyczał CC - Jak się 

na tym nie znasz, to co robisz w tym interesie!

- Jeśli to jest czarny orzech, to zjem moje kule. I kogo chcesz oszukać, co? Dam ci 

najwyżej dwie dychy! I ani centa więcej!

Qwilłeran postanowił sam wnieść swój zakup na górę.

Koty spały na krześle, zwinięte w jin i jang. Qwilleran postanowił ich nie budzić. 

Oparł tarczę herbową o ścianę i wyszedł z mieszkania. Nie miał czasu do stracenia: jeszcze 

dzisiaj  planował złożyć  wizytę  w trzech  miejscach.  Wczoraj  obiecał  wpaść do Bena, ale 

najpierw zamierzał spotkać się z gadatliwą Sylvią Katzenhide. Jako dziennikarz gadatliwość 

cenił sobie ponad wszystko. Czyniła ona jego pracę łatwą i przyjemną.

Zanim Qwilleran wkroczył do „Królestwa Kiczu”, musiał jeszcze potrzymać  drzwi 

jakiemuś   elegancko   ubranemu   dżentelmenowi,   który   wyniósł   ze   sklepu   duży   przedmiot 

opakowany   w   gazetę.   Z   pakunku   wystawały   długie   czarne   rury.   W   środku   sklepu   jakaś 

klientka zawzięcie targowała się o cenę fotela z samochodowych opon.

background image

-   Moja   droga   -   zwróciła   się   do   niej   Sylvia   -   wiek   i   surowiec   nie   przesądzają   o 

wartości. Liczy się pomysłowość i oryginalność, plus odrobina kontrowersyjności. Więc albo 

w to wchodzisz, albo wychodzisz, jak mawia mój syn.

Pani Katzenhide była przystojną, zadbaną i zadowoloną z siebie kobietą. Wyglądała 

na   czterdziestkę,   choć   zarazem   każdy   bez   wahania   stwierdziłby   -   i   trafnie   -   że   ma 

przynajmniej pięćdziesiąt pięć lat. Qwilleran widywał dziesiątki takich kobiet, głównie w 

muzeach, wszystkie ubrane identycznie: w dobrze skrojoną tweedową marynarkę, bluzkę z 

dżerseju,   złoty   łańcuszek   na   szyi   i   buty   z   aligatora.   Do   tego   standardowego   stroju   pani 

Katzenhide   włożyła   czarne   pończochy,   manifestujące   tak   cenioną   w   Junktown 

ekscentryczność.

Qwilleran przedstawił się i zapytał:

- Czy ten dżentelmen, który wyszedł od pani przed chwilą, niósł wypchanego…

- Tak, wypchanego kraba. Obrzydliwość! Cieszę się, że wreszcie się go pozbyłam. To 

był sędzia Bennet z Sądu Okręgowego. Miał pan okazję go poznać? A ten krab to prezent 

świąteczny dla żony. Pani Bennet uwielbia robaki, skorupiaki i inne paskudztwa.

- Skąd pomysł na sklep z takimi rzeczami?

-   Z   takimi   kiczowatymi   koszmarkami?   To   pomysł   syna.   Twierdził,   że   muszę   się 

czymś zająć, aby za dużo nie myśleć. - Zapaliła papierosa i mówiła dalej: - Znał pan mojego 

ostatniego męża? Był doradcą do spraw korporacji w naszym magistracie. Mój syn również 

uczy się na prawnika… Przepraszam, może papierosa?

Qwilleran odmówił.

- Ale dlaczego kicz, a nie coś bardziej…

- Wyrafinowanego?  Wszyscy  znajomi  też się o to pytali.  Problem w tym,  że aby 

zajmować się prawdziwymi antykami, trzeba się na tym choć trochę znać. A poza tym mój 

syn uważa, że ludzie nade wszystko pragną kiczu. Jak coś jest ohydne, źle wykonane i zużyte, 

sprzedaje się jak ciepłe bułeczki. Dziwne, ale tak jest.

- Więc, jak zgaduję, nie kupiła pani nic…

- Na wczorajszej aukcji? - dokończyła pani Katzenhide, która miała genialną zdolność 

odgadywania cudzych myśli. - Właściwie nic, poza małym świecznikiem. Kiedy mój mąż 

odszedł na tamten świat, porzuciłam nasz dom w Lost Lakę Hills i przeprowadziłam się do 

apartamentowca Skyline Towers. Mam tam urocze mieszkanko, w którym - zapewniam pana 

- nie ma ani jednej kiczowatej rzeczy.

- A jak się układają pani stosunki z tutejszymi  antykwariuszami? Co sądzą o pani 

kontrowersyjnej specjalizacji? Czy…

background image

- Czy utrzymujemy kontakty? Ależ tak! Regularnie uczęszczam na ich spotkania i 

dobrze się wśród nich czuję. Zaraz na początku, kiedy otworzyłam sklep, zachodził tu często 

Andy Glanz. Pomagał, doradzał, naprawdę wiele mu zawdzięczam.

Pani Katzenhide westchnęła głośno.

- Jego odejście to dla nas wielka strata. Znał pan Andy’ego?

- Nie, nigdy nie miałem przyjemności. Czy był…

- Był arystokratyczny w każdym calu. Nawet kiedy ubrany w robocze portki zdzierał 

farbę z mebli, zachowywał się wspaniale i godnie. Bardzo przystojny, inteligentny. Zawsze 

sądziłam, że powinien był się ożenić. Idealny materiał na męża. Jaka szkoda, że nie dane mu 

to było!

- Ale, jak się zdaje, spotykał się…

- Ze Smokiem?  To było  co innego. Choć gdyby  chcieli  być  ze sobą, stanowiliby 

idealną parę. No ale on wplątał się w aferę z tą drugą…

- Czyli?

Qwilleran zamilkł, czekając w napięciu na imię tej drugiej kobiety.

- I znów paplam bez opamiętania! - skarciła się pani Katzenhide. - Mój syn mówi, że 

odkąd mam ten sklep, stałam się straszną plotkarą. I ma rację. Więcej nie powiem ani słowa!

I nie powiedziała.

To postanowienie nie było Qwilleranowi na rękę. Jego wiedza wciąż ograniczała się 

do niesprecyzowanych przeczuć. Badał sprawę, którą nikt nie chciał się zająć, i nadal nie był 

niczego pewien, błądząc po omacku. Na jego miejscu każdy rozsądny człowiek już dawno 

dałby sobie spokój.

Gładząc   w   zamyśleniu   wąsy,   Qwilleran   przystąpił   do   następnego   punktu   niby-

śledztwa w sprawie niby-zabójstwa. Udał się do sklepu „Trochę Śmieci”, aby porozmawiać z 

Benem

background image

R

OZDZIAŁ

 

DZIESIĄTY

Na widok wąsacza właściciel antykwariatu zerwał się z sofy i rozpostarł ramiona w 

melodramatycznym geście. Miał na sobie gruby, rozciągnięty sweter, podkreślający krągłość 

sylwetki. Jego głowę zdobił wysoki jedwabny cylinder, którym chwilę potem Ben zamiótł 

podłogę, kłaniając się Qwilleranowi w pas.

-   Jak   idą   interesy?   Da   się   wytrzymać?   -   spytał   Qwilleran,   rozglądając   się   po 

odstręczającym wnętrzu sklepu.

- Piekielna nuda, piekielna męka, piekielny banał, a do tego żadnego zysku - pożalił 

się Ben, wkładając cylinder na przerzedzone włosy.

Qwilleran wziął do rąk maskę gazową z pierwszej wojny światowej.

- Interesuje pana historia? W takim razie proszę rzucić okiem na ten bezcenny zabytek 

- powiedział Ben, stawiając przed Qwilleranem sztuczną nogę w pończosze. - Noga ta stała na 

pokładzie „Mayflower”.

- Słyszałem, że pracował pan kiedyś w teatrze? - zapytał wąsacz.

Na dźwięk tych słów mały, pulchny antykwariusz wyprężył się jak struna. Odnosiło 

się wrażenie, że duma dodała mu parę centymetrów wzrostu.

-   Naszego   Friara   Laurence’a,   wystawionego   na   Broadwayu,   krytycy   okrzyknęli 

sensacją. Nasz Dogberry był wielki. Kto widział naszego Bottoma, ten zapamięta go do końca 

życia i jeszcze dłużej… Co z panem? Ta bladość na licu, te dreszcze…

Qwilleran   jak   zahipnotyzowany   wpatrywał   się   w   kota   leżącego   przed   nim   na 

poduszce.

- Ten… ten kot - wymamrotał. - On nie żyje!

- Wspaniała robota! Jak świetnie wypreparowany, jak wypchany! - zachwalał Bem. - 

Podoba się panu?

- Nie podoba - odpowiedział Qwilleran i dmuchnął w wąsy.  - A w czym  się pan 

specjalizuje? Czy w ogóle ma pan jakiegoś konika?

- Tak. Podchmielony włóczę się po mieście.

- Może zrezygnujmy z tych popisów. Mnie nie musi pan czarować. Jeśli chce pan 

reklamę za darmo, proszę odpowiadać na pytania. A więc specjalizuje się pan w czymś?

Ben Nicholas pomyślał chwilę i rzekł:

- Sprzedaję wszystko, na czym da się zarobić.

- Jak długo prowadzi pan interes w Junktown?

background image

- Za długo.

- Znał pan dobrze Andy ego Glanza?

Ben złożył ramiona na piersiach i spojrzał w sufit.

- Szlachetny,  mądry,  odważny  i  uczciwy -  zaintonował  śpiewnie.  -  Odkąd święty 

Andy opuścił ten padół łez, Junktown pogrążyło się w nieukojonej żałobie!

Nagle Ben uderzył dłońmi o uda i wykrzyknął energicznie:

- A może by tak na kufelka do pobliskiego pubu, co?

- Nie, dziękuję. Nie dzisiaj - odpowiedział Qwilleran. - A to co takiego? Składana 

półka na książki?

Podniósł z ziemi konstrukcję na zawiasach z obitego mosiądzem hebanu.

- Ile pan za to chce?

- Proszę wziąć, proszę wziąć! Niech to będzie prezent od starego, wesołego Świętego 

Mikołaja.

- Dziękuję. Wolałbym kupić, jeśli nie jest za droga.

-   W   normalnych   okolicznościach   żądałbym   piętnastu,   ale   w   dowód   prawdziwie 

chrześcijańskiej hojności oddam ją za marne osiem zielonych.

W tym momencie inny klient, który od dłuższego już czasu czekał z nadzieją, że Ben 

w końcu zwróci na niego uwagę, odezwał się urażonym tonem:

- Są talizmany dla konia?

-   Wynocha!   Wynocha!   -   zwrócił   się   do   niego   Ben,   wymachując   rękami.   -   Ten 

dżentelmen jest z gazety. Właśnie robi z nami wywiad.

-   Właściwie   to   już   skończyłem   -   powiedział   wąsacz.   -   W   poniedziałek   przyślę 

fotografa, zrobi parę zdjęć.

I mówiąc to, położył odliczone osiem dolarów na kantorku.

- Bardzo dziękuję, łaskawco, bardzo dziękuję.

Nicholas   zdjął   cylinder   i   w   geście   szacunku   przyłożył   do   serca.   Qwilleran   ze 

zdziwieniem   zauważył   czerwone   pióro   zatknięte   za   wstążkę   kapelusza.   To   było   jego 

czerwone pióro! Co do tego nie było wątpliwości, bo pióro nosiło ślady kocich zębów. Dwa 

tygodnie temu Qwilleran drażnił piórem Koko. Kocur okazał się szybszy od człowieka. Jego 

kieł pozostawił na dutce znak, po którym teraz Qwilleran mógł niechybnie rozpoznać swoją 

własność.

Qwilleran   wyszedł   powoli   ze   sklepu.   Stanął   na   szczycie   kamiennych   schodów, 

zastanawiając się, w jaki sposób jego czerwone pióro znalazło się za wstążką cylindra Bena.

background image

Kiedy   tak   stał,   marszcząc   brwi,   poczuł,   że   cały   świat   wali   się   na   niego   z   góry. 

Przytłoczony ciężarem stworzenia, padł na kolana. Rozległ się trzask t straszny rumor, po 

czym wąsacz, sprowadzony do parteru, przysypany został kupą lodu i śniegu.

Zaraz potem usłyszał głos antykwariusza biegnącego mu na ratunek.

- Przeklęta lawina! - krzyczał, pomagając Qwilleranowi się podnieść. - Zeszła z dachu 

tego nie znającego przyzwoitości domu! Powinniśmy podać do sądu właściciela, byłoby z 

tego piękne odszkodowanie.

Wąsacz otrzepał ubranie ze śniegu.

- Całe szczęście, że miałem na głowie kapelusz.

- Proszę wejść do środka i trochę ochłonąć. Parę kropelek brandy i zapomni pan o 

wszystkim.

- Nie, muszę lecieć. Ale dziękuję.

Kiedy,   cały   obolały,   dotarł   do   swego   mieszkania,   Koko   ogarnął   właśnie   atak 

szaleństwa.   Jak   zwykle   w   takich   razach   biegał   po   pokoju   jak   opętany,   od   drzwi   do 

sekretarzyka, od sekretarzyka do łóżka i z powrotem. Yum Yum przycupnęła na biblioteczce, 

z przerażeniem obserwując swego obłąkanego towarzysza.

- Oho, widzę, że podczas mojej nieobecności zainstalowali telefon! Mam nadzieję, że 

przy okazji pogryzłyście tych złodziei po łydkach.

Kiedy   Qwilleran   wykręcił   numer   redakcji,   aby   umówić   fotografa   na   poniedziałek 

rano, Koko przerwał szaloną zabawę i obserwował wąsacza z zainteresowaniem. Następnie 

uroczystym   krokiem,   z   wyprostowanym   ogonem,   udał   się   do   kuchni,   aby   nadzorować 

przygotowania   do   kolacji.   Z   wąsami   zakrzywionymi   do   dołu,   co   było   znakiem   pełnego 

napięcia   oczekiwania,   siadł   na   suszarce   do   naczyń   i   bacznie   obserwował   każdy   ruch 

Qwillerana: siekanie kurzej wątróbki, duszenie w maśle na wolnym  ogniu, przyprawianie 

śmietaną i curry.

- Nie ma co, Koko, dołączyłem do klubu inwalidów! Pani Cobb ma coś z plecami, 

rudzielec ma coś ze śródstopiem, Russ Patch się połamał, no a ja mam stłuczone kolano. 

Trzeba będzie zapomnieć o potańcówkach w klubie.

- Miau! - miauknął Koko pocieszająco.

Sobotnie   wieczory   Qwilleran   spędzał   właśnie   w   klubie   prasowym,   zwykle   w 

towarzystwie młodej osóbki, która pisała brązowym atramentem. Ale teraz nie brał jej pod 

uwagę. Jedyna nadzieja w gadatliwej blondyneczce. Klub prasowy zawsze robił wrażenie na 

kobietach, więc nie spodziewał się, że Ivy odmówi. W książce telefonicznej znalazł numer do 

„Trzech Zwariowanych Siostrzyczek”, ale nikt nie podnosił słuchawki.

background image

Zdesperowany   zadzwonił   do   dziennikarki   z   działu   kobiecego   „Fluxion”,   która 

zajmowała się życiem wyższych sfer.

- Chciałabym, ale chyba nic z tego - odpowiedziała. - Dziś wieczorem muszę jeszcze 

zaadresować i wysłać kartki świąteczne, bo inaczej marne szanse, że dotrą przed Nowym 

Rokiem.

- Tak przy okazji, czy możesz mi powiedzieć parę słów o rodzinie Duxbury?

- Nie przepadają za życiem towarzyskim. Ograniczają się do niezbędnego minimum. 

A czemu się pytasz?

- Mają córki?

- Pięć córek. Wszystkie noszą imiona  angielskich królowych. Wszystkie żonate, z 

wyjątkiem jednej. Wyprowadziła się z domu jakieś dziesięć lat temu i…

- I co?

- I wsiąkła. Nikt jej nie widuje, nie ma o niej żadnych wieści.

- Jak ma na imię?

- Mary. Zawsze odstawała od reszty rodziny.

Podziękował i odłożył słuchawkę. Tego wieczora do klubu prasowego udał się sam.

Klub mieścił się w starym budynku w samym  centrum miasta i jakimś cudem nie 

został jeszcze wyburzony. Kiedyś mieściła się tu więzienie, o czym wymownie świadczyła 

jego architektura: grube mury,  liczne wieżyczki,  otwory strzelnicze i krenelażowe blanki. 

Miasto już wiele razy chciało puścić tędy drogę szybkiego ruchu albo wybudować na terenie 

dawnego  zakładu   karnego  centrum  handlowe.   Ale  głosy  protestu   ze  strony pracowników 

„Daily Fluxion” i „Morning Rampage”, do których przyłączali się przeróżni malkontenci, 

zawsze blokowały inicjatywy władz.

Wchodząc   po   schodach   klubu,   Qwilleran   natknął   się   na   Lodge’a   Kendalla, 

policyjnego reportera, który najwyraźniej kierował się już do domu.

- Nie idź jeszcze, postawię ci drinka - zagadnął go wąsacz.

- Nie mogę, Qwill. Obiecałem żonie, że dziś wieczorem pojedziemy kupić choinkę. 

Jeśli  się  człowiek  nie  pospieszy,  to  nie  znajdzie  ładnego   drzewka. Nie  cierpię  krzywych 

choinek!

- W takim razie nie zatrzymuję. Mam tylko jedno pytanie. Która część miasta ma 

najgorsze statystyki kryminalne?

-   Strip   albo   Sunshine   Gardens.   Choć   moim   zdaniem   Skyline   Park   wkrótce   je 

wyprzedzi.

- A Zwinger Street?

background image

- O Zwinger Street wiem niewiele.

- Wynająłem tam mieszkanie.

- Odbiło ci? Przecież to slumsy!

- Mi się tam całkiem podoba.

- Skoro tak mówisz… Tylko się nie rozpakowuj. Za chwilę wjadą tam buldożery - 

rzucił na odchodne Kendall.

Qwilleran obsłużył się w bufecie i podszedł z talerzem do baru, w którym panowała 

kompletna pustka.

- Gdzie wszystkich wymiotło? - spytał stojącego za barem Bruna.

- Świąteczne zakupy. Sklepy zamykają dziś o dziewiątej.

- Mam do ciebie osobiste pytanie, Bruno. Zbierasz coś, jakieś śmiecie? Słowem, jesteś 

kolekcjonerem?

Barman znany był z tego, że interesował się niemal wszystkim.

- Owszem, zbieram pałeczki do mieszania drinków. Mam ich chyba z dziesięć tysięcy, 

z każdego zakątka kraju.

-   Nie   o   tym   mówię.   Pytałem   o   antyki.   Właśnie   kupiłem   kawał   żelaznej   bramy 

szkockiego zamku. Ma chyba ze trzysta lat.

- Tego właśnie nie lubię w antykach - skrzywił się Bruno - że są takie stare.

Qwilleran skończył jeść i zapragnął wrócić do Junktown. Jego umysł zajmowały o 

wiele ważniejsze sprawy niż krzywe choinki czy pałeczki do mieszania drinków. Nikt nie 

zauważył, jak chyłkiem wymknął się z klubu.

Stojąc na schodach rezydencji Cobbów, spojrzał w górę. Dach nad oknami mansardy 

przykryty był czapą śniegu. Nie inaczej było z dachem rezydencji Mary. Ale tylko z budynku 

Bena, mimo że zbudowany był identycznie, śnieg zleciał mu na głowę.

W   mieszkaniu   koty   czekały   na   niego   usadowione   na   złoconych   krzesłach.   Jakby 

zgodnie z odwiecznym porządkiem Yum Yum spoczywała po lewicy Koko. Wąsacz podrobił 

kawałki   szynki,   które   zwędził   z   bufetu,   a   następnie   zasiadł   do  maszyny,   aby  dokończyć 

artykuł   o   Junktown.   Koko   wskoczył   na   stół   i   zaczął   ciekawie   przyglądać   się   nowemu 

urządzeniu,   młoteczkom   uderzającym   o   papier,   wałkowi   przesuwającemu   się   w   poprzek 

maszyny. A kiedy Qwilleran na moment przerywał pisanie, aby zebrać myśli, ocierał o nią 

pyszczek, zmieniając ustawienie marginesu.

Pisanie szło Qwilleranowi jak po grudzie. Rozpraszało go rozlegające się nad jego 

głową   skrobanie   i   stukanie.   Do  tego   od   strony  korytarza   dobiegały   rozkoszne   zapachy  - 

najpierw anyżku, później topionego masła, a na końcu czekolady.

background image

Wreszcie usłyszał głośne pukanie do drzwi. Gdy otworzył, ujrzał panią Cobb stojącą 

w progu z mosiężną tacą w dłoniach.

- Słyszałam, że pisze pan na maszynie - zaczęła z przepraszającym uśmiechem - więc 

pomyślałam, że chętnie by pan coś przekąsił.

Na   tacy   leżały   czekoladowe   ciasteczka   z   orzechowym   nadzieniem,   porcelanowy 

dzbanek i dwie filiżanki.

Prawdę   powiedziawszy,   Qwilleran   potrzebował   teraz   chwili   skupienia.   Zarazem 

jednak widok ciasteczek zupełnie go rozanielił, więc nie protestował, kiedy pani Cobb, nie 

czekając na zaproszenie, wkroczyła do pokoju.

- Cały wieczór spędziłam przy gorącym piecu - powiedziała. - Na górze jest teraz 

zebranie antykwariuszy z okolicy. Radzą nad organizacją imprezy bożonarodzeniowej. CC. 

cały   dzień   przygotowywał   specjalną   salę   konferencyjną.   Nazwał   ją   „Królestwem 

Przepukliny”. Sam wiesz, jaki jest los antykwariusza… Ojej, ty kulejesz! Co się stało?

- Stłukłem kolano.

- Musisz uważać! Z kolanami nie ma żartów - ostrzegła go. - Najlepiej będzie, jeśli 

usiądziesz na fotelu Morrisa, a nogę położysz o tu, na otomanie, a ja postawię przekąski na 

stoliku obok.

Sama   rozsiadła   się   na   bujanym   fotelu,   który   ugiął   się   pod   ciężarem   jej   ciała.   Z 

wysokości   półki   nad   kominkiem   Koko   śledził   każdy   jej   ruch,   ale   ona   najwyraźniej   nie 

wyczuła na sobie wzroku tego przenikliwego obserwatora.

Jak na kogoś, kto przez ostatnie parę godzin harował w kuchni, Iris Cobb wyglądała 

zaskakująco   elegancko   i   odświętnie.   Jej   włosy   były   starannie   uczesane.   Miała   na   sobie 

jaskraworóżową   sukienkę   wyszywaną   koralikami.   Dwie   pary   okularów   wisiały   na 

sznureczku. Jedna z nich wysadzana była sztucznymi diamencikami.

Qwilleran   ugryzł   czekoladowe   ciasteczko   z   orzechowym   nadzieniem,   miękkie   i 

jeszcze ciepłe w środku. Obserwująca jego reakcję gospodyni kręciła się nerwowo w fotelu. 

Wreszcie odezwała się:

- Przyszłam, żeby coś wyjaśnić. To, co powiedziałam ci o horoskopie Andy ego… 

Wiesz, nie mówiłam tego do końca serio. Tak naprawdę nigdy się takimi rzeczami specjalnie 

nie przejmowałam. A na pewno nie chciałam ci w ten sposób sugerować…

- Czego sugerować?

- No wiesz, słyszałam, że jesteś dziennikarzem śledczym. I pomyślałam, że mogli cię 

tu przysłać, aby…

- To stare dzieje - żachnął się Qwilleran. - Kto ci o tym powiedział?

background image

- Smok był  tu u mnie  pożyczyć  trochę pszczelego  wosku. Mówiła, że w Nowym 

Jorku, czy gdzie indziej, byłeś znanym dziennikarzem śledczym. I pomyślałam, że przysłali 

cię tutaj w jakiejś śmierdzącej sprawie… Tak naprawdę zawsze uważałam, że z Andym to był 

wypadek, i przykro mi, jeśli zasugerowałeś się moją paplaniną.

- Nie przejmuj się. Nie dostałem żadnego śledczego zlecenia. A o Andy’ego pytałem z 

czystej ciekawości.

- No to kamień spadł mi z serca - powiedziała uspokojona i jęła rozglądać się po 

pokoju wzrokiem gospodarza.  - Czy nie  przeszkadza  ci ta  tapeta  na  ścianie?  - spytała  z 

dezaprobatą w głosie. - Ja bym chyba zwariowała, gdybym przed snem musiała patrzyć na te 

wydarte kartki z książek. Na szczęście zostały przymocowane bardzo słabym klejem. Możesz 

je w każdej chwili zerwać.

- Prawdę mówiąc,  całkiem lubię tę ścianę - wyznał Qwilleran, sięgając po drugie 

ciasteczko. - To Don Kichot zmieszany z Samuelem Pepysem.

-   No   tak,   każdy   ma   swój   gust.   Wyjeżdżasz   gdzieś   na   święta?   Mogłabym   się 

zaopiekować kotami.

- Dziękuję, ale nie mam żadnych świątecznych planów.

- A jakieś świąteczne przyjęcie w pracy?

- W klubie prasowym mamy spotkanie w Wigilię i nic poza tym.

- Zazdroszczę ci! Masz pasjonującą pracę.

Iris przestała się bujać w fotelu i spojrzała na wąsacza z niekłamanym podziwem.

- Koko! - krzyknął Qwilleran. - Przestań molestować Yum Yum!

I gwoli wyjaśnienia zwrócił się do pani Cobb:

- Oba są wykastrowane, ale Koko często zachowuje się w bardzo podejrzany sposób.

Właścicielka zachichotała i nalała Qwilleranowi drugą filiżankę kawy.

- Jeśli nigdzie się nie wybierasz na święta, musisz koniecznie spędzić je z nami! CC. 

przygotuje wspaniałą choinkę, a z St. Louis przyjedzie mój syn. Jest tam architektem czy 

kimś podobnym. Jego ojciec, mój pierwszy mąż, był nauczycielem. A moi przodkowie to 

angielscy arystokraci, choć może na to nie wyglądam. Nigdy nie miałam czasu czytać. W tym 

biznesie dosłownie na nic nie masz czasu. Już cztery lata, jak tu mieszkamy, ale wciąż…

Iris Cobb trajkotała jak najęta, a Qwilleran zastanawiał się, o co właściwie chodzi tej 

gadatliwej kobiecie. Przez lata dziennikarskiej kariery przyzwyczaił się, że ludzie hołubią go i 

podkarmiają - to drugie stanowiło szczególny przywilej jego profesji - ale wolałby, żeby jego 

gospodyni   była   odrobinę   mniej   wylewna.   Wciąż   miał   nadzieję,   że   Iris   przypomni   sobie 

wreszcie o gościach i wróci do „Królestwa Przepukliny”.

background image

Te niezgrabne podchody świadczyły raczej o jej niewinności. Przesadna uprzejmość i 

uczynność   świadczyły   o   elementarnym   braku   wyczucia.   Szare   komórki   nie   były   jej 

najmocniejszą stroną, a jej próba odwrócenia uwagi Qwillerana od wypadku Andy’ego ujęła 

go swą niezdarnością. Czyżby podejrzewała, że jej mąż może być zamieszany w ewentualne 

morderstwo?

- Zatruł się jedzeniem, rzadki przypadek botulizmu - powiedziała pani Cobb.

- Kto taki? - ocknął się Qwilleran.

-   Mój   pierwszy   mąż.   Wiedziałam,   że   jakaś   tragedia   wisi   w   powietrzu.   Miał   to 

wypisane na dłoni. Kiedyś czytałam ludziom z dłoni, tak dla przyjemności. Jeśli chcesz, mogę 

powróżyć z twojej, co ty na to?

-   Wiesz,   niespecjalnie   wierzę   w   chiromancję   -   wyjąkał   Qwilleran,   powoli 

wydobywając się z miękkiego fotela Morrisa.

- Och, daj spokój, to tylko zabawa! A może przy okazji poznasz swoją przyszłość. 

Jeśli wyczytam coś szczególnie nieprzyjemnego, obiecuję, że ci nie powiem. Nie ruszaj się. 

Zostań tam, gdzie siedzisz, a ja przycupnę na otomanie.

Jej pulchne pośladki spoczęły tuż przy jego stłuczonej nodze. Iris kordialnie klepnęła 

Qwillerana po udzie i sięgnęła po jego dłoń:

- A teraz proszę o rękę!

Trzymając dłoń wąsacza w ciepłym, wilgotnym uścisku, gładziła ją delikatnie, aby 

wyprostować zwinięte i odmawiające współpracy palce. Uwięziony w fotelu, Qwilleran kręcił 

się niespokojnie, gorączkowo myśląc nad sprytną, a zarazem taktowną ucieczką.

- Bardzo interesujące linie - orzekła Iris, nakładając jedną z par swoich okularów.

Kiedy tak gładziła jego rękę i nachylała twarz, studiując przyszłość Qwillerana, w 

pokoju rozległ się rozdzierający pisk i wrzask. Koko z okrzykiem bojowym rzucił się na Yum 

Yum.   Kotka   dzielnie   odparła   ten   niespodziewany   atak.   Sczepione   w   jeden   kłębek   koty 

kotłowały się po pokoju.

Pani Cobb zerwała się na równe nogi.

- Mój Boże! - krzyknęła. - One się pozabijają!

Qwilleran   krzyknął   na   koty,   wymierzył   klapsa,   próbował   włożyć   stopę   między 

walczące   strony,   wreszcie   huknął   porządnie   w   wystający   koci   tyłek.   Koko   wydarł   się 

żałośnie, a Yum Yum, korzystając z okazji, prysnęła w bok. Koko natychmiast ruszył za nią 

w pogoń. Na stół i ze stołu, wokół fotela i pod stolikiem kotka gnała co sił w nogach, a za nią 

oszalały ze wściekłości kocur. Pościg trwał dłuższą chwilę przy akompaniamencie krzyków 

wąsacza i pisku pani Cobb. Na czwartym okrążeniu Yum Yum zanurkowała pod stolik, a 

background image

Koko poszybował nad nim. W ostatniej chwili Qwilleran zdołał chwycić dzbanek z kawą, ale 

kocur wylądował na tacy, strącając z niej cukiernicę i dzbanek ze śmietanką.

- Mój dywan! - krzyknęła gospodyni. - Leć po ręcznik, prędko! A ja polecę po gąbkę!

Kiedy   wybiegła   z   mieszkania,   zebrani   w   „Królestwie   Przepukliny”   antykwariusze 

ruszyli na dół.

- Co to za piekielny hałas? - pytali. - Czy kogoś tu mordują?

- Mała rodzinna sprzeczka - wyjaśnił Qwilleran, wskazując głową na koty.

Koko i Yum Yum siedziały spokojnie w fotelu Morrisa, jak gdyby nigdy nic. Kotka 

robiła do zebranych słodką minkę, a Koko lizał ją po pyszczku.

background image

R

OZDZIAŁ

 

JEDENASTY

Cobb znowu chrapał w nocy. Qwilleran, którego o trzeciej w nocy obudziło bolące 

kolano, łyknął aspirynę i nasłuchiwał odgłosów zza ściany. Żałował, że nie ma lodu, który 

mógłby   przyłożyć   do   stłuczenia.   I   żałował,   że   w   ogóle   przeprowadził   się   do   Junktown. 

Wszyscy tutaj ulegają jakimś wypadkom i ta skłonność okazała się zaraźliwa. Po cholerę 

płacił za miesiąc z góry? Nieważne, w końcu może tu jeszcze trochę zostać, do czasu, kiedy 

skończy   tę   serię   artykułów.   Później   się   stąd   wyniesie   z   bolesnym   bagażem   mądrości 

życiowej: Strzeż się jak ognia gospodyń wróżących z ręki i tuczących cię plackiem z jabłkami 

domowej roboty! Nie było co rozpaczać, stało się. Teraz musi skoncentrować się na pisaniu, i 

to nie jakichś smutnych kawałków o dogorywających sprzedawcach rupieci.

W tym momencie Qwilleran poczuł znajome mrowienie u nasady wąsów i rozpoczął 

wewnętrzny dialog.

Musisz przyznać, że jest coś podejrzanego w opisie pracowni Andy ego.

„W końcu został zamordowany. Ktoś go napadł i chciał ograbić”.

Nieee. Rabuś po prostu walnąłby go w głowę i zwiał. Na pierwszy rzut oka widać, że  

wszystko było wyreżyserowane. Wyreżyserowane, słyszałeś?

„Chyba nie masz na myśli tego emerytowanego aktora! To stary dziwak i do tego 

przyjaciel zwierząt. Koko od razu do niego przylgnął”.

Nie zapominaj o dzisiejszym wypadku! Jak sądzisz, dlaczego ta masa śniegu i lodu  

spadła właśnie wtedy, kiedy ty tam stałeś? Jeden z tych sopli mógł przedziurawić ci mózg. A  

jeśli idzie o Koko, wiesz, że jego sympatie i antypatie są irracjonalne. Nie polubił pani Cobb 

tylko dlatego, że aż pisnęła z uciechy na jego widok.

„Skądinąd   to   ciekawe,   w   jakich   okolicznościach   nadwerężyła   sobie   plecy   dwa 

miesiące temu”.

Tym tropem daleko nie zajdziesz. Przecież ona nie ma temperamentu mordercy! To 

bardziej podobne do Mary Duckworth - zimnej indywidualistki zdolnej do wszystkiego.

„Uprzedziłeś się. Przecież wiesz, że potrafi być ciepła, ludzka, współczująca. Poza 

tym nie miała żadnego powodu”.

Czyżby? A ta kłótnia z Andym? Kto wie, może to było coś naprawdę poważnego.

„Kłócili się o tę drugą kobietę, to pewne. Ale to nadal nie jest powód do morderstwa, 

jeśli rzeczywiście go kochała”.

A może poszło o coś ważniejszego niż sprawa tej drugiej kobiety?

background image

„Ale Mary mówiła, że zawsze był taki uprzejmy i rozsądny”.

Jednak był również dogmatyczny i nietolerancyjny Może znów chciał spełnić jakiś  

„obywatelski obowiązek”? U takich ludzi to rodzaj obsesji.

„Niech ci będzie. A teraz się zamknij i daj mi się trochę zdrzemnąć.

I Qwilleran zasnął. Rano obudziły go harce głodnych kotów, które grały na jego łóżku 

w klasy. Jakimś cudem udało im się nie urazić bolącego kolana. Dawno już zauważył, że koty 

posiadają jakiś szósty zmysł, dzięki któremu nie wyrządzają krzywdy osobom, które lubią. Z 

wdzięczności za ten dar boży przygotował im na śniadanie pyszne kraby z puszki.

Kiedy   następnie   przyłożył   zimny   mokry   ręcznik   do   kolana,   rozległo   się   pukanie. 

Wąsacz westchnął ciężko i pokuśtykał do drzwi.

W   wejściu   stała   Iris   Cobb,   w   płaszczu   i   kapeluszu.   W   rękach   trzymała   talerz   z 

ciastem.

- Właśnie idę do kościoła - powiedziała ze słodkim wyrazem twarzy.  - Czy masz 

ochotę na przeplataniec z żurawiną? Jestem od rana na nogach, więc go upiekłam. Znowu nie 

mogłam spać.

- Bardzo dziękuję - odpowiedział zakłopotany Qwilleran. - Widzę, że chcesz mnie 

utuczyć.

- Jak tam nasz dywan? Widać jeszcze tę plamę po śmietanie?

- Prawie zeszła. Ale jeśli będziesz go oddawać do czyszczenia, pozwól, że ja zapłacę.

- A kolano? Jest jakaś poprawa?

- Rano zawsze jest gorzej. Ale przykładam zimny kompres.

- Gdybyś zechciał zjeść dziś z nami kolację około siódmej, nie musiałbyś ruszać się z 

domu… CC mógłby opowiedzieć ci wiele interesujących rzeczy o Junktown.

A widząc wahanie Qwillerana, dodała:

-   Dziś   będą   ziemniaki   tłuczone   z   kwaśną   śmietaną   i   potrawka   z   wołowiny,   nic 

wykwintnego. Do tego sałatka z sosem roquefort i kokosanki na deser.

- W takim razie o siódmej - skapitulował wąsacz.

Gdy się ubrał, pokuśtykał do drogerii po gazety, bo nie wyobrażał sobie niedzieli bez 

lektury weekendowych numerów. Po powrocie połknął dwa jajka na twardo, które gotowane 

były na miękko, i zaburzył sobie proces trawienia lekturą nowej kolumny Jacka Jauntiego. 

Jaunti, który był od niego jakieś dwa razy młodszy, obwieszczał tam światu swoje mądrości z 

patosem godnym delfickiej wyroczni i ignorancją właściwą pretensjonalnym młodzieńcom.

Resztę dnia wąsacz spędził na pielęgnacji stłuczonego kolana i stukaniu w uszkodzoną 

maszynę.   Jego   dolegliwość   uruchomiła   w   kotach   samarytańskie   skłonności.   Kiedy   tylko 

background image

Qwilleran siadał, Yum Yum wskakiwała mu na kolana, a Koko kręcił się zatroskany pod 

nogami, popiskując cichutko. Gdy wąsacz spoglądał w jego kierunku, kocur wydawał z siebie 

pomruk głębokiego współczucia.

Kiedy wybiła  siódma,  zapach wołowiny marynowanej  w czosnku i liściach  selera 

zwabił Qwillerana do mieszkania państwa Cobb.

W salonie zastał CC, bez koszuli i butów, z nogą założoną na poręcz fotela i puszką 

piwa   w   dłoni.   Gospodarz   warknął   coś   pod   nosem   na   powitanie,   ale   Qwilleran,   który 

spodziewał się o wiele gorszego przyjęcia, nie czuł się tym bynajmniej urażony. Pani Cobb 

zwróciła swe rozmodlone oczy w stronę lokatora i usadowiła go w eleganckim fotelu.

- To Karol II - objaśniła. - Nasz najcenniejszy mebel. Pokazała też Qwilleranowi inne 

skarby, które nie wzbudziły w nim wielkiego entuzjazmu: wypchaną sowę, drewnianą figurę 

orła, olejny portret dziecka o twarzy zmęczonego życiem czterdziestolatka i aptekarski stolik 

z   dwudziestoma   malutkimi   szufladkami,   które   mogą   się   przydać   jedynie   aptekarzom.   Ze 

stojącego na nim radia płynęła monotonna muzyka.

Pani   Cobb,   grająca   rolę   gościnnej   pani   domu,   podała   mięsne   zakąski   i   koktajl 

żurawinowy w małych szklaneczkach na papierowych podstawkach.

- Na kim chcesz zrobić wrażenie tym dziwacznym żarciem?

- Na naszym lokatorze, ma się rozumieć! Nigdy nie męczyłabym się z pierożkami dla 

takiego gbura jak ty.

CC. zwrócił w stronę Qwillerana swoją nieogoloną, choć przystojną twarz:

- Kiedy zacznie cię faszerować swymi smakołykami, miej się na baczności, szefuniu. 

Może cię otruć, jak swego pierwszego męża.

Mówił to wszystko zaczepnym tonem, ale Qwilleran dostrzegł w jego oczach jakiś 

dziwny, namiętny błysk.

-   Jeśli   kogoś   otruję   -   odpowiedziała   Iris   -   to   w   pierwszej   kolejności   Cornballa 

Cobba… Jeśli chcecie, mogę wam puścić do posłuchania coś bardzo interesującego.

Sięgnęła   pod   mały   stolik   i   wyciągnęła   spoczywający   na   dolnej   półce   dyktafon. 

Przewinęła taśmę, wcisnęła zielony guzik i powiedziała:

- A teraz słuchajcie!

Kiedy taśma zaczęła się kręcić, z głośnika dyktafonu dobyły się dźwięki chrapania, 

stękania, gwizdania, chrząkania.

- Wyłącz to gówno! - krzyknął Cobb, bardziej dla zasady niż w gniewie.

Iris zaśmiała się.

background image

- No to teraz już wiesz, jak chrapiesz. Nie wierzyłeś  mi, co? Brzmi jak organy w 

kościele!

- I na to wydałaś moje ciężko zarobione pieniądze!

Podniósł się z fotela i rąbnął pięścią w czerwony guzik. Magnetofon zamilkł. CC z 

powrotem usadowił się w fotelu wyraźnie z siebie zadowolony.

- Zamierzam użyć tych nagrań jako dowodu w sprawie rozwodowej - powiedziała pani 

Cobb,   puszczając   oko   do   Qwillerana,   który   zakłopotany   wiercił   się   w   swoim   fotelu. 

Wtajemniczany   wbrew   swej   woli   w   intymne   szczegóły   życia   małżeńskiego   swoich 

gospodarzy, czuł się jak podglądacz i nie było mu z tym zbyt dobrze.

- Kiedy wreszcie będzie jedzenie? - spytał niecierpliwie pan Cobb.

- Nie cierpi mojej kuchni - trajkotała jego żona. - Ciekawe, co by zrobił, jakbym 

przestała mu gotować!

-   Mogę   jeść   cokolwiek   -   warknął   CC,   choć   po   jego   głosie   znać   było,   że   jest   w 

szampańskim humorze. - Co za breję dziś mamy?

Wkrótce   zasiedli   za   wielkim   kuchennym   stołem   i   zaczęli   jeść.   Kolacja   była 

przepyszna. Qwilleran starał się wyobrazić sobie CC. ogolonego, w białej koszuli i garniturze. 

Gdyby zadbał o siebie, mógłby zrobić karierę. Byłby duszą towarzystwa, zaufanym doradcą, 

idolem kobiet w średnim wieku. Dlaczego więc wyprowadził się do Junktown i przybrał 

maskę grubianina?

- Odwiedziłem wczoraj „Trzy Zwariowane Siostrzyczki” - rzucił wąsacz, ciekaw, z 

jaką ta informacja spotka się reakcją.

- I co sądzisz o rudej? - spytał Cobb ze wzrokiem utkwionym w talerzu. - Gdybyś tam 

nie wpadł, sama by cię znalazła. Nie przepuściłaby takiej gratki.

- A co pan sądzi o naszym starym lokatorze? - wtrąciła się do rozmowy pani Cobb. - 

Czy ten mały człowieczek nie jest zabawny?

- Chyba aktorstwo weszło mu w krew - zauważył Qwilleran. - Mówił, że kiedyś grał 

na Broadwayu.

CC. prychnął.

- Najbliżej Broadwayu to on był w sklepie z zabawkami u Macy’ego.

- Ben uwielbia przebierać się za Świętego Mikołaja - wyjaśniła Iris. - W każde święta 

wkłada czerwony płaszcz, przykleja brodę i idzie do szpitala dziecięcego…

- Pewnie mu za to płacą - przerwał jej CC - On niczego nie zrobi za darmo.

background image

-  Pewnego   razu  -  kontynuowała  Iris  -  patrzę,  a  na   środku  ulicy  leży  nieszczęsny 

zraniony   gołąb.   Dziesiątki   innych   gołębi   lata   dookoła,   starając   się   obronić   go   przed 

przejeżdżającymi samochodami. Ben wyszedł z pudełkiem na buty i uratował biednego ptaka.

- W jego sklepie widziałem okropną rzecz - powiedział Qwilleran. - Wypchanego kota 

leżącego na aksamitnej poduszce.

- To poduszka na igły. Takie rzeczy były kiedyś bardzo popularne.

- Czy Ben Nicholas jest w stanie wyżyć ze sprzedaży tych śmieci? Czy i on także 

gdzieś dorabia?

- Nie martw się o niego, szefuniu. Sam chciałbyś mieć tyle zaskórniaków co Ben. 

Zdążył się dorobić, zanim podatki poszły w górę.

CC. właśnie kończył jeść. Odepchnąwszy od siebie talerzyk deserowy, oświadczył:

- Dziś wieczorem idę na szaber. Ktoś chce się przyłączyć?

- Gdzie pan idzie? - spytał Qwilleran.

-   Do   domów   przeznaczonych   do   rozbiórki.   W   starym   domu   Ellsworthów   została 

boazeria z czarnego orzecha, jeśli ktoś jej nie zwinął. Russ mówił, że były tam witraże, ale już 

znikły.

- Może dałbyś temu spokój - miękko perswadowała Iris. -Jest tak zimno, wszystko 

oblodzone, a poza tym… wiesz, że to nielegalne.

-   Nielegalne,   a   i   tak   wszyscy   to   robią.   Jak   myślisz,   skąd   Smok   ma   ten   rosyjski 

świecznik   ze   srebra?   Rżnie   taką   paniusię   z   wyższych   sfer,   a   nocą   lata   z   łomem   po 

opuszczonych domach, jak wszyscy.

- CC. został już raz złapany - wyjaśniła Qwilleranowi pani Cobb. - Musieliśmy wtedy 

słono zapłacić za te jego nocne wypady. Kto inny może wyciągnąłby z tego jakieś wnioski…

- Do diabła! To się już nigdy nie powtórzy! - krzyknął jej mąż. - Ktoś dał cynk policji 

i wiem kto. Ale mówię, to się już nie powtórzy!

- Może przejdziemy na kawę do salonu? - zaproponowała pani Cobb.

W salonie Cobb zapalił papierosa, a wąsacz swoją fajkę. Po chwili Qwilleran wrócił 

do przerwanej rozmowy.

- Jak zrozumiałem, Junktown niespecjalnie może liczyć na pomoc ze strony miasta?

- Gorzej, szefuniu, znacznie gorzej! Traktują nas jak zarazę, którą trzeba wyplenić. 

Prosiliśmy o nowe latarnie. Powiedzieli, że nowych latarni nie będzie, bo Junktown w ciągu 

najbliższych   dziesięciu   lat   zniknie   z   powierzchni   ziemi.   W   ciągu   dziesięciu   lat!   Więc 

zamontowaliśmy na własny koszt stare oświetlenie gazowe. Ale miasto powiedziało: nie ma 

mowy! Latarnie muszą mieć wysokość dwunastu metrów.

background image

-   CC   całe   dnie   przesiadywał   w   magistracie.   W   tym   czasie   mógł   zarobić   spore 

pieniądze, pikietując w pracy.

- Mieliśmy olbrzymie wiązy przy ulicy - kontynuował jej mąż - ale miasto je wycięło, 

bo poszerzali ulicę. Więc posadziliśmy drzewka na trawniku. Co na to miasto? Ciach, ciach! 

Poszerzyli ulicę o następne pół metra.

- Powiedz Qwillowi o znakach!

- O znakach, no tak. Zawiesiliśmy takie stare znaki na drzewach zaatakowanych przez 

robaki. I co? Zdjęli je, bo były niebezpieczne. Później Russ na swojej stajni powiesił cedrowe 

tablice.   Kazali   zdjąć.   Dlaczego?   Bo   wystawały   centymetr   nad   linię   chodnika!   Tak   jest, 

szefuniu, miasto chce nas wykończyć. Deweloperzy będą mieli nowe tereny, politycy dostaną 

w łapę, a robotnicy pracę.

- Teraz chcieliśmy urządzić imprezę świąteczną dla przyciągnięcia klientów - dodała 

pani Cobb. - Ale musieliśmy zrezygnować. Za dużo użerania się z biurokracją.

- Musisz dostać pozwolenie na udekorowanie ulicy.  Jeśli  chcesz puszczać  kolędy, 

musisz   dostać   zgodę   Komisji   do   spraw   Walki   z   Hałasem.   Chcesz   zrobić   loterię?   Bez 

zezwolenia  Komisji do spraw Gier Hazardowych  się nie obejdzie. Jeśli chcesz serwować 

zimne przekąski, musisz dostarczyć Komisji Sanitarnej swoje badania krwi.

- Może z pomocą „Daily Fluxion” dałoby się sprawę pchnąć do przodu - zasugerował 

Qwilleran. - Mam paru znajomych w magistracie.

- Mam tego wszystkiego po dziurki w nosie! Idę na szaber.

- Poszedłbym z panem - zadeklarował Qwilleran - gdyby nie to przeklęte kolano.

Pani Cobb zwróciła się do męża zatroskanym tonem:

- Nie idź sam! Nie możesz wziąć ze sobą Bena?

- Bena?! Tę starą ciotę?! On się nawet do noszenia latarki nie przyda!

- Więc może Mike’a. Dasz mu parę dolców, to pójdzie. Wyjrzała za okno.

- Znowu pada. Wolałabym, żebyś został.

Cobb wlał w siebie jeszcze jedną filiżankę kawy i bez zbędnych pożegnań opuścił 

dom, zawinięty w gruby płaszcz, w wysokich butach i wełnianej czapce na głowie. Qwilleran 

również wstał i podziękował gospodyni za wspaniały obiad.

-   Czy   naprawdę   sądzisz,   że   „Fluxion”   może   uratować   naszą   imprezę?   -   spytała, 

odprowadzając go do drzwi i wręczając zawiniątko ze smakołykami dla kotów. - CC. jest 

bardzo przywiązany do tego pomysłu. Na myśl o świętach cieszy się jak dzieciak. Kiedy ma 

złamane serce, ja cierpię wraz z nim.

- Jutro zobaczę, co się da zrobić.

background image

- Czy to nie wspaniałe,  że on, sam jeden, walczy z całym  miastem?  - mówiła  w 

uniesieniu Iris, a jej oczy płonęły blaskiem. - Pamiętam, jak poszłam z nim na zebranie rady 

miejskiej. CC. bardzo się wtedy uniósł, więc w końcu burmistrz kazał mu siedzieć cicho. Na 

to on tak mu wygarnął: „Słuchaj, koleś, nie uciszaj mnie, bo to ja płacę za twoją pracę!” 

Byłam wtedy taka dumna ze swojego męża, że aż się popłakałam.

Qwilleran   przeszedł   przez   korytarz,   otworzył   drzwi   i   zajrzał   do   środka.   Koty 

błyskawicznie zeskoczyły ze swoich złoconych tronów, doskonale wiedząc, że w pakunku, 

który przyniósł, znajduje się wołowina. Yum Yum jęła łasić się, ocierając pyszczek o jego 

łydkę, a Koko głośno domagał się posiłku.

Wąsacz   schylił   się,   aby   pogłaskać   kocura,   i   znieruchomiał.   Na   podłodze,   obok 

sekretarzyka, leżał banknot dolarowy. Banknot ów - co najbardziej go zafrapowało - zgięty 

był wzdłuż. Zatem nie mógł należeć do Qwillerana, bo ten nigdy nie składał banknotów w 

taki sposób.

- Skąd to się tu znalazło? - spytał koty. - Czy ktoś tu był podczas mojej nieobecności?

Ten ktoś musiał mieć klucze do jego mieszkania, a nie byli  to gospodarze. Intruz 

najwyraźniej  przeglądał  maszynopis  leżący na sekretarzyku,  a nawet wyjął  z maszyny  w 

połowie zapisaną kartkę. Czyżby ciekawiło go, o czym Qwilleran pisze? W grę wchodził 

tylko drugi lokator. Może Ben podejrzewał, że wąsacz wcale nie jest dziennikarzem, więc 

postanowił   to   sprawdzić.   Gdy   wychodził,   zgubił   banknot.   Pewnie   gdy   szukał   czegoś   w 

kieszeni: chusteczki czy okularów. W sumie było to wydarzenie dosyć błahe, ale zirytowało 

Qwillerana do tego stopnia, że poszedł podzielić się swoimi podejrzeniami z panią Cobb.

- Podczas mojej nieobecności ktoś myszkował po moim pokoju. Czy to mógł być 

Ben? Czy Ben ma klucze?

- Nie, to na pewno nie on! I dlaczego miałby mieć klucze do twojego mieszkania?

- Więc jeśli nie on, to kto?

Na twarzy gospodyni pojawił się znany już Qwilleranowi błogi wyraz.

-   Tylko   nie   mów!   Już   wiem!   -   powiedział,   marszcząc   brwi.   -   To   ta   kobieta,   co 

przenika przez drzwi.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DWUNASTY

Kiedy   nad   ranem   Qwilleran   otworzył   oczy,   nie   miał   pojęcia,   gdzie   się   znajduje. 

Dopiero   ból   w   kolanie   przypomniał   mu,   że   obudził   się   w   Junktown,   krainie   obolałych, 

stłuczonych i połamanych kończyn.

Na   dworze   było   jeszcze   ciemno,   więc   zamknął   oczy   i   zapadł   w   drzemkę.   Wtem 

rozległo się pukanie do drzwi - nie tak nachalne, nie tak energiczne i radosne jak zwykle. 

Było   głuche,   ciężkie   i   złowrogie.   Krzywiąc   się   z   bólu,   Qwilleran   spus’cił   nogi   z   łóżka, 

narzucił na siebie szlafrok i poczłapał do drzwi.

Gdy   je   otworzył,   ujrzał   Iris   Cobb.   Na   jej   okrągłej,   zazwyczaj   wesołej   twarzy 

malowały się niepokój i napięcie. Oczy miała zapuchnięte. Ubrana była w zimowy płaszcz, 

długi wełniany szal okręcał jej szyję i głowę.

- Przepraszam - wyjąkała drżącym głosem. - Mam kłopot. CC. nie wrócił do domu.

- Która jest godzina?

- Piąta. Zawsze wraca przed drugą.

Qwilleran zamrugał oczyma, potrząsnął głową i przesunął dłonią po włosach, jakby 

starał się przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego wieczora.

- Sądzisz, że policja znowu go zwinęła?

- Jeśli tak by było, zadzwoniłby do mnie z komisariatu. Tak jak ostatnim razem.

- A co z tym chłopakiem, który miał z nim iść?

- Mieszka tu, na rogu. Byłam u niego, ale jego matka powiedziała, że nie był z CC, bo 

wieczorem poszedł do kina.

- Chcesz, bym zadzwonił na policję?

- Nie! Nie chcę, aby dowiedzieli się, że CC znowu szabrował. Mam przeczucie, że coś 

mu się mogło stać, upadł albo się zranił.

- Czy mam go poszukać?

- Jeśli tylko możesz… Och, tak ci dziękuję! Pojadę z tobą.

- Daj mi tylko parę minut, muszę się ubrać.

- Strasznie mi przykro, że tak zawracam ci głowę. Obudziłabym Bena, ale on pił pół 

nocy.

- W porządku.

- Tylko ubierz się ciepło. I włóż wysokie buty. Tymczasem zadzwonię po taksówkę. 

CC. zabrał nasze kombi.

background image

Jej głos, zazwyczaj tak melodyjny, brzmiał teraz płasko i przygnębiająco.

- Masz latarkę?

- Tylko małą. Dużą zabrał ze sobą CC.

Starając się nie kuleć, Qwilleran wziął gospodynię pod ramię i zszedł z nią na dół, po 

ośnieżonych schodach ganku, do czekającej przed domem taksówki.

-   Jeśli   weźmiemy   kurs   na   opuszczony   dom,   będzie   to   wyglądało   podejrzanie. 

Zwłaszcza o tej porze. Powiem więc kierowcy, by nas wyrzucił na rogu. To nadal wygląda 

dziwnie, ale…

Taksówkarz nie posiadał się ze zdziwienia:

- Róg Piętnastej i Zwinger? Przecież tam nic nie ma! To miasto duchów.

-   Mamy   tam   przesiadkę   do   innego   samochodu   -   wytłumaczył   Qwilleran.   -   Zaraz 

przyjedzie po nas mój brat. Taki nagły alarm, jak to w rodzinie.

Kierowca, którego najwyraźniej nie przekonały tłumaczenia wąsacza, wzruszył tylko 

ramionami i popędził w dół Zwinger Street. W drodze Iris Cobb milczała, a jej ciałem raz po 

raz wstrząsały dreszcze. Qwilleran położył dłoń na jej ręce i ścisnął delikatnie, starając się 

dodać jej otuchy.

- Kiedy wczoraj wracałam z kościoła, widziałam coś dziwnego - szepnęła. - Setki 

gołębi krążyło nad Junktown, wciąż w kółko i w kółko, wielka czarna chmura. Jakby szła 

burza.

Na skrzyżowaniu z Piętnastą Qwilleran wręczył taksówkarzowi złożonego dolara, tego 

samego,   którego   przed   paroma   godzinami   znalazł   w   swoim   pokoju,   a   następnie   pomógł 

wysiąść pani Cobb z taksówki. Wokół panowały egipskie ciemności. W innych częściach 

miasta niebo jaśniało, odbijając światło latarni; tu, gdzie nikt już nie mieszkał, latarnie nie 

działały.

Czekali jeszcze przez chwilę, aż taksówka zniknie im z oczu. Później Qwilleran wziął 

panią   Cobb   pod   ramię   i   ruszyli,   stąpając   po   zamarzniętych   koleinach   zrobionych   przez 

ciężarówki wywożące gruz. Część domów była już wyburzona, ale przy końcu stał jeszcze 

nienaruszony duży, solidny dom z kamienia.

-   To   ten   -   powiedziała.   -   Kiedyś   otaczało   go   żelazne   ogrodzenie.   Pewnie   jacyś 

szabrownicy je rozmontowali.

Z boku rezydencji znajdowała się brama, a za nią wjazd na posesję. Na drodze ujrzeli 

ślady opon, częściowo zasypane śniegiem, ale trudno było określić, czy zostały zrobione tej 

nocy, czy trochę dawniej.

background image

- Pewnie zaparkował z tyłu budynku, aby samochód nie rzucał się w oczy - powiedział 

Qwilleran.

Ruszyli więc ostrożnie drogą prowadzącą na podwórze.

- Tam, widzę nasz samochód! - krzyknęła Iris. - CC. musi być tutaj… Słyszysz coś?

Przez chwilę  zamarli,  nasłuchując. Wokół  panowała  martwa  cisza,  jeśli  nie  liczyć 

odgłosów cichego warkotu silników i pisku opon, dochodzących od strony autostrady.

Weszli tylnymi drzwiami.

- Nie wiem, czy zdołam wspiąć się po schodach - jęknęła Iris. - Nogi mam jak z waty. 

Mam straszne przeczucie…

- Zobaczysz, wszystko będzie dobrze - pocieszał Qwilleran, prowadząc ją za rękę. - Tu 

jest luźna deska. Przejdziemy tędy.

Drzwi   nosiły   ślady   niedawnego   włamania.   Przez   zakurzoną   werandę   przeszli   do 

obszernego pomieszczenia,  które okazało  się być  kuchnią. Z jej wystroju pozostały tylko 

wiszące szafki. Rozmontowany kominek z różowego marmuru i brudny, mosiężny żyrandol 

leżały na środku podłogi, czekając na wyniesienie.

Znowu   przystanęli,   nasłuchując.   Dookoła   panowała   niezmącona   cisza.   W 

pomieszczeniu było zimno i wilgotno.

Świecąc przed siebie latarką, Qwilleran poprowadził panią Cobb przez spiżarnię do 

jadalni. Dziury w ścianach wskazywały na to, że stąd właśnie pochodziły kominek i żyrandol, 

które   widzieli   w   kuchni.   Obok   mieścił   się   salon   z   drugim   kominkiem,   jeszcze 

niezdemontowanym. Z salonu do holu głównego prowadziły rozsuwane drzwi, których jedno 

skrzydło było lekko uchylone.

Wąsacz przecisnął się przez nie, a za nim struchlała ze strachu pani Cobb.

W   holu   panował   bałagan   nie   do   opisania.   Qwilleran   skierował   światło   latarki   na 

ogrodzone balustradą schody, dalej na elementy boazerii i rzeźbione dekoracje leżące wzdłuż 

ściany. I nagle, pod schodami…

Pani Cobb krzyknęła:

- On tam jest!

Rzuciła się w stronę drewnianego kloca przygniatającego skulone ciało.

- Boże! Czy on… Czy on…?

- Może po prostu stracił przytomność - wąsacz starał się ją uspokoić. - Odsuń się, a ja 

zobaczę, co mu jest.

Blok z czarnego  orzecha,  przygważdżający ciało  do ziemi,  był  okropnie ciężki.  Z 

wielkim wysiłkiem Qwilleran zdołał go dźwignąć i oprzeć o ścianę.

background image

Pani Cobb wpadła w histerię:

- Boję się, że… O mój Boże! Dlaczego?! Powiedz, dlaczego?!

Qwilleran   oświetlił   twarz   leżącego,   nieruchomą   i   przeraźliwie   bladą.   Iris   Cobb 

szarpała wąsacza za rękaw, krzycząc:

- Czy możesz mi powiedzieć? Czy on oddycha?

- Nie wygląda to najlepiej.

-   Może   po   prostu   przemarzł.   Może   spadł   i   uderzył   się   w   głowę,   i   tak   leżał 

nieprzytomny na tym mrozie…

Chwyciła lodowatą dłoń męża, a następnie nachyliła się nad nim i swoim gorącym 

oddechem zaczęła ogrzewać jego zimne usta i nos.

Nie usłyszeli nawet zbliżających się kroków. Nagle w holu zrobiło się jasno; reflektor 

o olbrzymiej mocy oświetlił ich pochylone sylwetki. Oślepieni spojrzeli w stronę wejścia, 

skąd dobiegł ich szorstki głos:

- Jesteśmy z policji! Co tu robicie?

Pani Cobb wybuchła płaczem:

- Mój mąż jest ranny! Szybko! Zabierzcie go do szpitala!

- Co tu robicie? - powtórzył zniecierpliwiony policjant.

- Nie ma czasu! Nie ma chwili do stracenia! - miotała się w ataku histerii. - Dzwońcie 

po karetkę! Dzwońcie, póki nie jest za późno!

Jeden z policjantów wszedł w strumień światła i pochylił się nad leżącym  ciałem. 

Następnie wstał i pokręcił głową.

- Nieee! Nieee! - zawodziła pani Cobb. - Oni mogą go jeszcze uratować! Na pewno 

potrafią mu pomóc! Trzeba się spieszyć!

- Za późno, droga pani - powiedział cicho policjant, a później zwrócił się do partnera: 

- Zamelduj, że znaleźliśmy denata.

Słysząc te słowa, pani Cobb wydała z siebie rozdzierający krzyk.

- Musimy pojechać na komendę, żebyście złożyli państwo zeznania - poinformował 

policjant.

Qwilleran pokazał mu swoją kartę policyjną.

- Jestem z „Daily Fluxion”.

Policjant kiwnął głową i dodał nieco uprzejmiejszym tonem:

- Czy zechce pan przejechać się z nami do centrum? Detektyw zada panu parę pytań. 

Rutynowe czynności.

Qwilleran troskliwie objął panią Cobb ramieniem.

background image

- Jak nas tu znaleźliście? - spytał policjantów.

- Taksówkarz dał cynk, że dwójka pasażerów wysiadła na rogu Zwinger i Piętnastej… 

Co mu się stało? Spadł ze schodów?

- Na to wygląda. Kiedy nie wrócił na noc do domu, postanowiliśmy…

Iris Cobb znów się rozpłakała.

- Pewnie niósł ten panel - szlochała. - Poślizgnął się… Może źle stanął… Mówiłam, 

żeby nie szedł. Mówiłam!

Odwróciła wykrzywioną cierpieniem twarz w stronę Qwillerana.

- Boże, co ja teraz zrobię?… Co zrobię?… Tak go kochałam! Tak kochałam!

background image

R

OZDZIAŁ

 

TRZYNASTY

Po   odwiezieniu   Iris   Cobb   z   komendy   Qwilleran   powiadomił   o   wypadku   Mary 

Duckworth,   prosząc   ją,   aby   zaopiekowała   się   wdową.   Następnie   udał   się   do   redakcji.   Z 

pobladłą ze zmęczenia twarzą i obwisłymi  wąsami wkroczył  do gabinetu  Archa Rikera i 

rzucił mu na biurko dziesięć kartek maszynopisu.

- Cos’ się stało? - spytał zaniepokojony Arch.

- Miałem kiepski ranek. Wstałem o piątej. Mój gospodarz nie żyje. Biedaczek sfrunął 

ze schodów.

- Cobb nie żyje?

- Plądrował  nocą  opuszczone   domy,  a  kiedy nad  ranem  nie  wrócił,  poszliśmy  go 

szukać. Ja i pani Cobb, ma się rozumieć. Znaleźliśmy go martwego obok schodów. Policja 

zabrała nas na przesłuchanie. Pani Cobb jest zdruzgotana.

- Fatalnie!

- Wszystko to stało się w domu Ellswortha, na Piętnastej.

-   Znam   to   miejsce   -   powiedział   Riker.   -   Takie   wielkie   kamienne   mauzoleum. 

Czterdzieści lat temu Hector Ellsworth był tu burmistrzem.

- Naprawdę? - spytał wąsacz z lekkim rozbawieniem w głosie. - W takim razie można 

to uznać za ostatnią batalię Cobba z magistratem. Wreszcie zamknęli mu usta! Naprawdę, 

zaczynam wierzyć w duchy.

- Jak to wyglądało? Da się o tym coś sensownego napisać?

- Prawdopodobnie był to głupi wypadek. I to podczas plądrowania cudzego domu.

- Plądrowania? Przecież wszyscy chodzą na szaber, nawet Rosie! Nigdzie nie rusza się 

bez łomu.

-  W   takim   razie   powiedz   żonie,   że   w   ten   sposób   zawłaszcza   mienie   należące   do 

miasta. Cobba już raz złapali. Wsadzili do pudła i wlepili spory mandat. Ale on zlekceważył 

tę nauczkę.

- To nie brzmi jak słodka bożonarodzeniowa opowieść, o której marzy szef.

-   Jest   jeszcze   jedna   sprawa   -   powiedział   Qwilleran.   -   Cobb   chciał   urządzić 

gwiazdkową imprezę w Junktown, ale miasto go spławiło. Nie pozwolili mu udekorować 

ulicy, puszczać kolęd, serwować zakąsek. Słowem piętrzyli wszystkie możliwe przeszkody. 

Dlaczego nie mielibyśmy porozmawiać z gośćmi z magistratu, tak aby impreza mogła się 

background image

jednak odbyć w środę po południu? To niewiele, ale przynajmniej jest szansa, że pani Cobb 

poczuje się trochę lepiej.

- Poproszę szefa, by porozmawiał z burmistrzem.

- Rzecz w tym, że tu potrzebna jest zgoda pięciu urzędów. Gdyby tak burmistrz mógł 

jakoś uchylić tę piekielną procedurę.

- Rozumiem. A może byś napisał coś o tej inicjatywie, o bożonarodzeniowej imprezie 

w Junktown? Puścimy to w jutrzejszym numerze. Niech się tam zjawią wszyscy wielbiciele 

staroci. I napisz coś o Cobbie - tylko z sercem!

Qwilleran kiwnął głową. W jego umyśle natychmiast pojawiły się gotowe, okrągłe 

zdania. To będzie panegiryk o człowieku, który starał się zniechęcić wszystkich do siebie. Ale 

w  świecie   zbieraczy  staroci,  gdzie  większość  rzeczy  postawiona   jest  na głowie,  wszyscy 

bardzo   pokochali   zarówno   tego   człowieka,   jak   i   jego   perwersyjne   pragnienie   bycia 

nienawidzonym.

Przed   wyjściem   Qwilleran   wpadł   do   czytelni   „Fluxion”,   aby   poszukać   czegoś   o 

Hectorze Ellsworcie, oraz do kasy po zaległą wypłatę. Dopiero w porze obiadowej wrócił do 

Junktown.

W drzwiach mieszkania państwa Cobb zastał Mary Duckworth, ubraną skromnie, ale 

elegancko. Mimo pozorów żałoby jej twarz promieniowała radością.

- Jak Iris? - spytał.

-   Dałam   jej   środki   uspokajające   i   teraz   śpi.   Pogrzeb   odbędzie   się   w   Cleveland. 

Zarezerwowałam jej bilet na samolot.

- Czy mogę  być  w czymś  pomocny?  Może przyprowadzę  ich kombi.  Pewnie stoi 

jeszcze przed domem Ellswortha. A później odwiozę Iris na lotnisko.

- Jeśli byłbyś tak uprzejmy. Właśnie pakuję jej walizki.

-   Kiedy   się   obudzi,   poinformują   ją,   że   wszystkie   formalności   związane   z 

bożonarodzeniową imprezą są załatwione. Szkoda, że CC. tego nie doczekał.

- Wiem o tym - odrzekła Mary. - Właśnie dzwoniono z biura burmistrza. Ich ludzie 

przyjdą tu po południu omówić szczegóły. A na wieczór zwołałam zebranie antykwariuszy z 

okolicy.

- W „Królestwie Przepukliny”? Mogę przyjść?

- Będziemy zaszczyceni.

- A propos, czy możesz wpaść do mnie na moment? Chciałbym ci coś pokazać.

Kiedy   weszli   do   jego   mieszkania,   koty,   które   leżały   zwinięte   w   kłębek   na   fotelu 

Morrisa, jak na komendę podniosły głowy. Yum Yum błyskawicznie rzuciła się do ucieczki. 

background image

Koko   pozostał   na   stanowisku.   Prężąc   grzbiet   i   strosząc   ogon,   obserwował   uważnie 

nieznajomą. Jego spojrzenia nie można było nazwać wrogim, a jedynie niepochlebnym.

- Czy wyglądam jak ogr? - spytała Mary.

- Koko wyczuł Hepplewhite’a - tłumaczył Qwilleran. - Wie, że masz dużego psa. Koty 

potrafią takie rzeczy wywąchać.

Rzucił płaszcz na łóżko, a kapelusz na sekretarzyk. I wtedy, obok maszyny do pisania, 

zauważył   mały   czarny   przedmiot,   z   daleka   przypominający   zwłoki   małego   ptaszka. 

Zaintrygowany zbliżył się do niego i jął mu się uważnie przyglądać.

- A to co, do licha! Skąd to mogło się tu wziąć?

Mary podeszła do sekretarzyka, aby obejrzeć znalezisko.

- To biżuteria, a ściśle mówiąc, broszka - wyjaśniła.

Qwilleran pogładził wąsy z niedowierzaniem.

- Dziwne rzeczy się tu dzieją. Wczoraj  w tym  samym  miejscu jakiś dobroczynny 

duszek podrzucił mi dolarowy banknot!

Ostrożnie wziął broszkę w palce. Wykonana była z pukla włosów.

- Czy są prawdziwe?

- Jak najbardziej! To biżuteria  pamiątkowa.  Z włosów  zmarłych  robiło się kiedyś 

naszyjniki, bransoletki i inne ozdoby.

- Kto takie ohydztwo zbiera?

- Na przykład  Iris. Ma tego sporą kolekcję. Niektóre  rzeczy zakłada  na specjalne 

okazje.

Qwilleran z odrazą rzucił broszkę na sekretarzyk.

- Usiądź - zwrócił się do Mary - i pozwól, że powiem ci, czego dowiedziałem się o 

domu Ellsworthów, grzebiąc w archiwach „Fluxion”.

Podsunął jej złocone krzesło, przewracając kocią poduszkę na drugą stronę.

- Czy wiedziałaś, że Ellswortłi był kiedyś burmistrzem tego miasta?

- Tak, słyszałam o nim co nieco.

- Zmarł w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat, dorabiając się na stare lata reputacji 

ekscentryka. Był  zbieraczem kompulsywnym.  Nigdy niczego nie wyrzucał. Miał w domu 

dwudziestodwuletnią kolekcję gazet, sznurków i butelek po occie. Były oczywiście i inne, 

cenniejsze zbiory, ale lwia część tych skarbów gdzieś przepadła… Domyślasz się, co chcę 

powiedzieć?

Mary pokręciła przecząco głową.

background image

- Przypuśćmy, że ostatniej nocy ktoś szukał w domu Ellswortha ukrytego skarbu… i 

przypuśćmy, że wtedy właśnie zjawił się tam CC. po orzechową boazerię… i przypuśćmy, że 

tamci sądzili, że Cobb także przyszedł po skarb…

- Czy nie uważasz, że dajesz się zbytnio ponieść fantazji?

- A może Cobb właśnie pod boazerią znalazł to, czego wszyscy szukali? I może wtedy 

nadszedł   morderca   i   zrzucił   go   ze   schodów?   Może   to   fantazje,   ale   w   granicach 

prawdopodobieństwa.

Dziewczyna spoglądała na Qwillerana z rosnącą ciekawością.

- Czy to prawda, co mówił mój ojciec, że od czasu, kiedy pracujesz dla „Fluxion”, 

wytropiłeś już dwa morderstwa?

-   Cóż,   byłem   tylko   pomocnikiem…   to   znaczy   nie   robiłem   tego   sam.   Ktoś   mnie 

instruował.

Qwilleran dotknął dłonią wąsów i rzucił znaczące spojrzenie w stronę Koko. Kocur 

ani na chwilę nie spuszczał z nich oka, przysłuchując się uważnie rozmowie.

- Czy naprawdę sądzisz, że Cobb mógł zostać zamordowany?

- Nie powinno się pochopnie wykluczać takiej możliwości… nawet jeśli policja uznaje 

całe zdarzenie za wypadek. Taki człowiek jak Cobb musiał mieć wielu wrogów.

- Tu się mylisz. Wszyscy wiedzieli, że jego gburowatość to była poza. Chodziło o to, 

aby przyciągnąć jak najwięcej klientów.

Klienci sądzą, że im sklep czystszy, a sprzedawca bardziej uprzejmy, tym drożej sobie 

liczy.

- Może masz rację. I dlatego motyw ze skarbem Ellsworthów wydaje mi się całkiem 

prawdopodobny.

Mary wstała i podeszła do okna.

- Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie - powiedziała po chwili milczenia - ale kiedy 

CC. wychodził późnymi wieczorami na szaber, nie zawsze trafiał do opuszczonych domów.

- Przypuszczasz, że prowadził podwójne życie?

- Nie przypuszczam, ale wiem.

- Kto to był?

Mary milczała przez chwilę, jakby wahając się, czy wyjawić Qwilleranowi tajemnicę.

- To jedna z trzech siostrzyczek.

Qwilleran chrząknął znacząco.

- Zdaje się, że wiem, która.

background image

-   To   klasyczna   nimfomanka   -   powiedziała   Mary,   parny   przed   siebie   zimnym, 

porcelanowym wzrokiem.

- Czy Iris coś podejrzewa?

- Nie sądzę. Ona jest krótkowzroczna pod wieloma względami.

- A ty skąd o tym wiesz?

- Pani Katzenhide mieszka w tym samym apartamentowcu co jego kochanka. Często 

widywała CC, jak późnym wieczorem przemyka się do jej mieszkania. Jak się domyślasz, nie 

chodził tam, aby dyskutować o sygnaturach na angielskich srebrach.

Qwilleran przyglądał się twarzy Mary Duckworth. W jej oczach dostrzegł nieznany 

dotąd, radosny błysk.

- Czy coś się stało, Mary? - zapytał. - Tak się zmieniłaś na twarzy.

Uśmiechnęła się radośnie.

- Czuję się, jakby w moim spowitym chmurami życiu nagle zaświeciło słońce.

- To znaczy?

- Nie mogę ci teraz powiedzieć. Lepiej już wrócę do Iris. Za moment powinna się 

obudzić. W takim stanie ani na moment nie powinna zostać sama.

Kiedy wyszła, Qwilleran jeszcze raz obejrzał broszkę, a potem spojrzał pytająco w 

stronę Koko, który właśnie, w dowód łaski, pozwolił, aby Yum Yum umyła mu ucho.

- No dobra, Koko, zabawa skończona. Skąd to masz?

Kocur usiadł i zmrużył niewinnie oczy.

- A więc to tak! Ty stary paserze! Założę się, że znalazłeś broszkę i kazałeś Yum Yum 

ją   przynieść.   A   teraz,   kiedy   odkryłem   twój   niecny   postępek,   zaprowadź   mnie   do   swego 

skarbca.

Koko wstał, przeciągnął się i powoli, z godnością wymaszerował z pokoju, prowadząc 

Qwillerana do łazienki.

- Banknot i broszka były pod wanną? - spytał wąsacz.

- Miau! - miauknął Koko, jakby chciał rzec: „Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam”.

Qwilleran klęknął i zajrzał pod wannę, ale przenikliwy ból w kolanie zmusił go do 

zaniechania poszukiwań.

- Założę się, że od pół wieku nikt nie ścierał tu kurzu - rzucił w stronę Koko, który 

siedział w kuwecie z zatroskaną miną, nie zwracając na nic i na nikogo uwagi.

Wkrótce potem Qwilleran udał się do domu Ellsworthów, aby zabrać stamtąd kombi, a 

przy okazji samemu powęszyć. Obejrzał ślady opon na śniegu i dokładnie zbadał zakurzoną 

background image

podłogę i ściany domu oraz zagracające go rupiecie, szukając odpowiedzi na pytanie,  co 

mogło się wydarzyć zeszłej nocy.

Na szczęście wszystkie powierzchnie pokryte były białym gipsowym pyłem. Ciemne 

smugi na podłodze wskazywały,  że ciągnięto po niej jakieś wielkie i ciężkie przedmioty. 

Siady nakładały się na siebie, tworząc niewyraźny palimpsest, ale gdzieniegdzie widać je było 

całkiem wyraźnie. Były to odciski traktorów na podeszwach, młotka z pazurem, łap jakiegoś 

zwierzęcia i arabeskowy wzór, jakby zrobiony piórkiem. (Qwilleran wyobrażał sobie, że takie 

ślady może zostawiać merdający psi ogon). Wąsacz zauważył też punktowe ślady zostawione 

w regularnych  odstępach, jakby ktoś chodził po domu Ellswortha o kulach. Najwyraźniej 

rezydencja   dawnego   burmistrza   była   miejscem   wycieczek   wszystkich   antykwariuszy   z 

Junktown. Dawne ślady były słabo widoczne, te najświeższe przykrywała ledwo dostrzegalna 

warstewka gipsu.

Na   stosie   gruzu   Qwilleran   znalazł   łom   i   latarkę   Cobba.   Następnie   zaczął   badać 

schody. Gipsowy pył na stopniach był kompletnie zatarty, ale na półpiętrze dostrzec można 

było   ślady   trzech   rodzajów   butów.   Rzecz   jasna   trudno   było   powiedzieć,   kiedy   zostały 

zrobione i czy pochodzą z tego samego czasu. Były jednak wyraźne, a więc stosunkowo 

świeże.

Wąsacz   wyjął   z   kieszeni   złożoną   kartkę   i   naszkicował   odciski   podeszew.   Jedna 

podeszwa była w romby, druga w kratkę, a trzecia w maleńkie kropki. Podeszwa kaloszy 

Qwillerana ozdobiona była wzorem w małe kółka.

Badanie śladów  opon nic nie wniosło do śledztwa.  Na ich podstawie trudno było 

określić,   ile   samochodów   parkowało   ostatnimi   czasy   na   podwórku.   Zamarznięte   ślady 

krzyżowały się ze sobą, tworząc plątaninę nie do rozszyfrowania.

Kiedy Qwilleran wsiadł wreszcie do samochodu i ruszył w stronę bramy, zauważył, że 

na   miejscu,   gdzie   stał   jego   wóz,   pozostał   szary   prostokąt,   kontrastujący   z   bielą   śniegu 

leżącego naokoło. Co więcej, obok niego Qwilleran zauważył drugi podobny prostokąt. A 

więc   niedzielnego   wieczora,   zanim   spadł   śnieg,   parkowały   tu   dwa   samochody.   Wąsacz 

wyskoczył z wozu, dziękując w duchu Mary Duckworth za srebrną miarkę, i zmierzył długość 

oraz   szerokość   drugiego   z   prostokątów.   Był   krótszy   od   śladu   pozostawionego   przez 

samochód Cobba, a jedna z jego krawędzi nie była do końca prostokątna, tak jakby z jednej 

strony śnieżyca podwiewała pod karoserię.

Qwilleran zdawał sobie sprawę, że na razie nie ma się czym ekscytować. Nawet jeśli 

znajdzie właściciela drugiego samochodu, nie ma żadnych dowodów, że przyczynił się on do 

śmierci Cobba. Niemniej jednak samo śledztwo wprawiało go zawsze w dobry nastrój, więc 

background image

opuszczał   dom   Ellsworthów   z   uczuciem   satysfakcji.   Wiedziony   jakimś   nieokreślonym 

przeczuciem, cofnął się jeszcze na podwórze, by zabrać do domu dwa znaleziska Cobba: 

marmurowy kominek i poczerniały od brudu żyrandol.

Gdy wrócił, odwiózł panią Cobb na lotnisko.

- Nawet nie mam nic czarnego do ubrania - skarżyła się po drodze. - CC. zawsze 

chciał, bym chodziła w jaskrawych ciuchach. Szczególnie lubił różowy.

Siedziała skurczona na tylnim siedzeniu, w tanim płaszczu z podszewką ze sztucznego 

futerka, niedzielnym kapeluszu, który wkładała, idąc do kościoła, i dwoma parami okularów 

zwisającymi na tasiemce.

- Może kupisz coś w Cleveland - pocieszał ją Qwilleran. - Naturalnie jeśli uważasz, że 

to konieczne. Ktoś tam na ciebie czeka? Krewni? Znajomi?

- Szwagier, no i Denis, jeśli już przyleciał z St. Louis.

- Denis to twój syn?

- Tak.

- Co porabia w St. Louis?

- Pół roku temu skończył studia, a teraz pracuje.

- Lubi antyki?

- Czy lubi? On ich nie cierpi! Jest architektem.

Niech sobie pogada, pomyślał Qwilleran, to jej dobrze zrobi.

- Ile ma lat?

- Dwadzieścia dwa.

- Kawaler?

- Zaręczony. Z bardzo miłą dziewczyną. Chciałam dać im trochę starego srebra na 

Gwiazdkę, ale Denis musi mieć wszystko nowe… Boże, o mały włos, a bym zapomniała! 

Mam prezenty dla listonosza i pana, który rozwozi mleko. Za zegarem w kuchni są dwie 

koperty z kartką świąteczną i pieniędzmi. Czy mógłbyś im je wręczyć? Pewnie nie wrócę tak 

prędko. W górnej szufladzie skrzyni empire znajdziesz małe świąteczne paczuszki dla Koko i 

Yum Yum. Aha, i powiedz Benowi, że zrobię mu jego ulubione ciasto nasączane bourbonem, 

jak tylko wrócę… z Cleveland.

- Nigdy go nie jadłem. Jak się je robi? - spytał Qwilleran, starając się podtrzymać 

rozmowę.

- Mąka, jaja, orzechy włoskie, szklanka bourbona i gotowe.

- I tak nic nie przebije wczorajszych kokosanek.

background image

-   To   były   ulubione   ciastka   CC.   -   powiedziała   i   umilkła,   patrząc   przed   siebie 

niewidzącymi oczyma.

background image

R

OZDZIAŁ

 

CZTERNASTY

Kiedy Qwilleran  wrócił z  lotniska,  przed domem  ujrzał  ćwierćtonowego  fotografa 

„Fluxion” pakującego się do volkswagena.

- Tiny! - krzyknął. - Udało się?

- Byłem w pięciu miejscach - odpowiedział Tiny. - Wypstrykałem sześć rolek. Chyba 

starczy, nie?

-   Przyszedł   mi   do   głowy   jeszcze   jeden   pomysł.   Masz   przy   sobie   szerokokątny 

obiektyw?   Mógłbyś   sfotografować   moje   mieszkanie.   Aby   pokazać,   jak   ludzie   żyją   w 

Junktown.

Schody zajęczały żałośnie pod fotografem, który wspiął się za wąsaczem na górę. Na 

widok   olbrzyma   obwieszonego   sprzętem   Yum   Yum   czmychnęła   w   najdalszy   kąt.   Koko 

zachował spokój i obserwował przybysza z wyraźną wyższością.

Tiny ze zgrozą rozejrzał się po pokoju.

- Jak możesz żyć w tym śmietniku?

- Można się przyzwyczaić.

- Czy to łóżko? Wygląda jak pogrzebowa barka na Nilu. A kto to ten zakonserwowany 

przyjemniaczek nad kominkiem? Wiesz, ci antykwariusze to zwyczajni nekrofile i rabusie 

grobów.   Jeden   gość   kazał   mi   fotografować   zdechłego   kota.   A   trzy   babki   sprzedające 

zardzewiałe puszki chciały mi wcisnąć pogrzebową biżuterię z inkaskich grobów.

- Po prostu jesteś uprzedzony - powiedział Qwilleran.

Po   trzech   dniach   pobytu   w   Junktown   pouczał   Tiny’ego,   jakby   sam   całe   życie 

pasjonował się antykami. To cecha nader częsta u dziennikarzy.

- Antyki mają duszę, mają swoją biografię, zupełnie jak ludzie. Weźmy tę półkę na 

książki. Patrzysz na nią i myślisz, gdzie wcześniej stała, kto ją posiadał, jakie książki na niej 

trzymał,   jakaż   dłoń   polerowała   ten   mosiądz.   Angielskiego   kamerdynera?   Poety   z 

Massachusetts? A może nauczyciela z Ohio?

- Wszyscy jesteście bandą nekrofilów! - wykrzyknął Tiny. - O proszę, nawet ten kot!

I wskazał ręką na Yum Yum, która wyłoniła się zza sekretarzyka, niosąc w pyszczku 

zdechłą mysz.

- Wypluj natychmiast to paskudztwo! - krzyknął wąsacz, tupiąc nogą.

Kotka położyła łup na środku pokoju i ruszyła na dalsze łowy. Qwilleran wziął szare 

truchełko na gazetę, wrzucił do sedesu i spuścił wodę.

background image

Kiedy   Tiny   wyszedł,   wąsacz   siadł   przy   maszynie   do   pisania.   Dookoła   panowała 

nienaturalna cisza. Koty drzemały, radio w mieszkaniu Cobbów nie grało, Ben wałęsał się po 

dzielnicy, a „Rupieciarnia” stała zamknięta. Wtem rozległ się natarczywy dzwonek do drzwi.

Na ganku stał jakiś człowiek - o przeciętnej twarzy, przeciętnej tuszy, w przeciętnej 

kurtce.

-   Przepraszam,   że   przeszkadzam.  Jestem   Hollis   Prantz.  Mam   na   tej   ulicy   sklep. 

Właśnie usłyszałem smutne wieści o moim przyjacielu CC. Cobbie.

Qwilleran skinął głową, przybierając odpowiednio zatroskany wyraz twarzy.

- Paskudny moment na śmierć - zauważył Prantz. - Słyszałem również, że pani Cobb 

wyjechała z miasta.

- Poleciała do Cleveland na pogrzeb.

- Szkoda, bo przyszedłem w pewnej sprawie. CC. odłożył dla mnie stare odbiorniki 

radiowe, więc jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, jutro ulżyłbym temu i tak już ponad 

miarę zagraconemu domowi i zabrałbym je do siebie. Proszę wierzyć, pani Cobb bardzo by 

się ucieszyła. W takich chwilach liczy się każda pomoc.

- Rozumiem, że chciałby pan teraz rzucić na nie okiem - powiedział wąsacz, kierując 

gościa ku „Rupieciarni”.

- Ależ ich nie ma w sklepie! Nieodżałowany Cobb powiedział mi, że trzyma je w 

swoim mieszkaniu.

Qwilleran zamyślił się, gładząc wąsy.

- Dobra - powiedział po chwili - chodźmy zatem na górę. Pomogę panu szukać.

- Ach, proszę się nie kłopotać! Poradzę sobie.

I pan Prantz wielkimi susami popędził na górę.

- Ależ pomogę z przyjemnością - nalegał wąsacz, starając się nadążyć za gościem i 

jednocześnie   przyjrzeć   się   jego   podeszwom.   Nie   spuszczał   Prantza   z   oczu,   gdy   ten 

przeszukiwał szafę na ubrania, szafkę pod oknem, garderobę.

- Słuchaj, przyjacielu. Czuję się podle, zajmując twój czas. Wiem, że jesteś cholernie 

zajęty. Mówiono mi, że piszesz serię artykułów o Junktown.

- Nie ma problemu - odparł Qwilleran. - Cieszę się, że nadarzył  się pretekst, aby 

rozprostować nogi.

Wzrok   gościa   błąkał   się   po   pokoju,   ale   wciąż   wracał   do   aptekarskiego   stolika   z 

malutkimi  szufladkami. Na jego blacie stał świecznik, wypchana sowa, blaszane pudełko, 

jakieś koperty i spracowane radio Cobba.

background image

- To był stary sprzęt, jeden z pierwszych modeli - wyjaśnił zrezygnowany Prantz. - 

Obudowa jak ul, w środku kryształ. Rzadka rzecz… Przykro mi, że tak pana fatygowałem.

-   Żadna   to   fatyga.   Wybiorę   się   do   pana   z   rewizytą   -   uśmiechnął   się   Qwilłeran, 

odprowadzając go do drzwi wyjściowych.

- Zapraszam! Mój sklep różni się od całej reszty. Ale bardzo potrzebna mu reklama.

Uwagę wąsacza znów pochłonęło obuwie Prantza.

- Proszę mi powiedzieć, gdzie można kupić takie buty? Bardzo mi się podobają.

- Ach, są stare i już nie pamiętam, skąd je mam - odpowiedział gość. - Ale w sklepach 

jest takich na pęczki.

- A podeszwy mają dobre? Nie ślizgają się?

- Raczej  nie. Choć traktory na podeszwach trochę już się starły.  Tak więc Prantz 

opuścił   dom   państwa   Cobbów,   nie   zaspokajając   ciekawości   wąsacza.   Po   jego   wyjściu 

Qwilleran zadzwonił do Mary Duckworth.

- Wiesz coś o Hollisie Prantzu? - spytał.

-   Niewiele.   Jest   tu   nowy.   Sprzedaje   dawne   maszyny,   radia,   wszystko,   co   stare   i 

związane z techniką.

-   Pierwszego   dnia   przechodziłem   koło   jego   sklepu.   Wyglądał   jak   punkt   naprawy 

telewizorów.

- Facet znany jest ze swoich dziwnych teorii.

- Jakich teorii?

- Dotyczących jakiejś „sztucznie przyspieszonej starości”. Szczerze mówiąc, dotąd nie 

wiem, czy to geniusz, czy tylko psychol.

- Przyjaźnił się z państwem Cobb?

- Stara się zaprzyjaźnić z każdym. Stara się aż nazbyt. A dlaczego pytasz?

- Prantz przed chwilą stąd wyszedł. Zaprosił mnie do siebie - odpowiedział wąsacz. - 

A tak przy okazji, czy kiedykolwiek byłaś w domu Ellswortha?

- Nie, ale wiem, który to budynek. Styl włoski, piaskowiec, na Piętnastej Ulicy.

- A kiedy chodzisz na szaber, zawsze zabierasz ze sobą Hepplewhite’a?

-   Na   szaber?!   Nigdy   nie   chodziłam   na   szaber.   Interesuje   mnie   tylko 

osiemnastowieczna Anglia.

Po rozmowie z Mary Qwilleran postanowił odszukać Koko.

- Choć do mnie, staruszku! - zwrócił się w nieokreślonym kierunku. - Jest robota do 

wykonania.

background image

Koko nie dawał znaku życia. Wąsacz zauważył,  że Yum Yum patrzy znacząco w 

stronę   trzeciej   półki   regału   z   książkami.   Domyślił   się,   że   Koko   skrył   się   za   biografiami 

wielkich ludzi. Tam Qwilleran ujrzał go po raz pierwszy - między monografią o van Goghu i 

biografią Leonarda da Vinci.

Wyciągnął kota zza rzędu książek i pokazał mu plątaninę skórzanych pasków i białej 

tasiemki.

- Pamiętasz jeszcze, co to jest?

Qwilleran nie zakładał Koko smyczy od wczesnej jesieni, kiedy to kot uratował mu 

życie. Użył do tego właśnie czterech metrów nylonowej tasiemki, która normalnie służyła 

jako smycz. Teraz Koko spokojnie pozwolił sobie założyć obróżkę na szyję i zapiąć skórzane 

paski na brzuchu. Kot mruczał, a jego ciało aż dygotało w oczekiwaniu dalszych wydarzeń.

- Zostawimy Yum Yum, aby pilnowała domu - poinformował kocura wąsacz. - A sami 

pobawimy się w psa tropiącego i detektywa.

Ale kiedy tylko otworzył drzwi mieszkania, Koko wskoczył jak królik na stertę mebli 

stojących na końcu korytarza i zanim Qwilleran zdążył  pociągnąć za nylonową tasiemkę, 

wcisnął się między oparcie a siedzisko krzesła, zanurkował pod skrzynią, zrobił błyskawiczną 

rundkę  wokół  kołowrotka  i w   rezultacie  zaplątał   smycz   w  rodzaj  gordyjskiego  węzła.   A 

następnie, uwolniony od zbędnych obowiązków, zajął się obwąchiwaniem iglicy.

- Myślisz, że jesteś taki mądry, co? - cedził przez zęby Qwilleran, usiłując wyplątać 

smycz i wydobyć zza mebli upartego kocura.

Gdy wreszcie mu się ta sztuka udała, zaniósł prychającego i wrzeszczącego kota do 

mieszkania państwa Cobb.

- Tu będziemy szukać. Co sądzisz o tym pomyśle?

Koko dokładnie obwąchał orientalny dywan, zanim postawił na nim łapę. Następnie, 

ku zadowoleniu Qwillerana, pomaszerował prosto do aptekarskiego stolika, zatrzymując się 

po drodze przy miedzianym wiaderku na węgiel, aby otrzeć o nie grzbiet. Potem dał susa na 

krzesło, z krzesła na blat i jął dokładnie obwąchiwać leżącą na stoliku kopertę.

- Masz coś ciekawego? - ożywił się Qwilleran.

Niestety w rozpieczętowanej kopercie znalazł tylko rachunek telefoniczny.

Następnie Koko, stojąc na tylnich łapach, przystąpił do badania dwudziestu czterech 

aptekarskich szufladek z porcelanowymi uchwytami. O jedną z nich otarł swój pyszczek; koci 

kieł  zahaczył   o  uchwyt,  który wydał   cichutki  dźwięk.   Qwilleran  szybko  wyjął   wskazaną 

szufladkę, gdzie znalazł drewnianą sztuczną szczękę i nic ponadto. Czuł się nieco niezręcznie, 

robiąc   to   nielegalne   przeszukanie,   ale   postanowił   pójść   za   ciosem.   Otworzył   więc   resztę 

background image

szufladek, gdzie znalazł wygięte srebrne łyżki, jakieś stare okulary, zaśniedziałą biżuterię i 

parę bransoletek z ludzkich włosów. Większość szufladek była pusta.

Kiedy   tak   przeglądał   ich   zawartość,   przed   jego   oczyma   przeleciało   ptasie   piórko. 

Koko zdołał wspiąć się na górę i teraz ocierał się o wypchaną sowę.

- Mogłem się domyślić! - powiedział Qwilleran z wyraźną naganą. - Już stąd złaź! 

Zostaw w spokoju tego ptaka!

Koko zeskoczył  na podłogę i ruszył ku drzwiom wyjściowym,  prowadząc za sobą 

wąsacza.

- Jestem rozczarowany twoją postawą - powiedział Qwilleran z wyrzutem w głosie. - 

Zwykle byłeś dobry w te klocki. No cóż, sprawdźmy jeszcze na górze.

CC. urządził strych tak, by przypominał stodołę z czasów Dzikiego Zachodu. Ściany 

obił starymi wypłowiałymi deskami, wieszając na nich lampy naftowe, stołeczki do dojenia i 

inne rolnicze akcesoria. Na stoliku w rogu stał cielak z papier mâché, zapewne ozdoba sklepu 

mięsnego z dziewiętnastego stulecia. Obok, na wiązce siana, przycupnęła wypchana kura.

Na środku pomieszczenia  ustawiono w podkowę kilka  nadzwyczaj  zdezelowanych 

siedzeń.   Qwilleran   z   fascynacją   przyglądał   się   ich   spektakularnemu   kalectwu: 

pokrzywionemu   metalowemu   krzesłu,   Windsorowi   bez   dwóch   szczebelków,   bujanemu 

fotelowi na werandę z jednym oparciem oraz innym meblom w różnym stadium rozkładu. 

Kiedy tak oglądał te wraki, Koko zaczaił się na białą kwokę siedzącą w gnieździe.

Wąsacz szarpnął za smycz.

- Naprawdę nie wiem, co się z tobą dzieje! - zbeształ kota. - Najpierw gołębie, potem 

sowa, a teraz ta kura! Muszę dawać ci mniej drobiu. No choć, idziemy!

Koko popędził na dół i zaczął szturmować drzwi mieszkania, zza których dobiegało 

rozpaczliwe miauczenie Yum Yum.

- Wykluczone! Jeszcze nie skończyliśmy węszyć. Zostało nam jedno miejsce. Tylko 

tym razem podejdź do rzeczy bardziej profesjonalnie.

Mieszkanie   Bena   był   zagracone   meblami   ustawionymi   bez   ładu   i   składu.   Niemal 

każdy centymetr powierzchni był zajęty, a najróżniejsze graty i śmieci piętrzyły się aż po 

sufit.   Długi,   robiony   na   drutach   szalik   zwisał   z   żyrandola,   a  jego  brudne   frędzle   niemal 

sięgały podłogi. Na stołach, krzesłach, wieszakach i kloszach lamp leżały słynne czapki Bena, 

wśród nich jedwabny cylinder i czapka Świętego Mikołaja.

Rozkład   mieszkania   Bena   był   taki   sam   jak   Qwillerana,   jeśli   nie   liczyć   wykuszu. 

Wąsacz rozejrzał się po pokojach, jednym uchem łowiąc każdy, choćby najmniejszy dźwięk. 

Lada chwila mógł nadejść Ben. Tak jak się spodziewał, w kuchni piętrzyły się niepozmywane 

background image

naczynia, a wanna w łazience aż poczerniała od brudu. W garderobie, którą od podłogi do 

sufitu   zawalały   najróżniejsze   pudła,   Qwilleran   próbował   znaleźć   buty,   ale   najwyraźniej 

jedyną parę Ben miał na sobie.

- Marnujemy tu czas - burknął i skierował się ku drzwiom.

Jakby od niechcenia wyrwał z kapelusza Bena swoje czerwone pióro i zabrał ze sobą.

- Nic mi dzisiaj nie pomogłeś - rzucił w stronę kota, szarpnąwszy lekko za smycz. - 

Żałuję, że cię ze sobą zabrałem. Zaprzepaściłeś swój talent.

A Koko siedział na środku pokoju, bawiąc się frędzlami szalika Bena.

background image

R

OZDZIAŁ

 

PIĘTNASTY

Kiedy   nadszedł   czas   spotkania   w   „Królestwie   Przepukliny”,   Qwilleran,   kulejąc, 

wdrapał się na drugie piętro. Stłuczona noga, mimo że powoli wracał do zdrowia, wieczorem 

wciąż dawała mu się we znaki.

Antykwariusze   siedzieli   w   kółku.   Zanim   przyjrzał   się   twarzom,   wąsacz   dokładnie 

obejrzał   ich   buty:   aksamitne   kozaczki,   zamszowe   trzewiki,   ortopedyczny   usztywniacz, 

wysokie, nienagannie białe trzewiki, gumiaki i kalosze. Wszedłszy na górę, goście nie zdjęli 

ani palt, ani obuwia, co stanowiło dla Qwillerana niemiłe rozczarowanie.

Usiadł   na   pierwszym   z   brzegu   wolnym   miejscu   -   kościelnym   tronie   z   dziurawą 

poduszką, między zabandażowaną stopą Cluthry a kulami Russa Patcha.

- Mógłby ktoś pomyśleć, że czekamy na autobus do Lourdes - powiedział rudzielec, 

pochylając się w stronę Qwillerana. - Co się i: panu stało?

- Przysypała mnie śnieżna lawina.

- Myślałam, że nie dam rady się tu wspiąć. Ale chęć zobaczenia się z panem dodała mi 

skrzydeł.

I dziewczyna puściła do Qwillerana oko.

- Zdjęcia zrobione?

- Zrobione. Ale ten fotograf to kawał chłopa!

- Coś zbił?

- Tylko mały kufelek.

-   My,   dziennikarze,   zawsze   wysyłamy   słonie   do   sklepów   z   porcelaną   -   wyjaśnił 

Qwilleran.

Jego uwagę bez reszty pochłaniały podeszwy zgromadzonych antykwariuszy. Jak na 

złość jednak stopy wszystkich były jakby przytwierdzone do podłogi. Zwrócił się więc do 

Russella Patcha:

- Piękne buty. I do tego białe. Pewnie niełatwo było je znaleźć?

- Musiałem dać je do przeróbki - wyjaśnił Patch i wyprostował zdrową nogę, aby 

lepiej zaprezentować swoje obuwie.

-   Oho   ho!   I   nawet   podeszwy   w   tym   samym   kolorze!   -   wykrzyknął   Qwilleran,   z 

satysfakcją gładząc wąsy. - A te kule to pewnie nie pomagają w szaberku, co?

- Jakoś daję sobie radę. Zresztą już wkrótce nie będę ich potrzebował.

- A coś pan znalazł w domu Ellswortha?

background image

- Dałem sobie spokój. Zanim  się zorientowałem,  ktoś gwizdnął  stamtąd  kuchenne 

szafki. A tylko one mnie interesowały.

Kłamią jak najęci, pomyślał Qwilleran. Wszyscy antykwariusze to łgarze. Aktorzy 

niezdolni odróżnić fantazję od rzeczywistości.

- A co pan robi z tymi szafkami?

- Te naprawdę stare nadają się idealnie na obudowy do głośników, zwłaszcza jak się je 

wykończy w rustykalnym stylu. Mam całą ścianę zastawioną takim sprzętem, wszystko warte 

jakieś dwadzieścia tysięcy. Trzydzieści sześć kolumn. Lubi pan muzykę? Mam na taśmach 

dosłownie wszystko. Opery, symfonie, muzykę kameralną, jazz…

-   Musiał   pan   wydać   na   to   fortunę   -   zauważył   Qwilleran,   którego   zafrapowała 

rozrzutność Patcha.

- Sztuka jest bezcenna! Wpadnie pan do mnie któregoś wieczora, to puszczę panu parę 

świetnych nagrań. Mieszkam nad sklepem.

- Cały dom należy do pana?

- Tak się jakoś złożyło. Z początku go wynajmowałem, ale zainwestowałem tak dużo 

w   przeróbki,   to   znaczy   ja   i   mój   partner,   że   postanowiłem   go   kupić.   Aby   nie   stracić 

zainwestowanego czasu i pieniędzy.

Qwilleran   zaniechał   jednak   dalszej   rozmowy,   bo   zjawiła   się   Mary   Duckworth,   w 

krótkiej   spódniczce   w  błękitną   kratkę.   Usiadła  na  kuchennym  krześle   z  czasów  Warrena 

Hardinga, zakładając nogę na nogę. Po raz pierwszy Qwilleran miał okazję podziwiać jej 

kolana. Sam uważał się za konesera tego detalu kobiecego ciała i musiał stwierdzić, że kolana 

panny Duckworth są wręcz idealne. Szczupłe i zgrabne, posiadały po bokach dwa delikatne 

dołeczki, których widok elektryzował jego wąsy.

- O Boże! I ona tutaj! - szepnął mu do ucha niski kobiecy głos. - Proszę ją trzymać ode 

mnie z daleka. Może chcieć mi złamać drugą nogę.

Kształtne piersi rudzielca falowały w uniesieniu.

- To ona tak mnie załatwiła! Specjalnie zrzuciła mi na stopę żelazną urnę.

- Mary?

-   Ta   kobieta   jest   zdolna   do   wszystkiego!   -   syknęła   sąsiadka   Qwillerana   przez 

zaciśnięte zęby. - Ona nie pasuje do Junktown. Jej sklep także. Z takim towarem i takimi 

cenami powinna wynieść się do centrum.

Wkrótce zjawił się Ben Nicholas, witany ogólnym aplauzem.

Ben pełnił na dole funkcję odźwiernego i teraz, kiedy wszyscy już byli w komplecie, 

mógł dołączyć do reszty antykwariuszy. Zebranie się rozpoczęło.

background image

Na wstępie Sylvia Katzenhide przedstawiła plan środowej imprezy.

- Miasto planuje zamknąć ruch uliczny na długości czterech przecznic i udekorować 

latarnie plastikowymi  aniołkami. Nie będą to bożonarodzeniowe cherubinki, bo te już się 

skończyły, ale aniołki wielkanocne w kolorze różowym. Kolędy śpiewać będzie chór przy 

Wydziale Zdrowia.

- Uważam, że na czas imprezy powinniśmy otworzyć „Rupieciarnię” - zabrał głos 

Qwilleran. - W końcu ta impreza to dziecko pana Cobba. Mogę przez parę godzin dopilnować 

tego interesu.

- Jesteś taki słodki! - szepnęła Cluthra, ściskając mu ramię. - Ja i moje siostry na 

pewno ci pomożemy. Będziemy się zmieniać.

Ktoś rzucił pomysł, aby przesłać pocztą kwiatową wieniec na pogrzeb CC. I właśnie 

kiedy rozpoczęto zbieranie składki na ten cel, rozległ się piekielny hałas. Piętro niżej ktoś na 

cały regulator nastawił radio z rozrywkową muzyką - głośną, jazgotliwą, prostacką. Przez 

parę sekund siedzieli jak zahipnotyzowani, aż w jednej chwili wszyscy zaczęli mówić, jeden 

przez drugiego.

- Co to?

- Skąd ta muzyka?

- Czy ktoś jest na dole?

- Wszyscy są na górze!

- Gdzie to radio?

- Ktoś jest piętro niżej!

- Ale kto, do licha?

- Jak wszedł?

- Przecież drzwi są zamknięte na klucz!

- Nie ma co gadać, tylko trzeba zejść na dół - rzucił Qwilleran, zrywając się z fotela.

Chwycił   drewniany   młot   wiszący   na   ścianie   i   ruszył   wąskimi   schodami   na   dół, 

utykając na lewą nogę. Za nim podążyła reszta mężczyzn: Russ zbrojny w swoje kule i Ben z 

widłami w dłoniach.

Hałas dobiegał z mieszkania państwa Cobb. Drzwi na korytarz były otwarte. W środku 

panowała ciemność.

Qwilleran wszedł do środka i namacał kontakt. Jasne światło zalało salon państwa 

Cobb.

- Kto tam?! - krzyknął wąsacz, mimowolnie naśladując ton policjanta spotkanego w 

domu Ellswortha.

background image

Żadnej   odpowiedzi.   Ze   stojącego   na   aptekarskim   stoliku   radia   płynęły   dźwięki 

tandetnego szlagieru.

Przetrząsnęli   mieszkanie,   sprawdzając   każdy   jego   zakamarek   (wystraszony   Ben 

przezornie trzymał się z tyłu), ale nic nie znaleźli.

- Nikogo tu nie ma - powiedział Qwilleran.

- Może to radio z budzikiem - zastanawiał się głośno Russ.

- Ja tu żadnego budzika nie widzę - mruknął wąsacz, wyłączając odbiornik.

Zauważył,   że   papiery   na   blacie   były   porozrzucane,   kubek   na   długopisy   i   ołówki 

przewrócony. Z podłogi podniósł rachunek telefoniczny, notes z adresami i szare pióro.

Dopiero kiedy mężczyźni, cali i zdrowi, wyszli z mieszkania państwa Cobb, kobiety 

odważyły się zejść na dół.

- Jeśli to człowiek, to którędy zdołał wejść? - zastanawiała się Cluthra.

- Co to było? Czy ktoś z was może mi na to pytanie odpowiedzieć?

- To tylko radio - uspokajał Russ. - Samo się włączyło.

- Ale w jaki sposób?

- Tego, niestety, nie wiem - Qwilleran rozłożył ręce w geście bezradności, choć… 

miał już pewną hipotezę.

Kiedy   goście   rozeszli   się   do   domów,   a   Ben   Nicholas   udał   się   na   cowieczorną 

nasiadówkę do baru „Pod Lwim Ogonem”, Qwilleran wrócił do siebie, aby rozmówić się z 

kotami.  Yum  Yum  siedziała  na lodówce.  Jej  oczy błyszczały,  a uszy postawiła  w  szpic. 

Wszystko to bardzo podejrzane, pomyślał wąsacz. Koko pił wodę z miseczki. Jego ogon leżał 

na ziemi, jak zawsze, kiedy kocur był bardzo spragniony.

- W porządku, Koko - odezwał się Qwilleran. - Teraz powiedz mi, jak to zrobiłeś. 

Działacie w jednej drużynie z Mathildą?

Koko nie przerywał picia, ale czubek jego ogona poruszył się nieznacznie.

Qwilleran chodził po mieszkaniu, starając się racjonalnie wytłumaczyć  wydarzenia 

ostatniej  godziny.  Wiedział,  że Koko z łatwością mógł  włączyć  radio, choćby pocierając 

brodą o gałkę. Ale jak do licha ten koci Houdini wydostał się z mieszkania? Wąsacz odsunął 

łóżko-gondolę,   szukając   otworu   między   podłogą   a   ścianą,   przez   który   mógłby   się 

prześlizgnąć kocur. Sprawdził, czy w łazience nie ma żadnych małych drzwiczek (hydraulicy 

z początku wieku lubowali się w takich drzwiczkach). W kuchni, tuż pod sufitem, obejrzał 

okno wychodzące na korytarz. Koty mogłyby z łatwością wydostać się przez nie na wolność, 

gdyby było otwarte. Okno było jednak zamknięte na haczyk.

Zadzwonił telefon.

background image

- Qwill - powiedział w słuchawce ciepły głos Mary. - Czy robisz coś z tym stłuczonym 

kolanem? Dziś wieczorem miałam wrażenie, że strasznie cierpisz.

- Przykładałem zimne kompresy na opuchlinę.

- To na nic. Potrzebujesz lampy na podczerwień. Mam taką w domu. Mogę ci ją 

podrzucić.

- Świetnie! Naprawdę wielkie dzięki, chętnie skorzystam.

Przygotowując się na sesję z lampą na podczerwień, Qwilleran włożył letnie szorty z 

zeszłych wakacji i podziwiał siebie w wysokim lustrze przebieralni, wciągając brzuch i prężąc 

pierś.   Zawsze   sądził,   że   w   szkockiej   spódniczce   wyglądałby   szałowo.   Nogi   miał   proste, 

muskularne, umiarkowanie owłosione, w sam raz, aby podkreślić męskość, lecz nie na tyle, 

by przywodzić na myśl kopalnych praprzodków. Puchlina wokół lewego kolana nieco psuła tę 

doskonałość proporcji, ale na szczęście z dnia na dzień było lepiej.

-   Będę   miał   gościa   -   zwrócił   się   do   kotów   -   więc   proszę   was,   zachowujcie   się 

taktownie   i   dyskretnie.   Żadnych   dzikich   wrzasków!   Żadnej   bieganiny   i   kotłowaniny! 

Niczego, co mogłoby naruszyć status quo.

W   odpowiedzi   Koko   zmrużył   oczy   i   poruszył   wąsami,   co   wyglądało   jak 

porozumiewawczy uśmiech. Yum Yum w ogóle zignorowała słowa Qwillerana, bez reszty 

zajęta   czyszczeniem   nastroszonego   futerka   na   piersiach,   które   rosło   w   dwóch   różnych 

kierunkach.

Wkrótce zjawiła się Mary, niosąc sporej wielkości koszyk. Koko przyglądał się jej 

nieufnie, nie zdradzając żadnej chęci na zadzierzgnięcie bliższej znajomości.

- Nie oszalał ze szczęścia na mój widok - zauważyła. - Ale przynajmniej tym razem 

stara się zachować pozory.

- Przyzwyczai się, tylko daj mu trochę czasu - zapewnił Qwilleran.

Mary wyjęła z koszyka ciasto owocowe domowej roboty, ekspres do kawy i lampę na 

podczerwień.   Następnie   podłączyła   ekspres   do   prądu,   ustawiła   lampę   tak,   by   promienie 

padały na obolałe kolano Qwillerana, i rozsiadła się w bujanym fotelu. W jednej chwili ten 

wiejski rupieć, który dotychczas zdawał się wąsaczowi szczytem bezguścia, przeistoczył się 

w arcydzieło kunsztu meblarskiego, zachwycające swą naturalną bezpretensjonalną prostotą.

- Czy już wiesz, kto dziś wieczorem włączył radio w mieszkaniu państwa Cobb? - 

spytała Mary.

- To nie pierwsza dziwna rzecz, która zdarzyła się w tym domu… Tak a propos, czy 

wiesz, dlaczego Hollis Prantz nie przyszedł na zebranie?

background image

-   Połowa   antykwariuszy   nie   przyszła.   Pewnie   domyślili   się,   że   będzie   zbiórka   na 

kwiaty.

- Prantz był tu dziś po południu. Szukał jakichś starych odbiorników radiowych, które 

rzekomo trzymał dla niego CC. Tak przynajmniej twierdził. Myślisz, że mówił prawdę?

- Jesteś zbyt podejrzliwy. Tutejsi antykwariusze przeważnie handlują między sobą… 

Jak kolano? Nie jest za gorąco?

Wkrótce w kuchni rozległo się bulgotanie przechodzące w czkawkę, co oznaczało, że 

kawa jest już gotowa. Dźwięk ów przeraził Yum Yum, która rzuciła się do ucieczki. Koko, 

przeciwnie,  uznał go za tak interesujący,  że przerwał drzemkę  i udał się do kuchni, aby 

zbadać jego źródło.

- Koko to prawdziwy twardziel - z dumą w głosie powiedział Qwilleran. - Co innego 

Yum Yum; jest płochliwa, jak każda kotka. Mogłaby śmiało rzec: „Boję się, więc jestem”. 

Straszny   pieszczoch,   lubi   siedzieć   na   kolanach,   łapie   myszy   -   słowem   kot   w   wersji 

standardowej.

- Nigdy nie miałam kota - powiedziała Mary, wlewając kawę do małych filiżaneczek i 

dorzucając   odrobinę   skórki   cytrynowej.   -   Ale   kiedy   moją   pasją   był   taniec,   wiele   godzin 

spędziłam, obserwując je, studiując ich ruchy.

-   Nie   można   mieć   kota   -   poprawił   ją   Qwilleran.   -   Z   kotem   można   co   najwyżej 

wspólnie   mieszkać,   tak   jak   ze   współlokatorem…   a   nawet   być   przez   niego   posiadanym. 

Szczególnie syjamczyki potrafią człowieka okręcić wokół palca.

- Tak, zwierzęta są czasami jak ludzie… Poczęstuj się ciastem, Qwill.

Qwilleran nałożył na talerzyk ciemny, wilgotny, aromatyczny kawałek placka.

- Koko ma w sobie nawet coś nadludzkiego. Wyposażony jest w szósty zmysł. Dzięki 

niemu ma dostęp do informacji, do których nie dotarłby żaden człowiek, choćby nie wiem jak 

szukał i się trudził.

Qwilleran nadal chciał wierzyć w prawdziwość swoich słów, ale gdzieś w głębi jego 

serca czaiło się zwątpienie.

Mary z podziwem spojrzała na cudowne zwierzę. Koko, z nogą podniesioną w górze, 

zajmował   się   właśnie   higieną   intymną.   Czując   na   sobie   ciekawy   wzrok   gościa,   przerwał 

toaletę   i   spojrzał   na   Mary   z   wyraźnym   lekceważeniem.   Później,   dokończywszy   ablucje, 

przystąpił do rytuału ostrzenia pazurów. Wskoczył na łóżko i stojąc na tylnych łapach, zaczął 

zdrapywać ze ściany poprzyklejane stronice książek, których postrzępione rogi odstawały już 

znacznie.

- Nie! Już stąd! Zostaw! A poszedł! - interweniował Qwilleran.

background image

Koko posłuchał, ale dopiero po pewnym czasie, najwidoczniej uznawszy pedicure za 

skończony.

-   Dałem   Koko   słownik,   aby   mógł   ostrzyć   pazury   -   wyjaśnił   wąsacz   -   ale   on   nie 

zamierza się ograniczać i drapie po wszystkich książkach. Jestem przekonany, że umie czytać. 

Zwykle się tym nie chwali, ale czasami czyta, jak wówczas, kiedy odkrył fałszerstwa dzieł 

sztuki.

- Mówisz poważnie?

- Absolutnie poważnie… Powiedz, wśród antyków często znajdują się fałszerstwa?

-   Nie   u   nas.   Ot,   czasem   jakiś   nieuczciwy   sprzedawca   opchnie   komuś 

dziewiętnastowieczną reprodukcję Chippendale’a jako osiemnastowieczne płótno albo kiepski 

artysta   namaże   coś   na   starym   blejtramie   i   powie,   że   to   wczesny   prymitywizm…   Jak   ci 

smakuje placek? Zrobił go jeden z moich klientów, Robert Maus.

- Ten adwokat?

- Znasz go? Świetnie gotuje.

- Czy to nie on był prawnikiem Andy ego? Skądinąd to zastanawiające, taka szycha 

reprezentuje taką płotkę - zauważył Qwilleran.

-   Robert   jest   zapalonym   kolekcjonerem   i   moim   przyjacielem.   Reprezentował 

Andy’ego po znajomości.

- Czy w jego przenikliwym umyśle nigdy nie zrodziła się myśl, że to nie był wypadek?

Mary spojrzała na niego z niepokojem.

- Wciąż szukasz dziury w całym?

Qwilleran postanowił, że nie będzie się już dłużej ceregielił. Dość miał wysłuchiwania 

peanów na temat Andy’ego, wygłaszanych przez każdą napotkaną kobietę w Junktown.

- Wiedziałaś, że Andy doniósł policji na Cobba?

- To jakieś bzdury.

- Pytanie brzmi, dlaczego na Cobba, a nie na Russa czy na kogoś innego. Miał z nim 

na pieńku?

- Nie mam…

- Może nawet Andy groził Cobbowi… na przykład, że powie Iris o jego nocnych 

eskapadach.   Przykro   mi   to   mówić,   ale   twój   przyjaciel   Andy   musiał   być   niezłym 

kombinatorem.   Ciekawe,   o   co   chodziło?…   Może   o   to,   że   Cobb   wszedł   mu   w   paradę, 

odwiedzając wieczorami Cluthrę.

Mary oblała się rumieńcem.

- A więc i o tym już wiesz.

background image

- Przepraszam, jeśli cię uraziłem…

Mary   wzruszyła   ramionami.   Qwilleran   już   wcześniej   zauważył,   że   kiedy   wzrusza 

ramionami, wygląda nadzwyczaj pięknie.

- Wiedziałam, że Andy widuje się z Cluthrą. O to właśnie pokłóciliśmy się tamtej 

nocy. Andy i ja nigdy nie byliśmy naprawdę razem. Dobrze się rozumieliśmy. A może nie 

tyle rozumieliśmy, co po prostu pasowaliśmy do siebie. Ale ja zaczęłam myśleć o Andym 

jako o swojej własności.

Sięgnęła ręką do lampy na podczerwień i ją wyłączyła.

- Nawet z naświetlaniem nie należy przesadzać. Jak kolano?

- Lepiej. O wiele lepiej.

Qwilleran zaczął nabijać fajkę.

- Kiedy tamtego wieczora Andy udał się na spotkanie z klientem, to którędy wyszedł?

- Drzwiami od podwórza, a później alejką na zaplecze jego sklepu.

- A ty poszłaś za nim tą samą drogą? Czy po drodze kogoś spotkałaś?

Mary rzuciła nań badawcze spojrzenie.

- Raczej nie. Może minęłam jakiegoś lokatora tutejszych pensjonatów. Oni chadzają 

tamtędy, cichutko jak duchy.

- Ile czasu upłynęło, zanim zdecydowałaś się pójść za Andym?

Wahała się przez chwilę.

- Myślę, że… około godziny… Jeszcze trochę ciasta?

- Nie, dziękuję. W tym czasie klienci mogli dotrzeć do sklepu, pocałować klamkę i 

odejść, zupełnie nieświadomi, że Andy leży martwy w pracowni. Jeżeli wcześniej ktoś wszedł 

za nim drzwiami od zaplecza, to ten ktoś musiał go wcześniej spostrzec… Ile budynków jest 

pomiędzy sklepem Andy’ego a twoim domem?

- Stajnia Russa, sklep z różnościami, ten dom, pensjonat, w którym  Ben ma swój 

antykwariat.

- Dom państwa Cobbów i twój są identyczne z tym, w którym antykwariat ma Ben, 

nieprawdaż?

- Jesteś spostrzegawczy. Wszystkie trzy zostały wybudowane przez tę samą rodzinę.

- Wiem,  że Russ  mieszka  nad warsztatem.  Kto jest jego sublokatorem?  Też jakiś 

antykwariusz?

- Nie. Stanley jest fryzjerem.

- Zastanawia mnie, skąd Russ ma tyle kasy. Kupił ten dom, jeździ jaguarem, słucha 

muzyki na sprzęcie wartym dwadzieścia tysięcy dolarów, nosi buty do przeróbki… Czy jest 

background image

jakimś dzieckiem szczęścia? Kimś w rodzaju Simona Pure’a? A może Andy czegoś się o nim 

dowiedział? Skąd on bierze forsę na to wszystko? Dorabia na boku?

- Wiem tylko, że bardzo ciężko pracuje. Czasem słyszę, jak majstruje przy swoich 

meblach o trzeciej w nocy.

- Dziwi mnie jeszcze jedno - powiedział Qwilleran, odkładając fajkę na popielniczkę. - 

Dlaczego dziś wieczorem mnie okłamał. Spytałem go, czy szabrował w domu Ellswortha, a 

on zaprzeczył. Ale w tym domu widać ślady jego kul i białych butów, tych samych, które 

dzisiaj tak dumnie mi prezentował.

- Antykwariusze nie lubią zdradzać źródeł swego zaopatrzenia - wyjaśniła Mary. - 

Więc albo nie mówią nic, albo kłamią i nikt im tego nie ma za złe. Równie złym pomysłem 

jest opowiadanie antykwariuszowi o skarbach na strychu twojej babci…

- Czyżby? A któż zadekretował podobną etykietę?

Mary uśmiechnęła się z wyższością i ten uśmiech również się Qwilleranowi bardzo 

spodobał.

- Ta sama instancja, która pozwoliła dziennikarzom wtrącać się w nie swoje sprawy.

- Brawo! Jeden - jeden.

Przez chwilę patrzyli na siebie w pełnym słodkiego napięcia milczeniu.

- Czy mówiłam ci już o dwudziestu dolarach, które znalazłam? - spytała wreszcie.

- Niektórzy to mają szczęście! Gdzie je znalazłaś?

- W kieszeni sweterka, tego samego, który miałam na sobie tamtego wieczora, kiedy 

Andy zginął. Sweter był cały we krwi, więc po powrocie do domu zwinęłam go i wrzuciłam 

na najdalszą półkę szafy. W ten weekend znalazła go sprzątaczka i tak odkryłam dwadzieścia 

dolarów.

- Skąd się tam znalazły?

- Leżały na podłodze pracowni Andy’ego, więc je podniosłam.

- Chcesz powiedzieć, że były tam, kiedy znalazłaś ciało? I że tak po prostu, jakby nic, 

podniosłaś je i włożyłaś do kieszeni? Nie pomyślałaś, że to mógłby być ważny dowód w 

sprawie?

Mary wzruszyła ramionami i spuściła głowę na znak skruchy. Z wyrzutami sumienia 

było jej bardzo do twarzy.

- W końcu jestem dzieckiem bankiera - szepnęła.

- Banknot był złożony?

Kiwnęła potakująco głową.

- Jak?

background image

- Wzdłuż i na pół.

- Czy tak składał pieniądze Andy?

- Nie. Zawsze nosił pieniądze w portfelu.

Qwilleran nagle odwrócił głowę.

- Koko! Natychmiast to zostaw! - krzyknął do kota, który wdrapał się na stół i ocierał 

pyszczek o regulator lampy.

U nasady wąsów znowu poczuł to dziwne mrowienie, które zawsze informowało go, 

że rozwiązanie tajemnicy jest w zasięgu ręki, trzeba tylko znaleźć właściwy klucz.

- Co to byli za ludzie, ci, którzy mieli oglądać żyrandol?

- Nie wiem. Andy mówił coś o kobiecie z przedmieścia i jej mężu, z którym miała się 

skonsultować w sprawie zakupu.

Qwilleran pochylił się do przodu, jakby miał jej do wyjawienia jakiś sekret.

- Bo widzisz, jeśli Andy w tym feralnym momencie zdejmował żyrandol z sufitu, to 

znaczyłoby,   że   klienci   już   się   zdecydowali   i   transakcja   była   przyklepana.   Inaczej   po   co 

miałby się fatygować? Jeśli więc to był rzeczywiście wypadek, to klienci Andy’ego musieli 

być świadkami całego zdarzenia. Dlaczego więc nie wezwali policji? I kim byli? A jeśli w 

ogóle nie przyszli, to ktoś musiał wyprawić Andy ego na tamten świat. Pytanie - kto?

Mary znowu spuściła głowę.

- Myślę, że to dobry moment, aby ci o tym powiedzieć… Tamtego wieczora byłam u 

Andy’ego dwa razy. Za pierwszym razem przez uchylone drzwi zobaczyłam, że z kimś gada, 

więc pomyślałam, że przyjdę później.

- Kto to był? Rozpoznałaś tego drugiego?

- Tak, ale bałam się komukolwiek o tym mówić.

- Musisz mi zaufać. To bardzo ważne.

- Kłócili się, Andy i Cobb. Bałam się, że tamtego wieczora CC. mnie widział. Nawet 

sobie nie wyobrażasz, jak odetchnęłam, kiedy dziś rano dowiedziałam się o jego śmierci. 

Wiem, że to podłe.

- I cały ten czas żyłaś w strachu przed nim! Czy groził ci?

- Właściwie nie, ale… od tamtego czasu zaczęły się głuche telefony.

- Wiedziałem! - tryumfował Qwilleran. - Wiedziałem, że telefon tamtego wieczora, 

kiedy byłem u ciebie, to jakaś śmierdząca sprawa! Jak często…

- Mniej  więcej   raz  w  tygodniu…  zawsze  ten  sam  głos… zniekształcony.   Brzmiał 

trochę jak szept aktora na scenie… zachrypnięty… astmatyczny…

- Co mówił?

background image

-   Zawsze   jakieś   melodramatyczne   głupoty.   Niejasne   aluzje   do   śmierci   Andy’ego. 

Niejasne pogróżki. Jestem przekonana, że teraz, po śmierci CC, telefonów nie będzie.

- Nie byłbym tego taki pewien. Tamtego wieczora w sklepie Andy’ego musiał być 

ktoś trzeci… posiadacz dwudziestodolarowego banknotu. CC miał portfel, więc on odpada. 

Ktoś jeszcze… Ciekaw jestem, jak Ben Nicholas trzyma swoje pieniądze…

- Qwill…

- Czy istnieje na świecie kobieta, która składa banknoty wzdłuż?

- Qwill, ty tylko żartujesz, prawda? Nie chcę, aby jakieś gazety, policja, radio wracały 

do tej sprawy. Dla mnie jest ona zamknięta i niech tak pozostanie.

Spojrzała na niego. W jej oczach widział determinację.

- Czemu tak sądzisz?

- Dajmy na to, że nie zrezygnujesz i nadal będziesz badał tę sprawę… i przypuśćmy, 

że odkryjesz, kto jest mordercą… Wtedy złożysz donos na policję, prawda?

- Prawda.

- I będzie śledztwo, a później proces.

Qwilleran znów przytaknął.

- A ponieważ to ja znalazłam ciało, będę musiała zeznawać. Tak czy nie? I wtedy 

wszyscy dowiedzą się, kim jestem.

Mary wysunęła się z bujanego fotela i przyklękła obok wąsacza.

- Qwill, to będzie dla mnie koniec wszystkiego, rozumiesz? Wszystkiego, co dla mnie 

w życiu ważne! Zniszczą mnie… mój ojciec, inni ludzie. Doskonale wiesz, że tak właśnie 

będzie!

Fajka, którą Qwilleran wyjął z ust, upadła na ziemię.

- A zwłaszcza  obawiam się dziennikarzy - szepnęła. - Wiesz, co dla nich znaczy 

sławne   nazwisko.   Zrobią   wszystko,   aby   mnie   zdemaskować,   prześwietlić,   oczernić, 

skompromitować.

Klęczała obok niego, żebrząc o litość.

- Andy nie żyje. I nic nie zwróci mu życia. Więc daj temu spokój. Proszę cię, Qwill!

Wzięła go za rękę i patrzyła mu w oczy błagalnym wzrokiem.

- Zrób to dla mnie - szepnęła.

Pochyliła głowę i przytuliła swój ciepły, miękki policzek do jego dłoni. Qwilleran ujął 

ją za brodę i zbliżył jej twarz do swojej.

- Błagam cię, Qwill. Daj temu wszystkiemu spokój.

- Mary, nie mogę…

background image

- Obiecaj mi, proszę…

Ich  wargi  niemal   się  ze   sobą  stykały.  Oddech  zamarł   w  piersiach.  Czas   stanął  w 

miejscu. Nagle usłyszeli:

- Grrrowrrr… jeouuu!

A później:

- Hhhhhhhhhh!

- Grrrowrrr! Ouf!

- Koko! - krzyknął z furią w głosie wąsacz.

- Ak-ak-ak-ak-ak-ak!

- Yum Yum!

- GRRRRR!

- Koko! Natychmiast przestań!

background image

R

OZDZIAŁ

 

SZESNASTY

Tej   nocy   Qwilleranowi   śniła   się   Niagara.   Huk   mas   wody,   lecących   w   dół   i 

rozbijających  się o skały, był tak przerażający,  że wyrwał go ze snu. Zaspanymi  oczyma 

rozejrzał się po ciemnym pokoju. Mimo że już się obudził, nadal słyszał szum wody. Trwało 

to jeszcze jakąś chwilę, aż wreszcie, czkając i dusząc się, Niagara zamilkła.

Wąsacz usiadł na łóżku-gondoli i nasłuchiwał. Za moment znów się rozpoczęło. Nie 

był to ogłuszający huk spienionych odmętów jak w jego śnie, a raczej zasysający wir wodny, 

później żałosne wycia oraz piski. I cisza.

Jego umysł, budzący się powoli ze snu, zaczął dociekać przyczyny hałasu. Instalacja 

kanalizacyjna!   Instalacja   kanalizacyjna   w   starym   domu!   Ale   przecież   był   środek   nocy. 

Qwilleran zwlekł się z łóżka i poczłapał do łazienki.

Włączył światło i jego oczom ukazał się następujący widok. Koko, stojąc łapami na 

barokowej wannie, trącał łapką porcelanowy guzik przedpotopowej spłuczki, z fascynacją 

obserwując   płynącą   rwącym   potokiem   wodę.   Yum   Yum   przycupnęła   na   krawędzi 

marmurowej umywalki. Jej oczy świeciły intensywnym blaskiem.

- Ty małpo! - zachrypiał Qwilleran. - Skąd wiesz, jak to działa?

Nie mógł się zdecydować, czy ma się gniewać z powodu zakłóconego snu, czy też 

wyrazić podziw dla mechanicznych zdolności kocura. W końcu chwycił go za kark i - przy 

akompaniamencie pisków i wrzasków - wyniósł do pokoju, sadowiąc na fotelu Morrisa.

- O co ci chodzi?! Taki hałas zmarłego by obudził. A mamy tu w domu paru zmarłych.

Urażony Koko lizał futerko na grzbiecie, jakby kontakt z dłonią wąsacza wymagał 

dezynfekcji i kwarantanny.

Zółtoszare niebo oznajmiało, że nadchodzi kolejny zimowy dzień, szykując śmiałkom, 

którzy wystawią nos za drzwi, nowy zestaw szykan i tortur. Otwierając konserwę z małżami, 

Qwilleran   zastanawiał   się   nad   kolejnymi   krokami   w   śledztwie.   Po   pierwsze,   musi   się 

dowiedzieć, jak Ben składa banknoty. Chciałby też odkryć, w jaki sposób czerwone pióro 

przemieściło się z jego tweedowego kapelusza na jedwabny cylinder sąsiada. W tej sprawie 

przesłuchał   już  Koko,  ale   kocur  w   odpowiedzi  tylko  zmrużył  jedno  ślepię.   No  i   jeszcze 

sprawa lawiny śnieżnej, która go przysypała na ganku antykwariatu Bena. Rozmawiał o niej z 

Mary, która jak zwykle zlekceważyła jego podejrzenia.

- Sprawa jest prosta - powiedziała, uśmiechając się pobłażliwie. - Na strychu budynku, 

w którym Ben ma antykwariat, mieszczą się ogrzewane sypialnie.

background image

Nie obiecał Mary, że porzuci swoje prywatne śledztwo. Choć był tego bliski i tylko 

raban,   jaki   narobiły   koty,   go   ocalił.   Więc   przyrzekł   tylko   tyle,   że   nie   zrobi   niczego,   co 

mogłoby   jej   zaszkodzić,   a   ona   się   uspokoiła   i   dalszą   część   wieczora   spędzili   bardzo 

przyjemnie.   Co   więcej,   Mary   przyjęła   zaproszenie   na   wigilijną   imprezę   w   klubie! 

Powiedziała,   że   pójdzie   tam   jako   Mary   Duxbury,   nie   Mary   Duckworth,   sprzedawczyni 

staroci.   Ukrywanie   swej   tożsamości   nie   będzie   miało   sensu,   bo   dziennikarze   z   kroniki 

towarzyskiej i tak ją rozpoznają.

Jednak   Qwilleran   wciąż   stał   przed   dylematem.   Jeśli   zaniecha   śledztwa,   zaprzeczy 

wyznawanym przez siebie wartościom. Z drugiej strony jego kontynuacja z pewnością rzuci 

cień na reputację Junktown. A przecież ta wzgardzona przez magistrat dzielnica i tak ma 

wielu wrogów. Bardziej od kryminalnej sensacji potrzebna jej była rzetelna promocja.

Wybiła godzina, kiedy w Junktown otwierano sklepy, więc Qwilleran ruszył na swój 

obchód.   Pogoda   znów  zaskoczyła   go  sadystyczną  inwencją.  Zimny,  mokry   wiatr  omiatał 

Zwinger Street, mrożąc szpik w kościach i pozostawiając w powietrzu zapach stęch-lizny.

Najpierw   postanowił   odwiedzić   Bena,   ale   sklep   „Trochę   Śmieci”   był   zamknięty. 

Później skierował się ku antykwariatowi Prantza. Po raz pierwszy od czasu, kiedy wąsacz 

sprowadził się do Junktown, „Technityki” były otwarte. Kiedy wszedł do środka, z pokoju na 

zapleczu wyłonił się właściciel, w granatowym fartuchu i z pędzlem w dłoni.

- Właśnie lakieruję szafki kuchenne na sprzedaż - wytłumaczył. - Każdy przygotowuje 

się na jutrzejsze święto.

- Więc proszę sobie nie przeszkadzać - rzucił Qwilleran, rozglądając się po sklepie. 

Stały tam telewizory sprzed piętnastu lat, stare liczniki na prąd, szczątki prehistorycznych 

odbiorników radiowych, przedpotopowy generator przedwojennego automobilu.

- Chciałem spytać o jedną rzecz - zagadnął wąsacz po chwili. - Czy da się z tego żyć?

- Nikt nawet o tym nie marzy - odpowiedział Prantz. - Wszyscy traktujemy to jako 

hobby.

- Chyba że ktoś jest ascetą - dorzucił Qwilleran.

-   Tak   się   składa,   że   mam   pewne   zabezpieczenie.   Kiedyś   harowałem   jak   wół   i 

skończyło się atakiem serca. Więc obecnie staram się nie przemęczać.

- To ciekawe, w końcu jest pan jeszcze młody - zauważył Qwilleran, spoglądając na 

rozmówcę, który na oko miał jakieś czterdzieści lat.

- Uważam, że to prezent od losu. Sądzę, że Cobb też mógł umrzeć na atak serca. W 

jego wieku trzeba uważać na dźwiganie ciężkich rzeczy.

- A co pan robił przedtem?

background image

- Byłem malarzem pokojowym i tapetowałem - powiedział antykwariusz takim tonem, 

jakby za coś przepraszał. - Ot, praca jak praca, trzeba było z czegoś żyć. Ale teraz, prowadząc 

ten sklep, odnalazłem swoje powołanie.

- Skąd pomysł?

- Proszę chwilkę poczekać, odłożę pędzel.

Za parę sekund Prantz zjawił się ponownie, dźwigając stare biurowe krzesło.

- Proszę spocząć.

Qwilleran studiował zdezelowane wnętrzności starej maszyny do pisania, porządkując 

nowe informacje i wrażenia. „Nie podobasz mi się, bratku - myślał. - Mówisz zbyt gładko, 

abym mógł ci uwierzyć”.

Antykwariusz uśmiechnął się szeroko.

-   Mówię   panu,   ludzie   biorą   dziś   wszystko,   bo   prawdziwych   antyków   jest   jak   na 

lekarstwo. Przerabiają na lampy stare, zżarte przez korniki skrzynki na listy.  Wieszają w 

ramkach  dwudziestoletnie  plakaty,  reklamujące  występy otyłych  striptizerek.  Więc czemu 

mają nie kupić starego gaźnika czy kineskopu?

Ton jego głosu z oficjalnie uprzejmego zmienił się w konfidencjonalny.

-   Poza   tym   pracuję   nad   czymś   specjalnym.   To   idea   na   miarę   naszych   czasów   - 

błyskawiczna starość. Chciałbym wysyłać rzeczy na przedwczesną emeryturę, aby szybciej 

stawały   się   antykami.   Im   prędzej   przedmiot   wyjdzie   z   użycia,   tym   prędzej   trafi   do 

kolekcjonera. Kiedyś pomiędzy jednym a drugim mijały stulecia. Teraz wystarczy trzydzieści 

lat  i przedmiot  staje się antykiem.  Dlaczego więc jeszcze  nie przyspieszyć  tej tendencji? 

Antyk piętnastoletni, dziesięcioletni, to jest myśl… Tylko proszę o tym nie pisać! - dodał, 

jakby budząc się z pięknego snu. -To dopiero projekt w fazie koncepcyjnej.

Qwilleran wbił się w swój zimowy płaszcz i opuścił „Technityki”. Przed wyjściem 

Hollis Prantz rozmienił mu pięć dolarów na banknoty złożone wpół. Ale mimo to wąsacz nie 

wyzbył się wobec niego podejrzeń.

- Panie Qwilleran! Panie Qwilleran!

Odwrócił   się   i   ujrzał   biegnącą   w   jego   kierunku   postać   w   futrze   z   oposów,   z 

rozwianymi blond włosami i zeszytami pod pachą. Ivy, najmłodsza z trzech siostrzyczek, z 

trudem łapała oddech.

- Gdy pana zobaczyłam, wysiadłam z autobusu - wysapała. - Miałam dziś zajęcia z 

rysunku. Może idzie pan do nas?

- Nie, idę do antykwariatu pani McGuffey.

- Proszę tego nie robić! Pani McGuffey jest cholernie nudna! Tak mówi Cluthra.

background image

- Biznes to biznes. Wszystko gotowe do świąt?

- No pewnie! Na Gwiazdkę dostanę sztalugi! Prawdziwe!

- Cieszę się, że cię spotkałem - powiedział Qwilleran. - Chciałbym jakoś udekorować 

mieszkanie na święta, ale Bóg poskąpił mi artystycznych talentów. No a do tego jeszcze to 

cholerne kolano…

- Z przyjemnością panu pomogę! Jaką pan lubi choinkę? Ubraną tradycyjnie czy może 

jakoś tak odlotowo?

- Choinka nie wchodzi w rachubę; nie przetrwałaby pięciu minut. Mam w domu parę 

szalonych kotów. Ale pomyślałem, że można by kupić jakiś łańcuch u Lombardo i…

- Świetny pomysł! Skoczę do naszego sklepu po taker i możemy zaczynać.

Kiedy Ivy przyszła do mieszkania Qwillerana, na środku podłogi leżały już cedrowe 

girlandy. Koty - zazwyczaj nieufnie nastawione do wszystkich nowinek - omijały je szerokim 

łukiem. Yum Yum, która nie przepadała za gośćmi, zaszyła się w jakiś kąt. Na posterunku 

został Koko, który obserwował podejrzliwie każdy ruch dziewczyny.

Przed rozpoczęciem pracy wąsacz poczęstował Ivy colą. Rozsiadła się wygodnie w 

bujanym fotelu, jej proste blond włosy opadały na ramiona jak peleryna. Seksowna figura nie 

licowała z dziecięcą mimiką. Kiedy mówiła, wydymała i sznurowała usteczka zupełnie jak 

mała dziewczynka.

- Ivrene, Amberina, Cluthra… Skąd takie dziwne imiona? -zapytał.

-   Nie   wiesz?   To   gatunki   artystycznego   szkła.   Matka   miała   fioła   na   punkcie   Art 

Nouveau. Ja tam wolałabym się nazywać Kim bądź Leslie. Kiedy skończę osiemnaście lat, 

zmienię imię i wyjadę na studia do Paryża. Naturalnie jeśli do tego czasu siostrzyczki nie 

roztrwonią spadku po matce. Teraz są moimi prawnymi opiekunkami - dodała, marszcząc 

brwi.

- Chyba dobrze się razem bawicie, prowadząc ten sklep?

Ivy zawahała się.

- Nie do końca. Czuję się tam jak Kopciuszek. Cluthra cały czas wynajduje mi jakąś 

nową   robotę…   No   a   Amberina   śmieje   się   z   moich   artystycznych   aspiracji.   Najchętniej 

widziałaby mnie jako księgową albo pielęgniarkę, albo kogoś równie nudnego.

- A od kogo dostaniesz ten wspaniały gwiazdkowy prezent?

- Jaki prezent?

- Sztalugi.

-   Ach,   to   od   Toma,   męża   Amberiny.   Jest   dla   mnie   taki   miły!   Chyba   w   sekrecie 

podkochuje się we mnie, ale nikomu o tym nie mów.

background image

- Będę milczał jak grób - obiecał Qwilleran, przykładając rękę do piersi. - Pochlebia 

mi twoje zaufanie. Powiedz, co myślisz o ostatnich wydarzeniach w Junktown? Czy sądzisz, 

że to zwykły zbieg okoliczności?

- Cluthra mówi, że Smok specjalnie spuścił jej urnę na stopę. Myśli nawet o tym, aby 

ją podać do sądu i zażądać odszkodowania. W grę wchodzą wielkie pieniądze! Pięć tysięcy 

dolarów!

- Astronomiczna kwota - potwierdził Qwilleran. - Ale chodzi mi raczej o ostatnie 

wypadki śmiertelne.

- Biedny CC! To był psychopata, ale żal mi go. Miał prze-chlapane ze swoją żoną. 

Czy   wiesz,   że   ona   zamordowała   swego   pierwszego   męża?   Oczywiście   nikt   tego   nie 

udowodnił, ale…

- A Andy? Znałaś go?

- Bajeczny facet! Szalałam za nim. Czy to nie straszne umrzeć w taki sposób?

- A może ktoś mu pomógł?

W oczach Ivy błysnęły iskierki świadczące o tym, że domyśla się, o kogo chodzi.

- Może Smok?

-   Ależ   panna   Duckworth   kochała   Andy’ego!   Nie   mogłaby   zrobić   czegoś   takiego 

ukochanej osobie.

Dziewczyna myślała przez parę sekund.

- Nie mogła go kochać - oświadczyła w końcu. - Ona jest czarownicą! Tak mówi 

Cluthra. A przecież każdy wie, że czarownice nikogo nie kochają.

-   Trzeba   przyznać,   że   tu   w   Junktown   żyje   sporo   ekscentryków.   A   co   sądzisz   o 

Russellu Patchu?

- Kiedyś  mi się podobał, zanim rozjaśnił włosy. Wydaje mi się, że on robi jakieś 

brudne interesy, ale…

- A jego współlokator?

- Stan jest fryzjerem  w Skyline  Towers. Znasz to miejsce,  same  bogate wdowy i 

kochanki  milionerów…  Wyjawiają  mu  wszystkie  swoje sekrety i dają mu  niewiarygodne 

prezenty. Cluthra także do niego chodzi. Ludzie sądzą, że ten rudy to jej naturalny kolor. Ale 

żebyś zobaczył kiedyś, jakie ma szare odrosty…

- Sylvia Katzenhide też tam mieszka, prawda? Dziewczyna skinęła głową i dodała:

- Cluthra mówi, że to prawdziwa szantażystka! Ona na każdego ma haka.

- Nawet na Bena Nicholasa i Hollisa Prantza?

background image

-   Tego   nie   wiem   -   powiedziała   Ivy,   siorbiąc   colę.   -   Moim   zdaniem   ten   Ben   to 

narkoman.   Jeśli   chodzi   o   tego   drugiego,   to   trudniej   byłoby   coś   znaleźć.   Ale   może   to 

zboczeniec?

Później, gdy już girlandy przymocowane zostały do ściany nad kominkiem i Ivy ze 

swoim takerem poszła pomagać siostrom, Qwilleran zwrócił się do Koko:

- Pamiętaj, stary, nikt tak nie łże jak dzieci. Eksperyment z Ivy kosztował go całe 

dziesięć dolców, a jedyny pożytek z dekoracji był ten, że zasłaniały twarz źle dysponowanej 

starszej  pani   wiszącej   nad  kominkiem.  Już  dawno  postanowił   zastąpić  ją  tarczą  herbową 

Mackintoshów, gdy tylko znajdzie kogoś, kto pomoże mu ją zawiesić.

Zanim udał się do miasta, aby zostawić w redakcji maszynopis, zadzwonił jeszcze w 

dwa   miejsca.   Najpierw   do   Cluthry,   której   powiedział,   że   zbiera   informacje   na   temat 

prywatnego   życia   antykwariuszy:   jak   mieszkają,   co   kolekcjonują,   jak   mają   urządzone 

mieszkania. Następnie do Russa Patcha, któremu oświadczył, że jego koty szaleją za muzyką. 

Spytał też Bena, czy ten nie mógłby go zabrać na szaber. W końcu zobaczyć na własne oczy 

to   nie   to   samo,   co   mieć   informacje   z   trzeciej   ręki.   Poprosił   go   też   o   rozmienienie 

pięciodolarowego banknotu.

-   Dobry   Bóg   mi   świadkiem   -   wykrzyknął   z   emfazą   Ben   -   że   gdybym   miał   w 

kieszeniach taką kwotę, już dawno rzuciłbym ten interes w diabły!

Kiedy wkroczył  do redakcji „Daily Fluxion”, uderzyło  go jej  estetyczne  ubóstwo. 

Rzędy   nowoczesnych,   metalicznie   połyskujących   biurek,   które   niegdyś   działały   na   jego 

umysł dyscyplinująco i kojąco zarazem, teraz wydawały mu się odrażająco zimne, sterylne i 

nieludzkie.

- Widziałeś swój artykuł w dzisiejszym wydaniu? - zapytał Arch Riker. - Szef jest 

bardzo zadowolony!

- Cała ostatnia strona! Tego się nie spodziewałem - pokręcił głową Qwilleran i rzucił 

na  biurko maszynopis.  - A  to następny tekst. Jutro też  coś  będę  miał.  Idę na wywiad  z 

facetem, który bije wszystkich śmieciarzy z Zwinger Street na głowę, sprzedając technityki.

- Rosie mi o nim wspominała. Jest w Junktown od niedawna.

- Ma nie po kolei w głowie albo tylko udaje wariata. Jestem pewien, że coś kombinuje. 

Twierdzi, że miał atak serca, a biega po schodach jak łania. Powoli zaczynam się orientować 

w tutejszych szachrajstwach.

- Tylko nic nie kombinuj - ostrzegł go Riker. - Skup się lepiej na pisaniu.

- Ale Arch! Znalazłem  parę  fenomenalnych  tropów  w  sprawie śmierci  Andy’ego! 

Chyba też wiem, kto maczał palce W śmierci Cobba.

background image

- Na Boga, Qwill, policja uznała, że to był wypadek. Skąd ta mania podejrzliwości?

- Choćby stąd, że wszyscy w Junktown są gorliwymi wyznawcami wersji o wypadku. 

Zbyt gorliwymi.

- Wiem, o co ci chodzi, Qwill. Jeśli udowodnisz, że Junktown jest jaskinią zbójców, 

ludzie przestaną tam zaglądać. Szczytna myśl! Słuchaj, muszę zapełnić czymś pięć stron w 

gazecie, więc nie mogę się z tobą spierać cały boży dzień.

- Ale przyznasz, że jeśli popełniono zbrodnię, trzeba o tym napisać - upierał się Qwill.

- W porządku, jeśli chcesz się bawić w śledztwo, twoja sprawa. Ale poza czasem 

pracy!  I pamiętaj,  aż do świąt  drukujemy  same  optymistyczne  kawałki!  Jeśli  twoja seria 

publikacji   o   antykach   będzie   wyglądała   jak   dotychczas,   masz   duże   szanse   na   pierwszą 

nagrodę.

Kiedy Qwilleran wrócił do Junktown, Ivy zdążyła rozpuścić płotkę, że tak naprawdę 

jest prywatnym detektywem i trzyma u siebie dwa syjamczyki, którym źle patrzy z oczu i 

które są groźniejsze od wściekłego amstafa.

- Czy to prawda? - spytał  młodzieniec z bokobrodami, prowadzący „Zaczarowany 

Kuferek”, przyglądając się wąsaczowi zza ciemnych szkieł okularów.

- Czy to prawda? - pytała kobieta z antykwariatu „Tylko Krzesła”.

- Fajnie by było  - odpowiedział  Qwilleran.  - Ale prawda jest o wiele  nudniejsza. 

Jestem zwykłym dziennikarzem i piszę, o czym mi każą pisać.

Antykwariuszka przymknęła powieki.

-   Widzę   pana   jako   Yorkshire   Windsor.   Każdy   człowiek   przypomina   jakiś   rodzaj 

fotela. Zgrabny, lekki sheraton kojarzy się z baletnicą; angielski chippendale wygląda jak 

facet,   od którego  wynajmuję  tę  ruderę.  A  pan  to  Yorkshire  Windsor…  Nie  wierzy  pan? 

Wystarczy trochę treningu i wszyscy przyjaciele zamienią się panu w krzesła.

Po wysłuchaniu tej pouczającej pogadanki oraz zapoznaniu się ze spekulacjami Ivy i 

teorią Prantza przyszedł czas na panią McGuffey, która w przeciwieństwie do poprzedniej 

trójki wydała się Qwilleranowi całkiem rozsądną kobietą.

Spytał o nazwę jej sklepu.

- Proszę spojrzeć: wszędzie same  drewniane  skrzynie.  A ten kubek ma  uszko jak 

filiżanka. Ten czerpak przecieka, więc używam go jako chochli. A w tym antałku trzymam 

różne drobiazgi.

- Skąd czerpie pani informacje o tych rzeczach?

background image

- Z książek. Kiedy do sklepu nikt nie zagląda, po prostu siedzę i czytam. To całkiem 

miłe  zajęcie dla  emerytowanej  nauczycielki.  Jeśli chciałby pan pożyczyć  jakąś książkę  o 

antykach albo historii, służę moją biblioteką.

- Ma pani może  coś  o historii  Junktown? W szczególności  interesują mnie  dzieje 

domu państwa Cobb.

-   O,   to   najważniejszy   dom   na   całej   ulicy!   Wybudowany   przez   Williama   Towne 

Spencera,   słynnego   abolicjonistę.   Miał   dwóch   młodszych   braci,   Jamesa   i   Philipa,   którzy 

postawili mniejsze repliki jego rezydencji. A także siostrę Mathildę, starą pannę, niewidomą 

od urodzenia. Kiedy miała trzydzieści dwa lata, spadła ze schodów i umarła.

Po wszystkich tych niedorzecznych teoriach, których tego dnia wysłuchał, słowa pani 

McGuffey działały na duszę jak ożywczy balsam.

- Zauważyłem, że mieszkańcy Junktown mają skłonność do niefortunnych upadków - 

powiedział Qwilleran. - Ciekawe, że ta upiorna tradycja jest aż tak stara.

Antykwariuszka pokiwała smutno głową.

- Biedna pani Cobb! Będzie jej trudno prowadzić ten interes bez męża.

- Mówiła, że CC. był tu kimś w rodzaju przywódcy antykwariuszy…

- Może ma rację. Ale tak między nami… nie cierpiałam tego człowieka. Zupełny brak 

manier.   A   przecież   tak   nie   można.   Moim   zdaniem   największą   stratą   dla   Junktown   było 

odejście   Andrew   Glanza.   Wspaniały   młody   człowiek,   bardzo   obiecujący,   a   do   tego 

naukowiec! Byłam z niego bardzo dumna, bo dwadzieścia pięć lat temu był moim uczniem, 

na północy stanu, w Boyerville. Jaki to był bystry dzieciak! I miał lekkie pióro. Żywiłam 

nadzieję, że kiedyś zostanie pisarzem.

Na jej twarzy malowało się wzruszenie.

- Pisał teksty o antykach?

- - Tak, ale również pracował nad powieścią, co do której miałam mieszane uczucia. 

Dał mi do przeczytania pierwsze dziesięć rozdziałów. Wprawdzie nie zniechęcałam go, ale… 

Mam kłopoty z czytaniem tej dzisiejszej prozy. Jednak, jak to się mówi, taka literatura, jacy 

czytelnicy.

- O czym była powieść Andy’ego?

- O nas, antykwariuszach, którzy żyją w społeczności podobnej do Junktown. Ale 

prócz   tego   Andy   wprowadził   sporo   czarnych   charakterów:   alkoholików,   handlarzy 

narkotyków, homoseksualistów, prostytutek, pedofilów. Gdyby tacy ludzie tu mieszkali, w tej 

chwili zamknęłabym sklep i wyniosła się stąd na zawsze.

Qwilleran pogładził w zamyśleniu wąsy.

background image

-   Ale   czy   rzeczywiście   Junktown   wolne   jest   od   takiej   patologii?   Może   w 

rzeczywistości…

- Ależ proszę nie mówić takich rzeczy!  Może z wyjątkiem… - tu pani McGuffey 

ściszyła głos, zezując na klienta przechadzającego się po sklepie. - Ale chciałabym, żeby to 

zostało między nami… Mówi się, że ten mały człowieczek, co ma warzywniak, przejmuje 

zakłady.

- Chciała pani powiedzieć: przyjmuje zakłady. Jest bukmacherem?

- Coś takiego mówią. Tylko proszę nie pisać o tym w gazecie. Junktown to bardzo 

porządna okolica.

W tym momencie z głębi sklepu dobiegł ich głos klienta:

- Przepraszam, szukam maślnicy.

- Jedną chwilkę! - powiedziała antykwariuszka, posyłając klientowi uroczy uśmiech. - 

Zaraz panu wszystko pokażę.

- Co się stało z rękopisem powieści? - spytał Qwilleran, kierując się ku wyjściu.

- Proszę spytać pannę Duckworth, jego przyjaciółkę. Jak sądzę, przekazał jej rękopis. 

Bardzo   chciała   go   przeczytać,   ale   -   i   tu   pani   McGuffey   zawiesiła   głos,   przygotowując 

słuchacza   na   porażający   finał   -   ale   chciał,   by   pierwsza   zapoznała   się   z   nim   jego   stara 

nauczycielka.

background image

R

OZDZIAŁ

 

SIEDEMNASTY

Wszechobecna   lepka   wilgoć,   przenikająca   przez   ubrania   i   wsiąkająca   w   ciało, 

przemieniła  się teraz w zimny,  zacinający deszcz, toteż Qwilleran - na ile pozwoliło mu 

stłuczone kolano - do „Błękitnego Smoka” udał się biegiem.

- Dziś w nocy idę na szaber - oświadczył Mary Duckworth. - Ben Nicholas pokaże mi, 

jak się to robi.

- Gdzie idziecie?

- Do starego teatru na Zwinger Street. Jest zabity deskami, ale Ben twierdzi, że wie, 

jak   sforsować   tylne   wejście.   Chcę   zobaczyć,   jak   to   wygląda.   Dopiero   wtedy   będę   mógł 

napisać   tekst   o   ludziach,   którzy   ryzykują   areszt,   by   uratować   przed   zniszczeniem   cenne 

elementy architektury i wystroju  wnętrz. W ten sposób z ich działalności  zostanie zdjęte 

odium potępienia.

Mary patrzyła na niego z podziwem.

- Qwill, nawróciłeś się!

- Może to za dużo powiedziane. Po prostu aby o czymś  pisać, muszę to najpierw 

zobaczyć na własne oczy. Tak a propos, czy mogłabyś mi pożyczyć rękopis powieści Andy 

ego? Pani McGuffey mówiła mi o niej, że traktuje o Junktown…

- Ależ skąd mam go mieć?

- Pani McGuffey mówiła…

- Andy pozwolił mi przeczytać pierwszy rozdział, i to wszystko.

- To co się z nim stało?

- Nie mam pojęcia. Może Robert Maus wie coś więcej.

- Zadzwonisz do niego?

- Teraz?

Qwilleran zrobił błagalną minę.

Mary spojrzała na stojący zegar.

- To niezbyt dogodna pora. Pewnie teraz przygotowuje obiad. Czy to naprawdę aż 

takie pilne?

Mimo wszystko wykręciła numer.

- Dzień dobry,  Williamie! Czy mogę rozmawiać z panem Mausem… Powiedz, że 

dzwoni Mary Duxbury… Tego się obawiałam. Ale nie zajmę dużo czasu.

Odwróciła się do Qwillerana.

background image

- Kamerdyner mówi, że Bob właśnie przygotowuje sos holenderski do kalarepy.

- Powiedz, że „Daily Fluxion” ma kompromitujące materiały na jego klienta, to od 

razu przejdzie mu chęć na gotowanie.

Maus podszedł wreszcie do telefonu (Qwilleran wyobraził go sobie w fartuszku i z 

łyżką   ociekającą   sosem   w   dłoni)   i   powiedział,   że   nic   nie   wie   o   żadnym   rękopisie,   a 

przynajmniej nie było go w domu Andy’ego.

- To gdzie on, do diabła, jest? - jęknął dziennikarz. - Czy to możliwe, że ktoś go 

zniszczył?   Ktoś,   komu   zależało,   by   powieść   nie   ujrzała   światła   dziennego?   O   czym   był 

rozdział, który czytałaś?

- O kobiecie, która planuje otruć męża. Od razu mnie wciągnął.

- To dlaczego Andy nie pozwolił ci przeczytać więcej?

- Pracę nad powieścią trzymał w tajemnicy. Zresztą to częste u pisarzy, prawda? Nie 

cierpią, gdy ktoś im zagląda przez ramię, zanim nie skończą.

- Może ta powieść była zbyt… dokumentalna? Pani McGuffey twierdzi, że wszystko 

to były czcze fantazje. Ale ona żyje we własnym świecie, więc skąd może wiedzieć, co jest 

fikcją, a co prawdą? Może dla wielu osób ta powieść była niewygodna, a nawet… groźna?

- To niemożliwe! Andy był taki delikatny…

Qwilleran   zazgrzytał   zębami.   Taki   delikatny,   taki   uczciwy,   taki   mądry,   taki 

inteligentny! Znał tę litanię na pamięć.

- Skąd wiesz, może ciebie też tam opisał - spytał z jadowitym uśmiechem - i dlatego 

nie chciał, byś znała ciąg dalszy? Ta książka mogłaby narobić niezłego bigosu!

W oczach Mary dostrzegł błysk.

- Andy nigdy by mi tego nie zrobił!

- Nie byłbym aż taki pewien - powiedział Qwilleran, zbierając się do wyjścia.

Gdy był już w drzwiach, odwrócił się nagle i powiedział:

-   Hollis   Prantz   wyznał   mi   dzisiaj,   że   zanim   zajął   się   antykami,   był   malarzem 

pokojowym i kładł tapety, ale przez słabe serce musiał wycofać się z interesu i tak znalazł 

pasję  swego  życia.   Ciekawe,   prawda?   Mimo   tego   słabego   serca   uwijał   się   dzisiaj   jak   w 

ukropie przy lakierowaniu szafek.

- Lakierowaniu?

Mary aż wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.

- Mówił, że musi je polakierować przed jutrzejszą imprezą, bo i tak ma w sklepie mało 

towaru.

background image

-  Ależ  nie   lakieruje   się  w   taki  dzień  jak  dziś!  Te   szafki  nigdy  nie  wyschną!   Jak 

położysz lakier w wilgotną pogodę, to drewno na zawsze pozostanie mokre.

- Jesteś tego pewna?

- Oczywiście! Może ci się zdawać, że jest suche, ale w słotę wilgoć i tak z niego 

wylezie.

Qwilleran dmuchnął w wąsy.

- Zadziwiająca niekompetencja, prawda?

- Nikt, kto był zawodowym malarzem, nie popełniłby takiego błędu! - potwierdziła 

podekscytowana Mary,

Na dworze deszcz zamienił się w wilgotny śnieg, padający tak gęsto, jakby to była 

mgła. Widząc, że to nie żarty, Qwilleran wszedł do sklepu z ubraniami i zakupił czerwoną 

czapkę uszatkę. Jeśli idzie o latarkę i łom, postanowił pożyczyć je od państwa Cobb.

Ale nim zadebiutuje jako szabrownik, musiał jeszcze wpaść do Russella Patcha, aby 

obejrzeć sprzęt grający za dwadzieścia patyków. Wrócił więc do domu i ponownie nałożył 

Koko   niebieską   uprząż.   Wprawdzie   biała   smycz   gdzieś   się   zapodziała,   ale   przy   wizycie 

towarzyskiej nie była potrzebna. I bez niej Koko wyglądał jak prawdziwy profesjonalista, a 

uprząż pozwalała wygodnie przetransportować go do starej stajni, znajdującej się dwa domy 

dalej.

Koko znalazł schronienie pod płaszczem Qwillerana, tak że do domu Russa dotarł 

zupełnie suchy. Kiedy weszli do sklepu, gospodarz zaprowadził ich wąziutkimi schodkami na 

górę. Podłoga wspaniałego mieszkania na piętrze wyłożona była biało-czarną terakotą. Przy 

ścianach   stały   marmurowe   rzeźby,   niektóre   pomalowane   na   czarno,   inne   na 

jaskrawoczerwono.

Russell  przedstawił  swego  sublokatora,   młodzieńca   o  anemicznej   cerze,   z  którego 

nieśmiałością  nie   licował  olbrzymi  brylantowy  pierścień   na  palcu  serdecznym.  Qwilleran 

odwzajemnił się, prezentując Koko, który przybył na górę, siedząc na jego ramieniu. Kocur 

rzucił dwóm nieznajomym niedbałe spojrzenie i odwrócił się do nich tyłem.

Piłowanie smyczków, dobywające się z każdego kąta pokoju, działało Qwilleranowi 

na nerwy.

- Lubi pan barok? - spytał Russ. - Czy może woli pan coś innego?

- Ja lubię, ale Koko pewnie wolałby coś spokojniejszego - odpowiedział Qwilleran.

- Stan, nastaw sonaty Schuberta!

background image

Sprzęt grający znajdował się w starej kuchennej szafce, odnowionej w stylu włoskiego 

renesansu. Koko z miejsca uznał, że warto ją dokładniej obejrzeć, więc zeskoczył z ramienia 

Qwillerana i ruszył na przeszpiegi.

- Stan, zrób nam drinki - polecił Russ. - Mam nadzieję, że to grzeczny kotek. Choć 

słyszałem o nim co innego.

- I pewnie słyszał pan, że jestem detektywem?  Ludzie łżą jak najęci - powiedział 

Qwilleran.

-   To   dobrze.   Bo   nie   lubię   ścierwojadów,   co   grzebią   się   w   brudach.   Długo 

pracowaliśmy, aby zdjąć z tego miejsca odium, i nie pozwolę tego zaprzepaścić.

- A propos, wygrzebałem pewną interesującą informację. Pański przyjaciel Andy pisał 

powieść o Junktown.

- Wiem o tym. Zawsze mówiłem mu, że to strata czasu. Nikt dziś nie czyta książek, 

chyba że o zbrodni i seksie.

- Może o tym właśnie była jego książka. Czytał pan rękopis?

Russ zaśmiał się głośno.

- Nie, ale i bez czytania mogę sobie wyobrazić, co tam powypisywał. Boże, jaki to był 

głupek!

- A najciekawsze jest to, że rękopis zniknął bez śladu.

- Pewnie go zniszczył. Mówiłem już panu, Andy był perfekcjonistą.

Qwilleran pociągnął łyk imbirowego piwa i zwrócił się do Stana:

- Pan także zajmuje się antykami?

- Nie, jestem fryzjerem.

- Słyszałem, że to niezła fucha.

- Choćbyś strzygł szejka Bahrajnu, nie dorobiłbyś się jaguara i pierścienia z brylantem 

- wtrącił się Russ. - Stan gra na giełdzie, ot co.

- Interesuje się pan giełdą? - spytał Stan.

- Prawdę mówiąc, nigdy nie miałem żadnego kapitału, a sama teoria w ogóle mnie nie 

pociągała.

- Można zaczynać od naprawdę małych sum - przekonywał Stan. - Wpłacić na fundusz 

inwestycyjny albo zrobić jak ja. Wszystkie pieniądze daję brokerowi, a on co roku podwaja 

sumę.

-   To   pięknie   -   powiedział   Qwilleran,   zapalając   fajkę.   Pomyślał   o   nagrodzie   za 

najlepszy artykuł i o tym, że gdyby wygrane pieniądze ulokować u brokera Stana, można by z 

background image

nich   wyciągnąć…   dwa,   cztery,   osiem,   szesnaście   tysięcy   w   pięć   lat.   Może   rzeczywiście 

marnuje czas, uganiając się za mordercą handlarzy staroci?

Koko, po dokładnym zbadaniu nowego miejsca, wyciągnął się obok wywietrznika, 

kompletnie ignorując płynącego z głośników Schuberta.

- Chciałbym zrobić pewien eksperyment - po dłuższej chwili odezwał się Russ. - Mam 

tu u siebie muzykę elektroniczną - obróbka komputerowa, wysokie częstotliwości, biały szum 

i tym podobne rzeczy. Ciekaw jestem, jak się spodoba pańskiemu kotu. W końcu zwierzęta 

mają o wiele czulszy słuch od naszego.

- Niech będzie - zgodził się Qwilleran.

Wkrótce   wybrzmiały   ostatnie   dźwięki   sonaty   Schuberta   i   z   trzydziestu   sześciu 

głośników ustawionych w pomieszczeniu zaczęły dobywać się gwizdy i świsty, dudnienie i 

skomlenie, szumy i piski. Koko zerwał się na nogi i postawił uszy w szpic. Wyglądał, jakby 

za moment miał oszaleć. Zaczął biegać po pokoju od ściany do ściany.

- Wyraźnie mu się nie podoba - stwierdził Qwilleran, dając Russowi znak ręką, aby 

wyłączył sprzęt.

Ale gospodarz ani myślał spełnić jego życzenie. Wibracje wywracające wnętrzności 

na nice przyprawiły Koko o obłęd. Zrozpaczony rzucał się na ścianę, osaczony zewsząd przez 

muzykę z piekła rodem.

- Proszę to wyłączyć!

- Dlaczego? - zdziwił się Russ. - Fenomenalny eksperyment! Stan, widziałeś kiedyś 

coś podobnego?

Z głośników dobył się przeciągły pisk i Koko z prędkością odrzutowca wylądował na 

szafce.

- Wyłącz to! - wrzasnął Qwilleran, przekrzykując hałas.

Ale było za późno. Koko sfrunął z góry, lądując na głowie Russa Patcha, i wbił pazury 

w   jego   czoło.   Z   gardła   mężczyzny   dobył   się   przerażający   krzyk   i   kocur,   uznawszy,   że 

rachunki zostały już wyrównane, wylądował na podłodze.

Russ dotknął czoła. Jego dłoń była rubinowa od krwi.

- Dobrze ci tak - powiedział cicho Stan, wyłączając muzykę.

Parę   minut   później   Koko   i   Qwilleran   byli   już   na   ulicy.   Kocur   zachowywał   się 

normalnie, ale wąsacz wiedział, że to pozory.

- Wybacz, staruszku - powiedział. - To była bardzo głupia zabawa.

Zaniósł Koko na rękach do mieszkania i ostrożnie postawił na podłodze. Od razu 

przybiegła Yum Yum, czule dotykając kocura noskiem, ale ten nie zwracał na nią uwagi. 

background image

Napił się wody, a później zaczął ocierać się o spodnie Qwillerana, który wziął go na ręce i 

nosił jak niemowlę po pokoju, aż nadszedł czas kolejnego spotkania.

Zamknął   koty   w   mieszkaniu,   a   sam   skierował   się   korytarzem   ku   schodom.   Zza 

zamkniętych   drzwi   dobył   się   rozdzierający   serce   lament.   Kiedy   zaczął   schodzić   na   dół, 

lament stał się głośniejszy i bardziej żałosny. Qwilleran współczuł Koko; w tej trudnej chwili 

kocur   potrzebował   jego   towarzystwa.   Wrócił   więc   i   zabrał   cierpiącego   przyjaciela   na 

spotkanie z Cluthrą.

background image

R

OZDZIAŁ

 

OSIEMNASTY

Kiedy   rozmawiali   przez   telefon,   Cluthra   nalegała,   by   przyszedł   „jakoś   później”, 

„najlepiej po dziewiątej”, „kiedy będą mogli oboje się zrelaksować”. Ale Qwilleran miał inne 

plany na wieczór, więc udając głupiego, nalegał na siódmą trzydzieści.

Wsiedli   z   Koko   do   taksówki,   która   zawiozła   ich   do   Skyline   Towers.   Tam   winda 

zabrała  ich  na  siedemnaste   piętro.  Na  szczęście  Koko dobrze  znosił   jazdę  w  górę;  tylko 

„spadanie” wraz z windą w dół budziło w nim trwogę.

Cluthra powitała ich w bladozielonej szyfonowej kreacji ze strusimi piórami.

-   Och,   nie   wiedziałam,   że   zabierzesz   ze   sobą   przyjaciela!   -   powiedziała   swoim 

zmysłowym głosem, gładko przechodząc na ty.

- Koko miał dziś wieczorem paskudną przygodę i nie mogłem go zostawić w domu.

I Qwilleran opowiedział jej o okropnym eksperymencie z muzyką elektroniczną.

- Uważaj na tych facetów w bieli - powiedziała. - Wyglądają mi bardzo podejrzanie.

Zaprowadziła go do salonu całego w beżach, żółciach i brązach. Wszystko było tu w 

prążki   -   prążkowane   makatki,   prążkowane   draperie,   prążkowane   poszewki   na   poduszki. 

Tkaniny na ścianach tłumiły głos, tak że Qwilleran miał wrażenie, jakby ktoś zamknął go w 

wielkiej   trumnie.   W   tle   romantycznie   zawodziły   skrzypce,   a   dookoła   unosił   się   zapach 

słodkich perfum, jeszcze potęgując duszną atmosferę.

Qwilleran rozglądał się po pokoju, zastanawiając się nad liczbą wszystkich prążków. 

Jest ich dziesięć tysięcy, sto tysięcy, a może raczej pół miliona?

-   Chcesz   drinka?   -   spytała   Cluthra,   mrużąc   zielone   oczy,   jakby   zachęcała   go   do 

wypicia jakiejś czarodziejskiej mikstury.

- Woda mineralna z dużą ilością lodu wystarczy. Nie piję alkoholu.

-   Ależ   mam   dla   ciebie,   skarbie,   coś   znacznie   lepszego.   Coś   specjalnego   dla 

specjalnego gościa.

I   po   chwili   zjawiła   się,   niosąc   szklankę   z   różowym,   buzującym   i   bardzo 

aromatycznym płynem.

Qwilleran powąchał zawartość i zmarszczył brwi.

- Syrop wiśniowy domowej roboty - objaśniła Cluthra. - Mężczyźni lubią wiśnie, bo są 

cierpkie.

Wąsacz wypił mały łyczek, ostrożnie, jakby to była cykuta. Ale mile się rozczarował; 

napój był całkiem smaczny.

background image

- Sama pani go robiła? - spytał.

- Oczywiście, że nie! To prezent od mojej klientki. Jest zielarką i zawsze dodaje do 

syropu trochę jałowca, dziewanny, lubczyku i czegoś tam jeszcze. Po dziewannie facetom 

stroszą się włosy na piersiach i nie tylko. Wiedziałeś o tym, kotku?

I mówiąc to, Cluthra puściła do Qwillerana oko. Qwilleran usiadł na pierwszym z 

brzegu krześle, przezornie sadowiąc kota na swoich kolanach.

- Usiadłeś na jedynym połamanym meblu w tym domu - poskarżyła się Cluthra.

Sama ułożyła się na prążkowanej sofie, eksponując ponętne kształty, prześwitujące 

przez   szyfonową   sukienkę.   Lamówka   ze   strusich   piór   podkreślała   jej   ramiona,   opadając 

kaskadami w dół.

- Dlaczego nie siądziesz obok mnie? - spytała, wskazując na sofę. -Tu jest znacznie 

przyjemniej. Przecież nie gryzę.

- Z tym chorym kolanem wolę siedzieć na krześle - tłumaczył Qwilleran, zdając sobie 

sprawę z nikłej mocy tego argumentu.

Cluthra spojrzała na niego z wyrzutem.

- Oszukałeś nas - powiedziała. - Nie jesteś prawdziwym dziennikarzem. Ale i tak 

lubimy cię jak dawniej.

- Jeśli będziesz wierzyć we wszystko, co mówi twoja młodsza siostra, to ładnie na tym 

wyjdziesz - mruknął. - Prawda jest taka, że jestem źle opłacanym reporterem z „Fluxion”, 

którego prywatnie interesują tajemnicze wypadki. A Ivy ma bujną wyobraźnię.

- To taki wiek.

- A tak a propos, czy wiesz, że Andy pisał o Junktown?

- Kiedy Andy u mnie bywał - odpowiedziała Cluthra, tajemniczo się uśmiechając - nie 

traciliśmy czasu na rozmowy o książkach.

- Znasz dobrze Hollisa Prantza?

Cluthra uniosła dłonie w błagalnym geście.

- Dobry Boże, uchroń mnie od facetów w swetrach zapinanych na guziki!

Qwilleran pociągnął łyk lodowato zimnego napoju. W mieszkaniu było bardzo gorąco, 

a Koko grzał jego kolana jak futrzana narzutka. Ale w czasie rozmowy kot uspokoił się na 

tyle, że postanowił ruszyć na rekonesans po mieszkaniu. Wkrótce też jego sylwetka znikła, 

wtapiając się we wszechobecne brązy i beże. Qwilleran zmarszczył brwi. Czuł, że zaczyna 

mu  brakować powietrza.  W pomieszczeniu  było  piekielnie  gorąco i kolorowe prążki jęły 

tańczyć   mu   przed   oczyma.   Widział   je   nawet,   gdy   spoglądał   na   biały   sufit.   Więc 

zrezygnowany postanowił zamknąć oczy.

background image

- Wszystko w porządku, skarbie?

- Oczywiście! Po prostu oczy mi się zmęczyły,  to wszystko. A poza tym masz tu 

bardzo ciepło.

- Może chcesz się położyć? Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zasłabnąć. Choć tu do mnie 

na sofę.

Qwilleran   nie   był   nieczuły   na   uroki   tego   zaproszenia;   sprężysta   sofa   i   miękkie 

poduszki to wszystko, czego mu w tej chwili było trzeba. Za aureolą rudych włosów dostrzegł 

jakiś ruch. Na oparcie sofy - cicho i ostrożnie - wspinał się Koko.

- Zdejmij płaszcz i odpręż się - nalegała dziewczyna. - Przy cioci Cluthrze nie musisz 

się krępować.

Patrzyła   z   uznaniem   na   jego   wąsy   i   szerokie   ramiona,   mrugając   zalotnie   długimi 

rzęsami.

Qwilleran   żałował,   że   tu   przyszedł.   Nie   przepadał   za   nachalnymi   kobietami.   Nie 

cierpiał prążków, które teraz przyprawiały go o zawroty głowy. Poza tym czuł, że z jego 

oczami jest coś nie w porządku. Może powinien zacząć nosić okulary? Albo to przez ten 

przeklęty napój. Przez moment rozważał tę możliwość. Jałowiec, dziewanna, lubczyk. Co to, 

do diabła, ten lubczyk?

Nagle bez ostrzeżenia Cluthra kichnęła.

- Och, przepraszam!

Qwilleran wykorzystał tę chwilę jej słabości do zmiany tematu.

-   Jutro   chowają   starego   CC.   Cobba   -   powiedział,   starając   się   zapanować   nad 

ogarniającą go sennością.

- To był prawdziwy facet - odparła Cluthra, mrugając powiekami. - W dzisiejszych 

czasach tacy jak on to rzadkość.

Znowu kichnęła.

- Przepraszam! Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje.

Qwilleran   podejrzewał,   w   czym   rzecz.   To   Koko   przyszedł   mu   z   pomocą, 

przyprawiając molestującą wąsacza antykwariuszkę o alergię.

- Iris będzie samej bardzo ciężko - kontynuował z najwyższym trudem.

Cluthra wyciągnęła z jakiegoś sekretnego schowka szyfonową chusteczkę i otarła nią 

zaczerwienione i załzawione oczy.

- Schońszą zię broblemy z duchami - powiedziała, pociągając nosem. - CC. spesjalnie 

buził zię nosa i hradł Iriz ohulary.

background image

- To się nazywa poświęcenie! - westchnął Qwilleran. - Słuchaj, czy ty przypadkiem 

nie masz alergii na kocią sierść?

Tak   więc   wizyta   u   Cluthry   znalazła   swój   niespodziewany,   choć   szczęśliwy   dla 

wąsacza finał.  Parę minut  później  był  już na dworze, a mroźne  powietrze  pozwoliło mu 

otrzeźwieć   i   uwolnić   się   od   prążkowanej   wizji   świata.   Przez   jakiś   czas   w   uszach 

wybrzmiewały słowa, którymi pożegnał go rudzielec:

- Musisz odwieziś mie innym hazem, bez zwojeho wutrzaha.

Kiedy dotarli do domu, Qwilleran przebrał się na szaber. Najpierw jednak zajrzał do 

słownika i przeczytał: „lubczyk - zioło lecznicze”. Co za dolegliwości ów lubczyk leczy, tego 

niestety nie napisano. Później otworzył puszkę krewetek dla kotów i zajął się dopieszczaniem 

Koko. Wciąż dźwięczał mu w głowie głos Cluthry - niski, chrypiący, zmysłowy. Niektórzy 

powiedzieliby: głos pijaczki.

O umówionej godzinie Ben czekał na podwórzu w swoim zżartym przez rdzę kombi, 

które było szczytem prowizorki. Światła przednie samochodu trzymały się na jednej śrubce, a 

za antenę radiową służył druciany wieszak do ubrań. Kierowca - zawinięty w grube wełniane 

palto, długi pasiasty szalik i z czapką pilotką na głowie - przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik 

zaniósł się kaszlem. Samochodem wstrząsnął dreszcz przypominający przedśmiertne drgawki 

i wóz ruszył. Przez dziurę po tablicy rozdzielczej  wlatywały do środka płatki śniegu. Na 

szczęście Teatr Garricka był niedaleko. Stał dumnie wśród innych budynków przeznaczonych 

do wyburzenia, jakby ktoś przeniósł go tu żywcem z piętnastowiecznej Wenecji.

- Biedny Garrick! Znamy doskonale tę scenę - odezwał się Ben posępnie. - Kiedyś 

grały tu największe nazwiska. Później… był tu wodewil. A później puszczano nieme filmy. 

Potem filmy dźwiękowe, dwa seanse w cenie jednego. Kino włoskie, horrory, a na końcu nic. 

A teraz bywa tu tylko Benjamin X. Nicholas, grający przed duchami i oklaskiwany przez 

gołębie.

Qwilleran   i   Ben   skierowali   się   ku   tylniemu   wejściu   z   latarkami   w   dłoniach. 

Antykwariusz poinstruował wąsacza, w jaki sposób posługiwać się łomem. Deski, którymi 

zabite było wejście, nie stawiały włamywaczom żadnego oporu. Wkrótce weszli do środka 

ciemnego, wilgotnego i całkowicie pustego budynku.

Ben   poprowadził   Qwillerana   wąskim   korytarzem,   obok   portierni   i   szkieletu 

metalowych schodów, aż na scenę. Na miejscu, gdzie kiedyś zasiadała widownia, nie było 

niczego poza plątaniną starych kabli, pokrytych grubą warstwą kurzu i tynku, oraz dwoma 

rzędami   skrzyń.   Qwilleran   skierował   światło   latarki   na   sufit,   gdzie   uwieczniono   czasy 

świetności teatru: Romeo pod balkonem Julii, Antoniusz obejmujący czule Kleopatrę. Jeśli z 

background image

teatru nie pozostało już nic prócz murów, dlaczego Ben go tu zabrał? Nie musiał długo czekać 

na   rozwiązanie   zagadki.   Stary   aktor   wyszedł   na   środek   sceny   i   rozpoczął   swój   upiorny 

występ.

- Rzymianie, współobywatele i łaskawcy moi! - wydeklamował z przejęciem.

- Rzymianie, współobywatele - odpowiedziało mu echo.

- Posłuchajcie mnie przez życzliwość dla mnie - ciągnął Ben.

-   Współobywatele…   łaskawcy   moi…   Rzymianie…   posłuchajcie…   łaskawcy… 

życzliwość - zawtórowały duchy dawnych aktorów.

- Niestety! - powiedział Ben, gdy skończył orację Brutusa, po której Qwilleran dwa 

czy trzy razy klasnął w dłonie. - Niestety, urodziliśmy się za późno… Ale do dzieła! Czego 

pożąda  nasze serce?  Fragmentu  rzeźby?  Okruchów  marmuru?  Nie mamy  tu zbyt  dużego 

wyboru. Wynieśli stąd wszystko, łajdacy! Nie pomyśleli o nas! Ale, ale… Proszę spojrzeć.

Ben kopnął kratę grzejnika.

- Błyskotka z brązu! Urocza, prawda?

Ściana nie stawiała wielkiego oporu i Qwilleran bez większego trudu zdołał wyrwać 

kratę.   Uniosła   się   chmura   pyłu,   obaj   mężczyźni   kaszleli   i   tarli   załzawione   oczy.   W 

ciemnościach usłyszeli trzepotanie skrzydeł. Qwilleran domyślił się, że zbudzili zimujące tu 

nietoperze.

- Wynośmy się stąd - powiedział.

-   Czekaj!   Mamy   tu   jeszcze   jeden   skarb!   -   wykrzyknął   Ben,   oświetlając   latarką 

skrzynie. Wszystkie pozbawione już były dekoracji i okuć, z wyjątkiem pierwszej z lewej, 

której wieko wciąż jeszcze zdobił dmący w trąbę cherubin, obwieszony girlandami kwiatów.

- Za to dostalibyśmy sporo grosza.

- Ile?

- Sto dolarów dałby każdy ze sprzedawców. Dwieście można by wziąć od roztropnego 

kolekcjonera. A trzysta od frajera.

- Ale czy damy radę?

- Innym się udało, a przecież my nie jesteśmy gorsi. Zbierzmy w sobie wszystkie siły.

- Potrzyma pan obie latarki - zwrócił się Qwilieran do Bena - a ja zobaczę, co da się 

zdziałać za pomocą łomu.

Wąsacz przechylił się przez barierkę oddzielającą scenę od publiczności i usiłował 

podważyć wieko skrzyni.

- Natrzyj, Macduffie! - krzyczał Ben.

- Poświeć tu przez barierkę - instruował go Qwilleran. - Bo nic nie widzę.

background image

Nagle znieruchomiał. Coś poruszyło się w kurzu na podłodze. Odwrócił się w stronę 

Bena, ale oślepiło go światło dwóch latarek. Intuicja kazała mu w ostatniej chwili odskoczyć 

do   tyłu.   Rozległ   się   trzask   łamanych   desek,   z   podłogi   podniósł   się   tuman   kurzu.   Dwa 

strumienie światła tańczyły jak szalone po ścianach i suficie.

- Co się, do licha, stało! - sapał Qwilleran. - Chyba barierka się urwała.

Barierki rzeczywiście na dawnym miejscu nie było, a dno pudła osunęło się w ciemną 

czeluść.

-   Święci   nad   nami   czuwali!   -   ryknął   Ben,   krztusząc   się   od   kurzu   bądź   nadmiaru 

emocji.

- Daj mi pan latarkę i wynośmy się stąd - powiedział Qwilleran.

Wracali do Junktown z brązową kratą na tylnim siedzeniu. Qwilleran przez całą drogę 

milczał, jakby rozpamiętywał ostatnie wydarzenia i to, co ujrzał na zakurzonej podłodze.

- Dzisiejszy występ trudno uznać za udany. Zabrakło w nim ognia - tłumaczył się Ben, 

pociągając nosem. - To dlatego, że przemarzliśmy na kość. Ale pójdźmy do pubu, napijmy się 

brandy, a wtedy będziemy świadkami występu godnego teatralnego konesera.

Budynek baru „Pod Lwim Ogonem” w latach dwudziestych zajmował oddział banku. 

Zbudowany w stylu rzymskiej świątyni, obecnie został sprofanowany przez krzykliwy neon i 

ściany z kolorowych luksferów. Dekoracje wewnątrz lokalu były raczej skąpe. Panował tam 

hałas nie do opisania, a powietrze było siwe od papierosowego dymu. Większość tłoczących 

się   ludzi   sprawiała   wrażenie   stałych   bywalców.   Przeważali   faceci   w   roboczych 

kombinezonach i podejrzane typy,  które zazwyczaj nie ruszają się ze swoich melin przed 

zapadnięciem zmroku.

Wejście Bena spotkało się z żywiołową reakcją. Tupano, śmiano się, walono pięściami 

o stół. Ben przyjął ów aplauz z wdzięcznością i uniósł ręce do góry na znak, że prosi o ciszę.

- Tego wieczora - ogłosił uroczystym głosem - zaprezentujemy scenkę z Ryszarda III. 

Brandy dla wszystkich na mój rachunek!

Dostojnym krokiem przeszedł przez tłum, z szalikiem ciągnącym się po podłodze, i 

zniknął. Parę sekund później pojawił się, stojąc na małej galeryjce.

- Zimę goryczy naszej przemieniło dziś słońce Yorku… - zaczął recytację.

Jego   głos   brzmiał   dźwięcznie   i   donośnie,   toteż   na   sali   zapanowało   uroczyste 

milczenie.

- Lekko stąpając przez komnatę damy - grzmiał Ben z galerii, a jego publiczność 

zanosiła się śmiechem.

Swoją orację zakończył melodramatycznym okrzykiem:

background image

- Postanowiłem okazać się łotrem i próżną radość dni tych znienawidzić!

Rozległy   się   gromkie   brawa   i   okrzyki   zachwytu,   za   które   aktor   odwdzięczył   się 

głębokim ukłonem. A barman zabrał się do nalewania brandy do szklanek.

Kiedy Ben zszedł z galerii, rzucił na bar plik banknotów. Qwilleran zauważył,  że 

złożone były wzdłuż.

- Król Ryszard czy ciotka Karola, co za różnica? - zwrócił się do Qwillerana.

Na twarzy Bena malowała się straceńcza melancholia.

- Czas wielkich artystów  się skończył  i nigdy nie wróci! Komik  w pumpach, oto 

dzisiejszy „artysta”! Ewentualnie toreador, linoskoczek lub długowłosy gitarzysta. Niedługo i 

oni odejdą w niepamięć i nadejdzie czas bejsbolistów i murarzy. Zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, 

mój panie!

Tymczasem spragniona widownia domagała się bisów.

- Proszę nam wybaczyć - zwrócił się Ben do Qwillerana. - Musimy służyć ludzkości 

naszym talentem.

I ponownie wdrapał się na galerię.

Wąsacz skorzystał z okazji, aby wymknąć się z baru „Pod Lwim Ogonem”. W drodze 

do   domu   zastanawiał   się,   skąd   Ben   ma   pieniądze,   aby   tak   hojnie   płacić   za   aplauz 

publiczności… i czy wiedział, że skrzynia w teatrze była paskudną pułapką.

Qwilleran wszedł do domu. Zastał koty śpiące na poduszce i uśmiechające się przez 

sen. W jego głowie kłębiły się pytania. Na jakim szwindlu Ben się dorobił? Czy rzeczywiście 

jest idiotą, czy tylko udaje? Czy jego hojność ma jakiś związek z wydarzeniami w domu 

Ellswortha? Ben tam był, to Qwilleran wiedział na sto procent. To jego ciągnący się po ziemi 

szalik zostawił na zakurzonej podłodze arabeskowy wzór. Z kolei przyjęcie, jakie zgotowali 

mu w barze stali bywalcy, świadczy o tym, że nie od dziś Ben szasta pieniędzmi na prawo i 

lewo.

Wąsaczowi utkwiły w głowie słowa Cobba: „Najbliżej Broadwayu to on był w sklepie 

z   zabawkami   u  Macy’ego”.   A   parę   minut   później   Cobb  powiedział   coś,   co  by  pozornie 

przeczyło temu zdaniu: „Zdążył się dorobić, zanim podatki poszły w górę”. Słysząc to, Iris 

spojrzała na męża zdziwiona. Czy więc Ben miał prócz aktorstwa i antyków jakieś trzecie 

źródło dochodów, które pozwalało mu kupować wielbicieli? Czyżby CC. o tym wiedział? 

Qwilleran miał w zanadrzu kilka hipotetycznych  odpowiedzi, ale były to tylko  gdybania. 

Wszystko to nie dawało mu zasnąć.

Starał się więc pomyśleć o czymś przyjemniejszym: bożonarodzeniowym przyjęciu w 

klubie prasowym. Wyobrażał sobie dziennikarską społeczność - a szczególnie Jacka Jaunti - 

background image

jak nie może ochłonąć na widok jego i Mary Duxbury, idących razem pod rękę. Oczyma 

duszy   widział   reporterów   zahipnotyzowanych   magicznym   nazwiskiem   jego   towarzyszki. 

Qwilleran   uświadomił   sobie,   że   pod   koniec   wieczora   powinien   wręczyć   Mary 

bożonarodzeniowy prezent. Ale cóż można podarować córce milionera?

Zanim zasnął, odpowiedź na to zdawałoby się beznadziejne pytanie rozjaśniła jego 

duszę. To był genialny pomysł, tak genialny, że wąsacz aż siadł na łóżku z wrażenia. A jeśli 

szefowie „Fluxion” połkną haczyk, może przy okazji uda się uratować Junktown.

Qwilleran zanotował w głowie, że pierwsza rzecz, jaką ma zrobić rano, to telefon do 

wydawcy. A później przyłożył głowę do poduszki i zasnął z uśmiechem na ustach.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DZIEWIĘTNASTY

Środowego poranka wąsacz obudził się ze świadomością, że jakiś ciężar leży mu na 

obojczyku.   Była   to   Yum   Yum,   która   schowała   się   pod   jego   kołdrę,   najbezpieczniejsze 

miejsce, jakie przyszło jej do głowy. Koko, który po wczorajszym szoku zdołał już dojść do 

siebie,  postanowił   zbadać   niepokojące  hałasy  dochodzące  zza   okna.  Z  tylnimi  łapami   na 

fotelu   i   przednimi   opartymi   na   szybie,   przyglądał   się   lodowym   kulkom   bombardującym 

parapet.

- Grad! - krzyknął Qwilleran. - Tego nam jeszcze było trzeba! Nici z imprezy!

Koko opuścił swój punkt widokowy i ruszył w stronę łóżka, aby wykurzyć stamtąd 

Yum Yum.

Grad pokrył całe miasto lodem. Ale około południa pogoda się opamiętała i zza chmur 

wyszło   prawdziwe   słońce.   Junktown   skrzyło   się,   jakby   spadł   na   nie   deszcz   brylantów. 

Budynki przemieniły się w kryształowe pałace. Przewody elektryczne i telefoniczne, znaki 

drogowe i latarnie ozdobiły girlandy kryształków lodu. Nawet pojemniki na śmieci tego dnia 

wyglądały uroczo. Był to jedyny przyjazny gest, na jaki stać było pogodę tej zimy.

Około   południa   Zwinger   Street   zapełniła   się   wielbicielami   antyków.   Anioły 

przycupnęły na latarniach, z głośników płynęły kolędy, a Ben Nicholas, z długą białą brodą, 

w czerwonych bufiastych spodniach, stał na ganku swego sklepu, zapraszając klientów do 

środka.   Tiny   Spooner   robił   zdjęcia,   a   po   ulicy   kręcił   się   nawet   fotoreporter   z   „Morning 

Rampage”.

Qwilleran wmieszał się w tłum, przysłuchując się prowadzonym rozmowom, i tak aż 

do popołudnia, kiedy nadeszła jego zmiana w „Rupieciarni”. Zastał tam Cluthrę, urabiającą 

jakiegoś klienta.

- Jest naprawdę baaardzo stary. Malowany farbą z dodatkiem mleka. Proszę brać czym 

prędzej,   bo   taka   okazja   może   się   nie   powtórzyć.   Sprzedając   za   dwadzieścia   siedem 

pięćdziesiąt, pani Cobb nie zarabia na tym ani centa. W Cape Cod kazali by panu zapłacić 

sześćdziesiąt pięć.

Klient skapitulował, wypisał czek i opuścił sklep, promieniejąc z radości, dźwigając 

pod pachą stary zardzewiały nocnik.

Cluthra przystąpiła do krótkiego instruktażu.

- Widzisz, kochanie, te numerki przy każdym przedmiocie? Czytasz je od tyłu i wiesz, 

jaka jest cena wyjściowa. Możesz pójść parę dolców w dół bądź w górę. W zależności od 

background image

tego, jak wyczujesz klienta. Uważaj na to krzesło ze schodkowym oparciem; ma złamaną 

nogę. Musisz także nauczyć  się spławiać ludzi. Co trzeci będzie chciał opowiedzieć ci o 

skarbach na strychu swojej babci.

Ruch   w   interesie   był   duży;   tego   dnia   kupujący   przeważali   nad   oglądającymi. 

Qwilleran postanowił prowadzić szczegółowy rejestr wydarzeń.

„Dwa «cosie» z błękitnego szkła wiszące za oknem sprzedane za 18,50 dol.

Jakaś kobieta pyta o świeczniki z Sheffield.

Facet pyta o końskie talizmany.

Skrzynka w kształcie szpuli - wziąłem 30 dol.

Ucałowałem klientkę i sprzedałem jej blaszane pudełko na noże za 35 dol.”.

Klientka, którą tak wylewnie przywitał Qwilleran, sama wpadła mu w objęcia.

- Qwill, kopa lat! Co ty tu robisz?

- Rosie Riker! A to niespodzianka! Wyglądasz świetnie!

Mówiąc szczerze, przebrana w ekscentryczne ciuszki Rosie wyglądała jak zdziwaczała 

emerytka.

- Wszystko  u ciebie  dobrze, Qwill?  Cały czas  suszę głowę Archowi, by wreszcie 

zaprosił cię na obiad. Mogę tu usiąść? Jestem na nogach od dobrych trzech godzin.

- Tylko nie na tym ze schodkowym oparciem! Ma złamaną nogę.

-   Jak   myślisz,   wyłączą   kiedyś   te   kolędy?   Więc   wszystko   w   porządku?   Co   tu 

porabiasz?

- Zastępuję panią Cobb, która jest na pogrzebie męża.

- Wyglądasz fantastycznie. Cieszę się, że nie zgoliłeś tych romantycznych wąsów! 

Masz jakieś wieści od Miriam?

- Nie z pierwszej ręki. Od czasu do czasu nęka mnie eks-teściowa. Miriam znów siedzi 

w Connecticut, w tym sanatorium. Ponoć potrzebuje pieniędzy.

- Nie daj się im, Qwill! Sam wiesz, że źle im się nie powodzi.

- A co tam u ciebie, Rosie? Szukasz czegoś?

- Rozglądam się za prezentem dla Archa. Jak tam twoje koty?

- Świetnie! Koko z dnia na dzień staje się coraz bystrzejszy. Otwiera drzwi, włącza i 

wyłącza światło, a nawet uczy się pisać na maszynie.

- Żartujesz!

- Ociera się pyszczkiem o wałek i zmienia ustawienia marginesów. Nie zawsze wtedy, 

gdy trzeba.

background image

- Po prostu czyści zęby - wyjaśniła Rosie. - Nasz weterynarz nam o tym powiedział. 

Powinieneś   wziąć   Koko   do   dentysty,   my   byliśmy   już   z   naszym.   Wiesz,   jak   ważna   jest 

profilaktyka… Słuchaj, masz tu jakieś puszki? Chciałabym kupić jedną Archowi.

Qwilleran wyszperał blaszane pudełko na noże i z ciężkim sercem odjął od wyjściowej 

ceny dwa dolary.

- Twój tekst o aukcji był znakomity! - pochwaliła go Rosie.

- W tle jest o wiele ciekawsza historia.

- O co chodzi? Arch mi nic nie powiedział. On nigdy nic mi nie mówi.

Qwilleran w skrócie opowiedział o wypadku Andy’ego.

- Nie wierzę - zakończył swą opowieść - że Andy po prostu poślizgnął się i upadł. 

Żeby w ten sposób spaść na iglicę, musiałby być nie lada akrobatą. Tamtego wieczora mieli 

zjawić się u niego jacyś klienci po żyrandol. Jeśli rzeczywiście zdejmował wówczas żyrandol, 

wszystko musiało być już przyklepane. Więc w czasie wypadku musieliby być na miejscu!… 

Wszystko to nie trzyma się kupy. Nie sądzę, aby to małżeństwo od żyrandola w ogóle było w 

sklepie. Myślę, że cały ten wypadek został zainscenizowany. A klienci przyszli trochę później 

i zastali drzwi zamknięte.

Kiedy mówił to wszystko, na twarzy Rosie malowało się coraz większe przerażenie.

- Qwill, sądzę, że Arch i ja… Myślę, że to my mogliśmy być tymi klientami. Kiedy to 

się stało?

- W połowie października. A dokładnie szesnastego października.

- Postanowiłam kupić ten żyrandol przed Halloween, ale chciałam przedtem poradzić 

się Archa. Więc po kolacji pojechaliśmy do Junktown. Andy specjalnie dla nas miał otworzyć 

sklep. Jednak kiedy przybyliśmy na miejsce, zastaliśmy drzwi zamknięte. Nikogo nie było w 

środku. Gdy wracaliśmy, zauważyłam w oknie „Rupieciarni” inny żyrandol. Bardzo nam się 

spodobał, więc go kupiliśmy.

- Czy Cobb otwierał swój antykwariat o tak późnej godzinie?

- Nie, ale zauważyliśmy człowieka, który wchodził na ganek, i poprosiliśmy go, aby 

zawołał   CC.   Zeszła   do   nas   pani   Cobb   i   ubiliśmy   interes.   Dopiero   parę   tygodni   później 

dowiedziałam się o wypadku Andy’ego, ale nigdy nie łączyłam…

- Kim był ten człowiek, którego spotkaliście na ganku?

-   To   antykwariusz.   Prowadzi   sklep   „Trochę   Śmieci”.   Ostatecznie   byliśmy   bardzo 

zadowoleni, bo żyrandol od Cobbów zrobiony był ze starej puszki. Ten mosiężny żyrandol od 

Andy’ego wyglądałby w naszej jadalni zbyt pretensjonalnie.

- Powiedziałaś „mosiężny”?

background image

- Tak, typowy williamsburg.

- Nie szklany? Nie chodziło o kryształowy, pięcioramienny żyrandol?

- O nie! Kryształowe nadają się do pałaców!

To wtedy Qwiileran ucałował z radości Rosie Riker.

Późnym popołudniem w jego buchalterii pojawiły się nowe pozycje:

„Plater do pieczonego indyka sprzedany za 75 dol.

Klient zbił kieliszek - zainkasowałem 4 dol. Żadnej litości.

Obieraczka do jabłek, którą da się przerobić na lampę - wziąłem 12 dol.

Krata z brązu znaleziona w Teatrze Garricka - sprzedana za 45 dol.

Fotograf siadł na krześle drabinkowym. Za zniszczenie zapłaci «Fluxion».

SEKRETARZYK SPRZEDANY - 750 dol.!”

Kobieta, która wpadła do sklepu, pytając o sekretarzyk, nie była starą wyjadaczką. 

Qwilleran poznał to po jej entuzjazmie i eleganckim ubraniu.

- Facet ze sklepu naprzeciwko powiedział, że macie tu sekretarzyk - zaczęła, z trudem 

łapiąc oddech. - Muszę taki kupić, jeszcze przed świętami.

- Sekretarzyk jest aktualnie w użyciu - odparł apatycznie Qwilleran - a użytkownik 

bardzo nie chce się z nim rozstać.

- Pieniądze nie grają roli - powiedziała. - To ma być gwiazdkowy prezent dla męża. 

Wypiszę panu czek, a jutro przyjedzie kierowca, aby zabrać mebel.

Qwilleran   uznał   ten   dzień   za   nadzwyczaj   udany.   Sprzedał   antyki   za   łączną   sumę 

tysiąca   dolarów.   Uzyskał   ważne   informacje   od   Rosie   Riker,   potwierdzające   jego 

przypuszczenia  na temat  śmierci  Andy’ego.  I wreszcie z sukcesem sprzedał swój pomysł 

wydawcy „Daily Fluxion”. Jeśli planowane przedsięwzięcie się uda - a szef sądził, że tak - 

Qwilleran pomoże naprawdę wielu ludziom.

Po kolacji zajął się opróżnianiem schowków w sekretarzyku, gdy usłyszał na schodach 

ciężkie kroki. Wyjrzał za drzwi i pozdrowił drapiącego się na górę sąsiada. Ben wciąż miał na 

sobie strój Świętego Mikołaja.

- Słuchaj, ile tak na oko wart jest ten sekretarzyk? - spytał. - Nie było na nim żadnego 

numerka, więc opchnąłem go wraz z krzesłem za siedemset pięćdziesiąt dolców. Dużo to czy 

mało?

- Wspaniała cena! - powiedział z uznaniem Ben. - Powinieneś, mój panie, założyć tu 

własny interes.

Wkroczył do swego mieszkania, ale w drzwiach odwrócił się i spojrzał rezolutnie na 

wąsacza.

background image

- Czy nie wstąpiłby pan do mnie na kropelkę brandy i okruszynę wykwintnego sera?

- Ten wykwintny ser brzmi bardzo interesująco - odparł Qwilleran, który dopiero co 

zjadł skromną ilość wołowiny z puszki.

Gospodarz zabrał miedzianą grzałkę z siedzenia wiktoriańskiej sofy, rozsiadając się na 

miękkich poduszkach wypchanych końskim włosem. Qwilleran przycupnął na samym rożku 

sofy,   przyglądając   się   piętrzącym   się   w   mieszkaniu   eksponatom:   popiersiu   Hiawathy, 

drewnianemu śmigłu, pustym ramkom na fotografie, zdezelowanemu dziecięcemu wózkowi, 

pojemnikowi obitemu skórą, drewnianemu cebrowi, łysej lalce.

Na talerz z 1870 roku, reklamujący lekarstwo na świąd, Ben wyłożył krakersy i trochę 

sera. Sam z głuchym jękiem usiadł na plecionym krześle.

- Jesteśmy słabi - szepnął. - Któż zaleczy nasze rany?

I pociągnął sporego łyka z popękanego kubka.

Następnie powoli odkleił białą brodę. Z pomalowanymi różem policzkami oraz nosem 

i brwiami pociągniętymi grubą kreską wyglądał tragikomicznie.

- Jestem tu w Junktown prawie od tygodnia - odezwał się Qwilleran. - I nadal nie 

wiem, z czego tak naprawdę żyją antykwariusze.

- Jakoś dajemy sobie radę, choć mogłoby być lepiej.

- Jak pan zdobywa towar? Skąd jest to wszystko tutaj?

Ben zamachał ręką przed twarzą anioła z utłuczonym nosem.

- Ten oto potworek zdobił niegdyś fasadę Teatru Garricka. Oryginalny piaskowiec ze 

śladami oryginalnych ptasich gówienek. A ta miednica i dzbanek to skarby znalezione w 

Mount Vernon. Na dnie osad oryginalnego ludzkiego brudu i mydła. Nie do podrobienia.

Przez   następne   pół   godziny   Qwilleran   zamęczał   gospodarza   pytaniami,   z   których 

każde   prowokowało   erupcję   kwiecistego   pustosłowia.   Kiedy   już   gotował   się   do   wyjścia, 

zbierając okruszki krakersów z sofy, zauważył  coś, co wprawiło go w osłupienie - jasny, 

sztywny włos. Podniósł go i schował do kieszeni.

Gdy wrócił do mieszkania, obejrzał włos przy lampie. Długi na osiem centymetrów, 

lekko podwinięty, zwężony na końcu… Nie miał najmniejszych wątpliwości, skąd pochodził.

Podszedł do telefonu i wykręcił numer.

- Mary! Coś znalazłem. Narzuć coś na siebie i czym prędzej tu przychodź.

Następnie odwrócił się w stronę kotów, które z błogimi minami wylegiwały się na 

złoconych krzesłach.

- Koniec tej zabawy! Czy wiecie coś o tym?

Ale Koko podrapał się tylko za uchem, a Yum Yum rozpoczęła wieczorną toaletę.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DWUDZIESTY

Gdy   tylko   Ben   wyszedł   z   domu,   rozległ   się   dzwonek   do   drzwi.   Była   to   Mary 

Duckwortłi, ubrana w błękitny sztruksowy kombinezon i futro.

Qwilleran pokazał jej sztywny jasny włos.

- Wiesz, co to jest?

- Pewnie włosie ze szczotki do ubrań.

- To wąs kota syjamskiego - poprawił ją Qwilleran. - Znalazłem go na sofie w salonie 

Bena. Albo te dwa urwisy wpadły na jakiś pomysł, jak się tam dostać, albo to kolejny żart 

Mathildy Spencer.

Mary uważnie przyjrzała się znalezisku.

- Jest szarobiały.

- A więc to wąs Yum Yum. Wąsy Koko są całe białe.

- Czy masz jakiś pomysł, którędy mogły stąd wyjść?

Qwilleran zaprowadził Mary do garderoby.

- Łazienkę już sprawdziłem. Nie ma tam żadnej dziury, ani w ścianie, ani w podłodze. 

Jedyna rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, to ten regał na książki. Za nim może znajdować 

się przejście.

Koko, który poszedł za nimi, otarł pyszczek o książki z najniższej półki.

- Jakie piękne oprawy! - zachwycała się Mary. - Za każdą z tych książek Iris może 

dostać niezłą sumkę.

Z   gardła   Koko   dobyło   się   stłumione   miauknięcie.   Qwilleran   spojrzał   w   dół.   Na 

najniższej półce, w miejscu, gdzie niegdyś stały czytane przez wąsacza oprawione numery 

„Liberatora”, widniała szpara między książkami. W szparze tej wąsacz ujrzał znikający ogon 

Koko.

- Koko, wychodź stamtąd! - krzyknął. - Tam jest pełno kurzu!

Kocur odpowiedział cichym miauknięciem.

- Brzmi, jakby znalazł się w innym pomieszczeniu - zauważyła Mary.

Qwilłeran   zaczął  pospiesznie   wyjmować  wszystkie   książki  z   półki,  rzucając   je  na 

podłogę.

- Przynieś latarkę, Mary. Jest na sekretarzyku.

Skierował światło na ścianę i ujrzał wąskie deseczki ze ściętymi brzegami, takie same 

jak w salonie.

background image

- Na razie nic - wysapał. - Opróżnijmy następne półki… Uch!

- Ostrożnie! Pamiętaj o kolanie. Qwill, może lepiej ja to zrobię.

Mary położyła się na ziemi i przyglądała się uważnie odsłoniętej przez Qwillerana 

ściance.

- Widzę jakiś otwór!

- Jak duży?

- Jakby brakowało jednej deski!

- I co w tym otworze? Może weź latarkę.

- Następna ściana, jakieś pół metra w głąb. Tam jest coś w rodzaj u bardzo wąskiej 

celi.

- Mary, czy sądzisz…?

- Qwill, czy to nie…?

Ta myśl przyszła im do głowy jednocześnie.

- Przecież to kryjówka! - wykrzyknął Qwilleran.

- Właśnie! - potwierdziła Mary. - William Towne Spencer sam wybudował ten dom.

- A przecież wielu abolicjonistów…

- …miało w domach kryjówki…

- …żeby przechowywać zbiegłych niewolników.

Mary znów włożyła głowę w otwór.

- Ona się przesuwa! - krzyknęła radośnie. - Cała ta ściana to ruchome drzwi! Jest tu 

też jakaś smycz - zaraportowała, wyciągając trzy i pół metra białej tasiemki. - I szczoteczka 

do zębów.

- Yow! - odezwał się Koko, wychylając łebek z kryjówki. Wreszcie wyszedł stamtąd 

leniwym, chwiejnym krokiem.

- Spróbuj je otworzyć! - komenderował Qwilleran. - Poszło?

- Może na centymetr. Pewnie są wypaczone.

- Założę się, że Koko zrobił tę szczelinę, a Yum Yum z tego skorzystała. Ona jest 

pierwsza do szperania i zbierania śmieci… No to zagadka rozwiązana! Co powiesz na kawę?

- Niestety, muszę iść do domu. Pakuję prezenty na Gwiazdkę…

Nagle Mary urwała. Spojrzała na sekretarzyk, a później na wąsacza.

- Opróżniłeś szufladki! Wyprowadzasz się?

- Nie ja, tylko sekretarzyk. Sprzedałem go wczoraj za siedemset pięćdziesiąt dolarów.

- Niemożliwe! Wart jest najwyżej dwieście!

Pokazał jej swoje wczorajsze zapiski.

background image

- Nie najgorzej jak na początek, co?

- Kim była  ta kobieta,  co szukała świeczników  z Sheffield?  - spytała,  przelatując 

wzrokiem po liście  klientów.  - Było  trzeba ją odesłać do mnie…  A kto pytał  o końskie 

talizmany? Nikt już takich rzeczy nie kupuje!

- A co to jest?

- Medaliony, którymi dekorowano uprząż. W Anglii wierzono, że przynoszą szczęście 

i   chronią   przez   złym   okiem…   A   co   to   za   klientka,   którą   całowałeś?   Może   cena,   którą 

wytargowałeś, nie była warta takich poświęceń?

- To żona mojego przełożonego - wyjaśnił Qwilleran. - Tak a propos, kupiłem dla 

niego prezent, tak dla żartu. Czy zapakowałabyś go dla mnie?

I podał Mary zardzewiałą puszkę na tytoń.

- Mam nadzieję, że zwariowane siostrzyczki nie wzięły za to od ciebie dziesięciu 

dolarów?

Qwilleran poczuł nieprzyjemne swędzenie w okolicy górnej wargi.

- Dziesięć dolarów? Chciały dziesięć, ale dałem im pięć.

- To jeszcze nie tak źle. Większość sklepów sprzedaje je za siedem pięćdziesiąt.

Nieco rozgoryczony odprowadził Mary do drzwi. Na schodach minęli Bena.

- Czy „Trochę Śmieci” to dochodowy interes? - zapytał ją szeptem.

- Niespecjalnie. Ben jest za leniwy, by szukać nowego towaru, więc i obroty ma małe.

- Wczoraj zabrał mnie do baru. Stawiał wszystkim na prawo i lewo, jakby miał w 

domu drukarnię pieniędzy.

Mary wzruszyła ramionami.

- Pewnie mu się poszczęściło. Mniej więcej raz na rok każdy antykwariusz ma taki 

moment,  kiedy uda  mu   się ubić   jakiś   dobry interes.  Na  przykład  sprzeda  sekretarzyk   za 

siedemset pięćdziesiąt dolarów. Tak już jest w tym biznesie.

- Tak à propos. Zeszłej  nocy byłem  z Benem w  Teatrze  Garricka. Wszystko  tam 

rozkradziono   z   wyjątkiem   jednej   skrzyni.   Omal   nie   złamałem   nogi,   starając   się   do   niej 

dobrać.

- Ben cię nie ostrzegł? Ta skrzynia już wielu napytała biedy. Lepiej jej nie dotykać.

- Dlaczego?

-   W   latach   czterdziestych   nawet   inżynierowie   demontujący   urządzenia   w   teatrze 

zostawili ją w spokoju. Kazali jedynie założyć kłódki. Nazywają ją „skrzynią duchów”.

- Czy Ben o tym wie?

background image

- Wszyscy o tym wiedzą. Dlatego nikt nigdy nie odważył się usunąć jej obić i zdobień. 

Nawet Russ Patch dał sobie spokój, choć pakuje się we wszystkie kłopoty.

Mimo mroźnego wiatru Qwilleran stał chwilę na ganku, patrząc za wracającą do domu 

Mary. A potem zamyślony wrócił do siebie na górę. Koty czekały już na korytarzu, zastygłe 

w identycznej pozie z zawiniętymi ogonami. Czubek jednego ogona był lekko przekrzywiony.

- Wy nicponie! Więc cały czas krążyliście wte i wewte, bawiąc się w duchy?

Koko otarł pyszczek o barierkę przy schodach, zaczepiając kłem o starodawny mahoń.

-   Chcesz   pójść   na   czyszczenie   zębów?   -   uśmiechnął   się   zjadliwie   wąsacz.   -   Po 

świętach wybierzemy się do kociego dentysty.

Koko przymilnie potarł ucho o barierkę.

- Nie udawaj niewiniątka! Nie jestem taki głupi, jak myślisz.

I Qwilleran podrapał kocura po grzbiecie.

- Co jeszcze nabroiliście za moimi plecami? I co planujecie?

Była noc ze środy na czwartek. Rankiem Qwilleran miał poznać odpowiedź.

Qwilleran  obudził się wczesnym  rankiem z twarzą wtuloną w futerko Yum Yum, 

które pachniało czystością. Zapach ten przywodził mu na myśl  słodkie czasy dzieciństwa 

spędzonego   na   słonecznym   podwórzu,   gdzie   matka   wieszała   wypraną   bieliznę.   Zapach 

czystości jest bowiem zapachem słońca i świeżego powietrza, a także kociego futerka.

Z kuchni dobiegł go znajomy dźwięk.

- Yauuuk!

Było to połączenie zwyczajowego „dzień dobry” i ziewnięcia. W ten sposób Koko 

witał  każdy  nowy dzień.  Kocur  zeskoczył  z  lodówki   na  szafkę,  a   z  szafki  na   podłogę  i 

wkroczył do salonu. Zatrzymał się na środku dywanu; przednie łapy wysunął jak najdalej 

przed siebie, wyprostował ogon, jakby celował nim prosto w niebo, i rozciągał się leniwie 

przez dłuższą chwilę. Później powoli wysunął do tyłu lewą łapkę i trwał tak, aż uznał, że 

poranną   gimnastykę   ma   już   za   sobą.   Wtedy   zbliżył   się   do   łóżka-gondoli   i   klarnetowym 

falsetem upomniał się o śniadanie.

Qwilleran czuł, że gdyby w tej chwili wstał z łóżka, umarłby niechybnie. Wystawił 

więc jedynie rękę, aby pogłaskać swego pupilka. Koko wykonał jednak zgrabny unik i otarł 

się o róg gondoli. Następnie pomaszerował w drugi kąt, by potrzeć nogę o uchwyt szuflady, a 

pyszczek o kanciastą krawędź krzesła Morrisa.

- Co ty znowu kombinujesz? - zachrypiał wąsacz. Tymczasem Koko pospacerował do 

pękatego pieca, obejrzał go dokładnie i potarł pyszczek  o drzwiczki popielnika,  najpierw 

background image

prawą stronę, później lewą. Zawiasy jęknęły i drzwiczki uchyliły się delikatnie. Koko wsadził 

pazur w szczelinę i otworzył je na oścież.

W ułamku sekundy Qwilleran wyskoczył z łóżka i znalazł się przy popielniku. Ze 

środka wyjął plik papierów w plastikowej teczce, gruby na jakieś pięć centymetrów. Był to 

maszynopis, zapisany nierówną czcionką, bez litery „e”.

background image

R

OZDZIAŁ

 

DWUDZIESTY

 

PIERWSZY

W szary poranek w przeddzień Wigilii Qwilleran zaczął czytać powieść Andy’ego. Jej 

główną   bohaterką   była   kobieta   w   średnim   wieku,  bez   reszty  głupia,   a   do  tego   chora   na 

gadulstwo. Planuje ona otruć swego męża, wsypując strychninę do whisky z wodą sodową, 

którą namiętnie pija jej mąż. Chce się od niego uwolnić, aby związać się z innym facetem, 

który ją bardziej kręci.

Przebrnął   przez   sześć   rozdziałów,   kiedy   do   jego   mieszkania   zapukał   szofer   w 

uniformie,   któremu   towarzyszyli   elegancko   umundurowani   tragarze.   Kiedy   wynieśli 

sekretarzyk, Qwilleran uznał, że najwyższy czas ubrać się i pójść do miasta. Włożył więc 

maszynopis do popielnika i poczłapał do łazienki, aby się ogolić.

W   redakcji   „Fluxion”   Qwilleran   umówiony   był   na   spotkanie   z   naczelnym.   Ich 

rozmowa przeciągnęła się aż do pory lunchu. Dalszą jej część odbyli więc w zarezerwowanej 

salce   klubu   prasowego,   w   towarzystwie   paru   dyrektorów   z   wydawnictwa.   Propozycja 

wąsacza   zrobiła   na   wszystkich   ogromne   wrażenie,   toteż   wracał   on   do   Junktown   w 

doskonałym nastroju.

Dotarł  do domu  i wbiegł po schodach (z jego kolanem było  coraz lepiej), ale na 

korytarzu zwolnił kroku. Drzwi mieszkania Cobbów były uchylone. Gdy ostrożnie zajrzał do 

środka, ujrzał Iris kręcącą się po pokoju ze szmatką w ręku.

- Nie spodziewałem się, że wrócisz tak szybko - przywitał ją.

- Przyjechałam ze względu na sklep - odrzekła ponuro, czyszcząc oparcia bujanego 

fotela   z   Bostonu.   -   Po   bożonarodzeniowej   imprezie   może   się  zacząć   ruch   w   interesie,   a 

przecież trzeba z czegoś żyć. Mój syn Denis przyjechał ze mną.

- Wczoraj sprzedaliśmy trochę rzeczy - pochwalił się Qwilleran. - Przywiązałem się 

do mojego sekretarzyka, ale ostatecznie i on poszedł. Za siedemset pięćdziesiąt dolarów.

Iris spojrzała na niego bardziej z wdzięcznością niż z podziwem.

- Tak przy okazji, czy trzymacie tu jakieś stare radia dla Hollisa Prantza? - zapytał.

- Stare radia? Nigdy nie mieliśmy u siebie takich rzeczy.

Wieczorem   Qwilleran   skończył   lekturę   powieści.   Andy   Glanz   niczym   go   nie 

zaskoczył. Jej bohaterami, poza przejawiającą mordercze skłonności żoną, był jej mąż - stary 

dziwkarz, rozwódka nimfomanka,  zagubiona w świecie córka multimilionera,  prowadząca 

incognito   ekskluzywny   antykwariat,   a   w   późniejszych   rozdziałach   -   emerytowana 

nauczycielka, tak naiwna i dobroduszna, że aż głupia. Aby dodać opowiadaniu wigoru, Andy 

background image

wprowadził też inne postaci: mafioso hazardzistę, nimfetkę, dealera narkotyków, sodomitę, 

skorumpowanego   polityka   i   emerytowanego   gliniarza,   którego   rolą   było   wygłaszanie 

wzniosłych dyrdymałów.

Dlaczego więc Andy ukrył maszynopis w piecu?

W   pewnej   chwili   lekturę   przerwało   pukanie   do   drzwi.   Do   pokoju   wszedł   młody 

przystojny mężczyzna w białej koszuli i muszce, przedstawiając się jako syn Iris Cobb.

- Matka  wspominała,   że  potrzebuje  pan biurka.  Jeśli  pomoże  mi   pan, możemy  je 

przenieść z mieszkania mamy.

- Chodzi panu o aptekarski stolik? Nie chciałbym jej zabierać…

- Powiedziała, że go nie potrzebuje.

- Jak się czuje pańska matka?

- Nie najlepiej. Wczoraj wzięła tabletki uspokajające i wcześniej poszła spać.

Przenieśli   biurko   razem   z   krzesłem   (klasyczny   windsor   z   twardym   siedziskiem)   i 

Qwilleran poprosił Denisa o pomoc w wywindowaniu tarczy herbowej Mackintoshów nad 

kominek.  Wreszcie  wąsacz  uwolnił  się  od prymitywistycznego  bohomaza,  który psuł mu 

humor i trawienie.

Qwilleran znów otworzył powieść Andyego. Czytał już w życiu gorsze książki, ale 

było ich niewiele. Andy nie miał ucha do dialogów i był bardzo kiepskim psychologiem. 

Tym, co zafascynowało wąsacza, były nader częste aluzje do handlu narkotykami. Jeden z 

występujących   w   powieści   antykwariuszy,   prócz   mahoniowych   kredensów   i   dzbanków 

Meissena, sprzedawał marihuanę. Kiedy tylko w jego sklepie zjawiał się klient i pytał o kubki 

Quimpera, znaczyło to, że chce kupić trochę towaru.

Po   przejrzeniu   czterystu   stron   maszynopisu   bez   żadnego   „e”   Qwilleran   czuł   się 

wyczerpany. Bolała go głowa i oczy. Oparł czoło o krzesło Morrisa i zamknął powieki. Kubki 

Quimpera! Nigdy nie słyszał, by ktoś tu pytał o kubki Quimpera, ale faktem jest również, że 

na temat kubków i innych antyków nie miał bladego pojęcia. Zanim przybył do Junktown, 

wielu nazw nigdy nie słyszał: świnki z Sussex, czerpaki… końskie talizmany.

Końskie talizmany! Wąsy Qwillerana tak się nastroszyły, że aż musiał je przygładzić 

ręką. Nikt już nie kupuje końskich talizmanów, powiedziała Mary. A tymczasem w ciągu 

parodniowego pobytu w Junktown już dwukrotnie słyszał, jak ktoś o nie pytał.

Po   raz   pierwszy   w   antykwariacie   „Trochę   Śmieci”,   ale   wtedy   Ben   bez   ceregieli 

spławił klienta. Wczoraj to samo pytanie padło w „Rupieciarni”. Oba budynki stoją naprzeciw 

siebie i oba są identyczne, więc łatwo je pomylić.

background image

Qwilleran   gładził   wąsy,   starając   się   opanować   rosnącą   ekscytację,   i   gorączkowo 

obmyślał plany na jutrzejszy dzień. Wigilia świąt Bożego Narodzenia to będzie naprawdę 

szalony   dzień:   wieczorem   przyjęcie   w   klubie   prasowym,   wcześniej   kolejne   spotkania   z 

naczelnym i lunch z Archem Rikerem. Słowem na śledztwo zostawał tylko poranek, a było 

jeszcze wiele spraw do wyjaśnienia i wciąż pojawiały się nowe tropy.

W Wigilię Qwilleran wstał, kiedy jeszcze na dworze było zupełnie ciemno. Obudził 

go Koko, który z satysfakcją pocierał pyszczek o wyłącznik w ścianie, na przemian zapalając 

i gasząc górne światło.

Wąsacz wstał, otworzył puszkę mielonej wołowiny dla kotów, ogolił się i ubrał. Kiedy 

wybiła  godzina otwarcia sekretariatu redakcji, zadzwonił i zamówił kuriera, dokładnie na 

jedenastą trzydzieści, ani wcześniej, ani później.

-   Ma   być   największa   ofiara   losu,   jaką   macie   -   powiedział   do   przyjmującego 

zamówienia. - Głupek, oberwaniec, skóra i kości. Najlepiej, żeby miał katar i okulary jak 

denka butelek.

Czekając na kuriera, Qwilleran rozkładał swoje papiery, długopisy, ołówki, spinacze i 

kleje po szufladkach aptekarskiego stolika. W jednej z nich znalazł dyktafon kupiony na 

aukcji przez Iris Cobb. Zaszedł więc do niej, aby go zwrócić.

- Nie chcę go - powiedziała, uśmiechając się smutno. - Nie chcę go nawet oglądać. 

Może tobie przyda się w pracy.

Wyrostek,   którego   przysłał   sekretariat,   okazał   się   wyjątkowo   zaniedbany   i 

niedożywiony,  a ponadto był prawdziwym czerwonookim albinosem. Większość kurierów 

pracujących dla „Fluxion” podpadało pod tę charakterystykę, ale ów bił ich na głowę.

- Ale jaja! - zachrypiał, rozglądając się po mieszkaniu Qwillerana. - Czy redakcja płaci 

panu za mieszkanie w tym bajzlu?

- Nikt cię nie pytał o zdanie - syknął Qwilleran, sięgając do kieszeni po portfel. - A 

teraz słuchaj. Masz tu dziesięć dolców. Idź do sklepu naprzeciwko…

- W dechę te koty! Gryzą?

- Tylko kurierów… Słuchaj uważnie. Pójdziesz do sklepu, co się nazywa  „Trochę 

Śmieci”, i powiesz, że chcesz kupić koński talizman.

- Koński co?

-   Facet,   który   prowadzi   ten   sklep,   to   świr.   Więc   się   nie   przejmuj,   jeśli   go   nie 

zrozumiesz. I pamiętaj, nie znasz mnie! I nie pracujesz dla „Fluxion”, zrozumiane? Tylko 

spytasz o końskie talizmany i pokażesz mu forsę. I bierz, cokolwiek ci da.

- Końskie talizmany! Ale jaja!

background image

- Tylko nie idź tam od razu. Pójdź najpierw na róg, potem zawróć i dopiero wtedy do 

„Trochę Śmieci”… I postaraj się nie wyglądać zbyt inteligentnie! - krzyknął za wychodzącym 

kurierem, choć był to zbytek ostrożności.

Qwilleran   siadł   za   biurkiem   i   czekał   na   chudego   albinosa.   Nawet   kiedy   Koko 

wskoczył na aptekarski stolik i wygiął grzbiet, co było zwyczajową zachętą do głaskania, 

długo nie reagował, aż wreszcie pogładził machinalnie grzbiet przyjaciela.

Kwadrans później kurier był z powrotem.

- Dziesięć baksów za to! - wyjąkał albinos. - Wszyscy jesteście ostro po…

- Pewnie masz rację - powiedział łagodnym tonem Qwilleran, oglądając mosiężny 

medalion, który wręczył mu chłopak.

Nie tego się spodziewał. Ale mrowienie u nasady wąsów informowało go, że jest na 

dobrym tropie. Postanowił więc nie przejmować się i czekać na następną okazję.

W południe spotkał się z Archem Rikerem w klubie prasowym i wręczył mu puszkę 

po tytoniu, opakowaną w numer „Harpers Weekly” z 1864 roku.

- Fantastyczna! - Arch aż podskoczył z radości. - Ale nie trzeba było się na mnie 

wykosztowywać. Niestety nie mam nic dla ciebie, Qwill, dlatego postawię ci lunch.

Po   południu   Qwilleran   odbył   owocną   naradę   z   redaktorem   naczelnym,   z   którym 

następnie udał się do pokoju zajmowanego przez dodatek kobiecy na szklaneczkę różowej 

lemoniady   i   świąteczne   ciasteczka,   później   na   małego   z   fotografami   (wąsacz   wysączył 

kolejną szklankę lemoniady). Potem pojechał taksówką do domu.

Z   Mary   umówiony   był   dopiero   za   trzy   godziny.   Dla   zabicia   czasu   wyjął   więc 

maszynopis  Andy’ego i ponownie przeczytał  rozdział o narkotykowym  dealerze. O piątej 

Qwilleran udał się do pralni chemicznej, specjalizującej się w ekspresowych usługach, aby 

odebrać stamtąd swój najlepszy garnitur. Przy odbiorze okazało się, że na spodniach garnituru 

widnieje czerwona plama.

- Musiałeś pan coś w nich zostawić - powiedziała kobieta w pralni i włożyła rękę do 

szuflady, wyjmując kopertę z jego nazwiskiem.

- Dziękuję - odparł, oglądając znalezisko. - Naprawdę dziękuję! Proszę wypić moje 

zdrowie!

1 położył na ladzie dolarowy napiwek. W kopercie znalazł miarkę od Mary i zwiniętą 

kartkę.

Obracając w dłoniach mały srebrny przedmiot, wrócił do siebie. Wyjrzał przez okno 

na podwórze. Wczesny zimowy zmierzch czynił je jeszcze bardziej wilgotnym, ponurym i 

background image

odrażającym. Qwillerana nie interesowało jednak snucie melancholijnych refleksji, ale dwa 

zaparkowane koło siebie kombi.

Najszybciej na podwórze można się było dostać przez „Rupieciarnię”. Wąsacz jednak 

chciał uniknąć spotkania z Iris oraz długich, pokrętnych tłumaczeń. Postanowił więc wybrać 

inną drogę, przez biegnącą z tyłu domów alejkę. Po krótkim rekonesansie wyjął miarkę i 

zmierzył szary samochód. Było dokładnie tak, jak sądził. Jego wymiary jota w jotę zgadzały 

się z tymi, jakie zapisał w domu Ellswortłia, badając ślady na śniegu.

Obszedł dookoła samochód Bena i zauważył następną zbieżność. Z przodu, po lewej 

stronie, brak było zderzaka.

Qwilleran wiedział dokładnie, co powinien teraz zrobić. Zakupił u Lombardo butelkę 

najlepszej   brandy   i   zaszedł   do   antykwariatu   „Trochę   Śmieci”.   Mimo   uchylonych   drzwi 

wejściowych sklep Bena był zamknięty. Skierował się więc ku „Rupieciarni”.

- Czy wie ktoś, co się stało z Benem? - zapytał. - Chciałem z nim pogadać.

- Pewnie jest w szpitalu dziecięcym - powiedziała Iris. - Chodzi tam co roku przebrany 

za Świętego Mikołaja.

Poszedł   do   siebie.   Koty   siedziały   na   środku   podłogi,   zwracając   główki   w   stronę 

wąsacza, jakby mówiły: „Mamy ci coś ważnego do przekazania”. Przymrużone oczy Yum 

Yum patrzyły przed siebie uporczywie i Qwilleran czuł, że kryje się za tym jakiś komunikat. 

Koko zaś wpatrywał się w jakiś punkt na czole wąsacza tak intensywnie, że jego ciało aż 

zastygło w napięciu.

Wąsacz wiedział, że tym razem nie chodzi o obiad, ale o coś znacznie ważniejszego.

- Coś się stało? - spytał. - Co próbujecie mi w ten sposób powiedzieć?

W odpowiedzi Koko odwrócił główkę i spojrzał na mały błyszczący przedmiot na 

podłodze obok biblioteczki.

- A to co? - zdziwił się Qwilleran.

Tak naprawdę od początku znał odpowiedź na to pytanie.

Podniósł   kawałek   srebrnego   papierka,   położył   na   biurko,   a   następnie   dokładnie 

obejrzał pod lampą. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak pomarszczony kawałek gumy, ale 

Qwilleran nie dał się zwieść pozorom. Był to prostokąt o szerokości ołówka i grubości ostrza 

żyletki.

Kiedy zaczął się do niego dobierać, Koko wskoczył na stół, aby uważniej przyjrzeć się 

znalezisku.   Na   swoich   miękkich   brązowych   łapach   ostrożnie   stąpał   między   ołówkami, 

długopisami,   spinaczami,   popielniczką,   woreczkiem   na   tytoń   i   srebrną   miarką.   Wreszcie 

nacisnął na zielony guzik dyktafonu Iris.

background image

- Hrrrr… sss… hhhhrr… sss…

Qwilleran uderzył ręką w czerwony guzik, uciszając chrapanie Cobba. I w tej chwili 

usłyszał   stąpanie   ciężkich   butów,   dobiegające   od   strony   korytarza.   To   Święty   Mikołaj 

gramolił się po schodach, przytrzymując się poręczy.

-   Zapraszam   na   wigilijny   toast   -   przywitał   go   Qwilleran.   -   Mam   butelkę   niezłej 

brandy.

Ben przyjął zaproszenie. Miał na sobie wysokie czarne buty, ze sztucznym futerkiem 

na   cholewach.   Jego   oczy   pałały,   a   chuch   miał   ciężki,   co   wskazywało,   że   nie   wracał 

bezpośrednio ze szpitala dziecięcego.

- Ho, ho, ho! - wykrzyknął jowialnie na widok dwóch kotów.

Yum Yum od razu rzuciła się do ucieczki, chroniąc się na biblioteczce. Ale Koko 

został na miejscu, patrząc uważnie na gościa.

- Wesołych świąt! - zagrzmiał Ben tubalnym głosem Świętego Mikołaja.

Koko wygiął grzbiet, nastroszył ogon i szczerząc kły, wydał z siebie groźny syk. Aby 

móc lepiej obserwować wszystko, co się dzieje, wskoczył na stolik i siedział tam, poruszając 

z dezaprobatą końcówkami wąsów i czubkami uszu. Miał stamtąd dobry widok na krzesło 

Morrisa, w którym rozsiadł się Qwilleran ze swoją kawą, i na bujany fotel, gdzie spoczął Ben, 

popijając brandy. Od czasu do czasu zerkał również ku talerzowi z wędzonymi ostrygami, 

stojącemu na stoliczku obok.

-   Wypijmy   za   starego   przyjaciela   Cobba,   gdziekolwiek   teraz   jest!   -   wzniósł   toast 

Qwilleran.

- Zdrowie tego drania!

Ben uniósł do góry szklankę.

- Jak słyszę, nie był pan admiratorem naszego gospodarza?

- Kto gra fair, fauluje, a kto fauluje, gra fair.

- Chciałbym się dowiedzieć, co się wydarzyło tamtej nocy w domu Ellswortha. Czy 

Cobb miał atak serca, czy też poślizgnął się na schodach? Mógł mieć śnieg na podeszwach. 

Pamięta pan, wtedy padało.

Ben schował zaczerwieniony nos w szklance z brandy.

- To znaczy padało po północy - ciągnął Qwilleran. - Pamięta pan? Nie dało się nie 

zauważyć, płatki były takie wielkie… Wychodził pan wieczorem?

- Padało i wiało, wiało i padało - powiedział Ben.

Jego twarz wykrzywił grymas wstrętu.

background image

-   Kiedy   następnego   dnia   poszedłem   do   domu   Ellswortha,   na   miejscu,   gdzie   stał 

samochód   Cobba,   był   ciemny   prostokąt.   Czyli   śnieg   spadł,   kiedy   Cobb   zajmował   się 

plądrowaniem domu. I ciekawa rzecz, był tam wtedy ktoś jeszcze. Podobny ślad na śniegu 

zostawił inny samochód. Proszę sobie wyobrazić, że ten drugi wóz nie miał lewego zderzaka, 

świadczył o tym ów ślad.

Qwilleran uważnie przyglądał się twarzy Bena.

- Nieprawość przerwała swoje zapory; niechże dalej działa - powiedział tajemniczo 

Ben.

Qwilleran próbował jeszcze parę razy zbić Bena z tropu, ale na próżno. Antykwariusz 

był lepszym aktorem od niego. Wąsacz spojrzał ukradkiem na zegarek. Było już późno, a on 

musiał się jeszcze ogolić i ubrać, zanim spotka się z Mary.

Mimo wszystko podjął jeszcze jedną próbę.

- Nie wiem, czy to prawda - powiedział - ale słyszałem, że stary Ellsworth ukrył w 

swoim domu jakieś…

Przerwał mu hałas dochodzący z aptekarskiego stolika:

- Hrrrr… ssss… hrrrr… ssss…

- Koko! Już mi stąd! - krzyknął.

Koko jednym susem znalazł się na półce nad kominkiem.

-   Jeśli   to   prawda   -   kontynuował   Qwilleran   -   to   być   może   Cobb   tamtej   nocy  coś 

znalazł…

Z magnetofonu wciąż dobiegało nieubłagane chrapanie CC.

- …a ktoś postanowił z tego skorzystać i go sprzątnął.

Qwilleran   wyciągnął   się   na   oparciu   i   utkwił   badawczy   wzrok   w   swoim   gościu. 

Zdawało mu się, że zauważył nerwowy ruch gałek ocznych. Tego nie mogło być w jego roli.

- Na przykład zrzucając go ze schodów. Mógł wtedy z łatwością zabrać jego łup.

- Hrrrr… pf!!! - zawtórował mu dyktafon. - Grrrrumf… Tsssso myśślisz…

Później parę sekund pustej taśmy i…

- Myślałeś, że zamydlisz mi oczy, stary głupcze?… Czy wiesz, w co wdepnąłeś?… 

Nie wywiniesz się z tego!… Po moim trupie!

Qwilleran wyprostował się na krześle. To był głos Cobba.

- Ci popaprańcy przychodzą tu do mnie… - kontynuował CC. - Końskie talizmany, 

mój Boże!… Już ja dobrze wiem, co z ciebie za antykwariusz!… I czego tam szukasz w 

Garricku! Dobre sobie!

Ben upuścił szklankę z brandy i sięgnął ręką do magnetofonu.

background image

- Nie! - krzyknął Qwilleran, zrywając się z krzesła i przypadając do stołu. - Muszę 

tego wysłuchać!

- Ja tu pikietuję za marne trzy dolce na godzinę - kontynuował Cobb - a ty bierzesz 

dychę za działkę…

Wąsacz tryumfalnie spojrzał na dyktafon.

- …ale to już koniec, aktorku! - zakończył CC. - Już nigdy nie wejdziesz mi w drogę!

W pokoju zrobił się nagle ruch. Qwilleran jedynie kątem oka zdołał dostrzec, jak Ben 

rzuca się w stronę kominka i chwyta pogrzebacz. A następnie ciężkim buciorem kopie stolik, 

który pofrunął w drugi kąt pokoju.

Qwilleran   odruchowo   chwycił   za   stojące   przy   stoliku   krzesło,   ani   na   chwilę   nie 

spuszczając z oczu czerwonej kurtki Mikołaja. Pech jednak chciał, że wskutek szarpnięcia 

wiekowy windsor rozleciał się zupełnie i w dłoniach wąsacza zostało jego oparcie i parę 

szczebelków.

Mężczyźni   stanęli   twarzą   w   twarz:   Ben,   trzymając   pogrzebacz,   i   Qwilleran   z 

bezużytecznym oparciem krzesła w dłoniach. I nagle w pokoju rozległ się hałas spadającego 

metalu. Blaszana tarcza zsunęła się z półki nad kominkiem i ugodziła Bena prosto w kark. 

Pogrzebacz wypadł mu z ręki i poszybował w stronę Qwillerana, który w samą porę uchylił 

się, upadając na podłogę i wywracając talerz z ostrygami.

Scenę   tę   z   pewnością   należałoby   uwiecznić:   Święty   Mikołaj   na   podłodze 

przygnieciony tarczą herbową Mackintoshów, Qwilleran na kolanach, a Koko pochylony nad 

rozrzuconymi na dywanie owocami morza.

Kiedy   policja   zabrała   Bena   na   komisariat,   a   Iris   i   Denis   pomogli   wąsaczowi 

doprowadzić pokój do ładu, zadzwonił telefon. Qwilleran pokuśtykał do stolika i podniósł 

słuchawkę.

- Co się u was dzieje, Qwill? - spytała zaniepokojona Mary.  -Właśnie usłyszałam 

dźwięk syren i zobaczyłam policjantów wyprowadzających Bena z waszego domu. Czy stało 

się coś złego?

- Ogólna katastrofa, no i boli mnie kolano.

- Znowu je uraziłeś?

- Teraz chodzi o drugie kolano. Jestem unieruchomiony i nie wiem, czy będę mógł 

wybrać się na dzisiejsze przyjęcie.

- Możemy spędzić ten wieczór u ciebie. Ale co z Benem?

- Wyjaśnię ci, kiedy tu przyjedziesz.

background image

Wkrótce Mary przybyła na miejsce, ubrana w błękitną szyfonową sukienkę, dźwigając 

świąteczne prezenty.

- Powiesz mi wreszcie, co się, do licha, stało z Benem… i twoim kolanem? - spytała.

- Dzięki twojej miarce udało mi się odkryć, jaką rolę odegrał Ben w wypadku Cobba.

- Nie wierzę! Czy przyznał się do winy?

- Nie był zbyt rozmowny. Zresztą o czym tu mówić? Po prostu pomógł mu wyprawić 

się na tamten świat, spychając ze schodów.

- I naprawdę u Ellswortha zakopany był skarb?

- Nie wiem. Ale to zabójstwo to wynik szantażu. Ben handlował heroiną, Mary. Ktoś 

mu dawał towar w Teatrze Garricka, a Ben pakował go w pięciogramowe paczuszki.

- Ale jak na to wpadłeś?

- Koty przyniosły mi jedną z mieszkania Bena, a powieść Andy’ego dostarczyła mi 

następnej wskazówki. Hasłem rozpoznawczym były końskie talizmany.

- Sprytne.

- Rzecz w tym, że klienci od czasu do czasu trafiali przez pomyłkę do „Rupieciarni” i 

Cobb zwietrzył, w czym rzecz. I tu rozpoczyna się najciekawsza część historii. CC, w zamian 

za milczenie, zażądał udziału w zyskach. Jego rozmowa z Benem nagrała się na dyktafonie. 

Sądzę, że to sprawka Koko, bo Iris musiała być wówczas w kościele. Po prostu nacisnął 

zielony guzik i tak oto mamy dowód w sprawie.

- Ależ niewiarygodny zbieg okoliczności!

- Owszem,   niewiarygodny,   ale  nie  zbieg   okoliczności.   Przekonasz   się o  tym,   gdy 

lepiej poznasz Koko. Powtarzam, wszystko to musiało wydarzyć się w niedzielę rano, kiedy 

Iris była w kościele, a ja w drogerii.

- Koko, jesteś bohaterem - powiedziała Mary do kota, który leżał wygodnie na sofie. - 

Zasłużyłeś na nagrodę. Co powiesz o kaczce?

A następnie zwróciła się do Qwillerana:

- Pomówmy o dzisiejszej kolacji. Proponuję zamówić coś z restauracji „Toledo”. Co 

powiesz   na   ostrygi   Rockefellera,   kaczkę  à   la   presse,  chateaubriand   i   francuskie   ciasto 

truskawkowe?

- Brzmi świetnie - powiedział Qwilleran - ale nie wiem, czy to odpowiednie jedzenie 

dla kotów. Właśnie zjadły puszkę wędzonych ostryg i modlę się, żeby nie dostały zatrucia.

Spojrzał na Koko uważnie.

background image

-   Interesuje   mnie   jeszcze   jeden   „zbieg   okoliczności”.   Jak   to   się   stało,   że   tarcza 

Mackintoshów zwaliła się właśnie w tym momencie, kiedy Ben miał mi rozpłatać głowę 

pogrzebaczem?

Patrzył na Koko z wdzięcznością i podziwem, a ten, jakby nie o nim była mowa, 

zwinął się w kłębek i czyścił jasne futerko na podbrzuszu.

W tym momencie zadzwonił telefon.

- Pewnie to nasz dziennikarz śledczy.  Powiem mu, żeby zadzwonił później, kiedy 

policja będzie znała więcej szczegółów.

I Qwilleran pokuśtykał do telefonu.

- Tak, Lodge. Coś nowego?… Tak przypuszczałem… Jak na to wpadł… A to heca, 

więc cały czas trzymał rękę na pulsie!… Tak, poznałem tego faceta… Nie, nie wspomnę o 

tym.

Qwilleran odłożył słuchawkę. Postanowił nie informować Mary o tym, że Wydział do 

spraw   Narkotyków   od   trzech   miesięcy   węszył   w   Junktown   i   że   Hollis   Prantz   był 

zamaskowanym policjantem. Informacje o wyniku przesłuchania Bena postanowił zachować 

na później.

Wkrótce z najdroższej restauracji w mieście przybyła kolacja: w podgrzewaczach ze 

srebrnymi   przykrywkami,   umieszczonych   w   pojemnikach   z   kruszonym   lodem.   Mary 

wręczyła   Qwilleranowi   prezenty:   pudło   konserw   z   homara   dla   kotów   i   parę   mosiężnych 

świeczników rodem ze Szkocji dla ich właściciela.

- Ja też mam dla ciebie niespodziankę - powiedział wąsacz. - Ale najpierw trochę 

bolesnej prawdy. Śmierć Andy’ego to nie był wypadek. Glanz był pierwszą ofiarą Bena.

- Ale dlaczego? Dlaczego?

- Ben obawiał się, że Andy na niego doniesie. Zarówno Andy, jak i Cobb wiedzieli o 

tym,  skąd Ben ma  pieniądze.  Więc  nasz przyjaciel  bał się, że może  utracić  to, na czym 

zależało mu najbardziej, czyli widownię dla swoich aktorskich popisów, którą kupował za 

brandy.   Tamtej   nocy,   szesnastego   października,   ujrzał   Cobba   wychodzącego   ze   sklepu 

Andy’ego i zrozumiał, że musi szybko działać.

- I to on zabił tego biedaka na alejce przed moim domem?

-   Nie.   Do   tego   Ben   się   nie   przyznał.   Tym   razem   policja   miała   rację.   W   jednym 

przypadku na trzy.

Mary oddychała ciężko.

- Ale co teraz będzie ze mną? Na pewno będzie proces! Będę przesłuchiwana!

background image

- Nie panikuj - uspokajał ją Qwilleran. - Wszystko tak urządziłem, że będziesz mogła 

wreszcie   wyjść   z   ukrycia.   Przez   ostatnie   dwa   dni   odbyłem   wiele   rozmów   z   szefostwem 

redakcji, przedstawicielami władz miasta, twoim ojcem…

- Moim ojcem?!

- Całkiem równy facet ten twój tata. Powołaliśmy Komitet Ochrony Zabytków pod 

auspicjami burmistrza, „Daily Fluxion” i banku twojego ojca, który zgodził się nawet objąć 

funkcję honorowego prezesa. Ale to ty będziesz motorem całego przedsięwzięcia.

- Ja?

- Tak, ty! Najwyższy czas, aby zaprzęgnąć twój entuzjazm i kompetencje do pracy. No 

a   poza   tym   szaber   zostanie   zalegalizowany.   Trzeba   tylko   będzie   wyrobić   specjalne 

pozwolenie i…

- Qwill, zrobiłeś to wszystko dla Junktown?

- Nie dla Junktown, ale dla ciebie - powiedział. - A kiedy zabierzesz się do roboty i 

okaże się, że jesteś w stanie uratować tę dzielnicę, skończą się i telefony z pogróżkami. Ktoś 

starał się zastraszyć cię, wygonić stąd. Myślę, że nawet wiem kto, ale to teraz nieważne.

Szczęście i wdzięczność malujące się na twarzy Mary były  najlepszym  prezentem 

gwiazdkowym, który Qwilleran mógł sobie wymarzyć. O wiele, wiele lepszym od szkockich 

świeczników, a nawet od tysiąca dolarów nagrody, które spodziewał się wkrótce dostać.

Jego radość nie trwała jednak długo. Oczy Mary, tak przed chwilą wesołe, zasnuły się 

mgłą.

- Mój Boże, gdyby Andy teraz żył - szepnęła. - Ile byśmy razem…

- Koko! - krzyknął wąsacz. - Zostawisz ją wreszcie w spokoju?!

Koko stał na łóżku i ostrzył pazury o kartki, którymi Andy obkleił ścianę.

-   Od   czasu,   kiedy   się   tu   wprowadziliśmy,   nie   daje   jej   spokoju   -   poskarżył   się 

Qwilleran. - Tak że rogi kartek zaczęły się już zadzierać.

Mary przez moment wpatrywała się uważnie w ścianę nad łóżkiem, a później podeszła 

do niej powoli. Koko natychmiast zeskoczył na podłogę.

- Qwill - powiedziała - tu jest coś jeszcze.

Pociągnęła za zadarty róg stronicy  Don Kichota,  która z łatwością odkleiła się od 

ściany.

Qwilleran również podszedł do łóżka.

- Widzisz? Pod spodem coś jest. To chyba…

- Forsa!

- To pieniądze!

background image

Pod stroną odlepioną od ściany Mary znalazła trzy banknoty studolarowe.

Qwilleran  natychmiast  zabrał  się  do fragmentu  Samuela  Pepysa  i odkrył  następne 

trzysta dolarów.

- Iris mówiła mi, że Andy użył do obklejenia ściany bardzo słabego kleju. Teraz już 

wiemy dlaczego!

- Ale skąd miał tyle pieniędzy?! - krzyknęła Mary. - Nie mógł ich przecież zarobić na 

antykach! Zresztą wszystko od razu wydawał na nowe rzeczy.

Odkleiła następną stronę.

- Cała ściana obklejona studolarówkami! Jak to możliwe…

- Może dorabiał na boku - zauważył cierpko Qwilleran. - Czy to możliwe, że kręcił 

interesy z Popopopoulosem?

- Nie wierzę! - powiedziała oszołomiona Mary. - Andy był taki… On był taki… Ale 

dlaczego tak je ukrył?

-   To   proste   -   powiedział   wąsacz,   odchrząknąwszy   dyplomatycznie.   -   Miał 

nierejestrowane dochody.

Powiedział  to najdelikatniej, jak potrafił, ale Mary i tak wybuchła  płaczem.  Objął 

Mary, aby ją pocieszyć, a jej to najwyraźniej nie przeszkadzało.

Nie   zauważyli,   jak   Koko   wdrapał   się   bezszelestnie   na   łóżko,   otarł   brodę   o   jego 

drewniane wezgłowie, a później wyciągnął szyję  i otarł pyszczek  o framugę,  a następnie 

wyciągnął ją jeszcze bardziej i zahaczył kłem o wyłącznik. W pokoju zapanowała ciemność.

A para leżąca  na łóżku była  do tego stopnia zajęta sobą, że jej dwaj bezszelestni 

towarzysze mogli bez obaw przenieść się do stołu, aby skosztować kaczki à la presse.


Document Outline