background image

KRYMINAŁ

Lilian Jackson Braun

Kot, który wąchał klej 

Cykl: Kot, który… tom 08

Wydawca: Elipsa

Warszawa 2008

background image

PROLOG

Tak, naprawdę istnieje miejsce o nazwie Moose County, czterysta mil na północ od 

wszystkiego. Siedzibą okręgu jest Pickax City, liczące trzy tysiące mieszkańców.

Naprawdę   jest   tam   pomocnik   kelnera   o   imieniu   Derek   Cuttlebrink.   Jest   tam   też 

właściciel baru, przypominający z wyglądu niedźwiedzia, który każe sobie płacić pięć centów 

za papierową serwetkę. I jest tam sprytniejszy od ludzi kot o imieniu Kao K'o-Kung.

Jeśli wydaje się wam, że to postaci z jakiejś sztuki, to dlatego że...

„Cały świat jest sceną, a wszyscy mężczyźni i kobiety są tylko aktorami".

Zgaśmy więc światła! Kurtyna w górę!

background image

AKT PIERWSZY

SCENA PIERWSZA

Miejsce:

Kawalerski pokój w Pickax City 

Czas:

Wcześnie rano, koniec maja

Osoby:

Jim Qwilleran, były dziennikarz, obecnie spadkobierca fortuny Klingenschoenów - 

wielki człowiek, koło pięćdziesiątki, siwiejące włosy, bujne wąsy, smutny wyraz twarzy

Kao Ko-Kung, dla przyjaciół Koko, kot syjamski

Yum Yum, kotka syjamska - nieodłączna towarzyszka Koko

Andrew Brodie, szef policji w Pickax

Było   bardzo   wcześnie,   kiedy   zadzwonił   telefon.   Qwilleran   sięgnął   po   omacku   do 

nocnego   stolika.   Na   wpół   przytomny,   zachrypniętym   głosem   wymamrotał   „halo"   i   w 

odpowiedzi usłyszał czyjś autorytatywny głos:

- Chcę z tobą mówić!

background image

Głos był znajomy, ale ton alarmujący. To był Andrew Brodie, szef policji w Pickax, a 

jego głos brzmiał ponuro i wyczuwało się w nim oskarżenie.

Przed pierwszą kawą Qwilleran niewiele kojarzył i na próżno starał się zorientować w 

sytuacji. Czyżby włożył kanadyjską pięciocentówkę do parkometru? A może wyrzucił przez 

okno samochodu ogryzek od jabłka? Albo, nie daj Boże, zatrąbił w odległości stu metrów od 

szpitala?

-   Słyszałeś,   co   mówiłem?   Chcę   z   tobą   porozmawiać!   -   Głos   nie   brzmiał   już   tak 

rozkazująco jak przedtem.

Qwilleran   zaczynał   powoli   kapować   i   rozpoznał   ten   drwiący   ton,   który   wśród 

dorosłych mężczyzn z Moose County uchodził za przyjacielski.

-   W   porządku,   Brodie   -   odparł.   -   Mam   przyjść   na   komisariat   i   poddać   się?   Czy 

przyślesz wóz i kajdanki?

- Zostań tam, gdzie jesteś. Zaraz u ciebie będę. Chodzi o twojego kota - powiedział 

szef i odwiesił gwałtownie słuchawkę.

W   głowie   Qwilłerana   znów   zakłębiły   się   różne   myśli.   Czy   jego   syjamskie   koty 

zakłóciły   publiczny   spokój?   Nie   wychodziły   na   dwór,   ale   samiec   miauczał   głośno,   a 

skrzeczenie samiczki mogło być porównywalne tylko z dźwiękami syntezatora. W spokojny 

dzień, kiedy okna w domach były pootwierane, każdego z nich słychać było na kilometr. Był 

koniec   maja   i   praktycznie   większość   okien   było   pootwieranych.   Ludzie   delektowali   się 

odświeżającą bryzą, z której słynne było Moose County. Bryzy świeżej i słodkiej, chyba że 

wiała od strony farmy Kilcally.

Qwilleran ubrał się pospiesznie, przeczesał włosy mokrym grzebieniem, zebrał gazety 

zaścielające podłogę salonu zatrzasnął drzwi sypialni, w której kryło się jego niepościelone 

łóżko, i wyjrzał przez okno dokładnie w momencie, kiedy policyjny wóz Brodiego wjeżdżał 

na podjazd.

Qwilleran   mieszkał   w   apartamencie   nad   garażem   przeznaczonym   dla   czterech 

samochodów, dawnej wozowni przy rezydencji Klingenschoenów. Wozownia mieściła się na 

tyłach posesji, dom zaś stał frontem do głównej ulicy, naprzeciwko parku. Był to ogromny 

kamienny   budynek,   który   obecnie   przebudowywano   na   teatr.   Na   miejscu   szerokich 

trawników porozjeżdżanych teraz przez ciężarówki, poustawiano stosy bali i prowizoryczną 

szopę. Kiedy policyjny wóz manewrował między tymi przeszkodami, licznie zgromadzeni na 

placu budowy stolarze i elektrycy salutowali przyjaźnie w stronę szefa policji. Brodie, stróż 

prawa, cieszył  się w mieście popularnością. Kochano w nim Szkota o postawnej figurze, 

background image

szerokiej klacie i mocnych nogach, który był wręcz stworzony do kiltu, szkockiej czapki z 

pomponem i kobzy - rekwizytów które wyciągał na parady i śluby.

Kiedy   Brodie   wspinał   się   do   apartamentu,   Qwilleran   pozdrowił   go   ze   szczytu 

schodów. Szef mamrotał pod nosem. Zawsze na coś narzekał.

- Gdy budowali ten budynek, nie pomyśleli o schodach! Są za strome i za wąskie! Jak 

normalny człowiek ma tu postawić stopę!

- Spróbuj stawiać stopy bokiem - zasugerował Qwilleran.

- A to, co to jest? - Brodie wskazał na oparty o ścianę kuty żelazny ornament w 

kształcie koła, o średnicy metra, znajdujący się na szczycie schodów. Centralnym punktem 

ornamentu były trzy walczące koty uniesione na tylnych łapach, szykujące się do ataku.

-   To   fragment   bramy   z   trzystuletniego   szkockiego   zamku   -   powiedział   z   dumą 

Qwilleran. - Adaptacja herbu Mackintoshów. Moja matka pochodziła z Mackintoshów.

-   Skąd   go   masz?   -   w   głosie   Brodiego   pobrzmiewała   zazdrość,   pewnie   oddałby 

wszystko za podobny emblemat upamiętniający jego własny klan. Lub prawie wszystko, był 

bowiem znany ze skąpstwa.

- Ze sklepu z antykami w Chicago. Zostawiłem go w mieście, kiedy przeprowadzałem 

się do Pickax. Przywieźli mi go w zeszłym tygodniu.

- Zdaje się, że jest ciężki. Transport musiał cię sporo kosztować.

- Waży pięćdziesiąt kilogramów. Chcę go umieścić w salonie, ale jeszcze nie wiem 

jak.

- Zapytaj moją córkę. Ma niekonwencjonalne pomysły.

- Czy próbujesz mi  ją zareklamować?  - zapytał  Qwilleran.  Francesca  Brodie była 

dekoratorem wnętrz.

Brodie wszedł do salonu pewnym krokiem kobziarza. Zanim rozsiadł się wygodnie na 

ogromnym fotelu, obrzucił pokój badawczym spojrzeniem policjanta.

- Masz tu wygodne gniazdko.

- Francesca pomagała mi je urządzić. Kiedy mieszkałem w rezydencji od ulicy, to 

miejsce było miłą odskocznią od tego całego przepychu, ale kiedy zamieszkałem tu na stałe, 

nagle wydało mi się za skromne. Jak ci się podobają ściany?

Francesca pokryła je wełnianym szkockim tweedem, ręcznie tkanym.

Szeryf   odwrócił   się,   żeby   podziwiać   nietypową   tapetę   w   kolorze   owsianki   i   o 

zbliżonej fakturze.

- Musiałeś sporo wybulić na to wszystko. No, ale domyślam się, że stać cię na to.

Brodie spojrzał na przeciwległy koniec pokoju.

background image

- Masz sporo półek.

- Francesca zaprojektowała te regały, a jej stolarz mi je wykonał. Zaczynam zbierać 

stare książki.

- Z twoim kapitałem stać cię chyba na nowe.

- Lubię stare książki. Kupiłem dzieła zebrane Dickensa za dziesięć dolców. Jesteś 

skąpym Szkotem, powinieneś to docenić.

- Co to za obraz? - Brodie wskazał palcem na oprawiony druk, który wisiał nad sofą.

- To łódź patrolowa z 1805 roku. Pływała po Wielkich Jeziorach... Co powiesz na 

darmową kawę?

Qwilleran wsypał czubatą łyżeczkę rozpuszczalnej kawy do wrzątku i podał Brodiemu 

kubek.

- No dobra, szefie. Jakie są te złe wieści? Co jest na tyle pilne, że musiałeś wyciągnąć 

mnie z łóżka?

- Właśnie wróciłem z konferencji poświęconej egzekwowaniu prawa na Nizinach - 

powiedział Brodie. - Cieszę się, że jestem znów w jakimś cywilizowanym miejscu. Te miasta 

to dżungla, mówię ci. Pierwszego dnia konferencji burmistrzowi ukradziono samochód! - 

wziął łyk kawy, którą od razu się zakrztusił. - Och! Co to za smoła!

- Czemu dokładnie poświęcona była konferencja?

- Przemocy związanej z narkotykami. Jeden z prelegentów był twoim przyjacielem. 

Porucznik Hames. Rozmawiałem z nim podczas lunchu.

- Hames jest wspaniałym detektywem, chociaż lubi zgrywać nudziarza.

- Powiedział mi kilka rzeczy także o tobie. Twierdził, że kiedy pisałeś dla „Daily 

Fluxion", podałeś mu na talerzu kilka rozwiązań.

Qwilleran wygładził skromnie wąsy.

- Wiesz, jak to jest. Takie rzeczy po prostu się zdarzają, kiedy się pracuje w gazecie. 

Miałem oczy i uszy otwarte, to wszystko.

- Hames powiedział mi coś jeszcze. Myślałem, że mnie nabiera, ale przysiągł, że to 

prawda. Mówi, że masz niezwykłego kota, że sprytne z niego zwierzę.

- Co do tego ma rację. Syjamczyki są wyjątkowo inteligentne.

Brodie wpatrywał się pilnie w swojego gospodarza.

- On mówi, że twój kot jest, jak to powiadają... psychiczny!

- Chwila, chwila! Nie posuwaj się za daleko, Brodie.

- Powiedział,   że  twój   kot  doprowadził   policję  do rozwiązania   kilku  kryminalnych 

zagadek.

background image

Qwilleran odchrząknął, jak gdyby miał wygłosić jakieś oficjalne oświadczenie.

- Wy tam w policji macie do czynienia tylko z psami, Brodie, więc może nie wiesz, że 

koty są najlepszymi detektywami wśród zwierząt. Są w naturalny sposób dociekliwe. Zawsze 

węszą, drapią, wygrzebują coś z dziur. Jeśli mój  kot wyciągnął jakieś sprawy na światło 

dzienne, to tylko przez przypadek.

- Jak się nazywa to zwierzę? Chciałbym rzucić okiem na tego kota.

- Koko jest wykastrowanym samcem o długim rodowodzie. I nie nazywaj go „tym 

zwierzęciem", bo rzuci na ciebie urok.

Gdzieś z hallu dobiegło ich władcze żądanie.

-   To   Koko.   Usłyszał,   że   wymieniamy   jego   imię,   a   nie   jadł   jeszcze   śniadania. 

Wypuszczę go. Koty mają swój własny pokój.

- Co mają? Własny pokój? Niech mnie szlag!

- Z osobną łazienką i telewizorem.

- Tele co? Chyba żartujesz?

- To tylko mały czarno-biały telewizor. Koty nie odróżniają kolorów.

Qwillerana bawiło niedowierzanie Brodiego. Przeprosił go i zszedł na dół do kotów. 

W   dawnych   pomieszczeniach   dla   służby,   które   znajdowały   się   nad   garażem,   Qwilleran 

urządził sobie gabinet, salon i sypialnię. Czwarty, najbardziej nasłoneczniony pokój, został 

przeznaczony   dla   syjamczyków.   Znajdował   się   w   nim   miękki   dywan,   poduszki,   drapaki, 

kosze,   a   przede   wszystkim   szerokie   parapety   pod   oknami   wychodzącymi   na   zachód   i 

południe. W łazience ustawił dwie kuwety, jedną dla niego, a drugą dla niej. Początkowo koty 

dzieliły jedną toaletę, ale kilka tygodni temu kotka zaczęła stroić fochy i zażądała osobistych 

udogodnień.

Qwilleran   wrócił   do   salonu   w   towarzystwie   swoich   wyraźnie   głodnych 

współlokatorów.   Ich   smukłe,   jasno   umaszczone   ciała   były   rozciągnięte   na   całą   długość. 

Brązowe noski, wysunięte do przodu i lekko zadarte w oczekiwaniu, poprzedzały brązowe 

uszy i brązowe ogony wyprężone w horyzontalnej pozycji i lekko zawinięte na końcach do 

góry. Miały podobne długie zwinne nogi, ale Koko szedł zdecydowanym krokiem, podczas 

gdy  Yum  Yum  stąpała  delikatnie,   kilka  kroków   za  nim.   Przed  wejściem  do  salonu,  pod 

wpływem   nagłego   impulsu,   koty   zatrzymały   się,   przyglądając   się   badawczo   obcemu 

przybyszowi.

- Mają niebieskie oczy - powiedział Brodie. - Nie wiedziałem, że masz dwa. Są z tego 

samego miotu?

background image

- Nie, przygarnąłem je z różnych źródeł - powiedział Qwilleran. - Obydwa zostały 

bezdomne w wyniku pewnych okoliczności, które porucznik Hames powinien pamiętać.

Większy wkroczył w końcu do pokoju, przyjmując obecność gościa za fakt dokonany, 

jednak pilnie obserwował go z bezpiecznej odległości.

Qwilleran dokonał prezentacji.

- Szefie, to jest Koko, generalny inspektor. Nalega na obwąchanie każdego obcego. 

Koko, to jest Brodie, szef policji w Pickax.

Szef   policji   i   kot   przypatrywali   się   sobie,   przy   czym   policjant   zmarszczył   z 

rozbawieniem twarz. Po chwili Koko wskoczył lekko na półkę z książkami, prawie dwa metry 

nad   ziemią,   wcisnął   się   między   Autobiografię   Benjamina   Franklina   a   Zycie   Johnsona 

Boswella i z tej uprzywilejowanej pozycji monitorował przybysza.

- Wygląda jak normalny kot! - zdziwił się Brodie. - To znaczy miałem na myśli to, że 

oczywiście widać, że jest rasowy i tak dalej, ale...

- A co, spodziewałeś się, że będzie miał zielone futerko, elektroniczne oczy i antenkę? 

Mówiłem ci, Brodie, to domowy kot, który jest z natury dociekliwy i wyjątkowo inteligentny.

Brodie rozluźnił się i skierował uwagę na mniejszą kotkę, która, stąpając z gracją, 

zbliżała się do niego powoli, cała skoncentrowana na jego butach.

- Poznaj Yum Yum Łapkę - powiedział Qwilleran. - Wygląda na kruche stworzenie, 

ale jej łapa jest szybka jak błyskawica i ostra jak stalowy hak. Otwiera drzwi, rozwiązuje 

sznurowadła   i   kradnie   wszystkie   małe   świecące   przedmioty.   Radzę   ci,   uważaj   na   swoją 

odznakę.

- Mieliśmy koty na farmie - westchnął Brodie - ale nigdy nie wchodziły do domu.

- Te nigdy z niego nie wychodzą.

- No to jak znajdują pożywienie? Nie chcesz chyba powiedzieć, że kupujesz to drogie 

żarcie w małych puszkach?

- Powiem ci prawdę, Brodie, Koko nie zje nic, co będzie się nazywało jedzeniem dla 

kotów. Akceptuje tylko świeże posiłki.

Szef policji pokiwał głową z niedowierzaniem albo może ze zgorszeniem.

- Hames powiedział mi, że rozpuściłeś koty jak dziadowski bicz, i coś mi się zdaje, że 

to nie była czcza gadanina.

-   Dowiedziałeś   się   na   tej   konferencji   czegoś   ciekawego   o   przemocy   związanej   z 

narkotykami?

- Mówiłem już Hamesowi, że narkotyki i przemoc to nie nasz problem, ale mi nie 

uwierzył.

background image

- Ja też w to nie wierzę, chociaż ciągle to powtarzasz.

- Pewnie, wyrwaliśmy trochę krzaków z przydomowych ogródków, a kilka lat temu 

przyłapaliśmy   dzieciaki   na   wąchaniu   kleju   modelarskiego,   ale   nie   mamy   tu   karteli   ani 

dealerów. W każdym razie jeszcze nie mamy.

- Masz na to jakieś wytłumaczenie?

- Jesteśmy odizolowani. Czterysta mil na północ od wszystkiego, jak głoszą graniczne 

tablice. Nowinki wolno do nas docierają. Do diabła, nawet sieci fast foodów jeszcze nie 

pomyślały o Moose County - Brodie ze smętnym wyrazem twarzy wziął kolejny łyk kawy. - 

Inna rzecz, że mamy tu udane życie  rodzinne. Organizacje kościelne  są bardzo aktywne. 

Mieszkańcy   lubią   uprawiać   sport   i   hobby   na   świeżym   powietrzu.   Nigdzie   nie   ma   tylu 

zwolenników   wędkowania,   polowania   i   biwakowania,   co   tutaj.   To   dobre   miejsce,   żeby 

wychowywać dzieci.

- Skoro narkotyki i przemoc to nie wasz problem, to czemu jesteś ciągle taki zajęty? 

Wypisujesz mandaty za złe parkowanie?

Szef skrzywił się.

-   Pijani   kierowcy,   pijani   nieletni,   wandalizm   -   to   nasz   problem!   Kiedy   moje 

dziewczyny były w liceum, one, moja żona i ja chodziliśmy ciągle na pogrzeby, no wiesz, 

pogrzeby  kolegów   z   klasy.   Dzieciaki   giną   tu   w   wypadkach   samochodowych.   Nadmierna 

prędkość, przewalanie się w jadącym samochodzie, picie piwa podczas jazdy, trochę żwiru na 

drodze, to wystarczy, żeby stracić kontrolę nad autem. Jednak teraz co innego nie daje mi 

spać. Mamy coraz częstsze przypadki wandalizmu.

- Zauważyłem, że ktoś wypróbowywał opony na trawniku przed sądem w zeszłym 

tygodniu.

- I o to właśnie chodzi. Jest taki element, kilku wariatów, co to nie mają czym się 

zająć. Zestrzelili mi wczoraj w nocy dwa światła na Goodwinter Boulevard. Kiedy ja byłem 

dzieckiem, zdarzało nam się na Halloween rozgniatać dynie i obwiązywać drzewa papierem 

toaletowym, ale to nowe pokolenie zabawia się tak przez cały rok. Wyrywają kwiaty sprzed 

ratusza. Zgniatają skrzynki pocztowe kijami do bejsbolu. Nic z tego nie rozumiem!

- Nie widziałem żadnego graffiti.

- Jeszcze nie, ale wlali puszkę farby do fontanny w parku. Wiemy, co to za typki, lecz 

nigdy nie złapaliśmy ich na gorącym uczynku.

Brodie przerwał i wpatrywał się błagalnym wzrokiem w Qwillerana.

- Masz jakiś plan?

background image

- No, po rozmowie z Hamesem miałem nadzieję, że twój kot będzie mógł wskazać 

nam następne miejsce, na które uderzą, tak żebyśmy mogli tam być pierwsi.

Qwilleran spojrzał na niego podejrzliwie.

- Co wyście tam chłopaki palili na tej konferencji?

- Wszystko, co wiem, powiedział mi Hamas. Mówił, że twój kot ma nadprzyrodzone 

zdolności.

- Słuchaj, Brodie, załóżmy nawet, że to małe zwierzątko, które siedzi teraz na szafie i 

liże   swój   ogon,   wie,   że   wandale   rzucą   cegłą   w   okno   szkoły   drugiego   lipca   o   drugiej 

czterdzieści   pięć   w   nocy.   Załóżmy,   że   tak   istotnie   jest.   Ale   jak   ma   nam   przekazać   tę 

informację? Odbiło ci, Brodie? Przyznaję, że Koko wyczuwa czasem niebezpieczeństwo, ale 

to, co sugerujesz, jest kompletnie niedorzeczne!

- W Kalifornii używają kotów do przewidywania trzęsienia ziemi.

- To zupełnie inna para kaloszy... Jeszcze kawy? Masz pusty kubek.

- Jeśli wypiję jeszcze jeden kubek tego płynu hamulcowego, dostanę paraliżu od szyi 

w dół.

- Po tym, co przed chwilą zaproponowałeś, myślę, że jesteś sparaliżowany od szyi w 

górę. Kto dowodzi tym gangiem chuliganów? Bo jest tam jakiś przywódca, prawda? Ile ma 

lat?

- Dziewiętnaście, i właśnie kończy szkołę. Pochodzi z dobrej rodziny, ale prowadza 

się   z   paczką   z   Chipmunk.   To   największe   slumsy   w   całym   okręgu,   zresztą   sam   wiesz. 

Wystarczy kilka puszek piwa i już balują w tych swoich gruchotach.

- Jak się nazywa?

Zdawało się, że Brodie niechętnie wyjawia nazwisko.

- No cóż, przykro mi to mówić... To Chad Lanspeak.

- Tylko nie on! Nie syn Carol i Larry’ego.

Szef pokiwał z żalem głową.

- Odkąd poszedł do gimnazjum, zawsze pakował się w kłopoty.

- To naprawdę  złe wieści!  Jego rodzice  to chyba  najlepsi  obywatele  tego  miasta! 

Przywódcy wspólnoty! Właściciele domu towarowego! Ich starszy syn uczy się na pastora, a 

córka jest w szkole medycznej!

- Nie  mówisz   mi   niczego,   czego  bym   nie  wiedział.   Lanspeak  to  dobre nazwisko. 

Trudno powiedzieć, dlaczego Chad zszedł na złą drogę. Ludzie mówią, że trzecie dziecko to 

zawsze odmieniec, może to prawda. Weźmy na przykład moje dziewczyny.  Dwie starsze 

zaraz po szkole wyszły za mąż i założyły rodziny. Mam czterech wnuków, a nie stuknęła mi 

background image

jeszcze pięćdziesiątka. Ale Francesca... Jest naszym trzecim dzieckiem. Uparła się, żeby iść 

do college'u i robić karierę.

- Ale wróciła do Pickax, żeby tu pracować. Nie straciłeś jej.

- Tak, to dobra dziewczyna i nadal mieszka w domu. Za to jesteśmy wdzięczni Bogu. 

Rodzina jest ciągle razem. Tyle że obchodzi ją tylko dekorowanie wnętrz i teatr.

- Ma talent, Brodie. Reżyseruje już drugą sztukę w Klubie Teatralnym. Powinieneś 

być z niej dumny.

- Tak samo mówi moja żona.

- Francesca ma dwadzieścia cztery lata i sama musi wybierać, co dla niej najlepsze.

Szef policji nie był co do tego przekonany.

- Mogła wyjść za mąż  za Davida Fitcha. Chodzili  ze sobą w  szkole  średniej. To 

kolejna  dobra   rodzina.   Pradziadek   Davida  dorobił   się  na  kopalniach   czy  wycince   drzew, 

dokładnie   nie   pamiętam,   na   czym.   David   i   Harley   poszli   do   Yale,   a   teraz   obaj   są 

wiceprezesami banku. Ich ojciec jest prezesem. Nigel Fitch to porządny człowiek. Byłem 

pewien, że jeden z tych chłopców zostanie moim zięciem.

Brodie   zapatrzył   się   smutno   przed   siebie.   Smutek   i   rozczarowanie,   jakie   z   niego 

emanowały, były przykre dla oka.

- Jedna z moich córek poślubiła farmera - ciągnął - druga wyszła za elektryka, który 

prowadzi swój własny interes. To uczciwi chłopcy. Ambitni. Utrzymują swoje rodziny. Ale 

Francesca mogła wyjść za Davida Fitcha. Przyprowadzała jego i Harleya do naszego domu po 

szkole.   Słuchali   tych   wrzasków,   które   młodzi   nazywają   muzyką.   To   byli   prawdziwi 

dżentelmeni. „Dzień dobry, panie Brodie" i „Jak się pan ma, panie Brodie?". Podobało im się, 

kiedy grałem na kobzie. Mili chłopcy. Żadnego snobizmu, nie, wcale. Dużo zabawy.

- To przyzwoici młodzi ludzie - zgodził się Qwilleran. - Spotkałem ich w Klubie 

Teatralnym.

-   Nie   wspomnę   o   talencie!   Grają   we   wszystkich   sztukach.   Zagrali   bliźniaków   w 

musicalu Chłopcy z Poughkeepsie albo coś takiego. Nigel ma szczęście, że ma takich dwóch 

synów. Francesca przepuściła naprawdę dobrą okazję.

- Yow! - skomentował nagle poirytowanym tonem Koko, jak gdyby cała ta rozmowa 

zaczynała już go nużyć.

-   No   dobrze,   a   wracając   do   mojej   propozycji   -   powiedział   Brodie.   -   Poświęć   jej 

chwilkę   albo   dwie.   Chciałbym   rozbić   ten   gang,   zanim   te   dzieciaki   wpakują   się   w   coś 

poważniejszego. Zanim podpalą stodołę albo włamią się do domku letniskowego, albo zanim 

zaczną kraść samochody. To może się przecież zdarzyć, wiesz.

background image

- Czy kiedykolwiek rozmawiałeś z Carol i Larrym o ich synu?

Szef wyrzucił w górę ręce.

-   Wiele   razy.   Trzymają   jego   stronę,   ale   są   załamani.   Jacy   rodzice   by   nie   byli? 

Chłopaka nie ma w ogóle w domu. Włóczy się po okolicy, imprezuje całymi nocami. Nigdy 

nie chciał pójść do college'u.

- Z czego żyje?

- Jak zrozumiałem,  jego babka zostawiła mu  fundusz powierniczy,  ale nie dostaje 

miesięcznego  czeku, jeśli nie jest w szkole albo nie pracuje w  rodzinnym  sklepie. Larry 

przydzielił go do działu sportowego, ale większość czasu się obija. Chodzi na polowania albo 

się szwenda, najczęściej kłusuje.

- Przykro mi to słyszeć. Rodzina Lanspeaków nie zasłużyła na podobne kłopoty.

- Wiesz, Qwill, wy kawalerowie macie szczęście. Nie macie żadnych kłopotów.

- Nie byłbym taki pewny.

- A jaki jest twój problem?

- Kobiety...

- A nie mówiłem ci? - powiedział triumfalnie Brodie. - Mówiłem, że będą się za tobą 

uganiać. Człowiek nie może odziedziczyć fortuny i oczekiwać, że będzie wiódł normalne 

życie. Nie miej mi za złe, że ci cos' doradzę. Ożeń się i wykreśl się z listy „do wzięcia".

- Miałem już żonę - rzekł Qwilleran - nie zadziałało.

- To spróbuj jeszcze raz! Ożeń się z młodą kobietą i pomyśl o dziedzicach. Nie jesteś 

na to za stary!

-   Kiedy   umrę,   wszystko   przejdzie   na   własność   Fundacji   Klingenschoenów.   Oni 

rozdzielą spadek tu, w Moose County. Stąd te pieniądze pochodzą i należą do tego miejsca.

- Wyobrażam sobie, że wszyscy błagają cię o datki.

- Fundacja zajmuje się także i tym.  Przekazałem im wszystkie sprawy związane z 

zarządzaniem majątkiem. Przekazują datki na akcje charytatywne i inne słuszne cele, a mi 

wydzielają drobne kwoty na życie.

- Jesteś świrem, mówił ci to już ktoś?

- Nigdy nie chciałem mieć na własność dużo pieniędzy.

- Zauważyłem to - powiedział Brodie, rozglądając się po pokoju. - Ilu milionerów 

mieszka nad garażem? Widziałeś kiedyś, jak mieszkają Fitchowie? Nigel i jego żona mają 

podwójny apartament w Indian Village i Francesca mówi, że jest naprawdę wyszykowany. 

Harley   i   jego   wybranka   dostali   starą   posiadłość   Nigela,   która   wygląda   jak   zamek. 

Dwadzieścia dwa pokoje! David i Jill mają nowy dom, który ma być na okładce jakiegoś 

background image

magazynu... Mówię ci, Qwill, Fran spieprzyła sprawę, kiedy nie wyszła za Davida Fitcha, ale 

teraz jest już za późno.

Kiedy   Brodie   w   końcu   wyszedł,   próbując   się   zmieścić   na   wąskich   schodach, 

Qwilleran, we wnęce o wymiarach półtora metra na półtora, która służyła mu za kuchnię, 

przygotował   sobie   kolejną   filiżankę   rozpuszczalnej   kawy.   Odświeżył   w   miniaturowej 

mikrofalówce dwudniowe pączki.

Koko zeskoczył z półki z biografiami i zaczął krążyć jak tygrys w klatce, prychając i 

miaucząc z oburzenia, że jego śniadanie tak się opóźnia. Z tego samego powodu Yum Yum 

zwinęła się w kłębek i użalała się nad sobą cichutko.

- Cierpliwości - zwrócił się Qwilleran do Koko, spoglądając na zegarek. - Furgonetka 

powinna tu być niedługo.

Kiedy   on   i   koty   mieszkali   we   frontowej   rezydencji,   zatrudniał   gosposię,   która 

rozpuszczała  ich domowymi  specjałami.  Teraz  Qwilleran  jadał w  restauracjach,  a posiłki 

kotów   dostarczano   z   gospody   „Old   Stone   Mili".   Pomocnik   kelnera,   Derek   Cuttlebrink, 

przywoził codziennie drób, mięso i owoce morza, które wystarczyło tylko lekko podgrzać w 

sosie i były gotowe.

Derek zjawił się w końcu, trzymając w rękach krewetkowe timabale i krabowe puree i 

przepraszając za spóźnienie.

- Szef chce wiedzieć, jak smakowała im wczorajsza cielęca potrawka.

- Była w porządku, z wyjątkiem tych japońskich grzybów. One nie lubią japońskich 

grzybów, Derek. I przekaż, żeby nie przysyłali marynowanych karczochów, tylko świeże. Ich 

ulubioną potrawą jest indyk, ale nie ta przemielona rolada, tylko obrane mięso.

Dał   chłopcu   napiwek   i   usiadł,   żeby   skończyć   kawę.   Obserwował,   jak   syjamczyki 

pochłaniają   swoje  jedzenie.   Oba   były   doskonałym   wcieleniem   koncentracji.   Ogon   płasko 

ułożony na podłodze, wąsy zawinięte do tyłu tak, aby nie przeszkadzały w jedzeniu. Potem 

starannie  się  wymyły  i Yum Yum wskoczyła  Qwilleranowi  na kolana,  lądując lekko  jak 

chmurka.   Obróciła   się   dookoła   trzy   razy,   zanim   w   końcu   ułożyła   się   wygodnie.   Koko 

usadowił się na półce z biografiami i czekał, aż zacznie się dialog.

Qwilleran przyjął taktykę rozmowy z kotami. Rozsądniej było mówić do kotów niż do 

siebie samego, co weszło mu w krew w czasie długiego życia w samotności. Szczególnie 

Koko zdawał się lubić dźwięk ludzkiego głosu. Odpowiadał tak, jak gdyby rozumiał każde 

słowo.

- Koko, no i co myślisz o tej śmiesznej sugestii Brodiego?

- Yow - powiedział kot z intonacją, która mogłaby wskazywać na dezaprobatę.

background image

-   Biedny   facet,   naprawdę   żałuje,   że   Francesca   nie   weszła   do   rodziny   Fitchów. 

Zastanawiam się, czy on wie, że jego córka przygotowuje dla mnie sztukę.

- Nyik, nyik - powiedział Koko, unosząc się nerwowo. Nigdy nie wyrażał entuzjazmu 

w stosunku do żadnej z kobiet w życiu Qwillerana.

Qwilleran   po   raz   pierwszy   spotkał   Fran,   kiedy   zaczął   kupować   meble   w   „Studiu 

Dekoracji Wnętrz Amandy". Amanda była pozbawioną taktu, zaniedbaną kobietą w średnim 

wieku, o siwych włosach. Łatwo wpadała w gniew, ale Qwilleran ją lubił. Jej asystentka była 

młoda, atrakcyjna, przyjazna i ją także Qwilleran lubił. Obie kobiety ubierały się w neutralne 

kolory,  które nie konkurowały z tkaninami i tapetami, jakie pokazywały klientom, ale na 

Amandzie   szarości,   beże   i   brązy   wyglądały   mdło,   a   na   smukłej   sylwetce   Franceski 

prezentowały się szykownie. Z upływem czasu Amanda wycofała się ze sklepu, prowadząc 

interesy zza biurka, podczas gdy jej energiczna asystentka przejęła całkowicie kontakty z 

klientami.

Francesca była wysoka po ojcu, miała też jego szare oczy i blond włosy o rudawym 

odcieniu, ale w jej stalowych oczach żarzyła się ambicja i determinacja.

-   Wie,   że   jestem   związany   z   Polly   Duncan   -   powiedział   Qwilleran.   -   Ale   to   jej 

zupełnie   nie   odstrasza.   Polly   ostrzegła   mnie,   kiedy   zamierzałem   dołączyć   do   Klubu 

Teatralnego i chciałem zatrudnić Fran, ale myślałem, że to tylko mała kobieca niegodziwość...

- Yow - odpowiedział surowo Koko.

- Przepraszam, nie to miałem  na myśli. Powiedzmy,  że wyglądało  to na zazdrość 

starszej kobiety o młodszą rywalkę. A Francesca rzeczywiście mierzy wysoko! Nie wiem, czy 

chodzi jej o pieniądze Klingenschoenów, czy o mnie.

- Nyik, nyik.

-   Trudno   mi   zaakceptować   agresywność   młodego   pokolenia.   Może   jestem 

staroświecki, ale lubię grę wstępną.

Strategia Franceski była aż nadto przejrzysta. Poprosiła o klucze do jego sypialni pod 

pretekstem nadzorowania robotników i dostawy materiałów. Przyniosła próbki tapet i katalogi 

mebli, żeby mógł je uważnie przestudiować. Zaaranżowała też bliskie konsultacje na kanapie, 

podczas których zdjęcia i próbki rozłożone były na ich kolanach, które przypadkowo raz za 

razem   się   stykały.   Wyznaczała   te   tete-a-tete   na   późne   popołudnia   i   Qwilleran   czuł   się 

zobligowany nalać kilka drinków, po których zaproszenie na kolację było już nieuniknione. 

Zaproponowała, żeby pojechali na kilka dni na Niziny, żeby wybrać meble i kilka dzieł sztuki 

w tamtejszych galeriach i centrum wzornictwa. Chciała wytapetować ściany w jego sypialni, 

gdzie zamierzała też zrobić lustrzany sufit i futrzane nakrycie łóżka.

background image

Bez   wątpienia   Francesca   była   atrakcyjna.   Mówiła   dużo,   z   młodzieńczą   werwą, 

używała   zmysłowych   zapachów,   a   jej   nogi   wyglądały   prowokacyjnie   w   sandałach   na 

wysokich obcasach. Jednakże Qwilleran miał już prawie pięćdziesiątkę i zaczynał czuć się 

bardziej   komfortowo   w   towarzystwie   kobiet   w   swoim   wieku,   które   nosiły   rozmiar 

czterdzieści dwa. Polly Duncan była szefową biblioteki publicznej w Pickax i podzielała jego 

zainteresowanie literaturą jak dotąd żadna inna kobieta. Jej mąż zmarł tragicznie wiele lat 

temu i Polly odkrywała teraz miłość na nowo. Jej odpowiedzi były ciepłe i pełne troski, na 

przekór rezerwie, którą pokazywała na zewnątrz. Nie afiszowali się ze swoim związkiem, ale 

w Pickax było niewiele tajemnic i wszyscy wiedzieli o szefowej biblioteki, dziedzicu fortuny 

Klingenschoenów i dekoratorce wnętrz.

- Polly zaczyna się boczyć - powiedział Qwilleran do swojego uważnego słuchacza. - 

Nie podoba mi się to, co zazdrość robi z kobietami. Jest inteligentna i ze wszech miar godna 

podziwu, ale... nawet największe intelektualistki tracą czasem panowanie nad sobą. Prędzej 

czy później będzie z tego afera! Czy myślisz, że bibliotekarki popełniają czasem zbrodnie w 

afekcie?

- Yow - odparł Koko, drapiąc się po uchu tylną łapką.

background image

SCENA DRUGA

Miejsce:

Śródmieście Pickax

Czas:

Następny ranek

Osoby:

Hixie Rice, dziewczyna z Nizin

Eddington Smith, handlarz starymi książkami

Chad, czarna owca rodziny Lanspeaków

Robotnicy budowlani, przechodnie, urzędnicy

Qwilleran   zdecydował   się   na   codzienny   poranny   spacer   do   śródmieścia   po 

wysłuchaniu wiadomości o dziewiątej nadawanych przez radio PKX FM. „W nocy wandale 

otworzyli   hydranty   przeciwpożarowe,   znacznie   uszczuplając   miejskie   rezerwy   wody   i 

uniemożliwiając jednostce straży pożarnej wyjechanie do pożaru w zachodniej części miasta".

Qwilleran,   weteran   dziennikarstwa,   który   pisał   dla   wielu   ważnych   gazet   w   całym 

kraju, nie cierpiał wiadomości podawanych przez radio. Tych dwudziestoczterowyrazowych 

przynęt, wepchniętych między setki reklam. Podsycały tylko zażartą walkę między mediami 

drukowanymi  i elektronicznymi.  Qwilleran  rzucał się po pokoju, głośno wykrzykując,  co 

postawiło koty w stan gotowości.

- Ile hydrantów odkręcono? Gdzie się znajdowały? Jaki jest rozmiar strat? Jakie koszty 

poniesie   miasto?   Czyj   dom   spłonął   wskutek   tych   wydarzeń?   Kiedy   odkryto   dewastację? 

Dlaczego nikt nie zauważył wypływu wody?

background image

Koty skakały po pokoju jak zwykle, kiedy Qwilleran wpadał w furię.

- Zresztą nieważne, wybaczcie mi ten wybuch - powiedział już spokojniejszym tonem, 

poklepując się po wąsach. - Za kilka dni dowiemy się tego z pierwszych stron gazet.

Już od wielu lat w Moose County nie było dobrej gazety. Obecnie sytuacja miała się 

poprawić. Dzięki Fundacji Klingenschoenów i zachętom Qwillerana w następną środę miało 

się ukazać pierwsze wydanie profesjonalnej gazety.

Do tego czasu były tylko dwa wiarygodne źródła informacji. Można było dołączyć do 

łańcuszka plotek, które krążyły między barami kawowymi, progami domów i ponad tylnymi 

podwórkami. Można też było udać się na komisariat policji, gdzie służbę pełnił gadatliwy 

Brodie.

- Idę do miasta, trochę się rozejrzę - poinformował swoich współlokatorów Qwilleran. 

- Pan O'Dell przyjdzie posprzątać. Ma przykazane, żeby nie dawać wam żadnych kąsków, 

więc nie próbujcie na nim swoich sztuczek a la „umieram z głodu". Do zobaczenia.

Koko i Yum Yum słuchały nieporuszone, a potem towarzyszyły  mu  do schodów, 

gdzie oba ocierały szczęki o herb Mackintoshów, aż słychać było dźwięk kłów uderzających 

o kute żelazo. Qwilleran często rozmyślał o ich cichych pożegnaniach. Było im przykro, że 

wychodził,   czy   wręcz   przeciwnie,   cieszyły   się?   Martwiły   się   czy   czuły   ulgę?   Kto   mógł 

zgadnąć, co kryje się za tymi tajemniczymi błękitnymi oczami?

Do śródmieścia chodził zawsze na piechotę. W Pickax wszędzie było blisko, chociaż 

niewielu miejscowych przemieszczało się pieszo. Kiedy schodził w dół podjazdem, robotnicy 

pracujący przy renowacji rezydencji pozdrawiali go serdecznie, a nadzorujący ich kierownik 

uchylił kapelusza i zaprosił go do wnętrza budynku, żeby ocenił postęp w pracach.

Wnętrze   dwupiętrowej   rezydencji   Klingenschoenów,   zbudowanej   z   kamieni   o 

grubości pół metra, było zupełnie wyburzone. Budynek przygotowywano do przebudowy na 

teatr z profesjonalną sceną, widownią, systemem oświetlenia oraz garderobami. Widownia, 

zaprojektowana na wzór amfiteatru, mogła pomieścić trzystu widzów. Budynek miał się stać 

nową siedzibą Klubu Teatralnego.

- Skończycie zgodnie z planem? - zapytał Qwilleran.

- Chyba tak, pod warunkiem, że architekci nie każą nam czegoś zmieniać - powiedział 

nadzorca. - W przyszłym tygodniu ma przylecieć ktoś z Nizin na inspekcję. Mam nadzieję, że 

nie przyślą tej architektki, to cholernie twarda baba.

Qwilleran   zaśmiał   się   na   tę   uwagę.   Biuro   architektoniczne   z   Cincinnati,   które 

zatrudniali, specjalizowało się w projektowaniu teatrów, a „twarda baba", której tak obawiał 

background image

się kierownik budowy, nazywała się Alacoque Wright. Qwilleran umawiał się z nią jeszcze na 

Nizinach, zanim nie uciekła z inżynierem.

Qwilleran rozpoczął swój spacer, zastanawiając się nad dziwnymi zrządzeniami losu i 

ponownym spotkaniem z Cokey.

Trzy   budynki   na   Main   Street,   które   składały   się   na   śródmieście   Pickax,   były 

wyjątkowe.   W   czasach   świetności   miasto   było   głównym   ośrodkiem   górniczym   i 

kamieniarskim w całym okręgu i wszystkie budynki handlowe zbudowane były z kamienia. 

To, co stanowiło o niepowtarzalności miejskiego krajobrazu Pickax, to charakter sklepów i 

budynków biurowych. Wszystkie one były miniaturowymi kopiami zamków, świątyń, fortec i 

klasztorów,   i   odzwierciedlały   przesadnie   dekoracyjny   gust   dziewiętnastowiecznych 

potentatów górniczych.

Przechodząc   koło   publicznej   biblioteki   (mieszczącej   się   w   greckiej   świątyni), 

Qwilleran   automatycznie   poszukał   wzrokiem   na   parkingu   żurawinowo-czerwonego 

samochodu  Polly Duncan. Przed budynkiem  loży masońskiej  (w kształcie małej  Bastylii) 

ochotnik   z   puszką,   zbierający   na   fundację   „Ratujmy   Nasze   Węże",   błysnął   w   kierunku 

Qwillerana   przymilnym   uśmiechem,   pod   wpływem   którego   Qwilleran   wrzucił   do   puszki 

jednego   dolara.   Kiedy   mijał   sklep   z   galanterią   męską   „Scotties   Mens   Shop"   (w   stylu 

wiejskiego domku Cotswolda), ze środka wybiegła młoda kobieta. Miała rozwiane włosy, 

rozdętą szeroką spódnicę, a za nią furkotała targana przez wiatr damska torebka. Była to 

Hixie Rice, wylewna szefowa działu reklamy w nowej gazecie Moose County. Na Nizinach 

była jego sąsiadką i to on sprowadził ją do Pickax.

- Cześć, Qwill! - zaszczebiotała.

- Dzień dobry, Hixie. Jak się masz?

-   Wspaniale,   nie   uwierzyłbyś.   Sprzedałam   Scottiemu   podwójną   rozkładówkę   w 

pierwszym   numerze   i   podpisał   z   nami   kontrakt   na   dwadzieścia   sześć   tygodni.   Nawet   ta 

nawiedzona księgarnia wzięła jedną czwartą strony. A dzisiaj jem w klubie lunch z trzema 

bankierami! Nigel Fitch jest czarujący, a jego synowie są uroczy, szczególnie ten z wąsami. 

Szkoda, że są obaj żonaci.

- Nie wiedziałem, że sprawia ci to jakąś różnicę.

- Zapomnij o mojej skandalicznej przeszłości z czasów Nizin - powiedziała Hixie ze 

spektakularnym gestem. - W Pickax jestem przyzwoita do szpiku kości. Odpuściłam żonatym 

mężczyznom,   nie   palę   i   wyrzuciłam   wszystkie   szpilki.   Kupiłam   siedem   par   czółenek   u 

Lanspeaków i wszędzie w nich chodzę. Gdzie jesz dzisiaj kolację? Ja płacę.

- Wybacz, Hixie, ale mam randkę.

background image

- Dobra, złapię cię później.

Hixie wskoczyła  na ulicę,  zwinnie  wymijając  samochody,  półciężarówki  i pikapy. 

Przesłała kierowcom kilka pocałunków, niektórzy gwizdali na nią z podziwem, inni trąbili z 

irytacją.

Qwilleran   skierował   się   do   księgarni,   którą   Hixie   określiła   jako   nawiedzoną. 

Przynajmniej raz nie przesadziła. Księgarnia rozkraczyła się na bocznej ulicy, na tyłach domu 

towarowego Lanspeaków. Surowe kamienie ułożono tak, żeby przypominały grotę. Głównym 

materiałem   użytym   do  konstrukcji   budowli   był   skaleń,   w   słoneczny   dzień   skrzył   się   jak 

fasada   teatru   rewiowego.   Obok   wejścia   wisiał   zniszczony,   prawie   już   nieczytelny   szyld 

EDD'S   EDITIONS.   Za   zakurzoną   szybą   wystawową   znajdowały   się   stare   książki   o 

wyblakłych okładkach i jedna wynędzniała roślina w doniczce.

Zatopione w półmroku wnętrze księgarni kontrastowało z migoczącą fasadą budynku. 

Qwilleran, który wszedł do środka wprost ze słonecznego światła, początkowo nie widział 

nic,   ale   mrugał   tak   długo,   aż   zaczął   odróżniać   kształty:   stoły   obładowane   chaotycznymi 

stosami   brudnych   książek,   półki   od   podłogi   do   sufitu   zapchane   szarawymi   okładkami   i 

nieczytelnymi tytułami, chwiejną drewnianą drabinę. Szary pers spacerujący przez stół pełen 

starych   magazynów,   wachlujący   się   swoim   puszystym   ogonem   jak   miotełką   do   kurzu, 

dopełniał   tego   przedziwnego   obrazu.   Miejsce   to   było   przepełnione   zapachem   kurzu   i 

sardynek.

Przybycie Qwillerana obwieszczone zostało brzęczeniem dzwoneczka zawieszonego 

nad drzwiami i wkrótce z mroków wyłonił się właściciel. Eddington Smith był niewielkim, 

chudym  człowieczkiem o szarych  włosach, szarej  cerze i nieokreślonym  szarym  ubraniu. 

Przypominał   Qwilleranowi   kogoś,   kogo   kiedyś   znał,   może   z   wyjątkiem   tego   bladego 

uśmiechu - niezmiennego uśmiechu wyrażającego pełne zadowolenie.

- Pozdrawiam pana - powiedział mężczyzna miękko i przyjemnie.

-   Dzień   dobry,   Edd.   Ładny   dzień,   nieprawdaż?   Jak   się   ma   Winston?   -   Qwilleran 

pogładził kota, który przyjął te pieszczoty z wyniosłością godną premiera. - Jak stary jest ten 

budynek, Edd? Jest taki tajemniczy i taki fascynujący.

- Ma ponad sto lat. Początkowo był tu sklep kowala. Powiadają, że mason, który go 

zbudował, miał nierówno pod sufitem - mówił uprzejmie i delikatnie.

- Mogę w to uwierzyć.

-   „Kształtujemy   nasze   budynki,   aby   one   kształtowały   nas",   że   zacytuję   pana 

Churchilla. To spostrzeżenie wydaje mi się słuszne. Mój dziadek mówił, że ten kowal był 

normalnym jaskiniowcem.

background image

-   Jednak   budynek   nie   miał   podobnego   wpływu   na   ciebie   -   zauważył   serdecznie 

Qwilleran.

- A to prawda - powiedział Edd, nadal się uśmiechając. - Ale czuję się jak coś, co 

mieszka pod kamieniem. Doktor Halifax mówi, że spędzam w sklepie za dużo czasu. Mówi, 

że powinienem częściej wychodzić, dołączyć do klubu i mieć w życiu jakieś przyjemności. 

Nie jestem pewien, czy akurat to sprawiłoby mi przyjemność.

- Doktor Hal jest mądrym człowiekiem.

-  „Praca   jest   większą   przyjemnością   niż   sama   przyjemność",   tak   powiedział   Noel 

Howard... Co mogę dla ciebie dzisiaj zrobić? Czy chcesz tylko poszperać?

- Szukam Britanniki z 1910 roku.

- Jedenaste wydanie!  - Księgarz pokiwał z uznaniem głową. - Zobaczę, co da się 

zrobić. Nadal szukam dla ciebie Szekspira.

- Pamiętaj, chcę każdą sztukę w oddzielnym tomie. Łatwiej się je czyta.

Eddington uśmiechnął się szelmowsko.

- Jeden brytyjski uczony nazwał Szekspira najseksowniejszym pisarzem angielskiej 

literatury.

- Dlatego też jest tak popularny, i to już od czterystu lat - Qwilleran pogładził jeszcze 

Winstona i zaczął zbierać się do wyjścia.

- Należysz do Klubu Teatralnego, prawda?

- Tak, dołączyłem do nich niedawno. Zapoznaję się właśnie z rolą do następnej sztuki.

- Harley Fitch namawia mnie, żebym i ja spróbował. Znasz Harleya? To miły młody 

człowiek. Bardzo przyjacielski.

Qwilleran przysunął się bliżej drzwi.

- Nie sprawdziłbym  się w grze, ale mógłbym  podnosić i opuszczać  kurtynę.  Tak, 

myślę, że to mógłbym robić.

- Kiedy raz wejdziesz na scenę, Edd, możesz odkryć w sobie ukryte talenty - teraz 

Qwilleran trzymał już rękę na klamce.

- Nie przypuszczam. Wszyscy inni w klubie są bystrzy i dobrze wykształceni. Harley 

Fitch i jego brat byli w Yale. Ja nigdy nie poszedłem do college'u.

- Może nie masz dyplomu, Edd, ale jesteś bardzo oczytany - zapewnił go Qwilleran.

Eddington spuścił głowę, uśmiechając się skromnie, i Qwilleran skorzystał z okazji, 

żeby wyślizgnąć się na światło słoneczne. Myślał o tym enigmatycznym drobnym człowieku. 

Jak   zdołał   utrzymać   swoją   księgarnię?   Skąd   brał   pieniądze,   żeby   kupować   Winstonowi 

sardynki?   W   sklepie   nigdy   nie   było   wielu   klientów.   Nie   sprzedawał   dodatkowo   ani 

background image

pocztówek, ani papierowych serwetek, ani też zapachowych świeczek. Tylko stare, wyblakłe, 

zakurzone i zatęchłe książki.

Qwilleran   poświęcił   też   kilka   swoich   myśli   sławnej   rodzinie   Fitchów,   o   której 

wszyscy mówili tylko z respektem, jeśli nie z adoracją. W ustach tutejszych mieszkańców 

Fitchowie byli „przyjaźni... czarujący... wypielęgnowani... mądrzy...", był to „szlachetny stary 

ród... prawdziwi dżentelmeni...". Darzono ich przecukrzonym uwielbieniem.

Zatrzymał   się   w   barze   na   kawę,   a   potem   skierował   się   na   komisariat,   gdzie   za 

biurkiem sierżanta siedział Brodie.

- Dzieciaki znów ruszyły wczoraj w rejs po mieście - powiedział do szefa policji.

- Nie ma się z czego śmiać - odparł Brodie. - Ta nocna afera kosztowała miasto kilka 

setek za wodę, a rodziny z zachodniej  dzielnicy patrzyły,  jak ich domy płoną z powodu 

niskiego ciśnienia wody w wodociągu.

- Ile hydrantów zdołali odkręcić?

- Osiem.  Użyli  żabek  hydraulicznych,   więc  same   hydranty  nie  są uszkodzone.  W 

pewnym sensie powinniśmy być wdzięczni przestępcom za ich roztropność.

- Gdzie znajdują się te hydranty?

- East Township Line, strefa przemysłowa, w nocy nie ma tam żywej duszy. To stało 

się między trzecią a czwartą nad ranem, szacując po ilości wody, która wyciekła. To jest bez 

sensu, kompletnie bez sensu!

- Kiedy się zorientowaliście?

- Około szóstej rano. Niskie ciśnienie uruchomiło alarm w fabryce plastiku, a ten z 

kolei zaalarmował straż pożarną. Zaraz po tym zadzwonili z zachodniej dzielnicy.

- Czyj dom się spalił?

- Młodego małżeństwa z trójką dzieci, nie mieli ubezpieczenia. W cysternie nie było 

wystarczająco dużo wody, żeby ugasić pożar. Pomyśl tylko - dwieście pięćdziesiąt galonów 

wody  wsiąkło   w   ziemię!   Wkurza   mnie   to,   bo   mamy   dość  powodzi,   pożarów   i   tornad,   i 

przecież   nie   potrzebujemy   więcej   katastrof,   szczególnie   tych   powodowanych   przez 

człowieka.

- Jak to się stało, że nocny patrol nie zauważył strumieni wody?

Brodie rozłożył się ze znużeniem na oparciu fotela.

- Słuchaj, mamy tu w sumie sześciu ludzi, wliczając w to mnie i sierżanta. Tydzień ma 

siedem dni, a dzień dwadzieścia cztery godziny, a do tego mamy całą tę cholerną papierkową 

robotę! Nie możemy się rozdwoić! W piątek w nocy mamy w mieście dwa patrole. To dzień 

wypłaty, wiesz, pijacy oblewają to jak święto, a potem odsypiają całą sobotę. Koncentrujemy 

background image

się na barach, klubach i szkolnych parkingach. W szkole była wczoraj duża dyskoteka, po 

której   dzieciaki   poszły   hulać   po   okolicy.   Jak   zwykle   hałas   i   awantury.   Spisaliśmy   kupę 

bezdomnych. Były dwie bijatyki w tawernach, trzy wypadki samochodowe i wszystko to w 

granicach miasta. Kierowcy i pasażerowie zalani w trupa. Potem był mały pożar w przytułku 

dla starców. Jakiś staruch palił w łóżku papierosa. Nie było szkód, ale zrobiła się taka panika 

jak przy trzęsieniu ziemi. Mówię ci, Qwill, piątkowa noc to w Pickax piekło, zwłaszcza na 

wiosnę.   Tak   samo   było   sto   lat   temu,   kiedy   drwale   ściągali   do   miasta   i   mieszali   się   z 

górnikami.

- Widzę, że miałeś ręce pełne roboty. A co robili w tym czasie strażnicy stanowi?

- Ach, towarzyszyli nam, jeśli nie ścigali właśnie po całym okręgu jakichś pijanych 

kierowców. Jeden pościg skończył się kąpielą w rzece Ittibittiwassee.

- Wygląda na to, że wandalizm się nasila, tak jak to przewidziałeś.

- Kiedy znudziło ich wyrywanie kwiatów, zabrali się do grubszej roboty. Jest sobota, 

dzisiaj w nocy znów ruszą na miasto - Brodie spojrzał pytająco na Qwillerana. - Musi być 

jakiś sposób, żeby przewidzieć, gdzie uderzą.

- Zapomnij o nadprzyrodzonych zdolnościach mojego kota, Brodie. To nie zadziała.

Qwilleran   zasalutował   szefowi   policji   i   ruszył   w   swoją   stronę.   Przed   lunchem 

zamierzał   pójść   jeszcze   w   jedno   miejsce.   Chciał   się   spotkać   z   czarną   owcą   rodziny 

Lanspeaków.

Dom towarowy był największym budynkiem na Main Street. Przypominał bizantyjski 

zamek, oflagowany na murach. Ten teatralny akcent pasował do Larryego Lanspeaka. On i 

jego żona Carol byli sercem Klubu Teatralnego. Ich energia i entuzjazm stały się w Pickax 

legendarne,   to   samo   tyczyło   się   ich   domu   towarowego.   W   latach   osiemdziesiątych 

dziewiętnastego   stulecia   mieszkańcy   Moose   County   zaopatrywali   się   w   małym   jeszcze 

wówczas sklepie wielobranżowym Lanspeaków w naftę, proch, uprzęże dla koni, suchary, ser 

i   perkal   sprzedawany   na   metry.   Obecnie   asortyment   poszerzył   się   o   dział   perfumeryjny, 

bieliznę, kuchenki mikrofalowe, telewizory, wędki i koszulki gimnastyczne.

Koszulki gimnastyczne - to był haczyk Qwillerana. Skierował się prosto do działu z 

męską odzieżą, znajdującego się na tyłach sklepu. Oznaczało to przejście slalomem przez 

dział kobiecy z jego zmysłowymi zapachami i pełnymi jedwabi ekspozycjami. Sprzedawcy, 

którzy   doradzali   mu   w   wyborze   swetrów,   płaszczy   i   bluzek   w   rozmiarze   Polly   Duncan, 

rozpromieniali się na jego widok.

- Dzień dobry, panie Qwilleran. - W czym mogę służyć, panie Qwilleran? Właśnie 

dostaliśmy piękne jedwabne szaliki. Z prawdziwego jedwabiu!

background image

W dziale sportowym młody człowiek pokładał się na szklanej ladzie, przeglądając 

katalog z bronią. Jego mysi kucyk i wąsy w stylu Fu Manchu wyglądały dość ekstrawagancko 

jak na konserwatywne miasteczko, jakim było Pickax.

- Macie jakieś koszulki gimnastyczne? - zapytał go Qwilleran.

-   Na   wieszaku   -   sprzedawca   ze   znudzeniem   wskazał   głową   w   kierunku   regału   z 

ubraniami.

- Macie jakieś zielone?

- Mamy tylko takie, jakie są na wieszaku.

- Ile kosztują?

- To zależy. Cena jest na metce.

- Przepraszam, ale nie wziąłem ze sobą okularów - powiedział Qwilleran. - Będzie pan 

tak miły i pomoże mi? - to było kłamstwo, ale Qwilleran lubił irytować sprzedawców, którzy 

irytowali jego.

Młody sprzedawca z niechęcią porzucił swój katalog broni i znalazł ogromną koszulkę 

w   rozmiarze   L   za   umiarkowaną   cenę.   Kiedy   młody   człowiek   wypisywał   pokwitowanie, 

Qwilleran   przyglądał   się wędkom  i  kołowrotkom,  łukom  i  strzałom,   nożom  myśliwskim, 

kołom ratunkowym, plecakom i całemu temu sprzętowi, który nie miał nic wspólnego z jego 

stylem   życia.   Wypatrzył   jednak   jeden   przedmiot,   którego   wyciągnięcie   sprawiłoby 

sprzedawcy dużą trudność. Była to para rakiet śnieżnych, wisząca wysoko na ścianie.

- Czy to jedyne rakiety, jakie macie? - dopytywał się.

- Nie zamawiamy zimowego sprzętu na wiosnę.

- Z czego są wykonane?

- Z aluminium.

- Chciałbym je wypróbować.

- Muszę przynieść drabinę.

- To dobry pomysł - powiedział Qwilleran zadowolony ze swojego tekstu i tego, jak 

odegrał tę scenę.

Z   pewnym   trudem,   mrucząc   pod   nosem   z   niezadowolenia,   sprzedawca   ściągnął 

rakiety, a Qwilleran bez pośpiechu zaczął się im przyglądać.

- Jak przymocowuje się je do nogi?

- Paskami.

- Gdzie jest przód, a gdzie tył?

- Ogon jest z tyłu.

- To ma sens. To jedyny typ, jaki się nosi?

background image

- Zimą miewamy takie z drewnianą ramą i skórzanymi rzemieniami.

- A ty używasz rakiet?

- Tak, kiedy sprawdzam sidła.

- Używasz aluminiowych czy drewnianych?

- Drewnianych, ale sam je robię.

-   Sam   sobie   przygotowujesz   rakiety?   Jak   to   się   robi?   -w   pytaniu   Qwillerana 

wyczuwało się szczery podziw. Sprzedawca jakby się nagle ożywił.

- Ścinasz jesion na ramę. Zabijasz łanię i z jej skóry robisz rzemienie.

- Niesamowite! Skąd się tego nauczyłeś?

Chłopak wzruszył ramionami, wyglądał na prawie zadowolonego.

- Po prostu jakoś wyszło.

- A jak udaje ci się zrobić okrągłą ramę?

- Przycinam odpowiedni kawałek, podgrzewam i naginam, to wszystko.

- Zadziwiające! Jestem na Północy od niedawna, ale chciałbym spróbować chodzenia 

z rakietami następnej zimy. Czy to trudne?

- Wystarczy stawiać jedną stopę za drugą i nie spieszyć się.

- Jak szybko się poruszasz?

- To zależy od śniegu. Od tego, czy jest zbity, czy miękki. Dużo zależy od tego, czy 

idziesz pod wiatr. Sześć kilometrów na godzinę to niezły wynik.

- Są w różnych rozmiarach?

- W różnych rozmiarach i w różnym typie. Ja wypróbowałem wszystkie. Zrobiłem 

takie w stylu Michigan, niedźwiedzią łapę, arktyczne - wszystkie.

- Robisz je na sprzedaż?

- Nigdy tego nie robiłem, ale...

- Kupiłbym parę ręcznie robionych, gdybym mógł zobaczyć kilka ich rodzajów.

- Mam kilka w moim  wiejskim domku. Myślę,  że mógłbym  przywieźć je tutaj w 

przyszłym tygodniu.

- Przyniósłbyś próbki do mojego mieszkania?

- Gdzie pan mieszka?

- Za rezydencją Klingenschoenów, nad garażem. Nazywam się Qwilleran. - W oczach 

sprzedawcy pojawił się błysk, zapewne skojarzył swojego klienta. - A ty jak się nazywasz?

- Chad.

- To kiedy mógłbyś przyjść do mnie z próbkami?

- Może we wtorek. Po pracy.

background image

- O której kończysz?

- O wpół do szóstej.

- O siódmej mam próbę w Klubie Teatralnym. Możesz być u mnie nie później niż o 

szóstej?

- Tak myślę.

Qwilleran   opuszczał   sklep   w   dobrym   nastroju.   Nie   potrzebował   wcale   rakiet 

śnieżnych ani nawet zielonego podkoszulka. Chciał tylko zaspokoić swoją ciekawość co do 

Chada Lanspeaka.

Była sobota rano.

W nocy z soboty na niedzielę wandale włamali się do szkoły średniej w Pickax i 

zniszczyli komputer.

background image

SCENA TRZECIA

Miejsce:

Sala prób, centrum wspólnoty Pickax 

Czas:

Poniedziałek późnym wieczorem 

Osoby:

Członkowie Klubu Teatralnego podczas próby sztuki arszeniki stare koronki

- To na razie, dzieciaki! Widzimy się jutro wieczorem.

- Do zobaczenia wszystkim. Podrzucić kogoś?

- Dobranoc, Harley, nie zapomnij przynieść na jutro trąbki twojego dziadka.

- Mam nadzieję, że uda mi się ją znaleźć.

- Czy ktoś pisze się na piwo u Bada?

- Kochanie, z przyjemnością, jeśli stawiasz.

- Słuchajcie wszyscy, zanim pójdziecie! Bądźcie jutro punktualni. Żadnych wymówek. 

Od jutra zaczynamy pracować nad dyscypliną.

- Dobrej nocy, Francesca. Jesteś naszym etatowym kierowcą, ale kochamy cię za to.

-   Dobranoc,   David...   Dobranoc,   Edd.   Nie   martwcie   się   o   nic.   Będziecie   świetni. 

Dobrze jest mieć was w kompanii.

- Dobranoc, Fran - powiedział Qwilleran. - Podjęłaś się pożytecznej roboty, decydując 

się utrzymać w karbach tych klaunów.

- Nie idź jeszcze, Qwill, chciałabym z tobą porozmawiać.

background image

Patrzyła, jak reszta wychodzi. Jedni młodzi, inni nie za bardzo. Utalentowani albo po 

prostu zakochani w teatrze, bogaci i biedni, ale wszyscy wyglądający jednakowo w swoich 

nijakich roboczych strojach. Niedobrane spodnie i góry, zniszczone i po prostu brzydkie. W 

swojej nowej zielonej koszulce Qwilleran czuł się zbyt dobrze ubrany. Nawet Fran, która w 

pracy   była   przesadnie   elegancka,   dzisiaj   wyglądała   niechlujnie   w   spranych   legginsach, 

trampkach   i   starej   koszuli   swojego   ojca.   Tylko   Eddington   Smith   stawił   się   na   próbę   w 

garniturze, krawacie i białej koszuli.

Fran usiadła naprzeciwko Qwillerana i powiedziała:

- Qwill, będziesz gwiazdą tego przedstawienia, kiedy krzykniesz swoim grzmiącym 

głosem   „Bijcie!"   i   „Do   ataku!".   Chciałabym   jednak   zobaczyć   wybuch   energii,   kiedy 

galopujesz po schodach z wyimaginowanym mieczem. Pamiętaj, myślisz, że jesteś Teddym 

Rooseveltem, który szturmuje wzgórze San Juan.

- Nie wiesz, o co prosisz, Fran. Jestem flegmatyczny z wyboru i z temperamentu, a z 

wiekiem się to pogłębia.

- No to się przestaw - powiedziała ze słodkim uśmiechem, którym posługiwała się 

zawsze, żeby uzyskać to, na czym jej zależało. - Jutro wieczorem będziesz mógł popróbować 

z trąbką, jeśli Harley nie zapomni jej przynieść.

- Show będzie należał do bliźniaków. Harley w przebraniu Borisa Karloffa i David 

grający obślizgłego doktora - idealny lizus.

- Obaj są utalentowani. I tacy dobrzy sportowcy. Marnują się w banku - Spojrzała na 

zegarek, ale nie spieszyła się jeszcze do wyjścia.

- Cieszę się, że dałaś Eddingtonowi rolę. Wiem, że jest przerażony, ale...

- Będzie idealnym panem Gibbsem, prawda? Mam tylko nadzieję, że będzie ćwiczył 

emisję głosu. On mówi szeptem.

- Nikt nie krzyczy w księgarni, a tam właśnie spędził całe swoje życie.

- Tak czy inaczej jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałam porozmawiać. W lecie 

chcemy wystawić sztukę Dzwonek, książka i rączka i potrzebujemy kota do roli Pyewacketa. 

Czy myślisz, że... ?

- Nie, nie wydaje mi się, żeby Koko się nadawał do tej roli. Jest skrajnie niezależny. 

Nie daje sobą kierować. Woli też własne scenariusze.

- Może powinniśmy ogłosić nabór i zaprosić ludzi, żeby przynosili swoje koty.

- Wznieciłabyś zamieszki. Miałabyś na karku trzystu miłośników kotów i ich trzysta 

pupilków   piszczących,   plujących,   walczących   i   wspinających   się   po   kurtynie.   A   ludzie 

background image

zachowywaliby się jeszcze gorzej. Przepychanki, chamstwo, brak jakichkolwiek względów. 

Jeden zespół z Nizin tak się urządził. Musieli wzywać policję.

- Ale to by przysporzyło nam rozgłosu. Kiedy zacznie wychodzić gazeta, będziemy 

mieli reklamę. Obiecali, że zrecenzują nasze przedstawienie.

- Chyba śnią! Że niby kto to zrobi? Znasz jakiegoś krytyka w Moose County?

- Ciebie - powiedziała ze swoim słodkim uśmiechem.

Qwilleran wypuścił powietrze przez wąsy.

-   A   jak   mam   siedzieć   w   piątym   rzędzie   na   środku   widowni,   robić   notatki   i 

jednocześnie być na scenie, dąć w trąbkę i szturmować wzgórze San Juan?

- Jakoś to wymyślisz - potrafiła być  w jednej chwili skrajnie nielogiczna, a zaraz 

potem przerażająco wyrachowana. - Czy teatr będzie gotowy na czas?

- Obiecali, że tak. Ale z budowlańcami nigdy nie wiadomo. Elektryka może porazić 

prąd,   hydraulik   może   zatonąć,   malarze   nawdychają   się   toksycznych   wyziewów,   stolarze 

wykrwawią się na śmierć.

- Co myślisz o tym, żeby rozpocząć sezon rewią, a nie broadwayowską sztuką?

- Co masz na myśli?

-   Humorystyczne   epizody...   dowcipne   parodie...   chórki...   komiczne   akty.   Harley   i 

David   mają   w   repertuarze   zabawny   numer   dla   bliźniaków.   Susan   tańczyła   w   college'u, 

mogłaby zrobić choreografię.

- Masz w głowie jakiś temat?

- To  powinna  być   parodia  codzienności,   nie  myślisz?  To  znaczy  telewizji,  mody, 

muzyki pop, Departamentu Skarbu - cokolwiek w tym stylu. I najlepiej, żeby akcja toczyła się 

w Moose County.

- A kto napisze te dowcipne epizody i humorystyczne parodie? - Qwilleran domagał 

się odpowiedzi.

- Ty - znów ten kuszący uśmiech.

Qwilleran wykrztusił z siebie protest.

- To zajmie dużo czasu i uwagi, a wiesz, Fran, że piszę powieść.

Spojrzała na zegarek.

-   No,   pomyśl   o   tym.   Teraz   muszę   iść   do   domu.   Spodziewam   się   zamiejscowej 

rozmowy. Ma dzwonić moja matka. Jest w odwiedzinach u ciotki na Nizinach. Dziękuję za 

twój wkład, Qwilł. Widzimy się jutro dokładnie o siódmej.

background image

Qwilleran   wracał   do   domu   wolnym   krokiem,   ciesząc   się   odświeżającą   wiosenną 

bryzą. W poniedziałkową noc śródmieście było zawsze wyludnione i nad Main Street zaległa 

tajemnicza cisza. Jego kroki dudniły echem w kanionie, który tworzyły kamienne budynki.

Powoli zaczynał przekonywać się do pomysłu oryginalnej rewii. W college'u pisywał 

studenckie przedstawienia. Zabawne byłoby pisanie parodii znanych piosenek, po jednej o 

każdym  z miasteczek  Moose County.  Pierwsi osadnicy nadali im dziwaczne obce nazwy 

Sawdust   City,   Chipmunk,   Squunk   Corners,   Middle   Hummock,   West   Middle   Hummock, 

Wildcat, Smiths Folly, Mooseville, było tam nawet miasteczko o nazwie Brrr (był to biegun 

zimna w Moose County).

Parodie   byłyby   łatwe   do   napisania,   pomyślał.   Spróbował   w   myślach   ułożyć   kilka 

początków i swoim potężnym barytonem zanucił, a echo wtórowało mu w ulicznym kanionie.

Wszystko   jest   niemodne   w   Sawdust   City...   W   dół   drogą   Ittibittiwassee...   Middle 

Hummock, oto nadchodzę... Kwiecień w Chipmunk; kwitnę chwasty... Kiedy w Mooseville 

nadchodzi plaga komarów... Szaleję za Wildcat...

Tak śpiewając, szybko dotarł do parku. W tym miejscu Main Street rozwidlała się i 

okrążała  mały park, na którego obwodzie stały dwa kościoły,  sąd, biblioteka  publiczna  i 

przyszły teatr. W szopie paliło się nocne światełko, ale długi podjazd do wozowni tonął w 

ciemnościach. Księżyc skrył się za chmurą, a do tego Qwilleran zapomniał włączyć narożne 

światła na zewnątrz domu.

Otworzył drzwi, wszedł do środka po omacku i namacał ręką włącznik, ale światło nie 

zapaliło się. Nie włączyła się też lampa na schodach. Wysiadły korki, pomyślał. Miejscowy 

„żart" polegał na tym,  że odłączano prąd na wszelki wypadek, jeśli w prognozie pogody 

przewidywano burzę. Zaczął wspinać się po schodach po ciemku. Brodie miał rację, były 

strome, a stopnie za wąskie. W całkowitej ciemności zdawały się jeszcze węższe i jeszcze 

bardziej strome. Wspinał się powoli i ostrożnie, chwytając się za poręcz.

W połowie drogi na górę Qwilleran zatrzymał się. Na klatce panowała ostra woń - 

prawie jakby to była kawa, a może to była spalenizna? Przepaliły się kable? Kiedy koty były 

same w domu, obawiał się zawsze pożaru.

W tej chwili usłyszał dźwięk, którego nie mógł rozpoznać. Wsłuchiwał się. Koty były 

zamknięte w swoim pokoju na odległym krańcu budynku, a to nie był odgłos zwierzęcia, 

tylko metaliczne skrobanie o drewno. Przypomniał sobie o żelaznym herbie opartym o ścianę 

na wyższej kondygnacji. Jeśli spadnie na niego z góry, zmiecie go wprost na parter. Przywarł 

płasko do ściany i posuwał się wzdłuż niej, wolno, po jednym schodku.

background image

Na korytarzu przystanął i znowu nasłuchiwał. Wyczuwał czyjąś obecność. Nie było 

żadnych dźwięków, ale ktoś tam był i oddychał. Drzwi do salonu były otwarte, a pamiętał, że 

je zamykał przed wyjściem. Całkowita ciemność, w jakiej spowity był dom, wskazywała na 

to, że okiennice były zamknięte, a był pewien, że zostawił je otwarte. Teraz nie wątpił, że 

słyszy oddechy, i zobaczył parę czerwonych oczu świecących się w zaciemnionym pokoju.

Ostrożnie poszukał włącznika, mając nadzieję, że będzie działał. Jego ręka dotknęła 

czegoś włochatego.

Z gardła Qwillerana wydobył się horrendalny ryk. Było w nim coś z ryku uwięzionego 

lwa, zranionego słonia i chorego wielbłąda. Tego wrzasku nauczył się w Afryce Północnej.

Prawie natychmiast zapaliło się światło i chór stremowanych głosów cienko zaśpiewał 

Sto lat! W pokoju było ze dwa tuziny ludzi. Wszyscy nieśmiali i przestraszeni, z poczuciem 

winy malującym się na twarzach.

-   Niech   was   cholera   jasna,   co   za   głąby!   -   zawył   Qwilleran.   -   Mogliście   mnie 

przyprawić o zawał serca! Co to jest?

Przed nim piętrzył się czarny niedźwiedź ze szklanymi oczami i rozwartą paszczą, 

stojący na tylnych łapach. Jedna z przednich łap spoczywała na wyłączniku.

Dwie jarzące się czerwone plamki to były światełka małej maszynki, która stała na 

karczmianym stoliku do gry w karty i bulgotała.

-   Przepraszam,   to   moja   wina   -   powiedziała   Francesca.   -   To   moja   wina. 

Wykorzystaliśmy klucz, który mi dałeś.

- Mojemu klonowi należą się pochwały za przekonującą grę - wtrącił Harley Fitch.

- Mój klon powykręcał żarówki - dodał jego brat David, ten z wąsami. - Stał na moich 

ramionach i tym wierceniem się doszczętnie zrujnował mi golf.

Qwilleran zwrócił się do Franceski:

-   To   dlatego   tak   mnie   przetrzymałaś.   Zastanawiałem   się,   czemu   co   pięć   minut 

spoglądasz na zegarek.

- Potrzebowaliśmy pół godziny, żeby się tu dostać i wszystko urządzić. Musieliśmy 

zaparkować samochody tak, żeby nikt ich nie widział, trzeba było się tu wdrapać, wciągnąć 

niedźwiedzia po tych cholernych schodach i ukryć półciężarówkę Wally'ego.

- Tak się złożyło, że miałem w samochodzie tego niedźwiedzia, mam go dostarczyć do 

klienta - powiedział Wally Toddwhistle, młody wypychacz zwierząt.

- A skąd wiedzieliście, że dzisiaj są moje urodziny?

- Tata sprawdził na twoim prawie jazdy - wyjaśniła Francesca.

background image

-   A   to   tam,   co   to   jest?   -   Qwilleran   wskazał   na   maszynkę   z   dwoma   czerwonymi 

światełkami.

- To jest prezent od nas wszystkich - odrzekła żona Davida. 

-   Protest   przeciwko   zabójczej   kawie,   którą   nam   serwujesz.   Ustawiasz   go   na   tyle 

filiżanek i na taką moc, na jaką chcesz. Zegar go włącza i wyłącza.

Potem ktoś rozłożył papierowe talerze i filiżanki, a ktoś inny odkrył prostokątne ciasto 

ozdobione rysunkiem trąbki i teatralnym napisem „Połamania kości!".

Kiedy Qwilleran ochłonął, aktorzy i ekipa Arszeniku i starych koronek odetchnęła. 

Byli tam wszyscy: Carol Lanspeak i Susan Exbridge, które grały przygłupie stare siostry; 

Larry Lanspeak, aktor charakterystyczny o wielu twarzach; Harley i David Fitchowie, którzy 

lubili   grać   pijaków,   dziwaków   i   potwory;   mądra   żona   Davida,   Jill,   która   projektowała 

kostiumy i scenografię;  Wally Toddwhistle, mistrz  w budowaniu  planów ze skrzynek  po 

pomarańczach,   kleju  i   szpul   po  kablach;   Derek   Cuttlebrink,   który   przygotowywał   się  do 

swojej   pierwszej   roli;   Eddington   Smith,   któremu   z   trudnością   przychodziły   swobodne 

kontakty   z   innymi   ludźmi,   i   inni   członkowie   zespołu,   których   Qwilleran   znał   tylko   z 

widzenia. Wszyscy mówili naraz:

Susan: Kochanie, twoje wejście w drugim akcie było rewelacyjne!

Fran: Aktor, który czuje, że jest jednością, przemawia całym swoim ciałem, Derek.

Carol: Jak się ma twoja żona, Harley?

Harley:   W   porządku,   ale   trochę   drażliwa.   Lekarz   kazał   jej   przestać   palić,   dopóki 

dziecko się nie urodzi.

Wally: Co to jest to duże żelazne coś na schodach?

Qwilleran: To część bramy, jak mi się zdaje. Przyjechała ze Szkocji.

Larry: Na samym początku przedstawienia podniosła się i musiałem improwizować 

całą scenę. Myślałem, że ją zabiję!

David: Zapuściłem wąsy do roli w Pijaczynie, bo jestem uczulony na klej, a potem 

postanowiłem ich nie golić, podobają się Jill.

Derek: A gdzie są koty?

Qwilleran: W swoim pokoju, oglądają telewizję. Mam je wypuścić?

Koko i Yum Yum weszły ramię w ramię, jak para koni zaprzężona do karety. W progu 

zatrzymały się gwałtownie. Ich nosy, uszy i wąsy badały sytuację: hałaśliwi nieznajomi jedzą 

kruszące się ciasto. Chwilę później wyczuły niedźwiedzia, wiszącego nad nimi złowrogo. 

Yum Yum zaczęła uderzać na obie strony ogonem, zjeżyła grzbiet, położyła po sobie uszy i 

wąsy, zmrużyła  oczy i pokazała kły.  Koko skradał się do bestii wolno, z brzuchem przy 

background image

podłodze, zanim nie upewnił się, że jest nieszkodliwa. Wtedy odważnie powąchał jej tylne 

nogi i podniósł się, żeby zaatakować sztywne futro. Następnie zwrócił uwagę na wypychacza, 

który   nerwowo   przyglądał   się   dziełu   Koko.   Koko   obwąchał   gruntownie   Wally'ego 

Toddwhistle'a.

-   Wie,   że   masz   do   czynienia   ze   zwierzętami   -   powiedział   Qwilleran,   żeby 

wytłumaczyć niedyskretne węszenie Koko.

- Moja matka mawiała, że jeśli kot cię polubi, to znaczy, że masz książęcy charakter - 

starał się przypochlebić Wally.

Harley Fitch podniósł prawą rękę na znak zgody.

- Jeśli matka  Wally'ego  tak mówiła,  to znaczy,  że to święta  prawda. Możecie  mi 

wierzyć.

- Amen! - powiedział David.

- Kto kupuje niedźwiedzia? - zapytał Qwilleran młodego wypychacza.

- Gary Pratt, do swojego baru w „Hotel Booze". Muszę zawieźć go jeszcze dzisiaj, 

kiedy stąd wyjdę. Znasz Gary'ego? Moja matka mówi, że bardziej przypomina niedźwiedzia 

niż człowieka.

- Słuchajcie, słuchajcie! - nawoływał Harley.

Tymczasem   Koko   odkrył,   że   niektórzy   z   hałaśliwych   nieznajomych   siedzą   na 

podłodze, do czego miał boskie prawo tylko on sam. Podkradał się do nich i skrzeczał:

- Nyik, nyik, nyik!

Yum Yum uspokoiła się i chodziła między gośćmi, sprawdzając ich sandały, kowbojki 

i trampki, ale żadne jej nie zainteresowały. Potem odkryła sznurowane półbuty Eddingtona 

Smitha. Onieśmielony księgarz stał na uboczu i Qwilleran podszedł do niego.

- Znalazłem dla ciebie kilka komedii Szekspira. Starsza pani w Squunk Corners miała 

je u siebie na strychu. Są w dobrym stanie - powiedział Edd miękkim głosem, uśmiechając się 

nieznacznie.

- Nie wiedziałem... u Barda są następne... w Squunk Corners - powiedział nieobecnym 

głosem   Qwilleran,   który   śledził   zachowanie   kotów.   Yum   Yum   rozwiązywała   radośnie 

sznurowadła   Edda,   a   Koko   badał   jego   skarpetki   i   nogawki   spodni.   Robił   to   uważnie   i 

dokładnie, jego wąsy były ustawione do przodu, a oczy rzucały dzikie błyski.

- Ludzie tutaj - wyjaśniał Eddington - zbierali kiedyś rzadkie książki, ciekawe druki, 

pierwsze   wydania.   Mam   na   myśli   bogatych   ludzi.   Przynajmniej   to   można   było   robić   w 

Pickax.

background image

-   Kiedy   zacznie   działać   gazeta,   powinni   przysłać   reportera   do   twojego   sklepu. 

Mógłbyś udzielić wywiadu.

- Nie jestem pewien, czy jestem właściwą osobą - zamyślił się księgarz. - Kupiłem 

reklamę, tylko jedną czwartą strony. Nigdy przedtem się nie ogłaszałem, ale przyszła do mnie 

jedna  młoda  dama   i  powiedziała,   że  powinienem.   „Reklama  jest...   kampanią  wywrotową 

skierowaną   przeciwko   intelektualnej   szczerości   i   integralności   moralnej".   Ktoś   tak 

powiedział. Wydaje mi się, że Toynbee - dodał Edd z poczuciem winy.

- Reklama na jedną czwartą strony cię nie skompromituje - zapewnił go Qwilleran.

W tym momencie wszedł Harley Fitch z ciastem na tacy i Koko skupił uwagę na 

wiceprezesie   banku,   który   pocierał   lewą   stopą   prawą   kostkę,   międlił   dłońmi   dżinsy   i 

odkrztuszał ślinę.

- Zjedz kawałek ciasta, Edd - powiedział  najczulszym  głosem,  jakby księgarz  był 

głuchy.

- Zjadłem już dwa kawałki. „Rozum powinien kierować apetytem".

- Kto to powiedział, Edd?

- Cyceron.

- Cyceron chciałby,  żebyś  zjadł jeszcze kawałek. Jak często chodzisz na przyjęcia 

urodzinowe?

- Nigdy przedtem nie byłem na przyjęciu - przyznał ze smutkiem Edd.

- Nawet na swoim własnym?

Mały człowieczek zaprzeczył ruchem głowy i uśmiechnął się tym swoim uśmiechem 

na wszystkie okazje.

- W porządku! Na twoje urodziny urządzimy przyjęcie na scenie nowego teatru, z 

trzymetrowym tortem. Będziesz mógł zdmuchnąć świece przed trzystuosobowa widownią.

Na twarzy księgarza radość walczyła z niedowierzaniem.

-   Proklamujemy   w   Pickax   dzień   Eddingtona   Smitha.   David,   słysząc   poruszenie, 

dołączył do scenki.

- Urządzimy paradę z przemarszem szkolnych orkiestr, a wieczorem fajerwerki.

Jill Fitch odciągnęła Qwillerana na bok.

- Czy nie są szaleni? Ale oni to zrobią! Paradę, fajerwerki, proklamację i całą resztę! 

Ściągną burmistrza albo nawet gubernatora, tacy właśnie są.

Jill zniżyła głos:

- Chcesz przyjść na przyjęcie powitalne dla Harleya  i Belle w sobotę wieczorem? 

Przeprowadzili się do starej rezydencji Fitchów. Przynieś butelkę.

background image

- A co z prezentem?

- Żadnych prezentów. Bóg mi świadkiem, że niczego im nie brakuje. Widziałeś dom 

dziadka Fitcha? Jest zastawiony wszelkim dobrem. Nie wiem, jak Harley może mieszkać ze 

stadami wypchanych zwierząt i haremem marmurowych nimf.

- Nigdy nie poznałem Belle - powiedział Qwilleran. - Czy ona nigdy nie przychodzi na 

próby?

Jill wzruszyła ramionami.

- Nie czuje się komfortowo w takim tłumie. Jesteśmy trochę ekspansywni. Poza tym 

teraz jest w ciąży. Harley mówi, że ona jest zadufana w sobie.

To  było  hałaśliwe   przyjęcie  dla   dwudziestu  czterech   gości,  stłoczonych  w   pokoju 

zaprojektowanym dla jednego człowieka i dwóch kotów. Carol Lanspeak dużo się śmiała. 

Larry   naśladował   swoich   najbardziej   ekscentrycznych   klientów.   Susan   Exbridge, 

czterdziestoletnia   rozwódka,   zaprosiła   Qwillerana   na   wieczór   taneczny   do   ośrodka 

wypoczynkowego   za   miastem,   ale   odmówił   pod   pretekstem   wcześniejszych   zobowiązań. 

Susan   była   członkiem   rady   bibliotecznej   i   Qwilleran   bał   się,   że   Polly   może   się   o   tym 

dowiedzieć. Eddington Smith powiedział, że nigdy dotąd tak dobrze się nie bawił. Harley 

Fitch był pod wrażeniem zalotów Koko i zapytał, czy mógłby zabrać go ze sobą do domu.

Po wyjściu gości Qwilleran przygotował w ekspresie jeszcze jedną filiżankę kawy i 

dokończył ciasto. Yum Yum zwinęła się w kłębek na jego kolanach, a Koko zabrał się do 

okruszków pozostawionych  na dywanie. Rozległo się wycie syren wozów straży pożarnej 

pędzących Main Street na północ i Qwilleran bezwiednie spojrzał na zegarek. Była pierwsza 

trzydzieści pięć.

Następnego ranka, kiedy włączył wiadomości nadawane przez PKX FM, przypomniał 

sobie o dźwięku syren. „Wszystkie wizyty w klinice dentystycznej doktora Zollera zostają 

odwołane   z   powodu  nagłego   pożaru,   który  wybuchł   dziś   w   nocy  po  godzinie   pierwszej. 

Policja podejrzewa podpalenie. Pacjenci mogą zapisywać się na inne terminy telefonicznie".

background image

SCENA CZWARTA

Miejsce:

Mieszkanie Owillerana, później pokój prób    

Czas:

Wtorek wieczór

Osoby:

Chad Lanspeak

Dom towarowy Lanspeaków zamykano o piątej trzydzieści i Qwilleran zastanawiał 

się, czy Chad zjawi się u niego, jak obiecywał. Jeśli jest tak nieodpowiedzialny, jak mówił 

Brodie, zapomni o spotkaniu i pójdzie na ryby. O piątej czterdzieści nie było jeszcze śladu po 

czarnej   owcy.   Qwilleran   wyjrzał   przez   okno   w   kierunku   Main   Street   i   zobaczył   tylko 

robotników odjeżdżających po pracy swoimi ciężarówkami. W końcu o szóstej piętnaście na 

podjeździe pojawił się poobijany pikap. Dławiąc się i podskakując, zajechał przed dom, gdzie 

zaparkował, czemu towarzyszyły wystrzały z rury wydechowej. Młody człowiek wyskoczył z 

samochodu, chwycił w rękę całe naręcze rakiet śnieżnych. Qwilleran nacisnął guzik, który 

otworzył   drzwi.   Chad   Lanspeak   wdrapał   się   na   górę   ze   swoim   ciężarem.   Rakiety   miały 

kształtne miodowe ramy, a drewno pociągnięte było werniksem. Rzemienie z naturalnej skóry 

splecione były w misterny wzór.

- Przyniosłem wszystkie. Nawet nie wiedziałem, że mam ich aż tyle - powiedział. - 

Hej, co to za żelastwo? - przyglądał się insygniom rodu Mackintoshów z ciekawym motto, 

okalającym postacie dwóch walczących kotów. „Podnieś rękawicę, nie tknij kota".

- Przyjechała ze szkockiego zamku - wyjaśnił Qwilleran. - Ma trzysta lat.

- Musi być cenna.

background image

- Ma raczej wartość sentymentalną. Moi pradziadowie pochodzili ze Szkocji.

W chłopcu trudno było rozpoznać znudzonego sprzedawcę ze sklepu jego ojca. Nadal 

demonstrował   swoją   grzywę,   po   której   rozpoznawano   go   w   Pickax,   ale   teraz   był   tak 

przyjazny jak wielu innych nastolatków, których Qwilleran widział w wiejskim środowisku. 

Młodzi   wychowani   na   wsi,   jak   zauważył   Qwilleran,   mieli   tę   bezpośredniość   i   łatwość 

nawiązywania kontaktów, która znosiła różnice pokoleniowe.

-  Ułóż  rakiety  na  podłodze  w   salonie   -  zasugerował  Qwilleran.  -  Tak   będę  mógł 

porównać rodzaje i rozmiary.

- Nigdy nie widziałem podobnego miejsca - powiedział Chad, podziwiając pokrytą 

zamszem sofę, kwadratowe fotele, chromowane lampy i stoliki ze szklanymi blatami.

- Lubię współczesne wzornictwo - rzekł Qwilleran - mimo że nie jest chyba w Pickax 

popularne.

- To interesujący obraz. Co przedstawia?

- To druk ukazujący łódź patrolową z 1805 roku, która pływała po Wielkich Jeziorach.

- Ma żagle, armatę i wiosła! Śmieszne! Skąd pan go ma?

- Z antykwariatu.

- Czy jest cenny?

- Antyki są warte tyle, ile ktoś chce za nie zapłacić.

Potem Chad podziwiał zestaw stereo, prawdziwe dzieło sztuki, ustawiony na otwartym 

regale i Qwilleran zaczynał żałować, że zaprosił chłopaka do swojego mieszkania. Cholera, 

zbiera   informacje!   W   pokoju   były   koty.   Myły   się   spokojnie   po   wieczornym   posiłku. 

Qwilleran niepostrzeżenie wyniósł je do ich własnego pomieszczenia. Obcy ludzie często 

podziwiali   w   kotach   bardziej   ich   wartość  pieniężną   niż   piękno,   dlatego   Qwilleran   ciągle 

obawiał się, że ktoś je ukradnie.

- No, to do interesów - powiedział. - O siódmej mam próbę.

Chad nadal podziwiał druk przedstawiający łódź patrolową.

- W okolicy jest facet, który robi modele statków podobnych do tego. Jest naprawdę 

dobry. Mógłby je sprzedawać za porządne pieniądze, gdyby tylko chciał.

- Bez wątpienia - przytaknął Qwilleran. - Jaki model polecałbyś na początek?

- Pomyślmy... najłatwiej zaczynać z „niedźwiedzią łapą". Nie ma żadnych ostróg, one 

są   pomocne   przy   dłuższych   wędrówkach.   Przyniosłem   też   mocowania,   żeby   pan   mógł 

zobaczyć, jak to działa. Jakie ma pan buty?

background image

Qwilleran   wyciągnął   parę   wysokich   butów,   jakie   noszą   drwale,   do   których   Chad 

przymocował parę „niedźwiedzich łap". W cudaczny sposób próbował przemieszczać się w 

nich po hallu.

- Nie musi pan podnosić tak wysoko nóg! - wykrzyknął za nim Chad. - Niech pan się 

pochyli do przodu, proszę swobodnie kołysać ramionami... Stopy za szeroko...

- Chciałbym spróbować też innych, te za bardzo przypominają mi koszyki na owoce.

- Dobrze, mam jeszcze te w stylu Michigan. Są większe i mają cięższe ogony do 

wędrówek. Arktyczne są najszybsze, bo długie i wąskie. Wszystko zależy od tego, ile jest 

śniegu   i   czy   jest   świeży   puch.   Może   powinien   pan   wypróbować 

dziewięćdziesięciocentymetrowe „ogony bobra".

Przypięty   rzemieniami   do   „ogonów   bobra",   Qwilleran   człapał   niepewnie   wzdłuż 

korytarza.

- Niech pan nie podnosi „ogonów"! - krzyknął Chad. - Pana stopy są za daleko od 

siebie. Będą pana bolały nogi.

- To jak chodzenie na rakietach tenisowych.

- Przywyknie pan do tego, jak tylko wyjdzie pan na śnieg.

- Ile chcesz za „ogony bobra"? - zapytał Qwilleran. - Wypiszę ci czek.

- Trudno tu zrealizować czek. Nie ma pan... uch...

- Nie trzymam w domu gotówki, ale jeśli podrzucisz mnie do drogerii po wschodniej 

stronie, zrealizują dla mnie czek. Możesz mnie potem wysadzić pod teatrem.

Pomógł Chadowi znieść po wąskich schodach wszystkie rakiety do zdezelowanego 

pikapa. Był to terenowy wóz o wysokim podwoziu i dużych oponach.

Kiedy ruszyli, Qwilleran zauważył:

- Nie ma w tym aucie nic złego, czego nie dałoby się poprawić za pomocą tłumika, 

kilku sprężyn, farby i nowego silnika.

- Jest w porządku - wyjaśnił Chad. - Tego właśnie mi potrzeba, kiedy jadę sprawdzać 

moje sidła. Zakładał pan kiedyś sidła?

- Jestem chłopakiem z miasta - powiedział Qwilleran. - Nie poluję, nie zastawiam 

sideł, nie chodzę na ryby, ale wiem, że to popularne sporty w Moose County.

- Można całkiem sporo zarobić na sidłach. Może pan iść ze mną, kiedy śnieg zacznie 

padać, jeśli pan chce, pokażę panu, jak używać „ogonów bobra". Może będzie pan chciał 

zobaczyć moje sidła.

Pomysł, żeby zastawiać pułapki na dzikie zwierzęta, był dla Qwillerana odpychający. 

Słyszał,   że   bóbr   złapany  w   sidła   potrafi   odgryźć   własną   nogę,   żeby   się  uwolnić.   Odkąd 

background image

mieszkał z kotami, stał się wyjątkowo wrażliwy na punkcie przemocy wobec zwierząt. Nawet 

myśl o rybie nadzianej na haczyk wędki była dla niego przykra, mimo że lubił smak pstrąga w 

„Old Stone Mili".

-   Byłbym   wdzięczny   za   propozycję   lekcji   chodzenia   w   rakietach   po   śniegu   - 

powiedział, starając się mówić żargonem. - Ale wątpię, czy skuszę się na sidła. Gdzie je 

rozstawiasz?

- Na króliki i wiewiórki w Hummock, na lisy przy drodze Ittibittiwassee. Łapię w sidła 

żywe zwierzęta, w ten sposób nie uszkadzam futra.

Qwilleran patrzył przed siebie przez brudne szyby samochodu i nie odezwał się. Nie 

chciał wiedzieć, co dzieje się ze zwierzętami po tym, jak zostaną złapane żywcem.

- Kilka tygodni temu złapałem skunksa. Te są najsprytniejsze. Najlepiej jest je utopić.

Qwilleran   odetchnął,   kiedy   w   końcu   dojechali   do   drogerii.   Kiedy   czek   został 

zrealizowany, ruszyli w kierunku centrum wspólnoty, gdzie odbywały się próby. Samochód 

odpalił, rzężąc, strzelając i dławiąc się benzyną. Qwilleran zapytał jak gdyby nigdy nic:

- Co myślisz o wandalizmie w Pickax, Chad? Z dnia na dzień jest coraz gorzej.

Dojechali do głównego skrzyżowania i zatrzymali się na światłach. To były jedyne 

światła   w   mieście.   Chad   wychylił   się   przez   okno   i   krzyknął   „Heja!"   do   pasażerów 

zardzewiałego pojazdu. Nie odpowiedział na pytanie Qwillerana.

- Kiedy byłem młody - kontynuował Qwilleran - wywalaliśmy śmietniki na ulicach 

Chicago. Z jakichś dziwnych powodów, których nie pamiętam, wydawało nam się, że to jest 

zabawne.   Co   jest   zabawnego   we   włamywaniu   się   do   szkoły   i   demolowaniu   szkolnego 

komputera?

- Myślę, że nie lubią szkoły i chcą się zemścić - powiedział Chad.

- I nie lubią, kiedy boruje się im zęby,  więc podpalają klinikę dentystyczną. O to 

chodzi? - zapytał go Qwilleran. - Nie rozumiem tego. Jesteś młody, może ty mi to wyjaśnisz?

- Nie byłem nawet w pobliżu miejsca, gdzie to się zdarzyło. Byłem na imprezie w 

Chipmunk - powiedział, broniąc się. Wyhamował przed siedzibą wspólnoty, mocno dając po 

hamulcach.

- Dzięki za podrzucenie, bracie. Skontaktuję się z tobą, jak spadnie śnieg.

Chad pokiwał w grobowej ciszy.

Qwilleran rzucił okiem na zegarek, był już spóźniony pół godziny. Transakcja zabrała 

mu  więcej   czasu,  niż  się spodziewał,   przez  jazdę  do drogerii  stracił  kolejne  dwadzieścia 

minut. Francesca miała bzika na punkcie punktualności, wiedział, że nie będzie szczęśliwa.

background image

Kiedy wszedł do sali, gdzie odbywała się próba, okazało się, że sytuacja była gorsza, 

niż myślał. Wielu członków trupy było nieobecnych, i to bez wcześniejszego uprzedzenia. 

Wielu innych, oprócz Qwillerana, spóźniło się. Fran była wściekła, a ogólny nastrój podły. 

Pod wpływem jej poirytowania aktorzy dekoncentrowali się, mylili kwestie albo wręcz je 

opuszczali. W kluczowej scenie Qwilleran ledwo wdrapał się po schodach, zamiast ruszyć po 

nich jak zdobywca. Eddington wypowiadał swoje kwestie koszmarnym scenicznym szeptem. 

Rekwizytor  zapomniał  przynieść  miecz,  a Harley Fitch w ogóle nie pojawił się z trąbką 

swojego dziadka, która pamiętała czasy pierwszej wojny światowej.

W   pewnym   momencie   zdesperowana   reżyser   odesłała   ich   wszystkich   ze   sceny   i 

próbowała dać Eddowi lekcję wymowy. Lanspeakowie skorzystali z okazji, żeby zamienić 

kilka słów z Qwilleranem. Larry powiedział:

- Nasz syn marnotrawny zadziwił nas w ostatni weekend. Swoją ciężarówką, która 

trzyma się dzięki plastrom, przywiózł wszystkie swoje rakiety śnieżne. Powiedział, że chcesz 

kupić jedną parę. Pokazał wreszcie ludzką twarz zamiast tych obcych genów.

-   I   w   sklepie   zachowywał   się   w   cywilizowany   sposób   w   stosunku   do   klientów. 

Wszyscy myśleliśmy, że jest chory - powiedziała Carol.

To był pierwszy raz, kiedy Lanspeakowie wspomnieli o swoim najmłodszym synu, 

chociaż często chwalili się dwójką pozostałych: tym, że zdobyli nagrody matematyczne, tym, 

że grali na saksofonie, przewodniczyli drużynie tenisowej, wydali rocznik szkolny.

- Chad przywiózł do mojego mieszkania całą kolekcję i dał mi ostrą lekcję chodzenia 

po śniegu na sucho. Kupiłem parę „ogonów bobra" - powiedział Qwilleran.

- Cicho tam z tyłu! - krzyknęła Fran. - Staramy się zrobić próbę.

Później, kiedy Carol dostała czkawki, a Susan zaczęła chichotać, Fran wykrzyknęła:

- Przerwa, to wszystko na dzisiaj. Zaczniemy jutro od początku. Jeśli dokładnie o 

siódmej   wszyscy   nie   będą   tu   obecni,   jeśli   nie   będziecie   znali   swoich   ról   i   jeśli   nie 

potraktujecie prób poważnie, to przedstawienia nie będzie!

Qwilleran nigdy jeszcze nie widział jej tak wkurzonej i nie omieszkał wspomnieć o 

tym Wally’emu, kiedy wychodzili do domu.

- Moja matka powiedziałaby,  że to przez pełnię księżyca  - powiedział wypychacz 

zwierząt.

background image

SCENA PIĄTA

Miejsce:

Redakcja nowej gazety Moose County

Czas:

Późny wieczór tego samego dnia

Osoby:

Arch Riker, wydawca i redaktor w jednej osobie

Junior Goodwinter, redaktor naczelny

Hixie Rice, szefowa działu reklamy

Roger MacGillivray, reporter

Kamienne   budynki   w   śródmieściu   Pickax   w   poświacie   księżyca   lśniły   niebiesko-

białym   światłem.   Po   katastrofalnej   próbie   Qwilleran   ruszył   pieszo   w   stronę   domu,   ale 

zawrócił z drogi i udał się do siedziby nowej gazety. To była wigilia ukazania się pierwszego 

numeru i jako duchowy ojciec tego prasowego dziecka był bardzo podenerwowany. To dzięki 

jego   sugestii   Fundacja   Klingenschoenów   umożliwiła   realizację   przedsięwzięcia.   Na   jego 

wezwanie z Nizin przybył stary przyjaciel Arch Riker, który miał nadzorować całą akcję. Za 

jakiś czas miała zostać zbudowana drukarnia i kompleks biurowy, ale na razie druk gazety był 

zlecany   obcej   firmie.   Cała   redakcja   i   dział   handlowy   mieściły   się   w   wynajętych 

pomieszczeniach.

Qwilleran wiedział, że zespół pracował po dwanaście, a nawet więcej godzin na dobę, 

i schodził im z drogi, ale teraz przyszła już pora na końcowe odliczanie. Nowe pismo trafi do 

rąk   czytelników   w   środę   po   południu.   Qwilleran   czuł   się   zazdrosny.   To   był   moment 

podniecenia i napięcia, a on był poza tym.

Tak jak przypuszczał, światła w budynku nadal się paliły. Była to dawna pakowalnia 

mięsa. Znalazł Archa Rikera i Juniora Goodwintera w biurze, które dzielili na spółkę. W 

rękach trzymali puszki z piwem, a stopy mieli oparte na biurkach. Wnętrze w niczym nie 

przypominało   wymuskanego,   stonowanego   kolorystycznie,   akustycznie   zaplanowanego, 

wyposażonego   w   nowoczesny   sprzęt   otoczenia,   jakie   Riker   i   Qwilleran   znali   z   „Daily 

background image

Fluxion".   Tutaj   szefowie   działów   siedzieli   pospołu   ze   świeżo   upieczonymi   reporterami. 

Wszyscy stukali teksty na starych maszynach do pisania, w pomieszczeniu przypominającym 

stajnię,   które   nadal   było   czuć   bekonem.   Junior   korzystał   jednak   z   przywileju   posiadania 

własnego biurka o zaokrąglonym blacie, które należało do jego pradziadka.

- Kawa jest jeszcze gorąca. Łap kubek, Qwill, i znajdź sobie krzesło. Nogi na stół.

- Denerwujecie się? - zapytał Qwilleran.

- Wszystko  jest zamknięte  z wyjątkiem  pierwszej  strony.  Nadal czekamy na jakiś 

news,   który   nadawałby   się   na   wystrzałowy   nagłówek.   Dzięki   spotom   radiowym   mamy 

osiemnaście tysięcy prenumerat, a drukujemy nakład trzydziestotysięczny. Hixie i jej ludzie 

sprzedali tyle reklam, że dobiliśmy do czterdziestu ośmiu stron, to dwa razy więcej, niż się 

spodziewaliśmy.

Qwilleran nigdy nie widział Rikera tak ożywionego. Za czasów „Fluxion" Riker był 

wcieleniem   znużonego   redaktora,   brzuchatego   i   znudzonego.   W   Pickax   z   jego   rumianej 

twarzy biła satysfakcja i podniecenie.

Młody redaktor naczelny, nowa twarz w dziennikarstwie, powiedział:

- Wiele artykułów mamy już napisanych. Wiele historii napłynęło od korespondentów, 

ale potrzebujemy jeszcze jakiegoś hitu, żeby spiąć całość. Roger MacGillivray zrezygnował z 

nauczania i obsadza policję, ratusz i komorników. Jego teściowa poprowadzi dział kulinarny, 

uczy zajęć praktycznych i tak dalej, sam wiesz.

- Z rozrzewnieniem wspominam jej placek z jagodami - powiedział Qwilleran.

- Kevin Doone będzie dla nas pisał do kolumny ogrodniczej. Znasz Kevina? Ma firmę 

projektującą ogrody.

- Znam go dobrze. Mógłbym żyć przez rok za to, co mu zapłaciłem za przycięcie kilku 

jabłoni   na   mojej   posesji.   „Sad   ci   kwitnie?   Doone   go   przytnie!"   Robicie   coś   w   sprawie 

wandalizmu?

- Mamy ostry wstępniak - powiedział Riker. - Z dużym naciskiem na konieczność 

zaangażowania się wspólnoty, większy nadzór rodzicielski i konieczność zwiększenia liczby 

nocnych patroli, nawet jeśli musieliby zatrudnić kogoś na pół etatu. Szeryf powinien mieć na 

oku te dzieciaki z Chipmunk. Myślą, że Pickax to strzelnica. Najwyższy czas skończyć z 

pobłażaniem i sentymentalnym podejściem, że chłopcy muszą się wyszaleć.

- Co właściwie wydarzyło się w klinice dentystycznej dziś rano?

- Najwyraźniej szukali narkotyków i gotówki. A kiedy nic nie znaleźli, zdemolowali 

biuro i podłożyli ogień.

background image

-  Zazdroszczę   wam,   chłopki,   ciężko   jest   być   poza   nawiasem   i   tylko   z   daleka   się 

przyglądać.

- Mówiłem ci, Qwill, że można by wykorzystać twoje zdolności - wtrącił Riker - ale 

jesteś zajęty pisaniem tej swojej cholernej powieści.

Qwilleran z żalem pogładził wąsy.

-   Zaczynam   myśleć,   że   pisarstwo   nie   jest   moim   przeznaczeniem.   Jestem 

dziennikarzem, nade wszystko dziennikarzem.

- Sam mogłem ci to powiedzieć, ośle!

-   Nie   potrafię   być   wolnym   strzelcem.   To   nie   na   mój   temperament.   Potrzebuję 

dyscypliny, zleceń, terminów.

- To co, wchodzisz?

- A mam wyjście?

- Felietony, będziesz pisał felietony. Takie same gęste, treściwe informacyjne teksty, 

jakie pisałeś dla „Fluxion". Mamy dużo miejsca, które trzeba zapełnić, i dużo żółtodziobów, 

którzy to robią. Potrzebny nam cały profesjonalizm, jaki da się z nas wszystkich wykrzesać.

Trzasnęły wejściowe drzwi i w wejściu stanęła nagle Hixie Rice.

-   Szybko,   chłopaki,   potrzebuję   piwa,   kawy,   czegokolwiek!   Jestem   u   kresu   sił! 

Obskoczyłam wszystkie restauracje w tym okręgu! Wszystkie chcą wykupić reklamę w dziale 

kulinarnym! Te płaskie podeszwy mnie wykańczają!

Zsunęła z nóg czółenka i rzuciła je w kąt.

- A ty, co tu robisz? Nie powinieneś siedzieć na próbie, pisać powieści albo niańczyć 

kotów? - zwróciła się do Qwillerana.

- Jeżeli jeszcze to potrafię  - powiedział - zamierzam napisać artykuł  o ciekawych 

ludziach, którzy robią ciekawe rzeczy.

- Trzeba przyznać,  że takie  indywidua  mieszkają tylko  na obrzeżach cywilizacji  - 

zauważył Riker.

- Nie ma nudnych tematów - przypomniał mu Qwilleran - są tylko nudni dziennikarze, 

którzy zadają nudne pytania.

- W porządku, to wszystko jasne. Teraz jedyne, czego nam potrzeba, to jakiś gorący 

news na pierwszą stronę. Pierwsze wydanie będzie przedmiotem kolekcjonerskim i chcę, żeby 

wyglądało jak prawdziwa gazeta.

- Roger jest w ratuszu na spotkaniu zarządu okręgu i jeśli będziemy mieli szczęście, to 

zebranie przerodzi się w bijatykę albo coś podobnego - powiedział Junior.

background image

- Nie próbowaliście nigdy dziennikarstwa kreatywnego, chłopcy? - zakpiła Hixie. - 

Porwijcie   burmistrza!   Zbombardujcie   ratusz!   Spuśćcie   wodę   z   tamy   na   Ittibittiwassee   i 

zatopcie Main Street!

Trzej poważni dziennikarze spojrzeli na nią groźnie. Qwilleran spytał Rikera:

- Jaki tytuł będzie miała gazeta?

- Ta sprawa nie daje mi spać, mocno mnie przyblokowała. Chciałem wybrać coś w 

stylu „Kroniki Moose County" albo „Sygnały", albo „Weryfikator", albo „Zebranie". Musimy 

szybko podjąć decyzję.

- Wy gazeciarze macie ograniczoną wyobraźnię - sprzeciwiła się Hixie. - Dlaczego nie 

„Kula Armatnia Moose County" albo „Łom", albo „Korkociąg"?

Trzej poważni dziennikarze jęknęli. Qwilleran zasugerował:

- Pozwólmy zadecydować czytelnikom. Na pierwszej stronie można by wydrukować 

formularz.

- Ale na pierwsze wydanie  musimy  mieć  jakiś  tytuł  albo hasło. Musimy ją jakoś 

nazwać.

-   Nazwijmy   ją   „Moose   County   coś   tam",   daję   słowo,   że   to   świetny   pomysł   - 

powiedziała Hixie.

Znowu trzasnęły frontowe drzwi.

- To Roger - zgadywał Junior.

Młody człowiek z aparatem przewieszonym przez ramię wparował do biura. Roger 

miał sztywną czarną brodę i bladą karnację. Dzisiaj był bledszy niż zazwyczaj. Kiedy wpadł 

do   pokoju,   był   tak   zdyszany,   że   ledwo   oddychał,   gapiąc   się   bez   słowa   na   czterech 

czekających na jakiś znak pracowników.

- Co się stało, Roger? - zapytał Riker.

- Morderstwo! - wykrztusił z siebie, głos ugrzązł mu w gardle.

- Morderstwo? - Riker zdjął nogi z biurka.

- Kto? - Junior, który skoczył na równe nogi, domagał się dalszych informacji.

- Gdzie? - Hixie szybko wkładała buty.

- W ratuszu? - zapytał Qwilleran, dotykając nerwowo swoich wąsów.

Roger znów się zakrztusił.

- W West Middle Hummock! Dwoje ludzi zastrzelonych! Harley Fitch i jego żona!

background image

SCENA SZÓSTA

Miejsce:

Redakcja gazety

Czas:

Popołudnie po zabójstwie Fitchów

Osoby:

Pracownicy gazety

Pierwsze   egzemplarze   „Moose   County   coś   tam"   schodziły   właśnie   z   drukarni   i 

powinien być to czas świętowania, a w ratuszu powinny właśnie strzelać korki od szampana, 

ale   wiadomości   z   pierwszej   strony   przybiły   wszystkich   mieszkańców   okręgu.   W   małym 

mieście, jakim było Pickax, morderstwo nie jest nigdy bezosobową tragedią. Wszyscy są bądź 

krewnymi, bądź przyjaciółmi, bądź też sąsiadami czy też klientami ofiary. Nawet Arch Riker, 

osoba   nowa   w   mieście,   weteran   tysiąca   historii   o   wielkomiejskich   morderstwach,   był 

przygnębiony.

- Chciałem mieć sensacyjny tytuł na pierwszą stronę, ale nie chciałem, żeby był aż tak 

tragiczny.

Z   drukarni   przywieziono   kilka   egzemplarzy   pierwszego   wydania   i   pracownicy 

rozchwycili gazetę. Na środku strony widniało obwieszczenie: „Harley Fitch i jego żona nie 

żyją". Qwilleran zauważył, że w wielkich miastach na Nizinach taka zbrodnia nasunęłaby od 

razu skojarzenia z porachunkami mafii narkotykowej. W Pickax, czterysta mil na północ od 

wszystkiego,   takie   skojarzenia   nie   przyszłyby   nikomu   do   głowy.   Czas   na   podejrzenia 

background image

przychodził później, nad płotami, w barach kawowych, ale teraz jedyną reakcją był szok, 

smutek i niedowierzanie, że coś takiego mogło wydarzyć się w Moose County.

Rano zadzwoniła Francesca.

-   Och,   Qwill,   czy   to   nie   bestie!   Całą   noc   wymiotowałam.   Usłyszałam   o   tym   w 

wiadomościach   o   północy.   Ojciec   nic   mi   nie   powiedział!   Spodziewam   się,   że   w 

popołudniowej gazecie będzie więcej szczegółów. Chciałabym zadzwonić do Davida i Jill, ale 

nie mam odwagi. Muszą być przerażeni.

-   Informacja   będzie   na   pierwszej   stronie   -   powiedział   Qwilleran.   -   Wszystko 

wytłuszczonym  drukiem,  ze   zdjęciem   Harleya.   Nikt  nie  mógł  znaleźć   zdjęcia  jego  żony, 

przynajmniej w tak krótkim czasie.

- W śródmieściu jest kupa ludzi. Wszyscy stoją na placu i mówią tylko o tym. Nikt nie 

może w to uwierzyć! Oni, którzy oczekiwali na dziecko! Nikt nie może się zabrać do pracy!

- Trudno się z tym pogodzić. Kto mógł to zrobić?

- To musi być gang z Chipmunk. Sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął, nie ma tych 

wariatów, którzy włóczą się po kraju, patrząc, kogo by tu zastrzelić. Tak, to na pewno te 

punki z Chipmunk.

Qwilleran dotknął kłykciami wąsów.

-   Kiedy   wczoraj   na   próbie   wszystko   szło   źle,   miałem   przeczucie,   że   coś   wisi   w 

powietrzu. Wally powiedział, że to z powodu pełni księżyca.

- A ja wściekałam się na Harleya i Davida, i Jill, że nie pojawili się bez uprzedzenia. 

Teraz,   kiedy   wiem   dlaczego,   wolałabym   obciąć   sobie   język.   Oczywiście   odwołamy 

przedstawienie. Nikt nie miałby serca kontynuować po tym, co się stało. Boże! Nie mogę 

pracować, nie mogę nic robić. Myślę, że pójdę do domu i wypiję ojcu cały zapas scotcha. 

Idziesz ze mną?

Historia   na   pierwszej   stronie   miała   podtytuł   Oczywisty   motyw   rabunkowy, 

wprowadzenie napisał Roger MacGillivray:

Potomek rodziny Fitchów, wpływowy obywatel Moose County, i jego młoda żona 

zostali zastrzeleni  we wtorek wieczorem w swoim domu w West Middle Hummock.  Jak 

donosi biuro szeryfa, Harley Fitch, lat 24, i jego dwudziestojednoletnia żona, Belle, padli 

ofiarę   mordercy,   który   strzelał   z   powodów   rabunkowych.   Para   przygotowywała   się   do 

wyjścia z domu na próbę przedstawienia w Pickax. Według koronera śmierć nastąpiła między 

szóstą a siódmą wieczorem.

David   i   Jill   Fitch,   brat   i   bratowa   zamordowanej   pary,   odkryli   ciała   o   siódmej 

piętnaście, kiedy przyjechali zabrać ich do Pickax. Małżeństwo mieszka pół kilometra od 

background image

rezydencji Fitchów, ostatnio zajmowanej przez nowożeńców, którzy, jak się dowiedzieliśmy, 

spodziewali się dziecka.

Jill Fitch powiedziała policji: „Mamy próby pięć dni w tygodniu. Do miasta jeździmy 

razem, zazwyczaj o szóstej trzydzieści. Dzwoniłam, żeby uprzedzić Harleya, że się spóźnimy 

z powodu problemów z hydrauliką, ale nikt nie podnosił słuchawki. Pomyślałam, że są na 

dworze i nie słyszą dzwonka, więc pojechaliśmy tam najszybciej, jak to było możliwe. Kiedy 

dojechaliśmy do ich domu, zatrąbiliśmy, ale nikt nie wyszedł, więc David wszedł do środka i 

tak ich znaleźliśmy".

Rzecznik biura szeryfa zauważył, że ciało Harleya leżało przy tylnym wyjściu. Ciało 

jego żony znaleziono w sypialni. Nie było żadnych śladów walki ani szamotaniny. Oboje 

mieli na sobie dżinsy i podkoszulki, określone przez członków rodziny jako stroje noszone 

podczas prób.

Według rzecznika było jasne, że morderca lub mordercy zaczęli grabić dom i albo 

znaleźli to, czego szukali, albo rabunek przerwał im przyjazd drugiej pary.

Jill   Fitch   powiedziała   policji:   „Pamiętam,   że   widziałam   samochód   odjeżdżający 

gruntową drogą, kiedy podjeżdżaliśmy. Jechał szybko i wzbijał tumany kurzu". Przy drodze, 

o której mowa, nie ma innych mieszkańców.

Dwudziestodwupokojowy   dom   jest   siedzibą   rodu   Fitchów,   zbudowaną   w   latach 

dwudziestych XX wieku przez dziadka Harleya, Cyrusa Fitcha. Rezydencja słynie z bogatej 

kolekcji dzieł sztuki, książek i rzadkich przedmiotów.

Harley   był   synem   Nigela   i   Carol   (z   domu   Doone)   Fitchów   z   Indian   Village.   Po 

ukończeniu   uniwersytetu   w   Yale   i   po   roku   podróży   dołączył   do   banku   Pickax,   którego 

prezesem   jest   jego   ojciec.   Od   niedawna   Harley   i   jego   brat   David   sprawowali   funkcje 

wiceprezesów banku.

Przed pójściem na uniwersytet Harley uczęszczał do szkoły średniej w Pickax, gdzie 

uzyskał świadectwo z wyróżnieniem. Był członkiem drużyny tenisowej, samorządu szkolnego 

i   szkolnego   teatru.   W   collegeu   zajął   się   administracją   handlową   i   kontynuował 

zainteresowania artystyczne.

Po powrocie do Pickax był czynnym członkiem Klubu Kibica i Klubu Teatralnego, 

gdzie   mogliśmy   go   zobaczyć   w   roli   Dromia   w   „Chłopcach   z   Syrakuz".   Był   zapalonym 

żeglarzem,   który   poprowadził   ośmiometrową   łódź   „Fitch   Witch"   do   wielu   żeglarskich 

zwycięstw.   Od   dziesiątego   roku   życia   budował   modele   statków,   za   które   zbierał   liczne 

nagrody.

W październiku zeszłego roku poślubił w Las Vegas Belle Urkle.

background image

W ramkach na marginesie strony umieszczono komentarze ludzi, którzy znali Harleya 

osobiście: dyrektora szkoły średniej, trenera drużyny tenisowej, przyjaciół ze szkoły, prezesa 

Klubu   Kibica,   personelu   banku   i   Larryego   Lanspeaka,   reprezentującego   Klub   Teatralny. 

„Wzorowy student... zawsze pełen entuzjazmu i chętny do współpracy... miło było z nim 

przebywać... utalentowany aktor... gracz zespołowy w stu procentach... cudownie się z nim 

pracowało... taki wrażliwy... zawsze uśmiechnięty".

Qwilleran przeczytał artykuł trzy razy, masując przy tym wąsy. Były tam szczegóły, 

które wzbudziły jego ciekawość. Na Nizinach, za czasów, kiedy pracował we „Fluxion", takie 

wydarzenie   wymagałoby   posiedzenia   w   klubie   prasowym.   Dziennikarze   analizowaliby 

historię,   układali   fakty,   zadawaliby   sobie   pytania,   zbierali   plotki,   snuli   podejrzenia, 

wypytywali   policję,   wymieniali   się   informacjami.   Niestety   w   Pickax   nie   było   klubu 

prasowego, ale Qwilleran zapytał Archa Rikera, czy nie zechciałby zjeść z nim obiadu w „Old 

Stone Mili".

Zamiast odpowiedzi Riker otworzył kluczykiem szufladę biurka i wyjął z niej małe 

pudełko.   Wyglądał   na   zadowolonego   z   siebie.   W   pudełku   znajdował   się   pierścionek   z 

diamentem.

- Zamierzam go dzisiaj dać Amandzie - jego rumiana twarz tryskała radością.

Qwilleran   był   zakłopotany.   To   odkrycie   tłumaczyło   niezwyczajne   u   Rikera 

zadowolenie, jakie ostatnio mu towarzyszyło. Rozwiedziony po dwudziestu czterech latach 

małżeństwa, przed przyjazdem do Pickax był raczej posępny i zamyślony. Qwilleran cieszył 

się, że Arch znalazł kobietę, która mu się podoba. Ale Amanda! To był szok.

- Gratulacje! - tylko to mógł z siebie wykrztusić. - To dla mnie niespodzianka.

- Amanda też się zdziwi. Nigdy nie była zamężna, wszyscy wiemy, że jest gderliwa i 

zawzięta, ale niech tam! Jesteśmy dla siebie stworzeni.

- Tylko to się liczy - powiedział Qwilleran.

Potem zapytał Juniora, czy nie zechciałby zostać w mieście na lunch.

-   Nie   jestem   już   kawalerem   -   powiedział   naczelny   ze   szczęśliwym   uśmiechem.   - 

Rodzice Jody przyjechali z Cleveland, żeby świętować start gazety. Jody przygotowała udziec 

jagnięcy i niemieckie ciasto czekoladowe.

Qwilleran przyszedł więc z zaproszeniem do Rogera MacGillivraya i zaoferował, że 

stawia.

- Kurczę,  chciałbym  -  powiedział   - nieczęsto  trafia   mi  się  darmowe   wyjście.   Ale 

Sharon idzie na wieczór panieński do swojej kuzynki i obiecałem, że zostanę z dzieckiem. 

Moje życie bardzo się zmieniło od kilku miesięcy.

background image

Kolejny raz Qwilleran był jedynym kawalerem wśród szczęśliwych par. Pomyślał z 

żalem o swoim nieudanym związku z Polly Duncan. Mógł zaprosić inne kobiety,  choćby 

Hixie, Francescę, Susan, a nawet Iris Cobb, ale żadna nie potrafiła tak jak Polly poprowadzić 

rozmowy  nad  kaczką  a  lorange.  Teraz,   odkąd  dołączył   do Klubu  Teatralnego  i  zatrudnił 

projektantkę, wyraźnie trzymała go na dystans. Nagle skończyły się idylliczne niedziele w jej 

domku   na   wsi.   Żadnego   zbierania   jagód,   smardzów,   orzechów,   obserwowania   ptaków, 

czytania na głos czy innych przyjemności. Jej chłodny dystans był tym bardziej kłopotliwy, że 

ona była szefową biblioteki, a on nadzorował radę biblioteczną.

W chwili desperacji zadzwonił do jej biura.

- Słyszałaś wieści?

- Czy to nie okropne? Wiedzą, kto to zrobił?

- O ile wiem, nie. Policja pewnie ma jakieś podejrzenia, ale władze nie ujawniają 

żadnych szczegółów śledztwa. Nie można ich winić. Co u ciebie słychać, Polly?

- W porządku.

- Czy nie zjadłabyś ze mną kolacji dziś wieczorem?

Zawahała się.

- Przypuszczam, że twoja próba została odwołana z powodu...

- Przedstawienie jest odwołane. Nie zamierzam się więcej angażować w żadne sztuki. 

Miałaś rację, Polly, to pochłania zbyt dużo czasu. Bardzo chciałbym się z tobą zobaczyć.

Zapadła chwila znaczącej ciszy, a potem Polly odezwała się:

- Tak, pójdę z tobą na kolację. Brakowało mi ciebie, Qwill.

Qwilleran wydał z siebie wyraźne westchnienie ulgi.

- Przyjdę po ciebie po zamknięciu biblioteki.

Wracał do domu lekkim krokiem. Po drodze zatrzymał się w sklepie Lanspeaków i 

kupił   jedwabną   apaszkę   w   ulubionym   przez   Polly   odcieniu   niebieskiego.   Poprosił,   żeby 

zapakowali to na prezent.

Wracał do domu szczęśliwy, miał się odświeżyć i przebrać do kolacji, wbiegł na górę, 

biorąc po trzy schodki za jednym zamachem. Stracił jednak całą pewność siebie, kiedy koty 

nie wyszły mu na powitanie. Gdzie się podziały? Był pewien, że nie zamknął ich w kocim 

pokoju. Pan 0'Dell nie miał sprzątać tego dnia. Zajrzał do salonu, ale Koko nie czuwał na 

półce z biografiami, a Yum Yum nie siedziała zwinięta na swoim ulubionym fotelu.

Czyżby ktoś się włamał i ukradł koty? Qwilleran pobiegł do pokoju syjamczyków. Nie 

było ich tam! Sprawdził w łazience. Też nie! Zawołał je po imieniu. Żadnej odpowiedzi! W 

panice przeszukiwał sypialnię. Nie było ich nigdzie w zasięgu wzroku. A może były gdzieś 

background image

zamknięte? Otwierał kolejne szuflady w komodzie. Na czworaka przeszukał każdy kąt szafy. 

Zawołał raz jeszcze, ale w mieszkaniu panowała głucha cisza. Pełen obaw skierował się do 

swojego gabinetu. Nigdy nie panował tam porządek, ale tym razem wszędzie widoczne były 

ślady wandalizmu: otwarte szuflady biurka, papiery porozrzucane po podłodze, opróżniony 

blat stolika, wszędzie na podłodze poniewierały się spinacze.

Właśnie wtedy spostrzegł dwie nieruchome figury, jedną na szczycie wbudowanej we 

wnękę gabloty, a drugą na półce z tezaurusem Rogeta i butelką kleju. Yum Yum przycupnęła 

na półce w pozycji wyrażającej poczucie winy. Wyglądała jak zbity tobołek z uniesionymi 

ramionami i pośladkami. Koko siedział na gablocie, wyprostowany, ale bez zwykłej u niego 

pewności siebie.

Qwilleran przyglądał się papierom zaścielającym podłogę. Ze zdziwieniem spostrzegł, 

że były to koperty. Tylko nowe, czyste koperty. Szuflada biurka, w której trzymał papeterię, 

była   otwarta.   Kiedy   zbierał   papiery   z   podłogi,   zauważył   w   narożnikach   ślady   zębów. 

Wszystkie klejące brzegi były wylizane.

Usiadł przy biurku i obrócił krzesło, żeby spojrzeć winowajcom w twarz. Domyślał 

się, że Yum Yum otworzyła szufladę swoją słynną łapką, a Koko, który nie przepuścił żadnej 

klejącej substancji, jaka znalazła się w jego zasięgu, urządził sobie klejową libację. Kiedyś 

zdarzyło   mu   się   wylizać   cały   arkusz   znaczków.   Paradował   wtedy   hardo   po   pokoju   ze 

znaczkiem przyklejonym do nosa.

- Cóż, przyjaciele - zaczął spokojnie Qwilleran. - Czy mam zamykać szuflady? Co się 

z  wami  dzieje?  Nudzicie  się?  Jesteście  nieszczęśliwe?  Czegoś  brakuje w waszym  życiu? 

Macie nieodpowiednią dietę?

Koko, zwyczajowy rzecznik kociej pary, milczał.

- Macie królewską dietę i zalecane dzienne dawki witamin. Czy zdajecie sobie sprawę, 

że są koty, które muszą grzebać w śmieciach, żeby znaleźć coś do jedzenia?

Nie było żadnej odpowiedzi.

- Czy koty nie mają języka?

Nadal brak odpowiedzi. Qwilleran wątpił, czy Koko go w ogóle słucha.

- Nie wiecie nawet, jacy z was szczęściarze. Niektóre koty żyją na dworze cały rok. W 

mrozie, deszczu i skwarze. Macie ogrzewany pokój z własną łazienką, telewizją i dywanami 

od ściany do ściany, i...

Qwilleran   dmuchnął   w   wąsy,   bo   stało   się   dla   niego   jasne,   że   Koko   ze   szklanym 

wzrokiem, kołyszący się lekko, jakby nie mógł utrzymać równowagi, jest po prostu na haju!

background image

- Szatan, nie kot! - wymamrotał. A potem przyszła mu do głowy inna myśl. Koko 

nigdy nie zachowywał się dziwnie bez powodu. Ale co tym razem chciał mu przekazać?

background image

SCENA SIÓDMA

Miejsce:

Restauracja „ U Tipsy", North Kennebeck

Czas:

Później, tego wieczoru

Osoby:

Polly Duncan

pan O'Dell, dozorca Owillerana

Chad, czarna owca rodziny Lanspeaków

Lori Bamba, koleżanka Koko i Yum Yum

Kiedy Qwilleran przyszedł po Polly, zapytał:

- Cieszę się, że możesz zjeść dzisiaj ze mną kolację. Czy nie miałabyś nic przeciwko 

temu,   żebyśmy   pojechali   za   miasto?   Przez   te   złe   wieści   nie   mogłem   spać,   jestem 

podenerwowany. Muszę o tym porozmawiać.

Jej głos, delikatny i miękki, przynosił ukojenie i jednocześnie stymulował.

- Rozumiem, Qwill. Taka tragedia sprawia, że ludzie chcą być bliżej siebie - obdarzyła 

go ciepłym spojrzeniem, którego tak potrzebował, a które jednak trwało zbyt krótko.

-   Pomyślałem,   że   moglibyśmy   pójść   do   restauracji   „U   Tipsy".   Wiesz   coś   o   tym 

miejscu?

- Mają dobre jedzenie, a miejsce jest bardzo popularne - powiedziała pogodnie Polly, 

jakby postanowiła, że ten wieczór będzie wesoły.  - Czy wiesz, że restauracja zawdzięcza 

background image

swoją   nazwę   kotu?   Założyciel   tej   knajpy   był   kucharzem   w   obozie   drwali,   a   potem 

właścicielem salonu. W czasach prohibicji pojechał na Niziny i zarabiał na czarnym rynku.

Po zniesieniu zakazów wrócił tutaj z czarno-białym kotem o imieniu Tipsy i założył 

steakhouse w drewnianej chałupie.  

- Jak się nazywał?

- Gus. Tylko tyle wiem, ale w okolicy jest legendą, tak samo jak jego kot. To było 

pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt lat temu. Od tego czasu lokal przechodził z rąk do rąk wiele 

razy, ale kolejni właściciele zachowali nazwę.

Jechali przez typowy dla Moose County krajobraz: pofałdowane pastwiska nakrapiane 

głazami  narzutowymi  i   stadami   owiec,  kurze   fermy  z   białymi  stodołami,  ciemne   połacie 

lasów, opuszczone kopalnie z ruinami wyciągów. Tablica na rozwidleniu drogi informowała, 

że do West Middle Hummock pozostają trzy mile. Inna droga prowadziła stąd do Chipmunk 

(dwie mile) i North Kennebeck (dziesięć mil).

-   West   Middle   Hummock   nie   jest   daleko   od   Chipmunk,   prawda?   -   zauważył 

Qwilleran.

- Nie, ale to dobre studium kontrastów - powiedziała Polly.

Szosa prowadziła  przez skupiska zniszczonych  budynków  mieszkalnych,  wiejskich 

domków z rozsypującymi się gankami, blaszanych baraków, przyczep niewiele większych od 

cygańskich wozów i dużych domów z tabliczką „do wynajęcia".

- Zaraz po założeniu miasta w tych dużych domach były burdele - poinformowała 

Polly.

Młodzi ludzie gromadzili się wokół klubu i baru z hamburgerami, pili piwo z puszek i 

ogłuszali   się   rykiem   przenośnego   stereo.   Czy   to   ci   gangsterzy   włamali   się   do   szkoły, 

zdemolowali   klinikę   dentystyczną   i   otworzyli   hydranty?   Czy   to   tu   przesiaduje   Chad 

Lanspeak? Czy mordercy Fitchów rabowali w tym mieście?

Z drugiej strony North Kennebeck było kwitnącą wspólnotą z elewatorem na zboże, 

osiedlami, starą stacją kolejową zamienioną na muzeum i restauracją „U Tipsy", do której 

ściągali goście z całego okręgu.

Między   zewnętrznymi   pociemniałymi   balami,   z   których   postawiono   budynek 

restauracji,   były   szpary,   ale   wnętrze   było   czyste   i   przytulne,   umeblowane   rustykalnymi 

sprzętami. Przy stolikach siedziało wielu gości. Pod lampą w głównej jadalni wisiał portret 

białej kotki w czarne plamki i z czarną łatą, która zdawała się spływać jej na jedno oko, co 

nadawało kocicy wygląd podchmielonej matrony.

background image

- Miała zdeformowaną stopę, utykała, co dodawało wiarygodności jej nietrzeźwemu 

wyglądowi. A jak się mają twoje koty, Qwill?

-   Koko   cieszy   się,   że   zacząłem   kolekcjonować   stare   książki.   Najbardziej   lubi 

biografie.   Nie   rozumiem,   jak   on   odróżnia   Żywoty   równoległe   Plutarcha   od   poezji 

Wordswortha.

- A jak się ma nasza kochana Yum Yum?

-   Nasza   kochana   Yum   Yum   odkryła   upodobanie   do   nieprzyjemnego   zwyczaju, 

którego nie będę komentował przy stole.

Zamówił   sherry   dla   Polly,   a   dla   siebie   miejscową   wodę   mineralną   z   odrobiną 

ziołowego likieru i plasterkiem cytryny. Miasteczko Squunk Corners znane było z bijących 

źródeł,   a   woda   miała   ponoć   właściwości   lecznicze.   Podnosząc   szklankę   w   toaście, 

powiedział:

- Za pamięć obiecującej młodej pary!

- Harley był takim wspaniałym młodym człowiekiem! -powiedziała smutno Polly.

- Koko bardzo go polubił. Zdaje się, że niewiele wiadomo o jego żonie. Zgodnie z 

papierami pobrali się w Las Vegas, dziwne, prawda? Tutejsze bogate rodziny wolą chyba 

wielkie śluby w kościele Old Stone. Z orszakiem druhen, setkami gości i przyjęciem w klubie.

- Kiedy David i Jill się pobierali, ich ślub kosztował fortunę.

- Żona  Harleya   nigdy nie   przychodziła   na próby  Klubu Teatralnego,   a  w  gazecie 

przeczytałem,  że obie pary wybierały się właśnie na próbę i miały na sobie odpowiednie 

ubrania.

Polly uniosła brwi.

-   Czytałeś   kiedyś   w   gazecie   historię,   która   we   wszystkim   odpowiadałaby 

rzeczywistości?

Przejrzeli   menu.   Nie   było   dodatków,   ale   kucharz   znał   się   na   rzeczy.   Polly   była 

zadowolona,   że   jej   szczupak   smakował   jak   ryba,   a   nie   jak   sezonowane   kromki   chleba. 

Qwilleran cieszył się, że jego stek wymaga przeżuwania.

- Zawsze mam podejrzenia wobec steku, który rozpływa mi się w ustach - powiedział.

Rozmowa nie schodziła z tematu morderstwa Fitchów. Polly martwiła się o matkę 

Harleya, która była, podobnie jak Qwilleran, w radzie nadzorującej pracę biblioteki.

- Margaret ma bardzo wysokie ciśnienie, nie wiem, jak zareaguje na taki szok. To 

wspaniała osoba, taka hojna, zawsze chętna, żeby przewodniczyć komitetowi, wziąć udział w 

kampanii dobroczynnej, w otwarciu fundacji. Udziela się nie tylko w bibliotece, ale także w 

szpitalu i szkole. Tak samo Nigel, to cudowni ludzie!

background image

-   Hmm...   -   zamruczał   Qwilleran,   niepewny,   jak   ma   zareagować   na   ten   wylew 

sentymentalnego uwielbienia, niezwykłego w ustach Polly.

- To musi być cios dla Davida - zaryzykował. - Obaj bracia byli ze sobą tak blisko.

- Tak, a David jest bardziej wrażliwy. Ale Jill go wesprze. Jest bardzo opanowana. 

Zauważyłeś,   że   to   ją   cytowały   gazety?   Na   ich   ślubie   była   jedyną   osobą,   która   się   nie 

denerwowała, umie trzymać emocje na wodzy.

- Nie dziwi cię to, że w Moose County doszło do napaści z bronią? - zapytał.

-   To   musiało   się   w   końcu   stać.   Okoliczni   ludzie   mają   w   domach   kupę   broni. 

Większość mężczyzn poluje. Pełno tu gwintówek, dubeltówek, rewolwerów. Przeważnie to 

odpowiedzialni ludzie, przestrzegający prawo, ale w dzisiejszych czasach wszystko się może 

zdarzyć - obrzuciła go szybkim, badawczym spojrzeniem. - Nie poluję, ale trzymam w domu 

pistolet, tak na wszelki wypadek.

Wąsy Qwillerana poruszyły się. Jej uprzejme maniery, sposób bycia pełen rezerwy, jej 

postać matrony, konserwatywne ubranie, nic nie wskazywało na to, że w jej posiadaniu może 

znajdować się śmiertelna broń.

- Jeśli się żyje samotnie przy wiejskiej drodze... Cóż, uważam, że to przezorność - 

wyjaśniła. - To, co dzieje się na Nizinach, zaczyna się też dziać tutaj. Wiedziałam, że tak się 

stanie, i wcale mi się to nie podoba.

- Dlaczego nie przeprowadzisz się do miasta? - zasugerował.

- Mieszkam w tym małym domku, odkąd umarł Bob. Kocham mój mały ogród. Lubię 

otwarte przestrzenie. Sprawia mi przyjemność mieszkanie przy polnej drodze, widok krów na 

pastwiskach, kiedy jadę rano do pracy.

- Czasem, Polly, trzeba iść na kompromis.

- Kompromisy to nie moja specjalność, nie przychodzą mi łatwo.

- Zauważyłem to - powiedział Qwilleran.

Polly zrezygnowała z deseru, ale nie mogła oprzeć się cytrynowemu ciastu z bezami.

- Byłaś kiedyś w rezydencji Fitchów? - zapytał.

- Wiele razy. Kiedy Nigel i Margaret mieszkali w dużym domu, Margaret zapraszała 

radę biblioteczną na herbatę w każde święta Bożego Narodzenia. Mają setki akrów. Pagórki, 

lasy, łąki, strumyki, a z najwyższego wzgórza widać Wielkie Jeziora. Rezydencja, którą w 

latach   dwudziestych   zbudował   Cyrus   Fitch,   jest   bardzo   rozległa.   Podobno   sam   ją 

zaprojektował.   Był   zażartym   indywidualistą   i   zapalonym   kolekcjonerem.   Harley   i   David 

wyrośli   tam.   Wśród   trofeów,   rzadkich   książek,   chińskich   rzeźb,   średniowiecznej   zbroi   i 

wszystkich   tych   egzotycznych   przedmiotów,   które   kolekcjonowali   ludzie   w   latach 

background image

dwudziestych, jeśli mieli pieniądze. Kiedy David poślubił Jill, jego rodzice zbudowali im dom 

na terenie posesji. Gdy Harley się ożenił, on i jego żona wprowadzili się do rezydencji, a 

rodzice zamieszkali w apartamencie.

- Czy można dojechać do rezydencji?

- To prywatna droga, ale nic jej nie zagradza.

- Co mogło  przyciągnąć  włamywaczy?  Nie wyobrażam  sobie, że złodzieje  chcieli 

ukraść rzadkie książki albo głowę nosorożca.

- Była tam rodzinna biżuteria, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Spodziewam 

się, że żona Harleya dostała część po ślubie.

Qwilleran w zamyśleniu gładził wąsy.

- Mam przeczucie, że morderca, albo mordercy, był tam już przedtem.

Kiedy wyszli z restauracji i w świetle zachodzącego słońca ruszyli w drogę powrotną, 

zapytał:

- Jak ci się podoba „Moose County coś tam"?

- Cieszę się, że znów mamy gazetę, ale ten tytuł jest okropny.

- Jest tymczasowy, zmienimy go, jak tylko czytelnicy wybiorą swój własny.

- Byłam zdziwiona objętością gazety.

- Z czasem na pewno zejdzie do dwudziestu czterech stron. Do czasu wykończenia 

nowych budynków i drukarni, planują wydawać ją w środy i weekendy. Potem pismo będzie 

wychodzić pięć dni w tygodniu. Mam zamiar pisywać tam felietony.

- A co z twoją powieścią? - zapytała ostro Polly.

- Cóż, Polly... osiągnąłem ten bolesny punkt, kiedy musiałem spojrzeć prawdzie w 

oczy. Nie jestem stworzony do wymyślania fikcji. Przez dwadzieścia cztery lata mojej kariery 

zawodowej skupiałem się na wygrzebywaniu faktów, weryfikowaniu faktów, porządkowaniu 

faktów i na ich skrupulatnym relacjonowaniu. Moja wyobraźnia jest przytłumiona.

- Pisaniu tej powieści poświęciłeś przecież dwa lata!

- Mówiłem o niej dwa lata - poprawił ją. - Nigdzie mnie to nie doprowadziło. Może 

jestem po prostu leniwy.

- Rozczarowujesz mnie, Qwill.

- Przeceniasz mnie. Spodziewałaś się, że będę Faulknerem północnych lasów albo 

Melville'em prerii.

- Spodziewałam się, że napiszesz coś o nieprzemijającej wartości. Teraz będziesz po 

prostu produkował jednorazową prozę na potrzeby gazety. Twoje kolumny w „Daily Fluxion" 

background image

były   zawsze   dobrze   napisane,   informacyjne,   zabawne,   ale   czy   wykorzystujesz   swój   cały 

potencjał?

- Jestem świadom moich ograniczeń, Polly. Wyznaczasz mi cel, który jest nierealny - 

zaczynało go to drażnić.

- Pisanie powieści to był twój pomysł.

-   Każdy   pisarz,   wcześniej   czy   później,   zaczyna   zastanawiać   się   nad   napisaniem 

powieści, ale nie każdy się do tego nadaje. Na moim biurku przewalają się stosy notatek i na 

wpół zapisane strony - Qwilleran niespodziewanie podniósł głos. - Potrzebuję dyscypliny, 

jaką daje praca w gazecie. Dlatego będę pisał do „Moose County coś tam" - ton Qwillerana 

wskazywał, że chciałby jeszcze dodać: „Czy ci się to podoba, czy nie!"

Polly spojrzała na zegarek. Zbliżali się do centrum Pickax.

- Miło było zjeść z tobą kolację.

- Nie wstąpisz na górę na wieczorną kawę?

- Nie dzisiaj. Mam jeszcze sporo do zrobienia - powiedziała oschle.

Ostatnie   metry   pokonali   w   milczeniu.   Po   szorstkim   „dobranoc"   przesiadła   się   do 

własnego samochodu, który stał zaparkowany przed biblioteką. Był to dwudrzwiowy wóz w 

kolorze   żurawinowo-czerwonym,   który   Qwilleran   podarował   jej   na   Gwiazdkę   w   nagłym 

przypływie świątecznego nastroju, sentymentalnych uczuć i emocjonalnego delirium. Kiedy 

odjechała,   niebieski   jedwabny   szalik,   który   dla   niej   kupił   tego   popołudnia,   nadal   leżał 

zapomniany, nawet nieodpakowany, na tylnym siedzeniu jego samochodu.

To było za dobre, żeby miało trwać wiecznie, pomyślał, okrążając rondo wokół parku. 

Jego związek z Polly zbliżał się ku końcowi. Kiedyś taka kochająca i zgodna, nagle zaczęła 

krytykować wszystkie jego decyzje. Zdawało się jej, że wzajemna bliskość upoważnia ją do 

kierowania jego życiem, ale on nie był niczyją własnością. Z tego samego powodu jakieś 

dwanaście lat temu rozpadło się jego małżeństwo.

Kiedy otwierał drzwi do wozowni, usłyszał dzwonek telefonu. Pobiegł na górę. Miał 

nadzieję... Miał nadzieję, że Polly zmieniła zdanie... Miał nadzieję, że minęła kilka przecznic i 

zatrzymała się przy budce telefonicznej...

Głos   w   słuchawce   należał   jednak   do   pana   O'Della,   który   przez   czterdzieści   lat 

pracował w szkole jako woźny i teraz prowadził własną jednoosobową firmę sprzątającą.

- Pewnikiem, że smutne wieści - powiedział pan O'Dell. - Młody panicz Harley był 

dobrym człowiekiem, ale ożenił się z niewłaściwą Irlandką. Tak właśnie myślę. Będzie mnie 

potrzebował jutro? Wnuk mi się urodził w Kennebeck, spieszno mi go zobaczyć.

background image

- Koniecznie, panie O'Dell, niech pan weźmie wolne i jedzie. Czy wszystko było w 

porządku, kiedy pan tu był?

- Wszystko, z wyjątkiem jednego. Ona znowu nabrudziła poza pudełkiem. Coś jej 

przeszkadza, oj tak.

Qwilleran zadzwonił natychmiast do Lori Bamby z Mooseville, młodej damy, która 

wiedziała wszystko o kotach. Opisał jej całą sytuację.

-   Yum   Yum   nigdy   dotąd   nie   sprawiała   kłopotów.   Kupiłem   jej   osobną   kuwetę, 

myślałem, że o to jej chodzi, a ona znowu zostawia mi prezenty na podłodze łazienki.

- Może to stres - zasugerowała Lori. - Czy ona żyje teraz w stresie?

- STRES?! - wykrzyknął do telefonu. - To ja żyję w stresie! Ona wiedzie beztroskie 

życie!   Ma   komfortowy   apartament   ze   wszystkimi   wygodami   -   dwa   gotowane   posiłki 

dziennie, czesanie trzy razy w tygodniu. Ma zarezerwowane miejsce na moich kolanach za 

każdym razem, kiedy siadam. Dodatkowo prowadzę z nimi inteligentne rozmowy, tak jak mi 

to doradzałaś.

- Czy w jej otoczeniu zaszły ostatnio jakieś zmiany?

- Tylko nowe tapety w salonie, ale nie wiem, w jaki sposób miałoby to jej dotyczyć.

- Cóż, obserwuj ją i jeśli zauważysz coś jeszcze niepokojącego w jej zachowaniu, 

zabierz ją do weterynarza.

Tej nocy Qwilleran spał niespokojnie. Kiedy coś było nie tak z kotami, był zawsze 

wytrącony z równowagi. Było mu też przykro z powodu Polly. Nie mógł spokojnie myśleć o 

morderstwie, którego dokonano z zimną krwią i które przepełniło żalem i smutkiem całą 

wspólnotę. Kiedy tak leżał, usłyszał żałobny gwizd towarowego pociągu, który o pierwszej 

trzydzieści   mijał   niestrzeżony   przejazd   w   pobliżu   granicy   miasta.   Pogoda   była   dobra,   a 

powietrze przejrzyste. Mimo że leżał z głową wtuloną w poduszkę, a przejazd był oddalony 

od jego domu o dobre pół mili, słyszał zgrzyt kół na torach. Kiedy następny pociąg o drugiej 

dwadzieścia przetoczył się przez miasto, Qwilleran nadal nie spał.

background image

SCENA ÓSMA

Miejsce:

Śródmieście Pickax

Czas:

Dzień przed pogrzebem Fitchów

Qwilleran   słuchał   wiadomości   nadawanych   przez   PKX   FM   co   pół   godziny, 

spodziewając się usłyszeć, że podejrzani w sprawie morderstwa Harleya i Belle Fitchów są 

właśnie przesłuchiwani, albo że podejrzanych aresztowano i przedstawiono zarzuty, albo że 

morderca się załamał lub popełnił samobójstwo, zostawiwszy notatkę czy też list pożegnalny. 

Nie   wydarzyło   się   nic,   co   potwierdziłoby   scenariusze   wymyślane   przez   Qwillerana.   Z 

wiadomości można się było dowiedzieć, że policja prowadzi dochodzenie.

Ogłoszono,   że   pogrzeb   odbędzie   się   w   piątek   i   że   jest   życzeniem   rodziny,   by 

ceremonia   odbyła   się   w   najbliższym   gronie.   Qwilleran   zdawał   sobie   sprawę,   że   decyzja 

rozczaruje wielu mieszkańców okręgu. Chodzeniu na pogrzeby i przyglądaniu się żałobnym 

ceremoniom poświęcano w Pickax wiele czasu.

Co więcej, ogłoszono, że Margaret Fitch, matka zamordowanego mężczyzny, przeszła 

ciężki   zawał   i   przebywa   w   stanie   krytycznym   w   szpitalu.   Wszystko   to   podsyciło 

zniecierpliwienie  Qwillerana.  Wiedziony ciekawością  i chęcią uzyskania  jakichś  pewnych 

informacji wybrał się na posterunek policji, żeby porozmawiać z Brodiem. Jego krok był 

mniej energiczny niż zazwyczaj, po bezsennej nocy brakowało mu animuszu. Od incydentu w 

West Middle Hummock nie rozmawiali ze sobą, ale Brodie wiedział z pewnością wszystko i 

będzie chciał odsłonić kilka faktów.

- Kiepska sprawa, Brodie - powiedział Qwilleran, wchodząc do biura.

- Kiepska sprawa - powtórzył Brodie, nie podnosząc oczu znad papierów.

- Jacyś podejrzani?

background image

- Nie mogę mówić, to nie ja prowadzę to dochodzenie.

- Przypuszczam, że sprawa z West Middle Hummock jest w gestii szeryfa.

Brodie pokiwał głową.

- Policja stanowa tylko asystuje.

- A tak nieoficjalnie, Brodie, podejrzewacie punków z Chipmunk?

Szef spojrzał Qwilleranowi prosto w oczy i powiedział chłodno:

- Bez komentarza.

Qwilleran nie spodziewał się takiej reakcji u gadatliwego zazwyczaj stróża prawa, ale 

wiedział też, kiedy należy przestać zadawać pytania.

- Nie martw się! - rzucił na odchodne.

Następny przystanek zrobił w redakcji „Moose County coś tam". W redakcji zawsze 

można było liczyć na nieformalne informacje, prawdziwe czy też fałszywe. Niestety Junior 

Goodwinter   wziął   pierwszy   raz   wolne   po   wielu   tygodniach,   jakie   minęły,   odkąd   zaczęli 

pracować nad projektem, a Roger MacGillivray był w terenie, zbierał materiał do artykułu o 

dzikich indykach.

Arch Riker był pod ręką, skulony nad biurkiem, ale nie słyszał żadnych plotek i nie 

potrafił odpowiedzieć na żadne pytanie.

-   Ciekawy   jestem   -   zastanowił   się   Qwilleran   -   skąd   pochodziła   Belle   Fitch.   Mój 

sprzątacz mówi, że Harley poślubił niewłaściwą kobietę.

-   Jesteś   zwykłym   psem,   Qwill!   -   wybuchnął   niespodziewanie   Arch,   odpychając 

niecierpliwie swoje krzesło od biurka. - Nie dasz za wygraną, dopóki nie wywęszysz czegoś, 

co nie jest twoją sprawą!

Zaskoczony wybuchem przyjaciela Qwilleran, drocząc się niewinnie, zapytał:

- Co cię gryzie, Arch? Czyżby Amanda nie przyjęła pierścionka?

- To też nie twoja sprawa - wypalił redaktor. - Kiedy dostaniemy od ciebie następny 

artykuł?

- A kiedy chcecie?

- Jutro w południe, pójdzie w niedzielnym wydaniu.

To   było   to!   Krótkie   terminy   podnosiły   Qwilleranowi   ciśnienie,   lepiej   się 

koncentrował, miał więcej pomysłów.

- Co powiesz na tekst o ekscentrycznym  księgarzu, który prowadzi antykwariat w 

dawnej kuźni?

- A co ze zdjęciami, masz aparat?

- Za słaby, żeby pstryknąć ciemne książki i ciemnego kota w ciemnym pomieszczeniu.

background image

- W porządku, zorganizuj wszystko, a ja podeślę tam naszego dyżurnego fotografa, 

jeśli uda mi się go znaleźć i jeśli on znajdzie aparat.

Qwilleran   wyszedł   z   redakcji   podniesiony   na   duchu.   Do   niewczesnych   romansów 

Rikera miał ambiwalentny stosunek. Dorastali razem w Chicago i byłoby mu przykro, gdyby 

przyjaciel doznał rozczarowania. Z drugiej strony niepowodzenie miłosne Archa oznaczało, 

że znów będą mogli umawiać się na kawalerskie kolacje do „Old Stone Mili" i pogawędki w 

tawernie „Pod Wrakiem" w Mooseville.

Odebrał z działu miejskiego dyktafon i notes i ruszył żwawo w kierunku księgarni 

„Edds Editions". Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i Eddington Smith wyłonił się z mroku 

swojego antykwariatu.

- Straszna sprawa - powiedział drobny człowieczek żałobnym tonem. - Wiadomo coś 

więcej o morderstwie? - w tym momencie Qwilleran po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że 

trwały uśmiech na twarzy księgarza był tylko zamaskowanym grymasem.

- Policja prowadzi śledztwo - powiedział. - Tylko tyle wiem. Może słyszałeś, że pani 

Fitch miała zawał. Jest w stanie krytycznym.

Księgarz pokiwał z ubolewaniem głową.

- Znałem całą rodzinę. Zdaje mi się, że to nie dzieje się naprawdę. „Cały świat to 

scena, a wszyscy mężczyźni i kobiety są tylko aktorami" - jak ktoś powiedział.

Z ciemnego kąta pomieszczenia doszło ich cichutkie „miau" i pokazał się Winston, 

który   wachlując   się   cętkowanym   ogonem,   skakał   z   jednego   stołu   na   drugi:   z   książek 

medycznych na biografie i dalej na książki kulinarne i fikcję. Qwilleran pogłaskał puszysty 

przydymiony grzbiet.

-   Chciałbym   napisać   artykuł   do   nowej   gazety   o   twojej   firmie,   Edd.   W   reklamie 

antykwariatu wspomniałeś o naprawie książek. Czy w takim mieście jak to jest dużo pracy?

- Niewiele. Dostaję trochę zleceń z biblioteki. Pani Duncan jest bardzo miła. Dzisiaj 

rano jedna pani z Sawdust City przyniosła mi rodzinną Biblię do naprawy. Przeczytała moje 

ogłoszenie.

- Gdzie wykonujesz te prace?

- Moje maszyny introligatorskie są z tyłu, na zapleczu. Chcesz je zobaczyć?

- Tak, i chciałbym włączyć dyktafon. Chcę ci zadać kilka pytań.

Eddington   poprowadził   Qwillerana   do  pomieszczenia   na  tyłach  budynku.  Winston 

zeskoczył z książek kucharskich i poszedł za nim.

- Widziałeś już kiedyś ręczną bindownicę? - zapytał księgarz z nutą dumy. Pociągnął 

za   sznurki   zwisające   z   sufitu   i   fluorescencyjne   tuby   podświetliły   pokój   pełen   pras 

background image

księgarskich, gilotyn, ostrzałek, blatów, stołków różnej wysokości, małą kuchenkę gazową i 

różne nietypowe narzędzia.

Qwilleran   zaczął   robić   notatki,   spisując   to,   co   znajdowało   się   w   warsztacie.   Edd 

zauważył, że Qwilleran przypatruje się kuchence.

- To do podgrzewania kleju - wyjaśnił - no i mojej zupy. Dwaj mężczyźni rozsiedli się 

na stołkach. Eddington podał Qwilleranowi otwartą książkę.

-   Popatrz   na   stronę   siedemdziesiątą   drugą.   Potrafię   tak   zreperować   rozdarcie   za 

pomocą japońskiej bezbarwnej taśmy i kleju z mączki kukurydzianej, że nie ma śladu po 

uszkodzeniu.

To była prawda. Strona siedemdziesiąta druga była bez skazy.

Kiedy Winston wskoczył na ławę, przy której siedzieli, księgarz powiedział:

- Zawsze przychodzi do introligatorni, kiedy pracuję. Lubi zapach kleju i pasty.

- Koko też lubi wąchać klej. Jakiego rodzaju kleju używasz?

- Nic syntetycznego. Sam robię pastę z pszennej mąki albo z mączki kukurydzianej. 

Klej robię ze zwierzęcej żelatyny.  Kupuję ją w listkach i rozpuszczam. Wiedziałeś, że to 

właśnie klej introligatorski przyciąga mole książkowe?

Kiedy   Eddington   opowiadał   o   swoim   rzemiośle,   nie   był   już   tym   nieśmiałym 

mężczyzną, który prowadzi małą księgarenkę i szeptem wypowiada swoje kwestie na próbach 

Klubu   Teatralnego.   Mówił   miękkim   głosem,   ale   z   mocą,   a   czynności   introligatorskie 

wykonywał sprawnie i pewnie.

- Jak zainteresowałeś się książkami? - zapytał Qwilleran.

- Mój pradziadek kolekcjonował książki. Znasz miasteczko o nazwie Smiriis Folly? 

To on je założył, w 1856 roku. Jego kopalnia zawaliła się dwa razy, ale za trzecim uczyniła z 

niego bogatego człowieka.

- Co się stało z fortuną twojego pradziadka? - zapytał Qwilleran, rozglądając się po 

pokoju.   W   odległym   rogu   pomieszczenia   stało   niewygodne   zapewne   polowe   łóżko, 

rozkładany stolik i turystyczne krzesełko, mały zlew z wiszącym ponad nim lustrem, półka z 

naczyniami i jedzeniem w puszkach.

- Z przykrością muszę powiedzieć, że następne pokolenie wydało wszystko na urocze 

panie - westchnął Eddington, oblewając się niezdrowym rumieńcem. - Mój ojciec sprzedawał 

książki jako komiwojażer, chodził od drzwi do drzwi i tak zarabiał na życie.

- Jakiego rodzaju książki?

- Klasykę, słowniki, encyklopedie, klasery z etykietami i inne podobne. Ludzie bez 

wykształcenia chcieli zyskać jakąś wiedzę i mój ojciec był jak misjonarz, niosący kaganek 

background image

oświaty.   Mówił   im,   że   mają   czytać   i   wieść   lepsze   życie.   Nigdy   się   nie   dorobił,   ale   był 

uczciwy i szanowano go w okolicy. Jak ktoś powiedział: „Cnota i bogactwo rzadko idą w 

parze".

- A ty jak zająłeś się używanymi książkami?

- Kiedy stary człowiek umarł, wyrzucili  jego książki na śmietnik.  Zebrałem je na 

wózek. Miałem czternaście lat. Teraz kupuję po domach. Czasami na strychu znajdzie się 

jakaś nietypowa książka, która jest coś warta. Znalazłem pierwsze wydanie Marka Twaina w 

pudle z podręcznikami i klaserami. Raz znalazłem książkę, którą Longfellow zadedykował 

Hawthorne'owi.

-  W  swoim  ogłoszeniu   wspomniałeś  także  o  opiece   bibliotekarskiej,   co  dokładnie 

miałeś na myśli? - zapytał Qwilleran.

-   Jeśli   ktoś   ma   dobrą   prywatną   bibliotekę,   idę   i   czyszczę   książki,   zajmuję   się 

skórzanymi okładkami. Patrzę, czy nie ma na nich pleśni i robaków. Większość ludzi nie wie 

nawet, jak układać książki na półce. Jeśli są za daleko od siebie, uchylają się, jeśli za blisko, 

nie mogą oddychać.

- Czy w okolicy jest wiele dobrych prywatnych zbiorów?

- Nie tak wiele, jak to bywało kiedyś. Ludzie dziedziczą kolekcje i sprzedają je, żeby 

kupić sobie jachty albo zapłacić dzieciom czesne w college'u.

- Możesz wymienić kilku swoich klientów?

- Och, nie, to nie byłoby etyczne, ale mogę zdradzić, że zajmowałem się biblioteką 

Klingenschoenów, kiedy starsza pani jeszcze żyła.

- A biblioteką Fitchów? Tak nieoficjalnie. - Qwilleran wyłączył dyktafon. - Słyszałem, 

że mają trochę rzadkich książek.

Księgarz wyszeptał:

- Kolekcja Cyrusa  jest teraz  warta miliony.  Jeśli  zechcą sprzedać ją na aukcji, to 

będzie to wydarzenie na skalę światową.

- Czy myślisz, że włamywacze, którzy zamordowali młodą parę, mogli szukać starych 

książek?

- Nie wydaje mi się. Nie tutaj. Chyba że...

- Chyba że co?

- Nie, nic, to tylko głupie myśli - Eddington wyglądał na zakłopotanego.

- Czy istnieją profesjonalni złodzieje książek, tacy jak ci, którzy kradną dzieła sztuki, 

starych mistrzów? Tacy, którzy mogliby przyjechać tu z Nizin?

background image

- Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Powinienem pomyśleć o inwentaryzacji. Albo 

najpierw porozmawiam z prawnikiem.

Qwilleran zapytał:

- Od jak dawna chodziłeś do rezydencji Fitchów?

- Od prawie dwudziestu pięciu lat. Kiedy pan i pani Fitch wyprowadzali się, prosili, 

abym nadal opiekował się biblioteką.

- Poznałeś więc żonę Harleya. Jaka ona była? Eddington zawahał się.

- Miała ładną twarz - bardzo ładną. Twarz małej dziewczynki. Nie chciałbym mówić 

niczego złego, świeć panie nad jej duszą, ale... używała takich słów, że nie powtórzyłbym ich 

nawet przed Winstonem.

- Skąd pochodziła?

- Miała na nazwisko Urkle. Pochodziła z Chipmunk. Oczywiście znałem ją, zanim 

jeszcze Harley się z nią ożenił. Była pokojówką pani Fitch.

Qwilleran pamiętał uwagę pana O'Della: „Poślubił niewłaściwą Irlandkę". Zwrócił się 

do Eddingtona:

- Ktoś mógłby się zastanawiać, dlaczego Harley wybrał dziewczynę z niższej klasy.

- „Miłość czyni nas wszystkich głupcami", jak mawiał Thackeray. Myślę, że to był 

Thackeray - powiedział księgarz.

Qwilleran wstał.

- To była niezwykle miła rozmowa, Edd. Fotograf przyjdzie jutro po południu.

- Może dobrze by było wymyć szybę wystawową.

- Tylko nie przesadzaj.

W drodze do wyjścia Qwilleran zatrzymał się i zapytał.

- Kiedy w normalnych okolicznościach odwiedziłbyś bibliotekę Fitchów?

- W następny wtorek, ale nie wiem,  co mam teraz  zrobić. Muszę porozmawiać  z 

adwokatem. Nie chcę niepokoić pani Fitch, ale o książki trzeba dbać.

- Byłbym niezwykle wdzięczny, gdybyś zabrał mnie ze sobą - powiedział Qwilleran. - 

Może się czegoś nauczę.

- Powinienem zapytać prawnika, czy to będzie w porządku.

-   Nie   trzeba.   Po   prostu   zabierz   mnie   jako   swojego   asystenta.   Jestem   dobry   w 

odkurzaniu.

Idąc do domu, Qwilleran zastanawiał się nad niezwykłą wiedzą skromnego samouka, 

nad   radością,   z   jaką   pracował   przy   książkach,   i   nad   jego   zaniedbanym   mieszkaniem. 

Przypomniał sobie wąskie polowe łóżko, smutny stolik i krzesło, półkę nad zlewem. Były na 

background image

niej tylko kubek, talerz, nadgryziony rondel, zupa w puszce, sardynki, maszynka do golenia, 

grzebień i pistolet!

Kiedy przyjechał do domu, wiedział, że ma wiadomości na sekretarce, zanim jeszcze 

wszedł na górę. Szalony taniec Koko, który biegał tam i z powrotem, był znakiem, że telefon 

dzwonił podczas nieobecności Qwillerana.

Dzwoniła Francesca. Wpadnie o piątej. Przyniesie olśniewające próbki tapet do jego 

sypialni. Ma też dla niego wieści.

background image

SCENA DZIEWIĄTA

Miejsce:

Mieszkanie Qwillerana, później restauracja „Stefania" 

Czas:

Ten sam dzień

Qwilleran   poszedł   do   gabinetu,   żeby   uporządkować   myśli   i   ułożyć   chwytliwe 

wprowadzenie   do   sylwetki   Eddingtona.   Miał   też   zamiar   zagnać   koty   do   ich   pokoju. 

Zazwyczaj asystowały przy procesie twórczym, siedząc na jego notatkach, gryząc długopis i 

stąpając po klawiszu trzymacza w maszynie do pisania, którą posługiwał się Qwilleran, ale 

tym razem Qwilleran miał sztywny i bardzo bliski termin. Koty zostały skazane na banicję.

Praca wymagała koncentracji. W warsztacie Eddington używał dziwnego słownictwa. 

Wspominał o bindowaniu, bigowaniu, kaszerowaniu, falcowaniu, klejeniu białkiem kurzym i 

zszywaniu.

Eddington powiedział, że Winston lubi proces klejenia. Czy Koko czuł zapach kleju, 

kiedy wąchał grzbiety książek, co wyglądało tak, jakby czytał tytuły? Czy kot może wyczuć 

klej na siedemdziesięcioletnim tomie dzieł Dickensa albo na stuletnim Szekspirze? To było 

mało   prawdopodobne.   Ale   jeśli   nie   klej,   to   dlaczego   Koko   tak   chętnie   wąchał   książki? 

Dlaczego wąchał tylko niektóre z nich, a inne nie? Czy w grzbietach były robaki? Czy był w 

stanie   wyczuć   żyjące   stworzenia?   Kiedy   spędzali   letnie   miesiące   na   wsi,   koty   były 

zafascynowane pająkami, mrówkami i biedronkami, które widywały na szybach werandy. 

Dlaczego nie mole książkowe? Qwilleran postanowił, że poprosi Eddingtona o sprawdzenie 

ulubionych tytułów Koko. Syjamczyk zainteresował się nagle Moby Dickiem i Kapitanami 

Zuchami.

Snując   te   rozważania,   nie   zbliżał   się   do   ukończenia   artykułu   i   kiedy   przyjechała 

Francesca ze swoimi tapetami, powiedział:

background image

- Przepraszam, jeśli będę trochę roztargniony, ale pisałem artykuł o Eddingtonie Smith 

i jestem w oparach antykwarycznych książek. To jakie są te twoje wieści, Fran?

- Najpierw poproszę o drinka - powiedziała, padając na kanapę.

- Najpierw poproszę o wieści - nalegał Qwilleran - potem dostaniesz drinka.

- Podejrzewają Chada Lanspeaka. Carol i Larry wpadli w panikę!

- Hmmm... - zasępił się, uderzając palcami po wąsach. - O której według policji zabito 

Harleya? Twój ojciec nie chce mi nic powiedzieć. Nie wiem dlaczego. Nagle nabrał wody w 

usta.

- Ja wiem dlaczego - westchnęła Fran. - W zeszłym roku udzielono mu reprymendy za 

rozmowy o sprawie, w której toczyło się dochodzenie. Biedny ojczulek! Uwielbia mówić. 

Mogę się tego dowiedzieć. Dlaczego chcesz wiedzieć?

-   O   szóstej   piętnaście   Chad   przyszedł   do   mojego   mieszkania,   żeby   sprzedać   mi 

robione ręcznie  przez siebie rakiety śnieżne. Transakcja zajęła nam więcej czasu, niż się 

spodziewałem, więc musiało być koło siódmej trzydzieści, kiedy podrzucił mnie do centrum. 

Wiem to dokładnie, bo spojrzałem na zegarek i zdałem sobie sprawę, że zrobisz mi piekło za 

te pół godziny. Jeśli wierzyć temu, co napisała nasza gazeta, Jill i David znaleźli ciała o 

siódmej  piętnaście. Zakładając, że Chad spędził cały dzień w sklepie, to jego udział jest 

wykluczony.

-   Powinieneś   zadzwonić   do   Carol   i   Larry'ego   i   powiedzieć   im   to.   Zaangażowali 

prawnika. Znasz Hasselricha?

- Tak, to także prawnik Fundacji Klingenschoenów.

- Zadzwoń do nich od razu, to ich uspokoi.

Qwilleran   wystukał   numer   rezydencji   Lanspeaków.   Czekając,   aż   odbiorą   telefon, 

wyobrażał sobie ich atrakcyjny wiejski dom: drewniane płoty,  cedrowy gont, malowniczą 

stodołę.

- Halo, Larry?  Tu mówi  Qwill.  Mam dla  ciebie  bardzo  ważną wiadomość...  Tak, 

wiem, Fran mi powiedziała, ale zakładając, że Chad był cały dzień w sklepie, to jest poza 

podejrzeniem.   Był   ze   mną   od   szóstej   piętnaście   do   siódmej   trzydzieści,   zdaje   się,   że 

przyjechał prosto po pracy. O której się wymeldował?... No, to chyba ma alibi. Pamiętasz, 

mówiłem ci, że sprzedaje mi rakiety śnieżne. Dlatego spóźniłem się na próbę... No właśnie. 

Podrzucił   mnie   do   centrum   swoim   rozgruchotanym   pikapem.   Wysiadłem   pod   centrum 

wspólnoty o siódmej trzydzieści... Tak, pomyślałem, że to może pomóc. Na dowód mogę 

przedstawić parę „ogonów bobra". Powiedz to Hasselrichowi i niech je ode mnie odbierze. 

Jestem do waszej dyspozycji, jeśli mogę się przydać... Do zobaczenia, Larry. Głowa do góry!

background image

Podczas gdy on nalewał jej drinka, ona przechadzała się po salonie, rozglądając się 

wokół   okiem   profesjonalisty.   Przesunęła   stolik   o   kilka   centymetrów   w   lewo,   poprawiła 

żaluzje, wyprostowała druk z 1805 roku ukazujący łódź patrolową.

- Jak to się dzieje, że twój druk jest ciągle przekrzywiony? - zapytała. - Nie mieliśmy 

tu ani trzęsienia ziemi, ani wybuchu bomby.

- To wina Koko - powiedział Qwilleran. - Lubi pocierać brodą o narożniki ramek, a do 

tej łatwo dosięgnąć z oparcia kanapy. Gdybyś wiedziała cokolwiek o kotach, nie pytałabyś.

Usiadła wygodnie.

- Nadal nie mogę uwierzyć, że straciliśmy Harleya.

- Nikt nie mówi o jego żonie. Dobrze ją znałaś?

- Widziałam ją kilka razy - Fran podniosła na niego wzrok.

- Pochodziła z Chipmunk?

- Gdzieś stamtąd.

- Co ludzie powiedzieli na ich małżeństwo? Dlaczego pobrali się w Las Vegas?

-   Szczerze   mówiąc,   Qwill,   nie   mam   ochoty   o   tym   mówić.   Jeszcze   go   nie 

pochowaliśmy. To zbyt bolesne. Nie masz nic przeciwko, jeśli zapalę?

Z wystudiowanym wdziękiem wytrząsnęła papierosa z pudełka, przypaliła go srebrną 

zapalniczką, którą podarował jej na Gwiazdkę, i zaciągnęła się głęboko.

Qwilleran pozwolił jej delektować się przez chwilę dymem, a potem powiedział:

- Ty i David byliście bardzo zżyci, prawda?

- Skąd wiesz? To dawne dzieje, to było w szkole średniej.

- Myślałaś kiedyś o tym, żeby wyjść za niego?

- Myślałeś kiedyś o tym, że możesz być wścibskim draniem... kochanie?

Odpowiedział łobuzerskim tonem:

- Przepełnia mnie współczująca ciekawość wobec losów bliźnich. To jedna z moich 

szlachetnych cech.

Postawił przed nią miseczkę orzechów nerkowca i patrzył, jak zachłannie je połyka.

-   A   tak   na   poważnie,   Fran,   czy   uważasz,   że   tutejsi   śledczy   mają   wystarczające 

kompetencje, żeby rozwiązać tę sprawę?

- Policja stanowa przysłała tu detektywa, tak mówi tata. Eksperta od morderstw. Ale 

nie doceniasz chyba naszych policjantów. Wyrośli tutaj, znają każdego. Zdziwiłbyś się, ile 

wiedzą o tobie, o mnie, o Chadzie, o wszystkich. Nie mają naszych akt, po prostu wiedzą.

Qwilleran nalał jej następnego drinka, jej szklanka szybko się opróżniała.

- Jaka jest rezydencja Fitchów? - zapytał.

background image

-   Sentymentalna   kiczowata   architektura   w   ekskluzywnym   wydaniu.   Mieszanina 

wiktoriańskiego gotyku, art deco i włoskiego klasycyzmu. Jest w niej jednak jakiś wiejski 

urok. Wszystkie te kominy, te kamienne mury wokół posiadłości.

- Zastanawiam się, czy mordercy mieli czas, żeby znaleźć to, czego szukali, zanim im 

przeszkodzono. Na pewno mieli kogoś na czatach w samochodzie, kogoś, kto ostrzegł ich, że 

Jill i David nadjeżdżają. Jak myślisz, czego mogli szukać?

- Pieniędzy i biżuterii, tak myślę. Zaczęli przeszukiwać biurko w bibliotece i szuflady 

w   garderobie   na   górze.   Babka   Harleya   zostawiła   Harleyowi   i   Davidowi   biżuterię,   żeby 

przekazali ją swoim żonom. Belle miała kilka naprawdę ładnych rzeczy.

- A książki? Mogli szukać rzadkich książek?

- Żartujesz? To były prawdopodobnie jakieś łotry z Chipmunk, które nie potrafiłyby 

odróżnić rzadkiej książki od spisu telefonów.

- Jakiej broni użyli?

- Ręcznej. To pistolet, bardzo popularny w okolicy... Hej, nie mów tacie, że wiesz to 

wszystko. Nie powinien o tym z nikim rozmawiać, ale on i mama mają ostre dyskusje przy 

kuchennym stole po każdej zmianie, a ja mam duże uszy.

- Jeśli mogę pozwolić sobie na dygresję, masz urocze uszka.

-   Cóż,   dziękuję   -   odparła   ciepło,   mile   zaskoczona.   -   Jeśli   podtrzymałbyś   swoje 

zaproszenie, mogłabym pójść z tobą na kolację.

- Najpierw muszę nakarmić koty - powiedział Qwilleran. Wypuścił je i ustawił im 

dwie miseczki ze specialite dujour, rodzajem zupy rybnej. - Ciekaw jestem - zamyślił się - czy 

Harley   znał   mordercę.   Przypuszczam,   że   to   był   ktoś,   kto   był   wcześniej   w   tym   domu   i 

wiedział, co mieli. Ktoś, kto znał rozkład prób i wiedział, że wyjdą przed szóstą trzydzieści. 

To znaczy, jeśli zostali zabici między szóstą trzydzieści a siódmą piętnaście. Z drugiej strony, 

jeśli   zostali   zamordowani   przed   szóstą   trzydzieści,   to   zabójca   miał   od   groma   czasu   na 

kradzież.

- Qwill, od tego wszystkiego boli mnie głowa. Czy nie możemy omówić sprawy tapet, 

a potem pójść na kolację? Choć tutaj i spójrz na próbki.

Usiedli razem na kanapie, trzymając na połączonych kolanach ciężki próbnik tapet. 

Tymczasem koty zeszły na podłogę i zaczęły jeść. To samo jedzenie dostały na śniadanie, a 

mikstury   o   konsystencji   zupy   nie   należały   do   ich   ulubionych   dań.   Syjamczyki   usiadły 

naprzeciwko sofy i patrzyły w przestrzeń.

-   Naprawdę   chciałabym,   żebyś   zdecydował   się   urządzić   sypialnię   w   kolorze 

bakłażana, awokado i różowego tulipana - powiedziała Fran.

background image

- Podoba mi się taka, jaka jest teraz: brązowo-rdzawo--miodowa - poinformował ją 

Qwilleran.

- No dobrze, jeśli nalegasz. Jak ci się podoba ta? Wspaniała faktura, w rudym kolorze.

- Nie, kolor jest zbyt przytłumiony - sprzeciwił się.

- Ten jest żywszy, ale nie ma tak ładnej powierzchni.

- Za jaskrawy.

- A co powiesz na ten?

- Za ciemny.

- Tapetujemy tylko wyższą połowę ściany - przypomniała mu. (Dolna była pokryta 

drewnianymi   panelami,   typowymi   dla   dziewiętnastowiecznych   dworców   kolejowych).   - 

Inaczej   rzecz   ujmując,   to   tylko   tło   dla   druków   i   akwareli,   które   będą   oprawione   w 

chromowane ramki, żeby nawiązać do chromowanych urządzeń gimnastycznych. To znaczy, 

o ile nadal chcesz zatrzymać rower i tę maszynę do wiosłowania w sypialni. Nie mógłbyś ich 

przestawić do pokoju kotów?

Qwilleran spojrzał na nią spode łba.

- No dobra, nie mogą stać w pokoju kotów. Mimo to - kontynuowała - zdecydowanie 

powinniśmy się pozbyć tych okropnych staromodnych kaloryferów. Jesteś sobie winien nowe 

ogrzewanie.

-   Te   brzydkie,   staromodne   kaloryfery   dają   bardzo   przyjemne   ciepło   -   westchnął 

Qwilleran - i idealnie pasują do brzydkich, staromodnych paneli. Hydraulik mówi, że mają 

już ponad siedemdziesiąt  pięć lat  i są nadal w doskonałym  stanie.  Pokaż mi  jakiś  nowy 

wynalazek, który będzie sprawny po takim czasie.

- Zaczynasz  mówić  jak mój  ojciec - powiedziała Fran. - Pozwól mi przynajmniej 

zaprojektować dla nich obudowę. Tylko mała półka od góry i krata z przodu. Mój stolarz 

może to zrobić.

- Czy to nie zmniejszy ich wydajności?

- Ani  trochę.  Myślę   też,  że  powinniśmy  zamówić  nowe  meble  do  sypialni,  kiedy 

pojedziemy do Chicago. Wychodzą nowe linie i mam cudowne źródła... Au!... kot złapał 

mnie za kostkę.

- Przykro mi, Fran. Czy podarł ci rajstopy? Pogładziła na próbę nogę.

- Chyba nie, ale te pazurki są jak igły. Który z nich to zrobił?

Qwilleran zobaczył, jak Yum Yum Łapka wymyka się ukradkiem z pokoju.

- Chodźmy na kolację.

Zebrał próbniki Fran, a ona wrzuciła do torebki paczkę papierosów.

background image

- Gdzie jest moja zapalniczka?

- A gdzie ją położyłaś'?

- Wydawało mi się, że zostawiłam ją na stoliku kawowym. Przeszukała torebkę, a 

Qwilleran sprawdził na podłodze i pod poduszkami na sofie.

- Powinna gdzieś tu być - powiedział. - Jak tylko się odnajdzie, zwrócę ci ją. A na 

razie to będzie dobry pretekst, żeby rzucić palenie.

- Znowu gadasz jak mój ojciec - odparowała, marszcząc z niezadowoleniem brwi.

Pojechali   do   „Stefanii",   jednej   z   najlepszych   restauracji   w   okręgu.   Restauracja 

mieściła   się   w   starej   kamieniczce   w   dzielnicy   rezydencji.   Z   zewnątrz   budynek   nie   był 

zachęcający, ale wewnątrz panowała gościnna atmosfera, stworzona dzięki ciepłym kolorom, 

gustownym   tkaninom   i   przez   łagodne   oświetlenie.   Qwilleran   zawsze   lubił   chodzić   z 

Francescą do restauracji. Tym razem ludzie odwracali głowy, żeby podziwiać młodą kobietę 

o szarych oczach, w szarym garniturze, szarej wełnianej bluzce, szarym płaszczu i w szarych 

szpilkach.

Po   przejrzeniu   menu   Qwilleran   zaproponował,   żeby   zjedli   ziołowego   pstrąga   w 

winnym sosie.

- Chyba wezmę chude żeberka - powiedziała Fran.

- Pstrąg będzie dla ciebie lepszy.

- Czy możesz nie zachowywać się jak mój ojciec, Qwill?

Rozmawiali o wirtuozerii jej ojca w grze na kobzie, o zamiłowaniu Qwillerana do 

szkockich rzeczy, ezoterycznym interesie Edda Smitha i przyszłości Klubu Teatralnego bez 

Harleya.

- Czy wiesz, jak zareagował na tę tragedię David? - zapytał Qwilleran.

- Rozmawiałam   przez  telefon   z Jill.   Powiedziała   mi,   że  jest  załamany,   Nigel  też. 

Zastanawiam się, czy są na tyle mocni, żeby to przetrwać. Będą potrzebowali wsparcia, to na 

pewno.   Już   strata   bliskiej   osoby   z   powodu   choroby   albo   wypadku   jest   traumatycznym 

przeżyciem, ale morderstwo jest takie okrutne!

- Jesteś  dobrą przyjaciółką  Jill? - Zauważył  bliskie  podobieństwo między dwiema 

kobietami. Miały podobną figurę, sposób mówienia, chodzenia, podobne teatralne  gesty i 

poglądy.

- Trzymałyśmy się razem w szkole średniej - odparła. - Razem umawiałyśmy się na 

randki, grałyśmy w kosza, interesowałyśmy się sztuką. Jest bardzo inteligentna. Ja jestem 

inteligentna, tak myślę, ale Jill jest sprytna.

- Czy jej rodzina jest zamożna?

background image

- Już nie. Stracili wszystko w 1929 roku. Jej prapradziadek był właścicielem sieci 

szwalni.  Pradziadek   był   bohaterem   pierwszej   wojny światowej. Dziadek   był  burmistrzem 

Pickax przez dwanaście lat. Jej babcia ze strony matki...

Kiedy Francesca snuła przed nim historię rodziny Jill, scenariusz w głowie Qwillerana 

nabierał kształtów. Czekał na stosowną przerwę, zanim powiedział:

- Okropna ta historia z matką Harleya. Słyszałaś jakieś szczegóły?

- Nie - zwięzłość odpowiedzi utwierdziła go w tym, co myślał.

- Jeśli pani Fitch nie przeżyje, to będzie ogromna strata dla wspólnoty. Tyle zrobiła dla 

biblioteki, szpitala, dla szkoły i w tylu innych słusznych sprawach.

Nagle uwaga Franceski skupiła się na talerzu.

- Poznałem panią Fitch na zebraniach rady bibliotecznej. Zrobiła na mnie imponujące 

wrażenie, to kobieta pełna wdzięku. Nie szczędzi czasu ani pracy.

Francesca podniosła rękę i uderzyła palcem w szybkę zegarka.

- Czy wiesz, jak jest późno? Muszę wracać do biura i wydać dyspozycje na jutro.

- A ja muszę przysiąść nad tekstem o Eddingtonie Smith. Później, przy pożegnaniu, 

kiedy pocałowała go teatralnie, podarował jej jedwabną apaszkę, którą kupił dla Polly.

-   Wiem,   że   jestem   trudnym   klientem   -   przeprosił.   -   To   dla   ciebie,   w   ramach 

podziękowania za twoją cierpliwość. Oczywiście poszukam zapalniczki.

Na górze, w mieszkaniu, resztka orzeszków, które zostały na dnie miseczki, została 

porozrzucana po podłodze.

- To twoja robota, moja pani? - zapytał Yum Yum, która wylizywała swoją prawą 

łapkę. - A wiesz coś może o zaginionej zapalniczce?

Teraz zwrócił się do Koko.

- Fran nie chciała się wypowiadać na temat Margaret Fitch. Nie chce też rozmawiać o 

swoim związku z Davidem. Jak dwa plus dwa jest cztery, tak mamy tu interesowną matkę, 

która powstrzymała syna przed małżeństwem z córką policjanta.

- Yow! - odpowiedział Koko.

background image

SCENA DZIESIĄTA

Miejsce:

Mieszkanie Qwillerana, później redakcja gazety

Czas:

Dzień pogrzebu Fitchów

Zgodnie   z   życzeniem   rodziny   pogrzeb   odbył   się   w   wąskim   gronie.   Nabożeństwo 

odprawiono w kościele Old Stone, który stał po przeciwnej stronie parku niż dom Qwillerana. 

Policja   kierowała   ruchem   i   powstrzymywała   chcących   podejść   jak   najbliżej   gapiów.   W 

pobliżu nie było fotografów tłoczących się na chodnikach i siedzących na drzewach, jak to się 

dzieje w dużych miastach.

Riker   chciał   puścić   w   gazecie   materiał   o   pogrzebie,   twierdził,   że   Fitchowie   to 

wpływowa rodzina, że śmierć jest szokująca, a pogrzeb jest informacją prasową.

Junior nie zgodził się z nim.

- W miasteczku takim jak to jest inaczej. Szanujemy ich uczucia.

Riker   nalegał   i   spór   podgrzał   atmosferę   w   redakcji,   aż   Qwilleran   był   zmuszony 

mediować. Zgodził się z Juniorem.

-   Prawo   mieszkańców   do   wścibskiej   ciekawości   nie   zostanie   pogwałcone,   nie 

martwcie się. Już godzinę po pogrzebie wszystkie szczegóły ceremonii będą powszechnie 

znane. Wszystkie linie będą zajęte, w barach zawrze. System sąsiedzkiej informacji w Pickax 

jest lepiej zorganizowany niż jakakolwiek gazeta, która wychodzi dwa razy w tygodniu. Tak 

że odpuść sobie, Arch.

Rano  w  dniu  pogrzebu  Qwilleran   pisał  właśnie  końcówkę  artykułu  o  Eddingtonie 

Smith, a koty siedziały na biurku, kiedy nagle zadzwonił telefon. Yum Yum odskoczyła jak 

oparzona, natomiast Koko skoczył do aparatu i skarcił go łapą.

- Qwill, tu mówi Cockey - usłyszał w słuchawce.

background image

Głos Alacoque Wright, młodej pani architekt, brzmiał bardziej dojrzale niż podczas 

ich przelotnego związku na Nizinach.

- Dzwonię z baraku na twoim frontowym trawniku.

- Miło cię słyszeć, Cockey. Kiedy przyjechałaś?

Koko   stał   teraz   na   tylnych   łapach   na   stole,   opierając   przednie   łapki   na   ramieniu 

Qwillerana, i krzyczał do słuchawki. Qwilleran go odepchnął.

- Robota wygląda całkiem nieźle. Tym razem trzymali się planów. Jest tylko jeden 

problem. Kolor ścian w garderobie jest inny niż na próbkach. Miała być  różana ochra o 

małym nasyceniu, żeby podbudować aktorów i podnieść ich nastrój, a tymczasem... lepiej nie 

mówić. Trzeba będzie przemalować na koszt konstruktora.

- Jak długo zostaniesz, Cockey? - Koko gryzł kabel telefoniczny i Qwilleran dał mu 

szturchańca.

- Do jutra w południe. Zatrzymałam się w hotelu „Pickax". Nie jest to może „Plaza", 

ale ma swoje łóżko i łazienkę w pokoju, za co jestem wdzięczna.

-   Chodźmy   dzisiaj   na   kolację.   Przychodź   do   mnie,   jak   tylko   znuży   cię   robota. 

Napijemy się drinka, no i przywitasz się z Koko, który z nieznanych powodów robi tu właśnie 

nieziemskie zamieszanie.

- Do zobaczenia później - powiedziała.

Qwilleran odwrócił się w kierunku kota, który siedział na stoliku obok telefonu, tuż 

poza zasięgiem jego ramienia.

- No i o co chodziło, młody człowieku? Jeśli koniecznie musisz monitorować moje 

rozmowy, rób to w jakiś cywilizowany sposób.

Koko podrapał się po uchu z irytującą nonszalancją.

Qwilleran wrócił do pisania na maszynie tylko po to, żeby po chwili odebrać telefon 

od Polly Duncan. Jej słodki głos wskazywał na to, że przezwyciężyła już zły nastrój, i jego 

nadzieje wzrosły.

- Jestem zakłopotana, Qwill - wyznała. - W poniedziałek były twoje urodziny, a ja 

nawet o tym  nie  wspomniałam,  kiedy w środę jedliśmy kolację. Jeśli jeszcze nie jest za 

późno, żeby świętować, czy zechciałbyś być moim gościem w „Stefanii" dziś wieczorem?

- Bardzo... - powiedział ciepło. - Bardzo bym chciał, ale niestety architekt kierujący 

projektem teatru przyjechał tu dzisiaj z Cincinnati i muszę czynić honory domu.

- Na jak długo przyjechał?

- Hmm... wyjeżdża jutro w południe - zdecydował się nie prostować różnicy płci.

- To może jutro wieczorem?

background image

-   W   sobotę?   W   sobotę   szefowie   gazety   zapraszają   cały   zespół   na   oblewanie 

zwycięskiego wejścia na rynek. Impreza nie jest bardzo oficjalna, domowe świętowanie z 

drinkami,   przystawkami   i   przemowami,   ale   muszę   tam   być,   reprezentuję   Fundację 

Klingenschoenów.

- Jesteś nadzwyczaj  zajęty,  prawda? - powiedziała szorstko. Czekał z nadzieją, że 

zaprosi go na niedzielny rostbef i pudding Yorkshire w jej przytulnym wiejskim domku, ale 

tylko pożegnała się grzecznie i odłożyła słuchawkę.

I tak Qwilleran szedł do miasta w kwaśnym nastroju. W ręce trzymał kopię artykułu i 

zamówienie   na   zdjęcie.   Kiedy   podchodził   do   budynku,   zobaczył   furgonetkę   pocztową 

parkującą   przed   siedzibą   redakcji.   Kierowca   wciągał   do   budynku   wory   listów.   Listy 

zaścielały całą podłogę redakcji i wszyscy, wliczając naczelnego, rozdzierali koperty i liczyli 

kupony z propozycjami nazwy dla nowej gazety.

- Chodź tu, Qwill!  - zawołał  Junior. - Kop i zacznij  liczyć.  Poczęstuj się kawą i 

pączkami.

- Najlepsze są dopiski. Tutaj jest jedna propozycja: „Frazesy z Moose County".

Do południa było kilka pojedynczych głosów na „Kroniki", „Sygnały", „Spotkania", 

ale   osiemdziesiąt   procent   czytelników   głosowało   za   pozostawieniem   tytułu   z   pierwszego 

wydania „Moose County coś tam".

- Przynajmniej jest oryginalny - przyznał niechętnie Riker.

- Tutejsi ludzie lubią się wyróżniać - wyjaśnił Junior. - Mój sąsiad z naprzeciwka 

wiesza choinkę do góry nogami pod sufitem, i jest restauracja, w której każą płacić pięć 

centów za papierową serwetkę.

- Znam farmera z Wildcat, który nie wierzy w letnią zmianę czasu. Mówi, że nie 

przynosi żadnych oszczędności, i odmawia przestawienia zegara. Jest spóźniony całe lato - 

powiedział Roger.

- Czekajcie, to wam się spodoba - przerwała im Hixie. - Sprzedałam reklamę jednej 

staruszce   ze   Smiths   Folly,   która   handluje   słodyczami,   papierosami   i   pismami 

pornograficznymi, i ona wspomniała o pogrzebie Fitchów. Przyznała, że nigdy nie była na 

pogrzebie   i   że   cała   jej   rodzina   jest   pochowana   na   podwórku   za   domem,   bez   zbędnych 

ceregieli.

- Nie wierzę w ani jedno słowo z tych bzdur - westchnął Riker.

- W Moose County uwierzę we wszystko - powiedział Qwilleran - ale Hixie przesadza 

co do magazynów. Byłem w tym sklepie.

- To prawda - nalegała Hixie - gorący towar jest pod ladą.

background image

-   W   porządku,   darmozjady,   do   roboty!   -   rozkazał   Riker.   -   Nadchodzi   listonosz   z 

następnym worem.

Qwilleran miał zamiar wyjść, dopóki nie usłyszał, że zamawiają kanapki.

- Jakie wieści na policyjnej działce? - zapytał Rogera.

- Śledztwo trwa. To wszystko, co mówią.

- Zawsze mówią tylko tyle. Masz jakieś wskazówki, że zbliżają się do rozwiązania?

- Wszyscy mówią, że koło podejrzeń zawęża się do Chipmunk. Ludzie mówili tak od 

samego początku. Widzisz, nie podoba mi się, że miasto zyskuje taką reputację. Kiedy byłem 

nauczycielem, miałem kilku dobrych studentów, którzy pochodzili z Chipmunk. Mieszkają 

tam przyzwoite robotnicze rodziny w tych tanich budynkach komunalnych, a teraz wystarczy 

kilku chuliganów i już skreślają całe miasto.

Qwilleran gładził wąsy gestem, który Riker od razu rozpoznał.

- Jeśli policja nie może rozwiązać jakiejś sprawy, Qwill to zrobi - rzekł z odrobiną 

sarkazmu.

- Zastanawiałem się nad jedną rzeczą - myślał na głos Qwilleran. - Zona Harleya 

nigdy nie brała udziału w próbach Klubu Teatralnego. Sądzę, że nie podobali jej się ludzie. 

Więc dlaczego miała zamiar przyjść na próbę tego wieczoru? - czekał na opinie, ale nikt się 

nie wyrywał ze swoimi sugestiami.

- Czy chciała wyjść z domu? Czy wiedziała, co się szykuje?

- Wow! - powiedział Junior. - To raczej skrajne przypuszczenie.

-   Nie   wiemy,   jakie   związki   łączyły   ją   z   Chipmunk.   Mogła   brać   udział   w   akcji 

obrabowania rezydencji.

- Jej panieńskie nazwisko brzmi Urkle, a to nie jest zła rodzina. Belle nie była dobrą 

uczennicą, rzeczywiście odstawała. Ale nie była też złą dziewczyną.

- No dalej, Qwill, jaka jest twoja teoria?

- Powiedzmy, że dostarczyła włamywaczom klucz i powiedziała, gdzie mają szukać 

łupu.   Ale   czasu   było   coraz   mniej,   bo   David   i   Jill   się   spóźniali.   Kiedy   przyjechali   jej 

wspólnicy, spotkali się z Harleyem. Może ich rozpoznał, a może bali się, że ich rozpozna, 

udało im się trafić i go zabili. Potem trzeba było uciszyć Belle, bo wiedziała, kto zamordował 

jej męża, i bali się, że ich sypnie podczas przesłuchania.

- Wow! - powiedział młody naczelny.

-  Ilu  ludzi  było  według   ciebie  zaangażowanych  we  włamanie?  -  zapytał  Roger.   - 

Wszyscy mówią o sprawcach w liczbie mnogiej.

background image

- Jak w każdej konspiracji - im mniej, tym lepiej. Moim zdaniem jeden stał na czatach, 

a drugi odwalił robotę w środku. Ponieważ był sam, więc musiał mieć broń, inaczej Harley 

mógłby go pokonać... mam przed oczami smutny obraz biednej małej Belle Urkle w jej tak 

zwanym stroju do przesłuchań, czekającej na górze, jak zdaje sobie sprawę, że plan się nie 

powiódł, i jak odgrywa scenę, której przedtem nie próbowała.

- Czy w tle powinna lecieć delikatna muzyczka? - zasugerowała Hixie.

- Słyszy na dole strzały.  Jest przerażona,  nie wie, co stanie się dalej. Słyszy,  jak 

zabójca wchodzi po schodach...

- Lepiej wróć do pisania tej swojej powieści, Qwill - skwitował jego przypuszczenia 

Riker.

Potem odezwał się Roger.

- Jeden glina powiedział mi dzisiaj coś interesującego, nieoficjalnie oczywiście. Kiedy 

ustalali czas śmierci, badania wykazały, że Belle zginęła pierwsza.

background image

SCENA JEDENASTA

Miejsce:

Restauracja „ Old Stone Mili" 

Czas:

Wieczór tego samego dnia

Osoby:

Alacoque Wright, kobieta architekt z Cincinnati

Czekając na przybycie Alacoque Wright, Qwilleran napisał dwa listy z kondolencjami. 

Jeden do Nigela, z powodu straty syna, a drugi do Davida i Jill, z powodu straty brata. Musiał 

się spieszyć, żeby zamknąć koperty i przykleić znaczki, zanim ten maniak Koko wepchnie się 

ze swoim mokrym językiem. W momencie, kiedy Qwilleran wyjmował znaczek albo kopertę 

z szuflady biurka, Koko śledził je z drżącym nosem i z szalonym błyskiem w oczach.

Później   Qwiileran   przygotował   się   na   przyjście   gościa.   Poprawił   druk   nad   sofą, 

pozbierał brudne kubki po kawie, złożył porozrzucane gazety, włożył najlepszy garnitur i 

napełnił wiaderko świeżymi kostkami lodu.

- Przychodzi Cockey - poinformował syjamczyki. - Postarajcie się pokazać, że stać 

was na dobre maniery.

Koko   wydał   z   siebie   okropny   dźwięk,   coś   między   syknięciem   a   warknięciem,   i 

Qwilleran   zorientował   się,   że   dokładnie   w   tym   samym   momencie   zadzwonił   domofon. 

Otworzył Cockey drzwi.

Były pocałunki i uściski stosowne do okoliczności, a potem Qwilleran powiedział:

background image

- Nie mogę nazywać cię dłużej C-o-c-k-e-y. Inaczej Koko wpadnie w furię. Myśli, że 

to do niego się zwracam, a koty są zazdrosne o swoje imiona. Koko nie lubi, żeby dotykać 

jego ogona, otwierać mu siłą pyszczek ani żeby nazywać jego imieniem jakikolwiek inny byt, 

zwierzę,   roślinę,   minerał.   Dlatego   mamy   w   domu   tylko   piwo   imbirowe,   a   nie   ten   drugi 

popularny napój.

- W porządku - powiedziała Alacoque. - Nazywaj mnie Al. Tak nazywał mnie zawsze 

mój mąż. Jak się masz, Qwill? Tak dobrze wyglądasz, to nieprzyzwoite. Za pierwszym razem, 

kiedy byłam w mieście, brakowało mi ciebie.

-   Byłem   na   Nizinach,   zabawiałem   się   w   klubie   prasowym,   wdychałem   spaliny   i 

starałem się prowadzić niezdrowy tryb życia, żeby przyjaciele mnie poznali.

- Muszę przyznać, że jest coś w wiejskim życiu, co do ciebie pasuje.

-   Ty   też   się   zmieniłaś.   Wyglądasz   doroślej   i   mądrzej,   nie   bierz   mi   za   złe   tych 

wątpliwych komplementów.

Dawniej   była   przywiązana   do   noszenia   ubrań   robionych   własnoręcznie   z   resztek 

tkanin. Teraz była szczupłą, dobrze ubraną, pewną siebie kobietą biznesu, typową kobietą z 

miasta. Miała na sobie wygodne spodnie, odpowiednie do wspinaczki po rusztowaniach.

-   Tylko   dobra   praca   i   nieudane   małżeństwo   mogą   uczynić   kobietę   ładniejszą   i 

mądrzejszą - przyznała z żalem.

- Nie wiedziałem nic o twoim małżeństwie, jesteś rozwiedziona?

- Nie, ale pracuję w Cincinnati, a on w San Francisco, gdzie jest jego dom.

Nie paliła się, żeby kontynuować ten temat, więc Qwilleran nie zadawał więcej pytań. 

Sięgając do małego barku, wbudowanego między półki z książkami, Qwilleran zapytał:

- Przypuszczam, że nadal pijesz jogurt i sok ze śliwek.

- O Boże, nie! Napiję się szkockiej, jeśli masz... Czy to jest Koko? On też wygląda 

starzej i mądrzej.

- Ta mniejsza to Yum Yum, nie miałaś okazji jej poznać.

- Jest prześliczna. Jak twoje miłosne sprawy, Qwill?

- Szczerze mówiąc, nie wiem. Byłem w raczej udanym związku z kobietą w moim 

wieku - bibliotekarką - ale zaczęła być zazdrosna o młodą kobietę, dekoratorkę wnętrz, która 

aranżuje moje mieszkanie.

- Trzymaj z bibliotekarką, Qwill. Wiesz, co myślę o dekoratorkach wnętrz. Pamiętasz, 

kiedy byłam asystentką w studiu pani Middy z tymi wszystkimi perkalowymi abażurami i 

babcinymi fotelami na biegunach?

Alacoaue rozejrzała się po salonie z uznaniem.

background image

- Cieszę się, że urządziłeś mieszkanie nowocześnie.

- Czuję się tu komfortowo, szczególnie z moimi starymi książkami i starymi drukami 

tu i tam.

- Podoba ci się życie tutaj?

- Ze zdziwieniem odkryłem, że tak. Zawsze mieszkałem w dużych miastach i miałem 

wielkomiejski sposób widzenia świata, ale ludzie tutaj żyją i myślą inaczej, a ja się chyba 

zaczynam dostosowywać. W mieście tej wielkości żyje się na ludzką miarę i w wolniejszym 

tempie. Taka sytuacja jest dla mnie komfortowa.

- Po raz drugi w ciągu ostatniej minuty wspomniałeś o komforcie, czy to jest symptom 

starzenia się?

- Starzenia się i stawania się mądrzejszym. W Pickax dużo chodzę pieszo, schudłem, 

łatwiej oddycham. Mamy tu świeże powietrze, bezpieczne ulice, niewielki ruch, przyjaznych 

ludzi. W lecie pływanie łodzią, a zimą narty...

- Czy w Pickax nie potrzebują czasem architekta? Młoda, utalentowana, przyjazna 

zgłasza swoją kandydaturę.

- Ja mogę wkrótce potrzebować architekta. Na mojej posesji jest stara przechowalnia 

owoców, którą chciałbym przerobić na dom mieszkalny.

- Zawsze chciałam opracować plan przebudowy stodoły albo przechowalni.

- Będziemy dzisiaj jedli kolację w starym młynie przerobionym na restaurację. Myślę, 

że ci się spodoba - i jedzenie, i architektura. Ale najpierw chcę ci trochę pokazać Moose 

County. Wyjedziemy, jak tylko będziesz gotowa.

- No to chodźmy - powiedziała, dopijając drinka.

Kiedy   mijali   farmy,   lasy,   jeziora   i   stare   kopalnie,   Alacoaue   rozpływała   się   nad 

groteskowymi kształtami zniszczonych wyciągów, surowych ruin opuszczonych miasteczek, 

malowniczych wiejskich farm zbudowanych z kamienia i nad drewnianą zabudową osad nad 

brzegami jeziora.

- A teraz zbliżamy się do Hummock - powiedział Qwilleran - gdzie swoje rezydencje 

budują bogate rodziny.

Droga unosiła się i opadała między arystokratycznymi wzgórzami, które poprzecinane 

były kilometrami niskich kamiennych płotów. Potem skręcili w żwirową drogę oznaczoną 

tabliczką „własność prywatna".

-   To   posiadłość   Fitchów   -   setki   hektarów.   Jest   w   rodzinie   od   pokoleń.   Nigdy   tu 

przedtem   nie   byłem,   ale   mówiono   mi,   że   są   tu   dwa   ciekawe   domy.   Jeden   to 

background image

dwudziestodwupokojowa rezydencja wybudowana w latach dwudziestych, a drugi jest we 

współczesnym stylu, jego zdjęcie ma się ukazać w dużym magazynie.

Droga oplatała wzgórza, wznosiła się na szczyty i znów opadała w dół. Jechali na 

przemian przez lasy i łąki.

- Cudowna okolica! - powiedziała Alacoque. - To zasługa lodowców czy buldożerów?

Droga wspięła się na wzgórze i nagle ich oczom ukazał się dom zbudowany na dnie 

doliny. Miał wiele kominów, a przed wejściem stały dwa policyjne radiowozy.

- We wtorek było tu morderstwo - wyjaśnił Qwilleran.

- Czy chodzi o tego młodego bankiera i jego żonę? - zapytała Alacoque. - Słyszałam, 

jak rozmawiali o tym robotnicy na budowie.

Z bocznej drogi wyjechał samochód szeryfa i zablokował im przejazd. Policjant w 

brązowym mundurze wysiadł z samochodu.

- Ta droga jest zamknięta, proszę pana. Czy mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy? - 

rzucił   okiem   na   portfel,   który   podał   mu   Qwilleran,   i   rozluźnił   się.   Zapewne   rozpoznał 

nazwisko i zdjęcie najbogatszego człowieka w okręgu.

- Szukał pan kogoś? Nikogo tu nie ma, i w drugim domu także.

- Jest ze mną architekt z Cincinnati - odparł Qwilleran. - Chciałaby tylko zobaczyć z 

zewnątrz dom Davida Fitcha, jest słynny na cały kraj.

- Rozumiem - powiedział wolno policjant, zastanawiając się nad tym, co ma zrobić. 

Kiwał   głową,   aż   chwosty   u   jego   kapelusza   z   szerokim   rondem   zaczęły   podskakiwać.   - 

Możecie tam pojechać, jeśli chcecie. Poprowadzę was. Na drodze są zdradliwe rozwidlenia i 

grząskie kałuże. Dwa samochody ruszyły wolno krętą drogą.

- Grząskie kałuże! - powiedział Qwilleran. - Nie padało od tygodnia! - Na drodze nie 

było też żadnych rozwidleń.

Jechali w górę i w dół, aż zobaczyli niesamowity dom.

- Fantastyczny! - zawołała Alacoque. - Architekt musiał się inspirować budynkami 

starych kopalni, które mijaliśmy!

Nowoczesny   dom   zbudowano   z   surowego   cedru.   Pięć   brył   o   różnej   wielkości, 

ustawionych jedna na drugiej, tworzyło nieregularną pięciopiętrową piramidę. Najmniejsza 

bryła, wieńcząca budynek, była zarazem tarasem, z którego roztaczał się widok na dolinę. 

Szeryf przechadzał się leniwie wokół domu.

- Możecie wejść na taras, jeśli chcecie. Jest z niego ładny widok. Widać stamtąd 

wielkie jezioro.

- Czy wie pan, kto zbudował ten dom? - zapytała Alacoque.

background image

- Caspar Young, proszę pani.

- A wie pan, kto go zaprojektował?

- Nie, proszę pani.

Oglądając dom ze wszystkich stron, Alacoque komentowała użycie masywnych bali, 

podpartych krokwiami platform, styl harmonizujący z terenem, okna, masę bryły, lokalizację, 

ustawienie,   plany   i   kąty.   Policjant,   który   wszędzie   im   towarzyszył,   zdawał   się   być   pod 

wrażeniem wiedzy Alacoque.

Qwilleran podziękował mu i jadąc za samochodem szeryfa, wrócił na główną drogę. 

Spojrzał na zegarek.

- Chcę sprawdzić, jak długo jedzie się stąd do kamiennego domu - zwrócił się do 

Alacoque - i kiedy dokładnie i od której strony zaczyna być widoczny. Zastanawiam się, ile 

czasu mieli włamywacze na zabranie łupu i ucieczkę. David i Jill spóźniali się po Harleya i 

Belle. Powiedzieli, że mieli awarię wodociągu. Gdyby przyjechali na czas, może to wszystko 

by się nie wydarzyło. Czy ktoś chciał, żeby się spóźnili? Czy awaria była ukartowana?

- Ja podejrzewałabym hydraulika, dla mnie wszyscy hydraulicy są podejrzani.

Jechali dalej przez Squunk Corners, przez miasteczko Brrr od strony jeziora i wreszcie 

przez   Smith's   Folly.   Kiedy   dojechali   do   „Old   Stone   Mili",   Alacoque   była   urzeczona 

architekturą położonego wśród drzew dawnego kamiennego młyna. Stare koło młyńskie nadal 

obracało  się z trzaskiem i turkotem,  jak gdyby jego moc  wciąż służyła  mieleniu  mąki  z 

pszenicy   i   kukurydzy.   Podłogi   i   krokwie   wewnątrz   budynku   były   tak   misternie 

wyczyszczone, że miały kolor miodu, a dębowe stoły i krzesła tchnęły w to miejsce beztroską 

atmosferę dobrobytu.

-   Witaj,   Derek   -   powiedział   Qwilleran   do   wysokiego   pomocnika   kelnera,   który 

napełniał szklanki wodą swobodnym ruchem kogoś, kto czuje się jak u siebie w domu. - 

Widzę, że dziś wieczorem masz co robić.

- Jest piątek, wiesz - wyjaśnił Derek. - Jak twoim kotom smakował duszony łosoś?

- To był prawdziwy hit, zjadły nawet kapary. Odwracając się w stronę Al, Qwilleran 

przedstawił chłopca.

-   To   jest   Derek   Cuttlebrink,   dostawca   ekskluzywnego   jedzenia   ich   wysokościom 

syjamczykom i członkowi Klubu Teatralnego.

- Cześć - przywitał się pomocnik kelnera.

-   Mój   gość   przyjechał   tu   aż   z   Cincinnati,   żeby   spróbować   twojego   sławnego 

duszonego łososia.

- Mam kuzyna w Cincinnati - powiedział Derek.

background image

- Cincinnati jest pełne kuzynów - odparła Alacoque z rozbrajającym uśmiechem.

- Gdzie jest dzisiaj moja ulubiona kelnerka? - zapytał Qwilleran.

- Odeszła. Mamy nową dziewczynę. To jej pierwszy dzień. Jest trochę zdenerwowana 

i niezbyt szybka, więc bądźcie cierpliwi.

Rzeczywiście do ich stolika podeszła chuda przestraszona dziewczyna.

- Jestem S-s-sally,  będę wass  obsługiwać.  Dzis-s-siaj polecamy chowder z małży, 

ostrygi Rockefeller i duszonego łos-s-sosia. Podać wam coś-ś-ś z baru?

- Tak, Sally. Pani pije irlandzką whiskey, a ja wodę ze Squunk z odrobiną ziołowego 

likieru i plasterkiem cytryny.

- Wodę ze S-s-quunk z... czym?

- Z odrobiną ziołowego likieru i plasterkiem cytryny. Alacoque chciała porozmawiać o 

teatrze - o dwóch skrzydłach schodów w lobby, sklepieniu amfiteatru, o zaletach sceny.

- Czy twój zespół jest dobry? - zapytała.

- Jak na amatorską trupę to ciut powyżej średniej - odpowiedział. - Grupa powstała 

ponad sto łat temu jako Pickax Thespians, ale obecne pokolenie aktorów zmieniło nazwę na 

Klub Teatralny. Młody człowiek, który zginął we wtorek wieczorem, był jednym z naszych 

najlepszych aktorów.

- W jakich okolicznościach został zamordowany?

-   On   i   jego   żona   zostali   zastrzeleni   w   ich   domu,   tym   kamiennym,   przy   którym 

spotkaliśmy policję.

- Byli zamieszani w handel narkotykami? Qwilleran zmroził ją spojrzeniem.

- Nikt tutaj nie jest zamieszany w narkotyki, Alacoque.

- To ty tak myślisz. Czy policja wie, kto go zabił?

-   Przesłuchiwano   podejrzanych.   Oczywistym   motywem   napadu   była   kradzież. 

Podobno ten dom jest zawalony bezcennymi dziełami sztuki i kolekcjami zbieranymi przez 

wiele pokoleń. Fitchowie to nie nuworysze, ale powszechnie szanowana rodzina. Harley i 

jego brat byli zawsze znani jako otwarci, chętni do współpracy chłopcy z dużą klasą.

- A żona Harleya?

- Byli małżeństwem od niedawna, nie zdążyłem jej poznać.

-   Nie   wiem,   czy   powinnam   to   powtarzać,   ale...   ludzie   na   budowie   mówili,   że   to 

dziwka.

- A jakieś szczegóły?

- Nie, ale wszyscy robili takie gesty, że nie miałam wątpliwości. Dlaczego taki facet 

jak Harley miałby poślubić kogoś o takiej reputacji?

background image

- Wieczne pytanie, sam je sobie zadaję. Uwagę Alacoque przykuło coś lub ktoś na 

sali.

- Jakaś kobieta ciągle się na nas gapi. Jest z drugą kobietą.

- Możesz ją opisać?

- W  średnim  wieku,  wygląda   na  inteligentną,   ładnie  uczesana,   miła  twarz.  Włosy 

siwiejące. Gładki szary kostium, biała bluzka.

-   Rozmiar   czterdzieści   dwa?   Mokasyny?   To   moja   bibliotekarka   -   oświadczył.   - 

Powiedziałem jej, że jem kolację z przyjezdnym architektem, a ona doszła do wniosku, że 

masz brodę i palisz fajkę. Nie wyprowadziłem jej z błędu. No to wpadłem po uszy.

-   Jeśli   potrzebujesz   pocieszycielki   od   serca   -   powiedziała   Alacoque   -   młoda, 

utalentowana i przyjazna kobieta architekt przedstawia swoją kandydaturę.

Nagle nastrój w restauracji zmienił się gwałtownie. Miły szmer rozmów wokół stołów 

przerwała  wrzawa  podnieconych  głosów  na  tyłach   sali.  Drzwi  do  kuchni   gwałtownie  się 

rozhuśtały. Kelnerki przekazywały klientom jakieś wiadomości, a ci reagowali płaczem lub 

okrzykami. Jedna z kelnerek upuściła tacę na drewnianą podłogę. To była Sally, która rzuciła 

się teraz na kolana i trzęsąc się, zaczęła zgarniać rękami sernik.

Qwilleran przywołał Dereka machnięciem ręki.

- Co się tutaj dzieje?

- Myślę, że Sally doznała szoku na wieść o tym, co się stało. Miała szczęście, że to był 

sernik, a nie zupa albo jakiś wrzątek.

- Ale co się stało? - Qwilleran żądał informacji.

- Czy wie pan, że matka Harleya trafiła do szpitala?

- Oczywiście, że wiem - wypalił niecierpliwie Qwilleran. Derek spojrzał w stronę 

kuchni.

-   Matka   dziewczyny,   która   przyrządza   u   nas   sałatki,   jest   pielęgniarką   w   szpitalu. 

Właśnie zadzwoniła i powiedziała, że pani Fitch nie żyje.

- O mój Boże! - jęknął Qwilleran. - Pani Fitch miała rozległy wylew po śmierci syna - 

wyjaśnił Alacoque.

- No tak - powiedział Derek - a jej mąż był w szpitalu, kiedy umarła. Wyszedł na 

parking, usiadł w swoim samochodzie i zastrzelił się.

background image

SCENA DWUNASTA

Miejsce:

Redakcja „Moose County coś tam" 

Czas:

Sobota wieczorem

Podliczono ostatnie głosy. Sobotnie wydanie nowej gazety już oficjalnie zatytułowano 

„Moose County cos' tam", mimo że ta decyzja zraniła dumę Archa Rikera i wywołała w nim 

spore zażenowanie.

- Zawsze chciałem być redaktorem prowadzącym, ale nigdy nie myślałem, że będę 

redaktorem prowadzącym czegoś, co się nazywa „Moose County coś tam"! Zbieram cięgi od 

chłopaków z Nizin: pocztą, przez telefon, pocztą pantoflową, i obawiam się, że to dopiero 

początek.

Niezależnie   od   swojego   rozczarowania   Arch   Riker   był   wspaniałym   gospodarzem 

sobotniego przyjęcia, na którym oblewano zwycięski start gazety. Biurka w dziale miejskim 

zostały zsunięte na środek i służyły za bufet i bar, który serwował wszystko - od piwa po 

szampan.   Wokół   darmowego   baru   krążyli   redaktorzy,   reporterzy,   autorzy   kolumn, 

tymczasowy fotograf zatrudniany na godziny, który pił za trzech, korespondenci z innych 

miast, personel biurowy i reszta ekipy.

Ekipa, wykończona składaniem pierwszego, czterdziesto-ośmiostronicowego wydania, 

zdołała   przygotować   wydanie   weekendowe,   tym   razem   o   mniejszej,   bo 

trzydziestosześciostronicowej objętości. Niestety nie znalazła się tam informacja o śmierci 

Margaret i Nigela Fitchów, bo kiedy wydarzenia te rozgrywały się w szpitalu w Pickax, 

gazeta była już w druku. Nagłówek na pierwszej stronie głosił: „Dzikie indyki wracają do 

Moose County".

background image

Kelvin Doone, który niósł trumnę na pogrzebie Harleya i Belle, dzielnie uszczuplał 

zapasy baru.

-   Potrzebuję   tego!   -   powiedział   Qwilleranowi,   podnosząc   szklankę   po   martini.   - 

Niesienie tej trumny było najgorszą rzeczą, jaką przyszło mi robić w moim całym  życiu. 

Wiesz, Harley był moim kuzynem i do tego super facetem. Kiedy Brodie zaczął grać na 

kobzie, gdy my schodziliśmy po schodach kościoła, naprawdę się roztkliwiłem. David chciał, 

żeby w kościele i na cmentarzu był kobziarz, bo Harley zawsze lubił taką muzykę. Boże! Jak 

ona żałobnie brzmiała! A teraz ciocia Margaret odeszła. I Nigel!... Muszę się napić.

Kelvin oddalił się w stronę baru i wzrok Qwillerana złapała Susan Exbridge, autorka 

artykułów o treści społecznej.

- Kochanie, co my tu robimy?! - wykrzyknęła, wymachując rękami, co skończyło się 

tym, że wylała drinka. Odkąd się rozwiodła i zaczęła występować w Klubie Teatralnym, stała 

się   przesadnie   dramatyczna.   -   Powinniśmy   być   w   domu,   w   ciszy   domowego   ogniska 

opłakiwać Nigela - był takim pięknym człowiekiem!

Qwilleran   przyznał,   że   prezes   banku   w   Pickax   wyróżniał   się   wyglądem:   wysoki, 

wyprostowany, o ogorzałej cerze. Miał nienaganne maniery i ciepłą osobowość.

- Jak on mógł to zrobić? - spytała Susan. - Nie mógł znieść myśli o życiu bez Margaret 

- dodała. - Byli sobie tacy oddani! I oczywiście wszyscy wiedzieli, że to dzięki niej osiągnął 

sukces. Był słodkim człowiekiem, ale do niczego by nie doszedł, gdyby nie Margaret, to ona 

go popychała, inspirowała, to ona reżyserowała to przedstawienie.

Qwilleran,   ze  swoim  piwem   imbirowym   z  lodem   w   ręce,  przechadzał  się  między 

radośnie świętującymi gośćmi, którzy kordialnie gratulowali sobie wkładu w powstanie nowej 

gazety. Jednym z nich była Mildred Hanstable, kobieta o bujnych kształtach, nauczycielka z 

liceum   w   Pickax,   gdzie   uczyła   prac   domowych,   prowadziła   zajęcia   dla   seniorów   i   była 

trenerem dziewczęcej drużyny siatkówki. Teraz prowadziła dział kulinarny nowej gazety.

- Mildred, przeczytałem każde słowo z twoich tekstów o jedzeniu, mimo że krojenie w 

kostki, mielenie, szatkowanie to dla mnie greka. Wszystko brzmi tak smacznie, szczególnie 

ten przepis na chińską zupę z chryzantemami.

- Kiedy nauczysz się gotować, Qwill?

- Przykro mi, ale nigdy nie miałem zdolności w tym kierunku, nawet ugotowanie jajka 

nie   specjalnie   mi   wychodziło.   Podobny   brak   zdolności   wykazuję   przy   czytaniu   polis 

ubezpieczeniowych i przy wypełnianiu zeznań podatkowych.

- Qwill, mogę cię nauczyć, jak gotuje się jajko - powiedziała z serdecznym śmiechem. 

- Daję prywatne lekcje!

background image

Wyraz twarzy Qwillerana zmienił się nagle z serdecznego na ponury.

- Dzisiaj wieczorem miało się odbyć przyjęcie powitalne dla Harleya i Belle. Powiedz 

mi coś, Mildred. W małym mieście, takim jak to, nauczyciele i gliny wiedzą wszystko o 

wszystkich. Co wiesz o Belle Urkle?

-   Cóż,   przykro   mi   mówić,   że   rzuciła   szkołę.   Powiedziała,   że   chce   pracować   dla 

bogatych ludzi i mieszkać w wielkim domu. Trudno ją za to winić, jeśli się wie, w jakich 

warunkach mieszkają ludzie w Chipmunk. Była pokojówką w domu Fitchów, nie rozumiem, 

co skłoniło Harleya do poślubienia jej.

- Miłość? Pożądanie? Biologia?

- Ale nie musiał się z nią od razu żenić i zawstydzać całej rodziny, prawda? Jak tylko 

usłyszałam o morderstwie, kilka razy postawiłam tarota. Jakaś niegodziwa kobieta maczała w 

tym palce!

- Hmmm... - mruknął grzecznie Qwilleran. Do kart miał sceptyczne podejście. - Mogę 

nalać ci drinka, Mildred?

Kiedy wrócił ze szkocką i piwem imbirowym, zapytał przy okazji o szkolne wyniki 

Harleya.

- Obaj chłopcy byli dobrymi uczniami i obaj byli utalentowani! - powiedziała. - David 

robił doskonałe szkice piórem, a Harley budował modele statków, niezwykle drobiazgowe. 

Obaj grali w szkolnych przedstawieniach. Wydaje mi się, że w college'u zaczęli traktować 

teatr wyjątkowo poważnie. Możesz tego nie wiedzieć, Qwill - powiedziała, przysuwając się 

bliżej - ale Harley na rok zniknął!

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Kiedy chłopcy skończyli uniwersytet, wszyscy spodziewali się, że wrócą do domu, 

żeby pracować w banku, ale Harley się nie pojawił.

W tym momencie przeszkodził im Junior Goodwinter.

- Czy nikt tu nie jest głodny? Mamy indyka i kanapki z wołowiną.

-   Zaraz   idziemy   -   zapewnił   go   Qwilleran.   -   Mildred   zdradza   mi   właśnie   swoje 

kulinarne sekrety.

- Zawsze dodaję odrobinę likieru ziołowego do mojego cytrynowego ciasta - Mildred 

podchwyciła  pomysł  i kiedy Junior się oddalił,  zwróciła się znów do Qwillerana:  - Nikt 

naprawdę nie wie, co się działo z Harleyem. Rodzina mówiła, że podróżował, ale oczywiście 

krążyły różne plotki.

Znów im przerwano, to wtrącił się zięć Mildred.

- Co wy tam dywersanci tak plotkujecie?

background image

- Pomagamy policji rozwiązać sprawę Fitchów - poinformował go Qwilleran.

- Przepraszam, idę po jeszcze jednego drinka - powiedziała Mildred.

- Słyszałem dzisiaj po południu coś bardzo interesującego, Qwill. Na kilka godzin 

przed   śmiercią   Nigel   podyktował   listy   rezygnacyjne   ze   stanowisk   w   banku,   dla   siebie   i 

Davida. Jego samobójstwo było ewidentnie zaplanowane.

- Ale dlaczego David miałby rezygnować?

Zanim Roger mógł zastanowić się nad odpowiedzią, do pokoju wparowała Hixie, jak 

zwykle zziajana i jak zwykle rozsiewając wokół siebie niepoprawny entuzjazm.

- Nigdy  nie  uwierzycie,   co się  stało  dzisiaj   po południu!   Czesałam  się  właśnie  u 

Delphine, a tu nagle olbrzymi  jeleń wbiegł do środka przez szybę wystawową. Przebiegł 

przez sklep i wyskoczył, tym razem tłukąc okno na tyłach zakładu. Wszędzie potłuczone 

szkło, kompletna panika!

Qwilleran patrzył na nią z powątpiewaniem.

- Czy masz prawa autorskie do tej historii, Hixie?

- To prawda! Zapytaj Delphine! Właśnie wstawiają nowe szyby, a na wywieszce jest 

napisane: „Jeleń tu był". Nie rozumiem, jak to się stało, że nie stratował żadnego klienta.

-   Dlaczego   takie   rzeczy   nie   zdarzają   się   przed   wysłaniem   gazety   do   drukarni! 

Wszystko, co mamy, to stado dzikich indyków! - westchnął Roger.

Arch Riker krążył po sali i grał wylewnego gospodarza. Była tam też Amanda. Piła 

burbona,   narzekała   i   zrzędziła   jak   zwykle.   Na   lewej   ręce   miała   pierścionek   ze   sporym 

diamentem.

Arch Riker promieniował szczęściem. Odciągnął Qwillerana na bok.

- Robimy skok na głęboką wodę, stary draniu. Może jest uparta jak dziki osioł, ale ją 

podziwiam. Przez dwadzieścia pięć lat prowadziła z sukcesem firmę, a przez ostatnie dziesięć 

pracowała w radzie miejskiej i nigdy od nikogo nie wzięła łapówki!

-   To   zadziwiająca   kobieta   -   zgodził   się   Qwilleran.   Amanda   wystąpiła   naprzód   ze 

zmarszczonym czołem.

- Kto nazwał mnie zadziwiającą kobietą? - wrogim tonem zażądała wyjaśnień. - Nigdy 

nie   słyszy   się   o   zadziwiającym   mężczyźnie!   Może   być   inteligentny,   dowcipny   i   odnosić 

sukcesy, ale jeśli kobieta ma podobne cechy, to jest tylko zadziwiająca, jak jakiś żeński okaz.

- Wybacz - powiedział Qwilleran - masz absolutną rację, Amando. To głupia klisza i 

ja jestem winny. Nie jesteś niesamowitą kobietą. Jesteś inteligentna, dowcipna i odnosisz 

sukcesy.

- A ty jesteś kłamcą - wymamrotała.

background image

Riker wyszczerzył w uśmiechu zęby i odciągnął Amandę w głąb sali, konfiskując jej 

po drodze szklankę burbona.

Qwilleran poszukał wzrokiem Mildred. Chciał usłyszeć resztę historii o zniknięciu 

Harleya, ale Mildred była pogrążona w dyskusji z korespondentem z Mooseville, więc wybrał 

się do bufetu. Kiedy jadł drugą kanapkę, zobaczył, jak Homer Tibbitt, etatowy historyk „Coś 

tam", wychodzi z pokoju.

- Homer, gdzie idziesz? Przyjęcie dopiero się zaczyna!

-   Idę   do   domu.   Jest   ósma   trzydzieści,   czas   kłaść   się   spać   -   powiedział 

dziewięćdziesięcioczteroletni emerytowany dyrektor gimnazjum swoim piskliwym głosem. - 

Moje dni są coraz krótsze. Kiedy będę miał sto lat, będę się kładł, zanim jeszcze zdążę wstać.

- Chciałem tylko zapytać, jak dobrze znałeś rodzinę Fitchów?

- Chłopcy poszli do szkoły, kiedy ja byłem już na emeryturze, ale uczyłem Nigela 

matematyki i historii. Znałem też jego ojca, Cyrusa. Ten miał dopiero charakter!

- To on wybudował ten dom w Middle Hummock?

- Cyrus? Tak było w istocie. Umiał dużo wydawać, umiał polować, kolekcjonować, 

przemycać, umiał wszystko.

- Powiedziałeś, że był przemytnikiem?

-   Tym   właśnie   zajmował   się   na   boku   -   potwierdził   Homer   otwarcie.   -   Pieniądze 

rodziny pochodziły z górnictwa.  Cyrus  zbudował dom  w East  Middle Hummock,  tak  że 

widział   brzeg   Wielkiego   Jeziora   z   jednego   ze   wzgórz.   Szmuglerzy   przywozili   alkohol   z 

Kanady i lądowali na jego plaży.

- Jak się z tego wygrzebał?

- Jak się wygrzebał? Jednej nocy się nie wygrzebał. Szeryf skonfiskował cały ładunek 

i wylał wszystko na wysypisko w Squunk Corners, dlatego woda ze Squunk tak ci służy. No 

cóż, już czas na mnie, powinienem być już w łóżku. Dobranoc!

Qwilleran   przyglądał   się,   jak   stary   człowiek   wychodzi,   torując   sobie   drogę 

kwadratowymi ruchami ramion i nóg. Potem złapał Mildred, która stała sama przy barze.

- Opowiadałaś mi coś ciekawego o Harleyu, kiedy nam przeszkodzono.

- Serio? - zawiesiła głos. - Wypiłam kilka drinków, czy chodziło o tarota?

- Nie, Mildred, to było coś o zniknięciu Harleya po studiach.

- Ach!... Tak!... Podróżował, tak mówiła rodzina... Nikt w to nie uwierzył.

- Dlaczego?

- No wiesz... ludzie stąd... to plotkarze.

- No to gdzie był według nich?

background image

- Kto?

- Harley

- Och!... Ach tak... Pomyślmy... Zapytaj Rogera... Ja muszę usiąść.

Qwilleran podprowadził ją do krzesła i zaoferował, że przyniesie jej coś do jedzenia i 

kawę.

- Co o tym myślisz?

- Co?

- O kawie?

- Och!... Czarną proszę.

Kiedy wrócił z kawą i kanapką, ktoś mu powiedział, że Mildred poszła położyć się w 

hallu, więc zjadł kanapkę i wyłowił z tłumu jej zięcia.

- Lepiej zajmij się Mildred, chłopie. Za dużo wypiła.

- Gdzie ona jest?

- Położyła  się na chwilę. Wspominała  o tajemniczym  zniknięciu  Harleya  kilka lat 

temu. Wiesz coś o tym?

- Och,  pewnie.  Rodzina  mówiła,  że  podróżował,  ale   znasz  nas. Znudziła  nam  się 

prawda i musimy coś wymyślać. Niektórzy mówili, że robił jakąś tajną robotę dla rządu. 

Według   mnie   zaciągnął   się   na   jakiś   parowiec.   Lubił   łodzie.   Stać   go   było   na   takie 

ekscentryczne zachowanie. Zapuścił brodę, założył opaskę na jedno oko i podróżował jak 

Rysio Snajper.

- Poślubił Belle w Las Vegas, był hazardzistą?

- Niczego na ten temat nie słyszałem. Jeśli miał jakąś pasję, która go pochłaniała, to 

było żeglarstwo. „Fitch Witch" to piękna łódka, osiem metrów. Razem z Garym  Prattem 

startowali w zawodach i zdobywali nagrody.

- Hmm...  - powiedział  Qwilleran.  Podejrzenia  podrażniły jego górną wargę, tuż u 

nasady wąsów. W ostatnich dniach, a dokładnie od śmierci Harleya, żeby być dokładnym, 

Koko nabrał nagłego zainteresowania wszystkim, co miało związek z wodą. Wielokrotnie 

potrącał   druk   ukazujący   łódź   patrolową,   który   wisiał   nad   sofą.   Zdarzało   się,   że   robił   to 

gwałtownie. I tytuły, które zaczął obwąchiwać na półkach, to były historie morskie. Najpierw 

poczuł sympatię do Mobby Dicka, potem Dwóch lat przed masztem. A ostatnio do Buntu na 

Bounty. Qwilleran tłumaczył to innym i sobie, że koty przekrzywiają obrazki i węszą, że lubią 

pocierać szczęką o ramki i lubią zapach kleju introligatorskiego.

background image

Mimo to nautyczne związki były ciekawym zbiegiem okoliczności. Był jeszcze inny 

tajemniczy szczegół: na jego przyjęciu urodzinowym Koko obdarzył Harleya szczególnym 

zainteresowaniem. .. Było to mniej niż dwadzieścia cztery godziny przed jego śmiercią - tak 

jakby wiedział, że coś się wydarzy.

background image

SCENA TRZYNASTA

Miejsce:

Mieszkanie Chuillerana

Czas:

Poniedziałek wcześnie rano... i wtorek zbyt wcześnie rano

Osoby:

Pete Parrott, tapeciarz z Brr

Telefon zadzwonił wcześnie rano. To była Francesca.

- Czy Pete już jest? - dopytywała się.

- Kto?

- Pete, tapeciarz. Zleciłam mu tapetowanie twojego gabinetu. Miał dostarczyć tapety 

dzisiaj rano. Jeśli chcesz, naklei je dzisiaj, albo możesz odłożyć to na kilka dni.

-   Im   szybciej,   tym   lepiej   -   zdecydował   Qwilleran.   -   Przez   resztę   tygodnia   będę 

potrzebował miejsca do pracy. Jak Pete ma na nazwisko?

-   Parrott.   Pete   Parrott.   To   ten,   który   tapetował   twój   salon,   kiedy   nie   było   cię   w 

mieście. Jest najlepszy w całym okręgu.

- I, jak przypuszczam, najdroższy.

- Stać cię na niego - powiedziała z niedbałością, która go zirytowała. Nigdy nie lubił, 

jak ktoś mówił mu, co ma robić z pieniędzmi, niezależnie od tego, czy miał ich dużo, czy 

mało.

Zaczął pospiesznie sprzątać swój gabinet. Upychał papiery do szuflad, zacierał ślady 

kawalerskiego życia: dwa brudne kubki po kawie, krawat, zgniecioną papierową kartkę, którą 

background image

nie trafił do kosza, parę butów, stare gazety, klejący się talerz i stary sweter. Zamknął koty w 

ich pokoju, mimo że nie dostały jeszcze śniadania. Uwięzienie spotkało się z ich strony z 

głośno wyrażonym sprzeciwem.

Potem Qwilleran usiadł i czekał na dzwonek. Kiedy o dziewiątej w końcu zadzwonił, 

okazało się, że to Derek Cuttle-brink przywiózł pasztet z kurzych wątróbek i dwa żabie udka 

dla wyjących syjamczyków.

Pomocnik   kelnera   nie   spieszył   się   z   powrotem   do   swojego   miejsca   pracy,   chciał 

porozmawiać o Klubie Teatralnym.

- Szkoda, że odwołali przedstawienie tylko dlatego, że nie zagra już w nim Harley - 

powiedział. - Dostałem fajną rolę, no wiesz, miałem grać policjanta. Nawet kostium był już 

dopasowany. Trzeba było przedłużyć nogawki i rękawy.

- Jesienią będzie kolejne przedstawienie i zawsze możesz przyjść na przesłuchania 

-poinformował go Qwilleran.

- Myślę, że jesienią wrócę do szkoły. Pójdę na kurs policyjny. To dużo lepsze niż 

mycie brudnych talerzy. Jeżdżenie policyjnym wozem, w mundurze, to coś dla mnie!

- Praca  w  policji   nie  polega  tylko  na  noszeniu  munduru   i  jeżdżeniu   radiowozem, 

Derek. Ale to dobry pomysł, żebyś uzupełnił swoją edukację. A przy okazji, jak sie miewa 

nasza nerwowa kelnerka, która upuściła tacę we wtorek wieczorem?

- Sally? W porządku. Zdążyła się już wprawić w robocie, ale i tak wraca do szkoły na 

jesieni   -   do   szkoły   plastycznej,   gdzieś   na   Nizinach.   Chciałbym   być   na   jej   miejscu.   Ma 

opłacone całe studia, i to przez pana Fitcha.

- Harleya Fitcha? - zapytał Qwilleran z nagłym zainteresowaniem.

- Nie, przez jego ojca. To dlatego tak się cała trzęsła, kiedy się zastrzelił, mimo że 

dostała już pieniądze.

W wyobraźni Qwilleran swatał czarującego, przystojnego i wykształconego bankiera z 

nieśmiałą,   smukłą,   sepleniącą   kelnerką   i   wyobrażał   sobie   różne   niezgodne   z   prawem 

koneksje.

- Ojciec Sally jest woźnym  w banku - wyjaśnił  chłopak,  jakby czytał  w myślach 

Qwillerana.

- To jedyna korzyść z tej pracy - powiedział Qwilleran. - Może powinieneś zostać 

woźnym, a nie gliną.

O jedenastej tapeciarza jeszcze nie było. O dwunastej i pierwszej też nie. Dopiero o 

drugiej trzydzieści biała firmowa półciężarówka wtoczyła się przed wozownię. Kierowca był 

młodym muskularnym mężczyzną w białym kombinezonie i białej czapce z daszkiem, spod 

background image

której wymykały się bujne blond włosy. W tej północnej krainie nie brakowało zdrowych, 

młodych ludzi o blond włosach.

- Przepraszam za spóźnienie! - krzyknął z dołu. - Coś mi wyskoczyło i musiałem się 

tym zająć.

- Szkoda, że nie zadzwoniłeś.

-   Prawdę   mówiąc,   nie   pomyślałem   o   tym.   To   była   nagła   sprawa   i   musiałem   ją 

niezwłocznie załatwić.

Przynajmniej jest szczery i ma szczerą twarz, pomyślał Qwilleran.

-   No   dobra,   lepiej   przyniosę   mój   sprzęt   -   powiedział.   Syjamczyki,   uwolnione   ze 

swojego pokoju całe godziny temu, patrzyły z zaciekawieniem, jak w gabinecie ustawiano 

drabinę, stół do rozwijania tapety, wiadra i pudła z narzędziami.

-   Nie   było   mnie   w   mieście,   kiedy   tapetowałeś   salon.   Wykonałeś   pierwszorzędną 

robotę.

- Tak, pracuję porządnie.

- Ile ci zejdzie z moim gabinetem?

Pete obrzucił pokój profesjonalnym spojrzeniem.

- Niedługo. Tylko wąskie paski nad boazerią, a gładź jest w dobrym stanie. Trochę 

kitu, mały retusz. I nie ma sztukowania. Jakiś czas temu robiłem jeden pokój cały w paski, i to 

na ukos. A najgorsze było  to, że cały ten pokój był  krzywy.  W ani jednym  miejscu nie 

trzymał pionu. Kiedy skończyłem, miałem zeza i zataczałem się jak pijany.

- Czy to był pomysł Fran?

- No, miała kilka niepowtarzalnych projektów, ale tu sprawa jest prosta.

Ściany   miały   być   pokryte   cienką   okładziną   z   naturalnego   korka   na   rdzawym 

podkładzie.

- No to lepiej już zacznę.

- Uprzątnę ci z drogi koty. - Koko wszystko obwąchiwał, a Yum Yum namierzyła już 

buty tapeciarza.

- Nie przeszkadzają mi. Były ze mną poprzednim razem. Ten duży wtykał nos we 

wszystko, czego się dotknąłem.

- Koko ma wrodzoną ciekawość. Nie masz nic przeciwko, że i ja popatrzę?

Pete posługiwał się nożycami, miarką, nożem, pędzlami i rolkami pewnie i zwinnie.

- Jestem pod wrażeniem! Rzeczywiście znasz się na swojej robocie - powiedział z 

podziwem Qwilleran. - Ja jestem zatwardziałym zwolennikiem filozofii „nie rób tego sam".

background image

-   Wieszam   tapety,   odkąd   skończyłem   czternaście   lat   -   powiedział   Pete.   - 

Wytapetowałem najlepsze domy w tym okręgu. Nigdy nie miałem reklamacji.

- To dobre referencje. A dom Fitchów w Hummock też tapetowałeś?

Pete przerwał gwałtownie pracę i odłożył nożyce. Trudno było odgadnąć, co wyrażała 

jego twarz.

- Tak, byłem tam trzy albo cztery razy.

- Szokujące wydarzenia, prawda?

- Ehe - Qwilleran zauważył, że Pete przełknął ślinę.

- Policja nikogo nie aresztowała, ale chyba przesłuchują jakichś podejrzanych.

- Tak, wykonują swoją robotę - Pete wrócił do pracy, ale już nie tak energicznie jak 

poprzednio.

- Ja nigdy nie widziałem domu Fitchów. Jaką tapetę lubili?

- Surowy jedwab - bardzo prosty.  Kiedy pani i pan Fitch mieszkali w rezydencji, 

położyłem u nich dużo surowego jedwabiu. Potem przeprowadzili się do Indian Village i tak 

samo chcieli urządzić swój apartament. Ci to mieli przestrzeń!

- A dla Harleya i jego żony też coś robiłeś po ich przeprowadzce?

- Tak, pokój śniadaniowy. Ona chciała tam mieć taki zwariowany wzór w różowe 

słonie.   Lubiła  wszystkie  odlotowe   rzeczy.   Zrobiłem  im  też   sypialnię,  całą  w   czerwonym 

aksamicie.

- Chcesz się czegoś napić? Kawa, coś zimnego, a może piwo?

- Chętnie się napiję, chyba poproszę kawę. W tej pracy trzeba być trzeźwym, nawet 

kiedy nie klei się pasków.

Qwilleran   odmroził   kawałek   tortu   kawowego,   ustawił   program   w   automatycznym 

ekspresie do kawy i podał deser w gabinecie, między drabinami i wiadrami z klejem. Pete 

usiadł na podłodze z talerzem na kolanach. Koko obserwował go z wąsami nastroszonymi do 

przodu   i   nagle   wsadził   nos   w   buty,   a   potem   do   nogawek   Pete'a   z   koncentracją,   jaka 

towarzyszy psu myśliwskiemu, który złapał wyraźny trop.

- Odepchnij go - powiedział Qwilleran, który też usiadł ze swoją kawą na podłodze.

- W porządku. Lubię zwierzęta. Bardzo smaczne ciasto.

- Zrobiła je moja znajoma, Iris Cobb. Prowadzi Wiejskie Muzeum Goodwinterów.

-   Tak,   znam   ją.   Robiłem   coś   dla   muzeum.   Jest   dobrą   kucharką.   Jak   u   nich 

pracowałem, przybyło mi ze cztery kilogramy.

background image

-   Ciekawe,   czy   przerobią   teraz   rezydencję   na   muzeum   -   powiedział   Qwilleran, 

zahaczając   znów   o   temat,   który   go   interesował.   -   Wątpię,   żeby   David   chciał   tam   teraz 

mieszkać.

- Tak, on ma ten zwariowany dom na wzgórzu. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale chyba 

go lubią. Nie tapetują tam pokojów.

- Będzie nam brakować Harleya w Klubie Teatralnym. Był dobrym aktorem i miał 

zawsze taki optymistyczny nastrój. Nigdy nie poznałem jego żony. Jaka ona była?

Pete z respektem pokiwał głową.

- Miała wszystko! - Kiedy Qwilleran wyraził zdziwienie, dodał, przełykając ślinę: - 

Była moją dziewczyną.

Qwilleran czekał na jakieś szczegóły, a kiedy Pete nie odezwał się, powiedział:

- Długo ją znałeś?

- Odkąd poszła pracować dla Fitchów - do służby, wiesz. Mieszkała u nich w domu. 

To było wtedy, kiedy kładłem ten surowy jedwab.

- No to masz osobisty powód, żeby przeżywać tę tragedię.

- Tak - przyznał pochmurnie.

- Dlaczego pozwoliłeś jej odejść?

- Nie chciała tapeciarza, chociaż nieźle zarabiam. Chciała bogatego faceta. Kogoś, kto 

by ją zabrał do Las Vegas, na Hawaje i w inne podobne miejsca. No i dostała go, choć nie 

wyszło jej to na dobre.

- Cholerna szkoda, Pete.

- Tak, naprawdę zależało  mi  na tej dziewczynie  - odwrócił  zawstydzoną  twarz w 

stronę Qwiłlerana. - Spóźniłem się dzisiaj, bo policja chciała zadać mi kilka pytań.

- Jestem pewien, że przesłuchują każdego, kto znał Belle, tak to działa.

- Tak, ale wydaje mi się, że oni podejrzewają, że ja miałem powód, żeby... zabić ich 

dwoje.

Kiedy Pete skończył i uprzątnął swoje drabiny i wiadra, było już późno. Qwiłleran nie 

miał ochoty wychodzić do restauracji, więc podgrzał dla siebie jakieś mrożone danie, a kotom 

podał resztki pasztetu z wątróbki. Yum Yum wylizała skrupulatnie swój talerzyk, ale Koko 

stracił apetyt. Przemierzał salon nerwowym krokiem, tak jakby zbliżała się burza, chociaż 

prognoza pogody była pomyślna.

-  Polubiłeś  tapeciarza,   co?  I  ty przypadłeś  mu   do  gustu.   Wygląda   na  porządnego 

chłopaka. Mam nadzieję, że policja nic na niego nie znajdzie.

background image

Nie tylko kot nie mógł znaleźć sobie miejsca. Qwilleran nastawiał po kolei cztery 

krajowe   stacje   radiowe   i   rezygnował   z   ich   słuchania,   aż   w   końcu   nastawił   wiadomości 

nadawane przez PKX FM: „Motocyklista jadący na zachód drogą North Ittibittiwassee ledwo 

uniknął poważnego wypadku,  kiedy pędzący za nim zygzakiem samochód wyprzedził go 

nieprzepisowo i zmusił do wjechania na chodnik. W związku z tym i innymi podobnymi 

incydentami biuro szeryfa zapowiedziało zdecydowaną walkę z pijanymi kierowcami. A teraz 

pozostałe wiadomości: W tym roku Pickax będzie ukwiecone. Pięćdziesiąt skrzynek wzdłuż 

Main   Street   zostało   obsadzonych   petuniami...   Wiadomości   sportowe:   Górnicy   z   Pickax 

pokonali dzisiaj Eskimosów z Brrr osiem do trzech".

Qwilleran   próbował   czytać   zamiejscowe   gazety,   ale   nawet   „Daily   Fluxion"   ani 

„Morning Rampage" nie przykuły jego uwagi na dłużej. Zrobił sobie kawę i nie wypił jej. 

Chciał zadzwonić do Polly, ale ociągał się z tym, bo musiałby tłumaczyć się z pani architekt.

Zrezygnowany wyciągnął  z półki Moby Dicka, książkę,  do której  nie zaglądał  od 

czasów szkolnych. Pierwsze trzy słowa przykuły jego uwagę: „Imię moje Ismael". W połowie 

pierwszego akapitu usiadł wygodnie,  odczuwając słodką przyjemność  lektury.  To był  ten 

rodzaj literatury, który on i Polly czytali na głos podczas wspólnych leniwych weekendów na 

wsi.  Kiedy  o   drugiej   trzydzieści   w   nocy  pociąg   towarowy  oznajmił   swój   przejazd   przez 

północną część miasta żałobnym gwizdem, Qwilleran nadal czytał. Koty spały już od dawna. 

Czytał   jeszcze,   kiedy   na   Main   Street   zawyły   kolejno   syreny   policyjnych   wozów   i 

ambulansów.   Pomyślał,   że   musiał   zdarzyć   się   jakiś   większy   wypadek.   Kolejny   pijany 

kierowca wyszedł z baru i usiadł za kierownicą. Niechętnie odłożył książkę i pogasił światła.

Tej nocy Qwilleran spał spokojnie i dużo śnił. Wyruszał na połów wielorybów, żeby... 

„zobaczyć   wodną   stronę   świata",   jako   „żeglarz   siedział   na   bocianim   gnieździe,   skakał   z 

masztu na maszt jak konik polny". Nie dośnił jeszcze swojego snu, kiedy z błogich marzeń 

wyrwał go dzwonek telefonu.

- Qwill, słuchałeś porannych wiadomości? - To była Francesca. Ona i jej ojciec mieli 

koszmarny zwyczaj telefonowania o nieprzyzwoitych porach.

- Nie - wymamrotał. - Która godzina?

- Siódma trzydzieści. W nocy był wypadek. Samochód zderzył się z pociągiem.

- Czy zbudziłaś mnie, żeby mi to powiedzieć?

- Obudź się, Qwill, i posłuchaj mnie. Trzech chłopaków zginęło w samochodzie, który 

władował się w jadący pociąg towarowy.

Qwilleran odchrząknął.

background image

- Ktoś  powinien  pójść siedzieć  za te  nieoświetlone  przejazdy:  żadnych  świateł  na 

przejściach dla pieszych, żadnych świateł ostrzegawczych, żadnych szlabanów! - teraz był już 

zupełnie wybudzony. - Dzieciaki wypiją kilka piw, jadą sto kilometrów na godzinę tam, gdzie 

można   jechać   pięćdziesiąt,   muzyka   wyje   tak,   że   nie   słyszą   gwizdu   pociągu.   Czego   się 

spodziewać?

- Proszę, przerwij na chwilę ten monolog, Qwill. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że 

ofiarami są trzej nastolatkowie z Chipmunk, a jeden z nich to Chad Lanspeak!

Qwilleran zamilkł. Nie wiedział, co powiedzieć, był zszokowany.

- Wiem, że Carol i Larry ciężko to zniosą - kontynuowała Fran - ale wypadek ma duże 

znaczenie dla sprawy Fitchów. Tata mówi, że to kończy dochodzenie! Pozostali chłopcy byli 

głównymi podejrzanymi.

Qwilleran nadal milczał.

- Qwill, czy znowu śpisz?

- Przepraszam, Fran, nie piłem jeszcze kawy. Muszę przez chwilę o tym pomyśleć. 

Porozmawiamy o tym później.

Odłożył delikatnie słuchawkę i prawie bezwiednie dotknął swoich wąsów. Mrowienie 

w górnej wardze zdarzało mu się, kiedy nawiedzało go przeczucie. Tym razem to przeczucie 

podpowiadało mu, że wypadek na przejeździe kolejowym, niezależnie od tego, co mówili 

inni, nie ma żadnego wpływu na rozwiązanie sprawy morderstwa Fitchów.

background image

KONIEC AKTU PIERWSZEGO

ANTRAKT 

Po śmierci głównych podejrzanych w sprawie morderstwa mieszkańcy Moose County 

odetchnęli z ulgą. Było po wszystkim! Wszyscy wiedzieli, że detektyw z wydziału zabójstw 

wrócił do głównego biura w stolicy stanu.

Co  więcej   był   czerwiec,   czas   ślubów,   zakończenie   roku  szkolnego,   były   parady  i 

sztuczne   ognie.   Trzeba   było   myśleć   o   piknikach,   rodzinnych   spotkaniach   i   biwakach. 

Rozmowy w barach wróciły na dawny tor. Mówiono o pogodzie, warunkach do wędkowania 

na Purple Point i wyborach królowej piękności na Fishhook Festival w Mooseville.

Qwilleran nie odczuwał podobnej ulgi. Po wyjeździe detektywa prawdziwi mordercy 

zostali na wolności i nikt już ich nie szukał. Może trochę to potrwa, ale w końcu kogoś gdzieś 

zawiedzie poczucie fałszywego bezpieczeństwa. Ktoś wróci na miejsce zbrodni. Ktoś zbyt 

otwarcie powie coś w barze. Ktoś poinformuje policję.

Niepokój w górnej wardze utwierdzał Qwillerana w przekonaniu, że los nie opuścił 

kurtyny nad sprawą morderstwa Fitchów.

background image

AKT DRUGI

SCENA PIERWSZA

Miejsce:

Mieszkanie Qwillerana, później restauracj„Stefania"

Czas:

Późne popołudnie, dzień po wypadku na przejeździe kolejowym

Qwilleran usiadł przy biurku w swoim gabinecie. Pisał list kondolencyjny do Carol i 

Larry’ego Lanspeaków. Koty siedziały na biurku w podobnych wyczekujących pozach. Yum 

Yum czekała na okazję, żeby chwycić spinacz, a Koko liczył na to, że uda mu się polizać 

znaczek. Wyglądało na to, że w myślach już delektował się smakiem kleju, bo wystawiał 

różowy język i oblizywał się.

Yum Yum pierwsza wskoczyła na biurko. Stanęła w pozie przypominającej zwartą 

wysoką kolumnę. Usiadła na pośladkach i elegancko wyprostowała przednie nogi. Przednie 

łapki   ustawiła   równolegle,   ściśle   jedna   obok   drugiej.   Palce   przykryła   ogonem,   którym 

owinęła się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Koko powtórzył dokładnie te same ruchy i 

zastygł w identycznej co samiczka pozie, nawet ogon zawinął w tym samym kierunku. Gdyby 

nie szlachetny kształt głowy Koko, gdyby nie jego inteligentne spojrzenie, władczy gest i 

mocne ciało, pomyślał Qwilleran, można by wziąć je za bliźniaki. Jednak te właśnie cechy 

sprawiały, że wokół tego kota wyczuwało się królewską aurę, której nie można było z niczym 

pomylić.

- Przykro mi z powodu Lanspeaków - powiedział do syjamczyków. Dzięki korkowej 

okładzinie   jego   głos   był   głęboki   i   aksamitny   i   kotom   podobał   się   taki   właśnie   głęboki, 

aksamitny męski głos. - Mogę dać mu alibi na wtorkowy wieczór, ale związek z Chipmunk 

background image

naznaczy   go   jak   fatalny   stygmat   i   w   zbiorowej   pamięci   zawsze   będzie   sojusznikiem 

morderców. Jak mówi przysłowie: „Połóż się spać z psami, a wstaniesz z pchłami".

Koko zgodził się z Qwilleranem, drapiąc się współczująco za uchem.

- Nie jestem przekonany, że chuligani z Chipmunk zabili Harleya. Jest za dużo innych 

wątków.   Może   nie   znajdę   sprzymierzeńców,   ale   pójdę   za   intuicją   -   przygładził   wąsy 

czubkami palców. - Po ukończeniu szkoły Harley zniknął na cały rok i nikt nie wiedział, co 

się z nim dzieje i gdzie się podziewa. Mógł być zamieszany dosłownie we wszystko. Tylko 

dlatego, że tutejsi ludzie tak podziwiają jego rodzinę, nikt mu tego nie wyrzuca i mógł grać 

przed miastem swoją rolę nieskazitelnego dżentelmena. To zdolny aktor. Lubił role, które 

kontrastowały   z   jego   typem.   Ten   kawałek   z   Borisem   Karloffem,   który   ostatnio   ćwiczył, 

świetnie pasowałby do takiego scenariusza.

Koko zamrugał, co było oczywiście znakiem zgody i akceptacji, Yum Yum trzymała 

błękitne oczy szeroko otwarte i było w nich rozbawienie, pomyślał Qwilleran.

- Ten rok wolnej miłości, jeśli taki sobie zafundował, mógł zaowocować szantażem. 

Mógł narobić sobie wrogów. Mógł eksperymentować z narkotykami i wpaść w towarzystwo 

handlarzy. Nie wspomnę o seksualnych eskapadach z podejrzanymi osobami, mężczyznami 

czy kobietami, to wszystko mieści się w granicach prawdopodobieństwa.

Oba koty przymrużyły oczy, jakby to, co mówił, miało ręce i nogi.

-   Nie   trzeba   powtarzać,   na   co   stać   młodego   człowieka,   który   wyrwie   się   spod 

nadopiekuńczych   ramion   matki   i   straci   kontakt   z   rodzinnym   otoczeniem.   Mógł   narobić 

karcianych długów, których nie był w stanie spłacić. To dziwne, że poślubił Belle w Las 

Vegas, zamiast tutaj, w kościele Old Stone.

Qwilleran, mówiąc, przeczesywał palcami włosy to do przodu, to znów do tyłu. Nagle 

przestał i pogładził swoje wąsy

- Jest też inna możliwość. David mógł być cichym wspólnikiem Harleya. Ich dziadek 

był przemytnikiem. Szmuglerzy z Kanady wyładowywali towar na plaży w ich posiadłości. 

Może   coś   jeszcze   lądowało   na   tej   plaży.   Dom   Davida   byłby   świetnym   punktem 

obserwacyjnym.

Oba koty kołysały się teraz na boki, jak w transie, a ich oczy były całkiem zamknięte.

- Mam nadzieję, że was nie znudziłem - powiedział. - Snułem tylko kilka możliwych 

scenariuszy.

Skończył pisanie listu do Lanspeaków. Jego listy kondolencyjne były zawsze pięknie 

sformułowane. Umiejętność szczerego wyrażania współczucia i bratnich uczuć przychodziła 

mu zawsze z łatwością, co nieraz przysłużyło mu się w pracy dziennikarza.

background image

Kiedy zaklejał kopertę, zadzwonił telefon. Odwrócił się, żeby podnieść słuchawkę. 

Dzwoniła Iris Cobb, która prowadziła Wiejskie Muzeum Goodwinterów. Swoim zwykłym 

radosnym głosem zapytała:

- Czy nie miałby pan ochoty wpaść do muzeum, zanim udostępnimy je publiczności? 

Mógłby pan przy okazji zostać na kolacji. Zrobiłabym duszone mięso z ziemniakami i to 

kokosowe ciasto, które tak pan lubi.

-   Zaproszenie   przyjęte,   pani   Cobb   -   odpowiedział   bez   chwili   wahania   -   pod 

warunkiem, że ciasto będzie miało morelowe nadzienie.

Kiedy Qwilleran mieszkał we frontowej rezydencji, Iris była  jego gosposią. Teraz 

jeszcze w sposobie, w jaki się do siebie zwracali, pobrzmiewała dawna formalność.

- Mógłby pan zabrać ze sobą Koko i Yum Yum, tęsknię za maleństwami. Poza tym im 

także sprawiłoby przyjemność, gdyby się mogły wybiegać po takiej dużej przestrzeni, po tym 

jak trzyma je pan w zamknięciu.

- Jest pani pewna, że nikomu by nie przeszkadzały?

- Oczywiście, nigdy nie robią żadnych szkód.

- Z wyjątkiem tego jednego razu, kiedy przypadkowo stłukły wazon wart dziesięć 

tysięcy dolarów - przypomniał jej Qwilleran. - Jaki dzień miała pani na myśli?

- Co powie pan na niedzielę, o szóstej?

- Będę na pewno.

Zanotował w pamięci, żeby kupić u Lanspeaków różową jedwabną apaszkę. Różowy 

był ulubionym kolorem pani Cobb. Brakowało mu potraw przyrządzanych przez jego dawną 

gosposię. Teraz, odkąd opiekowała się na stałe muzeum, otrzymała jedno skrzydło domu na 

prywatny apartament z dużą kuchnią, jak mówiła. Zaproszenie brzmiało obiecująco.

Qwilleran odwrócił się do biurka, którego blat zarzucony był spinaczami. Koperta, 

którą   adresował,   gdy   zadzwoniła   Iris,   zniknęła,   podobnie   jak   obydwa   koty.   Zdradliwe 

mlaśnięcia doprowadziły go pod biurko do Koko i pogniecionej, klejącej się koperty.

- No dobra, niegodziwcy - westchnął, wczołgując się pod biurko. - W mojej opinii jest 

to wysoce aspołeczne zachowanie. Poprawcie się albo nici z niedzielnego mięsa.

Kiedy   telefon   zadzwonił   po   raz   drugi,   schował   kopertę   do   szuflady.   Była   piąta   i 

domyślał się, czyj głos usłyszy w słuchawce.

- Właśnie  wychodzę  z  biura, Qwill. Czy mogłabym  wpaść, chcę  zobaczyć  robotę 

Petea.

- Pewnie, wpadaj, Fran. To był udany pomysł. Korek ma świetne walory akustyczne.

background image

- Wiedziałam, że tak będzie. Twój głos brzmi idealnie! -powiedziała. - Do zobaczenia 

za pięć minut. - Była w weselszym nastroju niż zazwyczaj.

Francesca musiała być na lunchu z klientem, pomyślał.

- Francesca przychodzi na drinka i nie życzę sobie, żeby ktoś łapał ją za kostkę i kradł 

jej prywatną własność - zwrócił się do kotów.

Chwilę później dekoratorka otworzyła własnym kluczem zamek w drzwiach na dole i 

w jak najlepszym humorze pojawiła się w mieszkaniu Qwillerana.

- Szkockiej? - zapytał.

- Tak, ale słabą. Byłam na dłuuuugim lunchu z nowym klientem. Donem Exbridge'em. 

Projektuję jego nowy apartament w Indian Village.

Qwilleran   dmuchnął   cicho   w   wąsy.   Od   niedawna   rozwiedziony   Exbridge   był 

deweloperem i jednym z najbardziej łakomych kąsków w mieście, kobiety mdlały na jego 

widok.

Zabrali swoje drinki do gabinetu. Qwilleran usiadł przy biurku, a Francesca podkuliła 

nogi na fotelu, na którym on zwykł ucinać sobie drzemkę i prowadził swoje rozmyślania. 

Skuliła się jakoś swobodniej niż zwykle, bez wystudiowanych póz i dbania o to, jak wygląda.

- Miałaś świetny pomysł z tym korkiem, to był dobry wybór.

- Dzięki! Pete zrobił dobrą robotę, jak zwykle zresztą.

- Nawet przy okazji ukośnych pasków?

-   Ach!   Plotkarze   z   Brrr   lubią   opowiadać   bajki   -   powiedziała   z   grymasem.   -   Ten 

pomysł to była pomyłka początkującej dekoratorki. Kiedy Don poprosił dzisiaj, żebym zrobiła 

mu ściany w kratkę w jego samotni, natychmiast zgłosiłam weto. Powiedziałam mu, że w 

całym budynku nie ma ani jednego kąta prostego. Uśmiechnął się tym swoim zniewalającym 

uśmiechem. Bardzo łatwo dojść z nim do porozumienia. Jedziemy do Chicago, żeby wybrać 

trochę sprzętów do jego domu.

Qwilleran zmarszczył brwi.

- A kiedy my jedziemy po moje meble do sypialni?

Fran była zdziwiona, ale pytanie sprawiło jej przyjemność.

- Co powiesz na następny tydzień? Znalazłam nowe podwójne łóżko z baldachimem, 

które musisz koniecznie zobaczyć.

- Nie chcę niczego, co by wyglądało, jakby spał na tym Jerzy Waszyngton - sprzeciwił 

się.

- To współczesne łóżko. Konstrukcja z nierdzewnej stali i mosiężne wykończenia. Jest 

też nowa komoda z Niemiec, która ci się spodoba, bardzo w stylu neo-Bauhaus. Mogę zrobić 

background image

rezerwację w hotelu? Znam jedno przytulne miejsce niedaleko od dzielnicy handlowej. Jest 

drogie, ale ja jadę na twój rachunek, a ciebie to nie uderzy po kieszeni. Co powiesz na środę? 

Jeśli złapiemy poranne połączenie do Minneapolis, będziemy w Chicago na lunch.

Qwilleran pomyślał, że jeśli Polly dowie się o tym, to będzie śmiertelny cios dla ich 

związku.

- Co jeszcze powiedział ci pan Kłapiąca Gęba? - spytała Fran.

- O różowych słoniach i czerwonym aksamicie, które kładł dla Harleya i Belle. Czy to 

była jedna z twoich pomyłek?

-   NIE!   -   zagrzmiała   teatralnym   tonem.   -   To   transakcja   mojej   szefowej.   Amanda 

sprzeda klientom wszystko, czego sobie zażyczą, bez znaczenia, czy to kompletny kicz, czy 

coś skrajnie niepraktycznego i nielegalnego. Jest skorumpowana, ale lubię ją.

- Arch Riker chce się z nią żenić.

- Mam nadzieję, że ma duże poczucie humoru. Będzie go potrzebował.

- Słyszałaś może, kto zajmie miejsce Nigela i chłopców w banku?

-   Nic   oficjalnego,   ale   mówi   się,   że   dwie   kobiety   z   zarządu   dostaną   awans   na 

wiceprezesów, a nowy prezes przyjedzie z centrali. Mam nadzieję, że będzie potrzebował 

dekoratora.

- Gdzie byłaś, kiedy dowiedziałaś się o samobójstwie?

- U  fryzjera.  Wszyscy   płakali.   Ludzie  naprawdę  kochali   Nigela.  Miał  takie   dobre 

maniery, był przystojny i czarujący!

- Ja jadłem kolację w „Old Stone Mili" - powiedział Qwilleran - i jedna z kelnerek 

upuściła   tacę   na   wieść   o  jego  śmierci.   Domyślam   się,   że   Nigel   był   nie   tylko   czarujący, 

przystojny i dobrze wychowany, ale też dawał niezłe napiwki.

-   Teraz   zgrywasz   się   na   cynicznego   dziennikarza.   Brawo!   -powiedziała.   -   Czy 

słyszałeś, że miejsce Margaret w radzie bibliotecznej zajmie Don Exbridge?

Qwilleran mruknął z niezadowoleniem. Exbridge był tym deweloperem, który chciał 

wyburzyć historyczny budynek sądu.

- Exbridge przekona teraz radę miejską do zburzenia biblioteki. Pewnie zaproponuje 

im, że postawi nową za dziewięć koma dziewięć miliona dolarów.

- Teraz to jesteś równie cyniczny co zawistny! - w jej stalowych oczach pojawił się 

błysk   rozbawienia.   Lubiła   go   prowokować.   -   Don   chciałby   też   zastąpić   Nigela   w   radzie 

nadzorczej Fundacji Klingenschoenów.

-   Wspaniale!   -   powiedział   Qwilleran.   -   Żeby   manipulować   gruntami   fundacji   i 

kupować za nie usługi polityków, ulgi podatkowe, pozbywać się odpadów i pozyskać inne 

background image

korzyści dla swoich prywatnych przedsięwzięć... Mogę ci dolać? Potem pójdziemy na kolację 

do „Stefanii".

Zaraz jednak dodał zaczepnie:

- Usłyszałem ostatnio ciekawą rzecz. Podobno Harley zniknął na cały rok po studiach. 

- Wiedział, że poczuje się dotknięta.

- Nie zniknął. Podróżował. Od wieków młodzi mężczyźni wyruszali w świat, zanim 

założyli   rodzinę   i   się   ustatkowali.   Nie   ma   w   tym   niczego   niezwykłego!   -   teraz   była   w 

defensywie.

-   Pójdźmy   na   kompromis.   Robił   niezwykłe   rzeczy   podczas   roku   wolności   od 

zobowiązań.

- Głupie płotki! - powiedziała zirytowana.

- Podróżował samolotem, motorem czy na wielbłądzie?

- Szczerze mówiąc, nigdy nie spytałam, nie byłam ciekawa.

- Mówił coś o trasie swoich pielgrzymek?

- Fitchowie nie zanudzają ludzi swoimi podróżami. Nie przywiózł do domu żadnych 

kolorowych slajdów, francuskich pocztówek ani plastikowych replik Tadż Mahal... Jak mi 

idzie? Przejdę do następnego etapu?

- Przepraszam... Jak się ma David? Widziałaś go?

- Rozmawiam codziennie przez telefon z Jill - powiedziała Fran odprężona po krótkim 

pokazie złości. - Według niej David jest na skraju załamania. Wyjeżdżają na kilka tygodni w 

spokojne miejsce w Ameryce Południowej, gdzie spędzali miesiąc miodowy.

- Spodziewam się, że David odziedziczy teraz całą fortunę.

- Naprawdę nie wiem - spojrzała na zegarek. - W „Stefanii" kończą wydawać posiłki o 

dziewiątej.

- Dobrze, chodźmy. Muszę tylko nakarmić koty.

- Czy udało ci się znaleźć moją zapalniczkę?

- Nie, ale uprzedziłem pana O'DelI, żeby się rozejrzał, kiedy przyjdzie sprzątać.

Syjamczyki wycofały się do swojego pokoju, gdzie uważnie przyglądały się ptakom 

za   oknem.   Qwilleran   położył   talerzyk   z   kawałkami   polędwicy   na   macie   w   ich   łazience, 

włączył telewizor bez głosu i cicho zamknął drzwi do pokoju.

W drodze do „Stefanii" spytał:

- Czy to prawda, że dziadek Harleya był przemytnikiem? - spodziewał się kolejnego 

niezasłużonego wybuchu.

background image

- Tak! - odparła z satysfakcją. - Uważał, że ludzie będą i tak pili i że jeśli sprowadzi z 

Kanady jakiś przyzwoity towar, to przynajmniej nie oślepną od picia bimbru. Nie wierzył w 

prohibicję, podatek dochodowy i kobiece gorsety.

Nakryte   do   posiłku   stoły   w   „Stefanii"   ustawione   były   w   oryginalnych 

pomieszczeniach starego domu i Qwilleran ze swoim gościem został usadzony w drugim 

salonie. Popołudniowe słońce nadal wpadało przez witrażowe okna i na szkłach tworzyła się 

tęcza. Przy kolacji omawiali sprawy związane z nowym teatrem.

- W tym tygodniu instalują siedzenia. W sierpniu będzie już można robić próby. Nadal 

chcesz zacząć sezon rewią?

- No... - zaczęła niezdecydowanym tonem Fran. -W tych okolicznościach myśleliśmy 

raczej o wystawieniu jakiejś poważnej sztuki. Chcieliśmy,  żeby David w niej zagrał. Coś 

ambitnego, jakieś warte wysiłku wyzwanie mogłoby obudzić w nim chęć do życia. Jest tak 

załamany, że Jill obawia się, by nie poszedł w ślady ojca.

Qwilleran pomyślał, że jeśli David był zamieszany w sytuację, która doprowadziła do 

śmierci Harleya, ma dobre powody, żeby się zadręczać. Sam może być następną ofiarą.

-   Masz   na   myśli   jakąś   konkretną   sztukę?   Mam   nadzieję,   że   to   nie   będzie   nic 

rosyjskiego, to by go dopiero przybiło - spytał Fran.

- I nic krwawego - dodała.

- I nic o dwóch braciach.

Z pierwszego salonu, gdzie stało cztery albo pięć stolików, dobiegał miodopłynny 

głos. To był męski szczery głos, który śmiał się serdecznie.

- Znam ten głos - powiedział Qwilleran - ale nie mogę go skojarzyć.

Fran rzuciła ukradkowe spojrzenie ponad ramieniem Qwillerana.

- To Don Exbridge! - wykrzyknęła radośnie. - Jest z kobietą. To chyba Polly Duncan! 

Cos' mi się zdaje, że dooobrze się bawią. - Wyglądała na wyjątkowo ukontentowaną tym 

faktem.

- Nie zamierzasz posłać im drinków do stolika?

Kiedy z pierwszego salonu płynęły kolejne salwy śmiechu, twarz Qwillerana nabierała 

coraz bardziej skwaszonego wyrazu. Teraz to był delikatny śmiech Polly. Aż do końca kolacji 

Qwilleran był zniecierpliwiony i drażliwy: sałata była zwiędnięta, tort orzechowy nieświeży, 

kawa za słaba. Drażniła go rozmowa z Fran. Chciał jak najszybciej odwieźć ją do domu. 

Niecierpliwił się, pragnął szybko znaleźć się w towarzystwie współczujących syjamczyków. 

Ani razu, przypomniał sobie, nie wspomniała przy kolacji o Koko i Yum Yum. Wątpił, czy 

znała ich imiona. Ani razu, przypomniał sobie, nie spytała o nową gazetę, nie zainteresowała 

background image

się kolumną, którą redagował. W sumie był zły na siebie, że zgodził się polecieć na Niziny, 

żeby obejrzeć stalowe łóżko i jakieś neobauhasowskie komody. Meble, które teraz miał w 

sypialni, były całkiem w porządku. Czuł się z nimi komfortowo. Z Polly też się zawsze czuł 

komfortowo. Z Francescą ani razu nie czuł się w pełni swobodnie.

Po przyjeździe do domu poszedł od razu do pokoju kotów, żeby sprawdzić, czy nie ma 

przeciągów, i żeby wyłączyć telewizor. Oba spały w jednym z koszyków zwinięte w kłębki 

jak Jin i Jang. Potem zapalił światło w łazience, bo chciał zobaczyć, czy zjadły kolację, i 

trzeba było nalać im świeżej wody. Obraz, który ukazał się jego oczom, przedstawiał scenę 

kompletnego   chaosu.   Kuweta   Yum   Yum   była   wywrócona   do   góry   nogami,   a   zawartość 

pojemnika rozsiana po całym  pokoju. Mały lśniący przedmiot leżał na wpół zakopany w 

mokrym kocim żwirku. Qwilleran rozpoznał w nim zapalniczkę Franceski.

Coś   jest   ewidentnie   nie   tak   z   tą   kotką,   pomyślał   Qwilleran.   Była   zawsze   taka 

porządna, taka czysta! Jutro idziemy do weterynarza.

background image

SCENA DRUGA

Miejsce:

Mieszkanie Owillerana 

Czas:

Ranek, po pokazie Yum Yum

Osoby:

Amanda Goodwinter

Kiedy zadzwonił do kliniki dla zwierząt, żeby umówić wizytę dla Yum Yum, przyszło 

mu na myśl, że głupio postąpił, kupując jej plastikową kuwetę. Kotka chciała równych praw! 

Chciała owalną brytfankę, taką, jaką miał Koko.

Wyjaśniał właśnie sytuację recepcjonistce, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Trzy 

niecierpliwe dzwonki. Tylko jedna osoba w Pickax dzwoniła do drzwi w ten sposób.

Amanda Goodwinter wdrapała się po schodach, narzekając na pogodę, kierowców 

ciężarówek  na budowie, na projekt schodów (że za strome i za wąskie). Miłość dobrego 

dziennikarza nie polepszyła ani jej zachowania, ani wyglądu. Kosmyki szarych włosów na 

karku tworzyły najeżoną grzywkę na brzegu szarego, znoszonego golfu. Jej sprany oliwkowy 

kostium był niewyprasowany i nie pasował do figury.

- Przyszłam sprawdzić, czy moja samodzielna asystentka poczyniła tu jakieś postępy - 

powiedziała - czy też chodzi tylko na długie lunche z klientami.

- Myślę, że będziesz zadowolona z tego, co zrobiła -oświadczył Qwilleran.

- Nigdy z niczego nie jestem zadowolona, i dobrze o tym wiesz!

background image

Ciężkim krokiem przemierzała apartament, przyglądając się pokryciom ścian, meblom 

robionym na zamówienie i akcesoriom. Mamrotała i gdakała coś przy tym do siebie.

- Francesca planuje zabudowanie kaloryferów - powiedział.

- Planowanie to jedno, a robienie to drugie. - Wyprostowała druk przedstawiający łódź 

patrolową, który Koko znowu przekrzywił. - Skąd masz ten druk?

- Ze sklepu z antykami w Mooseville, który prowadzi jeden stary kapitan.

- Prowadzi go kiepski aktorzyna. Nigdy nie wyjechał dalej niż za molo w Mooseville. 

Jakieś dziesięć kopii tego druku krąży po naszym okręgu. Wszystko to tanie reprodukcje. To 

nie jest oryginalny druk. Jedyny oryginalny jest w rezydencji Fitchów, a jest tam dlatego, że 

ja sprzedałam go Nigelowi w prezencie urodzinowym dla Harleya. Nigdy mi zresztą za niego 

nie zapłacił!

- Rozumiem, że pomagałaś rodzinie przy dekorowaniu domu - domyślił się Qwilleran.

- Z tym miejscem nic się nie da zrobić, można je tylko spalić. Widziałeś kiedyś te 

śmiecie, które kolekcjonował Cyrus? Wszyscy myślą, że to skarby nad skarbami. Połowa z 

nich jest podrabiana!

- Tapeciarz powiedział mi, że mają oryginalne tapety.

- Ach! Ta dziwka, z którą ożenił się Harley! Dałam jej, co chciała, ale upewniłam się 

najpierw, że tapety są ściągalne. Mam nadzieję, że ktoś się zlituje i ściągnie je teraz! Powinni 

tam   wjechać   z   buldożerem   i   wymieść   cały   ten   złom!   Te   zżarte   przez   mole,   wypchane 

zwierzęta, ptaki, fałszywe antyki! Nie wiem, co teraz zrobią z tym starym mauzoleum! Mogą 

równie dobrze zmieść je z powierzchni ziemi i wybudować w tym miejscu osiedle. Strata 

będzie znikoma.

- Usiądź, Amando, może filiżankę kawy?

- Nie mam czasu na kawę! Nie mam czasu usiąść! - kręciła się nerwowo w kółko jak 

lwica w klatce. - Poza tym to, co nazywasz kawą, smakuje jak zmywacz do lakieru.

-   Po   tym   jak   rodzina   Fitchów   praktycznie   zniknęła   z   tego   miasta   -   powiedział 

Qwilleran - wspólnota doznała wielkiej straty.

- Nie  rozlewaj   łez  nad  tą  zgrają! Nie  byli  tacy  święci,   jak  ci  miejscowi  prostacy 

chcieliby ich widzieć.

-   Ale   byli   wielkimi   społecznikami,   działali   w   klubach,   inicjatywach   społecznych, 

pomagali zakładać fundacje. Służyli wspólnocie bezinteresownie! - zdawał sobie sprawę, że 

tylko ją prowokuje.

background image

- Powiem ci, mój panie, o co im chodzi! Dopieszczali własne ego! Zakładanie fundacji 

- też mi coś! Spróbuj wyciągnąć jakieś pieniądze z ich kieszeni, to już inna historia. Zawsze 

ostatni w płaceniu rachunków. Powinnam doliczać im taki sam procent jak ich bank.

Qwilleran nalegał.

- Córka woźnego z banku idzie do szkoły plastycznej i Nigel Fitch osobiście zapłacił 

jej czesne.

- Dziewczyna Stebbinsów? Ha! Dlaczego nie? Nigel jest jej biologicznym ojcem!... 

No cóż, nie mogę tu spędzić całego dnia, uzupełniając braki w twojej edukacji - ruszyła w dół 

schodów. W połowie drogi zatrzymała się i odwróciła: - Słyszałam, że jedziesz do Chicago z 

moją asystentką.

- Musimy wybrać meble do mojej sypialni - wyjaśnił Qwilleran. - A przy okazji, kiedy 

ślub?

- Jaki ślub?! - wykrzyknęła i zatrzasnęła frontowe drzwi.

background image

SCENA TRZECIA

Miejsce:

Restauracja „Pod Czarnym Niedźwiedziem" 

Czas:

Wieczorem tego samego dnia

Osoby:

Gary Pratt, właściciel baru, żeglarz, przyjaciel Harleya Fitcha

We   wtorek   wieczorem   Qwilleran   miał   dwa   powody,   żeby   wybrać   się   do   „Hotel 

Booze" w Brrr. Po pierwsze naszła go ochota na jeden z ich ogromnych hamburgerów. Poza 

tym chciał spojrzeć na czarnego niedźwiedzia, którym dowcipnisie tak go przestraszyli na 

przyjęciu   urodzinowym.   Ale   przede   wszystkim   chciał   porozmawiać   z   Garym   Prattem, 

właścicielem baru, który żeglował z Harleyem na „Fitch Witch".

Zadzwonił do Mildred Hanstable, która mieszkała  kilka mil  na zachód od Brrr, z 

pytaniem,   czy   nie   miałaby   ochoty   zjeść   z   nim   „booseburgera".   Chciałaby,   oczywiście! 

Kobiety nigdy nie odrzucały zaproszeń od Qwillerana.

- Chciałabym zobaczyć, co Gary zrobił z hotelem, odkąd przejął go po ojcu.

- Mam nadzieję, że nie posprzątał go za bardzo i że Thelma „Odciski Palców" nie 

odeszła. Ciekawe, czy rozstawiają pułapki na myszy pod stołami.

„Hotel Booze" zbudowano na wydmie wznoszącej się nad miastem Brrr od strony 

jeziora. Była to stara kamienna gospoda, która pamiętała czasy pionierów, kiedy to nie było 

obrusów, obsługi, łazienek, a na drugim piętrze nawet łóżek. W ogólnej sali górnicy, drwale i 

żeglarze   zbierali   się   w   sobotnie   wieczory,   żeby   pić   krwawą   Mary,   przegrywać   w   karty 

background image

wypłatę, jeść gulasz i zabijać się nawzajem. Od tamtych  burzliwych  czasów aż po dzień 

dzisiejszy znakiem rozpoznawczym hotelu był napis na dachu. Dwumetrowe litery układały 

się w napis: „Chlanie, pokoje, jedzenie".

Dla mieszkańców  Moose County „Hotel Booze" był  zwykłą mordownią. Mimo to 

wszyscy tam chodzili na najlepsze pod słońcem hamburgery i domowe ciasto. Qwilleran i 

jego gość spotkali się na parkingu i razem weszli do baru nazwanego teraz restauracją „Pod 

Czarnym Niedźwiedziem". Przed wejściem stał na tylnych nogach niedźwiedź we własnej 

osobie. Witał klientów rozłożonymi łapami i obnażonymi kłami.

- Wnętrze jest jakieś jaśniejsze niż poprzednio - zauważyła Mildred.

Qwilleran pomyślał, że to dlatego, że po raz pierwszy od ponad pięćdziesięciu lat 

umyto ściany.

- I naprawili podarte linoleum - powiedział, przyglądając się srebrnym pasom taśmy 

naklejonym na podłodze. - Ciekawe, czy pokleili meble.

On  i   Mildred  usiedli  ostrożnie  na  drewnianych  krzesłach  przy zniszczonym   stole. 

Napis na pustym serwetniku brzmiał: „Papierowe serwetki na życzenie, pięć centów".

Za barem stał atletyczny mężczyzna o ogorzałej twarzy żeglarza, niesfornych czarnych 

włosach i kędzierzawej czarnej brodzie. Poruszał się ociężale do przodu i do tyłu z pewnym 

leniwym  wdziękiem,  huśtając  owłosionymi  ramionami,  kiedy spokojnie i  pewnie nalewał 

zamówione drinki.

-   Gary   wygląda   znakomicie.   Cieszy   mnie,   że   zainteresował   się   biznesem.   Nie 

obiecywano sobie po nim zbyt wiele, kiedy chodził do szkoły, ale przebrnął dwa lata college'u 

i   trzymał   się   z   dala   od   kłopotów.   Od   kiedy   zachorował   jego   ojciec,   pokazał,   że   potrafi 

podejmować inicjatywę.

Piętrowe „boozeburgery" podała im młoda kelnerka w minispódniczce.

- Gdzie jest Thelma? - zapytał Qwilleran, przypominając sobie poprzednią kelnerkę, 

która zjawiała się w barze w podomce i spodniach od piżamy.

- Przeszła na emeryturę.

Thelma  zawsze podawała rozpadające się burgery,  przytrzymując  wierzch kanapki 

kciukiem, stąd nazywano ją Thelma „Odciski Palców". Hamburgery,  które dostali dzisiaj, 

były nadziane na patyczki do mieszania koktajli.

- Mam  nadzieję,  że  nie  skompromitowałam   się na  sobotnim  przyjęciu  w  biurze   - 

powiedziała Mildred.

- Nalewali za mocne drinki. Ja zjadłem trzy kanapki z peklowaną wołowiną i dwa 

korniszony i długo potem żałowałem.

background image

- Podobał mi się twój tekst o Eddingtonie Smith, Qwill. Najwyższy czas, żeby ktoś go 

docenił.

- Jest zadziwiająco dobrze oczytany. Cytuje Cycerona, Noela Howarda i Churchilla z 

taką łatwością, jak inni cytują gwiazdy filmowe z telewizyjnych seriali. Tylko jak on może 

wyżyć z tego skromnego interesu? Ma coś na boku? Nadużycia? Fałszerstwa?

-   Mam   nadzieje,   że   to   tylko   mało   zabawne   żarty.   Edd   jest   uczciwym,   słodkim, 

wzbudzającym współczucie małym człowieczkiem...

- .. .który trzyma zabójczą broń obok szczoteczki do zębów.

- Cóż, ja też mam broń. W końcu mieszkam sama, a latem zjeżdżają tu ci wszyscy 

porąbani turyści.

- Skoro jesteśmy przy broni - powiedział. - Jadłem kolację w „Old Stone Mili", kiedy 

dotarła tam wieść o samobójstwie Nigela. Jedna z kelnerek zareagowała bardzo emocjonalnie. 

Mówiono mi, że to studentka szkoły plastycznej. Ma na imię Sally.

- Sally Stebbins. Dostała stypendium od rodziny Fitchów. Zapewne głęboko dotknęła 

ją ta strata.

- Jak uzyskała stypendium? Jest dobrą artystką?

- Obiecującą - powiedziała Mildred. - Tak się szczęśliwie złożyło, że jej ojciec pracuje 

w banku, a Nigel zawsze po ojcowsku dbał o pracowników i ich rodziny - spojrzała na niego 

ostro. - Mam nadzieję, że nie pijesz do tej starej plotki.

- A jest warta odkurzenia?

-   Cóż,   mogę   ci   chyba   powiedzieć,   bo   i   tak   będziesz   kopał,   póki   nie   wykopiesz. 

Krążyły plotki, że Nigel jest biologicznym ojcem Sally, ale to odrażające kłamstwo. Prawość 

Nigela była zawsze poza dyskusją i nie splamiły jej plotki. On i Margaret byli po prostu 

wspaniałymi ludźmi.

Qwilletan  wpatrywał się w nią intensywnie  i skubał wąsy.  Czy wierzyła  w to, co 

mówiła?   Czy   to   była   prawda?   W   co   można   było   wierzyć   w   północnych   lasach,   gdzie 

plotkarstwo było najpotężniejszym przemysłem informacyjnym?

- Jak zareagowałaś na wypadek na przejeździe kolejowym? - zapytał.

Mildred pokiwała ze smutkiem głową.

- Żal mi każdego ludzkiego życia, ale jeśli to oni zabili Harleya i Belle, to byłaby to 

poetycka sprawiedliwość. Roger mówi, że policja nie znalazła biżuterii. Wiedziałeś o tym, że 

zginęły cenne przedmioty? Wyciszają sprawę, ale Roger ma znajomego w biurze szeryfa.

background image

Kelnerka w minispódniczce oznajmiła, że „ciasto dnia" jest z truskawkami. Zrobiono 

je z całych owoców z dodatkiem prawdziwej bitej śmietany i Qwilleran z Mildred pochłaniali 

swoje porcje w ciszy. Potem Mildred zaczęła dopytywać się o syjamczyki.

- U Koko wszystko w porządku - powiedział Qwilleran - ale muszę zabrać Yum Yum 

do weterynarza. Dzwoniłem do niego i kazał mi z nią przyjść i przynieść próbkę moczu.

- Interesujące! I jak sobie z tym poradziłeś?

- No przecież  nie  biegałem  za  nią z  papierowym  kubeczkiem.  Kupiłem  specjalny 

zestaw - miniaturową gąbeczkę i maleńką pęsetę. Potem siedziałem w pokoju kotów przez 

pięć godzin i czekałem, aż Yum Yum postanowi współpracować. Kiedy w końcu udało nam 

się dojść do porozumienia, zabrałem Yum Yum do kliniki, z gąbeczką w plastikowej torebce 

wielkości herbatnika. Czułem się jak idiota!

- A jak czuła się Yum Yum?

- W piekle nie znajdziesz większej furii niż ta, jaka ogarnia syjamską kocicę, która nie 

cierpi   weterynarza.   Jak   tylko   zobaczyła   zimny   stalowy   stół,   zaczął   się   cyrk.   Latała   jak 

opętana,   wszędzie   fruwała   kocia   sierść!   Jaka   zamieć   śnieżna!   Potem   włożyli   jej   sondę, 

oglądali  język,  uciskali brzuch i mierzyli  temperaturę, to jak miała  się czuć? Weterynarz 

mruczał  jej uspokajające słowa, a ona zawodziła, wyrywała  się i kłapała pyszczkiem jak 

krokodyl.

- Ale znaleźli coś?

- Lekarz mówi, że to kwestia psychologiczna. W ten sposób wyraża swój sprzeciw 

wobec czegoś w jej otoczeniu i nie wydaje mi się, żeby to była nowa tapeta. Moim zdaniem 

jest zazdrosna o dekoratorkę wnętrz.

- Serio? - powiedziała Mildred. - A jak Koko na nią reaguje?

- Ignoruje ją, jest zbyt zajęty wąchaniem kleju. Przy kawie Mildred zwróciła się do 

Qwillerana:

- A tak między nami, jak Roger daje sobie radę w gazecie?

- Świetnie mu idzie. Jest historykiem i ma nosa do właściwych faktów. Dobrze pisze.

- Martwiłam się, że rezygnuje z nauczania. Sharon nie pracuje, mają małe dziecko. 

Sam wiesz, jak to jest. Ale zdaje się, że nowe pokolenie jest odważniejsze od naszego.

- Mów za siebie, Mildred. Ja osobiście lubię podejmować odważne decyzje.

- Zdecydowałeś się ponownie ożenić? - zapytała z nadzieją.

- Nie aż tak odważne!

background image

Mildred pożegnała się, dodając, że nie chce wracać do domu po zmroku, a Qwilleran 

przesiadł się na stołek przy barze. Był już tu kiedyś i Gary Pratt pamiętał, co pije - woda 

Squunk z odrobiną likieru ziołowego i plasterkiem cytryny.

- Jak tłumaczysz swoją serwetkową politykę, Gary? - zapytał go Qwilleran.

- Wszystko kosztuje - odparł Gary piskliwym, wysokim głosem, który kontrastował z 

jego wyglądem. - Bank przestał dawać mi darmowe czeki, stacja benzynowa nie daje mi 

darmowej benzyny. Dlaczego mam im dawać darmowe serwetki?

- Podziwiam twoją logikę, Gary.

- Rzecz polega na tym, że kiedy serwetniki były pełne, serwetki zawsze znikały. Moi 

klienci używali ich do wydmuchiwania nosa, przecierania szyb w samochodzie i Bóg tylko 

wie do czego jeszcze.

- Przekonałeś mnie! Masz piątkę! Biorę serwetkę - powiedział Qwilłeran. - Widzę, że 

zatrudniłeś nowego wykidajłę - pokiwał głową w stronę wejścia, gdzie na tylnych łapach stał 

niedźwiedź.

- To robota Wally’ego Toddwhistle'a. Jest najlepszy w tej branży.

- Robię z nim jutro wywiad do gazety.

- Wspomnisz o restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem", dobrze? Zareklamuj nas. 

Powiedz, że hotel ma ponad sto lat i że ma oryginalny bar - przetarł z uczuciem zniszczony, 

pocięty blat. - Mój staruszek zapuścił to miejsce, ale zaczynam je remontować. Nie jest zbyt 

atrakcyjne. Przychodzą tu żeglarze, a oni lubią poobijane wnętrza.

Qwilleran rozejrzał się po barze i dostrzegł kilku żeglarzy w dzianinowych pasiastych 

koszulkach,   naciągniętych   na   ogorzałe   od   słońca   i   wiatru   ciała;   byli   tam   farmerzy   w 

ubraniach roboczych, kobiety i mężczyźni w oficjalnych strojach, starzy wieśniacy o siwych 

włosach, z aparatami słuchowymi w uszach. Wszyscy jedli „boozeburgery" i truskawkowe 

ciasto   i   byli   szczęśliwi,   z   jednym   wyjątkiem.   Mężczyzna   o   złotawych   włosach   siedział 

samotnie przy barze, kilka stołków od Qwillerana, i pił, zwiesiwszy smętnie głowę w geście 

rezygnacji. Qwilleran zauważył, że był ubrany w drogie codzienne ubranie, a na małym palcu 

miał pierścionek z szafirem w kształcie gwiazdy.

- Od jak dawna na dachu jest ten duży napis? - Qwilleran spytał Gary'ego.

-   Od   początku   dwudziestego   wieku,   tyle   wiem.   Widać   go   z   jeziora.   Jeśli   żeglarz 

ustawi w jednej linii wieżę kościoła w Brrr z literą „n" w słowie „chlanie", to wskaże mu ona 

drogę prosto przez kanał na zachód od falochronu.

Przyjął zamówienie od kelnerki i wrócił do Qwillerana.

background image

- Niektórym ludziom w mieście nie podoba się, że „chlanie" pisane jest takimi dużymi 

literami, ale ja mam z tym  słowem przyjemne  skojarzenia. Chlanie to siedzenie razem z 

przyjaciółmi, to rozmowy i bezstresowe picie. To słowo ma średniowieczny rodowód, tylko 

wymowa była wtedy bardziej gardłowa, sprawdziłem to.

Gary miał profesjonalną pewność siebie. Jego czarne oczy przebiegały nieustannie po 

wnętrzu restauracji, a w tym samym czasie rozmawiał i obsługiwał bar. Potrafił jednocześnie 

nalewać   whiskey,   pozdrowić   wchodzącego   klienta,   wydrukować   rachunek,   wytrzeć   bar, 

przygotować tacę z martini dla kelnerki, nalać kwartę piwa, mieć oko na awanturującego się 

gościa i na koniec znów wytrzeć bar.

- Chodzi o to, że Brrr jest schronieniem dla wielu łodzi, to jedyny port po tej stronie 

jeziora. Chcę, żeby ta restauracja była miejscem, gdzie każdy może przyjść i czuć się tak 

swobodnie jak w domu.

- Rozumiem, że sam jesteś żeglarzem.

-   Mam   katamaran.   Startował   w   kilku   zawodach.   Kiedyś   pływałem   z   Harleyem 

Fitchem, ale te dni dawno minęły. Szkoda! David i Harley często tu przychodzili, gadaliśmy o 

łodziach.   To   znaczy   David   nie   za   bardzo,   on   ma   bzika   na   punkcie   golfa.   Mieści   się   w 

siedemdziesięciu kilku uderzeniach. Widziałeś kiedyś modele statków Harleya?

- Nie, ale słyszałem o nich. Podobno są niezłe?

- Próbowałem kupić do restauracji jeden z modeli łodzi biorących udział w wyścigu o 

Pucharu Ameryki, ale nie chciał o tym słyszeć. Chodzi o to, że pod koniec zachowywał się 

śmiesznie.

- Co znaczy „śmiesznie"?

- Po pierwsze jego małżeństwo. Wszystko poszło nie tak. Ale były też inne rzeczy. 

Kiedy zaczął  pracować w banku, próbowałem  wziąć  kredyt  na przebudowę hotelu. Chcę 

wynajmować   pokoje,   zamontować   windę,   wszystko   zgodnie   z   przepisami.   Tyle   że   na 

wszystko potrzebne są pieniądze, dużo pieniędzy. Jego ojciec jest prezesem banku, no i my 

się przyjaźniliśmy, wiesz, myślałem, że jakoś dojdziemy do porozumienia.

Właściciel   baru   odwrócił   się,   żeby   napełnić   szklanki.   Kiedy   wrócił,   Qwilleran 

powiedział:

- Dostałeś tę pożyczkę?

Gary potrząsnął kudłatymi włosami.

-   Ani   centa.   To   mnie   naprawdę   wkurzyło   i   wygarnąłem   mu   prosto   w   twarz. 

Pokłóciliśmy się i więcej nie pokazał się w moim barze... Zresztą miałem to gdzieś. Chodzi o 

to, że po powrocie do domu nigdy nie był już taki jak dawniej.

background image

- Po powrocie skąd? - zapytał całkiem niewinnie Qwilleran. - Z college'u?

- Nie, on, hm... David wrócił po studiach do domu, zaczął pracować w banku, z ojcem, 

ale Harley spędził rok na wschodzie, zanim znów przyjechał do Moose County.

Qwilleran   zamówił   jeszcze   jedną   wodę   Squunk   i   potem   powoli,   spokojnie   zaczął 

dopytywać się, co Harley robił przez ten rok spędzony na wschodzie.

Czarne oczy Gary'ego rozejrzały się po pomieszczeniu.

- Rodzina nie chciała, żeby ktokolwiek się dowiedział, i ludzie zgadywali w ciemno, 

ale Harley powiedział mi prawdę. Kiedy spędza się noc na jeziorze, wokół tylko białe żagle i 

błękitne niebo, cichy szept bryzy, łatwo jest mówić. To jak pójść do psychiatry. To było, 

zanim nasze stosunki się popsuły. Obiecałem, że będę trzymał mordę na kłódkę.

Qwilleran   sączył   drinka   i   wpatrywał   się   bezmyślnie   w   bar   ozdobiony 

dziewiętnastowiecznymi rzeźbieniami, zawijasami i ukośnymi lustrami.

-   Nic   nie   powiedziałem,   kiedy   była   tu   policja   -   wyznał   Gary.   -   Po   morderstwie 

rozmawiali z każdym, kto go znał.

- Czy myślisz, że tajemnicza misja Harleya miała jakiś związek z morderstwem? - 

spytał Qwilleran.

Gary wzruszył ramionami.

- Kto wie? Nie jestem detektywem.

- Osobiście - Qwilleran przybrał najbardziej poufały ton, na jaki go było stać - nie 

wierzę,   żeby   dzieciaki   z   Chipmunk   były   odpowiedzialne   za   tę   zbrodnię,   i   uważam,   że 

powinniśmy   zrobić   co   w   naszej   mocy,   żeby   prawdziwi   mordercy   trafili   za   kratki.   Teraz 

przyszło mi do głowy, że Harley przez ten rok mógł narobić sobie wrogów poza domem. 

Może był zamieszany w hazard albo narkotyki?

- Nic podobnego - zaprzeczył właściciel baru. - Chyba mógłbym ci powiedzieć. To nie 

ma już znaczenia. Nie żyje ani on, ani jego rodzice.

Pogrążone   w   żałobie,   współczujące   oczy   Qwillerana   wpatrzone   były   w   czarne 

rozbiegane oczy Gary'ego.

- Chyba zwariowałem, że chcę o tym rozmawiać z reporterem. Wiem, że piszesz dla 

gazety. Chcesz wygrzebać brudy o Fitchach?

- Nic z tych rzeczy! Przejmuję się, bo Carol i Larry Lanspeakowie to porządni ludzie i 

nie chcę, żeby ich chłopaka niesłusznie oskarżano o to morderstwo.

Gary po raz dwudziesty przecierał w zamyśleniu i ciszy blat baru. Rozejrzał się po 

pomieszczeniu i zniżył konfidencjonalnie głos.

background image

- Starzy Harleya mówili, że on podróżuje gdzieś po świecie. Chodzi o to, że... siedział 

za kratami.

- Był w więzieniu?

- W pudle, gdzieś na wschodzie.

- Pod jakim zarzutem?

- Kwestia kryminalna. Wypadek samochodowy. Zabił dziewczynę.

- Czy Harley ci to powiedział? - spytał Qwilleran.

- Byliśmy wtedy przyjaciółmi, chciał zrzucić z siebie ten ciężar. Ciężko żyć z taką 

tajemnicą w tak małym, ciasnym miejscu jak Moose County.

- I istnieje ryzyko, że ktoś spoza miasta przyjedzie i odkryje tajemnicę.

- Albo jakiś skunks z gazety wykopie sprawę i narobi kłopotów.

- Proszę cię! - zaprotestował Qwilleran.

- Może niepotrzebnie ci to powiedziałem.

- Po pierwsze, nie uważam się za skunksa, Gary, a po drugie, moim jedynym celem 

jest dowiedzieć się, kim byli mordercy.

- Czy teraz, kiedy wiesz to, co ci powiedziałem, możesz coś zrobić, tak na dzisiaj?

- Przychodzi  mi od razu do głowy jedna rzecz. Rodzina ofiary mogła  uważać, że 

Harley   zapłacił   za   niską   cenę   za   swoje   wykroczenie.   Prawdopodobnie   wiedzieli,   że   jest 

bogaty.  Więc przyszli go zastrzelić. Oko za oko... a przy okazji na boku można było się 

wzbogacić o ładną biżuterię. Rozumiem, że zginęła biżuteria Fitchów?

- Jeśli będziesz o tym z kimś rozmawiał, nie mieszaj mnie do tego. Nie mogę się 

wychylać. Jak człowiek ma licencję na prowadzenie baru, to musi być ostrożny.

- Nie martw się - zapewnił go Qwilleran. - Chronię moje źródła. Spodziewam się, że 

policja   wie   o   pobycie   Harleya   w   więzieniu,   ale   cieszę   się,   że   mi   powiedziałeś.   Zęby 

sparafrazować mojego ulubionego autora: „To, co teraz robisz, jest dużo, dużo lepsze niż 

cokolwiek, co zrobiłeś przedtem".

- To ze starego filmu - powiedział Gary.

- Ronald Coleman to powiedział. Dickens to napisał.

- Żeglujesz? - zapytał serdecznie Gary.

- Patrzysz na stuprocentowego szczura lądowego.

- Jeśli kiedykolwiek chciałbyś wypłynąć, daj mi znać.

- Dziękuję za zaproszenie. Ile płacę? Muszę się zbierać.

- Na koszt firmy.

background image

- Jeszcze raz dziękuję. - Qwilleran zsunął się ze stołka i odwrócił tyłem do baru. - Czy 

ktoś ci kiedyś mówił, Gary, że wyglądasz jak pirat?

Właściciel baru roześmiał się.

-   Chodzi   o   to,   że   jestem   potomkiem   pirata.   Słyszałeś   kiedyś   o   Pratcie   Piracie? 

Grasował na Wielkich Jeziorach w dziewiętnastym wieku. Powiesili go.

Wychodząc   z   baru,   Qwilleran   zasalutował   niedźwiedziowi.   Opuszczał   hotel 

zadowolony z informacji, jakie zebrał. Spacerowym krokiem udał się na parking. Nie zdawał 

sobie sprawy, że ktoś za nim idzie. Kiedy otwierał drzwi do samochodu, dostrzegł w szybie 

cień czegoś, co znajdowało się za nim. Odwrócił się szybko.

Za   nim,   pogrążony   w   melancholijnym   nastroju,   stał   wstawiony   blondyn   z   baru   z 

szafirową gwiazdą na palcu.

- Pamiętasz mnie? - zapytał ponuro.

- Pete, czy to ty? Przeraziłeś mnie!

- Chciałem z tobą porozmawiać - powiedział tapeciarz.

- Pewnie.

Kiedy Pete zbierał się do wyłożenia sprawy, Qwilleran spytał:

- Twój samochód czy mój?

- Przyszedłem na piechotę, mieszkam niedaleko.

-   Dobra,   wskakuj   -   usiedli   na   przednich   siedzeniach.   Pete   w   pozie   krańcowej 

desperacji. - Co cię gryzie, chłopie?

- Nie mogę przestać o niej myśleć.

- Belle? Pokiwał głową.

- Upłynie trochę czasu, zanim pogodzisz się z tą tragedią - powiedział Qwilleran, 

wcielając się w swoją rutynową rolę współczującego bliźniego. - Rozumiem twój ból, ale 

dobrze jest opłakiwać zmarłych. Trzeba przez to przejść, raz na jakiś czas, żeby móc dalej żyć 

- pomyślał, że jest w dobrej formie, poza tym było mu szczerze żal tego olbrzyma, po którego 

twarzy zaczynały teraz płynąć łzy.

- Straciłem ją dwa razy - powiedział Pete. - Raz, kiedy mi ją ukradł... Drugi, kiedy ją 

zamordował. Zawsze wierzyłem, że pewnego dnia do mnie wróci, ale teraz...

- Harley nie był winny tej strzelaninie - przypomniał mu Qwilleran. - Oboje stracili 

życie.

- Troje z nich straciło życie - powiedział Pete.

- Troje?

- Dziecko.

background image

- Masz rację, prawie zapomniałem, że Belle była w ciąży.

- To było moje dziecko.

Qwilleran nie był pewny, czy dobrze usłyszał.

- To było moje dziecko! - powtórzył głośniej

Pete zezłoszczonym tonem.

- Chcesz mi powiedzieć, że spałeś z Belle po jej ślubie?

-   Przyszła   do   mnie   -   przyznał   z   dumą.   -   Powiedziała,   że   on   nie   robi   jej   dobrze. 

Powiedziała, że on nie może nic zrobić.

Qwilleran   milczał.   Nie   był   przygotowany   na   taką   sytuację.   Nie   miał   w   zanadrzu 

żadnych odpowiednich słów.

- Zrobię wszystko, żeby złapać mordercę! - wykrzyknął, budząc się z przygnębienia. - 

Słyszałem, co mówiłeś przy barze. Zrobię wszystko, żeby go dorwać!

- W takim razie powiedz mi wszystko, co wiesz, kogokolwiek podejrzewasz! Przy 

okazji to może ocalić ci skórę. Jesteś w kiepskiej sytuacji. Wykonywałeś dla Harleya i Belle 

jakąś robotę przed morderstwem?

- Tapetowałem sypialnię dla dziecka.

- Pracowałeś tego dnia?

- Wykańczałem.

- O której wyszedłeś?

- Koło piątej.

- Harley był w domu?

- Powiedziała, że poszedł żeglować. Dużo żeglował. Miał łódź zacumowaną w porcie 

Brrr. Ośmiometrową.

- Kto z nim był? Wiesz?

Pete potrząsnął głową.

- Kiedyś pływał z Garym z „Hotel Booze". Potem Gary kupił własną łódź i Harley 

przestał przychodzić do baru. Kilka razy widziałem go w tawernie „Pod Wrakiem", ale był z 

kobietą.

Qwilleran przypomniał sobie tarota Mildred. „W sprawę zamieszana jest niegodziwa 

kobieta"!

- Wiesz, co to była za kobieta?

Pete wzruszył ramionami.

- Nie przyglądałem się aż tak dokładnie.

background image

- W porządku, Pete, chcę, żebyś o tym pomyślał. Myśl intensywnie. Myśl jak glina! I 

jeśli przypomnisz sobie coś, co mogłoby rzucać podejrzenia na jakąkolwiek osobę, wiesz, 

gdzie mnie szukać. Teraz odwiozę cię do domu.

Qwilleran wysadził tapeciarza przed jednopiętrowym domkiem w połowie drogi w dół 

ze   wzgórza   i   zaczekał,   aż   mężczyzna   wejdzie   do   środka.   Potem   pojechał   do   domu, 

zastanawiając się, ile w tej historii było prawdy.

Temu, że Pete nienawidził Harleya za to, że ukradł mu dziewczynę, nie można było 

zaprzeczyć. To, że Pete nienawidził Belle za to, że go opuściła, było tylko prawdopodobne. 

To, że Harley okazał się impotentem i że Belle przyszła do Pete a po pocieszenie, mogło być 

tylko owocem chorej wyobraźni porzuconego kochanka. Jeśli tak... to na zdrowy rozum Pete 

był   podejrzany.   Miał   motyw   i   sposobność,   jak   zresztą   wszyscy   w   Moose   County.   Belle 

zginęła pierwsza, przynajmniej zgodnie z wynikami sekcji. Ona i Pete mogli posprzeczać się 

w sypialni i on mógł ją zastrzelić w ataku szału. Ale musiał być na tyle opanowany, żeby 

upozorować włamanie i kradzież. Można sobie wyobrazić, że właśnie miał opuścić miejsce 

zbrodni, z dymiącym pistoletem i garstką biżuterii w kieszeni białego kombinezonu, kiedy 

niespodziewanie z rejsu wraca Harley. Spotkali się w hallu przy wejściu. Może zamienili 

kilka słów o pogodzie dobrej na żagle i trudnościach z wieszaniem tapety w starym domu, w 

którym żadna ściana nie spotyka się z drugą pod kątem prostym. Potem Pete przedstawił swój 

rachunek, a Harley wypisał czek. Może Harley zaproponował mu drinka, a może usiedli w 

kuchni i napili się piwa, po czym pożegnali się, mówiąc „do następnego razu!", i wtedy Pete 

wyciągnął swój pistolet i pozbył się Harleya?

Qwilleran   zdał   sobie   sprawę,   że   ten   scenariusz   ma   słabe   punkty.   Jeśli   miał   być 

prawdziwy,  Harley powinien mieć  na sobie strój żeglarski, a tymczasem,  jak podkreślały 

doniesienia   prasowe,   obie   ofiary   miały   na   sobie   stroje   do   prób.   Poza   tym   była   siódma 

trzydzieści, kiedy Jill i David dojechali do rezydencji i zobaczyli  samochód odjeżdżający 

sprzed domu w tumanach kurzu.

Bardziej prawdopodobne było to, że Pete był niewinny. Wyszedł od Fitchów o piątej 

trzydzieści ze swoimi drabinami i wiadrami kleju. Harley wrócił do domu i przebrał się w 

strój   do   prób,   a   Belle,   która   z   jakichś   niewyjaśnionych   powodów   także   była   w   stroju 

wyjściowym, włożyła mrożoną pizzę do mikrofalówki. Wtedy dopiero przyjechał morderca.

background image

Qwilleran był nazbyt zmęczony, żeby zastanawiać się, jak to się stało, że mordercy 

zabili najpierw Belle na górze, a potem Harleya  na dole. Do tego istniała możliwość, że 

informacje Rogera dotarły do niego zniekształcone w łańcuszku plotek. Qwilleran wdrapywał 

się   po   schodach   powoli   i   w   zamyśleniu.   Na   szczycie   schodów   czekały   na   niego   koty. 

Siedziały   w   identycznych   królewskich   pozach,   wysokie   i   dumne,   z   ogonami   owiniętymi 

wokół   tylnich   łapek,   tym   razem   w   kierunku   przeciwnym   do   ruchu   wskazówek   zegara. 

Zastanawiał się, czy kierunek ułożenia ogona ma jakieś znaczenie.

background image

SCENA CZWARTA

Miejsce:

Pracownia wypychania zwierząt Toddwhistlea, North Kennebeck 

Czas:

Następny ranek

Osoby:

Pani Toddwhistle

Umawiając   się   na   spotkanie   z   Wallym   Toddwhistle'em,   Qwilleran   poprosił   o 

wskazówki, jak dojechać do studia.

- Wiesz, jak się jedzie do North Kennebeck? - zapytał Wally. - Dobra, jesteśmy na 

wschód od  Main  Street...  To  znaczy,  chciałem   powiedzieć,   na zachód.   Wiesz,  gdzie  jest 

restauracja „U Tipsy"? Mijasz ją i jedziesz aż do Tupper Road. Wydaje mi się, że tam jest 

znak drogowy, ale nie jestem pewny. Jeśli dojedziesz do szkoły, to znaczy, że przejechałeś i 

musisz zawrócić i skręcić w prawo w Tupper, albo w lewo, jeśli jedziesz z Pickax. Jedziesz 

Tupper spory kawałek. Jest też droga na skróty, ale nieasfaltowana. Tylko to nie jest pierwsza 

nieasfaltowana, pierwsza jest ślepa, kończy się nie wiem gdzie. Ta następna...

Ciąg   chaotycznych   wskazówek   został   przerwany  przez   gardłowy  kobiecy   głos,  za 

którym czaiła się olbrzymia energia.

- Halo, jestem matką Wally'ego. Gdyby Wally wypychał sowy tak samo, jak udziela 

panu wskazówek, miałyby pióra w środku. Ma pan ołówek? Proszę zapisać: Dwie przecznice 

za restauracją „U Tipsy" skręca pan w lewo za motelem. Potem prosto, niecałą milę. Skręca 

background image

pan jeszcze raz w lewo przy Klubie Strzeleckim. Trzecia farma po prawej. Jest znak. Proszę 

zaparkować na podjeździe, studio jest od tyłu.

W drodze do North Kenneback Qwilłeran wyobrażał sobie panią Toddwhistle jako 

potężną   kobietę   o   szerokich   barach,   noszącą   wojskowe   buty.   Sam   Wally   miał   zawsze 

zapadnięte oczy i wyglądał na niedożywionego, ale był miłym i utalentowanym chłopakiem.

Pozwolił sobie na godzinny lunch w restauracji „U Tipsy" i nawet starczyło mu czasu, 

żeby zatrzymać się w sklepie Klubu Strzeleckiego. Sklep, otwarty dla wszystkich, oferował 

strzelby,   pistolety,   kabury,   lornetki   i   stroje   maskujące.   Tu   i   ówdzie   poustawiane   były 

wypchane bażanty, dzikie kaczki i inne dzikie ptactwo.

- W czym mogę służyć? - spytał energiczny mężczyzna ze ladą.

- Przechodziłem i wpadłem się tylko rozejrzeć - powiedział Qwilleran. - Czy te ptaki 

to robota Wally ego Toddwhistle'a?

- Tak, proszę pana. Oczywiście, że tak!

- Przeczytałem na drzwiach, że uczycie tu posługiwać się bronią.

- Tak jest. Nie sprzedajemy nikomu niczego, czym nie umiałby się posługiwać. Mamy 

zajęcia dla dzieci i dorosłych, dla pań oczywiście też. Kładziemy nacisk na bezpieczeństwo i 

dbałość o broń.

- Sprzedajecie dużo rewolwerów?

- Tak jest, proszę pana. Wielu myśliwych ich używa.

- A czy ludzie kupują je do celów obronnych?

- Nasi klienci to sportowcy, proszę pana.

Qwilleran porównał ceny rewolwerów, a potem wrócił do samochodu i pojechał do 

studia Toddwhistle'ów. Był tam porządnie utrzymany biały wiejski domek z koronkowymi 

firankami w oknach i nieodłącznym bzem przy wejściu, z tyłu podwórka stała współczesna 

szopa z okrągłych bali. Tam mieściła się pracownia.

Przywitała go pani Toddwhistle, dwa kroki za nią stał Wally. Wyglądała inaczej, niż 

się spodziewał. Była niska, krępa, przesadnie uprzejma i nadskakiwała swoim gościom.

- Miałeś jakieś trudności ze znalezieniem nas, złotko? -zapytała. - Może kawę?

- Później, dziękuję - odpowiedział. - Najpierw chciałbym porozmawiać z Wallym o 

jego pracy. Wczoraj wieczorem widziałem wypchanego niedźwiedzia w „Hotel Booze".

-   Wyprawionego   niedźwiedzia,   słonko   -   kobieta   poprawiła   go   grzecznie.   -   Nie 

wypychamy już więcej zwierząt, z wyjątkiem ptaków i małych ssaków. Wally buduje albo 

kupuje lekką formę i naciąga na nią skórę, jak pończochę. To bardziej właściwe i zwierzęta 

nie są tak pioruńsko ciężkie... prawda, Wally? Dawniej, kiedy wypychano zwierzęta wełną 

background image

drzewną,   do   środka   wchodziły   myszy   i   robiły   sobie   w   nich   gniazda.   Mój   mąż   był 

wypychaczem.

- Przyznaję się do pomyłki  - powiedział  Qwilleran.  - Tak czy inaczej  niedźwiedź 

wygląda cudownie! Podświetlili go.

- To bardzo niedobrze podświetlać z bliska wyprawione zwierzę albo stawiać je w 

pobliżu ciepła - oznajmiła. - To je wysusza, prawda, Wally? A cały ten dym papierosowy w 

barze Gary'ego zrujnuje mu futro. To piękna praca, szkoda ją zepsuć! Wally wziął za nią 

połowę tego, co była warta.

Byli w przedpokoju, w którym urządzono wystawę przykładowych prac. Był tam ryś 

wspinający się na martwe drzewo, lecący bażant, wyjący kojot z uniesioną głową. Qwilleran 

skierował pytanie do milczącego wypychacza.

- Od jak  dawna  zajmujesz  się  wypychaniem   zwierząt?   Jego matka   nie  dawała  za 

wygraną.

- Prawdopodobnie  nawet tego nie pamięta...  prawda, Wally?  Miał kilka lat, kiedy 

zaczął pomagać tacie w wyprawianiu skór. Wally zawsze kochał zwierzęta - nie chciał ich 

skrzywdzić  -  tylko   je  zachować  i  sprawić,  żeby  wyglądały  jak żywe.   Ja pomagałam   mu 

oddzielać mięso od skóry, wyjmować wnętrzności, czyścić futra i podobne rzeczy.

- Czy mogę panią prosić o drobną przysługę, pani Toddwhistle? - Qwilleran zaczął 

uprzejmie,   ale   stanowczo.   -   Mam   problem.   Nigdy   nie   byłem   w   stanie   przeprowadzać 

wywiadu z dwiema osobami naraz, mimo że jestem dziennikarzem od dwudziestu pięciu lat. 

Nieszczęśliwie tak się składa, że mam jakąś blokadę, której nie potrafię przezwyciężyć. Nie 

będzie pani miała nic przeciwko, że najpierw przeprowadzę wywiad z pani synem? Potem 

usiądziemy razem i opowie mi pani swoją historię, no i napiję się wtedy kawy.

-   Pewnie,   słonko.   Rozumiem.   Wracam   do   domu.   Jak   skończycie,   dajcie   mi   znać 

dzwonkiem - pani Toddwhistle wycofała się z pracowni.

Kiedy wyszła, Wally powiedział:

-   Nie   miałem   wieści   od   Fran.   Co   klub   zadecydował   w   sprawie   letniego 

przedstawienia?

-   Nie   będzie   letniego   przedstawienia,   ale   we   wrześniu   planują   wystawić   jakąś 

poważną  sztukę. Próby mają  się zacząć  w  sierpniu. Nie mam  wątpliwości,  że  zostaniesz 

poproszony o budowę scenografii, chociaż nie wiem, kto ją zaprojektuje. Jill zabiera Davida 

na kilka tygodni do Ameryki Południowej. Nie może sobie poradzić z nową sytuacją i chce go 

od tego oderwać.

background image

- Mnie również trudno to zaakceptować - powiedział Wally. - Kiedy usłyszałem o 

morderstwie, nie mogłem pracować przez wiele dni. Byłem taki zdenerwowany. Cieszę się, 

że wszystko się już skończyło.

- Nie byłbym taki pewny. Mogą się pojawić nowe dowody.

- Tak właśnie mówi moja matka. Pracowała dla państwa Fitchów, kiedy mieszkali w 

starym domu.

- Naprawdę? - Qwilleran poklepał swoje swędzące wąsy.

- Po śmierci mojego taty gotowała dla nich. Dlatego morderstwo tak mnie dotknęło. A 

potem pani Fitch dostała wylewu, a pan Fitch popełnił samobójstwo. To było okropne!

To była rewelacyjna wiadomość i Qwilleran nie mógł się dłużej skupić na wywiadzie. 

Wally   zaprowadził   go   do   czegoś   w   rodzaju   stajni   lub   stodoły,   która   była   zadziwiającą 

mieszanką zoo, pracowni kuśnierskiej, kliniki weterynaryjnej, rzeźni, katakumb i teatralnej 

rekwizytorni.   Były   tam   lodówki,   puszki   z   olejem,   maszyna   do   szycia,   ściana   pełna 

wybielonych zwierzęcych czaszek, szkielet długonogiego ptaka. Workowaty, nieukończony 

wilk, nieopatrzony jeszcze szklanymi oczami, leżał sztywno na boku, jego nogi owinięte były 

bandażami. Skóra brązowego niedźwiedzia leżała rozciągnięta na blacie, czekając, aż Wally 

przerobi   ją   na   dywan.   Lis,   skunks,   sowa   i   paw   były   na   różnych   etapach   rozbierania   i 

ubierania.

Niektóre zwierzęta były żywe. Były tam psy machające przyjaźnie ogonami, klatka z 

ptaszkami,   które   nieustannie   trzepotały   skrzydłami,   groźna   ara,   przypięta   łańcuchem   do 

drążka, na poduszce leżał zwinięty w kłębek pomarańczowy kot, spał.

Wally mówił i pokazywał z zapałem: pudełko ze szklanymi oczami z jedenastoma 

rodzajami oczu dla sowy i dwudziestoma trzema dla kaczek. - Musimy zachować autentyzm - 

powiedział.   Plastikowe   zęby,   języki,   podniebienia   przeznaczone   dla   zwierząt,   które   mają 

otwarte   paszcze.   Prawdziwe   zęby,   wyjaśniał   Wally,   pękają   i   kruszą   się...   Leżały   tam 

usztywniacze na uszy sarny. Pokazał, jak wywija uszy na lewą stronę i przyklejając wkładki, 

usztywnia je... Na wierzchu stały też modele zwierząt wykonane w żółtej plastikowej piance. 

-   To   manekiny   -   wyjaśnił   Wally.   -   Są   przydatne,   bo   mogę   je   dowolnie   rzeźbić,   żeby 

dopasować   skórę.   Potem   pokrywam   manekin   klejem,   naciągam   skórę,   układam   ją   i 

dopasowuję.

- Widzę, że dużo pracujesz z klejami - powiedział Qwilleran.

- Tak, używam  wszystkich  spoideł: kleju, pasty z mąki i żywicy epoksydowej  do 

drutowania kości nóg. Naprawiłem pękniętą powiekę przez podklejenie jej kawałkiem struny. 

Pomalowałem ją i nigdy nie powiedziałbyś, że coś jest z nią nie tak.

background image

Młody   człowiek   był   artystą   w   rekonstrukcji   uszkodzonych   zwierząt,   dzięki   jego 

wirtuozerii do złudzenia przypominały żywe stworzenia. Umiał wydobyć z nich naturalne 

piękno, ale Qwilleran chciał jak najszybciej zobaczyć się z jego matką. Dzwonek ściągnął ją 

natychmiast   na   dół.   Przybiegła   z   kawą   i   świeżymi   pączkami.   Qwilleran   dyplomatycznie 

zbliżał się do tematu rodziny Fitchów.

- Byłam  ich kucharką przez siedem lat - powiedziała z dumą pani Toddwhistle. - 

Właściwie członkiem rodziny.

- Słyszałem, że ich dom jest praktycznie muzeum.

Wywróciła oczami z dezaprobatą.

- Dziadek Fitch był kolekcjonerem. Mają tony rzeczy poustawianych po całym domu i 

trzeba je wszystkie wycierać i odkurzać. Mają nawet człowieka, który przychodzi wycierać z 

kurzu książki.

- Dlaczego opuściła pani swoich pracodawców?

-   Cóż!   -   westchnęła   z   emfazą,   która   zapowiadała   znaczącą   historię.   -   Pan   i   pani 

przeprowadzili się do apartamentu i chcieli, żebym  została i gotowała dla Harleya  i jego 

narzeczonej, ale ja powiedziałam: Nie ma mowy! Belle była dziewczyną od wycierania kurzu 

i nie zamierzałam przyjmować poleceń od niej! Jedyne, co jej smakowało, to pizza! Miała 

blisko osadzone oczy. Dla niektórych mężczyzn to jest sexy, ale ja ci powtarzam, nie można 

ufać nikomu, kto ma blisko osadzone oczy. Harley ożenił się z nią tylko po to, żeby zrobić na 

złość swoim rodzicom. Wiedział, że to wprawi ich w zakłopotanie.

- Mamo, uważasz, że powinnaś o tym mówić? - spytał Wally.

- Dlaczego nie? Teraz wszyscy nie żyją. Poza tym każdy o tym wie.

- Dlaczego Harley był  tak wrogo nastawiony do swojej rodziny?  - wtrącił szybko 

Qwilleran. - Wyglądał na takiego zgodnego człowieka.

- No wiesz, nie było go przez jakiś czas w mieście, a kiedy wrócił, okazało się, że 

David poślubił jego dziewczynę! W szkole średniej było zawsze tak: Harley i Jill, David i 

Fran. Czy to był mecz piłki nożnej, bal na zakończenie roku, żeglowanie, wszystko. To był 

dla wszystkich szok, kiedy David ożenił się z Jill.

- A co na to powiedzieli pan i pani Fitch?

- Dla nich wszystko było w porządku. Zapłacili za wystawny ślub. Rodzice Jill nie 

mogli sobie pozwolić na taką fetę, chociaż kiedyś mieli fortunę. Jill pochodzi z dobrego rodu.

- Zastanawiam się, jak Fran zareagowała na tę zamianę.

background image

- Nie wiem. Po tym wszystkim nie pokazywała się już więcej. To miła dziewczyna, 

ma głowę na karku, ale zdaje mi się, że pani uważała, że Fran nie była wystarczająco dobra 

dla jej syna.

Qwilleran przeczesał opuszkami palców swoje wąsy.

- Nie wiedziałem, że w dzisiejszych czasach rodzice dyktują swoim dzieciom, z kim 

się mają wiązać. To brzmi archaicznie.

- Pieniądze, słonko. Pieniądze! - powiedziała pani Tod-dwhistle, pocierając palcami w 

jednoznacznym geście. – Pani i pan przyzwyczaili chłopców do życia na wysokim poziomie: 

łodzie, samochody i wszystko, a potem wydzielali im tylko tyle pieniędzy, żeby ci siedzieli 

cicho.

Jeden z psów przyczłapał do stołu, licząc na okruchy.

- Tak, dali Harleyowi dużą łódź - kontynuowała - ale nie była na jego nazwisko. Ten 

ekstrawagancki dom, w którym mieszkają David i Jill, nie jest ich, ani jedna cegła.

- Wally wspominał mi, że nie zgadza się pani z hipotezą, że za morderstwem stoi gang 

z Chipmunk.

-   Pewnie,   że   nie.   Policja   powinna   sprawdzić   dawnego   chłopaka   Belle.   Prawie 

zwariował, kiedy go zostawiła.

- Tapeciarza?

Pokiwała głową.

- To spokojny typ, ale cicha woda brzegi rwie... Jeszcze jednego pączka, kotku?

Po   trzecim   pączku   Qwilleran   podziękował   za   przyjęcie   i   wywiad.   Wychodząc, 

powiedział:

- Macie pięknego kota. Ja mam w domu parę syjamczyków.

- Och, ten pomarańczowy? - spytała pani Toddwhistle. - Zakończył życie na szosie. 

Wally go znalazł i wziął go do domu. Nie chciał, żeby takie piękne zwierzę się zmarnowało... 

prawda, Wally?

Później tego samego popołudnia Qwilleran usiadł przy biurku w swoim gabinecie, 

żeby zebrać wszystko, czego dowiedział się o wypychaniu zwierząt. Było tam coś o soleniu 

świeżych skór, żeby pozbyć się z nich wilgoci i żeby futro nie liniało. Było coś o usuwaniu 

smrodu wydzieliny z gruczołów skunksa za pomocą soku pomidorowego i ziaren kawy. O 

zamrażaniu skór po to, by móc zeskrobać z nich resztki mięsa i prawidłowo je wyprawić. 

Qwilleran   nie   mógł   jednak   zebrać   myśli   i   ciągle   powracał   do   plotek   pani   Toddwhistle. 

Rzucały pewne światło na stosunki w rodzinie Fitchów i wyjaśniały historię nieszczęśliwego 

background image

romansu   Franceski,   ale   w   żaden   sposób   nie   posuwały   naprzód   prywatnego   śledztwa 

Qwillerana.

Ze wszystkich stron napływały do niego sprzeczne opowieści i nigdy nie wiedział, czy 

jego informatorzy kłamią, zgadują czy też plotą piąte przez dziesiąte. Koko, jego milczący 

kompan   w   tylu   minionych   przygodach,   tym   razem   zdawał   się   być   bezużyteczny   w 

dochodzeniu do prawdy.

Yum Yum wyczuła jego przygnębienie. Przysiadła, pochylając się nad Qwilleranem, i 

wpatrywała się w niego zmartwionym wzrokiem. Koko zaszył się gdzieś, prawdopodobnie na 

półce z książkami.

- Koty potrafią tylko wąchać okładki książek i czekać, aż wpadnie im w łapy jakaś 

koperta do wylizania. Myślę, że twój przyjaciel jest uzależniony od kleju i to przytępia mu 

zmysły! - powiedział do niej Qwilleran.

- YOW! - z salonu doszedł ich głośny komentarz Koko i Qwilleran poszedł sprawdzić, 

co robi kot. Koko opierał się o tył kanapy i po raz kolejny przekrzywiał druk ukazujący łódź 

patrolową.

Qwilleran  poklepał się po wąsach, odkrywając nagle znaczenie  zachowania Koko. 

Odwiedzi zapchlony antykwariat w Mooseville, gdzie fałszywy kapitan sprzedał mu rzekomo 

oryginalny druk, który okazał się tylko kopią.

background image

SCENA PIĄTA

Miejsce:

Sklep z antykami w Mooseville „Śmietnik Kapitana"

Czas:

Sobota po południu

Osoby:

Kapitan Phlogg

W   sobotę   rano   Qwilleran   zdjął   ze   ściany   druk   przedstawiający   łódź   patrolową   i 

pojechał do kurortu Mooseville, żeby sprawdzić oczywistą wskazówkę Koko.

Wieczorem poprzedniego dnia zadzwonił do pani Cobb do muzeum.

- Co pani wie o sklepie „Śmietnik Kapitana"? Co pani wie o kapitanie Phloggu?

- O kurczę, mam nadzieję, że nic od niego pan nie kupił? - spytała.

Qwilleran wymamrotał coś o tym, że niby chce napisać artykuł o antykwariacie.

- Wie pani, w jakich godzinach jest otwarty? Nie ma go w książce telefonicznej.

- Jest otwarty, kiedy właściciel ma na to ochotę. Sobota po południu to najpewniejszy 

termin.

- Do zobaczenia w niedzielę - powiedział. - Mam tu dwójkę przyjaciół, którzy nie 

mogą doczekać się pani pieczeni.

W drodze nad jezioro przypomniał sobie, jak kupował druk od fałszywego kapitana 

Phlogga. Potrzebował dużego obrazu do powieszenia nad kanapą w salonie i wizerunek łodzi, 

trzydzieści na sześćdziesiąt centymetrów, był najlepszym, co mógł dostać za te pieniądze. 

background image

Cena   wywoławcza   podana   przez   kapitana   była   wysoka,   dwadzieścia   pięć   dolarów,   ale 

Qwilleran zbił ją do pięciu dolarów, wliczając w to ramę.

Sklep mieścił się w starym budynku, który wyglądał, jakby miał się za chwilę zawalić. 

Zarówno   straż   pożarna,   jak   i   Departament   Zdrowia   chciały   go   wyburzyć,   ale   miłośnicy 

lokalnej historii orzekli, że to miejsce historyczne, a izba handlowa uznała je za atrakcję 

turystyczną.   Tak   czy   owak  „najgorszy   sklep   z   antykami   w   całym   stanie"   był   miejscową 

ciekawostką.   Kolekcjonerzy   przyjeżdżali   z   daleka,   żeby   odwiedzić   sklep   z   tandetą   i 

nieuczciwego  sprzedawcę  -  fałszywego   kapitana   żeglugi  wielkiej.  Tylko   takie  miasto   jak 

Mooseville mogło czerpać dumę z goszczenia u siebie biznesu słynnego ze swojej niesławy.

Qwilleran   przyjechał   o   dwunastej   w   sobotnie   południe,   robiąc   sobie   nadzieję   na 

rozmowę  z kapitanem  Phloggiem,  zanim  zaczną  wpadać  klienci,  ale  dopiero  o pierwszej 

trzydzieści sunący niepewnym krokiem właściciel stanął w progu i otworzył drzwi drżącą 

ręką. Wnętrze cuchnęło pleśnią, starym tytoniem i whiskey. Żarówka dyndająca na gołym 

kablu   oświetlała   kolekcję   zakurzonych,   połamanych,   poplamionych   i   zabłoconych 

marynistycznych artefaktów o nieznanej proweniencji. Kapitan Phlogg, w znoszonej czapce 

marynarskiej,   ze   starą   fajką   w   ustach   i   kilkudniowym   zarostem,   stanowił   element 

wszechpanującego bałaganu.

Qwilleran pokazał mu łódź.

- Pamięta to pan?

- Nie, nigdy przedtem tego nie widziałem.

- Sprzedał mi to pan zeszłego lata.

- Nie, nigdy tego u mnie nie było.

Kapitan prowadził politykę „żadnych zwrotów" i „żadnej wymiany", która zmuszała 

go do zaprzeczania każdej transakcji, jakiej kiedykolwiek dokonał.

- Sprzedał mi to pan za pięć dolarów, a właśnie się dowiedziałem, że jest wart setki. 

Pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć - Qwilleran lubił zwalczać oszustwo oszustwem.

Kapitan wyjął z ust cuchnącą fajkę.

- Se spojrzę. Dam panu za to dziesiątaka.

- Nie ma mowy. Według historyków sztuki to jeden z dwóch bardzo rzadkich druków. 

Drugi jest w kolekcji Cyrusa Fitcha. Coś panu to mówi?

- Nigdy nie słyszał.

- Jego łódź nazywa się „Fitch Witch".

- Nigdy nie słyszał.

- Cumuje ją tutaj i wysiadywał w tawernie „Pod Wrakiem".

background image

- Nigdy tam nie był.

- Buduje te modele statków.

- Nigdy o nich nie słyszał.

- Zan pan żeglarza z Brrr o nazwisku Gary Pratt?

- Nie.

- Czy jeśli modele statków pojawiłyby się na rynku, to byłby pan zainteresowany 

kupnem?

- Ile chce?

- Nie wiem, nie żyje, ale może będą wystawiać je na sprzedaż.

- Dam dziesiątaka za jeden.

- To pewna propozycja?

- Wóz albo przewóz.

Kapitan nalał złotawy płyn z flaszki do kubka i pociągnął łyk.

Qwilleran  odjechał ze swoim drukiem, wyrzekając na Koko za ten fałszywy trop. 

Nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógł źle zinterpretować wskazówkę Koko.

background image

SCENA SZÓSTA

Miejsce:

Wiejskie Muzeum Goodwinterów

Czas:

Niedziela wieczorem

Osoby:

Iris Cobb, zarządca muzeum

Qwilleran przyniósł do pokoju kotów wiklinowy pojemnik podróżny.

- Rejs do Muzeum Goodwinterów, wszyscy na pokład! -oznajmił.

Koty, które sennie wylegiwały się w słońcu na parapecie, podniosły głowy, Koko z 

wyczekiwaniem,  Yum Yum z obawą. Podczas gdy samiec chętnie wskoczył  do koszyka, 

samiczka,   podejrzewając   kolejną   wizytę   w   klinice,   uciekała   jak   szalona   dookoła   pokoju. 

Qwilleran pochwycił ją w powietrzu, wsadził do koszyka i zamknął pokrywkę.

Koko zbeształ ją jak prawdziwy macho, ale ona, odważna feministka, nie pozostała 

mu   dłużna.   Qwilleran   zniósł   koszyk   do   dwudrzwiowego   małolitrażowego   pojazdu,   który 

służył im do przemieszczania się z miejsca na miejsce. Zapakował też do bagażnika dwie 

identyczne   owalne   brytfanki,   które   spełniały   funkcję   kocich   toalet,   z   uchwytami 

przypiłowanymi tak, żeby pasowały do podłogi tylnego siedzenia.

Droga   do  muzeum   w   East  Middle   Hummock  zajmowała   około  trzydziestu   minut. 

Najpierw drogą Ittibittiwassee, przez Old Plank Bridge, następnie koło drzewa wisielców, 

gdzie   pewnego   razu   jeden   bogaty   mężczyzna   powiesił   się   na   linie.   Dalej   były   dobrze 

prosperujące farmy i bogate wiejskie posiadłości. Na końcu alei wysadzanej klonami stał 

background image

wiejski dom w kształcie litery „u". Dom obłożono cedrowymi panelami, które ze starości i 

pod wpływem wiatru i deszczu przybrały srebrzystoszary kolor. Qwilleran odwiedzał ten dom 

już wcześniej, kiedy zamieszkiwała go, wiodąca prym w towarzystwie, pani Goodwinter. Od 

niedawna dom był własnością Towarzystwa Historycznego, które odnowiło go i nadało mu 

wygląd, jaki miał sto lat wcześniej. Qwilleran podjechał do prawego skrzydła i wyładował 

brytfanki.

-   Gdzie   mam   je   położyć?   -   zapytał   bezceremonialnie,   kiedy   jego   była   gosposia 

przywitała go w drzwiach domu.

- Och, ma pan teraz dwie kuwety! - wykrzyknęła ze zdziwieniem.

- Nowe zwyczaje na życzenie syjamskiej księżniczki - wyjaśnił Qwilleran.

- Proszę wstawić je do łazienki - powiedziała. - Postawię tam miseczkę z wodą i 

zrobię miejsce na kolację. Zawsze smakowało im moje duszone mięso.

- A komu nie smakuje? - rzucił Qwilleran nad ramieniem i wrócił do samochodu po 

koszyk. Kiedy otworzył pokrywkę, dwie szyje wyciągnęły się w górę i dwie głowy zaczęły 

obracać   się,   badając   sytuację.   Potem   powoli   z   koszyka   wynurzyły   się   całe   koty,   które 

natychmiast rozpoczęły systematyczne obwąchiwanie mieszkania..

Po   dopełnieniu   wszystkich   kocich   obowiązków   Qwilleran   mógł   poświęcić   się 

przyjemnościom.

-  Wygląda   pani  naprawdę   dobrze  -  zwrócił  się  do  gospodyni.  -  Służy  pani  nowe 

otoczenie.

Jej   pogodna  twarz,   otulona   marszczoną   różową   bluzką,   promieniowała   pozytywną 

energią, kiedy tak patrzyła przez grube szkła okularów w różowych oprawach.

- Och, dziękuję, panie Qwilleran!

- Jak pani wzrok, pani Cobb?

- Nie pogarsza się, dzięki Bogu.

Była   pulchną   i   przyjemną   osobą,   przesadnie   dobrotliwą,   skłaniającą   się   ku 

sentymentalizmowi, ale odważną w obliczu tragedii, które naznaczyły jej życie.

- Jak się pani żyje tutaj na pustkowiu? Macie tu dobry system zabezpieczeń?

- Och tak, czuję się bezpiecznie. Naszym jedynym problemem, panie Qwilleran, są 

myszy.   Cały   dom   był   dokładnie   sprawdzony   przez   stolarza,   hydraulika,   elektryka, 

kamieniarza i nikt nie jest w stanie zorientować się, jak one dostają się do środka. Mamy tu 

urządzenie ultradźwiękowe, które powinno je odstraszać, ale one nic sobie z niego nie robią. 

Ustawiłam pułapki z masłem orzechowym i złapałam trzy.

- Mam nadzieję, że nie narobiły żadnych szkód w muzeum.

background image

- Nie, ale jest jedna rzecz, która nas martwi... Proszę rozejrzeć się po mieszkaniu, a ja 

umyję warzywa na sałatkę, dobrze?

Centrum   domostwa   pani   Cobb   stanowiła   wiejska   kuchnia   ze   starym   okrągłym 

dębowym stołem i krzesła z odchylonym oparciem. Stół był nakryty do kolacji na trzy osoby, 

jak   zauważył   Qwilleran,   choć   nie   było   mowy   o   trzecim   gościu.   W   małej   sypialni   stało 

olbrzymie łoże, którego nie powstydziłby się nawet Lincoln. W salonie naprzeciwko kominka 

stały fotele z wysokimi oparciami, a pod słonecznym oknem bujany fotel. Była tam jeszcze 

duża   pensylwańska   szafa   typu   Schrank,   którą   Qwilleran   przypominał   sobie   z   rezydencji 

Klingenschoenów. Koko szybko odkrył  zalany słońcem parapet, a nawet rozpoznał szafę. 

Yum Yum została w kuchni, gdzie duszone mięso kusiło smakowitym zapachem.

- Zaprosiłam Polly Duncan, ponieważ pomagała w poszukiwaniach eksponatów dla 

muzeum - wyjaśniła pani Cobb - ale miała już jakieś zobowiązania, więc zadzwoniłam do 

Hixie Rice. Wiesz, doradzała  nam w sprawie reklamy.  Umówiła  się dzisiaj na żagle, ale 

wpadnie trochę później.

- Hixie jest zawsze dobrym towarzystwem - westchnął Qwilleran, zastanawiając się, 

czy Polly rzeczywiście miała wcześniejsze zobowiązania, czy też unikała spotkania z nim.

- Nigdy nie pozna pan głównej części domu, jak ją pan zobaczy - powiedziała pani 

Cobb,   osuszając   sałatę   w   koszyczku.   -   Pamięta   pan   te   dekoracyjne   tapety?   Kiedy   je 

usunęliśmy,   okazało   się,   że   oryginalnie   ściany   były   malowane   wałkiem   we   wzory,   więc 

zrobiliśmy historyczne poszukiwania i poprosiliśmy tapeciarza, żeby wykonał rekonstrukcję. 

Był bardzo otwarty na współpracę. To bardzo miły młody człowiek, ale kompletnie przybity, 

bo dziewczyna  rzuciła go i wyszła za kogoś innego, bogatszego. Powiedziałam mu, żeby 

zapomniał   o  tamtej   i   znalazł   sobie   kogoś,  kto   go   doceni.   Ma  już  prawie   trzydzieści   lat, 

powinien się ożenić... A teraz niespodzianka!

Poprowadziła go do najstarszej części domu, zbudowanej w połowie dziewiętnastego 

stulecia, której ostatnio przywrócono prostotę i surowość z pionierskich czasów. Niektóre 

meble, takie jak łóżko z lin i stolik na kobyłkach czy też stojak na talerze, pochodziły ze 

strychów domów Moose County.

- Chcieliśmy, żeby to wyglądało, jakby nasi prapradziadowie nadal tu mieszkali. Czy 

może pan sobie wyobrazić, jak gotują na kominku, czytają wieczorne modlitwy przy świetle 

świec i jak zażywają swoich sobotnich kąpieli w kuchni?

Szerokie deski krzywej podłogi skrzypiały. Duże okna, metr osiemdziesiąt na metr 

osiemdziesiąt,   miały   oryginalne   nierówne   szkło.   Pani   Cobb   z   godnym   uznania 

profesjonalizmem  prowadziła  ich przez  muzeum,  a oni  posłusznie  podążali  za nią.  Koko 

background image

wąchał niewidzialne plamy na szmacianych chodnikach i pocierał grzbietem o nogi krzeseł. 

Yum Yum została w kuchni, pilnując duszonego mięsa.

-   A   teraz   przechodzimy   do   wschodniego   skrzydła,   dobudowanego   w   latach 

dziewięćdziesiątych dziewiętnastego stulecia. W tym skrzydle prezentujemy kolekcje. Jest tu 

pokój   Halifaksa   Goodwintera,   z   kolekcją   urządzeń   oświetleniowych.   Od   wczesnej   lampy 

naftowej po elegancką Lampe Tiffany z motywem winogronowych liści. Jest bardzo cenna.

Po tej  uwadze  Qwilleran   baczniej   przyglądał   się  Koko,  który  jednak  w  ogóle  nie 

interesował się szkłem. Pocierał tylko pyszczkiem o narożnik gabloty.

- W pokoju Mary MacGregor są wyłącznie tkaniny. Stary pan MacGregor podarował 

nam kołdry, szydełkowane dywaniki, żakardowe narzuty i wiele innych przedmiotów, które 

były przekazywane w tej rodzinie od pokoleń.

Koko natychmiast przeturlał się przez dywanik z szydełkowym wzorem w stylizowane 

ptaki.

Pokój Hasselricha prezentował dokumenty z Moose County, które Qwilleran chciałby, 

jak zadeklarował, kiedyś gruntownie przejrzeć. Były tam akty własności ziemi, dawne akty 

urodzenia   i   śmierci,   magazyny   z   dziewiętnastowiecznymi   procedurami   sądowymi,   księgi 

rachunkowe ze starych sklepów, w których spisywano ilości sprzedanej nafty (pięć centów za 

galon) i perkalu (cztery centy za metr).

- Ze ściśniętym sercem pokazuję ci następny pokój, biorąc pod uwagę to, co się stało... 

- powiedziała pani Cobb. - Nigel był prezesem Towarzystwa Historycznego i nie dożył nawet 

chwili, kiedy zadedykowaliśmy mu tę wystawę. Sekretarzyk należał do Cyrusa Fitcha i w 

jednej z szuflad znaleźliśmy listę klientów, którzy kupowali u niego alkohol. Wyobraź sobie! 

Szmuglował whiskey w czasie prohibicji. Wszyscy już teraz nie żyją z wyjątkiem Homera 

Tibbitta. To rżnięte szkło podarowała nam Margaret Fitch.

Waza do ponczu, karafki i inne dekoracyjne szklane naczynia migotały w mistrzowsko 

zaaranżowanym   świetle,   ale   ich   blask   nie   był   aż   tak   oszałamiający,   żeby   pochłonąć 

całkowicie uwagę Qwillerana, który był coraz bardziej głodny.

-   Nigel   włączył   się   do   wystawy,   darowując   muzeum   kolekcję   memorabiliów 

górniczych: kilofów, oskardów, kasków górniczych, latarek, i tak dalej, a David wykonał 

szkice piórkiem starych kopalni.

Qwilleran   próbował   jakoś   opanować   burczenie   w   żołądku,   ale   naraz   zdał   sobie 

sprawę, że krępujący odgłos nie dobywa się z jego własnych wnętrzności, ale z piersi Koko, 

który mruczał oparty o jedną z gablot. Na starym postumencie prezentowano trzy modele 

statków. Koko stał na tylnych łapach, a przednimi boksował powietrze, machając głową z 

background image

jednej strony na drugą, tak że wyglądał dokładnie jak jeden z walczących kotów w herbie 

Mackintoshów.

-  Och,   niech   pan   tylko   spojrzy   na  niego!   -  powiedziała   pani   Cobb.   -  Czy  to   nie 

wzruszające? Te modele zrobił Harley Fitch! Trzymasztowy szkuner to replika tego, który 

zatonął na Purple Point około 1880 roku.

- Wydaje mi się, że Koko czuje klej - stwierdził Qwilleran. - Jest uzależniony od 

kleju! Lepiej zabierzmy go stąd, zanim przypuści na te modele szturm admiralski.

Na   podwórko   wjechał   samochód.   Qwilleran   złapał   Koko,   a   pani   Cobb   poszła 

przywitać się z Hixie Rice.

Opalona, ubrana w marynarskie paski, szorty i tenisówki, z fryzurą wymodelowaną 

przez wiatr, Hixie wparowała do kuchni.

- Mam nadzieję, że nie macie mi za złe tego, jak wyglądam. Żeglowałam z jednym z 

moich klientów. Ma katamaran. Nigdy nie myślałam, że pływanie może być takie boskie!

- Powinnaś nałożyć coś na tę opaleniznę! - poradziła Hixie pani Cobb, nalewając jej 

campari.

- Zastanawiałem się, dlaczego restauracja „Pod Czarnym Niedźwiedziem" wykupiła 

taką  dużą reklamę  w „Coś tam".  Dopieszczasz  właściciela,  jak widzę. Mam nadzieję, że 

zdajesz sobie sprawę, że pochodzi z pirackiej rodziny.

- Nie obchodziłoby mnie nawet, gdyby pochodził od dinozaura! Ma piękną łódź. W 

następną niedzielę znowu wypływamy!

- Pływał kiedyś z Harleyem Fitchem. Wspominał coś o „Fitch Witch"

- Nie, mówił głównie o sobie... i o tym, jak błękit nieba i szepcząca bryza dotyka 

duszy człowieka.

Duszone   mięso   było   soczyste,   ubijane   kartofle   wyborne,   domowy   chleb   był 

odpowiednio   wyrobiony,   a   ciasto   kokosowe   smakowało   jak   ambrozja.   Tak   powiedzieli 

goście, a pani Cobb pozwoliła się komplementować.

Hixie podsumowała kolację:

- Zapomnij o muzeum, Iris, otwórz restaurację. W połowie lokali, które reklamują się 

w   naszej   gazecie,   serwuje   się   jedzenie,   od   którego   można   dostać   mdłości.   Restauracje 

etniczne   to   najlepsza   inwestycja.   W   Brrr   jest   jedna   super   jadłodajnia,   która   nazywa   się 

„Biegun Północny", gdzie serwują najlepszą polską zupę grzybową i nerki duszone, jakie 

kiedykolwiek jadłam! Północnym! Rozumiecie?

- A włoskie jedzenie? - zapytał Qwilleran.

background image

- W Mooseville jest cudowne miejsce, prawdziwy małżeński interes. Ona gotuje, on 

podaje do stołu. Kiedy poszłam tam odebrać ich zamówienie, zatrzasnęłam się przypadkiem 

w toalecie. Waliłam w drzwi, aż w końcu usłyszałam, jak pani Linguini wrzeszczy: „Papa, 

pani zatrzasnęła się w toalecie! Przynieś wykałaczkę!" Po chwili usłyszałam chrzęst zamka i 

pan Linguini otworzył drzwi, był zły. „Źle to pani robi, pokażę pani". Oczywiście mechanizm 

nie zadziałał i utknęłam zamknięta w damskiej toalecie z panem Linguini.

- Jak się wydostaliście? - spytała pani Cobb, szczerze przejęta.

- Uderzał w drzwi, krzycząc: „Mamma, przynieś wykałaczkę!" Och, mam taki ubaw 

przy okazji sprzedawania reklam w „Moose County coś tam".

- Hixie, powinnaś napisać przewodnik po restauracjach i toaletach Moose County - 

powiedział Qwilleran.

- Nie myśl, że się nad tym nie zastanawiałam, jedyne, czego potrzebuję, to chwytliwy 

tytuł, który pasowałby do takiej pozycji.

Po kawie wymówiła się późną porą i tym, że wolałaby być w domu przed zmrokiem, i 

wyszła.   Qwilleran  domyślał   się, że  wraca  do  restauracji  „Pod  Czarnym   Niedźwiedziem". 

Odprowadził ją do samochodu.

- Skoro jesteś taką fanką kreatywnego dziennikarstwa - powiedział - może zapytałabyś 

swojego żeglującego partnera, czy przypadkiem nie zabił Harleya i Belle, żeby sfinansować 

remont swojego hotelu? Błękit nieba nad żaglami, delikatna bryza i ty możecie wspólnie 

rozwiązać mu język.

-   Chcesz,   żebym   oskarżyła   go   o   morderstwo   pięć   mil   od   stałego   lądu?   Żebym 

zanurkowała z wielkim pluskiem? Nie, dziękuję! - odpaliła silnik i odjechała.

Qwilleran zachichotał. Hixie zawsze umawiała się z facetami o wątpliwej reputacji. 

Wrócił do domu, gdzie pani Cobb przykładała właśnie zapałkę do podpałki w kominku.

- Wypijemy drugą filiżankę tutaj - zaproponowała. - Będzie przytulnie. Z tej Hixie to 

mądra dziewczyna, prawda? I ładna. Zastanawiam się, czemu nie wyjdzie za mąż.

Usiedli wygodnie w fotelach. Koko, najedzony do syta duszonym mięsem, zasnął na 

dywaniku przed kominkiem. Yum Yum nadal tkwiła w kuchni.

- Cudowne małe zwierzątka - roztkliwiła się pani Cobb. - Tęskniłam za nimi.

- A one tęskniły za pani kuchnią... ja zresztą też - powiedział z większym uczuciem 

niż zazwyczaj w kontaktach z byłą gospodynią.

Westchnęła   na   wspomnienie   wszystkich   przygód   i   niepowodzeń,   jakie   wspólnie 

przeżyli w rezydencji Klingenschoenów. Tego dnia wyglądała ładniej niż zazwyczaj w swojej 

różowej marszczonej bluzce, w świetle tańczących płomieni. Przypomniał sobie o różowej 

background image

apaszce   i   wyskoczył   do   samochodu   po   małe   prezentowe   pudełko   z   domu   towarowego 

Lanspeaków, przewiązane różową wstążką.

- Och, prawdziwy jedwab! - wykrzyknęła. - W moim ulubionym kolorze! Pamiętał 

pan!

Jej   oczy   napełniły   się   łzami.   Grube   soczewki   szkieł   powiększały   jej   źrenice   i 

Qwilleran   poczuł   nagły   przypływ   współczucia.   Lubiła   męskie   towarzystwo,   a   jej   trzy 

małżeństwa   zakończyły   się   niepowodzeniem.   Mimo   że   twierdziła,   iż   jest   szczęśliwa, 

wiedział, że czuje się samotna. Czasami też zastanawiał się nad swoją sytuacją. Od dziesięciu 

lat był po rozwodzie i wciąż powtarzał, że to dla niego najlepszy sposób na życie. Los się do 

niego uśmiechał, kiedy pani Cobb była jego gospodynią, a posiłki robiła, że palce lizać. Teraz 

jadał w restauracjach i nieustannie musiał troszczyć się o jakieś towarzystwo do kolacji. Jego 

najlepszy   przyjaciel,   Arch   Riker,   wkrótce   się   ożeni   i   wieczory   będzie   spędzał   w   domu. 

Większość   kobiet,   które  znał,  była   zbyt  agresywna   albo  zbyt   frywolna   jak  na  jego  gust. 

Wyjątek stanowiła główna bibliotekarka, ale on i Polly odegrali już ostatnią scenę w swoim 

związku, Qwilleran wiedział, kiedy spuścić kurtynę.

Był   wyciszony,   ukołysany   dobrym   jedzeniem,   miłym   otoczeniem,   domowym 

spokojem i nastrojem chwili. Pani Cobb, zdawało się, wyczuwała ten nastrój i w jej oczach 

pojawił się pełen nadziei uśmiech. Ciszę przerywało tylko strzelanie polan w kominku i ciężki 

oddech Koko. Qwilleran chciał coś powiedzieć, ale niespodziewanie zabrakło mu słów. Była 

uległą   kobietą,   zgodnym   towarzyszem.   Wystarczyło,   żeby   powiedział   „Iris!",   a   ona 

powiedziałaby „Och, Qwill!" i łzy popłynęłyby spod grubych szkieł jej okularów.

Nagle z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł ich przeraźliwy hałas. Coś stukało, waliło 

się, szamotało, wyrywało i brzdąkało. Mężczyzna i kobieta pobiegli do kuchni. Yum Yum 

leżała na boku pod kuchenką, a jej słynna wyciągnięta łapka spoczywała pod urządzeniem, 

podczas gdy ogon bił o podłogę.

- Złapała mysz! - powiedział Qwilleran. Sięgnął po nią, ale w odpowiedzi Yum Yum 

syknęła.

- Zostaw ją samą - rzekła pani Cobb. - Ona myśli, że chcesz jej zabrać zdobycz.

- To tędy myszy dostają się do środka, w miejscu wylotu rur gazowych - wyjaśnił. - 

Nic dziwnego, że obserwowała piecyk przez cały wieczór. Słyszała je.

- Och, dobra kotka, naprawdę dobra kotka!

- Jest sprytniejsza od pani hydraulika, pani Cobb.

background image

Ogon uderzał teraz wolniej, aż w końcu Yum Yum przestała nim machać i przeturlała 

się przez podłogę, wyciągając przed siebie słynną prawą łapkę ze zdobyczą uwięzioną między 

pazurkami. Koko wszedł do kuchni i ziewnął.

Pani Cobb spojrzała na niego z konsternacją.

- Jak każdy mężczyzna!

Jej   komentarz   zaskoczył   Qwillerana.   Nie   leżało   to   w   charakterze   pani   Cobb: 

posłusznej, czczącej mężczyzn wdowy, jaką znał.

- Czas do domu - powiedział, otwierając kosz piknikowy. - To była wspaniała kolacja, 

pani Cobb. Należą się pani komplementy za muzeum. Proszę mi dać znać, jeśli mógłbym być 

w czymś pomocny.

Z  koszykiem   na  tylnym  siedzeniu   i  kuwetami  na  podłodze  samochodu,  Qwilleran 

pożegnał   się   ostatecznie   z   gospodynią   w   drzwiach   jej   domu   i   poprowadził   samochód   w 

kierunku Pickax. Był wdzięczny, że Yum Yum złapała mysz, dokładnie na czas, żeby ocalić 

go, zanim wyrwało mu się jakieś romantyczne wyznanie. Nie potrzebował więcej kobiet na 

swojej drodze, a najmniej swojej byłej gosposi, która za wszelką cenę chciała mieć męża i 

przynosiła   swoim   partnerom   pecha.   Jej   trzej   mężowie   zakończyli   życie   w   tragicznych 

okolicznościach.

Minął drzewo wisielców, przejechał przez Old Plank Bridge, a potem ruszył  dalej 

drogą   Ittibittiwassee.   Nie  było   dużego   ruchu.   Okręg  wybudował   tu   kosztowną   drogę   dla 

wygody mieszkańców osiedli w Exbridge. Większość kierowców wolała krótszą, ale bardziej 

uczęszczaną trasę i miejscowi dowcipnisie nazywali nową autostradę „łapówką z Ittibitti".

Zapadał zmierzch i Qwilleran mijał właśnie starą kopalnię Backshot. Dokładnie w tym 

miejscu, przypomniał sobie, rok temu miał miejsce wypadek samochodowy - bardzo dziwny 

wypadek.

A teraz... wszystko się powtórzyło.

background image

SCENA SIÓDMA

Miejsce:

Pusta przestrzeń wokół drogi Ittibittiwassee 

Czas:

Później, tego samego wieczoru

Był późny niedzielny wieczór. Na Ittibittiwassee nie było już ruchu. Z naprzeciwka, 

na zachód, nie jechały żadne samochody, więc Qwilleran miał włączone długie światła, które 

oświetlały żółte linie na asfalcie. Po obu stronach drogi ciemność zawisła nad kępami drzew, 

starymi kopalniami i pastwiskami, które usłane były kamieniami. Tak jak poprzednim razem 

księżyc w nowiu, który wkrótce znikł za chmurami, podkreślał tajemniczość krajobrazu.

Po pewnym czasie w tylnim lusterku Qwillerana pojawiły się światła - długie, zbyt 

jasne, oślepiające. Odchylił lusterko tak, żeby blask nie bił go po oczach. Pojazd zbliżał się. 

Jechał zygzakiem.  Zjeżdżał  na lewy pas, jakby chciał  go wyminąć, wracał na środkowy, 

podjeżdżał pod sam zderzak Qwillerana, znów zjeżdżał na lewy. Półciężarówka zrównała się 

z samochodem Qwillerana. Tego było za dużo, żaden roztropny kierowca nie wytrzymałby 

takiego napięcia. Qwilleran jechał coraz bliżej prawej bandy, ale i półciężarówka była coraz 

bliżej.

Jest pijany, pomyślał Qwil!eran, skręcając na pobocze. Półciężarówka śmignęła tuż 

obok Qwillerana, jeszcze centymetr i wypchnęłaby go z drogi. Jeszcze jechał poboczem... 

Tylko spokojnie! Żwir!... Osuwam się! Spokojnie! Tylko nie spadać! Hamulce!... A potem 

mały samochód Qwillerana uderzył w barierę i przeleciał ponad nią, sunął wzdłuż brzegu 

zbocza, jeszcze jedno uderzenie, obrót, dachowanie, obrót i twarde lądowanie na suchym dnie 

rowu.

Na początku był szok i dezorientacja. Pedały i tablica rozdzielcza znalazły się nad 

głową. Jeszcze przetaczające się poduszki, spadające kuwety i deszcz żwirku dla kotów.

background image

Dlaczego koty nie piszczą?

Qwilleran odpiął pasy i wygramolił się przez drzwi, które pod wpływem uderzenia 

otworzyły  się na oścież. Potem wdrapał się z powrotem do środka i wydobył  z wnętrza 

samochodu podróżny koszyk. Leżał na znajdującym się teraz na spodzie suficie, przywalony 

poduszką z tylnego siedzenia. Pokrywa była otwarta, a koty zniknęły!

- Koko! - wrzasnął. - Koko! Yum Yum!

Nie było żadnego odzewu. Pomyślał, że ten lot musiał być dla nich piekłem! Może 

uderzenie wyrzuciło je z samochodu? W panice przeszukiwał kanał w pobliżu samochodu, 

szukając w ciemności jasno umaszczonych ciał. Zawołał jeszcze raz. Nic, tylko cisza.

Wtedy ciemność  rozproszyły  światła  auta nadjeżdżającego  ze wschodu. Samochód 

zatrzymał  się na poboczu. Wyskoczył  z niego mężczyzna,  który podbiegł pospiesznie do 

barierki.

- Nic panu nie jest? Nie jest pan ranny?

-   Wszystko   w   porządku,   ale   zgubiłem   koty.   Dwa.   Mogły   zostać   wypchnięte   na 

zewnątrz!

Kierowca odwrócił się i zawołał w kierunku swojego samochodu.

- Wezwij przez radio szeryfa! I przynieś latarkę!

Do Qwillerana powiedział:

- Próbował je pan wołać? Wokoło jest gęsty las. Może się gdzieś ukryły?

- To koty domowe. Nigdy nie wychodzą. Nie wiem, jak mogą zareagować na wypadek 

i na obce otoczenie.

- Pański samochód pójdzie chyba na złom!

- Nie obchodzi mnie samochód. Martwię się o koty.

- Facet był  pijany.  Widziałem go, jechał slalomem,  zanim zepchnął pana z drogi. 

Wydaje mi się, że to była jasna półciężarówka.

Żona kierowcy nadeszła z mocną  latarką  i Qwilleran zaczął oświetlać  rów w obu 

kierunkach i pas przydrożnych zarośli.

- Miał w samochodzie dwa koty. Uciekły albo wyleciały przy uderzeniu - powiedział 

jej mężczyzna.

- Nic im nie będzie - pocieszała. - Mieliśmy kota, który wypadł z okna na drugim 

piętrze.

- Cicho! - zawołał Qwilleran. - Wydaje mi się, że słyszałem krzyk!

Zawodzenie powtórzyło się.

- To jakiś nocny ptak - powiedziała kobieta.

background image

- Cisza!... Nic nie mówicie, zawołam je i będę nasłuchiwał.

W   oddali   rozbłysły   przednie   światła   i   czerwone   pulsujące   światło   na   dachu 

samochodu szeryfa, który podjechał do miejsca wypadku. Policjant w brązowym mundurze 

poprosił Qwillerana o prawo jazdy. Pokiwał głową, kiedy Qwilleran podał mu dokumenty.

- Jak to się stało, panie Qwilleran?

Drugi kierowca zaczął relacjonować przebieg wydarzeń.

- Wszystko widziałem. Pijany kierowca. Zepchnął go z drogi, a potem uciekł.

- W samochodzie miałem dwa koty, nie mogę ich znaleźć - powiedział Qwilleran.

Policjant omiótł światłem latarki wrak samochodu.

- Mogą być pod spodem.

Kobieta zwróciła się do męża:

- Lepiej już chodźmy, opiekunka jest tylko do wpół do dwunastej.

- Dzięki - powiedział Qwilleran. - Tu jest państwa latarka.

- Proszę ją zatrzymać - odpowiedział mężczyzna. - Może mi pan ją odwieźć do pracy. 

Pracuję w „Smitty’s Refrigeration" na South Main.

Policjant napisał raport i zaoferował Qwilleranowi, że podwiezie go do Pickax.

- Nie odjadę, dopóki ich nie znajdę.

- To może potrwać do rana.

- Nie dbam o to. Jak pan odjedzie, może wyjdą z krzaków. Muszę tu być, muszę na nie 

czekać.

- Zajrzę do pana, jak będę robił następny obchód. Monitorujemy tę drogę. Wczoraj w 

nocy aresztowałem tu czterech pijanych kierowców.

Kiedy   policjant   odjechał,   Qwilleran   podjął   na   nowo   poszukiwania.   Wołał   i 

nasłuchiwał na zmianę, ale nie słyszał nic oprócz nocnych dźwięków lasu. Czasem jakieś 

małe zwierzątko przedarło się przez krzaki, czasem zahuczała sowa albo zaklekotał nur.

Wydobył  z wraku podróżny koszyk. Był trochę zdeformowany,  ale nie zgnieciony 

Znalazł też dwie kuwety. Brytfanki miały się znacznie lepiej niż karoseria jego samochodu. 

Był wdzięczny za latarkę.

Zatrzymał się kolejny samochód.

- Są ranni? - spytał kierowca, podchodząc do barierki, żeby spojrzeć na leżący w rowie 

samochód. - Czy ktoś wzywał policję?

Qwilleran wyrecytował znany tekst.

- Nie ma rannych... Szeryf tu był... Nie, dziękuję, nie trzeba mnie podwieźć. Zgubiłem 

dwa koty i muszę czekać...

background image

- Miał pan cholernie dużo szczęścia - powiedział mężczyzna. - Nocą podchodzą tu 

kojoty i lisy. Sowa też może unieść kota.

- Proszę jechać w swoją drogę, proszę pana - poprosił stanowczo Qwilleran. - Jak 

będzie cicho, to wrócą.

Samochód  się   oddalił,   ałe   koty  nie   wróciły.  Wyłączył   latarkę.  Zapadła   kompletna 

ciemność, księżyc skrył się za chmurami. Zdesperowany zawołał raz jeszcze:

-   Koko!   Yum   Yum!   Mam   tu   indyka,   chodźcie!...   -   na   szosie   panowała   jednak 

absolutna cisza.

Raz jeszcze przeczesał rów, oświetlając sobie drogę latarką i posuwając się po kilka 

kroków dalej od wraku. Po półgodzinie bezowocnych poszukiwań i nawoływań na drodze 

pojawił się kolejny samochód i Qwilleran zaklął ze złości.

- Qwill, Qwill, co ty tutaj robisz? - zawołał kobiecy głos. Wyszła z samochodu i 

podbiegła do niego. - Czy to twój samochód? Co się stało? Czy ktoś zawiadomił szeryfa? 

Mam CB - to była Polly Duncan.

- To nie jest najgorsze - odparł Qwilleran, oświetlając wrak samochodu. - Koty gdzieś 

się zgubiły.  Może chowają się gdzieś w lesie. Nie ruszę się stąd, dopóki ich nie znajdę, 

żywych czy martwych.

- Och, Qwill, tak mi przykro. Wiem, ile dla ciebie znaczą - to był kojący ciepły głos, 

który znał z ich szczęśliwych czasów.

Qwilleran powtórzył Polly, co się stało.

- Ale nie możesz stać tu tak całą noc.

- Nie ruszam się stąd - powtórzył uparcie.

- W takim razie zostaję z tobą. Przynajmniej będziesz miał jakieś schronienie i miejsce 

do siedzenia. Wyłączę światła. Może wyczują twoją obecność i wyjdą.

- Jeśli nadal żyją... - przerwał jej. - Szeryf zasugerował, że mogły zostać zgniecione 

pod spodem. Nie odpowiadają, kiedy wołam ich imiona. Jeden facet powiedział, że są tu 

drapieżniki.

-   Nie   słuchaj   tych   pesymistów.   Zaparkuję   samochód   na   poboczu,   usiądziemy   i 

zaczekamy... Nie chcę słyszeć żadnych protestów! W bagażniku mam koc. Po północy robi 

się chłodno o tej porze roku. Połóż rzeczy na siedzeniach z tyłu, Qwill.

Położył kosz i kuwety na tylnym siedzeniu, a sam usiadł z Polly z przodu samochodu, 

który podarował jej na Gwiazdkę. Jego przygnębienie było widoczne.

- Nie muszę ci mówić, Polly, ile znaczyły dla mnie te małe zwierzaki. Były moją 

rodziną!   Yum   Yum   z   każdym   rokiem   stawała   się   mi   droższa,   a   i   ona   coraz   bardziej 

background image

przywiązywała się do mnie. Inteligencja Koko była niezwykła. Mogłem rozmawiać z nim jak 

z człowiekiem i wydawało mi się, że rozumiał każde słowo, które mówiłem. Na swój własny 

sposób nawet mi odpowiadał.

- Mówisz w czasie przeszłym - zrugała go Polly. - One nadal żyją i nic im nie jest. 

Wierzę w Koko, wiem, że potrafi zadbać i o siebie, i o Yum Yum. Koty są zbyt zwinne, żeby 

dać się uwięzić pod samochodem. Właśnie zwinność jest ich największą siłą i obroną.

- Ale moje koty żyją w zamknięciu. Ich świat ogranicza się do dywanów, poduszek, 

parapetów i moich kolan.

-   Daj   im   szansę,   mają   naturalny   instynkt.   Może   wrócą   nawet   same   do   Pickax. 

Czytałam o kocie, którego rodzina wzięła zimą do Oklahomy, a on poszedł na piechotę do 

domu, do Michigan, ponad siedemset mil.

- Ale był przyzwyczajony do życia na dworze - powiedział Qwilleran.

Zastępca   szeryfa   zatrzymał   się   w   drodze   powrotnej   z   obchodu,   a   kiedy   zobaczył 

towarzyszkę Qwillerana, zapytał:

- Nie potrzebuje pani ziemniaków, pani Duncan? - oboje się zaśmiali. - Cieszę się, że 

ma pan towarzystwo. Będę miał na was oko.

Kiedy odjechał, Polly powiedziała:

-   Znam   Kevina   od   czasów,   kiedy   był   w   gimnazjum.   Przychodził   do   biblioteki   z 

zadaniami domowymi. Jego rodzina uprawiała ziemniaki.

Stopniowo   Polly   odrywała   go   od   pesymistycznych   myśli   i   zajmowała   innymi 

tematami. Niezależnie od tego co jakieś dziesięć minut Qwilleran wychodził z samochodu, 

szedł w górę i z powrotem w dół pobocza i wołał... wołał...

Po powrocie z kolejnej bezowocnej wyprawy powiedział:

- Późno dzisiaj wracałaś.

- Byłam na przyjęciu w Indian Village - wyjaśniła. - Zazwyczaj kiedy jadę sama, 

wracam wcześniej, ale tak dobrze się bawiłam, że żal mi było wychodzić.

Qwilleran   rozważał   to   zdanie   w   ciszy.   Don   Exbridge   miał   apartament   w   Indian 

Village.

- Przyjęcie wydawali państwo Hasselrich, na cześć rady bibliotecznej. To czarujący 

gospodarze.

- Słyszałem, że miejsce Margaret Fitch w radzie bibliotecznej zajmie Don Exbridge - 

powiedział nadąsany Owilleran.

- Och nie! Susan Exbridge jest w radzie nadzorczej i byłoby stanowczo niewłaściwe, 

żeby jej mąż był w zarządzie. Gdzie to słyszałeś?

background image

-   Nie   przypominam   sobie   -   skłamał   -   ale   widziałem,   że   jadłaś   z   nim   kolację   w 

„Stefanii", i myślałem, że wprowadzasz go w nowe obowiązki.

Polly zaśmiała się.

- Pomyliłeś się! Biblioteka potrzebuje nowego dachu i próbowałam naciągnąć go na 

to,   żeby   zafundował   nam   usługi   swojej   firmy   budowlanej.   Ale   skoro   jesteśmy   przy   tym 

temacie, widziałam cię z obcą kobietą, zaraz po tym, jak powiedziałeś mi, że jesz kolację z 

architektem z Cincinnati.

-   Tak   się   składa,   że   ta   obca   kobieta   -   powiedział   Qwilleran   -   jest   architektem   z 

Cincinnati. Dostajesz dwa minusy za fałszywe założenie, że architekt to zawód ograniczający 

się do mężczyzn.

- Winna! - zaśmiała się.

Samochód szeryfa znów jechał w dół szosy i zatrzymał się na przeciwległym poboczu. 

Kiedy policjant wysiadł, miał w rękach coś małego w jasnym kolorze. Niósł to coś z uwagą.

- O mój boże! - jęknął Qwilleran i wyskoczył z samochodu.

Przebiegł przez ulicę.

-   Przyniosłem   wam   kawę   -   powiedział   policjant,   podając   im   brązową   papierową 

torebkę. - To z „Dimsdale Diner". Nie jest najlepsza na świecie, ale gorąca. Temperatura ma 

spaść do pięciu stopni dziś wieczorem. Mam też kilka pączków, ale wyglądają na czerstwe.

- Wielkie  dzięki,  doceniamy,  że  się pan tak  o nas  troszczy - podziękował  z  ulgą 

Qwilleran, kiedy wyciągał z torebki paragon.

- Niech pan go odłoży - poprosił oficer. - Kucharz z baru wam to przesyła.

Dobroć Polly, oficera, kucharza z baru i kierowcy z latarką ulżyły Qwilleranowi w 

bólu, chociaż nadal czuł ścisk w żołądku. Chciał rozmawiać o kotach. Powiedział do Polly:

- Zawsze wymyślają jakieś zabawy. Teraz ich hobby to pozowanie w roli podpórek do 

książek.

- Czy Koko nadal doradza ci lektury do czytania?

- Preferował biografie, ale kilka dni temu zainteresował się historiami o morzu.

- Stracił zainteresowanie Szekspirem?

-   Nie   całkiem.   Widziałem,   jak   ociera   się   o   Komedię   pomyłek   i   Dwóch   panów   z 

Werony.

- Obydwie historie dotyczą morskich podróży - przypomniała mu Polly.

-   Jestem   przekonany,   że   chodzi   mu   o   klej.   Temat   książki   jest   przypadkowy.   Ale 

musisz przyznać, że to jest niezwykłe.

background image

- W głowie Koko jest więcej  rzeczy,  niż  śniło się filozofom - powiedziała  Polly, 

parafrazując jeden z ulubionych cytatów Qwillerana.

Tak przegadali całą noc.

- Teraz, kiedy odchodzę z Klubu Teatralnego, Polly, mam zamiar recenzować sztuki 

teatralne dla gazety.

- Będziesz cudownym krytykiem teatralnym.

- To oznacza dwa bilety na każdą premierę. Piąty rząd w środku. Mam nadzieję, że 

będziesz moim stałym gościem.

- Z przyjemnością przyjmę zaproszenie. Wiesz, Qwill, twoje artykuły są naprawdę 

dobre. Przykro mi, że tak naskoczyłam na ciebie za twoje dziennikarstwo. Podobała mi się 

zwłaszcza sylwetka Eddingtona Smitha.

- Przy okazji naszej rozmowy o morderstwie Fitchów zeszliśmy na temat kradzieży 

rzadkich książek. Edd mruczał i sapał, nigdy nie wiadomo, co siedzi w tej jego siwej głowie.

- Cóż, istnieje taka ewentualność - powiedziała. - Słyszałam, że Cyrus Fitch posiadał 

jakieś książki pornograficzne, dla których niektórzy kolekcjonerzy gotowi byliby popełnić 

każdą zbrodnię. Podobno są zamknięte w specjalnym klimatyzowanym pomieszczeniu, razem 

z przemówieniem pożegnalnym Jerzego Waszyngtona i Ptakami Wielkiej Brytanii Goulda.

- Jeśli Edd zabierze mnie  ze sobą na czyszczenie książek  w rezydencji Fitcha, to 

sprawdzę dla ciebie te ostre kawałki - obiecał Qwilleran.

A potem powiedziała mu coś, co trafiło go w samo serce.

-   Wyjeżdżam   w   środę   do   Chicago   na   konferencję   bibliotekarską.   Muszę   złapać 

poranne połączenie - spojrzała na niego pytająco. Stało się już zwyczajem, że odwoził ją na 

lotnisko, ale... tym razem on i Fran także lecieli porannym kursem. Myślał szybko.

- Czekaj! Chyba coś słyszałem! - wyskoczył z samochodu i podszedł kilka kroków do 

przodu, próbował zyskać na czasie. To była delikatna sprawa. On i Polly zaczęli na nowo 

odkrywać dawne braterstwo, dzielili koc w czasie długich chłodnych godzin, które spędzili do 

świtu przy szosie, miał więc nadzieję na przywrócenie dobrych stosunków. Jak ona zareaguje 

na jego wypad do Chicago z jej rywalką? Jeśli chodziło o jego stosunek do wyjazdu, to była 

to tylko podróż służbowa, mieli wybrać meble do sypialni. Czy Polly przyjmie ze spokojem 

to wyjaśnienie? Czy Fran, ze swoim „przytulnym hotelem", też potraktuje wyjazd wyłącznie 

w służbowych kategoriach? Zrobiła rezerwacje hotelowe i lotnicze. Przypuszczał, że koszty 

doda do rachunku, plus wynagrodzenie za każdą godzinę jej profesjonalnych porad.

background image

W najlepszym wypadku sytuacja była dziwna. Jedna część jego mózgu nalegała, żeby 

zaryzykować odwołanie wyjazdu. Druga połowa kurczowo trzymała się prawa do odbycia 

podróży w interesach z kimkolwiek i dokądkolwiek bądź.

Niebo na wschodzie zaczynało się rozjaśniać, wrócił do samochodu.

- Zostań tutaj, a ja rozejrzę się po okolicy - powiedział. - Jeśli przetrzymały gdzieś 

noc, to teraz o świcie poczują głód i wyjdą z kryjówki. Rozglądaj się za nimi, a ja idę ich 

szukać.

- Czy przyda ci się lornetka? - sięgnęła pod siedzenie i podała mu lornetkę, której 

używała do obserwowania ptaków.

Las, który w nocnej ciemności był jednolitą czarną masą, zaczynał nabierać kształtów. 

Można już było odróżnić wiecznie zielone drzewa iglaste, gigantyczne dęby i zarośla. Poszedł 

wzdłuż szosy do miejsca, w którym pięć wysokich wiązów rosło w rzędzie, prostopadle do 

drogi. Widać było, że posadzono je dawno temu, prawdopodobnie żeby zaznaczyć ścieżkę 

albo boczną drogę prowadzącą do starej farmy, teraz od dawna już opuszczonej. Miał rację, 

nieużywana,  porośnięta  chwastami  polna droga prowadziła  wzdłuż linii  drzew. Jeśli koty 

odkryły ją wczorajszej nocy, to mogły pójść nią aż do ruin starego domu, gdzie schroniły się 

na noc.

Lekka bryza kołysała strzelistymi  gałęziami wiązów i porywała pajęcze nici, które 

osiadały na twarzy Qwillerana.

Wszystko   pokryte   było   rosą.   Blade   różowe   światło   zapłonęło   nad   wschodnim 

horyzontem.  Qwilleran  znalazł  siedlisko, ale teraz  były  tu tylko  pozostałości kamiennych 

fundamentów, tworzące prostokątny ślad w trawie.

Zatrzymał się i nawoływał koty po imieniu, ale nie było żadnej odpowiedzi. Szedł 

wolno   dalej,   do   końca   drogi.   Dalej   był   tylko   stary   sad   ze   zwichrowanymi   drzewami   o 

przedziwnych kształtach, wynurzającymi się z morza chwastów. Obejrzał sad przez lornetkę i 

nagle serce skoczyło mu do gardła, kiedy na jednej ze starych jabłoni zobaczył kłębek czegoś 

jasnego. Podszedł bliżej. Niebo rozjaśniało się. Tak! Niezidentyfikowany kłębek na gałęzi był 

parą syjamskich kotów, które wyglądały jak podpórki do książek.

Utkwiły wzrok w ziemi i ustawiały łapy, jakby szykując się do skoku.

Spojrzał przez lornetkę niżej, na ziemię, i jego wzrok wyłapał tam coś jeszcze, coś na 

wpół ukrytego w trawie. Okropna myśl przemknęła mu przez głowę. Czy to mogły być sidła? 

Takie, jakie Chad Lanspeak zastawiał na lisy? Pełen przerażenia skradał się bliżej jabłoni. 

Nie! To nie była pułapka! To coś się ruszało. To było jakieś zwierzę. Patrzyło w górę, na 

drzewo! Koty kręciły się na gałęzi, gotowe do skoku.

background image

- Koko! - wrzasnął Qwilleran. - Nie! Zostań na górze!!! Oba koty skoczyły i Qwilleran 

zaczął szybko uciekać w stronę samochodu, krzycząc do Polly:

- Potrzebny mi twój samochód, dam znać szeryfowi, żeby cię stąd zabrał! Znalazłem 

koty! Zabieram je do weterynarza.

- Są ranne? - zapytała ze strachem.

- Nie, miały spięcie ze skunksem. Nie martw się... kupię ci nowy samochód.

background image

SCENA ÓSMA

Miejsce:

Mieszkanie Qwillerana

Czas:

Dzień po wypadku na drodze Ittibittiwassee

Samochód Qwillerana został odholowany na złomowisko, czerwony samochód Polly 

był dezynfekowany u mechanika. Koty spędziły kilka godzin w klinice dla zwierząt, gdzie 

próbowano zneutralizować smród skunksa, którym doszczętnie przesiąkły.

W   swoim   mieszkaniu   Qwilleran   niespokojnie   przemierzał   pokój,   zmrożony 

świadomością, że mógł na zawsze stracić koty w tym dzikim lesie. Mogła je spotkać okrutna 

śmierć, mogły nigdy nie poznać swojego przeznaczenia. Helikopter szeryfa, oddziały policji i 

drużyny skautów na próżno mogłyby szukać tych drobniutkich ciałek. Qwilleran zadrżał z 

przerażenia.

To moja wina, powtarzał sobie. Był przekonany, że to nie pijany kierowca próbował 

zepchnąć go z drogi, ale ktoś, kto chciał go dopaść, bo zadawał pytania o śmierć Harleya i 

Belle.   Dlaczego   tak   go   ciągnęło   do   rozwiązywania   kryminalnych   zagadek?   Był 

dziennikarzem, a nie śledczym. Tak, zdawał sobie sprawę, że tylko niewielu dziennikarzy 

akceptowało   swoje   ograniczenia.   Przedstawiciele   jego   zawodu   flirtowali   z   doradcami 

politycznymi, ekonomistami, krytykami i koneserami.

Nigdy   więcej   amatorskich   śledztw,   obiecał   sobie.   Od   dzisiaj   zostawia   kryminalne 

dochodzenia policji. Bez względu na to, jak silna będzie pokusa, bez względu na to, jak 

nieznośne będzie mrowienie w górnej wardze u nasady wąsów, będzie się trzymał z dala od 

niebezpieczeństwa.   Będzie   przeprowadzał   wywiady   z   hobbystami   i   hodowcami   owiec   i 

starymi ludźmi w domach starców, będzie redagował kolumnę towarzyską w „Moose County 

background image

coś tam", przeczyta kotom na głos Mobby Dicka, będzie chodził na długie spacery, będzie 

prawidłowo się odżywiał i wreszcie będzie wiódł bezpieczne życie.

I wtedy zadzwonił telefon. Dzwonił Eddington Smith.

- Rozmawiałem z prawnikiem. Powiedział, że powinienem zinwentaryzować książki. 

Powiedziałeś, że miałbyś ochotę pomóc mi w odkurzaniu. Chcesz ze mną jutro pojechać?

Qwilleran wahał się tylko przez ułamek sekundy. Czy wizyta w bibliotece Fitchów 

może mu przynieść jakąś szkodę? Wszyscy mówią, że to interesujące miejsce, praktycznie 

muzeum.

-   Będziesz   musiał   mnie   zabrać   -   powiedział   sprzedawcy   książek.   -   Rozbiłem 

samochód.

Kiedy odwrócił się od telefonu, przeczesywał wąsy, oczekując z niecierpliwością na 

wizytę w bibliotece.

Po   lunchu   pan   O'Dell   pojechał   swoim   pikapem   do   kliniki   dla   zwierząt   i   odebrał 

stamtąd  dwa wykąpane,  wyperfumowane,  spryskane  dezodorantem  i kompletnie  milczące 

koty.   Wsadził   je   do   kartonowego   pudła.   W   domu,   kiedy   otworzono   karton,   wyszły   na 

zewnątrz i nie rozglądając się na boki, czmychnęły do swojego pokoju, gdzie poszły spać.

- Jaka szkoda - westchnął pan O'Dell. - Dobre dusze w klinice robiły, co mogły, ale 

ten zapach powróci, oj powróci, kiedy pogoda się zmieni i będzie deszcz. Musi się zmyć, 

znosić,   tak   ja   myślę...   Mogę   jakoś   pomóc   panu   albo   maleństwom,   dopóki   nie   ma   pan 

samochodu?

- Byłbym  wdzięczny,  jeśli mógłby pan pojechać  do sklepu  z narzędziami  i  kupić 

koszyk piknikowy, taki sam jak ten, który się zniszczył podczas wypadku.

Koty   spały   ciężkim   snem,   który   przychodzi   po   okropnych   przeżyciach.   Co   pół 

godziny   Qwilleran   chodził   sprawdzać,   czy   ich   futrzane   boki   nadal   unoszą   się   przy 

oddychaniu. Czasem przebierały gwałtownie łapkami, jakby miały koszmary. Staczały bitwy? 

Były torturowane w klinice dla zwierząt?

Wcześniej tego dnia zadzwoniła Fran Brodie.

- Słyszałam, że dachowałeś wczoraj w nocy, Qwill?

- Skąd o tym wiesz?

- Z radia. Powiedzieli, że nie jesteś ranny. Jak się czujesz?

- W porządku, no może tylko trochę kłuje mnie w boku, kiedy oddycham.

- Teraz będziesz musiał jeździć tą limuzyną, którą odziedziczyłeś - lubiła się z nim 

droczyć o pretensjonalny pojazd, który stał nieużywany w garażu.

background image

- Pozbyłem  się jej. Pochłaniała  hektolitry benzyny  i wyglądała jak karawan. Stała 

tylko   w   garażu,   traciła   na   wartości   i   parciały   jej   opony,   a   ja   płaciłem   ubezpieczenie. 

Sprzedałem ją do domu pogrzebowego.

-   W   takim   razie   -   powiedziała   Fran   -   możemy   pojechać   na   lotnisko   moim 

samochodem.   Powinniśmy   wyjechać   około   ósmej,   żeby   złapać   połączenie   do   Chicago. 

Zarezerwowałam hotel na cztery noce. Spodoba ci się to miejsce! Ciche, dobra restauracja - i 

to nie wszystko!

Qwilleran   odkładał   słuchawkę   pełen   obaw.   Pochłonięty   innymi   problemami   nie 

poświęcał więcej uwagi temu szczególnemu dylematowi.

Wkrótce potem zadzwoniła Polly, żeby zapytać o koty.

- To był dla nich wielki dyshonor. Zazwyczaj dumnie noszą swoje ogony, ale dzisiaj 

spuściły je do połowy masztu. Grippel pracuje nad twoim samochodem, Polly, ale chcę, żebyś 

miała nowy, ja mogę jeździć czerwonym.

-   Nie,   Qwill   -   zaprotestowała.   -   To   niezwykle   miło   z   twojej   strony,   ale   to   sobie 

powinieneś kupić nowy samochód.

- Nalegam,  Polly.  Pójdź do salonu Grippela i zobacz  nowe modele.  Wybierz  taki 

kolor, jaki ci się spodoba.

- Dobrze, posprzeczamy się o to, kiedy wrócę z Chicago. Możesz jeździć czerwonym, 

kiedy ja będę za miastem. O której mnie odbierzesz w środę rano? Będą nocować w mieście u 

mojej szwagierki.

Czując się jak tchórz, odpowiedział:

-   O   ósmej.   -   Nie   tylko   nie   rozwiązał   problemu,   ale   jeszcze   jak   zwykle   go 

skomplikował.

background image

SCENA DZIEWIĄTA

Miejsce:

Rezydencja Fitchów w West Middle Hummock

Czas:

Wtorek, którego Qwilleran nigdy nie zapomni

Kiedy kombi Eddingtona Smitha podjechało pod wozownię Qwillerana we wtorek 

rano, Qwilleran zszedł na dół z nowym koszem piknikowym w ręku.

- Nie trzeba było zabierać ze sobą jedzenia - powiedział księgarz. - Wziąłem coś na 

lunch.

- To nie jest jedzenie - wyjaśnił Qwilleran. - W koszu jest Koko. Mam nadzieję, że nie 

masz   nic   przeciwko.   Pomyślałem,   że   moglibyśmy   przeprowadzić   eksperyment,   żeby 

zobaczyć,   czy   koty   wyczuwają   mole   książkowe.   Jeśli   tak,   to   dla   jakiegoś   magazynu 

naukowego mogłoby to być przełomowe wydarzenie.

- Rozumiem - powiedział Eddington z nikłym zrozumieniem problemu.

To były jego ostatnie słowa na ponad pół godziny. Był jednym z tych kierowców, 

którzy są tak skupieni na trasie, że w ogóle się nie odzywają, kiedy prowadzą. Trzymał się 

kurczowo kierownicy, aż pobielały mu kłykcie u palców. Pochylił się do przodu i wpatrywał 

się w drogę jak w transie, rozciągając jednocześnie usta w pozbawionym radości grymasie 

naśladującym uśmiech.

- Mój samochód przeleciał przez barierkę i wpadł do rowu przy drodze Ittibittiwassee 

w niedzielę w nocy i jest kompletnie zdezelowany - powiedział Qwilleran, czekając na jakiś 

współczujący   komentarz.   Zahipnotyzowany   kierowca   nie   odpowiedział   ani   słowem,   więc 

Qwilleran kontynuował. - Na szczęście miałem zapięte pasy i nie jestem ranny,  tylko na 

łokciu mam guza wielkości piłki golfowej i siniaka na boku, ale koty wyleciały na zewnątrz. 

Zniknęły w lesie. Zanim je znalazłem, miały starcie ze skunksem i musiałem je odwieźć do 

background image

kliniki dla zwierząt. Spędziłeś kiedyś piętnaście minut w samochodzie z kotami obryzganymi 

przez skunksa, i to przy zamkniętych oknach?

Nie było odpowiedzi.

- Nie śmiałem otworzyć okien na więcej niż pięć centymetrów, bo koty siedziały z 

tyłu luzem, a nie wiedziałem, co może im strzelić do głowy po tych przeżyciach. Nie mogłem 

oddychać, Edd! Myślałem o tym, żeby wskoczyć do szpitala po zastrzyk tlenowy, ale po 

prostu wcisnąłem gaz i miałem nadzieję, że nie zzielenieję.

Nawet   to   dramatyczne   wyznanie   nie   rozproszyło   uwagi   Eddingtona,   całkowicie 

skupionego na drodze.

- Kiedy przyjechałem do domu, wykąpałem się w soku pomidorowym. Pan O'Dell 

obskoczył trzy sklepy spożywcze i wykupił wszystkie puszki, jakie mieli na półce. Musiał 

spalić moje ubrania i klatkę kotów. Ich kuwety były w samochodzie podczas  wypadku  i 

skakały po całym wnętrzu jak kostki lodu w shakerze, jedna z nich przyłożyła mi w głowę. 

Nadal wyczesuję żwirek z włosów i wąsów.

Qwilleran zajrzał w twarz Eddingtona. Można było powiedzieć, że jest przytomny, ale 

nic więcej.

- Koty były odwonnione w klinice, ale nie ma gwarancji, że to przyniesie stałe efekty. 

Może będę musiał kupić galon wody kolońskiej. Staram się nie chodzić z nimi pod wiatr.

Po chwili Qwilleran zmęczył się słuchaniem swojego głosu i jechali tak w grobowej 

ciszy   aż   do   rezydencji   Fitchów.   Eddington   zaparkował   samochód   na   tyłach   domu,   za 

wysokim murem oddzielającym podwórko przeznaczone dla służby i obsługi.

Jeśli mordercy zaparkowali tam właśnie, zauważył Qwilleran, to ich samochodu nie 

można   było   zobaczyć   z   żadnej   prowadzącej   do   posiadłości   drogi.   Z   drugiej   strony,   jeśli 

zostawili kogoś na czatach w samochodzie, to on także nie mógł zobaczyć nadjeżdżających 

Davida i Jill. Być może patrolowali posiadłość przez walkie-talkie.

Eddington miał klucze do tylnych drzwi, które prowadziły do dużego hallu dla służby, 

gdzie znaleziono ciało Harleya. Z korytarza prowadziły drzwi do pralni, kuchni, spiżarni i 

jadalni dla służby. Qwilleran trzymał w ręce wiklinowy kosz, a Eddington miał plastikową 

siatkę na zakupy. Zanurzył w niej rękę i wyjął dwa jabłka i puszkę zupy, które postawił na 

kuchennym stole. Potem zaprowadził Qwillerana do głównego hallu.

Chociaż blade dzienne światło  dostawało się do hallu  przez rząd wysokich  okien, 

znajdujących się dziewięć metrów nad podłogą, to hall był ponurą zbieraniną prymitywnych 

włóczni,   tarczy   i   masek,   bębnów,   czółen   wystruganych   w   jednym   kawałku   drewna, 

background image

zmniejszonych   głów,   strojów   ceremonialnych   pokrytych   zakurzonymi   piórami.   Qwilleran 

kichnął.

- Gdzie jest biblioteka? - zapytał.

- Najpierw pokażę ci jadalnię i pokój do rysowania - powiedział Eddington, otwierając 

duże podwójne drzwi. Te pokoje wypełnione były bronią i totemami, kamiennymi smokami, 

średniowiecznymi brązami, wypchanymi małpami utrwalonymi w zabawnych pozach.

- Gdzie są książki? - powtórzył Qwilleran.

- A to jest palarnia. Harley uprzątnął stąd starocie i wniósł trochę swoich rzeczy.

Qwilleran   zauważył   siedmiometrową   rzeźbioną   figurę   dziobową,   ogromny   ster, 

mahoniowe i mosiężne lornety i oryginalny druk z 1805 roku, ukazujący łódź patrolową, 

sygnowany   i   oczywiście   lepszej   jakości   niż   ten   Qwillerana.   Stało   tam   wiele   żeglarskich 

trofeów i wszędzie, na półkach, na stole i na gzymsach, umieszczono modele statków w 

szklanych   gablotach.   Kosz,   który   Qwilleran   nadal   trzymał   w   ręce,   zaczął   kołysać   się   i 

podskakiwać.

- Koko jest fanem żeglarstwa, czy mógłbym go wypuścić?

Eddington pokiwał głową, dając wyraz ukontentowaniu i przyzwoleniu zarazem.

- „Entuzjazm jest gorączką rozumu", jak powiedział Wiktor Hugo.

Koko po raz pierwszy był tak ożywiony od czasu wypadku. Wyskoczył  z kosza i 

pędem rzucił się do HMS „Bounty", trzymasztowca z plecionym olinowaniem i mosiężną 

figurą   dziobową.   Następnie   potruchtał   do   floty   trzech   małych   statków.   Były   to:   „Nina", 

„Pinta" i „Santa Maria". Wszystkie z pełnym omasztowaniem, flagami i proporcami. Kiedy 

zauważyli   dziewiętnastowieczną   łódź   patrolową   z   mosiężnym   działem,   Koko   podniósł 

przednie nogi, odgiął szyję i zaczął uderzać łapami w powietrze.

- A teraz gdzie jest biblioteka? - zapytał Qwilleran, upychając protestującego kota do 

koszyka.

Był to dwupoziomowy pokój z galerią. Książki były wszędzie. Nie było tam żadnych 

okien ani dziennego światła, żeby nie uszkodzić cennych opraw. Światło rzucały artystyczne 

szklane   kandelabry,   w   których   świetle   tłoczone   litery   na   grzbietach   skórzanych   książek 

migotały jak złota koronka.

- Ile z nich musimy wyczyścić? - chciał wiedzieć Qwilleran.

- Za każdym razem odkurzam kilkaset. Nie spieszę się, czerpię radość z trzymania ich. 

Książki lubią, żeby je trzymać w rękach.

- Edd, jesteś prawdziwym bibliofilem.

background image

- Jak powiedział Emmerson: „W największych cywilizacjach książka jest największą 

przyjemnością".

- Emmerson miałby trudność z przekonaniem do tej tezy pokolenia wideo. Pozwól, że 

zamknę drzwi i wypuszczę Koko z jego więzienia. On wywróci kozła, jak zobaczy taką ilość 

starych książek, jest również prawdziwym bibliofilem.

Koko   wyskoczył   jednym   susem   z   koszyka   i   zaczął   badać   otoczenie.   Na   trzech 

ścianach umieszczono rzędy półek na przemian z eleganckimi drewnianymi panelami, przy 

których stały gabloty z rzadkimi bibelotami. Kolekcjonerskie drobiazgi ustawiono w sposób 

przypadkowy, bez żadnego widocznego klucza. Były tam groty indiańskich strzał, rzeźbiona 

kość słoniowa, kielichy ze srebra i muszle, kryształy kwarcu i ametystu zmieszane ze złotymi 

figurkami,  które mogły zostać przemycone  z egipskich grobowców. (Amanda mówiła,  że 

wiele z nich było podrabianych). Nad każdą gablotą wisiała głowa wypchanego zwierzęcia, 

albo złocony zegar, albo misterna klatka dla ptaków czy też w końcu kolekcja ogromnych 

kości, pochodzących być może z jakiejś prehistorycznej epoki. Koko zrobił obchód, a potem 

zauważył spiralne schody na galerię i wspiął się po nich ostrożnie. Były zupełnie inne od 

pozostałych, które znał.

W   tym   samym   czasie   Eddington   wyciągnął   z   torby  zwinięte   w   rulon   szmatki   do 

czyszczenia.

- Możesz zacząć od tego rogu, od litery „s". Ja skończyłem ostatnio na „r". Chwyć 

delikatnie za okładkę z przodu i z tyłu i przetrzyj grzbiet oraz boki szmatką. Odkurz półkę, 

zanim odłożysz książkę z powrotem.

Koko   tymczasem   turlał   się   po   schodach   w   dół   i   w   górę,   używając   balkonu   jako 

przejścia.

Eddington otworzył płytką szufladę bibliotecznego stolika, którego masywny dębowy 

blat wsparty był na czterech rzeźbionych gryfach. Wyjął szufladę całkowicie z mocowań, 

zanurzył rękę pod blat i wyciągnął stamtąd klucz.

-   Rzadkie   książki   są   zamknięte   w   pomieszczeniu   z   odpowiednią   temperaturą   i 

wilgocią   -   poinformował.   -   „Niezmierzone   bogactwa   w   małym   pokoju",   jak   powiedział 

Marlow.

Z torbą na zakupy w ręku otworzył drzwi w wyłożonej boazerią ścianie i wszedł do 

środka. Qwilleran usłyszał kliknięcie zamka.

Kiedy zaczął odkurzać, zastanawiał się, ile czasu spędzonego w zamkniętym pokoju 

Eddington poświęca na trzymanie w rękach gorącej literatury Cyrusa Fitcha. On osobiście 

background image

musiał się bardzo dyscyplinować, żeby nie czytać wszystkiego, co odkurzał: Shawa, Shelleya, 

Sheridana.

Koko był nieustannie zajęty, wąchał to tu, to tam. Aktywność i podniecenie sprawiły, 

że jego dezodorant przestawał działać.

- Idź i pobaw się na drugim końcu pokoju - poprosił go Qwilleran. - Twój smród staje 

się nie do zniesienia.

W południe zjawił się Eddington.

- Czas na lunch - powiedział bez wyrazu. Wyglądał na zmartwionego.

- Coś nie tak, Edd?

- Brakuje książki.

- Cennej?

Księgarz pokiwał głową.

- Może brakować i więcej. Nie dowiem się ile, dopóki nie skończę inwentaryzacji.

-   Może   mógłbym   ci   pomóc?   Mógłbym   odczytywać   spisy   albo   coś   podobnego.   - 

Qwilleran bardzo chciał zobaczyć ten pokój.

- Nie, najlepiej będzie, jeśli zrobię to sam. Chcesz krem z kurczaka?

Koko badał teraz daleki koniec pokoju, jedyną ścianę bez półek. Była cała pokryta 

boazerią  i  zamykała  jeden koniec   biblioteki,  znajdujący się  pod  balkonem.  Uwagę  Koko 

zawsze przyciągało to, co inne, a ta ściana wyglądała, jakby ktoś dorobił ją później, psuła całą 

symetrię biblioteki.

- Zacznij podgrzewać zupę - powiedział Qwilleran. - Chcę skończyć odkurzanie tej 

dolnej półki.

Kiedy Eddington wyszedł, Qwilleran zaczął badać ścianę, naciskając ją pięściami. To 

dom   przemytników,   a   przemytnicy   są   znani   z   upodobania   do   sekretnych   pokojów   i 

podziemnych   przejść.   Szukał   nieregularności   i   ukrytych   klamek.   Naciskał   poszczególne 

panele,   mając   nadzieję,   że   znajdzie   jakąś   niestabilną   deseczkę.   Kiedy   obstukiwał   ścianę, 

drzwi do biblioteki otworzyły się.

- Zupa gotowa!

-   Piękne   panele!   -   powiedział   Qwilleran.   -   Już   samo   dotknięcie   wystarcza,   żeby 

zorientować się, że materiał, z którego są wykonane, jest szlachetniejszy od tego, którego 

używają współcześnie.

Wepchnął   Koko   do   koszyka,   przepraszając   za   jego   zapach,   chociaż   Eddington 

powtarzał, że nic nie czuje, i cała trójka poszła do kuchni na lunch.

- To niewiele, ale „musimy jeść, żeby żyć, i żyjemy, żeby jeść". To Fielding.

background image

- Jesteś wyjątkowo dobrze oczytany - powiedział Qwilleran. - Podejrzewam, że więcej 

czytasz, niż odkurzasz, kiedy znikasz w tym małym pokoiku. Jakiego rodzaju książki są tam 

przechowywane?

Twarz księgarza rozbłysła.

- Kronika Norymberska z 1493 roku, Księga Psalmów Baya w doskonałym stanie, to 

pierwsza książka wydrukowana w angielskich koloniach w Ameryce. Jest w języku Indian.

- Ile są warte?

- Niektóre osiągają ceny pięcio - albo sześciorzędowe!

- Gdyby jedna z nich została skradziona, czy trudno byłoby ją sprzedać? Są paserzy, 

którzy handlują skradzionymi książkami?

- Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

- Jakiej książki brakuje?

- Wczesnej pracy z anatomii, bardzo rzadko spotykanej.

- Może ktoś z rodziny pożyczył ją do czytania - zasugerował Qwilleran.

- Nie wydaje mi się. Jest po łacinie.

- Zadziwia mnie twoja wiedza o książkach, Edd. Chciałbym pamiętać wszystko, co 

przeczytałem, i mieć trafny cytat na każdą okazję.

Eddington się speszył.

- Nie czytałem za wiele - wyznał. - Poszedłem za radą Winstona Churchilla. Premier 

powiedział: „Niewykształcony człowiek powinien czytać zbiory cytatów".

Po skromnym lunchu (Koko dostał kilka kęsów kurczaka z zupy) towarzystwo wróciło 

do biblioteki.  Eddington zamknął się w małym  pokoiku, Qwilleran wrócił do odkurzania 

(Tennyson, Thackerey, Twain), a Koko podjął na nowo poszukiwania.

Cisza   w   bibliotece   budziła   jakiś   nieokreślony   niepokój.   Qwilleran   słyszał   swój 

oddech. Słyszał, jak Koko stąpa po drewnianym parkiecie. Słyszał... nagłe skrzypnięcie deski 

dochodzące z drugiego końca pokoju. Koko stał na tylnych nogach, opierając przednie na 

panelach wyróżniającej się ściany. Fragment boazerii poruszył się, zakołysał i otworzył. Koko 

wskoczył do środka przez szparę.

Qwilleran rzucił się za kotem.

- Koko, wyłaź stamtąd! - skarcił go, ale generalny inspektor znalazł sobie nowy cel i 

nie   zamierzał   rezygnować   z   tak   interesującej   możliwości.   Sprawiał   wrażenie   kompletnie 

głuchego. Sekretne drzwi otworzyły się na mały składzik.

Pomieszczenie nie miało okien, było duszne, ciemne, stęchłe. Qwilleran szukał na 

ścianie włącznika, ale nie znalazł żadnego. W bladym świetle kandelabrów wpełzającym do 

background image

pomieszczenia   widział   w   półmroku   niewyraźne   kształty   naturalnej   wielkości   postaci   z 

marmuru i rzeźbionego drewna, wielkiego Buddę, surową ceramikę pokrytą groteskowymi 

rysunkami,   stalową   kasę   pancerną   i...   mosiężną   trąbkę.   Tę   samą,   której   używałby   w 

przedstawieniu  Klubu Teatralnego,  gdyby  nie odwołano przedstawienia.  Powstrzymał  się, 

żeby nie przerwać ciszy i nie zadąć w instrument. W ciasnym pokoju niefortunny zapach 

Koko stał się bardzo wyraźny. Skradał się to tu, to tam, aż w końcu jeden przedmiot przykuł 

jego uwagę. Była to teczka dyplomatka. Qwilleran nauczył się nie traktować przypadkowo 

odkryć Koko, więc odebrał teczkę mruczącemu kotu. Klęknął na podłodze w plamie słabego 

światła, odblokował zamki, ostrożnie podniósł klapę i wstrzymał oddech na widok tego, co 

zobaczył  w środku. Dokładnie w tym  momencie na otwartą walizkę padł cień, Qwilleran 

podniósł   głowę   i   spostrzegł   ciemną   sylwetkę   mężczyzny   stojącego   w   progu.   Mężczyzna 

trzymał w ręku kij.

Qwilleran chwycił trąbkę i przyłożył ją do ust. Z instrumentu wydobył się ogłuszający 

huk. Mężczyzna przekroczył próg i zamachnął się kijem. Qwilleran uchylił się i uderzył go 

trąbką.  W mroku  oba ciosy chybiły celu, ale  kij  spadł kolejny raz i Qwilleran  dał nura. 

Machnął trąbką, tym razem trzymając ją oburącz jak kij do krykieta, ale nie napotkał żadnej 

przeszkody.   Broń   na   ślepo   młóciła   powietrze,   a   dwaj   mężczyźni   walczyli   zapamiętale. 

Qwilleran oddychał ciężko, w boku czuł ostre kłucie, jakby od cięcia nożem.

Kryjąc się za kasetą do przechowywania cygar w kształcie  Indianina, zaczekał  na 

właściwy moment i zaatakował z całą siłą. Nie trafił w mężczyznę, ale uderzył w kij. Ku 

zdziwieniu Qwillerana kij rozprysł się na drobne kawałki. Bez wahania uderzył trąbką w 

głowę napastnika i mężczyzna osunął się oszołomiony na podłogę.

Dopiero wtedy Qwilleran mógł zobaczyć jego twarz w pełnym świetle.

- David! - krzyknął.

Zza drzwi donośny, ale pusty głos zaryczał:

- Przestańcie albo będę strzelał!

Qwilleran zamarł na chwilę, ale zaraz podniósł do góry ręce. Kątem oka widział broń, 

wycelowaną w skuloną postać leżącą na podłodze.

- Edd! Skąd to wytrzasnąłeś? - wypalił.

-  Był  w   mojej  torbie   na  zakupy  -  powiedział  drobny człowieczek,   przyjmując   na 

powrót swój zwykły nieśmiały ton. Po raz pierwszy w życiu wymówił coś pełnym głosem.

- Miej go na muszce, dopóki nie wezwę policji, Edd. Może odzyskać przytomność i 

znów zacznie rozrabiać.

background image

Kiedy to mówił, z cienia wyłonił się Koko. Podkradł się do leżącej na wznak postaci. 

Mruczał na potęgę, zbliżył się do niej i zaczął pocierać grzbietem o rozłożone szeroko nogi. 

Wdrapał się na piersi mężczyzny i przytknął nos do jego nosa. Mężczyzna drgnął i otworzył 

oczy. Dojrzał parę niebieskich oczu wpatrującą się w niego, potem doleciała go woń Koko i 

znowu zemdlał.

background image

SCENA DZIESIĄTA

Miejsce:

Z powrotem w mieszkaniu Qwillerana nad garażem

Czas:

Później tego samego dnia

Nikt   nie   odzywał   się   w   drodze   powrotnej   do   Pickax.   Eddington   przywarł   do 

kierownicy, Qwilleran był nadal sparaliżowany odkryciem, którego dokonał w rezydencji, a 

Koko   spał   w   wiklinowym   koszu,   na   samym   końcu   kombi,   którego   wszystkie   okna   były 

całkiem otwarte.

- Dziękuję za przejażdżkę, Edd. Dziękuję za smaczny lunch - powiedział Qwilleran, 

kiedy przyjechali. - Nie zapomnij poinformować adwokata o tej książce, której brakuje.

- Och, znalazłem ją. Była na złej półce!

- Cóż, to było podniecające popołudnie, delikatnie mówiąc.

- „Podniecenie jest pijaństwem duszy", jak ktoś powiedział.

- Hm... tak. Cieszę się, że nie musiałeś używać broni.

- Ja także - powiedział Eddington. - Nie była nabita.

Właśnie   wtedy   Qwilleran   zauważył   na   podjeździe   samochód   Franceski,   co   mu 

uzmysłowiło, że to nie koniec kłopotów. Zaniósł koszyk do garażu.

-   Przykro   mi,   Koko,   muszę   cię   tu   przetrzymać   do   wyjścia   Franceski.   Śmierdzisz 

padliną.

Kiedy wspinał się po schodach do swojego mieszkania, nos podpowiedział mu, że 

Yum   Yum   także   potrzebuje   odświeżającego   dezodorantu,   a   kiedy   wszedł   na   górę,   miał 

uczucie,   że   w   krajobrazie   brakuje   mu   jakiegoś   ważnego   elementu.   Tak,   w   korytarzu 

brakowało herbu Mackintoshów. W miejscu, gdzie stał dotąd oparty o balustradę, było pusto.

- Hej, hej! - zawołał. - Francesca, jesteś tam?

background image

Kiedy nie było odpowiedzi, zaczął się rozglądać po mieszkaniu. W salonie na środku 

podłogi leżał ciężki żelazny herb.

W pokoju kotów skulona w kącie siedziała niepocieszona Yum Yum. W gabinecie 

mrugało czerwone światełko sekretarki. Nacisnął guzik, odsłuchał wiadomość i błyskawicznie 

oddzwonił do Franceski.

- Qwill, nigdy nie uwierzysz, co się stało! - powiedziała. - Chciałam zamontować herb 

Mackintoshów na jednej z osłon na kaloryfery, więc wzięłam go, żeby zobaczyć, czy będzie 

pasował. Byłam w połowie drogi przez salon, kiedy...

- Podniosłaś ten kawał żelastwa?

- Nie, przetaczałam je jak hula-hoop. Przypadkiem nastąpiłam na kota, a on zaczął 

wrzeszczeć jak siedem diabłów! Tak się przeraziłam, że przetoczyłam to cholerstwo przez 

moją stopę!

- Wrzask Yum Yum może zbudzić umarłego - przyznał. - Mam nadzieję, że nic sobie 

nie zrobiłaś, Fran.

-   Że   nic   sobie   nie   zrobiłam!   Miałam   na   nogach   sandały   i   złamałam   trzy   palce! 

Policyjny samochód zabrał mnie do szpitala. Tata odbierze później mój samochód. Ale, Qwill 

- zapłakała - nie będę w stanie pojechać z tobą do Chicago jutro rano!

Qwilleran  wydał  z siebie  głębokie  westchnienie  ulgi,  które  wywołało  ostry ból w 

boku, ale złożył Francesce wyrazy współczucia i powiedział wszystkie te rzeczy, które mówi 

się w podobnych okolicznościach. Potem poszedł do pokoju kotów, podniósł Yum Yum i 

pogładził jej śmierdzące futerko.

-   Kochana   -   powiedział.   -   Weszłaś   jej   pod   nogi   przypadkiem   czy   wiedziałaś,   co 

robisz?

Natychmiast też zadzwonił do Polly,  żeby przypomnieć jej, że odwozi ją jutro na 

lotnisko.

- Mógłbym wsiąść z tobą - dodał. - Znam kilka fajnych restauracji w Chicago.

Spryskał  koty dezodorantem  i  podał  im  koktajl  krewetkowy  i  Straganowa.  Wtedy 

wyjrzał przez okno i zobaczył, że na podjeździe stoi samochód policyjny, z którego, drzwiami 

od strony pasażera, wysiada masywna postać. Szef, bo był to Brodie, podszedł do samochodu 

Franceski z pękiem kluczy.

Qwilleran otworzył okno.

- Brodie, wejdź na górę na kawę!

Tym   razem   szef   był   bardziej   przyjazny,   niż   kiedy   Qwilleran   dopytywał   się   o 

morderstwo Fitchów. Wdrapał się na górę po schodach, mówiąc:

background image

-   Mam   nadzieję,   że   to   nie   ten   sam   napar   z   piekła   rodem,   który   mi   ostatnio 

zaserwowałeś.

Qwilleran zamknął koty w ich pokoju, nastawił automatyczny ekspres do kawy na 

pozycję „ekstra mocna" i podał szefowi kubek.

- Jesteś w lepszym psychicznym stanie, niż kiedy cię ostatnio widziałem.

- Arrgh! - zabulgotał Brodie.

- To komentarz do kawy czy do śledztwa stanowego?

- Sprawa ma już konkretne zaczepienie, jak się zdaje. Więc chyba mogę z tobą o tym 

rozmawiać  bez pakowania się w kłopoty.  Dowody,  które znalazłeś  w schowku, stanowią 

olbrzymi przełom, właśnie na takie dowody liczyli.

- Nie musisz mi tego powtarzać. Ale... to Koko pierwszy je znalazł. Najpierw odkrył, 

jak się dostać do schowka, a potem znalazł teczkę.

- A co, nie mówiłem ci? Mówiłem, że moglibyśmy wykorzystać jego zdolności w 

policji.

-   Nigdy   nie   wierzyłem   w   tę   historię   o   gangu   z   Chipmunk,   a   kiedy   otworzyłem 

dyplomatkę, wiedziałem już, że to rodzinna robota. Wykoncypowałem sobie, że David zabił 

Harleya,  zgarnął kasę pancerną, ukrył  pieniądze, biżuterię i broń w schowku z zamiarem 

odebrania ich później. To spora gotówka jak na bankiera. Wiceprezes banku nie trzyma takich 

pieniędzy w domu.

Brodie pokiwał głową.

- Do miasta przyjechali ludzie z nadzoru bankowego. Idę o zakład, że znajdą kilka 

wycieków.

- Nie wiedziałem, kto mnie zaatakował w ciemnym schowku, ale wiedziałem, że to 

walka na śmierć i życie. Zabił dwa razy, a ja miałem na to dowody. Po tym, jak ogłuszyłem 

go trąbką jego dziadka, zacząłem zbierać wszystko do kupy i pomyślałem: Dlaczego David 

miałby zabijać swojego brata? Jaki mógł mieć motyw? W tym momencie Koko wszedł na 

niego i zaczął mruczeć jak helikopter. Kiedy obwąchiwał wąsy faceta, powiedziałem sobie - 

to nie David leży na podłodze, to Harley.

Qwilleran zawiesił głos i pogładził z ukontentowaniem swoje wąsy.

- Koko wyczuwa klej. Wąsy były sztuczne, przyklejone na górną wargę.

- YOW! - z końca korytarza doszedł ich głośny dźwięk, wyrażający kocią satysfakcję.

- Wie, że o nim mówimy - powiedział Qwilleran.

- Więc myślisz, że znasz już motyw? - zapytał Brodie.

background image

-   Jestem   prawie   pewien.   Z   tego,   co   usłyszałem   z   łańcucha   plotek   w   Pickax, 

zrekonstruowałem scenariusz. Zobaczmy, czy twoim zdaniem to się trzyma kupy.

Scena 1: Margaret Fitch, matka manipulująca życiem swoich synów, zachęca Davida, 

żeby   poślubił   dziewczynę   Harleya,   podczas   gdy   on   sam   odsiaduje   karę   za   nieumyślne 

spowodowanie śmierci.

Scena 2: Harley wraca do domu i żeni się z dziewczyna o wątpliwej reputacji, w 

dodatku służącą, żeby zranić Davida, Jill i matkę intrygantkę.

Scena 3: Harley nadal żywi gorące uczucia do Jill i odkrywa, że również ona nadal go 

kocha. Nie mogą sobie pozwolić na rozwody, bo Margaret trzyma całą rodzinę żelazną ręką. 

Daje im zasmakować luksusu, ale odcina od gotówki.

Scena 4: Jill obmyśla plan zdefraudowania pieniędzy z banku, morderstw, zamianę 

tożsamości Harleya na Davida.

Scena 5: W noc morderstwa David i Jill przyjeżdżają do domu Harleya jak zwykle o 

szóstej trzydzieści. Harley zastrzelił już Belle i kieruje teraz broń przeciwko swojemu bratu. 

Potem   zamienia   się   z   nim   portfelami   i   biżuterią.   Goli   wąsy   Davida.   W   tym   czasie   Jill 

inscenizuje kradzież w bibliotece i w sypialni. Pakuje do teczki pieniądze, biżuterię i broń.

Scena 6: Fałszywe wąsy i talent aktorski Harleya nie chronią go przed rozpoznaniem. 

Jego rodzice  wiedzą,  że  nie jest  bratem.  Matka dostaje śmiertelnego  wylewu.  Ojciec  nie 

potrafi udźwignąć ciężaru wyboru, jaki przed nim stoi: poinformować policję o tym, że jego 

syn zamordował brata, czy też stać się wspólnikiem po fakcie i żyć dalej ze zbrodniarskim 

sekretem.

Scena   7:   Jill   i   David   planują   zniknąć   w   Ameryce   Południowej,   ale   ich   droga 

ewakuacyjna jest zablokowana.

Szef uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową.

- Nawet porucznik Hames nie uwierzyłby w ten kawałek o kocie i o przyklejonych 

wąsach.

Kiedy   wieści   o   konfrontacji   w   rezydencji   Fitchów   wyciekły   poza   krąg 

zaangażowanych osób, poczta pantoflowa Pickax pracowała na pełnych obrotach, a telefon 

Qwillerana dzwonił bez przerwy.

- Przerabiamy okładkę jutrzejszej gazety, ale jest jedna sprawa, która nam nie pasuje. 

Według   Eddingtona   Smitha   dostałeś   w   głowę   kijem   bejsbolowym,   a   on   się   rozpadł. 

Wiedzieliśmy, że jesteś twardy, Qwill, ale nawet twoja głowa nie jest na tyle twarda, żeby 

rozbić kij bejsbolowy.

background image

- To nie był kij, Arch. Zdaje się, że to była kość udowa wielbłąda. Na wystawce z 

historycznymi reliktami w bibliotece widziałem taką jedną. Byliśmy tam we dwóch, on i ja, w 

ciemnym schowku, rzucaliśmy się na siebie jak Hamlet i Laertes, tyle że oni mieli rapiery, a 

my dysponowaliśmy tylko kością i mosiężną trąbką. Musieliśmy wyglądać jak para klownów. 

Kiedy grzmotnąłem trąbką w tę kość i ona rozsypała się na kawałki, to zdałem sobie sprawę, 

że była z gipsu. Amanda mówi, że ten dom jest pełen kopii i podróbek.

Następna zadzwoniła właśnie Amanda.

- Cały ten syf nie zdarzyłby się, gdyby ta rodzina nie była tak cholernie skąpa i tak 

fałszywa, pod każdym względem! Pani i pan Doskonali, tak im się zdawało! Cały okręg dał 

się na to nabrać - zawarczała jak zwykle.

Zadzwonił też Gary Pratt.

- Jezu! Cieszę się, że już po wszystkim. Prawdopodobnie wiedziałem o Harleyu więcej 

niż ktokolwiek inny, tyle czasu razem żeglowaliśmy. Po powrocie z pudła był przepełniony 

nienawiścią, nie mógł wybaczyć Davidowi, że ukradł mu jego kobietę.

Wiadomość od Pete'a Parrotta była zwięzła:

- Mam nadzieję, że ten s...syn dostanie to, na co zasługuje!

Roger MacGillivray, autor wyczerpującego artykułu o morderstwach, powiedział:

- Wiesz, Qwill, jeśli to prawda, że Jill to wszystko zaplanowała, to jej scenariusz był 

idealny,   aż   za   idealny.   Cała   ta   historia   z   awarią,   z   hydraulikiem...   z   samochodem 

odjeżdżającym szybko polną drogą, który wzbijał tumany kurzu... To bardzo przekonujące 

szczegóły.

Ostatnia zadzwoniła Polly Duncan.

- Twój telefon był zajęty przez cały wieczór, Qwill. Czy to, co mówią, to wszystko 

prawda? Skąd wiedziałeś, że to Harley, a nie David?

-   To   się   zaczęło   na   moim   przyjęciu   urodzinowym.   Koko   okazywał   ciągłe 

zainteresowanie   Harleyem,   zdawało   nam   się,   że   bardzo   go   polubił.   Potem   tak   samo 

zachowywał się w stosunku do Eddingtona Smitha i Wallyego Toddwhistlea, a na koniec do 

mojego   tapeciarza.   Ta   teoria   może   brzmieć   niewiarygodnie,   ale...   wszyscy   ci   mężczyźni 

pracują regularnie z substancjami klejącymi. A koko jest fanatykiem kleju. Kiedy zobaczył 

modele   statków   Harleya,   wspiął   się na  tylne   nogi jak  kot Mackintoshów.  Więc   kiedy  w 

bibliotece   Fitchów   okazał   takie   zainteresowanie   mężczyzną   leżącym   na   podłodze, 

wiedziałem, że to nie jest David.

Później   tego   wieczoru,   kiedy   pociąg   towarowy   zagwizdał,   przejeżdżając   przez 

północną   część   miasta,   Qwilleran   rozsiadł   się   na   sofie   i   rozmyślał   nad   wydarzeniami   z 

background image

ostatnich dwóch tygodni. Yum Yum spała na jego piersiach, a Koko balansował na oparciu 

kanapy.

- Dlaczego tak cię interesowały historie morskie? Dlaczego przekręcałeś ciągle obraz 

łodzi patrolowej? Czy wyczułeś tożsamość mordercy?  Chciałeś skierować moją uwagę na 

żeglarza i budowniczego modeli statków?

Koko   otworzył   szeroko   pyszczek   i   ziewnął,   pokazując   wszystkie   zęby   i   różowe 

podniebienie. Była druga trzydzieści w nocy, a on miał za sobą intensywny dzień.

- Czy to przypadek, że oboje z Yum Yum udawaliście podpórki do książek? Czy 

chcieliście wskazać w ten sposób na bliźniaki?

Koko przymrużył śpiąco oczy. Przysiadł na tylnych łapach, ale kołysał się na boki. 

Prawie nie spadł z sofy do tyłu.

- Ty łobuzie! Udajesz, że nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówię - powiedział 

Qwilleran. - Spróbujemy jeszcze raz... Chcesz indyka?

Jak   za   dotknięciem   różdżki   Koko   otworzył   szeroko   oczy,   a   Yum   Yum   podniosła 

gwałtownie głowę. Jak na rozkaz zeskoczyły na podłogę, skrzecząc i miaucząc, pobiegły do 

lodówki, gdzie czekały na Qwillerana w identycznych pozach, jak bliźniaki, wpatrując się w 

rączkę na drzwiach chłodziarki.

background image

EPILOG

Oskarżyciel   stara   się   o   przeniesienie   śledztwa   w   sprawie   Harleya   i   Jill   do   innej 

prokuratury,   obawiając   się,   że   w   Moose   County   nie   będzie   możliwości   znalezienia 

obiektywnego   składu   ławy   przysięgłych.   Mieszkańcy   okręgu   pozostają   bowiem   pod 

niesłabnącym wpływem uroku rodziny Fitchów.

Jill postanowiła  współpracować z policją, żeby ratować własną skórę. Zeznała,  że 

włamali się do kliniki dentystycznej, żeby zniszczyć karty i zdjęcia bliźniaków.

Qwilleran   nie   zatrudnia   już  Franceski   Brodie,   aYum   Yum   wróciła   do  schludnych 

toaletowych zwyczajów.

Syjamczyki   za  pomocą  swoich   różowych  języczków   zlizały  z  siebie  wspomnienie 

spotkania z biało-czarną kicią z drogi Ittibittiwassee.

Qwilleran czyta kotom na głos Moby Dicka, a weekendy spędza z Polly Duncan w jej 

przytulnym wiejskim domku.

Teatr Klingenschoenów rozpocznie sezon oryginalną rewią napisaną przez Qwillerana 

i Hixie Rice.

Pewnym   przebojem   przedstawienia   będzie   z   pewnością   piosenka   Zostawiłem   swe 

serce w Pickax City.

Koko uczy się, jak wyłączać telewizor.

KURTYNA