background image

  

autor: Anna Dodziuk 

 "Pokochać siebie" 

 

DROBNEJ KOREKTY DOKONAŁ: dunder@kki.net.pl 

 

 

 

"Nie zapomnij o radości" 

 

Dzień dobry, mój kochany. 

Znajdź trochę czasu na to, by być szczęśliwym! Jesteś cudem, który żyje, 

Który rzeczywiście istnieje na ziemi. 

Jesteś kimś jedynym, niepowtarzalnym, 

nie można cię z nikim pomylić. 

Czy wiesz o tym? 

Dlaczego się nie zdumiewasz, 

nie podziwiasz, 

nie cieszysz się swym istnieniem 

i istnieniem innych wokół ciebie? 

Czy to tak oczywiste, 

czy to nic nadzwyczajnego, 

że żyjesz, 

że możesz żyć, 

że dano ci czas, 

abyś śpiewał i tańczył, 

czas, abyś był szczęśliwy? (...) 

 

Phil Bosmans: "Nie zapomnij o radości". 

background image

Pallotinum Warszawa 1990 

 

Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przeczytali maszynopis i podzielili się 

ze mną swoimi uwagami: Agnieszce Korzeniewskiej, Mai Lis, Grażynie 

Płachcińskiej, Piotrowi Fijewskiemu, Włodkowi Kameckiemu, a zwłaszcza 

Andrzejowi Goszczyńskiemu, który od paru lat jest cierpliwym i bardzo 

wnikliwym pierwszym czytelnikiem tego, co przetłumaczę lub napiszę. 

Wiesz, zajmuję się tym już prawie 20 lat i ciągle nie mogę się nadziwić. Aż 

trudno uwierzyć, jak źle ludzie myślą o sobie i jak źle sami siebie traktują. 

Zrób mały eksperyment: powiedz paru znajomym komplement, a zobaczysz, 

ile wysiłku włożą w to, żeby go "unieważnić" - udowodnić Ci, że są brzydsi i 

głupsi niż myślisz, a ciuch, który Ci się spodobał, to stara szmata. A co Ty 

robisz, kiedy ktoś Tobie powie coś miłego albo Cię pochwali? Co Ci wtedy 

przychodzi do głowy? Czy natychmiast zaczynasz szukać argumentów, żeby 

udowodnić sobie, że to nieprawda? Jeżeli tak, to myślę,  że nie lubisz też 

patrzeć na siebie w lustrze. Jedna moja koleżanka wróciła po długich 

wakacjach na zabitej wsi w bardzo dobrym humorze i stwierdziła,  że 

najlepszy był nie wspaniały las dookoła, nie piękny widok na Tatry ani 

zatrzęsienie grzybów, które uwielbia zbierać - tylko fakt, że nie było tam 

lustra i przez dwa miesiące nie musiała na siebie patrzeć. 

Chcesz przyglądać się temu dalej? Sprawdź jeszcze coś, tym razem u siebie. 

Zaznacz we właściwych miejscach odpowiedzi na pytania i połącz je linią tak, 

żeby tworzyły wykres. Jakie uczucia odczuwasz do samego siebie? 

W tym celu użyj poniższej skali skali: 

1. Nigdy. 

2. Wyjątkowo. 

3. Rzadko. 

4. Czasem. 

5. Często. 

background image

6. Prawie zawsze. 

W stosunku do swoich uczuć: 

1. Miłość, sympatia do samego siebie. 

2. Uczucia mieszane (do samego siebie). 

3. Niechęć, nienawiść do samego siebie. 

Przeanalizuj swoje odpowiedzi. Po przeczytaniu książki odpowiedz ponownie 

na postawione wyżej pytania. 

Chciałam Cię prosić, żebyś to zrobił nie tylko dla siebie, ale i dla mnie. Może 

się kiedyś spotkamy, wtedy poproszę Cię,  żebyś mi powiedział, czy była 

jakaś różnica - jeśli tak, to znaczy, że udało mi się wpłynąć na zmianę 

Twojego autoportretu. A na tym mi zależy, bo mam taki oto ambitny zamiar: 

żebyś nie tylko dowiedział się czegoś o sobie, ale też żeby coś się w Tobie 

zmieniło. Żeby Ci było łatwiej i weselej żyć. W największym skrócie można to 

ująć tak. Myślenie o sobie może dodawać Ci skrzydeł, a może je obcinać. 

Może być motorem, który dostarcza Ci energii do życia, realizowania 

przedsięwzięć, pomysłów i marzeń, a może być kulą u nogi, bagażem, z 

powodu którego wszystko przychodzi Ci z trudem, rzadko coś się udaje, a 

marzenia nie spełniają się nigdy. Najczęściej myślimy o sobie źle, chociaż 

zwykle nie przyznajemy się do tego przed ludźmi, a nawet przed sobą. 

Ponieważ wiele lat temu, zaczynając pracę jako psycholog w poradni 

rodzinnej przekonałam się, że wszystkim Ilekroć miałam na ten temat wykład 

czy jakieś spotkanie - a sprawa poczucia własnej wartości jest moim hobby i 

mówiłam o tym do setek słuchaczy - zadawałam zebranym prościutkie 

zadanie: prosiłam, żeby dokończyli zdanie, składające się z własnego imienia 

i słowa "jest". W moim przypadku brzmiało to "Ania jest...". Oni mieli na 

"trzycztery" złapać pierwszą myśl jaka odruchowo przyjdzie im do głowy. 

Otóż niezależnie od tego, czy byli to pacjenci, którzy mieli jakieś kłopoty ze 

sobą, psycholodzy szkolący się w lepszym pomaganiu innym czy też po 

prostu ludzie zainteresowani poznawaniem siebie, którzy przyszli "z ulicy" do 

background image

jakiegoś domu kultury - zawsze reakcja była taka sama. Najpierw 

poruszenie, szmer, wyraźne zaskoczenie na wielu twarzach, potem pełen 

napięcia  śmiech albo smutek. Niektórzy zaczynali niecierpliwie trącać 

sąsiada, żeby natychmiast zwierzyć się ze swojego odkrycia. 

Oczywiście tak mocna reakcja pojawiała się nie u wszystkich, ale u znacznej 

większości. Znalazło się zawsze parę osób na tyle odważnych i otwartych, 

żeby podzielić się tym, co im wyszło. Mogłoby się wydawać, że pojawią się tu 

głównie takie określenia, których używamy zapytani o charakterystykę jakiejś 

osoby. Kto to jest Kowalczyk? Młody facet z Poznania, nauczyciel, żonaty. 

Albo sprzedawczyni z naszego sklepu osiedlowego, starsza pani. Jednak 

wśród setek odpowiedzi, jakie zdarzyło mi się  słyszeć, zawód ani miejsce 

zamieszkania nie występowało nigdy, płeć i wiek tylko parę razy, podobnie 

stan rodzinny. Określenia, jakie padały, to nie były informacje, lecz oceny. I 

to oceny w znacznej większości negatywne: "Piotrek jest głupi", "Basia jest 

brzydka", "Józek jest do niczego". Czasem bardziej rozwinięte bardziej 

szczegółowe - niektórym na przykład przychodziło do głowy zdanie "Krysia 

wszystko gubi" albo "niczego nie potrafi doprowadzić do końca". 

Robię ten eksperyment już kilka lat i nadal szokuje mnie, jak duży jest 

procent osób z takimi negatywnymi ocenami wśród zgromadzonych na 

dowolnej sali. No dobrze, nie ma się czemu dziwić, kiedy siedzą tam ludzie z 

jakimiś problemami: alkoholowymi, małżeńskimi, z trudnościami w szkole 

(daję takie przykłady, bo z kłopotami tego rodzaju najczęściej miałam do 

czynienia). Ale również kiedy grupy były dobierane pod innym kątem - 

młodzież z warszawskiego klubu osiedlowego, studenci, dokształcający się 

pracownicy socjalni - zawsze określenia "na minus" przeważały nad 

pozytywnymi i była to przewaga miażdżąca. A co z Tobą? Czy już 

sprawdziłeś, co masz w głowie na własny temat? Możesz powiedzieć, że to 

się rozpisuje na całe mnóstwo różnych szczegółowych ocen. To znaczy: co 

myślisz o sobie jako o człowieku w ogóle albo jako o kobiecie czy 

background image

mężczyźnie jakim jesteś synem, jaką matką, jakim pracownikiem. Jak 

gotujesz, pływasz, całujesz, jak sobie radzisz w towarzystwie, czy umiesz 

zbierać grzyby, co myślisz o własnych zdolnościach do uczenia się języków 

obcych. To prawda, w każdym z tych obszarów masz jakąś samoocenę, 

myślisz o sobie dobrze albo źle. Każdy z nich zresztą i niezliczone inne 

można by dzielić na jeszcze mniejsze cząstki. 

Ale masz również - jak każdy - pewien syntetyczny obraz, jakieś ogólne 

poczucie na własny temat. U amerykańskiego psychoterapeuty Erica Berne'a 

nazywało się to poczuciem, czy jestem O.K. czy nie O.K., czy jestem w 

porządku, czy nie. Można o tym mówić jeszcze inaczej, mianowicie: jaki mam 

stosunek do samego siebie? Czy siebie akceptuję, lubię, kocham? Czy 

godzę się na siebie takiego lub taką, jaka jestem? Co jestem wart czy warta? 

(Niestety, mam z tą książką pewien kłopot w zdaniach takich jak dwa 

poprzednie trudno za każdym razem używać i rodzaju męskiego, i żeńskiego. 

Po długich wahaniach zdecydowałam się konsekwentnie zwracać się do 

Ciebie w rodzaju męskim, ponieważ wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do 

określonego sposobu czytania. Otóż jak myślę - zdanie "jesteś dobra" 

zostanie tylko przez kobiety odczytane jako skierowane do nich, zaś "jesteś 

dobry" brzmi naturalnie zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Andrzej, mój 

przyjaciel i recenzent, któremu zwierzałam się z tej trudności, trochę mnie 

pocieszył: "Przecież zwracasz się do człowieka, a człowiek w naszym języku 

jest rodzaju męskiego"). 

Mnie samej, muszę Ci powiedzieć, jako uzupełnienie zdania "Ania jest..." 

przez wiele lat pojawiało się "głupia" albo "brzydka". Mówię to, bo chcę, żeby 

było jasne, że problem niskiej samooceny znam nie tylko z pracy z 

pacjentami i psychologicznej literatury - gdzie ostatnio poświęca się tej 

sprawie coraz więcej miejsca - ale też z własnych przeżyć. Udało mi się wiele 

poprawić, mój autoportret jest coraz lepszy. Z tym, że w trakcie tej niełatwej 

pracy uprzytomniłam sobie coś ważnego: że negatywne myślenie o sobie to 

background image

sprawa nie tylko indywidualna, ale i społeczna. Mówić - i myśleć! - o sobie 

dobrze jest czymś nieładnym, nietaktownym, tak nie wypada. Człowiek boi 

się, że zostanie uznany za chwalipiętę, narazi się na zarzut wywyższania się 

albo pychy. 

Nie ma zwyczaju nie tylko chwalenia siebie, ale też innych. Skrytykować, 

powiedzieć "całą prawdę prosto w oczy", wytknąć błędy i niedostatki - tak, to 

się ceni. Jesteśmy przesiąknięci takimi nawykami. Natomiast rzadko kiedy 

spotykamy się z pochwałą chwalenia, dostrzegania korzystnych cech i 

otwartego wyrażania pozytywnych opinii o drugim człowieku. Dlatego nawet 

jeśli jak powietrza potrzebujesz dobrego słowa,  życzliwego zdania o sobie, 

uznania ze strony innych, to sam uparcie im tego odmawiasz. I oto mamy do 

czynienia ze społeczeństwem pod tym względem dosłownie wygłodzonym. 

Nie da się tego zmienić tak od razu, ale - jak mawiał pewien chiński mędrzec 

- nawet droga o długości dziesięciu tysięcy li zaczyna się od pierwszego 

kroku. Napisałam tę książkę dla tych, którzy chcą go zrobić. 

Kilkanaście lat temu pracowałam przez pewien czas w zespole jednego z 

najlepszych polskich psychoterapeutów. Kiedyś rozmawialiśmy o wypisaniu z 

ośrodka pacjentki z nerwicą, której udało się podczas leczenia pozbyć 

przykrych objawów nieustannego lęku. Pamiętam smutne słowa szefa: "Ona 

jest młoda, ładna, inteligentna ale tak strasznie źle myśli o sobie. Anka, co ja 

mam zrobić?" 

Wzięłam sobie to pytanie mocno do serca i przez następne piętnaście lat 

szukałam odpowiedzi na nie. Czytałam książki, analizowałam własne 

przeżycia, a przede wszystkim słuchałam ludzi, którzy zdecydowali się 

zajrzeć w siebie i coś w sobie zmienić. Poszukiwania wciągały mnie coraz 

bardziej i nie wygląda na to, żebym miała ich zaprzestać, bo ciągle odnajduję 

jakieś nowe cegiełki, z których buduje się odpowiedź. W każdym razie dzisiaj 

wiem już na pewno, że niska samoocena to jedna z najważniejszych i 

background image

najbardziej powszechnych ludzkich dolegliwości. moim pacjentom doskwiera 

złe mniemanie o sobie, zaczęłam to sprawdzać u innych ludzi. 

 

 

Rozdział I: Co naprawdę myślisz o sobie? 

 

Czy już wiadomo, o czym właściwie mamy rozmawiać? W języku 

psychologicznym mówi się o poczuciu własnej wartości, samoocenie albo 

obrazie własnej osoby. I każdy wie, że najogólniej chodz 

i o to, jak przeżywamy samych siebie, czy myślimy o sobie dobrze czy źle, 

jaki jest nasz prywatny "wewnętrzny autoportret". Ale... co innego patrzeć z 

zewnątrz, z dystansu, a co innego znaleźć się w skórze człowieka z 

samopoczuciem typu "mniej niż zero". 

 

1. Skomplikowany autoportret 

 

Jestem głupia, zła i brzydka; do niczego się nie nadaję, nic mi nigdy nie 

wychodzi; czy komuś może zależeć na kimś takim jak ja? - niestety, 

większość ludzi przynajmniej czasami myśli o sobie w ten sposób. Niektórzy 

nawet zawsze. Najpierw spróbujemy połapać się w tym myśleniu, 

przeanalizować je nieco dokładniej, rozłożyć na czynniki pierwsze - bowiem 

każdy plan poprawy sytuacji musi poprzedzać rozeznanie czyli diagnoza. 

Masz więc i Ty, jak każdy, jakąś ogólną samoocenę. Malujesz swój 

autoportret w jaśniejszych lub ciemniejszych barwach. Ale ten obraz jest 

oczywiście znacznie bardziej skomplikowany, złożony z różnych - jeśli tak 

można powiedzieć - składników czy wymiarów. Myślę,  że cztery z nich są 

najważniejsze: 

- powierzchowność, wygląd zewnętrzny, ciało 

- inteligencja, mądrość, zdolności 

background image

- dobroć, uczciwość, kwalifikacje moralne 

- jaką jestem kobietą? jakim mężczyzną? 

 

Jest jeszcze piąty ważny wymiar co myślę o sobie w obszarze "jainni". Czy 

ludzie mogą mnie lubić? Czy warto ze mną być? Czy zasługuję na miłość? 

Można być przecież pięknym, mądrym i dobrym, a mimo to czuć się bardzo 

samotnie. 

Jedna z moich przyjaciółek zwierzała mi się kiedyś: "Jestem niebrzydka, 

życzliwie traktuję wszystkich i chętnie im pomagam, głowę mam też nie 

najgorszą, nauka zawsze szła mi dobrze i w pracy osiągam spore sukcesy. 

Ale chyba mi czegoś ważnego brakuje. Prawie nie mam przyjaciół, znajomi o 

mnie zapominają, mężczyźni się mną nie interesują. Strasznie mi tego 

brakuje". Rozumiem ją, pewnie i Ty ją rozumiesz - trudno cieszyć się życiem 

bez dobrych kontaktów ze znajomymi, przyjaciółmi, najbliższymi. Spróbuję 

zastanowić się przez chwilę nad każdym z tych pięciu obszarów - zachęcam 

Cię do tego samego. Ale przedtem jeszcze parę zdań dla tych, którzy lubią 

rozważać kwestie teoretyczne. Jeżeli Ciebie to nie interesuje, po prostu 

opuść ten kawałek i zacznij czytać dalej od następnego. 

 

2. Dla tych, co lubią rozważania teoretyczne Czy obraz własnej osoby i 

poczucie własnej wartości to jest to samo, czy też co innego? - pytają mnie 

czasami. 

 

Otóż moim zdaniem, chociaż na temat tego rozróżnienia została napisana 

niejedna książka, dla naszych potrzeb można używać tych dwóch pojęć 

zamiennie. 

Co prawda poczucie własnej wartości - i słychać to już w samym 

sformułowaniu - jest skojarzone z wartościowaniem czyli myśleniem o sobie 

dobrze albo źle, z plusem albo z minusem. Natomiast obraz własnej osoby 

background image

mógłby być czymś neutralnym czymś w rodzaju nieoceniającego samoopisu. 

Tylko że tak nie bywa. Człowiek jest dla siebie zbyt ważnym tematem i sam 

siebie przeżywa w sposób ogromnie zaangażowany. W związku z tym, gdy 

próbujesz zrobić nawet najbardziej neutralny opis, sporządzić czysto 

informacyjny autoportret, to jest on taki tylko pozornie, bo do każdego jego 

elementu są dołączone jakieś uczucia i oceny. Jeśli czytasz ten fragment, to 

znaczy,  że jesteś dociekliwy i pewnie zechcesz na własnym przykładzie 

sprawdzić, czy tak jest. Wypisz na kartce dziesięć cech, które charakteryzują 

Ciebie bądź Twoją sytuację, a potem dopisz do każdej plus albo minus - w 

zależności od tego, czy to dobrze czy źle, że tak jest. Drugie ważne pytanie: 

jak się ma poczucie własnej wartości do uczuć wobec siebie samego? 

Inaczej mówiąc, idzie o to, czy siebie lubisz, czy nie lubisz. Ludzie o niskiej 

samoocenie czy negatywnym obrazie własnej osoby nie lubią siebie, nie 

mają do siebie zaufania, brakuje im pewności siebie, kiedy zabierają się do 

zrobienia czegoś albo kiedy kontaktują się z innymi. Nie musi tak być w 

każdej sytuacji ani we wszystkich sprawach, ale generalnie tak właśnie jest. 

Marzy mi się,  żeby ktoś skonstruował przyrząd do mierzenia samooceny. 

Taki wartościometr na jednym krańcu skali miałby totalną akceptację: lubię 

siebie, kocham siebie, w całości siebie akceptuję. Na drugim biegunie: w 

ogóle siebie nie lubię, nic mi się w sobie nie podoba, uważam, że zasługuję 

wyłącznie na negatywne oceny we wszystkich sprawach. Oczywiście takie 

skrajne okazy nie występują w przyrodzie, więc ani na jednym, ani na drugim 

końcu skali mego przyrządu pomiarowego nie znalazłby się żaden konkretny 

człowiek. 

Na "lepszym" nie byłoby nikogo, ponieważ różne niesprzyjające okoliczności i 

przeszkody życiowe są informacją, że czegoś się nie może, nie wie, coś się 

nie udaje - i w wyniku zetknięcia z nimi nawet absolutnie jasny obraz samego 

siebie musiałby ulec przyciemnieniu. Natomiast człowiek z drugiego bieguna, 

który niczego by w sobie nie akceptował, niczego nie lubił,  żywił do siebie 

background image

wyłącznie niechęć, moim zdaniem umarłby po prostu, pogrążony w głębokiej 

depresji i apatii. 

A więc wszyscy lokujemy się gdzieś pośrodku. Zaś przyrząd pomiarowy 

chciałabym mieć, bo myślę,  że ogólna samoocena stanowi fundament, na 

którym gorzej lub lepiej buduje się cały gmach swojego życia. 

No dobrze - zapytał mnie kiedyś znajomy psycholog - ale czy nie spotkałaś 

takich ludzi, którzy w zasadzie siebie akceptują, ale jest jakiś obszar, którego 

nie tolerują, jakaś cecha czy własność, której wręcz nienawidzą i chcieliby ją 

wyciąć, usunąć? Otóż nie spotkałam. Myślę,  że jeśli człowiek absolutnie 

odrzuca, fundamentalnie nie akceptuje jakiegoś kawałka samego siebie, to 

ten fakt musi rzutować na całość. Ludzie z dobrym stosunkiem do siebie są 

tolerancyjni i ta tolerancja obejmuje również ich samych. Powiadają: ja 

jestem w porządku, a moje słabości, wady czy nieudolność znoszę i godzę 

się z nimi albo próbuję je poprawiać. 

Ale dość teoretyzowania. Wróćmy do samooceny w pięciu najważniejszych 

wymiarach. 

 

3. Nie każda jest jak Wenus, nie każdy jak Apollo 

 

Byłam kiedyś uczestniczką grupy rozwoju osobistego dla kobiet, gdzie 

ważnym tematem - jak zwykle w kobiecych grupach - była atrakcyjność 

fizyczna. Dla niektórych najważniejsza była twarz, dla innych zgrabna 

sylwetka. Przy bardziej szczegółowym rozważaniu kompleksów okazało się, 

iż jednej zatruwa życie fakt, że ma nie dość szczupłe nogi, drugiej - za duży 

brzuch i pupa, kolejnej - za mały biust (ta miała zresztą w grupie swój 

"negatyw" - dziewczynę, która uważała za niewybaczalną wadę swojej urody 

biust zbyt wydatny). Miały jeszcze nie takie nosy, ręce, oczy, no i oczywiście 

włosy. 

background image

Muszę tutaj zrobić dygresję na temat włosów. Wyczytałam gdzieś opis pracy 

z grupą młodzieży, w której coś się zgadało na temat włosów. Nie było tam 

ani jednej osoby, która akceptowałaby to, co ma na głowie. 

"Ludzie w tej grupie mieli włosy najróżniejsze: byli bruneci i szatyni, blondyni; 

o włosach prostych i kręconych, długich i krótkich - nikomu nie podobały się 

takie, jakie ma. Wszyscy się ich wstydzili. Każdy próbował coś z nimi zrobić, 

ale nikomu nic nie wychodziło. Myślę,  że wszyscy czujemy się nieswojo w 

sprawie swego wyglądu zewnętrznego i jakoś się to wiąże z włosami. Włosy 

są  śmieszne. Kupa czegoś takiego wyrasta ci z głowy. I masz coś z nimi 

zrobić. Są pewne reguły, których należy przestrzegać, tylko nikt dobrze nie 

wie jakie". (Tim Jackins: Wstyd - nie trzeba się z nim liczyć, tylko 

odreagowywać. "Nowiny Psychologiczne" nr 1-2 (66-67), 1990, s.161). 

Zaczęłam po cichu sprawdzać i po paru latach musiałam zgodzić się z opinią 

autora tamtego artykułu: prawie nie zdarzają się ludzie - i kobiety, i 

mężczyźni - zadowoleni ze swoich włosów. I niemal całej reszty. 

Jestem pewna, że nie ma wśród moich czytelników nikogo, kto nie uważałby, 

że ma jakąś fundamentalną skazę na urodzie. Odstające uszy czy za duże 

stopy to coś, czym sami jesteśmy gotowi latami zatruwać sobie życie. I co 

ciekawe, obiektywność nie ma tu nic do rzeczy. Spotkałam przy różnych 

okazjach dziesiątki bardzo atrakcyjnych kobiet i mężczyzn, którzy uważali, że 

są okropni. Na szczęście pracuję  głównie z grupami i okazuje się,  że jeśli 

kilka osób w grupie wypowiada się o kimś pozytywnie, to ów ktoś musi 

zmienić nastawienie do siebie, chociaż trochę uwierzyć,  że może się 

podobać. Tylko niestety w życiu rzadko trafiają się okazje pozbierania takich 

opinii o sobie. Zresztą jeżeli spojrzeć na całą  tę sprawę od innej strony, to 

okazuje się, że prawie wszyscy powyżej pewnego wieku komuś się w życiu 

bardzo spodobali. Statystyka jest wysoce wymowna: dziewięćdziesiąt parę 

procent dorosłych wchodzi w związki małżeńskie, a przecież zwykle mąż czy 

żona nie jest pierwszą osobą, która zwróciła na nich uwagę. Widocznie za 

background image

długi nos albo nie taka sylwetka jeszcze niczego nie przekreślają - ważny jest 

cały człowiek. 

W poradni małżeńskiej wielokrotnie pytałam mężów i żony, co im się podoba 

u drugiej połowy, i najczęściej słyszałam: "Ona cała" albo "Wszystko mi w 

nim odpowiada". Zaręczam, że nie przychodzili do mnie akurat małżonkowie 

nadzwyczaj urodziwi, tylko zwyczajni ludzie, niekiedy niemłodzi, niekiedy 

sporej tuszy. I co z tego? Każdy z nas ma w głowie jakiś ideał urody, zwykle 

bardzo odbiegający od własnego wyglądu. Tymczasem dla osoby, której się 

podobasz, atrakcyjne są cechy, na jakie się emocjonalnie i erotycznie 

"uwarunkowała". A mówiąc prościej, z którymi ma pozytywne skojarzenia. 

Dla jednych będzie to typ urody - wtedy ktoś z boku może na przykład 

zauważyć,  że kolejne dziewczyny Grzesia są do siebie dosyć podobne, 

zawsze blondynki bez biustu, o ostrych rysach i długim nosie. Innych 

najmocniej pociąga sposób poruszania się albo głos. I podobno wszystkich - 

zapach, którego zwykle w ogóle nie jesteśmy  świadomi. A więc 

paradoksalnie: jakaś dziewczyna może zadręczać się tym, że ma grube nogi, 

gdy tymczasem dla mężczyzny jej życia w wyniku określonego 

uwarunkowania erotycznego pociągające są wyłącznie kobiety z grubymi 

nogami. W sprawie nóg, jak też innych rzekomo niewybaczalnych felerów 

urody, polecam wszystkim opowiadanie Witolda Gombrowicza ze zbioru 

"Bakakaj" zatytułowane "Na kuchennych schodach" (Witold Gombrowicz 

"Bakakaj", W: "Dzieła" t. I, Wydawnictwo Literackie Kraków - Wrocław 1986). 

W skrócie: jego bohatera, nieskończenie eleganckiego pana, wysoko 

postawionego urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych latami fascynują 

nogi sług do wszystkiego, grube i pokraczne jak słupy, o potwornie 

rozklapanych stopach. Marzy o nich i podgląda je ukradkiem, a z 

obrzydzeniem myśli o nogach własnej  żony, "giętkich jak liana, długich, 

cienkich w pęcinie". Podsumowanie można zrobić banalne: jeśli chodzi o 

atrakcyjność zewnętrzną, nie to ładne, co ładne, a co się komu podoba. 

background image

To jak jest z Tobą? Czy Ty też jesteś w stanie spojrzeć na siebie od tej strony 

tylko przez pryzmat za grubych nóg (jeśli jesteś kobietą) albo zbyt słabo 

umięśnionej klatki piersiowej (jeśli jesteś mężczyzną)? A Twoje piękne oczy? 

A wyrazista, ładna twarz, niepowtarzalna, jedyna na świecie? A ręce, które 

na pewno chciałby malować któryś ze starych holenderskich mistrzów albo 

rzeźbić Wit Stwosz? 

Tym, którzy mają szczególne pretensje do losu, że nie wyposażył ich w 

olśniewającą filmową urodę, chcę zalecić parę minut rozmyślań nad 

wyglądem zewnętrznym dwojga ludzi sukcesu. Dla zakompleksionych panów 

- Woody Allen, mały, źle zbudowany, łysiejący okularnik, twarz że pożal się 

Boże. A w życiu? Wyreżyserował i zagrał w kilkunastu filmach, które ogląda 

cały  świat, rozchwytywany przez elitę intelektualną i kulturalną USA oraz 

reszty kuli ziemskiej, bogaty do obrzydliwości, romansował z niebywale 

pięknymi kobietami, przez kilkanaście lat żonaty ze zjawiskowo śliczną Mią 

Farrow (właśnie się z nią rozchodzi, o czym plotkuje Ameryka i pół Europy). 

Dla pań - Barbara Streisand, niezgrabna, nieregularne rysy, małe, jakby 

krzywe oczy i długi nieforemny nos. Co zrobiła z tym wyposażeniem, chyba 

nie trzeba nikomu mówić. Niezwykle popularna aktorka, sama robi filmy, 

śpiewa i mimo niemłodego wieku ciągle podbija serca setek nowych 

wielbicieli. 

 

4. Co wiesz? Co umiesz? Co potrafisz? 

 

Intrygujące, co też przychodzi Ci do głowy w odpowiedzi na te pytania. Nie 

sądzę,  żeby lawiną napływały myśli o niezliczonych talentach i 

umiejętnościach. Raczej dwatrzy nieśmiałe pomysły, a i to ze znakami 

zapytania. Zawsze mnie szokowało, jak wielu ludzi uważa się za nieudolnych 

czy wręcz tępych. A już prawie każdy jest zdania, że nie ma zdolności do 

background image

matematyki, nie potrafi nauczyć się  języków obcych i na pewno nie umie 

śpiewać. 

No właśnie, jak to jest z tym śpiewaniem? Chyba nie znalazłby się nikt o 

zdrowych zmysłach, kto gotów byłby powiedzieć o Luisie Armstrongu, że nie 

umiał  śpiewać. A wiesz, że miał wrodzoną wadę strun głosowych i jego 

słynna chrypka to nie maniera, nie sposób na słuchaczy ani wyrafinowanie 

artystyczne? Twierdzę,  że masz lepszy głos od Armstronga, i w 99% nie 

mylę się. 

Jestem przekonana, że Twoje zdolności umysłowe są wielokrotnie większe, 

niż sobie wyobrażasz. Skąd to wiem? Z obserwacji dzieci: wszystkie są 

zdolne, twórcze, łatwo przyswajają nowe wiadomości i łatwo je kojarzą. 

Niestety, później - w za dużej grupie, w atmosferze konkurencji i ostrego 

oceniania - zbyt często przestają korzystać ze swoich możliwości, zaczynają 

źle reagować na samo uczenie się i pozornie głupieją. Pewien psycholog z 

małego miasteczka opowiadał mi, jak robił sześciolatkom wiejskim tak zwany 

test dojrzałości szkolnej. Na jednym z obrazków był królik bez oka, dzieciaki 

miały odpowiedzieć na pytanie, czego mu brakuje. Jakiś bystry maluch 

powiedział, że ten królik nie ma żarcia, więc śpi. I oczywiście w teście dostał 

minus, bo odpowiedź przewidziana przez miejskich autorów sprawdzianu 

była inna. Zawsze mi się przypomina ten królik bez oka i bez żarcia, kiedy 

zastanawiam się nad tym, jak oduczano nas od myślenia. 

Zwłaszcza  że wszystkie sprawdziany odbywały się na pewno w atmosferze 

napięcia i stresu. Tylko nieliczni w takiej sytuacji mobilizują się i zaczynają 

radzić sobie lepiej niż zwykle. Większość ludzi gorzej się wtedy skupia, 

myśląc głównie o czekającym ich niepowodzeniu. A przecież bywa inaczej. 

Wielki pianista Artur Rubinstein, jeden z nielicznych szczęśliwych geniuszy, 

w swoich pamiętnikach opowiada o tym, jak po raz pierwszy koncertował 

publicznie. 

background image

"Dla rodziców była to niełatwa decyzja, nie miałem jeszcze ośmiu lat (...). 

Termin koncertu ustalono na 14 grudnia 1894. Rankiem tego dnia cały dom 

popadł w stan najwyższego podniecenia i tylko ja byłem spokojny i 

zadowolony. Otrzymałem właśnie piękne, wspaniałe ubranko, z czarnego 

aksamitu z białym koronkowym kołnierzykiem, toteż czułem się okropnie 

ważny. Koncert wypadł znakomicie (...). Ponieważ w garderobie artystów już 

wcześniej zauważyłem wielkie pudło czekoladek, w nader szczęśliwym 

nastroju wykonałem sonatę Mozarta, a także dwa utwory Schuberta i 

Mendelssohna, publiczność zaś, złożona głównie z członków mojej rodziny, 

ich przyjaciół, a także  łódzkich melomanów (...) nagrodziła mnie gorącą 

owacją". (Artur Rubinstein: Moje młode lata. Państwowe Wydawnictwo 

Muzyczne, Warszawa 1976, s.17). 

I w tej dziedzinie - podobnie jak w sprawach wyglądu zewnętrznego - 

bardziej koncentrujemy się na brakach niż na tym, co nam wychodzi dobrze. 

Szkoda, że ludzie prawie nie mają wspomnień podobnych do Rubinsteina. 

 

5. Uczciwy, dobry, szlachetny 

Jak często gryzą Cię wyrzuty sumienia, co? Nie tylko w związku z tym, co 

zrobiłeś wczoraj albo tydzień temu, ale też parę miesięcy czy parę lat wstecz. 

Czy kiedy wyrządzisz komuś coś złego, myślisz raczej: "Przykro mi, zdarzyło 

się, muszę przeprosić", czy też zagłębiasz się w bolesne rozważania o tym, 

że jesteś z gruntu zły? Gdyby przeciągnąć linię od anioła do diabła i kazać Ci 

umieścić się gdzieś na niej w zależności od tego, ile masz z jednego i z 

drugiego, gdzie wypadłoby Twoje miejsce? 

Może zawsze, kiedy tylko coś się nie układa - niekoniecznie Tobie, innym też 

- myślisz sobie: to wszystko przeze mnie. Może czujesz się podobnie jak 

dziecko z rodziny alkoholika, którego samopoczucie tak opisuje Janet 

Woititz, amerykańska specjalistka od tego problemu: 

background image

"Nie mogłeś się oprzeć wrażeniu,  że gdyby cię nie było, nie byłoby 

wszystkich tych kłopotów. Matka nie walczyłaby z ojcem. Nie byłaby spięta 

cały czas, nie krzyczałaby, nie byłaby skłonna do wybuchów. Życie byłoby o 

niebo lżejsze, gdyby cię po prostu nie było. Czułeś się bardzo winny. W 

pewien sposób już samo twoje istnienie spowodowało tę sytuację: gdybyś był 

lepszym dzieckiem, byłoby mniej problemów. To wszystko przez ciebie, 

jednak najwidoczniej nie mogłeś zrobić nic, żeby zmienić  życie na lepsze". 

(Janet Woititz: Dorosłe Dzieci Alkoholików. IPZiT, Warszawa 1992, s.13). 

Wszyscy mamy sobie coś do zarzucenia, chodzących ideałów nie ma - i 

chyba nawet byłyby nieznośne. Moja znajoma dopytywała się kiedyś o 

pewnego mężczyznę, nazwijmy go Józkiem, który jej się podobał, a ja go 

dobrze znałam. Zaczęłam opowiadać o jego zaletach, nazbierało się tego 

sporo i na to ona poprosiła mnie: "Znajdź szybko jakąś wadę, bo zaraz Józek 

w ogóle przestanie mnie interesować". 

Chcę opowiedzieć o jednej rzeczy, która zawsze zdarza się w grupach, jakie 

prowadzę. Po pewnym czasie uczestnicy nabierają zaufania do innych, coraz 

więcej mówią o sobie, zaczynają zdradzać wstydliwe tajemnice. Każdy jakąś 

ma, nie żyjemy wśród  świętych, a niektórzy naprawdę nieźle w życiu 

narozrabiali. Przyznają się do tego, bo chcą sprawdzić, czy mimo to ktoś 

może ich jeszcze akceptować, nie potępiać, nie skreślać całkiem. Nie mają 

śmiałości zapytać o to, patrzą w podłogę, boją się rozejrzeć dookoła. 

Zachęcam wtedy, żeby taki winowajca podszedł do każdego członka grupy, 

zadał pytanie: "Co teraz o mnie myślisz?" i żeby patrzył na tego kogo pyta. 

Reakcje są różne, ale najwięcej jest rozumiejących i życzliwych typu: "Wiem 

coś o twoim życiu i myślę, że trudno ci było postąpić inaczej", "Sama nieraz 

robiłam podobne rzeczy, ale nie chcę się tym dręczyć do końca  życia", 

"Znam cię i lubię, więc nie przekonasz mnie, że jesteś aż taki okropny". 

Okazuje się, że jeśli człowiek sam się osądza, zwykle jest dla siebie znacznie 

surowszy niż inni. Nie mówię tu o tych, którzy są zawsze pewni swojej racji i 

background image

znajdują różnorakie uzasadnienia dla własnych świństw i podłości. Mówię o 

osobach z mizerną samooceną moralną. Te nie są zbyt skłonne do 

uwzględniania okoliczności łagodzących, a swoje trudności i problemy widzą 

jako wady czy skazy moralne. 

 

6. Jaka z ciebie kobieta? Jaki mężczyzna? 

Wyobraź sobie pierwsze spotkanie księcia i Kopciuszka, tylko bez interwencji 

dobrej wróżki. Może książę nawet się i zakocha, ale Kopciuszek musi mieć 

niebywałą siłę ducha, żeby chociaż na pięć minut przestać się zajmować 

swoją podartą sukienką i zaczerwienionymi od domowych prac rękami. 

Będzie więc albo zachowywać się nienaturalnie, próbując jakoś odciągnąć 

uwagę księcia od swego mizernego położenia, albo wciąż sprawdzać, czy 

takie umorusane zero jak ona naprawdę podoba się temu wspaniałemu 

facetowi. Panna Kopciuszek - tak samo jak jej męski odpowiednik - pełna 

lęku i niepewna własnej atrakcyjności nie będzie w stanie zdobyć się na 

spontaniczność, swobodnie dawać ("co godnego uwagi mogłabym mu dać?") 

ani brać ("cóż może się należeć komuś tak niepociągającemu jak ja?"). 

Pamiętasz zresztą, jakie plany miał Kopciuszek, zanim nie pojawiła się 

wróżka? W ogóle nie zamierzał iść na bal. Ty również - jak Cię znam - często 

w ogóle nie wychodzisz z kąta, boisz się odezwać wyczekująco podpierasz 

ścianę, zwłaszcza jeśli w pobliżu jest ktoś bardzo dla Ciebie atrakcyjny. 

Zamiast zachować się jak paw, rozpuszyć najpiękniejsze pióra swego ogona, 

chowasz się albo uciekasz. 

W dodatku na pewno masz w głowie szereg wyobrażeń o tym, jaka powinna 

być kobieta i jaki powinien być  mężczyzna. A te wyobrażenia często Ci 

przeszkadzają, bo zwykle nie pasują do tego, jaka czy jaki jesteś. Facet ma 

być silny, twardy, pełen inicjatywy, niczym się nie przejmować. Więc pod 

groźbą utraty poczucia, że jest prawdziwym mężczyzną, nie może pozwolić 

sobie na miękkość i ciepło ani chwilową nawet słabość, chociaż na pewno 

background image

czasem bardzo tego potrzebuje. Kobieta ma być ciepła, na pierwszym 

miejscu stawiać miłość i rodzinę, nie może być za mądra ani zbyt 

przedsiębiorcza. Więc boi się okazać złość czy zachować stanowczo nawet 

w obronie swoich najważniejszych praw, nie wypada jej za bardzo 

koncentrować się na sprawach zawodowych, wiecznie ma wyrzuty sumienia, 

że zaniedbuje rodzinę. 

Spotkałam u znajomych pewną panią z zagranicy, świetnego lekarza o 

międzynarodowej sławie, którą zapraszano, żeby jeszcze raz przyjechała do 

Polski, tym razem na dłużej. Bez zastanowienia odpowiedziała, że nie może 

tego zrobić swojej rodzinie. Ponieważ miała najwyraźniej ponad 60 lat, z 

czystej ciekawości zapytałam o tę rodzinę. Ku mojemu zdziwieniu okazało 

się,  że ma męża, również lekarza rozjeżdżającego po świecie i dwie 

zamężne córki po trzydziestce, które w dodatku mieszkają w innym niż ona 

mieście. Czyli w rzeczywistości pani profesor nie miała już absorbujących 

obowiązków rodzinnych, a jednak wciąż gotowa była czuć się nie w porządku 

jako kobieta, żona i matka. 

Wiesz, tak naprawdę nikt dobrze nie wie, na czym polega prawdziwa 

męskość i kobiecość. Dążąc do tego, żeby to uściślić, próbowano na różne 

sposoby badać wrodzone psychologiczne różnice między płciami, ale wyniki 

zawsze wychodziły sprzeczne i niepewne. Zwyczaje czy tradycja też nie 

dostarczają jasnych wskazówek, raczej - tworząc zdumiewające mieszanki z 

dążeniem do nowoczesności - są źródłem dodatkowego zamętu. A skoro nie 

ma jednego wyraźnego modelu mężczyzny i kobiety, dla mnie wynika z tego 

przynajmniej tyle: masz więcej do wyboru. Twoje cechy, skłonności, 

zachowania są wystarczająco męskie, nawet jeśli daleko odbiegasz od ideału 

spartańskiego wojownika, i dostatecznie kobiece, nawet jeśli nie jesteś 

wzorową strażniczką domowego ogniska ani słodkim kobieciątkiem. 

 

7. W kontaktach z ludźmi 

background image

Jakie uczucia i myśli towarzyszą Ci, kiedy wybierasz się gdzieś z wizytą? Co 

sobie wyobrażasz, kiedy masz wkrótce spotkać się z osobą najbliższą 

Twemu sercu? Na pewno inaczej jest przed pierwszą randką, a inaczej po 

dwudziestu latach małżeństwa. Ale czy jest to raczej radosne oczekiwanie 

miłego kontaktu, czy ponure przewidywania czegoś przykrego? "Bezpiecznie 

czuję się tylko wtedy, kiedy jestem sama. Jak tylko znajdę się w 

towarzystwie, boję się, że się zbłaźnię, wykonam coś nie tak i zrobi się głupia 

sytuacja. Ale znowu w ogóle nic nie mówić i nie robić - też głupio. To mnie 

kompletnie paraliżuje" - tak napisała do mnie kiedyś Kasia, którą usiłowałam 

korespondencyjnie leczyć z kompleksów. Niestety, listowne poradnictwo nie 

jest zbyt skuteczne, bo żeby się czegoś istotnego dowiedzieć o sobie w 

układzie "jainni", potrzebne są informacje od tych innych. Kasia mimo 

nieśmiałości dała się przekonać i znalazła się w jednej z prowadzonych 

przeze mnie grup. 

Poprosiłam ją,  żeby zrobiła bilans swoich wad i zalet w kontaktach 

międzyludzkich. Oczywiście bukiet wad był daleko bogatszy i bardziej barwny 

niż nieliczne i mizerne zalety. A potem zrobiłyśmy sprawdzian: dla kogo jej 

poszczególne wady rzeczywiście są wadami, komu są obojętne, a kto uważa 

je za zalety? Katarzyna była bardzo zdziwiona. Paru osobom na przykład 

podobała się jej nieśmiałość i zahamowania. Ktoś powiedział,  że lubi 

nieśmiałe dziewczyny, ktoś jeszcze określił  tę cechę jako skromność, dwie 

osoby uznały,  że to pasuje do niej. Pamiętam, jak się rozpogodziła, kiedy 

jeden chłopak, jej równieśnik, prawie na nią nakrzyczał: "To co, że się nad 

wszystkim długo zastanawiasz? Nie znoszę mówienia co ślina na język 

przyniesie. Ty jak się odezwiesz, to przynajmniej do sensu. Mówisz mało, ale 

smacznie". I tak było ze wszystkim oprócz obgryzania paznokci, którego nie 

pochwalił nikt. Czy Ty też stronisz od ludzi, jak kiedyś Kasia? Pamiętaj, Tobie 

też - jak jej - tylko wydaje się,  że inni nie będą chcieli Cię zaakceptować. 

background image

Bzdura! Większość z nich po prostu boi się tego samego co Ty i dlatego 

trzyma się na dystans. 

8. Inne plusy i minusy 

Wiem, że to jeszcze nie wszystko w Twoim skomplikowanym autoportrecie. 

Każdą z tych rzeczy można rozłożyć na szereg mniejszych i większych 

kawałków. Jedne z nich będą dla Ciebie bardzo ważne, inne prawie bez 

znaczenia. Często nawet nie w pełni zdajesz sobie sprawę, ile tego jest. 

Kiedy pogrzebać  głębiej, stworzyć ludziom okazję,  żeby uważniej rozejrzeli 

się w sobie pod kątem samooceny, wówczas kolejne nieakceptowane detale 

wyskakują jak grzyby po deszczu. Najczęściej, niestety, nie równoważone 

przez plusy. Zrób teraz swoją listę. Nie tak, żeby wypisywać wszystko, tylko 

pięć rzeczy, jakie Ci najpierw przyjdą do głowy. Nie myśl zbyt długo, ważne 

są pierwsze skojarzenia. Natomiast w rubryce plusów możesz się 

zastanawiać dłużej, bo podejrzewam, że nie nawykłeś do zauważania swoich 

mocnych stron i może będzie to okazja, żebyś trochę poćwiczył  tę bardzo 

potrzebną umiejętność. 

A oto lista: 

I. W wyglądzie zewnętrznym, we własnym ciele: 1) nie lubię w sobie 

(uważam za swój minus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

background image

e... 

II. W swojej inteligencji, mądrości, zdolnościach: 1) nie lubię w sobie 

(uważam za swój minus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

III. W swoim charakterze, kwalifikacjach moralnych: 1) nie lubię w sobie 

(uważam za swój minus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

IV. Jako mężczyzna/kobieta 

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): 

background image

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

V. W związkach z ludźmi, byciu z nimi, kontaktach 1) nie lubię w sobie 

(uważam za swój minus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

VI. W innych ważnych dla mnie sprawach, które nie mieszczą się w tamtych 

kategoriach 

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): 

a... 

b... 

background image

c... 

d... 

e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

Ciekawe, czy coś Cię zaskoczyło? Czy łatwiej było Ci pisać o plusach, czy o 

minusach? Czy Twoje ogólne zdanie na własny temat wiąże się jakoś ze 

szczególnymi ocenami? 

9. Sytuacja życiowa a samoocena 

Chcę jeszcze powiedzieć o jednej rzeczy, z której pewnie zdajesz sobie 

sprawę, ale może nie dość wyraźnie. Samoocena nie jest człowiekowi dana 

raz na zawsze. Zmienia się na przykład z wiekiem. Przypomnij sobie, co było 

najważniejsze w Twoim autoportrecie parę lat wstecz, spróbuj wyobrazić 

sobie co może wybić się na pierwszy plan za parę lat. 

Dostałam list od Małgosi dokładnie na ten temat. Pisała: "Będąc młodą 

dziewczyną strasznie się  męczyłam. Zawsze mi się zdawało,  że jestem 

niestosownie ubrana, inne dziewczyny - one umiały zrobić się na bóstwo! W 

dodatku nie tańczyłam za dobrze. W ogóle byłam strasznie zakompleksiona. 

Teraz przestałam się przejmować tym, jak wyglądam. Ważne,  żeby ludzie 

mnie lubili i żeby mieć paru przyjaciół od serca. Potrafię gadać z nimi 

godzinami, pomagamy sobie nawzajem w trudnych chwilach. Nie 

wyładniałam, nigdy nie byłam zbyt ładna, zresztą wiesz - lata lecą. Ale chyba 

zmądrzałam i mniej się skupiam na sobie, a bardziej na innych. Może to jest 

mój sposób na kompleksy?" Bez wątpienia na samoocenę wpływa Twoja 

sytuacja  życiowa, co najlepiej widać, kiedy się gwałtownie zmienia. 

background image

Przekonują się o tym choćby wszyscy młodzi rodzice, kiedy - wraz z 

pojawieniem się na świecie ich pierwszego potomka - zaczynają liczyć się 

umiejętności i dobra orientacja w sprawach pieluszek, kolek, karmienia itd. 

itp. Na parę tygodni albo miesięcy dla matki takie rzeczy stają się 

najważniejsze we własnym autoportrecie, określają jego jasną lub ciemną 

tonację. A wszyscy ci, którzy ze wsi przenieśli się do miasta i nagle okazało 

się,  że cała ich skomplikowana i obszerna wiedza o przyrodzie oraz 

zdolności do ciężkiego wysiłku fizycznego specjalnie się nie liczą? A 

mężczyźni, którzy wraz ze wzrostem bezrobocia stracili pracę i teraz muszą 

jakoś odnaleźć się w sytuacji, kiedy jedyną pracującą osobą w rodzinie jest 

żona? 

 

10. Lepszy - gorszy czyli w pułapce bezustannych porównań Jeszcze 

siedziałeś w wózku, siusiałeś w pieluchy i niewiele rozumiałeś z tego, co 

mówią dorośli, a już nad Twoją  głową co chwila ktoś Cię do kogoś 

porównywał: Piotrusiowi wyrósł ząbek! A mojemu Stasiowi jeszcze nie. A czy 

już siada, czy już staje, czy już liczy do pięciu, bo moje już do siedmiu? 

Żyjemy w społeczeństwie, w którym od zera uczą nas porównywania. Na 

pewno byłoby Ci łatwiej wymienić pięćdziesiąt rzeczy, w których jesteś od 

innych lepszy albo gorszy, niż pięć takich, które są niepowtarzalne, odrębne, 

jedyne na świecie. 

Takie myślenie w kategoriach "lepszygorszy" wrosło w nas do tego stopnia, 

że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie innego podejścia do życia. A 

przecież można. Z wykształcenia jestem etnografem, w związku z tym 

miałam okazję - oczywiście poprzez lekturę - przyjrzeć się na przykład 

południowoamerykańskim Indianom Zuni, opisywanym przez Ruth Benedict, 

słynną badaczkę ludów egzotycznych. Owi Zuni w ogóle ze sobą nie 

rywalizują. Podczas rytualnych świąt urządzają biegi, w których wcale nie 

chodzi o to, żeby wygrać. Każdy biegacz ma dotrzeć do mety, natomiast nie 

background image

stara się wyprzedzić innych. Często coś podobnego dzieje się w grupach 

terapeutycznych, kiedy usiłujemy wyeliminować porównywanie, a w to 

miejsce wprowadzić koncentrowanie się na swoich mocnych stronach. I 

okazuje się,  że można myśleć w taki sposób: jestem inny, niepodobny do 

nikogo na świecie. W czymś dobry, a nie lepszy; w czymś marny, a nie 

gorszy. Albo jeszcze inaczej - nie jestem kiepski, tylko to jest moja trudność. 

Jest jedna sytuacja, w której się nie porównuje, raczej przeciwnie - podkreśla 

jedyność i wyjątkowość. "Jest inna niż wszystkie", "nikogo takiego jeszcze 

nie spotkałam" - tak mówią zakochani. A więc umiemy patrzeć też w ten 

sposób, a wszyscy ci, którzy byli zakochani z wzajemnością, wiedzą, jak 

szczęśliwy może być człowiek, gdy nie obawia się porównań. I 

przeciwstawna sytuacja: z pracy odchodzi ktoś kogo wszyscy lubili i cenili, a 

Ty przychodzisz na jego miejsce i masz wrażenie,  że każdy Twój krok i 

każde odezwanie jest zestawiane z postępowaniem owej nieobecnej osoby. 

Trudno się w takiej sytuacji wyrobić, prawda? Każde "inaczej" oznacza 

"gorzej", wszystko obraca się na Twoją niekorzyść. 

 

11. Czy masz być ideałem? 

 

Pełno jest wszędzie dookoła nas różnych wzorów doskonałości, modeli do 

naśladowania, które - jeżeli traktowane zbyt poważnie - potrafią popsuć 

humor nawet zadowolonym z siebie. Wkroczyliśmy w epokę reklam i mam 

wrażenie,  że musi się to źle odbijać na poczuciu własnej wartości wielu z 

nas. Bo która ma takie włosy i sylwetkę, jak Cindy Crawford, zachęcająca do 

kupowania szamponu firmy L'Oreal? Który wygląda tak korzystnie jak facet z 

reklamy "Gilette - najlepsze dla mężczyzny"? Nie stać Cię również na nowy 

model Opla czy nawet Poloneza. Zapewne nie jesteś i może nigdy nie 

będziesz eleganckim biznesmenem korzystającym z komputera IBM 

najnowszej generacji. 

background image

Ale czy tylko o to chodzi? Zastanów się dobrze: pragniesz mieć 

hollywoodzką urodę, umysł Einsteina i karierę zawodową w tempie Alexis 

Colby czy po prostu chcesz być szczęśliwy? Niejednokrotnie te reklamowane 

symbole powodzenia i sukcesu wcale nie mają szczęśliwego  życia. Jestem 

przekonana,  że Marylin Monroe zamieniłaby się z niejedną szarą myszką, 

dziewczyną z Pułtuska, która ma kochającego męża i udane dzieci. Wrócimy 

do tego jeszcze, a teraz posłuchaj: każdy z nas, a więc i Ty, ma w sobie coś 

niepowtarzalnego, jedynego na świecie i przez to cudownego i pięknego. Nikt 

nie jest ideałem, ale też nikt nie jest kompletnym zerem. A więc i Ty nie 

jesteś. Spróbuj spojrzeć na to tak: często myślę o sobie źle, ale to nie jest 

obiektywna prawda, tylko moje wyobrażenia. A skoro tak, to mogę zacząć je 

zmieniać. 

 

 

Rozdział II: Co wynika z twojego myślenia 

 

Weźmy sytuację najprostszą, jakiś sprawdzian czy egzamin. Dostałeś 

pierwsze pytanie, które nie bardzo Ci pasuje, i zmagając się z nim możesz 

wpaść - jak wóz na piaszczystej drodze w wyżłobione koleiny - w jeden z 

dwóch torów myślenia: 1. Na pewno następne pytanie będzie gorsze i 

skompromituję się jeszcze bardziej. Po co w ogóle się do tego zabierałem, 

skoro wiem, że jestem do niczego. Już tyle razy mi się nie powiodło. Dobrze 

pamiętam, jaką dałem plamę w zeszły wtorek. Mam coraz większą pustkę w 

głowie... Nic mi nie wyjdzie! 2. Zobaczymy, czy następne pytanie nie będzie 

lepsze. Jestem całkiem nieźle przygotowany. Teraz trzeba tylko skupić się i 

nadrobić  złe wrażenie. Już parę razy poradziłem sobie z dużo trudniejszą 

sytuacją. Przecież nie dalej jak przedwczoraj poszło mi tak dobrze. Musi się 

udać! 

background image

Nie muszę mówić, kto ma większe szanse. Lubię to porównanie, bo 

właściwie we wszystkich życiowych sprawach jest podobnie, od projektu 

ugotowania zupy po plan przebudowy świata. Najpierw coś zamierzamy - 

sami lub pod wpływem oczekiwań innych ludzi - potem zastanawiamy się, jak 

nam to pójdzie, i ten pesymizm albo optymizm wyznacza dalszy bieg 

zdarzeń. Idzie jak z płatka albo jak po grudzie. Oczywiście, tak zwane 

obiektywne okoliczności też mają znaczenie, ale nasze nastawienie jest dużo 

ważniejsze, niż na ogół sądzimy. 

 

1. A może sam jesteś autorem własnych niepowodzeń? Jak to się dzieje? 

 

Otóż najpierw uruchamiamy łańcuch wspomnień. Osoby, które mają 

skłonność do dołowania się, przypominają sobie swoje poprzednie 

niepowodzenia i dosłownie zwieszają nos na kwintę. Do i tak już ciężkiego 

bagażu przekonania o swoich nikłych szansach dodają nową cegłę i znowu 

próbują. Nadal bez skutku, tyle że dalej jest im coraz ciężej. Kolekcja 

niepowodzeń rośnie jak toczona w dół kula ze śniegu. 

A ci, którzy są nastawieni, że pójdzie dobrze? Ich kolekcja składa się z 

kolorowych baloników - wspomnień udanych działań i sytuacji - które ciągną 

ich do góry, łącząc się w coraz większy pęk. Czyli im gorzej, tym gorzej, a im 

lepiej, tym lepiej. Co jest przeciwieństwem nosa na kwintę? Nos triumfalnie 

skierowany ku górze. 

Mówię zawsze, że człowiek ma wypisane na nosie to, co ma go spotkać. I 

jest to - po łańcuchu wspomnień - druga tajemnica Twoich sukcesów i 

niepowodzeń. Tam wszystko odbywa się w Twojej głowie: musisz zużyć 

mnóstwo energii, żeby przebić się przez swoje negatywne nastawienie i już 

nie tak wiele zostaje na samo zadanie, które przed Tobą stoi. Tu w grę 

wchodzą inni ludzie, którzy czytają z Twojego nosa. 

background image

Zresztą nie tylko z nosa. Niska samoocena, niewiara we własne możliwości 

da się odczytać z wielu różnych sygnałów, chociaż być może nie zdajesz 

sobie z tego sprawy. Przyjrzyj się na przykład swojej sylwetce. Jeśli masz złe 

mniemanie o sobie, pewnie nie nosisz dumnie wypiętej piersi, tylko raczej 

kulisz ramiona. Pewnie masz skłonność do cofania brody i pochylania głowy, 

zamiast obnosić  ją wyprostowaną po królewsku. Może też trzymasz ręce 

blisko tułowia i nie zagarniasz nimi świata, tylko często krzyżujesz na 

piersiach, jakbyś się chciał przed nim osłonić. 

Bywa odwrotnie: chociaż w środku czujesz się bezradny jak małe dziecko i 

tak naprawdę nie wart uznania i uczucia - nadrabiasz miną i postawą, 

wypinasz pierś, zadzierasz głowę, mocno gestykulujesz. Wymowa niby inna 

niż u tych niepewnych i zahamowanych, ale tylko niektórzy dają się zwieść 

pozorom. Bo jednak często można zauważyć,  że Twoja przebojowość jest 

troszkę przesadna czy sztuczna, że jesteś odrobinę za sztywny albo ciut zbyt 

głośny. Jakbyś to nie był Ty, tylko maska czy przebranie, zza których 

chwilami przeziera coś całkiem innego. 

Jeśli tak właśnie funkcjonujesz - wewnątrz niska samoocena, na zewnątrz 

pewność siebie i dobre samopoczucie - to jestem przekonana, że musi Cię to 

drogo kosztować. Płacisz ciągłym napięciem, albowiem wspinanie się na 

palce pochłania wiele energii i na krótką metę zwyczajnie męczy. A jeśli 

utrzymuje się przez dłuższy czas, może się nawet niekorzystnie odbić na 

Twoim zdrowiu. 

I drugi rodzaj kosztów: zamieszanie, jakie wywołuje Twoja 

niejednoznaczność u ludzi, którzy usiłują Cię zrozumieć. Gdyby ktoś nawet 

chciał dać Ci to, czego potrzebujesz, trudno mu będzie odczytać, o co Ci 

właściwie chodzi. Mam przyjaciela Filipa, który założył nową firmę i wpadł w - 

przejściowe zresztą - tarapaty. Jego dziewczyna żaliła się kiedyś,  że 

chciałaby podtrzymać go na duchu ale nie umie tego zrobić. Wyczuwa jego 

znękanie i niepokój, natomiast Filip zachowuje się tak, jakby wszystko 

background image

spływało po nim jak woda po gęsi. Pozostając jednak przy skulonych 

ramionach i nosie na kwintę - to tylko przykłady sygnałów, jakie bezwiednie 

dajesz innym. Jeden z nich jest szczególnie ważny, to mianowicie, czy w 

kontaktach z ludźmi patrzysz im w oczy. Osoby niepewne siebie na ogół tego 

nie robią. Co wtedy przeżywa ten, na kogo nie patrzysz? Najczęściej myśli 

sobie: coś tu jest nie w porządku, chce coś przede mną ukryć, pewnie 

oszukać; a może, skoro unika kontaktu, źle o mnie myśli albo mnie 

lekceważy. Mało komu przychodzi do głowy,  że to z nieśmiałości czy 

zażenowania. 

Jak wiele może zmienić patrzenie w oczy, sprawdziłam w bardzo 

niewdzięcznej sytuacji międzyludzkiej, mianowicie przy załatwianiu spraw 

urzędowych. Największy formalista, dla którego normalnie klient czy petent to 

wróg, jeżeli złapać jego wzrok - mięknie i zaczyna traktować człowieka 

bardziej po ludzku. 

Nie mówię już o tym, że jeśli nie patrzysz, pozbawiasz się wielu bezcennych 

informacji, przede wszystkim nie dowiadujesz się, jaka jest reakcja na Ciebie 

i różne Twoje zachowania. Miałam raz w prowadzonej przez siebie grupie 

przykład jak z podręcznika. Był tam bardzo duży facet, Krystian, który bał się 

ludzi, i kiedy coś od nich chciał, zawsze patrzył sobie na buty. 

Zaproponowałam mu, żeby podnosił wzrok, ilekroć zwraca się do innej 

osoby. I dokonało się wielkie odkrycie: Krystian stwierdził,  że to oni się go 

boją. No, może nie wszyscy, ale spora część. 

Wróćmy do sytuacji egzaminacyjnej mając na uwadze, że całe życie to jeden 

wielki egzamin, bo - pamiętasz, jak pisała Wiesława Szymborska - "nic dwa 

razy się nie zdarza i nie zdarzy. Z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i 

pomrzemy bez rutyny". A więc stajesz ze skulonymi ramionami i oczami 

wbitymi w podłogę, a na nosie masz wypisane, że na pewno Ci się nie uda. 

Egzaminator widzi to i Twoje przekonanie przynajmniej w jakimś stopniu mu 

się udziela. Czyli jeszcze zanim cokolwiek się zacznie, już ma do Ciebie nie 

background image

najlepsze nastawienie. Ono z kolei udziela się Tobie, kulisz się jeszcze 

bardziej i Twój sygnał,  że spodziewasz się niepowodzenia, staje się 

wyraźniejszy. I tak nastawiacie się nawzajem coraz gorzej i gorzej. 

Na szczęście w życiu nie jest aż tak źle. Specjalnie przesadziłam w tym 

opisie,  żeby wyraźniej było widać, jak sam stajesz się  źródłem własnych 

kłopotów. Namawiam Cię w tym miejscu na mały eksperyment: postaraj się 

parę razy w różnych sytuacjach, kiedy czujesz się nieszczególnie, 

wyprostować ramiona, podnieść głowę i patrzeć prosto w oczy. Sprawdź, czy 

to coś zmienia, może się zachęcisz do trochę innego zachowania, niż dotąd 

miałeś w zwyczaju. 

 

2. Trudne początki 

 

Pamiętasz jak było, kiedy znalazłeś się w nowej szkole albo poszedłeś na 

studia? Gdy zaczynałeś nową pracę? Opowiadała mi znajoma dziewczyna, 

jak czuła się przez parę pierwszych tygodni w szkole za granicą, dokąd 

wyjechali służbowo jej rodzice: "Byłam kompletnie ogłupiała i zupełnie do 

niczego. Na lekcjach jak przygłup, na prywatkach jak jakiś raróg. Nie 

wiedziałam nawet, o czym rozmawiać na przerwach, co się odezwałam, to 

głupio. Byłam nie tak ubrana, inaczej podnosiłam rękę na lekcjach. Miałam 

wrażenie, że nawet nogi i ręce mam nie takie. Tak mi się wtedy wydawało. Z 

czasem zaczęło być lepiej, wciągnęłam się". Co jakiś czas, bez wyjeżdżania, 

wszyscy trafiamy na sytuacje, w których czujemy się jak w obcym kraju. 

Każda nowa sytuacja wymaga przystosowania, wszystkie początki obfitują w 

niepowodzenia, bo poruszasz się po nieznanym gruncie bez rozeznania i 

wprawy. Nic dziwnego, że reagujesz niepewnością wątpliwościami na własny 

temat i zwykle w konsekwencji pogarsza się Twój autoportret. Przypuszczam, 

że nie jesteś wtedy dla siebie zbyt dobry i nie fundujesz sobie okresu 

ochronnego, czasowej taryfy ulgowej na wejście w nowe układy. Pewnie z 

background image

przykrością stwierdzasz, że inni radzą sobie lepiej, zazdrościsz im, a nawet 

jesteś na nich zły. Trudno bywa zwłaszcza wtedy, gdy oni znają się od lat i 

dużo ich ze sobą  łączy. Naprawdę nie do pozazdroszczenia jest sytuacja 

nowego pracownika trafiającego do zgranego zespołu, nowej dziewczyny czy 

chłopaka wprowadzanego do paczki starych przyjaciół swojej sympatii, 

małżonka przyjeżdżającego z pierwszą wizytą do rodziny partnera. Oni 

śmieją się z jakiejś zabawnej historii sprzed lat, a Tobie wydaje się,  że z 

Ciebie. Rozumieją się w pół  słowa, przerzucają doskonale czytelnymi dla 

nich aluzjami, a Ty nic nie kojarzysz i czujesz się jak ostatni tuman. 

Spokojnie! Możesz być pewien, że to minie, jeżeli tylko nie zamkniesz się w 

sobie i nie podejmiesz postanowienia, że się odcinasz i wycofujesz. To 

trochę tak, jakbyś się znalazł  wśród ludzi mówiących w obcym języku i z 

czasem zaczął się nim posługiwać, najpierw słabo, a potem coraz 

swobodniej. Więc lepiej poprzyglądaj się i trochę poczekaj pamiętając, że na 

początku pewna sztywność i niezręczność to rzecz naturalna, a Twoje marne 

samopoczucie jest zrozumiałe i przejściowe. Pół biedy, kiedy chodzi o dalszą 

rodzinę albo szkolnych kolegów Twojej drugiej połowy - możesz przestać się 

z nimi widywać. Ale jeżeli to jest nowa praca lub szkoła czy, powiedzmy, 

teściowie? Trudno całkiem zerwać takie kontakty. Bywa, że decydujesz się 

wówczas na coś w rodzaju "emigracji wewnętrznej". Rezygnujesz z 

włączania się we wspólne rozmowy i rozrywki, jeżeli to możliwe siadasz w 

kącie, starasz się wyjść jak najwcześniej. I może się to ciągnąć latami, 

pogłębiając Twoje poczucie, że jesteś nieważny, nielubiany, gorszy. 

 

3. Pobrały się dwa zera 

 

A jeśli żyjesz z kimś pod jednym dachem i - jak dawniej mówiono - dzielisz z 

nim lub nią stół i łoże? Pracując w poradni rodzinnej zauważyłam, że raz po 

raz powtarza się pewien rodzaj kłopotów, które trapią małżonków ze złą 

background image

samooceną. Chcę przedstawić je tutaj bardziej szczegółowo, bo prawie 

wszyscy albo jesteśmy z kimś w stałym związku, albo będziemy, albo - co 

gorsza - już mamy za sobą rozpad takiego układu. Zacznijmy od konkretnej 

sytuacji, bardzo prostej i typowej. Niech to będzie Gosia i Andrzej, może po 

dwóch, może po siedmiu latach małżeństwa. W każdym razie zdążyli już 

zapomnieć o zalotach i miodowym miesiącu, tkwią w prozie codziennego 

życia: praca, gospodarstwo domowe, pewnie też dzieci. On uważa,  że jest 

niezbyt atrakcyjnym mężczyzną i marnym mężem, ona nie czuje się ani 

ładna, ani pociągająca i stale ma do siebie pretensje, że nie wywiązuje się na 

piątkę z roli żony (bo prowadzenie domu, proszę Państwa, to tak 

skomplikowane i wielowątkowe zadanie, że zawsze można znaleźć coś, co 

się zrobiło nie dość dobrze). Punkt wyjścia weźmiemy banalny - on mówi do 

niej: "Miła moja, zupa jest przesolona". Bo rzeczywiście jest. 

Teraz zajmiemy się czytaniem w myślach. Kobieta, która dobrze czuje się w 

życiu, w swoim związku i w roli gospodyni domowej, pomyśli w takiej sytuacji: 

"Przykro mi. Następnym razem, kiedy będę robić ogórkową, muszę 

pamiętać,  żeby dać mniej soli". A nasza Gosia? Jej monolog wewnętrzny 

wygląda zupełnie inaczej: "Nie smakuje mu. Dobra żona potiafiłaby ugotować 

tak, jak on lubi. Pewnie ma do mnie jeszcze masę innych zastrzeżeń i 

pretensji. Kto wie, czy w ogóle mu odpowiadam. Może już nie chce ze mną 

być?". I tylko czeka, że Andrzej za chwilę zacznie mówić o rozwodzie. A on 

powiedział jedynie, że zupa jest przesolona. 

Teraz kolej na to, żeby zajrzeć do głowy Andrzejowi. Gosia, u której jego 

niewinna uwaga uruchomiła lawinę małżeńskich kompleksów, musi zrobić 

niezadowoloną minę, bo przecież z jej punktu widzenia już nie chodzi o zupę, 

tylko o ostateczne rozstanie. A on patrząc na tę skrzywioną buzię myśli 

sobie: "Coś jej złego zrobiłem, zaraz obrazi się i dojdzie do wniosku, że ma 

mnie po prostu dosyć. To, że wyszła za takie zero, wcale nie oznacza, że 

zawsze będzie chciała ze mną być". Jednym słowem on też już prawie 

background image

pakuje walizki. Tym razem - jak setki razy wcześniej i później - rozejdzie się 

po kościach. Pewnie za parę minut albo parę godzin któreś z nich wykona 

jakiś pojednawczy gest i wszystko jako tako wróci do normy. Tylko że jeśli tak 

dzieje się często, w pewnym momencie ilość przejdzie w jakość. Spójrzmy 

więc na konsekwencje podobnych sytuacji. 

Po pierwsze - obydwoje zużywają dużą część swojej energii na ciągłe 

sprawdzanie. Z napiętą uwagą  śledzą: jak jest w tej chwili? czy on jeszcze 

mnie kocha? czy jej jeszcze na mnie zależy? I wtedy oczywiście zawsze 

znajdzie się coś, co potwierdzi najczarniejsze przewidywania, jak choćby 

owa przesolona zupa. Powiem więcej, nawet niektóre obojętne albo 

pozytywne uwagi mogą być odbierane jako negatywne. Załóżmy,  że Gosia 

założyła nowy opalacz, zaś Andrzej, któremu się w nim spodobała, powie: "O 

masz dwuczęściowy kostium". A ona - pewna tego, że nie jest dość zgrabna 

- nawet na niego nie spojrzy i nie zauważy jego zadowolonej miny, tylko 

pomyśli: "No tak, chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, że nie powinnam 

pokazywać brzucha. Już mu się nie podobam". Wobec nagromadzenia 

podobnych niezrozumień i nieporozumień obydwoje starają się uniknąć 

zapalnych tematów. 

W ich sytuacji takimi szybko okazują się wszystkie, które coś mówią o drugiej 

stronie. Inaczej mówiąc, w ogóle przestają ze sobą rozmawiać o sobie. 

Po drugie - unikają zwłaszcza okazywania wszelkich oznak niezadowolenia. 

Andrzej na drugi raz głęboko się zastanowi, czy w ogóle mówić,  że mu nie 

smakuje zupa. W efekcie Gosia będzie niewiele wiedzieć o tym, co on lubi a 

czego nie, zaś Andrzej będzie tłumił swoje niezadowolenie i godził się z 

sytuacją, która mu nie odpowiada. Do czasu, ponieważ kiedy uzbiera się 

tego dużo i w różnych dziedzinach, jedno z nich pierwsze wybuchnie. Wtedy 

to drugie, które też zdążyło już nagromadzić sporo urazy i pretensji, odpowie 

tym samym. I zacznie się coś, czego obydwoje nie rozumieją: wielka 

awantura z błahego powodu. 

background image

Po trzecie - każda oznaka smutku, złości lub zniecierpliwienia Gosi jest 

odbierana przez Andrzeja jako sygnał,  że to on zrobił coś nie tak, że 

"wszystko przez niego". A Gosię może boleć  ząb, mogły ją spotkać jakieś 

przykrości w pracy czy zdenerwować dzieci. I chce, żeby ją ktoś pocieszył 

albo chociaż wysłuchał, a tu ślubny najdroższy też już zdążył wpaść w 

przygnębienie bądź irytację pod wpływem jej minorowej miny. Więc traci chęć 

opowiadania temu ponuremu facetowi, co jej się dziś przykrego wydarzyło. 

To samo Andrzej: miał  męczący dzień albo boli go głowa, a Gosia już jest 

pewna, że ma coś do niej. Więc na wszelki wypadek nie odzywa się i schodzi 

mu z drogi. W ten sposób zamiast wspierać się nawzajem w drobnych i 

większych kłopotach, oddalają się od siebie. Po czwarte - obydwoje czekają 

na jakieś potwierdzenie, dowartościowanie, przejaw uczucia drugiej strony, 

ale nie są zbyt skłonni wychylać się z tym sami. Nie zrobię tego, boję się, że 

mnie odtrąci - myślą. I tak czekają obydwoje, nieraz latami, coraz bardziej 

utwierdzając się w poczuciu, że są nieważni, niekochani, niezauważani. 

Po piąte - unikają jak ognia wyjaśniania tego, co się między nimi dzieje. 

Każde z nich obawia się, że kiedy choćby piśnie coś na ten temat, dopiero 

wtedy druga strona zacznie się serio zastanawiać i niechybnie dojdzie do 

wniosku,  że zrobiła  życiowy błąd decydując się na ten związek. Jest w tym 

coś z myślenia magicznego (niektórzy nazywają to strusią polityką): jeśli nie 

dotknę tej chwiejnej konstrukcji, jest szansa, że się utrzyma; ale jak 

nieopatrznie ruszę, a jest to gmach wzniesiony z chybotliwych, nie 

połączonych ze sobą cegieł, to w ciągu paru sekund rozsypie się w gruzy. 

Niestety, małżeństwom takim jak Gosia i Andrzej nie sprzyja też tradycja czy 

zwyczaje rodzinne. Spodobało mi się podsumowanie, jakie zrobiła kiedyś na 

moją prośbę pewna pani: "Pochodzę z rodziny, gdzie nawet pytanie 'która 

godzina?' było zbyt osobiste". W ich rodzinnych domach musiało być tak 

samo: dorośli ani między sobą, ani z dziećmi nie rozmawiali o wzajemnych 

background image

uczuciach, o żalach i pretensjach, nikt nikogo nie chwalił i nie zapewniał, że 

kocha. Skąd to wiem? Bo inaczej nie mieliby tych kłopotów. 

Zamiast zadręczać się  wątpliwościami, mogliby zabrać się do wyjaśniania 

sytuacji i przekonaliby się szybko, że cała ta spirala rozkręcająca się w ich 

głowach jest absurdalna - że naprawdę chodzi tylko o zupę, a całą resztę 

kochają nad życie. Więc gdyby to ode mnie zależało, od przedszkola 

wprowadziłabym naukę porozumiewania się z bliskimi. 

Kiedy pracowałam w poradni rodzinnej, miałam okazję towarzyszyć wielu 

ludziom w próbach lepszego pozorumiewania się żałując, że spotkaliśmy się 

tak późno, gdy już narosło mnóstwo przykrych "zaszłości". Umawiałam się z 

różnymi małżeństwami,  że wprowadzą u siebie zwyczaj systematycznego 

rozmawiania o tym, jak im ze sobą jest, co do siebie czują, z czego są 

zadowoleni, a z czego nie. Wiem, wiem, to takie sztuczne, ale chcę 

podkreślić, że ludzie, którzy mają dużo lęków i wątpliwości - wynikających z 

niskiej samooceny - z pewnością nie przestawią się spontanicznie na inny 

sposób porozumiewania. Natomiast przy odpowiedniej zachęcie mogą 

popracować nad wyrobieniem sobie lepszych nawyków czy rutyny. 

Jeśli partnerzy wspólnie decydują się na mówienie o tym, co się pomiędzy 

nimi dzieje, wtedy wiadomo, że narażają się obydwoje, więc poważnym i 

zasadniczym rozmowom przestaje towarzyszyć atmosfera zagrożenia, nikt 

nie musi się wychylać z inicjatywą, można nawet losować, kto zaczyna. W 

poradni dokładnie uzgadnialiśmy,  że na przykład we wtorki po położeniu 

dzieci spać zawsze przeznaczają na ten cel po pół godziny lub trzy 

kwadranse i obydwoje mają powiedzieć, co złego i co dobrego spotkało ich 

ze strony tego drugiego w minionym tygodniu. 

Gdybyś się zdecydował wprowadzić taki zwyczaj w swoim związku, musisz 

trzymać się kilku zasad. Trzeba pilnować: a) żeby nie skończyło się na 

samym postanowieniu; to naturalne, że - tak jak od każdej trudnej rzeczy - 

będziecie mieli chęć się wykręcić; b) żeby każdy miał z góry uzgodnioną ilość 

background image

czasu, a potem zmiana (np. Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans, Gosia 

kwadrans, Andrzej kwadrans - po dwóchtrzech próbach będziecie wiedzieli, 

jaki czas jest dla Was najwygodniejszy); c) żeby w tych uzgodnionych 

ramach czasowych nie przerywać sobie nawzajem; d) żeby mówić i o 

plusach, i o minusach, nawet gdyby na początku trzeba było wyszukiwać coś 

na siłę (jednym jest trudniej mówić o dobrym, innym o złym, to też jest 

naturalne); e) żeby zaczynać od żalów i pretensji, a kończyć na rzeczach 

pozytywnych, miłych, ciepłych. 

 

4. Z czym jeszcze mogą być kłopoty? 

 

Sądzę,  że miałeś okazję stwierdzić to sam w różnych sytuacjach: 

niekorzystne myślenie o sobie jest samospełniającym się proroctwem. Nie 

jestem w stanie omówić rozlicznych dziedzin, w których może Cię hamować i 

ograniczać, jednak muszę poświęcić parę  słów przynajmniej nauce i pracy. 

Co do zdolności uczenia się - mam sporą wprawę w przebijaniu się przez 

uporczywe złe mniemanie o sobie osób uczących się języków obcych i pracy 

z komputerem. To równie dobre przykłady jak każde inne. 

We wmawianiu sobie, że "komputer to nie dla mnie" i "nigdy się tego nie 

nauczę" celują kobiety. Jeżeli już potrzeba albo chęć zmusi którąś z moich 

zaprzyjaźnionych pań,  żeby jednak spróbować, zaczynam od tego: "Ta 

maszyna nie jest dużo bardziej skomplikowana od pralki automatycznej. 

Umiesz ją obsługiwać? Jeśli tak, to z komputerem też dasz sobie radę". 

Oczywiście początkowo nie wierzą, ale stopniowo - parę prostych operacji, 

żeby przekonać się, że to skomplikowane zwierzę jest posłuszne - nabierają 

pewności siebie. "Napisz coś, wydrukujemy to", żeby mogły szybko zobaczyć 

efekt swojej pracy. I jeszcze namawiam je do robienia błędów,  żeby się z 

nimi oswoiły i przy samodzielnych próbach nie wpadały w totalną 

bezradność, kiedy coś pójdzie nie tak. 

background image

Z nauką  języków jest podobnie. Jest mnóstwo ludzi, którzy latami obiecują 

sobie,  że zabiorą się za angielski czy francuski, i nie robią tego, bo nie 

wierzą,  że coś im wyjdzie. Znam na to dwa sposoby proste i trzeci 

pracochłonny. Pierwszy: weź obcojęzyczną gazetę i na dowolnej stronie 

(byle nie z ogłoszeniami) znajdź 100 słów, które rozumiesz. Nie uda Ci się to 

po grecku czy po węgiersku, ale angielski, niemiecki, włoski, hiszpański, 

nawet holenderski czy portugalski od razu stanie się bardziej przezroczysty. 

Drugi sposób polega na tym, żeby przed każdą lekcją czy odrabianiem zadań 

domowych powtórzyć sobie kilka razy na głos (jeśli się boisz, że rodzina 

uzna Cię za wariata, który gada sam do siebie, zrób to szeptem): "Angielski 

sam wchodzi mi do głowy". Jeżeli jesteś zainteresowany innym językiem, 

wstaw go w miejsce angielskiego. 

I sposób trzeci: poproś kogoś,  żeby wskazał Ci prosty i niezbyt długi, a 

interesujący dla Ciebie tekst, i przetłumacz go ze słownikiem. Może się 

okazać,  że satysfakcja ze zrozumienia czegoś, na czym Ci zależało, jest 

większa niż nieporadność  językowa. Moje pokolenie z dużym skutkiem 

uczyło się angielskiego na Beatlesach, a rosyjskiego na Okudżawie. 

Opowiadam to wszystko, żeby było widać, co oznacza czy też z czego się 

składa owo "nie potrafię się tego nauczyć". Na pierwszym miejscu oczywiście 

króluje ogólne poczucie niemożności. Ale ważne jest też i to, że ani Twoi 

dotychczasowi nauczyciele, ani Ty sam nie mieliście wprawy w stopniowaniu 

trudności, wybieraniu na początek zadań, których dobre wykonanie 

zachęciłoby Cię do dalszych prób. Nie było też pomostu do czegoś, co już 

umiesz. A poza tym nie miałeś okazji przeżyć choćby niewielkiej satysfakcji 

związanej z wstępnym opanowaniem nowej umiejętności. 

Chcę Ci na zakończenie tego wątku powiedzieć jedną rzecz: żeby przekonać 

mnie,  że nie jesteś w stanie czegoś się nauczyć, musiałbyś zużyć bardzo 

dużo energii i czasu. A myślę, że i tak by Ci się nie udało. 

background image

Teraz sprawa pracy. Odnosi się do niej to wszystko, co mówiłam o trudnych 

początkach. Na niepewność związaną z nową sytuacją i nowymi zadaniami 

nakłada się jeszcze coś - powszechny niedobry zwyczaj, że przełożeni 

niechętnie wyrażają uznanie, za to dość skrupulatnie wytykają  błędy i z 

upodobaniem ganią. Jeśli już i tak nie myślisz o sobie zbyt dobrze, 

pogrążasz się w tym jeszcze bardziej. I często nawet nie umiesz zobaczyć, 

kiedy z nieporadnego nowicjusza zmieniasz się w kompetentnego fachowca. 

A dopóki czujesz się "młodszym kolegą", Twoi współpracownicy i 

zwierzchnicy też mają skłonność,  żeby Cię tak traktować. Może warto co 

pewien czas sprawdzać to przekonanie? 

Jednym z łatwo dostępnych sprawdzianów jest robienie od czasu do czasu - 

co pół roku, co rok - bilansu własnych dokonań. Szczegółowo i konkretnie: 

kartka papieru, Twoje prywatne podliczenie, ile i czego wykonałeś w "okresie 

sprawozdawczym". Sama tak robię, bo mnie też nieraz przychodzi do głowy, 

że od dłuższego czasu nic godnego uwagi nie zrobiłam. Muszę powiedzieć, 

że ilekroć kogoś namówiłam na takie sprawozdanie, zawsze kończyło się 

radosnym zaskoczeniem. A gdyby nawet wyszło Ci inaczej, przynajmniej 

będziesz miał jakąś miarę, rozeznanie, że Twoje "nic nie zrobiłem" oznacza" 

o trzy za mało" w jednej sprawie, "nie dość starannie" w innej, a w 

pozostałych nie najgorzej. Zobacz, że to zupełnie inny punkt wyjścia, gdybyś 

chciał coś zmienić. 

Najlepiej takie podliczenie robi niepracującym matkom, które często uważają, 

że czas przecieka im przez palce, są źle zorganizowane i z niczym nie dają 

sobie rady. Jeżeli jeszcze krytykuje je w tym duchu mąż albo teściowa, 

trudno przekonać je inaczej niż robiąc bilans czasu. Mówię o tym przy okazji 

pracy, ponieważ uważam,  że zajmowanie się małym dzieckiem i domem to 

ciężka i odpowiedzialna praca, niejednokrotnie trudniejsza niż zajęcia 

zawodowe. 

background image

W podsumowaniu chcę przypomnieć, że w każdej z wymienionych dziedzin - 

w małżeństwie, w nauce, w pracy - Twoje zdanie o sobie jest ważnym 

czynnikiem sprawczym. Mówiąc prościej, kiedy jest dobre, lepiej 

funkcjonujesz i Ty, i często inni wokół Ciebie; kiedy jest złe, wyrabiasz się z 

reguły gorzej. 

Podstawowa zasada postępowania byłaby tutaj taka: nie ufaj swoim ogólnym 

złym opiniom o sobie spróbuj je podważać, zbieraj dowody na to, że nie 

masz racji, kiedy się tak dołujesz. 

 

5. Obiektywność nie ma tu nic do rzeczy 

Namawiam Cię,  żebyś konkretnie i szczegółowo analizował swoje 

przeświadczenia na własny temat, ponieważ przekonałam się,  że niskie 

poczucie własnej wartości w różnych dziedzinach potrafi mieć niezbyt wiele 

wspólnego z obiektywną rzeczywistością sprowadzoną  właśnie do 

namacalnych konkretów. Chcę opowiedzieć tu o dwóch przypadkach, kiedy 

kontrast między ogólną  złą oceną a jej rozpisaniem na poszczególne 

elementy był wyjątkowo dobrze widoczny. 

Jedna to opowieść Marka, pacjenta z grupy dla osób z nerwicą, w której 

byłam obserwatorem, kiedy uczyłam się swego zawodu. Otóż Marek uważał, 

że jest nie dość sprawny fizycznie i wysportowany. Jego niedościgłym 

wzorem był ojciec, kapitan marynarki, któremu chciał zaimponować. 

Zapytany, czy uprawiał kiedyś jakiś sport, Marek wymienił jeździectwo, 

pływanie i parę innych dyscyplin, w których osiągał bardzo dobre wyniki. 

Kiedy doszedł do tego, że zdobył mistrzostwo Polski w skokach 

spadochronowych, grupa zaczęła się  śmiać. On w pierwszej chwili nie 

zrozumiał, co ludzi tak bawi, więc chichocąc zaczęli mu tłumaczyć, że wyżej 

w męskich sportach wspiąć się już nie można. 

Bohaterką drugiej sytuacji, też w grupie terapeutycznej, była Lusia, 

trzydziestoletnia pracująca mężatka, matka dwojga dzieci. Płacząc oskarżała 

background image

się o to, że jest wyrodną matką i złą żoną, nie dba o dom i rodzinę, poświęca 

im za mało czasu i starań. Na marginesie dodam, że pracowała na półtora 

etatu. Poprosiłam Lusię, żeby opowiedziała, jak wygląda jej powszedni dzień 

i sobota z niedzielą, szczegółowo, od rana do wieczora. W tej grupie było nas 

jeszcze pięć w podobnej sytuacji, jednocześnie matek i pracownic. Wszystkie 

opowiedziałyśmy o swoim gospodarowaniu czasem i okazało się, że każda - 

chociaż ma tylko jedną pracę - poświęca obowiązkom domowym i 

rodzicielskim mniej więcej tyle samo czasu co Lusia. Można powiedzieć, że 

tych dwoje to wyczynowcy. I rzeczywiście, a mimo to wynikom ich życiowych 

starań nie udało się przebić przez uporczywe przeświadczenie,  że nie 

sprawdzili się w ważnych dla siebie dziedzinach. Tym bardziej trudno mi 

uwierzyć,  że uda się to w Twoim przypadku, skoro nie skaczesz ze 

spadochronem i nie pracujesz na półtora etatu (trochę się niepokoję, czy aby 

te przykłady - powtarzam, wyjątkowe - znów nie wpędziły Cię w kompleksy). 

Dlatego jeszcze raz namawiam Cię do sprawdzania swego ogólnego 

mniemania o sobie za pomocą rozkładania go na czynniki pierwsze. Nic nie 

zrobiłeś w tym tygodniu? Wypisz, czym się zajmowałeś w każdym kolejnym 

dniu. Zawsze wszystko gubisz? Przypomnij sobie ostatnie trzy przypadki, 

kiedy Ci coś zginęło. Jesteś  złym pracownikiem? Sprawdź, ile razy i za co 

zganił Cię ostatnio szef. Może uda Ci się prześledzić to bardziej szczegółowo 

i konkretnie, a dzięki temu bardziej realistycznie - i w korzystniejszym świetle 

- zobaczyć siebie. 

 

6. Na wierzchu i pod spodem 

 

Chciałabym wspomnieć o jeszcze jednej konsekwencji niskiej samooceny, 

która chyba Ciebie nie dotyczy. Jeśli zabrałeś się do czytania tej książki, to 

na pewno masz świadomość swoich kłopotów i chęć zmiany. Natomiast 

sytuacja, którą teraz chcę opisać, dotyczy ludzi nieświadomych swoich 

background image

kompleksów. Chodzi mi o zarozumialców, szpanerów, zadufków - osoby, 

które za wszelką cenę usiłują udowodnić swoją wyższość. Otóż chcę Ci 

zwrócić uwagę, że w gruncie rzeczy są do Ciebie podobni. 

Przypomina mi się Wiśka, która nie dawała nikomu dojść do słowa; Paweł, 

który zawsze wiedział lepiej; Monika próbująca oczarować wszystkich 

mężczyzn bez wyboru; Kuba zawsze gotowy, żeby lekceważąco 

wypowiedzieć się o cudzych osiągnięciach, choćby to nawet była nagroda 

Nobla. Zawsze myślałam o nich ze współczuciem. Skoro tak bardzo chcieli 

udowodnić całemu  światu,  że są lepsi - albo że inni są gorsi, co na jedno 

wychodzi - to rozumiem, że sami bynajmniej nie byli o tym przekonani. Czuli 

się tak niepewnie, że aż musieli zbudować sobie całą sztuczną konstrukcję, 

teatr pozorów, żeby zasłonić przed ludźmi swoje prawdziwe samopoczucie. 

Zresztą robili to nie ze złej woli, tylko dlatego, że było im - tak jak Tobie - 

trudno ze sobą wytrzymać. Z czasem tak zżyli się z odgrywaną przez siebie 

rolą,  że stracili kontakt ze swoim wnętrzem, swoimi prawdziwymi 

przeżyciami. 

Myślę,  że czasem im zazdrościsz  łatwości, z jaką przedstawiają swoje 

zdanie, siły przebicia i pewności siebie. Rzeczywiście, z wieloma sytuacjami 

radzą sobie lepiej od Ciebie, ale czy lepiej się czują? Nie jestem o tym 

przekonana. Wiem na pewno, że dopadają ich załamania i depresje, nagle 

przestają się wyrabiać i wtedy czują się bardziej bezradni od Ciebie. A 

przede wszystkim kiepsko im się układają kontakty z ludźmi. 

Paradoksalnie, potrzebują tego samego co Ty: uznania, docenienia, 

pochwały. A inni wcale się do tego nie kwapią. Sam pewnie wiesz, że jak 

ktoś się wywyższa, masz go ochotę nie pochwalić, tylko ściągnąć na ziemię, 

przekłuć szpilką jak balon, żeby uszło powietrze. 

Ci, którzy naprawdę siebie lubią, znają swoją wartość i mają zaufanie do 

własnych możliwości, nie muszą się przed nikim wykazywać. Nie potrzebują 

ciągłych potwierdzeń od innych, bo rzeczy oczywiste nie wymagają 

background image

dowodów. Są zwyczajnie skromni, nie muszą też ukrywać wad i słabości, żyć 

z ciągłą obawą, że ktoś ich zdemaskuje. Ich spokój i harmonia wewnętrzna 

promieniują na zewnątrz, a ludzie lgną do nich i kochają - zdawałoby się - za 

nic. 

 

7. Prawie wszystko możesz 

Każdy z nas wykorzystuje tylko niewielki procent siły swoich mięśni i 

możliwości swojego umysłu. I nie jest to moje pobożne  życzenie ani wyraz 

ogólnej wiary w człowieka, tylko wynik żmudnych i wieloletnich badań 

fizjologów. Jak sądzę, osiągamy tak mało w stosunku do swoich możliwości 

między innymi dlatego, że brak nam wiary w ich ogrom i różnorakość. Przez 

wiele lat zgromadziłam niemałą kolekcję opowieści z literatury i z życia o 

ludziach, którym udało się dokonać rzeczy niemożliwych. Joanna D'Arc 

zebrała wielką armię i poprowadziła ją do walki, Ghandi bez przemocy 

uwolnił Indie od Anglików, Jacek Kuroń zapoczątkował ruch społeczny, dzięki 

któremu runął w Polsce ustrój komunistyczny - to są przykłady szeroko 

znane. 

Ale chcę też wspomnieć o kilku innych, znacznie skromniejszych, a równie 

nieprawdopodobnych. Mówię "nieprawdopodobnych", ponieważ zanim te 

osoby zrobiły to, co zrobiły, wszystkim wokół wydawało się to niemożliwe. 

Jak choćby Tadeusz Paciorek, psycholog więzienny z Siedlec, który przez 

parę lat dobijał się o wprowadzenie grup Anonimowych Alkoholików do 

zakładów karnych. Kto trochę wie o polskim więziennictwie, przyzna, że taki 

pomysł całkiem niedawno musiał wydawać się szalony. Dzisiaj mamy w 

Polsce już kilkadziesiąt grup AA za kratkami, są nawet stosowne odgórne 

instrukcje ułatwiające zakładanie nowych. Zawsze, kiedy spotykam 

Tadeusza, mam wrażenie,  że kontaktuję się z człowiekiem, który przebił 

głową mur. 

background image

Inny przykład to Ewa Milewicz, kobieta po chorobie HeinegoMedina, której 

tak trudno się poruszać, że problemem dla niej jest nawet wejście na schody. 

A jednak: była w opozycji jeszcze przed Sierpniem 1980, w stanie wojennym 

aktywnie działała w podziemiu, dziś jest w czołówce dziennikarzy "Gazety 

Wyborczej". Ale najbardziej Ewa zadziwiła mnie tym, że po wyjściu za mąż 

urodziła i wychowała dziecko, choć w jej sytuacji wydawało się to zamiarem 

ponad siły. Córka Ewy jest już na studiach i stanowi żywy dowód na to, że 

rzeczy niemożliwe są możliwe. 

I wreszcie trzeci przykład: Tadeusz Orłowski, niepełnosprawny zdobywca 

Tatr. Wybitny lekarz, członek Polskiej Akademii Nauk, dziś już starszy pan, 

należał do najlepszych polskich taterników swojego pokolenia. Ma jedną 

nogę krótszą, mocno utyka, a mimo to dokonał pierwszych przejść wielu dróg 

wspinaczkowych w Tatrach. Tak trudnych, że podobno wśród naszych 

alpinistów kursuje powiedzenie: "Ja na drogi Orłowskiego wolę chodzić na 

drugiego" (bo wtedy spadanie jest mniej niebezpieczne). Myślę, że kto inny 

na jego miejscu nawet by się nie wybrał na dłuższy górski spacer. 

Nie namawiam Cię tutaj, żebyś nastawiał się na przebudowę  świata albo 

całkiem nie licząc się z okolicznościami porywał się z motyką na słońce. 

Chcę tylko uprzytomnić Ci, że zasadnicza różnica pomiędzy tymi osobami a 

innymi jest taka, że one wierzyły w możliwość osiągnięcia z pozoru 

nierealnych celów. Chcę korzystając z ich przykładu przekonać Cię, żebyś - 

zanim odruchowo, z nawyku powiesz o czymś "to nie dla mnie" - zastanowił 

się nad tym. Może jednak warto zakreślać swoje plany ambitniej, a nawet 

dużo ambitniej, niż masz w zwyczaju? 

 

 

Rozdział III: O ładowaniu akumulatorów, nagrywaniu płyt i filtrach 

 

background image

Gdyby Ci się zdawało,  że ten rozdział został przez pomyłkę przeniesiony z 

innej książki, to chcę Cię uspokoić,  że jednak tak nie jest. Nadal będziemy 

się zajmować poczuciem własnej wartości, a konkretnie tym, jak ono się 

kształtuje. Poprostu czasem lubię porównywać mechanizmy psychologiczne 

do jakichś urządzeń, bo wtedy najważniejsza zasada funkcjonowania staje 

się lepiej widoczna - wpływy, jakim podlega psychika ludzka, są tak 

skomplikowane i różnorodne,  że często warto opisać coś za pomocą 

pewnego skrótu. 

Akumulator jako model pojawił mi się tak dawno, że już nawet nie pamiętam 

kiedy. Na pewno było to w momencie, gdy czułam się wyczerpana, na 

resztkach energii i bez szans na oparcie w kimś z zewnątrz, kto mógłby mi 

pomóc doładować nieco nowych sił i optymizmu. Potem się okazało, że nie ja 

jedna mam podobne skojarzenia, w każdym razie dla bardzo wielu osób jest 

ono czytelnym i równie wygodnym skrótem myślowym jak dla mnie. 

O czymś w rodzaju zapisów czy też nagrań w psychice człowieka mówi wielu 

autorów, a w języku potocznym też natrafiamy na wyraźne  ślady tego typu 

skojarzeń, kiedy mówimy, że coś komuś w duszy gra albo że stale powtarza 

starą śpiewkę. Ta analogia przyda nam się też w następnym rozdziale, kiedy 

będę mówić o tym, jak wymazywać stare nagrania i nagrywać czy zapisywać 

inny tekst - może melodię? - w miejsce starego, który nie najlepiej Ci służy. 

Zaś do filtrów dojdziemy w stosownym momencie. 

Wszystkie te porównania czy modele mają swoje zalety (prostota, czytelność, 

łatwość przekazywania innym), ale też zasadniczą wadę: nie do wszystkiego 

pasują, nadużywane nie sprawdzają się. 

 

1. Jeżeli jesteś jak gramofon... 

 

Wróćmy do ćwiczenia z początku - uzupełniania zdania "Ania jest...". Jest to 

najbardziej zwięzły i zarazem bardzo archaiczny opis Twego poczucia 

background image

własnej wartości. Jak już mówiłam, mnie przez całe lata pojawiało się - mimo 

całkiem niezłych zdolności intelektualnych - zdanie "Ania jest głupia". I żadne 

dobre stopnie, sukcesy na studiach, rozpoczęty doktorat, nawet napisane 

książki nie potrafiły tego zmienić. Dlaczego? 

Bo w głowie miałam - Ty też masz - jakiś wcześniejszy zapis, jakieś 

przeświadczenie na własny temat, twarde jak skała i jak skała odporne na 

wpływy zewnętrzne. Trudno je zmienić, bo pochodzi z najwcześniejszego 

okresu  życia, jeszcze z niemowlęctwa. Pamiętasz film Disneya o śpiącej 

królewnie? Jest tam scena, kiedy trzy zacne grubiutkie wróżki pochylają się 

nad kołyską królewskiej córki i dotykając jej różdżkami przepowiadają,  że 

będzie piękna, dobra i mądra. Z nami wszystkimi było podobnie: nad kołyską 

albo trochę później jakieś ważne osoby powiedziały nam, jacy będziemy. 

Może nie tyle powiedziały, co mówiły wiele razy i w ciągu wielu lat. Może nie 

zawsze mówiły, tylko dawały do zrozumienia poprzez gest czy minę, jak 

również poprzez to, czego nie robiły. Dziesiątki razy we wspomnieniach z 

dzieciństwa, jakie słyszałam w prowadzonych przez siebie grupach, 

powtarzały się gorzkie słowa: "Nikt mnie nigdy nie brał na kolana, nie 

przytulał, nie głaskał po głowie, nie chwalił". W pierwszych latach życia - jedni 

mówią o pierwszym roku, inni o dwóch latach, jeszcze inni o pięciu albo 

nawet dłużej - nagrało Ci się w głowie szereg płyt z informacjami o tym, jaki 

jesteś, o Twojej urodzie, zdolnościach, możliwościach. 

Weźmy sobie prosty przykład. Maluch postawił trzy klocki jeden na drugim i 

przyszedł do mamy ze słowami: "Patrz, jaki zbudowałem piękny pałac". 

Rzecz zresztą mogła dziać się znacznie wcześniej nie przyszedł, tylko 

przyczołgał się na czworakach i nie powiedział, tylko spojrzał pytająco. Od 

tego, co zrobi matka, zależy teraz, jakie nagranie na własny temat zapisze 

się w głowie jej dziecka. 

Rozpatrzmy kilka możliwości zakładając,  że tak właśnie matka reaguje 

często, na tyle często,  że u dziecka wytwarza się na tej podstawie 

background image

przekonanie o naturze świata. Tak, tak, myśl  że nie przesadzam dla 

niemowlaka do roku czy półtora matka stanowi prawie cały świat, więc to ona 

jest głównym  źródłem poczucia, że ten świat jest życzliwy, godny zaufania, 

bezpieczny, czy też obojętny albo wręcz szorstki i wrogi. Możliwość pierwsza 

- mama zajęta czym innym nie zwraca uwagi na dziecko. Skutek: wytwarza 

się u niego przekonanie, że "żadne moje starania czy osiągnięcia nie mają 

znaczenia". Możliwość druga - mama zirytowana na przykład na ojca albo 

bardzo zmartwiona brakiem pieniędzy odburknie, żeby dać jej spokój. 

Skutek: powstaje zapis, że "kiedy coś mi wychodzi, inni złoszczą się i 

opędzają ode mnie". 

Możliwość trzecia - mama odezwie się lekceważąco: tylko trzy klocki? i stoją 

krzywo! Skutek: "żebym nie wiem jak się starał, nic godnego uwagi mi nie 

wyjdzie, nie uda się zasłużyć na uznanie". 

Możliwość czwarta - mama pochwali "ślicznie, synku! " i pogłaszcze albo 

popatrzy z ciepłą aprobatą. Skutek: "warto się starać, potrafię!". 

Możliwość piąta (a właściwie cała gama możliwości) - mama pochwali, ale 

nawet nie spojrzy albo zrobi zniecierpliwioną minę. Skutek: niepewność 

dezorientacja co do znaczenia różnych sygnałów docierających ze świata, 

poczucie, że się ich nie rozumie. 

Naturalnie w rzeczywistości malutkie dziecko podlega najróżnorodniejszym 

wpływom, zwykle już od początku otacza je kilka osób, a matka nie jest 

automatem i zachowuje się raz tak, a raz inaczej. Można więc raczej mówić o 

tym, że suma tych wszystkich oddziaływań składa się na powstanie pewnej 

skłonności do odbierania świata. Sytuacja z klockami to celowe 

uproszczenie, zrobione po to, żeby łatwiej było zaobserwować, jak kształtuje 

się poczucia własnej wartości. Wydaje mi się,  że przywiązujemy zbyt małą 

wagę do tego, w jakim stopniu i w jaki sposób nasza własna historia 

odcisnęła się w nas i jak wpływa na teraźniejszość. Pozwól, że odbędziemy 

teraz tę wędrówkę: od początku życia do dorosłości. 

background image

2. Narodziny - najważniejsza chwila w życiu 

 

Psychika noworodka to nieomalże czysta, biała karta czy - jeśli wolisz - 

zestaw nowych płyt, na których jeszcze nic nie zostało nagrane. Dlatego 

wszystko, co do Ciebie wówczas docierało, osadziło się bardzo głęboko, 

tworząc jakby fundament tego, jakim się staniesz. 

To, czego dowiadujesz się o sobie, może pochodzić nawet z czasów jeszcze 

wcześniejszych. W mądrości ludowej zawsze było wiadomo, że kobieta w 

ciąży nie powinna oglądać strasznych widoków, że trzeba chronić  ją przed 

przykrymi przeżyciami i dostarczać nie tylko dobrego jedzenia, ale też 

dobrych myśli, otaczać miłością, zaś dookoła powinno być dużo pięknych 

rzeczy i muzyki. 

Jeżeli lubisz racjonalne wyjaśnienia, to może przekonywająco zabrzmi dla 

Ciebie przypuszczenie, że zapewne jest to zjawisko o naturze biochemicznej: 

pod wpływem pozytywnych bodźców, w dobrej atmosferze zmienia się 

wydzielanie wewnętrzne i do płodu przez pępowinę docierają wraz z krwią 

matki inne substancje. Wiele kobiet w ciąży odruchowo głaszcze się po 

brzuchu, niektóre rozmawiają ze swoim jeszcze nienarodzonym dzieckiem, 

co - dla mnie nie ulega wątpliwości - dobrze robi takiemu małemu 

człowiekowi. 

Z drugiej strony wiele kobiet, zwłaszcza w pierwszej ciąży, przeżywa bardzo 

dużo lęku i napięcia. Gdyby mogły się nim podzielić, opowiedzieć komuś o 

swoich obawach, już to miałoby dobroczynny, kojący skutek. Może mogłyby 

usłyszeć coś pocieszającego - wiem, że kilka uspokajających słów potrafi 

radykalnie zmienić na lepsze nastrój przyszłej matki. Jej naturalny obrońca i 

opiekun, przyszły ojciec, akurat tutaj często nie potrafi wiele pomóc, bo sam 

bardzo się boi i woli unikać niepokojących tematów. 

W dodatku wszyscy - niestety - jesteśmy wychowani w jakimś fałszywym 

kulcie macierzyństwa, który nakazuje kobiecie być zadowoloną i szczęśliwą 

background image

w oczekiwaniu na dziecko (mówi się przecież "błogosławiony stan"), a nie 

pozwala zdradzać się z obawami i poczuciem dyskomfortu. Pozostaje więc 

albo tłumić te uczucia, albo rozmawiać o nich tylko z kobietami, które są bądź 

były w podobnej sytuacji. A ich opowieści zwykle dodatkowo podsycają lęk. 

Pamiętam, jak pod koniec pierwszej ciąży zostałam wcześniej skierowana do 

szpitala i głównie chowałam głowę pod kołdrę albo zasłaniałam się książką 

(walkmanów jeszcze wtedy nie było), żeby nie słyszeć tego, co mówią moje 

współmieszkanki. Bo cały czas opowiadały tylko o smutnych, przykrych, 

okropnych i przeraźliwych rzeczach, jakie zdarzyły się i mogą zdarzyć przy 

porodzie lub po nim. 

Przyszła matka rzadko może dać upust napięciom i lękom, więc nosi je 

niejako w sobie razem z przyszłym dzieckiem. Dlatego nie jest rzadkością 

sytuacja, gdy ono, zanim się jeszcze urodzi - tak przynajmniej twierdzą 

niektórzy, a ja się z nimi zgadzam - odbiera komunikat, że coś w związku z 

nim jest nie w porządku. 

Wreszcie poród, zwykle bardzo higieniczny, ale też bardzo przykry i 

bezosobowy. Pierwsze wrażenia, jakie atakują dziecko przychodzące na 

świat w szpitalu, to ostre światło, przeraźliwie głośne dźwięki, straszne 

zmiany temperatury i mechaniczne dotknięcia rąk. To nie jest powitanie 

oczekiwanego gościa, tylko taśmowa obróbka: mycie, krępowanie na 

sztywno w kilka pieluch, zakraplanie czegoś do oczu, zastrzyk. I przede 

wszystkim samotność. Są już miejsca na świecie, gdzie jest inaczej: dziecko 

rodzi się do rąk ojca, który z czułością i troską przenosi je na brzuch matki. 

Myślę, że to zupełnie inny start w życie. 

Przecież i tak noworodek ma wystarczająco trudne zadanie. Musi z 

przyjaznego i w stu procentach dostosowanego do jego możliwości 

środowiska przenieść się w takie, do którego on ma się przystosować. Musi 

nauczyć się oddychać, ssać, opanować regulację temperatury - są to 

wszystko rzeczy, które wymagają nieprawdopodobnego nakładu energii i 

background image

wytężonego treningu. Jeśli kompletnie bezbronny maluszek nie ma wtedy 

poczucia czyjejś ciepłej obecności, oparcia, źródła ukojenia, to już u samych 

początków nabiera przekonania, że nie jest wart opieki i troski, że nie 

zasługuje na miłość. 

Stanowimy kolejne pokolenie takich szpitalnych noworodków i na pewno fakt, 

że jest wśród nas tak wiele osób o złej samoocenie, po części z tego właśnie 

wynika. A swoją drogą, ciekawa jestem, jakie będą dzieci rodzone bez lęku, 

w przyćmionym  świetle i cichych dźwiękach  łagodnej muzyki, nie odrywane 

od matki, której cały czas towarzyszy ktoś bliski i kochający. 

Czy wiesz coś o tym, w jakiej atmosferze Ty przyszedłeś na świat? W domu 

czy w szpitalu? Czy byłeś dla rodziców wyczekiwanym gościem, czy 

zbędnym balastem? Chcę się z Tobą podzielić historią jednej z najbardziej 

promiennych osób, jakie spotkałam w życiu, amerykańskiej terapeutki Heidi 

Schleifer. Jej rodzice uciekli z hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w 

Transylwanii i po wielokilometrowej pieszej wędrówce znaleźli się w miejscu, 

z którego cudem przedostali się do Szwajcarii. Heidi opowiadała: "Przyszłam 

tam na świat dokładnie w dniu, kiedy została wyzwolona Francja. Wszyscy 

szaleli z radości. Nieznajomi rzucali się sobie na szyję, ludzie szli po ulicach 

objęci, płakali ze szczęścia, śpiewali - a ja myślałam, że to wszystko na moją 

cześć". 

 

3. Miłość przenika przez skórę 

 

To zdanie, które poraziło mnie swoją trafnością, pochodzi z artykułu w 

czasopiśmie "Rodzice i Dziecko" (maj 1992), gdzie wyczytałam,  że w 

proporcji do wagi ciała niemowlę ma około dwa razy większą powierzchnię 

skóry niż dorosły. I jeszcze: "Dla niemowlęcia czułości ze strony matki są 

warunkiem niezbędnym do życia, ponieważ każde dotknięcie jest impulsem 

dla mózgu i systemu nerwowego. Od dawna wiadomo, że rozwój dzieci, 

background image

które nie są  głaskane i pieszczone, jest gorszy. W skrajnych przypadkach 

brak kontaktu fizycznego prowadzić może nawet do śmierci". 

Dlatego dawny zwyczaj noszenia niemowlaka w chuście na piersiach czy na 

plecach i nasze dzisiejsze nosidełka, pozwalające swobodnie poruszać się z 

maluszkiem przytroczonym do brzucha lub biodra, mają dobroczynne 

działanie. Instynktowna wiedza o ważności kontaktu fizycznego sprawia, że 

często ojcowie - mniej niż matki przejęci straszliwymi bakteriami - kładą sobie 

taką kruszynkę na brzuch albo pierś i tak spędzają z nią czas ku obopólnemu 

wielkiemu zadowoleniu. Widziałeś na pewno, jak matka albo babcia przewija 

lub ubiera dziecko. Jeśli masz własne, czy zastanawiałeś się, jak to robisz? 

Najczęściej jest to okazja do pieszczot i czułości, ale niekiedy widuję mamy 

bardzo spięte albo zirytowane, kiedy to robią. Zauważyłam też, że znaczna 

część matek - nawet tych najczulszych - omija różne partie ciała, na przykład 

prawie nie dotyka dołu brzucha i narządów płciowych, chyba że podczas 

mycia. 

Kiedy już byłam tego świadoma, zorientowałam się w pewnym momencie, że 

przy przewijaniu mojej młodszej córki lepiej traktuję tył niż przód, o wiele 

rzadziej dotykając jej klatki piersiowej, brzuszka i podbrzusza. Starałam się to 

później zmienić w obawie, żeby moja mała nie została z informacją, że jedne 

kawałki jej ciała są lepsze, a inne gorsze. Myślę,  że skoro miłość przenika 

przez skórę, niemowlaki powinno się głaskać od stóp do głów. 

Ważne jest nie tylko dotykanie, lecz cały sposób kontaktowania się, na 

przykład noszenie na rękach: można jak obojętny pakunek, a można czule, 

miękko i wygodnie. Ważnym  źródłem informacji o sobie jest też dla 

malutkiego dziecka ton głosu otaczających je dorosłych. Treści być może 

jeszcze nie rozumie, ale sens wyczuwa, głównie z tonu głosu. Zauważyliście, 

że matki, babcie, a często i ojcowie, kiedy mają poczucie, że nikt się im nie 

przysłuchuje, zaczynają przemawiać do niemowlaków takim specjalnym, 

wysokim głosem? To "ciuciuciu" niektórych śmieszy, ale jego główny 

background image

odbiorca jest zachwycony, bo z tego czyta, że jest kochany, że lubi się z nim 

być. Pomiędzy niemowlęciem a jego otoczeniem, zwłaszcza matką, wkrótce 

wytwarza się odruchowy mechanizm porozumiewania się bez słów, 

odczytywania stanów uczuciowych. Zwykle matka bardzo szybko uczy się, że 

kiedy jest spięta, zdenerwowana, pełna niepokoju albo złości, wtedy jej 

dziecko zaczyna być  płaczliwe, gorzej je, wyrywa się przy ubieraniu. W 

niedobrej atmosferze nawet karmienie piersią - tak wskazane dla dziecka 

zarówno ze względu na wartość pokarmu, jak i możliwość 

najcudowniejszego dla niego kontaktu - może okazać się niekorzystne. 

Wyczytałam gdzieś kilkanaście lat temu sprawozdanie z badań 

amerykańskich nad dwoma rodzajami żłobków. Jedne - w bogatej dzielnicy, 

prowadzone były niezwykle higienicznie i "naukowo", z fachowymi 

pielęgniarkami w charakterze opiekunek. Drugie - w dzielnicy biedoty miały 

kiepskie warunki lokalowe i poziom czystości, zaś dziećmi zajmowały się 

proste kobiety bez żadnych kwalifikacji. 

Pielęgniarki w obawie przed infekcją starały się jak najmniej dotykać 

niemowlaków, a one mimo to bardzo dużo chorowały, rozwijały się wolno, 

były apatyczne. Natomiast w "gorszych" żłobkach maluchy były wesołe, 

energiczne, rozgarnięte i zdrowe. O ile pamiętam, właśnie te choroby 

spowodowały całą serię badań. 

Nie udało się znaleźć  żadnego czynnika o charakterze medycznym czy 

higienicznym, który mógłby je powodować. Domysły skierowano więc w 

stronę psychologii i wtedy wyszło na jaw, że ciepłe, gadatliwe murzyńskie 

nianie - które skubały, głaskały, przewracały, przytulały, nosiły dzieci - są 

właśnie tym poszukiwanym elementem zapewniającym zdrowie i dobre 

samopoczucie. 

A zatem w tym okresie życia, kiedy jeszcze nie potrafiłeś porozumiewać się 

za pomocą  słów, wieloma innymi drogami docierały do Ciebie informacje 

kształtujące Twój autoportret. Od tego, czy otaczała Cię wówczas atmosfera 

background image

zadowolenia i zachwytu, czy lęku, złości i napięcia, zależało nie tylko to jak w 

niemowlęctwie spałeś i jadłeś, płakałeś czy nie, byłeś zdrowy jak rydz czy 

chorowity, ale również to, jak się w późniejszych latach czułeś na świecie i 

jak z tym jest dzisiaj. Inaczej mówiąc, z tamtego okresu pochodzi 

podstawowy zrąb Twego poczucia, że zasługujesz na miłość i radość życia 

albo nie. 

Muszę tu zrobić jedną dygresją, przeznaczoną zwłaszcza dla kobiet, które 

mają do siebie pretensje, że za mało czasu poświęcają dziecku. Otóż myślę, 

że lepsza od pełnego poświęcenia i ciągłej obecności jest sytuacja, kiedy 

matka potrafi zorganizować sobie "wychodne", skoro poczuje, że ma dosyć 

opiekowania się swoją pociechą i przesiadywania w domu. Zajmowanie się 

malutkim dzieckiem to ciężka praca i duży wysiłek psychiczny, który wymaga 

przerw na odpoczynek i zmianę otoczenia. Jeżeli matka sobie tego nie 

zapewni, często, chcąc nie chcąc, daje dziecku odczuć,  że jest nim 

zmęczona. I mimo najlepszych intencji i najuczciwszych starań zamiast 

komunikatu "dobrze mi z tobą", przekazuje coś wręcz przeciwnego: "jesteś 

dla mnie ciężarem", "męczysz mnie", "złościsz mnie". 

Kiedy moja pierwsza córka miała cztery miesiące, a ja chciałam być idealną 

matką i byłam już na ostatnich nogach, mądra lekarka - pediatra, która się 

nią opiekowała, powiedziała do mnie: "Niech pani zadba o siebie, zajmie się 

trochę czym innym. Małej jest potrzebna mama wypoczęta i zadowolona z 

życia". 

 

4. Na co mnie stać? 

 

 

Odpowiedź na to pytanie kształtuje się nieco później, w czasie, kiedy malutki 

człowiek zaczyna zdobywać  świat: uczy się siadać, stawać i chodzić, 

posługiwać się przedmiotami, uruchamiać urządzenia. Wciąż jeszcze jego 

background image

osiągnięcia i porażki zależą od innych, ale w coraz większym stopniu staje 

się aktywnym uczestnikiem, a nie tylko obiektem ich zabiegów. Na 

przykładzie nauki chodzenia najlepiej widać, jak powstaje poczucie "ja mogę" 

- ta część samooceny, od której będzie zależała aktywność i inicjatywa, 

zdolność osiągania sukcesów i znoszenia niepowodzeń. 

Dwuletni Krzyś, o którym chcę tu opowiedzieć, jest dzieckiem chyba 

nietypowym. Włazi na kredens w kuchni i na pianino, wędruje po poręczach 

foteli, skacze z murków i sprzętów prawie tak wysokich jak on sam. 

Przewraca się czasami przy bieganiu, ale rzadko kiedy płacze. Musi się 

naprawdę porządnie rąbnąć,  żeby chciało mu się obwieszczać  światu 

głośnym rykiem, że coś sobie złego zrobił. Wyraźnie różni się od swoich 

rówieśników sprawnością fizyczną i śmiałością. Spytałam jego mamę, skąd 

się bierze ta różnica. A ona na to opowiedziała mi, jak postępują  słoniowe 

matki względem małych słoni, kiedy te mają się wygramolić z dołu albo wejść 

na skarpę. Wyczytała to gdzieś i postanowiła przyjąć jako regułę  własnego 

postępowania. Otóż słoniątko samo wdrapuje się pod górę tak długo i na tyle 

wysoko, jak da radę. I dopiero kiedy zaczyna się obsuwać, słonica podpycha 

je trąbą, ale delikatnie, tylko na tyle, żeby starało się dalej. Pozwala mu 

nawet spadać, a z pomocą przychodzi dopiero wtedy, gdy zanosi się na to, 

że małe zrezygnuje. Inaczej mówiąc, pozwala mu przekonać się, ile potrafi, i 

wykorzystać do maksimum własne możliwości. 

"Wiesz - mówiła dalej - strasznie się o niego boję i dlatego staram się być w 

pobliżu i w razie czego złapać w locie. Ale nie chcę,  żeby wyrósł na taką 

niezdarę jak ja. Mnie, kiedy byłam mała, mama albo babcia tak skutecznie 

chroniły przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem,  że zawsze byłam jakaś 

taka nieruchawa i nieporadna. Nie biegaj, bo upadniesz, nie skacz, bo się 

potłuczesz - bez przerwy wbijali mi do głowy w dzieciństwie. Wbijali, aż wbili 

chyba na zawsze." 

background image

Często dorośli próbują ochronić dziecko albo ułatwić  życie jemu i sobie: 

nakarmię cię, bo się ubrudzisz; dam pić, bo jeszcze rozlejesz; ubiorę, to 

będzie szybciej; przyniosę,  żeby ci nie było ciężko. Na różne sposoby 

ograniczają jego dążenie do samodzielności. A do malucha, któremu nie 

pozwala się próbować, dociera wyraźny komunikat, że "nie potrafisz, nie 

możesz, tobie się nic nie uda". 

 

5. Lepiej nie przeżywać 

 

Chcę tu powiedzieć o jeszcze jednym fragmencie autoportretu, który zaczyna 

kształtować się na tyle wcześnie,  że warto o nim mówić już teraz, kiedy 

zastanawiamy się nad znaczeniem najwcześniejszego etapu życia. Chodzi 

mianowicie o to, co wolno, a czego nie wolno przeżywać. W tym miejscu 

oddam głos  świetnemu angielskiemu psychoterapeucie Robinowi 

Skynnerowi, który opisuje powstawanie wewnętrznego zakazu przeżywania 

na przykładzie złości. 

"(...) Nasz maluch stopniowo nabierze przekonania, że złość jest niedobra, 

ponieważ pozostała część jego rodziny czuje się w obliczu złości bardzo 

nieswojo, niezręcznie i bardzo się jej wstydzi. (...) Taki komunikat dociera do 

dziecka raz po raz. Widzi ono również, jak bardzo jego złość smuci rodziców, 

jak wcale nie potrafią sobie z nią poradzić i jak ignorują je albo odsuwają się 

od niego czy nawet atakują, ilekroć ono samo próbuje ją okazać. Nie trzeba 

wiele czasu, żeby dziecko też zaczęło przeżywać złość jako coś niedobrego. 

Widzi przecież,  że nie może być kochane, kiedy się  wścieka, a ponieważ 

wszystkie dzieci chcą być kochane przez rodziców, chcą ich kochać i 

uszczęśliwiać - stara się ukryć przed nimi wszelkie przejawy własnej złości. 

Czyli kojarzy sobie złość z lękiem przed odrzuceniem, a to dla dziecka musi 

być zagrożeniem najgorszym z możliwych. (...) W dodatku dziecko 

oczywiście ma jeszcze poczucie, że oszukuje, ponieważ nie może być 

background image

naprawdę sobą. Czuje się w jakimś stopniu odcięte od rodziców, bo nie jest 

akceptowane w pełni - musi udawać, że nie przeżywa złości. Ale oszukiwanie 

nie jest aż tak złe, jak groźba kompletnego odrzucenia, więc zapewne 

wybierze raczej to, by być fałszywym i kochanym niż autentycznie sobą, ale 

odrzuconym. 

Czyli odtąd, kiedy wydarzy się coś, co rozzłościłoby normalnego malucha, to 

dziecko pohamuje swoją złość. Ażeby ukryć ją przed rodzicami. A następnie 

nauczy się ukrywać  ją przed sobą samym, gdyż tylko w ten sposób zdoła 

zachować poczucie, że jest warte miłości. Złość jest czymś aż tak niedobrym, 

że w ogóle nie może przyznać się do jej przeżywania, nawet przed sobą. 

Dlatego przyzwyczai się do niezauważania złości - nauczy się odcinać od 

niej - w końcu nabierze przekonania, że jej tam wcale nie ma. (...) 

W każdej rodzinie niektóre uczucia są uważane za dobre, a niektóre za złe. 

Złe umieszcza się za kurtyną i cała rodzina ma rodzaj cichej, ale bardzo 

wiążącej umowy, że emocje ulokowane za kurtyną muszą pozostać 

niezauważone. Wszyscy udają,  że ich tam nie ma. Więc też każde kolejne 

dziecko uczy się usuwać te same rzeczy z pola widzenia. Zwyczaj odcinania 

się od nich jest przekazywany jak odra - ani celowo, ani świadomie, toteż nikt 

nie wie, że się to dzieje". (Robin Skynner, John Cleese: "Żyć w rodzinie i 

przetrwać". Jacek Santorski - Co, Warszawa, 1992, s.38-39) 

A więc w różnych rodzinach dzieci uczą się,  że nie wolno przeżywać, a 

przynajmniej okazywać różnych uczuć i tym sposobem stają się jakby 

okaleczone emocjonalnie. Ma to dwojaki wpływ na poczucie własnej 

wartości. Weźmy tym razem jako przykład ból i rozpacz, żeby pokazać, jakie 

skutki ma zakaz odczuwania. Po pierwsze - kiedy zakazane uczucie pojawia 

się (a pojawiać się musi, bo tak jest skonstruowany człowiek,  że reaguje 

bólem i rozpaczą na przykład na rozstanie z kochaną osobą czy pozbawienie 

ważnej dla siebie rzeczy), w ślad za nim narasta przekonanie, że jestem "nie 

w porządku", jestem "niedobry". Spróbuj sobie uprzytomnić, ile razy w 

background image

dzieciństwie musiałeś jakoś zareagować na to,że mama wychodzi, że trzeba 

wyjechać od babci, że ojca nie ma, gdy go potrzebujesz. Albo tragedia, kiedy 

zgubiła się ulubiona zabawka - takich i podobnych zdarzeń były dziesiątki. 

Jeśli otaczający Cię dorośli dawali Ci do zrozumienia, że nie należy płakać, 

bardzo często musiałeś mieć poczucie, że nie jesteś taki, jak trzeba, skoro 

zbiera Ci się na płacz. 

Po drugie - odcinając się od własnych bolesnych uczuć musiałeś stracić 

zdolność rozpoznawania ich u innych i odpowiadania współczuciem. 

Chciałeś być dobry, współczujący - wszystkie dzieci chcą - ale jakoś Ci to nie 

wychodziło i zresztą nadal nie wychodzi. Nie wiesz, jak się zachować, co 

powiedzieć, kiedy przytulić, zaproponować pomoc. A czując się niewojo z 

cudzym bólem, unikasz go i w ten sposób oddalasz się od ludzi nawet 

bardzo Ci bliskich. I też dochodzisz do wniosku, że coś musi być z Tobą nie 

w porządku, skoro Twoje kontakty są tak powierzchowne. 

To samo można powiedzieć o wielu rozmaitych uczuciach: zazdrości, 

radości, wstydzie i wszystkich innych. Odcięcie od któregokolwiek - a trening 

w tej sprawie zaczyna się bardzo wcześnie, jeszcze przed nauką siadania na 

nocniku - powoduje, że czujesz się gorszy i nie możesz w pełni 

zaakceptować siebie. 

6. "Każdy jest dzieckiem podszyty" 

 

Takim wnioskiem kończy się jedno z opowiadań w moim ulubionym zbiorze 

Gombrowicza zatytułowanym "Bakakaj", który już tutaj cytowałam. 

Oczywiście w pełni podzielam ten pogląd. To, co zostanie przekazane 

małemu dziecku przez najbliższe otoczenie czyli rodzinę, zapisuje się bardzo 

głęboko z dwóch powodów. Po pierwsze - jest to zwykle najwcześniejszy i 

przez parę lat jedyny model, jaki widzi z bliska, najważniejsza pula 

doświadczeń i informacji, w tym oczywiście również informacji na własny 

temat. Po drugie - rodzice są tak ważnymi osobami, od ich opieki i miłości 

background image

zależą dosłownie szanse przetrwania, że dzieci nie mają innego wyjścia: 

muszą dostosować się do sposobu życia i myślenia, jaki się im proponuje. 

Wpływ rodziców może być bardzo wyraźnie widoczny lub ogromnie subtelny: 

od solidnego klapsa za to, że maluch dotknął panią w kolejce (na marginesie: 

przyjrzyj się, jaki popłoch budzi u mamuś "dotykalskie" dziecko i jaki to musi 

mieć wpływ na późniejsze trudności w kontaktach fizycznych) do bardziej 

uważnego spojrzenia, nieznacznego uniesienia brwi, kiedy zrobił coś 

niestosownego. 

Może to być bicie, ale może też być kara równie dotkliwa, mianowicie 

odmowa miłości. Jeśli nie sam, to u innych na pewno słyszałeś zdanie: "Jak 

nie zjesz zupki (nie włożysz kapci, nie przestaniesz wrzeszczeć, nie 

pocałujesz cioci), mamusia nie będzie cię kochała". I znów, nie musi tego 

mówić, wystarczy, że spojrzy w określony sposób, wzruszy ramionami, lekko 

się zmarszczy. 

Taka "warunkowa miłość" - jak się  ją określa w niektórych podręcznikach 

psychologii - jest niewątpliwie skuteczną metodą uzyskiwania pożądanych 

rezultatów. Jest łatwiejsza, mniej pracochłonna, szybsza niż przekonywanie, 

zachęta, cierpliwe znoszenie złych humorów i ataków wściekłości, jakie 

inaczej nieuchronnie wywołują zakazy i nakazy nie po myśli wychowanka. 

Tak jest wygodniej: dzieci pełne lęku, że rodzice przestaną je kochać, jeżeli 

będą nieposłuszne, nie buntują się. Są naturalnie gorsze rzeczy: 

maltretowanie, głodzenie, całkowity brak zainteresowania i opieki. Ale 

uważamy je za wynaturzenie i kiedy wychodzą na jaw, rodzicom odbiera się 

prawa rodzicielskie, a nawet stawia przed sądem. Już samo grożenie czymś 

takim jest uważane za znęcanie się nad dzieckiem. Natomiast groźba 

odebrania miłości jest traktowana jako coś całkiem normalnego w arsenale 

podręcznych metod wychowawczych. A dla mnie to jeden z 

najprzykrzejszych możliwych widoków: mały człowiek idealnie grzeczny, 

apatyczny, co chwila z niepokojem popatrujący na rodzica, czy aby jest w 

background image

porządku. To też jest przeświadczenie, które może zapisać się w psychice na 

całe dalsze życie: miłość, akceptacja, zainteresowanie to nie jest coś, na co 

zasługujesz sam przez się, Ty jako taki, z tego tylko powodu, że jesteś; 

musisz na nie zarobić, dostosować się do określonych oczekiwań, być taki a 

nie inny. Dość szybko stajesz się  własnym strażnikiem - psychologowie 

mówią,  że "uwewnętrzniasz" te wymagania. I sam zaczynasz się dołować, 

kiedy tylko nie zdołasz utrzymać się w ramach, dawno temu narzuconych Ci 

z zewnątrz. 

W poradni, kiedy zachęcałam ludzi do trochę innych zachowań niż dotąd, 

często miałam wrażenie,  że reagują, jakby chodziło o naruszenie jakiegoś 

straszliwego tabu. Gdy mówiłam na przykład zaradnym, dzielnym kobietom, z 

pogodą znoszącym przeciwności losu, że mogłyby pokazać  mężowi i 

dzieciom, jakie w rzeczywistości są zmęczone i zagonione - nieraz reagowały 

na te moje sugestie autentycznym silnym lękiem. Po bliższym rozpatrzeniu 

okazywało się, że boją się utraty uczuć swoich bliskich, jeśli się zmienią; były 

przekonane,  że są do przyjęcia tylko w tej jednej wersji. Zawsze w takiej 

sytuacji pytam: "A jak było u pani w domu rodzinnym?" i w 99% tam 

odnajdujemy źródło owego lęku. 

Zaręczam Ci, że z Tobą było tak samo. Też musiałeś dostosować się do 

oczekiwań, uwewnętrznić je i uznać,  że wynik tego zabiegu to właśnie 

prawdziwy Ty. Nie miałeś innego źródła wiedzy o sobie i siłą rzeczy musiałeś 

uwierzyć w to, co wyczuwałeś przez skórę, odczytywałeś z zachowania 

swoich najbliższych, słyszałeś o sobie. Jednym słowem, Ty również jesteś 

dzieckiem podszyty. 

Na Twoje pierwsze, najwcześniej zapisane w psychice przekonania na 

własny temat z czasem zaczynają nakładać się inne, które mogą być zgodne 

lub sprzeczne z tamtymi, mogą je utrwalać albo modyfikować. Ale późniejsze 

wpływy są zwykle słabsze, gdyż trafiają na coś, co już jest nagrane. Owe 

istniejące nagrania stanowią jakby filtr, który z większą  łatwością 

background image

przepuszcza informacje podobne do już zgromadzonych, zaś osłabia albo 

wręcz nie pozwala przedostać się tym, które odbiegają od istniejącego 

zapisu. Można tu użyć też innego porównania: że jest to rodzaj okularów, 

które są różowe albo ciemne i nadają odpowiedni odcień wszystkiemu, co 

widzimy. Dlatego ktoś, kto nabrał przekonania, że jest okropny i nie da się 

nawet lubić, a cóż dopiero kochać, może latami być  głuchy na szczere 

komplementy i nie dostrzegać dowodów sympatii. Trochę tak, jakby klawisz 

"play" w jego magnetofonie wcisnął się na stałe i gra mu ciągle tylko "nikt 

mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi". Nawet w przyjaznym otoczeniu nie 

rozstanie się z poczuciem, że tak naprawdę wcale nie jest dobrze, a swoim 

zachowaniem faktycznie będzie zniechęcać tych, którzy zechcą okazać mu 

życzliwość, miłość czy uznanie. Ile razy można na przykład powiedzieć: 

"podobasz mi się" albo "mądrze myślisz" komuś, kto na każdy taki tekst 

odwraca wzrok, krzywi się, chce odejść, odpowiada "nie wygłupiaj się" albo 

zastanawia, czego od niego chcesz? W każdym razie widać,  że raczej nie 

sprawia mu to przyjemności, może nawet jest przykre. Oczywiście 

spróbujesz raz i drugi, ale potem zrezygnujesz. To jakby działanie wbrew 

własnym potrzebom: osoby, które mają najgorsze zdanie o sobie i dlatego 

najmocniej potrzebują dowartościowania z zewnątrz, najbardziej też od niego 

uciekają i nawet bronią się. 

Natomiast jeśli główny motyw nagrany na płycie jakiejś osoby brzmi "jestem 

sympatyczna i warta miłości", "dobrze mi idzie", "ludzie mnie lubią", to z 

łatwością zobaczy ona i usłyszy pozytywne sygnały z otoczenia, odpowie na 

nie i następnie zbierze kolejne dowody, umacniające ją w poczuciu własnej 

wartości. 

 

7. Goebbels miał rację 

 

background image

Szef hitlerowskiej propagandy twierdził,  że dowolne kłamstwo powtarzane 

wystarczająco często i uporczywie wchodzi ludziom do głowy. Mówił co 

prawda o propagandzie politycznej, ale jestem gotowa posunąć się do 

stwierdzenia, że różne deprecjonujące bzdury, które uważasz za prawdę na 

swój temat - przypomnę:  że jesteś brzydki, niezdolny, niedobry, mało 

inteligentny, nie nadajesz się do tego czy tamtego, a w trudnej sytuacji już na 

pewno nie dasz sobie rady - zostały Ci wmówione na takiej samej zasadzie, 

jak nazizm Niemcom. Raz zdarzyło mi się słyszeć coś podobnego w postaci 

rzeczywiście zbliżonej do okupacyjnej szczekaczki. Przechodziłam ulicą obok 

narożnego domu i usłyszałam z okna na pierwszym piętrze straszny wrzask. 

W pierwszej chwili sądziłam, że to awantura małżeńska, może mąż wrócił do 

domu pijany. Brzmiało to tak: "Co ty sobie myślisz, ty łajdaku! Myślisz, że ja 

ci będę na wszystko pozwalała? Co ty sobie wyobrażasz? Mam już przez 

ciebie kompletnie zdarte nerwy!" I niespodziewane zakończenie: "Ile razy 

będziesz jeszcze wychodził z kojca?" Myślę, że skoro on był w stanie wyjść z 

kojca, to już na pewno rozumiał, co się do niego mówi. 

Normalnie brzmi to o wiele znośniej i dlatego mniej zauważalnie. "Znowu 

rozlałeś mleko? Ale jesteś niedorajda", "Jak ty okropnie wyglądasz! Idź się 

uczesz", "Dlaczego zawsze wszystko gubisz?", "To nie do pomyślenia, żeby 

tak brzydko pisać" itd. itp. Muszę podkreślić to bardzo wyraźnie: nie było w 

tym  żadnej złej woli. Po prostu wszyscy myśleli,  że tak trzeba, bo dziecko 

może się zepsuć, wbić się w dumę, bo musi realistycznie oceniać swoje 

możliwości, bo trzeba je odpowiednio wychować. A "odpowiednio" oznacza 

za pomocą wytykania błędów, okazywania niezadowolenia i pretensji, 

krytykowania. Mam przed oczami pewną scenę jak z filmu. Jedna z 

dziewczynek z mojej dalszej rodziny była bardzo mała, siedziała w 

niemowlęcym leżaczku i zakochany w niej bez pamięci ojciec powtarzał: 

"Monisiu, jaka ty jesteś śliczna, ja ciebie uwielbiam, jaka ty jesteś cudowna". 

Na to weszła babcia i mówi: "Jak to dobrze, że Monika jest jeszcze taka 

background image

malutka. Już niedługo nie będzie można mówić do niej takich rzeczy, bo się 

ją zepsuje". 

Szkoda,  że wychowaliśmy się w takiej atmosferze. Przecież czulibyśmy się 

na  świecie zupełnie inaczej, gdyby od początku towarzyszyły nam takie 

słowa, jakie na co dzień  słyszy Monika. Już sobie wyobrażam,  że w tym 

miejscu ktoś może zgłosić sprzeciw, że dzieci akceptowane bez zastrzeżeń 

wyrastają na egoistów przekonanych, że im się wszystko należy i że mają 

większe prawa od innych ludzi. Takie myślenie - moim zdaniem - opiera się 

na nieporozumieniu: brak dyscypliny i pozwalanie dziecku na wszystko myli 

się z jego dowartościowaniem. Często rodzicom, którzy postanowili 

wychowywać swoją pociechę bez hamulców - a właściwie nie wychowywać 

jej wcale - przyświeca szlachetna intencja, żeby przypadkiem nie wytworzyć 

u dziecka kompleksów. Nic bardziej mylnego. Pozbawione drogowskazów i 

reguł czuje się zdezorientowane zagubione i rzeczywiście depcze ludziom po 

odciskach, ponieważ nie wie, że im to przeszkadza. Aż w końcu - nawet jeśli 

rodzicom uda się wytrwać w takiej nieznośnej sytuacji - dowie się, kiedy już 

wyjdzie spod rodzinnego ochronnego klosza, że inni ludzie nie mogą z nim 

wytrzymać. 

A wracając do Goebbelsa: paradoksalnie rodzina jest najlepszym miejscem 

do wkładania dziecku bzdur do głowy. Zwłaszcza  że ma ono mizerne 

możliwości sprawdzenia, czy to, co powtarzają mu na okrągło i dają do 

zrozumienia na różne sposoby, jest zgodne z prawdą, czy od niej odbiega. I 

tak oto olbrzymie możliwości, z jakimi przychodzimy na świat, są bardzo 

często blokowane zamiast rozwijać się i rozkwitać. Na zakończenie tego 

wątku chcę opowiedzieć coś o sobie. Moja macocha z dużą pewnością 

siebie mawiała do mnie: "Żaden z Dodziuków nie miał zdolności 

artystycznych". Nie wiem, może rzeczywiście ich nie miałam, ale nawet nie 

próbowałam się o tym przekonać. Przez następne 30 lat nie rysowałam 

nawet dla własnej przyjemności, starannie omijałam w szkole, na studiach i 

background image

podczas wakacyjnych szaleństw wszelkie inicjatywy teatralne czy 

kabaretowe, nie zabierałam się do grania na żadnym instrumencie, nie 

napisałam też chyba ani jednego zdania, które byłoby blisko literatury. 

 

8. W gronie kolegów 

 

Dzieciaki z podwórka, koledzy z klasy, Twoja paczka albo chociaż 

jedendwóch przyjaciół, dziewczyny, chłopaki - z czasem to wszystko zaczyna 

być coraz ważniejsze. Od ich opinii w coraz większym stopniu zależy 

poczucie własnej wartości. Najwyraźniej widać to w sytuacjach skrajnych: 

spotkałam w życiu paru niedoszłych młodych samobójców, którzy postanowili 

skończyć ze sobą, bo zostali odtrąceni przez rówieśników. Już od 

piaskownicy, od pierwszych zabaw na podwórku każdy z nas stanął przed 

nowym zadaniem życiowym - przystosowania się do równieśników. 

Pamiętasz, jak w gronie kolegów bardzo chciałeś mieć to co inni i umieć to 

co inni, nawet jeśli to wcale do Ciebie nie pasowało? Mini, punkowe fryzury, 

muzyka, która doprowadzała do szału dorosłych, i niezliczone inne rzeczy 

powodowały konflikty z rodzicami i poczucie, że jeśli Tobie tak nie wolno, to 

jesteś gorszy, bo Kasia czy Mietek wszystko ma i może. 

Opinia kolegów, akceptacja z ich strony była ważniejsza, jeśli nie miałeś 

oparcia w jakimtakim albo jeszcze lepiej dobrym zdaniu o sobie samym. 

Ażeby je poprawić zyskując ich uznanie, byłeś gotów robić rzeczy, które nie 

podobały się dorosłym narażały Cię na kary i które być może sam również 

uważałeś za niesłuszne. Kiedy się zastanawiam nad przyczynami tak 

powszechnego wśród młodych ludzi palenia, picia alkoholu, próbowania 

rozmaitych narkotyków, łamania prawa - myślę, że robią to mimo potępienia 

społecznego głównie po to, żeby podnieść w ten sposób poczucie własnej 

wartości. 

background image

Pod tym względem nastoletni etap życia to bardzo trudny czas. Nie będę się 

przy nim zatrzymywać  dłużej, bo o okresie dojrzewania i konflikcie pokoleń 

zostały napisane całe tomy. Myślę,  że jednym z częściej przeżywanych 

wtedy uczuć są niepewność i wstyd. Pamiętam opowiadanie Grażyny o tym 

okresie jej życia: "Nie cierpię przypominać sobie, jak to wtedy było. Cały czas 

wydawało mi się, że robię coś nie tak i byłam gotowa spalić się ze wstydu. 

Oczywiście było mi głupio, że przestaję być kompletnie płaska, ale tak samo 

głupio,  że jeszcze nie mam dużych piersi. Ze dwa lata musiałam się 

przełamywać,  żeby chodzić do szkoły, kiedy miałam okres, a poza tym 

starałam się nie wychodzić z domu, tak się wstydziłam. Jak nikt ze mną nie 

tańczył, było mi okropnie wstyd, ale jeżeli jakiś chłopak mnie poprosił, robiłam 

się cała sztywna na myśl, że wyjdę na środek i na pewno wszyscy będą na 

mnie patrzeć. Mówię ci, po prostu koszmar!" 

Tu chciałabym na chwilę wrócić do analogii z gramofonem. Przez pierwsze 

lata  życia zdążyła się już nagrać cała płytoteka i w zależności od sytuacji 

zaczyna się odtwarzać ta lub inna płyta. Nawet jeśli ktoś ma w przewadze te 

gorsze, to przecież nie grają mu one w głowie cały czas: kiedy się  kąpie, 

czyta książkę, rozmawia z sympatyczną ciotką, robi coś, co lubi, gramofon 

może milczeć  bądź snuć przyjemną melodię. Natomiast w momentach 

napięć, niepowodzeń, w nowych lub niejasnych okolicznościach albo gdy 

dzieje się coś, co przypomina poprzednie przykre sytuacje - wtedy ciszej lub 

głośniej włącza się jedna z płyt z negatywnym nagraniem. 

Zawieszenie między dzieciństwem a dorosłością, zmiany fizjologiczne, 

ujawniające się potrzeby seksualne, pierwsze niepewne próby kontaktów 

erotycznych - wszystko to sprzyja szczególnie częstemu przywoływaniu tych 

zapisów czy nagrań, które nie należą do przyjemnych. 

Pamiętasz, jak bałeś się wówczas śmieszności? Jeżeli ktoś się  śmiał albo 

choćby uśmiechał, a Ty nie wiedziałeś, z jakiego powodu, wtedy zawsze 

domyślałeś się,  że z Ciebie - i pewnie Ci to zostało do dziś. Często 

background image

uśmiecham się do ludzi albo śmieję z radości na ich widok i już jestem 

przygotowana na pytanie: "Ze mnie się śmiejesz?", bo często zdarza mi się 

je słyszeć. Cierpliwie tłumaczę: "To nie z ciebie, tylko do ciebie". A wtedy 

rzeczywiście wyśmiewaliście się z siebie nawzajem, ponieważ to był sposób, 

żeby zagłuszyć  własny wstyd i obawę przed śmiesznością, wyglądać na 

bardziej pewnych siebie. 

Szczególnie trudną sytuację wśród równieśników, dojmujące poczucie, że są 

gorsi, mają  młodzi ludzie z biednych rodzin. Krysia wspomina: "Miałam 

marne ciuchy, większość z darów. Szliśmy gdzieś wszyscy i klasa mnie 

wypchnęła na jezdnię. Powiedzieli, że nie mogę z nimi iść, bo wyglądam jak 

ze wsi. Poszłam w drugą stronę i dostałam od nauczyciela naganę za 

oddalanie się od klasy". 

Jeżeli byłeś biedniejszy od kolegów, z innego środowiska niż większość z 

nich, jeżeli wyróżniałeś się jakoś fizycznie albo interesowałeś zupełnie czym 

innym niż oni - dawali Ci to boleśnie odczuć. I Twój autoportret po każdym 

takim doświadczeniu wydatnie się pogarszał. 

 

9. Lepiej się nie wychylać czyli szkoła dla przeciętniaków 

 

Rzadko spotykam ludzi, którzy mają dobre wspomnienia ze szkoły. Pamiętają 

raczej nauczycieli, którzy się czepiali, kary za nieprzygotowanie jakichś 

zadań domowych czy niewłaściwe zachowanie, konieczność naginania się 

do wymagań, w których nie widzieli sensu. Z ich opowieści wyłania się obraz 

szkoły, w której chodziło raczej o to, żeby przyłapać na czymś ucznia, niż 

żeby czegoś go nauczyć. Byłam całkiem dobrą uczennicą, ale mnie też 

towarzyszyło poczucie, że potencjalnie jestem stale nie w porządku i w 

każdej chwili może to wyjść na jaw. 

Z dość pokaźnej wiedzy psychologicznej o funkcjonowaniu grup wiadomo, że 

osoba prowadząca grupę może przytomnie kontaktować się najwyżej z 

background image

kilkunastoma osobami. Powyżej tego progu już nie sposób podchodzić do 

każdego indywidualnie, orientować się w jego możliwościach, nawet trudno 

utrzymać w pamięci podstawowe informacje o poszczególnych osobach. Jak 

liczne były klasy, do których Ty chodziłeś? Moje miewały po 30-35 osób, w 

największej było nas 56. Siłą rzeczy byliśmy dla nauczycieli niesforną i 

niezróżnicowaną gromadą, którą trzeba było utrzymać w ryzach i wystawić 

stopnie, a nie uczyć i wychowywać. 

Dla rodziców i prawie wszystkich nauczycieli właśnie stopnie były 

najważniejsze. Rozumiem, że w szkole musi istnieć pewien jednolity system 

ocen, ale ten, z którym mieliśmy do czynienia, był wyjątkowo niefortunny. 

Określał zestaw stereotypowych umiejętności i wiadomości, a cała procedura 

oceniania polegała na przystawianiu kolejnych uczniów do gotowego, bardzo 

sztywnego szablonu. Jeśli do niego pasowałeś - to dobrze, a jeśli nie - 

musiałeś strawić swoją porcję upokorzeń i informacji, jaki to jesteś kiepski. 

Mieliśmy w liceum chłopaka, niezwykle zdolnego chemika. Uchodził  wśród 

nas za geniusza, był pupilem pana od chemii, ale najbardziej rzucało się w 

oczy - pamiętam to wyraźnie do dzisiaj - że jest strasznie smutny. Miał 

ciężkie życie z innymi nauczycielami, z trudem przechodził z klasy do klasy i 

ledwie zdał maturę. Jakoś niezwykle wcześnie w olimpiadzie chemicznej 

zaszedł tak wysoko, żeby bez egzaminów dostać się na studia. Spotkałam 

go potem jeszcze parę razy i z przyjemnością stwierdziłam,  że bardzo 

poweselał. 

Nasz model szkoły w gruncie rzeczy najbardziej lubi takich, którzy są 

niekłopotliwi i układni. Podsłuchałam kiedyś odbierając córkę ze szkoły, jak 

nauczycielka z zachwytem mówiła do innej matki: "Kasia była dzisiaj taka 

grzeczna, taka grzeczna, jakby jej w ogóle nie było". Ile musieli się nacierpieć 

ci, którzy odważyli się zaistnieć na lekcjach na swój własny sposób, 

przeciwstawić się nauczycielom. Jeden z twórców obecnej reformy naszego 

background image

systemu oświaty opowiadał mi, że przebrnął całą szkołę z opinią "uczeń 

arogancki", bo miewał własne zdanie. 

Tak, w szkole nie starano się o to, żebyś myślał o sobie dobrze, nabrał 

zaufania do własnych możliwości czy żebyś miał okazję przekonać się, jakie 

są Twoje mocne strony. 

10. Dorównać idolom 

 

Jako pracownik poradni rodzinnej miałam wiele lat temu okazję oglądać 

szwedzki film "Język miłości", sponsorowany przez Królewskie Towarzystwo 

Wychowania Seksualnego. W filmie czwórka lekarzy i pedagogów omawiała 

rozmaite aspekty oświaty seksualnej dla młodzieży, a poszczególne tematy 

były ilustrowane krótkimi scenkami. Szwedzi są - zgodnie z powszechnym 

przekonaniem - śmielsi od nas w mówieniu o seksie i pokazywaniu go na 

ekranie, ale wrażenie zrobiło na mnie całkiem co innego. Oto na przykład 

siedzą tam na ławce młodzi ludzie pieszcząc się i całując, on ma trądzik, a 

ona odciśnięty na ramieniu ślad po ramiączku od stanika. Albo pokazany tam 

fragment seksu małżeńskiego: dosyć zażywna pani w wałkach na głowie, ze 

śladami kremu na twarzy idzie do łóżka z łysiejącym panem z brzuszkiem w 

mało efektownej piżamie i skarpetkach. 

Żadnego retuszu, żadnego upiększania - specjalnie po to, żeby było widać, 

że ci ludzie są zwyczajni. Właśnie to mnie zafrapowało: różnica między tym, 

co widziałam, a gładkimi, wypielęgnowanymi, idealnie pięknymi ciałami, jakie 

normalnie oglądamy na ekranie. Film, reklamy, ilustrowane tygodniki atakują 

nas takimi wizerunkami, do jakich mógłby się porównywać najwyżej jeden 

czy jedna na tysiąc. 

Jaki to ma związek z poczuciem własnej wartości? Ano taki, że Twoje nogi w 

porównaniu z długością nóg lalki Barbie czy Julii Roberts muszą wyglądać 

pokracznie, a mięśnie Schwarzeneggera mogą wpędzić w kompleksy nawet 

kulturystę. Inaczej mówiąc, film i reklama są dla większości z nas - zwłaszcza 

background image

we wczesnej młodości - nie tylko wzorem do naśladowania, ale też źródłem 

ciągłej frustracji, ponieważ do tak wygórowanych, idealnych modeli nie 

sposób się dociągnąć. 

"Mieszkańcy masowej wyobraźni", jak ich nazywał Krzysztof Teodor Toeplitz, 

osoby przedstawiane w telewizji i prasie to przecież ci najlepsi, najwybitniejsi, 

rekordziści, ludzie sukcesu. W dodatku są wspaniali w tak różnych 

dziedzinach: jedni zdobywają medale olimpijskie, inni nagrody Nobla, a 

jeszcze inni filmowe Oskary. W cichości ducha zazdrościliśmy im wszystkim, 

zwykle zapominając,  że ci najpiękniejsi czy najlepiej wysportowani na ogół 

nie są tytanami intelektu, sławom z ekranu nie musi układać się  życie 

osobiste, a wielcy artyści może przez wiele lat klepali biedę czekając na 

uznanie. Na pewno byłoby znakomicie mieć naraz olśniewającą urodę, 

salomonową  mądrość, wszechstronne zdolności Leonarda da Vinci, 

mnóstwo siły i zręczności oraz zdolności do robienia świetnych interesów. 

Tylko że tak po prostu nie bywa, choć bardzo byśmy tego chcieli. 

Jedynie nieliczni w wieku parunastu lat są na tyle pewni siebie, żeby myśleć: 

"Mnie też na wiele stać, będę  dążyć do tego, żeby coś niezwykłego 

zrealizować w przyszłości". Większość czuje się raczej przytłoczona takim 

zmasowanym atakiem doskonałości i z góry poddaje się, nawet nie próbując 

ocenić, w jakiej dziedzinie ma szanse powodzenia i jak duże są te szanse. 

Może posuwam się za daleko, ale mam wrażenie,  że  środki masowego 

przekazu przyczyniają się do powstawania u większości z nas postawy 

rezygnacji i niemożności. 

 

11. Z czym wchodzimy w dorosłe życie? 

 

Mój kolega z poradni rodzinnej - znany Ci może z telewizyjnych "Rozmów 

intymnych" - Andrzej Komorowski mówi, że wszystkiemu są winne duchy. 

Duch to ktoś (lub coś), kto (lub co) już nie istnieje, ale pojawia się w 

background image

bezcielesnej postaci, żeby zakłócać  życie tym, co żyją. Nasze złe duchy to 

ślady przeszłości, które utrwaliły się w psychice w dawnych i późniejszych 

latach i w pewnych okolicznościach ujawniają się, utrudniając nam 

funkcjonowanie. Często prawie nie kontaktujemy się z realną 

rzeczywistością, tylko właśnie z duchami. Wczasy, wesoła zabawa, Magda 

siedzi w kącie i nie włącza się ani do rozmów, ani do tańców - straciła cały 

impet towarzyski, od kiedy paczka jej chłopaka przez rok usilnie udowadniała 

jej, że do nich nie pasuje. Tamtych ludzi wśród rozbawionych wczasowiczów 

nie ma, ale Magdę te duchy nieomalże paraliżują. 

Oldze nie układa się współżycie seksualne z mężem, bo zawsze w intymnych 

momentach nie może odczepić się od poczucia, że ma brzydkie ciało a takie 

przekonanie towarzyszy jej, odkąd siebie pamięta - przez ostatnie 

dwadzieścia parę lat zmieniła się bardzo, jest ładnie zbudowaną, zgrabną 

kobietą, ale duchy są silniejsze od zapewnień męża, że jest dla niego bardzo 

pociągająca. 

Te duchy szepcą nam do ucha swój własny tekst, nie pozwalając usłyszeć 

informacji docierających z zewnątrz. Ustawiają się pomiędzy nami a światem, 

zniekształcając jego obraz jak w krzywym zwierciadle. Są  źródłem takiego 

myślenia, które w wielu dziedzinach zmniejsza nasze życiowe szanse. W 

psychice jak w przyrodzie nic nie ginie, wszystkie jej warstwy - ta 

ukształtowana w chwili narodzin, we wczesnym dzieciństwie, w latach 

przedszkolnych i szkolnych w młodości - trwają w utajeniu i zawsze coś może 

nas cofnąć do którejś z nich, wywołać jakiegoś ducha. 

Inaczej mówiąc, jeżeli byłeś nie dość tulonym niemowlakiem, nie chwalonym 

maluchem, wiecznie sztorcowanym dzieckiem, wyśmiewanym młodym 

człowiekiem - to nadal jesteś nimi wszystkimi naraz. Pewnie dzisiaj, jako 

dorosła osoba, umiesz to nieźle ukrywać i przed innymi, i często przed 

samym sobą. Ale potrzeba ciepłego fizycznego kontaktu, dobrego słowa, 

szacunku, uznania, jednym słowem dowartościowania na różne sposoby nie 

background image

da się zagłuszyć i nieraz daje o sobie znać. A wtedy jest Ci przeogromnie 

smutno, bo nie wierzysz, że możesz dostać w życiu to, czego Ci zawsze 

brakowało. 

 

Już czas, żeby zobaczyć, czy jest to możliwe. A jeśli tak, to jak to zrobić? 

Szczęśliwie różnego rodzaju pomoc psychologiczna w postaci grupowego 

treningu, konsultacji indywidualnych, warsztatów psychologicznych zaczyna 

być trochę bardziej dostępna więc jeśli masz taką możliwość i wystarczająco 

dużo determinacji, możesz poszukać fachowców i zgłosić się do nich. Jest 

też parę "domowych" sposobów, pomocnych w zmianie autoportretu na 

lepszy. O nich mówi następny, ostatni już rozdział. 

 

 

Rozdział IV: Każde brzydkie kaczątko może zostać łabędziem 

Nieraz w rozmowach albo po wykładach o poczuciu własnej wartości, którym 

z uporem maniaka zajmuję się od lat, pada pytanie: no dobrze, a co w 

sytuacji, kiedy ktoś rzeczywiście nic nie potrafi, naprawdę jest głupi albo 

brzydki? Co wtedy? 

1. Czy coś tu da się zmienić? 

Otóż w tej sprawie mam bardzo skrajne stanowisko: głupi może stać się 

mądrym, z brzydkiego potrafi zrobić się piękny, a największa niedorajda 

może zmienić się w sprawną, świetnie funkcjonującą osobę. Skąd to wiem? 

Bo widziałam wiele takich cudownych przemian na własne oczy. Negatywne 

cechy charakteru i umysłu czy brzydki wygląd to skutek przykrych przeżyć, 

które się w człowieku zapisały, a więc mogą się też "odpisać". Powiem 

więcej, Ty też to widziałeś, tylko może nie przyszło Ci do głowy,  żeby 

popatrzeć od tej strony. Weźmy dwa przykłady, kiedy zmiana sytuacji jest tak 

wyraźna,  że można wyrobić sobie jakieś pojęcie o skali możliwych 

przeobrażeń. Gdy wychowanek domu dziecka trafia do dobrej rodziny 

background image

adopcyjnej i po paru miesiącach z apatycznego, niezgrabnego, jakby 

ociężałego umysłowo mruka robi się żywe, wesołe, zgrabne i przemądrzałe 

stworzenie. Albo kobieta, którą rzucił ukochany mąż: gwałtownie postarzała 

się i zbrzydła, zgorzkniała, przestała radzić sobie nawet z 

nieskomplikowanymi zadaniami życiowymi. I nagle - jakby nie ta sama, znów 

ładna, pogodna, energiczna, bo przeżywa nową miłość. 

Mówię o tym, ponieważ chcę, żebyś sobie uprzytomnił, że i z Tobą wcale nie 

jest tak beznadziejnie, jak myślisz. Żeby Cię jeszcze trochę poprzekonywać, 

chcę się zatrzymać przy pięknie i brzydocie. Bo cóż to jest brzydki człowiek? 

Mam wrażenie, że taki, który ma gorycz, strach, wstyd, ból, złość czy wstręt 

na stałe wypisane na twarzy, jakby zastygłe na niej. Więc kiedy zmieni się 

coś w jego wnętrzu, w sposobie przeżywania uczuć i nastawieniu do świata, 

to  łagodnieją ostre rysy, kąciki ust unoszą się do góry, zmarszczki i bruzdy 

wokół ust rozprostowują się. Twarz przestaje mieć martwy, białoszary odcień, 

nabiera ciepłego, różowego koloru, oczy zaczynają być duże i błyszczące. 

Bardzo często ludzie mają lęk wypisany na twarzy w ten sposób, że ich oczy 

robią wrażenie bardzo małych. Wydaje się, że to konstrukcja powiek, zostają 

tylko wąskie szparki. Ale - widziałam to wielokrotnie i uwielbiam ten widok - w 

życzliwym otoczeniu, wśród dobrych uczuć, w atmosferze bezpieczeństwa, 

kiedy można być sobą bez obawy, że ktoś skrytykuje, ukarze, wykpi, nagle 

okazuje się, że ten sam człowiek ma duże, błyszczące oczy. Zamiast dawnej 

brzydoty wszyscy dookoła zaczynają dostrzegać, jaki jest piękny. 

Bo piękno to nic innego jak harmonia wewnętrzna i żywy, nieskrępowany 

przypływ uczuć. Przyjrzyj się dzieciom: są takie różne i wszystkie takie ładne, 

kiedy całą gamę różnorodnych przeżyć widać na ich twarzach i jasne jest, że 

to co wewnątrz i co na zewnątrz pozostaje ze sobą w zgodzie. Kiedy się 

odzyskuje ten dziecięcy, bezpośredni sposób przeżywania - wszyscy stają 

się piękni. Brzydkich po prostu nie ma. Albo inna cecha, o której myślisz, że 

nie da się jej zmienić: głos. Tyle razy słyszałam, jak pod wpływem 

background image

wewnętrznych zmian - większej pewności i wiary w siebie, wzrostu poczucia, 

że mogę kochać i być kochany - wysokie, piskliwe głosy zmieniały się w 

głębokie, dźwięczne, niskie, pełne wyrazu. I nikt mnie nie przekona o tym, że 

to należy do wrodzonego wyposażenia człowieka. 

Podobnie jest z wieloma cechami, o których myślisz, że to Twoja natura czy 

charakter. Ja w ogóle uważam, że charakteru nie ma, ponieważ wiele razy w 

życiu widziałam, jak w wyniku psychoterapii albo korzystnych zmian sytuacji 

życiowej zające zamieniają się w lwy, a z jeżozwierzy robią się gołąbki. Z 

natury jesteś skryty? Już taki masz charakter, że wolisz nie ryzykować? 

Skłonność do podporządkowania się i bierność to cechy Twojej osobowości? 

Z doświadczenia wiem, że charakter, osobowość, natura człowieka nie są 

mu dane raz na zawsze i traktowanie różnych swoich cech w ten sposób, 

opisywanie ich za pomocą takich pojęć stanowi tylko wyraz naszej 

niemożności uwierzenia, jak bardzo możemy się zmienić. 

 

2. Nie bądź taki pewny, najpierw spróbuj 

 

Prawdę mówiąc zależałoby mi na tym, żebyś jak najwięcej swoich 

przeświadczeń o sobie samym postawił pod znakiem zapytania. I oczywiście 

żebyś zaczął je testować czynnie czyli przez eksperymentowanie. Nie 

potrafisz czegoś? A kto powiedział? Spróbuj, a gdy nie wyjdzie, spróbuj 

jeszcze raz. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że zajmuję się pomaganiem 

ludziom w zmianie. Dlatego mam okazję bardzo często słyszeć: "Nigdy nie 

przypuszczałem, że uda mi się..." 

Czasami taka zmiana będzie wymagała inwestycji i czasu. Ale przecież jeżeli 

nie zaczniesz, na pewno Ci nie wyjdzie. Przypominam: każdy człowiek ma 

wielkie niewykorzystane rezerwy - użytkujemy tylko kilkanaście procent 

swojej siły mięśniowej i kilka procent możliwości swego mózgu. A więc 

wmawianie sobie bezradności, bezsilności i niemożności nie ma żadnego 

background image

realnego uzasadnienia. Jedno z rozwiązań polega na tym, żeby przestać 

zastanawiać się nad swoim potencjałem, tylko zrobić z niego użytek, przejść 

od teoretyzowania na ten temat do eksperymentowania. 

Ale do tego musisz zapewnić sobie dobre warunki zewnętrzne i wewnętrzne. 

Wsparcie z zewnątrz to ktoś, z kim możesz podzielić się swoimi trudnościami 

i niepowodzeniami. Może to być osoba z rodziny, przyjaciel, własne dziecko, 

jeżeli nie jest bardzo małe. Jedna z moich znajomych poszła teraz do nowej 

pracy w prężnej firmie z wymagającym szefem. I umówiła się ze swoją 

siostrą,  że będzie ją "wykorzystywać": dzwonić nawet codziennie i 

opowiadać, jak jej idzie. Bała się, że bez tego zjedzą ją obawy i niepewność, 

które przestają być tak dolegliwe, jeżeli można dać im upust. 

Zaś warunki wewnętrzne to przekształcenie własnego nastawienia czyli 

świadoma, celowa zmiana negatywnego myślenia o sobie na pozytywne. 

Mam tu ma myśli głównie afirmacje. 

 

3. Człowiek jest automatem samosterującym 

 

Tłumaczę to od dawna ludziom, z którymi pracuję: na co się nastawisz, to 

najprawdopodobniej uzyskasz. Dla większości z nas stałym, uważanym za 

naturalny nawykiem jest ciągłe wmawianie sobie niekorzystnych treści. 

Można ten proces odwrócić i kazać mu działać na swoją korzyść - inaczej 

mówiąc, równie skuteczne jest wmawianie sobie informacji pozytywnych. 

Można nazywać to z łacińska autosugestią. 

Jest to metoda znana od starożytności, a współcześnie szeroko 

wykorzystywana (chyba najbardziej popularny przykład to wprowadzanie 

siebie w stan relaksu). Osoby od lat posługujące się nią do wprowadzania 

głębokich zmian w życiu opracowały wiele szczegółowych technik jej 

stosowania. Jedną z nich - pracę z afirmacjami - zamierzam przedstawić tutaj 

na podstawie książki Sondry Ray "Zasługuję na miłość". Sondra, która jest 

background image

taką samą optymistką jak ja, w rozdziale zatytułowanym "Potęga afirmacji" 

pisze: 

"Afirmacja to pozytywna myśl którą się świadomie wybiera, żeby zaszczepić 

ją w swoim umyśle w celu uzyskania pożądanego wyniku. Innymi słowy, 

robisz tak celowo dostarczasz swojej psychice określonych treści. Na pewno 

może ona wykreować wszystko, co zechcesz, jeżeli tylko dasz jej szansę. 

Przez powtarzanie możesz zasilić je pozytywnymi myślami i osiągnąć 

pożądany przez siebie cel. Są różne sposoby posługiwania się afirmacjami. 

Chyba najprostszą i najbardziej skuteczną, metodą, z jaką się zetknęłam, jest 

przepisanie każdej afirmacji 10 czy 20 razy na kartce papieru i zostawienie 

miejsca po prawej stronie na reakcje (...). Kiedy afirmacja jest już napisana 

po lewej stronie, wtedy na prawej połowie kartki notuje się wszystkie myśli, 

uwagi, przeświadczenia, lęki i inne emocje - wszystko, co może przyjść do 

głowy. Powtarzaj afirmację i obserwuj, jak zmienia się reakcja po prawej 

stronie. Afirmacja o dużej mocy jest w stanie wydobyć wszystkie negatywne 

myśli i uczucia tkwiące głęboko w podświadomości. A wtedy powstaje 

szansa odkrycia, co przeszkadzało Ci osiągnąć cel. Systematyczne 

przerabianie afirmacji będzie wywierać wpływ na Twoją psychikę, wymazując 

stare schematy myślowe i powodując trwałe pożądane zmiany w Twoim 

życiu! 

(...) Za każdym razem za pomocą afirmacji udawało mi się odsłonić jakieś 

negatywne decyzje, które podjęłam w bardzo wczesnym okresie swego 

życia. Zmieniając te postanowienia nagle poczułam się uwolniona od własnej 

przeszłości. Nabrałam odwagi, żeby zająć się rzeczami, które w cichości 

ducha zawsze chciałam robić. Stałam się niezależna materialnie. Całkiem 

przestałam chorować. A moje związki z mężczyznami są teraz trwałe, 

wszechstronnie mnie wzbogacają i nie wymagają żadnego wysiłku. Jak łatwo 

sobie wyobrazić, te zmiany tak mnie zafascynowały,  że wprost nie mogłam 

się doczekać, kiedy podzielę się nimi z przyjaciółmi i wreszcie z klientami. 

background image

Zaczęłam uważniej słuchać, co ludzie do mnie mówią, dostrzegać ich 

negatywne myśli, przerabiać je na pozytywne i tą metodą dobierać dla nich 

afirmacje. Dotychczas nie zdarzyło mi się stwierdzić,  żeby ta technika 

zawiodła wobec kogoś, kto ją zastosował". (Sondra Ray: "Zasługuję na 

miłość. Jak dzięki afirmacjom poprawić swoje życie osobiste i seksualne. 

Agencja Wydawnicza Jacek Santorski - Co, Warszawa 1991, s.8-10) Jeszcze 

parę uwag technicznych i przykład,  żebyś mógł lepiej zobaczyć, jak 

posługiwać się afirmacjami. Otóż trzeba je pisać codziennie, mniej ważne 

przez kilka dni, a zasadnicze, fundamentalne nawet miesiąc i dłużej. Jestem 

stosunkowo  świeżym kierowcą i na początku ułożyłam sobie afirmację "Ja, 

Ania, prowadząc samochód czuję się pewnie i bezpiecznie". Mniej więcej po 

tygodniu zaczęła działać: przestałam się ociągać z wychodzeniem z domu, 

kiedy miałam pojechać gdzieś samochodem, i już nie dręczyły mnie wizje 

strasznych wypadków, którym ulegam. Teraz niekiedy ten sam lęk odzywa 

się znowu, ale żeby ustąpił, wystarczy kilkakrotne powtórzenie albo 

napisanie tamtej afirmacji. 

Warto na początku przez parę dni - zgodnie z sugestią Sondry Ray - dzielić 

kartkę na dwie części i na drugim kawałku po każdej afirmacji zapisywać 

reakcje. Następnie wybrać z tych reakcji dwietrzy najważniejsze, przerobić na 

afirmacje i dołączyć do pierwszej, wyjściowej. Czas na przykład. Ponieważ 

ostatnio nie najlepiej się czuję, zaczęłam dzisiaj od napisania 15 razy 

następującej afirmacji: Ja, Ania, z dnia na dzień czuję się lepiej, odzyskuję 

formę i energię do pracy. Reakcje: Bzdura, przecież to nie zależy ode mnie; 

Dopiero będę musiała się namęczyć, jeśli zacznę pracować na pełny gaz; A 

czy to w ogóle warto? Po co?; I tak nie zarobię tyle, ile mi się należy; Znowu 

będę musiała udawać pogodną i wesołą. Jak jestem chora, to przynajmniej 

mogę mieć smutną minę; Może to jednak lepiej nie chorować; Właściwie 

lubię, jak mi dobrze idzie; To wcale niezły pomysł. 

background image

W zanotowanych z prawej strony reakcjach jest materiał na kilka następnych 

afirmacji, które mogę dołączyć do już napisanej. Są to: "Moje zdrowie i dobra 

forma zależą ode mnie", "Ja, Ania, zawsze mogę zrobić sobie przerwę w 

pracy i odpocząć" "To, co robię, jest sensowne i pożyteczne", "Zasługuję na 

godziwe wynagrodzenie i takie będę dostawać", "Ja, Ania, mam prawo być 

smutna i zła również kiedy jestem zdrowa". Wybrałam do dalszej pracy tę o 

wypoczywaniu i ostatnią, bo wydają mi się najważniejsze. 

Chcę tu przytoczyć jeszcze parę przykładów afirmacji z książki Sondry Ray, 

żeby pokazać,  że nie muszą one - jak te dotychczas cytowane - służyć 

doraźnym, wąskim celom. Moje ulubione to oczywiście tytułowa "Zasługuję 

na miłość" i dotyczące bezpośrednio poczucia własnej wartości: 

Ja, ..., z dnia na dzień lubię siebie coraz bardziej. Ja, ..., jestem tak udana, 

że mogę podobać się każdemu. Ja, ..., staram się teraz być dobry dla siebie. 

Ja, ..., nie jestem pechowcem, tylko wyjątkowym szczęściarzem. 

I jeszcze dwie - przepraszam za ten natłok - dla dwóch specjalnych kategorii 

czytelników. Pierwsza dla tych, którzy są zdania, że mają nadmiarową tuszę i 

muszą się odchudzać: "Wszystko, co zjem, przysparza mi zdrowia i urody". 

Druga dla osób samotnych, nieszczęśliwych z powodu braku partnera: "Ja, 

..., jestem teraz gotów, żeby w moim życiu zjawiła się taka kobieta, jakiej 

zawsze pragnąłem" albo "...taki mężczyzna, o jakim marzę". 

Mogłabym, prawdę mówiąc, poświęcić sprawie afirmacji całą książkę, więc 

muszę się choć trochę ograniczać. Dlatego jeszcze tylko kilka słów o 

sposobach ich układania i stosowania. Afirmacji nie trzeba daleko szukać: 

sprawdź, co o sobie myślisz i zamień myśli negatywne na pozytywne. "Nie 

potrafię..." na "coraz lepiej mi idzie...", "nie zasługuję..." na "jestem wart...", 

"nikt mnie nie lubi" na "wszyscy kochają mnie i ubiegają się o mnie". 

Dalej: z afirmacjami jest jak z aspiryną - nie zażywane nie skutkują. Chcesz 

mieć efekty, pisz je. Można też powtarzać w myśli lub jeszcze lepiej głośno, 

zwłaszcza w chwilach, kiedy masz wolną  głowę i zajęte ręce, na przykład 

background image

przy zmywaniu naczyń albo goleniu. Jazda autobusem, stanie w kolejce to 

też dogodne momenty. Z tym że pisanie daje lepsze skutki, bo angażuje 

więcej zmysłów. Dobrze jest również nagrać sobie afirmacje na magnetofon - 

mogą być także w trzeciej osobie (na przykład "Kasia jest bardzo zgrabna"), 

bo w takiej formie docierały do nas negatywne komunikaty - i słuchać choćby 

w łóżku przed snem. 

 

4. Oprócz afirmacji 

 

Uważam,  że afirmacje są najskuteczniejszą z "domowych" - nie 

wymagających pomocy psychoterapeuty - metod przekształcania swojego 

myślenia, a w ślad za nim i życia. Ale chcę krótko powiedzieć też o innych 

sposobach, bo może akurat któryś z nich Ci się przyda. Pierwszy to chwalić 

siebie samego. Po raz kolejny namawiam do tego, żeby brać przykład z 

dzieci. Często podsłuchuję własne i nieraz zdarza mi się słyszeć podniecony 

szept: "Udało się! Udało!" albo "Ale mi fajnie wyszło!". Podejrzewam, że 

jesteś z tych, co za niepowodzenia obwiniają tylko siebie, natomiast swoje 

sukcesy skłonni są uważać za dzieło przypadku albo innych ludzi. Dlatego 

zachęcam Cię,  żebyś nie zostawiał  żadnego, nawet drobnego powodzenia 

bez pochwalenia się za nie. Możesz nie doczekać się uznania od innych - 

pamiętasz, co mówiłam o niedobrej tradycji, która każe unikać pochwał, 

rezerwując je tylko na wielkie okazje. Zresztą o niektórych Twoich sukcesach 

wiesz tylko Ty sam. Z trudem przychodzi Ci załatwianie spraw w urzędach, a 

dzisiaj zdobyłeś dwa papierki; nie umiesz zmusić się do odpisywania na listy, 

ale wysłałeś kartkę z pozdrowieniami; zwykle ubieranie dzieci trwa długo i 

denerwujesz się przy tym, teraz poszło Ci spokojnie i sprawnie. Nie są to 

oczywiście wielkie wydarzenia i nawet trudno byłoby dopominać się,  żeby 

ktoś je zauważył. Ale Ty wiesz i możesz nie pozostawiać ich bez skwitowania 

jakimś wyrazem uznania dla siebie samego. Możesz posunąć się o krok dalej 

background image

w dbaniu o siebie. Otóż Ty sam możesz dawać sobie nagrody i sam 

pocieszać się w trudnych chwilach. Jeżeli coś Ci się udało - przeszedłeś 

trudny sprawdzian, załatwiłeś sobie pracę, zdobyłeś się na powiedzenie 

ważnej osobie, że nie chcesz być przez nią źle traktowany, skończyłeś robić 

półkę zaczętą dwa miesiące temu - koniecznie wymyśl dla siebie jakąś 

nagrodę. To nie musi być nic wielkiego: kup sobie ładne skarpetki lub 

wymarzoną książkę, zjedz lodowego Snickersa albo piękną brzoskwinię, idź 

na mało ambitny film czy do wesołego miasteczka. Ważne, żeby to było coś, 

co lubisz, i żeby było jasne, że to w nagrodę. Teraz od drugiej strony: 

spotkało Cię coś przykrego. Bolesne borowanie u dentysty, niemiła rozmowa 

z narzeczonym, pominęli Cię przy awansach i podwyżce, znowu zabrali się 

do kucia ścian w Twoim bloku, jesteś w dołku psychicznym bez wyraźnego 

powodu - taktyka ta sama. Zrób coś, co sprawi Ci przyjemność, zadbaj o 

siebie. Sprawdziłam na sobie i innych, to działa! Agatka, moja młoda 

przyjaciółka, kobieta w wieku późnoszkolnym, a więc bez własnych  źródeł 

dochodu, kupuje sobie w takich chwilach na pocieszenie ładną chusteczkę 

do nosa. 

Wszystkie te pochwały i nagrody zmierzają do jednego: żebyś sam sobie 

udowodnił,  że jesteś ważny. A kiedy już przestaniesz mieć siebie za nic i 

zaczniesz dobrze traktować, inni na pewno się dołączą. To znana 

prawidłowość: kiedy chcesz zmienić na lepsze nastawienie świata 

zewnętrznego, zacznij od stosunku do samego siebie. 

Inna możliwość zmiany myślenia na własny temat to koncentracja na swoich 

mocnych stronach. Jeśli zatruwa Ci życie fakt, że masz brzydkie nogi to 

znajdź jedną lub dwie cechy, które Ci się u siebie podobają i zacznij trening 

przeciwstawiania się myślom o nogach za pomocą zdania: "Ale przecież 

mam piękne oczy i ładne ręce". Dla myśli "nie umiem gotować" przeciwwagą 

może być "jednak dobrze sprzątam", a lekarstwem na "jestem marnym 

pracownikiem" - "za to dobrą matką". Masz wtedy szansę poprawić bilans, 

background image

rozpamiętywanie minusów przynajmniej w pewnym stopniu równoważąc 

przypomnieniem o plusach. 

Znam jeszcze jeden, doraźny sposób usuwania złych myśli ze świadomości. 

Jest on tak prosty, że przedstawiam go z pewnym zażenowaniem. Otóż gdy 

tylko pojawią się w głowie, trzeba zacząć śpiewać albo chociażby nucić jakąś 

melodię. I ta technika - jak dwie poprzednie - wykorzystuje taką oto cechę 

ludzkiego umysłu: w naszej świadomości może zmieścić się naraz tylko 

jedna myśl. Kiedy zaczynasz myśleć o czym innym, to siłą rzeczy wyrzucasz 

z głowy to, co było tam poprzednio. Właśnie dlatego można sterować swoim 

myśleniem, przestawiać je na lepsze tory. 

 

5. Przecież można się upomnieć 

 

Czy wiesz, że możesz się upomnieć o aprobatę i docenienie, kiedy uważasz, 

że Ci się należy? Rozumiem, boisz się,  że ktoś Cię zgasi i zamiast ciepłej, 

życzliwej reakcji zostaniesz potraktowany zimno i pogardliwie. Rzeczywiście 

ryzykujesz, ale są możliwości zmniejszenia ryzyka. 

Jeden ze sposobów to zacząć od rzeczy, których jesteś absolutnie pewien. 

Asekurujesz się w ten sposób, bo zdanie innych może Cię zranić tylko wtedy, 

gdy sam masz wątpliwości. Gdyby Ci ktoś powiedział, że masz zielone włosy, 

pomyślałbyś, że to wariat, chociaż pewnie na wszelki wypadek zerknąłbyś w 

lustro. Inny sposób polega na tym, żeby nie pytać, tylko zwracać się o 

potwierdzenie. Nie "Czy mi w tym ładnie?", tylko "Zobacz, jak mi w tym do 

twarzy!". Nie "Smakuje wam?", tylko "Ugotowałam dzisiaj dla was pyszną 

zupę". Nie "Jak mi poszło?" tylko "Uważam,  że mi poszło  świetnie". Albo 

jeszcze bardziej wprost: "Proszę mnie pochwalić". 

Warto zainwestować pewien wysiłek w tym kierunku zwłaszcza w kontaktach 

z ludźmi, z którymi jesteś na codzień: z rodziną, kolegami z pracy, z dziećmi. 

Z początku będziesz się czuć  głupio, ale z czasem najpewniej zdołasz ich 

background image

nauczyć, żeby Cię chwalili. Spróbuj razdrugi, może wyniki będą zachęcające. 

Tylko nie zapominaj o tym, że ich też trzeba chwalić, jeśli mają się 

przyzwyczaić do takiego stylu Waszych wzajemnych stosunków. 

Opowiadała mi pewna kobieta, jak latami cierpiała z tego powodu, że jej 

mężczyźni - ojciec, mąż i syn - wiecznie krytykowali pieczołowicie 

przygotowywane dla nich obiady. Cóż poradzić, właśnie tutaj miała 

ulokowane ambicje i ich niezadowolenie stawiało pod znakiem zapytania jej 

samopoczucie w roli córki, żony i matki. Miała mnóstwo pracy w domu i zajęć 

zawodowych, więc tym bardziej oczekiwała,  że docenią jej starania. 

Doradziłam jej taktykę opisaną przed chwilą i udało się! Ojciec po raz 

pierwszy po obiedzie - zamiast z ponurym wyrazem twarzy odsunąć od 

siebie talerz - powiedział "dziękuję", czym wprawił  ją w radosne osłupienie. 

Mąż zaczął zjawiać się w kuchni, gdzie jadali, z pytaniem: "Co mamy dzisiaj 

dobrego na obiad?". A syn coraz rzadziej mówi "nie lubię" albo "nie będę 

tego jadł". 

Pamiętam inny, bardzo wymowny przykład mego przyjaciela z dawnej pracy, 

niesłychanie zdolnego i ogromnie pracowitego, ale wiecznie skwaszonego, 

ponieważ - jak twierdził - nikt nigdy nie wyrażał się dobrze o tym, co zrobił, i 

wszyscy traktowali go jak klasycznego młodszego kolegę. Zbieg okoliczności 

sprawił,  że kilkakrotnie podczas dyskusji w zespole musiał  użyć jako 

argumentu informacji o swoich kompetencjach i przypomnieć parę 

najlepszych rzeczy, jakie wykonał. Inni słuchali tego z szacunkiem i uwagą i 

chyba czegoś go to nauczyło, bo zamiast złościć się w kącie zaczął od czasu 

do czasu spokojnie przypominać, co potrafi. Po paru miesiącach 

uprzytomniłam sobie, że po sfrustrowanym młodszym koledze nie zostało 

śladu, a w swoim gronie mamy współpracownika pewnego swoich racji i 

otoczonego uznaniem. 

 

background image

6. Nie puszczaj mimo uszu tego, co mówią inni Pamiętasz, co mówiłam o 

filtrach, które lepiej przepuszczają te informacje z zewnątrz, które są zgodne 

z Twoim wcześniejszym nastawieniem? Jeśli uważasz,  że jesteś nie w 

porządku, nie taki jak należy, wówczas wyłapujesz z otoczenia głównie 

sygnały, które to potwierdzają. Ale skoro już o tym wiesz, możesz świadomie 

nastawić się na odbiór tych słabiej słyszalnych czyli lepszych i nawet je 

wzmacniać. Byłeś na przyjęciu, część obecnych potraktowała Cię obojętnie, 

ale niektórzy wyraźnie ucieszyli się na Twój widok. Przypomnij sobie, kto był 

zadowolony przy poprzedniej podobnej okazji i kiedy jeszcze miałeś 

poczucie,  że jesteś mile widziany. Panie niech sumiennie kolekcjonują 

przejawy męskiego zainteresowania, do prób nawiązania rozmowy w 

pociągu włącznie. Pechowcy niech zrobią rejestr sytuacji, kiedy fortuna 

uśmiechnęła się do nich. Musisz uświadomić sobie, co naprawdę mówią i 

dają Ci do zrozumienia ludzie na Twój temat. Po prostu potrzebujesz - jak 

każdy - aktualnych informacji o sobie, jeśli masz przestać polegać na tym, co 

tępo i uporczywie odtwarza się na Twojej starej płycie. Nie jest łatwo zapytać 

drugiego człowieka: "Jak ci ze mną jest?" albo "Czy mnie lubisz? A za co?". 

Zdarzają się jednak takie momenty szczerych nocnych rozmów z 

przyjacielem czy długiej wspólnej podróży, kiedy można o to zagadnąć. A już 

na pewno warto, nawet bez specjalnego pretekstu, dowiadywać się o to od 

najbliższych i kochanych. Tylko nie w momentach napięcia czy złości, bo 

wtedy górę muszą wziąć pretensje. 

Takie "informacje zwrotne" od innych są jedną z najważniejszych technik 

zmiany autoportretu stosowanych w grupowej psychoterapii. Jestem pod 

świeżym wrażeniem z ostatniego weekendu: spotkaliśmy się z grupą 

trzeźwych alkoholików i ich żon z pewnego Klubu Abstynenta, którzy od paru 

lat przyjaźnią się ze sobą i żyją - tak to określali - jak w rodzinie. 

Zaproponowaliśmy im na zakończenie, żeby każdy wysłuchał od wszystkich 

członków grupy informacji o dwóch rzeczach, jakie się w nim podobają, i 

background image

dwóch, które się nie podobają. Trochę się tego bali, ale później wszyscy byli 

uszczęśliwieni. Mówili, że mimo dobrej znajomości i częstych kontaktów 

jeszcze nigdy nie dowiedzieli się tyle o sobie i że nie przypuszczali, jak 

dobrze inni o nich myślą. 

W naturalnych, nieterapeutycznych sytuacjach prawie nigdy nie ma do tego 

okazji. Czasami na obozach harcerskich czy Oazach robi się podsumowanie 

dnia z podziękowaniem dla tych, którzy coś dobrego dzisiaj dla mnie zrobili. 

Niektóre małżeństwa zachowały z czasów pierwszego zakochania zwyczaj 

mówienia sobie o miłości i ważności dla siebie nawzajem. Niekiedy 

przeglądu wspólnej przeszłości dokonują osoby sposobiące się do śmierci. 

Są to wszystko rzadkie, wyjątkowe sytuacje. Normalnie jesteś skazany na 

domysły albo przypadkowe strzępki informacji. 

Mogę Cię tylko zachęcać: nie zamykaj oczu i uszu. Nawet z tych strzępków 

da się  złożyć obraz bardziej prawdziwy niż Twoje utrwalone dawno temu 

przeświadczenie. Ważne jest nie tylko to, co możesz usłyszeć, ale przede 

wszystkim inne sygnały - oczy rozjaśnione na Twój widok, oznaki troski i 

pamięci, żywe zainteresowanie słuchacza, kiedy mówisz o sobie. 

 

7. "Wymazywanie" starych nagrań 

 

Sposoby, o których dotąd była mowa, polegały na wprowadzaniu nowych 

treści w miejsce starych niekorzystnych. Teraz chcę opowiedzieć o tym, jak 

można usuwać obciążenia z przeszłości. Tam świeży zapis nakładał się na 

dawny, tu idzie o jego wymazanie. Ażeby mogło do tego dojść, musimy mieć 

możliwość odreagowania przykrych przeżyć związanych z określonym 

zdarzeniem czy serią zdarzeń z przeszłości. 

Owo odreagowanie polega na ujawnieniu uczuć, którym dotąd nie 

pozwalałeś dojść do głosu. Załóżmy, że kiedy byłeś mały, musiałeś na jakiś 

czas rozstać się z matką, ponieważ poszła do szpitala. Nie mogłeś wtedy 

background image

smucić się, płakać i protestować, bo dorośli wokół Ciebie - ojciec, babcia, inni 

krewni - sami byli zdenerwowani i smutni i starali się jak najszybciej Cię 

uspokoić. Stłumiłeś więc swoje bolesne uczucia, które latami tkwiły ukryte w 

zakamarkach Twojej psychiki, pozostawiając Cię w poczuciu, że widocznie 

nie jesteś aż tak ważny, skoro można Cię niespodziewanie opuścić. 

Gdybyś chciał dzisiaj stworzyć sobie okazję do odreagowania skutków 

tamtych zdarzeń - a w konsekwencji zmienić to poczucie, które zatruwa Ci 

życie - musiałbyś nie tylko opowiadać o tym, pewnie wiele razy, ale też 

wypłakać cały ból, jaki wtedy przeżywałeś. Czasami robimy to w samotności, 

łkając w poduszkę, czasami oglądając film, w którym los bohaterów jakoś 

przypomina nasz własny. Ale najbardziej pomocna w odreagowaniu jest 

życzliwa obecność innego człowieka, który jest uważny i skoncentrowany na 

Tobie, rozumie Cię i nie stara się uspokoić. 

Trudno o kogoś takiego, zresztą samemu też niełatwo się zdecydować, bo 

od maleńkości konsekwentnie uczono nas powstrzymywania się od płaczu. 

Kiedy się uderzyłeś albo spotkała Cię inna przykrość, dorośli na wyprzódki 

zaczynali Cię uspokajać. 

"W jednych rodzinach ów tekst mógł brzmieć tak: 'No już, no już, nie płacz 

(buju, buju). No już, no już, nie płacz, nie płacz'. W innych słyszeliście coś w 

rodzaju: 'W porządku, synu, weź się w garść! Nie ma co płakać nic ci z tego 

nie przyjdzie. Co się stało, to się nie odstanie. Już, w porządku!' itd. 

Inne wersje, jakie znacie z własnego doświadczenia albo z opowiadań, to 

między innymi: 'Cicho bądź! Przestań  płakać albo tak dostaniesz, że 

naprawdę będziesz miał powód do płaczu'; 'Proszę cię, przestań płakać, bo 

robisz mamie przykrość'; 'Patrz, jaki ładny obrazek! Śliczny, prawda? Lepiej 

sobie obejrzeć  ładny obrazek niż  płakać, prawda?' W miłych lub szorstkich 

słowach i tonie zmuszano każdego z nas, kiedy coś nas zraniło, do 

hamowania uzdrawiających procesów. Zwykle pojedyncza wymówka nie 

wystarczała do powstrzymania następnych prób pozbycia się cierpienia; ale 

background image

za każdym razem nieodwołalnie zdarzało się to samo: kiedy zwracaliśmy się 

do jakiejś osoby, zaczynaliśmy odreagowywać i uwalniać się od doznanego 

bólu, ktoś mówił - najczęściej ten dorosły, u którego szukaliśmy wsparcia - że 

powinniśmy stłumić swoje uczucia i nie obnosić się z nimi". (Harvey Jackins: 

W pełni ludzkich możliwości. Teoria Wzajemnego Pomagania. Rational 

Island Publishers, Seattle /w druku/, s. 787-79). Rzadko można usłyszeć: 

"Wypłacz się, będzie ci lżej". Raczej wszyscy wokół nawet w przypadku 

wielkiego nieszczęścia namawiają,  żeby wziąć się w garść, zająć czym 

innym, obnosić pogodną twarz. Nawet mówienie o bólu czy cierpieniu jest na 

ogół  źle widziane. Dobry słuchacz - taki, który nie wyśmieje i nie 

zbagatelizuje, nie będzie wtrącać się ze swoimi kłopotami, podsuwać 

rozwiązań, oceniać ani zmieniać tematu - zdarza się niezwykle rzadko. A 

właśnie tego potrzebujemy: nie tylko wypłakać ale i wypowiedzieć swój 

smutek, gorycz, lęk. Bowiem mówienie, jeśli towarzyszą mu emocje, jest 

również formą odreagowania. 

Podobnie  śmiech. Oglądając komedie Chaplina nie zdajemy sobie sprawy, 

że zaśmiewając się do rozpuku odreagowujemy wstyd, lęk przed 

ośmieszeniem, rozmaite obawy i napięcia. Mówimy nawet "nerwowy chichot" 

o takim śmiechu, który służy wyrzucaniu z siebie napięcia. A pamiętasz, jak 

bez końca zarykiwaliście się z byle czego wieczorami na kolonii albo innym 

zbiorowym wyjeździe? Wiadomo, że po takim "seansie śmiechu" człowiek 

czuje się znacznie lepiej. 

Zdarzyło Ci się też na pewno nieraz zetknąć z odreagowaniem złości. 

Klasyczny przykład to facet obsztorcowany przez szefa, który po powrocie z 

pracy pod dowolnym pretekstem zaczyna wściekać się na domowników. Sam 

zresztą wiesz, co się dzieje, kiedy powiedzmy w urzędzie zostałeś 

potraktowany jak śmieć: wewnętrzne ciśnienie, żeby wyrzucić z siebie złość 

jest tak duże,  że niecierpliwie szukasz słuchacza, przed którym mógłbyś 

ciskać się, wymachiwać  rękami, pokrzykiwać. Wreszcie drżenie, które jest 

background image

odreagowaniem lęku. Kiedy się dzieje coś strasznego - albo chwilę później, 

gdy zagrożenie mija i już można skupić się na sobie - czasem drżą nam 

kolana lub trzęsie się broda, jakbyśmy szczękali zębami. Mamy tak mocno 

wbudowany zakaz pozwalania sobie na coś takiego, że zdarza się nam nie 

przestrzegać go tylko w sytuacjach rzeczywiście skrajnych: podczas pożaru, 

napadu, wypadku. Dlatego ten rodzaj odreagowania można zobaczyć 

częściej w grupie terapeutycznej, gdzie każdy rodzaj przeżywania jest 

dopuszczalny, niż w życiu. 

Skoro wiadomo już, na czym polega odreagowanie, chcę jeszcze poradzić 

Ci, jak z niego korzystać. Otóż przede wszystkim - nie powstrzymywać, jeśli 

tylko warunki na nie pozwalają. Osobiście bardzo bronię swojego prawa do 

płaczu i tego samego domagam się dla moich dzieci. Jeżeli trafię w kinie na 

"wyciskacz  łez", staram się pójść drugi raz w celach leczniczych. Moi 

domownicy, przyjaciele, współpracownicy przyzwyczaili się do tego, że 

często płaczę. Kiedy ktoś usiłuje uspokoić którąś z moich płaczących córek, 

cierpliwie tłumaczę, żeby nie przeszkadzać, bo jest im to potrzebne. Nie jest 

stosownym momentem narada u kierownika ani imieniny cioci, ale sam ze 

sobą czy z bliskim człowiekiem możesz pozwolić sobie na łzy, bo one 

uzdrawiają. 

Ten leczący mechanizm odreagowania, powodujący wymazywanie starych 

zapisów w Twojej psychice, jest naturalny i odruchowy. Kolejny raz odwołam 

się do tego, jak zachowują się małe dzieci, zanim zostaną nauczone 

powstrzymywania naturalnych reakcji. Płaczą całym ciałem, wrzeszczą 

wymachując rękami i nogami, zaśmiewają się do rozpuku, lata im broda, a 

kiedy już potrafią mówić i spotka je coś przykrego, są gotowe gadać, gadać i 

gadać. Zanim nie nauczą się, że to brzydko, nie wypada i w ogóle bez sensu. 

Na szczęście zdolność do odreagowania można odzyskać. Wystarczy dać 

mu szansę czyli zapewnić sobie dobrego słuchacza i bezpieczne warunki 

(żeby nikt nie podglądał, nie przerywał itp.), a odreagowanie przyjdzie samo, 

background image

jeżeli zdecydujesz się poruszyć jakiś bolesny temat z przeszłości. Może być 

konkretny, jeśli na przykład byłeś bity lub upokarzany jako dziecko i zechcesz 

o tym komuś szczegółowo opowiedzieć. Może też być ogólny: opowieść o 

Twoim  życiu, dzieciństwie, rodzinie, o przykrych zdarzeniach, dotkliwych 

stratach czy porażkach. Twoja mądra psychika sama wybierze z tego 

ogólnego tematu takie wątki, które potrzebujesz odreagować. Gdybyś 

spróbował, przekonałbyś się,  że opowieść na ten sam temat za każdym 

razem będzie inna. Dlatego jeśli widzisz, że ktoś bliski mówi o czymś z 

przejęciem i zbacza z zapowiedzianego tematu, nie trzeba zwracać mu 

uwagi - najpewniej zdrowy instynkt prowadzi go we właściwą stronę. Od 

siebie też nie musisz w podobnych sytuacjach wymagać  żelaznej logiki, bo 

kieruje Tobą logika emocjonalna. 

Prawie zawsze w grupach, które prowadzę, próbuję uczyć ludzi 

odreagowywania obciążeń z przeszłości. Najpierw ustalamy temat, na 

przykład "Kiedy byłem dzieckiem...". Potem proszę ich, żeby usiedli w parach 

i uzgodnili, kto z nich będzie mówił pierwszy, a kto drugi. Żeby następnie 

podzielili dostępny czas na pół - 10-15 minut to już jest wartościowy kawałek 

czasu - i żeby najpierw jedna osoba opowiadała, a druga patrzyła na nią i 

słuchała nie przerywając, nie komentując i nie radząc (dobrze jest też wziąć 

mówiącego za rękę). Zaś po upływie pierwszej części umówionego czasu 

mają zamienić się rolami. 

Zawsze znajdą się jakieś osoby, które protestują, że kwadrans to dla nich za 

dużo, a potem dziwią się,  że to już koniec. Widzę, jak bardzo brakuje im 

tego,  żeby wyrzucić z siebie swoją trudną przeszłość jak czasem żywo 

gestykulują, śmieją się albo ocierają łzy. I zawsze mówią, że im to przynosi 

ulgę. Niejednokrotnie długo w noc rozmawiają ze sobą dalej, już poza grupą. 

Często zdarzało mi się również zalecać coś podobnego parom małżeńskim: 

dwa razy w tygodniu po położeniu dzieci spać mieli - każde przez pół godziny 

- opowiadać drugiemu historię swego życia rozpoczynając od 

background image

najwcześniejszych wspomnień. Liczyłam nie tylko na to, że w świetle 

przeszłości różne pozornie nieuzasadnione zachowania i reakcje partnera 

staną się zrozumiałe. Uważam również,  że jest to okazja do odreagowania 

uczuć, które - zalegając w psychice od dawna - utrudniają im wzajemne 

kontakty. 

Pamiętam pacjentkę, której mąż bardzo się  złościł,  że po zmroku zawsze 

prośbą i groźbą zatrzymuje go w domu - widział za tym brak zaufania i 

podejrzenie o niewierność. Zrozumiał,  że ona się zwyczajnie boi, dopiero 

kiedy odnaleźliśmy w jej życiorysie straszną wojenną noc, gdy jako kilkuletnia 

dziewczynka z młodszym bratem i babcią, w domu oddalonym od wsi, przez 

parę godzin w poczuciu pełnej bezsilności słuchała dobijania się do drzwi 

jakiegoś mężczyzny. 

Umówiłam się z nimi, że on będzie wykorzystywał swoje pół godziny na 

mówienie o tym, o czym zechce, zaś ona - zaapelowałam do niego o 

cierpliwość  będzie za każdym razem opowiadać tamto zdarzenie tak 

szczegółowo, jak tylko zdoła sobie przypomnieć. Potrzeba było pięciu czy 

sześciu razy, żeby przestała bać się zostawać sama w domu kiedy jest 

ciemno. Nawiasem mówiąc, przy okazji pozbyła się też bezsenności, która 

dręczyła ją zawsze, ilekroć mąż wyjeżdżał w delegację, do czego wcześniej 

się nie przyznawała, bojąc się posądzenia o zazdrość. 

Gdybyś chciał skorzystać z tego sposobu, musisz przestrzegać paru reguł. 

Przede wszystkim uzgodnij z osobą, którą upatrzyłeś sobie na słuchacza, czy 

akurat ma czas i wolną głowę. "Chciałbym Ci opowiedzieć coś o sobie. Masz 

dla mnie pół godziny? Chodzi mi tylko o to, żebyś mnie wysłuchał" - z 

grubsza tak mogłoby wyglądać to uzgodnienie. Poza tym trzymaj się 

wyznaczonego czasu. Na końcu podziękuj za wysłuchanie i zaproponuj, że 

teraz lub w innej umówionej chwili Ty jesteś gotów zrewanżować się tym 

samym. 

background image

Wiesz, zawsze marzyłam o tym, żeby wydostać się spod władzy duchów 

przeszłości i wziąć swoje życie we własne ręce. Okazało się,  że wiedza o 

odreagowaniu i sposobach przestawiania się na pozytywne myślenie, 

zwłaszcza o afirmacjach, umożliwia mi to w coraz większym stopniu. Może 

Ty też spróbujesz? Kolejnym krokiem - po zadbaniu o swoje wewnętrzne 

nastawienia - może być zajęcie się tym, co jest na zewnątrz, mianowicie 

środowiskiem, w jakim przebywasz. 

 

8. Trujące otoczenie 

 

Zacznę od historii mojej przyjaciółki Misi, która przez ostatnie parę lat chodzi 

do pracy jak na ścięcie. Zawsze się denerwuje, rozmyśla, co ją tam złego 

spotka, rozpamiętuje nieprzychylne uwagi koleżanek. Często mam wrażenie, 

że po powrocie do domu nie rozstaje się z tamtymi problemami, które nawet 

we śnie jakoś ją gnębią. Zresztą kiepsko sypia i w nocy zastanawia się, jak 

powinna ustawić się wobec szefowej. Cała sprawa nabrała już niemal 

rozmiarów obsesji. Ale na wszelkie moje sugestie, żeby rozejrzała się za inną 

pracą, Misia reaguje źle. 

Jest podobnie bezradna wobec teściów: utrzymuje z nimi regularne kontakty, 

mimo że nie są dla niej w żadnym stopniu budujące. Zawsze jest narażona 

na uszczypliwe uwagi, próby udowodnienia, że wszystkie jej pomysły na 

życie są bez sensu, że  źle wychowuje dziecko, a jeszcze na dodatek nie 

umie się ubrać. Co tu mówić o wizytach - obowiązkowo co tydzień niedzielny 

obiad - kiedy każdy telefon teściowej wytrąca ją z równowagi na parę godzin. 

Przy czym takie telefony bywają prawie codziennie, a czasem kilka razy w 

ciągu dnia. Jedyna rada, jaką mam dla Misi i osób jej podobnych, to odciąć 

się od trujących wpływów. Najpierw trzeba rozejrzeć się dookoła i sprawdzić: 

czy ludzie, z którymi się widuję, pomagają mi myśleć o sobie dobrze, czy 

wręcz przeciwnie. Czasami trudno bywa nawet zacząć zastanawiać się nad 

background image

tym, bo nasze prawdziwe odczucia przesłania jakiś ogólnie słuszny pogląd, 

na przykład: jak może mi być  źle u rodziców, przecież dziecku u mamy 

zawsze musi być dobrze; albo: Nowakowie to tacy kulturalni ludzie, 

powinniśmy się z nimi widywać. Nieraz ciężko się przebić przez tego typu 

przekonania. 

Żeby odróżnić "trujące" otoczenie od "pożywnego", musisz zadać sobie dwa 

pytania. Pierwsze: co w danym miejscu słyszę na swój temat, jakie 

komunikaty do mnie docierają? Jeżeli głównie typu "źle postępujesz", "głupio 

myślisz", "brzydko wyglądasz" oraz pretensje i pouczenia; jeśli spotyka Cię 

tam głównie brak zrozumienia i nigdy nikt nie staje po Twojej stronie - 

zastanów się, czy czasem nie warto zrezygnować z tych kontaktów albo 

przynajmniej poważnie je ograniczyć. Druga ważna kwestia: jak reagujesz na 

towarzystwo tych ludzi lub tej osoby. Czy na przykład masz poczucie, że 

jesteś ciężki czy lekki? Czy często boli Cię wtedy głowa albo brzuch? Czy 

ktoś Cię tam uważnie słucha? Czy są jakieś wyraźne oznaki zadowolenia, 

kiedy się pojawiasz? U siebie zaobserwowałam pewną charakterystyczną 

reakcję: w miejscach, które mi nie służą, mam zwolnione ruchy, tak jakby 

było mi trudno podnieść  rękę czy nogę. Kiedy się na tym łapię, zaczynam 

uważnie przyglądać się całej tej sytuacji i zastanawiać, czy mam tam jeszcze 

zostać, czy raczej wyjść. 

Szczególnie trudno odciąć się od trujących wpływów szerszego kręgu 

rodzinnego: rodziców, teściów, dalszych krewnych. Często widzę, jak 

zupełnie dorośli, samodzielni ludzie, którzy mają już  własne potomstwo, 

zachowują się tak, jakby dali im uprawnienia do wtrącania się i swobodnego 

wyrażania swoich niepochlebnych opinii. Jakby istniała cicha umowa, że 

rodzinie nie można w tym miejscu powiedzieć "stop, nie życzę sobie tego". I 

zdecydować,  że do podtrzymania więzi rodzinnych wystarczy Boże 

Narodzenie i Wielkanoc plus może jeszcze imieniny dziadka. 

background image

Przeczytałam kiedyś stosy pamiętników, przysłane na konkurs "Moje 

małżeństwo i rodzina" i utkwił mi w pamięci jeden z nich. Młoda mężatka 

pisała, jak parę razy w tygodniu przychodzi do niej teściowa, zagląda we 

wszystkie kąty, nawet do garnków i do szaf, nie szczędząc cierpkich uwag. 

Muszę powiedzieć,  że dla mnie ta historia zabrzmiała naprawdę 

przerażająco. W podobnych przypadkach zachęcam Cię do kierowania się 

zasadą ujętą w angielskim przysłowiu "Mój dom to moja twierdza". 

Masz możliwość wyboru, możesz tam wpuszczać tylko swoich 

sprzymierzeńców. A jeśli zdecydujesz się pozwolić wejść komu innemu, to na 

wyraźnie określonych przez Ciebie zasadach. Proszę bardzo, herbata albo 

kawa, pobawić się z dzieckiem ale naprawdę  świat się nie zawali, jeżeli 

powiesz: "Kuchnia i sypialnia nie jest dla gości" albo "O szóstej mamy coś 

ważnego do zrobienia, więc serdecznie zapraszam do za dziesięć szósta, a 

potem już musimy zająć się naszymi sprawami". I o 17.50 przypomnieć, że 

taka była umowa. 

Boisz się narazić, jeżeli zrobisz coś takiego? Przecież naprawdę nic nie 

tracisz - z pewnością chodzi o kogoś, kto i tak niezbyt Cię szanuje (a może 

zacznie, kiedy okaże się, że nie może swobodnie chodzić Ci po głowie?). W 

rzeczywistości grozi Ci nie to, że stracisz dobrą opinię, tylko złudzenie,  że 

uda Ci się na nią zasłużyć. 

Rozmawiając z ludźmi przekonałam się, że najtrudniej ograniczyć kontakty z 

własnymi rodzicami. I nie tylko z powodu normy społecznej czy też obyczaju. 

Do ponawiania kontaktów, które już tyle razy okazały się trujące, przyciąga 

nas jak magnes nadzieja, że uda się otrzymać od nich coś, czego się nie 

dostało w dzieciństwie. Może teraz zauważą, docenią, zaczną kochać? 

Często nie do końca zdajemy sobie sprawę, że takie dziecinne nadzieje na 

otrzymanie miłości i uznania przetrwały do dziś. Tylko że skoro przez tyle lat 

ich spełnienie się nie powiodło, to trudno - trzeba rozstać się z iluzjami i 

zacząć szukać gdzie indziej. 

background image

 

9. Jak zapewnić sobie wsparcie? 

 

W tej sprawie masz zapewne bardzo słabą wyobraźnię, ponieważ - jak 

przypuszczam - rzadko kiedy ktoś Cię rozumnie wspierał. Teoretycznie 

wiemy,  że od tego mamy przyjaciół, ukochanych czy rodziców, żeby byli 

gotowi pomóc, podbudować, dodać otuchy. W praktyce bywa z tym bardzo 

różnie. Zawsze zazdrościłam ludziom, których najbliżsi poczuwali się do 

towarzyszenia im w trudnych sytuacjach: chodzili z nimi do dentysty, tkwili na 

korytarzu podczas egzaminów - im trudniejszy moment, tym większą otaczali 

troską i życzliwością. Niestety, w moim otoczeniu częściej spotykam 

wyznawców zasady "każdy powinien radzić sobie sam". Jeżeli dorastałeś w 

takim przekonaniu, to nic dziwnego, że kiedy dzisiaj masz kłopoty albo 

chandrę, wstyd Ci nie tylko poprosić o pomoc (choćby "pobądź trochę ze 

mną, bo jest mi smutno"), ale nawet przyznać się,  że coś Cię gnębi. To 

pierwsza bariera utrudniająca otrzymanie wsparcia. Zapominasz o tym, że 

wszyscy - nawet najwspanialsze okazy doskonałego zdrowia psychicznego - 

mają swoje "dołki", załamania, momenty bezradności i beznadziejności. 

Drugą barierą jest przeświadczenie,  że nie jesteś tego wart i nic Ci się nie 

należy. To oczywisty nonsens: wsparcie należy Ci się po prostu dlatego, że 

go potrzebujesz - i nie wymaga to żadnych dodatkowych uzasadnień. 

Wreszcie trzecia bariera - poczucie, że wokół Ciebie nie ma nikogo, kto byłby 

gotów zainteresować się Twoim samopoczuciem, poświęcić Ci trochę czasu, 

kto Cię naprawdę lubi czy kocha. Że nie ma żadnego grona ludzi, w którym 

Ty autentyczny, ze swoimi kłopotami i problemami mógłbyś znaleźć dla 

siebie miejsce. Słyszałam to dziesiątki razy i tyleż razy zachęcałam do 

rozpoczęcia poszukiwań i prób. I przekonałam się,  że kiedy człowiek jest 

gotów przyznać się przed sobą,  że potrzebuje innych ludzi, i zacznie się 

rozglądać - inni wyczuwają to i zbliżają się do niego. 

background image

Więc jeśli potrzebujesz dobrych, dowartościowujących kontaktów, a masz ich 

mało albo nie masz wcale, to najpierw zrób przegląd swoich starych oraz 

obecnych znajomości i przyjaźni, żeby sprawdzić, czy nie warto niektórych z 

nich odnowić albo wzmocnić. Miła koleżanka szkolna ma dwójkę małych 

dzieci i nie chcesz sprawiać jej dodatkowych kłopotów? Ależ niewykluczone, 

że ona marzy, żeby ktoś wpadł do niej pogadać. U kuzyna, którego lubisz, 

nie byłeś już trzy lata i czujesz się nie w porządku? Całkiem możliwe,  że 

jemu też jest przykro, że się nie widujecie. Chętnie zaprosiłbyś na imieniny 

parę osób z pracy, ale nie ma takiego zwyczaju. To dlaczego Ty nie miałbyś 

go wprowadzić? 

Rozejrzyj się, popróbuj, włóż w to trochę wysiłku. Nastaw się,  że nie 

wszystkie próby pójdą Ci równie dobrze, pewnie się zdarzy parę niewypałów. 

Cała sztuka polega na stworzeniu sobie możliwości wyboru, bo przecież 

widać, kogo Twoja obecność cieszy, a komu ciąży. Tylko pamiętaj, że inni też 

mogą mieć kompleksy, więc musisz zdobyć się na trochę inicjatywy: zapytać, 

czy możesz wpaść, zaproponować kawę u siebie, zaprosić na spacer. 

Jest tutaj jeszcze jedna ważna rzecz: nie tylko nie rób drugiemu, co Tobie 

niemiło, ale i odwrotnie - rób to, co byłoby miłe dla Ciebie. Chcesz, żeby ktoś 

był z Tobą szczery i otwarty, więc pierwszy zdobądź się na szczerość. 

Chcesz,  żeby Cię wysłuchał, więc zacznij od uważnego słuchania. Chcesz 

usłyszeć coś życzliwego o sobie, więc sam raz i drugi powiedz coś miłego. 

Może efekty nie będą natychmiastowe, ale wkrótce przekonasz się,  że to 

skutkuje. 

 

10. Zadbaj o swoich bliskich, a oni zadbają o ciebie. 

 

Czasami trudno w to uwierzyć, zwłaszcza jeżeli tkwisz w małżeństwie, gdzie 

uczucie wygląda na mocno już wystygłe albo też toczy się nieustająca wojna; 

jeśli z rodziną czujesz się obco; jeżeli Twoje dzieci są z Tobą w ostrym 

background image

konflikcie. Wiem to na pewno: poza nielicznymi wyjątkami dowartościowanie 

bliskich osób zmienia sytuację na lepsze. Chcę Ci zaproponować parę - 

zresztą dość oczywistych - sposobów jak to robić. Z jednym zastrzeżeniem: 

żadnego fałszu, bo wtedy najbardziej finezyjne metody nie skutkują. 

Nawet w bardzo wrogich układach są lepsze momenty, kiedy ciepło myślisz o 

drugiej osobie, czujesz, jak ważna jest dla Ciebie, coś Ci się szczególnie 

spodobało albo Cię ujęło. Nie chodzi o manipulację, tylko o ujawnianie 

pozytywnych rzeczy, które przychodzą Ci do głowy, a które dotąd miałeś w 

zwyczaju zachowywać dla siebie. 

Muszę się tu pochwalić najmniej pracochłonnym sukcesem, jaki odniosłam w 

poradni rodzinnej. Przyszła do mnie pani po pięćdziesiątce, o dość 

przeciętnej powierzchowności i pokaźnej tuszy. Skarżyła się, że mąż zaczął 

znikać z domu, prawie z nią nie rozmawia, burczą tylko na siebie i obrzucają 

się pretensjami. Doradziłam jej, żeby go czasem pochwaliła, powiedziała coś 

miłego, zatroszczyła się trochę o niego (z zastrzeżeniem jak wyżej). Pani 

zniknęła i pojawiła się znowu po pół roku, tym razem w sprawie konfliktów z 

dorosłą córką zresztą niezbyt głębokich. Przy okazji opowiedziała mi o 

czymś, co zakrawało niemal na cud: zastosowała się do moich wskazań i 

mąż zupełnie się odmienił. Znów przesiaduje w domu, jest grzeczny i miły, 

powtarza,  że ją kocha, i... nosi na rękach. Może zechcesz skorzystać z 

podobnych sposobów dowartościowania swoich bliskich. Przede wszystkim 

mów im rzeczy dobre i miłe, kiedy tylko przyjdą Ci na myśl. Najpierw będą 

może nieufni, może pomyślą, że coś chcesz za to uzyskać albo zatuszować 

jakieś swoje przewinienie (żonom w pierwszej kolejności przychodzi do 

głowy,  że skoro mąż jest taki podejrzanie miły i prawi komplementy, to 

pewnie wykonał skok w bok). Ale po pewnym czasie zobaczysz, jacy są 

uszczęśliwieni. Drugim ważnym sposobem dowartościowania są ciepłe 

gesty. Każdy człowiek potrzebuje - wiesz o tym dobrze, kiedy chodzi o 

Ciebie, a przecież oni mają podobne potrzeby - pogłaskania, przytulenia czy 

background image

choćby przyjaznego poklepania albo wzięcia za łokieć. Boisz się tak bez 

okazji? Nie wiesz, jak się przełamać? Możesz jemu czy jej oprzeć głowę na 

ramieniu przy wspólnym oglądaniu telewizji albo usiąść ramię w ramię jadąc 

gdzieś autobusem. Pomalutku, bezpiecznie. 

Dobrze jest również trochę zadbać o najbliższych. Przygotować albo kupić 

coś, co szczególnie lubią. Moja starsza córka za najwyższy dowód miłości 

uważa to, że czasami przynoszę jej polskie "Bravo" albo inne czasopismo z 

rockowymi zespołami. Warto zapewnić czasami odrobinę komfortu: podać 

gorącą herbatę, kiedy wróci zziębnięty, chociaż mógłby obsłużyć się sam; 

zaproponować półgodzinną drzemkę, kiedy ona wygląda na zmęczoną; jeśli 

ma smutną minę, zapytać, czy czegoś nie potrzebuje. 

Myślę,  że bardzo ważne jest także okazywanie autentycznego 

zainteresowania i uwagi. Banalne "jak tam dzisiaj?" czy "jak ci poszło?" 

połączone z uważnym spojrzeniem i gotowością wysłuchania odpowiedzi 

może być bardzo przekonywającym sygnałem. Tak samo powiedzenie, że 

widzisz, w jakim nastroju jest druga strona "Chyba cię zmartwiło to, co 

powiedziałem", "Widzę, że jesteś dzisiaj bardzo zdenerwowana", "To miło, że 

masz taki dobry humor". 

Zdaję sobie sprawę, jak trudno jest zrealizować każdą z tych sugestii. 

Zwłaszcza jeżeli nie masz żadnego treningu czy nawyku w tej dziedzinie: nie 

jesteś zbyt wylewny ani "dotykalski", mało się orientujesz w potrzebach i 

upodobaniach swoich bliskich, boisz się,  że odrzucą Twoją troskę i 

zainteresowanie. Niemniej moim zdaniem warto zacząć, bo często nawet 

drobna zmiana wystarczy, żeby uruchomić proces "ocieplania" całego 

układu. Inaczej mówiąc, jest spora szansa, że jeśli zrobisz pierwszy krok czy 

raczej parę kroków, żeby dowartościować najbliższych, to po pewnym czasie 

oni zaczną odpowiadać tym samym. 

 

11. Co to znaczy "kochać siebie"? 

background image

 

Wszystko, o czym mówiłam w tym rozdziale zmierzało do jednego celu: 

żebyś się zapoznał z paroma sposobami zmiany własnej samooceny na 

lepszą. Żeby poprawiło się Twoje nastawienie do siebie samego czyli żebyś 

bardziej siebie polubił czy nawet pokochał. 

Cytowana tu niedawno Sondra Ray pisze, iż ludzie często tak źle o sobie 

myślą, że nawet nie rozumieją, na czym ma polegać taka miłość do samego 

siebie. I proponuje swoje rozumienie: 

Kochać siebie to chwalić siebie i werbalnie wyrażać dla siebie uznanie. 

Kochać siebie to akceptować wszystkie swoje działania. Kochać siebie to 

mieć zaufanie do swoich możliwości. Kochać siebie to sprawiać sobie 

przyjemność bez poczucia winy. 

Kochać siebie to kochać swoje ciało i zachwycać się swoim pięknem. 

Kochać siebie to dawać sobie to, czego pragniesz z poczuciem, że na to 

zasługujesz. 

Kochać siebie to pozwalać sobie na wygrywanie. Kochać siebie to 

dopuszczać do siebie innych zamiast godzić się na samotność. 

Kochać siebie to kierować się  własną intuicją. Kochać siebie to 

odpowiedzialnie tworzyć swoje własne zasady. 

Kochać siebie to dostrzegać  własną doskonałość. Kochać siebie to sobie 

przypisywać zasługi za to, co się zrobiło. 

Kochać siebie to otaczać się pięknem. 

Kochać siebie to pozwolić sobie na zamożność zamiast żyć w biedzie. 

Kochać siebie to otoczyć się mnóstwem przyjaciół. Kochać siebie to 

nagradzać się i nigdy się nie karcić. Kochać siebie to mieć do siebie 

zaufanie. 

Kochać siebie to karmić się dobrym pożywieniem i dobrymi myślami. 

Kochać siebie to otaczać się ludźmi, których obecność ci służy. 

background image

Kochać siebie to czerpać radość z aktywności seksualnej. Kochać siebie to 

często dawać sobie robić masaż. Kochać siebie to uważać siebie za 

równego innym. Kochać siebie to wybaczać sobie. 

Kochać siebie to pozwalać na czułość. 

Kochać siebie to być dla siebie autorytetem zamiast cedować to na kogo 

innego. 

Kochać siebie to rozwijać swoje twórcze impulsy. Kochać siebie to cały czas 

dobrze się bawić. 

Kochać siebie to przemawiać do siebie naprawdę łagodnie i czule. 

Kochać siebie to stać się własnym, akceptującym rodzicem wewnętrznym. 

Gdybyś do tego momentu jeszcze nie wiedział jak zabrać się do kochania 

siebie samego, masz tu prawdziwą kopalnię pomysłów. 

 

12. Może być inaczej 

 

Niewątpliwie byłoby lepiej, gdyby świat był inaczej urządzony: gdybyś był 

otoczony wyłącznie życzliwymi ludźmi, pomocnymi i wspierającymi, pełnymi 

uznania dla Twoich zalet i uroków, ale też wyrozumienia dla słabości i 

felerów. Pomyślałam,  że na koniec mogłabym Cię zachęcić do tego, żebyś 

nie czekał, aż tak będzie, tylko zabrał się do zmieniania świata - zaczął 

traktować innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany. Możesz zacząć od 

siebie i swoich najbliższych, swojego miejsca pracy czy nauki. 

Że nic Ci nie wyjdzie w pojedynkę? Dookoła masz pełno sojuszników, 

chociaż zapewne oni sami jeszcze o tym nie wiedzą. Kto może być Twoim 

sprzymierzeńcem? Każdy. Przecież wszyscy - podobnie jak Ty - marzą o 

tym,  żeby przestać się chować i odgradzać od innych, żeby spotykać się z 

akceptacją i miłością. Tylko że ktoś musi zacząć i nie ma żadnego powodu, 

żebyś to nie był Ty. 

background image

Jak już mówiłam, próbuję coś robić na tym polu od kilkunastu lat i mam 

poczucie,  że moje starania nie idą na marne. Wiem też,  że jestem jedną z 

wielu osób, które działają w tym samym kierunku: lecząc ludzi, wychowując 

dzieci, tworząc sztukę, wykonując inne zawody - robią to wszystko w taki 

sposób, że każdy, kto się z nimi styka, czuje się potem lepszy i lepiej traktuje 

siebie i innych. Krąg się poszerza, bo ktoś, kto bardziej kocha siebie, jest też 

bardziej zdolny do obdarzania miłością innych. 

Na koniec chcę Ci opowiedzieć bajkę, którą słyszałam po raz pierwszy ponad 

20 lat temu. Nie wiem, kto jest jej autorem i skąd pochodzi, ale mam 

nadzieję,  że - jak wszystkie bajki - jest wspólnym dobrem, z którego wolno 

swobodnie korzystać. Wahałam się trochę, czy umieścić  ją tutaj, bo 

dotychczas opowiadałam ją tylko ludziom zaprzyjaźnionym i bliskim, a Ciebie 

przecież nie znam. Ale przypomniałam sobie, że to nieładnie być skąpym i 

postanowiłam podzielić się z Tobą. 

 

13. Bajka o ciepłym i puchatym 

 

W pewnym mieście wszyscy byli zdrowi i szczęśliwi. Każdy z jego 

mieszkańców, kiedy się urodził, dostawał woreczek z Ciepłym i Puchatym, 

które miało to do siebie, że im więcej rozdawało się go innym, tym więcej 

przybywało. Dlatego wszyscy swobodnie obdarowywali się nawzajem 

Ciepłym i Puchatym wiedząc, że nigdy go nie zabraknie. 

Matki dawały Ciepłe i Puchate dzieciom, kiedy wracały do domu; żony i 

mężowie wręczali je sobie na powitanie, po powrocie z pracy, przed snem; 

nauczyciele rozdawali w szkole, sąsiedzi na ulicy i w sklepie, znajomi przy 

każdym spotkaniu; nawet groźny szef w pracy nierzadko sięgał do swojego 

woreczka z Ciepłym i Puchatym. Jak już mówiłam, nikt tam nie chorował i nie 

umierał, a szczęście i radość mieszkały we wszystkich rodzinach. 

background image

Pewnego dnia do miasta sprowadziła się  zła czarownica, która żyła ze 

sprzedawania ludziom leków i zaklęć przeciw różnym chorobom i 

nieszczęściom. Szybko zrozumiała,  że nic tu nie zarobi, więc postanowiła 

działać. Poszła do jednej młodej kobiety i w najgłębszej tajemnicy 

powiedziała jej, żeby nie szafowała zbytnio swoim Ciepłym i Puchatym, bo 

się skończy, i żeby uprzedziła o tym swoich bliskich. 

Kobieta schowała swój woreczek głęboko na dno szafy i do tego samego 

namówiła męża i dzieci. Stopniowo wiadomość rozeszła się po całym 

mieście, ludzie poukrywali Ciepłe i Puchate, gdzie kto mógł. Wkrótce zaczęły 

się tam szerzyć choroby i nieszczęścia, coraz więcej ludzi zaczęło umierać. 

Czarownica z początku cieszyła się bardzo: drzwi jej domu na dalekim 

przedmieściu nie zamykały się. Lecz wkrótce wyszło na jaw, że jej specyfiki 

nie pomagają i ludzie przychodzili, coraz rzadziej. Zaczęła więc sprzedawać 

Zimne i Kolczaste, co trochę pomagało, bo przecież był to - wprawdzie nie 

najlepszy - ale zawsze jakiś kontakt. Już nie umierali tak szybko, jednak ich 

życie toczyło się wśród chorób i nieszczęść. I byłoby tak może do dziś, gdyby 

do miasta nie przyjechała pewna kobieta, która nie znała argumentów 

czarownicy. Zgodnie ze swoimi zwyczajami zaczęła całymi garściami 

obdzielać Ciepłym i Puchatym dzieci i sąsiadów. Z początku ludzie dziwili się 

i nawet nie bardzo chcieli przyjmować - bali się, że będą musieli oddać. Ale 

kto by tam upilnował dzieci! Brały, cieszyły się i kiedyś jedno z drugim 

powyciągały ze schowków swoje woreczki i znów jak dawniej zaczęły 

rozdawać. Jeszcze nie wiemy, czym się skończy ta bajka. Jak będzie dalej, 

zależy od Ciebie. 

 

14. Post scriptum 

 

Od Agnieszki i Lucyny, dwóch uroczych dziewczyn i świetnych terapeutek 

dowiedziałam się, co Albert Einstein uważał za największe odkrycie swego 

background image

życia. Mylisz się, jeśli sądzisz pochopnie, że teorię względności. Otóż pewien 

dziennikarz zapytał o to wielkiego uczonego pod koniec jego życia i usłyszał 

od Einsteina: najważniejsze, co odkryłem, to że Wszechświat jest łaskawy 

 

Autorka, Anna Dodziuk, od blisko 20 lat zajmuje się poradnictwem, 

treningiem psychologicznym, psychoterapią oraz uczeniem pomocy 

psychologicznej. Pracuje w Instytucie Psychologii Zdrowia i Trzeźwości w 

Warszawie, głównie z grupami trzeźwych alkoholików i członków ich rodzin. 

Poprzednio w Poradni Przedmałżeńskiej i Rodzinnej Towarzystwa 

Planowania Rodziny zajmowała się indywidualnym poradnictwem i 

psychoterapią dla par. 

Ukończyła studia etnograficzne. Ma 45 lat, wychowuje dwie córki. 

 

KONIEC