background image

Dodziuk Anna - Pokochać siebie 

Wydawnictwo „Intra” 

Warszawa 1993 

 

Psychologia podręczna część trzecia  

 

 

Dzień dobry, mój kochany. 

Znajdź trochę czasu na to, by być szczęśliwym! 

Jesteś cudem, który żyje, Który rzeczywiście istnieje na ziemi. 

Jesteś kimś jedynym, niepowtarzalnym, nie można cię z nikim pomylić. 

Czy wiesz o tym? 

Dlaczego  się  nie  zdumiewasz,  nie  podziwiasz,  nie  cieszysz  się  swym 

istnieniem i istnieniem innych wokół ciebie? 

Czy  to  tak  oczywiste,  czy to  nic  nadzwyczajnego,  że  żyjesz, że możesz żyć, 

że dano ci czas, abyś śpiewał i tańczył, czas, abyś był szczęśliwy? (...) 

Phil Bosmans: Nie zapomnij o radości. 

Pallotinum Warszawa 1990 

Serdecznie  dziękuję  wszystkim,  którzy  przeczytali  maszynopis  i podzielili  się 

ze mną swoimi uwagami: Agnieszce Korzeniewskiej, Mai Lis, Grażynie Płachcińskiej, 

Piotrowi 

Fijewskiemu, 

Włodkowi 

Kameckiemu, 

a zwłaszcza 

Andrzejowi 

Goszczyńskiemu,  który  od  paru  lat  jest  cierpliwym  i ba-rdzo  wnikliwym  pierwszym 

czytelnikiem tego, co przetłumaczę lub napiszę. 

Wiesz,  zajmuję  się  tym  już  prawie  20  lat  i ciągle  nie  mogę  się  nadziwić.  Aż 

trudno uwierzyć, jak źle ludzie myślą o sobie i jak źle sami siebie traktują. Zrób mały 

eksperyment:  powiedz  paru  znajomym  komplement,  a zobaczysz,  ile  wysiłku  włożą 

w to, żeby go „unieważnić” - udowodnić Ci, że są brzydsi i głupsi niż myślisz, a ciuch, 

który Ci się spodobał, to stara szmata. 

A co Ty robisz, kiedy ktoś Tobie powie coś miłego albo Cię pochwali? Co Ci 

wtedy przychodzi do głowy?  Czy natychmiast zaczynasz  szukać  argumentów,  żeby 

udowodnić sobie, że to nieprawda? Jeżeli tak, to myślę, że nie lubisz też patrzeć na 

siebie w lustrze. Jedna moja koleżanka wróciła po długich wakacjach na zabitej wsi 

background image

w bardzo dobrym  humorze  i stwierdziła, że najlepszy był  nie  wspaniały  las dookoła, 

nie piękny widok na Tatry ani zatrzęsienie grzybów, które uwielbia zbierać - tylko fakt, 

że  nie  było  tam  lustra  i przez  dwa  miesiące  nie  musiała  na  siebie  patrzeć.  Chcesz 

przyglądać  się  temu  dalej?  Sprawdź  jeszcze  coś,  tym  razem  u siebie.  Zaznacz  we 

właściwych  miejscach  odpowiedzi  na  pytania  i połącz  je  linią  tak,  żeby  tworzyły 

wykres. 

Jakie uczucia odczuwasz do samego siebie? 

W tym celu użyj poniższej skali skali: 

1. Nigdy. 

2. Wyjątkowo. 

3. Rzadko. 

4. Czasem. 

5. Często. 

6. Prawie zawsze. 

W stosunku do swoich uczuć: 

1. Miłość, sympatia do samego siebie. 

2. Uczucia mieszane (do samego siebie). 

3. Niechęć, nienawiść do samego siebie. 

Przeanalizuj  swoje  odpowiedzi. Po  przeczytaniu książki  odpowiedz  ponownie 

na postawione wyżej pytania. 

Chciałam Cię prosić, żebyś to zrobił nie tylko dla siebie, ale  i dla mnie. Może 

się  kiedyś  spotkamy,  wtedy  poproszę  Cię,  żebyś  mi  powiedział,  czy  była  jakaś 

różnica  -  jeśli  tak,  to  znaczy,  że  udało  mi  się  wpłynąć  na  zmianę  Twojego 

autoportretu.  A na  tym  mi  zależy,  bo  mam  taki  oto  ambitny  zamiar:  żebyś  nie  tylko 

dowiedział się czegoś o sobie, ale też że-by coś się w Tobie zmieniło. Żeby Ci było 

łatwiej  i weselej  żyć.  W największym  skrócie  można  to  ująć  tak.  Myślenie  o sobie 

może dodawać Ci skrzydeł, a może je obcinać. Może być motorem, który dostarcza 

Ci energii do życia, realizowania przedsięwzięć, pomysłów i marzeń, a może być kulą 

u nogi, bagażem, z powodu którego wszystko przychodzi Ci z trudem, rzadko coś się 

udaje,  a marzenia  nie  spełniają  się  nigdy.  Najczęściej  myślimy  o sobie  źle,  chociaż 

zwykle  nie  przyznajemy  się  do  tego  przed  ludźmi,  a nawet  przed  sobą.  Ponieważ 

wiele  lat  temu,  zaczynając  pracę  jako  psycholog  w poradni  rodzinnej  przekonałam 

background image

się,  że  wszystkim  moim  pacjentom  doskwiera  złe  mniemanie  o sobie,  zaczęłam  to 

sprawdzać u innych ludzi. 

Ilekroć miałam na ten temat wykład czy jakieś spotkanie - a sprawa po-czucia 

własnej wartości jest moim hobby i mówiłam o tym do setek słucha-czy - zadawałam 

zebranym  prościutkie  zadanie:  prosiłam,  żeby  dokończyli  zdanie,  składające  się 

z własnego  imienia  i słowa  „jest”.  W moim  przypadku  brzmiało  to  „Ania  jest...”.  Oni 

mieli  na  „trzy-cztery”  złapać  pierwszą  myśl  jaka  odruchowo  przyjdzie  im  do  głowy. 

Otóż  niezależnie  od  tego,  czy  byli  to  pacjenci,  którzy  mieli  jakieś  kłopoty  ze  sobą, 

psycholodzy  szkolący  się  w lepszym  pomaganiu  innym  czy  też  po  prostu  ludzie 

zainteresowani  poznawaniem  siebie,  którzy  przyszli  „z  ulicy”  do  jakiegoś  domu 

kultury  -  zawsze  reakcja  była  taka  sama.  Najpierw  poruszenie,  szmer,  wyraźne 

zaskoczenie na wielu twarzach, potem pełen napięcia śmiech albo smutek. Niektórzy 

zaczynali  niecierpliwie  trącać  sąsiada,  żeby  natychmiast  zwierzyć  się  ze  swojego 

odkrycia.  Oczy-wiście  tak  mocna  reakcja  pojawiała  się  nie  u wszystkich,  ale 

u znacznej  większości.  Znalazło  się  zawsze  parę  osób  na  tyle  odważnych 

i otwartych, żeby podzielić się tym, co im wyszło. 

Mogłoby  się  wydawać,  że  pojawią  się  tu  głównie  takie  określenia,  których 

używamy  zapytani  o charakterystykę  jakiejś  osoby.  Kto  to  jest  Kowalczyk?  Młody 

facet  z Poznania,  nauczyciel,  żonaty.  Albo  sprzedawczyni  z naszego  sklepu 

osiedlowego,  starsza  pani.  Jednak  wśród  setek  odpowiedzi,  jakie  zdarzyło  mi  się 

słyszeć,  zawód  ani  miejsce  zamieszkania  nie  występowało  nigdy,  płeć  i wiek  tylko 

parę  razy,  podobnie  stan  rodzinny.  Określenia,  jakie  padały,  to  nie  były  informacje, 

lecz oceny. I to oceny w znacznej większości negatywne: „Piotrek jest głupi”,  „Basia 

jest  brzydka”,  „Józek  jest  do  niczego”.  Czasem  bardziej  rozwinięte  bardziej 

szczegółowe - niektórym na przykład przychodziło do głowy zdanie „Krysia wszystko 

gubi”  albo  „niczego  nie  potrafi  doprowadzić  do  końca”.  Robię  ten  eksperyment  już 

kilka  lat  i nadal  szokuje  mnie,  jak  duży  jest  procent  osób  z takimi  negatywnymi 

ocenami  wśród  zgromadzonych  na  dowolnej  sali.  No  dobrze,  nie  ma  się  czemu 

dziwić,  kiedy  siedzą  tam  ludzie  z jakimiś  problemami:  alkoholowymi,  małżeńskimi, 

z trudnościami  w szkole  (daję  takie  przykłady,  bo  z kłopotami  tego  rodzaju 

najczęściej miałam do czynienia). Ale również kiedy grupy były dobierane pod innym 

kątem  -  młodzież  z warszawskiego  klubu  osiedlowego,  studenci,  dokształcający  się 

background image

pracownicy  socjalni  -  zawsze  określenia  „na  minus”  przeważały  nad  pozytywnymi 

i była to przewaga miażdżąca. 

A  co  z Tobą?  Czy  już  sprawdziłeś,  co  masz  w głowie  na  własny  temat? 

Możesz  powiedzieć,  że  to  się  rozpisuje  na  całe  mnóstwo  różnych  szczegółowych 

ocen.  To  znaczy:  co  myślisz  o sobie  jako  o człowieku  w ogóle  albo  jako  o kobiecie 

czy  mężczyźnie  jakim  jesteś synem,  jaką  matką,  jakim  pracownikiem.  Jak gotujesz, 

pływasz,  całujesz,  jak  sobie  radzisz  w towarzystwie,  czy  umiesz  zbierać  grzyby,  co 

myślisz  o własnych  zdolnościach  do  uczenia  się  języków  obcych.  To  prawda, 

w każdym z tych obszarów masz jakąś samoocenę, myślisz o sobie dobrze albo źle. 

Każdy z nich zresztą i niezliczone inne można by dzielić na jeszcze mniejsze cząstki. 

Ale masz również - jak każdy - pewien syntetyczny obraz, jakieś ogólne poczucie na 

własny  temat.  U amerykańskiego  psychoterapeuty  Erica  Berne’a  nazywało  się  to 

poczuciem,  czy  jestem  O.K.  czy  nie  O.K.,  czy  jestem  w porządku,  czy  nie.  Można 

o tym mówić jeszcze inaczej, mianowicie: jaki mam stosunek do samego siebie? Czy 

siebie  akceptuję,  lubię,  kocham?  Czy  godzę  się  na  siebie  takiego  lub  taką,  jaka 

jestem?  Co  jestem  wart  czy  warta?  (Niestety,  mam  z tą  książką  pewien  kłopot 

w zdaniach  takich  jak  dwa  poprzednie  trudno  za  każdym  razem  używać  i rodzaju 

męskiego,  i żeńskiego.  Po  długich  wahaniach  zdecydowałam  się  konsekwentnie 

zwracać  się  do  Ciebie  w rodzaju  męskim,  ponieważ  wszyscy  jesteśmy 

przyzwyczajeni  do  określonego sposobu czytania.  Otóż  -  jak  myślę  - zdanie  „jesteś 

dobra”  zostanie  tylko  przez  kobiety  odczytane  jako  skierowane  do  nich,  zaś  „jesteś 

dobry”  brzmi  naturalnie  zarówno  dla  mężczyzn,  jak  i dla  kobiet.  Andrzej,  mój 

przyjaciel i recenzent, któremu zwierzałam się z tej trudności, trochę mnie pocieszył: 

„Przecież  zwracasz  się  do  człowieka,  a człowiek  w naszym  języku  jest  rodzaju 

męskiego”). Mnie samej, muszę Ci powiedzieć, jako uzupełnienie zdania „Ania jest...” 

przez  wiele  lat  pojawiało  się  „głupia”  albo  „brzydka”.  Mówię  to,  bo  chcę,  żeby  było 

jasne,  że  problem  niskiej  samooceny  znam  nie  tylko  z pracy  z pacjentami 

i psychologicznej  literatury  -  gdzie  ostatnio  poświęca  się  tej  sprawie  coraz  więcej 

miejsca - ale też  z własnych  prze-żyć.  Udało  mi się  wiele poprawić, mój autoportret 

jest  coraz  lepszy.  Z tym,  że  w trakcie  tej  niełatwej  pracy  uprzytomniłam  sobie  coś 

ważne-go:  że  negatywne  myślenie  o sobie  to  sprawa  nie  tylko  indywidualna,  ale 

i społeczna. Mówić - i myśleć! - o sobie dobrze jest czymś nieładnym, nietaktownym, 

background image

tak  nie  wypada.  Człowiek  boi  się,  że  zostanie  uznany  za chwalipiętę,  narazi  się  na 

zarzut wywyższania się albo pychy. Nie ma zwyczaju nie tylko chwalenia siebie, ale 

też  innych.  Skrytykować,  powiedzieć  „całą  prawdę  prosto  w oczy”,  wytknąć  błędy 

i niedostatki  -  tak,  to  się  ceni.  Jesteśmy  przesiąknięci  takimi  nawykami.  Natomiast 

rzadko  kiedy  spotykamy  się  z pochwałą  chwalenia,  dostrzegania  korzystnych  cech 

i otwartego wyrażania pozytywnych opinii o drugim człowieku. Dlatego nawet jeśli jak 

powietrza potrzebujesz dobrego słowa, życzliwego zdania o sobie, uznania ze strony 

innych,  to  sam  uparcie  im  tego  odmawiasz.  I oto  mamy  do  czynienia  ze 

społeczeństwem pod tym względem dosłownie wygłodzonym. 

Nie da się tego zmienić tak od razu, ale - jak mawiał pewien chiński mędrzec - 

nawet  droga  o długości  dziesięciu  tysięcy  li  zaczyna  się  od  pierwszego  kroku. 

Napisałam  tę  książkę  dla  tych,  którzy  chcą  go  zrobić.  Kilkanaście  lat  temu 

pracowałam  przez  pewien  czas  w zespole  jednego  z najlepszych  polskich 

psychoterapeutów. Kiedyś rozmawialiśmy o wypisaniu z ośrodka pacjentki z nerwicą, 

której  udało  się  podczas  leczenia  pozbyć  przykrych  objawów  nieustannego  lęku. 

Pamiętam smutne słowa szefa: „Ona jest młoda, ładna, inteligentna ale tak strasznie 

źle myśli o sobie. Anka, co ja mam zrobić?” 

Wzięłam  sobie  to  pytanie  mocno  do  serca  i przez  następne  piętnaście  lat 

szukałam  odpowiedzi  na  nie.  Czytałam  książki,  analizowałam  własne  prze-życia, 

a przede  wszystkim  słuchałam  ludzi,  którzy  zdecydowali  się  zajrzeć  w siebie  i coś 

w sobie  zmienić.  Poszukiwania  wciągały  mnie  coraz  bardziej  i nie  wygląda  na  to, 

żebym  miała  ich  zaprzestać,  bo  ciągle  odnajduję  jakieś  nowe  cegiełki,  z których 

buduje  się  odpowiedź.  W każdym  razie  dzisiaj  wiem  już  na  pewno,  że  niska 

samoocena  to  jedna  z najważniejszych  i najbardziej  powszechnych  ludzkich 

dolegliwości. 

Rozdział 1 

 

Co naprawdę myślisz o sobie? 

Czy  już  wiadomo,  o czym  właściwie  mamy  rozmawiać?  W języku 

psychologicznym  mówi  się  o poczuciu  własnej  wartości,  samoocenie  albo  obrazie 

własnej  osoby.  I każdy  wie,  że  najogólniej  chodzi  o to,  jak  przeżywamy  samych 

siebie,  czy  myślimy  o sobie  dobrze  czy  źle,  jaki  jest  nasz  prywatny  „wewnętrzny 

background image

autoportret”. Ale... co innego patrzeć z zewnątrz, z dystansu, a co innego znaleźć się 

w skórze człowieka z samopoczuciem typu „mniej niż zero”. 

Skomplikowany  autoportret  Jestem  głupia,  zła  i brzydka;  do  niczego  się  nie 

nadaję, nic mi nigdy nie wychodzi; czy komuś może zależeć na kimś takim jak  ja? - 

niestety, większość ludzi przynajmniej czasami myśli o sobie w ten sposób. Niektórzy 

nawet zawsze. Najpierw spróbujemy połapać się w tym myśleniu, przeanalizować je 

nieco  dokładniej,  rozłożyć  na  czynniki  pierwsze  -  bowiem  każdy  plan  poprawy 

sytuacji musi poprzedzać rozeznanie czyli diagnoza. Masz więc i Ty, jak każdy, jakąś 

ogólną  samoocenę.  Malujesz  swój  auto-portret  w jaśniejszych  lub  ciemniejszych 

barwach.  Ale  ten  obraz  jest  oczywiście  znacznie  bardziej  skomplikowany,  złożony 

z różnych - jeśli tak można powiedzieć - składników czy wymiarów. Myślę, że cztery 

z nich są najważniejsze: 

-  powierzchowność,  wygląd  zewnętrzny,  ciało  -  inteligencja,  mądrość, 

zdolności  -  dobroć,  uczciwość,  kwalifikacje  moralne  -  jaką  jestem  kobietą?  jakim 

mężczyzną? 

Jest  jeszcze  piąty  ważny  wymiar  co  myślę  o sobie  w obszarze  „ja-inni”.  Czy 

ludzie  mogą  mnie  lubić?  Czy  warto  ze  mną  być?  Czy  zasługuję  na  miłość?  Można 

być przecież pięknym, mądrym i dobrym, a mimo to czuć się bardzo samotnie. 

Jedna  z moich  przyjaciółek  zwierzała  mi  się  kiedyś:  „Jestem  niebrzydka, 

życzliwie  traktuję  wszystkich  i chętnie  im  pomagam,  głowę  mam  też  nie  najgorszą, 

nauka zawsze szła mi dobrze i w pracy osiągam spore sukcesy. Ale chyba mi czegoś 

ważnego brakuje. Prawie nie mam przyjaciół, znajomi o mnie zapominają, mężczyźni 

się  mną  nie  interesują.  Strasznie  mi  tego  brakuje”.  Rozumiem  ją,  pewnie  i Ty  ją 

rozumiesz  -  trudno  cieszyć  się  życiem  bez  dobrych  kontaktów  ze  znajomymi, 

przyjaciółmi,  najbliższymi. Spróbuję  zastanowić  się przez  chwilę nad  każdym z tych 

pięciu obszarów  - zachęcam  Cię do tego samego. Ale przedtem  jeszcze parę  zdań 

dla  tych,  którzy  lubią  rozważać  kwestie  teoretyczne. Jeżeli  Ciebie  to  nie  interesuje, 

po prostu opuść ten kawałek i zacznij czytać dalej od następnego. 

Dla tych, co lubią rozważania teoretyczne Czy obraz własnej osoby i poczucie 

własnej  wartości  to  jest  to  samo,  czy  też  co  innego?  -  pytają  mnie  czasami.  Otóż 

moim  zdaniem,  chociaż  na  temat  tego  rozróżnienia  została  napisana  niejedna 

książka,  dla  naszych  potrzeb  można  używać  tych  dwóch  pojęć  zamiennie.  Co 

background image

prawda  poczucie  własnej  wartości  -  i słychać  to  już  w samym  sformułowaniu  -  jest 

skojarzone  z wartościowaniem  czyli  myśleniem  o sobie  dobrze  albo  źle,  z plusem 

albo  z minusem.  Natomiast  obraz  własnej  osoby  mógłby  być  czymś  neutralnym 

czymś  w rodzaju  nieoceniającego  samoopisu.  Tylko  że  tak  nie  bywa.  Człowiek  jest 

dla  siebie  zbyt  ważnym  tematem  i sam  siebie  przeżywa  w sposób  ogromnie 

zaangażowany.  W związku  z tym,  gdy  próbujesz  zrobić  nawet  najbardziej  neutralny 

opis, sporządzić czysto informacyjny autoportret, to jest on taki tylko pozornie, bo do 

każdego  jego  elementu  są  dołączone  jakieś  uczucia  i oceny.  Jeśli  czytasz  ten 

fragment, to znaczy, że jesteś dociekliwy i pewnie zechcesz na własnym przykładzie 

sprawdzić, czy tak jest. Wypisz na kartce dziesięć cech, które charakteryzują Ciebie 

bądź  Twoją  sytuację,  a potem  dopisz  do  każdej  plus  albo  minus  -  w zależności  od 

tego, czy to dobrze czy źle, że tak jest. 

Drugie ważne pytanie: jak się ma poczucie własnej wartości do uczuć wobec 

siebie samego? Inaczej  mówiąc, idzie  o to,  czy siebie  lubisz, czy  nie  lubisz.  Ludzie 

o niskiej  samoocenie  czy  negatywnym  obrazie  własnej  osoby  nie  lubią  siebie,  nie 

mają do siebie zaufania, brakuje im pewności siebie, kiedy zabierają się do zrobienia 

czegoś albo kiedy kontaktują się z innymi. Nie musi tak być w każdej sytuacji ani we 

wszystkich sprawach, ale generalnie tak właśnie jest. 

Marzy mi się, żeby ktoś skonstruował przyrząd do mierzenia samooceny. Taki 

wartościometr na jednym krańcu skali miałby totalną akceptację: lubię siebie, kocham 

siebie, w całości siebie akceptuję. Na drugim biegu-nie: w ogóle siebie nie lubię, nic 

mi się w sobie nie podoba, uważam, że zasługuję wyłącznie na negatywne oceny we 

wszystkich  sprawach.  Oczywiście  takie  skrajne  okazy  nie  występują  w przyrodzie, 

więc  ani  na  jednym,  ani  na  drugim  końcu  skali  mego  przyrządu  pomiarowego  nie 

znalazłby się żaden konkretny człowiek. 

Na  „lepszym”  nie  byłoby  nikogo,  ponieważ  różne  niesprzyjające  okoliczności 

i przeszkody  życiowe  są  informacją,  że  czegoś  się  nie  może,  nie  wie,  coś  się  nie 

udaje  -  i w  wyniku  zetknięcia  z nimi  nawet  absolutnie  jasny  obraz  samego  siebie 

musiałby ulec przyciemnieniu. Natomiast człowiek z drugiego bieguna, który niczego 

by w sobie nie akceptował, niczego nie lubił, żywił do siebie wyłącznie niechęć, moim 

zdaniem  umarłby  po  prostu, pogrążony w głębokiej depresji  i apatii. A więc  wszyscy 

lokujemy się gdzieś pośrodku. Zaś przyrząd pomiarowy chciałabym mieć, bo myślę, 

background image

że ogólna samoocena stanowi fundament, na którym gorzej lub lepiej buduje się cały 

gmach swojego życia. No dobrze - zapytał mnie kiedyś znajomy psycholog - ale czy 

nie spotka-łaś takich ludzi, którzy w zasadzie siebie akceptują, ale jest jakiś obszar, 

którego nie tolerują, jakaś cecha czy własność, której wręcz nienawidzą i chcieliby ją 

wyciąć,  usunąć?  Otóż  nie  spotkałam.  Myślę,  że  jeśli  człowiek  absolutnie  odrzuca, 

fundamentalnie  nie  akceptuje  jakiegoś  kawałka  samego  siebie,  to  ten  fakt  musi 

rzutować  na  całość.  Ludzie  z dobrym  stosunkiem  do  siebie  są  tolerancyjni  i ta 

tolerancja  obejmuje  również  ich  samych.  Powiadają:  ja  jestem  w porządku,  a moje 

słabości, wady czy nieudolność znoszę i godzę się z nimi albo próbuję je poprawiać. 

Ale  dość  teoretyzowania.  Wróćmy  do  samooceny  w pięciu  najważniejszych 

wymiarach. 

Nie  każda  jest  jak  Wenus,  nie  każdy  jak  Apollo  Byłam  kiedyś  uczestniczką 

grupy  rozwoju  osobistego  dla  kobiet,  gdzie  ważnym  tematem  -  jak  zwykle 

w kobiecych grupach - była atrakcyjność fizyczna. Dla niektórych najważniejsza była 

twarz,  dla  innych  zgrabna  sylwetka.  Przy  bardziej  szczegółowym  rozważaniu 

kompleksów okazało się, iż jednej zatruwa życie fakt, że ma nie dość szczupłe nogi, 

drugiej  -  za  duży  brzuch  i pupa,  kolejnej  -  za  mały  biust  (ta  miała  zresztą  w grupie 

swój  „negatyw”  -  dziewczynę,  która  uważała  za  niewybaczalną  wadę  swojej  urody 

biust zbyt wydatny). Miały jeszcze nie takie nosy, ręce, oczy, no i oczywiście włosy. 

Muszę  tutaj  zrobić  dygresję na temat włosów. Wyczytałam  gdzieś opis pracy 

z grupą młodzieży, w której coś się zgadało na temat włosów. Nie było tam ani jednej 

osoby,  która  akceptowałaby  to,  co  ma  na  głowie.  „Ludzie  w tej  grupie  mieli  włosy 

najróżniejsze: byli bruneci i szatyni, blondyni; o włosach prostych i kręconych, długich 

i krótkich - nikomu nie podobały się takie, jakie ma. Wszyscy się ich wstydzili. Każdy 

próbował  coś  z nimi  zrobić,  ale  nikomu  nic  nie  wychodziło.  Myślę,  że  wszyscy 

czujemy  się  nieswojo  w sprawie  swego  wyglądu  zewnętrznego  i jakoś  się  to  wiąże 

z włosami. Włosy są śmieszne. Kupa czegoś takiego wyrasta ci z głowy. I masz coś 

z nimi zrobić. Są pewne reguły, których należy przestrzegać, tylko nikt dobrze nie wie 

jakie”.  (Tim  Jackins:  Wstyd  -  nie  trzeba  się  z nim  liczyć,  tylko  odreagowywać. 

„Nowiny Psychologiczne” nr 1-2 (66-67), 1990, s.161). 

Zaczęłam po cichu sprawdzać i po paru latach musiałam zgodzić się z opinią 

autora  tamtego  artykułu:  prawie  nie  zdarzają  się  ludzie  -  i kobiety,  i mężczyźni  - 

background image

zadowoleni ze swoich włosów. I niemal całej reszty. Jestem pewna, że nie ma wśród 

moich czytelników  nikogo, kto  nie  uważał-by,  że  ma  jakąś  fundamentalną skazę na 

urodzie. Odstające uszy czy za duże stopy to coś, czym sami jesteśmy gotowi latami 

zatruwać sobie życie. I co ciekawe, obiektywność nie ma tu nic do rzeczy. Spotkałam 

przy  różnych  okazjach  dziesiątki  bardzo  atrakcyjnych  kobiet  i mężczyzn,  którzy 

uważali, że są okropni. Na szczęście pracuję głównie z grupami i okazuje się, że jeśli 

kilka  osób  w grupie  wypowiada  się  o kimś  pozytyw-nie,  to  ów  ktoś  musi  zmienić 

nastawienie do siebie, chociaż trochę uwierzyć, że może się podobać. Tylko niestety 

w życiu rzadko trafiają się okazje pozbierania takich opinii o sobie. 

Zresztą  jeżeli  spojrzeć  na  całą  tę  sprawę  od  innej  strony,  to  okazuje  się,  że 

prawie  wszyscy  powyżej  pewnego  wieku  komuś  się  w życiu  bardzo  spodobali. 

Statystyka  jest wysoce wymowna: dziewięćdziesiąt parę  procent  dorosłych  wchodzi 

w związki małżeńskie, a przecież zwykle mąż czy żona nie jest pierwszą osobą, która 

zwróciła  na  nich  uwagę.  Widocznie  za  długi  nos  albo  nie  taka  sylwetka  jeszcze 

niczego nie przekreślają - ważny jest cały człowiek. 

W poradni małżeńskiej wielokrotnie pytałam mężów i żony, co im się pod-oba 

u drugiej  połowy,  i najczęściej  słyszałam:  „Ona  cała”  albo  „Wszystko  mi  w nim 

odpowiada”. Zaręczam, że nie przychodzili do mnie akurat małżonkowie nadzwyczaj 

urodziwi,  tylko  zwyczajni  ludzie,  niekiedy  niemłodzi,  niekiedy  sporej  tuszy.  I co 

z tego?  Każdy  z nas  ma  w głowie  jakiś  ideał  urody,  zwykle  bardzo  odbiegający  od 

własnego wyglądu. Tymczasem dla oso-by, której się podobasz, atrakcyjne są cechy, 

na jakie się  emocjonalnie  i erotycznie „uwarunkowała”. A mówiąc  prościej, z którymi 

ma pozytywne skojarzenia. 

Dla  jednych  będzie  to  typ  urody  -  wtedy  ktoś  z boku  może  na  przykład 

zauważyć,  że  kolejne  dziewczyny  Grzesia  są  do  siebie  dosyć  podobne,  zawsze 

blondynki  bez  biustu,  o ostrych  rysach  i długim  nosie.  Innych  najmocniej  pociąga 

sposób  poruszania  się  albo  głos.  I podobno  wszystkich  -  zapach,  którego  zwykle 

w ogóle  nie  jesteśmy  świadomi.  A więc  paradoksalnie:  jakaś  dziewczyna  może 

zadręczać  się  tym,  że  ma  grube  nogi,  gdy  tym-czasem  dla  mężczyzny  jej  życia 

w wyniku określonego uwarunkowania erotycznego pociągające są wyłącznie kobiety 

z grubymi nogami. W sprawie nóg, jak też innych rzekomo niewybaczalnych felerów 

urody,  polecam  wszystkim  opowiadanie  Witolda  Gombrowicza  ze  zbioru  „Bakakaj” 

background image

zatytułowane „Na kuchennych schodach” (Witold Gombrowicz „Bakakaj”, W: 

„Dzieła” t. I, Wydawnictwo Literackie Kraków - Wrocław 1986). W skrócie: 

jego  bohatera,  nieskończenie  eleganckiego  pana,  wysoko  postawionego 

urzędnika  Ministerstwa  Spraw  Zagranicznych  latami  fascynują  nogi  sług  do 

wszystkiego, grube i pokraczne jak słupy, o potwornie rozklapanych sto-pach. Marzy 

o nich  i podgląda  je  ukradkiem,  a z  obrzydzeniem  myśli  o no-gach  własnej  żony, 

„giętkich  jak  liana,  długich,  cienkich  w pęcinie”.  Podsumowanie  można  zrobić 

banalne:  jeśli  chodzi  o atrakcyjność  zewnętrzną,  nie  to  ładne,  co  ładne,  a co  się 

komu podoba. To jak jest z Tobą? Czy Ty też jesteś w stanie spojrzeć na siebie od 

tej  strony  tylko  przez  pryzmat  za  grubych  nóg  (jeśli  jesteś  kobietą)  albo  zbyt  słabo 

umięśnionej  klatki  piersiowej  (jeśli  jesteś  mężczyzną)?  A Twoje  piękne  oczy? 

A wyrazista, ładna twarz, niepowtarzalna, jedyna na świecie? A ręce, które na pewno 

chciałby malować któryś ze starych holenderskich mistrzów albo rzeźbić Wit Stwosz? 

Tym,  którzy  mają  szczególne  pretensje  do  losu,  że  nie  wyposażył  ich 

w olśniewającą  filmową  urodę,  chcę  zalecić  parę  minut  rozmyślań  nad  wyglądem 

zewnętrznym  dwojga  ludzi  sukcesu.  Dla  zakompleksionych  panów  -  Woody  Allen, 

mały,  źle  zbudowany,  łysiejący  okularnik,  twarz  że  pożal  się  Bo-że.  A w  życiu? 

Wyreżyserował i zagrał w kilkunastu filmach, które ogląda cały świat, rozchwytywany 

przez  elitę  intelektualną  i kulturalną  USA  oraz  reszty  kuli  ziemskiej,  bogaty  do 

obrzydliwości,  romansował  z niebywale  pięknymi  kobietami,  przez  kilkanaście  lat 

żonaty  ze  zjawiskowo  śliczną  Mią  Farrow  (właśnie  się  z nią  rozchodzi,  o czym 

plotkuje  Ameryka  i pół  Europy).  Dla  pań  -  Barbara  Streisand,  niezgrabna, 

nieregularne rysy,  małe, jakby  krzywe oczy  i długi  nieforemny  nos.  Co  zrobiła z tym 

wyposażeniem, chyba nie trzeba nikomu mówić. Niezwykle popularna aktorka, sama 

robi  filmy,  śpiewa  i mimo  niemłodego  wieku  ciągle  podbija  serca  setek  nowych 

wielbicieli. 

Co wiesz? Co umiesz? Co potrafisz? 

Intrygujące,  co  też  przychodzi  Ci  do  głowy  w odpowiedzi  na  te  pytania.  Nie 

sądzę,  żeby  lawiną  napływały  myśli  o niezliczonych  talentach  i umiejętnościach. 

Raczej  dwa-trzy  nieśmiałe  pomysły,  a i  to  ze  znakami  zapytania.  Zawsze  mnie 

szokowało, jak wielu ludzi uważa się za nieudolnych czy wręcz tępych. A już prawie 

każdy  jest  zdania,  że  nie  ma  zdolności  do  matematyki,  nie  potrafi  nauczyć  się 

background image

języków obcych i na pewno nie umie śpiewać. 

No  właśnie,  jak  to  jest  z tym  śpiewaniem?  Chyba  nie  znalazłby  się  nikt 

o zdrowych zmysłach, kto gotów byłby powiedzieć o Luisie Armstrongu, że nie umiał 

śpiewać. A wiesz, że miał wrodzoną wadę strun głosowych i jego słynna chrypka to 

nie  maniera, nie sposób na słuchaczy  ani  wyrafinowanie  artystyczne?  Twierdzę, że 

masz lepszy głos od Armstronga, i w 99% nie mylę się. 

Jestem  przekonana,  że  Twoje  zdolności  umysłowe  są  wielokrotnie  większe, 

niż  sobie  wyobrażasz.  Skąd  to  wiem?  Z obserwacji  dzieci:  wszystkie  są  zdolne, 

twórcze,  łatwo  przyswajają  nowe  wiadomości  i łatwo  je  kojarzą.  Niestety,  później  - 

w za  dużej  grupie,  w atmosferze  konkurencji  i ostre-go  oceniania  -  zbyt  często 

przestają korzystać ze swoich możliwości, zaczynają źle reagować na samo uczenie 

się  i pozornie  głupieją.  Pewien  psycholog  z małego  miasteczka  opowiadał  mi,  jak 

robił  sześciolatkom  wiejskim  tak  zwany  test  dojrzałości  szkolnej.  Na  jednym 

z obrazków  był  królik  bez  oka,  dzieciaki  miały  odpowiedzieć  na  pytanie,  czego  mu 

brakuje.  Jakiś  bystry  maluch  powiedział,  że  ten  królik  nie  ma  żarcia,  więc  śpi. 

I oczywiście  w teście  dostał  minus,  bo  odpowiedź  przewidziana  przez  miejskich 

autorów sprawdzianu była  inna.  Zawsze  mi  się przypomina ten  królik bez oka  i bez 

żarcia, kiedy zastanawiam się nad tym, jak oduczano nas od myślenia. 

Zwłaszcza  że  wszystkie  sprawdziany  odbywały  się  na  pewno  w atmosferze 

napięcia  i stresu.  Tylko  nieliczni  w takiej  sytuacji  mobilizują  się  i zaczynają  radzić 

sobie  lepiej  niż  zwykle.  Większość  ludzi  gorzej  się  wtedy  skupia,  myśląc  głównie 

o czekającym  ich  niepowodzeniu.  A przecież  bywa  inaczej.  Wielki  pianista  Artur 

Rubinstein,  jeden  z nielicznych  szczęśliwych  geniuszy,  w swoich  pamiętnikach 

opowiada o tym, jak po raz pierwszy koncertował publicznie. 

„Dla  rodziców  była  to  niełatwa  decyzja,  nie  miałem  jeszcze  ośmiu  lat  (...). 

Termin  koncertu ustalono  na  14  grudnia  1894.  Rankiem tego  dnia  cały dom  popadł 

w stan najwyższego podniecenia i tylko ja byłem spokojny i zadowolony. Otrzymałem 

właśnie  piękne,  wspaniałe  ubranko,  z czarnego  aksamitu  z białym  koronkowym 

kołnierzykiem,  toteż  czułem  się  okropnie  ważny.  Koncert  wypadł  znakomicie  (...). 

Ponieważ  w garderobie  artystów  już  wcześniej  zauważyłem  wielkie  pudło 

czekoladek, w nader szczęśliwym nastroju wykonałem sonatę Mozarta, a także dwa 

utwory  Schuberta  i Mendelssohna,  publiczność  zaś,  złożona  głównie  z członków 

background image

mojej  rodziny,  ich  przyjaciół,  a także  łódzkich  melomanów  (...)  nagrodziła  mnie 

gorącą  owacją”.  (Artur  Rubinstein:  Moje  młode  lata.  Państwowe  Wydawnictwo 

Muzyczne, Warszawa 1976, s.17). 

I w tej dziedzinie - podobnie jak w sprawach wyglądu zewnętrznego - bardziej 

koncentrujemy  się  na  brakach  niż  na  tym,  co  nam  wychodzi  dobrze.  Szkoda,  że 

ludzie prawie nie mają wspomnień podobnych do Rubinsteina. 

Uczciwy,  dobry,  szlachetny  Jak  często  gryzą  Cię  wyrzuty  sumienia,  co?  Nie 

tylko w związku  z tym,  co  zrobiłeś wczoraj albo tydzień  temu,  ale  też parę miesięcy 

czy parę lat wstecz. Czy kiedy wyrządzisz komuś coś złego, myślisz raczej: „Przy-kro 

mi,  zdarzyło  się,  muszę  przeprosić”,  czy  też  zagłębiasz  się  w bolesne  rozważania 

o tym, że jesteś z gruntu zły? Gdyby przeciągnąć linię od anioła do diabła i kazać Ci 

umieścić  się  gdzieś  na  niej  w zależności  od  tego,  ile  masz  z jednego  i z  drugiego, 

gdzie  wypadłoby  Twoje  miejsce?  Może  zawsze,  kiedy  tylko  coś  się  nie  układa  - 

niekoniecznie  Tobie,  innym  też  -  myślisz  sobie:  to  wszystko  przeze  mnie.  Może 

czujesz  się  podobnie  jak  dziecko  z rodziny  alkoholika,  którego  samopoczucie  tak 

opisuje Janet Woititz, amerykańska specjalistka od tego problemu: 

„Nie mogłeś się oprzeć wrażeniu, że gdyby cię nie było, nie byłoby wszystkich 

tych  kłopotów.  Matka  nie  walczyłaby  z ojcem.  Nie  byłaby  spięta  cały  czas,  nie 

krzyczałaby,  nie  byłaby  skłonna  do  wybuchów.  Życie  byłoby  o niebo  lżejsze,  gdyby 

cię  po  prostu  nie  było.  Czułeś  się  bardzo  winny.  W pewien  sposób  już  samo  twoje 

istnienie  spowodowało  tę  sytuację:  gdybyś  był  lepszym  dzieckiem,  byłoby  mniej 

problemów.  To  wszystko  przez  ciebie,  jednak  najwidoczniej  nie  mogłeś  zrobić  nic, 

żeby  zmienić  życie  na  lepsze”.  (Janet  Woititz:  Dorosłe  Dzieci  Alkoholików.  IPZiT, 

Warszawa 1992, s.13). 

Wszyscy mamy sobie coś do zarzucenia, chodzących ideałów nie ma - i chyba 

nawet  byłyby  nieznośne.  Moja  znajoma  dopytywała  się  kiedyś  o pewnego 

mężczyznę,  nazwijmy  go  Józkiem,  który  jej  się  podobał,  a ja  go  dobrze  znałam. 

Zaczęłam opowiadać o jego zaletach, nazbierało się tego sporo i na to ona poprosiła 

mnie:  „Znajdź  szybko  jakąś  wadę,  bo  zaraz  Józek  w ogóle  przestanie  mnie 

interesować”. 

Chcę  opowiedzieć  o jednej  rzeczy, która  zawsze  zdarza się  w grupach,  jakie 

prowadzę. Po pewnym czasie uczestnicy nabierają zaufania do innych, coraz więcej 

background image

mówią o sobie, zaczynają zdradzać wstydliwe tajemnice. Każdy jakąś ma, nie żyjemy 

wśród świętych, a niektórzy naprawdę nie-źle  w życiu  narozrabiali. Przyznają  się do 

tego,  bo  chcą  sprawdzić,  czy  mimo  to  ktoś  może  ich  jeszcze  akceptować,  nie 

potępiać,  nie  skreślać  całkiem.  Nie  mają  śmiałości  zapytać  o to,  patrzą  w podłogę, 

boją  się  rozejrzeć  dookoła.  Zachęcam  wtedy,  żeby  taki  winowajca  podszedł  do 

każdego członka  grupy,  zadał  pytanie:  „Co teraz  o mnie  myślisz?”  i żeby  patrzył na 

tego kogo pyta. Reakcje są różne, ale najwięcej jest rozumiejących i życzliwych typu: 

„Wiem coś o twoim życiu  i myślę, że trudno ci było po-stąpić inaczej”, „Sama nieraz 

robiłam  podobne  rzeczy,  ale  nie  chcę  się  tym  dręczyć  do  końca  życia”,  „Znam  cię 

i lubię, więc nie przekonasz mnie, że jesteś aż taki okropny”. 

Okazuje się, że jeśli człowiek sam się osądza, zwykle jest dla siebie znacznie 

surowszy niż inni. Nie mówię tu o tych, którzy są zawsze pewni swojej racji i znajdują 

różnorakie  uzasadnienia  dla  własnych  świństw  i podłości.  Mówię  o osobach 

z mizerną  samooceną  moralną.  Te  nie  są  zbyt  skłonne  do  uwzględniania 

okoliczności  łagodzących,  a swoje  trudności  i problemy  widzą  jako  wady  czy  skazy 

moralne. 

Jaka z ciebie kobieta? Jaki mężczyzna? 

Wyobraź sobie pierwsze spotkanie księcia i Kopciuszka, tylko bez interwencji 

dobrej wróżki. Może książę nawet się i zakocha, ale Kopciuszek musi mieć niebywałą 

siłę  ducha,  żeby  chociaż  na  pięć  minut  przestać  się  zajmować  swoją  podartą 

sukienką i zaczerwienionymi od domowych prac rękami. 

Będzie  więc  albo  zachowywać  się  nienaturalnie,  próbując  jakoś  odciągnąć 

uwagę  księcia  od  swego  mizernego  położenia,  albo  wciąż  sprawdzać,  czy  takie 

umorusane  zero  jak  ona  naprawdę  podoba  się  temu  wspaniałemu  facetowi.  Panna 

Kopciuszek  -  tak  samo  jak  jej  męski  odpowiednik  -  pełna  lęku  i niepewna  własnej 

atrakcyjności  nie  będzie  w stanie  zdobyć  się  na  spontaniczność,  swobodnie  dawać 

(„co godnego uwagi mogłabym mu dać?”) ani brać („cóż może się należeć komuś tak 

niepociągającemu  jak  ja?”).  Pamiętasz  zresztą,  jakie  plany  miał  Kopciuszek,  zanim 

nie pojawiła się wróżka? W ogóle nie zamierzał iść na bal. Ty również - jak Cię znam 

- często w ogóle nie wychodzisz z kąta, boisz się odezwać wyczekująco podpierasz 

ścianę,  zwłaszcza  jeśli  w pobliżu  jest  ktoś  bardzo  dla  Ciebie  atrakcyjny.  Zamiast 

zachować  się  jak  paw,  rozpuszyć  najpiękniejsze  pióra  swego  ogona,  chowasz  się 

background image

albo uciekasz. 

W dodatku na pewno  masz w głowie  szereg wyobrażeń o tym,  jaka powinna 

być  kobieta  i jaki  powinien  być  mężczyzna.  A te  wyobrażenia  często  Ci 

przeszkadzają, bo zwykle nie pasują do tego, jaka czy jaki jesteś. Facet ma być silny, 

twardy,  pełen  inicjatywy,  niczym  się  nie  przejmować.  Więc  pod  groźbą  utraty 

poczucia,  że  jest  prawdziwym  mężczyzną,  nie  może  pozwolić  sobie  na  miękkość 

i ciepło  ani  chwilową  nawet  słabość,  chociaż  na  pewno  czasem  bardzo  tego 

potrzebuje.  Kobieta  ma  być  ciepła,  na  pierwszym  miejscu  stawiać  miłość  i rodzinę, 

nie  może  być  za  mądra  ani  zbyt  przedsiębiorcza.  Więc  boi  się  okazać  złość  czy 

zachować stanowczo nawet w obronie swoich najważniejszych praw, nie wypada jej 

za  bardzo  koncentrować  się  na  sprawach  zawodowych,  wiecznie  ma  wyrzuty 

sumienia, że zaniedbuje rodzinę. 

Spotkałam  u znajomych  pewną  panią  z zagranicy,  świetnego  lekarza 

o międzynarodowej sławie, którą zapraszano, żeby jeszcze raz przyjechała do Polski, 

tym  razem  na  dłużej.  Bez  zastanowienia  odpowiedziała,  że  nie  może  tego  zrobić 

swojej  rodzinie.  Ponieważ  miała  najwyraźniej  ponad  60  lat,  z czystej  ciekawości 

zapytałam  o tę  rodzinę.  Ku  mojemu  zdziwieniu  okazało  się,  że  ma  męża,  również 

lekarza  rozjeżdżającego  po  świecie  i dwie  zamężne  córki  po  trzydziestce,  które 

w dodatku  mieszkają w innym niż  ona mieście.  Czyli w rzeczywistości  pani  profesor 

nie  miała  już  absorbujących  obowiązków  rodzinnych,  a jednak  wciąż  gotowa  była 

czuć się nie w porządku jako kobieta, żona i matka. 

Wiesz, tak naprawdę nikt dobrze nie wie, na czym polega prawdziwa męskość 

i kobiecość.  Dążąc  do  tego,  żeby  to  uściślić,  próbowano  na  różne  sposoby  badać 

wrodzone  psychologiczne  różnice  między  płciami,  ale  wyniki  zawsze  wychodziły 

sprzeczne  i niepewne.  Zwyczaje  czy  tradycja  też  nie  dostarczają  jasnych 

wskazówek, 

raczej 

tworząc 

zdumiewające 

mieszanki 

z dążeniem 

do 

nowoczesności  -  są  źródłem  dodatkowego  zamętu.  A skoro  nie  ma  jednego 

wyraźnego  modelu  mężczyzny  i kobiety,  dla  mnie  wynika  z tego  przynajmniej  tyle: 

masz  więcej  do  wyboru.  Twoje  cechy,  skłonności,  zachowania  są  wystarczająco 

męskie,  nawet  jeśli  daleko  od-biegasz  od  ideału  spartańskiego  wojownika, 

i dostatecznie  kobiece,  nawet  jeśli  nie  jesteś  wzorową  strażniczką  domowego 

ogniska ani słodkim kobieciątkiem. 

background image

W  kontaktach  z ludźmi  Jakie  uczucia  i myśli  towarzyszą  Ci,  kiedy  wybierasz 

się gdzieś z wizy-tą? Co sobie wyobrażasz, kiedy masz wkrótce spotkać się z osobą 

najbliższą Twemu sercu? Na pewno inaczej jest przed pierwszą randką, a inaczej po 

dwudziestu  latach  małżeństwa.  Ale  czy  jest  to  raczej  radosne  oczekiwanie  miłego 

kontaktu, czy ponure przewidywania czegoś przykrego? „Bezpiecznie czuję się tylko 

wtedy,  kiedy  jestem  sama.  Jak  tylko  znajdę  się  w towarzystwie,  boję  się,  że  się 

zbłaźnię, wykonam coś nie tak i zrobi się głupia sytuacja. Ale znowu w ogóle nic nie 

mówić i nie robić - też głupio. To mnie kompletnie paraliżuje” - tak napisała do mnie 

kiedyś  Kasia,  którą  usiłowałam  korespondencyjnie  leczyć  z kompleksów.  Niestety, 

listowne  poradnictwo  nie  jest  zbyt  skuteczne,  bo  żeby  się  czegoś  istotnego 

dowiedzieć  o sobie  w układzie  „ja-inni”,  potrzebne  są  informacje  od  tych  innych. 

Kasia mimo nieśmiałości dała się przekonać i znalazła się w jednej z prowadzonych 

przeze mnie grup. 

Poprosiłam  ją,  żeby  zrobiła  bilans  swoich  wad  i zalet  w kontaktach 

międzyludzkich.  Oczywiście  bukiet  wad  był  daleko  bogatszy  i bardziej  barwny  niż 

nieliczne i mizerne zalety. A potem zrobiłyśmy sprawdzian: dla kogo jej poszczególne 

wady  rzeczywiście  są  wadami,  komu  są  obojętne,  a kto  uważa  je  za  zalety? 

Katarzyna  była  bardzo  zdziwiona.  Paru  osobom  na  przykład  podobała  się  jej 

nieśmiałość  i zahamowania.  Ktoś  powiedział,  że  lubi  nieśmiałe  dziewczyny,  ktoś 

jeszcze  określił  tę  cechę  jako  skromność,  dwie  osoby  uznały,  że  to  pasuje  do  niej. 

Pamiętam,  jak  się  rozpogodziła,  kiedy  jeden  chłopak,  jej  rówieśnik,  prawie  na  nią 

nakrzyczał: 

„To  co,  że  się  nad  wszystkim  długo  zastanawiasz?  Nie  znoszę  mówienia  co 

ślina  na  język  przyniesie.  Ty  jak  się  odezwiesz,  to  przynajmniej  do  sensu.  Mówisz 

mało, ale smacznie”. I tak było ze wszystkim oprócz obgryzania paznokci, którego nie 

pochwalił nikt. 

Czy  Ty  też stronisz od ludzi,  jak kiedyś Kasia?  Pamiętaj, Tobie  też  - jak  jej - 

tylko  wydaje  się,  że  inni  nie  będą  chcieli  Cię  zaakceptować.  Bzdura!  Większość 

z nich po prostu boi się tego samego co Ty i dlatego trzyma się na dystans. 

Inne  plusy  i minusy  Wiem,  że  to  jeszcze  nie  wszystko  w Twoim 

skomplikowanym  autoportrecie.  Każdą  z tych  rzeczy  można  rozłożyć  na  szereg 

mniejszych i większych kawałków. Jedne z nich będą dla Ciebie bardzo ważne, inne 

background image

prawie bez znaczenia. Często nawet nie w pełni zdajesz sobie sprawę, ile tego jest. 

Kiedy  pogrzebać  głębiej,  stworzyć  ludziom  okazję,  żeby  uważniej  rozejrzeli  się 

w sobie pod kątem samooceny, wówczas kolejne nieakceptowane detale wyskakują 

jak  grzyby  po  deszczu.  Najczęściej,  niestety,  nie  równoważone  przez  plusy.  Zrób 

teraz  swoją  listę.  Nie  tak,  żeby  wypisywać  wszystko,  tylko  pięć  rzeczy,  jakie  Ci 

najpierw  przyjdą  do  głowy.  Nie  myśl  zbyt  długo,  ważne  są  pierwsze  skojarzenia. 

Natomiast w rubryce plusów możesz się zastanawiać dłużej, bo podejrzewam, że nie 

nawykłeś  do  zauważania  swoich  mocnych  stron  i może  będzie  to  okazja,  żebyś 

trochę poćwiczył tę bardzo potrzebną umiejętność. 

A oto lista: 

I. W wyglądzie zewnętrznym, we własnym ciele: 

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e... 

II. W swojej inteligencji, mądrości, zdolnościach: 

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e... 

III. W swoim charakterze, kwalifikacjach moralnych: 

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e... 

IV. Jako mężczyzna/kobieta 1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

V.  W związkach  z ludźmi,  byciu  z nimi,  kontaktach  1)  nie  lubię  w sobie 

background image

(uważam za swój minus): a... b... c... d... e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e... 

VI. W innych  ważnych  dla  mnie  sprawach,  które  nie  mieszczą się  w tamtych 

kategoriach 1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): 

a... 

b... 

c... 

d... 

e... 

Ciekawe,  czy  coś  Cię  zaskoczyło?  Czy  łatwiej  było  Ci  pisać  o plusach,  czy 

o minusach?  Czy  Twoje  ogólne  zdanie  na  własny  temat  wiąże  się  jakoś  ze 

szczególnymi ocenami? 

Sytuacja  życiowa  a samoocena  Chcę  jeszcze  powiedzieć  o jednej  rzeczy, 

z której pewnie zdajesz sobie sprawę, ale może nie dość wyraźnie. Samoocena nie 

jest człowiekowi dana raz na zawsze. Zmienia się na przykład z wiekiem. Przypomnij 

sobie,  co  było  najważniejsze  w Twoim  autoportrecie  parę  lat  wstecz,  spróbuj 

wyobrazić  sobie  co  może  wybić  się  na  pierwszy  plan  za  parę  lat.  Dostałam  list  od 

Małgosi  dokładnie  na  ten  temat.  Pisała:  „Będąc  młodą  dziewczyną  strasznie  się 

męczyłam. Zawsze mi się zdawało, że jestem nie-stosownie ubrana, inne dziewczyny 

-  one  umiały  zrobić  się  na  bóstwo!  W dodatku  nie  tańczyłam  za  dobrze.  W ogóle 

byłam  strasznie  zakompleksiona.  Teraz  przestałam  się  przejmować  tym,  jak 

wyglądam.  Ważne,  żeby  ludzie  mnie  lubili  i żeby  mieć  paru  przyjaciół  od  serca. 

Potrafię  gadać  z nimi  godzinami,  pomagamy  sobie  nawzajem  w trudnych  chwilach. 

Nie  wyładniałam,  nigdy  nie  byłam  zbyt  ładna,  zresztą  wiesz  -  lata  lecą.  Ale  chyba 

zmądrzałam  i mniej  się  skupiam  na  sobie,  a bardziej  na  innych.  Może  to  jest  mój 

sposób na kompleksy?” 

background image

Bez  wątpienia  na  samoocenę  wpływa  Twoja  sytuacja  życiowa,  co  najlepiej 

widać,  kiedy  się  gwałtownie  zmienia.  Przekonują  się  o tym  choćby  wszyscy  młodzi 

rodzice,  kiedy  -  wraz  z pojawieniem  się  na  świecie  ich  pierwszego  potomka  - 

zaczynają  liczyć  się  umiejętności  i dobra  orientacja  w sprawach  pieluszek,  kolek, 

karmienia  itd.  itp.  Na  parę  tygodni  albo  miesięcy  dla  matki  takie  rzeczy  stają  się 

najważniejsze we własnym autoportrecie, określają jego jasną lub ciemną tonację. 

A  wszyscy  ci,  którzy  ze  wsi  przenieśli  się  do  miasta  i nagle  okazało  się,  że 

cała ich skomplikowana i obszerna wiedza o przyrodzie oraz zdolności do ciężkiego 

wysiłku  fizycznego  specjalnie  się  nie  liczą?  A mężczyźni,  którzy  wraz  ze  wzrostem 

bezrobocia  stracili  pracę  i teraz  muszą  jakoś  odnaleźć  się  w sytuacji,  kiedy  jedyną 

pracującą osobą w rodzinie jest żona? 

Lepszy  -  gorszy  czyli  w pułapce  bezustannych  porównań  Jeszcze  siedziałeś 

w wózku,  siusiałeś  w pieluchy  i niewiele  rozumiałeś  z tego,  co  mówią  dorośli,  a już 

nad Twoją głową co chwila ktoś Cię do kogoś porównywał: Piotrusiowi wyrósł ząbek! 

A mojemu Stasiowi jeszcze nie. A czy już siada, czy już staje, czy już liczy do pięciu, 

bo  moje  już  do  siedmiu?  Żyjemy  w społeczeństwie,  w którym  od  zera  uczą  nas 

porównywania.  Na  pewno  byłoby  Ci  łatwiej  wymienić  pięćdziesiąt  rzeczy,  w których 

jesteś  od  innych  lepszy  albo  gorszy,  niż  pięć  takich,  które  są  niepowtarzalne, 

odrębne, jedyne na świecie. 

Takie  myślenie  w kategoriach  „lepszy-gorszy”  wrosło  w nas  do  tego  stopnia, 

że  nie  jesteśmy  w stanie  wyobrazić  sobie  innego  podejścia  do  życia.  A przecież 

można.  Z wykształcenia  jestem  etnografem,  w związku  z tym  miałam  okazję  - 

oczywiście  poprzez  lekturę  -  przyjrzeć  się  na  przykład  południowo-amerykańskim 

Indianom  Zuni,  opisywanym  przez  Ruth  Benedict,  słynną  badaczkę  ludów 

egzotycznych.  Owi  Zuni  w ogóle  ze  sobą  nie  rywalizują.  Podczas  rytualnych  świąt 

urządzają  biegi,  w których  wcale  nie  chodzi  o to,  żeby  wygrać.  Każdy  biegacz  ma 

dotrzeć do mety, natomiast nie stara się wyprzedzić innych. 

Często coś podobnego dzieje się w grupach terapeutycznych, kiedy usiłujemy 

wyeliminować  porównywanie,  a w  to  miejsce  wprowadzić  koncentrowanie  się  na 

swoich  mocnych  stronach.  I okazuje  się,  że  można  myśleć  w taki  sposób:  jestem 

inny,  niepodobny  do  nikogo  na  świecie.  W czymś  dobry,  a nie  lepszy;  w czymś 

marny,  a nie  gorszy.  Albo  jeszcze  inaczej  -  nie  jestem  kiepski,  tylko  to  jest  moja 

background image

trudność. 

Jest jedna sytuacja, w której się nie porównuje, raczej przeciwnie - podkreśla 

jedyność  i wyjątkowość.  „Jest  inna  niż  wszystkie”,  „nikogo  takiego  jeszcze  nie 

spotkałam”  -  tak  mówią  zakochani.  A więc  umiemy  patrzeć  też  w ten  sposób, 

a wszyscy ci, którzy byli zakochani z wzajemnością, wiedzą, jak szczęśliwy może być 

człowiek, gdy nie obawia się porów-nań. 

I  przeciwstawna  sytuacja:  z pracy  odchodzi  ktoś  kogo  wszyscy  lubili  i cenili, 

a Ty  przychodzisz  na  jego  miejsce  i masz  wrażenie,  że  każdy  Twój  krok  i każde 

odezwanie  jest  zestawiane  z postępowaniem  owej  nieobecnej  osoby.  Trudno  się 

w takiej sytuacji wyrobić, prawda? Każde „inaczej” oznacza „gorzej”, wszystko obraca 

się na Twoją niekorzyść. 

Czy masz być ideałem? 

Pełno  jest  wszędzie  dookoła  nas  różnych  wzorów  doskonałości,  modeli  do 

naśladowania, które - jeżeli traktowane zbyt poważnie - potrafią popsuć humor nawet 

zadowolonym z siebie. Wkroczyliśmy w epokę reklam i mam wrażenie, że musi się to 

źle  odbijać  na  poczuciu  własnej  wartości  wielu  z nas.  Bo  która  ma  takie  włosy 

i sylwetkę, jak Cindy Crawford, zachęcająca do kupowania szamponu firmy L’Oreal? 

Który wygląda tak korzystnie jak facet z reklamy „Gilette - najlepsze dla mężczyzny”? 

Nie stać Cię również na nowy model Opla czy nawet Poloneza. Zapewne nie jesteś 

i może nigdy nie będziesz eleganckim biznesmenem korzystającym z komputera IBM 

najnowszej generacji. 

Ale czy tylko o to chodzi? Zastanów się dobrze: pragniesz mieć hollywoodzką 

urodę,  umysł  Einsteina  i karierę  zawodową  w tempie  Alexis  Colby  czy  po  prostu 

chcesz  być  szczęśliwy?  Niejednokrotnie  te  reklamowane  symbole  powodzenia 

i sukcesu  wcale  nie  mają  szczęśliwego  życia.  Jestem  przekonana,  że  Marylin 

Monroe zamieniłaby  się  z niejedną  szarą myszką,  dziewczyną z Pułtuska, która  ma 

kochającego męża i udane dzieci. Wrócimy do tego jeszcze, a teraz posłuchaj: każdy 

z nas, a więc i Ty, ma w sobie coś niepowtarzalnego, jedynego na świecie i przez to 

cudowne-go i pięknego. Nikt nie jest ideałem, ale też nikt nie jest kompletnym zerem. 

A więc i Ty nie jesteś. Spróbuj spojrzeć na to tak: często myślę o sobie źle, ale to nie 

jest  obiektywna  prawda,  tylko  moje  wyobrażenia.  A skoro  tak,  to  mogę  zacząć  je 

zmieniać. 

background image

Rozdział II  

Co wynika z twojego myślenia Weźmy sytuację najprostszą, jakiś sprawdzian 

czy egzamin. Dostałeś pierwsze pytanie, które nie bardzo Ci pasuje,  i zmagając się 

z nim możesz wpaść - jak wóz na piaszczystej drodze w wyżłobione koleiny - w jeden 

z dwóch torów myślenia: 

1.  Na  pewno  następne  pytanie  będzie  gorsze  i skompromituję  się  jeszcze 

bardziej.  Po  co  w ogóle się do tego zabierałem,  skoro wiem, że jestem  do  niczego. 

Już  tyle  razy  mi  się  nie  powiodło.  Dobrze  pamiętam,  jaką  dałem  plamę  w zeszły 

wtorek. Mam coraz większą pustkę w głowie... Nic mi nie wyjdzie! 

2. Zobaczymy, czy następne pytanie nie będzie lepsze. Jestem całkiem nieźle 

przygotowany. Teraz trzeba tylko  skupić się i nadrobić złe  wraże-nie. Już  parę razy 

poradziłem  sobie  z dużo  trudniejszą  sytuacją.  Przecież  nie  dalej  jak  przedwczoraj 

poszło mi tak dobrze. Musi się udać! 

Nie muszę mówić, kto ma większe szanse. Lubię to porównanie, bo właściwie 

we  wszystkich  życiowych  sprawach  jest  podobnie,  od  projektu  ugotowania  zupy  po 

plan  przebudowy  świata.  Najpierw  coś  zamierzamy  -  sami  lub  pod  wpływem 

oczekiwań  innych  ludzi  -  potem  zastanawiamy  się,  jak  nam  to  pójdzie,  i ten 

pesymizm  albo  optymizm  wyznacza dalszy  bieg  zdarzeń. Idzie  jak  z płatka  albo  jak 

po grudzie. Oczywiście, tak zwane obiektywne okoliczności też mają znaczenie, ale 

nasze nastawienie jest dużo ważniejsze, niż na ogół sądzimy. 

A może sam jesteś autorem własnych niepowodzeń? 

Jak  to  się  dzieje?  Otóż  najpierw  uruchamiamy  łańcuch  wspomnień.  Osoby, 

które  mają  skłonność  do  dołowania  się,  przypominają  sobie  swoje  poprzednie 

niepowodzenia  i dosłownie  zwieszają  nos  na  kwintę.  Do  i tak  już  ciężkiego  bagażu 

przekonania  o swoich  nikłych  szansach  dodają  nową  cegłę  i znowu  próbują.  Nadal 

bez  skutku,  tyle  że  dalej  jest  im  coraz  ciężej.  Kolekcja  niepowodzeń  rośnie  jak 

toczona  w dół  kula  ze  śniegu.  A ci,  którzy  są  nastawieni,  że  pójdzie  dobrze?  Ich 

kolekcja składa się z kolorowych baloników - wspomnień udanych działań i sytuacji - 

które ciągną ich do góry, łącząc się w coraz większy pęk. Czyli im gorzej, tym gorzej, 

a im  lepiej,  tym  lepiej.  Co  jest  przeciwieństwem  nosa  na  kwintę?  Nos  triumfalnie 

skierowany ku górze. 

Mówię zawsze, że człowiek ma wypisane na nosie to, co ma go spotkać. I jest 

background image

to  -  po  łańcuchu  wspomnień  -  druga  tajemnica  Twoich  sukcesów  i nie-powodzeń. 

Tam  wszystko  odbywa  się  w Twojej  głowie:  musisz  zużyć  mnóstwo  energii,  żeby 

przebić  się  przez  swoje  negatywne  nastawienie  i już  nie  tak  wiele  zostaje  na samo 

zadanie,  które  przed  Tobą  stoi.  Tu  w grę  wchodzą  inni  ludzie,  którzy  czytają 

z Twojego  nosa.  Zresztą  nie  tylko  z nosa.  Niska  samoocena,  niewiara  we  własne 

możliwości da się odczytać z wielu różnych sygnałów, chociaż być może nie zda-jesz 

sobie  z tego  sprawy.  Przyjrzyj  się  na  przykład  swojej  sylwetce.  Jeśli  masz  złe 

mniemanie  o sobie,  pewnie  nie  nosisz  dumnie  wypiętej  piersi,  tylko  raczej  kulisz 

ramiona.  Pewnie  masz  skłonność  do  cofania  brody  i pochylania  głowy,  zamiast 

obnosić ją  wyprostowaną  po  królewsku.  Może też  trzymasz ręce blisko tułowia i nie 

zagarniasz nimi świata, tylko często krzyżujesz na piersiach, jakbyś się chciał przed 

nim  osłonić.  Bywa  odwrotnie:  chociaż  w środku  czujesz  się  bezradny  jak  małe 

dziecko  i tak  naprawdę  nie  wart  uznania  i uczucia  -  nadrabiasz  miną  i postawą, 

wypinasz  pierś,  zadzierasz  głowę,  mocno  gestykulujesz.  Wymowa  niby  inna  niż 

u tych niepewnych i zahamowanych, ale tylko niektórzy dają się zwieść pozorom. Bo 

jednak często można zauważyć, że Twoja przebojowość jest troszkę przesadna czy 

sztuczna, że jesteś odrobinę za sztywny albo ciut zbyt głośny. Jakbyś to nie był Ty, 

tylko maska czy przebranie, zza których chwilami przeziera coś całkiem innego. Jeśli 

tak właśnie funkcjonujesz - wewnątrz niska samoocena, na zewnątrz pewność siebie 

i dobre  samopoczucie  -  to  jestem  przekonana,  że  musi  Cię  to  drogo  kosztować. 

Płacisz ciągłym napięciem, albowiem wspinanie się na palce pochłania wiele energii 

i na  krótką  metę  zwyczajnie  męczy.  A jeśli  utrzymuje  się  przez  dłuższy  czas,  może 

się nawet niekorzystnie odbić na Twoim zdrowiu. 

I drugi rodzaj kosztów: zamieszanie, jakie wywołuje Twoja niejednoznaczność 

u ludzi,  którzy  usiłują  Cię  zrozumieć.  Gdyby  ktoś  nawet  chciał  dać  Ci  to,  czego 

potrzebujesz, trudno mu będzie odczytać, o co Ci właściwie chodzi. Mam przyjaciela 

Filipa,  który  założył  nową  firmę  i wpadł  w -  przejściowe  zresztą  -  tarapaty.  Jego 

dziewczyna żaliła się kiedyś, że chciałaby podtrzymać go na duchu ale nie umie tego 

zrobić.  Wyczuwa  jego  znękanie  i niepokój,  natomiast  Filip  zachowuje  się  tak,  jakby 

wszystko spływało po nim jak woda po gęsi. 

Pozostając  jednak  przy  skulonych  ramionach  i nosie  na  kwintę  -  to  tylko 

przykłady  sygnałów,  jakie  bezwiednie  dajesz  innym.  Jeden  z nich  jest  szczególnie 

background image

ważny,  to  mianowicie,  czy  w kontaktach  z ludźmi  patrzysz  im  w oczy.  Osoby 

niepewne  siebie  na  ogół  tego  nie  robią.  Co  wtedy  przeżywa  ten,  na  kogo  nie 

patrzysz? Najczęściej myśli sobie: coś tu jest nie w porządku, chce coś przede mną 

ukryć,  pewnie  oszukać;  a może,  skoro  unika  kontaktu,  źle  o mnie  myśli  albo  mnie 

lekceważy. Mało komu przychodzi do głowy, że to z nieśmiałości czy zażenowania. 

Jak  wiele  może  zmienić  patrzenie  w oczy,  sprawdziłam  w bardzo 

niewdzięcznej  sytuacji  międzyludzkiej,  mianowicie  przy  załatwianiu  spraw 

urzędowych. Największy formalista, dla którego normalnie klient czy petent to wróg, 

jeżeli złapać jego wzrok - mięknie i zaczyna traktować człowieka bardziej po ludzku. 

Nie mówię już o tym, że jeśli nie patrzysz, pozbawiasz się wielu bez-cennych 

informacji, przede wszystkim nie dowiadujesz się, jaka jest reakcja na Ciebie i różne 

Twoje  zachowania.  Miałam  raz  w prowadzonej  przez  siebie  grupie  przykład  jak 

z podręcznika. Był tam bardzo duży facet, Krystian, który bał się ludzi, i kiedy coś od 

nich chciał, zawsze patrzył sobie na buty. Zaproponowałam mu, żeby podnosił wzrok, 

ilekroć zwraca się do innej osoby. I dokonało się wielkie odkrycie: Krystian stwierdził, 

że to oni się go boją. No, może nie wszyscy, ale spora część. 

Wróćmy do sytuacji egzaminacyjnej mając na uwadze, że całe życie to je-den 

wielki egzamin, bo - pamiętasz, jak pisała Wiesława Szymborska - „nic dwa razy się 

nie zdarza  i nie zdarzy. Z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez 

rutyny”.  A więc  stajesz  ze  skulonymi  ramionami  i oczami  wbitymi  w podłogę,  a na 

nosie  masz  wypisane,  że  na  pewno  Ci  się  nie  uda.  Egzaminator  widzi  to  i Twoje 

przekonanie  przynajmniej  w jakimś  stopniu  mu  się  udziela.  Czyli  jeszcze  zanim 

cokolwiek  się  zacz-nie,  już  ma  do  Ciebie  nie  najlepsze  nastawienie.  Ono  z kolei 

udziela  się  Tobie,  kulisz  się  jeszcze  bardziej  i Twój  sygnał,  że  spodziewasz  się 

niepowodzenia,  staje się wyraźniejszy.  I tak  nastawiacie się  nawzajem coraz  gorzej 

i gorzej. 

Na szczęście w życiu nie jest aż tak źle. Specjalnie przesadziłam w tym opisie, 

żeby  wyraźniej  było  widać,  jak  sam  stajesz  się  źródłem  własnych  kłopotów. 

Namawiam  Cię  w tym  miejscu  na  mały  eksperyment:  postaraj  się  parę  razy 

w różnych  sytuacjach,  kiedy  czujesz  się  nieszczególnie,  wyprostować  ramiona, 

podnieść  głowę  i patrzeć  prosto  w oczy.  Sprawdź,  czy  to  coś  zmienia,  może  się 

zachęcisz do trochę innego zachowania, niż dotąd miałeś w zwyczaju. 

background image

Trudne  początki Pamiętasz jak było,  kiedy znalazłeś się w nowej  szkole  albo 

poszedłeś  na  studia?  Gdy  zaczynałeś  nową  pracę?  Opowiadała  mi  znajoma 

dziewczyna, jak czuła się przez parę pierwszych tygodni w szkole za granicą, dokąd 

wyjechali służbowo jej rodzice: „Byłam kompletnie ogłupiała i zupełnie do niczego. Na 

lekcjach jak  przygłup,  na  prywatkach  jak  jakiś raróg. Nie  wiedziałam  nawet, o czym 

rozmawiać na przerwach, co się odezwałam, to głupio. Byłam nie tak ubrana, inaczej 

podnosiłam rękę na lekcjach. Miałam wrażenie, że nawet nogi i ręce mam nie takie. 

Tak mi się wtedy wydawało. Z czasem zaczęło być lepiej, wciągnęłam się”. Co jakiś 

czas,  bez  wyjeżdżania,  wszyscy  trafiamy  na  sytuacje,  w których  czujemy  się  jak 

w obcym kraju. 

Każda  nowa  sytuacja  wymaga  przystosowania,  wszystkie  początki  obfitują 

w niepowodzenia, bo poruszasz się po nieznanym gruncie bez rozeznania i wprawy. 

Nic  dziwnego,  że  reagujesz  niepewnością  wątpliwościami  na  własny  temat  i zwykle 

w konsekwencji  pogarsza  się  Twój  autoportret.  Przypuszczam,  że  nie  jesteś  wtedy 

dla  siebie  zbyt  dobry  i nie  fundujesz  sobie  okresu  ochronnego,  czasowej  taryfy 

ulgowej na wejście w nowe układy.  Pewnie  z przykrością stwierdzasz,  że  inni  radzą 

sobie lepiej, zazdrościsz im, a nawet jesteś na nich zły. 

Trudno  bywa  zwłaszcza  wtedy,  gdy  oni  znają  się  od  lat  i dużo  ich  ze  sobą 

łączy.  Naprawdę  nie  do  pozazdroszczenia  jest  sytuacja  nowego  pracownika 

trafiającego  do  zgranego  zespołu, nowej dziewczyny czy  chłopaka  wprowadzanego 

do paczki starych przyjaciół swojej sympatii,  małżonka przyjeżdżającego z pierwszą 

wizytą  do  rodziny  partnera.  Oni  śmieją  się  z jakiejś  zabawnej  historii  sprzed  lat, 

a Tobie  wydaje  się,  że  z Ciebie.  Rozumieją  się  w pół  słowa, przerzucają  doskonale 

czytelnymi  dla  nich  aluzjami,  a Ty  nic  nie  kojarzysz  i czujesz  się  jak  ostatni  tuman. 

Spokojnie!  Możesz  być  pewien,  że  to  minie,  jeżeli  tylko  nie  zamkniesz  się  w sobie 

i nie podejmiesz postanowienia,  że  się  odcinasz  i wycofujesz.  To  trochę tak,  jakbyś 

się  znalazł  wśród  ludzi  mówiących  w obcym  języku  i z  czasem  zaczął  się  nim 

posługiwać, najpierw słabo, a potem co-raz swobodniej. Więc lepiej poprzyglądaj się 

i trochę  poczekaj  pamiętając,  że  na  początku  pewna  sztywność  i niezręczność  to 

rzecz  naturalna,  a Twoje  marne  samopoczucie  jest  zrozumiałe  i przejściowe.  Pół 

biedy, kiedy chodzi o dalszą rodzinę albo szkolnych kolegów Twojej drugiej połowy - 

możesz  przestać  się  z nimi  widywać.  Ale  jeżeli  to  jest  nowa  praca  lub  szkoła  czy, 

background image

powiedzmy, teściowie? Trudno całkiem zerwać takie kontakty. Bywa, że decydujesz 

się wówczas na coś w rodzaju „emigracji wewnętrznej”. Rezygnujesz z włączania się 

we wspólne rozmowy i rozrywki, jeżeli to możliwe siadasz w kącie, starasz się wyjść 

jak najwcześniej. I może się to ciągnąć latami, pogłębiając Twoje poczucie, że jesteś 

nieważny, nielubiany, gorszy. 

Pobrały się dwa zera A jeśli żyjesz z kimś pod jednym dachem i - jak dawniej 

mówiono  -  dzielisz  z nim  lub  nią  stół  i łoże?  Pracując  w poradni  rodzinnej 

zauważyłam,  że  raz  po  raz  powtarza  się  pewien  rodzaj  kłopotów,  które  trapią 

małżonków  ze  złą  samooceną.  Chcę  przedstawić  je  tutaj  bardziej  szczegółowo,  bo 

prawie  wszyscy  albo  jesteśmy  z kimś  w stałym  związku,  albo  będziemy,  albo  -  co 

gorsza - już mamy za sobą rozpad takiego układu. Zacznijmy od konkretnej sytuacji, 

bardzo prostej i typowej. Niech to będzie Gosia i Andrzej, może po dwóch, może po 

siedmiu  latach  małżeństwa.  W każdym  razie  zdążyli  już  zapomnieć  o zalotach 

i miodowym  miesiącu,  tkwią  w prozie  codziennego  życia:  praca,  gospodarstwo 

domowe,  pewnie  też  dzieci.  On  uważa,  że  jest  niezbyt  atrakcyjnym  mężczyzną 

i marnym  mężem, ona nie czuje się ani  ładna,  ani  pociągająca  i stale  ma  do  siebie 

pretensje, że nie wywiązuje się na piątkę z roli żony  (bo prowadzenie domu, proszę 

Państwa, to  tak skomplikowane  i wielowątkowe zadanie,  że  zawsze  można znaleźć 

coś, co się zrobiło nie dość dobrze). Punkt wyjścia weźmiemy banalny - on mówi do 

niej: „Miła moja, zupa jest przesolona”. Bo rzeczywiście jest. 

Teraz  zajmiemy  się  czytaniem  w myślach.  Kobieta,  która  dobrze  czuje  się 

w życiu,  w swoim  związku  i w  roli  gospodyni  domowej,  pomyśli  w takiej  sytuacji: 

„Przykro  mi.  Następnym  razem,  kiedy będę  robić ogórkową,  muszę pamiętać,  żeby 

dać  mniej soli”.  A nasza Gosia?  Jej monolog  wewnętrzny wygląda  zupełnie inaczej: 

„Nie  smakuje  mu.  Dobra  żona  potrafiłaby  ugotować  tak,  jak  on  lubi.  Pewnie  ma  do 

mnie  jeszcze  masę  innych  zastrzeżeń  i pretensji.  Kto  wie,  czy  w ogóle  mu 

odpowiadam.  Może  już  nie  chce  ze  mną  być?”.  I tylko  czeka,  że  Andrzej  za  chwilę 

zacznie mówić o rozwodzie. A on powiedział jedynie, że zupa jest przesolona. Teraz 

kolej na to, żeby  zajrzeć do głowy Andrzejowi.  Gosia,  u której  jego  niewinna  uwaga 

uruchomiła  lawinę  małżeńskich  kompleksów,  musi  zrobić  niezadowoloną  minę,  bo 

przecież  z jej  punktu  widzenia  już  nie  chodzi  o zupę,  tylko  o ostateczne  rozstanie. 

A on  patrząc  na  tę  skrzywioną  buzię  myśli  sobie:  „Coś  jej  złego  zrobiłem,  zaraz 

background image

obrazi się i dojdzie do wniosku, że ma mnie po prostu dosyć. To, że wyszła za takie 

zero, wcale nie oznacza, że zawsze będzie chciała ze mną być”. Jednym słowem on 

też już prawie pakuje walizki. 

Tym  razem  -  jak  setki  razy  wcześniej  i później  -  rozejdzie  się  po  koś-ciach. 

Pewnie za parę minut albo parę godzin któreś z nich wykona jakiś pojednawczy gest 

i wszystko jako tako wróci do normy. Tylko że jeśli tak dzieje się często, w pewnym 

momencie  ilość  przejdzie  w jakość.  Spójrzmy  więc  na  konsekwencje  podobnych 

sytuacji. 

Po  pierwsze  -  obydwoje  zużywają  dużą  część  swojej  energii  na  ciągłe 

sprawdzanie.  Z napiętą  uwagą  śledzą:  jak  jest  w tej  chwili?  czy  on  jeszcze  mnie 

kocha? czy jej jeszcze na mnie zależy? I wtedy oczywiście zawsze znajdzie się coś, 

co  potwierdzi  najczarniejsze  przewidywania,  jak  choćby  owa  przesolona  zupa. 

Powiem więcej, nawet niektóre obojętne albo pozytywne uwagi mogą być odbierane 

jako  negatywne.  Załóżmy,  że  Gosia  za-łożyła  nowy  opalacz,  zaś  Andrzej,  któremu 

się w nim spodobała, powie: „O  masz dwuczęściowy kostium”. A ona - pewna tego, 

że  nie  jest  dość  zgrabna  -  nawet  na  niego  nie  spojrzy  i nie  zauważy  jego 

zadowolonej miny, tylko pomyśli: „No tak, chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, że 

nie powinnam pokazywać brzucha. Już mu się nie podobam”. Wobec nagromadzenia 

podobnych  niezrozumień  i nieporozumień  obydwoje  starają  się  uniknąć  zapalnych 

tematów. 

W ich sytuacji takimi szybko okazują się wszystkie, które coś mówią o drugiej 

stronie. Inaczej mówiąc, w ogóle przestają ze sobą rozmawiać o sobie. 

Po  drugie  -  unikają  zwłaszcza  okazywania  wszelkich  oznak  niezadowolenia. 

Andrzej na drugi raz głęboko się zastanowi, czy w ogóle mówić, że mu nie smakuje 

zupa.  W efekcie  Gosia  będzie  niewiele  wiedzieć  o tym,  co  on  lubi  a czego  nie,  zaś 

Andrzej  będzie  tłumił  swoje  niezadowolenie  i godził  się  z sytuacją,  która  mu  nie 

odpowiada.  Do  czasu,  ponieważ  kiedy  uzbiera  się  tego  dużo  i w  różnych 

dziedzinach,  jedno  z nich  pierwsze  wy-buchnie.  Wtedy  to  drugie,  które  też  zdążyło 

już  nagromadzić  sporo  urazy  i pretensji,  odpowie  tym  samym.  I zacznie  się  coś, 

czego obydwoje nie rozumieją: wielka awantura z błahego powodu. 

Po  trzecie  -  każda  oznaka  smutku,  złości  lub  zniecierpliwienia  Gosi  jest 

odbierana przez Andrzeja jako sygnał, że to on zrobił coś nie tak, że „wszystko przez 

background image

niego”.  A Gosię  może  boleć  ząb,  mogły  ją  spotkać  jakieś  przykrości  w pracy  czy 

zdenerwować  dzieci.  I chce,  żeby  ją  ktoś  po-cieszył  albo  chociaż  wysłuchał,  a tu 

ślubny najdroższy też już zdążył wpaść w przygnębienie bądź irytację pod wpływem 

jej minorowej miny. Więc traci chęć opowiadania temu ponuremu facetowi, co jej się 

dziś przykrego wydarzyło. To samo Andrzej: miał męczący dzień albo boli go głowa, 

a Gosia już jest pewna, że ma coś do niej. Więc na wszelki wypadek nie odzywa się 

i schodzi  mu  z drogi.  W ten  sposób  zamiast  wspierać  się  nawzajem  w drobnych 

i większych  kłopotach,  oddalają  się  od  siebie.  Po  czwarte  -  obydwoje  czekają  na 

jakieś  potwierdzenie,  dowartościowanie,  przejaw  uczucia  drugiej  strony,  ale  nie  są 

zbyt  skłonni  wychylać  się  z tym  sami.  Nie  zrobię  tego,  boję  się,  że  mnie  odtrąci  - 

myślą.  I tak  czekają  obydwoje,  nieraz  latami,  coraz  bardziej  utwierdzając  się 

w poczuciu,  że  są nieważni,  niekochani,  niezauważani.  Po  piąte  - unikają  jak ognia 

wyjaśniania  tego,  co  się  między  nimi  dzieje.  Każde  z nich  obawia  się,  że  kiedy 

choćby  piśnie  coś  na  ten  temat,  dopiero  wtedy  druga  strona  zacznie  się  serio 

zastanawiać i niechybnie dojdzie do wniosku, że zrobiła życiowy błąd decydując się 

na ten związek. Jest w tym coś z myślenia magicznego (niektórzy nazywają to strusią 

polityką): jeśli nie dotknę tej chwiejnej konstrukcji, jest szansa, że się utrzyma; ale jak 

nieopatrznie  ruszę,  a jest  to  gmach  wzniesiony  z chybotliwych,  nie  połączonych  ze 

sobą cegieł, to w ciągu paru sekund rozsypie się w gruzy. 

Niestety,  małżeństwom takim  jak Gosia  i Andrzej nie sprzyja też tradycja  czy 

zwyczaje  rodzinne.  Spodobało  mi  się  podsumowanie,  jakie  zrobiła  kiedyś  na  moją 

prośbę pewna pani: „Pochodzę z rodziny, gdzie nawet pyta-nie ‘która godzina?’ było 

zbyt osobiste”. W ich rodzinnych domach musiało  być tak samo:  dorośli  ani między 

sobą,  ani z dziećmi nie  rozmawiali o wzajemnych uczuciach, o żalach  i pretensjach, 

nikt  nikogo  nie  chwalił  i nie  zapewniał,  że  kocha.  Skąd  to  wiem?  Bo  inaczej  nie 

mieliby tych kłopotów. 

Zamiast  zadręczać  się  wątpliwościami,  mogliby  zabrać  się  do  wyjaśniania 

sytuacji  i przekonaliby  się  szybko,  że cała ta spirala  rozkręcająca się w ich  głowach 

jest absurdalna - że naprawdę chodzi tylko o zupę, a całą resztę kochają nad życie. 

Więc  gdyby  to  ode  mnie  zależało,  od  przedszkola  wprowadziłabym  naukę 

porozumiewania się z bliskimi. Kiedy pracowałam w poradni rodzinnej, miałam okazję 

towarzyszyć  wielu  ludziom  w próbach  lepszego  porozumiewania  się  żałując,  że 

background image

spotkaliśmy  się  tak  późno,  gdy  już  narosło  mnóstwo  przykrych  „zaszłości”. 

Umawiałam  się  z różnymi  małżeństwami,  że  wprowadzą  u siebie  zwyczaj 

systematyczne-go  rozmawiania  o tym,  jak  im  ze  sobą  jest,  co  do  siebie  czują, 

z czego  są  zadowoleni,  a z  czego  nie.  Wiem,  wiem,  to  takie  sztuczne,  ale  chcę 

podkreślić,  że  ludzie,  którzy  mają  dużo  lęków  i wątpliwości  -  wynikających  z niskiej 

samooceny  -  z pewnością  nie  przestawią  się  spontanicznie  na  inny  sposób 

porozumiewania.  Natomiast  przy  odpowiedniej  zachęcie  mogą  popracować  nad 

wyrobieniem sobie lepszych nawyków czy rutyny. Jeśli partnerzy wspólnie decydują 

się na mówienie o tym, co się pomiędzy nimi dzieje, wtedy wiadomo, że narażają się 

obydwoje,  więc  poważnym  i zasadniczym  rozmowom  przestaje  towarzyszyć 

atmosfera zagrożenia, nikt nie musi się wychylać z inicjatywą, można nawet losować, 

kto  zaczyna.  W poradni  dokładnie  uzgadnialiśmy,  że  na  przykład  we  wtorki  po 

położeniu  dzieci  spać  zawsze  przeznaczają  na  ten  cel  po  pół  godziny  lub  trzy 

kwadranse i obydwoje mają powiedzieć, co złego i co dobrego spotkało ich ze strony 

tego drugiego w minionym tygodniu. 

Gdybyś  się  zdecydował  wprowadzić  taki  zwyczaj  w swoim  związku,  musisz 

trzymać  się  kilku  zasad.  Trzeba  pilnować:  a)  żeby  nie  skończyło  się  na  samym 

postanowieniu;  to  naturalne,  że  -  tak  jak  od  każdej  trudnej  rzeczy  -  będziecie  mieli 

chęć  się  wykręcić;  b)  żeby  każdy  miał  z góry  uzgodnioną  ilość  czasu,  a potem 

zmiana (np. Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans, Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans 

-  po  dwóch-trzech  próbach  będziecie  wiedzieli,  jaki  czas  jest  dla  Was 

najwygodniejszy);  c)  żeby  w tych  uzgodnionych  ramach  czasowych  nie  przerywać 

sobie nawzajem; d) żeby mówić i o plusach, i o minusach, nawet gdyby na początku 

trzeba  było  wyszukiwać  coś  na  siłę  (jednym  jest  trudniej  mówić  o dobrym,  innym 

o złym,  to  też  jest  naturalne);  e)  żeby  zaczynać  od  żalów  i pretensji,  a kończyć  na 

rzeczach pozytywnych, miłych, ciepłych. 

Z czym jeszcze mogą być kłopoty? 

Sądzę, że miałeś okazję stwierdzić to sam w różnych sytuacjach: niekorzystne 

myślenie o sobie jest samospełniającym się proroctwem. Nie jestem w stanie omówić 

rozlicznych  dziedzin,  w których  może  Cię  hamować  i ograniczać,  jednak  muszę 

poświęcić parę słów przynajmniej nauce i pracy. Co do zdolności uczenia się - mam 

sporą  wprawę  w przebijaniu  się  przez  uporczywe  złe  mniemanie  o sobie  osób 

background image

uczących się języków  obcych i pracy  z komputerem. To równie  dobre  przykłady  jak 

każde inne. We wmawianiu sobie, że „komputer to nie dla mnie” i „nigdy się tego nie 

nauczę”  celują  kobiety.  Jeżeli  już  potrzeba  albo  chęć  zmusi  którąś  z moich 

zaprzyjaźnionych pań, żeby jednak spróbować, zaczynam od tego: „Ta maszyna nie 

jest  dużo  bardziej  skomplikowana  od  pralki  automatycznej.  Umiesz  ją  obsługiwać? 

Jeśli tak, to z komputerem też dasz sobie radę”. Oczywiście początkowo nie wierzą, 

ale  stopniowo  -  parę  prostych  operacji,  żeby  przekonać  się,  że  to  skomplikowane 

zwierzę  jest  posłuszne  -  nabierają  pewności  siebie.  „Napisz  coś,  wydrukujemy  to”, 

żeby mogły szybko zobaczyć efekt swojej pracy. I jeszcze namawiam je do robienia 

błędów, żeby się z nimi oswoiły i przy samodzielnych próbach nie wpadały w totalną 

bezradność, kiedy coś pójdzie nie tak. Z nauką języków jest podobnie. Jest mnóstwo 

ludzi,  którzy  latami  obiecują  sobie,  że  zabiorą  się  za  angielski  czy  francuski,  i nie 

robią tego, bo nie wierzą, że coś im wyjdzie. Znam na to dwa sposoby proste i trzeci 

pracochłonny.  Pierwszy:  weź  obcojęzyczną  gazetę  i na  dowolnej  stronie  (byle  nie 

z ogłoszeniami) znajdź 100 słów, które rozumiesz. Nie uda Ci się to po grecku czy po 

węgiersku,  ale  angielski,  niemiecki,  włoski,  hiszpański,  nawet  holenderski  czy 

portugalski od razu stanie się bardziej przezroczysty. 

Drugi sposób polega na tym, żeby przed każdą lekcją czy odrabianiem za-dań 

domowych powtórzyć sobie kilka razy na głos (jeśli się boisz, że rodzina uzna Cię za 

wariata, który gada sam do siebie, zrób to szeptem): 

„Angielski  sam  wchodzi  mi  do  głowy”.  Jeżeli  jesteś  zainteresowany  innym 

językiem, wstaw go w miejsce angielskiego. 

I  sposób  trzeci:  poproś  kogoś,  żeby  wskazał  Ci  prosty  i niezbyt  długi, 

a interesujący dla Ciebie tekst, i przetłumacz go ze słownikiem. Może się okazać, że 

satysfakcja  ze  zrozumienia  czegoś,  na  czym  Ci  zależało,  jest  większa  niż 

nieporadność językowa. Moje pokolenie z dużym skutkiem uczyło się angielskiego na 

Beatlesach, a rosyjskiego na Okudżawie. Opowiadam to wszystko, żeby było widać, 

co  oznacza  czy  też  z czego  się  składa  owo  „nie  potrafię  się  tego  nauczyć”.  Na 

pierwszym  miejscu oczywiście króluje ogólne poczucie niemożności. Ale ważne jest 

też  i to,  że  ani  Twoi  dotychczasowi  nauczyciele,  ani  Ty  sam  nie  mieliście  wprawy 

w stopniowaniu trudności, wybieraniu na początek zadań, których dobre wy-konanie 

zachęciłoby  Cię do dalszych  prób. Nie  było  też pomostu do czegoś, co  już  umiesz. 

background image

A poza  tym  nie  miałeś  okazji  przeżyć  choćby  niewielkiej  satysfakcji  związanej 

z wstępnym  opanowaniem nowej umiejętności.  Chcę Ci na zakończenie  tego wątku 

powiedzieć  jedną  rzecz:  żeby  przekonać  mnie,  że  nie  jesteś  w stanie  czegoś  się 

nauczyć,  musiałbyś  zużyć  ba-rdzo  dużo  energii  i czasu. A myślę,  że  i tak  by  Ci  się 

nie  udało.  Teraz  sprawa  pracy.  Odnosi  się  do  niej  to  wszystko,  co  mówiłam 

o trudnych  początkach.  Na  niepewność  związaną  z nową  sytuacją  i nowymi 

zadaniami  nakłada  się  jeszcze  coś  -  powszechny  niedobry  zwyczaj,  że  przełożeni 

niechętnie wyrażają uznanie, za to dość skrupulatnie wytykają błędy i z upodobaniem 

ganią.  Jeśli  już  i tak  nie  myślisz  o sobie  zbyt  dobrze,  pogrążasz  się  w tym  jeszcze 

bardziej.  I często  nawet  nie  umiesz  zobaczyć,  kiedy  z nieporadnego  nowicjusza 

zmieniasz się w kompetentnego fachowca. A dopóki czujesz się „młodszym kolegą”, 

Twoi  współpracownicy  i zwierzchnicy  też  mają  skłonność,  żeby  Cię  tak  traktować. 

Może warto co pewien czas sprawdzać to przekonanie? 

Jednym z łatwo  dostępnych sprawdzianów jest  robienie od czasu do czasu  - 

co  pół  roku,  co  rok  -  bilansu  własnych  dokonań.  Szczegółowo  i konkret-nie:  kartka 

papieru, 

Twoje 

prywatne 

podliczenie, 

ile 

i czego 

wykonałeś 

w „okresie 

sprawozdawczym”.  Sama  tak  robię, bo  mnie  też  nieraz  przychodzi  do  głowy, że od 

dłuższego  czasu  nic  godnego  uwagi  nie  zrobiłam.  Muszę  powiedzieć,  że  ilekroć 

kogoś  namówiłam  na  takie  sprawozdanie,  zawsze  kończyło  się  radosnym 

zaskoczeniem.  A gdyby  nawet  wyszło  Ci  inaczej,  przynajmniej  będziesz  miał  jakąś 

miarę,  rozeznanie,  że  Twoje  „nic  nie  zrobiłem”  oznacza”  o trzy  za  mało”  w jednej 

sprawie,  „nie  dość  starannie”  w innej,  a w  pozostałych  nie  najgorzej.  Zobacz,  że  to 

zupełnie  inny  punkt  wyjścia,  gdybyś  chciał  coś  zmienić.  Najlepiej  takie  podliczenie 

robi niepracującym matkom, które często uważają, że czas przecieka im przez palce, 

są  źle  zorganizowane  i z  ni-czym  nie  dają  sobie  rady.  Jeżeli  jeszcze  krytykuje  je 

w tym duchu mąż albo teściowa, trudno przekonać je inaczej niż robiąc bilans czasu. 

Mówię  o tym  przy  okazji  pracy,  ponieważ  uważam,  że  zajmowanie  się  małym 

dzieckiem i domem to ciężka i odpowiedzialna praca, niejednokrotnie trudniejsza niż 

zajęcia zawodowe. 

W  podsumowaniu chcę  przypomnieć, że w każdej  z wymienionych  dziedzin  - 

w małżeństwie,  w nauce,  w pracy  -  Twoje  zdanie  o sobie  jest  ważnym  czynnikiem 

sprawczym. Mówiąc prościej, kiedy jest dobre, lepiej funkcjonujesz i Ty, i często inni 

background image

wokół Ciebie; kiedy jest złe, wyrabiasz się z reguły gorzej. 

Podstawowa zasada postępowania byłaby tutaj taka: nie ufaj swoim ogólnym 

złym opiniom o sobie spróbuj je podważać, zbieraj dowody na to, że nie masz racji, 

kiedy się tak dołujesz. 

Obiektywność  nie  ma  tu  nic  do  rzeczy  Namawiam  Cię,  żebyś  konkretnie 

i szczegółowo  analizował  swoje  przeświadczenia  na  własny  temat,  ponieważ 

przekonałam się,  że  niskie  poczucie własnej wartości  w różnych dziedzinach  potrafi 

mieć niezbyt wiele wspólnego z obiektywną rzeczywistością sprowadzoną właśnie do 

namacalnych konkretów. Chcę opowiedzieć tu o dwóch przypadkach, kiedy kontrast 

między ogólną złą oceną a jej rozpisaniem na poszczególne elementy był wyjątkowo 

dobrze widoczny. 

Jedna to opowieść Marka, pacjenta z grupy dla osób z nerwicą, w której byłam 

obserwatorem,  kiedy  uczyłam  się  swego  zawodu.  Otóż  Marek  uważał,  że  jest  nie 

dość  sprawny  fizycznie  i wysportowany.  Jego  niedościgłym  wzorem  był  ojciec, 

kapitan marynarki, któremu chciał zaimponować. Zapytany, czy uprawiał kiedyś jakiś 

sport,  Marek  wymienił  jeździectwo,  pływanie  i parę  innych  dyscyplin,  w których 

osiągał  bardzo  dobre  wyniki.  Kiedy  doszedł  do  tego,  że  zdobył  mistrzostwo  Polski 

w skokach  spadochronowych,  grupa  zaczęła  się  śmiać.  On  w pierwszej  chwili  nie 

zrozumiał,  co  ludzi  tak  bawi,  więc  chichocąc  zaczęli  mu  tłumaczyć,  że  wyżej 

w męskich sportach wspiąć się już nie można. 

Bohaterką  drugiej  sytuacji,  też  w grupie  terapeutycznej,  była  Lusia, 

trzydziestoletnia pracująca mężatka, matka dwojga dzieci. Płacząc oskarżała się o to, 

że  jest  wyrodną  matką  i złą  żoną,  nie  dba  o dom  i rodzinę,  poświęca  im  za  mało 

czasu  i starań.  Na  marginesie  dodam,  że  pracowała  na  półtora  etatu.  Poprosiłam 

Lusię,  żeby  opowiedziała,  jak  wygląda  jej  powszedni  dzień  i sobota  z niedzielą, 

szczegółowo,  od  rana  do  wieczora.  W tej  grupie  było  nas  jeszcze  pięć  w podobnej 

sytuacji,  jednocześnie  matek  i pracownic.  Wszystkie  opowiedziałyśmy  o swoim 

gospodarowaniu  czasem  i okazało  się,  że  każda  -  chociaż  ma  tylko  jedną  pracę  - 

poświęca  obowiązkom  domowym  i rodzicielskim  mniej  więcej  tyle  samo  czasu  co 

Lusia. 

Można  powiedzieć,  że  tych  dwoje  to  wyczynowcy.  I rzeczywiście,  a mimo  to 

wynikom  ich  życiowych  starań  nie  udało  się  przebić  przez  uporczywe 

background image

przeświadczenie,  że  nie  sprawdzili  się  w ważnych  dla  siebie  dziedzinach.  Tym 

bardziej trudno mi uwierzyć, że uda się to w Twoim przypadku, skoro nie skaczesz ze 

spadochronem  i nie  pracujesz  na  półtora  etatu  (trochę  się  niepokoję,  czy  aby  te 

przykłady - powtarzam, wyjątkowe - znów nie wpędziły Cię w kompleksy). 

Dlatego  jeszcze  raz  namawiam  Cię  do  sprawdzania  swego  ogólnego 

mniemania o sobie za pomocą rozkładania go na czynniki pierwsze. Nic nie zrobiłeś 

w tym  tygodniu?  Wypisz,  czym  się  zajmowałeś  w każdym  kolejnym  dniu.  Zawsze 

wszystko  gubisz?  Przypomnij  sobie  ostatnie  trzy  przypadki,  kiedy  Ci  coś  zginęło. 

Jesteś złym pracownikiem? Sprawdź, ile  razy  i za co zganił Cię ostatnio szef. Może 

uda  Ci  się  prześledzić  to  bardziej  szczegółowo  i konkretnie,  a dzięki  temu  bardziej 

realistycznie - i w korzystniejszym świetle - zobaczyć siebie. 

Na  wierzchu  i pod  spodem  Chciałabym  wspomnieć  o jeszcze  jednej 

konsekwencji  niskiej  samooceny,  która  chyba Ciebie nie  dotyczy. Jeśli zabrałeś  się 

do  czytania  tej  książki,  to  na  pewno  masz  świadomość  swoich  kłopotów  i chęć 

zmiany.  Natomiast  sytuacja,  którą  teraz  chcę  opisać,  dotyczy  ludzi  nieświadomych 

swoich  kompleksów.  Chodzi  mi  o zarozumialców,  szpanerów,  zadufków  -  oso-by, 

które  za  wszelką  cenę  usiłują  udowodnić  swoją  wyższość.  Otóż  chcę  Ci  zwrócić 

uwagę,  że  w gruncie rzeczy są do Ciebie  podobni. Przypomina  mi  się Wiśka,  która 

nie  dawała  nikomu  dojść  do  słowa;  Paweł,  który  zawsze  wiedział  lepiej;  Monika 

próbująca oczarować wszystkich mężczyzn bez wyboru; Kuba zawsze gotowy, żeby 

lekceważąco  wypowiedzieć  się  o cudzych  osiągnięciach,  choćby  to  nawet  była 

nagroda Nobla. Zawsze myślałam o nich ze współczuciem. Skoro tak bardzo chcieli 

udowodnić całemu światu, że są lepsi - albo że inni są gorsi, co na jedno wychodzi - 

to rozumiem, że sami bynajmniej nie byli o tym przekonani. Czuli się tak niepewnie, 

że  aż  musieli  zbudować  sobie  całą  sztuczną  konstrukcję,  teatr  pozorów,  żeby 

zasłonić  przed  ludźmi  swoje  prawdziwe  samopoczucie.  Zresztą  robili  to  nie  ze  złej 

woli, tylko dlatego, że było im - tak jak Tobie - trudno ze sobą wytrzymać. Z czasem 

tak  zżyli  się  z odgrywaną  przez  siebie  rolą,  że  stracili  kontakt  ze  swoim  wnętrzem, 

swoimi prawdziwymi przeżyciami. 

Myślę, że czasem im zazdrościsz łatwości, z jaką przedstawiają swoje zdanie, 

siły  przebicia  i pewności  siebie.  Rzeczywiście,  z wieloma  sytuacjami  radzą  sobie 

lepiej  od  Ciebie,  ale  czy  lepiej  się  czują?  Nie  jestem  o tym  przekonana.  Wiem  na 

background image

pewno,  że  dopadają  ich  załamania  i depresje,  nagle  przestają  się  wyrabiać  i wtedy 

czują  się  bardziej  bezradni  od  Ciebie.  A przede  wszystkim  kiepsko  im  się  układają 

kontakty  z ludźmi.  Paradoksalnie,  potrzebują  tego  samego  co  Ty:  uznania, 

docenienia,  po-chwały.  A inni  wcale  się  do  tego  nie  kwapią.  Sam  pewnie  wiesz,  że 

jak  ktoś  się  wywyższa,  masz  go  ochotę  nie  pochwalić,  tylko  ściągnąć  na  ziemię, 

przekłuć  szpilką  jak  balon,  żeby  uszło  powietrze.  Ci,  którzy  naprawdę  siebie  lubią, 

znają  swoją  wartość  i mają  zaufanie  do  własnych  możliwości,  nie  muszą  się  przed 

nikim  wykazywać.  Nie  potrzebują  ciągłych  potwierdzeń  od  innych,  bo  rzeczy 

oczywiste  nie  wymagają  dowodów.  Są  zwyczajnie  skromni,  nie  muszą  też  ukrywać 

wad  i słabości,  żyć  z ciągłą  obawą,  że  ktoś  ich  zdemaskuje.  Ich  spokój  i harmonia 

wewnętrzna promieniują na zewnątrz, a ludzie lgną do nich i kochają - zdawałoby się 

- za nic. 

Prawie wszystko możesz Każdy z nas wykorzystuje tylko niewielki procent siły 

swoich mięśni i możliwości swojego umysłu. I nie jest to moje pobożne życzenie ani 

wyraz  ogólnej  wiary  w człowieka,  tylko  wynik  żmudnych  i wieloletnich  badań 

fizjologów. Jak sądzę, osiągamy tak mało w stosunku do swoich możliwości między 

innymi  dlatego,  że  brak  nam  wiary  w ich  ogrom  i różnorakość.  Przez  wiele  lat 

zgromadziłam  niemałą  kolekcję  opowieści  z literatury  i z  życia  o ludziach,  którym 

udało  się  dokonać  rzeczy  niemożliwych.  Joanna  D’Arc  zebrała  wielką  armię 

i poprowadziła  ją  do  walki,  Ghandi bez prze-mocy  uwolnił Indie  od  Anglików, Jacek 

Kuroń  zapoczątkował  ruch  społeczny,  dzięki  któremu  runął  w Polsce  ustrój 

komunistyczny - to są przykłady szeroko znane. 

Ale  chcę  też  wspomnieć  o kilku  innych,  znacznie  skromniejszych,  a rów-nie 

nieprawdopodobnych.  Mówię  „nieprawdopodobnych”,  ponieważ  zanim  te  osoby 

zrobiły  to,  co  zrobiły,  wszystkim  wokół  wydawało  się  to  niemożliwe.  Jak  choćby 

Tadeusz  Paciorek,  psycholog  więzienny  z Siedlec,  który  przez  parę  lat  dobijał  się 

o wprowadzenie  grup  Anonimowych  Alkoholików  do  zakładów  karnych.  Kto  trochę 

wie  o polskim  więziennictwie,  przyzna,  że  taki  pomysł  całkiem  niedawno  musiał 

wydawać się szalony. Dzisiaj mamy w Polsce już kilkadziesiąt grup AA za kratkami, 

są nawet stosowne odgórne instrukcje ułatwiające zakładanie nowych. Zawsze, kiedy 

spotykam  Tadeusza,  mam  wrażenie,  że  kontaktuję  się  z człowiekiem,  który  przebił 

głową mur. 

background image

Inny przykład to Ewa Milewicz, kobieta po chorobie Heinego-Medina, której tak 

trudno się poruszać, że problemem dla niej jest nawet wejście na schody. A jednak: 

była w opozycji jeszcze przed Sierpniem 1980, w stanie wojennym aktywnie działała 

w podziemiu, dziś jest w czołówce dziennikarzy  „Gazety Wyborczej”. Ale najbardziej 

Ewa  zadziwiła  mnie  tym,  że  po  wyjściu  za mąż  urodziła  i wychowała  dziecko,  choć 

w jej sytuacji wydawało  się  to zamiarem  ponad siły.  Córka  Ewy  jest już  na studiach 

i stanowi  żywy  dowód  na  to,  że  rzeczy  niemożliwe  są  możliwe.  I wreszcie  trzeci 

przykład:  Tadeusz  Orłowski,  niepełnosprawny  zdobywca  Tatr.  Wybitny  lekarz, 

członek  Polskiej  Akademii  Nauk,  dziś  już  starszy  pan,  należał  do  najlepszych 

polskich taterników swojego pokolenia. Ma jedną nogę krótszą, mocno utyka, a mimo 

to dokonał pierwszych przejść wielu dróg wspinaczkowych w Tatrach. Tak trudnych, 

że  podobno  wśród  na-szych  alpinistów  kursuje  powiedzenie:  „Ja  na  drogi 

Orłowskiego  wolę  cho-dzić  na  drugiego”  (bo  wtedy  spadanie  jest  mniej 

niebezpieczne).  Myślę,  że  kto  inny  na  jego  miejscu  nawet  by  się  nie  wybrał  na 

dłuższy górski spacer. 

Nie  namawiam  Cię  tutaj,  żebyś  nastawiał  się  na  przebudowę  świata  albo 

całkiem nie  licząc się z okolicznościami porywał się  z motyką na słońce. Chcę  tylko 

uprzytomnić Ci, że zasadnicza różnica pomiędzy tymi osobami a innymi jest taka, że 

one wierzyły w możliwość osiągnięcia z pozoru nie-realnych celów. Chcę korzystając 

z ich przykładu przekonać Cię, żebyś - zanim odruchowo, z nawyku powiesz o czymś 

„to nie dla mnie” - zastanowił się nad tym. Może jednak warto zakreślać swoje plany 

ambitniej, a nawet dużo ambitniej, niż masz w zwyczaju? 

Rozdział III  

O ładowaniu akumulatorów, nagrywaniu płyt i filtrach Gdyby Ci się zdawało, że 

ten rozdział został przez pomyłkę przeniesiony z innej książki, to chcę Cię uspokoić, 

że  jednak  tak  nie  jest.  Nadal  będziemy  się  zajmować  poczuciem  własnej  wartości, 

a konkretnie  tym,  jak  ono  się  kształtuje.  Po  prostu  czasem  lubię  porównywać 

mechanizmy  psychologiczne  do  jakichś  urządzeń,  bo  wtedy  najważniejsza  zasada 

funkcjonowania staje się lepiej widoczna - wpływy, jakim podlega psychika ludzka, są 

tak  skomplikowane  i różnorodne,  że  często  warto  opisać  coś  za  pomocą  pewnego 

skrótu. 

Akumulator  jako model pojawił mi  się tak dawno, że już nawet nie  pamiętam 

background image

kiedy.  Na  pewno  było  to  w momencie,  gdy  czułam  się  wyczerpana,  na  resztkach 

energii  i bez  szans  na  oparcie  w kimś z zewnątrz,  kto  mógłby  mi  pomóc doładować 

nieco  nowych  sił  i optymizmu.  Potem  się  okazało,  że  nie  ja  jedna  mam  podobne 

skojarzenia,  w każdym  razie  dla  bardzo  wielu  osób  jest  ono  czytelnym  i równie 

wygodnym  skrótem  myślowym  jak  dla  mnie.  O czymś  w rodzaju  zapisów  czy  też 

nagrań  w psychice  człowieka  mówi  wielu  autorów,  a w  języku  potocznym  też 

natrafiamy  na  wyraźne  ślady  tego  typu  skojarzeń,  kiedy  mówimy,  że  coś  komuś 

w duszy gra  albo  że  stale powtarza starą  śpiewkę. Ta analogia  przyda nam się  też 

w następnym  rozdziale,  kiedy  będę  mówić  o tym,  jak  wymazywać  stare  nagrania 

i nagrywać czy zapisywać inny tekst - może melodię? - w miejsce starego, który nie 

najlepiej  Ci  służy.  Zaś  do  filtrów  dojdziemy  w stosownym  momencie.  Wszystkie  te 

porównania  czy  modele  mają  swoje  zalety  (prostota,  czytelność,  łatwość 

przekazywania  innym),  ale  też  zasadniczą  wadę:  nie  do  wszystkiego  pasują, 

nadużywane nie sprawdzają się. 

Jeżeli jesteś jak gramofon... 

Wróćmy  do  ćwiczenia  z początku  -  uzupełniania  zdania  „Ania  jest...”.  Jest  to 

najbardziej  zwięzły  i zarazem  bardzo  archaiczny  opis  Twego  po-czucia  własnej 

wartości.  Jak  już  mówiłam,  mnie  przez  całe  lata  pojawiało  się  -  mimo  całkiem 

niezłych zdolności intelektualnych - zdanie „Ania jest głupia”. I żadne dobre stopnie, 

sukcesy na studiach, rozpoczęty doktorat,  nawet napisane  książki nie  potrafiły  tego 

zmienić.  Dlaczego?  Bo  w głowie  miałam  -  Ty  też  masz  -  jakiś  wcześniejszy  zapis, 

jakieś  przeświadczenie  na  własny  temat,  twarde  jak  skała  i jak  skała  odporne  na 

wpływy  zewnętrzne.  Trudno  je  zmienić,  bo  pochodzi  z najwcześniejszego  okresu 

życia, jeszcze z niemowlęctwa. Pamiętasz film Disneya o śpiącej królewnie? Jest tam 

scena, kiedy trzy zacne grubiutkie wróżki pochylają się nad kołyską królewskiej córki 

i dotykając  jej  różdżkami  przepowiada-ją,  że  będzie  piękna,  dobra  i mądra.  Z nami 

wszystkimi  było  podobnie:  nad  kołyską  albo  trochę  później  jakieś  ważne  osoby 

powiedziały nam, jacy będziemy. 

Może nie tyle powiedziały, co mówiły wiele razy i w ciągu wielu  lat. Może nie 

zawsze  mówiły,  tylko  dawały  do  zrozumienia  poprzez  gest  czy  minę,  jak  również 

poprzez to, czego nie  robiły.  Dziesiątki  razy  we wspomnieniach z dzieciństwa,  jakie 

słyszałam w prowadzonych przez siebie grupach, powtarzały się gorzkie słowa: „Nikt 

background image

mnie  nigdy  nie  brał  na  kolana,  nie  przytulał,  nie  głaskał  po  głowie,  nie  chwalił”. 

W pierwszych  latach  życia  -  jedni  mówią  o pierwszym  roku,  inni  o dwóch  latach, 

jeszcze  inni  o pięciu  albo  nawet  dłużej  -  nagrało  Ci  się  w głowie  szereg  płyt 

z informacjami o tym, jaki jesteś, o Twojej urodzie, zdolnościach, możliwościach. 

Weźmy  sobie  prosty  przykład.  Maluch  postawił  trzy  klocki  jeden  na  drugim 

i przyszedł  do  mamy  ze  słowami:  „Patrz,  jaki  zbudowałem  piękny  pałac”.  Rzecz 

zresztą  mogła  dziać  się  znacznie  wcześniej  nie  przyszedł,  tylko  przyczołgał  się  na 

czworakach i nie powiedział, tylko spojrzał pytająco. Od tego, co zrobi matka, zależy 

teraz, jakie nagranie na własny temat zapisze się w głowie jej dziecka. 

Rozpatrzmy kilka możliwości zakładając, że tak właśnie matka reaguje często, 

na  tyle  często,  że  u dziecka  wytwarza  się  na  tej  podstawie  prze-konanie  o naturze 

świata. Tak, tak, myśl że nie przesadzam dla niemowlaka do roku czy półtora matka 

stanowi prawie cały świat, więc to ona jest głównym źródłem poczucia, że ten świat 

jest  życzliwy,  godny  zaufania,  bezpieczny,  czy  też  obojętny  albo  wręcz  szorstki 

i wrogi. Możliwość pierwsza - mama zajęta czym innym nie zwraca uwagi na dziecko. 

Skutek: wytwarza się u niego przekonanie, że „żadne moje starania czy osiągnięcia 

nie mają znaczenia”. 

Możliwość  druga  -  mama  zirytowana  na  przykład  na  ojca  albo  bardzo 

zmartwiona  brakiem  pieniędzy  odburknie,  żeby  dać  jej  spokój.  Skutek:  powstaje 

zapis, że „kiedy coś mi wychodzi, inni złoszczą się i opędzają ode mnie”. 

Możliwość  trzecia -  mama odezwie  się  lekceważąco:  tylko  trzy klocki?  i stoją 

krzywo! Skutek:  „żebym  nie  wiem  jak  się  starał,  nic  godnego  uwagi  mi  nie  wyjdzie, 

nie  uda  się  zasłużyć  na  uznanie”.  Możliwość  czwarta  -  mama  pochwali  „ślicznie, 

synku!  „i  pogłaszcze  albo  popatrzy  z ciepłą  aprobatą.  Skutek:  „warto  się  starać, 

potrafię!”. Możliwość piąta (a właściwie cała gama możliwości) - mama pochwali, ale 

nawet nie spojrzy albo zrobi zniecierpliwioną minę. Skutek: niepewność dezorientacja 

co do znaczenia różnych sygnałów docierających ze świata, poczucie, że się ich nie 

rozumie. 

Naturalnie  w rzeczywistości  malutkie  dziecko  podlega  najróżnorodniejszym 

wpływom, zwykle  już od początku otacza je kilka osób, a matka nie jest automatem 

i zachowuje się raz tak, a raz inaczej. Można więc raczej mówić o tym, że suma tych 

wszystkich  oddziaływań  składa  się  na  powstanie  pewnej  skłonności  do  odbierania 

background image

świata. Sytuacja z klockami to celowe uproszczenie, zrobione po to, żeby łatwiej było 

zaobserwować, jak kształtuje się poczucia własnej wartości. 

Wydaje mi się, że przywiązujemy zbyt małą wagę do tego, w jakim stopniu i w 

jaki sposób nasza własna historia odcisnęła się w nas i jak wpływa na teraźniejszość. 

Pozwól, że odbędziemy teraz tę wędrówkę: od początku życia do dorosłości. 

Narodziny  -  najważniejsza  chwila  w życiu  Psychika  noworodka  to  nieomalże 

czysta, biała karta czy - jeśli wolisz - zestaw nowych płyt, na których jeszcze nic nie 

zostało  nagrane.  Dlatego  wszystko,  co  do  Ciebie  wówczas  docierało,  osadziło  się 

bardzo  głęboko,  tworząc  jakby  fundament  tego,  jakim  się  staniesz.  To,  czego 

dowiadujesz  się  o sobie,  może  pochodzić  nawet  z czasów  jeszcze  wcześniejszych. 

W mądrości ludowej zawsze było wiadomo, że kobieta w ciąży nie powinna oglądać 

strasznych  widoków,  że  trzeba  chronić  ją  przed  przykrymi  przeżyciami  i dostarczać 

nie  tylko  dobrego  jedzenia,  ale  też  dobrych  myśli,  otaczać  miłością,  zaś  dookoła 

powinno być dużo pięknych rzeczy i muzyki. 

Jeżeli  lubisz  racjonalne  wyjaśnienia,  to  może  przekonywająco  zabrzmi  dla 

Ciebie  przypuszczenie,  że  zapewne  jest  to  zjawisko  o naturze  biochemicznej:  pod 

wpływem  pozytywnych  bodźców,  w dobrej  atmosferze  zmienia  się  wydzielanie 

wewnętrzne i do płodu przez pępowinę docierają wraz z krwią matki inne substancje. 

Wiele  kobiet  w ciąży  odruchowo  głaszcze  się  po  brzuchu,  niektóre  rozmawiają  ze 

swoim  jeszcze  nienarodzonym  dzieckiem,  co  -  dla  mnie  nie  ulega  wątpliwości  - 

dobrze robi takiemu małemu człowiekowi. 

Z  drugiej  strony  wiele  kobiet,  zwłaszcza  w pierwszej  ciąży,  przeżywa  bardzo 

dużo  lęku  i napięcia.  Gdyby  mogły  się  nim  podzielić,  opowiedzieć  komuś  o swoich 

obawach,  już  to  miałoby  dobroczynny,  kojący  skutek.  Może  mogłyby  usłyszeć  coś 

pocieszającego  -  wiem,  że  kilka  uspokajających  słów  potrafi  radykalnie  zmienić  na 

lepsze nastrój przyszłej matki. Jej naturalny obrońca i opiekun, przyszły ojciec, akurat 

tutaj  często  nie  potrafi  wiele  pomóc,  bo  sam  bardzo  się  boi  i woli  unikać 

niepokojących tematów. 

W  dodatku  wszyscy  -  niestety  -  jesteśmy  wychowani  w jakimś  fałszywym 

kulcie  macierzyństwa,  który  nakazuje  kobiecie  być  zadowoloną  i szczęśliwą 

w oczekiwaniu  na  dziecko  (mówi  się  przecież  „błogosławiony  stan”),  a nie  pozwala 

zdradzać  się  z obawami  i poczuciem  dyskomfortu.  Pozostaje  więc  albo  tłumić  te 

background image

uczucia,  albo  rozmawiać  o nich  tylko  z kobietami,  które  są  bądź  były  w podobnej 

sytuacji. A ich opowieści zwykle dodatkowo podsycają lęk. 

Pamiętam, jak pod koniec pierwszej ciąży zostałam wcześniej skierowana do 

szpitala  i głównie  chowałam  głowę  pod  kołdrę  albo  zasłaniałam  się  książką 

(walkmanów  jeszcze  wtedy  nie  było),  żeby  nie  słyszeć  tego,  co  mówią  moje 

współmieszkanki.  Bo  cały  czas  opowiadały  tylko  o smutnych,  przykrych,  okropnych 

i przeraźliwych rzeczach, jakie zdarzyły się i mogą zdarzyć przy porodzie lub po nim. 

Przyszła  matka  rzadko  może  dać  upust  napięciom  i lękom,  więc  nosi  je 

niejako  w sobie  razem z przyszłym  dzieckiem. Dlatego  nie  jest rzadkością sytuacja, 

gdy  ono,  zanim  się  jeszcze  urodzi  -  tak  przynajmniej  twierdzą  niektórzy,  a ja  się 

z nimi zgadzam - odbiera komunikat, że coś w związku z nim jest nie w porządku. 

Wreszcie  poród,  zwykle  bardzo  higieniczny,  ale  też  bardzo  przykry 

i bezosobowy.  Pierwsze  wrażenia,  jakie  atakują  dziecko  przychodzące  na  świat 

w szpitalu, to ostre światło, przeraźliwie głośne dźwięki, straszne zmiany temperatury 

i mechaniczne  dotknięcia  rąk.  To  nie  jest  powita-nie  oczekiwanego  gościa,  tylko 

taśmowa  obróbka:  mycie,  krępowanie  na  sztywno  w kilka  pieluch,  zakraplanie 

czegoś do oczu, zastrzyk. I przede wszystkim samotność. Są już miejsca na świecie, 

gdzie jest inaczej: dziecko rodzi się do rąk ojca, który z czułością i troską przenosi je 

na brzuch  matki.  Myślę, że  to  zupełnie  inny  start w życie. Przecież  i tak noworodek 

ma  wystarczająco  trudne  zadanie.  Musi  z przyjaznego  i w  stu  procentach 

dostosowanego do jego możliwości środowiska przenieść się w takie, do którego on 

ma  się  przystosować.  Musi  nauczyć  się  oddychać,  ssać,  opanować  regulację 

temperatury - są to wszystko rzeczy, które wymagają nieprawdopodobnego nakładu 

energii  i wytężonego  treningu.  Jeśli  kompletnie  bezbronny  maluszek  nie  ma  wtedy 

poczucia  czyjejś  ciepłej  obecności,  oparcia,  źródła  ukojenia,  to  już  u samych 

początków  nabiera  przekonania, że  nie  jest  wart  opieki  i troski,  że  nie  zasługuje  na 

miłość. 

Stanowimy kolejne pokolenie takich szpitalnych noworodków i na pewno fakt, 

że jest wśród nas tak wiele osób o złej samoocenie, po części z tego właśnie wynika. 

A swoją drogą, ciekawa jestem, jakie będą dzieci rodzone bez lęku, w przyćmionym 

świetle i cichych dźwiękach łagodnej muzyki, nie odrywane od matki, której cały czas 

towarzyszy ktoś bliski i kochający. 

background image

Czy  wiesz coś o tym, w jakiej atmosferze Ty przyszedłeś na świat? W do-mu 

czy  w szpitalu?  Czy  byłeś  dla  rodziców  wyczekiwanym  gościem,  czy  zbędnym 

balastem? Chcę się z Tobą podzielić historią jednej z najbardziej promiennych osób, 

jakie spotkałam w życiu, amerykańskiej terapeutki Heidi Schleifer. 

Jej  rodzice  uciekli  z hitlerowskiego  obozu  koncentracyjnego  w Transylwanii 

i po  wielokilometrowej  pieszej  wędrówce  znaleźli  się  w miejscu,  z którego  cudem 

przedostali się do Szwajcarii. Heidi opowiadała: „Przy-szłam tam na świat dokładnie 

w dniu,  kiedy  została  wyzwolona  Francja.  Wszyscy  szaleli  z radości.  Nieznajomi 

rzucali się sobie na szyję, ludzie szli po ulicach objęci, płakali ze szczęścia, śpiewali - 

a ja myślałam, że to wszystko na moją cześć”. 

Miłość przenika  przez  skórę  To  zdanie, które  poraziło  mnie swoją trafnością, 

pochodzi  z artykułu  w czasopiśmie  „Rodzice  i Dziecko”  (maj  1992),  gdzie 

wyczytałam,  że  w pro-porcji  do  wagi  ciała  niemowlę  ma  około  dwa  razy  większą 

powierzchnię skóry niż dorosły. I jeszcze: „Dla niemowlęcia czułości ze strony matki 

są  warunkiem  niezbędnym  do  życia,  ponieważ  każde  dotknięcie  jest  impulsem  dla 

mózgu  i systemu  nerwowego.  Od  dawna  wiadomo,  że  rozwój  dzieci,  które  nie  są 

głaskane  i pieszczone,  jest  gorszy.  W skrajnych  przypadkach  brak  kontaktu 

fizycznego  prowadzić  może  nawet  do  śmierci”.  Dlatego  dawny  zwyczaj  noszenia 

niemowlaka  w chuście  na  piersiach  czy  na  plecach  i nasze  dzisiejsze  nosidełka, 

pozwalające  swobodnie  poruszać  się  z maluszkiem  przytroczonym  do  brzucha  lub 

biodra,  mają  dobroczynne  działanie.  Instynktowna  wiedza  o ważności  kontaktu 

fizycznego  sprawia,  że  często  ojcowie  -  mniej  niż  matki  przejęci  straszliwymi 

bakteriami  -  kładą  sobie  taką  kruszynkę  na  brzuch  albo  pierś  i tak  spędzają  z nią 

czas ku obopólnemu wielkiemu zadowoleniu. 

Widziałeś na pewno, jak matka albo babcia przewija lub ubiera dziecko. Jeśli 

masz  własne,  czy  zastanawiałeś  się,  jak  to  robisz?  Najczęściej  jest  to  okazja  do 

pieszczot i czułości, ale  niekiedy widuję mamy bardzo spięte albo zirytowane, kiedy 

to robią. Zauważyłam też, że znaczna część matek - nawet tych najczulszych - omija 

różne partie ciała, na przykład prawie nie dotyka dołu brzucha i narządów płciowych, 

chyba że podczas mycia. 

Kiedy  już byłam tego świadoma, zorientowałam się w pewnym momencie, że 

przy  przewijaniu  mojej  młodszej  córki  lepiej  traktuję  tył  niż  przód,  o wiele  rzadziej 

background image

dotykając jej klatki piersiowej, brzuszka i podbrzusza. Starałam się to później zmienić 

w obawie,  żeby  moja  mała  nie  została  z informacją,  że  jedne  kawałki  jej  ciała  są 

lepsze,  a inne  gorsze.  Myślę,  że  skoro  miłość  przenika  przez  skórę,  niemowlaki 

powinno się głaskać od stóp do głów. 

Ważne  jest  nie  tylko  dotykanie,  lecz  cały  sposób  kontaktowania  się,  na 

przykład  noszenie  na  rękach:  można  jak  obojętny  pakunek,  a można czule,  miękko 

i wygodnie.  Ważnym  źródłem  informacji  o sobie  jest  też  dla  malutkiego  dziecka  ton 

głosu  otaczających  je  dorosłych.  Treści  być  może  jeszcze  nie  rozumie,  ale  sens 

wyczuwa, głównie z tonu  głosu.  Zauważyliście,  że  matki,  babcie,  a często i ojcowie, 

kiedy  mają  poczucie,  że  nikt  się  im  nie  przysłuchuje,  zaczynają  przemawiać  do 

niemowlaków  takim  specjalnym,  wysokim  głosem?  To  „ciu-ciu-ciu”  niektórych 

śmieszy, ale jego główny odbiorca jest zachwycony, bo z tego czyta, że jest kochany, 

że lubi się z nim być. 

Pomiędzy  niemowlęciem  a jego  otoczeniem,  zwłaszcza  matką,  wkrótce 

wytwarza  się  odruchowy  mechanizm  porozumiewania  się  bez  słów,  odczytywania 

stanów  uczuciowych.  Zwykle  matka  bardzo  szybko  uczy  się,  że  kiedy  jest  spięta, 

zdenerwowana, pełna niepokoju albo złości, wtedy jej dziecko zaczyna być płaczliwe, 

gorzej je, wyrywa się przy ubieraniu. W niedobrej atmosferze nawet karmienie piersią 

- tak wskazane dla dziecka zarówno ze względu na wartość pokarmu, jak i możliwość 

najcudowniejszego dla niego kontaktu - może okazać się niekorzystne. 

Wyczytałam gdzieś kilkanaście lat temu sprawozdanie z badań amerykańskich 

nad  dwoma  rodzajami  żłobków.  Jedne  -  w bogatej  dzielnicy,  prowadzone  były 

niezwykle  higienicznie  i „naukowo”,  z fachowymi  pielęgniarkami  w charakterze 

opiekunek.  Drugie  -  w dzielnicy  biedoty  miały  kiepskie  warunki  lokalowe  i poziom 

czystości, zaś dziećmi zajmowały się proste kobiety bez żadnych kwalifikacji. 

Pielęgniarki  w obawie  przed  infekcją  starały  się  jak  najmniej  dotykać 

niemowlaków,  a one  mimo  to  bardzo  dużo  chorowały,  rozwijały  się  wolno,  były 

apatyczne.  Natomiast  w „gorszych”  żłobkach  maluchy  były  wesołe,  energiczne, 

rozgarnięte  i zdrowe.  O ile  pamiętam,  właśnie  te  choroby  spowodowały  całą  serię 

badań. 

Nie  udało  się  znaleźć  żadnego  czynnika  o charakterze  medycznym  czy 

higienicznym,  który  mógłby  je  powodować.  Domysły  skierowano  więc  w stronę 

background image

psychologii  i wtedy  wyszło  na  jaw,  że  ciepłe,  gadatliwe  murzyńskie  nianie  -  które 

skubały,  głaskały,  przewracały,  przytulały,  nosiły  dzieci  -  są  właśnie  tym 

poszukiwanym elementem zapewniającym zdrowie i dobre samopoczucie. 

A zatem w tym okresie życia, kiedy jeszcze nie potrafiłeś porozumiewać się za 

pomocą  słów,  wieloma  innymi  drogami  docierały  do  Ciebie  informacje  kształtujące 

Twój  autoportret.  Od  tego,  czy  otaczała  Cię  wówczas  atmosfera  zadowolenia 

i zachwytu,  czy  lęku,  złości  i napięcia,  zależało  nie  tylko  to  jak  w niemowlęctwie 

spałeś i jadłeś, płakałeś czy nie, byłeś zdrowy jak rydz czy chorowity, ale również to, 

jak  się  w późniejszych  latach  czułeś  na  świecie  i jak  z tym  jest  dzisiaj.  Inaczej 

mówiąc,  z tamtego  okresu  pochodzi  podstawowy  zrąb  Twego  poczucia,  że 

zasługujesz na miłość i radość życia albo nie. 

Muszę  tu  zrobić  jedną  dygresją,  przeznaczoną  zwłaszcza  dla  kobiet,  które 

mają  do  siebie  pretensje,  że  za  mało  czasu  poświęcają  dziecku.  Otóż  myślę,  że 

lepsza od pełnego poświęcenia i ciągłej obecności jest sytuacja, kiedy matka potrafi 

zorganizować sobie „wychodne”, skoro poczuje, że ma dosyć opiekowania się swoją 

pociechą  i przesiadywania  w domu.  Zajmowanie  się  malutkim  dzieckiem  to  ciężka 

praca  i duży  wysiłek  psychiczny,  który  wymaga  przerw  na  odpoczynek  i zmianę 

otoczenia.  Jeżeli  matka  sobie  tego  nie  zapewni,  często,  chcąc  nie  chcąc,  daje 

dziecku od-czuć, że jest nim zmęczona. I mimo najlepszych intencji i najuczciwszych 

starań  zamiast  komunikatu  „dobrze  mi  z tobą”,  przekazuje  coś  wręcz  przeciwnego: 

„jesteś  dla  mnie  ciężarem”,  „męczysz  mnie”,  „złościsz  mnie”.  Kiedy  moja  pierwsza 

córka miała cztery miesiące, a ja chciałam być idealną matką i byłam już na ostatnich 

nogach,  mądra  lekarka  -  pediatra,  która  się  nią  opiekowała,  powiedziała  do  mnie: 

„Niech  pani  zadba  o siebie,  zajmie  się  trochę  czym  innym.  Małej  jest  potrzebna 

mama wypoczęta i zadowolona z życia”. 

mnie stać? 

Odpowiedź na to  pytanie  kształtuje się  nieco  później,  w czasie,  kiedy malutki 

człowiek zaczyna zdobywać świat: uczy się siadać, stawać i cho-dzić, posługiwać się 

przedmiotami,  uruchamiać  urządzenia.  Wciąż  jeszcze  jego  osiągnięcia  i porażki 

zależą  od  innych,  ale  w coraz  większym  stopniu  staje  się  aktywnym  uczestnikiem, 

a nie  tylko  obiektem  ich  zabiegów.  Na  przykładzie  nauki  chodzenia  najlepiej  widać, 

jak  powstaje  poczucie  „ja  mogę”  -  ta  część  samooceny,  od  której  będzie  zależała 

background image

aktywność  i inicjatywa,  zdolność  osiągania  sukcesów  i znoszenia  niepowodzeń. 

Dwuletni  Krzyś,  o którym  chcę  tu  opowiedzieć,  jest  dzieckiem  chyba  nie-typowym. 

Włazi  na  kredens  w kuchni  i na  pianino,  wędruje  po  poręczach  foteli,  skacze 

z murków  i sprzętów  prawie tak  wysokich jak  on  sam. Prze-wraca się  czasami  przy 

bieganiu,  ale  rzadko  kiedy  płacze.  Musi  się  na-prawdę  porządnie  rąbnąć,  żeby 

chciało  mu  się  obwieszczać  światu  głośnym  rykiem,  że  coś  sobie  złego  zrobił. 

Wyraźnie różni się od swoich rówieśników sprawnością fizyczną i śmiałością. 

Spytałam jego mamę, skąd się bierze ta różnica. A ona na to opowiedziała mi, 

jak postępują  słoniowe matki względem  małych słoni,  kiedy  te mają  się  wygramolić 

z dołu  albo  wejść  na skarpę. Wyczytała  to  gdzieś  i postanowiła  przyjąć  jako  regułę 

własnego postępowania. Otóż  słoniątko samo wdrapuje się pod górę tak  długo i na 

tyle wysoko, jak da radę. I dopiero kiedy zaczyna się obsuwać, słonica podpycha je 

trąbą, ale delikatnie, tylko na tyle, żeby starało się dalej. Pozwala mu nawet spadać, 

a z  po-mocą  przychodzi  dopiero  wtedy,  gdy  zanosi  się  na  to,  że  małe  zrezygnuje. 

Inaczej  mówiąc, pozwala  mu przekonać się, ile potrafi,  i wykorzystać do maksimum 

własne możliwości. 

„Wiesz  -  mówiła  dalej  -  strasznie  się  o niego  boję  i dlatego  staram  się  być 

w pobliżu i w razie czego złapać w locie. Ale nie chcę, żeby wyrósł na taką niezdarę 

jak  ja.  Mnie,  kiedy  byłam  mała,  mama  albo  babcia  tak  skutecznie  chroniły  przed 

jakimkolwiek  niebezpieczeństwem,  że  zawsze  by-łam  jakaś  taka  nieruchawa 

i nieporadna.  Nie  biegaj,  bo  upadniesz,  nie  skacz,  bo się  potłuczesz  -  bez  przerwy 

wbijali mi do głowy w dzieciństwie. Wbijali, aż wbili chyba na zawsze.” 

Często  dorośli  próbują  ochronić  dziecko  albo  ułatwić  życie  jemu  i sobie: 

nakarmię  cię,  bo  się  ubrudzisz;  dam  pić,  bo  jeszcze  rozlejesz;  ubiorę,  to  będzie 

szybciej;  przyniosę,  żeby  ci  nie  było  ciężko.  Na  różne  sposoby  ograniczają  jego 

dążenie  do  samodzielności.  A do  malucha,  które-mu  nie  pozwala  się  próbować, 

dociera wyraźny komunikat, że „nie potrafisz, nie możesz, tobie się nic nie uda”. 

Lepiej  nie  przeżywać  Chcę  tu  powiedzieć  o jeszcze  jednym  fragmencie 

autoportretu, który zaczyna kształtować się na tyle wcześnie, że warto o nim mówić 

już  teraz,  kiedy  zastanawiamy  się  nad  znaczeniem  najwcześniejszego  etapu  życia. 

Chodzi  mianowicie  o to,  co  wolno,  a czego  nie  wolno  przeżywać.  W tym  miejscu 

oddam  głos  świetnemu  angielskiemu  psychoterapeucie  Robinowi  Skynnerowi,  który 

background image

opisuje powstawanie wewnętrznego zakazu przeżywania na przykładzie złości. 

„(...)  Nasz  maluch  stopniowo  nabierze  przekonania,  że  złość  jest  nie-dobra, 

ponieważ  pozostała  część  jego  rodziny  czuje  się  w obliczu  złości  bardzo  nieswojo, 

niezręcznie  i bardzo  się  jej  wstydzi.  (...)  Taki  komunikat  dociera  do  dziecka  raz  po 

raz. Widzi ono również, jak bardzo jego złość smuci rodziców, jak wcale nie potrafią 

sobie z nią poradzić i jak ignorują  je albo odsuwają się od niego czy nawet atakują, 

ilekroć  ono  samo  próbuje  ją  okazać.  Nie  trzeba  wiele  czasu,  żeby  dziecko  też 

zaczęło  przeżywać  złość  jako  coś  niedobrego.  Widzi  przecież,  że  nie  może  być 

kochane,  kiedy  się  wścieka,  a ponieważ  wszystkie  dzieci  chcą  być  kochane  przez 

rodziców,  chcą  ich  kochać  i uszczęśliwiać  -  stara  się  ukryć  przed  nimi  wszelkie 

przejawy własnej złości. 

Czyli  kojarzy  sobie  złość  z lękiem  przed  odrzuceniem,  a to  dla  dziecka  musi 

być  zagrożeniem  najgorszym  z możliwych.  (...)  W dodatku  dziecko  oczywiście  ma 

jeszcze poczucie,  że  oszukuje,  ponieważ  nie  może  być  na-prawdę  sobą.  Czuje  się 

w jakimś  stopniu  odcięte  od  rodziców,  bo  nie  jest  akceptowane  w pełni  -  musi 

udawać,  że  nie  przeżywa  złości.  Ale  oszukiwanie  nie  jest  aż  tak  złe,  jak  groźba 

kompletnego  odrzucenia,  więc  zapewne  wybierze  raczej  to,  by  być  fałszywym 

i kochanym niż autentycznie sobą, ale odrzuconym. 

Czyli  odtąd,  kiedy wydarzy  się  coś, co  rozzłościłoby  normalnego  malucha, to 

dziecko pohamuje swoją złość. Ażeby ukryć ją przed rodzicami. A następnie nauczy 

się  ukrywać  ją  przed  sobą  samym,  gdyż  tylko  w ten  sposób  zdoła  zachować 

poczucie,  że  jest  warte  miłości.  Złość  jest  czymś  aż  tak  niedobrym,  że  w ogóle  nie 

może przyznać się do  jej przeżywania, na-wet przed sobą. Dlatego przyzwyczai się 

do  niezauważania  złości  -  nauczy  się  odcinać  od  niej  -  w końcu  nabierze 

przekonania, że jej tam wcale nie ma. (...) 

W  każdej  rodzinie  niektóre  uczucia  są  uważane  za  dobre,  a niektóre  za  złe. 

Złe  umieszcza  się  za  kurtyną  i cała  rodzina  ma  rodzaj  cichej,  ale  bardzo  wiążącej 

umowy, że emocje  ulokowane  za  kurtyną  muszą pozostać  niezauważone. Wszyscy 

udają, że ich tam nie ma. Więc też każde kolejne dziecko uczy się usuwać te same 

rzeczy z pola  widzenia.  Zwyczaj  odcinania się od nich jest  przekazywany  jak  odra - 

ani celowo, ani świadomie, toteż nikt nie wie, że się to dzieje”. (Robin Skynner, John 

Cleese: „Żyć w rodzinie  i przetrwać”.  Jacek  Santorski  & Co, Warszawa,  1992, s.38-

background image

39)  A więc  w różnych  rodzinach  dzieci  uczą  się,  że  nie  wolno  przeżywać, 

a przynajmniej okazywać różnych uczuć i tym sposobem stają się jakby oka-leczone 

emocjonalnie. Ma to dwojaki wpływ na poczucie własnej wartości. Weźmy tym razem 

jako  przykład  ból  i rozpacz,  żeby  pokazać,  jakie  skutki  ma  zakaz  odczuwania.  Po 

pierwsze  -  kiedy  zakazane  uczucie  pojawia  się  (a  pojawiać  się  musi,  bo  tak  jest 

skonstruowany  człowiek,  że  reaguje  bólem  i rozpaczą  na  przykład  na  rozstanie 

z kochaną osobą czy pozbawienie ważnej dla siebie rzeczy), w ślad za nim narasta 

przekonanie, że jestem „nie w porządku”, jestem „niedobry”. 

Spróbuj sobie uprzytomnić, ile razy w dzieciństwie musiałeś jakoś zareagować 

na  to,  że  mama  wychodzi,  że  trzeba  wyjechać  od  babci,  że  ojca  nie  ma,  gdy  go 

potrzebujesz. Albo tragedia, kiedy zgubiła się ulubiona zabawka - takich i podobnych 

zdarzeń były dziesiątki. Jeśli otaczający Cię dorośli dawali Ci do zrozumienia, że nie 

należy płakać, bardzo często musiałeś mieć poczucie, że nie jesteś taki, jak trzeba, 

skoro zbiera Ci się na płacz. 

Po  drugie  -  odcinając  się  od  własnych  bolesnych  uczuć  musiałeś  stracić 

zdolność  rozpoznawania  ich  u innych  i odpowiadania  współczuciem.  Chciałeś  być 

dobry, współczujący - wszystkie dzieci chcą - ale jakoś Ci to nie wychodziło i zresztą 

nadal  nie  wychodzi.  Nie  wiesz,  jak  się  zachować,  co  powiedzieć,  kiedy  przytulić, 

zaproponować  pomoc.  A czując  się  nieswojo  z cudzym  bólem,  unikasz  go  i w  ten 

sposób oddalasz się od ludzi nawet bardzo Ci bliskich. I też dochodzisz do wniosku, 

że coś musi być z Tobą nie w porządku, skoro Twoje kontakty są tak powierzchowne. 

To  samo  można  powiedzieć  o wielu  rozmaitych  uczuciach:  zazdrości,  radości, 

wstydzie  i wszystkich  innych.  Odcięcie  od  któregokolwiek  -  a trening  w tej  sprawie 

zaczyna się bardzo wcześnie, jeszcze przed nauką siadania na nocniku - powoduje, 

że czujesz się gorszy i nie możesz w pełni zaakceptować siebie. 

„Każdy jest dzieckiem podszyty” 

Takim  wnioskiem  kończy  się  jedno  z opowiadań  w moim  ulubionym  zbiorze 

Gombrowicza  zatytułowanym  „Bakakaj”,  który  już  tutaj  cytowałam.  Oczywiście 

w pełni  podzielam  ten  pogląd.  To,  co  zostanie  przekazane  małemu  dziecku  przez 

najbliższe  otoczenie  czyli  rodzinę,  zapisuje  się  bardzo  głęboko  z dwóch  powodów. 

Po pierwsze - jest to zwykle najwcześniejszy i przez parę lat jedyny model, jaki widzi 

z bliska,  najważniejsza  pula  do-świadczeń  i informacji,  w tym  oczywiście  również 

background image

informacji  na  własny  temat.  Po  drugie  -  rodzice  są  tak  ważnymi  osobami,  od  ich 

opieki  i miłości  zależą  dosłownie  szanse  przetrwania,  że  dzieci  nie  mają  innego 

wyjścia: muszą dostosować się do sposobu życia i myślenia, jaki się im proponuje. 

Wpływ rodziców może być bardzo wyraźnie widoczny lub ogromnie subtelny: 

od solidnego klapsa za to, że maluch dotknął panią w kolejce (na marginesie: 

przyjrzyj  się,  jaki  popłoch  budzi  u mamuś  „dotykalskie”  dziecko  i jaki  to  musi  mieć 

wpływ  na  późniejsze  trudności  w kontaktach  fizycznych)  do  bardziej  uważnego 

spojrzenia, nieznacznego uniesienia brwi, kiedy zrobił coś niestosownego. 

Może to być bicie, ale może też być kara równie dotkliwa, mianowicie odmowa 

miłości. Jeśli nie sam, to u innych na pewno słyszałeś zdanie: 

„Jak  nie  zjesz  zupki  (nie  włożysz  kapci,  nie  przestaniesz  wrzeszczeć,  nie 

pocałujesz  cioci),  mamusia  nie  będzie  cię  kochała”.  I znów,  nie  musi  tego  mówić, 

wystarczy, że spojrzy w określony sposób, wzruszy ramionami, lekko się zmarszczy. 

Taka  „warunkowa  miłość”  -  jak  się  ją  określa  w niektórych  podręcznikach 

psychologii  -  jest  niewątpliwie  skuteczną  metodą  uzyskiwania  pożądanych 

rezultatów.  Jest  łatwiejsza,  mniej  pracochłonna,  szybsza  niż  przekonywa-nie, 

zachęta,  cierpliwe  znoszenie  złych  humorów  i ataków  wściekłości,  jakie  inaczej 

nieuchronnie  wywołują  zakazy  i nakazy  nie  po  myśli  wychowanka.  Tak  jest 

wygodniej:  dzieci  pełne  lęku,  że  rodzice  przestaną  je  kochać,  jeżeli  będą 

nieposłuszne, nie buntują się. Są naturalnie gorsze rzeczy: maltretowanie, głodzenie, 

całkowity  brak  zainteresowania  i opieki.  Ale  uważamy  je  za  wynaturzenie  i kiedy 

wychodzą  na  jaw,  rodzicom  odbiera  się  prawa  rodzicielskie,  a nawet  stawia  przed 

sądem.  Już  samo  grożenie  czymś  takim  jest  uważane  za  znęcanie  się  nad 

dzieckiem.  Natomiast  groźba  odebrania  miłości  jest  traktowana  jako  coś  całkiem 

normalnego  w arsenale  podręcznych  metod  wychowawczych.  A dla  mnie  to  jeden 

z najprzykrzejszych  możliwych  widoków:  mały  człowiek  idea-lnie  grzeczny, 

apatyczny, co chwila z niepokojem popatrujący na rodzica, czy aby jest w porządku. 

To  też  jest  przeświadczenie,  które  może  zapisać  się  w psychice  na  całe 

dalsze życie: miłość, akceptacja, zainteresowanie to nie jest coś, na co zasługujesz 

sam  przez  się,  Ty  jako  taki,  z tego  tylko  powodu,  że  jesteś;  musisz  na  nie  zarobić, 

dostosować się do określonych oczekiwań, być taki a nie  inny. Dość szybko stajesz 

się własnym strażnikiem - psychologowie mówią, że „uwewnętrzniasz” te wymagania. 

background image

I sam zaczynasz się dołować, kiedy tylko nie zdołasz utrzymać się w ramach, dawno 

temu narzuconych Ci z zewnątrz. 

W  poradni,  kiedy  zachęcałam  ludzi  do  trochę  innych  zachowań  niż  dotąd, 

często  miałam  wrażenie,  że  reagują,  jakby  chodziło  o naruszenie  jakiegoś 

straszliwego  tabu.  Gdy  mówiłam  na  przykład  zaradnym,  dzielnym  kobietom, 

z pogodą  znoszącym  przeciwności  losu,  że  mogłyby  pokazać  mężowi  i dzieciom, 

jakie  w rzeczywistości  są  zmęczone  i zagonione  -  nieraz  reagowały  na  te  moje 

sugestie  autentycznym  silnym  lękiem.  Po  bliższym  rozpatrzeniu  okazywało  się,  że 

boją  się  utraty  uczuć  swoich  bliskich,  jeśli  się  zmienią;  były  przekonane,  że  są  do 

przyjęcia tylko w tej jednej wersji. Zawsze w takiej sytuacji pytam:  „A jak było u pani 

w domu rodzinnym?” i w 99% tam odnajdujemy źródło owego lęku. 

Zaręczam  Ci,  że  z Tobą  było  tak  samo.  Też  musiałeś  dostosować  się  do 

oczekiwań, uwewnętrznić je i uznać, że wynik tego zabiegu to właśnie prawdziwy Ty. 

Nie  miałeś  innego  źródła  wiedzy  o sobie  i siłą  rzeczy  mu-siałeś  uwierzyć  w to,  co 

wyczuwałeś przez skórę, odczytywałeś z zachowania swoich najbliższych, słyszałeś 

o sobie. Jednym słowem, Ty również jesteś dzieckiem podszyty. 

Na Twoje pierwsze, najwcześniej zapisane w psychice przekonania na własny 

temat z czasem zaczynają nakładać się inne, które mogą być zgodne lub sprzeczne 

z tamtymi,  mogą  je  utrwalać  albo  modyfikować.  Ale  późniejsze  wpływy  są  zwykle 

słabsze, gdyż trafiają na coś, co już jest nagrane. Owe istniejące nagrania stanowią 

jakby  filtr,  który  z większą  łatwością  przepuszcza  informacje  podobne  do  już 

zgromadzonych,  zaś  osłabia  albo  wręcz  nie  pozwala  przedostać  się  tym,  które 

odbiegają  od  istniejącego  zapisu.  Można  tu  użyć  też  innego  porównania:  że  jest  to 

rodzaj  oku-larów,  które  są  różowe  albo  ciemne  i nadają  odpowiedni  odcień 

wszystkie-mu, co widzimy. 

Dlatego ktoś, kto nabrał przekonania, że jest okropny i nie da się na-wet lubić, 

a cóż  dopiero  kochać,  może  latami  być  głuchy  na  szczere  komplementy  i nie 

dostrzegać dowodów sympatii. Trochę tak, jakby klawisz „play” w jego magnetofonie 

wcisnął  się  na  stałe  i gra  mu  ciągle  tylko  „nikt  mnie  nie  kocha,  nikt  mnie  nie  lubi”. 

Nawet w przyjaznym otoczeniu nie rozstanie się z poczuciem, że tak naprawdę wcale 

nie  jest  dobrze,  a swoim  zachowaniem  faktycznie  będzie  zniechęcać  tych,  którzy 

zechcą okazać mu życzliwość, miłość czy uznanie. 

background image

Ile  razy  można  na  przykład  powiedzieć:  „podobasz  mi  się”  albo  „mądrze 

myślisz”  komuś,  kto  na  każdy  taki  tekst  odwraca  wzrok,  krzywi  się,  chce  odejść, 

odpowiada „nie  wygłupiaj  się” albo  zastanawia, czego od niego  chcesz? W każdym 

razie  widać,  że  raczej  nie  sprawia  mu  to  przyjemności,  może  nawet  jest  przykre. 

Oczywiście spróbujesz raz i drugi, ale potem zrezygnujesz. To jakby działanie wbrew 

własnym potrzebom: osoby, które mają najgorsze zdanie o sobie i dlatego najmocniej 

potrzebują  dowartościowania  z zewnątrz,  najbardziej  też  od  niego  uciekają  i nawet 

bronią się. 

Natomiast  jeśli  główny  motyw  nagrany  na  płycie  jakiejś  osoby  brzmi  „jestem 

sympatyczna  i warta  miłości”,  „dobrze  mi  idzie”,  „ludzie  mnie  lubią”,  to  z łatwością 

zobaczy  ona  i usłyszy  pozytywne  sygnały  z otoczenia,  odpowie  na  nie  i następnie 

zbierze kolejne dowody, umacniające ją w poczuciu własnej wartości. 

Goebbels  miał  rację  Szef  hitlerowskiej  propagandy  twierdził,  że  dowolne 

kłamstwo powtarzane wystarczająco często i uporczywie wchodzi ludziom do głowy. 

Mówił  co  prawda  o propagandzie  politycznej,  ale  jestem  gotowa  posunąć  się  do 

stwierdzenia,  że  różne  deprecjonujące  bzdury,  które  uważasz  za  prawdę  na  swój 

temat  -  przypomnę:  że  jesteś  brzydki,  niezdolny,  niedobry,  mało  inteligentny,  nie 

nadajesz się do tego czy tamtego, a w trudnej sytuacji już na pewno nie dasz sobie 

rady - zostały Ci wmówione na takiej samej zasadzie, jak nazizm Niemcom. 

Raz zdarzyło  mi się  słyszeć  coś podobnego w postaci rzeczywiście zbliżonej 

do  okupacyjnej  szczekaczki.  Przechodziłam  ulicą  obok  narożnego  do-mu 

i usłyszałam  z okna  na  pierwszym  piętrze  straszny  wrzask.  W pierwszej  chwili 

sądziłam, że to awantura małżeńska, może mąż wrócił do domu pijany. Brzmiało to 

tak: „Co ty sobie myślisz, ty łajdaku! Myślisz, że ja ci będę na wszystko pozwalała? 

Co  ty  sobie  wyobrażasz?  Mam  już  przez  ciebie  kompletnie  zdarte  nerwy!” 

I niespodziewane zakończenie: „Ile razy będziesz jeszcze wychodził z kojca?” Myślę, 

że  skoro  on  był  w stanie  wyjść  z kojca,  to  już  na  pewno  rozumiał,  co  się  do  niego 

mówi.  Normalnie  brzmi  to  o wiele  znośniej  i dlatego  mniej  zauważalnie.  „Znowu 

rozlałeś mleko? Ale jesteś niedorajda”,  „Jak ty okropnie wyglądasz! Idź się uczesz”, 

„Dlaczego  zawsze  wszystko  gubisz?”,  „To  nie  do  pomyślenia,  żeby  tak  brzydko 

pisać” itd. itp. Muszę podkreślić to bardzo wyraźnie: nie było w tym żadnej złej woli. 

Po  prostu  wszyscy  myśleli,  że  tak  trze-ba,  bo  dziecko  może  się  zepsuć,  wbić  się 

background image

w dumę,  bo  musi  realistycznie  oceniać swoje  możliwości, bo trzeba  je odpowiednio 

wychować.  A „odpowiednio”  oznacza  za  pomocą  wytykania  błędów,  okazywania 

niezadowolenia i pretensji, krytykowania. 

Mam  przed  oczami  pewną  scenę  jak  z filmu.  Jedna  z dziewczynek  z mojej 

dalszej  rodziny  była  bardzo  mała,  siedziała  w niemowlęcym  leżaczku  i za-kochany 

w niej  bez  pamięci  ojciec  powtarzał:  „Monisiu,  jaka  ty  jesteś  śliczna,  ja  ciebie 

uwielbiam,  jaka  ty  jesteś cudowna”. Na to  weszła babcia  i mówi:  „Jak  to dobrze, że 

Monika  jest  jeszcze  taka  malutka.  Już  niedługo  nie  będzie  można  mówić  do  niej 

takich rzeczy, bo się ją zepsuje”. 

Szkoda, że wychowaliśmy się w takiej atmosferze. Przecież czulibyśmy się na 

świecie zupełnie inaczej, gdyby od początku towarzyszyły nam takie słowa, jakie na 

co dzień słyszy Monika. Już sobie wyobrażam, że w tym miejscu ktoś może zgłosić 

sprzeciw,  że  dzieci  akceptowane  bez  za-strzeżeń  wyrastają  na  egoistów 

przekonanych, że im się wszystko należy  i że mają  większe  prawa od innych ludzi. 

Takie  myślenie  -  moim  zdaniem  -  opiera  się  na  nieporozumieniu:  brak  dyscypliny 

i pozwalanie dziecku na wszystko myli się z jego dowartościowaniem. 

Często  rodzicom,  którzy  postanowili  wychowywać  swoją  pociechę  bez 

hamulców - a właściwie nie wychowywać jej wcale - przyświeca szlachetna intencja, 

żeby  przypadkiem  nie  wytworzyć  u dziecka  kompleksów.  Nic  bar-dziej  mylnego. 

Pozbawione  drogowskazów  i reguł  czuje  się  zdezorientowane  zagubione 

i rzeczywiście  depcze  ludziom  po  odciskach,  ponieważ  nie  wie,  że  im  to 

przeszkadza. Aż w końcu - nawet jeśli rodzicom uda się wytrwać w takiej nieznośnej 

sytuacji  -  dowie  się,  kiedy  już  wyjdzie  spod  rodzinnego  ochronnego  klosza,  że  inni 

ludzie nie mogą z nim  wytrzymać. A wracając do Goebbelsa: paradoksalnie rodzina 

jest  najlepszym  miejscem  do  wkładania  dziecku  bzdur  do  głowy.  Zwłaszcza  że  ma 

ono mizerne możliwości sprawdzenia, czy to, co powtarzają mu na okrągło i dają do 

zrozumienia na różne sposoby, jest zgodne z prawdą, czy od niej odbiega. I tak oto 

olbrzymie  możliwości,  z jakimi  przychodzimy  na świat, są bardzo  często blokowane 

zamiast  rozwijać  się  i rozkwitać.  Na  zakończenie  tego  wątku chcę  opowiedzieć  coś 

o sobie.  Moja  macocha  z dużą  pewnością  siebie  mawiała  do  mnie:  „Żaden 

z Dodziuków nie miał zdolności artystycznych”. Nie wiem, może rzeczywiście ich nie 

miałam,  ale  nawet  nie  próbowałam  się  o tym  przekonać.  Przez  następne  30  lat  nie 

background image

rysowałam nawet dla własnej przyjemności, starannie omijałam w szkole, na studiach 

i podczas  wakacyjnych  szaleństw  wszelkie  inicjatywy  teatralne  czy  kabaretowe,  nie 

zabierałam  się  do  grania  na  żadnym  instrumencie,  nie  napisałam  też  chyba  ani 

jednego zdania, które byłoby blisko literatury. 

W  gronie  kolegów  Dzieciaki  z podwórka,  koledzy  z klasy,  Twoja  paczka  albo 

chociaż  jeden  dwóch  przyjaciół,  dziewczyny,  chłopaki  -  z czasem  to  wszystko 

zaczyna  być  coraz  ważniejsze.  Od  ich  opinii  w coraz  większym  stopniu  zależy 

poczucie własnej wartości. Najwyraźniej widać to w sytuacjach skrajnych: spotkałam 

w życiu  paru  niedoszłych  młodych  samobójców,  którzy  postanowi-li  skończyć  ze 

sobą,  bo  zostali  odtrąceni  przez  rówieśników.  Już  od  piaskownicy,  od  pierwszych 

zabaw  na  podwórku  każdy  z nas  stanął  przed  nowym  zadaniem  życiowym  - 

przystosowania  się  do  rówieśników.  Pamiętasz,  jak  w gronie  kolegów  bardzo 

chciałeś  mieć  to  co  inni  i umieć  to  co  inni,  nawet  jeśli  to  wcale  do  Ciebie  nie 

pasowało? Mini, punkowe fryzury,  muzyka,  która  doprowadzała  do  szału dorosłych, 

i niezliczone  inne  rzeczy powodowały konflikty z rodzicami  i poczucie, że jeśli Tobie 

tak  nie  wolno,  to  jesteś  gorszy,  bo  Kasia  czy  Mietek  wszystko  ma  i może.  Opinia 

kolegów,  akceptacja  z ich  strony  była  ważniejsza,  jeśli  nie  miałeś  oparcia  w jakim-

takim albo jeszcze lepiej dobrym zdaniu o sobie samym. Ażeby je poprawić zyskując 

ich uznanie, byłeś gotów robić rzeczy, które nie podobały się dorosłym narażały Cię 

na  kary  i które  być  może  sam  również  uważałeś  za  niesłuszne.  Kiedy  się 

zastanawiam  nad  przyczyna-mi  tak  powszechnego  wśród  młodych  ludzi  palenia, 

picia alkoholu, próbowania  rozmaitych narkotyków, łamania prawa - myślę, że  robią 

to  mimo  po-tępienia  społecznego  głównie  po  to,  żeby  podnieść  w ten  sposób 

poczucie własnej wartości. 

Pod tym względem nastoletni etap życia to bardzo trudny czas. Nie będę się 

przy  nim  zatrzymywać  dłużej,  bo  o okresie  dojrzewania  i konflikcie  pokoleń  zostały 

napisane  całe  tomy.  Myślę,  że  jednym  z częściej  przeżywanych  wtedy  uczuć  są 

niepewność  i wstyd.  Pamiętam  opowiadanie  Grażyny  o tym  okresie  jej  życia:  „Nie 

cierpię  przypominać  sobie,  jak  to  wtedy  było.  Cały  czas  wydawało  mi  się,  że  robię 

coś  nie  tak  i byłam  gotowa  spalić  się  ze  wstydu.  Oczywiście  było  mi  głupio,  że 

przestaję być  komplet-nie płaska,  ale tak samo głupio,  że  jeszcze  nie  mam dużych 

piersi. Ze dwa lata musiałam się przełamywać, żeby chodzić do szkoły, kiedy miałam 

background image

okres, a poza tym starałam się nie wychodzić z domu, tak się wstydziłam. Jak nikt ze 

mną  nie  tańczył,  było  mi  okropnie  wstyd,  ale  jeżeli  jakiś  chłopak  mnie  poprosił, 

robiłam się cała sztywna na myśl, że wyjdę  na środek i na pewno wszyscy będą na 

mnie patrzeć. Mówię ci, po prostu koszmar!” 

Tu  chciałabym  na  chwilę  wrócić  do  analogii  z gramofonem.  Przez  pierwsze 

lata życia zdążyła się już nagrać cała płytoteka i w zależności od sytuacji zaczyna się 

odtwarzać ta lub inna płyta. Nawet jeśli ktoś ma w przewadze te gorsze, to przecież 

nie  grają  mu  one  w głowie  cały  czas:  kiedy  się  kąpie,  czyta  książkę,  rozmawia 

z sympatyczną  ciotką,  robi  coś,  co  lubi,  gramofon  może  milczeć  bądź  snuć 

przyjemną  melodię.  Natomiast  w momentach  napięć,  niepowodzeń,  w nowych  lub 

niejasnych  okolicznościach  albo  gdy  dzieje  się  coś,  co  przypomina  poprzednie 

przykre  sytuacje  -  wtedy  ciszej  lub  głośniej  włącza  się  jedna  z płyt  z negatywnym 

nagraniem. 

Zawieszenie  między  dzieciństwem  a dorosłością,  zmiany  fizjologiczne, 

ujawniające  się  potrzeby  seksualne,  pierwsze  niepewne  próby  kontaktów 

erotycznych - wszystko to sprzyja szczególnie częstemu przywoływaniu tych zapisów 

czy  nagrań,  które  nie  należą  do  przyjemnych.  Pamiętasz,  jak  bałeś  się  wówczas 

śmieszności?  Jeżeli  ktoś  się  śmiał  albo  choćby  uśmiechał,  a Ty  nie  wiedziałeś, 

z jakiego powodu, wtedy zawsze domyślałeś się, że z Ciebie - i pewnie Ci to zostało 

do  dziś.  Często  uśmiecham  się  do  ludzi  albo  śmieję  z radości  na  ich  widok  i już 

jestem przygotowana na pytanie: „Ze mnie się śmiejesz?”, bo często zdarza mi się je 

słyszeć. Cierpliwie tłumaczę: „To nie z ciebie, tylko do ciebie”. A wtedy rzeczywiście 

wyśmiewaliście  się  z siebie  nawzajem,  ponieważ  to  był  sposób,  żeby  zagłuszyć 

własny wstyd i obawę przed śmiesznością, wyglądać na bardziej pewnych siebie. 

Szczególnie  trudną  sytuację  wśród  rówieśników,  dojmujące  poczucie,  że  są 

gorsi, mają młodzi ludzie z biednych rodzin. Krysia wspomina: „Miałam marne ciuchy, 

większość  z darów.  Szliśmy  gdzieś  wszyscy  i klasa  mnie  wy-pchnęła  na  jezdnię. 

Powiedzieli, że nie mogę z nimi iść, bo wyglądam jak ze wsi. Poszłam w drugą stronę 

i dostałam od nauczyciela naganę za odda-lanie się od klasy”. 

Jeżeli  byłeś  biedniejszy  od  kolegów,  z innego  środowiska  niż  większość 

z nich, jeżeli wyróżniałeś się jakoś fizycznie albo interesowałeś zupełnie czym innym 

niż  oni  -  dawali  Ci  to  boleśnie  odczuć.  I Twój  autoportret  po  każdym  takim 

background image

doświadczeniu wydatnie się pogarszał. 

Lepiej  się  nie  wychylać  czyli  szkoła  dla  przeciętniaków  Rzadko  spotykam 

ludzi, którzy mają dobre wspomnienia ze szkoły. Pamiętają raczej nauczycieli, którzy 

się  czepiali,  kary  za  nieprzygotowanie  jakichś  zadań  domowych  czy  niewłaściwe 

zachowanie,  konieczność  naginania  się  do  wymagań,  w których  nie  widzieli  sensu. 

Z ich  opowieści  wyłania  się  obraz  szkoły,  w której  chodziło  raczej  o to,  żeby 

przyłapać  na  czymś  ucznia,  niż  żeby  czegoś  go  nauczyć.  Byłam  całkiem  dobrą 

uczennicą,  ale  mnie  też  towarzyszyło  poczucie,  że  potencjalnie  jestem  stale  nie 

w po-rządku  i w  każdej  chwili  może  to  wyjść  na  jaw.  Z dość  pokaźnej  wiedzy 

psychologicznej o funkcjonowaniu grup wiadomo, że osoba prowadząca grupę może 

przytomnie  kontaktować  się  najwyżej  z kilkunastoma  osobami.  Powyżej  tego  progu 

już  nie  sposób  podchodzić  do  każdego  indywidualnie,  orientować  się  w jego 

możliwościach,  nawet  trudno  utrzymać  w pamięci  podstawowe  informacje 

o poszczególnych  osobach.  Jak  liczne  były  klasy,  do  których  Ty  chodziłeś?  Moje 

miewały  po  30-35  osób,  w największej  było  nas  56.  Siłą  rzeczy  byliśmy  dla 

nauczycieli  niesforną  i niezróżnicowaną  gromadą,  którą  trzeba  było  utrzymać 

w ryzach i wystawić stopnie, a nie uczyć i wychowywać. 

Dla  rodziców  i prawie  wszystkich  nauczycieli  właśnie  stopnie  były 

najważniejsze.  Rozumiem,  że  w szkole  musi  istnieć  pewien  jednolity  system  ocen, 

ale ten, z którym  mieliśmy do czynienia, był  wyjątkowo niefortunny. Określał zestaw 

stereotypowych  umiejętności  i wiadomości,  a cała  procedura  oceniania  polegała  na 

przystawianiu kolejnych uczniów do gotowego, bardzo sztywnego szablonu. Jeśli do 

niego  pasowałeś  -  to  dobrze,  a jeśli  nie  -  musiałeś strawić  swoją  porcję  upokorzeń 

i informacji, jaki to jesteś kiepski. 

Mieliśmy w liceum chłopaka, niezwykle zdolnego chemika. Uchodził wśród nas 

za  geniusza,  był  pupilem  pana  od  chemii,  ale  najbardziej  rzucało  się  w oczy  - 

pamiętam  to  wyraźnie  do  dzisiaj  -  że  jest  strasznie  smutny.  Miał  ciężkie  życie 

z innymi  nauczycielami,  z trudem  przechodził  z klasy  do  klasy  i ledwie  zdał  maturę. 

Jakoś  niezwykle  wcześnie  w olimpiadzie  chemicznej  zaszedł  tak  wysoko,  żeby  bez 

egzaminów  dostać  się  na  studia.  Spotkałam  go  potem  jeszcze  parę  razy  i z 

przyjemnością stwierdziłam, że bardzo poweselał. 

Nasz  model  szkoły  w gruncie  rzeczy  najbardziej  lubi  takich,  którzy  są 

background image

niekłopotliwi  i układni.  Podsłuchałam  kiedyś  odbierając  córkę  ze  szkoły,  jak 

nauczycielka z zachwytem mówiła do innej matki: „Kasia była dzisiaj taka grzeczna, 

taka  grzeczna,  jakby  jej  w ogóle  nie  było”.  Ile  musieli  się  nacierpieć  ci,  którzy 

odważyli  się  zaistnieć  na  lekcjach  na  swój  własny  sposób,  przeciwstawić  się 

nauczycielom.  Jeden  z twórców  obecnej  reformy  naszego  systemu  oświaty 

opowiadał mi, że przebrnął całą szkołę z opinią „uczeń arogancki”, bo miewał własne 

zdanie.  Tak,  w szkole  nie  starano  się  o to,  żebyś  myślał  o sobie  dobrze,  nabrał 

zaufania  do  własnych  możliwości  czy  żebyś  miał  okazję  przekonać  się,  jakie  są 

Twoje mocne strony. 

Dorównać  idolom  Jako  pracownik  poradni  rodzinnej  miałam  wiele  lat  temu 

okazję  oglądać  szwedzki  film  „Język  miłości”,  sponsorowany  przez  Królewskie 

Towarzystwo  Wychowania  Seksualnego.  W filmie  czwórka  lekarzy  i pedagogów 

omawiała rozmaite aspekty oświaty seksualnej dla młodzieży, a poszczególne tematy 

były  ilustrowane  krótkimi  scenkami.  Szwedzi  są  -  zgodnie  z powszechnym 

przekonaniem - śmielsi od nas w mówieniu o seksie i pokazywaniu go na ekranie, ale 

wrażenie  zrobiło  na  mnie  całkiem  co  innego.  Oto  na  przykład  siedzą  tam  na  ławce 

młodzi  ludzie  pieszcząc  się  i całując,  on  ma  trą-dzik,  a ona  odciśnięty  na  ramieniu 

ślad  po  ramiączku  od  stanika.  Albo  pokazany  tam  fragment  seksu  małżeńskiego: 

dosyć zażywna pani w wałkach na głowie, ze śladami kremu na twarzy idzie do łóżka 

z łysiejącym panem z brzuszkiem w mało efektownej piżamie i skarpetkach. Żadnego 

retuszu,  żadnego  upiększania  -  specjalnie  po  to,  żeby  było  widać,  że  ci  ludzie  są 

zwyczajni.  Właśnie  to  mnie  zafrapowało:  różnica  między  tym,  co  widziałam, 

a gładkimi, wypielęgnowanymi, idealnie piękny-mi ciałami, jakie normalnie oglądamy 

na ekranie. Film,  reklamy, ilustrowane  tygodniki atakują nas  takimi  wizerunkami, do 

jakich mógłby się porównywać najwyżej jeden czy jedna na tysiąc. 

Jaki  to  ma  związek  z poczuciem  własnej  wartości?  Ano  taki,  że  Twoje  nogi 

w porównaniu  z długością  nóg  lalki  Barbie  czy  Julii  Roberts  muszą  wyglądać 

pokracznie,  a mięśnie  Schwarzeneggera  mogą  wpędzić  w kompleksy  nawet 

kulturystę.  Inaczej  mówiąc,  film  i reklama  są  dla  większości  z nas  -  zwłaszcza  we 

wczesnej  młodości  -  nie  tylko  wzorem  do  naśladowania,  ale  też  źródłem  ciągłej 

frustracji,  ponieważ  do  tak  wygórowanych,  idealnych  modeli  nie  sposób  się 

dociągnąć. 

background image

„Mieszkańcy masowej wyobraźni”, jak ich nazywał Krzysztof Teodor Toeplitz, 

osoby  przedstawiane  w telewizji  i prasie  to  przecież  ci  najlepsi,  najwybitniejsi, 

rekordziści, ludzie sukcesu. W dodatku są wspaniali w tak różnych dziedzinach: jedni 

zdobywają  medale  olimpijskie,  inni  nagrody  Nobla,  a jeszcze  inni  filmowe  Oskary. 

W cichości  ducha  zazdrościliśmy  im  wszystkim,  zwykle  zapominając,  że  ci 

najpiękniejsi  czy  najlepiej  wysportowani  na  ogół  nie  są  tytanami  intelektu,  sławom 

z ekranu  nie  musi  układać  się  życie  osobiste,  a wielcy  artyści  może  przez  wiele  lat 

klepali biedę czekając na uznanie. 

Na  pewno  byłoby  znakomicie  mieć  naraz  olśniewającą  urodę,  salomonową 

mądrość,  wszechstronne  zdolności  Leonarda  da  Vinci,  mnóstwo  siły  i zręczności 

oraz  zdolności  do  robienia  świetnych  interesów.  Tylko  że  tak  po  prostu  nie  bywa, 

choć  bardzo  byśmy  tego  chcieli.  Jedynie  nieliczni  w wieku  parunastu  lat  są  na  tyle 

pewni  siebie,  żeby  myśleć:  „Mnie  też  na  wiele  stać, będę  dążyć  do  tego,  żeby  coś 

niezwykłe-go  zrealizować  w przyszłości”.  Większość  czuje  się  raczej  przytłoczona 

takim  zmasowanym  atakiem  doskonałości  i z  góry  poddaje  się,  nawet  nie  próbując 

ocenić,  w jakiej  dziedzinie  ma  szanse  powodzenia  i jak  duże  są  te  szanse.  Może 

posuwam  się  za  daleko,  ale  mam  wrażenie,  że  środki  masowego  przekazu 

przyczyniają  się  do  powstawania  u większości  z nas  postawy  rezygnacji 

i niemożności. 

Z czym wchodzimy w dorosłe życie? 

Mój  kolega  z poradni  rodzinnej  -  znany  Ci  może  z telewizyjnych  „Rozmów 

intymnych”  -  Andrzej  Komorowski  mówi,  że  wszystkiemu  są  winne  duchy.  Duch  to 

ktoś  (lub  coś),  kto  (lub  co)  już  nie  istnieje,  ale  pojawia  się  w bezcielesnej  postaci, 

żeby  zakłócać  życie  tym,  co  żyją.  Nasze  złe  duchy  to  ślady  przeszłości,  które 

utrwaliły 

się 

w psychice 

w dawnych 

i późniejszych 

latach 

i w 

pewnych 

okolicznościach  ujawniają  się,  utrudniając  nam  funkcjonowanie.  Często  prawie  nie 

kontaktujemy się z realną rzeczywistością, tylko właśnie z duchami. 

Wczasy,  wesoła  zabawa,  Magda  siedzi  w kącie  i nie  włącza  się  ani  do 

rozmów, ani do tańców - straciła cały impet towarzyski, od kiedy paczka jej chłopaka 

przez  rok  usilnie  udowadniała  jej,  że  do  nich  nie  pasuje.  Tamtych  ludzi  wśród 

rozbawionych wczasowiczów nie ma, ale Magdę te duchy nieomalże paraliżują. 

Oldze nie układa się współżycie seksualne z mężem, bo zawsze w intymnych 

background image

momentach  nie  może  odczepić  się  od  poczucia,  że  ma  brzydkie  ciało  a takie 

przekonanie towarzyszy  jej, odkąd siebie pamięta - przez ostatnie dwadzieścia parę 

lat  zmieniła  się  bardzo,  jest  ładnie  zbudowaną,  zgrabną  kobietą,  ale  duchy  są 

silniejsze od zapewnień męża, że jest dla niego bardzo pociągająca. 

Te  duchy  szepcą  nam  do  ucha  swój  własny  tekst,  nie  pozwalając  usłyszeć 

informacji  docierających  z zewnątrz.  Ustawiają  się  pomiędzy  nami  a światem, 

zniekształcając jego obraz jak w krzywym zwierciadle. Są źródłem takiego myślenia, 

które  w wielu  dziedzinach  zmniejsza  nasze  życiowe  szanse.  W psychice  jak 

w przyrodzie nic nie ginie, wszystkie jej warstwy - ta ukształtowana w chwili narodzin, 

we wczesnym dzieciństwie, w latach przedszkolnych i szkolnych w młodości - trwają 

w utajeniu i zawsze coś może nas cofnąć do którejś z nich, wywołać jakiegoś ducha. 

Inaczej  mówiąc,  jeżeli  byłeś  nie  dość  tulonym  niemowlakiem,  nie  chwalonym 

maluchem, wiecznie sztorcowanym dzieckiem, wyśmiewanym młodym człowiekiem - 

to nadal jesteś nimi wszystkimi naraz. Pewnie dzisiaj, jako dorosła osoba, umiesz to 

nieźle  ukrywać  i przed  innymi,  i często  przed  samym  sobą.  Ale  potrzeba  ciepłego 

fizycznego  kontaktu,  dobrego  słowa,  szacunku,  uznania,  jednym  słowem 

dowartościowania na różne sposoby nie da się zagłuszyć i nieraz daje o sobie znać. 

A wtedy jest Ci przeogromnie smutno, bo nie wierzysz, że możesz dostać w życiu to, 

czego Ci zawsze brakowało. 

Już  czas,  żeby  zobaczyć,  czy  jest  to  możliwe.  A jeśli  tak,  to  jak  to  zrobić? 

Szczęśliwie  różnego  rodzaju  pomoc  psychologiczna  w postaci  grupowego  treningu, 

konsultacji  indywidualnych,  warsztatów  psychologicznych  zaczyna  być  trochę 

bardziej dostępna więc jeśli masz taką możliwość i wystarczająco dużo determinacji, 

możesz  poszukać  fachowców  i zgłosić  się  do  nich.  Jest  też  parę  „domowych” 

sposobów,  pomocnych  w zmianie  autoportretu  na  lepszy.  O nich  mówi  następny, 

ostatni już rozdział. 

Rozdział IV  

Każde  brzydkie  kaczątko  może  zostać  łabędziem  Nieraz  w rozmowach  albo 

po wykładach o poczuciu własnej wartości, którym z uporem maniaka zajmuję się od 

lat, pada pytanie: no dobrze, a co w sytuacji, kiedy ktoś rzeczywiście nic nie potrafi, 

naprawdę jest głupi albo brzydki? Co wtedy? 

background image

Czy coś tu da się zmienić? 

Otóż  w tej  sprawie  mam  bardzo  skrajne  stanowisko:  głupi  może  stać  się 

mądrym,  z brzydkiego  potrafi  zrobić  się  piękny,  a największa  niedorajda  może 

zmienić się w sprawną, świetnie  funkcjonującą  osobę. Skąd  to wiem?  Bo  widziałam 

wiele  takich  cudownych  przemian  na  własne  oczy.  Negatywne  cechy  charakteru 

i umysłu  czy  brzydki  wygląd  to  skutek  przykrych  prze-żyć,  które  się  w człowieku 

zapisały,  a więc  mogą  się  też  „odpisać”.  Powiem  więcej,  Ty  też  to  widziałeś,  tylko 

może nie przyszło Ci do głowy, żeby popatrzeć od tej strony. Weźmy dwa przykłady, 

kiedy zmiana sytuacji jest tak wyraźna, że można wyrobić sobie jakieś pojęcie o skali 

możliwych  przeobrażeń.  Gdy  wychowanek  domu  dziecka  trafia  do  dobrej  rodziny 

adopcyjnej  i po  paru  miesiącach  z apatycznego,  niezgrabnego,  jakby  ociężałego 

umysłowo  mruka  robi  się  żywe,  wesołe,  zgrabne  i przemądrzałe  stworzenie.  Albo 

kobieta, którą rzucił ukochany mąż: gwałtownie postarzała się i zbrzydła, zgorzkniała, 

przestała radzić sobie  nawet  z nie-skomplikowanymi zadaniami  życiowymi.  I nagle - 

jakby  nie  ta  sama,  znów  ładna,  pogodna,  energiczna,  bo  przeżywa  nową  miłość. 

Mówię o tym, ponieważ chcę, żebyś sobie uprzytomnił, że i z Tobą wcale nie jest tak 

beznadziejnie,  jak  myślisz.  Żeby  Cię  jeszcze  trochę  poprzekonywać,  chcę  się 

zatrzymać przy pięknie i brzydocie. Bo cóż to jest brzydki człowiek? Mam wrażenie, 

że  taki,  który  ma  gorycz,  strach,  wstyd,  ból,  złość  czy  wstręt  na  stałe  wypisane  na 

twarzy, jakby zastygłe na niej. Więc kiedy zmieni się coś w jego wnętrzu, w sposobie 

przeżywania  uczuć  i nastawieniu  do  świata,  to  łagodnieją  ostre  rysy,  kąciki  ust 

unoszą się do góry, zmarszczki i bruzdy wokół ust rozprostowują się. Twarz przestaje 

mieć martwy, białoszary odcień, nabiera ciepłego, różowego koloru, oczy zaczynają 

być duże i błyszczące. 

Bardzo często ludzie mają lęk wypisany na twarzy w ten sposób, że ich oczy 

robią  wrażenie  bardzo  małych.  Wydaje  się,  że  to  konstrukcja  powiek,  zostają  tylko 

wąskie  szparki.  Ale - widziałam  to wielokrotnie  i uwielbiam  ten widok  - w życzliwym 

otoczeniu,  wśród  dobrych  uczuć,  w atmosferze  bezpieczeństwa,  kiedy  można  być 

sobą  bez  obawy,  że  ktoś  skrytykuje,  ukarze,  wykpi,  nagle  okazuje  się,  że  ten  sam 

człowiek  ma  duże,  błyszczące  oczy.  Zamiast  dawnej  brzydoty  wszyscy  dookoła 

zaczynają dostrzegać, jaki jest piękny. 

Bo  piękno  to  nic  innego  jak  harmonia  wewnętrzna  i żywy,  nieskrępowany 

background image

przypływ  uczuć. Przyjrzyj  się  dzieciom: są  takie różne  i wszystkie  takie ładne, kiedy 

całą  gamę  różnorodnych  przeżyć  widać  na  ich  twarzach  i jasne  jest,  że  to  co 

wewnątrz  i co  na  zewnątrz  pozostaje  ze  sobą  w zgodzie.  Kiedy  się  odzyskuje  ten 

dziecięcy, bezpośredni sposób przeżywania - wszyscy stają się piękni. Brzydkich po 

prostu nie ma. Albo inna cecha, o której myślisz, że nie da się jej zmienić: głos. Tyle 

razy  słyszałam,  jak  pod  wpływem  wewnętrznych  zmian  -  większej  pewności  i wiary 

w siebie, wzrostu poczucia, że mogę kochać i być kochany - wysokie, piskliwe głosy 

zmieniały  się  w głębokie,  dźwięczne,  niskie,  pełne  wyrazu.  I nikt  mnie  nie  przekona 

o tym, że to należy do wrodzonego wyposażenia człowieka. 

Podobnie  jest  z wieloma  cechami,  o których  myślisz,  że  to  Twoja  natura  czy 

charakter.  Ja  w ogóle  uważam,  że  charakteru  nie  ma,  ponieważ  wiele  razy  w życiu 

widziałam,  jak  w wyniku  psychoterapii  albo  korzystnych  zmian  sytuacji  życiowej 

zające zamieniają się w lwy, a z jeżozwierzy robią się gołąbki. 

Z  natury  jesteś  skryty?  Już  taki  masz  charakter,  że  wolisz  nie  ryzykować? 

Skłonność  do  podporządkowania  się  i bierność  to  cechy  Twojej  osobowości? 

Z doświadczenia  wiem,  że charakter,  osobowość, natura człowieka nie są mu  dane 

raz  na  zawsze  i traktowanie  różnych  swoich cech  w ten  sposób,  opisywanie  ich  za 

pomocą takich pojęć stanowi tylko wyraz naszej niemożności uwierzenia, jak bardzo 

możemy się zmienić. 

Nie bądź taki pewny, najpierw spróbuj Prawdę mówiąc zależałoby mi na tym, 

żebyś  jak  najwięcej  swoich  prze-świadczeń  o sobie  samym  postawił  pod  znakiem 

zapytania.  I oczywiście  że-byś  zaczął  je  testować  czynnie  czyli  przez 

eksperymentowanie.  Nie  potrafisz  czegoś?  A kto  powiedział?  Spróbuj,  a gdy  nie 

wyjdzie,  spróbuj  jeszcze  raz.  Jestem  w tej  szczęśliwej  sytuacji,  że  zajmuję  się 

pomaganiem ludziom w zmianie. Dlatego mam okazję bardzo często słyszeć: „Nigdy 

nie przypuszczałem, że uda mi się...” 

Czasami taka zmiana będzie wymagała inwestycji  i czasu. Ale przecież jeżeli 

nie  zaczniesz,  na  pewno  Ci  nie  wyjdzie.  Przypominam:  każdy  człowiek  ma  wielkie 

niewykorzystane  rezerwy  -  użytkujemy  tylko  kilkanaście  procent  swojej  siły 

mięśniowej  i kilka  procent  możliwości  swego  mózgu.  A więc  wmawianie  sobie 

bezradności,  bezsilności  i niemożności  nie  ma  żadnego  realnego  uzasadnienia. 

Jedno  z rozwiązań  polega  na  tym,  żeby  prze-stać  zastanawiać  się  nad  swoim 

background image

potencjałem, tylko zrobić z niego użytek, przejść od teoretyzowania na ten temat do 

eksperymentowania.  Ale do tego musisz zapewnić sobie  dobre  warunki  zewnętrzne 

i wewnętrzne.  Wsparcie  z zewnątrz  to  ktoś,  z kim  możesz  podzielić  się  swoimi 

trudnościami  i niepowodzeniami.  Może  to  być  osoba  z rodziny,  przyjaciel,  własne 

dziecko, jeżeli nie jest bardzo małe. Jedna z moich znajomych po-szła teraz do nowej 

pracy  w prężnej  firmie  z wymagającym  szefem.  I umówiła  się  ze  swoją  siostrą,  że 

będzie ją „wykorzystywać”: dzwonić nawet codziennie i opowiadać, jak jej idzie. Bała 

się,  że  bez  tego  zjedzą  ją  obawy  i niepewność,  które  przestają  być  tak  dolegliwe, 

jeżeli można dać im upust. 

Zaś  warunki  wewnętrzne  to  przekształcenie  własnego  nastawienia  czyli 

świadoma, celowa zmiana negatywnego myślenia o sobie na pozytywne. Mam tu ma 

myśli głównie afirmacje. 

Człowiek  jest  automatem  samosterującym  Tłumaczę  to  od  dawna  ludziom, 

z którymi  pracuję:  na  co  się  nastawisz,  to  najprawdopodobniej  uzyskasz.  Dla 

większości  z nas  stałym,  uważanym  za  naturalny  nawykiem  jest  ciągłe  wmawianie 

sobie niekorzystnych treści. Można ten proces odwrócić i kazać mu działać na swoją 

korzyść  -  inaczej  mówiąc,  równie  skuteczne  jest  wmawianie  sobie  informacji 

pozytywnych. Można nazywać to z łacińska autosugestią. 

Jest  to  metoda  znana  od  starożytności,  a współcześnie 

szeroko 

wykorzystywana  (chyba  najbardziej  popularny  przykład  to  wprowadzanie  siebie 

w stan relaksu). Osoby od lat posługujące się nią do wprowadzania głębokich zmian 

w życiu opracowały wiele szczegółowych technik jej stosowania. Jedną z nich - pracę 

z afirmacjami  -  zamierzam  przedstawić  tutaj  na  podstawie  książki  Sondry  Ray 

„Zasługuję  na  miłość”.  Sondra,  która  jest  taką  samą  optymistką  jak  ja,  w rozdziale 

zatytułowanym „Potęga afirmacji” pisze: 

„Afirmacja to pozytywna myśl którą się świadomie wybiera, żeby zaszczepić ją 

w swoim  umyśle  w celu  uzyskania  pożądanego  wyniku.  Innymi  słowy,  robisz  tak 

celowo  dostarczasz  swojej  psychice  określonych  treści.  Na  pewno  może  ona 

wykreować  wszystko,  co  zechcesz,  jeżeli  tylko  dasz  jej  szansę.  Przez  powtarzanie 

możesz  zasilić  je  pozytywnymi  myślami  i osiągnąć  pożądany  przez  siebie  cel.  Są 

różne sposoby posługiwania się afirmacja-mi. 

Chyba najprostszą i najbardziej skuteczną, metodą, z jaką się zetknę-łam, jest 

background image

przepisanie każdej  afirmacji 10 czy  20  razy  na  kartce papieru  i zostawienie  miejsca 

po prawej stronie na reakcje (...). Kiedy afirmacja jest już napisana po lewej stronie, 

wtedy  na  prawej  połowie  kartki  notuje  się  wszystkie  myśli,  uwagi,  przeświadczenia, 

lęki  i inne  emocje  -  wszystko,  co  może  przyjść  do  głowy.  Powtarzaj  afirmację 

i obserwuj,  jak  zmienia  się  reakcja  po  prawej  stronie.  Afirmacja  o dużej  mocy  jest 

w stanie  wydobyć  wszystkie  negatywne  myśli  i uczucia  tkwiące  głęboko 

w podświadomości.  A wtedy  powstaje  szansa  odkrycia,  co  przeszkadzało  Ci 

osiągnąć cel. Systematyczne przerabianie afirmacji będzie wywierać wpływ na Twoją 

psychikę, wymazując stare schematy myślowe i powodując trwałe pożądane zmiany 

w Twoim życiu! 

(...)  Za  każdym  razem  za  pomocą  afirmacji  udawało  mi  się  odsłonić  jakieś 

negatywne  decyzje,  które  podjęłam  w bardzo  wczesnym  okresie  swego  życia. 

Zmieniając  te  postanowienia  nagle  poczułam  się  uwolniona  od  własnej  przeszłości. 

Nabrałam odwagi, żeby zająć się rzeczami, które w cichości ducha zawsze chciałam 

robić.  Stałam  się  niezależna  materialnie.  Całkiem  przestałam  chorować.  A moje 

związki  z mężczyznami  są  teraz  trwałe,  wszechstronnie  mnie  wzbogacają  i nie 

wymagają  żadnego  wysiłku.  Jak  łatwo  sobie  wyobrazić,  te  zmiany  tak  mnie 

zafascynowały,  że  wprost  nie  mogłam  się  doczekać,  kiedy  podzielę  się  nimi 

z przyjaciółmi  i wreszcie  z klientami.  Zaczęłam  uważniej  słuchać,  co  ludzie  do  mnie 

mówią,  dostrzegać  ich  negatywne  myśli,  przerabiać  je  na  pozytywne  i tą  metodą 

dobierać  dla  nich  afirmacje.  Dotychczas  nie  zdarzyło  mi  się  stwierdzić,  żeby  ta 

technika  zawiodła  wobec  kogoś,  kto  ją  zastosował”.  (Sondra  Ray:  „Zasługuję  na 

miłość.  Jak  dzięki  afirmacjom  poprawić  swoje  życie  osobiste  i seksualne.  Agencja 

Wydawnicza Jacek Santorski & Co, Warszawa 1991, s.8-10) 

Jeszcze  parę  uwag  technicznych  i przykład,  żebyś  mógł  lepiej  zobaczyć,  jak 

posługiwać się afirmacjami. Otóż trzeba je pisać codziennie, mniej ważne przez kilka 

dni,  a zasadnicze,  fundamentalne  nawet  miesiąc  i dłużej.  Jestem  stosunkowo 

świeżym  kierowcą  i na  początku  ułożyłam  sobie  afirmację  „Ja,  Ania,  prowadząc 

samochód czuję się pewnie i bezpiecznie”. Mniej więcej po tygodniu zaczęła działać: 

przestałam  się  ociągać  z wy-chodzeniem  z domu,  kiedy  miałam  pojechać  gdzieś 

samochodem,  i już  nie  dręczyły  mnie  wizje  strasznych  wypadków,  którym  ulegam. 

Teraz niekiedy ten sam lęk odzywa się znowu, ale żeby ustąpił, wystarczy kilkakrotne 

background image

powtórzenie albo napisanie tamtej afirmacji. 

Warto  na  początku  przez  parę  dni  -  zgodnie  z sugestią  Sondry  Ray  -  dzielić 

kartkę  na  dwie  części  i na  drugim  kawałku  po  każdej  afirmacji  zapisywać  reakcje. 

Następnie  wybrać  z tych  reakcji  dwie-trzy  najważniejsze,  przerobić  na  afirmacje 

i dołączyć  do  pierwszej,  wyjściowej.  Czas  na  przykład.  Ponieważ  ostatnio  nie 

najlepiej się czuję, zaczęłam dzisiaj od napisania 15 razy następującej afirmacji: Ja, 

Ania,  z dnia  na  dzień czuję się lepiej, odzyskuję  formę  i energię do pracy. Reakcje: 

Bzdura, przecież  to nie  zależy  ode  mnie; Dopiero  będę musiała się namęczyć, jeśli 

zacznę  pracować  na  pełny  gaz;  A czy  to  w ogóle  war-to?  Po  co?;  I tak  nie  zarobię 

tyle,  ile  mi  się  należy;  Znowu  będę  musiała  udawać  pogodną  i wesołą.  Jak  jestem 

chora, to przynajmniej mogę mieć smutną minę; Może to jednak lepiej nie chorować; 

Właściwie lubię, jak mi dobrze idzie; To wcale niezły pomysł. 

W  zanotowanych  z prawej strony reakcjach  jest materiał na kilka  następnych 

afirmacji, które mogę dołączyć do już napisanej. Są to: „Moje zdrowie  i dobra forma 

zależą ode mnie”, „Ja, Ania, zawsze mogę zrobić sobie przerwę w pracy i odpocząć” 

„To,  co  robię,  jest  sensowne  i pożyteczne”,  „Zasługuję  na  godziwe  wynagrodzenie 

i takie będę dostawać”, „Ja, Ania, mam prawo być smutna i zła również kiedy jestem 

zdrowa”. Wybrałam do dalszej pracy tę o wypoczywaniu i ostatnią, bo wydają mi się 

najważniejsze. 

Chcę  tu  przytoczyć  jeszcze  parę  przykładów  afirmacji  z książki  Sondry  Ray, 

żeby  pokazać,  że  nie  muszą  one  -  jak  te  dotychczas  cytowane  -  służyć doraźnym, 

wąskim  celom.  Moje  ulubione  to  oczywiście  tytułowa  „Zasługuję  na  miłość” 

i dotyczące bezpośrednio poczucia własnej wartości: 

Ja..., z dnia na dzień lubię siebie coraz bardziej. 

Ja..., jestem tak udana, że mogę podobać się każdemu. 

Ja..., staram się teraz być dobry dla siebie. 

Ja..., nie jestem pechowcem, tylko wyjątkowym szczęściarzem. I jeszcze dwie 

- przepraszam za ten natłok - dla dwóch specjalnych kategorii czytelników. Pierwsza 

dla  tych,  którzy  są  zdania,  że  mają  nad-miarową  tuszę  i muszą  się  odchudzać: 

„Wszystko,  co  zjem,  przysparza  mi  zdrowia  i urody”.  Druga  dla  osób  samotnych, 

nieszczęśliwych  z powodu  braku  partnera:  „Ja...,  jestem  teraz  gotów,  żeby  w moim 

życiu  zjawiła  się  taka  kobieta,  jakiej  zawsze  pragnąłem”  albo  „...taki  mężczyzna, 

background image

o jakim marzę”. 

Mogłabym,  prawdę  mówiąc,  poświęcić  sprawie  afirmacji  całą  książkę,  więc 

muszę się choć trochę ograniczać. Dlatego jeszcze tylko kilka słów o sposobach ich 

układania  i stosowania.  Afirmacji  nie  trzeba  daleko  szukać:  sprawdź,  co  o sobie 

myślisz i zamień myśli negatywne na pozytywne. „Nie potrafię...” na „coraz  lepiej mi 

idzie...”, „nie zasługuję...” na „jestem wart...”, „nikt mnie nie lubi” na „wszyscy kochają 

mnie i ubiegają się o mnie”. 

Dalej:  z afirmacjami  jest  jak  z aspiryną  -  nie  zażywane  nie  skutkują.  Chcesz 

mieć  efekty,  pisz  je.  Można  też  powtarzać  w myśli  lub  jeszcze  lepiej  głośno, 

zwłaszcza  w chwilach,  kiedy  masz  wolną  głowę  i zajęte  ręce,  na  przykład  przy 

zmywaniu  naczyń  albo  goleniu.  Jazda  autobusem, stanie  w kolejce  to  też  dogodne 

momenty. Z tym że pisanie daje lepsze skutki, bo angażuje więcej zmysłów. Dobrze 

jest  również  nagrać  sobie  afirmacje  na  magnetofon  -  mogą  być  także  w trzeciej 

osobie (na przykład „Kasia jest bardzo zgrabna”), bo w takiej formie docierały do nas 

negatywne komunikaty - i słuchać choćby w łóżku przed snem. 

Oprócz  afirmacji  Uważam,  że  afirmacje  są  najskuteczniejszą  z „domowych”  - 

nie  wymagających  pomocy  psychoterapeuty  -  metod  przekształcania  swojego 

myślenia,  a w  ślad  za  nim  i życia.  Ale  chcę  krótko  powiedzieć  też  o innych 

sposobach,  bo  może  akurat  któryś  z nich  Ci  się  przyda.  Pierwszy  to  chwalić  siebie 

samego.  Po  raz  kolejny  namawiam  do  tego,  żeby  brać  przykład  z dzieci.  Często 

podsłuchuję  własne  i nieraz  zdarza  mi  się  słyszeć  podniecony  szept:  „Udało  się! 

Udało!”  albo  „Ale  mi  fajnie  wyszło!”.  Podejrzewam,  że  jesteś  z tych,  co  za 

niepowodzenia obwiniają tylko siebie, natomiast swoje sukcesy skłonni są uważać za 

dzieło  przypadku  albo  innych  ludzi.  Dlatego  zachęcam  Cię,  żebyś  nie  zostawiał 

żadnego,  nawet  drobnego  powodzenia  bez  pochwalenia  się  za  nie.  Możesz  nie 

doczekać się uznania od  innych - pamiętasz, co mówiłam o niedobrej tradycji, która 

każe  unikać  pochwał,  rezerwując  je  tylko  na  wielkie  okazje.  Zresztą  o niektórych 

Twoich  sukcesach  wiesz  tylko  Ty  sam.  Z trudem  przychodzi  Ci  załatwianie  spraw 

w urzędach,  a dzisiaj zdobyłeś  dwa  papierki; nie  umiesz zmusić się do odpisywania 

na  listy,  ale  wysłałeś  kartkę  z pozdrowieniami;  zwykle  ubieranie  dzieci  trwa  długo 

i denerwujesz się przy tym, teraz poszło Ci spokojnie i sprawnie. Nie są to oczywiście 

wielkie wydarzenia i nawet trudno byłoby dopominać się, żeby ktoś je zauważył. Ale 

background image

Ty wiesz i możesz nie pozostawiać ich bez skwitowania ja-kimś wyrazem uznania dla 

siebie samego. 

Możesz  posunąć  się  o krok  dalej  w dbaniu  o siebie.  Otóż  Ty  sam  możesz 

dawać  sobie  nagrody  i sam  pocieszać  się  w trudnych  chwilach.  Jeżeli  coś  Ci  się 

udało  -  przeszedłeś  trudny  sprawdzian,  załatwiłeś  sobie  pracę,  zdobyłeś  się  na 

powiedzenie ważnej osobie, że nie chcesz być przez nią źle traktowany, skończyłeś 

robić  półkę  zaczętą  dwa  miesiące  temu  -  koniecznie  wymyśl  dla  siebie  jakąś 

nagrodę.  To  nie  musi  być  nic  wielkiego:  kup  sobie  ładne  skarpetki  lub  wymarzoną 

książkę, zjedz lodowego Snickersa albo piękną brzoskwinię, idź na mało ambitny film 

czy do wesołego miasteczka. Ważne, żeby to było coś, co lubisz, i żeby było  jasne, 

że to w nagrodę. 

Teraz  od  drugiej  strony:  spotkało  Cię  coś  przykrego.  Bolesne  borowanie 

u dentysty,  niemiła  rozmowa  z narzeczonym,  pominęli  Cię  przy  awansach 

i podwyżce,  znowu  zabrali  się  do  kucia  ścian  w Twoim  bloku,  jesteś  w dołku 

psychicznym  bez  wyraźnego  powodu  -  taktyka  ta  sama.  Zrób  coś,  co  sprawi  Ci 

przyjemność, zadbaj o siebie. Sprawdziłam na sobie i innych, to działa! Agatka, moja 

młoda  przyjaciółka,  kobieta  w wieku  późno-szkolnym,  a więc  bez  własnych  źródeł 

dochodu, kupuje sobie w takich chwilach na po-cieszenie ładną chusteczkę do nosa. 

Wszystkie  te  pochwały  i nagrody  zmierzają  do  jednego:  żebyś  sam  sobie 

udowodnił, że  jesteś  ważny.  A kiedy  już  przestaniesz  mieć siebie  za  nic i zaczniesz 

dobrze traktować, inni na pewno się dołączą. To znana prawidłowość: kiedy chcesz 

zmienić na lepsze nastawienie świata zewnętrznego, zacznij od stosunku do samego 

siebie. 

Inna możliwość  zmiany  myślenia na własny  temat  to koncentracja na swoich 

mocnych stronach. Jeśli zatruwa Ci życie fakt, że masz brzydkie nogi to znajdź jedną 

lub dwie cechy, które Ci się u siebie podobają i zacznij trening przeciwstawiania się 

myślom o nogach za pomocą zdania: „Ale przecież  mam piękne oczy  i ładne ręce”. 

Dla  myśli  „nie  umiem  gotować”  przeciwwagą  może  być  „jednak  dobrze  sprzątam”, 

a lekarstwem na „jestem marnym pracownikiem”  -  „za to dobrą matką”. Masz wtedy 

szansę  poprawić  bilans, rozpamiętywanie  minusów przynajmniej w pewnym stopniu 

równoważąc przypomnieniem o plusach. 

Znam  jeszcze  jeden,  doraźny  sposób  usuwania  złych  myśli  ze  świadomości. 

background image

Jest  on  tak  prosty,  że  przedstawiam  go  z pewnym  zażenowaniem.  Otóż  gdy  tylko 

pojawią się w głowie, trzeba zacząć śpiewać albo chociażby nucić jakąś melodię. I ta 

technika  -  jak  dwie  poprzednie  -  wykorzystuje  taką  oto  cechę  ludzkiego  umysłu: 

w naszej  świadomości  może  zmieścić  się  naraz  tylko  jedna  myśl.  Kiedy  zaczynasz 

myśleć  o czym innym,  to  siłą rzeczy wyrzucasz z głowy to, co  było  tam  poprzednio. 

Właśnie dlatego można sterować swoim myśleniem, przestawiać je na lepsze tory. 

Przecież można się upomnieć Czy wiesz, że możesz się upomnieć o aprobatę 

i docenienie,  kiedy  uważasz,  że  Ci  się  należy?  Rozumiem,  boisz  się,  że  ktoś  Cię 

zgasi i zamiast ciepłej, życzliwej reakcji zostaniesz potraktowany zimno i pogardliwie. 

Rzeczywiście  ryzykujesz,  ale  są  możliwości  zmniejszenia  ryzyka.  Jeden  ze 

sposobów  to  zacząć  od  rzeczy,  których  jesteś  absolutnie  pewien.  Asekurujesz  się 

w ten  sposób,  bo  zdanie  innych  może  Cię  zranić  tylko  wtedy,  gdy  sam  masz 

wątpliwości.  Gdyby  Ci  ktoś  powiedział,  że  masz  zielone  włosy,  pomyślałbyś,  że  to 

wariat, chociaż pewnie na wszelki wypadek zerknąłbyś w lustro. Inny sposób polega 

na  tym,  żeby  nie  pytać,  tylko  zwracać  się  o potwierdzenie.  Nie  „Czy  mi  w tym 

ładnie?”,  tylko  „Zobacz,  jak  mi  w tym  do  twarzy!”.  Nie  „Smakuje  wam?”,  tylko 

„Ugotowałam dzisiaj dla was pyszną zupę”. Nie „Jak mi poszło?” tylko „Uważam, że 

mi  poszło  świetnie”.  Albo  jeszcze  bardziej  wprost:  „Proszę  mnie  pochwalić”.  Warto 

zainwestować  pewien  wysiłek  w tym  kierunku  zwłaszcza  w kontaktach  z ludźmi, 

z którymi  jesteś  na  codzień:  z rodziną,  kolegami  z pracy,  z dziećmi.  Z początku 

będziesz  się  czuć  głupio,  ale  z czasem  najpewniej  zdołasz  ich  nauczyć,  żeby  Cię 

chwalili.  Spróbuj  raz-drugi,  może  wyniki  będą  zachęcające.  Tylko  nie  zapominaj 

o tym,  że  ich  też  trzeba  chwalić,  jeśli  mają  się  przyzwyczaić  do  takiego  stylu 

Waszych wzajemnych stosunków. 

Opowiadała  mi  pewna  kobieta,  jak  latami  cierpiała  z tego  powodu,  że  jej 

mężczyźni  -  ojciec,  mąż  i syn  -  wiecznie  krytykowali  pieczołowicie  przygotowywane 

dla  nich  obiady.  Cóż  poradzić,  właśnie  tutaj  miała  ulokowane  ambicje  i ich 

niezadowolenie  stawiało pod  znakiem zapytania  jej samopoczucie w roli  córki,  żony 

i matki.  Miała  mnóstwo  pracy  w domu  i zajęć  zawodowych,  więc  tym  bardziej 

oczekiwała,  że  docenią  jej  starania.  Doradziłam  jej  taktykę  opisaną  przed  chwilą 

i udało się! Ojciec po raz pierwszy po obiedzie - zamiast z ponurym wyrazem twarzy 

odsunąć  od  siebie  talerz  -  powiedział  „dziękuję”,  czym  wprawił  ją  w radosne 

background image

osłupienie.  Mąż  zaczął  zjawiać  się  w kuchni,  gdzie  jadali,  z pytaniem:  „Co  mamy 

dzisiaj dobrego na obiad?”. A syn coraz rzadziej mówi „nie lubię” albo „nie będę tego 

jadł”. 

Pamiętam  inny,  bardzo  wymowny  przykład  mego przyjaciela z dawnej  pracy, 

niesłychanie zdolnego i ogromnie pracowitego, ale wiecznie skwaszonego, ponieważ 

- jak twierdził - nikt nigdy nie wyrażał się dobrze o tym, co zrobił, i wszyscy traktowali 

go  jak  klasycznego  młodszego  kolegę.  Zbieg  okoliczności  sprawił,  że  kilkakrotnie 

podczas  dyskusji  w zespole  musiał  użyć  jako  argumentu  informacji  o swoich 

kompetencjach  i przypomnieć  parę  najlepszych  rzeczy,  jakie  wykonał.  Inni  słuchali 

tego  z szacunkiem  i uwagą  i chyba  czegoś  go  to  nauczyło,  bo  zamiast  złościć  się 

w kącie  zaczął  od  czasu  do  czasu  spokojnie  przypominać,  co  potrafi.  Po  paru 

miesiącach uprzytomniłam sobie, że po sfrustrowanym młodszym koledze nie zostało 

śladu, a w swoim gronie mamy współpracownika pewnego swoich racji i otoczonego 

uznaniem. 

Nie puszczaj mimo uszu tego, co mówią inni Pamiętasz, co mówiłam o filtrach, 

które  lepiej  przepuszczają  te  informacje  z zewnątrz,  które  są  zgodne  z Twoim 

wcześniejszym  nastawieniem?  Jeśli uważasz, że jesteś nie w porządku, nie taki  jak 

należy, wówczas wyłapujesz z otoczenia głównie sygnały, które to potwierdzają. Ale 

skoro  już  o tym  wiesz,  możesz  świadomie  nastawić  się  na  odbiór  tych  słabiej 

słyszalnych czyli lepszych i nawet je wzmacniać. Byłeś na przyjęciu, część obecnych 

potraktowała  Cię  obojętnie,  ale  nie-którzy  wyraźnie  ucieszyli  się  na  Twój  widok. 

Przypomnij  sobie,  kto  był  zadowolony  przy  poprzedniej  podobnej  okazji  i kiedy 

jeszcze  miałeś  po-czucie,  że  jesteś  mile  widziany.  Panie  niech  sumiennie 

kolekcjonują  przejawy  męskiego  zainteresowania,  do  prób  nawiązania  rozmowy 

w pociągu  włącznie.  Pechowcy  niech  zrobią  rejestr  sytuacji,  kiedy  fortuna 

uśmiechnęła się do nich. Musisz uświadomić sobie, co naprawdę mówią i dają Ci do 

zrozumienia ludzie na Twój temat. 

Po prostu potrzebujesz - jak każdy - aktualnych informacji o sobie, jeśli masz 

przestać polegać na tym, co tępo i uporczywie odtwarza się na Twojej starej płycie. 

Nie  jest  łatwo  zapytać  drugiego  człowieka:  „Jak  ci  ze  mną  jest?”  albo  „Czy  mnie 

lubisz?  A za  co?”.  Zdarzają  się  jednak  takie  momenty  szczerych  nocnych  rozmów 

z przyjacielem  czy  długiej  wspólnej  podróży,  kiedy  można  o to  zagadnąć.  A już  na 

background image

pewno warto, nawet bez specjalnego pretekstu, dowiadywać się o to od najbliższych 

i kochanych. Tylko nie w momentach napięcia czy złości, bo wtedy górę muszą wziąć 

pretensje. 

Takie  „informacje  zwrotne”  od  innych  są  jedną  z najważniejszych  technik 

zmiany  autoportretu  stosowanych  w grupowej  psychoterapii.  Jestem  pod  świeżym 

wrażeniem  z ostatniego  weekendu:  spotkaliśmy  się  z grupą  trzeźwych  alkoholików 

i ich żon z pewnego Klubu Abstynenta, którzy od paru lat przyjaźnią się ze sobą i żyją 

- tak to określali - jak w rodzinie. Zaproponowaliśmy im na zakończenie, żeby każdy 

wysłuchał  od  wszystkich  członków  grupy  informacji  o dwóch  rzeczach,  jakie  się 

w nim  podobają,  i dwóch,  które  się  nie  podobają.  Trochę  się  tego  bali,  ale  później 

wszyscy byli uszczęśliwieni. Mówili, że mimo dobrej znajomości i częstych kontaktów 

jeszcze  nigdy  nie  dowiedzieli  się  tyle  o sobie  i że  nie  przypuszczali,  jak  dobrze  inni 

o nich myślą. 

W  naturalnych,  nieterapeutycznych  sytuacjach  prawie  nigdy  nie  ma  do  te-go 

okazji.  Czasami  na  obozach  harcerskich  czy  Oazach  robi  się  podsumowanie  dnia 

z podziękowaniem  dla  tych,  którzy  coś  dobrego  dzisiaj  dla  mnie  zrobili.  Niektóre 

małżeństwa  zachowały  z czasów  pierwszego  zakochania  zwyczaj  mówienia  sobie 

o miłości  i ważności  dla  siebie  nawzajem.  Niekiedy  przeglądu  wspólnej  przeszłości 

dokonują  osoby  sposobiące  się  do  śmierci.  Są  to  wszystko  rzadkie,  wyjątkowe 

sytuacje.  Normalnie  jesteś  skazany  na  domysły  albo  przypadkowe  strzępki 

informacji.  Mogę  Cię  tylko  zachęcać:  nie  zamykaj  oczu  i uszu.  Nawet  z tych 

strzępków da się złożyć obraz bardziej prawdziwy niż Twoje utrwalone dawno te-mu 

przeświadczenie. Ważne jest nie tylko to, co możesz usłyszeć, ale przede wszystkim 

inne  sygnały  -  oczy  rozjaśnione  na  Twój  widok,  oznaki  troski  i pamięci,  żywe 

zainteresowanie słuchacza, kiedy mówisz o sobie. 

„Wymazywanie”  starych  nagrań  Sposoby,  o których  dotąd  była  mowa, 

polegały  na  wprowadzaniu  nowych  treści  w miejsce  starych  niekorzystnych.  Teraz 

chcę  opowiedzieć  o tym,  jak  można  usuwać  obciążenia  z przeszłości.  Tam  świeży 

zapis nakładał się na dawny, tu idzie o jego wymazanie. Ażeby mogło do tego dojść, 

musimy mieć możliwość odreagowania przykrych przeżyć związanych z określonym 

zdarzeniem czy serią zdarzeń z przeszłości. 

Owo odreagowanie polega na ujawnieniu uczuć, którym dotąd nie pozwalałeś 

background image

dojść  do  głosu.  Załóżmy,  że  kiedy  byłeś  mały,  musiałeś  na  jakiś  czas  rozstać  się 

z matką,  ponieważ  poszła  do  szpitala.  Nie  mogłeś  wtedy  smucić  się,  płakać 

i protestować,  bo  dorośli  wokół  Ciebie  -  ojciec,  babcia,  inni  krewni  -  sami  byli 

zdenerwowani i smutni i starali się jak najszybciej Cię uspokoić. Stłumiłeś więc swoje 

bolesne  uczucia,  które  latami  tkwiły  ukryte  w zakamarkach  Twojej  psychiki, 

pozostawiając  Cię  w poczuciu,  że  widocznie  nie  jesteś  aż  tak  ważny,  skoro  można 

Cię niespodziewanie opuścić. 

Gdybyś  chciał  dzisiaj  stworzyć  sobie  okazję  do  odreagowania  skutków 

tamtych  zdarzeń  -  a w  konsekwencji  zmienić  to  poczucie,  które  zatruwa  Ci  życie  - 

musiałbyś  nie  tylko opowiadać o tym, pewnie  wiele  razy,  ale też wypłakać cały ból, 

jaki  wtedy  przeżywałeś.  Czasami  robimy  to  w samotności,  łkając  w poduszkę, 

czasami oglądając film, w którym los bohaterów jakoś przypomina nasz własny. Ale 

najbardziej pomocna w odreagowaniu jest życzliwa obecność innego człowieka, który 

jest uważny i skoncentrowany na Tobie, rozumie Cię i nie stara się uspokoić. Trudno 

o kogoś  takiego,  zresztą  samemu  też  niełatwo  się  zdecydować,  bo  od  maleńkości 

konsekwentnie uczono nas powstrzymywania się od płaczu. Kiedy się uderzyłeś albo 

spotkała Cię inna przykrość, dorośli na wyprzódki zaczynali Cię uspokajać. 

„W  jednych  rodzinach  ów  tekst  mógł  brzmieć  tak:  ‘No  już,  no  już,  nie  płacz 

(buju, buju). No już, no już, nie płacz, nie płacz’. W innych słyszeliście coś w rodzaju: 

‘W porządku, synu, weź się w garść! Nie ma co płakać nic ci z tego nie przyjdzie. Co 

się stało, to się nie odstanie. Już, w porządku!’ itd. 

Inne  wersje,  jakie  znacie  z własnego  doświadczenia  albo  z opowiadań,  to 

między  innymi:  ‘Cicho  bądź!  Przestań  płakać  albo  tak  dostaniesz,  że  na-prawdę 

będziesz  miał  powód  do  płaczu’;  ‘Proszę  cię,  przestań  płakać,  bo  robisz  mamie 

przykrość’;  ‘Patrz,  jaki  ładny  obrazek! Śliczny,  prawda?  Lepiej  sobie  obejrzeć  ładny 

obrazek  niż  płakać,  prawda?’  W miłych  lub  szorstkich  słowach  i tonie  zmuszano 

każdego  z nas,  kiedy  coś  nas  zraniło,  do  hamowania  uzdrawiających  procesów. 

Zwykle  pojedyncza  wymówka  nie  wystarczała  do  powstrzymania  następnych  prób 

pozbycia  się  cierpienia;  ale  za  każdym  razem  nieodwołalnie  zdarzało  się  to  samo: 

kiedy  zwracaliśmy  się  do  jakiejś  osoby,  zaczynaliśmy  odreagowywać  i uwalniać  się 

od  doznanego  bólu,  ktoś  mówił  -  najczęściej  ten  dorosły,  u którego  szukaliśmy 

wsparcia  -  że  powinniśmy  stłumić  swoje  uczucia  i nie  obnosić  się  z nimi”.  (Harvey 

background image

Jackins:  W pełni  ludzkich  możliwości.  Teoria  Wzajemnego  Pomagania.  Rational 

Island Publishers, Seattle /w druku/, s. 78-79). 

Rzadko można usłyszeć: „Wypłacz się, będzie ci lżej”. Raczej wszyscy wokół 

nawet w przypadku wielkiego nieszczęścia namawiają, żeby wziąć się w garść, zająć 

czym  innym, obnosić pogodną twarz. Nawet  mówienie  o bólu  czy cierpieniu  jest na 

ogół  źle  widziane.  Dobry  słuchacz  -  taki,  który  nie  wyśmieje  i nie  zbagatelizuje,  nie 

będzie wtrącać się ze swoimi kłopotami, podsuwać rozwiązań, oceniać ani zmieniać 

tematu  -  zdarza  się  niezwykle  rzadko.  A właśnie  tego  potrzebujemy:  nie  tylko 

wypłakać  ale  i wypowiedzieć  swój  smutek,  gorycz,  lęk.  Bowiem  mówienie,  jeśli 

towarzyszą mu emocje, jest również formą odreagowania. 

Podobnie śmiech. Oglądając komedie Chaplina nie zdajemy sobie sprawy, że 

zaśmiewając  się  do  rozpuku  odreagowujemy  wstyd,  lęk  przed  ośmieszeniem, 

rozmaite obawy i napięcia. Mówimy nawet „nerwowy chichot” o takim śmiechu, który 

służy  wyrzucaniu  z siebie  napięcia.  A pamiętasz,  jak  bez  końca  zarykiwaliście  się 

z byle czego wieczorami na kolonii  albo  innym  zbiorowym  wyjeździe?  Wiadomo, że 

po takim „seansie śmiechu” człowiek czuje się znacznie lepiej. 

Zdarzyło  Ci  się  też  na  pewno  nieraz  zetknąć  z odreagowaniem  złości. 

Klasyczny  przykład  to  facet  obsztorcowany  przez  szefa,  który  po  powrocie  z pracy 

pod  dowolnym  pretekstem  zaczyna  wściekać  się  na  domowników.  Sam  zresztą 

wiesz, co się  dzieje,  kiedy powiedzmy  w urzędzie  zostałeś  potraktowany  jak  śmieć: 

wewnętrzne  ciśnienie,  żeby  wyrzucić  z siebie  złość  jest  tak  duże,  że  niecierpliwie 

szukasz  słuchacza,  przed  którym  mógłbyś  ciskać  się,  wymachiwać  rękami, 

pokrzykiwać. 

Wreszcie  drżenie,  które  jest  odreagowaniem  lęku.  Kiedy  się  dzieje  coś 

strasznego - albo chwilę później, gdy zagrożenie mija i już można skupić się na sobie 

- czasem drżą nam kolana lub trzęsie się broda, jakbyśmy szczękali zębami. Mamy 

tak  mocno  wbudowany  zakaz  pozwalania  sobie  na  coś  takiego,  że  zdarza  się  nam 

nie  przestrzegać  go  tylko  w sytuacjach  rzeczywiście  skrajnych:  podczas  pożaru, 

napadu,  wypadku.  Dlatego  ten  rodzaj  odreagowania  można  zobaczyć  częściej 

w grupie  terapeutycznej,  gdzie  każdy  rodzaj  przeżywania  jest  dopuszczalny,  niż 

w życiu. Skoro wiadomo  już,  na  czym polega  odreagowanie, chcę  jeszcze  poradzić 

Ci,  jak  z niego  korzystać.  Otóż  przede  wszystkim  -  nie  powstrzymywać,  jeśli  tylko 

background image

warunki na nie pozwalają. Osobiście  bardzo bronię swojego  prawa  do  płaczu i tego 

samego  domagam  się  dla  moich  dzieci.  Jeżeli  trafię  w kinie  na  „wyciskacz  łez”, 

staram  się  pójść  drugi  raz  w celach  leczniczych.  Moi  domownicy,  przyjaciele, 

współpracownicy  przyzwyczaili  się  do  tego,  że  często  płaczę.  Kiedy  ktoś  usiłuje 

uspokoić  którąś  z moich  płaczących  córek,  cierpliwie  tłumaczę,  żeby  nie 

przeszkadzać,  bo  jest  im  to  potrzebne.  Nie  jest  stosownym  momentem  narada 

u kierownika  ani  imieniny  cioci,  ale  sam  ze  sobą czy  z bliskim  człowiekiem  możesz 

pozwolić sobie na łzy, bo one uzdrawiają. 

Ten  leczący  mechanizm  odreagowania,  powodujący  wymazywanie  starych 

zapisów w Twojej psychice, jest  naturalny  i odruchowy.  Kolejny  raz  odwołam  się  do 

tego,  jak  zachowują  się  małe  dzieci,  zanim  zostaną  nauczone  po-wstrzymywania 

naturalnych  reakcji.  Płaczą  całym  ciałem,  wrzeszczą  wymachując  rękami  i nogami, 

zaśmiewają się do rozpuku, lata im broda, a kiedy już potrafią mówić i spotka je coś 

przykrego, są gotowe gadać, gadać i gadać. Zanim nie nauczą się, że to brzydko, nie 

wypada i w ogóle bez sensu. 

Na szczęście zdolność do odreagowania można odzyskać. Wystarczy dać mu 

szansę, czyli zapewnić sobie dobrego słuchacza i bezpieczne warunki (żeby nikt nie 

podglądał, nie przerywał itp.), a odreagowanie przyjdzie samo, jeżeli zdecydujesz się 

poruszyć  jakiś  bolesny  temat  z przeszłości.  Może  być  konkretny,  jeśli  na  przykład 

byłeś  bity  lub  upokarzany  jako  dziecko  i zechcesz  o tym  komuś  szczegółowo 

opowiedzieć. Może też być ogólny:  opowieść  o Twoim życiu, dzieciństwie,  rodzinie, 

o przykrych zdarzeniach, dotkliwych stratach czy porażkach. 

Twoja  mądra  psychika  sama  wybierze  z tego  ogólnego  tematu  takie  wątki, 

które  potrzebujesz  odreagować.  Gdybyś  spróbował,  przekonałbyś  się,  że  opowieść 

na ten sam temat za każdym razem będzie inna. Dlatego jeśli widzisz, że ktoś bliski 

mówi o czymś z przejęciem i zbacza z zapowiedzianego tematu, nie trzeba zwracać 

mu  uwagi  -  najpewniej  zdrowy  instynkt  prowadzi  go  we  właściwą  stronę.  Od siebie 

też  nie  musisz  w podobnych  sytuacjach  wymagać  żelaznej  logiki,  bo  kieruje  Tobą 

logika emocjonalna. Prawie zawsze w grupach, które prowadzę, próbuję uczyć ludzi 

odreagowywania  obciążeń  z przeszłości.  Najpierw  ustalamy  temat,  na  przykład 

„Kiedy byłem dzieckiem...”.  Potem proszę  ich, żeby  usiedli  w parach  i uzgodnili,  kto 

z nich  będzie  mówił  pierwszy,  a kto  drugi.  Żeby  następnie  po-dzielili  dostępny  czas 

background image

na  pół  -  10-15  minut  to  już  jest  wartościowy  kawałek  czasu  -  i żeby  najpierw  jedna 

osoba opowiadała, a druga patrzyła na nią i słuchała nie przerywając, nie komentując 

i nie  radząc  (dobrze  jest  też  wziąć  mówiącego  za  rękę).  Zaś  po  upływie  pierwszej 

części umówionego czasu mają zamienić się rolami. 

Zawsze znajdą się jakieś osoby, które protestują, że kwadrans to dla nich za 

dużo, a potem dziwią się, że to już koniec. Widzę, jak bardzo brakuje im tego, żeby 

wyrzucić  z siebie  swoją  trudną  przeszłość  jak  czasem  żywo  gestykulują,  śmieją  się 

albo  ocierają  łzy.  I zawsze  mówią,  że  im  to  przynosi  ulgę.  Niejednokrotnie  długo 

w noc rozmawiają ze sobą da-lej, już poza grupą. 

Często zdarzało mi się również zalecać coś podobnego parom małżeńskim: 

dwa razy w tygodniu po położeniu dzieci spać mieli - każde przez pół godziny - 

opowiadać  drugiemu  historię  swego  życia  rozpoczynając  od  najwcześniejszych 

wspomnień.  Liczyłam  nie  tylko  na  to,  że  w świetle  przeszłości  różne  pozornie 

nieuzasadnione  zachowania  i reakcje  partnera  staną  się  zrozumiałe.  Uważam 

również,  że  jest to  okazja do odreagowania  uczuć, które  -  zalegając w psychice od 

dawna - utrudniają im wzajemne kontakty. 

Pamiętam  pacjentkę,  której  mąż  bardzo  się  złościł,  że  po  zmroku  zawsze 

prośbą  i groźbą  zatrzymuje  go  w domu  -  widział  za  tym  brak  zaufania  i podejrzenie 

o niewierność. Zrozumiał, że ona się zwyczajnie boi, dopiero kiedy odnaleźliśmy w jej 

życiorysie  straszną  wojenną  noc,  gdy  jako  kilkuletnia  dziewczynka  z młodszym 

bratem  i babcią,  w domu  oddalonym  od  wsi,  przez  parę  godzin  w poczuciu  pełnej 

bezsilności słuchała dobijania się do drzwi jakiegoś mężczyzny. 

Umówiłam  się  z nimi,  że  on  będzie  wykorzystywał  swoje  pół  godziny  na 

mówienie  o tym,  o czym  zechce,  zaś  ona  -  zaapelowałam  do  niego  o cierpliwość  - 

będzie  za  każdym  razem  opowiadać  tamto  zdarzenie  tak  szczegółowo,  jak  tylko 

zdoła sobie przypomnieć. Potrzeba było pięciu czy sześciu razy, żeby przestała bać 

się  zostawać  sama  w domu  kiedy  jest  ciemno.  Nawiasem  mówiąc,  przy  okazji 

pozbyła  się  też  bezsenności,  która  dręczyła  ją  zawsze,  ilekroć  mąż  wyjeżdżał 

w delegację,  do  czego  wcześniej  się  nie  przyznawała,  bojąc  się  posądzenia 

o zazdrość.  Gdybyś  chciał  skorzystać  z tego  sposobu,  musisz  przestrzegać  paru 

reguł. Przede wszystkim uzgodnij z osobą, którą upatrzyłeś sobie na słuchacza, czy 

akurat  ma  czas  i wolną  głowę.  „Chciałbym  Ci  opowiedzieć  coś  o sobie.  Masz  dla 

background image

mnie  pół  godziny?  Chodzi  mi  tylko  o to,  żebyś  mnie  wy-słuchał”  -  z grubsza  tak 

mogłoby  wyglądać  to uzgodnienie. Poza tym  trzy-maj  się wyznaczonego czasu.  Na 

końcu podziękuj za wysłuchanie  i zaproponuj, że teraz  lub  w innej umówionej chwili 

Ty jesteś gotów zrewanżować się tym samym. 

Wiesz,  zawsze  marzyłam  o tym,  żeby  wydostać  się  spod  władzy  duchów 

przeszłości  i wziąć  swoje  życie  we  własne  ręce.  Okazało  się,  że  wiedza 

o odreagowaniu  i sposobach  przestawiania  się  na  pozytywne  myślenie,  zwłaszcza 

o afirmacjach,  umożliwia  mi to  w coraz  większym stopniu. Może Ty też spróbujesz? 

Kolejnym krokiem - po zadbaniu o swoje wewnętrzne nastawienia - może być zajęcie 

się tym, co jest na zewnątrz, mianowicie środowiskiem, w jakim przebywasz. 

Trujące  otoczenie  Zacznę  od  historii  mojej  przyjaciółki  Misi,  która  przez 

ostatnie parę lat chodzi do pracy jak na ścięcie. Zawsze się denerwuje, rozmyśla, co 

ją  tam  złego  spotka,  rozpamiętuje  nieprzychylne  uwagi  koleżanek.  Często  mam 

wrażenie,  że  po  powrocie  do  domu  nie  rozstaje  się  z tamtymi  problemami,  które 

nawet  we  śnie  jakoś  ją  gnębią.  Zresztą  kiepsko  sypia  i w  nocy  zastanawia  się,  jak 

powinna  ustawić  się  wobec  szefowej.  Cała  sprawa  nabrała  już  niemal  rozmiarów 

obsesji.  Ale  na  wszelkie  moje  sugestie,  że-by  rozejrzała  się  za  inną  pracą,  Misia 

reaguje  źle.  Jest  podobnie  bezradna  wobec  teściów:  utrzymuje  z nimi  regularne 

kontakty, mimo że nie są dla niej w żadnym stopniu budujące. Zawsze jest na-rażona 

na uszczypliwe uwagi, próby udowodnienia, że wszystkie jej pomysły na życie są bez 

sensu,  że  źle  wychowuje  dziecko,  a jeszcze  na  dodatek  nie  umie  się  ubrać.  Co  tu 

mówić o wizytach - obowiązkowo  co  tydzień  nie-dzielny obiad  -  kiedy  każdy telefon 

teściowej  wytrąca  ją  z równowagi  na  parę  godzin.  Przy  czym  takie  telefony  bywają 

prawie codziennie, a czasem kilka razy w ciągu dnia. 

Jedyna  rada,  jaką  mam  dla  Misi  i osób  jej  podobnych,  to  odciąć  się  od 

trujących  wpływów.  Najpierw  trzeba  rozejrzeć  się  dookoła  i sprawdzić:  czy  ludzie, 

z którymi  się  widuję,  pomagają  mi  myśleć  o sobie  dobrze,  czy  wręcz  przeciwnie. 

Czasami  trudno bywa  nawet  zacząć zastanawiać się nad tym, bo nasze prawdziwe 

odczucia  przesłania  jakiś  ogólnie  słuszny  pogląd,  na  przykład:  jak  może  mi  być  źle 

u rodziców, przecież dziecku u mamy zawsze musi być dobrze; albo: Nowakowie to 

tacy kulturalni ludzie, powinniśmy się z nimi widywać. Nieraz ciężko się przebić przez 

tego typu przekonania. 

background image

Żeby  odróżnić  „trujące”  otoczenie  od  „pożywnego”,  musisz  zadać  sobie  dwa 

pytania.  Pierwsze:  co  w danym  miejscu  słyszę  na  swój  temat,  jakie  komunikaty  do 

mnie  docierają?  Jeżeli  głównie  typu  „źle  postępujesz”,  „głupio  myślisz”,  „brzydko 

wyglądasz”  oraz  pretensje  i pouczenia;  jeśli  spotyka  Cię  tam  głównie  brak 

zrozumienia  i nigdy  nikt  nie  staje  po Twojej  stronie  -  zastanów się, czy  czasem  nie 

warto  zrezygnować  z tych  kontaktów  albo  przynajmniej  poważnie  je  ograniczyć. 

Druga ważna kwestia: jak reagujesz na towarzystwo tych ludzi lub tej osoby. Czy na 

przykład masz poczucie, że jesteś ciężki czy lekki? Czy często boli Cię wtedy głowa 

albo  brzuch?  Czy  ktoś  Cię  tam  uważnie  słucha?  Czy  są  jakieś  wyraźne  oznaki 

zadowolenia, 

kiedy 

się 

pojawiasz? 

U siebie 

zaobserwowałam 

pewną 

charakterystyczną  reakcję:  w miejscach,  które  mi  nie  służą,  mam  zwolnione  ruchy, 

tak jakby było  mi trudno podnieść rękę czy nogę. Kiedy się na tym łapię, zaczynam 

uważnie przyglądać się całej tej sytuacji i zastanawiać, czy mam tam jeszcze zostać, 

czy raczej wyjść. 

Szczególnie  trudno  odciąć  się  od  trujących  wpływów  szerszego  kręgu 

rodzinnego:  rodziców,  teściów,  dalszych  krewnych.  Często  widzę,  jak  zupełnie 

dorośli,  samodzielni  ludzie,  którzy  mają  już  własne  potomstwo,  zachowują  się  tak, 

jakby  dali  im  uprawnienia  do  wtrącania  się  i swobodnego  wyrażania  swoich 

niepochlebnych  opinii.  Jakby  istniała  cicha  umowa,  że  rodzinie  nie  można  w tym 

miejscu powiedzieć „stop, nie życzę sobie te-go”. I zdecydować, że do podtrzymania 

więzi rodzinnych wystarczy Boże Narodzenie i Wielkanoc plus może jeszcze imieniny 

dziadka.  Przeczytałam  kiedyś  stosy  pamiętników,  przysłane  na  konkurs  „Moje 

małżeństwo  i rodzina”  i utkwił  mi w pamięci  jeden z nich.  Młoda  mężatka pisała,  jak 

parę razy w tygodniu przychodzi do niej teściowa, zagląda we wszystkie kąty, nawet 

do garnków i do szaf, nie szczędząc cierpkich uwag. Muszę powiedzieć, że dla mnie 

ta historia zabrzmiała naprawdę przerażająco. W podobnych przypadkach zachęcam 

Cię  do  kierowania  się  zasadą  ujętą  w angielskim  przysłowiu  „Mój  dom  to  moja 

twierdza”.  Masz  możliwość  wyboru,  możesz  tam  wpuszczać  tylko  swoich 

sprzymierzeńców.  A jeśli  zdecydujesz  się  pozwolić  wejść  komu  innemu,  to  na 

wyraźnie określonych przez Ciebie zasadach. Proszę bardzo, herbata albo kawa, po-

bawić się z dzieckiem ale naprawdę świat się nie zawali, jeżeli powiesz: 

„Kuchnia i sypialnia nie jest dla gości” albo „O szóstej mamy coś ważne-go do 

background image

zrobienia,  więc  serdecznie  zapraszam  do  za  dziesięć  szósta,  a potem  już  musimy 

zająć się naszymi sprawami”. I o 17.50 przypomnieć, że taka była umowa. 

Boisz się narazić, jeżeli zrobisz coś takiego? Przecież naprawdę nic nie tracisz 

- z pewnością  chodzi o kogoś,  kto i tak niezbyt  Cię szanuje  (a może  zacznie, kiedy 

okaże się, że nie może swobodnie chodzić Ci po głowie?). W rzeczywistości grozi Ci 

nie  to,  że  stracisz  dobrą  opinię,  tylko  złudzenie,  że  uda  Ci  się  na  nią  zasłużyć. 

Rozmawiając  z ludźmi  przekonałam  się,  że  najtrudniej  ograniczyć  kontakty 

z własnymi  rodzicami.  I nie  tylko  z powodu  normy  społecznej  czy  też  obyczaju.  Do 

ponawiania  kontaktów,  które  już  tyle  razy  okazały  się  trujące,  przyciąga  nas  jak 

magnes  nadzieja,  że  uda  się  otrzymać  od  nich  coś,  czego  się  nie  dostało 

w dzieciństwie. Może teraz zauważą, docenią, zaczną kochać? Często nie do końca 

zdajemy  sobie  sprawę,  że  takie  dziecinne  nadzieje  na  otrzymanie  miłości  i uznania 

przetrwały  do  dziś.  Tylko  że  skoro  przez  tyle  lat  ich  spełnienie  się  nie  powiodło,  to 

trudno - trzeba rozstać się z iluzjami i zacząć szukać gdzie indziej. 

Jak zapewnić sobie wsparcie? 

W  tej  sprawie  masz  zapewne  bardzo  słabą  wyobraźnię,  ponieważ  -  jak 

przypuszczam - rzadko kiedy ktoś Cię rozumnie wspierał. Teoretycznie wiemy, że od 

tego  mamy  przyjaciół,  ukochanych  czy  rodziców,  żeby  byli  gotowi  pomóc, 

podbudować,  dodać  otuchy.  W praktyce  bywa  z tym  bardzo  różnie.  Zawsze 

zazdrościłam  ludziom,  których  najbliżsi  poczuwali  się  do  towarzyszenia  im 

w trudnych  sytuacjach:  chodzili  z nimi  do  dentysty,  tkwili  na  korytarzu  podczas 

egzaminów - im trudniejszy moment, tym większą otaczali troską i życzliwością. 

Niestety,  w moim  otoczeniu  częściej  spotykam  wyznawców  zasady  „każdy 

powinien radzić sobie sam”. Jeżeli dorastałeś w takim przekonaniu, to nic dziwnego, 

że  kiedy  dzisiaj  masz  kłopoty  albo  chandrę,  wstyd  Ci  nie  tylko  poprosić  o pomoc 

(choćby „pobądź trochę ze mną, bo jest mi smutno”), ale nawet przyznać się, że coś 

Cię gnębi. To pierwsza bariera utrudniająca otrzymanie wsparcia. Zapominasz o tym, 

że wszyscy - nawet najwspanialsze okazy doskonałego zdrowia psychicznego - mają 

swoje „dołki”, załamania, momenty bezradności i beznadziejności. Drugą barierą jest 

przeświadczenie,  że  nie  jesteś  tego  wart  i nic  Ci  się  nie  należy.  To  oczywisty 

nonsens:  wsparcie  należy  Ci  się  po  prostu  dlatego,  że  go  potrzebujesz  -  i nie 

wymaga to żadnych dodatkowych uzasadnień. 

background image

Wreszcie trzecia bariera - poczucie, że wokół Ciebie nie ma nikogo, kto byłby 

gotów zainteresować się Twoim samopoczuciem, poświęcić Ci trochę czasu, kto Cię 

naprawdę lubi czy kocha. Że nie ma żadnego grona ludzi, w którym Ty autentyczny, 

ze swoimi kłopotami  i problemami  mógłbyś znaleźć dla siebie miejsce. Słyszałam to 

dziesiątki  razy  i tyleż  razy  zachęcałam  do  rozpoczęcia  poszukiwań  i prób. 

I przekonałam  się,  że  kiedy  człowiek  jest  gotów  przyznać  się  przed  sobą,  że 

potrzebuje innych ludzi,  i zacz-nie się rozglądać - inni wyczuwają to i zbliżają się do 

niego. Więc jeśli potrzebujesz dobrych, dowartościowujących kontaktów, a masz ich 

mało albo nie masz wcale, to najpierw zrób przegląd swoich starych oraz obecnych 

znajomości i przyjaźni, żeby sprawdzić, czy nie warto nie-których z nich odnowić albo 

wzmocnić. Miła koleżanka szkolna ma dwójkę małych dzieci i nie chcesz sprawiać jej 

dodatkowych kłopotów? Ależ nie-wykluczone, że ona marzy, żeby ktoś wpadł do niej 

pogadać.  U kuzyna,  którego  lubisz,  nie  byłeś  już  trzy  lata  i czujesz  się  nie 

w porządku? Całkiem możliwe, że jemu też jest przykro, że się nie widujecie. Chętnie 

zaprosiłbyś na imieniny parę osób z pracy, ale nie ma takiego zwyczaju. To dlaczego 

Ty nie miałbyś go wprowadzić? 

Rozejrzyj się, popróbuj, włóż w to trochę wysiłku. Nastaw się, że nie wszystkie 

próby  pójdą  Ci  równie  dobrze,  pewnie  się  zdarzy  parę  niewypałów.  Cała  sztuka 

polega  na  stworzeniu  sobie  możliwości  wyboru,  bo  przecież  widać,  kogo  Twoja 

obecność  cieszy,  a komu  ciąży.  Tylko  pamiętaj,  że  inni  też  mogą  mieć  kompleksy, 

więc  musisz  zdobyć  się  na  trochę  inicjatywy:  zapytać,  czy  możesz  wpaść, 

zaproponować kawę u siebie, zaprosić na spacer. 

Jest  tutaj  jeszcze  jedna  ważna  rzecz:  nie  tylko  nie  rób  drugiemu,  co  Tobie 

niemiło,  ale  i odwrotnie  -  rób  to,  co  byłoby  miłe  dla  Ciebie.  Chcesz,  żeby  ktoś  był 

z Tobą szczery i otwarty, więc pierwszy zdobądź się na szczerość. Chcesz, żeby Cię 

wysłuchał,  więc  zacznij  od  uważnego  słuchania.  Chcesz  usłyszeć  coś  życzliwego 

o sobie,  więc  sam  raz  i drugi  powiedz  coś  miłego.  Może  efekty  nie  będą 

natychmiastowe, ale wkrótce przekonasz się, że to skutkuje. 

Zadbaj  o swoich  bliskich,  a oni  zadbają  o ciebie  Czasami  trudno  w to 

uwierzyć,  zwłaszcza  jeżeli  tkwisz  w małżeństwie,  gdzie  uczucie  wygląda  na  mocno 

już  wystygłe  albo  też  toczy  się  nieustająca  wojna;  jeśli  z rodziną  czujesz  się  obco; 

jeżeli  Twoje  dzieci  są  z Tobą  w ostrym  konflikcie.  Wiem  to  na  pewno:  poza 

background image

nielicznymi  wyjątkami  dowartościowanie  bliskich  osób  zmienia  sytuację  na  lepsze. 

Chcę  Ci  za-proponować  parę  -  zresztą  dość  oczywistych  -  sposobów  jak  to  robić. 

Z jednym zastrzeżeniem: żadnego fałszu, bo wtedy najbardziej finezyjne metody nie 

skutkują. 

Nawet  w bardzo  wrogich  układach  są  lepsze  momenty,  kiedy  ciepło  myślisz 

o drugiej osobie, czujesz, jak ważna jest dla Ciebie, coś Ci się szczególnie spodobało 

albo  Cię  ujęło.  Nie  chodzi  o manipulację,  tylko  o ujawnianie  pozytywnych  rzeczy, 

które  przychodzą  Ci  do  głowy,  a które  dotąd  miałeś  w zwyczaju  zachowywać  dla 

siebie. 

Muszę  się  tu  pochwalić  najmniej  pracochłonnym  sukcesem,  jaki  odniosłam 

w poradni  rodzinnej.  Przyszła  do  mnie  pani  po  pięćdziesiątce,  o dość  przeciętnej 

powierzchowności  i pokaźnej  tuszy.  Skarżyła  się,  że  mąż  zaczął  znikać  z domu, 

prawie  z nią  nie  rozmawia,  burczą  tylko  na  siebie  i obrzucają  się  pretensjami. 

Doradziłam jej, żeby go czasem pochwaliła, powiedziała coś miłego, zatroszczyła się 

trochę o niego (z zastrzeżeniem jak wyżej). Pani zniknęła i pojawiła się znowu po pół 

roku, tym razem w sprawie konfliktów z dorosłą córką zresztą niezbyt głębokich. Przy 

okazji  opowiedziała  mi  o czymś,  co  zakrawało  niemal  na  cud:  zastosowała  się  do 

moich wskazań i mąż zupełnie się odmienił. Znów przesiaduje w domu, jest grzeczny 

i miły,  powtarza,  że  ją  kocha,  i...  nosi  na  rękach.  Może  zechcesz  skorzystać 

z podobnych  sposobów  dowartościowania  swoich  bliskich.  Przede  wszystkim  mów 

im rzeczy dobre  i miłe, kiedy  tylko przyjdą  Ci  na  myśl. Najpierw  będą może nieufni, 

może  pomyślą,  że  coś  chcesz  za  to  uzyskać  albo  zatuszować  jakieś  swoje 

przewinienie (żonom w pierwszej kolejności  przychodzi do głowy, że skoro mąż jest 

taki  podejrzanie  miły  i prawi  komplementy,  to  pewnie  wykonał  skok  w bok).  Ale  po 

pewnym czasie zobaczysz, jacy są uszczęśliwieni. 

Drugim ważnym sposobem dowartościowania są ciepłe gesty. Każdy człowiek 

potrzebuje - wiesz o tym dobrze, kiedy chodzi o Ciebie, a przecież oni mają podobne 

potrzeby - pogłaskania, przytulenia czy choćby przyjaznego poklepania albo wzięcia 

za łokieć. Boisz się tak bez okazji? Nie wiesz, jak się przełamać? Możesz jemu czy 

jej  oprzeć  głowę  na  ramieniu  przy  wspólnym  oglądaniu  telewizji  albo  usiąść  ramię 

w ramię jadąc gdzieś autobusem. Pomalutku, bezpiecznie. 

Dobrze  jest  również  trochę  zadbać  o najbliższych.  Przygotować  albo  ku-pić 

background image

coś, co szczególnie lubią. Moja starsza córka za najwyższy dowód miłości uważa to, 

że  czasami  przynoszę  jej  polskie  „Bravo”  albo  inne  czasopismo  z rockowymi 

zespołami. Warto zapewnić czasami odrobinę komfortu: podać gorącą herbatę, kiedy 

wróci  zziębnięty,  chociaż  mógłby  obsłużyć  się  sam;  zaproponować  półgodzinną 

drzemkę,  kiedy  ona  wygląda  na  zmęczoną;  jeśli  ma  smutną  minę,  zapytać,  czy 

czegoś nie potrzebuje. Myślę, że bardzo ważne jest także okazywanie autentycznego 

zainteresowania  i uwagi.  Banalne  „jak  tam  dzisiaj?”  czy  „jak  ci  poszło?”  połączone 

z uważnym  spojrzeniem  i gotowością  wysłuchania  odpowiedzi  może  być  bardzo 

przekonywającym  sygnałem.  Tak  samo  powiedzenie,  że  widzisz,  w jakim  nastroju 

jest druga strona „Chyba cię zmartwiło to, co powiedziałem”, „Widzę, że jesteś dzisiaj 

bardzo zdenerwowana”, „To miło, że masz taki dobry humor”. 

Zdaję sobie sprawę, jak trudno jest zrealizować każdą z tych sugestii. 

Zwłaszcza jeżeli nie masz żadnego treningu czy nawyku w tej dziedzinie: 

nie  jesteś  zbyt  wylewny  ani  „dotykalski”,  mało  się  orientujesz  w potrzebach 

i upodobaniach swoich bliskich, boisz się, że odrzucą Twoją troskę i zainteresowanie. 

Niemniej  moim  zdaniem  warto  zacząć,  bo  często  nawet  drobna  zmiana  wystarczy, 

żeby  uruchomić  proces  „ocieplania”  całego  układu.  Inaczej  mówiąc,  jest  spora 

szansa, że jeśli zrobisz pierwszy krok czy raczej parę kroków, żeby dowartościować 

najbliższych, to po pewnym czasie oni zaczną odpowiadać tym samym. 

Co to znaczy „kochać siebie”? 

Wszystko, o czym mówiłam w tym rozdziale zmierzało do jednego celu: że-byś 

się  zapoznał  z paroma  sposobami  zmiany  własnej  samooceny  na  lepszą.  Żeby 

poprawiło się Twoje nastawienie do siebie samego czyli żebyś bar-dziej siebie polubił 

czy nawet pokochał. 

Cytowana  tu  niedawno  Sondra  Ray  pisze,  iż  ludzie  często  tak  źle  o sobie 

myślą, że nawet nie rozumieją, na czym ma polegać taka miłość do samego siebie. 

I proponuje swoje rozumienie: 

Kochać siebie to chwalić siebie i werbalnie wyrażać dla siebie uznanie. 

Kochać siebie to akceptować wszystkie swoje działania. 

Kochać siebie to mieć zaufanie do swoich możliwości. 

Kochać siebie to sprawiać sobie przyjemność bez poczucia winy. 

Kochać siebie to kochać swoje ciało i zachwycać się swoim pięknem. Kochać 

background image

siebie to dawać sobie to, czego pragniesz z poczuciem, że na to zasługujesz. 

Kochać siebie to pozwalać sobie na wygrywanie. Kochać siebie to dopuszczać 

do siebie innych zamiast godzić się na samotność. 

Kochać siebie to kierować się własną intuicją. 

Kochać siebie to odpowiedzialnie tworzyć swoje własne zasady. 

Kochać siebie to dostrzegać własną doskonałość. 

Kochać siebie to sobie przypisywać zasługi za to, co się zrobiło. 

Kochać siebie to otaczać się pięknem. 

Kochać siebie to pozwolić sobie na zamożność zamiast żyć w biedzie. 

Kochać siebie to otoczyć się mnóstwem przyjaciół. 

Kochać siebie to nagradzać się i nigdy się nie karcić. 

Kochać siebie to mieć do siebie zaufanie. 

Kochać siebie to karmić się dobrym pożywieniem i dobrymi myślami. 

Kochać siebie to otaczać się ludźmi, których obecność ci służy. 

Kochać siebie to czerpać radość z aktywności seksualnej. 

Kochać siebie to często dawać sobie robić masaż. 

Kochać siebie to uważać siebie za równego innym. 

Kochać siebie to wybaczać sobie. 

Kochać siebie to pozwalać na czułość. 

Kochać  siebie  to  być  dla  siebie  autorytetem  zamiast  cedować  to  na  kogo 

innego. 

Kochać siebie to rozwijać swoje twórcze impulsy. 

Kochać siebie to cały czas dobrze się bawić. 

Kochać siebie to przemawiać do siebie naprawdę łagodnie i czule. 

Kochać  siebie  to  stać  się  własnym,  akceptującym  rodzicem  wewnętrznym. 

Gdybyś  do  tego  momentu  jeszcze  nie  wiedział  jak  zabrać  się  do  kochania  siebie 

samego, masz tu prawdziwą kopalnię pomysłów. 

Może  być  inaczej  Niewątpliwie  byłoby  lepiej,  gdyby  świat  był  inaczej 

urządzony:  gdybyś  był  otoczony  wyłącznie  życzliwymi  ludźmi,  pomocnymi 

i wspierającymi, pełnymi uznania dla Twoich zalet i uroków, ale też wyrozumienia dla 

słabości i felerów. Pomyślałam, że na koniec mogłabym Cię zachęcić do tego, żebyś 

nie  czekał,  aż  tak  będzie,  tylko  zabrał  się  do  zmieniania  świata  -  zaczął  traktować 

background image

innych  tak,  jak  sam  chciałbyś  być  traktowany.  Możesz  zacząć  od  siebie  i swoich 

najbliższych, swojego  miejsca  pracy czy  nauki.  Że  nic  Ci  nie  wyjdzie  w pojedynkę? 

Dookoła  masz  pełno  sojuszników,  chociaż  zapewne  oni  sami  jeszcze  o tym  nie 

wiedzą.  Kto  może  być  Twoim  sprzymierzeńcem?  Każdy.  Przecież  wszyscy  - 

podobnie  jak  Ty  -  marzą  o tym,  żeby  przestać  się  chować  i odgradzać  od  innych, 

żeby  spotykać  się  z akceptacją  i miłością.  Tylko  że  ktoś  musi  zacząć  i nie  ma 

żadnego powodu, żebyś to nie był Ty. 

Jak  już  mówiłam,  próbuję  coś  robić  na  tym  polu  od  kilkunastu  lat  i mam 

poczucie,  że  moje  starania  nie  idą  na  marne.  Wiem  też,  że  jestem  jedną  z wielu 

osób, które działają w tym samym kierunku: lecząc ludzi, wychowując dzieci, tworząc 

sztukę, wykonując inne zawody - robią to wszystko w taki sposób, że każdy, kto się 

z nimi  styka,  czuje  się  potem  lepszy  i lepiej  traktuje  siebie  i innych.  Krąg  się 

poszerza, bo ktoś, kto bar-dziej kocha siebie, jest też bardziej zdolny do obdarzania 

miłością innych. 

Na koniec chcę Ci opowiedzieć bajkę, którą słyszałam po raz pierwszy ponad 

20 lat temu.  Nie wiem, kto  jest jej autorem  i skąd pochodzi,  ale  mam nadzieję, że - 

jak  wszystkie  bajki  -  jest  wspólnym  dobrem,  z którego  wolno  swobodnie  korzystać. 

Wahałam  się  trochę,  czy  umieścić  ją  tutaj,  bo  dotychczas  opowiadałam  ją  tylko 

ludziom  zaprzyjaźnionym  i bliskim,  a Ciebie  przecież  nie  znam.  Ale  przypomniałam 

sobie, że to nieładnie być skąpym i postanowiłam podzielić się z Tobą. 

Bajka  o ciepłym  i puchatym  W pewnym  mieście  wszyscy  byli  zdrowi 

i szczęśliwi.  Każdy  z jego  mieszkańców,  kiedy  się  urodził,  dostawał  woreczek 

z Ciepłym i Puchatym, które miało to do siebie, że im więcej rozdawało się go innym, 

tym  więcej  przybywało.  Dlatego  wszyscy  swobodnie  obdarowywali  się  nawzajem 

Ciepłym  i Puchatym  wiedząc,  że  nigdy  go  nie  zabraknie.  Matki  dawały  Ciepłe 

i Puchate  dzieciom,  kiedy  wracały  do  domu;  żony  i mężowie  wręczali  je  sobie  na 

powitanie,  po  powrocie  z pracy,  przed  snem;  nauczyciele  rozdawali  w szkole, 

sąsiedzi  na  ulicy  i w  sklepie,  znajomi  przy  każdym  spotkaniu;  nawet  groźny  szef 

w pracy  nierzadko  sięgał  do  swojego  woreczka  z Ciepłym  i Puchatym.  Jak  już 

mówiłam,  nikt  tam  nie  chorował  i nie  umierał,  a szczęście  i radość  mieszkały  we 

wszystkich rodzinach. 

Pewnego  dnia  do  miasta  sprowadziła  się  zła  czarownica,  która  żyła  ze 

background image

sprzedawania  ludziom  leków  i zaklęć  przeciw  różnym  chorobom  i nieszczęściom. 

Szybko zrozumiała, że nic tu nie zarobi,  więc postanowiła działać. Poszła do  jednej 

młodej kobiety i w najgłębszej tajemnicy powiedziała jej, żeby nie szafowała zbytnio 

swoim Ciepłym  i Puchatym, bo się skończy, i żeby uprzedziła o tym swoich bliskich. 

Kobieta schowała swój woreczek głęboko na dno szafy  i do tego samego namówiła 

męża  i dzieci.  Stopniowo  wiadomość  rozeszła  się  po  całym  mieście,  ludzie 

poukrywali  Ciepłe  i Puchate,  gdzie  kto  mógł.  Wkrótce  zaczęły  się  tam  szerzyć 

choroby i nieszczęścia, coraz więcej ludzi zaczęło umierać. 

Czarownica  z początku  cieszyła  się  bardzo:  drzwi  jej  domu  na  dalekim 

przedmieściu  nie  zamykały  się.  Lecz  wkrótce  wyszło  na  jaw,  że  jej  specyfiki  nie 

pomagają  i ludzie  przychodzili,  coraz  rzadziej.  Zaczęła  więc  sprzedawać  Zimne 

i Kolczaste, co trochę  pomagało, bo przecież  był to  -  wprawdzie nie  najlepszy  -  ale 

zawsze jakiś kontakt. Już nie umierali tak szybko, jednak ich życie toczyło się wśród 

chorób  i nieszczęść.  I byłoby  tak  może  do  dziś,  gdyby  do  miasta  nie  przyjechała 

pewna  kobieta,  która  nie  znała  argumentów  czarownicy.  Zgodnie  ze  swoimi 

zwyczajami  zaczęła  całymi  garściami  obdzielać  Ciepłym  i Puchatym  dzieci 

i sąsiadów. Z początku ludzie dziwili się i nawet nie bardzo chcieli przyjmować - bali 

się,  że  będą  musieli  oddać.  Ale  kto  by  tam  upilnował  dzieci!  Brały,  cieszyły  się 

i kiedyś jedno z drugim powyciągały ze schowków swoje woreczki i znów jak dawniej 

zaczęły rozdawać. 

Jeszcze  nie  wiemy,  czym  się  skończy  ta  bajka.  Jak  będzie  dalej,  zależy  od 

Ciebie. 

Post scriptum  Od Agnieszki  i Lucyny, dwóch  uroczych dziewczyn i świetnych 

terapeutek  dowiedziałam  się,  co  Albert  Einstein  uważał  za  największe  odkrycie 

swego życia. Mylisz się, jeśli sądzisz pochopnie, że teorię względności. Otóż pewien 

dziennikarz  zapytał  o to  wielkiego  uczonego  pod  koniec  jego  życia  i usłyszał  od 

Einsteina:  najważniejsze,  co  odkryłem,  to  że  Wszechświat  jest  łaskawy  Autorka, 

Anna  Dodziuk,  od  blisko  20  lat  zajmuje  się  poradnictwem,  treningiem 

psychologicznym,  psychoterapią  oraz  uczeniem  pomocy  psychologicznej.  Pracuje 

w Instytucie  Psychologii  Zdrowia  i Trzeźwości  w Warszawie,  głównie  z grupami 

trzeźwych 

alkoholików 

i członków 

ich 

rodzin. 

Po-przednio 

w Poradni 

Przedmałżeńskiej  i Rodzinnej  Towarzystwa  Planowania  Rodziny  zajmowała  się 

background image

indywidualnym poradnictwem i psychoterapią dla par. 

Ukończyła studia etnograficzne. Ma 45 lat, wychowuje dwie córki.