background image

AGATHA CHRISTIE 

 

 

 

 

 

 

MORDERSTWO 

TO NIC 

TRUDNEGO 

 

PRZEŁOŻYŁA GRAŻYNA WOYDA 

TYTUŁ ORYGINAŁU: "MURDER IS EASY" 

 

Rosalind i Susan, 

pierwszym recenzentkom tej książki 

 

 

 

 

 

background image

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 

 

 

 

 

TOWARZYSZ PODRÓŻY 

 

Anglia! 

Anglia po tylu latach! 

Ale jak będę się w niej czuł? 

Luke Fitzwilliam zadawał sobie to pytanie, schodząc po trapie ze statku. 

Kołatało się ono w jego umyśle, gdy czekał na odprawę celną. A kiedy w końcu 

wsiadł do pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy plan. 

Czuł się zupełnie inaczej, przyjeżdżając do kraju na urlopy. Miał mnóstwo 

pieniędzy (przynajmniej na początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał starych 

przyjaciół, spotykał się z kolegami, którzy też przyjechali tu na wypoczynek po 

pobycie w koloniach. Mówił sobie: To nie potrwa długo. Wkrótce wracam do pracy. 

Dlaczego nie miałbym się zabawić! 

Ale teraz nie zamierzał nigdzie wracać. Pożegnał już na dobre upalne noce, 

oślepiające słońce, piękną tropikalną roślinność i samotne wieczory, spędzane na 

lekturze starych numerów "Timesa". 

Wrócił do Anglii po zakończeniu zaszczytnej służby dla kraju. Poza tym posiadał 

niewielki kapitał, mógł się więc uważać za człowieka niezależnego materialnie. 

Ale nie miał pojęcia, jak spędzić resztę życia. 

Anglia! Anglia w czerwcu. Szare niebo i silny, przenikliwy wiatr. W taki dzień 

nie wydawała się gościnnym krajem! A ci ludzie! Boże, co za ludzie! Wszyscy 

mieli szare, zatroskane twarze... szare jak niebo. I te okropne małe domki, 

wyrastające wszędzie jak grzyby po deszczu, jak kurniki, zaśmiecające cały 

krajobraz! 

Luke Fitzwilliam z trudem oderwał wzrok od migającego za oknem wagonu krajobrazu 

i zajął się gazetami. "Times", "Daily Clarion" I "Punch". 

Zaczął od "Daily Clarion", który poświęcony był w całości wyścigom konnym w 

Epsom. Szkoda, że nie przyjechałem wczoraj - pomyślał. Ostatni raz widziałem 

gonitwę Derby, kiedy miałem dziewiętnaście lat. 

Obstawił wysoko pewnego konia i teraz chciał sprawdzić, jak typuje jego szansę 

"Clarion". Znalazł tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by wygrał 

któryś z koni takich jak Jujube II, Mark's Mile, Santony czy Jerry Boy. Na 

zwycięstwo nie ma chyba szans... 

Ale Luke'a nie interesował koń, który miał najprawdopodobniej przegrać gonitwę. 

Rzucił okiem na typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do l. 

Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta. 

No cóż - pomyślał. Już po wszystkim! Szkoda? że nie postawiłem na Clarigolda, 

którego typowano jako drugiego faworyta. 

Potem rozłożył "Timesa" i zatopił się w lekturze poważniejszych artykułów. 

Nie trwało to jednak długo, ponieważ groźnie wyglądający pułkownik, który 

siedział w przeciwległym kącie przedziału, był tak zirytowany tym, co właśnie 

przeczytał, że musiał się podzielić swym oburzeniem z towarzyszem podróży. 

Dopiero po półgodzinie znużyło go rozprawianie o "tej cholernej komunistycznej 

propagandzie". 

Wyczerpawszy temat pułkownik zasnął z otwartymi ustami. Niebawem pociąg zwolnił, 

a potem się zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł dużą, opustoszałą 

stację z wieloma peronami. Zauważył kiosk, na którym wisiał afisz z napisem: 

WYNIKI GONITWY DERBY. Otworzył drzwi, wyskoczył na peron i pobiegł w kierunku 

kiosku. Po chwili wpatrywał się z szerokim uśmiechem w krótką wiadomość z 

ostatniej chwili. 

 

Wyniki Gonitwy Derby 

JUJUBE II 

MAZEPPA 

background image

CLARIGOLD 

 

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sto funtów do roztrwonienia! Dobry, kochany 

Jujube II, którego wszyscy znawcy wyścigów tak nonszalancko zlekceważyli. 

Złożył gazetę, odwrócił się i zobaczył pustkę. Podczas gdy on upajał się 

zwycięstwem Jujube II, jego pociąg niepostrzeżenie zniknął ze stacji. 

- Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? - zagadnął jakiegoś bagażowego. 

- Jaki pociąg? - spytał bagażowy ze zdziwieniem. - Od piętnastej czternaście na 

tej stacji nie zatrzymał się żaden pociąg. 

- Przecież stał tu przed chwilą. Właśnie z niego wysiadłem. To ekspres mający 

bezpośrednie połączenie z portem. 

- Ten ekspres nie zatrzymuje się nigdzie w drodze do Londynu - wyjaśnił bagażowy 

obcesowo. 

- Ale zatrzymał się - zapewnił go Luke. - Przecież z niego wysiadłem. 

- Aż do Londynu nigdzie się nie zatrzymuje - powtórzył bagażowy obojętnym tonem. 

- Mówię panu, że się zatrzymał dokładnie przy tym peronie, a ja z niego 

wysiadłem. 

W obliczu tych faktów bagażowy zmienił front. 

- Nie powinien był pan tego robić - powiedział z wyrzutem. - On się tu nie 

zatrzymuje. 

- Ale zatrzymał się. 

- Stanął pod semaforem, a nie "zatrzymał się na stacji", jak pan to określił. 

- Nie znam się na tych subtelnych różnicach tak dobrze jak pan - oznajmił Luke. 

- Chodzi mi o to, co mam teraz zrobić. 

- Nie powinien był pan wysiadać - powtórzył z uporem bagażowy, który nie był 

człowiekiem przesadnie rozgarniętym. 

- To prawda - przyznał Luke. - Ale co się stało, to się stało. Chodzi mi tylko o 

to, co pan jako doświadczony pracownik kolei radzi mi teraz zrobić. 

- Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić? 

- Tak - odparł Luke - o to właśnie mi chodzi. Chyba istnieją pociągi, które 

zatrzymują się tu zgodnie z rozkładem? 

- Niech pomyślę - powiedział bagażowy. - Najlepiej niech pan wsiądzie do tego o 

szesnastej dwadzieścia pięć. 

- Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do Londynu - postanowił Luke - 

to właśnie do niego wsiądę. 

Uspokojony tą wiadomością zaczął się przechadzać tam i z powrotem po peronie. Na 

dużej tablicy informacyjnej przeczytał, że znajduje się w Fenny Clayton, stacji 

węzłowej Wychwood-under-Ashe. Wkrótce mały staroświecki parowóz powoli wepchnął 

na stację pociąg składający się z jednego wagonu i ciężko sapiąc ustawił go na 

bocznym torze. Wysiadło z niego sześcioro czy siedmioro pasażerów, którzy 

przeszli po mostku na peron Luke'a. Ponury bagażowy ożywił się nagle i zaczął 

popychać duży wózek pełen paczek i koszy. Przyłączył się do niego inny bagażowy, 

który przewoził pobrzękujące bańki z mlekiem. Fenny Clayton ożyło. 

W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do Londynu. Wagony trzeciej klasy 

były zatłoczone, ale w trzech wagonach klasy pierwszej siedziało niewiele osób. 

Luke zaczął zaglądać do przedziałów. W pierwszym, przeznaczonym dla palących, 

siedział z cygarem w ustach jakiś mężczyzna o wyglądzie wojskowego. Luke doszedł 

do wniosku, że ma już na dziś dosyć angielskich pułkowników z Indii. Następny 

przedział zajmowała elegancka młoda kobieta o zmęczonej twarzy, 

najprawdopodobniej guwernantka, z ruchliwym, mniej więcej trzyletnim chłopcem. 

Luke szybko poszedł dalej. Drzwi kolejnego przedziału były otwarte. Podróżowała 

w nim tylko jakaś starsza pani. Przypomniała Luke'owi jego ciotkę Mildred, która 

pozwoliła mu hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć lat. Była zdecydowanie dobrą 

ciotką. Luke wszedł do środka i usiadł. 

Po jakichś pięciu minutach ożywionego ruchu furgonetek przewożących bańki z 

mlekiem, wózków bagażowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli wytoczył się ze 

stacji. Luke rozłożył gazetę i zajął się lekturą wiadomości, mogących 

zainteresować człowieka, który przeczytał już poranną prasę. 

Nie liczył na to, że uda mu się czytać długo. Miał wiele ciotek, więc domyślał 

się, że towarzyszka podróży nie będzie milczeć aż do Londynu. 

background image

Miał rację. Starsza pani przymknęła okno, zrzucając swoją parasolkę, i zaczęła 

się rozwodzić nad zaletami pociągu, którym właśnie jechali. 

- Zaledwie godzina i dziesięć minut. To bardzo dobry pociąg. Znacznie lepszy niż 

ten poranny, który jedzie godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście - ciągnęła - 

niemal każdy podróżuje tym porannym. Kiedy bilety są tańsze, to znaczy w 

weekendy i dni świąteczne, tylko człowiek nierozsądny jedzie po południu. 

Zamierzałam wyruszyć dziś rano, ale Puszek... mój perski kot, gdzieś przepadł... 

jest bardzo piękny, a ostatnio bolało go uszko... no i, oczywiście, nie mogłam 

wyjść z domu, dopóki go nie znalazłam! 

- Naturalnie - bąknął Luke, ostentacyjnie opuszczając wzrok na gazetę. Ale na 

nic się to nie zdało. Potok słów nie ustawał. 

- Więc po prostu zrobiłam dobrą minę do złej gry i wsiadłam do pociągu 

popołudniowego. No i okazało się to błogosławieństwem, bo nie ma w nim takiego 

okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy podróżuje się pierwszą 

klasą. Ale zazwyczaj tego nie robię. Uważam to za ekstrawagancję, zwłaszcza w 

dzisiejszych czasach, kiedy podatki rosną, dywidendy spadają, a służba ciągle 

domaga się podwyżek... ale naprawdę byłam bardzo zdenerwowana, bo, widzi pan, 

jadę w pewnej niezwykle ważnej sprawie i po prostu chciałam w spokoju dokładnie 

przemyśleć, co mam powiedzieć... - Luke z trudem stłumił uśmiech. - A kiedy w 

przedziale jest pełno ludzi, ktoś może się okazać nieuprzejmy... więc 

pomyślałam, że tym razem mogę sobie pozwolić na taki wydatek... choć uważam, że 

dzisiaj wszyscy trwonią pieniądze, a nikt nie myśli o przyszłości. Szkoda, że 

zlikwidowano drugą klasę... to było mimo wszystko trochę taniej. Rozumiem, 

oczywiście - ciągnęła, przyglądając się opalonej twarzy Luke'a - że wojskowi 

jadący na urlop muszą podróżować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są oficerami... 

Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie jej jasnych, błyszczących oczu. 

Ale od razu skapitulował. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie. 

- Nie jestem wojskowym - wyjaśnił. 

- Och, przepraszam. Nie zamierzałam... po prostu przyszło mi do głowy... pan 

jest taki opalony... być może jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w kraju. 

- Owszem, wracam do domu ze Wschodu - powiedział Luke. - Ale nie na urlop. 

Jestem policjantem - oznajmił krótko, chcąc zapobiec dalszym dociekaniom. 

- Pracuje pan w policji? To naprawdę niezwykle interesujące. Syn mojej 

serdecznej przyjaciółki wstąpił właśnie do palestyńskiej policji. 

- Służyłem nad Zatoką Mayang - ponownie uciął krótko Luke. 

- Och, mój Boże... bardzo ciekawe. To prawdziwy zbieg okoliczności... chodzi mi 

o to, że pan wsiadł akurat do tego przedziału. Bo, widzi pan, ta sprawa, w 

związku z którą wybrałam się do Londynu... no cóż, w istocie jadę do Scotland 

Yardu. 

- Naprawdę? - spytał Luke. 

Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nie nakręcony zegar, czy też 

będzie mówiła przez całą drogę do Londynu. Ale w istocie niezbyt mu to 

przeszkadzało, ponieważ uwielbiał swoją ciotkę Mildred i pamiętał, że kiedyś 

dała mu pięć funtów. Poza tym takie stare damy jak jego towarzyszka podróży i 

ciotka Mildred miały w sobie coś niezwykle miłego i typowo angielskiego. W 

Mayang Straits nie spotykał takich kobiet. Kojarzyły mu się ze śliwkowym 

puddingiem na Boże Narodzenie, krykietem na wsi i płonącym kominkiem. Były 

czymś, co człowiek docenia dopiero wtedy, gdy jest na drugim końcu świata. Mogły 

też na dłuższą metę być śmiertelnie nudne, ale Luke stanął na angielskiej ziemi 

zaledwie przed trzema czy czterema godzinami. 

- Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano - szczebiotała pogodnie starsza pani - ale 

potem, jak już panu mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka. Czy myśli 

pan, że zdążę na. czas? Scotland Yard nie ma chyba sztywnych godzin urzędowania. 

- Nie sądzę, żeby zamykali o czwartej - powiedział Luke. 

- Oczywiście, że nie. Przecież w każdej chwili ktoś może ich zawiadomić o jakimś 

poważnym przestępstwie, prawda? 

- No właśnie - przytaknął Luke. 

Starsza pani przez chwilę siedziała w milczeniu. Była wyraźnie zaniepokojona. 

- Zawsze uważałam, że najlepiej od razu zaczynać od najwyższego szczebla - 

powiedziała w końcu. - John Reed, nasz posterunkowy w Wychwood, to bardzo miły i 

niezwykle przyzwoity człowiek... ale mam wrażenie, że... niezbyt się nadaje do 

background image

prowadzenia poważnych spraw. Zazwyczaj ma do czynienia z ludźmi, którzy nadużyli 

alkoholu, przekroczyli dozwoloną prędkość jazdy albo nie zapłacili podatku za 

swojego psa... a być może nawet z włamywaczami... Ale wydaje mi się... jestem 

niemal pewna... że nie poradziłby sobie z morderstwem! 

- Morderstwem? - powtórzył Luke, marszcząc brwi. 

- Tak, morderstwem - potwierdziła starsza pani, energicznie kiwając głową. - 

Widzę, że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po prostu nie 

mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję. 

- Czy jest pani przekonana, że tak nie było? - spytał Luke łagodnie. 

- Och, tak. - Stanowczo kiwnęła głową. - Mogło tak się zdarzyć za pierwszym 

razem, ale nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się wie. 

- Chce pani powiedzieć, że popełniono... hmm... kilka morderstw? - spytał Luke. 

- Niestety tak - odparła spokojnym, łagodnym głosem. - Dlatego właśnie doszłam 

do wniosku, że najlepiej będzie pojechać wprost do Scotland Yardu. Czy nie sądzi 

pan, że to najwłaściwsze rozwiązanie? 

- No cóż, chyba tak - powiedział Luke, patrząc na nią z zadumą. 

- Uważam, że podjęła pani słuszną decyzję. 

Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić - pomyślał. Pewnie co tydzień nachodzi ich 

kilka starszych pań, które donoszą im o morderstwach popełnionych w ich 

spokojnym miasteczku! Być może istnieje specjalny wydział, zajmujący się takimi 

przypadkami. 

Oczami wyobraźni zobaczył podtatusiałego nadinspektora policji albo przystojnego 

młodego śledczego, który mówi uprzejmym, cichym głosem: Dziękuję pani, jesteśmy 

pani wielce zobowiązani. A teraz proszę wracać do domu, zostawić wszystko w 

naszych rękach i więcej się już tym nie martwić. 

Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy. 

Ciekawe skąd przychodzą im do głowy takie pomysły? - rozmyślał. Pewnie prowadzą 

śmiertelnie nudny tryb życia i skrycie tęsknią za prawdziwym dramatem. Podobno 

niektóre starsze panie widzą w każdym potencjalnego truciciela. 

Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos. 

- Wie pan, pamiętam, że kiedyś czytałam o... tak, to chyba był proces 

Abercrombiego... zanim padło na niego podejrzenie, zdążył otruć wiele osób... o 

czym to ja mówiłam? Aha, tak, podobno miał dziwny błysk w oczach... osoba, na 

którą spojrzał w pewien szczególny sposób, niebawem podupadała na zdrowiu. Kiedy 

o tym czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda! 

- Co takiego? 

- Ten szczególny błysk w oczach... 

Luke popatrzył na nią i zauważył, że lekko drży, a jej rumiane policzki nieco 

pobladły. 

- Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę w przypadku Amy Gibbs... i ona umarła. 

Potem Carter. I Tommy Pierce. A teraz... wczoraj... spotkało to doktora 

Humbleby'ego, który jest takim dobrym i poczciwym człowiekiem... Carter był 

pijakiem, a Tommy Pierce nieznośnym szczeniakiem, który znęcał się nad słabszymi 

chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał. Niezbyt przejęłam się ich śmiercią, ale 

doktor Humbleby to co innego. Trzeba go ratować. Ale gdybym opowiedziała mu o 

wszystkim, z pewnością by mi nie uwierzył! Wybuchnąłby śmiechem. John Reed też 

by mi nie uwierzył. Ale w Scotland Yardzie będzie inaczej. Bądź co bądź, dla 

nich zbrodnia to chleb powszedni!... O Boże, lada chwila będziemy na miejscu! - 

zawołała, wyglądając przez okno. Zaczęła krzątać się nerwowo po przedziale, 

zbierając swoje rzeczy. - Dziękuję... stokrotnie dziękuję - powiedziała do 

Luke'a, który po raz drugi podniósł z podłogi jej parasolkę. - Rozmowa z panem 

dodała mi otuchy... Tak się cieszę, że pochwala pan moją decyzję. 

- Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani dobrej rady - oznajmił Luke 

łagodnie. 

- Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna. - Zaczęła szperać w torebce. - Moja 

wizytówka... o Boże, mam tylko jedną... przecież muszę ją zatrzymać dla Scotland 

Yardu... 

- Ależ naturalnie... 

- Nazywam się Pinkerton. 

background image

- Bardzo odpowiednie nazwisko - stwierdził Luke z uśmiechem i widząc jej 

zdziwione spojrzenie, dodał pospiesznie: - Ja nazywam się Luke Fitzwilliam. Czy 

sprowadzić pani taksówkę? - spytał, kiedy pociąg wjechał na stację. 

- Och, nie, dziękuję. - Panna Pinkerton wydawała się zaszokowana tym pomysłem. - 

Pojadę kolejką podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square, a dalej pójdę 

pieszo przez Whitehall. 

- Życzę pani powodzenia - powiedział Luke. Panna Pinkerton serdecznie uścisnęła 

jego dłoń. 

- Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan, początkowo myślałam, że pan mi nie 

uwierzy. 

- No cóż - powiedział Luke, rumieniąc się. - Tyle morderstw! Chyba trudno 

popełnić bezkarnie tak wiele zbrodni, prawda? 

Panna Pinkerton potrząsnęła głową. 

- Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli - oznajmiła z przekonaniem. - Bardzo 

łatwo jest zabić człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A 

ten morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać! 

- Tak czy owak, życzę powodzenia - powiedział Luke. 

Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył na poszukiwanie swego bagażu. 

- Chyba jest trochę zbzikowana - rozmyślał. - Chociaż nie, nie sądzę. Po prostu 

ma bujną wyobraźnię. Mam nadzieję, że potraktują ją uprzejmie. To taka miła 

staruszka. 

 

II 

NEKROLOG 

 

Jimmy Lorrimer był jednym z najstarszych przyjaciół Luke'a. Jak zwykle podczas 

pobytu w Londynie, Luke zatrzymał się u niego. Jeszcze tego samego dnia 

wieczorem wyruszyli razem do miasta w poszukiwaniu rozrywek. Nazajutrz rano 

Luke'a bolała głowa. Jimmy podał mu kawę i zadał pytanie, na które przyjaciel 

nie odpowiedział, ponieważ po raz drugi czytał niewielką, pozornie nieistotną 

notatkę w porannej gazecie. 

- Przepraszam, Jimmy - bąknął, wracając gwałtownie do rzeczywistości. 

- Co cię tak zaabsorbowało... czyżby sytuacja polityczna? Luke uśmiechnął się 

szeroko. 

- Nigdy w życiu! To dość dziwne... wiesz, ta urocza staruszka, z którą wczoraj 

jechałem pociągiem, wpadła pod samochód. 

- Pewnie na przejściu dla pieszych - powiedział Jimmy. - Skąd wiesz, że to ona? 

- Oczywiście mogę się mylić. Ale miała takie samo nazwisko... Pinkerton. 

Przechodząc przez Whitehall zginęła pod kołami jakiegoś samochodu, który w ogóle 

się nie zatrzymał. 

- Przykra sprawa - oznajmił Jimmy. 

- Tak, biedna staruszka. Okropnie mi jej żal. Przypomniała mi moją ciotkę 

Mildred. 

- Kierowca tego samochodu będzie miał za swoje. Z pewnością oskarżą go o 

zabójstwo. W dzisiejszych czasach aż strach siadać za kierownicą. 

- Czym teraz jeździsz? 

- Fordem V 8. Mówię ci, stary... 

Rozmowa zeszła na tematy wybitnie techniczne. 

- Co ty, u licha, nucisz pod nosem? - spytał Jimmy, zmieniając nagle temat. 

- Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee - zanucił 

Luke. - To jakaś rymowanka, którą pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, skąd mi 

przyszła do głowy - powiedział przepraszająco. 

 

W jakiś tydzień później Luke rzucił okiem na pierwszą stronę "Timesa" i wydał 

okrzyk zdziwienia. 

- Niech mnie diabli! - zawołał. 

- Co się stało? - spytał Jimmy Lorrimer, spoglądając na niego badawczo. 

Luke nie odpowiedział. Wpatrywał się w jakieś wydrukowane w gazecie nazwisko. 

Jimmy powtórzył pytanie. 

Luke podniósł głowę i spojrzał na swego przyjaciela. Dziwny wyraz jego twarzy 

zaniepokoił Jimmy'ego. 

background image

- O co chodzi, Luke? Wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha. 

Luke milczał przez parę minut. Wypuścił gazetę z rąk i podszedł do okna, a potem 

wrócił na miejsce. Jimmy obserwował go z rosnącym zdziwieniem. 

Luke opadł na krzesło i pochylił się do przodu. 

- Jimmy, przyjacielu, czy pamiętasz tę starszą panią, z którą jechałem pociągiem 

do Londynu... w dniu mojego przyjazdu do Anglii? 

- Tę, która przypominała ci twoją ciotkę Mildred? A potem wpadła pod samochód? 

- Tak, o nią mi właśnie chodzi. Posłuchaj, Jimmy. Ta staruszka dość chaotycznie 

mówiła o tym, że jedzie do Scotland Yardu, by donieść im o licznych zbrodniach. 

Twierdziła, że w jej miasteczku grasuje jakiś morderca. W każdym razie tyle z 

tego zrozumiałem. Podobno uśmiercił kilka osób. 

- Nie mówiłeś mi, że była zbzikowana - powiedział Jimmy. 

- Bo nie uważałem jej za wariatkę. 

- Och, posłuchaj, stary, seryjne morderstwo... 

- Nie uważałem jej za wariatkę - powtórzył Luke niecierpliwie. - Myślałem, że 

tak jak niektóre starsze panie, dała się po prostu ponieść wyobraźni. 

- No cóż, pewnie tak właśnie było. Ale myślę, że to jakiś szaleńczy pomysł. 

- Mniejsza o to, co sądzisz na ten temat, Jimmy. Teraz ja mówię, rozumiesz? 

- Och, dobrze, już dobrze... jedź dalej. 

- W swojej chaotycznej opowieści wymieniła kilka nazwisk i była przerażona, bo 

twierdziła, że wie, kto będzie następną ofiarą. - No i co? - spytał Jimmy 

zachęcającym tonem. 

- Czasami, z takiego czy innego błahego powodu, nie możesz wyrzucić z pamięci 

jakiegoś nazwiska. Jedno takie nazwisko utkwiło mi w głowie, ponieważ 

skojarzyłem je z rymowanką, którą śpiewano mi w dzieciństwie. Fiddle de dee, 

fiddle de dee, the fly has married the bumble bee. 

- Z pewnością jest niezwykle błyskotliwa, ale właściwie jaki ma z tym wszystkim 

związek? 

- Chodzi mi o to, że ten jegomość nazywał się Humbleby... doktor Humbleby. Ta 

starsza pani powiedziała, że doktor Humbleby będzie następną ofiarą. Strasznie 

ją to niepokoiło, ponieważ uważała go za "bardzo dobrego człowieka". To nazwisko 

utkwiło mi w pamięci z powodu wspomnianej rymowanki. 

- No i co? - spytał Jimmy. 

- Popatrz na to. 

Luke podał mu gazetę, wskazując palcem notatkę w rubryce nekrologów. 

 

HUMBLEBY. 13 czerwca zmarł nagle w swym domu w Sandgate, Wychwood-under-Ashe, dr 

med. JOHN EDWARD HUMBLEBY, ukochany mąż JESSIE ROSE HUMBLEBY. Pogrzeb odbędzie 

się w piątek. Prosimy o nieskladanie kondolencji. 

 

- Teraz rozumiesz, Jimmy? Wszystko się zgadza: nazwisko, miejscowość, zawód. Co 

o tym myślisz? 

Jimmy zastanawiał się przez chwilę. 

- Przypuszczam, że to niezwykły zbieg okoliczności - odparł w końcu poważnie, 

lecz niezbyt zdecydowanie. 

- Naprawdę, Jimmy? Tylko zbieg okoliczności? - Luke znów zaczął krążyć po 

pokoju. 

- A cóż innego? - spytał Jimmy. 

Luke gwałtownie się odwrócił. 

- Przypuśćmy, że wszystko, co powiedziała ta urocza staruszka, było prawdą! 

Przypuśćmy, że ta fantastyczna historia jest prawdziwa! 

- Och, daj spokój! To już lekka przesada! Takie rzeczy się nie zdarzają. 

- A co powiesz o przypadku Abercrombiego? Czyż nie był podejrzany o wyprawienie 

na tamten świat sporej gromadki ludzi? 

- Większej, niż kiedykolwiek ujawniono - odparł Jimmy. - Mój kolega miał kuzyna, 

który był tamtejszym koronerem. Dzięki niemu poznałem pewne szczegóły tej 

sprawy. Abercrombiego przyłapano na tym, że nafaszerował miejscowego weterynarza 

arszenikiem. Potem odkopano zwłoki jego własnej żony i stwierdzono, że również 

ona została otruta tym paskudztwem. Nie ma też wątpliwości, że jego szwagier 

zszedł z tego świata w ten sam sposób, a to bynajmniej nie wyczerpuje długiej 

background image

listy jego ofiar. Ten mój kolega powiedział mi, że według nieoficjalnych danych 

Abercrombie wykończył co najmniej piętnaście osób. Piętnaście! 

- No właśnie. Więc sam widzisz, że takie rzeczy jednak się zdarzają! 

- Owszem, ale niezbyt często. 

- Skąd ta pewność? Mogą się zdarzać o wiele częściej, niż przypuszczasz. 

- Oto głos policjanta! Czy nie możesz zapomnieć, że odszedłeś już ze służby i 

jesteś teraz prywatnym człowiekiem na emeryturze? 

- Policjant zawsze pozostaje policjantem - powiedział Luke. - Posłuchaj, Jimmy, 

przypuśćmy, że zanim Abercrombie zaczął bestialsko mordować, jakaś miła, 

gadatliwa stara panna przejrzała jego zamiary i natychmiast pobiegła donieść o 

tym odpowiednim władzom. Czy sądzisz, że zostałaby wysłuchana? 

Jimmy uśmiechnął się szeroko. 

- Nigdy w życiu! 

- No właśnie. Policjanci orzekliby z pewnością, że brak jej piątej klepki. 

Dokładnie tak, jak ty to określiłeś! Albo powiedzieliby, że ma zbyt bujną 

wyobraźnię. Tak jak ja to uczyniłem! I obaj popełnilibyśmy błąd. 

- Jak więc twoim zdaniem wygląda sytuacja? - spytał Lorrimer po chwili namysłu. 

- Sprawa przedstawia się następująco. Usłyszałem pewną niewiarygodną, lecz nie 

niemożliwą historię. Śmierć doktora Humbleby'ego jest dowodem potwierdzającym 

jej prawdziwość. Istnieje jeszcze jedna ważna okoliczność. Panna Pinkerton 

jechała do Scotland Yardu, by zrelacjonować im swoją wersję wydarzeń. Ale tam 

nie dotarła. Zginęła pod kołami samochodu, który się nie zatrzymał. 

- Przecież nie masz pewności, że tam nie dotarła - zaoponował Jimmy. - Równie 

dobrze mogła zostać przejechana po wizycie w Scotland Yardzie. 

- Owszem, to możliwe... ale sądzę, że było inaczej. 

- To tylko przypuszczenia. Rzecz sprowadza się do tego, że ty wierzysz w tę 

melodramatyczną historyjkę. 

- Tego nie powiedziałem - mruknął Luke, energicznie potrząsając głową. - Uważam 

tylko, że należałoby przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie. 

- Innymi słowy, wybierasz się do Scotland Yardu. 

- Nie, na to jest jeszcze za wcześnie. Jak sam twierdzisz, śmierć tego doktora 

Humbleby'ego mogła być tylko zwykłym zbiegiem okoliczności. 

- Zatem co zamierzasz zrobić? 

- Pojechać do tego miasteczka i trochę się tam rozejrzeć. 

- Czy mówisz poważnie, Luke? - spytał Jimmy, bacznie mu się przyglądając. 

- Najzupełniej. 

- A jeśli to wszystko jest tylko urojeniem? 

- Tak byłoby najlepiej. 

- Oczywiście... - Jimmy zmarszczył czoło. - Ale ty najwyraźniej 

jesteś innego zdania, prawda? 

- Drogi przyjacielu, nie mam jeszcze na ten temat wyrobionej 

opinii. 

- Czy opracowałeś już jakiś plan? - spytał Jimmy po chwili namysłu. - Przecież 

nie możesz zjawić się niespodziewanie w tym miasteczku bez żadnego pretekstu. 

- No, chyba masz rację. 

- Nie ma żadnego "chyba". Czy zdajesz sobie sprawę, jakie są prowincjonalne 

angielskie miasteczka? Każdy obcy człowiek od razu rzuca się w oczy! 

- Będę musiał wymyślić jakiś kamuflaż - powiedział Luke, uśmiechając się 

szeroko. - Co proponujesz? Artysta? Chyba nie... nie potrafię rysować, nie 

wspominając już o malowaniu. 

- Możesz być artystą awangardowym - zasugerował Jimmy. - Wtedy twoje 

umiejętności nie miałyby większego znaczenia. 

Ale Luke rozważał już dalsze możliwości. 

- Pisarz? Czy literaci zatrzymują się w prowincjonalnych zajazdach, by tam 

pisać? Chyba tak. Może rybak... ale musiałbym się dowiedzieć, czy jest tam w 

pobliżu jakaś rzeka. A może schorowany człowiek, któremu zalecono wiejskie 

powietrze? Nie wyglądam na takiego, a poza tym w dzisiejszych czasach wszyscy 

rekonwalescenci jeżdżą do sanatoriów. Mógłbym też szukać w okolicy jakiegoś domu 

na sprzedaż. Nie, to nie jest zbyt dobry pomysł. Do licha, Jimmy, trzeba 

wymyślić jakiś wiarygodny pretekst. Po co zdrowy mężczyzna pojawia się nagle w 

małym angielskim miasteczku? 

background image

- Zaraz, zaraz... - powiedział Jimmy. - Podaj mi tę gazetę. Tak właśnie 

myślałem! - zawołał triumfalnie, zerknąwszy na pierwszą stronę. - Luke, 

przyjacielu, wszystko ci załatwię. To drobiazg! 

- O czym ty mówisz? 

- Wychwood-under-Ashe... Wiedziałem, że z czymś mi się ta nazwa kojarzy! - 

powiedział Jimmy z nie skrywaną dumą. - Oczywiście! To właśnie ta miejscowość! 

- Czy masz przypadkiem jakiegoś kolegę, który zna tamtejszego koronera? 

- Tym razem nie. Ale mam coś lepszego, mój drogi. Jak wiesz, natura szczodrze 

mnie obdarzyła licznymi ciotkami i kuzynami, jako że mój ojciec miał dwanaścioro 

rodzeństwa. A teraz posłuchaj: Jedna z moich kuzynek mieszka w Wychwood-under-

Ashe. 

- Jimmy, jesteś nieoceniony. 

- Czyż to nie szczęśliwy splot okoliczności? - spytał skromnie Jimmy. 

- Opowiedz mi o niej. 

- Nazywa się Bridget Conway. Od dwóch lat jest sekretarką lorda Whitfielda. 

- Właściciela tych paskudnych sensacyjnych tygodników? 

- Zgadza się. Zresztą on sam też jest dość paskudnym, nadętym bufonem! Urodził 

się w Wychwood-under-Ashe, a ponieważ cechuje go ten rodzaj snobizmu, który każe 

mu opowiadać na lewo i prawo o swym niskim pochodzeniu i chwalić się, że doszedł 

do wszystkiego o własnych siłach, wrócił do swojego miasteczka, kupił jedyny 

okazały dom w okolicy (należący zresztą dawniej do rodziny Bridget) i przerabia 

go na "prawdziwą rezydencję". 

- I twoja kuzynka jest jego sekretarką? 

- Była - odparł Jimmy posępnym tonem. - Teraz awansowała! Została jego 

narzeczoną! 

- Och! - zawołał Luke ze zdumieniem. 

- On jest naprawdę dobrą partią - powiedział Jimmy. - Siedzi na pieniądzach. 

Bridget przeżyła kiedyś zawód miłosny i od tej pory nie wierzy w prawdziwe 

uczucia. Mam nadzieję, że tym razem wszystko dobrze się ułoży. Będzie go zapewne 

traktować bardzo stanowczo, a on całkowicie jej się podporządkuje. 

- Ale jaki to ma związek ze mną? 

- Pojedziesz tam i zamieszkasz u nich w domu jako kuzyn Bridget - wyjaśnił 

szybko Jimmy. - Ona ma ich tak wielu, że jeden więcej czy mniej nie zrobi żadnej 

różnicy. Wszystko dokładnie z nią ustalę. Zawsze byliśmy w dobrych stosunkach. 

Wracając do celu twojej wizyty... będziesz badaczem czarnej magii. 

- Czarnej magii? 

- Folklor, miejscowe przesądy i tym podobne rzeczy. Wychwood-under-Ashe jest z 

tego dość znane. To jedno z ostatnich miejsc, w którym odbył się sabat 

czarownic. Palono je tam na stosie jeszcze w ubiegłym stuleciu. A ty będziesz 

pisał książkę, rozumiesz? Chcesz porównać obyczaje, panujące w Mayang Straits, z 

dawnym angielskim folklorem... szukasz analogii i tak dalej... Znasz się na tego 

rodzaju sprawach. Kręć się po okolicy z notatnikiem w ręku i wypytuj 

najstarszych mieszkańców o miejscowe przesądy i obyczaje. Oni są do tego 

przyzwyczajeni. Kiedy się dowiedzą, że mieszkasz w Ashe Manor, nabiorą do ciebie 

zaufania. 

- Jak na to zareaguje lord Whitfield? 

- Nie będzie stawiał przeszkód. Jest niezbyt wykształcony i bardzo 

łatwowierny... wierzy nawet w to, co czyta w swych własnych gazetach. Tak czy 

owak, Bridget go przekona. Ona jest w porządku. Mogę za nią ręczyć. 

Luke wziął głęboki oddech. 

- Jimmy, wszystko wydaje się takie proste. Jesteś wspaniały. Jeśli naprawdę 

możesz to załatwić ze swoją kuzynką... 

- Ależ oczywiście. Zostaw to mnie. 

- Jestem ci bezgranicznie wdzięczny. 

- O jedno cię tylko proszę - powiedział Jimmy. - Jeśli wytropisz tego 

maniakalnego mordercę, chciałbym być świadkiem jego śmierci!... O co chodzi? - 

spytał nagle. 

- Przypomniałem sobie coś - odparł powoli Luke - co powiedziała mi ta starsza 

pani z pociągu. Kiedy napomknąłem, że trudno jest bezkarnie popełnić tyle 

morderstw, odparła, że się mylę... że zabić człowieka jest bardzo łatwo... - 

background image

Wahał się przez chwilę, a potem dodał: - Zastanawiam się, Jimmy, czy to prawda. 

Zastanawiam się, czy... 

- Czy co? 

- Czy naprawdę morderstwo to nic trudnego? 

 

III 

CZAROWNICA BEZ MIOTŁY 

 

Luke wjechał na zalany słońcem szczyt wzgórza, u którego stóp leżało małe 

prowincjonalne miasteczko Wychwood-under-Ashe. Zatrzymał swój niedawno kupiony 

używany samochód standard swallow i wyłączył silnik. 

Był ciepły, słoneczny, letni dzień. W dole rozciągało się miasteczko nie 

zeszpecone przez nowoczesną architekturę. Dziewicze i spokojne, składało się 

głównie z długiej, dość rzadko zabudowanej ulicy, która biegła pod sterczącym 

nad nią szczytem Ashe Ridge. 

Wydawało się jakieś odległe, wyizolowane i zaskakująco spokojne. - Chyba 

postradałem zmysły - mruknął Luke do siebie. - Cała ta historia jest absurdalna. 

Czy naprawdę przyjechał tu jedynie po to, by ścigać mordercę, opierając się 

tylko na chaotycznej opowieści jakiejś starszej pani i przypadkowym nekrologu? 

Takie rzeczy z pewnością się nie zdarzają - pomyślał, potrząsając głową. A może 

jednak tak? Luke, mój stary, wkrótce się przekonasz, czy jesteś skończonym 

osłem, czy też twój policyjny węch prowadzi cię na właściwy trop. 

Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ostrożnie zjechał krętą drogą do miasteczka. 

Wychwood składało się przede wszystkim z jednej głównej ulicy, przy której stały 

sklepy, niewielkie, lecz wytworne domki z czasów króla Jerzego, z pobielonymi 

schodkami i lśniącymi kołatkami, oraz malownicze wille otoczone ogrodami. Nieco 

dalej znajdowała się gospoda Pod Błazeńską Czapką. Za nią Luke dostrzegł 

wiejskie błonia i staw, a nad wszystkim dominował wyniosły budynek, który Luke 

wziął początkowo za Ashe Manor, cel swej podróży. Kiedy jednak podjechał bliżej, 

zauważył dużą tablicę informującą, że mieści się tu muzeum oraz biblioteka. 

Jeszcze dalej wznosiła się wielka, biała, nowoczesna budowla, zupełnie nie 

pasująca charakterem do otoczenia. Luke domyślił się, że jest to szkoła i klub 

sportowy dla chłopców. 

Zatrzymał się i spytał o drogę do Ashe Manor. 

Poinformowano go, że do celu podróży ma jeszcze jakieś pół mili i że z pewnością 

zauważy po prawej stronie bramę wjazdową. 

Luke ruszył w dalszą drogę. Bez trudu znalazł bramę z kutego żelaza ozdobioną 

wyszukanymi, nowoczesnymi wzorami. Wjeżdżając na teren posiadłości, dostrzegł 

między drzewami czerwone cegły. Kiedy skręcił na podjazd, jego zdumionym oczom 

ukazała się przerażająco absurdalna budowla. 

Gdy przyglądał się temu niesamowitemu budynkowi, słońce zaszło za chmurę, a on 

zdał sobie nagle sprawę, jak groźnie wygląda wzgórze Ashe Ridge. Gwałtowny 

podmuch wiatru poruszył gałęziami drzew. W tym momencie zza węgła domu wyszła 

jakaś dziewczyna. 

Kiedy silny powiew wiatru rozwiał jej ciemne włosy, Luke przypomniał sobie obraz 
Nevinsona, zatytułowany "Czarownica". Taka sama blada i delikatna twarz, takie 

same rozwiane czarne włosy. Wyobraził sobie tę dziewczynę lecącą na miotle w 

kierunku księżyca... 

- Zapewne pan Luke Fitzwilliam - powiedziała, podchodząc do niego. - Nazywam się 

Bridget Conway. 

Luke uścisnął wyciągniętą dłoń młodej kobiety. Teraz mógł jej się dokładniej 

przyjrzeć. Była wysoką, szczupłą brunetką o ciemnych oczach. Miała pociągłą 

twarz, subtelne rysy i ledwie widoczne dołki w policzkach. Lekko ściągnięte brwi 

nadawały jej ciemnym oczom ironiczny wyraz. Luke pomyślał, że wygląda jak 

delikatna, ujmująco piękna kobieta ze starej akwaforty. 

W drodze do kraju myślał o angielskich kobietach i oczami wyobraźni widział 

opalone, zarumienione dziewczęta, głaszczące konia po szyi, pochylone nad 

zachwaszczoną grządką, siedzące w fotelach z rękami wyciągniętymi w kierunku 

płonących w kominku drewnianych polan. To były miłe i krzepiące wizje... 

background image

Nie wiedział jeszcze, czy polubi Bridget Conway, ale zdawał sobie sprawę, że te 

tajemnicze obrazy nagle zamgliły się i rozpłynęły... straciły znaczenie i 

sens... 

- Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam, że się państwu narzucam. Jimmy 

twierdził, że nie będziecie mieli państwo nic przeciwko temu. 

- Jest nam bardzo miło. - Uśmiechnęła się szeroko. - Jimmy i ja zawsze byliśmy 

wobec siebie solidarni. A skoro pisze pan książkę o folklorze, to te okolice 

doskonale się do tego nadają. Usłyszy pan tu wiele legend i pozna sporo 

malowniczych miejsc. 

- Wspaniale - powiedział Luke. 

Ruszyli w stronę domu. Luke raz jeszcze rzucił na niego okiem. Miał przed sobą 

rezydencję w stylu królowej Anny, ozdobioną przesadnie krzykliwymi motywami 

dekoracyjnymi. Przypomniał sobie słowa Jimmy'ego, który wspominał, że dom ten 

należał niegdyś do rodziny Bridget. Pomyślał ze smutkiem, że w tamtych czasach z 

pewnością nie miał tylu bogatych ozdób. Zerknął ukradkiem na profil Bridget, a 

potem na jej piękne, wąskie dłonie. 

Doszedł do wniosku, że może mieć około dwudziestu ośmiu lub dwudziestu 

dziewięciu lat i że sprawia wrażenie osoby rozsądnej. Należała do kobiet, o 

których wiedziało się tylko tyle, ile same postanowiły ujawnić... 

Dom był urządzony wygodnie i gustownie. Czuło się w nim rękę pierwszorzędnego 

dekoratora wnętrz. Bridget Conway zaprowadziła Luke'a do pokoju, w którym stało 

dużo półek z książkami i głębokie fotele. Przy stoliku pod oknem siedziały dwie 

osoby. 

- Gordonie - zaczęła Bridget - to jest Luke, mój daleki kuzyn. Lord Whitfield 

był niski i łysiejący. Miał okrągłą, prostoduszną twarz, wydęte usta i wodniste, 

zielonkawe oczy. Niedbały wiejski strój uwydatniał jego spory brzuch. 

- Bardzo miło mi pana poznać - powitał uprzejmie gościa. - Słyszałem, że wrócił 

pan niedawno ze Wschodu. Interesująca część świata. Bridget mówiła mi, że pisze 

pan książkę. Powiadają, że obecnie pisze się zbyt dużo książek. Nie zgadzam się 

z tym... uważam, że zawsze znajdzie się miejsce na dobrą książkę. 

- Moja ciotka, pani Anstruther - powiedziała Bridget, a Luke uścisnął dłoń 

kobiety w średnim wieku, która uśmiechnęła się do niego dość bezmyślnie. 

Luke zorientował się niebawem, że pani Anstruther jest oddana duszą i ciałem 

ogrodnictwu. Nie mówiła o niczym innym, a jej myśli nieustannie zaprzątały 

rozważania o tym, czy miejsce, w którym zamierza posadzić jakąś rzadko spotykaną 

roślinę, będzie dla niej odpowiednie. 

- Wiesz, Gordon - zaczęła pani Anstruther, kiedy prezentacja dobiegła końca - 

doskonałe miejsce na ogród skalny będzie tuż za ogrodem różanym, a tam, gdzie 

strumyk przecina tę skarpę, możesz zrobić cudowne oczko wodne. 

- Ustal to z Bridget - powiedział bez większego zainteresowania lord Whitfield, 

rozpierając się wygodnie w fotelu. - Ja uważam, że rośliny skalne są bardzo 

drobne... ale to nie ma znaczenia. 

- Być może nie są wystarczająco okazałe dla ciebie, Gordon - oznajmiła Bridget, 

napełniając filiżankę Luke'a herbatą. 

- To prawda - przyznał łagodnie lord Whitfield. - Dla mnie nie są warte 

pieniędzy, które się za nie płaci. Kwiatki są tak drobne, że prawie ich nie 

widać... Ja lubię pełne kwiatów oranżerie albo rabaty okazałych, szkarłatnych 

pelargonii. 

Pani Anstruther miała wyjątkowy dar trwania przy swoim temacie bez względu na 

to, co mówili jej rozmówcy. 

- Jestem pewna, że te nowe skalne róże doskonale się przyjmą w naszym klimacie - 

oznajmiła i skupiła uwagę na przeglądanym katalogu. 

Lord Whitfield rozparł się jeszcze wygodniej w swym fotelu i popijając herbatę, 

taksował Luke'a spojrzeniem. 

- Więc pisze pan książki - mruknął. 

Luke zamierzał udzielić gospodarzowi bliższych wyjaśnień, ale zdał sobie sprawę, 

że on bynajmniej tego od niego nie oczekuje. 

- Często myślałem o tym - oznajmił lord Whitfield wyniosłym tonem - żeby napisać 

książkę. 

- Doprawdy? - spytał Luke. 

background image

- Zapewniam pana, że potrafiłbym to zrobić - odparł lord Whitfield. - I byłaby 

to bardzo interesująca książka. Poznałem w życiu wielu ciekawych ludzi. Problem 

polega na tym, że brak mi na to czasu. Jestem niezwykle zapracowanym 

człowiekiem. 

- Oczywiście. Mogę się tego domyślić. 

- Nie uwierzyłby pan, ile mam na głowie - powiedział lord Whitfield. - Osobiście 

angażuję się w każdy numer mojego tygodnika. Uważam, że jestem odpowiedzialny za 

kształtowanie opinii publicznej. W przyszłym tygodniu miliony czytelników będą 

myślały i odczuwały dokładnie to, co chciałem im podsunąć. To bardzo poważna 

sprawa i wielka odpowiedzialność. No cóż, nie mam nic przeciwko 

odpowiedzialności. Nie boję się jej. Potrafię postępować w sposób 
odpowiedzialny. - Wyprężył pierś, próbując wciągnąć brzuch, a potem spojrzał 

przyjaźnie na Luke'a. 

- Jesteś wielkim człowiekiem, Gordon - powiedziała Bridget Conway. - Napij się 

jeszcze herbaty. 

- Tak, to prawda - potwierdził lord Whitfield. - Nie, nie chcę już herbaty. 

Potem, zstąpiwszy ze szczytu swego Olimpu na poziom zwykłych śmiertelników, 

spytał uprzejmie swego gościa: 

- Czy zna pan kogoś w tych stronach? 

Luke potrząsnął głową. 

- Obiecałem, że odszukam tu kogoś... to przyjaciel moich przyjaciół - powiedział 

Luke pod wpływem nagłego impulsu, czując, że im szybciej przystąpi do działania, 

tym lepiej. - Nazywa się Humbleby. Jest lekarzem. 

- Och! - Lord Whitfield z trudem wyprostował się w fotelu. - Doktor Humbleby? To 

fatalny zbieg okoliczności. 

- Dlaczego? 

- Umarł jakiś tydzień temu - wyjaśnił lord Whitfield. 

- O mój Boże - westchnął Luke. - Bardzo mi przykro. 

- Nie sądzę, żeby pan go polubił - powiedział lord Whitfield. - Był upartym, 

nieznośnym, starym durniem. 

- Co oznacza - wtrąciła Bridget - że nie podzielał poglądów Gordona. 

- Chodziło o naszą instalację wodną - oznajmił lord Whitfield. - Zapewniam pana, 

panie Fitzwilliam, że jestem zapalonym społecznikiem. Dobro tego miasteczka leży 

mi na sercu. Tu się urodziłem. Tak, urodziłem się właśnie w tym miasteczku... 

Luke ze smutkiem zauważył, że porzucili temat doktora Humble- by'ego i powrócili 

do spraw dotyczących osoby lorda Whitfielda. 

- Nie wstydzę się tego i wszystko mi jedno, czy ktoś o tym wie - ciągnął lord. - 

Nie korzystałem w młodości z żadnych przywilejów. Mój ojciec prowadził sklep z 

butami... tak, zwykły sklep z butami. Kiedy byłem chłopcem, pomagałem mu w tym 

sklepie. Osiągnąłem wszystko o własnych siłach... postanowiłem wydobyć się z 

dna... i osiągnąłem cel! Wytrwałością, ciężką pracą i z Bożą pomocą...! Dzięki 

temu jestem dzisiaj tym, kim jestem. 

Wyczerpująco przedstawiwszy Luke'owi szczegóły swej drogi życiowej, lord 

Whitfield mówił dalej z triumfem: 

- Odniosłem sukces i przed nikim nie taję, jak do tego doszedłem! Nie wstydzę 

się swych początków... nie, sir... Wróciłem do miejsca swego urodzenia. Czy wie 

pan, co stoi teraz na miejscu sklepu mojego ojca? Wznosi się tam wspaniały 

budynek, który ja ufundowałem... Szkoła, klub dla chłopców, wszystko 

pierwszorzędnie wykończone i nowoczesne. Zatrudniłem najlepszego architekta w 

kraju! Muszę przyznać, że ten gmach przypomina mi raczej dom poprawczy albo 

więzienie... ale wszyscy mówią, że jest w porządku, więc chyba tak jest. 

- Głowa do góry - powiedziała Bridget. - Ten dom kazałeś odrestaurować według 

własnego gustu! 

Lord Whitfield zachichotał z zadowoleniem. 

- Tak, próbowali postawić na swoim! Chcieli zachować pierwotny charakter tego 

budynku. Ale nie zgodziłem się. Powiedziałem im, że to ja będę mieszkał w tym 

domu, i chcę, by było widać pieniądze, które w niego zainwestowałem. Kiedy jeden 

architekt odmawiał wykonania tego, co mu kazałem, zwalniałem go i brałem innego. 

Ostatni doskonale zrozumiał moją koncepcję. 

- Pomagał ci zaspokajać najgorsze wybryki twojej wyobraźni - wtrąciła Bridget. 

background image

- Ona wolałaby, żeby wszystko zostało po staremu - powiedział lord Whitfield, 

klepiąc ją po ramieniu. - Nie warto żyć przeszłością, kochanie. Ci dawni 

budowniczowie z epoki króla Jerzego byli dość ograniczeni. Nie chciałem mieszkać 

w pozbawionym ozdób ceglanym domu. Zawsze marzyłem o zamku... i teraz go mam! 

Wiem, że nie grzeszę zbyt wyrafinowanym gustem, więc dałem carte blanche dobrej 

firmie, zajmującej się dekoracją wnętrz. Muszę przyznać, że zrobili to całkiem 

nieźle... choć niektóre pomieszczenia są trochę bezbarwne. 

- No cóż - zaczął Luke, nie znajdując odpowiednich słów - to wspaniale wiedzieć, 

czego się chce. 

- A ja zazwyczaj to osiągam - oznajmił lord, chichocząc. 

- Omal nie przegrałeś batalii o instalację wodną - przypomniała mu Bridget. 
- Och, o to ci chodzi! - zawołał lord Whitfield. - Humbleby był głupcem. Ci 

starzejący się durnie są uparci jak osły. Nie słuchają żadnych argumentów. 

- Doktor Humbleby musiał być człowiekiem, który nie ukrywał tego, co myśli, 

prawda? - spytał Luke. - Przypuszczani, że narobił sobie przez to wielu wrogów. 

- Nie, tego bym nie powiedział - zaoponował lord Whitfield, drapiąc się po 

nosie. - A co ty sądzisz, Bridget? 

- Zawsze miałam wrażenie, że doktor Humbleby cieszy się ogólną sympatią - 

odparła Bridget. - Widziałam go tylko raz, kiedy zwichnęłam sobie kostkę, ale 

wydał mi się bardzo miłym człowiekiem. 

- Owszem, na ogół był dość lubiany - przyznał lord Whitfield. - Choć znam jedną 

czy dwie osoby, które miały z nim na pieńku. Zwykła głupota. 

- Czy te osoby mieszkają w Wychwood? Lord Whitfield kiwnął głową. 

- W takich miasteczkach jak nasze dochodzi do wielu konfliktów i sporów - 

powiedział. 

- I ja tak sądzę - oznajmił Luke. Zastanawiał się przez chwilę nad następnym 

krokiem, a potem spytał: - Jakiego rodzaju ludzie zamieszkują te okolice? 

Pytanie było dość ogólnikowe, ale nie musiał długo czekać na odpowiedź. 

- Głównie relikty przeszłości - wyjaśniła Bridget. - Córki pastorów, ich siostry 

i żony. Tak samo wyglądają rodziny lekarzy. Na jednego mężczyznę przypada tu 

około sześciu kobiet. 

- Ale chyba są tu jacyś mężczyźni? 

- Och, owszem, jest pan Abbot, radca prawny, młody doktor Thomas, współpracownik 

doktora Humbleby'ego, pan Wake, proboszcz i... kto jeszcze, Gordon? Och! Pan 

Ellsworthy, który prowadzi sklep z antykami i, moim zdaniem, jest trochę zbyt 

uprzejmy, oraz major Horton ze swoimi buldogami. 

- Moi przyjaciele wspominali, że mieszka tu też pewna niezwykle czarująca, ale 

bardzo gadatliwa staruszka - oznajmił Luke. 

- To można by powiedzieć o połowie mieszkańców naszego miasteczka! - zawołała 

Bridget ze śmiechem. 

- Jakże ona się nazywa? O, już wiem, Pinkerton. 

- Naprawdę, nie ma pan szczęścia! - powiedział lord Whitfield, chichocząc 

ochryple. - Ona również nie żyje. Parę dni temu wpadła w Londynie pod samochód. 

Zginęła na miejscu. 

- Wygląda na to, że macie tu sporo zgonów - zauważył Luke. Lord Whitfield 

natychmiast spoważniał. 

- Ależ skądże!... - zawołał nieco urażonym tonem. - To jedno z najzdrowszych 

miejsc w Anglii. Nie licząc nieszczęśliwych wypadków. W końcu mogą każdemu się 

przytrafić. 

- Prawdę mówiąc, Gordon - powiedziała Bridget Conway po chwili namysłu - w 
ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. Bez przerwy były jakieś pogrzeby. 

- Nic podobnego, kochanie. 

- Czy doktor Humbleby również zginął w wypadku? - spytał Luke. 

- Och, nie - odparł lord Whitfield, potrząsając głową. - Humbleby zmarł na 

zakażenie krwi. Jak to lekarz. Skaleczył się w palec zardzewiałym gwoździem, czy 

coś takiego... nie zwrócił na to uwagi i dostał zakażenia. Po trzech dniach już 

nie żył. 

- Bywają tacy lekarze - oznajmiła Bridget. - I oczywiście, jeśli o siebie nie 

dbają, często narażeni są na różne infekcje. To było okropne. Jego żona zupełnie 

się załamała. 

background image

- Nie ma sensu buntować się przeciwko woli Opatrzności - powiedział lord 

Whitfield beztrosko. 

Ale czy rzeczywiście była to wola Opatrzności? - spytał sam siebie Luke, 

przebierając się wieczorem w smoking. Zakażenie krwi? Być może. Tak czy owak 

była to bardzo niespodziewana śmierć. 

W tym momencie przypomniały mu się słowa Bridget Conway: 

W ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. 

 

IV 

LUKE PRZYSTĘPUJE DO DZIAŁANIA 

 

Luke przemyślał uważnie plan swej kampanii. Schodząc nazajutrz rano na 

śniadanie, był już gotów przystąpić do jego realizacji. 

Ciotka-ogrodniczka była nieobecna. Lord Whitfield jadł nereczki i pił kawę, a 

Bridget Conway, która skończyła już posiłek, wyglądała przez okno. 

Luke, powitawszy gospodarzy, usiadł przy stole i nałożył sobie na talerz sporą 

porcję jajek na bekonie. 

- Muszę zabrać się do pracy - oznajmił. - Niełatwo jest nakłonić ludzi do 

mówienia. Wie pan, co mam na myśli... nie chodzi mi o ludzi takich jak pan 

czy... eee... Bridget. - W samą porę przypomniał sobie, że nie powinien zwracać 

się do niej "panno Conway". - Powiedzielibyście mi wszystko, co wiecie... ale 

problem polega na tym, że nie znacie się na sprawach, które mnie interesują, to 

znaczy na miejscowych przesądach. Nie uwierzyłby pan chyba, jak wiele zabobonów 

nadal jeszcze pokutuje w odległych zakątkach świata. Znam małe miasteczko w 

hrabstwie Devon. Tamtejszy proboszcz musiał usunąć z terenów przykościelnych 

kilka starych granitowych menhirów. Gdy tylko umarł któryś z mieszkańców, 

pozostali obchodzili je wkoło w jakiejś starodawnej rytualnej procesji. To 

zadziwiające, że pogańskie obrządki są tak trwałe. 

- Zapewne ma pan rację - powiedział lord Whitfield. - Ludziom brakuje 
wykształcenia. Czy wspominałem już panu, że ufundowałem tu wspaniałą bibliotekę? 

Przedtem był tam stary dwór... kupiłem go za bezcen, a teraz mieści się w nim 

jedna z najlepszych bibliotek... 

Luke, widząc, że lord Whitfield zamierza nadal koncentrować się wyłącznie na 

swych osiągnięciach, postanowił zmienić temat. 

- Znakomicie - powiedział serdecznie. - Dobra robota. Z pewnością zdaje pan 

sobie sprawę, jak głęboko zakorzeniona jest ludzka ignorancja. A ja właśnie tego 

szukam. Interesują mnie dawne obyczaje, opowieści starych kobiet, ślady 

pogańskich obrządków, takich jak... - Tu zacytował niemal dosłownie stronicę z 

pewnej rozprawy naukowej, którą przeczytał przed przyjazdem do Wychwood. - 

Największą nadzieję pokładam w rytuałach związanych ze śmiercią - zakończył. - 

Najtrwalsze są obrządki i zwyczaje pogrzebowe. Poza tym, z takiego czy innego 

powodu, wieśniacy lubią rozmawiać o śmierci. 

- I uwielbiają pogrzeby - wtrąciła Bridget. 

- Chyba od tego właśnie zacznę - kontynuował Luke. - Gdybym zdobył listę 

ostatnio zmarłych w tej parafii osób, a następnie porozmawiał z ich krewnymi, z 

pewnością natrafiłbym niebawem na ślady tego, czego szukam. Od kogo mógłbym 

uzyskać takie dane... od proboszcza? 

- Dla pana Wake'a niewątpliwie byłoby to bardzo interesujące - powiedziała 

Bridget. - Jest miłym staruszkiem i po trosze zbieraczem starożytności. Sądzę, 

że mógłby ci dostarczyć wielu informacji. 

Luke odczuł przelotny niepokój, ale pomyślał z nadzieją, że pastor nie okaże się 

na tyle biegłym znawcą starożytności, by go rozszyfrować. 

- To świetnie. Czy wiecie, kto zmarł tu w ubiegłym roku? - spytał. 

- Niech pomyślę - mruknęła Bridget. - Oczywiście, Carter. Był właścicielem 

Siedmiu Gwiazd, obskurnego małego baru nad rzeką. 

- Zapijaczony prostak - stwierdził lord Whitfield. - Jeden z tych gburowatych 

socjalistów. Niewielka strata. 

- I pani Rose, praczka - ciągnęła Bridget. - I mały Tommy Pierce... muszę 

przyznać, że był wstrętnym chłopcem. Och, i ta dziewczyna, Amy Jak-jej-tam. 

Kiedy wymawiała to imię, ton jej głosu nieznacznie się zmienił. 

- Amy? - spytał Luke. 

background image

- Amy Gibbs. Pracowała u nas jako pokojówka, a potem przeniosła się do panny 

Waynflete. W sprawie jej śmierci policja prowadziła dochodzenie. 

- Dlaczego? 

- Bo ta głupia dziewczyna pomyliła po ciemku buteleczki - oznajmił lord 

Whitfield. 

- Wypiła farbę do kapeluszy sądząc, że to syrop na kaszel - wyjaśniła Bridget. 

- Cóż za tragiczna pomyłka - powiedział Luke, marszcząc czoło. 

- Podejrzewano, że zrobiła to umyślnie - oznajmiła Bridget. - Pokłóciła się z 

jakimś młodzieńcem. 

Nastała chwila milczenia. Luke wyczuł instynktownie nagłe napięcie, które 

zapanowało w pokoju. 

Amy Gibbs? - pomyślał. Tak, to było jedno z nazwisk, które wymieniła panna 

Pinkerton. 

Pamiętał, że wspomniała również o małym chłopcu imieniem Tommy, o którym, 

podobnie jak Bridget, miała wyraźnie niepochlebną opinię. Był niemal przekonany, 

że słyszał też od niej nazwisko Carter. 

- Takie rozmowy budzą we mnie pewien niesmak... czuję się tak, jakbym 

przeszukiwał cmentarze - powiedział, wstając od stołu. - Obrzędy ślubne bywają 

równie interesujące, ale znacznie trudniej wpleść je do konwersacji. 

- Mogę to sobie wyobrazić - oznajmiła Bridget, wykrzywiając usta w lekkim 

grymasie. 

- Zaklęcia i rzucanie uroków to kolejna ciekawa kwestia - ciągnął Luke, udając 

nagłe zainteresowanie. - Można się z nimi często zetknąć wśród ludzi starej 

daty. Czy krążą tu jakieś pogłoski na ten temat? 

Lord Whitfield pokręcił głową. 

- Jeśli nawet krążą, to do nas nie docierają... - wyjaśniła Bridget Conway. 

- To oczywiste - wtrącił natychmiast Luke. - Będę musiał porozmawiać o tym z 

przedstawicielami niższych sfer. Zacznę od wizyty na plebanii i zobaczę, czego 

się tam dowiem. Potem odwiedzę Siedem Gwiazd, czy tak brzmi nazwa tego baru? A 

ten nieznośny? Czy pozostawił jakichś pogrążonych w smutku krewnych? 

- Pani Pierce prowadzi sklepik z tytoniem i gazetami na High Street. 

- To szczęśliwy zbieg okoliczności. No cóż, na mnie już czas. 

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę z tobą - oznajmiła Bridget, odchodząc 

od okna. 

- Ależ... bardzo proszę. 

Powiedział to możliwie jak najserdeczniej, ale nie był pewien, czy nie 

dostrzegła jego wahania. 

Łatwiej byłoby mu rozmawiać ze starym, rozmiłowanym w starożytnościach 

proboszczem bez inteligentnego i bystrego świadka. 

Trudno - pomyślał. Muszę grać swoją rolę w sposób przekonujący. 

- Czy możesz chwilę poczekać, Luke? - poprosiła Bridget. - Zmienię tylko buty. 

Luke, słysząc, z jaką łatwością wymówiła jego imię, poczuł przypływ sympatii. W 

końcu jak miała go nazywać? Skoro przystała na plan Jimmy'ego i zgodziła się 

grać rolę jego kuzynki, nie mogła mówić do niego "panie Fitzwilliam". Nagle 

przyszła mu do głowy niepokojąca myśl: Co ona o tym wszystkim sądzi? 

Sam był zdziwiony, że wcześniej nie wzbudziło to jego niepokoju. Kuzynka 

Jimmy'ego była dla niego tylko postacią abstrakcyjną. W ogóle o niej nie myślał. 

Przyjął po prostu za dobrą monetę zapewnienia swego przyjaciela, że "Bridget 

jest w porządku". 

Wyobrażał ją sobie jako drobną, jasnowłosą sekretarkę, na tyle przebiegłą, by 

usidlić bogatego mężczyznę. 

Tymczasem Bridget okazała się bystrą kobietą o przenikliwej inteligencji i 

silnej osobowości. A on nie miał pojęcia, co ona o nim sądzi. Doszedł do 

wniosku, że jest osobą, którą niełatwo wywieść w pole. 

- Już jestem gotowa. 

Podeszła do niego tak cicho, że nie usłyszał jej kroków. Nie miała ani 

kapelusza, ani woalki. Kiedy wyszli z domu, nagły podmuch wiatru rozwiał jej 

długie ciemne włosy. 

- Muszę ci wskazać drogę - powiedziała z uśmiechem. 

- To miło z twojej strony - odparł uprzejmie, zastanawiając się, czy w jej 
uśmiechu nie dostrzegł przypadkiem przebłysku lekkiej ironii. 

background image

- Cóż za okropieństwo! - zawołał z żalem, patrząc na okazałą rezydencję. - Czy 

nikt nie potrafił go powstrzymać? 

- Dom Anglika jest jego twierdzą - odparła Bridget. - Gordon traktuje to 

powiedzenie dosłownie! Jest zachwycony swoim zanikiem! 

Luke zdał sobie sprawę, że jego uwaga była niezbyt fortunna, ale nie był już w 

stanie jej cofnąć, więc dodał: 

- To twój rodzinny dom, prawda? Czy ty również jesteś "zachwycona" jego obecnym 

wyglądem? 

Spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem. 

- Przykro mi, że muszę zniszczyć twoją dramatyczną wizję - mruknęła - ale prawdę 

mówiąc, wyjechałam stąd mając dwa i pół roku, więc trudno ode mnie wymagać, bym 

traktowała ten budynek jako rodzinne gniazdo. Nawet nie pamiętam, jak dawniej 

wyglądał. 

- Masz rację - przyznał Luke. - Przepraszam, że przemawiam do ciebie jak bohater 

filmowy. 

Bridget roześmiała się głośno. 

- Prawda rzadko bywa romantyczna. 

Usłyszał w jej głosie ton goryczy, który zbił go z tropu. Zaczerwienił się z 

zażenowania, a potem zdał sobie sprawę, że gorycz nie była skierowana pod jego 

adresem, lecz stanowiła cząstkę osobowości tej kobiety. Doszedł do wniosku, że 

postąpi najrozsądniej, zachowując milczenie. Bridget Conway wydawała mu się 

osobą zagadkową... 

Po pięciu minutach dotarli do kościoła i sąsiadującej z nim plebanii. Zastali 

pastora w jego gabinecie. 

Alfred Wake był niskim, przygarbionym staruszkiem o łagodnych niebieskich 

oczach. Powitał ich bardzo uprzejmie, choć widać było, że jest trochę zaskoczony 

ich wizytą. 

- Pan Fitzwilliam zatrzymał się u nas w Ashe Manor - powiedziała Bridget - i 

chciałby zasięgnąć rady ojca w związku z książką, którą pisze. 

Pastor spojrzał pytająco na Luke'a, który natychmiast przystąpił do wyjaśnień. 

Był bardzo zdenerwowany. Po pierwsze dlatego, że wiedza pastora na temat 

folkloru, zabobonów, obrzędów i obyczajów z pewnością znacznie przewyższała jego 

wiadomości nabyte w czasie pobieżnej lektury przypadkowego zestawu książek. Po 

drugie zaś dlatego, że stojąca obok niego Bridget Conway przysłuchiwała się jego 

wypowiedziom. 

Luke odkrył z ulgą, że pastor szczególnie interesuje się zabytkami 

starorzymskimi. Sam przyznał, że wie bardzo niewiele na temat średniowiecznego 

folkloru i czarnej magii. Wspomniał o istnieniu pewnych obiektów związanych z 

historią Wychwood. Zaproponował Luke'owi wspólną wyprawę na wzgórze, na którym 

podobno odbywały się niegdyś sabaty czarownic, ale przeprosił, że sam nie jest w 

stanie służyć mu bliższymi szczegółami. 

Luke odczuł ulgę, ale udał lekkie rozczarowanie, a potem zaczął wypytywać o 

przesądy związane z łożem śmierci. 

- Jestem chyba ostatnią osobą, która wiedziałaby cokolwiek na ten temat - odparł 

pastor, potrząsając głową. - Moi parafianie dbają o to, by nie docierały do mnie 

żadne wieści związane z pogańskimi tradycjami. 

- To zrozumiałe. 

- Ale niewątpliwie pokutują u nas jeszcze liczne zabobony. Społeczność wiejska 

jest bardzo zacofana. 

- Poprosiłem pannę Conway o wykaz niedawno zmarłych osób. Sądziłem, że w ten 

sposób do czegoś dojdę. Może zechciałby ojciec uzupełnić ten wykaz, abym mógł 

się doszukać pewnych prawidłowości. 

- Tak, oczywiście, to da się zrobić. Mógłby panu w tym pomóc nasz kościelny, 

Giles. To poczciwy człowiek, ale niestety zupełnie głuchy. Niech pomyślę. Było 

sporo... tak, wiele... poprzedziła je zdradliwa wiosna i doszło do nich po 

surowej zimie, a potem nastąpiły liczne wypadki... prawdziwe pasmo nieszczęść. 

- Niekiedy - powiedział Luke - seria nieszczęśliwych wypadków wiąże się z 

obecnością jakiejś określonej osoby. 

- Tak, tak. Weźmy na przykład przypadek Jonasza. Ale nie sądzę, by przebywali tu 

jacyś obcy ludzie... nikt, że tak powiem, kto w jakiś sposób by się wyróżniał, a 

ja z całą pewnością nie słyszałem żadnych pogłosek na ten temat... ale jak 

background image

wspomniałem, być może nie dotarły one do mnie z wiadomych względów. Niech się 

zastanowię... całkiem niedawno umarł doktor Humbleby i biedna Lavinia 

Pinkerton... Doktor Humbleby był wspaniałym człowiekiem... 

- Pan Fitzwilliam zna jego przyjaciół - wtrąciła Bridget. 

- Naprawdę? To bardzo smutna historia. Wszyscy boleśnie odczują jego stratę. 

Miał wielu przyjaciół. 

- Ale zapewne miał też wrogów - powiedział Luke. - Powtarzam tylko to, co 

usłyszałem od moich znajomych - dodał pospiesznie. 

Pan Wake westchnął. 

- Był człowiekiem, który mówił, co myśli... i powiedzmy sobie szczerze, nie 

zawsze wyrażał się zbyt taktownie... - Potrząsnął głową. - To działa ludziom na 

nerwy. Ale ubodzy bardzo go kochali. 

- Jeden z najbardziej przykrych aspektów śmierci polega moim zdaniem na tym - 

zaczął Luke obojętnym tonem - że zawsze przynosi ona komuś korzyść... mam na 

myśli nie tylko spadek. 

- Tak, rozumiem, o co panu chodzi - przyznał pastor, kiwając głową z zadumą. - 

Czytamy w nekrologach wyrazy ubolewania z powodu czyjejś śmierci, ale niestety 

bardzo rzadko bywają one szczere. Nie można zaprzeczyć, że śmierć doktora 

Humbleby'ego znacznie umocniła pozycję jego wspólnika, doktora Thomasa. 

- W jaki sposób? 

- Thomas z pewnością jest bardzo zdolnym lekarzem... Humbleby niejednokrotnie o 

tym mówił, ale Thomasowi niezbyt dobrze się tu wiodło. Myślę, że pozostawał w 

cieniu doktora Humbleby, który był człowiekiem o wyraźnym magnetyzmie. W 

zestawieniu z nim Thomas wydawał się postacią dość bezbarwną. Nie wywierał 

żadnego wrażenia na swych pacjentach. Sądzę, że go to niepokoiło... stawał się 

coraz bardziej nerwowy i zamknięty w sobie. Prawdę mówiąc, już teraz zauważyłem 

zadziwiającą zmianę. Jest spokojniejszy i bardziej opanowany. Chyba odzyskał 

pewność siebie. O ile mi wiadomo, nie zawsze zgadzali się z doktorem Humblebym. 

Thomas był gorącym zwolennikiem nowoczesnych metod leczenia, a Humbleby upierał 

się przy tradycyjnej medycynie. Nieraz dochodziło między nimi do konfliktów 

dotyczących zarówno tego tematu, jak i spraw rodzinnych... ale jeśli o to 

chodzi, nie powinienem plotkować... 

- Myślę, że pan Fitzwilliam chętnie posłuchałby tych plotek! - wtrąciła Bridget. 

Luke rzucił jej przelotne, pełne niepokoju spojrzenie. Pan Wake z powątpiewaniem 

pokręcił głową, a potem zaczął mówić, uśmiechając się z lekką dezaprobatą: 

- Niestety, nauczyliśmy się za bardzo interesować sprawami naszych bliźnich. 

Rose Humbleby jest bardzo ładną dziewczyną. Nic więc dziwnego, że Geoffrey 

Thomas stracił dla niej głowę. A punkt widzenia doktora Humbleby'ego był również 

zrozumiały. Uważał, że jego córka jest jeszcze młoda, a mieszkając tu, na 

prowincji, nie ma wielu szans, by poznać innych mężczyzn. 

- Był przeciwny temu związkowi? - spytał Luke. 

- Zdecydowanie. Uważał, że oboje są jeszcze za młodzi. A młodych ludzi, 

oczywiście, oburzają takie stwierdzenia! Stosunki między Thomasem a doktorem 

Humblebym wyraźnie się ochłodziły. Muszę jednak przyznać, że doktor Thomas był 

głęboko wstrząśnięty niespodziewaną śmiercią swego wspólnika. 

- Lord Whitfield powiedział mi, że to było zakażenie krwi. 

- Tak... po prostu małe zadraśnięcie, w które wdała się śmiertelna infekcja. 

Lekarze w trakcie wykonywania swego zawodu narażeni są na poważne ryzyko, panie 

Fitzwilliam. 

- To prawda - przyznał Luke. 

- Ale zbyt daleko odbiegłem od tematu - powiedział pastor. - Zdaje się, że 

jestem starym plotkarzem. Rozmawialiśmy o reliktach pogańskich obyczajów 

związanych ze śmiercią i o niedawno zmarłych ludziach. Znalazła się wśród nich 

Lavinia Pinkerton, która była jedną z naszych najbardziej gorliwych parafianek. 

I ta nieszczęsna dziewczyna, Amy Gibbs... jej przypadek może dostarczyć panu 

pewnych elementów z dziedziny pańskich zainteresowań, panie Fitzwilliam. 

Podejrzewano, jak zapewne pan już wie, że mogło to być samobójstwo, a z tym 

rodzajem śmierci wiążą się dość niesamowite rytuały. Mieszka tu ciotka tej 

dziewczyny. Nie uważam jej za kobietę zbyt szacowną i wiem, że nie była 

przesadnie przywiązana do swej siostrzenicy, ale jest osobą niezwykle gadatliwą. 

- To cenna informacja - powiedział Luke. 

background image

- I jeszcze Tommy Pierce... kiedyś należał do chóru kościelnego... śpiewał 

wspaniałym, niemal anielskim falsetem... ale nie miał zbyt anielskiego 

charakteru. W końcu musieliśmy go wykluczyć, ponieważ miał zły wpływ na swych 

kolegów. Biedny chłopak... Przypuszczam, że mało kto go lubił. Zwolniono go z 

poczty, gdzie załatwiliśmy mu posadę posłańca. Później przez jakiś czas 

zatrudniony był w kancelarii pana Abbota, ale bardzo szybko go stamtąd 

wyrzucono... podobno szperał w jakichś poufnych dokumentach. Potem krótko 

pracował w Ashe Manor jako pomocnik ogrodnika, ale lord Whitfield odprawił go za 

impertynenckie zachowanie. Było mi przykro ze względu na jego matkę... to 

porządna, ciężko pracująca kobieta. Panna Waynflete bardzo życzliwie załatwiła 

mu dorywcze zajęcie przy myciu okien. Lord Whitfield początkowo protestował, ale 

potem nieoczekiwanie się zgodził... w gruncie rzeczy jego decyzja okazała się 

niefortunna. 

- Dlaczego? 

- Ponieważ chłopiec zginął właśnie przy tej pracy. Mył górne okna w bibliotece, 

mieszczącej się w starym dworze i zaczął błaznować... tańczyć na parapecie czy 

coś w tym rodzaju... stracił równowagę albo też zakręciło mu się w głowie i 

spadł. Przykra sprawa! Zmarł w kilka godzin po przewiezieniu do szpitala, nie 

odzyskawszy przytomności. 

- Czy ktoś widział jego upadek? - spytał Luke z ciekawością. 

- Nie. Mył okna od strony ogrodu, nie od frontu. Podobno leżał tam przez jakieś 

pół godziny, zanim go znaleziono. 

- Kto go znalazł? 

- Panna Pinkerton. To ta kobieta, która jak przed chwilą wspominałem, przed paru 

dniami zginęła tragicznie w wypadku drogowym. Biedactwo, była do głębi 

wstrząśnięta. To przykre przeżycie! Pozwolono jej wziąć z ogrodu jakieś sadzonki 

i znalazła tam nieprzytomnego chłopca. 

- To musiał być dla niej straszny wstrząs - powiedział Luke z zadumą. I dodał w 

duchu: O wiele większy, niż się ojcu wydaje. 

- Śmierć młodego człowieka zawsze jest bardzo smutna - stwierdził starzec, 

potrząsając głową. - Wady Tommy'ego mogły przede wszystkim wynikać z jego 

popędliwego charakteru. 

- Był wstrętnym małym brutalem - powiedziała Bridget. - I ojciec dobrze o tym 

wie. Ciągle znęcał się nad kotami, zabłąkanymi szczeniętami i dokuczał innym 

chłopcom. 

- Wiem... wiem. - Pan Wake ze smutkiem pokręcił głową. - Ale, droga panno 

Conway, okrucieństwo często nie jest cechą wrodzoną, lecz skutkiem powolnego 

rozwoju wyobraźni. Mając do czynienia z dorosłym człowiekiem o mentalności 

dziecka, dochodzimy nieraz do wniosku, iż człowiek ten nie zdaje sobie sprawy z 

własnej przebiegłości i szaleńczej brutalności. Jestem przekonany, że w 

dzisiejszych czasach większość przypadków bezsensownej brutalności i 

okrucieństwa bierze się z braku dojrzałości. Trzeba się wyzbyć dziecinnych 

odruchów... - Pastor potrząsnął głową i rozłożył ręce. 

- Tak, to prawda - przyznała Bridget ochrypłym głosem. - Wiem, co ojciec ma na 

myśli. Człowiek zachowujący się jak dziecko jest najbardziej przerażającym 

zjawiskiem na świecie... 

Luke spojrzał na nią z ciekawością. Był przekonany, że Bridget ma na myśli jakąś 

konkretną osobę. Choć jednak lord Whitfield pod pewnymi względami przypominał 

dziecko, nie wydawało mu się, by mówiła właśnie o nim. Lord Whitfield bywał 

trochę śmieszny, ale z pewnością nie był przerażający. 

Luke Fitzwilliam bardzo chciał wiedzieć, kogo miała na myśli Bridget. 

 

WIZYTA U PANNY WAYNFLETE 

 

- Niech się zastanowię... - mruknął pan Wake, a po chwili wymienił cicho kilka 

kolejnych nazwisk: - Biedna pani Rose, stary Bell, dziecko państwa Elkin i Harry 

Carter, ale oni nie należeli do mojej parafii. Pani Rose i Carter byli 

protestantami. W czasie tych marcowych mrozów odszedł od nas biedny stary Ben 

Stanbury... miał dziewięćdziesiąt dwa lata. 

- A Amy Gibbs umarła w kwietniu - powiedziała Bridget. 

background image

- Tak, biedactwo... to straszna pomyłka. 

Luke zerknął na Bridget, ale ona, widząc jego spojrzenie, szybko spuściła wzrok. 

Jest tu coś, czego nie rozumiem - pomyślał z lekkim niepokojem. Coś, co ma 

związek z tą Amy Gibbs. 

- Kim była Amy Gibbs? - spytał Bridget, kiedy wyszli już z ple- banii. 

- Amy była jedną z najbardziej nieudolnych pokojówek, jakie kiedykolwiek 

widziałam - odparła po dłuższej chwili, a Luke wyczuł w jej głosie nutkę 

zażenowania. 

- Za to właśnie została zwolniona z pracy? 

- Nie. Wałęsała się gdzieś z jakimś młodym mężczyzną i bardzo późno wracała do 

domu. Gordon ma niezwykle staroświeckie poglądy na moralność. Uważa, że grzech 

popełnia się dopiero po godzinie jedenastej, ale wówczas jest to rozpasanie. 

Więc wypowiedział jej pracę, a ona w dodatku zachowała się wobec niego 

arogancko! 

- Czy była ładna? - spytał Luke. 

- Bardzo ładna. 

- To ta, która przez pomyłkę wypiła farbę do kapeluszy zamiast syropu na kaszel? 

- Owszem. 

- Głupia sprawa, prawda? 

- Bardzo głupia. 

- A czy ona była głupia? 

- Nie, była dość bystrą dziewczyną. 

Luke zerknął ukradkien na Bridget. Był zupełnie zdezorientowany. Odpowiadała na 

jego pytania obojętnie, nie okazując najmniejszego zainteresowania. Ale Luke 

czuł, że coś przed nim ukrywa. 

W tym momencie Bridget zatrzymała się, by porozmawiać z jakimś wysokim panem, 

który uchylił przed nią kapelusza w serdecznym geście powitania. 

- To jest mój kuzyn, pan Fitzwilliam, który zatrzymał się u nas w Ashe Manor - 

przedstawiła Luke'a po krótkiej wymianie zdań z nieznajomym. - Przyjechał tu 

pisać książkę. A to pan Abbot. 

Luke spojrzał na pana Abbota z pewnym zaciekawieniem. Wiedział, że jest on radcą 

prawnym, u którego pracował Tommy Pierce. 

Luke miał nieuzasadnione uprzedzenie do prawników, chyba dlatego, że z ich 

szeregów wywodziło się tak wielu polityków. Irytowała go również ich zawodowa 

powściągliwość. Jednakże pan Abbot nie przypominał typowego przedstawiciela 

palestry. Nie był ani chudy, ani skromny, ani małomówny. Był zażywnym, rumianym 

mężczyzną o serdecznym sposobie bycia. W kącikach jego oczu rysowały się drobne 

zmarszczki. Miał bardzo przenikliwy wzrok. 

- Pisze pan książkę, tak? Powieść? 

- Pan Fitzwilliam interesuje się folklorem - wyjaśniła Bridget. 

- Trafił pan we właściwe miejsce - oznajmił prawnik. - To niezwykle ciekawe 

okolice. 

- Już mnie o tym przekonywano - powiedział Luke. - Przypuszczam, że mógłby pan 

mi pomóc. Z pewnością natknął się pan na jakieś stare dokumenty... lub słyszał 

pan o interesujących obyczajach, które przetrwały do dnia dzisiejszego. 

- No cóż, nie mam o tym pojęcia, ale może... być może... 

- Czy wielu mieszkańców wierzy w duchy? - spytał Luke. 

- Na ten temat nie mogę nic powiedzieć... naprawdę nic. 

- Nie ma tu domów, w których straszy? 

- Nie... przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. 

- Istnieje pewien przesąd dotyczący dzieci - oznajmił Luke. - Jeśli mały 

chłopiec umrze nagłą śmiercią, to jego duch straszy po nocach. Ciekawe, że ten 

zabobon nie dotyczy małych dziewczynek... 

- Bardzo ciekawe - przyznał pan Abbot. - Nigdy przedtem o tym nie słyszałem. 

Słowa prawnika bynajmniej Luke'a nie zdziwiły, ponieważ wymyślił tę historyjkę 

na poczekaniu. 

- Zdaje się, że ten chłopiec... Tommy Jakiś-tam pracował kiedyś w pańskiej 

kancelarii. Podobno niektórzy ludzie podejrzewają, że jego duch może straszyć po 

nocach. 

Czerwona twarz pana Abbota przybrała barwę purpury. 

- Tommy Pierce? Leniwy, wścibski i bezczelny smarkacz. 

background image

- Podobno duchy są złośliwe. Ludzie uczciwi, postępujący zgodnie z prawem, 

rzadko nawiedzają świat, z którego odeszli. 

- Kto go widział... cóż to za historia? 

- Takie rzeczy są trudno uchwytne - oznajmił Luke. - Ludzi niełatwo nakłonić do 

mówienia na ten temat. 

- Tak, chyba tak. 

Luke zręcznie zmienił temat. 

- Właściwą osobą jest z pewnością miejscowy lekarz. Może dużo wiedzieć o 

reliktach tutejszych obrządków. Różnego rodzaju przesądy i czary... napój 

miłosny i Bóg wie, co tam jeszcze. 

- Powinien pan poznać Thomasa. To porządny, postępowy człowiek. Zupełnie 

niepodobny do biednego starego doktora Humbleby'ego. 

- Który podobno był reakcjonistą, prawda? 

- Uparty jak osioł... zagorzały konserwatysta najgorszego gatunku. 

- Doszło między panami do ostrej sprzeczki na temat systemu wodociągów, prawda? 

- spytała Bridget. 

Twarz Abbota znów pokrył jaskrawoczerwony rumieniec. 

- Humbleby był śmiertelnym wrogiem postępu - wybuchnął. - Występował przeciwko 

naszemu planowi! Wypowiadał się w sposób niezwykle grubiański. Nie liczył się ze 

słowami. Za pewne rzeczy, które mi powiedział, mógłbym wytoczyć mu oficjalny 

proces. 

- Ale prawnicy nigdy nie wstępują na drogę sądową, prawda? - mruknęła Bridget. - 

Są na to za mądrzy. 

Abbot wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Fala jego gniewu odpłynęła równie 

szybko, jak przypłynęła. 

- Trafnie to pani ujęła, panno Bridget! Jest pani bliska prawdy. Pracując w tym 

zawodzie za dużo wiemy o prawie, cha, cha, cha. No cóż, muszę już iść. Jeśli 

dojdzie pan do wniosku, że mogę panu w czymś pomóc, proszę do mnie 

zatelefonować, panie... eee... 

- Fitzwilliam - powiedział Luke. - Dziękuję, zadzwonię. 

- Już wiem, na czym polega twoja metoda działania - oznajmiła Bridget, kiedy 

ruszyli w dalszą drogę. - Wygłaszasz własne zdanie i prowokujesz rozmówcę do 

reakcji. 

- Moje metody - zaczął Luke - są nieco podstępne. 

- Zauważyłam to. 

Luke poczuł się trochę nieswojo i nie bardzo wiedział, co powiedzieć. 

- Jeśli chcesz usłyszeć coś więcej na temat Amy Gibbs - oznajmiła Bridget, 

wybawiając go z opresji - mogę cię zaprowadzić do kogoś kompetentnego. 

- To znaczy? 

- Do panny Waynflete. Amy pracowała u niej po odejściu z Ashe Manor. Tam umarła. 

- Och, rozumiem! - zawołał zaskoczony. - No cóż... bardzo dziękuję. 

- Ona mieszka niedaleko stąd. Ruszyli przez wiejskie błonia. 

- To jest Wych Hall - wyjaśniła Bridget, wskazując ruchem głowy okazały budynek 

w stylu króla Jerzego, na który Luke zwrócił uwagę już poprzedniego dnia. - 

Teraz mieści się tam biblioteka. 

Z rezydencją sąsiadował mały dworek, który rozmiarami przypominał raczej domek 

dla lalek. Jego schodki były pedantycznie czyste, kołatka lśniąca, a zasłony w 

oknach oślepiająco białe. 

Bridget pchnęła furtkę i ruszyła w kierunku schodów. 

W tym momencie otworzyły się drzwi frontowe i stanęła w nich szczupła starsza 

pani. 

Luke pomyślał, że wygląda na typową prowincjonalną starą pannę. Miała na sobie 

prosty tweedowy kostium i popielatą jedwabną bluzkę, do której przypięta była 

broszka z górskiego kryształu. Jej kształtną głowę zdobił skromny filcowy 

kapelusz. Twarz nieznajomej budziła sympatię, a w jej oczach, ukrytych za pince-

nez, malowała się inteligencja. Luke odniósł wrażenie, że ta kobieta przygląda 

się światu z życzliwym zainteresowaniem. 

- Dzień dobry, panno Waynflete - powiedziała Bridget. - To jest pan Fitzwilliam. 

- Luke ukłonił się. - Pisze książkę... na temat wiejskich obrządków pogrzebowych 

i innych makabrycznych obyczajów. 

background image

- Och, mój Boże - westchnęła panna Waynflete. - To bardzo interesujące. - 

Uśmiechnęła się do niego promiennie. 

Przypominała mu pannę Pinkerton. 

- Myślę - zaczęła Bridget, a Luke znowu wyczuł w jej głosie dziwny, pełen 

rezerwy ton - że mogłaby pani opowiedzieć mu coś o Amy. 

- Och - szepnęła panna Waynflete. - O Amy? Ach, tak. O Amy Gibbs. 

Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie. Przez chwilę patrzyła badawczo na Luke'a, 

a potem, jakby podjąwszy decyzję, cofnęła się do przedpokoju. 

- Proszę wejść - powiedziała. - Pójdę do miasta później. Ależ nie, nie - 

zawołała, kiedy Luke zaprotestował. - Nie mam nic pilnego do załatwienia. Po 

prostu wybierałam się na małe zakupy. 

W niewielkim, przytulnym salonie unosił się lekki zapach suszonej lawendy. Na 

obudowie kominka stało kilka porcelanowych figurek pasterzy i pasterek. Na 

ścianie wisiały oprawne akwarele, dwa sztychy i trzy gobeliny. Spośród licznych 

fotografii niektóre z pewnością przedstawiały siostrzeńców i siostrzenice pani 

domu. Pokój wypełniały stylowe meble: biurko w stylu chippendale, kilka stolików 

z drewna atłasowego oraz brzydka i dość niewygodna wiktoriańska kanapa. 

- Sama nie palę - oznajmiła panna Waynflete, wskazując gościom krzesła - więc 

nie mam w domu papierosów, ale jeśli chcecie państwo zapalić, proszę się nie 

krępować. 

Luke nie skorzystał z propozycji, natomiast Bridget natychmiast na nią 

przystała. 

Panna Waynflete, siedząc sztywno w fotelu z rzeźbionymi poręczami, przez chwilę 

przyglądała się badawczo swemu gościowi, a potem nagle spuściła wzrok. Luke 

najwyraźniej wzbudził jej zaufanie. 

- Chciałby pan dowiedzieć się czegoś o tej nieszczęsnej dziewczynie? - spytała. 

- Cała ta sprawa była okropnie smutna i przysporzyła mi wielu zmartwień. To była 

tragiczna pomyłka. 

- Czy nie wchodziło w grę... samobójstwo? - spytał Luke. 

- Nie, nie - zaprzeczyła panna Waynflete, potrząsając głową. - Ani przez chwilę 

w to nie wierzyłam. Amy absolutnie nie była tego typu dziewczyną. 

- A jaka była? - spytał Luke. - Chciałbym poznać pani zdanie na jej temat. 

- No cóż, nie była bynajmniej dobrą służącą. Ale w dzisiejszych czasach człowiek 

dziękuje Bogu, jeśli w ogóle zdobędzie jakąś pomoc domową. Bardzo niedbale 

wykonywała swoją pracę i ciągłe chciała mieć wychodne. To zrozumiałe, bo była 

młoda, a obecnie dziewczęta takie właśnie są. Chyba nie zdają sobie sprawy, że 

za ich czas płaci pracodawca. 

Luke ze zrozumieniem pokiwał głową, a panna Waynflete mówiła dalej. 

- Była dość pewna siebie, a ja niezbyt lubię dziewczęta tego rodzaju, ale skoro 

już nie żyje, nie zamierzam więcej o tym mówić. To byłoby nie po 

chrześcijańsku... choć w istocie nie uważam tego za logiczny powód do 

przemilczania prawdy. 

Luke ponownie kiwnął głową. Zdał sobie sprawę, że panna Waynflete rozumuje 

bardziej logicznie i precyzyjnie niż panna Pinkerton. 

- Uwielbiała być podziwiana - ciągnęła panna Waynflete - i poświęcała sobie 

wiele uwagi. Pan Ellsworthy, właściciel niedawno otwartego sklepu z antykami, to 

prawdziwy dżentelmen. Jest z zamiłowania akwarelistą i naszkicował parę jej 

portretów... ale obawiam się, że to jej przewróciło w głowie. Często kłóciła się 

ze swoim narzeczonym, Jimem Harveyem, który pracuje w warsztacie samochodowym 

jako mechanik. Był w niej bardzo zakochany. - Panna Waynflete zawahała się, a 

potem mówiła dalej. - Nigdy nie zapomnę tej przerażającej nocy. Amy niedobrze 

się czuła. Dokuczał jej przykry kaszel i jakieś inne dolegliwości. Ale 

dziewczęta chodzą teraz w tych tandetnych, jedwabnych pończochach i w pantoflach 

na tekturowych podeszwach, więc muszą się przeziębiać. Amy po południu poszła do 

lekarza. 

- Do doktora Humbleby'ego czy doktora Thomasa? - spytał szybko Luke. 

- Do doktora Thomasa. Przyniosła do domu buteleczkę syropu na kaszel, którą jej 

dał. Był to chyba jakiś nieszkodliwy wywar z ziół. Położyła się do łóżka dość 

wcześnie. Mniej więcej o pierwszej w nocy usłyszałam hałas... niesamowity, jakby 

zduszony krzyk. Wstałam i podeszłam do drzwi jej pokoju, ale były zamknięte od 

wewnątrz na klucz. Zaczęłam wołać, ale nie odpowiadała. Przybiegła kucharka i 

background image

obie byłyśmy okropnie zaniepokojone. Później zeszłyśmy do drzwi frontowych i na 

szczęście zauważyłyśmy naszego posterunkowego, Reeda, który właśnie odbywał 

nocny obchód, więc wezwałyśmy go na pomoc. Okrążył dom, a potem wdrapał się na 

dach przybudówki. Okno w pokoju Amy było uchylone, więc bez większego trudu 

dostał się do środka i otworzył drzwi. Biedaczka... to było straszne. Nie można 

było już nic dla niej zrobić, a w kilka godzin później umarła w szpitalu. 

- I co to było... farba do kapeluszy? 

- Tak. Powiedzieli, że to kwas szczawiowy, trucizna. Obie butelki były mniej 

więcej tej samej wielkości. Syrop stał na umywalce, a farba do kapeluszy obok 

łóżka Amy. Musiała w ciemności wziąć niewłaściwą buteleczkę i położyć ją w 

zasięgu ręki na wypadek, gdyby gorzej się poczuła. Taką teorię wysunięto w 

czasie dochodzenia. 

Panna Waynflete zamilkła. Obrzuciła Luke'a inteligentnym spojrzeniem, a on miał 

wrażenie, że dostrzega w jej oczach jakiś szczególny wyraz. Czuł instynktownie, 

że panna Waynflete pominęła pewne fakty, ale z jakiegoś powodu chce, by on się 

tego domyślił. 

Zapadło długie, dość kłopotliwe milczenie. Luke czuł się jak aktor, który 

zapomniał swoją kwestię. 

- Więc myśli pani, że to nie było samobójstwo? - spytał niepewnie. 

- Oczywiście, że nie - odparła bezzwłocznie panna Waynflete. - Gdyby postanowiła 

ze sobą skończyć, kupiłaby jakąś lepszą truciznę. Tę starą buteleczkę farby 

musiała mieć od dawna. Tak czy owak, jak już panu mówiłam, nie była tego typu 

dziewczyną. 

- Więc co pani o tym sądzi? - spytał Luke. 

- Uważam, że był to nieszczęśliwy wypadek - oznajmiła panna Waynflete. 

Zacisnęła usta i spojrzała na niego z powagą. 

Luke zastanawiał się gorączkowo, co ma powiedzieć, ale w tym momencie ich uwagę 

przyciągnęło drapanie w drzwi, któremu towarzyszyło żałosne miauczenie. 

Panna Waynflete zerwała się z miejsca, by otworzyć drzwi. Do pokoju wszedł 

wspaniały perski kot. Zatrzymał się, popatrzył z dezaprobatą na gości, a potem 

wskoczył na poręcz fotela, w którym siedziała panna Waynflete. 

- Och, Puszku! - przemówiła do niego pieszczotliwie panna Waynflete. - Gdzie mój 

kotek był przez cały ranek? 

Luke przypomniał sobie, że słyszał niedawno o perskim kocie imieniem Puszek. 

- Jest bardzo piękny - stwierdził. - Czy ma go pani od dawna? 

- Och, nie - powiedziała panna Waynflete, potrząsając głową. - Należał do mojej 

serdecznej przyjaciółki, panny Pinkerton, która zginęła pod kołami jednego z 

tych okropnych samochodów. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby Puszek trafił do 

obcych ludzi. Lavinia byłaby niepocieszona. Ona go wprost uwielbiała... jest 

cudowny, prawda? 

Luke patrzył z zachwytem na kota. 

- Proszę tylko uważać na jego uszy - powiedziała panna Waynflete. - Ostatnio 

trochę go bolą. 

Luke ostrożnie pogłaskał zwierzątko. 

- Musimy już iść - oznajmiła Bridget, wstając z krzesła. 

- Myślę - powiedziała panna Waynflete, ściskając dłoń Luke'a - że niebawem znów 

się zobaczymy. 

- Mam nadzieję... jestem tego pewny - odparł Luke pogodnie. Wydawało mu się, że 

panna Waynflete jest zakłopotana i nieco zawiedziona. Zerknęła pytająco na 

Bridget. Luke wyczuł, że między tymi kobietami istnieje jakaś nić porozumienia, 

do którego on nie został dopuszczony. Lekko go to zirytowało, ale przyrzekł 

sobie, że niebawem dotrze do sedna tej sprawy. 

Panna Waynflete wyszła razem z nimi. Luke stał przez minutę na schodach, patrząc 

z przyjemnością na dziewicze wiejskie błonia i staw. 

- Widzę, że te okolice nie zostały zeszpecone nowoczesną zabudową - oświadczył. 

Panna Waynflete rozpromieniła się. 

- Tak, to prawda - przyznała z zapałem. - Wszystko wygląda dokładnie tak samo 

jak w czasach mojego dzieciństwa. Mieszkaliśmy wtedy we dworze. Ale posiadłość 

przeszła w ręce mojego brata, który nie chciał tu pozostać. Prawdę mówiąc, nie 

było go na to stać, więc dwór wystawiono na sprzedaż. Jakiś budowniczy złożył 

ofertę i, jak sądzę, zamierzał go zmodernizować. Na szczęście wmieszał się do 

background image

tego lord Whitfield, kupił posiadłość i w ten sposób ją ocalił. Przekształcił 

dom w bibliotekę i muzeum, praktycznie nic w nim nie zmieniając. Dwa razy w 

tygodniu pełnię tam funkcję bibliotekarki... oczywiście nieodpłatnie... Muszę 

przyznać, że z wielką przyjemnością bywam w tym starym domu i cieszę się, że nie 

popadnie w ruinę. To naprawdę wspaniałe miejsce na muzeum. Któregoś dnia 

powinien pan je zwiedzić, panie Fitzwilliam. Jest w nim sporo ciekawych 

regionalnych eksponatów. 

- Chętnie skorzystam z zaproszenia, panno Waynflete. 

- Lord Whitfield zrobił wiele dobrego dla Wychwood - oznajmiła panna Waynflete. 

- Niestety są tu ludzie, którzy nie potrafią tego docenić. 

Zacisnęła mocno usta. Luke dyskretnie o nic już nie pytał, tylko jeszcze raz się 

pożegnał. 

- Czy chcesz kontynuować swe poszukiwania, czy też wrócimy do domu brzegiem 

rzeki? - spytała Bridget, kiedy znaleźli się już za furtką. - To bardzo 

przyjemny spacer. 

Luke nie namyślał się ani chwili. Nie miał ochoty na dalsze badania w 

towarzystwie Bridget Conway. 

- Proszę bardzo, chodźmy drogą nad rzeką - powiedział. Skręcili w główną ulicę. 

Na jednym z ostatnich domów wisiał szyld z wytłaczanym złotymi, ozdobnymi 

literami napisem: "Starożytności". Luke zatrzymał się i zajrzał przez okno do 

przytulnego wnętrza. 

- Widzę tam ładny stary półmisek - zauważył. - W sam raz dla mojej ciotki. 

Ciekawe, ile kosztuje. 

- Czy chcesz, żebyśmy weszli i zapytali? 

- Nie masz nic przeciwko temu? Lubię szperać w sklepach z antykami. Czasem można 

trafić na jakąś dobrą okazję. 

- Nie sądzę, by tutaj ci się to udało - oznajmiła Bridget. - Muszę przyznać, że 

Ellsworthy doskonale zna wartość swoich rzeczy. 

Drzwi sklepu były otwarte. Przedsionek, zastawiony krzesłami, kanapami oraz 

kredensami, na których umieszczono porcelanowe i cynowe naczynia, prowadził do 

dwóch pokoi wypełnionych po brzegi antycznymi przedmiotami. 

Luke wszedł do jednego z nich i wziął do rąk półmisek. W tym momencie z głębi 

pomieszczenia wynurzył się jakiś mężczyzna, który siedział poprzednio przy 

biurku z drewna orzechowego w stylu epoki królowej Anny. 

- Ach, nasza droga panna Conway... Jak miło panią widzieć. 

- Dzień dobry, panie Ellsworthy. 

Pan Ellsworthy był afektowanym młodym dandysem o pociągłej, bladej twarzy, 

wąskich ustach i czarnych, długich włosach artysty. Miał na sobie ubranie w 

odcieniach rdzawego brązu i poruszał się tanecznym krokiem. 

Kiedy Luke został mu przedstawiony, pan Ellsworthy natychmiast poświęcił mu całą 

uwagę. 

- Autentyczny staroangielski półmisek. Wspaniały, prawda? Uwielbiam swoje 

drobiazgi i nie znoszę ich sprzedawać. Zawsze marzyłem, żeby mieszkać na wsi i 

prowadzić mały sklep. Wychwood to cudowne miejsce... ma szczególną atmosferę, 

jeśli wie pan, co mam na myśli. 

- Dusza artysty - mruknęła Bridget. 

Ellsworthy odwrócił się do niej, machając swymi długimi, bladymi dłońmi. 

- Niech pani nie używa tego okropnego określenia, panno Conway. Nie... nie, 

błagam. Proszę mi nie mówić, że pozuję na artystę... nie mógłbym tego znieść. 

Przecież pani wie, że nie handluję ręcznie tkanym tweedem ani kutymi cynowymi 

dzbanami. Jestem tylko kupcem, po prostu kupcem. 

- Ale w istocie jest pan artystą, czyż nie? - spytał Luke. - Chodzi mi o to, że 

maluje pan akwarele, prawda? 

- Kto panu o tym powiedział? - zawołał pan Ellsworthy, splatając dłonie. - Wie 

pan, to miasteczko jest naprawdę zdumiewające... nie można tu niczego utrzymać w 

tajemnicy! To właśnie w nim lubię... tak bardzo nie przystaje do tego 

nieludzkiego zwyczaju: "Nie wtrącaj się do moich spraw, a ja nie będę wtrącał 

się do twoich", który obowiązuje w Londynie! Plotki, złośliwości i skandale są 

zachwycające, o ile zachowuje się do nich właściwy dystans! 

Luke poprzestał na odpowiedzi na pytanie pana Ellsworthy'ego, nie komentując 

dalszej części jego wypowiedzi. 

background image

- Panna Waynflete powiedziała nam, że naszkicował pan kilka portretów pewnej 

dziewczyny... Amy Gibbs. 

- Och, Amy - powtórzył pan Ellsworthy. Zrobił krok do tyłu i zaczął bawić się 

kuflem do piwa. Potem ostrożnie go odstawił i powiedział: - Doprawdy? Ach tak, 

to możliwe. 

Wydawał się lekko wytrącony z równowagi. 

- Była ładną dziewczyną - stwierdziła Bridget. 

- Och, tak pani sądzi? - spytał pan Ellsworthy, odzyskawszy pewność siebie. - 

Uważam, że miała bardzo pospolitą urodę. Skoro interesuje pana stara porcelana, 

to mam parę przepięknych ptaszków... urocze bibeloty. 

Luke nie okazał większego zainteresowania ptaszkami i spytał o cenę półmiska. 

Ellsworthy wymienił sumę. 

- Dziękuję - powiedział Luke - ale mimo wszystko chyba go pana nie pozbawię. 

- Ilekroć czegoś nie sprzedam - zaczął Ellsworthy - robi mi się lżej na sercu. 

To nierozsądne z mojej strony, prawda? Proszę posłuchać, opuszczę panu gwineę. 

Widzę, że się panu spodobał, a to zmienia sytuację. A poza tym przecież to jest 

w końcu sklep! 

- Nie, dziękuję - powiedział Luke. 

Pan Ellsworthy odprowadził ich do drzwi i pomachał im na pożegnanie. Luke'owi 

nie podobały się jego dłonie. Miał wrażenie, że są nie tylko blade, lecz lekko 

zielonkawe. 

- To paskudny człowiek - zauważył, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu pana 

Ellsworthy. 

- Paskudna mentalność i paskudny sposób bycia - przytaknęła Bridget. 

- Po co właściwie tu przyjechał? 

- Chyba interesuje się czarną magią. Nie mam na myśli czarnych mszy, ale inne 

tego rodzaju sprawy. Nasze strony przyciągają takich ludzi. 

- Mój Boże! - zawołał nagle Luke. - Chyba takiego właśnie człowieka potrzebuję. 

Powinienem był z nim o tym porozmawiać. 

- Tak sądzisz? - spytała Bridget. - On sporo na ten temat wie. 

- Odwiedzę go kiedy indziej. 

Bridget nie odpowiedziała. Byli już za miastem. Skręcili w ścieżkę, która 

doprowadziła ich nad brzeg rzeki. 

Dostrzegli tam jakiegoś niskiego mężczyznę o krótko przystrzyżonych wąsach i 

wyłupiastych oczach. Obok niego biegły trzy buldogi, na które pokrzykiwał 

ochrypłym głosem: 

- Nero, do nogi! Nelly, zostaw to! Mówię ci, zostaw to! Augustus... AUGUSTUS, 

powiedziałem... 

Urwał i uchylił kapelusza przed Bridget. Spojrzał na Luke'a z wyraźną 

ciekawością, a potem poszedł dalej i znów zaczął karcić swoje psy. 
- Major Horton i jego buldogi - zacytował Luke. 

- Zgadza się. 

- Czyżbyśmy dzisiejszego ranka spotkali prawie wszystkich godnych uwagi 

mieszkańców Wychwood? 

- Niemal wszystkich. 

- Czuję się jak intruz - powiedział Luke. - Myślę, że każdy obcy człowiek w 

angielskim prowincjonalnym miasteczku musi od razu rzucać się w oczy - dodał 

posępnie, przypominając sobie słowa Jimmy'ego Lorrimera. 

- Major Horton nie potrafi dobrze ukryć swojej ciekawości - powiedziała Bridget. 

- Prawdę mówiąc, bezczelnie się na ciebie gapił. 

- Jest typem mężczyzny, po którym od razu widać, że był majorem - oznajmił Luke 

z przekąsem. 

- Czy moglibyśmy posiedzieć chwilę nad rzeką? - spytała nagle Bridget. - Mamy 

dużo czasu. 

Usiedli na zwalonym drzewie. 

- Owszem, major Horton jest typowym oficerem i ma koszarowe maniery. Nie 

uwierzyłbyś, że jeszcze przed rokiem był największym pantoflarzem w okolicy! 

- Jak to, ten człowiek? 

- Owszem. Jego żona była najwstrętniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałam. 

Miała pieniądze i nieustannie podkreślała ten fakt publicznie. 

- Biedaczysko... mam na myśli Hortona. 

background image

- Traktował ją bardzo dobrze... jak oficer i dżentelmen. Osobiście dziwię się, 

że nie chwycił za siekierę. 

- Rozumiem, że nie cieszyła się sympatią. 

- Nikt jej nie lubił. Obrażała Gordona, a mnie traktowała protekcjonalnie. 

Gdziekolwiek się pojawiła, budziła ogólną niechęć. 

- Ale, jak się domyślam, w końcu zabrała ją miłosierna Opatrzność. 

- Tak, mniej więcej przed rokiem. Ostry nieżyt żołądka. Zamieniła życie swego 

męża, doktora Thomsona i dwóch pielęgniarek w istne piekło, ale w końcu umarła. 

Buldogi od razu odzyskały chęć do życia. 

- Mądre zwierzęta! 

Zapadło milczenie. Bridget bezmyślnie zrywała długie źdźbła trawy, a Luke, 

mrużąc oczy, patrzył niewidzącym wzrokiem na przeciwległy brzeg rzeki. Znów 

ogarnęły go wątpliwości. Zastanawiał się, czy nie padł ofiarą własnej wyobraźni. 

Czy nie popełnia błędu, krążąc po okolicy i widząc w każdej napotkanej osobie 

potencjalnego mordercę? To przecież podłe i nieetyczne. 

Niech to wszystko diabli porwą - pomyślał. Zbyt długo byłem policjantem! 

Z zamyślenia wyrwał go gwałtownie wyraźny, chłodny głos Bridget. 

- Panie Fitzwilliam, po co właściwie pan tu przyjechał? 

 

VI 

FARBA DO KAPELUSZY 

 

Luke zapalał właśnie papierosa. Niespodziewane pytanie Bridget na chwilę go 

sparaliżowało. W końcu zapałka wypaliła się i sparzyła go w palce. 

- Psiakrew! - zaklął, upuszczając zapałkę i energicznie potrząsając dłonią. - 

Przepraszam. Zaskoczyłaś mnie w dość niemiły sposób. - Uśmiechnął się posępnie. 

- Doprawdy? 

- Owszem - westchnął. - No cóż, myślę, że każdy naprawdę inteligentny człowiek 

musiał mnie przejrzeć na wylot! Ani przez chwilę nie wierzyłaś chyba w tę 

historyjkę o książce na temat folkloru, prawda? 

- Przestałam w nią wierzyć, kiedy cię poznałam. 

- A więc wierzyłaś w nią przedtem? 

- Owszem. 

- Tak czy owak nie był to zbyt dobry kamuflaż - stwierdził Luke krytycznie. - 

Chodzi mi o to, że każdy może pisać książkę, ale mój przyjazd i udawanie twojego 

kuzyna... to chyba musiało ci się wydać podejrzane. 

Bridget potrząsnęła głową. 

- Nie. Miałam pewne wytłumaczenie... to znaczy, przypuszczałam, że je mam. 

Sądziłam, że jesteś w trudnej sytuacji materialnej, podobnie jak wielu 

przyjaciół Jimmy'ego i moich. Pomyślałam więc, że Jimmy wpadł na ten pomysł z 

kuzynem, żeby ocalić twoją dumę. 

- Ale kiedy przyjechałem, natychmiast dostrzegłaś oznaki mojego bogactwa, więc 

odrzuciłaś to wytłumaczenie, prawda? 

- Och, nie - zaprotestowała Bridget z lekkim uśmiechem. - To nie było to. Po 

prostu nie pasowałeś do tej roli. 

- Nie wydawałem ci się na tyle rozgarnięty, by pisać książkę? Nie oszczędzaj 

moich uczuć. Wolałbym znać prawdę. 

- Mógłbyś pisać książkę, ale nie taką książkę. Dawne przesądy... grzebanie w 

przeszłości... to do ciebie nie pasuje! Nie jesteś człowiekiem, dla którego 

przeszłość ma duże znaczenie... ani, być może, nawet przyszłość... liczy się 

tylko chwila obecna. 

- Hmm, rozumiem. - Luke skrzywił się. - Niech to wszystko diabli wezmą! Od 

samego początku budzisz we mnie niepokój! Robisz wrażenie kobiety piekielnie 

inteligentnej. 

- Bardzo mi przykro - powiedziała Bridget. - A czego się spodziewałeś? 

- No cóż, prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie zastanawiałem. 

- Myślałeś, że jestem niezbyt mądrą kobietą, ale na tyle rozsądną, by 

wykorzystać okazję i wyjść za swojego szefa? 

Luke odchrząknął, zażenowany. Bridget spojrzała na niego z chłodnym 

rozbawieniem. 

- Dokładnie rozumiem. Wszystko w porządku. Nie mam ci tego za złe. 

background image

Luke postanowił rozmawiać z nią szczerze. 

- No cóż, być może mój obraz niezbyt odbiegał od tego wizerunku. Ale nie 

zastanawiałem się na tym. 

- Tak, to w twoim stylu - powiedziała Bridget z namysłem. - Jesteś człowiekiem, 

który wyciąga wnioski dopiero wtedy, gdy pozna już sytuację. 

Luke stracił pewność siebie. 

- Och, bez wątpienia kiepsko odegrałem swoją rolę! Czy lord Whitfield również 

mnie rozszyfrował? 

- Ależ skąd. Gdybyś mu powiedział, że przyjechałeś tu badać obyczaje owadów 

wodnych, bo chcesz napisać o nich rozprawę naukową, Gordon nie miałby żadnych 

wątpliwości. Jest zachwycająco łatwowierny. 

- Mimo wszystko nie byłem zbyt przekonujący! Nie grałem swojej roli 

konsekwentnie. 
- Bo ja ci w tym przeszkadzałam - stwierdziła Bridget. - Zauważyłam to. Byłam 

tym dość rozbawiona. 

- Och, z pewnością! Inteligentne kobiety zazwyczaj są bezlitośnie okrutne. 

- Trzeba czerpać z życia doczesnego tyle przyjemności, ile tylko się da - 

bąknęła Bridget. - Jaki jest prawdziwy cel pańskiej wizyty w Wychwood, panie 

Fitzwilliam? - spytała po chwili milczenia. 

Zatoczywszy pełne koło, powrócili do pierwotnego pytania. Luke dobrze wiedział, 

że musi do tego dojść. W ciągu kilku ostatnich sekund próbował podjąć decyzję. 

Podniósł głowę i napotkał przenikliwie badawczy wzrok Bridget, która patrzyła na 

niego ze spokojem i opanowaniem. Dostrzegł w jej oczach wyraz powagi, której nie 

spodziewał się ujrzeć. 

- Chyba lepiej zrobię - zaczął z namysłem - jeśli przestanę cię okłamywać. 

- Znacznie lepiej. 

- Ale prawda jest skomplikowana... Posłuchaj, czy wyrobiłaś sobie jakieś 

zdanie... chodzi mi o to, czy zastanawiałaś się nad prawdziwą przyczyną mojego 

przyjazdu? 

Bridget przytaknęła ruchem głowy. 

- I co ci przyszło na myśl? Chciałbym to wiedzieć. To może mi ułatwić zadanie. 

- Podejrzewałam, że przyjechałeś tu w związku ze śmiercią Amy Gibbs - odparła 

cicho. 

- No właśnie! Zauważyłem to... wyczułem... ilekroć padało jej nazwisko! 

Wiedziałem, że coś się za tym kryje. Więc uważasz, że zjawiłem się tu w związku 

z tą sprawą? 

- A czy tak nie jest? 

- Owszem... w pewnym sensie. 

Zamilkł, marszcząc brwi. Bridget siedziała nieruchomo obok niego, nie odzywając 

się ani słowem. Nie chciała zakłócać toku jego myśli. Luke podjął w końcu 

decyzję. 

- Pewnie przyjechałem tu niepotrzebnie. Ale skłoniło mnie do tego dość 

absurdalnie melodramatyczne podejrzenie. Amy Gibbs jest częścią tej sprawy. 

Chciałem odkryć prawdziwą przyczynę jej śmierci. 

- Tak właśnie przypuszczałam. 

- Ale, do diabła... dlaczego tak przypuszczałaś? Czy w jej śmierci było coś, co 

wzbudziło twoje zainteresowanie? 

- Od samego początku uważałam, że coś jest nie w porządku - odparła Bridget. - 

Dlatego właśnie zaprowadziłam cię do panny Waynflete. 

- Dlaczego? 

- Ponieważ ona podziela moje zdanie. 
- Och. - Luke przypomniał sobie tę wizytę. Teraz dopiero zrozumiał niejasne 

sugestie, które przekazywała mu inteligentna stara panna. - Podziela twoje 

zdanie... że jest w tym coś... dziwnego? 

Bridget kiwnęła głową. 

- Ale właściwie co? 

- Przede wszystkim farba do kapeluszy. 

- Co masz na myśli? 

- No cóż, kapelusze farbowano mniej więcej przed dwudziestu laty... przez jakiś 

czas kobieta nosiła różowy słomkowy kapelusz, potem kupowała buteleczkę farby i 

zmieniała jego kolor na ciemnoniebieski, a następnie wylewała na niego zawartość 

background image

innej buteleczki i kapelusz stawał się czarny! Ale teraz kapelusze są tanie, 

więc kiedy wychodzą z mody, po prostu się je wyrzuca. 

- I robią to nawet dziewczęta wywodzące się ze sfery Amy Gibbs? 

- Prędzej ja ufarbowałabym kapelusz niż ona! Ludzie przestali oszczędzać. Ale 

jest jeszcze jedna sprawa. To była czerwona farba. 

- I co z tego? 

- A Amy Gibbs miała rude włosy... po prostu ryże jak marchewka! 

- Chcesz powiedzieć, że to do siebie nie pasuje? Bridget kiwnęła potakująco 

głową. 

- Rudowłosa kobieta nie włożyłaby purpurowego kapelusza. To są rzeczy, których 

żaden mężczyzna nie rozumie, ale... 

- To prawda... żaden mężczyzna tego nie rozumie - przerwał jej Luke. - To się 

zgadza... wszystko się zgadza. 

- Jimmy ma kilku przyjaciół w Scotland Yardzie - oznajmiła Bridget. - Nie jesteś 

chyba... 

- Nie, nie jestem etatowym inspektorem policji - wyjaśnił pospiesznie - ani 

sławnym prywatnym detektywem, mieszkającym na Baker Street i tak dalej. Tak jak 

powiedział ci Jimmy, jestem emerytowanym policjantem, który wrócił ze służby na 

Wschodzie. Zająłem się tą sprawą w wyniku pewnego niezwykłego spotkania, do 

którego doszło w pociągu do Londynu. 

Zrelacjonował jej pokrótce treść swojej rozmowy z panną Pinkerton i późniejsze 

wydarzenia, które sprowadziły go do Wychwood. 

- Teraz sama rozumiesz - zakończył. - To czysta fantazja! Szukam tu tajemniczego 

mordercy... najprawdopodobniej jakiegoś znanego i szanowanego obywatela 

Wychwood. Jeśli panna Pinkerton, ty i panna Jak-jej-tam macie rację, właśnie ten 

człowiek zabił Amy Gibbs. 

- Rozumiem - powiedziała Bridget. 

- Morderca mógł chyba w jakiś sposób dostać się do domu, prawda? 

- Tak sądzę - odparła z namysłem Bridget. - Reed, nasz posterunkowy, dotarł do 

otwartego okna jej pokoju, wdrapując się na dach przybudówki. Nie było to łatwe, 

ale sprawny mężczyzna nie miałby z tym większych trudności. 
- A co twoim zdaniem zrobił, kiedy znalazł się już w pokoju? 

- Zamienił buteleczkę z syropem na tę z farbą do kapeluszy. 

- Spodziewając się, że Amy zrobi dokładnie to, co zrobiła... obudzi się, wypije 

truciznę, a potem wszyscy zgodnie stwierdzą, że pomyliła butelki lub popełniła 

samobójstwo? 

- Tak. 

- Czy w czasie dochodzenia nie dostrzeżono żadnych podejrzanych okoliczności? 

- Nie. 

- Pewnie prowadzili je mężczyźni. Nie zwrócili uwagi na kolor farby? 

- Nie. 

- Ale tobie przyszło to do głowy? 

- Owszem. 

- I pannie Waynflete również? Czy rozmawiałyście na ten temat? 

- Och, nie... nie w tym sensie, jaki ty masz na myśli. To znaczy nie omawiałyśmy 

tego szczegółowo. Nie mam pojęcia, do czego doszła ta staruszka, ale wydawała mi 

się coraz bardziej zaniepokojona. Jak wiesz, jest kobietą inteligentną i 

wykształconą. W przeciwieństwie do większości tutejszych mieszkańców potrafi 

logicznie myśleć. 

- Odniosłem wrażenie, że panna Pinkerton była dość ograniczona - powiedział 

Luke. - Dlatego właśnie jej opowieść wydawała mi się od początku 

nieprawdopodobna. 

- Zawsze uważałam ją za dość bystrą - oznajmiła Bridget. - Te chaotycznie 

paplające staruszki są na ogół bardzo spostrzegawcze. Mówiłeś, że wymieniła 

jeszcze inne osoby. 

- Owszem - odparł Luke, kiwając głową. - Tommy Pierce... od razu zapamiętałem 

nazwisko tego chłopca. Jestem pewien, że wspomniała również o Carterze. 

- Carter, Tommy Pierce, Amy Gibbs, doktor Humbleby - wyliczyła z zadumą Bridget. 

- Jak sam mówisz, to aż zbyt fantastyczne, żeby mogło być prawdą! Kto, u licha, 

pragnąłby śmierci tych ludzi? Byli tak różni! 

background image

- Nie domyślasz się, z jakiego powodu ktoś chciałby się pozbyć Amy Gibbs? - 

spytał Luke. 

Bridget potrząsnęła głową. 

- Nie mam pojęcia. 

- A co z tym Carterem? Jak umarł? 

- Wpadł do rzeki i utonął. Pewnej mglistej nocy wracał pijany do domu. Przyjęto 

za rzecz oczywistą, że stracił równowagę, kiedy przechodził przez kładkę, która 

ma poręcz tylko z jednej strony. 

- Ale ktoś mógł go popchnąć? 

- Owszem. 

- A ktoś inny mógł zepchnąć tego nieznośnego Tommy'ego z parapetu, kiedy mył 

okno? 

- I tym razem się zgadzam. 

- Więc cała sprawa sprowadza się do tego, że nie jest zbyt trudno wysłać na 

tamten świat trzy osoby, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. 

- Panna Pinkerton miała pewne podejrzenia - zauważyła z naciskiem Bridget. 

- To prawda, niech ją Bóg błogosławi. Nie przyszło jej do głowy, że podchodzi do 

tej sprawy zbyt melodramatycznie lub ma zbyt bujną wyobraźnię. 

- Często mówiła mi, że na świecie roi się od nikczemnych ludzi. 

- A ty zapewne uśmiechałaś się pobłażliwie? - Iz wyższością! 

- Dobry policjant musi czasem wierzyć w to, co wydaje mu się niemożliwe. 

Bridget kiwnęła głową. 

- Chyba nie ma sensu pytać cię, czy kogoś podejrzewasz? Czy nie znasz w Wychwood 

osoby, która przyprawia cię o gęsią skórkę, albo ma niesamowicie jasne oczy... 

lub wybucha chichotem szaleńca? 

- Wszyscy, których tu poznałam, wydają mi się ludźmi rozsądnymi, uczciwymi i 

zupełnie zwykłymi. 

- Tego się obawiałem - oznajmił Luke. 

- Czy myślisz, że ten człowiek jest zdecydowanie obłąkany? - spytała Bridget. 

- Och, chyba tak. Ale to bardzo przebiegły szaleniec. Ostatnia osoba, jaka 

przyszłaby ci do głowy... najprawdopodobniej filar społeczeństwa... na przykład 

jak dyrektor banku. 

- Pan Jones? Nie wyobrażam sobie, by mógł popełnić te wszystkie morderstwa. 

- Zatem jest zapewne człowiekiem, którego szukamy. 

- To może być każdy - powiedziała Bridget. - Rzeźnik, piekarz, właściciel sklepu 

spożywczego, jakiś farmer, robotnik drogowy czy roznosiciel mleka. 

- Tak, to prawda, ale sądzę, że wybór jest nieco bardziej ograniczony. 

- Dlaczego? 

- Panna Pinkerton opowiadała mi o błysku w jego oczach, kiedy mierzył wzrokiem 

swą kolejną ofiarę. Na podstawie jej relacji odniosłem wrażenie... zaznaczam, 

jedynie wrażenie... że ten człowiek wywodzi się co najmniej z jej klasy 

społecznej. Oczywiście mogę się mylić. 

- Zapewne masz rację! Takie niuanse są trudno uchwytne, ale mogą mieć wielkie 

znaczenie. 

- Wiesz - zaczął Luke - cieszę się, że wyznałem ci całą prawdę. 

- To ci ułatwi odgrywanie swojej roli. A ja chyba mogę ci pomóc. 

- Twoja pomoc będzie bezcenna. Czy naprawdę zamierzasz rozwikłać tę zagadkę? 

- Oczywiście. 

- A co z lordem Whitfieldem? - spytał Luke z zakłopotaniem. - Czy sądzisz, 

że...? 

- Ależ nic mu o tym nie powiemy! - zawołała Bridget. 

- Myślisz, że nie uwierzyłby w tę historię? 

- Och, uwierzyłby! Gordon uwierzyłby we wszystko! Byłby tak podniecony, że 

wezwałby tu z pół tuzina swych najbystrzejszych młodych pracowników i kazał im 

wszcząć energiczne śledztwo! Po prostu byłby zachwycony! 

- To wyklucza jego udział - przyznał Luke. 

- Tak, niestety musimy pozbawić go tej przyjemności. 

Luke spojrzał na nią. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. 

Zerknął na zegarek. 

- Tak - zaczęła Bridget - powinniśmy wracać do domu. 

background image

Wstała. Nagle oboje poczuli się skrępowani, jakby nie wypowiedziane przez Luke'a 

słowa zawisły ciężko w powietrzu. 

Wracali do domu w milczeniu. 

 

VII 

LISTA PODEJRZANYCH 

 

Luke siedział w swojej sypialni. Podczas lunchu pani Anstruther wypytywała go o 

kwiaty, które hodował w swoim ogrodzie w Mayang Straits. Następnie poinformowała 

go, jakie ich gatunki dobrze się tam rozwijają. Wysłuchał też kolejnej tyrady 

lorda Whitfielda pod tytułem: "Pogadanki o Samym Sobie, Skierowane do Młodych 

Mężczyzn". Teraz, dzięki Bogu, był już sam. 

Wziął kartkę papieru i wypisał na niej listę nazwisk. Wyglądała ona następująco: 

 

Dr Thomas 

Pan Abbot 

Major Norton 

Pan Ellsworthy 

Pan Wake 

Pan Jones 

Narzeczony Amy 

Rzeźnik, piekarz, wytwórca lichtarzy, itd. 

 

Potem wziął drugą kartkę i zatytułował ją: OFIARY. Pod spodem napisał: 

 

Amy Gibbs: Otruta 

Tommy Pierce: Wypchnięty przez okno 

Harry Carter: Zrzucony z kładki (pijany? Odurzony jakimiś środkami?) 
Dr Humbleby: Zakażenie krwi 

Panna Pinkerton: Przejechana przez samochód 

 

Potem dopisał: 

 

Pani Rose? 

Stary Ben? 

 

Po chwili wahania zanotował jeszcze jedno nazwisko: 

 

Pani Horton? 

 

Przejrzał uważnie swoje notatki, wypalił papierosa, a potem znów chwycił za 

ołówek. 

 

Dr Thomas: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 

W przypadku doktora Humbleby istnieje wyraźny motyw. Przyczyną jego śmierci było 

fachowe zakażenie bakteriami. Amy Gibbs odwiedziła doktora Thomasa po południu w 

dniu swej śmierci. (Czy coś ich łączyło? Szantaż?) Tommy Pierce? Nic nie wiadomo 

o jakichś związkach. (Czy Tommy wiedział o znajomości doktora Thomasa z Amy 

Gibbs?) Harry Carter? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Czy doktor Thomas 

opuszczał Wychwood w dniu wyjazdu panny Pinkerton do Londynu? 

 

Westchnął i rozpoczął nowy akapit: 

 

Pan Abbot: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 

(Uważam tego prawnika za zdecydowanie podejrzanego. Może to uprzedzenie.) Jego 

osobowość, jowialność, wylewny sposób bycia, itd. budziłyby podejrzenia 

czytelnika powieści kryminalnych - podejrzenia zawsze padają na ludzi 

prostodusznych i towarzyskich. Sprzeciw: to nie jest powieść, lecz realne życie. 

Motyw: w przypadku doktora Hum bleby'ego. Ich stosunki cechowała wyraźna 

wrogość. H. lekceważył Abbota. Wystarczający motyw dla szaleńca. Panna Pinkerton 

mogła dostrzec antagonizm między nimi. Tommy Pierce? Grzebał w dokumentach 

background image

Abbota. Czy znalazł coś, o czym nie powinien był wiedzieć? Harry Carter? Brak 

wyraźnych związków. Amy Gibbs? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Farba do 

kapeluszy pasuje do staroświeckiej mentalności Abbota. Czy Abbot przebywał poza 

miasteczkiem w dniu śmierci panny Pinkerton? 

Major Horton: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. Nic nie wiadomo o jego 

związkach z Amy Gibbs, Tommym Pierce'em ani Car terem. Co w sprawie pani Horton? 

Wydaje się, że przyczyną jej śmierci mogło być otrucie arszenikiem. Jeśli tak 

bylo, to pozostałe morderstwa mogly być tego skutkiem - szantaż? Notabene - 

Thomas był jej lekarzem. (Znów podejrzenie pada na Thomasa.) 

Pan Ellsworthy: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 

Wstrętny typ - zajmuje się czarną magią. Może mieć usposobienie żądnego krwi 

mordercy. Związki z Amy Gibbs. Czy łączyło go coś z Tommym Pierce'em? Z Car 

terem? Nie wiadomo. A Humbleby? Mógł rozszyfrować stan psychiki Ellsworthy'ego. 

Panna Pinkerton? Czy Ellsworthy wyjeżdżał z Wychwood w dniu jej śmierci? 

Pan Wake: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 

Mało prawdopodobne. Może mania religijna? Poczucie posłannictwa, skłaniające do 

zabijania? Świątobliwi starzy duchowni mogą być podejrzani w książkach, ale (jak 

poprzednio) to jest realne życie. Uwaga. Carter, Tommy i Amy mieli zdecydowanie 

wstrętne charaktery. Może uważał, że należy usunąć ich z tego świata w Imię 

Boże? 

Pan Jones. Brak danych. 

Narzeczony Amy. 

Zapewne miał motyw, by zamordować Amy, ale wydaje się to nieprawdopodobne z 

zasadniczych powodów. 

Inni? 

Chyba nie wchodzą w rachubę. 

 

Luke przeczytał swoje zapiski. Potem potrząsnął głową. 

- To absurdalne! - mruknął. - Euklides znacznie lepiej formułował swoje teorie. 

Podarł notatki i spalił je. 

To nie będzie łatwe zadanie - powiedział do siebie. 

 

VIII 

DOKTOR THOMAS 
 

Doktor Thomas, siedząc wygodnie w fotelu, przesunął długą, delikatną dłonią po 

swych gęstych jasnych włosach. Był młodym mężczyzną o zwodniczej 

powierzchowności. Choć już po trzydziestce, sprawiał wrażenie dwudziesto-, a 

może nawet nastolatka. Bujne, dość niesforne włosy, lekko zdziwiony wyraz twarzy 

i różowobiała cera nadawały mu nieodparcie chłopięcy wygląd. Choć pozornie 

wydawał się niedojrzały, postawiona przez niego diagnoza, dotycząca reumatyzmu w 

kolanie Luke'a, była zgodna z rozpoznaniem wybitnego specjalisty z Harley 

Street. 

- Dziękuję - powiedział Luke. - Cóż, skoro uważa pan, że pomogą mi diatermie, 

kamień spadł mi z serca. Nie chciałbym zostać w moim wieku kaleką. 
- Och, nie sądzę, żeby to panu groziło, panie Fitzwilliam - oznajmił doktor 

Thomas z chłopięcym uśmiechem. 

- Rozwiał pan moje obawy - powiedział Luke. - Myślałem o wizycie u jakiegoś 

specjalisty... ale teraz z pewnością nie ma już takiej potrzeby. 

- Jeśli miałoby to pana uspokoić... - odparł doktor Thomas, ponownie się 

uśmiechając. - Bądź co bądź dobrze jest znać opinię specjalisty. 

- Nie, nie, mam do pana pełne zaufanie. 

- Szczerze mówiąc, to dość prosty przypadek. Jeśli zastosuje się pan do moich 

zaleceń, to z całą pewnością dolegliwości w kolanie ustaną. 

- Ogromnie podniósł mnie pan na duchu, doktorze. Wyobrażałem sobie, że dostanę 

artretyzmu, który niebawem całkowicie mnie pokręci i unieruchomi. 

Doktor Thomas potrząsnął głową i uśmiechnął się pobłażliwie. 

- Ludzie bardzo boją się takich rzeczy - dodał pospiesznie Luke. 

- Chyba pan to zauważył? Często myślę, że lekarz musi czuć się jak "cudowny 

uzdrowiciel"... jak ktoś w rodzaju czarodzieja. 

- Przyczynia się do tego w dużym stopniu zaufanie pacjentów. 

background image

- Wiem. Uwaga "tak powiedział doktor", zawsze wygłaszana jest jakby z pewną 

czcią. 

- Gdyby tylko nasi pacjenci wiedzieli! - zażartował doktor Thomas, wzruszając 

ramionami, a po chwili spytał: - Pisze pan książkę na temat czarnej magii, 

prawda, panie Fitzwilliam? 

- Skąd pan o tym wie? - zawołał Luke z nieco przesadnym zdziwieniem. 

Doktor Thomas wyglądał na rozbawionego. 

- Och, drogi panie, w takim prowincjonalnym miasteczku jak to wiadomości 

rozchodzą się błyskawicznie. Niewiele mamy tu tematów do rozmowy. 

- Te wiadomości są zapewne po drodze wyolbrzymiane. Może nagle dowie się pan, że 

wywołuję miejscowe duchy i rywalizuję z Wróżką z Endor. 

- Dziwne, że pan to mówi. 

- Dlaczego? 

- No cóż, krążą pogłoski, że wywołał pan ducha Tommy'ego Pierce'a. 

- Pierce? Pierce? Czy to ten chłopiec, który wypadł z okna? 

- Tak. 

- Ciekaw jestem, jak... ależ oczywiście... rozmawiałem z tutejszym radcą 

prawnym... jak on się nazywa... Abbot. 

- Tak, cała historia zaczęła się właśnie od niego. 

- Nie twierdzi pan chyba, że nawróciłem tego nieugiętego radcę prawnego na wiarę 

w duchy? 

- Więc wierzy pan w duchy? 

- Pański ton, doktorze, sugeruje, że pan w nie nie wierzy. Nie, nie 

powiedziałbym, że faktycznie "wierzę w duchy "...ujmując to z grubsza. Poznałem 

jednak niezwykłe zjawiska związane z niespodziewaną lub nagłą śmiercią. Ale 

bardziej interesują mnie rozmaite przesądy dotyczące gwałtownych zgonów... na 

przykład taki, że zamordowany człowiek nie może spokojnie spocząć w swym grobie. 

Albo ten, że jeśli zabójca dotknie zamordowanej przez siebie ofiary, to tryska z 

niej krew. Zastanawiam się, jakie są ich źródła. 

- Tak, to bardzo ciekawe - przyznał Thomas. - Ale nie sądzę, żeby obecnie wiele 

osób to pamiętało. 

- Więcej, niż mógłby pan się spodziewać. Oczywiście nie przypuszczam, żeby 

popełniono tu wiele morderstw... trudno więc to ocenić. 

Luke uśmiechnął się i spojrzał z pozorną obojętnością na swego rozmówcę. Doktor 

Thomas nie wydawał się jednak zaniepokojony i odwzajemnił jego uśmiech. 

- Myślę, że nie popełniono tu morderstwa od... och, od wielu lat... z pewnością 

nie było to za moich czasów. 

- Tak, to spokojne miejsce. Nie sprzyja zbrodni. Chyba że ktoś wypchnął małego 

Tommy'ego przez okno. - Luke zachichotał, a doktor Thomas znów uśmiechnął się z 

chłopięcym rozbawieniem. 

- Wiele osób miało ochotę skręcić mu kark - powiedział. - Ale nie sądzę, żeby 

ktoś posunął się do tego, by wypchnąć go przez okno. 

- Podobno był wstrętnym chłopcem. Ktoś mógł uważać pozbycie się go za swój 

obywatelski obowiązek. 

- Szkoda, że nie można częściej stosować tej teorii w praktyce. 

- Zawsze uważałem, że morderstwo mogłoby być dobrodziejstwem dla społeczności - 

oznajmił Luke. - Na przykład klubowego nudziarza powinno się wykończyć zatrutym 

koniakiem. Istnieją stare panny, wyrzucające z siebie potok oszczerstw i 

roznoszące na językach swoje najlepsze przyjaciółki. Albo przeciwni postępowi 

zatwardziali konserwatyści. Gdyby zostali bezboleśnie usunięci z tego świata, 

mogłoby to mieć zbawienny wpływ na życie społeczeństwa! 

Doktor Thomas uśmiechnął się szeroko. 

- Czy istotnie jest pan zwolennikiem zbrodni na dużą skalę? 

- Raczej rozsądnej eliminacji - odparł Luke. - Chyba przyzna pan, że byłoby to 

zbawienne? 

- Och, niewątpliwie. 

- Ach, ale nie mówi pan tego poważnie - zauważył Luke. - A ja tak. Nie szanuję 

ludzkiego życia tak jak przeciętny Anglik. Każdy, kto stoi na drodze postępu, 

powinien zostać wyeliminowany... taki właśnie jest mój punkt widzenia! 

background image

- No dobrze, ale kto miałby wydawać sąd o ludzkiej przydatności czy 

nieprzydatności? - spytał doktor Thomas, przesuwając dłonią po swych krótkich 

jasnych włosach. 

- W tym cała trudność. 

- Katolicy uznaliby komunistycznego agitatora za człowieka nie zasługującego na 

to, aby żyć... komunistyczny agitator skazałby na karę śmierci duchownego jako 

rzecznika przesądów, lekarz pozbawiłby życia chorego pacjenta, pacyfista 

potępiłby żołnierza i tak dalej. 

- Sędzią musiałby zostać jakiś uczony człowiek - oznajmił Luke. - Ktoś 

bezstronny, ale posiadający niezwykle wyrafinowany umysł... na przykład jakiś 

lekarz. A propos, sądzę, że byłby pan wspaniałym sędzią, doktorze. 

- Decydującym o przydatności do życia? 

- Owszem. 

Doktor Thomas potrząsnął głową. 

- Moja praca polega na uzdrawianiu chorych. Przyznaję, że w większości 

przypadków jest to żmudne zajęcie. 

- Spróbujmy rozważyć... - zaczął Luke. - No, weźmy na przykład przypadek 

niedawno zmarłego Harry'ego Cartera... 

- Cartera? - powtórzył doktor Thomas. - Chodzi panu o właściciela baru Siedem 

Gwiazd? 

- Tak, o niego. Nigdy go osobiście nie poznałem, ale moja kuzynka, panna Conway, 

opowiadała mi o nim. Zdaje się, że był to naprawdę skończony łajdak. 

- No cóż - zaczął doktor Thomas - lubił wypić. Maltretował żonę, znęcał się nad 

córką. Ten grubiański awanturnik był skłócony z większością tutejszych 

mieszkańców. 

- Czy w istocie świat stał się bez niego lepszy? 

- Przyznaję, że można by tak to ująć. 

- Przypuśćmy, że nie wpadł do rzeki z własnej winy, lecz ktoś go zepchnął z 

kładki... Czyż ta osoba nie działałaby w imię dobra publicznego? 

- Czy metody, których jest pan zwolennikiem... stosował pan w praktyce, będąc 

w... Mayang Straits? - spytał doktor Thomas. 

Luke roześmiał się. 

- Och, nie, w moim przypadku to tylko teoria, nie praktyka. 

- Nie sądzę, żeby był pan ulepiony z tej samej gliny co mordercy. 

- Dlaczego nie? - spytał Luke. - Wystarczająco szczerze przedstawiłem panu swoje 

poglądy. 

- No właśnie. Zbyt szczerze. 

- Czy chodzi panu o to, że gdybym istotnie należał do ludzi, którzy wymierzają 

sprawiedliwość z pominięciem sądu, nie ujawniałbym tak otwarcie swych poglądów? 

- Tak, to miałem na myśli. 

- Nawet gdybym był fanatykiem, pragnącym głosić swoje przekonania! 

- Nawet w takim wypadku powstrzymałby pana od tego instynkt samozachowawczy. 

- Bo tak naprawdę, szukając mordercy, należy się rozglądać za sympatycznym, 

łagodnym człowiekiem, który nie skrzywdziłby nawet muchy? 

- Być może w tym stwierdzeniu jest nieco przesady - oznajmił doktor Thomas - ale 

niezbyt odbiega ono od prawdy. 

- Proszę mi powiedzieć... - zaczął nagle Luke. - Czy kiedykolwiek spotkał pan 

człowieka, którego podejrzewałby pan o mordercze instynkty? 

- Cóż za niezwykłe pytanie - odparł doktor Thomas ostrym tonem. 

- Naprawdę? Przecież każdy lekarz musi mieć do czynienia z różnymi dziwakami. 

Potrafi chyba rozpoznać objawy... na przykład... morderczej obsesji... we 

wczesnym stadium, zanim stanie się ona naprawdę widoczna. 

- Widzę, że wyobraża pan sobie obsesyjnego mordercę w taki sam sposób jak 

większość dyletantów - mruknął doktor z rozdrażnieniem. - Jako człowieka, który 

wpada w szał i biega z pianą na ustach i z nożem w ręku. Zapewniani pana, że 

stwierdzenie u pacjenta tego rodzaju obsesji bywa najtrudniejszą rzeczą na 

świecie. Pozornie może on wyglądać jak każdy z nas, jak ktoś, kogo łatwo 

zastraszyć... ktoś, kto będzie panu opowiadał, że ma wrogów. Nic więcej. 

Spokojny, nieszkodliwy typ. 

- Naprawdę? 

background image

- Oczywiście. Obsesyjnemu mordercy wydaje się często, że zabija w samoobronie. 

Ale naturalnie wielu zabójców to przeciętni, zdrowi psychicznie ludzie, tacy jak 

pan czy ja. 

- Doktorze, pan mnie przeraża! A co będzie, jeśli dowie się pan, że mam na swym 

koncie pięć lub sześć nie wykrytych morderstw? 

Doktor Thomas uśmiechnął się. 

- Nie wydaje mi się to prawdopodobne, panie Fitzwilliam. 

- Naprawdę? Więc zrewanżuję się panu tym samym. Ja również nie wierzę, by miał 

pan na swym koncie pięć czy sześć morderstw. 

- Nie bierze pan pod uwagę moich zawodowych pomyłek - powiedział doktor Thomas 

pogodnie. 

Obaj wybuchnęli śmiechem. Luke wstał i zaczął się żegnać. 

- Przepraszam, że zająłem panu tyle czasu - powiedział. 

- Och, nie mam zbyt wiele pracy. Wychwood to bardzo zdrowa miejscowość. To 

prawdziwa przyjemność porozmawiać z kimś z wielkiego świata. 

- Zastanawiałem się... - zaczął Luke i urwał. 

- Słucham? 

- Panna Conway, wysyłając mnie do pana, powiedziała mi, że jest pan bardzo... no 

cóż... wspaniałym fachowcem. Czy nie wydaje się panu, że nie ma tu perspektyw 

dla zdolnego lekarza? 

- Och, praktyka ogólna to dobry początek. Zdobywa się cenne doświadczenie. 

- Ale nie zamierza pan przez całe życie stać na bocznym torze? Pański zmarły 

wspólnik, doktor Humbleby, który podobno nie miał większych ambicji... był 

zadowolony ze swej praktyki w Wychwood. Mieszkał tu chyba od wielu lat, prawda? 

- Właściwie przez całe życie. 

- Słyszałem, że był mądrym człowiekiem, ale miał nieco staroświeckie poglądy. 

- Niekiedy bywał trudny... - odparł doktor Thomas. - Z wielką nieufnością 

odnosił się do wszelkich innowacji, ale był dobrym przykładem lekarza starej 

szkoły. 

- Podobno osierocił bardzo ładną córkę - powiedział Luke i spostrzegł, że jego 

podchwytliwa uwaga wywołała rumieniec na bladoróżowej twarzy doktora. 

- Och... eee... owszem - wyjąkał Thomas. 

Luke spojrzał na niego życzliwie. Cieszyła go perspektywa wykreślenia nazwiska 

doktora Thomasa z listy podejrzanych. 

- Skoro rozmawiamy o przestępstwach, a pana to interesuje, mogę panu pożyczyć 

niezłą książkę na ten temat - zaproponował Thomas. - Przekład z niemieckiego. 

"Kompleks niższości a zbrodnia" Kreuzhammera. 

- Dziękuję - powiedział Luke. 

Doktor Thomas przesunął palcem po grzbietach książek i wyciągnął wspomniane 

dzieło. 

- Proszę. Niektóre koncepcje autora są dość zaskakujące... ale, rzecz jasna, to 

tylko teoria. Niezwykle ciekawy jest na przykład rozdział poświęcony młodości 

Menzhelda, którego nazywano Rzeźnikiem z Frankfurtu. Albo ustęp opisujący 

morderstwa popełnione przez młodą niańkę, Annę Hełm. 

- Zanim władze wpadły na jej trop, zamordowała chyba z tuzin swych podopiecznych 

- wtrącił Luke. 

Doktor Thomas kiwnął głową. 

- Tak. Miała niezwykle ujmującą osobowość... bardzo lubiła dzieci i najwyraźniej 

autentycznie przeżywała śmierć każdego z nich. Ludzka psychika jest 

zdumiewająca. 

- Zdumiewające jest to, że tym ludziom tak długo udawało się mordować bezkarnie 

- powiedział Luke, stojąc już w drzwiach. 

- Właściwie... niezbyt zdumiewające - oznajmił doktor Thomas, podążając za 

wychodzącym. - To jest dosyć proste. 

- Co? 

- Bezkarne morderstwo - odparł Thomas z ujmującym, chłopięcym uśmiechem. - 

Trzeba tylko zachować ostrożność! A przebiegły człowiek szalenie uważa, żeby nie 

zrobić fałszywego kroku. Wszystko sprowadza się do tego. - Uśmiechnął się i 

wszedł do domu. 

Luke stał, wpatrując się w schody. 

background image

W uśmiechu doktora Thomasa dostrzegł cień wyniosłej pobłażliwości. Podczas ich 

dyskusji miał wrażenie, że on, w pełni dojrzały mężczyzna, rozmawia z naiwnym 

młodym człowiekiem. 

Teraz poczuł, że role się odwróciły. Doktor Thomas uśmiechnął się jak dorosły 

mężczyzna, rozbawiony bystrością dziecka. 

 

IX 

ROZMOWA Z PANIĄ PIERCE 

 

W małym sklepie na High Street Luke kupił pudełko papierosów i ostatni numer 

tygodnika "Good Cheer", który przynosił lordowi Whitfieldowi sporą część jego 

pokaźnych dochodów. Przejrzał tabelę wyników rozgrywek piłkarskich i mruknął z 

niezadowoleniem, widząc, jak niewiele brakowało, by wygrał sto dwadzieścia 

funtów. Pani Pierce natychmiast zaczęła go pocieszać, wspominając o podobnych 

niepowodzeniach swojego męża. Nawiązawszy w ten sposób życzliwy kontakt, mógł 

bez przeszkód kontynuować rozmowę. 

- Mój mąż bardzo się interesuje piłką nożną - oznajmiła pani Pierce. - Zawsze 

przegląda wiadomości sportowe jako pierwsze. I, jak mówię, przeżył wiele 

rozczarowań, ale przecież nie każdy może wygrywać. Stale mu to powtarzam i 

tłumaczę, że nie da się pokonać pecha. 

Luke skwapliwie przyznał jej słuszność, a potem wygłosił głęboką myśl, że 

kłopoty zawsze chodzą parami. 

- Ach, tak, to prawda, sir, dobrze o tym wiem - westchnęła pani Pierce. - A 

kiedy kobieta ma męża i siedmioro dzieci... z których dwoje pochowała... to 

można powiedzieć, że dobrze wie, co to kłopot. 

- Chyba tak... niewątpliwie - przyznał Luke. - Więc pochowała pani dwoje dzieci? 

- Jedno nie dalej niż miesiąc temu - wyjaśniła pani Pierce z czymś w rodzaju 

melancholijnej satysfakcji. 

- Mój Boże, to bardzo smutne. 

- Nie tylko smutne. To był po prostu wstrząs... tak właśnie, prawdziwy wstrząs! 

Kiedy mnie o tym zawiadomili, zrobiło mi się słabo. Nie przyszło mi nawet do 

głowy, że coś takiego może przytrafić się Tommy'emu, bo nawet jeśli chłopak 

przysparza człowiekowi kłopotów, wcale nie myśli się o jego śmierci. I moja mała 

Emma Jane, która była takim słodkim dzieckiem. "Nie uchowa się". Tak mówiono. 

"Jest za dobra, żeby żyć". I to była prawda, sir. Pan Bóg wie swoje. 

Luke przyznał jej rację i próbował przeskoczyć z tematu świętej Emmy Jane na 

mniej świętego Tommy'ego. 

- Więc pani syn zmarł niedawno? - spytał. - Czy to był wypadek? 

- Tak, sir. Mył szyby w starym dworze, w którym mieści się teraz biblioteka, 

musiał stracić równowagę i wypadł z okna. 

Pani Pierce zaczęła rozwodzić się nad szczegółami tego nieszczęśliwego wypadku. 

- Czy nie mówiono, że ktoś widział - zaczął Luke obojętnie - jak pani syn 

tańczył na parapecie? 

Pani Pierce stwierdziła, że chłopcy muszą psocić i że major, który jest nerwowym 

człowiekiem, omal nie zemdlał. 

- Major Horton? 

- Owszem, sir, ten dżentelmen z buldogami. Po tym wypadku wspomniał, że widział, 

jak nasz Tommy zachowywał się bardzo nierozważnie... to, oczywiście, dowodzi, że 

jeśli nagle coś go przestraszyło, mógł wypaść z okna. Roznosiła go energia i to 

było jego nieszczęście. Muszę przyznać, że był dla mnie wielkim utrapieniem - 

zakończyła - ale to właśnie ta jego żywiołowość... nic innego... W gruncie 

rzeczy nie był złym chłopcem. 

- Nie, z pewnością nie, ale czasami, rozumie pani, pani Pierce, poważni ludzie w 

średnim wieku nie pamiętają, że kiedyś sami byli młodzi. 

Pani Pierce westchnęła. 

- Mówi pan szczerą prawdę, sir. Mam nadzieję, że pewni ludzie, dżentelmeni, 

których nazwiska mogłabym wymienić, ale tego nie zrobię, zrozumieją, że zbyt 

surowo osądzali tego chłopca... wszystko tylko dlatego, że był taki żywiołowy. 

- Czy płatał figle swym pracodawcom? - spytał Luke z pobłażliwym uśmiechem. 

- Robił to tylko dla żartu, sir - odparła natychmiast pani Pierce. - Tommy 

świetnie małpował innych. Zrywaliśmy boki ze śmiechu, kiedy chodził drobnymi 

background image

kroczkami, udając pana Ellsworthy'ego ze sklepu z antykami albo przedrzeźniał 

pana Hobbsa z komitetu parafialnego. Kiedy naśladował jego lordowską mość na 

terenie jego rezydencji, a dwaj pomocnicy ogrodnika pękali ze śmiechu, nagle 

cicho nadszedł lord Whitfield i z miejsca Tommy'ego wyrzucił. No, oczywiście, 

można się było tego spodziewać, i postąpił słusznie. Ale potem nie żywił już 

urazy do Tommy'ego i pomógł mu znaleźć inną posadę. 

- Ale nie wszyscy byli tak wspaniałomyślni jak on, prawda? - spytał Luke. 

- Nie, sir. Nie wymienię nazwisk. Nikomu nie przyszedłby do głowy pan Abbot, 

który jest taki miły, dla każdego ma dobre słowo i bardzo lubi żartować. 

- Czy Tommy czymś mu się naraził? 

- Jestem pewna, że chłopak nie zamierzał zrobić nic złego... A poza tym uważam, 

że jeśli ktoś nie chce, by zaglądano do jego prywatnych papierów, nie powinien 

zostawiać ich na wierzchu. 

- Racja - przyznał Luke. - Prywatne dokumenty w kancelarii prawniczej powinny 

leżeć w sejfie. 

- To prawda, sir. Tak właśnie uważam, a pan Pierce przyznaje mi słuszność. Tommy 

niewiele z nich wyczytał. 

- Co to było... testament? - spytał Luke. 

Obawiał się nie bez racji, że bezpośrednie pytanie dotyczące tego dokumentu może 

zahamować potok wymowy pani Pierce. Ale kobieta odpowiedziała bez chwili 

namysłu: 

- Och, nie, sir, nic podobnego. To nie było nic ważnego. Po prostu prywatny list 

od jakiejś pani, ale Tommy nawet nie zauważył jej podpisu. Wiele hałasu o nic. 

- Pan Abbot musi być bardzo drażliwy - powiedział Luke. 

- No cóż, na to wygląda, sir. Chociaż, jak mówię, miło się z nim rozmawia... 

zawsze zażartuje albo powie coś wesołego. Ale to prawda. Słyszałam, że jest 

trudnym człowiekiem, zwłaszcza jeśli ktoś się z nim nie zgadza. On i doktor 

Humbleby byli ze sobą na noże. Okropnie się pokłócili tuż przed śmiercią 

biednego doktora. Potem pan Abbot miał chyba wyrzuty sumienia. Bądź co bądź 

padły przykre słowa, a on nie mógł już ich cofnąć. 

- Tak, to prawda - mruknął Luke, z powagą kiwając głową. - Dziwny zbieg 

okoliczności. Pokłócił się z doktorem Humbleby i doktor Humbleby nie żyje... 

wyrzucił pani syna z pracy i chłopiec umarł! Sądzę, że dwa takie zdarzenia 

skłonią pana Abbota do powściągnięcia w przyszłości swego języka. 

- To samo było z Harrym Carterem, właścicielem baru Siedem Gwiazd - powiedziała 

pani Pierce. - Doszło między nimi do ostrej sprzeczki, a w tydzień później 

Carter utonął. Ale nie można o to oskarżać Abbota. Cała wina leży po stronie 

Cartera. Poszedł pijany do domu pana Abbota i na całe gardło wykrzykiwał 

ordynarne słowa. Biedna pani Carter miała z nim krzyż pański i trzeba przyznać, 

że śmierć męża jest dla niej prawdziwym błogosławieństwem. 

- Zostawił córkę, prawda? 

- Ach - westchnęła pani Pierce. - Nie lubię plotkować. 

To oświadczenie było niespodziewane, ale obiecujące. Luke wytężył słuch i 

czekał. 

- To tylko zwykłe gadanie. Lucy Carter jest ładną dziewczyną i gdyby nie różnica 

pochodzenia, chyba nikt by na to nie zwrócił uwagi. Ale tak było i wszyscy o tym 

plotkowali... zwłaszcza po tym, jak Carter poszedł prosto do jego domu, 

wrzeszcząc i przeklinając. 

Ta chaotyczna wypowiedź skierowała Luke'a na nowy trop. 

- Pan Abbot wygląda na mężczyznę, który potrafi docenić dziewczęcą urodę - 

zauważył. 

- Tacy już są mężczyźni - stwierdziła pani Pierce. - Nic takiego nie mają na 

myśli... po prostu mimochodem rzucą jakieś słówko, ale ludzie to tylko ludzie i 

w rezultacie zwraca się na to uwagę. To normalne w takim spokojnym miasteczku 

jak nasze. 

- To zachwycająca okolica - powiedział Luke. - Tak świetnie zachowana. 

- Tak właśnie mówią artyści, ale osobiście uważam, że jesteśmy trochę zacofani. 

Nic się tu nie buduje. A na przykład w Ashevale postawili sporo nowych domów... 

niektóre mają zielone dachy, a w oknach witraże. 

Luke lekko się wzdrygnął. 

- Macie tu wspaniałą nową szkołę - pochwalił. 

background image

- Mówią, że to piękny budynek - powiedziała pani Pierce bez większego 

entuzjazmu. - Oczywiście jego lordowska mość wiele zrobił dla naszego 

miasteczka. Wszyscy doskonale wiemy, że ma dobre zamiary. 

- Czyżby pani nie sądziła, że jego wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem? - 

spytał Luke z rozbawieniem. 

- No cóż, sir, on nie pochodzi z prawdziwej szlachty tak jak panna Waynflete czy 

panna Conway. Ojciec lorda Whitfielda prowadził sklep z butami zaledwie o kilka 

domów stąd. Moja matka doskonale pamięta, że Gordon Ragg był sprzedawcą w tym 

sklepie. Teraz jest lordem i bardzo bogatym człowiekiem, ale to nie to samo, 

prawda, sir? 

- Chyba nie - przyznał Luke. 

- Proszę mi wybaczyć, że o tym wspomniałam, sir - powiedziała pani Pierce. - 

Naturalnie wiem, że zatrzymał się pan w rezydencji lorda i pisze pan książkę. 

Ale jest pan kuzynem panny Bridget, a to całkiem inna sprawa. Cieszymy się, że 

znów będzie panią na Ashe Manor. 

- Jestem tego pewien - oznajmił Luke. 

Z nagłym pośpiechem zapłacił za papierosy i gazetę, a potem wyszedł ze sklepu. 

Do diabła, nie powinienem się w to osobiście angażować! - pomyślał ze złością. 

Jestem tu po to, by wytropić przestępcę. Co mnie obchodzi, za kogo wyjdzie ta 

czarnowłosa czarownica? Przecież ona nie ma z tą sprawą nic wspólnego... 

Szedł wolno ulicą. Z trudem odsunął od siebie myśli o Bridget. 

"A zatem - powiedział do siebie. - Abbot. - Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 

Wykryłem jego powiązania z trzema ofiarami. Pokłócił się z doktorem Humblebym, z 

Carterem i z Tommym Pierce'em... i wszyscy trzej nie żyją. Co go łączyło z Amy 

Gibbs? Jaki prywatny list widział ten piekielny chłopak? Czy znał nazwisko 

nadawcy? Mógł się do tego nie przyznać swojej matce. Ale przyjmijmy, że to 

zrobił. Przypuśćmy, iż Abbot uważał, że trzeba zaniknąć mu usta. To możliwe! Tak 

to można określić. Możliwe! Ale to za mało!" 

Przyspieszył kroku, rozglądając się wokół z nagłym rozdrażnieniem. 

To przeklęte miasteczko działa mi na nerwy - pomyślał. Jest takie pogodne, 

spokojne i dziewicze, a przez cały czas ciąży nad nim piętno obłąkańczych 

morderstw. A może to ja zwariowałem? Czy Lavinia Pinkerton była szalona? 

Ostatecznie wszystko to mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności... tak, śmierć 

doktora Humbleby'ego i cała reszta... 

Obejrzał się i nagle ogarnęło go silne poczucie nierzeczywistości. 

- Takie rzeczy się nie zdarzają... - mruknął. 
Kiedy spojrzał na długą, pofałdowaną linię wzgórza Ashe Ridge, to poczucie 

nierealności natychmiast zniknęło. Ashe Ridge istniało naprawdę... było 

świadkiem wielu niesamowitych rzeczy: czarów, okrucieństwa, krwawych zbrodni i 

grzesznych obrzędów... 

Nagle zobaczył dwie osoby spacerujące po zboczu wzgórza. Bez trudu rozpoznał w 

nich Bridget i Ellsworthy'ego. Młody mężczyzna, pochylając się lekko w stronę 

Bridget, gestykulował swymi dziwnymi rękami. Wyglądali jak dwie postacie ze snu. 

Luke miał wrażenie, że miękkimi, kocimi susami bezgłośnie przeskakują z jednej 

kępy darni na drugą. Wiatr rozwiewał czarne włosy Bridget. Luke znów poczuł, że 

przyciąga go do niej jakaś magiczna siła. 

- Jestem po prostu zaczarowany - powiedział do siebie. Stał nieruchomo, czując 

dziwne odrętwienie. 

Kto zdejmie ze mnie ten urok? - pomyślał ze smutkiem. Chyba nikt. 

 

ROSE HUMBLEBY 

 

Słysząc za plecami cichy szmer gwałtownie się odwrócił i ujrzał niezwykle piękną 

dziewczynę o bujnych kasztanowych lokach i dość nieśmiałym spojrzeniu 

ciemnoniebieskich oczu. 

- Pan Fitzwilliam, prawda? - spytała, rumieniąc się z zażenowania. 

- Owszem. Ja... 

- Nazywam się Rose Humbleby. Bridget mówiła mi, że... ma pan przyjaciół, którzy 

znali mojego ojca. 

Opalona twarz Luke'a nieco poczerwieniała. 

background image

- To było dawno temu - powiedział niepewnie. - Oni... eee... znali go jeszcze 

jako młodego człowieka... zanim się ożenił. 

- Och, rozumiem. 

Rose Humbleby wydawała się rozczarowana. 

- Pisze pan książkę, prawda? - spytała po chwili. 

- Owszem. To znaczy zbieram do niej materiały. O tutejszych przesądach. 

- Rozumiem. To brzmi niezwykle interesująco. 

- Najprawdopodobniej okaże się okropnie nudna - powiedział Luke. 

- Och, nie, z pewnością będzie ciekawa. Luke uśmiechnął się do niej. Szczęściarz 

z tego Thomasa! - pomyślał. 

- Istnieją ludzie, którzy potrafią najbardziej pasjonujący temat ująć w sposób 

nieznośnie nudny. Obawiam się, że do nich należę. 

- Och, ale dlaczego? 

- Nie mam pojęcia. Ale coraz bardziej jestem o tym przekonany. 

- A może jest pan jednym z tych, którzy nudne tematy opisują w sposób niezwykle 

pasjonujący! - pocieszyła go Rose Humbleby. 

- To miły komplement - powiedział Luke. - Dziękuję pani. 

- Czy wierzy pan w... przesądy i tego rodzaju rzeczy! - spytała dziewczyna z 

uśmiechem. 

- To trudne pytanie. Jedno nie pociąga za sobą drugiego. Można interesować się 

rzeczami, w które się nie wierzy. 

- Tak, chyba tak - przyznała dziewczyna z powątpiewaniem. 

- Czy pani jest przesądna? 

- Nnnie... raczej nie. Ale uważam, że wszystko przychodzi falami. 

- Falami? 

- Są fale szczęścia i nieszczęścia. To znaczy, mam wrażenie, że Wychwood 

ostatnio prześladuje... zły los. Umiera mój ojciec, pannę Pinkerton przejeżdża 

samochód, a ten chłopiec wypada przez okno. Ja... zaczynam nienawidzić tego 

miasteczka... czuję, że muszę stąd wyjechać! - wykrztusiła. 

- Więc takie są pani odczucia? - spytał Luke, patrząc na nią z zadumą. 

- Och! Wiem, że to niemądre. To chyba przez tę nagłą śmierć mojego biednego 

taty... to stało się tak niespodziewanie. - Zadrżała. - Potem panna Pinkerton. 

Mówiła, że... - Zawahała się. 

- Co mówiła? Uważam, że była czarującą starszą panią... bardzo podobną do mojej 

kochanej ciotki. 

- Och, więc pan ją znał? - Twarz Rose rozjaśnił uśmiech. - Bardzo ją lubiłam, a 

ona była niezwykle oddana mojemu ojcu. Ale czasami zastanawiałam się, czy nie 

jest przypadkiem... jakby to określić... nawiedzona. 

- Dlaczego? 

- Bo... to takie niesamowite... ona się naprawdę bała, że mojego ojca spotka coś 

złego. Nawet mnie ostrzegała. Zwłaszcza przed nieszczęśliwymi wypadkami. A tego 

dnia... tuż przed wyjazdem do , Londynu... zachowywała się bardzo dziwnie... 

była zupełnie roztrzęsiona. Wydaje mi się, panie Fitzwilliam, że należała do 

osób posiadających dar jasnowidzenia. Wiedziała, że spotka ją coś złego. Musiała 

też wiedzieć, że coś przytrafi się mojemu ojcu. Takie rzeczy są wręcz 

przerażające! 

Zrobiła krok w jego kierunku. 

- Niekiedy człowiek potrafi przewidzieć przyszłość - powiedział Luke. - Nie ma w 

tym nic nadprzyrodzonego. 

- Tak, myślę, że to istotnie rzecz całkiem naturalna... po prostu dar, którego 

większość ludzi nie posiada. Ale mimo wszystko to... mnie niepokoi... 

- Nie powinna się pani niepokoić - powiedział Luke łagodnie. - Proszę pamiętać, 

że ma to pani już za sobą. Nie wolno cofać się w przeszłość. Trzeba żyć 

przyszłością. 

- Wiem. Ale jest jeszcze coś... - Rose zawahała się. - Coś... co ma związek z 

pańską kuzynką. 

- Moją kuzynką? Bridget? 

- Tak. Panna Pinkerton niepokoiła się o nią. Ciągle mnie wypytywała... 

Przypuszczam, że o nią również się bała. 

Luke odwrócił się gwałtownie i spojrzał na zbocze wzgórza. Ogarnął go 

niezrozumiały lęk. Bridget była sama z tym mężczyzną, którego dłonie miały 

background image

chorobliwie zielonkawy odcień rozkładającego się ciała! Wyobraźnia - pomyślał. 

To tylko wyobraźnia! Przecież Ellsworthy jest jedynie nieszkodliwym dyletantem, 

który bawi się w sklepikarza. 

- Czy pan lubi pana Ellsworthy'ego? - spytała Rose, jakby czytając w jego 

myślach. 

- Zdecydowanie nie. 

- Wie pan, Geoffrey, to znaczy doktor Thomas też za nim nie przepada. 

- A pani? 

- Och... uważam, że jest okropny. - Podeszła jeszcze bliżej. - W miasteczku dużo 

się o nim mówi. Podobno uczestniczył w jakichś dziwnych obrzędach na Łące 

Czarownic. Z tej okazji przyjechało tu z Londynu wielu jego znajomych... 

Wyglądali bardzo osobliwie. A Tommy Pierce pełnił rolę kogoś w rodzaju akolity. 

- Tommy Pierce? - zawołał Luke. 

- Tak. Miał na sobie komżę i czerwoną sutannę. 

- Kiedy to się odbyło? 

- Och, jakiś czas temu... chyba w marcu. 

- Tommy Pierce był najwyraźniej zamieszany we wszystko, co kiedykolwiek działo 

się w tym miasteczku. 

- Był okropnie wścibski - powiedziała Rose. - Zawsze musiał o wszystkim 

wiedzieć. 

- I w końcu pewnie wiedział już za dużo - podsumował Luke posępnie. 

Rose przyjęła te słowa za dobrą monetę. 

- Był dość wstrętnym chłopcem. Lubił zabijać osy i dokuczać psom. 

- Trudno opłakiwać śmierć takiego nieznośnego dzieciaka! 

- No, chyba tak. Jednak dla jego matki był to okropny wstrząs. 

- Zostało jej na pociechę jeszcze pięcioro dzieci. Ta kobieta ma prawdziwy dar 

wymowy. 

- Jest bardzo gadatliwa, prawda? 

- Wystarczyło, że kupiłem u niej papierosy, a już miałem wrażenie, że dokładnie 

znam przeszłość wszystkich mieszkańców Wychwood! 

- To jest właśnie najgorsze w takich miasteczkach. Wszyscy wiedzą wszystko o 

wszystkich. 

- Och, nie - zaprotestował Luke. Rose spojrzała na niego pytająco. 

- Nikt nie zna całej prawdy o drugim człowieku - oświadczył Luke z naciskiem. 

Rose spoważniała. Wstrząsnął nią mimowolny dreszcz. 

- Tak - powiedziała z namysłem. - Myślę, że to prawda. 

- Nawet ci najbliżsi i najbardziej ukochani - dodał Luke. 

- Nawet... - Przerwała. - Och, chyba ma pan rację, ale proszę nie mówić takich 

przerażających rzeczy, panie Fitzwilliam. 

- To naprawdę panią przeraża? 

Wolno pokiwała głową. Potem gwałtownie się odwróciła. 

- Muszę już iść. Jeśli... nie będzie pan miał nic lepszego do roboty, to znaczy, 

jeśli będzie pan mógł, proszę nas odwiedzić. Mama chciałaby się z panem 

zobaczyć, ponieważ zna pan przyjaciół taty sprzed lat. 

Oddaliła się wolnym krokiem. Głowę miała lekko pochyloną, jakby pod ciężarem 

niepokoju lub zakłopotania. 

Luke stał nieruchomo, patrząc za nią. Poczuł nagle, że powinien otoczyć tę 

dziewczynę opieką i chronić ją. 

Przed czym? Zadając sobie to pytanie, potrząsnął głową. Był zły sam na siebie. 

To prawda, że Rose Humbleby niedawno straciła ojca, ale przecież ma matkę i jest 

zaręczona z niezwykle atrakcyjnym młodym mężczyzną, który wspaniale nadaje się 

na jej opiekuna. Dlaczego więc ja, Luke Fitzwilliam, miałbym się o nią martwić? 

Znów ten mój sentymentalizm - pomyślał. Mit opiekuńczego mężczyzny, który 

rozkwitł w epoce wiktoriańskiej, rozwijał się w czasach króla Edwarda i nadal w 

nas pokutuje na przekór temu, co drogi lord Whitfield nazwałby pośpiechem i 

stylem współczesnego życia! 

Tak czy owak - powiedział do siebie, idąc w kierunku majaczącego w oddali 

wzgórza Ashe Ridge - lubię tę dziewczynę. Jest o wiele za dobra dla Thomasa... 

powściągliwego pyszałka. 

Przypomniał sobie wyniośle pobłażliwy uśmiech, jakim obdarzył go doktor, kiedy 

żegnali się na progu jego domu. 

background image

Z tych nieco irytujących medytacji wyrwał go odgłos kroków. Podniósł głowę i 

zobaczył przed sobą pana Ellsworthy'ego, który właśnie schodził ścieżką ze 

wzgórza. Patrzył uważnie pod nogi i uśmiechał się do siebie. Wyraz jego twarzy 

zrobił na Luke'u nieprzyjemne wrażenie. Ellsworthy nie szedł, lecz pląsał - jak 

człowiek, który tańczy w rytm rozbrzmiewającej w jego umyśle jakiejś 

satanicznej, skocznej melodii. Jego usta wykrzywiał niesamowity, tajemniczy 

grymas. 

Luke przystanął. Ellsworthy, który był już tuż przed nim, podniósł wzrok. Zanim 

rozpoznał Luke'a, patrzył na niego przez chwilę swymi złośliwymi, rozbieganymi 

oczami. Potem jego zachowanie gwałtownie się zmieniło. Jeszcze przed minutą 

przypominał tańczącego satyra, a teraz przeobraził się w nieco zniewieściałego 

małomiasteczkowego eleganta. 

- Och, pan Fitzwilliam, dzień dobry. 

- Dzień dobry - odparł Luke. - Podziwiał pan uroki przyrody? 

Pan Ellsworthy uniósł swą wąską, bladą dłoń w geście odżegnywania się. 

- Ależ skąd... och, na miły Bóg, nie. Nie cierpię przyrody. Przypomina mi 

pospolitą, pozbawioną wyobraźni ulicznicę. Zawsze uważałem, że nie można 

korzystać z życia, dopóki nie zepchnie się przyrody na dalszy plan. 

- A jak zamierza pan to zrobić? 

- Są na to różne sposoby! - oznajmił pan Ellsworthy. - W takim uroczym, 

prowincjonalnym miasteczku jak Wychwood można znaleźć wiele rozkosznych 

rozrywek, o ile posiada się odrobinę fantazji. Ja rozkoszuję się życiem, panie 

Fitzwilliam. 

- Ja również - powiedział Luke. 

- Mens sana in corpore sano - zacytował pan Ellsworthy lekko ironicznym tonem. - 

Jestem pewien, że to powiedzenie do pana pasuje. 

- Bywają gorsze rzeczy - stwierdził Luke. 

- Drogi panie! Zdrowie jest niewiarygodnym nudziarstwem. Tylko człowiek szalony, 

cudownie zwariowany, zdemoralizowany i lekko pomylony dostrzega nowe, wspaniałe 

aspekty życia. 

- W krzywym zwierciadle - mruknął Luke. 

- Ach, bardzo dobre... świetne... całkiem dowcipne porównanie! Ale wie pan, w 

tym coś jest. To interesujący punkt widzenia. Nie powinienem jednak pana 

zatrzymywać. Zażywa pan ruchu... trzeba zażywać ruchu... to zgodne z duchem 

czasu! 

- Istotnie - przyznał Luke i, lekko skinąwszy głową, ruszył w swoją stronę. 

Zaczynam mieć cholernie wybujałą wyobraźnię - pomyślał. Ten jegomość jest po 

prostu skończonym osłem. 

Ale pod wpływem jakiegoś nieokreślonego niepokoju przyspieszył kroku. 

Zastanawiał się, czy triumfalny uśmiech Ellsworthy'ego był tylko wytworem jego 

własnej wyobraźni. Dlaczego na jego widok wyraz twarzy tego człowieka tak bardzo 

się zmienił? 

Bridget! - pomyślał z nagłym niepokojem. Czy nic jej się nie stało? Przecież 

razem poszli na wzgórze, a teraz on wracał sam. 

Przyspieszył kroku. Kiedy rozmawiał z Rose Humbleby, wyszło właśnie słońce. 

Teraz znów się schowało. Niebo pokryły groźne chmury, którym towarzyszyły 

gwałtowne, nieregularne podmuchy wiatru. Luke miał wrażenie, że przeniósł się z 

normalnego, codziennego życia do jakiegoś dziwnego, zaczarowanego świata, 

którego istnienie wyczuwał od chwili przyjazdu do Wychwood. 

Skręcił i znalazł się na skraju łąki, zwanej Łąką Czarownic. Według tradycji 

właśnie tutaj w noc Walpurgi i w dniu Hallowe'en zbierały się czarownice. 

Nagle poczuł ulgę. Na zboczu wzgórza dostrzegł Bridget; siedziała oparta plecami 

o skałę, zakrywając twarz dłońmi. 

Ruszył szybko w jej kierunku, zwinnie przeskakując kępę soczystej, zielonej 

darni. 

- Bridget! - zawołał. 

Powoli uniosła głowę. Zaniepokoił go wyraz jej twarzy. Wyglądała tak, jakby 

właśnie wróciła z jakiegoś odległego świata i z trudem przystosowywała się do 

rzeczywistości. 

- Posłuchaj... czy... wszystko w porządku? - wyjąkał Luke. Minęła minuta lub 

dwie, zanim odpowiedziała - jakby jeszcze niezupełnie powróciła z tego odległego 

background image

świata. Luke miał wrażenie, że jego słowa musiały przebyć długą drogę, by do 

niej dotrzeć. 

- Oczywiście - odparła. - Dlaczego miałoby być inaczej? - Jej głos zabrzmiał 

ostro, niemal wrogo. 

Luke uśmiechnął się szeroko. 

- Czy ja wiem? Nagle zacząłem się o ciebie niepokoić. 

- Dlaczego? 

- Głównie, jak sądzę, z powodu melodramatycznej atmosfery, która mnie tutaj 

otacza. Ona sprawia, że widzę wszystko w zupełnie innych proporcjach. Kiedy 

tylko tracę cię z oczu na parę godzin, podejrzewam, że znajdę twoje zakrwawione 

ciało w jakimś przydrożnym rowie. Tak napisano by w sztuce lub w książce. 

- Autorzy nigdy nie uśmiercają swych bohaterek - zaoponowała Bridget. 

- Tak, ale... - W samą porę przerwał. 

- Co chciałeś powiedzieć? 

- Nic ważnego. 

Dziękował Bogu, że nie dokończył zdania. Nie można przecież powiedzieć 

atrakcyjnej młodej kobiecie: "Ale ty nie jesteś bohaterką". 

- Bohaterki są porywane - ciągnęła Bridget - wtrącane do więzienia, zatruwane 

gazem albo zatapiane w piwnicach. Zawsze grozi im niebezpieczeństwo, ale nigdy 

nie giną. 

- Ani nie znikają - dodał Luke. - Więc to jest Łąka Czarownic? - spytał po 

chwili. 

- Tak. 

- Brakuje ci tylko miotły - szepnął, spoglądając na nią. 

- Dziękuję. Pan Ellsworthy powiedział dokładnie to samo. 

- Przed chwilą go spotkałem - oznajmił Luke. 

- Rozmawiałeś z nim? 

- Owszem. Myślę, że usiłował mnie zirytować. 

- Czy mu się to udało? 

- Stosował dość dziecinne metody. - Luke zawahał się, a potem nagle dodał: - To 

dziwny typ. Czasem można by pomyśleć, że brak mu piątej klepki... później 

człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej. 

Bridget spojrzała na niego. 

- Ty też to wyczułeś? 

- Więc podzielasz moje zdanie? 

- Owszem. 

Luke czekał w milczeniu. 

- Jest w nim coś... dziwnego - powiedziała w końcu Bridget. - Zastanawiałam 

się... Ostatniej nocy leżałam w łóżku, rozmyślając. O całej tej sprawie. 

Przyszło mi do głowy, że jeśli mordercą jest któryś z mieszkańców Wychwood, 

powinnam wiedzieć, kim on jest! Przecież mieszkam tu od wielu lat. Myślałam i 

myślałam, aż w końcu doszłam do wniosku, że ten morderca, o ile w ogóle 

istnieje, musi być człowiekiem obłąkanym. 

 - Czy nie sądzisz, że morderca może być równie zdrowy psychicznie jak ty czy 

ja? - spytał Luke, przypominając sobie słowa doktora Thomasa. 

- Nie morderca tego rodzaju. Moim zdaniem ten morderca musi być szaleńcem. I ten 

wniosek zaprowadził mnie prosto do Ellsworthy'ego. Ze wszystkich mieszkańców 

naszego miasteczka tylko on jeden jest zdecydowanym dziwakiem. Nie możesz temu 

zaprzeczyć! 

- Istnieje wiele osób jego pokroju: dyletanci, pozerzy, którzy zazwyczaj są 

zupełnie nieszkodliwi - powiedział Luke bez przekonania. 

- Owszem, ale w jego przypadku jest jeszcze coś więcej. Ma takie odrażające 

dłonie... 

- Zauważyłaś to? Ja również! 

- Nie są białe, lecz... zielonkawe. 

- Istotnie sprawiają takie wrażenie. Ale mimo wszystko nie można oskarżać 

człowieka o morderstwo na podstawie koloru jego skóry. 

- Och, oczywiście. Potrzebujemy dowodów. 

- Dowody! - mruknął Luke. - Tego nam właśnie brakuje. Ten człowiek jest zbyt 

ostrożny. Ostrożny morderca! Ostrożny szaleniec! 

- Starałam się pomóc - powiedziała Bridget. 

background image

- Chodzi ci o Ellsworthy'ego? 

- Tak. Sądziłam, że prędzej uda się dobrać do niego mnie niż tobie. Zrobiłam już 

pierwszy krok. 

- Opowiadaj. 

- No cóż, zdaje się, że należy do czegoś w rodzaju kliki... nielicznej grupy 

złożonej z jego wstrętnych przyjaciół. Od czasu do czasu przyjeżdżają tu i 

urządzają jakieś obrzędy.     , 

- Masz na myśli jakieś ohydne orgie? 

- Nie mam pojęcia czy ohydne, ale są to z pewnością orgie. W istocie wszystko to 

wydaje się bardzo niemądre i dziecinne. 

- Pewnie oddają cześć szatanowi i odbywają obsceniczne tańce. 

- Coś w tym rodzaju. Najwyraźniej to ich podnieca. 

- Mogę coś wnieść do tej sprawy - oznajmił Luke. - Tommy Pierce uczestniczył w 

jednym z tych obrzędów. Grał rolę akolity. Miał na sobie czerwoną sutannę. 

- Więc wiedział o tym? 

- Owszem. I to może tłumaczyć przyczynę jego śmierci. 

- Myślisz, że się wygadał? 

- Tak. Mógł też próbować szantażu. 

- Wiem, że to wszystko brzmi fantastycznie, ale w przypadku Ellsworthy'ego nie 

można niczego wykluczyć. 

- Tak, zgadzam się. Tam gdzie on wchodzi w grę, wszystko jest możliwe. 

- Wiemy, że miał powiązania z dwiema ofiarami - powiedziała Bridget. - Z Tommym 

Pierce'em i Amy Gibbs. 

- A co z właścicielem baru i doktorem Humblebym? 

- Na razie nic. 

- Zgadzam się co do Cartera, ale potrafię sobie wyobrazić motyw zabójstwa 

doktora Humbleby. Będąc lekarzem mógł zauważyć, że Ellsworthy jest psychicznie 

niezrównoważony. 

- Tak, to możliwe. Bridget roześmiała się. 

- Dziś rano nieźle wykonałam swoje zadanie. Jestem chyba niezłym psychologiem. 

Kiedy mu opowiedziałam, że moją praprababkę oskarżono o uprawianie czarnej magii 

i omal nie spalono jej na stosie, moje akcje poszły w górę. Mam wrażenie, że 

podczas następnego zjazdu Wyznawców Szatana zostanę zaproszona do wzięcia 

udziału w orgiach. 

- Bridget, na litość boską, bądź ostrożna! - zawołał Luke. Spojrzała na niego ze 

zdziwieniem. 

- Przed chwilą spotkałem córkę doktora Humbleby'ego. Rozmawialiśmy o pannie 

Pinkerton. Ta dziewczyna powiedziała mi, że panna Pinkerton bardzo się o ciebie 

niepokoiła. 

Bridget, która właśnie podnosiła się z ziemi, nagle znieruchomiała. 

- O czym ty mówisz? Panna Pinkerton... niepokoiła się... o mnie? 

- Tak twierdzi Rose Humbleby. 

- I ona ci to powiedziała? 

- Owszem. 

- Co jeszcze mówiła? 

- Nic więcej. 

- Jesteś tego pewien? 

- Absolutnie. 

- Rozumiem - powiedziała Bridget po chwili. 

- Panna Pinkerton niepokoiła się o doktora Humbleby'ego i doktor umarł. Teraz 

słyszę, że martwiła się również o ciebie... 

Bridget wybuchnęła śmiechem. Wyprostowała się i tak energicznie potrząsnęła 

głową, że jej długie czarne włosy zawirowały w powietrzu. 

- Nie martw się - powiedziała. - Szatan dba o podopiecznych. 

 

XI 

ŻYCIE RODZINNE MAJORA HORTONA 

 

Luke usiadł wygodniej w fotelu naprzeciw dyrektora banku. 

- No cóż, to wygląda zadowalająco - powiedział. - Przepraszam, że zająłem panu 

czas. 

background image

Pan Jones machnął lekceważąco ręką. Na jego ogorzałej, pulchnej twarzy malowała 

się radość. 

- Ależ skąd, panie Fitzwilliam. Jak pan wie, to bardzo spokojna miejscowość. 

Okazja do rozmowy z przybyszem z wielkiego świata zawsze sprawia nam 

przyjemność. 

- To urzekająca okolica - powiedział Luke. - Aż roi się tu od przesądów. 

Pan Jones westchnął, a potem stwierdził, że upłynie dużo czasu, zanim wiedza 

wykorzeni zabobony. Luke wyraził opinię, że w dzisiejszych czasach przecenia się 

oświatę, co lekko oburzyło pana Jonesa. 

- Lord Whitfield - powiedział bankier - jest naszym hojnym dobroczyńcą. Zdaje 

sobie sprawę, że będąc chłopcem nie miał możliwości zdobycia wykształcenia, i 

postanowił stworzyć dzisiejszej młodzieży lepsze warunki do nauki. 

- Brak wykształcenia nie przeszk6dził mu jednak w zdobyciu wielkiej fortuny - 

oświadczył Luke. 

- Nie. Musiał mieć do tego ogromny talent. 

- Albo szczęście - dodał Luke. Pan Jones wydawał się wstrząśnięty. 

- Jedynie szczęście się liczy - powiedział Luke. - Weźmy na przykład takiego 

mordercę. Dlaczego udaje mu się ujść bezkarnie? Czy decyduje o tym jego 

intelekt? Czy też po prostu zwykłe szczęście? 

Pan Jones zgodził się, że raczej jest to sprawa szczęścia. 

- A taki Carter - ciągnął Luke - właściciel tutejszego baru. Najprawdopodobniej 

upijał się sześć razy w tygodniu, ale pewnej nocy spadł z kładki do rzeki. Tu z 

kolei można mówić o braku szczęścia. 

- Ale dla niektórych to szczęście - powiedział dyrektor banku. 

- Kogo ma pan na myśli? 

- Jego żonę i córkę. 

- Ach, tak, oczywiście. 

Zapukano do drzwi i do gabinetu wszedł urzędnik bankowy z jakimiś dokumentami. 

Luke złożył dwa wzory podpisów i otrzymał książeczkę czekową. 

- Cieszę się, że wszystko zostało pomyślnie załatwione - powiedział, wstając z 

fotela. - Poszczęściło mi się w tegorocznych derbach. A panu? 

Pan Jones odparł z uśmiechem, że nie gra na wyścigach. Dodał, że jego żona ma na 

ten temat zdecydowane poglądy. 

- Więc zapewne nie pojechał pan do Epsom? 

- Oczywiście, że nie. 

- Czy któryś z mieszkańców Wychwood tam był? 

- Owszem, major Horton. Jest wielkim amatorem wyścigów konnych. Również pan 

Abbot zazwyczaj tego dnia robi sobie wolne. Ale i tak nie postawił na zwycięzcę. 

- Chyba niewiele osób to zrobiło - powiedział Luke, a potem pożegnał się i 

opuścił gabinet. 

Wyszedł z banku i zapalił papierosa. Poza koncepcją o "najmniej prawdopodobnym 

człowieku" nie widział powodów do pozostawienia nazwiska pana Jonesa na swojej 

liście podejrzanych. Jego sondujące pytania nie wywołały u dyrektora banku 

żadnej interesującej reakcji. Trudno było go sobie wyobrazić w roli mordercy. 

Poza tym w dniu wyścigów nie opuszczał miasteczka. Jednakże wizyta u niego nie 

była stratą czasu, ponieważ Luke uzyskał dwie istotne informacje. Zarówno major 

Horton, jak i radca prawny Abbot przebywali poza Wychwood w dniu wyścigów w 

Epsom. Zatem któryś z nich mógł być w Londynie, kiedy pannę Pinkerton przejechał 

samochód. 

Choć Luke nie podejrzewał już Thomasa, chciał mieć pewność, że tego właśnie dnia 

doktor wypełniał swoje zawodowe obowiązki i nie opuszczał Wychwood. Postanowił 

to sprawdzić. 

Teraz pan Ellsworthy. Czy w dniu derbów przebywał w Wychwood? Jeśli tak, to jego 

udział w morderstwach wydawał się mniej prawdopodobny. Choć skądinąd śmierć 

panny Pinkerton, tak jak przypuszczano, mogła być po prostu nieszczęśliwym 

wypadkiem. 

Ale Luke odrzucił tę koncepcję. Ta śmierć zbyt pasowała do całej układanki. 

Wsiadł do samochodu, który zaparkował przed bankiem, i pojechał do warsztatu 

Pipwella, położonego na drugim końcu High Street. 

background image

Chciał zasięgnąć rady w sprawie kilku drobnych usterek w silniku. Przystojny 

młody, piegowaty mechanik wysłuchał go ze zrozumieniem. Podnieśli maskę 

samochodu i zagłębili się w szczegółach technicznych. 

- Jim, chodź tu natychmiast! - zawołał jakiś głos. Piegowaty mechanik wykonał 

polecenie. 

- Więc to jest Jim Harvey - pomyślał Luke. - No tak. Jim Harvey, narzeczony Amy 

Gibbs. 

Mechanik wrócił niebawem, przeprosił Luke'a i obaj powrócili do rozmowy o 

silniku. Luke zgodził się zostawić samochód w warsztacie. 

- Czy powiodło się panu w tegorocznych derbach? - spytał zdawkowo, żegnając się 

z Harveyem. 

- Nie, sir. Postawiłem na Clarigolda. 

- Niewiele osób obstawiło Jujubę II, prawda? 

- Tak, istotnie, sir. Chyba żadna gazeta go nie typowała. Luke pokiwał głową. 

- Gra na wyścigach jest ryzykowną zabawą. Czy widział pan kiedyś gonitwę derby 

na własne oczy? 

- Nie, sir, i bardzo tego żałuję. W tym roku poprosiłem o wolny dzień. Mogłem 

kupić ulgowy bilet do Epsom, ale szef nie chciał nawet o tym słyszeć. Faktem 

jest, że brak nam rąk do pracy, a tego dnia mieliśmy sporo roboty. 

Luke kiwnął głową i wyszedł z warsztatu. 

Jim Harvey został wykreślony z jego listy. Luke doszedł do wniosku, że ten 

sympatyczny chłopak nie był tajemniczym mordercą ani nie przejechał Lavinii 

Pinkerton. 

Ruszył brzegiem rzeki w kierunku domu. Tak jak poprzednio, spotkał tu majora 

Hortona z psami. Major jak zwykle histerycznie pokrzykiwał: 

- Augustus... Nelly... NELLY, do nogi! Nero... Nero... NERO! - Spojrzał na 

Luke'a swymi wyłupiastymi oczami i zagadnął: - Przepraszam. Pan Fitzwilliam, 

prawda? 

- Tak. 

- Nazywam się Horton... major Horton. Pewnie spotkamy się jutro w rezydencji 

lorda Whitfielda. Rozgrywki tenisowe. Panna Conway była uprzejma mnie zaprosić. 

Jest pańską kuzynką, prawda? 

- Owszem. 

- Tak myślałem. Wie pan, miło widzieć tu jakąś nową twarz. Ich rozmowę przerwała 

nagła szarża trzech buldogów na jakiegoś białego kundla. 

- Augustus... Nero! Chodźcie tu... słyszycie, do nogi! 

Kiedy w końcu psy niechętnie wykonały rozkaz, major Horton powrócił do 

przerwanej rozmowy. Luke poklepywał Nelly, która spoglądała na niego czule. 

- Miła suczka, prawda? - powiedział major. - Lubię buldogi. Zawsze takie miałem. 

Wolę tę rasę niż jakąkolwiek inną. Mieszkam niedaleko stąd, więc może wstąpi pan 

na drinka. 

Luke przyjął zaproszenie i wyruszyli razem w kierunku domu majora. Po drodze 

major rozprawiał na temat psów oraz przewagi jego ulubionych buldogów nad 

wszystkimi innymi rasami. 

Opowiedział o zdobytych przez Nelly nagrodach, o haniebnym zachowaniu sędziego, 

który przyznał Augustusowi ocenę zaledwie bardzo dobrą, i o sukcesach Nera na 

wystawie psów. 

Kiedy skończył, mijali właśnie bramę. Major otworzył drzwi frontowe, które nie 

były zamknięte na klucz, i obaj weszli do domu. Gospodarz wprowadził Luke'a do 

niewielkiego, przesiąkniętego zapachem psów pokoju, który wypełniały rzędy półek 

z książkami, a potem zajął się przygotowywaniem drinków. Luke rozejrzał się 

dookoła. Dostrzegł fotografie psów, egzemplarze "Field" oraz "Country Life" i 

parę wytartych foteli. Na szafkach z książkami ustawione były srebrne puchary. 

Nad kominkiem wisiał jeden olejny obraz. 

- Moja żona - powiedział major, podnosząc wzrok znad syfonu i podążając za 

spojrzeniem Luke'a. - Była wspaniałą kobietą. Z jej twarzy emanuje silna 

osobowość, prawda? 

- Tak, istotnie - przyznał Luke, patrząc na portret zmarłej pani Horton. 

Miała na sobie różową atłasową suknię, a w ręku trzymała bukiecik konwalii. Jej 

ciemne włosy rozdzielał pośrodku głowy równy przedziałek, a mocno zaciśnięte 

usta dowodziły silnego charakteru. W zimnych szarych oczach czaił się gniew. 

background image

- Była wspaniałą kobietą - powtórzył major, podając swemu gościowi szklankę. - 

Zmarła przed rokiem. Od tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem. 

- Naprawdę? - spytał Luke, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. 

- Proszę usiąść. - Major wskazał jeden ze skórzanych foteli. 

Sam zasiadł w drugim i sącząc whisky z wodą sodową, mówił dalej: 

- Tak, od tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem. 

- Musi jej panu brakować - powiedział Luke. 

- Mężczyźnie potrzebna jest żona, która trzymałaby go w ryzach - oznajmił major, 

potrząsając posępnie głową. - W przeciwnym razie staje się leniwy... Traci 

poczucie dyscypliny. 

- Ale przecież... 

- Drogi chłopcze, wiem, o czym mówię. Nie twierdzę, że początki małżeństwa nie 

są dla mężczyzny trudne. Są bardzo trudne. Człowiek ma wszystkiego dość i czuje 

się ubezwłasnowolniony. Ale potem się przyzwyczaja. To sprawa dyscypliny. 

Luke pomyślał, że życie małżeńskie majora Hortona musiało bardziej przypominać 

kampanię wojenną niż błogą rodzinną sielankę. 

- Kobiety - monologował major - to dziwne istoty. Niekiedy wydaje się, że trudno 

im dogodzić. Ale na Jowisza, prowadzą mężczyznę do celu. 

Luke zachował pełne szacunku milczenie. 

- Jest pan żonaty? - spytał major. 

- Nie. 

- No cóż, dojrzeje pan do tego. I proszę zapamiętać, drogi chłopcze, że nie ma 

to jak małżeństwo. 

- Pochlebna opinia o stanie małżeńskim zawsze dodaje otuchy - oznajmił Luke. - 

Zwłaszcza że w dzisiejszych czasach rozwody są na porządku dziennym. 

- Phi! - parsknął major. - Młodzi ludzie przyprawiają mnie o mdłości. Brak im 

wytrwałości i odporności. Łatwo się poddają. Żadnego hartu ducha! 

Luke miał wielką ochotę spytać majora, do czego potrzebny jest ten wyjątkowy 

hart ducha, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. 

- Proszę mi wierzyć - ciągnął major - że Lydia była kobietą jedną na tysiąc... 

na tysiąc! Cieszyła się tu powszechnym szacunkiem i poważaniem. 

- Tak? 

- Nie znosiła niedorzecznej gadaniny. Potrafiła wzrokiem sparaliżować człowieka. 

Niektóre z tych niedoświadczonych dziewcząt, uważających się za służące, 

wyobrażają sobie, że będziemy cierpliwie tolerować ich bezczelność. Lydia szybko 

się z nimi rozprawiała! Czy wie pan, że w ciągu roku przewinęło się przez nasz 

dom piętnaście kucharek i pokojówek. Piętnaście! 

Luke nie uważał, by świadczyło to dobrze o pani domu, ale ponieważ jego 

gospodarz najwyraźniej był odmiennego zdania, wymamrotał tylko jakąś zdawkową 

uwagę. 

- Jeśli się nie nadawały, wyrzucała je na zbitą twarz. 

- Czy było to regułą? - spytał Luke. 

- No cóż, oczywiście niektóre odchodziły z własnej woli. Mała strata, jak zwykła 

mawiać Lydia w takich przypadkach! 

- Wspaniałe podejście - powiedział Luke - ale czy nie wynikały z tego niekiedy 

kłopoty? 

- Och! Nie miałem nic przeciwko temu, żeby zakasać rękawy i zabrać się do roboty 

- oznajmił major Horton. - Nieźle gotuję i potrafię rozpalić pod kuchnią jedną 

zapałką. Nigdy nie lubiłem zmywać, ale naczynia musiały być czyste... tego nie 

da się uniknąć. 

Luke przyznał majorowi słuszność, a potem spytał go, czy pani Horton była dobrą 

gospodynią. 

- Nie należę do mężczyzn, którzy pozwalają swym żonom się obsługiwać - 

powiedział major Horton. - Ale tak czy owak Lydia była zbyt delikatną kobietą, 

by wykonywać jakiekolwiek prace domowe. 

- Więc nie dopisywało jej zdrowie? Major Horton potrząsnął głową. 

- Miała wspaniały charakter. Nie poddawała się. Ileż ta kobieta wycierpiała! I 

do tego żadnego współczucia ze strony lekarzy. To gruboskórni brutale. Znają się 

jedynie na zwykłym fizycznym cierpieniu. Kiedy mają do czynienia z jakimś 

niecodziennym przypadkiem, przeważnie tracą głowę. Na przykład taki Humbleby. 

Wszyscy uważali go za dobrego lekarza. 

background image

- Pan się z tym nie zgadza? 

- Ten człowiek był kompletnym ignorantem. Nic nie wiedział na temat odkryć 

współczesnej medycyny. Wątpię, by kiedykolwiek słyszał o nerwicy! Umiał 

rozpoznać odrę, świnkę i złożyć złamane kości. I nic więcej. W końcu doszło 

między nami do sprzeczki. W przypadku Lydii nie potrafił postawić właściwej 

diagnozy. Wygarnąłem mu wszystko prosto z mostu, a to mu się nie spodobało. 

Uważał, że go obraziłem, i od razu się wycofał. Powiedział, że mogę znaleźć 

sobie innego lekarza. Wtedy wybrałem doktora Thomasa. 

- Czy bardziej państwu odpowiadał? 

- Jest znacznie inteligentniejszy. Gdyby istniała jakakolwiek szansa 

wyciągnięcia Lydii z tej ostatniej choroby, doktor Thomas bez wątpienia by to 

zrobił. Faktem jest, że czuła się już lepiej, ale jej stan nagle się pogorszył. 

- Czy to była bolesna dolegliwość? 

- Hmm, tak. To był nieżyt żołądka. Ostre bóle, mdłości i Bóg wie, co tam 

jeszcze. Jakże ta biedaczka cierpiała! Była po prostu męczennicą. A po domu 

kręciły się dwie pielęgniarki, które nie okazywały jej cienia współczucia! 

"Pacjentka to" albo "pacjentka tamto". - Major potrząsnął głową i opróżnił swoją 

szklankę. - Nie znoszę pielęgniarek! Są takie pewne siebie. Lydia twierdziła, że 

ją trują. To oczywiście nie była prawda... po prostu wytwór wyobraźni chorej 

osoby. Doktor Thomas powiedział, że zdarza się to bardzo często. Ale te 

pielęgniarki wyraźnie jej nie lubiły. To jest właśnie najgorsze w kobietach, że 

nienawidzą przedstawicielek własnej płci. 

- Pani Horton - zaczął Luke, czując, że wyraża się niezfęcznie, ale nie wiedząc, 

jak ująć to lepiej - miała chyba w Wychwood wielu oddanych przyjaciół? 

- Mieszkańcy naszego miasteczka zachowywali się bardzo życzliwie - przyznał 

major z nutką niechęci w głosie. - Whitfield przysyłał winogrona i brzoskwinie z 

własnej oranżerii. A te stare pleciugi, Honoria Waynflete i Lavinia Pinkerton, 

przychodziły, by dotrzymać jej towarzystwa. 

- Czy panna Pinkerton często odwiedzała chorą? 

- Owszem. To typowa stara panna, ale życzliwa istota! Bardzo niepokoiła się o 

Lydię. Stale wypytywała, co jada i jakie zażywa leki. Miała dobre intencje, ale, 

jak ja to określam, robiła dużo zamieszania. 

Luke kiwnął głową ze zrozumieniem. 

- Nie znoszę zamieszania - powiedział njajor. - Za dużo tu kobiet. Trudno 

znaleźć partnera do golfa. 

- A ten młody człowiek ze sklepu z antykami? - spytał Luke. 

- Nie gra w golfa - parsknął major. - Jest zbyt zniewieściały. 

- Od dawna mieszka w Wychwood? 

- Mniej więcej od dwóch lat. Wstrętny jegomość. Nie cierpię tych długowłosych 

wymoczków. Dziwne, ale Lydia nawet dość go lubiła. W sprawach dotyczących 

mężczyzn nie można polegać na zdaniu kobiet. Mają słabość do dziwnych typów. 

Lydia uparła się nawet, żeby zażywać jakąś miksturę, którą jej przyniósł. Jakieś 

paskudztwo w szkarłatnym szklanym słoju, ozdobionym znakami Zodiaku! Rzekomo 

były to zioła, które zebrano przy pełni księżyca. Istne błazeństwo, ale kobiety 

naiwnie wierzą w takie brednie... Cha! cha! cha! 

- A jakim człowiekiem jest miejscowy radca prawny, pan Abbot? - spytał Luke, 

zdając sobie sprawę, że dość niespodziewanie zmienia temat, i licząc na to, że 

major Horton tego nie zauważy. - Czy jest dobrym prawnikiem? Muszę zasięgnąć 

porady w pewnej sprawie, więc pomyślałem, że mógłbym pójść z tym do niego. 

- Podobno jest bystry - powiedział major Horton. - Nie wiem. Prawdę mówiąc, 

doszło między nami do sprzeczki. Tuż przed śmiercią Lydii przyszedł do nas, żeby 

sporządzić jej testament, i od tej pory go nie widziałem. Moim zdaniem to 

skończony łajdak. Ale oczywiście - dodał - to nie umniejsza jego zdolności jako 

prawnika. 

- Oczywiście - przyznał Luke. - Wygląda na to, że jest dość kłótliwy. Słyszałem, 

że poróżnił się z wieloma osobami. 

- Kłopot w tym, że jest piekielnie drażliwy - powiedział major Horton. - Uważa 

się za Boga Wszechmogącego i sądzi, że każdy, kto jest odmiennego zdania niż on, 

dopuszcza się obrazy majestatu. Słyszał pan o jego sprzeczce z doktorem 

Humblebym? 

- Więc między nimi też doszło do kłótni? 

background image

- Do ostrej wymiany zdań. Mnie to wcale nie zaskoczyło. Humbleby był uparty jak 

osioł! 

- Jego śmierć była smutnym wydarzeniem. 

- Doktora Humbleby? Owszem, chyba tak. Typowe niedbalstwo. Zakażenie krwi jest 

piekielnie niebezpieczne. Każdą ranę należy przemyć jodyną... przynajmniej ja 

tak robię! Zwykła przezorność. Humbleby, który w końcu był lekarzem, zlekceważył 

swoje skaleczenie. To najlepszy dowód. 

Luke nie bardzo wiedział, czego to ma dowodzić, ale pominął tę uwagę milczeniem. 

Zerknął na zegarek i wstał z fotela. 

- Czyżby zbliżała się pora lunchu? - spytał major Horton. - Rzeczywiście. No 

cóż, miło się z panem rozmawiało. Dobrze mi zrobiło spotkanie z człowiekiem, 

który widział kawał świata. Musimy jeszcze kiedyś sobie pogawędzić. Gdzie pan 

odbywał służbę? Mayang Straits? Nigdy tam nie byłem. Doszły mnie słuchy, że 

pisze pan książkę. O przesądach i tak dalej. 

- Owszem... ja... 

Ale major Horton nie dał sobie przerwać. 

- Mogę panu opowiedzieć wiele niezwykle ciekawych historii. Kiedy byłem w 

Indiach, drogi chłopcze... 

Przez jakieś dziesięć minut Luke musiał cierpliwie wysłuchiwać banalnych 

opowieści majora o sztuczkach fakirów. 

Kiedy w końcu wyszedł na świeże powietrze i usłyszał za sobą głos majora 

przywołującego swoje buldogi, zaczął się zastanawiać nad zagadkami życia 

małżeńskiego. Major Horton zdawał się szczerze boleć nad stratą żony, która, jak 
wynikało ze wszystkich opowieści (nie wyłączając jego własnej relacji), musiała 

przypominać tygrysa ludojada. 

Nagle zadał sobie pytanie, czy nie był to po prostu niezwykle zręczny bluff. 

 

XII 

POTYCZKA 

 

Popołudniowym rozgrywkom tenisowym na szczęście towarzyszyła piękna pogoda. Lord 

Whitfield, któremu dopisywał niezwykle dobry humor, grał rolę gospodarza z 

wielką radością. Często odwoływał się do swego skromnego pochodzenia. Zawodników 

było ośmioro: lord Whitfield, Bridget, Luke, Rose Humbleby, pan Abbot, doktor 

Thomas, major Horton i rozchichotana córka dyrektora banku, Hetty Jones. 

W drugim z kolei secie Luke wystąpił w parze z Bridget przeciwko lordowi 

Whitfieldowi i Rose Humbleby. Rose była dobrą tenisistką. Miała silny forhend i 

brała udział w okręgowych zawodach hrabstwa. Choć próbowała nadrobić nieudane 

akcje lorda Whitfielda, Bridget i Luke, choć żadne z nich nie było szczególnie 

dobrym graczem, okazali się godnymi przeciwnikami. Przy równowadze trzy do 

trzech w gemach, olśniewające smecze Luke'a przyniosły im przewagę pięć do 

trzech. 

Wtedy Luke zauważył, że lord Whitfield traci panowanie nad sobą. Zakwestionował 

linię, twierdząc, mimo sprzeciwu Rose, że serwis był autowy, a potem 

zademonstrował cały wachlarz zachowań rozwścieczonego dziecka. Gdy doszło do 

piłki setowej, Bridget trafiła w siatkę, a później zrobiła podwójny błąd 

serwisowy. Równowaga. Następna piłka, po returnie przeciwników, uderzyła w 

środkową linię kortu, a Luke, przygotowując się do jej odebrania, wpadł na swoją 

partnerkę. Potem Bridget znów popełniła podwójny błąd serwisowy i przegrali 

gema. 

- Przepraszam, straciłam formę - usprawiedliwiła się Bridget. Wydawało się to 

zgodne z prawdą. Zagrania Bridget były nieprecyzyjne, jakby nie potrafiła dobrze 

rozegrać piłki. Set zakończył się wynikiem osiem do sześciu dla lorda Whitfielda 

i jego partnerki. 

Przez chwilę omawiano skład następnego seta. Ostatecznie ustalono, że Rose zagra 

z panem Abbotem przeciwko doktorowi Thomasowi i pannie Jones. 

Lord Whitfield usiadł wygodnie i otarł pot z czoła, błogo się uśmiechając. 

Odzyskał już dobry humor. Zaczął opowiadać majorowi Hortonowi o serii artykułów 

na temat kultury fizycznej w Wielkiej Brytanii, zamieszczonych w jednym z jego 

tygodników. 

- Pokaż mi ogród warzywny - poprosił Luke, zwracając się do Bridget. 

background image

- Dlaczego właśnie ogród warzywny? 

- Uwielbiam kapustę. 

- Nie wystarczy zielony groszek? 

- Może być. 

Opuścili kort tenisowy i weszli do otoczonego murem warzywnika, który zdawał się 

leniwie wygrzewać w promieniach słońca. Tego sobotniego popołudnia nie było w 

nim ogrodników. 

- Oto twój groszek - oznajmiła Bridget. 

- Dlaczego, u diabła, oddałaś im tego seta? - spytał Luke, nie zwracając uwagi 

na cel przechadzki. 

Bridget uniosła ze zdziwieniem brwi. 

- Przepraszam. Straciłam formę. Gram nierówno. 

- Ale nie do tego stopnia! Na te twoje podwójne błędy serwisowe nie nabrałoby 

się nawet dziecko! I te nieprecyzyjne zagrania... pół mili za linią autową! 

- To wina moich kiepskich umiejętności - wyjaśniła spokojnie. - Gdybym grała 

trochę lepiej, może moje podania byłyby celniejsze! Ale i tak, ilekroć 

próbowałam posłać piłkę na aut, zawsze trafiałam w linię i cały mój wysiłek 

szedł na marne. 

- Och, więc się przyznajesz? 

- Oczywiście, mój drogi Watsonie. 

- A motyw? 

- Chyba równie oczywisty. Gordon nie lubi przegrywać. 

- A co ze mną? Przypuśćmy, że lubię wygrywać. 

- Ależ, mój drogi, to nie jest aż tak ważne. 

- Czy nie mogłabyś wyrazić się nieco jaśniej? 

- Bardzo proszę. Nie wolno się narażać pracodawcy. A moim pracodawcą jest 

Gordon, a nie ty. 

Luke wziął głęboki oddech, a potem wybuchnął: 

- Co chcesz osiągnąć, wychodząc za tego niedorzecznego, małostkowego 

człowieczka? Dlaczego to robisz? 

- Ponieważ jako jego sekretarka zarabiam sześć funtów tygodniowo, a jako jego 

żona dostanę sto tysięcy tytułem dożywotniej renty, kasetkę pełną pereł i 

brylantów, pokaźne kieszonkowe oraz rozmaite dodatkowe dochody, wynikające ze 

stanu małżeńskiego! 

- Ale będziesz miała nieco inne obowiązki! 

- Czy wszystko w życiu musimy traktować w sposób melodramatyczny? - spytała 

chłodno. - Jeśli wyobrażasz sobie, że Gordon będzie pantoflarzem, możesz od razu 

o tym zapomnieć! Gordon, jak chyba zauważyłeś, zachowuje się jak mały, 

niedojrzały chłopiec. Niepotrzebna mu żona, lecz matka. Niestety, jego matka 

umarła, kiedy miał cztery lata. Chce mieć pod ręką kogoś bliskiego, przed kim 

mógłby się chełpić swoimi osiągnięciami... kogoś, kto przywracałby mu wiarę w 

siebie i cierpliwie wysłuchiwał nie kończących się Opowieści Lorda Whitfielda o 

Sobie Samym! 

- Co za gorzki realizm! 

- Nie wierzę w bajki, jeśli to masz na myśli! - odcięła się Bridget. - Jestem 

młodą, dość inteligentną i przystojną kobietą, ale nie mam pieniędzy. Chcę 

uczciwie zarabiać na życie. Moje obowiązki jako żony Gordona niewiele będą 

odbiegać od moich obowiązków jako jego sekretarki. Myślę, że po roku nie będzie 

nawet pamiętał, żeby pocałować mnie na dobranoc. Jedyna różnica polega na 

wynagrodzeniu. 

Spojrzeli na siebie. Oboje byli bladzi z wściekłości. 

- No, mów coś - syknęła Bridget. - Ma pan dość staroświeckie poglądy, prawda, 

panie Fitzwilliam? Lepiej wyciągnij z zanadrza te stare, wyświechtane frazesy i 

powiedz, że sprzedaję się za pieniądze... To zawsze dobrze brzmi! 

- Jesteś wyrachowaną małą diablicą! - wybuchnął Luke. 

- To lepsze niż być niepoczytalną idiotką! 

- Doprawdy? 

- Owszem. Wiem coś o tym. 

- O czym wiesz? - spytał Luke drwiącym tonem. 

- Wiem, co to znaczy kochać mężczyznę! Czy znasz Johnniego Cornisha? Przez trzy 

lata spotykałam się z tym czarującym człowiekiem. Byłam w nim bez pamięci 

background image

zakochana... uwielbiałam go aż do bólu! A on porzucił mnie i ożenił się z 

pulchną wdową, która miała prowincjonalny akcent, trzy podbródki i trzydzieści 

tysięcy funtów rocznego dochodu! Nie sądzisz, że tego rodzaju przeżycie może 

wyleczyć z romantycznych uczuć? 

Luke odwrócił głowę i westchnął. 

- Może - przyznał. 

- Tak też się stało... 

Oboje zamilkli. 

- Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie miałeś najmniejszego prawa tak się do mnie 

odzywać - powiedziała niepewnie Bridget, przerywając w końcu kłopotliwą ciszę. - 

Mieszkasz w domu Gordona i to było w cholernie złym guście! 

- Czy nie jest to przypadkiem również jakiś frazes? - spytał uprzejmie Luke, 

odzyskawszy panowanie nad sobą. 

- Tak czy owak, to prawda! - odparła Bridge, rumieniąc się. 

- Nie. Miałem wszelkie prawo, by... 

- Nic podobnego! 

Luke spojrzał na nią. Twarz miał tak bladą, jakby odczuwał jakiś fizyczny ból. 

- Mam prawo. Mam prawo troszczyć się o ciebie. Co to przed chwilą powiedziałaś? 

Mam prawo uwielbiać cię aż do bólu! 

- Ty... - zaczęła Bridget, robiąc krok do tyłu. 

- Owszem. Dziwne, prawda? To powinno cię szczerze rozbawić! Przyjechałem tu, by 

załatwić pewną sprawę, a ty wyszłaś nagle zza rogu tego domu i... nie wiem jak 

to określić... rzuciłaś na mnie urok! Tak właśnie się czuję. Wspomniałaś przed 

chwilą o bajkach. Zostałem uwikłany w bajeczną historię! Oczarowałaś mnie. Mam 

wrażenie, że gdybyś wskazała mnie palcem i powiedziała: "Zamień się w żabę", 

podskakiwałbym z wybałuszonymi oczami. - Podszedł do niej bliżej. - Kocham cię 

do szaleństwa, Bridget Conway. A skoro tak bardzo cię kocham, nie możesz 

oczekiwać, że ucieszy mnie twoje małżeństwo z jakimś brzuchatym, nadętym lordem, 

który traci panowanie nad sobą, kiedy nie wygrywa w tenisa. 

- Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić? 

- Wyjść za mnie! Ale niewątpliwie ta propozycja wywoła tylko wybuch śmiechu. 

- Śmiech jest zbyt hałaśliwy. 

- Właśnie. No cóż, wszystko jasne. Wracamy na kort? Może tym razem znajdziesz mi 

partnera, który potrafi walczyć! 

- Ty naprawdę... - powiedziała Bridget słodkim głosem - przejmujesz się 

przegraną nie mniej niż Gordon! 

Luke chwycił ją nagle za ramię. 

- Masz piekielnie ostry język, Bridget. 

- Niezależnie od tego, jak silnym uczuciem mnie darzysz, Luke, obawiam się, że 

niezbyt mnie lubisz! 

- Chyba wcale cię nie lubię. 

- Po powrocie do domu zamierzałeś się ożenić i ustabilizować, prawda? - spytała 

Bridget, patrząc na niego uważnie. 

- Owszem. 

- Ale nie z kimś takim jak ja? 

- Ktoś taki jak ty nawet nie przyszedł mi do głowy. 

- Tak... z pewnością. Wiem, jaki typ kobiet ci się podoba. Dokładnie wiem. 

- Jesteś bardzo inteligentna, moja droga. 

- Ładna dziewczyna... typowa Angielka... miłująca ojczyznę i dobra dla psów... 

Najprawdopodobniej wyobrażałeś ją sobie w tweedowej spódnicy, przysuwającą 

polano do kominka noskiem pantofelka. 

- Ten wizerunek wydaje mi się niezwykle pociągający. 

- Jestem tego pewna. Wracamy na kort? Możesz zagrać w parze z Rose Humbleby. 

Jest tak dobrą tenisistką, że wasze zwycięstwo jest niemal przesądzone. 

- Jako człowiek staroświecki pozwalam ci mieć ostatnie słowo. Znów nastała 

chwila milczenia. Luke powoli zdjął ręce z jej ramion. Stali naprzeciw siebie 

czując, że nie wszystko zostało do końca powiedziane. 

Potem Bridget gwałtownie się odwróciła i ruszyła w kierunku kortu. Kolejny set 

właśnie dobiegł końca. Rose nie chciała uczestniczyć w następnym deblu. 

- Przecież brałam udział w dwóch kolejnych setach. 

background image

- Jestem zmęczona. Nie chcę już grać. Ty z panem Fitzwilliamem wystąpcie 

przeciwko pannie Jones i majorowi Hortonowi - nalegała Bridget. 

Ale Rose nie ustąpiła i ostatecznie ustalono męski skład obu drużyn. Potem 

podano podwieczorek. 

Lord Whitfield rozmawiał z doktorem Thomasem, opisując mu szczegółowo i z dużą 

dozą zarozumialstwa swoją niedawną wizytę w laboratorium doświadczalnym 

Wellermana Kreitza. 

- Chciałem się dowiedzieć, w jakim kierunku zmierzają najnowsze odkrycia naukowe 

- wyjaśniał z przejęciem. - Odpowiadam za to, co drukuje się w moich gazetach. 

Budzi to mój wielki entuzjazm. To era nauki. Szerokie rzesze społeczeństwa 

powinny mieć łatwy dostęp do wiedzy. 

- Niezbyt gruntowna wiedza może się okazać bardzo niebezpieczna - oświadczył 

doktor Thomas, lekko wzruszając ramionami. 

- Naszym celem jest właśnie gruntowna wiedza - powiedział lord Whitfield. - 

Nauka nastawiona na... 

- Wiedzę z probówki - dokończyła Bridget poważnym tonem. 

- Ta wizyta zrobiła na mnie ogromne wrażenie - oznajmił lord Whitfield. - 

Oczywiście oprowadzał mnie sam Wellerman. Błagałem go, żeby zajął się tym jakiś 

jego podwładny, ale on nie ustąpił. 

- To oczywiste - wtrącił Luke. 

Lordowi Whitfieldowi najwyraźniej sprawiło to przyjemność. 

- Wyjaśnił mi wszystko w sposób klarowny: zasady hodowli bakterii, wytwarzania 

surowicy i tak dalej. Zgodził się sam napisać pierwszy artykuł z tego cyklu. 

- Podobno eksperymentują na świnkach morskich - mruknęła pani Anstruther. - To 

takie okrutne, choć oczywiście nie tak okropne jak doświadczenia na psach czy 

kotach. 

- Ludzi, którzy wykorzystują psy, powinno się rozstrzelać - warknął major Horton 

ochrypłym głosem. 

- Naprawdę przypuszczam, Horton - powiedział pan Abbot - że wyżej cenisz życie 
psa niż człowieka. 

- Bezwarunkowo! - odparł major. - Psy nie napadają na człowieka tak jak ludzie. 

Nigdy nie spotka cię z ich strony nic przykrego. 

- Najwyżej przykre ukąszenie w nogę - powiedział Abbot. - Co, Horton? 

- Psy doskonale się znają na ludzkim charakterze - stwierdził major Horton. 

- W ubiegłym tygodniu jeden z twoich bydlaków omal mnie nie ugryzł w łydkę. Co 

na to powiesz, Horton? 

- To samo, co powiedziałem przed chwilą! 

- Może zagralibyśmy jeszcze w tenisa? - przerwała im taktownie Bridget. 

Rozegrano parę setów. Potem Rose Humbleby zaczęła się żegnać. 

- Odprowadzę panią do domu - zaproponował Luke. - I poniosę pani rzeczy. Nie 

przyjechała pani samochodem, prawda? 

- Nie, ale to bardzo blisko. 

- Z przyjemnością się przejdę. 

Nie powiedział nic więcej, tylko wziął od niej rakietę i tenisówki. Szli dróżką, 

nie odzywając się do siebie. Potem Rose poruszyła parę błahych tematów. Luke 

udzielił jej dość lakonicznych odpowiedzi, ale dziewczyna zdawała się nie 

zwracać na to uwagi. 

Kiedy skręcili w bramę jej domu, Luke się rozchmurzył. 

- Teraz poczułem się lepiej - oznajmił. 

- A przedtem czuł się pan źle? 

- Proszę nie udawać, że pani tego nie zauważyła. Rozproszyła pani mój posępny 

nastrój. Odnoszę dziwne wrażenie, jakbym wyszedł z ponurej ciemności na światło 

słoneczne. 

- Bo to prawda. Kiedy wyruszaliśmy z rezydencji, chmura zasłoniła słońce, a 

teraz się przesunęła. 

- Więc zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i metaforycznym. No, no, mimo wszystko 

świat jest miłym miejscem. 

- Oczywiście. 

- Panno Humbleby, czy mogę być bezczelny? 

- Z pewnością to się panu nie uda. 

background image

- Och, nie byłbym tego taki pewien. Chciałem powiedzieć, że uważam doktora 

Thomasa za wielkiego szczęściarza. 

Rose zarumieniła się lekko. 

- Więc słyszał pan? - spytała z uśmiechem. 

- Czyżby miało to być tajemnicą? W takim razie przepraszam. 

- Och! W tym miasteczku niczego nie da się zachować w tajemnicy - powiedziała 

Rose ze smutkiem. 

- Zatem to prawda, że jesteście zaręczeni? 

Rose kiwnęła głową. 

- Tylko nie ogłosiliśmy tego jeszcze oficjalnie. Wie pan, ojciec był przeciwny 

naszemu związkowi i wydaje mi się... no cóż... niezbyt stosowne, by tuż po jego 

śmierci rozgłaszać to na wszystkie strony. 

- Więc pani ojciec nie aprobował waszego związku? 

- Może to zbyt mocne słowo, ale chyba do tego się to sprowadzało. 

- Uważał, że jest pani zbyt młoda? - spytał Luke łagodnym tonem. 

- Tak właśnie twierdził. 

- Ale pani zdaniem był jeszcze jakiś inny powód, prawda? - spytał Luke 

dociekliwie. 

Rose pochyliła głowę. 

- Tak... niestety, w gruncie rzeczy ojciec nie lubił Geoffreya. 

- Czy byli do siebie wrogo nastawieni? 

- Czasami takie miałam wrażenie... Mój kochany ojciec niezbyt łatwo nawiązywał 

przyjazne kontakty. 

- A ja myślę, że bardzo panią kochał i nie chciał pani stracić. 

Rose przyznała mu rację. 

- Czy był jakiś poważniejszy powód? - spytał Luke. - Czy stanowczo nie chciał, 

żeby wyszła pani za Thomasa? 

- Tak. Widzi pan, tata był zupełnie inny niż Geoffrey. W pewnych sprawach 

dochodziło między nimi do konfliktów, które Geoffrey naprawdę cierpliwie znosił 

i łagodził. Ale czując jego niechęć stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie 

i nieśmiały, więc tata nie mógł go lepiej poznać. 

- Niełatwo zwalczyć uprzedzenia - powiedział Luke. 

- To było zupełnie bezsensowne! 

- Pani ojciec nie wyjawił żadnych przyczyn takiego stanu rzeczy? 

- Och, nie. Nie mógł! To znaczy, nie mógł nic powiedzieć przeciwko Geoffrey'owi 

poza tym, że go nie lubi. 

- Nie lubię pana, ale nie mogę wyjawić powodu. 

- No właśnie. 

- Niczego nie można mu zarzucić? Chodzi mi o to, czy pani narzeczony pije albo 

gra na wyścigach? 

- Och, nie. Geoffrey chyba nawet nie wie, jaki koń wygrał derby. 

- To dziwne - powiedział Luke. - Mógłbym przysiąc, że widziałem doktora Thomasa 

w Epsom w dniu wyścigów. 

Przez moment zastanawiał się z niepokojem, czy wcześniej nie wspomniał, iż 
właśnie tego dnia przyjechał do Anglii. Ale Rose niczego nie podejrzewając, 

natychmiast odpowiedziała: 

- Wydawało się panu, że widział pan Geoffreya na derbach? Och, nie. Nie mógł 

wtedy wyjechać z jednego prostego powodu. Niemal cały dzień spędził w Ashewold, 

odbierając bardzo skomplikowany poród. 

- Cóż za pamięć! 

Rose roześmiała się. 

- Zapamiętałam to, bo powiedział mi, że nadali dziecku przydomek Jujube! 

Luke pokiwał głową z roztargnieniem. 

- Tak czy owak - ciągnęła Rose - Geoffrey nigdy nie chodzi na wyścigi konne. 

Umarłby tam z nudów. Czy... wstąpi pan do nas? - spytała innym tonem. - Myślę, 

że moja matka chciałaby pana poznać. 

- Jeśli jest pani tego pewna... 

Rose wprowadziła gościa do pokoju, który w zapadającym zmroku wyglądał dość 

ponuro. Luke dostrzegł w fotelu skuloną sylwetkę kobiety. 

- Mamo, to jest pan Fitzwilliam. 

background image

Pani Humbleby zerwała się z fotela i podała gościowi rękę. Rose cicho wyszła z 

pokoju. 

- Miło mi pana poznać, panie Fitzwilliam. Rose mówiła mi, że ma pan przyjaciół, 

którzy znali przed laty mojego męża. 

- Tak, proszę pani. - Nie miał ochoty okłamywać tej niedawno owdowiałej kobiety, 

ale nie widział innego wyjścia. 

- Szkoda, że go pan nie poznał - powiedziała pani Humbleby. - Był wspaniałym 

człowiekiem i świetnym lekarzem. Wielu pacjentów, których przypadki uznano za 

beznadziejne, wyleczył dzięki sile swego charakteru. 

- Sporo o nim słyszałem - oznajmił Luke łagodnie. - Wiem, że ludzie mają o nim 

bardzo pochlebne zdanie. 

Niezbyt wyraźnie widział twarz pani Humbleby. Mówiła monotonnym głosem, ale ta 

pozorna apatia uwypuklała chyba jeszcze bardziej jej tłumione uczucia. 

- Świat jest okropnie nikczemny, panie Fitzwilliam - powiedziała 

niespodziewanie. - Czy wie pan o tym? 

Luke był lekko zaskoczony. 

- Tak... być może. 

- Ale czy zdaje pan sobie z tego sprawę? - nalegała. - To bardzo ważne. Otacza 

nas podłość... Trzeba być przygotowanym, by z nią walczyć! John był gotów na 

wszystko. On wiedział. Stał po stronie sprawiedliwości! 

- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział Luke łagodnie. 

- Wiedział, że w naszym miasteczku nie brak podłości - oznajmiła pani Humbleby. 

- Wiedział, że... - Nagle wybuchnęła płaczem. 

- Tak mi przykro... - wymamrotał Luke. 

Pani Humbleby odzyskała panowanie nad sobą równie szybko, jak przedtem je 

straciła. 

- Niech pan mi wybaczy - powiedziała. Podała mu rękę na pożegnanie. - Proszę nas 

odwiedzać. Rose sprawi to dużą przyjemność. Bardzo pana polubiła. 

- Ja ją również. Dawno nie widziałem tak ładnej dziewczyny jak pani córka. 

- Jest dla mnie bardzo dobra. 

- Doktor Thomas to wielki szczęściarz. 

- Owszem. - Pani Humbleby opuściła rękę. Jej głos znów stał się monotonny. - 

Sama nie wiem... to wszystko jest takie trudne. 

Kiedy Luke wychodził, pani Humbleby stała w półmroku, nerwowo splatając i 

rozplatając palce. 

Idąc w kierunku domu roztrząsał w myślach szczegóły ostatnich rozmów. 

Doktora Thomasa nie było w Wychwood przez większą część dnia, w którym odbyły 

się wyścigi. Wyjechał samochodem. Wychwood było oddalone od Londynu o 

trzydzieści pięć mil. Rzekomo odbierał jakiś skomplikowany poród. Czy można mu 

wierzyć na słowo? Przypuszczalnie da się to sprawdzić... 

Potem powrócił myślami do pani Humbleby. Zastanawiał się, co miała na myśli, 

mówiąc z takim naciskiem: "Otacza nas podłość..."? 

Czy była po prostu zdenerwowana i wstrząśnięta śmiercią swego męża? Czy też 

miała jakiś inny powód? 

Może o czymś wiedziała? O czymś, o czym wiedział przed śmiercią doktor Humbleby? 

Muszę to zbadać - postanowił. Koniecznie. 

Stanowczo odsunął od siebie myśli o potyczce słownej, do której doszło między 

nim a Bridget. 

 

XIII 

ROZMOWA Z PANNĄ WAYNFLETE 

 

Następnego ranka Luke podjął decyzję. Doszedł do wniosku, że nie dowie się 

niczego więcej prowadząc śledztwo dotychczasową metodą. Uznał, że prędzej czy 

później będzie zmuszony zagrać w otwarte karty. Czuł, że nadszedł czas, by 

odrzucić kamuflaż, przestać grać rolę pisarza i przyznać się, że przyjechał do 

Wychwood w określonym celu. 

Zgodnie z tym planem postanowił odwiedzić Honorię Waynflete. Nie tylko dlatego, 

że dyskrecja oraz pewna przenikliwość sądów starszej pani wywarły na nim 

korzystne wrażenie, lecz również dlatego, że podejrzewał, iż może ona posiadać 

jakieś potrzebne mu informacje. Wierzył, że powiedziała mu wszystko, co wie. 

background image

Teraz chciał ją nakłonić do wyjawienia mu tego, czego się domyśla. Sądził, że 

domysły panny Waynflete mogą być bliskie prawdy. Poszedł do niej zaraz po 

nabożeństwie. 

Panna Waynflete przyjęła go uprzejmie, nie okazując zdziwienia jego wizytą. 

Kiedy usiadła obok niego, splatając wypielęgnowane, smukłe dłonie i spoglądając 

na niego uważnie bystrymi oczami, niełatwo mu było wyjawić cel swojej wizyty. 

- Pewnie pani odgadła, panno Waynflete - powiedział wreszcie - że powodem mojego 

przyjazdu do Wychwood nie jest w gruncie rzeczy pisanie książki o tutejszych 

obyczajach? 

Panna Waynflete skinęła głową i słuchała dalej. Luke nie zamierzał opowiadać jej 

całej historii. Panna Waynflete była zapewne osobą dyskretną, takie przynajmniej 

odniósł wrażenie, ale podejrzewał, że jak każda stara panna, ulegnie w końcu 

pokusie i przekaże te pasjonujące nowiny paru zaufanym przyjaciółkom. W związku 

z tym postanowił obrać drogę pośrednią. 

- Przyjechałem tu, żeby zbadać okoliczności śmierci tej biednej dziewczyny, Amy 

Gibbs. 

- To znaczy, że przysłała pana policja? - spytała panna Waynflete. 

- Ależ skąd, nie jestem policjantem w cywilu - powiedział, a potem dodał 

żartobliwie: - Jestem prywatnym detektywem, postacią znaną z wielu powieści 

kryminalnych. 

- Rozumiem. A zatem sprowadziła tu pana Bridget Conway? 

Luke wahał się przez chwilę. Potem postanowił puścić to pytanie mimo uszu. 

Trudno byłoby mu wytłumaczyć swoją obecność w Wychwood, nie opowiadając 

szczegółowo całej historii związanej z panną Pinkerton. 

- Bridget jest bardzo przedsiębiorczą kobietą! - ciągnęła panna Waynflete z 

nutką podziwu w głosie. - Gdyby pozostawiono to w moich rękach, nie zaufałabym 

chyba własnemu osądowi... chodzi mi o to, że jeśli człowiek nie jest absolutnie 

czegoś pewien, niezwykle mu trudno wybrać odpowiednią linię postępowania. 

- Ale przecież pani jest pewna, prawda? 

- Bynajmniej, panie Fitzwilliam - odparła panna Waynflete poważnie. - W takich 

sprawach nigdy nie ma się absolutnej pewności! Przecież to wszystko może być 

wytworem fantazji. Kiedy ktoś mieszka sam i nie ma się kogo poradzić ani z kim 

porozmawiać, może z łatwością popaść w nastrój melodramatyczny i wyobrazić sobie 

coś, co nie jest oparte na faktach. 

Luke chętnie zgodził się z jej zdaniem, przyznając, że jest ono bezspornie 
słuszne. 

- Ale w głębi duszy jest pani pewna? - spytał cicho. 

Panna Waynflete nadal nie była zdecydowana. 

- Mam nadzieję, że nie chce mnie pan pociągnąć za język? - spytała podejrzliwie. 

- Chciałaby pani, żebym wyraził się w sposób bardziej zrozumiały? - spytał z 

uśmiechem. - Dobrze. Czy nie sądzi pani, że Amy Gibbs została zamordowana? 

Honoria Waynflete wzdrygnęła się na to brutalne określenie. 

- Nie podoba mi się jej śmierć. Wcale mi się nie podoba. Moim zdaniem wersja 

oficjalna jest zupełnie nieprzekonująca. 

- Więc nie uważa pani jej śmierci za naturalną? - wypytywał Luke cierpliwie. 

- Nie. 

- Nie wierzy pani, że to był nieszczęśliwy wypadek? 

- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Istnieje tyle... 

- Czy mogła popełnić samobójstwo? - przerwał jej Luke. 

- Wykluczone. 

- Więc jednak - powiedział Luke łagodnie - uważa pani, że to było morderstwo? 

Panna Waynflete zawahała się, a potem odchrząknęła i najwyraźniej podjęła śmiałą 

decyzję. 

- Tak - oznajmiła. - Tak uważam! 

- W porządku. Teraz możemy przejść do szczegółów. 

- Nie mam jednak żadnego dowodu, na którym mogłabym oprzeć to przekonanie - 

wyjaśniła panna Waynflete z niepokojem. - To jest jedynie domysł! 

- No właśnie. Ale to poufna rozmowa. Rozważamy więc nasze opinie i domysły. 

Oboje podejrzewamy, że Amy Gibbs została zamordowana. Kto naszym zdaniem mógł to 

zrobić? 

Panna Waynflete potrząsnęła głową. Wydawała się bardzo zaniepokojona. 

background image

- Kto miał powody, żeby ją zabić? - spytał Luke, patrząc na nią uważnie. 

- O ile wiem, posprzeczała się ze swoim narzeczonym z warsztatu samochodowego, 

Jimem Harveyem... To niezwykle solidny i poważny młody człowiek - powiedziała 

powoli. - Czyta się w gazetach o młodych mężczyznach, którzy zabijają swoje 

ukochane, i o innych podobnych okropnościach, ale nie wierzę, by Jim mógł zrobić 

coś takiego. 

Luke kiwnął głową. 

- Poza tym - ciągnęła - nie wierzę, że zrobiłby to w taki sposób: wdrapał się na 

dach, wszedł przez okno do jej pokoju i zamienił buteleczki. Chcę powiedzieć, że 

nie wygląda to na... 

Panna Waynflete zawahała się, ale Luke przyszedł jej z pomocą. 

- ...zemstę rozgniewanego kochanka? Zgadzam się. Moim zdaniem, Jima Harveya 

należy od razu wykreślić z listy podejrzanych. Oboje jesteśmy zgodni co do tego, 

że Amy została zamordowana. Zabił ją ktoś, kto chciał jej się pozbyć i 

zaplanował tę zbrodnię starannie, tak by wyglądała na nieszczęśliwy wypadek. Czy 

domyśla się pani, kto to mógł być? 

- Nie, nie mam najmniejszego pojęcia! - odparła panna Waynflete. 

- Na pewno? 

- Tak, z całą pewnością. 

Luke spojrzał na nią z zadumą. Miał wrażenie, że to kategoryczne zaprzeczenie 

nie było całkiem szczere. 

- Nie wie pani, kto mógł mieć motyw? - spytał. 

- Nie. 

Ta odpowiedź zabrzmiała bardziej stanowczo. 

- Czy Amy pracowała w wielu domach w Wychwood? 

- Zanim przeniosła się do lorda Whitfielda, przez rok służyła u państwa 

Hortonów. 

Luke szybko podsumował wyniki rozmowy. 

- A więc sytuacja wygląda następująco: Ktoś chciał się pozbyć tej dziewczyny. Na 

podstawie ustalonych faktów można założyć, że - po pierwsze - mordercą był 

mężczyzna, i to mężczyzna o dość staroświeckich poglądach, czego dowodzi farba 

do kapeluszy, a - po drugie - musiał być na tyle sprawny, by wdrapać się na dach 

przybudówki. Czy zgadza się pani z tymi argumentami? 

- Bezwzględnie - odparła panna Waynflete. 

- Pozwoli pani, że sam podejmę taką próbę? 

- Ależ naturalnie. Uważam, że to świetny pomysł. Wyprowadziła go bocznymi 

drzwiami na podwórze. Luke bez większych trudności wdrapał się na dach 

przybudówki. Następnie z łatwością uchylił okno i wślizgnął się do sypialni 

dziewczyny. W kilka minut później stał już z powrotem na ścieżce, obok panny 

Waynflete, wycierając dłonie chusteczką do nosa. 

- W rzeczywistości to łatwiejsze, niż się wydaje - powiedział. - Wystarczy 

trochę siły. Czy nie znaleziono żadnych śladów na parapecie lub na zewnątrz 

budynku? 

Panna Waynflete potrząsnęła głową. 

- Chyba nie. Ale posterunkowy wszedł na górę tą samą drogą. 

- Zatem, jeśli policjanci znaleźli jakieś ślady, mogli uznać, że to on je 

zostawił. Ależ oni działają na korzyść przestępcy! 

Panna Waynflete wprowadziła go z powrotem do domu. 

- Czy Amy Gibbs miała twardy sen? - spytał. 

- Szalenie trudno było ją rano obudzić - odparła kwaśno panna Waynflete. - 

Czasami musiałam długo wołać i pukać do jej drzwi, zanim się odezwała. Ale z 

drugiej strony, panie Fitzwilliam, istnieje powiedzenie, że nikt nie jest tak 

głuchy jak ten, który nie chce słyszeć! 

- To prawda - przyznał Luke. - No dobrze, panno Waynflete, doszliśmy do kwestii 

motywu. Zacznijmy od najbardziej oczywistego: czy sądzi pani, że coś łączyło 

Ellsworthy'ego z tą dziewczyną? - I dodał pospiesznie: - Chodzi mi tylko o pani 

zdanie. Wyłącznie o pani opinię. 

- Skoro pyta pan o moją opinię, odpowiadam twierdząco. 

Luke kiwnął głową. 

- Czy pani zdaniem Amy mogła posunąć się do szantażu? 

- Jeśli ponownie mam wyrazić swoją opinię, to powiem, że to całkiem możliwe. 

background image

- Może przypadkiem wie pani, czy Amy tuż przed śmiercią miała większą sumę 

pieniędzy? 

Panna Waynflete zastanawiała się przez chwilę. 

- Nie sądzę. Gdyby zgromadziła jakąś większą sumę, zapewne bym o tym wiedziała. 

- A czy w ostatnim okresie życia nie była nadmiernie rozrzutna? 

- Chyba nie. 

- To przemawia przeciwko koncepcji szantażu. Ofiara szantażu zazwyczaj 

przynajmniej raz płaci okup, zanim posunie się do ostateczności. Ale istnieje 

inna teoria. Dziewczyna mogła coś wiedzieć. 

- Co takiego? 

- Mogła mieć jakieś informacje, zagrażające reputacji któregoś z mieszkańców 

Wychwood. Rozważmy pewien czysto hipotetyczny przypadek. Amy pracowała w wielu 

tutejszych domach. Przypuśćmy, że odkryła coś, co mogło zniszczyć karierę 

zawodową komuś takiemu jak na przykład... pan Abbot. 

- Pan Abbot? 

- Albo może zauważyła jakieś zaniedbanie ze strony doktora Thomasa - dodał Luke 

pospiesznie. 

- Ale przecież... - zaczęła panna Waynflete i nagle przerwała. 

- Wspominała pani, że kiedy pani Horton umarła, Amy Gibbs pracowała tam jako 

pokojówka - powiedział Luke. 

- Czy mógłby pan mi wyjaśnić, panie Fitzwilliam, dlaczego miesza pan do tej 

sprawy Hortonów? - spytała panna Waynflete po chwili milczenia. - Pani Horton 

zmarła ponad rok temu. 

- Zgadza się, a Amy w tym czasie tam pracowała. 

- Rozumiem. Ale co Hortonowie mają z tym wspólnego? 

- Nie wiem. Po prostu głośno się zastanawiam. Przyczyną zgonu pani Horton był 

ostry nieżyt żołądka, prawda? 

- Tak. 

- Czy jej śmierć była dużym zaskoczeniem? 

- Dla mnie tak - odparła powoli panna Waynflete. - Jej stan znacznie się 

poprawił i wyglądało na to, że jest na najlepszej drodze do całkowitego 

wyzdrowienia. Potem nastąpił nagły nawrót choroby i umarła. 

- Czy doktor Thomas był zaskoczony tym faktem? 

- Nie wiem. Chyba tak. 

- A jak zareagowały na to pielęgniarki? 

- Z własnego doświadczenia wiem - powiedziała panna Waynflete - że pielęgniarek 

nigdy nie dziwi pogorszenie stanu pacjenta! Dziwi je jedynie jego powrót do 

zdrowia. 

- Ale panią jej śmierć zaskoczyła? 

- Tak. Odwiedziłam ją zaledwie dzień wcześniej. Wyglądała znacznie lepiej. 

Wesoło gawędziła i wydawała się pełna otuchy. 

- Co sądziła o swojej chorobie? 

- Skarżyła się, że pielęgniarki ją trują. Odprawiła jedną, ale jej zdaniem te 

dwie, które zostały, nie były lepsze! 

- Przypuszczam, że pani nie przywiązywała do jej słów większej wagi? 

- Nie, myślałam, że wynika to z choroby. Pani Horton była bardzo podejrzliwą 

kobietą i... może to zabrzmi niezbyt życzliwie... zawsze chciała być ośrodkiem 

zainteresowania. Uważała, że żaden lekarz nigdy nie potrafi rozpoznać jej 

przypadku. Zawsze twierdziła, że cierpi na jakąś skomplikowaną dolegliwość... 

albo że ktoś "usiłuje wyprawić ją na tamten świat". 

- Nie podejrzewała o to swego męża? - spytał Luke, siląc się na obojętny ton. 

- Och, nie, nawet jej to nie przyszło do głowy! - Panna Waynflete wahała się 

przez chwilę, a potem spytała cicho: - A pan uważa to za możliwe? 

- Znane są przypadki, w których mężowie popełniali takie czyny i uchodziło im to 

płazem - powiedział Luke powoli. - Z tego, co słyszałem, wynika, że pani Horton 

była kobietą, której chętnie pozbyłby się niejeden mężczyzna! Domyślam się, że 

major odziedziczył po niej sporo pieniędzy. 

- Owszem. 

- Co pani o tym sądzi, panno Waynflete? 

- Chodzi panu o moją opinię? 

- Tak, tylko o pani opinię. 

background image

- Moim zdaniem, major Horton był bardzo przywiązany do swej żony i nigdy by się 

do tego nie posunął - powiedziała panna Waynflete spokojnie. 

Luke zerknął na nią i dostrzegł w jej łagodnych bursztynowych oczach wyraz 

stanowczości. 

- No cóż - powiedział. - Chyba ma pani rację. Gdyby było inaczej, 

najprawdopodobniej wiedziałaby pani o tym. 

Panna Waynflete zdobyła się na uśmiech. 

- Nie sądzi pan, że my, kobiety, jesteśmy bardzo spostrzegawcze? 

- Niezwykle. Czy myśli pani, że panna Pinkerton podzieliłaby pani zdanie? 

- Chyba nigdy nie słyszałam, by Lavinia wygłaszała jakieś opinie. 

- Co sądziła o Amy Gibbs? 

Panna Waynflete lekko zmarszczyła czoło, jakby nad czymś głęboko się 

zastanawiając. 

- Trudno powiedzieć. Lavinia miała bardzo osobliwą koncepcję. 

- Jaką? 
- Uważała, że w Wychwood dzieje się coś dziwnego. 

- Czy podejrzewała na przykład, że ktoś wypchnął Tommy'ego Pierce'a z okna? 

Panna Waynflete spojrzała na niego ze zdumieniem. 

- Skąd pan to wie, panie Fitzwilliam? 

- Od niej. Nie ujęła tego tak dokładnie, ale nakreśliła mi ogólny obraz 

sytuacji. 

Panna Waynflete wychyliła się do przodu, a jej twarz poróżowiała z podniecenia. 

- Kiedy to było, panie Fitzwilliam? 

- W dniu jej śmierci - odparł Luke spokojnie. - Jechaliśmy razem do Londynu. 

- Co właściwie panu powiedziała? 

- Że w Wychwood umarło zbyt wiele osób. Wymieniła Amy Gibbs, Tommy'ego Pierce'a 

i Cartera. Wspomniała też, że następną ofiarą będzie doktor Humbleby. 

Panna Waynflete powoli pokiwała głową. 

- Czy powiedziała panu, kto ponosi za to odpowiedzialność? 

- Jakiś mężczyzna z dziwnym błyskiem w oczach - wyjaśnił Luke posępnie. - Według 

niej, takiego spojrzenia nie można zapomnieć. Dostrzegła ten błysk, kiedy 

rozmawiał z doktorem Humblebym. Dlatego właśnie uważała, że to doktor będzie 

następną jego ofiarą. 

- I był - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże. Mój Boże. Opadła na oparcie 

fotela. W jej oczach malował się smutek. 

- Kim jest ten mężczyzna? - spytał Luke. - Panno Waynflete, pani to wie, pani 

musi wiedzieć! 

- Nie. Nie powiedziała mi. 

- Ale może się pani domyślać - nalegał Luke. - Z pewnością pani wie, kogo 

podejrzewała. 

Panna Waynflete niechętnie przytaknęła. 

- Więc proszę mi powiedzieć. 

- Nigdy w życiu! - zaprotestowała, energicznie potrząsając głową. - Żąda pan ode 

mnie rzeczy wielce niestosownej! Prosi pan, żebym odgadła, kogo mogła... niech 

pan zauważy - mogła... mieć na myśli moja nieżyjąca przyjaciółka. Nie wolno mi 

na tej podstawie nikogo oskarżać! 

- Nie chodzi o oskarżenie, tylko o przypuszczenie. 

Ale panna Waynflete okazała się nieoczekiwanie stanowcza. 

- Nie mam nic do powiedzenia... - oznajmiła. - Lavinia nic mi nie mówiła. 

Przypuszczam, że coś podejrzewała, ale przecież mogę się mylić. Wprowadziłabym 

pana w błąd, z czego mogłyby wyniknąć poważne konsekwencje. Postąpiłabym bardzo 

nikczemnie i nieodpowiedzialnie, wymieniając jakieś nazwisko. Przecież mogę się 

mylić! Zresztą, najprawdopodobniej tak właśnie jest! 

Zacisnęła mocno usta i spojrzała na Luke'a z nieugiętą determinacją. 

Luke potrafił pogodzić się z porażką. 

Zdawał sobie sprawę, że nie pokona oporów panny Waynflete, mających swe źródło w 

jej bezkompromisowej uczciwości. 

Pogodziwszy się więc z niepowodzeniem, wstał, by się pożegnać. Zamierzał 

powrócić jeszcze do tego tematu, ale nie chciał jej o tym uprzedzać. 

- Powinna pani postępować zgodnie ze swym sumieniem - powiedział. - Dziękuję za 

pomoc. 

background image

Kiedy panna Waynflete odprowadzała go do drzwi, wydawała się nieco mniej pewna 

siebie. 

- Chyba nie sądzi pan, że... - zaczęła, ale potem zmieniła zdanie. 

- Gdybym mogła panu jeszcze w czymś pomóc, proszę dać mi znać. 

- Dobrze. Nie powtórzy pani treści naszej rozmowy, prawda? 

- Oczywiście, że nie. Nikomu nie pisnę ani słowa. Luke miał nadzieję, że mówi 

prawdę. 

- Proszę pozdrowić ode mnie Bridget - dodała panna Waynflete. 

- To bardzo ładna dziewczyna, prawda? I inteligentna. Mam nadzieję, że będzie 

szczęśliwa. - Mam na myśli jej małżeństwo z lordem Whitfieldem. Między nimi jest 

taka duża różnica wieku. 

- Tak, to prawda. 

Panna Waynflete westchnęła. 

- Czy wie pan, że kiedyś byłam z nim zaręczona? - spytała niespodziewanie. 

Luke popatrzył na nią ze zdziwieniem. Panna Waynflete pokiwała głową i 

uśmiechnęła się ponuro. 

- Dawno temu. Był niezwykle obiecującym chłopcem. Pomogłam mu zdobyć 

wykształcenie. Byłam bardzo dumna z jego postępów. Podziwiałam upór, z którym 

dążył do sukcesu. - Znowu westchnęła. - Oczywiście, moja rodzina była 

zbulwersowana. W tamtych czasach podziały klasowe były bardzo wyraźne. - 

Zawahała się, a później dodała: - Śledziłam jego karierę z wielkim 

zainteresowaniem. Uważam, że moja rodzina nie miała racji. 

Uśmiechnęła się, a potem skinęła Luke'owi głową na pożegnanie i weszła do domu. 

Luke próbował zebrać myśli. Uważał dotąd pannę Waynflete za zdecydowanie "starą" 

kobietę. Teraz zdał sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie ma jeszcze 

sześćdziesięciu lat. Lord Whitfield musiał mieć dobrze po pięćdziesiątce. Mogła 

więc być od niego starsza najwyżej o rok lub dwa. 

A teraz lord zamierzał ożenić się z Bridget. Dwudziestoośmioletnią Bridget. Z 

Bridget, która jest młoda i pełna życia... 

- Och, niech to diabli wezmą! - zaklął pod nosem. - Nie wolno mi o tym myśleć. 

Praca. Muszę się zabrać do roboty. 

 

XIV 

MEDYTACJE LUKE'A 

 

Ciotka Amy Gibbs, pani Church, była zdecydowanie niesympatyczna. Jej spiczasty 

nos, rozbiegane oczy i przesadna gadatliwość napawały Luke'a wstrętem. 

Zachowywał się wobec niej dość obcesowo, co dało w efekcie nadspodziewanie 

pomyślne rezultaty. 

- Ma pani - zaczął - odpowiadać na moje pytania najlepiej, jak pani potrafi. 

Jeśli cokolwiek pani zatai lub zafałszuje, konsekwencje mogą okazać się dla pani 

nadzwyczaj poważne. 

- Dobrze, sir. Rozumiem. Proszę mi wierzyć, że najchętniej powiem panu wszystko, 

co wiem. Nigdy nie miałam do czynienia z policją... 

- I nie chciałaby pani tego, prawda? - dokończył Luke. - No cóż, jeśli postąpi 

pani tak, jak powiedziałem, na pewno do tego nie dojdzie. Chcę się dowiedzieć 

wszystkiego o pani zmarłej siostrzenicy: jakich miała przyjaciół, ile pieniędzy, 

czy mówiła coś, co pani wydało się niezwykłe. Zaczniemy od jej znajomych. Kim 

byli? 

Pani Church łypnęła na niego przebiegle. 

- Chodzi panu o mężczyzn, sir? 

- Czy miała jakieś przyjaciółki? 

- No cóż, chyba nie. Nie ma o czym mówić, sir. Oczywiście, pracowała z jakimiś 

dziewczynami, ale nie utrzymywała z nimi bliższych kontaktów. Rozumie pan... 

- Wolała mężczyzn. Proszę mówić dalej. Niech mi pani o nich opowie. 

- Spotykała się z Jimem Harveyem, mechanikiem z warsztatu samochodowego, sir. To 

miły, ustatkowany chłopak. Często jej powtarzałam, że nie mogła lepiej trafić. 

- A inni? - przerwał jej Luke. Znów spojrzała na niego przebiegle. 

- Pewnie chodzi panu o tego dżentelmena, który prowadzi sklep z osobliwościami? 

Szczerze panu powiem, że to mi się nie podobało! Jestem uczciwą kobietą i nie 

background image

pochwalam flirtów! Ale z tymi dzisiejszymi dziewczętami nie warto nawet gadać. 

Chodzą własnymi ścieżkami. A potem często tego żałują. 

- Czy Amy żałowała? - spytał krótko Luke. 

- Nie, sir, nie sądzę. 

- W dniu swojej śmierci poszła po poradę do doktora Thomasa. Czy to przypadkiem 

nie było tego powodem? 

- Nie, sir, jestem tego prawie pewna. Och! Przysięgam! Amy poczuła się 

niedobrze, ale miała po prostu dokuczliwy kaszel i katar. Jestem pewna, że to 

nie było to, co pan sugeruje, sir. 

- Wierzę pani na słowo. Jak daleko zaszły sprawy między nią a panem Ellsworthym? 

Pani Church zerknęła na niego z ukosa. 

- Nie jestem w stanie powiedzieć tego dokładnie, sir. Amy nigdy mi się nie 

zwierzała. 

- Ale zaszły dość daleko? - spytał Luke szorstko. 

- Ten dżentelmen nie cieszy się tu dobrą opinią, sir - oznajmiła pani Church 

słodkim głosem. - Takie tam sprawy. Ci jego przyjaciele, którzy przyjeżdżają tu 

z Londynu, i wiele dziwnych wydarzeń. Chodzą na Łąkę Czarownic w samym środku 

nocy. 

- Czy Amy brała w tym udział? 

- Poszła chyba tylko jeden raz, sir. Nie wróciła na noc do domu, a jego 

lordowska mość, u którego wtedy pracowała, dowiedział się o tym i ostro zwrócił 

jej uwagę. Ona nie pozostała mu dłużna, więc wypowiedział jej posadę, czego 

zresztą należało się spodziewać. 

- Czy opowiadała pani o tym, co dzieje się w miejscach, w których pracuje? 

Pani Church potrząsnęła głową. 

- Niewiele, sir. Bardziej interesowała się własnymi sprawami. 

- Przez jakiś czas była u państwa Hortonów, prawda? 

- Prawie przez rok, sir. 
- Dlaczego od nich odeszła? 

- Po prostu dla pieniędzy. Zwolniło się miejsce w rezydencji lorda Whitfielda, a 

zarobki były tam wyższe. 

Luke pokiwał głową. 

- Czy pracowała u Hortonów wtedy, gdy umarła pani Horton? -  spytał. 

- Owszem, sir. Okropnie narzekała, że w domu są dwie pielęgniarki, przez które 

ma mnóstwo dodatkowej pracy... musi nosić tace i tak dalej. 

- Nigdy nie pracowała u pana Abbota, tego prawnika? 

- Nie, sir. Pan Abbot ma na swoje usługi lokaja i żonę. Kiedyś Amy poszła do 

jego biura, ale nie wiem po co. 

Luke zachował w pamięci ten drobny szczegół uważając, że może on okazać się 

istotny. Uznał, że pani Church najwyraźniej nie wie już nic więcej o tej 

sprawie, więc zmienił temat. 

- Czy przyjaźniła się z jakimiś innymi dżentelmenami z miasteczka? 

- Z nikim, o kim warto by wspominać. 

- Proszę posłuchać, pani Church. Niech pani nie zapomina, że chcę znać całą 

prawdę. 

- To nie był żaden dżentelmen, sir, daleko mu do tego. Poniżała się i wygarnęłam 

jej to prosto w oczy. 

- Czy może pani wyrażać się jaśniej, pani Church? 

- Słyszał pan o barze Siedem Gwiazd, sir? To marna gospoda, a jej właściciel, 

Harry Carter, ten wulgarny prostak, był prawie przez cały czas podpity. 

- Amy była jego przyjaciółką? 

- Raz czy dwa poszła z nim na spacer. Nie sądzę, żeby łączyło ich coś więcej. 

Naprawdę, sir. 

Luke w zadumie pokiwał głową, a potem ponownie zmienił temat. 

- Czy znała pani Tommy'ego Pierce'a? 
- Co? Syna pani Pierce? Oczywiście. Stale psocił. 

- Często widywał Amy? 

- Och, nie, sir. Gdyby chciał wypróbować na niej jakąś swoją sztuczkę, zaraz 

dałaby mu po nosie. 

- Czy była zadowolona z pracy u panny Waynflete? 

background image

- Trochę się tam nudziła, sir, a pensja nie była wysoka. Ale po tym, jak ją 

odprawiono z Ashe Manor, trudno było znaleźć jakieś dobre miejsce. 

- Przecież chyba mogła stąd wyjechać, prawda? 

- Do Londynu? 

- Albo jakiejś innej części kraju. Pani Church potrząsnęła głową. 

- Amy nie chciała opuszczać Wychwood... - powiedziała, cedząc słowa - nie w tych 

okolicznościach. 

- Jakie okoliczności ma pani na myśli? 

- Chodziło o Jima i tego dżentelmena ze sklepu z antykami. 

Luke pokiwał głową z zadumą. 

- Panna Waynflete jest bardzo miłą kobietą - ciągnęła pani Church - ale 

przywiązuje za dużą wagę do swoich sreber i mosiądzu. Wymaga, żeby wszystko było 

odkurzone, a materace odwrócone. Amy nie zniosłaby tego zawracania głowy, gdyby 

nie zabawiała się dobrze w inny sposób. 

- Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Luke zimno. 

Doszedł do wniosku, że nie ma już więcej pytań. Był przekonany, że wyciągnął z 

pani Church wszystko, co wiedziała. Postanowił przypuścić ostatni atak. 

- Chyba domyśla się pani, jaki jest powód tych wszystkich pytań. Okoliczności 

śmierci Amy wydają się dość tajemnicze. Nie jesteśmy całkiem pewni, czy był to 

nieszczęśliwy wypadek. A w takim razie zdaje sobie pani sprawę, co to musiało 

być. 

- Morderstwo! - zawołała pani Church z nagłym podnieceniem. 

- No właśnie. Przypuśćmy, że pani siostrzenica została zamordowana. Kto, pani 

zdaniem, może być odpowiedzialny za jej śmierć? 

Pani Church wytarła ręce w fartuch. 

- Czy osoba, która naprowadzi policję na właściwy trop, dostanie jakąś nagrodę? 

- spytała dociekliwie. 

- To możliwe - odparł Luke. 

- Nie chciałabym mówić niczego z całą pewnością - powiedziała pani Church, 

oblizując się na myśl o pieniądzach - ale ten dżentelmen ze sklepu z antykami 

wygląda podejrzanie. Chyba pamięta pan sprawę Castora, sir... jak odkryli 

kawałki ciała tej biedaczki poprzybijane do ścian w jego nadmorskim domku, a 

potem znaleźli zwłoki pięciu czy sześciu innych dziewcząt, które zabił w taki 

sam sposób. Może ten pan Ellsworthy jest człowiekiem tego rodzaju? 

- Taka jest pani sugestia? 

- No cóż, mogło tak być, sir, prawda? 

Luke przyznał jej rację, a potem spytał: 

- Czy Ellsworthy wyjeżdżał z miasteczka po południu w dniu derbów? To niezwykle 

istotny szczegół. 

Pani Church wytrzeszczyła oczy. 

- W dniu wyścigów derby? 

- Tak. W środę, przed dwoma tygodniami. Potrząsnęła głową. 

- Tego nie wiem. Zazwyczaj w środy bywa poza domem. Przeważnie jeździ do 

Londynu. W środy sklepy zamyka się w południe. 

- Aha - mruknął Luke. - W południe. 

Pożegnał się z panią Church, ignorując jej aluzje na temat pieniężnej 

rekompensaty za stracony przez nią cenny czas. Czuł do niej głęboką niechęć. 

Choć rozmowa z nią w zasadzie niczego nie wyjaśniła do końca, dostarczyła mu 

kilku drobnych, lecz sugestywnych szczegółów. 

Zaczął dokładnie przetrząsać w myślach wszystko, czego się już dowiedział. 

Sprawa nadal sprowadzała się do tych czterech osób. Thomas, Abbot, Horton i 

Ellsworthy. Stanowisko panny Waynflete zdawało się to potwierdzać. 

Nie chciała ujawnić nazwiska domniemanego mordercy. To z pewnością oznaczało, 

musiało oznaczać, że tą osobą był ktoś cieszący się w Wychwood poważaniem, ktoś, 

komu przypadkowa insynuacja mogłaby zdecydowanie zaszkodzić. Tłumaczyło to 

również determinację, z jaką panna Pinkerton postanowiła przekazać swoje 

podejrzenia Scotland Yardowi. Lokalna policja wyśmiałaby jej domysły. 

Nie chodziło o rzeźnika, piekarza czy wytwórcę lichtarzy. Nie chodziło również o 

zwykłego mechanika samochodowego. Tą osobą był ktoś, kto wydawał się niezdolny 

do morderstwa, więc oskarżenie go byłoby niezwykle poważną sprawą. 

background image

Luke miał czterech potencjalnych kandydatów. Musiał jeszcze raz rozważyć 

poszlaki przeciw każdemu z nich i wyciągnąć wnioski. 

Zastanawiały go opory panny Waynflete. Wydawała mu się osobą sumienną i 

skrupulatną. Sądziła, że wie, kogo podejrzewała panna Pinkerton, ale podkreśliła 

z naciskiem, że są to tylko jej domysły i że może się mylić. 

Kogo panna Waynflete miała na myśli? 

Bała się, że jej oskarżenie mogłoby skrzywdzić niewinnego człowieka. Zatem 

obiektem jej podejrzeń musiał być mężczyzna na wysokim stanowisku, cieszący się 

sympatią i szacunkiem mieszkańców miasteczka. 

Luke doszedł do wniosku, że to automatycznie wyklucza Ellsworthy'ego. Na dobrą 

sprawę był w Wychwood człowiekiem obcym i miał złą opinię. Luke sądził, że gdyby 

panna Waynflete podejrzewała Ellsworthy'ego, bez wahania wymieniłaby jego 

nazwisko. 

Zatem, rozpatrując sprawę z punktu widzenia panny Waynflete, należy wykreślić 

Ellsworthy'ego z listy podejrzanych. 

Luke zabrał się do pozostałych. Uważał, że może również wyeliminować majora 

Hortona. Panna Waynflete stanowczo odrzuciła sugestię, że Horton mógł otruć 

swoją żonę. Gdyby podejrzewała go o dalsze zbrodnie, chyba nie byłaby tak bardzo 

przekonana o jego niewinności w sprawie śmierci pani Horton. 

Pozostali więc doktor Thomas oraz pan Abbot. Obaj spełniali niezbędne wymagania. 

Mieli wysoką pozycję zawodową i nigdy nie dali powodu do plotek. Cieszyli się 

ogólną sympatią i byli znani ze swej uczciwości oraz rzetelności. 

Luke zaczął rozważać tę sprawę z innego punktu widzenia. Zastanawiał się, czy on 

sam wykluczyłby Ellsworthy'ego i Hortona. Natychmiast przecząco pokręcił głową. 

To nie było takie proste. Panna Pinkerton dobrze wiedziała, kim jest ten 

człowiek. Dowiodła tego, po pierwsze - jej śmierć, a po drugie - śmierć doktora 

Humbleby. Ale nie zdradziła jego nazwiska pannie Waynflete. Zatem, choć panna 

Waynflete przypuszcza, że wie, kto to jest, może się mylić. Często jesteśmy 

przekonani, że wiemy, co myślą inni ludzie, ale niekiedy okazuje się, że po 

prostu nie mieliśmy racji i popełniliśmy potworny błąd! 

W dalszym ciągu miał więc czterech kandydatów. Panna Pinkerton nie żyła, więc 

nie mogła już mu pomóc. Musiał sam ocenić poszlaki i rozważyć wszystkie 

możliwości. 

Zaczął od Ellsworthy'ego, ponieważ na pierwszy rzut oka właśnie on wydawał się 

najbardziej odpowiednim kandydatem. Był niezbyt zrównoważony psychicznie i mógł 

mieć spaczoną osobowość psychopatycznego zabójcy. 

Zabierzmy się do tego w ten sposób - powiedział Luke do siebie. Potraktujmy 

każdego z nich po kolei jako podejrzanego. Na przykład Ellsworthy. Załóżmy, że 

jest mordercą! Na razie przyjmijmy, że wiem to z całą pewnością. Teraz rozważmy 

ofiary w porządku chronologicznym. Po pierwsze, pani Horton. Trudno powiedzieć, 

jaki motyw mógł go skłonić do wyprawienia jej na tamten świat. Ale miał 

sposobność. Horton wspominał, że jego żona zażywała jakąś miksturę, którą 

dostała od Ellsworthy'ego. W ten sposób mógł przemycić na przykład arszenik. 

Pytanie brzmi: po co? 

Z kolei Amy Gibbs. Dlaczego Ellsworthy zamordował Amy Gibbs? Powód jest 

oczywisty - była niewygodna! Może groziła mu procesem o niedotrzymanie obietnicy 

małżeństwa? Albo uczestniczyła w orgii o północy? Czy odgrażała się, że o tym 

rozpowie? Lord Whitfieid ma w Wychwood spore wpływy, a zdaniem Bridget jest 

człowiekiem o nieugiętych zasadach moralnych. Mógł wystąpić przeciwko 

Ellsworthy'emu, gdyby ten dopuścił się jakichś nieprzyzwoitych wybryków. A 

więc... żegnaj Amy. Ale sadystyczny morderca wybrałby chyba inną metodę. 

Kto następny... Carter? Dlaczego Carter? Mało prawdopodobne, żeby wiedział o 

nocnych orgiach. Chyba że powiedziała mu Amy? Czy jego ładna córka była w to 

zamieszana? Czy Ellsworthy zaczął się do niej zalecać? Muszę się przyjrzeć Lucy 

Carter. Może jej ojciec po prostu obraził Ellsworthy'ego, a on, jako człowiek 

zniewieściały i nadpobudliwy, poczuł się urażony. Jeśli popełnił już jedną czy 

dwie zbrodnie, mógł stać się na tyle nieczuły, by zaplanować morderstwo z bardzo 

błahego powodu. 

Tommy Pierce. Dlaczego Ellsworthy zabił Tommy'ego Pierce'a? To proste. Tommy 

brał udział w jakimś nocnym obrządku. Zagroził, że o tym rozpowie. Może się 

wygadał. Trzeba było zamknąć mu usta. 

background image

Doktor Humbleby. Dlaczego Ellsworthy zamordował doktora Humbleby'ego? To 

najłatwiejsze pytanie ze wszystkich! Humbleby, będąc lekarzem, zauważył, że 

Ellsworthy jest niezbyt zrównoważony psychicznie. Najprawdopodobniej zamierzał 

przedsięwziąć w tej sprawie jakieś kroki. Więc jego los został przesądzony. 

Istnieje jednak pewien szkopuł. W jaki sposób Ellsworthy mógł doprowadzić do 

tego, że Humbleby umarł na zakażenie krwi? A może przyczyną jego śmierci było 

coś innego? Czy zainfekowany palec to zbieg okoliczności? 

W końcu panna Pinkerton. W środę sklep został zamknięty w południe. Tego dnia 

Ellsworthy mógł pojechać do Londynu. Ciekaw jestem, czy ma samochód. Nie 

widziałem go za kierownicą, ale to niczego nie dowodzi. Zdawał sobie sprawę, że 

panna Pinkerton go podejrzewa, więc postanowił udaremnić jej złożenie zeznań w 

Scotland Yardzie. Poza tym może jest już tam notowany. 

Oto poszlaki świadczące przeciwko Ellsworthy'emu! A co przemawia na jego 

korzyść? No cóż, po pierwsze, z pewnością nie jest on człowiekiem, którego - 

według odczucia panny Wanflete - podejrzewała panna Pinkerton. Po drugie, kiedy 

o tym mówiła, w mojej wyobraźni powstał niewyraźny obraz mężczyzny, ale zupełnie 

nie pasował on do Ellsworthy'ego. Na podstawie jej słów odniosłem wrażenie, że 

jest to człowiek zupełnie normalny, którego nikt nie mógłby nawet podejrzewać. A 

Ellsworthy należy do ludzi, budzących podejrzenia. Nie, do mojego wizerunku 

bardziej pasuje człowiek taki jak... doktor Thomas. 

No właśnie, Thomas. Co z Thomasem? Po rozmowie z nim wykreśliłem go z listy 

podejrzanych. To miły, skromny człowiek. Ale rzecz w tym, że ten morderca - o 

ile całe moje rozumowanie nie jest błędne - jest właśnie człowiekiem miłym i 

skromnym. Ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o popełnienie zbrodni! A 

tak właśnie jest w przypadku Thomasa. 

Raz jeszcze wszystko rozważmy. Dlaczego doktor Thomas zamordował Amy Gibbs? W 

istocie wydaje się to wielce nieprawdopodobne! Ale właśnie tego dnia Amy poszła 

do niego, a on dał jej tę buteleczkę syropu na kaszel. Przypuśćmy, że zawierała 

ona kwas szczawiowy. To byłoby bardzo proste i pomysłowe posunięcie! Ciekaw 

jestem, którego z nich wezwano, kiedy stwierdzono, że Amy została otruta - 

doktora Humbleby'ego czy Thomasa? Jeśli Thomasa, to mógł on przynieść ze sobą 

jakąś starą buteleczkę z farbą do kapeluszy, postawić ją niepostrzeżenie na 

stoliku, a potem bezczelnie zabrać obie buteleczki do analizy! Coś w tym stylu. 

Trzeba było tylko zachować zimną krew! 

Tommy Pierce? Nie widzę motywu. Motyw - na tym właśnie polega kłopot z doktorem 

Thomasem. Nie przychodzi mi na myśl żaden, nawet żaden szaleńczy motyw! Podobnie 

w przypadku Cartera. Dlaczego doktor Thomas chciałby pozbyć się Cartera? Można 

tylko zakładać, że Amy, Tommy i oberżysta wiedzieli o doktorze Thoma- sie coś, 

co niebezpiecznie było wiedzieć. Ach! Przyjmijmy, że wiązało się to ze śmiercią 

pani Horton. Doktor Thomas był jej lekarzem. Jej stan nagle się pogorszył i 

umarła. Z łatwością mógł to zaaranżować. Należy pamiętać, że Amy Gibbs pracowała 

tam w tym czasie. Mogła coś zobaczyć albo usłyszeć. To tłumaczyłoby jej śmierć. 

Tommy Pierce - jak wiadomo z miarodajnego źródła - był wyjątkowo wścibskim 

chłopcem. Mógł się czegoś dowiedzieć. A co z Carterem? Amy Gibbs mogła go w coś 

wtajemniczyć. On wygadał się po pijanemu, więc Thomas postanowił jego również 

uciszyć. Oczywiście, to tylko czyste domysły. Ale co innego można zrobić? 

Kolej na doktora Humbleby'ego. Ach! Nareszcie mamy do czynienia z morderstwem, 

które z łatwością można uzasadnić. Wystarczający motyw i doskonała sposobność! 

Nikt poza doktorem Thomasem nie byłby w stanie wywołać u doktora Humbleby'ego 

zakażenia krwi! Mógł infekować skaleczone miejsce za każdym razem, kiedy 

zmieniał mu opatrunek! Żałuję, że nie można powiązać go w równie łatwy sposób z 

pozostałymi ofiarami. 

Panna Pinkerton? Jej przypadek jest trudniejszy, ale istnieje jeden niezbity 

fakt. Przez większą część dnia doktor Thomas przebywał poza Wychwood. Utrzymuje, 

że odbierał poród. Możliwe. Ale prawdą jest, że wyjechał z Wychwood samochodem. 

Czy coś pominąłem? Tak, jest jeszcze jedna sprawa. Uśmiech, jakim mnie obdarzył, 

kiedy przed paroma dniami wychodziłem z jego domu. Był to pełen wyższości, 

pobłażliwy uśmiech człowieka, który właśnie wyprowadził mnie w pole i zdaje 

sobie z tego sprawę. 

Luke westchnął, a potem potrząsnął głową i powrócił do swych rozważań. 

background image

Abbot? To także odpowiedni kandydat. Normalny, dobrze sytuowany i szanowany, po 

prostu ostatni człowiek, którego i tak dalej, i tak dalej. Jest również próżny i 

pewny siebie. Mordercy zazwyczaj tacy właśnie są! Cechuje ich arogancja i 

zarozumialstwo! Zawsze uważają, że uda im się uniknąć kary. Amy Gibbs poszła 

kiedyś do jego kancelarii. Po co? Dlaczego chciała się z nim widzieć? Żeby 

zasięgnąć porady prawnej? Dlaczego? A może chodziło o sprawę osobistą? Należy 

pamiętać o "liście od jakiejś pani", który zauważył Tommy. Czy nadawczynią była 

Amy Gibbs? Czy też jego autorką była pani Horton, a Amy Gibbs go przechwyciła? 

Jaka inna kobieta mogła napisać do pana Abbota o sprawach na tyle osobistych, że 

stracił on panowanie nad sobą, kiedy Tommy przypadkiem zobaczył ten list? Co 

jeszcze należy rozważyć w związku z Amy Gibbs? Farba do kapeluszy? Tak, jest w 

staroświeckim stylu. Kiedy w grę wchodzą kobiety, mężczyźni pokroju Abbota 

zachowują się zwykle dość staroświecko. Grają rolę podstarzałych donżuanów! 

Tommy Pierce? To jasne, że zginął z powodu tego listu. Ale to znaczy również, że 

ten list musiał być niezwykle obciążający! Carter? Abbot zalecał się do córki 

Cartera i nie chciał dopuścić do skandalu. A podły, głupkowaty łotr Carter miał 

czelność mu grozić! Jemu, któremu uszły już bezkarnie dwa przebiegłe morderstwa! 

A więc, trzeba wykończyć pana Cartera! Ciemna noc i mocne pchnięcie. Ta zbrodnia 

wydaje się aż nazbyt prosta. 

Czy poznałem mentalność Abbota? Chyba tak. Ta staruszka mówiąc o nim miała 

nieprzyjemny błysk w oczach. Mogła go o niejedno podejrzewać... Poza tym 

sprzeczka z doktorem Humblebym. Humbleby ośmielił się przeciwstawić Abbotowi, 

inteligentnemu radcy prawnemu i mordercy. Stary osioł... nie miał najmniejszego 

pojęcia, co go czeka! "Zasługuje na śmierć! Odważył się potraktować mnie w 

sposób obcesowy!" 

A potem... co było potem? Odwrócił się i napotkał wzrok Lavinii Pinkerton. Jego 

niepewne spojrzenie dowodziło poczucia winy. On, który szczycił się 

nieposzlakowaną uczciwością, najwyraźniej wzbudził jej podejrzania. Panna 

Pinkerton odkryła jego tajemnicę... Wiedziała, co zrobił... Tak, ale nie miała 

dowodów. Przypuśćmy jednak, że zamierzała je zdobyć... Przypuśćmy, że zaczęła 

mówić... Przypuśćmy, że... Abbot jest dość przenikliwym znawcą ludzkich 

charakterów. Domyślił się, jaki będzie jej następny ruch. Jeśli pojedzie do 

Scotland Yardu i zrelacjonuje im swoją wersję wydarzeń, mogą jej uwierzyć i 

wszcząć dochodzenie. Trzeba się więc zdecydować na desperacki krok. Czy Abbot ma 

własny samochód, czy też wynajął jakiś pojazd w Londynie? W każdym razie nie 

było go w Wychwood w dniu derbów... 

Luke znowu się zawahał. Tak bardzo zagłębił się w szczegóły tej sprawy, że 

trudno mu było przejść do rozważań na temat kolejnego podejrzanego. Musiał 

odczekać chwilę, by móc wyobrazić sobie majora Hortona w roli potencjalnego 

mordercy. 

Zacznijmy od tego, że Horton zamordował swoją żonę! Miał wystarczający powód i 

sporo zyskał na jej śmierci. Żeby osiągnąć cel, musiał udawać niezwykle oddanego 

męża. Udaje go nadal. Ale czy czasami trochę nie przesadza? 

No dobrze, jedno morderstwo załatwione. Kto następny? Amy Gibbs. Tak, to całkiem 

wiarygodne. Amy tam pracowała. Mogła coś zauważyć. Mogła widzieć, jak major 

podaje żonie kubek wzmacniającego bulionu albo kleik, a dopiero później zdać 

sobie sprawę ze znaczenia tego faktu. Farba do kapeluszy mogła przyjść majorowi 

do głowy w sposób zupełnie naturalny, ponieważ jest stuprocentowym mężczyzną, 

który nie zna się na damskich kaprysach. 

Przypadek Amy Gibbs wyjaśniony. 

Pijany Carter? Takie same motywy jak poprzednio. Amy coś mu powiedziała. Kolejne 

łatwe morderstwo. 

Tommy Pierce. Trzeba wziąć pod uwagę jego wścibską naturę. Czyżby ten list w 

kancelarii Abbota napisała pani Horton, skarżąc się, że mąż próbuje ją otruć? To 

szalony pomysł, ale przecież mogło tak być. Tak czy owak, major zdawał sobie 

sprawę z zagrożenia, jakie stwarza Tommy, więc chłopiec podzielił los Amy i 

Cartera. Wszystko proste i jasne. Czy łatwo jest zabić człowieka? Mój Boże, 

bardzo łatwo. 

Teraz doszliśmy do sprawy trudniejszej. Humbleby! Motyw? Bardzo niejasny. 

Początkowo to on leczył panią Horton. Czyżby odkrył przyczynę choroby, a Horton 

przekonał swoją żonę, że należy zmienić go na młodszego, mniej podejrzliwego 

background image

lekarza? A jeśli tak, to co sprawiło, że Humbleby był niebezpieczny po upływie 

tak długiego czasu? To trudne pytanie. Niełatwo też powiązać z Hortonem 

przyczynę jego zgonu... Zakażenie krwi... 

Panna Pinkerton? Całkiem prawdopodobne. Horton ma samochód, który widziałem na 

własne oczy. Tego dnia nie było go w Wychwood... podobno pojechał na derby. 

Owszem, to możliwe. Czy Horton jest wyrachowanym mordercą? Chciałbym to 

wiedzieć... 

Luke spojrzał przed siebie i w zamyśleniu zmarszczył brwi. 

To jeden z nich... Nie sądzę, by zrobił to Ellsworthy, ale tego nie wykluczam! 

On jest najlepszym kandydatem! Thomas nie wchodziłby w rachubę, gdyby nie 

przyczyna zgonu doktora Humbleby. To zakażenie krwi wyraźnie wskazuje na 

mordercę, znającego się na medycynie! Może Abbot? Poszlaki przeciwko niemu nie 

są przekonujące, ale jestem w stanie wyobrazić go sobie w tej roli... Tak, 

pasuje do niej bardziej niż inni. A może Horton? Latami tyranizowany przez swoją 

żonę, cierpiał na kompleks niższości... tak, to możliwe! Ale panna Waynflete tak 

nie uważa, a jest osobą rozsądną i dobrze zna zarówno to miasteczko, jak i jego 

mieszkańców... 

Kogo podejrzewa? Abbota czy Thomasa? To musi być któryś z nich... Jeśli przyprę 

ją do muru, pytając wprost: "Który z nich jest mordercą?", może uda mi się z 

niej to wyciągnąć. 

Ale ona może się mylić. Nie ma sposobu sprawdzenia, czy ma rację... tak jak było 

w przypadku panny Pinkerton. Potrzebuję dowodów. Gdyby doszło do jeszcze jednego 

wypadku... tylko jednego, wiedziałbym... 

Urwał z dreszczem przerażenia. 

- Mój Boże - wyszeptał. - Przecież domagam się jeszcze jednego morderstwa... 

 

XV 

NIESTOSOWNE ZACHOWANIE SZOFERA 

 

Luke, pijąc piwo w barze Siedem Gwiazd, czuł się nieco skrępowany. Każdy jego 

nawet najmniejszy ruch śledziło sześć par zamglonych oczu, a gdy tylko wszedł, 

ucichły wszelkie rozmowy. Wygłosił kilka ogólnikowych uwag, dotyczących plonów, 

pogody czy zakładów piłkarskich, ale na żadną nikt z obecnych nie zareagował. 

Pozostało md odgrywanie roli szarmanckiego mężczyzny. Trafnie ocenił, że ładną, 

rumianą, ciemnowłosą barmanką jest panna Lucy Carter. 

Jego komplementy spotkały się z życzliwym przyjęciem. Panna Carter, chichocząc, 

zawołała: 

- Niech pan przestanie! Z pewnością pan tak nie myśli! To tylko gadanie! - i 

dorzuciła jeszcze kilka tego rodzaju wykrzykników. Ale robiła to najwyraźniej 

odruchowo. 

Widząc, że dalszy pobyt w barze nie przyniesie mu żadnych korzyści, Luke dopił 

piwo i wyszedł. Ruszył ścieżką w kierunku miejsca, w którym przez rzekę 

przerzucono kładkę. Kiedy stał, patrząc na nią, usłyszał za plecami drżący męski 

głos: 

- To tu, proszę pana, tu właśnie wpadł Harry. 

Luke odwrócił głowę i zobaczył jednego z niedawnych gości baru, który w sposób 

wyjątkowo obojętny odniósł się do kwestii plonów, pogody i zakładów piłkarskich. 

Teraz najwyraźniej zamierzał wprowadzić Luke'a w szczegóły tego makabrycznego 

wypadku. 

- Wpadł w muł - wyjaśnił stary wieśniak. - Prosto w błoto i ugrzązł w nim głową 

w dół. 

- To dziwne, że spadł właśnie w tym miejscu - powiedział Luke. 

- Był pijany - wyjaśnił stary ze zrozumieniem. 

- Tak, ale przecież musiał wielokrotnie tędy przechodzić po pijanemu. 

- Prawie co wieczór. Harry zawsze był podpity. 

- Może ktoś go popchnął - zasugerował Luke obojętnie. 

- Mogło tak być - przyznał wieśniak. - Ale nie mam pojęcia, kto by to zrobił. 

- Chyba miał paru wrogów. Podobno kiedy był pijany, zachowywał się ordynarnie, 

prawda? 

- Aż przyjemnie było słuchać, jak przeklinał! Nie przebierał w słowach. Ale 

przecież nikt nie popchnąłby pijanego. 

background image

Luke nie oponował. Z pewnością wykorzystanie przewagi nad odurzonym alkoholem 

człowiekiem uchodziło za niezwykle niehonorowy postępek. Wieśniak wydawał się 

dość zgorszony takim pomysłem. 

- No cóż - powiedział Luke wymijająco - to smutna historia. 

- Nie dla jego żony - oświadczył nieznajomy. - Myślę, że ona i Lucy nie mają 

powodu do smutku. 

- Może są ludzie, których jego śmierć ucieszyła?" Staruszek nie miał na ten 

temat sprecyzowanego zdania. 

- Być może - powiedział. - Ale Harry nikomu nie szkodził. Tym epitafium ku czci 

świętej pamięci pana Cartera zakończyli rozmowę i rozstali się. 

Luke ruszył w kierunku starego dworu. Biura biblioteki zajmowały dwa pokoje od 

frontu. Poszedł na tył budynku, gdzie mieściło się muzeum. Przesuwał się od 

gablotki do gablotki, oglądając niezbyt fascynujące eksponaty. Trochę wyrobów 

garncarskich i monet z epoki rzymskiej. Kilka ciekawostek z Południowego 

Pacyfiku, malajskie nakrycia głowy. Rozmaite posążki hinduskich bożków, które 

podarował major Horton, statuetka grubego Buddy o złośliwym wyrazie twarzy i 

wątpliwej autentyczności egipskie paciorki. 

Luke wrócił do hallu. Nie było tu żywej duszy. Wszedł cicho po schodach. Na 

górze mieścił się skład czasopism i gazet oraz pokój wypełniony książkami 

historycznymi. 

Wszedł na następne piętro. Tu znajdowały się - jak to określił w myślach - 

rupieciarnie. Wypchane, pogryzione przez mole ptaki, sterty podartych czasopism, 

przestarzałe powieści i książki dla dzieci. 

Luke zbliżył się do okna. Doszedł do wniosku, że właśnie tu musiał siedzieć 

Tommy Pierce. Zapewne pogwizdywał sobie wesoło, a od czasu do czasu, kiedy 

usłyszał czyjeś zbliżające się kroki, przecierał energicznie szyby. 

Ktoś musiał wejść do pokoju. Tommy wychylił się do połowy na zewnątrz i, chcąc 

zademonstrować swą gorliwość, z zapałem polerował szybę. Wtedy ten ktoś zbliżył 

się do chłopca i, coś do niego mówiąc, mocno go popchnął. 

Luke odwrócił się. Zbiegł na dół i przez parę minut stał w hallu. Nikt nie 

zauważył jego obecności w budynku. Nikt nie widział, jak wchodził na górę. 

- Każdy mógł to zrobić! - powiedział do siebie. - To najłatwiejsza rzecz na 
świecie! 

Usłyszał odgłos kroków zbliżających się od strony biblioteki. Ponieważ nie miał 

nic na sumieniu, nie widział powodu, by się ukrywać. W przeciwnym razie z 

łatwością mógłby po prostu cofnąć się w głąb sali muzealnej! 

Z biblioteki wyszła panna Waynflete z kilkoma książkami pod pachą. Wkładała 

rękawiczki. Wydawała się pełna radości i energii. Kiedy go dostrzegła, 

rozpromieniła się i zawołała: 

- Och, pan Fitzwilliam, czyżby zwiedzał pan nasze muzeum? Niestety nie ma tam 

zbyt wielu ciekawych rzeczy. Lord Whitfield obiecuje, że zdobędzie dla nas kilka 

interesujących eksponatów. 

- Naprawdę? 

- Owszem, jakieś współczesne wynalazki. Takie, jakie mają w Muzeum Techniki w 

Londynie. Proponuje modele samolotu i parowozu oraz jakieś preparaty chemiczne. 

- Być może dodadzą blasku waszym salom wystawowym. 

- Tak, moim zdaniem muzeum nie powinno zajmować się wyłącznie przeszłością. 

- Chyba nie. 

- Obiecał również jakieś eksponaty związane z żywieniem, kaloriami i 

witaminami... wszelkie tego rodzaju rzeczy. Lord Whitfield jest zapalonym 

entuzjastą Kampanii na Rzecz Zdrowia. 

- Wspominał o tym któregoś wieczora. 

- To obecnie bardzo modny temat, prawda? Kiedy lord Whitfield opowiadał mi o 

swojej wizycie w Instytucie Wellermana, gdzie pokazano mu hodowle zarazków i 

bakterii, po prostu przeszył mnie dreszcz. Mówił też o komarach, śpiączce 

afrykańskiej i o jakimś pasożycie wątroby, ale to było dla mnie zbyt trudne. 

- Zapewne było też zbyt trudne dla lorda Whitfielda - powiedział Luke pogodnie. 

- Założę się, że wszystko pokręcił! Pani ma o wiele bardziej przenikliwy umysł 

niż on, panno Waynflete. 

- To uprzejme z pana strony, panie Fitzwilliam, ale obawiam się, że kobiety nie 

potrafią myśleć tak wnikliwie jak mężczyźni - odparta spokojnie panna Waynflete. 

background image

Luke stłumił chęć skrytykowania sposobu myślenia lorda Whitfielda. 

- Zajrzałem do muzeum - zaczął, zmieniając temat - a potem poszedłem na górę, 

żeby obejrzeć to okno. 

- To, z którego Tommy... - Panna Waynflete zadrżała. - To naprawdę przerażające. 

- Owszem, istotnie bardzo nieprzyjemna sprawa. Spędziłem mniej więcej godzinę w 

towarzystwie ciotki Amy, pani Church... niezbyt sympatyczna kobieta! 

- O, tak! 

- W rozmowie z nią musiałem być dość stanowczy - powiedział Luke. - Ona chyba 

uważa mnie za kogoś w rodzaju superpolicjanta. 

Zamilkł, widząc nagłą zmianę w wyrazie twarzy panny Waynflete. 

- Och, panie Fitzwilliam, czy sądzi pan, że to było rozsądne? 

- Sam nie wiem - odparł Luke. - Myślę, że to było po prostu nieuniknione. Mój 

kamuflaż stawał się coraz bardziej przejrzysty. Nie mogę dalej się nim 
posługiwać. Musiałem zadawać pytania, zmierzające do sedna sprawy. 

Panna Waynflete potrząsnęła głową. Na jej twarzy nadal malował się niepokój. 

- Widzi pan, w takim miasteczku jak to wiadomości rozchodzą się błyskawicznie. 

- To znaczy, że kiedy będę szedł ulicą, wszyscy zawołają: "O, idzie ten 

detektyw"? Nie sądzę, żeby to miało teraz naprawdę istotne znaczenie. Zresztą, w 

ten sposób mogę więcej osiągnąć. 

- Nie to miałam na myśli. - Pannie Waynflete zabrakło tchu. - Chodzi mi o to, że 

on się dowie. I zda sobie sprawę, że jest pan na jego tropie. 

- Chyba tak - przyznał Luke z namysłem. 

- Czy pan nie rozumie, że to jest okropnie niebezpieczne? Potwornie! 

- Myśli pani, że... - Luke pojął w końcu, o co jej chodzi - morderca dobierze 

się do mnie? 

- Tak. 

- Dziwne - mruknął Luke. - Nie przyszło mi to do głowy! Chyba jednak ma pani 

rację. No cóż, to byłaby najlepsza rzecz, jaka może się wydarzyć. 

- Pan nie zdaje sobie sprawy - powiedziała panna Waynflete z przejęciem - że to 

niezwykle przebiegły mężczyzna. A w dodatku bardzo ostrożny! Proszę pamiętać, że 

ma spore doświadczenie... być może nawet większe, niż nam się wydaje. 

- Tak, oczywiście - odparł Luke z zadumą. - To całkiem prawdopodobne. 

- Och, to wszystko mi się nie podoba! - zawołała panna Waynflete. - Jestem 

naprawdę zaniepokojona! 

- Proszę się nie martwić - powiedział Luke łagodnie. - Zapewniam panią, że będę 

miał się na baczności. Ograniczyłem listę podejrzanych. W każdym razie wydaje mi 

się, że wiem, kto może być mordercą... 

Panna Waynflete spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem. Luke podszedł do niej 

bliżej i zniżył głos do szeptu. 

- Panno Waynflete, co by pani odpowiedziała, gdybym spytał, którego z dwóch 

mężczyzn uważa pani za bardziej odpowiedniego kandydata: doktora Thomasa czy 

pana Abbota? 

- Och... - jęknęła panna Waynflete, cofając się i kładąc dłoń na piersi. Kiedy 

podniosła wzrok, Luke dostrzegł w jej oczach intrygujący wyraz: 

zniecierpliwienia i czegoś jeszcze, czego nie był w stanie określić. - Nic nie 

powiem... - oznajmiła. 

Odwróciła się gwałtownie, wydając jakiś dziwny dźwięk, jakby westchnienie 

połączone z łkaniem. 

- Idzie pani do domu? - spytał Luke z rezygnacją w głosie. 

- Nie, chcę zanieść te książki pani Humbleby. Mieszka po drodze do rezydencji. 

Możemy kawałek pójść razem. 

- Z przyjemnością - powiedział Luke. 

Zeszli po schodach i skręcili w ścieżkę biegnącą skrajem wiejskich błoni. 

Luke obejrzał się, by rzucić okiem na zarys majestatycznego budynku, z którego 

przed chwilą wyszli. 

- Za czasów pani ojca musiał to być wspaniały dom - zauważył. Panna Waynflete 

westchnęła. 

- Tak, byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Dziękuję Bogu, że nie został zdewastowany. 

Zrujnowano już bardzo dużo starych domów. 

- Wiem. To smutne. 

- A nowe nie są bynajmniej tak solidnie budowane. 

background image

- Wątpię, by wytrzymały próbę czasu. 

- No, oczywiście, te nowe - powiedziała panna Waynflete - sprawiają znacznie 

mniej kłopotu. Nie trzeba wkładać w nie tak dużo pracy ani szorować tych 

wielkich, przestronnych korytarzy. 

Luke przyznał jej rację. 

Kiedy dotarli do furtki domu doktora Humbleby'ego, panna Waynflete zawahała się, 

a potem powiedziała: 

- Jest taki piękny wieczór. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pójdę z panem 

jeszcze kawałek. Uwielbiam świeże powietrze. 

Luke, choć był nieco zaskoczony, odparł uprzejmie, że jej towarzystwo sprawi mu 

prawdziwą przyjemność. Ten wieczór nie wydawał mu się bynajmniej piękny. Silny 

wiatr szarpał ze złością liście drzew. Luke miał wrażenie, że lada chwila 

nadciągnie burza. 

Jednakże panna Waynflete, która podążała obok niego, przytrzymując ręką 

kapelusz, i mówiła z trudem łapiąc oddech, wydawała się bardzo zadowolona ze 

spaceru. 

Szli boczną ścieżką, ponieważ była to najkrótsza droga wiodąca od domu doktora 

Humbleby'ego do jednej z tylnych bram rezydencji, która różniła się od 

pozostałych, kutych w żelazie bram. Jej piękne kolumny wieńczyły dwa ogromne, 

różowe, rzeźbione ananasy. Luke nie mógł zrozumieć, dlaczego wybrano właśnie te 

ozdoby! Domyślał się jednak, że dla lorda Whitfielda ananasy były symbolem 

elegancji i dobrego smaku. 

Kiedy zbliżali się do bramy, dotarły do nich podniesione, gniewne głosy. W 

chwilę później ujrzeli lorda Whitfielda, stojącego twarzą w twarz z jakimś 

młodym mężczyzną w uniformie szofera. 

- Wyrzucam cię z pracy! - wrzeszczał lord Whitfield. - Słyszysz? Jesteś 

zwolniony! 

- Niech pan mi daruje, milordzie... tylko ten jeden raz. 

- Nie, nie daruję! Wziąłeś mój samochód. Mój samochód, a w dodatku piłeś... tak, 

piłeś, nie zaprzeczaj! Powiedziałem wyraźnie, że są trzy rzeczy, których nie 

będę tolerował na terenie mojej posiadłości: pijaństwa, rozpusty i zuchwalstwa. 

Szofer nie był pijany, ale alkohol osłabił widocznie jego panowanie nad sobą, 

gdyż nagle zmienił ton. 

- Nie będziesz tolerował tego, nie będziesz tolerował tamtego, ty stary draniu! 

Twoja posiadłość! Wszyscy dobrze wiedzą, że twój ojciec prowadził tu sklep z 

butami! Konamy ze śmiechu widząc, jak kroczysz dumnie niby napuszony paw! Kim ty 

właściwie jesteś? Nie jesteś lepszy niż ja... ot, czym jesteś. 
Lord Whitfield posiniał ze złości. 

- Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób? Jakim prawem? 

Młody mężczyzna podszedł do niego bliżej. 

- Gdybyś nie był taką wstrętną, nadętą, małą świnią, zdzieliłbym cię w 

szczękę... tak, walnąłbym cię. 

Lord Whitfield zrobił pospiesznie krok do tyłu, potknął się o korzeń i usiadł na 

ziemi. 

- Wynoś się stąd - powiedział szorstko Luke, podchodząc do szofera. 

Młody mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą. Wydawał się przerażony. 

- Przepraszam, sir. Nie wiem, co mnie opętało. 

- Moim zdaniem wypiłeś o kilka kieliszków za dużo - powiedział Luke, podnosząc 

lorda Whitfielda. 

- Ja... przepraszam pana, milordzie - wyjąkał szofer. 

- Pożałujesz tego, Rivers - warknął lord Whitfield, drżącym z gniewu głosem. 

Mężczyzna wahał się przez chwilę, a potem powoli odszedł, powłócząc nogami. 

- Cóż za bezczelność! - wybuchnął lord Whitfield. - Odzywać się do mnie w taki 

sposób. Do mnie! Temu człowiekowi przytrafi się coś bardzo złego! Żadnego 

szacunku... nie zna swojego miejsca. Kiedy pomyślę, co robię dla tych ludzi... 

zapewniam im dobre zarobki, wszelkie wygody i emerytury. I spotyka mnie taka 

niewdzięczność... podła niewdzięczność... 

Zachłysnął się z podniecenia, a potem zauważył pannę Waynflete, która stała w 

pobliżu, nie odzywając się ani słowem. 

- To ty, Honorio? Jest mi niezmiernie przykro, że byłaś świadkiem tej haniebnej 

sceny. Język tego człowieka... 

background image

- Niestety, zupełnie nie był sobą - powiedziała panna Waynflete, wyraźnie 

zgorszona zajściem. 

- Bo był pijany... po prostu pijany! 

- Tylko lekko podchmielony - wtrącił Luke. 

- Czy wiecie, co zrobił? - Lord Whitfield wodził wzrokiem po ich twarzach. - 

Wziął mój samochód... mój samochód! Nie przypuszczał, że wrócę tak prędko. 

Bridget zawiozła mnie do Lyne swoim sportowym wozem. A ten typ miał czelność 

zabrać jakąś dziewczynę... chyba Lucy Carter, na przejażdżkę moim samochodem! 

- Postąpił nadzwyczaj niestosownie - powiedziała panna Waynflete. 

Lord Whitfield wydawał się trochę pocieszony. 

- No właśnie, prawda? 

- Z pewnością będzie tego żałował. 

- Moja w tym głowa! 

- Został zwolniony z pracy - zauważyła panna Waynflete. 

- On źle skończy - oznajmił lord Whitfield, potrząsając głową i wypinając dumnie 

pierś. - Wstąp do nas na kieliszek sherry, Honorio. 

- Dziękuję, ale muszę zanieść te książki pani Humbleby. Dobranoc, panie 

Fitzwilliam. Teraz już nic panu nie grozi! 

Skinęła głową z uśmiechem i oddaliła się żwawym krokiem. Tak bardzo przypominała 

niańkę, odprowadzającą dziecko na zabawę, że Luke'owi przyszła nagle do głowy 

myśl, która zaparła mu dech w piersiach. Zastanawiał się, czy to możliwe, że 

panna Waynflete towarzyszyła mu wyłącznie po to, by go chronić? Ten pomysł 

wydawał mu się absurdalny, ale... 

Z tych rozważań wyrwał go głos lorda Whitfielda. 

- Honoria Waynflete jest niezwykle utalentowaną kobietą. 

- Na to wygląda. 

Lord Whitfield skierował się w stronę domu. Poruszał się dość sztywno, 

delikatnie rozcierając dłonią pośladki. Nagle zachichotał. 

- Kiedyś, przed laty byłem zaręczony z Honoria. Była ładna i nie taka chuda jak 

teraz. Dziś myśl o tym wydaje mi się zabawna. Jej rodzina należała do miejscowej 

arystokracji. 

- Tak? 

Lord Whitfield zamyślił się. 

- Pułkownik Waynflete rządził całym miasteczkiem. Wszyscy musieli mu się nisko 

kłaniać. Był człowiekiem starej daty, dumnym jak wszyscy diabli. - Znów 

zachichotał. - Kiedy Honoria oznajmiła, że zamierza za mnie wyjść, doszło do 

okropnej awantury! Uważała się za osobę postępową. Opowiadała się za zniesieniem 

różnic klasowych. Była bardzo rozgarniętą dziewczyną. 

- A rodzice kazali jej z panem zerwać? Lord Whitfield podrapał się po nosie. 

- No cóż... niezupełnie. Prawdę mówiąc, doszło między nami do drobnej sprzeczki. 

Chodziło ojej przeklętego ptaszka... przeraźliwie ćwierkającego kanarka. Nie 

znosiłem go. Przykra sprawa... skręciłem mu kark. Ale nie warto dłużej rozwodzić 

się na ten temat. Zapomnijmy o tym. - Otrząsnął się jak człowiek, który wyrzuca 

z pamięci nieprzyjemne wspomnienia. - Niech pan nie sądzi, że ona kiedykolwiek 

mi wybaczyła - powiedział łamiącym się głosem. - No cóż, być może nie ma w tym 

nic dziwnego... 

- Przypuszczam, że jednak panu wybaczyła - pocieszył go Luke. 

Lord Whitfield wyraźnie się rozpromienił. 

- Naprawdę? Cieszy mnie to. Wie pan, darzę Honorię dużym szacunkiem. Jest 

utalentowaną kobietą i w dodatku prawdziwą damą! To się liczy, nawet w 

dzisiejszych czasach. Wspaniale prowadzi naszą bibliotekę. - Podniósł wzrok i 

ton jego głosu nagle się zmienił. - Witaj! - zawołał. - Witaj, Bridget. 

 

XVI 

ANANAS 

 

Kiedy Bridget zbliżała się do nich, Luke poczuł wewnętrzne napięcie. 

Od dnia rozgrywek tenisowych nie zamienił z nią ani słowa na osobności. Zgodnie 

unikali się nawzajem. Luke zerknął na nią ukradkiem. 

Wydawała się irytująco spokojna, opanowana i obojętna. 

background image

- Zaczęłam się już zastanawiać, dlaczego tak długo nie wracasz, Gordon - 

powiedziała beztrosko. 

- Musiałem zrobić małe porządki! - odburknął lord Whitfield. - Ten typ, Rivers, 

ośmielił się wziąć rollsa dzisiaj po południu. 

- Cóż za straszna obraza majestatu - mruknęła Bridget. 

- Nie powinnaś sobie z tego żartować, Bridget. Sprawa jest poważna. On zabrał na 

przejażdżkę jakąś dziewczynę. 

- Nie sądzę, by samotna przejażdżka sprawiła mu przyjemność! 

Lord Whitfield wyprostował się. 

- Na terenie mojej posiadłości ja ustalam zasady moralne. 

- Zabranie dziewczyny na przejażdżkę nie jest przecież czynem niemoralnym. 

- Owszem, jest, jeśli w grę wchodzi mój samochód. 

- To, oczywiście, coś gorszego niż niemoralność! Graniczy wręcz ze 

świętokradztwem. Ale nie możesz całkowicie wyeliminować spraw seksu, Gordon. 

Mamy dziś pełnię księżyca i noc świętojańską. 

- Na Jowisza, naprawdę? - zawołał Luke. 

- Zdaje się, że to cię zainteresowało - powiedziała Bridget, patrząc na niego. 

- Owszem. 

Bridget odwróciła się z powrotem do lorda Whitfielda. 

- Do gospody Pod Błazeńską Czapką przyjechały trzy niezwykłe osoby. Numer jeden 

- mężczyzna w okularach, szortach i rozkosznej jedwabnej koszuli koloru suszonej 

śliwki! Numer dwa - kobieta z kompletnie wyskubanymi brwiami, w sandałach i 

kusej sukience z falbankami, obwieszona sznurami sztucznych egipskich paciorków. 

Numer trzy - grubas w ubraniu koloru lawendy i takich samych butach. 

Podejrzewam, że są przyjaciółmi naszego pana Ellsworthy'ego! Autor kroniki 

towarzyskiej doniósłby: "Krąży pogłoska, że dzisiejszej nocy odbędzie się 

rozpustna zabawa na Łące Czarownic". 

- Nie dopuszczę do tego! - zawołał lord Whitfield, siniejąc ze złości. 

- Nie możesz temu zapobiec, kochanie. Łąka Czarownic jest własnością publiczną. 

- Nie życzę sobie, żeby odbywały się tu te bezbożne rytuały! Skomentuję to w 

"Scandals". - Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Przypomnij mi, żebym to 

zanotował i nakłonił Siddely'ego do napisania artykułu. Muszę jutro pojechać do 

miasta. 

- Kampania lorda Whitfielda przeciwko czarnej magii - powiedziała Bridget 

ironicznie. - W małym prowincjonalnym miasteczku nadal pokutują relikty 

średniowiecznych zabobonów. 

Lord Whitfield spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem odwrócił się i wszedł do 

domu. 

- Powinnaś lepiej wypełniać swoje obowiązki, Bridget! - zażartował Luke. 

- Co masz na myśli? 

- Szkoda byłoby, żebyś straciła swoją posadę! Nie masz jeszcze w ręku tych stu 

tysięcy. Dotyczy to również brylantów i pereł. Na twoim miejscu darowałbym sobie 

te sarkastyczne uwagi aż do wesela. 

Spojrzała na niego chłodno. 

- Jesteś taki troskliwy, Luke. To miło z twojej strony, że tak bardzo 

przejmujesz się moją przyszłością! 

- Życzliwość i rozwaga zawsze były moją mocną stroną. 

- Nie zauważyłam tego. 

- Nie? Zaskakujesz mnie. 

- Co dzisiaj robiłeś? - spytała Bridget, zrywając liść z jakiegoś krzaka. 

- Wykonywałem zwykłe obowiązki detektywa. 

- Czy do czegoś doszedłeś? 

- Tak i nie, jak mawiają politycy. Á propos, czy masz w domu jakieś narzędzia? 

- Chyba tak. Jakiego rodzaju? 

- Och, jakieś małe i poręczne. Czy mógłbym je zobaczyć? 

Po dziesięciu minutach Luke miał już w kieszeni wybrane przez siebie narzędzia. 

- To mi wystarczy - powiedział. 

- Czy zamierzasz włamać się do czyjegoś domu? 

- Być może. 

- Jesteś strasznie tajemniczy. 

background image

- No cóż, przecież sytuacja aż jeży się od trudności. Znalazłem się w okropnym 

położeniu. Sądzę, że po naszej drobnej utarczce w sobotę powinienem się stąd 

wynieść. 

- Owszem, gdybyś chciał zachować się jak dżentelmeni 

- Jednakże przeświadczenie, że trafiłem na świeży trop maniakalnego mordercy, 

zmusza mnie do pozostania. Jeśli przyszedł ci do głowy jakiś przekonujący powód, 

dla którego miałbym opuścić wasz dom i zamieszkać w gospodzie Pod Błazeńską 

Czapką, to na litość boską, wyrzuć to z siebie. 

Bridget potrząsnęła głową. 

- To niemożliwe. Przecież jesteś moim kuzynem i tak dalej. Poza tym w gospodzie 

są tylko trzy gościnne pokoje, które zajmują obecnie przyjaciele pana 

Ellsworthy'ego. 

- Zatem jestem zmuszony zostać tutaj, nawet jeśli sprawi ci to przykrość. 

Bridget uśmiechnęła się do niego słodko. 

- Bynajmniej. Lubię towarzystwo adorujących mnie mężczyzn. 

- To był... - zaczął Luke - cios poniżej pasa. Uwielbiam w tobie to, Bridget, że 

nie masz w sobie cienia życzliwości. No, dobrze. Odrzucony adorator pójdzie 

teraz przebrać się do kolacji. 

Wieczór upłynął w spokoju. Luke zaskarbił sobie jeszcze większe uznanie lorda 

Whitfielda, słuchając z pozornym zainteresowaniem jego powtarzających się co 

dzień tyrad. 

- Długo was nie było - powiedziała Bridget, kiedy weszli do salonu. 

- Lord Whitfield mówił tak ciekawie, że czas upłynął nam błyskawicznie - 

wyjaśnił Luke. - Opowiadał mi o początkach swojej pierwszej gazety. 

- Te małe drzewka owocowe w doniczkach są po prostu cudowne - oznajmiła pani 

Anstruther. - Powinieneś posadzić je wzdłuż tarasu, Gordon. 

Od tego momentu rozmowa potoczyła się zwykłym torem. Luke opuścił towarzystwo 

dość wcześnie. Nie położył się jednak do łóżka. Miał inne plany. Kiedy wybiła 

dwunasta, zszedł bezszelestnie po schodach, minął bibliotekę i przez okno 

wydostał się na zewnątrz. 

Nadal wiał porywisty wiatr, a jego gwałtowne podmuchy przeplatały się z krótkimi 

okresami ciszy. Pędzące po niebie chmury co chwila przesłaniały księżyc, więc 

ziemia na przemian tonęła w ciemności lub w jasnej poświacie. 

Luke szedł do mieszkania pana Ellsworthy'ego okrężną drogą. Widział szansę 

przeprowadzenia drobnego dochodzenia. Był pewny, że ten szczególny wieczór 

Ellsworthy spędza poza domem w towarzystwie swych przyjaciół. Z pewnością 

postanowili uczcić noc świętojańską jakąś uroczystą ceremonią. Miał więc okazję, 

by przeszukać jego mieszkanie. 

Przeskoczył przez dwa murowane ogrodzenia, dotarł na tyły budynku i wyjął z 

kieszeni odpowiednie narzędzia. Znalazł okno kuchenne, które udało mu się 

wyważyć. W kilka minut później odsunął zapadkę, otworzył okno i wślizgnął się do 

środka. 

Miał w kieszeni latarkę. Zapalał ją na sekundę tylko wtedy, kiedy musiał 

oświetlić sobie drogę, by nie wpaść na jakiś mebel. 

Po piętnastu minutach przekonał się, że dom jest pusty. Z uśmiechem zadowolenia 

przystąpił do realizacji swego przedsięwzięcia. 

Przeszukał dokładnie wszystkie dostępne zakątki mieszkania. W zamkniętej na 

klucz szufladzie natrafił na ukryte pod kilkoma niewinnymi akwarelami 

artystyczne szkice, na których widok uniósł brwi i gwizdnął. Korespondencja pana 

Ellsworthy'ego nie wniosła do sprawy nic nowego. Dokonał jednak ciekawego 

odkrycia na półce z książkami. 

Znalazł trzy drobne, lecz interesujące przedmioty. Pierwszym z nich był notesik, 

w którym na dwa dni przed śmiercią chłopca ktoś nabazgrał ołówkiem: "Załatwić 

sprawę z Tommym Pierce'em". Drugim - naszkicowany pastelami portret Amy Gibbs, 

na której twarzy widniał wściekle czerwony krzyż. Trzecim - buteleczka syropu na 

kaszel. Żaden z nich nie był rozstrzygającym dowodem, ale wszystkie razem 

wydawały się interesujące. 

Odkładając przedmioty na miejsce, Luke nagle zesztywniał i zgasił latarkę. 

Usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. 

Podszedł do uchylonych drzwi pokoju i wyjrzał na korytarz. Miał nadzieję, że 

Ellsworthy pójdzie prosto na górę. 

background image

Boczne drzwi otworzyły się i do domu wszedł Ellsworthy, zapalając po drodze 

światło w korytarzu. 

Kiedy Luke dostrzegł jego twarz, wstrzymał gwałtownie oddech. 

Ellsworthy zmienił się nie do poznania. Z pianą na ustach i dziwnym wyrazem 

obłędnej radości na twarzy przemierzał korytarz drobnymi, tanecznymi kroczkami. 

Luke'a najbardziej zaszokował widok jego rąk, pokrytych ciemnoczerwonymi 

plamami, przypominającymi barwą zaschniętą krew... 

Ellsworthy zniknął na schodach. Zaraz potem na korytarzu zgasło światło. 

Luke odczekał chwilę, a potem ostrożnie wymknął się do kuchni i wyślizgnął przez 

okno na zewnątrz. Spojrzał na dom, który tonął w ciemności i ciszy. 

- Mój Boże - szepnął, biorąc głęboki oddech - ten człowiek jest kompletnie 

obłąkany! Ciekawe, co robił? Przysiągłbym, że miał krew na rękach! 

Obszedł miasteczko i ruszył w kierunku Ashe Manor. Kiedy skręcał w boczną 

ścieżkę, usłyszał nagle szelest liści i gwałtownie się odwrócił. 

- Kto tam? 

Zza drzewa wynurzyła się jakaś wysoka postać otulona ciemnym płaszczem. 

Wyglądała tak niesamowicie, że Luke'owi z przerażenia zamarło serce. Po chwili 

rozpoznał osłoniętą kapturem pociągłą, bladą twarz. 

- Bridget? Ale mnie przestraszyłaś! 

- Gdzie byłeś? - spytała ostro. - Widziałam, jak wychodziłeś z domu. 

- I śledziłaś mnie? 

- Nie. Byłeś zbyt daleko. Czekałam, aż będziesz wracał. 

- Postąpiłaś cholernie nierozsądnie - burknął Luke. 

- Gdzie byłeś? - powtórzyła z irytacją. 

- Zrobiłem nalot na dom pana Ellsworthy'ego! - wyjaśnił wesoło. Bridget 

wstrzymała oddech. 

- Czy... coś znalazłeś? 

- Sam nie wiem. Dowiedziałem się nieco więcej o tym świntuchu, o jego 

zamiłowaniu do pornografii i tak dalej. Poza tym wpadły mi w ręce trzy 

przedmioty, które mogą być interesujące. 

Bridget z uwagą wysłuchała szczegółowej opowieści Luke'a o wynikach jego 

poszukiwań. 

- Mimo wszystko to nie są zbyt przekonujące dowody - zakończył. - Posłuchaj, 

Bridget, kiedy zamierzałem już wyjść, wrócił Ellsworthy. Zapewniam cię, że ten 

człowiek jest kompletnie obłąkany! 

- Naprawdę tak uważasz? 

- Widziałem jego twarz... tego nie da się opisać! Bóg jeden wie, co on robił! 

Był w stanie obłędnego, delirycznego podniecenia. I miał poplamione ręce. 

Przysiągłbym, że to była krew. 

Bridget zadrżała. 

- To przerażające... - wyszeptała. 

- Nie powinnaś była sama wychodzić z domu - powiedział Luke z gniewem. - To 

czyste szaleństwo. Przecież ktoś mógł roztrzaskać ci głowę. 

Bridget roześmiała się niepewnie. 

- Ciebie to również dotyczy, mój drogi. 

- Ja potrafię o siebie zadbać. 

- Ja też jestem w tym dobra. Niełatwo zrobić mi krzywdę. Zerwał się silny, 

porywisty wiatr. 

- Zdejmij ten kaptur - zażądał nagle Luke. 

- Po co? 

Luke gwałtownym ruchem zdarł z niej płaszcz. Wiatr rozwiał jej włosy. Patrzyła 

na niego, z trudem łapiąc oddech. 

- Bezwzględnie brak ci miotły, Bridget - powiedział. - Takie właśnie odniosłem 

wrażenie, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy. - Przyglądał jej się przez chwilę, 

a potem dodał: - Jesteś okrutną diablicą. 

Z głębokim westchnieniem zniecierpliwienia rzucił płaszcz w jej kierunku. 

- Włóż go. Wracamy do domu. 

- Zaczekaj... 

- Dlaczego? Podeszła do niego bliżej. 

background image

- Ponieważ mam ci coś do powiedzenia - zaczęła urywanym szeptem. - Dlatego 

właśnie czekałam na ciebie tutaj... a nie w rezydencji. Chciałam ci to 

powiedzieć teraz... zanim wejdziemy do środka... na teren posiadłości Gordona... 

- Słucham? 

Wydała z siebie krótki, szyderczy śmiech. 

- Och, to całkiem proste. Wygrałeś, Luke. To wszystko! 

- Co masz na myśli? - spytał ostro. 

- Nie zamierzam już zostać lady Whitfield. 

- Naprawdę? - spytał, podchodząc do niej bliżej. 

- Owszem, Luke. 

- Wyjdziesz za mnie? 

- Tak. 

- Ciekaw jestem, dlaczego? 

- Sama nie wiem. Mówisz mi takie okropne rzeczy... a ja chyba to lubię... 

Wziął ją w ramiona i pocałował. 

- Ten świat jest kompletnie zwariowany! 

- Czy jesteś szczęśliwy, Luke? 

- Nieszczególnie. 

- Czy sądzisz, że kiedykolwiek będziesz ze mną szczęśliwy? 

- Nie mam pojęcia. Ale zaryzykuję. 

- Tak... czuję to samo... Luke wziął ją pod rękę. 

- Zachowujemy się dość dziwnie, kochanie. Chodź. Może rano odzyskamy rozum. 

- Tak... niezbadane są koleje losu... - Spojrzała pod nogi i zatrzymała się 

gwałtownie. - Luke... Luke... co to jest...? 

Księżyc właśnie wyłonił się zza chmury. Luke dojrzał obok drżącej stopy Bridget 

jakiś niewyraźny kształt. 

Z okrzykiem zdumienia wysunął rękę spod ramienia Bridget i przyklęknął. Potem 

spojrzał na kolumnę bramy. Ananas zniknął. 

Podniósł się szybko. Bridget stała nieruchomo, przyciskając dłonie do ust. 

- To szofer... Rivers - powiedział Luke. - Nie żyje... 

- Ta okropna, kamienna rzeźba była od pewnego czasu obluzowana. .. pewnie wiatr 

zwalił ją na niego. 

Luke potrząsnął głową. 

- To nie wiatr... Och! To miało wyglądać na kolejny nieszczęśliwy wypadek! Ale 

to tylko pozory. To znów ten morderca... 

- Nie... nie, Luke. 

- Zapewniam cię, że to on. W lepkiej papce na jego potylicy wyczułem ziarenka 

piasku. A przecież tu w pobliżu nie ma piasku. Mówię ci, Bridget... ktoś zaczaił 

się na niego obok tej bramy i zdzielił w głowę, kiedy koło niego przechodził w 

drodze do swojego domku. Potem położył ciało na ziemi i zepchnął na nie tego 

kamiennego ananasa. 

- Luke... masz krew na rękach... - wyjąkała Bridget słabym głosem. 

- Ktoś inny też miał krew na rękach - powiedział Luke posępnie. - Wiesz, co dziś 

po południu przyszło mi do głowy... że gdyby popełniono jeszcze jedną zbrodnię, 

z pewnością wiedzielibyśmy, kto jest mordercą. I wiemy! Ellsworthy! Cały wieczór 

spędził poza domem, a kiedy wrócił, pląsał i podrygiwał jak opętany.... miał 

ręce poplamione krwią... i wyraz twarzy maniakalnego mordercy... 

Bridget opuściła wzrok i zadrżała. 

- Biedny Rivers... - wyszeptała. 

- Tak, biedny - przytaknął Luke ze współczuciem. - Miał cholernego pecha. Ale na 

tym koniec, Bridget! Teraz wszystko już wiemy i dopadniemy go! 

Zauważył, że Bridget nagle się zachwiała, więc podbiegł do niej, by ją 

podtrzymać. 

- Luke, jestem przerażona... - wyjąkała dziecinnym głosem. 

- Już po wszystkim, kochanie - uspokajał ją Luke. - Już po wszystkim... 

- Bądź dla mnie dobry... proszę. Tyle razy mnie w życiu zraniono. 

- Raniliśmy się nawzajem, ale to się już nigdy nie powtórzy. 

 

XVII 

ROZMOWA Z LORDEM WHITFIELDEM 

 

background image

- To niezwykłe - powiedział doktor Thomas, spoglądając na Luke'a, który siedział 

po drugiej stronie biurka w jego gabinecie lekarskim. - Naprawdę niezwykłe! Mówi 

pan poważnie, panie Fitzwilliam? 

- Najzupełniej. Z całym przekonaniem twierdzę, że Ellsworthy jest niebezpiecznym 

szaleńcem. 

- Nie zwracałem szczególnej uwagi na tego człowieka. Muszę jednak przyznać, że 

nie jest on chyba całkiem zdrowy psychicznie. 

- Osobiście określiłbym to znacznie dosadniej - oświadczył Luke ponuro. 

- Naprawdę wierzy pan, że ten Rivers został zamordowany? 

- Tak. Czy zauważył pan w ranie ziarenka piasku? Doktor Thomas kiwnął potakująco 

głową. 

- Kiedy powiedział mi pan o swoim spostrzeżeniu, obejrzałem ją bardzo dokładnie. 

Muszę przyznać, że miał pan rację. 

- To wyraźnie dowodzi, że wypadek został upozorowany, a ten człowiek zginął od 

uderzenia woreczkiem z piaskiem... albo przynajmniej został nim ogłuszony. 

- Niekoniecznie. 

- Co pan chce przez to powiedzieć? 

Doktor Thomas usiadł wygodniej i splótł dłonie. 

- Przypuśćmy, że w ciągu dnia Rivers leżał na jakimś piaszczystym skrawku ziemi, 

których jest sporo w tych stronach. To by tłumaczyło obecność ziarenek piasku w 

jego włosach. 

- Człowieku, zapewniam pana, że został zamordowany! 

- Pańskie zapewnienia jeszcze niczego nie dowodzą - odparł doktor Thomas oschle. 

- Pan chyba nie wierzy w ani jedno moje słowo - powiedział Luke, z trudem 

opanowując rozdrażnienie. 

- Musi pan przyznać, panie Fitzwilliam, że to dość nieprawdopodobna historia - 

odparł doktor Thomas z pobłażliwym uśmiechem. - Utrzymuje pan, że Ellsworthy 

zamordował pokojówkę, małego chłopca, pijanego oberżystę, mojego wspólnika, a 

teraz tego Riversa. 

- A pan w to nie wierzy? 

Doktor Thomas wzruszył ramionami. 

- Wiem co nieco na temat przypadku doktora Humbleby'ego. Moim zdaniem to 

absolutnie wykluczone, żeby Ellsworthy mógł spowodować jego śmierć, a pan nie ma 

żadnych przekonujących dowodów, że to zrobił. 

- Nie mam pojęcia, jak zdołał tego dokonać - przyznał Luke - ale to wszystko 

pasuje do relacji panny Pinkerton. 

- Twierdzi pan również, że Ellsworthy podążył za nią do Londynu i przejechał ją 

samochodem. I tym razem nie ma pan na to ani cienia dowodu! No cóż, cała ta 

sprawa wydaje się po prostu fantazją! 

- Skoro już wiem, jak wygląda sytuacja, muszę zdobyć dowody - powiedział Luke 

ostro. - Jutro jadę do Londynu na spotkanie z moim starym przyjacielem. Dwa dni 

temu przeczytałem w gazecie, że został mianowany zastępcą komisarza policji. 

Dobrze mnie zna, więc wysłucha uważnie tego, co mam mu do powiedzenia. Jestem 

pewny, że zarządzi w tej sprawie drobiazgowe śledztwo. 

Doktor Thomas z zadumą pogładził się po brodzie. 

- No, dobrze... to niewątpliwie wiele wyjaśni. Jeśli się okaże, że popełnił pan 

błąd... 

- Więc pan stanowczo nie wierzy w ani jedno moje słowo? 

- W seryjne morderstwa? - Doktor Thomas uniósł brwi. - Szczerze mówiąc, panie 

Fitzwilliam, nie wierzę. Cała ta sprawa jest zbyt fantastyczna. 

- Fantastyczna? Być może. Ale musi pan przyznać, że trzyma się kupy. O ile się 

przyjmie, że wersja panny Pinkerton jest zgodna z prawdą. 

Doktor Thomas potrząsnął głową i znów lekko się uśmiechnął. 

- Gdyby pan znał te stare panny tak dobrze jak ja... - mruknął. Luke wstał, 

starając się zapanować nad irytacją. 

- Tak czy owak, pańskie nazwisko pasuje do pana - powiedział. - Jest pan 

niewątpliwie niewiernym Tomaszem! 

- Niech pan mi dostarczy kilku dowodów, przyjacielu - odparł Thomas z 

rozbawieniem. - To wszystko, o co proszę. Nie akceptuję rozwlekłej, 

melodramatycznej historyjki, opartej na domysłach jakiejś starszej pani. 

background image

- Domysły starszych pań niejednokrotnie się sprawdzały. Moja ciotka Mildred była 

wprost niesamowita! Czy ma pan jakieś ciotki, doktorze? 

- Nie. 

- To wielki błąd! - powiedział Luke. - Każdy człowiek powinien mieć ciotki. Są 

przykładem triumfu sfery domysłów nad logiką. Ciotki często wiedzą, że pan A. 

jest oszustem, ponieważ przypomina im pewnego nieuczciwego lokaja, który kiedyś 

u nich służył. Inni, rozsądni ludzie twierdzą, że taki zacny człowiek jak pan A. 

nie może być oszustem. Ale te starsze panie zawsze mają rację. 

Doktor Thomas znów uśmiechnął się pobłażliwie. 

- Czy nie rozumie pan, że jestem policjantem, a nie kompletnym amatorem? - 

spytał Luke z rosnącym rozdrażnieniem. 

- W Mayang Straits! - mruknął doktor Thomas z uśmiechem. 

- Zbrodnia jest zbrodnią, nawet w Mayang Straits. 

- Ależ oczywiście. 

Luke opuścił gabinet doktora Thomasa, z trudem tłumiąc gniew. 

- No, jak ci poszło? - spytała Bridget, kiedy do niej podszedł. 

- Nie uwierzył mi - odparł Luke. - Ale po namyśle dochodzę do wniosku, że nie 

jest to bynajmniej zaskakujące. To fantastyczna historia bez żadnych dowodów. 

Doktor Thomas zdecydowanie nie jest typem człowieka, który wierzy w 

nieprawdopodobne historie! 

- Czy ktokolwiek inny ci uwierzy? 

- Pewnie nie, ale kiedy jutro spotkam się ze starym Billym Bonesem, sprawa ruszy 

z miejsca. Sprawdzą naszego długowłosego przyjaciela Ellsworthy'ego i w końcu do 

czegoś dojdą. 

- Czy nie przedwcześnie odkrywamy nasze karty? - spytała Bridget z zadumą. 

- Zostaliśmy do tego zmuszeni. Nie możemy... po prostu nie wolno nam dopuścić do 

kolejnych morderstw. 

Bridget zadrżała. 

- Na miłość boską, Luke, bądź ostrożny. 

- Przez cały czas zachowuję ostrożność. Nie spaceruję w pobliżu bram ozdobionych 

kamiennymi ananasami, unikam po zmroku samotnych spacerów po lesie, uważam, co 

jem i co piję. Znam się na tym. 

- Okropna jest świadomość, że ktoś zamierza cię zabić. 

- Byleby tylko nie zamierzał zabić ciebie, kochanie. 

- Być może zagraża to również mnie. 

- Nie sądzę. Ale nie chcę ryzykować! Czuwam nad tobą jak staroświecki anioł 

stróż. 

- Czy nie powinniśmy zawiadomić tutejszej policji? Luke zastanawiał się przez 

chwilę. 

- Nie. Myślę, że lepiej zwrócić się wprost do Scotland Yardu. 

- Tak właśnie uważała panna Pinkerton - mruknęła Bridget. 

- Owszem, ale ja będę się miał na baczności. 

- Wiem, co jutro zrobię - oznajmiła Bridget. - Zmuszę Gordona, żeby poszedł coś 

kupić w sklepie tej kanalii. 

- Żeby się w ten sposób upewnić, że nasz kochany pan Ellsworthy nie czatuje na 

mnie na schodach Whitehall? 

- O to mi właśnie chodzi. 

- A w sprawie Whitfielda... - zaczął Luke z zakłopotaniem. 

- Odłóżmy to do twojego powrotu z Londynu - odparła pospiesznie Bridget. - Wtedy 

wszystko załatwimy. 

- Czy myślisz, że bardzo się przejmie? 

- No cóż... - Bridget przez chwilę rozważała w myślach tę kwestię. - Będzie 

rozdrażniony. 

- Rozdrażniony? Na Boga! Czy to nie jest zbyt łagodne określenie? 

- Nie. Widzisz, Gordon nie lubi być rozdrażniony. To wyprowadza go z równowagi! 

- Czuję się w całej tej sprawie dość niezręcznie - wyznał Luke. 

To uczucie dominowało w jego umyśle, kiedy tego wieczora przygotowywał się do 

wysłuchania po raz dwudziesty opowieści lorda Whitfielda o samym sobie. Musiał 

przyznać, że ukradzenie narzeczonej człowiekowi, który gości go w swym domu, 

jest łajdactwem. Nadal jednak uważał, że taki pompatyczny, napuszony błazen jak 

lord Whitfield nie powinien nawet marzyć o Bridget! 

background image

Tak bardzo jednak dręczyły go wyrzuty sumienia, że słuchał wynurzeń lorda 

Whitfielda ze szczególną uwagą i w rezultacie zrobił na swym gospodarzu 

niezwykle korzystne wrażenie. 

Lord Whitfield był tego wieczora w wyśmienitym nastroju. Śmierć byłego szofera 

wcale go nie przygnębiła, a nawet poprawiła mu humor. 

- Mówiłem, że ten człowiek źle skończy - oznajmił triumfalnie, unosząc kieliszek 

porto do światła i patrząc przez szkło przymrużonymi oczami. - Czy nie 

powiedziałem tak wczoraj wieczorem? 

- Owszem, istotnie, sir. 

- I miałem rację! To zdumiewające, jak często mam rację! 

- To musi być dla pana wspaniałe uczucie - powiedział Luke. 

- Miałem naprawdę cudowne życie... tak cudowne! Moja droga była usłana różami. 

Zawsze głęboko wierzyłem w Opatrzność. Na tym polega cała tajemnica, 

Fitzwilliam. 

- Tak? 

- Jestem człowiekiem religijnym. Wierzę w dobro, zło i w wiekuistą 

sprawiedliwość. Nie ma najmniejszej wątpliwości, Fitzwilliam, że istnieje coś 

takiego jak sprawiedliwość boska! 

- Ja również wierzę w sprawiedliwość - powiedział Luke. 

Lord Whitfield, jak zwykle, nie był zainteresowany tym, w co wierzą inni. 

- Postępuj uczciwie wobec swego Stwórcy, a Stwórca będzie postępował uczciwie 

wobec ciebie! Zawsze byłem przyzwoitym człowiekiem. Dawałem pieniądze na cele 

dobroczynne i uczciwie dorobiłem się swego majątku. Wszystko osiągnąłem własnymi 

siłami! Zapewne pamięta pan, że kiedy biblijni patriarchowie zaczynali dobrze 

prosperować, ich trzody się powiększały, a ich wrogów dosięgała kara! 

- Tak, istotnie - przyznał Luke z trudem tłumiąc ziewnięcie. 

- To nadzwyczajne... i godne uwagi - powiedział lord Whitfield - że wrogów 

przyzwoitego człowieka dosięga zły los! Na przykład wczoraj. Ten typ mi 

ubliża... nawet posuwa się tak daleko, by podnieść na mnie rękę. I co się 

dzieje? Gdzie jest dzisiaj? - Przerwał na chwilę swoją tyradę, a potem 

uroczystym tonem sam odpowiedział na swoje pytanie: - Nie żyje! Dosięgną! go 

gniew boży! 

- To chyba niewspółmiernie wysoka kara za kilka nierozważnych słów, które 

wypowiedział wypiwszy o jedną szklankę za dużo - powiedział Luke, z trudem 

unosząc powieki. 

Lord Whitfield potrząsnął głową. 

- Zawsze tak się dzieje! Kara jest szybka i okrutna. Moje twierdzenie oparte 

jest na źródłach. Jak pan zapewne pamięta, niedźwiedzie pożarły dzieci, które 

wyśmiewały się z proroka Elizeusza. Taki jest naturalny porządek rzeczy. 

- Zawsze uważałem, że i ta kara była niewspółmiernie wysoka. 

- Nie, nie. Patrzy pan na to ze złego punktu widzenia. Elizeusz był wielkim i 

świętym człowiekiem. Nikt nie miał prawa z niego drwić i żyć dalej! Ja to 

rozumiem, bo znam to z własnego doświadczenia! 

Luke spojrzał na niego ze zdziwieniem. 

- Początkowo nie mogłem w to uwierzyć - powiedział lord Whitfield półgłosem. - 

Ale działo się tak za każdym razem! Moi wrogowie i oszczercy zostali pognębieni 

i wytępieni. 

- Wytępieni? 

Lord Whitfield kiwnął głową i wypił łyk porto. 

- Jeden po drugim. Weźmy na przykład tego chłopca. Natknąłem się na niego w moim 

ogrodzie... wówczas u mnie pracował. Czy wie pan, co on robił? Przedrzeźniał 

mnie... MNIE! Wyśmiewał się ze mnie! Kroczył dumnie jak paw tam i z powrotem na 

oczach zgromadzonych gapiów. Kpił ze mnie na terenie mojej własnej posiadłości! 

Wie pan, co mu się przydarzyło? W niecałe dziesięć dni później wypadł z okna i 

zginął na miejscu! Potem ten łotr, Carter... pijak i oszczerca. Przyszedł tu 

kiedyś i zaczął mnie lżyć. Co się z nim stało? W tydzień później już nie żył. 

Utonął w rzecznym mule. Później ta pokojówka... Odszczekiwała mi się 

podniesionym głosem. Wkrótce spotkała ją zasłużona kara. Przez pomyłkę wypiła 

truciznę! Mógłbym przytoczyć panu znacznie więcej takich przykładów. Humbleby 
ośmielił mi się sprzeciwić w sprawie systemu nawadniania. Umarł na zakażenie 

krwi. Och, to ciągnie się od wielu lat... na przykład pani Horton zachowywała 

background image

się wobec mnie obraźliwie i niebawem zeszła z tego świata. - Przerwał i 

wychyliwszy się do przodu, podał swemu gościowi karafkę z porto. - Tak - 

mruknął. - Wszyscy nie żyją. To zdumiewające, prawda? 

Luke spojrzał na niego uważnie. Nagle przyszło mu do głowy potworne, 

niewiarygodne podejrzenie! Ujrzał w zupełnie nowym świetle tego niskiego, 

tłustego mężczyznę, który siedział u szczytu stołu i patrzył na niego z 

triumfalnym uśmiechem. 

Przez umysł Luke'a przemknęły chaotyczne wspomnienia. Przypomniał sobie słowa 

majora Hortona: "Lord Whitfield zachował się bardzo życzliwie. Przysłał 

winogrona i brzoskwinie z własnej oranżerii". To właśnie miłosierny lord 

Whitfield zlitował się nad Tommym Pierce'em i pozwolił go zatrudnić przy myciu 
okien w bibliotece. To lord Whitfield, na krótko przed śmiercią doktora 

Humbleby'ego, odwiedził Instytut Wellermana Kreutza, zajmujący się wytwarzaniem 

surowicy i hodowlą bakterii. Wszystko wskazuje na jednego człowieka, którego on 

jak skończony głupiec nawet nie podejrzewał... 

Na twarzy lorda Whitfielda nadal malował się radosny, niczym nie zmącony 

uśmiech. 

- Oni wszyscy umierają - oznajmił, kiwając znacząco głową. 

 

XVIII 

KONFERENCJA W LONDYNIE 

 

Sir William Ossington, którego serdeczni koledzy z dawnych lat nazywali Billy 

Bones*, spojrzał z niedowierzaniem na swojego przyjaciela. 

- Czy nie dość miałeś zbrodni w Mayang? - spytał z niedowierzaniem. - Czy 

wróciłeś do domu, żeby wykonywać za nas robotę? 

- W Mayang nie zdarzały się seryjne zbrodnie - oznajmił Luke. - Teraz mam do 

czynienia z człowiekiem, który popełnił co najmniej sześć morderstw, a nikt go 

nawet nie podejrzewa! 

Sir William westchnął. 

- To się zdarza. Czy mordował swoje żony? 

- Nie, nie jest tego typu człowiekiem. Nie uważa się jeszcze za Boga, ale 

niebawem to nastąpi. 

- Szaleniec? 

- Och, bezsprzecznie. 

- Ach! Ale zapewne nie został oficjalnie uznany za człowieka obłąkanego. A to, 

jak wiesz, stanowi różnicę. 

- Jestem pewien, że zdaje sobie sprawę z charakteru swoich czynów i z możliwych 

konsekwencji - oznajmił Luke. 

- No właśnie - przyznał Billy Bones. 

- No cóż, nie zagłębiajmy się w zawiłości proceduralne. Nie doszliśmy jeszcze do 

tego etapu. I być może nigdy nam się to nie uda. Chcę od ciebie, przyjacielu, 

tylko kilku faktów. W dniu derbów, między piątą a szóstą po południu doszło do 

ulicznego wypadku. Samochód przejechał na Whitehall pewną starszą panią i nie 

zatrzymał się. Nazywała się Lavinia Pinkerton. Chcę, żebyś wygrzebał wszystkie 

możliwe szczegóły dotyczące tej sprawy. 

- Mogę je dla ciebie zaraz zdobyć - obiecał sir William z westchnieniem. - 

Dwadzieścia minut powinno mi na to wystarczyć. 

Dotrzymał słowa. W niespełna dwadzieścia minut później Luke rozmawiał z oficerem 

policji prowadzącym tę sprawę. 

- Owszem, sir, pamiętam szczegóły. Większość z nich spisałem na tej kartce. - 

Luke uważnie przeczytał jego notatki. - Wszczęto dochodzenie. Koronerem był pan 

Satcherverell. Wina kierowcy samochodu nie ulega wątpliwości. 

- Czy udało wam się go znaleźć? 

- Nie, sir. 

- Jakiej marki był ten samochód? 

- Prawie na pewno duży rolls, którego prowadził szofer. Wszyscy świadkowie 

zajścia są co do tego jednomyślni. Większość ludzi wie, jak wygląda rolls. 

- Nie macie numerów rejestracyjnych? 

- Nie, niestety nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ktoś nam podał numer FZX 4498, 

ale to nie był właściwy numer. Jakaś kobieta zauważyła go i wspomniała o tym 

background image

innej kobiecie, która z kolei przekazała go mnie. Nie wiem, czy ta druga kobieta 

błędnie go zapisała, ale tak czy owak nie był to właściwy numer. 

- Skąd pan o tym wie? - spytał Luke ostro. 

Młody oficer uśmiechnął się szeroko. 

- FZX 4498 to numer samochodu lorda Whitfielda. W owym czasie stał zaparkowany 

przed Boomington House, a szofer jadł podwieczorek. Ma doskonałe alibi. Co do 

niego nie mamy żadnych wątpliwości, a samochód odjechał sprzed budynku dopiero o 

6.30, kiedy jego lordowska mość stamtąd wyszedł. 

- Rozumiem - powiedział Luke. 

- Niestety, stało się to, co zwykle, sir - rzekł oficer z westchnieniem. - 

Połowa świadków zniknęła, zanim komisarz zdążył dotrzeć na miejsce wypadku i 

zebrać szczegółowe informacje. 

Sir William kiwnął potakująco głową. 

- Przypuszczamy, że musiał to być podobny numer i że zaczynał się prawdopodobnie 

od dwóch czwórek. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nie trafiliśmy na trop 

żadnego samochodu. Wszyscy właściciele samochodów o podobnych numerach mieli 

przekonujące alibi. 

Sir William spojrzał na Luke'a pytającym wzrokiem. Luke potrząsnął głową. 

- Dziękuję, Bonner, to wszystko - powiedział sir William. Kiedy oficer wyszedł z 

pokoju, Billy Bones znów spojrzał pytająco na Luke'a. 

- O co tu chodzi, Fitz? 

Luke westchnął. 

- Wszystko się zgadza. Lavinia Pinkerton przyjechała do Londynu, żeby 

opowiedzieć bystrym pracownikom Scotland Yardu o perfidnym mordercy. Nie wiem, 

czybyście jej wysłuchali... pewnie nie... 

- Moglibyśmy to zrobić - odparł sir William. - Wiele informacji dociera do nas w 

taki właśnie sposób. Nigdy nie lekceważymy pogłosek ani plotek. 

- Tak też zapewne rozumował morderca. Nie chciał ryzykować, więc zabił Lavinię 

Pinkerton. I choć jakaś kobieta była na tyle spostrzegawcza, by zapamiętać numer 

jego samochodu, nikt jej nie uwierzył. 

Billy Bones podskoczył na swym krześle. 

- Nie myślisz chyba... 

- Owszem, myślę. Założę się, o co zechcesz, że to lord Whitfield ją przejechał. 

Nie mam pojęcia, jak tego dokonał. Szofer jadł podwieczorek. Lord musiał więc 

wymknąć się z budynku, zabierając ze sobą jego czapkę. Ale zrobił to, Billy! 

- Niemożliwe! 

- Owszem, możliwe. O ile mi wiadomo, lord Whitfield popełnił co najmniej siedem 

morderstw, a może znacznie więcej. 

- Niemożliwe - powtórzył sir William. 

- Mój drogi, on niemal chełpił się tym przede mną wczoraj wieczorem! 

- Więc jest szalony? 

- Owszem, ale to przebiegły typ. Musicie zachować ostrożność. Nie może się 

dowiedzieć, że go podejrzewamy. 

- Nie do wiary... - mruknął Billy Bones. 

- Ale to prawda! - zawołał Luke, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. - 

Posłuchaj, Billy, stary druhu, musimy wreszcie się do tego zabrać. Oto fakty. 

Odbyli długą i wyczerpującą rozmowę. 

Nazajutrz wczesnym rankiem Luke wrócił do Wychwood. Mógł przyjechać poprzedniego 

wieczora, ale w zaistniałych okolicznościach nie chciał spędzać nocy pod dachem 

lorda Whitfielda i korzystać z jego gościnności. 

Jadąc przez Wychwood zatrzymał się przed domem panny Waynflete. Pokojówka, która 

otworzyła mu drzwi, spojrzała na niego ze zdumieniem. Potem wprowadziła go do 

małej jadalni, w której panna Waynflete siedziała przy śniadaniu. 

Lekko zdziwiona, wstała od stołu, by go powitać. 

- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze - powiedział Luke, nie tracąc czasu. 

Obejrzał się za siebie. Pokojówka wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. 

- Chciałbym o coś panią spytać, panno Waynflete. To sprawa dość osobista, ale 

myślę, że wybaczy mi pani. 

- Proszę pytać, o co pan tylko zechce. Z pewnością ma pan ku temu powody. 

- Dziękuję... - Zawahał się. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego przed laty zerwała 

pani zaręczyny z lordem Whitfieldem? 

background image

Panna Waynflete nie spodziewała się takiego pytania. Zaczerwieniła się i 

przyłożyła dłoń do piersi. 

- Czy on coś panu mówił? 

- Wspominał o jakimś ptaku - odparł Luke - któremu skręcono kark... 

- Tak powiedział? - spytała ze zdumieniem. - Więc przyznał się? To nadzwyczajne! 

- Niech mi pani o tym opowie. 

- Dobrze. Ale proszę, żeby pan nigdy nie rozmawiał o tym z nim... z Gordonem. To 

należy już do przeszłości... wszystko przeminęło i poszło w niepamięć... nie 

chciałabym tego odgrzebywać - spojrzała na niego błagalnie. 

Luke kiwnął potakująco głową. 

- Chcę tylko zaspokoić własną ciekawość - powiedział. - Nikomu nie powtórzę 

naszej rozmowy. 

- Dziękuję. - Panna Waynflete odzyskała panowanie nad sobą, a jej głos nabrał 

pewności. - To było tak. Miałam małego kanarka, którego uwielbiałam i... po 

prostu byłam zwariowana na jego punkcie, tak jak bywają dziewczęta na punkcie 

swoich ukochanych zwierzątek. Teraz zdaję sobie sprawę, że musiało to być 

irytujące dla młodego mężczyzny. 

- Owszem - przytaknął Luke, kiedy panna Waynflete na chwilę przerwała. 

- Gordon był zazdrosny o tego kanarka. Któregoś dnia powiedział rozdrażniony: 

"Wydaje mi się, że wolisz tego ptaka ode mnie". A ja, dość nierozsądnie, ale 

takie były dziewczęta w tamtych czasach, roześmiałam się i trzymając kanarka na 

palcu, odparłam mniej więcej tak: "Oczywiście, mały ptaszku, że kocham cię 

bardziej niż tego dużego głuptasa! Naturalnie, że tak!" Wtedy... och, to było 

przerażające... Gordon wyrwał mi kanarka z ręki i skręcił mu kark! Przeżyłam 

straszny szok i nigdy tego nie zapomnę! 

Panna Waynflete wyraźnie pobladła. 

- I dlatego zerwała pani zaręczyny? - spytał Luke. 

- Tak. Straciłam do niego serce. Widzi pan, panie Fitzwilliam... - Zawahała się. 

- Nie chodziło o sam uczynek... mógł to zrobić w ataku zazdrości i gniewu, ale 

odniosłam wtedy wrażenie, że sprawiło mu to przyjemność... i to mnie tak 

okropnie przeraziło! 

- Już wtedy... - mruknął Luke. - Już w tamtych czasach... 

Panna Waynflete położyła dłoń na jego ramieniu. 

- Panie Fitzwilliam... 

Dostrzegł w jej oczach przerażenie i powagę. 

- To lord Whitfield popełnił te wszystkie morderstwa! - powiedział. - Pani od 

początku o tym wiedziała, prawda?. 

Potrząsnęła energicznie głową. 

- Nie miałam o tym pojęcia! Gdybym była pewna, to... powiedziałabym o tym 

otwarcie... nie, to były obawy... 

- A mimo to nie skierowała mnie pani na właściwy trop. 

Splotła dłonie w geście wyrażającym bezradność. 

- Jak mogłam? Jak? Przecież kiedyś go kochałam... 

- Tak - powiedział Luke łagodnie. - Rozumiem. 

Odwróciła się, poszperała w swojej torebce i wyjęła z niej małą, obrębioną 

koronką chusteczkę do nosa, którą przycisnęła do oczu. Po chwili spojrzała na 

niego dumnym, opanowanym wzrokiem. 

- Bardzo się cieszę - zaczęła - że Bridget zerwała zaręczyny. Zamierza wyjść za 

pana, prawda? 

- Owszem. 

- To znacznie lepszy wybór - powiedziała panna Waynflete z pewną emfazą. 

Luke nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu. Na twarzy starszej pani 

pojawił się wyraz powagi i niepokoju. Pochyliła się do przodu i znów położyła mu 

dłoń na ramieniu. 

- Bądźcie ostrożni - poprosiła. - Obydwoje musicie zachować ostrożność. 

- Chodzi pani o... lorda Whitfielda? 

- Tak. Lepiej byłoby mu o niczym nie wspominać. 

Luke zmarszczył czoło. 

- Nie sądzę, by któreś z nas chciało zachować to przed nim w tajemnicy. 

background image

- Och! Jakie to ma znaczenie? Czy pan nie zdaje sobie sprawy, że on jest 

obłąkany... szalony. Nie pogodzi się z tym... ani na chwilę! Gdyby coś jej się 

stało... 

- Nic jej się nie stanie! 

- Tak, wiem, ale proszę pamiętać, że pan nie jest dla niego godnym 

przeciwnikiem! On jest przerażająco przebiegły! Niech pan ją stąd natychmiast 

zabiera... w tym jedyna nadzieja. Niech pan zmusi ją do wyjazdu za granicę! 

Najlepiej wyjedźcie oboje! 

- Wystarczy, jeśli ona wyjedzie - rzekł Luke wolno. - Ja muszę tu zostać. 

- Obawiałam się, że pan to powie. Ale w każdym razie niech pan ją zmusi do 

wyjazdu. Natychmiast! 

- Myślę, że ma pani rację. 

- Wiem, że mam rację! Niech pan ją stąd zabiera... zanim będzie za późno. 

 

XIX 

ZERWANE ZARĘCZYNY 

 

Bridget usłyszała, jak Luke zajeżdża pod dom. Wyszła na schody, by go powitać. 

- Powiedziałam mu - oznajmiła bez żadnych wstępów. 

- Co? - spytał Luke zaskoczony. 

Jego konsternacja była tak wyraźna, że Bridget od razu ją dostrzegła. 

- Luke... o co chodzi? Wydajesz się przygnębiony. 

- Przecież postanowiliśmy zaczekać z tym do mojego powrotu - powiedział, cedząc 

słowa. 

- Wiem, ale doszłam do wniosku, że lepiej to mieć za sobą. On robił plany, 

związane z naszym ślubem... z miodowym miesiącem i tak dalej! Po prostu musiałam 

mu to powiedzieć! - Po chwili dodała z lekkim wyrzutem w głosie: - Tego wymagała 

zwykła przyzwoitość. 

- Z twojego punktu widzenia, owszem - przyznał Luke. - Och, tak, rozumiem to. 

- Myślę, że z każdego punktu widzenia! 

- Niekiedy trudno jest pozwolić sobie na uczciwość! - rzekł powoli. 
- Luke, o co ci chodzi? 

- Nie mogę ci tego powiedzieć tu i teraz. - Machnął ręką ze zniecierpliwieniem. 

- Jak przyjął to Whitfield? 

- Nadzwyczaj dobrze - odparła Bridget. - Naprawdę wspaniale. Czułam się 

zawstydzona. Myślę, Luke, że nie doceniałam Gordona... tylko dlatego, że jest 

dość napuszony i niekiedy próżny. Sądzę, że jest... no cóż... wielkim małym 

człowiekiem! 

- Owszem, możliwe, że jest wielkim człowiekiem - przyznał Luke, kiwając głową - 

ale jego wielkość ma inny wymiar, niż przypuszczaliśmy. Posłuchaj, Bridget, 

musisz się stąd jak najszybciej wynieść. 

- Naturalnie, spakuję swoje rzeczy i jeszcze dzisiaj opuszczę ten dom. Odwieź 

mnie do Londynu. Myślę, że nie możemy się oboje zatrzymać w gospodzie Pod 

Błazeńską Czapką, nawet jeśli goście Ellsworthy'ego już wyjechali. 

- Lepiej jedź do Londynu - powiedział Luke, potrząsając głową. - Niebawem 

wszystko ci wyjaśnię. Tymczasem ja zobaczę się z Whitfieldem. 

- To dobry pomysł. Cała ta sprawa wydaje się dość przykra, prawda? Czuję się jak 

cyniczna łowczyni posagów. 

Luke uśmiechnął się do niej. 

- To był uczciwy interes. Postąpiłaś wobec niego lojalnie. Tak czy owak, nie ma 

co biadać nad rozlanym mlekiem! Teraz pójdę się zobaczyć z Whitfieldem. 

Lord Whitfield przechadzał się tam i z powrotem po salonie. Był pozornie 

spokojny, a nawet lekko się uśmiechał. Ale Luke zauważył na jego skroni 

pulsującą żyłkę. 

- Och! To pan, panie Fitzwilliam. 

- Skłamałbym mówiąc, że żałuję tego, co zrobiłem - oświadczył Luke. - Byłaby to 

zwykła hipokryzja. Przyznaję, że z pańskiego punktu widzenia zachowałem się 

niewłaściwie i niewiele mam na swoją obronę. Takie rzeczy się zdarzają. 

Lord Whitfield znów zaczął krążyć po pokoju. 

- No właśnie... właśnie! - Machnął ręką. 

background image

- Oboje z Bridget potraktowaliśmy pana w sposób haniebny. Ale tak to już jest! 

Pokochaliśmy się i nic na to nie można poradzić. Możemy jedynie wyjawić panu 

prawdę i zniknąć. 

Lord Whitfield przystanął. Patrzył na Luke'a swymi wyblakłymi, wyłupiastymi 

oczami. 

- Tak - przyznał - nie możecie na to już nic poradzić! 

W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton. Spoglądał na Luke'a i potrząsał 

głową jakby ze współczuciem. 

- Co pan ma na myśli? - spytał ostro Luke. 

- Nie możecie już nic zrobić! - powtórzył lord Whitfield. - Już za późno! 

Luke zrobił krok w jego kierunku. 

- Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi. 

- Niech pan o to spyta Honorię Waynflete - rzekł niespodziewanie lord Whitfield. 

- Ona to rozumie. Wie, co się dzieje. Kiedyś mi o tym powiedziała! 
- Co ona rozumie? 

- Że zło nie uchodzi bezkarnie - wyjaśnił lord Whitfield. - Musi istnieć 

sprawiedliwość! Żal mi Bridget, ponieważ bardzo ją lubię. W pewien sposób żal mi 

was obojga! 

- Czy pan nam grozi? - spytał Luke. Whitfield wydawał się autentycznie 

wstrząśnięty. 

- Nie, nie, drogi chłopcze. W tej sprawie nie czuję do was urazy! Kiedy 

uczyniłem Bridget zaszczyt, wybierając ją na swoją żonę, przyjęła na siebie 

pewne zobowiązania. Teraz je odrzuca, ale w życiu nie można niczego cofnąć. 

Jeśli łamie się prawo, trzeba ponieść karę... 

- Chce pan powiedzieć, że coś jej grozi? - spytał Luke, zaciskając pięści. - 

Niech pan mnie dobrze zrozumie, Whitfield, nic jej się nie stanie... ani mnie! 

Jeśli spróbuje pan nam coś zrobić, jest pan skończony. Radzę panu uważać! Wiem o 

panu wystarczająco dużo! 

- To nie ma nic wspólnego ze mną - odparł lord Whitfield. - Ja jestem tylko 

narzędziem w rękach Siły Wyższej. Wszystko dzieje się z Jej wyroku! 

- Widzę, że pan w to wierzy - powiedział Luke. 

- Bo to prawda! Każdy, kto zwróci się przeciwko mnie, ponosi karę. Nie 

wyłączając pana i Bridget. 

- Myli się pan - zaoponował Luke. - Szczęśliwa passa, choćby trwała najdłużej, 

kiedyś się kończy. A pańska skończy się już niebawem. 

- Drogi młody człowieku - zaczął lord Whitfield łagodnie - nie zdaje pan sobie 

sprawy, do kogo pan mówi. Mnie nie może spotkać nic złego! 

- Doprawdy? Zobaczymy. Radzę panu uważać, Whitfield. Mięśnie twarzy lorda 

Whitfielda lekko zadrgały, a ton jego głosu się zmienił. 

- Byłem bardzo cierpliwy - powiedział. - Niech pan nie przeciąga struny. Proszę 

stąd wyjść. 

- Już idę - warknął Luke. - Możliwie jak najszybciej. Ale niech pan pamięta, że 

pana ostrzegałem. 

Odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z salonu. Pobiegł na górę do pokoju 

Bridget, która wraz z pokojówką pakowała swoje rzeczy. 

- Kiedy będziesz gotowa? 

- Za dziesięć minut. 

Spojrzała na Luke'a, a on dostrzegł w jej wzroku pytanie, którego nie mogła 

wyrazić słowami ze względu na obecność pokojówki. Kiwnął nieznacznie głową. 

Poszedł do swojego pokoju i szybko się spakował. 

Kiedy wrócił po dziesięciu minutach, Bridget była gotowa do wyjścia. 

- Możemy już jechać? 

- Oczywiście. 

Na schodach spotkali idącego na górę lokaja. 

- Przyszła panna Waynflete, żeby się z panią zobaczyć. 

- Panna Waynflete? Gdzie ona jest? 

- W salonie z jego lordowską mością. 

Bridget poszła wprost do salonu, a Luke podążył tuż za nią. Lord Whitfield stał 

przy oknie i rozmawiał z panną Waynflete. Trzymał w ręku nóż z długim, cienkim 

ostrzem. 

background image

- Perfekcyjna robota - mówił. - Jeden z moich młodych pracowników przywiózł mi 

go z Maroka, dokąd został wysłany jako specjalny korespondent. To nóż 

mauretański. - Z uwielbieniem przesunął palcem po ostrzu. - Cóż za wspaniałe 

wykonanie! 

- Na miłość boską, Gordon, odłóż go! - zawołała panna Waynflete. Lord Whitfield 

uśmiechnął się i umieścił nóż wśród leżącej na stoliku kolekcji broni. 

- Lubię go dotykać - rzekł łagodnie. 

Panna Waynflete straciła swe zwykłe opanowanie. Była blada i zdenerwowana. 

- Ach, jesteś, moja droga - powitała Bridget. 

Lord Whitfield zachichotał. 

- Tak, oto i Bridget. Naciesz się nią, Honorio. Nie zabawi tu długo. 

- Co to znaczy? - spytała ostro panna Waynflete. 

- To znaczy, że wyjeżdża do Londynu. - Spojrzał po kolei na wszystkich obecnych. 

- Mam dla ciebie pewną wiadomość, Honorio - powiedział. - Bridget postanowiła 

nie wychodzić za mnie. Woli Fitzwilliama. Życie jest dziwne. No cóż, zostawiam 

was, żebyście mogli sobie porozmawiać. 

Wyszedł z pokoju, pobrzękując bilonem w kieszeniach. 

- Mój Boże... - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże... Rozpacz w jej głosie 

była tak wy raźna,-że Bridget poczuła się zaskoczona. 

- Przepraszam. Naprawdę okropnie mi przykro - powiedziała z niepokojem. 

- On jest rozwścieczony... mój Boże, to straszne. Co my teraz zrobimy? 

Bridget spojrzała na nią ze zdziwieniem. 

- Zrobimy? Co ma pani na myśli? 

- Nie powinniście byli mu o tym mówić! - jęknęła panna Waynflete, obrzucając 

oboje pełnym wyrzutu spojrzeniem. 

- Nonsens! - zawołała Bridget. - A cóż innego mogliśmy zrobić? 

- Nie powinniście byli mówić mu o tym teraz. Trzeba było zaczekać, aż 

znajdziecie się daleko stąd. 

- To kwestia zapatrywań - odparła sucho Bridget. - Osobiście uważam, że niemiłe 

sprawy należy mieć jak najszybciej za sobą. 

- Och, moja droga, gdyby tylko o to chodziło... Zawahała się. Potem spojrzała 

pytająco na Luke'a. 

Luke potrząsnął głową i powiedział bezgłośnie: ,,Jeszcze nie teraz". 

- Rozumiem - bąknęła panna Waynflete. 

- Czy chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś szczególnej sprawie, panno 

Waynflete? - spytała Bridget z lekkim rozdrażnieniem. 

- No... owszem. W istocie przyszłam ci zaproponować krótki pobyt w moim domu. 

Pomyślałam, że... eee... pozostanie tutaj byłoby dla ciebie krępujące i że, być 

może, potrzeba ci kilku dni na... eee... gruntowne rozważenie twoich planów. 

- Dziękuję, panno Waynflete, to bardzo uprzejme z pani strony. 

- U mnie byłabyś zupełnie bezpieczna i... 

- Bezpieczna? - przerwała jej Bridget. 

- Spokojna... - wyjaśniła pospiesznie panna Waynflete lekko podnieconym głosem - 

to miałam na myśli... całkiem spokojna. Nie mam oczywiście takich luksusów jak 

tutaj, ale gorąca woda jest naprawdę gorąca, a moja służąca Emily zupełnie 

dobrze gotuje. 

- Och, jestem pewna, że wszystko byłoby wspaniale, panno Waynflete - odparła 

Bridget machinalnie. 

- Ale oczywiście wyjazd do Londynu to o wiele lepszy pomysł... 

- Trochę niefortunnie się składa, że moja ciotka wyruszyła dzisiaj wcześnie rano 

na wystawę kwiatów. Nie miałam jeszcze okazji powiedzieć jej, co się wydarzyło. 

Zostawię jej list z wiadomością, że pojechałam do mieszkania. 

- Wybierasz się do mieszkania twojej ciotki w Londynie? 

- Tak. Nikogo w nim nie ma. A posiłki mogę jadać w mieście. 

- Będziesz sama w tym mieszkaniu? O Boże, nie powinnaś tego robić. Nie zostawaj 

tam sama. 

- Przecież nikt mnie nie zje - powiedziała Bridget z irytacją. - Poza tym moja 

ciotka jutro wraca. 

Panna Waynflete z niepokojem potrząsnęła głową. 

- Lepiej zatrzymaj się w jakimś hotelu - zasugerował Luke. 

background image

- Dlaczego? - spytała Bridget, gwałtownie odwracając się do niego. - Co się z 

wami dzieje? Dlaczego traktujecie mnie jak niedorozwinięte dziecko? 

- Ależ skąd, kochanie - zaprotestowała panna Waynflete. - Po prostu chcemy, 

żebyś była ostrożna! 

- Ale dlaczego? Dlaczego? O co w tym wszystkim chodzi? 

- Posłuchaj, Bridget - zaczął Luke. - Chciałbym z tobą porozmawiać. Ale nie 

tutaj. Pojedźmy w jakieś ustronne miejsce. - Spojrzał na pannę Waynflete. - Czy 

możemy wpaść do pani za jakąś godzinę? Jest wiele spraw, o których chciałbym 

pani powiedzieć. 

- Bardzo proszę. Będę tam na was czekała. 

Luke położył dłoń na ramieniu Bridget. Skinieniem głowy podziękował pannie 

Waynflete. 

- Bagaże zabierzemy później. Chodź. 

Poprowadził ją przez hali do wyjścia. Otworzył drzwi samochodu. Bridget wsiadła. 

Luke uruchomił silnik i ruszył gwałtownie podjazdem. Kiedy minęli żelazną bramę, 

odetchnął z ulgą. 

- Dzięki Bogu bezpiecznie cię stąd wywiozłem - powiedział. 

- Czy ty zupełnie oszalałeś, Luke? Co znaczą te wszystkie tajemnice? 

- No cóż, trudno jest zdemaskować mordercę, kiedy przebywa się pod jego dachem! 

- oznajmił Luke posępnie. 

 

XX 

TKWIMY W TYM OBOJE 

 

Bridget przez chwilę siedziała nieruchomo obok niego. 

- Gordon? - spytała. 

Luke kiwnął potakująco głową. 

- Gordon? Gordon... mordercą? Mordercą? W życiu nie słyszałam czegoś równie 

absurdalnego. 

- Tak uważasz? 

- Owszem. Przecież Gordon nie skrzywdziłby nawet muchy. 
- Może to i prawda - przyznał Luke ponuro. - Sam nie wiem. Ale z całą pewnością 

zabił kanarka, a ja jestem prawie pewien, że zamordował również kilka osób. 

- Mój drogi, ja po prostu nie mogę w to uwierzyć! 

- Wiem - powiedział Luke. - To istotnie wydaje się niewiarygodne. Zacząłem go 

podejrzewać dopiero przedwczoraj wieczorem. 

- Ależ ja go doskonale znam! - zaprotestowała Bridget. - Wiem, jaki on jest! W 

gruncie rzeczy to bardzo łagodny człowiek... napuszony, zgoda, ale w sumie 

raczej śmieszny. 

Luke potrząsnął głową. 

- Będziesz musiała zmienić zdanie na jego temat, Bridget. 

- Nic z tego, Luke. Ja po prostu w to nie wierzę! Skąd przyszedł ci do głowy tak 

absurdalny pomysł? Przecież jeszcze przed dwoma dniami byłeś zupełnie pewny, że 

to Ellsworthy. 

Luke lekko się skrzywił. 

- Wiem. Wiem. Pewnie sądzisz, że jutro zacznę podejrzewać Thomasa, a pojutrze 
będę przekonany, że to sprawka Hortona! Nie zmieniani zdania aż tak często. 

Rozumiem, że ta wiadomość tobą wstrząsnęła. Jeśli jednak przyjrzysz się temu 

nieco bliżej, zobaczysz, że wszystkie elementy świetnie do siebie pasują. Nic 

dziwnego, że panna Pinkerton bała się pójść do lokalnych władz. Wiedziała, że 

zrobiłaby z siebie pośmiewisko! Pokładała nadzieję jedynie w Scotland Yardzie. 

- Ale jakie motywy mógłby mieć Gordon? Och, to takie idiotyczne! 

- Wiem. Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, że Gordon Whitfield jest okropnym 

megalomanem? 

- On chce uchodzić za wspaniałego i ważnego człowieka. To wynika ze zwykłego 

kompleksu niższości! 

- Możliwe, że właśnie to jest źródłem całego nieszczęścia. Sam już nie wiem. Ale 

zastanów się tylko przez chwilę, Bridget. Pamiętasz, jakich szyderczych zwrotów 

sama wobec niego używałaś... obraza majestatu i tak dalej. Czy nie rozumiesz, że 

jego egocentryzm przekracza wszelkie granice? A w dodatku to maniak religijny! 

Moja droga, on jest kompletnie obłąkany! 

background image

Bridget zastanawiała się przez chwilę. 

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jakie masz na to dowody, Luke? 

- No cóż, świadczą o tym jego własne słowa. Przedwczoraj wieczorem oświadczył mi 

jasno i wyraźnie, że każdy, kto mu się w jakikolwiek sposób sprzeciwi, zawsze 

umiera. 

- Mów dalej. 

- Nie potrafię ci tego dokładnie wyjaśnić, ale chodzi mi o sposób, w jaki o tym 

mówił. Był spokojny, zadowolony z siebie i... jakby to ująć... uważał to za 

zupełnie normalne! Siedział w fotelu i uśmiechał się do siebie... To było 

niesamowite i dość przerażające, Bridget! 

- Mów dalej. 

- No cóż, potem zaczął wyliczać osoby, które zeszły z tego świata, ponieważ 

ściągnęły na siebie jego gniew! Posłuchaj, Bridget, on wymienił panią Horton, 

Amy Gibbs, Tommy'ego Pierce'a, Harry'ego Cartera, doktora Humbleby'ego i tego 

szofera, Riversa. 

Bridget pobladła, najwyraźniej wstrząśnięta jego słowami. 

- Czy wymienił właśnie te osoby? 

- Tak. Właśnie te osoby! Czy teraz mi wierzysz? 

- Mój Boże, chyba mnie przekonałeś... Jakie miał motywy? 

- Bardzo trywialne... i to właśnie jest takie przerażające. Pani Horton zrobiła 

mu afront, Tommy Pierce naśladował go na oczach rozbawionych ogrodników, Harry 

Carter obrzucił obelgami, Amy Gibbs zachowała się wobec niego arogancko, 

Humbleby miał czelność publicznie zakwestionować jego zdanie, Rivers groził mu w 

mojej obecności, a panna Waynflete... 

Bridget ukryła twarz w dłoniach. 

- To straszne... Okropne... -wymamrotała. 

- Wiem. Istnieją jeszcze pewne dodatkowe dowody. Samochodem, który przejechał w 

Londynie pannę Pinkerton, był rolls royce o takich samych numerach 

rejestracyjnych, jakie ma samochód lorda Whitfielda. 

- To zdecydowanie przesądza sprawę - powiedziała Bridget powoli. 

- Tak. W Scotland Yardzie uważają, że kobieta, która przekazała im ten numer, 

popełniła błąd. Ale ona się nie pomyliła! 

- Mogę to zrozumieć - przyznała Bridget. - Kiedy w grę wchodzi taki zamożny i 

wpływowy człowiek jak lord Whitfield, muszą, oczywiście, uwierzyć w jego wersję 

wydarzeń! 

- Owszem. Relację panny Pinkerton uznaliby za niewiarygodną. 

- Parę razy powiedziała mi dość dziwne rzeczy - powiedziała Bridget w 

zamyśleniu. - Jakby mnie przed czymś ostrzegała... Wtedy nie rozumiałam, do 

czego ona zmierza... Teraz już wiem! 

- Wszystko się zgadza - stwierdził Luke. - Tak zawsze bywa. Początkowo mówi się, 

tak jak ty powiedziałaś: "Niemożliwe!", a potem, kiedy już pogodzisz się z tą 

myślą, wszystko zaczyna do siebie pasować! Winogrona, które lord Whitfield 

posłał pani Horton, a ona podejrzewała, że trują ją pielęgniarki! Wizyta w 

Instytucie Wellermana Kreutza... musiał zdobyć jakieś bakterie, którymi 

zainfekował ranę doktora Humbleby'ego. 

- Nie rozumiem, jak zdołał tego dokonać. 

- Ja również, ale istnieje związek między tymi wydarzeniami. Nie da się temu 

zaprzeczyć. 

- Nie... Jak twierdzisz, te elementy do siebie pasują. Oczywiście, mógł robić 

rzeczy, na które nie odważyliby się inni ludzie! Chodzi mi o to, że był poza 

wszelkimi podejrzeniami! 

- Myślę, że podejrzewała go panna Waynflete. Wspomniała o jego wizycie w 

instytucie. Napomknęła o tym mimochodem, mając najprawdopodobniej nadzieję, że 

wyciągnę z tego właściwy wniosek. 

- Więc wiedziała o tym od samego początku? 

- Żywiła bardzo silne podejrzenia. Powstrzymywało ją chyba to, że była w nim 

kiedyś zakochana. 

Bridget kiwnęła głową. 

- Tak, to wiele tłumaczy. Gordon mówił mi, że kiedyś byli zaręczeni. 

- Po prostu nie chciała uwierzyć, że to może być on. Ale coraz bardziej 

utwierdzała się w tym przekonaniu. Próbowała dawać mi to do zrozumienia, ale nie 

background image

mogła wystąpić przeciwko niemu otwarcie! Kobiety to dziwne istoty! Myślę, że w 

jakiś sposób nadal jej na nim zależy... 

- Mimo że ją porzucił? 

- To ona porzuciła jego. To dość nieprzyjemna historia. Opowiem ci ją. 

Luke zrelacjonował jej ten przykry epizod. Bridget patrzyła na niego zdumiona. 

- Powiedziała ci, że Gordon tak postąpił? 

- Owszem. Już wtedy nie mógł być całkiem normalny! 

- Już wtedy... - wyjąkała Bridget, drżąc na całym ciele. - Tyle lat temu... 

- Może nigdy nie dowiemy się o innych jego ofiarach! Dopiero ta seria zgonów, do 

których doszło w krótkich odstępach czasu, ściągnęła na niego uwagę! Może był 

tak upojony powodzeniem, że stał się nieostrożny! 

Bridget pokiwała głową. Przez parę minut rozmyślała w milczeniu, a potem spytała 

niespodziewanie: 

- Powtórz mi dokładnie słowa panny Pinkerton... co mówiła wtedy w pociągu? Od 

czego zaczęła? 

Luke cofnął się myślami do tej rozmowy. 

- Powiedziała, że jedzie do Scotland Yardu, wspominała o waszym posterunkowym, 

którego uważała za miłego człowieka, ale nie nadającego się do prowadzenia 

śledztwa w sprawie o morderstwo. 

- Czy wtedy użyła tego słowa po raz pierwszy? 

- Tak. 

- Mów dalej. 

- Następnie powiedziała: "Widzę, że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam 

zaskoczona. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję". 

- Co mówiła potem? 

- Spytałem, czy jest absolutnie przekonana, że istotnie nie fantazjuje, a ona 

odparła spokojnie: "Och, nie! Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale nie 

za drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się wie". 

- Zdumiewające - skomentowała Bridget. 

- Pocieszyłem ją mówiąc, że podjęła słuszną decyzję, ale jej nie uwierzyłem! 

- Rozumiem. Łatwo być mądrym po fakcie! Ja też traktowałam tę biedaczkę ze 

współczuciem i wyższością! Jak dalej potoczyła się wasza rozmowa? 

- Niech pomyślę... aha! wspomniała o sprawie Abercrombiego... wiesz, tego 

truciciela z Walii. Nie wierzyła, że patrzył na swoje przyszłe ofiary w jakiś 

szczególny sposób. Ale dodała, że teraz już wierzy, bo widziała coś takiego na 

własne oczy. 

- Powtórz mi dokładnie jej słowa. Luke zastanawiał się, marszcząc brwi. 

- Powiedziała tym swoim miłym głosem: "Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... 

ale to prawda!" Wtedy spytałem: "Co takiego?" A ona odparła: "Ten szczególny 

błysk w oczach..." Na Boga, Bridget, sposób, w jaki to powiedziała, absolutnie 

mną wstrząsnął! Jej spokojny głos i wyraz twarzy... wyglądała jak ktoś, kto 

naprawdę widział coś zbyt przerażającego, by to wyrazić słowami! 

- Mów dalej, Luke. Opowiedz mi wszystko. 

- Potem wyliczyła ofiary... Amy Gibbs, Cartera i Tommy'ego Pierce'a. Wspomniała, 

że Tommy był nieznośnym szczeniakiem, a Carter pijakiem. Później dodała: "A 

teraz... wczoraj... spotkało to doktora Humbleby'ego, który jest takim dobrym i 

poczciwym człowiekiem". Następnie stwierdziła, że gdyby powiedziała o tym 

doktorowi Humbleby'emu, to z pewnością by jej nie uwierzył i wyśmiałby ją. 

Bridget głęboko westchnęła. 

- Rozumiem - mruknęła. - Teraz to do mnie dotarło. 

- Co, Bridget? - spytał Luke, przyglądając jej się uważnie. - O czym myślisz? 

- O czymś, co kiedyś powiedziała mi pani Humbleby. Zastanawiałam się... och, 

mniejsza o to, mów dalej. Jak zakończyła się ta rozmowa? 

Luke przytoczył dokładnie słowa panny Pinkerton, które wywarły na nim tak duże 

wrażenie, że nie mógł ich zapomnieć. 

- Na mój argument, że chyba trudno jest popełnić bezkarnie tak wiele zbrodni, 

odparła: "Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli. Bardzo łatwo jest zabić 

człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten morderca 

jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!" 

Zamilkł. 

background image

- Łatwo jest zabić człowieka? - powtórzyła Bridget drżącym głosem. - 

Przerażająco łatwo... to prawda! Nic dziwnego, że te słowa zapadły ci tak 

głęboko w pamięć, Luke. Ja będę je pamiętać do końca życia! Człowiek taki jak 

Gordon Whitfield... och! Oczywiście, że to łatwe. 

- Ale nie tak łatwo będzie mu to udowodnić - zauważył Luke. 

- Tak sądzisz? Wydaje mi się, że mogę w tym pomóc. 

- Bridget, zabraniam ci... 

- Nie możesz. Nie wolno siedzieć z założonymi rękami i grać na zwłokę. Jestem w 

to zamieszana, Luke. Przyznaję, że to trochę niebezpieczne zadanie, ale muszę do 

końca odegrać swoją rolę. 

- Bridget... 

- Wplątałam się w tę historię, Luke! Przyjmę więc zaproszenie panny Waynflete i 

zostanę w Wychwood. 

- Kochanie, błagam cię... 

- Doskonale zdaję sobie sprawę, że to jest niebezpieczne dla nas obojga. Ale 

tkwimy w tym, Luke... tkwimy w tym oboje! 

 

XXI 

OCH, DLACZEGO SPACERUJESZ PO POLACH W RĘKAWICZKACH? 

 

Zaciszne wnętrze domu panny Waynflete podziałało na nich kojąco po chwilach 

napięcia, które przeżyli w samochodzie. 

Panna Waynflete była trochę zdziwiona, że Bridget chce mimo wszystko u niej 

zostać, ale szybko zapewniła, że w pełni podtrzymuje zaproszenie. 

- Skoro jest pani tak uprzejma, panno Waynflete - powiedział Luke - uważam to 

rozwiązanie za najlepsze. - Ja zatrzymałem się w gospodzie Pod Błazeńską Czapką, 

będę więc miał ją na oku. Bądź co bądź, nie należy zapominać o tym, co się 

wydarzyło w Londynie. 

- Ma pan na myśli Lavinię Pinkerton? - spytała panna Waynflete. 

- Tak. Można by przypuszczać, że w centrum wielkiego miasta człowiek jest 

zupełnie bezpieczny. 

- Chodzi panu o to - zaczęła panna Waynflete - że bezpieczeństwo człowieka 

zależy przede wszystkim od tego, czy ktoś nie dybie na jego życie? 

- No, właśnie. Dożyliśmy takich czasów. 

Panna Waynflete z zadumą pokiwała głową. 

- Od jak dawna pani wie, że Gordon jest mordercą, panno Waynflete? - spytała 

Bridget. 

Panna Waynflete westchnęła. 

- To trudne pytanie, moja droga. Myślę, że w głębi duszy byłam zupełnie pewna 

już od dłuższego czasu... Ale robiłam, co mogłam, żeby o tym nie myśleć! Nie 

chciałam w to uwierzyć, więc udawałam sama przed sobą, że moje podejrzenia są 

nikczemne i absurdalne. 

- Czy nigdy nie obawiała się pani o... własne życie? - spytał Luke. 

Panna Waynflete przez chwilę rozważała w myślach jego pytanie. 

- Czy chodzi panu o to, że gdyby Gordon wyczuł, iż zaczęłam coś podejrzewać, 

znalazłby jakiś sposób, by się mnie pozbyć? 

- Tak. 

- Oczywiście, brałam pod uwagę taką ewentualność... - wyznała panna Waynflete 

spokojnie. - Starałam się zachować ostrożność. Nie sądzę jednak, żeby Gordon 

mógł dostrzec we mnie prawdziwe zagrożenie. 

- Dlaczego? 

Panna Waynflete lekko się zarumieniła. 

- Nie przypuszczam, by Gordonowi przyszło kiedykolwiek na myśl, że mogłabym... 

ściągnąć na niego jakiekolwiek niebezpieczeństwo. 

- Czy posunęła się pani do tego, żeby go ostrzec? - spytał Luke szorstko. 

- Owszem. To znaczy, dałam mu do zrozumienia, iż dziwi mnie to, że każdy, kto mu 

się narazi, niebawem ginie w jakimś nieszczęśliwym wypadku. 

- Jak na to zareagował? - spytała Bridget. 

Na twarzy panny Waynflete pojawił się wyraz troski. 

background image

- Nie tak, jak się spodziewałam. Wydawał mi się... to naprawdę zadziwiające!... 

zadowolony... Spytał: "Więc zwróciłaś na to uwagę?" I... napuszył się dumnie jak 

paw. 

- To jasne, że jest obłąkany! - zawołał Luke. 

- Tak, istotnie - przyznała skwapliwie panna Waynflete. - Po prostu nie ma 

innego wytłumaczenia. Nie odpowiada za swoje czyny. - Położyła dłoń na ramieniu 

Luke'a. - Nie powieszą go, prawda, panie Fitzwilliam? 

- Nie, nie. Przypuszczam, że poślą go do zakładu dla umysłowo chorych w 

Broadmoor. 

Panna Waynflete westchnęła z ulgą i wygodniej usiadła w fotelu. 

- Bardzo mnie to cieszy. - Jej wzrok spoczął na Bridget, która wpatrywała się w 

dywan, z zadumą marszcząc brwi. 

- Ale mamy przed sobą jeszcze długą drogę - powiedział Luke. -Zawiadomiłem już 

odpowiednie władze i mogę powiedzieć tylko tyle, że Scotland Yard potraktuje tę 

sprawę poważnie. Musicie sobie jednak uprzytomnić, że nie mamy wystarczających 

dowodów. 

- Zdobędziemy je - oznajmiła Bridget. 

Panna Waynflete podniosła na nią wzrok. Luke dostrzegł w jej oczach błysk, który 

przypominał mu kogoś lub coś, co niedawno widział. Wytężył pamięć, ale nie udało 

mu się tego z niczym skojarzyć. 

- Jesteś bardzo pewna siebie, moja droga - powiedziała panna Waynflete z 

powątpiewaniem. - No cóż, być może masz rację. 

- Posłuchaj, Bridget, pojadę teraz do rezydencji po twoje rzeczy - rzekł Luke. 

- Jadę z tobą - odparła spiesznie Bridget. 

- Wolałbym, żebyś została tutaj. 

- Ale ja wolę pojechać. 

- Przestań odgrywać wobec mnie rolę troskliwej matki, Bridget! - warknął Luke ze 

złością. - Nie życzę sobie, żebyś mnie ochraniała. 

- Uważam, Bridget, że wszystko będzie dobrze... przecież pojedzie samochodem, a 

w dodatku jest biały dzień - powiedziała półgłosem panna Waynflete. 

- Czuję się jak idiotka. Ta historia działa mi na nerwy - wyszeptała Bridget, 

uśmiechając się z zażenowaniem. 

- Któregoś wieczora panna Waynflete odprowadziła mnie aż do samego domu - 

przypomniał sobie Luke. - No, panno Waynflete, niech się pani przyzna, że 

chciała pani mnie chronić! Tak było, prawda? 

Panna Waynflete potwierdziła jego sugestię uśmiechem. 

- No cóż, panie Fitzwilliam, pan jeszcze niczego nie podejrzewał! Groziło panu 
niebezpieczeństwo, ponieważ Gordon mógł już się zorientować, że przyjechał pan 

tutaj jedynie po to, by zbadać tę sprawę. A na tej odludnej dróżce mogło się 

panu coś przytrafić! 

- No dobrze, ale teraz zdaję już sobie sprawę z niebezpieczeństwa - oświadczył 

Luke posępnie. - Zapewniam panią, że nie dam się zaskoczyć. 

- Niech pan nie zapomina, że on jest niezwykle przebiegły. - Znacznie 

sprytniejszy, niż się panu zdaje! To bardzo pomysłowy człowiek. 

- Dziękuję, że mnie pani ostrzegła. 

- Mężczyźni są odważni - westchnęła panna Waynflete - ale znacznie łatwiej ich 

oszukać niż kobiety. 

- To prawda - przyznała Bridget. 

- Panno Waynflete, czy istotnie uważa pani, że coś mi zagraża? Czy sądzi pani, 

że lord Whitfield naprawdę dybie na moje życie? 

- Myślę - odparła panna Waynflete po chwili wahania - że niebezpieczeństwo grozi 

przede wszystkim Bridget. To ona zerwała zaręczyny, a to jest dla niego 

największą zniewagą! Przypuszczam, że dopiero kiedy rozprawi się z Bridget, 

skieruje uwagę na pana. Ale bez wątpienia do niej zabierze się w pierwszej 

kolejności. 

- Bardzo bym chciał, Bridget, żebyś wyjechała za granicę... i to teraz... 

natychmiast. 

Bridget mocno zacisnęła usta. 

- Nie pojadę. 

Panna Waynflete westchnęła. 

- Jesteś odważną kobietą, Bridget. Podziwiam cię. 

background image

- Na moim miejscu postąpiłaby pani tak samo. 

- No cóż, niewykluczone. 

- Oboje w tym tkwimy, Luke i ja - oznajmiła Bridget stanowczo. Odprowadziła 

Luke'a do drzwi. 

- Zatelefonuję do ciebie z gospody, kiedy już bezpiecznie wydostanę się z 

jaskini tego lwa - powiedział Luke. 

- Dobrze. 

- Kochanie, nie denerwuj się! Nawet najdoskonalsi mordercy muszą mieć czas na 

gruntowne przemyślenie swoich planów! Wydaje mi się, że przez parę dni nic nam 

nie grozi. Dzisiaj przyjeżdża z Londynu inspektor Battle. Kiedy tylko tutaj się 

zjawi, Whitfield będzie pod obserwacją. 

- Zatem skoro wszystko jest pod kontrolą, możemy zakończyć ten melodramat. 

- Bridget, kochanie, proszę cię, nie rób żadnych nierozważnych kroków! - 

powiedział Luke poważnie, kładąc jej dłoń na ramieniu. 

- Ciebie też to dotyczy, mój drogi. 

Uścisnął jej ramię, a potem wskoczył do samochodu i odjechał. Bridget wróciła do 
salonu. 

- Moja droga, twój pokój nie jest jeszcze całkiem gotowy - rzekła panna 

Waynflete z typowym dla starych panien zdenerwowaniem takim drobiazgiem. - Emily 

właśnie sprawdza, czy czegoś nie brakuje. Wiesz co? Przygotuję ci filiżankę 

pysznej herbaty! Dobrze ci zrobi po tych burzliwych wydarzeniach. 

- To bardzo uprzejme z pani strony, panno Waynflete, ale dziękuję. 

Bridget miała ochotę na mocny koktajl z dużą ilością ginu, ale doszła do 

słusznego wniosku, że nie należy liczyć na ten rodzaj pokrzepiającego napoju. 

Nie znosiła herbaty, ponieważ zazwyczaj cierpiała po niej na niestrawność. 

Jednakże panna Waynflete zdecydowała, że herbata jest właśnie tym, czego 

najbardziej potrzebuje jej młody gość. Wybiegła do kuchni, a po pięciu minutach 

wróciła z tacą, na której stały dwie delikatnie zdobione filiżanki z 

drezdeńskiej porcelany, wypełnione aromatycznym, parującym napojem. 

- Oryginalny Lapsang Souchong - oznajmiła z dumą. 

Bridget, która nie lubiła chińskiej herbaty jeszcze bardziej niż indyjskiej, 

uśmiechnęła się blado. 

W tym momencie w drzwiach pojawiła się Emily, niewyrośnięta i niezdarna 

pokojówka panny Waynflete. 

- Proszę pani - powiedziała - czy miała pani na myśli te poszewki z falbankami? 

Panna Waynflete pospiesznie wyszła z pokoju, a Bridget skorzystała z okazji i 

wylała swoją herbatę za okno. Omal nie poparzyła przy tym wrzątkiem kocura, 

który wylegiwał się na grządce. 

Puszek, przyjąwszy łaskawie jej przeprosiny, wskoczył na parapet, a potem 

wdrapał się jej na ramiona i zaczął czule mruczeć. 

- Jesteś bardzo piękny! - powiedziała Bridget, głaszcząc go po grzbiecie. 

Puszek wygiął grzbiet w łuk, mrucząc ze zdwojoną energią. 

- Dobry kotek - szepnęła Bridget, drapiąc go za uszami. 

- Mój Boże - zawołała panna Waynflete, wchodząc do pokoju. - Puszek najwyraźniej 

cię polubił. Z reguły zachowuje się z rezerwą! Tylko uważaj na jego uszko. 

Ostatnio bardzo go bolało i nadal mu dokucza. 

Ale było już za późno. Bridget pociągnęła go niechcący za chore ucho. Kocur 

prychnął na nią i odszedł majestatycznym krokiem, jakby demonstrując swą urażoną 

godność. 

- Och, mój Boże, czy cię podrapał? - zawołała panna Waynflete. 

- To nic poważnego - odparła Bridget, ssąc ukośne zadraśnięcie na grzbiecie 

dłoni. 

- Może przemyć ci rankę jodyną? 

- Och, nie trzeba, wszystko w porządku. Nie warto zawracać sobie tym głowy. 

Panna Waynflete wydawała się zawiedziona. Bridget, czując, że zachowała się 

niezbyt uprzejmie, spytała pospiesznie: 

- Ciekawe, jak długo Luke tam będzie? 

- Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, że pan Fitzwilliam potrafi o siebie 

zadbać. 

- Och, Luke jest bardzo twardym mężczyzną! 

background image

W tym momencie zadzwonił telefon. Bridget szybko do niego podeszła. Usłyszała w 

słuchawce głos Luke'a. 

- Halo? To ty, Bridget? Jestem już w gospodzie. Czy mogę przywieźć twoje rzeczy 

po lunchu? Pojawił się tu Battle... wiesz, o kim mówię...? 

- Ten inspektor ze Scotland Yardu? 

- Tak. Chce natychmiast ze mną porozmawiać. 

- W porządku. Kiedy przywieziesz moje bagaże, opowiesz mi, co on o tym wszystkim 

sądzi. 

- Dobrze. Tymczasem, kochanie. 

- Do zobaczenia. 

Bridget odłożyła słuchawkę i powtórzyła pannie Waynflete treść rozmowy. Potem 

szeroko ziewnęła. Po pełnym wyczerpujących emocji poranku ogarnęło ją nagłe 

znużenie. 

Panna Waynflete zwróciła na to uwagę. 

- Widzę, że jesteś zmęczona, moja droga! Może się położysz... nie, lepiej nie 

robić tego tuż przed lunchem. Wybieram się teraz do pewnej kobiety, by zanieść 

jej trochę starych ubrań. Mieszka w chatce niedaleko stąd... to bardzo przyjemny 

spacer przez pola. Czy miałabyś ochotę dotrzymać mi towarzystwa? Zdążymy wrócić 

na lunch. 

Bridget chętnie się zgodziła. 

Wyszły z domu tylnymi drzwiami. Panna Waynflete miała na głowie słomkowy 

kapelusz i, ku rozbawieniu Bridget, włożyła rękawiczki. 

Można by pomyśleć, że wybieramy się na Bond Street! - myślała. 

Po drodze panna Waynflete gawędziła wesoło o rozmaitych sprawach związanych z 

życiem w małym, prowincjonalnym miasteczku. Przeszły przez pola, przecięły 

wyboisty gościniec, a potem skręciły na ścieżkę wiodącą przez zapuszczony 

zagajnik. Dzień był dość upalny, więc spacer w cieniu drzew sprawił Bridget 

przyjemność. 

Panna Waynflete zaproponowała, żeby usiadły i chwilę odpoczęły. 

- Ten dzisiejszy upał jest naprawdę uciążliwy, nie sądzisz? Chyba nadciąga 

burza! 

Bridget sennym głosem przyznała jej słuszność. Leżała na plecach z na wpół 

przymkniętymi oczami, a po jej głowie błąkały się słowa wiersza. 

 

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach, 

Och, gruba blond kobieto, której nikt nie kocha? 

 

To do niej nie pasuje! Przecież panna Waynflete wcale nie jest gruba - pomyślała 

Bridget, a potem wniosła do wiersza odpowiednie poprawki. 

 

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach, 

Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha? 

 

- Jesteś bardzo senna, kochanie, prawda? - spytała panna Waynflete, przerywając 

jej rozmyślania. 

Wypowiedziała te słowa swoim zwykłym, łagodnym tonem, ale było w nim coś, co 

sprawiło, że Bridget nagle otworzyła oczy. Panna Waynflete pochylała się nad 

nią. 

- Jesteś bardzo senna, prawda? - spytała znowu, oblizując wargi i patrząc na nią 

przejmującym wzrokiem. 

Tym razem Bridget pojęła znaczenie jej słów. Kiedy nagle dotarło to do jej 

świadomości, poczuła głęboką pogardę dla własnej tępoty! 

Podejrzewała prawdę, ale było to tylko mgliste podejrzenie. Zamierzała sprawdzić 

jego słuszność spokojnie i dyskretnie. Ani przez moment nie przeczuwała, że może 

grozić jej jakieś niebezpieczeństwo. Wydawało jej się, że doskonale maskuje swe 

podejrzenia. Nie przyszło jej nawet do głowy, że atak może nastąpić tak szybko. 

Zrozumiała, że zachowała się jak skończona idiotka! 

- Herbata... - pomyślała. - Na pewno coś w niej było. Ona nie wie, że jej nie 

wypiłam. To moja jedyna szansa! Muszę udawać! Ciekawe, co to było za paskudztwo. 

Trucizna? Czy tylko środek nasenny? Ona myśli, że jestem śpiąca... to oczywiste. 

Ponownie zamknęła oczy. 

background image

- Tak... okropnie... - odparła, mając nadzieję, że jej głos zabrzmi naprawdę 

sennie. - To dziwne! Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była taka śpiąca. 

Panna Waynflete lekko kiwnęła głową. 

Bridget obserwowała ją spod przymrużonych powiek. 

Tak czy owak - pomyślała - nie może się ze mną mierzyć! Jestem silną młodą 

kobietą, a ona tylko chudą słabą staruszką. Ale muszę nakłonić ją do mówienia... 

sprowokować do zwierzeń! 

Twarz panny Waynflete wykrzywił chytry, niemal nieludzki uśmiech. 

Ona przypomina kozę - pomyślała Bridget. O Boże! Jakże ona jest podobna do kozy! 

To zwierzę zawsze było symbolem zła! Teraz już rozumiem, dlaczego! Miałam 

rację... moje fantastyczne podejrzenia okazały się słuszne! Nawet w piekle nie 

ma większego zła niż we wzgardzonej kobiecie... Od tego się wszystko zaczęło... 

- Nie wiem, co się ze mną dzieje... - powiedziała cicho. Tym razem w jej głosie 

zabrzmiała wyraźna nutka lęku. - Czuję się bardzo dziwnie... Okropnie kręci mi 

się w głowie! 

Panna Waynflete rozejrzała się nerwowo. Znajdowały się na zupełnym odludziu. 

Miasteczko leżało zbyt daleko, by ktoś mógł usłyszeć krzyki. W pobliżu nie było 

żadnych domów ani willi. Zaczęła grzebać w swojej paczce, która rzekomo 

zawierała starą odzież. Kiedy rozdarła papier, Bridget dostrzegła kątem oka 

jakąś wełnianą część garderoby. Panna Waynflete znów sięgnęła do zawiniątka 

dłońmi w rękawiczkach. 

 

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach? 

 

No właśnie... dlaczego? - pomyślała Bridget. Dlaczego w rękawiczkach? Ależ to 

jasne jak słońce! Wszystko świetnie zaplanowała! 

Panna Waynflete ostrożnie wyciągnęła z zawiniątka nóż, uważając, by nie zetrzeć 

z niego śladów, które zostawił lord Whitfield, kiedy tego ranka bawił się nim w 

swym salonie w Ashe Manor. 

Mauretański nóż ze spiczastym ostrzem. 

Bridget poczuła, że robi jej się słabo. Postanowiła grać na zwłokę... zmusić tę 

kobietę do zwierzeń... chudą, siwą kobietę, której nikt nie kochał. Doszła do 

wniosku, że nie powinno to być zbyt trudne, ponieważ panna Waynflete z pewnością 

odczuwa nieprzepartą potrzebę mówienia, a jedyną osobą, z którą może 

porozmawiać, jest ktoś taki jak Bridget... ktoś, kto ma niebawem na zawsze 

zamilknąć. 

- Co to za... nóż? - spytała omdlewającym głosem. 

Panna Waynflete wybuchnęła przerażającym, stłumionym, niemal nieludzkim 

śmiechem. 

- Jest przeznaczony dla ciebie, Bridget - powiedziała. - Dla ciebie! Od dawna 

cię nienawidziłam. 

- Dlatego że miałam wyjść za Gordona Whitfielda? - spytała Bridget. 

Panna Waynflete kiwnęła głową. 

- Jesteś bardzo bystra! Twoja śmierć będzie koronnym dowodem przeciwko niemu. 
Znajdą twoje zwłoki z poderżniętym gardłem i nóż z odciskami jego palców! 

Dlatego właśnie poprosiłam dziś rano, żeby mi go pokazał! Kiedy byliście na 

górze, zawinęłam nóż w chusteczkę do nosa i schowałam do torebki. To takie 

proste! Prawdę mówiąc, wszystko poszło mi gładko. Wprost nie mogłam w to 

uwierzyć. 

- To dlatego że... jest pani... tak bardzo przebiegła... - wyjąkała Bridget 

stłumionym głosem osoby oszołomionej środkiem nasennym. 

Panna Waynflete znów wybuchnęła przerażającym śmiechem. 

- Tak, już w młodości odznaczałam się nieprzeciętną inteligencją! -oświadczyła z 

zatrważającą dumą w głosie. - Ale nie pozwalano mi nic robić... Musiałam 

bezczynnie siedzieć w domu. Potem pojawił się w moim życiu Gordon, syn prostego 

szewca, ale wiedziałam, że to chłopak z aspiracjami. Nie miałam wątpliwości, że 

daleko zajdzie. A on mnie porzucił... mnie! Wszystko przez tę idiotyczną 

historię z kanarkiem. 

Wykonała w powietrzu dziwny, gwałtowny ruch. Bridget znów poczuła, że robi jej 

się niedobrze. 

background image

- Gordon Ragg ośmielił się porzucić mnie, córkę pułkownika Waynflete'a! 

Poprzysięgłam mu zemstę! Myślałam o tym co noc... Potem mojej rodzinie zaczęło 

się powodzić coraz gorzej. Trzeba było sprzedać dom. A on go kupił! Poniżył 

mnie, proponując posadę w moim dawnym rodzinnym domu. Jakże ja go wtedy 

nienawidziłam! Ale nigdy nie okazywałam swoich uczuć. Nauczono nas tego w 

młodości... to niezwykle cenna umiejętność. Uważam, że dobre wychowanie robi 

swoje. 

Milczała przez dłuższą chwilę. Bridget uważnie na nią patrzyła, bojąc się 

oddychać, żeby nie przerwać potoku jej słów. 

- Przez cały czas rozmyślałam... - ciągnęła panna Waynflete. - Początkowo 

chciałam go po prostu zabić. Znalazłam w bibliotece książki z zakresu 

kryminologii. Ta lektura później nieraz mi się przydała. Na przykład, drzwi do 

pokoju Amy Gibbs... kiedy już zamieniłam buteleczki przy jej łóżku, przekręciłam 

klucz w zamku od zewnątrz za pomocą obcążków. Jakże ta dziewczyna obrzydliwie 

chrapała!... Zaraz, zaraz... na czym skończyłam? - powiedziała po chwili 

przerwy. 

Bridget miała pewien niezwykły dar, który tak oczarował lorda Whitfielda; była 

bardzo wdzięcznym słuchaczem. Honoria Waynflete jest nie tylko maniakalną 

morderczynią, lecz również osobą pragnącą mówić o sobie. A ona potrafiła sobie 

radzić z tego rodzaju ludźmi. Powiedziała więc zachęcająco: 

- Że początkowo chciała pani go zabić... 

- Tak, ale ta koncepcja mnie nie zadowalała... była zbyt prostacka... chciałam 

wymyślić coś lepszego niż zwykłe morderstwo. I wtedy wpadłam na ten pomysł. Po 

prostu przyszedł mi on niespodziewanie do głowy. Uznałam, że Gordon musi ponieść 

konsekwencje wielu zbrodni, których nie popełni. Że oskarżą go, a potem powieszą 

za moje morderstwa! Ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby uznano go za szaleńca i 

zamknięto w zakładzie dla obłąkanych na całe życie... 

Zaczęła przeraźliwie chichotać. Miała nienaturalnie rozszerzone źrenice. 

- Jak ci mówiłam, przeczytałam wiele książek z zakresu kryminologii. Starannie 

wybierałam swoje ofiary. Początkowo moje morderstwa nie wzbudzały niczyich 

podejrzeń. Wiesz - zniżyła głos - zabijanie sprawiało mi przyjemność... Ta 

niesympatyczna kobieta, Lydia Horton, lekceważyła mnie... pewnego razu 

powiedziała o mnie: "Ta stara panna". Ucieszyła mnie wiadomość, że Gordon się z 

nią pokłócił. Pomyślałam, że mogę upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu! 

Zabawnie było siedzieć przy łóżku chorej i ukradkiem wsypywać arszenik do jej 

herbaty, a potem, po wyjściu z pokoju, mówić pielęgniarce, że pani Horton 

narzekała na gorzki smak winogron, które dostała od lorda Whitfielda! Wielka 

szkoda, że ta głupia kobieta nigdy nikomu tego nie powtórzyła. Potem przyszła 

kolej na innych! Kiedy tylko usłyszałam, że Gordon żywi do kogoś urazę, 

natychmiast aranżowałam jakiś nieszczęśliwy wypadek! Cóż z niego za 

niewiarygodny głupiec! Wmówiłam mu, że ma w sobie coś wyjątkowego! Że każdy, kto 

wystąpi przeciwko niemu, ponosi zasłużoną karę. Z łatwością w to uwierzył. 

Biedny, kochany Gordon, uwierzyłby we wszystko. Jest taki naiwny! 

Bridget przypomniała sobie swoje własne pełne ironii słowa, które wypowiedziała 

w obecności Luke'a: "Gordon! On uwierzyłby we wszystko!" 

Czuła, że musi nakłonić pannę Waynflete do dalszych zwierzeń. A to nie było 

trudne! Będąc przez wiele lat sekretarką, łagodnie zachęcała swoich pracodawców 

do osobistych wynurzeń. A ta kobieta odczuwała nieprzepartą potrzebę mówienia o 

sobie i chełpienia się swoją inteligencją. 

- Ale jak to się pani udało? - spytała półgłosem. - Nie potrafię tego zrozumieć. 

- Och, to było bardzo proste! To sprawa organizacji! Kiedy Amy została 

odprawiona z rezydencji, natychmiast zatrudniłam ją u siebie. Pomysł z farbą do 

kapeluszy uważam za niezwykle sprytny, a drzwi zamknięte na klucz od wewnątrz 

zapewniły mi bezpieczeństwo. Oczywiście, niczego nie ryzykowałam, bo nie miałam 

żadnego motywu, a bez tego nie można nikogo podejrzewać o morderstwo. Z Carterem 

też poszło łatwo... zataczał się we mgle, a ja dogoniłam go na kładce i mocno 

popchnęłam. Jestem bardzo silna. 

Przerwała i znów przerażająco zachichotała. 

- Cala ta historia była świetną zabawą! Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy 

Tommy'ego w chwili, gdy spychałam go z parapetu. Nie miał najmniejszego pojęcia, 

że... - Pochyliła się nad Bridget i powiedziała cicho, jakby powierzając jej 

background image

swoją największą tajemnicę: -Wiesz, ludzie są naprawdę strasznie głupi. Nigdy 

przedtem nie zdawałam sobie z tego sprawy. 

- Za to pani jest... wyjątkowo inteligentną kobietą - oznajmiła Bridget bardzo 

słabym głosem. 

- Tak, istotnie... chyba masz rację. 

- A doktor Humbleby... Jego przypadek musiał być znacznie trudniejszy, prawda? 

- Owszem. To cud, że mi się udało. Oczywiście, mogło się nie udać. Ale Gordon 

trąbił na lewo i prawo o swojej wizycie w Instytucie Wellermana Kreutza, więc 

postanowiłam doprowadzić do tego, żeby ludzie nie zapomnieli o tej wizycie, a 

potem skojarzyli ją ze śmiercią doktora Humbleby'ego. Z chorego ucha Puszka 

wydzielała się ropa. Skaleczyłam doktora w rękę czubkiem nożyczek. Potem, 

udając, że jestem tym strasznie przejęta, zaczęłam uporczywie nalegać, żeby 

pozwolił mi przemyć i opatrzyć ranę. Doktor nie zdawał sobie sprawy, że 

opatrunek został wcześniej zainfekowany wydzieliną z ucha kota. Oczywiście, 

mogło nic z tego nie wyjść... to było niepewne przedsięwzięcie. Kiedy bakterie 

zrobiły swoje, bardzo się ucieszyłam... zwłaszcza że Puszek należał przedtem do 

Lavinii Pinkerton. - Zasępiła się nagle. - Lavinia Pinkerton! Ona jedna się 

domyślała... To ona znalazła wtedy Tommy'ego. A potem, kiedy doszło do sprzeczki 

między Gordonem a doktorem Humblebym, zobaczyła, jak patrzę na doktora. Dałam 

się zaskoczyć. Zastanawiałam się, jak mam to zrobić... A ona zrozumiała! Gdy 

odwróciłam głowę, zauważyłam, że bacznie mnie obserwuje i... zdradziłam się. 

Zdałam sobie sprawę, że ona wie. Oczywiście, nie mogła mi niczego udowodnić. 

Byłam tego pewna. Ale mimo wszystko obawiałam się, że ktoś może jej uwierzyć. 

Bałam się, że mogą jej uwierzyć w Scotland Yardzie. Byłam przekonana, że właśnie 

tam się wybiera, więc wsiadłam do tego samego pociągu, a potem zaczęłam ją 

śledzić. To było bardzo łatwe. Kiedy przechodziła przez Whitehall, musiała się 

zatrzymać na wysepce dla pieszych. Stanęłam tuż za nią, ale mnie nie widziała. 

Gdy nadjeżdżał jakiś duży samochód, mocno ją popchnęłam. A jestem bardzo silna! 

Wpadła wprost pod koła. Powiedziałam stojącej obok mnie kobiecie, że zauważyłam 

numer rejestracyjny tego samochodu, i podałam jej numer rollsa Gordona. Miałam 

nadzieję, że przekaże te dane policji. Szczęśliwym trafem samochód się nie 

zatrzymał. Pewnie szofer wybrał się na przejażdżkę bez wiedzy swego pracodawcy. 

Tak, miałam szczęście. Zawsze je mam. A ta awantura z Riversem, do której doszło 

przed paru dniami w obecności Luke'a Fitzwilliama... Nieźle się ubawiłam, 

naprowadzając go na fałszywy trop! Dziwiło mnie tylko, że tak trudno było 

skierować jego podejrzenia na Gordona. Ale po śmierci Riversa musiało do tego 

dojść. Musiało to do niego w końcu dotrzeć! A teraz... no cóż, to będzie 

wspaniałe zakończenie całej sprawy. Wstała i podeszła do Bridget. 

- Gordon mnie porzucił! - powiedziała cicho. - Zamierzał ożenić się z tobą. 

Spotkało mnie rozczarowanie, które odbiło się na całym moim życiu. Nie miałam 

nic... zupełnie nic... 

 

Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha... 

 

Z obłąkańczym uśmiechem pochyliła się nad Bridget... Błysnął nóż... 

Bridget zerwała się na równe nogi. Jak tygrys rzuciła się na przeciwniczkę. 

Pchnęła ją do tyłu i mocno zacisnęła dłoń na jej prawym nadgarstku. 

Zaskoczona Honoria Waynflete upadła na plecy, zanim zdążyła zadać cios. Ale po 

chwili zaczęła zażarcie walczyć. Zasób ich sił był nieporównywalny. Młoda, 
zdrowa i wysportowana Bridget miała mocne mięśnie, a Honoria Waynflete była 

kobietą szczupłą i wątłą. 

Bridget nie wzięła jednak pod uwagę jednej okoliczności. Honoria Waynflete była 

obłąkana. I właśnie szaleństwo dodawało jej sił. Walczyła jak lew. Potrafiła 

wykrzesać z siebie więcej energii niż Bridget ze swych mięśni. Bridget usiłowała 

wyrwać jej nóż z ręki, ale ona trzymała go kurczowo. 

Potem, stopniowo, obłąkana kobieta zaczęła zyskiwać przewagę. 

- Luke!... Ratunku!... Pomocy! - rozpaczliwie wołała Bridget. 

Nie miała jednak nadziei, że ktoś przyjdzie jej z pomocą. Były same. Same na 

odludziu. Z najwyższym wysiłkiem wykręciła przeciwniczce rękę i w końcu 

usłyszała odgłos upadającego na ziemię noża. 

background image

Honoria Waynflete chwyciła Bridget oburącz za gardło i zaczęła ją dusić, 

wyciskając z niej życie. Bridget wydała z siebie ostatni, zdławiony okrzyk... 

 

XXII 

ROZMOWA Z PANIĄ HUMBLEBY 

 

Inspektor Battle zrobił na Luke'u korzystne wrażenie. Był poważny i spokojny. 

Miał szeroką, rumianą twarz i sumiaste wąsy. Na pierwszy rzut oka nie wydawał 

się szczególnie bystry, ale baczny obserwator, widząc jego przenikliwe 

spojrzenie, nie dałby się zwieść pozorom. 

Luke był bacznym obserwatorem. Miał już wcześniej do czynienia z ludźmi tego 

rodzaju. Wiedział, że można im zaufać i że zawsze osiągają wyznaczony cel. Był 

bardzo zadowolony, że prowadzenie tej sprawy powierzono właśnie temu 

człowiekowi. 

- Dziwię się, że przysłano tu kogoś na tak wysokim stanowisku -powiedział, kiedy 

zostali sami. 

Inspektor Battle uśmiechnął się szeroko. 

- Ta sprawa może okazać się bardzo poważna, panie Fitzwilliam. - Kiedy w grę 

wchodzi ktoś taki jak lord Whitfield, nie chcielibyśmy popełnić błędu. 

- Rozumiem. Czy przyjechał pan sam? 

- Nie. Towarzyszy mi detektyw w stopniu sierżanta. Teraz jest w barze Siedem 

Gwiazd. Jego zadanie polega na śledzeniu jego lordowskiej mości. 

- Rozumiem. 

- Czy pana zdaniem nie ma najmniejszej wątpliwości? Jest pan pewien, że to 

właśnie on? - spytał Battle. 

- Fakty wyraźnie dowodzą, że nie ma innej możliwości. Czy mam je panu 

przedstawić? 

- Dziękuję, przekazał mi je sir William. 

- Co pan o tym sądzi? Chyba wydaje się panu absolutnie nieprawdopodobne, że 

człowiek o tak wysokiej pozycji społecznej jak lord Whitfield może być 

maniakalnym mordercą? 

- Niewiele jest rzeczy, które wydają mi się nieprawdopodobne -odparł inspektor 

Battle. - Tam gdzie mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest możliwe. Zawsze 

to powtarzam. Gdyby powiedział mi pan, że jakaś miła stara panna, arcybiskup czy 

uczennica jest niebezpiecznym przestępcą, nie wykluczyłbym tego przed dokładnym 

zbadaniem sprawy. 

- Skoro sir William przekazał panu najważniejsze fakty, opowiem panu tylko o 

tym, co wydarzyło się dziś rano - zaproponował Luke. 

Zrelacjonował pokrótce przebieg swej rozmowy z lordem Whitfieldem. Inspektor 

Battle słuchał go z dużym zainteresowaniem. 

- Mówi pan, że bawił się nożem - powiedział. - Czy zrobił coś szczególnego, 

panie Fitzwilliam? Czy nim groził? 

- Otwarcie nie. Tylko w dość nieprzyjemny sposób badał palcami jego ostrze, z 

jakąś, rzekłbym, estetyczną rozkoszą, a to mi się nie podobało. Myślę, że panna 

Waynflete miała takie samo odczucie. 
- Czy to ta pani, która zna lorda Whitfielda od dziecka i miała za niego wyjść? 

- Zgadza się. 

- Sądzę, że może pan się nie martwić o tę młodą damę, panie Fitzwilliam - 

powiedział inspektor Battle. - Dam jej kogoś do ochrony. A w dodatku Jackson 

śledzi jego lordowską mość, więc nie powinno jej grozić żadne niebezpieczeństwo. 

- Uspokoił mnie pan - odetchnął Luke. Inspektor ze zrozumieniem pokiwał głową. 

- Wiem, że jest pan w trudnej sytuacji, panie Fitzwilliam. Że niepokoi się pan o 

pannę Conway... Szczerze mówiąc, nie spodziewam się, że będzie to łatwa sprawa. 

Lord Whitfield niewątpliwie jest niezwykle przebiegłym człowiekiem. 

Najprawdopodobniej powstrzyma się na jakiś czas od dalszych kroków. Chyba że 

osiągnął już ostatnie stadium. 

- Co pan nazywa "ostatnim stadium"? 
- Stan, w którym pod wpływem wybujałego egotyzmu przestępca zaczyna sądzić, że 

nic mu nie grozi! Uważa siebie za geniusza, a wszystkich innych za kompletnych 

durniów! Wtedy, oczywiście, mamy go już w garści! 

Luke pokiwał głową i wstał. 

background image

- No cóż - powiedział. - Życzę powodzenia. Proszę dać mi znać, gdybym mógł w 

czymś pomóc. 

- Oczywiście. 

- Czy nic panu nie przychodzi do głowy? 

Battle zastanawiał się chwilę. 

- Nie, na razie nic. Chcę się trochę rozejrzeć po okolicy. Może zamienimy parę 

słów wieczorem, dobrze? 

- Zgoda. 

- Wtedy będę lepiej wiedział, na czym stoimy. 

Luke czuł się podniesiony na duchu i uspokojony. Wiele osób odnosiło takie samo 

wrażenie po spotkaniu z inspektorem Battle. 

Zerknął na zegarek. Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien pojechać do Bridget 

jeszcze przed lunchem. 

Doszedł jednak do wniosku, że lepiej będzie, jeśli tego nie zrobi. Panna 

Waynflete mogłaby uważać zaproszenie go na posiłek za swój obowiązek, a to 

wprowadziłoby zamieszanie w jej gospodarstwie. Wiedział z własnego doświadczenia 

z ciotkami, że kobiety w średnim wieku są przeczulone na punkcie drobiazgów, 

związanych z prowadzeniem domu. 

Ciekawe, czy panna Waynflete jest czyjąś ciotką? - pomyślał. Być może. 

Wyszedł z gospody. Jakaś kobieta w czerni przystanęła gwałtownie na jego widok. 

- Dzień dobry, panie Fitzwilliam. 

- Dzień dobry, pani Humbleby - odparł, ściskając jej wyciągniętą dłoń. 

- Myślałam, że już pan wyjechał. 

- Nie, tylko się przeprowadziłem. Mieszkam teraz w tej gospodzie. 

- A Bridget? Słyszałam, że opuściła Ashe Manor. 

- Owszem, to prawda. 

Pani Humbleby głęboko westchnęła. 

- Bardzo się cieszę, że tak szybko wyjechała z Wychwood. 

- Och, ona nadal jest tutaj. Ściśle rzecz biorąc, zatrzymała się u panny 

Waynflete. 

Pani Humbleby zrobiła krok do tyłu. Luke'a zaskoczyło malujące się na jej twarzy 

przerażenie. 

- U Honorii Waynflete? Och, ale dlaczego? 

- Panna Waynflete bardzo uprzejmie zaprosiła ją do siebie na kilka dni. 

Panią Humbleby wstrząsnął lekki dreszcz. Podeszła bliżej i położyła Luke'owi 

dłoń na ramieniu. 

- Panie Fitzwilliam, wiem, że nie mam prawa nic mówić. Przeżyłam ostatnio wiele 

bolesnych i ciężkich chwil, więc... być może... straciłam zdrowy rozsądek! Moje 

odczucia mogą być po prostu tylko urojeniami. 

- Jakie odczucia? - spytał Luke łagodnie. 

- Przeświadczenie o istnieniu zła! 

Spojrzała na niego nieśmiało. Widząc jednak, że z powagą skinął głową i nie 

zamierza kwestionować jej wypowiedzi, dodała: 

- Tyle nikczemności... ta myśl mnie prześladuje... tyle niegodziwości w 

Wychwood. A wszystko to za sprawą tej kobiety. Jestem tego pewna! 

- Jakiej kobiety? - spytał Luke, nie rozumiejąc, o kogo jej chodzi. 

- Jestem przekonana, że Honoria Waynflete jest bardzo złą kobietą! - wyjaśniła 

pani Humbleby. - Och, widzę, że pan mi nie wierzy! Lavinii Pinkerton też nikt 

nie uwierzył. Ale obie miałyśmy takie odczucia. Przypuszczam, że ona wiedziała 

więcej niż ja... Proszę pamiętać, panie Fitzwilliam, że nieszczęśliwa kobieta 

jest zdolna do strasznych czynów. 

- Może i tak - przyznał Luke cicho. 

- Pan mi nie wierzy? - spytała pospiesznie pani Humbleby. - No cóż, dlaczego 

miałby pan wierzyć? Ale nie jestem w stanie zapomnieć tego dnia, kiedy John 

wrócił od niej z zabandażowaną ręką. Zbagatelizował całą sprawę, mówiąc, że to 

tylko zadraśnięcie. - Odwróciła się, zamierzając odejść. - Do widzenia. Proszę 

zapomnieć, co panu mówiłam. Ostatnio nie najlepiej się czuję. 

Luke zaczął się zastanawiać, dlaczego pani Humbleby nazwała Honorię Waynflete 

złą kobietą. Czyżby doktor Humbleby przyjaźnił się z Honorią Waynflete, a jego 

żona była o nią zazdrosna? 

background image

Co ona powiedziała? Że "Lavinii Pinkerton też nikt nie uwierzył". Zatem Lavinia 

Pinkerton musiała zwierzyć się pani Humbleby ze swoich podejrzeń. 

Nagle przypomniał sobie wagon kolejowy i zaniepokojoną twarz miłej starszej 

pani. Znów usłyszał jej poważny głos: "Ten szczególny błysk w oczach..." Kiedy 

to mówiła, zmienił się wyraz jej własnej twarzy... jakby bardzo wyraźnie coś 

zobaczyła. Przez chwilę wyglądała zupełnie inaczej... rozchyliła usta, obnażając 

zęby, i patrzyła na niego jakimś dziwnym, niemal nieludzkim wzrokiem. 

Widziałem u kogoś dokładnie takie samo spojrzenie... ten sam błysk w oczach... 

Całkiem niedawno... ale kiedy? - pomyślał. Dziś rano! Ależ oczywiście! Przecież 

panna Waynflete tak właśnie patrzyła na Bridget w salonie lorda Whitfielda. 

Nagle przypomniał sobie, że kiedy przed wielu laty ciotka Mildred powiedziała: 

"Wiesz, mój drogi, ona wygląda jak idiotka!", jej inteligentna, miła twarz 

przybrała wyraz bezdennej tępoty... 

Lavinia Pinkerton wspominała o błysku w oczach jakiegoś mężczyzny... nie, 

jakiejś osoby - pomyślał. Czy to możliwe, że na ułamek sekundy jej żywa 

wyobraźnia odtworzyła ten obraz... spojrzenie mordercy patrzącego na swoją 

następną ofiarę...? 

Pod wpływem nagłego impulsu ruszył szybkim krokiem w kierunku domu panny 

Waynflete. 

W głowie kłębiły mu się uporczywe myśli: 

Nie mężczyzna... przecież nie wspomniała ani słowem o mężczyźnie... to ty 

założyłeś, że to jest mężczyzna, bo wydawało ci się to oczywiste, ale ona tego 

nie powiedziała... O Boże, czyja kompletnie zwariowałem? Moje podejrzenia są 

nieprawdopodobne... z całą pewnością to niemożliwe... absurdalne... Ale muszę 

dotrzeć do Bridget i sprawdzić, czy nic jej się nie stało... Te dziwne, 

jasnobursztynowe oczy. Och, jestem obłąkany! Musiałem oszaleć! Przecież to 

Whitfield jest przestępcą! Z całą pewnością. Na dobrą sprawę sam się do tego 

przyznał! 

Pamięć uparcie podsuwała mu obraz twarzy panny Pinkerton, odgrywającej rolę 

okropnej, na wpół obłąkanej kobiety. 

Drzwi otworzyła mu służąca. 

- Panna Conway gdzieś wyszła - wyjaśniła, zaskoczona jego gwałtownym 

wtargnięciem. - Tak mi powiedziała panna Waynflete. Sprawdzę, czy pani jest w 

domu. 

Luke przecisnął się obok niej i wpadł do salonu. Emily pobiegła na górę. Po 

chwili wróciła, ciężko dysząc. 

- Mojej pani też nie ma w domu. Luke chwycił ją za ramię. 

- Dokąd poszły? Którędy? 

Emily patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami. 

- Musiały wyjść tylnymi drzwiami, bo gdyby wyszły frontowymi, zobaczyłabym je 

przez kuchenne okno. 

Luke przebiegł przez niewielki ogród i wypadł na drogę. Natknął się tam na 

jakiegoś mężczyznę, przycinającego żywopłot. Podszedł i zagadnął go, z trudem 

powstrzymując drżenie głosu. 

- Dwie kobiety? - odparł nieznajomy bez pośpiechu. - Owszem. Kilka minut temu. 

Jadłem właśnie obiad w cieniu żywopłotu. Chyba mnie nie zauważyły. 

- W którą stronę poszły? 

Choć starał się rozpaczliwie, żeby jego głos brzmiał normalnie, nieznajomy 

spojrzał na niego ze zdziwieniem i odparł: 

- Przez pola... W tym kierunku. Ale nie mam pojęcia, dokąd poszły dalej. 

Luke podziękował mu i puścił się biegiem. Coraz silniej czuł, że musi się 

spieszyć. 

Muszę je koniecznie dogonić! - pomyślał. Chyba kompletnie oszalałem. 

Najprawdopodobniej wybrały się na miły, przyjacielski spacer. Coś jednak każe mi 

je ścigać. Przebiegł przez pola i przystanął na wiejskiej ścieżce, nie wiedząc, 

co robić dalej. 

I wtedy usłyszał z daleka słabe, lecz wyraźne wołanie. 

- Luke! Ratunku! - I jeszcze raz: - Luke... 

Bez chwili namysłu wbiegł do lasu i pognał w kierunku, z którego dobiegł krzyk. 

Teraz dotarły do niego inne dźwięki... odgłosy szamotaniny, szybkie oddechy, a 

potem jakiś cichy, zduszony jęk. 

background image

Zdążył w samą porę. Oderwał dłonie obłąkanej kobiety od gardła ofiary. Choć 

panna Waynflete z pianą na ustach szamotała się i przeklinała, trzymał ją mocno. 

W końcu kobietą wstrząsnął konwulsyjny dreszcz i zesztywniała w jego uścisku. 

 

XXIII 

NOWY POCZĄTEK 

 

- Ja tego nie rozumiem - rzekł lord Whitfield. - Po prostu nie rozumiem. 

Starał się zachować godność, ale pod pozorami pompatyczności można było dostrzec 

żałosne zakłopotanie. Nie mógł uwierzyć w sensacyjne nowiny, które właśnie mu 

przekazywano. 

- Sprawa wygląda tak, lordzie Whitfield - tłumaczył cierpliwie Battle. - 

Zacznijmy od tego, że w tej rodzinie zdarzały się przypadki obłędu. Odkryliśmy 

to dopiero teraz. Często tak się dzieje w tych starych rodach. Ona ma do tego 

skłonności dziedziczne. Poza tym jest bardzo ambitną kobietą, którą spotkały 

niepowodzenia. Najpierw runęła w gruzy jej kariera zawodowa, a potem przeżyła 

zawód miłosny. - Odchrząknął. - Domyślam się, że to pan ją porzucił? 

- Nie lubię określenia "porzucił" - oświadczył lord Whitfield kategorycznie. 

- Czy to pan zerwał zaręczyny? - poprawił się inspektor Battle. 

- No cóż... owszem. 

- Powiedz nam dlaczego, Gordon - poprosiła Bridget. 

Lord Whitfield lekko się zaczerwienił. 

- No dobrze, skoro muszę. Honoria miała kanarka, którego uwielbiała. Miał 

zwyczaj brać cukier z jej ust. Pewnego dnia mocno ją dziobnął. Honoria 

rozzłościła się, złapała go i... skręciła mu kark! Po tym incydencie moje 

uczucia do niej nagle osłabły. Powiedziałem jej, że uważam nasz związek za 

pomyłkę popełnioną przez obie strony. 

- Od tego wszystko się zaczęło! - orzekł Battle, kiwając głową. - Tak jak 

powiedziała pannie Conway, skupiła całą swą uwagę i bezsporną inteligencję na 

jednym celu. 

- Chciała, żeby uznano mnie za mordercę? - zawołał lord Whitfield z 

niedowierzaniem. - To niewiarygodne. 

- Ale to prawda - powiedziała Bridget. - Przecież sam się dziwiłeś, że każdy, 

kto zrobił ci przykrość, natychmiast ginął w jakichś tajemniczych 

okolicznościach. 

- Istniały po temu powody. 

- Powodem była Honoria Waynflete - oznajmiła Bridget. - Wbij sobie wreszcie do 

głowy, że to nie ręka Opatrzności wypchnęła Tommy'ego Pierce'a z okna i 

wykończyła wszystkich pozostałych. Zrobiła to Honoria. 

- Wydaje mi się to wprost niewiarygodne - powtórzył lord Whitfield, potrząsając 

głową. 

- Twierdzi pan, że dziś rano przekazano panu telefonicznie jakąś wiadomość, czy 

tak? - spytał Battle. 

- Owszem, około dwunastej. Poproszono mnie, bym natychmiast udał się do 

pobliskiego lasku Shaw Wood, ponieważ ty, Bridget, chcesz mi coś powiedzieć. 

Miałem nie brać samochodu, tylko pójść piechotą. 

Battle pokiwał głową. 

- No właśnie. To byłby koniec. Znaleziono by; pannę Conway z poderżniętym 

gardłem, a obok niej należący do pana nóż z odciskami pańskich palców! Potem 

ktoś zaświadczyłby, że widział pana wtedy w pobliżu miejsca zbrodni! A pan nie 

miałby żadnego wytłumaczenia. Każdy sąd przysięgłych na świecie uznałby pana za 

winnego. 

- Mnie? - zawołał lord Whitfield z zaskoczeniem i niepokojem. - Kto by uwierzył, 

że ja mogłem zrobić coś podobnego? 

- Ja nie uwierzyłam - powiedziała cicho Bridget. 

Lord Whitfield spojrzał na nią chłodno, a potem kategorycznie oświadczył: 

- Biorąc pod uwagę moją reputację i pozycję społeczną w hrabstwie jestem 

przekonany, że nikt, ani przez ułamek sekundy, nie uwierzyłby w tak absurdalny 

zarzut. 

Wyszedł z godnością, zamykając za sobą drzwi. 

background image

- Nigdy nie zrozumie, że naprawdę groziło mu niebezpieczeństwo! - rzekł Luke, a 

potem spytał: - Bridget, jak to się stało, że zaczęłaś podejrzewać pannę 

Waynflete? 

- Kiedy powiedziałeś mi, że Gordon jest mordercą, nie mogłam w to uwierzyć! Znam 

go bardzo dobrze. Przez dwa lata byłam jego sekretarką! Poznałam go na wylot! 

Zdaję sobie sprawę, że jest napuszonym, małostkowym egotykiem, ale wiem też, że 

jest życzliwym człowiekiem o gołębim sercu. Nie zabiłby nawet osy. Ta historia z 

kanarkiem panny Waynflete była zwykłym kłamstwem. Gordon nie mógł go zabić. 

Kiedyś powiedział mi, że to on ją porzucił. Ty uporczywie twierdziłeś, że było 
odwrotnie. No cóż, mogło tak się zdarzyć! Być może duma nie pozwoliła mu się 

przyznać, że to ona z nim zerwała. Ale ta historia z kanarkiem... to bzdura! 

Gordon tego nie zrobił! On nawet nie poluje, ponieważ widok krwi przyprawia go o 

mdłości. Więc doszłam do wniosku, że ta część historii jest nieprawdziwa. A 

skoro tak, to panna Waynflete musiała skłamać. Kiedy się o tym pomyśli, było to 

niezwykle zadziwiające kłamstwo! Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy nie kłamała 

również w innych sprawach. Nietrudno zauważyć, że jest bardzo ambitną kobietą, 

więc porzucenie jej przez narzeczonego musiało strasznie zranić jej dumę. To ją 

najprawdopodobniej rozwścieczyło i obudziło w niej nienawiść do Gordona. Uczucie 

to spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy wrócił tu po latach jako bogaty 

człowiek sukcesu. Powiedziałam sobie: "Tak", ona zapewne chętnie obciążyłaby go 

odpowiedzialnością za jakąś zbrodnię". Wtedy zaczęły mi się kłębić w głowie 

różne dziwne koncepcje. Wychodząc z założenia, że wszystko, co ona mówi, jest 

kłamstwem, nagle zrozumiałam, że taka kobieta z łatwością mogła zrobić z 

mężczyzny głupca! Ten pomysł wydał mi się dość dziwaczny, więc pomyślałam: "To 

niewiarygodne, ale przypuśćmy, iż to ona zamordowała tych ludzi, a potem wmówiła 

Gordonowi, że spotkała ich kara boska!" Wiedziałam, że mogłaby mu to wmówić bez 

żadnych trudności. Jak wam mówiłam, Gordon uwierzyłby we wszystko! Potem zadałam 

sobie pytanie: "Czy ona mogła popełnić te zbrodnie?" Odpowiedź była twierdząca. 

Doszłam do wniosku, że mogła zrzucić pijanego mężczyznę z kładki i wypchnąć 

chłopca z okna, a Amy Gibbs umarła w jej domu. Co do pani Horton... kiedy 

chorowała, Honoria Waynflete często ją odwiedzała. Przypadek doktora 

Humbleby'ego sprawił mi więcej trudności. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że 

Puszek cierpi na wirusowe zapalenie ucha ani że panna Waynflete założyła 

doktorowi na rękę opatrunek, który wcześniej zainfekowała wydzieliną z ucha 

kota. Przypadek panny Pinkerton był jeszcze trudniejszy, ponieważ nie mogłam 
sobie wyobrazić panny Waynflete przebranej w uniform szofera i prowadzącej 

rollsa. Potem nagle doznałam olśnienia... przypadek panny Pinkerton był 

najprostszy ze wszystkich! Panna Waynflete po prostu pchnęła ją z tyłu, co w 

tłumie ludzi zapewne nie sprawiło jej większych trudności. Samochód nie 

zatrzymał się, więc wykorzystała okazję i powiedziała jakiejś kobiecie, że 

zauważyła jego numer rejestracyjny, a potem podała jej numer rollsa lorda 

Whitfielda. Miałam w głowie kompletny chaos. Ale skoro byłam absolutnie pewna, 

że Gordon nie popełnił tych morderstw, to kto tego dokonał? Odpowiedź wydawała 

się zupełnie oczywista. Ktoś, kto nienawidzi Gordona! A kto go nienawidzi? 

Honoria Waynflete. Wtedy przypomniałam sobie, że panna Pinkerton, mówiąc o 

mordercy, wyraźnie sugerowała, że to mężczyzna. To obaliło moją wspaniałą 

teorię, bo gdyby panna Pinkerton miała rację, nie zostałaby zabita... Więc 

poprosiłam cię, byś dokładnie przytoczył słowa panny Pinkerton, i stwierdziłam, 

że ani razu nie użyła słowa mężczyzna. Wtedy doszłam do wniosku, że jestem na 

właściwym tropie! Postanowiłam przyjąć zaproszenie panny Waynflete i podjąć 

próbę odkrycia prawdy. 

- Nic mi o tym nie mówiąc? - spytał Luke z gniewem. 

- Kochanie, byłeś tak bardzo przekonany o słuszności swoich podejrzeń... a moja 

koncepcja była mglista i budziła wątpliwości! Nie przyszło mi nawet do głowy, że 

grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Sądziłam, że mam mnóstwo czasu... - 

Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. - Och, Luke, to było straszne... Jej oczy... 

I ten przeraźliwy, nieludzki śmiech... 

- Zdążyłem w ostatniej chwili - powiedział Luke drżącym głosem. - Odwrócił się 

do inspektora Battle. - Jak ona się teraz czuje? 

background image

- Dostała kompletnego pomieszania zmysłów - odparł Battle. - Tak już z nimi 

jest. Tacy ludzie nie mogą znieść szoku, jakim jest dla nich świadomość, że 

okazali się mniej sprytni, niż sądzili. 

- No cóż, kiepski ze mnie policjant! - przyznał Luke ponuro. - Ani przez chwilę 

nie podejrzewałem Honorii Waynflete. Był pan lepszy, Battle. 

- Może tak, a może nie. Pamięta pan zapewne, jak powiedziałem, że kiedy mamy do 

czynienia ze zbrodnią, wszystko jest możliwe. Wydaje mi się, że jako przykład 

podałem wtedy starą pannę. 

- Wymienił pan również arcybiskupa i uczennicę! Czy mam rozumieć, że uważał pan 

ich wszystkich za potencjalnych morderców? 

Battle uśmiechnął się szeroko. 

- Chodziło mi o to, że każdy może być przestępcą. 

- Z wyjątkiem Gordona - zauważyła Bridget. - Luke, chodźmy go poszukać! 

Lord Whitfield siedział w swoim gabinecie, zaabsorbowany robieniem notatek. 

- Gordon - zaczęła Bridget łagodnym, cichym głosem. - Czy teraz, kiedy wiesz już 

o wszystkim, zechcesz nam wybaczyć? 

Lord Whitfield spojrzał na nią życzliwie. 

- Ależ naturalnie, moja droga. Zdaję sobie sprawę, że będąc zapracowanym 

człowiekiem, bardzo cię zaniedbywałem. Rzecz w tym, że... jak mądrze napisał to 

Kipling: "Ten podróżuje najszybciej, kto podróżuje sam. Moja droga życiowa jest 

drogą samotnika". - Rozprostował ramiona. - Dźwigam na swych barkach ogromny 

ciężar odpowiedzialności. I muszę dźwigać go sam. Nie mam nikogo do towarzystwa, 

nikt nie może mi w tym ulżyć. Muszę iść przez życie w samotności... aż do końca 

drogi. 

- Jesteś wspaniałomyślny, mój drogi! - zawołała Bridget. 

Lord Whitfield zmarszczył czoło. 

- To nie jest kwestia wspaniałomyślności. Zapomnijmy o tych głupstwach. Jestem 

człowiekiem bardzo zajętym. 

- Wiem o tym. 

- Zabieram się natychmiast do przygotowania serii artykułów "Zbrodnie popełnione 

przez kobiety na przestrzeni stuleci". 

Bridget spojrzała na niego z podziwem. 

- Gordon, to świetny pomysł. 

Lord Whitfield dumnie wypiął pierś. 

- Proszę wiec teraz zostawić mnie samego. Nie wolno mi przeszkadzać. Mam mnóstwo 

pracy. 

Luke i Bridget wyszli na palcach z pokoju. 

- On jest rzeczywiście wspaniałomyślny - powiedziała Bridget. 

- Bridget, coś mi się zdaje, że ty naprawdę kochałaś tego człowieka! 

- Wiesz, Luke, chyba tak. 

Luke wyjrzał przez okno. 

- Cieszę się, że stąd wyjeżdżamy. Nie lubię tego miejsca. Jest tu dużo 

nikczemności, jak powiedziałaby pani Humbleby. Nie podoba mi się ta wisząca nad 

miasteczkiem góra. 

- Skoro wspomniałeś o Ashe Ridge, co z panem Ellsworthym? Luke roześmiał się z 

lekkim zażenowaniem. 

- Chodzi ci o tę krew na jego rękach? 

- Owszem. 

- Podobno składali w ofierze jakiegoś białego koguta! 

- To obrzydliwe! 

- Myślę, że pana Ellsworthy'ego spotka coś przykrego. Battle zamierza sprawić mu 

małą niespodziankę. 

- Poczciwy major Horton nawet nie próbował zabić swojej żony, pan Abbot, jak 

sądzę, otrzymał kompromitujący list od jakiejś kobiety, a doktor Thomas jest po 

prostu miłym, skromnym, młodym lekarzem - oznajmiła Bridget. 

- Jest zarozumiałym osłem! 

- Mówisz tak, bo zazdrościsz mu, że żeni się z Rose Humbleby. 

- Ona jest dla niego o wiele za dobra. 

- Mam wrażenie, że wolałbyś ją ode mnie! 

- Kochanie, czy ty przypadkiem nie mówisz od rzeczy? 

background image

- Nie, bynajmniej. - Milczała przez chwilę, a potem spytała: - Luke, czy ty mnie 

lubisz? 

Zrobił krok w jej kierunku, ale ona powstrzymała go gestem. 

- Użyłam słowa lubisz, Luke, a nie kochasz. 

- Och, rozumiem... Tak, lubię cię, Bridget, ale również cię kocham. 

- Ja ciebie też lubię, Luke... - wyznała Bridget. 

Wymienili nieśmiałe uśmiechy jak dzieci, które zaprzyjaźniły się na zabawie. 

- Lubić to coś znacznie więcej niż kochać - powiedziała Bridget. - To uczucie 

wytrzymuje próbę czasu. Chciałabym, żeby to, co jest między nami, trwało 

wiecznie, Luke. Nie chcę, żebyśmy pobrali się wyłącznie z miłości, a potem mieli 

siebie nawzajem dosyć i pragnęli poślubić kogoś innego. 

- Och, najdroższa, wiem, czego chcesz. Ja również. Nasze uczucia nigdy nie 

wygasną, ponieważ są oparte na realnych podstawach. 

- Czy tak jest istotnie, Luke? 

- Oczywiście, kochanie. Myślę, że właśnie dlatego bałem się w tobie zakochać. 

- Ja również się tego bałam. 

- A teraz? 

- Już nie. 

- Dość długo ocieraliśmy się o śmierć. Ale już po wszystkim! Teraz zaczniemy 

żyć... 

* Postać krwawego pirata z "Wyspy skarbów" R. L. Stevensona (przyp. red.).