background image

 

 

AGATHA CHRISTIE 
 
 
 
MORDERSTWO TO NIC TRUDNEGO 
 
PRZEŁOŻYŁA GRAŻYNA WOYDA 
TYTUŁ ORYGINAŁU: "MURDER IS EASY" 
 
Rosalind i Susan, 
pierwszym recenzentkom tej książki 
 

TOWARZYSZ PODRÓŻY 
 
Anglia! 
Anglia po tylu latach! 
Ale jak będę się w niej czuł? 
Luke  Fitzwilliam  zadawał  sobie  to  pytanie,  schodząc  po  trapie  ze  statku. 
Kołatało  się  ono  w  jego  umyśle,  gdy  czekał  na  odprawę  celną.  A  kiedy  w 
końcu wsiadł do pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy plan. 
Czuł  się  zupełnie  inaczej,  przyjeżdżając do  kraju  na  urlopy.  Miał  mnóstwo 
pieniędzy (przynajmniej na początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał 
starych  przyjaciół,  spotykał  się  z  kolegami,  którzy  też  przyjechali  tu  na 
wypoczynek  po  pobycie  w  koloniach.  Mówił  sobie:  To  nie  potrwa  długo. 
Wkrótce wracam do pracy. Dlaczego nie miałbym się zabawić! 
Ale teraz nie zamierzał nigdzie wracać. Pożegnał już na dobre upalne noce, 
oślepiające  słońce,  piękną  tropikalną  roślinność  i  samotne  wieczory, 
spędzane na lekturze starych numerów "Timesa". 
Wrócił  do  Anglii  po  zakończeniu  zaszczytnej  służby  dla  kraju.  Poza  tym 
posiadał niewielki kapitał, mógł się więc uważać za człowieka niezależnego 
materialnie. Ale nie miał pojęcia, jak spędzić resztę życia. 
Anglia!  Anglia  w  czerwcu.  Szare  niebo  i  silny,  przenikliwy  wiatr.  W  taki 
dzień nie wydawała się gościnnym krajem! A ci ludzie! Boże, co za ludzie! 
Wszyscy mieli szare, zatroskane twarze... szare jak niebo. I te okropne małe 
domki,  wyrastające  wszędzie  jak  grzyby  po  deszczu,  jak  kurniki, 
zaśmiecające cały krajobraz! 

background image

 

 

Luke Fitzwilliam z trudem oderwał wzrok od migającego za oknem wagonu 
krajobrazu i zajął się gazetami. "Times", "Daily Clarion" I "Punch". 
Zaczął  od  "Daily  Clarion",  który  poświęcony  był  w  całości  wyścigom 
konnym w Epsom. Szkoda, że nie przyjechałem wczoraj - pomyślał. Ostatni 
raz widziałem gonitwę Derby, kiedy miałem dziewiętnaście lat. 
Obstawił  wysoko  pewnego  konia  i  teraz  chciał  sprawdzić,  jak  typuje  jego 
szansę "Clarion". Znalazł tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by 
wygrał  któryś  z  koni  takich  jak  Jujube  II,  Mark's  Mile,  Santony  czy  Jerry 
Boy. Na zwycięstwo nie ma chyba szans... 
Ale  Luke'a  nie  interesował  koń,  który  miał  najprawdopodobniej  przegrać 
gonitwę. Rzucił okiem na typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do l. 
Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta. 
No  cóż  -  pomyślał.  Już  po  wszystkim!  Szkoda?  że  nie  postawiłem  na 
Clarigolda, którego typowano jako drugiego faworyta. 
Potem rozłożył "Timesa" i zatopił się w lekturze poważniejszych artykułów. 
Nie trwało to jednak długo, ponieważ groźnie wyglądający pułkownik, który 
siedział  w  przeciwległym  kącie  przedziału,  był  tak  zirytowany  tym,  co 
właśnie przeczytał, że musiał się podzielić swym oburzeniem z towarzyszem 
podróży.  Dopiero  po  półgodzinie  znużyło  go  rozprawianie  o  "tej  cholernej 
komunistycznej propagandzie". 
Wyczerpawszy  temat  pułkownik  zasnął  z  otwartymi  ustami.  Niebawem 
pociąg zwolnił, a potem się zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł 
dużą,  opustoszałą  stację  z  wieloma  peronami.  Zauważył  kiosk,  na  którym 
wisiał  afisz  z  napisem:  WYNIKI  GONITWY  DERBY.  Otworzył  drzwi, 
wyskoczył na peron i pobiegł w kierunku kiosku. Po chwili wpatrywał się z 
szerokim uśmiechem w krótką wiadomość z ostatniej chwili. 
 
Wyniki Gonitwy Derby 
JUJUBE II 
MAZEPPA 
CLARIGOLD 
 
Uśmiechnął  się  jeszcze  szerzej.  Sto  funtów  do  roztrwonienia!  Dobry, 
kochany  Jujube  II,  którego  wszyscy  znawcy  wyścigów  tak  nonszalancko 
zlekceważyli. 
Złożył  gazetę,  odwrócił  się  i  zobaczył  pustkę.  Podczas  gdy  on  upajał  się 
zwycięstwem Jujube II, jego pociąg niepostrzeżenie zniknął ze stacji. 
- Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? - zagadnął jakiegoś bagażowego. 

background image

 

 

- Jaki pociąg? - spytał bagażowy ze zdziwieniem. - Od piętnastej czternaście 
na tej stacji nie zatrzymał się żaden pociąg. 
-  Przecież  stał  tu  przed  chwilą.  Właśnie  z  niego  wysiadłem.  To  ekspres 
mający bezpośrednie połączenie z portem. 
-  Ten  ekspres  nie  zatrzymuje  się  nigdzie  w  drodze  do  Londynu  -  wyjaśnił 
bagażowy obcesowo. 
- Ale zatrzymał się - zapewnił go Luke. - Przecież z niego wysiadłem. 
-  Aż  do  Londynu  nigdzie  się  nie  zatrzymuje  -  powtórzył  bagażowy 
obojętnym tonem. 
-  Mówię  panu,  że  się  zatrzymał  dokładnie  przy  tym  peronie,  a  ja  z  niego 
wysiadłem. 
W obliczu tych faktów bagażowy zmienił front. 
-  Nie  powinien był  pan  tego  robić  - powiedział  z  wyrzutem.  -  On  się  tu nie 
zatrzymuje. 
- Ale zatrzymał się. 
- Stanął pod semaforem, a nie "zatrzymał się na stacji", jak pan to określił. 
-  Nie  znam  się  na  tych  subtelnych  różnicach  tak  dobrze  jak  pan  -  oznajmił 
Luke. - Chodzi mi o to, co mam teraz zrobić. 
- Nie powinien był pan wysiadać - powtórzył z uporem bagażowy, który nie 
był człowiekiem przesadnie rozgarniętym. 
- To prawda - przyznał Luke. - Ale co się stało, to się stało. Chodzi mi tylko 
o to, co pan jako doświadczony pracownik kolei radzi mi teraz zrobić. 
- Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić? 
-  Tak  -  odparł  Luke  -  o  to  właśnie  mi  chodzi.  Chyba  istnieją  pociągi,  które 
zatrzymują się tu zgodnie z rozkładem? 
-  Niech  pomyślę  -  powiedział  bagażowy.  -  Najlepiej  niech  pan  wsiądzie  do 
tego o szesnastej dwadzieścia pięć. 
- Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do Londynu - postanowił Luke 
- to właśnie do niego wsiądę. 
Uspokojony  tą  wiadomością  zaczął  się  przechadzać  tam  i  z  powrotem  po 
peronie. Na dużej tablicy informacyjnej przeczytał, że znajduje się w Fenny 
Clayton, stacji węzłowej Wychwood-under-Ashe. Wkrótce mały staroświecki 
parowóz powoli wepchnął na stację pociąg składający się z jednego wagonu i 
ciężko sapiąc ustawił go na bocznym torze. Wysiadło z niego sześcioro czy 
siedmioro  pasażerów,  którzy  przeszli  po  mostku  na  peron  Luke'a.  Ponury 
bagażowy  ożywił  się  nagle  i  zaczął  popychać  duży  wózek  pełen  paczek  i 
koszy. Przyłączył się do niego inny bagażowy, który przewoził pobrzękujące 
bańki z mlekiem. Fenny Clayton ożyło. 

background image

 

 

W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do Londynu. Wagony trzeciej 
klasy  były  zatłoczone,  ale  w  trzech  wagonach  klasy  pierwszej  siedziało 
niewiele  osób.  Luke  zaczął  zaglądać  do  przedziałów.  W  pierwszym, 
przeznaczonym dla palących, siedział z cygarem w ustach jakiś mężczyzna o 
wyglądzie wojskowego. Luke doszedł do wniosku, że  ma już na dziś dosyć 
angielskich  pułkowników  z  Indii.  Następny  przedział  zajmowała  elegancka 
młoda  kobieta  o  zmęczonej  twarzy,  najprawdopodobniej  guwernantka,  z 
ruchliwym,  mniej  więcej  trzyletnim  chłopcem.  Luke  szybko  poszedł  dalej. 
Drzwi  kolejnego  przedziału  były  otwarte.  Podróżowała  w  nim  tylko  jakaś 
starsza pani. Przypomniała Luke'owi jego ciotkę Mildred, która pozwoliła mu 
hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć lat. Była zdecydowanie dobrą ciotką. 
Luke wszedł do środka i usiadł. 
Po  jakichś  pięciu  minutach  ożywionego  ruchu  furgonetek  przewożących 
bańki z mlekiem, wózków bagażowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli 
wytoczył  się  ze  stacji.  Luke  rozłożył  gazetę  i  zajął  się  lekturą  wiadomości, 
mogących zainteresować człowieka, który przeczytał już poranną prasę. 
Nie  liczył  na  to,  że  uda  mu  się  czytać  długo.  Miał  wiele  ciotek,  więc 
domyślał się, że towarzyszka podróży nie będzie milczeć aż do Londynu. 
Miał  rację.  Starsza  pani  przymknęła  okno,  zrzucając  swoją  parasolkę,  i 
zaczęła się rozwodzić nad zaletami pociągu, którym właśnie jechali. 
-  Zaledwie  godzina  i  dziesięć  minut.  To  bardzo  dobry  pociąg.  Znacznie 
lepszy niż ten poranny, który jedzie godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście 
- ciągnęła - niemal każdy podróżuje tym porannym. Kiedy bilety są tańsze, to 
znaczy  w  weekendy  i  dni  świąteczne,  tylko  człowiek  nierozsądny  jedzie  po 
południu.  Zamierzałam  wyruszyć  dziś  rano,  ale  Puszek...  mój  perski  kot, 
gdzieś  przepadł...  jest  bardzo  piękny,  a  ostatnio  bolało  go  uszko...  no  i, 
oczywiście, nie mogłam wyjść z domu, dopóki go nie znalazłam! 
-  Naturalnie  -  bąknął  Luke,  ostentacyjnie  opuszczając  wzrok  na  gazetę.  Ale 
na nic się to nie zdało. Potok słów nie ustawał. 
-  Więc  po  prostu  zrobiłam  dobrą  minę  do  złej  gry  i  wsiadłam  do  pociągu 
popołudniowego. No i okazało się to  błogosławieństwem, bo nie ma w nim 
takiego okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy podróżuje się 
pierwszą klasą. Ale zazwyczaj tego nie robię. Uważam to za ekstrawagancję, 
zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy podatki rosną, dywidendy spadają, a 
służba  ciągle  domaga  się  podwyżek...  ale  naprawdę  byłam  bardzo 
zdenerwowana, bo, widzi pan, jadę w pewnej niezwykle ważnej sprawie i po 
prostu  chciałam  w  spokoju  dokładnie  przemyśleć,  co  mam  powiedzieć...  - 
Luke z trudem stłumił uśmiech. - A kiedy w przedziale jest pełno ludzi, ktoś 

background image

 

 

może się okazać nieuprzejmy... więc pomyślałam, że tym razem mogę sobie 
pozwolić  na  taki  wydatek...  choć  uważam,  że  dzisiaj  wszyscy  trwonią 
pieniądze,  a  nikt  nie  myśli  o  przyszłości.  Szkoda,  że  zlikwidowano  drugą 
klasę...  to  było  mimo  wszystko  trochę  taniej.  Rozumiem,  oczywiście  - 
ciągnęła,  przyglądając  się  opalonej  twarzy  Luke'a  -  że  wojskowi  jadący  na 
urlop muszą podróżować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są oficerami... 
Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie jej jasnych, błyszczących 
oczu. Ale od razu skapitulował. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie. 
- Nie jestem wojskowym - wyjaśnił. 
-  Och,  przepraszam.  Nie  zamierzałam...  po  prostu  przyszło  mi  do  głowy... 
pan jest taki opalony... być może jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w 
kraju. 
-  Owszem,  wracam  do  domu  ze  Wschodu  -  powiedział  Luke.  -  Ale  nie  na 
urlop.  Jestem  policjantem  -  oznajmił  krótko,  chcąc  zapobiec  dalszym 
dociekaniom. 
-  Pracuje  pan  w  policji?  To  naprawdę  niezwykle  interesujące.  Syn  mojej 
serdecznej przyjaciółki wstąpił właśnie do palestyńskiej policji. 
- Służyłem nad Zatoką Mayang - ponownie uciął krótko Luke. 
-  Och,  mój  Boże...  bardzo  ciekawe.  To  prawdziwy  zbieg  okoliczności... 
chodzi  mi  o  to,  że  pan  wsiadł  akurat  do  tego  przedziału.  Bo,  widzi  pan, ta 
sprawa, w związku z którą wybrałam się do Londynu... no cóż, w istocie jadę 
do Scotland Yardu. 
- Naprawdę? - spytał Luke. 
Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nie nakręcony zegar, czy 
też będzie mówiła przez całą drogę do Londynu. Ale w istocie niezbyt mu to 
przeszkadzało,  ponieważ  uwielbiał  swoją  ciotkę  Mildred  i  pamiętał,  że 
kiedyś dała mu pięć funtów. Poza tym takie stare damy jak jego towarzyszka 
podróży  i  ciotka  Mildred  miały  w  sobie  coś  niezwykle  miłego  i  typowo 
angielskiego. W Mayang Straits nie spotykał takich kobiet. Kojarzyły mu się 
ze  śliwkowym  puddingiem  na  Boże  Narodzenie,  krykietem  na  wsi  i 
płonącym kominkiem. Były czymś, co człowiek docenia dopiero wtedy, gdy 
jest  na  drugim  końcu  świata.  Mogły  też  na  dłuższą  metę  być  śmiertelnie 
nudne,  ale  Luke  stanął  na  angielskiej  ziemi  zaledwie  przed  trzema  czy 
czterema godzinami. 
- Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano - szczebiotała pogodnie starsza pani - 
ale potem, jak już panu mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka. 
Czy  myśli  pan,  że  zdążę  na.  czas?  Scotland  Yard nie  ma chyba  sztywnych 
godzin urzędowania. 

background image

 

 

- Nie sądzę, żeby zamykali o czwartej - powiedział Luke. 
- Oczywiście, że nie. Przecież  w każdej chwili ktoś może ich zawiadomić o 
jakimś poważnym przestępstwie, prawda? 
- No właśnie - przytaknął Luke. 
Starsza  pani  przez  chwilę  siedziała  w  milczeniu.  Była  wyraźnie 
zaniepokojona. 
- Zawsze uważałam, że najlepiej od razu zaczynać od najwyższego szczebla - 
powiedziała  w  końcu.  -  John  Reed,  nasz  posterunkowy  w  Wychwood,  to 
bardzo  miły  i  niezwykle  przyzwoity  człowiek...  ale  mam  wrażenie,  że... 
niezbyt  się  nadaje  do  prowadzenia  poważnych  spraw.  Zazwyczaj  ma  do 
czynienia  z  ludźmi,  którzy  nadużyli  alkoholu,  przekroczyli  dozwoloną 
prędkość jazdy albo nie zapłacili podatku za swojego psa... a być może nawet 
z  włamywaczami...  Ale  wydaje  mi  się...  jestem  niemal  pewna...  że  nie 
poradziłby sobie z morderstwem! 
- Morderstwem? - powtórzył Luke, marszcząc brwi. 
- Tak, morderstwem - potwierdziła starsza pani, energicznie kiwając głową. - 
Widzę, że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po prostu 
nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję. 
- Czy jest pani przekonana, że tak nie było? - spytał Luke łagodnie. 
-  Och,  tak.  -  Stanowczo  kiwnęła  głową.  -  Mogło  tak  się  zdarzyć  za 
pierwszym  razem,  ale  nie  za  drugim,  trzecim  czy  czwartym.  Potem  już  się 
wie. 
-  Chce  pani  powiedzieć,  że  popełniono...  hmm...  kilka  morderstw?  -  spytał 
Luke. 
-  Niestety  tak  -  odparła  spokojnym,  łagodnym  głosem.  -  Dlatego  właśnie 
doszłam do wniosku, że najlepiej będzie pojechać wprost do Scotland Yardu. 
Czy nie sądzi pan, że to najwłaściwsze rozwiązanie? 
- No cóż, chyba tak - powiedział Luke, patrząc na nią z zadumą. 
- Uważam, że podjęła pani słuszną decyzję. 
Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić - pomyślał. Pewnie co tydzień nachodzi 
ich  kilka  starszych  pań,  które  donoszą  im  o  morderstwach  popełnionych  w 
ich spokojnym miasteczku! Być może istnieje specjalny wydział, zajmujący 
się takimi przypadkami. 
Oczami  wyobraźni  zobaczył  podtatusiałego  nadinspektora  policji  albo 
przystojnego  młodego  śledczego,  który  mówi  uprzejmym,  cichym  głosem: 
Dziękuję pani, jesteśmy pani wielce zobowiązani. A teraz proszę wracać do 
domu, zostawić wszystko w naszych rękach i więcej się już tym nie martwić. 
Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy. 

background image

 

 

Ciekawe skąd przychodzą im do głowy takie pomysły?  - rozmyślał. Pewnie 
prowadzą  śmiertelnie  nudny  tryb  życia  i  skrycie  tęsknią  za  prawdziwym 
dramatem.  Podobno  niektóre  starsze  panie  widzą  w  każdym  potencjalnego 
truciciela. 
Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos. 
-  Wie  pan,  pamiętam,  że  kiedyś  czytałam  o...  tak,  to  chyba  był  proces 
Abercrombiego...  zanim  padło  na  niego  podejrzenie,  zdążył  otruć  wiele 
osób...  o  czym  to  ja  mówiłam?  Aha,  tak,  podobno  miał  dziwny  błysk  w 
oczach...  osoba,  na  którą  spojrzał  w  pewien  szczególny  sposób,  niebawem 
podupadała  na  zdrowiu.  Kiedy  o  tym  czytałam,  nie  wierzyłam...  ale  to 
prawda! 
- Co takiego? 
- Ten szczególny błysk w oczach... 
Luke popatrzył na nią i zauważył, że lekko drży, a jej rumiane policzki nieco 
pobladły. 
-  Po  raz  pierwszy  zwróciłam  na  to  uwagę  w  przypadku  Amy  Gibbs...  i  ona 
umarła.  Potem  Carter.  I  Tommy  Pierce.  A  teraz...  wczoraj...  spotkało  to 
doktora Humbleby'ego, który jest takim dobrym i poczciwym człowiekiem... 
Carter był pijakiem, a Tommy Pierce nieznośnym szczeniakiem, który znęcał 
się nad słabszymi chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał. Niezbyt przejęłam 
się ich śmiercią, ale doktor Humbleby to co innego. Trzeba go ratować. Ale 
gdybym  opowiedziała  mu  o  wszystkim,  z  pewnością  by  mi  nie  uwierzył! 
Wybuchnąłby śmiechem. John Reed też by mi nie uwierzył. Ale w Scotland 
Yardzie  będzie  inaczej.  Bądź  co  bądź,  dla  nich  zbrodnia  to  chleb 
powszedni!...  O  Boże,  lada  chwila  będziemy  na  miejscu!  -  zawołała, 
wyglądając przez okno. Zaczęła krzątać się nerwowo po przedziale, zbierając 
swoje rzeczy. - Dziękuję... stokrotnie dziękuję - powiedziała do Luke'a, który 
po raz drugi podniósł z podłogi jej parasolkę. - Rozmowa z panem dodała mi 
otuchy... Tak się cieszę, że pochwala pan moją decyzję. 
- Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani dobrej rady - oznajmił Luke 
łagodnie. 
-  Jestem  panu  naprawdę  bardzo  wdzięczna.  -  Zaczęła  szperać  w  torebce.  - 
Moja wizytówka... o Boże, mam tylko jedną... przecież muszę ją zatrzymać 
dla Scotland Yardu... 
- Ależ naturalnie... 
- Nazywam się Pinkerton. 

background image

 

 

- Bardzo odpowiednie nazwisko  - stwierdził  Luke z uśmiechem i widząc jej 
zdziwione spojrzenie, dodał pospiesznie: - Ja nazywam się Luke Fitzwilliam. 
Czy sprowadzić pani taksówkę? - spytał, kiedy pociąg wjechał na stację. 
-  Och,  nie,  dziękuję.  -  Panna  Pinkerton  wydawała  się  zaszokowana  tym 
pomysłem. - Pojadę kolejką podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square, 
a dalej pójdę pieszo przez Whitehall. 
-  Życzę  pani  powodzenia  -  powiedział  Luke.  Panna  Pinkerton  serdecznie 
uścisnęła jego dłoń. 
- Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan, początkowo myślałam, że pan mi 
nie uwierzy. 
- No cóż - powiedział Luke, rumieniąc się. - Tyle morderstw! Chyba trudno 
popełnić bezkarnie tak wiele zbrodni, prawda? 
Panna Pinkerton potrząsnęła głową. 
- Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli  - oznajmiła z przekonaniem.  - Bardzo 
łatwo  jest  zabić  człowieka...  pod  warunkiem,  że  nikt  pana  o  to  nie 
podejrzewa.  A  ten  morderca  jest  ostatnią  osobą,  którą  ktokolwiek  mógłby 
podejrzewać! 
- Tak czy owak, życzę powodzenia - powiedział Luke. 
Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył na poszukiwanie swego 
bagażu. 
-  Chyba  jest  trochę  zbzikowana  -  rozmyślał.  -  Chociaż  nie,  nie  sądzę.  Po 
prostu ma bujną wyobraźnię. Mam nadzieję, że potraktują ją uprzejmie. To 
taka miła staruszka. 
 
II 
NEKROLOG 
 
Jimmy  Lorrimer  był  jednym  z  najstarszych  przyjaciół  Luke'a.  Jak  zwykle 
podczas  pobytu  w  Londynie,  Luke  zatrzymał  się  u  niego.  Jeszcze  tego 
samego  dnia  wieczorem  wyruszyli  razem  do  miasta  w  poszukiwaniu 
rozrywek. Nazajutrz rano Luke'a bolała głowa. Jimmy podał mu kawę i zadał 
pytanie, na które przyjaciel nie odpowiedział, ponieważ po raz drugi czytał 
niewielką, pozornie nieistotną notatkę w porannej gazecie. 
- Przepraszam, Jimmy - bąknął, wracając gwałtownie do rzeczywistości. 
-  Co  cię  tak  zaabsorbowało...  czyżby  sytuacja  polityczna?  Luke  uśmiechnął 
się szeroko. 
-  Nigdy  w  życiu!  To  dość  dziwne...  wiesz,  ta  urocza  staruszka,  z  którą 
wczoraj jechałem pociągiem, wpadła pod samochód. 

background image

 

 

-  Pewnie  na  przejściu  dla  pieszych  - powiedział  Jimmy.  -  Skąd  wiesz,  że  to 
ona? 
-  Oczywiście  mogę  się  mylić.  Ale  miała  takie  samo  nazwisko...  Pinkerton. 
Przechodząc przez Whitehall zginęła pod kołami jakiegoś samochodu, który 
w ogóle się nie zatrzymał. 
- Przykra sprawa - oznajmił Jimmy. 
-  Tak,  biedna  staruszka.  Okropnie  mi  jej  żal.  Przypomniała  mi  moją  ciotkę 
Mildred. 
- Kierowca tego samochodu będzie miał za swoje. Z pewnością oskarżą go o 
zabójstwo. W dzisiejszych czasach aż strach siadać za kierownicą. 
- Czym teraz jeździsz? 
- Fordem V 8. Mówię ci, stary... 
Rozmowa zeszła na tematy wybitnie techniczne. 
- Co ty, u licha, nucisz pod nosem? - spytał Jimmy, zmieniając nagle temat. 
-  Fiddle  de  dee,  fiddle  de  dee,  the  fly  has  married  the  bumble  bee  -  zanucił 
Luke. - To jakaś rymowanka, którą pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, skąd 
mi przyszła do głowy - powiedział przepraszająco. 
 
W  jakiś  tydzień  później  Luke  rzucił  okiem  na  pierwszą  stronę  "Timesa"  i 
wydał okrzyk zdziwienia. 
- Niech mnie diabli! - zawołał. 
- Co się stało? - spytał Jimmy Lorrimer, spoglądając na niego badawczo. 
Luke  nie  odpowiedział.  Wpatrywał  się  w  jakieś  wydrukowane  w  gazecie 
nazwisko. 
Jimmy powtórzył pytanie. 
Luke  podniósł  głowę  i  spojrzał  na  swego  przyjaciela.  Dziwny  wyraz  jego 
twarzy zaniepokoił Jimmy'ego. 
- O co chodzi, Luke? Wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha. 
Luke milczał przez parę minut. Wypuścił gazetę z rąk i podszedł do okna, a 
potem wrócił na miejsce. Jimmy obserwował go z rosnącym zdziwieniem. 
Luke opadł na krzesło i pochylił się do przodu. 
-  Jimmy,  przyjacielu,  czy  pamiętasz  tę  starszą  panią,  z  którą  jechałem 
pociągiem do Londynu... w dniu mojego przyjazdu do Anglii? 
-  Tę,  która  przypominała  ci  twoją  ciotkę  Mildred?  A  potem  wpadła  pod 
samochód? 
-  Tak,  o  nią  mi  właśnie  chodzi.  Posłuchaj,  Jimmy.  Ta  staruszka  dość 
chaotycznie  mówiła  o  tym,  że  jedzie  do  Scotland  Yardu,  by  donieść  im  o 

background image

 

10 

 

licznych zbrodniach. Twierdziła, że w jej miasteczku grasuje jakiś morderca. 
W każdym razie tyle z tego zrozumiałem. Podobno uśmiercił kilka osób. 
- Nie mówiłeś mi, że była zbzikowana - powiedział Jimmy. 
- Bo nie uważałem jej za wariatkę. 
- Och, posłuchaj, stary, seryjne morderstwo... 
- Nie uważałem jej za wariatkę - powtórzył Luke niecierpliwie. - Myślałem, 
że tak jak niektóre starsze panie, dała się po prostu ponieść wyobraźni. 
- No cóż, pewnie tak właśnie było. Ale myślę, że to jakiś szaleńczy pomysł. 
- Mniejsza o to, co sądzisz na ten temat, Jimmy. Teraz ja mówię, rozumiesz? 
- Och, dobrze, już dobrze... jedź dalej. 
-  W  swojej  chaotycznej  opowieści  wymieniła  kilka  nazwisk  i  była 
przerażona,  bo  twierdziła,  że  wie,  kto  będzie  następną  ofiarą.  -  No  i  co?  - 
spytał Jimmy zachęcającym tonem. 
-  Czasami,  z  takiego  czy  innego  błahego  powodu,  nie  możesz  wyrzucić  z 
pamięci  jakiegoś  nazwiska.  Jedno  takie  nazwisko  utkwiło  mi  w  głowie, 
ponieważ  skojarzyłem  je  z  rymowanką,  którą  śpiewano  mi  w  dzieciństwie. 
Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee. 
-  Z  pewnością  jest  niezwykle  błyskotliwa,  ale  właściwie  jaki  ma  z  tym 
wszystkim związek? 
-  Chodzi  mi  o  to,  że  ten  jegomość  nazywał  się  Humbleby...  doktor 
Humbleby. Ta starsza pani powiedziała, że doktor Humbleby będzie następną 
ofiarą. Strasznie ją to niepokoiło, ponieważ uważała go za "bardzo dobrego 
człowieka".  To  nazwisko  utkwiło  mi  w  pamięci  z  powodu  wspomnianej 
rymowanki. 
- No i co? - spytał Jimmy. 
- Popatrz na to. 
Luke podał mu gazetę, wskazując palcem notatkę w rubryce nekrologów. 
 
HUMBLEBY.  13  czerwca  zmarł  nagle  w  swym  domu  w  Sandgate, 
Wychwood-under-Ashe, dr med. JOHN EDWARD HUMBLEBY, ukochany 
mąż JESSIE ROSE HUMBLEBY. Pogrzeb odbędzie się w piątek. Prosimy o 
nieskladanie kondolencji. 
 
-  Teraz  rozumiesz,  Jimmy?  Wszystko  się  zgadza:  nazwisko,  miejscowość, 
zawód. Co o tym myślisz? 
Jimmy zastanawiał się przez chwilę. 
-  Przypuszczam,  że  to  niezwykły  zbieg  okoliczności  -  odparł  w  końcu 
poważnie, lecz niezbyt zdecydowanie. 

background image

 

11 

 

-  Naprawdę,  Jimmy?  Tylko  zbieg  okoliczności?  -  Luke  znów  zaczął  krążyć 
po pokoju. 
- A cóż innego? - spytał Jimmy. 
Luke gwałtownie się odwrócił. 
- Przypuśćmy, że wszystko, co powiedziała ta urocza staruszka, było prawdą! 
Przypuśćmy, że ta fantastyczna historia jest prawdziwa! 
- Och, daj spokój! To już lekka przesada! Takie rzeczy się nie zdarzają. 
-  A  co  powiesz  o  przypadku  Abercrombiego?  Czyż  nie  był  podejrzany  o 
wyprawienie na tamten świat sporej gromadki ludzi? 
- Większej, niż kiedykolwiek ujawniono  - odparł Jimmy. - Mój kolega miał 
kuzyna,  który  był  tamtejszym  koronerem.  Dzięki  niemu  poznałem  pewne 
szczegóły  tej  sprawy.  Abercrombiego  przyłapano  na  tym,  że  nafaszerował 
miejscowego weterynarza arszenikiem. Potem odkopano zwłoki jego własnej 
żony i stwierdzono, że również ona została otruta tym paskudztwem. Nie ma 
też wątpliwości, że jego szwagier zszedł z tego świata w ten sam sposób, a to 
bynajmniej  nie  wyczerpuje  długiej  listy  jego  ofiar.  Ten  mój  kolega 
powiedział mi, że według nieoficjalnych danych Abercrombie wykończył co 
najmniej piętnaście osób. Piętnaście! 
- No właśnie. Więc sam widzisz, że takie rzeczy jednak się zdarzają! 
- Owszem, ale niezbyt często. 
- Skąd ta pewność? Mogą się zdarzać o wiele częściej, niż przypuszczasz. 
- Oto głos policjanta! Czy nie możesz zapomnieć, że odszedłeś już ze służby 
i jesteś teraz prywatnym człowiekiem na emeryturze? 
-  Policjant  zawsze  pozostaje  policjantem  -  powiedział  Luke.  -  Posłuchaj, 
Jimmy,  przypuśćmy,  że  zanim  Abercrombie  zaczął  bestialsko  mordować, 
jakaś  miła,  gadatliwa  stara  panna  przejrzała  jego  zamiary  i  natychmiast 
pobiegła  donieść  o  tym  odpowiednim  władzom.  Czy  sądzisz,  że  zostałaby 
wysłuchana? 
Jimmy uśmiechnął się szeroko. 
- Nigdy w życiu! 
-  No  właśnie.  Policjanci  orzekliby  z  pewnością,  że  brak  jej  piątej  klepki. 
Dokładnie  tak,  jak  ty  to  określiłeś!  Albo  powiedzieliby,  że  ma  zbyt  bujną 
wyobraźnię. Tak jak ja to uczyniłem! I obaj popełnilibyśmy błąd. 
-  Jak  więc  twoim  zdaniem  wygląda  sytuacja?  -  spytał  Lorrimer  po  chwili 
namysłu. 
-  Sprawa  przedstawia  się  następująco.  Usłyszałem  pewną  niewiarygodną, 
lecz  nie  niemożliwą  historię.  Śmierć  doktora  Humbleby'ego  jest  dowodem 
potwierdzającym jej prawdziwość. Istnieje jeszcze jedna ważna okoliczność. 

background image

 

12 

 

Panna  Pinkerton  jechała  do  Scotland  Yardu,  by  zrelacjonować  im  swoją 
wersję wydarzeń. Ale tam nie dotarła. Zginęła pod kołami samochodu, który 
się nie zatrzymał. 
-  Przecież  nie  masz  pewności,  że  tam  nie  dotarła  -  zaoponował  Jimmy.  - 
Równie dobrze mogła zostać przejechana po wizycie w Scotland Yardzie. 
- Owszem, to możliwe... ale sądzę, że było inaczej. 
- To tylko przypuszczenia. Rzecz sprowadza się do tego, że ty wierzysz w tę 
melodramatyczną historyjkę. 
-  Tego  nie  powiedziałem  -  mruknął  Luke,  energicznie  potrząsając  głową.  - 
Uważam tylko, że należałoby przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie. 
- Innymi słowy, wybierasz się do Scotland Yardu. 
- Nie, na to jest jeszcze za wcześnie. Jak sam twierdzisz, śmierć tego doktora 
Humbleby'ego mogła być tylko zwykłym zbiegiem okoliczności. 
- Zatem co zamierzasz zrobić? 
- Pojechać do tego miasteczka i trochę się tam rozejrzeć. 
- Czy mówisz poważnie, Luke? - spytał Jimmy, bacznie mu się przyglądając. 
- Najzupełniej. 
- A jeśli to wszystko jest tylko urojeniem? 
- Tak byłoby najlepiej. 
- Oczywiście... - Jimmy zmarszczył czoło. - Ale ty najwyraźniej 
jesteś innego zdania, prawda? 
- Drogi przyjacielu, nie mam jeszcze na ten temat wyrobionej 
opinii. 
-  Czy  opracowałeś  już  jakiś  plan?  -  spytał  Jimmy  po  chwili  namysłu.  - 
Przecież  nie  możesz  zjawić  się  niespodziewanie  w  tym  miasteczku  bez 
żadnego pretekstu. 
- No, chyba masz rację. 
-  Nie  ma  żadnego  "chyba".  Czy  zdajesz  sobie  sprawę,  jakie  są 
prowincjonalne  angielskie  miasteczka?  Każdy  obcy  człowiek  od  razu  rzuca 
się w oczy! 
-  Będę  musiał  wymyślić  jakiś  kamuflaż  -  powiedział  Luke,  uśmiechając  się 
szeroko.  -  Co  proponujesz?  Artysta?  Chyba  nie...  nie  potrafię  rysować,  nie 
wspominając już o malowaniu. 
-  Możesz  być  artystą  awangardowym  -  zasugerował  Jimmy.  -  Wtedy  twoje 
umiejętności nie miałyby większego znaczenia. 
Ale Luke rozważał już dalsze możliwości. 
-  Pisarz?  Czy  literaci  zatrzymują  się w  prowincjonalnych  zajazdach, by  tam 
pisać? Chyba tak. Może rybak... ale musiałbym się dowiedzieć, czy jest tam 

background image

 

13 

 

w  pobliżu  jakaś  rzeka.  A  może  schorowany  człowiek,  któremu  zalecono 
wiejskie  powietrze?  Nie  wyglądam  na  takiego,  a  poza  tym  w  dzisiejszych 
czasach  wszyscy  rekonwalescenci  jeżdżą  do  sanatoriów.  Mógłbym  też 
szukać  w  okolicy  jakiegoś  domu  na  sprzedaż.  Nie,  to  nie  jest  zbyt  dobry 
pomysł. Do licha, Jimmy, trzeba wymyślić jakiś wiarygodny pretekst. Po co 
zdrowy mężczyzna pojawia się nagle w małym angielskim miasteczku? 
-  Zaraz,  zaraz...  -  powiedział  Jimmy.  -  Podaj  mi  tę  gazetę.  Tak  właśnie 
myślałem!  -  zawołał  triumfalnie,  zerknąwszy  na  pierwszą  stronę.  -  Luke, 
przyjacielu, wszystko ci załatwię. To drobiazg! 
- O czym ty mówisz? 
- Wychwood-under-Ashe... Wiedziałem, że z czymś mi się ta nazwa kojarzy! 
-  powiedział  Jimmy  z  nie  skrywaną  dumą.  -  Oczywiście!  To  właśnie  ta 
miejscowość! 
- Czy masz przypadkiem jakiegoś kolegę, który zna tamtejszego koronera? 
-  Tym  razem  nie.  Ale  mam  coś  lepszego,  mój  drogi.  Jak  wiesz,  natura 
szczodrze mnie obdarzyła licznymi ciotkami i kuzynami, jako że mój ojciec 
miał  dwanaścioro  rodzeństwa.  A  teraz  posłuchaj:  Jedna  z  moich  kuzynek 
mieszka w Wychwood-under-Ashe. 
- Jimmy, jesteś nieoceniony. 
- Czyż to nie szczęśliwy splot okoliczności? - spytał skromnie Jimmy. 
- Opowiedz mi o niej. 
- Nazywa się Bridget Conway. Od dwóch lat jest sekretarką lorda Whitfielda. 
- Właściciela tych paskudnych sensacyjnych tygodników? 
-  Zgadza  się.  Zresztą  on  sam  też  jest  dość  paskudnym,  nadętym  bufonem! 
Urodził  się  w  Wychwood-under-Ashe,  a  ponieważ  cechuje  go  ten  rodzaj 
snobizmu,  który  każe  mu  opowiadać  na  lewo  i  prawo  o  swym  niskim 
pochodzeniu  i  chwalić  się,  że  doszedł  do  wszystkiego  o  własnych  siłach, 
wrócił  do  swojego  miasteczka,  kupił  jedyny  okazały  dom  w  okolicy 
(należący zresztą dawniej do rodziny Bridget) i przerabia go na "prawdziwą 
rezydencję". 
- I twoja kuzynka jest jego sekretarką? 
-  Była  -  odparł  Jimmy  posępnym  tonem.  -  Teraz  awansowała!  Została  jego 
narzeczoną! 
- Och! - zawołał Luke ze zdumieniem. 
- On jest naprawdę dobrą partią - powiedział Jimmy. - Siedzi na pieniądzach. 
Bridget przeżyła kiedyś zawód miłosny i od tej pory nie wierzy w prawdziwe 
uczucia. Mam nadzieję, że tym razem wszystko dobrze się ułoży. Będzie go 
zapewne traktować bardzo stanowczo, a on całkowicie jej się podporządkuje. 

background image

 

14 

 

- Ale jaki to ma związek ze mną? 
- Pojedziesz tam i zamieszkasz u nich w domu jako kuzyn Bridget - wyjaśnił 
szybko Jimmy. - Ona ma ich tak wielu, że jeden więcej czy mniej nie zrobi 
żadnej różnicy. Wszystko dokładnie z nią ustalę. Zawsze byliśmy w dobrych 
stosunkach.  Wracając  do  celu  twojej  wizyty...  będziesz  badaczem  czarnej 
magii. 
- Czarnej magii? 
- Folklor, miejscowe przesądy i tym podobne rzeczy. Wychwood-under-Ashe 
jest z tego dość znane. To jedno z ostatnich miejsc, w którym odbył się sabat 
czarownic.  Palono  je  tam  na  stosie  jeszcze  w  ubiegłym  stuleciu.  A  ty 
będziesz  pisał  książkę,  rozumiesz?  Chcesz  porównać  obyczaje,  panujące  w 
Mayang  Straits,  z  dawnym  angielskim  folklorem...  szukasz  analogii  i  tak 
dalej... Znasz się na tego rodzaju sprawach. Kręć się po okolicy z notatnikiem 
w  ręku  i  wypytuj  najstarszych  mieszkańców  o  miejscowe  przesądy  i 
obyczaje. Oni są do tego przyzwyczajeni. Kiedy się dowiedzą, że mieszkasz 
w Ashe Manor, nabiorą do ciebie zaufania. 
- Jak na to zareaguje lord Whitfield? 
-  Nie  będzie  stawiał  przeszkód.  Jest  niezbyt  wykształcony  i  bardzo 
łatwowierny... wierzy nawet w to, co czyta w swych własnych gazetach. Tak 
czy owak, Bridget go przekona. Ona jest w porządku. Mogę za nią ręczyć. 
Luke wziął głęboki oddech. 
- Jimmy, wszystko wydaje się takie proste. Jesteś wspaniały. Jeśli naprawdę 
możesz to załatwić ze swoją kuzynką... 
- Ależ oczywiście. Zostaw to mnie. 
- Jestem ci bezgranicznie wdzięczny. 
-  O  jedno  cię  tylko  proszę  -  powiedział  Jimmy.  -  Jeśli  wytropisz  tego 
maniakalnego  mordercę,  chciałbym  być  świadkiem  jego  śmierci!...  O  co 
chodzi? - spytał nagle. 
-  Przypomniałem  sobie  coś  -  odparł  powoli  Luke  -  co  powiedziała  mi  ta 
starsza  pani  z  pociągu.  Kiedy  napomknąłem,  że  trudno  jest  bezkarnie 
popełnić  tyle  morderstw,  odparła,  że  się  mylę...  że  zabić  człowieka  jest 
bardzo łatwo... - Wahał się przez chwilę, a potem dodał: - Zastanawiam się, 
Jimmy, czy to prawda. Zastanawiam się, czy... 
- Czy co? 
- Czy naprawdę morderstwo to nic trudnego? 
 
III 
CZAROWNICA BEZ MIOTŁY 

background image

 

15 

 

 
Luke wjechał na zalany słońcem szczyt wzgórza, u którego stóp leżało małe 
prowincjonalne  miasteczko  Wychwood-under-Ashe.  Zatrzymał  swój 
niedawno kupiony używany samochód standard swallow i wyłączył silnik. 
Był  ciepły,  słoneczny,  letni  dzień.  W  dole  rozciągało  się  miasteczko  nie 
zeszpecone  przez  nowoczesną  architekturę.  Dziewicze  i  spokojne,  składało 
się  głównie  z  długiej,  dość  rzadko  zabudowanej  ulicy,  która  biegła  pod 
sterczącym nad nią szczytem Ashe Ridge. 
Wydawało się jakieś odległe, wyizolowane i zaskakująco spokojne.  - Chyba 
postradałem  zmysły  -  mruknął  Luke  do  siebie.  -  Cała  ta  historia  jest 
absurdalna. 
Czy naprawdę przyjechał tu jedynie po to, by ścigać mordercę, opierając się 
tylko  na  chaotycznej  opowieści  jakiejś  starszej  pani  i  przypadkowym 
nekrologu? 
Takie rzeczy z pewnością się nie zdarzają  - pomyślał, potrząsając głową. A 
może  jednak  tak?  Luke,  mój  stary,  wkrótce  się  przekonasz,  czy  jesteś 
skończonym osłem, czy też twój policyjny  węch prowadzi cię na właściwy 
trop. 
Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ostrożnie zjechał krętą drogą do miasteczka. 
Wychwood składało się przede wszystkim z jednej głównej ulicy, przy której 
stały  sklepy,  niewielkie,  lecz  wytworne  domki  z  czasów  króla  Jerzego,  z 
pobielonymi  schodkami  i  lśniącymi  kołatkami,  oraz  malownicze  wille 
otoczone  ogrodami.  Nieco  dalej  znajdowała  się  gospoda  Pod  Błazeńską 
Czapką.  Za  nią  Luke  dostrzegł  wiejskie  błonia  i  staw,  a  nad  wszystkim 
dominował wyniosły budynek, który Luke wziął początkowo za Ashe Manor, 
cel  swej  podróży.  Kiedy  jednak  podjechał  bliżej,  zauważył  dużą  tablicę 
informującą, że mieści się tu muzeum oraz biblioteka. Jeszcze dalej wznosiła 
się wielka, biała, nowoczesna budowla, zupełnie nie pasująca charakterem do 
otoczenia. Luke domyślił się, że jest to szkoła i klub sportowy dla chłopców. 
Zatrzymał się i spytał o drogę do Ashe Manor. 
Poinformowano  go,  że  do  celu  podróży  ma  jeszcze  jakieś  pół  mili  i  że  z 
pewnością zauważy po prawej stronie bramę wjazdową. 
Luke  ruszył  w  dalszą  drogę.  Bez  trudu  znalazł  bramę  z  kutego  żelaza 
ozdobioną  wyszukanymi,  nowoczesnymi  wzorami.  Wjeżdżając  na  teren 
posiadłości,  dostrzegł  między  drzewami  czerwone  cegły.  Kiedy  skręcił  na 
podjazd,  jego  zdumionym  oczom  ukazała  się  przerażająco  absurdalna 
budowla. 

background image

 

16 

 

Gdy  przyglądał  się  temu  niesamowitemu  budynkowi,  słońce  zaszło  za 
chmurę,  a  on  zdał  sobie  nagle  sprawę,  jak  groźnie  wygląda  wzgórze  Ashe 
Ridge.  Gwałtowny  podmuch  wiatru  poruszył  gałęziami  drzew.  W  tym 
momencie zza węgła domu wyszła jakaś dziewczyna. 
Kiedy  silny  powiew  wiatru  rozwiał  jej  ciemne  włosy,  Luke  przypomniał 
sobie  obraz  Nevinsona,  zatytułowany  "Czarownica".  Taka  sama  blada  i 
delikatna  twarz,  takie  same  rozwiane  czarne  włosy.  Wyobraził  sobie  tę 
dziewczynę lecącą na miotle w kierunku księżyca... 
-  Zapewne  pan  Luke  Fitzwilliam  -  powiedziała,  podchodząc  do  niego.  - 
Nazywam się Bridget Conway. 
Luke uścisnął wyciągniętą dłoń młodej kobiety. Teraz mógł jej się dokładniej 
przyjrzeć.  Była  wysoką,  szczupłą  brunetką  o  ciemnych  oczach.  Miała 
pociągłą twarz, subtelne rysy i ledwie  widoczne dołki w policzkach. Lekko 
ściągnięte  brwi  nadawały  jej  ciemnym  oczom  ironiczny  wyraz.  Luke 
pomyślał,  że  wygląda  jak  delikatna,  ujmująco  piękna  kobieta  ze  starej 
akwaforty. 
W  drodze  do  kraju  myślał  o  angielskich  kobietach  i  oczami  wyobraźni 
widział  opalone,  zarumienione  dziewczęta,  głaszczące  konia  po  szyi, 
pochylone  nad  zachwaszczoną  grządką,  siedzące  w  fotelach  z  rękami 
wyciągniętymi  w  kierunku  płonących  w  kominku  drewnianych  polan.  To 
były miłe i krzepiące wizje... 
Nie wiedział jeszcze, czy polubi Bridget Conway, ale zdawał sobie sprawę, 
że te tajemnicze obrazy nagle zamgliły się i rozpłynęły... straciły znaczenie i 
sens... 
- Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam, że się państwu narzucam. Jimmy 
twierdził, że nie będziecie mieli państwo nic przeciwko temu. 
-  Jest  nam  bardzo  miło.  -  Uśmiechnęła  się  szeroko.  -  Jimmy  i  ja  zawsze 
byliśmy wobec siebie solidarni. A skoro pisze pan książkę o folklorze, to te 
okolice  doskonale  się  do  tego  nadają.  Usłyszy  pan  tu  wiele  legend  i  pozna 
sporo malowniczych miejsc. 
- Wspaniale - powiedział Luke. 
Ruszyli w stronę domu. Luke raz jeszcze rzucił na niego okiem. Miał przed 
sobą rezydencję w stylu królowej Anny, ozdobioną przesadnie krzykliwymi 
motywami  dekoracyjnymi.  Przypomniał  sobie  słowa  Jimmy'ego,  który 
wspominał,  że  dom  ten  należał  niegdyś  do  rodziny  Bridget.  Pomyślał  ze 
smutkiem, że w tamtych czasach z pewnością nie miał tylu bogatych ozdób. 
Zerknął ukradkiem na profil Bridget, a potem na jej piękne, wąskie dłonie. 

background image

 

17 

 

Doszedł do wniosku, że może mieć około dwudziestu ośmiu lub dwudziestu 
dziewięciu lat i że sprawia wrażenie osoby rozsądnej. Należała do kobiet, o 
których wiedziało się tylko tyle, ile same postanowiły ujawnić... 
Dom  był  urządzony  wygodnie  i  gustownie.  Czuło  się  w  nim  rękę 
pierwszorzędnego  dekoratora  wnętrz.  Bridget  Conway  zaprowadziła  Luke'a 
do  pokoju,  w  którym  stało  dużo  półek  z  książkami  i  głębokie  fotele.  Przy 
stoliku pod oknem siedziały dwie osoby. 
- Gordonie - zaczęła Bridget - to jest Luke, mój daleki kuzyn. Lord Whitfield 
był  niski  i  łysiejący.  Miał  okrągłą,  prostoduszną  twarz,  wydęte  usta  i 
wodniste,  zielonkawe  oczy.  Niedbały  wiejski  strój  uwydatniał  jego  spory 
brzuch. 
-  Bardzo  miło  mi  pana  poznać  -  powitał  uprzejmie  gościa.  -  Słyszałem,  że 
wrócił pan niedawno ze Wschodu. Interesująca część świata. Bridget mówiła 
mi, że pisze pan książkę. Powiadają, że obecnie pisze się zbyt dużo książek. 
Nie zgadzam się z tym... uważam, że zawsze znajdzie się miejsce na dobrą 
książkę. 
-  Moja  ciotka,  pani  Anstruther  -  powiedziała  Bridget,  a  Luke  uścisnął  dłoń 
kobiety w średnim wieku, która uśmiechnęła się do niego dość bezmyślnie. 
Luke  zorientował  się  niebawem,  że  pani  Anstruther  jest  oddana  duszą  i 
ciałem  ogrodnictwu.  Nie  mówiła  o  niczym  innym,  a  jej  myśli  nieustannie 
zaprzątały rozważania o tym, czy miejsce, w którym zamierza posadzić jakąś 
rzadko spotykaną roślinę, będzie dla niej odpowiednie. 
- Wiesz, Gordon - zaczęła pani Anstruther, kiedy prezentacja dobiegła końca 
- doskonałe miejsce na ogród skalny będzie tuż za ogrodem różanym, a tam, 
gdzie strumyk przecina tę skarpę, możesz zrobić cudowne oczko wodne. 
-  Ustal  to  z  Bridget  -  powiedział  bez  większego  zainteresowania  lord 
Whitfield, rozpierając się wygodnie w fotelu. - Ja uważam, że rośliny skalne 
są bardzo drobne... ale to nie ma znaczenia. 
-  Być  może  nie  są  wystarczająco  okazałe  dla  ciebie,  Gordon  -  oznajmiła 
Bridget, napełniając filiżankę Luke'a herbatą. 
-  To  prawda  -  przyznał  łagodnie  lord  Whitfield.  -  Dla  mnie  nie  są  warte 
pieniędzy,  które  się  za  nie  płaci.  Kwiatki  są  tak  drobne,  że  prawie  ich  nie 
widać... Ja lubię pełne kwiatów oranżerie albo rabaty okazałych, szkarłatnych 
pelargonii. 
Pani  Anstruther  miała  wyjątkowy  dar  trwania  przy  swoim  temacie  bez 
względu na to, co mówili jej rozmówcy. 
-  Jestem  pewna,  że  te  nowe  skalne  róże  doskonale  się  przyjmą  w  naszym 
klimacie - oznajmiła i skupiła uwagę na przeglądanym katalogu. 

background image

 

18 

 

Lord  Whitfield  rozparł  się  jeszcze  wygodniej  w  swym  fotelu  i  popijając 
herbatę, taksował Luke'a spojrzeniem. 
- Więc pisze pan książki - mruknął. 
Luke  zamierzał  udzielić  gospodarzowi  bliższych  wyjaśnień,  ale  zdał  sobie 
sprawę, że on bynajmniej tego od niego nie oczekuje. 
- Często myślałem o tym - oznajmił lord Whitfield wyniosłym tonem - żeby 
napisać książkę. 
- Doprawdy? - spytał Luke. 
-  Zapewniam  pana,  że  potrafiłbym  to  zrobić  -  odparł  lord  Whitfield.  -  I 
byłaby  to  bardzo  interesująca  książka.  Poznałem  w  życiu  wielu  ciekawych 
ludzi.  Problem  polega  na  tym,  że  brak  mi  na  to  czasu.  Jestem  niezwykle 
zapracowanym człowiekiem. 
- Oczywiście. Mogę się tego domyślić. 
-  Nie  uwierzyłby  pan,  ile  mam  na  głowie  -  powiedział  lord  Whitfield.  - 
Osobiście  angażuję  się  w  każdy  numer  mojego  tygodnika.  Uważam,  że 
jestem  odpowiedzialny  za  kształtowanie  opinii  publicznej.  W  przyszłym 
tygodniu  miliony  czytelników  będą  myślały  i  odczuwały  dokładnie  to,  co 
chciałem  im  podsunąć.  To  bardzo  poważna  sprawa  i  wielka 
odpowiedzialność.  No  cóż,  nie  mam  nic  przeciwko  odpowiedzialności. Nie 
boję się jej. Potrafię postępować w sposób odpowiedzialny. - Wyprężył pierś, 
próbując wciągnąć brzuch, a potem spojrzał przyjaźnie na Luke'a. 
- Jesteś wielkim człowiekiem, Gordon - powiedziała Bridget Conway. - Napij 
się jeszcze herbaty. 
- Tak, to prawda - potwierdził lord Whitfield. - Nie, nie chcę już herbaty. 
Potem,  zstąpiwszy  ze  szczytu  swego  Olimpu  na  poziom  zwykłych 
śmiertelników, spytał uprzejmie swego gościa: 
- Czy zna pan kogoś w tych stronach? 
Luke potrząsnął głową. 
-  Obiecałem,  że  odszukam  tu  kogoś...  to  przyjaciel  moich  przyjaciół  - 
powiedział  Luke  pod  wpływem  nagłego  impulsu,  czując,  że  im  szybciej 
przystąpi do działania, tym lepiej. - Nazywa się Humbleby. Jest lekarzem. 
-  Och!  -  Lord  Whitfield  z  trudem  wyprostował  się  w  fotelu.  -  Doktor 
Humbleby? To fatalny zbieg okoliczności. 
- Dlaczego? 
- Umarł jakiś tydzień temu - wyjaśnił lord Whitfield. 
- O mój Boże - westchnął Luke. - Bardzo mi przykro. 
- Nie sądzę, żeby pan go polubił - powiedział lord Whitfield. - Był upartym, 
nieznośnym, starym durniem. 

background image

 

19 

 

- Co oznacza - wtrąciła Bridget - że nie podzielał poglądów Gordona. 
- Chodziło o naszą instalację wodną - oznajmił lord Whitfield. - Zapewniam 
pana,  panie  Fitzwilliam,  że  jestem  zapalonym  społecznikiem.  Dobro  tego 
miasteczka leży mi na sercu. Tu się urodziłem. Tak, urodziłem się właśnie w 
tym miasteczku... 
Luke  ze  smutkiem  zauważył,  że  porzucili  temat  doktora  Humble-  by'ego  i 
powrócili do spraw dotyczących osoby lorda Whitfielda. 
- Nie wstydzę się tego i wszystko mi jedno, czy ktoś o tym wie - ciągnął lord. 
- Nie korzystałem w młodości z żadnych przywilejów. Mój ojciec prowadził 
sklep  z  butami...  tak,  zwykły  sklep  z  butami.  Kiedy  byłem  chłopcem, 
pomagałem  mu  w  tym  sklepie.  Osiągnąłem  wszystko  o  własnych  siłach... 
postanowiłem  wydobyć  się  z  dna...  i  osiągnąłem  cel!  Wytrwałością,  ciężką 
pracą i z Bożą pomocą...! Dzięki temu jestem dzisiaj tym, kim jestem. 
Wyczerpująco przedstawiwszy Luke'owi szczegóły swej drogi życiowej, lord 
Whitfield mówił dalej z triumfem: 
-  Odniosłem  sukces  i  przed  nikim  nie  taję,  jak  do  tego  doszedłem!  Nie 
wstydzę  się  swych  początków...  nie,  sir...  Wróciłem  do  miejsca  swego 
urodzenia. Czy wie pan, co stoi teraz na miejscu sklepu mojego ojca? Wznosi 
się  tam  wspaniały  budynek,  który  ja  ufundowałem...  Szkoła,  klub  dla 
chłopców,  wszystko  pierwszorzędnie  wykończone  i  nowoczesne. 
Zatrudniłem najlepszego architekta w kraju! Muszę przyznać, że ten gmach 
przypomina mi raczej dom poprawczy albo  więzienie... ale wszyscy mówią, 
że jest w porządku, więc chyba tak jest. 
-  Głowa  do  góry  -  powiedziała  Bridget.  -  Ten  dom  kazałeś  odrestaurować 
według własnego gustu! 
Lord Whitfield zachichotał z zadowoleniem. 
- Tak, próbowali postawić na swoim! Chcieli zachować pierwotny charakter 
tego  budynku.  Ale  nie  zgodziłem  się.  Powiedziałem  im,  że  to  ja  będę 
mieszkał  w  tym  domu,  i  chcę,  by  było  widać  pieniądze,  które  w  niego 
zainwestowałem.  Kiedy  jeden  architekt  odmawiał  wykonania  tego,  co  mu 
kazałem, zwalniałem go i brałem innego. Ostatni doskonale zrozumiał moją 
koncepcję. 
-  Pomagał  ci  zaspokajać  najgorsze  wybryki  twojej  wyobraźni  -  wtrąciła 
Bridget. 
-  Ona  wolałaby,  żeby  wszystko  zostało  po  staremu  -  powiedział  lord 
Whitfield, klepiąc ją po ramieniu. - Nie warto żyć przeszłością, kochanie. Ci 
dawni  budowniczowie  z  epoki  króla  Jerzego  byli  dość  ograniczeni.  Nie 
chciałem  mieszkać  w  pozbawionym  ozdób  ceglanym  domu.  Zawsze 

background image

 

20 

 

marzyłem  o  zamku...  i  teraz  go  mam!  Wiem,  że  nie  grzeszę  zbyt 
wyrafinowanym gustem, więc dałem carte blanche dobrej firmie, zajmującej 
się  dekoracją  wnętrz.  Muszę  przyznać,  że  zrobili  to  całkiem  nieźle...  choć 
niektóre pomieszczenia są trochę bezbarwne. 
-  No  cóż  -  zaczął  Luke,  nie  znajdując  odpowiednich  słów  -  to  wspaniale 
wiedzieć, czego się chce. 
- A ja zazwyczaj to osiągam - oznajmił lord, chichocząc. 
- Omal nie przegrałeś batalii o instalację wodną - przypomniała mu Bridget. 
- Och, o to ci chodzi! - zawołał lord Whitfield. - Humbleby był głupcem. Ci 
starzejący się durnie są uparci jak osły. Nie słuchają żadnych argumentów. 
-  Doktor  Humbleby  musiał  być  człowiekiem,  który  nie  ukrywał  tego,  co 
myśli,  prawda?  -  spytał  Luke.  -  Przypuszczani,  że  narobił  sobie  przez  to 
wielu wrogów. 
-  Nie,  tego  bym  nie  powiedział  -  zaoponował  lord  Whitfield, drapiąc  się  po 
nosie. - A co ty sądzisz, Bridget? 
- Zawsze miałam wrażenie, że doktor Humbleby cieszy się ogólną sympatią - 
odparła Bridget.  - Widziałam go tylko raz, kiedy zwichnęłam sobie kostkę, 
ale wydał mi się bardzo miłym człowiekiem. 
- Owszem, na ogół był dość lubiany - przyznał lord Whitfield. - Choć znam 
jedną czy dwie osoby, które miały z nim na pieńku. Zwykła głupota. 
- Czy te osoby mieszkają w Wychwood? Lord Whitfield kiwnął głową. 
- W takich miasteczkach jak nasze dochodzi do wielu konfliktów i sporów - 
powiedział. 
- I ja tak sądzę - oznajmił Luke. Zastanawiał się przez chwilę nad następnym 
krokiem, a potem spytał: - Jakiego rodzaju ludzie zamieszkują te okolice? 
Pytanie było dość ogólnikowe, ale nie musiał długo czekać na odpowiedź. 
-  Głównie  relikty  przeszłości  -  wyjaśniła  Bridget.  -  Córki  pastorów,  ich 
siostry i żony. Tak samo wyglądają rodziny lekarzy. Na jednego mężczyznę 
przypada tu około sześciu kobiet. 
- Ale chyba są tu jacyś mężczyźni? 
-  Och,  owszem,  jest  pan  Abbot,  radca  prawny,  młody  doktor  Thomas, 
współpracownik  doktora  Humbleby'ego,  pan  Wake,  proboszcz  i...  kto 
jeszcze,  Gordon?  Och!  Pan  Ellsworthy,  który  prowadzi  sklep  z  antykami  i, 
moim  zdaniem,  jest  trochę  zbyt  uprzejmy,  oraz  major  Horton  ze  swoimi 
buldogami. 
- Moi przyjaciele wspominali, że mieszka tu też pewna niezwykle czarująca, 
ale bardzo gadatliwa staruszka - oznajmił Luke. 

background image

 

21 

 

-  To  można  by  powiedzieć  o  połowie  mieszkańców  naszego  miasteczka!  - 
zawołała Bridget ze śmiechem. 
- Jakże ona się nazywa? O, już wiem, Pinkerton. 
-  Naprawdę,  nie  ma  pan  szczęścia!  -  powiedział  lord  Whitfield,  chichocząc 
ochryple.  -  Ona  również  nie  żyje.  Parę  dni  temu  wpadła  w  Londynie  pod 
samochód. Zginęła na miejscu. 
- Wygląda na to, że macie tu sporo zgonów - zauważył Luke. Lord Whitfield 
natychmiast spoważniał. 
-  Ależ  skądże!...  -  zawołał  nieco  urażonym  tonem.  -  To  jedno  z 
najzdrowszych  miejsc  w  Anglii.  Nie  licząc  nieszczęśliwych  wypadków.  W 
końcu mogą każdemu się przytrafić. 
- Prawdę mówiąc, Gordon - powiedziała Bridget Conway po chwili namysłu 
-  w  ubiegłym  roku  mieliśmy  tu  wiele  zgonów.  Bez  przerwy  były  jakieś 
pogrzeby. 
- Nic podobnego, kochanie. 
- Czy doktor Humbleby również zginął w wypadku? - spytał Luke. 
-  Och,  nie  -  odparł  lord  Whitfield,  potrząsając  głową.  -  Humbleby  zmarł  na 
zakażenie  krwi.  Jak  to  lekarz.  Skaleczył  się  w  palec  zardzewiałym 
gwoździem, czy coś takiego... nie zwrócił na to uwagi i dostał zakażenia. Po 
trzech dniach już nie żył. 
-  Bywają  tacy  lekarze  -  oznajmiła  Bridget.  -  I  oczywiście,  jeśli  o  siebie  nie 
dbają,  często  narażeni  są  na  różne  infekcje.  To  było  okropne.  Jego  żona 
zupełnie się załamała. 
-  Nie  ma  sensu  buntować  się  przeciwko  woli  Opatrzności  -  powiedział  lord 
Whitfield beztrosko. 
Ale  czy  rzeczywiście  była  to  wola  Opatrzności?  -  spytał  sam  siebie  Luke, 
przebierając się wieczorem w smoking. Zakażenie krwi? Być może. Tak czy 
owak była to bardzo niespodziewana śmierć. 
W tym momencie przypomniały mu się słowa Bridget Conway: 
W ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. 
 
IV 
LUKE PRZYSTĘPUJE DO DZIAŁANIA 
 
Luke  przemyślał  uważnie  plan  swej  kampanii.  Schodząc  nazajutrz  rano  na 
śniadanie, był już gotów przystąpić do jego realizacji. 
Ciotka-ogrodniczka była nieobecna. Lord Whitfield jadł nereczki i pił kawę, 
a Bridget Conway, która skończyła już posiłek, wyglądała przez okno. 

background image

 

22 

 

Luke,  powitawszy  gospodarzy,  usiadł  przy  stole  i  nałożył  sobie  na  talerz 
sporą porcję jajek na bekonie. 
-  Muszę  zabrać  się  do  pracy  -  oznajmił.  -  Niełatwo  jest  nakłonić  ludzi  do 
mówienia. Wie pan, co mam na myśli... nie chodzi mi o ludzi takich jak pan 
czy...  eee...  Bridget.  -  W  samą  porę  przypomniał  sobie,  że  nie  powinien 
zwracać  się  do  niej  "panno  Conway".  -  Powiedzielibyście  mi  wszystko,  co 
wiecie...  ale  problem  polega  na  tym,  że  nie  znacie  się  na  sprawach,  które 
mnie interesują, to znaczy na miejscowych przesądach. Nie uwierzyłby pan 
chyba, jak  wiele  zabobonów  nadal  jeszcze  pokutuje  w  odległych  zakątkach 
świata.  Znam  małe  miasteczko  w  hrabstwie  Devon.  Tamtejszy  proboszcz 
musiał  usunąć  z  terenów  przykościelnych  kilka  starych  granitowych 
menhirów.  Gdy  tylko  umarł  któryś  z  mieszkańców,  pozostali  obchodzili  je 
wkoło  w  jakiejś  starodawnej  rytualnej  procesji.  To  zadziwiające,  że 
pogańskie obrządki są tak trwałe. 
-  Zapewne  ma  pan  rację  -  powiedział  lord  Whitfield.  -  Ludziom  brakuje 
wykształcenia.  Czy  wspominałem  już  panu,  że  ufundowałem  tu  wspaniałą 
bibliotekę?  Przedtem  był  tam  stary  dwór...  kupiłem  go  za  bezcen,  a  teraz 
mieści się w nim jedna z najlepszych bibliotek... 
Luke, widząc, że lord Whitfield zamierza nadal koncentrować się wyłącznie 
na swych osiągnięciach, postanowił zmienić temat. 
- Znakomicie - powiedział serdecznie. - Dobra robota. Z pewnością zdaje pan 
sobie sprawę, jak głęboko zakorzeniona jest ludzka ignorancja. A ja właśnie 
tego  szukam.  Interesują  mnie  dawne  obyczaje,  opowieści  starych  kobiet, 
ślady pogańskich obrządków, takich jak... - Tu zacytował niemal dosłownie 
stronicę z pewnej rozprawy naukowej, którą przeczytał przed przyjazdem do 
Wychwood.  -  Największą  nadzieję  pokładam  w  rytuałach  związanych  ze 
śmiercią - zakończył. - Najtrwalsze są obrządki i zwyczaje pogrzebowe. Poza 
tym, z takiego czy innego powodu, wieśniacy lubią rozmawiać o śmierci. 
- I uwielbiają pogrzeby - wtrąciła Bridget. 
- Chyba od tego właśnie zacznę - kontynuował Luke. - Gdybym zdobył listę 
ostatnio  zmarłych  w  tej  parafii  osób,  a  następnie  porozmawiał  z  ich 
krewnymi, z pewnością natrafiłbym niebawem na ślady tego, czego szukam. 
Od kogo mógłbym uzyskać takie dane... od proboszcza? 
- Dla pana Wake'a niewątpliwie byłoby to bardzo interesujące  - powiedziała 
Bridget.  -  Jest  miłym  staruszkiem  i  po  trosze  zbieraczem  starożytności. 
Sądzę, że mógłby ci dostarczyć wielu informacji. 
Luke odczuł przelotny niepokój, ale pomyślał z nadzieją, że pastor nie okaże 
się na tyle biegłym znawcą starożytności, by go rozszyfrować. 

background image

 

23 

 

- To świetnie. Czy wiecie, kto zmarł tu w ubiegłym roku? - spytał. 
- Niech pomyślę - mruknęła Bridget. - Oczywiście, Carter. Był właścicielem 
Siedmiu Gwiazd, obskurnego małego baru nad rzeką. 
- Zapijaczony prostak - stwierdził lord Whitfield. - Jeden z tych gburowatych 
socjalistów. Niewielka strata. 
-  I  pani  Rose,  praczka  -  ciągnęła  Bridget.  -  I  mały  Tommy  Pierce...  muszę 
przyznać,  że  był  wstrętnym  chłopcem.  Och,  i  ta  dziewczyna,  Amy  Jak-jej-
tam. 
Kiedy wymawiała to imię, ton jej głosu nieznacznie się zmienił. 
- Amy? - spytał Luke. 
-  Amy  Gibbs.  Pracowała  u  nas  jako  pokojówka,  a  potem  przeniosła  się  do 
panny Waynflete. W sprawie jej śmierci policja prowadziła dochodzenie. 
- Dlaczego? 
-  Bo  ta  głupia  dziewczyna  pomyliła  po  ciemku  buteleczki  -  oznajmił  lord 
Whitfield. 
-  Wypiła  farbę  do  kapeluszy  sądząc,  że  to  syrop  na  kaszel  -  wyjaśniła 
Bridget. 
- Cóż za tragiczna pomyłka - powiedział Luke, marszcząc czoło. 
- Podejrzewano, że zrobiła to umyślnie - oznajmiła Bridget. - Pokłóciła się z 
jakimś młodzieńcem. 
Nastała chwila  milczenia.  Luke  wyczuł  instynktownie  nagłe  napięcie,  które 
zapanowało w pokoju. 
Amy  Gibbs?  -  pomyślał.  Tak,  to  było  jedno  z  nazwisk,  które  wymieniła 
panna Pinkerton. 
Pamiętał,  że  wspomniała  również  o  małym  chłopcu  imieniem  Tommy,  o 
którym,  podobnie  jak  Bridget,  miała  wyraźnie  niepochlebną  opinię.  Był 
niemal przekonany, że słyszał też od niej nazwisko Carter. 
-  Takie  rozmowy  budzą  we  mnie  pewien  niesmak...  czuję  się  tak,  jakbym 
przeszukiwał  cmentarze  -  powiedział,  wstając  od  stołu.  -  Obrzędy  ślubne 
bywają równie interesujące, ale znacznie trudniej wpleść je do konwersacji. 
- Mogę to sobie wyobrazić - oznajmiła Bridget, wykrzywiając usta w lekkim 
grymasie. 
-  Zaklęcia  i  rzucanie  uroków  to  kolejna  ciekawa  kwestia  -  ciągnął  Luke, 
udając nagłe zainteresowanie. - Można się z nimi często zetknąć wśród ludzi 
starej daty. Czy krążą tu jakieś pogłoski na ten temat? 
Lord Whitfield pokręcił głową. 
- Jeśli nawet krążą, to do nas nie docierają... - wyjaśniła Bridget Conway. 

background image

 

24 

 

-  To  oczywiste  -  wtrącił  natychmiast  Luke.  -  Będę  musiał  porozmawiać  o 
tym  z  przedstawicielami  niższych  sfer.  Zacznę  od  wizyty  na  plebanii  i 
zobaczę,  czego  się  tam  dowiem.  Potem  odwiedzę  Siedem  Gwiazd,  czy  tak 
brzmi  nazwa  tego  baru?  A  ten  nieznośny?  Czy  pozostawił  jakichś 
pogrążonych w smutku krewnych? 
- Pani Pierce prowadzi sklepik z tytoniem i gazetami na High Street. 
- To szczęśliwy zbieg okoliczności. No cóż, na mnie już czas. 
-  Jeśli  nie  masz  nic  przeciwko  temu,  pójdę  z  tobą  -  oznajmiła  Bridget, 
odchodząc od okna. 
- Ależ... bardzo proszę. 
Powiedział  to  możliwie  jak  najserdeczniej,  ale  nie  był  pewien,  czy  nie 
dostrzegła jego wahania. 
Łatwiej byłoby mu rozmawiać ze starym, rozmiłowanym w starożytnościach 
proboszczem bez inteligentnego i bystrego świadka. 
Trudno - pomyślał. Muszę grać swoją rolę w sposób przekonujący. 
-  Czy  możesz  chwilę  poczekać,  Luke?  -  poprosiła  Bridget.  -  Zmienię  tylko 
buty. 
Luke,  słysząc,  z  jaką  łatwością  wymówiła  jego  imię,  poczuł  przypływ 
sympatii.  W  końcu  jak  miała  go  nazywać?  Skoro  przystała  na  plan 
Jimmy'ego i zgodziła się grać rolę jego kuzynki, nie mogła mówić do niego 
"panie Fitzwilliam". Nagle przyszła mu do głowy niepokojąca myśl: Co ona 
o tym wszystkim sądzi? 
Sam był zdziwiony, że wcześniej nie wzbudziło to jego niepokoju. Kuzynka 
Jimmy'ego  była  dla  niego  tylko  postacią  abstrakcyjną.  W  ogóle  o  niej  nie 
myślał. Przyjął po prostu za dobrą monetę zapewnienia swego przyjaciela, że 
"Bridget jest w porządku". 
Wyobrażał ją sobie jako drobną, jasnowłosą sekretarkę, na tyle przebiegłą, by 
usidlić bogatego mężczyznę. 
Tymczasem  Bridget  okazała  się  bystrą  kobietą  o  przenikliwej  inteligencji  i 
silnej  osobowości.  A  on  nie  miał  pojęcia,  co  ona  o  nim  sądzi.  Doszedł  do 
wniosku, że jest osobą, którą niełatwo wywieść w pole. 
- Już jestem gotowa. 
Podeszła  do  niego  tak  cicho,  że  nie  usłyszał  jej  kroków.  Nie  miała  ani 
kapelusza, ani woalki. Kiedy  wyszli z domu, nagły podmuch wiatru rozwiał 
jej długie ciemne włosy. 
- Muszę ci wskazać drogę - powiedziała z uśmiechem. 
-  To  miło  z  twojej  strony  -  odparł  uprzejmie,  zastanawiając  się,  czy  w  jej 
uśmiechu nie dostrzegł przypadkiem przebłysku lekkiej ironii. 

background image

 

25 

 

-  Cóż  za  okropieństwo!  -  zawołał  z  żalem,  patrząc  na  okazałą  rezydencję.  - 
Czy nikt nie potrafił go powstrzymać? 
-  Dom  Anglika  jest  jego  twierdzą  -  odparła  Bridget.  -  Gordon  traktuje  to 
powiedzenie dosłownie! Jest zachwycony swoim zanikiem! 
Luke zdał sobie sprawę, że jego uwaga była niezbyt fortunna, ale nie był już 
w stanie jej cofnąć, więc dodał: 
- To twój rodzinny dom, prawda? Czy ty również jesteś "zachwycona" jego 
obecnym wyglądem? 
Spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem. 
- Przykro mi, że muszę  zniszczyć twoją dramatyczną wizję  - mruknęła - ale 
prawdę  mówiąc,  wyjechałam  stąd  mając  dwa  i  pół  roku,  więc  trudno  ode 
mnie wymagać, bym traktowała ten budynek jako rodzinne gniazdo. Nawet 
nie pamiętam, jak dawniej wyglądał. 
-  Masz  rację  -  przyznał  Luke.  -  Przepraszam,  że  przemawiam  do  ciebie  jak 
bohater filmowy. 
Bridget roześmiała się głośno. 
- Prawda rzadko bywa romantyczna. 
Usłyszał  w jej głosie ton goryczy, który zbił go z tropu. Zaczerwienił się z 
zażenowania, a potem zdał sobie sprawę, że gorycz nie była skierowana pod 
jego  adresem,  lecz  stanowiła  cząstkę  osobowości  tej  kobiety.  Doszedł  do 
wniosku,  że  postąpi  najrozsądniej,  zachowując  milczenie.  Bridget  Conway 
wydawała mu się osobą zagadkową... 
Po pięciu minutach dotarli do kościoła i sąsiadującej z nim plebanii. Zastali 
pastora w jego gabinecie. 
Alfred  Wake  był  niskim,  przygarbionym  staruszkiem  o  łagodnych 
niebieskich  oczach.  Powitał  ich bardzo  uprzejmie,  choć  widać było,  że  jest 
trochę zaskoczony ich wizytą. 
- Pan Fitzwilliam zatrzymał się u nas w Ashe Manor - powiedziała Bridget - i 
chciałby zasięgnąć rady ojca w związku z książką, którą pisze. 
Pastor  spojrzał  pytająco  na  Luke'a,  który  natychmiast  przystąpił  do 
wyjaśnień. 
Był bardzo zdenerwowany. Po pierwsze dlatego, że wiedza pastora na temat 
folkloru,  zabobonów,  obrzędów  i  obyczajów  z  pewnością  znacznie 
przewyższała  jego  wiadomości  nabyte  w  czasie  pobieżnej  lektury 
przypadkowego  zestawu  książek.  Po  drugie  zaś  dlatego,  że  stojąca  obok 
niego Bridget Conway przysłuchiwała się jego wypowiedziom. 
Luke  odkrył  z  ulgą,  że  pastor  szczególnie  interesuje  się  zabytkami 
starorzymskimi.  Sam  przyznał,  że  wie  bardzo  niewiele  na  temat 

background image

 

26 

 

średniowiecznego folkloru i czarnej magii. Wspomniał o istnieniu pewnych 
obiektów  związanych  z  historią  Wychwood.  Zaproponował  Luke'owi 
wspólną  wyprawę  na  wzgórze,  na  którym  podobno  odbywały  się  niegdyś 
sabaty  czarownic,  ale  przeprosił,  że  sam  nie  jest  w  stanie  służyć  mu 
bliższymi szczegółami. 
Luke odczuł ulgę, ale udał lekkie rozczarowanie, a potem zaczął wypytywać 
o przesądy związane z łożem śmierci. 
-  Jestem  chyba  ostatnią  osobą,  która  wiedziałaby  cokolwiek  na  ten  temat  - 
odparł pastor, potrząsając głową. - Moi parafianie dbają o to, by nie docierały 
do mnie żadne wieści związane z pogańskimi tradycjami. 
- To zrozumiałe. 
-  Ale  niewątpliwie  pokutują  u  nas  jeszcze  liczne  zabobony.  Społeczność 
wiejska jest bardzo zacofana. 
- Poprosiłem pannę Conway o wykaz niedawno zmarłych osób. Sądziłem, że 
w ten sposób do czegoś dojdę. Może zechciałby ojciec uzupełnić ten wykaz, 
abym mógł się doszukać pewnych prawidłowości. 
-  Tak,  oczywiście,  to  da  się  zrobić.  Mógłby  panu  w  tym  pomóc  nasz 
kościelny, Giles. To poczciwy człowiek, ale niestety zupełnie głuchy. Niech 
pomyślę. Było sporo... tak, wiele... poprzedziła je zdradliwa wiosna i doszło 
do  nich  po  surowej  zimie,  a  potem  nastąpiły  liczne  wypadki...  prawdziwe 
pasmo nieszczęść. 
- Niekiedy - powiedział Luke - seria nieszczęśliwych wypadków wiąże się z 
obecnością jakiejś określonej osoby. 
-  Tak,  tak.  Weźmy  na  przykład  przypadek  Jonasza.  Ale  nie  sądzę,  by 
przebywali tu jacyś obcy ludzie... nikt, że tak powiem, kto w jakiś sposób by 
się wyróżniał, a ja z całą pewnością nie słyszałem żadnych pogłosek na ten 
temat...  ale  jak  wspomniałem,  być  może  nie  dotarły  one  do  mnie  z 
wiadomych  względów.  Niech  się  zastanowię...  całkiem  niedawno  umarł 
doktor  Humbleby  i  biedna  Lavinia  Pinkerton...  Doktor  Humbleby  był 
wspaniałym człowiekiem... 
- Pan Fitzwilliam zna jego przyjaciół - wtrąciła Bridget. 
-  Naprawdę?  To  bardzo  smutna  historia.  Wszyscy  boleśnie  odczują  jego 
stratę. Miał wielu przyjaciół. 
- Ale zapewne miał też wrogów - powiedział Luke. - Powtarzam tylko to, co 
usłyszałem od moich znajomych - dodał pospiesznie. 
Pan Wake westchnął. 

background image

 

27 

 

- Był człowiekiem, który mówił, co myśli... i powiedzmy sobie szczerze, nie 
zawsze wyrażał się zbyt taktownie... - Potrząsnął głową. - To działa ludziom 
na nerwy. Ale ubodzy bardzo go kochali. 
-  Jeden  z  najbardziej  przykrych  aspektów  śmierci  polega  moim  zdaniem na 
tym  -  zaczął  Luke  obojętnym  tonem  -  że  zawsze  przynosi  ona  komuś 
korzyść... mam na myśli nie tylko spadek. 
-  Tak,  rozumiem,  o  co  panu  chodzi  -  przyznał  pastor,  kiwając  głową  z 
zadumą.  -  Czytamy  w  nekrologach  wyrazy  ubolewania  z  powodu  czyjejś 
śmierci,  ale  niestety  bardzo  rzadko  bywają  one  szczere.  Nie  można 
zaprzeczyć,  że  śmierć  doktora  Humbleby'ego  znacznie  umocniła  pozycję 
jego wspólnika, doktora Thomasa. 
- W jaki sposób? 
-  Thomas  z  pewnością  jest  bardzo  zdolnym  lekarzem...  Humbleby 
niejednokrotnie o tym mówił, ale  Thomasowi niezbyt dobrze się tu wiodło. 
Myślę, że pozostawał w cieniu doktora Humbleby, który był człowiekiem o 
wyraźnym magnetyzmie. W zestawieniu z nim Thomas wydawał się postacią 
dość  bezbarwną.  Nie  wywierał  żadnego  wrażenia  na  swych  pacjentach. 
Sądzę, że go to niepokoiło... stawał się coraz bardziej nerwowy i zamknięty 
w  sobie.  Prawdę  mówiąc,  już  teraz  zauważyłem  zadziwiającą  zmianę.  Jest 
spokojniejszy  i  bardziej  opanowany.  Chyba  odzyskał  pewność  siebie.  O ile 
mi wiadomo, nie zawsze zgadzali się z doktorem Humblebym. Thomas był 
gorącym  zwolennikiem  nowoczesnych  metod  leczenia,  a  Humbleby  upierał 
się  przy  tradycyjnej  medycynie.  Nieraz  dochodziło  między  nimi  do 
konfliktów  dotyczących  zarówno  tego  tematu,  jak  i  spraw  rodzinnych... ale 
jeśli o to chodzi, nie powinienem plotkować... 
-  Myślę,  że  pan  Fitzwilliam  chętnie  posłuchałby  tych  plotek!  -  wtrąciła 
Bridget. 
Luke  rzucił  jej  przelotne,  pełne  niepokoju  spojrzenie.  Pan  Wake  z 
powątpiewaniem  pokręcił  głową,  a  potem  zaczął  mówić,  uśmiechając  się  z 
lekką dezaprobatą: 
-  Niestety,  nauczyliśmy  się  za  bardzo  interesować  sprawami  naszych 
bliźnich. Rose Humbleby jest bardzo ładną dziewczyną. Nic więc dziwnego, 
że  Geoffrey  Thomas  stracił  dla  niej  głowę.  A  punkt  widzenia  doktora 
Humbleby'ego  był  również  zrozumiały.  Uważał,  że  jego  córka  jest  jeszcze 
młoda, a mieszkając tu, na prowincji, nie ma wielu szans, by poznać innych 
mężczyzn. 
- Był przeciwny temu związkowi? - spytał Luke. 

background image

 

28 

 

-  Zdecydowanie.  Uważał,  że  oboje  są  jeszcze  za  młodzi.  A  młodych  ludzi, 
oczywiście,  oburzają  takie  stwierdzenia!  Stosunki  między  Thomasem  a 
doktorem  Humblebym  wyraźnie  się  ochłodziły.  Muszę  jednak  przyznać,  że 
doktor  Thomas  był  głęboko  wstrząśnięty  niespodziewaną  śmiercią  swego 
wspólnika. 
- Lord Whitfield powiedział mi, że to było zakażenie krwi. 
-  Tak...  po  prostu  małe  zadraśnięcie,  w  które  wdała  się  śmiertelna  infekcja. 
Lekarze  w  trakcie  wykonywania  swego  zawodu  narażeni  są  na  poważne 
ryzyko, panie Fitzwilliam. 
- To prawda - przyznał Luke. 
-  Ale  zbyt  daleko  odbiegłem  od  tematu  -  powiedział  pastor.  -  Zdaje  się,  że 
jestem  starym  plotkarzem.  Rozmawialiśmy  o  reliktach  pogańskich 
obyczajów związanych ze śmiercią i o niedawno zmarłych ludziach. Znalazła 
się  wśród  nich  Lavinia  Pinkerton,  która  była  jedną  z  naszych  najbardziej 
gorliwych  parafianek.  I  ta  nieszczęsna  dziewczyna,  Amy  Gibbs...  jej 
przypadek może dostarczyć panu pewnych elementów z dziedziny pańskich 
zainteresowań, panie Fitzwilliam. Podejrzewano, jak zapewne pan już wie, że 
mogło  to  być  samobójstwo,  a  z  tym  rodzajem  śmierci  wiążą  się  dość 
niesamowite  rytuały.  Mieszka  tu  ciotka tej  dziewczyny.  Nie  uważam  jej  za 
kobietę zbyt szacowną i wiem, że nie była przesadnie przywiązana do swej 
siostrzenicy, ale jest osobą niezwykle gadatliwą. 
- To cenna informacja - powiedział Luke. 
-  I  jeszcze  Tommy  Pierce...  kiedyś  należał  do  chóru  kościelnego...  śpiewał 
wspaniałym,  niemal  anielskim  falsetem...  ale  nie  miał  zbyt  anielskiego 
charakteru. W końcu musieliśmy go wykluczyć, ponieważ miał zły wpływ na 
swych  kolegów.  Biedny  chłopak...  Przypuszczam,  że  mało  kto  go  lubił. 
Zwolniono  go  z  poczty,  gdzie  załatwiliśmy  mu  posadę  posłańca.  Później 
przez jakiś czas zatrudniony był w kancelarii pana Abbota, ale bardzo szybko 
go stamtąd wyrzucono... podobno szperał w jakichś poufnych dokumentach. 
Potem  krótko  pracował  w  Ashe  Manor  jako  pomocnik  ogrodnika,  ale  lord 
Whitfield  odprawił  go  za  impertynenckie  zachowanie.  Było  mi  przykro  ze 
względu  na  jego  matkę...  to  porządna,  ciężko  pracująca  kobieta.  Panna 
Waynflete  bardzo  życzliwie  załatwiła  mu  dorywcze  zajęcie  przy  myciu 
okien. Lord Whitfield początkowo protestował, ale potem nieoczekiwanie się 
zgodził... w gruncie rzeczy jego decyzja okazała się niefortunna. 
- Dlaczego? 
-  Ponieważ  chłopiec  zginął  właśnie  przy  tej  pracy.  Mył  górne  okna  w 
bibliotece, mieszczącej się w starym dworze i zaczął błaznować... tańczyć na 

background image

 

29 

 

parapecie czy coś w tym rodzaju... stracił równowagę albo też zakręciło mu 
się w głowie i spadł. Przykra sprawa! Zmarł w kilka godzin po przewiezieniu 
do szpitala, nie odzyskawszy przytomności. 
- Czy ktoś widział jego upadek? - spytał Luke z ciekawością. 
-  Nie.  Mył  okna  od  strony  ogrodu,  nie  od  frontu.  Podobno  leżał  tam  przez 
jakieś pół godziny, zanim go znaleziono. 
- Kto go znalazł? 
- Panna Pinkerton. To ta kobieta, która jak przed chwilą wspominałem, przed 
paru  dniami  zginęła  tragicznie  w  wypadku  drogowym.  Biedactwo,  była  do 
głębi  wstrząśnięta.  To  przykre  przeżycie!  Pozwolono  jej  wziąć  z  ogrodu 
jakieś sadzonki i znalazła tam nieprzytomnego chłopca. 
-  To  musiał  być  dla  niej  straszny  wstrząs  -  powiedział  Luke  z  zadumą.  I 
dodał w duchu: O wiele większy, niż się ojcu wydaje. 
- Śmierć młodego człowieka zawsze  jest bardzo smutna  - stwierdził starzec, 
potrząsając głową. - Wady Tommy'ego mogły przede wszystkim wynikać z 
jego popędliwego charakteru. 
-  Był  wstrętnym  małym  brutalem  -  powiedziała  Bridget.  -  I  ojciec  dobrze  o 
tym wie. Ciągle znęcał się nad kotami, zabłąkanymi szczeniętami i dokuczał 
innym chłopcom. 
- Wiem... wiem. - Pan Wake ze smutkiem pokręcił głową. - Ale, droga panno 
Conway,  okrucieństwo  często  nie  jest  cechą  wrodzoną,  lecz  skutkiem 
powolnego rozwoju wyobraźni. Mając do czynienia z dorosłym człowiekiem 
o  mentalności  dziecka, dochodzimy  nieraz  do  wniosku, iż  człowiek  ten  nie 
zdaje  sobie  sprawy  z  własnej  przebiegłości  i  szaleńczej  brutalności.  Jestem 
przekonany, że w dzisiejszych czasach większość przypadków bezsensownej 
brutalności i okrucieństwa bierze się z braku dojrzałości. Trzeba się wyzbyć 
dziecinnych odruchów... - Pastor potrząsnął głową i rozłożył ręce. 
-  Tak,  to  prawda  -  przyznała  Bridget  ochrypłym  głosem.  -  Wiem,  co  ojciec 
ma  na  myśli.  Człowiek  zachowujący  się  jak  dziecko  jest  najbardziej 
przerażającym zjawiskiem na świecie... 
Luke spojrzał na nią z ciekawością. Był przekonany, że Bridget ma na myśli 
jakąś konkretną osobę. Choć jednak lord Whitfield pod pewnymi względami 
przypominał dziecko, nie wydawało mu się, by mówiła właśnie o nim. Lord 
Whitfield bywał trochę śmieszny, ale z pewnością nie był przerażający. 
Luke Fitzwilliam bardzo chciał wiedzieć, kogo miała na myśli Bridget. 
 

WIZYTA U PANNY WAYNFLETE 

background image

 

30 

 

 
-  Niech  się  zastanowię...  -  mruknął  pan  Wake,  a  po  chwili  wymienił  cicho 
kilka  kolejnych  nazwisk:  -  Biedna  pani  Rose,  stary  Bell,  dziecko  państwa 
Elkin i Harry Carter, ale oni nie należeli do mojej parafii. Pani Rose i Carter 
byli protestantami. W czasie tych marcowych mrozów odszedł od nas biedny 
stary Ben Stanbury... miał dziewięćdziesiąt dwa lata. 
- A Amy Gibbs umarła w kwietniu - powiedziała Bridget. 
- Tak, biedactwo... to straszna pomyłka. 
Luke  zerknął  na  Bridget,  ale  ona,  widząc  jego  spojrzenie,  szybko  spuściła 
wzrok. 
Jest tu coś, czego nie rozumiem - pomyślał z lekkim niepokojem. Coś, co ma 
związek z tą Amy Gibbs. 
- Kim była Amy Gibbs? - spytał Bridget, kiedy wyszli już z ple- banii. 
-  Amy  była  jedną  z  najbardziej nieudolnych  pokojówek,  jakie kiedykolwiek 
widziałam  -  odparła  po  dłuższej  chwili,  a  Luke  wyczuł  w  jej  głosie  nutkę 
zażenowania. 
- Za to właśnie została zwolniona z pracy? 
-  Nie.  Wałęsała  się  gdzieś  z  jakimś  młodym  mężczyzną  i  bardzo  późno 
wracała  do  domu.  Gordon  ma  niezwykle  staroświeckie  poglądy  na 
moralność. Uważa, że grzech popełnia się dopiero po godzinie jedenastej, ale 
wówczas jest to rozpasanie. Więc wypowiedział jej pracę, a ona w dodatku 
zachowała się wobec niego arogancko! 
- Czy była ładna? - spytał Luke. 
- Bardzo ładna. 
-  To  ta,  która  przez  pomyłkę  wypiła  farbę  do  kapeluszy  zamiast  syropu  na 
kaszel? 
- Owszem. 
- Głupia sprawa, prawda? 
- Bardzo głupia. 
- A czy ona była głupia? 
- Nie, była dość bystrą dziewczyną. 
Luke  zerknął  ukradkien  na  Bridget.  Był  zupełnie  zdezorientowany. 
Odpowiadała  na  jego  pytania  obojętnie,  nie  okazując  najmniejszego 
zainteresowania. Ale Luke czuł, że coś przed nim ukrywa. 
W tym momencie Bridget zatrzymała się, by porozmawiać z jakimś wysokim 
panem, który uchylił przed nią kapelusza w serdecznym geście powitania. 

background image

 

31 

 

-  To  jest  mój  kuzyn,  pan  Fitzwilliam,  który  zatrzymał  się  u  nas  w  Ashe 
Manor  -  przedstawiła  Luke'a  po  krótkiej  wymianie  zdań  z  nieznajomym.  - 
Przyjechał tu pisać książkę. A to pan Abbot. 
Luke spojrzał na pana Abbota z pewnym zaciekawieniem. Wiedział, że jest 
on radcą prawnym, u którego pracował Tommy Pierce. 
Luke  miał  nieuzasadnione  uprzedzenie  do  prawników,  chyba  dlatego,  że  z 
ich szeregów  wywodziło się tak wielu polityków.  Irytowała go również ich 
zawodowa powściągliwość. Jednakże pan Abbot nie przypominał typowego 
przedstawiciela  palestry.  Nie  był  ani  chudy,  ani  skromny,  ani  małomówny. 
Był  zażywnym,  rumianym  mężczyzną  o  serdecznym  sposobie  bycia.  W 
kącikach jego oczu rysowały się drobne zmarszczki. Miał bardzo przenikliwy 
wzrok. 
- Pisze pan książkę, tak? Powieść? 
- Pan Fitzwilliam interesuje się folklorem - wyjaśniła Bridget. 
-  Trafił  pan  we  właściwe  miejsce  -  oznajmił  prawnik.  -  To  niezwykle 
ciekawe okolice. 
-  Już  mnie  o  tym  przekonywano  -  powiedział  Luke.  -  Przypuszczam,  że 
mógłby  pan  mi  pomóc.  Z  pewnością  natknął  się  pan  na  jakieś  stare 
dokumenty...  lub  słyszał  pan  o  interesujących  obyczajach,  które  przetrwały 
do dnia dzisiejszego. 
- No cóż, nie mam o tym pojęcia, ale może... być może... 
- Czy wielu mieszkańców wierzy w duchy? - spytał Luke. 
- Na ten temat nie mogę nic powiedzieć... naprawdę nic. 
- Nie ma tu domów, w których straszy? 
- Nie... przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. 
-  Istnieje  pewien  przesąd  dotyczący  dzieci  -  oznajmił  Luke.  -  Jeśli  mały 
chłopiec umrze nagłą śmiercią, to jego duch straszy po nocach. Ciekawe, że 
ten zabobon nie dotyczy małych dziewczynek... 
-  Bardzo  ciekawe  -  przyznał  pan  Abbot.  -  Nigdy  przedtem  o  tym  nie 
słyszałem. 
Słowa  prawnika  bynajmniej  Luke'a  nie  zdziwiły,  ponieważ  wymyślił  tę 
historyjkę na poczekaniu. 
- Zdaje się, że ten chłopiec... Tommy Jakiś-tam pracował kiedyś w pańskiej 
kancelarii.  Podobno  niektórzy  ludzie  podejrzewają,  że  jego  duch  może 
straszyć po nocach. 
Czerwona twarz pana Abbota przybrała barwę purpury. 
- Tommy Pierce? Leniwy, wścibski i bezczelny smarkacz. 

background image

 

32 

 

-  Podobno  duchy  są  złośliwe.  Ludzie  uczciwi,  postępujący  zgodnie  z 
prawem, rzadko nawiedzają świat, z którego odeszli. 
- Kto go widział... cóż to za historia? 
-  Takie  rzeczy  są  trudno  uchwytne  -  oznajmił  Luke.  -  Ludzi  niełatwo 
nakłonić do mówienia na ten temat. 
- Tak, chyba tak. 
Luke zręcznie zmienił temat. 
- Właściwą osobą jest z pewnością miejscowy lekarz. Może dużo wiedzieć o 
reliktach  tutejszych  obrządków.  Różnego  rodzaju  przesądy  i  czary...  napój 
miłosny i Bóg wie, co tam jeszcze. 
-  Powinien  pan  poznać  Thomasa.  To  porządny,  postępowy  człowiek. 
Zupełnie niepodobny do biednego starego doktora Humbleby'ego. 
- Który podobno był reakcjonistą, prawda? 
- Uparty jak osioł... zagorzały konserwatysta najgorszego gatunku. 
- Doszło między panami do ostrej sprzeczki na temat systemu wodociągów, 
prawda? - spytała Bridget. 
Twarz Abbota znów pokrył jaskrawoczerwony rumieniec. 
-  Humbleby  był  śmiertelnym  wrogiem  postępu  -  wybuchnął.  -  Występował 
przeciwko  naszemu  planowi!  Wypowiadał  się  w  sposób  niezwykle 
grubiański. Nie liczył się ze słowami. Za pewne rzeczy, które mi powiedział, 
mógłbym wytoczyć mu oficjalny proces. 
-  Ale  prawnicy  nigdy  nie  wstępują  na  drogę  sądową,  prawda?  -  mruknęła 
Bridget. - Są na to za mądrzy. 
Abbot wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Fala jego gniewu odpłynęła 
równie szybko, jak przypłynęła. 
-  Trafnie  to  pani  ujęła,  panno  Bridget!  Jest  pani  bliska  prawdy.  Pracując  w 
tym zawodzie za dużo wiemy o prawie, cha, cha, cha. No cóż, muszę już iść. 
Jeśli dojdzie pan do wniosku, że mogę panu w czymś pomóc, proszę do mnie 
zatelefonować, panie... eee... 
- Fitzwilliam - powiedział Luke. - Dziękuję, zadzwonię. 
-  Już  wiem,  na  czym  polega  twoja  metoda  działania  -  oznajmiła  Bridget, 
kiedy  ruszyli  w  dalszą  drogę.  -  Wygłaszasz  własne  zdanie  i  prowokujesz 
rozmówcę do reakcji. 
- Moje metody - zaczął Luke - są nieco podstępne. 
- Zauważyłam to. 
Luke poczuł się trochę nieswojo i nie bardzo wiedział, co powiedzieć. 
- Jeśli chcesz usłyszeć coś  więcej na temat Amy  Gibbs  - oznajmiła Bridget, 
wybawiając go z opresji - mogę cię zaprowadzić do kogoś kompetentnego. 

background image

 

33 

 

- To znaczy? 
-  Do  panny  Waynflete.  Amy  pracowała  u  niej  po  odejściu  z  Ashe  Manor. 
Tam umarła. 
- Och, rozumiem! - zawołał zaskoczony. - No cóż... bardzo dziękuję. 
- Ona mieszka niedaleko stąd. Ruszyli przez wiejskie błonia. 
-  To  jest  Wych  Hall  -  wyjaśniła  Bridget,  wskazując  ruchem  głowy  okazały 
budynek  w  stylu  króla  Jerzego,  na  który  Luke  zwrócił  uwagę  już 
poprzedniego dnia. - Teraz mieści się tam biblioteka. 
Z rezydencją sąsiadował mały dworek, który rozmiarami przypominał raczej 
domek  dla  lalek.  Jego  schodki  były  pedantycznie  czyste,  kołatka  lśniąca,  a 
zasłony w oknach oślepiająco białe. 
Bridget pchnęła furtkę i ruszyła w kierunku schodów. 
W  tym  momencie  otworzyły  się  drzwi  frontowe  i  stanęła  w  nich  szczupła 
starsza pani. 
Luke pomyślał, że wygląda na typową prowincjonalną starą pannę. Miała na 
sobie  prosty  tweedowy  kostium  i  popielatą  jedwabną  bluzkę,  do  której 
przypięta  była  broszka  z  górskiego  kryształu.  Jej  kształtną  głowę  zdobił 
skromny  filcowy  kapelusz.  Twarz  nieznajomej  budziła  sympatię,  a  w  jej 
oczach,  ukrytych  za  pince-nez,  malowała  się  inteligencja.  Luke  odniósł 
wrażenie, że ta kobieta przygląda się światu z życzliwym zainteresowaniem. 
-  Dzień  dobry,  panno  Waynflete  -  powiedziała  Bridget.  -  To  jest  pan 
Fitzwilliam.  -  Luke  ukłonił  się.  -  Pisze  książkę...  na  temat  wiejskich 
obrządków pogrzebowych i innych makabrycznych obyczajów. 
-  Och,  mój  Boże  -  westchnęła  panna  Waynflete.  -  To  bardzo  interesujące.  - 
Uśmiechnęła się do niego promiennie. 
Przypominała mu pannę Pinkerton. 
- Myślę -  zaczęła Bridget, a Luke znowu  wyczuł  w jej głosie dziwny, pełen 
rezerwy ton - że mogłaby pani opowiedzieć mu coś o Amy. 
- Och - szepnęła panna Waynflete. - O Amy? Ach, tak. O Amy Gibbs. 
Na  jej  twarzy  odbiło  się  zaskoczenie.  Przez  chwilę  patrzyła  badawczo  na 
Luke'a, a potem, jakby podjąwszy decyzję, cofnęła się do przedpokoju. 
-  Proszę  wejść  -  powiedziała.  -  Pójdę  do  miasta  później.  Ależ  nie,  nie  - 
zawołała, kiedy Luke zaprotestował.  - Nie mam nic pilnego do załatwienia. 
Po prostu wybierałam się na małe zakupy. 
W niewielkim, przytulnym salonie unosił się lekki zapach suszonej lawendy. 
Na obudowie kominka stało kilka porcelanowych figurek pasterzy i pasterek. 
Na ścianie wisiały oprawne akwarele, dwa sztychy i trzy gobeliny. Spośród 
licznych  fotografii  niektóre  z  pewnością  przedstawiały  siostrzeńców  i 

background image

 

34 

 

siostrzenice  pani  domu.  Pokój  wypełniały  stylowe  meble:  biurko  w  stylu 
chippendale,  kilka  stolików  z  drewna  atłasowego  oraz  brzydka  i  dość 
niewygodna wiktoriańska kanapa. 
-  Sama  nie  palę  -  oznajmiła  panna  Waynflete,  wskazując  gościom  krzesła  - 
więc nie mam w domu papierosów, ale jeśli chcecie państwo zapalić, proszę 
się nie krępować. 
Luke  nie  skorzystał  z  propozycji,  natomiast  Bridget  natychmiast  na  nią 
przystała. 
Panna Waynflete, siedząc sztywno w fotelu z rzeźbionymi poręczami, przez 
chwilę  przyglądała  się  badawczo  swemu  gościowi,  a  potem  nagle  spuściła 
wzrok. Luke najwyraźniej wzbudził jej zaufanie. 
-  Chciałby  pan  dowiedzieć  się  czegoś  o  tej  nieszczęsnej  dziewczynie?  - 
spytała.  -  Cała  ta  sprawa  była  okropnie  smutna  i  przysporzyła  mi  wielu 
zmartwień. To była tragiczna pomyłka. 
- Czy nie wchodziło w grę... samobójstwo? - spytał Luke. 
-  Nie,  nie  -  zaprzeczyła  panna  Waynflete,  potrząsając  głową.  -  Ani  przez 
chwilę w to nie wierzyłam. Amy absolutnie nie była tego typu dziewczyną. 
- A jaka była? - spytał Luke. - Chciałbym poznać pani zdanie na jej temat. 
-  No  cóż,  nie  była  bynajmniej  dobrą  służącą.  Ale  w  dzisiejszych  czasach 
człowiek  dziękuje  Bogu,  jeśli  w  ogóle  zdobędzie  jakąś  pomoc  domową. 
Bardzo  niedbale  wykonywała  swoją  pracę  i  ciągłe  chciała  mieć  wychodne. 
To zrozumiałe, bo była młoda, a obecnie dziewczęta takie właśnie są. Chyba 
nie zdają sobie sprawy, że za ich czas płaci pracodawca. 
Luke ze zrozumieniem pokiwał głową, a panna Waynflete mówiła dalej. 
-  Była  dość  pewna  siebie,  a  ja  niezbyt  lubię  dziewczęta  tego  rodzaju,  ale 
skoro  już  nie  żyje,  nie  zamierzam  więcej  o  tym  mówić.  To  byłoby  nie  po 
chrześcijańsku...  choć  w  istocie  nie  uważam  tego  za  logiczny  powód  do 
przemilczania prawdy. 
Luke  ponownie  kiwnął  głową.  Zdał  sobie  sprawę,  że  panna  Waynflete 
rozumuje bardziej logicznie i precyzyjnie niż panna Pinkerton. 
- Uwielbiała być podziwiana - ciągnęła panna Waynflete - i poświęcała sobie 
wiele  uwagi.  Pan  Ellsworthy,  właściciel  niedawno  otwartego  sklepu  z 
antykami,  to  prawdziwy  dżentelmen.  Jest  z  zamiłowania  akwarelistą  i 
naszkicował  parę  jej  portretów...  ale  obawiam  się,  że  to  jej  przewróciło  w 
głowie.  Często  kłóciła  się  ze  swoim  narzeczonym,  Jimem  Harveyem,  który 
pracuje  w  warsztacie  samochodowym  jako  mechanik.  Był  w  niej  bardzo 
zakochany. - Panna Waynflete  zawahała się, a  potem mówiła dalej. - Nigdy 
nie zapomnę tej przerażającej nocy.  Amy niedobrze się czuła. Dokuczał jej 

background image

 

35 

 

przykry kaszel i jakieś inne dolegliwości. Ale dziewczęta chodzą teraz w tych 
tandetnych,  jedwabnych  pończochach  i  w  pantoflach  na  tekturowych 
podeszwach,  więc  muszą  się  przeziębiać.  Amy  po  południu  poszła  do 
lekarza. 
- Do doktora Humbleby'ego czy doktora Thomasa? - spytał szybko Luke. 
-  Do  doktora  Thomasa.  Przyniosła  do  domu  buteleczkę  syropu  na  kaszel, 
którą jej dał. Był to chyba jakiś nieszkodliwy wywar  z ziół. Położyła się do 
łóżka  dość  wcześnie.  Mniej  więcej  o  pierwszej  w  nocy  usłyszałam  hałas... 
niesamowity,  jakby  zduszony  krzyk.  Wstałam  i  podeszłam  do  drzwi  jej 
pokoju, ale były zamknięte od wewnątrz na klucz. Zaczęłam  wołać, ale nie 
odpowiadała.  Przybiegła  kucharka  i  obie  byłyśmy  okropnie  zaniepokojone. 
Później  zeszłyśmy  do  drzwi  frontowych  i  na  szczęście  zauważyłyśmy 
naszego posterunkowego, Reeda, który właśnie odbywał nocny obchód, więc 
wezwałyśmy  go  na  pomoc.  Okrążył  dom,  a  potem  wdrapał  się  na  dach 
przybudówki. Okno w pokoju Amy było uchylone, więc bez większego trudu 
dostał  się  do  środka  i  otworzył  drzwi.  Biedaczka...  to  było  straszne.  Nie 
można  było  już  nic  dla  niej  zrobić,  a  w  kilka  godzin  później  umarła  w 
szpitalu. 
- I co to było... farba do kapeluszy? 
- Tak. Powiedzieli, że to kwas szczawiowy, trucizna. Obie butelki były mniej 
więcej  tej  samej  wielkości.  Syrop  stał  na  umywalce,  a  farba  do  kapeluszy 
obok  łóżka  Amy.  Musiała  w  ciemności  wziąć  niewłaściwą  buteleczkę  i 
położyć ją w zasięgu ręki na wypadek, gdyby gorzej się poczuła. Taką teorię 
wysunięto w czasie dochodzenia. 
Panna Waynflete zamilkła. Obrzuciła Luke'a inteligentnym spojrzeniem, a on 
miał  wrażenie,  że  dostrzega  w  jej  oczach  jakiś  szczególny  wyraz.  Czuł 
instynktownie,  że  panna  Waynflete  pominęła  pewne  fakty,  ale  z  jakiegoś 
powodu chce, by on się tego domyślił. 
Zapadło  długie,  dość  kłopotliwe  milczenie.  Luke  czuł  się  jak  aktor,  który 
zapomniał swoją kwestię. 
- Więc myśli pani, że to nie było samobójstwo? - spytał niepewnie. 
-  Oczywiście,  że  nie  -  odparła  bezzwłocznie  panna  Waynflete.  -  Gdyby 
postanowiła  ze  sobą  skończyć,  kupiłaby  jakąś  lepszą  truciznę.  Tę  starą 
buteleczkę  farby  musiała  mieć  od  dawna.  Tak  czy  owak,  jak  już  panu 
mówiłam, nie była tego typu dziewczyną. 
- Więc co pani o tym sądzi? - spytał Luke. 
- Uważam, że był to nieszczęśliwy wypadek - oznajmiła panna Waynflete. 
Zacisnęła usta i spojrzała na niego z powagą. 

background image

 

36 

 

Luke  zastanawiał się gorączkowo, co ma powiedzieć, ale  w tym momencie 
ich  uwagę  przyciągnęło  drapanie  w  drzwi,  któremu  towarzyszyło  żałosne 
miauczenie. 
Panna  Waynflete  zerwała  się  z  miejsca,  by  otworzyć  drzwi.  Do  pokoju 
wszedł wspaniały perski kot. Zatrzymał się, popatrzył z dezaprobatą na gości, 
a potem wskoczył na poręcz fotela, w którym siedziała panna Waynflete. 
-  Och,  Puszku!  -  przemówiła  do  niego  pieszczotliwie  panna  Waynflete.  - 
Gdzie mój kotek był przez cały ranek? 
Luke  przypomniał  sobie,  że  słyszał  niedawno  o  perskim  kocie  imieniem 
Puszek. 
- Jest bardzo piękny - stwierdził. - Czy ma go pani od dawna? 
-  Och,  nie  -  powiedziała  panna  Waynflete,  potrząsając  głową.  -  Należał  do 
mojej  serdecznej  przyjaciółki,  panny  Pinkerton,  która  zginęła  pod  kołami 
jednego z tych okropnych samochodów. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby 
Puszek trafił do obcych ludzi. Lavinia byłaby niepocieszona. Ona go wprost 
uwielbiała... jest cudowny, prawda? 
Luke patrzył z zachwytem na kota. 
-  Proszę  tylko  uważać  na  jego  uszy  -  powiedziała  panna  Waynflete.  - 
Ostatnio trochę go bolą. 
Luke ostrożnie pogłaskał zwierzątko. 
- Musimy już iść - oznajmiła Bridget, wstając z krzesła. 
- Myślę - powiedziała panna Waynflete, ściskając dłoń Luke'a - że niebawem 
znów się zobaczymy. 
- Mam nadzieję... jestem tego pewny - odparł Luke pogodnie. Wydawało mu 
się,  że  panna  Waynflete  jest  zakłopotana  i  nieco  zawiedziona.  Zerknęła 
pytająco  na  Bridget.  Luke  wyczuł,  że  między  tymi  kobietami istnieje  jakaś 
nić  porozumienia,  do  którego  on  nie  został  dopuszczony.  Lekko  go  to 
zirytowało, ale przyrzekł sobie, że niebawem dotrze do sedna tej sprawy. 
Panna Waynflete wyszła razem z nimi. Luke stał przez minutę na schodach, 
patrząc z przyjemnością na dziewicze wiejskie błonia i staw. 
-  Widzę,  że  te  okolice  nie  zostały  zeszpecone  nowoczesną  zabudową  - 
oświadczył. 
Panna Waynflete rozpromieniła się. 
-  Tak,  to  prawda  -  przyznała  z  zapałem.  -  Wszystko  wygląda  dokładnie  tak 
samo  jak  w  czasach  mojego  dzieciństwa.  Mieszkaliśmy  wtedy  we  dworze. 
Ale  posiadłość  przeszła  w  ręce  mojego  brata,  który  nie  chciał  tu  pozostać. 
Prawdę mówiąc, nie było go na to stać, więc dwór wystawiono na sprzedaż. 
Jakiś budowniczy złożył ofertę i, jak sądzę, zamierzał go zmodernizować. Na 

background image

 

37 

 

szczęście  wmieszał  się  do  tego  lord  Whitfield,  kupił  posiadłość  i  w  ten 
sposób ją ocalił. Przekształcił dom w bibliotekę i muzeum, praktycznie nic w 
nim nie zmieniając. Dwa razy w tygodniu pełnię tam funkcję bibliotekarki... 
oczywiście  nieodpłatnie...  Muszę  przyznać,  że  z  wielką  przyjemnością 
bywam  w  tym  starym  domu  i  cieszę  się,  że  nie  popadnie  w  ruinę.  To 
naprawdę  wspaniałe  miejsce  na  muzeum.  Któregoś  dnia  powinien  pan  je 
zwiedzić,  panie  Fitzwilliam.  Jest  w  nim  sporo  ciekawych  regionalnych 
eksponatów. 
- Chętnie skorzystam z zaproszenia, panno Waynflete. 
-  Lord  Whitfield  zrobił  wiele  dobrego  dla  Wychwood  -  oznajmiła  panna 
Waynflete. - Niestety są tu ludzie, którzy nie potrafią tego docenić. 
Zacisnęła mocno usta. Luke dyskretnie o nic już nie pytał, tylko jeszcze raz 
się pożegnał. 
-  Czy  chcesz  kontynuować  swe  poszukiwania,  czy  też  wrócimy  do  domu 
brzegiem rzeki? - spytała Bridget, kiedy znaleźli się już za furtką. - To bardzo 
przyjemny spacer. 
Luke  nie  namyślał  się  ani  chwili.  Nie  miał  ochoty  na  dalsze  badania  w 
towarzystwie Bridget Conway. 
-  Proszę  bardzo,  chodźmy  drogą  nad  rzeką  -  powiedział.  Skręcili  w  główną 
ulicę.  Na  jednym  z  ostatnich  domów  wisiał  szyld  z  wytłaczanym  złotymi, 
ozdobnymi  literami  napisem:  "Starożytności".  Luke  zatrzymał  się  i  zajrzał 
przez okno do przytulnego wnętrza. 
- Widzę tam ładny stary półmisek - zauważył. - W sam raz dla mojej ciotki. 
Ciekawe, ile kosztuje. 
- Czy chcesz, żebyśmy weszli i zapytali? 
-  Nie  masz  nic  przeciwko  temu?  Lubię  szperać  w  sklepach  z  antykami. 
Czasem można trafić na jakąś dobrą okazję. 
- Nie sądzę, by tutaj ci się to udało - oznajmiła Bridget. - Muszę przyznać, że 
Ellsworthy doskonale zna wartość swoich rzeczy. 
Drzwi  sklepu  były  otwarte.  Przedsionek,  zastawiony  krzesłami,  kanapami 
oraz  kredensami,  na  których  umieszczono  porcelanowe  i  cynowe  naczynia, 
prowadził  do  dwóch  pokoi  wypełnionych  po  brzegi  antycznymi 
przedmiotami. 
Luke wszedł do jednego z nich i wziął do rąk półmisek. W tym momencie z 
głębi pomieszczenia wynurzył się jakiś mężczyzna, który siedział poprzednio 
przy biurku z drewna orzechowego w stylu epoki królowej Anny. 
- Ach, nasza droga panna Conway... Jak miło panią widzieć. 
- Dzień dobry, panie Ellsworthy. 

background image

 

38 

 

Pan  Ellsworthy  był  afektowanym  młodym  dandysem  o  pociągłej,  bladej 
twarzy,  wąskich  ustach  i  czarnych,  długich  włosach  artysty.  Miał  na  sobie 
ubranie w odcieniach rdzawego brązu i poruszał się tanecznym krokiem. 
Kiedy Luke został mu przedstawiony, pan Ellsworthy natychmiast poświęcił 
mu całą uwagę. 
-  Autentyczny  staroangielski  półmisek.  Wspaniały,  prawda?  Uwielbiam 
swoje  drobiazgi  i  nie  znoszę  ich  sprzedawać.  Zawsze  marzyłem,  żeby 
mieszkać na wsi i prowadzić mały sklep. Wychwood to cudowne miejsce... 
ma szczególną atmosferę, jeśli wie pan, co mam na myśli. 
- Dusza artysty - mruknęła Bridget. 
Ellsworthy odwrócił się do niej, machając swymi długimi, bladymi dłońmi. 
- Niech pani nie używa tego okropnego określenia, panno Conway. Nie... nie, 
błagam.  Proszę  mi  nie  mówić,  że  pozuję  na  artystę...  nie  mógłbym  tego 
znieść.  Przecież  pani  wie,  że  nie  handluję  ręcznie  tkanym  tweedem  ani 
kutymi cynowymi dzbanami. Jestem tylko kupcem, po prostu kupcem. 
- Ale w istocie jest pan artystą, czyż nie? - spytał Luke. - Chodzi mi o to, że 
maluje pan akwarele, prawda? 
-  Kto  panu  o  tym  powiedział?  -  zawołał  pan  Ellsworthy,  splatając  dłonie.  - 
Wie pan, to miasteczko jest naprawdę zdumiewające... nie można tu niczego 
utrzymać w tajemnicy! To właśnie w nim lubię... tak bardzo nie przystaje do 
tego nieludzkiego zwyczaju: "Nie wtrącaj się do moich spraw, a ja nie będę 
wtrącał  się  do  twoich",  który  obowiązuje  w  Londynie!  Plotki,  złośliwości  i 
skandale są zachwycające, o ile zachowuje się do nich właściwy dystans! 
Luke  poprzestał  na  odpowiedzi  na  pytanie  pana  Ellsworthy'ego,  nie 
komentując dalszej części jego wypowiedzi. 
-  Panna  Waynflete  powiedziała  nam,  że  naszkicował  pan  kilka  portretów 
pewnej dziewczyny... Amy Gibbs. 
-  Och,  Amy  -  powtórzył  pan Ellsworthy.  Zrobił  krok  do tyłu  i  zaczął  bawić 
się kuflem do piwa. Potem ostrożnie go odstawił i powiedział: - Doprawdy? 
Ach tak, to możliwe. 
Wydawał się lekko wytrącony z równowagi. 
- Była ładną dziewczyną - stwierdziła Bridget. 
- Och, tak pani sądzi? - spytał pan Ellsworthy, odzyskawszy pewność siebie. 
-  Uważam,  że  miała  bardzo  pospolitą  urodę.  Skoro  interesuje  pana  stara 
porcelana, to mam parę przepięknych ptaszków... urocze bibeloty. 
Luke  nie  okazał  większego  zainteresowania  ptaszkami  i  spytał  o  cenę 
półmiska. 
Ellsworthy wymienił sumę. 

background image

 

39 

 

-  Dziękuję  -  powiedział  Luke  -  ale  mimo  wszystko  chyba  go  pana  nie 
pozbawię. 
- Ilekroć czegoś nie sprzedam - zaczął Ellsworthy - robi mi się lżej na sercu. 
To  nierozsądne  z  mojej  strony,  prawda?  Proszę  posłuchać,  opuszczę  panu 
gwineę.  Widzę,  że  się  panu  spodobał,  a  to  zmienia  sytuację.  A  poza  tym 
przecież to jest w końcu sklep! 
- Nie, dziękuję - powiedział Luke. 
Pan  Ellsworthy  odprowadził  ich  do  drzwi  i  pomachał  im  na  pożegnanie. 
Luke'owi nie podobały się jego dłonie. Miał wrażenie, że są nie tylko blade, 
lecz lekko zielonkawe. 
- To paskudny człowiek - zauważył, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu 
pana Ellsworthy. 
- Paskudna mentalność i paskudny sposób bycia - przytaknęła Bridget. 
- Po co właściwie tu przyjechał? 
-  Chyba  interesuje  się  czarną  magią.  Nie  mam  na  myśli  czarnych  mszy,  ale 
inne tego rodzaju sprawy. Nasze strony przyciągają takich ludzi. 
-  Mój  Boże!  -  zawołał  nagle  Luke.  -  Chyba  takiego  właśnie  człowieka 
potrzebuję. Powinienem był z nim o tym porozmawiać. 
- Tak sądzisz? - spytała Bridget. - On sporo na ten temat wie. 
- Odwiedzę go kiedy indziej. 
Bridget  nie  odpowiedziała.  Byli  już  za  miastem.  Skręcili  w  ścieżkę,  która 
doprowadziła ich nad brzeg rzeki. 
Dostrzegli  tam  jakiegoś  niskiego  mężczyznę  o  krótko  przystrzyżonych 
wąsach  i  wyłupiastych  oczach.  Obok  niego  biegły  trzy  buldogi,  na  które 
pokrzykiwał ochrypłym głosem: 
-  Nero,  do  nogi!  Nelly,  zostaw  to!  Mówię  ci,  zostaw  to!  Augustus... 
AUGUSTUS, powiedziałem... 
Urwał  i  uchylił  kapelusza  przed  Bridget.  Spojrzał  na  Luke'a  z  wyraźną 
ciekawością, a potem poszedł dalej i znów zaczął karcić swoje psy. 
- Major Horton i jego buldogi - zacytował Luke. 
- Zgadza się. 
-  Czyżbyśmy  dzisiejszego  ranka  spotkali  prawie  wszystkich  godnych  uwagi 
mieszkańców Wychwood? 
- Niemal wszystkich. 
- Czuję się jak intruz - powiedział Luke. - Myślę, że każdy obcy człowiek w 
angielskim  prowincjonalnym  miasteczku  musi  od  razu  rzucać  się  w  oczy  - 
dodał posępnie, przypominając sobie słowa Jimmy'ego Lorrimera. 

background image

 

40 

 

-  Major  Horton  nie  potrafi  dobrze  ukryć  swojej  ciekawości  -  powiedziała 
Bridget. - Prawdę mówiąc, bezczelnie się na ciebie gapił. 
- Jest typem mężczyzny, po którym od razu widać, że był majorem - oznajmił 
Luke z przekąsem. 
-  Czy  moglibyśmy  posiedzieć  chwilę  nad  rzeką?  -  spytała  nagle  Bridget.  - 
Mamy dużo czasu. 
Usiedli na zwalonym drzewie. 
-  Owszem,  major  Horton  jest  typowym  oficerem  i  ma  koszarowe  maniery. 
Nie uwierzyłbyś, że jeszcze przed rokiem był największym pantoflarzem  w 
okolicy! 
- Jak to, ten człowiek? 
-  Owszem.  Jego  żona  była  najwstrętniejszą  kobietą,  jaką  kiedykolwiek 
znałam. Miała pieniądze i nieustannie podkreślała ten fakt publicznie. 
- Biedaczysko... mam na myśli Hortona. 
- Traktował ją bardzo dobrze... jak oficer i dżentelmen. Osobiście dziwię się, 
że nie chwycił za siekierę. 
- Rozumiem, że nie cieszyła się sympatią. 
-  Nikt  jej  nie  lubił.  Obrażała  Gordona,  a  mnie  traktowała  protekcjonalnie. 
Gdziekolwiek się pojawiła, budziła ogólną niechęć. 
- Ale, jak się domyślam, w końcu zabrała ją miłosierna Opatrzność. 
-  Tak,  mniej  więcej  przed  rokiem.  Ostry  nieżyt  żołądka.  Zamieniła  życie 
swego męża, doktora Thomsona i dwóch pielęgniarek w istne piekło, ale  w 
końcu umarła. Buldogi od razu odzyskały chęć do życia. 
- Mądre zwierzęta! 
Zapadło milczenie. Bridget bezmyślnie zrywała długie źdźbła trawy, a Luke, 
mrużąc  oczy,  patrzył  niewidzącym  wzrokiem  na  przeciwległy  brzeg  rzeki. 
Znów ogarnęły go wątpliwości. Zastanawiał się, czy nie padł ofiarą własnej 
wyobraźni.  Czy  nie  popełnia  błędu,  krążąc  po  okolicy  i  widząc  w  każdej 
napotkanej osobie potencjalnego mordercę? To przecież podłe i nieetyczne. 
Niech to wszystko diabli porwą - pomyślał. Zbyt długo byłem policjantem! 
Z zamyślenia wyrwał go gwałtownie wyraźny, chłodny głos Bridget. 
- Panie Fitzwilliam, po co właściwie pan tu przyjechał? 
 
VI 
FARBA DO KAPELUSZY 
 
Luke  zapalał  właśnie  papierosa.  Niespodziewane  pytanie  Bridget  na  chwilę 
go sparaliżowało. W końcu zapałka wypaliła się i sparzyła go w palce. 

background image

 

41 

 

-  Psiakrew!  -  zaklął,  upuszczając  zapałkę  i  energicznie  potrząsając  dłonią.  - 
Przepraszam.  Zaskoczyłaś  mnie  w  dość  niemiły  sposób.  -  Uśmiechnął  się 
posępnie. 
- Doprawdy? 
-  Owszem  -  westchnął.  -  No  cóż,  myślę,  że  każdy  naprawdę  inteligentny 
człowiek  musiał  mnie  przejrzeć  na  wylot!  Ani  przez  chwilę  nie  wierzyłaś 
chyba w tę historyjkę o książce na temat folkloru, prawda? 
- Przestałam w nią wierzyć, kiedy cię poznałam. 
- A więc wierzyłaś w nią przedtem? 
- Owszem. 
- Tak czy owak nie był to zbyt dobry kamuflaż - stwierdził Luke krytycznie. - 
Chodzi mi o to, że każdy może pisać książkę, ale mój przyjazd i udawanie 
twojego kuzyna... to chyba musiało ci się wydać podejrzane. 
Bridget potrząsnęła głową. 
-  Nie.  Miałam  pewne  wytłumaczenie...  to  znaczy,  przypuszczałam,  że  je 
mam. Sądziłam, że jesteś w trudnej sytuacji materialnej, podobnie jak wielu 
przyjaciół  Jimmy'ego  i  moich.  Pomyślałam  więc,  że  Jimmy  wpadł  na  ten 
pomysł z kuzynem, żeby ocalić twoją dumę. 
- Ale kiedy przyjechałem, natychmiast dostrzegłaś oznaki mojego bogactwa, 
więc odrzuciłaś to wytłumaczenie, prawda? 
- Och, nie - zaprotestowała Bridget z lekkim uśmiechem. - To nie było to. Po 
prostu nie pasowałeś do tej roli. 
- Nie wydawałem ci się na tyle rozgarnięty, by pisać książkę? Nie oszczędzaj 
moich uczuć. Wolałbym znać prawdę. 
- Mógłbyś pisać książkę, ale nie taką książkę. Dawne przesądy... grzebanie w 
przeszłości...  to  do  ciebie  nie  pasuje!  Nie  jesteś  człowiekiem,  dla  którego 
przeszłość ma duże znaczenie... ani, być może, nawet przyszłość... liczy się 
tylko chwila obecna. 
-  Hmm,  rozumiem.  -  Luke  skrzywił  się.  -  Niech  to  wszystko  diabli  wezmą! 
Od  samego  początku  budzisz  we  mnie  niepokój!  Robisz  wrażenie  kobiety 
piekielnie inteligentnej. 
- Bardzo mi przykro - powiedziała Bridget. - A czego się spodziewałeś? 
- No cóż, prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie zastanawiałem. 
-  Myślałeś,  że  jestem  niezbyt  mądrą  kobietą,  ale  na  tyle  rozsądną,  by 
wykorzystać okazję i wyjść za swojego szefa? 
Luke  odchrząknął,  zażenowany.  Bridget  spojrzała  na  niego  z  chłodnym 
rozbawieniem. 
- Dokładnie rozumiem. Wszystko w porządku. Nie mam ci tego za złe. 

background image

 

42 

 

Luke postanowił rozmawiać z nią szczerze. 
- No cóż, być może mój  obraz niezbyt  odbiegał od tego  wizerunku. Ale  nie 
zastanawiałem się na tym. 
-  Tak,  to  w  twoim  stylu  -  powiedziała  Bridget  z  namysłem.  -  Jesteś 
człowiekiem, który wyciąga wnioski dopiero wtedy, gdy pozna już sytuację. 
Luke stracił pewność siebie. 
-  Och,  bez  wątpienia  kiepsko  odegrałem  swoją  rolę!  Czy  lord  Whitfield 
również mnie rozszyfrował? 
-  Ależ  skąd.  Gdybyś  mu  powiedział,  że  przyjechałeś  tu  badać  obyczaje 
owadów wodnych, bo chcesz napisać o nich rozprawę naukową, Gordon nie 
miałby żadnych wątpliwości. Jest zachwycająco łatwowierny. 
-  Mimo  wszystko  nie  byłem  zbyt  przekonujący!  Nie  grałem  swojej  roli 
konsekwentnie. 
-  Bo  ja  ci  w  tym  przeszkadzałam  -  stwierdziła  Bridget.  -  Zauważyłam  to. 
Byłam tym dość rozbawiona. 
- Och, z pewnością! Inteligentne kobiety zazwyczaj są bezlitośnie okrutne. 
-  Trzeba  czerpać  z  życia  doczesnego  tyle  przyjemności,  ile  tylko  się  da  - 
bąknęła  Bridget.  -  Jaki  jest  prawdziwy  cel  pańskiej  wizyty  w  Wychwood, 
panie Fitzwilliam? - spytała po chwili milczenia. 
Zatoczywszy  pełne  koło,  powrócili  do  pierwotnego  pytania.  Luke  dobrze 
wiedział,  że  musi  do  tego  dojść.  W  ciągu  kilku  ostatnich  sekund  próbował 
podjąć  decyzję.  Podniósł  głowę  i  napotkał  przenikliwie  badawczy  wzrok 
Bridget, która patrzyła na niego ze spokojem i opanowaniem. Dostrzegł w jej 
oczach wyraz powagi, której nie spodziewał się ujrzeć. 
- Chyba lepiej zrobię - zaczął z namysłem - jeśli przestanę cię okłamywać. 
- Znacznie lepiej. 
-  Ale  prawda  jest  skomplikowana...  Posłuchaj,  czy  wyrobiłaś  sobie  jakieś 
zdanie...  chodzi  mi  o  to,  czy  zastanawiałaś  się  nad  prawdziwą  przyczyną 
mojego przyjazdu? 
Bridget przytaknęła ruchem głowy. 
-  I  co  ci  przyszło  na  myśl?  Chciałbym  to  wiedzieć.  To  może  mi  ułatwić 
zadanie. 
-  Podejrzewałam,  że  przyjechałeś  tu  w  związku  ze  śmiercią  Amy  Gibbs  - 
odparła cicho. 
-  No  właśnie!  Zauważyłem  to...  wyczułem...  ilekroć  padało  jej  nazwisko! 
Wiedziałem,  że  coś  się  za  tym  kryje.  Więc  uważasz,  że  zjawiłem  się  tu  w 
związku z tą sprawą? 
- A czy tak nie jest? 

background image

 

43 

 

- Owszem... w pewnym sensie. 
Zamilkł,  marszcząc  brwi.  Bridget  siedziała  nieruchomo  obok  niego,  nie 
odzywając się ani słowem. Nie chciała zakłócać toku jego myśli. Luke podjął 
w końcu decyzję. 
-  Pewnie  przyjechałem  tu  niepotrzebnie.  Ale  skłoniło  mnie  do  tego  dość 
absurdalnie  melodramatyczne  podejrzenie.  Amy  Gibbs  jest  częścią  tej 
sprawy. Chciałem odkryć prawdziwą przyczynę jej śmierci. 
- Tak właśnie przypuszczałam. 
-  Ale,  do  diabła... dlaczego  tak przypuszczałaś?  Czy  w  jej  śmierci było  coś, 
co wzbudziło twoje zainteresowanie? 
-  Od  samego  początku  uważałam,  że  coś  jest  nie  w  porządku  -  odparła 
Bridget. - Dlatego właśnie zaprowadziłam cię do panny Waynflete. 
- Dlaczego? 
- Ponieważ ona podziela moje zdanie. 
- Och. - Luke przypomniał sobie tę wizytę. Teraz dopiero zrozumiał niejasne 
sugestie,  które  przekazywała  mu  inteligentna  stara  panna.  -  Podziela  twoje 
zdanie... że jest w tym coś... dziwnego? 
Bridget kiwnęła głową. 
- Ale właściwie co? 
- Przede wszystkim farba do kapeluszy. 
- Co masz na myśli? 
-  No  cóż,  kapelusze  farbowano  mniej  więcej  przed  dwudziestu  laty...  przez 
jakiś  czas  kobieta  nosiła  różowy  słomkowy  kapelusz,  potem  kupowała 
buteleczkę  farby  i  zmieniała  jego  kolor  na  ciemnoniebieski,  a  następnie 
wylewała na niego zawartość innej buteleczki i kapelusz stawał się czarny! 
Ale teraz kapelusze są tanie, więc kiedy wychodzą z mody, po prostu się je 
wyrzuca. 
- I robią to nawet dziewczęta wywodzące się ze sfery Amy Gibbs? 
-  Prędzej  ja  ufarbowałabym  kapelusz  niż  ona!  Ludzie  przestali  oszczędzać. 
Ale jest jeszcze jedna sprawa. To była czerwona farba. 
- I co z tego? 
- A Amy Gibbs miała rude włosy... po prostu ryże jak marchewka! 
- Chcesz powiedzieć, że to do siebie nie pasuje? Bridget kiwnęła potakująco 
głową. 
-  Rudowłosa  kobieta  nie  włożyłaby  purpurowego  kapelusza.  To  są  rzeczy, 
których żaden mężczyzna nie rozumie, ale... 
-  To  prawda...  żaden mężczyzna  tego  nie  rozumie  -  przerwał  jej  Luke.  -  To 
się zgadza... wszystko się zgadza. 

background image

 

44 

 

-  Jimmy  ma  kilku  przyjaciół  w  Scotland  Yardzie  -  oznajmiła  Bridget.  -  Nie 
jesteś chyba... 
-  Nie,  nie  jestem  etatowym  inspektorem  policji  -  wyjaśnił  pospiesznie  -  ani 
sławnym prywatnym detektywem, mieszkającym na Baker Street i tak dalej. 
Tak  jak  powiedział  ci  Jimmy,  jestem  emerytowanym  policjantem,  który 
wrócił  ze  służby  na  Wschodzie.  Zająłem  się  tą  sprawą  w  wyniku  pewnego 
niezwykłego spotkania, do którego doszło w pociągu do Londynu. 
Zrelacjonował  jej  pokrótce  treść  swojej  rozmowy  z  panną  Pinkerton  i 
późniejsze wydarzenia, które sprowadziły go do Wychwood. 
-  Teraz  sama  rozumiesz  -  zakończył.  -  To  czysta  fantazja!  Szukam  tu 
tajemniczego  mordercy...  najprawdopodobniej  jakiegoś  znanego  i 
szanowanego  obywatela  Wychwood.  Jeśli  panna  Pinkerton,  ty  i  panna  Jak-
jej-tam macie rację, właśnie ten człowiek zabił Amy Gibbs. 
- Rozumiem - powiedziała Bridget. 
- Morderca mógł chyba w jakiś sposób dostać się do domu, prawda? 
- Tak sądzę - odparła z namysłem Bridget. - Reed, nasz posterunkowy, dotarł 
do otwartego okna jej pokoju, wdrapując się na dach przybudówki. Nie było 
to łatwe, ale sprawny mężczyzna nie miałby z tym większych trudności. 
- A co twoim zdaniem zrobił, kiedy znalazł się już w pokoju? 
- Zamienił buteleczkę z syropem na tę z farbą do kapeluszy. 
-  Spodziewając  się,  że  Amy  zrobi  dokładnie  to,  co  zrobiła...  obudzi  się, 
wypije truciznę, a potem wszyscy zgodnie stwierdzą, że pomyliła butelki lub 
popełniła samobójstwo? 
- Tak. 
-  Czy  w  czasie  dochodzenia  nie  dostrzeżono  żadnych  podejrzanych 
okoliczności? 
- Nie. 
- Pewnie prowadzili je mężczyźni. Nie zwrócili uwagi na kolor farby? 
- Nie. 
- Ale tobie przyszło to do głowy? 
- Owszem. 
- I pannie Waynflete również? Czy rozmawiałyście na ten temat? 
-  Och,  nie...  nie  w  tym  sensie,  jaki  ty  masz  na  myśli.  To  znaczy  nie 
omawiałyśmy  tego  szczegółowo.  Nie  mam  pojęcia,  do  czego  doszła  ta 
staruszka, ale wydawała mi się coraz bardziej zaniepokojona. Jak wiesz, jest 
kobietą  inteligentną  i  wykształconą.  W  przeciwieństwie  do  większości 
tutejszych mieszkańców potrafi logicznie myśleć. 

background image

 

45 

 

-  Odniosłem  wrażenie,  że  panna  Pinkerton  była  dość  ograniczona  - 
powiedział  Luke.  -  Dlatego  właśnie  jej  opowieść  wydawała  mi  się  od 
początku nieprawdopodobna. 
-  Zawsze  uważałam  ją  za  dość  bystrą  -  oznajmiła Bridget.  -  Te  chaotycznie 
paplające  staruszki  są  na  ogół  bardzo  spostrzegawcze.  Mówiłeś,  że 
wymieniła jeszcze inne osoby. 
-  Owszem  -  odparł  Luke,  kiwając  głową.  -  Tommy  Pierce...  od  razu 
zapamiętałem  nazwisko  tego  chłopca.  Jestem  pewien,  że  wspomniała 
również o Carterze. 
- Carter, Tommy Pierce, Amy Gibbs, doktor Humbleby - wyliczyła z zadumą 
Bridget. - Jak sam mówisz, to aż zbyt fantastyczne, żeby mogło być prawdą! 
Kto, u licha, pragnąłby śmierci tych ludzi? Byli tak różni! 
- Nie domyślasz się, z jakiego powodu ktoś chciałby się pozbyć Amy Gibbs? 
- spytał Luke. 
Bridget potrząsnęła głową. 
- Nie mam pojęcia. 
- A co z tym Carterem? Jak umarł? 
-  Wpadł  do  rzeki  i  utonął.  Pewnej  mglistej  nocy  wracał  pijany  do  domu. 
Przyjęto za rzecz  oczywistą, że stracił równowagę, kiedy przechodził przez 
kładkę, która ma poręcz tylko z jednej strony. 
- Ale ktoś mógł go popchnąć? 
- Owszem. 
- A ktoś inny mógł zepchnąć tego nieznośnego Tommy'ego z parapetu, kiedy 
mył okno? 
- I tym razem się zgadzam. 
- Więc cała sprawa sprowadza się do tego, że nie jest zbyt trudno wysłać na 
tamten świat trzy osoby, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. 
- Panna Pinkerton miała pewne podejrzenia - zauważyła z naciskiem Bridget. 
-  To  prawda,  niech  ją  Bóg  błogosławi.  Nie  przyszło  jej  do  głowy,  że 
podchodzi  do  tej  sprawy  zbyt  melodramatycznie  lub  ma  zbyt  bujną 
wyobraźnię. 
- Często mówiła mi, że na świecie roi się od nikczemnych ludzi. 
- A ty zapewne uśmiechałaś się pobłażliwie? - Iz wyższością! 
- Dobry policjant musi czasem wierzyć w to, co wydaje mu się niemożliwe. 
Bridget kiwnęła głową. 
-  Chyba  nie  ma  sensu pytać  cię,  czy  kogoś  podejrzewasz?  Czy  nie  znasz  w 
Wychwood  osoby,  która  przyprawia  cię  o  gęsią  skórkę,  albo  ma 
niesamowicie jasne oczy... lub wybucha chichotem szaleńca? 

background image

 

46 

 

-  Wszyscy,  których  tu  poznałam,  wydają  mi  się  ludźmi  rozsądnymi, 
uczciwymi i zupełnie zwykłymi. 
- Tego się obawiałem - oznajmił Luke. 
-  Czy  myślisz,  że  ten  człowiek  jest  zdecydowanie  obłąkany?  -  spytała 
Bridget. 
-  Och,  chyba  tak.  Ale  to  bardzo  przebiegły  szaleniec.  Ostatnia  osoba,  jaka 
przyszłaby  ci  do  głowy...  najprawdopodobniej  filar  społeczeństwa...  na 
przykład jak dyrektor banku. 
-  Pan  Jones?  Nie  wyobrażam  sobie,  by  mógł  popełnić  te  wszystkie 
morderstwa. 
- Zatem jest zapewne człowiekiem, którego szukamy. 
-  To  może  być  każdy  -  powiedziała  Bridget.  -  Rzeźnik,  piekarz,  właściciel 
sklepu spożywczego, jakiś farmer, robotnik drogowy czy roznosiciel mleka. 
- Tak, to prawda, ale sądzę, że wybór jest nieco bardziej ograniczony. 
- Dlaczego? 
-  Panna  Pinkerton  opowiadała  mi  o  błysku  w  jego  oczach,  kiedy  mierzył 
wzrokiem swą kolejną ofiarę. Na podstawie jej relacji odniosłem wrażenie... 
zaznaczam, jedynie wrażenie... że ten człowiek wywodzi się co najmniej z jej 
klasy społecznej. Oczywiście mogę się mylić. 
-  Zapewne  masz  rację!  Takie  niuanse  są  trudno  uchwytne,  ale  mogą  mieć 
wielkie znaczenie. 
- Wiesz - zaczął Luke - cieszę się, że wyznałem ci całą prawdę. 
- To ci ułatwi odgrywanie swojej roli. A ja chyba mogę ci pomóc. 
-  Twoja  pomoc  będzie  bezcenna.  Czy  naprawdę  zamierzasz  rozwikłać  tę 
zagadkę? 
- Oczywiście. 
- A co z lordem Whitfieldem? - spytał Luke z zakłopotaniem. - Czy sądzisz, 
że...? 
- Ależ nic mu o tym nie powiemy! - zawołała Bridget. 
- Myślisz, że nie uwierzyłby w tę historię? 
- Och, uwierzyłby! Gordon uwierzyłby we wszystko! Byłby tak podniecony, 
że wezwałby tu z pół tuzina swych najbystrzejszych młodych pracowników i 
kazał im wszcząć energiczne śledztwo! Po prostu byłby zachwycony! 
- To wyklucza jego udział - przyznał Luke. 
- Tak, niestety musimy pozbawić go tej przyjemności. 
Luke spojrzał na nią. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. 
Zerknął na zegarek. 
- Tak - zaczęła Bridget - powinniśmy wracać do domu. 

background image

 

47 

 

Wstała. Nagle oboje poczuli się skrępowani, jakby nie wypowiedziane przez 
Luke'a słowa zawisły ciężko w powietrzu. 
Wracali do domu w milczeniu. 
 
VII 
LISTA PODEJRZANYCH 
 
Luke siedział w swojej sypialni. Podczas lunchu pani Anstruther wypytywała 
go o kwiaty, które hodował w swoim ogrodzie w Mayang Straits. Następnie 
poinformowała go, jakie ich gatunki dobrze się tam rozwijają. Wysłuchał też 
kolejnej  tyrady  lorda  Whitfielda  pod  tytułem:  "Pogadanki  o  Samym  Sobie, 
Skierowane do Młodych Mężczyzn". Teraz, dzięki Bogu, był już sam. 
Wziął  kartkę  papieru  i  wypisał  na  niej  listę  nazwisk.  Wyglądała  ona 
następująco: 
 
Dr Thomas 
Pan Abbot 
Major Norton 
Pan Ellsworthy 
Pan Wake 
Pan Jones 
Narzeczony Amy 
Rzeźnik, piekarz, wytwórca lichtarzy, itd. 
 
Potem wziął drugą kartkę i zatytułował ją: OFIARY. Pod spodem napisał: 
 
Amy Gibbs: Otruta 
Tommy Pierce: Wypchnięty przez okno 
Harry Carter: Zrzucony z kładki (pijany? Odurzony jakimiś środkami?) 
Dr Humbleby: Zakażenie krwi 
Panna Pinkerton: Przejechana przez samochód 
 
Potem dopisał: 
 
Pani Rose? 
Stary Ben? 
 
Po chwili wahania zanotował jeszcze jedno nazwisko: 

background image

 

48 

 

 
Pani Horton? 
 
Przejrzał uważnie swoje notatki, wypalił papierosa, a potem znów chwycił za 
ołówek. 
 
Dr Thomas: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 
W  przypadku  doktora  Humbleby  istnieje  wyraźny  motyw.  Przyczyną  jego 
śmierci było fachowe zakażenie bakteriami. Amy Gibbs odwiedziła doktora 
Thomasa po południu w dniu swej śmierci. (Czy coś ich łączyło? Szantaż?) 
Tommy  Pierce?  Nic  nie  wiadomo  o  jakichś  związkach.  (Czy  Tommy 
wiedział  o  znajomości  doktora  Thomasa  z  Amy  Gibbs?)  Harry  Carter?  Nic 
nie wiadomo o jakichś związkach. Czy doktor Thomas opuszczał Wychwood 
w dniu wyjazdu panny Pinkerton do Londynu? 
 
Westchnął i rozpoczął nowy akapit: 
 
Pan Abbot: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 
(Uważam  tego  prawnika  za  zdecydowanie  podejrzanego.  Może  to 
uprzedzenie.)  Jego  osobowość,  jowialność,  wylewny  sposób  bycia,  itd. 
budziłyby  podejrzenia  czytelnika  powieści  kryminalnych  -  podejrzenia 
zawsze padają na ludzi prostodusznych i towarzyskich. Sprzeciw: to nie jest 
powieść, lecz realne życie. Motyw: w przypadku doktora Hum bleby'ego. Ich 
stosunki cechowała wyraźna wrogość. H. lekceważył Abbota. Wystarczający 
motyw  dla  szaleńca.  Panna  Pinkerton  mogła  dostrzec  antagonizm  między 
nimi.  Tommy  Pierce?  Grzebał  w  dokumentach  Abbota.  Czy  znalazł  coś,  o 
czym nie powinien był wiedzieć? Harry Carter? Brak wyraźnych związków. 
Amy  Gibbs?  Nic  nie  wiadomo  o  jakichś  związkach.  Farba  do  kapeluszy 
pasuje  do  staroświeckiej  mentalności  Abbota.  Czy  Abbot  przebywał  poza 
miasteczkiem w dniu śmierci panny Pinkerton? 
Major  Horton:  Poszlaki  świadczące  przeciwko  niemu.  Nic  nie  wiadomo  o 
jego  związkach  z  Amy  Gibbs,  Tommym  Pierce'em  ani  Car  terem.  Co  w 
sprawie pani Horton? Wydaje się, że przyczyną jej śmierci mogło być otrucie 
arszenikiem.  Jeśli  tak  bylo,  to  pozostałe  morderstwa  mogly  być  tego 
skutkiem - szantaż? Notabene - Thomas był jej lekarzem. (Znów podejrzenie 
pada na Thomasa.) 
Pan Ellsworthy: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 

background image

 

49 

 

Wstrętny typ  - zajmuje się czarną magią. Może mieć usposobienie żądnego 
krwi  mordercy.  Związki  z  Amy  Gibbs.  Czy  łączyło  go  coś  z  Tommym 
Pierce'em?  Z  Car  terem?  Nie  wiadomo.  A  Humbleby?  Mógł  rozszyfrować 
stan psychiki Ellsworthy'ego. Panna Pinkerton? Czy Ellsworthy wyjeżdżał z 
Wychwood w dniu jej śmierci? 
Pan Wake: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 
Mało  prawdopodobne.  Może  mania  religijna?  Poczucie  posłannictwa, 
skłaniające do zabijania? Świątobliwi starzy duchowni mogą być podejrzani 
w  książkach,  ale  (jak  poprzednio)  to  jest  realne  życie.  Uwaga.  Carter, 
Tommy  i  Amy  mieli  zdecydowanie  wstrętne  charaktery.  Może  uważał,  że 
należy usunąć ich z tego świata w Imię Boże? 
Pan Jones. Brak danych. 
Narzeczony Amy. 
Zapewne  miał  motyw,  by  zamordować  Amy,  ale  wydaje  się  to 
nieprawdopodobne z zasadniczych powodów. 
Inni? 
Chyba nie wchodzą w rachubę. 
 
Luke przeczytał swoje zapiski. Potem potrząsnął głową. 
-  To  absurdalne!  -  mruknął.  -  Euklides  znacznie  lepiej  formułował  swoje 
teorie. 
Podarł notatki i spalił je. 
To nie będzie łatwe zadanie - powiedział do siebie. 
 
VIII 
DOKTOR THOMAS 
 
Doktor  Thomas,  siedząc  wygodnie  w  fotelu,  przesunął  długą,  delikatną 
dłonią  po  swych  gęstych  jasnych  włosach.  Był  młodym  mężczyzną  o 
zwodniczej  powierzchowności.  Choć  już  po  trzydziestce,  sprawiał  wrażenie 
dwudziesto-,  a  może  nawet  nastolatka.  Bujne,  dość  niesforne  włosy,  lekko 
zdziwiony  wyraz  twarzy  i  różowobiała  cera  nadawały  mu  nieodparcie 
chłopięcy wygląd. Choć pozornie wydawał się niedojrzały, postawiona przez 
niego  diagnoza,  dotycząca  reumatyzmu  w  kolanie  Luke'a,  była  zgodna  z 
rozpoznaniem wybitnego specjalisty z Harley Street. 
-  Dziękuję  -  powiedział  Luke.  -  Cóż,  skoro  uważa  pan,  że  pomogą  mi 
diatermie,  kamień  spadł  mi  z  serca.  Nie  chciałbym  zostać  w  moim  wieku 
kaleką. 

background image

 

50 

 

-  Och,  nie  sądzę,  żeby  to  panu  groziło,  panie  Fitzwilliam  -  oznajmił  doktor 
Thomas z chłopięcym uśmiechem. 
-  Rozwiał  pan  moje  obawy  -  powiedział  Luke.  -  Myślałem  o  wizycie  u 
jakiegoś specjalisty... ale teraz z pewnością nie ma już takiej potrzeby. 
-  Jeśli  miałoby  to  pana  uspokoić...  -  odparł  doktor  Thomas,  ponownie  się 
uśmiechając. - Bądź co bądź dobrze jest znać opinię specjalisty. 
- Nie, nie, mam do pana pełne zaufanie. 
-  Szczerze  mówiąc,  to  dość  prosty  przypadek.  Jeśli  zastosuje  się  pan  do 
moich zaleceń, to z całą pewnością dolegliwości w kolanie ustaną. 
-  Ogromnie  podniósł  mnie  pan  na  duchu,  doktorze.  Wyobrażałem  sobie,  że 
dostanę artretyzmu, który niebawem całkowicie mnie pokręci i unieruchomi. 
Doktor Thomas potrząsnął głową i uśmiechnął się pobłażliwie. 
- Ludzie bardzo boją się takich rzeczy - dodał pospiesznie Luke. 
-  Chyba  pan  to  zauważył?  Często  myślę,  że  lekarz  musi  czuć  się  jak 
"cudowny uzdrowiciel"... jak ktoś w rodzaju czarodzieja. 
- Przyczynia się do tego w dużym stopniu zaufanie pacjentów. 
-  Wiem.  Uwaga  "tak  powiedział  doktor",  zawsze  wygłaszana  jest  jakby  z 
pewną czcią. 
-  Gdyby  tylko  nasi  pacjenci  wiedzieli!  -  zażartował  doktor  Thomas, 
wzruszając  ramionami,  a  po  chwili  spytał:  -  Pisze  pan  książkę  na  temat 
czarnej magii, prawda, panie Fitzwilliam? 
- Skąd pan o tym wie? - zawołał Luke z nieco przesadnym zdziwieniem. 
Doktor Thomas wyglądał na rozbawionego. 
- Och, drogi panie, w takim prowincjonalnym miasteczku jak to wiadomości 
rozchodzą się błyskawicznie. Niewiele mamy tu tematów do rozmowy. 
-  Te  wiadomości  są  zapewne  po  drodze  wyolbrzymiane.  Może  nagle  dowie 
się pan, że wywołuję miejscowe duchy i rywalizuję z Wróżką z Endor. 
- Dziwne, że pan to mówi. 
- Dlaczego? 
- No cóż, krążą pogłoski, że wywołał pan ducha Tommy'ego Pierce'a. 
- Pierce? Pierce? Czy to ten chłopiec, który wypadł z okna? 
- Tak. 
-  Ciekaw  jestem,  jak...  ależ  oczywiście...  rozmawiałem  z  tutejszym  radcą 
prawnym... jak on się nazywa... Abbot. 
- Tak, cała historia zaczęła się właśnie od niego. 
- Nie twierdzi pan chyba, że nawróciłem tego nieugiętego radcę prawnego na 
wiarę w duchy? 
- Więc wierzy pan w duchy? 

background image

 

51 

 

-  Pański  ton,  doktorze,  sugeruje,  że  pan  w  nie  nie  wierzy.  Nie,  nie 
powiedziałbym,  że  faktycznie  "wierzę  w  duchy  "...ujmując  to  z  grubsza. 
Poznałem  jednak niezwykłe  zjawiska  związane  z  niespodziewaną  lub nagłą 
śmiercią.  Ale  bardziej  interesują  mnie  rozmaite  przesądy  dotyczące 
gwałtownych  zgonów...  na  przykład  taki,  że  zamordowany  człowiek  nie 
może spokojnie spocząć w swym grobie. Albo ten, że jeśli zabójca dotknie 
zamordowanej  przez  siebie  ofiary,  to  tryska  z  niej  krew.  Zastanawiam  się, 
jakie są ich źródła. 
-  Tak,  to  bardzo  ciekawe  -  przyznał  Thomas.  -  Ale  nie  sądzę,  żeby  obecnie 
wiele osób to pamiętało. 
-  Więcej,  niż  mógłby  pan  się  spodziewać.  Oczywiście  nie  przypuszczam, 
żeby popełniono tu wiele morderstw... trudno więc to ocenić. 
Luke uśmiechnął się i spojrzał z pozorną obojętnością na swego rozmówcę. 
Doktor  Thomas  nie  wydawał  się  jednak  zaniepokojony  i  odwzajemnił  jego 
uśmiech. 
-  Myślę,  że  nie  popełniono  tu  morderstwa  od...  och,  od  wielu  lat...  z 
pewnością nie było to za moich czasów. 
-  Tak,  to  spokojne  miejsce.  Nie  sprzyja  zbrodni.  Chyba  że  ktoś  wypchnął 
małego Tommy'ego przez okno. - Luke zachichotał, a doktor Thomas znów 
uśmiechnął się z chłopięcym rozbawieniem. 
-  Wiele  osób  miało  ochotę  skręcić  mu  kark  -  powiedział.  -  Ale  nie  sądzę, 
żeby ktoś posunął się do tego, by wypchnąć go przez okno. 
-  Podobno  był  wstrętnym  chłopcem.  Ktoś  mógł  uważać  pozbycie  się  go  za 
swój obywatelski obowiązek. 
- Szkoda, że nie można częściej stosować tej teorii w praktyce. 
-  Zawsze  uważałem,  że  morderstwo  mogłoby  być  dobrodziejstwem  dla 
społeczności - oznajmił Luke. - Na przykład klubowego nudziarza powinno 
się  wykończyć  zatrutym  koniakiem.  Istnieją  stare  panny,  wyrzucające  z 
siebie  potok  oszczerstw  i  roznoszące  na  językach  swoje  najlepsze 
przyjaciółki.  Albo  przeciwni  postępowi  zatwardziali  konserwatyści.  Gdyby 
zostali  bezboleśnie  usunięci  z  tego  świata,  mogłoby  to  mieć  zbawienny 
wpływ na życie społeczeństwa! 
Doktor Thomas uśmiechnął się szeroko. 
- Czy istotnie jest pan zwolennikiem zbrodni na dużą skalę? 
- Raczej rozsądnej eliminacji - odparł Luke. - Chyba przyzna pan, że byłoby 
to zbawienne? 
- Och, niewątpliwie. 

background image

 

52 

 

-  Ach,  ale  nie  mówi  pan  tego  poważnie  -  zauważył  Luke.  -  A  ja  tak.  Nie 
szanuję ludzkiego życia tak jak przeciętny Anglik. Każdy, kto stoi na drodze 
postępu,  powinien  zostać  wyeliminowany...  taki  właśnie  jest  mój  punkt 
widzenia! 
-  No  dobrze,  ale  kto  miałby  wydawać  sąd  o  ludzkiej  przydatności  czy 
nieprzydatności?  -  spytał  doktor  Thomas,  przesuwając  dłonią  po  swych 
krótkich jasnych włosach. 
- W tym cała trudność. 
-  Katolicy  uznaliby  komunistycznego  agitatora  za  człowieka  nie 
zasługującego  na  to,  aby  żyć...  komunistyczny  agitator  skazałby  na  karę 
śmierci  duchownego  jako  rzecznika  przesądów,  lekarz  pozbawiłby  życia 
chorego pacjenta, pacyfista potępiłby żołnierza i tak dalej. 
-  Sędzią  musiałby  zostać  jakiś  uczony  człowiek  -  oznajmił  Luke.  -  Ktoś 
bezstronny,  ale  posiadający  niezwykle  wyrafinowany  umysł...  na  przykład 
jakiś lekarz. A propos, sądzę, że byłby pan wspaniałym sędzią, doktorze. 
- Decydującym o przydatności do życia? 
- Owszem. 
Doktor Thomas potrząsnął głową. 
-  Moja  praca  polega  na  uzdrawianiu  chorych.  Przyznaję,  że  w  większości 
przypadków jest to żmudne zajęcie. 
- Spróbujmy rozważyć... - zaczął Luke. - No, weźmy na przykład przypadek 
niedawno zmarłego Harry'ego Cartera... 
-  Cartera?  -  powtórzył  doktor  Thomas.  -  Chodzi  panu  o  właściciela  baru 
Siedem Gwiazd? 
-  Tak,  o  niego.  Nigdy  go  osobiście  nie  poznałem,  ale  moja  kuzynka,  panna 
Conway,  opowiadała  mi  o  nim.  Zdaje  się,  że  był  to  naprawdę  skończony 
łajdak. 
- No cóż - zaczął doktor Thomas - lubił wypić. Maltretował żonę, znęcał się 
nad córką. Ten grubiański awanturnik był skłócony z większością tutejszych 
mieszkańców. 
- Czy w istocie świat stał się bez niego lepszy? 
- Przyznaję, że można by tak to ująć. 
- Przypuśćmy, że nie wpadł do rzeki z własnej winy, lecz ktoś go zepchnął z 
kładki... Czyż ta osoba nie działałaby w imię dobra publicznego? 
-  Czy  metody,  których  jest  pan  zwolennikiem...  stosował  pan  w  praktyce, 
będąc w... Mayang Straits? - spytał doktor Thomas. 
Luke roześmiał się. 
- Och, nie, w moim przypadku to tylko teoria, nie praktyka. 

background image

 

53 

 

- Nie sądzę, żeby był pan ulepiony z tej samej gliny co mordercy. 
- Dlaczego nie? - spytał Luke. - Wystarczająco szczerze przedstawiłem panu 
swoje poglądy. 
- No właśnie. Zbyt szczerze. 
-  Czy  chodzi  panu  o  to,  że  gdybym  istotnie  należał  do  ludzi,  którzy 
wymierzają  sprawiedliwość  z  pominięciem  sądu,  nie  ujawniałbym  tak 
otwarcie swych poglądów? 
- Tak, to miałem na myśli. 
- Nawet gdybym był fanatykiem, pragnącym głosić swoje przekonania! 
-  Nawet  w  takim  wypadku  powstrzymałby  pana  od  tego  instynkt 
samozachowawczy. 
-  Bo  tak  naprawdę,  szukając  mordercy,  należy  się  rozglądać  za 
sympatycznym,  łagodnym  człowiekiem,  który  nie  skrzywdziłby  nawet 
muchy? 
-  Być  może  w  tym  stwierdzeniu  jest  nieco  przesady  -  oznajmił  doktor 
Thomas - ale niezbyt odbiega ono od prawdy. 
-  Proszę  mi  powiedzieć...  -  zaczął  nagle  Luke.  -  Czy  kiedykolwiek  spotkał 
pan człowieka, którego podejrzewałby pan o mordercze instynkty? 
- Cóż za niezwykłe pytanie - odparł doktor Thomas ostrym tonem. 
-  Naprawdę?  Przecież  każdy  lekarz  musi  mieć  do  czynienia  z  różnymi 
dziwakami.  Potrafi  chyba  rozpoznać  objawy...  na  przykład...  morderczej 
obsesji... we wczesnym stadium, zanim stanie się ona naprawdę widoczna. 
- Widzę, że wyobraża pan sobie obsesyjnego mordercę w taki sam sposób jak 
większość dyletantów - mruknął doktor z rozdrażnieniem. - Jako człowieka, 
który wpada w szał i biega z pianą na ustach i z nożem w ręku. Zapewniani 
pana,  że  stwierdzenie  u  pacjenta  tego  rodzaju  obsesji  bywa  najtrudniejszą 
rzeczą  na  świecie.  Pozornie  może  on  wyglądać  jak  każdy  z  nas,  jak  ktoś, 
kogo łatwo zastraszyć... ktoś, kto będzie panu opowiadał, że ma wrogów. Nic 
więcej. Spokojny, nieszkodliwy typ. 
- Naprawdę? 
-  Oczywiście.  Obsesyjnemu  mordercy  wydaje  się  często,  że  zabija  w 
samoobronie.  Ale  naturalnie  wielu  zabójców  to  przeciętni,  zdrowi 
psychicznie ludzie, tacy jak pan czy ja. 
- Doktorze, pan mnie przeraża! A co będzie, jeśli dowie się pan, że mam na 
swym koncie pięć lub sześć nie wykrytych morderstw? 
Doktor Thomas uśmiechnął się. 
- Nie wydaje mi się to prawdopodobne, panie Fitzwilliam. 

background image

 

54 

 

- Naprawdę?  Więc  zrewanżuję się panu tym samym. Ja również nie  wierzę, 
by miał pan na swym koncie pięć czy sześć morderstw. 
- Nie bierze pan pod uwagę moich zawodowych pomyłek - powiedział doktor 
Thomas pogodnie. 
Obaj wybuchnęli śmiechem. Luke wstał i zaczął się żegnać. 
- Przepraszam, że zająłem panu tyle czasu - powiedział. 
- Och, nie mam zbyt wiele pracy. Wychwood to bardzo zdrowa miejscowość. 
To prawdziwa przyjemność porozmawiać z kimś z wielkiego świata. 
- Zastanawiałem się... - zaczął Luke i urwał. 
- Słucham? 
-  Panna  Conway,  wysyłając  mnie  do  pana,  powiedziała  mi,  że  jest  pan 
bardzo... no  cóż...  wspaniałym  fachowcem.  Czy  nie  wydaje  się  panu,  że  nie 
ma tu perspektyw dla zdolnego lekarza? 
-  Och,  praktyka  ogólna  to  dobry  początek.  Zdobywa  się  cenne 
doświadczenie. 
-  Ale  nie  zamierza  pan  przez  całe  życie  stać  na  bocznym  torze?  Pański 
zmarły  wspólnik,  doktor  Humbleby,  który  podobno  nie  miał  większych 
ambicji... był zadowolony ze swej praktyki w Wychwood. Mieszkał tu chyba 
od wielu lat, prawda? 
- Właściwie przez całe życie. 
-  Słyszałem,  że  był  mądrym  człowiekiem,  ale  miał  nieco  staroświeckie 
poglądy. 
-  Niekiedy  bywał  trudny...  -  odparł  doktor  Thomas.  -  Z  wielką  nieufnością 
odnosił się do wszelkich innowacji, ale był dobrym przykładem lekarza starej 
szkoły. 
-  Podobno  osierocił  bardzo  ładną  córkę  -  powiedział  Luke  i  spostrzegł,  że 
jego  podchwytliwa  uwaga  wywołała  rumieniec  na  bladoróżowej  twarzy 
doktora. 
- Och... eee... owszem - wyjąkał Thomas. 
Luke  spojrzał  na  niego  życzliwie.  Cieszyła  go  perspektywa  wykreślenia 
nazwiska doktora Thomasa z listy podejrzanych. 
-  Skoro  rozmawiamy  o  przestępstwach,  a  pana  to  interesuje,  mogę  panu 
pożyczyć niezłą książkę na ten temat  - zaproponował Thomas.  - Przekład z 
niemieckiego. "Kompleks niższości a zbrodnia" Kreuzhammera. 
- Dziękuję - powiedział Luke. 
Doktor  Thomas  przesunął  palcem  po  grzbietach  książek  i  wyciągnął 
wspomniane dzieło. 

background image

 

55 

 

- Proszę. Niektóre koncepcje autora są dość zaskakujące... ale, rzecz jasna, to 
tylko  teoria.  Niezwykle  ciekawy  jest  na  przykład  rozdział  poświęcony 
młodości  Menzhelda,  którego  nazywano  Rzeźnikiem  z  Frankfurtu.  Albo 
ustęp opisujący morderstwa popełnione przez młodą niańkę, Annę Hełm. 
-  Zanim  władze  wpadły  na  jej  trop,  zamordowała  chyba  z  tuzin  swych 
podopiecznych - wtrącił Luke. 
Doktor Thomas kiwnął głową. 
-  Tak.  Miała  niezwykle  ujmującą  osobowość...  bardzo  lubiła  dzieci  i 
najwyraźniej  autentycznie  przeżywała  śmierć  każdego  z  nich.  Ludzka 
psychika jest zdumiewająca. 
-  Zdumiewające  jest  to,  że  tym  ludziom  tak  długo  udawało  się  mordować 
bezkarnie - powiedział Luke, stojąc już w drzwiach. 
- Właściwie... niezbyt zdumiewające - oznajmił doktor Thomas, podążając za 
wychodzącym. - To jest dosyć proste. 
- Co? 
-  Bezkarne  morderstwo  -  odparł  Thomas  z  ujmującym,  chłopięcym 
uśmiechem.  -  Trzeba  tylko  zachować  ostrożność!  A  przebiegły  człowiek 
szalenie uważa, żeby nie zrobić fałszywego kroku. Wszystko sprowadza się 
do tego. - Uśmiechnął się i wszedł do domu. 
Luke stał, wpatrując się w schody. 
W  uśmiechu  doktora  Thomasa  dostrzegł  cień  wyniosłej  pobłażliwości. 
Podczas  ich  dyskusji  miał  wrażenie,  że  on,  w  pełni  dojrzały  mężczyzna, 
rozmawia z naiwnym młodym człowiekiem. 
Teraz  poczuł,  że  role  się  odwróciły.  Doktor  Thomas  uśmiechnął  się  jak 
dorosły mężczyzna, rozbawiony bystrością dziecka. 
 
IX 
ROZMOWA Z PANIĄ PIERCE 
 
W  małym  sklepie  na  High  Street  Luke  kupił  pudełko  papierosów  i  ostatni 
numer tygodnika "Good Cheer", który przynosił lordowi Whitfieldowi sporą 
część  jego  pokaźnych  dochodów.  Przejrzał  tabelę  wyników  rozgrywek 
piłkarskich  i  mruknął  z  niezadowoleniem,  widząc,  jak  niewiele  brakowało, 
by  wygrał  sto  dwadzieścia  funtów.  Pani  Pierce  natychmiast  zaczęła  go 
pocieszać,  wspominając  o  podobnych  niepowodzeniach  swojego  męża. 
Nawiązawszy  w  ten  sposób  życzliwy  kontakt,  mógł  bez  przeszkód 
kontynuować rozmowę. 

background image

 

56 

 

- Mój mąż bardzo się interesuje piłką nożną - oznajmiła pani Pierce. - Zawsze 
przegląda  wiadomości  sportowe  jako  pierwsze.  I,  jak  mówię,  przeżył  wiele 
rozczarowań, ale przecież nie każdy może wygrywać. Stale mu to powtarzam 
i tłumaczę, że nie da się pokonać pecha. 
Luke skwapliwie przyznał jej słuszność, a potem wygłosił głęboką myśl, że 
kłopoty zawsze chodzą parami. 
- Ach, tak, to prawda, sir, dobrze o tym  wiem  -  westchnęła pani Pierce.  -  A 
kiedy kobieta ma męża i siedmioro dzieci... z których dwoje pochowała... to 
można powiedzieć, że dobrze wie, co to kłopot. 
-  Chyba  tak...  niewątpliwie  -  przyznał  Luke.  -  Więc  pochowała  pani  dwoje 
dzieci? 
- Jedno nie dalej niż miesiąc temu - wyjaśniła pani Pierce z czymś w rodzaju 
melancholijnej satysfakcji. 
- Mój Boże, to bardzo smutne. 
-  Nie  tylko  smutne.  To  był  po  prostu  wstrząs...  tak  właśnie,  prawdziwy 
wstrząs!  Kiedy mnie o tym zawiadomili, zrobiło mi się słabo. Nie przyszło 
mi  nawet  do  głowy,  że  coś  takiego  może  przytrafić  się  Tommy'emu,  bo 
nawet jeśli chłopak przysparza człowiekowi kłopotów, wcale nie myśli się o 
jego śmierci. I moja mała Emma Jane, która była takim słodkim dzieckiem. 
"Nie uchowa się". Tak mówiono. "Jest za dobra, żeby żyć". I to była prawda, 
sir. Pan Bóg wie swoje. 
Luke przyznał jej rację i próbował przeskoczyć z tematu świętej Emmy Jane 
na mniej świętego Tommy'ego. 
- Więc pani syn zmarł niedawno? - spytał. - Czy to był wypadek? 
- Tak, sir. Mył szyby w starym dworze, w którym mieści się teraz biblioteka, 
musiał stracić równowagę i wypadł z okna. 
Pani  Pierce  zaczęła  rozwodzić  się  nad  szczegółami  tego  nieszczęśliwego 
wypadku. 
-  Czy  nie  mówiono,  że  ktoś  widział  -  zaczął  Luke  obojętnie  -  jak  pani  syn 
tańczył na parapecie? 
Pani  Pierce  stwierdziła,  że  chłopcy  muszą  psocić  i  że  major,  który  jest 
nerwowym człowiekiem, omal nie zemdlał. 
- Major Horton? 
- Owszem, sir, ten dżentelmen z buldogami. Po tym wypadku wspomniał, że 
widział,  jak  nasz  Tommy  zachowywał  się  bardzo  nierozważnie...  to, 
oczywiście,  dowodzi,  że  jeśli  nagle  coś  go  przestraszyło,  mógł  wypaść  z 
okna. Roznosiła go energia i to było jego nieszczęście. Muszę przyznać, że 

background image

 

57 

 

był  dla  mnie  wielkim  utrapieniem  -  zakończyła  -  ale  to  właśnie  ta  jego 
żywiołowość... nic innego... W gruncie rzeczy nie był złym chłopcem. 
-  Nie,  z  pewnością  nie,  ale  czasami,  rozumie  pani,  pani  Pierce,  poważni 
ludzie w średnim wieku nie pamiętają, że kiedyś sami byli młodzi. 
Pani Pierce westchnęła. 
- Mówi pan szczerą prawdę, sir. Mam nadzieję, że pewni ludzie, dżentelmeni, 
których  nazwiska  mogłabym  wymienić,  ale  tego  nie  zrobię,  zrozumieją,  że 
zbyt  surowo  osądzali  tego  chłopca...  wszystko  tylko  dlatego,  że  był  taki 
żywiołowy. 
-  Czy  płatał  figle  swym  pracodawcom?  -  spytał  Luke  z  pobłażliwym 
uśmiechem. 
-  Robił  to  tylko  dla  żartu,  sir  -  odparła  natychmiast  pani  Pierce.  -  Tommy 
świetnie  małpował  innych.  Zrywaliśmy  boki  ze  śmiechu,  kiedy  chodził 
drobnymi kroczkami, udając pana Ellsworthy'ego ze sklepu z antykami albo 
przedrzeźniał  pana  Hobbsa  z komitetu parafialnego.  Kiedy  naśladował  jego 
lordowską  mość  na  terenie  jego  rezydencji,  a  dwaj  pomocnicy  ogrodnika 
pękali  ze  śmiechu,  nagle  cicho  nadszedł  lord  Whitfield  i  z  miejsca 
Tommy'ego  wyrzucił.  No,  oczywiście,  można  się  było  tego  spodziewać,  i 
postąpił słusznie. Ale potem nie żywił już urazy do Tommy'ego i pomógł mu 
znaleźć inną posadę. 
- Ale nie wszyscy byli tak wspaniałomyślni jak on, prawda? - spytał Luke. 
-  Nie,  sir.  Nie  wymienię  nazwisk.  Nikomu  nie  przyszedłby  do  głowy  pan 
Abbot,  który  jest  taki  miły,  dla  każdego  ma  dobre  słowo  i  bardzo  lubi 
żartować. 
- Czy Tommy czymś mu się naraził? 
-  Jestem  pewna,  że  chłopak  nie  zamierzał  zrobić  nic  złego...  A  poza  tym 
uważam, że jeśli ktoś nie chce, by zaglądano do jego prywatnych papierów, 
nie powinien zostawiać ich na wierzchu. 
-  Racja  -  przyznał  Luke.  -  Prywatne  dokumenty  w  kancelarii  prawniczej 
powinny leżeć w sejfie. 
- To prawda, sir. Tak właśnie uważam, a pan Pierce przyznaje mi słuszność. 
Tommy niewiele z nich wyczytał. 
- Co to było... testament? - spytał Luke. 
Obawiał się nie bez racji, że bezpośrednie pytanie dotyczące tego dokumentu 
może  zahamować  potok  wymowy  pani  Pierce.  Ale  kobieta  odpowiedziała 
bez chwili namysłu: 

background image

 

58 

 

- Och, nie, sir, nic podobnego. To nie było nic ważnego. Po prostu prywatny 
list od jakiejś pani, ale Tommy nawet nie zauważył jej podpisu. Wiele hałasu 
o nic. 
- Pan Abbot musi być bardzo drażliwy - powiedział Luke. 
- No cóż, na to wygląda, sir. Chociaż, jak mówię, miło się z nim rozmawia... 
zawsze zażartuje albo powie coś wesołego. Ale to prawda. Słyszałam, że jest 
trudnym człowiekiem, zwłaszcza jeśli ktoś się z nim nie zgadza. On i doktor 
Humbleby  byli  ze  sobą  na  noże.  Okropnie  się  pokłócili  tuż  przed  śmiercią 
biednego  doktora.  Potem pan  Abbot miał  chyba  wyrzuty  sumienia.  Bądź co 
bądź padły przykre słowa, a on nie mógł już ich cofnąć. 
- Tak, to prawda  - mruknął  Luke, z  powagą kiwając głową.  - Dziwny  zbieg 
okoliczności.  Pokłócił  się  z  doktorem  Humbleby  i  doktor  Humbleby  nie 
żyje...  wyrzucił  pani  syna  z  pracy  i  chłopiec  umarł!  Sądzę,  że  dwa  takie 
zdarzenia  skłonią  pana  Abbota  do  powściągnięcia  w  przyszłości  swego 
języka. 
-  To  samo  było  z  Harrym  Carterem,  właścicielem  baru  Siedem  Gwiazd  - 
powiedziała  pani  Pierce.  -  Doszło  między  nimi  do  ostrej  sprzeczki,  a  w 
tydzień  później  Carter  utonął.  Ale  nie  można  o  to  oskarżać  Abbota.  Cała 
wina leży po stronie Cartera. Poszedł pijany do domu pana Abbota i na całe 
gardło wykrzykiwał ordynarne słowa. Biedna pani Carter miała z nim krzyż 
pański  i  trzeba  przyznać,  że  śmierć  męża  jest  dla  niej  prawdziwym 
błogosławieństwem. 
- Zostawił córkę, prawda? 
- Ach - westchnęła pani Pierce. - Nie lubię plotkować. 
To oświadczenie było niespodziewane, ale obiecujące. Luke wytężył słuch i 
czekał. 
-  To  tylko  zwykłe  gadanie.  Lucy  Carter  jest  ładną  dziewczyną  i  gdyby  nie 
różnica pochodzenia, chyba nikt by na to nie zwrócił uwagi. Ale tak było i 
wszyscy o tym plotkowali... zwłaszcza po tym, jak Carter poszedł prosto do 
jego domu, wrzeszcząc i przeklinając. 
Ta chaotyczna wypowiedź skierowała Luke'a na nowy trop. 
- Pan Abbot wygląda na mężczyznę, który potrafi docenić dziewczęcą urodę 
- zauważył. 
- Tacy już są mężczyźni - stwierdziła pani Pierce. - Nic takiego nie mają na 
myśli...  po  prostu  mimochodem  rzucą  jakieś  słówko,  ale  ludzie  to  tylko 
ludzie  i  w  rezultacie  zwraca  się  na  to  uwagę.  To  normalne  w  takim 
spokojnym miasteczku jak nasze. 
- To zachwycająca okolica - powiedział Luke. - Tak świetnie zachowana. 

background image

 

59 

 

-  Tak  właśnie  mówią  artyści,  ale  osobiście  uważam,  że  jesteśmy  trochę 
zacofani.  Nic  się  tu nie  buduje.  A  na  przykład  w  Ashevale  postawili  sporo 
nowych domów... niektóre mają zielone dachy, a w oknach witraże. 
Luke lekko się wzdrygnął. 
- Macie tu wspaniałą nową szkołę - pochwalił. 
-  Mówią,  że  to  piękny  budynek  -  powiedziała  pani  Pierce  bez  większego 
entuzjazmu.  -  Oczywiście  jego  lordowska  mość  wiele  zrobił  dla  naszego 
miasteczka. Wszyscy doskonale wiemy, że ma dobre zamiary. 
- Czyżby pani nie sądziła, że jego wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem? 
- spytał Luke z rozbawieniem. 
- No cóż, sir, on nie pochodzi z prawdziwej szlachty tak jak panna Waynflete 
czy  panna  Conway.  Ojciec  lorda  Whitfielda  prowadził  sklep  z  butami 
zaledwie  o  kilka  domów  stąd.  Moja  matka  doskonale  pamięta,  że  Gordon 
Ragg  był  sprzedawcą  w  tym  sklepie.  Teraz  jest  lordem  i  bardzo  bogatym 
człowiekiem, ale to nie to samo, prawda, sir? 
- Chyba nie - przyznał Luke. 
- Proszę mi wybaczyć, że o tym wspomniałam, sir - powiedziała pani Pierce. 
-  Naturalnie  wiem,  że  zatrzymał  się  pan  w  rezydencji  lorda  i  pisze  pan 
książkę.  Ale  jest  pan  kuzynem  panny  Bridget,  a  to  całkiem  inna  sprawa. 
Cieszymy się, że znów będzie panią na Ashe Manor. 
- Jestem tego pewien - oznajmił Luke. 
Z  nagłym  pośpiechem  zapłacił  za  papierosy  i  gazetę,  a  potem  wyszedł  ze 
sklepu. 
Do  diabła,  nie  powinienem  się  w  to  osobiście  angażować!  -  pomyślał  ze 
złością. Jestem tu po to, by wytropić przestępcę. Co mnie obchodzi, za kogo 
wyjdzie  ta  czarnowłosa  czarownica?  Przecież  ona  nie  ma  z  tą  sprawą  nic 
wspólnego... 
Szedł wolno ulicą. Z trudem odsunął od siebie myśli o Bridget. 
"A  zatem  -  powiedział  do  siebie.  -  Abbot.  -  Poszlaki  świadczące  przeciwko 
niemu.  Wykryłem  jego  powiązania  z  trzema  ofiarami.  Pokłócił  się  z 
doktorem Humblebym, z Carterem i z Tommym Pierce'em... i wszyscy trzej 
nie  żyją.  Co  go  łączyło  z  Amy  Gibbs?  Jaki  prywatny  list  widział  ten 
piekielny  chłopak?  Czy  znał  nazwisko  nadawcy?  Mógł  się  do  tego  nie 
przyznać swojej matce. Ale przyjmijmy, że to zrobił. Przypuśćmy, iż Abbot 
uważał,  że  trzeba  zaniknąć  mu  usta.  To  możliwe!  Tak  to  można  określić. 
Możliwe! Ale to za mało!" 
Przyspieszył kroku, rozglądając się wokół z nagłym rozdrażnieniem. 

background image

 

60 

 

To przeklęte miasteczko działa mi na nerwy - pomyślał. Jest takie pogodne, 
spokojne i dziewicze, a przez cały czas ciąży nad nim piętno obłąkańczych 
morderstw. A może to ja zwariowałem? Czy Lavinia Pinkerton była szalona? 
Ostatecznie  wszystko  to  mogło  być  zwykłym  zbiegiem  okoliczności...  tak, 
śmierć doktora Humbleby'ego i cała reszta... 
Obejrzał się i nagle ogarnęło go silne poczucie nierzeczywistości. 
- Takie rzeczy się nie zdarzają... - mruknął. 
Kiedy spojrzał na długą, pofałdowaną linię wzgórza Ashe Ridge, to poczucie 
nierealności  natychmiast  zniknęło.  Ashe  Ridge  istniało  naprawdę...  było 
świadkiem  wielu  niesamowitych  rzeczy:  czarów,  okrucieństwa,  krwawych 
zbrodni i grzesznych obrzędów... 
Nagle  zobaczył  dwie  osoby  spacerujące  po  zboczu  wzgórza.  Bez  trudu 
rozpoznał w nich Bridget i Ellsworthy'ego. Młody mężczyzna, pochylając się 
lekko  w  stronę  Bridget,  gestykulował  swymi  dziwnymi  rękami.  Wyglądali 
jak  dwie  postacie  ze  snu.  Luke  miał  wrażenie,  że  miękkimi,  kocimi  susami 
bezgłośnie przeskakują z jednej kępy darni na drugą. Wiatr rozwiewał czarne 
włosy  Bridget.  Luke  znów  poczuł,  że  przyciąga  go  do  niej  jakaś  magiczna 
siła. 
-  Jestem  po  prostu  zaczarowany  -  powiedział  do  siebie.  Stał  nieruchomo, 
czując dziwne odrętwienie. 
Kto zdejmie ze mnie ten urok? - pomyślał ze smutkiem. Chyba nikt. 
 

ROSE HUMBLEBY 
 
Słysząc za plecami cichy szmer gwałtownie się odwrócił i ujrzał niezwykle 
piękną  dziewczynę  o  bujnych  kasztanowych  lokach  i  dość  nieśmiałym 
spojrzeniu ciemnoniebieskich oczu. 
- Pan Fitzwilliam, prawda? - spytała, rumieniąc się z zażenowania. 
- Owszem. Ja... 
- Nazywam się Rose Humbleby. Bridget mówiła mi, że... ma pan przyjaciół, 
którzy znali mojego ojca. 
Opalona twarz Luke'a nieco poczerwieniała. 
- To było dawno temu - powiedział niepewnie. - Oni... eee... znali go jeszcze 
jako młodego człowieka... zanim się ożenił. 
- Och, rozumiem. 
Rose Humbleby wydawała się rozczarowana. 
- Pisze pan książkę, prawda? - spytała po chwili. 

background image

 

61 

 

- Owszem. To znaczy zbieram do niej materiały. O tutejszych przesądach. 
- Rozumiem. To brzmi niezwykle interesująco. 
- Najprawdopodobniej okaże się okropnie nudna - powiedział Luke. 
-  Och,  nie,  z  pewnością  będzie  ciekawa.  Luke  uśmiechnął  się  do  niej. 
Szczęściarz z tego Thomasa! - pomyślał. 
- Istnieją ludzie, którzy potrafią najbardziej pasjonujący temat ująć w sposób 
nieznośnie nudny. Obawiam się, że do nich należę. 
- Och, ale dlaczego? 
- Nie mam pojęcia. Ale coraz bardziej jestem o tym przekonany. 
-  A  może  jest  pan  jednym  z  tych,  którzy  nudne  tematy  opisują  w  sposób 
niezwykle pasjonujący! - pocieszyła go Rose Humbleby. 
- To miły komplement - powiedział Luke. - Dziękuję pani. 
- Czy wierzy pan w... przesądy i tego rodzaju rzeczy! - spytała dziewczyna z 
uśmiechem. 
- To trudne pytanie. Jedno nie pociąga za sobą drugiego. Można interesować 
się rzeczami, w które się nie wierzy. 
- Tak, chyba tak - przyznała dziewczyna z powątpiewaniem. 
- Czy pani jest przesądna? 
- Nnnie... raczej nie. Ale uważam, że wszystko przychodzi falami. 
- Falami? 
- Są fale szczęścia i nieszczęścia. To znaczy, mam  wrażenie, że  Wychwood 
ostatnio prześladuje... zły los. Umiera mój ojciec, pannę Pinkerton przejeżdża 
samochód,  a  ten  chłopiec  wypada  przez  okno.  Ja...  zaczynam  nienawidzić 
tego miasteczka... czuję, że muszę stąd wyjechać! - wykrztusiła. 
- Więc takie są pani odczucia? - spytał Luke, patrząc na nią z zadumą. 
-  Och!  Wiem,  że  to  niemądre.  To  chyba  przez  tę  nagłą  śmierć  mojego 
biednego taty... to stało się tak niespodziewanie.  -  Zadrżała.  - Potem panna 
Pinkerton. Mówiła, że... - Zawahała się. 
- Co mówiła? Uważam, że była czarującą starszą panią... bardzo podobną do 
mojej kochanej ciotki. 
- Och, więc pan ją znał? - Twarz Rose rozjaśnił uśmiech. - Bardzo ją lubiłam, 
a ona była niezwykle oddana mojemu  ojcu. Ale czasami zastanawiałam się, 
czy nie jest przypadkiem... jakby to określić... nawiedzona. 
- Dlaczego? 
- Bo... to takie niesamowite... ona się naprawdę bała, że mojego ojca spotka 
coś  złego.  Nawet  mnie  ostrzegała.  Zwłaszcza  przed  nieszczęśliwymi 
wypadkami. A tego dnia... tuż przed wyjazdem do , Londynu... zachowywała 
się  bardzo  dziwnie...  była  zupełnie  roztrzęsiona.  Wydaje  mi  się,  panie 

background image

 

62 

 

Fitzwilliam, że należała do osób posiadających dar jasnowidzenia. Wiedziała, 
że  spotka  ją  coś  złego.  Musiała  też  wiedzieć,  że  coś  przytrafi  się  mojemu 
ojcu. Takie rzeczy są wręcz przerażające! 
Zrobiła krok w jego kierunku. 
- Niekiedy człowiek potrafi przewidzieć przyszłość - powiedział Luke. - Nie 
ma w tym nic nadprzyrodzonego. 
- Tak, myślę, że to istotnie rzecz całkiem naturalna... po prostu dar, którego 
większość ludzi nie posiada. Ale mimo wszystko to... mnie niepokoi... 
-  Nie  powinna  się  pani  niepokoić  -  powiedział  Luke  łagodnie.  -  Proszę 
pamiętać,  że  ma  to  pani  już  za  sobą.  Nie  wolno  cofać  się  w  przeszłość. 
Trzeba żyć przyszłością. 
- Wiem. Ale jest jeszcze coś... - Rose zawahała się. - Coś... co ma związek z 
pańską kuzynką. 
- Moją kuzynką? Bridget? 
-  Tak.  Panna  Pinkerton  niepokoiła  się  o  nią.  Ciągle  mnie  wypytywała... 
Przypuszczam, że o nią również się bała. 
Luke  odwrócił  się  gwałtownie  i  spojrzał  na  zbocze  wzgórza.  Ogarnął  go 
niezrozumiały lęk. Bridget była sama z tym mężczyzną, którego dłonie miały 
chorobliwie  zielonkawy  odcień  rozkładającego  się  ciała!  Wyobraźnia  - 
pomyślał.  To  tylko  wyobraźnia!  Przecież  Ellsworthy  jest  jedynie 
nieszkodliwym dyletantem, który bawi się w sklepikarza. 
-  Czy  pan  lubi  pana  Ellsworthy'ego?  -  spytała  Rose,  jakby  czytając  w  jego 
myślach. 
- Zdecydowanie nie. 
- Wie pan, Geoffrey, to znaczy doktor Thomas też za nim nie przepada. 
- A pani? 
- Och... uważam, że jest okropny.  - Podeszła jeszcze bliżej.  - W miasteczku 
dużo się o nim mówi. Podobno uczestniczył w jakichś dziwnych obrzędach 
na  Łące  Czarownic.  Z  tej  okazji  przyjechało  tu  z  Londynu  wielu  jego 
znajomych... Wyglądali bardzo osobliwie. A Tommy Pierce pełnił rolę kogoś 
w rodzaju akolity. 
- Tommy Pierce? - zawołał Luke. 
- Tak. Miał na sobie komżę i czerwoną sutannę. 
- Kiedy to się odbyło? 
- Och, jakiś czas temu... chyba w marcu. 
- Tommy Pierce był najwyraźniej zamieszany we wszystko, co kiedykolwiek 
działo się w tym miasteczku. 

background image

 

63 

 

-  Był  okropnie  wścibski  -  powiedziała  Rose.  -  Zawsze  musiał  o  wszystkim 
wiedzieć. 
- I w końcu pewnie wiedział już za dużo - podsumował Luke posępnie. 
Rose przyjęła te słowa za dobrą monetę. 
- Był dość wstrętnym chłopcem. Lubił zabijać osy i dokuczać psom. 
- Trudno opłakiwać śmierć takiego nieznośnego dzieciaka! 
- No, chyba tak. Jednak dla jego matki był to okropny wstrząs. 
-  Zostało  jej  na  pociechę  jeszcze  pięcioro  dzieci.  Ta  kobieta  ma  prawdziwy 
dar wymowy. 
- Jest bardzo gadatliwa, prawda? 
-  Wystarczyło,  że  kupiłem  u  niej  papierosy,  a  już  miałem  wrażenie,  że 
dokładnie znam przeszłość wszystkich mieszkańców Wychwood! 
-  To  jest  właśnie  najgorsze  w  takich  miasteczkach.  Wszyscy  wiedzą 
wszystko o wszystkich. 
- Och, nie - zaprotestował Luke. Rose spojrzała na niego pytająco. 
-  Nikt  nie  zna  całej  prawdy  o  drugim  człowieku  -  oświadczył  Luke  z 
naciskiem. 
Rose spoważniała. Wstrząsnął nią mimowolny dreszcz. 
- Tak - powiedziała z namysłem. - Myślę, że to prawda. 
- Nawet ci najbliżsi i najbardziej ukochani - dodał Luke. 
-  Nawet...  -  Przerwała.  -  Och,  chyba  ma  pan  rację,  ale  proszę  nie  mówić 
takich przerażających rzeczy, panie Fitzwilliam. 
- To naprawdę panią przeraża? 
Wolno pokiwała głową. Potem gwałtownie się odwróciła. 
- Muszę już iść. Jeśli... nie będzie pan miał nic lepszego do roboty, to znaczy, 
jeśli  będzie  pan  mógł,  proszę  nas  odwiedzić.  Mama  chciałaby  się  z  panem 
zobaczyć, ponieważ zna pan przyjaciół taty sprzed lat. 
Oddaliła  się  wolnym  krokiem.  Głowę  miała  lekko  pochyloną,  jakby  pod 
ciężarem niepokoju lub zakłopotania. 
Luke stał nieruchomo, patrząc za nią. Poczuł nagle, że powinien otoczyć tę 
dziewczynę opieką i chronić ją. 
Przed  czym?  Zadając  sobie  to  pytanie,  potrząsnął  głową.  Był  zły  sam  na 
siebie. To prawda, że Rose Humbleby niedawno straciła ojca, ale przecież ma 
matkę  i  jest  zaręczona  z  niezwykle  atrakcyjnym  młodym  mężczyzną,  który 
wspaniale  nadaje  się  na  jej  opiekuna.  Dlaczego  więc  ja,  Luke  Fitzwilliam, 
miałbym się o nią martwić? 
Znów  ten  mój  sentymentalizm  -  pomyślał.  Mit  opiekuńczego  mężczyzny, 
który rozkwitł w epoce wiktoriańskiej, rozwijał się w czasach króla Edwarda 

background image

 

64 

 

i  nadal  w  nas  pokutuje  na  przekór  temu,  co  drogi  lord  Whitfield  nazwałby 
pośpiechem i stylem współczesnego życia! 
Tak czy owak - powiedział do siebie, idąc w kierunku majaczącego w oddali 
wzgórza  Ashe  Ridge  -  lubię  tę  dziewczynę.  Jest  o  wiele  za  dobra  dla 
Thomasa... powściągliwego pyszałka. 
Przypomniał sobie wyniośle pobłażliwy uśmiech, jakim obdarzył go doktor, 
kiedy żegnali się na progu jego domu. 
Z  tych  nieco  irytujących  medytacji  wyrwał  go  odgłos  kroków.  Podniósł 
głowę  i  zobaczył  przed  sobą  pana  Ellsworthy'ego,  który  właśnie  schodził 
ścieżką  ze  wzgórza.  Patrzył  uważnie  pod  nogi  i  uśmiechał  się  do  siebie. 
Wyraz jego twarzy zrobił na Luke'u nieprzyjemne wrażenie. Ellsworthy nie 
szedł,  lecz  pląsał  -  jak  człowiek,  który  tańczy  w  rytm  rozbrzmiewającej  w 
jego  umyśle  jakiejś  satanicznej,  skocznej  melodii.  Jego  usta  wykrzywiał 
niesamowity, tajemniczy grymas. 
Luke  przystanął.  Ellsworthy,  który  był  już  tuż  przed  nim,  podniósł  wzrok. 
Zanim  rozpoznał  Luke'a,  patrzył  na  niego  przez  chwilę  swymi  złośliwymi, 
rozbieganymi  oczami.  Potem  jego  zachowanie  gwałtownie  się  zmieniło. 
Jeszcze przed minutą przypominał tańczącego satyra, a teraz przeobraził się 
w nieco zniewieściałego małomiasteczkowego eleganta. 
- Och, pan Fitzwilliam, dzień dobry. 
- Dzień dobry - odparł Luke. - Podziwiał pan uroki przyrody? 
Pan Ellsworthy uniósł swą wąską, bladą dłoń w geście odżegnywania się. 
-  Ależ  skąd...  och,  na  miły  Bóg,  nie.  Nie  cierpię  przyrody.  Przypomina  mi 
pospolitą, pozbawioną wyobraźni ulicznicę. Zawsze uważałem, że nie można 
korzystać z życia, dopóki nie zepchnie się przyrody na dalszy plan. 
- A jak zamierza pan to zrobić? 
-  Są  na  to  różne  sposoby!  -  oznajmił  pan  Ellsworthy.  -  W  takim  uroczym, 
prowincjonalnym  miasteczku  jak  Wychwood  można  znaleźć  wiele 
rozkosznych rozrywek, o ile posiada się odrobinę fantazji. Ja rozkoszuję się 
życiem, panie Fitzwilliam. 
- Ja również - powiedział Luke. 
-  Mens  sana  in  corpore  sano  -  zacytował  pan  Ellsworthy  lekko  ironicznym 
tonem. - Jestem pewien, że to powiedzenie do pana pasuje. 
- Bywają gorsze rzeczy - stwierdził Luke. 
- Drogi panie! Zdrowie jest niewiarygodnym nudziarstwem. Tylko człowiek 
szalony,  cudownie  zwariowany,  zdemoralizowany  i  lekko  pomylony 
dostrzega nowe, wspaniałe aspekty życia. 
- W krzywym zwierciadle - mruknął Luke. 

background image

 

65 

 

- Ach, bardzo dobre... świetne... całkiem dowcipne porównanie! Ale wie pan, 
w tym coś jest. To interesujący punkt widzenia. Nie powinienem jednak pana 
zatrzymywać.  Zażywa  pan  ruchu...  trzeba  zażywać  ruchu...  to  zgodne  z 
duchem czasu! 
- Istotnie - przyznał Luke i, lekko skinąwszy głową, ruszył w swoją stronę. 
Zaczynam  mieć  cholernie  wybujałą  wyobraźnię  -  pomyślał.  Ten  jegomość 
jest po prostu skończonym osłem. 
Ale  pod  wpływem  jakiegoś  nieokreślonego  niepokoju  przyspieszył  kroku. 
Zastanawiał się, czy triumfalny uśmiech Ellsworthy'ego był tylko wytworem 
jego  własnej  wyobraźni.  Dlaczego  na  jego  widok  wyraz  twarzy  tego 
człowieka tak bardzo się zmienił? 
Bridget! - pomyślał z nagłym niepokojem. Czy nic jej się nie stało? Przecież 
razem poszli na wzgórze, a teraz on wracał sam. 
Przyspieszył  kroku.  Kiedy  rozmawiał  z  Rose  Humbleby,  wyszło  właśnie 
słońce.  Teraz  znów  się  schowało.  Niebo  pokryły  groźne  chmury,  którym 
towarzyszyły  gwałtowne,  nieregularne  podmuchy  wiatru.  Luke  miał 
wrażenie,  że  przeniósł  się  z  normalnego,  codziennego  życia  do  jakiegoś 
dziwnego,  zaczarowanego  świata,  którego  istnienie  wyczuwał  od  chwili 
przyjazdu do Wychwood. 
Skręcił i znalazł się na skraju łąki, zwanej Łąką Czarownic. Według tradycji 
właśnie tutaj w noc Walpurgi i w dniu Hallowe'en zbierały się czarownice. 
Nagle  poczuł  ulgę.  Na  zboczu  wzgórza  dostrzegł  Bridget;  siedziała  oparta 
plecami o skałę, zakrywając twarz dłońmi. 
Ruszył szybko w jej kierunku, zwinnie przeskakując kępę soczystej, zielonej 
darni. 
- Bridget! - zawołał. 
Powoli  uniosła  głowę.  Zaniepokoił  go  wyraz  jej  twarzy.  Wyglądała  tak, 
jakby  właśnie  wróciła  z  jakiegoś  odległego  świata  i  z  trudem 
przystosowywała się do rzeczywistości. 
- Posłuchaj... czy... wszystko w porządku? - wyjąkał Luke. Minęła minuta lub 
dwie,  zanim  odpowiedziała  -  jakby  jeszcze  niezupełnie  powróciła  z  tego 
odległego świata. Luke miał wrażenie, że jego słowa musiały przebyć długą 
drogę, by do niej dotrzeć. 
- Oczywiście - odparła. - Dlaczego miałoby być inaczej? - Jej głos zabrzmiał 
ostro, niemal wrogo. 
Luke uśmiechnął się szeroko. 
- Czy ja wiem? Nagle zacząłem się o ciebie niepokoić. 
- Dlaczego? 

background image

 

66 

 

-  Głównie,  jak  sądzę,  z  powodu  melodramatycznej  atmosfery,  która  mnie 
tutaj otacza. Ona sprawia, że widzę wszystko w zupełnie innych proporcjach. 
Kiedy tylko tracę cię z oczu na parę godzin, podejrzewam, że znajdę twoje 
zakrwawione ciało w jakimś przydrożnym rowie. Tak napisano by w sztuce 
lub w książce. 
- Autorzy nigdy nie uśmiercają swych bohaterek - zaoponowała Bridget. 
- Tak, ale... - W samą porę przerwał. 
- Co chciałeś powiedzieć? 
- Nic ważnego. 
Dziękował Bogu, że nie dokończył zdania. Nie można przecież powiedzieć 
atrakcyjnej młodej kobiecie: "Ale ty nie jesteś bohaterką". 
-  Bohaterki  są  porywane  -  ciągnęła  Bridget  -  wtrącane  do  więzienia, 
zatruwane  gazem  albo  zatapiane  w  piwnicach.  Zawsze  grozi  im 
niebezpieczeństwo, ale nigdy nie giną. 
-  Ani  nie  znikają  -  dodał  Luke.  -  Więc  to  jest  Łąka  Czarownic?  -  spytał  po 
chwili. 
- Tak. 
- Brakuje ci tylko miotły - szepnął, spoglądając na nią. 
- Dziękuję. Pan Ellsworthy powiedział dokładnie to samo. 
- Przed chwilą go spotkałem - oznajmił Luke. 
- Rozmawiałeś z nim? 
- Owszem. Myślę, że usiłował mnie zirytować. 
- Czy mu się to udało? 
- Stosował dość dziecinne metody. - Luke zawahał się, a potem nagle dodał: - 
To  dziwny  typ.  Czasem  można  by  pomyśleć,  że  brak  mu  piątej  klepki... 
później  człowiek  zaczyna  się  zastanawiać,  czy  nie  kryje  się  za  tym  coś 
więcej. 
Bridget spojrzała na niego. 
- Ty też to wyczułeś? 
- Więc podzielasz moje zdanie? 
- Owszem. 
Luke czekał w milczeniu. 
- Jest w nim coś... dziwnego - powiedziała w końcu Bridget. - Zastanawiałam 
się...  Ostatniej  nocy  leżałam  w  łóżku,  rozmyślając.  O  całej  tej  sprawie. 
Przyszło  mi  do  głowy,  że  jeśli  mordercą  jest  któryś  z  mieszkańców 
Wychwood, powinnam wiedzieć, kim on jest! Przecież mieszkam tu od wielu 
lat. Myślałam i myślałam, aż w końcu doszłam do wniosku, że ten morderca, 
o ile w ogóle istnieje, musi być człowiekiem obłąkanym. 

background image

 

67 

 

 - Czy nie sądzisz, że morderca może być równie zdrowy psychicznie jak ty 
czy ja? - spytał Luke, przypominając sobie słowa doktora Thomasa. 
-  Nie  morderca  tego  rodzaju.  Moim  zdaniem  ten  morderca  musi  być 
szaleńcem.  I  ten  wniosek  zaprowadził  mnie  prosto  do  Ellsworthy'ego.  Ze 
wszystkich  mieszkańców  naszego  miasteczka  tylko  on  jeden  jest 
zdecydowanym dziwakiem. Nie możesz temu zaprzeczyć! 
-  Istnieje  wiele  osób  jego  pokroju:  dyletanci,  pozerzy,  którzy  zazwyczaj  są 
zupełnie nieszkodliwi - powiedział Luke bez przekonania. 
- Owszem, ale w jego przypadku jest jeszcze coś więcej. Ma takie odrażające 
dłonie... 
- Zauważyłaś to? Ja również! 
- Nie są białe, lecz... zielonkawe. 
-  Istotnie sprawiają takie wrażenie. Ale mimo  wszystko nie można oskarżać 
człowieka o morderstwo na podstawie koloru jego skóry. 
- Och, oczywiście. Potrzebujemy dowodów. 
-  Dowody!  -  mruknął  Luke.  -  Tego  nam właśnie  brakuje.  Ten  człowiek  jest 
zbyt ostrożny. Ostrożny morderca! Ostrożny szaleniec! 
- Starałam się pomóc - powiedziała Bridget. 
- Chodzi ci o Ellsworthy'ego? 
- Tak. Sądziłam, że prędzej uda się dobrać do niego mnie niż tobie. Zrobiłam 
już pierwszy krok. 
- Opowiadaj. 
-  No  cóż,  zdaje  się,  że  należy  do  czegoś  w  rodzaju  kliki...  nielicznej  grupy 
złożonej  z  jego  wstrętnych  przyjaciół.  Od  czasu  do  czasu  przyjeżdżają  tu  i 
urządzają jakieś obrzędy.     , 
- Masz na myśli jakieś ohydne orgie? 
-  Nie  mam  pojęcia  czy  ohydne,  ale  są  to  z  pewnością  orgie.  W  istocie 
wszystko to wydaje się bardzo niemądre i dziecinne. 
- Pewnie oddają cześć szatanowi i odbywają obsceniczne tańce. 
- Coś w tym rodzaju. Najwyraźniej to ich podnieca. 
-  Mogę  coś  wnieść  do  tej  sprawy  -  oznajmił  Luke.  -  Tommy  Pierce 
uczestniczył  w  jednym  z  tych  obrzędów.  Grał  rolę  akolity.  Miał  na  sobie 
czerwoną sutannę. 
- Więc wiedział o tym? 
- Owszem. I to może tłumaczyć przyczynę jego śmierci. 
- Myślisz, że się wygadał? 
- Tak. Mógł też próbować szantażu. 

background image

 

68 

 

- Wiem, że to wszystko brzmi fantastycznie, ale w przypadku Ellsworthy'ego 
nie można niczego wykluczyć. 
- Tak, zgadzam się. Tam gdzie on wchodzi w grę, wszystko jest możliwe. 
-  Wiemy,  że  miał  powiązania  z dwiema  ofiarami  -  powiedziała  Bridget.  -  Z 
Tommym Pierce'em i Amy Gibbs. 
- A co z właścicielem baru i doktorem Humblebym? 
- Na razie nic. 
- Zgadzam się co do Cartera, ale potrafię sobie wyobrazić motyw zabójstwa 
doktora  Humbleby.  Będąc  lekarzem  mógł  zauważyć,  że  Ellsworthy  jest 
psychicznie niezrównoważony. 
- Tak, to możliwe. Bridget roześmiała się. 
-  Dziś  rano  nieźle  wykonałam  swoje  zadanie.  Jestem  chyba  niezłym 
psychologiem. Kiedy mu opowiedziałam, że moją praprababkę oskarżono o 
uprawianie czarnej magii i omal nie spalono jej na stosie, moje akcje poszły 
w górę. Mam wrażenie, że podczas następnego zjazdu Wyznawców Szatana 
zostanę zaproszona do wzięcia udziału w orgiach. 
- Bridget, na litość boską, bądź ostrożna! - zawołał Luke. Spojrzała na niego 
ze zdziwieniem. 
-  Przed  chwilą  spotkałem  córkę  doktora  Humbleby'ego.  Rozmawialiśmy  o 
pannie Pinkerton. Ta dziewczyna powiedziała mi, że panna Pinkerton bardzo 
się o ciebie niepokoiła. 
Bridget, która właśnie podnosiła się z ziemi, nagle znieruchomiała. 
- O czym ty mówisz? Panna Pinkerton... niepokoiła się... o mnie? 
- Tak twierdzi Rose Humbleby. 
- I ona ci to powiedziała? 
- Owszem. 
- Co jeszcze mówiła? 
- Nic więcej. 
- Jesteś tego pewien? 
- Absolutnie. 
- Rozumiem - powiedziała Bridget po chwili. 
-  Panna  Pinkerton  niepokoiła  się  o  doktora  Humbleby'ego  i  doktor  umarł. 
Teraz słyszę, że martwiła się również o ciebie... 
Bridget  wybuchnęła  śmiechem.  Wyprostowała  się  i  tak  energicznie 
potrząsnęła głową, że jej długie czarne włosy zawirowały w powietrzu. 
- Nie martw się - powiedziała. - Szatan dba o podopiecznych. 
 
XI 

background image

 

69 

 

ŻYCIE RODZINNE MAJORA HORTONA 
 
Luke usiadł wygodniej w fotelu naprzeciw dyrektora banku. 
-  No  cóż,  to  wygląda  zadowalająco  -  powiedział.  -  Przepraszam,  że  zająłem 
panu czas. 
Pan  Jones  machnął  lekceważąco  ręką.  Na  jego  ogorzałej,  pulchnej  twarzy 
malowała się radość. 
- Ależ skąd, panie Fitzwilliam. Jak pan wie, to bardzo spokojna miejscowość. 
Okazja do rozmowy z przybyszem  z wielkiego świata zawsze sprawia nam 
przyjemność. 
- To urzekająca okolica - powiedział Luke. - Aż roi się tu od przesądów. 
Pan  Jones  westchnął,  a  potem  stwierdził,  że  upłynie  dużo  czasu,  zanim 
wiedza wykorzeni zabobony. Luke wyraził opinię, że w dzisiejszych czasach 
przecenia się oświatę, co lekko oburzyło pana Jonesa. 
-  Lord  Whitfield  -  powiedział  bankier  -  jest  naszym  hojnym  dobroczyńcą. 
Zdaje  sobie  sprawę,  że  będąc  chłopcem  nie  miał  możliwości  zdobycia 
wykształcenia,  i  postanowił  stworzyć  dzisiejszej  młodzieży  lepsze  warunki 
do nauki. 
-  Brak  wykształcenia  nie  przeszk6dził  mu  jednak  w  zdobyciu  wielkiej 
fortuny - oświadczył Luke. 
- Nie. Musiał mieć do tego ogromny talent. 
- Albo szczęście - dodał Luke. Pan Jones wydawał się wstrząśnięty. 
- Jedynie szczęście się liczy - powiedział Luke. - Weźmy na przykład takiego 
mordercę. Dlaczego  udaje mu się ujść bezkarnie? Czy decyduje o tym jego 
intelekt? Czy też po prostu zwykłe szczęście? 
Pan Jones zgodził się, że raczej jest to sprawa szczęścia. 
-  A  taki  Carter  -  ciągnął  Luke  -  właściciel  tutejszego  baru. 
Najprawdopodobniej upijał się sześć razy w tygodniu, ale pewnej nocy spadł 
z kładki do rzeki. Tu z kolei można mówić o braku szczęścia. 
- Ale dla niektórych to szczęście - powiedział dyrektor banku. 
- Kogo ma pan na myśli? 
- Jego żonę i córkę. 
- Ach, tak, oczywiście. 
Zapukano  do  drzwi  i  do  gabinetu  wszedł  urzędnik  bankowy  z  jakimiś 
dokumentami.  Luke  złożył  dwa  wzory  podpisów  i  otrzymał  książeczkę 
czekową. 
- Cieszę się, że wszystko zostało pomyślnie załatwione - powiedział, wstając 
z fotela. - Poszczęściło mi się w tegorocznych derbach. A panu? 

background image

 

70 

 

Pan Jones odparł z uśmiechem, że nie gra na wyścigach. Dodał, że jego żona 
ma na ten temat zdecydowane poglądy. 
- Więc zapewne nie pojechał pan do Epsom? 
- Oczywiście, że nie. 
- Czy któryś z mieszkańców Wychwood tam był? 
-  Owszem,  major  Horton.  Jest  wielkim  amatorem  wyścigów  konnych. 
Również  pan  Abbot  zazwyczaj  tego  dnia  robi  sobie  wolne.  Ale  i  tak  nie 
postawił na zwycięzcę. 
- Chyba niewiele  osób to  zrobiło  - powiedział  Luke, a potem pożegnał się  i 
opuścił gabinet. 
Wyszedł  z  banku  i  zapalił  papierosa.  Poza  koncepcją  o  "najmniej 
prawdopodobnym  człowieku"  nie  widział  powodów  do  pozostawienia 
nazwiska pana Jonesa na swojej liście podejrzanych. Jego sondujące pytania 
nie wywołały u dyrektora banku żadnej interesującej reakcji. Trudno było go 
sobie wyobrazić w roli mordercy. Poza tym w dniu wyścigów nie opuszczał 
miasteczka.  Jednakże  wizyta  u  niego  nie  była  stratą  czasu,  ponieważ  Luke 
uzyskał dwie istotne informacje. Zarówno major Horton, jak i radca prawny 
Abbot  przebywali  poza  Wychwood  w  dniu  wyścigów  w  Epsom.  Zatem 
któryś  z  nich  mógł  być  w  Londynie,  kiedy  pannę  Pinkerton  przejechał 
samochód. 
Choć  Luke  nie  podejrzewał  już  Thomasa,  chciał  mieć  pewność,  że  tego 
właśnie  dnia  doktor  wypełniał  swoje  zawodowe  obowiązki  i  nie  opuszczał 
Wychwood. Postanowił to sprawdzić. 
Teraz  pan  Ellsworthy.  Czy  w  dniu  derbów  przebywał  w  Wychwood?  Jeśli 
tak, to jego udział w morderstwach wydawał się mniej prawdopodobny. Choć 
skądinąd  śmierć  panny  Pinkerton,  tak  jak  przypuszczano,  mogła  być  po 
prostu nieszczęśliwym wypadkiem. 
Ale Luke odrzucił tę koncepcję. Ta śmierć zbyt pasowała do całej układanki. 
Wsiadł  do  samochodu,  który  zaparkował  przed  bankiem,  i  pojechał  do 
warsztatu Pipwella, położonego na drugim końcu High Street. 
Chciał  zasięgnąć  rady  w  sprawie  kilku  drobnych  usterek  w  silniku. 
Przystojny  młody,  piegowaty  mechanik  wysłuchał  go  ze  zrozumieniem. 
Podnieśli maskę samochodu i zagłębili się w szczegółach technicznych. 
-  Jim,  chodź  tu  natychmiast!  -  zawołał  jakiś  głos.  Piegowaty  mechanik 
wykonał polecenie. 
- Więc to jest Jim Harvey - pomyślał Luke. - No tak. Jim Harvey, narzeczony 
Amy Gibbs. 

background image

 

71 

 

Mechanik wrócił niebawem, przeprosił Luke'a i obaj powrócili do rozmowy 
o silniku. Luke zgodził się zostawić samochód w warsztacie. 
-  Czy  powiodło  się  panu  w  tegorocznych  derbach?  -  spytał  zdawkowo, 
żegnając się z Harveyem. 
- Nie, sir. Postawiłem na Clarigolda. 
- Niewiele osób obstawiło Jujubę II, prawda? 
-  Tak,  istotnie,  sir.  Chyba  żadna  gazeta  go  nie  typowała.  Luke  pokiwał 
głową. 
- Gra na wyścigach jest ryzykowną zabawą. Czy widział pan kiedyś gonitwę 
derby na własne oczy? 
-  Nie,  sir,  i  bardzo  tego  żałuję.  W  tym  roku  poprosiłem  o  wolny  dzień. 
Mogłem  kupić  ulgowy  bilet  do  Epsom,  ale  szef  nie  chciał  nawet  o  tym 
słyszeć. Faktem jest, że brak nam rąk do pracy, a tego dnia mieliśmy sporo 
roboty. 
Luke kiwnął głową i wyszedł z warsztatu. 
Jim Harvey został wykreślony z jego listy. Luke doszedł do wniosku, że ten 
sympatyczny  chłopak  nie  był  tajemniczym  mordercą  ani  nie  przejechał 
Lavinii Pinkerton. 
Ruszył  brzegiem  rzeki  w  kierunku  domu.  Tak  jak  poprzednio,  spotkał  tu 
majora Hortona z psami. Major jak zwykle histerycznie pokrzykiwał: 
- Augustus... Nelly... NELLY, do nogi!  Nero... Nero... NERO! - Spojrzał na 
Luke'a  swymi  wyłupiastymi  oczami  i  zagadnął:  -  Przepraszam.  Pan 
Fitzwilliam, prawda? 
- Tak. 
-  Nazywam  się  Horton...  major  Horton.  Pewnie  spotkamy  się  jutro  w 
rezydencji  lorda  Whitfielda.  Rozgrywki  tenisowe.  Panna  Conway  była 
uprzejma mnie zaprosić. Jest pańską kuzynką, prawda? 
- Owszem. 
-  Tak  myślałem.  Wie  pan,  miło  widzieć  tu  jakąś  nową  twarz.  Ich  rozmowę 
przerwała nagła szarża trzech buldogów na jakiegoś białego kundla. 
- Augustus... Nero! Chodźcie tu... słyszycie, do nogi! 
Kiedy w końcu psy niechętnie wykonały rozkaz, major Horton powrócił do 
przerwanej  rozmowy.  Luke  poklepywał  Nelly,  która  spoglądała  na  niego 
czule. 
-  Miła  suczka,  prawda?  -  powiedział  major.  -  Lubię  buldogi.  Zawsze  takie 
miałem. Wolę tę rasę niż jakąkolwiek inną. Mieszkam niedaleko stąd, więc 
może wstąpi pan na drinka. 

background image

 

72 

 

Luke  przyjął  zaproszenie  i  wyruszyli  razem  w  kierunku  domu  majora.  Po 
drodze  major  rozprawiał  na  temat  psów  oraz  przewagi  jego  ulubionych 
buldogów nad wszystkimi innymi rasami. 
Opowiedział o  zdobytych przez Nelly nagrodach, o haniebnym zachowaniu 
sędziego,  który  przyznał  Augustusowi  ocenę  zaledwie  bardzo  dobrą,  i  o 
sukcesach Nera na wystawie psów. 
Kiedy skończył, mijali właśnie bramę. Major otworzył drzwi frontowe, które 
nie były zamknięte na klucz, i obaj weszli do domu. Gospodarz wprowadził 
Luke'a  do  niewielkiego,  przesiąkniętego  zapachem  psów  pokoju,  który 
wypełniały  rzędy  półek  z  książkami,  a  potem  zajął  się  przygotowywaniem 
drinków. Luke rozejrzał się dookoła. Dostrzegł fotografie psów, egzemplarze 
"Field" oraz "Country Life" i parę wytartych foteli. Na szafkach z książkami 
ustawione były srebrne puchary. Nad kominkiem wisiał jeden olejny obraz. 
- Moja żona - powiedział major, podnosząc wzrok znad syfonu i podążając za 
spojrzeniem  Luke'a.  -  Była  wspaniałą  kobietą.  Z  jej  twarzy  emanuje  silna 
osobowość, prawda? 
- Tak, istotnie - przyznał Luke, patrząc na portret zmarłej pani Horton. 
Miała na sobie różową atłasową suknię, a w ręku trzymała bukiecik konwalii. 
Jej  ciemne  włosy  rozdzielał  pośrodku  głowy  równy  przedziałek,  a  mocno 
zaciśnięte  usta  dowodziły  silnego  charakteru.  W  zimnych  szarych  oczach 
czaił się gniew. 
-  Była  wspaniałą  kobietą  -  powtórzył  major,  podając  swemu  gościowi 
szklankę.  -  Zmarła  przed  rokiem.  Od  tej  pory  nie  jestem  już  tym  samym 
człowiekiem. 
- Naprawdę? - spytał Luke, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. 
- Proszę usiąść. - Major wskazał jeden ze skórzanych foteli. 
Sam zasiadł w drugim i sącząc whisky z wodą sodową, mówił dalej: 
- Tak, od tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem. 
- Musi jej panu brakować - powiedział Luke. 
-  Mężczyźnie  potrzebna jest  żona,  która  trzymałaby  go  w  ryzach  -  oznajmił 
major, potrząsając posępnie głową. - W przeciwnym razie staje się leniwy... 
Traci poczucie dyscypliny. 
- Ale przecież... 
-  Drogi  chłopcze,  wiem,  o  czym  mówię.  Nie  twierdzę,  że  początki 
małżeństwa  nie  są  dla  mężczyzny  trudne.  Są  bardzo  trudne.  Człowiek  ma 
wszystkiego  dość  i  czuje  się  ubezwłasnowolniony.  Ale  potem  się 
przyzwyczaja. To sprawa dyscypliny. 

background image

 

73 

 

Luke  pomyślał,  że  życie  małżeńskie  majora  Hortona  musiało  bardziej 
przypominać kampanię wojenną niż błogą rodzinną sielankę. 
-  Kobiety  -  monologował  major  -  to  dziwne  istoty.  Niekiedy  wydaje  się,  że 
trudno im dogodzić. Ale na Jowisza, prowadzą mężczyznę do celu. 
Luke zachował pełne szacunku milczenie. 
- Jest pan żonaty? - spytał major. 
- Nie. 
-  No  cóż,  dojrzeje  pan  do  tego.  I  proszę  zapamiętać,  drogi  chłopcze,  że  nie 
ma to jak małżeństwo. 
-  Pochlebna  opinia  o  stanie  małżeńskim  zawsze  dodaje  otuchy  -  oznajmił 
Luke.  -  Zwłaszcza  że  w  dzisiejszych  czasach  rozwody  są  na  porządku 
dziennym. 
-  Phi!  -  parsknął  major.  -  Młodzi  ludzie  przyprawiają  mnie  o  mdłości. Brak 
im wytrwałości i odporności. Łatwo się poddają. Żadnego hartu ducha! 
Luke  miał  wielką  ochotę  spytać  majora,  do  czego  potrzebny  jest  ten 
wyjątkowy hart ducha, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. 
- Proszę mi wierzyć - ciągnął major - że Lydia była kobietą jedną na tysiąc... 
na tysiąc! Cieszyła się tu powszechnym szacunkiem i poważaniem. 
- Tak? 
-  Nie  znosiła  niedorzecznej  gadaniny.  Potrafiła  wzrokiem  sparaliżować 
człowieka.  Niektóre  z  tych  niedoświadczonych  dziewcząt,  uważających  się 
za  służące,  wyobrażają  sobie,  że  będziemy  cierpliwie  tolerować  ich 
bezczelność. Lydia szybko się z nimi rozprawiała! Czy wie pan, że w ciągu 
roku  przewinęło  się  przez  nasz  dom  piętnaście  kucharek  i  pokojówek. 
Piętnaście! 
Luke nie uważał, by świadczyło to dobrze  o pani domu, ale ponieważ jego 
gospodarz  najwyraźniej  był  odmiennego  zdania,  wymamrotał  tylko  jakąś 
zdawkową uwagę. 
- Jeśli się nie nadawały, wyrzucała je na zbitą twarz. 
- Czy było to regułą? - spytał Luke. 
-  No  cóż,  oczywiście  niektóre  odchodziły  z  własnej  woli.  Mała  strata,  jak 
zwykła mawiać Lydia w takich przypadkach! 
-  Wspaniałe  podejście  -  powiedział  Luke  -  ale  czy  nie  wynikały  z  tego 
niekiedy kłopoty? 
- Och! Nie miałem nic przeciwko temu, żeby zakasać rękawy i zabrać się do 
roboty  -  oznajmił  major  Horton.  -  Nieźle  gotuję  i  potrafię  rozpalić  pod 
kuchnią jedną zapałką. Nigdy nie lubiłem zmywać, ale naczynia musiały być 
czyste... tego nie da się uniknąć. 

background image

 

74 

 

Luke przyznał majorowi słuszność, a potem spytał go, czy pani Horton była 
dobrą gospodynią. 
-  Nie  należę  do  mężczyzn,  którzy  pozwalają  swym  żonom  się  obsługiwać  - 
powiedział  major  Horton.  -  Ale  tak  czy  owak  Lydia  była  zbyt  delikatną 
kobietą, by wykonywać jakiekolwiek prace domowe. 
- Więc nie dopisywało jej zdrowie? Major Horton potrząsnął głową. 
- Miała wspaniały charakter. Nie poddawała się. Ileż ta kobieta wycierpiała! I 
do  tego  żadnego  współczucia  ze  strony  lekarzy.  To  gruboskórni  brutale. 
Znają  się  jedynie  na  zwykłym  fizycznym  cierpieniu.  Kiedy  mają  do 
czynienia z jakimś niecodziennym przypadkiem, przeważnie tracą głowę. Na 
przykład taki Humbleby. Wszyscy uważali go za dobrego lekarza. 
- Pan się z tym nie zgadza? 
-  Ten  człowiek  był  kompletnym  ignorantem.  Nic  nie  wiedział  na  temat 
odkryć współczesnej medycyny. Wątpię, by kiedykolwiek słyszał o nerwicy! 
Umiał rozpoznać odrę, świnkę i złożyć złamane kości. I nic więcej. W końcu 
doszło między nami do sprzeczki. W przypadku Lydii nie potrafił postawić 
właściwej diagnozy. Wygarnąłem mu wszystko prosto z mostu, a to mu się 
nie spodobało. Uważał, że go obraziłem, i od razu się wycofał. Powiedział, 
że mogę znaleźć sobie innego lekarza. Wtedy wybrałem doktora Thomasa. 
- Czy bardziej państwu odpowiadał? 
-  Jest  znacznie  inteligentniejszy.  Gdyby  istniała  jakakolwiek  szansa 
wyciągnięcia Lydii z tej ostatniej choroby, doktor Thomas bez wątpienia by 
to zrobił. Faktem jest, że czuła się już lepiej, ale jej stan nagle się pogorszył. 
- Czy to była bolesna dolegliwość? 
-  Hmm,  tak.  To  był  nieżyt  żołądka.  Ostre  bóle,  mdłości  i  Bóg  wie,  co  tam 
jeszcze. Jakże ta biedaczka cierpiała! Była po prostu męczennicą. A po domu 
kręciły  się  dwie  pielęgniarki,  które  nie  okazywały  jej  cienia  współczucia! 
"Pacjentka  to"  albo  "pacjentka  tamto".  -  Major  potrząsnął  głową  i  opróżnił 
swoją  szklankę.  -  Nie  znoszę  pielęgniarek!  Są  takie  pewne  siebie.  Lydia 
twierdziła,  że  ją  trują.  To  oczywiście  nie  była  prawda...  po  prostu  wytwór 
wyobraźni chorej osoby. Doktor Thomas powiedział, że zdarza się to bardzo 
często. Ale te pielęgniarki wyraźnie jej nie lubiły. To jest właśnie najgorsze 
w kobietach, że nienawidzą przedstawicielek własnej płci. 
-  Pani  Horton  -  zaczął  Luke,  czując,  że  wyraża  się  niezfęcznie,  ale  nie 
wiedząc,  jak  ująć  to  lepiej  -  miała  chyba  w  Wychwood  wielu  oddanych 
przyjaciół? 
-  Mieszkańcy  naszego  miasteczka  zachowywali  się  bardzo  życzliwie  - 
przyznał major z nutką niechęci w głosie. - Whitfield przysyłał winogrona i 

background image

 

75 

 

brzoskwinie  z  własnej  oranżerii.  A  te  stare  pleciugi,  Honoria  Waynflete  i 
Lavinia Pinkerton, przychodziły, by dotrzymać jej towarzystwa. 
- Czy panna Pinkerton często odwiedzała chorą? 
- Owszem. To typowa stara panna, ale życzliwa istota! Bardzo niepokoiła się 
o Lydię. Stale wypytywała, co jada i jakie zażywa leki. Miała dobre intencje, 
ale, jak ja to określam, robiła dużo zamieszania. 
Luke kiwnął głową ze zrozumieniem. 
-  Nie  znoszę  zamieszania  -  powiedział  njajor.  -  Za  dużo  tu  kobiet.  Trudno 
znaleźć partnera do golfa. 
- A ten młody człowiek ze sklepu z antykami? - spytał Luke. 
- Nie gra w golfa - parsknął major. - Jest zbyt zniewieściały. 
- Od dawna mieszka w Wychwood? 
-  Mniej  więcej  od  dwóch  lat.  Wstrętny  jegomość.  Nie  cierpię  tych 
długowłosych  wymoczków.  Dziwne,  ale  Lydia  nawet  dość  go  lubiła.  W 
sprawach dotyczących mężczyzn nie można polegać na zdaniu kobiet. Mają 
słabość  do  dziwnych  typów.  Lydia  uparła  się  nawet,  żeby  zażywać  jakąś 
miksturę,  którą  jej  przyniósł.  Jakieś  paskudztwo  w  szkarłatnym  szklanym 
słoju, ozdobionym znakami Zodiaku! Rzekomo były to zioła, które zebrano 
przy  pełni  księżyca.  Istne  błazeństwo,  ale  kobiety  naiwnie  wierzą  w  takie 
brednie... Cha! cha! cha! 
-  A  jakim  człowiekiem  jest  miejscowy  radca  prawny,  pan  Abbot?  -  spytał 
Luke, zdając sobie sprawę, że dość niespodziewanie zmienia temat, i licząc 
na  to,  że  major  Horton  tego  nie  zauważy.  -  Czy  jest  dobrym  prawnikiem? 
Muszę zasięgnąć porady w pewnej sprawie, więc pomyślałem, że mógłbym 
pójść z tym do niego. 
-  Podobno  jest  bystry  -  powiedział  major  Horton.  -  Nie  wiem.  Prawdę 
mówiąc,  doszło  między  nami  do  sprzeczki.  Tuż  przed  śmiercią  Lydii 
przyszedł  do  nas,  żeby  sporządzić  jej  testament,  i  od  tej  pory  go  nie 
widziałem. Moim zdaniem to skończony łajdak. Ale oczywiście - dodał - to 
nie umniejsza jego zdolności jako prawnika. 
-  Oczywiście  -  przyznał  Luke.  -  Wygląda  na  to,  że  jest  dość  kłótliwy. 
Słyszałem, że poróżnił się z wieloma osobami. 
-  Kłopot  w  tym,  że  jest  piekielnie  drażliwy  -  powiedział  major  Horton.  - 
Uważa się za Boga Wszechmogącego i sądzi, że każdy, kto jest odmiennego 
zdania niż on, dopuszcza się obrazy majestatu. Słyszał pan o jego sprzeczce z 
doktorem Humblebym? 
- Więc między nimi też doszło do kłótni? 

background image

 

76 

 

-  Do  ostrej  wymiany  zdań.  Mnie  to  wcale  nie  zaskoczyło.  Humbleby  był 
uparty jak osioł! 
- Jego śmierć była smutnym wydarzeniem. 
-  Doktora  Humbleby?  Owszem,  chyba  tak.  Typowe  niedbalstwo.  Zakażenie 
krwi  jest  piekielnie  niebezpieczne.  Każdą  ranę  należy  przemyć  jodyną... 
przynajmniej  ja  tak  robię!  Zwykła  przezorność.  Humbleby,  który  w  końcu 
był lekarzem, zlekceważył swoje skaleczenie. To najlepszy dowód. 
Luke  nie  bardzo  wiedział,  czego  to  ma  dowodzić,  ale  pominął  tę  uwagę 
milczeniem. Zerknął na zegarek i wstał z fotela. 
- Czyżby zbliżała się pora lunchu? - spytał major Horton. - Rzeczywiście. No 
cóż,  miło  się  z  panem  rozmawiało.  Dobrze  mi  zrobiło  spotkanie  z 
człowiekiem,  który  widział  kawał  świata.  Musimy  jeszcze  kiedyś  sobie 
pogawędzić.  Gdzie  pan  odbywał  służbę?  Mayang  Straits?  Nigdy  tam  nie 
byłem. Doszły mnie słuchy, że pisze pan książkę. O przesądach i tak dalej. 
- Owszem... ja... 
Ale major Horton nie dał sobie przerwać. 
- Mogę panu opowiedzieć wiele niezwykle ciekawych historii. Kiedy byłem 
w Indiach, drogi chłopcze... 
Przez  jakieś  dziesięć  minut  Luke  musiał  cierpliwie  wysłuchiwać  banalnych 
opowieści majora o sztuczkach fakirów. 
Kiedy w końcu wyszedł na świeże powietrze i usłyszał za sobą głos majora 
przywołującego swoje buldogi, zaczął się zastanawiać nad zagadkami życia 
małżeńskiego. Major Horton zdawał się szczerze boleć nad stratą żony, która, 
jak wynikało ze wszystkich opowieści (nie wyłączając jego własnej relacji), 
musiała przypominać tygrysa ludojada. 
Nagle zadał sobie pytanie, czy nie był to po prostu niezwykle zręczny bluff. 
 
XII 
POTYCZKA 
 
Popołudniowym  rozgrywkom  tenisowym  na  szczęście  towarzyszyła  piękna 
pogoda.  Lord  Whitfield,  któremu  dopisywał  niezwykle  dobry  humor,  grał 
rolę  gospodarza  z  wielką  radością.  Często  odwoływał  się  do  swego 
skromnego pochodzenia. Zawodników było ośmioro: lord Whitfield, Bridget, 
Luke,  Rose  Humbleby,  pan  Abbot,  doktor  Thomas,  major  Horton  i 
rozchichotana córka dyrektora banku, Hetty Jones. 
W drugim z kolei secie Luke wystąpił w parze z Bridget przeciwko lordowi 
Whitfieldowi  i  Rose  Humbleby.  Rose  była  dobrą  tenisistką.  Miała  silny 

background image

 

77 

 

forhend  i  brała  udział  w  okręgowych  zawodach  hrabstwa.  Choć  próbowała 
nadrobić nieudane akcje lorda Whitfielda, Bridget i Luke, choć żadne z nich 
nie  było  szczególnie  dobrym  graczem,  okazali  się  godnymi  przeciwnikami. 
Przy  równowadze  trzy  do  trzech  w  gemach,  olśniewające  smecze  Luke'a 
przyniosły im przewagę pięć do trzech. 
Wtedy  Luke  zauważył,  że  lord  Whitfield  traci  panowanie  nad  sobą. 
Zakwestionował  linię,  twierdząc,  mimo  sprzeciwu  Rose,  że  serwis  był 
autowy, a potem zademonstrował cały wachlarz zachowań rozwścieczonego 
dziecka.  Gdy  doszło  do  piłki  setowej,  Bridget  trafiła  w  siatkę,  a  później 
zrobiła podwójny błąd serwisowy. Równowaga. Następna piłka, po returnie 
przeciwników, uderzyła  w środkową linię kortu, a Luke, przygotowując się 
do  jej  odebrania,  wpadł  na  swoją  partnerkę.  Potem  Bridget  znów  popełniła 
podwójny błąd serwisowy i przegrali gema. 
- Przepraszam, straciłam formę  - usprawiedliwiła się Bridget. Wydawało  się 
to zgodne z prawdą. Zagrania Bridget były nieprecyzyjne, jakby nie potrafiła 
dobrze rozegrać piłki. Set zakończył się wynikiem osiem do sześciu dla lorda 
Whitfielda i jego partnerki. 
Przez chwilę omawiano skład następnego seta. Ostatecznie ustalono, że Rose 
zagra z panem Abbotem przeciwko doktorowi Thomasowi i pannie Jones. 
Lord  Whitfield  usiadł  wygodnie  i  otarł  pot  z  czoła,  błogo  się  uśmiechając. 
Odzyskał  już  dobry  humor.  Zaczął  opowiadać  majorowi  Hortonowi  o  serii 
artykułów na temat kultury fizycznej w Wielkiej Brytanii, zamieszczonych w 
jednym z jego tygodników. 
- Pokaż mi ogród warzywny - poprosił Luke, zwracając się do Bridget. 
- Dlaczego właśnie ogród warzywny? 
- Uwielbiam kapustę. 
- Nie wystarczy zielony groszek? 
- Może być. 
Opuścili  kort  tenisowy  i  weszli  do  otoczonego  murem  warzywnika,  który 
zdawał  się  leniwie  wygrzewać  w  promieniach  słońca.  Tego  sobotniego 
popołudnia nie było w nim ogrodników. 
- Oto twój groszek - oznajmiła Bridget. 
-  Dlaczego,  u  diabła,  oddałaś  im  tego  seta?  -  spytał  Luke,  nie  zwracając 
uwagi na cel przechadzki. 
Bridget uniosła ze zdziwieniem brwi. 
- Przepraszam. Straciłam formę. Gram nierówno. 

background image

 

78 

 

-  Ale  nie  do  tego  stopnia!  Na  te  twoje  podwójne  błędy  serwisowe  nie 
nabrałoby się nawet dziecko!  I te nieprecyzyjne zagrania... pół mili za linią 
autową! 
-  To  wina  moich  kiepskich  umiejętności  -  wyjaśniła  spokojnie.  -  Gdybym 
grała trochę lepiej, może moje podania byłyby celniejsze! Ale i tak, ilekroć 
próbowałam posłać piłkę na aut, zawsze trafiałam w linię i cały mój wysiłek 
szedł na marne. 
- Och, więc się przyznajesz? 
- Oczywiście, mój drogi Watsonie. 
- A motyw? 
- Chyba równie oczywisty. Gordon nie lubi przegrywać. 
- A co ze mną? Przypuśćmy, że lubię wygrywać. 
- Ależ, mój drogi, to nie jest aż tak ważne. 
- Czy nie mogłabyś wyrazić się nieco jaśniej? 
-  Bardzo  proszę.  Nie  wolno  się  narażać  pracodawcy.  A  moim  pracodawcą 
jest Gordon, a nie ty. 
Luke wziął głęboki oddech, a potem wybuchnął: 
-  Co  chcesz  osiągnąć,  wychodząc  za  tego  niedorzecznego,  małostkowego 
człowieczka? Dlaczego to robisz? 
-  Ponieważ  jako  jego  sekretarka  zarabiam  sześć  funtów  tygodniowo,  a  jako 
jego żona dostanę sto tysięcy tytułem dożywotniej renty, kasetkę pełną pereł i 
brylantów,  pokaźne  kieszonkowe  oraz  rozmaite  dodatkowe  dochody, 
wynikające ze stanu małżeńskiego! 
- Ale będziesz miała nieco inne obowiązki! 
-  Czy  wszystko  w  życiu  musimy  traktować  w  sposób  melodramatyczny?  - 
spytała  chłodno.  -  Jeśli  wyobrażasz  sobie,  że  Gordon  będzie  pantoflarzem, 
możesz od razu o tym zapomnieć! Gordon, jak chyba zauważyłeś, zachowuje 
się  jak  mały,  niedojrzały  chłopiec.  Niepotrzebna  mu  żona,  lecz  matka. 
Niestety,  jego  matka  umarła,  kiedy  miał  cztery  lata.  Chce  mieć  pod  ręką 
kogoś  bliskiego,  przed  kim  mógłby  się  chełpić  swoimi  osiągnięciami... 
kogoś,  kto  przywracałby  mu  wiarę  w  siebie  i  cierpliwie  wysłuchiwał  nie 
kończących się Opowieści Lorda Whitfielda o Sobie Samym! 
- Co za gorzki realizm! 
-  Nie  wierzę  w  bajki,  jeśli  to  masz  na  myśli!  -  odcięła  się  Bridget.  -  Jestem 
młodą, dość inteligentną i przystojną kobietą, ale nie mam pieniędzy. Chcę 
uczciwie  zarabiać  na  życie.  Moje  obowiązki  jako  żony  Gordona  niewiele 
będą odbiegać od moich obowiązków jako jego sekretarki. Myślę, że po roku 

background image

 

79 

 

nie  będzie  nawet  pamiętał,  żeby  pocałować  mnie  na  dobranoc.  Jedyna 
różnica polega na wynagrodzeniu. 
Spojrzeli na siebie. Oboje byli bladzi z wściekłości. 
-  No,  mów  coś  -  syknęła  Bridget.  -  Ma  pan  dość  staroświeckie  poglądy, 
prawda,  panie  Fitzwilliam?  Lepiej  wyciągnij  z  zanadrza  te  stare, 
wyświechtane frazesy i powiedz, że sprzedaję się za pieniądze... To zawsze 
dobrze brzmi! 
- Jesteś wyrachowaną małą diablicą! - wybuchnął Luke. 
- To lepsze niż być niepoczytalną idiotką! 
- Doprawdy? 
- Owszem. Wiem coś o tym. 
- O czym wiesz? - spytał Luke drwiącym tonem. 
-  Wiem,  co  to  znaczy  kochać  mężczyznę!  Czy  znasz  Johnniego  Cornisha? 
Przez trzy lata spotykałam się z tym czarującym człowiekiem. Byłam w nim 
bez  pamięci  zakochana... uwielbiałam  go  aż  do bólu!  A  on  porzucił  mnie  i 
ożenił  się  z  pulchną  wdową,  która  miała  prowincjonalny  akcent,  trzy 
podbródki  i  trzydzieści  tysięcy  funtów  rocznego  dochodu!  Nie  sądzisz,  że 
tego rodzaju przeżycie może wyleczyć z romantycznych uczuć? 
Luke odwrócił głowę i westchnął. 
- Może - przyznał. 
- Tak też się stało... 
Oboje zamilkli. 
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie miałeś najmniejszego prawa tak się do 
mnie  odzywać  -  powiedziała  niepewnie  Bridget,  przerywając  w  końcu 
kłopotliwą ciszę.  - Mieszkasz w domu Gordona i to było  w cholernie złym 
guście! 
- Czy nie jest to przypadkiem również jakiś frazes? - spytał uprzejmie Luke, 
odzyskawszy panowanie nad sobą. 
- Tak czy owak, to prawda! - odparła Bridge, rumieniąc się. 
- Nie. Miałem wszelkie prawo, by... 
- Nic podobnego! 
Luke  spojrzał  na  nią.  Twarz  miał  tak  bladą,  jakby  odczuwał  jakiś  fizyczny 
ból. 
-  Mam  prawo.  Mam  prawo  troszczyć  się  o  ciebie.  Co  to  przed  chwilą 
powiedziałaś? Mam prawo uwielbiać cię aż do bólu! 
- Ty... - zaczęła Bridget, robiąc krok do tyłu. 
-  Owszem.  Dziwne,  prawda?  To  powinno  cię  szczerze  rozbawić! 
Przyjechałem tu, by załatwić pewną sprawę, a ty wyszłaś nagle zza rogu tego 

background image

 

80 

 

domu i... nie wiem jak to określić... rzuciłaś na mnie urok! Tak właśnie się 
czuję. Wspomniałaś przed chwilą o bajkach. Zostałem uwikłany w bajeczną 
historię!  Oczarowałaś  mnie.  Mam  wrażenie,  że  gdybyś  wskazała  mnie 
palcem  i  powiedziała:  "Zamień  się  w  żabę",  podskakiwałbym  z 
wybałuszonymi  oczami.  -  Podszedł  do  niej  bliżej.  -  Kocham  cię  do 
szaleństwa,  Bridget  Conway.  A  skoro  tak  bardzo  cię  kocham,  nie  możesz 
oczekiwać, że ucieszy mnie twoje małżeństwo z jakimś brzuchatym, nadętym 
lordem, który traci panowanie nad sobą, kiedy nie wygrywa w tenisa. 
- Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić? 
-  Wyjść  za  mnie!  Ale  niewątpliwie  ta  propozycja  wywoła  tylko  wybuch 
śmiechu. 
- Śmiech jest zbyt hałaśliwy. 
-  Właśnie.  No  cóż,  wszystko  jasne.  Wracamy  na  kort?  Może  tym  razem 
znajdziesz mi partnera, który potrafi walczyć! 
-  Ty  naprawdę...  -  powiedziała  Bridget  słodkim  głosem  -  przejmujesz  się 
przegraną nie mniej niż Gordon! 
Luke chwycił ją nagle za ramię. 
- Masz piekielnie ostry język, Bridget. 
-  Niezależnie  od  tego,  jak  silnym  uczuciem  mnie  darzysz,  Luke,  obawiam 
się, że niezbyt mnie lubisz! 
- Chyba wcale cię nie lubię. 
-  Po  powrocie  do  domu  zamierzałeś  się  ożenić  i  ustabilizować,  prawda?  - 
spytała Bridget, patrząc na niego uważnie. 
- Owszem. 
- Ale nie z kimś takim jak ja? 
- Ktoś taki jak ty nawet nie przyszedł mi do głowy. 
- Tak... z pewnością. Wiem, jaki typ kobiet ci się podoba. Dokładnie wiem. 
- Jesteś bardzo inteligentna, moja droga. 
-  Ładna  dziewczyna...  typowa  Angielka...  miłująca  ojczyznę  i  dobra  dla 
psów...  Najprawdopodobniej  wyobrażałeś  ją  sobie  w  tweedowej  spódnicy, 
przysuwającą polano do kominka noskiem pantofelka. 
- Ten wizerunek wydaje mi się niezwykle pociągający. 
-  Jestem  tego  pewna.  Wracamy  na  kort?  Możesz  zagrać  w  parze  z  Rose 
Humbleby.  Jest  tak  dobrą  tenisistką,  że  wasze  zwycięstwo  jest  niemal 
przesądzone. 
- Jako człowiek staroświecki pozwalam ci mieć ostatnie słowo. Znów nastała 
chwila milczenia. Luke powoli zdjął ręce z jej ramion. Stali naprzeciw siebie 
czując, że nie wszystko zostało do końca powiedziane. 

background image

 

81 

 

Potem Bridget gwałtownie się odwróciła i ruszyła w kierunku kortu. Kolejny 
set właśnie dobiegł końca. Rose nie chciała uczestniczyć w następnym deblu. 
- Przecież brałam udział w dwóch kolejnych setach. 
- Jestem zmęczona. Nie chcę już grać. Ty z panem Fitzwilliamem wystąpcie 
przeciwko pannie Jones i majorowi Hortonowi - nalegała Bridget. 
Ale  Rose  nie  ustąpiła  i  ostatecznie ustalono  męski  skład  obu  drużyn.  Potem 
podano podwieczorek. 
Lord Whitfield rozmawiał z doktorem Thomasem, opisując mu szczegółowo 
i  z  dużą  dozą  zarozumialstwa  swoją  niedawną  wizytę  w  laboratorium 
doświadczalnym Wellermana Kreitza. 
- Chciałem się dowiedzieć, w jakim kierunku zmierzają najnowsze odkrycia 
naukowe  -  wyjaśniał  z  przejęciem.  -  Odpowiadam  za  to,  co  drukuje  się  w 
moich  gazetach.  Budzi  to  mój  wielki  entuzjazm.  To  era  nauki.  Szerokie 
rzesze społeczeństwa powinny mieć łatwy dostęp do wiedzy. 
-  Niezbyt  gruntowna  wiedza  może  się  okazać  bardzo  niebezpieczna  - 
oświadczył doktor Thomas, lekko wzruszając ramionami. 
- Naszym celem jest właśnie gruntowna wiedza - powiedział lord Whitfield. - 
Nauka nastawiona na... 
- Wiedzę z probówki - dokończyła Bridget poważnym tonem. 
-  Ta  wizyta  zrobiła  na  mnie  ogromne  wrażenie  -  oznajmił  lord  Whitfield.  - 
Oczywiście  oprowadzał  mnie  sam  Wellerman.  Błagałem  go,  żeby  zajął  się 
tym jakiś jego podwładny, ale on nie ustąpił. 
- To oczywiste - wtrącił Luke. 
Lordowi Whitfieldowi najwyraźniej sprawiło to przyjemność. 
-  Wyjaśnił  mi  wszystko  w  sposób  klarowny:  zasady  hodowli  bakterii, 
wytwarzania surowicy i tak dalej. Zgodził się sam napisać pierwszy artykuł z 
tego cyklu. 
-  Podobno  eksperymentują  na  świnkach  morskich  -  mruknęła  pani 
Anstruther.  -  To  takie  okrutne,  choć  oczywiście  nie  tak  okropne  jak 
doświadczenia na psach czy kotach. 
-  Ludzi,  którzy  wykorzystują  psy,  powinno  się  rozstrzelać  -  warknął  major 
Horton ochrypłym głosem. 
- Naprawdę przypuszczam, Horton - powiedział pan Abbot - że wyżej cenisz 
życie psa niż człowieka. 
-  Bezwarunkowo!  -  odparł  major.  -  Psy  nie  napadają  na  człowieka  tak  jak 
ludzie. Nigdy nie spotka cię z ich strony nic przykrego. 
- Najwyżej przykre ukąszenie w nogę - powiedział Abbot. - Co, Horton? 
- Psy doskonale się znają na ludzkim charakterze - stwierdził major Horton. 

background image

 

82 

 

-  W  ubiegłym  tygodniu  jeden  z  twoich  bydlaków  omal  mnie  nie  ugryzł  w 
łydkę. Co na to powiesz, Horton? 
- To samo, co powiedziałem przed chwilą! 
- Może zagralibyśmy jeszcze w tenisa? - przerwała im taktownie Bridget. 
Rozegrano parę setów. Potem Rose Humbleby zaczęła się żegnać. 
- Odprowadzę panią do domu - zaproponował Luke. - I poniosę pani rzeczy. 
Nie przyjechała pani samochodem, prawda? 
- Nie, ale to bardzo blisko. 
- Z przyjemnością się przejdę. 
Nie  powiedział  nic  więcej,  tylko  wziął  od  niej  rakietę  i  tenisówki.  Szli 
dróżką,  nie  odzywając  się  do  siebie.  Potem  Rose  poruszyła  parę  błahych 
tematów.  Luke  udzielił  jej  dość  lakonicznych  odpowiedzi,  ale  dziewczyna 
zdawała się nie zwracać na to uwagi. 
Kiedy skręcili w bramę jej domu, Luke się rozchmurzył. 
- Teraz poczułem się lepiej - oznajmił. 
- A przedtem czuł się pan źle? 
-  Proszę  nie  udawać,  że  pani  tego  nie  zauważyła.  Rozproszyła  pani  mój 
posępny  nastrój.  Odnoszę  dziwne  wrażenie,  jakbym  wyszedł  z  ponurej 
ciemności na światło słoneczne. 
- Bo to prawda. Kiedy wyruszaliśmy z rezydencji, chmura zasłoniła słońce, a 
teraz się przesunęła. 
-  Więc  zarówno  w  znaczeniu  dosłownym,  jak  i  metaforycznym.  No,  no, 
mimo wszystko świat jest miłym miejscem. 
- Oczywiście. 
- Panno Humbleby, czy mogę być bezczelny? 
- Z pewnością to się panu nie uda. 
-  Och,  nie  byłbym  tego  taki  pewien.  Chciałem  powiedzieć,  że  uważam 
doktora Thomasa za wielkiego szczęściarza. 
Rose zarumieniła się lekko. 
- Więc słyszał pan? - spytała z uśmiechem. 
- Czyżby miało to być tajemnicą? W takim razie przepraszam. 
-  Och!  W  tym  miasteczku  niczego  nie  da  się  zachować  w  tajemnicy  - 
powiedziała Rose ze smutkiem. 
- Zatem to prawda, że jesteście zaręczeni? 
Rose kiwnęła głową. 
-  Tylko  nie  ogłosiliśmy  tego  jeszcze  oficjalnie.  Wie  pan,  ojciec  był 
przeciwny naszemu związkowi i wydaje mi się... no cóż... niezbyt stosowne, 
by tuż po jego śmierci rozgłaszać to na wszystkie strony. 

background image

 

83 

 

- Więc pani ojciec nie aprobował waszego związku? 
- Może to zbyt mocne słowo, ale chyba do tego się to sprowadzało. 
- Uważał, że jest pani zbyt młoda? - spytał Luke łagodnym tonem. 
- Tak właśnie twierdził. 
-  Ale  pani  zdaniem  był  jeszcze  jakiś  inny  powód,  prawda?  -  spytał  Luke 
dociekliwie. 
Rose pochyliła głowę. 
- Tak... niestety, w gruncie rzeczy ojciec nie lubił Geoffreya. 
- Czy byli do siebie wrogo nastawieni? 
-  Czasami  takie  miałam  wrażenie...  Mój  kochany  ojciec  niezbyt  łatwo 
nawiązywał przyjazne kontakty. 
- A ja myślę, że bardzo panią kochał i nie chciał pani stracić. 
Rose przyznała mu rację. 
-  Czy  był  jakiś  poważniejszy  powód?  -  spytał  Luke.  -  Czy  stanowczo  nie 
chciał, żeby wyszła pani za Thomasa? 
- Tak. Widzi pan, tata był zupełnie inny niż Geoffrey. W pewnych sprawach 
dochodziło między nimi do konfliktów, które Geoffrey naprawdę cierpliwie 
znosił i łagodził. Ale czując jego niechęć stał się jeszcze bardziej zamknięty 
w sobie i nieśmiały, więc tata nie mógł go lepiej poznać. 
- Niełatwo zwalczyć uprzedzenia - powiedział Luke. 
- To było zupełnie bezsensowne! 
- Pani ojciec nie wyjawił żadnych przyczyn takiego stanu rzeczy? 
-  Och,  nie.  Nie  mógł!  To  znaczy,  nie  mógł  nic  powiedzieć  przeciwko 
Geoffrey'owi poza tym, że go nie lubi. 
- Nie lubię pana, ale nie mogę wyjawić powodu. 
- No właśnie. 
- Niczego nie można mu zarzucić? Chodzi mi o to, czy pani narzeczony pije 
albo gra na wyścigach? 
- Och, nie. Geoffrey chyba nawet nie wie, jaki koń wygrał derby. 
-  To  dziwne  -  powiedział  Luke.  -  Mógłbym  przysiąc,  że  widziałem  doktora 
Thomasa w Epsom w dniu wyścigów. 
Przez moment zastanawiał się z niepokojem, czy wcześniej nie wspomniał, iż 
właśnie tego dnia przyjechał do Anglii. Ale Rose niczego nie podejrzewając, 
natychmiast odpowiedziała: 
-  Wydawało  się  panu,  że  widział  pan  Geoffreya  na  derbach?  Och,  nie.  Nie 
mógł wtedy wyjechać z jednego prostego powodu. Niemal cały dzień spędził 
w Ashewold, odbierając bardzo skomplikowany poród. 
- Cóż za pamięć! 

background image

 

84 

 

Rose roześmiała się. 
- Zapamiętałam to, bo powiedział mi, że nadali dziecku przydomek Jujube! 
Luke pokiwał głową z roztargnieniem. 
-  Tak  czy  owak  -  ciągnęła  Rose  -  Geoffrey  nigdy  nie  chodzi  na  wyścigi 
konne.  Umarłby  tam  z  nudów.  Czy...  wstąpi  pan  do  nas?  -  spytała  innym 
tonem. - Myślę, że moja matka chciałaby pana poznać. 
- Jeśli jest pani tego pewna... 
Rose wprowadziła gościa do pokoju, który w zapadającym zmroku wyglądał 
dość ponuro. Luke dostrzegł w fotelu skuloną sylwetkę kobiety. 
- Mamo, to jest pan Fitzwilliam. 
Pani  Humbleby  zerwała  się  z  fotela  i  podała  gościowi  rękę.  Rose  cicho 
wyszła z pokoju. 
-  Miło  mi  pana  poznać,  panie  Fitzwilliam.  Rose  mówiła  mi,  że  ma  pan 
przyjaciół, którzy znali przed laty mojego męża. 
-  Tak,  proszę  pani.  -  Nie  miał  ochoty  okłamywać  tej  niedawno  owdowiałej 
kobiety, ale nie widział innego wyjścia. 
-  Szkoda,  że  go  pan  nie  poznał  -  powiedziała  pani  Humbleby.  -  Był 
wspaniałym  człowiekiem  i  świetnym  lekarzem.  Wielu  pacjentów,  których 
przypadki uznano za beznadziejne, wyleczył dzięki sile swego charakteru. 
- Sporo o nim słyszałem - oznajmił Luke łagodnie. - Wiem, że ludzie mają o 
nim bardzo pochlebne zdanie. 
Niezbyt  wyraźnie  widział  twarz  pani  Humbleby.  Mówiła  monotonnym 
głosem, ale ta pozorna apatia uwypuklała chyba jeszcze bardziej jej tłumione 
uczucia. 
-  Świat  jest  okropnie  nikczemny,  panie  Fitzwilliam  -  powiedziała 
niespodziewanie. - Czy wie pan o tym? 
Luke był lekko zaskoczony. 
- Tak... być może. 
-  Ale  czy  zdaje  pan  sobie  z  tego  sprawę?  -  nalegała.  -  To  bardzo  ważne. 
Otacza nas podłość... Trzeba być przygotowanym, by z nią walczyć! John był 
gotów na wszystko. On wiedział. Stał po stronie sprawiedliwości! 
- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział Luke łagodnie. 
-  Wiedział,  że  w  naszym  miasteczku  nie  brak  podłości  -  oznajmiła  pani 
Humbleby. - Wiedział, że... - Nagle wybuchnęła płaczem. 
- Tak mi przykro... - wymamrotał Luke. 
Pani Humbleby odzyskała panowanie nad sobą równie szybko, jak przedtem 
je straciła. 

background image

 

85 

 

-  Niech  pan  mi  wybaczy  -  powiedziała.  Podała  mu  rękę  na  pożegnanie.  - 
Proszę  nas  odwiedzać.  Rose  sprawi  to  dużą  przyjemność.  Bardzo  pana 
polubiła. 
- Ja ją również. Dawno nie widziałem tak ładnej dziewczyny jak pani córka. 
- Jest dla mnie bardzo dobra. 
- Doktor Thomas to wielki szczęściarz. 
- Owszem. - Pani Humbleby opuściła rękę. Jej głos znów stał się monotonny. 
- Sama nie wiem... to wszystko jest takie trudne. 
Kiedy Luke wychodził, pani Humbleby stała w półmroku, nerwowo splatając 
i rozplatając palce. 
Idąc w kierunku domu roztrząsał w myślach szczegóły ostatnich rozmów. 
Doktora Thomasa nie było w Wychwood przez większą część dnia, w którym 
odbyły  się  wyścigi.  Wyjechał  samochodem.  Wychwood  było  oddalone  od 
Londynu  o  trzydzieści  pięć  mil.  Rzekomo  odbierał  jakiś  skomplikowany 
poród.  Czy  można  mu  wierzyć  na  słowo?  Przypuszczalnie  da  się  to 
sprawdzić... 
Potem  powrócił  myślami  do  pani  Humbleby.  Zastanawiał  się,  co  miała  na 
myśli, mówiąc z takim naciskiem: "Otacza nas podłość..."? 
Czy była po prostu zdenerwowana i wstrząśnięta śmiercią swego męża? Czy 
też miała jakiś inny powód? 
Może o czymś wiedziała? O czymś, o czym wiedział przed śmiercią doktor 
Humbleby? 
Muszę to zbadać - postanowił. Koniecznie. 
Stanowczo  odsunął  od  siebie  myśli  o  potyczce  słownej,  do  której  doszło 
między nim a Bridget. 
 
XIII 
ROZMOWA Z PANNĄ WAYNFLETE 
 
Następnego ranka Luke podjął decyzję. Doszedł do wniosku, że nie dowie się 
niczego  więcej  prowadząc  śledztwo  dotychczasową  metodą.  Uznał,  że 
prędzej  czy  później  będzie  zmuszony  zagrać  w  otwarte  karty.  Czuł,  że 
nadszedł  czas,  by  odrzucić  kamuflaż,  przestać  grać  rolę  pisarza  i  przyznać 
się, że przyjechał do Wychwood w określonym celu. 
Zgodnie z tym planem postanowił odwiedzić Honorię Waynflete. Nie tylko 
dlatego, że dyskrecja oraz pewna przenikliwość sądów starszej pani wywarły 
na  nim  korzystne  wrażenie,  lecz  również  dlatego,  że  podejrzewał,  iż  może 
ona  posiadać  jakieś  potrzebne  mu  informacje.  Wierzył,  że  powiedziała  mu 

background image

 

86 

 

wszystko, co wie. Teraz chciał ją nakłonić do wyjawienia mu tego, czego się 
domyśla.  Sądził,  że  domysły  panny  Waynflete  mogą  być  bliskie  prawdy. 
Poszedł do niej zaraz po nabożeństwie. 
Panna Waynflete przyjęła go uprzejmie, nie okazując zdziwienia jego wizytą. 
Kiedy  usiadła  obok  niego,  splatając  wypielęgnowane,  smukłe  dłonie  i 
spoglądając na niego  uważnie  bystrymi  oczami, niełatwo  mu  było  wyjawić 
cel swojej wizyty. 
- Pewnie pani odgadła, panno Waynflete - powiedział wreszcie - że powodem 
mojego przyjazdu do Wychwood nie jest w gruncie rzeczy pisanie książki o 
tutejszych obyczajach? 
Panna  Waynflete  skinęła  głową  i  słuchała  dalej.  Luke  nie  zamierzał 
opowiadać jej całej historii. Panna Waynflete była zapewne osobą dyskretną, 
takie  przynajmniej  odniósł  wrażenie,  ale  podejrzewał,  że  jak  każda  stara 
panna,  ulegnie  w  końcu  pokusie  i  przekaże  te  pasjonujące  nowiny  paru 
zaufanym  przyjaciółkom.  W  związku  z  tym  postanowił  obrać  drogę 
pośrednią. 
- Przyjechałem tu, żeby zbadać okoliczności śmierci tej biednej dziewczyny, 
Amy Gibbs. 
- To znaczy, że przysłała pana policja? - spytała panna Waynflete. 
-  Ależ  skąd,  nie  jestem  policjantem  w  cywilu  -  powiedział,  a  potem  dodał 
żartobliwie:  -  Jestem  prywatnym  detektywem,  postacią  znaną  z  wielu 
powieści kryminalnych. 
- Rozumiem. A zatem sprowadziła tu pana Bridget Conway? 
Luke wahał się przez chwilę. Potem postanowił puścić to pytanie mimo uszu. 
Trudno  byłoby  mu  wytłumaczyć  swoją  obecność  w  Wychwood,  nie 
opowiadając szczegółowo całej historii związanej z panną Pinkerton. 
-  Bridget  jest  bardzo  przedsiębiorczą  kobietą!  -  ciągnęła  panna  Waynflete  z 
nutką  podziwu  w  głosie.  -  Gdyby  pozostawiono  to  w  moich  rękach,  nie 
zaufałabym chyba własnemu osądowi... chodzi mi o to, że jeśli człowiek nie 
jest  absolutnie  czegoś  pewien,  niezwykle  mu  trudno  wybrać  odpowiednią 
linię postępowania. 
- Ale przecież pani jest pewna, prawda? 
-  Bynajmniej,  panie  Fitzwilliam  -  odparła  panna  Waynflete  poważnie.  -  W 
takich sprawach nigdy nie ma się absolutnej pewności! Przecież to wszystko 
może  być  wytworem  fantazji.  Kiedy  ktoś  mieszka  sam  i  nie  ma  się  kogo 
poradzić  ani  z  kim  porozmawiać,  może  z  łatwością  popaść  w  nastrój 
melodramatyczny i wyobrazić sobie coś, co nie jest oparte na faktach. 

background image

 

87 

 

Luke  chętnie  zgodził  się  z  jej  zdaniem,  przyznając,  że  jest  ono  bezspornie 
słuszne. 
- Ale w głębi duszy jest pani pewna? - spytał cicho. 
Panna Waynflete nadal nie była zdecydowana. 
-  Mam  nadzieję,  że  nie  chce  mnie  pan  pociągnąć  za  język?  -  spytała 
podejrzliwie. 
- Chciałaby pani, żebym wyraził się w sposób bardziej zrozumiały? - spytał z 
uśmiechem.  -  Dobrze.  Czy  nie  sądzi  pani,  że  Amy  Gibbs  została 
zamordowana? 
Honoria Waynflete wzdrygnęła się na to brutalne określenie. 
-  Nie  podoba  mi  się  jej  śmierć.  Wcale  mi  się  nie  podoba.  Moim  zdaniem 
wersja oficjalna jest zupełnie nieprzekonująca. 
- Więc nie uważa pani jej śmierci za naturalną? - wypytywał Luke cierpliwie. 
- Nie. 
- Nie wierzy pani, że to był nieszczęśliwy wypadek? 
- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Istnieje tyle... 
- Czy mogła popełnić samobójstwo? - przerwał jej Luke. 
- Wykluczone. 
-  Więc  jednak  -  powiedział  Luke  łagodnie  -  uważa  pani,  że  to  było 
morderstwo? 
Panna Waynflete zawahała się, a potem odchrząknęła i najwyraźniej podjęła 
śmiałą decyzję. 
- Tak - oznajmiła. - Tak uważam! 
- W porządku. Teraz możemy przejść do szczegółów. 
-  Nie  mam  jednak  żadnego  dowodu,  na  którym  mogłabym  oprzeć  to 
przekonanie  -  wyjaśniła  panna  Waynflete  z  niepokojem.  -  To  jest  jedynie 
domysł! 
-  No  właśnie.  Ale  to  poufna  rozmowa.  Rozważamy  więc  nasze  opinie  i 
domysły.  Oboje  podejrzewamy,  że  Amy  Gibbs  została  zamordowana.  Kto 
naszym zdaniem mógł to zrobić? 
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Wydawała się bardzo zaniepokojona. 
- Kto miał powody, żeby ją zabić? - spytał Luke, patrząc na nią uważnie. 
-  O  ile  wiem,  posprzeczała  się  ze  swoim  narzeczonym  z  warsztatu 
samochodowego, Jimem Harveyem... To niezwykle solidny i poważny młody 
człowiek  -  powiedziała  powoli.  -  Czyta  się  w  gazetach  o  młodych 
mężczyznach,  którzy  zabijają  swoje  ukochane,  i  o  innych  podobnych 
okropnościach, ale nie wierzę, by Jim mógł zrobić coś takiego. 
Luke kiwnął głową. 

background image

 

88 

 

- Poza tym - ciągnęła - nie wierzę, że zrobiłby to w taki sposób: wdrapał się 
na  dach,  wszedł  przez  okno  do  jej  pokoju  i  zamienił  buteleczki.  Chcę 
powiedzieć, że nie wygląda to na... 
Panna Waynflete zawahała się, ale Luke przyszedł jej z pomocą. 
-  ...zemstę  rozgniewanego  kochanka?  Zgadzam  się.  Moim  zdaniem,  Jima 
Harveya  należy  od  razu  wykreślić  z  listy  podejrzanych.  Oboje  jesteśmy 
zgodni co do tego, że Amy została zamordowana. Zabił ją ktoś, kto chciał jej 
się  pozbyć  i  zaplanował  tę  zbrodnię  starannie,  tak  by  wyglądała  na 
nieszczęśliwy wypadek. Czy domyśla się pani, kto to mógł być? 
- Nie, nie mam najmniejszego pojęcia! - odparła panna Waynflete. 
- Na pewno? 
- Tak, z całą pewnością. 
Luke  spojrzał  na  nią  z  zadumą.  Miał  wrażenie,  że  to  kategoryczne 
zaprzeczenie nie było całkiem szczere. 
- Nie wie pani, kto mógł mieć motyw? - spytał. 
- Nie. 
Ta odpowiedź zabrzmiała bardziej stanowczo. 
- Czy Amy pracowała w wielu domach w Wychwood? 
-  Zanim  przeniosła  się  do  lorda  Whitfielda,  przez  rok  służyła  u  państwa 
Hortonów. 
Luke szybko podsumował wyniki rozmowy. 
-  A  więc  sytuacja  wygląda  następująco:  Ktoś  chciał  się  pozbyć  tej 
dziewczyny.  Na  podstawie  ustalonych  faktów  można  założyć,  że  -  po 
pierwsze  -  mordercą  był  mężczyzna,  i  to  mężczyzna  o  dość  staroświeckich 
poglądach, czego dowodzi farba do kapeluszy, a - po drugie - musiał być na 
tyle  sprawny,  by  wdrapać  się  na  dach  przybudówki. Czy  zgadza  się  pani  z 
tymi argumentami? 
- Bezwzględnie - odparła panna Waynflete. 
- Pozwoli pani, że sam podejmę taką próbę? 
-  Ależ  naturalnie.  Uważam,  że  to  świetny  pomysł.  Wyprowadziła  go 
bocznymi drzwiami na podwórze. Luke bez większych trudności wdrapał się 
na dach przybudówki. Następnie z łatwością uchylił okno i wślizgnął się do 
sypialni dziewczyny. W kilka minut później stał już z powrotem na ścieżce, 
obok panny Waynflete, wycierając dłonie chusteczką do nosa. 
-  W  rzeczywistości  to  łatwiejsze,  niż  się  wydaje  -  powiedział.  -  Wystarczy 
trochę siły. Czy nie znaleziono żadnych śladów na parapecie lub na zewnątrz 
budynku? 
Panna Waynflete potrząsnęła głową. 

background image

 

89 

 

- Chyba nie. Ale posterunkowy wszedł na górę tą samą drogą. 
-  Zatem,  jeśli  policjanci  znaleźli  jakieś  ślady,  mogli  uznać,  że  to  on  je 
zostawił. Ależ oni działają na korzyść przestępcy! 
Panna Waynflete wprowadziła go z powrotem do domu. 
- Czy Amy Gibbs miała twardy sen? - spytał. 
- Szalenie trudno było ją rano obudzić  - odparła kwaśno panna Waynflete.  - 
Czasami  musiałam  długo  wołać  i  pukać  do  jej  drzwi,  zanim  się  odezwała. 
Ale z drugiej strony, panie Fitzwilliam, istnieje powiedzenie, że nikt nie jest 
tak głuchy jak ten, który nie chce słyszeć! 
-  To  prawda  -  przyznał  Luke.  -  No  dobrze,  panno  Waynflete,  doszliśmy  do 
kwestii  motywu.  Zacznijmy  od  najbardziej  oczywistego:  czy  sądzi  pani,  że 
coś łączyło Ellsworthy'ego z tą dziewczyną? - I dodał pospiesznie: - Chodzi 
mi tylko o pani zdanie. Wyłącznie o pani opinię. 
- Skoro pyta pan o moją opinię, odpowiadam twierdząco. 
Luke kiwnął głową. 
- Czy pani zdaniem Amy mogła posunąć się do szantażu? 
-  Jeśli  ponownie  mam  wyrazić  swoją  opinię,  to  powiem,  że  to  całkiem 
możliwe. 
-  Może  przypadkiem  wie  pani,  czy  Amy  tuż  przed  śmiercią  miała  większą 
sumę pieniędzy? 
Panna Waynflete zastanawiała się przez chwilę. 
-  Nie  sądzę.  Gdyby  zgromadziła  jakąś  większą  sumę,  zapewne  bym  o  tym 
wiedziała. 
- A czy w ostatnim okresie życia nie była nadmiernie rozrzutna? 
- Chyba nie. 
-  To  przemawia  przeciwko  koncepcji  szantażu.  Ofiara  szantażu  zazwyczaj 
przynajmniej raz płaci okup, zanim posunie się do ostateczności. Ale istnieje 
inna teoria. Dziewczyna mogła coś wiedzieć. 
- Co takiego? 
-  Mogła  mieć  jakieś  informacje,  zagrażające  reputacji  któregoś  z 
mieszkańców  Wychwood.  Rozważmy  pewien  czysto  hipotetyczny 
przypadek.  Amy  pracowała  w  wielu  tutejszych  domach.  Przypuśćmy,  że 
odkryła  coś,  co  mogło  zniszczyć  karierę  zawodową  komuś  takiemu  jak  na 
przykład... pan Abbot. 
- Pan Abbot? 
-  Albo  może  zauważyła  jakieś  zaniedbanie  ze  strony  doktora  Thomasa  - 
dodał Luke pospiesznie. 
- Ale przecież... - zaczęła panna Waynflete i nagle przerwała. 

background image

 

90 

 

- Wspominała pani, że kiedy pani Horton umarła, Amy Gibbs pracowała tam 
jako pokojówka - powiedział Luke. 
- Czy mógłby pan mi wyjaśnić, panie Fitzwilliam, dlaczego miesza pan do tej 
sprawy  Hortonów?  -  spytała  panna  Waynflete  po  chwili  milczenia.  -  Pani 
Horton zmarła ponad rok temu. 
- Zgadza się, a Amy w tym czasie tam pracowała. 
- Rozumiem. Ale co Hortonowie mają z tym wspólnego? 
- Nie wiem. Po prostu głośno się zastanawiam. Przyczyną zgonu pani Horton 
był ostry nieżyt żołądka, prawda? 
- Tak. 
- Czy jej śmierć była dużym zaskoczeniem? 
-  Dla  mnie  tak  -  odparła  powoli  panna  Waynflete.  -  Jej  stan  znacznie  się 
poprawił  i  wyglądało  na  to,  że  jest  na  najlepszej  drodze  do  całkowitego 
wyzdrowienia. Potem nastąpił nagły nawrót choroby i umarła. 
- Czy doktor Thomas był zaskoczony tym faktem? 
- Nie wiem. Chyba tak. 
- A jak zareagowały na to pielęgniarki? 
-  Z  własnego  doświadczenia  wiem  -  powiedziała  panna  Waynflete  -  że 
pielęgniarek  nigdy  nie  dziwi  pogorszenie  stanu  pacjenta!  Dziwi  je  jedynie 
jego powrót do zdrowia. 
- Ale panią jej śmierć zaskoczyła? 
- Tak. Odwiedziłam ją zaledwie dzień wcześniej. Wyglądała znacznie lepiej. 
Wesoło gawędziła i wydawała się pełna otuchy. 
- Co sądziła o swojej chorobie? 
-  Skarżyła  się,  że  pielęgniarki  ją  trują.  Odprawiła  jedną,  ale  jej  zdaniem  te 
dwie, które zostały, nie były lepsze! 
- Przypuszczam, że pani nie przywiązywała do jej słów większej wagi? 
-  Nie,  myślałam,  że  wynika  to  z  choroby.  Pani  Horton  była  bardzo 
podejrzliwą kobietą i... może to zabrzmi niezbyt życzliwie... zawsze chciała 
być ośrodkiem zainteresowania. Uważała, że  żaden lekarz nigdy nie potrafi 
rozpoznać  jej  przypadku.  Zawsze  twierdziła,  że  cierpi  na  jakąś 
skomplikowaną  dolegliwość...  albo  że  ktoś  "usiłuje  wyprawić  ją  na  tamten 
świat". 
- Nie podejrzewała o to swego męża? - spytał Luke, siląc się na obojętny ton. 
- Och, nie, nawet jej to nie przyszło do głowy! - Panna Waynflete wahała się 
przez chwilę, a potem spytała cicho: - A pan uważa to za możliwe? 
- Znane są przypadki, w których mężowie popełniali takie czyny i uchodziło 
im to płazem - powiedział Luke powoli. - Z tego, co słyszałem, wynika, że 

background image

 

91 

 

pani  Horton  była  kobietą,  której  chętnie  pozbyłby  się  niejeden  mężczyzna! 
Domyślam się, że major odziedziczył po niej sporo pieniędzy. 
- Owszem. 
- Co pani o tym sądzi, panno Waynflete? 
- Chodzi panu o moją opinię? 
- Tak, tylko o pani opinię. 
- Moim zdaniem, major Horton był bardzo przywiązany do swej żony i nigdy 
by się do tego nie posunął - powiedziała panna Waynflete spokojnie. 
Luke zerknął na nią i dostrzegł w jej łagodnych bursztynowych oczach wyraz 
stanowczości. 
-  No  cóż  -  powiedział.  -  Chyba  ma  pani  rację.  Gdyby  było  inaczej, 
najprawdopodobniej wiedziałaby pani o tym. 
Panna Waynflete zdobyła się na uśmiech. 
- Nie sądzi pan, że my, kobiety, jesteśmy bardzo spostrzegawcze? 
- Niezwykle. Czy myśli pani, że panna Pinkerton podzieliłaby pani zdanie? 
- Chyba nigdy nie słyszałam, by Lavinia wygłaszała jakieś opinie. 
- Co sądziła o Amy Gibbs? 
Panna  Waynflete  lekko  zmarszczyła  czoło,  jakby  nad  czymś  głęboko  się 
zastanawiając. 
- Trudno powiedzieć. Lavinia miała bardzo osobliwą koncepcję. 
- Jaką? 
- Uważała, że w Wychwood dzieje się coś dziwnego. 
-  Czy  podejrzewała  na  przykład,  że  ktoś  wypchnął  Tommy'ego  Pierce'a  z 
okna? 
Panna Waynflete spojrzała na niego ze zdumieniem. 
- Skąd pan to wie, panie Fitzwilliam? 
-  Od  niej.  Nie  ujęła  tego  tak  dokładnie,  ale  nakreśliła  mi  ogólny  obraz 
sytuacji. 
Panna  Waynflete  wychyliła  się  do  przodu,  a  jej  twarz  poróżowiała  z 
podniecenia. 
- Kiedy to było, panie Fitzwilliam? 
-  W  dniu  jej  śmierci  -  odparł  Luke  spokojnie.  -  Jechaliśmy  razem  do 
Londynu. 
- Co właściwie panu powiedziała? 
-  Że  w  Wychwood  umarło  zbyt  wiele  osób.  Wymieniła  Amy  Gibbs, 
Tommy'ego  Pierce'a  i  Cartera.  Wspomniała  też,  że  następną  ofiarą  będzie 
doktor Humbleby. 
Panna Waynflete powoli pokiwała głową. 

background image

 

92 

 

- Czy powiedziała panu, kto ponosi za to odpowiedzialność? 
- Jakiś mężczyzna z dziwnym błyskiem w oczach - wyjaśnił Luke posępnie. - 
Według niej, takiego spojrzenia nie można zapomnieć. Dostrzegła ten błysk, 
kiedy  rozmawiał  z  doktorem  Humblebym.  Dlatego  właśnie  uważała,  że  to 
doktor będzie następną jego ofiarą. 
-  I  był  -  wyszeptała  panna  Waynflete.  -  Mój  Boże.  Mój  Boże.  Opadła  na 
oparcie fotela. W jej oczach malował się smutek. 
-  Kim  jest  ten  mężczyzna?  -  spytał  Luke.  -  Panno  Waynflete,  pani  to  wie, 
pani musi wiedzieć! 
- Nie. Nie powiedziała mi. 
- Ale może się pani domyślać - nalegał Luke. - Z pewnością pani wie, kogo 
podejrzewała. 
Panna Waynflete niechętnie przytaknęła. 
- Więc proszę mi powiedzieć. 
- Nigdy w życiu! - zaprotestowała, energicznie potrząsając głową. - Żąda pan 
ode  mnie  rzeczy  wielce  niestosownej!  Prosi  pan,  żebym  odgadła,  kogo 
mogła...  niech  pan  zauważy  -  mogła...  mieć  na  myśli  moja  nieżyjąca 
przyjaciółka. Nie wolno mi na tej podstawie nikogo oskarżać! 
- Nie chodzi o oskarżenie, tylko o przypuszczenie. 
Ale panna Waynflete okazała się nieoczekiwanie stanowcza. 
-  Nie  mam  nic  do  powiedzenia...  -  oznajmiła.  -  Lavinia  nic  mi  nie  mówiła. 
Przypuszczam,  że  coś  podejrzewała,  ale  przecież  mogę  się  mylić. 
Wprowadziłabym  pana  w  błąd,  z  czego  mogłyby  wyniknąć  poważne 
konsekwencje.  Postąpiłabym  bardzo  nikczemnie  i  nieodpowiedzialnie, 
wymieniając  jakieś  nazwisko.  Przecież  mogę  się  mylić!  Zresztą, 
najprawdopodobniej tak właśnie jest! 
Zacisnęła mocno usta i spojrzała na Luke'a z nieugiętą determinacją. 
Luke potrafił pogodzić się z porażką. 
Zdawał sobie sprawę, że nie pokona oporów panny Waynflete, mających swe 
źródło w jej bezkompromisowej uczciwości. 
Pogodziwszy się więc z niepowodzeniem, wstał, by się pożegnać. Zamierzał 
powrócić jeszcze do tego tematu, ale nie chciał jej o tym uprzedzać. 
-  Powinna  pani  postępować  zgodnie  ze  swym  sumieniem  -  powiedział.  - 
Dziękuję za pomoc. 
Kiedy  panna  Waynflete  odprowadzała  go  do  drzwi,  wydawała  się  nieco 
mniej pewna siebie. 
- Chyba nie sądzi pan, że... - zaczęła, ale potem zmieniła zdanie. 
- Gdybym mogła panu jeszcze w czymś pomóc, proszę dać mi znać. 

background image

 

93 

 

- Dobrze. Nie powtórzy pani treści naszej rozmowy, prawda? 
-  Oczywiście,  że  nie.  Nikomu  nie  pisnę  ani  słowa.  Luke  miał  nadzieję,  że 
mówi prawdę. 
- Proszę pozdrowić ode mnie Bridget - dodała panna Waynflete. 
-  To  bardzo  ładna  dziewczyna,  prawda?  I  inteligentna.  Mam  nadzieję,  że 
będzie  szczęśliwa.  -  Mam  na  myśli  jej  małżeństwo  z  lordem  Whitfieldem. 
Między nimi jest taka duża różnica wieku. 
- Tak, to prawda. 
Panna Waynflete westchnęła. 
- Czy wie pan, że kiedyś byłam z nim zaręczona? - spytała niespodziewanie. 
Luke  popatrzył  na  nią  ze  zdziwieniem.  Panna  Waynflete  pokiwała  głową  i 
uśmiechnęła się ponuro. 
- Dawno temu. Był niezwykle obiecującym chłopcem. Pomogłam mu zdobyć 
wykształcenie. Byłam bardzo dumna z jego postępów. Podziwiałam upór, z 
którym dążył  do sukcesu.  - Znowu  westchnęła.  - Oczywiście, moja rodzina 
była  zbulwersowana.  W  tamtych  czasach  podziały  klasowe  były  bardzo 
wyraźne. - Zawahała się, a później dodała: - Śledziłam jego karierę z wielkim 
zainteresowaniem. Uważam, że moja rodzina nie miała racji. 
Uśmiechnęła się, a potem skinęła Luke'owi głową na pożegnanie i weszła do 
domu. 
Luke  próbował  zebrać  myśli.  Uważał  dotąd  pannę  Waynflete  za 
zdecydowanie 

"starą" 

kobietę. 

Teraz 

zdał 

sobie 

sprawę, 

że 

najprawdopodobniej  nie  ma  jeszcze  sześćdziesięciu  lat.  Lord  Whitfield 
musiał  mieć  dobrze  po  pięćdziesiątce.  Mogła  więc  być  od  niego  starsza 
najwyżej o rok lub dwa. 
A teraz lord zamierzał ożenić się z Bridget. Dwudziestoośmioletnią Bridget. 
Z Bridget, która jest młoda i pełna życia... 
-  Och,  niech  to  diabli  wezmą!  -  zaklął  pod  nosem.  -  Nie  wolno  mi  o  tym 
myśleć. Praca. Muszę się zabrać do roboty. 
 
XIV 
MEDYTACJE LUKE'A 
 
Ciotka  Amy  Gibbs,  pani  Church,  była  zdecydowanie  niesympatyczna.  Jej 
spiczasty  nos,  rozbiegane  oczy  i  przesadna  gadatliwość  napawały  Luke'a 
wstrętem. 
Zachowywał  się  wobec  niej  dość  obcesowo,  co  dało  w  efekcie 
nadspodziewanie pomyślne rezultaty. 

background image

 

94 

 

- Ma pani - zaczął - odpowiadać na moje pytania najlepiej, jak pani potrafi. 
Jeśli cokolwiek pani zatai lub zafałszuje, konsekwencje mogą okazać się dla 
pani nadzwyczaj poważne. 
-  Dobrze,  sir.  Rozumiem.  Proszę  mi  wierzyć,  że  najchętniej  powiem  panu 
wszystko, co wiem. Nigdy nie miałam do czynienia z policją... 
- I nie chciałaby pani tego, prawda? - dokończył Luke. - No cóż, jeśli postąpi 
pani  tak,  jak  powiedziałem,  na  pewno  do  tego  nie  dojdzie.  Chcę  się 
dowiedzieć wszystkiego o pani zmarłej siostrzenicy: jakich miała przyjaciół, 
ile pieniędzy, czy mówiła coś, co pani wydało się niezwykłe. Zaczniemy od 
jej znajomych. Kim byli? 
Pani Church łypnęła na niego przebiegle. 
- Chodzi panu o mężczyzn, sir? 
- Czy miała jakieś przyjaciółki? 
-  No  cóż,  chyba  nie.  Nie  ma  o  czym  mówić,  sir.  Oczywiście,  pracowała  z 
jakimiś  dziewczynami,  ale  nie  utrzymywała  z  nimi  bliższych  kontaktów. 
Rozumie pan... 
- Wolała mężczyzn. Proszę mówić dalej. Niech mi pani o nich opowie. 
-  Spotykała  się  z  Jimem  Harveyem,  mechanikiem  z  warsztatu 
samochodowego, sir. To miły, ustatkowany chłopak. Często jej powtarzałam, 
że nie mogła lepiej trafić. 
- A inni? - przerwał jej Luke. Znów spojrzała na niego przebiegle. 
-  Pewnie  chodzi  panu  o  tego  dżentelmena,  który  prowadzi  sklep  z 
osobliwościami? Szczerze panu powiem, że to mi się nie podobało! Jestem 
uczciwą  kobietą  i  nie  pochwalam  flirtów!  Ale  z  tymi  dzisiejszymi 
dziewczętami nie warto nawet gadać. Chodzą własnymi ścieżkami. A potem 
często tego żałują. 
- Czy Amy żałowała? - spytał krótko Luke. 
- Nie, sir, nie sądzę. 
-  W  dniu  swojej  śmierci  poszła  po  poradę  do  doktora  Thomasa.  Czy  to 
przypadkiem nie było tego powodem? 
-  Nie,  sir,  jestem  tego  prawie  pewna.  Och!  Przysięgam!  Amy  poczuła  się 
niedobrze, ale miała po prostu dokuczliwy kaszel i katar. Jestem pewna, że to 
nie było to, co pan sugeruje, sir. 
-  Wierzę  pani  na  słowo.  Jak  daleko  zaszły  sprawy  między  nią  a  panem 
Ellsworthym? 
Pani Church zerknęła na niego z ukosa. 
- Nie jestem  w stanie powiedzieć tego dokładnie, sir. Amy nigdy mi się nie 
zwierzała. 

background image

 

95 

 

- Ale zaszły dość daleko? - spytał Luke szorstko. 
- Ten dżentelmen nie cieszy się tu dobrą opinią, sir  - oznajmiła pani Church 
słodkim głosem. - Takie tam sprawy. Ci jego przyjaciele, którzy przyjeżdżają 
tu  z  Londynu,  i  wiele  dziwnych  wydarzeń.  Chodzą  na  Łąkę  Czarownic  w 
samym środku nocy. 
- Czy Amy brała w tym udział? 
-  Poszła  chyba  tylko  jeden  raz,  sir.  Nie  wróciła  na  noc  do  domu,  a  jego 
lordowska  mość,  u  którego  wtedy  pracowała,  dowiedział  się  o  tym  i  ostro 
zwrócił  jej  uwagę.  Ona  nie  pozostała  mu  dłużna,  więc  wypowiedział  jej 
posadę, czego zresztą należało się spodziewać. 
- Czy opowiadała pani o tym, co dzieje się w miejscach, w których pracuje? 
Pani Church potrząsnęła głową. 
- Niewiele, sir. Bardziej interesowała się własnymi sprawami. 
- Przez jakiś czas była u państwa Hortonów, prawda? 
- Prawie przez rok, sir. 
- Dlaczego od nich odeszła? 
-  Po  prostu  dla  pieniędzy.  Zwolniło  się  miejsce  w  rezydencji  lorda 
Whitfielda, a zarobki były tam wyższe. 
Luke pokiwał głową. 
- Czy pracowała u Hortonów wtedy, gdy umarła pani Horton? -  spytał. 
-  Owszem,  sir.  Okropnie  narzekała,  że  w  domu  są  dwie  pielęgniarki,  przez 
które ma mnóstwo dodatkowej pracy... musi nosić tace i tak dalej. 
- Nigdy nie pracowała u pana Abbota, tego prawnika? 
- Nie, sir. Pan Abbot ma na swoje usługi lokaja i żonę. Kiedyś  Amy poszła 
do jego biura, ale nie wiem po co. 
Luke zachował w pamięci ten drobny szczegół uważając, że może on okazać 
się istotny. Uznał, że pani Church najwyraźniej nie wie już nic więcej o tej 
sprawie, więc zmienił temat. 
- Czy przyjaźniła się z jakimiś innymi dżentelmenami z miasteczka? 
- Z nikim, o kim warto by wspominać. 
- Proszę posłuchać, pani Church. Niech pani nie zapomina, że chcę znać całą 
prawdę. 
-  To  nie  był  żaden  dżentelmen,  sir,  daleko  mu  do  tego.  Poniżała  się  i 
wygarnęłam jej to prosto w oczy. 
- Czy może pani wyrażać się jaśniej, pani Church? 
-  Słyszał  pan  o  barze  Siedem  Gwiazd,  sir?  To  marna  gospoda,  a  jej 
właściciel,  Harry  Carter,  ten  wulgarny  prostak,  był  prawie  przez  cały  czas 
podpity. 

background image

 

96 

 

- Amy była jego przyjaciółką? 
- Raz czy dwa poszła z nim na spacer. Nie sądzę, żeby łączyło ich coś więcej. 
Naprawdę, sir. 
Luke w zadumie pokiwał głową, a potem ponownie zmienił temat. 
- Czy znała pani Tommy'ego Pierce'a? 
- Co? Syna pani Pierce? Oczywiście. Stale psocił. 
- Często widywał Amy? 
- Och, nie, sir. Gdyby chciał wypróbować na niej jakąś swoją sztuczkę, zaraz 
dałaby mu po nosie. 
- Czy była zadowolona z pracy u panny Waynflete? 
-  Trochę  się  tam  nudziła,  sir,  a  pensja  nie  była  wysoka.  Ale  po  tym,  jak  ją 
odprawiono z Ashe Manor, trudno było znaleźć jakieś dobre miejsce. 
- Przecież chyba mogła stąd wyjechać, prawda? 
- Do Londynu? 
- Albo jakiejś innej części kraju. Pani Church potrząsnęła głową. 
- Amy nie chciała opuszczać Wychwood... - powiedziała, cedząc słowa - nie 
w tych okolicznościach. 
- Jakie okoliczności ma pani na myśli? 
- Chodziło o Jima i tego dżentelmena ze sklepu z antykami. 
Luke pokiwał głową z zadumą. 
-  Panna  Waynflete  jest  bardzo  miłą  kobietą  -  ciągnęła  pani  Church  -  ale 
przywiązuje  za  dużą  wagę  do  swoich  sreber  i  mosiądzu.  Wymaga,  żeby 
wszystko  było  odkurzone,  a  materace  odwrócone.  Amy  nie  zniosłaby  tego 
zawracania głowy, gdyby nie zabawiała się dobrze w inny sposób. 
- Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Luke zimno. 
Doszedł  do  wniosku,  że  nie  ma  już  więcej  pytań.  Był  przekonany,  że 
wyciągnął  z  pani  Church  wszystko,  co  wiedziała.  Postanowił  przypuścić 
ostatni atak. 
-  Chyba  domyśla  się  pani,  jaki  jest  powód  tych  wszystkich  pytań. 
Okoliczności śmierci Amy wydają się dość tajemnicze. Nie jesteśmy całkiem 
pewni, czy był to nieszczęśliwy wypadek. A w takim razie zdaje sobie pani 
sprawę, co to musiało być. 
- Morderstwo! - zawołała pani Church z nagłym podnieceniem. 
-  No  właśnie.  Przypuśćmy,  że  pani  siostrzenica  została  zamordowana.  Kto, 
pani zdaniem, może być odpowiedzialny za jej śmierć? 
Pani Church wytarła ręce w fartuch. 
-  Czy  osoba,  która  naprowadzi  policję  na  właściwy  trop,  dostanie  jakąś 
nagrodę? - spytała dociekliwie. 

background image

 

97 

 

- To możliwe - odparł Luke. 
-  Nie  chciałabym  mówić  niczego  z  całą  pewnością  -  powiedziała  pani 
Church, oblizując się na myśl o pieniądzach - ale ten dżentelmen ze sklepu z 
antykami wygląda podejrzanie. Chyba pamięta pan sprawę Castora, sir... jak 
odkryli kawałki ciała tej biedaczki poprzybijane do ścian w jego nadmorskim 
domku, a potem znaleźli  zwłoki pięciu czy sześciu innych dziewcząt, które 
zabił  w  taki  sam  sposób.  Może  ten  pan  Ellsworthy  jest  człowiekiem  tego 
rodzaju? 
- Taka jest pani sugestia? 
- No cóż, mogło tak być, sir, prawda? 
Luke przyznał jej rację, a potem spytał: 
-  Czy  Ellsworthy  wyjeżdżał  z  miasteczka  po  południu  w  dniu  derbów?  To 
niezwykle istotny szczegół. 
Pani Church wytrzeszczyła oczy. 
- W dniu wyścigów derby? 
- Tak. W środę, przed dwoma tygodniami. Potrząsnęła głową. 
- Tego nie wiem. Zazwyczaj w środy bywa poza domem. Przeważnie jeździ 
do Londynu. W środy sklepy zamyka się w południe. 
- Aha - mruknął Luke. - W południe. 
Pożegnał  się  z  panią  Church,  ignorując  jej  aluzje  na  temat  pieniężnej 
rekompensaty  za  stracony  przez  nią  cenny  czas.  Czuł  do  niej  głęboką 
niechęć.  Choć  rozmowa  z  nią  w  zasadzie  niczego  nie  wyjaśniła  do  końca, 
dostarczyła mu kilku drobnych, lecz sugestywnych szczegółów. 
Zaczął dokładnie przetrząsać w myślach wszystko, czego się już dowiedział. 
Sprawa nadal sprowadzała się do tych czterech osób. Thomas, Abbot, Horton 
i Ellsworthy. Stanowisko panny Waynflete zdawało się to potwierdzać. 
Nie  chciała  ujawnić  nazwiska  domniemanego  mordercy.  To  z  pewnością 
oznaczało, musiało oznaczać, że tą osobą był ktoś cieszący się w Wychwood 
poważaniem,  ktoś,  komu  przypadkowa  insynuacja  mogłaby  zdecydowanie 
zaszkodzić.  Tłumaczyło  to  również  determinację,  z  jaką  panna  Pinkerton 
postanowiła przekazać swoje podejrzenia Scotland Yardowi. Lokalna policja 
wyśmiałaby jej domysły. 
Nie  chodziło  o  rzeźnika,  piekarza  czy  wytwórcę  lichtarzy.  Nie  chodziło 
również  o  zwykłego  mechanika  samochodowego.  Tą  osobą  był  ktoś,  kto 
wydawał się niezdolny do morderstwa, więc oskarżenie go byłoby niezwykle 
poważną sprawą. 
Luke miał czterech potencjalnych kandydatów. Musiał jeszcze raz rozważyć 
poszlaki przeciw każdemu z nich i wyciągnąć wnioski. 

background image

 

98 

 

Zastanawiały go opory panny Waynflete. Wydawała mu się osobą sumienną i 
skrupulatną.  Sądziła,  że  wie,  kogo  podejrzewała  panna  Pinkerton,  ale 
podkreśliła z naciskiem, że są to tylko jej domysły i że może się mylić. 
Kogo panna Waynflete miała na myśli? 
Bała  się,  że  jej  oskarżenie  mogłoby  skrzywdzić  niewinnego  człowieka. 
Zatem  obiektem  jej  podejrzeń  musiał  być  mężczyzna  na  wysokim 
stanowisku, cieszący się sympatią i szacunkiem mieszkańców miasteczka. 
Luke doszedł do wniosku, że to automatycznie wyklucza Ellsworthy'ego. Na 
dobrą sprawę był w Wychwood człowiekiem obcym i miał złą opinię. Luke 
sądził, że gdyby panna Waynflete podejrzewała Ellsworthy'ego, bez wahania 
wymieniłaby jego nazwisko. 
Zatem,  rozpatrując  sprawę  z  punktu  widzenia  panny  Waynflete,  należy 
wykreślić Ellsworthy'ego z listy podejrzanych. 
Luke  zabrał  się  do  pozostałych.  Uważał,  że  może  również  wyeliminować 
majora  Hortona.  Panna  Waynflete  stanowczo  odrzuciła  sugestię,  że  Horton 
mógł otruć swoją żonę. Gdyby podejrzewała go o dalsze zbrodnie, chyba nie 
byłaby  tak  bardzo  przekonana  o  jego  niewinności  w  sprawie  śmierci  pani 
Horton. 
Pozostali  więc  doktor  Thomas  oraz  pan  Abbot.  Obaj  spełniali  niezbędne 
wymagania.  Mieli  wysoką  pozycję  zawodową  i  nigdy  nie  dali  powodu  do 
plotek.  Cieszyli  się  ogólną  sympatią  i  byli  znani  ze  swej  uczciwości  oraz 
rzetelności. 
Luke zaczął rozważać tę sprawę z innego punktu widzenia. Zastanawiał się, 
czy  on  sam  wykluczyłby  Ellsworthy'ego  i  Hortona.  Natychmiast  przecząco 
pokręcił głową. To nie było takie proste. Panna Pinkerton dobrze wiedziała, 
kim jest ten człowiek. Dowiodła tego, po pierwsze - jej śmierć, a po drugie - 
śmierć  doktora  Humbleby.  Ale  nie  zdradziła  jego  nazwiska  pannie 
Waynflete.  Zatem,  choć  panna  Waynflete  przypuszcza,  że  wie,  kto  to  jest, 
może się mylić. Często jesteśmy przekonani, że wiemy, co myślą inni ludzie, 
ale  niekiedy  okazuje  się,  że  po  prostu  nie  mieliśmy  racji  i  popełniliśmy 
potworny błąd! 
W dalszym ciągu miał więc czterech kandydatów. Panna Pinkerton nie żyła, 
więc  nie  mogła  już  mu  pomóc.  Musiał  sam  ocenić  poszlaki  i  rozważyć 
wszystkie możliwości. 
Zaczął  od  Ellsworthy'ego,  ponieważ  na  pierwszy  rzut  oka  właśnie  on 
wydawał  się  najbardziej  odpowiednim  kandydatem.  Był  niezbyt 
zrównoważony  psychicznie  i  mógł  mieć  spaczoną  osobowość 
psychopatycznego zabójcy. 

background image

 

99 

 

Zabierzmy  się  do  tego  w  ten  sposób  -  powiedział  Luke  do  siebie. 
Potraktujmy  każdego  z  nich  po  kolei  jako  podejrzanego.  Na  przykład 
Ellsworthy.  Załóżmy,  że  jest  mordercą!  Na  razie  przyjmijmy,  że  wiem  to  z 
całą  pewnością.  Teraz  rozważmy  ofiary  w  porządku  chronologicznym.  Po 
pierwsze, pani Horton. Trudno powiedzieć, jaki motyw mógł go skłonić do 
wyprawienia jej na tamten świat. Ale miał sposobność. Horton wspominał, że 
jego  żona  zażywała  jakąś  miksturę,  którą dostała  od  Ellsworthy'ego.  W  ten 
sposób mógł przemycić na przykład arszenik. Pytanie brzmi: po co? 
Z kolei  Amy  Gibbs. Dlaczego Ellsworthy zamordował  Amy  Gibbs? Powód 
jest  oczywisty  -  była  niewygodna!  Może  groziła  mu  procesem  o 
niedotrzymanie  obietnicy  małżeństwa?  Albo  uczestniczyła  w  orgii  o 
północy?  Czy  odgrażała  się,  że  o  tym  rozpowie?  Lord  Whitfieid  ma  w 
Wychwood spore wpływy, a zdaniem Bridget jest człowiekiem o nieugiętych 
zasadach  moralnych.  Mógł  wystąpić  przeciwko  Ellsworthy'emu,  gdyby  ten 
dopuścił się jakichś nieprzyzwoitych wybryków. A więc... żegnaj Amy. Ale 
sadystyczny morderca wybrałby chyba inną metodę. 
Kto  następny...  Carter?  Dlaczego  Carter?  Mało  prawdopodobne,  żeby 
wiedział o nocnych orgiach. Chyba że powiedziała mu Amy? Czy jego ładna 
córka  była  w  to  zamieszana?  Czy  Ellsworthy  zaczął  się  do  niej  zalecać? 
Muszę  się  przyjrzeć  Lucy  Carter.  Może  jej  ojciec  po  prostu  obraził 
Ellsworthy'ego, a on, jako człowiek zniewieściały i nadpobudliwy, poczuł się 
urażony.  Jeśli  popełnił  już  jedną  czy  dwie  zbrodnie,  mógł  stać  się  na  tyle 
nieczuły, by zaplanować morderstwo z bardzo błahego powodu. 
Tommy  Pierce.  Dlaczego  Ellsworthy  zabił  Tommy'ego  Pierce'a?  To  proste. 
Tommy brał udział w jakimś nocnym obrządku. Zagroził, że o tym rozpowie. 
Może się wygadał. Trzeba było zamknąć mu usta. 
Doktor 

Humbleby. 

Dlaczego 

Ellsworthy 

zamordował 

doktora 

Humbleby'ego?  To  najłatwiejsze  pytanie  ze  wszystkich!  Humbleby,  będąc 
lekarzem,  zauważył, że Ellsworthy jest niezbyt zrównoważony psychicznie. 
Najprawdopodobniej  zamierzał  przedsięwziąć  w  tej  sprawie  jakieś  kroki. 
Więc  jego  los  został  przesądzony.  Istnieje  jednak  pewien  szkopuł.  W  jaki 
sposób  Ellsworthy  mógł  doprowadzić  do  tego,  że  Humbleby  umarł  na 
zakażenie  krwi?  A  może  przyczyną  jego  śmierci  było  coś  innego?  Czy 
zainfekowany palec to zbieg okoliczności? 
W końcu panna Pinkerton. W środę sklep został zamknięty w południe. Tego 
dnia  Ellsworthy  mógł  pojechać  do  Londynu.  Ciekaw  jestem,  czy  ma 
samochód.  Nie  widziałem  go  za  kierownicą,  ale  to  niczego  nie  dowodzi. 
Zdawał  sobie  sprawę,  że  panna  Pinkerton  go  podejrzewa,  więc  postanowił 

background image

 

100 

 

udaremnić jej złożenie zeznań w Scotland Yardzie. Poza tym może jest już 
tam notowany. 
Oto poszlaki świadczące przeciwko Ellsworthy'emu! A co przemawia na jego 
korzyść? No cóż, po pierwsze, z pewnością nie jest on człowiekiem, którego 
-  według  odczucia  panny  Wanflete  -  podejrzewała  panna  Pinkerton.  Po 
drugie, kiedy o tym mówiła,  w mojej wyobraźni powstał niewyraźny obraz 
mężczyzny, ale zupełnie nie pasował on do Ellsworthy'ego. Na podstawie jej 
słów odniosłem wrażenie, że jest to człowiek zupełnie normalny, którego nikt 
nie  mógłby  nawet  podejrzewać.  A  Ellsworthy  należy  do  ludzi,  budzących 
podejrzenia.  Nie,  do  mojego  wizerunku  bardziej  pasuje  człowiek  taki  jak... 
doktor Thomas. 
No właśnie, Thomas. Co z Thomasem? Po rozmowie z nim wykreśliłem go z 
listy  podejrzanych.  To  miły,  skromny  człowiek.  Ale  rzecz  w  tym,  że  ten 
morderca  -  o  ile  całe  moje  rozumowanie  nie  jest  błędne  -  jest  właśnie 
człowiekiem  miłym  i  skromnym.  Ostatnią  osobą,  którą  można  by 
podejrzewać  o  popełnienie  zbrodni!  A  tak  właśnie  jest  w  przypadku 
Thomasa. 
Raz jeszcze wszystko rozważmy. Dlaczego doktor Thomas zamordował Amy 
Gibbs? W istocie wydaje się to wielce nieprawdopodobne! Ale właśnie tego 
dnia  Amy  poszła  do  niego,  a  on  dał  jej  tę  buteleczkę  syropu  na  kaszel. 
Przypuśćmy, że zawierała ona kwas szczawiowy. To byłoby bardzo proste i 
pomysłowe  posunięcie!  Ciekaw  jestem,  którego  z  nich  wezwano,  kiedy 
stwierdzono,  że  Amy  została  otruta  -  doktora  Humbleby'ego  czy  Thomasa? 
Jeśli Thomasa, to mógł on przynieść ze sobą jakąś starą buteleczkę z farbą do 
kapeluszy, postawić ją niepostrzeżenie na stoliku, a potem bezczelnie zabrać 
obie  buteleczki  do  analizy!  Coś  w  tym  stylu.  Trzeba  było  tylko  zachować 
zimną krew! 
Tommy Pierce? Nie widzę motywu. Motyw - na tym właśnie polega kłopot z 
doktorem  Thomasem.  Nie  przychodzi  mi  na  myśl  żaden,  nawet  żaden 
szaleńczy motyw! Podobnie w przypadku Cartera. Dlaczego doktor Thomas 
chciałby  pozbyć  się  Cartera?  Można  tylko  zakładać,  że  Amy,  Tommy  i 
oberżysta  wiedzieli  o  doktorze  Thoma-  sie  coś,  co  niebezpiecznie  było 
wiedzieć.  Ach!  Przyjmijmy,  że  wiązało  się  to  ze  śmiercią  pani  Horton. 
Doktor  Thomas  był  jej  lekarzem.  Jej  stan  nagle  się  pogorszył  i  umarła.  Z 
łatwością mógł to zaaranżować. Należy pamiętać, że Amy Gibbs pracowała 
tam  w  tym  czasie.  Mogła  coś  zobaczyć  albo  usłyszeć.  To  tłumaczyłoby  jej 
śmierć. Tommy Pierce - jak wiadomo z miarodajnego źródła - był wyjątkowo 
wścibskim chłopcem. Mógł  się  czegoś  dowiedzieć.  A  co  z  Carterem?  Amy 

background image

 

101 

 

Gibbs  mogła  go  w  coś  wtajemniczyć.  On  wygadał  się  po  pijanemu,  więc 
Thomas  postanowił  jego  również  uciszyć.  Oczywiście,  to  tylko  czyste 
domysły. Ale co innego można zrobić? 
Kolej  na  doktora  Humbleby'ego.  Ach!  Nareszcie  mamy  do  czynienia  z 
morderstwem,  które  z  łatwością  można  uzasadnić.  Wystarczający  motyw  i 
doskonała  sposobność!  Nikt  poza  doktorem  Thomasem  nie  byłby  w  stanie 
wywołać  u  doktora  Humbleby'ego  zakażenia  krwi!  Mógł  infekować 
skaleczone miejsce za każdym razem, kiedy zmieniał mu opatrunek! Żałuję, 
że nie można powiązać go w równie łatwy sposób z pozostałymi ofiarami. 
Panna  Pinkerton?  Jej  przypadek  jest  trudniejszy,  ale  istnieje  jeden  niezbity 
fakt. Przez  większą część dnia doktor Thomas przebywał poza  Wychwood. 
Utrzymuje,  że  odbierał  poród.  Możliwe.  Ale  prawdą  jest,  że  wyjechał  z 
Wychwood samochodem. 
Czy  coś  pominąłem?  Tak,  jest  jeszcze  jedna  sprawa.  Uśmiech,  jakim  mnie 
obdarzył,  kiedy  przed  paroma  dniami  wychodziłem  z  jego  domu.  Był  to 
pełen wyższości, pobłażliwy uśmiech człowieka, który właśnie wyprowadził 
mnie w pole i zdaje sobie z tego sprawę. 
Luke westchnął, a potem potrząsnął głową i powrócił do swych rozważań. 
Abbot?  To  także  odpowiedni  kandydat.  Normalny,  dobrze  sytuowany  i 
szanowany,  po  prostu  ostatni  człowiek,  którego  i  tak  dalej, i  tak dalej.  Jest 
również  próżny  i  pewny  siebie.  Mordercy  zazwyczaj  tacy  właśnie  są! 
Cechuje  ich  arogancja  i  zarozumialstwo!  Zawsze  uważają,  że  uda  im  się 
uniknąć kary. Amy Gibbs poszła kiedyś do jego kancelarii. Po co? Dlaczego 
chciała  się  z  nim  widzieć?  Żeby  zasięgnąć  porady  prawnej?  Dlaczego?  A 
może chodziło o sprawę osobistą? Należy pamiętać o "liście od jakiejś pani", 
który  zauważył  Tommy.  Czy  nadawczynią  była  Amy  Gibbs?  Czy  też  jego 
autorką była pani Horton, a Amy Gibbs go przechwyciła? Jaka inna kobieta 
mogła napisać do pana Abbota o sprawach na tyle osobistych, że stracił on 
panowanie  nad  sobą,  kiedy  Tommy  przypadkiem  zobaczył  ten  list?  Co 
jeszcze należy rozważyć w związku z Amy Gibbs? Farba do kapeluszy? Tak, 
jest  w  staroświeckim  stylu.  Kiedy  w  grę  wchodzą  kobiety,  mężczyźni 
pokroju  Abbota  zachowują  się  zwykle  dość  staroświecko.  Grają  rolę 
podstarzałych  donżuanów!  Tommy  Pierce?  To  jasne,  że  zginął  z  powodu 
tego  listu.  Ale  to  znaczy  również,  że  ten  list  musiał  być  niezwykle 
obciążający! Carter? Abbot zalecał się do córki Cartera i nie chciał dopuścić 
do skandalu. A podły, głupkowaty łotr Carter miał czelność mu grozić! Jemu, 
któremu  uszły  już  bezkarnie  dwa  przebiegłe  morderstwa!  A  więc,  trzeba 

background image

 

102 

 

wykończyć  pana  Cartera!  Ciemna  noc  i  mocne  pchnięcie.  Ta  zbrodnia 
wydaje się aż nazbyt prosta. 
Czy poznałem mentalność Abbota? Chyba tak. Ta staruszka mówiąc o nim 
miała  nieprzyjemny  błysk  w  oczach.  Mogła  go  o  niejedno  podejrzewać... 
Poza  tym  sprzeczka  z  doktorem  Humblebym.  Humbleby  ośmielił  się 
przeciwstawić Abbotowi, inteligentnemu radcy prawnemu i mordercy. Stary 
osioł...  nie  miał najmniejszego  pojęcia, co  go  czeka!  "Zasługuje  na  śmierć! 
Odważył się potraktować mnie w sposób obcesowy!" 
A potem... co było potem? Odwrócił się i napotkał wzrok Lavinii Pinkerton. 
Jego  niepewne  spojrzenie  dowodziło  poczucia  winy.  On,  który  szczycił  się 
nieposzlakowaną uczciwością, najwyraźniej wzbudził jej podejrzania. Panna 
Pinkerton odkryła jego tajemnicę... Wiedziała, co zrobił... Tak, ale nie miała 
dowodów.  Przypuśćmy  jednak,  że  zamierzała  je  zdobyć...  Przypuśćmy,  że 
zaczęła  mówić...  Przypuśćmy,  że...  Abbot  jest  dość  przenikliwym  znawcą 
ludzkich  charakterów.  Domyślił  się,  jaki  będzie  jej  następny  ruch.  Jeśli 
pojedzie do Scotland Yardu i zrelacjonuje im swoją wersję wydarzeń, mogą 
jej  uwierzyć  i  wszcząć  dochodzenie.  Trzeba  się  więc  zdecydować  na 
desperacki  krok.  Czy  Abbot  ma  własny  samochód,  czy  też  wynajął  jakiś 
pojazd  w  Londynie?  W  każdym  razie  nie  było  go  w  Wychwood  w  dniu 
derbów... 
Luke znowu się zawahał. Tak bardzo zagłębił się w szczegóły tej sprawy, że 
trudno  mu  było  przejść  do  rozważań  na  temat  kolejnego  podejrzanego. 
Musiał  odczekać  chwilę,  by  móc  wyobrazić  sobie  majora  Hortona  w  roli 
potencjalnego mordercy. 
Zacznijmy od tego, że Horton zamordował swoją żonę! Miał wystarczający 
powód  i  sporo  zyskał  na  jej  śmierci.  Żeby  osiągnąć  cel,  musiał  udawać 
niezwykle  oddanego  męża.  Udaje  go  nadal.  Ale  czy  czasami  trochę  nie 
przesadza? 
No dobrze, jedno morderstwo załatwione. Kto następny? Amy Gibbs. Tak, to 
całkiem  wiarygodne.  Amy  tam  pracowała.  Mogła  coś  zauważyć.  Mogła 
widzieć, jak major podaje żonie kubek wzmacniającego bulionu albo kleik, a 
dopiero  później  zdać  sobie  sprawę  ze  znaczenia  tego  faktu.  Farba  do 
kapeluszy  mogła  przyjść  majorowi  do  głowy  w  sposób  zupełnie  naturalny, 
ponieważ  jest  stuprocentowym  mężczyzną,  który  nie  zna  się  na  damskich 
kaprysach. 
Przypadek Amy Gibbs wyjaśniony. 
Pijany  Carter?  Takie  same  motywy  jak  poprzednio.  Amy  coś  mu 
powiedziała. Kolejne łatwe morderstwo. 

background image

 

103 

 

Tommy Pierce. Trzeba wziąć pod uwagę jego  wścibską naturę. Czyżby  ten 
list w kancelarii Abbota napisała pani Horton, skarżąc się, że mąż próbuje ją 
otruć? To szalony pomysł, ale przecież mogło tak być. Tak czy owak, major 
zdawał  sobie  sprawę  z  zagrożenia,  jakie  stwarza  Tommy,  więc  chłopiec 
podzielił  los  Amy  i  Cartera.  Wszystko  proste  i  jasne.  Czy  łatwo  jest  zabić 
człowieka? Mój Boże, bardzo łatwo. 
Teraz  doszliśmy  do  sprawy  trudniejszej.  Humbleby!  Motyw?  Bardzo 
niejasny.  Początkowo  to  on  leczył  panią  Horton.  Czyżby  odkrył  przyczynę 
choroby, a Horton przekonał swoją żonę, że należy zmienić go na młodszego, 
mniej  podejrzliwego  lekarza?  A  jeśli  tak,  to  co  sprawiło,  że  Humbleby  był 
niebezpieczny  po  upływie  tak długiego  czasu?  To  trudne  pytanie.  Niełatwo 
też powiązać z Hortonem przyczynę jego zgonu... Zakażenie krwi... 
Panna  Pinkerton?  Całkiem  prawdopodobne.  Horton  ma  samochód,  który 
widziałem na własne oczy. Tego dnia nie było go w Wychwood... podobno 
pojechał  na  derby.  Owszem,  to  możliwe.  Czy  Horton  jest  wyrachowanym 
mordercą? Chciałbym to wiedzieć... 
Luke spojrzał przed siebie i w zamyśleniu zmarszczył brwi. 
To jeden z nich... Nie sądzę, by zrobił to Ellsworthy, ale tego nie wykluczam! 
On jest najlepszym kandydatem! Thomas nie wchodziłby w rachubę, gdyby 
nie  przyczyna  zgonu  doktora  Humbleby.  To  zakażenie  krwi  wyraźnie 
wskazuje na mordercę, znającego się na medycynie! Może Abbot? Poszlaki 
przeciwko niemu nie są przekonujące, ale jestem w stanie wyobrazić go sobie 
w  tej  roli...  Tak,  pasuje  do  niej  bardziej  niż  inni.  A  może  Horton?  Latami 
tyranizowany  przez  swoją  żonę,  cierpiał  na  kompleks  niższości...  tak,  to 
możliwe! Ale panna Waynflete tak nie uważa, a jest osobą rozsądną i dobrze 
zna zarówno to miasteczko, jak i jego mieszkańców... 
Kogo podejrzewa? Abbota czy Thomasa? To musi być któryś z nich... Jeśli 
przyprę ją do muru, pytając wprost: "Który z nich jest mordercą?", może uda 
mi się z niej to wyciągnąć. 
Ale ona może się mylić. Nie ma sposobu sprawdzenia, czy ma rację... tak jak 
było w przypadku panny Pinkerton. Potrzebuję dowodów. Gdyby doszło do 
jeszcze jednego wypadku... tylko jednego, wiedziałbym... 
Urwał z dreszczem przerażenia. 
-  Mój  Boże  -  wyszeptał.  -  Przecież  domagam  się  jeszcze  jednego 
morderstwa... 
 
XV 
NIESTOSOWNE ZACHOWANIE SZOFERA 

background image

 

104 

 

 
Luke, pijąc piwo w barze Siedem Gwiazd, czuł się nieco skrępowany. Każdy 
jego nawet najmniejszy ruch śledziło sześć par zamglonych oczu, a gdy tylko 
wszedł,  ucichły  wszelkie  rozmowy.  Wygłosił  kilka  ogólnikowych  uwag, 
dotyczących plonów, pogody czy zakładów piłkarskich, ale na żadną nikt z 
obecnych nie zareagował. 
Pozostało md odgrywanie roli szarmanckiego mężczyzny.  Trafnie ocenił, że 
ładną, rumianą, ciemnowłosą barmanką jest panna Lucy Carter. 
Jego  komplementy  spotkały  się  z  życzliwym  przyjęciem.  Panna  Carter, 
chichocząc, zawołała: 
- Niech pan przestanie! Z pewnością pan tak nie myśli! To tylko gadanie! - i 
dorzuciła  jeszcze  kilka  tego  rodzaju  wykrzykników.  Ale  robiła  to 
najwyraźniej odruchowo. 
Widząc, że dalszy pobyt w barze nie przyniesie mu żadnych korzyści, Luke 
dopił  piwo  i  wyszedł.  Ruszył  ścieżką  w  kierunku  miejsca,  w  którym  przez 
rzekę  przerzucono  kładkę.  Kiedy  stał,  patrząc  na  nią,  usłyszał  za  plecami 
drżący męski głos: 
- To tu, proszę pana, tu właśnie wpadł Harry. 
Luke odwrócił głowę i zobaczył jednego z niedawnych gości baru, który  w 
sposób  wyjątkowo  obojętny  odniósł  się  do  kwestii  plonów,  pogody  i 
zakładów  piłkarskich.  Teraz  najwyraźniej  zamierzał  wprowadzić  Luke'a  w 
szczegóły tego makabrycznego wypadku. 
-  Wpadł  w  muł  -  wyjaśnił  stary  wieśniak.  -  Prosto  w  błoto  i  ugrzązł  w  nim 
głową w dół. 
- To dziwne, że spadł właśnie w tym miejscu - powiedział Luke. 
- Był pijany - wyjaśnił stary ze zrozumieniem. 
- Tak, ale przecież musiał wielokrotnie tędy przechodzić po pijanemu. 
- Prawie co wieczór. Harry zawsze był podpity. 
- Może ktoś go popchnął - zasugerował Luke obojętnie. 
- Mogło tak być - przyznał wieśniak. - Ale nie mam pojęcia, kto by to zrobił. 
-  Chyba  miał  paru  wrogów.  Podobno  kiedy  był  pijany,  zachowywał  się 
ordynarnie, prawda? 
- Aż przyjemnie było słuchać, jak przeklinał! Nie przebierał w słowach. Ale 
przecież nikt nie popchnąłby pijanego. 
Luke  nie  oponował.  Z  pewnością  wykorzystanie  przewagi  nad  odurzonym 
alkoholem  człowiekiem  uchodziło  za  niezwykle  niehonorowy  postępek. 
Wieśniak wydawał się dość zgorszony takim pomysłem. 
- No cóż - powiedział Luke wymijająco - to smutna historia. 

background image

 

105 

 

- Nie dla jego żony - oświadczył nieznajomy. - Myślę, że ona i Lucy nie mają 
powodu do smutku. 
- Może są ludzie, których jego śmierć ucieszyła?" Staruszek nie miał na ten 
temat sprecyzowanego zdania. 
- Być może - powiedział. - Ale Harry nikomu nie szkodził. Tym epitafium ku 
czci świętej pamięci pana Cartera zakończyli rozmowę i rozstali się. 
Luke  ruszył  w  kierunku  starego  dworu.  Biura  biblioteki  zajmowały  dwa 
pokoje  od  frontu.  Poszedł  na  tył  budynku,  gdzie  mieściło  się  muzeum. 
Przesuwał  się  od  gablotki  do  gablotki,  oglądając  niezbyt  fascynujące 
eksponaty. Trochę  wyrobów garncarskich i monet z epoki rzymskiej. Kilka 
ciekawostek z Południowego Pacyfiku, malajskie nakrycia głowy. Rozmaite 
posążki  hinduskich  bożków,  które  podarował  major  Horton,  statuetka 
grubego  Buddy  o  złośliwym  wyrazie  twarzy  i  wątpliwej  autentyczności 
egipskie paciorki. 
Luke wrócił do hallu. Nie było tu żywej duszy. Wszedł cicho po schodach. 
Na  górze  mieścił  się  skład  czasopism  i  gazet  oraz  pokój  wypełniony 
książkami historycznymi. 
Wszedł na następne piętro. Tu znajdowały się  - jak to określił w myślach  - 
rupieciarnie.  Wypchane,  pogryzione  przez  mole  ptaki,  sterty  podartych 
czasopism, przestarzałe powieści i książki dla dzieci. 
Luke zbliżył się do okna. Doszedł do wniosku, że właśnie tu musiał siedzieć 
Tommy  Pierce.  Zapewne  pogwizdywał  sobie  wesoło,  a  od  czasu  do  czasu, 
kiedy usłyszał czyjeś zbliżające się kroki, przecierał energicznie szyby. 
Ktoś musiał wejść do pokoju. Tommy wychylił się do połowy na zewnątrz i, 
chcąc zademonstrować swą gorliwość, z zapałem polerował szybę. Wtedy ten 
ktoś zbliżył się do chłopca i, coś do niego mówiąc, mocno go popchnął. 
Luke  odwrócił  się.  Zbiegł  na  dół  i  przez  parę  minut  stał  w  hallu.  Nikt  nie 
zauważył jego obecności w budynku. Nikt nie widział, jak wchodził na górę. 
-  Każdy  mógł  to  zrobić!  -  powiedział  do  siebie.  -  To  najłatwiejsza  rzecz  na 
świecie! 
Usłyszał odgłos kroków zbliżających się od strony biblioteki. Ponieważ nie 
miał nic na sumieniu, nie widział powodu, by się ukrywać. W przeciwnym 
razie z łatwością mógłby po prostu cofnąć się w głąb sali muzealnej! 
Z  biblioteki  wyszła  panna  Waynflete  z  kilkoma  książkami  pod  pachą. 
Wkładała  rękawiczki.  Wydawała  się  pełna  radości  i  energii.  Kiedy  go 
dostrzegła, rozpromieniła się i zawołała: 

background image

 

106 

 

- Och, pan Fitzwilliam, czyżby zwiedzał pan nasze muzeum? Niestety nie ma 
tam zbyt wielu ciekawych rzeczy. Lord Whitfield obiecuje, że zdobędzie dla 
nas kilka interesujących eksponatów. 
- Naprawdę? 
-  Owszem,  jakieś  współczesne  wynalazki.  Takie,  jakie  mają  w  Muzeum 
Techniki  w  Londynie.  Proponuje  modele  samolotu  i  parowozu  oraz  jakieś 
preparaty chemiczne. 
- Być może dodadzą blasku waszym salom wystawowym. 
-  Tak,  moim  zdaniem  muzeum  nie  powinno  zajmować  się  wyłącznie 
przeszłością. 
- Chyba nie. 
-  Obiecał  również  jakieś  eksponaty  związane  z  żywieniem,  kaloriami  i 
witaminami...  wszelkie  tego  rodzaju  rzeczy.  Lord  Whitfield  jest  zapalonym 
entuzjastą Kampanii na Rzecz Zdrowia. 
- Wspominał o tym któregoś wieczora. 
- To obecnie bardzo modny temat, prawda? Kiedy lord Whitfield opowiadał 
mi  o  swojej  wizycie  w  Instytucie  Wellermana,  gdzie pokazano  mu hodowle 
zarazków i bakterii, po prostu przeszył mnie dreszcz. Mówił też o komarach, 
śpiączce afrykańskiej i o jakimś pasożycie wątroby, ale to było dla mnie zbyt 
trudne. 
-  Zapewne  było  też  zbyt  trudne  dla  lorda  Whitfielda  -  powiedział  Luke 
pogodnie.  -  Założę  się,  że  wszystko  pokręcił!  Pani  ma  o  wiele  bardziej 
przenikliwy umysł niż on, panno Waynflete. 
- To uprzejme z pana strony, panie Fitzwilliam, ale obawiam się, że kobiety 
nie  potrafią  myśleć  tak  wnikliwie  jak  mężczyźni  -  odparta  spokojnie  panna 
Waynflete. 
Luke stłumił chęć skrytykowania sposobu myślenia lorda Whitfielda. 
-  Zajrzałem do  muzeum  -  zaczął,  zmieniając  temat  -  a  potem poszedłem  na 
górę, żeby obejrzeć to okno. 
-  To,  z  którego  Tommy...  -  Panna  Waynflete  zadrżała.  -  To  naprawdę 
przerażające. 
-  Owszem,  istotnie  bardzo  nieprzyjemna  sprawa.  Spędziłem  mniej  więcej 
godzinę  w  towarzystwie  ciotki  Amy,  pani  Church...  niezbyt  sympatyczna 
kobieta! 
- O, tak! 
- W rozmowie z nią musiałem być dość stanowczy - powiedział Luke. - Ona 
chyba uważa mnie za kogoś w rodzaju superpolicjanta. 
Zamilkł, widząc nagłą zmianę w wyrazie twarzy panny Waynflete. 

background image

 

107 

 

- Och, panie Fitzwilliam, czy sądzi pan, że to było rozsądne? 
-  Sam nie  wiem  -  odparł  Luke.  -  Myślę,  że  to  było  po  prostu  nieuniknione. 
Mój kamuflaż stawał się coraz bardziej przejrzysty. Nie mogę dalej się nim 
posługiwać. Musiałem zadawać pytania, zmierzające do sedna sprawy. 
Panna  Waynflete  potrząsnęła  głową.  Na  jej  twarzy  nadal  malował  się 
niepokój. 
-  Widzi  pan,  w  takim  miasteczku  jak  to  wiadomości  rozchodzą  się 
błyskawicznie. 
-  To  znaczy,  że  kiedy  będę  szedł  ulicą,  wszyscy  zawołają:  "O,  idzie  ten 
detektyw"?  Nie  sądzę,  żeby  to  miało  teraz  naprawdę  istotne  znaczenie. 
Zresztą, w ten sposób mogę więcej osiągnąć. 
- Nie to miałam na myśli. - Pannie Waynflete zabrakło tchu. - Chodzi mi o to, 
że on się dowie. I zda sobie sprawę, że jest pan na jego tropie. 
- Chyba tak - przyznał Luke z namysłem. 
- Czy pan nie rozumie, że to jest okropnie niebezpieczne? Potwornie! 
- Myśli pani, że... - Luke pojął w końcu, o co jej chodzi - morderca dobierze 
się do mnie? 
- Tak. 
- Dziwne - mruknął Luke. - Nie przyszło mi to do głowy! Chyba jednak ma 
pani rację. No cóż, to byłaby najlepsza rzecz, jaka może się wydarzyć. 
- Pan nie zdaje sobie sprawy - powiedziała panna Waynflete z przejęciem - że 
to  niezwykle  przebiegły  mężczyzna.  A  w  dodatku  bardzo  ostrożny!  Proszę 
pamiętać, że ma spore doświadczenie... być może nawet większe, niż nam się 
wydaje. 
- Tak, oczywiście - odparł Luke z zadumą. - To całkiem prawdopodobne. 
- Och, to wszystko mi się nie podoba! - zawołała panna Waynflete. - Jestem 
naprawdę zaniepokojona! 
- Proszę się nie martwić - powiedział Luke łagodnie. - Zapewniam panią, że 
będę  miał  się  na  baczności.  Ograniczyłem  listę  podejrzanych.  W  każdym 
razie wydaje mi się, że wiem, kto może być mordercą... 
Panna Waynflete spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem. Luke podszedł 
do niej bliżej i zniżył głos do szeptu. 
-  Panno  Waynflete,  co  by  pani  odpowiedziała,  gdybym  spytał,  którego  z 
dwóch mężczyzn uważa pani za bardziej odpowiedniego kandydata: doktora 
Thomasa czy pana Abbota? 
- Och... - jęknęła panna Waynflete, cofając się i kładąc dłoń na piersi. Kiedy 
podniosła  wzrok,  Luke  dostrzegł  w  jej  oczach  intrygujący  wyraz: 

background image

 

108 

 

zniecierpliwienia i czegoś jeszcze, czego nie był w stanie określić.  - Nic nie 
powiem... - oznajmiła. 
Odwróciła się gwałtownie, wydając jakiś dziwny dźwięk, jakby westchnienie 
połączone z łkaniem. 
- Idzie pani do domu? - spytał Luke z rezygnacją w głosie. 
-  Nie,  chcę  zanieść  te  książki  pani  Humbleby.  Mieszka  po  drodze  do 
rezydencji. Możemy kawałek pójść razem. 
- Z przyjemnością - powiedział Luke. 
Zeszli po schodach i skręcili w ścieżkę biegnącą skrajem wiejskich błoni. 
Luke  obejrzał  się,  by  rzucić  okiem  na  zarys  majestatycznego  budynku,  z 
którego przed chwilą wyszli. 
-  Za  czasów  pani  ojca  musiał  to  być  wspaniały  dom  -  zauważył.  Panna 
Waynflete westchnęła. 
-  Tak,  byliśmy  tu  bardzo  szczęśliwi.  Dziękuję  Bogu,  że  nie  został 
zdewastowany. Zrujnowano już bardzo dużo starych domów. 
- Wiem. To smutne. 
- A nowe nie są bynajmniej tak solidnie budowane. 
- Wątpię, by wytrzymały próbę czasu. 
-  No,  oczywiście,  te  nowe  -  powiedziała  panna  Waynflete  -  sprawiają 
znacznie  mniej  kłopotu.  Nie  trzeba  wkładać  w  nie  tak  dużo  pracy  ani 
szorować tych wielkich, przestronnych korytarzy. 
Luke przyznał jej rację. 
Kiedy  dotarli  do  furtki  domu  doktora  Humbleby'ego,  panna  Waynflete 
zawahała się, a potem powiedziała: 
-  Jest  taki  piękny  wieczór.  Jeśli  nie  ma  pan  nic  przeciwko  temu,  pójdę  z 
panem jeszcze kawałek. Uwielbiam świeże powietrze. 
Luke,  choć  był  nieco  zaskoczony,  odparł  uprzejmie,  że  jej  towarzystwo 
sprawi  mu  prawdziwą  przyjemność.  Ten  wieczór  nie  wydawał  mu  się 
bynajmniej  piękny.  Silny  wiatr  szarpał  ze  złością  liście  drzew.  Luke  miał 
wrażenie, że lada chwila nadciągnie burza. 
Jednakże  panna  Waynflete,  która  podążała  obok  niego,  przytrzymując  ręką 
kapelusz, i mówiła z trudem łapiąc oddech, wydawała się bardzo zadowolona 
ze spaceru. 
Szli  boczną  ścieżką,  ponieważ  była  to  najkrótsza  droga  wiodąca  od  domu 
doktora Humbleby'ego do jednej z tylnych bram rezydencji, która różniła się 
od pozostałych, kutych w żelazie bram. Jej piękne kolumny wieńczyły dwa 
ogromne,  różowe,  rzeźbione  ananasy.  Luke  nie  mógł  zrozumieć,  dlaczego 

background image

 

109 

 

wybrano  właśnie  te  ozdoby!  Domyślał  się  jednak,  że  dla  lorda  Whitfielda 
ananasy były symbolem elegancji i dobrego smaku. 
Kiedy zbliżali się do bramy, dotarły do nich podniesione, gniewne głosy. W 
chwilę  później  ujrzeli  lorda  Whitfielda,  stojącego  twarzą  w  twarz  z  jakimś 
młodym mężczyzną w uniformie szofera. 
-  Wyrzucam  cię  z  pracy!  -  wrzeszczał  lord  Whitfield.  -  Słyszysz?  Jesteś 
zwolniony! 
- Niech pan mi daruje, milordzie... tylko ten jeden raz. 
- Nie, nie daruję! Wziąłeś mój samochód. Mój samochód, a w dodatku piłeś... 
tak, piłeś, nie zaprzeczaj! Powiedziałem wyraźnie, że są trzy rzeczy, których 
nie  będę  tolerował  na  terenie  mojej  posiadłości:  pijaństwa,  rozpusty  i 
zuchwalstwa. 
Szofer nie był pijany, ale alkohol osłabił widocznie jego panowanie nad sobą, 
gdyż nagle zmienił ton. 
-  Nie  będziesz  tolerował  tego,  nie  będziesz  tolerował  tamtego,  ty  stary 
draniu! Twoja posiadłość! Wszyscy dobrze wiedzą, że twój ojciec prowadził 
tu  sklep  z  butami!  Konamy  ze  śmiechu  widząc,  jak  kroczysz  dumnie  niby 
napuszony paw! Kim ty właściwie jesteś? Nie jesteś lepszy niż ja... ot, czym 
jesteś. 
Lord Whitfield posiniał ze złości. 
- Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób? Jakim prawem? 
Młody mężczyzna podszedł do niego bliżej. 
-  Gdybyś  nie  był  taką  wstrętną,  nadętą,  małą  świnią,  zdzieliłbym  cię  w 
szczękę... tak, walnąłbym cię. 
Lord Whitfield zrobił pospiesznie krok do tyłu, potknął się o korzeń i usiadł 
na ziemi. 
- Wynoś się stąd - powiedział szorstko Luke, podchodząc do szofera. 
Młody mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą. Wydawał się przerażony. 
- Przepraszam, sir. Nie wiem, co mnie opętało. 
-  Moim  zdaniem  wypiłeś  o  kilka  kieliszków  za  dużo  -  powiedział  Luke, 
podnosząc lorda Whitfielda. 
- Ja... przepraszam pana, milordzie - wyjąkał szofer. 
- Pożałujesz tego, Rivers - warknął lord Whitfield, drżącym z gniewu głosem. 
Mężczyzna  wahał  się  przez  chwilę,  a  potem  powoli  odszedł,  powłócząc 
nogami. 
- Cóż za bezczelność! - wybuchnął lord Whitfield. - Odzywać się do mnie w 
taki  sposób.  Do  mnie!  Temu  człowiekowi  przytrafi  się  coś  bardzo  złego! 
Żadnego szacunku... nie zna swojego miejsca. Kiedy pomyślę, co robię dla 

background image

 

110 

 

tych  ludzi...  zapewniam  im  dobre  zarobki,  wszelkie  wygody  i  emerytury.  I 
spotyka mnie taka niewdzięczność... podła niewdzięczność... 
Zachłysnął się z podniecenia, a potem zauważył pannę Waynflete, która stała 
w pobliżu, nie odzywając się ani słowem. 
-  To  ty,  Honorio?  Jest  mi  niezmiernie  przykro,  że  byłaś  świadkiem  tej 
haniebnej sceny. Język tego człowieka... 
-  Niestety,  zupełnie  nie  był  sobą  -  powiedziała  panna  Waynflete,  wyraźnie 
zgorszona zajściem. 
- Bo był pijany... po prostu pijany! 
- Tylko lekko podchmielony - wtrącił Luke. 
- Czy wiecie, co zrobił? - Lord Whitfield wodził wzrokiem po ich twarzach. - 
Wziął  mój  samochód...  mój  samochód!  Nie  przypuszczał,  że  wrócę  tak 
prędko. Bridget zawiozła mnie do Lyne swoim sportowym wozem. A ten typ 
miał czelność zabrać jakąś dziewczynę... chyba Lucy Carter, na przejażdżkę 
moim samochodem! 
- Postąpił nadzwyczaj niestosownie - powiedziała panna Waynflete. 
Lord Whitfield wydawał się trochę pocieszony. 
- No właśnie, prawda? 
- Z pewnością będzie tego żałował. 
- Moja w tym głowa! 
- Został zwolniony z pracy - zauważyła panna Waynflete. 
-  On  źle  skończy  -  oznajmił  lord  Whitfield,  potrząsając  głową  i  wypinając 
dumnie pierś. - Wstąp do nas na kieliszek sherry, Honorio. 
-  Dziękuję,  ale  muszę  zanieść  te  książki  pani  Humbleby.  Dobranoc,  panie 
Fitzwilliam. Teraz już nic panu nie grozi! 
Skinęła  głową  z  uśmiechem  i  oddaliła  się  żwawym  krokiem.  Tak  bardzo 
przypominała  niańkę,  odprowadzającą  dziecko  na  zabawę,  że  Luke'owi 
przyszła  nagle  do  głowy  myśl,  która  zaparła  mu  dech  w  piersiach. 
Zastanawiał  się,  czy  to  możliwe,  że  panna  Waynflete  towarzyszyła  mu 
wyłącznie  po  to,  by  go  chronić?  Ten  pomysł  wydawał  mu  się  absurdalny, 
ale... 
Z tych rozważań wyrwał go głos lorda Whitfielda. 
- Honoria Waynflete jest niezwykle utalentowaną kobietą. 
- Na to wygląda. 
Lord  Whitfield  skierował  się  w  stronę  domu.  Poruszał  się  dość  sztywno, 
delikatnie rozcierając dłonią pośladki. Nagle zachichotał. 

background image

 

111 

 

- Kiedyś, przed laty byłem zaręczony z Honoria. Była ładna i nie taka chuda 
jak teraz. Dziś myśl o tym  wydaje  mi się zabawna. Jej rodzina należała do 
miejscowej arystokracji. 
- Tak? 
Lord Whitfield zamyślił się. 
- Pułkownik Waynflete rządził całym miasteczkiem. Wszyscy musieli mu się 
nisko  kłaniać.  Był  człowiekiem  starej  daty,  dumnym  jak  wszyscy  diabli.  - 
Znów  zachichotał.  -  Kiedy  Honoria  oznajmiła,  że  zamierza  za  mnie  wyjść, 
doszło do okropnej awantury! Uważała się za osobę postępową. Opowiadała 
się za zniesieniem różnic klasowych. Była bardzo rozgarniętą dziewczyną. 
- A rodzice kazali jej z panem zerwać? Lord Whitfield podrapał się po nosie. 
-  No  cóż...  niezupełnie.  Prawdę  mówiąc,  doszło  między  nami  do  drobnej 
sprzeczki.  Chodziło  ojej  przeklętego  ptaszka...  przeraźliwie  ćwierkającego 
kanarka.  Nie  znosiłem  go.  Przykra  sprawa...  skręciłem  mu  kark.  Ale  nie 
warto dłużej rozwodzić się na ten temat. Zapomnijmy o tym. - Otrząsnął się 
jak człowiek, który  wyrzuca z pamięci nieprzyjemne  wspomnienia.  - Niech 
pan nie sądzi, że ona kiedykolwiek mi wybaczyła - powiedział łamiącym się 
głosem. - No cóż, być może nie ma w tym nic dziwnego... 
- Przypuszczam, że jednak panu wybaczyła - pocieszył go Luke. 
Lord Whitfield wyraźnie się rozpromienił. 
-  Naprawdę?  Cieszy  mnie  to.  Wie  pan,  darzę  Honorię  dużym  szacunkiem. 
Jest utalentowaną kobietą i w dodatku prawdziwą damą! To się liczy, nawet 
w  dzisiejszych  czasach.  Wspaniale  prowadzi  naszą  bibliotekę.  -  Podniósł 
wzrok i ton jego głosu nagle się zmienił. - Witaj! - zawołał. - Witaj, Bridget. 
 
XVI 
ANANAS 
 
Kiedy Bridget zbliżała się do nich, Luke poczuł wewnętrzne napięcie. 
Od  dnia  rozgrywek  tenisowych  nie  zamienił  z  nią  ani  słowa  na  osobności. 
Zgodnie unikali się nawzajem. Luke zerknął na nią ukradkiem. 
Wydawała się irytująco spokojna, opanowana i obojętna. 
-  Zaczęłam  się  już  zastanawiać,  dlaczego  tak  długo  nie  wracasz,  Gordon  - 
powiedziała beztrosko. 
-  Musiałem  zrobić  małe  porządki!  -  odburknął  lord  Whitfield.  -  Ten  typ, 
Rivers, ośmielił się wziąć rollsa dzisiaj po południu. 
- Cóż za straszna obraza majestatu - mruknęła Bridget. 

background image

 

112 

 

-  Nie  powinnaś  sobie  z  tego  żartować,  Bridget.  Sprawa  jest  poważna.  On 
zabrał na przejażdżkę jakąś dziewczynę. 
- Nie sądzę, by samotna przejażdżka sprawiła mu przyjemność! 
Lord Whitfield wyprostował się. 
- Na terenie mojej posiadłości ja ustalam zasady moralne. 
-  Zabranie  dziewczyny  na  przejażdżkę  nie  jest  przecież  czynem 
niemoralnym. 
- Owszem, jest, jeśli w grę wchodzi mój samochód. 
-  To,  oczywiście,  coś  gorszego  niż  niemoralność!  Graniczy  wręcz  ze 
świętokradztwem.  Ale  nie  możesz  całkowicie  wyeliminować  spraw  seksu, 
Gordon. Mamy dziś pełnię księżyca i noc świętojańską. 
- Na Jowisza, naprawdę? - zawołał Luke. 
- Zdaje się, że to cię zainteresowało - powiedziała Bridget, patrząc na niego. 
- Owszem. 
Bridget odwróciła się z powrotem do lorda Whitfielda. 
-  Do  gospody  Pod  Błazeńską  Czapką  przyjechały  trzy  niezwykłe  osoby. 
Numer  jeden  -  mężczyzna  w  okularach,  szortach  i  rozkosznej  jedwabnej 
koszuli  koloru  suszonej  śliwki!  Numer  dwa  -  kobieta  z  kompletnie 
wyskubanymi  brwiami,  w  sandałach  i  kusej  sukience  z  falbankami, 
obwieszona  sznurami  sztucznych  egipskich paciorków.  Numer  trzy  -  grubas 
w  ubraniu  koloru  lawendy  i  takich  samych  butach.  Podejrzewam,  że  są 
przyjaciółmi  naszego  pana  Ellsworthy'ego!  Autor  kroniki  towarzyskiej 
doniósłby:  "Krąży  pogłoska,  że  dzisiejszej  nocy  odbędzie  się  rozpustna 
zabawa na Łące Czarownic". 
- Nie dopuszczę do tego! - zawołał lord Whitfield, siniejąc ze złości. 
-  Nie  możesz  temu  zapobiec,  kochanie.  Łąka  Czarownic  jest  własnością 
publiczną. 
- Nie życzę sobie, żeby odbywały się tu te bezbożne rytuały! Skomentuję to 
w  "Scandals".  -  Milczał  przez  chwilę,  a  potem  dodał:  -  Przypomnij  mi, 
żebym  to  zanotował  i  nakłonił  Siddely'ego  do  napisania  artykułu.  Muszę 
jutro pojechać do miasta. 
- Kampania lorda Whitfielda przeciwko czarnej magii  - powiedziała Bridget 
ironicznie.  -  W  małym  prowincjonalnym  miasteczku  nadal  pokutują  relikty 
średniowiecznych zabobonów. 
Lord Whitfield spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem odwrócił się i wszedł 
do domu. 
- Powinnaś lepiej wypełniać swoje obowiązki, Bridget! - zażartował Luke. 
- Co masz na myśli? 

background image

 

113 

 

- Szkoda byłoby, żebyś straciła swoją posadę! Nie masz jeszcze w ręku tych 
stu  tysięcy.  Dotyczy  to  również  brylantów  i  pereł.  Na  twoim  miejscu 
darowałbym sobie te sarkastyczne uwagi aż do wesela. 
Spojrzała na niego chłodno. 
-  Jesteś  taki  troskliwy,  Luke.  To  miło  z  twojej  strony,  że  tak  bardzo 
przejmujesz się moją przyszłością! 
- Życzliwość i rozwaga zawsze były moją mocną stroną. 
- Nie zauważyłam tego. 
- Nie? Zaskakujesz mnie. 
- Co dzisiaj robiłeś? - spytała Bridget, zrywając liść z jakiegoś krzaka. 
- Wykonywałem zwykłe obowiązki detektywa. 
- Czy do czegoś doszedłeś? 
-  Tak  i  nie,  jak  mawiają  politycy.  Á  propos,  czy  masz  w  domu  jakieś 
narzędzia? 
- Chyba tak. Jakiego rodzaju? 
- Och, jakieś małe i poręczne. Czy mógłbym je zobaczyć? 
Po  dziesięciu  minutach  Luke  miał  już  w  kieszeni  wybrane  przez  siebie 
narzędzia. 
- To mi wystarczy - powiedział. 
- Czy zamierzasz włamać się do czyjegoś domu? 
- Być może. 
- Jesteś strasznie tajemniczy. 
-  No  cóż,  przecież  sytuacja  aż  jeży  się  od  trudności.  Znalazłem  się  w 
okropnym  położeniu.  Sądzę,  że  po  naszej  drobnej  utarczce  w  sobotę 
powinienem się stąd wynieść. 
- Owszem, gdybyś chciał zachować się jak dżentelmeni 
-  Jednakże  przeświadczenie,  że  trafiłem  na  świeży  trop  maniakalnego 
mordercy,  zmusza  mnie  do  pozostania.  Jeśli  przyszedł  ci  do  głowy  jakiś 
przekonujący powód, dla którego miałbym opuścić wasz dom i zamieszkać w 
gospodzie Pod Błazeńską Czapką, to na litość boską, wyrzuć to z siebie. 
Bridget potrząsnęła głową. 
-  To  niemożliwe.  Przecież  jesteś  moim  kuzynem  i  tak  dalej.  Poza  tym  w 
gospodzie  są  tylko  trzy  gościnne  pokoje,  które  zajmują  obecnie  przyjaciele 
pana Ellsworthy'ego. 
- Zatem jestem zmuszony zostać tutaj, nawet jeśli sprawi ci to przykrość. 
Bridget uśmiechnęła się do niego słodko. 
- Bynajmniej. Lubię towarzystwo adorujących mnie mężczyzn. 

background image

 

114 

 

- To był... - zaczął Luke - cios poniżej pasa. Uwielbiam w tobie to, Bridget, 
że  nie  masz  w  sobie  cienia  życzliwości.  No,  dobrze.  Odrzucony  adorator 
pójdzie teraz przebrać się do kolacji. 
Wieczór  upłynął  w  spokoju.  Luke  zaskarbił  sobie  jeszcze  większe  uznanie 
lorda  Whitfielda,  słuchając  z  pozornym  zainteresowaniem  jego 
powtarzających się co dzień tyrad. 
- Długo was nie było - powiedziała Bridget, kiedy weszli do salonu. 
-  Lord  Whitfield  mówił  tak  ciekawie,  że  czas  upłynął  nam  błyskawicznie  - 
wyjaśnił Luke. - Opowiadał mi o początkach swojej pierwszej gazety. 
- Te małe drzewka owocowe w doniczkach są po prostu cudowne - oznajmiła 
pani Anstruther. - Powinieneś posadzić je wzdłuż tarasu, Gordon. 
Od  tego  momentu  rozmowa  potoczyła  się  zwykłym  torem.  Luke  opuścił 
towarzystwo  dość  wcześnie.  Nie  położył  się  jednak  do  łóżka.  Miał  inne 
plany.  Kiedy  wybiła  dwunasta,  zszedł  bezszelestnie  po  schodach,  minął 
bibliotekę i przez okno wydostał się na zewnątrz. 
Nadal  wiał  porywisty  wiatr,  a  jego  gwałtowne  podmuchy  przeplatały  się  z 
krótkimi  okresami  ciszy.  Pędzące  po  niebie  chmury  co  chwila  przesłaniały 
księżyc, więc ziemia na przemian tonęła w ciemności lub w jasnej poświacie. 
Luke  szedł  do  mieszkania  pana  Ellsworthy'ego  okrężną  drogą.  Widział 
szansę  przeprowadzenia  drobnego  dochodzenia.  Był  pewny,  że  ten 
szczególny  wieczór  Ellsworthy  spędza  poza  domem  w  towarzystwie  swych 
przyjaciół. Z pewnością postanowili uczcić noc świętojańską jakąś uroczystą 
ceremonią. Miał więc okazję, by przeszukać jego mieszkanie. 
Przeskoczył przez dwa murowane ogrodzenia, dotarł na tyły budynku i wyjął 
z  kieszeni  odpowiednie  narzędzia.  Znalazł  okno  kuchenne,  które  udało  mu 
się  wyważyć.  W  kilka  minut  później  odsunął  zapadkę,  otworzył  okno  i 
wślizgnął się do środka. 
Miał  w  kieszeni  latarkę.  Zapalał  ją  na  sekundę  tylko  wtedy,  kiedy  musiał 
oświetlić sobie drogę, by nie wpaść na jakiś mebel. 
Po  piętnastu  minutach  przekonał  się,  że  dom  jest  pusty.  Z  uśmiechem 
zadowolenia przystąpił do realizacji swego przedsięwzięcia. 
Przeszukał dokładnie wszystkie dostępne zakątki mieszkania. W zamkniętej 
na  klucz  szufladzie  natrafił  na  ukryte  pod  kilkoma niewinnymi  akwarelami 
artystyczne szkice, na których widok uniósł brwi i gwizdnął. Korespondencja 
pana  Ellsworthy'ego  nie  wniosła  do  sprawy  nic  nowego.  Dokonał  jednak 
ciekawego odkrycia na półce z książkami. 
Znalazł  trzy  drobne,  lecz  interesujące  przedmioty.  Pierwszym  z  nich  był 
notesik,  w  którym  na  dwa  dni  przed  śmiercią  chłopca  ktoś  nabazgrał 

background image

 

115 

 

ołówkiem: "Załatwić sprawę z Tommym Pierce'em". Drugim - naszkicowany 
pastelami  portret  Amy  Gibbs,  na  której  twarzy  widniał  wściekle  czerwony 
krzyż.  Trzecim  -  buteleczka  syropu  na  kaszel.  Żaden  z  nich  nie  był 
rozstrzygającym dowodem, ale wszystkie razem wydawały się interesujące. 
Odkładając przedmioty na miejsce, Luke nagle zesztywniał i zgasił latarkę. 
Usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. 
Podszedł do uchylonych drzwi pokoju i wyjrzał na korytarz. Miał nadzieję, 
że Ellsworthy pójdzie prosto na górę. 
Boczne  drzwi  otworzyły  się  i  do  domu  wszedł  Ellsworthy,  zapalając  po 
drodze światło w korytarzu. 
Kiedy Luke dostrzegł jego twarz, wstrzymał gwałtownie oddech. 
Ellsworthy  zmienił  się  nie  do  poznania.  Z  pianą  na  ustach  i  dziwnym 
wyrazem  obłędnej  radości  na  twarzy  przemierzał  korytarz  drobnymi, 
tanecznymi kroczkami. 
Luke'a 

najbardziej 

zaszokował 

widok 

jego 

rąk, 

pokrytych 

ciemnoczerwonymi plamami, przypominającymi barwą zaschniętą krew... 
Ellsworthy zniknął na schodach. Zaraz potem na korytarzu zgasło światło. 
Luke odczekał chwilę, a potem ostrożnie wymknął się do kuchni i wyślizgnął 
przez okno na zewnątrz. Spojrzał na dom, który tonął w ciemności i ciszy. 
-  Mój Boże  -  szepnął, biorąc  głęboki  oddech  -  ten  człowiek  jest kompletnie 
obłąkany! Ciekawe, co robił? Przysiągłbym, że miał krew na rękach! 
Obszedł  miasteczko  i  ruszył  w  kierunku  Ashe  Manor.  Kiedy  skręcał  w 
boczną ścieżkę, usłyszał nagle szelest liści i gwałtownie się odwrócił. 
- Kto tam? 
Zza drzewa wynurzyła się jakaś wysoka postać otulona ciemnym płaszczem. 
Wyglądała  tak  niesamowicie,  że  Luke'owi  z  przerażenia  zamarło  serce.  Po 
chwili rozpoznał osłoniętą kapturem pociągłą, bladą twarz. 
- Bridget? Ale mnie przestraszyłaś! 
- Gdzie byłeś? - spytała ostro. - Widziałam, jak wychodziłeś z domu. 
- I śledziłaś mnie? 
- Nie. Byłeś zbyt daleko. Czekałam, aż będziesz wracał. 
- Postąpiłaś cholernie nierozsądnie - burknął Luke. 
- Gdzie byłeś? - powtórzyła z irytacją. 
-  Zrobiłem  nalot  na  dom  pana  Ellsworthy'ego!  -  wyjaśnił  wesoło.  Bridget 
wstrzymała oddech. 
- Czy... coś znalazłeś? 

background image

 

116 

 

-  Sam  nie  wiem.  Dowiedziałem  się  nieco  więcej  o  tym  świntuchu,  o  jego 
zamiłowaniu  do  pornografii  i  tak  dalej.  Poza  tym  wpadły  mi  w  ręce  trzy 
przedmioty, które mogą być interesujące. 
Bridget z uwagą wysłuchała szczegółowej opowieści Luke'a o wynikach jego 
poszukiwań. 
-  Mimo  wszystko  to  nie  są  zbyt  przekonujące  dowody  -  zakończył.  - 
Posłuchaj,  Bridget,  kiedy  zamierzałem  już  wyjść,  wrócił  Ellsworthy. 
Zapewniam cię, że ten człowiek jest kompletnie obłąkany! 
- Naprawdę tak uważasz? 
- Widziałem jego twarz... tego nie da się opisać! Bóg jeden wie, co on robił! 
Był  w stanie obłędnego, delirycznego podniecenia.  I miał poplamione ręce. 
Przysiągłbym, że to była krew. 
Bridget zadrżała. 
- To przerażające... - wyszeptała. 
- Nie powinnaś była sama wychodzić z domu - powiedział Luke z gniewem. - 
To czyste szaleństwo. Przecież ktoś mógł roztrzaskać ci głowę. 
Bridget roześmiała się niepewnie. 
- Ciebie to również dotyczy, mój drogi. 
- Ja potrafię o siebie zadbać. 
- Ja też jestem  w tym dobra. Niełatwo zrobić mi krzywdę.  Zerwał się silny, 
porywisty wiatr. 
- Zdejmij ten kaptur - zażądał nagle Luke. 
- Po co? 
Luke  gwałtownym  ruchem  zdarł  z  niej  płaszcz.  Wiatr  rozwiał  jej  włosy. 
Patrzyła na niego, z trudem łapiąc oddech. 
-  Bezwzględnie  brak  ci  miotły,  Bridget  -  powiedział.  -  Takie  właśnie 
odniosłem wrażenie, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy. - Przyglądał jej się 
przez chwilę, a potem dodał: - Jesteś okrutną diablicą. 
Z głębokim westchnieniem zniecierpliwienia rzucił płaszcz w jej kierunku. 
- Włóż go. Wracamy do domu. 
- Zaczekaj... 
- Dlaczego? Podeszła do niego bliżej. 
-  Ponieważ  mam  ci  coś  do  powiedzenia  -  zaczęła  urywanym  szeptem.  - 
Dlatego właśnie czekałam na ciebie tutaj... a nie w rezydencji. Chciałam ci to 
powiedzieć  teraz...  zanim  wejdziemy  do  środka...  na  teren  posiadłości 
Gordona... 
- Słucham? 
Wydała z siebie krótki, szyderczy śmiech. 

background image

 

117 

 

- Och, to całkiem proste. Wygrałeś, Luke. To wszystko! 
- Co masz na myśli? - spytał ostro. 
- Nie zamierzam już zostać lady Whitfield. 
- Naprawdę? - spytał, podchodząc do niej bliżej. 
- Owszem, Luke. 
- Wyjdziesz za mnie? 
- Tak. 
- Ciekaw jestem, dlaczego? 
- Sama nie wiem. Mówisz mi takie okropne rzeczy... a ja chyba to lubię... 
Wziął ją w ramiona i pocałował. 
- Ten świat jest kompletnie zwariowany! 
- Czy jesteś szczęśliwy, Luke? 
- Nieszczególnie. 
- Czy sądzisz, że kiedykolwiek będziesz ze mną szczęśliwy? 
- Nie mam pojęcia. Ale zaryzykuję. 
- Tak... czuję to samo... Luke wziął ją pod rękę. 
-  Zachowujemy  się  dość  dziwnie,  kochanie.  Chodź.  Może  rano  odzyskamy 
rozum. 
-  Tak...  niezbadane  są  koleje  losu...  -  Spojrzała  pod  nogi  i  zatrzymała  się 
gwałtownie. - Luke... Luke... co to jest...? 
Księżyc  właśnie  wyłonił  się  zza  chmury.  Luke  dojrzał  obok  drżącej  stopy 
Bridget jakiś niewyraźny kształt. 
Z  okrzykiem  zdumienia  wysunął  rękę  spod  ramienia  Bridget  i  przyklęknął. 
Potem spojrzał na kolumnę bramy. Ananas zniknął. 
Podniósł się szybko. Bridget stała nieruchomo, przyciskając dłonie do ust. 
- To szofer... Rivers - powiedział Luke. - Nie żyje... 
-  Ta  okropna,  kamienna  rzeźba  była  od  pewnego  czasu  obluzowana.  .. 
pewnie wiatr zwalił ją na niego. 
Luke potrząsnął głową. 
- To nie wiatr... Och! To miało wyglądać na kolejny nieszczęśliwy wypadek! 
Ale to tylko pozory. To znów ten morderca... 
- Nie... nie, Luke. 
-  Zapewniam  cię,  że  to  on.  W  lepkiej  papce  na  jego  potylicy  wyczułem 
ziarenka piasku. A przecież tu w pobliżu nie ma piasku. Mówię ci, Bridget... 
ktoś zaczaił się na niego obok tej bramy i zdzielił w głowę, kiedy koło niego 
przechodził  w  drodze  do  swojego  domku.  Potem  położył  ciało  na  ziemi  i 
zepchnął na nie tego kamiennego ananasa. 
- Luke... masz krew na rękach... - wyjąkała Bridget słabym głosem. 

background image

 

118 

 

- Ktoś inny też miał krew na rękach - powiedział Luke posępnie. - Wiesz, co 
dziś po południu przyszło mi do głowy... że gdyby popełniono jeszcze jedną 
zbrodnię,  z  pewnością  wiedzielibyśmy,  kto  jest  mordercą.  I  wiemy! 
Ellsworthy!  Cały  wieczór  spędził  poza  domem,  a  kiedy  wrócił,  pląsał  i 
podrygiwał  jak  opętany....  miał  ręce  poplamione  krwią...  i  wyraz  twarzy 
maniakalnego mordercy... 
Bridget opuściła wzrok i zadrżała. 
- Biedny Rivers... - wyszeptała. 
- Tak, biedny - przytaknął  Luke ze  współczuciem. - Miał cholernego pecha. 
Ale na tym koniec, Bridget! Teraz wszystko już wiemy i dopadniemy go! 
Zauważył,  że  Bridget  nagle  się  zachwiała,  więc  podbiegł  do  niej,  by  ją 
podtrzymać. 
- Luke, jestem przerażona... - wyjąkała dziecinnym głosem. 
- Już po wszystkim, kochanie - uspokajał ją Luke. - Już po wszystkim... 
- Bądź dla mnie dobry... proszę. Tyle razy mnie w życiu zraniono. 
- Raniliśmy się nawzajem, ale to się już nigdy nie powtórzy. 
 
XVII 
ROZMOWA Z LORDEM WHITFIELDEM 
 
-  To  niezwykłe  -  powiedział  doktor  Thomas,  spoglądając  na  Luke'a,  który 
siedział  po  drugiej  stronie  biurka  w  jego  gabinecie  lekarskim.  -  Naprawdę 
niezwykłe! Mówi pan poważnie, panie Fitzwilliam? 
-  Najzupełniej.  Z  całym  przekonaniem  twierdzę,  że  Ellsworthy  jest 
niebezpiecznym szaleńcem. 
-  Nie  zwracałem  szczególnej  uwagi  na  tego  człowieka.  Muszę  jednak 
przyznać, że nie jest on chyba całkiem zdrowy psychicznie. 
- Osobiście określiłbym to znacznie dosadniej - oświadczył Luke ponuro. 
- Naprawdę wierzy pan, że ten Rivers został zamordowany? 
-  Tak.  Czy  zauważył  pan  w  ranie  ziarenka  piasku?  Doktor  Thomas  kiwnął 
potakująco głową. 
-  Kiedy  powiedział  mi  pan  o  swoim  spostrzeżeniu,  obejrzałem  ją  bardzo 
dokładnie. Muszę przyznać, że miał pan rację. 
-  To  wyraźnie  dowodzi,  że  wypadek  został  upozorowany,  a  ten  człowiek 
zginął od uderzenia woreczkiem z piaskiem... albo przynajmniej został nim 
ogłuszony. 
- Niekoniecznie. 
- Co pan chce przez to powiedzieć? 

background image

 

119 

 

Doktor Thomas usiadł wygodniej i splótł dłonie. 
- Przypuśćmy, że w ciągu dnia Rivers leżał na jakimś piaszczystym skrawku 
ziemi,  których  jest  sporo  w  tych  stronach.  To  by  tłumaczyło  obecność 
ziarenek piasku w jego włosach. 
- Człowieku, zapewniam pana, że został zamordowany! 
- Pańskie zapewnienia jeszcze niczego nie dowodzą  - odparł doktor Thomas 
oschle. 
- Pan chyba nie wierzy w ani jedno moje słowo - powiedział Luke, z trudem 
opanowując rozdrażnienie. 
-  Musi  pan  przyznać,  panie  Fitzwilliam,  że  to  dość  nieprawdopodobna 
historia - odparł doktor Thomas z pobłażliwym uśmiechem. - Utrzymuje pan, 
że Ellsworthy zamordował pokojówkę, małego chłopca, pijanego oberżystę, 
mojego wspólnika, a teraz tego Riversa. 
- A pan w to nie wierzy? 
Doktor Thomas wzruszył ramionami. 
- Wiem co nieco na temat przypadku doktora Humbleby'ego. Moim zdaniem 
to absolutnie wykluczone, żeby Ellsworthy mógł spowodować jego śmierć, a 
pan nie ma żadnych przekonujących dowodów, że to zrobił. 
- Nie mam pojęcia, jak zdołał tego dokonać - przyznał Luke - ale to wszystko 
pasuje do relacji panny Pinkerton. 
-  Twierdzi  pan  również,  że  Ellsworthy  podążył  za  nią  do  Londynu  i 
przejechał ją samochodem. I tym razem nie ma pan na to ani cienia dowodu! 
No cóż, cała ta sprawa wydaje się po prostu fantazją! 
- Skoro już wiem, jak wygląda sytuacja, muszę zdobyć dowody - powiedział 
Luke  ostro.  -  Jutro  jadę  do  Londynu  na  spotkanie  z  moim  starym 
przyjacielem.  Dwa  dni  temu  przeczytałem  w  gazecie,  że  został  mianowany 
zastępcą  komisarza policji.  Dobrze  mnie  zna,  więc  wysłucha uważnie  tego, 
co  mam  mu  do  powiedzenia.  Jestem  pewny,  że  zarządzi  w  tej  sprawie 
drobiazgowe śledztwo. 
Doktor Thomas z zadumą pogładził się po brodzie. 
- No, dobrze... to niewątpliwie wiele wyjaśni. Jeśli się okaże, że popełnił pan 
błąd... 
- Więc pan stanowczo nie wierzy w ani jedno moje słowo? 
- W seryjne morderstwa?  - Doktor Thomas uniósł brwi.  - Szczerze mówiąc, 
panie Fitzwilliam, nie wierzę. Cała ta sprawa jest zbyt fantastyczna. 
- Fantastyczna? Być może. Ale musi pan przyznać, że trzyma się kupy. O ile 
się przyjmie, że wersja panny Pinkerton jest zgodna z prawdą. 
Doktor Thomas potrząsnął głową i znów lekko się uśmiechnął. 

background image

 

120 

 

-  Gdyby  pan  znał  te  stare  panny  tak  dobrze  jak  ja...  -  mruknął.  Luke  wstał, 
starając się zapanować nad irytacją. 
-  Tak  czy  owak,  pańskie  nazwisko  pasuje  do  pana  -  powiedział.  -  Jest  pan 
niewątpliwie niewiernym Tomaszem! 
-  Niech  pan  mi  dostarczy  kilku  dowodów,  przyjacielu  -  odparł  Thomas  z 
rozbawieniem.  -  To  wszystko,  o  co  proszę.  Nie  akceptuję  rozwlekłej, 
melodramatycznej historyjki, opartej na domysłach jakiejś starszej pani. 
-  Domysły  starszych  pań  niejednokrotnie  się  sprawdzały.  Moja  ciotka 
Mildred była wprost niesamowita! Czy ma pan jakieś ciotki, doktorze? 
- Nie. 
- To wielki błąd! - powiedział Luke. - Każdy człowiek powinien mieć ciotki. 
Są przykładem triumfu sfery domysłów nad logiką. Ciotki często wiedzą, że 
pan  A.  jest  oszustem,  ponieważ  przypomina  im  pewnego  nieuczciwego 
lokaja,  który  kiedyś  u  nich  służył.  Inni,  rozsądni  ludzie  twierdzą,  że  taki 
zacny  człowiek  jak  pan  A.  nie  może  być  oszustem.  Ale  te  starsze  panie 
zawsze mają rację. 
Doktor Thomas znów uśmiechnął się pobłażliwie. 
- Czy nie rozumie pan, że jestem policjantem, a nie kompletnym amatorem? - 
spytał Luke z rosnącym rozdrażnieniem. 
- W Mayang Straits! - mruknął doktor Thomas z uśmiechem. 
- Zbrodnia jest zbrodnią, nawet w Mayang Straits. 
- Ależ oczywiście. 
Luke opuścił gabinet doktora Thomasa, z trudem tłumiąc gniew. 
- No, jak ci poszło? - spytała Bridget, kiedy do niej podszedł. 
- Nie uwierzył mi - odparł Luke. - Ale po namyśle dochodzę do wniosku, że 
nie  jest  to  bynajmniej  zaskakujące.  To  fantastyczna  historia  bez  żadnych 
dowodów.  Doktor  Thomas  zdecydowanie  nie  jest  typem  człowieka,  który 
wierzy w nieprawdopodobne historie! 
- Czy ktokolwiek inny ci uwierzy? 
- Pewnie nie, ale kiedy jutro spotkam się ze starym Billym Bonesem, sprawa 
ruszy z miejsca. Sprawdzą naszego długowłosego przyjaciela Ellsworthy'ego 
i w końcu do czegoś dojdą. 
-  Czy  nie  przedwcześnie  odkrywamy  nasze  karty?  -  spytała  Bridget  z 
zadumą. 
-  Zostaliśmy  do  tego  zmuszeni.  Nie  możemy...  po  prostu  nie  wolno  nam 
dopuścić do kolejnych morderstw. 
Bridget zadrżała. 
- Na miłość boską, Luke, bądź ostrożny. 

background image

 

121 

 

-  Przez  cały  czas  zachowuję  ostrożność.  Nie  spaceruję  w  pobliżu  bram 
ozdobionych  kamiennymi  ananasami,  unikam  po  zmroku  samotnych 
spacerów po lesie, uważam, co jem i co piję. Znam się na tym. 
- Okropna jest świadomość, że ktoś zamierza cię zabić. 
- Byleby tylko nie zamierzał zabić ciebie, kochanie. 
- Być może zagraża to również mnie. 
-  Nie  sądzę.  Ale  nie  chcę  ryzykować!  Czuwam  nad  tobą  jak  staroświecki 
anioł stróż. 
-  Czy  nie  powinniśmy  zawiadomić  tutejszej  policji?  Luke  zastanawiał  się 
przez chwilę. 
- Nie. Myślę, że lepiej zwrócić się wprost do Scotland Yardu. 
- Tak właśnie uważała panna Pinkerton - mruknęła Bridget. 
- Owszem, ale ja będę się miał na baczności. 
- Wiem, co jutro zrobię - oznajmiła Bridget. - Zmuszę Gordona, żeby poszedł 
coś kupić w sklepie tej kanalii. 
- Żeby się w ten sposób upewnić, że nasz kochany pan Ellsworthy nie czatuje 
na mnie na schodach Whitehall? 
- O to mi właśnie chodzi. 
- A w sprawie Whitfielda... - zaczął Luke z zakłopotaniem. 
- Odłóżmy to do twojego powrotu z Londynu - odparła pospiesznie Bridget. - 
Wtedy wszystko załatwimy. 
- Czy myślisz, że bardzo się przejmie? 
- No cóż... - Bridget przez chwilę rozważała w myślach tę kwestię.  - Będzie 
rozdrażniony. 
- Rozdrażniony? Na Boga! Czy to nie jest zbyt łagodne określenie? 
-  Nie.  Widzisz,  Gordon  nie  lubi  być  rozdrażniony.  To  wyprowadza  go  z 
równowagi! 
- Czuję się w całej tej sprawie dość niezręcznie - wyznał Luke. 
To uczucie dominowało w jego umyśle, kiedy tego wieczora przygotowywał 
się do wysłuchania po raz dwudziesty opowieści lorda Whitfielda o samym 
sobie. Musiał przyznać, że ukradzenie narzeczonej człowiekowi, który gości 
go  w  swym  domu,  jest  łajdactwem.  Nadal  jednak  uważał,  że  taki 
pompatyczny,  napuszony  błazen  jak  lord  Whitfield  nie  powinien  nawet 
marzyć o Bridget! 
Tak bardzo jednak dręczyły go wyrzuty sumienia, że słuchał wynurzeń lorda 
Whitfielda  ze  szczególną  uwagą  i  w  rezultacie  zrobił  na  swym  gospodarzu 
niezwykle korzystne wrażenie. 

background image

 

122 

 

Lord  Whitfield  był  tego  wieczora  w  wyśmienitym  nastroju.  Śmierć  byłego 
szofera wcale go nie przygnębiła, a nawet poprawiła mu humor. 
-  Mówiłem,  że  ten  człowiek  źle  skończy  -  oznajmił  triumfalnie,  unosząc 
kieliszek porto do światła i patrząc przez szkło przymrużonymi oczami. - Czy 
nie powiedziałem tak wczoraj wieczorem? 
- Owszem, istotnie, sir. 
- I miałem rację! To zdumiewające, jak często mam rację! 
- To musi być dla pana wspaniałe uczucie - powiedział Luke. 
-  Miałem  naprawdę  cudowne  życie...  tak  cudowne!  Moja  droga  była  usłana 
różami.  Zawsze  głęboko  wierzyłem  w  Opatrzność.  Na  tym  polega  cała 
tajemnica, Fitzwilliam. 
- Tak? 
-  Jestem  człowiekiem  religijnym.  Wierzę  w  dobro,  zło  i  w  wiekuistą 
sprawiedliwość.  Nie  ma  najmniejszej  wątpliwości,  Fitzwilliam,  że  istnieje 
coś takiego jak sprawiedliwość boska! 
- Ja również wierzę w sprawiedliwość - powiedział Luke. 
Lord Whitfield, jak zwykle, nie był zainteresowany tym, w co wierzą inni. 
-  Postępuj  uczciwie  wobec  swego  Stwórcy,  a  Stwórca  będzie  postępował 
uczciwie wobec ciebie! Zawsze byłem przyzwoitym człowiekiem. Dawałem 
pieniądze  na  cele  dobroczynne  i  uczciwie  dorobiłem  się  swego  majątku. 
Wszystko  osiągnąłem  własnymi  siłami!  Zapewne  pamięta  pan,  że  kiedy 
biblijni  patriarchowie  zaczynali  dobrze  prosperować,  ich  trzody  się 
powiększały, a ich wrogów dosięgała kara! 
- Tak, istotnie - przyznał Luke z trudem tłumiąc ziewnięcie. 
- To nadzwyczajne... i godne uwagi - powiedział lord Whitfield - że wrogów 
przyzwoitego  człowieka  dosięga  zły  los!  Na  przykład  wczoraj.  Ten  typ  mi 
ubliża...  nawet  posuwa  się  tak  daleko,  by  podnieść  na  mnie  rękę.  I  co  się 
dzieje?  Gdzie  jest  dzisiaj?  -  Przerwał  na  chwilę  swoją  tyradę,  a  potem 
uroczystym tonem sam odpowiedział na swoje pytanie: - Nie żyje! Dosięgną! 
go gniew boży! 
- To chyba niewspółmiernie wysoka kara za kilka nierozważnych słów, które 
wypowiedział  wypiwszy  o  jedną  szklankę  za  dużo  -  powiedział  Luke,  z 
trudem unosząc powieki. 
Lord Whitfield potrząsnął głową. 
- Zawsze tak się dzieje! Kara jest szybka i okrutna. Moje twierdzenie oparte 
jest na źródłach. Jak pan zapewne pamięta, niedźwiedzie pożarły dzieci, które 
wyśmiewały się z proroka Elizeusza. Taki jest naturalny porządek rzeczy. 
- Zawsze uważałem, że i ta kara była niewspółmiernie wysoka. 

background image

 

123 

 

- Nie, nie. Patrzy pan na to ze złego punktu widzenia. Elizeusz był wielkim i 
świętym człowiekiem. Nikt nie miał prawa z niego drwić i żyć dalej! Ja to 
rozumiem, bo znam to z własnego doświadczenia! 
Luke spojrzał na niego ze zdziwieniem. 
-  Początkowo  nie  mogłem  w  to  uwierzyć  -  powiedział  lord  Whitfield 
półgłosem. - Ale działo się tak za każdym razem! Moi wrogowie i oszczercy 
zostali pognębieni i wytępieni. 
- Wytępieni? 
Lord Whitfield kiwnął głową i wypił łyk porto. 
- Jeden po drugim. Weźmy na przykład tego chłopca. Natknąłem się na niego 
w  moim  ogrodzie...  wówczas  u  mnie  pracował.  Czy  wie  pan,  co  on  robił? 
Przedrzeźniał  mnie...  MNIE!  Wyśmiewał  się  ze  mnie!  Kroczył  dumnie  jak 
paw tam i z powrotem na oczach zgromadzonych gapiów. Kpił ze mnie na 
terenie  mojej  własnej  posiadłości!  Wie  pan,  co  mu  się  przydarzyło?  W 
niecałe  dziesięć  dni  później  wypadł  z  okna  i  zginął  na  miejscu!  Potem  ten 
łotr, Carter... pijak i oszczerca. Przyszedł tu kiedyś i zaczął mnie lżyć. Co się 
z nim stało? W tydzień później już nie żył. Utonął w rzecznym mule. Później 
ta  pokojówka...  Odszczekiwała  mi  się  podniesionym  głosem.  Wkrótce 
spotkała  ją  zasłużona  kara.  Przez  pomyłkę  wypiła  truciznę!  Mógłbym 
przytoczyć panu znacznie więcej takich przykładów. Humbleby ośmielił  mi 
się  sprzeciwić  w  sprawie  systemu  nawadniania.  Umarł  na  zakażenie  krwi. 
Och, to ciągnie się od wielu lat... na przykład  pani Horton zachowywała się 
wobec  mnie  obraźliwie  i  niebawem  zeszła  z  tego  świata.  -  Przerwał  i 
wychyliwszy się do przodu, podał swemu gościowi karafkę z porto.  - Tak - 
mruknął. - Wszyscy nie żyją. To zdumiewające, prawda? 
Luke  spojrzał  na  niego  uważnie.  Nagle  przyszło  mu  do  głowy  potworne, 
niewiarygodne podejrzenie! Ujrzał w zupełnie nowym świetle tego niskiego, 
tłustego  mężczyznę,  który  siedział  u  szczytu  stołu  i  patrzył  na  niego  z 
triumfalnym uśmiechem. 
Przez umysł Luke'a przemknęły chaotyczne wspomnienia. Przypomniał sobie 
słowa  majora  Hortona:  "Lord  Whitfield  zachował  się  bardzo  życzliwie. 
Przysłał winogrona i brzoskwinie z własnej oranżerii". To właśnie miłosierny 
lord Whitfield zlitował się nad Tommym Pierce'em i pozwolił  go  zatrudnić 
przy  myciu  okien  w  bibliotece.  To  lord  Whitfield, na krótko przed  śmiercią 
doktora  Humbleby'ego,  odwiedził  Instytut  Wellermana  Kreutza,  zajmujący 
się  wytwarzaniem  surowicy  i  hodowlą  bakterii.  Wszystko  wskazuje  na 
jednego  człowieka,  którego  on  jak  skończony  głupiec  nawet  nie 
podejrzewał... 

background image

 

124 

 

Na twarzy lorda Whitfielda nadal malował się radosny, niczym nie zmącony 
uśmiech. 
- Oni wszyscy umierają - oznajmił, kiwając znacząco głową. 
 
XVIII 
KONFERENCJA W LONDYNIE 
 
Sir  William  Ossington,  którego  serdeczni  koledzy  z  dawnych  lat  nazywali 
Billy Bones*, spojrzał z niedowierzaniem na swojego przyjaciela. 
- Czy nie dość miałeś zbrodni w Mayang? - spytał z niedowierzaniem. - Czy 
wróciłeś do domu, żeby wykonywać za nas robotę? 
- W Mayang nie zdarzały się seryjne zbrodnie - oznajmił Luke. - Teraz mam 
do czynienia z człowiekiem, który popełnił co najmniej sześć morderstw, a 
nikt go nawet nie podejrzewa! 
Sir William westchnął. 
- To się zdarza. Czy mordował swoje żony? 
-  Nie,  nie  jest  tego  typu  człowiekiem.  Nie  uważa  się  jeszcze  za  Boga,  ale 
niebawem to nastąpi. 
- Szaleniec? 
- Och, bezsprzecznie. 
- Ach! Ale zapewne nie został oficjalnie uznany za człowieka obłąkanego. A 
to, jak wiesz, stanowi różnicę. 
-  Jestem  pewien,  że  zdaje  sobie  sprawę  z  charakteru  swoich  czynów  i  z 
możliwych konsekwencji - oznajmił Luke. 
- No właśnie - przyznał Billy Bones. 
-  No  cóż,  nie  zagłębiajmy  się  w  zawiłości  proceduralne.  Nie  doszliśmy 
jeszcze do tego etapu. I być może nigdy nam się to nie uda. Chcę od ciebie, 
przyjacielu,  tylko  kilku  faktów.  W  dniu  derbów,  między  piątą  a  szóstą  po 
południu doszło  do  ulicznego  wypadku.  Samochód przejechał  na  Whitehall 
pewną  starszą  panią  i  nie  zatrzymał  się.  Nazywała  się  Lavinia  Pinkerton. 
Chcę, żebyś wygrzebał wszystkie możliwe szczegóły dotyczące tej sprawy. 
-  Mogę  je  dla  ciebie  zaraz  zdobyć  -  obiecał  sir  William  z  westchnieniem.  - 
Dwadzieścia minut powinno mi na to wystarczyć. 
Dotrzymał słowa. W niespełna dwadzieścia minut później Luke rozmawiał z 
oficerem policji prowadzącym tę sprawę. 
- Owszem, sir, pamiętam szczegóły. Większość z nich spisałem na tej kartce. 
- Luke uważnie przeczytał jego notatki. - Wszczęto dochodzenie. Koronerem 
był pan Satcherverell. Wina kierowcy samochodu nie ulega wątpliwości. 

background image

 

125 

 

- Czy udało wam się go znaleźć? 
- Nie, sir. 
- Jakiej marki był ten samochód? 
-  Prawie  na  pewno  duży  rolls,  którego  prowadził  szofer.  Wszyscy 
świadkowie  zajścia  są  co  do  tego  jednomyślni.  Większość  ludzi  wie,  jak 
wygląda rolls. 
- Nie macie numerów rejestracyjnych? 
-  Nie,  niestety  nikt  nie  zwrócił  na  nie  uwagi.  Ktoś  nam  podał  numer  FZX 
4498,  ale  to  nie  był  właściwy  numer.  Jakaś  kobieta  zauważyła  go  i 
wspomniała  o  tym  innej  kobiecie,  która  z  kolei  przekazała  go  mnie.  Nie 
wiem, czy ta druga kobieta błędnie go zapisała, ale tak czy owak nie był to 
właściwy numer. 
- Skąd pan o tym wie? - spytał Luke ostro. 
Młody oficer uśmiechnął się szeroko. 
-  FZX  4498  to  numer  samochodu  lorda  Whitfielda.  W  owym  czasie  stał 
zaparkowany  przed  Boomington  House,  a  szofer  jadł  podwieczorek.  Ma 
doskonałe  alibi.  Co  do  niego  nie  mamy  żadnych  wątpliwości,  a  samochód 
odjechał sprzed budynku dopiero o 6.30, kiedy jego lordowska mość stamtąd 
wyszedł. 
- Rozumiem - powiedział Luke. 
-  Niestety,  stało  się  to,  co  zwykle,  sir  -  rzekł  oficer  z  westchnieniem.  - 
Połowa  świadków  zniknęła,  zanim  komisarz  zdążył  dotrzeć  na  miejsce 
wypadku i zebrać szczegółowe informacje. 
Sir William kiwnął potakująco głową. 
-  Przypuszczamy,  że  musiał  to  być  podobny  numer  i  że  zaczynał  się 
prawdopodobnie  od  dwóch czwórek.  Robiliśmy,  co  w  naszej  mocy,  ale  nie 
trafiliśmy na trop żadnego samochodu. Wszyscy właściciele samochodów o 
podobnych numerach mieli przekonujące alibi. 
Sir William spojrzał na Luke'a pytającym wzrokiem. Luke potrząsnął głową. 
-  Dziękuję,  Bonner,  to  wszystko  -  powiedział  sir  William.  Kiedy  oficer 
wyszedł z pokoju, Billy Bones znów spojrzał pytająco na Luke'a. 
- O co tu chodzi, Fitz? 
Luke westchnął. 
-  Wszystko  się  zgadza.  Lavinia  Pinkerton  przyjechała  do  Londynu,  żeby 
opowiedzieć  bystrym  pracownikom Scotland  Yardu  o  perfidnym  mordercy. 
Nie wiem, czybyście jej wysłuchali... pewnie nie... 
-  Moglibyśmy  to  zrobić  -  odparł  sir  William.  -  Wiele  informacji  dociera do 
nas w taki właśnie sposób. Nigdy nie lekceważymy pogłosek ani plotek. 

background image

 

126 

 

-  Tak  też  zapewne  rozumował  morderca.  Nie  chciał  ryzykować,  więc  zabił 
Lavinię  Pinkerton.  I  choć  jakaś  kobieta  była  na  tyle  spostrzegawcza,  by 
zapamiętać numer jego samochodu, nikt jej nie uwierzył. 
Billy Bones podskoczył na swym krześle. 
- Nie myślisz chyba... 
-  Owszem,  myślę.  Założę  się,  o  co  zechcesz,  że  to  lord  Whitfield  ją 
przejechał.  Nie  mam  pojęcia,  jak  tego  dokonał.  Szofer  jadł  podwieczorek. 
Lord musiał więc wymknąć się z budynku, zabierając ze sobą jego czapkę. 
Ale zrobił to, Billy! 
- Niemożliwe! 
- Owszem, możliwe. O ile mi wiadomo, lord Whitfield popełnił co najmniej 
siedem morderstw, a może znacznie więcej. 
- Niemożliwe - powtórzył sir William. 
- Mój drogi, on niemal chełpił się tym przede mną wczoraj wieczorem! 
- Więc jest szalony? 
- Owszem, ale to przebiegły typ. Musicie zachować ostrożność. Nie może się 
dowiedzieć, że go podejrzewamy. 
- Nie do wiary... - mruknął Billy Bones. 
-  Ale  to  prawda!  -  zawołał  Luke,  kładąc  dłoń  na  ramieniu  przyjaciela.  - 
Posłuchaj, Billy, stary druhu, musimy wreszcie się do tego zabrać. Oto fakty. 
Odbyli długą i wyczerpującą rozmowę. 
Nazajutrz wczesnym rankiem Luke wrócił do Wychwood. Mógł przyjechać 
poprzedniego wieczora, ale w zaistniałych okolicznościach nie chciał spędzać 
nocy pod dachem lorda Whitfielda i korzystać z jego gościnności. 
Jadąc  przez  Wychwood  zatrzymał  się  przed  domem  panny  Waynflete. 
Pokojówka,  która  otworzyła  mu  drzwi,  spojrzała  na  niego  ze  zdumieniem. 
Potem wprowadziła go do małej jadalni, w której panna Waynflete siedziała 
przy śniadaniu. 
Lekko zdziwiona, wstała od stołu, by go powitać. 
-  Przepraszam,  że  przeszkadzam  o  tej  porze  -  powiedział  Luke,  nie  tracąc 
czasu. 
Obejrzał się za siebie. Pokojówka wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. 
- Chciałbym o coś panią spytać, panno Waynflete. To sprawa dość osobista, 
ale myślę, że wybaczy mi pani. 
- Proszę pytać, o co pan tylko zechce. Z pewnością ma pan ku temu powody. 
-  Dziękuję...  -  Zawahał  się.  -  Chciałbym  wiedzieć,  dlaczego  przed  laty 
zerwała pani zaręczyny z lordem Whitfieldem? 

background image

 

127 

 

Panna  Waynflete  nie  spodziewała  się  takiego  pytania.  Zaczerwieniła  się  i 
przyłożyła dłoń do piersi. 
- Czy on coś panu mówił? 
- Wspominał o jakimś ptaku - odparł Luke - któremu skręcono kark... 
-  Tak  powiedział?  -  spytała  ze  zdumieniem.  -  Więc  przyznał  się?  To 
nadzwyczajne! 
- Niech mi pani o tym opowie. 
-  Dobrze.  Ale  proszę,  żeby  pan  nigdy  nie  rozmawiał  o  tym  z  nim...  z 
Gordonem.  To  należy  już  do przeszłości...  wszystko  przeminęło  i poszło  w 
niepamięć... nie chciałabym tego odgrzebywać - spojrzała na niego błagalnie. 
Luke kiwnął potakująco głową. 
-  Chcę  tylko  zaspokoić  własną  ciekawość  -  powiedział.  -  Nikomu  nie 
powtórzę naszej rozmowy. 
-  Dziękuję.  -  Panna  Waynflete  odzyskała  panowanie  nad  sobą,  a  jej  głos 
nabrał  pewności.  -  To  było  tak.  Miałam  małego  kanarka,  którego 
uwielbiałam i... po prostu byłam zwariowana na jego punkcie, tak jak bywają 
dziewczęta  na  punkcie  swoich  ukochanych  zwierzątek.  Teraz  zdaję  sobie 
sprawę, że musiało to być irytujące dla młodego mężczyzny. 
- Owszem - przytaknął Luke, kiedy panna Waynflete na chwilę przerwała. 
-  Gordon  był  zazdrosny  o  tego  kanarka.  Któregoś  dnia  powiedział 
rozdrażniony:  "Wydaje  mi  się,  że  wolisz  tego  ptaka  ode  mnie".  A  ja,  dość 
nierozsądnie, ale takie były dziewczęta w tamtych czasach, roześmiałam się i 
trzymając kanarka na palcu, odparłam mniej więcej tak: "Oczywiście, mały 
ptaszku,  że  kocham  cię  bardziej  niż  tego  dużego  głuptasa!  Naturalnie,  że 
tak!" Wtedy... och, to było przerażające... Gordon wyrwał mi kanarka z ręki i 
skręcił mu kark! Przeżyłam straszny szok i nigdy tego nie zapomnę! 
Panna Waynflete wyraźnie pobladła. 
- I dlatego zerwała pani zaręczyny? - spytał Luke. 
-  Tak.  Straciłam do  niego  serce.  Widzi  pan, panie  Fitzwilliam...  -  Zawahała 
się.  -  Nie  chodziło  o  sam  uczynek...  mógł  to  zrobić  w  ataku  zazdrości  i 
gniewu, ale odniosłam wtedy wrażenie, że sprawiło mu to przyjemność... i to 
mnie tak okropnie przeraziło! 
- Już wtedy... - mruknął Luke. - Już w tamtych czasach... 
Panna Waynflete położyła dłoń na jego ramieniu. 
- Panie Fitzwilliam... 
Dostrzegł w jej oczach przerażenie i powagę. 
- To lord Whitfield popełnił te wszystkie morderstwa! - powiedział. - Pani od 
początku o tym wiedziała, prawda?. 

background image

 

128 

 

Potrząsnęła energicznie głową. 
-  Nie  miałam  o  tym  pojęcia!  Gdybym  była  pewna,  to...  powiedziałabym  o 
tym otwarcie... nie, to były obawy... 
- A mimo to nie skierowała mnie pani na właściwy trop. 
Splotła dłonie w geście wyrażającym bezradność. 
- Jak mogłam? Jak? Przecież kiedyś go kochałam... 
- Tak - powiedział Luke łagodnie. - Rozumiem. 
Odwróciła się, poszperała w swojej torebce i wyjęła  z niej małą, obrębioną 
koronką chusteczkę do nosa, którą przycisnęła do oczu. Po chwili spojrzała 
na niego dumnym, opanowanym wzrokiem. 
- Bardzo się cieszę - zaczęła - że Bridget zerwała zaręczyny. Zamierza wyjść 
za pana, prawda? 
- Owszem. 
- To znacznie lepszy wybór - powiedziała panna Waynflete z pewną emfazą. 
Luke nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu. Na twarzy starszej pani 
pojawił  się  wyraz  powagi  i  niepokoju.  Pochyliła  się  do  przodu  i  znów 
położyła mu dłoń na ramieniu. 
- Bądźcie ostrożni - poprosiła. - Obydwoje musicie zachować ostrożność. 
- Chodzi pani o... lorda Whitfielda? 
- Tak. Lepiej byłoby mu o niczym nie wspominać. 
Luke zmarszczył czoło. 
- Nie sądzę, by któreś z nas chciało zachować to przed nim w tajemnicy. 
-  Och!  Jakie  to  ma  znaczenie?  Czy  pan  nie  zdaje  sobie  sprawy,  że  on  jest 
obłąkany... szalony. Nie pogodzi się z tym... ani na chwilę! Gdyby coś jej się 
stało... 
- Nic jej się nie stanie! 
-  Tak,  wiem,  ale  proszę  pamiętać,  że  pan  nie  jest  dla  niego  godnym 
przeciwnikiem!  On  jest  przerażająco  przebiegły!  Niech  pan  ją  stąd 
natychmiast zabiera... w tym jedyna nadzieja. Niech pan zmusi ją do wyjazdu 
za granicę! Najlepiej wyjedźcie oboje! 
- Wystarczy, jeśli ona wyjedzie - rzekł Luke wolno. - Ja muszę tu zostać. 
- Obawiałam się, że pan to powie. Ale w każdym razie niech pan ją zmusi do 
wyjazdu. Natychmiast! 
- Myślę, że ma pani rację. 
- Wiem, że mam rację! Niech pan ją stąd zabiera... zanim będzie za późno. 
 
XIX 
ZERWANE ZARĘCZYNY 

background image

 

129 

 

 
Bridget  usłyszała,  jak  Luke  zajeżdża  pod  dom.  Wyszła  na  schody,  by  go 
powitać. 
- Powiedziałam mu - oznajmiła bez żadnych wstępów. 
- Co? - spytał Luke zaskoczony. 
Jego konsternacja była tak wyraźna, że Bridget od razu ją dostrzegła. 
- Luke... o co chodzi? Wydajesz się przygnębiony. 
- Przecież postanowiliśmy zaczekać z tym do mojego powrotu  - powiedział, 
cedząc słowa. 
- Wiem, ale doszłam do  wniosku, że lepiej to mieć za sobą. On robił plany, 
związane z naszym ślubem... z miodowym miesiącem i tak dalej! Po prostu 
musiałam mu to powiedzieć! - Po chwili dodała z lekkim wyrzutem w głosie: 
- Tego wymagała zwykła przyzwoitość. 
- Z twojego punktu widzenia, owszem - przyznał Luke. - Och, tak, rozumiem 
to. 
- Myślę, że z każdego punktu widzenia! 
- Niekiedy trudno jest pozwolić sobie na uczciwość! - rzekł powoli. 
- Luke, o co ci chodzi? 
-  Nie  mogę  ci  tego  powiedzieć  tu  i  teraz.  -  Machnął  ręką  ze 
zniecierpliwieniem. - Jak przyjął to Whitfield? 
-  Nadzwyczaj  dobrze  -  odparła  Bridget.  -  Naprawdę  wspaniale.  Czułam  się 
zawstydzona.  Myślę,  Luke,  że  nie  doceniałam  Gordona...  tylko  dlatego,  że 
jest  dość  napuszony  i  niekiedy  próżny.  Sądzę,  że  jest...  no  cóż...  wielkim 
małym człowiekiem! 
-  Owszem,  możliwe,  że  jest  wielkim  człowiekiem  -  przyznał  Luke,  kiwając 
głową - ale jego wielkość ma inny wymiar, niż przypuszczaliśmy. Posłuchaj, 
Bridget, musisz się stąd jak najszybciej wynieść. 
-  Naturalnie,  spakuję  swoje  rzeczy  i  jeszcze  dzisiaj  opuszczę  ten  dom. 
Odwieź  mnie  do  Londynu.  Myślę,  że  nie  możemy  się  oboje  zatrzymać  w 
gospodzie  Pod  Błazeńską  Czapką,  nawet  jeśli  goście  Ellsworthy'ego  już 
wyjechali. 
- Lepiej jedź do Londynu - powiedział Luke, potrząsając głową. - Niebawem 
wszystko ci wyjaśnię. Tymczasem ja zobaczę się z Whitfieldem. 
- To dobry pomysł. Cała ta sprawa wydaje się dość przykra, prawda? Czuję 
się jak cyniczna łowczyni posagów. 
Luke uśmiechnął się do niej. 

background image

 

130 

 

- To był uczciwy interes. Postąpiłaś wobec niego lojalnie. Tak czy owak, nie 
ma  co  biadać  nad  rozlanym  mlekiem!  Teraz  pójdę  się  zobaczyć  z 
Whitfieldem. 
Lord  Whitfield  przechadzał  się  tam  i  z  powrotem  po  salonie.  Był  pozornie 
spokojny,  a  nawet  lekko  się  uśmiechał.  Ale  Luke  zauważył  na  jego  skroni 
pulsującą żyłkę. 
- Och! To pan, panie Fitzwilliam. 
-  Skłamałbym  mówiąc,  że  żałuję  tego,  co  zrobiłem  -  oświadczył  Luke.  - 
Byłaby  to  zwykła  hipokryzja.  Przyznaję,  że  z  pańskiego  punktu  widzenia 
zachowałem się niewłaściwie i niewiele mam na swoją obronę. Takie rzeczy 
się zdarzają. 
Lord Whitfield znów zaczął krążyć po pokoju. 
- No właśnie... właśnie! - Machnął ręką. 
-  Oboje  z  Bridget  potraktowaliśmy  pana  w  sposób  haniebny.  Ale  tak  to  już 
jest!  Pokochaliśmy  się  i  nic  na  to  nie  można  poradzić.  Możemy  jedynie 
wyjawić panu prawdę i zniknąć. 
Lord  Whitfield  przystanął.  Patrzył  na  Luke'a  swymi  wyblakłymi, 
wyłupiastymi oczami. 
- Tak - przyznał - nie możecie na to już nic poradzić! 
W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton. Spoglądał na Luke'a i potrząsał 
głową jakby ze współczuciem. 
- Co pan ma na myśli? - spytał ostro Luke. 
- Nie możecie już nic zrobić! - powtórzył lord Whitfield. - Już za późno! 
Luke zrobił krok w jego kierunku. 
- Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi. 
-  Niech  pan  o  to  spyta  Honorię  Waynflete  -  rzekł  niespodziewanie  lord 
Whitfield.  -  Ona  to  rozumie.  Wie,  co  się  dzieje.  Kiedyś  mi  o  tym 
powiedziała! 
- Co ona rozumie? 
-  Że  zło  nie  uchodzi  bezkarnie  -  wyjaśnił  lord  Whitfield.  -  Musi  istnieć 
sprawiedliwość! Żal mi Bridget, ponieważ bardzo ją lubię. W pewien sposób 
żal mi was obojga! 
-  Czy  pan  nam  grozi?  -  spytał  Luke.  Whitfield  wydawał  się  autentycznie 
wstrząśnięty. 
-  Nie,  nie,  drogi  chłopcze.  W  tej  sprawie  nie  czuję  do  was  urazy!  Kiedy 
uczyniłem Bridget zaszczyt, wybierając ją na swoją żonę, przyjęła na siebie 
pewne  zobowiązania.  Teraz  je  odrzuca,  ale  w  życiu  nie  można  niczego 
cofnąć. Jeśli łamie się prawo, trzeba ponieść karę... 

background image

 

131 

 

-  Chce  pan  powiedzieć,  że  coś  jej  grozi?  -  spytał  Luke,  zaciskając  pięści.  - 
Niech pan mnie dobrze zrozumie, Whitfield, nic jej się nie stanie... ani mnie! 
Jeśli spróbuje pan nam coś zrobić, jest pan skończony. Radzę panu uważać! 
Wiem o panu wystarczająco dużo! 
- To nie ma nic wspólnego ze mną - odparł lord Whitfield. - Ja jestem tylko 
narzędziem w rękach Siły Wyższej. Wszystko dzieje się z Jej wyroku! 
- Widzę, że pan w to wierzy - powiedział Luke. 
-  Bo  to  prawda!  Każdy,  kto  zwróci  się  przeciwko  mnie,  ponosi  karę.  Nie 
wyłączając pana i Bridget. 
-  Myli  się  pan  -  zaoponował  Luke.  -  Szczęśliwa  passa,  choćby  trwała 
najdłużej, kiedyś się kończy. A pańska skończy się już niebawem. 
-  Drogi  młody  człowieku  -  zaczął  lord  Whitfield  łagodnie  -  nie  zdaje  pan 
sobie sprawy, do kogo pan mówi. Mnie nie może spotkać nic złego! 
-  Doprawdy?  Zobaczymy.  Radzę  panu  uważać,  Whitfield.  Mięśnie  twarzy 
lorda Whitfielda lekko zadrgały, a ton jego głosu się zmienił. 
-  Byłem  bardzo  cierpliwy  -  powiedział.  -  Niech  pan  nie  przeciąga  struny. 
Proszę stąd wyjść. 
- Już idę - warknął Luke. - Możliwie jak najszybciej. Ale niech pan pamięta, 
że pana ostrzegałem. 
Odwrócił  się  na  pięcie  i  pospiesznie  wyszedł  z  salonu.  Pobiegł  na  górę  do 
pokoju Bridget, która wraz z pokojówką pakowała swoje rzeczy. 
- Kiedy będziesz gotowa? 
- Za dziesięć minut. 
Spojrzała na Luke'a, a on dostrzegł w jej wzroku pytanie, którego nie mogła 
wyrazić  słowami  ze  względu  na  obecność  pokojówki.  Kiwnął  nieznacznie 
głową. 
Poszedł do swojego pokoju i szybko się spakował. 
Kiedy wrócił po dziesięciu minutach, Bridget była gotowa do wyjścia. 
- Możemy już jechać? 
- Oczywiście. 
Na schodach spotkali idącego na górę lokaja. 
- Przyszła panna Waynflete, żeby się z panią zobaczyć. 
- Panna Waynflete? Gdzie ona jest? 
- W salonie z jego lordowską mością. 
Bridget poszła wprost do salonu, a Luke podążył tuż za nią. Lord Whitfield 
stał  przy  oknie  i  rozmawiał  z  panną  Waynflete.  Trzymał  w  ręku  nóż  z 
długim, cienkim ostrzem. 

background image

 

132 

 

-  Perfekcyjna  robota  -  mówił.  -  Jeden  z  moich  młodych  pracowników 
przywiózł  mi  go  z  Maroka,  dokąd  został  wysłany  jako  specjalny 
korespondent.  To  nóż  mauretański.  -  Z  uwielbieniem  przesunął  palcem  po 
ostrzu. - Cóż za wspaniałe wykonanie! 
-  Na  miłość  boską,  Gordon,  odłóż  go!  -  zawołała  panna  Waynflete.  Lord 
Whitfield  uśmiechnął  się  i  umieścił  nóż  wśród  leżącej  na  stoliku  kolekcji 
broni. 
- Lubię go dotykać - rzekł łagodnie. 
Panna  Waynflete  straciła  swe  zwykłe  opanowanie.  Była  blada  i 
zdenerwowana. 
- Ach, jesteś, moja droga - powitała Bridget. 
Lord Whitfield zachichotał. 
- Tak, oto i Bridget. Naciesz się nią, Honorio. Nie zabawi tu długo. 
- Co to znaczy? - spytała ostro panna Waynflete. 
-  To  znaczy,  że  wyjeżdża  do  Londynu.  -  Spojrzał  po  kolei  na  wszystkich 
obecnych.  -  Mam  dla  ciebie  pewną  wiadomość,  Honorio  -  powiedział.  - 
Bridget  postanowiła  nie  wychodzić  za  mnie.  Woli  Fitzwilliama.  Życie  jest 
dziwne. No cóż, zostawiam was, żebyście mogli sobie porozmawiać. 
Wyszedł z pokoju, pobrzękując bilonem w kieszeniach. 
-  Mój  Boże...  -  wyszeptała  panna  Waynflete.  -  Mój  Boże...  Rozpacz  w  jej 
głosie była tak wy raźna,-że Bridget poczuła się zaskoczona. 
- Przepraszam. Naprawdę okropnie mi przykro - powiedziała z niepokojem. 
- On jest rozwścieczony... mój Boże, to straszne. Co my teraz zrobimy? 
Bridget spojrzała na nią ze zdziwieniem. 
- Zrobimy? Co ma pani na myśli? 
-  Nie  powinniście  byli  mu  o  tym  mówić!  -  jęknęła  panna  Waynflete, 
obrzucając oboje pełnym wyrzutu spojrzeniem. 
- Nonsens! - zawołała Bridget. - A cóż innego mogliśmy zrobić? 
-  Nie  powinniście  byli  mówić  mu  o  tym  teraz.  Trzeba  było  zaczekać,  aż 
znajdziecie się daleko stąd. 
-  To  kwestia  zapatrywań  -  odparła  sucho  Bridget.  -  Osobiście  uważam,  że 
niemiłe sprawy należy mieć jak najszybciej za sobą. 
-  Och,  moja  droga,  gdyby  tylko  o  to  chodziło...  Zawahała  się.  Potem 
spojrzała pytająco na Luke'a. 
Luke potrząsnął głową i powiedział bezgłośnie: ,,Jeszcze nie teraz". 
- Rozumiem - bąknęła panna Waynflete. 
- Czy chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś szczególnej sprawie, panno 
Waynflete? - spytała Bridget z lekkim rozdrażnieniem. 

background image

 

133 

 

- No... owszem. W istocie przyszłam ci zaproponować krótki pobyt w moim 
domu. Pomyślałam, że... eee... pozostanie tutaj byłoby dla ciebie krępujące i 
że, być może, potrzeba ci kilku dni na... eee... gruntowne rozważenie twoich 
planów. 
- Dziękuję, panno Waynflete, to bardzo uprzejme z pani strony. 
- U mnie byłabyś zupełnie bezpieczna i... 
- Bezpieczna? - przerwała jej Bridget. 
-  Spokojna...  -  wyjaśniła  pospiesznie  panna  Waynflete  lekko  podnieconym 
głosem - to miałam na myśli... całkiem spokojna. Nie mam oczywiście takich 
luksusów  jak  tutaj,  ale  gorąca  woda  jest  naprawdę  gorąca,  a  moja  służąca 
Emily zupełnie dobrze gotuje. 
-  Och,  jestem  pewna,  że  wszystko  byłoby  wspaniale,  panno  Waynflete  - 
odparła Bridget machinalnie. 
- Ale oczywiście wyjazd do Londynu to o wiele lepszy pomysł... 
-  Trochę  niefortunnie  się  składa,  że  moja  ciotka  wyruszyła  dzisiaj  wcześnie 
rano na wystawę kwiatów. Nie miałam jeszcze okazji powiedzieć jej, co się 
wydarzyło. Zostawię jej list z wiadomością, że pojechałam do mieszkania. 
- Wybierasz się do mieszkania twojej ciotki w Londynie? 
- Tak. Nikogo w nim nie ma. A posiłki mogę jadać w mieście. 
-  Będziesz  sama  w  tym  mieszkaniu?  O  Boże,  nie  powinnaś  tego  robić.  Nie 
zostawaj tam sama. 
- Przecież nikt mnie nie zje - powiedziała Bridget z irytacją. - Poza tym moja 
ciotka jutro wraca. 
Panna Waynflete z niepokojem potrząsnęła głową. 
- Lepiej zatrzymaj się w jakimś hotelu - zasugerował Luke. 
- Dlaczego? - spytała Bridget, gwałtownie odwracając się do niego. - Co się z 
wami dzieje? Dlaczego traktujecie mnie jak niedorozwinięte dziecko? 
- Ależ skąd, kochanie - zaprotestowała panna Waynflete. - Po prostu chcemy, 
żebyś była ostrożna! 
- Ale dlaczego? Dlaczego? O co w tym wszystkim chodzi? 
- Posłuchaj, Bridget - zaczął Luke. - Chciałbym z tobą porozmawiać. Ale nie 
tutaj. Pojedźmy w jakieś ustronne miejsce. - Spojrzał na pannę Waynflete. - 
Czy  możemy  wpaść  do pani  za jakąś  godzinę?  Jest  wiele  spraw,  o  których 
chciałbym pani powiedzieć. 
- Bardzo proszę. Będę tam na was czekała. 
Luke  położył  dłoń  na  ramieniu  Bridget.  Skinieniem  głowy  podziękował 
pannie Waynflete. 
- Bagaże zabierzemy później. Chodź. 

background image

 

134 

 

Poprowadził  ją  przez  hali  do  wyjścia.  Otworzył  drzwi  samochodu.  Bridget 
wsiadła. Luke uruchomił silnik i ruszył gwałtownie podjazdem. Kiedy minęli 
żelazną bramę, odetchnął z ulgą. 
- Dzięki Bogu bezpiecznie cię stąd wywiozłem - powiedział. 
- Czy ty zupełnie oszalałeś, Luke? Co znaczą te wszystkie tajemnice? 
-  No  cóż,  trudno  jest  zdemaskować  mordercę,  kiedy  przebywa  się  pod  jego 
dachem! - oznajmił Luke posępnie. 
 
XX 
TKWIMY W TYM OBOJE 
 
Bridget przez chwilę siedziała nieruchomo obok niego. 
- Gordon? - spytała. 
Luke kiwnął potakująco głową. 
-  Gordon?  Gordon...  mordercą?  Mordercą?  W  życiu  nie  słyszałam  czegoś 
równie absurdalnego. 
- Tak uważasz? 
- Owszem. Przecież Gordon nie skrzywdziłby nawet muchy. 
-  Może  to  i  prawda  -  przyznał  Luke  ponuro.  -  Sam  nie  wiem.  Ale  z  całą 
pewnością zabił kanarka, a ja jestem prawie pewien, że zamordował również 
kilka osób. 
- Mój drogi, ja po prostu nie mogę w to uwierzyć! 
- Wiem - powiedział Luke. - To istotnie wydaje się niewiarygodne. Zacząłem 
go podejrzewać dopiero przedwczoraj wieczorem. 
- Ależ ja go doskonale znam! - zaprotestowała Bridget. - Wiem, jaki on jest! 
W  gruncie  rzeczy  to  bardzo  łagodny  człowiek...  napuszony,  zgoda,  ale  w 
sumie raczej śmieszny. 
Luke potrząsnął głową. 
- Będziesz musiała zmienić zdanie na jego temat, Bridget. 
- Nic z tego, Luke. Ja po prostu w to nie wierzę! Skąd przyszedł ci do głowy 
tak absurdalny pomysł? Przecież jeszcze przed dwoma dniami byłeś zupełnie 
pewny, że to Ellsworthy. 
Luke lekko się skrzywił. 
-  Wiem.  Wiem.  Pewnie  sądzisz,  że  jutro  zacznę  podejrzewać  Thomasa,  a 
pojutrze będę przekonany, że to sprawka Hortona! Nie  zmieniani zdania aż 
tak  często.  Rozumiem,  że  ta  wiadomość  tobą  wstrząsnęła.  Jeśli  jednak 
przyjrzysz się temu nieco bliżej, zobaczysz, że wszystkie elementy świetnie 
do  siebie  pasują.  Nic  dziwnego,  że  panna  Pinkerton  bała  się  pójść  do 

background image

 

135 

 

lokalnych  władz.  Wiedziała,  że  zrobiłaby  z  siebie  pośmiewisko!  Pokładała 
nadzieję jedynie w Scotland Yardzie. 
- Ale jakie motywy mógłby mieć Gordon? Och, to takie idiotyczne! 
-  Wiem.  Ale  czy  nie  zdajesz  sobie  sprawy,  że  Gordon  Whitfield  jest 
okropnym megalomanem? 
-  On  chce  uchodzić  za  wspaniałego  i  ważnego  człowieka.  To  wynika  ze 
zwykłego kompleksu niższości! 
- Możliwe, że właśnie to jest źródłem całego nieszczęścia. Sam już nie wiem. 
Ale zastanów się tylko przez chwilę, Bridget. Pamiętasz, jakich szyderczych 
zwrotów sama wobec niego używałaś... obraza majestatu i tak dalej. Czy nie 
rozumiesz,  że  jego  egocentryzm  przekracza  wszelkie  granice?  A  w  dodatku 
to maniak religijny! Moja droga, on jest kompletnie obłąkany! 
Bridget zastanawiała się przez chwilę. 
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jakie masz na to dowody, Luke? 
-  No  cóż,  świadczą  o  tym  jego  własne  słowa.  Przedwczoraj  wieczorem 
oświadczył mi jasno i wyraźnie, że każdy, kto mu się w jakikolwiek sposób 
sprzeciwi, zawsze umiera. 
- Mów dalej. 
-  Nie  potrafię  ci  tego  dokładnie  wyjaśnić,  ale  chodzi  mi  o  sposób,  w  jaki  o 
tym mówił. Był spokojny, zadowolony z siebie i... jakby to ująć... uważał to 
za zupełnie normalne! Siedział w fotelu i uśmiechał się do siebie... To było 
niesamowite i dość przerażające, Bridget! 
- Mów dalej. 
- No cóż, potem zaczął wyliczać osoby, które zeszły z tego świata, ponieważ 
ściągnęły  na  siebie  jego  gniew!  Posłuchaj,  Bridget,  on  wymienił  panią 
Horton,  Amy  Gibbs,  Tommy'ego  Pierce'a,  Harry'ego  Cartera,  doktora 
Humbleby'ego i tego szofera, Riversa. 
Bridget pobladła, najwyraźniej wstrząśnięta jego słowami. 
- Czy wymienił właśnie te osoby? 
- Tak. Właśnie te osoby! Czy teraz mi wierzysz? 
- Mój Boże, chyba mnie przekonałeś... Jakie miał motywy? 
- Bardzo trywialne... i to właśnie jest takie przerażające. Pani Horton zrobiła 
mu  afront,  Tommy  Pierce  naśladował  go  na  oczach  rozbawionych 
ogrodników,  Harry  Carter  obrzucił  obelgami,  Amy  Gibbs  zachowała  się 
wobec 

niego 

arogancko, 

Humbleby 

miał 

czelność 

publicznie 

zakwestionować  jego  zdanie, Rivers groził  mu  w  mojej  obecności, a panna 
Waynflete... 
Bridget ukryła twarz w dłoniach. 

background image

 

136 

 

- To straszne... Okropne... -wymamrotała. 
-  Wiem.  Istnieją  jeszcze  pewne  dodatkowe  dowody.  Samochodem,  który 
przejechał  w  Londynie  pannę  Pinkerton,  był  rolls  royce  o  takich  samych 
numerach rejestracyjnych, jakie ma samochód lorda Whitfielda. 
- To zdecydowanie przesądza sprawę - powiedziała Bridget powoli. 
-  Tak.  W  Scotland  Yardzie  uważają,  że  kobieta,  która  przekazała  im  ten 
numer, popełniła błąd. Ale ona się nie pomyliła! 
-  Mogę  to  zrozumieć  -  przyznała  Bridget.  -  Kiedy  w  grę  wchodzi  taki 
zamożny  i  wpływowy  człowiek  jak  lord  Whitfield,  muszą,  oczywiście, 
uwierzyć w jego wersję wydarzeń! 
- Owszem. Relację panny Pinkerton uznaliby za niewiarygodną. 
-  Parę  razy  powiedziała  mi  dość  dziwne  rzeczy  -  powiedziała  Bridget  w 
zamyśleniu.  - Jakby mnie przed czymś ostrzegała... Wtedy nie rozumiałam, 
do czego ona zmierza... Teraz już wiem! 
-  Wszystko  się  zgadza  -  stwierdził  Luke.  -  Tak  zawsze  bywa.  Początkowo 
mówi  się,  tak  jak  ty  powiedziałaś:  "Niemożliwe!",  a  potem,  kiedy  już 
pogodzisz się z tą myślą, wszystko zaczyna do siebie pasować! Winogrona, 
które  lord  Whitfield  posłał  pani  Horton,  a  ona  podejrzewała,  że  trują  ją 
pielęgniarki!  Wizyta  w  Instytucie  Wellermana  Kreutza...  musiał  zdobyć 
jakieś bakterie, którymi zainfekował ranę doktora Humbleby'ego. 
- Nie rozumiem, jak zdołał tego dokonać. 
- Ja również, ale istnieje związek między tymi wydarzeniami. Nie da się temu 
zaprzeczyć. 
- Nie... Jak twierdzisz, te elementy do siebie pasują. Oczywiście, mógł robić 
rzeczy, na które nie odważyliby się inni ludzie! Chodzi mi o to, że był poza 
wszelkimi podejrzeniami! 
- Myślę, że podejrzewała go panna Waynflete. Wspomniała o jego wizycie w 
instytucie.  Napomknęła  o  tym  mimochodem,  mając  najprawdopodobniej 
nadzieję, że wyciągnę z tego właściwy wniosek. 
- Więc wiedziała o tym od samego początku? 
-  Żywiła  bardzo  silne  podejrzenia.  Powstrzymywało  ją  chyba  to,  że  była  w 
nim kiedyś zakochana. 
Bridget kiwnęła głową. 
- Tak, to wiele tłumaczy. Gordon mówił mi, że kiedyś byli zaręczeni. 
-  Po  prostu  nie  chciała  uwierzyć,  że  to  może  być  on.  Ale  coraz  bardziej 
utwierdzała się w tym przekonaniu. Próbowała dawać mi to do zrozumienia, 
ale nie mogła wystąpić przeciwko niemu otwarcie! Kobiety to dziwne istoty! 
Myślę, że w jakiś sposób nadal jej na nim zależy... 

background image

 

137 

 

- Mimo że ją porzucił? 
- To ona porzuciła jego. To dość nieprzyjemna historia. Opowiem ci ją. 
Luke  zrelacjonował  jej  ten  przykry  epizod.  Bridget  patrzyła  na  niego 
zdumiona. 
- Powiedziała ci, że Gordon tak postąpił? 
- Owszem. Już wtedy nie mógł być całkiem normalny! 
- Już wtedy... - wyjąkała Bridget, drżąc na całym ciele. - Tyle lat temu... 
-  Może  nigdy  nie  dowiemy  się  o  innych  jego  ofiarach!  Dopiero  ta  seria 
zgonów,  do  których  doszło  w  krótkich  odstępach czasu,  ściągnęła  na niego 
uwagę! Może był tak upojony powodzeniem, że stał się nieostrożny! 
Bridget pokiwała głową. Przez parę  minut rozmyślała  w milczeniu, a potem 
spytała niespodziewanie: 
-  Powtórz  mi  dokładnie  słowa  panny  Pinkerton...  co  mówiła  wtedy  w 
pociągu? Od czego zaczęła? 
Luke cofnął się myślami do tej rozmowy. 
-  Powiedziała,  że  jedzie  do  Scotland  Yardu,  wspominała  o  waszym 
posterunkowym,  którego  uważała  za  miłego  człowieka,  ale  nie  nadającego 
się do prowadzenia śledztwa w sprawie o morderstwo. 
- Czy wtedy użyła tego słowa po raz pierwszy? 
- Tak. 
- Mów dalej. 
-  Następnie  powiedziała:  "Widzę,  że  jest  pan  zaskoczony.  Początkowo  też 
byłam  zaskoczona.  Po  prostu  nie  mogłam  w  to  uwierzyć.  Myślałam,  że 
fantazjuję". 
- Co mówiła potem? 
-  Spytałem,  czy  jest  absolutnie  przekonana,  że  istotnie  nie  fantazjuje,  a  ona 
odparła spokojnie: "Och, nie! Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale 
nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się wie". 
- Zdumiewające - skomentowała Bridget. 
- Pocieszyłem ją mówiąc, że podjęła słuszną decyzję, ale jej nie uwierzyłem! 
- Rozumiem. Łatwo być mądrym po fakcie! Ja też traktowałam tę biedaczkę 
ze współczuciem i wyższością! Jak dalej potoczyła się wasza rozmowa? 
- Niech pomyślę... aha! wspomniała o sprawie Abercrombiego... wiesz, tego 
truciciela z Walii. Nie wierzyła, że patrzył na swoje przyszłe ofiary w jakiś 
szczególny sposób. Ale dodała, że teraz już wierzy, bo widziała coś takiego 
na własne oczy. 
- Powtórz mi dokładnie jej słowa. Luke zastanawiał się, marszcząc brwi. 

background image

 

138 

 

-  Powiedziała  tym  swoim  miłym  głosem:  "Kiedy  o  tym  czytałam,  nie 
wierzyłam... ale to prawda!" Wtedy spytałem: "Co takiego?" A ona odparła: 
"Ten  szczególny  błysk  w  oczach..."  Na  Boga,  Bridget,  sposób,  w  jaki  to 
powiedziała, absolutnie mną wstrząsnął! Jej spokojny głos i wyraz twarzy... 
wyglądała  jak  ktoś,  kto  naprawdę  widział  coś  zbyt  przerażającego,  by  to 
wyrazić słowami! 
- Mów dalej, Luke. Opowiedz mi wszystko. 
-  Potem  wyliczyła  ofiary...  Amy  Gibbs,  Cartera  i  Tommy'ego  Pierce'a. 
Wspomniała,  że  Tommy  był  nieznośnym  szczeniakiem,  a  Carter  pijakiem. 
Później  dodała:  "A  teraz...  wczoraj...  spotkało  to  doktora  Humbleby'ego, 
który  jest  takim dobrym  i  poczciwym  człowiekiem".  Następnie  stwierdziła, 
że gdyby powiedziała o tym doktorowi Humbleby'emu, to z pewnością by jej 
nie uwierzył i wyśmiałby ją. 
Bridget głęboko westchnęła. 
- Rozumiem - mruknęła. - Teraz to do mnie dotarło. 
- Co, Bridget? - spytał Luke, przyglądając jej się uważnie. - O czym myślisz? 
-  O  czymś,  co  kiedyś  powiedziała  mi  pani  Humbleby.  Zastanawiałam  się... 
och, mniejsza o to, mów dalej. Jak zakończyła się ta rozmowa? 
Luke przytoczył dokładnie słowa panny Pinkerton, które wywarły na nim tak 
duże wrażenie, że nie mógł ich zapomnieć. 
-  Na  mój  argument,  że  chyba  trudno  jest  popełnić  bezkarnie  tak  wiele 
zbrodni,  odparła:  "Ależ  nie,  mój  drogi,  tu  pan  się  myli.  Bardzo  łatwo  jest 
zabić człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten 
morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!" 
Zamilkł. 
-  Łatwo  jest  zabić  człowieka?  -  powtórzyła  Bridget  drżącym  głosem.  - 
Przerażająco  łatwo...  to  prawda!  Nic  dziwnego,  że  te  słowa  zapadły  ci  tak 
głęboko w pamięć, Luke. Ja będę je pamiętać do końca życia! Człowiek taki 
jak Gordon Whitfield... och! Oczywiście, że to łatwe. 
- Ale nie tak łatwo będzie mu to udowodnić - zauważył Luke. 
- Tak sądzisz? Wydaje mi się, że mogę w tym pomóc. 
- Bridget, zabraniam ci... 
-  Nie  możesz.  Nie  wolno  siedzieć  z  założonymi  rękami  i  grać  na  zwłokę. 
Jestem  w  to  zamieszana,  Luke.  Przyznaję,  że  to  trochę  niebezpieczne 
zadanie, ale muszę do końca odegrać swoją rolę. 
- Bridget... 
-  Wplątałam  się  w  tę  historię,  Luke!  Przyjmę  więc  zaproszenie  panny 
Waynflete i zostanę w Wychwood. 

background image

 

139 

 

- Kochanie, błagam cię... 
- Doskonale zdaję sobie sprawę, że to jest niebezpieczne dla nas obojga. Ale 
tkwimy w tym, Luke... tkwimy w tym oboje! 
 
XXI 
OCH, DLACZEGO SPACERUJESZ PO POLACH W RĘKAWICZKACH? 
 
Zaciszne  wnętrze  domu  panny  Waynflete  podziałało  na  nich  kojąco  po 
chwilach napięcia, które przeżyli w samochodzie. 
Panna  Waynflete  była  trochę  zdziwiona,  że  Bridget  chce  mimo  wszystko  u 
niej zostać, ale szybko zapewniła, że w pełni podtrzymuje zaproszenie. 
- Skoro jest pani tak uprzejma, panno Waynflete - powiedział Luke - uważam 
to rozwiązanie za najlepsze. - Ja zatrzymałem się w gospodzie Pod Błazeńską 
Czapką,  będę  więc  miał  ją  na  oku.  Bądź  co  bądź,  nie  należy  zapominać  o 
tym, co się wydarzyło w Londynie. 
- Ma pan na myśli Lavinię Pinkerton? - spytała panna Waynflete. 
- Tak. Można by przypuszczać, że w centrum wielkiego miasta człowiek jest 
zupełnie bezpieczny. 
- Chodzi panu o to - zaczęła panna Waynflete - że bezpieczeństwo człowieka 
zależy przede wszystkim od tego, czy ktoś nie dybie na jego życie? 
- No, właśnie. Dożyliśmy takich czasów. 
Panna Waynflete z zadumą pokiwała głową. 
-  Od  jak  dawna  pani  wie,  że  Gordon  jest  mordercą,  panno  Waynflete?  - 
spytała Bridget. 
Panna Waynflete westchnęła. 
-  To  trudne  pytanie,  moja  droga.  Myślę,  że  w  głębi  duszy  byłam  zupełnie 
pewna  już  od  dłuższego  czasu...  Ale  robiłam,  co  mogłam,  żeby  o  tym  nie 
myśleć!  Nie  chciałam  w  to  uwierzyć,  więc  udawałam  sama  przed  sobą,  że 
moje podejrzenia są nikczemne i absurdalne. 
- Czy nigdy nie obawiała się pani o... własne życie? - spytał Luke. 
Panna Waynflete przez chwilę rozważała w myślach jego pytanie. 
-  Czy  chodzi  panu  o  to,  że  gdyby  Gordon  wyczuł,  iż  zaczęłam  coś 
podejrzewać, znalazłby jakiś sposób, by się mnie pozbyć? 
- Tak. 
-  Oczywiście,  brałam  pod  uwagę  taką  ewentualność...  -  wyznała  panna 
Waynflete spokojnie. - Starałam się zachować ostrożność. Nie sądzę jednak, 
żeby Gordon mógł dostrzec we mnie prawdziwe zagrożenie. 
- Dlaczego? 

background image

 

140 

 

Panna Waynflete lekko się zarumieniła. 
-  Nie  przypuszczam,  by  Gordonowi  przyszło  kiedykolwiek  na  myśl,  że 
mogłabym... ściągnąć na niego jakiekolwiek niebezpieczeństwo. 
- Czy posunęła się pani do tego, żeby go ostrzec? - spytał Luke szorstko. 
- Owszem. To znaczy, dałam mu do zrozumienia, iż dziwi mnie to, że każdy, 
kto mu się narazi, niebawem ginie w jakimś nieszczęśliwym wypadku. 
- Jak na to zareagował? - spytała Bridget. 
Na twarzy panny Waynflete pojawił się wyraz troski. 
-  Nie  tak,  jak  się  spodziewałam.  Wydawał  mi  się...  to  naprawdę 
zadziwiające!...  zadowolony...  Spytał:  "Więc  zwróciłaś  na  to  uwagę?"  I... 
napuszył się dumnie jak paw. 
- To jasne, że jest obłąkany! - zawołał Luke. 
-  Tak,  istotnie  -  przyznała  skwapliwie  panna  Waynflete.  -  Po  prostu  nie  ma 
innego  wytłumaczenia.  Nie  odpowiada  za  swoje  czyny.  -  Położyła  dłoń  na 
ramieniu Luke'a. - Nie powieszą go, prawda, panie Fitzwilliam? 
-  Nie,  nie.  Przypuszczam,  że  poślą  go  do  zakładu  dla  umysłowo  chorych  w 
Broadmoor. 
Panna Waynflete westchnęła z ulgą i wygodniej usiadła w fotelu. 
- Bardzo mnie to cieszy. - Jej wzrok spoczął na Bridget, która wpatrywała się 
w dywan, z zadumą marszcząc brwi. 
-  Ale  mamy  przed  sobą  jeszcze  długą  drogę  -  powiedział  Luke.  -
Zawiadomiłem  już  odpowiednie  władze  i  mogę  powiedzieć  tylko  tyle,  że 
Scotland  Yard  potraktuje  tę  sprawę  poważnie.  Musicie  sobie  jednak 
uprzytomnić, że nie mamy wystarczających dowodów. 
- Zdobędziemy je - oznajmiła Bridget. 
Panna Waynflete podniosła na nią wzrok. Luke dostrzegł w jej oczach błysk, 
który przypominał mu kogoś lub coś, co niedawno widział. Wytężył pamięć, 
ale nie udało mu się tego z niczym skojarzyć. 
-  Jesteś  bardzo  pewna  siebie,  moja  droga  -  powiedziała  panna  Waynflete  z 
powątpiewaniem. - No cóż, być może masz rację. 
- Posłuchaj, Bridget, pojadę teraz do rezydencji po twoje rzeczy - rzekł Luke. 
- Jadę z tobą - odparła spiesznie Bridget. 
- Wolałbym, żebyś została tutaj. 
- Ale ja wolę pojechać. 
-  Przestań  odgrywać  wobec  mnie  rolę  troskliwej  matki,  Bridget!  -  warknął 
Luke ze złością. - Nie życzę sobie, żebyś mnie ochraniała. 

background image

 

141 

 

-  Uważam,  Bridget,  że  wszystko  będzie  dobrze...  przecież  pojedzie 
samochodem,  a  w  dodatku  jest  biały  dzień  -  powiedziała  półgłosem  panna 
Waynflete. 
- Czuję się jak idiotka. Ta historia działa mi na nerwy  - wyszeptała Bridget, 
uśmiechając się z zażenowaniem. 
-  Któregoś  wieczora  panna  Waynflete  odprowadziła  mnie  aż  do  samego 
domu  -  przypomniał  sobie  Luke.  -  No,  panno  Waynflete,  niech  się  pani 
przyzna, że chciała pani mnie chronić! Tak było, prawda? 
Panna Waynflete potwierdziła jego sugestię uśmiechem. 
-  No  cóż,  panie  Fitzwilliam,  pan  jeszcze  niczego  nie  podejrzewał!  Groziło 
panu  niebezpieczeństwo,  ponieważ  Gordon  mógł  już  się  zorientować,  że 
przyjechał  pan  tutaj  jedynie  po  to,  by  zbadać  tę  sprawę.  A  na  tej  odludnej 
dróżce mogło się panu coś przytrafić! 
-  No  dobrze,  ale  teraz  zdaję  już  sobie  sprawę  z  niebezpieczeństwa  - 
oświadczył Luke posępnie. - Zapewniam panią, że nie dam się zaskoczyć. 
-  Niech  pan  nie  zapomina,  że  on  jest  niezwykle  przebiegły.  -  Znacznie 
sprytniejszy, niż się panu zdaje! To bardzo pomysłowy człowiek. 
- Dziękuję, że mnie pani ostrzegła. 
- Mężczyźni są odważni - westchnęła panna Waynflete - ale znacznie łatwiej 
ich oszukać niż kobiety. 
- To prawda - przyznała Bridget. 
-  Panno  Waynflete,  czy  istotnie  uważa  pani,  że  coś  mi  zagraża?  Czy  sądzi 
pani, że lord Whitfield naprawdę dybie na moje życie? 
- Myślę - odparła panna Waynflete po chwili wahania - że niebezpieczeństwo 
grozi  przede  wszystkim  Bridget.  To  ona  zerwała  zaręczyny,  a  to  jest  dla 
niego największą zniewagą! Przypuszczam, że dopiero kiedy rozprawi się z 
Bridget,  skieruje  uwagę  na  pana.  Ale  bez  wątpienia  do  niej  zabierze  się  w 
pierwszej kolejności. 
-  Bardzo  bym  chciał,  Bridget,  żebyś  wyjechała  za  granicę...  i  to  teraz... 
natychmiast. 
Bridget mocno zacisnęła usta. 
- Nie pojadę. 
Panna Waynflete westchnęła. 
- Jesteś odważną kobietą, Bridget. Podziwiam cię. 
- Na moim miejscu postąpiłaby pani tak samo. 
- No cóż, niewykluczone. 
-  Oboje  w  tym  tkwimy,  Luke  i  ja  -  oznajmiła  Bridget  stanowczo. 
Odprowadziła Luke'a do drzwi. 

background image

 

142 

 

-  Zatelefonuję  do  ciebie  z  gospody,  kiedy  już  bezpiecznie  wydostanę  się  z 
jaskini tego lwa - powiedział Luke. 
- Dobrze. 
-  Kochanie,  nie  denerwuj  się!  Nawet  najdoskonalsi  mordercy  muszą  mieć 
czas  na  gruntowne  przemyślenie  swoich  planów!  Wydaje  mi  się,  że  przez 
parę  dni nic  nam  nie  grozi.  Dzisiaj przyjeżdża  z  Londynu  inspektor  Battle. 
Kiedy tylko tutaj się zjawi, Whitfield będzie pod obserwacją. 
-  Zatem  skoro  wszystko  jest  pod  kontrolą,  możemy  zakończyć  ten 
melodramat. 
-  Bridget,  kochanie,  proszę  cię,  nie  rób  żadnych  nierozważnych  kroków!  - 
powiedział Luke poważnie, kładąc jej dłoń na ramieniu. 
- Ciebie też to dotyczy, mój drogi. 
Uścisnął  jej  ramię,  a  potem  wskoczył  do  samochodu  i  odjechał.  Bridget 
wróciła do salonu. 
-  Moja  droga,  twój  pokój  nie  jest  jeszcze  całkiem  gotowy  -  rzekła  panna 
Waynflete  z  typowym  dla  starych  panien  zdenerwowaniem  takim 
drobiazgiem.  -  Emily  właśnie  sprawdza,  czy  czegoś  nie  brakuje.  Wiesz  co? 
Przygotuję ci filiżankę pysznej herbaty! Dobrze ci zrobi po tych burzliwych 
wydarzeniach. 
- To bardzo uprzejme z pani strony, panno Waynflete, ale dziękuję. 
Bridget  miała  ochotę  na  mocny  koktajl  z  dużą  ilością  ginu,  ale  doszła  do 
słusznego  wniosku,  że  nie  należy  liczyć  na  ten  rodzaj  pokrzepiającego 
napoju.  Nie  znosiła  herbaty,  ponieważ  zazwyczaj  cierpiała  po  niej  na 
niestrawność.  Jednakże  panna  Waynflete  zdecydowała,  że  herbata  jest 
właśnie  tym,  czego  najbardziej  potrzebuje  jej  młody  gość.  Wybiegła  do 
kuchni, a po pięciu minutach wróciła z tacą, na której stały dwie delikatnie 
zdobione  filiżanki  z  drezdeńskiej  porcelany,  wypełnione  aromatycznym, 
parującym napojem. 
- Oryginalny Lapsang Souchong - oznajmiła z dumą. 
Bridget,  która  nie  lubiła  chińskiej  herbaty  jeszcze  bardziej  niż  indyjskiej, 
uśmiechnęła się blado. 
W tym momencie w drzwiach pojawiła się Emily, niewyrośnięta i niezdarna 
pokojówka panny Waynflete. 
-  Proszę  pani  -  powiedziała  -  czy  miała  pani  na  myśli  te  poszewki  z 
falbankami? 
Panna Waynflete pospiesznie wyszła z pokoju, a Bridget skorzystała z okazji 
i  wylała  swoją  herbatę  za  okno.  Omal  nie  poparzyła  przy  tym  wrzątkiem 
kocura, który wylegiwał się na grządce. 

background image

 

143 

 

Puszek, przyjąwszy łaskawie jej przeprosiny, wskoczył na parapet, a potem 
wdrapał się jej na ramiona i zaczął czule mruczeć. 
- Jesteś bardzo piękny! - powiedziała Bridget, głaszcząc go po grzbiecie. 
Puszek wygiął grzbiet w łuk, mrucząc ze zdwojoną energią. 
- Dobry kotek - szepnęła Bridget, drapiąc go za uszami. 
-  Mój  Boże  -  zawołała  panna  Waynflete,  wchodząc  do  pokoju.  -  Puszek 
najwyraźniej cię polubił. Z reguły zachowuje się z rezerwą! Tylko uważaj na 
jego uszko. Ostatnio bardzo go bolało i nadal mu dokucza. 
Ale było już za późno. Bridget pociągnęła go niechcący za chore ucho. Kocur 
prychnął na nią i odszedł majestatycznym krokiem, jakby demonstrując swą 
urażoną godność. 
- Och, mój Boże, czy cię podrapał? - zawołała panna Waynflete. 
- To nic poważnego - odparła Bridget, ssąc ukośne zadraśnięcie na grzbiecie 
dłoni. 
- Może przemyć ci rankę jodyną? 
-  Och,  nie  trzeba,  wszystko  w  porządku.  Nie  warto  zawracać  sobie  tym 
głowy. 
Panna  Waynflete  wydawała  się  zawiedziona. Bridget,  czując,  że  zachowała 
się niezbyt uprzejmie, spytała pospiesznie: 
- Ciekawe, jak długo Luke tam będzie? 
- Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, że pan Fitzwilliam potrafi o siebie 
zadbać. 
- Och, Luke jest bardzo twardym mężczyzną! 
W  tym  momencie  zadzwonił  telefon.  Bridget  szybko  do  niego  podeszła. 
Usłyszała w słuchawce głos Luke'a. 
- Halo? To ty, Bridget? Jestem już w gospodzie. Czy mogę przywieźć twoje 
rzeczy po lunchu? Pojawił się tu Battle... wiesz, o kim mówię...? 
- Ten inspektor ze Scotland Yardu? 
- Tak. Chce natychmiast ze mną porozmawiać. 
-  W  porządku.  Kiedy  przywieziesz  moje  bagaże,  opowiesz  mi,  co  on  o  tym 
wszystkim sądzi. 
- Dobrze. Tymczasem, kochanie. 
- Do zobaczenia. 
Bridget  odłożyła  słuchawkę  i  powtórzyła  pannie  Waynflete  treść  rozmowy. 
Potem  szeroko  ziewnęła.  Po  pełnym  wyczerpujących  emocji  poranku 
ogarnęło ją nagłe znużenie. 
Panna Waynflete zwróciła na to uwagę. 

background image

 

144 

 

- Widzę, że jesteś zmęczona, moja droga! Może się położysz... nie, lepiej nie 
robić  tego  tuż  przed  lunchem.  Wybieram  się  teraz  do  pewnej  kobiety,  by 
zanieść jej trochę starych ubrań. Mieszka w chatce niedaleko stąd... to bardzo 
przyjemny  spacer  przez  pola.  Czy  miałabyś  ochotę  dotrzymać  mi 
towarzystwa? Zdążymy wrócić na lunch. 
Bridget chętnie się zgodziła. 
Wyszły  z  domu  tylnymi  drzwiami.  Panna  Waynflete  miała  na  głowie 
słomkowy kapelusz i, ku rozbawieniu Bridget, włożyła rękawiczki. 
Można by pomyśleć, że wybieramy się na Bond Street! - myślała. 
Po  drodze  panna  Waynflete  gawędziła  wesoło  o  rozmaitych  sprawach 
związanych z życiem w małym, prowincjonalnym miasteczku. Przeszły przez 
pola,  przecięły  wyboisty  gościniec,  a  potem  skręciły  na  ścieżkę  wiodącą 
przez  zapuszczony  zagajnik.  Dzień  był  dość  upalny,  więc  spacer  w  cieniu 
drzew sprawił Bridget przyjemność. 
Panna Waynflete zaproponowała, żeby usiadły i chwilę odpoczęły. 
-  Ten  dzisiejszy  upał  jest  naprawdę  uciążliwy,  nie  sądzisz?  Chyba  nadciąga 
burza! 
Bridget sennym głosem przyznała jej słuszność. Leżała na plecach z na wpół 
przymkniętymi oczami, a po jej głowie błąkały się słowa wiersza. 
 
Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach, 
Och, gruba blond kobieto, której nikt nie kocha? 
 
To  do  niej  nie  pasuje!  Przecież  panna  Waynflete  wcale  nie  jest  gruba  - 
pomyślała Bridget, a potem wniosła do wiersza odpowiednie poprawki. 
 
Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach, 
Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha? 
 
-  Jesteś  bardzo  senna,  kochanie,  prawda?  -  spytała  panna  Waynflete, 
przerywając jej rozmyślania. 
Wypowiedziała te słowa swoim zwykłym, łagodnym tonem, ale było w nim 
coś,  co  sprawiło,  że  Bridget  nagle  otworzyła  oczy.  Panna  Waynflete 
pochylała się nad nią. 
- Jesteś bardzo senna, prawda? - spytała znowu, oblizując wargi i patrząc na 
nią przejmującym wzrokiem. 
Tym razem Bridget pojęła znaczenie jej słów. Kiedy nagle dotarło to do jej 
świadomości, poczuła głęboką pogardę dla własnej tępoty! 

background image

 

145 

 

Podejrzewała  prawdę,  ale  było  to  tylko  mgliste  podejrzenie.  Zamierzała 
sprawdzić  jego  słuszność  spokojnie  i  dyskretnie.  Ani  przez  moment  nie 
przeczuwała, że może grozić jej jakieś niebezpieczeństwo. Wydawało jej się, 
że doskonale maskuje swe podejrzenia. Nie przyszło jej nawet do głowy, że 
atak może nastąpić tak szybko. Zrozumiała, że zachowała się jak skończona 
idiotka! 
- Herbata... - pomyślała. - Na pewno coś w niej było. Ona nie wie, że jej nie 
wypiłam.  To  moja  jedyna  szansa!  Muszę  udawać!  Ciekawe,  co  to  było  za 
paskudztwo.  Trucizna?  Czy  tylko  środek  nasenny?  Ona  myśli,  że  jestem 
śpiąca... to oczywiste. 
Ponownie zamknęła oczy. 
-  Tak...  okropnie...  -  odparła,  mając  nadzieję,  że  jej  głos  zabrzmi  naprawdę 
sennie. - To dziwne! Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była taka śpiąca. 
Panna Waynflete lekko kiwnęła głową. 
Bridget obserwowała ją spod przymrużonych powiek. 
Tak czy owak - pomyślała - nie może się ze mną mierzyć! Jestem silną młodą 
kobietą,  a  ona  tylko  chudą  słabą  staruszką.  Ale  muszę  nakłonić  ją  do 
mówienia... sprowokować do zwierzeń! 
Twarz panny Waynflete wykrzywił chytry, niemal nieludzki uśmiech. 
Ona przypomina kozę - pomyślała Bridget. O Boże! Jakże ona jest podobna 
do  kozy!  To  zwierzę  zawsze  było  symbolem  zła!  Teraz  już  rozumiem, 
dlaczego! Miałam rację... moje fantastyczne podejrzenia okazały się słuszne! 
Nawet  w  piekle  nie  ma  większego  zła  niż  we  wzgardzonej  kobiecie...  Od 
tego się wszystko zaczęło... 
-  Nie  wiem,  co  się  ze  mną  dzieje...  -  powiedziała  cicho.  Tym  razem  w  jej 
głosie zabrzmiała wyraźna nutka lęku. - Czuję się bardzo dziwnie... Okropnie 
kręci mi się w głowie! 
Panna  Waynflete  rozejrzała  się  nerwowo.  Znajdowały  się  na  zupełnym 
odludziu.  Miasteczko  leżało  zbyt  daleko,  by  ktoś  mógł  usłyszeć  krzyki.  W 
pobliżu nie było żadnych domów ani willi. Zaczęła grzebać w swojej paczce, 
która  rzekomo  zawierała  starą  odzież.  Kiedy  rozdarła  papier,  Bridget 
dostrzegła kątem oka jakąś wełnianą część garderoby. Panna Waynflete znów 
sięgnęła do zawiniątka dłońmi w rękawiczkach. 
 
Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach? 
 
No  właśnie...  dlaczego?  -  pomyślała  Bridget.  Dlaczego  w  rękawiczkach? 
Ależ to jasne jak słońce! Wszystko świetnie zaplanowała! 

background image

 

146 

 

Panna  Waynflete  ostrożnie  wyciągnęła  z  zawiniątka  nóż,  uważając,  by  nie 
zetrzeć z niego śladów, które zostawił lord Whitfield, kiedy tego ranka bawił 
się nim w swym salonie w Ashe Manor. 
Mauretański nóż ze spiczastym ostrzem. 
Bridget poczuła, że robi jej się słabo. Postanowiła grać na zwłokę... zmusić tę 
kobietę do zwierzeń... chudą, siwą kobietę, której nikt nie kochał. Doszła do 
wniosku,  że  nie  powinno  to  być  zbyt  trudne,  ponieważ  panna  Waynflete  z 
pewnością odczuwa nieprzepartą potrzebę mówienia, a jedyną osobą, z którą 
może  porozmawiać,  jest  ktoś  taki  jak  Bridget...  ktoś,  kto  ma  niebawem  na 
zawsze zamilknąć. 
- Co to za... nóż? - spytała omdlewającym głosem. 
Panna  Waynflete  wybuchnęła  przerażającym,  stłumionym,  niemal 
nieludzkim śmiechem. 
- Jest przeznaczony dla ciebie, Bridget - powiedziała. - Dla ciebie! Od dawna 
cię nienawidziłam. 
- Dlatego że miałam wyjść za Gordona Whitfielda? - spytała Bridget. 
Panna Waynflete kiwnęła głową. 
- Jesteś bardzo bystra!  Twoja śmierć będzie koronnym dowodem przeciwko 
niemu. Znajdą twoje zwłoki z poderżniętym gardłem i nóż z odciskami jego 
palców!  Dlatego  właśnie  poprosiłam  dziś  rano,  żeby  mi  go  pokazał!  Kiedy 
byliście  na  górze,  zawinęłam  nóż  w  chusteczkę  do  nosa  i  schowałam  do 
torebki. To takie proste! Prawdę mówiąc, wszystko poszło mi gładko. Wprost 
nie mogłam w to uwierzyć. 
-  To  dlatego  że...  jest  pani...  tak  bardzo  przebiegła...  -  wyjąkała  Bridget 
stłumionym głosem osoby oszołomionej środkiem nasennym. 
Panna Waynflete znów wybuchnęła przerażającym śmiechem. 
-  Tak,  już  w  młodości  odznaczałam  się  nieprzeciętną  inteligencją!  -
oświadczyła  z  zatrważającą  dumą  w  głosie.  -  Ale  nie  pozwalano  mi  nic 
robić... Musiałam bezczynnie  siedzieć  w  domu.  Potem pojawił  się  w  moim 
życiu  Gordon,  syn  prostego  szewca,  ale  wiedziałam,  że  to  chłopak  z 
aspiracjami.  Nie  miałam  wątpliwości,  że  daleko  zajdzie.  A  on  mnie 
porzucił... mnie! Wszystko przez tę idiotyczną historię z kanarkiem. 
Wykonała w powietrzu dziwny, gwałtowny  ruch. Bridget znów poczuła, że 
robi jej się niedobrze. 
-  Gordon  Ragg  ośmielił  się  porzucić  mnie,  córkę  pułkownika  Waynflete'a! 
Poprzysięgłam mu zemstę! Myślałam o tym co noc... Potem mojej rodzinie 
zaczęło się powodzić coraz gorzej. Trzeba było sprzedać dom. A on go kupił! 
Poniżył mnie, proponując posadę w moim dawnym rodzinnym domu. Jakże 

background image

 

147 

 

ja  go  wtedy  nienawidziłam!  Ale  nigdy  nie  okazywałam  swoich  uczuć. 
Nauczono nas tego w młodości... to niezwykle cenna umiejętność. Uważam, 
że dobre wychowanie robi swoje. 
Milczała  przez  dłuższą  chwilę.  Bridget  uważnie  na  nią  patrzyła,  bojąc  się 
oddychać, żeby nie przerwać potoku jej słów. 
-  Przez  cały  czas  rozmyślałam...  -  ciągnęła  panna  Waynflete.  -  Początkowo 
chciałam  go  po  prostu  zabić.  Znalazłam  w  bibliotece  książki  z  zakresu 
kryminologii. Ta lektura później nieraz mi się przydała. Na przykład, drzwi 
do  pokoju  Amy  Gibbs...  kiedy  już  zamieniłam  buteleczki  przy  jej  łóżku, 
przekręciłam  klucz  w  zamku  od  zewnątrz  za  pomocą  obcążków.  Jakże  ta 
dziewczyna  obrzydliwie  chrapała!...  Zaraz,  zaraz...  na  czym  skończyłam?  - 
powiedziała po chwili przerwy. 
Bridget miała  pewien  niezwykły  dar,  który  tak  oczarował  lorda  Whitfielda; 
była  bardzo  wdzięcznym  słuchaczem.  Honoria  Waynflete  jest  nie  tylko 
maniakalną  morderczynią,  lecz  również  osobą  pragnącą  mówić  o  sobie.  A 
ona  potrafiła  sobie  radzić  z  tego  rodzaju  ludźmi.  Powiedziała  więc 
zachęcająco: 
- Że początkowo chciała pani go zabić... 
- Tak, ale ta koncepcja mnie nie zadowalała... była zbyt prostacka... chciałam 
wymyślić  coś  lepszego  niż  zwykłe  morderstwo.  I  wtedy  wpadłam  na  ten 
pomysł. Po prostu przyszedł mi on niespodziewanie do głowy. Uznałam, że 
Gordon  musi ponieść  konsekwencje  wielu  zbrodni, których  nie  popełni. Że 
oskarżą  go,  a  potem  powieszą  za  moje  morderstwa!  Ale  byłoby  jeszcze 
lepiej, gdyby uznano go za szaleńca i zamknięto w zakładzie dla obłąkanych 
na całe życie... 
Zaczęła przeraźliwie chichotać. Miała nienaturalnie rozszerzone źrenice. 
-  Jak  ci  mówiłam,  przeczytałam  wiele  książek  z  zakresu  kryminologii. 
Starannie  wybierałam  swoje  ofiary.  Początkowo  moje  morderstwa  nie 
wzbudzały niczyich podejrzeń. Wiesz - zniżyła głos - zabijanie sprawiało mi 
przyjemność...  Ta  niesympatyczna  kobieta,  Lydia  Horton,  lekceważyła 
mnie... pewnego razu powiedziała o mnie: "Ta stara panna". Ucieszyła mnie 
wiadomość, że Gordon się z nią pokłócił. Pomyślałam, że mogę upiec dwie 
pieczenie  przy  jednym  ogniu!  Zabawnie  było  siedzieć  przy  łóżku  chorej  i 
ukradkiem wsypywać arszenik do jej herbaty, a potem, po wyjściu z pokoju, 
mówić  pielęgniarce,  że  pani  Horton  narzekała  na  gorzki  smak  winogron, 
które dostała od lorda Whitfielda! Wielka szkoda, że ta głupia kobieta nigdy 
nikomu  tego  nie  powtórzyła.  Potem  przyszła  kolej  na  innych!  Kiedy  tylko 
usłyszałam, że Gordon żywi do kogoś urazę, natychmiast aranżowałam jakiś 

background image

 

148 

 

nieszczęśliwy wypadek! Cóż z niego za niewiarygodny głupiec! Wmówiłam 
mu,  że  ma  w  sobie  coś  wyjątkowego!  Że  każdy,  kto  wystąpi  przeciwko 
niemu, ponosi  zasłużoną karę.  Z  łatwością  w  to  uwierzył.  Biedny, kochany 
Gordon, uwierzyłby we wszystko. Jest taki naiwny! 
Bridget  przypomniała  sobie  swoje  własne  pełne  ironii  słowa,  które 
wypowiedziała w obecności Luke'a: "Gordon! On uwierzyłby we wszystko!" 
Czuła,  że  musi  nakłonić  pannę  Waynflete  do  dalszych  zwierzeń.  A  to  nie 
było  trudne!  Będąc  przez  wiele  lat  sekretarką,  łagodnie  zachęcała  swoich 
pracodawców do osobistych wynurzeń. A ta kobieta odczuwała nieprzepartą 
potrzebę mówienia o sobie i chełpienia się swoją inteligencją. 
-  Ale  jak  to  się  pani  udało?  -  spytała  półgłosem.  -  Nie  potrafię  tego 
zrozumieć. 
-  Och,  to  było  bardzo  proste!  To  sprawa  organizacji!  Kiedy  Amy  została 
odprawiona z rezydencji, natychmiast zatrudniłam ją u siebie. Pomysł z farbą 
do kapeluszy uważam za niezwykle sprytny, a drzwi zamknięte na klucz od 
wewnątrz  zapewniły  mi  bezpieczeństwo.  Oczywiście,  niczego  nie 
ryzykowałam, bo nie miałam żadnego motywu, a bez tego nie można nikogo 
podejrzewać  o  morderstwo.  Z  Carterem  też  poszło  łatwo...  zataczał  się  we 
mgle, a ja dogoniłam go na kładce i mocno popchnęłam. Jestem bardzo silna. 
Przerwała i znów przerażająco zachichotała. 
-  Cala  ta  historia  była  świetną  zabawą!  Nigdy  nie  zapomnę  wyrazu  twarzy 
Tommy'ego w chwili, gdy spychałam go z parapetu. Nie miał najmniejszego 
pojęcia,  że...  -  Pochyliła  się  nad  Bridget  i  powiedziała  cicho,  jakby 
powierzając  jej  swoją  największą  tajemnicę:  -Wiesz,  ludzie  są  naprawdę 
strasznie głupi. Nigdy przedtem nie zdawałam sobie z tego sprawy. 
- Za to pani jest... wyjątkowo inteligentną kobietą - oznajmiła Bridget bardzo 
słabym głosem. 
- Tak, istotnie... chyba masz rację. 
-  A  doktor  Humbleby...  Jego  przypadek  musiał  być  znacznie  trudniejszy, 
prawda? 
-  Owszem.  To  cud,  że  mi  się  udało.  Oczywiście,  mogło  się  nie  udać.  Ale 
Gordon  trąbił  na  lewo  i  prawo  o  swojej  wizycie  w  Instytucie  Wellermana 
Kreutza,  więc  postanowiłam  doprowadzić  do  tego,  żeby  ludzie  nie 
zapomnieli  o  tej  wizycie,  a  potem  skojarzyli  ją  ze  śmiercią  doktora 
Humbleby'ego.  Z  chorego  ucha  Puszka  wydzielała  się  ropa.  Skaleczyłam 
doktora  w  rękę  czubkiem  nożyczek.  Potem,  udając,  że  jestem  tym  strasznie 
przejęta, zaczęłam uporczywie nalegać, żeby pozwolił mi przemyć i opatrzyć 
ranę.  Doktor  nie  zdawał  sobie  sprawy,  że  opatrunek  został  wcześniej 

background image

 

149 

 

zainfekowany  wydzieliną  z  ucha  kota.  Oczywiście,  mogło  nic  z  tego  nie 
wyjść...  to  było  niepewne  przedsięwzięcie.  Kiedy  bakterie  zrobiły  swoje, 
bardzo  się  ucieszyłam...  zwłaszcza  że  Puszek  należał  przedtem  do  Lavinii 
Pinkerton.  -  Zasępiła  się  nagle.  -  Lavinia  Pinkerton!  Ona  jedna  się 
domyślała...  To  ona  znalazła  wtedy  Tommy'ego.  A  potem,  kiedy  doszło  do 
sprzeczki między Gordonem a doktorem Humblebym, zobaczyła, jak patrzę 
na doktora. Dałam się zaskoczyć. Zastanawiałam się, jak mam to zrobić... A 
ona  zrozumiała!  Gdy  odwróciłam  głowę,  zauważyłam,  że  bacznie  mnie 
obserwuje i... zdradziłam się. Zdałam sobie sprawę, że ona wie. Oczywiście, 
nie  mogła  mi  niczego  udowodnić.  Byłam  tego  pewna.  Ale  mimo  wszystko 
obawiałam się, że ktoś może jej uwierzyć. Bałam się, że mogą jej uwierzyć w 
Scotland  Yardzie.  Byłam  przekonana,  że  właśnie  tam  się  wybiera,  więc 
wsiadłam  do  tego  samego  pociągu,  a  potem  zaczęłam  ją  śledzić.  To  było 
bardzo łatwe. Kiedy przechodziła przez Whitehall, musiała się zatrzymać na 
wysepce  dla  pieszych.  Stanęłam  tuż  za  nią,  ale  mnie  nie  widziała.  Gdy 
nadjeżdżał  jakiś  duży  samochód,  mocno  ją  popchnęłam.  A  jestem  bardzo 
silna! Wpadła wprost pod koła. Powiedziałam stojącej obok mnie kobiecie, 
że  zauważyłam  numer  rejestracyjny  tego  samochodu,  i  podałam  jej  numer 
rollsa  Gordona. Miałam  nadzieję,  że  przekaże  te  dane  policji.  Szczęśliwym 
trafem samochód się nie zatrzymał. Pewnie szofer wybrał się na przejażdżkę 
bez wiedzy swego pracodawcy. Tak, miałam szczęście. Zawsze je mam. A ta 
awantura z Riversem, do której doszło przed paru dniami w obecności Luke'a 
Fitzwilliama...  Nieźle  się  ubawiłam,  naprowadzając  go  na  fałszywy  trop! 
Dziwiło  mnie  tylko,  że  tak  trudno  było  skierować  jego  podejrzenia  na 
Gordona. Ale po śmierci Riversa musiało do tego dojść. Musiało to do niego 
w  końcu  dotrzeć!  A  teraz...  no  cóż,  to  będzie  wspaniałe  zakończenie  całej 
sprawy. Wstała i podeszła do Bridget. 
-  Gordon  mnie porzucił!  -  powiedziała  cicho.  -  Zamierzał  ożenić  się  z  tobą. 
Spotkało  mnie  rozczarowanie,  które  odbiło  się  na  całym  moim  życiu.  Nie 
miałam nic... zupełnie nic... 
 
Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha... 
 
Z obłąkańczym uśmiechem pochyliła się nad Bridget... Błysnął nóż... 
Bridget zerwała się na równe nogi. Jak tygrys rzuciła się na przeciwniczkę. 
Pchnęła ją do tyłu i mocno zacisnęła dłoń na jej prawym nadgarstku. 
Zaskoczona Honoria Waynflete upadła na plecy, zanim zdążyła zadać cios. 
Ale po chwili zaczęła zażarcie walczyć. Zasób ich sił był nieporównywalny. 

background image

 

150 

 

Młoda,  zdrowa  i  wysportowana  Bridget  miała  mocne  mięśnie,  a  Honoria 
Waynflete była kobietą szczupłą i wątłą. 
Bridget nie wzięła jednak pod uwagę jednej okoliczności. Honoria Waynflete 
była  obłąkana.  I  właśnie  szaleństwo  dodawało  jej  sił.  Walczyła  jak  lew. 
Potrafiła  wykrzesać  z  siebie  więcej  energii  niż  Bridget  ze  swych  mięśni. 
Bridget usiłowała wyrwać jej nóż z ręki, ale ona trzymała go kurczowo. 
Potem, stopniowo, obłąkana kobieta zaczęła zyskiwać przewagę. 
- Luke!... Ratunku!... Pomocy! - rozpaczliwie wołała Bridget. 
Nie miała jednak nadziei, że ktoś przyjdzie jej z pomocą. Były same. Same 
na  odludziu.  Z  najwyższym  wysiłkiem  wykręciła  przeciwniczce  rękę  i  w 
końcu usłyszała odgłos upadającego na ziemię noża. 
Honoria  Waynflete  chwyciła  Bridget  oburącz  za  gardło  i  zaczęła  ją  dusić, 
wyciskając z niej życie. Bridget wydała z siebie ostatni, zdławiony okrzyk... 
 
XXII 
ROZMOWA Z PANIĄ HUMBLEBY 
 
Inspektor  Battle  zrobił  na  Luke'u  korzystne  wrażenie.  Był  poważny  i 
spokojny.  Miał  szeroką,  rumianą  twarz  i  sumiaste  wąsy.  Na  pierwszy  rzut 
oka nie wydawał się szczególnie bystry, ale baczny obserwator, widząc jego 
przenikliwe spojrzenie, nie dałby się zwieść pozorom. 
Luke był bacznym obserwatorem. Miał już wcześniej do czynienia z ludźmi 
tego rodzaju. Wiedział, że można im zaufać i że zawsze osiągają wyznaczony 
cel. Był bardzo zadowolony, że prowadzenie tej sprawy powierzono właśnie 
temu człowiekowi. 
- Dziwię się, że przysłano tu kogoś na tak wysokim stanowisku -powiedział, 
kiedy zostali sami. 
Inspektor Battle uśmiechnął się szeroko. 
- Ta sprawa może okazać się bardzo poważna, panie Fitzwilliam.  - Kiedy  w 
grę wchodzi ktoś taki jak lord Whitfield, nie chcielibyśmy popełnić błędu. 
- Rozumiem. Czy przyjechał pan sam? 
-  Nie.  Towarzyszy  mi  detektyw  w  stopniu  sierżanta.  Teraz  jest  w  barze 
Siedem Gwiazd. Jego zadanie polega na śledzeniu jego lordowskiej mości. 
- Rozumiem. 
- Czy pana zdaniem nie ma najmniejszej wątpliwości? Jest pan pewien, że to 
właśnie on? - spytał Battle. 
-  Fakty  wyraźnie  dowodzą,  że  nie  ma  innej  możliwości.  Czy  mam  je  panu 
przedstawić? 

background image

 

151 

 

- Dziękuję, przekazał mi je sir William. 
- Co pan o tym sądzi? Chyba wydaje się panu absolutnie nieprawdopodobne, 
że człowiek o tak wysokiej pozycji społecznej jak lord Whitfield może być 
maniakalnym mordercą? 
-  Niewiele  jest  rzeczy,  które  wydają  mi  się  nieprawdopodobne  -odparł 
inspektor Battle. - Tam gdzie mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest 
możliwe.  Zawsze  to  powtarzam.  Gdyby  powiedział  mi  pan,  że  jakaś  miła 
stara  panna,  arcybiskup  czy  uczennica  jest  niebezpiecznym  przestępcą,  nie 
wykluczyłbym tego przed dokładnym zbadaniem sprawy. 
- Skoro sir William przekazał panu najważniejsze fakty, opowiem panu tylko 
o tym, co wydarzyło się dziś rano - zaproponował Luke. 
Zrelacjonował  pokrótce  przebieg  swej  rozmowy  z  lordem  Whitfieldem. 
Inspektor Battle słuchał go z dużym zainteresowaniem. 
- Mówi pan, że bawił się nożem - powiedział. - Czy zrobił coś szczególnego, 
panie Fitzwilliam? Czy nim groził? 
- Otwarcie nie. Tylko w dość nieprzyjemny sposób badał palcami jego ostrze, 
z jakąś, rzekłbym, estetyczną rozkoszą, a to mi się nie podobało. Myślę, że 
panna Waynflete miała takie samo odczucie. 
-  Czy  to  ta  pani,  która  zna  lorda  Whitfielda  od  dziecka  i  miała  za  niego 
wyjść? 
- Zgadza się. 
-  Sądzę,  że  może  pan  się  nie  martwić  o  tę  młodą  damę,  panie  Fitzwilliam  - 
powiedział  inspektor  Battle.  -  Dam  jej  kogoś  do  ochrony.  A  w  dodatku 
Jackson  śledzi  jego  lordowską  mość,  więc  nie  powinno  jej  grozić  żadne 
niebezpieczeństwo. 
-  Uspokoił  mnie  pan  -  odetchnął  Luke.  Inspektor  ze  zrozumieniem  pokiwał 
głową. 
- Wiem, że jest pan w trudnej sytuacji, panie Fitzwilliam. Że niepokoi się pan 
o pannę Conway... Szczerze mówiąc, nie spodziewam się, że będzie to łatwa 
sprawa.  Lord  Whitfield  niewątpliwie  jest  niezwykle  przebiegłym 
człowiekiem. Najprawdopodobniej powstrzyma się na jakiś czas od dalszych 
kroków. Chyba że osiągnął już ostatnie stadium. 
- Co pan nazywa "ostatnim stadium"? 
-  Stan,  w  którym  pod  wpływem  wybujałego  egotyzmu  przestępca  zaczyna 
sądzić, że nic mu nie grozi! Uważa siebie za geniusza, a wszystkich innych 
za kompletnych durniów! Wtedy, oczywiście, mamy go już w garści! 
Luke pokiwał głową i wstał. 

background image

 

152 

 

-  No  cóż  -  powiedział.  -  Życzę  powodzenia.  Proszę  dać  mi  znać,  gdybym 
mógł w czymś pomóc. 
- Oczywiście. 
- Czy nic panu nie przychodzi do głowy? 
Battle zastanawiał się chwilę. 
-  Nie,  na  razie  nic.  Chcę  się  trochę  rozejrzeć  po  okolicy.  Może  zamienimy 
parę słów wieczorem, dobrze? 
- Zgoda. 
- Wtedy będę lepiej wiedział, na czym stoimy. 
Luke czuł się podniesiony na duchu i uspokojony. Wiele osób odnosiło takie 
samo wrażenie po spotkaniu z inspektorem Battle. 
Zerknął  na  zegarek.  Zaczął  się  zastanawiać,  czy  nie  powinien  pojechać  do 
Bridget jeszcze przed lunchem. 
Doszedł  jednak  do  wniosku,  że  lepiej  będzie,  jeśli  tego  nie  zrobi.  Panna 
Waynflete mogłaby uważać zaproszenie go na posiłek za swój obowiązek, a 
to  wprowadziłoby  zamieszanie  w  jej  gospodarstwie.  Wiedział  z  własnego 
doświadczenia  z  ciotkami,  że  kobiety  w  średnim  wieku  są  przeczulone  na 
punkcie drobiazgów, związanych z prowadzeniem domu. 
Ciekawe, czy panna Waynflete jest czyjąś ciotką? - pomyślał. Być może. 
Wyszedł z gospody. Jakaś kobieta w czerni przystanęła gwałtownie na jego 
widok. 
- Dzień dobry, panie Fitzwilliam. 
- Dzień dobry, pani Humbleby - odparł, ściskając jej wyciągniętą dłoń. 
- Myślałam, że już pan wyjechał. 
- Nie, tylko się przeprowadziłem. Mieszkam teraz w tej gospodzie. 
- A Bridget? Słyszałam, że opuściła Ashe Manor. 
- Owszem, to prawda. 
Pani Humbleby głęboko westchnęła. 
- Bardzo się cieszę, że tak szybko wyjechała z Wychwood. 
-  Och,  ona  nadal  jest  tutaj.  Ściśle  rzecz  biorąc,  zatrzymała  się  u  panny 
Waynflete. 
Pani Humbleby  zrobiła krok do tyłu.  Luke'a zaskoczyło malujące się na jej 
twarzy przerażenie. 
- U Honorii Waynflete? Och, ale dlaczego? 
- Panna Waynflete bardzo uprzejmie zaprosiła ją do siebie na kilka dni. 
Panią  Humbleby  wstrząsnął  lekki  dreszcz.  Podeszła  bliżej  i  położyła 
Luke'owi dłoń na ramieniu. 

background image

 

153 

 

- Panie Fitzwilliam, wiem, że nie mam prawa nic mówić. Przeżyłam ostatnio 
wiele  bolesnych  i  ciężkich  chwil,  więc...  być  może...  straciłam  zdrowy 
rozsądek! Moje odczucia mogą być po prostu tylko urojeniami. 
- Jakie odczucia? - spytał Luke łagodnie. 
- Przeświadczenie o istnieniu zła! 
Spojrzała na niego nieśmiało. Widząc jednak, że z powagą skinął głową i nie 
zamierza kwestionować jej wypowiedzi, dodała: 
-  Tyle  nikczemności...  ta  myśl  mnie  prześladuje...  tyle  niegodziwości  w 
Wychwood. A wszystko to za sprawą tej kobiety. Jestem tego pewna! 
- Jakiej kobiety? - spytał Luke, nie rozumiejąc, o kogo jej chodzi. 
-  Jestem  przekonana,  że  Honoria  Waynflete  jest  bardzo  złą  kobietą!  - 
wyjaśniła  pani  Humbleby.  -  Och,  widzę,  że  pan  mi  nie  wierzy!  Lavinii 
Pinkerton  też  nikt  nie  uwierzył.  Ale  obie  miałyśmy  takie  odczucia. 
Przypuszczam,  że  ona  wiedziała  więcej  niż  ja...  Proszę  pamiętać,  panie 
Fitzwilliam, że nieszczęśliwa kobieta jest zdolna do strasznych czynów. 
- Może i tak - przyznał Luke cicho. 
-  Pan  mi  nie  wierzy?  -  spytała  pospiesznie  pani  Humbleby.  -  No  cóż, 
dlaczego miałby pan wierzyć? Ale nie jestem w stanie zapomnieć tego dnia, 
kiedy  John  wrócił  od  niej  z  zabandażowaną  ręką.  Zbagatelizował  całą 
sprawę,  mówiąc,  że  to  tylko  zadraśnięcie.  -  Odwróciła  się,  zamierzając 
odejść.  -  Do  widzenia.  Proszę  zapomnieć,  co  panu  mówiłam.  Ostatnio  nie 
najlepiej się czuję. 
Luke  zaczął  się  zastanawiać,  dlaczego  pani  Humbleby  nazwała  Honorię 
Waynflete  złą  kobietą.  Czyżby  doktor  Humbleby  przyjaźnił  się  z  Honorią 
Waynflete, a jego żona była o nią zazdrosna? 
Co  ona  powiedziała?  Że  "Lavinii  Pinkerton  też  nikt  nie  uwierzył".  Zatem 
Lavinia Pinkerton musiała zwierzyć się pani Humbleby ze swoich podejrzeń. 
Nagle  przypomniał  sobie  wagon  kolejowy  i  zaniepokojoną  twarz  miłej 
starszej  pani.  Znów  usłyszał  jej  poważny  głos:  "Ten  szczególny  błysk  w 
oczach..."  Kiedy  to  mówiła,  zmienił  się  wyraz  jej  własnej  twarzy...  jakby 
bardzo  wyraźnie  coś  zobaczyła.  Przez  chwilę  wyglądała  zupełnie  inaczej... 
rozchyliła usta, obnażając zęby, i patrzyła na niego jakimś dziwnym, niemal 
nieludzkim wzrokiem. 
Widziałem  u  kogoś  dokładnie  takie  samo  spojrzenie...  ten  sam  błysk  w 
oczach...  Całkiem  niedawno...  ale  kiedy?  -  pomyślał.  Dziś  rano!  Ależ 
oczywiście!  Przecież  panna  Waynflete  tak  właśnie  patrzyła  na  Bridget  w 
salonie lorda Whitfielda. 

background image

 

154 

 

Nagle  przypomniał  sobie,  że  kiedy  przed  wielu  laty  ciotka  Mildred 
powiedziała: "Wiesz, mój drogi, ona wygląda jak idiotka!", jej inteligentna, 
miła twarz przybrała wyraz bezdennej tępoty... 
Lavinia Pinkerton wspominała o błysku w oczach jakiegoś mężczyzny... nie, 
jakiejś  osoby  -  pomyślał.  Czy  to  możliwe,  że  na  ułamek  sekundy  jej  żywa 
wyobraźnia odtworzyła ten obraz... spojrzenie mordercy patrzącego na swoją 
następną ofiarę...? 
Pod  wpływem  nagłego  impulsu  ruszył  szybkim  krokiem  w  kierunku  domu 
panny Waynflete. 
W głowie kłębiły mu się uporczywe myśli: 
Nie mężczyzna... przecież nie wspomniała ani słowem o mężczyźnie... to ty 
założyłeś,  że  to  jest  mężczyzna,  bo  wydawało  ci  się  to  oczywiste,  ale  ona 
tego  nie  powiedziała...  O  Boże,  czyja  kompletnie  zwariowałem?  Moje 
podejrzenia  są  nieprawdopodobne...  z  całą  pewnością  to  niemożliwe... 
absurdalne...  Ale  muszę  dotrzeć  do  Bridget  i  sprawdzić,  czy  nic  jej  się  nie 
stało... Te dziwne, jasnobursztynowe oczy. Och, jestem obłąkany! Musiałem 
oszaleć!  Przecież  to  Whitfield  jest  przestępcą!  Z  całą  pewnością.  Na  dobrą 
sprawę sam się do tego przyznał! 
Pamięć uparcie podsuwała mu obraz twarzy panny Pinkerton, odgrywającej 
rolę okropnej, na wpół obłąkanej kobiety. 
Drzwi otworzyła mu służąca. 
-  Panna  Conway  gdzieś  wyszła  -  wyjaśniła,  zaskoczona  jego  gwałtownym 
wtargnięciem.  -  Tak  mi  powiedziała  panna  Waynflete.  Sprawdzę,  czy  pani 
jest w domu. 
Luke przecisnął się obok niej i wpadł do salonu. Emily pobiegła na górę. Po 
chwili wróciła, ciężko dysząc. 
- Mojej pani też nie ma w domu. Luke chwycił ją za ramię. 
- Dokąd poszły? Którędy? 
Emily patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami. 
-  Musiały  wyjść  tylnymi  drzwiami,  bo  gdyby  wyszły  frontowymi, 
zobaczyłabym je przez kuchenne okno. 
Luke przebiegł przez niewielki ogród i wypadł na drogę. Natknął się tam na 
jakiegoś  mężczyznę,  przycinającego  żywopłot.  Podszedł  i  zagadnął  go,  z 
trudem powstrzymując drżenie głosu. 
- Dwie kobiety? - odparł nieznajomy bez pośpiechu. - Owszem. Kilka minut 
temu. Jadłem właśnie obiad w cieniu żywopłotu. Chyba mnie nie zauważyły. 
- W którą stronę poszły? 

background image

 

155 

 

Choć starał się rozpaczliwie, żeby jego głos brzmiał normalnie, nieznajomy 
spojrzał na niego ze zdziwieniem i odparł: 
- Przez pola... W tym kierunku. Ale nie mam pojęcia, dokąd poszły dalej. 
Luke  podziękował  mu  i  puścił  się  biegiem.  Coraz  silniej  czuł,  że  musi  się 
spieszyć. 
Muszę  je  koniecznie  dogonić!  -  pomyślał.  Chyba  kompletnie  oszalałem. 
Najprawdopodobniej  wybrały  się  na  miły,  przyjacielski  spacer.  Coś  jednak 
każe mi je ścigać. Przebiegł przez pola i przystanął na wiejskiej ścieżce, nie 
wiedząc, co robić dalej. 
I wtedy usłyszał z daleka słabe, lecz wyraźne wołanie. 
- Luke! Ratunku! - I jeszcze raz: - Luke... 
Bez chwili namysłu  wbiegł do lasu i pognał w kierunku, z którego dobiegł 
krzyk. Teraz dotarły do niego inne dźwięki... odgłosy szamotaniny, szybkie 
oddechy, a potem jakiś cichy, zduszony jęk. 
Zdążył  w  samą  porę.  Oderwał  dłonie  obłąkanej  kobiety  od  gardła  ofiary. 
Choć panna Waynflete z pianą na ustach szamotała się i przeklinała, trzymał 
ją mocno. W końcu kobietą wstrząsnął konwulsyjny dreszcz i zesztywniała w 
jego uścisku. 
 
XXIII 
NOWY POCZĄTEK 
 
- Ja tego nie rozumiem - rzekł lord Whitfield. - Po prostu nie rozumiem. 
Starał się zachować godność, ale pod pozorami pompatyczności można było 
dostrzec  żałosne  zakłopotanie.  Nie  mógł  uwierzyć  w  sensacyjne  nowiny, 
które właśnie mu przekazywano. 
-  Sprawa  wygląda  tak,  lordzie  Whitfield  -  tłumaczył  cierpliwie  Battle.  - 
Zacznijmy  od  tego,  że  w  tej  rodzinie  zdarzały  się  przypadki  obłędu. 
Odkryliśmy  to  dopiero  teraz.  Często  tak  się  dzieje  w  tych  starych  rodach. 
Ona  ma  do  tego  skłonności  dziedziczne.  Poza  tym  jest  bardzo  ambitną 
kobietą, którą spotkały niepowodzenia. Najpierw  runęła w gruzy jej kariera 
zawodowa,  a  potem  przeżyła  zawód  miłosny.  -  Odchrząknął.  -  Domyślam 
się, że to pan ją porzucił? 
- Nie lubię określenia "porzucił" - oświadczył lord Whitfield kategorycznie. 
- Czy to pan zerwał zaręczyny? - poprawił się inspektor Battle. 
- No cóż... owszem. 
- Powiedz nam dlaczego, Gordon - poprosiła Bridget. 
Lord Whitfield lekko się zaczerwienił. 

background image

 

156 

 

- No dobrze, skoro muszę. Honoria miała kanarka, którego uwielbiała. Miał 
zwyczaj  brać  cukier  z  jej  ust.  Pewnego  dnia  mocno  ją  dziobnął.  Honoria 
rozzłościła  się,  złapała  go  i...  skręciła  mu  kark!  Po  tym  incydencie  moje 
uczucia do niej nagle osłabły. Powiedziałem jej, że uważam nasz związek za 
pomyłkę popełnioną przez obie strony. 
-  Od  tego  wszystko  się  zaczęło!  -  orzekł  Battle,  kiwając  głową.  -  Tak  jak 
powiedziała pannie Conway, skupiła całą swą uwagę i bezsporną inteligencję 
na jednym celu. 
-  Chciała,  żeby  uznano  mnie  za  mordercę?  -  zawołał  lord  Whitfield  z 
niedowierzaniem. - To niewiarygodne. 
- Ale to prawda - powiedziała Bridget. - Przecież sam się dziwiłeś, że każdy, 
kto  zrobił  ci  przykrość,  natychmiast  ginął  w  jakichś  tajemniczych 
okolicznościach. 
- Istniały po temu powody. 
-  Powodem  była  Honoria  Waynflete  -  oznajmiła  Bridget.  -  Wbij  sobie 
wreszcie  do  głowy,  że  to  nie  ręka  Opatrzności  wypchnęła  Tommy'ego 
Pierce'a z okna i wykończyła wszystkich pozostałych. Zrobiła to Honoria. 
-  Wydaje  mi  się  to  wprost  niewiarygodne  -  powtórzył  lord  Whitfield, 
potrząsając głową. 
- Twierdzi pan, że dziś rano przekazano panu telefonicznie jakąś wiadomość, 
czy tak? - spytał Battle. 
- Owszem, około dwunastej. Poproszono mnie, bym natychmiast udał się do 
pobliskiego  lasku  Shaw  Wood,  ponieważ  ty,  Bridget,  chcesz  mi  coś 
powiedzieć. Miałem nie brać samochodu, tylko pójść piechotą. 
Battle pokiwał głową. 
-  No  właśnie.  To  byłby  koniec.  Znaleziono  by;  pannę  Conway  z 
poderżniętym  gardłem,  a  obok  niej  należący  do  pana  nóż  z  odciskami 
pańskich  palców!  Potem  ktoś  zaświadczyłby,  że  widział  pana  wtedy  w 
pobliżu miejsca  zbrodni!  A  pan nie miałby  żadnego  wytłumaczenia.  Każdy 
sąd przysięgłych na świecie uznałby pana za winnego. 
-  Mnie?  -  zawołał  lord  Whitfield  z  zaskoczeniem  i  niepokojem.  -  Kto  by 
uwierzył, że ja mogłem zrobić coś podobnego? 
- Ja nie uwierzyłam - powiedziała cicho Bridget. 
Lord Whitfield spojrzał na nią chłodno, a potem kategorycznie oświadczył: 
-  Biorąc  pod uwagę  moją  reputację  i  pozycję  społeczną  w  hrabstwie  jestem 
przekonany,  że  nikt,  ani  przez  ułamek  sekundy,  nie  uwierzyłby  w  tak 
absurdalny zarzut. 
Wyszedł z godnością, zamykając za sobą drzwi. 

background image

 

157 

 

-  Nigdy  nie  zrozumie,  że  naprawdę  groziło  mu  niebezpieczeństwo!  -  rzekł 
Luke,  a  potem  spytał:  -  Bridget,  jak  to  się  stało,  że  zaczęłaś  podejrzewać 
pannę Waynflete? 
-  Kiedy  powiedziałeś  mi,  że  Gordon  jest  mordercą,  nie  mogłam  w  to 
uwierzyć!  Znam  go  bardzo  dobrze.  Przez  dwa  lata  byłam  jego  sekretarką! 
Poznałam  go  na  wylot!  Zdaję  sobie  sprawę,  że  jest  napuszonym, 
małostkowym  egotykiem,  ale  wiem  też,  że  jest  życzliwym  człowiekiem  o 
gołębim  sercu.  Nie  zabiłby  nawet  osy.  Ta  historia  z  kanarkiem  panny 
Waynflete  była  zwykłym  kłamstwem.  Gordon  nie  mógł  go  zabić.  Kiedyś 
powiedział  mi,  że  to  on  ją  porzucił.  Ty  uporczywie  twierdziłeś,  że  było 
odwrotnie. No cóż, mogło tak się zdarzyć! Być może duma nie pozwoliła mu 
się  przyznać,  że  to  ona  z  nim  zerwała.  Ale  ta  historia  z  kanarkiem...  to 
bzdura! Gordon tego nie zrobił! On nawet nie poluje, ponieważ widok krwi 
przyprawia go o mdłości. Więc doszłam do wniosku, że ta część historii jest 
nieprawdziwa. A skoro tak, to panna Waynflete musiała skłamać. Kiedy się o 
tym pomyśli, było to niezwykle zadziwiające kłamstwo! Nagle zaczęłam się 
zastanawiać,  czy  nie  kłamała  również  w  innych  sprawach.  Nietrudno 
zauważyć,  że  jest  bardzo  ambitną  kobietą,  więc  porzucenie  jej  przez 
narzeczonego  musiało  strasznie  zranić  jej  dumę.  To  ją  najprawdopodobniej 
rozwścieczyło  i  obudziło  w  niej  nienawiść  do  Gordona.  Uczucie  to 
spotęgowało  się  jeszcze  bardziej,  kiedy  wrócił  tu  po  latach  jako  bogaty 
człowiek  sukcesu.  Powiedziałam  sobie:  "Tak",  ona  zapewne  chętnie 
obciążyłaby go odpowiedzialnością za jakąś zbrodnię". Wtedy zaczęły mi się 
kłębić  w  głowie  różne  dziwne  koncepcje.  Wychodząc  z  założenia,  że 
wszystko, co ona mówi, jest kłamstwem, nagle zrozumiałam, że taka kobieta 
z łatwością mogła zrobić z mężczyzny głupca! Ten pomysł wydał mi się dość 
dziwaczny, więc pomyślałam: "To niewiarygodne, ale przypuśćmy, iż to ona 
zamordowała tych ludzi, a potem wmówiła Gordonowi, że spotkała ich kara 
boska!" Wiedziałam, że mogłaby mu to wmówić bez żadnych trudności. Jak 
wam  mówiłam,  Gordon  uwierzyłby  we  wszystko!  Potem  zadałam  sobie 
pytanie: "Czy ona mogła popełnić te zbrodnie?" Odpowiedź była twierdząca. 
Doszłam  do  wniosku,  że  mogła  zrzucić  pijanego  mężczyznę  z  kładki  i 
wypchnąć  chłopca  z  okna,  a  Amy  Gibbs  umarła  w  jej  domu.  Co  do  pani 
Horton...  kiedy  chorowała,  Honoria  Waynflete  często  ją  odwiedzała. 
Przypadek  doktora  Humbleby'ego  sprawił  mi  więcej  trudności.  Wtedy 
jeszcze nie  wiedziałam, że Puszek cierpi na wirusowe zapalenie ucha ani że 
panna  Waynflete  założyła  doktorowi  na  rękę  opatrunek,  który  wcześniej 
zainfekowała wydzieliną z ucha kota. Przypadek panny Pinkerton był jeszcze 

background image

 

158 

 

trudniejszy,  ponieważ  nie  mogłam  sobie  wyobrazić  panny  Waynflete 
przebranej  w  uniform  szofera  i  prowadzącej  rollsa.  Potem  nagle  doznałam 
olśnienia... przypadek panny Pinkerton był najprostszy ze wszystkich! Panna 
Waynflete  po  prostu  pchnęła  ją  z  tyłu,  co  w  tłumie  ludzi  zapewne  nie 
sprawiło  jej  większych  trudności.  Samochód  nie  zatrzymał  się,  więc 
wykorzystała okazję i powiedziała jakiejś kobiecie, że zauważyła jego numer 
rejestracyjny,  a  potem  podała  jej  numer  rollsa  lorda  Whitfielda.  Miałam  w 
głowie kompletny chaos. Ale skoro byłam absolutnie pewna, że Gordon  nie 
popełnił  tych  morderstw,  to  kto  tego  dokonał?  Odpowiedź  wydawała  się 
zupełnie  oczywista.  Ktoś,  kto  nienawidzi  Gordona!  A  kto  go  nienawidzi? 
Honoria  Waynflete.  Wtedy  przypomniałam  sobie,  że  panna  Pinkerton, 
mówiąc o mordercy, wyraźnie sugerowała, że to mężczyzna. To obaliło moją 
wspaniałą  teorię,  bo  gdyby  panna  Pinkerton  miała  rację,  nie  zostałaby 
zabita...  Więc  poprosiłam  cię,  byś  dokładnie  przytoczył  słowa  panny 
Pinkerton,  i  stwierdziłam,  że  ani  razu  nie  użyła  słowa  mężczyzna.  Wtedy 
doszłam do wniosku, że jestem na właściwym tropie! Postanowiłam przyjąć 
zaproszenie panny Waynflete i podjąć próbę odkrycia prawdy. 
- Nic mi o tym nie mówiąc? - spytał Luke z gniewem. 
-  Kochanie,  byłeś  tak  bardzo  przekonany  o  słuszności  swoich  podejrzeń...  a 
moja koncepcja była mglista i budziła wątpliwości! Nie przyszło mi nawet do 
głowy,  że  grozi  mi  jakieś  niebezpieczeństwo.  Sądziłam,  że  mam  mnóstwo 
czasu... - Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. - Och, Luke, to było straszne... 
Jej oczy... I ten przeraźliwy, nieludzki śmiech... 
- Zdążyłem w ostatniej chwili - powiedział Luke drżącym głosem. - Odwrócił 
się do inspektora Battle. - Jak ona się teraz czuje? 
- Dostała kompletnego pomieszania zmysłów - odparł Battle. - Tak już z nimi 
jest. Tacy ludzie nie mogą znieść szoku, jakim jest dla nich świadomość, że 
okazali się mniej sprytni, niż sądzili. 
-  No  cóż,  kiepski  ze  mnie  policjant!  -  przyznał  Luke  ponuro.  -  Ani  przez 
chwilę nie podejrzewałem Honorii Waynflete. Był pan lepszy, Battle. 
-  Może  tak,  a  może  nie.  Pamięta  pan  zapewne,  jak  powiedziałem,  że  kiedy 
mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest możliwe.  Wydaje mi się, że 
jako przykład podałem wtedy starą pannę. 
-  Wymienił  pan  również  arcybiskupa  i  uczennicę!  Czy  mam  rozumieć,  że 
uważał pan ich wszystkich za potencjalnych morderców? 
Battle uśmiechnął się szeroko. 
- Chodziło mi o to, że każdy może być przestępcą. 
- Z wyjątkiem Gordona - zauważyła Bridget. - Luke, chodźmy go poszukać! 

background image

 

159 

 

Lord  Whitfield  siedział  w  swoim  gabinecie,  zaabsorbowany  robieniem 
notatek. 
-  Gordon  -  zaczęła  Bridget  łagodnym,  cichym  głosem.  -  Czy  teraz,  kiedy 
wiesz już o wszystkim, zechcesz nam wybaczyć? 
Lord Whitfield spojrzał na nią życzliwie. 
-  Ależ  naturalnie,  moja  droga.  Zdaję sobie  sprawę,  że  będąc  zapracowanym 
człowiekiem,  bardzo  cię  zaniedbywałem.  Rzecz  w  tym,  że...  jak  mądrze 
napisał  to  Kipling:  "Ten  podróżuje  najszybciej,  kto  podróżuje  sam.  Moja 
droga życiowa jest drogą samotnika". - Rozprostował ramiona. - Dźwigam na 
swych barkach ogromny ciężar odpowiedzialności. I muszę dźwigać go sam. 
Nie mam nikogo do towarzystwa, nikt nie może mi w tym ulżyć. Muszę iść 
przez życie w samotności... aż do końca drogi. 
- Jesteś wspaniałomyślny, mój drogi! - zawołała Bridget. 
Lord Whitfield zmarszczył czoło. 
-  To  nie  jest  kwestia  wspaniałomyślności.  Zapomnijmy  o  tych  głupstwach. 
Jestem człowiekiem bardzo zajętym. 
- Wiem o tym. 
-  Zabieram  się  natychmiast  do  przygotowania  serii  artykułów  "Zbrodnie 
popełnione przez kobiety na przestrzeni stuleci". 
Bridget spojrzała na niego z podziwem. 
- Gordon, to świetny pomysł. 
Lord Whitfield dumnie wypiął pierś. 
- Proszę wiec teraz zostawić mnie samego. Nie wolno mi przeszkadzać. Mam 
mnóstwo pracy. 
Luke i Bridget wyszli na palcach z pokoju. 
- On jest rzeczywiście wspaniałomyślny - powiedziała Bridget. 
- Bridget, coś mi się zdaje, że ty naprawdę kochałaś tego człowieka! 
- Wiesz, Luke, chyba tak. 
Luke wyjrzał przez okno. 
-  Cieszę  się,  że  stąd  wyjeżdżamy.  Nie  lubię  tego  miejsca.  Jest  tu  dużo 
nikczemności,  jak  powiedziałaby  pani  Humbleby.  Nie  podoba  mi  się  ta 
wisząca nad miasteczkiem góra. 
-  Skoro  wspomniałeś  o  Ashe  Ridge,  co  z  panem  Ellsworthym?  Luke 
roześmiał się z lekkim zażenowaniem. 
- Chodzi ci o tę krew na jego rękach? 
- Owszem. 
- Podobno składali w ofierze jakiegoś białego koguta! 
- To obrzydliwe! 

background image

 

160 

 

-  Myślę,  że  pana  Ellsworthy'ego  spotka  coś  przykrego.  Battle  zamierza 
sprawić mu małą niespodziankę. 
- Poczciwy major Horton nawet nie próbował zabić swojej żony, pan Abbot, 
jak sądzę, otrzymał kompromitujący list od jakiejś kobiety, a doktor Thomas 
jest po prostu miłym, skromnym, młodym lekarzem - oznajmiła Bridget. 
- Jest zarozumiałym osłem! 
- Mówisz tak, bo zazdrościsz mu, że żeni się z Rose Humbleby. 
- Ona jest dla niego o wiele za dobra. 
- Mam wrażenie, że wolałbyś ją ode mnie! 
- Kochanie, czy ty przypadkiem nie mówisz od rzeczy? 
-  Nie,  bynajmniej.  -  Milczała  przez  chwilę,  a  potem  spytała:  -  Luke,  czy  ty 
mnie lubisz? 
Zrobił krok w jej kierunku, ale ona powstrzymała go gestem. 
- Użyłam słowa lubisz, Luke, a nie kochasz. 
- Och, rozumiem... Tak, lubię cię, Bridget, ale również cię kocham. 
- Ja ciebie też lubię, Luke... - wyznała Bridget. 
Wymienili nieśmiałe uśmiechy jak dzieci, które zaprzyjaźniły się na zabawie. 
- Lubić to coś znacznie więcej niż kochać - powiedziała Bridget. - To uczucie 
wytrzymuje próbę czasu. Chciałabym, żeby to, co jest między nami, trwało 
wiecznie, Luke. Nie chcę, żebyśmy pobrali się wyłącznie z miłości, a potem 
mieli siebie nawzajem dosyć i pragnęli poślubić kogoś innego. 
- Och, najdroższa, wiem, czego chcesz. Ja również. Nasze uczucia nigdy nie 
wygasną, ponieważ są oparte na realnych podstawach. 
- Czy tak jest istotnie, Luke? 
-  Oczywiście,  kochanie.  Myślę,  że  właśnie  dlatego  bałem  się  w  tobie 
zakochać. 
- Ja również się tego bałam. 
- A teraz? 
- Już nie. 
-  Dość  długo  ocieraliśmy  się  o  śmierć.  Ale  już  po  wszystkim!  Teraz 
zaczniemy żyć... 
* Postać krwawego pirata z "Wyspy skarbów" R. L. Stevensona (przyp. red.).