background image

AGATHA CHRISTIE

MORDERSTWO TO NIC 

TRUDNEGO

PRZEŁOŻYŁA GRAŻYNA WOYDA

TYTUŁ ORYGINAŁU: "MURDER IS EASY"

background image

Rosalind i Susan,

pierwszym recenzentkom tej książki

background image

I
TOWARZYSZ PODRÓŻY

Anglia!
Anglia po tylu latach!
Ale jak będę się w niej czuł?
Luke Fitzwilliam zadawał sobie to pytanie, schodząc po trapie ze statku. Kołatało się 
ono   w  jego   umyśle,  gdy   czekał   na   odprawę  celną.  A   kiedy   w   końcu   wsiadł   do 
pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy plan.
Czuł się zupełnie inaczej, przyjeżdżając do kraju na urlopy. Miał mnóstwo pieniędzy 
(przynajmniej na początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał starych przyjaciół, 
spotykał  się   z  kolegami,  którzy   też  przyjechali   tu   na   wypoczynek   po   pobycie   w 
koloniach. Mówił sobie: To nie potrwa długo. Wkrótce wracam do pracy. Dlaczego 
nie miałbym się zabawić!
Ale   teraz   nie   zamierzał   nigdzie   wracać.   Pożegnał   już   na   dobre   upalne   noce, 
oślepiające słońce, piękną tropikalną roślinność i samotne wieczory, spędzane na 
lekturze starych numerów "Timesa".
Wrócił do Anglii po zakończeniu zaszczytnej służby dla kraju. Poza tym posiadał 
niewielki kapitał, mógł się więc uważać za człowieka niezależnego materialnie. Ale 
nie miał pojęcia, jak spędzić resztę życia.
Anglia! Anglia w czerwcu. Szare niebo i silny, przenikliwy wiatr. W taki dzień nie 
wydawała się gościnnym krajem! A ci ludzie! Boże, co za ludzie! Wszyscy mieli 
szare, zatroskane twarze... szare jak niebo. I te okropne małe domki, wyrastające 
wszędzie jak grzyby po deszczu, jak kurniki, zaśmiecające cały krajobraz!
Luke   Fitzwilliam   z   trudem   oderwał   wzrok   od   migającego   za   oknem   wagonu 
krajobrazu i zajął się gazetami. "Times", "Daily Clarion" I "Punch".
Zaczął   od   "Daily   Clarion",   który   poświęcony   był   w   całości   wyścigom   konnym   w 
Epsom.   Szkoda,   że   nie   przyjechałem   wczoraj   -   pomyślał.   Ostatni   raz   widziałem 
gonitwę Derby, kiedy miałem dziewiętnaście lat.
Obstawił wysoko pewnego konia i teraz chciał sprawdzić, jak typuje jego szansę 
"Clarion". Znalazł tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by wygrał któryś z 
koni takich jak Jujube II, Mark's Mile, Santony czy Jerry Boy. Na zwycięstwo nie ma 
chyba szans...

background image

Ale Luke'a nie interesował koń, który miał najprawdopodobniej przegrać gonitwę. 
Rzucił okiem na typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do l.
Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta.
No cóż - pomyślał. Już po wszystkim! Szkoda? że nie postawiłem na Clarigolda, 
którego typowano jako drugiego faworyta.
Potem rozłożył "Timesa" i zatopił się w lekturze poważniejszych artykułów.
Nie trwało to jednak długo, ponieważ groźnie wyglądający pułkownik, który siedział w 
przeciwległym kącie przedziału, był tak zirytowany tym, co właśnie przeczytał, że 
musiał   się   podzielić   swym   oburzeniem   z   towarzyszem   podróży.   Dopiero   po 
półgodzinie znużyło go rozprawianie o "tej cholernej komunistycznej propagandzie".
Wyczerpawszy   temat   pułkownik   zasnął   z   otwartymi   ustami.   Niebawem   pociąg 
zwolnił, a potem się zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł dużą, opustoszałą 
stację   z   wieloma   peronami.   Zauważył   kiosk,   na   którym   wisiał   afisz   z   napisem: 
WYNIKI GONITWY DERBY. Otworzył drzwi, wyskoczył na peron i pobiegł w kierunku 
kiosku.   Po   chwili   wpatrywał   się   z   szerokim   uśmiechem   w   krótką   wiadomość   z 
ostatniej chwili.

Wyniki Gonitwy Derby
JUJUBE II
MAZEPPA
CLARIGOLD

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sto funtów do roztrwonienia! Dobry, kochany Jujube 
II, którego wszyscy znawcy wyścigów tak nonszalancko zlekceważyli.
Złożył   gazetę,   odwrócił   się   i   zobaczył   pustkę.   Podczas   gdy   on   upajał   się 
zwycięstwem Jujube II, jego pociąg niepostrzeżenie zniknął ze stacji.
- Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? - zagadnął jakiegoś bagażowego.
- Jaki pociąg? - spytał bagażowy ze zdziwieniem. - Od piętnastej czternaście na tej 
stacji nie zatrzymał się żaden pociąg.
- Przecież stał tu przed chwilą. Właśnie z niego wysiadłem. To ekspres mający 
bezpośrednie połączenie z portem.
- Ten ekspres nie zatrzymuje się nigdzie w drodze do Londynu - wyjaśnił bagażowy 
obcesowo.

background image

- Ale zatrzymał się - zapewnił go Luke. - Przecież z niego wysiadłem.
- Aż do Londynu nigdzie się nie zatrzymuje - powtórzył bagażowy obojętnym tonem.
- Mówię panu, że się zatrzymał dokładnie przy tym peronie, a ja z niego wysiadłem.
W obliczu tych faktów bagażowy zmienił front.
- Nie powinien był pan tego robić - powiedział z wyrzutem. - On się tu nie zatrzymuje.
- Ale zatrzymał się.
- Stanął pod semaforem, a nie "zatrzymał się na stacji", jak pan to określił.
- Nie znam się na tych subtelnych różnicach tak dobrze jak pan - oznajmił Luke. - 
Chodzi mi o to, co mam teraz zrobić.
- Nie powinien był pan wysiadać - powtórzył z uporem bagażowy, który nie był 
człowiekiem przesadnie rozgarniętym.
- To prawda - przyznał Luke. - Ale co się stało, to się stało. Chodzi mi tylko o to, co 
pan jako doświadczony pracownik kolei radzi mi teraz zrobić.
- Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić?
- Tak - odparł Luke - o to właśnie mi chodzi. Chyba istnieją pociągi, które zatrzymują 
się tu zgodnie z rozkładem?
- Niech pomyślę - powiedział bagażowy. - Najlepiej niech pan wsiądzie do tego o 
szesnastej dwadzieścia pięć.
- Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do Londynu - postanowił Luke - to 
właśnie do niego wsiądę.
Uspokojony tą wiadomością zaczął się przechadzać tam i z powrotem po peronie. Na 
dużej   tablicy   informacyjnej   przeczytał,   że   znajduje   się   w   Fenny   Clayton,   stacji 
węzłowej   Wychwood-under-Ashe.   Wkrótce   mały   staroświecki   parowóz   powoli 
wepchnął na stację pociąg składający się z jednego wagonu i ciężko sapiąc ustawił 
go na bocznym torze. Wysiadło z niego sześcioro czy siedmioro pasażerów, którzy 
przeszli po mostku na peron Luke'a. Ponury bagażowy ożywił się nagle i zaczął 
popychać duży wózek pełen paczek i koszy. Przyłączył się do niego inny bagażowy, 
który przewoził pobrzękujące bańki z mlekiem. Fenny Clayton ożyło.
W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do Londynu. Wagony trzeciej klasy 
były zatłoczone, ale w trzech wagonach klasy pierwszej siedziało niewiele osób. 
Luke zaczął zaglądać do przedziałów. W pierwszym, przeznaczonym dla palących, 
siedział z cygarem w ustach jakiś mężczyzna o wyglądzie wojskowego. Luke doszedł 
do wniosku, że ma już na dziś dosyć angielskich pułkowników z Indii. Następny 

background image

przedział   zajmowała   elegancka   młoda   kobieta   o   zmęczonej   twarzy, 
najprawdopodobniej guwernantka, z ruchliwym, mniej więcej trzyletnim chłopcem. 
Luke szybko poszedł dalej. Drzwi kolejnego przedziału były otwarte. Podróżowała w 
nim   tylko   jakaś   starsza   pani.   Przypomniała   Luke'owi   jego   ciotkę   Mildred,   która 
pozwoliła mu hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć lat. Była zdecydowanie dobrą 
ciotką. Luke wszedł do środka i usiadł.
Po   jakichś   pięciu   minutach   ożywionego   ruchu   furgonetek   przewożących   bańki   z 
mlekiem, wózków bagażowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli wytoczył się ze 
stacji. Luke rozłożył gazetę i zajął się lekturą wiadomości, mogących zainteresować 
człowieka, który przeczytał już poranną prasę.
Nie liczył na to, że uda mu się czytać długo. Miał wiele ciotek, więc domyślał się, że 
towarzyszka podróży nie będzie milczeć aż do Londynu.
Miał rację. Starsza pani przymknęła okno, zrzucając swoją parasolkę, i zaczęła się 
rozwodzić nad zaletami pociągu, którym właśnie jechali.
- Zaledwie godzina i dziesięć minut. To bardzo dobry pociąg. Znacznie lepszy niż ten 
poranny, który jedzie godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście - ciągnęła - niemal 
każdy podróżuje tym porannym. Kiedy bilety są tańsze, to znaczy w weekendy i dni 
świąteczne, tylko człowiek nierozsądny jedzie po południu. Zamierzałam wyruszyć 
dziś  rano, ale Puszek...  mój  perski  kot, gdzieś przepadł...  jest bardzo  piękny,  a 
ostatnio bolało go uszko... no i, oczywiście, nie mogłam wyjść z domu, dopóki go nie 
znalazłam!
- Naturalnie - bąknął Luke, ostentacyjnie opuszczając wzrok na gazetę. Ale na nic się 
to nie zdało. Potok słów nie ustawał.
-   Więc   po   prostu   zrobiłam   dobrą   minę   do   złej   gry   i   wsiadłam   do   pociągu 
popołudniowego. No i okazało się to błogosławieństwem, bo nie ma w nim takiego 
okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy podróżuje się pierwszą klasą. 
Ale   zazwyczaj   tego   nie   robię.   Uważam   to   za   ekstrawagancję,   zwłaszcza   w 
dzisiejszych   czasach,   kiedy   podatki   rosną,   dywidendy   spadają,   a   służba   ciągle 
domaga się podwyżek... ale naprawdę byłam bardzo zdenerwowana, bo, widzi pan, 
jadę w pewnej niezwykle ważnej sprawie i po prostu chciałam w spokoju dokładnie 
przemyśleć, co mam powiedzieć... - Luke z trudem stłumił uśmiech. - A kiedy w 
przedziale jest pełno ludzi, ktoś może się okazać nieuprzejmy... więc pomyślałam, że 
tym razem mogę sobie pozwolić na taki wydatek... choć uważam, że dzisiaj wszyscy 

background image

trwonią pieniądze, a nikt nie myśli o przyszłości. Szkoda, że zlikwidowano drugą 
klasę...   to   było   mimo   wszystko   trochę   taniej.   Rozumiem,   oczywiście   -   ciągnęła, 
przyglądając   się   opalonej   twarzy   Luke'a   -   że   wojskowi   jadący   na   urlop   muszą 
podróżować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są oficerami...
Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie jej jasnych, błyszczących oczu. 
Ale od razu skapitulował. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie.
- Nie jestem wojskowym - wyjaśnił.
- Och, przepraszam. Nie zamierzałam... po prostu przyszło mi do głowy... pan jest 
taki opalony... być może jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w kraju.
- Owszem, wracam do domu ze Wschodu - powiedział Luke. - Ale nie na urlop. 
Jestem policjantem - oznajmił krótko, chcąc zapobiec dalszym dociekaniom.
- Pracuje pan w policji? To naprawdę niezwykle interesujące. Syn mojej serdecznej 
przyjaciółki wstąpił właśnie do palestyńskiej policji.
- Służyłem nad Zatoką Mayang - ponownie uciął krótko Luke.
- Och, mój Boże... bardzo ciekawe. To prawdziwy zbieg okoliczności... chodzi mi o to, 
że pan wsiadł akurat do tego przedziału. Bo, widzi pan, ta sprawa, w związku z którą 
wybrałam się do Londynu... no cóż, w istocie jadę do Scotland Yardu.
- Naprawdę? - spytał Luke.
Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nie nakręcony zegar, czy też 
będzie   mówiła   przez   całą   drogę   do   Londynu.   Ale   w   istocie   niezbyt   mu   to 
przeszkadzało, ponieważ uwielbiał swoją ciotkę Mildred i pamiętał, że kiedyś dała mu 
pięć funtów. Poza tym takie stare damy jak jego towarzyszka podróży i ciotka Mildred 
miały w sobie coś niezwykle miłego i typowo angielskiego. W Mayang Straits nie 
spotykał   takich   kobiet.   Kojarzyły   mu   się   ze   śliwkowym   puddingiem   na   Boże 
Narodzenie,   krykietem   na   wsi   i   płonącym   kominkiem.   Były   czymś,   co   człowiek 
docenia dopiero wtedy, gdy jest na drugim końcu świata. Mogły też na dłuższą metę 
być śmiertelnie nudne, ale Luke stanął na angielskiej ziemi zaledwie przed trzema 
czy czterema godzinami.
- Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano - szczebiotała pogodnie starsza pani - ale 
potem, jak już panu mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka. Czy myśli 
pan,   że   zdążę   na.   czas?   Scotland   Yard   nie   ma   chyba   sztywnych   godzin 
urzędowania.
- Nie sądzę, żeby zamykali o czwartej - powiedział Luke.

background image

- Oczywiście, że nie. Przecież w każdej chwili ktoś może ich zawiadomić o jakimś 
poważnym przestępstwie, prawda?
- No właśnie - przytaknął Luke.
Starsza pani przez chwilę siedziała w milczeniu. Była wyraźnie zaniepokojona.
-   Zawsze   uważałam,   że   najlepiej   od   razu   zaczynać   od   najwyższego   szczebla   - 
powiedziała w końcu. - John Reed, nasz posterunkowy w Wychwood, to bardzo miły i 
niezwykle   przyzwoity   człowiek...   ale   mam   wrażenie,   że...   niezbyt   się   nadaje   do 
prowadzenia poważnych spraw. Zazwyczaj ma do czynienia z ludźmi, którzy nadużyli 
alkoholu,   przekroczyli   dozwoloną   prędkość   jazdy   albo   nie   zapłacili   podatku   za 
swojego psa... a być może nawet z włamywaczami... Ale wydaje mi się... jestem 
niemal pewna... że nie poradziłby sobie z morderstwem!
- Morderstwem? - powtórzył Luke, marszcząc brwi.
- Tak, morderstwem - potwierdziła starsza pani, energicznie kiwając głową. - Widzę, 
że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po prostu nie mogłam w 
to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję.
- Czy jest pani przekonana, że tak nie było? - spytał Luke łagodnie.
- Och, tak. - Stanowczo kiwnęła głową. - Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, 
ale nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się wie.
- Chce pani powiedzieć, że popełniono... hmm... kilka morderstw? - spytał Luke.
- Niestety tak - odparła spokojnym, łagodnym głosem. - Dlatego właśnie doszłam do 
wniosku, że najlepiej będzie pojechać wprost do Scotland Yardu. Czy nie sądzi pan, 
że to najwłaściwsze rozwiązanie?
- No cóż, chyba tak - powiedział Luke, patrząc na nią z zadumą.
- Uważam, że podjęła pani słuszną decyzję.
Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić - pomyślał. Pewnie co tydzień nachodzi ich kilka 
starszych pań, które donoszą im o morderstwach popełnionych w ich spokojnym 
miasteczku! Być może istnieje specjalny wydział, zajmujący się takimi przypadkami.
Oczami wyobraźni zobaczył podtatusiałego nadinspektora policji albo przystojnego 
młodego śledczego, który mówi uprzejmym, cichym głosem: Dziękuję pani, jesteśmy 
pani wielce zobowiązani. A teraz proszę wracać do domu, zostawić wszystko w 
naszych rękach i więcej się już tym nie martwić.
Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy.

background image

Ciekawe skąd przychodzą im do głowy takie pomysły? - rozmyślał. Pewnie prowadzą 
śmiertelnie nudny tryb życia i skrycie tęsknią za prawdziwym dramatem. Podobno 
niektóre starsze panie widzą w każdym potencjalnego truciciela.
Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos.
-   Wie   pan,   pamiętam,   że   kiedyś   czytałam   o...   tak,   to   chyba   był   proces 
Abercrombiego... zanim padło na niego podejrzenie, zdążył otruć wiele osób... o 
czym to ja mówiłam? Aha, tak, podobno miał dziwny błysk w oczach... osoba, na 
którą   spojrzał   w   pewien   szczególny   sposób,   niebawem   podupadała   na   zdrowiu. 
Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda!
- Co takiego?
- Ten szczególny błysk w oczach...
Luke popatrzył na nią i zauważył, że lekko drży, a jej rumiane policzki nieco pobladły.
- Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę w przypadku Amy Gibbs... i ona umarła. 
Potem   Carter.   I   Tommy   Pierce.   A   teraz...   wczoraj...   spotkało   to   doktora 
Humbleby'ego,   który   jest   takim   dobrym   i   poczciwym   człowiekiem...   Carter   był 
pijakiem, a Tommy Pierce nieznośnym szczeniakiem, który znęcał się nad słabszymi 
chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał. Niezbyt przejęłam się ich śmiercią, ale doktor 
Humbleby   to   co   innego.   Trzeba   go   ratować.   Ale   gdybym   opowiedziała   mu   o 
wszystkim, z pewnością by mi nie uwierzył! Wybuchnąłby śmiechem. John Reed też 
by mi nie uwierzył. Ale w Scotland Yardzie będzie inaczej. Bądź co bądź, dla nich 
zbrodnia   to   chleb   powszedni!...   O   Boże,   lada   chwila   będziemy   na   miejscu!   - 
zawołała,   wyglądając   przez   okno.   Zaczęła   krzątać   się   nerwowo   po   przedziale, 
zbierając swoje rzeczy. - Dziękuję... stokrotnie dziękuję - powiedziała do Luke'a, 
który po raz drugi podniósł z podłogi jej parasolkę. - Rozmowa z panem dodała mi 
otuchy... Tak się cieszę, że pochwala pan moją decyzję.
- Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani dobrej rady - oznajmił Luke łagodnie.
- Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna. - Zaczęła szperać w torebce. - Moja 
wizytówka... o Boże, mam tylko jedną... przecież muszę ją zatrzymać dla Scotland 
Yardu...
- Ależ naturalnie...
- Nazywam się Pinkerton.

background image

- Bardzo odpowiednie nazwisko - stwierdził Luke z uśmiechem i widząc jej zdziwione 
spojrzenie, dodał pospiesznie: - Ja nazywam się Luke Fitzwilliam. Czy sprowadzić 
pani taksówkę? - spytał, kiedy pociąg wjechał na stację.
- Och, nie, dziękuję. - Panna Pinkerton wydawała się zaszokowana tym pomysłem. - 
Pojadę kolejką podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square, a dalej pójdę pieszo 
przez Whitehall.
- Życzę pani powodzenia - powiedział Luke. Panna Pinkerton serdecznie uścisnęła 
jego dłoń.
- Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan, początkowo myślałam, że pan mi nie 
uwierzy.
- No cóż - powiedział Luke, rumieniąc się. - Tyle morderstw! Chyba trudno popełnić 
bezkarnie tak wiele zbrodni, prawda?
Panna Pinkerton potrząsnęła głową.
- Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli - oznajmiła z przekonaniem. - Bardzo łatwo jest 
zabić człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten morderca 
jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!
- Tak czy owak, życzę powodzenia - powiedział Luke.
Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył na poszukiwanie swego bagażu.
- Chyba jest trochę zbzikowana - rozmyślał. - Chociaż nie, nie sądzę. Po prostu ma 
bujną wyobraźnię. Mam nadzieję, że potraktują ją uprzejmie. To taka miła staruszka.

II
NEKROLOG

Jimmy Lorrimer był jednym z najstarszych przyjaciół Luke'a. Jak zwykle podczas 
pobytu   w   Londynie,   Luke   zatrzymał   się   u   niego.   Jeszcze   tego   samego   dnia 
wieczorem   wyruszyli   razem   do  miasta  w  poszukiwaniu  rozrywek.  Nazajutrz rano 
Luke'a bolała głowa. Jimmy podał mu kawę i zadał pytanie, na które przyjaciel nie 
odpowiedział, ponieważ po raz drugi czytał niewielką, pozornie nieistotną notatkę w 
porannej gazecie.
- Przepraszam, Jimmy - bąknął, wracając gwałtownie do rzeczywistości.
-   Co   cię   tak   zaabsorbowało...   czyżby   sytuacja   polityczna?   Luke   uśmiechnął   się 
szeroko.

background image

-  Nigdy w  życiu! To   dość   dziwne...   wiesz, ta   urocza  staruszka,  z którą  wczoraj 
jechałem pociągiem, wpadła pod samochód.
- Pewnie na przejściu dla pieszych - powiedział Jimmy. - Skąd wiesz, że to ona?
-   Oczywiście   mogę   się   mylić.   Ale   miała   takie   samo   nazwisko...   Pinkerton. 
Przechodząc przez Whitehall zginęła pod kołami jakiegoś samochodu, który w ogóle 
się nie zatrzymał.
- Przykra sprawa - oznajmił Jimmy.
- Tak, biedna staruszka. Okropnie mi jej żal. Przypomniała mi moją ciotkę Mildred.
-   Kierowca   tego   samochodu   będzie   miał   za   swoje.   Z   pewnością   oskarżą   go   o 
zabójstwo. W dzisiejszych czasach aż strach siadać za kierownicą.
- Czym teraz jeździsz?
- Fordem V 8. Mówię ci, stary...
Rozmowa zeszła na tematy wybitnie techniczne.
- Co ty, u licha, nucisz pod nosem? - spytał Jimmy, zmieniając nagle temat.
- Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee - zanucił Luke. - To 
jakaś rymowanka, którą pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, skąd mi przyszła do 
głowy - powiedział przepraszająco.

W jakiś tydzień później Luke rzucił okiem na pierwszą stronę "Timesa" i wydał okrzyk 
zdziwienia.
- Niech mnie diabli! - zawołał.
- Co się stało? - spytał Jimmy Lorrimer, spoglądając na niego badawczo.
Luke nie odpowiedział. Wpatrywał się w jakieś wydrukowane w gazecie nazwisko.
Jimmy powtórzył pytanie.
Luke  podniósł   głowę   i  spojrzał   na  swego   przyjaciela. Dziwny wyraz jego  twarzy 
zaniepokoił Jimmy'ego.
- O co chodzi, Luke? Wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha.
Luke milczał przez parę minut. Wypuścił gazetę z rąk i podszedł do okna, a potem 
wrócił na miejsce. Jimmy obserwował go z rosnącym zdziwieniem.
Luke opadł na krzesło i pochylił się do przodu.
- Jimmy, przyjacielu, czy pamiętasz tę starszą panią, z którą jechałem pociągiem do 
Londynu... w dniu mojego przyjazdu do Anglii?
- Tę, która przypominała ci twoją ciotkę Mildred? A potem wpadła pod samochód?

background image

- Tak, o nią mi właśnie chodzi. Posłuchaj, Jimmy. Ta staruszka dość chaotycznie 
mówiła o tym, że jedzie do Scotland Yardu, by donieść im o licznych zbrodniach. 
Twierdziła, że w jej miasteczku grasuje jakiś morderca. W każdym razie tyle z tego 
zrozumiałem. Podobno uśmiercił kilka osób.
- Nie mówiłeś mi, że była zbzikowana - powiedział Jimmy.
- Bo nie uważałem jej za wariatkę.
- Och, posłuchaj, stary, seryjne morderstwo...
- Nie uważałem jej za wariatkę - powtórzył Luke niecierpliwie. - Myślałem, że tak jak 
niektóre starsze panie, dała się po prostu ponieść wyobraźni.
- No cóż, pewnie tak właśnie było. Ale myślę, że to jakiś szaleńczy pomysł.
- Mniejsza o to, co sądzisz na ten temat, Jimmy. Teraz ja mówię, rozumiesz?
- Och, dobrze, już dobrze... jedź dalej.
- W swojej chaotycznej opowieści wymieniła kilka nazwisk i była przerażona, bo 
twierdziła,   że   wie,   kto   będzie   następną   ofiarą.   -   No   i   co?   -   spytał   Jimmy 
zachęcającym tonem.
- Czasami, z takiego czy innego błahego powodu, nie możesz wyrzucić z pamięci 
jakiegoś nazwiska. Jedno takie nazwisko utkwiło mi w głowie, ponieważ skojarzyłem 
je z rymowanką, którą śpiewano mi w dzieciństwie. Fiddle de dee, fiddle de dee, the 
fly has married the bumble bee.
- Z pewnością jest niezwykle błyskotliwa, ale właściwie jaki ma z tym wszystkim 
związek?
- Chodzi mi o to, że ten jegomość nazywał się Humbleby... doktor Humbleby. Ta 
starsza pani powiedziała, że doktor Humbleby będzie następną ofiarą. Strasznie ją to 
niepokoiło,   ponieważ   uważała   go   za   "bardzo   dobrego   człowieka".   To   nazwisko 
utkwiło mi w pamięci z powodu wspomnianej rymowanki.
- No i co? - spytał Jimmy.
- Popatrz na to.
Luke podał mu gazetę, wskazując palcem notatkę w rubryce nekrologów.

HUMBLEBY. 13 czerwca zmarł nagle w swym domu w Sandgate, Wychwood-under-
Ashe,   dr   med.   JOHN   EDWARD   HUMBLEBY,   ukochany   mąż   JESSIE   ROSE 
HUMBLEBY. Pogrzeb odbędzie się w piątek. Prosimy o nieskladanie kondolencji.

background image

- Teraz rozumiesz, Jimmy? Wszystko się zgadza: nazwisko, miejscowość, zawód. Co 
o tym myślisz?
Jimmy zastanawiał się przez chwilę.
- Przypuszczam, że to niezwykły zbieg okoliczności - odparł w końcu poważnie, lecz 
niezbyt zdecydowanie.
- Naprawdę, Jimmy? Tylko zbieg okoliczności? - Luke znów zaczął krążyć po pokoju.
- A cóż innego? - spytał Jimmy.
Luke gwałtownie się odwrócił.
-   Przypuśćmy,   że   wszystko,   co   powiedziała   ta   urocza   staruszka,   było   prawdą! 
Przypuśćmy, że ta fantastyczna historia jest prawdziwa!
- Och, daj spokój! To już lekka przesada! Takie rzeczy się nie zdarzają.
- A co powiesz o przypadku Abercrombiego? Czyż nie był podejrzany o wyprawienie 
na tamten świat sporej gromadki ludzi?
- Większej, niż kiedykolwiek ujawniono - odparł Jimmy. - Mój kolega miał kuzyna, 
który   był   tamtejszym   koronerem.   Dzięki   niemu   poznałem   pewne   szczegóły   tej 
sprawy.   Abercrombiego   przyłapano   na   tym,   że   nafaszerował   miejscowego 
weterynarza arszenikiem. Potem odkopano zwłoki jego własnej żony i stwierdzono, 
że również ona została otruta tym paskudztwem. Nie ma też wątpliwości, że jego 
szwagier zszedł z tego świata w ten sam sposób, a to bynajmniej nie wyczerpuje 
długiej   listy   jego   ofiar.   Ten   mój   kolega   powiedział   mi,   że   według   nieoficjalnych 
danych Abercrombie wykończył co najmniej piętnaście osób. Piętnaście!
- No właśnie. Więc sam widzisz, że takie rzeczy jednak się zdarzają!
- Owszem, ale niezbyt często.
- Skąd ta pewność? Mogą się zdarzać o wiele częściej, niż przypuszczasz.
- Oto głos policjanta! Czy nie możesz zapomnieć, że odszedłeś już ze służby i jesteś 
teraz prywatnym człowiekiem na emeryturze?
-  Policjant  zawsze   pozostaje   policjantem  -  powiedział  Luke.  -  Posłuchaj, Jimmy, 
przypuśćmy,   że   zanim   Abercrombie   zaczął   bestialsko   mordować,   jakaś   miła, 
gadatliwa stara panna przejrzała jego zamiary i natychmiast pobiegła donieść o tym 
odpowiednim władzom. Czy sądzisz, że zostałaby wysłuchana?
Jimmy uśmiechnął się szeroko.
- Nigdy w życiu!

background image

- No właśnie. Policjanci orzekliby z pewnością, że brak jej piątej klepki. Dokładnie tak, 
jak ty to określiłeś! Albo powiedzieliby, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Tak jak ja to 
uczyniłem! I obaj popełnilibyśmy błąd.
- Jak więc twoim zdaniem wygląda sytuacja? - spytał Lorrimer po chwili namysłu.
- Sprawa przedstawia się następująco. Usłyszałem pewną niewiarygodną, lecz nie 
niemożliwą historię. Śmierć doktora Humbleby'ego jest dowodem potwierdzającym 
jej prawdziwość. Istnieje jeszcze jedna ważna okoliczność. Panna Pinkerton jechała 
do Scotland Yardu, by zrelacjonować im swoją wersję wydarzeń. Ale tam nie dotarła. 
Zginęła pod kołami samochodu, który się nie zatrzymał.
- Przecież nie masz pewności, że tam nie dotarła - zaoponował Jimmy. - Równie 
dobrze mogła zostać przejechana po wizycie w Scotland Yardzie.
- Owszem, to możliwe... ale sądzę, że było inaczej.
-   To   tylko   przypuszczenia.   Rzecz   sprowadza   się   do   tego,   że   ty   wierzysz   w   tę 
melodramatyczną historyjkę.
- Tego nie powiedziałem - mruknął Luke, energicznie potrząsając głową. - Uważam 
tylko, że należałoby przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie.
- Innymi słowy, wybierasz się do Scotland Yardu.
-  Nie, na  to  jest  jeszcze  za  wcześnie. Jak  sam  twierdzisz, śmierć tego  doktora 
Humbleby'ego mogła być tylko zwykłym zbiegiem okoliczności.
- Zatem co zamierzasz zrobić?
- Pojechać do tego miasteczka i trochę się tam rozejrzeć.
- Czy mówisz poważnie, Luke? - spytał Jimmy, bacznie mu się przyglądając.
- Najzupełniej.
- A jeśli to wszystko jest tylko urojeniem?
- Tak byłoby najlepiej.
- Oczywiście... - Jimmy zmarszczył czoło. - Ale ty najwyraźniej
jesteś innego zdania, prawda?
- Drogi przyjacielu, nie mam jeszcze na ten temat wyrobionej
opinii.
- Czy opracowałeś już jakiś plan? - spytał Jimmy po chwili namysłu. - Przecież nie 
możesz zjawić się niespodziewanie w tym miasteczku bez żadnego pretekstu.
- No, chyba masz rację.

background image

-   Nie   ma   żadnego   "chyba".   Czy   zdajesz   sobie   sprawę,   jakie   są   prowincjonalne 
angielskie miasteczka? Każdy obcy człowiek od razu rzuca się w oczy!
- Będę musiał wymyślić jakiś kamuflaż - powiedział Luke, uśmiechając się szeroko. - 
Co proponujesz? Artysta? Chyba nie... nie potrafię rysować, nie wspominając już o 
malowaniu.
-   Możesz   być   artystą   awangardowym   -   zasugerował   Jimmy.   -   Wtedy   twoje 
umiejętności nie miałyby większego znaczenia.
Ale Luke rozważał już dalsze możliwości.
- Pisarz? Czy literaci zatrzymują się w prowincjonalnych zajazdach, by tam pisać? 
Chyba tak. Może rybak... ale musiałbym się dowiedzieć, czy jest tam w pobliżu jakaś 
rzeka.   A   może   schorowany   człowiek,   któremu   zalecono   wiejskie   powietrze?   Nie 
wyglądam na takiego, a poza tym w dzisiejszych czasach wszyscy rekonwalescenci 
jeżdżą do sanatoriów. Mógłbym też szukać w okolicy jakiegoś domu na sprzedaż. 
Nie, to nie jest zbyt dobry pomysł. Do licha, Jimmy, trzeba wymyślić jakiś wiarygodny 
pretekst.   Po   co   zdrowy   mężczyzna   pojawia   się   nagle   w   małym   angielskim 
miasteczku?
- Zaraz, zaraz... - powiedział Jimmy. - Podaj mi tę gazetę. Tak właśnie myślałem! - 
zawołał triumfalnie, zerknąwszy na pierwszą stronę. - Luke, przyjacielu, wszystko ci 
załatwię. To drobiazg!
- O czym ty mówisz?
-   Wychwood-under-Ashe...   Wiedziałem,   że   z   czymś   mi   się   ta   nazwa   kojarzy!   - 
powiedział Jimmy z nie skrywaną dumą. - Oczywiście! To właśnie ta miejscowość!
- Czy masz przypadkiem jakiegoś kolegę, który zna tamtejszego koronera?
- Tym razem nie. Ale mam coś lepszego, mój drogi. Jak wiesz, natura szczodrze 
mnie obdarzyła licznymi ciotkami i kuzynami, jako że mój ojciec miał dwanaścioro 
rodzeństwa. A teraz posłuchaj: Jedna z moich kuzynek mieszka w Wychwood-under-
Ashe.
- Jimmy, jesteś nieoceniony.
- Czyż to nie szczęśliwy splot okoliczności? - spytał skromnie Jimmy.
- Opowiedz mi o niej.
- Nazywa się Bridget Conway. Od dwóch lat jest sekretarką lorda Whitfielda.
- Właściciela tych paskudnych sensacyjnych tygodników?

background image

- Zgadza się. Zresztą on sam też jest dość paskudnym, nadętym bufonem! Urodził 
się w Wychwood-under-Ashe, a ponieważ cechuje go ten rodzaj snobizmu, który 
każe mu opowiadać na lewo i prawo o swym niskim pochodzeniu i chwalić się, że 
doszedł   do   wszystkiego   o   własnych   siłach,   wrócił   do   swojego   miasteczka,   kupił 
jedyny   okazały   dom   w   okolicy   (należący   zresztą   dawniej   do   rodziny   Bridget)   i 
przerabia go na "prawdziwą rezydencję".
- I twoja kuzynka jest jego sekretarką?
-   Była   -   odparł   Jimmy   posępnym   tonem.   -   Teraz   awansowała!   Została   jego 
narzeczoną!
- Och! - zawołał Luke ze zdumieniem.
- On jest naprawdę dobrą partią - powiedział Jimmy. - Siedzi na pieniądzach. Bridget 
przeżyła kiedyś zawód miłosny i od tej pory nie wierzy w prawdziwe uczucia. Mam 
nadzieję, że tym razem wszystko dobrze się ułoży. Będzie go zapewne traktować 
bardzo stanowczo, a on całkowicie jej się podporządkuje.
- Ale jaki to ma związek ze mną?
- Pojedziesz tam i zamieszkasz u nich w domu jako kuzyn Bridget - wyjaśnił szybko 
Jimmy. - Ona ma ich tak wielu, że jeden więcej czy mniej nie zrobi żadnej różnicy. 
Wszystko dokładnie z nią ustalę. Zawsze byliśmy w dobrych stosunkach. Wracając 
do celu twojej wizyty... będziesz badaczem czarnej magii.
- Czarnej magii?
- Folklor, miejscowe przesądy i tym podobne rzeczy. Wychwood-under-Ashe jest z 
tego dość znane. To jedno z ostatnich miejsc, w którym odbył się sabat czarownic. 
Palono je tam na stosie jeszcze w ubiegłym stuleciu. A ty będziesz pisał książkę, 
rozumiesz?   Chcesz   porównać   obyczaje,   panujące   w   Mayang   Straits,   z   dawnym 
angielskim   folklorem...   szukasz   analogii   i   tak   dalej...   Znasz   się   na   tego   rodzaju 
sprawach.   Kręć   się   po   okolicy   z   notatnikiem   w   ręku   i   wypytuj   najstarszych 
mieszkańców  o  miejscowe przesądy i  obyczaje. Oni są do  tego  przyzwyczajeni. 
Kiedy się dowiedzą, że mieszkasz w Ashe Manor, nabiorą do ciebie zaufania.
- Jak na to zareaguje lord Whitfield?
- Nie będzie stawiał przeszkód. Jest niezbyt wykształcony i bardzo łatwowierny... 
wierzy nawet w to, co czyta w swych własnych gazetach. Tak czy owak, Bridget go 
przekona. Ona jest w porządku. Mogę za nią ręczyć.
Luke wziął głęboki oddech.

background image

- Jimmy, wszystko wydaje się takie proste. Jesteś wspaniały. Jeśli naprawdę możesz 
to załatwić ze swoją kuzynką...
- Ależ oczywiście. Zostaw to mnie.
- Jestem ci bezgranicznie wdzięczny.
- O jedno cię tylko proszę - powiedział Jimmy. - Jeśli wytropisz tego maniakalnego 
mordercę, chciałbym być świadkiem jego śmierci!... O co chodzi? - spytał nagle.
- Przypomniałem sobie coś - odparł powoli Luke - co powiedziała mi ta starsza pani z 
pociągu.  Kiedy  napomknąłem,  że   trudno   jest  bezkarnie   popełnić  tyle   morderstw, 
odparła, że się mylę... że zabić człowieka jest bardzo łatwo... - Wahał się przez 
chwilę, a potem dodał: - Zastanawiam się, Jimmy, czy to prawda. Zastanawiam się, 
czy...
- Czy co?
- Czy naprawdę morderstwo to nic trudnego?

III
CZAROWNICA BEZ MIOTŁY

Luke   wjechał   na   zalany   słońcem   szczyt   wzgórza,   u   którego   stóp   leżało   małe 
prowincjonalne   miasteczko   Wychwood-under-Ashe.   Zatrzymał   swój   niedawno 
kupiony używany samochód standard swallow i wyłączył silnik.
Był ciepły, słoneczny, letni dzień. W dole rozciągało się miasteczko nie zeszpecone 
przez nowoczesną architekturę. Dziewicze i spokojne, składało się głównie z długiej, 
dość rzadko zabudowanej ulicy, która biegła pod sterczącym nad nią szczytem Ashe 
Ridge.
Wydawało   się   jakieś   odległe,   wyizolowane   i   zaskakująco   spokojne.   -   Chyba 
postradałem zmysły - mruknął Luke do siebie. - Cała ta historia jest absurdalna.
Czy naprawdę przyjechał tu jedynie po to, by ścigać mordercę, opierając się tylko na 
chaotycznej opowieści jakiejś starszej pani i przypadkowym nekrologu?
Takie rzeczy z pewnością się nie zdarzają - pomyślał, potrząsając głową. A może 
jednak tak? Luke, mój stary, wkrótce się przekonasz, czy jesteś skończonym osłem, 
czy też twój policyjny węch prowadzi cię na właściwy trop.
Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ostrożnie zjechał krętą drogą do miasteczka.

background image

Wychwood składało się przede wszystkim z jednej głównej ulicy, przy której stały 
sklepy,   niewielkie,   lecz   wytworne   domki   z   czasów   króla   Jerzego,   z   pobielonymi 
schodkami i lśniącymi kołatkami, oraz malownicze wille otoczone ogrodami. Nieco 
dalej znajdowała się gospoda Pod Błazeńską Czapką. Za nią Luke dostrzegł wiejskie 
błonia   i   staw,   a   nad   wszystkim   dominował   wyniosły   budynek,   który   Luke   wziął 
początkowo   za   Ashe   Manor,   cel   swej   podróży.   Kiedy   jednak   podjechał   bliżej, 
zauważył dużą tablicę informującą, że mieści się tu muzeum oraz biblioteka. Jeszcze 
dalej   wznosiła   się   wielka,   biała,   nowoczesna   budowla,   zupełnie   nie   pasująca 
charakterem do otoczenia. Luke domyślił się, że jest to szkoła i klub sportowy dla 
chłopców.
Zatrzymał się i spytał o drogę do Ashe Manor.
Poinformowano go, że do celu podróży ma jeszcze jakieś pół mili i że z pewnością 
zauważy po prawej stronie bramę wjazdową.
Luke ruszył w dalszą drogę. Bez trudu znalazł bramę z kutego żelaza ozdobioną 
wyszukanymi, nowoczesnymi wzorami. Wjeżdżając na teren posiadłości, dostrzegł 
między drzewami czerwone cegły. Kiedy skręcił na podjazd, jego zdumionym oczom 
ukazała się przerażająco absurdalna budowla.
Gdy przyglądał się temu niesamowitemu budynkowi, słońce zaszło za chmurę, a on 
zdał   sobie   nagle   sprawę,   jak   groźnie   wygląda   wzgórze   Ashe   Ridge.   Gwałtowny 
podmuch wiatru poruszył gałęziami drzew. W tym momencie zza węgła domu wyszła 
jakaś dziewczyna.
Kiedy silny powiew wiatru rozwiał jej ciemne włosy, Luke przypomniał sobie obraz 
Nevinsona, zatytułowany "Czarownica". Taka sama blada i delikatna twarz, takie 
same rozwiane czarne włosy. Wyobraził sobie tę dziewczynę lecącą na miotle w 
kierunku księżyca...
- Zapewne pan Luke Fitzwilliam - powiedziała, podchodząc do niego. - Nazywam się 
Bridget Conway.
Luke   uścisnął   wyciągniętą   dłoń   młodej   kobiety.   Teraz   mógł   jej   się   dokładniej 
przyjrzeć. Była wysoką, szczupłą brunetką o ciemnych oczach. Miała pociągłą twarz, 
subtelne rysy i ledwie widoczne dołki w policzkach. Lekko ściągnięte brwi nadawały 
jej   ciemnym   oczom   ironiczny   wyraz.   Luke   pomyślał,   że   wygląda   jak   delikatna, 
ujmująco piękna kobieta ze starej akwaforty.

background image

W   drodze   do   kraju   myślał   o   angielskich   kobietach   i   oczami   wyobraźni   widział 
opalone,   zarumienione   dziewczęta,   głaszczące   konia   po   szyi,   pochylone   nad 
zachwaszczoną grządką, siedzące w fotelach z rękami wyciągniętymi w kierunku 
płonących w kominku drewnianych polan. To były miłe i krzepiące wizje...
Nie wiedział jeszcze, czy polubi Bridget Conway, ale zdawał sobie sprawę, że te 
tajemnicze obrazy nagle zamgliły się i rozpłynęły... straciły znaczenie i sens...
-   Dzień   dobry   -   powiedział.   -   Przepraszam,   że   się   państwu   narzucam.   Jimmy 
twierdził, że nie będziecie mieli państwo nic przeciwko temu.
- Jest nam bardzo miło. - Uśmiechnęła się szeroko. - Jimmy i ja zawsze byliśmy 
wobec siebie solidarni. A skoro pisze pan książkę o folklorze, to te okolice doskonale 
się do tego nadają. Usłyszy pan tu wiele legend i pozna sporo malowniczych miejsc.
- Wspaniale - powiedział Luke.
Ruszyli w stronę domu. Luke raz jeszcze rzucił na niego okiem. Miał przed sobą 
rezydencję   w   stylu   królowej   Anny,   ozdobioną   przesadnie   krzykliwymi   motywami 
dekoracyjnymi. Przypomniał sobie słowa Jimmy'ego, który wspominał, że dom ten 
należał niegdyś do rodziny Bridget. Pomyślał ze smutkiem, że w tamtych czasach z 
pewnością   nie   miał   tylu   bogatych   ozdób.  Zerknął  ukradkiem   na   profil   Bridget,   a 
potem na jej piękne, wąskie dłonie.
Doszedł   do   wniosku,   że   może   mieć   około   dwudziestu   ośmiu   lub   dwudziestu 
dziewięciu lat i że sprawia wrażenie osoby rozsądnej. Należała do kobiet, o których 
wiedziało się tylko tyle, ile same postanowiły ujawnić...
Dom był urządzony wygodnie i gustownie. Czuło się w nim rękę pierwszorzędnego 
dekoratora wnętrz. Bridget Conway zaprowadziła Luke'a do pokoju, w którym stało 
dużo półek z książkami i głębokie fotele. Przy stoliku pod oknem siedziały dwie 
osoby.
- Gordonie - zaczęła Bridget - to jest Luke, mój daleki kuzyn. Lord Whitfield był niski i 
łysiejący. Miał okrągłą, prostoduszną twarz, wydęte usta i wodniste, zielonkawe oczy. 
Niedbały wiejski strój uwydatniał jego spory brzuch.
- Bardzo miło mi pana poznać - powitał uprzejmie gościa. - Słyszałem, że wrócił pan 
niedawno ze Wschodu. Interesująca część świata. Bridget mówiła mi, że pisze pan 
książkę. Powiadają, że obecnie pisze się zbyt dużo książek. Nie zgadzam się z tym... 
uważam, że zawsze znajdzie się miejsce na dobrą książkę.

background image

- Moja ciotka, pani Anstruther - powiedziała Bridget, a Luke uścisnął dłoń kobiety w 
średnim wieku, która uśmiechnęła się do niego dość bezmyślnie.
Luke   zorientował   się   niebawem,   że   pani   Anstruther   jest   oddana   duszą   i   ciałem 
ogrodnictwu.   Nie   mówiła   o   niczym   innym,   a   jej   myśli   nieustannie   zaprzątały 
rozważania o tym, czy miejsce, w którym zamierza posadzić jakąś rzadko spotykaną 
roślinę, będzie dla niej odpowiednie.
-   Wiesz,   Gordon   -   zaczęła   pani   Anstruther,   kiedy   prezentacja   dobiegła   końca   - 
doskonałe miejsce na ogród skalny będzie tuż za ogrodem różanym, a tam, gdzie 
strumyk przecina tę skarpę, możesz zrobić cudowne oczko wodne.
-   Ustal   to   z   Bridget   -   powiedział   bez   większego   zainteresowania   lord   Whitfield, 
rozpierając się wygodnie w fotelu. - Ja uważam, że rośliny skalne są bardzo drobne... 
ale to nie ma znaczenia.
- Być może nie są wystarczająco okazałe dla ciebie, Gordon - oznajmiła Bridget, 
napełniając filiżankę Luke'a herbatą.
- To prawda - przyznał łagodnie lord Whitfield. - Dla mnie nie są warte pieniędzy, 
które się za nie płaci. Kwiatki są tak drobne, że prawie ich nie widać... Ja lubię pełne 
kwiatów oranżerie albo rabaty okazałych, szkarłatnych pelargonii.
Pani Anstruther miała wyjątkowy dar trwania przy swoim temacie bez względu na to, 
co mówili jej rozmówcy.
- Jestem pewna, że te nowe skalne róże doskonale się przyjmą w naszym klimacie - 
oznajmiła i skupiła uwagę na przeglądanym katalogu.
Lord   Whitfield   rozparł   się   jeszcze   wygodniej   w   swym   fotelu   i   popijając   herbatę, 
taksował Luke'a spojrzeniem.
- Więc pisze pan książki - mruknął.
Luke zamierzał udzielić gospodarzowi bliższych wyjaśnień, ale zdał sobie sprawę, że 
on bynajmniej tego od niego nie oczekuje.
- Często myślałem o tym - oznajmił lord Whitfield wyniosłym tonem - żeby napisać 
książkę.
- Doprawdy? - spytał Luke.
- Zapewniam pana, że potrafiłbym to zrobić - odparł lord Whitfield. - I byłaby to 
bardzo   interesująca   książka.   Poznałem   w   życiu   wielu   ciekawych   ludzi.   Problem 
polega   na   tym,   że   brak   mi   na   to   czasu.   Jestem   niezwykle   zapracowanym 
człowiekiem.

background image

- Oczywiście. Mogę się tego domyślić.
- Nie uwierzyłby pan, ile mam na głowie - powiedział lord Whitfield. - Osobiście 
angażuję się w każdy numer mojego tygodnika. Uważam, że jestem odpowiedzialny 
za kształtowanie opinii publicznej. W przyszłym tygodniu miliony czytelników będą 
myślały i odczuwały dokładnie to, co chciałem im podsunąć. To bardzo poważna 
sprawa   i   wielka   odpowiedzialność.   No   cóż,   nie   mam   nic   przeciwko 
odpowiedzialności. Nie boję się jej. Potrafię postępować w sposób odpowiedzialny. - 
Wyprężył pierś, próbując wciągnąć brzuch, a potem spojrzał przyjaźnie na Luke'a.
- Jesteś wielkim człowiekiem, Gordon - powiedziała Bridget Conway. - Napij się 
jeszcze herbaty.
- Tak, to prawda - potwierdził lord Whitfield. - Nie, nie chcę już herbaty.
Potem, zstąpiwszy ze szczytu swego Olimpu na poziom zwykłych śmiertelników, 
spytał uprzejmie swego gościa:
- Czy zna pan kogoś w tych stronach?
Luke potrząsnął głową.
- Obiecałem, że odszukam tu kogoś... to przyjaciel moich przyjaciół - powiedział Luke 
pod wpływem nagłego impulsu, czując, że im szybciej przystąpi do działania, tym 
lepiej. - Nazywa się Humbleby. Jest lekarzem.
- Och! - Lord Whitfield z trudem wyprostował się w fotelu. - Doktor Humbleby? To 
fatalny zbieg okoliczności.
- Dlaczego?
- Umarł jakiś tydzień temu - wyjaśnił lord Whitfield.
- O mój Boże - westchnął Luke. - Bardzo mi przykro.
-   Nie   sądzę,   żeby   pan   go   polubił   -   powiedział   lord   Whitfield.   -   Był   upartym, 
nieznośnym, starym durniem.
- Co oznacza - wtrąciła Bridget - że nie podzielał poglądów Gordona.
- Chodziło o naszą instalację wodną - oznajmił lord Whitfield. - Zapewniam pana, 
panie Fitzwilliam, że jestem zapalonym społecznikiem. Dobro tego miasteczka leży 
mi na sercu. Tu się urodziłem. Tak, urodziłem się właśnie w tym miasteczku...
Luke ze smutkiem zauważył, że porzucili temat doktora Humble- by'ego i powrócili do 
spraw dotyczących osoby lorda Whitfielda.
- Nie wstydzę się tego i wszystko mi jedno, czy ktoś o tym wie - ciągnął lord. - Nie 
korzystałem w młodości z żadnych przywilejów. Mój ojciec prowadził sklep z butami... 

background image

tak, zwykły sklep z butami. Kiedy byłem chłopcem, pomagałem mu w tym sklepie. 
Osiągnąłem   wszystko   o   własnych   siłach...   postanowiłem   wydobyć   się   z   dna...   i 
osiągnąłem cel! Wytrwałością, ciężką pracą i z Bożą pomocą...! Dzięki temu jestem 
dzisiaj tym, kim jestem.
Wyczerpująco przedstawiwszy Luke'owi szczegóły swej drogi życiowej, lord Whitfield 
mówił dalej z triumfem:
- Odniosłem sukces i przed nikim nie taję, jak do tego doszedłem! Nie wstydzę się 
swych początków... nie, sir... Wróciłem do miejsca swego urodzenia. Czy wie pan, co 
stoi teraz na miejscu sklepu mojego ojca? Wznosi się tam wspaniały budynek, który 
ja ufundowałem... Szkoła, klub dla chłopców, wszystko pierwszorzędnie wykończone 
i nowoczesne. Zatrudniłem najlepszego architekta w kraju! Muszę przyznać, że ten 
gmach przypomina mi raczej dom poprawczy albo więzienie... ale wszyscy mówią, że 
jest w porządku, więc chyba tak jest.
- Głowa do góry - powiedziała Bridget. - Ten dom kazałeś odrestaurować według 
własnego gustu!
Lord Whitfield zachichotał z zadowoleniem.
- Tak, próbowali postawić na swoim! Chcieli zachować pierwotny charakter tego 
budynku. Ale nie zgodziłem się. Powiedziałem im, że to ja będę mieszkał w tym 
domu, i chcę, by było widać pieniądze, które w niego zainwestowałem. Kiedy jeden 
architekt odmawiał wykonania tego, co mu kazałem, zwalniałem go i brałem innego. 
Ostatni doskonale zrozumiał moją koncepcję.
- Pomagał ci zaspokajać najgorsze wybryki twojej wyobraźni - wtrąciła Bridget.
- Ona wolałaby, żeby wszystko zostało po staremu - powiedział lord Whitfield, klepiąc 
ją po ramieniu. - Nie warto żyć przeszłością, kochanie. Ci dawni budowniczowie z 
epoki króla Jerzego byli dość ograniczeni. Nie chciałem mieszkać w pozbawionym 
ozdób ceglanym domu. Zawsze marzyłem o zamku... i teraz go mam! Wiem, że nie 
grzeszę   zbyt   wyrafinowanym   gustem,   więc   dałem   carte   blanche   dobrej   firmie, 
zajmującej się dekoracją wnętrz. Muszę przyznać, że zrobili to całkiem nieźle... choć 
niektóre pomieszczenia są trochę bezbarwne.
- No cóż - zaczął Luke, nie znajdując odpowiednich słów - to wspaniale wiedzieć, 
czego się chce.
- A ja zazwyczaj to osiągam - oznajmił lord, chichocząc.
- Omal nie przegrałeś batalii o instalację wodną - przypomniała mu Bridget.

background image

- Och, o to ci chodzi! - zawołał lord Whitfield. - Humbleby był głupcem. Ci starzejący 
się durnie są uparci jak osły. Nie słuchają żadnych argumentów.
- Doktor Humbleby musiał być człowiekiem, który nie ukrywał tego, co myśli, prawda? 
- spytał Luke. - Przypuszczani, że narobił sobie przez to wielu wrogów.
- Nie, tego bym nie powiedział - zaoponował lord Whitfield, drapiąc się po nosie. - A 
co ty sądzisz, Bridget?
- Zawsze miałam wrażenie, że doktor Humbleby cieszy się ogólną sympatią - odparła 
Bridget. - Widziałam go tylko raz, kiedy zwichnęłam sobie kostkę, ale wydał mi się 
bardzo miłym człowiekiem.
- Owszem, na ogół był dość lubiany - przyznał lord Whitfield. - Choć znam jedną czy 
dwie osoby, które miały z nim na pieńku. Zwykła głupota.
- Czy te osoby mieszkają w Wychwood? Lord Whitfield kiwnął głową.
-   W   takich   miasteczkach   jak   nasze   dochodzi   do   wielu   konfliktów   i   sporów   - 
powiedział.
-   I   ja   tak   sądzę   -   oznajmił   Luke.   Zastanawiał   się   przez   chwilę   nad   następnym 
krokiem, a potem spytał: - Jakiego rodzaju ludzie zamieszkują te okolice?
Pytanie było dość ogólnikowe, ale nie musiał długo czekać na odpowiedź.
- Głównie relikty przeszłości - wyjaśniła Bridget. - Córki pastorów, ich siostry i żony. 
Tak samo wyglądają rodziny lekarzy. Na jednego  mężczyznę przypada tu  około 
sześciu kobiet.
- Ale chyba są tu jacyś mężczyźni?
-   Och,   owszem,   jest   pan   Abbot,   radca   prawny,   młody   doktor   Thomas, 
współpracownik   doktora   Humbleby'ego,   pan   Wake,   proboszcz   i...   kto   jeszcze, 
Gordon? Och! Pan Ellsworthy, który prowadzi sklep z antykami i, moim zdaniem, jest 
trochę zbyt uprzejmy, oraz major Horton ze swoimi buldogami.
- Moi przyjaciele wspominali, że mieszka tu też pewna niezwykle czarująca, ale 
bardzo gadatliwa staruszka - oznajmił Luke.
- To można by powiedzieć o połowie mieszkańców naszego miasteczka! - zawołała 
Bridget ze śmiechem.
- Jakże ona się nazywa? O, już wiem, Pinkerton.
- Naprawdę, nie ma pan szczęścia! - powiedział lord Whitfield, chichocząc ochryple. - 
Ona również nie żyje. Parę dni temu wpadła w Londynie pod samochód. Zginęła na 
miejscu.

background image

-   Wygląda   na   to,   że   macie   tu   sporo   zgonów   -   zauważył   Luke.   Lord   Whitfield 
natychmiast spoważniał.
- Ależ skądże!... - zawołał nieco urażonym tonem. - To jedno z najzdrowszych miejsc 
w   Anglii.   Nie   licząc   nieszczęśliwych   wypadków.   W   końcu   mogą   każdemu   się 
przytrafić.
- Prawdę mówiąc, Gordon - powiedziała Bridget Conway po chwili namysłu - w 
ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. Bez przerwy były jakieś pogrzeby.
- Nic podobnego, kochanie.
- Czy doktor Humbleby również zginął w wypadku? - spytał Luke.
- Och, nie - odparł lord Whitfield, potrząsając głową. - Humbleby zmarł na zakażenie 
krwi. Jak to lekarz. Skaleczył się w palec zardzewiałym gwoździem, czy coś takiego... 
nie zwrócił na to uwagi i dostał zakażenia. Po trzech dniach już nie żył.
- Bywają tacy lekarze - oznajmiła Bridget. - I oczywiście, jeśli o siebie nie dbają, 
często narażeni  są  na  różne  infekcje.  To  było  okropne.  Jego  żona  zupełnie  się 
załamała.
- Nie ma sensu buntować się przeciwko woli Opatrzności - powiedział lord Whitfield 
beztrosko.
Ale   czy   rzeczywiście   była   to   wola   Opatrzności?   -   spytał   sam   siebie   Luke, 
przebierając się wieczorem w smoking. Zakażenie krwi? Być może. Tak czy owak 
była to bardzo niespodziewana śmierć.
W tym momencie przypomniały mu się słowa Bridget Conway:
W ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów.

IV
LUKE PRZYSTĘPUJE DO DZIAŁANIA

Luke przemyślał uważnie plan swej kampanii. Schodząc nazajutrz rano na śniadanie, 
był już gotów przystąpić do jego realizacji.
Ciotka-ogrodniczka była nieobecna. Lord Whitfield jadł nereczki i pił kawę, a Bridget 
Conway, która skończyła już posiłek, wyglądała przez okno.
Luke, powitawszy gospodarzy, usiadł przy stole i nałożył sobie na talerz sporą porcję 
jajek na bekonie.

background image

- Muszę zabrać się do pracy - oznajmił. - Niełatwo jest nakłonić ludzi do mówienia. 
Wie pan, co mam na myśli... nie chodzi mi o ludzi takich jak pan czy... eee... Bridget. 
- W samą porę przypomniał sobie, że nie powinien zwracać się do niej "panno 
Conway". - Powiedzielibyście mi wszystko, co wiecie... ale problem polega na tym, 
że nie znacie się na sprawach, które mnie interesują, to znaczy na miejscowych 
przesądach. Nie uwierzyłby pan chyba, jak wiele zabobonów nadal jeszcze pokutuje 
w odległych zakątkach świata. Znam małe miasteczko w hrabstwie Devon. Tamtejszy 
proboszcz   musiał   usunąć   z   terenów   przykościelnych   kilka   starych   granitowych 
menhirów. Gdy tylko umarł któryś z mieszkańców, pozostali obchodzili je wkoło w 
jakiejś starodawnej rytualnej procesji. To zadziwiające, że pogańskie obrządki są tak 
trwałe.
- Zapewne ma pan rację - powiedział lord Whitfield. - Ludziom brakuje wykształcenia. 
Czy wspominałem już panu, że ufundowałem tu wspaniałą bibliotekę? Przedtem był 
tam stary dwór... kupiłem go za bezcen, a teraz mieści się w nim jedna z najlepszych 
bibliotek...
Luke, widząc, że lord Whitfield zamierza nadal koncentrować się wyłącznie na swych 
osiągnięciach, postanowił zmienić temat.
- Znakomicie - powiedział serdecznie. - Dobra robota. Z pewnością zdaje pan sobie 
sprawę, jak głęboko zakorzeniona jest ludzka ignorancja. A ja właśnie tego szukam. 
Interesują   mnie   dawne   obyczaje,   opowieści   starych   kobiet,   ślady   pogańskich 
obrządków, takich jak... - Tu zacytował niemal dosłownie stronicę z pewnej rozprawy 
naukowej, którą przeczytał przed przyjazdem do Wychwood. - Największą nadzieję 
pokładam w rytuałach związanych ze śmiercią - zakończył. - Najtrwalsze są obrządki 
i zwyczaje pogrzebowe. Poza tym, z takiego czy innego powodu, wieśniacy lubią 
rozmawiać o śmierci.
- I uwielbiają pogrzeby - wtrąciła Bridget.
- Chyba od tego właśnie zacznę - kontynuował Luke. - Gdybym zdobył listę ostatnio 
zmarłych w tej parafii osób, a następnie porozmawiał z ich krewnymi, z pewnością 
natrafiłbym niebawem na ślady tego, czego szukam. Od kogo mógłbym uzyskać 
takie dane... od proboszcza?
- Dla pana Wake'a niewątpliwie byłoby to bardzo interesujące - powiedziała Bridget. - 
Jest miłym staruszkiem i po trosze zbieraczem starożytności. Sądzę, że mógłby ci 
dostarczyć wielu informacji.

background image

Luke odczuł przelotny niepokój, ale pomyślał z nadzieją, że pastor nie okaże się na 
tyle biegłym znawcą starożytności, by go rozszyfrować.
- To świetnie. Czy wiecie, kto zmarł tu w ubiegłym roku? - spytał.
- Niech pomyślę - mruknęła Bridget. - Oczywiście, Carter. Był właścicielem Siedmiu 
Gwiazd, obskurnego małego baru nad rzeką.
-   Zapijaczony   prostak   -   stwierdził   lord   Whitfield.   -   Jeden   z   tych   gburowatych 
socjalistów. Niewielka strata.
- I pani Rose, praczka - ciągnęła Bridget. - I mały Tommy Pierce... muszę przyznać, 
że był wstrętnym chłopcem. Och, i ta dziewczyna, Amy Jak-jej-tam.
Kiedy wymawiała to imię, ton jej głosu nieznacznie się zmienił.
- Amy? - spytał Luke.
- Amy Gibbs. Pracowała u nas jako pokojówka, a potem przeniosła się do panny 
Waynflete. W sprawie jej śmierci policja prowadziła dochodzenie.
- Dlaczego?
- Bo ta głupia dziewczyna pomyliła po ciemku buteleczki - oznajmił lord Whitfield.
- Wypiła farbę do kapeluszy sądząc, że to syrop na kaszel - wyjaśniła Bridget.
- Cóż za tragiczna pomyłka - powiedział Luke, marszcząc czoło.
- Podejrzewano, że zrobiła to umyślnie - oznajmiła Bridget. - Pokłóciła się z jakimś 
młodzieńcem.
Nastała   chwila   milczenia.   Luke   wyczuł   instynktownie   nagłe   napięcie,   które 
zapanowało w pokoju.
Amy   Gibbs?   -   pomyślał.   Tak,   to   było   jedno   z   nazwisk,   które   wymieniła   panna 
Pinkerton.
Pamiętał, że  wspomniała   również  o   małym  chłopcu  imieniem  Tommy,  o  którym, 
podobnie jak Bridget, miała wyraźnie niepochlebną opinię. Był niemal przekonany, że 
słyszał też od niej nazwisko Carter.
-   Takie   rozmowy   budzą   we   mnie   pewien   niesmak...   czuję   się   tak,   jakbym 
przeszukiwał cmentarze - powiedział, wstając od stołu. - Obrzędy ślubne bywają 
równie interesujące, ale znacznie trudniej wpleść je do konwersacji.
- Mogę to sobie wyobrazić - oznajmiła Bridget, wykrzywiając usta w lekkim grymasie.
- Zaklęcia i rzucanie uroków to kolejna ciekawa kwestia - ciągnął Luke, udając nagłe 
zainteresowanie. - Można się z nimi często zetknąć wśród ludzi starej daty. Czy 
krążą tu jakieś pogłoski na ten temat?

background image

Lord Whitfield pokręcił głową.
- Jeśli nawet krążą, to do nas nie docierają... - wyjaśniła Bridget Conway.
- To oczywiste - wtrącił natychmiast Luke. - Będę musiał porozmawiać o tym z 
przedstawicielami niższych sfer. Zacznę od wizyty na plebanii i zobaczę, czego się 
tam dowiem. Potem odwiedzę Siedem Gwiazd, czy tak brzmi nazwa tego baru? A 
ten nieznośny? Czy pozostawił jakichś pogrążonych w smutku krewnych?
- Pani Pierce prowadzi sklepik z tytoniem i gazetami na High Street.
- To szczęśliwy zbieg okoliczności. No cóż, na mnie już czas.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę z tobą - oznajmiła Bridget, odchodząc od 
okna.
- Ależ... bardzo proszę.
Powiedział to możliwie jak najserdeczniej, ale nie był pewien, czy nie dostrzegła jego 
wahania.
Łatwiej   byłoby   mu   rozmawiać   ze   starym,   rozmiłowanym   w   starożytnościach 
proboszczem bez inteligentnego i bystrego świadka.
Trudno - pomyślał. Muszę grać swoją rolę w sposób przekonujący.
- Czy możesz chwilę poczekać, Luke? - poprosiła Bridget. - Zmienię tylko buty.
Luke, słysząc, z jaką łatwością wymówiła jego imię, poczuł przypływ sympatii. W 
końcu jak miała go nazywać? Skoro przystała na plan Jimmy'ego i zgodziła się grać 
rolę jego kuzynki, nie mogła mówić do niego "panie Fitzwilliam". Nagle przyszła mu 
do głowy niepokojąca myśl: Co ona o tym wszystkim sądzi?
Sam   był   zdziwiony,   że   wcześniej   nie   wzbudziło   to   jego   niepokoju.   Kuzynka 
Jimmy'ego była dla niego tylko postacią abstrakcyjną. W ogóle o niej nie myślał. 
Przyjął po prostu za dobrą monetę zapewnienia swego przyjaciela, że "Bridget jest w 
porządku".
Wyobrażał ją sobie jako drobną, jasnowłosą sekretarkę, na tyle przebiegłą, by usidlić 
bogatego mężczyznę.
Tymczasem   Bridget   okazała   się   bystrą   kobietą   o   przenikliwej   inteligencji   i   silnej 
osobowości. A on nie miał pojęcia, co ona o nim sądzi. Doszedł do wniosku, że jest 
osobą, którą niełatwo wywieść w pole.
- Już jestem gotowa.
Podeszła do niego tak cicho, że nie usłyszał jej kroków. Nie miała ani kapelusza, ani 
woalki. Kiedy wyszli z domu, nagły podmuch wiatru rozwiał jej długie ciemne włosy.

background image

- Muszę ci wskazać drogę - powiedziała z uśmiechem.
- To miło z twojej strony - odparł uprzejmie, zastanawiając się, czy w jej uśmiechu nie 
dostrzegł przypadkiem przebłysku lekkiej ironii.
- Cóż za okropieństwo! - zawołał z żalem, patrząc na okazałą rezydencję. - Czy nikt 
nie potrafił go powstrzymać?
- Dom Anglika jest jego twierdzą - odparła Bridget. - Gordon traktuje to powiedzenie 
dosłownie! Jest zachwycony swoim zanikiem!
Luke zdał sobie sprawę, że jego uwaga była niezbyt fortunna, ale nie był już w stanie 
jej cofnąć, więc dodał:
- To twój rodzinny dom, prawda? Czy ty również jesteś "zachwycona" jego obecnym 
wyglądem?
Spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem.
- Przykro mi, że muszę zniszczyć twoją dramatyczną wizję - mruknęła - ale prawdę 
mówiąc, wyjechałam stąd mając dwa i pół roku, więc trudno ode mnie wymagać, bym 
traktowała ten budynek jako rodzinne gniazdo. Nawet nie pamiętam, jak dawniej 
wyglądał.
- Masz rację - przyznał Luke. - Przepraszam, że przemawiam do ciebie jak bohater 
filmowy.
Bridget roześmiała się głośno.
- Prawda rzadko bywa romantyczna.
Usłyszał   w   jej   głosie   ton   goryczy,   który   zbił   go   z   tropu.   Zaczerwienił   się   z 
zażenowania, a potem zdał sobie sprawę, że gorycz nie była skierowana pod jego 
adresem, lecz stanowiła cząstkę osobowości tej kobiety. Doszedł do wniosku, że 
postąpi   najrozsądniej,   zachowując   milczenie.   Bridget   Conway   wydawała   mu   się 
osobą zagadkową...
Po pięciu minutach dotarli do kościoła i sąsiadującej z nim plebanii. Zastali pastora w 
jego gabinecie.
Alfred Wake był niskim, przygarbionym staruszkiem o łagodnych niebieskich oczach. 
Powitał ich bardzo uprzejmie, choć widać było, że jest trochę zaskoczony ich wizytą.
- Pan Fitzwilliam zatrzymał się u nas w Ashe Manor - powiedziała Bridget - i chciałby 
zasięgnąć rady ojca w związku z książką, którą pisze.
Pastor spojrzał pytająco na Luke'a, który natychmiast przystąpił do wyjaśnień.

background image

Był   bardzo   zdenerwowany.   Po   pierwsze   dlatego,   że   wiedza   pastora   na   temat 
folkloru, zabobonów, obrzędów i obyczajów z pewnością znacznie przewyższała jego 
wiadomości nabyte w czasie pobieżnej lektury przypadkowego zestawu książek. Po 
drugie zaś dlatego, że stojąca obok niego Bridget Conway przysłuchiwała się jego 
wypowiedziom.
Luke odkrył z ulgą, że pastor szczególnie interesuje się zabytkami starorzymskimi. 
Sam przyznał, że wie bardzo niewiele na temat średniowiecznego folkloru i czarnej 
magii. Wspomniał o istnieniu pewnych obiektów związanych z historią Wychwood. 
Zaproponował Luke'owi wspólną wyprawę na wzgórze, na którym podobno odbywały 
się niegdyś sabaty czarownic, ale przeprosił, że sam nie jest w stanie służyć mu 
bliższymi szczegółami.
Luke   odczuł   ulgę,   ale   udał   lekkie   rozczarowanie,   a   potem   zaczął   wypytywać   o 
przesądy związane z łożem śmierci.
- Jestem chyba ostatnią osobą, która wiedziałaby cokolwiek na ten temat - odparł 
pastor, potrząsając głową. - Moi parafianie dbają o to, by nie docierały do mnie 
żadne wieści związane z pogańskimi tradycjami.
- To zrozumiałe.
- Ale niewątpliwie pokutują u nas jeszcze liczne zabobony. Społeczność wiejska jest 
bardzo zacofana.
- Poprosiłem pannę Conway o wykaz niedawno zmarłych osób. Sądziłem, że w ten 
sposób do czegoś dojdę. Może zechciałby ojciec uzupełnić ten wykaz, abym mógł 
się doszukać pewnych prawidłowości.
- Tak, oczywiście, to da się zrobić. Mógłby panu w tym pomóc nasz kościelny, Giles. 
To poczciwy człowiek, ale niestety zupełnie głuchy. Niech pomyślę. Było sporo... tak, 
wiele... poprzedziła je zdradliwa wiosna i doszło do nich po surowej zimie, a potem 
nastąpiły liczne wypadki... prawdziwe pasmo nieszczęść.
-   Niekiedy   -   powiedział   Luke   -   seria   nieszczęśliwych   wypadków   wiąże   się   z 
obecnością jakiejś określonej osoby.
- Tak, tak. Weźmy na przykład przypadek Jonasza. Ale nie sądzę, by przebywali tu 
jacyś obcy ludzie... nikt, że tak powiem, kto w jakiś sposób by się wyróżniał, a ja z 
całą   pewnością   nie   słyszałem   żadnych   pogłosek   na   ten   temat...   ale   jak 
wspomniałem, być może nie dotarły one do mnie z wiadomych względów. Niech się 

background image

zastanowię... całkiem niedawno umarł doktor Humbleby i biedna Lavinia Pinkerton... 
Doktor Humbleby był wspaniałym człowiekiem...
- Pan Fitzwilliam zna jego przyjaciół - wtrąciła Bridget.
- Naprawdę? To bardzo smutna historia. Wszyscy boleśnie odczują jego stratę. Miał 
wielu przyjaciół.
-   Ale   zapewne   miał   też   wrogów   -   powiedział   Luke.   -   Powtarzam   tylko   to,   co 
usłyszałem od moich znajomych - dodał pospiesznie.
Pan Wake westchnął.
- Był człowiekiem, który mówił, co myśli... i powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze 
wyrażał się zbyt taktownie... - Potrząsnął głową. - To działa ludziom na nerwy. Ale 
ubodzy bardzo go kochali.
- Jeden z najbardziej przykrych aspektów śmierci polega moim zdaniem na tym - 
zaczął Luke obojętnym tonem - że zawsze przynosi ona komuś korzyść... mam na 
myśli nie tylko spadek.
- Tak, rozumiem, o co panu chodzi - przyznał pastor, kiwając głową z zadumą. - 
Czytamy w nekrologach wyrazy ubolewania z powodu czyjejś śmierci, ale niestety 
bardzo   rzadko   bywają   one   szczere.   Nie   można   zaprzeczyć,   że   śmierć   doktora 
Humbleby'ego znacznie umocniła pozycję jego wspólnika, doktora Thomasa.
- W jaki sposób?
- Thomas z pewnością jest bardzo zdolnym lekarzem... Humbleby niejednokrotnie o 
tym mówił, ale Thomasowi niezbyt dobrze się tu wiodło. Myślę, że pozostawał w 
cieniu   doktora   Humbleby,   który   był   człowiekiem   o   wyraźnym   magnetyzmie.   W 
zestawieniu z  nim Thomas wydawał  się  postacią dość bezbarwną. Nie wywierał 
żadnego wrażenia na swych pacjentach. Sądzę, że go to niepokoiło... stawał się 
coraz bardziej nerwowy i zamknięty w sobie. Prawdę mówiąc, już teraz zauważyłem 
zadziwiającą   zmianę.   Jest   spokojniejszy   i   bardziej   opanowany.   Chyba   odzyskał 
pewność siebie. O ile mi wiadomo, nie zawsze zgadzali się z doktorem Humblebym. 
Thomas   był   gorącym   zwolennikiem   nowoczesnych   metod   leczenia,   a   Humbleby 
upierał się przy tradycyjnej medycynie. Nieraz dochodziło między nimi do konfliktów 
dotyczących zarówno tego tematu, jak i spraw rodzinnych... ale jeśli o to chodzi, nie 
powinienem plotkować...
- Myślę, że pan Fitzwilliam chętnie posłuchałby tych plotek! - wtrąciła Bridget.

background image

Luke rzucił jej przelotne, pełne niepokoju spojrzenie. Pan Wake z powątpiewaniem 
pokręcił głową, a potem zaczął mówić, uśmiechając się z lekką dezaprobatą:
- Niestety, nauczyliśmy się za bardzo interesować sprawami naszych bliźnich. Rose 
Humbleby jest bardzo ładną dziewczyną. Nic więc dziwnego, że Geoffrey Thomas 
stracił   dla   niej   głowę.   A   punkt   widzenia   doktora   Humbleby'ego   był   również 
zrozumiały. Uważał, że jego córka jest jeszcze młoda, a mieszkając tu, na prowincji, 
nie ma wielu szans, by poznać innych mężczyzn.
- Był przeciwny temu związkowi? - spytał Luke.
-   Zdecydowanie.   Uważał,   że   oboje   są   jeszcze   za   młodzi.   A   młodych   ludzi, 
oczywiście, oburzają takie stwierdzenia! Stosunki między Thomasem a doktorem 
Humblebym wyraźnie się ochłodziły. Muszę jednak przyznać, że doktor Thomas był 
głęboko wstrząśnięty niespodziewaną śmiercią swego wspólnika.
- Lord Whitfield powiedział mi, że to było zakażenie krwi.
- Tak... po prostu małe zadraśnięcie, w które wdała się śmiertelna infekcja. Lekarze w 
trakcie   wykonywania   swego   zawodu   narażeni   są   na   poważne   ryzyko,   panie 
Fitzwilliam.
- To prawda - przyznał Luke.
- Ale zbyt daleko odbiegłem od tematu - powiedział pastor. - Zdaje się, że jestem 
starym plotkarzem. Rozmawialiśmy o reliktach pogańskich obyczajów związanych ze 
śmiercią i o niedawno zmarłych ludziach. Znalazła się wśród nich Lavinia Pinkerton, 
która   była   jedną   z   naszych   najbardziej   gorliwych   parafianek.   I   ta   nieszczęsna 
dziewczyna, Amy Gibbs... jej przypadek może dostarczyć panu pewnych elementów 
z dziedziny pańskich zainteresowań, panie Fitzwilliam. Podejrzewano, jak zapewne 
pan już wie, że mogło to być samobójstwo, a z tym rodzajem śmierci wiążą się dość 
niesamowite rytuały. Mieszka tu ciotka tej dziewczyny. Nie uważam jej za kobietę 
zbyt szacowną i wiem, że nie była przesadnie przywiązana do swej siostrzenicy, ale 
jest osobą niezwykle gadatliwą.
- To cenna informacja - powiedział Luke.
-   I   jeszcze   Tommy   Pierce...   kiedyś   należał   do   chóru   kościelnego...   śpiewał 
wspaniałym, niemal anielskim falsetem... ale nie miał zbyt anielskiego charakteru. W 
końcu musieliśmy go wykluczyć, ponieważ miał zły wpływ na swych kolegów. Biedny 
chłopak...   Przypuszczam,   że   mało   kto   go   lubił.   Zwolniono   go   z   poczty,   gdzie 
załatwiliśmy   mu   posadę   posłańca.   Później   przez   jakiś   czas   zatrudniony   był   w 

background image

kancelarii pana Abbota, ale bardzo szybko go stamtąd wyrzucono... podobno szperał 
w   jakichś   poufnych   dokumentach.   Potem   krótko   pracował   w   Ashe   Manor   jako 
pomocnik ogrodnika, ale lord Whitfield odprawił go za impertynenckie zachowanie. 
Było mi przykro ze względu na jego matkę... to porządna, ciężko pracująca kobieta. 
Panna Waynflete bardzo życzliwie załatwiła mu dorywcze zajęcie przy myciu okien. 
Lord Whitfield początkowo protestował, ale potem nieoczekiwanie się zgodził... w 
gruncie rzeczy jego decyzja okazała się niefortunna.
- Dlaczego?
- Ponieważ chłopiec zginął właśnie przy tej pracy. Mył górne okna w bibliotece, 
mieszczącej się w starym dworze i zaczął błaznować... tańczyć na parapecie czy coś 
w tym rodzaju... stracił równowagę albo też zakręciło mu się w głowie i spadł. Przykra 
sprawa!   Zmarł   w   kilka   godzin   po   przewiezieniu   do   szpitala,   nie   odzyskawszy 
przytomności.
- Czy ktoś widział jego upadek? - spytał Luke z ciekawością.
- Nie. Mył okna od strony ogrodu, nie od frontu. Podobno leżał tam przez jakieś pół 
godziny, zanim go znaleziono.
- Kto go znalazł?
- Panna Pinkerton. To ta kobieta, która jak przed chwilą wspominałem, przed paru 
dniami   zginęła   tragicznie   w   wypadku   drogowym.   Biedactwo,   była   do   głębi 
wstrząśnięta. To przykre przeżycie! Pozwolono jej wziąć z ogrodu jakieś sadzonki i 
znalazła tam nieprzytomnego chłopca.
- To musiał być dla niej straszny wstrząs - powiedział Luke z zadumą. I dodał w 
duchu: O wiele większy, niż się ojcu wydaje.
-   Śmierć   młodego   człowieka   zawsze   jest   bardzo   smutna   -   stwierdził   starzec, 
potrząsając  głową.  -   Wady  Tommy'ego   mogły   przede  wszystkim   wynikać  z jego 
popędliwego charakteru.
- Był wstrętnym małym brutalem - powiedziała Bridget. - I ojciec dobrze o tym wie. 
Ciągle znęcał się nad kotami, zabłąkanymi szczeniętami i dokuczał innym chłopcom.
-   Wiem...   wiem.   -   Pan   Wake   ze   smutkiem   pokręcił   głową.   -   Ale,   droga   panno 
Conway, okrucieństwo często nie jest cechą wrodzoną, lecz skutkiem powolnego 
rozwoju   wyobraźni.   Mając   do   czynienia   z   dorosłym   człowiekiem   o   mentalności 
dziecka, dochodzimy nieraz do wniosku, iż człowiek ten nie zdaje sobie sprawy z 
własnej przebiegłości i szaleńczej brutalności. Jestem przekonany, że w dzisiejszych 

background image

czasach większość przypadków bezsensownej brutalności i okrucieństwa bierze się z 
braku dojrzałości. Trzeba się wyzbyć dziecinnych odruchów... - Pastor potrząsnął 
głową i rozłożył ręce.
- Tak, to prawda - przyznała Bridget ochrypłym głosem. - Wiem, co ojciec ma na 
myśli.   Człowiek   zachowujący   się   jak   dziecko   jest   najbardziej   przerażającym 
zjawiskiem na świecie...
Luke spojrzał na nią z ciekawością. Był przekonany, że Bridget ma na myśli jakąś 
konkretną osobę. Choć jednak lord Whitfield pod pewnymi względami przypominał 
dziecko, nie wydawało mu się, by mówiła właśnie o nim. Lord Whitfield bywał trochę 
śmieszny, ale z pewnością nie był przerażający.
Luke Fitzwilliam bardzo chciał wiedzieć, kogo miała na myśli Bridget.

V
WIZYTA U PANNY WAYNFLETE

-  Niech  się  zastanowię...   -  mruknął  pan  Wake, a  po  chwili  wymienił   cicho  kilka 
kolejnych nazwisk: - Biedna pani Rose, stary Bell, dziecko państwa Elkin i Harry 
Carter, ale oni nie należeli do mojej parafii. Pani Rose i Carter byli protestantami. W 
czasie tych marcowych mrozów odszedł od nas biedny stary Ben Stanbury... miał 
dziewięćdziesiąt dwa lata.
- A Amy Gibbs umarła w kwietniu - powiedziała Bridget.
- Tak, biedactwo... to straszna pomyłka.
Luke zerknął na Bridget, ale ona, widząc jego spojrzenie, szybko spuściła wzrok.
Jest   tu   coś,   czego   nie   rozumiem   -   pomyślał   z   lekkim   niepokojem.   Coś,   co   ma 
związek z tą Amy Gibbs.
- Kim była Amy Gibbs? - spytał Bridget, kiedy wyszli już z ple- banii.
- Amy była jedną z najbardziej nieudolnych pokojówek, jakie kiedykolwiek widziałam - 
odparła po dłuższej chwili, a Luke wyczuł w jej głosie nutkę zażenowania.
- Za to właśnie została zwolniona z pracy?
- Nie. Wałęsała się gdzieś z jakimś młodym mężczyzną i bardzo późno wracała do 
domu. Gordon ma niezwykle staroświeckie poglądy na moralność. Uważa, że grzech 
popełnia się dopiero po godzinie jedenastej, ale wówczas jest to rozpasanie. Więc 
wypowiedział jej pracę, a ona w dodatku zachowała się wobec niego arogancko!

background image

- Czy była ładna? - spytał Luke.
- Bardzo ładna.
- To ta, która przez pomyłkę wypiła farbę do kapeluszy zamiast syropu na kaszel?
- Owszem.
- Głupia sprawa, prawda?
- Bardzo głupia.
- A czy ona była głupia?
- Nie, była dość bystrą dziewczyną.
Luke zerknął ukradkien na Bridget. Był zupełnie zdezorientowany. Odpowiadała na 
jego pytania obojętnie, nie okazując najmniejszego zainteresowania. Ale Luke czuł, 
że coś przed nim ukrywa.
W tym momencie Bridget zatrzymała się, by porozmawiać z jakimś wysokim panem, 
który uchylił przed nią kapelusza w serdecznym geście powitania.
- To jest mój kuzyn, pan Fitzwilliam, który zatrzymał się u nas w Ashe Manor - 
przedstawiła Luke'a po krótkiej wymianie zdań z nieznajomym. - Przyjechał tu pisać 
książkę. A to pan Abbot.
Luke spojrzał na pana Abbota z pewnym zaciekawieniem. Wiedział, że jest on radcą 
prawnym, u którego pracował Tommy Pierce.
Luke   miał   nieuzasadnione   uprzedzenie   do   prawników,   chyba   dlatego,   że   z   ich 
szeregów wywodziło się tak wielu polityków. Irytowała go również ich zawodowa 
powściągliwość.   Jednakże   pan   Abbot   nie   przypominał   typowego   przedstawiciela 
palestry. Nie był ani chudy, ani skromny, ani małomówny. Był zażywnym, rumianym 
mężczyzną o serdecznym sposobie bycia. W kącikach jego oczu rysowały się drobne 
zmarszczki. Miał bardzo przenikliwy wzrok.
- Pisze pan książkę, tak? Powieść?
- Pan Fitzwilliam interesuje się folklorem - wyjaśniła Bridget.
- Trafił pan we właściwe miejsce - oznajmił prawnik. - To niezwykle ciekawe okolice.
- Już mnie o tym przekonywano - powiedział Luke. - Przypuszczam, że mógłby pan 
mi pomóc. Z pewnością natknął się pan na jakieś stare dokumenty... lub słyszał pan 
o interesujących obyczajach, które przetrwały do dnia dzisiejszego.
- No cóż, nie mam o tym pojęcia, ale może... być może...
- Czy wielu mieszkańców wierzy w duchy? - spytał Luke.
- Na ten temat nie mogę nic powiedzieć... naprawdę nic.

background image

- Nie ma tu domów, w których straszy?
- Nie... przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
- Istnieje pewien przesąd dotyczący dzieci - oznajmił Luke. - Jeśli mały chłopiec 
umrze nagłą śmiercią, to jego duch straszy po nocach. Ciekawe, że ten zabobon nie 
dotyczy małych dziewczynek...
- Bardzo ciekawe - przyznał pan Abbot. - Nigdy przedtem o tym nie słyszałem.
Słowa prawnika bynajmniej Luke'a nie zdziwiły, ponieważ wymyślił tę historyjkę na 
poczekaniu.
-   Zdaje   się,   że   ten   chłopiec...   Tommy   Jakiś-tam   pracował   kiedyś   w   pańskiej 
kancelarii. Podobno niektórzy ludzie podejrzewają, że jego duch może straszyć po 
nocach.
Czerwona twarz pana Abbota przybrała barwę purpury.
- Tommy Pierce? Leniwy, wścibski i bezczelny smarkacz.
- Podobno duchy są złośliwe. Ludzie uczciwi, postępujący zgodnie z prawem, rzadko 
nawiedzają świat, z którego odeszli.
- Kto go widział... cóż to za historia?
- Takie rzeczy są trudno uchwytne - oznajmił Luke. - Ludzi niełatwo nakłonić do 
mówienia na ten temat.
- Tak, chyba tak.
Luke zręcznie zmienił temat.
- Właściwą osobą jest z pewnością miejscowy lekarz. Może dużo wiedzieć o reliktach 
tutejszych obrządków. Różnego rodzaju przesądy i czary... napój miłosny i Bóg wie, 
co tam jeszcze.
-   Powinien   pan   poznać   Thomasa.   To   porządny,   postępowy   człowiek.   Zupełnie 
niepodobny do biednego starego doktora Humbleby'ego.
- Który podobno był reakcjonistą, prawda?
- Uparty jak osioł... zagorzały konserwatysta najgorszego gatunku.
- Doszło między panami do ostrej sprzeczki na temat systemu wodociągów, prawda? 
- spytała Bridget.
Twarz Abbota znów pokrył jaskrawoczerwony rumieniec.
- Humbleby był śmiertelnym wrogiem postępu - wybuchnął. - Występował przeciwko 
naszemu planowi! Wypowiadał się w sposób niezwykle grubiański. Nie liczył się ze 

background image

słowami. Za pewne rzeczy, które mi powiedział, mógłbym wytoczyć mu oficjalny 
proces.
- Ale prawnicy nigdy nie wstępują na drogę sądową, prawda? - mruknęła Bridget. - 
Są na to za mądrzy.
Abbot wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Fala jego gniewu odpłynęła równie 
szybko, jak przypłynęła.
- Trafnie to  pani  ujęła, panno Bridget! Jest pani  bliska  prawdy. Pracując w tym 
zawodzie za dużo wiemy o prawie, cha, cha, cha. No cóż, muszę już iść. Jeśli 
dojdzie   pan   do   wniosku,   że   mogę   panu   w   czymś   pomóc,   proszę   do   mnie 
zatelefonować, panie... eee...
- Fitzwilliam - powiedział Luke. - Dziękuję, zadzwonię.
- Już wiem, na czym polega twoja metoda działania - oznajmiła Bridget, kiedy ruszyli 
w dalszą drogę. - Wygłaszasz własne zdanie i prowokujesz rozmówcę do reakcji.
- Moje metody - zaczął Luke - są nieco podstępne.
- Zauważyłam to.
Luke poczuł się trochę nieswojo i nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
-   Jeśli   chcesz   usłyszeć   coś   więcej   na   temat   Amy   Gibbs   -   oznajmiła   Bridget, 
wybawiając go z opresji - mogę cię zaprowadzić do kogoś kompetentnego.
- To znaczy?
- Do panny Waynflete. Amy pracowała u niej po odejściu z Ashe Manor. Tam umarła.
- Och, rozumiem! - zawołał zaskoczony. - No cóż... bardzo dziękuję.
- Ona mieszka niedaleko stąd. Ruszyli przez wiejskie błonia.
- To jest Wych Hall - wyjaśniła Bridget, wskazując ruchem głowy okazały budynek w 
stylu króla Jerzego, na który Luke zwrócił uwagę już poprzedniego dnia. - Teraz 
mieści się tam biblioteka.
Z rezydencją sąsiadował mały dworek, który rozmiarami przypominał raczej domek 
dla   lalek.   Jego   schodki   były   pedantycznie   czyste,   kołatka   lśniąca,   a   zasłony   w 
oknach oślepiająco białe.
Bridget pchnęła furtkę i ruszyła w kierunku schodów.
W tym momencie otworzyły się drzwi frontowe i stanęła w nich szczupła starsza pani.
Luke pomyślał, że wygląda na typową prowincjonalną starą pannę. Miała na sobie 
prosty   tweedowy   kostium   i   popielatą   jedwabną   bluzkę,   do   której   przypięta   była 
broszka z górskiego kryształu. Jej kształtną głowę zdobił skromny filcowy kapelusz. 

background image

Twarz   nieznajomej   budziła   sympatię,   a   w   jej   oczach,   ukrytych   za   pince-nez, 
malowała się inteligencja. Luke odniósł wrażenie, że ta kobieta przygląda się światu 
z życzliwym zainteresowaniem.
- Dzień dobry, panno Waynflete - powiedziała Bridget. - To jest pan Fitzwilliam. - 
Luke ukłonił się. - Pisze książkę... na temat wiejskich obrządków pogrzebowych i 
innych makabrycznych obyczajów.
-   Och,   mój   Boże   -   westchnęła   panna   Waynflete.   -   To   bardzo   interesujące.   - 
Uśmiechnęła się do niego promiennie.
Przypominała mu pannę Pinkerton.
- Myślę - zaczęła Bridget, a Luke znowu wyczuł w jej głosie dziwny, pełen rezerwy 
ton - że mogłaby pani opowiedzieć mu coś o Amy.
- Och - szepnęła panna Waynflete. - O Amy? Ach, tak. O Amy Gibbs.
Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie. Przez chwilę patrzyła badawczo na Luke'a, a 
potem, jakby podjąwszy decyzję, cofnęła się do przedpokoju.
- Proszę wejść - powiedziała. - Pójdę do miasta później. Ależ nie, nie - zawołała, 
kiedy   Luke   zaprotestował.   -   Nie   mam   nic   pilnego   do   załatwienia.   Po   prostu 
wybierałam się na małe zakupy.
W   niewielkim,   przytulnym   salonie   unosił   się   lekki   zapach   suszonej   lawendy.   Na 
obudowie kominka stało kilka porcelanowych figurek pasterzy i pasterek. Na ścianie 
wisiały oprawne akwarele, dwa sztychy i trzy gobeliny. Spośród licznych fotografii 
niektóre z pewnością przedstawiały siostrzeńców i siostrzenice pani domu. Pokój 
wypełniały   stylowe   meble:   biurko   w   stylu   chippendale,   kilka   stolików   z   drewna 
atłasowego oraz brzydka i dość niewygodna wiktoriańska kanapa.
- Sama nie palę - oznajmiła panna Waynflete, wskazując gościom krzesła - więc nie 
mam   w   domu   papierosów,   ale   jeśli   chcecie   państwo   zapalić,   proszę   się   nie 
krępować.
Luke nie skorzystał z propozycji, natomiast Bridget natychmiast na nią przystała.
Panna Waynflete, siedząc sztywno w fotelu z rzeźbionymi poręczami, przez chwilę 
przyglądała się badawczo swemu gościowi, a potem nagle spuściła wzrok. Luke 
najwyraźniej wzbudził jej zaufanie.
- Chciałby pan dowiedzieć się czegoś o tej nieszczęsnej dziewczynie? - spytała. - 
Cała ta sprawa była okropnie smutna i przysporzyła mi wielu zmartwień. To była 
tragiczna pomyłka.

background image

- Czy nie wchodziło w grę... samobójstwo? - spytał Luke.
- Nie, nie - zaprzeczyła panna Waynflete, potrząsając głową. - Ani przez chwilę w to 
nie wierzyłam. Amy absolutnie nie była tego typu dziewczyną.
- A jaka była? - spytał Luke. - Chciałbym poznać pani zdanie na jej temat.
- No cóż, nie była bynajmniej dobrą służącą. Ale w dzisiejszych czasach człowiek 
dziękuje   Bogu,   jeśli   w   ogóle   zdobędzie   jakąś   pomoc   domową.   Bardzo   niedbale 
wykonywała swoją pracę i ciągłe chciała mieć wychodne. To zrozumiałe, bo była 
młoda, a obecnie dziewczęta takie właśnie są. Chyba nie zdają sobie sprawy, że za 
ich czas płaci pracodawca.
Luke ze zrozumieniem pokiwał głową, a panna Waynflete mówiła dalej.
- Była dość pewna siebie, a ja niezbyt lubię dziewczęta tego rodzaju, ale skoro już 
nie żyje, nie zamierzam więcej o tym mówić. To byłoby nie po chrześcijańsku... choć 
w istocie nie uważam tego za logiczny powód do przemilczania prawdy.
Luke  ponownie   kiwnął  głową.  Zdał  sobie   sprawę, że  panna  Waynflete  rozumuje 
bardziej logicznie i precyzyjnie niż panna Pinkerton.
- Uwielbiała być podziwiana - ciągnęła panna Waynflete - i poświęcała sobie wiele 
uwagi.   Pan   Ellsworthy,   właściciel   niedawno   otwartego   sklepu   z   antykami,   to 
prawdziwy   dżentelmen.   Jest   z   zamiłowania   akwarelistą   i   naszkicował   parę   jej 
portretów... ale obawiam się, że to jej przewróciło w głowie. Często kłóciła się ze 
swoim narzeczonym, Jimem Harveyem, który pracuje w warsztacie samochodowym 
jako mechanik. Był w niej bardzo zakochany. - Panna Waynflete zawahała się, a 
potem mówiła dalej. - Nigdy nie zapomnę tej przerażającej nocy. Amy niedobrze się 
czuła. Dokuczał jej przykry kaszel i jakieś inne dolegliwości. Ale dziewczęta chodzą 
teraz w tych tandetnych, jedwabnych pończochach i w pantoflach na tekturowych 
podeszwach, więc muszą się przeziębiać. Amy po południu poszła do lekarza.
- Do doktora Humbleby'ego czy doktora Thomasa? - spytał szybko Luke.
- Do doktora Thomasa. Przyniosła do domu buteleczkę syropu na kaszel, którą jej 
dał.   Był   to   chyba   jakiś   nieszkodliwy   wywar   z   ziół.   Położyła   się   do   łóżka   dość 
wcześnie. Mniej więcej o pierwszej w nocy usłyszałam hałas... niesamowity, jakby 
zduszony krzyk. Wstałam i podeszłam do drzwi jej pokoju, ale były zamknięte od 
wewnątrz na klucz. Zaczęłam wołać, ale nie odpowiadała. Przybiegła kucharka i obie 
byłyśmy   okropnie   zaniepokojone.   Później   zeszłyśmy   do   drzwi   frontowych   i   na 
szczęście zauważyłyśmy naszego posterunkowego, Reeda, który właśnie odbywał 

background image

nocny obchód, więc wezwałyśmy go na pomoc. Okrążył dom, a potem wdrapał się 
na dach przybudówki. Okno w pokoju Amy było uchylone, więc bez większego trudu 
dostał się do środka i otworzył drzwi. Biedaczka... to było straszne. Nie można było 
już nic dla niej zrobić, a w kilka godzin później umarła w szpitalu.
- I co to było... farba do kapeluszy?
- Tak. Powiedzieli, że to kwas szczawiowy, trucizna. Obie butelki były mniej więcej tej 
samej wielkości. Syrop stał na umywalce, a farba do kapeluszy obok łóżka Amy. 
Musiała w ciemności wziąć niewłaściwą buteleczkę i położyć ją w zasięgu ręki na 
wypadek, gdyby gorzej się poczuła. Taką teorię wysunięto w czasie dochodzenia.
Panna Waynflete zamilkła. Obrzuciła Luke'a inteligentnym spojrzeniem, a on miał 
wrażenie, że dostrzega w jej oczach jakiś szczególny wyraz. Czuł instynktownie, że 
panna Waynflete pominęła pewne fakty, ale z jakiegoś powodu chce, by on się tego 
domyślił.
Zapadło długie, dość kłopotliwe milczenie. Luke czuł się jak aktor, który zapomniał 
swoją kwestię.
- Więc myśli pani, że to nie było samobójstwo? - spytał niepewnie.
- Oczywiście, że nie - odparła bezzwłocznie panna Waynflete. - Gdyby postanowiła 
ze sobą skończyć, kupiłaby jakąś lepszą truciznę. Tę starą buteleczkę farby musiała 
mieć od dawna. Tak czy owak, jak już panu mówiłam, nie była tego typu dziewczyną.
- Więc co pani o tym sądzi? - spytał Luke.
- Uważam, że był to nieszczęśliwy wypadek - oznajmiła panna Waynflete.
Zacisnęła usta i spojrzała na niego z powagą.
Luke   zastanawiał   się   gorączkowo,   co   ma   powiedzieć,   ale   w   tym   momencie   ich 
uwagę przyciągnęło drapanie w drzwi, któremu towarzyszyło żałosne miauczenie.
Panna   Waynflete   zerwała   się   z   miejsca,   by   otworzyć   drzwi.   Do   pokoju   wszedł 
wspaniały  perski   kot.  Zatrzymał   się,  popatrzył  z  dezaprobatą  na   gości,  a  potem 
wskoczył na poręcz fotela, w którym siedziała panna Waynflete.
- Och, Puszku! - przemówiła do niego pieszczotliwie panna Waynflete. - Gdzie mój 
kotek był przez cały ranek?
Luke przypomniał sobie, że słyszał niedawno o perskim kocie imieniem Puszek.
- Jest bardzo piękny - stwierdził. - Czy ma go pani od dawna?
- Och, nie - powiedziała panna Waynflete, potrząsając głową. - Należał do mojej 
serdecznej przyjaciółki, panny Pinkerton, która zginęła pod kołami jednego z tych 

background image

okropnych samochodów. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby Puszek trafił do obcych 
ludzi.   Lavinia   byłaby   niepocieszona.   Ona   go   wprost   uwielbiała...   jest   cudowny, 
prawda?
Luke patrzył z zachwytem na kota.
- Proszę tylko uważać na jego uszy - powiedziała panna Waynflete. - Ostatnio trochę 
go bolą.
Luke ostrożnie pogłaskał zwierzątko.
- Musimy już iść - oznajmiła Bridget, wstając z krzesła.
- Myślę - powiedziała panna Waynflete, ściskając dłoń Luke'a - że niebawem znów 
się zobaczymy.
- Mam nadzieję... jestem tego pewny - odparł Luke pogodnie. Wydawało mu się, że 
panna Waynflete jest zakłopotana i nieco zawiedziona. Zerknęła pytająco na Bridget. 
Luke wyczuł, że między tymi kobietami istnieje jakaś nić porozumienia, do którego on 
nie został dopuszczony. Lekko go to zirytowało, ale przyrzekł sobie, że niebawem 
dotrze do sedna tej sprawy.
Panna Waynflete wyszła razem z nimi. Luke stał przez minutę na schodach, patrząc 
z przyjemnością na dziewicze wiejskie błonia i staw.
- Widzę, że te okolice nie zostały zeszpecone nowoczesną zabudową - oświadczył.
Panna Waynflete rozpromieniła się.
- Tak, to prawda - przyznała z zapałem. - Wszystko wygląda dokładnie tak samo jak 
w   czasach   mojego   dzieciństwa.   Mieszkaliśmy   wtedy   we   dworze.   Ale   posiadłość 
przeszła w ręce mojego brata, który nie chciał tu pozostać. Prawdę mówiąc, nie było 
go na to stać, więc dwór wystawiono na sprzedaż. Jakiś budowniczy złożył ofertę i, 
jak sądzę, zamierzał go zmodernizować. Na szczęście wmieszał się do tego lord 
Whitfield, kupił posiadłość i w ten sposób ją ocalił. Przekształcił dom w bibliotekę i 
muzeum, praktycznie nic w nim nie zmieniając. Dwa razy w tygodniu pełnię tam 
funkcję   bibliotekarki...   oczywiście   nieodpłatnie...   Muszę   przyznać,   że   z   wielką 
przyjemnością bywam w tym starym domu i cieszę się, że nie popadnie w ruinę. To 
naprawdę wspaniałe miejsce na muzeum. Któregoś dnia powinien pan je zwiedzić, 
panie Fitzwilliam. Jest w nim sporo ciekawych regionalnych eksponatów.
- Chętnie skorzystam z zaproszenia, panno Waynflete.
- Lord Whitfield zrobił wiele dobrego dla Wychwood - oznajmiła panna Waynflete. - 
Niestety są tu ludzie, którzy nie potrafią tego docenić.

background image

Zacisnęła mocno usta. Luke dyskretnie o nic już nie pytał, tylko jeszcze raz się 
pożegnał.
- Czy chcesz kontynuować swe poszukiwania, czy też wrócimy do domu brzegiem 
rzeki? -  spytała Bridget, kiedy znaleźli się już  za  furtką. - To  bardzo  przyjemny 
spacer.
Luke nie namyślał się ani chwili. Nie miał ochoty na dalsze badania w towarzystwie 
Bridget Conway.
- Proszę bardzo, chodźmy drogą nad rzeką - powiedział. Skręcili w główną ulicę. Na 
jednym z ostatnich domów wisiał szyld z wytłaczanym złotymi, ozdobnymi literami 
napisem: "Starożytności". Luke zatrzymał się i zajrzał przez okno do przytulnego 
wnętrza.
- Widzę tam ładny stary półmisek - zauważył. - W sam raz dla mojej ciotki. Ciekawe, 
ile kosztuje.
- Czy chcesz, żebyśmy weszli i zapytali?
- Nie masz nic przeciwko temu? Lubię szperać w sklepach z antykami. Czasem 
można trafić na jakąś dobrą okazję.
-  Nie   sądzę, by   tutaj   ci   się  to  udało  -  oznajmiła   Bridget.  -   Muszę   przyznać,  że 
Ellsworthy doskonale zna wartość swoich rzeczy.
Drzwi   sklepu   były   otwarte.   Przedsionek,   zastawiony   krzesłami,   kanapami   oraz 
kredensami, na których umieszczono porcelanowe i cynowe naczynia, prowadził do 
dwóch pokoi wypełnionych po brzegi antycznymi przedmiotami.
Luke wszedł do jednego z nich i wziął do rąk półmisek. W tym momencie z głębi 
pomieszczenia wynurzył się jakiś mężczyzna, który siedział poprzednio przy biurku z 
drewna orzechowego w stylu epoki królowej Anny.
- Ach, nasza droga panna Conway... Jak miło panią widzieć.
- Dzień dobry, panie Ellsworthy.
Pan   Ellsworthy   był   afektowanym   młodym   dandysem   o   pociągłej,   bladej   twarzy, 
wąskich   ustach   i   czarnych,   długich   włosach   artysty.   Miał   na   sobie   ubranie   w 
odcieniach rdzawego brązu i poruszał się tanecznym krokiem.
Kiedy Luke został mu przedstawiony, pan Ellsworthy natychmiast poświęcił mu całą 
uwagę.
-   Autentyczny   staroangielski   półmisek.   Wspaniały,   prawda?   Uwielbiam   swoje 
drobiazgi i nie znoszę ich sprzedawać. Zawsze marzyłem, żeby mieszkać na wsi i 

background image

prowadzić mały sklep. Wychwood to cudowne miejsce... ma szczególną atmosferę, 
jeśli wie pan, co mam na myśli.
- Dusza artysty - mruknęła Bridget.
Ellsworthy odwrócił się do niej, machając swymi długimi, bladymi dłońmi.
-   Niech   pani   nie   używa   tego   okropnego   określenia,   panno   Conway.   Nie...   nie, 
błagam. Proszę mi nie mówić, że pozuję na artystę... nie mógłbym tego znieść. 
Przecież pani wie, że nie handluję ręcznie tkanym tweedem ani kutymi cynowymi 
dzbanami. Jestem tylko kupcem, po prostu kupcem.
- Ale w istocie jest pan artystą, czyż nie? - spytał Luke. - Chodzi mi o to, że maluje 
pan akwarele, prawda?
- Kto panu o tym powiedział? - zawołał pan Ellsworthy, splatając dłonie. - Wie pan, to 
miasteczko   jest   naprawdę   zdumiewające...   nie   można   tu   niczego   utrzymać   w 
tajemnicy! To właśnie w nim lubię... tak bardzo nie przystaje do tego nieludzkiego 
zwyczaju: "Nie wtrącaj się do moich spraw, a ja nie będę wtrącał się do twoich", który 
obowiązuje   w   Londynie!   Plotki,   złośliwości   i   skandale   są   zachwycające,   o   ile 
zachowuje się do nich właściwy dystans!
Luke   poprzestał   na   odpowiedzi   na   pytanie   pana   Ellsworthy'ego,   nie   komentując 
dalszej części jego wypowiedzi.
- Panna Waynflete powiedziała nam, że naszkicował pan kilka portretów pewnej 
dziewczyny... Amy Gibbs.
- Och, Amy - powtórzył pan Ellsworthy. Zrobił krok do tyłu i zaczął bawić się kuflem 
do piwa. Potem ostrożnie go odstawił i powiedział: - Doprawdy? Ach tak, to możliwe.
Wydawał się lekko wytrącony z równowagi.
- Była ładną dziewczyną - stwierdziła Bridget.
-   Och,   tak   pani   sądzi?   -   spytał   pan   Ellsworthy,   odzyskawszy   pewność  siebie.   - 
Uważam, że miała bardzo pospolitą urodę. Skoro interesuje pana stara porcelana, to 
mam parę przepięknych ptaszków... urocze bibeloty.
Luke nie okazał większego zainteresowania ptaszkami i spytał o cenę półmiska.
Ellsworthy wymienił sumę.
- Dziękuję - powiedział Luke - ale mimo wszystko chyba go pana nie pozbawię.
- Ilekroć czegoś nie sprzedam - zaczął Ellsworthy - robi mi się lżej na sercu. To 
nierozsądne z  mojej  strony, prawda?  Proszę  posłuchać, opuszczę panu  gwineę. 

background image

Widzę, że się panu spodobał, a to zmienia sytuację. A poza tym przecież to jest w 
końcu sklep!
- Nie, dziękuję - powiedział Luke.
Pan Ellsworthy odprowadził ich do drzwi i pomachał im na pożegnanie. Luke'owi nie 
podobały się jego dłonie. Miał wrażenie, że są nie tylko blade, lecz lekko zielonkawe.
- To paskudny człowiek - zauważył, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu pana 
Ellsworthy.
- Paskudna mentalność i paskudny sposób bycia - przytaknęła Bridget.
- Po co właściwie tu przyjechał?
- Chyba interesuje się czarną magią. Nie mam na myśli czarnych mszy, ale inne tego 
rodzaju sprawy. Nasze strony przyciągają takich ludzi.
- Mój Boże! - zawołał nagle Luke. - Chyba takiego właśnie człowieka potrzebuję. 
Powinienem był z nim o tym porozmawiać.
- Tak sądzisz? - spytała Bridget. - On sporo na ten temat wie.
- Odwiedzę go kiedy indziej.
Bridget   nie   odpowiedziała.   Byli   już   za   miastem.   Skręcili   w   ścieżkę,   która 
doprowadziła ich nad brzeg rzeki.
Dostrzegli   tam   jakiegoś   niskiego   mężczyznę   o   krótko   przystrzyżonych   wąsach   i 
wyłupiastych oczach. Obok niego biegły trzy buldogi, na które pokrzykiwał ochrypłym 
głosem:
- Nero, do nogi! Nelly, zostaw to! Mówię ci, zostaw to! Augustus... AUGUSTUS, 
powiedziałem...
Urwał i uchylił kapelusza przed Bridget. Spojrzał na Luke'a z wyraźną ciekawością, a 
potem poszedł dalej i znów zaczął karcić swoje psy.
- Major Horton i jego buldogi - zacytował Luke.
- Zgadza się.
-   Czyżbyśmy   dzisiejszego   ranka   spotkali   prawie   wszystkich   godnych   uwagi 
mieszkańców Wychwood?
- Niemal wszystkich.
- Czuję się jak intruz - powiedział Luke. - Myślę, że każdy obcy człowiek w angielskim 
prowincjonalnym   miasteczku   musi   od   razu   rzucać   się   w   oczy  -   dodał   posępnie, 
przypominając sobie słowa Jimmy'ego Lorrimera.

background image

- Major Horton nie potrafi dobrze ukryć swojej ciekawości - powiedziała Bridget. - 
Prawdę mówiąc, bezczelnie się na ciebie gapił.
- Jest typem mężczyzny, po którym od razu widać, że był majorem - oznajmił Luke z 
przekąsem.
- Czy moglibyśmy posiedzieć chwilę nad rzeką? - spytała nagle Bridget. - Mamy dużo 
czasu.
Usiedli na zwalonym drzewie.
-   Owszem,   major   Horton   jest   typowym   oficerem   i   ma   koszarowe   maniery.   Nie 
uwierzyłbyś, że jeszcze przed rokiem był największym pantoflarzem w okolicy!
- Jak to, ten człowiek?
- Owszem. Jego żona była najwstrętniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałam. Miała 
pieniądze i nieustannie podkreślała ten fakt publicznie.
- Biedaczysko... mam na myśli Hortona.
- Traktował ją bardzo dobrze... jak oficer i dżentelmen. Osobiście dziwię się, że nie 
chwycił za siekierę.
- Rozumiem, że nie cieszyła się sympatią.
-   Nikt   jej   nie   lubił.   Obrażała   Gordona,   a   mnie   traktowała   protekcjonalnie. 
Gdziekolwiek się pojawiła, budziła ogólną niechęć.
- Ale, jak się domyślam, w końcu zabrała ją miłosierna Opatrzność.
- Tak, mniej więcej przed rokiem. Ostry nieżyt żołądka. Zamieniła życie swego męża, 
doktora Thomsona i dwóch pielęgniarek w istne piekło, ale w końcu umarła. Buldogi 
od razu odzyskały chęć do życia.
- Mądre zwierzęta!
Zapadło milczenie. Bridget bezmyślnie zrywała długie źdźbła trawy, a Luke, mrużąc 
oczy, patrzył niewidzącym wzrokiem na przeciwległy brzeg rzeki. Znów ogarnęły go 
wątpliwości. Zastanawiał się, czy nie padł ofiarą własnej wyobraźni. Czy nie popełnia 
błędu,   krążąc   po   okolicy   i   widząc   w   każdej   napotkanej   osobie   potencjalnego 
mordercę? To przecież podłe i nieetyczne.
Niech to wszystko diabli porwą - pomyślał. Zbyt długo byłem policjantem!
Z zamyślenia wyrwał go gwałtownie wyraźny, chłodny głos Bridget.
- Panie Fitzwilliam, po co właściwie pan tu przyjechał?

VI

background image

FARBA DO KAPELUSZY

Luke   zapalał   właśnie   papierosa.   Niespodziewane   pytanie   Bridget   na   chwilę   go 
sparaliżowało. W końcu zapałka wypaliła się i sparzyła go w palce.
-   Psiakrew!   -   zaklął,   upuszczając   zapałkę   i   energicznie   potrząsając   dłonią.   - 
Przepraszam. Zaskoczyłaś mnie w dość niemiły sposób. - Uśmiechnął się posępnie.
- Doprawdy?
- Owszem - westchnął. - No cóż, myślę, że każdy naprawdę inteligentny człowiek 
musiał mnie przejrzeć na wylot! Ani przez chwilę nie wierzyłaś chyba w tę historyjkę o 
książce na temat folkloru, prawda?
- Przestałam w nią wierzyć, kiedy cię poznałam.
- A więc wierzyłaś w nią przedtem?
- Owszem.
- Tak czy owak nie był to zbyt dobry kamuflaż - stwierdził Luke krytycznie. - Chodzi 
mi o to, że każdy może pisać książkę, ale mój przyjazd i udawanie twojego kuzyna... 
to chyba musiało ci się wydać podejrzane.
Bridget potrząsnęła głową.
-   Nie.   Miałam   pewne   wytłumaczenie...   to   znaczy,   przypuszczałam,   że   je   mam. 
Sądziłam,   że   jesteś   w   trudnej   sytuacji   materialnej,   podobnie   jak   wielu   przyjaciół 
Jimmy'ego i moich. Pomyślałam więc, że Jimmy wpadł na ten pomysł z kuzynem, 
żeby ocalić twoją dumę.
- Ale kiedy przyjechałem, natychmiast dostrzegłaś oznaki mojego bogactwa, więc 
odrzuciłaś to wytłumaczenie, prawda?
- Och, nie - zaprotestowała Bridget z lekkim uśmiechem. - To nie było to. Po prostu 
nie pasowałeś do tej roli.
- Nie wydawałem ci się na tyle rozgarnięty, by pisać książkę? Nie oszczędzaj moich 
uczuć. Wolałbym znać prawdę.
-   Mógłbyś   pisać   książkę,   ale   nie   taką   książkę.   Dawne   przesądy...   grzebanie   w 
przeszłości... to do ciebie nie pasuje! Nie jesteś człowiekiem, dla którego przeszłość 
ma   duże   znaczenie...   ani,   być   może,   nawet   przyszłość...   liczy   się   tylko   chwila 
obecna.
- Hmm, rozumiem. - Luke skrzywił się. - Niech to wszystko diabli wezmą! Od samego 
początku budzisz we mnie niepokój! Robisz wrażenie kobiety piekielnie inteligentnej.

background image

- Bardzo mi przykro - powiedziała Bridget. - A czego się spodziewałeś?
- No cóż, prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie zastanawiałem.
- Myślałeś, że jestem niezbyt mądrą kobietą, ale na tyle rozsądną, by wykorzystać 
okazję i wyjść za swojego szefa?
Luke   odchrząknął,   zażenowany.   Bridget   spojrzała   na   niego   z   chłodnym 
rozbawieniem.
- Dokładnie rozumiem. Wszystko w porządku. Nie mam ci tego za złe.
Luke postanowił rozmawiać z nią szczerze.
-   No   cóż,   być   może   mój   obraz   niezbyt   odbiegał   od   tego   wizerunku.   Ale   nie 
zastanawiałem się na tym.
- Tak, to w twoim stylu - powiedziała Bridget z namysłem. - Jesteś człowiekiem, który 
wyciąga wnioski dopiero wtedy, gdy pozna już sytuację.
Luke stracił pewność siebie.
- Och, bez wątpienia kiepsko odegrałem swoją rolę! Czy lord Whitfield również mnie 
rozszyfrował?
- Ależ skąd. Gdybyś mu powiedział, że przyjechałeś tu badać obyczaje owadów 
wodnych, bo chcesz napisać o nich rozprawę naukową, Gordon nie miałby żadnych 
wątpliwości. Jest zachwycająco łatwowierny.
- Mimo wszystko nie byłem zbyt przekonujący! Nie grałem swojej roli konsekwentnie.
- Bo ja ci w tym przeszkadzałam - stwierdziła Bridget. - Zauważyłam to. Byłam tym 
dość rozbawiona.
- Och, z pewnością! Inteligentne kobiety zazwyczaj są bezlitośnie okrutne.
- Trzeba czerpać z życia doczesnego tyle przyjemności, ile tylko się da - bąknęła 
Bridget. - Jaki jest prawdziwy cel pańskiej wizyty w Wychwood, panie Fitzwilliam? - 
spytała po chwili milczenia.
Zatoczywszy pełne koło, powrócili do pierwotnego pytania. Luke dobrze wiedział, że 
musi   do   tego   dojść.   W   ciągu   kilku   ostatnich   sekund   próbował   podjąć   decyzję. 
Podniósł głowę i napotkał przenikliwie badawczy wzrok Bridget, która patrzyła na 
niego ze spokojem i opanowaniem. Dostrzegł w jej oczach wyraz powagi, której nie 
spodziewał się ujrzeć.
- Chyba lepiej zrobię - zaczął z namysłem - jeśli przestanę cię okłamywać.
- Znacznie lepiej.

background image

- Ale prawda jest skomplikowana... Posłuchaj, czy wyrobiłaś sobie jakieś zdanie... 
chodzi mi o to, czy zastanawiałaś się nad prawdziwą przyczyną mojego przyjazdu?
Bridget przytaknęła ruchem głowy.
- I co ci przyszło na myśl? Chciałbym to wiedzieć. To może mi ułatwić zadanie.
- Podejrzewałam, że przyjechałeś tu w związku ze śmiercią Amy Gibbs - odparła 
cicho.
- No właśnie! Zauważyłem to... wyczułem... ilekroć padało jej nazwisko! Wiedziałem, 
że coś się za tym kryje. Więc uważasz, że zjawiłem się tu w związku z tą sprawą?
- A czy tak nie jest?
- Owszem... w pewnym sensie.
Zamilkł, marszcząc brwi. Bridget siedziała nieruchomo obok niego, nie odzywając się 
ani słowem. Nie chciała zakłócać toku jego myśli. Luke podjął w końcu decyzję.
- Pewnie przyjechałem tu niepotrzebnie. Ale skłoniło mnie do tego dość absurdalnie 
melodramatyczne podejrzenie. Amy Gibbs jest częścią tej sprawy. Chciałem odkryć 
prawdziwą przyczynę jej śmierci.
- Tak właśnie przypuszczałam.
-  Ale, do  diabła...  dlaczego  tak przypuszczałaś?  Czy w  jej  śmierci  było  coś,  co 
wzbudziło twoje zainteresowanie?
- Od samego początku uważałam, że coś jest nie w porządku - odparła Bridget. - 
Dlatego właśnie zaprowadziłam cię do panny Waynflete.
- Dlaczego?
- Ponieważ ona podziela moje zdanie.
-   Och.   -   Luke   przypomniał   sobie   tę   wizytę.   Teraz   dopiero   zrozumiał   niejasne 
sugestie, które przekazywała mu inteligentna stara panna. - Podziela twoje zdanie... 
że jest w tym coś... dziwnego?
Bridget kiwnęła głową.
- Ale właściwie co?
- Przede wszystkim farba do kapeluszy.
- Co masz na myśli?
- No cóż, kapelusze farbowano mniej więcej przed dwudziestu laty... przez jakiś czas 
kobieta   nosiła   różowy   słomkowy   kapelusz,   potem   kupowała   buteleczkę   farby   i 
zmieniała jego kolor na ciemnoniebieski, a następnie wylewała na niego zawartość 

background image

innej buteleczki i kapelusz stawał się czarny! Ale teraz kapelusze są tanie, więc kiedy 
wychodzą z mody, po prostu się je wyrzuca.
- I robią to nawet dziewczęta wywodzące się ze sfery Amy Gibbs?
- Prędzej ja ufarbowałabym kapelusz niż ona! Ludzie przestali oszczędzać. Ale jest 
jeszcze jedna sprawa. To była czerwona farba.
- I co z tego?
- A Amy Gibbs miała rude włosy... po prostu ryże jak marchewka!
- Chcesz powiedzieć, że to do siebie nie pasuje? Bridget kiwnęła potakująco głową.
- Rudowłosa kobieta nie włożyłaby purpurowego kapelusza. To są rzeczy, których 
żaden mężczyzna nie rozumie, ale...
- To prawda... żaden mężczyzna tego nie rozumie - przerwał jej Luke. - To się 
zgadza... wszystko się zgadza.
- Jimmy ma kilku przyjaciół w Scotland Yardzie - oznajmiła Bridget. - Nie jesteś 
chyba...
- Nie, nie jestem etatowym inspektorem policji - wyjaśnił pospiesznie - ani sławnym 
prywatnym detektywem, mieszkającym na Baker Street i tak dalej. Tak jak powiedział 
ci Jimmy, jestem emerytowanym policjantem, który wrócił ze służby na Wschodzie. 
Zająłem się tą sprawą w wyniku pewnego niezwykłego spotkania, do którego doszło 
w pociągu do Londynu.
Zrelacjonował  jej pokrótce  treść swojej rozmowy z  panną Pinkerton i późniejsze 
wydarzenia, które sprowadziły go do Wychwood.
- Teraz sama rozumiesz - zakończył. - To czysta fantazja! Szukam tu tajemniczego 
mordercy...   najprawdopodobniej   jakiegoś   znanego   i   szanowanego   obywatela 
Wychwood. Jeśli panna Pinkerton, ty i panna Jak-jej-tam macie rację, właśnie ten 
człowiek zabił Amy Gibbs.
- Rozumiem - powiedziała Bridget.
- Morderca mógł chyba w jakiś sposób dostać się do domu, prawda?
- Tak sądzę - odparła z namysłem Bridget. - Reed, nasz posterunkowy, dotarł do 
otwartego okna jej pokoju, wdrapując się na dach przybudówki. Nie było to łatwe, ale 
sprawny mężczyzna nie miałby z tym większych trudności.
- A co twoim zdaniem zrobił, kiedy znalazł się już w pokoju?
- Zamienił buteleczkę z syropem na tę z farbą do kapeluszy.

background image

-   Spodziewając   się,   że   Amy   zrobi   dokładnie   to,   co   zrobiła...   obudzi   się,   wypije 
truciznę,   a   potem   wszyscy   zgodnie   stwierdzą,   że   pomyliła   butelki   lub   popełniła 
samobójstwo?
- Tak.
- Czy w czasie dochodzenia nie dostrzeżono żadnych podejrzanych okoliczności?
- Nie.
- Pewnie prowadzili je mężczyźni. Nie zwrócili uwagi na kolor farby?
- Nie.
- Ale tobie przyszło to do głowy?
- Owszem.
- I pannie Waynflete również? Czy rozmawiałyście na ten temat?
- Och, nie... nie w tym sensie, jaki ty masz na myśli. To znaczy nie omawiałyśmy tego 
szczegółowo. Nie mam pojęcia, do czego doszła ta staruszka, ale wydawała mi się 
coraz bardziej zaniepokojona. Jak wiesz, jest kobietą inteligentną i wykształconą. W 
przeciwieństwie do większości tutejszych mieszkańców potrafi logicznie myśleć.
- Odniosłem wrażenie, że panna Pinkerton była dość ograniczona - powiedział Luke. 
- Dlatego właśnie jej opowieść wydawała mi się od początku nieprawdopodobna.
- Zawsze uważałam ją za dość bystrą - oznajmiła Bridget. - Te chaotycznie paplające 
staruszki są na ogół bardzo spostrzegawcze. Mówiłeś, że wymieniła jeszcze inne 
osoby.
- Owszem - odparł Luke, kiwając głową. - Tommy Pierce... od razu zapamiętałem 
nazwisko tego chłopca. Jestem pewien, że wspomniała również o Carterze.
- Carter, Tommy Pierce, Amy Gibbs, doktor Humbleby - wyliczyła z zadumą Bridget. - 
Jak sam mówisz, to aż zbyt fantastyczne, żeby mogło być prawdą! Kto, u licha, 
pragnąłby śmierci tych ludzi? Byli tak różni!
- Nie domyślasz się, z jakiego powodu ktoś chciałby się pozbyć Amy Gibbs? - spytał 
Luke.
Bridget potrząsnęła głową.
- Nie mam pojęcia.
- A co z tym Carterem? Jak umarł?
- Wpadł do rzeki i utonął. Pewnej mglistej nocy wracał pijany do domu. Przyjęto za 
rzecz oczywistą, że stracił równowagę, kiedy przechodził przez kładkę, która ma 
poręcz tylko z jednej strony.

background image

- Ale ktoś mógł go popchnąć?
- Owszem.
- A ktoś inny mógł zepchnąć tego nieznośnego Tommy'ego z parapetu, kiedy mył 
okno?
- I tym razem się zgadzam.
- Więc cała sprawa sprowadza się do tego, że nie jest zbyt trudno wysłać na tamten 
świat trzy osoby, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
- Panna Pinkerton miała pewne podejrzenia - zauważyła z naciskiem Bridget.
- To prawda, niech ją Bóg błogosławi. Nie przyszło jej do głowy, że podchodzi do tej 
sprawy zbyt melodramatycznie lub ma zbyt bujną wyobraźnię.
- Często mówiła mi, że na świecie roi się od nikczemnych ludzi.
- A ty zapewne uśmiechałaś się pobłażliwie? - Iz wyższością!
- Dobry policjant musi czasem wierzyć w to, co wydaje mu się niemożliwe.
Bridget kiwnęła głową.
-   Chyba   nie   ma   sensu   pytać   cię,   czy   kogoś   podejrzewasz?   Czy   nie   znasz   w 
Wychwood osoby, która przyprawia cię o gęsią skórkę, albo ma niesamowicie jasne 
oczy... lub wybucha chichotem szaleńca?
-   Wszyscy,  których   tu   poznałam,  wydają   mi   się  ludźmi   rozsądnymi,  uczciwymi  i 
zupełnie zwykłymi.
- Tego się obawiałem - oznajmił Luke.
- Czy myślisz, że ten człowiek jest zdecydowanie obłąkany? - spytała Bridget.
- Och, chyba tak. Ale to bardzo przebiegły szaleniec. Ostatnia osoba, jaka przyszłaby 
ci  do  głowy...  najprawdopodobniej  filar  społeczeństwa...  na  przykład  jak dyrektor 
banku.
- Pan Jones? Nie wyobrażam sobie, by mógł popełnić te wszystkie morderstwa.
- Zatem jest zapewne człowiekiem, którego szukamy.
- To może być każdy - powiedziała Bridget. - Rzeźnik, piekarz, właściciel sklepu 
spożywczego, jakiś farmer, robotnik drogowy czy roznosiciel mleka.
- Tak, to prawda, ale sądzę, że wybór jest nieco bardziej ograniczony.
- Dlaczego?
- Panna Pinkerton opowiadała mi o błysku w jego oczach, kiedy mierzył wzrokiem 
swą   kolejną   ofiarę.   Na   podstawie   jej   relacji   odniosłem   wrażenie...   zaznaczam, 

background image

jedynie wrażenie... że ten człowiek wywodzi się co najmniej z jej klasy społecznej. 
Oczywiście mogę się mylić.
- Zapewne masz rację! Takie niuanse są trudno uchwytne, ale mogą mieć wielkie 
znaczenie.
- Wiesz - zaczął Luke - cieszę się, że wyznałem ci całą prawdę.
- To ci ułatwi odgrywanie swojej roli. A ja chyba mogę ci pomóc.
- Twoja pomoc będzie bezcenna. Czy naprawdę zamierzasz rozwikłać tę zagadkę?
- Oczywiście.
- A co z lordem Whitfieldem? - spytał Luke z zakłopotaniem. - Czy sądzisz, że...?
- Ależ nic mu o tym nie powiemy! - zawołała Bridget.
- Myślisz, że nie uwierzyłby w tę historię?
-   Och,   uwierzyłby!   Gordon   uwierzyłby   we   wszystko!   Byłby   tak   podniecony,   że 
wezwałby tu z pół tuzina swych najbystrzejszych młodych pracowników i kazał im 
wszcząć energiczne śledztwo! Po prostu byłby zachwycony!
- To wyklucza jego udział - przyznał Luke.
- Tak, niestety musimy pozbawić go tej przyjemności.
Luke spojrzał na nią. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie.
Zerknął na zegarek.
- Tak - zaczęła Bridget - powinniśmy wracać do domu.
Wstała. Nagle oboje poczuli się skrępowani, jakby nie wypowiedziane przez Luke'a 
słowa zawisły ciężko w powietrzu.
Wracali do domu w milczeniu.

VII
LISTA PODEJRZANYCH

Luke siedział w swojej sypialni. Podczas lunchu pani Anstruther wypytywała go o 
kwiaty, które hodował w swoim ogrodzie w Mayang Straits. Następnie poinformowała 
go, jakie ich gatunki dobrze się tam rozwijają. Wysłuchał też kolejnej tyrady lorda 
Whitfielda   pod   tytułem:   "Pogadanki   o   Samym   Sobie,   Skierowane   do   Młodych 
Mężczyzn". Teraz, dzięki Bogu, był już sam.
Wziął kartkę papieru i wypisał na niej listę nazwisk. Wyglądała ona następująco:

background image

Dr Thomas
Pan Abbot
Major Norton
Pan Ellsworthy
Pan Wake
Pan Jones
Narzeczony Amy
Rzeźnik, piekarz, wytwórca lichtarzy, itd.

Potem wziął drugą kartkę i zatytułował ją: OFIARY. Pod spodem napisał:

Amy Gibbs: Otruta
Tommy Pierce: Wypchnięty przez okno
Harry Carter: Zrzucony z kładki (pijany? Odurzony jakimiś środkami?)
Dr Humbleby: Zakażenie krwi
Panna Pinkerton: Przejechana przez samochód

Potem dopisał:

Pani Rose?
Stary Ben?

Po chwili wahania zanotował jeszcze jedno nazwisko:

Pani Horton?

Przejrzał uważnie swoje notatki, wypalił papierosa, a potem znów chwycił za ołówek.

Dr Thomas: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
W przypadku doktora Humbleby istnieje wyraźny motyw. Przyczyną jego śmierci było 
fachowe zakażenie bakteriami. Amy Gibbs odwiedziła doktora Thomasa po południu 
w   dniu   swej   śmierci.   (Czy   coś   ich   łączyło?   Szantaż?)   Tommy   Pierce?   Nic   nie 
wiadomo o jakichś związkach. (Czy Tommy wiedział o znajomości doktora Thomasa 

background image

z Amy Gibbs?) Harry Carter? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Czy doktor 
Thomas opuszczał Wychwood w dniu wyjazdu panny Pinkerton do Londynu?

Westchnął i rozpoczął nowy akapit:

Pan Abbot: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
(Uważam   tego   prawnika   za   zdecydowanie   podejrzanego.   Może   to   uprzedzenie.) 
Jego   osobowość,   jowialność,   wylewny   sposób   bycia,   itd.   budziłyby   podejrzenia 
czytelnika   powieści   kryminalnych   -   podejrzenia   zawsze   padają   na   ludzi 
prostodusznych   i   towarzyskich.  Sprzeciw:  to   nie   jest  powieść,  lecz  realne   życie. 
Motyw:   w   przypadku   doktora   Hum   bleby'ego.   Ich   stosunki   cechowała   wyraźna 
wrogość. H. lekceważył Abbota. Wystarczający motyw dla szaleńca. Panna Pinkerton 
mogła dostrzec antagonizm między nimi. Tommy Pierce? Grzebał w dokumentach 
Abbota. Czy znalazł coś, o czym nie powinien był wiedzieć? Harry Carter? Brak 
wyraźnych związków. Amy Gibbs? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Farba do 
kapeluszy pasuje do staroświeckiej mentalności Abbota. Czy Abbot przebywał poza 
miasteczkiem w dniu śmierci panny Pinkerton?
Major   Horton:   Poszlaki   świadczące   przeciwko   niemu.   Nic   nie   wiadomo   o   jego 
związkach z Amy Gibbs, Tommym Pierce'em ani Car terem. Co w sprawie pani 
Horton? Wydaje się, że przyczyną jej śmierci mogło być otrucie arszenikiem. Jeśli tak 
bylo,   to   pozostałe   morderstwa   mogly   być   tego   skutkiem   -   szantaż?   Notabene   - 
Thomas był jej lekarzem. (Znów podejrzenie pada na Thomasa.)
Pan Ellsworthy: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Wstrętny typ - zajmuje się czarną magią. Może mieć usposobienie żądnego krwi 
mordercy. Związki z Amy Gibbs. Czy łączyło go coś z Tommym Pierce'em? Z Car 
terem? Nie wiadomo. A Humbleby? Mógł rozszyfrować stan psychiki Ellsworthy'ego. 
Panna Pinkerton? Czy Ellsworthy wyjeżdżał z Wychwood w dniu jej śmierci?
Pan Wake: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Mało prawdopodobne. Może mania religijna? Poczucie posłannictwa, skłaniające do 
zabijania? Świątobliwi starzy duchowni mogą być podejrzani w książkach, ale (jak 
poprzednio) to jest realne życie. Uwaga. Carter, Tommy i Amy mieli zdecydowanie 
wstrętne charaktery. Może uważał, że należy usunąć ich z tego świata w Imię Boże?
Pan Jones. Brak danych.

background image

Narzeczony Amy.
Zapewne miał motyw, by zamordować Amy, ale wydaje się to nieprawdopodobne z 
zasadniczych powodów.
Inni?
Chyba nie wchodzą w rachubę.

Luke przeczytał swoje zapiski. Potem potrząsnął głową.
- To absurdalne! - mruknął. - Euklides znacznie lepiej formułował swoje teorie.
Podarł notatki i spalił je.
To nie będzie łatwe zadanie - powiedział do siebie.

VIII
DOKTOR THOMAS

Doktor Thomas, siedząc wygodnie w fotelu, przesunął długą, delikatną dłonią po 
swych   gęstych   jasnych   włosach.   Był   młodym   mężczyzną   o   zwodniczej 
powierzchowności. Choć już po trzydziestce, sprawiał wrażenie dwudziesto-, a może 
nawet   nastolatka.   Bujne,   dość   niesforne   włosy,   lekko   zdziwiony   wyraz   twarzy   i 
różowobiała   cera   nadawały   mu   nieodparcie   chłopięcy   wygląd.   Choć   pozornie 
wydawał się niedojrzały, postawiona przez niego diagnoza, dotycząca reumatyzmu w 
kolanie Luke'a, była zgodna z rozpoznaniem wybitnego specjalisty z Harley Street.
- Dziękuję - powiedział Luke. - Cóż, skoro uważa pan, że pomogą mi diatermie, 
kamień spadł mi z serca. Nie chciałbym zostać w moim wieku kaleką.
- Och, nie sądzę, żeby to panu groziło, panie Fitzwilliam - oznajmił doktor Thomas z 
chłopięcym uśmiechem.
-   Rozwiał   pan   moje   obawy  -   powiedział   Luke.   -   Myślałem  o   wizycie   u   jakiegoś 
specjalisty... ale teraz z pewnością nie ma już takiej potrzeby.
-   Jeśli   miałoby   to   pana   uspokoić...   -   odparł   doktor   Thomas,   ponownie   się 
uśmiechając. - Bądź co bądź dobrze jest znać opinię specjalisty.
- Nie, nie, mam do pana pełne zaufanie.
- Szczerze mówiąc, to dość prosty przypadek. Jeśli zastosuje się pan do moich 
zaleceń, to z całą pewnością dolegliwości w kolanie ustaną.

background image

- Ogromnie podniósł mnie pan na duchu, doktorze. Wyobrażałem sobie, że dostanę 
artretyzmu, który niebawem całkowicie mnie pokręci i unieruchomi.
Doktor Thomas potrząsnął głową i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Ludzie bardzo boją się takich rzeczy - dodał pospiesznie Luke.
- Chyba pan to zauważył? Często myślę, że lekarz musi czuć się jak "cudowny 
uzdrowiciel"... jak ktoś w rodzaju czarodzieja.
- Przyczynia się do tego w dużym stopniu zaufanie pacjentów.
- Wiem. Uwaga "tak powiedział doktor", zawsze wygłaszana jest jakby z pewną 
czcią.
-   Gdyby   tylko   nasi   pacjenci   wiedzieli!   -   zażartował   doktor   Thomas,   wzruszając 
ramionami, a po chwili spytał: - Pisze pan książkę na temat czarnej magii, prawda, 
panie Fitzwilliam?
- Skąd pan o tym wie? - zawołał Luke z nieco przesadnym zdziwieniem.
Doktor Thomas wyglądał na rozbawionego.
-   Och,   drogi   panie,   w   takim   prowincjonalnym   miasteczku   jak   to   wiadomości 
rozchodzą się błyskawicznie. Niewiele mamy tu tematów do rozmowy.
- Te wiadomości są zapewne po drodze wyolbrzymiane. Może nagle dowie się pan, 
że wywołuję miejscowe duchy i rywalizuję z Wróżką z Endor.
- Dziwne, że pan to mówi.
- Dlaczego?
- No cóż, krążą pogłoski, że wywołał pan ducha Tommy'ego Pierce'a.
- Pierce? Pierce? Czy to ten chłopiec, który wypadł z okna?
- Tak.
- Ciekaw jestem, jak... ależ oczywiście... rozmawiałem z tutejszym radcą prawnym... 
jak on się nazywa... Abbot.
- Tak, cała historia zaczęła się właśnie od niego.
- Nie twierdzi pan chyba, że nawróciłem tego nieugiętego radcę prawnego na wiarę 
w duchy?
- Więc wierzy pan w duchy?
- Pański ton, doktorze, sugeruje, że pan w nie nie wierzy. Nie, nie powiedziałbym, że 
faktycznie "wierzę w duchy "...ujmując to z grubsza. Poznałem jednak niezwykłe 
zjawiska związane z niespodziewaną lub nagłą śmiercią. Ale bardziej interesują mnie 
rozmaite   przesądy   dotyczące   gwałtownych   zgonów...   na   przykład   taki,   że 

background image

zamordowany człowiek nie może spokojnie spocząć w swym grobie. Albo ten, że jeśli 
zabójca   dotknie   zamordowanej   przez   siebie   ofiary,   to   tryska   z   niej   krew. 
Zastanawiam się, jakie są ich źródła.
- Tak, to bardzo ciekawe - przyznał Thomas. - Ale nie sądzę, żeby obecnie wiele 
osób to pamiętało.
-   Więcej,   niż   mógłby   pan   się   spodziewać.   Oczywiście   nie   przypuszczam,   żeby 
popełniono tu wiele morderstw... trudno więc to ocenić.
Luke uśmiechnął się i spojrzał z pozorną obojętnością na swego rozmówcę. Doktor 
Thomas nie wydawał się jednak zaniepokojony i odwzajemnił jego uśmiech.
- Myślę, że nie popełniono tu morderstwa od... och, od wielu lat... z pewnością nie 
było to za moich czasów.
- Tak, to spokojne miejsce. Nie sprzyja zbrodni. Chyba że ktoś wypchnął małego 
Tommy'ego przez okno. - Luke zachichotał, a doktor Thomas znów uśmiechnął się z 
chłopięcym rozbawieniem.
- Wiele osób miało ochotę skręcić mu kark - powiedział. - Ale nie sądzę, żeby ktoś 
posunął się do tego, by wypchnąć go przez okno.
- Podobno był wstrętnym chłopcem. Ktoś mógł uważać pozbycie się go za swój 
obywatelski obowiązek.
- Szkoda, że nie można częściej stosować tej teorii w praktyce.
- Zawsze uważałem, że morderstwo mogłoby być dobrodziejstwem dla społeczności 
- oznajmił Luke. - Na przykład klubowego nudziarza powinno się wykończyć zatrutym 
koniakiem. Istnieją stare panny, wyrzucające z siebie potok oszczerstw i roznoszące 
na   językach   swoje   najlepsze   przyjaciółki.   Albo   przeciwni   postępowi   zatwardziali 
konserwatyści. Gdyby zostali bezboleśnie usunięci z tego świata, mogłoby to mieć 
zbawienny wpływ na życie społeczeństwa!
Doktor Thomas uśmiechnął się szeroko.
- Czy istotnie jest pan zwolennikiem zbrodni na dużą skalę?
- Raczej rozsądnej eliminacji - odparł Luke. - Chyba przyzna pan, że byłoby to 
zbawienne?
- Och, niewątpliwie.
- Ach, ale nie mówi pan tego poważnie - zauważył Luke. - A ja tak. Nie szanuję 
ludzkiego   życia   tak   jak   przeciętny   Anglik.   Każdy,   kto   stoi   na   drodze   postępu, 
powinien zostać wyeliminowany... taki właśnie jest mój punkt widzenia!

background image

-   No   dobrze,   ale   kto   miałby   wydawać   sąd   o   ludzkiej   przydatności   czy 
nieprzydatności?   -   spytał   doktor   Thomas,   przesuwając   dłonią   po   swych   krótkich 
jasnych włosach.
- W tym cała trudność.
- Katolicy uznaliby komunistycznego agitatora za człowieka nie zasługującego na to, 
aby   żyć...   komunistyczny   agitator   skazałby   na   karę   śmierci   duchownego   jako 
rzecznika przesądów, lekarz pozbawiłby życia chorego pacjenta, pacyfista potępiłby 
żołnierza i tak dalej.
- Sędzią musiałby zostać jakiś uczony człowiek - oznajmił Luke. - Ktoś bezstronny, 
ale posiadający niezwykle wyrafinowany umysł... na przykład jakiś lekarz. A propos, 
sądzę, że byłby pan wspaniałym sędzią, doktorze.
- Decydującym o przydatności do życia?
- Owszem.
Doktor Thomas potrząsnął głową.
-   Moja   praca   polega   na   uzdrawianiu   chorych.   Przyznaję,   że   w   większości 
przypadków jest to żmudne zajęcie.
- Spróbujmy rozważyć... - zaczął Luke. - No, weźmy na przykład przypadek niedawno 
zmarłego Harry'ego Cartera...
- Cartera? - powtórzył doktor Thomas. - Chodzi panu o właściciela baru Siedem 
Gwiazd?
- Tak, o niego. Nigdy go osobiście nie poznałem, ale moja kuzynka, panna Conway, 
opowiadała mi o nim. Zdaje się, że był to naprawdę skończony łajdak.
- No cóż - zaczął doktor Thomas - lubił wypić. Maltretował żonę, znęcał się nad 
córką.   Ten   grubiański   awanturnik   był   skłócony   z   większością   tutejszych 
mieszkańców.
- Czy w istocie świat stał się bez niego lepszy?
- Przyznaję, że można by tak to ująć.
- Przypuśćmy, że nie wpadł do rzeki z własnej winy, lecz ktoś go zepchnął z kładki... 
Czyż ta osoba nie działałaby w imię dobra publicznego?
- Czy metody, których jest pan zwolennikiem... stosował pan w praktyce, będąc w... 
Mayang Straits? - spytał doktor Thomas.
Luke roześmiał się.
- Och, nie, w moim przypadku to tylko teoria, nie praktyka.

background image

- Nie sądzę, żeby był pan ulepiony z tej samej gliny co mordercy.
- Dlaczego nie? - spytał Luke. - Wystarczająco szczerze przedstawiłem panu swoje 
poglądy.
- No właśnie. Zbyt szczerze.
- Czy chodzi panu o to, że gdybym istotnie należał do ludzi, którzy wymierzają 
sprawiedliwość z pominięciem sądu, nie ujawniałbym tak otwarcie swych poglądów?
- Tak, to miałem na myśli.
- Nawet gdybym był fanatykiem, pragnącym głosić swoje przekonania!
- Nawet w takim wypadku powstrzymałby pana od tego instynkt samozachowawczy.
-  Bo  tak   naprawdę, szukając   mordercy,  należy  się   rozglądać  za  sympatycznym, 
łagodnym człowiekiem, który nie skrzywdziłby nawet muchy?
- Być może w tym stwierdzeniu jest nieco przesady - oznajmił doktor Thomas - ale 
niezbyt odbiega ono od prawdy.
-   Proszę   mi   powiedzieć...   -   zaczął   nagle   Luke.   -   Czy   kiedykolwiek   spotkał   pan 
człowieka, którego podejrzewałby pan o mordercze instynkty?
- Cóż za niezwykłe pytanie - odparł doktor Thomas ostrym tonem.
- Naprawdę? Przecież każdy lekarz musi mieć do czynienia z różnymi dziwakami. 
Potrafi chyba rozpoznać objawy... na przykład... morderczej obsesji... we wczesnym 
stadium, zanim stanie się ona naprawdę widoczna.
-  Widzę, że  wyobraża  pan sobie  obsesyjnego  mordercę  w taki  sam sposób  jak 
większość dyletantów - mruknął doktor z rozdrażnieniem. - Jako człowieka, który 
wpada w szał i biega z pianą na ustach i z nożem w ręku. Zapewniani pana, że 
stwierdzenie u pacjenta tego rodzaju obsesji bywa najtrudniejszą rzeczą na świecie. 
Pozornie może on wyglądać jak każdy z nas, jak ktoś, kogo łatwo zastraszyć... ktoś, 
kto będzie panu opowiadał, że ma wrogów. Nic więcej. Spokojny, nieszkodliwy typ.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Obsesyjnemu mordercy wydaje się często, że zabija w samoobronie. 
Ale naturalnie wielu zabójców to przeciętni, zdrowi psychicznie ludzie, tacy jak pan 
czy ja.
- Doktorze, pan mnie przeraża! A co będzie, jeśli dowie się pan, że mam na swym 
koncie pięć lub sześć nie wykrytych morderstw?
Doktor Thomas uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się to prawdopodobne, panie Fitzwilliam.

background image

- Naprawdę? Więc zrewanżuję się panu tym samym. Ja również nie wierzę, by miał 
pan na swym koncie pięć czy sześć morderstw.
- Nie bierze pan pod uwagę moich zawodowych pomyłek - powiedział doktor Thomas 
pogodnie.
Obaj wybuchnęli śmiechem. Luke wstał i zaczął się żegnać.
- Przepraszam, że zająłem panu tyle czasu - powiedział.
- Och, nie mam zbyt wiele pracy. Wychwood to bardzo zdrowa miejscowość. To 
prawdziwa przyjemność porozmawiać z kimś z wielkiego świata.
- Zastanawiałem się... - zaczął Luke i urwał.
- Słucham?
- Panna Conway, wysyłając mnie do pana, powiedziała mi, że jest pan bardzo... no 
cóż... wspaniałym fachowcem. Czy nie wydaje się panu, że nie ma tu perspektyw dla 
zdolnego lekarza?
- Och, praktyka ogólna to dobry początek. Zdobywa się cenne doświadczenie.
- Ale nie zamierza pan przez całe życie stać na bocznym torze? Pański zmarły 
wspólnik,   doktor   Humbleby,   który   podobno   nie   miał   większych   ambicji...   był 
zadowolony ze swej praktyki w Wychwood. Mieszkał tu chyba od wielu lat, prawda?
- Właściwie przez całe życie.
- Słyszałem, że był mądrym człowiekiem, ale miał nieco staroświeckie poglądy.
- Niekiedy bywał trudny... - odparł doktor Thomas. - Z wielką nieufnością odnosił się 
do wszelkich innowacji, ale był dobrym przykładem lekarza starej szkoły.
-   Podobno   osierocił   bardzo   ładną   córkę   -   powiedział   Luke  i  spostrzegł,   że   jego 
podchwytliwa uwaga wywołała rumieniec na bladoróżowej twarzy doktora.
- Och... eee... owszem - wyjąkał Thomas.
Luke spojrzał na niego życzliwie. Cieszyła go perspektywa wykreślenia nazwiska 
doktora Thomasa z listy podejrzanych.
- Skoro rozmawiamy o przestępstwach, a pana to interesuje, mogę panu pożyczyć 
niezłą książkę na ten temat - zaproponował Thomas. - Przekład z niemieckiego. 
"Kompleks niższości a zbrodnia" Kreuzhammera.
- Dziękuję - powiedział Luke.
Doktor Thomas przesunął palcem po grzbietach książek i wyciągnął wspomniane 
dzieło.

background image

- Proszę. Niektóre koncepcje autora są dość zaskakujące... ale, rzecz jasna, to tylko 
teoria. Niezwykle ciekawy jest na przykład rozdział poświęcony młodości Menzhelda, 
którego   nazywano   Rzeźnikiem   z   Frankfurtu.   Albo   ustęp   opisujący   morderstwa 
popełnione przez młodą niańkę, Annę Hełm.
- Zanim władze wpadły na jej trop, zamordowała chyba z tuzin swych podopiecznych 
- wtrącił Luke.
Doktor Thomas kiwnął głową.
- Tak. Miała niezwykle ujmującą osobowość... bardzo lubiła dzieci i najwyraźniej 
autentycznie przeżywała śmierć każdego z nich. Ludzka psychika jest zdumiewająca.
- Zdumiewające jest to, że tym ludziom tak długo udawało się mordować bezkarnie - 
powiedział Luke, stojąc już w drzwiach.
-   Właściwie...   niezbyt   zdumiewające   -   oznajmił   doktor   Thomas,   podążając   za 
wychodzącym. - To jest dosyć proste.
- Co?
- Bezkarne morderstwo - odparł Thomas z ujmującym, chłopięcym uśmiechem. - 
Trzeba tylko zachować ostrożność! A przebiegły człowiek szalenie uważa, żeby nie 
zrobić fałszywego kroku. Wszystko sprowadza się do tego. - Uśmiechnął się i wszedł 
do domu.
Luke stał, wpatrując się w schody.
W uśmiechu doktora Thomasa dostrzegł cień wyniosłej pobłażliwości. Podczas ich 
dyskusji miał wrażenie, że on, w pełni dojrzały mężczyzna, rozmawia z naiwnym 
młodym człowiekiem.
Teraz   poczuł,   że   role   się   odwróciły.   Doktor   Thomas   uśmiechnął   się   jak   dorosły 
mężczyzna, rozbawiony bystrością dziecka.

IX
ROZMOWA Z PANIĄ PIERCE

W małym sklepie na High Street Luke kupił pudełko papierosów i ostatni numer 
tygodnika   "Good   Cheer",   który   przynosił   lordowi   Whitfieldowi   sporą   część   jego 
pokaźnych dochodów. Przejrzał tabelę wyników rozgrywek piłkarskich i mruknął z 
niezadowoleniem, widząc, jak niewiele brakowało, by wygrał sto dwadzieścia funtów. 
Pani   Pierce   natychmiast   zaczęła   go   pocieszać,   wspominając   o   podobnych 

background image

niepowodzeniach swojego męża. Nawiązawszy w ten sposób życzliwy kontakt, mógł 
bez przeszkód kontynuować rozmowę.
-   Mój   mąż  bardzo   się   interesuje   piłką  nożną   -   oznajmiła   pani   Pierce.  -   Zawsze 
przegląda   wiadomości   sportowe   jako   pierwsze.   I,   jak   mówię,   przeżył   wiele 
rozczarowań,   ale  przecież   nie   każdy  może   wygrywać.  Stale   mu   to   powtarzam   i 
tłumaczę, że nie da się pokonać pecha.
Luke skwapliwie przyznał jej słuszność, a potem wygłosił głęboką myśl, że kłopoty 
zawsze chodzą parami.
- Ach, tak, to prawda, sir, dobrze o tym wiem - westchnęła pani Pierce. - A kiedy 
kobieta   ma   męża   i   siedmioro   dzieci...   z   których   dwoje   pochowała...   to   można 
powiedzieć, że dobrze wie, co to kłopot.
- Chyba tak... niewątpliwie - przyznał Luke. - Więc pochowała pani dwoje dzieci?
-   Jedno   nie   dalej   niż   miesiąc   temu   -   wyjaśniła   pani   Pierce   z   czymś   w   rodzaju 
melancholijnej satysfakcji.
- Mój Boże, to bardzo smutne.
- Nie tylko smutne. To był po prostu wstrząs... tak właśnie, prawdziwy wstrząs! Kiedy 
mnie o tym zawiadomili, zrobiło mi się słabo. Nie przyszło mi nawet do głowy, że coś 
takiego   może   przytrafić   się   Tommy'emu,   bo   nawet   jeśli   chłopak   przysparza 
człowiekowi kłopotów, wcale nie myśli się o jego śmierci. I moja mała Emma Jane, 
która była takim słodkim dzieckiem. "Nie uchowa się". Tak mówiono. "Jest za dobra, 
żeby żyć". I to była prawda, sir. Pan Bóg wie swoje.
Luke przyznał jej rację i próbował przeskoczyć z tematu świętej Emmy Jane na mniej 
świętego Tommy'ego.
- Więc pani syn zmarł niedawno? - spytał. - Czy to był wypadek?
- Tak, sir. Mył szyby w starym dworze, w którym mieści się teraz biblioteka, musiał 
stracić równowagę i wypadł z okna.
Pani Pierce zaczęła rozwodzić się nad szczegółami tego nieszczęśliwego wypadku.
- Czy nie mówiono, że ktoś widział - zaczął Luke obojętnie - jak pani syn tańczył na 
parapecie?
Pani Pierce stwierdziła, że chłopcy muszą psocić i że major, który jest nerwowym 
człowiekiem, omal nie zemdlał.
- Major Horton?

background image

- Owszem, sir, ten dżentelmen z buldogami. Po tym wypadku wspomniał, że widział, 
jak nasz Tommy zachowywał się bardzo nierozważnie... to, oczywiście, dowodzi, że 
jeśli nagle coś go przestraszyło, mógł wypaść z okna. Roznosiła go energia i to było 
jego nieszczęście. Muszę przyznać, że był dla mnie wielkim utrapieniem - zakończyła 
- ale to właśnie ta jego żywiołowość... nic innego... W gruncie rzeczy nie był złym 
chłopcem.
- Nie, z pewnością nie, ale czasami, rozumie pani, pani Pierce, poważni ludzie w 
średnim wieku nie pamiętają, że kiedyś sami byli młodzi.
Pani Pierce westchnęła.
- Mówi pan szczerą prawdę, sir. Mam nadzieję, że pewni ludzie, dżentelmeni, których 
nazwiska   mogłabym   wymienić,   ale   tego   nie   zrobię,   zrozumieją,   że   zbyt   surowo 
osądzali tego chłopca... wszystko tylko dlatego, że był taki żywiołowy.
- Czy płatał figle swym pracodawcom? - spytał Luke z pobłażliwym uśmiechem.
- Robił to tylko dla żartu, sir - odparła natychmiast pani Pierce. - Tommy świetnie 
małpował innych. Zrywaliśmy boki ze śmiechu, kiedy chodził drobnymi kroczkami, 
udając pana Ellsworthy'ego ze sklepu z antykami albo przedrzeźniał pana Hobbsa z 
komitetu   parafialnego.   Kiedy   naśladował   jego   lordowską   mość   na   terenie   jego 
rezydencji, a dwaj pomocnicy ogrodnika pękali ze śmiechu, nagle cicho nadszedł lord 
Whitfield   i   z   miejsca   Tommy'ego   wyrzucił.  No,   oczywiście,   można   się   było   tego 
spodziewać,   i   postąpił   słusznie.   Ale   potem   nie   żywił   już   urazy   do   Tommy'ego   i 
pomógł mu znaleźć inną posadę.
- Ale nie wszyscy byli tak wspaniałomyślni jak on, prawda? - spytał Luke.
- Nie, sir. Nie wymienię nazwisk. Nikomu nie przyszedłby do głowy pan Abbot, który 
jest taki miły, dla każdego ma dobre słowo i bardzo lubi żartować.
- Czy Tommy czymś mu się naraził?
- Jestem pewna, że chłopak nie zamierzał zrobić nic złego... A poza tym uważam, że 
jeśli   ktoś   nie   chce,   by   zaglądano   do   jego   prywatnych   papierów,   nie   powinien 
zostawiać ich na wierzchu.
- Racja - przyznał Luke. - Prywatne dokumenty w kancelarii prawniczej powinny leżeć 
w sejfie.
- To prawda, sir. Tak właśnie uważam, a pan Pierce przyznaje mi słuszność. Tommy 
niewiele z nich wyczytał.
- Co to było... testament? - spytał Luke.

background image

Obawiał się nie bez racji, że bezpośrednie pytanie dotyczące tego dokumentu może 
zahamować   potok   wymowy   pani   Pierce.   Ale   kobieta   odpowiedziała   bez   chwili 
namysłu:
- Och, nie, sir, nic podobnego. To nie było nic ważnego. Po prostu prywatny list od 
jakiejś pani, ale Tommy nawet nie zauważył jej podpisu. Wiele hałasu o nic.
- Pan Abbot musi być bardzo drażliwy - powiedział Luke.
- No cóż, na to wygląda, sir. Chociaż, jak mówię, miło się z nim rozmawia... zawsze 
zażartuje   albo   powie   coś   wesołego.   Ale   to   prawda.   Słyszałam,   że   jest   trudnym 
człowiekiem, zwłaszcza jeśli ktoś się z nim nie zgadza. On i doktor Humbleby byli ze 
sobą na noże. Okropnie się pokłócili tuż przed śmiercią biednego doktora. Potem 
pan Abbot miał chyba wyrzuty sumienia. Bądź co bądź padły przykre słowa, a on nie 
mógł już ich cofnąć.
-   Tak,   to   prawda   -   mruknął   Luke,   z   powagą   kiwając   głową.   -   Dziwny   zbieg 
okoliczności. Pokłócił się z doktorem Humbleby i doktor Humbleby nie żyje... wyrzucił 
pani syna z pracy i chłopiec umarł! Sądzę, że dwa takie zdarzenia skłonią pana 
Abbota do powściągnięcia w przyszłości swego języka.
- To samo było z Harrym Carterem, właścicielem baru Siedem Gwiazd - powiedziała 
pani Pierce. - Doszło między nimi do ostrej sprzeczki, a w tydzień później Carter 
utonął. Ale nie można o to oskarżać Abbota. Cała wina leży po stronie Cartera. 
Poszedł pijany do domu pana Abbota i na całe gardło wykrzykiwał ordynarne słowa. 
Biedna pani Carter miała z nim krzyż pański i trzeba przyznać, że śmierć męża jest 
dla niej prawdziwym błogosławieństwem.
- Zostawił córkę, prawda?
- Ach - westchnęła pani Pierce. - Nie lubię plotkować.
To oświadczenie było niespodziewane, ale obiecujące. Luke wytężył słuch i czekał.
- To tylko zwykłe gadanie. Lucy Carter jest ładną dziewczyną i gdyby nie różnica 
pochodzenia, chyba nikt by na to nie zwrócił uwagi. Ale tak było i wszyscy o tym 
plotkowali... zwłaszcza po tym, jak Carter poszedł prosto do jego domu, wrzeszcząc i 
przeklinając.
Ta chaotyczna wypowiedź skierowała Luke'a na nowy trop.
-   Pan   Abbot   wygląda   na   mężczyznę,   który   potrafi   docenić   dziewczęcą   urodę   - 
zauważył.

background image

- Tacy już są mężczyźni - stwierdziła pani Pierce. - Nic takiego nie mają na myśli... po 
prostu mimochodem rzucą jakieś słówko, ale ludzie to tylko ludzie i w rezultacie 
zwraca się na to uwagę. To normalne w takim spokojnym miasteczku jak nasze.
- To zachwycająca okolica - powiedział Luke. - Tak świetnie zachowana.
- Tak właśnie mówią artyści, ale osobiście uważam, że jesteśmy trochę zacofani. Nic 
się   tu   nie   buduje.   A   na   przykład   w   Ashevale   postawili   sporo   nowych   domów... 
niektóre mają zielone dachy, a w oknach witraże.
Luke lekko się wzdrygnął.
- Macie tu wspaniałą nową szkołę - pochwalił.
- Mówią, że to piękny budynek - powiedziała pani Pierce bez większego entuzjazmu. 
- Oczywiście jego lordowska mość wiele zrobił dla naszego miasteczka. Wszyscy 
doskonale wiemy, że ma dobre zamiary.
- Czyżby pani nie sądziła, że jego wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem? - spytał 
Luke z rozbawieniem.
- No cóż, sir, on nie pochodzi z prawdziwej szlachty tak jak panna Waynflete czy 
panna Conway. Ojciec lorda Whitfielda prowadził sklep z butami zaledwie o kilka 
domów stąd. Moja matka doskonale pamięta, że Gordon Ragg był sprzedawcą w tym 
sklepie. Teraz jest lordem i bardzo bogatym człowiekiem, ale to nie to samo, prawda, 
sir?
- Chyba nie - przyznał Luke.
-  Proszę  mi  wybaczyć,  że  o  tym   wspomniałam,  sir  -  powiedziała  pani  Pierce.  - 
Naturalnie wiem, że zatrzymał się pan w rezydencji lorda i pisze pan książkę. Ale jest 
pan  kuzynem  panny  Bridget, a  to  całkiem inna  sprawa. Cieszymy się,  że  znów 
będzie panią na Ashe Manor.
- Jestem tego pewien - oznajmił Luke.
Z nagłym pośpiechem zapłacił za papierosy i gazetę, a potem wyszedł ze sklepu.
Do diabła, nie powinienem się w to osobiście angażować! - pomyślał ze złością. 
Jestem tu po to, by wytropić przestępcę. Co mnie obchodzi, za kogo wyjdzie ta 
czarnowłosa czarownica? Przecież ona nie ma z tą sprawą nic wspólnego...
Szedł wolno ulicą. Z trudem odsunął od siebie myśli o Bridget.
"A zatem - powiedział do siebie. - Abbot. - Poszlaki świadczące przeciwko niemu. 
Wykryłem jego powiązania z trzema ofiarami. Pokłócił się z doktorem Humblebym, z 
Carterem i z Tommym Pierce'em... i wszyscy trzej nie żyją. Co go łączyło z Amy 

background image

Gibbs? Jaki prywatny list widział ten piekielny chłopak? Czy znał nazwisko nadawcy? 
Mógł   się   do   tego   nie   przyznać   swojej   matce.   Ale   przyjmijmy,   że   to   zrobił. 
Przypuśćmy, iż Abbot uważał, że trzeba zaniknąć mu usta. To możliwe! Tak to 
można określić. Możliwe! Ale to za mało!"
Przyspieszył kroku, rozglądając się wokół z nagłym rozdrażnieniem.
To przeklęte miasteczko działa mi na nerwy - pomyślał. Jest takie pogodne, spokojne 
i dziewicze, a przez cały czas ciąży nad nim piętno obłąkańczych morderstw. A może 
to ja zwariowałem? Czy Lavinia Pinkerton była szalona? Ostatecznie wszystko to 
mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności... tak, śmierć doktora Humbleby'ego i cała 
reszta...
Obejrzał się i nagle ogarnęło go silne poczucie nierzeczywistości.
- Takie rzeczy się nie zdarzają... - mruknął.
Kiedy   spojrzał   na   długą,   pofałdowaną   linię   wzgórza   Ashe   Ridge,   to   poczucie 
nierealności natychmiast zniknęło. Ashe Ridge istniało naprawdę... było świadkiem 
wielu niesamowitych rzeczy: czarów, okrucieństwa, krwawych zbrodni i grzesznych 
obrzędów...
Nagle zobaczył dwie osoby spacerujące po zboczu wzgórza. Bez trudu rozpoznał w 
nich   Bridget   i   Ellsworthy'ego.   Młody   mężczyzna,   pochylając   się   lekko   w   stronę 
Bridget, gestykulował swymi dziwnymi rękami. Wyglądali jak dwie postacie ze snu. 
Luke miał wrażenie, że miękkimi, kocimi susami bezgłośnie przeskakują z jednej 
kępy darni na drugą. Wiatr rozwiewał czarne włosy Bridget. Luke znów poczuł, że 
przyciąga go do niej jakaś magiczna siła.
- Jestem po prostu zaczarowany - powiedział do siebie. Stał nieruchomo, czując 
dziwne odrętwienie.
Kto zdejmie ze mnie ten urok? - pomyślał ze smutkiem. Chyba nikt.

X
ROSE HUMBLEBY

Słysząc za plecami cichy szmer gwałtownie się odwrócił i ujrzał niezwykle piękną 
dziewczynę   o   bujnych   kasztanowych   lokach   i   dość   nieśmiałym   spojrzeniu 
ciemnoniebieskich oczu.
- Pan Fitzwilliam, prawda? - spytała, rumieniąc się z zażenowania.

background image

- Owszem. Ja...
- Nazywam się Rose Humbleby. Bridget mówiła mi, że... ma pan przyjaciół, którzy 
znali mojego ojca.
Opalona twarz Luke'a nieco poczerwieniała.
- To było dawno temu - powiedział niepewnie. - Oni... eee... znali go jeszcze jako 
młodego człowieka... zanim się ożenił.
- Och, rozumiem.
Rose Humbleby wydawała się rozczarowana.
- Pisze pan książkę, prawda? - spytała po chwili.
- Owszem. To znaczy zbieram do niej materiały. O tutejszych przesądach.
- Rozumiem. To brzmi niezwykle interesująco.
- Najprawdopodobniej okaże się okropnie nudna - powiedział Luke.
- Och, nie, z pewnością będzie ciekawa. Luke uśmiechnął się do niej. Szczęściarz z 
tego Thomasa! - pomyślał.
-   Istnieją   ludzie,   którzy   potrafią   najbardziej   pasjonujący   temat   ująć   w   sposób 
nieznośnie nudny. Obawiam się, że do nich należę.
- Och, ale dlaczego?
- Nie mam pojęcia. Ale coraz bardziej jestem o tym przekonany.
- A może jest pan jednym z tych, którzy nudne tematy opisują w sposób niezwykle 
pasjonujący! - pocieszyła go Rose Humbleby.
- To miły komplement - powiedział Luke. - Dziękuję pani.
-   Czy   wierzy   pan   w...   przesądy   i   tego   rodzaju   rzeczy!   -   spytała   dziewczyna   z 
uśmiechem.
- To trudne pytanie. Jedno nie pociąga za sobą drugiego. Można interesować się 
rzeczami, w które się nie wierzy.
- Tak, chyba tak - przyznała dziewczyna z powątpiewaniem.
- Czy pani jest przesądna?
- Nnnie... raczej nie. Ale uważam, że wszystko przychodzi falami.
- Falami?
- Są fale szczęścia i nieszczęścia. To znaczy, mam wrażenie, że Wychwood ostatnio 
prześladuje... zły los. Umiera mój ojciec, pannę Pinkerton przejeżdża samochód, a 
ten   chłopiec   wypada   przez   okno.   Ja...   zaczynam   nienawidzić   tego   miasteczka... 
czuję, że muszę stąd wyjechać! - wykrztusiła.

background image

- Więc takie są pani odczucia? - spytał Luke, patrząc na nią z zadumą.
- Och! Wiem, że to niemądre. To chyba przez tę nagłą śmierć mojego biednego 
taty... to stało się tak niespodziewanie. - Zadrżała. - Potem panna Pinkerton. Mówiła, 
że... - Zawahała się.
- Co mówiła? Uważam, że była czarującą starszą panią... bardzo podobną do mojej 
kochanej ciotki.
- Och, więc pan ją znał? - Twarz Rose rozjaśnił uśmiech. - Bardzo ją lubiłam, a ona 
była niezwykle oddana mojemu ojcu. Ale czasami zastanawiałam się, czy nie jest 
przypadkiem... jakby to określić... nawiedzona.
- Dlaczego?
- Bo... to takie niesamowite... ona się naprawdę bała, że mojego ojca spotka coś 
złego. Nawet mnie ostrzegała. Zwłaszcza przed nieszczęśliwymi wypadkami. A tego 
dnia... tuż przed wyjazdem do , Londynu... zachowywała się bardzo dziwnie... była 
zupełnie   roztrzęsiona.   Wydaje   mi   się,   panie   Fitzwilliam,   że   należała   do   osób 
posiadających dar jasnowidzenia. Wiedziała, że spotka ją coś złego. Musiała też 
wiedzieć, że coś przytrafi się mojemu ojcu. Takie rzeczy są wręcz przerażające!
Zrobiła krok w jego kierunku.
- Niekiedy człowiek potrafi przewidzieć przyszłość - powiedział Luke. - Nie ma w tym 
nic nadprzyrodzonego.
-   Tak,   myślę,   że   to   istotnie   rzecz   całkiem   naturalna...   po   prostu   dar,   którego 
większość ludzi nie posiada. Ale mimo wszystko to... mnie niepokoi...
- Nie powinna się pani niepokoić - powiedział Luke łagodnie. - Proszę pamiętać, że 
ma to pani już za sobą. Nie wolno cofać się w przeszłość. Trzeba żyć przyszłością.
- Wiem. Ale jest jeszcze coś... - Rose zawahała się. - Coś... co ma związek z pańską 
kuzynką.
- Moją kuzynką? Bridget?
-   Tak.   Panna   Pinkerton   niepokoiła   się   o   nią.   Ciągle   mnie   wypytywała... 
Przypuszczam, że o nią również się bała.
Luke   odwrócił   się   gwałtownie   i   spojrzał   na   zbocze   wzgórza.   Ogarnął   go 
niezrozumiały   lęk.   Bridget   była   sama   z   tym   mężczyzną,   którego   dłonie   miały 
chorobliwie zielonkawy odcień rozkładającego się ciała! Wyobraźnia - pomyślał. To 
tylko wyobraźnia! Przecież Ellsworthy jest jedynie nieszkodliwym dyletantem, który 
bawi się w sklepikarza.

background image

- Czy pan lubi pana Ellsworthy'ego? - spytała Rose, jakby czytając w jego myślach.
- Zdecydowanie nie.
- Wie pan, Geoffrey, to znaczy doktor Thomas też za nim nie przepada.
- A pani?
- Och... uważam, że jest okropny. - Podeszła jeszcze bliżej. - W miasteczku dużo się 
o   nim   mówi.   Podobno   uczestniczył   w   jakichś   dziwnych   obrzędach   na   Łące 
Czarownic. Z tej okazji przyjechało tu z Londynu wielu jego znajomych... Wyglądali 
bardzo osobliwie. A Tommy Pierce pełnił rolę kogoś w rodzaju akolity.
- Tommy Pierce? - zawołał Luke.
- Tak. Miał na sobie komżę i czerwoną sutannę.
- Kiedy to się odbyło?
- Och, jakiś czas temu... chyba w marcu.
- Tommy Pierce był najwyraźniej zamieszany we wszystko, co kiedykolwiek działo się 
w tym miasteczku.
- Był okropnie wścibski - powiedziała Rose. - Zawsze musiał o wszystkim wiedzieć.
- I w końcu pewnie wiedział już za dużo - podsumował Luke posępnie.
Rose przyjęła te słowa za dobrą monetę.
- Był dość wstrętnym chłopcem. Lubił zabijać osy i dokuczać psom.
- Trudno opłakiwać śmierć takiego nieznośnego dzieciaka!
- No, chyba tak. Jednak dla jego matki był to okropny wstrząs.
-  Zostało  jej  na  pociechę  jeszcze  pięcioro  dzieci.  Ta  kobieta ma  prawdziwy dar 
wymowy.
- Jest bardzo gadatliwa, prawda?
- Wystarczyło, że kupiłem u niej papierosy, a już miałem wrażenie, że dokładnie 
znam przeszłość wszystkich mieszkańców Wychwood!
- To jest właśnie najgorsze w takich miasteczkach. Wszyscy wiedzą wszystko o 
wszystkich.
- Och, nie - zaprotestował Luke. Rose spojrzała na niego pytająco.
- Nikt nie zna całej prawdy o drugim człowieku - oświadczył Luke z naciskiem.
Rose spoważniała. Wstrząsnął nią mimowolny dreszcz.
- Tak - powiedziała z namysłem. - Myślę, że to prawda.
- Nawet ci najbliżsi i najbardziej ukochani - dodał Luke.

background image

- Nawet... - Przerwała. - Och, chyba ma pan rację, ale proszę nie mówić takich 
przerażających rzeczy, panie Fitzwilliam.
- To naprawdę panią przeraża?
Wolno pokiwała głową. Potem gwałtownie się odwróciła.
- Muszę już iść. Jeśli... nie będzie pan miał nic lepszego do roboty, to znaczy, jeśli 
będzie pan mógł, proszę nas odwiedzić. Mama chciałaby się z panem zobaczyć, 
ponieważ zna pan przyjaciół taty sprzed lat.
Oddaliła się wolnym krokiem. Głowę miała lekko pochyloną, jakby pod ciężarem 
niepokoju lub zakłopotania.
Luke   stał   nieruchomo,   patrząc   za   nią.   Poczuł   nagle,   że   powinien   otoczyć   tę 
dziewczynę opieką i chronić ją.
Przed czym? Zadając sobie to pytanie, potrząsnął głową. Był zły sam na siebie. To 
prawda, że Rose Humbleby niedawno straciła ojca, ale przecież ma matkę i jest 
zaręczona z niezwykle atrakcyjnym młodym mężczyzną, który wspaniale nadaje się 
na jej opiekuna. Dlaczego więc ja, Luke Fitzwilliam, miałbym się o nią martwić?
Znów   ten   mój   sentymentalizm   -   pomyślał.   Mit   opiekuńczego   mężczyzny,   który 
rozkwitł w epoce wiktoriańskiej, rozwijał się w czasach króla Edwarda i nadal w nas 
pokutuje na przekór temu, co drogi lord Whitfield nazwałby pośpiechem i stylem 
współczesnego życia!
Tak czy owak - powiedział do siebie, idąc w kierunku majaczącego w oddali wzgórza 
Ashe   Ridge   -   lubię   tę   dziewczynę.   Jest   o   wiele   za   dobra   dla   Thomasa... 
powściągliwego pyszałka.
Przypomniał  sobie  wyniośle pobłażliwy uśmiech, jakim obdarzył go doktor, kiedy 
żegnali się na progu jego domu.
Z   tych   nieco   irytujących   medytacji   wyrwał   go   odgłos   kroków.   Podniósł   głowę   i 
zobaczył przed sobą pana Ellsworthy'ego, który właśnie schodził ścieżką ze wzgórza. 
Patrzył uważnie pod nogi i uśmiechał się do siebie. Wyraz jego twarzy zrobił na 
Luke'u nieprzyjemne wrażenie. Ellsworthy nie szedł, lecz pląsał - jak człowiek, który 
tańczy w rytm rozbrzmiewającej w jego umyśle jakiejś satanicznej, skocznej melodii. 
Jego usta wykrzywiał niesamowity, tajemniczy grymas.
Luke  przystanął.   Ellsworthy,   który   był   już  tuż   przed  nim,   podniósł   wzrok.   Zanim 
rozpoznał   Luke'a,   patrzył   na   niego   przez   chwilę   swymi   złośliwymi,   rozbieganymi 
oczami.   Potem   jego   zachowanie   gwałtownie   się   zmieniło.   Jeszcze   przed  minutą 

background image

przypominał   tańczącego   satyra,   a   teraz   przeobraził   się   w   nieco   zniewieściałego 
małomiasteczkowego eleganta.
- Och, pan Fitzwilliam, dzień dobry.
- Dzień dobry - odparł Luke. - Podziwiał pan uroki przyrody?
Pan Ellsworthy uniósł swą wąską, bladą dłoń w geście odżegnywania się.
- Ależ skąd... och, na miły Bóg, nie. Nie cierpię przyrody. Przypomina mi pospolitą, 
pozbawioną wyobraźni ulicznicę. Zawsze uważałem, że nie można korzystać z życia, 
dopóki nie zepchnie się przyrody na dalszy plan.
- A jak zamierza pan to zrobić?
-   Są   na   to   różne   sposoby!   -   oznajmił   pan   Ellsworthy.   -   W   takim   uroczym, 
prowincjonalnym   miasteczku   jak   Wychwood   można   znaleźć   wiele   rozkosznych 
rozrywek,   o   ile   posiada   się   odrobinę   fantazji.   Ja   rozkoszuję   się   życiem,   panie 
Fitzwilliam.
- Ja również - powiedział Luke.
- Mens sana in corpore sano - zacytował pan Ellsworthy lekko ironicznym tonem. - 
Jestem pewien, że to powiedzenie do pana pasuje.
- Bywają gorsze rzeczy - stwierdził Luke.
- Drogi panie! Zdrowie jest niewiarygodnym nudziarstwem. Tylko człowiek szalony, 
cudownie   zwariowany,   zdemoralizowany   i   lekko   pomylony   dostrzega   nowe, 
wspaniałe aspekty życia.
- W krzywym zwierciadle - mruknął Luke.
- Ach, bardzo dobre... świetne... całkiem dowcipne porównanie! Ale wie pan, w tym 
coś jest. To interesujący punkt widzenia. Nie powinienem jednak pana zatrzymywać. 
Zażywa pan ruchu... trzeba zażywać ruchu... to zgodne z duchem czasu!
- Istotnie - przyznał Luke i, lekko skinąwszy głową, ruszył w swoją stronę.
Zaczynam mieć cholernie wybujałą wyobraźnię - pomyślał. Ten jegomość jest po 
prostu skończonym osłem.
Ale pod wpływem jakiegoś nieokreślonego niepokoju przyspieszył kroku. Zastanawiał 
się,   czy   triumfalny   uśmiech   Ellsworthy'ego   był   tylko   wytworem   jego   własnej 
wyobraźni. Dlaczego na jego widok wyraz twarzy tego człowieka tak bardzo się 
zmienił?
Bridget! - pomyślał z nagłym niepokojem. Czy nic jej się nie stało? Przecież razem 
poszli na wzgórze, a teraz on wracał sam.

background image

Przyspieszył kroku. Kiedy rozmawiał z Rose Humbleby, wyszło właśnie słońce. Teraz 
znów się schowało. Niebo pokryły groźne chmury, którym towarzyszyły gwałtowne, 
nieregularne podmuchy wiatru. Luke miał wrażenie, że przeniósł się z normalnego, 
codziennego życia do jakiegoś dziwnego, zaczarowanego świata, którego istnienie 
wyczuwał od chwili przyjazdu do Wychwood.
Skręcił i znalazł się na skraju łąki, zwanej Łąką Czarownic. Według tradycji właśnie 
tutaj w noc Walpurgi i w dniu Hallowe'en zbierały się czarownice.
Nagle poczuł ulgę. Na zboczu wzgórza dostrzegł Bridget; siedziała oparta plecami o 
skałę, zakrywając twarz dłońmi.
Ruszył szybko w jej kierunku, zwinnie przeskakując kępę soczystej, zielonej darni.
- Bridget! - zawołał.
Powoli uniosła głowę. Zaniepokoił go wyraz jej twarzy. Wyglądała tak, jakby właśnie 
wróciła   z   jakiegoś   odległego   świata   i   z   trudem   przystosowywała   się   do 
rzeczywistości.
- Posłuchaj... czy... wszystko w porządku? - wyjąkał Luke. Minęła minuta lub dwie, 
zanim odpowiedziała - jakby jeszcze niezupełnie powróciła z tego odległego świata. 
Luke miał wrażenie, że jego słowa musiały przebyć długą drogę, by do niej dotrzeć.
- Oczywiście - odparła. - Dlaczego miałoby być inaczej? - Jej głos zabrzmiał ostro, 
niemal wrogo.
Luke uśmiechnął się szeroko.
- Czy ja wiem? Nagle zacząłem się o ciebie niepokoić.
- Dlaczego?
- Głównie, jak sądzę, z powodu melodramatycznej atmosfery, która mnie tutaj otacza. 
Ona sprawia, że widzę wszystko w zupełnie innych proporcjach. Kiedy tylko tracę cię 
z oczu na parę godzin, podejrzewam, że znajdę twoje zakrwawione ciało w jakimś 
przydrożnym rowie. Tak napisano by w sztuce lub w książce.
- Autorzy nigdy nie uśmiercają swych bohaterek - zaoponowała Bridget.
- Tak, ale... - W samą porę przerwał.
- Co chciałeś powiedzieć?
- Nic ważnego.
Dziękował   Bogu,   że   nie   dokończył   zdania.   Nie   można   przecież   powiedzieć 
atrakcyjnej młodej kobiecie: "Ale ty nie jesteś bohaterką".

background image

-   Bohaterki  są   porywane   -   ciągnęła   Bridget   -   wtrącane   do   więzienia,  zatruwane 
gazem albo zatapiane w piwnicach. Zawsze grozi im niebezpieczeństwo, ale nigdy 
nie giną.
- Ani nie znikają - dodał Luke. - Więc to jest Łąka Czarownic? - spytał po chwili.
- Tak.
- Brakuje ci tylko miotły - szepnął, spoglądając na nią.
- Dziękuję. Pan Ellsworthy powiedział dokładnie to samo.
- Przed chwilą go spotkałem - oznajmił Luke.
- Rozmawiałeś z nim?
- Owszem. Myślę, że usiłował mnie zirytować.
- Czy mu się to udało?
- Stosował dość dziecinne metody. - Luke zawahał się, a potem nagle dodał: - To 
dziwny typ. Czasem można by pomyśleć, że brak mu piątej klepki... później człowiek 
zaczyna się zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej.
Bridget spojrzała na niego.
- Ty też to wyczułeś?
- Więc podzielasz moje zdanie?
- Owszem.
Luke czekał w milczeniu.
- Jest w nim coś... dziwnego - powiedziała w końcu Bridget. - Zastanawiałam się... 
Ostatniej nocy leżałam w łóżku, rozmyślając. O całej tej sprawie. Przyszło mi do 
głowy, że jeśli mordercą jest któryś z mieszkańców Wychwood, powinnam wiedzieć, 
kim on jest! Przecież mieszkam tu od wielu lat. Myślałam i myślałam, aż w końcu 
doszłam do wniosku, że ten morderca, o ile w ogóle istnieje, musi być człowiekiem 
obłąkanym.
 - Czy nie sądzisz, że morderca może być równie zdrowy psychicznie jak ty czy ja? - 
spytał Luke, przypominając sobie słowa doktora Thomasa.
- Nie morderca tego rodzaju. Moim zdaniem ten morderca musi być szaleńcem. I ten 
wniosek zaprowadził mnie prosto do Ellsworthy'ego. Ze wszystkich mieszkańców 
naszego miasteczka tylko on jeden jest zdecydowanym dziwakiem. Nie możesz temu 
zaprzeczyć!
- Istnieje wiele osób jego pokroju: dyletanci, pozerzy, którzy zazwyczaj są zupełnie 
nieszkodliwi - powiedział Luke bez przekonania.

background image

-   Owszem,   ale   w   jego   przypadku   jest   jeszcze   coś   więcej.   Ma   takie   odrażające 
dłonie...
- Zauważyłaś to? Ja również!
- Nie są białe, lecz... zielonkawe.
-   Istotnie   sprawiają   takie   wrażenie.   Ale   mimo   wszystko   nie   można   oskarżać 
człowieka o morderstwo na podstawie koloru jego skóry.
- Och, oczywiście. Potrzebujemy dowodów.
- Dowody! - mruknął Luke. - Tego nam właśnie brakuje. Ten człowiek jest zbyt 
ostrożny. Ostrożny morderca! Ostrożny szaleniec!
- Starałam się pomóc - powiedziała Bridget.
- Chodzi ci o Ellsworthy'ego?
- Tak. Sądziłam, że prędzej uda się dobrać do niego mnie niż tobie. Zrobiłam już 
pierwszy krok.
- Opowiadaj.
- No cóż, zdaje się, że należy do czegoś w rodzaju kliki... nielicznej grupy złożonej z 
jego wstrętnych przyjaciół. Od czasu do czasu przyjeżdżają tu i urządzają jakieś 
obrzędy.     ,
- Masz na myśli jakieś ohydne orgie?
- Nie mam pojęcia czy ohydne, ale są to z pewnością orgie. W istocie wszystko to 
wydaje się bardzo niemądre i dziecinne.
- Pewnie oddają cześć szatanowi i odbywają obsceniczne tańce.
- Coś w tym rodzaju. Najwyraźniej to ich podnieca.
- Mogę coś wnieść do tej sprawy - oznajmił Luke. - Tommy Pierce uczestniczył w 
jednym z tych obrzędów. Grał rolę akolity. Miał na sobie czerwoną sutannę.
- Więc wiedział o tym?
- Owszem. I to może tłumaczyć przyczynę jego śmierci.
- Myślisz, że się wygadał?
- Tak. Mógł też próbować szantażu.
- Wiem, że to wszystko brzmi fantastycznie, ale w przypadku Ellsworthy'ego nie 
można niczego wykluczyć.
- Tak, zgadzam się. Tam gdzie on wchodzi w grę, wszystko jest możliwe.
- Wiemy, że miał powiązania z dwiema ofiarami - powiedziała Bridget. - Z Tommym 
Pierce'em i Amy Gibbs.

background image

- A co z właścicielem baru i doktorem Humblebym?
- Na razie nic.
- Zgadzam się co do Cartera, ale potrafię sobie wyobrazić motyw zabójstwa doktora 
Humbleby.   Będąc   lekarzem   mógł   zauważyć,   że   Ellsworthy   jest   psychicznie 
niezrównoważony.
- Tak, to możliwe. Bridget roześmiała się.
- Dziś rano nieźle wykonałam swoje zadanie. Jestem chyba niezłym psychologiem. 
Kiedy   mu  opowiedziałam,  że   moją   praprababkę   oskarżono  o   uprawianie  czarnej 
magii i omal nie spalono jej na stosie, moje akcje poszły w górę. Mam wrażenie, że 
podczas następnego zjazdu Wyznawców Szatana zostanę zaproszona do wzięcia 
udziału w orgiach.
- Bridget, na litość boską, bądź ostrożna! - zawołał Luke. Spojrzała na niego ze 
zdziwieniem.
- Przed chwilą spotkałem córkę doktora Humbleby'ego. Rozmawialiśmy o pannie 
Pinkerton. Ta dziewczyna powiedziała mi, że panna Pinkerton bardzo się o ciebie 
niepokoiła.
Bridget, która właśnie podnosiła się z ziemi, nagle znieruchomiała.
- O czym ty mówisz? Panna Pinkerton... niepokoiła się... o mnie?
- Tak twierdzi Rose Humbleby.
- I ona ci to powiedziała?
- Owszem.
- Co jeszcze mówiła?
- Nic więcej.
- Jesteś tego pewien?
- Absolutnie.
- Rozumiem - powiedziała Bridget po chwili.
-  Panna Pinkerton  niepokoiła  się  o doktora  Humbleby'ego  i doktor  umarł. Teraz 
słyszę, że martwiła się również o ciebie...
Bridget   wybuchnęła   śmiechem.   Wyprostowała   się   i   tak   energicznie   potrząsnęła 
głową, że jej długie czarne włosy zawirowały w powietrzu.
- Nie martw się - powiedziała. - Szatan dba o podopiecznych.

XI

background image

ŻYCIE RODZINNE MAJORA HORTONA

Luke usiadł wygodniej w fotelu naprzeciw dyrektora banku.
- No cóż, to wygląda zadowalająco - powiedział. - Przepraszam, że zająłem panu 
czas.
Pan Jones machnął lekceważąco ręką. Na jego ogorzałej, pulchnej twarzy malowała 
się radość.
- Ależ skąd, panie Fitzwilliam. Jak pan wie, to bardzo spokojna miejscowość. Okazja 
do rozmowy z przybyszem z wielkiego świata zawsze sprawia nam przyjemność.
- To urzekająca okolica - powiedział Luke. - Aż roi się tu od przesądów.
Pan Jones westchnął, a potem stwierdził, że upłynie dużo czasu, zanim wiedza 
wykorzeni zabobony. Luke wyraził opinię, że w dzisiejszych czasach przecenia się 
oświatę, co lekko oburzyło pana Jonesa.
- Lord Whitfield - powiedział bankier - jest naszym hojnym dobroczyńcą. Zdaje sobie 
sprawę, że będąc chłopcem nie miał możliwości zdobycia wykształcenia, i postanowił 
stworzyć dzisiejszej młodzieży lepsze warunki do nauki.
-   Brak   wykształcenia   nie   przeszk6dził   mu   jednak   w   zdobyciu   wielkiej   fortuny   - 
oświadczył Luke.
- Nie. Musiał mieć do tego ogromny talent.
- Albo szczęście - dodał Luke. Pan Jones wydawał się wstrząśnięty.
-   Jedynie   szczęście   się   liczy   -   powiedział   Luke.   -   Weźmy   na   przykład   takiego 
mordercę. Dlaczego udaje mu się ujść bezkarnie? Czy decyduje o tym jego intelekt? 
Czy też po prostu zwykłe szczęście?
Pan Jones zgodził się, że raczej jest to sprawa szczęścia.
- A taki Carter - ciągnął Luke - właściciel tutejszego baru. Najprawdopodobniej upijał 
się sześć razy w tygodniu, ale pewnej nocy spadł z kładki do rzeki. Tu z kolei można 
mówić o braku szczęścia.
- Ale dla niektórych to szczęście - powiedział dyrektor banku.
- Kogo ma pan na myśli?
- Jego żonę i córkę.
- Ach, tak, oczywiście.
Zapukano do drzwi i do gabinetu wszedł urzędnik bankowy z jakimiś dokumentami. 
Luke złożył dwa wzory podpisów i otrzymał książeczkę czekową.

background image

- Cieszę się, że wszystko zostało pomyślnie załatwione - powiedział, wstając z fotela. 
- Poszczęściło mi się w tegorocznych derbach. A panu?
Pan Jones odparł z uśmiechem, że nie gra na wyścigach. Dodał, że jego żona ma na 
ten temat zdecydowane poglądy.
- Więc zapewne nie pojechał pan do Epsom?
- Oczywiście, że nie.
- Czy któryś z mieszkańców Wychwood tam był?
- Owszem, major Horton. Jest wielkim amatorem wyścigów konnych. Również pan 
Abbot zazwyczaj tego dnia robi sobie wolne. Ale i tak nie postawił na zwycięzcę.
- Chyba niewiele osób to zrobiło - powiedział Luke, a potem pożegnał się i opuścił 
gabinet.
Wyszedł z banku i zapalił papierosa. Poza koncepcją o "najmniej prawdopodobnym 
człowieku" nie widział powodów do pozostawienia nazwiska pana Jonesa na swojej 
liście podejrzanych. Jego sondujące pytania nie wywołały u dyrektora banku żadnej 
interesującej reakcji. Trudno było go sobie wyobrazić w roli mordercy. Poza tym w 
dniu wyścigów nie opuszczał miasteczka. Jednakże wizyta u niego nie była stratą 
czasu, ponieważ Luke uzyskał dwie istotne informacje. Zarówno major Horton, jak i 
radca prawny Abbot przebywali poza Wychwood w dniu wyścigów w Epsom. Zatem 
któryś z nich mógł być w Londynie, kiedy pannę Pinkerton przejechał samochód.
Choć Luke nie podejrzewał już Thomasa, chciał mieć pewność, że tego właśnie dnia 
doktor wypełniał swoje zawodowe obowiązki i nie opuszczał Wychwood. Postanowił 
to sprawdzić.
Teraz pan Ellsworthy. Czy w dniu derbów przebywał w Wychwood? Jeśli tak, to jego 
udział w morderstwach wydawał się mniej prawdopodobny. Choć skądinąd śmierć 
panny   Pinkerton,   tak   jak   przypuszczano,   mogła   być   po   prostu   nieszczęśliwym 
wypadkiem.
Ale Luke odrzucił tę koncepcję. Ta śmierć zbyt pasowała do całej układanki.
Wsiadł do samochodu, który zaparkował przed bankiem, i pojechał do warsztatu 
Pipwella, położonego na drugim końcu High Street.
Chciał zasięgnąć rady w sprawie kilku drobnych usterek w silniku. Przystojny młody, 
piegowaty mechanik wysłuchał go ze zrozumieniem. Podnieśli maskę samochodu i 
zagłębili się w szczegółach technicznych.

background image

-   Jim,   chodź   tu   natychmiast!   -   zawołał   jakiś   głos.   Piegowaty   mechanik   wykonał 
polecenie.
- Więc to jest Jim Harvey - pomyślał Luke. - No tak. Jim Harvey, narzeczony Amy 
Gibbs.
Mechanik wrócił niebawem, przeprosił Luke'a i obaj powrócili do rozmowy o silniku. 
Luke zgodził się zostawić samochód w warsztacie.
- Czy powiodło się panu w tegorocznych derbach? - spytał zdawkowo, żegnając się z 
Harveyem.
- Nie, sir. Postawiłem na Clarigolda.
- Niewiele osób obstawiło Jujubę II, prawda?
- Tak, istotnie, sir. Chyba żadna gazeta go nie typowała. Luke pokiwał głową.
- Gra na wyścigach jest ryzykowną zabawą. Czy widział pan kiedyś gonitwę derby na 
własne oczy?
- Nie, sir, i bardzo tego żałuję. W tym roku poprosiłem o wolny dzień. Mogłem kupić 
ulgowy bilet do Epsom, ale szef nie chciał nawet o tym słyszeć. Faktem jest, że brak 
nam rąk do pracy, a tego dnia mieliśmy sporo roboty.
Luke kiwnął głową i wyszedł z warsztatu.
Jim   Harvey   został   wykreślony   z   jego   listy.   Luke   doszedł   do   wniosku,   że   ten 
sympatyczny   chłopak   nie   był   tajemniczym   mordercą   ani   nie   przejechał   Lavinii 
Pinkerton.
Ruszył   brzegiem   rzeki  w   kierunku  domu.  Tak  jak  poprzednio,  spotkał   tu   majora 
Hortona z psami. Major jak zwykle histerycznie pokrzykiwał:
- Augustus... Nelly... NELLY, do nogi! Nero... Nero... NERO! - Spojrzał na Luke'a 
swymi wyłupiastymi oczami i zagadnął: - Przepraszam. Pan Fitzwilliam, prawda?
- Tak.
- Nazywam się Horton... major Horton. Pewnie spotkamy się jutro w rezydencji lorda 
Whitfielda. Rozgrywki tenisowe. Panna Conway była uprzejma mnie zaprosić. Jest 
pańską kuzynką, prawda?
- Owszem.
- Tak myślałem. Wie pan, miło widzieć tu jakąś nową twarz. Ich rozmowę przerwała 
nagła szarża trzech buldogów na jakiegoś białego kundla.
- Augustus... Nero! Chodźcie tu... słyszycie, do nogi!

background image

Kiedy w końcu psy niechętnie wykonały rozkaz, major Horton powrócił do przerwanej 
rozmowy. Luke poklepywał Nelly, która spoglądała na niego czule.
- Miła suczka, prawda? - powiedział major. - Lubię buldogi. Zawsze takie miałem. 
Wolę tę rasę niż jakąkolwiek inną. Mieszkam niedaleko stąd, więc może wstąpi pan 
na drinka.
Luke przyjął zaproszenie i wyruszyli razem w kierunku domu majora. Po drodze 
major   rozprawiał   na   temat   psów   oraz   przewagi   jego   ulubionych   buldogów   nad 
wszystkimi innymi rasami.
Opowiedział o zdobytych przez Nelly nagrodach, o haniebnym zachowaniu sędziego, 
który przyznał Augustusowi ocenę zaledwie bardzo dobrą, i o sukcesach Nera na 
wystawie psów.
Kiedy skończył, mijali właśnie bramę. Major otworzył drzwi frontowe, które nie były 
zamknięte   na   klucz,   i   obaj   weszli   do   domu.   Gospodarz   wprowadził   Luke'a   do 
niewielkiego, przesiąkniętego zapachem psów pokoju, który wypełniały rzędy półek z 
książkami, a potem zajął się przygotowywaniem drinków. Luke rozejrzał się dookoła. 
Dostrzegł fotografie psów, egzemplarze "Field" oraz "Country Life" i parę wytartych 
foteli. Na szafkach z książkami ustawione były srebrne puchary. Nad kominkiem 
wisiał jeden olejny obraz.
-   Moja   żona   -   powiedział   major,   podnosząc   wzrok   znad   syfonu   i   podążając   za 
spojrzeniem Luke'a. - Była wspaniałą kobietą. Z jej twarzy emanuje silna osobowość, 
prawda?
- Tak, istotnie - przyznał Luke, patrząc na portret zmarłej pani Horton.
Miała na sobie różową atłasową suknię, a w ręku trzymała bukiecik konwalii. Jej 
ciemne włosy rozdzielał pośrodku głowy równy przedziałek, a mocno zaciśnięte usta 
dowodziły silnego charakteru. W zimnych szarych oczach czaił się gniew.
- Była wspaniałą kobietą - powtórzył major, podając swemu gościowi szklankę. - 
Zmarła przed rokiem. Od tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem.
- Naprawdę? - spytał Luke, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
- Proszę usiąść. - Major wskazał jeden ze skórzanych foteli.
Sam zasiadł w drugim i sącząc whisky z wodą sodową, mówił dalej:
- Tak, od tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem.
- Musi jej panu brakować - powiedział Luke.

background image

- Mężczyźnie potrzebna jest żona, która trzymałaby go w ryzach - oznajmił major, 
potrząsając posępnie głową. - W przeciwnym razie staje się leniwy... Traci poczucie 
dyscypliny.
- Ale przecież...
- Drogi chłopcze, wiem, o czym mówię. Nie twierdzę, że początki małżeństwa nie są 
dla mężczyzny trudne. Są bardzo trudne. Człowiek ma wszystkiego dość i czuje się 
ubezwłasnowolniony. Ale potem się przyzwyczaja. To sprawa dyscypliny.
Luke pomyślał, że życie małżeńskie majora Hortona musiało bardziej przypominać 
kampanię wojenną niż błogą rodzinną sielankę.
- Kobiety - monologował major - to dziwne istoty. Niekiedy wydaje się, że trudno im 
dogodzić. Ale na Jowisza, prowadzą mężczyznę do celu.
Luke zachował pełne szacunku milczenie.
- Jest pan żonaty? - spytał major.
- Nie.
- No cóż, dojrzeje pan do tego. I proszę zapamiętać, drogi chłopcze, że nie ma to jak 
małżeństwo.
- Pochlebna opinia o stanie małżeńskim zawsze dodaje otuchy - oznajmił Luke. - 
Zwłaszcza że w dzisiejszych czasach rozwody są na porządku dziennym.
-   Phi!   -   parsknął   major.   -   Młodzi   ludzie   przyprawiają   mnie   o   mdłości.   Brak   im 
wytrwałości i odporności. Łatwo się poddają. Żadnego hartu ducha!
Luke miał wielką ochotę spytać majora, do czego potrzebny jest ten wyjątkowy hart 
ducha, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
- Proszę mi wierzyć - ciągnął major - że Lydia była kobietą jedną na tysiąc... na 
tysiąc! Cieszyła się tu powszechnym szacunkiem i poważaniem.
- Tak?
- Nie znosiła niedorzecznej gadaniny. Potrafiła wzrokiem sparaliżować człowieka. 
Niektóre   z   tych   niedoświadczonych   dziewcząt,   uważających   się   za   służące, 
wyobrażają sobie, że będziemy cierpliwie tolerować ich bezczelność. Lydia szybko 
się z nimi rozprawiała! Czy wie pan, że w ciągu roku przewinęło się przez nasz dom 
piętnaście kucharek i pokojówek. Piętnaście!
Luke nie uważał, by świadczyło to dobrze o pani domu, ale ponieważ jego gospodarz 
najwyraźniej był odmiennego zdania, wymamrotał tylko jakąś zdawkową uwagę.
- Jeśli się nie nadawały, wyrzucała je na zbitą twarz.

background image

- Czy było to regułą? - spytał Luke.
- No cóż, oczywiście niektóre odchodziły z własnej woli. Mała strata, jak zwykła 
mawiać Lydia w takich przypadkach!
- Wspaniałe  podejście -  powiedział Luke - ale  czy nie  wynikały z tego  niekiedy 
kłopoty?
- Och! Nie miałem nic przeciwko temu, żeby zakasać rękawy i zabrać się do roboty - 
oznajmił major Horton. - Nieźle gotuję i potrafię rozpalić pod kuchnią jedną zapałką. 
Nigdy   nie   lubiłem   zmywać,   ale   naczynia   musiały   być   czyste...   tego   nie   da   się 
uniknąć.
Luke przyznał majorowi słuszność, a potem spytał go, czy pani Horton była dobrą 
gospodynią.
-   Nie   należę   do   mężczyzn,   którzy   pozwalają   swym   żonom   się   obsługiwać   - 
powiedział major Horton. - Ale tak czy owak Lydia była zbyt delikatną kobietą, by 
wykonywać jakiekolwiek prace domowe.
- Więc nie dopisywało jej zdrowie? Major Horton potrząsnął głową.
- Miała wspaniały charakter. Nie poddawała się. Ileż ta kobieta wycierpiała! I do tego 
żadnego współczucia ze strony lekarzy. To gruboskórni brutale. Znają się jedynie na 
zwykłym   fizycznym   cierpieniu.   Kiedy   mają   do   czynienia   z   jakimś   niecodziennym 
przypadkiem, przeważnie tracą głowę. Na przykład taki Humbleby. Wszyscy uważali 
go za dobrego lekarza.
- Pan się z tym nie zgadza?
-   Ten   człowiek   był   kompletnym   ignorantem.   Nic   nie   wiedział   na   temat   odkryć 
współczesnej medycyny. Wątpię, by kiedykolwiek słyszał o nerwicy! Umiał rozpoznać 
odrę, świnkę i złożyć złamane kości. I nic więcej. W końcu doszło między nami do 
sprzeczki. W przypadku Lydii nie potrafił postawić właściwej diagnozy. Wygarnąłem 
mu wszystko prosto z mostu, a to mu się nie spodobało. Uważał, że go obraziłem, i 
od   razu  się   wycofał.   Powiedział,  że  mogę   znaleźć  sobie   innego   lekarza.   Wtedy 
wybrałem doktora Thomasa.
- Czy bardziej państwu odpowiadał?
-   Jest   znacznie   inteligentniejszy.  Gdyby   istniała   jakakolwiek  szansa   wyciągnięcia 
Lydii z tej ostatniej choroby, doktor Thomas bez wątpienia by to zrobił. Faktem jest, 
że czuła się już lepiej, ale jej stan nagle się pogorszył.
- Czy to była bolesna dolegliwość?

background image

- Hmm, tak. To był nieżyt żołądka. Ostre bóle, mdłości i Bóg wie, co tam jeszcze. 
Jakże ta biedaczka cierpiała! Była po prostu męczennicą. A po domu kręciły się dwie 
pielęgniarki,   które   nie   okazywały   jej   cienia   współczucia!   "Pacjentka   to"   albo 
"pacjentka tamto". - Major potrząsnął głową i opróżnił swoją szklankę. - Nie znoszę 
pielęgniarek! Są takie pewne siebie. Lydia twierdziła, że ją trują. To oczywiście nie 
była prawda... po prostu wytwór wyobraźni chorej osoby. Doktor Thomas powiedział, 
że zdarza się to bardzo często. Ale te pielęgniarki wyraźnie jej nie lubiły. To jest 
właśnie najgorsze w kobietach, że nienawidzą przedstawicielek własnej płci.
- Pani Horton - zaczął Luke, czując, że wyraża się niezfęcznie, ale nie wiedząc, jak 
ująć to lepiej - miała chyba w Wychwood wielu oddanych przyjaciół?
- Mieszkańcy naszego miasteczka zachowywali się bardzo życzliwie - przyznał major 
z nutką niechęci w głosie. - Whitfield przysyłał winogrona i brzoskwinie z własnej 
oranżerii. A te stare pleciugi, Honoria Waynflete i Lavinia Pinkerton, przychodziły, by 
dotrzymać jej towarzystwa.
- Czy panna Pinkerton często odwiedzała chorą?
- Owszem. To typowa stara panna, ale życzliwa istota! Bardzo niepokoiła się o Lydię. 
Stale wypytywała, co jada i jakie zażywa leki. Miała dobre intencje, ale, jak ja to 
określam, robiła dużo zamieszania.
Luke kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Nie znoszę zamieszania - powiedział njajor. - Za dużo tu kobiet. Trudno znaleźć 
partnera do golfa.
- A ten młody człowiek ze sklepu z antykami? - spytał Luke.
- Nie gra w golfa - parsknął major. - Jest zbyt zniewieściały.
- Od dawna mieszka w Wychwood?
-   Mniej   więcej   od   dwóch   lat.   Wstrętny   jegomość.   Nie   cierpię   tych   długowłosych 
wymoczków.   Dziwne,   ale   Lydia   nawet   dość   go   lubiła.   W   sprawach   dotyczących 
mężczyzn nie można polegać na zdaniu kobiet. Mają słabość do dziwnych typów. 
Lydia uparła się nawet, żeby zażywać jakąś miksturę, którą jej przyniósł. Jakieś 
paskudztwo w szkarłatnym szklanym słoju, ozdobionym znakami Zodiaku! Rzekomo 
były to zioła, które zebrano przy pełni księżyca. Istne błazeństwo, ale kobiety naiwnie 
wierzą w takie brednie... Cha! cha! cha!
- A jakim człowiekiem jest miejscowy radca prawny, pan Abbot? - spytał Luke, zdając 
sobie   sprawę,   że   dość   niespodziewanie   zmienia   temat,   i  licząc  na   to,   że   major 

background image

Horton tego nie zauważy. - Czy jest dobrym prawnikiem? Muszę zasięgnąć porady w 
pewnej sprawie, więc pomyślałem, że mógłbym pójść z tym do niego.
- Podobno jest bystry - powiedział major Horton. - Nie wiem. Prawdę mówiąc, doszło 
między   nami   do   sprzeczki.   Tuż   przed   śmiercią   Lydii   przyszedł   do   nas,   żeby 
sporządzić jej testament, i od tej pory go nie widziałem. Moim zdaniem to skończony 
łajdak. Ale oczywiście - dodał - to nie umniejsza jego zdolności jako prawnika.
- Oczywiście - przyznał Luke. - Wygląda na to, że jest dość kłótliwy. Słyszałem, że 
poróżnił się z wieloma osobami.
- Kłopot w tym, że jest piekielnie drażliwy - powiedział major Horton. - Uważa się za 
Boga   Wszechmogącego   i   sądzi,   że   każdy,   kto   jest   odmiennego   zdania   niż   on, 
dopuszcza   się   obrazy   majestatu.   Słyszał   pan   o   jego   sprzeczce   z   doktorem 
Humblebym?
- Więc między nimi też doszło do kłótni?
- Do ostrej wymiany zdań. Mnie to wcale nie zaskoczyło. Humbleby był uparty jak 
osioł!
- Jego śmierć była smutnym wydarzeniem.
- Doktora Humbleby? Owszem, chyba tak. Typowe niedbalstwo. Zakażenie krwi jest 
piekielnie niebezpieczne. Każdą ranę należy przemyć jodyną... przynajmniej ja tak 
robię!   Zwykła   przezorność.   Humbleby,   który   w   końcu   był   lekarzem,   zlekceważył 
swoje skaleczenie. To najlepszy dowód.
Luke nie bardzo wiedział, czego to ma dowodzić, ale pominął tę uwagę milczeniem. 
Zerknął na zegarek i wstał z fotela.
- Czyżby zbliżała się pora lunchu? - spytał major Horton. - Rzeczywiście. No cóż, 
miło  się  z  panem  rozmawiało.  Dobrze  mi  zrobiło spotkanie  z człowiekiem, który 
widział kawał świata. Musimy jeszcze kiedyś sobie pogawędzić. Gdzie pan odbywał 
służbę? Mayang Straits? Nigdy tam nie byłem. Doszły mnie słuchy, że pisze pan 
książkę. O przesądach i tak dalej.
- Owszem... ja...
Ale major Horton nie dał sobie przerwać.
- Mogę panu opowiedzieć wiele niezwykle ciekawych historii. Kiedy byłem w Indiach, 
drogi chłopcze...
Przez jakieś dziesięć minut Luke musiał cierpliwie wysłuchiwać banalnych opowieści 
majora o sztuczkach fakirów.

background image

Kiedy   w   końcu   wyszedł   na   świeże   powietrze   i   usłyszał   za   sobą   głos   majora 
przywołującego   swoje   buldogi,   zaczął   się   zastanawiać   nad   zagadkami   życia 
małżeńskiego. Major Horton zdawał się szczerze boleć nad stratą żony, która, jak 
wynikało   ze   wszystkich   opowieści   (nie   wyłączając   jego   własnej   relacji),   musiała 
przypominać tygrysa ludojada.
Nagle zadał sobie pytanie, czy nie był to po prostu niezwykle zręczny bluff.

XII
POTYCZKA

Popołudniowym rozgrywkom tenisowym na szczęście towarzyszyła piękna pogoda. 
Lord Whitfield, któremu dopisywał niezwykle dobry humor, grał rolę gospodarza z 
wielką   radością.   Często   odwoływał   się   do   swego   skromnego   pochodzenia. 
Zawodników było ośmioro: lord Whitfield, Bridget, Luke, Rose Humbleby, pan Abbot, 
doktor Thomas, major Horton i rozchichotana córka dyrektora banku, Hetty Jones.
W   drugim   z   kolei   secie   Luke   wystąpił   w   parze   z   Bridget   przeciwko   lordowi 
Whitfieldowi i Rose Humbleby. Rose była dobrą tenisistką. Miała silny forhend i brała 
udział w okręgowych zawodach hrabstwa. Choć próbowała nadrobić nieudane akcje 
lorda Whitfielda, Bridget i Luke, choć żadne z nich nie było szczególnie dobrym 
graczem, okazali się godnymi przeciwnikami. Przy równowadze trzy do trzech w 
gemach, olśniewające smecze Luke'a przyniosły im przewagę pięć do trzech.
Wtedy Luke zauważył, że lord Whitfield traci panowanie nad sobą. Zakwestionował 
linię,   twierdząc,   mimo   sprzeciwu   Rose,   że   serwis   był   autowy,   a   potem 
zademonstrował cały wachlarz zachowań rozwścieczonego dziecka. Gdy doszło do 
piłki setowej, Bridget trafiła w siatkę, a później zrobiła podwójny błąd serwisowy. 
Równowaga. Następna piłka, po returnie przeciwników, uderzyła w środkową linię 
kortu, a Luke, przygotowując się do jej odebrania, wpadł na swoją partnerkę. Potem 
Bridget znów popełniła podwójny błąd serwisowy i przegrali gema.
-   Przepraszam,   straciłam   formę   -   usprawiedliwiła   się   Bridget.   Wydawało   się   to 
zgodne z prawdą. Zagrania Bridget były nieprecyzyjne, jakby nie potrafiła dobrze 
rozegrać piłki. Set zakończył się wynikiem osiem do sześciu dla lorda Whitfielda i 
jego partnerki.

background image

Przez chwilę omawiano skład następnego seta. Ostatecznie ustalono, że Rose zagra 
z panem Abbotem przeciwko doktorowi Thomasowi i pannie Jones.
Lord Whitfield usiadł wygodnie i otarł pot z czoła, błogo się uśmiechając. Odzyskał 
już dobry humor. Zaczął opowiadać majorowi Hortonowi o serii artykułów na temat 
kultury fizycznej w Wielkiej Brytanii, zamieszczonych w jednym z jego tygodników.
- Pokaż mi ogród warzywny - poprosił Luke, zwracając się do Bridget.
- Dlaczego właśnie ogród warzywny?
- Uwielbiam kapustę.
- Nie wystarczy zielony groszek?
- Może być.
Opuścili kort tenisowy i weszli do otoczonego murem warzywnika, który zdawał się 
leniwie wygrzewać w promieniach słońca. Tego sobotniego popołudnia nie było w 
nim ogrodników.
- Oto twój groszek - oznajmiła Bridget.
- Dlaczego, u diabła, oddałaś im tego seta? - spytał Luke, nie zwracając uwagi na cel 
przechadzki.
Bridget uniosła ze zdziwieniem brwi.
- Przepraszam. Straciłam formę. Gram nierówno.
- Ale nie do tego stopnia! Na te twoje podwójne błędy serwisowe nie nabrałoby się 
nawet dziecko! I te nieprecyzyjne zagrania... pół mili za linią autową!
- To wina moich kiepskich umiejętności - wyjaśniła spokojnie. - Gdybym grała trochę 
lepiej, może moje podania byłyby celniejsze! Ale i tak, ilekroć próbowałam posłać 
piłkę na aut, zawsze trafiałam w linię i cały mój wysiłek szedł na marne.
- Och, więc się przyznajesz?
- Oczywiście, mój drogi Watsonie.
- A motyw?
- Chyba równie oczywisty. Gordon nie lubi przegrywać.
- A co ze mną? Przypuśćmy, że lubię wygrywać.
- Ależ, mój drogi, to nie jest aż tak ważne.
- Czy nie mogłabyś wyrazić się nieco jaśniej?
-   Bardzo   proszę.   Nie   wolno   się   narażać   pracodawcy.   A   moim   pracodawcą   jest 
Gordon, a nie ty.
Luke wziął głęboki oddech, a potem wybuchnął:

background image

-   Co   chcesz   osiągnąć,   wychodząc   za   tego   niedorzecznego,   małostkowego 
człowieczka? Dlaczego to robisz?
- Ponieważ jako jego sekretarka zarabiam sześć funtów tygodniowo, a jako jego 
żona dostanę sto tysięcy tytułem dożywotniej renty, kasetkę pełną pereł i brylantów, 
pokaźne   kieszonkowe   oraz   rozmaite   dodatkowe   dochody,   wynikające   ze   stanu 
małżeńskiego!
- Ale będziesz miała nieco inne obowiązki!
- Czy wszystko w życiu musimy traktować w sposób melodramatyczny? - spytała 
chłodno. - Jeśli wyobrażasz sobie, że Gordon będzie pantoflarzem, możesz od razu 
o tym zapomnieć! Gordon, jak chyba zauważyłeś, zachowuje się jak mały, niedojrzały 
chłopiec. Niepotrzebna mu żona, lecz matka. Niestety, jego matka umarła, kiedy miał 
cztery lata. Chce mieć pod ręką kogoś bliskiego, przed kim mógłby się chełpić swoimi 
osiągnięciami... kogoś, kto przywracałby mu wiarę w siebie i cierpliwie wysłuchiwał 
nie kończących się Opowieści Lorda Whitfielda o Sobie Samym!
- Co za gorzki realizm!
- Nie wierzę w bajki, jeśli to masz na myśli! - odcięła się Bridget. - Jestem młodą, 
dość   inteligentną   i   przystojną   kobietą,   ale   nie   mam   pieniędzy.   Chcę   uczciwie 
zarabiać na życie. Moje obowiązki jako żony Gordona niewiele będą odbiegać od 
moich   obowiązków   jako   jego   sekretarki.   Myślę,   że   po   roku   nie   będzie   nawet 
pamiętał,   żeby   pocałować   mnie   na   dobranoc.   Jedyna   różnica   polega   na 
wynagrodzeniu.
Spojrzeli na siebie. Oboje byli bladzi z wściekłości.
- No, mów coś - syknęła Bridget. - Ma pan dość staroświeckie poglądy, prawda, 
panie   Fitzwilliam?   Lepiej   wyciągnij   z   zanadrza   te   stare,   wyświechtane   frazesy   i 
powiedz, że sprzedaję się za pieniądze... To zawsze dobrze brzmi!
- Jesteś wyrachowaną małą diablicą! - wybuchnął Luke.
- To lepsze niż być niepoczytalną idiotką!
- Doprawdy?
- Owszem. Wiem coś o tym.
- O czym wiesz? - spytał Luke drwiącym tonem.
- Wiem, co to znaczy kochać mężczyznę! Czy znasz Johnniego Cornisha? Przez trzy 
lata   spotykałam   się   z   tym   czarującym   człowiekiem.   Byłam   w   nim   bez   pamięci 
zakochana... uwielbiałam go aż do bólu! A on porzucił mnie i ożenił się z pulchną 

background image

wdową, która miała prowincjonalny akcent, trzy podbródki i trzydzieści tysięcy funtów 
rocznego   dochodu!   Nie   sądzisz,   że   tego   rodzaju   przeżycie   może   wyleczyć   z 
romantycznych uczuć?
Luke odwrócił głowę i westchnął.
- Może - przyznał.
- Tak też się stało...
Oboje zamilkli.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie miałeś najmniejszego prawa tak się do mnie 
odzywać - powiedziała niepewnie Bridget, przerywając w końcu kłopotliwą ciszę. - 
Mieszkasz w domu Gordona i to było w cholernie złym guście!
-   Czy   nie   jest   to   przypadkiem   również   jakiś   frazes?   -   spytał   uprzejmie   Luke, 
odzyskawszy panowanie nad sobą.
- Tak czy owak, to prawda! - odparła Bridge, rumieniąc się.
- Nie. Miałem wszelkie prawo, by...
- Nic podobnego!
Luke spojrzał na nią. Twarz miał tak bladą, jakby odczuwał jakiś fizyczny ból.
- Mam prawo. Mam prawo troszczyć się o ciebie. Co to przed chwilą powiedziałaś? 
Mam prawo uwielbiać cię aż do bólu!
- Ty... - zaczęła Bridget, robiąc krok do tyłu.
- Owszem. Dziwne, prawda? To powinno cię szczerze rozbawić! Przyjechałem tu, by 
załatwić pewną sprawę, a ty wyszłaś nagle zza rogu tego domu i... nie wiem jak to 
określić... rzuciłaś na mnie urok! Tak właśnie się czuję. Wspomniałaś przed chwilą o 
bajkach. Zostałem uwikłany w bajeczną historię! Oczarowałaś mnie. Mam wrażenie, 
że   gdybyś   wskazała   mnie   palcem   i   powiedziała:   "Zamień   się   w   żabę", 
podskakiwałbym z wybałuszonymi oczami. - Podszedł do niej bliżej. - Kocham cię do 
szaleństwa, Bridget Conway. A skoro tak bardzo cię kocham, nie możesz oczekiwać, 
że ucieszy mnie twoje małżeństwo z jakimś brzuchatym, nadętym lordem, który traci 
panowanie nad sobą, kiedy nie wygrywa w tenisa.
- Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić?
- Wyjść za mnie! Ale niewątpliwie ta propozycja wywoła tylko wybuch śmiechu.
- Śmiech jest zbyt hałaśliwy.
- Właśnie. No cóż, wszystko jasne. Wracamy na kort? Może tym razem znajdziesz mi 
partnera, który potrafi walczyć!

background image

- Ty naprawdę... - powiedziała Bridget słodkim głosem - przejmujesz się przegraną 
nie mniej niż Gordon!
Luke chwycił ją nagle za ramię.
- Masz piekielnie ostry język, Bridget.
- Niezależnie od tego, jak silnym uczuciem mnie darzysz, Luke, obawiam się, że 
niezbyt mnie lubisz!
- Chyba wcale cię nie lubię.
- Po powrocie do domu zamierzałeś się ożenić i ustabilizować, prawda? - spytała 
Bridget, patrząc na niego uważnie.
- Owszem.
- Ale nie z kimś takim jak ja?
- Ktoś taki jak ty nawet nie przyszedł mi do głowy.
- Tak... z pewnością. Wiem, jaki typ kobiet ci się podoba. Dokładnie wiem.
- Jesteś bardzo inteligentna, moja droga.
-   Ładna   dziewczyna...   typowa   Angielka...   miłująca   ojczyznę   i   dobra   dla   psów... 
Najprawdopodobniej   wyobrażałeś   ją   sobie   w   tweedowej   spódnicy,   przysuwającą 
polano do kominka noskiem pantofelka.
- Ten wizerunek wydaje mi się niezwykle pociągający.
- Jestem tego pewna. Wracamy na kort? Możesz zagrać w parze z Rose Humbleby. 
Jest tak dobrą tenisistką, że wasze zwycięstwo jest niemal przesądzone.
- Jako człowiek staroświecki pozwalam ci mieć ostatnie słowo. Znów nastała chwila 
milczenia. Luke powoli zdjął ręce z jej ramion. Stali naprzeciw siebie czując, że nie 
wszystko zostało do końca powiedziane.
Potem   Bridget   gwałtownie   się   odwróciła   i   ruszyła   w   kierunku   kortu.   Kolejny   set 
właśnie dobiegł końca. Rose nie chciała uczestniczyć w następnym deblu.
- Przecież brałam udział w dwóch kolejnych setach.
-   Jestem   zmęczona.   Nie   chcę   już   grać.   Ty   z   panem   Fitzwilliamem   wystąpcie 
przeciwko pannie Jones i majorowi Hortonowi - nalegała Bridget.
Ale Rose nie ustąpiła i ostatecznie ustalono męski skład obu drużyn. Potem podano 
podwieczorek.
Lord Whitfield rozmawiał z doktorem Thomasem, opisując mu szczegółowo i z dużą 
dozą   zarozumialstwa   swoją   niedawną   wizytę   w   laboratorium   doświadczalnym 
Wellermana Kreitza.

background image

- Chciałem się dowiedzieć, w jakim kierunku zmierzają najnowsze odkrycia naukowe 
- wyjaśniał z przejęciem. - Odpowiadam za to, co drukuje się w moich gazetach. 
Budzi to mój wielki entuzjazm. To era nauki. Szerokie rzesze społeczeństwa powinny 
mieć łatwy dostęp do wiedzy.
- Niezbyt gruntowna wiedza może się okazać bardzo niebezpieczna - oświadczył 
doktor Thomas, lekko wzruszając ramionami.
- Naszym celem jest właśnie gruntowna wiedza - powiedział lord Whitfield. - Nauka 
nastawiona na...
- Wiedzę z probówki - dokończyła Bridget poważnym tonem.
- Ta wizyta zrobiła na mnie ogromne wrażenie - oznajmił lord Whitfield. - Oczywiście 
oprowadzał   mnie   sam   Wellerman.   Błagałem   go,   żeby   zajął   się   tym   jakiś   jego 
podwładny, ale on nie ustąpił.
- To oczywiste - wtrącił Luke.
Lordowi Whitfieldowi najwyraźniej sprawiło to przyjemność.
- Wyjaśnił mi wszystko w sposób klarowny: zasady hodowli bakterii, wytwarzania 
surowicy i tak dalej. Zgodził się sam napisać pierwszy artykuł z tego cyklu.
- Podobno eksperymentują na świnkach morskich - mruknęła pani Anstruther. - To 
takie okrutne, choć oczywiście nie tak okropne jak doświadczenia na psach czy 
kotach.
- Ludzi, którzy wykorzystują psy, powinno się rozstrzelać - warknął major Horton 
ochrypłym głosem.
- Naprawdę przypuszczam, Horton - powiedział pan Abbot - że wyżej cenisz życie 
psa niż człowieka.
- Bezwarunkowo! - odparł major. - Psy nie napadają na człowieka tak jak ludzie. 
Nigdy nie spotka cię z ich strony nic przykrego.
- Najwyżej przykre ukąszenie w nogę - powiedział Abbot. - Co, Horton?
- Psy doskonale się znają na ludzkim charakterze - stwierdził major Horton.
- W ubiegłym tygodniu jeden z twoich bydlaków omal mnie nie ugryzł w łydkę. Co na 
to powiesz, Horton?
- To samo, co powiedziałem przed chwilą!
- Może zagralibyśmy jeszcze w tenisa? - przerwała im taktownie Bridget.
Rozegrano parę setów. Potem Rose Humbleby zaczęła się żegnać.

background image

- Odprowadzę panią do domu - zaproponował Luke. - I poniosę pani rzeczy. Nie 
przyjechała pani samochodem, prawda?
- Nie, ale to bardzo blisko.
- Z przyjemnością się przejdę.
Nie powiedział nic więcej, tylko wziął od niej rakietę i tenisówki. Szli dróżką, nie 
odzywając się do siebie. Potem Rose poruszyła parę błahych tematów. Luke udzielił 
jej dość lakonicznych odpowiedzi, ale dziewczyna zdawała się nie zwracać na to 
uwagi.
Kiedy skręcili w bramę jej domu, Luke się rozchmurzył.
- Teraz poczułem się lepiej - oznajmił.
- A przedtem czuł się pan źle?
- Proszę nie udawać, że pani tego nie zauważyła. Rozproszyła pani mój posępny 
nastrój. Odnoszę dziwne wrażenie, jakbym wyszedł z ponurej ciemności na światło 
słoneczne.
- Bo to prawda. Kiedy wyruszaliśmy z rezydencji, chmura zasłoniła słońce, a teraz się 
przesunęła.
-   Więc   zarówno   w   znaczeniu   dosłownym,   jak   i   metaforycznym.   No,   no,   mimo 
wszystko świat jest miłym miejscem.
- Oczywiście.
- Panno Humbleby, czy mogę być bezczelny?
- Z pewnością to się panu nie uda.
-   Och,   nie   byłbym   tego   taki   pewien.   Chciałem   powiedzieć,   że   uważam   doktora 
Thomasa za wielkiego szczęściarza.
Rose zarumieniła się lekko.
- Więc słyszał pan? - spytała z uśmiechem.
- Czyżby miało to być tajemnicą? W takim razie przepraszam.
- Och! W tym miasteczku niczego nie da się zachować w tajemnicy - powiedziała 
Rose ze smutkiem.
- Zatem to prawda, że jesteście zaręczeni?
Rose kiwnęła głową.
- Tylko nie ogłosiliśmy tego jeszcze oficjalnie. Wie pan, ojciec był przeciwny naszemu 
związkowi  i wydaje  mi  się... no  cóż... niezbyt stosowne,  by tuż po jego  śmierci 
rozgłaszać to na wszystkie strony.

background image

- Więc pani ojciec nie aprobował waszego związku?
- Może to zbyt mocne słowo, ale chyba do tego się to sprowadzało.
- Uważał, że jest pani zbyt młoda? - spytał Luke łagodnym tonem.
- Tak właśnie twierdził.
- Ale pani zdaniem był jeszcze jakiś inny powód, prawda? - spytał Luke dociekliwie.
Rose pochyliła głowę.
- Tak... niestety, w gruncie rzeczy ojciec nie lubił Geoffreya.
- Czy byli do siebie wrogo nastawieni?
- Czasami takie miałam wrażenie... Mój kochany ojciec niezbyt łatwo nawiązywał 
przyjazne kontakty.
- A ja myślę, że bardzo panią kochał i nie chciał pani stracić.
Rose przyznała mu rację.
- Czy był jakiś poważniejszy powód? - spytał Luke. - Czy stanowczo nie chciał, żeby 
wyszła pani za Thomasa?
-   Tak.   Widzi   pan,   tata   był   zupełnie   inny   niż   Geoffrey.   W   pewnych   sprawach 
dochodziło między nimi do konfliktów, które Geoffrey naprawdę cierpliwie znosił i 
łagodził.   Ale   czując   jego   niechęć   stał   się   jeszcze   bardziej   zamknięty   w   sobie   i 
nieśmiały, więc tata nie mógł go lepiej poznać.
- Niełatwo zwalczyć uprzedzenia - powiedział Luke.
- To było zupełnie bezsensowne!
- Pani ojciec nie wyjawił żadnych przyczyn takiego stanu rzeczy?
- Och, nie. Nie mógł! To znaczy, nie mógł nic powiedzieć przeciwko Geoffrey'owi 
poza tym, że go nie lubi.
- Nie lubię pana, ale nie mogę wyjawić powodu.
- No właśnie.
- Niczego nie można mu zarzucić? Chodzi mi o to, czy pani narzeczony pije albo gra 
na wyścigach?
- Och, nie. Geoffrey chyba nawet nie wie, jaki koń wygrał derby.
- To dziwne - powiedział Luke. - Mógłbym przysiąc, że widziałem doktora Thomasa w 
Epsom w dniu wyścigów.
Przez   moment   zastanawiał   się   z   niepokojem,   czy   wcześniej   nie   wspomniał,   iż 
właśnie   tego   dnia   przyjechał   do   Anglii.   Ale   Rose   niczego   nie   podejrzewając, 
natychmiast odpowiedziała:

background image

- Wydawało się panu, że widział pan Geoffreya na derbach? Och, nie. Nie mógł 
wtedy wyjechać z jednego prostego powodu. Niemal cały dzień spędził w Ashewold, 
odbierając bardzo skomplikowany poród.
- Cóż za pamięć!
Rose roześmiała się.
- Zapamiętałam to, bo powiedział mi, że nadali dziecku przydomek Jujube!
Luke pokiwał głową z roztargnieniem.
- Tak czy owak - ciągnęła Rose - Geoffrey nigdy nie chodzi na wyścigi konne. 
Umarłby tam z nudów. Czy... wstąpi pan do nas? - spytała innym tonem. - Myślę, że 
moja matka chciałaby pana poznać.
- Jeśli jest pani tego pewna...
Rose wprowadziła gościa do pokoju, który w zapadającym zmroku wyglądał dość 
ponuro. Luke dostrzegł w fotelu skuloną sylwetkę kobiety.
- Mamo, to jest pan Fitzwilliam.
Pani Humbleby zerwała się z fotela i podała gościowi rękę. Rose cicho wyszła z 
pokoju.
- Miło mi pana poznać, panie Fitzwilliam. Rose mówiła mi, że ma pan przyjaciół, 
którzy znali przed laty mojego męża.
- Tak, proszę pani. - Nie miał ochoty okłamywać tej niedawno owdowiałej kobiety, ale 
nie widział innego wyjścia.
- Szkoda, że go pan nie poznał - powiedziała pani Humbleby. - Był wspaniałym 
człowiekiem i świetnym lekarzem. Wielu pacjentów, których przypadki uznano za 
beznadziejne, wyleczył dzięki sile swego charakteru.
- Sporo o nim słyszałem - oznajmił Luke łagodnie. - Wiem, że ludzie mają o nim 
bardzo pochlebne zdanie.
Niezbyt wyraźnie widział twarz pani Humbleby. Mówiła monotonnym głosem, ale ta 
pozorna apatia uwypuklała chyba jeszcze bardziej jej tłumione uczucia.
- Świat jest okropnie nikczemny, panie Fitzwilliam - powiedziała niespodziewanie. - 
Czy wie pan o tym?
Luke był lekko zaskoczony.
- Tak... być może.

background image

- Ale czy zdaje pan sobie z tego sprawę? - nalegała. - To bardzo ważne. Otacza nas 
podłość... Trzeba być przygotowanym, by z nią walczyć! John był gotów na wszystko. 
On wiedział. Stał po stronie sprawiedliwości!
- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział Luke łagodnie.
- Wiedział, że w naszym miasteczku nie brak podłości - oznajmiła pani Humbleby. - 
Wiedział, że... - Nagle wybuchnęła płaczem.
- Tak mi przykro... - wymamrotał Luke.
Pani   Humbleby   odzyskała   panowanie   nad   sobą   równie   szybko,   jak   przedtem   je 
straciła.
- Niech pan mi wybaczy - powiedziała. Podała mu rękę na pożegnanie. - Proszę nas 
odwiedzać. Rose sprawi to dużą przyjemność. Bardzo pana polubiła.
- Ja ją również. Dawno nie widziałem tak ładnej dziewczyny jak pani córka.
- Jest dla mnie bardzo dobra.
- Doktor Thomas to wielki szczęściarz.
- Owszem. - Pani Humbleby opuściła rękę. Jej głos znów stał się monotonny. - Sama 
nie wiem... to wszystko jest takie trudne.
Kiedy   Luke   wychodził,   pani   Humbleby   stała   w   półmroku,   nerwowo   splatając   i 
rozplatając palce.
Idąc w kierunku domu roztrząsał w myślach szczegóły ostatnich rozmów.
Doktora Thomasa nie było w Wychwood przez większą część dnia, w którym odbyły 
się   wyścigi.   Wyjechał   samochodem.   Wychwood   było   oddalone   od   Londynu   o 
trzydzieści pięć mil. Rzekomo odbierał jakiś skomplikowany poród. Czy można mu 
wierzyć na słowo? Przypuszczalnie da się to sprawdzić...
Potem powrócił myślami do pani Humbleby. Zastanawiał się, co miała na myśli, 
mówiąc z takim naciskiem: "Otacza nas podłość..."?
Czy była po prostu zdenerwowana i wstrząśnięta śmiercią swego męża? Czy też 
miała jakiś inny powód?
Może   o   czymś   wiedziała?   O   czymś,   o   czym   wiedział   przed   śmiercią   doktor 
Humbleby?
Muszę to zbadać - postanowił. Koniecznie.
Stanowczo odsunął od siebie myśli o potyczce słownej, do której doszło między nim 
a Bridget.

background image

XIII
ROZMOWA Z PANNĄ WAYNFLETE

Następnego   ranka   Luke   podjął   decyzję.   Doszedł   do   wniosku,   że   nie   dowie   się 
niczego więcej prowadząc śledztwo dotychczasową metodą. Uznał, że prędzej czy 
później   będzie   zmuszony   zagrać   w   otwarte   karty.   Czuł,   że   nadszedł   czas,   by 
odrzucić   kamuflaż,   przestać   grać   rolę   pisarza   i   przyznać   się,   że   przyjechał   do 
Wychwood w określonym celu.
Zgodnie z tym planem postanowił odwiedzić Honorię Waynflete. Nie tylko dlatego, że 
dyskrecja oraz pewna przenikliwość sądów starszej pani wywarły na nim korzystne 
wrażenie,   lecz   również   dlatego,   że   podejrzewał,   iż   może   ona   posiadać   jakieś 
potrzebne mu informacje. Wierzył, że powiedziała mu wszystko, co wie. Teraz chciał 
ją nakłonić do wyjawienia mu tego, czego się domyśla. Sądził, że domysły panny 
Waynflete mogą być bliskie prawdy. Poszedł do niej zaraz po nabożeństwie.
Panna Waynflete przyjęła go uprzejmie, nie okazując zdziwienia jego wizytą. Kiedy 
usiadła obok niego, splatając wypielęgnowane, smukłe dłonie i spoglądając na niego 
uważnie bystrymi oczami, niełatwo mu było wyjawić cel swojej wizyty.
-   Pewnie   pani   odgadła,   panno   Waynflete   -   powiedział   wreszcie   -   że   powodem 
mojego   przyjazdu   do   Wychwood   nie   jest   w   gruncie   rzeczy   pisanie   książki   o 
tutejszych obyczajach?
Panna Waynflete skinęła głową i słuchała dalej. Luke nie zamierzał opowiadać jej 
całej historii. Panna Waynflete była zapewne osobą dyskretną, takie przynajmniej 
odniósł   wrażenie,   ale   podejrzewał,   że   jak   każda   stara   panna,   ulegnie   w   końcu 
pokusie i przekaże te pasjonujące nowiny paru zaufanym przyjaciółkom. W związku z 
tym postanowił obrać drogę pośrednią.
- Przyjechałem tu, żeby zbadać okoliczności śmierci tej biednej dziewczyny, Amy 
Gibbs.
- To znaczy, że przysłała pana policja? - spytała panna Waynflete.
- Ależ skąd, nie jestem policjantem w cywilu - powiedział, a potem dodał żartobliwie: - 
Jestem prywatnym detektywem, postacią znaną z wielu powieści kryminalnych.
- Rozumiem. A zatem sprowadziła tu pana Bridget Conway?

background image

Luke wahał się przez chwilę. Potem postanowił puścić to pytanie mimo uszu. Trudno 
byłoby mu wytłumaczyć swoją obecność w Wychwood, nie opowiadając szczegółowo 
całej historii związanej z panną Pinkerton.
- Bridget jest bardzo przedsiębiorczą kobietą! - ciągnęła panna Waynflete z nutką 
podziwu w głosie. - Gdyby pozostawiono to w moich rękach, nie zaufałabym chyba 
własnemu osądowi... chodzi mi o to, że jeśli człowiek nie jest absolutnie czegoś 
pewien, niezwykle mu trudno wybrać odpowiednią linię postępowania.
- Ale przecież pani jest pewna, prawda?
-  Bynajmniej,  panie  Fitzwilliam  - odparła  panna  Waynflete  poważnie. -  W  takich 
sprawach nigdy nie ma się absolutnej pewności! Przecież to wszystko może być 
wytworem fantazji. Kiedy ktoś mieszka sam i nie ma się kogo poradzić ani z kim 
porozmawiać,   może   z   łatwością   popaść   w   nastrój   melodramatyczny   i   wyobrazić 
sobie coś, co nie jest oparte na faktach.
Luke chętnie zgodził się z jej zdaniem, przyznając, że jest ono bezspornie słuszne.
- Ale w głębi duszy jest pani pewna? - spytał cicho.
Panna Waynflete nadal nie była zdecydowana.
- Mam nadzieję, że nie chce mnie pan pociągnąć za język? - spytała podejrzliwie.
-   Chciałaby   pani,   żebym   wyraził   się   w   sposób   bardziej   zrozumiały?   -   spytał   z 
uśmiechem. - Dobrze. Czy nie sądzi pani, że Amy Gibbs została zamordowana?
Honoria Waynflete wzdrygnęła się na to brutalne określenie.
- Nie podoba mi się jej śmierć. Wcale mi się nie podoba. Moim zdaniem wersja 
oficjalna jest zupełnie nieprzekonująca.
- Więc nie uważa pani jej śmierci za naturalną? - wypytywał Luke cierpliwie.
- Nie.
- Nie wierzy pani, że to był nieszczęśliwy wypadek?
- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Istnieje tyle...
- Czy mogła popełnić samobójstwo? - przerwał jej Luke.
- Wykluczone.
- Więc jednak - powiedział Luke łagodnie - uważa pani, że to było morderstwo?
Panna Waynflete zawahała się, a potem odchrząknęła i najwyraźniej podjęła śmiałą 
decyzję.
- Tak - oznajmiła. - Tak uważam!
- W porządku. Teraz możemy przejść do szczegółów.

background image

- Nie mam jednak żadnego dowodu, na którym mogłabym oprzeć to przekonanie - 
wyjaśniła panna Waynflete z niepokojem. - To jest jedynie domysł!
- No właśnie. Ale to poufna rozmowa. Rozważamy więc nasze opinie i domysły. 
Oboje podejrzewamy, że Amy Gibbs została zamordowana. Kto naszym zdaniem 
mógł to zrobić?
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Wydawała się bardzo zaniepokojona.
- Kto miał powody, żeby ją zabić? - spytał Luke, patrząc na nią uważnie.
- O ile wiem, posprzeczała się ze swoim narzeczonym z warsztatu samochodowego, 
Jimem Harveyem... To niezwykle solidny i poważny młody człowiek - powiedziała 
powoli.   -   Czyta   się   w   gazetach   o   młodych   mężczyznach,   którzy   zabijają   swoje 
ukochane, i o innych podobnych okropnościach, ale nie wierzę, by Jim mógł zrobić 
coś takiego.
Luke kiwnął głową.
- Poza tym - ciągnęła - nie wierzę, że zrobiłby to w taki sposób: wdrapał się na dach, 
wszedł przez  okno  do  jej  pokoju  i zamienił  buteleczki. Chcę  powiedzieć, że  nie 
wygląda to na...
Panna Waynflete zawahała się, ale Luke przyszedł jej z pomocą.
- ...zemstę rozgniewanego kochanka? Zgadzam się. Moim zdaniem, Jima Harveya 
należy od razu wykreślić z listy podejrzanych. Oboje jesteśmy zgodni co do tego, że 
Amy została zamordowana. Zabił ją ktoś, kto chciał jej się pozbyć i zaplanował tę 
zbrodnię starannie, tak by wyglądała na nieszczęśliwy wypadek. Czy domyśla się 
pani, kto to mógł być?
- Nie, nie mam najmniejszego pojęcia! - odparła panna Waynflete.
- Na pewno?
- Tak, z całą pewnością.
Luke spojrzał na nią z zadumą. Miał wrażenie, że to kategoryczne zaprzeczenie nie 
było całkiem szczere.
- Nie wie pani, kto mógł mieć motyw? - spytał.
- Nie.
Ta odpowiedź zabrzmiała bardziej stanowczo.
- Czy Amy pracowała w wielu domach w Wychwood?
- Zanim przeniosła się do lorda Whitfielda, przez rok służyła u państwa Hortonów.
Luke szybko podsumował wyniki rozmowy.

background image

- A więc sytuacja wygląda następująco: Ktoś chciał się pozbyć tej dziewczyny. Na 
podstawie   ustalonych   faktów   można   założyć,   że   -   po   pierwsze   -   mordercą   był 
mężczyzna, i to mężczyzna o dość staroświeckich poglądach, czego dowodzi farba 
do kapeluszy, a - po drugie - musiał być na tyle sprawny, by wdrapać się na dach 
przybudówki. Czy zgadza się pani z tymi argumentami?
- Bezwzględnie - odparła panna Waynflete.
- Pozwoli pani, że sam podejmę taką próbę?
-   Ależ   naturalnie.   Uważam,   że   to   świetny   pomysł.   Wyprowadziła   go   bocznymi 
drzwiami   na   podwórze.   Luke   bez   większych   trudności   wdrapał   się   na   dach 
przybudówki.   Następnie   z   łatwością   uchylił   okno   i   wślizgnął   się   do   sypialni 
dziewczyny.  W  kilka  minut później  stał  już  z  powrotem  na  ścieżce, obok  panny 
Waynflete, wycierając dłonie chusteczką do nosa.
- W rzeczywistości to łatwiejsze, niż się wydaje - powiedział. - Wystarczy trochę siły. 
Czy nie znaleziono żadnych śladów na parapecie lub na zewnątrz budynku?
Panna Waynflete potrząsnęła głową.
- Chyba nie. Ale posterunkowy wszedł na górę tą samą drogą.
- Zatem, jeśli policjanci znaleźli jakieś ślady, mogli uznać, że to on je zostawił. Ależ 
oni działają na korzyść przestępcy!
Panna Waynflete wprowadziła go z powrotem do domu.
- Czy Amy Gibbs miała twardy sen? - spytał.
- Szalenie trudno było ją rano obudzić - odparła kwaśno panna Waynflete. - Czasami 
musiałam długo wołać i pukać do jej drzwi, zanim się odezwała. Ale z drugiej strony, 
panie Fitzwilliam, istnieje powiedzenie, że nikt nie jest tak głuchy jak ten, który nie 
chce słyszeć!
- To prawda - przyznał Luke. - No dobrze, panno Waynflete, doszliśmy do kwestii 
motywu.   Zacznijmy   od   najbardziej   oczywistego:   czy   sądzi   pani,   że   coś   łączyło 
Ellsworthy'ego z tą dziewczyną? - I dodał pospiesznie: - Chodzi mi tylko o pani 
zdanie. Wyłącznie o pani opinię.
- Skoro pyta pan o moją opinię, odpowiadam twierdząco.
Luke kiwnął głową.
- Czy pani zdaniem Amy mogła posunąć się do szantażu?
- Jeśli ponownie mam wyrazić swoją opinię, to powiem, że to całkiem możliwe.

background image

- Może przypadkiem wie pani, czy Amy tuż przed śmiercią miała większą sumę 
pieniędzy?
Panna Waynflete zastanawiała się przez chwilę.
- Nie sądzę. Gdyby zgromadziła jakąś większą sumę, zapewne bym o tym wiedziała.
- A czy w ostatnim okresie życia nie była nadmiernie rozrzutna?
- Chyba nie.
-   To   przemawia   przeciwko   koncepcji   szantażu.   Ofiara   szantażu   zazwyczaj 
przynajmniej raz płaci okup, zanim posunie się do ostateczności. Ale istnieje inna 
teoria. Dziewczyna mogła coś wiedzieć.
- Co takiego?
-   Mogła   mieć   jakieś   informacje,   zagrażające   reputacji   któregoś   z   mieszkańców 
Wychwood. Rozważmy pewien czysto hipotetyczny przypadek. Amy pracowała w 
wielu tutejszych domach. Przypuśćmy, że odkryła coś, co mogło zniszczyć karierę 
zawodową komuś takiemu jak na przykład... pan Abbot.
- Pan Abbot?
- Albo może zauważyła jakieś zaniedbanie ze strony doktora Thomasa - dodał Luke 
pospiesznie.
- Ale przecież... - zaczęła panna Waynflete i nagle przerwała.
- Wspominała pani, że kiedy pani Horton umarła, Amy Gibbs pracowała tam jako 
pokojówka - powiedział Luke.
- Czy mógłby pan mi wyjaśnić, panie Fitzwilliam, dlaczego miesza pan do tej sprawy 
Hortonów? - spytała panna Waynflete po chwili milczenia. - Pani Horton zmarła 
ponad rok temu.
- Zgadza się, a Amy w tym czasie tam pracowała.
- Rozumiem. Ale co Hortonowie mają z tym wspólnego?
- Nie wiem. Po prostu głośno się zastanawiam. Przyczyną zgonu pani Horton był 
ostry nieżyt żołądka, prawda?
- Tak.
- Czy jej śmierć była dużym zaskoczeniem?
- Dla mnie tak - odparła powoli panna Waynflete. - Jej stan znacznie się poprawił i 
wyglądało na to, że jest na najlepszej drodze do całkowitego wyzdrowienia. Potem 
nastąpił nagły nawrót choroby i umarła.
- Czy doktor Thomas był zaskoczony tym faktem?

background image

- Nie wiem. Chyba tak.
- A jak zareagowały na to pielęgniarki?
- Z własnego doświadczenia wiem - powiedziała panna Waynflete - że pielęgniarek 
nigdy nie dziwi pogorszenie stanu pacjenta! Dziwi je jedynie jego powrót do zdrowia.
- Ale panią jej śmierć zaskoczyła?
- Tak. Odwiedziłam ją zaledwie dzień wcześniej. Wyglądała znacznie lepiej. Wesoło 
gawędziła i wydawała się pełna otuchy.
- Co sądziła o swojej chorobie?
- Skarżyła się, że pielęgniarki ją trują. Odprawiła jedną, ale jej zdaniem te dwie, które 
zostały, nie były lepsze!
- Przypuszczam, że pani nie przywiązywała do jej słów większej wagi?
- Nie, myślałam, że wynika to z choroby. Pani Horton była bardzo podejrzliwą kobietą 
i...   może   to   zabrzmi   niezbyt   życzliwie...   zawsze   chciała   być   ośrodkiem 
zainteresowania.   Uważała,   że   żaden   lekarz   nigdy   nie   potrafi   rozpoznać   jej 
przypadku. Zawsze twierdziła, że cierpi na jakąś skomplikowaną dolegliwość... albo 
że ktoś "usiłuje wyprawić ją na tamten świat".
- Nie podejrzewała o to swego męża? - spytał Luke, siląc się na obojętny ton.
- Och, nie, nawet jej to nie przyszło do głowy! - Panna Waynflete wahała się przez 
chwilę, a potem spytała cicho: - A pan uważa to za możliwe?
- Znane są przypadki, w których mężowie popełniali takie czyny i uchodziło im to 
płazem - powiedział Luke powoli. - Z tego, co słyszałem, wynika, że pani Horton była 
kobietą, której chętnie pozbyłby się niejeden mężczyzna! Domyślam się, że major 
odziedziczył po niej sporo pieniędzy.
- Owszem.
- Co pani o tym sądzi, panno Waynflete?
- Chodzi panu o moją opinię?
- Tak, tylko o pani opinię.
- Moim zdaniem, major Horton był bardzo przywiązany do swej żony i nigdy by się do 
tego nie posunął - powiedziała panna Waynflete spokojnie.
Luke   zerknął   na   nią   i   dostrzegł   w   jej   łagodnych   bursztynowych   oczach   wyraz 
stanowczości.
-   No   cóż   -   powiedział.   -   Chyba   ma   pani   rację.   Gdyby   było   inaczej, 
najprawdopodobniej wiedziałaby pani o tym.

background image

Panna Waynflete zdobyła się na uśmiech.
- Nie sądzi pan, że my, kobiety, jesteśmy bardzo spostrzegawcze?
- Niezwykle. Czy myśli pani, że panna Pinkerton podzieliłaby pani zdanie?
- Chyba nigdy nie słyszałam, by Lavinia wygłaszała jakieś opinie.
- Co sądziła o Amy Gibbs?
Panna   Waynflete   lekko   zmarszczyła   czoło,   jakby   nad   czymś   głęboko   się 
zastanawiając.
- Trudno powiedzieć. Lavinia miała bardzo osobliwą koncepcję.
- Jaką?
- Uważała, że w Wychwood dzieje się coś dziwnego.
- Czy podejrzewała na przykład, że ktoś wypchnął Tommy'ego Pierce'a z okna?
Panna Waynflete spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Skąd pan to wie, panie Fitzwilliam?
- Od niej. Nie ujęła tego tak dokładnie, ale nakreśliła mi ogólny obraz sytuacji.
Panna Waynflete wychyliła się do przodu, a jej twarz poróżowiała z podniecenia.
- Kiedy to było, panie Fitzwilliam?
- W dniu jej śmierci - odparł Luke spokojnie. - Jechaliśmy razem do Londynu.
- Co właściwie panu powiedziała?
-   Że   w   Wychwood   umarło   zbyt   wiele   osób.   Wymieniła   Amy   Gibbs,   Tommy'ego 
Pierce'a i Cartera. Wspomniała też, że następną ofiarą będzie doktor Humbleby.
Panna Waynflete powoli pokiwała głową.
- Czy powiedziała panu, kto ponosi za to odpowiedzialność?
- Jakiś mężczyzna z dziwnym błyskiem w oczach - wyjaśnił Luke posępnie. - Według 
niej, takiego spojrzenia nie można zapomnieć. Dostrzegła ten błysk, kiedy rozmawiał 
z doktorem Humblebym. Dlatego właśnie uważała, że to doktor będzie następną jego 
ofiarą.
- I był - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże. Mój Boże. Opadła na oparcie 
fotela. W jej oczach malował się smutek.
- Kim jest ten mężczyzna? - spytał Luke. - Panno Waynflete, pani to wie, pani musi 
wiedzieć!
- Nie. Nie powiedziała mi.
-   Ale   może   się   pani   domyślać   -   nalegał   Luke.   -   Z   pewnością   pani   wie,   kogo 
podejrzewała.

background image

Panna Waynflete niechętnie przytaknęła.
- Więc proszę mi powiedzieć.
- Nigdy w życiu! - zaprotestowała, energicznie potrząsając głową. - Żąda pan ode 
mnie rzeczy wielce niestosownej! Prosi pan, żebym odgadła, kogo mogła... niech pan 
zauważy - mogła... mieć na myśli moja nieżyjąca przyjaciółka. Nie wolno mi na tej 
podstawie nikogo oskarżać!
- Nie chodzi o oskarżenie, tylko o przypuszczenie.
Ale panna Waynflete okazała się nieoczekiwanie stanowcza.
-   Nie   mam   nic   do   powiedzenia...   -   oznajmiła.   -   Lavinia   nic   mi   nie   mówiła. 
Przypuszczam, że coś podejrzewała, ale przecież mogę się mylić. Wprowadziłabym 
pana   w   błąd,   z   czego   mogłyby   wyniknąć   poważne   konsekwencje.   Postąpiłabym 
bardzo   nikczemnie   i   nieodpowiedzialnie,   wymieniając   jakieś   nazwisko.   Przecież 
mogę się mylić! Zresztą, najprawdopodobniej tak właśnie jest!
Zacisnęła mocno usta i spojrzała na Luke'a z nieugiętą determinacją.
Luke potrafił pogodzić się z porażką.
Zdawał sobie sprawę, że nie pokona oporów panny Waynflete, mających swe źródło 
w jej bezkompromisowej uczciwości.
Pogodziwszy   się   więc   z   niepowodzeniem,   wstał,   by   się   pożegnać.   Zamierzał 
powrócić jeszcze do tego tematu, ale nie chciał jej o tym uprzedzać.
- Powinna pani postępować zgodnie ze swym sumieniem - powiedział. - Dziękuję za 
pomoc.
Kiedy panna Waynflete odprowadzała go do drzwi, wydawała się nieco mniej pewna 
siebie.
- Chyba nie sądzi pan, że... - zaczęła, ale potem zmieniła zdanie.
- Gdybym mogła panu jeszcze w czymś pomóc, proszę dać mi znać.
- Dobrze. Nie powtórzy pani treści naszej rozmowy, prawda?
- Oczywiście, że nie. Nikomu nie pisnę ani słowa. Luke miał nadzieję, że mówi 
prawdę.
- Proszę pozdrowić ode mnie Bridget - dodała panna Waynflete.
- To bardzo ładna dziewczyna, prawda? I inteligentna. Mam nadzieję, że będzie 
szczęśliwa. - Mam na myśli jej małżeństwo z lordem Whitfieldem. Między nimi jest 
taka duża różnica wieku.
- Tak, to prawda.

background image

Panna Waynflete westchnęła.
- Czy wie pan, że kiedyś byłam z nim zaręczona? - spytała niespodziewanie.
Luke   popatrzył   na   nią   ze   zdziwieniem.   Panna   Waynflete   pokiwała   głową   i 
uśmiechnęła się ponuro.
-   Dawno   temu.   Był   niezwykle   obiecującym   chłopcem.   Pomogłam   mu   zdobyć 
wykształcenie. Byłam bardzo dumna z jego postępów. Podziwiałam upór, z którym 
dążył   do   sukcesu.   -   Znowu   westchnęła.   -   Oczywiście,   moja   rodzina   była 
zbulwersowana.   W   tamtych   czasach   podziały   klasowe   były   bardzo   wyraźne.   - 
Zawahała się, a później dodała: - Śledziłam jego karierę z wielkim zainteresowaniem. 
Uważam, że moja rodzina nie miała racji.
Uśmiechnęła się, a potem skinęła Luke'owi głową na pożegnanie i weszła do domu.
Luke   próbował   zebrać   myśli.   Uważał   dotąd   pannę   Waynflete   za   zdecydowanie 
"starą" kobietę. Teraz zdał sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie ma jeszcze 
sześćdziesięciu lat. Lord Whitfield musiał mieć dobrze po pięćdziesiątce. Mogła więc 
być od niego starsza najwyżej o rok lub dwa.
A teraz lord zamierzał ożenić się z Bridget. Dwudziestoośmioletnią Bridget. Z Bridget, 
która jest młoda i pełna życia...
- Och, niech to diabli wezmą! - zaklął pod nosem. - Nie wolno mi o tym myśleć. 
Praca. Muszę się zabrać do roboty.

XIV
MEDYTACJE LUKE'A

Ciotka Amy Gibbs, pani Church, była zdecydowanie niesympatyczna. Jej spiczasty 
nos, rozbiegane oczy i przesadna gadatliwość napawały Luke'a wstrętem.
Zachowywał się wobec niej dość obcesowo, co dało w efekcie nadspodziewanie 
pomyślne rezultaty.
- Ma pani - zaczął - odpowiadać na moje pytania najlepiej, jak pani potrafi. Jeśli 
cokolwiek   pani   zatai   lub   zafałszuje,   konsekwencje   mogą   okazać   się   dla   pani 
nadzwyczaj poważne.
- Dobrze, sir. Rozumiem. Proszę mi wierzyć, że najchętniej powiem panu wszystko, 
co wiem. Nigdy nie miałam do czynienia z policją...

background image

- I nie chciałaby pani tego, prawda? - dokończył Luke. - No cóż, jeśli postąpi pani tak, 
jak powiedziałem, na pewno do tego nie dojdzie. Chcę się dowiedzieć wszystkiego o 
pani zmarłej siostrzenicy: jakich miała przyjaciół, ile pieniędzy, czy mówiła coś, co 
pani wydało się niezwykłe. Zaczniemy od jej znajomych. Kim byli?
Pani Church łypnęła na niego przebiegle.
- Chodzi panu o mężczyzn, sir?
- Czy miała jakieś przyjaciółki?
- No cóż, chyba nie. Nie ma o czym mówić, sir. Oczywiście, pracowała z jakimiś 
dziewczynami, ale nie utrzymywała z nimi bliższych kontaktów. Rozumie pan...
- Wolała mężczyzn. Proszę mówić dalej. Niech mi pani o nich opowie.
- Spotykała się z Jimem Harveyem, mechanikiem z warsztatu samochodowego, sir. 
To miły, ustatkowany chłopak. Często jej powtarzałam, że nie mogła lepiej trafić.
- A inni? - przerwał jej Luke. Znów spojrzała na niego przebiegle.
- Pewnie chodzi panu o tego dżentelmena, który prowadzi sklep z osobliwościami? 
Szczerze panu powiem, że to mi się nie podobało! Jestem uczciwą kobietą i nie 
pochwalam flirtów! Ale z tymi dzisiejszymi dziewczętami nie warto nawet gadać. 
Chodzą własnymi ścieżkami. A potem często tego żałują.
- Czy Amy żałowała? - spytał krótko Luke.
- Nie, sir, nie sądzę.
- W dniu swojej śmierci poszła po poradę do doktora Thomasa. Czy to przypadkiem 
nie było tego powodem?
- Nie, sir, jestem tego prawie pewna. Och! Przysięgam! Amy poczuła się niedobrze, 
ale miała po prostu dokuczliwy kaszel i katar. Jestem pewna, że to nie było to, co 
pan sugeruje, sir.
- Wierzę pani na słowo. Jak daleko zaszły sprawy między nią a panem Ellsworthym?
Pani Church zerknęła na niego z ukosa.
- Nie jestem w stanie powiedzieć tego dokładnie, sir. Amy nigdy mi się nie zwierzała.
- Ale zaszły dość daleko? - spytał Luke szorstko.
- Ten dżentelmen nie cieszy się tu dobrą opinią, sir - oznajmiła pani Church słodkim 
głosem. - Takie tam sprawy. Ci jego przyjaciele, którzy przyjeżdżają tu z Londynu, i 
wiele dziwnych wydarzeń. Chodzą na Łąkę Czarownic w samym środku nocy.
- Czy Amy brała w tym udział?

background image

- Poszła chyba tylko jeden raz, sir. Nie wróciła na noc do domu, a jego lordowska 
mość, u którego wtedy pracowała, dowiedział się o tym i ostro zwrócił jej uwagę. Ona 
nie pozostała mu dłużna, więc wypowiedział jej posadę, czego zresztą należało się 
spodziewać.
- Czy opowiadała pani o tym, co dzieje się w miejscach, w których pracuje?
Pani Church potrząsnęła głową.
- Niewiele, sir. Bardziej interesowała się własnymi sprawami.
- Przez jakiś czas była u państwa Hortonów, prawda?
- Prawie przez rok, sir.
- Dlaczego od nich odeszła?
-   Po   prostu   dla   pieniędzy.  Zwolniło   się   miejsce   w  rezydencji   lorda   Whitfielda,  a 
zarobki były tam wyższe.
Luke pokiwał głową.
- Czy pracowała u Hortonów wtedy, gdy umarła pani Horton? -  spytał.
- Owszem, sir. Okropnie narzekała, że w domu są dwie pielęgniarki, przez które ma 
mnóstwo dodatkowej pracy... musi nosić tace i tak dalej.
- Nigdy nie pracowała u pana Abbota, tego prawnika?
- Nie, sir. Pan Abbot ma na swoje usługi lokaja i żonę. Kiedyś Amy poszła do jego 
biura, ale nie wiem po co.
Luke zachował w pamięci ten drobny szczegół uważając, że może on okazać się 
istotny. Uznał, że pani Church najwyraźniej nie wie już nic więcej o tej sprawie, więc 
zmienił temat.
- Czy przyjaźniła się z jakimiś innymi dżentelmenami z miasteczka?
- Z nikim, o kim warto by wspominać.
-   Proszę   posłuchać,   pani   Church.   Niech   pani   nie   zapomina,   że   chcę   znać   całą 
prawdę.
- To nie był żaden dżentelmen, sir, daleko mu do tego. Poniżała się i wygarnęłam jej 
to prosto w oczy.
- Czy może pani wyrażać się jaśniej, pani Church?
- Słyszał pan o barze Siedem Gwiazd, sir? To marna gospoda, a jej właściciel, Harry 
Carter, ten wulgarny prostak, był prawie przez cały czas podpity.
- Amy była jego przyjaciółką?

background image

- Raz czy dwa poszła z nim na spacer. Nie sądzę, żeby łączyło ich coś więcej. 
Naprawdę, sir.
Luke w zadumie pokiwał głową, a potem ponownie zmienił temat.
- Czy znała pani Tommy'ego Pierce'a?
- Co? Syna pani Pierce? Oczywiście. Stale psocił.
- Często widywał Amy?
- Och, nie, sir. Gdyby chciał wypróbować na niej jakąś swoją sztuczkę, zaraz dałaby 
mu po nosie.
- Czy była zadowolona z pracy u panny Waynflete?
- Trochę się tam nudziła, sir, a pensja nie była wysoka. Ale po tym, jak ją odprawiono 
z Ashe Manor, trudno było znaleźć jakieś dobre miejsce.
- Przecież chyba mogła stąd wyjechać, prawda?
- Do Londynu?
- Albo jakiejś innej części kraju. Pani Church potrząsnęła głową.
- Amy nie chciała opuszczać Wychwood... - powiedziała, cedząc słowa - nie w tych 
okolicznościach.
- Jakie okoliczności ma pani na myśli?
- Chodziło o Jima i tego dżentelmena ze sklepu z antykami.
Luke pokiwał głową z zadumą.
- Panna Waynflete jest bardzo miłą kobietą - ciągnęła pani Church - ale przywiązuje 
za   dużą   wagę   do   swoich   sreber   i   mosiądzu.   Wymaga,   żeby   wszystko   było 
odkurzone, a materace odwrócone. Amy nie zniosłaby tego zawracania głowy, gdyby 
nie zabawiała się dobrze w inny sposób.
- Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Luke zimno.
Doszedł do wniosku, że nie ma już więcej pytań. Był przekonany, że wyciągnął z pani 
Church wszystko, co wiedziała. Postanowił przypuścić ostatni atak.
-   Chyba   domyśla   się   pani,   jaki   jest   powód   tych   wszystkich   pytań.   Okoliczności 
śmierci Amy wydają się dość tajemnicze. Nie jesteśmy całkiem pewni, czy był to 
nieszczęśliwy wypadek. A w takim razie zdaje sobie pani sprawę, co to musiało być.
- Morderstwo! - zawołała pani Church z nagłym podnieceniem.
- No właśnie. Przypuśćmy, że pani siostrzenica została zamordowana. Kto, pani 
zdaniem, może być odpowiedzialny za jej śmierć?
Pani Church wytarła ręce w fartuch.

background image

- Czy osoba, która naprowadzi policję na właściwy trop, dostanie jakąś nagrodę? - 
spytała dociekliwie.
- To możliwe - odparł Luke.
-   Nie   chciałabym   mówić   niczego   z   całą   pewnością   -   powiedziała   pani   Church, 
oblizując się na myśl o pieniądzach - ale ten dżentelmen ze sklepu z antykami 
wygląda podejrzanie. Chyba pamięta pan sprawę Castora, sir... jak odkryli kawałki 
ciała tej biedaczki poprzybijane do ścian w jego nadmorskim domku, a potem znaleźli 
zwłoki pięciu czy sześciu innych dziewcząt, które zabił w taki sam sposób. Może ten 
pan Ellsworthy jest człowiekiem tego rodzaju?
- Taka jest pani sugestia?
- No cóż, mogło tak być, sir, prawda?
Luke przyznał jej rację, a potem spytał:
- Czy Ellsworthy wyjeżdżał z miasteczka po południu w dniu derbów? To niezwykle 
istotny szczegół.
Pani Church wytrzeszczyła oczy.
- W dniu wyścigów derby?
- Tak. W środę, przed dwoma tygodniami. Potrząsnęła głową.
- Tego nie  wiem. Zazwyczaj  w środy  bywa poza  domem. Przeważnie jeździ  do 
Londynu. W środy sklepy zamyka się w południe.
- Aha - mruknął Luke. - W południe.
Pożegnał się z panią Church, ignorując jej aluzje na temat pieniężnej rekompensaty 
za stracony przez nią cenny czas. Czuł do niej głęboką niechęć. Choć rozmowa z nią 
w zasadzie niczego nie wyjaśniła do końca, dostarczyła mu kilku drobnych, lecz 
sugestywnych szczegółów.
Zaczął dokładnie przetrząsać w myślach wszystko, czego się już dowiedział.
Sprawa nadal sprowadzała się do tych czterech osób. Thomas, Abbot, Horton i 
Ellsworthy. Stanowisko panny Waynflete zdawało się to potwierdzać.
Nie chciała ujawnić nazwiska domniemanego mordercy. To z pewnością oznaczało, 
musiało oznaczać, że tą osobą był ktoś cieszący się w Wychwood poważaniem, ktoś, 
komu przypadkowa insynuacja mogłaby zdecydowanie zaszkodzić. Tłumaczyło to 
również   determinację,   z   jaką   panna   Pinkerton   postanowiła   przekazać   swoje 
podejrzenia Scotland Yardowi. Lokalna policja wyśmiałaby jej domysły.

background image

Nie chodziło o rzeźnika, piekarza czy wytwórcę lichtarzy. Nie chodziło również o 
zwykłego mechanika samochodowego. Tą osobą był ktoś, kto wydawał się niezdolny 
do morderstwa, więc oskarżenie go byłoby niezwykle poważną sprawą.
Luke miał czterech potencjalnych kandydatów. Musiał jeszcze raz rozważyć poszlaki 
przeciw każdemu z nich i wyciągnąć wnioski.
Zastanawiały   go   opory   panny   Waynflete.   Wydawała   mu   się   osobą   sumienną   i 
skrupulatną. Sądziła, że wie, kogo podejrzewała panna Pinkerton, ale podkreśliła z 
naciskiem, że są to tylko jej domysły i że może się mylić.
Kogo panna Waynflete miała na myśli?
Bała   się,   że   jej   oskarżenie   mogłoby   skrzywdzić   niewinnego   człowieka.   Zatem 
obiektem jej podejrzeń musiał być mężczyzna na wysokim stanowisku, cieszący się 
sympatią i szacunkiem mieszkańców miasteczka.
Luke doszedł do wniosku, że to automatycznie wyklucza Ellsworthy'ego. Na dobrą 
sprawę był w Wychwood człowiekiem obcym i miał złą opinię. Luke sądził, że gdyby 
panna   Waynflete   podejrzewała   Ellsworthy'ego,   bez   wahania   wymieniłaby   jego 
nazwisko.
Zatem, rozpatrując sprawę z punktu widzenia panny Waynflete, należy wykreślić 
Ellsworthy'ego z listy podejrzanych.
Luke zabrał się do pozostałych. Uważał, że może również wyeliminować majora 
Hortona. Panna Waynflete stanowczo odrzuciła sugestię, że Horton mógł otruć swoją 
żonę.   Gdyby   podejrzewała   go   o   dalsze   zbrodnie,   chyba   nie   byłaby   tak   bardzo 
przekonana o jego niewinności w sprawie śmierci pani Horton.
Pozostali więc doktor Thomas oraz pan Abbot. Obaj spełniali niezbędne wymagania. 
Mieli wysoką pozycję  zawodową  i  nigdy nie  dali  powodu  do  plotek. Cieszyli  się 
ogólną sympatią i byli znani ze swej uczciwości oraz rzetelności.
Luke zaczął rozważać tę sprawę z innego punktu widzenia. Zastanawiał się, czy on 
sam wykluczyłby Ellsworthy'ego i Hortona. Natychmiast przecząco pokręcił głową. To 
nie   było   takie   proste.   Panna   Pinkerton   dobrze   wiedziała,   kim   jest   ten   człowiek. 
Dowiodła tego, po pierwsze - jej śmierć, a po drugie - śmierć doktora Humbleby. Ale 
nie   zdradziła   jego   nazwiska   pannie   Waynflete.   Zatem,   choć   panna   Waynflete 
przypuszcza, że wie, kto to jest, może się mylić. Często jesteśmy przekonani, że 
wiemy, co myślą inni ludzie, ale niekiedy okazuje się, że po prostu nie mieliśmy racji i 
popełniliśmy potworny błąd!

background image

W dalszym ciągu miał więc czterech kandydatów. Panna Pinkerton nie żyła, więc nie 
mogła już mu pomóc. Musiał sam ocenić poszlaki i rozważyć wszystkie możliwości.
Zaczął od Ellsworthy'ego, ponieważ na pierwszy rzut oka właśnie on wydawał się 
najbardziej odpowiednim kandydatem. Był niezbyt zrównoważony psychicznie i mógł 
mieć spaczoną osobowość psychopatycznego zabójcy.
Zabierzmy   się   do   tego   w   ten   sposób   -   powiedział   Luke   do   siebie.   Potraktujmy 
każdego z nich po kolei jako podejrzanego. Na przykład Ellsworthy. Załóżmy, że jest 
mordercą! Na razie przyjmijmy, że wiem to z całą pewnością. Teraz rozważmy ofiary 
w porządku chronologicznym. Po pierwsze, pani Horton. Trudno powiedzieć, jaki 
motyw mógł go skłonić do wyprawienia jej na tamten świat. Ale miał sposobność. 
Horton   wspominał,   że   jego   żona   zażywała   jakąś   miksturę,   którą   dostała   od 
Ellsworthy'ego. W ten sposób mógł przemycić na przykład arszenik. Pytanie brzmi: 
po co?
Z   kolei   Amy   Gibbs.   Dlaczego   Ellsworthy   zamordował   Amy   Gibbs?   Powód   jest 
oczywisty - była niewygodna! Może groziła mu procesem o niedotrzymanie obietnicy 
małżeństwa? Albo uczestniczyła w orgii o północy? Czy odgrażała się, że o tym 
rozpowie? Lord Whitfieid ma w Wychwood spore wpływy, a zdaniem Bridget jest 
człowiekiem   o   nieugiętych   zasadach   moralnych.   Mógł   wystąpić   przeciwko 
Ellsworthy'emu, gdyby ten dopuścił się jakichś nieprzyzwoitych wybryków. A więc... 
żegnaj Amy. Ale sadystyczny morderca wybrałby chyba inną metodę.
Kto następny... Carter? Dlaczego Carter? Mało prawdopodobne, żeby wiedział o 
nocnych orgiach. Chyba że powiedziała mu Amy? Czy jego ładna córka była w to 
zamieszana? Czy Ellsworthy zaczął się do niej zalecać? Muszę się przyjrzeć Lucy 
Carter.   Może   jej   ojciec   po   prostu   obraził   Ellsworthy'ego,   a   on,   jako   człowiek 
zniewieściały i nadpobudliwy, poczuł się urażony. Jeśli popełnił już jedną czy dwie 
zbrodnie,   mógł   stać   się   na   tyle   nieczuły,   by   zaplanować   morderstwo   z   bardzo 
błahego powodu.
Tommy Pierce. Dlaczego Ellsworthy zabił Tommy'ego Pierce'a? To proste. Tommy 
brał   udział   w   jakimś   nocnym   obrządku.   Zagroził,   że   o   tym   rozpowie.   Może   się 
wygadał. Trzeba było zamknąć mu usta.
Doktor   Humbleby.   Dlaczego   Ellsworthy   zamordował   doktora   Humbleby'ego?   To 
najłatwiejsze   pytanie   ze   wszystkich!   Humbleby,   będąc   lekarzem,   zauważył,   że 
Ellsworthy jest niezbyt zrównoważony psychicznie. Najprawdopodobniej zamierzał 

background image

przedsięwziąć w tej sprawie jakieś kroki. Więc jego los został przesądzony. Istnieje 
jednak pewien szkopuł. W jaki sposób Ellsworthy mógł doprowadzić do tego, że 
Humbleby   umarł   na   zakażenie   krwi?   A   może   przyczyną   jego   śmierci   było   coś 
innego? Czy zainfekowany palec to zbieg okoliczności?
W końcu panna Pinkerton. W środę sklep został zamknięty w południe. Tego dnia 
Ellsworthy   mógł   pojechać   do   Londynu.   Ciekaw   jestem,   czy   ma   samochód.   Nie 
widziałem go za kierownicą, ale to niczego nie dowodzi. Zdawał sobie sprawę, że 
panna Pinkerton go podejrzewa, więc postanowił udaremnić jej złożenie zeznań w 
Scotland Yardzie. Poza tym może jest już tam notowany.
Oto   poszlaki   świadczące   przeciwko   Ellsworthy'emu!   A   co   przemawia   na   jego 
korzyść? No cóż, po pierwsze, z pewnością nie jest on człowiekiem, którego - według 
odczucia panny Wanflete - podejrzewała panna Pinkerton. Po drugie, kiedy o tym 
mówiła, w mojej wyobraźni powstał niewyraźny obraz mężczyzny, ale zupełnie nie 
pasował on do Ellsworthy'ego. Na podstawie jej słów odniosłem wrażenie, że jest to 
człowiek   zupełnie   normalny,   którego   nikt   nie   mógłby   nawet   podejrzewać.   A 
Ellsworthy   należy   do   ludzi,   budzących   podejrzenia.   Nie,   do   mojego   wizerunku 
bardziej pasuje człowiek taki jak... doktor Thomas.
No właśnie, Thomas. Co z Thomasem? Po rozmowie z nim wykreśliłem go z listy 
podejrzanych. To miły, skromny człowiek. Ale rzecz w tym, że ten morderca - o ile 
całe moje rozumowanie nie jest błędne - jest właśnie człowiekiem miłym i skromnym. 
Ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o popełnienie zbrodni! A tak właśnie 
jest w przypadku Thomasa.
Raz jeszcze wszystko rozważmy. Dlaczego doktor Thomas zamordował Amy Gibbs? 
W istocie wydaje się to wielce nieprawdopodobne! Ale właśnie tego dnia Amy poszła 
do niego, a on dał jej tę buteleczkę syropu na kaszel. Przypuśćmy, że zawierała ona 
kwas szczawiowy. To byłoby bardzo proste i pomysłowe posunięcie! Ciekaw jestem, 
którego   z   nich   wezwano,   kiedy   stwierdzono,   że   Amy   została   otruta   -   doktora 
Humbleby'ego czy Thomasa? Jeśli Thomasa, to mógł on przynieść ze sobą jakąś 
starą buteleczkę z farbą do kapeluszy, postawić ją niepostrzeżenie na stoliku, a 
potem bezczelnie zabrać obie buteleczki do analizy! Coś w tym stylu. Trzeba było 
tylko zachować zimną krew!
Tommy Pierce? Nie widzę motywu. Motyw - na tym właśnie polega kłopot z doktorem 
Thomasem.   Nie   przychodzi   mi   na   myśl   żaden,   nawet   żaden   szaleńczy   motyw! 

background image

Podobnie   w   przypadku   Cartera.   Dlaczego   doktor   Thomas   chciałby   pozbyć   się 
Cartera? Można tylko zakładać, że Amy, Tommy i oberżysta wiedzieli o doktorze 
Thoma- sie coś, co niebezpiecznie było wiedzieć. Ach! Przyjmijmy, że wiązało się to 
ze   śmiercią   pani   Horton.   Doktor   Thomas   był   jej   lekarzem.   Jej   stan   nagle   się 
pogorszył i umarła. Z łatwością mógł to zaaranżować. Należy pamiętać, że Amy 
Gibbs   pracowała   tam   w   tym   czasie.   Mogła   coś   zobaczyć   albo   usłyszeć.   To 
tłumaczyłoby jej śmierć. Tommy Pierce - jak wiadomo z miarodajnego źródła - był 
wyjątkowo wścibskim chłopcem. Mógł się czegoś dowiedzieć. A co z Carterem? Amy 
Gibbs mogła go w coś wtajemniczyć. On wygadał się po pijanemu, więc Thomas 
postanowił jego również uciszyć. Oczywiście, to tylko czyste domysły. Ale co innego 
można zrobić?
Kolej na doktora Humbleby'ego. Ach! Nareszcie mamy do czynienia z morderstwem, 
które z łatwością można uzasadnić. Wystarczający motyw i doskonała sposobność! 
Nikt poza doktorem Thomasem nie byłby w stanie wywołać u doktora Humbleby'ego 
zakażenia   krwi!   Mógł   infekować   skaleczone   miejsce   za   każdym   razem,   kiedy 
zmieniał mu opatrunek! Żałuję, że nie można powiązać go w równie łatwy sposób z 
pozostałymi ofiarami.
Panna  Pinkerton?  Jej  przypadek  jest  trudniejszy, ale  istnieje  jeden  niezbity  fakt. 
Przez większą część dnia doktor Thomas przebywał poza Wychwood. Utrzymuje, że 
odbierał poród. Możliwe. Ale prawdą jest, że wyjechał z Wychwood samochodem.
Czy coś pominąłem? Tak, jest jeszcze jedna sprawa. Uśmiech, jakim mnie obdarzył, 
kiedy   przed   paroma   dniami   wychodziłem   z   jego   domu.   Był   to   pełen   wyższości, 
pobłażliwy uśmiech człowieka, który właśnie wyprowadził mnie w pole i zdaje sobie z 
tego sprawę.
Luke westchnął, a potem potrząsnął głową i powrócił do swych rozważań.
Abbot? To także odpowiedni kandydat. Normalny, dobrze sytuowany i szanowany, 
po prostu ostatni człowiek, którego i tak dalej, i tak dalej. Jest również próżny i pewny 
siebie. Mordercy zazwyczaj tacy właśnie są! Cechuje ich arogancja i zarozumialstwo! 
Zawsze uważają, że uda im się uniknąć kary. Amy Gibbs poszła kiedyś do jego 
kancelarii.   Po   co?   Dlaczego   chciała   się   z   nim   widzieć?   Żeby   zasięgnąć   porady 
prawnej? Dlaczego? A może chodziło o sprawę osobistą? Należy pamiętać o "liście 
od jakiejś pani", który zauważył Tommy. Czy nadawczynią była Amy Gibbs? Czy też 
jego autorką była pani Horton, a Amy Gibbs go przechwyciła? Jaka inna kobieta 

background image

mogła   napisać   do   pana   Abbota   o   sprawach   na   tyle   osobistych,   że   stracił   on 
panowanie   nad   sobą,   kiedy   Tommy   przypadkiem   zobaczył   ten   list?   Co   jeszcze 
należy   rozważyć   w   związku   z   Amy   Gibbs?   Farba   do   kapeluszy?   Tak,   jest   w 
staroświeckim   stylu.   Kiedy   w   grę   wchodzą   kobiety,   mężczyźni   pokroju   Abbota 
zachowują   się   zwykle   dość   staroświecko.   Grają   rolę   podstarzałych   donżuanów! 
Tommy Pierce? To jasne, że zginął z powodu tego listu. Ale to znaczy również, że 
ten list musiał być niezwykle obciążający! Carter? Abbot zalecał się do córki Cartera i 
nie chciał dopuścić do skandalu. A podły, głupkowaty łotr Carter miał czelność mu 
grozić!   Jemu,   któremu   uszły   już   bezkarnie   dwa   przebiegłe   morderstwa!   A   więc, 
trzeba wykończyć pana Cartera! Ciemna noc i mocne pchnięcie. Ta zbrodnia wydaje 
się aż nazbyt prosta.
Czy poznałem mentalność Abbota? Chyba tak. Ta staruszka mówiąc o nim miała 
nieprzyjemny   błysk   w   oczach.   Mogła   go   o   niejedno   podejrzewać...   Poza   tym 
sprzeczka z doktorem Humblebym. Humbleby ośmielił się przeciwstawić Abbotowi, 
inteligentnemu radcy prawnemu i mordercy. Stary osioł... nie miał najmniejszego 
pojęcia, co go czeka! "Zasługuje na śmierć! Odważył się potraktować mnie w sposób 
obcesowy!"
A potem... co było potem? Odwrócił się i napotkał wzrok Lavinii Pinkerton. Jego 
niepewne   spojrzenie   dowodziło   poczucia   winy.   On,   który   szczycił   się 
nieposzlakowaną   uczciwością,   najwyraźniej   wzbudził   jej   podejrzania.   Panna 
Pinkerton   odkryła   jego   tajemnicę...   Wiedziała,   co   zrobił...   Tak,   ale   nie   miała 
dowodów. Przypuśćmy jednak, że zamierzała je zdobyć... Przypuśćmy, że zaczęła 
mówić...   Przypuśćmy,   że...   Abbot   jest   dość   przenikliwym   znawcą   ludzkich 
charakterów. Domyślił się, jaki będzie jej następny ruch. Jeśli pojedzie do Scotland 
Yardu   i   zrelacjonuje   im   swoją   wersję   wydarzeń,   mogą   jej   uwierzyć   i   wszcząć 
dochodzenie.   Trzeba   się   więc   zdecydować   na   desperacki   krok.   Czy   Abbot   ma 
własny samochód, czy też wynajął jakiś pojazd w Londynie? W każdym razie nie było 
go w Wychwood w dniu derbów...
Luke znowu się zawahał. Tak bardzo zagłębił się w szczegóły tej sprawy, że trudno 
mu było przejść do rozważań na temat kolejnego podejrzanego. Musiał odczekać 
chwilę, by móc wyobrazić sobie majora Hortona w roli potencjalnego mordercy.

background image

Zacznijmy od tego, że Horton zamordował swoją żonę! Miał wystarczający powód i 
sporo zyskał na jej śmierci. Żeby osiągnąć cel, musiał udawać niezwykle oddanego 
męża. Udaje go nadal. Ale czy czasami trochę nie przesadza?
No dobrze, jedno morderstwo załatwione. Kto następny? Amy Gibbs. Tak, to całkiem 
wiarygodne. Amy tam pracowała. Mogła coś zauważyć. Mogła widzieć, jak major 
podaje żonie kubek wzmacniającego bulionu albo kleik, a dopiero później zdać sobie 
sprawę ze znaczenia tego faktu. Farba do kapeluszy mogła przyjść majorowi do 
głowy w sposób zupełnie naturalny, ponieważ jest stuprocentowym mężczyzną, który 
nie zna się na damskich kaprysach.
Przypadek Amy Gibbs wyjaśniony.
Pijany Carter? Takie same motywy jak poprzednio. Amy coś mu powiedziała. Kolejne 
łatwe morderstwo.
Tommy Pierce. Trzeba wziąć pod uwagę jego wścibską naturę. Czyżby ten list w 
kancelarii Abbota napisała pani Horton, skarżąc się, że mąż próbuje ją otruć? To 
szalony pomysł, ale przecież mogło tak być. Tak czy owak, major zdawał sobie 
sprawę z zagrożenia, jakie stwarza Tommy, więc chłopiec podzielił los Amy i Cartera. 
Wszystko proste i jasne. Czy łatwo jest zabić człowieka? Mój Boże, bardzo łatwo.
Teraz   doszliśmy   do   sprawy   trudniejszej.   Humbleby!   Motyw?   Bardzo   niejasny. 
Początkowo to on leczył panią Horton. Czyżby odkrył przyczynę choroby, a Horton 
przekonał swoją żonę, że należy zmienić go na młodszego, mniej podejrzliwego 
lekarza? A jeśli tak, to co sprawiło, że Humbleby był niebezpieczny po upływie tak 
długiego czasu? To trudne pytanie. Niełatwo też powiązać z Hortonem przyczynę 
jego zgonu... Zakażenie krwi...
Panna Pinkerton? Całkiem prawdopodobne. Horton ma samochód, który widziałem 
na własne oczy. Tego dnia nie było go w Wychwood... podobno pojechał na derby. 
Owszem,   to   możliwe.   Czy   Horton   jest   wyrachowanym   mordercą?   Chciałbym   to 
wiedzieć...
Luke spojrzał przed siebie i w zamyśleniu zmarszczył brwi.
To jeden z nich... Nie sądzę, by zrobił to Ellsworthy, ale tego nie wykluczam! On jest 
najlepszym kandydatem! Thomas nie wchodziłby w rachubę, gdyby nie przyczyna 
zgonu   doktora   Humbleby.   To   zakażenie   krwi   wyraźnie   wskazuje   na   mordercę, 
znającego   się   na   medycynie!   Może   Abbot?   Poszlaki   przeciwko   niemu   nie   są 
przekonujące, ale jestem w stanie wyobrazić go sobie w tej roli... Tak, pasuje do niej 

background image

bardziej niż inni. A może Horton? Latami tyranizowany przez swoją żonę, cierpiał na 
kompleks niższości... tak, to możliwe! Ale panna Waynflete tak nie uważa, a jest 
osobą rozsądną i dobrze zna zarówno to miasteczko, jak i jego mieszkańców...
Kogo podejrzewa? Abbota czy Thomasa? To musi być któryś z nich... Jeśli przyprę ją 
do muru, pytając wprost: "Który z nich jest mordercą?", może uda mi się z niej to 
wyciągnąć.
Ale ona może się mylić. Nie ma sposobu sprawdzenia, czy ma rację... tak jak było w 
przypadku panny Pinkerton. Potrzebuję dowodów. Gdyby doszło do jeszcze jednego 
wypadku... tylko jednego, wiedziałbym...
Urwał z dreszczem przerażenia.
- Mój Boże - wyszeptał. - Przecież domagam się jeszcze jednego morderstwa...

XV
NIESTOSOWNE ZACHOWANIE SZOFERA

Luke, pijąc piwo w barze Siedem Gwiazd, czuł się nieco skrępowany. Każdy jego 
nawet najmniejszy ruch śledziło sześć par zamglonych oczu, a gdy tylko wszedł, 
ucichły wszelkie rozmowy. Wygłosił kilka ogólnikowych uwag, dotyczących plonów, 
pogody czy zakładów piłkarskich, ale na żadną nikt z obecnych nie zareagował.
Pozostało md odgrywanie roli szarmanckiego mężczyzny. Trafnie ocenił, że ładną, 
rumianą, ciemnowłosą barmanką jest panna Lucy Carter.
Jego komplementy spotkały się z życzliwym przyjęciem. Panna Carter, chichocząc, 
zawołała:
- Niech pan przestanie! Z pewnością pan tak nie myśli! To tylko gadanie! - i dorzuciła 
jeszcze kilka tego rodzaju wykrzykników. Ale robiła to najwyraźniej odruchowo.
Widząc, że dalszy pobyt w barze nie przyniesie mu żadnych korzyści, Luke dopił 
piwo   i   wyszedł.   Ruszył   ścieżką   w   kierunku   miejsca,   w   którym   przez   rzekę 
przerzucono kładkę. Kiedy stał, patrząc na nią, usłyszał za plecami drżący męski 
głos:
- To tu, proszę pana, tu właśnie wpadł Harry.
Luke odwrócił głowę i zobaczył jednego z niedawnych gości baru, który w sposób 
wyjątkowo obojętny odniósł się do kwestii plonów, pogody i zakładów piłkarskich. 

background image

Teraz najwyraźniej zamierzał wprowadzić Luke'a w szczegóły tego makabrycznego 
wypadku.
- Wpadł w muł - wyjaśnił stary wieśniak. - Prosto w błoto i ugrzązł w nim głową w dół.
- To dziwne, że spadł właśnie w tym miejscu - powiedział Luke.
- Był pijany - wyjaśnił stary ze zrozumieniem.
- Tak, ale przecież musiał wielokrotnie tędy przechodzić po pijanemu.
- Prawie co wieczór. Harry zawsze był podpity.
- Może ktoś go popchnął - zasugerował Luke obojętnie.
- Mogło tak być - przyznał wieśniak. - Ale nie mam pojęcia, kto by to zrobił.
- Chyba miał paru wrogów. Podobno kiedy był pijany, zachowywał się ordynarnie, 
prawda?
- Aż przyjemnie było słuchać, jak przeklinał! Nie przebierał w słowach. Ale przecież 
nikt nie popchnąłby pijanego.
Luke nie oponował. Z pewnością wykorzystanie przewagi nad odurzonym alkoholem 
człowiekiem uchodziło za niezwykle niehonorowy postępek. Wieśniak wydawał się 
dość zgorszony takim pomysłem.
- No cóż - powiedział Luke wymijająco - to smutna historia.
- Nie dla jego żony - oświadczył nieznajomy. - Myślę, że ona i Lucy nie mają powodu 
do smutku.
- Może są ludzie, których jego śmierć ucieszyła?" Staruszek nie miał na ten temat 
sprecyzowanego zdania.
- Być może - powiedział. - Ale Harry nikomu nie szkodził. Tym epitafium ku czci 
świętej pamięci pana Cartera zakończyli rozmowę i rozstali się.
Luke ruszył w kierunku starego dworu. Biura biblioteki zajmowały dwa pokoje od 
frontu. Poszedł na tył budynku, gdzie mieściło się muzeum. Przesuwał się od gablotki 
do gablotki, oglądając niezbyt fascynujące eksponaty. Trochę wyrobów garncarskich 
i monet z epoki rzymskiej. Kilka ciekawostek z Południowego Pacyfiku, malajskie 
nakrycia głowy. Rozmaite posążki hinduskich bożków, które podarował major Horton, 
statuetka   grubego   Buddy   o   złośliwym   wyrazie   twarzy   i   wątpliwej   autentyczności 
egipskie paciorki.
Luke wrócił do hallu. Nie było tu żywej duszy. Wszedł cicho po schodach. Na górze 
mieścił się skład czasopism i gazet oraz pokój wypełniony książkami historycznymi.

background image

Wszedł   na   następne   piętro.   Tu   znajdowały   się   -   jak   to   określił   w   myślach   - 
rupieciarnie. Wypchane, pogryzione przez mole ptaki, sterty podartych czasopism, 
przestarzałe powieści i książki dla dzieci.
Luke zbliżył się do okna. Doszedł do wniosku, że właśnie tu musiał siedzieć Tommy 
Pierce. Zapewne pogwizdywał sobie wesoło, a od czasu do czasu, kiedy usłyszał 
czyjeś zbliżające się kroki, przecierał energicznie szyby.
Ktoś musiał wejść do pokoju. Tommy wychylił się do połowy na zewnątrz i, chcąc 
zademonstrować swą gorliwość, z zapałem polerował szybę. Wtedy ten ktoś zbliżył 
się do chłopca i, coś do niego mówiąc, mocno go popchnął.
Luke odwrócił się. Zbiegł na dół i przez parę minut stał w hallu. Nikt nie zauważył 
jego obecności w budynku. Nikt nie widział, jak wchodził na górę.
- Każdy mógł to zrobić! - powiedział do siebie. - To najłatwiejsza rzecz na świecie!
Usłyszał odgłos kroków zbliżających się od strony biblioteki. Ponieważ nie miał nic na 
sumieniu,   nie   widział   powodu,   by   się   ukrywać.   W  przeciwnym   razie   z  łatwością 
mógłby po prostu cofnąć się w głąb sali muzealnej!
Z   biblioteki   wyszła   panna   Waynflete   z   kilkoma   książkami   pod   pachą.   Wkładała 
rękawiczki. Wydawała się pełna radości i energii. Kiedy go dostrzegła, rozpromieniła 
się i zawołała:
- Och, pan Fitzwilliam, czyżby zwiedzał pan nasze muzeum? Niestety nie ma tam 
zbyt wielu ciekawych rzeczy. Lord Whitfield obiecuje, że zdobędzie dla nas kilka 
interesujących eksponatów.
- Naprawdę?
- Owszem, jakieś współczesne wynalazki. Takie, jakie mają w Muzeum Techniki w 
Londynie. Proponuje modele samolotu i parowozu oraz jakieś preparaty chemiczne.
- Być może dodadzą blasku waszym salom wystawowym.
- Tak, moim zdaniem muzeum nie powinno zajmować się wyłącznie przeszłością.
- Chyba nie.
- Obiecał również jakieś eksponaty związane z żywieniem, kaloriami i witaminami... 
wszelkie tego rodzaju rzeczy. Lord Whitfield jest zapalonym entuzjastą Kampanii na 
Rzecz Zdrowia.
- Wspominał o tym któregoś wieczora.
- To obecnie bardzo modny temat, prawda? Kiedy lord Whitfield opowiadał mi o 
swojej wizycie w Instytucie Wellermana, gdzie pokazano mu hodowle zarazków i 

background image

bakterii,   po   prostu   przeszył   mnie   dreszcz.   Mówił   też   o   komarach,   śpiączce 
afrykańskiej i o jakimś pasożycie wątroby, ale to było dla mnie zbyt trudne.
- Zapewne było też zbyt trudne dla lorda Whitfielda - powiedział Luke pogodnie. - 
Założę się, że wszystko pokręcił! Pani ma o wiele bardziej przenikliwy umysł niż on, 
panno Waynflete.
- To uprzejme z pana strony, panie Fitzwilliam, ale obawiam się, że kobiety nie 
potrafią myśleć tak wnikliwie jak mężczyźni - odparta spokojnie panna Waynflete.
Luke stłumił chęć skrytykowania sposobu myślenia lorda Whitfielda.
- Zajrzałem do muzeum - zaczął, zmieniając temat - a potem poszedłem na górę, 
żeby obejrzeć to okno.
- To, z którego Tommy... - Panna Waynflete zadrżała. - To naprawdę przerażające.
- Owszem, istotnie bardzo nieprzyjemna sprawa. Spędziłem mniej więcej godzinę w 
towarzystwie ciotki Amy, pani Church... niezbyt sympatyczna kobieta!
- O, tak!
- W rozmowie z nią musiałem być dość stanowczy - powiedział Luke. - Ona chyba 
uważa mnie za kogoś w rodzaju superpolicjanta.
Zamilkł, widząc nagłą zmianę w wyrazie twarzy panny Waynflete.
- Och, panie Fitzwilliam, czy sądzi pan, że to było rozsądne?
- Sam nie wiem - odparł Luke. - Myślę, że to było po prostu nieuniknione. Mój 
kamuflaż stawał się coraz bardziej przejrzysty. Nie mogę dalej się nim posługiwać. 
Musiałem zadawać pytania, zmierzające do sedna sprawy.
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Na jej twarzy nadal malował się niepokój.
- Widzi pan, w takim miasteczku jak to wiadomości rozchodzą się błyskawicznie.
- To znaczy, że kiedy będę szedł ulicą, wszyscy zawołają: "O, idzie ten detektyw"? 
Nie sądzę, żeby to miało teraz naprawdę istotne znaczenie. Zresztą, w ten sposób 
mogę więcej osiągnąć.
- Nie to miałam na myśli. - Pannie Waynflete zabrakło tchu. - Chodzi mi o to, że on 
się dowie. I zda sobie sprawę, że jest pan na jego tropie.
- Chyba tak - przyznał Luke z namysłem.
- Czy pan nie rozumie, że to jest okropnie niebezpieczne? Potwornie!
- Myśli pani, że... - Luke pojął w końcu, o co jej chodzi - morderca dobierze się do  
mnie?
- Tak.

background image

- Dziwne - mruknął Luke. - Nie przyszło mi to do głowy! Chyba jednak ma pani rację. 
No cóż, to byłaby najlepsza rzecz, jaka może się wydarzyć.
- Pan nie zdaje sobie sprawy - powiedziała panna Waynflete z przejęciem - że to 
niezwykle przebiegły mężczyzna. A w dodatku bardzo ostrożny! Proszę pamiętać, że 
ma spore doświadczenie... być może nawet większe, niż nam się wydaje.
- Tak, oczywiście - odparł Luke z zadumą. - To całkiem prawdopodobne.
-   Och,   to   wszystko   mi   się   nie   podoba!   -   zawołała   panna   Waynflete.   -   Jestem 
naprawdę zaniepokojona!
- Proszę się nie martwić - powiedział Luke łagodnie. - Zapewniam panią, że będę 
miał się na baczności. Ograniczyłem listę podejrzanych. W każdym razie wydaje mi 
się, że wiem, kto może być mordercą...
Panna Waynflete spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem. Luke podszedł do niej 
bliżej i zniżył głos do szeptu.
-   Panno  Waynflete,   co   by  pani   odpowiedziała,  gdybym   spytał,  którego   z   dwóch 
mężczyzn uważa pani za bardziej odpowiedniego kandydata: doktora Thomasa czy 
pana Abbota?
-   Och...   -   jęknęła   panna   Waynflete,   cofając   się   i   kładąc   dłoń   na   piersi.   Kiedy 
podniosła wzrok, Luke dostrzegł w jej oczach intrygujący wyraz: zniecierpliwienia i 
czegoś jeszcze, czego nie był w stanie określić. - Nic nie powiem... - oznajmiła.
Odwróciła   się   gwałtownie,   wydając   jakiś   dziwny   dźwięk,   jakby   westchnienie 
połączone z łkaniem.
- Idzie pani do domu? - spytał Luke z rezygnacją w głosie.
- Nie, chcę zanieść te książki pani Humbleby. Mieszka po drodze do rezydencji. 
Możemy kawałek pójść razem.
- Z przyjemnością - powiedział Luke.
Zeszli po schodach i skręcili w ścieżkę biegnącą skrajem wiejskich błoni.
Luke obejrzał się, by rzucić okiem na zarys majestatycznego budynku, z którego 
przed chwilą wyszli.
- Za czasów pani ojca musiał to być wspaniały dom - zauważył. Panna Waynflete 
westchnęła.
- Tak, byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Dziękuję Bogu, że nie został zdewastowany. 
Zrujnowano już bardzo dużo starych domów.
- Wiem. To smutne.

background image

- A nowe nie są bynajmniej tak solidnie budowane.
- Wątpię, by wytrzymały próbę czasu.
- No, oczywiście, te nowe - powiedziała panna Waynflete - sprawiają znacznie mniej 
kłopotu.   Nie   trzeba   wkładać   w   nie   tak   dużo   pracy   ani   szorować   tych   wielkich, 
przestronnych korytarzy.
Luke przyznał jej rację.
Kiedy dotarli do furtki domu doktora Humbleby'ego, panna Waynflete zawahała się, a 
potem powiedziała:
- Jest taki piękny wieczór. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pójdę z panem 
jeszcze kawałek. Uwielbiam świeże powietrze.
Luke, choć był nieco zaskoczony, odparł uprzejmie, że jej towarzystwo sprawi mu 
prawdziwą przyjemność. Ten wieczór nie wydawał mu się bynajmniej piękny. Silny 
wiatr szarpał ze złością liście drzew. Luke miał wrażenie, że lada chwila nadciągnie 
burza.
Jednakże   panna   Waynflete,   która   podążała   obok   niego,   przytrzymując   ręką 
kapelusz, i mówiła z trudem łapiąc oddech, wydawała się bardzo zadowolona ze 
spaceru.
Szli boczną ścieżką, ponieważ była to najkrótsza droga wiodąca od domu doktora 
Humbleby'ego do jednej z tylnych bram rezydencji, która różniła się od pozostałych, 
kutych   w   żelazie   bram.   Jej   piękne   kolumny   wieńczyły   dwa   ogromne,   różowe, 
rzeźbione ananasy. Luke nie mógł zrozumieć, dlaczego wybrano właśnie te ozdoby! 
Domyślał się jednak, że dla lorda Whitfielda ananasy były symbolem elegancji i 
dobrego smaku.
Kiedy zbliżali się do bramy, dotarły do nich podniesione, gniewne głosy. W chwilę 
później   ujrzeli   lorda   Whitfielda,   stojącego   twarzą   w   twarz   z   jakimś   młodym 
mężczyzną w uniformie szofera.
- Wyrzucam cię z pracy! - wrzeszczał lord Whitfield. - Słyszysz? Jesteś zwolniony!
- Niech pan mi daruje, milordzie... tylko ten jeden raz.
- Nie, nie daruję! Wziąłeś mój samochód. Mój samochód, a w dodatku piłeś... tak, 
piłeś, nie zaprzeczaj! Powiedziałem wyraźnie, że są trzy rzeczy, których nie będę 
tolerował na terenie mojej posiadłości: pijaństwa, rozpusty i zuchwalstwa.
Szofer nie był pijany, ale alkohol osłabił widocznie jego panowanie nad sobą, gdyż 
nagle zmienił ton.

background image

- Nie będziesz tolerował tego, nie będziesz tolerował tamtego, ty stary draniu! Twoja 
posiadłość! Wszyscy dobrze wiedzą, że twój ojciec prowadził tu sklep z butami! 
Konamy   ze   śmiechu   widząc,   jak   kroczysz   dumnie   niby   napuszony   paw!   Kim   ty 
właściwie jesteś? Nie jesteś lepszy niż ja... ot, czym jesteś.
Lord Whitfield posiniał ze złości.
- Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób? Jakim prawem?
Młody mężczyzna podszedł do niego bliżej.
- Gdybyś nie był taką wstrętną, nadętą, małą świnią, zdzieliłbym cię w szczękę... tak, 
walnąłbym cię.
Lord Whitfield zrobił pospiesznie krok do tyłu, potknął się o korzeń i usiadł na ziemi.
- Wynoś się stąd - powiedział szorstko Luke, podchodząc do szofera.
Młody mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą. Wydawał się przerażony.
- Przepraszam, sir. Nie wiem, co mnie opętało.
- Moim zdaniem wypiłeś o kilka kieliszków za dużo - powiedział Luke, podnosząc 
lorda Whitfielda.
- Ja... przepraszam pana, milordzie - wyjąkał szofer.
- Pożałujesz tego, Rivers - warknął lord Whitfield, drżącym z gniewu głosem.
Mężczyzna wahał się przez chwilę, a potem powoli odszedł, powłócząc nogami.
- Cóż za bezczelność! - wybuchnął lord Whitfield. - Odzywać się do mnie w taki 
sposób.   Do   mnie!   Temu   człowiekowi   przytrafi   się   coś   bardzo   złego!   Żadnego 
szacunku...   nie   zna   swojego   miejsca.   Kiedy   pomyślę,   co   robię   dla   tych   ludzi... 
zapewniam im dobre zarobki, wszelkie wygody i emerytury. I spotyka mnie taka 
niewdzięczność... podła niewdzięczność...
Zachłysnął się z podniecenia, a potem zauważył pannę Waynflete, która stała w 
pobliżu, nie odzywając się ani słowem.
- To ty, Honorio? Jest mi niezmiernie przykro, że byłaś świadkiem tej haniebnej 
sceny. Język tego człowieka...
- Niestety, zupełnie nie był sobą - powiedziała panna Waynflete, wyraźnie zgorszona 
zajściem.
- Bo był pijany... po prostu pijany!
- Tylko lekko podchmielony - wtrącił Luke.
- Czy wiecie, co zrobił? - Lord Whitfield wodził wzrokiem po ich twarzach. - Wziął mój 
samochód... mój samochód! Nie przypuszczał, że wrócę tak prędko. Bridget zawiozła 

background image

mnie   do   Lyne   swoim   sportowym   wozem.   A   ten   typ   miał   czelność   zabrać   jakąś 
dziewczynę... chyba Lucy Carter, na przejażdżkę moim samochodem!
- Postąpił nadzwyczaj niestosownie - powiedziała panna Waynflete.
Lord Whitfield wydawał się trochę pocieszony.
- No właśnie, prawda?
- Z pewnością będzie tego żałował.
- Moja w tym głowa!
- Został zwolniony z pracy - zauważyła panna Waynflete.
- On źle skończy - oznajmił lord Whitfield, potrząsając głową i wypinając dumnie 
pierś. - Wstąp do nas na kieliszek sherry, Honorio.
- Dziękuję, ale muszę zanieść te książki pani Humbleby. Dobranoc, panie Fitzwilliam. 
Teraz już nic panu nie grozi!
Skinęła głową z uśmiechem i oddaliła się żwawym krokiem. Tak bardzo przypominała 
niańkę, odprowadzającą dziecko na zabawę, że Luke'owi przyszła nagle do głowy 
myśl, która zaparła mu dech w piersiach. Zastanawiał się, czy to możliwe, że panna 
Waynflete towarzyszyła mu wyłącznie po to, by go chronić? Ten pomysł wydawał mu 
się absurdalny, ale...
Z tych rozważań wyrwał go głos lorda Whitfielda.
- Honoria Waynflete jest niezwykle utalentowaną kobietą.
- Na to wygląda.
Lord Whitfield skierował się w stronę domu. Poruszał się dość sztywno, delikatnie 
rozcierając dłonią pośladki. Nagle zachichotał.
- Kiedyś, przed laty byłem zaręczony z Honoria. Była ładna i nie taka chuda jak teraz. 
Dziś   myśl   o   tym   wydaje   mi   się   zabawna.   Jej   rodzina   należała   do   miejscowej 
arystokracji.
- Tak?
Lord Whitfield zamyślił się.
- Pułkownik Waynflete rządził całym miasteczkiem. Wszyscy musieli mu się nisko 
kłaniać. Był człowiekiem starej daty, dumnym jak wszyscy diabli. - Znów zachichotał. 
- Kiedy Honoria oznajmiła, że zamierza za mnie wyjść, doszło do okropnej awantury! 
Uważała się za osobę postępową. Opowiadała się za zniesieniem różnic klasowych. 
Była bardzo rozgarniętą dziewczyną.
- A rodzice kazali jej z panem zerwać? Lord Whitfield podrapał się po nosie.

background image

- No cóż... niezupełnie. Prawdę mówiąc, doszło między nami do drobnej sprzeczki. 
Chodziło   ojej   przeklętego   ptaszka...   przeraźliwie   ćwierkającego   kanarka.   Nie 
znosiłem go. Przykra sprawa... skręciłem mu kark. Ale nie warto dłużej rozwodzić się 
na  ten  temat. Zapomnijmy  o tym.  -  Otrząsnął  się  jak człowiek, który wyrzuca  z 
pamięci nieprzyjemne wspomnienia. - Niech pan nie sądzi, że ona kiedykolwiek mi 
wybaczyła - powiedział łamiącym się głosem. - No cóż, być może nie ma w tym nic 
dziwnego...
- Przypuszczam, że jednak panu wybaczyła - pocieszył go Luke.
Lord Whitfield wyraźnie się rozpromienił.
-   Naprawdę?   Cieszy   mnie   to.  Wie   pan,  darzę  Honorię   dużym   szacunkiem.  Jest 
utalentowaną   kobietą   i   w   dodatku   prawdziwą   damą!   To   się   liczy,   nawet   w 
dzisiejszych czasach. Wspaniale prowadzi naszą bibliotekę. - Podniósł wzrok i ton 
jego głosu nagle się zmienił. - Witaj! - zawołał. - Witaj, Bridget.

XVI
ANANAS

Kiedy Bridget zbliżała się do nich, Luke poczuł wewnętrzne napięcie.
Od dnia rozgrywek tenisowych nie zamienił z nią ani słowa na osobności. Zgodnie 
unikali się nawzajem. Luke zerknął na nią ukradkiem.
Wydawała się irytująco spokojna, opanowana i obojętna.
-   Zaczęłam   się   już   zastanawiać,   dlaczego   tak   długo   nie   wracasz,   Gordon   - 
powiedziała beztrosko.
- Musiałem zrobić małe porządki! - odburknął lord Whitfield. - Ten typ, Rivers, ośmielił 
się wziąć rollsa dzisiaj po południu.
- Cóż za straszna obraza majestatu - mruknęła Bridget.
- Nie powinnaś sobie z tego żartować, Bridget. Sprawa jest poważna. On zabrał na 
przejażdżkę jakąś dziewczynę.
- Nie sądzę, by samotna przejażdżka sprawiła mu przyjemność!
Lord Whitfield wyprostował się.
- Na terenie mojej posiadłości ja ustalam zasady moralne.
- Zabranie dziewczyny na przejażdżkę nie jest przecież czynem niemoralnym.
- Owszem, jest, jeśli w grę wchodzi mój samochód.

background image

-   To,   oczywiście,   coś   gorszego   niż   niemoralność!   Graniczy   wręcz   ze 
świętokradztwem. Ale nie możesz całkowicie wyeliminować spraw seksu, Gordon. 
Mamy dziś pełnię księżyca i noc świętojańską.
- Na Jowisza, naprawdę? - zawołał Luke.
- Zdaje się, że to cię zainteresowało - powiedziała Bridget, patrząc na niego.
- Owszem.
Bridget odwróciła się z powrotem do lorda Whitfielda.
- Do gospody Pod Błazeńską Czapką przyjechały trzy niezwykłe osoby. Numer jeden 
- mężczyzna w okularach, szortach i rozkosznej jedwabnej koszuli koloru suszonej 
śliwki! Numer dwa - kobieta z kompletnie wyskubanymi brwiami, w sandałach i kusej 
sukience   z   falbankami,   obwieszona   sznurami   sztucznych   egipskich   paciorków. 
Numer trzy - grubas w ubraniu koloru lawendy i takich samych butach. Podejrzewam, 
że są przyjaciółmi naszego pana Ellsworthy'ego! Autor kroniki towarzyskiej doniósłby: 
"Krąży   pogłoska,   że   dzisiejszej   nocy   odbędzie   się   rozpustna   zabawa   na   Łące 
Czarownic".
- Nie dopuszczę do tego! - zawołał lord Whitfield, siniejąc ze złości.
- Nie możesz temu zapobiec, kochanie. Łąka Czarownic jest własnością publiczną.
-  Nie   życzę   sobie, żeby odbywały  się  tu  te  bezbożne  rytuały! Skomentuję  to   w 
"Scandals".   -   Milczał   przez   chwilę,   a   potem   dodał:   -   Przypomnij   mi,   żebym   to 
zanotował  i nakłonił Siddely'ego do  napisania artykułu. Muszę  jutro  pojechać do 
miasta.
- Kampania lorda Whitfielda przeciwko czarnej magii - powiedziała Bridget ironicznie. 
-   W  małym   prowincjonalnym   miasteczku   nadal   pokutują   relikty  średniowiecznych 
zabobonów.
Lord Whitfield spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem odwrócił się i wszedł do 
domu.
- Powinnaś lepiej wypełniać swoje obowiązki, Bridget! - zażartował Luke.
- Co masz na myśli?
- Szkoda byłoby, żebyś straciła swoją posadę! Nie masz jeszcze w ręku tych stu 
tysięcy. Dotyczy to również brylantów i pereł. Na twoim miejscu darowałbym sobie te 
sarkastyczne uwagi aż do wesela.
Spojrzała na niego chłodno.

background image

- Jesteś taki troskliwy, Luke. To miło z twojej strony, że tak bardzo przejmujesz się 
moją przyszłością!
- Życzliwość i rozwaga zawsze były moją mocną stroną.
- Nie zauważyłam tego.
- Nie? Zaskakujesz mnie.
- Co dzisiaj robiłeś? - spytała Bridget, zrywając liść z jakiegoś krzaka.
- Wykonywałem zwykłe obowiązki detektywa.
- Czy do czegoś doszedłeś?
- Tak i nie, jak mawiają politycy. Á propos, czy masz w domu jakieś narzędzia?
- Chyba tak. Jakiego rodzaju?
- Och, jakieś małe i poręczne. Czy mógłbym je zobaczyć?
Po dziesięciu minutach Luke miał już w kieszeni wybrane przez siebie narzędzia.
- To mi wystarczy - powiedział.
- Czy zamierzasz włamać się do czyjegoś domu?
- Być może.
- Jesteś strasznie tajemniczy.
- No cóż, przecież sytuacja aż jeży się od trudności. Znalazłem się w okropnym 
położeniu. Sądzę, że po naszej drobnej utarczce w sobotę powinienem się stąd 
wynieść.
- Owszem, gdybyś chciał zachować się jak dżentelmeni
- Jednakże przeświadczenie, że trafiłem na świeży trop maniakalnego mordercy, 
zmusza mnie do pozostania. Jeśli przyszedł ci do głowy jakiś przekonujący powód, 
dla którego miałbym opuścić wasz dom i zamieszkać w gospodzie Pod Błazeńską 
Czapką, to na litość boską, wyrzuć to z siebie.
Bridget potrząsnęła głową.
- To niemożliwe. Przecież jesteś moim kuzynem i tak dalej. Poza tym w gospodzie są 
tylko trzy gościnne pokoje, które zajmują obecnie przyjaciele pana Ellsworthy'ego.
- Zatem jestem zmuszony zostać tutaj, nawet jeśli sprawi ci to przykrość.
Bridget uśmiechnęła się do niego słodko.
- Bynajmniej. Lubię towarzystwo adorujących mnie mężczyzn.
- To był... - zaczął Luke - cios poniżej pasa. Uwielbiam w tobie to, Bridget, że nie 
masz   w   sobie   cienia   życzliwości.   No,   dobrze.   Odrzucony   adorator   pójdzie   teraz 
przebrać się do kolacji.

background image

Wieczór   upłynął  w  spokoju.  Luke  zaskarbił  sobie  jeszcze   większe  uznanie   lorda 
Whitfielda,   słuchając   z   pozornym   zainteresowaniem   jego   powtarzających   się   co 
dzień tyrad.
- Długo was nie było - powiedziała Bridget, kiedy weszli do salonu.
- Lord Whitfield mówił tak ciekawie, że czas upłynął nam błyskawicznie - wyjaśnił 
Luke. - Opowiadał mi o początkach swojej pierwszej gazety.
- Te małe drzewka owocowe w doniczkach są po prostu cudowne - oznajmiła pani 
Anstruther. - Powinieneś posadzić je wzdłuż tarasu, Gordon.
Od tego momentu rozmowa potoczyła się zwykłym torem. Luke opuścił towarzystwo 
dość   wcześnie.   Nie   położył   się   jednak   do   łóżka.   Miał   inne   plany.   Kiedy   wybiła 
dwunasta, zszedł bezszelestnie po schodach, minął bibliotekę i przez okno wydostał 
się na zewnątrz.
Nadal wiał porywisty wiatr, a jego gwałtowne podmuchy przeplatały się z krótkimi 
okresami   ciszy.   Pędzące   po   niebie   chmury   co   chwila   przesłaniały   księżyc,   więc 
ziemia na przemian tonęła w ciemności lub w jasnej poświacie.
Luke   szedł   do   mieszkania   pana   Ellsworthy'ego   okrężną   drogą.   Widział   szansę 
przeprowadzenia   drobnego   dochodzenia.   Był   pewny,   że   ten   szczególny   wieczór 
Ellsworthy   spędza   poza   domem   w   towarzystwie   swych   przyjaciół.   Z   pewnością 
postanowili uczcić noc świętojańską jakąś uroczystą ceremonią. Miał więc okazję, by 
przeszukać jego mieszkanie.
Przeskoczył   przez   dwa   murowane   ogrodzenia,   dotarł   na   tyły   budynku   i   wyjął   z 
kieszeni   odpowiednie   narzędzia.   Znalazł   okno   kuchenne,   które   udało   mu   się 
wyważyć. W kilka minut później odsunął zapadkę, otworzył okno i wślizgnął się do 
środka.
Miał w kieszeni latarkę. Zapalał ją na sekundę tylko wtedy, kiedy musiał oświetlić 
sobie drogę, by nie wpaść na jakiś mebel.
Po piętnastu minutach przekonał się, że dom jest pusty. Z uśmiechem zadowolenia 
przystąpił do realizacji swego przedsięwzięcia.
Przeszukał dokładnie wszystkie dostępne zakątki mieszkania. W zamkniętej na klucz 
szufladzie natrafił na ukryte pod kilkoma niewinnymi akwarelami artystyczne szkice, 
na których widok uniósł brwi i gwizdnął. Korespondencja pana Ellsworthy'ego nie 
wniosła   do   sprawy   nic nowego.  Dokonał   jednak  ciekawego   odkrycia  na   półce  z 
książkami.

background image

Znalazł trzy drobne, lecz interesujące przedmioty. Pierwszym z nich był notesik, w 
którym   na   dwa   dni   przed   śmiercią   chłopca   ktoś   nabazgrał   ołówkiem:   "Załatwić 
sprawę z Tommym Pierce'em". Drugim - naszkicowany pastelami portret Amy Gibbs, 
na której twarzy widniał wściekle czerwony krzyż. Trzecim - buteleczka syropu na 
kaszel.   Żaden   z   nich   nie   był   rozstrzygającym   dowodem,   ale   wszystkie   razem 
wydawały się interesujące.
Odkładając przedmioty na miejsce, Luke nagle zesztywniał i zgasił latarkę.
Usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
Podszedł   do   uchylonych   drzwi   pokoju   i   wyjrzał   na   korytarz.   Miał   nadzieję,   że 
Ellsworthy pójdzie prosto na górę.
Boczne drzwi otworzyły się i do domu wszedł Ellsworthy, zapalając po drodze światło 
w korytarzu.
Kiedy Luke dostrzegł jego twarz, wstrzymał gwałtownie oddech.
Ellsworthy   zmienił   się   nie   do   poznania.   Z   pianą   na   ustach   i   dziwnym   wyrazem 
obłędnej radości na twarzy przemierzał korytarz drobnymi, tanecznymi kroczkami.
Luke'a   najbardziej   zaszokował   widok   jego   rąk,   pokrytych   ciemnoczerwonymi 
plamami, przypominającymi barwą zaschniętą krew...
Ellsworthy zniknął na schodach. Zaraz potem na korytarzu zgasło światło.
Luke odczekał chwilę, a potem ostrożnie wymknął się do kuchni i wyślizgnął przez 
okno na zewnątrz. Spojrzał na dom, który tonął w ciemności i ciszy.
- Mój Boże - szepnął, biorąc głęboki oddech - ten człowiek jest kompletnie obłąkany! 
Ciekawe, co robił? Przysiągłbym, że miał krew na rękach!
Obszedł   miasteczko   i   ruszył   w   kierunku   Ashe   Manor.   Kiedy   skręcał   w   boczną 
ścieżkę, usłyszał nagle szelest liści i gwałtownie się odwrócił.
- Kto tam?
Zza   drzewa   wynurzyła   się   jakaś   wysoka   postać   otulona   ciemnym   płaszczem. 
Wyglądała tak niesamowicie, że Luke'owi z przerażenia zamarło serce. Po chwili 
rozpoznał osłoniętą kapturem pociągłą, bladą twarz.
- Bridget? Ale mnie przestraszyłaś!
- Gdzie byłeś? - spytała ostro. - Widziałam, jak wychodziłeś z domu.
- I śledziłaś mnie?
- Nie. Byłeś zbyt daleko. Czekałam, aż będziesz wracał.
- Postąpiłaś cholernie nierozsądnie - burknął Luke.

background image

- Gdzie byłeś? - powtórzyła z irytacją.
- Zrobiłem nalot na dom pana Ellsworthy'ego! - wyjaśnił wesoło. Bridget wstrzymała 
oddech.
- Czy... coś znalazłeś?
- Sam nie wiem. Dowiedziałem się nieco więcej o tym świntuchu, o jego zamiłowaniu 
do pornografii i tak dalej. Poza tym wpadły mi w ręce trzy przedmioty, które mogą być 
interesujące.
Bridget   z   uwagą   wysłuchała   szczegółowej   opowieści   Luke'a   o   wynikach   jego 
poszukiwań.
-  Mimo  wszystko  to  nie  są  zbyt przekonujące   dowody  -  zakończył.  -  Posłuchaj, 
Bridget,   kiedy   zamierzałem   już   wyjść,   wrócił   Ellsworthy.   Zapewniam   cię,   że   ten 
człowiek jest kompletnie obłąkany!
- Naprawdę tak uważasz?
- Widziałem jego twarz... tego nie da się opisać! Bóg jeden wie, co on robił! Był w 
stanie obłędnego, delirycznego podniecenia. I miał poplamione ręce. Przysiągłbym, 
że to była krew.
Bridget zadrżała.
- To przerażające... - wyszeptała.
- Nie powinnaś była sama wychodzić z domu - powiedział Luke z gniewem. - To 
czyste szaleństwo. Przecież ktoś mógł roztrzaskać ci głowę.
Bridget roześmiała się niepewnie.
- Ciebie to również dotyczy, mój drogi.
- Ja potrafię o siebie zadbać.
- Ja też jestem w tym dobra. Niełatwo zrobić mi krzywdę. Zerwał się silny, porywisty 
wiatr.
- Zdejmij ten kaptur - zażądał nagle Luke.
- Po co?
Luke gwałtownym ruchem zdarł z niej płaszcz. Wiatr rozwiał jej włosy. Patrzyła na 
niego, z trudem łapiąc oddech.
-   Bezwzględnie   brak   ci   miotły,   Bridget   -   powiedział.   -   Takie   właśnie   odniosłem 
wrażenie, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy. - Przyglądał jej się przez chwilę, a 
potem dodał: - Jesteś okrutną diablicą.
Z głębokim westchnieniem zniecierpliwienia rzucił płaszcz w jej kierunku.

background image

- Włóż go. Wracamy do domu.
- Zaczekaj...
- Dlaczego? Podeszła do niego bliżej.
- Ponieważ mam ci coś do powiedzenia - zaczęła urywanym szeptem. - Dlatego 
właśnie czekałam na ciebie tutaj... a nie w rezydencji. Chciałam ci to powiedzieć 
teraz... zanim wejdziemy do środka... na teren posiadłości Gordona...
- Słucham?
Wydała z siebie krótki, szyderczy śmiech.
- Och, to całkiem proste. Wygrałeś, Luke. To wszystko!
- Co masz na myśli? - spytał ostro.
- Nie zamierzam już zostać lady Whitfield.
- Naprawdę? - spytał, podchodząc do niej bliżej.
- Owszem, Luke.
- Wyjdziesz za mnie?
- Tak.
- Ciekaw jestem, dlaczego?
- Sama nie wiem. Mówisz mi takie okropne rzeczy... a ja chyba to lubię...
Wziął ją w ramiona i pocałował.
- Ten świat jest kompletnie zwariowany!
- Czy jesteś szczęśliwy, Luke?
- Nieszczególnie.
- Czy sądzisz, że kiedykolwiek będziesz ze mną szczęśliwy?
- Nie mam pojęcia. Ale zaryzykuję.
- Tak... czuję to samo... Luke wziął ją pod rękę.
- Zachowujemy się dość dziwnie, kochanie. Chodź. Może rano odzyskamy rozum.
- Tak... niezbadane są koleje losu... - Spojrzała pod nogi i zatrzymała się gwałtownie. 
- Luke... Luke... co to jest...?
Księżyc właśnie wyłonił się zza chmury. Luke dojrzał obok drżącej stopy Bridget jakiś 
niewyraźny kształt.
Z okrzykiem zdumienia wysunął rękę spod ramienia Bridget i przyklęknął. Potem 
spojrzał na kolumnę bramy. Ananas zniknął.
Podniósł się szybko. Bridget stała nieruchomo, przyciskając dłonie do ust.
- To szofer... Rivers - powiedział Luke. - Nie żyje...

background image

- Ta okropna, kamienna rzeźba była od pewnego czasu obluzowana. .. pewnie wiatr 
zwalił ją na niego.
Luke potrząsnął głową.
- To nie wiatr... Och! To miało wyglądać na kolejny nieszczęśliwy wypadek! Ale to 
tylko pozory. To znów ten morderca...
- Nie... nie, Luke.
- Zapewniam cię, że to on. W lepkiej papce na jego potylicy wyczułem ziarenka 
piasku. A przecież tu w pobliżu nie ma piasku. Mówię ci, Bridget... ktoś zaczaił się na 
niego obok tej bramy i zdzielił w głowę, kiedy koło niego przechodził w drodze do 
swojego domku. Potem położył ciało na ziemi i zepchnął na nie tego kamiennego 
ananasa.
- Luke... masz krew na rękach... - wyjąkała Bridget słabym głosem.
- Ktoś inny też miał krew na rękach - powiedział Luke posępnie. - Wiesz, co dziś po 
południu przyszło mi do głowy... że gdyby popełniono jeszcze jedną zbrodnię, z 
pewnością   wiedzielibyśmy,   kto   jest   mordercą.   I   wiemy!   Ellsworthy!   Cały   wieczór 
spędził poza domem, a kiedy wrócił, pląsał i podrygiwał jak opętany.... miał ręce 
poplamione krwią... i wyraz twarzy maniakalnego mordercy...
Bridget opuściła wzrok i zadrżała.
- Biedny Rivers... - wyszeptała.
- Tak, biedny - przytaknął Luke ze współczuciem. - Miał cholernego pecha. Ale na 
tym koniec, Bridget! Teraz wszystko już wiemy i dopadniemy go!
Zauważył, że Bridget nagle się zachwiała, więc podbiegł do niej, by ją podtrzymać.
- Luke, jestem przerażona... - wyjąkała dziecinnym głosem.
- Już po wszystkim, kochanie - uspokajał ją Luke. - Już po wszystkim...
- Bądź dla mnie dobry... proszę. Tyle razy mnie w życiu zraniono.
- Raniliśmy się nawzajem, ale to się już nigdy nie powtórzy.

XVII
ROZMOWA Z LORDEM WHITFIELDEM

- To niezwykłe - powiedział doktor Thomas, spoglądając na Luke'a, który siedział po 
drugiej stronie biurka w jego gabinecie lekarskim. - Naprawdę niezwykłe! Mówi pan 
poważnie, panie Fitzwilliam?

background image

- Najzupełniej. Z całym przekonaniem twierdzę, że Ellsworthy jest niebezpiecznym 
szaleńcem.
- Nie zwracałem szczególnej uwagi na tego człowieka. Muszę jednak przyznać, że 
nie jest on chyba całkiem zdrowy psychicznie.
- Osobiście określiłbym to znacznie dosadniej - oświadczył Luke ponuro.
- Naprawdę wierzy pan, że ten Rivers został zamordowany?
- Tak. Czy zauważył pan w ranie ziarenka piasku? Doktor Thomas kiwnął potakująco 
głową.
- Kiedy powiedział mi pan o swoim spostrzeżeniu, obejrzałem ją bardzo dokładnie. 
Muszę przyznać, że miał pan rację.
- To wyraźnie dowodzi, że wypadek został upozorowany, a ten człowiek zginął od 
uderzenia woreczkiem z piaskiem... albo przynajmniej został nim ogłuszony.
- Niekoniecznie.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
Doktor Thomas usiadł wygodniej i splótł dłonie.
- Przypuśćmy, że w ciągu dnia Rivers leżał na jakimś piaszczystym skrawku ziemi, 
których jest sporo w tych stronach. To by tłumaczyło obecność ziarenek piasku w 
jego włosach.
- Człowieku, zapewniam pana, że został zamordowany!
- Pańskie zapewnienia jeszcze niczego nie dowodzą - odparł doktor Thomas oschle.
-   Pan   chyba   nie   wierzy   w   ani   jedno   moje   słowo   -   powiedział   Luke,   z   trudem 
opanowując rozdrażnienie.
-  Musi  pan  przyznać, panie  Fitzwilliam, że   to  dość   nieprawdopodobna  historia  - 
odparł doktor Thomas z pobłażliwym uśmiechem. - Utrzymuje pan, że Ellsworthy 
zamordował pokojówkę, małego chłopca, pijanego oberżystę, mojego wspólnika, a 
teraz tego Riversa.
- A pan w to nie wierzy?
Doktor Thomas wzruszył ramionami.
-   Wiem   co   nieco   na   temat   przypadku   doktora   Humbleby'ego.   Moim   zdaniem   to 
absolutnie wykluczone, żeby Ellsworthy mógł spowodować jego śmierć, a pan nie ma 
żadnych przekonujących dowodów, że to zrobił.
- Nie mam pojęcia, jak zdołał tego dokonać - przyznał Luke - ale to wszystko pasuje 
do relacji panny Pinkerton.

background image

- Twierdzi pan również, że Ellsworthy podążył za nią do Londynu i przejechał ją 
samochodem. I tym razem nie ma pan na to ani cienia dowodu! No cóż, cała ta 
sprawa wydaje się po prostu fantazją!
- Skoro już wiem, jak wygląda sytuacja, muszę zdobyć dowody - powiedział Luke 
ostro. - Jutro jadę do Londynu na spotkanie z moim starym przyjacielem. Dwa dni 
temu   przeczytałem   w   gazecie,   że   został   mianowany   zastępcą   komisarza   policji. 
Dobrze mnie zna, więc wysłucha uważnie tego, co mam mu do powiedzenia. Jestem 
pewny, że zarządzi w tej sprawie drobiazgowe śledztwo.
Doktor Thomas z zadumą pogładził się po brodzie.
- No, dobrze... to niewątpliwie wiele wyjaśni. Jeśli się okaże, że popełnił pan błąd...
- Więc pan stanowczo nie wierzy w ani jedno moje słowo?
- W seryjne morderstwa? - Doktor Thomas uniósł brwi. - Szczerze mówiąc, panie 
Fitzwilliam, nie wierzę. Cała ta sprawa jest zbyt fantastyczna.
- Fantastyczna? Być może. Ale musi pan przyznać, że trzyma się kupy. O ile się 
przyjmie, że wersja panny Pinkerton jest zgodna z prawdą.
Doktor Thomas potrząsnął głową i znów lekko się uśmiechnął.
- Gdyby pan znał te stare panny tak dobrze jak ja... - mruknął. Luke wstał, starając 
się zapanować nad irytacją.
-   Tak   czy   owak,   pańskie   nazwisko   pasuje   do   pana   -   powiedział.   -   Jest   pan 
niewątpliwie niewiernym Tomaszem!
-   Niech   pan   mi   dostarczy   kilku   dowodów,   przyjacielu   -   odparł   Thomas   z 
rozbawieniem.   -   To   wszystko,   o   co   proszę.   Nie   akceptuję   rozwlekłej, 
melodramatycznej historyjki, opartej na domysłach jakiejś starszej pani.
- Domysły starszych pań niejednokrotnie się sprawdzały. Moja ciotka Mildred była 
wprost niesamowita! Czy ma pan jakieś ciotki, doktorze?
- Nie.
-   To   wielki   błąd!   -   powiedział   Luke.   -   Każdy   człowiek   powinien   mieć   ciotki.   Są 
przykładem triumfu sfery domysłów nad logiką. Ciotki często wiedzą, że pan A. jest 
oszustem, ponieważ przypomina im pewnego nieuczciwego lokaja, który kiedyś u 
nich służył. Inni, rozsądni ludzie twierdzą, że taki zacny człowiek jak pan A. nie może 
być oszustem. Ale te starsze panie zawsze mają rację.
Doktor Thomas znów uśmiechnął się pobłażliwie.

background image

- Czy nie rozumie pan, że jestem policjantem, a nie kompletnym amatorem? - spytał 
Luke z rosnącym rozdrażnieniem.
- W Mayang Straits! - mruknął doktor Thomas z uśmiechem.
- Zbrodnia jest zbrodnią, nawet w Mayang Straits.
- Ależ oczywiście.
Luke opuścił gabinet doktora Thomasa, z trudem tłumiąc gniew.
- No, jak ci poszło? - spytała Bridget, kiedy do niej podszedł.
- Nie uwierzył mi - odparł Luke. - Ale po namyśle dochodzę do wniosku, że nie jest to 
bynajmniej   zaskakujące.   To  fantastyczna  historia   bez   żadnych   dowodów.   Doktor 
Thomas zdecydowanie nie jest typem człowieka, który wierzy w nieprawdopodobne 
historie!
- Czy ktokolwiek inny ci uwierzy?
- Pewnie nie, ale kiedy jutro spotkam się ze starym Billym Bonesem, sprawa ruszy z 
miejsca. Sprawdzą naszego długowłosego przyjaciela Ellsworthy'ego i w końcu do 
czegoś dojdą.
- Czy nie przedwcześnie odkrywamy nasze karty? - spytała Bridget z zadumą.
- Zostaliśmy do tego zmuszeni. Nie możemy... po prostu nie wolno nam dopuścić do 
kolejnych morderstw.
Bridget zadrżała.
- Na miłość boską, Luke, bądź ostrożny.
- Przez cały czas zachowuję ostrożność. Nie spaceruję w pobliżu bram ozdobionych 
kamiennymi ananasami, unikam po zmroku samotnych spacerów po lesie, uważam, 
co jem i co piję. Znam się na tym.
- Okropna jest świadomość, że ktoś zamierza cię zabić.
- Byleby tylko nie zamierzał zabić ciebie, kochanie.
- Być może zagraża to również mnie.
- Nie sądzę. Ale nie chcę ryzykować! Czuwam nad tobą jak staroświecki anioł stróż.
- Czy nie powinniśmy zawiadomić tutejszej policji? Luke zastanawiał się przez chwilę.
- Nie. Myślę, że lepiej zwrócić się wprost do Scotland Yardu.
- Tak właśnie uważała panna Pinkerton - mruknęła Bridget.
- Owszem, ale ja będę się miał na baczności.
- Wiem, co jutro zrobię - oznajmiła Bridget. - Zmuszę Gordona, żeby poszedł coś 
kupić w sklepie tej kanalii.

background image

- Żeby się w ten sposób upewnić, że nasz kochany pan Ellsworthy nie czatuje na 
mnie na schodach Whitehall?
- O to mi właśnie chodzi.
- A w sprawie Whitfielda... - zaczął Luke z zakłopotaniem.
- Odłóżmy to do twojego powrotu z Londynu - odparła pospiesznie Bridget. - Wtedy 
wszystko załatwimy.
- Czy myślisz, że bardzo się przejmie?
-   No   cóż...   -   Bridget   przez   chwilę   rozważała   w   myślach   tę   kwestię.   -   Będzie 
rozdrażniony.
- Rozdrażniony? Na Boga! Czy to nie jest zbyt łagodne określenie?
- Nie. Widzisz, Gordon nie lubi być rozdrażniony. To wyprowadza go z równowagi!
- Czuję się w całej tej sprawie dość niezręcznie - wyznał Luke.
To uczucie dominowało w jego umyśle, kiedy tego wieczora przygotowywał się do 
wysłuchania po raz dwudziesty opowieści lorda Whitfielda o samym sobie. Musiał 
przyznać, że ukradzenie narzeczonej człowiekowi, który gości go w swym domu, jest 
łajdactwem. Nadal jednak uważał, że taki pompatyczny, napuszony błazen jak lord 
Whitfield nie powinien nawet marzyć o Bridget!
Tak   bardzo   jednak   dręczyły   go   wyrzuty   sumienia,   że   słuchał   wynurzeń   lorda 
Whitfielda ze szczególną uwagą i w rezultacie zrobił na swym gospodarzu niezwykle 
korzystne wrażenie.
Lord Whitfield był tego wieczora w wyśmienitym nastroju. Śmierć byłego szofera 
wcale go nie przygnębiła, a nawet poprawiła mu humor.
- Mówiłem, że ten człowiek źle skończy - oznajmił triumfalnie, unosząc kieliszek porto 
do światła i patrząc przez szkło przymrużonymi oczami. - Czy nie powiedziałem tak 
wczoraj wieczorem?
- Owszem, istotnie, sir.
- I miałem rację! To zdumiewające, jak często mam rację!
- To musi być dla pana wspaniałe uczucie - powiedział Luke.
- Miałem naprawdę cudowne życie... tak cudowne! Moja droga była usłana różami. 
Zawsze głęboko wierzyłem w Opatrzność. Na tym polega cała tajemnica, Fitzwilliam.
- Tak?

background image

- Jestem człowiekiem religijnym. Wierzę w dobro, zło i w wiekuistą sprawiedliwość. 
Nie   ma   najmniejszej   wątpliwości,   Fitzwilliam,   że   istnieje   coś   takiego   jak 
sprawiedliwość boska!
- Ja również wierzę w sprawiedliwość - powiedział Luke.
Lord Whitfield, jak zwykle, nie był zainteresowany tym, w co wierzą inni.
- Postępuj uczciwie wobec swego Stwórcy, a Stwórca będzie postępował uczciwie 
wobec ciebie! Zawsze byłem przyzwoitym człowiekiem. Dawałem pieniądze na cele 
dobroczynne   i   uczciwie   dorobiłem   się   swego   majątku.   Wszystko   osiągnąłem 
własnymi   siłami!   Zapewne   pamięta  pan,  że  kiedy  biblijni   patriarchowie   zaczynali 
dobrze prosperować, ich trzody się powiększały, a ich wrogów dosięgała kara!
- Tak, istotnie - przyznał Luke z trudem tłumiąc ziewnięcie.
-   To   nadzwyczajne...   i   godne   uwagi   -   powiedział   lord   Whitfield   -   że   wrogów 
przyzwoitego człowieka dosięga zły los! Na przykład wczoraj. Ten typ mi ubliża... 
nawet posuwa się tak daleko, by podnieść na mnie rękę. I co się dzieje? Gdzie jest 
dzisiaj?   -   Przerwał   na   chwilę   swoją   tyradę,   a   potem   uroczystym   tonem   sam 
odpowiedział na swoje pytanie: - Nie żyje! Dosięgną! go gniew boży!
-   To   chyba   niewspółmiernie   wysoka   kara   za   kilka   nierozważnych   słów,   które 
wypowiedział   wypiwszy   o   jedną   szklankę   za   dużo   -   powiedział   Luke,   z   trudem 
unosząc powieki.
Lord Whitfield potrząsnął głową.
- Zawsze tak się dzieje! Kara jest szybka i okrutna. Moje twierdzenie oparte jest na 
źródłach. Jak pan zapewne pamięta, niedźwiedzie pożarły dzieci, które wyśmiewały 
się z proroka Elizeusza. Taki jest naturalny porządek rzeczy.
- Zawsze uważałem, że i ta kara była niewspółmiernie wysoka.
- Nie, nie. Patrzy pan na to ze złego punktu widzenia. Elizeusz był wielkim i świętym 
człowiekiem. Nikt nie miał prawa z niego drwić i żyć dalej! Ja to rozumiem, bo znam 
to z własnego doświadczenia!
Luke spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Początkowo nie mogłem w to uwierzyć - powiedział lord Whitfield półgłosem. - Ale 
działo   się  tak  za  każdym   razem!  Moi   wrogowie  i  oszczercy  zostali  pognębieni  i 
wytępieni.
- Wytępieni?
Lord Whitfield kiwnął głową i wypił łyk porto.

background image

- Jeden po drugim. Weźmy na przykład tego chłopca. Natknąłem się na niego w 
moim ogrodzie... wówczas u mnie pracował. Czy wie pan, co on robił? Przedrzeźniał 
mnie... MNIE! Wyśmiewał się ze mnie! Kroczył dumnie jak paw tam i z powrotem na 
oczach zgromadzonych gapiów. Kpił ze mnie na terenie mojej własnej posiadłości! 
Wie pan, co mu się przydarzyło? W niecałe dziesięć dni później wypadł z okna i 
zginął na miejscu! Potem ten łotr, Carter... pijak i oszczerca. Przyszedł tu kiedyś i 
zaczął   mnie   lżyć.   Co   się   z   nim   stało?   W   tydzień   później   już   nie   żył.   Utonął   w 
rzecznym mule. Później ta pokojówka... Odszczekiwała mi się podniesionym głosem. 
Wkrótce   spotkała   ją   zasłużona   kara.   Przez   pomyłkę   wypiła   truciznę!   Mógłbym 
przytoczyć   panu   znacznie   więcej   takich   przykładów.   Humbleby   ośmielił   mi   się 
sprzeciwić   w   sprawie   systemu   nawadniania.   Umarł   na   zakażenie   krwi.   Och,   to 
ciągnie się od wielu lat... na przykład pani Horton zachowywała się wobec mnie 
obraźliwie i niebawem zeszła z tego świata. - Przerwał i wychyliwszy się do przodu, 
podał swemu gościowi karafkę z porto. - Tak - mruknął. - Wszyscy nie żyją. To 
zdumiewające, prawda?
Luke   spojrzał   na   niego   uważnie.   Nagle   przyszło   mu   do   głowy   potworne, 
niewiarygodne podejrzenie! Ujrzał w zupełnie nowym świetle tego niskiego, tłustego 
mężczyznę,   który   siedział   u   szczytu   stołu   i   patrzył   na   niego   z   triumfalnym 
uśmiechem.
Przez umysł Luke'a przemknęły chaotyczne wspomnienia. Przypomniał sobie słowa 
majora Hortona: "Lord Whitfield zachował się bardzo życzliwie. Przysłał winogrona i 
brzoskwinie z własnej oranżerii". To właśnie miłosierny lord Whitfield zlitował się nad 
Tommym Pierce'em i pozwolił go zatrudnić przy myciu okien w bibliotece. To lord 
Whitfield,   na   krótko   przed   śmiercią   doktora   Humbleby'ego,   odwiedził   Instytut 
Wellermana   Kreutza,   zajmujący   się   wytwarzaniem   surowicy   i   hodowlą   bakterii. 
Wszystko wskazuje na jednego człowieka, którego on jak skończony głupiec nawet 
nie podejrzewał...
Na twarzy lorda Whitfielda nadal malował się radosny, niczym nie zmącony uśmiech.
- Oni wszyscy umierają - oznajmił, kiwając znacząco głową.

XVIII
KONFERENCJA W LONDYNIE

background image

Sir   William   Ossington,   którego   serdeczni   koledzy   z   dawnych   lat   nazywali   Billy 
Bones*, spojrzał z niedowierzaniem na swojego przyjaciela.
- Czy nie dość miałeś zbrodni w Mayang? - spytał z niedowierzaniem. - Czy wróciłeś 
do domu, żeby wykonywać za nas robotę?
- W Mayang nie zdarzały się seryjne zbrodnie - oznajmił Luke. - Teraz mam do 
czynienia z człowiekiem, który popełnił co najmniej sześć morderstw, a nikt go nawet 
nie podejrzewa!
Sir William westchnął.
- To się zdarza. Czy mordował swoje żony?
- Nie, nie jest tego typu człowiekiem. Nie uważa się jeszcze za Boga, ale niebawem 
to nastąpi.
- Szaleniec?
- Och, bezsprzecznie.
- Ach! Ale zapewne nie został oficjalnie uznany za człowieka obłąkanego. A to, jak 
wiesz, stanowi różnicę.
- Jestem pewien, że zdaje sobie sprawę z charakteru swoich czynów i z możliwych 
konsekwencji - oznajmił Luke.
- No właśnie - przyznał Billy Bones.
- No cóż, nie zagłębiajmy się w zawiłości proceduralne. Nie doszliśmy jeszcze do 
tego etapu. I być może nigdy nam się to nie uda. Chcę od ciebie, przyjacielu, tylko 
kilku faktów. W dniu derbów, między piątą a szóstą po południu doszło do ulicznego 
wypadku. Samochód przejechał na Whitehall pewną starszą panią i nie zatrzymał 
się.   Nazywała   się   Lavinia   Pinkerton.   Chcę,   żebyś   wygrzebał   wszystkie   możliwe 
szczegóły dotyczące tej sprawy.
-   Mogę   je   dla   ciebie   zaraz   zdobyć   -   obiecał   sir   William   z   westchnieniem.   - 
Dwadzieścia minut powinno mi na to wystarczyć.
Dotrzymał słowa. W niespełna dwadzieścia minut później Luke rozmawiał z oficerem 
policji prowadzącym tę sprawę.
- Owszem, sir, pamiętam szczegóły. Większość z nich spisałem na tej kartce. - Luke 
uważnie   przeczytał   jego   notatki.   -   Wszczęto   dochodzenie.   Koronerem   był   pan 
Satcherverell. Wina kierowcy samochodu nie ulega wątpliwości.
- Czy udało wam się go znaleźć?
- Nie, sir.

background image

- Jakiej marki był ten samochód?
- Prawie na pewno duży rolls, którego prowadził szofer. Wszyscy świadkowie zajścia 
są co do tego jednomyślni. Większość ludzi wie, jak wygląda rolls.
- Nie macie numerów rejestracyjnych?
- Nie, niestety nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ktoś nam podał numer FZX 4498, ale to 
nie   był   właściwy   numer.  Jakaś   kobieta   zauważyła   go   i   wspomniała   o   tym   innej 
kobiecie, która z kolei przekazała go mnie. Nie wiem, czy ta druga kobieta błędnie go 
zapisała, ale tak czy owak nie był to właściwy numer.
- Skąd pan o tym wie? - spytał Luke ostro.
Młody oficer uśmiechnął się szeroko.
- FZX 4498 to numer samochodu lorda Whitfielda. W owym czasie stał zaparkowany 
przed Boomington House, a szofer jadł podwieczorek. Ma doskonałe alibi. Co do 
niego nie mamy żadnych wątpliwości, a samochód odjechał sprzed budynku dopiero 
o 6.30, kiedy jego lordowska mość stamtąd wyszedł.
- Rozumiem - powiedział Luke.
-   Niestety,   stało   się   to,   co   zwykle,  sir  -   rzekł   oficer  z   westchnieniem.  -   Połowa 
świadków zniknęła, zanim komisarz zdążył dotrzeć na miejsce wypadku i zebrać 
szczegółowe informacje.
Sir William kiwnął potakująco głową.
-   Przypuszczamy,   że   musiał   to   być   podobny   numer   i   że   zaczynał   się 
prawdopodobnie od dwóch czwórek. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nie trafiliśmy 
na   trop   żadnego   samochodu.   Wszyscy   właściciele   samochodów   o   podobnych 
numerach mieli przekonujące alibi.
Sir William spojrzał na Luke'a pytającym wzrokiem. Luke potrząsnął głową.
- Dziękuję, Bonner, to wszystko - powiedział sir William. Kiedy oficer wyszedł z 
pokoju, Billy Bones znów spojrzał pytająco na Luke'a.
- O co tu chodzi, Fitz?
Luke westchnął.
- Wszystko się zgadza. Lavinia Pinkerton przyjechała do Londynu, żeby opowiedzieć 
bystrym pracownikom Scotland Yardu o perfidnym mordercy. Nie wiem, czybyście jej 
wysłuchali... pewnie nie...
- Moglibyśmy to zrobić - odparł sir William. - Wiele informacji dociera do nas w taki 
właśnie sposób. Nigdy nie lekceważymy pogłosek ani plotek.

background image

- Tak też zapewne rozumował morderca. Nie chciał ryzykować, więc zabił Lavinię 
Pinkerton. I choć jakaś kobieta była na tyle spostrzegawcza, by zapamiętać numer 
jego samochodu, nikt jej nie uwierzył.
Billy Bones podskoczył na swym krześle.
- Nie myślisz chyba...
- Owszem, myślę. Założę się, o co zechcesz, że to lord Whitfield ją przejechał. Nie 
mam pojęcia, jak tego dokonał. Szofer jadł podwieczorek. Lord musiał więc wymknąć 
się z budynku, zabierając ze sobą jego czapkę. Ale zrobił to, Billy!
- Niemożliwe!
- Owszem, możliwe. O ile mi wiadomo, lord Whitfield popełnił co najmniej siedem 
morderstw, a może znacznie więcej.
- Niemożliwe - powtórzył sir William.
- Mój drogi, on niemal chełpił się tym przede mną wczoraj wieczorem!
- Więc jest szalony?
-   Owszem,   ale   to   przebiegły   typ.   Musicie   zachować   ostrożność.   Nie   może   się 
dowiedzieć, że go podejrzewamy.
- Nie do wiary... - mruknął Billy Bones.
- Ale to prawda! - zawołał Luke, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. - Posłuchaj, 
Billy, stary druhu, musimy wreszcie się do tego zabrać. Oto fakty.
Odbyli długą i wyczerpującą rozmowę.
Nazajutrz   wczesnym   rankiem   Luke   wrócił   do   Wychwood.   Mógł   przyjechać 
poprzedniego wieczora, ale w zaistniałych okolicznościach nie chciał spędzać nocy 
pod dachem lorda Whitfielda i korzystać z jego gościnności.
Jadąc przez Wychwood zatrzymał się przed domem panny Waynflete. Pokojówka, 
która otworzyła mu drzwi, spojrzała na niego ze zdumieniem. Potem wprowadziła go 
do małej jadalni, w której panna Waynflete siedziała przy śniadaniu.
Lekko zdziwiona, wstała od stołu, by go powitać.
- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze - powiedział Luke, nie tracąc czasu.
Obejrzał się za siebie. Pokojówka wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
- Chciałbym o coś panią spytać, panno Waynflete. To sprawa dość osobista, ale 
myślę, że wybaczy mi pani.
- Proszę pytać, o co pan tylko zechce. Z pewnością ma pan ku temu powody.

background image

- Dziękuję... - Zawahał się. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego przed laty zerwała pani 
zaręczyny z lordem Whitfieldem?
Panna Waynflete nie spodziewała się takiego pytania. Zaczerwieniła się i przyłożyła 
dłoń do piersi.
- Czy on coś panu mówił?
- Wspominał o jakimś ptaku - odparł Luke - któremu skręcono kark...
- Tak powiedział? - spytała ze zdumieniem. - Więc przyznał się? To nadzwyczajne!
- Niech mi pani o tym opowie.
- Dobrze. Ale proszę, żeby pan nigdy nie rozmawiał o tym z nim... z Gordonem. To 
należy   już   do   przeszłości...   wszystko   przeminęło   i   poszło   w   niepamięć...   nie 
chciałabym tego odgrzebywać - spojrzała na niego błagalnie.
Luke kiwnął potakująco głową.
- Chcę tylko zaspokoić własną ciekawość - powiedział. - Nikomu nie powtórzę naszej 
rozmowy.
- Dziękuję. - Panna Waynflete odzyskała panowanie nad sobą, a jej głos nabrał 
pewności. - To było tak. Miałam małego kanarka, którego uwielbiałam i... po prostu 
byłam zwariowana na jego punkcie, tak jak bywają dziewczęta na punkcie swoich 
ukochanych zwierzątek. Teraz zdaję sobie sprawę, że musiało to być irytujące dla 
młodego mężczyzny.
- Owszem - przytaknął Luke, kiedy panna Waynflete na chwilę przerwała.
- Gordon  był  zazdrosny o tego kanarka. Któregoś dnia  powiedział rozdrażniony: 
"Wydaje mi się, że wolisz tego ptaka ode mnie". A ja, dość nierozsądnie, ale takie 
były dziewczęta w tamtych czasach, roześmiałam się i trzymając kanarka na palcu, 
odparłam mniej więcej tak: "Oczywiście, mały ptaszku, że kocham cię bardziej niż 
tego   dużego   głuptasa!   Naturalnie,   że   tak!"   Wtedy...   och,   to   było   przerażające... 
Gordon wyrwał mi kanarka z ręki i skręcił mu kark! Przeżyłam straszny szok i nigdy 
tego nie zapomnę!
Panna Waynflete wyraźnie pobladła.
- I dlatego zerwała pani zaręczyny? - spytał Luke.
- Tak. Straciłam do niego serce. Widzi pan, panie Fitzwilliam... - Zawahała się. - Nie 
chodziło o sam uczynek... mógł to zrobić w ataku zazdrości i gniewu, ale odniosłam 
wtedy wrażenie, że sprawiło mu to przyjemność... i to mnie tak okropnie przeraziło!
- Już wtedy... - mruknął Luke. - Już w tamtych czasach...

background image

Panna Waynflete położyła dłoń na jego ramieniu.
- Panie Fitzwilliam...
Dostrzegł w jej oczach przerażenie i powagę.
- To lord Whitfield popełnił te wszystkie morderstwa! - powiedział. - Pani od początku 
o tym wiedziała, prawda?.
Potrząsnęła energicznie głową.
-   Nie   miałam   o   tym   pojęcia!   Gdybym   była   pewna,   to...   powiedziałabym   o   tym 
otwarcie... nie, to były obawy...
- A mimo to nie skierowała mnie pani na właściwy trop.
Splotła dłonie w geście wyrażającym bezradność.
- Jak mogłam? Jak? Przecież kiedyś go kochałam...
- Tak - powiedział Luke łagodnie. - Rozumiem.
Odwróciła się, poszperała w swojej torebce i wyjęła z niej małą, obrębioną koronką 
chusteczkę   do   nosa,   którą   przycisnęła   do   oczu.   Po   chwili   spojrzała   na   niego 
dumnym, opanowanym wzrokiem.
- Bardzo się cieszę - zaczęła - że Bridget zerwała zaręczyny. Zamierza wyjść za 
pana, prawda?
- Owszem.
- To znacznie lepszy wybór - powiedziała panna Waynflete z pewną emfazą.
Luke nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu. Na twarzy starszej pani pojawił 
się wyraz powagi i niepokoju. Pochyliła się do przodu i znów położyła mu dłoń na 
ramieniu.
- Bądźcie ostrożni - poprosiła. - Obydwoje musicie zachować ostrożność.
- Chodzi pani o... lorda Whitfielda?
- Tak. Lepiej byłoby mu o niczym nie wspominać.
Luke zmarszczył czoło.
- Nie sądzę, by któreś z nas chciało zachować to przed nim w tajemnicy.
- Och! Jakie to ma znaczenie? Czy pan nie zdaje sobie sprawy, że on jest obłąkany... 
szalony. Nie pogodzi się z tym... ani na chwilę! Gdyby coś jej się stało...
- Nic jej się nie stanie!
- Tak, wiem, ale proszę pamiętać, że pan nie jest dla niego godnym przeciwnikiem! 
On jest przerażająco przebiegły! Niech pan ją stąd natychmiast zabiera... w tym 

background image

jedyna nadzieja. Niech pan zmusi ją do wyjazdu za granicę! Najlepiej wyjedźcie 
oboje!
- Wystarczy, jeśli ona wyjedzie - rzekł Luke wolno. - Ja muszę tu zostać.
-  Obawiałam  się, że  pan  to  powie.  Ale  w każdym  razie  niech  pan  ją  zmusi  do 
wyjazdu. Natychmiast!
- Myślę, że ma pani rację.
- Wiem, że mam rację! Niech pan ją stąd zabiera... zanim będzie za późno.

XIX
ZERWANE ZARĘCZYNY

Bridget usłyszała, jak Luke zajeżdża pod dom. Wyszła na schody, by go powitać.
- Powiedziałam mu - oznajmiła bez żadnych wstępów.
- Co? - spytał Luke zaskoczony.
Jego konsternacja była tak wyraźna, że Bridget od razu ją dostrzegła.
- Luke... o co chodzi? Wydajesz się przygnębiony.
- Przecież postanowiliśmy zaczekać z tym do mojego powrotu - powiedział, cedząc 
słowa.
- Wiem, ale doszłam do wniosku, że lepiej to mieć za sobą. On robił plany, związane 
z naszym ślubem... z miodowym miesiącem i tak dalej! Po prostu musiałam mu to 
powiedzieć! - Po chwili dodała z lekkim wyrzutem w głosie: - Tego wymagała zwykła 
przyzwoitość.
- Z twojego punktu widzenia, owszem - przyznał Luke. - Och, tak, rozumiem to.
- Myślę, że z każdego punktu widzenia!
- Niekiedy trudno jest pozwolić sobie na uczciwość! - rzekł powoli.
- Luke, o co ci chodzi?
- Nie mogę ci tego powiedzieć tu i teraz. - Machnął ręką ze zniecierpliwieniem. - Jak 
przyjął to Whitfield?
-   Nadzwyczaj   dobrze   -   odparła   Bridget.   -   Naprawdę   wspaniale.   Czułam   się 
zawstydzona. Myślę, Luke, że nie doceniałam Gordona... tylko dlatego, że jest dość 
napuszony i niekiedy próżny. Sądzę, że jest... no cóż... wielkim małym człowiekiem!

background image

- Owszem, możliwe, że jest wielkim człowiekiem - przyznał Luke, kiwając głową - ale 
jego wielkość ma inny wymiar, niż przypuszczaliśmy. Posłuchaj, Bridget, musisz się 
stąd jak najszybciej wynieść.
- Naturalnie, spakuję swoje rzeczy i jeszcze dzisiaj opuszczę ten dom. Odwieź mnie 
do Londynu. Myślę, że nie możemy się oboje zatrzymać w gospodzie Pod Błazeńską 
Czapką, nawet jeśli goście Ellsworthy'ego już wyjechali.
- Lepiej jedź do Londynu - powiedział Luke, potrząsając głową. - Niebawem wszystko 
ci wyjaśnię. Tymczasem ja zobaczę się z Whitfieldem.
- To dobry pomysł. Cała ta sprawa wydaje się dość przykra, prawda? Czuję się jak 
cyniczna łowczyni posagów.
Luke uśmiechnął się do niej.
- To był uczciwy interes. Postąpiłaś wobec niego lojalnie. Tak czy owak, nie ma co 
biadać nad rozlanym mlekiem! Teraz pójdę się zobaczyć z Whitfieldem.
Lord Whitfield przechadzał się tam i z powrotem po salonie. Był pozornie spokojny, a 
nawet lekko się uśmiechał. Ale Luke zauważył na jego skroni pulsującą żyłkę.
- Och! To pan, panie Fitzwilliam.
- Skłamałbym mówiąc, że żałuję tego, co zrobiłem - oświadczył Luke. - Byłaby to 
zwykła   hipokryzja.   Przyznaję,   że   z   pańskiego   punktu   widzenia   zachowałem   się 
niewłaściwie i niewiele mam na swoją obronę. Takie rzeczy się zdarzają.
Lord Whitfield znów zaczął krążyć po pokoju.
- No właśnie... właśnie! - Machnął ręką.
- Oboje z Bridget potraktowaliśmy pana w sposób haniebny. Ale tak to już jest! 
Pokochaliśmy się i nic na to nie można poradzić. Możemy jedynie wyjawić panu 
prawdę i zniknąć.
Lord Whitfield przystanął. Patrzył na Luke'a swymi wyblakłymi, wyłupiastymi oczami.
- Tak - przyznał - nie możecie na to już nic poradzić!
W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton. Spoglądał na Luke'a i potrząsał głową 
jakby ze współczuciem.
- Co pan ma na myśli? - spytał ostro Luke.
- Nie możecie już nic zrobić! - powtórzył lord Whitfield. - Już za późno!
Luke zrobił krok w jego kierunku.
- Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi.

background image

- Niech pan o to spyta Honorię Waynflete - rzekł niespodziewanie lord Whitfield. - 
Ona to rozumie. Wie, co się dzieje. Kiedyś mi o tym powiedziała!
- Co ona rozumie?
- Że zło nie uchodzi bezkarnie - wyjaśnił lord Whitfield. - Musi istnieć sprawiedliwość! 
Żal mi Bridget, ponieważ bardzo ją lubię. W pewien sposób żal mi was obojga!
- Czy pan nam grozi? - spytał Luke. Whitfield wydawał się autentycznie wstrząśnięty.
- Nie, nie, drogi chłopcze. W tej sprawie nie czuję do was urazy! Kiedy uczyniłem 
Bridget   zaszczyt,   wybierając   ją   na   swoją   żonę,   przyjęła   na   siebie   pewne 
zobowiązania. Teraz je odrzuca, ale w życiu nie można niczego cofnąć. Jeśli łamie 
się prawo, trzeba ponieść karę...
- Chce pan powiedzieć, że coś jej grozi? - spytał Luke, zaciskając pięści. - Niech pan 
mnie dobrze zrozumie, Whitfield, nic jej się nie stanie... ani mnie! Jeśli spróbuje pan 
nam   coś   zrobić,   jest   pan   skończony.   Radzę   panu   uważać!   Wiem   o   panu 
wystarczająco dużo!
-   To   nie   ma   nic   wspólnego   ze   mną   -   odparł   lord   Whitfield.   -   Ja   jestem   tylko 
narzędziem w rękach Siły Wyższej. Wszystko dzieje się z Jej wyroku!
- Widzę, że pan w to wierzy - powiedział Luke.
- Bo to prawda! Każdy, kto zwróci się przeciwko mnie, ponosi karę. Nie wyłączając 
pana i Bridget.
- Myli się pan - zaoponował Luke. - Szczęśliwa passa, choćby trwała najdłużej, 
kiedyś się kończy. A pańska skończy się już niebawem.
- Drogi młody człowieku - zaczął lord Whitfield łagodnie - nie zdaje pan sobie sprawy, 
do kogo pan mówi. Mnie nie może spotkać nic złego!
-   Doprawdy?   Zobaczymy.   Radzę   panu   uważać,   Whitfield.   Mięśnie   twarzy   lorda 
Whitfielda lekko zadrgały, a ton jego głosu się zmienił.
- Byłem bardzo cierpliwy - powiedział. - Niech pan nie przeciąga struny. Proszę stąd 
wyjść.
- Już idę - warknął Luke. - Możliwie jak najszybciej. Ale niech pan pamięta, że pana 
ostrzegałem.
Odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z salonu. Pobiegł na górę do pokoju 
Bridget, która wraz z pokojówką pakowała swoje rzeczy.
- Kiedy będziesz gotowa?
- Za dziesięć minut.

background image

Spojrzała na Luke'a, a on dostrzegł w jej wzroku pytanie, którego nie mogła wyrazić 
słowami ze względu na obecność pokojówki. Kiwnął nieznacznie głową.
Poszedł do swojego pokoju i szybko się spakował.
Kiedy wrócił po dziesięciu minutach, Bridget była gotowa do wyjścia.
- Możemy już jechać?
- Oczywiście.
Na schodach spotkali idącego na górę lokaja.
- Przyszła panna Waynflete, żeby się z panią zobaczyć.
- Panna Waynflete? Gdzie ona jest?
- W salonie z jego lordowską mością.
Bridget poszła wprost do salonu, a Luke podążył tuż za nią. Lord Whitfield stał przy 
oknie i rozmawiał z panną Waynflete. Trzymał w ręku nóż z długim, cienkim ostrzem.
- Perfekcyjna robota - mówił. - Jeden z moich młodych pracowników przywiózł mi go 
z Maroka, dokąd został wysłany jako specjalny korespondent. To nóż mauretański. - 
Z uwielbieniem przesunął palcem po ostrzu. - Cóż za wspaniałe wykonanie!
- Na miłość boską, Gordon, odłóż go! - zawołała panna Waynflete. Lord Whitfield 
uśmiechnął się i umieścił nóż wśród leżącej na stoliku kolekcji broni.
- Lubię go dotykać - rzekł łagodnie.
Panna Waynflete straciła swe zwykłe opanowanie. Była blada i zdenerwowana.
- Ach, jesteś, moja droga - powitała Bridget.
Lord Whitfield zachichotał.
- Tak, oto i Bridget. Naciesz się nią, Honorio. Nie zabawi tu długo.
- Co to znaczy? - spytała ostro panna Waynflete.
- To znaczy, że wyjeżdża do Londynu. - Spojrzał po kolei na wszystkich obecnych. - 
Mam dla ciebie pewną wiadomość, Honorio - powiedział. - Bridget postanowiła nie 
wychodzić za mnie. Woli Fitzwilliama. Życie jest dziwne. No cóż, zostawiam was, 
żebyście mogli sobie porozmawiać.
Wyszedł z pokoju, pobrzękując bilonem w kieszeniach.
- Mój Boże... - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże... Rozpacz w jej głosie była 
tak wy raźna,-że Bridget poczuła się zaskoczona.
- Przepraszam. Naprawdę okropnie mi przykro - powiedziała z niepokojem.
- On jest rozwścieczony... mój Boże, to straszne. Co my teraz zrobimy?
Bridget spojrzała na nią ze zdziwieniem.

background image

- Zrobimy? Co ma pani na myśli?
- Nie powinniście byli mu o tym mówić! - jęknęła panna Waynflete, obrzucając oboje 
pełnym wyrzutu spojrzeniem.
- Nonsens! - zawołała Bridget. - A cóż innego mogliśmy zrobić?
- Nie powinniście byli mówić mu o tym teraz. Trzeba było zaczekać, aż znajdziecie 
się daleko stąd.
- To kwestia zapatrywań - odparła sucho Bridget. - Osobiście uważam, że niemiłe 
sprawy należy mieć jak najszybciej za sobą.
-   Och,   moja   droga,   gdyby   tylko   o   to   chodziło...   Zawahała   się.   Potem   spojrzała 
pytająco na Luke'a.
Luke potrząsnął głową i powiedział bezgłośnie: ,,Jeszcze nie teraz".
- Rozumiem - bąknęła panna Waynflete.
-   Czy   chciała   się   pani   ze   mną   zobaczyć   w   jakiejś   szczególnej   sprawie,   panno 
Waynflete? - spytała Bridget z lekkim rozdrażnieniem.
- No... owszem. W istocie przyszłam ci zaproponować krótki pobyt w moim domu. 
Pomyślałam, że... eee... pozostanie tutaj byłoby dla ciebie krępujące i że, być może, 
potrzeba ci kilku dni na... eee... gruntowne rozważenie twoich planów.
- Dziękuję, panno Waynflete, to bardzo uprzejme z pani strony.
- U mnie byłabyś zupełnie bezpieczna i...
- Bezpieczna? - przerwała jej Bridget.
- Spokojna... - wyjaśniła pospiesznie panna Waynflete lekko podnieconym głosem - 
to miałam na myśli... całkiem spokojna. Nie mam oczywiście takich luksusów jak 
tutaj, ale gorąca woda jest naprawdę gorąca, a moja służąca Emily zupełnie dobrze 
gotuje.
- Och, jestem pewna, że wszystko byłoby wspaniale, panno Waynflete - odparła 
Bridget machinalnie.
- Ale oczywiście wyjazd do Londynu to o wiele lepszy pomysł...
- Trochę niefortunnie się składa, że moja ciotka wyruszyła dzisiaj wcześnie rano na 
wystawę   kwiatów.   Nie   miałam   jeszcze   okazji   powiedzieć   jej,   co   się   wydarzyło. 
Zostawię jej list z wiadomością, że pojechałam do mieszkania.
- Wybierasz się do mieszkania twojej ciotki w Londynie?
- Tak. Nikogo w nim nie ma. A posiłki mogę jadać w mieście.

background image

- Będziesz sama w tym mieszkaniu? O Boże, nie powinnaś tego robić. Nie zostawaj 
tam sama.
- Przecież nikt mnie nie zje - powiedziała Bridget z irytacją. - Poza tym moja ciotka 
jutro wraca.
Panna Waynflete z niepokojem potrząsnęła głową.
- Lepiej zatrzymaj się w jakimś hotelu - zasugerował Luke.
- Dlaczego? - spytała Bridget, gwałtownie odwracając się do niego. - Co się z wami 
dzieje? Dlaczego traktujecie mnie jak niedorozwinięte dziecko?
- Ależ skąd, kochanie - zaprotestowała panna Waynflete. - Po prostu chcemy, żebyś 
była ostrożna!
- Ale dlaczego? Dlaczego? O co w tym wszystkim chodzi?
- Posłuchaj, Bridget - zaczął Luke. - Chciałbym z tobą porozmawiać. Ale nie tutaj. 
Pojedźmy w jakieś ustronne miejsce. - Spojrzał na pannę Waynflete. - Czy możemy 
wpaść   do   pani   za   jakąś   godzinę?   Jest   wiele   spraw,   o   których   chciałbym   pani 
powiedzieć.
- Bardzo proszę. Będę tam na was czekała.
Luke   położył   dłoń   na   ramieniu   Bridget.   Skinieniem   głowy   podziękował   pannie 
Waynflete.
- Bagaże zabierzemy później. Chodź.
Poprowadził ją przez hali do wyjścia. Otworzył drzwi samochodu. Bridget wsiadła. 
Luke uruchomił silnik i ruszył gwałtownie podjazdem. Kiedy minęli żelazną bramę, 
odetchnął z ulgą.
- Dzięki Bogu bezpiecznie cię stąd wywiozłem - powiedział.
- Czy ty zupełnie oszalałeś, Luke? Co znaczą te wszystkie tajemnice?
- No cóż, trudno jest zdemaskować mordercę, kiedy przebywa się pod jego dachem! 
- oznajmił Luke posępnie.

XX
TKWIMY W TYM OBOJE

Bridget przez chwilę siedziała nieruchomo obok niego.
- Gordon? - spytała.
Luke kiwnął potakująco głową.

background image

- Gordon? Gordon... mordercą? Mordercą? W życiu nie słyszałam czegoś równie 
absurdalnego.
- Tak uważasz?
- Owszem. Przecież Gordon nie skrzywdziłby nawet muchy.
- Może to i prawda - przyznał Luke ponuro. - Sam nie wiem. Ale z całą pewnością 
zabił kanarka, a ja jestem prawie pewien, że zamordował również kilka osób.
- Mój drogi, ja po prostu nie mogę w to uwierzyć!
- Wiem - powiedział Luke. - To istotnie wydaje się niewiarygodne. Zacząłem go 
podejrzewać dopiero przedwczoraj wieczorem.
- Ależ ja go doskonale znam! - zaprotestowała Bridget. - Wiem, jaki on jest! W 
gruncie rzeczy to bardzo łagodny człowiek... napuszony, zgoda, ale w sumie raczej 
śmieszny.
Luke potrząsnął głową.
- Będziesz musiała zmienić zdanie na jego temat, Bridget.
- Nic z tego, Luke. Ja po prostu w to nie wierzę! Skąd przyszedł ci do głowy tak 
absurdalny pomysł? Przecież jeszcze przed dwoma dniami byłeś zupełnie pewny, że 
to Ellsworthy.
Luke lekko się skrzywił.
- Wiem. Wiem. Pewnie sądzisz, że jutro zacznę podejrzewać Thomasa, a pojutrze 
będę   przekonany,   że   to   sprawka   Hortona!   Nie   zmieniani   zdania   aż   tak   często. 
Rozumiem, że ta wiadomość tobą wstrząsnęła. Jeśli jednak przyjrzysz się temu nieco 
bliżej, zobaczysz, że wszystkie elementy świetnie do siebie pasują. Nic dziwnego, że 
panna Pinkerton bała się pójść do lokalnych władz. Wiedziała, że zrobiłaby z siebie 
pośmiewisko! Pokładała nadzieję jedynie w Scotland Yardzie.
- Ale jakie motywy mógłby mieć Gordon? Och, to takie idiotyczne!
-   Wiem.   Ale   czy   nie   zdajesz   sobie   sprawy,   że   Gordon   Whitfield   jest   okropnym 
megalomanem?
- On chce uchodzić za wspaniałego i ważnego człowieka. To wynika ze zwykłego 
kompleksu niższości!
- Możliwe, że właśnie to jest źródłem całego nieszczęścia. Sam już nie wiem. Ale 
zastanów się tylko przez chwilę, Bridget. Pamiętasz, jakich szyderczych zwrotów 
sama wobec niego używałaś... obraza majestatu i tak dalej. Czy nie rozumiesz, że 

background image

jego egocentryzm przekracza wszelkie granice? A w dodatku to maniak religijny! 
Moja droga, on jest kompletnie obłąkany!
Bridget zastanawiała się przez chwilę.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jakie masz na to dowody, Luke?
- No cóż, świadczą o tym jego własne słowa. Przedwczoraj wieczorem oświadczył mi 
jasno  i  wyraźnie, że  każdy,  kto  mu  się   w  jakikolwiek  sposób  sprzeciwi, zawsze 
umiera.
- Mów dalej.
- Nie potrafię ci tego dokładnie wyjaśnić, ale chodzi mi o sposób, w jaki o tym mówił. 
Był spokojny, zadowolony z siebie i... jakby to ująć... uważał to za zupełnie normalne! 
Siedział w fotelu i uśmiechał się do siebie... To było niesamowite i dość przerażające, 
Bridget!
- Mów dalej.
-   No   cóż,   potem   zaczął   wyliczać   osoby,   które   zeszły   z   tego   świata,   ponieważ 
ściągnęły na siebie jego gniew! Posłuchaj, Bridget, on wymienił panią Horton, Amy 
Gibbs, Tommy'ego Pierce'a, Harry'ego Cartera, doktora Humbleby'ego i tego szofera, 
Riversa.
Bridget pobladła, najwyraźniej wstrząśnięta jego słowami.
- Czy wymienił właśnie te osoby?
- Tak. Właśnie te osoby! Czy teraz mi wierzysz?
- Mój Boże, chyba mnie przekonałeś... Jakie miał motywy?
- Bardzo trywialne... i to właśnie jest takie przerażające. Pani Horton zrobiła mu 
afront, Tommy Pierce naśladował go na oczach rozbawionych ogrodników, Harry 
Carter   obrzucił   obelgami,   Amy   Gibbs   zachowała   się   wobec   niego   arogancko, 
Humbleby miał czelność publicznie zakwestionować jego zdanie, Rivers groził mu w 
mojej obecności, a panna Waynflete...
Bridget ukryła twarz w dłoniach.
- To straszne... Okropne... -wymamrotała.
- Wiem. Istnieją jeszcze pewne dodatkowe dowody. Samochodem, który przejechał 
w   Londynie   pannę   Pinkerton,   był   rolls   royce   o   takich   samych   numerach 
rejestracyjnych, jakie ma samochód lorda Whitfielda.
- To zdecydowanie przesądza sprawę - powiedziała Bridget powoli.

background image

- Tak. W Scotland Yardzie uważają, że kobieta, która przekazała im ten numer, 
popełniła błąd. Ale ona się nie pomyliła!
- Mogę to zrozumieć - przyznała Bridget. - Kiedy w grę wchodzi taki zamożny i 
wpływowy człowiek jak lord Whitfield, muszą, oczywiście, uwierzyć w jego wersję 
wydarzeń!
- Owszem. Relację panny Pinkerton uznaliby za niewiarygodną.
- Parę razy powiedziała mi dość dziwne rzeczy - powiedziała Bridget w zamyśleniu. - 
Jakby   mnie   przed   czymś   ostrzegała...   Wtedy   nie   rozumiałam,   do   czego   ona 
zmierza... Teraz już wiem!
- Wszystko się zgadza - stwierdził Luke. - Tak zawsze bywa. Początkowo mówi się, 
tak jak ty powiedziałaś: "Niemożliwe!", a potem, kiedy już pogodzisz się z tą myślą, 
wszystko zaczyna do siebie pasować! Winogrona, które lord Whitfield posłał pani 
Horton, a ona podejrzewała, że trują ją pielęgniarki! Wizyta w Instytucie Wellermana 
Kreutza...   musiał   zdobyć   jakieś   bakterie,   którymi   zainfekował   ranę   doktora 
Humbleby'ego.
- Nie rozumiem, jak zdołał tego dokonać.
-   Ja   również,   ale   istnieje   związek   między   tymi   wydarzeniami.   Nie   da   się   temu 
zaprzeczyć.
- Nie... Jak twierdzisz, te elementy do siebie pasują. Oczywiście, mógł robić rzeczy, 
na   które   nie   odważyliby   się   inni   ludzie!   Chodzi   mi   o   to,   że   był   poza   wszelkimi 
podejrzeniami!
-   Myślę,   że   podejrzewała   go   panna   Waynflete.   Wspomniała   o   jego   wizycie   w 
instytucie. Napomknęła o tym mimochodem, mając najprawdopodobniej nadzieję, że 
wyciągnę z tego właściwy wniosek.
- Więc wiedziała o tym od samego początku?
- Żywiła bardzo silne podejrzenia. Powstrzymywało ją chyba to, że była w nim kiedyś 
zakochana.
Bridget kiwnęła głową.
- Tak, to wiele tłumaczy. Gordon mówił mi, że kiedyś byli zaręczeni.
- Po prostu nie chciała uwierzyć, że to może być on. Ale coraz bardziej utwierdzała 
się   w   tym   przekonaniu.   Próbowała   dawać   mi   to   do   zrozumienia,   ale   nie   mogła 
wystąpić   przeciwko   niemu   otwarcie!   Kobiety   to   dziwne   istoty!   Myślę,   że   w   jakiś 
sposób nadal jej na nim zależy...

background image

- Mimo że ją porzucił?
- To ona porzuciła jego. To dość nieprzyjemna historia. Opowiem ci ją.
Luke zrelacjonował jej ten przykry epizod. Bridget patrzyła na niego zdumiona.
- Powiedziała ci, że Gordon tak postąpił?
- Owszem. Już wtedy nie mógł być całkiem normalny!
- Już wtedy... - wyjąkała Bridget, drżąc na całym ciele. - Tyle lat temu...
- Może nigdy nie dowiemy się o innych jego ofiarach! Dopiero ta seria zgonów, do 
których doszło w krótkich odstępach czasu, ściągnęła na niego uwagę! Może był tak 
upojony powodzeniem, że stał się nieostrożny!
Bridget pokiwała głową. Przez parę minut rozmyślała w milczeniu, a potem spytała 
niespodziewanie:
- Powtórz mi dokładnie słowa panny Pinkerton... co mówiła wtedy w pociągu? Od 
czego zaczęła?
Luke cofnął się myślami do tej rozmowy.
- Powiedziała, że jedzie do Scotland Yardu, wspominała o waszym posterunkowym, 
którego   uważała   za   miłego   człowieka,   ale   nie   nadającego   się   do   prowadzenia 
śledztwa w sprawie o morderstwo.
- Czy wtedy użyła tego słowa po raz pierwszy?
- Tak.
- Mów dalej.
- Następnie powiedziała: "Widzę, że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam 
zaskoczona. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję".
- Co mówiła potem?
- Spytałem, czy jest absolutnie przekonana, że istotnie nie fantazjuje, a ona odparła 
spokojnie: "Och, nie! Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale nie za drugim, 
trzecim czy czwartym. Potem już się wie".
- Zdumiewające - skomentowała Bridget.
- Pocieszyłem ją mówiąc, że podjęła słuszną decyzję, ale jej nie uwierzyłem!
- Rozumiem. Łatwo być mądrym po fakcie! Ja też traktowałam tę biedaczkę ze 
współczuciem i wyższością! Jak dalej potoczyła się wasza rozmowa?
- Niech pomyślę... aha! wspomniała o sprawie Abercrombiego... wiesz, tego truciciela 
z Walii. Nie wierzyła, że patrzył na swoje przyszłe ofiary w jakiś szczególny sposób. 
Ale dodała, że teraz już wierzy, bo widziała coś takiego na własne oczy.

background image

- Powtórz mi dokładnie jej słowa. Luke zastanawiał się, marszcząc brwi.
- Powiedziała tym swoim miłym głosem: "Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale 
to prawda!" Wtedy spytałem: "Co takiego?" A ona odparła: "Ten szczególny błysk w 
oczach..."   Na   Boga,   Bridget,   sposób,   w   jaki   to   powiedziała,   absolutnie   mną 
wstrząsnął! Jej spokojny głos i wyraz twarzy... wyglądała jak ktoś, kto naprawdę 
widział coś zbyt przerażającego, by to wyrazić słowami!
- Mów dalej, Luke. Opowiedz mi wszystko.
- Potem wyliczyła ofiary... Amy Gibbs, Cartera i Tommy'ego Pierce'a. Wspomniała, 
że   Tommy   był   nieznośnym   szczeniakiem,   a   Carter   pijakiem.   Później   dodała:   "A 
teraz...   wczoraj...   spotkało   to   doktora   Humbleby'ego,   który   jest   takim   dobrym   i 
poczciwym   człowiekiem".   Następnie   stwierdziła,   że   gdyby   powiedziała   o   tym 
doktorowi Humbleby'emu, to z pewnością by jej nie uwierzył i wyśmiałby ją.
Bridget głęboko westchnęła.
- Rozumiem - mruknęła. - Teraz to do mnie dotarło.
- Co, Bridget? - spytał Luke, przyglądając jej się uważnie. - O czym myślisz?
-  O  czymś, co   kiedyś powiedziała   mi   pani   Humbleby.  Zastanawiałam  się...  och, 
mniejsza o to, mów dalej. Jak zakończyła się ta rozmowa?
Luke przytoczył dokładnie słowa panny Pinkerton, które wywarły na nim tak duże 
wrażenie, że nie mógł ich zapomnieć.
-   Na   mój   argument,   że   chyba   trudno   jest  popełnić   bezkarnie   tak   wiele   zbrodni, 
odparła: "Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli. Bardzo łatwo jest zabić człowieka... pod 
warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten morderca jest ostatnią osobą, 
którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!"
Zamilkł.
- Łatwo jest zabić człowieka? - powtórzyła Bridget drżącym głosem. - Przerażająco 
łatwo... to prawda! Nic dziwnego, że te słowa zapadły ci tak głęboko w pamięć, Luke. 
Ja  będę   je  pamiętać  do   końca   życia!  Człowiek  taki   jak   Gordon   Whitfield...   och! 
Oczywiście, że to łatwe.
- Ale nie tak łatwo będzie mu to udowodnić - zauważył Luke.
- Tak sądzisz? Wydaje mi się, że mogę w tym pomóc.
- Bridget, zabraniam ci...

background image

- Nie możesz. Nie wolno siedzieć z założonymi rękami i grać na zwłokę. Jestem w to 
zamieszana, Luke. Przyznaję, że to trochę niebezpieczne zadanie, ale muszę do 
końca odegrać swoją rolę.
- Bridget...
- Wplątałam się w tę historię, Luke! Przyjmę więc zaproszenie panny Waynflete i 
zostanę w Wychwood.
- Kochanie, błagam cię...
- Doskonale zdaję sobie sprawę, że to jest niebezpieczne dla nas obojga. Ale tkwimy 
w tym, Luke... tkwimy w tym oboje!

XXI
OCH, DLACZEGO SPACERUJESZ PO POLACH W RĘKAWICZKACH?

Zaciszne wnętrze domu panny Waynflete podziałało na nich kojąco po chwilach 
napięcia, które przeżyli w samochodzie.
Panna   Waynflete   była   trochę   zdziwiona,   że   Bridget   chce   mimo   wszystko   u   niej 
zostać, ale szybko zapewniła, że w pełni podtrzymuje zaproszenie.
- Skoro jest pani tak uprzejma, panno Waynflete - powiedział Luke - uważam to 
rozwiązanie za najlepsze. - Ja zatrzymałem się w gospodzie Pod Błazeńską Czapką, 
będę   więc   miał   ją   na   oku.   Bądź   co   bądź,   nie   należy  zapominać   o   tym,   co   się 
wydarzyło w Londynie.
- Ma pan na myśli Lavinię Pinkerton? - spytała panna Waynflete.
- Tak. Można by przypuszczać, że w centrum wielkiego miasta człowiek jest zupełnie 
bezpieczny.
- Chodzi panu o to - zaczęła panna Waynflete - że bezpieczeństwo człowieka zależy 
przede wszystkim od tego, czy ktoś nie dybie na jego życie?
- No, właśnie. Dożyliśmy takich czasów.
Panna Waynflete z zadumą pokiwała głową.
- Od jak dawna pani wie, że Gordon jest mordercą, panno Waynflete? - spytała 
Bridget.
Panna Waynflete westchnęła.
- To trudne pytanie, moja droga. Myślę, że w głębi duszy byłam zupełnie pewna już 
od dłuższego czasu... Ale robiłam, co mogłam, żeby o tym nie myśleć! Nie chciałam 

background image

w to uwierzyć, więc udawałam sama przed sobą, że moje podejrzenia są nikczemne i 
absurdalne.
- Czy nigdy nie obawiała się pani o... własne życie? - spytał Luke.
Panna Waynflete przez chwilę rozważała w myślach jego pytanie.
- Czy chodzi panu o to, że gdyby Gordon wyczuł, iż zaczęłam coś podejrzewać, 
znalazłby jakiś sposób, by się mnie pozbyć?
- Tak.
- Oczywiście, brałam pod uwagę taką ewentualność... - wyznała panna Waynflete 
spokojnie. - Starałam się zachować ostrożność. Nie sądzę jednak, żeby Gordon mógł 
dostrzec we mnie prawdziwe zagrożenie.
- Dlaczego?
Panna Waynflete lekko się zarumieniła.
- Nie przypuszczam, by Gordonowi przyszło kiedykolwiek na myśl, że mogłabym... 
ściągnąć na niego jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Czy posunęła się pani do tego, żeby go ostrzec? - spytał Luke szorstko.
- Owszem. To znaczy, dałam mu do zrozumienia, iż dziwi mnie to, że każdy, kto mu 
się narazi, niebawem ginie w jakimś nieszczęśliwym wypadku.
- Jak na to zareagował? - spytała Bridget.
Na twarzy panny Waynflete pojawił się wyraz troski.
-  Nie  tak,  jak  się  spodziewałam. Wydawał  mi  się... to  naprawdę  zadziwiające!... 
zadowolony... Spytał: "Więc zwróciłaś na to uwagę?" I... napuszył się dumnie jak 
paw.
- To jasne, że jest obłąkany! - zawołał Luke.
- Tak, istotnie - przyznała skwapliwie panna Waynflete. - Po prostu nie ma innego 
wytłumaczenia. Nie odpowiada za swoje czyny. - Położyła dłoń na ramieniu Luke'a. - 
Nie powieszą go, prawda, panie Fitzwilliam?
-   Nie,   nie.   Przypuszczam,   że   poślą   go   do   zakładu   dla   umysłowo   chorych   w 
Broadmoor.
Panna Waynflete westchnęła z ulgą i wygodniej usiadła w fotelu.
- Bardzo mnie to cieszy. - Jej wzrok spoczął na Bridget, która wpatrywała się w 
dywan, z zadumą marszcząc brwi.
- Ale mamy przed sobą jeszcze długą drogę - powiedział Luke. -Zawiadomiłem już 
odpowiednie władze i mogę powiedzieć tylko tyle, że Scotland Yard potraktuje tę 

background image

sprawę poważnie. Musicie sobie jednak uprzytomnić, że nie mamy wystarczających 
dowodów.
- Zdobędziemy je - oznajmiła Bridget.
Panna Waynflete podniosła na nią wzrok. Luke dostrzegł w jej oczach błysk, który 
przypominał mu kogoś lub coś, co niedawno widział. Wytężył pamięć, ale nie udało 
mu się tego z niczym skojarzyć.
-   Jesteś   bardzo   pewna   siebie,   moja   droga   -   powiedziała   panna   Waynflete   z 
powątpiewaniem. - No cóż, być może masz rację.
- Posłuchaj, Bridget, pojadę teraz do rezydencji po twoje rzeczy - rzekł Luke.
- Jadę z tobą - odparła spiesznie Bridget.
- Wolałbym, żebyś została tutaj.
- Ale ja wolę pojechać.
- Przestań odgrywać wobec mnie rolę troskliwej matki, Bridget! - warknął Luke ze 
złością. - Nie życzę sobie, żebyś mnie ochraniała.
- Uważam, Bridget, że wszystko będzie dobrze... przecież pojedzie samochodem, a 
w dodatku jest biały dzień - powiedziała półgłosem panna Waynflete.
-   Czuję   się   jak   idiotka.   Ta   historia   działa   mi   na   nerwy   -   wyszeptała   Bridget, 
uśmiechając się z zażenowaniem.
- Któregoś wieczora panna Waynflete odprowadziła mnie aż do samego domu - 
przypomniał sobie Luke. - No, panno Waynflete, niech się pani przyzna, że chciała 
pani mnie chronić! Tak było, prawda?
Panna Waynflete potwierdziła jego sugestię uśmiechem.
-   No   cóż,   panie   Fitzwilliam,   pan   jeszcze   niczego   nie   podejrzewał!   Groziło   panu 
niebezpieczeństwo, ponieważ Gordon mógł już się zorientować, że przyjechał pan 
tutaj jedynie po to, by zbadać tę sprawę. A na tej odludnej dróżce mogło się panu coś 
przytrafić!
- No dobrze, ale teraz zdaję już sobie sprawę z niebezpieczeństwa - oświadczył Luke 
posępnie. - Zapewniam panią, że nie dam się zaskoczyć.
- Niech pan nie zapomina, że on jest niezwykle przebiegły. - Znacznie sprytniejszy, 
niż się panu zdaje! To bardzo pomysłowy człowiek.
- Dziękuję, że mnie pani ostrzegła.
- Mężczyźni są odważni - westchnęła panna Waynflete - ale znacznie łatwiej ich 
oszukać niż kobiety.

background image

- To prawda - przyznała Bridget.
- Panno Waynflete, czy istotnie uważa pani, że coś mi zagraża? Czy sądzi pani, że 
lord Whitfield naprawdę dybie na moje życie?
- Myślę - odparła panna Waynflete po chwili wahania - że niebezpieczeństwo grozi 
przede wszystkim Bridget. To ona zerwała zaręczyny, a to jest dla niego największą 
zniewagą! Przypuszczam, że dopiero kiedy rozprawi się z Bridget, skieruje uwagę na 
pana. Ale bez wątpienia do niej zabierze się w pierwszej kolejności.
- Bardzo bym chciał, Bridget, żebyś wyjechała za granicę... i to teraz... natychmiast.
Bridget mocno zacisnęła usta.
- Nie pojadę.
Panna Waynflete westchnęła.
- Jesteś odważną kobietą, Bridget. Podziwiam cię.
- Na moim miejscu postąpiłaby pani tak samo.
- No cóż, niewykluczone.
- Oboje w tym tkwimy, Luke i ja - oznajmiła Bridget stanowczo. Odprowadziła Luke'a 
do drzwi.
- Zatelefonuję do ciebie z gospody, kiedy już bezpiecznie wydostanę się z jaskini 
tego lwa - powiedział Luke.
- Dobrze.
- Kochanie, nie denerwuj się! Nawet najdoskonalsi mordercy muszą mieć czas na 
gruntowne przemyślenie swoich planów! Wydaje mi się, że przez parę dni nic nam 
nie grozi. Dzisiaj przyjeżdża z Londynu inspektor Battle. Kiedy tylko tutaj się zjawi, 
Whitfield będzie pod obserwacją.
- Zatem skoro wszystko jest pod kontrolą, możemy zakończyć ten melodramat.
- Bridget, kochanie, proszę cię, nie rób żadnych nierozważnych kroków! - powiedział 
Luke poważnie, kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Ciebie też to dotyczy, mój drogi.
Uścisnął jej ramię, a potem wskoczył do samochodu i odjechał. Bridget wróciła do 
salonu.
- Moja droga, twój pokój nie jest jeszcze całkiem gotowy - rzekła panna Waynflete z 
typowym dla starych panien zdenerwowaniem takim drobiazgiem. - Emily właśnie 
sprawdza, czy czegoś nie brakuje. Wiesz co? Przygotuję ci filiżankę pysznej herbaty! 
Dobrze ci zrobi po tych burzliwych wydarzeniach.

background image

- To bardzo uprzejme z pani strony, panno Waynflete, ale dziękuję.
Bridget miała ochotę na mocny koktajl z dużą ilością ginu, ale doszła do słusznego 
wniosku, że nie należy liczyć na ten rodzaj pokrzepiającego napoju. Nie znosiła 
herbaty, ponieważ zazwyczaj cierpiała po niej na niestrawność. Jednakże panna 
Waynflete zdecydowała, że herbata jest właśnie tym, czego najbardziej potrzebuje jej 
młody gość. Wybiegła do kuchni, a po pięciu minutach wróciła z tacą, na której stały 
dwie   delikatnie   zdobione   filiżanki   z   drezdeńskiej   porcelany,   wypełnione 
aromatycznym, parującym napojem.
- Oryginalny Lapsang Souchong - oznajmiła z dumą.
Bridget, która nie lubiła chińskiej herbaty jeszcze bardziej niż indyjskiej, uśmiechnęła 
się blado.
W   tym   momencie   w   drzwiach   pojawiła   się   Emily,   niewyrośnięta   i   niezdarna 
pokojówka panny Waynflete.
- Proszę pani - powiedziała - czy miała pani na myśli te poszewki z falbankami?
Panna Waynflete pospiesznie wyszła z pokoju, a Bridget skorzystała z okazji i wylała 
swoją   herbatę   za   okno.   Omal   nie   poparzyła   przy   tym   wrzątkiem   kocura,   który 
wylegiwał się na grządce.
Puszek, przyjąwszy łaskawie jej przeprosiny, wskoczył na parapet, a potem wdrapał 
się jej na ramiona i zaczął czule mruczeć.
- Jesteś bardzo piękny! - powiedziała Bridget, głaszcząc go po grzbiecie.
Puszek wygiął grzbiet w łuk, mrucząc ze zdwojoną energią.
- Dobry kotek - szepnęła Bridget, drapiąc go za uszami.
- Mój Boże - zawołała panna Waynflete, wchodząc do pokoju. - Puszek najwyraźniej 
cię polubił. Z reguły zachowuje się z rezerwą! Tylko uważaj na jego uszko. Ostatnio 
bardzo go bolało i nadal mu dokucza.
Ale   było   już   za   późno.   Bridget   pociągnęła   go   niechcący   za   chore   ucho.   Kocur 
prychnął na nią i odszedł majestatycznym krokiem, jakby demonstrując swą urażoną 
godność.
- Och, mój Boże, czy cię podrapał? - zawołała panna Waynflete.
- To nic poważnego - odparła Bridget, ssąc ukośne zadraśnięcie na grzbiecie dłoni.
- Może przemyć ci rankę jodyną?
- Och, nie trzeba, wszystko w porządku. Nie warto zawracać sobie tym głowy.

background image

Panna   Waynflete   wydawała   się   zawiedziona.   Bridget,   czując,   że   zachowała   się 
niezbyt uprzejmie, spytała pospiesznie:
- Ciekawe, jak długo Luke tam będzie?
- Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, że pan Fitzwilliam potrafi o siebie zadbać.
- Och, Luke jest bardzo twardym mężczyzną!
W tym momencie zadzwonił telefon. Bridget szybko do niego podeszła. Usłyszała w 
słuchawce głos Luke'a.
- Halo? To ty, Bridget? Jestem już w gospodzie. Czy mogę przywieźć twoje rzeczy po 
lunchu? Pojawił się tu Battle... wiesz, o kim mówię...?
- Ten inspektor ze Scotland Yardu?
- Tak. Chce natychmiast ze mną porozmawiać.
- W porządku. Kiedy przywieziesz moje bagaże, opowiesz mi, co on o tym wszystkim 
sądzi.
- Dobrze. Tymczasem, kochanie.
- Do zobaczenia.
Bridget odłożyła słuchawkę i powtórzyła pannie Waynflete treść rozmowy. Potem 
szeroko  ziewnęła.   Po   pełnym  wyczerpujących   emocji   poranku   ogarnęło   ją   nagłe 
znużenie.
Panna Waynflete zwróciła na to uwagę.
- Widzę, że jesteś zmęczona, moja droga! Może się położysz... nie, lepiej nie robić 
tego tuż przed lunchem. Wybieram się teraz do pewnej kobiety, by zanieść jej trochę 
starych ubrań. Mieszka w chatce niedaleko stąd... to bardzo przyjemny spacer przez 
pola. Czy miałabyś ochotę dotrzymać mi towarzystwa? Zdążymy wrócić na lunch.
Bridget chętnie się zgodziła.
Wyszły   z   domu   tylnymi   drzwiami.   Panna   Waynflete   miała   na   głowie   słomkowy 
kapelusz i, ku rozbawieniu Bridget, włożyła rękawiczki.
Można by pomyśleć, że wybieramy się na Bond Street! - myślała.
Po drodze panna Waynflete gawędziła wesoło o rozmaitych sprawach związanych z 
życiem   w   małym,   prowincjonalnym   miasteczku.   Przeszły   przez   pola,   przecięły 
wyboisty   gościniec,   a   potem   skręciły   na   ścieżkę   wiodącą   przez   zapuszczony 
zagajnik.   Dzień   był   dość   upalny,   więc   spacer   w   cieniu   drzew   sprawił   Bridget 
przyjemność.
Panna Waynflete zaproponowała, żeby usiadły i chwilę odpoczęły.

background image

- Ten dzisiejszy upał jest naprawdę uciążliwy, nie sądzisz? Chyba nadciąga burza!
Bridget   sennym   głosem   przyznała   jej   słuszność.   Leżała   na   plecach   z   na   wpół 
przymkniętymi oczami, a po jej głowie błąkały się słowa wiersza.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach,
Och, gruba blond kobieto, której nikt nie kocha?

To do niej nie pasuje! Przecież panna Waynflete wcale nie jest gruba - pomyślała 
Bridget, a potem wniosła do wiersza odpowiednie poprawki.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach,
Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha?

- Jesteś bardzo senna, kochanie, prawda? - spytała panna Waynflete, przerywając 
jej rozmyślania.
Wypowiedziała te słowa swoim zwykłym, łagodnym tonem, ale było w nim coś, co 
sprawiło, że Bridget nagle otworzyła oczy. Panna Waynflete pochylała się nad nią.
- Jesteś bardzo senna, prawda? - spytała znowu, oblizując wargi i patrząc na nią 
przejmującym wzrokiem.
Tym   razem   Bridget   pojęła   znaczenie   jej   słów.   Kiedy   nagle   dotarło   to   do   jej 
świadomości, poczuła głęboką pogardę dla własnej tępoty!
Podejrzewała prawdę, ale było to tylko mgliste podejrzenie. Zamierzała sprawdzić 
jego słuszność spokojnie i dyskretnie. Ani przez moment nie przeczuwała, że może 
grozić jej jakieś niebezpieczeństwo. Wydawało jej się, że doskonale maskuje swe 
podejrzenia. Nie przyszło jej nawet do głowy, że atak może nastąpić tak szybko. 
Zrozumiała, że zachowała się jak skończona idiotka!
- Herbata... - pomyślała. - Na pewno coś w niej było. Ona nie wie, że jej nie wypiłam. 
To   moja   jedyna   szansa!   Muszę   udawać!   Ciekawe,   co   to   było   za   paskudztwo. 
Trucizna? Czy tylko środek nasenny? Ona myśli, że jestem śpiąca... to oczywiste.
Ponownie zamknęła oczy.
- Tak... okropnie... - odparła, mając nadzieję, że jej głos zabrzmi naprawdę sennie. - 
To dziwne! Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była taka śpiąca.
Panna Waynflete lekko kiwnęła głową.

background image

Bridget obserwowała ją spod przymrużonych powiek.
Tak czy owak - pomyślała - nie może się ze mną mierzyć! Jestem silną młodą 
kobietą, a ona tylko chudą słabą staruszką. Ale muszę nakłonić ją do mówienia... 
sprowokować do zwierzeń!
Twarz panny Waynflete wykrzywił chytry, niemal nieludzki uśmiech.
Ona przypomina kozę - pomyślała Bridget. O Boże! Jakże ona jest podobna do kozy! 
To   zwierzę   zawsze   było   symbolem   zła!   Teraz   już   rozumiem,   dlaczego!   Miałam 
rację... moje fantastyczne podejrzenia okazały się słuszne! Nawet w piekle nie ma 
większego zła niż we wzgardzonej kobiecie... Od tego się wszystko zaczęło...
- Nie wiem, co się ze mną dzieje... - powiedziała cicho. Tym razem w jej głosie 
zabrzmiała wyraźna nutka lęku. - Czuję się bardzo dziwnie... Okropnie kręci mi się w 
głowie!
Panna Waynflete rozejrzała  się  nerwowo. Znajdowały się  na  zupełnym  odludziu. 
Miasteczko leżało zbyt daleko, by ktoś mógł usłyszeć krzyki. W pobliżu nie było 
żadnych domów ani willi. Zaczęła grzebać w swojej paczce, która rzekomo zawierała 
starą odzież. Kiedy rozdarła papier, Bridget dostrzegła kątem oka jakąś wełnianą 
część   garderoby.   Panna   Waynflete   znów   sięgnęła   do   zawiniątka   dłońmi   w 
rękawiczkach.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach?

No właśnie... dlaczego? - pomyślała Bridget. Dlaczego w rękawiczkach? Ależ to 
jasne jak słońce! Wszystko świetnie zaplanowała!
Panna Waynflete ostrożnie wyciągnęła z zawiniątka nóż, uważając, by nie zetrzeć z 
niego śladów, które zostawił lord Whitfield, kiedy tego ranka bawił się nim w swym 
salonie w Ashe Manor.
Mauretański nóż ze spiczastym ostrzem.
Bridget poczuła, że robi jej się słabo. Postanowiła grać na zwłokę... zmusić tę kobietę 
do zwierzeń... chudą, siwą kobietę, której nikt nie kochał. Doszła do wniosku, że nie 
powinno   to   być   zbyt   trudne,   ponieważ   panna   Waynflete   z   pewnością   odczuwa 
nieprzepartą potrzebę mówienia, a jedyną osobą, z którą może porozmawiać, jest 
ktoś taki jak Bridget... ktoś, kto ma niebawem na zawsze zamilknąć.
- Co to za... nóż? - spytała omdlewającym głosem.

background image

Panna   Waynflete   wybuchnęła   przerażającym,   stłumionym,   niemal   nieludzkim 
śmiechem.
- Jest przeznaczony dla ciebie, Bridget - powiedziała. - Dla ciebie! Od dawna cię 
nienawidziłam.
- Dlatego że miałam wyjść za Gordona Whitfielda? - spytała Bridget.
Panna Waynflete kiwnęła głową.
- Jesteś bardzo bystra! Twoja śmierć będzie koronnym dowodem przeciwko niemu. 
Znajdą twoje zwłoki z poderżniętym gardłem i nóż z odciskami jego palców! Dlatego 
właśnie   poprosiłam   dziś   rano,   żeby   mi   go   pokazał!   Kiedy   byliście   na   górze, 
zawinęłam  nóż  w chusteczkę  do  nosa  i  schowałam  do  torebki. To  takie  proste! 
Prawdę mówiąc, wszystko poszło mi gładko. Wprost nie mogłam w to uwierzyć.
- To dlatego że... jest pani... tak bardzo przebiegła... - wyjąkała Bridget stłumionym 
głosem osoby oszołomionej środkiem nasennym.
Panna Waynflete znów wybuchnęła przerażającym śmiechem.
- Tak, już w młodości odznaczałam się nieprzeciętną inteligencją! -oświadczyła z 
zatrważającą dumą w głosie. - Ale nie pozwalano mi nic robić... Musiałam bezczynnie 
siedzieć w domu. Potem pojawił się w moim życiu Gordon, syn prostego szewca, ale 
wiedziałam, że to chłopak z aspiracjami. Nie miałam wątpliwości, że daleko zajdzie. 
A on mnie porzucił... mnie! Wszystko przez tę idiotyczną historię z kanarkiem.
Wykonała w powietrzu dziwny, gwałtowny ruch. Bridget znów poczuła, że robi jej się 
niedobrze.
-   Gordon   Ragg   ośmielił   się   porzucić   mnie,   córkę   pułkownika   Waynflete'a! 
Poprzysięgłam mu zemstę! Myślałam o tym co noc... Potem mojej rodzinie zaczęło 
się powodzić coraz gorzej. Trzeba było sprzedać dom. A on go kupił! Poniżył mnie, 
proponując   posadę   w   moim   dawnym   rodzinnym   domu.   Jakże   ja   go   wtedy 
nienawidziłam!   Ale   nigdy   nie   okazywałam   swoich   uczuć.   Nauczono   nas   tego   w 
młodości... to niezwykle cenna umiejętność. Uważam, że dobre wychowanie robi 
swoje.
Milczała przez dłuższą chwilę. Bridget uważnie na nią patrzyła, bojąc się oddychać, 
żeby nie przerwać potoku jej słów.
- Przez cały czas rozmyślałam... - ciągnęła panna Waynflete. - Początkowo chciałam 
go po prostu zabić. Znalazłam w bibliotece książki z zakresu kryminologii. Ta lektura 
później nieraz mi się przydała. Na przykład, drzwi do pokoju Amy Gibbs... kiedy już 

background image

zamieniłam buteleczki przy jej łóżku, przekręciłam klucz w zamku od zewnątrz za 
pomocą obcążków. Jakże ta dziewczyna obrzydliwie chrapała!... Zaraz, zaraz... na 
czym skończyłam? - powiedziała po chwili przerwy.
Bridget miała pewien niezwykły dar, który tak oczarował lorda Whitfielda; była bardzo 
wdzięcznym słuchaczem. Honoria Waynflete jest nie tylko maniakalną morderczynią, 
lecz również osobą pragnącą mówić o sobie. A ona potrafiła sobie radzić z tego 
rodzaju ludźmi. Powiedziała więc zachęcająco:
- Że początkowo chciała pani go zabić...
-   Tak,   ale   ta   koncepcja   mnie   nie   zadowalała...   była   zbyt   prostacka...   chciałam 
wymyślić coś lepszego niż zwykłe morderstwo. I wtedy wpadłam na ten pomysł. Po 
prostu przyszedł mi on niespodziewanie do głowy. Uznałam, że Gordon musi ponieść 
konsekwencje wielu zbrodni, których nie popełni. Że oskarżą go, a potem powieszą 
za moje morderstwa!  Ale  byłoby  jeszcze  lepiej, gdyby uznano  go  za  szaleńca  i 
zamknięto w zakładzie dla obłąkanych na całe życie...
Zaczęła przeraźliwie chichotać. Miała nienaturalnie rozszerzone źrenice.
-   Jak   ci   mówiłam,   przeczytałam   wiele   książek   z   zakresu   kryminologii.   Starannie 
wybierałam   swoje   ofiary.   Początkowo   moje   morderstwa   nie   wzbudzały   niczyich 
podejrzeń.   Wiesz   -   zniżyła   głos   -   zabijanie   sprawiało   mi   przyjemność...   Ta 
niesympatyczna   kobieta,   Lydia   Horton,   lekceważyła   mnie...   pewnego   razu 
powiedziała o mnie: "Ta stara panna". Ucieszyła mnie wiadomość, że Gordon się z 
nią   pokłócił.   Pomyślałam,   że   mogę   upiec   dwie   pieczenie   przy   jednym   ogniu! 
Zabawnie było siedzieć przy łóżku chorej i ukradkiem wsypywać arszenik do jej 
herbaty, a potem, po wyjściu z pokoju, mówić pielęgniarce, że pani Horton narzekała 
na gorzki smak winogron, które dostała od lorda Whitfielda! Wielka szkoda, że ta 
głupia kobieta nigdy nikomu tego nie powtórzyła. Potem przyszła kolej na innych! 
Kiedy tylko usłyszałam, że Gordon żywi do kogoś urazę, natychmiast aranżowałam 
jakiś nieszczęśliwy wypadek! Cóż z niego za niewiarygodny głupiec! Wmówiłam mu, 
że ma w sobie coś wyjątkowego! Że każdy, kto wystąpi przeciwko niemu, ponosi 
zasłużoną karę. Z łatwością w to uwierzył. Biedny, kochany Gordon, uwierzyłby we 
wszystko. Jest taki naiwny!
Bridget przypomniała sobie swoje własne pełne ironii słowa, które wypowiedziała w 
obecności Luke'a: "Gordon! On uwierzyłby we wszystko!"

background image

Czuła, że musi nakłonić pannę Waynflete do dalszych zwierzeń. A to nie było trudne! 
Będąc   przez   wiele   lat   sekretarką,   łagodnie   zachęcała   swoich   pracodawców   do 
osobistych wynurzeń. A  ta kobieta  odczuwała nieprzepartą  potrzebę mówienia o 
sobie i chełpienia się swoją inteligencją.
- Ale jak to się pani udało? - spytała półgłosem. - Nie potrafię tego zrozumieć.
- Och, to było bardzo proste! To sprawa organizacji! Kiedy Amy została odprawiona z 
rezydencji,   natychmiast   zatrudniłam   ją   u   siebie.   Pomysł   z   farbą   do   kapeluszy 
uważam za niezwykle sprytny, a drzwi zamknięte na klucz od wewnątrz zapewniły mi 
bezpieczeństwo.   Oczywiście,   niczego   nie   ryzykowałam,   bo   nie   miałam   żadnego 
motywu, a bez tego nie można nikogo podejrzewać o morderstwo. Z Carterem też 
poszło   łatwo...   zataczał   się   we   mgle,   a   ja   dogoniłam   go   na   kładce   i   mocno 
popchnęłam. Jestem bardzo silna.
Przerwała i znów przerażająco zachichotała.
-   Cala   ta   historia   była   świetną   zabawą!   Nigdy   nie   zapomnę   wyrazu   twarzy 
Tommy'ego w chwili, gdy spychałam go z parapetu. Nie miał najmniejszego pojęcia, 
że... - Pochyliła się nad Bridget i powiedziała cicho, jakby powierzając jej swoją 
największą tajemnicę: -Wiesz, ludzie są naprawdę strasznie głupi. Nigdy przedtem 
nie zdawałam sobie z tego sprawy.
- Za to pani jest... wyjątkowo inteligentną kobietą - oznajmiła Bridget bardzo słabym 
głosem.
- Tak, istotnie... chyba masz rację.
- A doktor Humbleby... Jego przypadek musiał być znacznie trudniejszy, prawda?
- Owszem. To cud, że mi się udało. Oczywiście, mogło się nie udać. Ale Gordon 
trąbił   na   lewo   i   prawo   o   swojej   wizycie   w   Instytucie   Wellermana   Kreutza,   więc 
postanowiłam doprowadzić do tego, żeby ludzie nie zapomnieli o tej wizycie, a potem 
skojarzyli ją ze śmiercią doktora Humbleby'ego. Z chorego ucha Puszka wydzielała 
się ropa. Skaleczyłam doktora w rękę czubkiem nożyczek. Potem, udając, że jestem 
tym strasznie przejęta, zaczęłam uporczywie nalegać, żeby pozwolił mi przemyć i 
opatrzyć   ranę.   Doktor   nie   zdawał   sobie   sprawy,   że   opatrunek   został   wcześniej 
zainfekowany wydzieliną z ucha kota. Oczywiście, mogło nic z tego nie wyjść... to 
było   niepewne   przedsięwzięcie.   Kiedy   bakterie   zrobiły   swoje,   bardzo   się 
ucieszyłam... zwłaszcza że Puszek należał przedtem do Lavinii Pinkerton. - Zasępiła 
się nagle. - Lavinia Pinkerton! Ona jedna się domyślała... To ona znalazła wtedy 

background image

Tommy'ego.  A  potem, kiedy  doszło  do  sprzeczki  między  Gordonem  a  doktorem 
Humblebym, zobaczyła, jak patrzę na doktora. Dałam się zaskoczyć. Zastanawiałam 
się, jak mam to zrobić... A ona zrozumiała! Gdy odwróciłam głowę, zauważyłam, że 
bacznie   mnie   obserwuje   i...   zdradziłam   się.   Zdałam   sobie   sprawę,   że   ona   wie. 
Oczywiście,   nie   mogła   mi   niczego   udowodnić.   Byłam   tego   pewna.   Ale   mimo 
wszystko obawiałam się, że ktoś może jej uwierzyć. Bałam się, że mogą jej uwierzyć 
w Scotland Yardzie. Byłam przekonana, że właśnie tam się wybiera, więc wsiadłam 
do tego samego pociągu, a potem zaczęłam ją śledzić. To było bardzo łatwe. Kiedy 
przechodziła   przez   Whitehall,   musiała   się   zatrzymać   na   wysepce   dla   pieszych. 
Stanęłam tuż za nią, ale mnie nie widziała. Gdy nadjeżdżał jakiś duży samochód, 
mocno   ją   popchnęłam.   A   jestem   bardzo   silna!   Wpadła   wprost   pod   koła. 
Powiedziałam stojącej obok mnie kobiecie, że zauważyłam numer rejestracyjny tego 
samochodu, i podałam jej numer rollsa Gordona. Miałam nadzieję, że przekaże te 
dane policji. Szczęśliwym trafem samochód się nie zatrzymał. Pewnie szofer wybrał 
się na przejażdżkę bez wiedzy swego pracodawcy. Tak, miałam szczęście. Zawsze 
je mam. A ta awantura z Riversem, do której doszło przed paru dniami w obecności 
Luke'a   Fitzwilliama...   Nieźle   się   ubawiłam,   naprowadzając   go   na   fałszywy   trop! 
Dziwiło mnie tylko, że tak trudno było skierować jego podejrzenia na Gordona. Ale po 
śmierci Riversa musiało do tego dojść. Musiało to do niego w końcu dotrzeć! A 
teraz... no cóż, to będzie wspaniałe zakończenie całej sprawy. Wstała i podeszła do 
Bridget.
- Gordon mnie porzucił! - powiedziała cicho. - Zamierzał ożenić się z tobą. Spotkało 
mnie rozczarowanie, które odbiło się na całym moim życiu. Nie miałam nic... zupełnie 
nic...

Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha...

Z obłąkańczym uśmiechem pochyliła się nad Bridget... Błysnął nóż...
Bridget zerwała się na równe nogi. Jak tygrys rzuciła się na przeciwniczkę. Pchnęła 
ją do tyłu i mocno zacisnęła dłoń na jej prawym nadgarstku.
Zaskoczona Honoria Waynflete upadła na plecy, zanim zdążyła zadać cios. Ale po 
chwili zaczęła zażarcie walczyć. Zasób ich sił był nieporównywalny. Młoda, zdrowa i 

background image

wysportowana   Bridget   miała   mocne   mięśnie,   a   Honoria   Waynflete   była   kobietą 
szczupłą i wątłą.
Bridget nie wzięła jednak pod uwagę jednej okoliczności. Honoria Waynflete była 
obłąkana.   I   właśnie   szaleństwo   dodawało   jej   sił.   Walczyła   jak   lew.   Potrafiła 
wykrzesać z siebie więcej energii niż Bridget ze swych mięśni. Bridget usiłowała 
wyrwać jej nóż z ręki, ale ona trzymała go kurczowo.
Potem, stopniowo, obłąkana kobieta zaczęła zyskiwać przewagę.
- Luke!... Ratunku!... Pomocy! - rozpaczliwie wołała Bridget.
Nie miała  jednak nadziei, że  ktoś przyjdzie  jej z pomocą. Były same. Same na 
odludziu. Z najwyższym wysiłkiem wykręciła przeciwniczce rękę i w końcu usłyszała 
odgłos upadającego na ziemię noża.
Honoria Waynflete chwyciła Bridget oburącz za gardło i zaczęła ją dusić, wyciskając 
z niej życie. Bridget wydała z siebie ostatni, zdławiony okrzyk...

XXII
ROZMOWA Z PANIĄ HUMBLEBY

Inspektor Battle zrobił na Luke'u korzystne wrażenie. Był poważny i spokojny. Miał 
szeroką, rumianą twarz i sumiaste wąsy. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się 
szczególnie bystry, ale baczny obserwator, widząc jego przenikliwe spojrzenie, nie 
dałby się zwieść pozorom.
Luke był bacznym obserwatorem. Miał już wcześniej do czynienia z ludźmi tego 
rodzaju. Wiedział, że można im zaufać i że zawsze osiągają wyznaczony cel. Był 
bardzo   zadowolony,   że   prowadzenie   tej   sprawy   powierzono   właśnie   temu 
człowiekowi.
- Dziwię się, że przysłano tu kogoś na tak wysokim stanowisku -powiedział, kiedy 
zostali sami.
Inspektor Battle uśmiechnął się szeroko.
- Ta sprawa może okazać się bardzo poważna, panie Fitzwilliam. - Kiedy w grę 
wchodzi ktoś taki jak lord Whitfield, nie chcielibyśmy popełnić błędu.
- Rozumiem. Czy przyjechał pan sam?
- Nie. Towarzyszy mi detektyw w stopniu sierżanta. Teraz jest w barze Siedem 
Gwiazd. Jego zadanie polega na śledzeniu jego lordowskiej mości.

background image

- Rozumiem.
- Czy pana zdaniem nie ma najmniejszej wątpliwości? Jest pan pewien, że to właśnie 
on? - spytał Battle.
-   Fakty   wyraźnie   dowodzą,   że   nie   ma   innej   możliwości.   Czy   mam   je   panu 
przedstawić?
- Dziękuję, przekazał mi je sir William.
- Co pan o tym sądzi? Chyba wydaje się panu absolutnie nieprawdopodobne, że 
człowiek o tak wysokiej pozycji społecznej jak lord Whitfield może być maniakalnym 
mordercą?
-   Niewiele   jest   rzeczy,   które   wydają   mi   się   nieprawdopodobne   -odparł   inspektor 
Battle. - Tam gdzie mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest możliwe. Zawsze 
to powtarzam. Gdyby powiedział mi pan, że jakaś miła stara panna, arcybiskup czy 
uczennica jest niebezpiecznym przestępcą, nie wykluczyłbym tego przed dokładnym 
zbadaniem sprawy.
- Skoro sir William przekazał panu najważniejsze fakty, opowiem panu tylko o tym, co 
wydarzyło się dziś rano - zaproponował Luke.
Zrelacjonował   pokrótce   przebieg   swej   rozmowy   z   lordem   Whitfieldem.   Inspektor 
Battle słuchał go z dużym zainteresowaniem.
- Mówi pan, że bawił się nożem - powiedział. - Czy zrobił coś szczególnego, panie 
Fitzwilliam? Czy nim groził?
- Otwarcie nie. Tylko w dość nieprzyjemny sposób badał palcami jego ostrze, z jakąś, 
rzekłbym, estetyczną rozkoszą, a to mi się nie podobało. Myślę, że panna Waynflete 
miała takie samo odczucie.
- Czy to ta pani, która zna lorda Whitfielda od dziecka i miała za niego wyjść?
- Zgadza się.
- Sądzę, że może pan się nie martwić o tę młodą damę, panie Fitzwilliam - powiedział 
inspektor Battle. - Dam jej kogoś do ochrony. A w dodatku Jackson śledzi jego 
lordowską mość, więc nie powinno jej grozić żadne niebezpieczeństwo.
- Uspokoił mnie pan - odetchnął Luke. Inspektor ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Wiem, że jest pan w trudnej sytuacji, panie Fitzwilliam. Że niepokoi się pan o pannę 
Conway... Szczerze mówiąc, nie spodziewam się, że będzie to łatwa sprawa. Lord 
Whitfield niewątpliwie jest niezwykle przebiegłym człowiekiem. Najprawdopodobniej 

background image

powstrzyma się na jakiś czas od dalszych kroków. Chyba że osiągnął już ostatnie 
stadium.
- Co pan nazywa "ostatnim stadium"?
- Stan, w którym pod wpływem wybujałego egotyzmu przestępca zaczyna sądzić, że 
nic mu nie grozi! Uważa siebie za geniusza, a wszystkich innych za kompletnych 
durniów! Wtedy, oczywiście, mamy go już w garści!
Luke pokiwał głową i wstał.
- No cóż - powiedział. - Życzę powodzenia. Proszę dać mi znać, gdybym mógł w 
czymś pomóc.
- Oczywiście.
- Czy nic panu nie przychodzi do głowy?
Battle zastanawiał się chwilę.
- Nie, na razie nic. Chcę się trochę rozejrzeć po okolicy. Może zamienimy parę słów 
wieczorem, dobrze?
- Zgoda.
- Wtedy będę lepiej wiedział, na czym stoimy.
Luke czuł się podniesiony na duchu i uspokojony. Wiele osób odnosiło takie samo 
wrażenie po spotkaniu z inspektorem Battle.
Zerknął na zegarek. Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien pojechać do Bridget 
jeszcze przed lunchem.
Doszedł jednak do wniosku, że lepiej będzie, jeśli tego nie zrobi. Panna Waynflete 
mogłaby uważać zaproszenie go na posiłek za swój obowiązek, a to wprowadziłoby 
zamieszanie w jej gospodarstwie. Wiedział z własnego doświadczenia z ciotkami, że 
kobiety   w   średnim   wieku   są   przeczulone   na   punkcie   drobiazgów,   związanych   z 
prowadzeniem domu.
Ciekawe, czy panna Waynflete jest czyjąś ciotką? - pomyślał. Być może.
Wyszedł z gospody. Jakaś kobieta w czerni przystanęła gwałtownie na jego widok.
- Dzień dobry, panie Fitzwilliam.
- Dzień dobry, pani Humbleby - odparł, ściskając jej wyciągniętą dłoń.
- Myślałam, że już pan wyjechał.
- Nie, tylko się przeprowadziłem. Mieszkam teraz w tej gospodzie.
- A Bridget? Słyszałam, że opuściła Ashe Manor.
- Owszem, to prawda.

background image

Pani Humbleby głęboko westchnęła.
- Bardzo się cieszę, że tak szybko wyjechała z Wychwood.
- Och, ona nadal jest tutaj. Ściśle rzecz biorąc, zatrzymała się u panny Waynflete.
Pani Humbleby zrobiła krok do tyłu. Luke'a zaskoczyło malujące się na jej twarzy 
przerażenie.
- U Honorii Waynflete? Och, ale dlaczego?
- Panna Waynflete bardzo uprzejmie zaprosiła ją do siebie na kilka dni.
Panią Humbleby wstrząsnął lekki dreszcz. Podeszła bliżej i położyła Luke'owi dłoń na 
ramieniu.
- Panie Fitzwilliam, wiem, że nie mam prawa nic mówić. Przeżyłam ostatnio wiele 
bolesnych   i   ciężkich   chwil,   więc...   być   może...   straciłam   zdrowy   rozsądek!   Moje 
odczucia mogą być po prostu tylko urojeniami.
- Jakie odczucia? - spytał Luke łagodnie.
- Przeświadczenie o istnieniu zła!
Spojrzała   na   niego   nieśmiało.   Widząc   jednak,   że   z   powagą   skinął   głową   i   nie 
zamierza kwestionować jej wypowiedzi, dodała:
- Tyle nikczemności... ta myśl mnie prześladuje... tyle niegodziwości w Wychwood. A 
wszystko to za sprawą tej kobiety. Jestem tego pewna!
- Jakiej kobiety? - spytał Luke, nie rozumiejąc, o kogo jej chodzi.
- Jestem przekonana, że Honoria Waynflete jest bardzo złą kobietą! - wyjaśniła pani 
Humbleby. - Och, widzę, że pan mi nie wierzy! Lavinii Pinkerton też nikt nie uwierzył. 
Ale obie miałyśmy takie odczucia. Przypuszczam, że ona wiedziała więcej niż ja... 
Proszę   pamiętać,   panie   Fitzwilliam,   że   nieszczęśliwa   kobieta   jest   zdolna   do 
strasznych czynów.
- Może i tak - przyznał Luke cicho.
- Pan mi nie wierzy? - spytała pospiesznie pani Humbleby. - No cóż, dlaczego miałby 
pan wierzyć? Ale nie jestem w stanie zapomnieć tego dnia, kiedy John wrócił od niej 
z   zabandażowaną   ręką.   Zbagatelizował   całą   sprawę,   mówiąc,   że   to   tylko 
zadraśnięcie. - Odwróciła się, zamierzając odejść. - Do widzenia. Proszę zapomnieć, 
co panu mówiłam. Ostatnio nie najlepiej się czuję.
Luke zaczął się zastanawiać, dlaczego pani Humbleby nazwała Honorię Waynflete 
złą kobietą. Czyżby doktor Humbleby przyjaźnił się z Honorią Waynflete, a jego żona 
była o nią zazdrosna?

background image

Co   ona  powiedziała?  Że   "Lavinii  Pinkerton  też   nikt  nie  uwierzył".  Zatem   Lavinia 
Pinkerton musiała zwierzyć się pani Humbleby ze swoich podejrzeń.
Nagle przypomniał sobie wagon kolejowy i zaniepokojoną twarz miłej starszej pani. 
Znów usłyszał jej poważny głos: "Ten szczególny błysk w oczach..." Kiedy to mówiła, 
zmienił się wyraz jej własnej twarzy... jakby bardzo wyraźnie coś zobaczyła. Przez 
chwilę wyglądała zupełnie inaczej... rozchyliła usta, obnażając zęby, i patrzyła na 
niego jakimś dziwnym, niemal nieludzkim wzrokiem.
Widziałem u kogoś dokładnie takie samo spojrzenie... ten sam błysk w oczach... 
Całkiem niedawno... ale kiedy? - pomyślał. Dziś rano! Ależ oczywiście! Przecież 
panna Waynflete tak właśnie patrzyła na Bridget w salonie lorda Whitfielda.
Nagle   przypomniał   sobie,   że   kiedy   przed   wielu   laty   ciotka   Mildred   powiedziała: 
"Wiesz, mój drogi, ona wygląda jak idiotka!", jej inteligentna, miła twarz przybrała 
wyraz bezdennej tępoty...
Lavinia Pinkerton wspominała o błysku w oczach jakiegoś mężczyzny... nie, jakiejś 
osoby  -   pomyślał.   Czy  to  możliwe,   że   na  ułamek   sekundy  jej  żywa   wyobraźnia 
odtworzyła ten obraz... spojrzenie mordercy patrzącego na swoją następną ofiarę...?
Pod   wpływem  nagłego  impulsu  ruszył   szybkim  krokiem  w  kierunku  domu  panny 
Waynflete.
W głowie kłębiły mu się uporczywe myśli:
Nie   mężczyzna...   przecież   nie   wspomniała   ani   słowem   o   mężczyźnie...   to   ty 
założyłeś, że to jest mężczyzna, bo wydawało ci się to oczywiste, ale ona tego nie 
powiedziała...   O   Boże,   czyja   kompletnie   zwariowałem?   Moje   podejrzenia   są 
nieprawdopodobne...   z   całą   pewnością   to   niemożliwe...   absurdalne...   Ale   muszę 
dotrzeć   do   Bridget   i   sprawdzić,   czy   nic   jej   się   nie   stało...   Te   dziwne, 
jasnobursztynowe   oczy.   Och,   jestem   obłąkany!   Musiałem   oszaleć!   Przecież   to 
Whitfield  jest przestępcą!  Z  całą  pewnością. Na dobrą  sprawę  sam się  do  tego 
przyznał!
Pamięć  uparcie  podsuwała  mu  obraz  twarzy panny Pinkerton, odgrywającej  rolę 
okropnej, na wpół obłąkanej kobiety.
Drzwi otworzyła mu służąca.
-   Panna   Conway   gdzieś   wyszła   -   wyjaśniła,   zaskoczona   jego   gwałtownym 
wtargnięciem. - Tak mi powiedziała panna Waynflete. Sprawdzę, czy pani jest w 
domu.

background image

Luke przecisnął się obok niej i wpadł do salonu. Emily pobiegła na górę. Po chwili 
wróciła, ciężko dysząc.
- Mojej pani też nie ma w domu. Luke chwycił ją za ramię.
- Dokąd poszły? Którędy?
Emily patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami.
- Musiały wyjść tylnymi drzwiami, bo gdyby wyszły frontowymi, zobaczyłabym je 
przez kuchenne okno.
Luke przebiegł przez niewielki ogród i wypadł na drogę. Natknął się tam na jakiegoś 
mężczyznę,   przycinającego   żywopłot.   Podszedł   i   zagadnął   go,   z   trudem 
powstrzymując drżenie głosu.
- Dwie kobiety? - odparł nieznajomy bez pośpiechu. - Owszem. Kilka minut temu. 
Jadłem właśnie obiad w cieniu żywopłotu. Chyba mnie nie zauważyły.
- W którą stronę poszły?
Choć starał się rozpaczliwie, żeby jego głos brzmiał normalnie, nieznajomy spojrzał 
na niego ze zdziwieniem i odparł:
- Przez pola... W tym kierunku. Ale nie mam pojęcia, dokąd poszły dalej.
Luke podziękował mu i puścił się biegiem. Coraz silniej czuł, że musi się spieszyć.
Muszę   je   koniecznie   dogonić!   -   pomyślał.   Chyba   kompletnie   oszalałem. 
Najprawdopodobniej wybrały się na miły, przyjacielski spacer. Coś jednak każe mi je 
ścigać. Przebiegł przez pola i przystanął na wiejskiej ścieżce, nie wiedząc, co robić 
dalej.
I wtedy usłyszał z daleka słabe, lecz wyraźne wołanie.
- Luke! Ratunku! - I jeszcze raz: - Luke...
Bez chwili namysłu wbiegł do lasu i pognał w kierunku, z którego dobiegł krzyk. 
Teraz dotarły  do  niego  inne  dźwięki...  odgłosy  szamotaniny, szybkie  oddechy, a 
potem jakiś cichy, zduszony jęk.
Zdążył w samą porę. Oderwał dłonie obłąkanej kobiety od gardła ofiary. Choć panna 
Waynflete z pianą na ustach szamotała się i przeklinała, trzymał ją mocno. W końcu 
kobietą wstrząsnął konwulsyjny dreszcz i zesztywniała w jego uścisku.

XXIII
NOWY POCZĄTEK

background image

- Ja tego nie rozumiem - rzekł lord Whitfield. - Po prostu nie rozumiem.
Starał   się   zachować   godność,   ale   pod   pozorami   pompatyczności   można   było 
dostrzec   żałosne   zakłopotanie.   Nie   mógł   uwierzyć   w   sensacyjne   nowiny,   które 
właśnie mu przekazywano.
- Sprawa wygląda tak, lordzie Whitfield - tłumaczył cierpliwie Battle. - Zacznijmy od 
tego, że w tej rodzinie zdarzały się przypadki obłędu. Odkryliśmy to dopiero teraz. 
Często tak się dzieje w tych starych rodach. Ona ma do tego skłonności dziedziczne. 
Poza   tym   jest   bardzo   ambitną   kobietą,   którą   spotkały   niepowodzenia.   Najpierw 
runęła   w   gruzy   jej   kariera   zawodowa,   a   potem   przeżyła   zawód   miłosny.   - 
Odchrząknął. - Domyślam się, że to pan ją porzucił?
- Nie lubię określenia "porzucił" - oświadczył lord Whitfield kategorycznie.
- Czy to pan zerwał zaręczyny? - poprawił się inspektor Battle.
- No cóż... owszem.
- Powiedz nam dlaczego, Gordon - poprosiła Bridget.
Lord Whitfield lekko się zaczerwienił.
- No dobrze, skoro muszę. Honoria miała kanarka, którego uwielbiała. Miał zwyczaj 
brać  cukier  z  jej  ust. Pewnego dnia  mocno  ją dziobnął.  Honoria  rozzłościła  się, 
złapała   go   i...   skręciła   mu   kark!   Po   tym   incydencie   moje   uczucia   do   niej   nagle 
osłabły. Powiedziałem jej, że uważam nasz związek za pomyłkę popełnioną przez 
obie strony.
- Od tego wszystko się zaczęło! - orzekł Battle, kiwając głową. - Tak jak powiedziała 
pannie Conway, skupiła całą swą uwagę i bezsporną inteligencję na jednym celu.
-   Chciała,   żeby   uznano   mnie   za   mordercę?   -   zawołał   lord   Whitfield   z 
niedowierzaniem. - To niewiarygodne.
- Ale to prawda - powiedziała Bridget. - Przecież sam się dziwiłeś, że każdy, kto 
zrobił ci przykrość, natychmiast ginął w jakichś tajemniczych okolicznościach.
- Istniały po temu powody.
- Powodem była Honoria Waynflete - oznajmiła Bridget. - Wbij sobie wreszcie do 
głowy,   że   to   nie   ręka   Opatrzności   wypchnęła   Tommy'ego   Pierce'a   z   okna   i 
wykończyła wszystkich pozostałych. Zrobiła to Honoria.
-   Wydaje   mi   się  to   wprost   niewiarygodne   -   powtórzył   lord   Whitfield,   potrząsając 
głową.

background image

- Twierdzi pan, że dziś rano przekazano panu telefonicznie jakąś wiadomość, czy 
tak? - spytał Battle.
-   Owszem,   około   dwunastej.   Poproszono   mnie,   bym   natychmiast   udał   się   do 
pobliskiego  lasku Shaw  Wood, ponieważ ty, Bridget, chcesz mi coś powiedzieć. 
Miałem nie brać samochodu, tylko pójść piechotą.
Battle pokiwał głową.
-   No   właśnie.   To   byłby   koniec.   Znaleziono   by;   pannę   Conway   z   poderżniętym 
gardłem, a obok niej należący do pana nóż z odciskami pańskich palców! Potem ktoś 
zaświadczyłby, że widział pana wtedy w pobliżu miejsca zbrodni! A pan nie miałby 
żadnego   wytłumaczenia.   Każdy   sąd   przysięgłych   na   świecie   uznałby   pana   za 
winnego.
- Mnie? - zawołał lord Whitfield z zaskoczeniem i niepokojem. - Kto by uwierzył, że ja 
mogłem zrobić coś podobnego?
- Ja nie uwierzyłam - powiedziała cicho Bridget.
Lord Whitfield spojrzał na nią chłodno, a potem kategorycznie oświadczył:
-   Biorąc   pod   uwagę   moją   reputację   i   pozycję   społeczną   w   hrabstwie   jestem 
przekonany, że nikt, ani przez ułamek sekundy, nie uwierzyłby w tak absurdalny 
zarzut.
Wyszedł z godnością, zamykając za sobą drzwi.
- Nigdy nie zrozumie, że naprawdę groziło mu niebezpieczeństwo! - rzekł Luke, a 
potem spytał: - Bridget, jak to się stało, że zaczęłaś podejrzewać pannę Waynflete?
- Kiedy powiedziałeś mi, że Gordon jest mordercą, nie mogłam w to uwierzyć! Znam 
go bardzo dobrze. Przez dwa lata byłam jego sekretarką! Poznałam go na wylot! 
Zdaję sobie sprawę, że jest napuszonym, małostkowym egotykiem, ale wiem też, że 
jest życzliwym człowiekiem o gołębim sercu. Nie zabiłby nawet osy. Ta historia z 
kanarkiem panny Waynflete była zwykłym kłamstwem. Gordon nie mógł go zabić. 
Kiedyś   powiedział   mi,   że   to   on   ją   porzucił.   Ty   uporczywie   twierdziłeś,   że   było 
odwrotnie. No cóż, mogło tak się zdarzyć! Być może duma nie pozwoliła mu się 
przyznać, że to ona z nim zerwała. Ale ta historia z kanarkiem... to bzdura! Gordon 
tego nie zrobił! On nawet nie poluje, ponieważ widok krwi przyprawia go o mdłości. 
Więc doszłam do wniosku, że ta część historii jest nieprawdziwa. A skoro tak, to 
panna   Waynflete   musiała   skłamać.   Kiedy   się   o   tym   pomyśli,   było   to   niezwykle 
zadziwiające kłamstwo! Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy nie kłamała również w 

background image

innych   sprawach.   Nietrudno   zauważyć,   że   jest   bardzo   ambitną   kobietą,   więc 
porzucenie   jej   przez   narzeczonego   musiało   strasznie   zranić   jej   dumę.   To   ją 
najprawdopodobniej rozwścieczyło i obudziło w niej nienawiść do Gordona. Uczucie 
to spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy wrócił tu po latach jako bogaty człowiek 
sukcesu.   Powiedziałam   sobie:   "Tak",   ona   zapewne   chętnie   obciążyłaby   go 
odpowiedzialnością za jakąś zbrodnię". Wtedy zaczęły mi się kłębić w głowie różne 
dziwne   koncepcje.   Wychodząc   z   założenia,   że   wszystko,   co   ona   mówi,   jest 
kłamstwem,   nagle   zrozumiałam,   że   taka   kobieta   z   łatwością   mogła   zrobić   z 
mężczyzny głupca! Ten pomysł wydał mi się dość dziwaczny, więc pomyślałam: "To 
niewiarygodne, ale przypuśćmy, iż to ona zamordowała tych ludzi, a potem wmówiła 
Gordonowi, że spotkała ich kara boska!" Wiedziałam, że mogłaby mu to wmówić bez 
żadnych   trudności.   Jak   wam   mówiłam,   Gordon   uwierzyłby   we   wszystko!   Potem 
zadałam   sobie   pytanie:  "Czy   ona  mogła   popełnić  te   zbrodnie?"   Odpowiedź  była 
twierdząca. Doszłam do wniosku, że mogła zrzucić pijanego mężczyznę z kładki i 
wypchnąć chłopca z okna, a Amy Gibbs umarła w jej domu. Co do pani Horton... 
kiedy   chorowała,   Honoria   Waynflete   często   ją   odwiedzała.   Przypadek   doktora 
Humbleby'ego sprawił mi więcej trudności. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Puszek 
cierpi na wirusowe zapalenie ucha ani że panna Waynflete założyła doktorowi na 
rękę opatrunek, który wcześniej zainfekowała wydzieliną z ucha kota. Przypadek 
panny   Pinkerton   był   jeszcze   trudniejszy,   ponieważ   nie   mogłam   sobie   wyobrazić 
panny Waynflete przebranej w uniform szofera i prowadzącej rollsa. Potem nagle 
doznałam   olśnienia...   przypadek   panny   Pinkerton   był   najprostszy   ze   wszystkich! 
Panna Waynflete po prostu pchnęła ją z tyłu, co w tłumie ludzi zapewne nie sprawiło 
jej większych trudności. Samochód nie zatrzymał się, więc wykorzystała okazję i 
powiedziała jakiejś kobiecie, że zauważyła jego numer rejestracyjny, a potem podała 
jej numer rollsa lorda Whitfielda. Miałam w głowie kompletny chaos. Ale skoro byłam 
absolutnie pewna, że Gordon nie popełnił tych morderstw, to kto tego dokonał? 
Odpowiedź wydawała się zupełnie oczywista. Ktoś, kto nienawidzi Gordona! A kto go 
nienawidzi? Honoria Waynflete. Wtedy przypomniałam sobie, że panna Pinkerton, 
mówiąc   o   mordercy,   wyraźnie   sugerowała,   że   to   mężczyzna.   To   obaliło   moją 
wspaniałą teorię, bo gdyby panna Pinkerton miała rację, nie zostałaby zabita... Więc 
poprosiłam cię, byś dokładnie przytoczył słowa panny Pinkerton, i stwierdziłam, że 
ani razu nie użyła słowa mężczyzna. Wtedy doszłam do wniosku, że jestem  na 

background image

właściwym tropie! Postanowiłam przyjąć zaproszenie panny Waynflete i podjąć próbę 
odkrycia prawdy.
- Nic mi o tym nie mówiąc? - spytał Luke z gniewem.
- Kochanie, byłeś tak bardzo przekonany o słuszności swoich podejrzeń... a moja 
koncepcja była mglista i budziła wątpliwości! Nie przyszło mi nawet do głowy, że 
grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Sądziłam, że mam mnóstwo czasu... - Wstrząsnął 
nią dreszcz przerażenia. - Och, Luke, to było straszne... Jej oczy... I ten przeraźliwy, 
nieludzki śmiech...
- Zdążyłem w ostatniej chwili - powiedział Luke drżącym głosem. - Odwrócił się do 
inspektora Battle. - Jak ona się teraz czuje?
- Dostała kompletnego pomieszania zmysłów - odparł Battle. - Tak już z nimi jest. 
Tacy ludzie nie mogą znieść szoku, jakim jest dla nich świadomość, że okazali się 
mniej sprytni, niż sądzili.
- No cóż, kiepski ze mnie policjant! - przyznał Luke ponuro. - Ani przez chwilę nie 
podejrzewałem Honorii Waynflete. Był pan lepszy, Battle.
- Może tak, a może nie. Pamięta pan zapewne, jak powiedziałem, że kiedy mamy do 
czynienia   ze   zbrodnią,   wszystko   jest   możliwe.   Wydaje   mi   się,   że   jako   przykład 
podałem wtedy starą pannę.
- Wymienił pan również arcybiskupa i uczennicę! Czy mam rozumieć, że uważał pan 
ich wszystkich za potencjalnych morderców?
Battle uśmiechnął się szeroko.
- Chodziło mi o to, że każdy może być przestępcą.
- Z wyjątkiem Gordona - zauważyła Bridget. - Luke, chodźmy go poszukać!
Lord Whitfield siedział w swoim gabinecie, zaabsorbowany robieniem notatek.
- Gordon - zaczęła Bridget łagodnym, cichym głosem. - Czy teraz, kiedy wiesz już o 
wszystkim, zechcesz nam wybaczyć?
Lord Whitfield spojrzał na nią życzliwie.
-   Ależ   naturalnie,   moja   droga.   Zdaję   sobie   sprawę,   że   będąc   zapracowanym 
człowiekiem, bardzo cię zaniedbywałem. Rzecz w tym, że... jak mądrze napisał to 
Kipling: "Ten podróżuje najszybciej, kto podróżuje sam. Moja droga życiowa jest 
drogą samotnika". - Rozprostował ramiona. - Dźwigam na swych barkach ogromny 
ciężar odpowiedzialności. I muszę dźwigać go sam. Nie mam nikogo do towarzystwa, 

background image

nikt nie może mi w tym ulżyć. Muszę iść przez życie w samotności... aż do końca 
drogi.
- Jesteś wspaniałomyślny, mój drogi! - zawołała Bridget.
Lord Whitfield zmarszczył czoło.
- To nie jest kwestia wspaniałomyślności. Zapomnijmy o tych głupstwach. Jestem 
człowiekiem bardzo zajętym.
- Wiem o tym.
- Zabieram się natychmiast do przygotowania serii artykułów "Zbrodnie popełnione 
przez kobiety na przestrzeni stuleci".
Bridget spojrzała na niego z podziwem.
- Gordon, to świetny pomysł.
Lord Whitfield dumnie wypiął pierś.
-   Proszę   wiec   teraz   zostawić   mnie   samego.   Nie   wolno   mi   przeszkadzać.   Mam 
mnóstwo pracy.
Luke i Bridget wyszli na palcach z pokoju.
- On jest rzeczywiście wspaniałomyślny - powiedziała Bridget.
- Bridget, coś mi się zdaje, że ty naprawdę kochałaś tego człowieka!
- Wiesz, Luke, chyba tak.
Luke wyjrzał przez okno.
- Cieszę się, że stąd wyjeżdżamy. Nie lubię tego miejsca. Jest tu dużo nikczemności, 
jak powiedziałaby pani Humbleby. Nie podoba mi się ta wisząca nad miasteczkiem 
góra.
- Skoro wspomniałeś o Ashe Ridge, co z panem Ellsworthym? Luke roześmiał się z 
lekkim zażenowaniem.
- Chodzi ci o tę krew na jego rękach?
- Owszem.
- Podobno składali w ofierze jakiegoś białego koguta!
- To obrzydliwe!
- Myślę, że pana Ellsworthy'ego spotka coś przykrego. Battle zamierza sprawić mu 
małą niespodziankę.
- Poczciwy major Horton nawet nie próbował zabić swojej żony, pan Abbot, jak 
sądzę, otrzymał  kompromitujący list od jakiejś kobiety, a doktor  Thomas  jest po 
prostu miłym, skromnym, młodym lekarzem - oznajmiła Bridget.

background image

- Jest zarozumiałym osłem!
- Mówisz tak, bo zazdrościsz mu, że żeni się z Rose Humbleby.
- Ona jest dla niego o wiele za dobra.
- Mam wrażenie, że wolałbyś ją ode mnie!
- Kochanie, czy ty przypadkiem nie mówisz od rzeczy?
- Nie, bynajmniej. - Milczała przez chwilę, a potem spytała: - Luke, czy ty mnie 
lubisz?
Zrobił krok w jej kierunku, ale ona powstrzymała go gestem.
- Użyłam słowa lubisz, Luke, a nie kochasz.
- Och, rozumiem... Tak, lubię cię, Bridget, ale również cię kocham.
- Ja ciebie też lubię, Luke... - wyznała Bridget.
Wymienili nieśmiałe uśmiechy jak dzieci, które zaprzyjaźniły się na zabawie.
-   Lubić   to   coś   znacznie   więcej   niż   kochać   -   powiedziała   Bridget.   -   To   uczucie 
wytrzymuje próbę czasu. Chciałabym, żeby to, co jest między nami, trwało wiecznie, 
Luke.   Nie   chcę,   żebyśmy   pobrali   się   wyłącznie   z   miłości,   a   potem   mieli   siebie 
nawzajem dosyć i pragnęli poślubić kogoś innego.
-   Och,   najdroższa,   wiem,   czego   chcesz.   Ja   również.   Nasze   uczucia   nigdy   nie 
wygasną, ponieważ są oparte na realnych podstawach.
- Czy tak jest istotnie, Luke?
- Oczywiście, kochanie. Myślę, że właśnie dlatego bałem się w tobie zakochać.
- Ja również się tego bałam.
- A teraz?
- Już nie.
- Dość długo ocieraliśmy się o śmierć. Ale już po wszystkim! Teraz zaczniemy żyć...
* Postać krwawego pirata z "Wyspy skarbów" R. L. Stevensona (przyp. red.).