background image

Harry Harrison

Zemsta Stalowego Szczura

(Przekład: Jarosław Kotarski)

background image

1

Sterczałem w kolejce równie wytrwale, jak cała gromada podatników, i ściskałem w 

ręce zabazgrany formularz i gotówkę - starożytny, prawie nigdzie już nie stosowany środek 

płatności pod postacią rulonika zielonych papierków; lokalne dziwactwo, które drogo będzie 

kosztowało miejscowych klientów. Coś swędziło mnie niemiłosiernie pod sztuczną brodą. 

Drapałem się akurat, gdy facet przede mną odszedł od okienka i nadeszła moja kolej. Paluch 

utkwił mi w tym cholernym kleju. Największym moim zmartwieniem było w tej chwili - jak 

wyciągnąć palec, nie ściągając przy okazji zarostu. Zgromadzone w tym miejscu szerokie 

audytorium miało za chwilę zaznać wystarczająco wielu wrażeń i chciałem zaoszczędzić im 

jeszcze jednego, nadprogramowego.

- Dalej, niechże pan mi to wreszcie poda! - dobiegło mnie zza okienka. Urzędniczka 

była stara, brzydka jak nieszczęście i na dodatek zrzędliwa.

- Wprost przeciwnie - odezwałem się uprzejmie. Ten cholerny klej w końcu puścił, 

druki   i   banknoty   sfrunęły   na   ladę   i   odsłoniły   moją   siedemdziesiątkę   piątkę   z   rakietowo 

napędzanymi   pociskami.   -   To   raczej   niech   pani   da   mi   w   końcu   to,   co   wycisnęliście   z 

biedaków zamieszkujących to zadupie.

Uśmiechnąłem się przy tym rozbrajająco. Babsztyl pisnął przeraźliwie i czym prędzej 

zaczął grzebać w kasie. By ułatwić jej podjęcie właściwej decyzji, wyszczerzyłem zęby, które 

uprzednio pokryłem całkiem porządną, karminową farbą. Gdy pchnięte ku mnie pieniądze 

znalazły się w zasięgu mojej ręki, zacząłem upychać je systematycznie do górnej kieszeni 

płaszcza. Moją słodką tajemnicą był fakt, że miała ona połączenie z innymi kieszeniami.

- Co pan robi? - sapnął stojący za mną  facet z wytrzeszczonymi  obecnie solidnie 

oczami.

- Podejmuję forsę - odparłem zgodnie z prawdą i cisnąłem mu plik banknotów. - Też 

pan chce?

Złapał odruchowo banknoty i oczy jeszcze bardziej wyszły mu z orbit. Jednocześnie 

ryknął alarm i usłyszałem trzask blokowanych drzwi. Urzędniczka usiłowała ulotnić się w 

tym czasie, jednak kolejny błysk mego serdecznego uśmiechu skutecznie ją powstrzymał i 

forsa płynęła dalej. Ludzie biegali w popłochu, a strażnicy, z zapałem wymachując bronią, 

rozglądali   się   gorączkowo   za   kimś,   kogo   można   by   ustrzelić.   Wdusiłem   więc   guzik 

trzymanego  w  kieszeni  nadajnika i  w całym  banku rozbrzmiała  seria mocnych  eksplozji. 

Wywaliło wszystkie kosze na śmieci, w których uprzednio umieściłem profilaktycznie bomby 

gazowe. Przestałem na chwilę interesować się inkasowaniem gotówki, nałożyłem natomiast 

background image

hermetyczne gogle i nalepiłem porządny plaster na usta - to ostatnie po to, by zmusić się do 

oddychania   przez   nos,   w   którym   tkwiły   przeciwgazowe   filtry.   Następnie   rozejrzałem   się 

wokół. Widok był fascynujący. Gaz oślepiający jest bezbarwny i bezwonny, działa jednak 

prawie natychmiast. W ciągu piętnastu sekund od pierwszego wybuchu wszyscy wewnątrz 

budynku   byli   ślepi.   Z   wyjątkiem   oczywiście   Jamesa   Bolivara   DiGriz,   czyli   mnie.   Jako 

jednostka niepospolicie utalentowana (stąd zresztą przezwisko Stalowy Szczur) załadowałem 

resztę gotówki i wziąłem azymut na najbliższe drzwi.

Moja dobrodziejka z drugiej strony lady ulotniła się definitywnie. Nie było jej widać, 

za to było ją doskonale słychać - gdzieś z podłogi. Wrzeszczało zresztą wszystko, co się 

ruszało - poza mną, oczywiście. Zaiste, pełne grozy są chwile spędzone przez normalnego 

człowieka   w   kraju   ślepców.   W   koło   wszyscy   poruszali   się   po   omacku   i   co   chwila   się 

przewracali.  Dotarłem   szczęśliwie   do  drzwi,  przy których   -  na  zewnątrz  -  zebrał  się  już 

całkiem   spory   tłum   gapiów.   Pomachałem   im   ręką,   co   -   doprawdy   nie   wiem   dlaczego   - 

przyprawiło   ich   o   drgawki   i   zmusiło   do   gwałtownej   ucieczki.   Przestrzeliłem   zamek, 

ustawiwszy broń tak, by kule przeleciały ludziom nad głowami, i kopnąłem drzwi. Zanim 

wygramoliłem się na zewnątrz, rzuciłem jeszcze krzykacza na chodnik i wpakowałem do uszu 

stopery.

Krzykacz wystartował i od razu wszyscy się rozbiegli. Nie ma się innego wyboru, gdy 

coś takiego drze mordę. Wysyła toto dźwięki o natężeniu równym solidnemu trzęsieniu ziemi. 

Niektóre są słyszalne - na przykład odgłos, który odbiera się jako wzmocniony silnie pisk 

paznokcia skrobiącego po szkle, inne zaś, będąc poddźwiękami, stwarzają nastrój paniki i 

grozy. Nieszkodliwy w sumie drobiazg, ale jak pożyteczny.

Tak czy inaczej - ulica była pusta, gdy dobiegałem do wozu, który właśnie zatrzymał 

się przy krawężniku. Mimo stoperów łeb mi pękał od tego jazgotu. Odetchnąłem dopiero 

wtedy, gdy doskonale dźwiękoszczelny i hermetyczny wóz ruszył z miejsca i skierował się w 

perspektywę ulicy.

- Wszystko w porządku? - spytała siedząca przy kierownicy Angelina, biorąc zakręt z 

nonszalancją zatwardziałego samobójcy.

- Poszło jak po maśle.

- Twoje porównania pozostawiają wiele do życzenia pod względem poprawności i 

czystości języka.

-   Przepraszam,   ale   wczesnoporanna   praca   nigdy   nie   wpływała   dobrze   na   moje 

samopoczucie i zdolności. A poza tym, ten płaszcz zawiera obecnie o wiele więcej forsy, niż

zdążymy wydać.

background image

- O to już nie musisz się martwić! - stwierdziła z czarującym uśmiechem. Miałem 

ochotę ją ucałować, potrzebowała jednak całego dostępnego refleksu, by nie zabić nas w tej 

przejażdżce, poprzestałem zatem na przyjacielskim poklepaniu jej po ramieniu.

Wetknąłem   gumę   do   żucia   w   usta   -   trzeba   było   pozbyć   się   tego   przerażającego 

kolorytu   uzębienia   -   i   zająłem   się   zdejmowaniem   charakteryzacji.   Angelina   skręciła 

tymczasem   w   przecznicę,   zwolniła   i   skręciła   ponownie.   W   zasięgu   wzroku   było   pusto. 

Nacisnęła malutki czerwony guzik.

Jakie   to   interesujące   rzeczy   zdarza   się   ludziom   wymyślać.   Tablice   rejestracyjne 

obróciły się natychmiast. Lecz to było akurat dość banalne. Z dysz na przednim zderzaku 

trysnęły strumienie katalizatora. Wszędzie, gdzie stykał się z błękitem karoserii, zmieniał go 

natychmiast   w   twarzową   czerwień.   Z   wyjątkiem   górnej   części   wozu,   która   odzyskała 

dziewiczą   przezroczystość.   To,   co   sprawiało   wrażenie   galwanizowanej   chromem 

powierzchni, rozpuściło się. Przy okazji zmieniła się też marka wozu.

Gdy tylko proces ów dobiegł końca, Angelina ściągnęła ognistopomarańczową perukę 

i zawróciła w stronę banku. Przejąłem na chwilę kierownicę, gdy pakowała nasze przebrania 

do skrytki i nakładała oszałamiające okulary przeciwsłoneczne.

- Dokąd teraz? - zapytała, gdy obok nas przemknęło stadko wyjących patrolowców.

- Myślałem o plaży. Wiatr, słońce - to zdrowe i orzeźwiające...

-   Nawet   bardzo,   jeśli   można   ci   przerwać.   -   Poklepała   się   po   zaokrąglonym 

wybrzuszeniu przepony z uśmiechem, w którym było coś więcej niż tylko zadowolenie. - To 

już siódmy miesiąc. A poza tym... - popatrzyła na mnie naburmuszona - to mi przypomina, że 

obiecałeś   zrobić   ze   mnie   uczciwą   kobietę,   abyśmy   mogli   wreszcie   nazwać   ten   okres 

miodowym miesiącem.

-   W   pierwszej   nadarzającej   się   chwili,   moja   ty   śliczna.   Nie   chcę   z   ciebie   zrobić 

uczciwej   kobiety   -   to   byłoby   zresztą   fizycznie   niemożliwe.   Jesteś   tak   samo   podszyta 

złodziejstwem jak ja. Lecz z całą pewnością ożenię się z tobą i wsunę najkosztowniejszą...

- Ukradzioną!

-   ...obrączkę   na   ten   delikatny   paluszek.   Przysięgam!   Obiecuję!   Ale   gdy   tylko 

spróbujesz zalegalizować  nasz  związek,   połknie  nas  komputer   i  skończy się  babci  sranie 

razem z naszymi wakacjami.

- A ty dostaniesz dożywocie. Lepiej jednak będzie, jeśli złapią cię teraz, zanim będę 

zbyt gruba, by za tobą biegać. Teraz pojedziemy do tego ośrodka nad morzem i nacieszymy 

się ostatnim dniem wolności. A jutro, zaraz po śniadaniu bierzemy ślub. Obiecujesz?

- Mam tylko jedno pytanie...

background image

- Obiecaj! Za dobrze znam twoje numery!

- Masz moje słowo. Tylko że...

Zahamowała nagle z poślizgiem i okazało się, że spoglądam w lufę mojego własnego 

gnata. Z tej perspektywy była ona przerażająco wielka, a palec na spuście charakteryzował się 

niezdrową bielą.

- Obiecaj, ty śliski, oszukańczy, kłamliwy i trzeciorzędny włamywaczu od siedmiu 

boleści, albo wypruję ci flaki!

- Ty mnie naprawdę kochasz!?

- Oczywiście, że cię kocham! Ale jeśli nie będę cię miała dla siebie, to sama cię 

ukatrupię. No, gadaj!

- Pobieramy się rano.

- Jak trudno jest niektórych przekonać! - westchnęła, wsuwając broń do kieszeni i 

lokując siebie w moich ramionach.

Potem pocałowała mnie tak czule, ze byłem niemal gotów cieszyć się zapowiedzią 

jutrzejszego dnia.

background image

2

-   Dokąd   to,   Chytry   Jimie?   -   Angelina   wychylała   się   przez   okno   naszego   pokoju. 

Zatrzymałem się z ręką na klamce furtki.

- Idę popływać, kochanie! - odwrzasnąłem i nacisnąłem klamkę.

Ryknęła   siedemdziesiątka   piątka   i   z   całego   urządzenia   wejściowego   cała   została 

jedynie klamka.

- Rozepnij się! - odezwała się z odcieniem życzliwości, dmuchając w lufę.

Wzruszyłem z rezygnacją ramionami  i rozpiąłem płaszcz kąpielowy.  Poza tym,  że 

nogi miałem gołe, byłem całkowicie ubrany (buty tkwiły w kieszeniach marynarki). Pokiwała 

piękną głową ze zrozumieniem.

- Możesz wracać na górę. Wykąpiesz się w wannie.

- Tylko mnie źle nie zrozum. Chciałem jeszcze po drodze wpaść do kilku sklepów i...

- Na górę!

Poszedłem. Nie było nawet sensu kląć. Lekarze Korpusu rozsupłali splątane niteczki 

jej   podświadomości   i   wprowadzili   w   normalne,   szczęśliwe   ludzkie   życie.   Ale   gdy 

przychodziły momenty krytyczne, stawała się dawną Angeliną - najokrutniejszym mordercą, 

jakiego   znałem.   Westchnąłem   i   wszedłem   na   schody.   Jeszcze   głębiej   westchnąłem,   gdy 

zobaczyłem, że płacze.

- Nie kochasz mnie. - Klasyczny gambit funkcjonujący od czasu pierwszej baby w raju 

i nadal nie do rozwiązania.

- Kochanie, naturalnie, że cię kocham. - Bo i faktycznie, kochałem ją. - To tylko... taki 

odruch. Kocham cię, ale małżeństwo... to jak pójście do więzienia, a ja, jak wiesz, nigdy 

dotąd tam nie trafiłem.

- To wyzwolenie, a nie niewola - usłyszałem, gdy zabrała się do makijażu. - To jak 

kąpiel w zimnej wodzie. Trzeba szybko do niej wejść i wszystko potem jest OK. A teraz 

opuść nogawki i włóż buty.

Zrobiłem,   co   chciała,   i   miałem   właśnie   powiedzieć,   co   sądzę   o   tym   głupawym 

stwierdzeniu, gdy ujrzałem otwierające się drzwi, za którymi stał Mistrz Ceremonii i dwóch 

świadków. Angelina ujęła mnie  za rękę (tym  razem zrobiła  to łagodnie) i pociągnęła  do 

drugiego pokoju. Usłyszałem dźwięk organów i oczy zakryła mi mgła.

Gdy   odzyskałem   zdolność   wyraźnego   widzenia,   organy   wybrząkiwały   właśnie 

ostatnie tony, drzwi zamykały się za świadkami, a Angelina oglądała paluszek ozdobiony 

obrączką. Jęknąłem.

background image

Na   kredensie   stało   parę   flaszek.   Sam   nie   wiem,   jak   odnalazłem   kolbiastą   butelkę 

Syrian Panther Sweat 20. Pewien jestem tylko, że nie zawdzięczałem  tego moim oczom. 

Samogon   ten   ma   tak   owocne   działanie,   że   jego   sprzedaż   zakażana   jest   na   przynajmniej 

połowie cywilizowanych planet. Najskuteczniej działa w dawce równej pełnemu kubkowi.

Wypiłem dwa i pogrążyłem się w niewesołych rozważaniach. Musiało mi to zająć 

trochę czasu, gdyż Angelina, moja Angelina (z trudem powstrzymywany jęk), stała przede 

mną w marynarskich spodniach i swetrze, ze spakowanymi torbami. Szarpnięciem wytrąciła 

mi szklankę z dłoni.

- Tak sobie na boczku świętujemy? - powiedziała jak najuprzejmiej. - Na to będzie 

czas wieczorem. Teraz zjeżdżajmy stąd. Jak tylko nasze nazwiska wpadną do komputera, to 

wszystko strzeli i zajaśnieje jak knajpa w dniu wypłaty. Sądzę, że gliny gotowe są zesrać się, 

byle tylko nas dostać.

- Cisza - rozkazałem łapiąc pion. - Ten obrazek już znam. Bierz samochód i jazda.

Zaofiarowałem   pomoc   przy   wynoszeniu   rzeczy,   ale   zanim   zdążyłem   wyrazić   tę 

propozycję   głośno,   Angelina   była   już   w   połowie   schodów.   Zachęcony   jej   przykładem, 

namierzyłem przeszkody terenowe i ruszyłem za nią. Samochód stał z otwartymi drzwiami i 

pomrukiwał niecierpliwie, a siedząca za kierownicą Angelina pomrukiwała w innej tonacji, 

lecz również niecierpliwie.

Gdy wgramoliłem się do środka, zaczęły do mojej kory mózgowej docierać pierwsze 

oznaki,   że   łapię   kontakt   z   rzeczywistością.   Ten   wóz,   podobnie   jak   wszystkie   pojazdy 

używane na Karnacie, działał na parę generowaną dzięki spalaniu pewnego rodzaju torfu. 

Używano do tego pomysłowego i niepotrzebnie skomplikowanego urządzenia. Potrzeba było 

co najmniej  trzydziestu  minut  na  podniesienie  pary do poziomu,  który umożliwiał  jazdę. 

Angelina musiała zatem rozgrzać wóz jeszcze przed ślubem, planując dokładnie wszystkie 

pozostałe przedsięwzięcia. Jak dotąd, jedynym moim wkładem w imprezę był ten prywatny 

drink. To mi o czymś przypomniało.

- Masz tabletkę? - wychrypiałem.

Zanim skończyłem mówić, tabletka leżała już na mojej otwartej dłoni. Mała, różowa, z 

trupią   główką;   wstrząsający   wynalazek   jakiegoś   szalonego   chemika.   Działała   jak 

metaboliczny  odkurzacz,  wyrzucając  z   żołądka   jego  zawartość   i  dokonując  blitzkriegu   w 

układzie krwionośnym. Usuwała nie tylko alkohol, ale również wszystkie skutki picia tak 

dokładnie, że godna współczucia ofiara alkoholizmu stawała się trzeźwa jak noworodek. Z 

rezygnacją połknąłem to diabelstwo.

Mówi   się,   że   to   działa   błyskawicznie,   lecz   czas   jest   pojęciem   względnym. 

background image

Subiektywnie trwało to ze trzy godziny; przypominało doznania delikwenta, którego żołądek 

wypełniają nagle wodą i to aż do pęknięcia, a zaraz potem woda owa wypływa wszystkimi 

porami ciała.

- Uff - odezwałem się słabym głosem i wytarłem czoło.

Obok nas przemykały właśnie ostatnie domy jakiejś wioski. Angelina prowadziła z 

chłodną   obojętnością,   a   generator   pobrzękiwał   wesoło   po   zjedzeniu   następnego   kawałka 

torfu.

- Mam nadzieję, że ci przeszło? - Skręciła na krzyżówce i dalej pruła z poprzednią 

szybkością. - Ogłosili już alarm. Wojsko, z lotnictwem, i inne takie. Mam ich na podsłuchu.

- Co o tym sądzisz?

-   Marnie.   Chyba   że   coś   wymyślisz.   Zrobili   solidny   pierścień   z   parasolem 

powietrznym. Teraz go zacieśniają.

Nie   doszedłem   jeszcze   do   siebie.   Istniało   bezpośrednie   połączenie   miedzy   moimi 

splątanymi myślami a strunami głosowymi, do którego to połączenia cenzura inteligencji nie 

miała dostępu.

- Wspaniały początek nowego życia. Jeśli to ma tak dalej wyglądać, to nic dziwnego, 

że unikałem ślubu jak zarazy.

Wóz zatrzymał się na poboczu pod niebieskolistnym drzewem. Trzasnęły drzwi, a w 

oknie pojawiła się sięgająca po torbę ręka Angeliny. Usiłowałem ją powstrzymać.

- Jestem idiotą...

- Zatem ja też jestem idiotką, bo wyszłam za ciebie. - Jej głos nie zwiastował rychłych 

łez, i to było właśnie najgorsze; znaczyło, że za wszelką cenę chce nad sobą panować. - 

Oszukałam cię i wciągnęłam w małżeństwo, bo wydawało mi się, że tego właśnie pragniesz. 

Myliłam się, więc skończmy całą sprawę, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Przykro mi, 

Jim. Otworzyłeś przede mną nowe życie i myślałam, że i mnie uda się zrobić coś dla ciebie. 

Naprawdę, fajnie było cię poznać. Dzięki - i do widzenia. Zanim skończyła, zebrałem się 

mniej więcej do kupy. Stanąłem przed nią, blokując drogę, i jak najdelikatniej wziąłem ją w 

objęcia.

- Angelino, powiem ci teraz jedną rzecz, której nie usłyszysz już więcej ode mnie do 

końca   moich   dni.   Słuchaj   więc   uważnie   i   zapamiętaj.   Był   taki   czas,   że   nosiłem   miano 

najlepszego   złodzieja   w   galaktyce.   Potem   wciągnięto   mnie   do   Korpusu,   gdzie   miałem 

pomagać w łapaniu innych złodziei. I złapałem ciebie. Nie tylko pierwszej klasy złodziejkę, 

ale również najbardziej sadystyczną morderczynię, jaką znała galaktyka. - Poczułem, że drży, 

i przycisnąłem ją mocniej. - Trzeba to powiedzieć, właśnie taka bowiem byłaś. Teraz już nie 

background image

jesteś. Miałaś po temu powody, teraz zostały już usunięte. Wyprostowano kilka rowków w 

twojej korze mózgowej. I kocham cię. Ale chcę, byś pamiętała, że kochałem cię również w 

tamtych, nie dających się wskrzesić dniach. Więc jeśli teraz zżymam się i trudno ze mną dojść 

do ładu i składu, pamiętaj, co ci powiedziałem, i weź to pod uwagę. OK?

- Oczywiście, że tak!

Upuściła torbę (na mój mały palec, ale nie ośmieliłem się nawet drgnąć) i bez słowa 

mnie objęła. Całowaliśmy się leżąc w wysokiej trawie, gdy przy naszym wozie zahamowały z 

piskiem dwa motocykle. Jedynie policja mogła ich używać, jako że zdolne były do osiągania 

wielkich szybkości. Ich silniki ładują się w nocy i dają całą moc na koło zamachowe, które w 

dzień   generuje   prąd   elektryczny   zasilający   dwa   motorki   w   kołach.   Skuteczne   i   nie 

powodujące zanieczyszczenia środowiska. I bardzo niebezpieczne.

-   To   ten   wóz,   Pooler!   -   krzyknął   jeden   z   policjantów   poprzez   ciągły   warkot   kół 

zamachowych.

- Dam znać centrali. Nie mogli uciec daleko. Teraz już ich mamy!

Nic mnie tak nie wpienia jak pewność siebie objawiana przez drobnych urzędników. O 

tak, teraz na pewno nas już mają. Gdzieś w głębi gardła uwięzło mi warkniecie, gdy ten 

umundurowany ignorant wodził nochalem wokół samochodu i gdy w chwilę później wlepił 

wzrok w naszą przytulną kryjówkę w trawie. Ciągle jeszcze się gapił, gdy złapałem go za 

szyję   i   ściągnąłem   w   dół,   sugerując,   by   do   nas   dołączył.   Śmiesznie   wyglądał   z 

wytrzeszczonymi  oczyma, wywalonym językiem i nabiegającą krwią twarzą, ale Angelina 

wszystko zepsuła. Zrzuciła mu hełm i przygrzała w ciemię obcasem swego pantofelka (ze 

stalowym podkuciem). Pozwoliłem mu opaść na trawę.

- I ty mówisz, że ja jestem sadystką - wyszeptała z urazą w głosie. - No to co można 

powiedzieć o tobie?

- Przekazałem wiadomość. Teraz już na pewno ich mamy! - entuzjazmował się ten 

drugi.

Zamilkł dość nagle, wpatrzony w otwór lufy, która pojawiła się na wysokości jego 

nosa.   Angelina   wygrzebała   ze   swej   torby   pigułkę   nasenną   i   podsunęła   mu   ją   gestem 

nieznoszącym sprzeciwu.

- I co teraz, szefie? - zapytała radośnie, wpatrując się w dwie postacie w czarnych 

uniformach leżące na drodze.

-   Myślę.   -   Skrzywiłem   się,   aby   to   podkreślić.   -   Mieliśmy   ponad   cztery   miesiące 

wakacji,   i   to   bez   zmartwień,   lecz   wszystko,   co   dobre,   szybko   się   kończy.   Moglibyśmy 

przedłużyć sobie urlop, sprawiając różnym ludziom trochę kłopotu. Ale nie sądzę, żebyś w 

background image

swym   obecnym   kształcie   nadawała   się   tak   naprawdę   do   ucieczek   i   tym   podobnych 

fatygujących imprez. Wracamy tam, skąd zwialiśmy?

-   Miałam   nadzieję,   że   to   właśnie   powiesz.   To   niezdrowa   mieszanka:   poranna 

niestrawność i napad na bank. Fajnie jest wracać.

- Zwłaszcza, że powitają nas z otwartymi ramionami.

Pamiętają   przecież,   że   odrzucili   nasze   prośby   o   urlop   i   przez   to   zmusili   do 

obrabowania tego pocztowca.

-   Żeby   nie   wspominać   już   o   pieniądzach   na   drobne   wydatki,   które   zabraliśmy   z 

banków, gdy zablokowali nasze konta.

- Święte słowa. Chodź. Zrobimy to w wielkim stylu.

Rozebraliśmy   obu   funkcjonariuszy.   Jeden   miał   różową   bieliznę,   drugi   wolał 

praktyczną czerń, ale ozdobioną koronką. Mógł to być lokalny zwyczaj, niemniej zadumałem 

się nad stosunkami panującymi w tutejszej policji. Byłem zadowolony, że wyjeżdżamy. W 

zapiętych hełmach ruszyliśmy drogą na zdobycznych motorach, wesoło kiwając po drodze do 

wszystkich czołgów i ciężarówek przetaczających się w przeciwnym kierunku. Zastopowałem 

na widok samotnej pancerki i pokiwałem ze środka drogi do kierowcy. Angelina zahamowała 

w   obłoku   kurzu   za   wozem   -   wydawało   nam   się,   że   widok   policjanta   w   ciąży   mógłby 

wstrząsnąć nawet ich systemem nerwowym.

- Mamy ich! - ryknąłem w uchylone okno. - Ale mają radio, więc zachowaj to dla 

siebie. Jedź za nami!

- Prowadź! - odwrzasnęło z zapałem wnętrze.

Myśl o nagrodzie, medalach i sławie błysnęła z pewnością załodze przed oczyma i 

przyćmiła słońce. Poprowadziłem ich na opuszczony leśny dukt kończący się nad jeziorkiem. 

Zahamowałem,  pokiwałem,   żeby  stanęli,   i z  palcem  przy  ustach  pognałem   w  ich  stronę. 

Kierowca opuścił klapę i wychylił się z oczekiwaniem w oczach.

- Potrzebny wam odpoczynek - poinformowałem go uprzejmie, wrzucając do środka 

granat gazowy.

Najpierw pojawiła się chmura dymu, potem rozległo się trochę kaszlu i w efekcie 

uzyskaliśmy dwie postacie śpiące cicho na trawie.

- Chcesz zobaczyć ich bieliznę? - zainteresowała się Angelina. Motory potoczyły się 

wesoło po stoku i parując zatonęły w jeziorze. Załadowaliśmy się do pancerki i ruszyliśmy w 

stronę miasta. Jechaliśmy bocznymi  drogami. Naszym  punktem docelowym  była Kwatera 

Główna   tutejszej   policji.   Zaparkowaliśmy   w   podziemnym   garażu,   dziwnie   teraz 

opustoszałym, i pojechaliśmy windą do centrum dyspozycyjnego. Znalazłem wolny pokój i 

background image

zostawiłem   w   nim   Angelinę.   Wychodząc   zauważyłem,   że   zabawia   się   zapieczętowanymi 

tajnymi   aktami.   Nałożyłem   gogle  i  wlazłem   do centrali.  Zostałem  zignorowany.  Facet,   z 

którym chciałem się widzieć, spacerował po pokoju pykając z długaśnej fajki. Podbiegłem i 

zasalutowałem.

- Przepraszam, czy Mr Inskipp?

- Taa... - mruknął, dalej koncentrując wzrok na ściennej tablicy, która przedstawiała 

graficznie przebieg pościgu.

- Ktoś chce się z panem widzieć.

- Że co? Słuchani? - ciągle był rozkojarzony. Harold Peters Inskipp, dyrektor i główny 

mózg Korpusu Specjalnego rozkojarzony bywał nader rzadko. Najwyraźniej tego dnia nie był 

w formie, gdyż bez słowa podreptał za mną. Zdjąłem gogle i zamknąłem drzwi.

- Teraz możemy wracać do domciu - powiedziałem. - Jeśli okażesz się na tyle miły, by 

znaleźć jakiś sposób. Znudziła mi się ta przeklęta popularność.

Wykrzywił się niesamowicie i zagryzł ustnik fajki. Poprowadziłem go do pokoju, w 

którym została Angelina. Doszliśmy tam, zanim jeszcze go odblokowało, ponadto przez cały 

czas zajęty był wypluwaniem szczątków ustnika.

background image

3

- Arrgh! - warknął Inskipp i potrząsnął resztką fajki.

-   Pełne   ekspresji   -   odparłem   uprzejmie,   wyciągnąwszy   z   kieszeni   cygaro.   -   Ale 

zawiera minimalną dawkę informacji. Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?

Odciąłem końcówkę - nawet nie chrupnęło. Perfekcja.

-   Czy   wy   wiecie,   ile   milionów   kosztowała   fala   waszych   napadów?   Gospodarka 

Karnaty...

- ...nie ucierpi ani na jotę. Rząd dokona zwrotu instytucjom, które doznały straty, a 

potem o tyle właśnie zmniejszy sumę odprowadzaną corocznie na cele Korpusu. A poza tym, 

te sukcesy - podniecenie w społeczeństwie, zwiększona sprzedaż gazet, no i manewry policji, 

które   były   prawdziwą   przyjemnością   dla   wszystkich   zainteresowanych.   Zamiast   się 

denerwować, powinni wypłacić nam za to wszystko nagrodę.

Ze spokojem zapaliłem cygaro.

- Nie graj ze mną w kulki. Gdybym oddał was władzom Karnaty, posiedzielibyście w 

pierdlu przez sześćset lat.

-   Nie   da   się   zrobić,   Inskipp.   Sam   dobrze   wiesz,   jak   bardzo   brakuje   ci   polowych 

agentów, potrzebujesz nas bardziej niż my ciebie. Skończ więc gadać i zacznij myśleć.

Warknąwszy ostatni raz, zaczął grzebać w koszu na śmieci i dobył stamtąd czerwoną 

skórzaną   teczkę,   która   zabrzęczała   ostrzegawczo.   Odcisnął   palce   na   zamku   i   zwolnił 

zabezpieczenie. Teczka otworzyła się.

- Mam tu coś dla ciebie. Nadzwyczaj tajne i ważne.

- Czy kiedyś dostanę coś innego?

- Jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne.

-   W   tajemnicy   przed   wszystkimi   jesteś   śmiertelnie   zazdrosny   o   moje   referencje   i 

chcesz mojej śmierci. Przestań się krygować i wal, o co chodzi. Angelina i ja poradzimy sobie 

lepiej niż ta zbieranina przedszkolaków i emerytów, jaką masz na usługach.

- To jest robota tylko dla ciebie, Angelina jest, no cóż... - zaczerwienił się i wsadził 

nos w papiery.

-   Heej!   Słyszycie?   -   ryknąłem   śmiechem.   -   Inskipp,   morderca   i   postrach   diabła, 

najzimniejszy drań, jakiego znam,  szara eminencja galaktyki,  nie potrafi wymówić  słowa 

ciąża. A niemowlę! Poczekaj, a seks. To ładne słówko, no, dalej, powiedz no nam tu seks, i to 

trzy razy z rzędu, to ci dobrze zrobi...

- Zamknij się, DiGriz. W końcu się z nią ożeniłeś, to świadczy, że została ci jeszcze 

background image

szczypta przyzwoitości w tej szarej brei, którą uważasz za swój mózg. Ona zostaje. To robota 

dla jednej osoby i to akurat ty jesteś tą osobą. A ona najprawdopodobniej i tak zostanie 

wdową.

- W czerni jest jej do twarzy. Tak łatwo się nie wyłgasz.

- Popatrz lepiej na to, potem pogadamy - odparł, wkładając w otwór biurka kasetę z 

filmem.

Światło zgasło, zaczęła się projekcja. Kamera była prowadzona ręcznie, kolor zanikał 

-   jednym   słowem,   amatorszczyzna   -   ale   był   to   najlepszy   amatorski   film,   jaki   w   życiu 

widziałem. Materiał okazał się rewelacyjny. I nie było wątpliwości, że rzecz jest autentyczna.

Ktoś   bawił   się   w   wojnę.   Był   słoneczny   dzień   z   białymi   obłoczkami   chmur   na 

błękitnym  niebie i czarnymi  kłaczkami wybuchów. Ogień nie był na tyle  intensywny,  by 

powstrzymać schodzące z orbity parkingowej transportowce. Port był średniej wielkości, w 

oddali  widać  było  zabudowania   i kilka   maszyn   towarowych.  Myśliwiec  spłynął   z góry  i 

ekranem targnęły eksplozje, w których zniknęło stanowisko obrony. W końcu dotarło do mnie 

nieprawdopodobieństwo tego, co widziałem.

- To są statki kosmiczne! - ryknąłem oskarżycielsko w stronę biurka. - Gdzie jest ten 

rząd składający się ze skretyniałych starców, którzy są na tyle głupi, żeby marzyć o wygraniu 

międzyplanetarnej wojny? I co się z nimi stało po jej przegraniu? No i co, u diabła, ma to 

wspólnego ze mną?

Zabłysły   światła.   Inskipp   pukał   palcem   w   blat   i   przyglądał   mi   się   z   mieszaniną 

uznania i obrzydzenia.

- Dla twojej informacji: ta inwazja zakończyła się pełnym sukcesem. Tak zresztą jak i 

poprzednie.  Film  zrobił  pewien  przemytnik,  nasz  informator,  który miał  dość szczęścia  i 

rozumu, żeby nawiać na samym początku operacji.

Zatkało   mnie.   Niewiele   można   powiedzieć   o   wojnach   międzyplanetarnych,   bo   po 

prostu ich nie ma. Coś w rodzaju podboju zakończonego powodzeniem zdarzało się jedynie w 

przypadku planet bliźniaczych, czyli bytujących w jednym układzie gwiezdnym, z których 

jedna,  powiedzmy,  była  wysoko  rozwinięta,  a druga zacofana.  Lecz  warunkiem był  brak 

obrony. Prawdziwej obrony. Każdy żołnierz, każda sztuka broni i każda racja żywnościowa 

muszą zostać wyniesione ze studni grawitacji planety i przeniesione potem przez kosmos, 

koszty zaś potrzebnej na to wszystko energii rosną zastraszająco. A gdy siły desantowe muszą 

jeszcze lądować tylko po to, by stanąć twarzą w twarz ze zdeterminowaną obroną, to cała 

inwazja pochłania tyle  forsy,  nie mówiąc już o stratach w ludziach, że staje się czystym 

nonsensem.   Jeśli   zaś   brać   pod   uwagę   wojnę   pomiędzy   dwoma   planetami   należącymi   do 

background image

odległych systemów, cała sprawa nabiera wyłącznie cech nieprawdopodobieństwa.

No dobrze, tyle zostało udowodnione. Wojna międzyplanetarna jest niemożliwa. Lecz 

z drugiej strony, nic nie jest niemożliwe, jeśli ktoś weźmie się za to wystarczająco poważnie, 

a przemoc i wojna, mimo wieków pokoju, są nadal czymś kuszącym dla wielu przedstawicieli 

ludzkości.

- Usiłujesz mi wiec wmówić, że ktoś dokonał udanej inwazji międzyplanetarnej?

- I to niejednej. Wiem przynajmniej o czterech - uśmiechnął się złośliwie.

- A ty i Unia wolelibyście, żeby nie zdarzyło się to po raz piąty?

- Dokładnie tak, mój stary.

- I ja jestem tym jeleniem, który ma się tym zająć?

Wyciągnął rękę, wyjął mi cygaro ze zdrętwiałych palców i umieścił je w popielniczce, 

po czym uroczyście uścisnął mi dłoń.

- Wiedziałem, że dobrze wybrałem. To robota tylko dla ciebie. Idź i zwyciężaj!

Wyrwałem dłoń z jego zdradzieckiego uścisku, wytarłem ją z obrzydzeniem o spodnie 

i złapałem cygaro.

- Jestem pewien, że załatwisz mi najlepszy możliwy urzędowy pogrzeb, na jaki stać 

Korpus. Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi coś jeszcze, czy od razu zawiążesz mi  oczy i 

wsadzisz do rakiety?

- Spokojnie, mój chłopcze. Niewiele się o tym mówi, ale spowodowałoby to zbyt duże 

zamieszanie w polityce.

A sami zainteresowani nie mówią nic. Wielu ludzi straciło życie, żeby dowiedzieć się 

tego, o czym ty będziesz wiedział za chwilę. Inwazję przeprowadziła planeta Cliaand - trzecia 

planeta w systemie Epsilon Indi. System składa się z około czterdziestu planet, ale tylko na 

trzech panują warunki umożliwiające życie. Cliaand przejęła już parę lat temu kontrolę nad 

dwiema pozostałymi, ale nie uznaliśmy tego za wystarczający powód do wszczynania alarmu. 

W ciągu ostatniego roku natomiast dokonali czterech udanych inwazji na planety w innych 

układach i wydaje się, że myślą o czymś jeszcze większym. Nie wiemy, jak to robią, lecz 

wiemy, że robią to dobrze. Na podbitych planetach mamy rozlokowanych agentów, ale jak 

dotąd, nie dowiedzieliśmy się niestety niczego, co można by uznać za istotne. Podjęto więc 

decyzję - gdybym podał ci nazwiska ludzi, którzy ją podjęli, to stanąłbyś na baczność - aby 

wysłać naszego człowieka na Cliaand, by przeciął wreszcie ten gordyjski węzeł i doszedł 

prawdy.

-   Zamiast   ubierać   to   wszystko   w   piękne   słówka,   powiem   ci   krótko,   że   to 

samobójstwo...

background image

- Polecisz tam. Nie ma w tej chwili żadnego sposobu, który pozwoliłby ci się z tego 

wyłgać.

Do   reszty   już   zrezygnowany,   wziąłem   pod   pachę   kopię   obfitującego   w   szczegóły 

raportu, kryształ z zapisem ichniego dialektu i wytrych do pościgowca. W bardzo ponurym 

nastroju   wróciłem   do   kwatery,   w   której   moja   Angelina,   znudziwszy   się   tajnymi   aktami, 

rzucała sobie nożem do celu. Cel wyrysowany na ścianie przypominał kształtem i wielkością 

zarys ludzkiej głowy. Muszę obiektywnie przyznać, że Angelina była świetna - rzucając z 

odwróconej pozycji potrafiła trafić w czarną plamkę wielkości oka.

- Weź zdjęcie Inskippa na cel. Sprawi ci to większą przyjemność i przyniesie więcej 

pożytku.

- Czyżby ten zły i okrutny starzec wysyłał mojego ukochanego gdzieś daleko?

- Ten stary cap próbuje mnie wykończyć. Ta robota, którą mi dał, jest tak śmiertelnie 

tajna, że nie mogę pisnąć ani słówka, szczególnie tobie. Masz tu więc te zasrane papiery i 

sama je sobie przeczytaj.

Wsunąłem   kryształ   do   mnemaków   i   nałożyłem   kask   -   materiał   miał   się   utrwalić 

bezpośrednio   w   mojej   korze   mózgowej.   Oszczędzało   to   czasu   i   nudnego   wkuwania, 

fundowało za to pierwszorzędny ból głowy i płynną znajomość języka. Nastąpiła konieczna 

dla dokonania procesu przerwa w życiorysie, po czym poczułem, że ktoś zdejmuje mi kask, 

podaje jakąś tabletkę i równocześnie miękkie usta dotykają moich warg. Poczułem się o wiele 

lepiej.

- Próbują cię zabić, ale ty będziesz śmiał się tylko z tego i zwyciężysz, a któregoś 

pięknego dnia zajmiesz na pewno należne ci stanowisko Inskippa.

- Martwisz się o mnie, moja kochana? - powiedziałem z nadzieją, unosząc powiekę.

- Cały czas, ale taka już dola żony. A poza tym - nie mogę stanąć na twojej drodze do 

kariery.

- Nie wiedziałem dotąd, że w ogóle jestem na takiej drodze. Dobrze, że mi o tym 

powiedziałaś.

- Nie upadaj na duchu. Będę ci pomagała myśląc o tobie. Jak zamierzasz się tam 

dostać?

- Wezmę mój szybki i niezawodny pościgowiec; prostą drogą pomknę jak strzała i 

znajdę się poza zasięgiem radarów; ze świstem przetnę atmosferę...

- I rozlecisz się na atomy.  Masz, przeczytaj  sobie relację jedynego, który ocalał z 

takiej próby. Przeczytałem. Była bardzo przygnębiająca.

-   Będziesz   na   siebie   uważał?   Nie   sądzę,   żeby   wskazane   było   obecnie   dla   mnie 

background image

zamartwianie się.

- Jeśli już masz ochotę się martwić, to martw się raczej o los tej biednej planety, której 

wypowiedziałem wojnę.

Rozumiałem już w czym rzecz - był to jeden z tych przypadków chorobliwej manii, 

która   zmusza   nawet   kanarki   do   noszenia   mundurków,   nie   wspominając   już   o   prze-

prowadzaniu poboru wśród kotów. Próba działania wprost jest dokładnie tym, czego oczekują 

i na co są przygotowani. Nic nie mają natomiast na wypadek pojawienia się jednej osoby 

zdolnej przeprowadzić akcję opartą na zaskoczeniu i maksymalnie bezczelnym zachowaniu. 

Czyli, inaczej mówiąc, nie są przygotowani na nasz normalny sposób działania.

Pocałowałem  Angelinę  i wyszedłem  z dumnie  podniesioną  głową. Chciałbym  być 

jednak w owej chwili chociaż w jednej setnej tak pewny siebie, jak to sugerowałem.

background image

4

Moje   plany   były   precyzyjne   do   najdrobniejszych   szczególików;   cała   operacja   - 

gigantyczna. Nieraz ze strony Inskippa padał przeraźliwy okrzyk bólu związany z kosztami, 

ja jednak ignorowałem równo te wrzaski. To ja w końcu nadstawiałem karku, zabezpieczyłem 

się   zatem   na   wszystkie   strony   i   sposoby.   Ale   nawet   najbardziej   skomplikowane 

przygotowania kiedyś się kończą, a wtedy prowadzi się jelenia na odstrzał.

I oto ja, nagi przed światem, sterczałem w barze promu „Kannettava" ze szklanką w 

garści i cygarem  przed nosem.  Słuchałem wieści, że na planecie  Cliaand  wylądujemy  za 

godzinę. Nagi byłem,  rzecz jasna, tylko w przenośni, ale po raz pierwszy doświadczałem 

takiego uczucia. Niezwykłego wysiłku woli i ogromnej dyscypliny wymagało pozostawienie 

wszystkich   gadżetów   w   domu.   Żadnej   bombki,   kapsuły   z   gazem   czy   piłki.   Nic.   Nawet 

wytrycha, który zwykle nosiłem na palcu u nogi. Czy też... zakląłem i rozejrzałem się. Nikt 

nie zwracał na mnie uwagi. Wyciągnąłem portfel i dotknąłem górnego szwu. Moja własna 

podświadomość   walczyła   ze   mną.   Tylko   świadoma   część   umysłu   była   entuzjastycznie 

nastawiona   do   lądowania   bez   pomocnych   drobiazgów.   Ścisnąłem   portfel   w   odpowiedni 

sposób i malutki, acz niesamowicie skuteczny wytrych wypadł na moją dłoń. Dzieło sztuki. 

Wpatrywałem się weń z zachwytem, lecz w końcu powiedziałem mu: żegnaj. Wracając do 

kabiny, wrzuciłem go do pojemnika na śmieci.

Każdy raport czy rozmowa przynosiły nieodmiennie tę sama wieść - że Cliaand ma 

najbardziej paranoidalnych celników w całym zasranym kosmosie. Przewieźć kontrabandę 

przez komorę celną było czymś niemożliwym, toteż nie miałem zamiaru próbować. Byłem 

tym, kim być powinienem; agentem Fazzolettd Mouchoir Ltd., handlarzem, który zajmował 

się bronią. Firma istniała, a ja faktycznie byłem jej przedstawicielem. Żadne śledztwo nie 

było w stanie wykazać niczego innego. Niech sobie próbują.

Spróbowali.

Lądowanie niewiele różniło się od wejścia do więzienia. Razem z garstką podobnych 

nieszczęśników  znaleźliśmy  się w  złowieszczo wyglądającym  pokoju o szarych  ścianach. 

Staliśmy tam pod bacznym okiem uzbrojonych po zęby strażników, a nasze bagaże leżały 

pośrodku w charakterze zwalonego bezładnie stosu. Dopóki schodnia nie odjechała, panował 

spokój, potem zaczęto nas wywoływać pojedynczo.

Nie byłem pierwszy, toteż skorzystałem z okazji, aby przyjrzeć się lokalnym typom. 

Okazywali  nam całkowitą  obojętność, krocząc tam i z powrotem w butach z cholewami, 

ściskając   w   garściach   rozpylacze   i   zadzierając   nosy.   Umundurowani   byli   w   kardynalską 

background image

purpurę - niezbyt to wojskowy kolorek, przeraźliwy za to i nic nie mówiący o naturze tego, 

kto go nosi. Wszyscy byli wysocy i charakteryzowali się tępym podbródkiem i świńskimi 

oczkami. Hełmy wyglądały na zrobione ze stali włókiennej, ze złowróżbnymi wizjerami i 

odsuwanymi przyłbicami. Rozpylacze - najbardziej śmiercionośna zabawka tego typu, jaką 

widziałem - były strzelbami Gaussa. Kiedy naciskało się spust, w lufie wytwarzało się silne 

pole magnetyczne generowane dzięki baterii, mogące nadać pociskowi prędkość początkową 

nie gorszą niż w szanującym się peemie. Wyższość tej broni nad innymi samopałami polegała 

na tym, że była to broń bezgłośna i mogła wystrzeliwać wszystko - od zatrutych igieł po 

rakietowe   pociski  z   głowicami  atomowymi.   Korpus,  jak  dotąd,  tylko   o  nich  słyszał.   Nie 

widzieliśmy   ani   jednego   egzemplarza   tego   typu   broni.   Postanowiłem,   że   przy   pierwszej 

nadarzającej się okazji zadbam o to, by nastąpił jakiś przewrót w tej materii.

- Pas Ratunkowy

1

! - wrzasnął ktoś.

Podskoczyłem   przypomniawszy   sobie,   że   to   moje   oficjalne   nazwisko.   Podniosłem 

dłoń i jeden ze strażników pognał ku mnie z głośnym stukotem obcasów. Na pewno miał do 

nich przybite metalowe skuwki - dla efektu. Poczułem nieprzepartą chęć posiadania takich 

butów. Zaczynało mi się tu podobać.

-   Weźcie   bagaż   i   chodźcie   ze   mną!   -   odwrócił   się   gwałtownie,   a   ja   pisnąłem   z 

rozpaczą.

-   Ależ,   proszę   pana,   nie   udźwignę   sam   wszystkiego!   Tym   razem   obdarzył   mnie 

miażdżącym spojrzeniem i sugestywnie zabębnił palcami po spluwie.

- Wózek! - warknął w końcu i wskazał na odległą część pomieszczenia.

Była   to   mała   autoplatforma.   Podreptałem   po   nią   grzecznie,   załadowałem   swoje 

bambetle   i   odszukałem   wzrokiem   strażnika.   Stał   przy   otwartych   drzwiach,   a   jego   palec 

znajdował   się   znacznie   bliżej   spustu   niż   przed   chwilą.   Silnik   wózka   zaskowyczał   na 

najwyższych obrotach, a ja pogalopowałem za nim ku drzwiom.

W drugim pokoju odbyła się rewizja.

Tak to się łatwo i przyjemnie mówi. W życiu nie zdarzyło mi się coś podobnego i 

byłem   ogromnie   szczęśliwy,   że   to   ja   sam   zaopiekowałem   się   odpowiednio   wcześniej 

wytrychem w portfelu.

Zainteresowało   się   mną   dziesięciu   chłopa,   z   czego   sześciu   bagażami,   reszta   mną 

osobiście. Pierwszą ich czynnością było rozebranie mnie do naga i rzucenie na fluoroskop. 

Powiększający. Kilka chwil radzili nad moimi plombami. Wspólnie uznali, że jedna z nich 

jest za duża i wydobyli ją na światło dzienne. Podczas gdy ponownie wypełniano mi ząb, 

1 w oryginale Harrison pseudonim „Pas Ratunkowy” zapisał po polsku

background image

oryginalna   plomba   zaatakowana   została   przez   spektroskop.   Nie   wydawali   się   specjalnie 

rozczarowani,   gdy   jej   materia   okazała   się   jedynie   powszechnie   stosowanym   stopem 

dentystycznym.

Poszukiwania trwały dalej.

Gdy tak oglądali mnie ze wszystkich stron, inny gość zajmował się stosem papierków, 

zadając   mi   przy   tym   różne   kretyńskie   pytania.   Bez   wątpienia   były   to   moje   psigramy 

dostarczone z firmy, gdy zwrócono się o wizę. Odpowiadałem zgodnie z prawdą, i chyba z 

oczekiwaniami, bo dość szybko dano mi spokój i schowano papierzyska.

Moje bagaże tymczasem traktowane były jeszcze gorzej. Każdą torbę otwierano, a 

zawartość   rozkładano   metodycznie   na   białych   stołach.   Same   torby   rozpruto   troskliwie, 

rozwalając   ściegi,   usuwając   złącza   i   patrosząc   rączki.   To,   co   zostało,   zapakowano   do 

plastikowych  toreb, pooklejano fiszkami i odesłano do badań bardziej gruntownej natury. 

Ubrania przeglądnięto już bardziej pobieżnie i odłożono. Wkrótce dowiedziałem się, że ujrzę 

je ponownie w dniu odlotu z planety.

- Otrzymacie dobrą cliaandzką odzież - odezwał się jeden.

- Czy to symbol religijny? - spytał inny, trzymając w opuszkach palców fotografię 

Angeliny.

- To zdjęcie mojej żony.

- Zezwala się tylko na wwóz symboli religijnych.

- Dla mnie jest jak anioł.

Głowili się nad tym przez dobrą chwilę, po czym niechętnie zaakceptowali portret. Co 

nie znaczyło jednak, żebym mógł dysponować czymś tak groźnym jak oryginał. Po chwili 

pojawiła się fotokopia.

- Wszystkie wasze rzeczy osobiste i dokumenty zostaną zwrócone przy wyjeździe. Tu 

będziecie   chodzić   w   lokalnych   strojach   i   przestrzegać   lokalnych   obyczajów.   Oto   wasze 

rzeczy. - Wskazał trzy ohydne torby. - A to wasz dowód. - Złapałem go z radością, że znowu 

jestem sobą.

- Co jest w  tej  kasecie?  - spytał  jeden z nich  z czystą  nadzieją  w głosie.  Reszta 

przerwała swoje zajęcia i podeszła do stołu. Ich miny sugerowały, że niezależnie od treści 

każde moje oświadczenie będzie teraz przyznaniem się do winy, po czym nastąpi wykonanie 

wyroku   śmierci.   Skuliłem   się   z   przerażenia;   miałem   nadzieję,   że   wypadło   to   dość 

autentycznie.

- Panowie, nie zrobiłem nic takiego...

- Co to jest?

background image

- Broń...

Dały się słyszeć zduszone krzyki, a jeden zaczął rozglądać się za pukawką, by na 

miejscu dokonać egzekucji. Znów zacząłem się jąkać.

- Ależ panowie... ja właśnie dlatego tu jestem... moja firma, Fazzoletto Mouchoir, to 

stary   i   szanowany   producent...   elektroniki   militarnej...   to   są   próbki...   niektóre   bardzo 

delikatne... można to otworzyć tylko w obecności rusznikarza...

- Ja jestem technikiem zbrojmistrzem - odezwał się jeden, na którego już wcześniej 

zwróciłem uwagę, jako że był zupełnie łysy, a przez środek jego czaszki biegła twarzowa 

szrama.

- Bardzo mi miło. Jestem Pas Ratunkowy. - Nie wyglądało, by wywarło to na nim 

jakiekolwiek wrażenie.

Nie przedstawił się. - Jeśli dostanę swoje klucze, to zaprezentuję panom zawartość 

kasety.

Sprowadzono   kamerę   i   pozwolono   mi   dokonać   otwarcia.   Łysy   wlepił   wzrok   w 

zawartość   umieszczoną   w   wyściełanych   przegródkach   i   futerałach.   Zabrałem   się   do 

objaśniania.

- Moja firma jest pierwszym i jedynym producentem przewodów pamięciowych do 

zapalników zbliżeniowych. - Ująłem szczypce, by wyjąć zapalnik wielkości łebka od szpilki. 

- Ten zapalnik przeznaczony jest do pocisków pistoletowych. Strzał pobudza zapalnik, który 

eksploduje,   gdy   kula   zbliży   się   do   celu   określonej   wielkości.   Ten   jest   jeszcze   bardziej 

inteligentny,   przeznaczony   dla   dużych   kalibrów.   -   Wszyscy   pochylili   się   z   uwagą,   gdy 

wyjąłem MEW-IV. - W całości porządna, państwowa produkcja; może wytrzymać ciśnienie 

rzędu  tysięcy  atmosfer.  Można  nastawić  na  detonację  w  momencie   zbliżania  się  do celu 

opisanego   lub   też   przed   wystrzałem   wprowadzić   specjalne   dane.   Ma   obwody 

dyskryminacyjne, uniemożliwiające eksplozję, gdy w pobliżu znajduje się własny pojazd.

Odłożyłem zapalnik na miejsce i zamknąłem kasetę. Wśród widzów przebiegł szmer 

zadowolenia. To było coś, co mogło im się naprawdę podobać. Rusznikarz wziął kasetę.

- Zostanie wam zwrócona, gdy przyjdzie pora na demonstrację.

Badanie zbliżało się do końca. Zapalniki były gwoździem programu i nic nie mogło 

się   z   nimi   równać.   Trochę   radości   sprawiło   im   jeszcze   wyciskanie   tubek   i   opróżnianie 

słoików z mojego zestawu toaletowego, ale nie mieli już do tego serca. W końcu spakowali 

wszystko i cisnęli mi nowy przyodziewek.

- Cztery i pół minuty na ubranie się - rzucił ostatni wychodzący. - Zabrać torby.

Trudno   by   było   nazwać   to   ostatnim   krzykiem   mody   -   bielizna   we   wściekle 

background image

praktycznym  zgniłozielonym  kolorku i o gładkości maszynowych  ścinków zmieszanych  z 

papierem   ściernym.   Zewnętrzne   odzienie   było   czymś   w   rodzaju   kombinezonu 

spadochroniarskiego w szerokie, czarno-żółte pasy.  No cóż, jeśli może w tym  paradować 

elegancki tubylec, to mogę i ja. Złapałem torby, których rączki boleśnie wcięły mi się w 

palce, i wyszedłem przez jedyne otwarte drzwi. Znalazłem się w podobnie szarym, tyle że 

większym pomieszczeniu.

- Samochód! - powiedział sterczący na zewnątrz strażnik.

Gdy podszedłem do przezroczystej bańki nadwozia, otworzyły się boczne drzwi.

- Bardzo się cieszę, ale ja nie wiem, gdzie...

- Samochód wie. Wsiadajcie.

Nie była to najdowcipniejsza pogawędka, jaką w życiu uciąłem. Wrzuciłem torby i 

wsiadłem. Zapaliły się światełka na desce i ruszyliśmy - przez trzy portale z metalowymi 

drzwiami, z których każde spotkałoby się z uznaniem dyrekcji średnio szanującego się banku. 

Za trzecimi oślepiło mnie słońce. Zająłem się podziwianiem krajobrazu.

Jeśli to miasto było typowe dla całej planety, to Cliaand był światem nowoczesnym, 

zmechanizowanym i zabieganym. Pojazdy, widać to było po sposobie jeżdżenia, prowadzone 

były przez roboty. Chodniki flankowały ulice i krzyżowały się bezkolizyjnie. Sklepy, znaki 

drogowe,   tłumy   ludzi   i   mundury.   Mundury!   To   słowo   nie   oddaje   sławy  i   chwały,   która 

upstrzona medalami wędrowała wielobarwną chmurą po ulicach. Każdy miał tu jakiś mundur. 

Jestem pewien, że kolory oznaczały różne zawody. Nie spotkałem jednak nikogo w podobnie 

twarzowym   worku   jak   mój.   Jeszcze   jedna   przeszkoda   na   mojej   drodze.   Wzruszyłem 

ramionami, bo czyż zwraca się uwagę na szklankę wody wylaną na łeb, gdy się tonie? W tej 

misji nie miało być nic łatwego.

Wóz wydostał  się z kawalkady innych,  zanurkował w tunel  i zatrzymał  się przed 

ozdobnym wejściem. Wielki napis „Zlato-Zlato" (po ichniemu tyle co luksus) sugerował, że 

jest to hotel.

Od drzwi podbiegł elegant  ozdobiony orderami - bez wątpienia portier. Na widok 

mego stroju skrzywił się z niesmakiem i odszedł z godnością, a jego miejsce zajął klient w 

ciemnoszarym   mundurze   ze   srebrnymi   insygniami   na   ramionach.   Były   to   bodajże   nóż   i 

siekiera, guziki zaś przypominały czaszki. Swojskie to było i miłe.

-   Nazywam   się   Pakov   -   wymamrotała   przygnębiająca   postać.   -   Pańska   ochrona 

osobista.

- Poznanie pana sprawia mi prawdziwą przyjemność.

Wylazłem z wozu taszcząc (osobiście!) swoje torby i udałem się za nim do hollu. Mój 

background image

dowód  został  przyjęty  z  najwyższą   możliwą   odrazą.  Hotelowy  boy z  obrzydzeniem,   i  to 

wyraźnym,  szturchnął mnie  w bok i zaprowadził  do pokoju. Mój status  przybysza  spoza 

planety zapewniał mi teoretycznie awans do miejscowego establishmentu, ale nie powiem, 

żeby mi się to podobało.

Pokój był wygodny, łóżko mięciutkie, a „pluskwy" entuzjastycznie obecne.

Mikrofony i kamery były wmontowane praktycznie we wszystko i wszędzie. Co druga 

klamka była mikrofonem, a żarówki zezowały na mnie paciorkami obiektywów, ledwie tylko 

się poruszyłem. Kiedy wlazłem do łazienki, zza posrebrzonego lustra wytrzeszczył  się na 

mnie czujnik optyczny.  Inny był  na końcu szczoteczki do zębów - bez wątpienia w celu 

kapowania   dentyście   o   stanie   mojego   uzębienia.   Wszystko   bardzo   skuteczne   i   dobrze 

przemyślane.

Owszem, myśleli. Wprawiło mnie to w szampański humor. Nie ryknąłem śmiechem 

tylko dlatego, że mój goryl mógłby przypłacić to zapaścią nerwową. Tupał za mną wszędzie i 

pomyślałem, że pewnie położy się w nogach łóżka, gdy udam się na spoczynek.

Trochę   to   nieskromne   z   mojej   strony,   ale   na   „pluskwach"   Jim   DiGriz   zna   się 

przynajmniej trochę. To, co mi tutaj prezentowano, było typową przesadą. Żaden komputer 

nie byłby w stanie przetrawić takiego natłoku danych. A to oznaczało, że kontrolują mnie 

ludzie, którzy popełniają błędy i których nie ma przecież nigdy za wielu, jako że oni też 

muszą mieć nad sobą kontrolerów. Oznaczało to, że wszystkie miejsca, w których miałem się 

znaleźć, będą równie „zapluskwione", lecz przecież nie może być na podsłuchu i podglądzie 

całe miasto - ludzi by im na to nie starczyło.

Musiałem   po   prostu   grać   głupka   i   upichcić   cichaczem   plan   ucieczki   i   zniknięcia. 

Zniknąć zaś musiałem za pierwszym razem, jako że drugiej okazji już bym nie miał - po 

nieudanej próbie uczyniono by ze mnie zdechłego Stalowego Szczura.

Pakov snuł się za mną jak smród za nieświeżą padliną, ale mnie to odpowiadało. Jego 

obecność znaczyła, że podglądacze mają urlop, a przynajmniej wypoczywają. Ja też starałem 

się wyglądać na kogoś zażywającego odpoczynku.

Trzy dni straciłem na poszukiwanie dziury, w którą mógłbym się wśliznąć. Na trzeci 

dzień znalazłem coś akurat dla szczura. Dostosowałem do tego swe plany i czwarty dzień (jak 

wszystkie poprzednie) zacząłem od śniadania.

- Ojoj, ależ jestem głodny! - oznajmiłem Pakovowi, łykając drugą dokładkę.

Nie   miałem   pojęcia,   kiedy   będę   jadł   ponownie,   toteż   wolałem   się   zabezpieczyć   i 

napchać na zapas. Dalej wszystko przebiegało jak co dzień.

Ledwie   wsiedliśmy,   wóz   ruszył   do   Ministerstwa   Wojny,   gdzie   od   trzech   dni 

background image

demonstrowałem możliwości moich zapalników. Zniszczono przy tym już różne obiekty, dziś 

miały zostać zniszczone następne. Była to niezła zabawa dla wszystkich, którzy brali w tym 

udział.

Skręciliśmy   w   boczną   uliczkę,   na   której,   jak   zwykle,   panował   minimalny   ruch, 

brakowało nawet pieszych. Doskonale, teraz albo...

- Aaa... psik! -wrzasnąłem i sięgnąłem po chusteczkę.

Pakov się sprężył. Zawsze był sprężony. Przeszedł dobrą szkołę.

Jego   oczy   tylko   na   sekundę   odwróciły   się   ode   mnie,   i   to   było   akurat   to,   czego 

potrzebowałem.   W   chusteczce   miałem   rulonik   miejscowych   monet   -   jedyną   broń,   jaką 

dysponowałem. W ciągu ułamka sekundy opuściłem rękę i rulonik wylądował na szczycie 

czaszki Pakova. Osunął się bez jęku.

W tym samym momencie przechyliłem się do przodu i wdusiłem taster alarmowego 

stopu. Silnik zgasł, hamulce zaskoczyły i stanęliśmy z piskiem opon. Drzwi otworzyły się 

niemal dokładnie na wprost wcześniej wybranego przeze mnie miejsca. Sam środek tarczy. 

Wyskoczyłem  i ruszyłem  z kopyta.  Z kopyta  dlatego,  że kiedy dałem w  łeb Pakovowi i 

zatrzymałem wóz, na tablicy podglądu musiało zapalić się światełko, a „pluskiew" było tu od 

nagłej krwi.

W momencie gdy ja wyskakiwałem z wozu, siły interwencyjne startowały z garażu. 

Miałem   co   najwyżej   minutę.   Kłusem   wpadłem   na   podwórko,   na   którym   kilka   robotów 

ładowało   śmieci.   Zignorowały   mnie   kompletnie,   jako   że   były   to   roboty   typu   M   - 

zaprogramowane na określone tylko działanie.

Poganiacz jednak mnie nie zignorował. Był człowiekiem i miał elektroniczny bat do 

rozdawania bodźców swoim podopiecznym. Usłyszałem trzask i poczułem, jak prąd atakuje 

całe moje ciało. Nie powiem, żebym był tym uradowany.

background image

5

Żeby   powiedzieć   łagodnie:   kopnęło   mnie.   Napięcie   było   niskie,   miało   pobudzać 

roboty, a nie przepalać ich obwody. Złapałem bicz i mocno pociągnąłem.

Wszystko było zresztą zgodne z planem. Widywałem ich codziennie, a na planecie 

Cliaand   wszyscy   uwielbiali   rutynę.   Można   było   przewidzieć,   jak   zachowa   się   ten   tłusty 

poganiacz   robotów:   spróbuje   mnie   zatrzymać   -   i   zrobił   właśnie   to,   co   miał   zrobić.   Gdy 

pociągnąłem, poleciał na pysk, tak że znalazł się w zasięgu moich butów.

Potrząsnął jednak głową i zaczął zbliżać się do mnie z rękami gotowymi do połamania 

mi żeber. Tego nie było w planie. Miał paść i już się nie pozbierać. Tyle że on nie znał planu, 

a ja nie wiedziałem, że ma nie tylko wygląd, ale i odporność bloku betonu.

Zrobiłem unik i skopałem mu niemal głowę z ramion. Musiałem tak kopać trzy razy i 

bałem   się,   że   chodnik,   o   który   ta   głowa   się   obijała,   nie   wytrzyma   tego.   W   końcu   gość 

znieruchomiał.

W oddali zajęczała syrena. Uniform tłuściocha był sraczkowatej barwy i miał jeden 

zamek błyskawiczny, który natychmiast rozpiąłem, rozdziewając gościa. Szybkości dodawał 

mi  odgłos  hamujących  w przecznicy wozów. Złapałem  bat i zdzieliłem  nim najbliższego 

robota, kończąc równocześnie wciąganie tego sraczkowatego uniformu na mój własny grzbiet 

i   słysząc   odgłos   kroków   zbliżających   się   przejściem.   Robot,   który   dostał   po   łożysku, 

zareagował natychmiast.

- Wsadź tego człowieka do kosza! - rozkazałem. Nogi znikły w dziurze dokładnie w 

chwili, gdy pierwsi karmazynowi pojawili się przede mną.

-   Obcy!   -   ryknąłem   i   potrząsnąłem   batem   w   kierunku   przeciwległego   wyjścia   z 

podwórka. - Nie zdołałem go zatrzymać. Pobiegł tam.

Oni też pobiegli. No i bardzo dobrze, bo para dopiero co ściągniętych z tłuściocha 

butów   leżała   przy   pojemniku.   Wrzuciłem   je   do   kubła   i   przyłożyłem   batem   moim   pod-

opiecznym.

- Maszerujemy! Do następnego miejsca! - miałem nadzieję, że te roboty wiedzą, gdzie 

to jest.

Wiedziały.  Mała procesja - ze mną z tyłu  - przemaszerowała przez pełną policji i 

wojska   ulicę.   Przeszliśmy   przez   ten   tajfun   z   kamiennym   spokojem   (to   znaczy   roboty   ze 

spokojem, ja z przerażeniem w oczach i uśmiechem na twarzy). Gdy doszliśmy na miejsce, a 

było to w dość spokojnym rejonie, byłem mokry od potu.

Oparłem się o ścianę i zacząłem myśleć. Jeśli nie znajdą żadnych śladów, to któryś 

background image

przypomni sobie w końcu o świadku ucieczki i będzie chciał z nim pogawędzić. Muszę zatem 

znaleźć się jak najszybciej zupełnie gdzie indziej. Tylko gdzie? Do dyspozycji miałem dwa 

kombinezony, które lada chwila znajdą się na cenzurowanym, stado mechanicznych matołów 

i bicz, którego przydatność jako broni była żadna.

Tuż za mną dał się słyszeć zgrzyt i zardzewiałe drzwi uchyliły się odsłaniając grubasa 

w białej czapce.

- Mam jeszcze pojemnik dla ciebie, Slobodan - oznajmił i nagle stał się podejrzliwy. -

Ale ty nie jesteś Slobodan.

- Nie - zgodziłem się potulnie. - Jest w szpitalu, usuwają mu przepuklinę.

Czyżby   uśmiechnął   się   do   mnie?   Rozejrzałem   się   wokoło   i   nie   widząc   nikogo 

zainteresowanego, przejechałem batem po skrzyni najbliższego śmieci ar za.

- Idź za tym człowiekiem!

Polazł posłusznie, a ja podążyłem za nimi. Oczywiście do kuchni - do pustej kuchni.

- O której otwieracie? Przy tej robocie rośnie apetyt.

- Nie wcześniej niż wieczorem. Hej! Powiedz no tej małpie, żeby przestała za mną 

łazić i zabrała śmieci!

- Robot - poleciłem - przestań łazić za tym człowiekiem! Wyciągnij tylko rączki i złap 

go za ramiona, żeby nie mógł uciec.

To był posłuszny robot i wykonał, co mu kazano. Kucharz otworzył usta, zapewne 

chcąc wydusić z siebie słowa skargi na takie traktowanie, więc wepchnąłem mu w gębę jego 

własną czapkę. Żuł ją ze złością i próbował wydać z siebie jakieś artykułowane dźwięki. 

Efekt był mierny, ale próbował nieustannie, gdy przywiązywałem go do krzesła. Nikt się nie 

pojawił i zaczęło mi się to podobać.

- Wyjdź! - rozkazałem robotowi i wyszedłem za nim. Moja gromadka pracowała z 

zapałem godnym lepszej sprawy, toteż przyłożyłem im gdzie popadło.

- Wracajcie! Do miejsca, z którego przyszliście dziś rano. Jazda!

Roboty, jak porządne wojsko, zrobiły w tył zwrot i pomaszerowały. Na szczęście w 

przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszliśmy. Wróciłem do kuchni. Ładnie - nikt nie 

domyśli się teraz, gdzie opuściłem śmieciarzy.

Kucharzowi udało się tymczasem przewrócić krzesło i w paralitycznych podrygach 

przybliżał się teraz do drzwi.

- Nieładnie, chyba będę musiał cię uspokoić. - Wziąłem z wieszaka największy topór.

Przestał się wiercić i wybałuszył na mnie oczy. W oddali rozległo się nagle pukanie do 

drzwi. Westchnąłem i wyciągnąłem mu z gęby czapkę.

background image

- Co to jest?

- Drzwi frontowe. Ktoś puka - wychrypiał, wpatrując się w argument, który trzymałem 

w garści.

Chyba udało mi się go ostatecznie przekonać. Wsadziłem mu knebel z powrotem i 

ruszyłem ku drzwiom. Jadalnia była ciemna i pogrążona w bezruchu. Poszedłem do drzwi 

frontowych i uchyliłem je odrobinę.

- Czego? - spytałem z typową tutejszą uprzejmością.

- Obsługa urządzeń chłodniczych. Dzwoniliście, że macie kłopoty.

- Zgadza się, straszne kłopoty. Właźcie i bierzcie ze sobą narzędzia.

Pudło było pokaźne, toteż otwarłem zapraszająco drzwi. Zamknąłem je zaraz za nim i 

puknąłem   go   łagodnie   tępą   stroną   topora.   Wykopyrtnął   się   z   gracją.   Uniform   miał   w 

ciemnozielonym   kolorze   (miła   odmiana   po   czarno-żółtej   osie   czy   sraczce   śmieciarza). 

Rozebrałem go, związałem i przymocowałem do sąsiedniego krzesła w kuchni, gdzie obaj z 

kucharzem mogli w ciszy użalać się nad swoim losem i ocierać sobie łzy. Jeśli szczęście mi 

dopisze,   miną   godziny,   zanim   ich   odkryją,   powinienem   zatem   mieć   wystarczająco   dużo 

czasu. Ubrałem się w jego kombinezon, zostawiając swoje dwa, zapakowałem kanapki do 

torby z narzędziami i tak przygotowany, wymaszerowałem przez główne drzwi.

Stał   tam   postawny   robot   z   drugą   skrzynią   w   garści.   Mruczał   coś   do   siebie.   Na 

piersiach miał ten sam emblemat, który i mnie aktualnie przyozdabiał. Dałem mu skrzynkę i 

zacząłem się zastanawiać, jak by tu na niego wleźć - na grzbiecie miał bowiem siodełko, 

przeznaczone najwyraźniej do noszenia człowieka. Ale ja nie bardzo wiedziałem, jak się tam 

dostać.   Widok   zbliżającego   się   oddziału   karmazynowych   wojaków   dodał   mi   skrzydeł   - 

wsparłem o coś nogę, czegoś się złapałem i już byłem na górze. Wojacy przeszli, ignorując 

mnie zupełnie. A ja rozejrzałem się z wysokości, którą oferowała mi dziewięć stóp wzrostu 

robota.

Mała   deska   rozdzielcza   była   przymocowana   akurat   do   łba   mego   wierzchowca. 

Nacisnąłem guzik z napisem IDŹ i... bydlę zadreptalo w miejscu. Skupiłem się i znalazłem 

guzik z napisem naprzód. Robot ruszył  łagodnym  krokiem. Zacząłem się zastanawiać, co 

dalej   zrobić   z   tym   fantem.   Z   zaobserwowanych   obrazków   wynikało,   że   urwanie   się 

cudzoziemca spod obserwacji stanowiło dla tubylców kompletny szok. Posypią się głowy. 

Bardzo dobrze, jak długo moja sprawa nie ruszy z miejsca, będę bezpieczny. Praktycznie, jak 

długo nie zacznę działać, będę nie do odnalezienia. A na razie nie zamierzałem działać.

Potrzebny   był   jakiś   plan   plan   i   zastanawiałem   się   nad   nim   jadąc   przez   miasto. 

Jednostka przeciw światu - cholernie romantyczne i jeszcze bardziej przygnębiające. Tyle że 

background image

dla mnie to mniej więcej normalne, a dla nich był to debiut. Cały system „pluskiew" jasno 

dawał   do  zrozumienia,   że   goście   z   zewnątrz   zjawiali   się   tu   rzadko.   Najprawdopodobniej 

byłem   pierwszym,   który   urwał   się   obstawie.   To   właśnie   była   moja   przewaga   -   poza 

fałszywymi danymi osobistymi nie wiedzieli o mnie nic. Należało zatem znaleźć spokojną 

kryjówkę i dokładnie zapoznać się z tą miłą planetką.

Do   wieczora   wyrobiłem   sobie   ogólny   pogląd   na   temat   struktury   miasta   i 

twardniejących   zgrubień   w   miejscach,   gdzie   siodełko   stykało   się   z   moim   ciałem. 

Prawdopodobnie też zdążyli do tego czasu namierzyć mój szlak ucieczki i obecnie pogoń 

ruszyła za monterami.

Zawróciłem do dzielnicy przemysłowej i poszukałem jakiegoś magazynu. Znalazłem 

taki bez większych kłopotów. Pajęczyny w oknach, rdza na zawiasach oraz zamek, który 

otworzyć można było szpilką, wskazywały na permanentny stan opuszczenia. Wnętrze było 

równie smutne, zakurzone i puste. Odesłałem robota do domu, wziąłem karton, ołówek i 

siadłem sobie w kącie. Po czym powiedziałem na głos:

- Włączam pamięć. Odliczanie zacznie się od dziesięciu. Zapewne zmęczenie da mi 

radę, zanim dotrę do zera, i zasnę. Kluczem do pamięci jest słowo... XANADU! Dziesięć.

Gdy   to   powiedziałem,   czułem   się   wybornie,   przy   dziewięciu   ziewnąłem.   Zanim 

powiedziałem: pięć - moje powieki zamknęły się.

background image

6

Kiedy się obudziłem, palce miałem sztywne, a wielki kwadrat tektury pokryty był 

złożonym  diagramem.   Podświadomość  jest  wybornym  miejscem,  w  którym   można   ukryć 

masę   rzeczy   przydatnych,   a   nie   znanych   świadomości.   Nie   tylko   miałem   diagram,   ale 

wiedziałem   również,   jak   z   niego   korzystać.   Plan   był   oszałamiająco   prosty   i   natychmiast 

zacząłem zazdrościć temu, kto go wymyślił. Realizacja wymagała odrobiny czasu i mnóstwa 

sprzętu elektronicznego, który należało ukraść. Dzień był jednak męczący, w dodatku - sen 

hipnotyczny to żaden sen. Westchnąłem i postanowiłem rzeczywiście wypocząć - jutro zaś 

będzie tylko i wyłącznie praca.

Wydawało   się,   że   przestępczość   w   ogóle   tu   nie   istnieje,   bo   z   łatwością   brałem 

wszystko, co chciałem, z różnych magazynów i fabryk. Najwidoczniej albo wybili złodziei do 

nogi,   albo   wszyscy   dostali   się   do   rządu.   Bez   wątpienia   nadal   mnie   szukano,   ale   nie 

zaobserwowałem żadnych oznak pościgu namierzającego moją kryjówkę. Czas jednak mijał i 

przyszła pora, by złodziejstwo zastąpić szpiegostwem.

W tym celu musiałem opuścić miasto. Było to łatwiejsze, niż się wydawało. Wałęsając 

się w okolicy bramy zobaczyłem, że całość operacji spoczywa na wojsku. Przedsięwzięcie 

miało zatem charakter prostacki - trochę salutowania, parę rozkazów, przystawianie gumowej 

pieczątki, pobieżna rewizja i w drogę. Aby nie różnić się od reszty, zatrzymałem w nocy 

wojskową   ciężarówkę   -   wystarczyło   ustawić   robota   na   środku   drogi.   Kierowca   wysunął 

głowę przez okno i bluznął taką wiązanką, że mój słownik wysiadł przy trzecim zwrocie. 

Zanotowałem ją w pamięci na przyszłość i odezwałem się uprzejmie:

- Nawzajem, poza tym - tak się nie mówi do cywilów. Wprowadzono stan wyjątkowy.

- Jaki stan wyjątkowy? - najwyraźniej zgłupiał.

- A taki! - odparłem z entuzjazmem, podczas gdy igła pogrążyła  się w jego szyi. 

Sflaczał.

Zapakowałem   swoje   manele,   wpychając   je   miedzy   zupy   w   proszku,   potrójne 

formularze i sterty gaci, czyli najważniejsze wojskowe akcesoria. Wymieniłem z szoferem 

ubranie i odjechałem. Przedtem jeszcze pożegnałem się z robotem, który był moim jedynym 

przyjacielem na tym niegościnnym globie. Nie raczył mi odpowiedzieć, co nawet mnie nie 

zasmuciło.

Moje dokumenty zostały przyjęte z iście wojskową małomównością. Byłem wolny. 

background image

Pogwizdując   wyjechałem   w   noc   i   wkroczyłem   w   drugi   etap   realizacji   planu. 

Charakteryzowało się to szybką zmianą środków lokomocji i żywym przemieszczaniem się 

ku   pewnemu   miejscu   na   centralnej   pustyni.   Miejscem   owym   była   kamienna   bryła 

przypominająca   wyglądem   hm...   dzban.   W   miejscowym   języku   nazywała   się   Lonac,   co 

oznacza popularne naczynie z jednym uchem i daje pojęcie o wrażliwej wyobraźni tubylców. 

Grata ukryłem pod siatką maskującą i przez całe siedem dni pilnie pracowałem w pobliżu. 

Mając do dyspozycji własne ręce i budowlanego kreta, wyryłem sobie całkiem przyjemną 

norkę o jakieś sto jardów od skały. Wszedłem tym samym w trzecią fazę.

Tej   samej   nocy   nastawiłem   antenę   małego   nadajnika   i   punktualnie   o   północy 

wysłałem   trzydziestosekundową   wiązkę   fal   w   ściśle   określony   wycinek   przestrzeni.   Była 

praktycznie niemożliwa do wychwycenia - wąski snop i krótki czas emisji czyniły miejscowe 

służby bezradnymi. I to było wszystko, co mogłem zrobić.

Reszta należała już do nich - czyli do specjalnie oddelegowanego oddziału Korpusu. 

Miałem nadzieję, że zrobili to, co mieli zrobić. A mieli przygotować odpowiedni meteoryt, 

ustawić go poza zasięgiem tutejszych radarów i skierować go w miejsce, z którego pochodziła 

emisja. Przede mną były teraz dwadzieścia cztery godziny oczekiwania na wiadomość, czy im 

się udało.

Nie   lubię   bezproduktywnego   wyczekiwania,   więc   zorganizowałem   sobie   małe 

przyjęcie. Było trochę dobrego żarcia (tyle, ile można zgromadzić, gdy korzysta się z woj-

skowych konserw), całkiem dobre picie (o wiele lepszy asortyment), na koniec zaś trochę 

pornosów zakupionych na wojskowej wyprzedaży.

Gdy się ściemniło, wylazłem na zewnątrz uzbrojony w polową lornetkę, by powitać 

wieczór   dnia   drugiego.   Zostały   mi   jeszcze   cztery   godziny.   Czułem   się   samotny   na   tym 

zmilitaryzowanym   zadupiu   o   lata   świetlne   od   cywilizacji.   Jedyne,   co   mi   pomagało,   to 

zawartość piersiówki.

Jeśli wszystko szło dobrze, to kawał kosmicznego gruzu kierował się aktualnie ku 

planecie Cliaand,  i to po kursie kolizyjnym.  Zapali  się w atmosferze  i rąbnie w pobliżu. 

Nawet jeśli ktoś zajmie  się jakimiś  badaniami,  to i tak wykluczy ludzką załogę,  a to ze 

względu na szybkość i impet uderzenia. Ustalenie miejsca upadku potrwa parę chwil, sytuację 

zamąci też gromadka pomniejszego złomu, który będzie towarzyszył posłańcowi. Tak czy 

inaczej to, co dla mnie istotne, wydarzy się wcześniej. Taką przynajmniej miałem nadzieję.

Tuż przed północą zapłonęła na horyzoncie nowa gwiazda. Odłożyłem piersiówkę. 

Punktualnie jak kurier pocztowy. Wycelowany wprost we mnie. Wiedziałem, że zaangażowa-

background image

no dobrych astronomów  i sprawne komputery,  lecz wolałem na sobie nie sprawdzać, jak 

pracowite było to towarzystwo. No bo gdyby tak ten drobiazg miał zamiar zlecieć mi na łeb?

Lecz niezupełnie.

Gdy   się   zbliżył,   wyszło   na   jaw,   że   znosi   go   w   prawo.   Wskoczyłem   do   wozu   i 

pognałem   za   nim.   Kiedy   ucichła   eksplozja,   wyjechałem   zza   Dzbanka.   Światła   wozu 

napotkały dziurę w ziemi, nad którą to dziurą snuły się kłęby pary i dymu. A na samym dnie 

leżał wielki kawał parującej skały. Wycofałem wóz i uruchomiłem nadajnik. Eksplozja, w 

porównaniu z poprzednią, była anemiczna. Odłamki przeleciały mi nad głową. Kawał skały 

był   pęknięty   dokładnie   w   połowie,   a   galaretowaty   płyn   zabezpieczający   ładunek   powoli 

wsiąkał w piasek.

I   w   tym   momencie   usłyszałem   narastający   ryk   lecących   ku   mnie   odrzutowców. 

Wyłączyłem światła. Cholera, znów ich nie doceniłem. Wyglądało na to, że będę miał mniej 

czasu, niż mi się wydawało. Wskoczyłem do dziury i zacząłem wyciągać pudła ze sprzętem. 

Wydawały się nienaruszone. Odrzutowce ryczały mi nad głową, ale były niegroźne. Zbyt 

szybkie,   jak   na   te   warunki.   Tyle   że   z   pewnością   zbliżały   się   już   wolniejsze   maszyny   z 

reflektorami,  mogące   z  łatwością  mnie   wytropić.   Ta  myśl   dodała  mi  skrzydeł.  Ułożyłem 

ostatnie pudło w ciężarówce i nie zapalając świateł, ruszyłem w kierunku nory. Gdy wrzuca-

łem   do   niej   pierwsze   pudełko,   nad   horyzontem   zabrzmiał   odgłos   helikopterów.   Ledwo 

zdążyłem, gdy zza Dzbanka wystrzelił snop światła i przejechał po mnie.

Na oślep wdusiłem starter i gaz i wyskoczyłem z ruszającego wozu. Zsunąłem się po 

drabince i zacząłem przekopywać się przez stertę pudeł przy wyjściu. Doszły do mnie jeszcze 

serie gwałtownie prowadzonego ognia i łomot eksplozji.

- Wspaniale - mruknąłem sam do siebie. - Broń jest po to, żeby z niej strzelać.

Byłem pewien, że są radosną gromadką z pobliskiego kółka łowieckiego i ucieszyłem 

się, że mnie nie zawiedli.

Głośniejszy huk obwieścił koniec mojej ciężarówki. Wymacałem nadajnik. Stojąc na 

drabinie miałem najlepszą perspektywę, by podziwiać cały spektakl. Ryczały silniki, w niebo 

biły płomienie z palącej się ciężarówki, eksplodowały bomby. Gdy łomoty zaczęły tracić na 

intensywności, ożywiłem je naciskając pierwszy z guzików nadajnika.

Wraz z eksplozją rozpoczął się gwałtowny ostrzał kaemów ze szczytu Dzbanka, zaraz 

dołączyły do niego rakiety u podnóża skały. Co druga seria była smugowa, widok więc był 

imponujący. Siły powietrzne ze wściekłym warkotem przegrupowały się i z zaciętością runęły 

do ataku. Okolica zginęła w kłębach dymu i eksplozji.

Celem jednego z moich napadów rabunkowych w minionym miesiącu była fabryka 

background image

zbrojeniowa, teraz z satysfakcją patrzyłem, jak strzelała do siebie broń tej samej produkcji.

Coś   eksplodowało   zaledwie   trzydzieści   jardów   ode   mnie.   No   nic,   czas   na   finał. 

Zjechałem na dno dziury, otwarłem drzwi i wlazłem do środka. Policzyłem do dziesięciu, po 

czym nacisnąłem drugi guzik. Nic się nie wydarzyło.

A   miało   właśnie   dojść   do   ukoronowania   tego   wspaniałego   wieczoru.   Bomby 

eksplodowały cały czas, a jeden wybuch więcej nikomu nie zrobiłby różnicy. Drugi guzik 

miał odpalić ładunek, który zlikwidowałby ślady mojej kreciej działalności i zamaskował 

moją norę. Jeśli to nie odpali, to znajdą mnie z łatwością.

Wróciła mi jednak pamięć. Przecież, pomyślałem przeklinając własną głupotę, sam to 

przygotowywałem. Sygnał z nadajnika nie jest w stanie przedostać się przez warstwę ziemi. 

Zacząłem   macać   przy   wyjściu   w   poszukiwaniu   latarki,   znalazłem   ją   i   zapaliłem.   W   jej 

promieniu zalśnił koniec nagiego kabla oznaczonego cyfrą 2. Spieszyłem się, bo wybuchy 

zamierały i musiałem zdążyć, zanim zupełnie wykorkują na uwiąd starczy. Inaczej będzie to 

wyglądało,   łagodnie   mówiąc,   podejrzanie.   Owinąłem   drut   wokół   anteny   nadajnika   i 

nacisnąłem guzik. Huknęło zdrowo i okruchy betonu poleciały mi za kołnierz.

Byłem bezpieczny - jak karaluch pod krokwią. Włączyłem światło i rozejrzałem się z 

zadowoleniem. Było tu wszystko: od generatorów do specjalnego wyposażenia z meteoru. 

Miałem teraz i czas, i środki, by wyjść stąd w pełni przygotowany na podbój tej planetki.

Uśmiechnąłem się i sięgnąłem po butelkę, by uczcić to wydarzenie.

background image

7

Już nie złodziej ani nie szczur odblokował trzynastego dnia drzwi i odkopał przejście 

na   powierzchnię.   Pod   lewymi   nazwiskami   i   w   lewych   mundurach   rozpłynąłem   się   w 

cliaandzkim społeczeństwie. Grałem wiele różnych  ról w tym  odpychającym  zbiorowisku 

ludzkim, aż dowiedziałem się nawet więcej, niż zamierzałem.

Postanowiłem   dostać   się   do   wojska,   gdyż   tej   właśnie,   najbardziej   kretyńskiej 

organizacji było wszystko tu podporządkowane.

Z myślą o tym zaokrętowałem się na SST, na lot do Dosadan-Glup, prowingonalnej 

dziury położonej w pobliżu bazy Glupost - głównego centrum lotów kosmicznych. Niezbyt 

trudno   było   podejrzeć,   gdzie   kto   siedzi,   po   czym   kupić   bilet   obok   kogoś   szalenie 

atrakcyjnego. Atrakcyjnego oczywiście teraz i dla mnie.

W żadnym konkursie piękności czy inteligencji ten major sił kosmicznych nie miałby 

najmniejszych   szans   na   sukces.   Twarz   nie   skażona   intelektem,   figura   zreumatyzowanego 

szympansa, całość generalnie odpychająca. Dla mnie liczył się jednak jedynie czarny uniform 

Armandy Kosmicznej, pierś pełna medali i uskrzydlona rakieta - oznaka pilota galaktycznego. 

To   był   mój   człowiek.   Miałem   fotel   obok   niego,   toteż   powitałem   go   jak   najwylewniej. 

Zignorował mnie całkowicie. Po starcie, kiedy SST chował skrzydła, wydobyłem z zanadrza 

piersiówkę i odpiąłem dwa kubeczki.

-   Byłoby   dla   mnie   zaszczytem,   gdybym   mógł   z   panem   spełnić   toast,   drogi   panie 

majorze, jako wyraz mojej wdzięczności za pańską służbę dla pomnożenia chwały planety 

Cliaand.

Tym razem spotkałem się z gorącym (jak na niego) przyjęciem. Oglądał mnie równo 

dwadzieścia sekund, po czym bez słowa wychylił naczynie. Człowiek, który cieszy się byle 

czym.

Zaproponowałem mu coś mocniejszego.

- Nic nie jest za dobre dla naszych dzielnych wojaków. To Narkoleta.

Po raz pierwszy spojrzał na mnie z uwagą i po parosekundowych wysiłkach wygłosił:

- Napiję się tego! - w jego głosie brzmiała wdzięczność.

Ja myślę. Ta butelka kosztowała tyle, co jego miesięczne pobory. Najlepszy trunek 

galaktyki   -   destylowany   w   małych   ilościach   z   pewnej   sylańskiej   rośliny.   Uspokajający, 

subtelny, upajający, boski. I nie powodujący kaca. Major połknął zawartość kubeczka bez 

mrugnięcia okiem. W odpowiedzi nalałem mu drugi i przedstawiłem się. Zastanowił się nad 

tym przez chwilę, po czym zrozumiał, że teraz jego kolej.

background image

- Major lotnictwa Vaska Hulja.

- Cała przyjemność po mojej stronie, majorze.

Polubiłem go błyskawicznie  - prawie tak szybko,  jak nasza rakieta  dochodziła  do 

bariery dźwięku. Był wspaniały, wszechstronny i pozbawiony jakichkolwiek wątpliwości w 

kwestiach,   w   których   zabierał   głos.   Wspaniały   typ   tępego   półidioty,   czyli   typowego 

zawodowego oficera. Oto parę próbek jego opinii. Major o bombardowaniu:

- Nigdy nie popełniaj tego błędu, by lecieć samemu czy w małej grupce. Liczy się 

efekt ogólny. Walnij w budynek lub w wieloosobowy pojazd i wystarczy. Za drugim razem 

można już rąbać w grupy ludzi, ale tylko w te większe, i to zapalającymi, tak lepiej idzie.

Major o wypoczynku:

- Było nas dwóch. Mieliśmy tylko dziesięć flaszek i karton fajek - zapas na parę dni, 

więc załatwiliśmy te trzy laski, jedna zapasowa, sam rozumiesz, i wzięliśmy je.

Major o mieszkańcach innych światów:

- Bydło, nie wmówisz mi, że nadaliby się chociaż do pierdolenia. To oczywiste, że 

Cliaand jest źródłem całego życia rozumnego we wszechświecie i jedynym cywilizowanym 

światem.

Takich   kawałków   było   więcej,   lecz   nie   starałem   się   ich   specjalnie   zapamiętać. 

Pozostawało mi potakiwać.

Informacją na wagę złota było stwierdzenie, że dostał właśnie przydział do Glupost, 

jako że dopiero co uzyskał swe R & R. Będzie to jego pierwszy pobyt w dużej bazie po wielu 

latach służby frontowej. Teraz przyszedł mój czas - okazja sama pchała się w ręce.

Przez te tygodnie pobytu na planecie Cliaand poznałem, że wojsko zdominowało tu 

wszystko.  Jeśli   cokolwiek  się   liczyło,  to   tylko  armia.  A  zatem  należało  do  niej  wstąpić. 

Najlepiej do Armady, i to od razu w randze majora.

Gdy włączyły się silniki hamujące, zacząłem wprowadzać tę myśl w czyn.

- Czy musisz zameldować  się od razu, Vaska? - Dzięki znacznemu  obniżeniu  się 

poziomu płynu w butelce nasze wzajemne uczucia uległy podgrzaniu.

- Muszę jutro.

-   Cudownie.   Nie   chcesz   chyba   spędzić   ostatniej   nocy   urlopu   wśród   zimnych 

prześcieradeł   w   samotnym   łóżku   w   B.O.Q.   Pomyśl   tylko,   czego   mógłbyś   w   tym   czasie 

dokonać - mówiłem przedstawiając jego wyobraźni szczegóły tego, czego można dokazać 

wśród jedwabnych prześcieradeł podwójnego wyra. Wspomniałem też o żarciu i piciu, to 

jednak zainteresowało go tylko marginalnie.

Zaraz po wylądowaniu robocab zabrał nas i bagaże prosto do „Robotnika", jednego z 

background image

automatycznych   w   pełni   hoteli,   których   sieć   obejmowała   całą   planetę.   Wszystko   było   tu 

skomputeryzowane   i   zautomatyzowane.   Ludzie   zjawiali   się   pewnie   tylko   czasami,   by 

skontrolować co trzeba i opróżnić kasę. Gości można było spotkać przy drzwiach, lecz unikali 

siebie nawzajem jak zarazy. Ledwo wrota się otwarły, jakaś zmotoryzowana lalka wyśpiewała 

nam:

Sławny w całym świecie już od dnia otwarcia

„Robotnik" w Dosadan-Glup wita was,

Jestem tu, by zabrać wasz bagaż,

Rozkażcie tylko, a pomogę wam!

Zabrzmiało to w wybujałym kontralcie, w tle przygrywała dwustuosobowa orkiestra 

dęta. Standardowe nagranie właściwe dla wszystkich hoteli typu „Robotnik". Nie znosiłem 

tego. Kopniakiem zamknąłem drzwi, potem walnąłem robota i pokazałem na nasz robocab.

- Bagaż. Tam. Pięć sztuk. Przynieś.

Zahuczało, wysunęły się macki. Weszliśmy do hotelu.

- Czy nie mieliśmy przypadkiem tylko czterech sztuk bagażu? - zastanowił się Vaska 

marszcząc brwi.

-   Masz   rację,   musiałem   się   przeliczyć.   -   Robot   przyjechał   z   czterema   torbami   i 

drzwiami od bagażnika. - Ale teraz mamy już pięć.

Wzięliśmy   najlepszy   apartament.   Na   lewe   nazwisko,   jakiego   akurat   używałem. 

Wpłaciłem 94 boginje.

Po   zameldowaniu   się   i   uregulowaniu   opłaty   (płaci   się   z   góry,   a   ewentualne 

wyrównanie następuje przy wymeldowaniu) poszliśmy za robotem. Drzwi otwierały się przy 

kaskadzie dźwięków - trąby zabrzmiały tak, jakby ogłaszały co najmniej powtórne narodzenie 

się Chrystusa.

- Bardzo ładnie - powiedziałem i wdusiłem guzik z napisem NAPIWEK znajdujący się 

na piersi boya. Automatycznie dorzuciło mi to do rachunku dwie boginje.

- Zamów kilka drinków i trochę jedzenia - dodałem pod adresem majora, wskazując 

kartę dań umieszczoną na ścianie. - Co sobie życzysz. Byle tylko były w tym steki i szampan.

Pomysł mu się spodobał i zajął się pracowitym naciskaniem guziczków. Ja tymczasem 

zająłem się „pluskwami" - miałem na stanie wykrywacz, który bezbłędnie doprowadził mnie 

do   jedynej   „pluskwy"   umieszczonej   w   tym   pokoju.   Była   tam,   gdzie   co   druga   w 

„Robotnikach".   Te   hotele   były   naprawdę   standardowe.   Unieszkodliwiłem   ją   w   banalny 

sposób: używając krzesła.

Otwarły się wreszcie drzwiczki dostawcze i na początek wjechała przez nie taca z 

background image

szampanem.  Mój słodki major nadal  zajęty był  naciskaniem  kolorowych  guziczków;  mój 

biedny   rachunek,   widniejący   na   ekraniku   obok,   kurczył   się   w   zastraszającym   tempie. 

Odkorkowałem szampana - mierząc umyślnie w kierunku majora - i napełniłem kieliszki. To 

na szczęście odwróciło jego uwagę od menu.

- Za Kosmiczną  Armadę! - wzniosłem toast, pozwalając jednocześnie, by do jego 

kieliszka wpadła mała zielona tabletka. - Wyglądasz, jakbyś był zmęczony. Czy nie chce ci 

się przypadkiem spać, mój kochany Vaska?

- Spać... - zgodził się z moją sugestią i nadspodziewanie szybko pokiwał głową.

- Myślę, że nie będzie głupim pomysłem, gdy położysz się przed obiadem.

-   Położę   się...   -   kieliszek   wylądował   na   dywanie,   a   major   na   najbliższym   łóżku, 

zajmując bezczelnie całą jego szerokość.

- Widzisz, jaki jesteś zmęczony. Śpij, później cię obudzę. - Posłuszny hypnonalowi 

zamknął oczy i zachrapał.

Pięknie. Nadjechał obiad dla kompanii głodomorów. Zjadłem ile mogłem i zabrałem 

się do pracy. Najpierw zastrzyk blokujący nerwy twarzy, potem snop światła z odczytywacza 

na   gębę   majora   i   poprawka   na   mojej   fizys.   Byliśmy   tego   samego   wzrostu,   a   podobny 

musiałem   być   do   zdjęcia   w   papierach,   a   nie   do   oryginału   rozciągniętego   aktualnie   na 

tapczanie. A na tym zdjęciu, które miałem przed sobą, gość wyglądał jak ogolona małpa, a nie 

jak homo sapiens.

Najtrudniejszy do zrobienia był podbródek; aby wykonać go odpowiednio, musiałem 

użyć potężnych zastrzyków plastiku. W końcu dało się porównać z bohaterskimi kształtami 

brody   Vaski.   Potem   brwi   (masa   sztucznych   włosów   wszczepionych   pod   skórę)   i   szkła 

kontaktowe o kolorze jego oczu. Potem odciski nałożone cienką błoną na opuszki palców i 

już byłem gotowy do wykonania dalszych zleconych mi zadań. Rozebrałem szybko mego 

dobroczyńcę i wskoczyłem w galowy mundur Armady. Moja pierś ugięła się pod ciężarem 

licznych   ozdobników   i   szerokiej   gamy   medali,   które   miały   dobrze   świadczyć   o   ich 

właścicielu.

Zadowolony z dobrze wykonanego obowiązku, nalałem sobie zasłużonego drinka i 

zatopiłem się w kontemplacji. Jutro wstąpić miałem do wojska i choć jedynie na krótko, to 

wcale mi się to nie podobało.

background image

8

- Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę pana wpuścić - wykrztusił strażnik stojący przed 

stalową,   nitowaną   bramą   wpuszczoną   w   kamienny   mur   zwieńczony   pasmami   drutu 

kolczastego.

- Co to znaczy, że nie możecie mnie wpuścić?! Otrzymałem rozkaz stawienia się w 

Glupost! - ryknąłem naśladując najlepszy wojskowy zwyczaj. - Natychmiast otwierajcie te 

drzwi!

-   Proszę   wybaczyć,   ale   nie   mogę.   Baza   jest   zapieczętowana.   Otrzymałem   zakaz 

wpuszczania kogokolwiek.

- Chcę się widzieć z dowódcą warty!

-   Proszę   bardzo   -   powiedział   jakiś   zimny   głos   za   moimi   plecami.   -   Co   to   za 

zamieszanie?

Kiedy   się   odwróciłem   i   spojrzałem   na   jego   kapitańską   belkę,   a   on   na   mój   krzyż 

majora, wiedziałem, że wygram tę dyskusję. Że już ją wygrałem. Podeszliśmy do bramy i 

nastąpiła   seria   wezwań   i   wywołań   na   wizji   i   fonii,   po   czym   wręczono   mi   mikrofon   i 

zobaczyłem na ekranie nastroszonego faceta z pułkownikowskim rombem. Wiedziałem, że 

teraz już przegrałem.

- Baza jest zapieczętowana, panie majorze - usłyszałem.

- Otrzymałem rozkaz, żeby się tu zameldować.

- Miał się pan zameldować wczoraj. Przedłużył pan samowolnie urlop.

- Przykro mi, panie pułkowniku, ale musiała nastąpić omyłka w zapisach. Rozkazy 

mówiły,   że   mam   się   zameldować   dzisiaj.   -   Podniosłem   rozkazy   i   zdębiałem:   data 

rzeczywiście   była   wczorajsza.   Ten   pijak   Vaska   wszystko   pokręcił,   a   ja   będę   kwiczał. 

Pułkownik uśmiechnął się słodko, zupełnie jak samiec w czasie rui.

- Gdyby pomylono rozkazy, majorze, nie byłoby z pewnością kłopotu, ale ponieważ to 

wyście narobili zamieszania, poruczniku, już wiemy, gdzie tkwił błąd. Proszę się zameldować 

przy wejściu bezpieczeństwa.

Odwiesiłem   mikrofon   i   odebrałem   od   kapitana   komplet   gwiazdek,   oddając   moje 

krzyże.   Uśmiechnął   się   w   pełni   usatysfakcjonowany,   a   ja   zastanowiłem   się,   czy   awanse 

następują tu równie szybko jak degradacje.

Później   przemaszerowaliśmy   przez   coś   w   rodzaju   śluzy   powietrznej,   w   której 

sprawdzono moje dokumenty, pobrano odciski palców i już byłem wewnątrz bazy Glupost. 

Dostałem wóz, a przydzielony mi żołnierz zawiózł mnie na kwaterę.

background image

Przez   cały   czas   uważnie   rozglądałem   się   wokół,   lecz   nie   zauważyłem   niczego 

nadzwyczajnego. Po placu apelowym snuły się w ordynku tłumy żołnierzy, walało się sporo 

kosztownych   maszyn   pomalowanych   w   jaskrawe   kolory.   To,   czego   szukałem,   było   z 

pewnością dobrze ukryte.

Gdy w końcu znalazłem się razem z rzeczami w pokoju, z sąsiedniego łóżka dobiegło 

pytanie:

- Nie masz przypadkiem czegoś do picia?

Przyjrzałem   się   uważnie   i   stwierdziłem,   że   to,   co   wziąłem   zrazu   za   kupę 

zmiętoszonych   koców,   zawiera   wewnątrz   kościstego   osobnika   w   ciemnych   okularach. 

Wysiłek, jaki włożył w zadanie mi tego pytania musiał kompletnie go wyczerpać, bo jęknął i 

opadł na koce.

- Przypadkiem mam - odpowiedziałem otwierając okno. - Nazywam się Vaska. Masz 

jakieś preferencje co do gatunku?

- Otrov.

Nie mogłem przypomnieć sobie alkoholu o takiej nazwie, uznałem więc, że po prostu 

się przedstawił. Sięgnąłem po najmocniejszy argument i nalałem pół szklanki. Złapał ją w 

trzęsące się dłonie i opróżnił duszkiem. Wstrząsnęło nim, ale musiało pomóc, bo wyciągnął w 

miarę stabilną już kończynę po dolewkę.

- Odpalamy za dwa dni - oznajmił. - To coś tutaj, to naprawdę nie jest rozpuszczalnik?

- Nie, tylko tak pachnie. Dokąd?

-   Nie   rozśmieszaj   mnie   o   tak   wczesnej   porze.   Nigdy   tego   nie   wiemy.   Dla 

bezpieczeństwa. A może ty jesteś z bezpieki?

- Uśmiejesz się, ale nie. Nie czuję się najlepiej, stąd te żarty. Rano obudziłem się jako 

major.

- A teraz jesteś porucznikiem. Cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło.

- Wcale nie przyszło mi to tak łatwo!

- Przepraszam. Figura stylistyczna. Ja zawsze byłem porucznikiem, więc nie wiem, co 

czujesz. Nalej mi jeszcze trochę, to będę mógł się ubrać. Trzeba iść do klubu i wziąć się do 

roboty. Jak sobie pomyślę o tych tygodniach lotu o suchym pysku, to mi się słabo robi.

A zatem Cliaand wygrywał swoje bitwy o wodzie. Ciekawe, czy ja bym tak potrafił?

Po drodze do klubu nie byłem  zbyt  rozmowny.  Musiałem  stąd wyleźć  i zająć się 

Vaską, a trafiłem tymczasem do bazy z zakazem wyjścia i pieczęciami na bramach. Nic, 

dochodziło   południe.   Trzeba   coś   wykombinować,   aby   zniknąć   wieczorem.   Wsunąłem   w 

kieszeń   fiolkę   butanolu   -   wywoływał   zgagę,   lecz   brany   co   dwie   godziny   neutralizował 

background image

alkohol. A chlanie zapowiadało się potężne.

Nasz   stół   szybko   stał   się   centrum   ogólnego   zainteresowania.   Szastałem   forsą 

(oficjalnie   wygraną   w   karty)   i   słuchałem   najrozmaitszych   wspomnień,   najczęściej   z 

poprzednich kampanii. Przewijało się w nich jedno - nieprawdopodobna liczba zwycięstw. 

Wiedziałem, że armia planety Cliaand jest niezła, ale patrząc na obecną tu kolekcję pijaczków 

nader trudno było uwierzyć, że ta chluba Armandy Kosmicznej była naprawdę aż tak dobra. 

Ale byli - i to wydało mi się przygnębiające.

Do wieczora skład się zmienił, gdyż do pierwszego zestawu pijaków dołączyli inni, a z 

tych,  którzy ze mną  zaczynali,  nie  ostał  się nikt.  Kiedy tylko  któryś  opadał  na podłogę, 

obsługa   wynosiła   go   ostrożnie,   a   jego   miejsce   zajmował   nowy.   Doszedłem   w   końcu   do 

wniosku, że pora już opuścić to grono. Zamknąłem oczy i zjechałem pod stół. Silne dłonie 

złapały mnie pod kolana i za ramiona, gdy tylko zauważono, że przestałem funkcjonować. 

Zostałem odholowany.

Gdy kroki obsługi oddaliły się, otworzyłem oczy. Zadymiona izba z rzędami prycz - 

na najbliższej widniała otwarta gęba Otrova. Nikt nie zauważył, gdy naciągnąłem rękawiczki 

i ruszyłem do drzwi prowadzących na podwórze. Wszyscy byli pogrążeni w pijackim śnie. 

Było już ciemno, akurat najwyższa pora, by się samowolnie oddalić, tyle że nadal jeszcze nie 

wiedziałem jak.

Wyjście przez bramę było niemożliwością - przed każdą stała drużyna straży, aby 

komuś   nie   zachciało   się   lunatycznych   wycieczek.   Wzdłuż   muru,   co   sto  kroków,  sterczał 

wartownik, elektroniki było pewnie ze dwa razy więcej. Paliły się reflektory oświetlające 

wewnętrzną stronę ogrodzenia. Miało to zapobiegać wtargnięciu z zewnątrz, lecz działało w 

obie strony.

Polazłem   w   stronę   kosmodromu,   na   którym   stała   kolekcja   najcięższych 

transportowców, jakie w życiu oglądałem. Łatwo by było do nich się dostać, tylko co dalej? 

Lądowanie czymś takim koło „Robotnika" równało się demontażowi połowy dzielnicy.

Nagle rozbłysły światła i do lądowania podszedł deltoidalny myśliwiec. Pneumatyki 

dobijały jeszcze na betonie, a ja już gnałem w jego stronę i to na złamanie karku. Szaleństwo? 

Może. Lecz w moim fachu człowiek szybko uczy się polegać na odruchach.

W   biegu   przylepiłem   sobie   wąsa   i   potruchtałem   za   kołującą   maszyną   do   boksu. 

Pojawił się samochód, który wyjechał mu na spotkanie, a mechanicy zaraz zabrali się do 

przeglądu.

Kabina otwarła się i po przystawionej drabinie zaczął schodzić tęgi osobnik z krzyżem 

majora   na   kołnierzu.   Podbiegiem   tak,   aby   stanąć   w   ciemności   przy   samochodzie   i   gdy 

background image

skierował się ku mnie, zasalutowałem.

-   Proszę   wybaczyć   -   wysapałem   przesuwając   się   tak,   by   móc   w   każdej   chwili 

wepchnąć się za nim do środka. - Ale komendant prosił mnie, bym sprawdził, czy ma pan 

papiery.

- O czym, kurwa, pan mówi? - wlazł do wozu, a ja za nim.

- To pan nie wie? Boże! Szofer, natychmiast jedziemy!

Szofer pojechał, bo na tym w końcu polegało jego zajęcie. Wyciągnąłem z kieszeni 

rurkę i kiedy byliśmy już poza zasięgiem wzroku obsługi myśliwca, uniosłem ją do ust.

- Panie majorze...

Dmuchnąłem, gdy odwrócił głowę. Jęknął, podniósł rękę do policzka, w który wbiła 

się strzałka, i osunął się na siedzenie. Przytrzymałem go, wyjmując jednocześnie igłę.

- Szofer, stać! Coś się stało panu majorowi!

Nie był to człowiek obdarzony wyobraźnią - stanął. Pozwoliłem sobie zrobić ponowny 

użytek z rurki. Dołączył do majora.

Ściągnąłem   obu   na   pobocze   i   ubrałem   się   w   kombinezon   majora,   nakładając 

jednocześnie hełm i okulary. Śpiącą parę ułożyłem w ten sposób, by obejmowali się czule, i 

zawróciłem wóz.

Zahamowałem z piskiem obok myśliwca.

- Alarm! - ryknąłem. - Odczepcie go, bym mógł wystartować!

Mechanicy porozdziawiali gęby,  w niemym zachwycie, ale żaden nie drgnął, toteż 

obróciłem najbliższego czubkiem buta we właściwą stronę. To ich zmobilizowało. Rzucili się 

w wir pracy - wszyscy poza szpakowatym podoficerem, który przyglądał mi się uważnie.

- To osobista maszyna majora Lopty. Czy nie zaszła tu przypadkiem jakaś pomyłka?

- Nie większa niż ta, którą wy chcecie zrobić, wtykając nos w nie swoje sprawy. Jak 

dawno temu byliście szeregowcem?

Popatrzył na mnie w zamyśleniu i odszedł. Wsiadając do samolotu zauważyłem, że 

majstruje coś przy umieszczonym w samochodzie radiu. Trzeba było wcześniej coś z nim 

zrobić, teraz było już za późno. Właziłem właśnie do kabiny, gdy rzucił słuchawkę i wrzasnął:

- Zatrzymajcie go! Nie ma żadnego alarmu!

Pomagający   mi   dotąd   mechanik   stał   się   nagle   przeszkodą,   toteż   odesłałem   go 

kopniakiem na ziemię, w chwilę później zrobiłem to samo z drabiną. Rozwój sytuacji wcale 

mi się nie podobał. Zakładałem, że będę miał trochę czasu na zapoznanie się z przyrządami. 

Wiele latałem na odrzutowcach, ale nigdy na cliaandzkich. Sporo czasu zajęło mi odszukanie 

przełącznika świateł. Akurat gdy go znalazłem, drabina znów zachrobotała na burcie. Nigdy 

background image

nie lubiłem podoflcerów-służbistów, a przez tego tutaj  musiałem  jeszcze  marnować  czas, 

którego i tak nie miałem zbyt wiele.

Rozpiąłem kombinezon i z wewnętrznej kieszeni wydobyłem granaty rozweselające. 

Posłanie   ich   na   dół   uwolniło   mnie   od   przesadnej   troskliwości   mechaników.   Ten   menda 

sierżant trzymał się tymczasem poza ich zasięgiem, majstrując znowu coś przy radiu. Minął 

się chłop z powołaniem - zamiast do Armandy powinien trafić do łączności. Przyjrzałem się 

armaturze i w końcu znalazłem czarną gałkę z napisem PALJENIE. Przesunąłem ją i silniki z 

grzmotem   obudziły   się   do   życia.   Coś   przeleciało   mi   nad   głową.   Kopiąc   przepustnicę 

zauważyłem, że sierżant klęka i mierzy staranniej. Maszyna ruszyła powolutku.

Jego pistolet ponownie wypalił i poczułem wibrację, jaką wywołuje pocisk wbijający 

się   w   pancerną   osłonę   oparcia   fotela.   Dzięki   ci,   Boże,   za   przezorność   konstruktorów   i 

pancerne płyty! Ustawiłem się tyłem do niego i dałem pełny gaz - odrzut targnął idealnie jego 

głową i dalszych strzałów już nie było. Maszyna szarpnęła się ku przodowi i zobaczyłem 

majtający się radośnie na wietrze przerwany wąż paliwowy. Wciąż tryskało z niego paliwo. 

Ci idioci zapomnieli go odłączyć!

Skręcając   na   pas   startowy,   ujrzałem   kilka   nadjeżdżających   z   rykiem   ciężarówek   i 

sunącą za nimi pancerkę. Ani chybi mieli zamiar zablokować mi drogę. Szukając gorączkowo 

po kabinie, znalazłem w końcu małą płytkę opatrzoną napisem ISBACIWANJE.

Podnosząc głowę doznałem wrażenia, że zderzę się z najbliższą ciężarówką. Wojacy 

ewakuowali się z niej w chwalebnym pośpiechu. Nacisnąłem hamulce i skrzyżowałem stery. 

Maszyna skręciła w miejscu i jakieś dwie stopy skrzydła zostały w ciężarówce. Dałem pełny 

gaz i światła pasa startowego zaczęły migać obok mnie z coraz większą szybkością.

Jedną ręką trzymałem wolant, a drugą wymacywałem pasy i zapinałem szelki uprzęży. 

Jednej ciągle mi brakowało - okazało się, że na niej siedziałem.

Zatrzasnąłem w końcu wszystkie i spojrzałem przed siebie: maszyna miała zbyt małą 

szybkość, aby oderwać się od ziemi i z rosnącym przyspieszeniem kierowała się prosto na 

kamienny mur, który wyrósł na pewnym kursie kolizyjnym.

background image

9

Obliczenie czasu musiało być idealne, inaczej cała impreza skończyłaby się fiaskiem. 

Gdy zobaczyłem spoiny między blokami muru, zrozumiałem, że to teraz, i nacisnąłem guzik 

katapulty.

Wydarzenia   potoczyły   się   zbyt   szybko,   abym   mógł   za   nimi   nadążyć:   nad   głową 

trzasnęła mi kabina (zniesiona eksplozją), a fotel trzasnął mnie po krzyżu. Pożeglowałem 

wolno ku górze, przeleciałem nad murem i miałem przed sobą tylko ciemne niebo. Kiedy 

byłem w najwyższym  punkcie lotu, poczułem następne uderzenie w plecy i rozwinęła się 

nade mną czasza spadochronu. Ściana najbliższego budynku zbliżała się błyskawicznie. Fotel 

rąbnął o bruk, a spadochron nakrył to wszystko zwojami jedwabiu.

Gdy   wreszcie   się   spod   niego   wygrzebałem,   ujrzałem   jakąś   parkę,   która   wrosła   w 

chodnik   po   przeciwnej   stronie   ulicy.   Wytrzeszczali   na   mnie   oczy.   Zza   muru   dochodziły 

tymczasem odgłosy eksplozji i innej ożywionej działalności; niebo rozjaśniały płomienie i 

słychać było dziki ryk syreny alarmowej. Ślicznie.

- Próbujemy nowy sprzęt - rzuciłem w stronę widzów i prysnąłem za róg.

W   najbliższej   bramie   zrzuciłem   hełm   i   kombinezon.   Jako   jednostka   wolna   i 

niezidentyfikowana   udałem   się   spokojnie   do   „Robotnika".   Musiałem   pozbyć   się   Vaski, 

przejąć na dobre jego tożsamość i pokombinować, jak dostać się ponownie na teren bazy. Ale 

to potem.

Vaska,  rozrzucony  na  łóżku,  poruszył  się,  gdy  wszedłem.   Zakołysał   głową. Trans 

hipnotyczny kończył się, a on usiłował mu w tym dopomóc. Nie można powiedzieć, by robot-

sprzątacz pozostawał przy tym bierny. Starł już kurze i teraz usiłował zasłać łóżko, na którym 

major   leżał.   Wdusiłem   guzik   WRÓĆ   PÓŹNIEJ.   Zamówiłem   obiad   i   żeby   ulżyć   Vasce, 

podałem mu sugestię, że nie jadł nic od dwóch dni, a przed sobą ma najlepszy posiłek, jaki 

zdarzył mu się w życiu. Sam tymczasem zastanawiałem się, co mam zrobić z tym okazem 

głodomora wkładającego sobie do uszczęśliwionej gęby kolejny kawał leguminy.

Na tym świecie było miejsce tylko dla jednego Vaski, więc co miałem zrobić? Zabić 

go? Technicznie żaden problem, poszatkować potem zwłoki, wrzucić do pieca łukowego i 

usunąć popiół. Żadna filozofia. Ale nie było dla mnie kuszące zabić z zimną krwią - to nie ja. 

Zabijałem ludzi wielokrotnie i na różne sposoby, ale tak sobie spokojnie wykalkulować i 

sprzątnąć kogoś - nie, zbyt silny miałem szacunek dla życia. Teraz, kiedy wiemy, że jedyną 

rzeczą, jaka istnieje po drugiej stronie nieba jest następny szmat przestrzeni i gdy wszystkie 

background image

religie odeszły w niepamięć dziejów, zrozumieliśmy, że doczesność jest jedyną rzeczą, jaką 

posiadamy. Każdy ma tylko jedno, krótkie doświadczenie, związane z funkcjonowaniem jego 

jasnego świata świadomości w nieskończonej, a otaczającej nas nocy, której ciemności nie 

rozświetla nic innego, i musi jak najlepiej wykorzystywać to, co ma. Oznacza to, że powinien 

szanować   życie   innych,   gdyż   konsekwencją   śmierci   jest   nieodwracalne   zakończenie 

bytowania czyjejś świadomości. Cliaandczycy tak nie myślą, ale to nie dowodzi, że najlepszą 

rzeczą jest akurat zgodzenie się z nimi w tym punkcie. Westchnąłem - prześliczne wręcz 

plany związane z piecem łukowym zniknęły.

No i co? Mogłem skuć go łańcuchami  i wsadzić do jaskini wraz z dystrybutorem 

żywności. Gdybym miał jaskinię i pozostałe. Odpada. Gdybym miał czas, mógłbym zmienić 

mu   wygląd   i   nafaszerować   pamięć   informacjami   prowadzącymi   prosto   do   mamra,   i   to 

zatrzymałoby   go   przynajmniej   na   sześć   miesięcy.   Ale   ja   nie   miałem   czasu.   Mogłem   też 

zrezygnować z całej akcji, co byłoby najrozsądniejsze, zważywszy, że w Glupost rozpętano 

już zapewne biurokratyczne piekło, by sprawdzić, kto rozpieprzył im to latające cudo.

Usłyszałem jakieś poruszenie za ścianą i do pokoju wjechał sprzątacz.

- Mógłbym wam ładnie posprzątać? - zapytał seksownym głosem.

Powiedziałem mu, co mógłby zrobić, ale nie miał odpowiedniego wyposażenia. Toteż 

w końcu pozwoliłem mu wziąć się do roboty. Gapiłem się na jego krzątaninę i zaczęła mi 

powoli świtać genialna myśl.

Teoretycznie   mógłbym   tu   trzymać   Vaskę   w   nieskończoność   -   nikt   się   nim   nie 

zainteresuje,   dopóki   rachunek   będzie   opłacany.   Ale   sugestię   hipnotyczną   trzeba   było 

odrzucić, jako że musi ona być odnawiana co dwanaście godzin, a mnie tu nie będzie, żeby to 

robić. A może będę? Najpierw muszę poszukać tutejszego centrum kontrolnego.

Zostawiwszy mego podopiecznego, który zaśmiewał się do łez oglądając jakiś dramat 

historyczny   („to   najlepszy   program   rozrywkowy,   jaki   widziałeś"),   poszedłem   na   poszu-

kiwania.   Nawet   tak   zautomatyzowany   hotel   jak   ten   musi   czasem   podlegać   kontroli 

mechaników, a ci muszą jakoś dostać się do wnętrza. Wystarczyło trochę wytrwałości.

Znalazłem to w pobliżu wejścia: zamaskowane drzwi z dziurką od klucza. Trochę 

czasu straciłem na „odpluskwienie", a kiedy w końcu zamknąłem te drzwi za sobą, poczułem 

się jak karaluch w skrzynce radioodbiornika.

Zewsząd zwisały i wystawały elektroniczne  komponenty,  zwoje kabli wiły się we 

wszystkich   kierunkach,   rolki   taśm   wirowały   na   komputerach,   zapalały   się   pulsujące 

światełka. Słowem, burdel na wrotkach.

Przelazłem   przez   to   całe   zamieszanie,   odczytując   napisy   na   wolnych   fragmentach 

background image

ścian, i w końcu odnalazłem konsolkę pulpitu kontrolnego. Stało przed nią nawet normalne 

krzesło! Opadłem na nie i zabrałem się do pracy.

Najpierw „pluskwa" w pokoju. Odnalazłem obwody, był nawet ekran. Profilaktycznie 

sprawdziłem inne pokoje. W niektórych działy się nawet ciekawe rzeczy, miałem jednak do 

wykonania ważniejsze zadanie niż obserwacja, a poza tym byłem przecież już człowiekiem 

żonatym.

Ze   sposobu   podłączenia   zorientowałem   się,   że   pomyślane   było   to   tak,   aby   naraz 

dawało się podsłuchiwać tylko jeden pokój. Bóg jeden wie, dlaczego tak zrobiono. Nie było 

rzeczą trudną dorobić jeszcze jedno połączenie i pod ten numer podłączyć jakikolwiek inny, 

udający pokój Vaski. Szansa jedna na milion, że się wyda. A wystarczało mi to w zupełności, 

by spać potem spokojnie. Tak zatem od tej chwili Vaska nie mógł być ani widziany, ani 

słyszany. Na dodatek połowa pokoi stała pusta, a na najbliższym posterunku bezpieki, ku 

któremu kierowały się kable, wcale nie musieli o tym wiedzieć.

Pieniędzy na jego utrzymanie mogłem dostarczać przez ponad rok, bo zawsze istniały 

banki, z których  można je sobie wypłacać. Pozostawało jeszcze tylko znaleźć sposób, by 

utrzymać go w tym pokoju. Przy mojej płodnej wyobraźni i zasadniczo wrednym charakterze 

obmyślenie planu było kwestią chwili.

Do obwodu głośnikowego podłączyłem  magnetofon  z mechanizmem  zegarowym  i 

ukryłem   to   wszystko   w   gąszczu   innych   połączeń.   Zaprogramowałem   nagranie   i   czas   i 

uruchomiłem całą aparaturę. Pospieszyłem do pokoju na próbę generalną.

Vaska   przez   cały   czas   wlepiał   oczy   w   telewizor.   Posapywał   z   podniecenia,   gdy 

potężne krążowniki kończyły swój żywot w oszalałym dziele zniszczenia. Grzmiały armaty, 

wściekały się rozszalałe moce, a przez to wszystko przebijał się mój nagrany głos:

- A teraz posłuchaj, Vaska, posłuchaj uważnie. Masz za sobą długi, męczący dzień i 

jesteś śpiący. Ziewasz. Wyłączysz światła i udasz się na spoczynek, aby zasnąć zasłużonym 

snem sprawiedliwego i zacząć jutro kolejny, pracowity dzień.

Wszystko się zgadzało, poza tym pracowitym dniem oczywiście. Jutro obudzi go mój 

kojący głos, oznajmiając, żeby zapomniał wszystko, co było wczoraj, gdyż dzisiaj właśnie ma 

ostatni  dzień  urlopu i musi  odpocząć  przed zameldowaniem  się  w jednostce.  Wieczorem 

usłyszy   cytowane   już   nagranie   o   pracowitym   dniu   i   tak   na   okrągło,   aż   do   końca 

zaprogramowanego czasu. Cudownie proste i przez to niezawodne.

Do otworu w ścianie wsunąłem połowę posiadanej gotówki, tak że rachunek skoczył 

do niesamowitej sumy. W radosnym podnieceniu wyszedłem na korytarz. Jeszcze karteczka 

NIE PRZESZKADZAĆ zawieszona na drzwiach i byłem gotów.

background image

Potem dopadło mnie przygnębienie. Vaską zająłem się troskliwie, pora pomyśleć o 

sobie. Trzeba wrócić do bazy, a nie wiadomo jak. Rozejrzałem się za butelką, która jak dotąd 

skutecznie dostarczała mi twórczego natchnienia.

Biorąc pod uwagę zamieszanie, jakiego narobiłem wychodząc nielegalnie poza mury, 

musiała   tam   panować   nader   ożywiona   działalność.   Oczyma   wyobraźni   widziałem 

wzmocnione warty, oddziały kręcące się po terenie i tym podobne atrakcje. Najlepiej byłoby 

zrobić tak, żeby wszystko to skierowało się przeciwko nim samym i aby nikt nie wiedział, że 

ktoś wszedł. Tylko jak to zrobić?

Gdy tylko   postawiłem  właściwe  pytanie,   znalazła  się  rychło  właściwa  odpowiedź. 

Skompletowałem potrzebny sprzęt. Trochę ciężki niestety. Potem zająłem się przebraniem 

mojej skromnej osoby: zapięty od góry do dołu płaszcz, sflaczały kapelusz i stara, wierna 

siwa broda. Wykończyłem butelkę, wyszedłem na korytarz, zamknąłem drzwi na klucz, klucz 

wrzuciłem   do   zsypu   i   pojawiłem   się   na   ulicy.   Machnięciem   ręki   zatrzymałem   robocab   i 

gramoląc się do środka rozkazałem:

- Baza Glupost, główne wejście.

Szaleństwo? Możliwe, lecz było to jedyne wyjście. Gdy dojechaliśmy do bramy, jakiś 

porucznik otworzył drzwiczki i wrzasnął:

- Baza jest zamknięta! Co tu robicie?

- Baza? - zajodłowałem, bardzo źle naśladując starczy falsecik. - A to nie jest Centrum 

Poprawy Możliwości Sokiem Marchewkowym? Taksówka zawiozła mnie w złe miejsce...

Porucznika aż skręciło z obrzydzenia. Odwrócił się zgorszony, a wtedy wturlałem mu 

pod   nogi   dwa   argumenty   gazowe.   Gdy   wybuchły,   dołożyłem   jeszcze   pięć,   uszczelniając 

jednocześnie maskę na twarzy.

Była to wspaniała mieszanka; gaz rozweselający, oślepiajacy i kupa dymu na dodatek. 

Zaśmiewający się i przeklinający faceci rozbiegli się na wszystkie strony. Gruchnęły strzały. 

Targając walizkę dotarłem do bramy. Ładunki miały magnesy, tak że wystarczyło je tylko 

odpowiednio umiejscowić. Połączyłem je ze sobą inicjatorem i uruchomiłem zapalniki. Sam 

prysnąłem pod mur. Czas uciekał aż za szybko. Za bramą musiał czekać już na mnie komitet 

powitalny. Lecz ja zaszedłem już za daleko.

W ciemności rozległ się huk i łoskot rozrywanej stali. Miałem nadzieję, że wybuch 

rozwalił bramę doszczętnie. Gdy ku niej postąpiłem, z otaczającej mnie ciemności dobiegły 

dźwięki, które zwykle są właściwe tylko domom wariatów.

background image

10

Dziura była w sam raz. Po drugiej stronie zobaczyłem reflektory i oddział żołnierzy z 

bronią gotową do strzału. Co więcej, strzelali, i sądząc po odgłosach za mną, musieli kogoś 

trafić.   Przytuliłem   się   do   ściany   i   wrzuciłem   przez   otwór   granaty.   Gdy   dym   zgęstniał, 

rzuciłem   się   najszybciej   jak   mogłem,   do   środka.   Widowisko   było   pierwszej   klasy, 

dramatyczne jak cholera. Jęczały syreny, wrzeszczeli ludzie, szczękała broń. Powiększałem to 

pandemonium, jak mogłem, ciskając granaty na prawo i lewo.

Zostawiłem   sobie   ich   jeszcze   parę,   ot,   na   wszelki   wypadek,   i   włączyłem 

samolikwidator w walizce. Miał pięć sekund opóźnienia, więc cisnąłem ją i pobiegłem w 

przeciwnym   kierunku.   Z   tego   co   pamiętam,   była   tam   strażnica,   przed   którą   parkowały 

samochody.   Modliłem   się,   żeby   był   tam   jeszcze   choć   jeden.   Z   mroku   dobiegł   odgłos 

zapalanego silnika. Ruszyłem z kopyta, gubiąc kapelusz. Silnik zawarczał głośniej i poprzez 

rzednący dym ujrzałem kanciaste pudło ciężarówki.

Rzuciłem dwa z czterech pozostałych mi granatów, mierząc jak najdalej od siebie. 

Zgodnie z oczekiwaniami kierowca zahamował, ledwo tylko ujrzał przed sobą wykwitające 

kłęby dymu.

Skoczyłem do drzwi i otwarłem je jednym szarpnięciem, drugim zaś wyciągnąłem 

kierowcę za szmaty (białe - był w pełnym uniformie kucharza). Gdy leciał na ziemię, mój 

prawy sierpowy wylądował na jego rozdziawionej gębie. W chwilę później siedziałem za 

kółkiem. Kiedy wyjechałem ze strefy zadymienia, zauważyłem, że już jest dzień.

Coraz więcej żołnierzy kręciło się spokojnie po okolicy. Najwyższy czas wrócić do 

starej   tożsamości   -  dziadek   w   wojskowej   bazie   to   dość   szokujący  widok.   Skuliłem   się   i 

szarpnięciem zdarłem brodę.

Nagle poczułem przeszywający ból w okolicy ucha. Rzuciłem się w bok (razem z 

ciężarówką,   która   wjechała   w   oddział   wojska),   kątem   oka   dostrzegając   błysk.   Drugie 

uderzenie dosięgło mnie w ramię. Z tylnego okna szoferki wystawała odziana w biel ręka 

ściskająca   ciężki   garnek.   Rozgorączkowany   jazdą   zapomniałem,   że   kucharz   zwykle   ma 

pomagierów. Ręka plątała się niepokojąco blisko. Trzasnąłem ją kantem dłoni i przejąłem 

garnek.  Za  następnym   razem  odesłałem  go  z powrotem.  Z  granatem  wewnątrz.  Choć  na 

chwilę miałem spokój. Wyrównałem kurs, zwolniłem i skręciłem za najbliższe zabudowania. 

Ciężarówka była już nadmiarem dobrobytu, a nie zdobyczą, i należało się jej pozbyć.

Ale nie byłoby dobrze, gdyby znaleziono mnie gdzieś daleko od kwater; mogłoby to 

spowodować niezdrowe zainteresowanie moją osobą. A kwatery oficerów były po drugiej 

background image

stronie bazy. Nagle coś mi zaświtało - blisko stąd był przecież ich klub, a jeśli ci pijacy leżą 

jeszcze tak, jak ich zostawiłem... Byłaby to zbyt  piękna okazja, by nie spróbować z niej 

skorzystać.   Wyskoczyłem   z   hamującego   wozu,   zostawiając   po   drodze   płaszcz   i   maskę. 

Wsadziłem czapkę na głowę, ostatni granat wepchnąłem do kieszeni i skręciłem za róg. Już 

miałem wniknąć przez tylne wejście, gdy usłyszałem głosy. Wmurowało mnie.

- To wszyscy?

- Jest jeszcze paru, trudno ich dobudzić. I jeden, z którym nie można się dogadać.

Przybyłem   za   późno.   Jakiś   oficer   wchodził   właśnie   do   budynku,   a   dookoła 

podreptywało   wielu   żołnierzy   odprowadzających   skacowanych   oficerów   do   ciężarówki. 

Odbezpieczyłem   granat   i  wyszedłem   zza   rogu.  Jeśli   uda  mi   się  dołączyć  do  tej  drużyny 

ubogich   pijaczków,   będę   bezpieczny.   Nikt   nie   zwrócił   na   mnie   uwagi.   Szerokim   łukiem 

cisnąłem granat przed ciężarówkę.

Wybuchł   w   przyjemny   i   znany   mi   sposób.   Wszyscy   oczywiście   spojrzeli   w   tym 

kierunku. W paru skokach osiągnąłem grupkę i dołączyłem do jednego z siedzących na ziemi 

oficerów, który z podziwu godną obojętnością ignorował bodźce zewnętrzne mamrocząc coś 

do siebie. Pomogłem mu się pozbierać.

A   potem   żołnierze   pomagali   mi,   bo   nie   sprawiałem   wrażenia   kogoś   mogącego 

samodzielnie   utrzymać   pion.   Omal   się   nie   wykopyrtnąłem,   ale   powstrzymano   mnie   w 

ostatniej chwili. Ten etap można było uznać za zakończony.

Lecz było coś jeszcze do zrobienia - kucharz z pewnością zamelduje, że przyłożył mi 

w ucho. Był tam już dość duży guz. Zacznie się więc szukanie śladów na głowie. No i cześć... 

Guza się nie pozbędę, ale mogę spróbować jakoś go zamaskować.

Wojacy pomogli mi wleźć na pierwszy stopień, dalej miałem czołgać się sam. Jak 

tylko mnie puścili, nie trafiłem łapą, gdzie miałem trafić i jak bryła betonu runąłem do tyłu. 

Nie było to miłe, lecz rozbiłem sobie łeb dokładnie pod ich nogami. Niech teraz ktoś mnie 

zapyta, skąd ten guz.

Palnąłem   się   jednak   mocniej,   niż   zamierzałem.   Gdy  wróciła   mi   ostrość   widzenia, 

siedziałem   na   ziemi,   a   po   mojej   twarzy   ciurkiem   płynęła   krew.   Nie   leżało   to   w   moich 

zamiarach, lecz robiło dobre wrażenie: już gnał ku mnie żołnierz z apteczką. Obwiązali mi łeb 

i doprowadzili pod pudło ciężarówki (żebym, broń Boże, powtórnie im się nie wymsknął). 

Powłócząc nogami dotarłem do najciemniejszego kąta budy i właśnie stamtąd dotarło do mnie 

chrapliwe:

- Vaska... - rzecz jasna, był to mój kumpel z pokoju, rozczochrany i nieszczęśliwy. - 

Nie masz czegoś do picia? - spytał zgodnie ze swym porannym zwyczajem.

background image

Nie   zdążyłem   mu   odpowiedzieć,   gdy   ten   pijany   autobus   zatrzymał   się.   Kiedy 

oficerowie zobaczyli, że zamiast na kwatery przywieziono ich pod budynek komendantury, 

rozległy   się   pełne   żalu   jęki.   Mimo   że   spodziewałem   się   tego,   skarżyłem   się   równie 

przeraźliwie. Zaprowadzono nas do poczekalni, skąd miano nas wywoływać pojedynczo na 

rozmowy   z   bezpieczniakami   (z   powodu   dziwnych,   a   niepokojących   zabaw,   jakie   miały 

miejsce w bazie Glupost). W trakcie oczekiwania dała się zauważyć wzrastająca popularność 

latryny. Również z niej skorzystałem. Głównie po to, by zostawić sobie na palcach trochę 

mydła,  które wtarłem również do oczu. Piekło  jak ocet, ale wyglądało  dobrze, czyli  tak, 

jakbym był obudzony z ciężkiego, pijackiego snu.

Wraz z innymi położyłem się na ławkach i zasnąłem.

Obudziła   mnie   nagła   cisza,   w   którą   wdarły   się   odgłosy   pojedynczych   kroków. 

Zbliżyły   się   do   mnie   i...   przeszły   dalej.   Uchyliłem   powieki   i   zobaczyłem   plecy   w 

pomarszczonym,   jasnoszarym   mundurze.   Ziewając   wstałem   i   drapiąc   się   pod   bandażem 

zastanawiałem się, o co tu chodzi. Skąd ten mundur i skąd ta cisza.

Posiadacz pleców doczłapał do przeciwległej ściany, stanął i odwrócił się. Z przodu 

był równie niesympatyczny: lekka łysina okolona ryżawymi włosami, pierwsza tłusta fałda 

podwójnego podbródka, wyblakłe oczy - przeciętna twarz nie do zapamiętania. Jednak gdy 

się odezwał, a miał głos surowego dyrektora szkoły, moi pijaczkowie zachowali absolutną 

ciszę.

- Panowie oficerowie, to znaczy ci, którzy nie byli pijani jak świnie, słyszeli być może 

eksplozje i całe spowodowane nimi zamieszanie. Powstało ono w wyniku działań osobnika, 

który wtargnął na teren bazy i nie został jeszcze zlokalizowany. Nie wiemy o nim niczego 

konkretnego, ale podejrzewamy, że jest szpiegiem z innego świata.

Jak można było się spodziewać, oświadczenie to spowodowało westchnienia i cichy 

szmer. Mężczyzna poczekał, aż nastanie cisza.

- Prowadzimy intensywne poszukiwania, a ponieważ wy znajdowaliście się w pobliżu, 

zamierzamy porozmawiać z wami, aby dowiedzieć się tego, co wy wiecie. Możliwe zresztą, 

że znajdę owego szpiega wśród was.

Przygotowawszy nas duchowo, zaczął wywoływać pojedynczo na rozmowy. Byłem 

wdzięczny mojej przezorności, dzięki której nabiłem sobie porządnego guza.

Nieprzypadkowo   zostałem   wywołany   jako   trzeci.   Bóg   wie   co,   lecz   coś   musiało 

podpaść   i   wzbudzić   podejrzenia,   skoro   wzięto   mnie   na   początku.   Powłócząc   nogami 

wszedłem do pokoju. Wskazał mi krzesło przy biurku.

-   Może   będzie   pan   łaskaw   potrzymać   to   w   trakcie   rozmowy   -   stwierdził   średnio 

background image

obraźliwym tonem, podając mi srebrne jajko nadajnika poligraficznego.

Ponieważ Vaska nigdy w życiu by tego nie rozpoznał, ja też nie wiedziałem, co to jest. 

Przyjrzałem   się   jajku   z   mieszaniną   wstrętu   i   zainteresowania   i   ścisnąłem   je   w   dłoniach. 

Wewnętrzne moje reakcje nie były jednak takie spokojne:

„Mają mnie! Wie, kim jestem i bawi się ze mną!" Byłem ciekaw, co też interesującego 

widzi w detektorze kłamstw leżącym na stole. Gapił się weń dłuższą chwilę. Spotęgowało to 

moją panikę.

W końcu spojrzał głęboko w moje przekrwione oczy i skrzywił się z niesmakiem.

- Miał pan dość ciężką noc, poruczniku Hulja. - Oczy znów zwróciły się na papiery i 

detektor.

- No tak... Kilka ostatnich kieliszków... - powiedziałem głośno, w myślach natomiast 

przemknęło: „Zastrzelą mnie. Kulą w serce". Oczami wyobraźni widziałem już moje zwłoki 

walące się w błoto.

- Widzę, że ostatnio pana zdegradowano... A gdzie są pańskie zapalniki, panie Pas 

Ratunkowy!

- Zapalniki? Jakie zapalniki? - „Jestem zmęczony", pomyślałem, „chcę spać".

- A pańska rana na głowie? Nasz szpieg został uderzony w okolice ucha.

- Spadłem z ciężarówki, żołnierze mnie obandażowali, może pan ich spytać...

-   Już   to   zrobiłem.   Pijak,   który   się   przewraca   -   typowy   przedstawiciel   szeregów 

oficerskich. Niech się pan wynosi i umyje. Napawa mnie pan wstrętem. Następny.

Niepewnie podniosłem się na nogi i ruszyłem do drzwi, zapominając o trzymanym w 

ręku   jajku.   Musiałem   zawrócić   i   położyć   je   na   biurku.   Oszukiwanie   poligrafii   wymaga 

treningu i zręczności, które to przymioty na szczęście posiadałem. Można to przeprowadzić w 

określonych warunkach. Te tutaj były idealne - nagły wywiad przeprowadzony bez testów 

normalizujących. Wywiad rozpoczął się, gdy byłem bliski paniki. Bałem się jeszcze, zanim 

zadano mi jakiekolwiek pytanie. I to zostało idealnie wykreślone na poligrafie. Ale kiedy 

zadano   mi   trefne   pytanie   -   to,   które   miało   zdemaskować   szpiega,   a   na   które   byłem 

przygotowany - odprężyłem się i to zostało pokazane. Pytania nie mówiły nic nikomu poza 

szpiegiem. I kiedy zobaczył wynik, wywiad był już skończony.

Otrov siedział kompletnie trzeźwy, z oczami wielkimi jak spodki. Oparłem się o ławkę 

obok niego.

- Czego chciał? - spytał konspiracyjnym szeptem.

- Nie wiem. Pytał mnie o bzdury, o których nie miałem zielonego pojęcia.

- Mam nadzieję, że ze mną nie będzie chciał rozmawiać.

background image

- A kto to jest?

- Nie wiesz!?? - szok, zaskoczenie, totalne osłupienie.

- Przecież wiesz, że dopiero przyjechałem...

- Ale przecież wszyscy znają Kraja!

-   To...   on?!  -   wykrztusiłem   i  spróbowałem   wyglądać   na  równie   przerażonego   jak 

Otrov. Po czym, aby skończyć temat, wyszedłem do latryny.

Wszyscy znają Kraja.

Kim jest Kraj?

background image

11

Przygotowania do inwazji okazały się dla wszystkich ulgą. Lepsza spokojna wojna niż 

niespokojny pokój; pokój pełen podejrzeń, które ciągle jeszcze przelewały się przez Glupost. 

Nagłe  inspekcje, nocne  poszukiwania   i inne   takie.  Byłbym  naprawdę  dumny  z  własnych 

osiągnięć (w sianiu zamętu), gdybym sam nie stał się ofiarą moich działań.

Na dwa dni przed dniem B zamknięte zostały bary. Miało to ułatwić doprowadzenie 

oddziałów   do   stanu   trzeźwości.   Kilku   opornych,   a   wśród   nich   Otrov   i   ja,   musiało 

zakonspirować swoje zapasy, dzięki czemu udało nam się zachować równowagę ducha nieco 

dłużej niż pozostałym. W dniu inwazji miałem jeszcze małą puszkę sproszkowanego alkoholu 

w opakowaniu po proszku do zębów. Zostawiłem ją na czarną godzinę. Tyle że owa godzina 

nastała właśnie wtedy, gdy wszelkie zapasy już zniknęły, a my z przerażeniem rozmyślaliśmy 

o nadchodzących tygodniach abstynenci. W końcu wywołano nas i pojedynczo skierowano na 

wyznaczone okręty.

Cała ta ścisła tajemnica z początku mnie ogłupiała - inwazja bez planów, manewrów, 

szkolenia...   Ale   oświeciło   mnie:   był   to   idealny   sposób   na   zachowanie   tajemnicy,   a   przy 

dużym doświadczeniu pilotów i wojsk desantowych mogło się nawet udać. Potem odkryłem, 

że taka procedura naprawdę ułatwiała mi życie: zmniejszała ilość okazji do popełnienia błędu 

wynikającego z nieznajomości realiów.

Prawdziwą satysfakcję sprawił mi przydział na transportowiec wojsk. Wiedziałem już, 

że będę mógł spokojnie wyładować. Kilka minut później spotkała mnie druga radość; do 

kabiny wlazł Otrov i oświadczył, że będzie moim drugim pilotem.

- Wspaniale, a ile masz godzin na transportowcu klasy „Parijan"?

Przyznał się do żałośnie niskiej liczby. Poklepałem go po przyjacielsku.

-   Masz   szczęście.   Wujek   Vaska   nie   jest   samolubem.   Dla   starego   kumpla   żadne 

poświęcenie nie jest za wielkie. Pozwolę ci samodzielnie wystartować, a jak się postarasz, to 

nawet wyładować.

Jego wdzięczność  była  tak wielka, że przyznał  się do posiadania  wiecznego pióra 

wypełnionego   dwustuprocentowym   alkoholem.   Obaj   strzyknęliśmy   sobie   i   z   uczuciem 

zadowolenia obserwowaliśmy ładujące się oddziały. Kilka minut później przytuptał do kabiny 

jakiś pułkownik z imponującą brodą i w pełnym rynsztunku bojowym.

- Pasażerom wstęp wzbroniony! - zwróciłem mu delikatnie uwagę.

- Niech pan zamknie gębę, poruczniku. Mam taśmy z pańskim kursem.

- Dobrze. Mogę je dostać?

background image

- Coo? Albo pan zwariował, albo żartuje - jedno i drugie jest w czasie wojny karalne.

- To chyba przemęczenie. Wie pan, brak snu...

- Tak - złagodniał nieco. - Trzeba to brać pod uwagę. To nie było łatwe dla nikogo, ale 

mamy to już za sobą. Proszę włączyć obwód komenderujący.

Otrov nacisnął jakiś guzik, a na ekranie wyświetliło się: BACZNOŚĆ (stanęliśmy w 

postawie mocno zasadniczej). W chwilę później ukazało się tam: PODAĆ KURS. Pułkownik 

wyjął taśmę z torby, a my podpisaliśmy się, zaświadczając, że była zapieczętowana. Otrov 

wsunął   ją   do   komputera,   a   pułkownik   chrząknął   z   satysfakcją   wynikającą   z   dobrze 

spełnionego obowiązku. Na pożegnanie wypalił jeszcze przez ramię:

- I żadnych lądowań przy dziesięciu G, które skretyniali piloci uwielbiają, jak mocno 

mi się wydaje, bo jak nie, to policzymy się na sądzie polowym.

Przez siedem straszliwie nudnych dni w drodze (Bóg wie dokąd), na zamrożonych 

racjach żywnościowych i bez zmiękczających efektów alkoholu, byliśmy dodatkiem jedynie 

do   całkowicie   zautomatyzowanego   statku.   Nikt   do   nas   nie   zaglądał.   Jedyne   drzwi   do 

pomieszczeń oddziałów desantowych zamknięte były na głucho, a klucz miał ów znajomy 

skądinąd pułkownik.

Ostatecznie,   jak   powszechnie   wiadomo,   zabawa   w   wojnę   składa   się   z   dwóch 

zasadniczych elementów: graniczącego z obłędem pośpiechu i paniki, która ogarnia dokładnie 

wszystkich,   oraz   ogłupiającego   do   cna   czekania   nie   wiadomo   na   co.   Obecnie   byliśmy 

ogłupiani, między innymi przez komputer, który nie uznał za stosowne poinformować nas 

nawet, dokąd lecimy.

Pułkownik zjawił się znowu w momencie wychodzenia z nadprzestrzeni.

- Proszę to wziąć, sprawdzić i podpisać - warknął.

Była   to   opisana   wielkimi   czerwonymi   literami   taśma   pod   tytułem   „Inwazja". 

Wpakowałem   ją   do   komputera   i   od   razu   wszystko   ruszyło   szybciej.   Po   jednej   stronie 

rozbłysło żółtawe słońce, po drugiej pojawiła się błękitna planeta, a pośrodku cała cliaandzka 

flota inwazyjna.

Nasz szwadron trzymał  się statku dowódcy jak pisklęta kwoki, a planeta  rosła na 

ekranach. Nie cieszyłem się na inwazję. Tylko szaleniec cieszyć się może z nadchodzącej 

wojny. Miałem jednak nadzieję znaleźć tu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, w tym - jak 

to możliwe? Wierzyłem dotąd, że inwazji nie da się przeprowadzić, a to, że właśnie brałem w 

jednej udział, nie było jeszcze dość przekonywającym dowodem.

Siły   uderzeniowe   zadały   kłam   moim   teoriom,   wysforowując   się   do   przodu.   Gdy 

background image

planeta wypełniła przednie ekrany, ujrzałem wreszcie pierwsze oznaki wojny: małe iskierki 

światła w bezkresie nocy. Rozpuściliśmy szyk i pojedyncze transportowce rozpoczęły desant 

na   określone   cele.   Pomajstrowałem   przy   radiu   i   przekląłem   cliaandzką   przezorność.   Oto 

schodziłem do lądowania wraz z wypełnionym wojskiem statkiem, nie wiedząc absolutnie, 

gdzie wyląduję. Oczywiście dojrzeli nas już z planety, teraz nie można już było tego uniknąć. 

Tylko co to za planeta? Naszym celem był jakiś port kosmiczny, do którego kierował nas 

sygnał ze zrzuconej przez myśliwce osłony radiolatarni. Jego współrzędne dostaliśmy z ową 

tajną taśmą.

-   Przekaż   pułkownikowi   pierwsze   ostrzeżenie   i   podaj   mu   wysokość   -   poleciłem 

Otrovowi.

Lądowaliśmy prowadzeni przez komputer dokładnie po stycznej do sygnału radioboi. 

Gdy wyszliśmy z chmur, dojrzałem pierwsze oznaki oporu. Wokół nas zaczęły wykwitać 

czarne   kłaczki.   Zaczęli   się   wstrzeliwać,   przeszedłem   zatem   na   ręczne   sterowanie   i 

przyspieszyłem opadanie, myląc tym samym komputer opeelu. Następna seria ułożyła się już 

wysoko   nad   nami.   Podałem   komputerowi   program   utrzymania   deceleracji   jak   najdłużej. 

Zaprogramowałem  też  opuszczenie  się do wysokości  zero z opóźnieniem  dającym  10 G. 

Oznaczało   to,   że   będziemy   spadać   z   maksymalną   szykością,   a   zwalniać   w   minimalnym 

czasie,   dzięki   czemu   skróci   się   okres   narażania   się   na   ostrzał   w   powietrzu.   Poza   tym 

pułkownik będzie miał swoje 10 G.

Odpaliły   silniki   hamujące.   Maszyna   zatrzymała   się   na   wysokości   równej 

wierzchołkom drzew, a impet wcisnął nas w fotele. Gdy tylko  zachrzęściły podpory,  na-

cisnąłem   przycisk   rampy   rozładunkowej.   Maszyna   zadrżała,   żelastwo   jęknęło   i   oddziały 

desantowe weszły do akcji.

Wszędzie  w pobliżu  widziałem leje po bombach  i zwały gruzu. Osłonę stanowiły 

myśliwce bombardujące, ale nie było  prawdopodobną rzeczą, by tylko  one złamały opór. 

Chyba że ten świat nie posiadał regularnych sił zbrojnych. Może to właśnie była tajemnica 

sukcesu: wybiera się planety, które dojrzały do oskubania. W słusznej odległości za swoimi 

oddziałami  kroczył  brodaty pułkownik. Miałem nadzieję, że flaki,  które powykręcało  mu 

podczas lądowania, nie wróciły jeszcze na swoje miejsce.

- A teraz trzeba by znaleźć coś do picia! - odezwał się Otroy i na samą myśl o chlaniu 

gęba rozjaśniała mu się w uśmiechu.

- Pójdę się rozejrzeć, a ty siedź przy radiu i pilnuj tej wojny.

- To samo mówią wszyscy pierwsi piloci - poskarżył się.

- Przywilej stanowiska. Poczekaj, a któregoś dnia i ty z tego skorzystasz.

background image

- Bar jest w porcie! - wrzasnął za mną.

- Nie ucz ojca dzieci robić! - odparłem z godnością i wyszedłem.

Wszystkie drzwi otworzyły się z chwilą lądowania, toteż bez problemów skorzystałem 

z rampy. Było cicho, oddziały inwazyjne wyniosły się już z portu i nigdzie nie było żywego 

ducha. Odnalazłem bar i na początek wysuszyłem piwo, po czym, dla utrwalenia, antecańską 

Ladevandet. Ze starych i nowych znajomych ustawionych za barem ułożyłem zgrabny stosik i 

zabrałem się do poszukiwania torby. W efekcie tych starań znalazłem się twarzą w twarz z 

jakimś przerażonym młodziankiem.

- Ne mortigu min! - ryknął rozpaczliwie. Esperanto opanowałem już jakiś czas temu, 

toteż skorzystałem ze sposobności, aby nabyć praktyki.

-   Przybyliśmy   tu,   aby   was   wyzwolić,   więc   nie   uczynimy   wam   krzywdy.   Jak   się 

nazywasz?

- Pire.

- A jak się nazywa ten świat? - Było to może dziwne pytanie, jeśli wziąć pod uwagę, 

że zadał je butny zdobywca, lecz młodzian był zbyt przerażony, by logicznie myśleć.

- Burada.

- Świetnie, cieszę się, że mówisz prawdę. No i cóż mógłbyś powiedzieć o Buradzie?

Pogapił się na mnie z rozdziwioną gębą i trwał tak przez dobrą chwilę, zanim wylazł z 

szafki. Pogrzebał potem w niej i podał mi książeczkę. Na okładce był trójwymiarowy obrazek 

oceanu i pełne wdzięku drzewa, które rosły na samym brzegu. Wraz z dotknięciem obrazek 

ożył: fale uderzyły o złocisty piasek, a drzewa poruszyły się pod tchnieniem niesłyszalnego 

wiatru. Z chmurek uformowały się litery i przeczytałem napis: PIĘKNA BURADA - ŚWIAT 

WAKACJI DLA ZACHODNIEJ SFERY.

- Szaber i kontakty z wrogiem - oznajmił od drzwi głos znanego mi, obmierzłego 

pułkownika. Trzymał palec na spuście rozpylacza i wpatrywał się we mnie z wyrazem twarzy, 

który można było określić wyłącznie jako świński uśmiech. - No i lądowanie przy dziesięciu 

G.   To   ostatnie   nie   jest   wystarczającym   powodem   do   rozstrzelania,   ale   dwa   pierwsze   z 

pewnością tak.

background image

12

Pire wydał zdławiony okrzyk i usiłował wejść w ścianę. Uśmiechnąłem się możliwie 

jak najchłodniej, zorientowawszy się, że moje dłonie pozostają poza zasięgiem widoczności, i 

rozkazałem młodzikowi stanąć pod przeciwległą ścianą. W chwili odwracania się z powrotem 

do pułkownika jedną ręką wysunąłem z kabury pistolet. Rozpylacz pułkownika znajdował się 

troszeczkę wyżej niż poprzednio.

- Myli się pan - powiedziałem - i obraża przy okazji oficera lotnictwa. Zabezpieczam 

alkohol,   aby   nie   dostał   się   w   niepowołane   ręce   i   aby   uchronić   od   pijaństwa   pańskich 

żołnierzy. Przy okazji złapałem więźnia - to wszystko, co mam do powiedzenia, pułkowniku.

-   Wystarczy,   że   na   rozprawie   powiem,   że   złapałem   pana   na   szabrownictwie   i 

zmuszony zostałem do użycia broni podczas próby ucieczki.

- Tego nie da się zrobić - oświadczyłem łagodnie podnosząc broń na wysokość jego 

oczu. - Ostrzegam, że strzelam dobrze, a ta zabawka może rozwalić panu łeb.

Zatkało go. Pire zapiszczał w kącie i usłyszałem głuchy łoskot, pewnie zemdlał. Nie 

wiadomo,  jak skończyłaby się ta scena, gdyby w polu widzenia  nie zjawił się żołnierz  i 

radiostacją. Pułkownik złapał słuchawkę i wrócił na wojnę, a ja dźwignąłem naręcze flaszek i 

wyszedłem drugimi drzwiami. Zaniosłem to na statek i oddałem Otrovowi z komentarzem:

- Nie wychylaj od razu więcej niż dwie flaszki.

Po czym postanowiłem skorzystać z okazji, iż bitwa jeszcze trwała i wszyscy zajęci 

byli   sobą.   Poszedłem   się   trochę   powłóczyć   po   okolicy.   Przewodnik,   który   uprzednio 

przekartkowałem, szybko wyrzuciłem. A nuż znajdzie się drugi pułkownik.

Dowiedziałem się jednak z tej książeczki, że znajduję się w mieście zwanym Sucak i 

że cała ta planeta nastawiona jest na turystykę. Przygnębiające. Wiele czasu upłynie, zanim 

turyści powrócą na te słoneczne plaże.

Musiałem   odszukać   jakiegoś   odpowiedzialnego   mieszkańca   Sucak   City,   który   nie 

dość, że jeszcze żył, to nie był również więźniem. Musiałem spytać go o parę rzeczy.

Szedłem   wypalonymi   już   ulicami,   mijając   kolumny   jeńców   i   trupy   leżące   na 

chodnikach. W końcu to nie ja znalazłem mieszkańca, a mieszkaniec mnie.

Skręciłem z głównej ulicy w przecznicę, która wyglądała dość podejrzanie. Z tabliczki 

wynikało, że nazywa się to Matbaacilik-sasurtmek - żadna ulica o tej nazwie nie mogła być 

niczym dobrym. Potwierdziło się to za najbliższym załomem muru. Skręciwszy, natknąłem 

się na młodą kobietę z automatem śrutowym w dłoniach. Wyglądała, jakby nie trzymała go 

po raz pierwszy, toteż grzecznie podniosłem rączki, zanim jeszcze się odezwała.

background image

- Poddaj się albo cię zabiję!

- Już się poddałem, nie widzisz? Jestem po waszej stronie, niech pokój zapanuje na 

Buradzie!

Parsknęła   pogardliwie   na   tę   tyradę   (rzeczywiście   kretyńską,   lecz   nie   zdołałem   na 

poczekaniu wymyślić nic mądrzejszego) i automatem wskazała drzwi. Nawet w gniewie była 

piękna. Miała na sobie jakiś ciemnogranatowy uniform ze złotymi insygniami na rękawie. 

Grzecznie przeszedłem przez drzwi i równie grzecznie oddałem jej pistolet. Mógłbym coś 

zrobić z jej ręką i automatem, ale nie odczuwałem potrzeby posiadania dwóch samopałów. 

Jak   długo   sadziła,   że   jest   górą,   tak   długo   była   szansa   na   w   miarę   swobodną   rozmowę. 

Weszliśmy   do   jakiegoś   biura,   gdzie   leżała   druga   dziewczyna   w   mundurze.   Nogawka   jej 

spodni była odwinięta i odsłaniała bardzo brzydką ranę i przesiąknięte krwią bandaże.

- Masz jakieś lekarstwa? - zapytała moja władczyni.

- Mam - otwarłem pakiet pierwszej pomocy i zabrałem się do roboty. - Ale chyba 

niewiele pomogą. Straciła dużo krwi i wymaga pomocy lekarza.

- Ciekawe, gdzie mam go znaleźć? Może u was?

- Może, ale ma za powolny i słaby puls. Wątpię, żeby przeżyła.

- Jeśli nie przeżyje, to będzie wasza wina! - W jej oczach pojawiły się łzy, ale rusznica 

nadal skierowana była w moją stronę.

- Pamiętaj, że próbowałem ją uratować. Możesz mi mówić Vaska.

- Taze - odparła automatycznie. - Sierżant Gwardii przed ich przewrotem.

- Ich? - poczułem lekki zamęt. - Masz na myśli nas, armię planety Cliaand?

- Oczywiście, że nie. Ale po co ja z tobą gadam, zamiast porządnie cię ukatrupić!

- Nie powinnaś. To znaczy - nie powinnaś mnie zabijać. Czy uwierzyłabyś, gdybym ci 

powiedział, że jestem przyjacielem?

- Nie.

- Że jestem szpiegiem z innego świata, który aktualnie przyłączył do ich Armady?

- Powiedziałabym, że jesteś bezwartościowe ścierwo, które usiłuje za wszelką cenę 

uratować swoją skórę.

- No, tak czy inaczej patrząc, też racja - zgodziłem się dochodząc do wniosku, że nic 

tu nie zdziałam, posługując się argumentami, które trzeba przyjmować na wiarę.

- Taze... - odwróciliśmy się. To ranna wyszeptała jej imię i znieruchomiała. Nie żyła.

Poczułem, że ja też jestem już martwy. Taze uniosła broń i zobaczyłem, jak bieleją jej 

kostki u palców. Po czym  zrobiłem błyskawicznie kilka rzeczy:  znurkowałem pod broń i 

skoczyłem  na dziewczynę. Automat  wypalił, omal  nie urywając mi głowy,  ale tylko  raz. 

background image

Złapałem jedną ręką za lufę, drugą wymierzyłem dziewczynie cios kantem dłoni, trafiając w 

mięsień ramienia. Potem wykonałem jeszcze kilka rzeczy,  których normalnie nie robi się 

kobietom (chyba że w nagłej potrzebie), i w efekcie tych czynności stałem się posiadaczem i 

automatu,   i   pistoletu,   a   ona   leżała   pod   ścianą.   Minie   jeszcze   kilka   dobrych   minut,   nim 

odzyska władzę w palcach. Niewiele brakowało, a złamałbym je.

- Przepraszam, ale musiałem. - Schowałem pistolet i rozładowałem automat. - To, co 

ci powiedziałem, to prawda. Jestem po waszej stronie i próbuję wam pomóc. Ale najpierw to 

ty będziesz musiała udzielić mi pomocy.

Była   mocno   zmieszana,   ale   i   zainteresowana.   Otarła   rękawem   oczy   i   otwarła   je 

szeroko,   gdy   podałem   jej   automat.   Zdziwiła   się   jeszcze   bardziej,   gdy   dostała   również 

amunicję.

- Byłbym wdzięczny, gdybyś trzymała póki co te rzeczy osobno. W zamian coś ci 

opowiem. Istnieje pewna organizacja, o której pewnie nie słyszałaś, a która interesuje się 

poczynaniami planety Cliaand. A owe poczynania to międzyplanetarne inwazje. Burada jest 

piąta na liście i wygląda na to, że wszystko poszło tu zgodnie z planem. Jak zawsze dotąd. 

Chcę wiedzieć, jak oni to robią. Jak, mimo waszych systemów obronnych, udało im się to 

osiągnąć.

- To wina Konsolosluka! - przerwała mi potrząsając bronią. - Nie twierdzę, że Partia 

Kobiet nie popełniała błędów, ale nie takie...

- Obawiam się, że straciłem wątek. Czy nie mogłabyś wyrażać się precyzyjniej?

-   Mężczyźni!   -   splunęła,   a   oczy   rozbłysły   jej   wściekłością   i   znowu   wyglądała 

atrakcyjnie.   -   Przez   wiele   lat   na   tej   planecie   prowadziła   oświecone   rządy   Partia   Kobiet. 

Nikomu nie było źle. Gospodarka się rozwijała, obroty z turystyki były wysokie. Możliwe, że 

mężczyźni byli dyskryminowani, nie pracowali we wszystkich zawodach, ale od niedawna 

mogli już brać udział w wyborach. No i co z tego? Na innych planetach kobietom wiedzie się 

tak samo, a nie robią z tego powodu rewolucji. Ta ich partia - Konsolosluk, właziła wszędzie i 

wszędzie   rozpuszczała   kłamstwa.   Zdobyli   sobie   popularność   i   uzyskali   parę   miejsc   w 

parlamencie. Zaczął się zamęt. A potem doszło do jednodniowej rewolucji i przejęli wszystko 

pod swoją kontrolę. Jedyne,  czego chcieli, to puszyć  się jak pawie i czuć się wyższymi. 

Miernota. Nie wiedzą nic o walce ani o rządzeniu! Zabronili nam, kobietom, wielu rzeczy. 

Zrobili tu taki konkursowy bajzel, że mucha nie siada! Ale jak te świnie wylądowały,  to 

więcej tych mężczyzn uciekło, niż walczyło. Na dodatek poddawali się z byle powodu.

- Może musieli?

- Figa! Ofiary i tyle!

background image

To wszystko ładnie pasowało do moich podejrzeń. Poszczególne kawałki łamigłówki 

ułożyły się w jedną całość. Jak wszystkie genialne pomysły, tak i ten był prosty i zarazem 

skuteczny. Należało jeszcze sprawdzić, czy faktycznie podboje planety Cliaand właśnie na 

tym się opierają. Zwróciłem się do Taze:

- Będę jeszcze potrzebował twojej pomocy. Pozostanę w Kosmicznej Armadzie, bo 

tutaj mogę się najwięcej dowiedzieć. Ale nie odlecę z tej planety. Tu oni są najsłabsi i tutaj 

muszą zostać pobici. Słyszałaś kiedyś o Korpusie Specjalnym?

- Nie.

-   No   to   już   usłyszałaś.   Zamierza   wam   pomóc,   a   ja   pracuję   właśnie   w   tej   firmie. 

Wiedzą, że flota inwazyjna ruszyła i z pewnością już tu przylecieli. Była to jedna z rzeczy, 

jakie planowaliśmy. Teraz krąży wokół tej planety automatyczna stacja przekaźnikowa. Czy 

masz dostęp do nadajnika średniej mocy?

- Tak. Ale powiedz mi, dlaczego mam ci wierzyć? Przecież ty możesz kłamać!

- Mogę. Ale ty też możesz spróbować mi uwierzyć.  - Naskrobałem, co trzeba, na 

jakimś formularzu. - Zostawiam cię teraz, by wrócić na statek, zanim zaczną się zastanawiać, 

dlaczego   nie   ma   mnie   w   najbliższej   knajpie.   Oto   wiadomość,   którą   przekażesz   na   tej 

częstotliwości. Na pewno uda ci się to zrobić. To dość proste. Nic przez to nie tracisz, a 

możesz przysłużyć się swojej planecie.

- Wybacz  mi,  ale tak trudno w to uwierzyć,  że jesteś szpiegiem i że chcesz nam 

pomóc.

- Może mu pani wierzyć z cały spokojem. On jest szpiegiem, daję pani na to moje 

słowo - dobiegło w tejże chwili od drzwi, które miałem za plecami.

Poczułem się jak skończony idiota. Tak się zapomnieć?

Odwróciłem   się   powoli.   Stał   tam   ubrany   na   szaro   Kraj.   Dwaj   inni,   też   w   owym 

twarzowym   kolorku,   wystawali   mu   zza   ramion,   trzymając   wycelowaną   w   moją   skromną 

osobę broń. Kraj odezwał się ponownie.

- Obserwowaliśmy cię, szpiclu. Czekaliśmy na taką właśnie szczerą rozmowę. Jak 

widzisz - cierpliwość popłaca. Teraz możemy się już zabrać za twój Korpus Specjalny!

background image

13

- Coś mi się zdaje, że jestem coraz bardziej popularny. Pochlebia mi to - odezwałem 

się z uprzejmym uśmiechem.

- Jeśli ma pan na myśli pułkownika, to obserwował pana na mój rozkaz. A teraz niech 

pan   przestanie   rżnąć   głupka,   panie   Pas   Bezpieczeństwa,   czy   jak   tam   się   pan   naprawdę 

nazywa.

-   Hulja   Vaska,   porucznik   Armady   Kosmicznej,   do   usług   Waszej   Ekscelencji   - 

skłoniłem się nisko.

- Major Hulja został znaleziony w hotelu typu „Robotnik" w Dosadan-Glup, co zresztą 

naprowadziło nas na pański ślad. Tak prywatnie powiem panu, że gdyby nie przypadek - 

przepalił  się czujnik optyczny w pokoju - to pański plan by się powiódł. Majora znalazł 

wysłany w celu naprawy elektryk. Ma pan pecha. Pani pozwoli, ten drobiazg ja wezmę. - 

Wyjął  kartkę  z wiadomością  z nie  stawiających  oporu palców  Taze.  Zdawał  się w  pełni 

panować nad sytuacją.

Złapałem się za klatkę piersiową w okolicy serca i przewróciłem oczami, chwiejąc się 

na nogach. Całe towarzystwo obserwowało mnie w osłupieniu, gdy z jękiem agonii moje 

ciało wyprężyło się i w kaskadzie szklanych odłamków wyleciało przez okno. Gwałtownym 

szarpnięciem obróciłem się w powietrzu i spadłem prosto na czekającego pod oknem szarego. 

Na nikogo więcej nie będzie już czekał - złamałem mu krtań. Obrót - i już byłem na nogach, 

gotów do biegu, który nie doszedł do skutku. Patrzyłem bowiem prosto w lufę rozpylacza 

trzymanego przez następnego milczka w szarym uniformie. To się nazywa, o ile się nie mylę, 

szeroko rozwinięta profilaktyka.

- Dziewczynę zabierajcie do obozu, nie będzie nam już potrzebna, reszta razem z nim 

do centrum. Tylko nie dajcie się zaskoczyć! Widzieliście sami do czego jest zdolny! - To był 

bez wątpienia głos Kraja.

„W tej chwili do niczego", pomyślałem ponuro. Szlag mnie trafiał - znałem sekret ich 

sukcesów  i  nie byłem  w  stanie  przekazać  go dalej. Co gorsza, wiadomość  mogła  zostać 

przeinaczona przez Kraja, który, jak należało sądzić, był jednym z organizatorów tej imprezy.

Zostałem   otoczony   przez   dziewięciu   ponurych   klientów   w   szarych   wdziankach   i 

zapakowany do ciężarówki (razem z nieboszczykiem). Żadnych szans na ucieczkę - to byli 

fachowcy, i to dużej klasy. Doszedłszy do tego budującego wniosku, siadłem spokojnie na 

podłodze.   Jazda   nie   trwała   długo.   Pod   lufami   zaprowadzono   mnie   do   zarekwirowanego 

wieżowca, wepchnięto do zimnego pokoju i rozkazano zrobić striptiz, tyle że bez muzyki. Za 

background image

pomocą fluoroskopu i poniżających, zimnych sond usunięto z mojej osoby wszystkie dodatki 

i wręczono mi nowy przyodziewek.

Projektanci strojów na Cliaandzie mieli fantazję co się zowie. Był to jednoczęściowy 

kombinezon z elastycznego plastiku zapewniający użytkownikowi wygodę, ciepło i całkowitą 

otwartość   -   był   idealnie   przezroczysty.   Ostatnim   dodatkiem   krawieckim   mego   stroju   był 

metalowy kołnierzyk z kablem, który biegł do małego pudełka trzymanego przez jednego ze 

strażników. Wszystko  to zostało zrobione w  całkowitym  milczeniu  i niespecjalnie  mi  się 

podobało. Okazało się, że słusznie. Gdy operacja została zakończona, strażnicy wynieśli się. 

Wszyscy, z wyjątkiem tego, który trzymał pudełko.

- Jeśli będę zmuszony, to mogę zrobić coś takiego - odezwał się tenże naciskając guzik 

na pudełku.

W jednej chwili oślepiły mnie eksplodujące światła, uszy wypełnił mi superpotężny 

dźwięk, a każdy cal skóry zapłonął ogniem, zupełnie jakby wrzucono mnie do kwasu solnego.

Skończyło się równie szybko, jak zaczęło. Zmysły wróciły i zobaczyłem, że leżę na 

podłodze z bolącą głową - musiałem nieźle rąbnąć w ścianę. To małe draństwo generowało 

prądy o wybranych częstotliwościach, oddziaływujące na ośrodki nerwowe. Pomysłowe - po 

co   torturować   ciało,   skoro   można   dostarczyć   impulsy   bólu   bezpośrednio   do   systemu 

nerwowego. Czysto i skutecznie.

- Wstać! - usłyszałem i pozbierałem się dość szybko. Jeśli to miała być nauczka, bym 

zachowywał się posłusznie, to została ona przekazana jasno i wyraźnie.

-  Przyrzekam,   że   będę   grzecznym   chłopczykiem   -   wychrypiałem   przez   zaciśnięte 

gardło.

Potulnie podreptałem za nim do innego pomieszczenia. Było całkowicie puste, jeśli 

nie liczyć biurka i haka, wyraźnie świeżo wbitego w sufit. Za biurkiem siedział Kraj. Obejrzał 

mnie   dokładnie,   co   -   biorąc   pod   uwagę   moje   wdzianko   -   nie   sprawiało   mu   specjalnych 

problemów.   Nie   dziwię   mu   się   zresztą:   po   raz   pierwszy   oglądał   Pas   Ratunkowy,   a   nie 

duplikat Vaski. Znudziła mi się ta obserwacja i przejąłem inicjatywę.

- Co chciałby pan wiedzieć?

- Wiele rzeczy, ale na to przyjdzie czas później.

- A dlaczego nie teraz? Biorąc pod uwagę zaawansowanie technik hipnotycznych i 

farmakologicznych, że nie wspomnę o przestarzałych torturach, jak ten tu kołnierzyk, nie jest 

możliwe ukrycie jakichkolwiek informacji, i to przed tak zdeterminowanym człowiekiem jak 

pan.   A   więc   niech   pan   pyta.   Postaram   się   odpowiedzieć   w   miarę   wyczerpująco,   ale 

uprzedzam, że moje informacje o Korpusie są raczej mgliste - oględnie mówiąc - jako że nie 

background image

informowano   mnie   o   niczym   konkretnym,   na   przykład   o   położeniu   baz   i   innych   takich 

rzeczach,  zapewne właśnie dla  uniknięcie  nieszczęść, które mogłyby  wyniknąć  z sytuacji 

podobnych do mojej. Moja inicjatywa nie mogła nikomu zaszkodzić.

Byłem szczerze zdziwiony, gdy pokręcił przecząco głową.

- Na informacje przyjdzie czas później. Chcę zadać panu wiele pytań, ale przedtem 

chcę pana zapisać do służby. Na ochotnika. Żeby pana do tego przekonać, muszę zacząć od 

jednej sprawy: nie zostanie pan zabity. Moi ludzie nie boją się śmierci, to byłaby zbyt łatwa 

ucieczka od wszystkich problemów, które ich codziennie gnębią. Pan nie będzie miał szansy 

takiej ucieczki.

W miarę upływu czasu miałem coraz bardziej dość tego gadania, powiedziałem zatem 

po prostu:

- Proszę o tym zapomnieć. Proszę zdać sobie sprawę z faktu, że nie podoba mi się ani 

pan, ani pańska organizacja, ani też jej cele. I nie zamierzam zmienić zdania. Jeśli nawet to 

panu obiecam, to nigdy nie będzie pan miał pewności, czy naprawdę będę panu pomagał 

zamiast szkodzić. Nie traćmy na to czasu.

- Pozwoli pan, że będę innego zdania - mówiąc to nacisnął coś na biurku i pudełko z 

mruknięciem   wciągnęło   kabel,   tak   że   musiałem   stanąć   na   palcach,   z   kołnierzykiem 

wpijającym się w szyję. - Zanim z panem skończę, będzie pan błagał o okazję do współpracy 

i rozpłacze się pan ze szczęścia, kiedy ten moment nastąpi. Pozwoli pan, że zademonstruję 

jedną z naszych najprostszych, ale również i najskuteczniejszych technik argumentacyjnych.

Stanął obok i dwoma  szarpnięciami  przypiął dolne części moich  rąk do biurka za 

pomocą kajdanek w ten sposób, że nadgarstki i dłonie miałem wolne. Następnie wyjął coś z 

szuflady. Była to siekiera - prymitywna i skuteczna, o długim stylisku i stalowym, lśniącym 

ostrzu. Złapał ją oburącz i podniósł wysoko w górę.

- Co robisz, idioto! - ryknąłem nie mogąc nic zdziałać. Siekiera z głuchym stukiem 

opadła na blat biurka.

Przepraszam, ale krzyknąłem. Ból był przeszywający. Podobnie jak przerażający był 

widok mojej prawej dłoni odrąbanej w nadgarstku i leżącej na biurku. Z przegubu tryskała 

krew. Siekiera uniosła się ponownie i tym razem, jestem pewien, wrzeszczałem przez cały 

czas - aż do momentu, w którym moja lewa dłoń została potraktowana tak samo jak prawa. 

Przez ten ból i przerażenie dotarł do mnie wyraz twarzy Kraja. Ten skurwiel, po raz pierwszy 

odkąd go zobaczyłem, uśmiechał się.

Potem była nicość, w której obracały się wolno jakieś olbrzymie koła.

Kiedy otworzyłem oczy, leżałem na podłodze. Minęło trochę czasu i musiałem wysilić 

background image

pamięć, aby odtworzyć, co właściwie się stało. Dopiero wstrząsająca wizja odrąbanych dłoni 

przywróciła   mnie   do   świadomości.   Usiadłem   pocierając   dłonie   o   siebie.   Były   zupełnie 

normalne i na miejscu. Co tu się, do cholery, wyrabia?

- Niech pan wstanie - dobiegło mnie gdzieś z góry. Był to głos Krają i zdałem sobie 

sprawę, że siedzę przed biurkiem. Wstałem i spojrzałem na blat. Był czyściutki.

-   Przysiągłbym,   że...   -   zatkało   mnie,   gdy   zobaczyłem   dwa   głębokie   ślady,   które 

potężne uderzenie wyryło w metalowym blacie. Zupełnie jakby ktoś rąbnął weń na przykład 

siekierą.   Podniosłem   ręce   i   przyjrzałem   się   nadgarstkom.   Każdy   otoczony   był   czerwoną 

pręgą. Wzdłuż brzegów znajdowały się czerwone przecinki po usuniętych szwach. Ale mimo 

to moje dłonie były takie jak zawsze. Co tu się dzieje?

- Czy zaczyna pan rozumieć, co miałem na myśli? - głos Krają był równie szary, jak 

jego ubranie.

- Coście zrobili?! Nie mogliście amputować moich dłoni i przyszyć ich z powrotem. 

Powiedzmy, że mogliście, ale to wymaga czasu, nie mogliście... - zamilkłem zdając sobie 

sprawę, że zaczynam bełkotać.

- Nie wierzy pan w to, co się stało? Mogę powtórzyć.

- Nie!!!

Pokiwał głową z aprobatą.

- No to zaczynamy szkolenie. Utracił pan już jakiś odcinek rzeczywistości, zgubił 

gdzieś nieco swego czasu, nie wie pan, co właściwie się stało. Lecz na pewno nie chce pan, 

by zdarzyło się to jeszcze raz. I tak właśnie będzie. W końcu straci pan wszelki kontakt z 

rzeczywistością,   którą   poważał   pan   przez   całe   życie.   Kiedy   stan   ten   zostanie   osiągnięty, 

uznamy pana za jednego z nas. A wtedy przejdziemy do szczegółów związanych z Korpusem. 

Mogę zaręczyć, że będzie pan nie tylko zamęczał swoją pamięć, ale również jak najaktywniej 

opracowywał plany zniszczenia tej służby.

- To się wam nie uda. Nie jestem sam. Korpus wie o was i pracuje przeciwko wam. 

Jest tylko sprawą czasu, kiedy skończy swe dzieło, a wtedy wszystkie wasze plany będzie 

można utopić w rynsztoku.

- Ależ skądże. Przez cały czas zdawaliśmy sobie z tego sprawę i uprzedzaliśmy każdy 

wasz   krok.   Schwytaliśmy   i   torturowaliśmy   wielu   waszych   agentów.   Wiedzieliśmy,   że 

wszystko, co Korpus robił, podporządkowane zostało agentowi polowemu. I czekaliśmy na 

niego. Zjawił się pan. Mamy pana i pan będzie bronią, za pomocą której zniszczymy Korpus. 

Prawie mu uwierzyłem.

-   To   ładnie   i   ambitnie   z   waszej   strony.   Mam   nadzieję,   że   się   tym   udławicie. 

background image

Zapomnieliście o setkach planet popierających  Unię. Gdy dowiedzą się, jakie kłopoty im 

sprawiacie, zmiażdżą was bez wysiłku.

- Setki planet to tylko teoria. Praktycznie każda z nich istnieje sama dla siebie i nie jest 

problemem opanowywać je po kolei. A im bardziej rozszerza się nasze imperium, im więcej 

światów składa nam hołd, tym bardziej proces nabiera szybkości.

- Istnieje czynnik, który ograniczy wasze podboje - wpadłem mu w słowo. - Wiem, na 

czym   polega   sekret   waszych   sukcesów.   Dokonujecie   inwazji   na   plenety,   które   i   tak   już 

przegrały.

- Absolutna prawda - zgodził się ze mną.

- Znajdujecie planetę, która dojrzała już do tego, by ją zająć, gdyż wśród jej ludności 

znajduje się aktywna grupa malkontentów. Wasi ludzie zaopatrują ich we wszystko, czego 

trzeba: pieniądze, broń, narzędzia propagandy. I w końcu robią przewrót, a wy napotykacie 

znikomy opór podczas samej inwazji. Wasi agenci dbają o to, by siły zbrojne poddały się po 

kilku strzałach. Inwazja jest wygrana, zanim jeszcze się rozpocznie. Nic dziwnego, że wasi 

żołnierze uważają się za niezwyciężonych.

- Jest pan dobrym obserwatorem. Pańska analiza godna jest mistrza. To jest właśnie ta 

metoda.

- No to was mam.

- Raczej my pana. Co z tego, że pan wie? Nie zamelduje pan o tym nikomu, a jest pan 

jedynym spoza naszego kręgu, który ma na ten temat jakiekolwiek pojęcie.

- Nie mogę panu obiecać, że nie zamelduję!

- Pan nie, ale my możemy to zrobić w pana imieniu. Raport został przechwycony, a 

następnego nie będzie. I spokojnie minie jeszcze sporo czasu. A wówczas dojdziemy już do 

drugiego etapu naszego planu. Będziemy dysponowali wystarczającą liczbą sprzymierzeńców 

z podbitych planet, by przystąpić do otwartej wojny. Tacy ludzie nazywają się najemnicy. Ich 

straty będą ogromne, lecz my będziemy mieli dość baz, by stanowiły niewyczerpane źródło 

rezerwy. I tak, w efekcie, zawsze będziemy zwyciężać. Interesujący obrazek, prawda?

- Nigdy wam się to nie uda! Kraj wstał zza biurka.

- No cóż, pożyjemy - zobaczymy. Nadszedł czas, aby zacząć pańską indoktrynację!

background image

14

Zabrano mnie do celi - nagiego pokoju bez okna, który za całe wyposażenie miał 

wiadro   i   również   niedawno   zainstalowany   hak,   do   którego   zostałem   dohaczony   przez 

strażnika.

-   Szansa,   że   umrę   z   głodu   jest   niewielka   -   poinformowałem   strażnika.   -   Z   całą 

pewnością najpierw umrę z pragnienia.

Nie raczył nawet mi odpowiedzieć, ale przyniósł butelkę wody i standardową rację 

polową. Nie był to najlepszy posiłek w moim życiu.

Gdy zająłem się przeżuwaniem, coś ścisnęło mnie w środku. Kraj mówił rozsądnie i 

prawie mnie przekonał. Zerknąłem na swoje nadgarstki. Przekonał mnie. Tylko dlaczego tak 

bardzo mu na tym zależało? Ponieważ, to oczywiste, nie byłem w tej grze jedynie pionkiem, 

który mógł przeważyć szalę, i to na którąkolwiek stronę. Póki co planecie Cliaand powodzi 

się w najazdach, lecz Korpus mógł zaktywizować działalność powstańczą, dając im w ten 

sposób zajęcie na planetach już podbitych, co uniemożliwiłoby dalszą ekspansję aż do czasu 

decydującego spotkania. Moje umiejętności i wiedza mogły przyczynić się do neutralizacji 

tego zagrożenia i dać czas Cliaandowi. Czas potrzebny na przejście do drugiej fazy operacji.

A to oznaczało, że szarzy popełnili błąd. Powinni mnie zabić lub poddać klasycznym 

torturom, wówczas pomógłbym im. Ze dwa razy. Zapomnieli o prostym fakcie, że jak długo 

będę żył, tak długo stanowić będę najbardziej morderczą broń wymierzoną przeciwko nim - a 

już na pewno po tym, co mi zrobili. Teraz nie było szans na współpracę.

To był trick. To musiał być trick i ja musiałem w to wierzyć, jeśli wszystko miało 

zachować   sens.   Opieprzyłem   się   zdrowo   -   słuchaj,   DiGriz,   wiesz   wystarczająco   dużo   o 

rzeczywistości, aby wiedzieć, jak się nią manipuluje. Sam zawsze robisz to dla własnego 

dobra, a teraz ktoś wyciął taki numer tobie. Odcięte nadgarstki, z których tryskała krew! - 

spokój, do tego wrócimy za chwilę.

Najpierw fakty. Medycyna, choć wspaniała, nie da sobie rady z taką operacją w tak 

krótkim   czasie.   No   dobrze,   ale   skąd   niby   ten   krótki   czas?   Gdzieś,   na   jakimś   poziomie 

podświadomości wiedziałem, że między amputacją a powrotem świadomości minęło ledwie 

parę chwil - nie dni, najwyżej godziny. Każdy ma taki zegar, który nigdy się nie zatrzymuje. 

Właśnie teraz usiłował mnie poinformować, że od chwili, gdy się tu znalazłem, upłynęło 

naprawdę niewiele czasu. Ale jakie miałem dowody? Że powinien być zarost albo dłuższe 

włosy? A kto bronił im ostrzyc mnie i ogolić?

Paznokcie?   Zawsze   krótko   je   przycinam,   a   krótko   przycięte   paznokcie   zawsze 

background image

wyglądają tak samo. Zaraz, zaraz... coś mi świta... w czasie ładowania... złamałem paznokieć 

na małym palcu lewej ręki... jak rąbnąłem w ten głupi taster... nie patrz jeszcze... przypomnij 

sobie... denerwujący kawałek odłamanego paznokcia... cichy krzyk bólu... i maleńka kropla 

krwi... Incydent, o którym całkiem zapomniałem w gorączce późniejszych wydarzeń.

Ostrożnie uwolniłem dłoń spod pilnującego jej półdupka i obejrzałem: mały palec, 

złamany paznokieć i niewielki s trupek. Mam cię, Kraj, ty stary oszuście!

Sądząc z wyglądu ranki, byłem ich więźniem ledwie kilkanaście godzin. Najwyżej 

dwa dni. Czerwone blizny na nadgarstkach były zwykłymi czerwonymi bliznami. Mogli je 

zrobić na sto sposobów. A amputacja? Kraj manipulował rzeczywistością - może była to 

hipnoza, może co innego. W tej chwili nie było to ważne. Zatem nie byli aż tacy inteligentni, 

na jakich chcieli wyglądać. Bez wątpienia stosowali tę technikę, technikę wykorzystywania 

luk w pamięci na tyle często, że popadli w rutynę i stracili krytycyzm. Szczególnie że wyniki 

były   zwykle   z   pewnością   rewelacyjne.   Kraj   radził   sobie   w   ten   sposób   z   obywatelami 

własnego świata, którzy brali swój zaścianek egzystencji za jedyną rzeczywistość, ich świat 

był dla nich jedynym światem. Wystarczyło wyrwać ich ze znajomego środowiska, by ich 

mózgi, pod odpowiednim naciskiem, zamieniały się w roztrzęsioną galaretę nadającą się do 

dowolnego formowania.

Pięknie. Tyle  tylko, że nie takich sposobów było trzeba na elastycznego, z gruntu 

nieuczciwego i z dziecinną łatwością zmieniającego skórę (kameleon przy mnie nabawiłby się 

kompleksów) Jima DiGriz - człowieka o tysiącu twarzy,  który znał setki kultur; bywalca 

dziesiątków   światów.   Chcieli   zgnieść   moją   rzeczywistość   jak   wesz?   Śmiechu   warte 

usiłowanie! Tych wszy jest na mnie parę setek.

Z radości zacząłem tańczyć i huśtać się na kablu. O małego słonia nie powiesiłem się 

przy tej okazji, gdy ześliznęła mi się ręka. Szczęśliwie złapałem kabel, inaczej nie byłoby już 

tu ze mnie pożytku.

Ponieważ   moje   wygłupy   i   próba   samobójstwa   nie   wywołały   żadnej   reakcji, 

możliwości były dwie: albo tu nie ma „pluskiew", albo nikt nie ma czasu na obserwacje. Po-

stanowiłem przyjąć to za pewnik.

Sam   kabel   był   zbyt   cienki,   by   można   było   się   po   nim   wspiąć   (patologicznie 

podejrzliwi gospodarze musieli przewidzieć taki zamiar), lecz zrobiwszy pętlę można się było 

na nim bujać!

Z   pojemników   po   wodzie   i   żywności   zrobiłem   tampon,   mogący   posłużyć   mi   za 

rączkę. Związałem wokół niej podwójną pętlę z kabla. Na wysokości szyi. Podskoczyłem jak 

najwyżej i zawisłem całym ciężarem.

background image

Za dziesiątą próbą poczułem, że prędzej ręce wyrwą mi się ze stawów, nim puści ten 

cholerny mechanizm. Teoria była słuszna: obręcz, kabel, pudełko, hak - wiele elementów. 

Gdyby zawiódł tylko jeden z nich, byłbym wolny. Pewnikiem zawiodą raczej moje elementy. 

Chwilę odsapnąłem i skoczyłem po raz trzynasty.

Szczęśliwa trzynastka! Coś chrupnęło metalicznie i pudełko rąbnęło mnie w głowę. 

Byłem wolny. Pewnie tylko na parę chwil, lecz zawsze.

Pozbierałem się i przyjrzałem mojemu narzędziu tortur. Tylna ścianka naszpikowana 

była czerwonymi guziczkami. Zatrzęsło mną na myśl o naciśnięciu któregokolwiek. Nad nimi 

były jeszcze dwa większe: czerwony i czarny. Czerwony był wduszony. Z duszą na ramieniu 

nacisnąłem czarny.

Nic się nie stało. Tego byłem niemal pewny. Czując się już bezpiecznie wdusiłem 

jeden z małych  czerwonych,  potem następny.  I jeszcze  jeden. Nic - teraz  był  to martwy 

kawałek metalu. Zwinąłem kabel tak, by zwisał na wysokości rąk. Drzwi nie były zamknięte: 

albo głupota straży, albo pokładanie zbyt dużych nadziei w machinie. Przycisnąłem oko do 

futryny i zrobiłem niewielką szparkę.

I   natychmiast   zatrzasnąłem   drzwi   z   powrotem.   Korytarzem   zbliżało   się   dwóch 

szarych, taszczących jakiś złowieszczy przedmiot. Następny krok w reedukacji DiGriza? Gdy 

poruszyła się klamka, stało się to nader prawdopodobne.

W zanadrzu miałem dla tej parki pewną niespodziankę, lecz postanowiłem osiągnąć 

maksymalny   efekt   dramatyczny.   Stanąłem   za   drzwiami   i   podziwiałem,   jak   mocują   się   z 

nieporęcznym meblem. Dopiero gdy jeden pisnął na znak alarmu, z całej siły rąbnąłem go 

uchylonymi drzwiami.

Słysząc  chrzęst  i skowyt,  wyskoczyłem  z ukrycia.  Pudełko huśtające  się na kablu 

nadawało   się   znakomicie   na   broń   zaczepną.   Jeden   z   szarych   pochylał   się   właśnie   nad 

maszyną, zajęty głównie swoimi stopami, na których znalazła oparcie.

Walnąłem go jedyną dostępną mi bronią w szczyt czaszki. Zanim pudełko zdążyło 

odskoczyć, pierwszy miał już spluwę w garści. Zainkasowałem cios w krocze. Zwinął się z 

bólu, a ja bez trudu zabrałem mu broń. Miała pełny magazynek. Zmarnowałem dwa pociski, 

ale zyskałem w zamian pewność, że ci dwaj nie podniosą już alarmu.

Wziąłem   głęboki   oddech   i   wychyliłem   głowę   za   drzwi.   Korytarz   był   pusty, 

pomknąłem więc do schodów. Następnym poziomem powinien być, o ile dobrze pamiętam, 

parter. Zbiegłem po dwa schody naraz i okazało się, że pode mną jest jeszcze osiem pięter.

A jednak to fakt, że latali po mojej korze mózgowej w swoich malutkich ołowianych 

bucikach.   Potwierdzało   to   moją   teorię,   że   prawie   wszystko,   co   przydarzyło   mi   się   po 

background image

aresztowaniu, to były iluzje, fałszywe wspomnienia. Pojawił się problem - czy to, co teraz 

robię, to rzeczywistość, czy może następne fałszywe wspomnienie, które ma mi udowodnić, 

że ucieczka  jest niemożliwa.  Może obudzę się znów  w tamtym  pokoju, przyczepiony do 

pudełka? Gdyby to była prawda, to i tak nie mogłem nic na to poradzić. Musiałem uznać 

iluzję za rzeczywistość.

Cztery piętra niżej, gdy już zaczynało kręcić mi się w głowie od ciągłego biegania w 

kółko, zobaczyłem jegomościa w szarym uniformie. Wędrował w górę i właśnie miał szok w 

oczach.   Ponieważ   to   ja,   a   nie   on,   spodziewałem   się   takiego   spotkania,   mój   strzał   padł 

pierwszy.

To był strzał! W przeciwieństwie do poprzednich ten pocisk napędzany był rakietowe 

i wywalił dziurę w ścianie, a z jegomościa pozostały tylko nogi i łeb. Ekonomiczna rzecz! 

Rzuciłem się po schodach jak oszalały samobójca - oczekiwanie na oklaski byłoby zupełnie 

pewnym sposobem skończenia ze sobą.

Schody urwały się i rąbnąłem w ścianę. Za sobą słyszałem jazgot organizującej się 

pogoni.   Pchnąłem   drzwi   i   wszedłem   w   ciemność.   Dostrzegłem   surowe   ściany   i   kurz   – 

oczywiste wskazówki, że minąłem parter i z rozpędu wlazłem do piwnicy. W dali majaczył 

blask światła. Podążyłem w tym kierunku. Gdy jednak dotarłem do celu, nie wzbudził on we 

mnie zachwytu.

Było   to   bowiem   okno,   ale   nie   takie,   o   jakim   marzy   każdy   uciekinier,   lecz   małe, 

wysoko umieszczone i tak okratowane, jakby broniło dostępu do skarbca, a nie do głupiej 

rupieciarni, o której zawartość pokiereszowałem sobie nogi. Dopingowany nadchodzącymi z 

dali przekleństwami, cofnąłem się i wywaliłem w ścianę cały magazynek.

Spory   kawał   ściany   wraz   z   oknem   zamienił   się   we   wspomnienie.   Odrzuciłem 

bezużyteczną już broń i wspiąłem się po stercie gruzu, jaką zupełnie mimowolnie zrobiłem.

Wylazłem z tej nory na ulicę i puściłem się ekstracugiem. Ktoś wrzeszczał, ale nie 

raczyłem   odkrzyknąć.   Może   było   to   niegrzeczne,   lecz   brakowało   mi   tchu,   a   dłuższe 

pozostanie na wolności było ciągle sprawą problematyczną. W moim awangardowym stroju 

miałem   szansę   zostać   zauważonym   nawet   przez   ślepca.   Powinienem   pozbyć   się   tego 

wszystkiego i przywarować.

Skręciłem za róg i wleciałem na kogoś podążającego w przeciwnym kierunku. Obaj 

znaleźliśmy się na ziemi i wtedy zobaczyłem jego twarz. Zatkało mnie w pierwszej chwili. To 

był Otrov! Potem ujrzałem, że ten najłagodniejszy spośród znanych mi ludzi zmienia.się w 

dzikie zwierzę. Twarz mu się wykrzywiła, usta zacisnęły we wściekłym grymasie. Przydusił 

mnie do ziemi.

background image

- Coś ty narobił najlepszego! - wycharczał. - Kraj o ciebie pytał! Kraj cię szuka!

background image

15

Szamotaliśmy się przez chwilę, ale mój pierwszy błąd był już nie do naprawienia. 

Trzeba   było   od   razu   złapać   go   za   kark,   a   nie   gapić   się   jak   na   święty   obrazek.   Byłem 

wyczerpany i choć dałem mu pudełkiem w ucho, to bez specjalnych efektów. Zrobił tylko 

zeza, ale nie puścił mnie. Do tej pory zresztą przygalopował jeszcze oddział szarych, którzy 

rzucili się na nas z prawdziwą euforią. Rozdzielili nas i kopniakami pomogli mi wstać. Było 

ich sześciu plus Otrov, którego wyraz twarzy sugerował, że bardzo chciałby być w tej chwili 

gdzie indziej.

- Rozumiesz - zaczął - Kraj rozmawiał ze mną. O Vasce. Powiedział, że go szuka... - 

głos był cichy i po chwili zamarł zupełnie.

Szarzy nie zareagowali, ja natomiast nie okazałem tyle samokontroli.

- Ty szmato, masz teraz powód do tygodnia świętowania, ty... ty... - głos uwiązł mi w 

gardle, gdy jeden z moich pięciu władców szarpnął kablem.

Zamrugałem oczami. Przed chwilą jeszcze wydawało mi się, że jest ich sześciu. Nie 

mogłem dojść z tym przez dłuższą chwilę do ładu, z ciemności jednak wysunęła się para rąk i 

zacisnęła wokół szyi numeru piątego. Oczy wyszły mu z orbit, rozdziawił gębę, a ja musiałem 

się sporo wysilić, aby nie zrobić tego samego.

Interwencji   sił   nadprzyrodzonych   nie   brałem   pod   uwagę,   a   sojuszników   tutaj   nie 

miałem. Co zatem, u licha? Cud? Z osłupienia wyrwał mnie cichy chrzęst, oczy się zamknęły 

i numer piąty zniknął z horyzontu. Poszamotałem się trochę, by zwrócić na siebie uwagę, 

kopnąłem nawet Otrova w kostkę. On też powinien mieć jakieś zajęcie.

- Nie musiałeś tego robić - poskarżył się.

Uśmiechnąłem   się   do   niego,   widząc,   jak   numer   czwarty   odchodzi   w   ślad   za 

poprzednikami. Podziwu godne były i sposób, i precyzja, z jaką eliminowano moich przeciw-

ników. To musieli być fachowcy pierwszej klasy.

Trzeci jednak nie stanął na wysokości zadania: krótkim charkotem obwieścił światu 

swój koniec, zamiast odejść w spokoju z tego padołu. Poczekałem, aż pozostali odwrócą się w 

stronę, z której  nadszedł lament,  i trzasnąłem  najbliższego kantem dłoni w szyję.  Byłem 

osłabiony i musiałem to powtórzyć, zanim coś tam pękło i legł na ziemi. W tym samym 

czasie doszły mnie przedśmiertne jęki i łoskot walących się ciał.

Kiedy się wyprostowałem, moi wybawiciele kończyli właśnie zbożne zajęcie, którego 

efektem było siedem ciał malowniczo ułożonych na jezdni. Było to dość ciekawe, gdyż moi 

wybawiciele   mieli   wyraźnie   kobiece   kształty,   buraczkowe   wdzianka   i   wysokie   buty   na 

background image

obcasach.

Bliższy odwrócił się i rozpoznałem sierżanta Taze. Rozsypane kawałki zaczęły się 

układać. Druga kobieta była drobniejsza i dość zgrabna, o figurze, którą znałem doskonale i o 

twarzy, której nie zapomnę. Moja żona.

-   Hej,   hej!   -   powiedziała   Angelina,   całując   mnie   na   powitanie.   -   Mam   nadzieję, 

kochanie, że jesteś w stanie trochę jeszcze pobiegać, bo robi się tu tłoczno.

Coś przeleciało obok mnie, rozbijając szybę wystawową jakiegoś sklepu. To dodało 

powagi jej słowom.

- Pobiegać... - wychrypiałem, dalej nie bardzo wiedząc, co się tu dzieje, mając jednak 

dość rozsądku, by nie zadawać głupich pytań.

Taze objęła mnie ramieniem, nadając mi właściwy kierunek i pomagając utrzymać 

pion, a Angelina uwolniła mnie od pudełka z kablem. No i pobiegliśmy. Jestem pewien, że 

był   to   czarujący   widok:   facet   z   głupim   wyrazem   twarzy   i   w   przezroczystym   wdzianku, 

poruszający się jak żwawy sześćdziesięciolatek, i dwie dziewczyny w skąpych strojach. Tyle 

że w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ten widok docenić.

Taze   skręciła   za   róg,   potem   jeszcze   raz,   i   pociągnęła   mnie   do  jakiegoś   budynku. 

Zasunęła rygle w stalowych wrotach i ruszyliśmy dalej, tyle tylko, że wolniej, przez jakieś 

schody, biura, aż do pokoju, którego okna wychodziły na podwórze. Miałem słabą nadzieję, 

że wiedzą obie, co robią.

Wiedziały.  Wylezliśmy  przez okno, przeszliśmy przez podwórze i Taze  otworzyła 

drzwi do garażu. Stał w nim nowiutki cliaandzki wóz dowodzenia z generalskim proporcem 

na antenie.

- To już lepiej! - mruknąłem chwiejąc się na nogach.

- Oboje do tyłu! - rozkazała Taze wkładając wojskową kurtkę i upychając włosy pod 

hełmem.

Powstrzymałem głupie pytanie, co się stało z oryginalnym użytkownikiem wozu, i 

polazłem do tyłu. Ledwo zamknęliśmy drzwi, wóz wyrwał do przodu, przewracając nas na 

podłogę.

- Zeszczuplałaś - sieknąłem łapiąc oddech.

- Będziesz z pewnością szczęśliwy,  słysząc, że zostałeś ojcem bliźniaków. Dwóch 

chłopców. Dałam im imiona po tobie: James i Bolivar.

- Jak sobie życzysz,  kochanie. Najpierw  chciałbym  jednak wiedzieć,  jakim cudem 

zjawiłaś się tutaj i to w odpowiedniej chwili.

- Przyleciałam, żeby się tobą zaopiekować, kochanie, i jak widzisz, zrobiłam słusznie.

background image

- Tak, oczywiście - skinąłem głową słysząc ten wzorcowy przykład kobiecej logiki. - 

Tyle tylko, że kiedy ostatnio się widzieliśmy, kierowano cię właśnie do szpitala z wielkim 

wybrzuszeniem przepony i błyskiem macierzyństwa w oczach.

-   No   przecież   ci   powiedziałam,   że   wszystko   poszło   dobrze,   nie   słyszałeś? 

Dowiedziałam się później, że te łotry z Cliaandu wyruszyły na podbój następnej planety i że 

jesteś prawdopodobnie z nimi. To wszystko.

- Inskipp ci powiedział?

- Oczywiście! - parsknęła. - To są skutki braku mego zbawiennego wpływu na ciebie. 

Zgłupiałeś? Włamałam mu się do biurka i znalazłam raporty. Nie był uszczęśliwiony, ale 

przyleciałam tu jako zespół uzupełniający. Nie miał wyboru. Obiecał, że będzie miał na oku 

piastunkę i dzieci. Dostaliśmy się na orbitę, otrzymaliśmy wiadomość, no i jestem. Poczekaj, 

zajmę   się   zamkiem   tej   twojej   obroży.   Nie   wiem,   dlaczego   zawsze   pozwalasz   się   tak 

traktować?

- W twojej relacji są pewne luki - powiedziałem łagodnie. - Czy byłabyś na tyle miła, 

żeby odpowiedzieć mi na parę pytań? Na przykład - jaką wiadomość?

- Moją! - włączyła się Taze, która bezwstydnie podsłuchiwała. - Ci durnie zamknęli 

mnie w obozie dla cywilów. Mnie - sierżanta Gwardii! Wyszłam z niego jeszcze tej samej 

nocy i odszukałam nadajnik alarmowy.

No   i   przekazałam   wiadomość   na   częstotliwości,   którą   zapisałeś   mi   na   karteczce. 

Zapamiętałam ją, zanim mi zabrali kartkę.

Taze była dość pewna siebie i moja pamięć nieśmiało zasugerowała, że ma po temu 

powody.

- Jak tylko to usłyszeliśmy, wzięłam rakietę zwiadowczą i wylądowałam - uzupełniła 

relację Angelina. - Musiałam sobie utorować do ciebie drogę, co nie było nawet specjalnie 

trudne. Jak na przyszłych zdobywców galaktyki, to nie są oni zbyt zdolni. A potem spotkałam 

Taze.

Zbliżyła usta do mego ucha i spytała lodowato:

- Dobrze znasz tę dziewczynę?

- Raz ją widziałem - odparłem tonem urażonej niewinności. - A poza tym ona nie jest 

w moim typie.

- Ty lubisz takie hoże panienki. Nie oszukuj mnie! Skierowałem rozmowę na bardziej 

neutralne tematy.

- No dobrze, ale skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?

- To było proste. Ci w szarych mundurach zajmują tylko jeden budynek w mieście. 

background image

Obserwowałyśmy go. - Usłyszałam chrzęst i obroża puściła. - Starałyśmy się wejść do środka, 

a jedyny kłopot był  z takimi  różnymi  nachalnymi  łobuzami,  podobno żołnierzami,  ale w 

efekcie dowiedziałyśmy się paru ciekawych rzeczy i dostałyśmy ten wóz.

Wiedziałem już wystarczająco dużo, aby nie pytać o losy kierowcy i jego kumpli.

- A teraz opowiedz nam, co ci się przydarzyło - zażądała Angelina przytulając się do 

mnie. - Umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co miałeś na szyi i dlaczego nosisz ten 

seksowny kombinezon.

Opowiedziałem   im.   Wszystko   po   kolei.   Nagrodą   były   westchnienia,   jakie   mogą 

wydawać   tylko   dziewczyny,   i   przynajmniej   jeden   pisk,   gdy   doszedłem   do   nadgarstków. 

Potem   słuchały   już   w   oziębłym   milczeniu.   Poczułem   coś   w   rodzaju   litości   dla   każdego 

osobnika   w   szarym   uniformie,   który  będzie   miał   pecha   spotkać   się   z  tymi   ślicznotkami. 

Angelina miała wrodzony talent do urozmaicania sposobów, w jakie jej bliźni schodzili z tego 

świata.

Zanim   skończyłem   tę   fascynującą   historię,   dotarliśmy   do   miejsca   przeznaczenia, 

strzeżonego   przez   podwójną   śluzę.   Wjechaliśmy   do   wnętrza.   Znajdowało   się   tam   sporo 

dziewczyn, silnie uzbrojonych, ponętnych, a ja, potrząsając wciąż z niedowierzaniem głową 

(do   tej   pory   nie   wiem,   jak   udał   się   przewrót   przeciwko   tak   atrakcyjnemu   rządowi),   po-

zwoliłem zaprowadzić się do pokoju. Była w nim nadzwyczaj zachęcająca wojskowa prycza. 

Niewiele myśląc, zaraz na nią opadłem.

- Ubranie - zadysponowałem. - I coś do picia. Niekoniecznie w tej kolejności.

Na szczęście obok znajdowała się moja żona, gdyż w przeciwnym razie z pewnością 

wmuszono by we mnie szklankę jakiegoś soku czy innego paskudztwa. Zamiast tego podała 

mi butelkę porządnego piwa. Zadziałało jak balsam na moje rozkojarzone zmysły.

- Obawiam się, że moje odczucia... moje poczucie rzeczywistości znajduje się jeszcze 

w dość podłym i niezorganizowanym stanie - przyznałem się po osuszeniu butelki. Z wyrazu 

twarzy Angeliny wyczytałem, że zdążyła to już zauważyć.

- Oni mi coś zrobili, nie wiem dokładnie co, ale jeszcze mi to nie przeszło.

- Zabiję ich co do jednego i będę miała z tego dużą satysfakcję - syknęła Angelina 

przez zaciśnięte zęby, a zewsząd odezwały się pomruki aprobaty.

Zamknąłem oczy, żeby dać im odpocząć. Kiedy je otworzyłem, w pokoju paliło się 

światło, a obok mnie stała tylko Angelina. Czułem się tak, jakbym oglądał pocięty na kawałki 

film, w którym niektóre odcinki zastąpiono przezroczystą taśmą. Poczułem do Krają pewien 

rodzaj szacunku, co bynajmniej nie przeszkodziło mi znienawidzić go jeszcze bardziej.

- Jestem głodny - poinformowałem Angelinę. Podeszła do pryczy i wzięła mnie za 

background image

rękę.

- Spałeś i mówiłeś przez sen takie dziwne rzeczy...

- Jak coś zjem, poczuję się lepiej, a kiedy wrócimy do bazy, lekarze odkurzą wszystkie 

kąty mojej jaźni. Ale teraz są ważniejsze sprawy. Musimy zorganizować ruch oporu, zanim 

oni położą na wszystkim swoją łapę i...

- Nie.

- Co nie! - Miałem wrażenie, że uciekła mi gdzieś część rozmowy.  Albo to znów 

przykład babskiej logiki.

- To znaczy, że nie, że my tego nie zrobimy. Kiedy spałeś, posłałam Inskippowi raport 

i opisałam w nim wszystko, co powiedziałeś o ich planach i o tym, jak przeprowadzają swoje 

operacje.

- Czy podpisałaś go przynajmniej moim nazwiskiem? - spytałem rozdrażniony.

- Zapomniałeś, skarbie, że nosimy to samo nazwisko! Wypiliśmy,  żeby załagodzić 

całą sprawę. Potem spróbowałem wrócić do tematu.

- No więc wysłałaś raport, i co?

-   Dostałam   od   Inskippa   odpowiedź:   „Wiadomość   przyjęta,   gratuluję,   wracajcie 

natychmiast". Dlatego powiedziałam „nie".

- I ty myślisz, że ja wrócę? - prychnąłem.

- Nie czujesz się dobrze, wymagasz opieki lekarskiej, zrobiłeś, co miałeś zrobić.

-  Nie   o  to  pytałem.  Czy  myślisz,  że   ja  teraz  wrócę?   Spróbowała  wyglądać   nieco 

groźniej, ale jej to nie wyszło. Wzruszyła ramionami.

-   Oczywiście,   że   nie.   Gdybyś   to   zrobił,   nie   byłbyś   tym   człowiekiem,   za   którego 

wyszłam.  Zetrzyj  więc z  powierzchni  gruntu tych  obrzydliwych  szaraków, ocal  Buradę i 

powstrzymaj dalsze najazdy. Dla ciebie powinno to być dość łatwe.

- Moment, chwila - nie wszystko naraz, ale w ogólnych zarysach plan przedstawia się 

całkiem trafnie. Trzeba zorganizować tu partyzantkę. Powinna się tym zająć Taze. Przy naszej 

pomocy   i   wsparciu   materialnym.   Ale   jest   jedna   rzecz,   ważniejsza   od   tego   wszystkiego. 

Musimy złapać Krają, a w najgorszym razie kogoś z jego sztabu.

- Wspaniały pomysł! Jeśli myślisz, że on wie wszystko o torturach, to może nauczy cię 

tego i owego. Pamiętam...

-   Nie   o   to   chodzi,   skarbie.   Chcę,   żeby   ten   człowiek   przeszedł   specjalne   testy   w 

laboratorium. Nie zauważyłaś niczego szczególnego, gdy ich dzisiaj wykańczałaś?

- Nic, poza tym, że byli tak samo ubrani, a ich skóra wydawała się zimna.

-  Właśnie.  Oni  nigdy  się nie   śmieją,  nie  okazują  w  ogóle  niemal  żadnych  uczuć, 

background image

żadnych   wzruszeń,   nie  plotkują,  nie  odzywają   się  nawet,   jeśli  nie  mają  nic   istotnego   do 

powiedzenia, i parę jeszcze innych, podobnych spraw.

- Chcesz mi powiedzieć, że to są zombi, androidy czy tego rodzaju potworki, które 

pojawiają się w kosmicznych operetkach dla przedszkolaków?

- Pośmiej się, pośmiej, póki jeszcze możesz.- Nie, .te typy to nie potworki. Są bez 

wątpienia żywe jak normalne organizmy, tyle tylko, że nie są to, jak sądzę, ludzie.

- Może lepiej się prześpij?

- Nie wygłupiaj się! To nie są majaki zoperowanego mózgu. To chodzi mi po głowie 

od chwili, gdy zobaczyłem Kraja. Jeszcze na Cliaandzie. I są na to dowody, mój skarbie. 

Żołnierze śmiertelnie boją się Kraja i jego ludzi, nie chcą nawet o nich rozmawiać. Ludzie w 

szarych mundurach odcięci są od normalnego cliaandzkiego życia i różnią się od innych w 

każdym calu. Zupełnie jakby byli czymś innym. Wyobrażam sobie to w następujący sposób: 

dokonuje  się  przeglądu  zamieszkanych   planet  -  a ktoś   musiał  to  zrobić   - i  tutaj,  proszę, 

Cliaand   okazuje   się   gotów   do   zajęcia;   zmilitaryzowany   sposób   życia,   głębokie   podziały 

klasowe - nic, tylko znaleźć się na górze i przejąć kontrolę. I zdaje się, że właśnie zrobili coś 

takiego.   Nie   pojawiają   się   w   żadnych   spisach   czy   kartotekach,   tak   drogich   wojskowemu 

sercu, a przecież są, i to na górze.

- No cóż...

- Właśnie, nie jesteś przekonana, ale zaczynasz się zastanawiać. Możesz mi znaleźć 

jakąś wzorcową próbkę, która ubrana by była w szary mundur?

- Jeśli ci na tym zależy, ale nie mogę obiecać, że będzie całkiem nie uszkodzona. 

Najważniejsza jest, tak chyba mówiłeś, głowa?

Zanim   zdążyłem   się   odezwać,   do   pokoju   wpadła   Taze   i   rzuciła   na   pryczę   furę 

ciuchów.

- Ubieraj się, szybko! Te buty to największe, jakie udało mi się u nas znaleźć, i oby 

tylko pasowały!

- Skąd ten pośpiech?

-   Wokół   jest   pełno   wojska,   mają   czołgi.   Cały   budynek   jest   obstawiony   przez 

Cliaandczyków!

background image

16

Buty,   z   lekko   wydłużonymi   noskami,   okazały   się   ciasne   jak   cholera.   Mimo   to 

wsunąłem nogę najgłębiej, jak mogłem.

- Śledzili nas? - zapytałem.

- Za kogo mnie masz? Nie, i wozu też tu nie ma! - obruszyła się Taze.

Spróbowałem   zmusić   swój   mózg   do   myślenia,   gdy   nagle   zadzwonił   telefon. 

Zamarliśmy w pół ruchu, wpatrując się w aparat, jakby był diabłem wcielonym. Zadzwonił 

jeszcze raz, a potem rozjarzył się ekranik i pojawił się Kraj. Jak zwykle zimny i opanowany.

-   Wiecie,   że   jesteście   otoczeni?   -   odezwał   się.   -   Wszelki   opór   jest   beznadziejny, 

DiGriz. Poddajcie się, a nikomu z twoich przyjaciół nie stanie się żadna krzywda.

Kopnąłem ekran i obraz zgasł. Potem złapałem aparat i rąbnąłem nim o ścianę. Na 

skórze pojawiły się kojące krople potu. Odetchnąłem głęboko i spoglądając na plastikowy 

szmelc, zacząłem liczyć na palcach.

- Zapomnijmy na chwilę o tym telefonie i przemyślmy, co tu się dzieje. Po pierwsze, 

nikt za nami nie jechał. Po drugie, nie ma tu wozu, a więc nie mogli nas namierzyć. Po 

trzecie, Kraj wie, gdzie jestem. W takim razie albo kombinezon, albo ja mam zamontowany 

nadajnik. Kombinezonem zaraz się zajmę, a mnie będzie potrzebny dobry rentgen i równie 

dobry chirurg. Jak tylko się stąd wyniesiemy.

- Zapomniałeś o innym, prostym rozwiązaniu - odezwała się Angelina.

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem wszechwiedzący. Co ci przyszło do głowy?

- Pudełko. Mówiłeś, że jest kontrolowane przez radio.

- Oczywiście, że jest. A ten mebel jest tutaj?

- Pod tobą. Myślałyśmy, że może się przydać.

- Brawo. Po trzy punkty dla każdej! Nic, pomyślmy, co możemy zrobić. Taze, co to za 

budynek i jak stąd można wyjść?

- To fabryka, której właścicielką jest jedna z nas. Stąd nie ma wyjścia, to znaczy, są 

trzy bramy, ale wszystkie obstawione. Los skazał nas na walkę i śmierć, ale drogo sprzedamy 

swoją skórę i zabierzemy wielu z tych...

- Dobra, dobra. To będzie na naszym nagrobku, jakby co. DiGriz widzi drogi wyjścia 

tam, gdzie inni zauważają tylko lity mur. Ta właścicielka tu jest?

- Tak.

- Świetnie, przyślij ją jak najszybciej... Rozumiem - zwróciłem się do Angeliny, gdy 

Taze wymiotło z pokoju - że przywiozłaś nasze standardowe wyposażenie?

background image

- Pewnie, że tak. Cały arsenalik.

-   Grzeczna   dziewczynka.   Kiedy   pomyślę   sobie,   że   jesteś   moją   żoną,   rośnie   moje 

poczucie bezpieczeństwa.

Taze wbiegła w towarzystwie innej amazonki, trochę starszej, ale fascynującej w swej 

dojrzałości...   W   oczach   Angeliny   dostrzegłem   lodowaty   błysk   i   szybko   przeniosłem 

spojrzenie gdzie indziej, a myśli skierowałem na inne tory.

- Nazywam się James DiGriz, kosmiczny szpieg i złodziej.

- Miło mi, Fayda Firtina z Gwardii - warknęła w odpowiedzi i zasalutowała.

-   Mnie   również,   a   przechodząc   do   rzeczy:   rozumiem,   że   jesteś   właścicielką   tego 

budynku.

- Zgadza się, Zjednoczenie Budowy Autosłużących „Firtina". Spółka z ograniczoną 

odpowiedzialnością. Najlepszy towar na rynku.

- Co to jest...

- Autosłużący?

- W rzeczy samej. Nie bardzo jestem zorientowany...

- Towar luksusowy, bez którego nie można się obejść w dobrze prowadzonym domu. 

Robot, który został  zaprogramowany i wyszkolony jako służący i pomoc  domowa,  który 

odciąży każdą gospodynię od codziennych, uciążliwych prac...

Mówiła jeszcze dalej, cytując chyba broszurkę reklamową, ale ja się już wyłączyłem. 

W głowie formował mi się plan, aż nagle dotarło do mnie, że strzelają.

- Próbny atak - poinformowała mnie Taze ze słuchawką radiotelefonu przy uchu. - 

Odparto ich.

- Na razie pewnie nie zaatakują poważnie. Chcą mnie żywego. Powstrzymujcie ich 

nadal. Fayda - zwróciłem się do właścicielki fabryki - czy mogłabyś naszkicować plan tego 

bydynku i najbliższego terenu?

Zrobiła to szybko, dokładnie zaznaczając okna, drzwi i sąsiednie ulice.

- Jak wyglądają te roboty?

-   Podobne   do   ludzi   tak   kształtem,   jak   i   wielkością   -   to   optymalna   forma   do   ich 

domowych zadań.

- Dobra. Ile z nich jest do użycia w tej chwili? - Nie wiem dokładnie, ale miedzy sto 

pięćdziesiąt a dwieście.

-   Idealnie.   Dokładnie   odpowiada   to   naszym   potrzebom.   Czy   byłoby   wielkim 

nieszczęściem - mam nadzieję, że są ubezpieczone - gdyby zginęły za wolność Burady?

- Każdy zginąłby z ochotą za taką sprawę, gdyby posiadał uczucia, tyle że one są 

background image

niezdolne do walki.

-   Tym   już   my   się   zajmiemy.   To   będzie   oddział   dywersyjny.   Chodźcie,   to   wam 

powiem, co wymyśliłem.

Moje szare komórki doszły już do siebie, a dobiegający z zewnątrz zgiełk bitewny 

utrzymywał je w formie. Po półgodzinie autosłużący zajęli wyznaczone im stanowiska.

- Znacie rozkazy? - spytałem tłum stojący w hali ekspedycyjnej.

-   Znamy,   proszę   pana,   dziękujemy   panu   -   odpowiedział   zgodny   chór   z   akcentem 

świadczącym o głębokiej kulturze.

-   A   więc   przygotujcie   się.   Kiedy   powiem   „naprzód",   wyjdziecie   stąd,   każdy   do 

swojego zadania.

- Z przyjemnością, proszę pana, dziękujemy panu.

Było   tu   ponad   sto   pięćdziesiąt   sztuk   tego   tałatajstwa,   uszykowanego   w   równych 

szeregach. Każdy ściskał kawał rury lub kija imitującego broń. Jedni mieli kapelusze, inni 

kurtki czy spodnie, sprezentowane im przez kobiece oddziały uderzeniowe. Nie było to dla 

mnie najlepsze rozwiązanie, zważywszy mój stan cywilny, dookoła znajdowało się bowiem 

aż za dużo młodych, opalonych ciał, żeby normalny chłop był w stanie to zignorować. Roboty 

stanowiły w tym względzie miłą odmianę. Spojrzałem na zegarek i podniosłem mikrofon.

- Wszystkie jednostki - baczność! Piętnaście sekund do godziny zero! Grenadierzy, 

proszę do ostatniej chwili nie zbliżać się do okien. Gotowi... zapalniki... RZUCAĆ!

Na ulicy nastąpiła seria głuchych eksplozji, gdy dziewczyny rzuciły z górnych pięter 

granaty. W większości były to granaty dymne, lecz znalazło się też trochę gazowych.

Po pięciu sekundach, gdy dym zgęstniał, nacisnąłem przełącznik drzwi wyjściowych i 

ujrzałem tylko i wyłącznie kłęby dymu.

- Naprzód, do ataku! - rozkazałem i wszystkie lewe nogi wystrzeliły do przodu jak 

jedna.

- Dziękujemy, proszę pana!

Z górnych okien odezwały się serie karabinów maszynowych, na które oblegający 

odpowiedzieli z entuzjazmem. Wszystko szło zgodnie z planem, czas był na drugą falę.

- Wszystkie pozostałe jednostki autosłużących do ataku! - ryknąłem w mikrofon.

W tej chwili wszystkie pozostałe roboty (około pięćdziesięciu) winny wyłazić przez 

wszystkie możliwe drzwi i zanurzać się w chmurze dymu. Próbowałem sobie wyobrazić, co 

się tam dzieje, ale nie za bardzo mi się to udało.

Oto   budynek,   otoczony   przez   wroga   i   pięknie   widoczny   w   zachodzącym   słońcu, 

zostaje   nagle   zasłonięty   środkami   chemicznymi   i   coś   się   tam   zaczyna   dziać.   Kompletna 

background image

przerwa na wizji, szok dla patrzących. Niewyraźne sylwetki majaczące w dymie - strzelają do 

nich,   a   oni   nie   padają.   Ludzie   ze   stali!   Dym,   panika,   następne   ataki.   Który   z   nich   jest 

prawdziwy? Co robić?

Obliczyłem, że apogeum chaosu nastąpi po około sześćdziesięciu sekundach. Potem 

dym zacznie się przerzedzać, trupy okażą się robotami, a dowództwo otrząśnie się z szoku. I 

do tej pory musimy stąd wyjść. Oddziały Taze po rzuceniu granatów biegły do ekspedytorni, 

a Taze sprawdzała stan według listy.

- Wszyscy! - krzyknęła w moją stronę.

- Teraz! Angelina, granaty w pogotowiu!

Nikt z nas się nie odzywał. Ruszyliśmy powoli poprzedzani przez wybuchy granatów 

Angeliny.   Fayda   prowadziła,   a   każdy   opierał   ręce   na   ramionach   idącego   przed   nim. 

Znaleźliśmy się z Angelina pośrodku tego ludzkiego węża.

Granaty ucichły. Nie był to specjalnie komfortowy marsz - przypominał błądzenie 

ślepego we mgle. Dodatkową atrakcję stanowiły przelatujące tu i ówdzie pociski. Ulica nie 

była szeroka i bez wątpienia znajdowały się na niej oddziały inwazyjne. Gdyby wiedzieli, co 

się dzieje, po prostu by nas rozstrzelali, i to bez większego wysiłku. Na szczęście zajęci byli 

autosłużącymi.

Do przejścia  mieliśmy około dwudziestu jardów. Po drugiej stronie były  kwartały 

mieszkalne, w których mogli nas szukać do upadłego. Liczyłem w myśli kroki i, według 

moich obliczeń, prawie doszedłem już do budynku, co znaczyło, że połowa z nas jest już 

bezpieczna, gdy nagle obok mnie rozległo się:

- To ty, Zobno? Co sierżant mówił o robotach? Wąż zastygł w bezruchu, wszyscy 

wstrzymali oddechy. Głos mówił po cliaandzku.

- Roboty? Jakie znowu roboty? - spytałem chwytając dłoń spoczywającą na moim 

ramieniu i przenosząc ją na ramię Angeliny. - Idź! - szepnąłem jej w ucho.

Ciężkim krokiem ruszyłem w stronę źródła głosu.

- Jestem pewien, że mówił coś o jakichś robotach - poskarżył się głos.

Za   sobą   usłyszałem   odgłos   ruszającego   węża,   zakasłałem   i   zacisnąłem   pięść. 

Wszystko poszłoby pięknie, dostarczając mi nawet niejakiej przyjemności, gdyby nie powiał 

wieczorny wietrzyk. Powiał mi prosto w twarz i o dwa kroki od siebie ujrzałem żołnierza w 

hełmie.   Jego   twarz   wyrażała   totalne   zdziwienie.   Miał   po   temu   słuszne   powody:   zamiast 

kumpla zobaczył przed sobą nieznanego osobnika ubranego w dziwny kombinezon i damskie 

buty na obcasach, a do tego wszystkiego, prócz przekrwionych oczu i nie ogolonej brody, 

zarejestrował jeszcze zwieszające się ze mnie torby i paczki.

background image

Na całe szczęście sparaliżowało go dokumentnie i zdążyłem go złapać. Jedną ręką za 

gardło, drugą  za rozpylacz.  Nie  był  specjalnie  bystry,  bo dość  długo tańczyliśmy,  zanim 

zaświtało mu,  że spluwę może  trzymać  równie dobrze jedną ręką. Gdy do tego doszedł, 

zdarzyły się dwie rzeczy. Zamknął się wokoło nas dym - to raz, a ja podstawiłem mu nogę - 

to dwa. Runęliśmy na ziemię, a ja, będąc na wierzchu, poczęstowałem go w krtań tak, że 

sprawa   została   definitywnie   rozstrzygnięta.   Usiadłem,   czekając,   aż   powietrze   przestanie 

dochodzić do moich płuc krótkimi spazmami, czyli - mówiąc inaczej - aż wróci mi oddech, 

gdy tuż obok usłyszałem:

- Co to za hałasy? Co się tu dzieje? Podskoczyłem (moje nerwy nie były już takie, jak 

kiedyś) i starając się zapanować nad oddechem, odezwałem się:

- To ja. - Zawsze dobra odpowiedź. - Potknąłem się i wywróciłem. Skaleczyłem się w 

palec.

- Pewno dadzą ci medal. A teraz się zamknij!

Zamknąłem się, podniosłem rozpylacz i zdałem sobie sprawę, że zgubiłem się w tym 

tumanie. Z trudem opanowałem panikę i spróbowałem skłonić mój umysł do myślenia.

Punkt   pierwszy   -   nie   byłem   sam.   Wąż   zdążył   z   pewnością   przemaszerować   w 

bezpieczne   miejsce,   ale   Angelina   tego   nie   zrobiła,   bo   jakby   inaczej.   Punkt   drugi   -   ona 

wiedziała, gdzie jest która strona świata, a ja nie. A zatem wniosek był prosty: będzie musiała 

po   mnie   przyjść.   Gdy   do   tego   doszedłem,   nabrałem   powietrza   w   płuca   i   gwizdnąłem. 

Najpierw krótko, potem długo - litera A w alfabecie Morse'a, który znała. Miałem nadzieję, że 

to   jej   wystarczy.   W   odpowiedzi   usłyszałem   wściekły   glos,   tym   razem   wyraźnie   już 

podejrzliwy.

- Przestańcie gwizdać! Jak się nazywacie?

- To ja, sierżancie, Zobno! - Poszedłem na całość.

- To ja jestem Zobno! - obruszył się głos z lewej.

- To ja się tak nazywam! - wrzasnąłem oburzony. - Kto to powiedział?

- Chodźcie tu obaj! - rozkazał sierżant. - Za pięć sekund zaczynam strzelać!

Prawdziwy Zobno gramolił się ku sierżantowi, a ja nie ośmieliłem się nawet głośniej 

odetchnąć.   Wtem   coś   pociągnęło   mnie   za   rękaw.   Angelina.   Wzięła   mnie   za   rękę   i 

poprowadziła za sobą. Z tyłu rozległy się jakieś głosy, potem szczęk broni. Potknąłem się o 

jakiś stopień i jakieś ręce wciągnęły mnie do jakiegoś pomieszczenia. W tej samej chwili na 

zewnątrz rozległa się pierwsza seria z broni sierżanta.

background image

17

- Grupa poszukiwawcza... grupa poszukiwawcza... - przytłumione głosy przedarły się 

przez   porykiwanie   atakujących   pluszowych   misiów.   Mógłbym   sobie   dać   radę   z   tymi 

niedźwiadkami, chociaż kandyzowane laseczki, których używałem jako mieczy, łamały się w 

rękach. Ale nawet jeśli nie ma się kandyzowanej laseczki, można misia kopnąć w dołek i miś 

sobie pójdzie, żadna siła go nie powstrzyma. Z misiami świetnie bym sobie poradził, gdyby 

nie miały po swej stronie tych cholernych drewnianych żołnierzyków. Zacząłem grzebać po 

kieszeniach w poszukiwaniu zapałek, żeby zrobić z nich ognisko, gdy nagle jeden dźgnął 

mnie   bagnetem   w   ramię.   Otworzyłem   oczy   i   spojrzałem   niezbyt   przytomnie   w   okoloną 

wielkimi bokobrodami twarz doktora Muftaka. Ten w odpowiedzi przyjrzał mi się uważnie. - 

Pobudka,   jak   widzę,   w   zupełnie   nieodpowiednim   momencie,   ale   musiałem   skasować 

działanie narkotyku - odezwał się, pocierając watą miejsce zastrzyku. - Wielka szkoda.

- To nie ja wymyśliłem - mruknąłem z pretensją, ciągle niezbyt przytomny. Dlaczego 

nie pozwolono mi wykończyć pluszowych misiów?

- Rekonwalescencja przebiega prawidłowo. Cofnąłem pana w okres dzieciństwa i... do 

diabła, ależ pan miał ciekawe dzieciństwo! Musi pan dać mi zgodę na opisanie pańskiego 

przypadku.   Pluszowy   miś,   który   normalnie   jest   symbolem   ciepła   i   zadowolenia,   u   pana 

przeistoczył się w tajemniczy sposób pod wpływem pańskiej szkaradnej podświadomości w...

- Później, panie doktorze, później! - przerwała mu Angelina, uosobienie złocistego 

wdzięku.

Wygrzewała się na balkonie, a pasemka materiału, które na tę okazję włożyła, nie 

zasługiwały na miano stroju kąpielowego. Potrząsnąłem głową, by poustawiać na miejscach 

meble hotelowego pokoju.

Hotel „Ringa Baligi" - jeden z najlepszych hoteli na Buradzie, poza luksusami  miał 

jeszcze jedną zaletę. Zbudowany był na wysepce i dostać się do niego można było jedynie 

wodą lub powietrzem. Dawało to spokój, który niezbędny był przy kuracji, i wystarczająco 

wcześnie pozwalało zauważyć wszelkich nieproszonych gości. Takie właśnie ostrzeżenie było 

powodem   przerwania   seansu   prostowania   moich   dróg   myślowych.   Miałem   na   sobie 

kąpielówki   -   jak   zwykle   podczas   seansów.   Wziąłem   Angelinę   za   rękę   i   ruszyliśmy   do 

prywatnej   windy.   Gdy   podłoga   uciekła   nam   spod   nóg,   na   platformie   lądowały   pierwsze 

helikoptery. Odgłos ich silników był wyraźnie słyszalny w kabinie.

- Sądzisz, że to coś pomoże? Już trzy dni grzebie w moim dzieciństwie, i nic.

- To ponoć najlepszy specjalista na tej planecie. A jeśli chodzi o twoje dzieciństwo, 

background image

to...

Zanim   skończyła,   winda   stanęła.   Znajdowaliśmy   się   na   poziomie   wody,   w 

pomieszczeniu dla nurków, skąd prowadziły schody bezpośrednio do oceanu. Oczekiwał nas 

człowiek z akwalungami. Zapięliśmy uprzęże i zanurzyliśmy się na dno rafy. Nawet przy 

dokładnym   przeszukiwaniu   okolicy   szansa   znalezienia   nas   była   minimalna.   Włączyłem 

hydrofon.

- Nie prowadzą dokładnych poszukiwań - zawiadomił mnie głos. - Dam znać, gdyby 

coś się zmieniło.

Wpłynęliśmy   z   Angelina   do   groty,   którą   odkryliśmy   poprzednio.   Teraz   byliśmy 

odcięci od świata. Opuściliśmy się na piaszczyste dno i zetknęliśmy maski, jako że tylko to 

umożliwiało bezpośrednią rozmowę.

- Zaszło coś nowego, jeśli chodzi o Krają i jego chłopców? - zapytałem.

- Przeniesiono ich do innego budynku. Siły cliaandzkie przeszły teraz do okupacji. 

Zajęli wielki wieżowiec zwany Octagon i umieścili tam większość administracji i wszystkich 

szarych.

- Ciekawe, dlaczego opuścili poprzednie kwatery?

- Z pewnością dla obrony przed tobą i twoją bezlitosną zemstą.

- To nawet nie taki głupi powód. Ale nie o to chodzi. Trzeba któregoś złapać. Będę 

musiał tam się dostać.

-   Nie   zrobisz   czegoś   tak   idiotycznego!   -   Najwyraźniej   się   zdenerwowała.   -   Przy 

wejściu zainstalowali kamery sprzężone z komputerem. A w tym ostatnim są twoje dane: 

wzrost, waga, budowa, sposób chodzenia i mówienia, układ siatkówki. Nie uda ci się zmienić 

wszystkiego. Złapią cię, ledwie wejdziesz i ustawisz się przed kamerą.

- Najgorsze jest to, że masz rację. Przypuszczam więc, że masz lepszy plan.

- I owszem. Sama tam pójdę. Mam twoje zalety i jestem dla nich osobą nie znaną.

- NIE!!!

-   Dlaczego   od   razu:   nie?   Pamiętaj,   że   przeszłam   to  samo   wyszkolenie   i   mogę   to 

zrobić.   A   poza   tym   -   ty   jesteś   moim   mężem,   a   nie   właścicielem.   Mam   prawo   o   sobie 

decydować, czyż nie tak?

- Przecież... Boję się tylko o twoje bezpieczeństwo!

- Ty mnie naprawdę kochasz, Jim! Na swój okropny sposób, ale kochasz! I nic mi się 

nie stanie. Zobacz, cliaandzkie oddziały pomocnicze składają się z kobiet. Złapię jedną i w jej 

mundurze dostanę się do wewnątrz. Znajdę Krają i...

- Nie zrobisz nic głupiego?

background image

- Oczywiście, że nie. A poza tym nie powiedziałam, że zabiorę go ze sobą. Zrobię 

rozpoznanie i natychmiast się wyniosę.

- Dobra, to jest dokładnie to, czego potrzebujemy, żeby zorganizować mały kidnaping. 

Komunikator zabrzęczał i doszły mnie słowa:

- Grupa poszukiwawcza oddaliła się. Możecie wracać. Popłynęliśmy z powrotem, a na 

przystani oczekiwał nas doktor Muftak.

- No dobrze, zaczynamy w tym samym miejscu, w którym nastąpiła przerwa.

Wprowadził mnie w trans, ledwie rozciągnąłem się na tapczanie, tak że zdołałem tylko 

pomachać   Angelinie,   która   już   szła   się   ubierać.   W   jego   duszy   nie   było   ni   szczypty 

romantyzmu. Musiało nam nieźle pójść, bo kiedy się obudziłem, nie było śladu po misiach. 

Ostatnie,   co   sobie   przypomniałem,   to   był   jakiś   eksplodujący   kosmolot.   Muftak   pakował 

właśnie przyrządy, a za oknem zachodziło słońce.

- Bardzo ładnie - odezwał się. - Dobrze nam idzie.

- Czy odkrył pan jakieś ślady manipulacji Kraja?

- Ślady! - parsknął z obrzydzeniem. - Na całej korze mózgowej były ślady. To rzeźnik. 

W pewnym sensie to nawet dobrze, bo łatwiej jest je znaleźć. A wprowadzili dużo: luki w 

pamięci, amnezja i fałszywe wspomnienia. Mówiłem panu, że zostało to zrobione bardzo 

szybko.   Ciekawe,   jaką   techniką,   bo   są   nieprawdopodobnie   wręcz   precyzyjne   i   dotyczą 

wszystkich zmysłów. Zlikwidowałem najbardziej dokuczliwe i nachalne, resztą zajmiemy się 

następnym   razem.   Na   przykład   -   niech   mi   pan   opowie   o   tych   czerwonych   śladach   na 

nadgarstkach.

-   Wyglądają   jak   ślady   po   sznurze   -   powiedziałem   i   przypomniałem   sobie,   jak 

obudziłem się w celi, przerażony i przekonany z jakiegoś powodu, że odrąbano mi dłonie. 

Zapytałem go: - Fałszywe wspomnienia?

- Tak, i to w dodatku nieprawdopodobnie wstrętne. Opowiem panu po następnym 

seansie. A teraz potrzebuje pan odpoczynku.

- Wspaniały pomysł, tylko że najpierw muszę coś zjeść.

Drzwi   otworzyły   się   gwałtownie   i   do   pokoju   wbiegła   Taze.   Bez   słowa   włączyła 

ścienny telewizor. Cliaandczycy zainstalowali już stację propagandową, ale nikt nie wysilał 

się, by oglądać jej poszczekiwania.

Ekran rozjarzył się i ujrzałem kaprawe oczka Krają.

- To taśma, puszczają ja na okrągło - szepnęła Taze. Z głośnika dobiegły słowa:

- ...i chcemy, żeby o tym wiedział. Ktoś musi znać człowieka określanego imieniem 

James   DiGriz.   Skontaktujcie   się   z   nim.   Powiedzcie   mu,   żeby   obejrzał   ten   program.   Ta 

background image

wiadomość jest skierowana do ciebie, DiGriz. Chcemy, żebyś do nas wrócił. Mamy Angelinę. 

Jak do tej pory, nie zrobiono jej krzywdy. Jak do tej pory - i na pewno nikt nie zrobi jej nic 

przed świtem. Witamy w domu, Jim!

background image

18

Przez dłuższą chwilę siedziałem jak skamieniały. Chciałem być sam, co Taze w mig 

zrozumiała,   wystarczył   tylko   mój   kciuk   wymierzony   w   drzwi.   Zacny   doktor   próbował 

natomiast protestować, przyłożyłem mu zatem i wyniosłem go, trzymając za kark i spodnie na 

siedzeniu.

Potem   kopnąłem   telewizor.   Trochę   pomogło.   Zrobiłem   sobie   drinka   i   zacząłem 

myśleć.  W końcu doszło do mnie  coś, co od dłuższego  czasu wędrowało po mojej  pod-

świadomości: że będę musiał się poddać i nie uda mi się tego uniknąć. Coś strzyknęło mi pod 

czaszką na tę myśl, ale plan, jaki wymyśliłem, nie był prosty, a świt bliski.

Zawołałem Taze i powiedziałem jej, co zamierzam zrobić.

- To szaleństwo! Nie możesz! - przysiągłbym, że w jej wielkich oczach pojawiły się 

łzy. - Oddać się w łapy tych łajdaków tylko po to, by ocalić kobietę!? Gdyby mężczyźni na tej 

planecie byli tacy... To nie do uwierzenia!

Ostatkiem sił oparłem się pokusie poddania się tej kobiecej łasce i zacząłem otwierać 

niektóre pojemniki z bronią.

- Operacja składać się będzie z dwóch części - oznajmiłem. - Pierwszą biorę na siebie: 

spenetrowanie budynku i uwolnienie Angeliny. Mam nadzieję, że przy okazji złapię którego, 

ale gdyby miało to zbyt skomplikować całą resztę, to załatwimy to następnym razem. Druga 

część, to wydostanie  się z budynku,  i to już należy do ciebie.  Muszę mieć  jego plany i 

pogadać z kimś, kto dobrze się tam orientuje. Najlepiej z dozorcą. Możesz to załatwić?

- Natychmiast!

Bez wątpienia była to dziewczyna, na której można było polegać.

Kiedy byliśmy już gotowi, od świtu dzieliły nas dwie godziny. W końcu udało mi się 

złapać roztrzęsionego dozorcę, który wskazał możliwości wejścia. Inaczej byłaby to ciężka 

sprawa. Dla grupy biorącej udział w akcji, przy całkowitym braku ciężkiego sprzętu, budynek 

jawił się jako twierdza.

Dozorca wodził tymczasem trzęsącym się paluchem po planie.

- Tunel, którym  biegną przewody,  panie, przechodzi ulicę i dochodzi do drugiego 

poziomu piwnic, panie, do numeru siedemnastego, panie. Duży tunel, panie.

- Na pewno jest „zapluskwiony" - skrzywiłem się. - Ale przy dobrej organizacji pracy 

nie powinno być większego kłopotu. Proszę notować, drogie panie, bo nie będzie czasu na 

dalsze tłumaczenia. Otóż ja...

Zanim   zapięto   wszystko   na   ostatni   guzik,   do   świtu   pozostało   dwadzieścia   minut. 

background image

Jednostki   były   na   stanowiskach,   a   ja   zamówiłem   rozmowę   z   Krajem.   Zanim   zdążył   się 

odezwać, warknąłem:

- Chcę natychmiast zobaczyć Angelinę i porozmawiać z nią.

Nawet   się   nie   sprzeciwił.   Na   ekranie   pojawiła   się   Angelina   z   obrożą   i   kablem 

znikającym poza obrazem.

- Nic ci nie jest?

- Czuję się wybornie, o ile można tak powiedzieć, kiedy przebywa  się w jednym 

pokoju z tą kreaturą.

- Nie zrobili ci krzywdy?

- Na razie nie. Tylko przyczepili mnie do sufitu, żebym nie uciekła. Ale możesz sobie 

wyobrazić, jakie pogróżki wymyślał tu ten obleśny facet przez cały czas. Gdybym miała taki 

umysł,   jak   on,   dawno   popełniłabym   samobójstwo…   -   w   tym   momencie   twarz   Angeliny 

stężała. Kraj poczęstował ją małą dawka prądów.

Wiedziałem już, że nie będzie drugiego takiego razu i że to jego zabiorę dziś ze sobą. 

Na ekranie pojawiła się jego gęba.

- Przyjdziesz teraz do mnie, DiGriz, i poddasz się. Zostało ci niewiele czasu, a wiesz, 

co stanie się twojej żonie, jeśli odmówisz. Jeśli zaś się poddasz, wypuszczę ją.

- A niby jak to sprawdzę?

- Nie sprawdzisz, ale nie masz wyboru.

- Przygotuj śniadanie, zaraz tam będę. - Zanim odłożyłem słuchawkę i wyłączyłem 

wizję, usłyszałem jeszcze krzyk Angeliny:

- Nie! Nie poddawaj się!

- Czy rzeczy już wyschły? - spytałem Taze, ściągając koszulę.

-   Prawie.   -   Razem   z   paroma   dziewczynami   suszyła   nad   dmuchawami   cliaandzki 

mundur, który wydał mi się najbardziej odpowiedni na tę okazję. - Już prawie suchy, ale nie 

możemy dłużej czekać.

Niektóre miejsca były jeszcze wilgotne, ale nie miało to większego znaczenia. Na dole 

czekała   na   nas   motorówka   z   zapuszczonym   silnikiem.   Na   brzegu   stał   wóz   z   doktorem 

Muftakiem   na  tylnym  siedzeniu.  Na  kolanach  trzymał   małą   walizeczkę   i  pomrukiwał  do 

siebie z niezadowoleniem.

- To mi się naprawdę nie podoba. To pogwałcenie etyki lekarskiej!

- Wojna jest zawsze pogwałceniem jakiejś etyki. Okropieństwem, przeciwko któremu 

należy użyć wszelkiej dostępnej broni. Proszę tylko zrobić to, o co pana prosiłem.

- Pewnie, że zrobię, nie ma o czym gadać, ale można chyba w końcu wygłosić własne 

background image

zdanie na temat tego, co się robi.

-   Niech   pan   sobie   wygłasza   na   zdrowie.   Proszę   tylko   jednocześnie   naładować 

strzykawkę.

Zaparkowaliśmy w ciemnej uliczce. Mój cel był tuż za rogiem.

- Katalizator - powiedziałem. - Pod pachę, żeby nie było śladów.

Podniosłem ręce i poczułem, jak wlewają się we mnie ciepłe płyny z izolowanego 

zbiornika. Wylazłem z wozu i wsunąłem rękę przez okno. Poczułem ukłucie i wóz ruszył. 

Skręciłem za róg. Zostało mi niewiele czasu.

Przy  wyjściu   czekał   komitet   powitalny   w   składzie   jeden   plus   pięciu.   Byli   bardzo 

pewni   siebie.   Jeden   założył   mi   kajdanki   i   pociągnął   za   sobą.   Przeszliśmy   przez   mocno 

pilnowane korytarze i weszliśmy na schody. Potknąłem się i zacząłem uważniej spoglądać 

pod nogi. Zastrzyk zaczął działać i wolałem mieć pewność co do podstawowych rzeczy. W 

końcu   nasza   milcząca   karawana   weszła   do   jakiegoś   pokoju,   w   którym   mnie   rozkuto   i 

natychmiast wzięto pod lufy. Godna podziwu asekuracja!

- Rozbierać się! - usłyszałem.

Znowu   stary   znajomy   -   fluoroskop,   potem   sondy.   Te   typy   za   każdym   razem 

postępowały tak samo. Rutyniarze! Pozwoliłem im zrobić ze sobą wszystko,  na co mieli 

ochotę. Nic nie znaleźli, bo niczego znaleźć nie mogli. A dokładniej mówiąc, tego jednego 

nie byli w stanie znaleźć. W głowie miałem lekką mgiełkę i chciałem, żeby przestali już 

grzebać   w   bzdurach.   Działanie   zastrzyku   wzmagało   się,   a   to,   co   zamierzałem   zrobić, 

wymagało całej jego siły - jeśli miało się udać.

- Ubierać się! - Duplikat kombinezonu wylądował na podłodze.

Nieomal odetchnąłem z ulgą, gdy zapięto mi obrożę. Jeden z wartowników odkleił się 

od ściany i wziąwszy pudełko, pchnął mnie ku drzwiom. Szedłem ze schyloną głową, patrząc 

uważnie pod nogi. Zacząłem liczyć kroki, by zapamiętać odległość od jaskini Krają. Czekał 

na mnie za biurkiem z Angeliną siedzącą naprzeciw i, oczywiście, przyczepioną do sufitu.

- Wszystko w porządku? - zapytałem jeszcze w drzwiach.

- W  jak najlepszym.  Najzupełniej  bez potrzeby się tu fatygowałeś  - odparła,  a ja 

usłyszałem, jak strażnik zamyka za sobą drzwi.

- Oczywiście - zwróciłem się do Krają - wypuścisz ją?

- Oczywiście, że nie. Nic bym na tym nie zyskał.

- Tak też myślałem. Tylko po co traciłeś ślinę, żeby mnie o tym zawiadomić? Mógłbyś 

z łaski swojej powiedzieć, jakim to szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało wam się ją 

złapać?

background image

- To nie był przypadek, DiGriz. W ucieczce pomagały ci dwie kobiety. Otrov przeżył i 

zdał nam relację, a w twojej pamięci był dokładny obraz żony. Założyliśmy, że była jedną z 

nich. Komputer zidentyfikował ją, ledwie weszła do budynku.

- Byliśmy głupcami, podejmując takie ryzyko - pozornie zwróciłem się do Angeliny, 

w rzeczywistości spojrzałem na strażnika.

Właśnie zabierał się do przymocowania mnie do sufitu.

Nie miał prawa tego skończyć, gdyż oboje bylibyśmy wówczas zgubieni. Nie miałem 

innego wyboru, jak podciąć mu nogi.

- Powstrzymaj go!

Strażnik wdusił kilka czerwonych guziczków w sobie znanej kombinacji. Nie sprawiło 

mi  to przyjemności.  Przeszywający ból przebiegł  przez mięśnie  i wywołał  silne mdłości. 

Narkotyk osłabił wprawdzie sam ból, ale to, co zostało, wystarczyło, by rzucić mną o ziemię. 

Oczy zaszły mi mgłą, a zbliżająca się obuta noga nie wróżyła niczego dobrego. Kopniaka nie 

poczułem, ale po sekundzie ujrzałem dłoń wyciągającą się do mojej twarzy. Smagnąłem go 

po łapie wyciągniętym środkowym palcem prawej ręki, zdrapując mu skórę na wewnętrznej 

stronie   dłoni.   Omal   nie   zemdlałem   przy   tym   wysiłku.   Wstrząsnął   nim   dreszcz   i,   jak   na 

zwolnionym   filmie,   runął   na   mnie,   wypuszczając   pudełko.   Sięgnąłem   po  nie   i   wdusiłem 

znajomy czarny guzik. Ból ustąpił. Zatoczyłem się wstając i obróciłem w stronę Krają. Miał 

refleks, ścierwo.

W ciągu tych paru sekund, które straciłem na zabawę ze strażnikiem, sytuacja uległa 

radykalnej   zmianie.   Angeliną,   wygięta   z   bólu   w   pałąk,   leżała   na   biurku   Krają,   a   on   w 

najlepsze sięgał po broń.

Podciąłem mu nogi, ale miał już gnata w ręku, nic prostszego jak strzelić. Dokładnie w 

tym   momencie   gdzieś   w   budynku   rozległa   się   eksplozja,   od   której   zadygotały   ściany   i 

zamrugało światło. Tego Kraj się nie spodziewał, ja zaś owszem, i ta sekunda wystarczyła, by 

wykopać mu spluwę z ręki. Strzelił, ale pocisk poszedł bokiem, a potem Kraj nie był już w 

stanie   nic   zrobić.   Poza   odegraniem   roli   worka   treningowego,   kiedy   to   z   autentyczną 

przyjemnością   trzasnąłem   jego   głową   o   metalowy   blat,   ustawiłem   go   pionowo   i 

zaaplikowałem   małą   seryjkę   w   nerki,   splot   słoneczny,   krocze   (w   zmiennej   sekwencji), 

spotkało go coś jeszcze. Gdy runął na podłogę, jego twarz znalazła się w miłym sąsiedztwie 

mojej nogi, a ja nie widziałem żadnego powodu, żeby nie doprowadzić do ich spotkania. Do 

dziś żałuję, że nie miałem wtedy butów.

Potem schyliłem się błyskawicznie i tym samym palcem, co strażnika, udrapnąłem go 

w szyję. Całość trwała siedem sekund. Wyprostowałem się, analizując sytuację i jednocześnie 

background image

ruszając na pomoc Angelinie.

Najprawdopodobniej zaatakowała go w tym samym momencie, w którym ja zająłem 

się strażnikiem. Uwiesiwszy się kabla, podciągnęła nogi i całą swą siłę włożyła w to jedno 

kopnięcie, które powinno wysłać go na lepszy ze światów. Miał skurwiel szczęście - zamiast 

przetrącić mu kark, złamała mu tylko lewą łapę (minimalnie się przesunął i to go uratowało). 

Zanim sięgnął po broń, zemścił się na Angelinie, ale ta chwila sadyzmu miała kosztować go 

życie.

Wlazłem na biurko i zamiast tracić czas na szukanie właściwego przycisku, po prostu 

przeciąłem kabel. Angelina przestała się wić w konwulsjach i otworzyła oczy. Ja tymczasem 

przeorałem szuflady, poszukując jednego drobiazgu.

- Kochanie, jesteś geniuszem - mruknęła słabym głosem, a ja pochyliłem się nad nią 

ze znalezionym wreszcie kluczykiem i otworzyłem jej obrożę. - Jak ci się to udało?

- Jestem bardziej przewidujący i biję ich siłą wyobraźni. To wszystko. Przepatrzyli 

moje ubranie w poszukiwaniu broni, ale nie przyszło im do głowy, że może nią być samo 

ubranie.   Było   nasączone   tanturaliną.   Od   reakcji   powstrzymywała   ją   ciepłota   mego   ciała. 

Kiedy   zmusili   mnie,   bym   się  rozebrał   -  a   byłem   pewien,   że   to  zrobią   -  płyn   zaczął   się 

ochładzać, a gdy osiągnął krytyczną tem...

-   Nastąpiło   wielkie   bum!   -   dokończyła   Angelina   i   objęła   mnie.   Na   szczęście 

przypomniałem sobie, gdzie jesteśmy i skończyło się na pocałunku. Potem Angelina drżącymi 

rękoma odpięła moją obrożę.

- Przypuszczam, że coś równie chytrego zabiło tych tu?

- Jeszcze nie umarli, choć przypuszczam, że Kraj nie czuje się zbyt dobrze. Trochę go, 

zdaje   się,   uszkodziliśmy.   Śpią.   Opiłowałem   sobie   paznokieć   na   ostro   i   pokryłem   go 

warstewką kalamitu.

- Oczywiście! Musieliby zrobić ci analizę widmową, żeby to wykryć, a zadrapany tym 

świństwem facet kładzie się grzecznie i śpi. Co dalej?

- Telefon na wypadek, gdyby eksplozja nie została usłyszana na zewnątrz. Jeśli ta 

podejrzliwa   banda   założyła   u   szefa   podsłuch   w   telefonie...   -   W   tym   momencie   zgasły 

wszystkie światła - Angelina! Jestem naćpany narkotykami! I to po czubek głowy! Dzięki 

temu mogłem wytrzymać kurację zaaplikowaną mi przez strażnika, ale to znaczy, że jestem 

niewrażliwy na dotyk. Musisz mi pomóc w tej ciemności, bo ja tylko słyszę.

- Jak?

- Znajdź to ścierwo, jest za biurkiem, i przyciągnij do mnie. Zabieramy go na spacer.

Zrobiła to, a z odgłosów sądząc, nie była to pomoc samarytańska. Pomogła mi jeszcze 

background image

wziąć go na plecy.

- Teraz musisz mnie poprowadzić. Po wyjściu stąd na drugą stronę hallu, potem w 

lewo i ze czterdzieści pięć jardów prosto, do schodów. Potem w dół, do końca.

Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy. Omal nie wyłożyłem się na strażnika. W hallu było 

łatwiej, bo mogłem opierać się o ścianę. Właśnie zaczęliśmy gratulować sobie sukcesu, gdy 

światła zamrugały nieśmiało i wreszcie rozjarzyły się mgliście. Jakim cudem nikt z dobrego 

tuzina ludzi na korytarzu nas nie zauważył, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że tak właśnie 

było. Ruszyliśmy z kopyta do schodów, ale ta sprzyjająca sytuacja nie mogła trwać wiecznie.

Zamigotały właśnie światełka alarmu, a nadchodzący z naprzeciwka miał dość czasu, 

by zrozumieć, co właściwie widzi, i dojść do jedynie słusznych wniosków. Zaczął grzebać 

przy pasie, wrzeszcząc, żebyśmy stanęli. Angelina była, jak zwykle, przewidująca. Zabrała 

spluwę Krają i teraz zrobiła z niej użytek. Gościa rozerwało, a my bez przeszkód dotarliśmy 

do  schodów.  Światła   zgasły   ponownie.   Schodzenie   było   trudniejsze,   niż   przypuszczałem, 

mimo że zaczynało wracać mi czucie. W pewnym momencie potknąłem się o Angelinę i 

upuściłem Kraja. Roześmieliśmy się i poturlaliśmy go na dół. Toczył się z miłym dla ucha 

dźwiękiem. Nagle z dołu zabrzmiał głos:

- Czekamy, żeby was zabrać. Stójcie spokojnie!

Gdyby  nie   to, że  głos   był   bez  wątpienia   damski   i  nie  przemawiał   po cliaandzku, 

Angelina zwaliłaby nam na łeb schody. Pistolet Krają miał bowiem eksplodujące pociski.

Stanęliśmy. Poczułem, że ktoś nakłada mi ciężkie gogle i znów wrócił mi wzrok. Tyle 

tylko, że widziałem teraz w podczerwieni. Na dole znaleźliśmy się błyskawicznie. Czekała 

tam na nas Taze.

- Rozesłałam ludzi na wszystkie klatki schodowe, właśnie wracają.

Ktoś wziął ode mnie Kraja, ktoś inny pomagał mi iść, bo zaczynały mi się już trząść 

nogi, dygotały zmęczone mięśnie.

- Prosto - rozkazała Taze. - Przy wylocie tunelu czekają samochody.

background image

19

Całe   ciało   było   bólem.   Nie   takim,   który   nie   daje   się   wytrzymać,   ale   i   tak 

wystarczająco   uprzykrzało   mi   to   życie.   Trochę   czasu   zajęło   mi   przyjście   do   siebie,   gdy 

stwierdziłem, że już nie śpię. Obok mnie znajdowała się Angelina - wcielenie doskonałej 

żony i opiekuńczości, a pokój hotelowy był bardziej niż znajomy: znów byliśmy na wysepce.

- Mieliśmy jakieś straty? - spytałem. Chciałem zapytać o to już wcześniej, lecz jakoś 

wyleciało mi z głowy.

- Nie ma w ogóle o czym mówić. Parę rannych, i to lekko. Wszystko poszło zgodnie z 

planem. Zaraz po eksplozji dziewczyny zrobiły zwarcie na wszystkich liniach przesyłowych i 

łączach telefonicznych. Bajzel był pierwszej wody. Potem przeszły przez tunel i zniszczyły 

generator awaryjny. Resztę sam widziałeś, bo byłeś na tyle uprzejmy, że zemdlałeś dopiero 

przy samochodzie.

- Zrobiłbym to z dużą przyjemnością wcześniej, ale nie dawała mi spokoju myśl, że 

amazonki Taze będą wlec mnie przez tę rurę. Zdaje mi się, że one nadal nie są dobrego zdania 

o mężczyznach. Nie słyszałem, żeby w dowód uznania planowały mianować mnie honorową 

siostrą.

- Radziłabym ci, tak z dobrego serca, żeby to było wszystko, co z tobą zrobią. A teraz 

do dzieła, kochanie. Dzwonił Muftak z nowiną, że doprowadził Krają do stanu użyteczności 

psychicznej. Bo fizycznie twoje rękoczyny doprowadziły go do gipsu.

-   No   to   chodźmy.   Nie   mogę   doczekać   się   rozmowy.   Poczekaj,   coś   mi   się 

przypomniało. Co zrobimy, jeśli zjawią się tu bez zaproszenia jego kumple? Jest go gdzie 

schować?

- Jest. Leży martwym bykiem i prawie przez cały czas jest nieprzytomny. Wpakuje się 

go do lodówki. Niezły pomysł, szczególnie gdybyśmy tak zapomnieli go wyjąć.

Rozmawiając dotarliśmy do laboratorium.

- To  potem.  Najpierw  obowiązki,  potem  przyjemność - powiedziałem.  - Najpierw 

trzeba wyciągnąć od naszego obcego trochę informacji.

- Nie jest żadnym obcym - sprzeciwił się doktor, słysząc nas w drzwiach. - Stawiam za 

to moją reputację.

-  Niech   się  pan  nie   rzuca,   doktorku,  bo  ją  pan  straci.   O  ile  w   ogóle  jest  coś   do 

stracenia.

- Nie pozwolę, by obrażali mnie profani! - zerwał się z wściekłością, wyciągnąwszy 

swą osobę w gniewie tak, że niemal sięgnął mi głową do ramienia. - Przywykłem do zniewag 

background image

ze strony kobiet, ale nie zniosę, żeby obrażało mnie takie coś, co dopiero leczyłem z obsesji 

pluszowych niedźwiadków. I to ma być wdzięczność! Słuchaj pan, nawet na tym zadupiu, 

gdzieś się pan ulągł, wiedzieli chyba, że jeśli komórki jakiejś istoty są komórkami ludzkimi, 

to istota jest człowiekiem. To normalny homo sapiens!

- A niska temperatura ciała, brak emocji i tak dalej?

- Mieści się w obrębie tolerancji. Człowiek to bydlę zdolne do adaptacji. W literaturze 

znajdzie pan bardziej egzotyczne przypadki niż to indywiduum.

- A zatem  nie może  też być  cyborgiem?  - spytała  niewinnie  Angelina,  otwierając 

szeroko oczy.

Ręce mi opadły. Nie miałem nawet siły, aby dać jej kuksańca. Moje teorie były tu 

wyraźnie dyskryminowane.

- Co mu pan zrobił, żeby zaczął gadać? - przeszedłem do konkretów.

- Dobre pytanie! - Muftak podrapał się po brodzie i skupił tak, jak zwykle skupia się 

fachowiec, gdy ma wyjaśnić coś idiocie, który pojęcia nie ma o wiedzy tajemnej, czyli  - 

chciałem powiedzieć - medycznej. - Ponieważ z tego, co wiem, był on odpowiedzialny za 

manipulacje na pańskim mózgu i brał udział w przygotowywaniu inwazji mojej planety, nie 

poczuwałem   się  wobec   niego   do   obowiązków,   jakie   moralność   dyktuje   lekarzowi   wobec 

pacjenta. A zatem - skoncentrowałem się na jednej sprawie i to dla naszego, a nie jego, dobra. 

Pomocą   był   fakt,   że   gdy   go   przywieziono,   był   nieprzytomny.   Lecz   nie   było   to   łatwe. 

Wprowadziłem   do   jego   umysłu   fałszywe   wspomnienia,   założyłem   blokady   pamięciowe   i 

spowodowałem regres w polach emocji i postawy, a ponadto zrobiłem jeszcze kilka rzeczy, 

których wstydzić się będę do śmierci.

Doktorek   wyglądał,   jakby   za   chwilę   miał   się   rozpłakać,   toteż   poklepałem   go 

przyjacielsko po ramieniu.

-   Jest   pan   żołnierzem,   doktorze,   i   robi   pan   to,   co   jest   potrzebne   do   zwycięstwa. 

Głęboko poważamy pana za to, czego pan dokonał - powiedziałem.

- No cóż. Ja wręcz przeciwnie,  ale tym  się będę martwił  później. Za kilka minut 

wprowadzę go w trans, wam będzie się wydawało, że jest przytomny, lecz tak naprawdę to 

nie będzie świadom, co dzieje się wokół. Jego emocje znajdą się na poziomie rozwojowym 

czteroletniego dziecka, które potrzebuje pomocy. Pamiętajcie o tym. Nie zmuszajcie go zbyt 

nachalnie do odpowiedzi i nie zachowujcie się wrogo. On chce wam pomóc i zrobi, ile tylko 

będzie mógł, ale dostęp do informacji nie będzie dla niego rzeczą prostą. Bądźcie dla niego 

mili, a jeśli nie zrozumie pytania, to sformułujcie je na nowo. I nie ponaglajcie go za bardzo. 

Jesteście gotowi?

background image

- Chyba tak - odpowiedziałem, choć myśl o Kraju jako o chętnym do współpracy 

czterolatku nie bardzo chciała mi się pomieścić w głowie.

Ruszyliśmy za nim do salki szpitalnej. Muftak tak ustawił lampę, by Kraj był w pełni 

widoczny, a my pogrążeni w mroku. Wyjął strzykawkę i zrobił z niej użytek, aplikując coś 

leżącej   postaci.   Oczy   Krają   były   zamknięte,   a   lewa   ręka   w   gipsie.   Łeb   miał   obwiązany 

bandażami, spod których wychodził pęk przewodów podłączonych do stojących obok łóżka 

urządzeń.

- Kraj, obudź się. Powieki uniosły się wolno.

Jego twarz wyrażała spokój, a w kącikach ust czaił się cień uśmiechu.

- Jak się nazywasz? - spytał doktor.

- Kraj - odpowiedział miękkim, przypominającym chłopięcy głosem, i to bez żadnego 

oporu.

- Skąd pochodzisz?

Zmarszczył  brwi i zerkając na mnie, wydał z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki. 

Angelina pogłaskała go uspokajająco, dodając przyjacielskim tonem:

- Nie denerwuj się, nie trzeba się spieszyć. Przyleciałeś tu z Cliaandu, prawda?

- To prawda - skinął głową i uśmiechnął się.

- Czy urodziłeś się na Cliaandzie?

- Nie... chyba nie. Mieszkam tam od dawna, ale nie tam się urodziłem. Urodziłem się u 

siebie.

- U siebie - to inny świat, inna planeta?

- Tak.

- Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jaka ona jest?

- Zimna, zawsze jest tam zimno, nic nie rośnie, nic nie jest zielone. Trzeba ją polubić, 

a ja jej nie lubiłem. Istnieją ciepłe światy i wielu z nas do nich wyrusza. Ale nie ma nas dużo, 

rzadko się widujemy i chyba się nie lubimy. Nikt nie lubi śniegu, lodu, zimna. Wszystko co 

żyje, żyje w oceanach, czasami łowimy ryby, ale rzadko. Są cieplejsze światy.

- Na przykład Cliaand? - podpowiedziała Angelina.

- Na przykład Cliaand. Ciepło jest przez cały czas, nawet gorąco, ale mnie to nie 

przeszkadza. Dziwne, gdy widzi się inne życie, stworzenia na lądzie, zieleń... Dużo zieleni.

- Jak się nazywa twoja zimna planeta, twój śnieżny świat? - szepnąłem.

- Nazywa się... nazywa się... - nagle zaczął się szamotać z wytrzeszczonymi oczami, 

po czym jego plecy wygięły się w łuk, nastąpił ostatni spazm i ciało znieruchomiało na łóżku.

- Nie żyje - oznajmił Muftak spoglądając na przyrządy.

background image

- Szkoda - skwitowała to Angelina. - Trzeba się zastanowić, jak zdobyć następnego 

klienta   dla   doktora.   Teraz,   gdy   już   wiemy,   czego   należy   unikać,   postaramy   się,   aby 

wytrzymał dłużej.

Muftakiem zatrzęsło.

- Nie mógłbym, nie mógłbym zrobić tego jeszcze raz. Zabiliśmy go, ja go zabiłem. 

Wszczepiono mu rozkaz, żeby się zabił, nie podając za żadną cenę położenia i nazwy planety. 

Już nigdy więcej!

- Wychowano nas trochę inaczej - odezwała się spokojnie i bez emocji Angelina. - 

Gdyby   nie   był   tu   potrzebny,   zabiłabym   go   w   jego   własnym   biurze.   Naprawdę   jest   mi 

obojętne, jak zginął. Wie pan, kim był i co zrobił.

Nie wtrącałem się, bo, według mnie, oboje mieli rację.

- Niech się pan prześpi, doktorze. Trzydzieści sześć godzin na nogach nie wpływa 

dodatnio na samopoczucie.

Wziąłem Angelinę za rękę i wyprowadziłem, oddalając się od tego małego, smutnego 

człowieczka wpatrującego się niewidzącymi oczyma w podłogę.

- Żal ci tej kreatury? - spytała Angelina, posyłając w moją stroną swoje niezadowoloną 

minę numer dwa. Znaczyła ona mniej więcej: „Nie szukam kłopotów, ale jeśli ty ich szukasz, 

to znajdziesz je z łatwością".

- Co? Żal mi tylko tego, że tak mało się dowiedzieliśmy.

- Następny powie więcej. Przynajmniej wiemy, że twój pomysł miał sens. Być może 

nie należy ich nazywać obcymi, ale na pewno na Cliaandzie są intruzami. Gdyby udało się ich 

wyeliminować, byłby spokój z inwazjami.

Zrobiliśmy   sobie   przerwę   na   posiłek   (siedem   dań,   nie   licząc   przystawek),   a   gdy 

uporałem się ze wszystkim (Angelina tylko trochę poskubała) i łyknąłem  piwa, wówczas 

stwierdziłem:

- Myślałem, i wiesz...

- Żartujesz? Obserwując cię można było raczej dojść do wniosku, że żresz jak świnia, 

która wsadziła oba kopyta w koryto.

- Daj spokój temu sielankowemu poczuciu humoru. Jak w nocy ciężko się pracowało, 

to w dzień należy się dobrze najeść. Mamy ważniejszy problem. Założę się, że gdybyśmy 

wyeliminowali szarych, Cliaandczycy straciliby swój płomienny zapał do inwazji.

- Nic tudnego. Wystarczy seria zorganizowanych zamachów. Nie może ich być wielu. 

Kraj sam to powiedział. Z przyjemnością biorę to na siebie.

-   O   nie.   Żadne   takie.   Nie   pozwolę,   by   moja   żona   wynajmowała   się   jako   płatny 

background image

morderca.   A   poza   tym   -   to   nie   takie   proste.   Oni   mają   dobrze   rozwinięty   instynkt 

samozachowawczy i umieją sobie radzić. A poza tym jeszcze - nie lubię rzeźnictwa.

-  Dobra,  chodząca  doskonałości   moralna.   Co  jeszcze  możemy  zrobić?  Rewolty  w 

podbitych światach?

- Blisko, ale to nie to. Jeśli Burada może tu służyć za przykład, to przypomnij sobie, 

co   powiedziała   Taze.   Wszelki   opór   zamiera,   a   powodem   jest   szybkość   reakcji   sił 

cliaandzkich. Jeśli zginie jeden z nich, zabija dwudziestu Buradyjczyków. Ci tu, po wielu 

pokoleniach pokoju, nie są psychicznie przygotowani do totalnej partyzantki. Zresztą, to nic 

nie da. Cała gospodarka Cliaandu nastawiona jest na prowadzenie wojen. To jest jak jakaś 

obłąkana mutacja,  która musi  rozrastać się, aby żyć.  Sądzę, że sami  nie byliby w stanie 

zbudować swojej floty. Muszą być w tym uzależnieni od podbitych światów.

- Chciałabym, żeby tak było. Ale ich inwazje to obłąkany sposób życia. Gdyby byli 

jak jakaś mała zielona roślinka. Moglibyśmy wtedy wyrwać ją z korzeniami i odrywać listek 

po listku...

- Cicho! - rozkazałem. - Coś mi świta!

Zacząłem kroczyć po pokoju. Dodałem dwa do dwóch i otrzymałem cztery, potem 

dodałem jeszcze cztery i otrzymałem osiem. Następnie dokonałem całego szeregu bardziej 

skomplikowanych obliczeń matematycznych i przeszedłem parę ciągów logicznych. Wynik 

był jasny i olśniewająco prosty. Opadłem na krzesło i uniosłem szklankę.

- Jestem geniuszem! - stwierdziłem skromnie.

- Dlatego za ciebie wyszłam. Z wyglądu jesteś raczej mało pociągający.

- Już niedługo będziesz musiała przeprosić mnie za zniewagę, kobieto. A tymczasem 

stuknijmy się za zwycięstwo i mój PLAN.

Stuknęliśmy się.

- Co to za plan?

- Nie mogę ci jeszcze powiedzieć. Po pierwsze, wyśmiałabyś mnie. Po drugie, nie jest 

jeszcze dopracowany w szczegółach. Ale pierwszy krok jest już oczywisty i za to zabieram 

się od razu albo za chwilę. Jak sadzisz, czy szarzy ogłosili komunikat o zniknięciu Kraja?

- Wątpię. Nic takiego nie padło, przynajmniej na częstotliwości dowództwa. Mamy 

ich na podsłuchu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Też tak myślę. Dodając do tego przesadną powściągliwość i egocentryzm, stawiam 

na to, że do tej pory nie opublikowano żadnego oświadczenia o zniknięciu Kraja.

- No i co z tego?

- Będę robił na jego konto. Mam do załatwienia parę spraw.

background image

- Idiota!

background image

20

Potrzebny mi był cliaandzki środek transportu. A zatem wziąłem go sobie. Ponieważ 

charakteryzacja nie była dobra (za bardzo różniliśmy się w budowie ciała), postanowiłem 

działać   po   zmroku.   W   mundurze   Kraja,   z   moją   walizeczką,   wkroczyłem   z   Hamalem   do 

budynku   szarych.   Hamal   był   członkiem   rezerwowych   oddziałów   policji.   Wolałbym   co 

prawda Taze lub jedną z jej amazonek, ale potrzebowałem chłopa; Hamal nie wyglądał na 

zbyt pewnego siebie, lecz musiał mi wystarczyć.

- Rozumiesz, co masz robić? - upewniłem się po raz ostatni, wpychając go do niszy w 

pobliżu parkingu Octagonu.

-   Rozumiem,   proszę   pana,   oczywiście,   że   rozumiem.   Wyjąłem   dwie   kapsułki   z 

kieszeni i podałem mu.

- Masz, przeżuj i połknij. To powinno podnieść twoje morale. Mam cichą nadzieję, że 

nie na tyle, żebyś odstawił trepaka na środku ulicy.

- Nie...

- Właśnie że tak. Bierz!

Wziął.   Nie   miał   innego   wyjścia.   Poczekaliśmy   w   cieniu,   aż   podjedzie   samochód 

osobowy. Wyrzucił z siebie dwóch oficerów i zawrócił w naszym kierunku. Wyskoczyłem na 

ulicę i zamachałem rękami. Kierowca zahamował z przeraźliwym piskiem opon i błyskiem 

strachu w oczach. Niemniej zatrzymał się, niemal dotykając mnie przednim zderzakiem.

- Zawsze tak prowadzicie?

- Nie, panie, to tylko...

- Zostawcie swoje wykręty dla siebie. Mnie to nie obchodzi. - Wpakowałem się na 

fotel obok niego. - Dalej, ruszajcie, powiem wam, gdzie jechać.

- Ale ten samochód... To znaczy...

Wystarczyło  jedno spojrzenie   Kraja,  żeby  zamarł   jak  wiosenny kwiatek   w  środku 

zimy. Ruszył, aż powietrze zaświszczało. Ledwo skręcił za róg, dałem mu do powąchania 

kapsułkę z usypłaczem i zawróciłem z powrotem tam, gdzie czekał Hamal. Włamaliśmy się 

do   sklepu,   przenieśliśmy   doń   kierowcę   i   dokonaliśmy   małej   zamiany   uniformów.   Mój 

pomagier awansował na regularnego kierowcę cliaandzkiej armii.

- Umiesz toto prowadzić? Ślicznie. Teraz do portu kosmicznego. Tylko zwolnij przy 

bramie. Postaraj się wyglądać na nieco mniej przerażonego, niż jesteś. Bądź mężczyzną!

- Jestem! - jęknął. - Ale to robota dla kobiety. Nie wiem, jak mogłem dać się w to 

wrobić.

background image

- Zamknij się! Weź sobie jeszcze parę kapsułek.

Bardziej   martwiłem   się   o   kierowcę,   niż   o   kogokolwiek   z   komitetu   powitalnego. 

Zawsze schodzili Krajowi z drogi.

Może   to   wyjaśni   przerażenie   mojego   kierowcy?   Westchnąłem.   Byliśmy   już   przed 

wartownią.   Wyprężony   na   baczność   pododdział   z   sierżantem   na   czele   prezentował   broń. 

Sierżant próbował coś powiedzieć, ale go uprzedziłem:

- Nie podchodźcie do telefonu, chcę sprawdzić parę rzeczy, lecz lepiej, żeby nikogo o 

tym nie uprzedzono. Jasne?

I   już   przemykałem   obok   nich   z   dużą   szybkością.   Chyba   jednak   usłyszeli,   żaden 

bowiem nawet nie drgnął. Byliśmy już w porcie.

- Nie mogę - jęknął Hamal. - Mam tego dość, wracam do domu. Nie nadaję się do 

policji.   To   wszystko   wina   mojej   matki,   zawsze   chciała   mieć   córkę   i   zrobiła   ze   mnie 

dziewczynkę...

Był   na   najlepszej   drodze,   by   zawrócić.   Zakląłem   i   dałem   mu   w   łeb,   przejmując 

jednocześnie kierownicę. Zakręciłem pod jeden z hangarów i zgasiłem silnik. Poczęstowałem 

Hamala usypiaczem i owinąłem w koce na tylnym siedzeniu. W zasadzie to powinienem go 

utrupić i zostawić truchło gdzieś w krzakach, ale nie miałem serca - ostatecznie, czy to jego 

wina, że urodził się mężczyzną?

Podjechałem na pas i zatrzymałem się koło transportowca, tuż przy warcie. Przyszła 

pora na drugi krok.

- Wiecie, kim jestem? - spytałem stojącego przy rampie oficera zimnym  i pustym 

głosem.

- Tak jest! - Wyprężył się.

- Dobrze. Wezwijcie głównego inżyniera na pokład.

- Nie ma go na pokładzie, panie.

-   Możecie   mu   powiedzieć,   jak   wróci,   że   sobie   to   zapamiętam.   Wezwijcie   jego 

zastępcę. - Minąłem go, gdy podskoczył do telefonu.

Udałem   się   na   pokład   A.   Czekał   tam   już   jakiś   mechanik   w   zatłuszczonym 

kombinezonie, nerwowo wycierając ręce w równie brudną szmatę.

- Przepraszam, ale właśnie rozmontowujemy generator... - słowa uwięzły mu w gardle 

pod moim przeciągłym spojrzeniem.

- Wiem, że macie kłopoty. Dlatego tu jestem. Zaprowadźcie do siłowni.

Ruszył  bez słowa. Pójdzie łatwiej, niż myślałem.  Kiedy weszliśmy,  z wnętrzności 

rozbebeszonego generatora wyjrzały trzy pobladłe gęby.

background image

- Każcie im się stąd wynosić. - Nie musiałem nawet powtarzać. Wymiotło ich jak przy 

zarazie.

Zajrzałem   do   środka   i   pokiwałem   głową   z   mądrą   miną,   potem   obszedłem 

pomieszczenie   pukając   we   wskaźniki   i   generalnie   udając   inteligenta.   Doszedłszy   do 

generatora podprzestrzeni, zwróciłem się do postępującego za mną inżyniera:

-   Dlaczego   ciągle   używacie   tego   modelu?   Nie   spotkałem   inżyniera,   który   byłby 

zadowolony z posiadanego sprzętu. Ten nie był wyjątkiem.

- Wiemy, że to stary model, ale nie dostaliśmy na czas nowego.

- Przynieście jego schemat.

Ledwo   się   odwrócił,   ścisnąłem   rączkę   mojej   walizki   i   na   dłoń   wypadła   mi   mała 

bombka. Nastawiłem zapalnik na czterdzieści minut opóźnienia i wepchnąłem pod obudowę 

generatora.   Kiedy   wrócił   ze   schematem,   zajęty   byłem   już   następnymi   urządzeniami. 

Przekartkowałem   podaną   mi   książeczkę,   chrząknąłem   raz   i   drugi,   sprawdziłem   numery 

fabryczne - co wyraźnie go ucieszyło i oddałem mu papiery. Było mi wstyd, że wszystko 

okazało się takie proste.

- Dopilnujcie, żeby to było szybko naprawione - rzuciłem wychodząc. W odpowiedzi 

otrzymałem gorące zapewnienie, że zrobi, co tylko będzie mógł.

Powtórzyłem ten numer jeszcze siedem razy i podjechałem do ósmego delikwenta, 

gdy zdałem sobie sprawę, że skądś go znam. Po schodni złaził właśnie Otrov. Stanął twarzą w 

twarz ze mną. Obaj doznaliśmy podobnego szoku. Tyle że on to okazał: wybałuszył oczy i 

zamarł jak piorunem rażony. Zbyt długo byliśmy razem, abym miał pewność, że jego nabiorę 

równie łatwo, jak całą resztę.

- No i czego tak stoicie? - szepnąłem w końcu, kiedy nie zdradzał żadnych oznak 

ożywienia.

- Przepraszam, ale nie spodziewałem się pana w tym miejscu - wykrztusił w końcu. - 

Pański głos... czy coś się stało...

Wiedziałem, że głosu nie podrobię, nie wobec człowieka, który niedawno jeszcze ze 

mną   rozmawiał.   Ale   wiedziałem   też,   że   wszystkie   szepty   są   do   siebie   podobne.   Nie 

podzieliłem się, rzecz jasna, tą wiedzą z Otrovem.

- Byłem ranny - wychrypiałem. - W końcu to wojna i niektórzy z nas walczą.

Miałem   tego   dość,   toteż   minąłem   go,   ale   zawołał   jeszcze   za   mną,   natręt   jeden. 

Obróciłem się z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy.

- Przepraszam, ale czy wie pan coś o miejscu pobytu Hulji?

-   On   się   tak   nie   nazywa.   To   szpieg.   Chyba   nie   macie   ochoty   przyjaźnić   się   ze 

background image

szpiegiem? Otrov zbladł, ale nie ustąpił.

- Oczywiście, że nie, ale kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Tylko tak zapytałem.

- Zadawanie pytań to moja specjalność. Żegnam, pilocie! - wypowiedziawszy te godne 

Krają słowa, ruszyłem do wnętrza.

Otrov   zadziwił   mnie.   Gdzieś   w   tym   zapijaczonym   wnętrzu   kołatały   jednak   jakieś 

ludzkie uczucia.

Reszta poszła równie gładko, jak dotąd. Znajdowałem się właśnie w siłowni numer 

dziewięć, gdy usłyszałem pierwszy wybuch. Odezwały się syreny.

- Co to? - spytałem podstarzałego inżyniera.

- Nie wiem.

- No to się dowiedzcie! - nagle zaczęło mi się spieszyć.

Ledwo   wyszedł,   wsunąłem   podarek   pod   generator   (tym   razem   z   trzyminutowym 

opóźnieniem) i podążyłem za nim.

- No i co?

- Eksplozja na jednym ze statków, w maszynowni.

- Gdzie? Muszę to sprawdzić! - ryknąłem i ruszyłem z kopyta.

Zaraz strzeli reszta. Najpierw nastąpi zamieszanie i w tym właśnie czasie muszę się 

stąd ulotnić. Z pewnością ktoś sobie szybko uświadomi, że wszystkie eksplozje nastąpiły 

mniej więcej w tym samym czasie i w tych samych miejscach, a potem ktoś połapie się, że we 

wszystkich tych maszynowniach był uprzednio Kraj. Kraj jest poza wszelkimi podejrzeniami 

(przynajmniej na razie), ale tak czy tak będą chcieli z nim pogadać. A na ten luksus nie 

mogłem sobie pozwolić. Z maksymalną, ale nie zwracającą uwagi szybkością podążyłem do 

wozu. Stało przy nim dwóch żandarmów trzymających sflaczałego Hamala.

- Czy to pański wóz?

- Oczywiście, a wy co tu robicie?

- Ten człowiek siedział na tylnym siedzeniu i gadał do siebie. Myśleliśmy, że jest 

pijany, ale on mówi w jakimś obcym języku, podobnym do gwary tubylców. Pan wie, kto to 

jest?

- Nigdy w życiu go nie widziałem! - Była wojna i nie miałem czasu na ratowanie 

jednego żołnierza.

Mój głos musiał dotrzeć do oszołomionego umysłu Hamala. Swoją drogą, gość mocny 

był   jak   byk,   skoro   po   takiej   dawce   środka   usypiającego   mógł   zrobić   jeszcze   cokolwiek 

sensownego. To znaczy, bezsensownego.

Zawołał do mnie:

background image

- Musi pan coś zrobić! Oni mnie zabiją! Dlaczego mnie pan tu przywiózł?

- Co on mówi? - zainteresował się jeden z policjantów.

- Nie wiem, ale to może być szpieg, który dokonał sabotażu w jednej z maszynowni. 

Załadujcie go do tyłu i jedźcie ze mną. Już wiem, jak go nauczyć gadać po ludzku.

Ruszyłem jak na wyścigach, zanim jeszcze zdążyli porządnie się rozsiąść. Usłyszałem, 

jak kotłują się na siedzeniu. Jeśli nawet zauważyli rozbebeszone koce, to nie mieli czasu na 

reakcję. Za nami gruchnęły cztery dalsze eksplozje, niemal równoczesne, a ja byłem już przy 

bramie. I przy oficerze, który wyrósł przed maską, dając znaki, abym się zatrzymał. Nie miał 

zamiaru ustąpić, zatem stanąłem.

- Nie może pan wyjechać. Baza została zamknięta! - Jakby na potwierdzenie wagi tego 

oświadczenia gruchnęło jeszcze dwa razy (w sumie już siedem - nieźle to poustawiałem).

- Rozkazy zostawcie dla innych. Mnie one nie dotyczą.

- Polecenia, które otrzymałem, dotyczą każdego, bez wyjątków.

-   Wiozę   ze   sobą   więźnia,   który   jest   prawdopodobnie   odpowiedzialny   za   to 

zamieszanie, i dwóch strażników. - Znowu coś gruchnęło. - Zabieram go na przesłuchanie. 

Pańska gorliwość, kapitanie, jest godna pochwały, ale musicie wiedzieć, że tutaj ja wydaję 

rozkazy, a wy tylko wykonujecie.

- Nie może pan wyjechać!

Albo   był   nieprawdopodobnie   tępy,   albo   dostał   specjalne   rozkazy   dotyczące   mojej 

skromnej   osoby.   Nie   miałem   ochoty   wypytywać   go   w   tej   materii.   Dobyłem   pistolet   i 

wycelowałem w gogusia.

-   Odsuńcie   się   albo   was   zabiję!   -   powiedziałem   maksymalnie   znudzonym   i 

monotonnym głosem, na jaki mogłem się zdobyć.

Już sięgał po broń, gdy nagle coś do niego dotarło. W jego oczach odbił się paniczny 

strach, a on sam wyniósł się co prędzej pod ścianę wartowni i kątem oka zobaczyłem, jak 

wybiega stamtąd żołnierz i coś do niego mówi. Nie byłem ciekaw usłyszeć, co. Ruszyłem 

pełnym gazem.

Moim policjantom wcale się to nie spodobało. Zaczęli majstrować coś przy swoich 

kaburach. Nie miałem wyboru - odwróciłem się i posłałem im dwie kule przez ramię. W 

najbliższy zakręt wchodziłem przy akompaniamencie ostatniej, dziewiątej eksplozji.

W   pierwszym   zacisznym   miejscu   pozbyłem   się   ciał   i   klucząc   po   ciemniejszych 

zakamarkach   (ze   śpiącym   nareszcie   Hamalem   na   tylnym   siedzeniu)   skierowałem   się   do 

swoich.

background image

21

- Wyjaśnij mi to, DiGriz, i lepiej, żeby te wyjaśnienia miały sens. - Inskipp był jak 

zwykle w swoim czarującym humorze. Warcząc i pomrukując przemierzał w tę i z powrotem 

hali kosmodromu.

- Najpierw powiedz mi, jak czują się moi synowie!

- Właśnie! - poparła mnie Angelina. Inskipp wybełkotał coś do siebie, ale musiał stać 

się bardziej komunikatywny.

- Wszystko w porządku. Zdrowi. Przybierają na wadze. Wkrótce ich zobaczycie. A 

teraz   dość   tego!   Przelatuję   Bóg   jeden   wie   ile   parseków,   żeby   nadzorować   tę   operację, 

ponieważ jest ona ponoć na ukończeniu, i cóż widzę na miejscu? Obaj moi agenci mieli już 

dość wszystkiego i opuścili powierzoną im planetę, chociaż rzeczona planeta ugina się pod 

ciężarem żelaznej stopy Cliaandu. Proszę mi to wyjaśnić - z łaski swojej!

- Zwyciężyliśmy!

- Przestań żartować, DiGriz, bo zastrzelę!

- Za wiele zainwestowałeś w moją skórę, żeby mi teraz robić krzywdę. A poza tym, 

wiem co mówię. Zwyciężyliśmy, choć na Buradzie nic jeszcze nie wiedzą. Wie tylko garść 

wybranych.

- Wygląda na to, że nie zostałem do niej zaliczony!

- Przygotowałem mały pokaz. Angelino, kochanie, czy masz naszą zabawkę?

Angelina podała mi gładkie, czarne pudełko wielkości mojej dłoni. Na każdej ze ścian 

znajdowały   się   małe   wypustki,   na   jednej   widniał   dodatkowo   system   soczewek.   Inskipp 

przyjrzał się temu podejrzliwie.

- Wiesz, co to jest? - spytałem łagodnie.

- Nie, i niezbyt mnie to wzrusza.

- A powinno. To jest nagrobek cliaandzkich inwazji. Powiedz mi, na pokładzie czego 

tu przyleciałeś.

- Niszczyciel klasy „Gnasher". Ale jakie to ma znaczenie?

Wziąłem pudełko od Angeliny i wsunąłem w jeden z otworków wyjście kontrolki. Na 

klawiaturze wystukałem symbol i cechy niszczyciela klasy „Gnasher". Następnie ruszyłem ku 

drzwiom.   Angelina   zrobiła   to   samo,   złapawszy   najpierw   opierającego   się   Inskippa   i 

pociągnąwszy go za sobą.

- Musimy sobie wyobrazić, że to jest ich kosmodrom, gdzie, jak to normalnie bywa, 

śluza powietrzna statku jest otwarta. Znajdujemy się zatem w odległości, powiedzmy, półtorej 

background image

mili  od statku. Komora  otwiera się i operator uruchamia  ten drobiazg.  Wznosi się on w 

powietrze, dolatuje do statku, wpada do komory i... - Odłączyłem pudełko z programatorem i 

zagrały   małe   silniczki   odrzutowe.   Drobiazg   wyrwał   do   przodu   jak   gnany   namiętnością 

koliber. Poleciał gdzie trzeba.

-   Za   nim!   -wrzasnąłem   ruszając   galopem.   Urządzonko   skierowało   się   ku   rufie. 

Dogoniliśmy je dwa pokłady poniżej wejścia, tuż przed drzwiami do siłowni. Nie była to 

przeszkoda, której nie można pokonać, co właśnie maluch udowadniał za pomocą laserka. 

Otwór   został   wycięty   i   drobiazg   zniknął   w   siłowni.   Zajrzeliśmy   do   środka   dokładnie   w 

momencie,   gdy   nurkował   pod   generator,   po   czym   usłyszeliśmy   stukniecie   i   pojawił   się 

obłoczek czarnego dymu.

- To był akurat ładunek ćwiczebny. W praktyce zastosuje się głowicę bojową zdolną 

zniszczyć ten generator, lecz nie czyniącą większych szkód. Humanitarna broń.

- Oszalałeś!

- Jak pójdziemy na drinka, to opowiem, co będzie dalej.

Gdy stało  się to, co stać się musiało,  i ochłodziłem nieco  gardło, wyjaśniłem  mu 

genialną prostotę mojego pomysłu.

- Osobiście zlikwidowałem dziewięć takich generatorów, żeby przekonać się, czy nie 

będzie dodatkowych komplikacji. Nie było. Ich statki są tak samo skonstruowane, jak inne, 

różnią się jedynie jeszcze większym stopniem ujednolicenia w obrębie armady. Ten drobiazg 

został   zaprojektowany   specjalnie   do   tej   roboty.   Operator   uruchamia   go,   programuje   i 

wypuszcza. Start odbywa się w chwili otwarcia śluzy. Resztę już widziałeś. Ma bank pamięci 

wystarczający do znalezienia drogi we wnętrzu i rozpoznania tego właśnie generatora. A jak 

go odnajdzie, to bum, i koniec cliaandzkich inwazji.

- Koniec jednego generatora - poprawił z szyderstwem w głosie. - Zamawiają następny 

i po krzyku.

- To nie takie proste. Te generatory są bardziej złożone, niż ci się wydaje. Ich budową 

zajmuje   się   niewiele   firm,   większość   światów   woli   je   kupować,   niż   bawić   się   w   ich 

wytwarzanie.   Jestem   pewien,   że   Cliaand   ma   przynajmniej   jedną   fabrykę,   ale   można   ją 

zlokalizować i zetrzeć z powierzchni ziemi.

- No to dostaną je z magazynów.

-   Też   prawda,   ale   nie   będą   ich   stamtąd   dostawać   w   nieskończoność.   Nie   jest 

problemem umieścić ludzi na każdej z podbitych planet z jednym tylko zadaniem: niszczenia 

generatora na każdym cliaandzkim statku, jaki się zjawi. Nie kupią ich od nikogo, jeśli ogłosi 

się embargo, łatwe dla nas do wyegzekwowania. I to będzie koniec imperium.

background image

- Jakim cudem?

- Pomyśl trochę, człowieku. Mózg ci się chyba do końca nie zlasował? Oni muszą 

rozszerzać   imperium,   bo   na   Cliaandzie   nie   ma   nic   -   ani   surowców,   ani   prawdziwego 

przemysłu   i   w   ogóle   nic,   żeby   mogli   wyżyć   o   własnych   siłach,   o   podbojach   już   nie 

wspominając. Wyobraź sobie sytuację po zniszczeniu generatorów - mają u siebie zakład do 

ich wytwarzania, a na podbitych planetach mają surowce. I co z tego, jeśli nie mogą ich 

przetransportować?   Ekspansja   stanie,   liczba   statków   zmaleje,   zaczną   się   wycofywać.   Z 

początku wolno, ale skończy się to z powrotem na Cliaandzie. Bez możliwości korzystania z 

handlu daję im najwyżej rok. A handel można spokojnie ukrócić, nieprawdaż, Inskipp?

- Od samego początku uważałem, mój drogi chłopcze, że ci się to uda!

background image

22

Staliśmy w wewnętrznej śluzie, gdy przybiegł oficer i wręczył mi telegram. Angelina 

obrzuciła go smutnym wzrokiem.

- Jeśli to od Inskippa, to zniszcz go. Jeśli ten śmierdziel odwołuje nasze pierwsze 

wspólne wakacje...

- Nie denerwuj się - powiedziałem, przebiegając tekst wzrokiem. Nasze wakacje są 

niezagrożone. To od Taze...

- Jeśli ten kociak poluje na ciebie, to wpadnie w tarapaty!

- Komunikat jest wyłącznie natury politycznej. Zawiera wynik pierwszych wyborów 

po wycofaniu się Cliaandczyków. Taze została Ministrem Wojny. Znowu baby rządzą. Tego 

oczekiwałem. A dalej tu pisze, że zostaliśmy kawalerami Orderu Niebieskich Gór Pierwszej 

Klasy i skoro tylko znajdziemy się na Buradzie, odbędzie się wielka ceremonia dekoracji.

-   Dopilnuję,   żebyś   nie   udał   się   tam   na   własną   rękę!   Westchnąłem   z   rezygnacją. 

Otwarły się wewnętrzne drzwi, ukazując panoramę kosmodromu. Na płycie stała orkiestra 

wojskowa   i   robiła   kupę   hałasu   (z   dużym   zresztą   zaangażowaniem),   a   towarzyszyła   jej 

kompania reprezentacyjna.

- To bardzo miłe! - stwierdziła Angelina.

- Ho, ho! - przyznał jej rację Bolivar, a może James?

Było   ich   strasznie   trudno   odróżnić,   ale   Angelinie   nie   spodobał   się   pomysł 

wymalowania im na czołach jednemu J, drugiemu B. Nie to nie - pomyślałem, znajdzie się 

coś innego.

Pochyliła   się   nad   wózkiem   poprawiając   koce   i   wykonując   cały   szereg   innych, 

niepotrzebnych   czynności.   Tylko   ja   wiedziałem,   jakim   to   ruchomym   arsenałem   jest   ten 

roboto-wózek. Nie chciałbym być w skórze porywacza, który próbowałby uprowadzić nasze 

dzieci.   Znam   łatwiejsze   sposoby   popełniania   samobójstwa,   ale   nie   wiem,   czy   wszystkie 

byłyby równie skuteczne.

- No, nie takie znowu złe - stwierdziła Angelina, gdy byliśmy już na platformie, która 

się przed nami rozkładała. - Nie rozumiem, dlaczego się skarżyłeś?

- Powiedziałbym, że poprzednie przyjęcie było cośkolwiek odmienne. Ale, ale - czy to 

nie ładny obrazek? - wskazałem rzędy kadłubów rdzewiejących w wysokiej trawie.

- Nadzwyczaj - zgodziła się. - Czy to nie jest niebezpieczne?

Pytanie tyczyło się kompanii reprezentacyjnej, przed którą się znaleźliśmy. Było tego 

przynajmniej  z tysiąc  chłopa,  wszyscy wyprężeni  na baczność, a każdy ściskał w łapach 

background image

miotacz Gaussa.

- Broń nie jest nabita. To zawarowane w umowie.

- A można im zaufać?

-   Pewnie.   To   jedyna   rzecz,   na   której   się   znają:   wykonywanie   rozkazów.   Zresztą, 

zademonstruję   ci   -   stwierdziłem   podchodząc   do   najbliższego.   Był   wysoki,   stalowooki,   o 

potężnych żuchwach, słowem - wyglądał jak prawdziwy żołnierz.

-   W   prawo   zwrot!   -   szczeknąłem   na   swój   najbardziej   reprezentacyjny   sposób. 

Posłuchał natychmiast.

- Baczność! Przygotować broń do inspekcji!

Podwójne   „klik"   zabrzmiało   za   całą   odpowiedź.   Magazynek   był   czyściutki. 

Odebrałem mu broń i zajrzałem w lufę. Idelnie lśniący metal.

- Coś blokuje lufę, żołnierzu!

- Tak jest, sir. Dostaliśmy rozkaz, sir!

- Jaki rozkaz?

- Zalania luf ołowiem. Sam go wlewałem, sir.

- Wspaniale, byle tak dalej, żołnierzu. - Oddałem mu broń. - Czy ja was nie znam?

-   Możliwe,   sir.   Pełniłem   służbę   na   różnych   planetach.   Kiedyś   byłem   nawet 

pułkownikiem.

Oczywiście! Nie poznałem go, bo wtedy, gdy Kraj polecił mu mnie śledzić - a było to 

na Buradzie - facet nosił wspaniałą, patriarchalną brodę.

- Znałem go kiedyś - poinformowałem Angelinę, gdy byliśmy już na dworcu. - Był 

wysokiej rangi oficerem.

- Teraz ma na to małe szansę. Swoją drogą, to zastanawiające, jak ci ludzie świetnie 

się zaadaptowali.

- Nie mieli wyboru. Kiedy skończyła się era podbojów, wrócili gromadnie na Cliaand i 

przekonali się, że koniec i z surowcami, i z energią. Pewnie rolnictwo przeżywa teraz rozkwit. 

I nie ma szarych. Odlecieli do domu, zanim zdążyliśmy ich złapać.

- Ciekawa jestem, co za mądrala wymyślić mógł taką wycieczkę i kto zaproponował, 

żebyśmy polecieli pierwszym statkiem?

- To ja. To wszystko ja. Nie patrz tak, jakbyś chciała mi gardło przegryźć. W końcu 

turystyka to jedyna rzecz, na jaką może postawić planeta bez surowców. No i poza tym, 

pewien dreszczyk emocji dla tych, których kiedyś podbili, gdy tylko zechcą tu przylecieć. 

Dodatkowa atrakcja.

Przepchnęło się do nas stado bagażowych. Porwali rzeczy i ruszyli ku taksówkom. 

background image

Wiele zmieniło się tu od mojego ostatniego pobytu. Tubylcy wyglądali zresztą na zadowo-

lonych.

Ze względu na stare wspomnienia zameldowaliśmy się w hotelu „Zlato-Zlato". Ciągle 

był najbardziej luksusowym w mieście. Recepcjonista ukłonił się nawet na nasz widok.

- Witamy na Cliaandzie, panie generale, pani Angelino, witam państwa synów. Mam 

nadzieję, że pobyt u nas sprawi wam wiele satysfakcji.

Zawsze mówiłem, że jakiś tytuł ułatwia życie, ale żeby aż tak, żeby rozpoznawała 

mnie obca osoba? Przyjrzałem się recepcjoniście uważniej.

- Otrov! To ty?

- Rzeczywiście, nazywam się Otrov, ale chyba wziął mnie pan za kogoś innego.

- Fakt, nie mogłem się spodziewać, że mnie rozpoznasz. Teraz jestem w końcu sobą. 

Ostatni raz, gdy ze mną rozmawiałeś, byłem kreaturą zwaną Krajem, a znaliśmy się, gdy 

robiłem za Vaskę Hulja.

- Vaska! No pewnie, ten głos, rzeczywiście! - Potem jego głos ścichł: - Mam nadzieję, 

że przyjmiesz moje spóźnione przeprosiny.  To, że wtedy pomogłem Krajowi cię złapać... 

Półtora   dnia   byłem   nieprzytomny,   gdy   się   dowiedziałem,   że   uciekłeś.   Tak   się   spiłem   z 

radości. Wiem, że byłeś szpiegiem, ale...

- Nic nie mów. Sprawa zamknięta. Byłeś najlepszym kumplem od kieliszka, jakiego 

miałem.

- Dziękuję, czy mogę uścisnąć ci dłoń?

Podaliśmy sobie ręce, a ja przyjrzałem mu się krytycznie.

- Zmieniłeś się, przytyłeś, robisz w innym fachu...

- Dziękuję, Vaska, to miło. Przestałem pić, a zatem muszę przestrzegać diety. I nie 

martwię się teraz tym cholernym pilotażem. Wróciłem do rodzinnej tradycji - do hotelarstwa. 

Nie   wiesz,   jaka   to  przyjemność   wrócić   do  czegoś,   na   czym   człowiek   się   naprawdę   zna. 

Podpisz się w tym miejscu. - Wręczył mi pióro, dalej mówiąc tym samym tonem, tylko ciszej: 

- Mam nadzieję, że mi wybaczysz, gdy ci powiem, że mamy teraz małe pogotowie. Tylko nie 

podskakuj i nie odwracaj się. Od momentu  otwarcia hotelu przebywa  tu dziś jakiś facet. 

Według mnie, jeden z chłopców Krają. Do tej pory nie wiedziałem, o co mu chodzi. Teraz 

sądzę,   że   wiem.   Mam   nadzieję,   że   masz   przy   sobie   broń.   Z   prawej   strony   za   tobą,   ma 

śliwkową marynarkę i kapelusz w żółte paski.

To miały być  wakacje. Nie miałem przy sobie ani miotacza, ani noża i to po raz 

pierwszy   od   bardzo   długiego   czasu   (przysiągłem   sobie   w   duchu,   że   jest   to   również   raz 

ostatni). Wtedy przypomniałem sobie o Angelinie - pochylała się znów nad roboto wózkiem. 

background image

Zbliżyłem się do niej naturalnym krokiem.

- Nie chciałbym ci przeszkadzać, najdroższa - powiedziałem z uśmiechem - ale ten 

gość w śliwkowym wdzianku, który zachodzi mnie od tyłu, chce mnie zapewne utrupić. Czy 

mogłabyś coś z nim zrobić? I to w miarę możliwości tak, żeby można go było jeszcze o parę 

rzeczy spytać?

- Jak miło, że prosisz. To znaczy - nie całkiem martwy? To miałeś na myśli? - odparła 

śmiejąc się i poprawiając pieluchy.

Skinąłem głową i stanąłem z powrotem przy ladzie, obserwując ją. Angelina była 

czarująca, spokojna i uśmiechnięta. I nie traciła czasu. Nagle błyskawiczny ruch wózka i 

wrzask z tyłu. Schyliłem się robiąc jednocześnie półobrót. Było już po wszystkim. Śliwkowa 

marynarka straciła kapelusz i pistolet. Oba przedmioty leżały na dywanie. Sięgał jeszcze po 

nóż w rękawie. Mógł sobie zaoszczędzić fatygi. Angelina była już przy nim: cios w kark, 

poprawka kolanem między nogi, i nieprzytomna postać osunęła się na podłogę.

- To rzeczywiście urocze wakacje - stwierdziła, ale widać było, że zabawę z tego 

miała dobrą.

-   Dostaniesz   za   to   medal,   kochanie!   A   Korpus,   jak   sądzę,   troskliwie   się   nim 

zaopiekuje i wyciśnie z niego wiadomość, skąd właściwie pochodzi to towarzystwo miłujące 

wojenkę. Wszystkim przyniesie to zapewne ulgę.

Odwróciłem się do Otrova.

- Dzięki ci, uratowałeś mi życie.

- Nie ma o czym  mówić.  Zawsze twierdziłem,  że najbardziej  liczą się dodatkowe 

usługi. Zaprowadzić was do pokoju?

- Oczywiście. Trzeba wypić za tę okazję. Nie odmówisz chyba?

-   No   cóż,   ten   jeden   raz,   ze   względu   na   ciebie.   I   muszę   ci   powiedzieć,   że   jesteś 

szczęśliwym facetem, mając żonę, która podziela i twój entuzjazm, i zdolności.

- Ach, poznaliśmy się w takich okolicznościach, że od początku o tym wiedziałem. 

Któregoś dnia ci o tym opowiem.

Z rozrzewnieniem spojrzałem na Angelinę, która wycierała właśnie nóż o marynarkę 

gościa.

Byłem   pewien,   że   kiedy   dzieciaki   podrosną,   należycie   docenią   jej   niezwykłe 

zdolności. Była w końcu matką, jaką powinien mieć każdy chłopak.