background image

HARRY HARRISON

STALOWY SZCZUR IDZIE DO PIEKŁA

background image

ROZDZIAŁ 1

Kostkę lodu zalałem uczciwie whiskey, przyjrzałem się całości podejrzliwie i dolałem drugie tyle. 
Wyglądało przyzwoicie, toteż spróbowałem, czy tak samo smakuje.
Smakowało.
Oddając się temu miłemu i krzepiącemu zajęciu, spojrzałem na wiszący nad barkiem zegar. Była 
dziesiąta rano, co jednoznacznie wskazywało, że z tygodnia na tydzień coraz wcześniej zaczynam 
codzienne przyjemności. No, w końcu coś się człowiekowi od życia należy, a poza tym, to moja 
wątroba.
Skończyłem zawartość szklaneczki, gdy rozważania, czy ją odstawić, czy napełnić, przerwał mi 
domowy komputer:
- Ktoś zbliża się do drzwi frontowych, Sire. Głos był kulturalny, miły i denerwujący.
- Pewnie dostawa z monopolu - warknąłem niekulturalnie i niemiło, co i tak nie odniosło żadnego 
skutku: komputery z zasady nie mają poczucia humoru.
- Dostawy od "Gary's Grog and Groceries" docierają pocztą pneumatyczną, Sire. Osobą zbliżającą 
się do drzwi jest Rowena Vinicultura, której popcar zatrzymał się na podjeździe.
Włosy nie do końca stanęły mi dęba, ale samopoczucie zdecydowanie sięgnęło dna - ze wszystkich 
przebywających na Lussoso nudziara Rowena była być może najładniejsza, ale za to na pewno 
najgorsza. Słuchając jej, już po pięciu minutach miało się ochotę na morderstwo, po siedmiu na 
samobójstwo. Ona nie była zwyczajnie nudna - osiągnęła w tym po prostu mistrzostwo - tylko 
upierdliwa.   Odruchowo   pomknąłem   ku   tylnemu   wyjściu,   gdy  w   pół   kroku   powstrzymał   mnie 
kolejny komunikat:
- Mrs. Vinicultura opadła właśnie na wycieraczkę.
- Co znaczy "opadła"?!
- Sądzę, że wyraziłem  się ściśle, Sire. Zamknęła  oczy,  zwiotczała  i powoli  opadła na ziemię. 
Obecnie   z   zamkniętymi   oczami   leży   nieruchomo   na   wycieraczce,   zasłaniając   sześciojęzyczne 
powitanie,  jakie  na niej  wypisano.  Puls  ma  słaby i  nieregularny,  a siniaki  i  zadrapania  na jej 
twarzy...
Pognałem z powrotem.
- Otwórz drzwi! - wrzasnąłem i gdy ledwie się uchyliły, wypadłem na zewnątrz.
Opis faktycznie się zgadzał - leżała wcale malowniczo i wyglądała na nieprzytomną i pobitą. Choć 
nie za bardzo - ledwie siniak na czole i zadrapanie na policzku. Pochyliłem się, złapałem ją oburącz 
i uniosłem; musiało to do niej jakoś dotrzeć, gdyż szepnęła:
- Angelina zniknęła... - i zemdlała ponownie.
Tym razem włosy stanęły mi dęba, mimo to kopniakiem zatrzasnąłem drzwi i spytałem w miarę 
spokojnie:
- Gdzie jest automed?
- W bibliotece, Sire.
Ruszyłem   tam  biegiem.  Ponieważ  zarówno  Angelina,  jak i  ja byliśmy  nieprzyzwoicie   zdrowi, 
pojęcia nie miałem, gdzie znajduje się automed - dom wynajęliśmy ledwie parę miesięcy temu i 
jakoś nikomu dotąd nie był potrzebny. Wiedziałem, że jest, i to uczciwie wyposażony i jak na razie 
to mi wystarczało. Teraz przestało.
Gdy   dotarłem   do   biblioteki,   na   miejscu   wygodnej   kanapy   obitej   skórą   wznosiła   się 
zautomatyzowana  i zminiaturyzowana  sala operacyjna.  Położyłem  Rowenę na stole i strąciłem 
analizator, który przywarł mi do karku.
- Nie mnie, ty cybernetyczny idioto, masz badać leżącą na łóżku! - warknąłem, odskakując na 
wszelki wypadek.

background image

Na   ręcznym   komunikatorze   wybrałem   alarmowy   sygnał   666,   obserwując   jednocześnie   ekran 
automeda, który zabrał się do roboty z entuzjazmem, aż miło było popatrzeć. Wyświetliło się tam 
całe   mnóstwo   -   od   temperatury   ciała   do   tempa   wzrostu   włosów,   czyli   wszystko,   co   dało   się 
zmierzyć bez wpuszczania czujnika w brzuch.
- Gadaj! - poleciłem, obserwując wyniki bez cienia zrozumienia.
- Pacjent jest w szoku i stracił przytomność. Wstrząśnienia mózgu nie stwierdzono - odezwał się 
przyjemny   dla   ucha   baryton.   -   Rany   -   powierzchowne,   zostały   oczyszczone   i   opatrzone. 
Zaaplikowano stosowne antybiotyki.
Zestaw   macek   manipulatora   cofnął   się   i   zniknął   w   suficie,   z   którego   wysunął   się   kilkanaście 
sekund wcześniej.
- Ocuć ją!
- Jeśli chodzi panu o przywrócenie przytomności, właśnie to robię. - Gdyby komputer mógł mieć 
urażoną godność, tak to by mniej więcej brzmiało.
- Cooogosietego... - Rowena zamrugała gwałtownie i umilkła.
- Postaraj się lepiej, bo muszę z nią pogadać - poradziłem. -Daj jej stymulanta albo sole trzeźwiące 
czy inną cholerę. Byle szybko.
- Pacjent przeżył poważny szok i nie...
- Zamknij się i doprowadź ją natychmiast do przytomności, bo ci zrobię spięcie w ROM-ie, POM-
ie i EPROM-ie, aż ci dym z chipów pójdzie, ty dupku cyfrowy!
Zamknął się i wziął się do roboty. Skutecznie - zamrugała, rozejrzała się i skupiła wzrok na mnie.
- Jim...
- Osobiście - zapewniłem ją. - Nic ci nie będzie: tak twierdzi automed. Mów, co z Angeliną!
- Zniknęła... - i ponownie zamilkła, trzepocząc rzęsami. Powstrzymałem się przed ich wyrwaniem i 
zmusiłem do spokoju.
- To już mówiłaś. Gdzie zniknęła? Dlaczego zniknęła? Kiedy... - Zamknąłem się, żeby i ona mogła 
coś powiedzieć.
- W Świątyni Wieczystej Prawdy... - westchnęła i oklapła.
- Pilnuj jej! - poleciłem w połowie drogi do drzwi. - I kuruj! A najlepiej wezwij karetkę!
O policji nie wspomniałem, bo nie lubię, jak mi się ktoś szwenda pod nogami w czasie pracy i 
tylko przeszkadza.
- Włączenie! - rozkazałem, wpadając z piskiem obcasów do garażu. - Otwieraj drzwi!
Z rozpędem siadłem za kierownicą atomcykla i ruszyłem, drąc gumy na plastbetonie. Wyrwałem 
dolną połowę drzwi - bo się złom za wolno otwierał - prawie rozjechałem jakąś parkę na chodniku i 
wpasowałem się między dwa pojazdy praktycznie na styk. A potem docisnąłem gaz do dechy, 
porozumiewając się równocześnie krzykiem z komputerem pokładowym - w końcu miło byłoby 
wiedzieć, dokąd jadę.
- Ad Info, dojście awaryjne. Koordynaty Świątyni Wieczystej Prawdy.
Na   pancernym   szkle   owiewki   pojawiła   się   projekcja   planu   miasta   z   pulsującym   kwadratem, 
oznaczającym cel, i takąż kropką oznaczającą mnie. Zawróciłem z piskiem opon i zauważyłem, że 
ktoś próbuje się ze mną skontaktować na częstotliwości awaryjnej, którą znali tylko: Angelina, 
James i Bolivar. Wdusiłem kontrolkę, uaktywniając połączenie, i usłyszałem:
- Tu Bolivar, co się dzieje, tato?
Wyjaśniłem mu zwięźle; powtórzyłem to po trzech sekundach, gdy zgłosił się James. Pojęcia nie 
miałem,   gdzie  byli,  ale  na  pewno  zaraz  ruszą  w  drogę.  Pierwszy raz  zostaliśmy  zmuszeni  do 
skorzystania z łączności awaryjnej oznaczającej poważne zagrożenie dla kogoś z rodziny. Łączność 
ta   powstała,   gdy   chłopaki   usamodzielnili   się   i   wyprowadzili,   i   jej   celem   w   zasadzie   było 
przyzwanie pomocy w razie jakichś kłopotów. Wyszło, że to nie ja im mam pomóc, tylko oni mnie; 
cóż, wszechświat jest pełen niespodzianek.
Minąłem kolejny zakręt i stanąłem - ruiny budowli spowijał tłusty dym  i biała piana gaśnicza 
rozpylana przez helikopter: piany przybywało,  dymu  było coraz mniej. Zostawiłem atomcykla, 

background image

który grzecznie wysunął nóżki, by na mnie poczekać, i ruszyłem kłusem w stronę ruin. Stanęło mi 
na   drodze   jakichś   dwóch   palantów   w   mundurach   policyjnych,   więc   przeszedłem   przez   nich   i 
natknąłem się na innego. Sądząc po szamerunku, albo był sierżantem, albo tu rządził. Przyjąłem 
założenie, że to drugie, toteż zamiast mu przyłożyć oznajmiłem:
- Nazywam się di Griz i mam powody, by sądzić, że tam jest moja żona...
- Gdyby się pan odsunął i...
- Nie! - warknąłem, zaczynając żałować uprzejmości. - Płacę cholerne podatki, czyli łożę między 
innymi na twoją pensję, a poza tym na policyjnej robocie znam się na pewno lepiej. Co się tu 
powyrabiało? I co wiesz o tym wszystkim?
Przez grzeczność nie dodałem, gdzie i jak nabrałem doświadczeń, ale nie chciałem przeciążać go 
myśleniem. Nie przyzwyczajonym szkodzi.
-  Nic   -  przyznał   uczciwie.   -  Straż   i  my  dopiero   się  zjawiliśmy   na  wezwanie  automatycznego 
systemu alarmowego.
- Dobra, więc słuchaj: to jest, a raczej była Świątynia Wieczystej Prawdy. Do mojego domu dotarła 
ofiara tej katastrofy, Rowena Vinicultura, od niej dowiedziałem się, że moja żona tu była.
Coś zabzyczało w słuchawce włożonej w ucho.
- Admirale Jamesie di Griz. - Brzęczenie odniosło właściwy skutek, bo stał się wybitnie uprzejmy. 
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odnaleźć panią... Angelinę. Jestem kapitan Collon i 
oznajmiam oficjalnie, że pański status zezwala panu brać udział w tym dochodzeniu zgodnie z 
własnym uznaniem i na własną odpowiedzialność.
Przybywając na tę rozkoszną planetę, odruchowo władowałem do głównego komputera dane o 
swojej skromnej osobie jako admirale floty. Taka szeroko rozwinięta profilaktyka.
W   ślad   za   masywnym   i   solidnie   chłodzonym   firebotem   weszliśmy   w   dymiące   ruiny.   Robot 
przedzierał się przez rumowisko, tworząc wygodne przejście i obsikując pianą co bardziej dymiące 
fragmenty.   Wszystko   filmował,   zanim   gdzieś   wlazł,   tak   na   wszelki   wypadek.   Przez   na   wpół 
wyrwane   drzwi   -   po   przejściu   firebota   całkiem   wyrwane   -   weszliśmy   do   czegoś,   co   jeszcze 
niedawno było sporą salą i to nie najgorzej udekorowaną. Całość oświetlały lampy zawieszone na 
fruwających pod sufitem wentylatorach, a wnętrze przedstawiało sobą obraz totalnego zniszczenia. 
Było pełno dymu i żadnych ciał.
Po draperiach zostały nie dopalone resztki, po rzeźbach i boazerii wspomnienia, natomiast ławki, 
których   było   najwięcej,   niezbyt   ucierpiały.   Za   to   elektroniczny   panel   kontrolny   i   aparatura 
niewiadomego pochodzenia, umieszczone w bocznym pomieszczeniu, gdzie nota bene zaczął się 
pożar, były stopione i porządnie zmasakrowane.
- Teraz się zatrzymamy - poinformował mnie uprzejmie kapitan Collin. - Pora na specjalistów.
Specjalistami okazał się niewielki, perłowoszary robot, prawdopodobnie wypchany czujnikami i 
pozostający w stałej łączności z tuzinem laboratoriów kryminalistycznych. Logicznie rzecz biorąc, 
na pewno był skuteczniejszy i szybszy od dowolnie wybranej ludzkiej ekipy. Co i tak nie zmieniało 
faktu, że miałem ochotę mu dokopać i zająć się badaniami osobiście.
- Znalazłeś jakieś ciała? - warknąłem, w końcu docierając do granicy własnej cierpliwości.
- Martwych ludzi ani zwierząt nie dostrzeżono - zameldował mechanicznym głosem. - Na podłodze 
odkryto plamy czerwonej substancji zidentyfikowanej jako ludzka krew.
- Jakiego typu? - wycharczałem.
- 0 Rh-.
- To nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - odetchnąłem: Angelina miała B Rh+. Po pięciu minutach 
jasne było, że oprócz owych krwawych plam nie ma żadnych śladów żywych czy martwych ludzi 
bądź innych stworzeń. Pozostała mi do dyspozycji nieco nadpalona kaplica i przybudówka z masą 
elektronicznego złomu celowo (i skutecznie niestety) zniszczonego, i to tak dalece, iż nie sposób 
było zgadnąć, do czego mógł służyć.
No i jedno pytanie: co się stało z Angeliną?

background image

Policja zablokowała komunikację międzyplanetarną i przeszukała wszystkie jednostki znajdujące 
się na orbicie. Naturalnie nie znalazła ani śladu Angeliny czy kogokolwiek podobnego. Należało 
się tego spodziewać, ale żeby nie dobijać Collina, powstrzymałem się od komentarza i wróciłem do 
domu. Tym razem powoli i zgodnie z przepisami ruchu drogowego.
Zaparkowałem   atomcykla   w   garażu   -   jeszcze   nie   naprawionym,   leniwe   się   te   roboty   ostatnio 
zrobiły, że ludzkie pojęcie przechodzi - i skierowałem się do barku. Rowenę na całe szczęście 
zdążyła w tym czasie zabrać karetka. Chlapnąłem dawkę leczniczą, zrobiłem drugą i siadłem do 
komputera.   Wiadomości   były   tylko   dwie   -   od   Bolivara   i   od   Jamesa:   obaj   byli   w   drodze,   co 
znaczyło,   że   przekupstwem   lub   kradzieżą   zdobyli   najszybsze   środki   transportu   w   okolicy. 
Ponieważ żadnego nie było  na planecie,  musi  minąć trochę czasu, nim tu dotrą - praw fizyki 
zmienić się nie da.
Pozostało   więc  czekać.   Na  pociechy  i  na  raport   policyjny,  który zależał  też  od  techniki,   a  ta 
aktualnie przetrząsała szczątki maszynerii w ruinach świątyni. Jak uda się je zanalizować, może 
dowiem się, do czego służyły. Rowenę chwilowo sobie odpuściłem. Jak oprzytomnieje, rozmowa i 
tak będzie trudna (bo głupia była zawsze) i w stanie, w jakim się znajdowała, nie miałbym szans jej 
zrozumieć.
Lussoso było planetą nudną, ale stechnicyzowaną, co wprawdzie niechętnie, ale byłem zmuszony 
przyznać.   O   ironio   losu,   nienawidziłem   tego   miejsca,   a   przybyłem   tu   dobrowolnie   i   jeszcze 
płaciłem za pobyt ciężkie pieniądze. Idiota ze mnie! A wydawało się to nie takie głupie...
Planetę   reklamowano   jako   rajski   zakątek,   ale   ostrzegano,   że   piekielnie   drogi.   Musiałem 
wyegzekwować pewne stare długi, co należało do przyjemności, bo z zasady nie płacili ci, których 
nie   lubiłem.   Teraz   uiścili   należności,   oczywiście   po   użyciu   stosownych   argumentów.   Zasilili 
szeregi pacjentów chirurgii pourazowej. Życie nie zawsze przynosi dochody, ale jak dotąd oboje z 
Angeliną nie narzekaliśmy, staraliśmy się łączyć przyjemne z pożytecznym.
Na przykład: ratowanie wszechświata1 czy fałszowanie wyborów prezydenckich2 daje satysfakcję, 
ale   nie   przysparza   gotówki,   więc   pomiędzy   jednym   a   drugim   obrobiliśmy   kilka   obiecujących 
banków, starannie maskując dochody, by skrupulatny Inskipp przypadkiem nie położył  na nich 
łapy.   Inskipp,   odkąd   z   przestępcy   stał   się   szefem   Korpusu,   sam   się   nie   wzbogacił,   a   innym 
zazdrościł twierdząc, że to nielegalne i nieetyczne. Neofita jeden. Z takimi zawsze najgorzej.
W każdym razie mieliśmy dość na czarną godzinę (a nawet więcej). Ta czarna godzina nadeszła w 
pewne słoneczne popołudnie, gdy moja małżonka zadała mi z pozoru niewinne pytanie:
- Słyszałeś kiedyś o Lussoso?
- To się pije czy wciera?
-   Nie   udawaj   głupszego,   niż   jesteś!   To   ta   planeta,   o   której   prawie   codziennie   mówią   w 
reklamówkach...
-   Nie   słyszałem   i   nie   chcę   słyszeć!   Jeśli   w   reklamówkach,   to   wszystko   jasne:   po   obejrzeniu 
pierwszej zbiera mi się na wymioty,  po drugiej mam ochotę rozwalić ekran. To zdaje się jest 
wiejski zakątek dla snobów, gdzie nie każdego milionera stać na jeden nocleg? Coś mi się obiło o 
uszy...
- Nas na pewno stać.
- Pewnie tak...
Pewnie, że pewnie. Dopiero jak sobie potem w myślach odtworzyłem ten ciąg wydarzeń, oczywiste 
się   stało,   że   o   żadnym   przypadku   nie   mogło   być   mowy   -   wszystko   dokładnie   przemyślał, 
zorganizował  i przeprowadził jednoosobowy zespół, który zdecydował się tam pojechać. Czyli 
Angelina. Jak się uparła, nie było  siły,  jej musiało być  na wierzchu - taka wada fabryczna w 
charakterze. Znaczy się nie całkiem wada; generalnie zaleta, ale przy pomysłach jak ten z Lussoso, 
brak lepszego określenia.
Planeta od dawna była źródłem legend, mitów i oper mydlanych zwanych serialami rodzinnymi. 
Ktoś   kiedyś   wpadł   na   genialny   pomysł,   jak   pompować   gotówkę   z   najbogatszych,   i   dlatego 
powstało Lussoso. Było to bowiem centrum kuracji odmładzającej wszechświata. Kuracje były 

background image

upiornie   drogie   i   niewiarygodnie   skuteczne.   Cena   wykluczała   zwykłych   milionerów,   ale   i   tak 
kolejki   były   niezłe.   Samo   leczenie   należało   do   bezbolesnych,   ale   długotrwałych   -   w   razie 
zaawansowanego rozkładu mogło potrwać i parę lat - a ponieważ każdy szpital błyskawicznie staje 
się nudny, zamieniono na niego całą planetę. A właściwie nie na szpital, tylko na uzdrowisko 
wokółszpitalne. Zmieniono klimat, rzeźbę terenu i co tylko było trzeba, i upchano na tym terenie 
wszystkie znane rozrywki. Od opery do kasyna, od biegu po zdrowie po nurkowanie głębinowe - 
cały świat nastawiony na wakacje i relaks. A starannie ukryte w zieleni szpitale i kliniki robiły 
swoje, przywracając pacjentom młodość i urodę w tempie wprost proporcjonalnym do kurczenia 
się ich konta. Pomysł genialny, prosty i skuteczny. Odkryłem to mniej więcej po trzech godzinach 
poszukiwań w bankach danych rozmaitych instytucji i natychmiast o całej sprawie zapomniałem.
W przeciwieństwie do Angeliny.
Parę dni później znalazłem w stercie reklamówek broszurę o Lussoso. No to ją wyrzuciłem razem z 
resztą zadrukowanej makulatury. Oświeciło mnie po kilku kolejnych dniach, gdy Angelina przed 
wyjściem na kolację przystanęła przed lustrem, pochyliła się i dotknęła kącika oka.
- Jim... to jest zmarszczka. - Brzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie, więc ograniczyłem się do 
komentarza:
- To tylko światło tak pada.
Mówiąc to zrozumiałem, że zostałem właśnie załatwiony na cacy i że następnym przystankiem 
będzie ten cholerny, odmładzający raj. Lata bezkonfliktowego współżycia nauczyły mnie sporo, w 
tym najważniejszego: tego, co baba myśli, mówiąc proste zdanie, normalny człowiek nie zgadnie. 
Pewne było jedno - na pewno jej wypowiedź była pokrętna. Przykład? Proszę uprzejmie.
Pytanie: Jesteś głodny? Interpretacje - podstawowa: Ja jestem głodna;
pośrednia: Zapomniałeś, że mieliśmy wyjść na kolację?
prawdopodobna: Nie chce mi się jeść, ale pewnie będziesz mi zaraz zawracał głowę obiadem;
pewna: Trzeba iść po zakupy.
Naturalnie możliwych było kilkanaście innych, gdyż kobieca logika i zdrowy rozsądek wykluczają 
się   z   definicji.   Przeważnie   jednak   interpretacja   najmniej   korzystna   dla   mnie   okazywała   się 
najtrafniejsza.   Nie   mając   ochoty   na   pierwszą,   naprawdę   poważną   awanturę   w   rodzinie 
uśmiechnąłem się promiennie i spytałem:
- Zaczyna mi się tu nudzić, nie masz na oku jakiejś ciekawszej planety do pomieszkania?
Za domyślność dostałem całusa i szczerze rozradowany uśmiech.
- Jimmy, musisz czytać w myślach! - oznajmiła rozpromieniona Angelina. - Co myślisz o...
Z   myślenia   to   pozostało   mi   skasowanie   zostawionych   na   podobną   okoliczność   długów,   a   nie 
pierdoły.

No, a potem wylądowaliśmy w Lussoso i wynajęliśmy dom. A jeszcze później miałem naprawdę 
długie okresy świętego spokoju, gdy Angelina znikała na kuracjach, o których zresztą zgodnie z 
lokalnym zwyczajem nie rozmawialiśmy. Jak zobaczyłem pierwsze rachunki, krew mnie zalała, a 
po kolejnych zirytowałem się na tyle, że sam poszedłem na zabiegi. Do cholery, i tak miałem je 
praktycznie wliczone w koszty. W końcu odmładzanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Co do reszty to folder nie kłamał - wakacje faktycznie można tu było spędzić wspaniale, i to w 
towarzystwie   samych   młodych   i   pięknych   znajomych.   Tyle   że   przeraźliwie   nudnych   (co   do 
jednego)  i głupich   (w  przeważającej   części).  A   poza  tym,   ile  czasu  można  mieć  przymusowe 
wakacje?! I to z groszorobami, których właściwie interesowało wyłącznie dalsze groszoróbstwo.
Nie przeczę: pieniądze są w życiu rzeczą ważną, ale nie najważniejszą ani też nie jedyną. Jakoś tak 
wyszło, że chyba byłem jedyny w okolicy, który tak uważał.
Po miesiącu miałem wszystkiego dość. Samobójstwo przez samospłukanie albo powrót do wojska 
zaczynały mieć swój urok. Jednakże męczyłem się, i to z dwóch powodów: po pierwsze, oboje 
byliśmy w trakcie kuracji - płatnych z góry - i nie widziałem powodów, by rezygnować z tego, co 
już   zostało   zapłacone.   Po   drugie,   Angelina   doskonale   się   bawiła,   mając   pierwszy   raz 

background image

nieobowiązujące   grono   przyjaciółek   i   żadnych   innych   problemów.   Ja   zresztą   też,   odkąd 
skończyliśmy stałą współpracę z Korpusem, a synowie na tyle podrośli, że po zapoznaniu się z co 
ciekawszymi aspektami życia zwiedzali świat, a raczej wszechświat i robili, na co mieli ochotę; 
przecież jest to przywilej młodości.
Angelina natomiast spędzała masę czasu z przyjaciółkami. Co robiła, nie wiedziałem i prawdę 
mówiąc,  niewiele  mnie  to obchodziło. Dobrze się bawiła i to było  najważniejsze. O Świątyni 
Wieczystej Prawdy wspomniała bodajże raz z komentarzem, że któraś tam jest nią zachwycona.
Dalsze rozmyślania (konkretnie nad tym, czy chce mi się wstać po dolewkę, czy nie) przerwał mi 
sygnał komunikatora.

- Tu di Griz - zawołałem, uaktywniając połączenie.
- Kapitan Collin, sir. Mamy kolejne i przyznam... nieco dziwne informacje o Świątyni. Gdyby 
zechciał pan wstąpić do mojego biura...
Dalszego ciągu nie słyszałem, bo byłem w połowie drogi do garażu.

ROZDZIAŁ 2

- Więc co nowego? - zapytałem bez wstępów, wkraczając do gabinetu kapitana Collina.
Akurat wisiał na telefonie, toteż uśmiechnął się przepraszająco i rozmawiał dalej.
- Tak... Aha... Dzięki... - Odłożył słuchawkę. - To był szpital: wygląda na to, że Mrs. Vinicultura 
cierpi na posttraumatyczną amnezję...
- Czyli mówiąc po ludzku, głupia gęś wszystko zapomniała?
- Dokładnie. Są techniki, dzięki którym można pamięć przeczesać, ale niestety wymaga to wyjścia 
obiektu z szoku. A na to chyba będziemy musieli poczekać.
- Ale jak sądzę, nie dlatego miałem przyjemność odebrać pańską wiadomość?
- Nie, nie... - Poluzował sobie kołnierzyk i wyglądał na autentycznie zażenowanego, co jak na 
gliniarza było prawdziwym osiągnięciem.
-   Na   Lussoso   zawsze   byliśmy   dumni   z   naszego   systemu   zabezpieczeń   i   dokładności,   z   jaką 
prowadzone są banki danych...
- Mówiąc krótko, ktoś się do nich włamał i wyczyścił, co chciał - przerwałem mu łagodnie. - Albo 
zmienił. Co zrobił?
Collin zamknął z trzaskiem jadaczkę, i oklapł.
- Jedno i drugie - przyznał. - Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego!
- To się nazywa debiut - pocieszyłem go. - Każdy to kiedyś przechodzi. Dokładnie, co się stało?
-   Świątynia   Wieczystej   Prawdy   jest   legalnie   zarejestrowana.   Podatki   płacili   regularnie   i   na 
pierwszy rzut oka wszystko wygląda w jak najlepszym porządku. Założyciele są oficjalnie wpisani 
do rejestru, a my dyskretnie, ma się rozumieć, zdobyliśmy pełny spis członków...
- Dlaczego dyskretnie?
- Cóż... jak każdy cywilizowany świat jesteśmy sygnatariuszem  Międzygalaktycznej  Ustawy o 
wolności religii. Słyszał pan o niej, sir?
- Jeżeli, to ostatni raz w szkole - przyznałem.
- Historia religii to historia przemocy: najgłupsze i najkrwawsze wojny toczono w imię ideałów 
religijnych, przecież z fanatykami nie sposób logicznie rozmawiać. Religia zbyt często zabijała 
albo raczej jej wyznawcy podpuszczeni przez kapłanów, a my mamy serdecznie dość śmierci. 
Żadne państwo czy rząd planetarny nie ma prawa kontrolować ruchów wyznaniowych, ponieważ 
wolność wyznania i zgromadzeń są jedną z podstaw rozwoju cywilizacji.
- A co z kultami rozmaitych oszustów, kretynów czy wariatów?
- Prawo wymaga, abyśmy się nie wtrącali w żadną religię, i przestrzegamy go dokładnie, co nie 
przeszkadza nam interesować się każdym nowo powstającym na tej planecie kultem, rzecz jasna, 
dokładnie go sprawdzamy. Wszystko ma się rozumieć po cichu, w ramach ochrony obywateli, i 

background image

legalnie, jeśli naturalnie to możliwe. Poza tym nienaruszanie praw religijnych to jedno, a osoby 
kapłanów to drugie. Pilnujemy, żeby nie byli nimi znani oszuści, żeby prawa mniejszości były 
przestrzegane i wyznawcy mieli całkowicie wolny wybór...
- Między innymi prowadzicie kartotekę, kto gdzie chodzi i jak często, no i naturalnie, o co idzie w 
każdym przypadku religijnego maniactwa - podsumowałem.
- Też. Dane te są tak zabezpieczone, że dostęp do nich mają tylko najwyżsi rangą i to jedynie w 
razie niebezpieczeństwa czy katastrofy.
- Katastrofa już była, a ranga wydaje mi się odpowiednia, więc może w końcu wykrztusisz pan, co 
tam ciekawego wypłynęło.
- Rowena Vinicultura była jedną z pierwszych członkiń Świątyni. Uczęszczała regularnie, a pańską 
żonę przyprowadziła dokładnie po czterech sesjach czy seansach, jak tam oni to nazywali.
- No i?
- No i jak już mówiłem, dane mamy kompletne i szczegółowe z jednym drobnym wyjątkiem... - 
wykrztusił. - Przywódca Świątyni Wieczystej Prawdy, Mistrz Fanyimadu cóż...
- Aha - mruknąłem, na próżno czekając na ciąg dalszy. - Nie figuruje nigdzie, tak?
Przytaknął, nadal tępo wpatrując się w blat. -Wiemy, gdzie mieszka, mamy daty i potwierdzenie 
jego uczestnictwa w nabożeństwach, ale nic więcej...
- Jasne - warknąłem - nie wiecie, kiedy i skąd się tu pojawił, kim jest i czy nadal tu jest, czy też był 
uprzejmy was opuścić. Coś pominąłem?
- Nastąpiła pewna przerwa w hm... komunikacji międzyresortowej, co w połączeniu z drobnym 
niedopatrzeniem...
- Czym?! - Moje pytanie go zmroziło. - Pożar w wyniku wybuchu, ofiara w szoku i to się nazywa 
niedopatrzenie?!
- Nie ma powodów, by tracił pan cierpliwość, sir...
- Ale są powody, żebyś ty stracił stołek! Chyba że to śledztwo zacznie w końcu przynosić wyniki.
- Już przynosi. - Jakoś przełknął czystej postaci groźbę, do czego nie sądzę by był przyzwyczajony. 
-   Przeprowadziliśmy   analizę   krwi   do   poziomu   molekularnego   i   porównaliśmy   ją   z   próbkami 
wszystkich przebywających na tej planecie. Jak pan zapewne wie, mamy pełną kartotekę szpitalną, 
tak   na   wszelki   wypadek.   Gdy   dzwoniłem,   pozostało   dwadzieścia   możliwości,   a   ponieważ 
porównywanie   komputerowe   trwa   przez   cały   czas,   obecnie   zostało   pięcioro   podejrzanych...   o 
przepraszam już tylko troje, z czego dwoje to kobiety. A oto nasz podejrzany!
Wydarł kartkę z drukarki i obaj rzuciliśmy się ku drzwiom. - Kto?
- Profesor Justin Slakey. - Daleko?
- Mniej niż sześćdziesiąt sekund lotu.
Chociaż   co   do   tego   miał   rację,   helikopter   wystartował   ledwie   wpadliśmy   do   przedziału 
desantowego,   a   nad   nami   przemknęły   odrzutowce   osłony.   Widać   na   wszelki   wypadek 
skoordynowali poczynania z wojskiem, żeby zabawa była lepsza.
Zanim   wylądowaliśmy,   zobaczyłem   trzy   inne   maszyny   startujące   z   trawników   i   dachu   po 
wypuszczeniu   oddziału   antyterrorystycznego,   który   otoczył   sympatycznie   wyglądającą   willę   i 
zdobył ją, nie napotykając niczyjego oporu.
Bo nikogo nie było.
Z szafy w sypialni zniknęła walizka - jedna z czterech stojących rzędem, więc łatwo było zauważyć 
- a drzwi do garażu ziały otworem. Garaż zaś pustką.
-   Uciekł   -   zameldował   oficer   łącznikowy,   gdy   wyszliśmy   z   garażu,   podając   Collinowi   jakiś 
meldunek.
- Był na liście pasażerów liniowca "Star of Serendipity". Wystartowali prawie godzinę temu... - 
poinformował mnie Collin ponuro.
-   W   takim   razie   są   już   w   nadświetlnej   i   nie   ma   z   nimi   łączności.   Czyli,   że   nam   prysnął. 
Teoretycznie jest to niemożliwe, jako że powinien być na pokładzie do wylądowania, gdzie będą 
go serdecznie oczekiwać, bo poinformuje ich pan o wszystkim, ale to wybitnie cwana sztuka. Jak 

background image

dotąd spryciarz był o krok przed nami, a drogę ucieczki obmyślił starannie i spokojnie, toteż założę 
się, że go nie będzie na pokładzie. I to prawdopodobnie zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni, zanim 
zdąży pan zaalarmować załogę. Przynajmniej może mi pan teraz powiedzieć, kim on jest albo 
udaje, że jest.
- Z tym akurat nie ma żadnego problemu, co jeszcze bardziej komplikuje sprawy. On naprawdę jest 
profesorem Slakeyem. Sprawdzenie, które zarządziłem, ledwie jego nazwisko weszło do pierwszej 
dziesiątki, potwierdziło to bez cienia wątpliwości. Jest lekarzem o galaktycznej wręcz sławie, który 
zjawił się tu na prośbę Rady Medycznej. Zarabiał zresztą wyśmienicie, jako że jego specjalność jest 
wyjątkowa- coś z opóźnieniem entropii stosowanym w szpitalnictwie.
- Brzmi rozsądnie: jak się opóźni entropię, zwolni się proces starzenia - przyznałem. -A o to chodzi 
w tym całym interesie, prawda? Jest pan pewien, że to był autentyk, a nie jakiś drobny oszust?
- Oszustwo jest wykluczone: mamy tu naprawdę doskonałych lekarzy i wszyscy go podziwiali za 
fachowość. Oszust mający tej klasy wiadomości i umiejętności medyczne nie musiałby nic więcej 
robić, by spokojnie i dostatnio żyć do końca swoich dni. Całkowicie nielogiczne byłoby zwracanie 
na siebie uwagi i pchanie się w jakieś oszustwa religijne. Zresztą lekarze są obecnie przesłuchiwani 
i z tego, co mi meldują podwładni, żaden nie wierzy, że Slakey to Fanyimadu.
Faktycznie słuchawka co chwilę coś mu ćwierkała w ucho.
- A pan w to wierzy? - spytałem, nie kryjąc złośliwości. Zanim zdążył odpowiedzieć, za drzwiami 
gabinetu - jako że zdążyliśmy wrócić do gabinetu kapitana Collina - rozległa się ostra pyskówka 
przerwana wtargnięciem policjanta z izolowanym pojemnikiem w objęciach.
-   Znaleziono   to   uprzątając   resztki   wyposażenia   w   Świątyni,   panie   kapitanie   -   zameldował 
służbiście. - Było pod jednym z agregatów i dopóki go nie podniesiono, nikt nie miał o niczym 
pojęcia...
Postawił pojemnik na stole i obaj z oficerem prawie się zderzyliśmy głowami, zaglądając przez 
przezroczyste   wieko.   Wewnątrz   była   zmiażdżona   ludzka   dłoń,   jak   z   ulgą   zauważyłem, 
zdecydowanie męska.
- Wzięto z tego odciski palców dzięki jakiemuś szczęśliwemu zbiegowi okoliczności? - spytałem, 
nawet nie siląc się na uprzejmość.
- Tak jest, sir. - Policjant wyprężył się, najwidoczniej wiedział, że ma do czynienia z admirałem. 
Zawsze byłem pełen podziwu dla szybkości, z jaką wszędzie rozchodziły się plotki.
Zabrzęczał   telefon,   Collin   odebrał   go,   nie   czekając   na   powtórny   sygnał,   wysłuchał   krótkiego 
meldunku i powoli odłożył słuchawkę.
- Z daktyloskopii - powiedział z niedowierzaniem. - To dłoń profesora Slakeya...
-   Czyli   zero   wątpliwości   -   ucieszyłem   się.   -   Proszę   łaskawie   informować   mnie   o   wszystkim, 
cokolwiek by się wydarzyło i jakiekolwiek błahe by to było. Jasne?
I nie czekając na odpowiedź, odwróciłem się na pięcie i skierowałem ku drzwiom. Nim do nich 
dotarłem, dodałem przez ramię:
- Spodziewam się, że pełne akta profesorka znajdą się w moim komputerze, zanim dotrę do domu.
I wyszedłem.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o oficjalne czynniki i oficjalne śledztwo. Teraz należało wziąć się 
do roboty.
Zbliżając się wolno do podjazdu, zauważyłem, że frontowe drzwi domu są otwarte. Wyjeżdżałem, 
a nie wychodziłem, więc na pewno je zamknąłem. Ze złodziejami na tej planecie jeszcze się nie 
spotkałem, pod tym względem tutejsza policja była wyjątkowo skuteczna, ale zawsze kiedyś jest 
pierwszy raz. Zostawiłem atomcykla przed drzwiami, wyjąłem broń z kabury i wszedłem.
Któraś z pociech rzuciła mi się radośnie na szyję, wytrącając przy okazji broń z ręki.
- James - przedstawił się odruchowo, wiedząc, że mi się mylą. - Powinieneś się w końcu nauczyć 
nas rozróżniać, ojciec.
- Jakbyście się złośliwie nie przebierali za siebie, to może by mi się wreszcie udało. - Schowałem 
gnata i dodałem: - Poza tym nie wymądrzaj się, tylko zrób nam obu coś do picia.

background image

Grzeczny chłopak  - polecenie  wykonał  bezzwłocznie.  Z naczyniem  w garści siadłem w  miarę 
wygodnie i opowiedziałem mu wszystko, co sam wiedziałem. Nie trwało to długo, bo niewiele było 
do opowiadania.
- Skoro ta cała Rowena powiedziała, że mama zniknęła, to znaczy, że żyje - podsumował James. - 
Jest najtwardsza z nas wszystkich, więc da sobie radę jak zawsze. Naszym zadaniem jest odnaleźć 
ją i skopać tyłek temu całemu Slakeyowi...
- O przyjemnościach potem - przerwałem mu stanowczo. - Jesteś drugi w kolejce. Właściwie trzeci, 
kobiety bądź co bądź mają pierwszeństwo, a znając twoją matkę, będzie musiała bardzo nad sobą 
panować, żeby dla mnie coś zostało. Poczekamy na twojego brata i bierzemy się do roboty.
-   Powinien   się   tu   wkrótce   zjawić,   bo   złapałeś   go   na   pokładzie   jachtu   podczas   pomiarów 
geologicznych   jakiegoś   księżyca.   To   jego   najnowsza   pasja,   a   zanim   przeszedł   w   nadświetlną, 
skontaktował się ze mną, stąd wiem.
- Geologia księżycowa?! Ostatnio zdaje się pasjonował się grą na giełdzie?
- Znudziło mu się. Ile czasu można zarabiać miliony na giełdzie i na klientach równocześnie? Kupił 
jacht, jak spalił garnitury, i lata po księżycach. Co robimy?
- Uzupełniamy brak płynów w organizmie i bierzemy się do pracy koncepcyjnej. Ty zajmujesz się 
pierwszym, ja drugim. Na początek zapominamy o współpracy z władzami: skopali dochodzenie, a 
jedyne,   co   mogą,   to   tylko   zawalić   je   do   reszty.   Fakt,   przeprowadzą   drobiazgowe   i   dokładne 
poszukiwania profesorka, więc nie będziemy na to tracić czasu. Jeśli go przypadkiem znajdą, w co 
zresztą szczerze wątpię, to i tak się o tym dowiemy. My skoncentrujemy się na zdobyciu wszelkich 
informacji o Świątyni Wieczystej Prawdy. A zaczniemy od pogawędek z wyznawcami, tu jest lista. 
Trzy   z   wypisanych   tu   niewiast   są   dobrymi   znajomymi   twojej   matki,   więc   nie   przewiduję 
problemów. Zbieraj się!
- Tylko się przebiorę. Wiesz, że do kobiet trzeba umieć podejść, a strój i uroda to podstawa. - 
Uśmiechnął się skromnie. - Jak wiesz, mam w tej dziedzinie wrodzone predyspozycje...
- Autoreklama też. Przebieraj się, ty Casanowo od siedmiu boleści, a ja odpalę rodową limuzynę.
"Odpalić"  było  zresztą  najmniej  właściwym  określeniem - na Lussoso mieli  chyba  najbardziej 
rygorystyczne   przepisy   o   ochronie   środowiska   naturalnego   w   całej   galaktyce   i   co   ciekawe, 
przestrzegali ich konsekwentnie. Prawdopodobnie za samo gadanie o silniku spalinowym trafiłbym 
do tutejszego pudła. Pojazdy napędzane były mikrostosami (jak atomcykiel) albo bateriami. Albo 
jak w przypadku limuzyn typu Spread Eagle włączało się je na noc do sieci, dzięki czemu silnik 
nabierał mocy. Całe to ustrojstwo z przekaźnikami energii przy każdym kole dawało samojazd, 
którego rozmiary wymagały określenia co najmniej "limuzyna".
Robot-kierowca wyprowadził pojazd z garażu na mój gwizd, otwierając jednocześnie wykładane 
złotem drzwi. Opadłem z westchnieniem na śnieżnobiałe pseudofutro, co spowodowało włączenie 
się ekranu łączności.
-   Sport   -   poleciłem   nie   mając   ochoty   na   żadne   "wiadomości",   "nowości"   i   tym   podobne 
propagandowe bzdury.
Na ekranie pojawiły się wyścigi pospiesznych balonów, a autobar podał mi kieliszek szampana.
- O, cholera. - W głosie Jamesa słychać było szczery podziw. - Prawdziwe złoto?
-   Naturalnie.   Do   tego   diamentowe   reflektory   i   zdrowotne   szyby   z   polaryzowanego   szkła 
pancernego. Karoseria ma się rozumieć też kuloodporna, twoi rodzice podróżują z klasą, jakbyś 
miał jeszcze jakieś wątpliwości.
- Gdzie jedziemy? - spytał, rezygnując z komentarza i biorąc szampana.
- Do niejakiej Vivilii von Brun. Jest pierwsza w kolejności alfabetycznej i nie będziemy szukać 
innego   klucza.   Nieprzyzwoicie   bogata,   rozsądnie   atrakcyjna.   Powiadomiłem   ją,   toteż   jesteśmy 
oczekiwani.
Gospodyni powitała nas w czymś  szarym i zwiewnym,  co losowo ukazywało różne fragmenty 
opalonego ciała w zależności od jego ruchów. O wszystkim ma się rozumieć wiedziała, bo tutejsze 
tak   zwane   programy   informacyjne   pełne   były   opisów   i   zdjęć.   Jak   wszystkie   manipulatory 

background image

publiczne,   lubowały   się   w   cudzych   nieszczęściach   -   im   bardziej   krwawe,   tym   lepsze.   Vivilia 
wyglądała na dwadzieścia sześć lat, zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Ile tych lat faktycznie 
miała, nie wiedziałem, wiedziałem natomiast, że ludzie tyle nie żyją. Kobiety pod tym względem 
były mutacją.
Ucałowałem wyciągniętą na powitanie dłoń i przedstawiłem:
- To mój syn, James.
- Miło mi poznać - uśmiechnęła się promiennie. - Waldo, mój mąż jest na kolejnym śmiertelnie 
nużącym polowaniu, strzela do wszystkiego, co mu podejdzie pod lufę, tak więc jeśli potrzebujesz 
spokojnego miejsca do spania, to służę...
Nie traciła czasu, choć określenie "spokojne" było łagodnie mówiąc eufemizmem.
Waldo odstrzeliwał cybernetyczne drapieżniki, więc żeby się nie nudzić, sama zaczęła polować. 
To, że bez problemu mogła być prababką Jamesa (co najmniej), nie robiło na niej najmniejszego 
wrażenia. Fakt, doświadczeń miała można by rzec aż nadto.
- Vivilio, możesz nam pomóc odszukać Angelinę - oświadczyłem, przerywając jej wabienie.
- Jaki rzeczowy. - Zalotnie się uśmiechnęła. - Jestem pewna, że to u was rodzinne...
-   Najpierw   fakty,   potem   pierdoły   -   zaproponowałem   uprzejmie,   wiedząc   z   doświadczenia,   że 
grzecznością daleko się z nią nie zajedzie.
- No już dobrze, dobrze. Powiem wam wszystko, co wiem...
- O Świątyni - skorygowałem. - Na resztę twego życia chwilowo brak nam czasu.
Przerażająca nuda na tej planecie powodowała, że promowano kulty religijne wszelakiej maści. 
Mistrz Fanyimadu zaczął od tego, że pojawiał się jako stały gość na dużej ilości przyjęć i spotkań 
towarzyskich,   czarując   obecne   tam   niewiasty   swymi   fascynującymi   przekonaniami.   Kobiety   z 
natury są ciekawskie, toteż nic dziwnego, że większość po poznaniu kogoś tak uroczego składała 
mu rewizytę w świątyni. Część z nich trafiała tam powtórnie. Wyjaśnienie według Vivilii było 
następujące:
- Kazania miał dobre, ale nie porywające i nie to przyciągało wyznawców. Powodem było nie 
sposób, w jaki mówił, ale to, co mówił. Otóż twierdził, że jeśli ktoś będzie często przychodził, 
gorąco się modlił i szczodrze ofiarowywał "co łaska", to będzie miał możliwość zajrzeć do Nieba.
- Gdzie? - zdziwiłem się nieco, próbując przypomnieć sobie coś z teologii. - Do nieba?
-   Do   Nieba.   -   Brzmiało   to   zdecydowanie   z   dużej   litery.   -   Nie   słyszałeś   o   Niebie?   Tak   na 
marginesie, to jakiego jesteś wyznania?
- Żadnego - poinformował ją radośnie James. - Wszyscy jesteśmy normalni i ateiści.
- Zdroworozsądkowego, mój drogi - poprawiłem go łagodnie. - To ładniej brzmi, a nie wszyscy 
rozumieją.
-   Jak   większość   -   westchnęła.   -   Ale   bycie   praktycznym   jest   takie   nudne...   łatwo   zrozumieć, 
dlaczego osoby bardziej uczuciowe poszukiwały czegoś ciekawszego... czegoś wznioślejszego.
Wracając   do   tematu:   gdybyś   bardziej   uważał   w   szkole,   wiedziałbyś   to,   co   zaraz   usłyszysz. 
Przejdziesz przyspieszony kurs teologiczny. Niebo, przeważnie też zwane Rajem, jest miejscem, 
gdzie wszyscy trafimy po śmierci, jeśli zachowywaliśmy się w życiu właściwie. Zaznamy tam 
wiecznej szczęśliwości. Odwrotnością jest Piekło, gdzie się trafia, jeśli w życiu postępowało się źle 
i niewłaściwie. I tam będzie się cierpiało przez wieczność. Wiem, że to brzmi strasznie prosto i 
prymitywnie,   że   nie   wspomnę   o   nielogiczności.   Też   miałam   takie   odczucie,   słysząc   po   raz 
pierwszy   o   Niebie   i   Piekle,   ale   jak   odwiedziłam   Niebo,   straciłam   sporo   z...   nazwijmy   to 
sceptycyzmem.
- Sugestia hipnotyczna - podsumowałem.
- Jimmy, jakbym słyszała Angelinę. Ten sam ton, ta sama mina pełna politowania i niewiary. Tak 
sama myślałam, gdy opowiedziano mi pierwszy raz o pobycie w Niebie, ale wiem, kiedy mam do 
czynienia z hipnozą, a tu nikt mnie nie wprowadzał w żaden trans. Nie wiem jak, ale na pewno 
byłam w Niebie. Mistrz Fanyimadu trzymał mnie za jedną rękę, a ta głupia Rosebudd za drugą. 
Żeby   się   dobrowolnie   nazwać   Różany   pączek...   no,   ale   ja   nie   o   tym.   Przeżyliśmy   to   samo, 

background image

widzieliśmy   to   samo...   było   zbyt   piękne   i   realne,   by   mogło   być   sugestią   hipnotyczną.   Było... 
inspirujące.
Nie dziwię się, że się zacięła: inspiracja zdecydowanie nie była w jej typie ani w jej słowniku.
- Angelina też była w Niebie? Nigdy mi o tym nie wspomniała nawet słówkiem.
- Nic nie wiem na ten temat. Ale nie należę do osób wścibskich...
Dobrze, że nic nie piłem, bo mógłbym się udusić, słysząc to bezczelne kłamstwo. Jak właśnie dało 
się   słyszeć,   obłuda   podobnie   jak   głupota   nie   miały   granic.   W   każdym   razie   zeznań   odnośnie 
Angeliny w Niebie nie zmieniła, a co do własnej tam obecności była pewna, że je odwiedziła. 
Kiedy w końcu zmieniła temat i zabrała się za oprowadzanie Jamesa po domu, jasne się stało, że 
więcej   faktycznie   nie   wie.   Telefon   od   Bolivara,   który   właśnie   wylądował   w   tutejszym   porcie 
kosmicznym, stanowił doskonały powód do zakończenia wizyty (dla mnie) i do urwania się (dla 
Jamesa).
- Jak tak dalej pójdzie, zacznę warczeć - ostrzegłem, gdy dojeżdżaliśmy do terminalu - a potem 
gryźć.
- A można się dowiedzieć dlaczego?
- Bo im więcej słyszę o tym dupku i jego kościele tym większa wściekłość mnie trafia.
- Nie wiedziałem, że zrobiłeś się religijny...
- Słuchaj, gówniarzu: w takim samym stopniu stałem się religijny jak ty cnotliwy. Religię zawsze 
uważałem za głupotę i opium dla mas, niezależnie, jaka religia i jakie masy, ale nie o to chodzi. 
Denerwuje mnie kant.
- Zawsze miałeś słabość do oszustów...
-   Nadal   mam,   ale   do   uczciwych   oszustów.   Tylko   widzisz:   ułatwianie   wydawania   pieniędzy 
bogatym to jedno i każdy uczciwy kanciarz, jak dajmy na to ja, pracuje wyłącznie dla gotówki. 
Oszukiwanie czyichś  uczuć, wykorzystywanie  przesądów to zupełnie inna sprawa: to włażenie 
komuś   z   buciorami   tam,   gdzie   nikt   nawet   delikatnie   nie   powinien   się   znaleźć,   chyba   że   go 
zaproszą. Wiara jest indywidualną sprawą każdego i jak długo ten ktoś nie próbuje przekonywać 
innych,  tak długo będę jego przekonania  szanował, obojętnie,  jak są głupie. To, co zrobił  ten 
zasmarkany profesorek, to zwyczajne chamstwo, i prymitywne, że aż się niedobrze robi. Posłuchaj: 
skoro   do   nieba   trafia   się   po   śmierci,   to   dotarcie   tam   na   wycieczkę   za   życia   i   to   za   pomocą 
jakiejkolwiek maszynerii jest fizycznie i logicznie niemożliwe. Albo rybki, albo akwarium, a tu 
mamy zwykły chamski kant oparty na kłamstwie. Ścierwo żeruje na strachu przed śmiercią, który 
nie   omija   większości   ludzi.   Ci,   którzy  mu   uwierzyli,   jak   zorientują   się,   że   to   oszustwo,   będą 
uczuciowymi wrakami. Żaden szanujący się zawodowiec tak nie postępuje i mam zamiar skończyć 
z jego procederem, niezależnie od nauczki za porwanie twojej matki, a mojej żony.
- Krótko mówiąc, czyste pozbawianie gotówki bogatych na rzecz mniej bogatych - konkretnie nas - 
jest w dalszym ciągu jak najbardziej w porządku - odetchnęła pociecha. - Bo już się zacząłem o 
ciebie, ojciec, martwić. Co do reszty, to faktycznie masz rację: tak się nie powinno postępować.
Wprowadziliśmy Bolivara w aktualny stan rzeczy w drodze do domu. Potem przyszedł czas na 
obiad i autocook dostał zlecenie na trzy steki aarvdvark z frytkami, byle duże.
- Całkiem dobry ten automat - pochwalił Bolivar, odsuwając wymieciony talerz. - Odwodnione-
nawodnione   racje   wojskowe   na   dłuższą   metę   stają   się   nudne.   Zacząłem   dochodzić   do   etapu 
próbowania opakowań i muszę przyznać, że w smaku niczym się nie różniły.
- Zamiast się umartwiać, trzeba było nie oszczędzać - parsknął James. - Kupić większy jacht z 
przyzwoitym robotem kuchennym i lodówką!
Jakby dla dodania wagi jego wypowiedzi, wybiła szósta i niespodziewanie włączył się komputer. 
Na ekranie ukazała się twarz Angeliny.
- Zostawiam ci to nagranie, Jim - oznajmiła i wszyscy trzej opadliśmy na tyłki ze zgodnym jękiem 
zawodu - tak na wszelki wypadek. Wychodzę do Świątyni na ciekawy eksperyment. Dokładnie nie 
wiem jeszcze, o co tu chodzi, poza tym, że ten cały Fanyimadu opowiada straszne głupoty i że 
chodzi   o   jakąś   podróż.   Podejrzewam,   że   gdzieś   poza   planetę,   ale   nic   konkretnego   na   to   nie 

background image

wskazuje, więc więcej nie mogę ci powiedzieć. Można to nazwać kobiecą intuicją. Może być 
niebezpiecznie,   toteż   jestem   przygotowana;   gdybyś   stracił   mój   ślad,   nie   trać   nadziei.   Do 
zobaczenia.
Posłała mi całusa i obraz zniknął.
- Poza planetę? - upewnił się Bolivar.
- Puśćmy to jeszcze raz - zdecydowałem.
Po powtórnym przesłuchaniu faktycznie nie było wątpliwości.
- Poza planetę - potwierdziłem. - Ma któryś jakieś pomysły?

- Od groma albo i więcej. - To był Bolivar. - Zostawmy profesorka policji, jak proponujesz. Poza 
planetą   to   cholernie   duży   kawał   miejsca   do   przeszukania.   Proponuję   zabrać   się   za   archiwa   i 
sprawdzić, gdzie i pod jaką nazwą pojawiła się ponownie ta cała Świątynia. Bo że się pojawiła albo 
lada chwila pojawi, nie mam wątpliwości. Archiwum jest scentralizowane, czyli  zajmuje jedną 
planetę, toteż odszukać się da, musimy jedynie ustalić parametry, według których poszukiwania 
mają zostać przeprowadzone.
- Rozsądnie mówisz - zgodziłem się - będziemy szukali modus operandi.
- Ojciec! - jęknął James.
- Nie przeklinaj! - dodał Bolivar.
- To łacina, a nie przekleństwo, nieuki - uniosłem się ambicją. - Chodzi o to, że metoda działania 
pozostanie taka sama, obojętnie jak nazywałaby się sekta czy profesorek.
- To nie można było tak od razu mówić? - obruszył się James.
- Jaka konkretnie metoda? - zainteresował się Bolivar.
-  A  jeśli  o  to  chodzi,  nie  mam   najmniejszego  pojęcia.  Powinno  wyjść,   jak  zabierzecie   się za 
poszukiwania. Przynajmniej mnie zawsze wychodzi w trakcie.
No to się wzięli za poszukiwania. Podzielili planety i zaczęli szukać, zaczynając od najbliższych. 
Wykorzystanie komputera mieli opanowane dogłębnie od młodości - od skrzynki na narzędzia 
zaczynając, na włamie do sieci Korpusu kończąc.
Zostawiłem ich więc w spokoju, wziąłem piwo i zamknąłem się w gabinecie z własnym sprzętem. I 
uzupełniłem braki w wykształceniu religijnym, co nie było ani krótkie, ani przyjemne. Znajdowało 
się głównie pod hasłem "Eschatologia".
Przyznać należało, że przez wieki historii rasy ludzkiej liczba wyznań i ich różnorodność była 
oszałamiająca. Sposobów wyznawania i obrządków jeszcze większa. O słowotwórstwie w nazwach 
przeważnie  tych  samych  wyobrażeń  lepiej  nie  wspominać,  bo  jeszcze  mi   litery przed  oczyma 
wirują. Na szczęście zazwyczaj jedna religia zapożyczała coś od innych, dzięki czemu udawało się 
ten galimatias sprowadzić do wspólnych podstaw. Na ogół.
Dzień był wyjątkowo męczący, ale przynajmniej orientowałem się, o co chodzi w teoretycznej 
części problemu. Właściwsze byłoby chyba określenie - w teologicznej...? Nieważne. Dzień był 
pracowity, dlatego nic dziwnego, że zdecydowałem się go skończyć, gdy przestałem przyswajać 
wiedzę. Do łóżka dotarłem na autopilocie - albo jak kto woli na pamięć - i ledwie przyjąłem 
pozycję horyzontalną, zapadłem w sen.
Subiektywnie rzecz biorąc dziesięć sekund później - obiektywnie osiem godzin później - ktoś mnie 
obudził używając bodźców bezpośrednich, czyli potrząsając za ramię.
- James...?
- Tu Bolivar. Znaleźliśmy!
To jedno słowo ocuciło mnie skutecznie i postawiło na baczność obok łóżka.
- Chyba nie pod tą samą nazwą?
- Taki głupi nie był.  Tym  razem to Poszukiwacze  Drogi. Inna otoczka, ten sam cel i sposób: 
wycieczki do nieba.
- Gdzie?

background image

-   Nawet   niedaleko:   planeta   Vulkann.   Głównie   górnictwo   i   przemysł,   ale   ma   sympatyczny 
archipelag w tropikach, w całości przeznaczony na odpoczynek, rekreację i ośrodki emerytalne.
Musi być nie najgorszy, bo klientela ściąga z paru okolicznych systemów.
- Kiedy ruszamy?
- Jak się do reszty obudzisz. Bilety czekają w porcie, a do startu została godzina.
Sprawdziłem, czy mam karty kredytowe, broń i standardowe wyposażenie. Miałem.
- Jestem spakowany - oznajmiłem. - Wybiorą paszport i możemy ruszać!

ROZDZIAŁ 3

Profilaktycznie   podróżowaliśmy   pod   przybranymi   nazwiskami   i   z   nowymi   papierami.   Tych 
ostatnich miałem kilkanaście do wyboru - wszystkie autentyczne, na wszelki wypadek. Też wynik 
zapobiegliwości.   Wyposażenie   specjalne   ukryliśmy   -   też   na   wszelki   wypadek   -   w 
zmodyfikowanym   przeze   mnie   sprzęcie   fotograficzno-filmowym,   którym   jako   wycieczkowicze 
byliśmy   obwieszeni.   Do   tego   należy   dodać,   że   wyżej   wymieniony   sprzęt   nadal   spełniał   swą 
podstawową funkcję, czyli robił zdjęcia. Diamentowe spinki i inne podręczne drobiazgi z branży 
jubilerskiej, które łatwo wszędzie wymienić na gotówkę, wziąłem bardziej z przyzwyczajenia niż z 
rzeczywistej potrzeby.
Powitanie było faktycznie dramatyczne, choć nie z tego typu dramatów, jakie mnie zazwyczaj 
spotykały w życiu. Ledwie wysiedliśmy z promu zmieszani z tłumem wycieczkowiczów, zagrała 
orkiestra i wmaszerował Korpus Przewodników w czarnych szpilkach i czerwonych uniformach 
wykonanych   techniką   oszczędnościową   Na   komendę   dziewczyny   stanęły,   zrobiły   spocznij   i 
rozeszły się do wyznaczonych celów Do nas podeszła atrakcyjna blondynka z piegami na nosie
- Witam panie Diplodocus i synowie grabnie zasalutowała
- Nazywam się Dewina De Zofting, ale przyjaciele mówią mi Dee
- Właśnie zyskałaś trzech nowych przyjaciół - poinformowaliśmy ją prawie zgodnym chórem
- Tak tez myślałam Jestem waszą przewodniczką przez cały okres pobytu w naszym świecie Mogę 
mówić wam po imieniu?
- Jasne - Pociechy radośnie wyszczerzyły zęby, więc się nie wtrącałem
- Ślicznie W takim razie przygotujcie się na wakacje swego życia
- Jesteśmy przygotowani na wszystko - oznajmili
- To proszę za mną. Świadectwa zdrowia proszę pokazać doktorowi, o tu doskonale Teraz do 
bagaży i z robotem do wyjścia. Tak jest. Ta bramka przy drzwiach prześwietla zawartość portfeli i 
weryfikuje karty kredytowe, ponieważ wakacje są urocze, ale i kosztowne.
Dawno nie spotkałem się z tak rozbrajającą szczerością w turystyce i zaczęło mi się to podobać. 
Prawie tak samo jak Dee bliźniakom. Ponieważ jednak nie przybyliśmy tu dla przyjemności, byłem 
zmuszony wtrącić się w pogawędkę.
- Potrzebujemy wygodnego hotelu - poinformowałem Dee.
- W pobliżu Kościoła Poszukiwaczy Drogi, bo tam umówiliśmy się z przyjaciółmi.
- Jest on przy placu Gtotsky'ego - odparła po chwili konsultacji z elektroplanem. Przy tym placu 
jest tez Rasumofsky Robotic, czyli całkowicie zautomatyzowany hotel czynny całą dobę.
- Idealny - ucieszyłem się tym razem szczerze - Prowadź! Taksówka wysadziła nas przed wejściem 
i natychmiast zostaliśmy otoczeni przez tłumek boyow-robotów, z których każdy porwał po sztuce 
bagażu, ustawiając się gęsiego.
- To dla was - Dee wpięła nam w klapy koszul jubilerskie kwiatki - Teraz was opuszczę, byście 
mieli czas się spokojnie rozpakować i odświeżyć, ale jak tylko wymówicie moje imię, postaram się 
zjawić najszybciej, jak potrafię. Życzę miłego pobytu.
- Na pewno będzie miły - odparłem uprzejmie i szturchnąłem najbliższego robota - Prowadź do 
pokoju.

background image

Zasiedlenie   zaczęliśmy   od   odpluskwienia   apartamentu   -   nie   było   co   odpluskwiać   -   i   od 
sprawdzenia, czy nie ma wiadomości z Lussoso. Nie było. Bolivar za pomocą wielofunkcyjnego 
scyzoryka wyciął otwór w oknie wychodzącym na plac i wysunął przez niego obiektyw ustawionej 
na trójnogu kamery.
- Bardzo ładnie - ocenił - Teraz będziemy mieli zdjęcia i głosy każdego, kto tylko przekroczy próg.
- Na ile starczy pamięci? - zainteresował się James.
- Dziesięć tysięcy godzin. Pamięć molekularna, czyli w praktyce nie do uszkodzenia. Operacja w 
pełni zautomatyzowana, zatem proponuję cos zjeść, wypić, a potem się wyspać. Zobaczymy, co 
przyniesie ranek.
Poranek przyniósł ciemności, Vulkann miał bowiem dziesięciogodzmny dzień, który zaczął się i 
skończył, gdy spaliśmy Słoneczko wzeszło, gdy jedliśmy śniadanie, tak że nie było tragedii. Łóżka 
się zasłały, stół sprzątnął i to właśnie najbardziej mi się podobało - w pełni zautomatyzowanym 
hotelu,   jak   długo   płaciło   się   rachunki,   nikt   się   człowiekiem   nie   interesował   i   żadna   wścibska 
sprzątaczka nie będzie się dziwić, co tez filmujemy przez okno. Ponieważ gapienie się na aparat 
miało tyleż uroku, co wpatrywanie się przez okno w kościół, wstałem i oznajmiłem.
- Idę na basen, nie wiem jak wy obiboki.
- My tez - oznajmili, patrząc jeden na drugiego.
Na basenie okazało się, że Dee już tam jest, a ponieważ na Vulkannie nie obowiązywało tabu 
nagości,   stwierdziłem,   że   reszta   osoby   pasuje   do   twarzy   i   postanowiłem   nie   robić   młodzieży 
konkurencji.   Całe   szczęście,   że   woda   była   raczej   zimnawa,   bo   inaczej   mógłbym   mieć   pewne 
obiektywne problemy ze zrealizowaniem tego chwalebnego zamiaru.
Po powrocie do pokoju przewinąłem nagranie i puściłem, by zobaczyć, jak tu ogólnie prezentują 
się wierni - wizualnie  i akustycznie  - robiąc  przy tej  okazji odbitki  każdego  wchodzącego  do 
kościoła.
Zdjęcia rozłożyłem potem na stole i zwołałem naradę wojenną.
- Jedno pewne - odezwał się James, ponuro wpatrując się w fotografie - żaden z nas tam nie 
wejdzie bez wzbudzania podejrzeń.
- Przynajmniej bez poważnej operacji - dodał Bolivar. - Nie wiem jak wy, ale ja sobie suwaka w 
kroku nie zamierzam instalować.
-  Wychodzi  na   to,  że  potrzebujemy  fachowej,  damskiej  pomocy   -  oceniłem  z   westchnieniem: 
niestety, wszystkie zdjęcia ukazywały kobiety.
- Korpus? - spytał James.
- Chyba tak. Co prawda z Inskippem dłuższy czas nie rozmawiałem, ale niestety wszystko, co 
dobre, szybko się kończy. - Nacisnąłem przycisk w zegarku i uśmiechnąłem się z satysfakcją. - W 
Kwaterze Głównej jest teraz trzecia rano, a to oznacza, że będę miał przyjemność obudzić naszego 
szanownego szefa. Jego pech, że kocha spać.
Połączenie   trafiło   naturalnie   do   elektronicznej   sekretarki,   ale   znałem   kod   umożliwiający 
bezpośrednie  dotarcie  do aparatu,  który wisiał  przy łóżku  Inskippa.  Miał on zainstalowaną  na 
życzenie właściciela pewną ciekawostkę: każdy kolejny sygnał był głośniejszy, ponieważ Inskipp 
ignorował, jak mógł, wszelkie pasywne formy budzenia.
- Jak to nie jest coś naprawdę poważnego, zaraz zaczniesz żałować tego telefonu! - zawarczał w 
końcu wściekle w głośniku znajomy acz rozespany głos. - Kogo cholera niesie w środku nocy?
- Jim di Griz...
- Mogłem się domyślić, że to ty! Zaraz ci zablokuję konta, dowcipnisiu: nawet te, co do których 
miałeś złudzenie, że o nich nie wiem! Ja ci dam budzić uczciwych ludzi o...
- Że uczciwych, nie moja wina - przerwałem mu stanowczo.
- Poza tym przestań jęczeć i słuchaj: Angelina zniknęła i potrzebuję pomocy Korpusu.
- Szczegóły! - Całkiem oprzytomniał, więc poinformowałem go dokładnie o wszystkim.
Równocześnie James wysłał wszystkie dane pocztą komputerową, toteż dostał całość praktycznie 
równocześnie z końcem mojej relacji. I zaczął działać, gdyż cokolwiek by o nim mówić, został 

background image

szefem korpusu specjalnego nie przez protekcję czy ładne oczy, tylko z uwagi na cechy charakteru. 
Opieszałość czy asekuranctwo na pewno do nich nie należały. A do dyspozycji miał faktycznie 
duże możliwości i wiedział, jak ich użyć.
- W drodze do was jest krążownik z Agentem Specjalnym na pokładzie. Agentka ma na imię Sybil. 
Dotychczas pracowała bezpośrednio pod moim dowództwem, teraz przechodzi pod twoje, di Griz. 
Jest najlepsza jaką kiedykolwiek miałem, mówię to, gdybyś miał jakieś wątpliwości.
- Mówimy o ocenie zdolności zawodowych, nie łóżkowych? - upewniłem się.
- Przestań świntuszyć. Odmelduj się, jak się czegoś dowiecie! - warknął i przerwał połączenie.
I jak go znam, natychmiast zasnął.
Lecąc z normalną szybkością, krążownik Korpusu był  w stanie przegonić wszystko w znanym 
wszechświecie, a nie podejrzewałem, żeby wlekli się z normalną szybkością. Zresztą niezależnie 
od prędkości nie mógł przybyć natychmiast, a ponieważ bez Sybil nie mogliśmy nic przedsięwziąć, 
więc zabijaliśmy czas.
Włamaliśmy się do sieci policyjnej, dzięki czemu do zdjęć dodaliśmy nazwiska i adresy. Potem 
przyszła kolej na banki, skąd dowiedzieliśmy się, że wszystkie wierne są wręcz nieprzyzwoicie 
bogate.   Co   nie   było   żadnym   zaskoczeniem:   "co   łaska"   w   Kościele   Poszukiwaczy   Drogi   było 
wysokie. Włamania do obu sieci były natomiast tak proste, że aż nudne.
Potem   pozostała   tylko   obserwacja   nagrań   i   z   góry   skazane   na   fiasko   zmagania   z   alkoholem. 
Skazane na fiasko, bo jakkolwiek się człowiek starał, i tak zawsze coś zostało.
- O! - ucieszył się dyżurujący przy ekranie Bolivar.
Było to tak zaskakujące, że obaj z Jamesem zderzyliśmy, biegnąc do niego.
- Faktycznie: "O"! - przyznałem, zbierając się z podłogi. - Ciągu dalszego nie będzie, żeby was nie 
deprawować. Co cię tak wzruszyło, dziecino?
- Stary znajomy - wyjaśnił Bolivar. - Właśnie żegna wyznawczynie.
- Slakey-Fanyimadu?
- We własnej paskudnej osobie.
- I z prawą ręką w kieszeni - dodał James.
- Też byś ją tam trzymał - wyjaśnił z całkowitym brakiem współczucia Bolivar. - Jakby ci się 
kończyła w nadgarstku.
- Sztuka protetyczna potrafi zdziałać cuda - oburzył się James. - A nie mówiłem?
Komentarz   spowodowało   energiczne   pomachanie   ręką   obiektu   naszych   zainteresowań   -   ręka 
kończyła się dłonią w czarnej, skórkowej rękawiczce.
- Przy pierwszej okazji wylewnie ją uścisnę - mruknął podejrzliwie Bolivar.
- Najlepiej imadłem... - dodał James.
Delikatny acz nieoczekiwany ruch powietrza zwrócił moją uwagę. Odwróciłem się, sięgając po 
paralizator:   drzwi   na   korytarz,   które   własnoręcznie   zaryglowałem,   były   gościnnie   otwarte   na 
oścież. W pokoju zaś znajdowała się osoba płci odmiennej, zajęta ich zamykaniem.
- Jestem Sybil - przedstawiła się ciepłym kontraltem, prostując się z wdziękiem.
Dziewczę było smukłe acz nie wychudzone, wysokie i złocistowłose, ubrane zgodnie z najnowszą 
modą w te ciuszki wysadzane diamencikami, lśniącymi niczym albedo. Dodać należy, że kiecki 
tego typu przylegały niczym druga skóra i trzeba było mieć naprawdę doskonałą figurę, by móc je 
nosić. Ona miała...
Zresztą o jej urodzie najlepiej świadczyła cisza - jeśli obaj moi synowie chwilowo stracili głos, 
mówiło to samo za siebie.
- Jestem Jim di Griz - przedstawiłem się, korzystając z chwili spokoju. - To moi synowie: James i 
Bolivar. Inskipp przekazał ci wszystkie informacje?
- Tak.
- W takim razie jedyne, czego nie wiesz, to to, że w kościele pojawił się Slakey.
- Z protezą - dodał Bolivar, odzyskując mowę. - Miło cię poznać.

background image

- Kogo z wyznawców wybraliście jako możliwą osobę wprowadzającą? - spytała, nie bawiąc się w 
konwenanse. - Chcę jak najszybciej nawiązać pierwszy kontakt i sprawdzić kościół.
- Są trzy możliwości - James też zaczął mówić. - Oto fotografie i charakterystyki. Wszystkie młode 
- przynajmniej z wyglądu - i bogate. Odbijają sobie kuracje odmładzające i chodzą praktycznie na 
wszystkie ważniejsze imprezy, bale i przyjęcia w okolicy, toteż bez trudu można je spotkać. Oto 
lista zabaw na najbliższe dziesięć godzin.
- Doskonale. Skontaktuję się z wami po wstąpieniu do Kościoła Poszukujących Drogi.
I wyszła.
Przez dłuższą chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.
- To się nazywa pewność siebie - przyznał z uznaniem Bolivar. - Ona faktycznie musi być dobra.
- Inskipp raz w życiu może się, nie pomylił - potwierdziłem.
Najwyraźniej się nie pomylił - trzy godziny później Sybil wmaszerowała do kościoła przez portal z 
czarnego marmuru. Weszła tam wraz z Maudi Lesplanes - pierwszą z trzech proponowanych przez 
nas osób. Wyszła po dwóch godzinach, spojrzała w stronę hotelu i uśmiechnęła się.
Po   kolejnym   kwadransie   znalazła   się   w   naszym   pokoju   -   tym   razem   wszyscy   uważnie 
obserwowaliśmy drzwi.
- Czy ktoś mi poda drinka? - spytała, siadając na sofie.
- Tylko się nie zabijcie przy barze - poradziłem, siadając obok.
-   Żeby   nie   było   niedomówień:   poprzednim   razem   nie   byłam   nieuprzejma,   tylko   zmęczona,   a 
podobnie   jak   wy   wolę   działać   niż   gadać.   Teraz   zrobiłam,   co   można,   więc   czas   na   życie 
towarzyskie. Podobnie jak wy uważam, że Angelinę można znaleźć, aczkolwiek na pewno nie na 
Lussoso. Czy na Vulkannie, to się jeszcze zobaczy. Razem powinno się to nam szybko udać.
- Mam nadzieję, że będzie smakował. - Jeden z bliźniaków podał jej wysoką szklankę.
Spróbowała, uśmiechnęła się i odparła:
- Smakuje. Dzięki, Bolivar.
- Jesteś pewna, że ci się nie pomylili? - spytałem, tak na wszelki wypadek.
-   Skądże.   Oni   naprawdę   się   różnią.   James   na   przykład   ma   niewielką   bliznę   na   lewym   uchu. 
Prawdopodobnie od urodzenia - wyjaśniła.
Bliznę ledwie było widać i to dopiero, gdy wiedziało się, gdzie szukać.
- Dokładnie od czwartego roku życia - poprawiłem. - Bolivar go ugryzł.
- Oszczerstwo - zaprotestował odruchowo Bolivar. - Ale wszyscy mu uwierzyli.
James się nie odzywał.
- Nabożeństwo wydaje się dokładną repliką opisanego przez was ze Świątyni Wieczystej Prawdy - 
Sybil   wróciła   do   tego,   co   najważniejsze.   -   Stosowna   muzyka   organowa   i   kadzidła   maskujące 
zapach   tylininy,   która   choć   krótko   działa,   jak   zapewne   wiecie,   skutecznie   rozluźnia,   wybitnie 
ułatwiając sugerowanie rozmaitych rzeczy osobom będącym pod jej wpływem. W tym wypadku to 
raczej zbędna profilaktyka, gdyż wszystkie wyznawczynie i tak były głęboko przekonane. Kazanie 
było niezłe, co jest dziwne, biorąc pod uwagę, że wygłaszał je lekarz, nie kaznodzieja. Głęboko 
mistyczne i naturalnie o Niebie i o tym, co trzeba zrobić za życia, by tam trafić. Potem znowu 
zagrały organy i kilka spośród obecnych zrelacjonowało swoje pobyty w Niebie. Potem było "co 
łaska":   duże   co   łaska,   zwłaszcza   w   wydaniu   uczestniczek   ostatnich   wycieczek.   Ogólnie   do 
złudzenia przypominało to opowieść tej Vivilii von Brun.
- A więc wszystko jasne - podsumowałem. - Inny szyld, ten sam kant.
- Kant to niezłe określenie: one faktycznie są przekonane, że to prawda. Więcej będę wiedziała po 
wycieczce. Inskipp dostanie zawału, jak zobaczy rachunek, ale przyspieszyłam, ile się dało, okres 
oczekiwania bez wzbudzania podejrzeń. Tak na marginesie: Slakey oficjalnie nazywa się ojciec 
Marablio.   Pogratulowałam   mu   kazania,   co   go   mile   zaskoczyło,   a   przy   okazji   uścisnęłam   mu 
serdecznie prawicę. To nie jest proteza, a jeżeli, to tak doskonała, że nikt dotąd o takiej nie słyszał. 
Wygląda i funkcjonuje jak normalna ludzka dłoń.

background image

-   Niech   go   szlag!   -   zirytowałem   się.   -   Sam   widziałem   jego   zmasakrowaną   kończynę.   Była 
definitywnie odłączona od reszty i pozytywnie zidentyfikowana.
- Wiem. Co zapowiada ciekawy i niestandardowy rozwój wypadków, prawda?
Wszyscy trzej spojrzeliśmy na nią ze szczerym uznaniem.
Dwa dni i dwa "co łaska" później Sybil dowiedziała się, że następnego ranka ma się przygotować 
do wizyty w Niebie.
Przed wyznaczoną godziną spotkaliśmy się w naszym apartamencie.
- Jak wyglądam? - spytała, obracając się wokoło na paluszkach.
Kobiety zadają to pytanie  wyłącznie wtedy,  kiedy są pewne efektu i należy wówczas udzielić 
właściwej odpowiedzi. Tak było i tym razem - miała na sobie "małą czarną", prostą i elegancką, i 
drogą jak diabli. Nic dodać, nic ująć. Do całości pasował kapelusz i nieco biżuterii (droższej od 
stroju naturalnie).
- Jesteś pewien, że tego nie da się wykryć? - upewniła się, dotykając niewielkiej diamentowej 
broszki pod szyją.
- Tylko pod silnym mikroskopem i to wyłącznie wtedy, gdy wiesz, czego szukasz. - Byłem pewny 
swego. - Sprawdziłem to empirycznie i to nie raz, tyle że w spince do krawata. Centralny diament 
jest   obiektywem,   resztę   dodałem,   żeby   zrobić   z   niego   kobiecą   ozdóbkę.   Tak   na   marginesie 
gwarantuję,   że   to   unikat,   drugiej   nie   ma   w   całej   galaktyce.   Obiektyw   zmienia   obraz   w   serię 
sformatowanych   molekuł   przenoszonych   do   pamięci   za   pomocą   ruchów   Browna,   dla   których 
źródłem energii jest ciepłota ciała, toteż dla jakiegokolwiek wykrywacza nie ma źródła energii ani 
urządzenia. Ilością światła nie musisz się martwić, bo to co dla nas jest kompletnym mrokiem, 
broszce spokojnie wystarczy do pracy.
- Nigdy nie słyszałam o podobnym urządzeniu...
- Ja myślę. Inskipp też nie. Zrobię ci podobne i dam mu plany, niech Korpus też coś z tego ma.
- Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością i wyszła.

ROZDZIAŁ 4

Lał ciężki, tropikalny deszcz i choć na ekranie kościół był wyraźny jak zawsze, to patrząc przez 
szybę ledwie go widziałem. Sybil była wewnątrz już ponad godzinę i zaczynałem się denerwować.
- Wychodzę - oznajmiłem w pewnym momencie biorąc czapkę z daszkiem i logo "Cocaine-Cola".
- Zmokniesz - poinformował mnie rzeczowo Bolivar.
- Nie kręć się przy wejściu, bo to będzie głupio wyglądało, tu nie ma żebraków - zawtórował mu 
James.
-   Dzięki   za   wsparcie   i   wiarę   -   warknąłem.   -   Zawsze   wiedziałem,   że   można   na   was   liczyć. 
Przyjmijcie do wiadomości, że skleroza jeszcze mnie do reszty nie opanowała. Ta czapeczka ma 
pole antyhigroskopijne, a ja się szwendałem koło kościoła, zanim jeszcze byliście w planach.
Odpowiedziała mi cisza, toteż z godnością wyszedłem. W hallu nie było żywej duszy, a robot-
recepcjonista zignorował mnie zupełnie, jako że wychodziłem, a nie wchodziłem.
Robot-portier otworzył drzwi, gdy się zbliżyłem, i wymamrotał:
- Parszywa pogoda, sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.
- Zawsze tak mówisz, gdy pada? - zaciekawiłem się. - Tak jest, sir. Parszywa pogoda, sir, ale jutro 
będzie słoneczny dzień, wciurność.
-   Jakbym   spotkał   twojego   programistę...   -   zacząłem   i   urwałem:   moje   nerwy   musiały   być   w 
opłakanym stanie, skoro próbowałem gadać z automatem.
Włączyłem pole i wyszedłem.
Martwiłem się o Angelinę i nie było sensu dłużej tego ukrywać przed samym sobą. Nie tylko 
martwiłem się - bałem się. Jeżelibym jednak zaczął się nad tym rozwodzić, to przestałbym być 

background image

zdolny do akcji, a gorzkie żale i inne pierdoły na pewno nie były w stanie jej pomóc. Mogłem to 
zrobić tylko ja, myśląc i działając, dlatego przestałem wspominać i zająłem się rzeczywistością.
Na spacer wyszedłem nie bez celu - po drugiej stronie placu, dokładnie na wprost wejścia do 
kościoła, znajdowała się kawiarnia z ogródkiem osłoniętym markizą wzmocnioną polem, o czym 
przekonałem się wchodząc - oba pola: lokalne i moje zatrzeszczały, iskrząc, aż ciarki przeszły mi 
po plecach. Pstryknąłem w daszek, wyłączając swoje i siadłem przy stoliku nieco w głębi, za to 
dającym doskonały widok na kościół.
- Witam, witam sir lub madam - zagadała stojąca na stole świeczka, zapalając się.
- Sir, nie madam.
- Czym mogę służyć... sirniemadam?
Na świecie było zdecydowanie za dużo automatów-idiotów i skretyniałych komputerów.
- Piwo: duże i zimne.
- Już podaję sirniemadam.
Stół   drgnął,   w   blacie   otworzyła   się   klapka   i   uniosło   się   piwo   w   oszronionej   szklanicy. 
Spróbowałem ją podnieść, ale stawiła zdecydowany opór.
- Należy się dwa pięćdziesiąt - poinformowała mnie nieco chłodniej świeczka.
Dopiero wtedy dostrzegłem podłużny otwór obok szklanki. Wsunąłem weń trzy monety i naczynie 
natychmiast znalazło się w mojej dłoni.
- Dziękuję za napiwek - poinformowała mnie radośnie świeczka, ani myśląc oddać resztę.
Zacząłem się zastanawiać, czym by ją rozpuścić, na szczęście piwo smakowało nieźle. Deszcz 
sobie   padał,   ulicą   czasem   coś   przejechało,   ja   sączyłem   alkohol,   a   drzwi   do   kościoła   nadal 
pozostawały zamknięte. W końcu piwo się skończyło, więc żeby głupio nie wyglądać, zamówiłem 
drugie.
- Dwa siedemdziesiąt - oznajmiła świeczka, wystawiając szklanicę.
- Poprzednie było za dwa pięćdziesiąt.
- Bo była specjalna zniżka.
Tym   razem   ze   złośliwą   satysfakcją   wsunąłem   w   szczelinę   dokładnie   odliczoną   kwotę   i   to 
najdrobniejszym szmelcem, jaki miałem w kieszeni.
- Sknerus! - warknęła urażona, ale szklankę puściła. Zacząłem szukać śrubokręta - nie cierpię 
przemądrzałych maszyn. Na jej szczęście przestało wreszcie padać i wzeszedł jeden z lokalnych 
księżyców.   A   chwilę   później   wrota   kościoła   uchyliły   się,   wypuszczając   trzy   kobiety.   Postały 
chwilę na schodach, żywo o czymś dyskutując - kobiety, nie wrota - pożegnały się i rozeszły. Sybil 
skierowała się ku kawiarni, toteż nieco się odprężyłem -przynajmniej była bezpieczna. Naturalnie 
zignorowała mnie, wchodząc do środka. Sprawdziłem, czy nikt za nią nie szedł. Nie szedł. Dopiłem 
więc piwo i skierowałem się do hotelu.
Po   kwadransie   Sybil   siedziała   na   sofie,   która   zaczęła   stawać   się   jej   naturalnym   miejscem,   ze 
szklanką czegoś różowo-zielonego i zdecydowanie procentowego w dłoni i zdawała relację. Sądząc 
po tempie, w jakim znikało jej różowo-zielone, było jej niezbędne do normalnego funkcjonowania.
- Przyznaję, że jest to doświadczenie trudne do opisania. Byłyśmy we trzy i od chwili gdy dołączył 
do nas Slakey, nie bardzo jestem pewna wielu rzeczy. Nie widziałam żadnych urządzeń ani żadnej 
elektroniki. Slakey mówił przez chwilę, po czym dotknął mojego czoła i coś się stało. Nie potrafię 
powiedzieć co: nie zemdlałam, to pewne. Poza tym mogę tylko powtórzyć za panią von Brun: to 
było niewiarygodne. Szłyśmy przez łąkę za Slakeyem. W pewnym momencie wskazał na coś w 
górze   i   wtedy   usłyszałam   delikatny   dźwięk   dzwonków   dochodzący   z   białego   obłoku,   który 
nadlatywał w naszą stronę. Jednocześnie poczułam się jakoś tak... wzniosie. A potem... tylko się 
nie śmiejcie, za chmurką zobaczyłam latające stworzenie...
- Ptaka? - spytałem uprzejmie.
- Nie ptaka... małe dziecko ze skrzydełkami. Trwało to dosłownie moment i wszystko zniknęło...
- Ot, tak?

background image

- Nie wiem... chyba Slakey wziął mnie pod rękę i zawróciliśmy. .. w następnej chwili byłam z 
powrotem w kościele razem z pozostałymi.  I dziwnie się czułam... jakbym straciła coś bardzo 
cennego... Przepraszam, nie na wiele się przydałam, ale sprawa jest poważniejsza, niż sądziliśmy. 
Wiem, że to oszustwo i nie byłam w żadnym Niebie, ale coś się stało... to co czuję... moje uczucia i 
wrażenia są prawdziwe.
- Wierzę ci. Są środki, które bezpośrednio oddziałują na emocje - powiedziałem łagodnie.
- Wiem, ale mimo to... dość! Zamiast słuchać mojego bełkotania, sprawdźmy lepiej zapis.
- Dziękujemy ci. Zrobiłaś wspaniałą robotę.
Nie tracąc czasu na dalsze komplementy, umieściłem broszkę w aktywatorze i na ekranie pojawił 
się obraz zbliżającego się kościoła. Ponieważ nie rozwiązałem jeszcze problemu równoczesnego 
zapisu dźwięku, obraz był niemy. My też milczeliśmy w trakcie projekcji. Najpierw było widać 
dwie rozmawiające kobiety, a potem wnętrze kościoła, a później wszedł Slakey. Tym razem nawet 
się ubrał odpowiednio do roli - w brązowy habit. Uniósł dłoń i zaczął coś mówić.
- Do tego miejsca pamiętam wszystko. - W głosie Sybil pojawiła się złość. - Opowiadał bzdety o 
czekającej nas radości, skasował czeki na "co łaska" i poszłyśmy za nim... O, właśnie.
Faktycznie poszły za nim. A potem ekran sczerniał.
- Nawaliło? - zainteresował się James.
- Wątpię - mruknąłem, przewijając nagranie na podglądzie. Ekran przez dłuższą chwilę pozostawał 
czarny, wreszcie pojawiły się na nim znajome postacie w kościele.
- Wróciłyśmy... - wykrztusiła Sybil. - Bez nagrania... szlag by to trafił!
- Spokojnie - sprawdziłem kilka odczytów. - Zrobiłaś, co mogłaś, kamera też. Przez cały czas 
rejestrowała, tylko nagrania nie ma. Przyznam, że nie wiem dlaczego i chwilowo nie potrafię tego 
wyjaśnić. Teoretycznie wszystko działa, a praktycznie rezultatów nie ma... A ja w cuda nie wierzę!
- Nikt nie mówi o cudach - poparł mnie James. - Mówimy o technice. Pole czy coś innego, co 
wywołało tę całą wycieczkę, mogło przeszkodzić w nagraniu.
- Musiało - poprawiłem go.
-   Musimy   to   zobaczyć   na   własne   oczy   -   wtrącił   Bolivar.   -   Skoro   zawiodła   technika,   został 
człowiek. W tamtej Świątyni była cała masa sprzętu. To jego eksplozja spowodowała przecież 
pożar. W tej musi być podobnie, a jestem bardzo ciekaw, jak ten sprzęt wygląda.
- Nie! - sprzeciwiłem się ostro.
- Co: nie?
- Nie to, że nie w ogóle, tylko nie wy - sprecyzowałem.
Tym zajmę się osobiście i darujcie sobie protesty. Po pierwsze jestem mądrzejszy, bo starszy, a po 
drugie   mam   zdecydowanie   więcej   doświadczenia   w   tego   typu   sprawach.   Zawsze   byłem 
zwolennikiem   specjalizacji,   dlatego   nie   zamierzam   spierać   się   z   tobą,   Bolivar,   co   do   gry   na 
giełdzie, a z tobą, James, próbować sił w walce wręcz. Ale żaden z was mi nie wmówi, że lepiej 
zrobi   cichy   włam   czy   bezśladowe   przeszukanie   niż   ja.   Wmówi   mi?...   Nie?   To   dziękuję   za 
jednomyślność. Nie oznacza to zresztą, że nie zaplanujemy tego razem ani że mi nie pomożecie.
Zdecydowaliśmy,   że   najbezpieczniejszą   porą   będzie   środek   dnia   w   czasie   nabożeństwa;   gdzie 
Slakey   sypiał,   diabli   wiedzieli,   ale   w   czasie   nabożeństwa   zajęty   był   obrządkiem.   W   dwóch 
miejscach naraz nie mógł być, cudów bowiem, jak wiadomo, nie ma. Nabożeństwo zaczynało się w 
południe, toteż godzinę wcześniej spotkaliśmy się na ostatnią odprawę przed akcją.
- Sybil, ty pierwsza - zagaiłem.
- Wchodzę z pozostałymi, zachowuję się normalnie i na wszystko uważam. Jeśli nic nie wzbudzi 
moich podejrzeń, nacisnę to, jak zacznie się kazanie, rzecz jasna. Uniosła w palcach plastikowy 
krążek. - Zewnętrzne drzwi są zawsze zamykane, zanim zacznie się modlitwa.
- To jednorazowy sygnalizator - dodałem. - Ściśnięcie uruchamia baterię, która robi zwarcie w 
chipie,  dzięki   czemu   zostaje  wysłany   milisekundowy  sygnał.   Potem   całość  staje  się  spalonym 
śmieciem, plastiku nie licząc. Sprzęt nie do wykrycia. Jak usłyszę sygnał, wchodzę. Zamek to 

background image

zmodyfikowany Bulldog-Bowser, wytrych mam już gotowy, tak że nie powinienem nawet zwolnić 
kroku. James, ty jesteś następny.
- Zaparkuję furgonetkę z nowymi tablicami i reklamą przed wejściem, jak tylko wejdziesz.
- Bolivar?
-   Będę   w   furgonetce   z   pasywnymi   wykrywaczami   magnetowidami   i   detektorami   ciepła. 
Powinienem móc śledzić ruchy przebywających wewnątrz, chyba że budynek jest ekranowany. No 
i oczywiście będę miał odbiornik sygnału alarmowego.
- Który może zostać uaktywniony w czterech wypadkach - dodałem. - Jak przegryzę jeden z zębów 
trzonowych, urwę jeden z guzików koszuli albo zastukam dwa razy palcem.
- To tylko trzy - wtrąciła Sybil.
- Czwarty jest automatyczny: wywołuje go zatrzymanie akcji serca. Mojego. Jeśli włączy się alarm, 
wpadacie i zaczynacie akcję ratunkową. Tylko uprasza się o niestrzelanie do mnie i do niej. Slakey 
przydałby się żywy, acz nie jest to niezbędne. Jakieś uwagi albo pytania?
Nie było.
No i dobrze - nie lubię czczej gadaniny. Wypiliśmy toast za powodzenie - bezalkoholowy - i Sybil 
wyszła.
Parę minut po niej my także.
Czekałem   na   sygnał   za   rogiem,   udając   zainteresowanie   wystawą   z   pamiątkarską   tandetą   i 
odruchowo sprawdzając zawartość kieszeni. Ponieważ pojęcia nie miałem, co znajdę, wziąłem ze 
sobą znacznie większą ilość narzędzi i aparatury pomiarowej niż zwykle. Szansa bowiem na to, że 
komuś tak przewidującemu jak Slakey uda się powtórnie złożyć niespodziewaną wizytę, graniczyła 
z zerem.
W słuchawce przylepionej za uchem bipnęło, dlatego raźnym krokiem ruszyłem w stronę kościoła. 
W prawej dłoni miałem wytrych, i faktycznie - pokonanie schodów, złapanie lewą ręką za klamkę, 
otwarcie   prawą   zamka   i   przestąpienie   progu   odbyło   się   płynnie   i   bez   zakłóceń.   Na   wszelki 
wypadek przekręciłem zamek i rozejrzałem się.
Przedsionek   pogrążony   był   w   półmroku,   a   dalszą   część   kościoła   zasłaniały   ciężkie   kotary. 
Rozchyliłem je nieco i wyjrzałem - Slakey tkwił na ambonie i perorował do zebranych w dole.
- ... i będzie wam odebrane zwątpienie, które zastąpi pewność. Zaprawdę powiadam wam, gdyż 
zapisano   w  Księdze   Ksiąg,  że  droga  do zbawienia  wiedzie   przez  Krainę  Dobrych  Uczynków, 
albowiem jedynie przez dobro i miłość bliźniego...
Zasunąłem   kotary,   bardzo   zadowolony   z   tego,   co   usłyszałem.   To   znaczy   nie   z   tych   dętych 
frazesów, tylko z tego, że gadał. Jak długo prawił kazanie, mogłem spokojnie się rozglądać. Za 
drzwiami po lewej były jakieś schody - tyle zauważyła Sybil. Gdzie te schody prowadziły, żadne z 
nas nie wiedziało, najwyższy więc czas było się dowiedzieć.
Cicho   otworzyłem   drzwi,   wszedłem   i   zamknąłem   je   za   sobą.   A   potem   zgryzłem   delikatnie 
mikrokamerę trzymaną między przednimi zębami. Schody były brudne i kręcone. Prowadziły w 
górę. Wszedłem, stawiając stopy przy samej ścianie, by uniknąć skrzypienia. Na szczycie schodów 
znajdowały   się   kolejne   drzwi,   a   za   nimi   duże   pomieszczenie,   słabo   oświetlone   blaskiem 
wpadającym przez pojedyncze okno.
Znajdowałem się nad główną salą - przez podłogę słychać było śpiewy. Pomieszczenie wypełniały 
krzesła, pudła i inne zakurzone śmieci, ale dało się przez nie przejść do tylnej ściany. Ponieważ 
budynek   miał   podobny   kształt   co   Świątynia,   przede   mną   znajdowały   się   drzwi   do   salki   nad 
tajemniczą przybudówką, w której powinna znajdować się aparatura stanowiąca bramę do Nieba 
(górnolotnie rzecz ujmując). Gdy otworzyłem drzwi, pienia na dole ucichły.
Znaczyło to, że czas zaczyna mi się kończyć - dźwięki organów zwiastowały zbliżający się koniec 
nabożeństwa,  najwidoczniej  Slakey zaczynał  się lenić  i skrócił mowę,  łajza jedna. Przed sobą 
miałem   kręcone   schody,   które   pokonałem   równie   cicho   co   szybko   i   kolejne   drzwi.   Miałem 
nadzieję, że ostatnie.

background image

Zgryzłem  ponownie  mikrolampę,  by nie zdradzić  się zbędnym  blaskiem,  nacisnąłem  klamkę  i 
wszedłem do pogrążonego w ciemnościach pokoju. Zdążyłem zamknąć za sobą drzwi, gdy przestał 
być ciemny - nagle zapłonęły w nim wszystkie lampy, a było ich zaskakująco wiele.
W ich świetle bez trudu zobaczyłem stojącego o dwa kroki ode mnie Slakeya, zadowolonego z 
siebie i uśmiechniętego, aż obrzydliwość brała.
Na szczęście nie musiałem mu się długo przyglądać - ledwie rozbłysło światło, skoczyłem w bok, 
wypluwając mikrolampę i przygryzając ząb trzonowy.
A raczej próbując to zrobić, bo na więcej nie starczyło mi czasu - widziałem i słyszałem, ale nawet 
powieką nie mogłem poruszyć. Byłem całkowicie i dokładnie sparaliżowany, zatem nic dziwnego, 
że skoku dokończyłem z wdziękiem worka cementu, waląc się jak długi na podłogę, z hukiem, od 
którego w uszach mi zadźwięczało. Prawdę mówiąc, nie tylko od huku mi dźwięczało - nie byłem 
w stanie zamortyzować w żaden sposób upadku, dlatego padłem na pysk, waląc głową o posadzkę.
Po   chwili   przestałem   widzieć   przed   nosem   zabrudzone   kamienne   płyty,   a   zobaczyłem   jasno 
oświetlony sufit. Profesorek musiał przewrócić mnie na plecy, choć zupełnie tego nie czułem. Jego 
promieniująca satysfakcją gęba pojawiła się przed moimi oczyma.
- Widzisz mnie, wiem, że mnie widzisz - powiedział zadowolony. - I słyszysz. Mój paralizator na te 
nerwy nie działa, tak go ustawiłem. Wiem o tobie wszystko, Jimie di Griz. Wiem, po co przybyłeś, 
jak się tu dostałeś i kto ci pomaga. Jestem wszechwiedzący, ty wszarzu!
Odwrócił mnie na bok, dzięki czemu mogłem podziwiać Sybil leżącą niczym posąg na podłodze. 
Potem świat znowu fiknął kozła i spoglądałem na sufit. I na Slakeya w pełnym stroju galowym, 
czyli w jakiejś kolorowej narzucie z wyszytymi  symbolami, których znaczenia pewnie sam nie 
rozumiał. No i ma się rozumieć w koronie na głowie.
Potrząsnął   z   zadowoleniem   pięściami,   unosząc   dłonie   ku   górze,   dzięki   czemu   miałem   okazję 
stwierdzić brak blizny na prawym nadgarstku.
- Nie lubię szpicli - poinformował mnie mściwie. - Niezależnie od płci. Chciałeś, łachu, obejrzeć 
Niebo? No to obejrzysz sobie, na co zasłużyłeś. Oboje sobie obejrzycie i to tak dokładnie, że 
będziecie mieli serdecznie dość!
Rzeczywistość ponownie zatańczyła mi przed oczami, a sądząc po zmianie kąta widzenia, musiał 
mnie przyciągnąć do Sybil i rzucić na nią.
- No to jazda w zaświaty! - zarechotał profesorek. I zapadła ciemność.

ROZDZIAŁ 5

Coś się wydarzyło.
Ponieważ nie bardzo pamiętałem co, nie potrafiłem tego opisać, a przypominać sobie nie miałem 
ochoty - były znacznie ważniejsze rzeczy, do których należało zatrudnić mózg, jak na przykład 
myślenie.   Konkretnie   nad   tym,   co   zrobić,   bo   nadal   byłem   sparaliżowany,   tyle   że   leżałem   z 
policzkiem w jakimś czerwonym piachu, a wokół śmierdziało ni to zgnilizną, ni to siarką.
Smród! Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że taki fetor - znaczyło to bowiem, że ten cholerny 
paraliż zaczyna ustępować. Jak zdałem sobie z tego sprawę, dotarło też do mnie, że czuję - co 
prawda jeszcze nieśmiało, ale zawsze - strukturę podłoża, czyli co większe kamienie.
Reszta poszła już sama i to szybko, choć bynajmniej nie bezboleśnie - przeszło kilka takich fal 
bólu, że mi się ciemno przed oczyma zrobiło, ale w końcu udręka ustąpiła, a ja mogłem się ruszać. 
Tyle że na początek jak żwawy geriatryk, a potem wolno i statecznie, jeśli nie chciałem, żeby mi 
głowa   odpadła.   Okazało   się,   że   teraz   cierpiała   Sybil,   która   przecież   została   sparaliżowana 
wcześniej. Ponieważ nie mogłem jej w żaden sposób pomóc, wychrypiałem jedynie parę słów 
pocieszenia i zająłem się pracą koncepcyjną, co szło opornie, ale bezboleśnie.
Wokół widać było skały, żużel i znowu skały - nie bardzo to przypominało Niebo. Znajdowaliśmy 
się w jaskini, ale widziałem otwór wyjściowy i czerwone niebo rozciągające się poza nim. Gdzieś 

background image

w oddali rozległ się głuchy grzmot i podłoga się zatrzęsła, a niebo zasnuła na chwilę chmura 
czarnego dymu.
Poczekałem,  aż się uspokoi, i podpierając się o ścianę, przybrałem  pozycję pionową, a potem 
pomogłem   siąść   Sybil,   oparłem   ją   plecami   o   skałę.   Próbowała   coś   powiedzieć,   ale   dopadł   ją 
uporczywy atak suchego kaszlu.
- Slakey... - wychrypiała w końcu. - Okazał się sprytniejszy...
- Wiem,  musiał mieć jakiś cichy alarm, który uruchomiłem,  nie zdając sobie z tego sprawy - 
przyznałem uczciwie.
- Musiał - zgodziła się - skrócił kazanie, coś tam bąknął o niespodziewanym spotkaniu, puścił 
nagranie organów i poprosił, żeby wszyscy wyszli. Mnie przechwycił  w drodze do drzwi pod 
pozorem jakiejś ważnej sprawy. Nie chcąc wzbudzać podejrzeń, posłuchałam,  ciężka kretynka. 
Ledwie zostaliśmy sami, wycelował we mnie i padłam. To coś, co trzymał w ręku, przypominało 
pistolet skrzyżowany z pajęczyną. Zaciągnął mnie do przybudówki, a ja nie mogłam nic zrobić! 
Myślałam, że mnie szlag trafi. Potem światła się zapaliły i znalazłeś się obok mnie na podłodze. 
Pamiętam, co do ciebie mówił, a potem nic... pustka.
- Zgadza się - mruknąłem ponuro. - Jak otworzyłem  oczy,  byliśmy już tutaj. Gdziekolwiek to 
"tutaj" się znajduje...
Pomacałem się po kieszeniach, wyjąłem komunikator i włączyłem. Nic: głuchy jak pień. Nawet mu 
się kontrolka nie paliła. Każde urządzenie, jakie miałem przy sobie, zachowywało się tak samo - 
zero energii. Co gorsza - składanego noża nie mogłem otworzyć, gdyż nie wiadomo jakim cudem, 
stał się wraz z rękojeścią jedną bryłą metalu. Granat nie eksplodował, ponieważ zmienił się w 
jednolity okruch materii z nie działającym zapalnikiem. Taki numer w życiu mi się nie przydarzył: 
całe   wyposażenie   było   o   kant   dupy   potłuc   -   elektronika   nie   działała,   bo   nie   miała   zasilania, 
mechanika, bo coś zmieniło po drodze prawa fizyki. Zirytowany zdjąłem z siebie wszystko łącznie 
z   mini   granatami,   wytrychami,   z   którymi   nigdy   się   nie   rozstawałem.   Nie   było   sensu   nosić 
bezużytecznego złomu,  Sybil  także sprawdziła  swój sprzęt - efekt był  taki sam.  Wszystko, co 
metalowe, stanowiło jedność. Przyrzekłem sobie, że jak tylko wrócę do normalnego świata, zacznę 
na wszelki wypadek nosić kompozytowe ostrza albo inne cuda techniki, żeby się sytuacja nie 
powtórzyła.
Jak na razie jednak mieliśmy do dyspozycji kupkę złomu i gołe ręce. Żelastwo kopnąłem, rękom 
się przyjrzałem i wstałem.
- Idę się rozejrzeć - poinformowałem Sybil. - Ty nabieraj sił.
Na wszelki  wypadek  jedną ręką podpierałem  się ściany - żeby mi  się nogi w nogawkach nie 
poplątały   albo   inny   psikus   nie   wydarzył   -   tak   że   do   wyjścia   dotarłem   niezbyt   szybko,   za   to 
bezpiecznie. A tam szczęka mi opadła. Podniesienie jej trwało chyba dłużej niż marsz przy ścianie. 
W każdym razie do Sybil wróciłem zdecydowanie szybciej.
- I co to jest? - spytała już prawie normalnym głosem.
- Na pewno nie Niebo - odparłem z przekonaniem. - Na Raj też nie wygląda; czerwone niebo, 
czerwone skały i zero trawy. Geologicznie niestabilny rejon z czynnym wulkanem w pobliżu. Kupa 
dymu, lawy na szczęście nie widziałem. Duże, jakby nabrzmiałe słońce, niepodobne do żadnej z 
gwiazd,   jakie   znam.   Świeci   na   czerwono,   ale   to   na   pewno  nie   karzeł.   Stąd   zresztą   twarzowy 
kolorek otoczenia.
- To gdzie my jesteśmy?
- Na pewno nie na Vulkannie - był to szczyt moich intelektualnych możliwości - i...
- Co i?
- I chyba coś jeszcze dostrzegłem...
- Ładne mi coś! - parsknęła. - Jesteś szarozielony, a jak siadłeś, to byłeś jeszcze trochę siny. To 
musiało być niezłe "coś"!

background image

- Było - przyznałem. - Widziałem coś albo kogoś i tylko przez moment, bo poruszał się szybko i 
znajdował dość daleko. Humanoid, dwunożny, reszty nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że miał 
ogon... I na pewno był czerwony.
Zapadła naprawdę długa chwila ciszy.
- Masz rację - westchnęła. - W Niebie nie jesteśmy na pewno! Jak u ciebie z teologią?
- Wystarczająco, by wiedzieć, że me powinienem myśleć tego, co myślę. Za młodu nie traciłem 
czasu   na   te   bzdury,   ostatnio   uzupełniłem   wiadomości   w   związku   ze   zniknięciem   Angeliny. 
Upraszczając, są tylko dwa miejsca, gdzie trafia się po śmierci: jeśli żyło się zgodnie z nakazami 
religii, wędruje się do Nieba, jeśli wręcz przeciwnie - do Piekła. Trafia tam coś, co nazywano 
duszą, detali nie sposób poznać poza tym, że jej ani nie widać, ani nie można znaleźć. Skąd się 
bierze, też jest nie do końca powiedziane, ale ta cała dusza ma być esencją danej osoby, albo też 
daną osobą... Nie patrz tak na mnie: ja tego na poczekaniu nie wymyślam! Przedtem też tego nie 
wymyśliłem: nie moje poczucie nonsensu. Aha: jak się dana dusza nie kwalifikuje ani do Nieba, 
ani do Piekła, to trafia do poczekalni. Poczekalnia nazywa się Czyściec.
- W takim razie myślisz, że trafiliśmy do Piekła... - wykrztusiła.
- Cóż... dopóki nic rozsądniejszego nie przyjdzie nam do głowy - na co mam szczerą nadzieję - 
wydaje mi się to najlogiczniejszym rozwiązaniem.
Znowu w oddali coś zagrzmiało, a podłoga zadrżała. Na domiar złego coś mnie rzuciło na kolana i 
przycisnęło do ziemi. Nagle zrobiłem się bardzo ciężki, a Sybil rozpłaszczyła  się obok pod tą 
niewidzialną prasą. Dziwne przeciążenie niespodziewanie się zaczęło i nagle się skończyło. Nieco 
wstrząśnięty pozbierałem się do kupy.
- Co... co to było? - spytała podobnie wstrząśnięta Sybil.
-   Nie   mam   zielonego   pojęcia.   Nawet   jasnozielonego.   Nigdy  czegoś   takiego   nie   czułem...   fala 
grawitacyjna czy co?
- Nie ma czegoś takiego, jak fala grawitacyjna.
- W takim razie, co to było? Moja zboczona wyobraźnia?! Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł 
jej niezły grymas.
I zaczęła drżeć.
-   Tylko   bez   paniki   i   histerii!   -   ostrzegłem.   -   Jesteśmy   w   jakimś   dziwnym   miejscu,   roboczo 
nazwanym Piekłem, ale żywi. Jakoś za duszę ni cholery nie chcę się uznać. Proponuję więc wyjść z 
tej   jaskini   i   zobaczyć,   jak   też   to   Piekło   wygląda.   Bądź   co   bądź   teoria   głosi,   że   jesteśmy 
zawodowcami, a sława zobowiązuje.
Sybil popatrzyła na mnie, ugryzła się w język i wstała. Jak każda kobieta odruchowo złapała się za 
włosy i jęknęła.
- Założę się, że wyglądam okropnie. Idziemy!
Wyszliśmy,   z   każdym   krokiem   robiło   się   cieplej.   Gdy   minęliśmy   solidny   skalny   załom, 
zrozumieliśmy dlaczego - drogę przegradzała nam rzeka lawy, płynąca sobie całkiem żwawo, czyli 
mająca stałe zasilanie. Cofnęło nas stamtąd natychmiast - upał był gorszy niż w odlewni (raz mi się 
zdarzyło tam znaleźć, wysoce niesympatyczne przeżycie).
Spróbowaliśmy w przeciwnym kierunku, a dodatkową atrakcją stało się sprowadzone przez żar 
pragnienie - gardło miałem suche jak wiór i nie sądzę, aby Sybil czuła się inaczej. Nad pytaniem, 
czy w okolicy jest woda, wolałem się nie zastanawiać. Drugim z serii genialnych pytań było - czy 
Angelina też tu wylądowała. Też wolałem o tym nie myśleć.
Po drugiej stronie wejścia do jaskini nie było lawy, rzeki też nie. Natknęliśmy się za to na wydmy z 
żużlu i drobnych kamyków. Panowała wysoka temperatura, ale nie za wysoka.
- Chwileczkę. - Sybil usiadła ciężko na najbliższym głazie i uśmiechnęła się przepraszająco. - 
Trochę się zmęczyłam.
- Nie dziwię się - siadłem obok - ten jego zasmarkany paralizator na pewno nie poprawił nam 
kondycji. Ani fizycznej, ani psychicznej.

background image

- Mam dość - powiedziała po chwili. - Po raz pierwszy wycofałabym  się z tej akcji, gdybym 
wiedziała jak.
Zalała mnie nagła krew.
- Slakey! - warknąłem. - Daję ci uroczyste słowo honoru, że skopię ci tyłek, obojętnie, ile by mnie 
to miało kosztować! Chciałeś, ścierwo, wojny ze Stalowym Szczurem, to ją będziesz miał! A tak na 
poważnie, Sybil, rezygnuje się, jak jest spokojnie, a nie podczas kryzysu. Poza tym jest powietrze 
na tej planecie, czyli muszą gdzieś rosnąć drzewa czy inna roślinność. A to oznacza wodę. Nie ma 
obaw, wyjdziemy z tego!
- Naturalnie, że wyjdziemy - przyznała, ale jakoś bez przekonania.
- Idziemy w przeciwną stronę niż wulkan - zdecydowałem. - Najpierw coś do picia, potem się 
zobaczy.
Powietrze faktycznie zrobiło się przyjemniejsze, a po paruset metrach marszu doliną dostrzegłem z 
przodu coś zielonego. Na wszelki wypadek wolałem o tym nie wspominać -jakby mi się dajmy na 
to w oczach ćmiło - ale po dalszych kilkunastu krokach Sybil także to dostrzegła.
- Zielone - stwierdziła stanowczo - trawa albo drzewa. Albo miraż...
- Tylko nie fatamorgana! Ja też to widzę, całkiem wyraźnie.
Przyspieszyliśmy kroku, zwłaszcza że kamienne wydmy stawały się coraz niższe, przechodząc 
wreszcie w równinę porośniętą wysoką mniej więcej do kolan, chłodną i wilgotną trawą. Przed 
sobą mieliśmy wpierw kilka pojedynczych drzew, potem zagajnik, a dalej prawdziwy las.
- Zaczyna mi się podobać - przyznałem. - Gdzie jest chlorofil, powinno być następne ogniwo w 
łańcuchu pokarmowym, czyli zwierzęta...
- I woda.
- Właśnie. A jeśli tu jest woda, to nie ma obawy, znajdziemy ją i...
-   Ćśśś!   Słyszałeś?...   Coś   szeleściło,   jakby   suche   liście...   Słyszałem.   Szelesty   i   potrzaskiwania 
dochodziły od strony lasu i zbliżały się. Powoli spomiędzy drzew wypadło coś małego i stanęło jak 
wryte w trawie.
- I co my tu mamy?  - zdziwiłem się, oglądając znajome różowobrunatne stworzenie, które dla 
odmiany patrzyło na mnie czarnymi jak paciorki ślepkami.
A potem kwiknęło cienko.
Z lasu odkwiknęło głośniej i grubiej, coś załomotało i na łąkę wypadły dobre dwa metry instynktu 
macierzyńskiego - mierząc od czubka ryja do końca ogona - z najeżoną sierścią i postawionym na 
sztorc ogonem.
- Cooo ttto jjjeesttt? - wykrztusiła Sybil.
-   Świnia   -   poinformowałem   ją   radośnie.   -   Jeden   z   gatunków   towarzyszących   człowiekowi   w 
podboju kosmosu. Konkretnie mieszaniec domowego wieprzka z dzikiem i paroma pokrewnymi 
gatunkami. Miłe, przyjazne i prostolinijne stworzenie.
Spojrzała na mnie jak na półidiotę i całego durnia.
- Miłe? I może jeszcze powiesz, że niegroźne?
- Jeśli nie będziemy zagrażali warchlakowi, to niegroźne. Gdybyś miała wątpliwości: warchlak to 
ten mały - poinformowałem ją, wolno schylając się po poręczną gałąź. Podejrzliwe oczka - i oczy - 
śledziły każdy mój ruch.
- No, dobra dziewczynka - oznajmiłem cmokając.
Świnia przekrzywiła łeb, ale nie ruszyła się z miejsca. Podszedłem wolno nieco z boku, cały czas 
mówiąc w sposób wypróbowany podczas wieloletniej praktyki.
- Spokojnie, Jimmy nie skrzywdzi świnki, Jimmy lubi świnki. Rozgarnąłem jej szczecinę między 
uszami i podrapałem ją tam końcem gałęzi, wkładając w to sporo sił. Sierść przestała się jeżyć, 
świnia przymknęła ślepia i chrząknęła z wyraźnym zadowoleniem.
-   One   uwielbiają,   jak   się   je   tu   drapie   -   wyjaśniłem   Sybil   obserwującej   przebieg   wydarzeń   z 
otwartymi ustami. - Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie same nie mogą się poczochrać.
- Skąd wiesz, jak postępować z takim potworem?

background image

- Z jakim potworem? Masz braki w podstawowym wykształceniu historycznym. Człowiek i świnia 
żyli obok siebie praktycznie od początku dziejów ludzkości, a zmutowany gatunek, którego okaz tu 
widzisz,   był   rozsądnym   wyborem   przy   wyruszeniu   w   kosmos.   Okazały   się   doskonałymi 
towarzyszami   i   świetną   bronią   przeciwko   niektórym   groźniejszym   przedstawicielom   fauny 
kolonizowanych planet.
- I zapasem mięsa na czarną godzinę - dodała, zaczynając rozumieć.
- Też, ale o tym przy innej okazji. Co do twojego pytania, to wychowałem się na świńskiej farmie i 
prawdę mówiąc, byli to jedyni przyjaciele, jakich miałem w dzieciństwie. O, zjawił się i dzik!
Dzik wyszedł dostojnie, bo słysząc zadowolone pochrząkiwania, nie miał co się spieszyć, przyjrzał 
mi się podejrzliwie czerwonymi ślepiami i uznał, że nie jestem groźny, co było uprzejme z jego 
strony.  Podczas szarży dzik porusza się naprawdę błyskawicznie,  przestaje zaś atakować tylko 
wtedy,   gdy   sam   ginie   albo   gdy   rozerwie   przeciwnika   na   strzępy.   W   nagrodę   podrapałem   go 
energicznie za uszami, co wywołało chrząknięcia znacznie głośniejsze niż u lochy.
- Skąd one się wzięły?
- Z lasu.
- Nie o to mi chodzi! Skąd wzięły się na planecie z aktywnymi wulkanami, falami grawitacyjnymi i 
całą resztą.
- Ta planeta musiała kiedyś zostać zasiedlona przez ludzi. Dowiemy się we właściwym czasie. 
Najpierw jednak to, co najważniejsze: woda. Świnki powinny nam w tym pomóc.
W praktyce nie bardzo to wyszło, bo przewodnicy stanęli pod potężnym drzewem, stojącym na 
polanie.   Odyniec   wziął   rozpęd   i   rąbnął   w   pień,   aż   się   pół   lasu   zatrzęsło.   Żołędzie,   niewiele 
mniejsze od mojej głowy, posypały się na ziemię i cała rodzinka wzięła się za posiłek. Nie było 
rady,  dalej ruszyliśmy sami i po kilkunastu krokach wyszliśmy na podmokłą łąkę, poznaczoną 
śladami kopyt. Dochodziła do jeziora, którego przeciwległy brzeg okrywała mgła. Skalna półka 
umożliwiała   dotarcie   do   wody   bez   potrzeby   taplania   się   w   błocie,   toteż   natychmiast   z   niej 
skorzystaliśmy. Woda była chłodna, czysta i doskonała. I było jej w bród.
- Teraz czas, by pomyśleć o jedzeniu - powiedziała Sybil, siadając i ocierając usta.
- Najpierw trochę eksploracji. To był albo i jest zasiedlony świat, więc musi być coś jeszcze poza 
trójką świń. Przynajmniej farmy i miasteczka. A to oznacza jedzenie.
- Nawet bym nie wiedziała, że je znalazłam. - Uśmiechnęła się smutno. - Jestem dzieckiem miasta, 
niewielkiego,   ale   zawsze.   Jedzenie   kupowało   się   w   sklepie.   Rodzice   pracowali   przy 
oprogramowaniu, reszta mieszkańców przy telekonferencjach czy innym projektowaniu, tak że w 
okolicy nie było żadnych fabryk, żadnego zanieczyszczania środowiska. To było małe miasteczko, 
ładnie wkomponowane w otoczenie, z dużą ilością zieleni... i beznadziejnie nudne.
Mgła   nad   wodą   unosiła   się   od   dłuższej   chwili   i   dało   się   zauważyć   zarysy   drugiego   brzegu. 
Przypatrzyłem się mu uważniej i spytałem:
- Takie jak to?

ROZDZIAŁ 6

- Jak co? - Aż ją poderwało.
Spokojnie pokazałem co, bo zaczęła się rozglądać wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba.
- Wszystkie są takie same - wymamrotała, osłaniając oczy dłonią. - Muszą je chyba taśmowo 
produkować...   składać,   kleić   i   pakować.   Potem   wystarczy   umieścić,   gdzie   się   chce,   rozłożyć, 
podłączyć prąd i działa. Takie coś nazywa się Hometown. Ledwie skończyłam szkołę - a na uszach 
stanęłam,   żeby   być   pierwsza   -   wyjechałam   na   studia   i   nigdy   nie   wróciłam.   Zmora   mojego 
dzieciństwa...
- Chcesz sobie to obejrzeć? - Nie!
- Może być zabawnie. A poza tym powinno tam być jedzenie... No, chyba że tak się uparłaś na 
wieprzowinę, że zatłuczesz dzika gołymi rękoma.

background image

- Już dobrze, dobrze. Rozejrzymy się razem. - Westchnęła z rezygnacją.
Jezioro nie było  aż takie duże, spacer więc nie należał do super męczących.  Jednak im bliżej 
byliśmy zabudowań, tym Sybil stawała się cichsza. W końcu zamilkła zupełnie, a po dalszych 
dziesięciu krokach oznajmiła stanowczo:
- Nie!
I stanęła.
- O co chodzi?
- Nie chcę tam iść. Nienawidzę swego dzieciństwa i nie chcę oglądać tego upiorstwa. Mówiłam ci, 
że wszystkie wyglądają tak samo, jakby je produkowano w jednej fabryce.
- A kto normalny lubi swoje dzieciństwo? - zdumiałem się. - Jak nie chcesz, to nie idź, ja tam idę 
poszukać McSwine: zawsze mieli spożywcze hamburgery.
Wśród wyraźnie już widocznych budynków nic się nie poruszało, co dziwniejsze, z miasteczka 
wychodziła tylko jedna droga i kończyła się niczym ucięta, w trawie, niedaleko nas. Przy niej stała 
jakaś tablica, ale napis był zbyt mały, by można go było odczytać z tej odległości. Podeszliśmy 
bliżej.
Niespodziewanie Sybil zacisnęła kurczowo powieki i zażądała:
- Przeczytaj!
- Przeczytałem. - I co?
- Nic, zbieg okoliczności...
- Sam w to nie wierzysz! - Otworzyła oczy. - Co tam pisze?
- No więc tak: na białym tle czerwonymi wołami stoi: "Witamy w Hometown". Zadowolona?
- Słuchaj, czy myśmy zwariowali, czy ta planeta?
- Ani to, ani to. - Siadłem i urwałem źdźbło trawy. - Coś tu się dzieje, to fakt, ale na pewno nie jest 
to epidemia szaleństwa. Należy się dowiedzieć, co jest grane.
- Niechybnie nam się uda, jak będziemy siedzieć na tyłkach i gryźć trawę? - Widać było, że jest 
zła, to i tak lepiej, niż miałaby być przestraszona czy przybita.
Uśmiechnąłem się zadowolony i odparłem:
- To się nazywa eksperyment: trawa jest prawdziwa, właśnie to sprawdziłem. Teraz będzie część 
druga, czyli podział zadań: ty posiedzisz, gryźć niczego nie musisz, a ja obejrzę miasteczko. Siadaj!
Posłuchała.
Czy dzięki sile mojej osobowości - o sile logiki nie wspominając - czy dlatego, że była zmęczona, 
tego wolałem nie dociekać. Pozbierałem się z pewnym trudem i ruszyłem do Hometown.
Odkrycie,   a   raczej   upewnienie   się   w   podejrzeniach   zajęło   mi   mniej   niż   kwadrans.   Wróciłem, 
siadłem ciężko i zająłem się żuciem kolejnego źdźbła.
- Dziwne - przyznałem zamyślony. - Bardzo dziwne...
- Zacznij mówić jak człowiek! Albo mnie zaraz szlag trafi, albo postaram się, żeby ciebie trafił - za 
złośliwość! Mów!
- Co?... A, przepraszam. Tak tylko wszystko ustawiałem na miejscu... Miasto jest puste, nie ma 
ludzi,   zwierząt,   gówniarzy.   Nic  żywego.   Poza   tym   jest   jedną  bryłą   i   najwyraźniej   tak   zostało 
zrobione: klamka jest częścią drzwi, więc nie da się jej nacisnąć, a drzwi z kolei są częścią ściany, 
dlatego nie mają prawa się otworzyć. Okna zresztą też. Jak się przez nie patrzy, nic nie widać, 
oprócz tylnej strony szyby. Na dodatek nic nie jest kompletne czy skończone: to bardziej idea 
Hometown niż samo miasteczko.
- Chyba w ogóle nie wiem, o czym mówisz... - jęknęła. - Może to jednak myśmy powariowali?... 
Albo ja?
- Nie zwariowałaś i ja też nie. A co do zrozumienia, to sam nie wszystko chwytam, bo zbyt dużo 
jest tu dziwnych zjawisk. Zmaterializowaliśmy się czy coś takiego w jaskini przy wulkanie. Nie 
było nic poza skałami. Aha, słońce tak samo obrzydliwie rozdęte. Potem poszliśmy się rozejrzeć i 
trafiliśmy na trawę, las i świnie, jakie pamiętam z mojej młodości.
- A potem na Hometown z mojej.

background image

- I to właśnie jest ważne. Slakey wiedział, gdzie nas wysyła, więc musiał tu być, i bez dwóch zdań 
uważa, że to jest Piekło. Wyraźnie na to wskazywały jego komentarze pod moim adresem, dopóki 
ktoś nie zgasił mi światła... Miejsce, w którym się ocknęliśmy, faktycznie przypomina Piekło i to 
przynajmniej z jednym ruchomym diabełkiem. Pytanie: dlatego że takie jest, a Slakey dorobił mu 
ideologię,   czy   dlatego   że   dostosowało   się   do   jego   wyobrażeń   Piekła.   Wiem,   to   brzmi 
niedorzecznie, ale załóżmy, że istnieje coś, nazwijmy to inteligencją planetarną czy jakoś inaczej. 
Załóżmy, że jest taka planeta, gdzie widzi się, co się chce, ponieważ kształtuje ona fragmenty swej 
powierzchni   zgodnie   z   oczekiwaniami   istot,   które   na   nią   przybywają.   Slakey   był   pierwszy   i 
skojarzyło mu się Piekło. Może z powodu tego rozdętego słońca, może szukał Piekła, w tej chwili 
to nieistotne. Ważne jest, że im bardziej upewniał się, że to jest Piekło, tym bardziej piekielna 
stawała się okolica. To ma sens!
- Wcale nie ma! To najbardziej zwariowana i kulawa teoria, jaką w życiu słyszałam!
- Co do tego mogę się zgodzić bez zastrzeżeń, jest tylko jeden drobiazg: jesteśmy tu i widzieliśmy 
to, o czym mówię.
- Jego Piekło?
- Właśnie. Tyle że jedynie na początku. Nie podobało nam się i poszliśmy zwiedzać. Pamiętam, że 
przyszło   mi   do   głowy,   że   ta   okolica   jest   całkowicie   odmienna   od   tej,   w   której   się 
wychowywałem. .. Jeśli ta inteligencja, o której mówię, ma zdolności empatyczne albo jeszcze 
lepiej jest biernym telepatą, to reszta jest logiczną konsekwencją moich myśli. A powinna być, bo 
jakoś musi odbierać bodźce... cholera, chyba mnie wyobraźnia poniosła!
- Ale nie na pewno... - sprzeciwiła się z namysłem. - Załóżmy, że masz rację: byłeś wściekły i to 
zwiększyło siłę twoich myśli. Potem trafiliśmy na ich efekt, dzięki czemu mogliśmy się napić, 
natomiast nadal pozostawaliśmy głodni. A raczej ja pozostałam i musiałam o tym przez cały czas 
myśleć. Że myślałam, to fakt, a przy okazji pewnie przypomniały mi się smakołyki z dzieciństwa. 
No a dzieciństwo to ta mieścina. Może i racja. I co zrobimy?
- Jedyną rozsądną rzecz: wrócimy w pobliże jaskni
- Dlaczego?
- Bo tam się pojawiliśmy i ewentualnie tamtędy możemy uciec Jeśli zjawi się Slakey, to w jaskini, 
jeśli moim synom uda się akcja ratunkowa, tez tam się pojawią A poza tym jeśli ten gnojek wysłał 
tu Angelinę, to nie znajdziemy jej ani w mojej, ani w twojej młodości. W jego Piekle jest szansa.
- W takim razie w drogę - Wstała, otrzepując suknię z nawy - Gdybyśmy poczuli pragnienie, 
znamy drogę, a co do jedzenia, zobaczymy.
Wróciliśmy po własnych śladach (choć o obecności świń świadczyło wyłącznie chrząkanie, pod 
olbrzymim   dębem   ich   nie   było)   Aż   dotarliśmy   do   końca   trasy   Tym   razem   bez   trudu 
zidentyfikowałem smród - cuchnęło siarką. Wdrapaliśmy się na wzgórze, skąd roztaczał się niezły 
widok  na  okolicę  i  mało  ciekawy  - głównie  dymiące  wulkany,   kamieniste  wzgórza  i  wydmy. 
Naturalnie wszystko czerwone.
W dalszą drogę ruszyliśmy niewielkim kanionem, co było znacznie wygodniejsze od wspinaczki na 
coraz wyższe pagórki. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakieś ni to chrobotanie, ni to drapanie i 
oboje stanęliśmy jak wryci
- Poczekaj tu - poleciłem szeptem - Zobaczę, co to takiego.
- Nic z tego. Trafiliśmy tu razem i sprawdzimy też razem. Miała trochę racji, a poza tym nie był to 
czas i miejsce na działania wychowawcze. Cicho ruszyliśmy do przodu - skrobanie nasiliło się, a 
potem umilkło Za to dało się słyszeć mlaskanie i to całkiem blisko Znów coś zaczęło skrobać. W 
końcu dotarliśmy za skalny załom i wyjrzeliśmy.
Przy przeciwległej ścianie stał facet, wspinał się na palce i płaskim kamieniem drapał po czymś 
szarym,   co   znajdowało   się   w   skale   ponad   jego   głową.   Kawałek   tego   szarego   udało   mu   się 
wydrapać, toteż czym prędzej wsadził go do ust i zaczął pożerać, mlaskając przy tym, aż echo 
niosło.

background image

Interesujące, ale jeszcze ciekawsze było  to, ze kolorek faceta aż bił po oczach - taki bardziej 
jasnoczerwony.   Za   przyodziewek   służyła   mu   para   postrzępionych   spodni,   których   nogawki 
kończyły się nad kolanami. Interesująca była dziura na środku tyłka, przez którą wychodził całkiem 
pokaźny czerwony ogon.
Jegomość musiał zdać sobie sprawę, że jest obserwowany, bo nagle się odwrócił. Dzięki temu 
zobaczył nas, a my dostrzegliśmy parę niedużych acz foremnych rogów na jego głowie i dziurę z 
poszczerbionymi resztkami zębów. W następnym momencie cisnął w naszą stronę trzymanym w 
garści   odłamkiem,   a   sam   pognał   w   przeciwną   stronę   z   rączością,   o   jaką   nigdy   bym   go   nie 
podejrzewał.
- Czerwony  - wykrztusiła Sybil - Widziałeś, co miał na głowie?
- Trudno było nie zauważyć. Ciekawe, od kiedy to diabły noszą portki? Zobaczymy, co robił?
- Naturalnie. I co jadł?
Wyszukałem poręczny kawał kamienia i podeszliśmy do miejsca, w którym tamten się mozolił. Ze 
szczeliny   w  skale   wyrastała   jakaś  szara  i   gąbczasta  substancja,   a  ponieważ   byłem   wyższy   od 
poprzednika, bez specjalnego trudu oderwałem od niej kawałek.
- Co to takiego? - spytała zaciekawiona i głodna Sybil.
- Skąd mam wiedzieć? Raczej pochodzenia roślinnego cóż, on to zjadł, więc nie powinno być 
trujące Chcesz gryza? Dobrze, me krzyw się będę robił za królika doświadczalnego.
Było   oślizłe   i   okropne   w   smaku,   a   konsystencję   miało   taką,   że   mnie   szczęki   rozbolały,   nim 
pogryzłem coś, co nieodparcie kojarzyło mi się z kawałkiem torby foliowej. W końcu przełknąłem, 
co   ułatwiła   wilgoć   pokrywająca   substancję.   I   mile   zostałem   zaskoczony   -   raz   połknięta   nie 
próbowała wrócić, choć żołądek wygłosił na ten temat długie zażalenie.
- Możesz spróbować. Smakuje jak plastik, ale zawiera wodę i może coś odżywczego.
Urwałem większy kawałek, z którego wzięła trochę i przyglądając mi się podejrzliwie włożyła do 
ust. Pokiwałem z uznaniem głową, zerknąłem w górę i gwałtownym pchnięciem posłałem ją w 
bok, skacząc od razu za nią.
W miejsce, gdzie przed chwilą staliśmy, z łomotem trafił solidnych rozmiarów głaz.
- Chyba się zdenerwował niespodziewaną przerwą obiadową - skomentowałem, pomagaj ąc Sybil 
wstać. - Proponuję odej ść trochę od skał, żebyśmy widzieli, co się dzieje.
Czerwona sylwetka zniknęła już za głazami i lepiej było nie ryzykować.
- Poczekaj tu i uważaj - poleciłem. - A ja natnę trochę tego paskudztwa na zapas.
Gdy skończyliśmy posiłek, słońce nie zmieniło swego położenia. Dzień zrobił się cieplejszy, więc 
położyliśmy się w cieniu zadowoleni z pełnych brzuchów.
- Niedobre, ale sycące - oceniła Sybil. - Jakieś pomysły na przyszłość?
- Praca koncepcyjna zwana popularnie myśleniem. Odkąd się tu znaleźliśmy, nie było na to czasu 
między jedną awanturą a drugą. Sprawdźmy, co wiemy.
-   Po   pierwsze   wylądowaliśmy   w   Piekle   made   in   Slakey.   Chwilowo   nazwa   "Piekło"   pasuje. 
Wniosek: albo jesteśmy na jakiejś nieznanej planecie, albo powariowaliśmy.
- Ewentualność ostatnia nie wchodzi w grę: już nieraz próbowano ze mną podobnych numerów i 
skoro dotąd mi nie odbiło, to teraz też nie dam się zwariować. Zostaliśmy jakoś przetransportowani 
na tę planetę i to za pomocą urządzeń, a nie cudów. Wiemy też coś znacznie ważniejszego: powrót 
jest możliwy, ponieważ osobiście byłaś w Niebie i wróciłaś. Urządzenie i zasada są takie same. 
Rozważyć natomiast należy możliwość, że Angelina znalazła się tu przed nami.
- A więc musimy zdobyć więcej informacji.
- Co oznacza, ze trzeba złapać rogatego w resztkach portek i dowiedzieć się, co wie. O Angelinie, o 
tym, jak tu trafił, i w ogóle o okolicy.
Przerwało   mi   zrazu   ciche   acz   zbliżające   się   szuranie.   Odgłos   zbliżał   się   od   strony   kanionu   i 
wkrótce dołączył doń pomruk głosów.
- Goście - oznajmiłem wstając.

background image

Nasz rogaty znajomy wyłonił się zza zakrętu. W ślad za nim wyszło z tuzin podobnych, to jest 
czerwonych, ogoniastych i rogatych stworzeń w łachmanach. Istoty - jakoś nie bardzo mogłem o 
nich myśleć "ludzie" - były obojga płci i obładowane rozmaitego kształtu i wielkości głazami. 
Angeliny wśród nich na szczęście nie było. Na nasz widok przystanęli, ale zachęceni przykładem 
przywódcy ruszyli dalej i to ze zdecydowanie nie najprzyjaźniejszymi zamiarami.
- Możesz wiać, ale i tak nam nie uciekniesz - oznajmił wojowniczo ich szef. - W końcu i tak was 
dorwiemy, zabijemy i zjemy.
- Tu faktycznie musi panować przeludnienie - głośno myślałem, nie ruszając się z miejsca.

ROZDZIAŁ 7

Uniosłem   ku   nim   otwartą   dłoń   w   uniwersalnym   geście   pokoju.   Zawsze   lepiej   zaczynać   od 
grzeczności. No, prawie zawsze.
-   Ostrzegam,   że   będziemy   się   bronić   -   poinformowałem   rzeczowo.   -   I   to   skutecznie,   czyli 
niehumanitarnie...
- Obiad! - wrzasnął ten w portkach. - Zabić! Sybil stanęła obok mnie i spytała:
- Niehumanitarnie?
- Skutecznie - poprawiłem ją. - I pamiętaj, że przynajmniej jeden powinien potrafić mówić.
- Mhm.
Oboje ruszyliśmy do ataku.
Na pierwszego przeciwnika wybrałem  szefa, który nawet  melodyjnie  zawył,  gdy walnąłem go 
kantem dłoni w nadgarstek. Coś chrupnęło - może kość, może skała, ale wypuścił kamień, a potem 
padł   elegancko,   gdy   trzasnąłem   go   z   półobrotu   w   splot   słoneczny.   Przyznaję,   że   zrobiłem   to 
złośliwie, ale wyjątkowo nie cierpię kanibali. Uważam, że to najgorsze zeszmacenie i upodlenie, do 
jakiego mogą dojść istoty ludzkie. A ci tu nie byli jeszcze na tym etapie, by głód ich tłumaczył. Nie 
czekając aż znieruchomieje, wybiłem się i z wyskoku trafiłem dwóch innych stopami w głowy. Co 
prawda   łby   im   nie   poodpadały,   ale   na   pewno   wyłączyłem   delikwentów   z   dalszej   walki. 
Wylądowałem na ugiętych nogach, uchyliłem się przed ciosem kamiennej maczugi, uderzyłem jej 
właściciela kantem dłoni w kark i okręciłem się na pięcie gotów do dalszej walki. Kamień świsnął 
mi obok głowy, toteż dałem dwa szybkie kroki w stronę, z której nadleciał, i unieszkodliwiłem 
prawym sierpowym w szczękę kolejnego szykującego się do rzutu. Pofrunął dobre dwa metry, nim 
znieruchomiał   na   kamienistym   podłożu.   Półobrót   i   cios   wyciągniętą   nogą   załatwił   kolejnego 
przeciwnika,   a   kopniak   w   krocze   kolejnego.   Rozejrzałem   się   w   poszukiwaniu   następnych   i 
stwierdziłem, że okolica usłana jest jęczącymi (bądź nie) i wiercącymi się (bądź nie) postaciami.
- Amatorzy - podsumowała Sybil, otrzepując dłonie. - I w dodatku bez kondycji.
-   Tym   lepiej   dla   nas   -   stwierdziłem   usuwając   stopą   co   poręczniejsze   kamienie   poza   zasięg 
pokonanych. - Nie mam ochoty sprawdzać, który żyje, a który nie. Krwi nie widzę, więc nie trzeba 
opatrywać rannych.
Wszyscy mieli na sobie postrzępione szmaty - niegdyś były ubraniami - wszyscy także mieli rogi i 
ogony, do złudzenia przypominając rysunki diabłów, jakie oglądałem podczas ekspresowego kursu 
teologicznego,   który   zafundowałem   sobie   na   Lussoso.   Ponieważ   próby   pogawędki   z   dwoma 
najmniej   uszkodzonymi   diablicami   okazały   się   niezbyt   udane,   odszukałem   organizatora   tego 
proszonego obiadu i strzeliłem go ze trzy razy otwartą dłonią w pysk. Metoda mało delikatna, ale 
skuteczna, jeśli chodzi o doprowadzenie do przytomności. Otworzył oczy, jęknął i widząc mnie, 
próbował wtopić się w ścianę, przy której go posadziłem, co naturalnie było wysiłkiem z góry 
skazanym na niepowodzenie.
- Posłuchaj no - powiedziałem spokojnie, dokładając starań, żeby me brzmiało to jak groźba. - 
Zabijanie i zjadanie było waszym pomysłem, a ja was ostrzegałem. Dostaliście wycisk na własną 
prośbę i jak będziecie spokojni, to nie będziemy się mścić. Zjadać was nie zamierzamy, bo jesteście 
mało apetyczni. Teraz do rzeczy: jestem Jim i mam do ciebie parę pytań...

background image

Krótki pisk i łupnięcie dobiegające z tyłu świadczyły o skuteczności Sybil jako ochroniarza, czego 
zresztą   do   wiodła   dobitnie   -   dla   niektórych   w   dosłownym   tego   słowa   znaczeniu   -   właśnie 
zakończona potyczka.
- Ja jestem... Cuthbert Podpis, profesor anatomii porównawczej z University...
- Zatrzęsienie tych profesorków. No, nic, tak na marginesie, nie za daleko przypadkiem cię zwiało 
od uniwersytetu?
Pomacał delikatnie nadgarstek i brzuch, przyjrzał mi się czerwonymi oczkami i westchnął.
- Pewnie za daleko. Nie zastanawiałem się nad tym ostatnio głód i pragnienie skutecznie absorbują 
uwagę. Jedzenie  jest monotonne  i nie bardzo pożywne...  pewien  jestem,  ze brak w nim masy 
witamin i aminokwasów...
- Masz na myśli tę szarą breję wydłubywaną spomiędzy skał?
- Dokładnie. Nazywa się cohmicon, tylko mnie me pytaj, co to znaczy, bo sam nie wiem. Podano 
mi tę nazwę, jak się tu zjawiłem, stąd ją znam.
- A jak się tu dostałeś? - spytała Sybil, nie przestając podejrzliwie obserwować pobitych smakoszy.
- Nie  wiem.  Byłem  na urlopie,  przyleciałem  na Vulkanna,  opalałem  się  na brąz, nie  na takie 
ohydztwo i tuczyłem się, jedząc i pijąc uczciwie... wszystko, co pamiętam, to to, że którejś nocy 
zasnąłem we własnym łóżku, a obudziłem się tu.
- A reszta?
- Tych, z którymi rozmawiałem, spotkał podobny los. Inni już tak powariowali, że nie da się z nimi 
rozmawiać. Wygląda na to, że im dłużej się tu przebywa... słuchaj, naprawdę mnie nie zjesz?
- Już ci mówiłem: po profesorach dostaję obstrukcji.
- Teraz tak mówisz, a potem...
- Potem to nogi śmierdzą. Jak raz coś powiedziałem, to mam głupi zwyczaj dotrzymywać słowa. A 
propos profesorów: słyszałeś może kiedyś o niejakim Justinie Slakeyu?
- Nie, ale mój uniwersytet nie należał do sławnych.
- Szkoda. Dobra, powiedziałeś, jak się tu znalazłeś. Czy ktoś zdołał opuścić to miejsce?
- Tylko jako obiad!
Zaczął się ślinić, więc zmieniłem temat:
- Jak jesteś specem od anatomii, to może mi wyjaśnisz, skąd ten twarzowy kolorek skóry, że nie 
wspomnę o ogonie i rogach?
Przyjrzał się swojej karnacji z obrzydzeniem i odparł jakoś tak mechanicznie:
- Badałem ten fenomen, ale tu nawet nie sposób prowadzić notatek... sądzę, że to nie kwestia 
pigmentu,   tylko   wytworzenia   się   nowych   odgałęzień   podskórnych   naczyń   krwionośnych...   - 
Pogłaskał ogon - A ogon to efekt mutacji wywołanej tym cholernym słońcem, bo kości w nim me 
ma z całą pewnością, jedynie mięśnie i skóra...
Ponieważ zaczął mamrotać coś po łacinie o poszczególnych mięśniach, zostawiłem go i dałem znak 
Sybil   Oddaliliśmy   się   od   eks-przeciwników;   ci   z   nich,   którzy   odzyskali   przytomność,   nie 
przejawiali   wrogich   zamiarów   Być   może   dlatego,   że   marzyli   tylko,   by   znaleźć   się   w   cieniu. 
Najenergiczniejszy wycofał się do kanionu, omal się przy tym nie wywracając, gdyż próbował 
równocześnie patrzeć, gdzie lezie, i za siebie, czy go przypadkiem me gonimy.
- Coś tu nie gra - oceniła Sybil
- Od początku odniosłem takie wrażenie, a im dłużej tu jesteśmy,  tym  mniej  mi się wszystko 
podoba. Oni nie są tubylcami, zostali tu sprowadzeni w jakimś celu, tylko nie wiemy w jakim. 
Wiemy natomiast przez kogo i musimy znaleźć sposób, by wrócić, zanim dorobimy się ogonów. 
Nie zaczynam przypadkiem czerwienieć?
- Chyba ze złości. Trzeba się zastanowić, co dalej. Do jeziora przynajmniej na razie nie mamy 
chyba po co wracać?
- Przyznam, że nie przychodzi mi do głowy żaden sensowny powód...

background image

Niebo   nagle   pociemniało   na   moment   i   niewidzialna   siła   przygniotła   nas   do   podłoża.   Po   paru 
sekundach oświetlenie i grawitacja wróciły do normy.
- Zbierzemy tyle tego szarego, ile zdołamy unieść, co da nam trochę swobody, bo nie będziemy 
uzależnieni od źródła pożywienia - zdecydowałem. - I przeszukajmy jaskinię, ponieważ wyszliśmy 
z niej dość szybko i nie było czasu pomyśleć.
- Co robimy z tą bandą? - spytała.
- Nic, nie mam pomysłu. Być może, jak wrócimy, na coś wpadnę. Żyją i są w miarę przystosowani 
do tutejszych warunków. Po tej nauczce powinni trzymać się z daleka.
- Racja - zgodziła się Sybil. - W takim razie w drogę!
Lekki problem powstał z zapakowaniem zapasu colimiconu, ale rozwiązała go Sybil, zmieniając 
suknię maxi w sukienkę mini, co stworzyło widok całkiem przyjemny dla oka.
- I jest mi chłodniej - skomentowała, wiążąc ostatni węzeł na tobole z jedzeniem.
- Prowadź - poleciłem, biorąc pakunek.
Słońce było praktycznie w tym samym miejscu co wtedy, gdy zobaczyliśmy je pierwszy raz, toteż 
o długości doby na tej planecie wolałem nie myśleć. Mogła zresztą trwać wiecznie, jeśliby, dajmy 
na to, nie obracała się wokół własnej osi. Rozmyślania te nie przeszkadzały mi, ma się rozumieć, 
we wspinaczce ku wejściu do jaskini. Właśnie się potknąłem o jakiś złośliwy odłamek, gdy obok 
wystrzelił w górę niezły gejzerek kurzu, a rykoszet z wizgiem odleciał gdzieś w bok.
- Kryj się! - wrzasnąłem. - Ktoś do nas strzela!
Sybil   pomknęła   ku   pobliskim   głazom,   a   ja   zrobiłem   przewrót,   zjechałem   kawałek   na   tyłku   i 
podbiegłem do samotnego głazu. W tym czasie padły jeszcze co najmniej trzy strzały - wszystkie 
chybiły - pseudosnajper albo miał zeza, albo pierwszy raz trzymał broń w ręku. Naturalnie nie 
byłem z tego powodu rozczarowany.
- Gdzie on jest? - zawołała poirytowana Sybil.
- Na szczycie naszego zbocza. Zobaczyłem ruch za kamieniami.
- W jakim kolorze?
- Lokalnie ulubionym.
- I co teraz?
- Zapolujemy na myśliwego. Skaczemy równocześnie i zachodzimy go z flanki. Równocześnie nie 
będzie   mógł   namierzyć   nas   obojga.   Aha,   zostawiłem   zapasy,   jak   ich   nie   rąbną,   to   potem   je 
pozbieramy. Uwaga: trzy... cztery!
Wypadłem zza skały i pognałem zygzakiem pod górę. Pierwsza kula gwizdnęła mi koło ucha, 
druga wzbiła gejzerek między nogami, aż w końcu padłem plackiem za upatrzonym  wcześniej 
kamieniem. Natomiast Sybil bez ryzyka pokonała dwukrotnie większą odległość.
Odpoczęliśmy chwilę i powtórzyliśmy operację.
A potem jeszcze raz.
I jeszcze.
Ostrzał trwał cały czas - najwyraźniej strzelec nie cierpiał na brak amunicji. Po kolejnym odcinku 
zobaczyłem   dokładniej   przeciwnika   -   czerwony,   gruby,   z   plecakiem   w   jednej   ręce   i   jakimś 
samopałem w drugiej, zmieniał właśnie stanowisko ogniowe. Pognałem za nim i rozciągnąłem się 
jak długi, gdy słysząc mnie, strzelił z półobrotu. Na szczęście w następnej chwili skoncentrował się 
na Sybil. Korzystając z chwili spokoju, pozbierałem się i skoczyłem ku niemu - był o jakieś pięć 
metrów ode mnie. Prawie go dopadłem, gdy się odwrócił. I dostał w tył głowy celnie rzuconym 
kamieniem. A w następnej chwili wyrwałem mu broń i kopnięciem w brzuch posłałem na ziemię.
Przy tej okazji puścił plecak, z którego wysypały się lśniące metalowe walce.
Zasapana Sybil dołączyła do nas i oboje przyjrzeliśmy się leżącej postaci. Gruba, czerwona, z 
ogonem i rogami,  a mimo  to dziwnie znajoma.  Dopiero jednak gdy zobaczyłem  go z profilu, 
rozpoznałem kto zacz - jednak rogi wbrew pozorom zmieniają wygląd.
- Niemożliwe! - Sybil najwyraźniej też go poznała, gdy się rozglądał, najwyraźniej szukając drogi 
ucieczki. - Przecież to...

background image

- Slakey! - dokończyłem. - Kurwa jego... i tak dalej. Obiekt, którego pochodzenie poddano krytyce, 
przyjrzał się nam rozbieganym wzrokiem i spytał niepewnie:
- My się... już spotkaliśmy?
- Być może - warknąłem. - Nazywam się di Griz. Brzmi znajomo?
- Nie bardzo... Krewny Grodzińskich?
- Nic o tym nie wiem. A ty jak się nazywasz?
- Dobre pytanie. Może... Einstein? - spytał z pełnym nadziei uśmiechem, który zgasł jak świeczka 
na wietrze na widok mojej miny.  - A Mitchelsen?... szkoda... to może  Harley?...  Też nie... A 
Epinard?
- Wszyscy fizycy - wtrąciła Sybil. - I wszyscy nie żyją.
- Fizyka! - ucieszył się, nie wiedzieć z czego i wskazał na rozdęte słońce. - Reakcja spalania trwa 
przez cały czas, ale jądro jest nietrwałe... sfera Fermiego jest z litr...
- Profesorze! - wrzasnąłem, bo zaczął mamrotać już całkiem niezrozumiale.
- Tak?... Co? Ale to jądro nadal... - Zamknął oczy i kołysał się powoli mamrocząc coś do siebie.
- Oszalał - podsumowała Sybil. Przyznałem jej w milczeniu rację.
- Struga profesora i ględzi coś o fizyce - dodałem.
- Po galaktyce pałęta się wielu profesorów.
- Też racja - zająłem się bronią nadal trzymaną w dłoniach i gwizdnąłem. - I co my tu mamy, 
proszę wycieczki? Sprawny pełen magazynek i jeszcze parę pocisków luzem. Rozpoznajesz ten 
drobiazg?
- Naturalnie: karabin Gaussa lub, jak kto woli, strzelba Gaussa.
- Standardowe wyposażenie wszystkich armii wszechświata. Nie ma ruchomych części, bateria 
atomowa   wystarcza   na   długo,   a   pociski   w   stalowych   płaszczach   nawet   najgłupszy   potrafi 
załadować poprawnie. Potem tylko trzeba wycelować i wystrzelić. Ciekawe, jak tu się dostała, a 
jeszcze ciekawsze, jakim cudem. działa. Z naszego wyposażenia nic nie działało i nie napotkaliśmy 
tu dotąd żadnego artefaktu.
Siedzący przestał mamrotać, skoncentrował się na tym, co mam w garści, i wrzeszcząc radośnie, 
skoczył ku mnie z wyciągniętymi łapskami. Sybil zgrabnie podstawiła mu nogę, a ja spytałem, 
wyraźnie wymawiając słowa:
- Profesorze... skąd to masz?
- Moje. Sam sobie dałem... - Rozejrzał się tępo wokół, położył na ziemi i najbezczelniej w świecie 
zachrapał.
- Nie nazwałabym go źródłem informacji - mruknęła Sybil. - A już na pewno nie "obfitym".
- Musi tu długo siedzieć, że doszedł do takiego etapu.
- Też tak myślę. Proponuję wrócić do oryginalnego planu i do jaskini.
- Do jaskini - zgodziłem się.
Do plecaka wsadziłem rozsypane magazynki i tobołek z pożywieniem, po który zszedłem na dół, i 
oboje ruszyliśmy w drogę.
-   Nie   wydaje   ci   się,   że   im   dłużej   tu   jesteśmy,   tym   więcej   rodzi   się   pytań,   na   które   nie   ma 
odpowiedzi? - spytała w pewnym momencie Sybil.
Przytaknąłem w milczeniu i wskazałem na skalną ścianę.
- Jesteśmy prawie na miejscu.
Prawdę mówiąc, czułem się przygnębiony, a to było coś, bo w życiu znajdowałem się już w wielu 
trudnych sytuacjach. Gdyby w jaskini znajdowało się coś godnego uwagi, zauważyłbym to przy 
pierwszym pobycie, ale tak wciąż mieliśmy złudzenie, że coś robimy. Nad resztą wolałem się nie 
zastanawiać.
Gdy podeszliśmy w pobliże wejścia, wewnątrz coś trzasnęło, łomotnęło i jaskrawo zapłonęło, tyle 
że nie było widać ognia. Oboje wykonaliśmy przepisowy pad z kryciem, a ja odbezpieczyłem broń. 
Z wnętrza jaskini dały się słyszeć chrobotania i kroki, a po paru sekundach w wejściu pojawiła się 
znajoma sylwetka. Całe szczęście, że zdołałem ją rozpoznać, nim nacisnąłem spust.

background image

- Ojciec, wyrzuć to żelastwo! - poleciła zdegustowana pociecha i dodała: - Zbieramy się stąd. I to 
już!
- Już biegniemy, Bolivarze! - ucieszyła się Sylvia. Musiałem przyznać, że ona chyba naprawdę ich 
rozróżnia.

ROZDZIAŁ 8

Rzuciłem broń i plecak i pognałem, jakby się za mną ziemia paliła. Sybil deptała mi po piętach. 
Bolivar poprowadził nas ku tylnej ścianie, rozejrzał się i nieco zmienił pozycję.
- Powinno być dobrze - mruknął. - Łapcie mnie za ręce!
Chwyciliśmy. Przyciągnął nas do siebie, ale nagle coś się stało.
Tego nie można opisać. Nigdy dotąd niczego podobnego nie przeżyłem. Pewien byłem jedynie, że 
nie czuję ciepła, zimna, bólu, wzruszenia ani że nie siedzę na krześle elektrycznym.
A potem się skończyło. Coś błysnęło, grzmotnęło i ktoś wrzasnął:
- Padnij!
Bolivar pociągnął nas na podłogę.
Wybuchła   regularna  strzelanina   przetykana  głośniejszymi  eksplozjami.   Kątem  oka  dostrzegłem 
postać trzymającą broń w lewej ręce i prowadzącą ostrzał - na szczęście nieudolnie - wypuściła 
bowiem broń przy kolejnym odrzucie, odwróciła się i uciekła. Prawą rękę miała zabandażowaną. Z 
boku słychać było lejną palbę i tupot kroków.
- James! - krzyknął Bolivar.
- Żyję - rozległa się stłumiona odpowiedź i zza wraku jakiegoś urządzenia, z którego jeszcze unosił 
się dym, wyłonił się James, strzepując iskry z koszuli i rozmazując sadzę po twarzy.
- Ścierwo! - warknął poirytowany. - Wszystko rozwalił.
-   Serdeczne   dzięki   za   sprowadzenie   z   powrotem   -   powiedziałem   i   rozkaszlałem   się   niczym 
chroniczny gruźlik. - Piekielnie chce mi się pić...
W   górze   coś   zgrzytało,   parsknęło   i   ze   świstem   uruchomił   się   automatyczny   system 
przeciwpożarowy. W oddali słychać było wycie alarmu.
- Wyjaśnienia potem - zdecydował James. - Zmykajmy stąd zanim straż się zjawi!
Rada była rozsądna, dlatego nie protestowałem.
Wybiegliśmy na zewnątrz i wskoczyliśmy do wciąż parkującej przy krawężniku półciężarówki. 
James siadł za kierownicą i ruszył z piskiem opon, ledwie zdążyliśmy zasunąć drzwi. Był to start z 
gatunku tych, o których mówią, że "kamienie z bruku drą", choć przyznam się, że nie do końca 
rozumiem to określenie. Rzuciło nami o ścianę na zakręcie, ale jęk syren, który od pewnej chwili 
nieprzyjemnie się zbliżał, został wpierw gdzieś z boku, a potem z tyłu. James zwolnił i przestało 
nami miotać na kolejnych zakrętach, aż w końcu stanął, odsunął drzwi prowadzące do kabiny i 
spytał z szelmowskim uśmiechem:
- Nie napilibyście się czegoś?
Przez przednią szybę widać było sporą obrotową reklamę: Automatyczna Knajpa Rowneya a pod 
spodem mniejszy acz bardziej bijący w oczy napis: Najtańsze i Najmocniejsze Napoje w Mieście. 
Wysiedliśmy, nie tracąc czasu i siedliśmy przy barze.
- Witamy w pijackim raju - odezwał się robot-barman zwany potocznie barbotem. - Co podać?
- Cztery piwa - zarządziłem. - Duże...
A potem kaszel skutecznie odebrał mi głos.
- Piwo - zameldował barbot.
Oboje z Sybil prawie rzuciliśmy się na niego.
Bolivar   zapłacił   i   zażądał   cztery   następne,   bez   słowa   wymieniając   nam   szklanki   na   pełne. 
Przyznaję,   że   moje   jakoś   tak   wyparowało   -   mikroklimat   czy   co.   W   każdym   razie   drugie 
zdecydowanie pomogło. Nie dość, że mogłem spokojnie mówić, to jeszcze zaproponowałem:
- Zacznijmy od tego, że opowiecie, co się stało.

background image

- A nie - sprzeciwił się Bolivar - zaczniemy od tego, że sprawdzicie, czy nic wam nie jest. Bo 
muszę przyznać, że jak twój alarm się włączył tata, to obaj omal nie dostaliśmy zawału.
- Jaki alarm? - zdziwiłem się szczerze. - Tak mnie załatwił, że żadnego nie zdążyłem uruchomić!
- Włączył się bierny alarm, kiedy twoje serce stanęło.
-   Co   ty   gadasz?   Dajcie   mu   piwa   albo   lepiej   czegoś   mocniejszego!   Nie   stanęło   i   nie   stoi!   - 
oburzyłem się, na wszelki wypadek sprawdzając.
Biło.
- Też nam się tak wydaje - przyznał James. - Wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Do środka musieliśmy 
wejść   dosłownie   w   sekundy   po   tym,   jak   was   wyprawił   do   Piekła,   bo   nadal   siedział   przy 
komputerze  w tej swojej narzucie w ciapki. Bolivar go ogłuszył,  zanim zdołał  coś namieszać. 
Twoje serce musiało przestać bić dla odbiornika w furgonetce, gdy znalazłeś się poza planetą. O 
tym, że posłał was do Piekła, dowiedzieliśmy się później...
- Znaczy się... on się dowiedział - podjął Bolivar. - Jest całkiem niezły w zaawansowanej hipnozie.
- Takie tam hobby. Profesorek był łatwym obiektem, bo najpierw znalazł się w stresie, a zaraz 
potem   w   szoku.   Powiedział   grzecznie,   gdzie   was   posłał,   i   przyznał,   że   nie   zdążył   zmienić 
współrzędnych,  więc Bolivar wybrał się po was, a ja pilnowałem,  żeby profesorek czegoś  nie 
próbował zmajstrować, bo z konieczności on musiał obsługiwać całe to urządzenie. To było to 
długie pięć minut, ale się udało.
- Jakie pięć minut? - tym razem zdziwiła się Sybil. - Byliśmy tam przynajmniej pięć godzin.
- Różny czas... - mruknął w zamyśleniu Bolivar. - Powiem wam inną ciekawostkę: kiedy byłem w 
Piekle, byłem równocześnie tutaj... to znaczy, widziałem to, co James, i słyszałem to, co on.
- I vice versa.
- Piwo.
- Nareszcie! Coś ty je destylował, zamiast nalać?
- James, przestań opieprzać ten złom na kółkach i bądź uprzejmy mi wyjaśnić, skąd się wzięła ta 
bitwa, w której środek trafiliśmy?
- Tuż przed waszym  przybyciem  wpadł tam ten z zabandażowaną łapą i zaczął strzelać, więc 
zrobiłem to samo. Dopiero po chwili wyszło, że strzelał nie do mnie, tylko do aparatury, co mu 
zresztą   nieźle   wyszło.   Ponieważ   nie   kazałeś   nikogo   zabijać,   więc   obaj   uciekli.   Jakbyś   miał 
wątpliwości, bo mogłeś nie mieć czasu dokładnie mu się przyjrzeć: to był Slakey z bandażem 
zamiast prawej dłoni.
- To kto... - Sybil przez chwilę przypominała sowę.
- Kto tu był w wyszywanej narzucie? Też Slakey, tylko ze zdrową prawą dłonią.
- No to ja też mam dla was nowinę. - Uśmiechnąłem się. złośliwie. - W Piekle też jest Slakey: 
czerwony, z rogami i ogonem. Mnożą się cholery jak zaraza.
Zapadła długa i przytłaczająca cisza, ponieważ konsekwencje tej rewelacji - albo ich brak - mogły 
okazać się naprawdę poważne. Przerwała ją w końcu Sybil:
- James, gwizdnij na obsługę i zamów butelkę czegoś mocniejszego.
Nikt nie zgłosił sprzeciwu.
Po pierwszej kolejce ułożyłem sobie myśli na tyle, by wrócić do kwestii podstawowej:
- Gdzie jest Angelina?
- Na pewno nie w Piekle - odparł James. - Wypytałem go o to. Próbował co prawda walczyć i w 
końcu nie wydusiłem z niego, gdzie ją wysłał, bo prawie wybudził się z transu, ale przyznał, że nie 
w Piekle. Musiałem go uspokoić, by móc was sprowadzić, a potem miałem zamiar wziąć się za 
niego na serio, ale nie wyszło. Przykro mi...
- To niech ci przestanie być przykro - przerwałem. - Dowiemy się, gdzie jest i jak do niej dotrzeć. 
Obaj spisaliście się doskonale, teraz trzeba pomyśleć, co zrobić z tymi wszystkimi zagadkami i 
paradoksami, ale to w drugiej kolejności. Po pierwsze potrzebujemy pomocy, bo nikt z nas nie 
może pokazać się Slakeyowi na oczy bez wzbudzania odruchów obronnych. Co prawda, nadal nie 

background image

wiem, jak rozszyfrował Sybil, ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Hotel jest spalony, a my 
musimy złapać Inskippa.
- Wystarczy zwykły telefon - wtrąciła Sybil - mam numer do tutejszego przedstawiciela, reszta 
pójdzie automatycznie.
- W takim razie streść mu, co się stało, każ pilnować kościoła, żeby nikt tam nie wlazł i stamtąd nie 
wyszedł. I każ Inskippowi przysłać tu profesora Coypu. I to migiem. Ktoś, kto potrafi zbudować 
działający wehikuł czasu, o innych naukowych cudach nie wspominając, powinien połapać się, o 
co tu chodzi. I na wszelki wypadek niech do profesora doda komputer Space Marines, bo cholera 
wie, z ilu przeciwnikami tak naprawdę mamy do czynienia. Do ich przybycia nie podejmiemy 
żadnych działań, aktualnie możemy przez to więcej stracić niż zyskać.
Teoretycznie  dwa dni przymusowego urlopu powinny być  miłą  odmianą  - praktycznie  były to 
pierwsze bezczynne chwile od zniknięcia Angeliny, ale za dużo miałem spraw do przemyślenia, 
problemów i zmartwień (z głównym podstawowym - gdzie jest Angelina?).
Wieczorem   pierwszego   dnia   przeprowadziliśmy   burzę   mózgów   skrzyżowaną   z   sesją 
wspomnieniową   i   zanotowaliśmy   wszystko,   co   wiedzieliśmy   wcześniej   i   przypuszczaliśmy. 
Przyznaję, że lista nie miała wiele sensu, ale nigdy nie pretendowałem do miana naukowca, a 
Korpus   na   liście   płac   miał   ich   z   mendel.   Przesłaliśmy   dzieło   naszych   umysłów   Inskippowi, 
wychodząc z założenia, że on może coś z tym zrobić, w przeciwieństwie do nas.
Zameldowaliśmy się - korzystając z fałszywych dokumentów - w Vaska Hulja Holiday Heaven po 
tym, jak James i Bolivar wyczyścili nasz apartament z potrzebnego sprzętu. Poza tym Sybil i ja 
uzupełniliśmy   standardowe   wyposażenie,   bez   którego   czułem   się   goły   (nie   wiem   jak   ona). 
Poprawiło mi to humor, podobnie jak i brak czerwonego koloru skóry - że o ogonie nie wspomnę - 
co regularnie sprawdzałem w lustrze. Może to głupie, ale nic na to nie byłem w stanie poradzić.
Trzeciego   dnia,   schodząc   na   śniadanie,   przestałem   mieć   nadmiar   wolnego   czasu,   przy   stoliku 
bowiem siedziała znajoma postać i pałaszowała posiłek kompanii piechoty z podziwu godnym 
zapałem.
- Witam, profesorze! - ucieszyłem się. - No to w końcu jesteśmy w komplecie.
- Witaj, Jim! - Wyszczerzył uzębienie, którego kształtu i koloru nie powstydziłoby się starożytne 
zwierzę zwane koniem. - Jak tam ogon?
- Dziękuję: brak. I co powiesz o tym wszystkim?
- Po drodze obejrzałem resztki urządzeń w kościele. W połączeniu z twoimi notatkami i odzieżą, 
którą mieliście na sobie w Piekle, sprawa wydaje się naprawdę prosta.
- Że co proszę?!
- Prosta. Na uszy ci padło? Bo na rozum już na pewno nie. Mogę ci powiedzieć, że wymyślenie 
time-heliksu było znacznie trudniejsze - oznajmił, pałaszując grzankę z entuzjazmem głodomora.
- A tak mówiąc prosto i po ludzku? - zaproponowałem. - Też bym chciał wiedzieć, co jest grane.
- Proszę uprzejmie. - Wypolerował sobie zęby serwetką podczas ocierania ust i oświadczył: - Kiedy 
tylko  dowiedziałem się, że zamieszany jest w to Pierdoła Justin, zacząłem być  na właściwym 
tropie...
- Zaraz! - przerwałem mu zdecydowanie. - Jaki znowu Pierdoła Justin?
- Justin Slakey. W czasie studiów opowiadał straszne głupoty, chcąc zaimponować dziewczynom, 
więc ochrzciliśmy go Pierdoła Justin albo Jiving Justin, co przyjemniej brzmi dla ucha. Sens ten 
sam.
- Aha, w takim razie znowu zamieniam się w słuch.
- Jeśli chodzi o Justina, to w układach damsko-męskich był dupa, jakich mało, ale poza tym, to już 
kiedy się poznaliśmy, był geniuszem. I to autentycznym. Zajął się teorią galaktycznych strun, która, 
jak może przypadkiem słyszałeś, istniała sobie spokojnie od lat i udowodnił, że jest prawdziwa, 
przy   okazji   wymyślając   niezbędny   aparat   matematyczny.   Opublikował   na   ten   temat   kilka 
artykułów, ale nigdy spójnej pracy. Gdybyś nie wiedział, to wnioskiem końcowym jest istnienie 
przejść między galaktykami zwanych "wormhole", choć przyznam, że pojęcia nie mam, skąd się ta 

background image

nazwa wzięła ani co też ma wspólnego z robakami.3 Wydawało mi się, jak zresztą i wszystkim, że 
nie zakończył prac nad nimi, teraz wychodzi, że nie tylko zakończył, ale i zastosował w praktyce.
Coypu   przerwał,   by   opróżnić   kubek   z   kawą,   dzięki   czemu   miałem   dość   czasu,   by   pozbierać 
szczękę ze stołu, gdzie opadła dobrą chwilę temu.
- Może zaczniemy od tego, że nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz - zaproponowałem 
uprzejmie.
- Nic dziwnego: istnienie wormholi między wszechświatami opisuje negatywna matematyka,  a 
niematematyczny model byłby strasznie topornym uproszczeniem...
- Lubię toporne uproszczenie!
Tym go zaskoczyłem. Zmarszczył się, przygryzł wargę i chwilę milczał.
- No więc naprawdę upraszczając, to nasz wszechświat jest źle zrobionym, sadzonym jajkiem na 
patelni   pełnej   podobnych,   złych,   sadzonych   jajek   -   Śniadanie   najwyraźniej   podziałało   nań 
inspirująco. - Patelnia to czasoprzestrzeń, tyle że jest niewidzialna, ponieważ me ma wymiarów i 
nie może w związku z tym być mierzona. Rozumiesz to jak dotąd?
- Próbuję.
- Ładnie z twojej strony. Więc tak największym wrogiem wszystkiego jest entropia, ponieważ 
powoduje starzenie się, rozpad, aż w końcu śmierć wszechświata. Gdyby udało się ją odwrócić, 
problem   byłby   łatwy   do   rozwiązania.   Tego   nie   da   rady   zrobić,   ale   można   zmierzyć   stopień 
rozkładu, naturalnie jedynie w drodze obliczeń matematycznych. Udowodniono także, że stopień 
entropii jest inny w różnych wszechświatach. Rozumiesz wagę tego odkrycia?
- Nie - przyznałem uczciwie.
- To pomyśl! Jeśli stopień entropii w naszym wszechświecie jest wyższy niż we wszechświecie X, 
to dla obserwatora stamtąd nasz wszechświat niszczałby szybciej. Tak?
- Tak.
- W takim razie dla naszego obserwatora stopień entropii we wszechświecie X wyglądałby na 
odwrotny. Choć nie jest tak w rzeczywistości, na to by wyglądało. I tego właśnie należało dowieść 
- powiedział i siadł wygodnie, zadowolony z siebie.
- Miałeś  mówić  po ludzku i zrozumiale,  więc przestań gadać jak potłuczony i powiedz to po 
ludzku. - Przestałem być uprzejmy głównie dlatego, że nadal nic me rozumiałem.
- Jakbyś mniej zajmował się doliniarstwem, a więcej matematyką w szkole, byliby może z ciebie 
ludzie, di Griz - Coypu westchnął z rezygnacją - Najprościej rzecz biorąc, taki fenomen istnieje i 
może być matematycznie opisany. A to, co można opisać, da radę zmienić Piękno polega na tym, 
że do wykorzystania  takich  wormholi  między światami  nie potrzeba  energii,  ta jest niezbędna 
jedynie do stworzenia łącznika Same przejścia są zasilane przez różnice w stopniu entropii. Justin 
Slakey to odkrył i jakbym nosił kapelusz, to do końca swoich dni pierwszy bym mu się kłaniał.
Zmusiłem szare komórki do pracy w godzinach nadliczbowych i wreszcie coś zaczęło mi świtać w 
tej kupie naukowego bełkotu.
- Powiedz mi po kolei, czy mam rację: inne wszechświaty istnieją, tak?
- Po kolei to nie masz, ale nie w tym rzecz. Odpowiadając na twoje pytanie: tak i nie
- Załóżmy, że tylko tak, bo inaczej do niczego me dojdziemy. Dalej: skoro istnieją, to można do 
nich   dotrzeć   dzięki   łączącym   je   w   przestrzeni   wormholom,   nie,   to   brzmi   okropnie,   dzięki 
przejściom.  Jest to możliwe  dzięki odmiennemu  stopniowi entropii w różnych  wszechświatach 
Slakey wynalazł maszynę, która to umożliwia. Tak?
Coypu wytrzeszczył się na mnie, potrząsnął głową i otworzył usta. Potem pomyślał, zamknął usta i 
z rezygnacją wzruszył ramionami.
- Może być - przyznał
- Piekło jest planetą w innym wszechświecie - ciągnąłem, korzystając z jego stanu - Panują tam 
inne prawa fizyki, może i chemii, a na pewno czas płynie inaczej. Niebo leży w jeszcze innym 
wszechświecie, a to znaczy, że może ich być więcej...
- Teoretycznie ich ilość jest nieograniczona.

background image

- Korzystając ze swego wynalazku, Slakey może się w nich pojawiać i to wielokrotnie. Pytanie: czy 
to, co on potrafi zmajstrować, ty też potrafisz?
- Tak i nie.
Z trudem nad sobą zapanowałem - uduszenie Coypu było wykluczone, a siebie by mi się nie udało.
- A konkretnie?
- Teoretycznie jest to możliwe, w praktyce nie będzie działać bez zależności między entropiami, 
które stanowią nieodłączny element oprogramowania. A to właśnie zostało dokładnie zniszczone.
- Są inne egzemplarze.
- Dostarcz mi jeden nie uszkodzony, a będziesz miał swoje międzygalaktyczne metro.
- Zgoda. Teraz następne pytanie: kto je ma?
- Slakey.
- Który Slakey?
- Jest tylko jeden Slakey.
- Gówno prawda! - poinformowałem go grzecznie. - Sam widziałem co najmniej trzech: jednego z 
ogonem, jednego bez prawej dłoni i jednego fizycznie normalnego.
- Widziałeś tego samego człowieka, tylko w różnym czasie. Tak jakbyś użył wehikułu czasu, by 
zobaczyć nowo narodzone dziecko, potem to samo dziecko, gdy kończy szkołę, a później, gdy 
umiera. Rachunki matematyczne nie pozostawiają co do tego żadnej wątpliwości. Jakoś zdołał się 
powielić w różnych czasach. On, oni to jedna istota, tyle że z różnych czasów. Ponieważ są tym 
samym indywiduum, mają ze sobą stałą łączność telepatyczną, czyli mówiąc po prostu, każdy wie, 
co inny myśli i co się z nim dzieje. Stąd w kościele pojawił się uszkodzony Slakey: na pomoc temu, 
którego złapali twoi synowie. Reszta także by przybyła,  gdyby zaszła taka potrzeba. Z twoimi 
synami   było   zresztą   tak   samo,   ponieważ   są   biologicznymi   bliźniętami,   czyli   pochodzą   z   tego 
samego jaja. To wszystko jest raczej oczywiste.
- Co jest oczywiste? - spytała Sybil, wchodząc.

- To, że wreszcie wiemy,  jak dostać się do Nieba, Piekła i w parę innych miejsc, gdzie tylko 
będziemy chcieli - odparłem. - Ten tu inteligentny,  choć nie wyglądający na to przedstawiciel 
świata nauki zdaje się wiedzieć wszystko o różnych wszechświatach.
- Skoro tak, to może wiesz też, jakim cudem Jim znalazł w Piekle świnie?
- Wiem. Wychodzi na to, że mimo wszystko muszę mu przyznać rację. - Skrzywił się Coypu. - 
Piekło leży w nowym i nie uformowanym wszechświecie, gdzie planety obdarzone są rozumem. 
Kiedy Slakey znalazł się tam po raz pierwszy, planeta była geologicznie aktywna, toteż pomylił ją 
z Piekłem. No i stała się Piekłem. A potem wy dołożyliście inne fragmenty z własnych wspomnień.
- W takim razie, dlaczego nie zrobili tego inni ludzie, którzy tam trafili? - Ciekawość kobieca nie 
jest łatwa do zaspokojenia, aczkolwiek tym razem Sybil zadawała całkiem logiczne pytania.
- Przecież to oczywiste. - Coypu uśmiechnął się, gdyż uwielbiał aktywnych słuchaczy. - To byli 
normalni, przeciętni ludzie, ogłupieni i przerażeni tym, co się im przytrafiło. Wy mniej więcej 
wiedzieliście,   co   was   spotkało,   zwiedziliście   w   życiu   wiele   światów   i   nabraliście   więcej 
doświadczenia niż oni wszyscy razem. Poza tym nie jesteście przeciętni czy normalni, bo nigdy 
byście   nie   trafili   do   Korpusu.   Skoro   nie   podporządkowaliście   się   tamtej   planecie,   to   ona 
podporządkowała się wam: wygrał silniejszy psychicznie.
- Dzięki za uznanie - parsknąłem. - Zabrzmiało to niczym reklama psów obronnych czystej rasy 
albo czegoś innego, równie niebezpiecznego i dzikiego.
- Bo jesteście. Masz jeszcze jakieś pytania?
- Dużo - Sybil była szybsza. - Co dalej?
- Na to ja ci mogę odpowiedzieć. Profesor Coypu będzie uprzejmy zbudować maszynerię, dzięki 
której dostaniemy się do tych różnych wszechświatów i sprowadzimy Angelinę.
- A potem zajmiemy się Slakeyem - zakończyła Sybil. - Ale proponuję zająć się tym po śniadaniu. 
Najpierw obowiązki, potem przyjemność.

background image

ROZDZIAŁ 9

Poczekałem, aż James i Bolivar dołączą do nas i zaspokoją pierwszy głód, nim poinformowałem 
ich, na czym  stoimy.  A właściwie  chwilowo siedzimy.  Trzeba  przyznać,  że przykułem  uwagę 
obecnych,   pomijając   Coypu,   który   liczył   coś   zawzięcie,   zapisując   serwetkę   za   serwetką   i 
mamrocząc pod nosem.
- Krótko rzecz biorąc, każda planeta leży w innym wszechświecie i możemy do nich dotrzeć. Do 
tego jest jeszcze cholera wie ile innych wszechświatów, a w jednym z nich znajduje się Angelina. 
Teraz trzeba zbudować ustrojstwo, dzięki któremu będziemy mogli się tam dostać i sprowadzić ją z 
powrotem. Jasne?
- Jasne! - przyznał zgodny chór, znowu bez Coypu.
Ten najwyraźniej miał godną podziwu podzielność uwagi, bo nie przerywając pisania parsknął i 
sapnął:
- Twoje uproszczenia to czysty nonsens! Te równania udowadniają. ..
- Że wiesz, co robisz! I lepiej by było dla ciebie, żebyś o tym pamiętał! - warknąłem. - Tu chodzi o 
Angelinę, a to, że nie gryzę wszystkich dokoła, należy zawdzięczać jedynie memu wyjątkowemu 
opanowaniu, więc lepiej go nie nadużywaj! Powiedziałeś, że możesz zbudować takie urządzenie, 
jak ci dostarczę wzór? Powiedziałeś. Więc uprzejmie nie wtrącaj się w to, na czym się nie znasz, 
podobnie jak my nie będziemy się wtrącać w twoje obliczenia i konstrukcje. Wracając do rzeczy: 
musimy   zdobyć   jedno   takie   urządzenie,   jakiego   używa   Slakey   i   to   nie   uszkodzone.   Jeśli   nie 
wynieśli się stąd przy jego pomocy, to parka, którą spotkaliśmy w kościele, nadal przebywa na tej 
planecie.   Inskipp   przekonał   tutejsze   władze   do   współpracy   i   planeta   została   zamknięta   dla 
jakiegokolwiek   ruchu   kosmicznego   i   odizolowana.   Nie   wiem,   czym   ich   postraszył,   ważne,   że 
poskutkowało. Akcja poszukiwawcza trwa od wczoraj, ale, jak wiecie, przetrząsnąć całą planetę to 
niełatwa sprawa...
- Dajmy spokój Slakeyowi czy też Slakeyom - powiedziała niespodziewanie Sybil.
Nawet Coypu przestał gryzmolić.
- Pomyślcie raz logicznie. Problem z wami polega na tym, że mężczyźnie łatwo jest przewidzieć 
reakcje innego mężczyzny.  Nie wiem, czy dzięki hormonom, czy innemu świństwu, ale łatwo. 
Wysilcie nieco bardziej swoje mózgownice: ci, których szukamy, będą spodziewali się dokładnie 
tego, co obecnie planujecie, bo oni tak by właśnie postąpili.
- Co proponujesz? - spytałem zwięźle.
- Zostawcie parę dziur w sieci, niech to wygląda na przeoczenie. Pozwólcie im stąd uciec, wtedy 
zaprowadzą nas prosto do kolejnego urządzenia.
- Śledzenie ich nie będzie łatwe...
- Będzie - wpadł mi w słowo Coypu - właśnie skończyłem obliczenia potwierdzające nową teorię. 
Nazywa się delimitacja entropiczna.
Przyznaję, że nazwa odebrała mi mowę. Sądząc po milczeniu, jakie zapanowało, nie tylko mnie.
- Nie mógłbyś tego jakoś prościej nazwać? - zaproponowałem słabo.
Coypu przestał się nam przyglądać z satysfakcją
- Czepiasz się detali, di Griz To porządna, naukowa nazwa i nie będę jej zmieniał dla twojego 
widzimisię Do rzeczy. Podczas pobytu w Piekle zaobserwowaliście pewne zmiany zachodzące u 
dłużej przebywających tam ludzi - barwę skory, nowe elementy ciała, postępujące szaleństwo, to te 
najwyraźniejsze Zostały one wywołane nie tyle procesami fizycznymi, ile zjawiskiem delimitacji, 
czyli niekompatybilności materiału z jednego wszechświata z materią innego. To spowodowało 
proces, którego efekty zależały od czynników fizycznych, takich jak promieniowanie itd. Kiedy 
uświadomiłem sobie, o co chodzi, skonstruowanie wykrywacza zwanego, dajmy na to, "E-mater" 
było proste jak drut Oto on - oznajmił i z dumą położył na stole coś niewielkiego, co wyjął z 
kieszeni.

background image

Wszyscy przyjrzeliśmy się temu z szacunkiem i ponownie nam mowę odebrało
- Przecież to kamyk na nitce - pierwszy odzyskałem głos.
-   Brawo   -   pochwalił   mnie   autentycznie   zadowolony   -   Po   przeanalizowaniu   twoich   raportów, 
widząc, dokąd prowadzą moje obliczenia, postarałem się o trochę materii z Piekła Konkretnie z 
kieszeni twojego ubrania, Jim. A teraz dowód na skuteczność jego działania. Aha, jakby ktoś nie 
zrozumiał   dotąd   idei   działania   mojego   wynalazku   wykrywa   osoby,   które   przebywały   w   innej 
entropii. Im dłużej przebywały, tym łatwiej je wykryć.
Ujął nitkę, wstał i podszedł do mnie, po czym stanął i wyprostował rękę, tak że kamyk zawisł mi 
przed nosem. Przyjrzałem mu się, ryzykując zbieżnego zeza.
- Rusza się? - spytał Coypu
- Wydaje mi się,  że zbliża się do mojego nosa - przyznałem i dodałem oskarżycielsko - Ruszasz 
sznurkiem.
- Niczym nie ruszam. Nie każdy musi być oszustem, by mieć efekty. Czy ty musisz wszystkich 
mierzyć swoją miarką? Zresztą po co pytam. Byłeś po prostu w Piekle wystarczająco długo, by w 
twoim ciele zaszły niewielkie, ale wyczuwalne zmiany. W jej  też - dodał, podchodząc do Sybil.
Następnie przetestował obu bliźniaków i wskazał Jamesa
- Ty nie byłeś w Piekle
Wskazany skinął w milczeniu głową, a Coypu się rozpromienił z samozadowolenia
- Skoro po krótkim pobycie są tak widoczne efekty, to Pierdoła Justin me ma żadnych szans - 
Coypu popatrzył z uznaniem na własne rękodzieło - Jak tylko wyprodukuję ich parę tysięcy, można 
będzie zlikwidować wszelkie ograniczenia w ruchu. Nie mają szans pozostać nie zauważeni, a my 
w ogóle me musimy się do nich zbliżać.
- Pięknie - wymruczałem średnio entuzjastycznie - Teraz pozostaje tylko wyprodukować ten cud 
techniki   w   odpowiedniej   ilości   i   tak   porozmieszczać,   żeby   pokrył   całą   planetę,   i   wszystkie 
możliwości opuszczenia jej.
Sprawa była  nieco skomplikowana,  jednak nie było  to niewykonalne.  Tyle  że Slakey i spółka 
utrudnili nam zadanie, bo zamiast próbować uciec, gdzieś się zaszyli. Gdy przez dwadzieścia cztery 
godziny   nie   było   żadnych   wyników,   Coypu   wrócił   do   warsztatu   i   zajął   się   modernizacją 
pierwszego modelu. Zbudował potężniejsze wykrywacze ze wzmacniaczami, dzięki czemu działały 
na znacznie większe odległości i były znacznie czulsze.
Potem została tylko kwestia zamontowania ustrojstwa na wojskowych odrzutowcach i okrążenia 
planety. W godzinę mieliśmy wyniki.
- Tu - stwierdził technik Korpusu, pokazując zaznaczone na czerwono miejsce - Pilot twierdzi, że 
skala mu się skończyła.
- Przecież to w samym środku miasta - zauważyłem z niejakim zdziwieniem
-   Dokładnie   w   centrum   stolicy.   Nazywa   się   Hammar.   Od   pierwszej   rejestracji   nie   zmieniło 
położenia. Poza tym w mieście są jeszcze dwa słabsze źródła, z czego jedno ruchome.
- Silne źródło to powinna być aparatura, a tamte dwa to Slakeye: widać jeden się przemieszczał, a 
drugi spał...
- Profesor Coypu też tak sądzi. Kazał powtórzyć, że przed rozpoczęciem jakiejkolwiek akcji należy 
się z nim skontaktować - poinformował mnie technik.
- Bardzo chętnie, tylko gdzie go znaleźć?
- W klubie na dole. Przeprowadza badania.
- Badania w nocnym klubie... - powtórzyłem z lekkim osłupieniem. - Niech mu będzie. W którym, 
bo jest ich siedem.
- W "Zielonym Jaszczurze". Podobno etniczne, te badania ma się rozumieć.
Etniczność   jaszczurek   pojąłem   po   wejściu   w   gorące   i   wilgotne   wnętrze   lokalu   wypełnione 
pulsowaniem   bębnów   i   wrzaskami   jakichś   nocnych   żyjątek.   Ponieważ   panował   tam   półmrok, 
najpierw wlazłem na palmę, a potem udało mi się w ostatniej chwili nie powiesić na lianie.

background image

- Czym  mogę  służyć?  - rozległo  się  pytanie,  gdy kończyłem  się wyplątywać  ze  zdradzieckiej 
roślinki.
Pytającą była zielona istota o łbie krokodyla i ciele człowieka. Ciało było zielone, gołe i bez cienia 
wątpliwości żeńskie. Biorąc pod uwagę, że istota za jedyny przyodziewek miała zieloną farbę, 
przestałem mieć złudzenia co do przedmiotu badań starego zbereźnika.
- Szukam faceta - wyjaśniłem. - Nazywa się Coypu; nieduży, łyso-siwy z żółtymi zębami.
- Proszę za mną - przerwała mi panienka i ruszyła przodem. Całe szczęście, że droga nie była 
długa,  bo zamiast  patrzeć  pod nogi miałem  przed oczyma  znacznie  atrakcyjniejszy widok. Po 
kilkunastu krokach zamiast tyłu przewodniczki zobaczyłem przód Coypu, który, choć też goły, był 
zdecydowanie mniej atrakcyjny.
Profesor   siedział   za   drewnianym   stołem,   siorbał   jakiś   płyn   z   łupiny   orzecha   posługując   się 
bambusem i zawzięcie gryzmolił coś na imitacji liścia robiącej za serwetkę.
- Może być ta sama trucizna, co on pije - poinformowałem przewodniczkę i siadłem. - Przyznaję, 
że cię źle oceniłem - przyznałem. - Podejrzewałem cię o bardziej empiryczne badania...
- Mówiłem, że jesteś zboczony. Poza tym nie przepraszaj, bo w twoim wykonaniu to podwójnie 
podejrzane.   Właśnie   kończę   rozprawę   zatytułowaną:   "Gadzie   substytuty   wzmacniające 
podświadome pragnienie seksualne".
- Brzmi naukowo...
- Zanim zapytasz, informuję, że wersja popularna będzie zatytułowana "Poradnik seksualny dla 
gadofilów". Co cię sprowadza?
- Zarobisz fortunę na prawach autorskich. Chciałeś pogadać, zanim zacznę coś robić, więc jestem. 
O co chodzi?
- O to, że akcję należy starannie zaplanować, urządzenie musi być nietknięte, a jak się nam nie uda 
za pierwszym razem, to drugiego może już nie być. Slakey nie jest głupi. Skonstruowałem coś, co 
może być pomocne.
- Hamulec czasowy zwany temporalnym inhibitorem. Coś jakby pokłosie time-heliksu, do którego 
odkrycia   przecież   się   również   przyczyniłeś.   Używałeś   go   i   wiesz,   jak   działa.   Powinieneś   też 
pamiętać  spotkanie  ze   strażnikami  z   przyszłości,  używali  urządzenia   zatrzymującego  wszystko 
wokół w polu czasowym. Właśnie taką zabawkę wykonałem.
- Faktycznie masz przebłyski geniuszu - pogratulowałem mu szczerze.
- Wiem. Dopij, co ci podali, i bierz się do roboty. Hamulec znajdziesz w moim pokoju na stole, 
tylko się nie pomyl, bo wygląda jak latarka. Działa jak wszystkie moje urządzenia - włączysz i 
masz efekt. W tym konkretnym przypadku wszystko poza tobą lub tobą i tym, kogo dotkniesz, 
zostaje zatrzymane  w czasie. Teraz żegnam ozięble,  ponieważ najwyższy czas na sprawdzenie 
moich   badań,   a   znam   Angelmę   i   nie   będę   ryzykował.   Poza   tym   jesteś   podobno   żonatym 
mężczyzną.
- Podobno mężczyzną - przyznałem - Żonatym naturalnie.
Wróciłem   do   pokoju   z   latarką   po   małym   włamaniu   do   pokoju   Coypu.   Zamknąłem   drzwi   i 
włączyłem  ją - nic poza  tym,  że  zamiast  świecić,  zaczęła  buczeć  Wyłączyłem,  wydłubałem  z 
kieszeni monetę, rzuciłem ją w górę i włączyłem latarkę. Moneta zawisła nieruchomo. Zadowolony 
wyłączyłem urządzenie i złapałem monetę. A potem zadzwoniłem do pokoju bliźniaków.
Nagrana wiadomość poinformowała mnie, ze są w "Waterworldzie", najpopularniejszym nocnym 
klubie w hotelu. Wsadziłem latarkę do kieszeni i poszedłem ich szukać.
Knajpę znalazłem bez większego trudu, idąc za odgłosem plusków, chlupotów i szumów, natomiast 
przy wejściu stanąłem mając dosyć podobnych lokali po poprzednim. Ten, co prawda, był jasno 
oświetlony  i  panowało   w  nim  zmniejszone   ciążenie,   co  dawało  wrażenie  pływania,  ale  nawet 
kelnerki zrobione na syreny mnie nie pociągały Bolivar tańczył z Sybil o parę stóp nad parkietem, 
James popijał przy stoliku i cała trójka chyba dobrze się bawiła Stwierdziłem, ze na dobrą sprawę 
tym razem powinienem sobie sam poradzić, i zawróciłem do pokoju.

background image

Kończyłem pakować niezbędne wyposażenie, gdy telefon pisnął i włączył się, a z ekranu spojrzał 
na mnie zły Inskipp
- Co wyprawiasz, di Griz?
- Wybieram się do miasta. Mam coś załatwić Coypu - odparłem niewinnie i zgodnie z prawdą - A 
ty co jesteś taki ciekawski? Nudzi ci się w bazie?
- Mnie się nie nudzi, a ty nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej nie sam. Jakbyś zapomniał, to wiem o 
wszystkim,   bo   Coypu   ma   zwyczaj   składania   regularnych   meldunków   w   przeciwieństwie   do 
poniektórych. Ostatnio popełniliście zbyt wiele błędów i czas z tym skończyć. Kapitan Grissle, 
dowodzący  kompanią   Space   Marines,   o  którą   prosiłeś,   czeka   na   ciebie   przy  recepcji   razem   z 
plutonem swoich ludzi. Pójdziesz z nimi, albo nie pójdziesz wcale.
- No już dobrze, mech będzie moja krzywda - jęknąłem, byle dał mi spokój.
Wyjść naturalnie zamierzałem tylnymi drzwiami, ale zanim zdążyłem do nich dojść, ktoś zapukał. 
To,   że   drzwi   jedynie   się   zatrzęsły,   a   nie   od   razu   wypadły   z   zawiasów,   należało   bardziej 
zawdzięczać ich solidnej konstrukcji niż delikatności pukającego.
- To dwaj sierżanci wysłani po ciebie - usłyszałem za plecami pełen złośliwej satysfakcji głos 
Inskippa - Tylne wyjście też jest obsadzone, jakbyś miał ochotę tamtędy się ewakuować A poza 
tym oni są po twojej stronie.
Wymruczałem pod nosem wiązankę ulubionych przekleństw i otworzyłem drzwi. Prężył się w nich 
potężny podoficer o niskim czole i kwadratowej szczęce, w plamiastym kombinezonie bojowym. 
Ponad jego ramieniem widać było czubek hełmu drugiego osobnika, i to było w zasadzie wszystko 
- resztę wejścia wypełniała masywna sylwetka pierwszego.
- Transport na lotnisko czeka, sir - warknął ochryple pierwszy - Proszę przodem, sir.
Mimo ze nie lubiłem wojska, musiałem przyznać, iż zorganizowali wszystko z rzadko spotykaną 
precyzją.   Na   sygnale   pognaliśmy   na   lotnisko,   mając   bezwzględne   pierwszeństwo   przejazdu,   i 
załadowaliśmy   się   do   czekającego   z   podgrzanymi   silnikami   transportowca.   Ledwie   ten 
wystartował, kapitan Grissle poinformował mnie o aktualnym stanie operacji.
-   Policja   Hammar   City   ma   cały   teren   pod   obserwacją   i   zakaz   robienia   czegokolwiek   bez 
uzgodnienia z nami. Śledztwo wykazało, że interesujące nas urządzenie znajduje się w głównej sali 
organizacji zwanej Krąg Obowiązku. To ekskluzywny klub tylko dla polityków i biznesmenów. 
Część jego członków aktualnie jest przesłuchiwana.
- Wie pan, o co chodzi w całej tej operacji?
- Wiem, agencie di Griz. Inaczej nie byłbym w stanie zapewnić panu i innym wystarczającego 
wsparcia, gdyby zaszła potrzeba. Druga sprawa: w przeciwieństwie do dotychczas napotkanych 
stowarzyszeń założonych przez Slakeya klub ten jest wyłącznie męski i ma świecki charakter. Tu 
się   nie   szuka   Nieba,   tylko   władzy   i   pieniędzy.   Przewodzi   im   przemysłowiec   nazwiskiem 
Krummung, nawiasem mówiąc, tytułuje się baronem.
- A faktycznie?
- Slakey. Starszy, grubszy i bardziej łysy, ale na pewno Slakey. Cholera, ten profesorek mnożył się 
jak parę wieków temu karaluchy, wyjątkowo obrzydliwe robale. Mogło się ich kręcić po galaktyce 
kilkunastu,   kilkudziesięciu   albo   jeszcze   więcej   i   wszyscy   z   tymi   samymi   wspomnieniami   i   z 
bezpośrednią łącznością. Od samego myślenia o tym włosy mi stanęły dęba. Zaprzestałem więc 
tego wyczerpującego procesu.
- Jak działamy? - spytał Grissle, przerywając mi ponure rozmyślania.
- To ja tu dowodzę? - zdziwiłem się lekko.
- Całkowicie. Zgodnie z rozkazem Inskippa.
- Miękki się robi na starość - przyznałem niechętnie.
- Wątpię. Mam wykonywać pańskie rozkazy i razem z sierżantami być tuż obok pana przez cały 
czas trwania operacji.
Chyba przestałem go lubić.
Tylko nie wiedziałem, czy Inskippa, czy oficera.

background image

ROZDZIAŁ 10

Przelot po orbicie balistycznej minął piorunem, a dodatkową atrakcje, stanowiły przeciążenia przy 
starcie i lądowaniu oraz nieważkość w trakcie podróży. Nieważkość przespałem.
Następnie   była   przesiadka   do   cywilnych   mikrobusów   i   cała   masa   salutowania   i   trzaskania 
obcasami. Poczekałem cierpliwie, aż cała ta szopka się skończyła, i spytałem:
- Coś się zmieniło od ostatniego meldunku?
-   Nic,   sir.   -   Porucznik   wyprężył   się.   -   Detektory   nadal   śledzą   dwa   obiekty   poza   celem.   Nie 
przemieszczały   się   ostatnio,   a   my   zgodnie   z   rozkazami   nie   zbliżaliśmy   się.   Żaden   z   nich   nie 
znajduje się w pobliżu urządzenia.
- Doskonale. Proszę prowadzić.
Pod budynek doszliśmy pieszo, przy czym ja z trzema cieniami, które szły i stawały równocześnie 
ze mną. Tym razem postarałem się maksymalnie uprościć całą operację, nie mając najmniejszej 
ochoty   na   trzecią   z   rzędu   fuszerkę.   Drzwi   wejściowe   otwarto   wcześniej,   starannie   wyłączając 
alarmy, a w korytarzu prowadzącym do głównej sali czekali poruszający się jak cienie Marines. 
Nigdy me lubiłem wojska, ale ta formacja zaczynała mi się podobać - byli dobrze wyszkoleni i 
niegłupi, co jak na armię graniczyło z cudem.
-   Za   tymi   drzwiami   jest   sala   konferencyjna   -   poinformował   mnie   szeptem   porucznik,   gdy 
znieruchomieliśmy po przekroczeniu progu - Jest okrągła i ma około dwudziestu metrów średnicy 
Oto pański czujnik, sir.
Wręczył mi płaskie pudełko z szerokim ekranem wyświetlacza.
- Proszę to dać kapitanowi - poleciłem - Drzwi otwarte?
- Nie wiem, nie zbliżaliśmy się do nich, ale tu mam klucz.
-   Dobra.   Więc   ostatni   raz   podchodzimy   cicho   do   drzwi   i   pan   próbuje   je   otworzyć.   Jak   będą 
zamknięte, użyje pan klucza, a jak tylko będzie pan pewien, że są otwarte, daje pan znak i otwiera 
swoje skrzydło. Ja włączam ten cud techniki, który wygląda jak latarka, i wszystko w pokoju 
zamiera.   Nikt   i   nic   się   nie   ruszy,   dopóki   tego   nie   wyłączę,   a   zrobię   to   dopiero   wtedy,   gdy 
zabezpieczymy aparaturę. Jasne? Dobra, nie musi być jasne. Gotowi? Tak już lepiej. Ruszamy.
Grissle złapał mnie za ramię, sierżanci z kolei za pas i oporządzenie i ostrożnie podeszliśmy do 
dwuskrzydłowych wrót Porucznik wsunął klucz w dziurkę i przekręcił - mechanizm był doskonale 
utrzymany i naoliwiony ledwie cicho trzasnęło. Zaraz potem skinął głową i szarpnięciem otworzył 
swoją połówkę drzwi.
Włączyłem hamulec.
W sali było ciemno i cicho, co było miłe, ale uniemożliwiało widzenie.
- Może by tak włączyć jakieś światło? - zaproponowałem.
- Latarki - warknęło mi nad uchem i trzy snopy jasnego światła zalały wnętrze oraz stojącego w 
jawnej sprzeczności z prawami grawitacji porucznika.
- Nie puszczać się albo będziecie wyglądać jak on - ostrzegłem i powoli ruszyłem ku przeciwległej 
ścianie.
- Odczyt stały - poinformował mnie Gnssle - Kierunek w prawo.
W prawo były drzwi - na szczęście otwarte - prowadzące do znacznie mniejszej sali pełnej sprzętu 
Bliźniaczo   podobnego   do   tego,   który   ostatnio   widziałem   doszczętnie   zniszczony.   Ten   był 
nietknięty, za to włączony paliły się jakieś kontrolki.
- Po to przyszliśmy? - oświadczyłem pozostałym - Tylko mamy pewien nieprzewidziany problem, 
urządzenie działa, więc zanim je ruszymy, musimy odłączyć zasilanie, czyli mówiąc po prostu, 
należy   wyciągnąć   tę   wtyczkę   z   gniazdka.   Żeby   to   zrobić,   muszę   wyłączyć   pole,   a   wtedy  nie 
wiadomo, co się stanie. Ma pan jakieś sugestie, kapitanie?

background image

- Sierżanci zapewnią nam osłonę, gdy zajmiemy się wyłączeniem i złapaniem tego urządzenia. Jak 
już   je   będziemy   trzymać,   włączy   pan   pole   i   po   problemie.   Nolan   i   Hendriks   strzelać   do 
wszystkiego, co się zbliży, pytać będziemy potem, jeśli przeżyje.
- Tak jest, sir!
Obaj podoficerowie dobyli broni, kapitan złapał za wtyczkę i polecił
- Teraz! Wyłączyłem pole.
I wszystko stało się równocześnie.
Aparatura   ożyła,   rozświetlając   się   niczym   wystawa   neonów,   kapitan   wyszarpnął   wtyczkę   i 
światełka zaczęły gasnąć, ktoś pojawił się znikąd obok mnie, huknęły strzały, złapano mnie, też coś 
chwyciłem, by nie wylądować na podłodze, usłyszałem gwizd koło ucha i jęk.
Poczułem, że lecę gdzieś, gdzie już byłem, a nie mogłem tego opisać, do innego wszechświata.
Zanim zdążyłem się zastanowić, czy tym razem do Nieba, czy znów w znane okolice, zrobiło się 
ciepło i jasno, i rozległ się przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła.
Leżałem na czymś nierównym i kanciastym, a ode mnie oderwał się zakrwawiony Slakey. Grubszy 
i starszy niż model oryginalny, ale Slakey.
- Mam cię, skurwielu! - Nadal w dłoni trzymałem  wynalazek Coypu,  zatem czym  prędzej go 
włączyłem.
Slakey zarechotał, złapał się za postrzelony bok i odbiegł nieco dalej.
- Tu nie działa nic z importu, durniu! Jeszcze się nie nauczyłeś? - spytał złośliwie.
Uczyłem się, tyle że wolno - przywilej wieku. Oparłem się na nieprzydatnej do niczego latarce i 
wstałem   z   rumowiska   mniejszych   i   większych   odłamków   szkła.   To,   że   nie   byłem   pocięty   na 
kawałki,   a   jedynie   nieco   podrapany,   zawdzięczać   mogłem   w   części   szczęściu,   a   w   części 
wzmocnionemu ubraniu. Slakey nie miał albo szczęścia, albo takiego przyodziewku, bo wyglądał, 
jakby   uciekł   rzeźnikowi   spod   noża.   Niestety   żadna   z   ran   nie   była   na   tyle   poważna,   by   go 
unieruchomić.
- W Piekle to my nie jesteśmy - oceniłem. - To co to jest: twoje Niebo?
Faktycznie   było   niesamowite.   I   piękne.   Nigdy   zresztą   czegoś   podobnego   nie   widziałem. 
Przezroczysty świat kryształu. Wszystko szklane - trawa, krzewy, drzewa i liście, wszystko. Tylko 
nie wokół mnie - tu bowiem rozciągał się krąg zniszczenia, zaścielony odłamkami i szklanym 
pyłem.
- Jakie tam Niebo - parsknął pogardliwie Slakey.
- To co? - Ponieważ nie odpowiedział, ruszyłem ku niemu.
- Stój! - wrzasnął. - Jak tam zostaniesz, odpowiem na twoje pytania. Jak nie, sam sobie szukaj 
odpowiedzi!
- Chwilowo niech ci będzie. Gdzie jesteśmy?
- Na zupełnie innej planecie, rzadko tu bywam, bo nie ma praktycznego zastosowania. Z początku 
nazwałem ją Krzemową Doliną, potem po prostu Szkłem.
- Ty występujesz pod przezwiskiem baron Krummung? A w rzeczywistości jesteś Slakey.
- Może... Miałeś sienie zbliżać!
- A ty miałeś odpowiadać. Nie łżyj i nie kręć, to nie będę się ruszał. Powiedz mi, o co w tym 
wszystkim chodzi.
- Jeszcze czego! Sam sobie odpowiedz! Zresztą mam dość gadania: nic ci nie powiem.
- O sobie w Piekle też nie? Jakoś tak skurczył się w sobie.
-   Pomyliłem   się   -   przyznał   -   Nie   mogę   stamtąd   odejść,   bo   za   długo   siedziałem,   nim   się 
zorientowałem,   czym   to   grozi.   Gdybym   teraz   zabrał   siebie   stamtąd,   na   pewno   bym   tego   nie 
przeżył.
- Po co broń?
-   Idiotyczne   pytanie!   Żeby   przeżyć:   ten   cały   colinicon   prawie   nie   zawiera   przyswajalnych 
składników  odżywczych.  To  doskonały  wypełniacz   żołądka  i  praktycznie  nic  więcej.  Gdybym 
tylko tym się odżywiał, zginąłbym powolną śmiercią głodową. Broń jest do polowania.

background image

Nieco mnie zemdliło - w Piekle było tylko jedno źródło pożywienia, nie licząc szarej brei: ludzie 
sprowadzeni   tam   przez   Slakeya,   zresztą   w   tym   właśnie   celu.   Lista   grzechów   profesorka 
niebezpiecznie się wydłużała.
- Gdzie wysłałeś tę kobietę? - spytałem, siląc się na spokój.
- Jaką kobietę? - zarechotał złośliwie. - Czy ja wyglądam na takiego idiotę, di Griz? Poza tym 
jesteś cham: mówić o własnej żonie per "ta kobieta". Wstyd!
Widać nie do końca zapanowałem nad mięśniami twarzy, bo bez słowa odwrócił się i pobiegł 
ścieżką wyłamaną w kryształowym lesie. A ja ruszyłem za nim. Byłem szybszy, za to on znał teren. 
Mimo to zbliżałem się i bym go dorwał, gdyby nie to, że nagle stanął, przesunął się w bok i 
zniknął.
Zostałem sam. Na obcej planecie, w innym wszechświecie i bez możliwości powrotu Nie pierwszy 
zresztą raz. Poza tym, jak się wróciło z Piekła, to reszta nie powinna być większym problemem Tak 
przynajmniej głosiła teoria, którą sobie właśnie wymyśliłem.
Kryształowy   las   lśnił   wokół   śliczny   i   nieruchomy   Ruszyłem   wolno   ścieżką   połamanych   i 
zmienionych w stłuczkę drzew Prowadziła w głąb lasu, potem wzdłuż klifu, na dole połyskiwała 
woda, a przynajmniej ciecz do niej podobna Płyn rozciągał się aż po horyzont, a z lewej strony 
dostrzegłem zielone wyspy. Pode mną fale rozbijały się o skały - też kryształowe - I był to jedyny 
dźwięk przerywający ciszę.
Trzeba  uczciwie  przyznać,  ze prawie doszło do trzeciej  fuszerki - ten  cholerny Slakey musiał 
akurat być w drodze, gdy finalizowaliśmy przejęcie jego wynalazku. Jedyne, co było pocieszające, 
to fakt, ze usunąłem go z drogi, a Grissle wyłączył urządzenie, w związku z czym drugi tak szybko 
tam   nie   trafi,   a   potem   Marines   już   sobie   poradzą.   Coypu   powinien   dostać   to,   co   chciał,   i 
zmajstrować   swoją   zabawkę.   Jak   to   zrobi,   będą   mogli   mnie   ewakuować   z   tego   cholernie 
prześlicznego świata. Pozostało tylko czekać.
Po dojściu do tego średnio budującego wniosku zdałem sobie sprawę, ze powietrze tu nadaje się do 
oddychania,  a   nie  miało  prawa.   Chyba   ze  zielone   wyspy  zawdzięczały  swój   kolor  roślinności 
Rozsądne w postępowaniu Slakeya było to, ze wybierał planety nadające się do życia. Ponieważ 
podróże międzygalaktyczne w tej wersji były ściśle związane z lokalizacją (na przykład w Piekle w 
obie strony można się było dostać jedynie z jaskini, tutaj, żeby się wydostać, należało przejść 
kilkadziesiąt   metrów),   narodził   się   dylemat   -  siedzieć   i   czekać   czy   spróbować   dowiedzieć   się 
czegoś o planecie. Pierwsze rozwiązanie było nęcące i rozsądne, miało tylko jeden feler - mogłem 
umrzeć z głodu, nim zjawi się pomoc. Wobec tego ruszyłem dalej, ciesząc się, że w podeszwy mam 
wtopione wkładki z serrngayu - kompozytu elastycznego i mocnego jak stal.
Inaczej wędrówka po tłuczonym szkle błyskawicznie załatwiłaby najpierw buty, potem nogi.
Las przy brzegu był wyższy, przetykany polanami z błękitnawą niby-trawą. Nie zastanawiałem się, 
czy   to   organizmy   krzemowe   czy   efekt   działalności   jakichś   koralowców,   czy   tez   kaprys   praw 
rządzących tym wszechświatem. Na jednej z polanek zauważyłem coś, co sugerowało jeszcze inną 
kombinację- działanie artysty-maniaka. Było to pomarańczowo-żółte zwierzę przypominające lisa i 
tak doskonale oddane, że widać było pojedyncze włoski w jego futrze. Pod drzewem po przeciwnej 
stronie polanki prężył się do skoku drugi zwierzak - dwa razy większy ode mnie Sądząc po kłach i 
pazurach, wdzięczny byłem, że to rzeźba, nie oryginał. Podszedłem bliżej, podziwiając realizm i 
wierność wykonania. Szczególnie wyraziste były ślepia, znajdujące się mniej więcej na wysokości 
mojej głowy.
Wyrazistości dodawał im ruch. Śledziły mnie
To było żywe!
Odskoczyłem   czym   prędzej,   bo   mogło   mi   się   oberwać   za   głupotę.   Przyjrzałem   się   uważniej 
mniejszemu i faktycznie. Przednią łapę trochę opuściło, a tylną podniosło.
No, nie  - znajdowałem się w świecie kryształowego  życia.  Co zresztą powinno być  dla  mnie 
oczywiste   od   samego   początku,   tyle   że   jakoś   chwilowo   miałem   refleks   szachisty 
korespondencyjnego.

background image

Odgarnąłem   co   większe   odłamki   ze   ścieżki   i   siadłem   sobie,   obserwując   przebieg   polowania   i 
jednocześnie   próbując   przypomnieć   sobie,   co   wiem   o   szkle   Wyszło   mi,   że   niewiele,   ale   nie 
wyklucza   to   życia   opartego   na   krzemie,   które   najwyraźniej   miałem   przed   oczami.   Entropia 
osiągnęła tu zdecydowanie inny stopień, bo zanim obiekty mojej obserwacji zrobiły dwa kroki, 
zdążyłem   ścierpnąć   -   ubranie   było   odporne   na   przebicie,   ale   nie   wyściełane   i   czułem   każdy 
kawałek szkła pod tyłkiem.
Wreszcie wstałem i poszedłem ścieżką w dół, ku wodzie (a przynajmniej miałem nadzieję, że jest 
to woda) Sądząc po tempie polowania, gdybym wrócił za trzy dni, może ujrzałbym efekty.
Ścieżka   doprowadziła   mnie   do   plaży   z   doskonałym,   drobniutkim   piaseczkiem.   Akurat   trwał 
odpływ, dlatego pomiędzy skałami - nie szklanymi - utworzyły się mniejsze i większe bajorka. W 
najbliższym pływało coś małego - jakby ryba, ale z mackami. I zupełnie nie wyglądało na szklane.

Jeśli nie chciałem umrzeć z pragnienia, należało poeksperymentować. Ostrożnie zmoczyłem palce i 
powąchałem.  Pachniało jak woda, czyli  nijak, skóry mi  nie spaliło, czyli  nie kwas. Delikatnie 
oblizałem palce - woda, o trochę dziwnym smaku, ale woda. Ucieszony wypiłem parę łyków i z 
zadowoleniem stwierdziłem, że zadomowiła się w żołądku i nie wszczyna rewolucji.
Należało poczekać, czy nie ma opóźnionego działania.
Skierowałem się ku widocznym z prawej strony niewielkim wyspom, wędrując wzdłuż brzegu. Te 
leżące   najbliżej   brzegu   były   raczej   piaszczystymi   łachami   niż   wyspami   w   pełnym   tego   słowa 
znaczeniu,   za   to   widoczne   dalej   miały   coś   zielonego.   Detali   z   tej   odległości   nie   sposób   było 
zauważyć, ale wyglądało jak las. Cóż, podobno nie ma rzeczy niemożliwych, niby dlaczego na 
jednej planecie nie mogły rozwinąć się dwie odmiany życia - węglowe i krzemowe?
Skądś zresztą brał się w powietrzu tlen, a wątpię, żeby ze szklanej trawy. Zieleń oznaczała, że było 
tam coś do jedzenia...
Jakby na potwierdzenie mych domysłów, porastające brzeg większej wyspy krzaki zatrzęsły się i to 
z całą pewnością nie pod wpływem wiatru, który po prostu nie wiał. Tam coś żyło - mogło być 
spożywcze,   inteligentne,   a   równie   dobrze   jedno   i   drugie.   Powstrzymałem   odruch   padnięcia 
plackiem - jeśli było inteligentne, to już i tak dokładnie mnie obejrzało, a poza tym na płaskiej 
plaży nie bardzo było gdzie się ukryć, po co więc robić z siebie durnia?
Do wyspy był kawałek, a woda wyglądała na płytką, nie zamierzałem jednakże ryzykować bez 
potrzeby, toteż zamiast ruszyć w drogę, nabrałem powietrza w płuca i wrzasnąłem:
- Halo! Jest tam kto? Jestem tu obcy, ale nie zamierzam ci pierwszy robić krzywdy. Mi vidas vin. 
Dirce min pardas esperanto?
Z krzaków wyłoniła się zgrabna postać, a znajomy głos odwrzasnął:
- Miło, że się w końcu pokazałeś! - Angelina!!!

ROZDZIAŁ 11

Oniemiałem z wrażenia.
Różnych rzeczy się spodziewałem, ale nie tego, że wreszcie ją znajdę. Stałem z głupim uśmiechem 
na twarzy, podczas gdy Angelina posłała mi całusa i wskoczyła do wody. Dotarła do mnie po 
kilkunastu sprawnych pociągnięciach rąk, co umożliwiło mi jakie takie dojście do siebie.
Po chwili, gdy przerwaliśmy powitalny pocałunek, powiedziałem:
- Widzę, że jesteś cała i zdrowa, a to najważniejsze. Chyba się nie mylę?
- Nie mylisz się. Co z Bolivarem i Jamesem?
- Pomagają mi w poszukiwaniach i, prawdę mówiąc, martwią się o ciebie. Zresztą tak wracając do 
początku tej całej afery: rozumiem, że się nudziłaś, ale dlaczego pozwoliłaś się tak potraktować?
- Bo wyszłam z wprawy, w przeciwieństwie do ciebie: zjawiłeś się piorunem. Ile tak naprawdę 
minęło czasu: ze trzy, cztery dni, nie? Tutaj doby są tak krótkie, że trudno zachować właściwe 
poczucie czasu.

background image

- Dobrze, że ci się tak wydawało, zresztą miałaś rację ze swojego punktu widzenia. Dzięki temu nie 
zdążyłaś się denerwować. Tyle że wychodzi na to, że w różnych wszechświatach czas płynie z inną 
szybkością. Coypu nazywa to zjawisko stopniem entropii.
- Chyba cię przestałam rozumieć, jakie różne wszechświaty i co za bzdury z tym czasem? Czy 
dobrze się czujesz?
- Wspaniale. A że nic nie rozumiesz, wcale mnie nie dziwi, tkwię w tym od ładnych paru dni i też 
nie bardzo rozumiem. Przyjmuję na wiarę słowa Coypu, bo dotąd nie łgał, więc nie ma powodu 
obecnie go o to podejrzewać. Wszystko zresztą wskazuje na to, że chodzi właśnie o różnice w 
upływie czasu. Slakey, bo tak się nazywa facet, co organizował lipne wycieczki do Nieba, znalazł 
sposób poruszania się między wszechświatami. A w każdym z nich czas płynie inaczej. Dla ciebie 
minęły trzy dni, dla nas dwa tygodnie. Opowiem ci później, co nam się przez ten czas przytrafiło, 
ale najpierw zdaj relację ze swoich przygód.
- Popełniłam błąd, przez który wszyscy niepotrzebnie się martwiliście. - Przestała się uśmiechać. - 
Nie   doceniłam   tego,   jak   mówisz,   Slakeya.   Uważałam   go   za   zwykłego   hochsztaplera   i   byłam 
pewna, że sobie z nim poradzę. Dobrze grał i ani  przez chwilę nie podejrzewałam  go o taką 
inteligencję, a tego, że pomoże mu brat bliźniak, to już naprawdę nie dało się przewidzieć...
- Moment, bo tym razem ja się zgubiłem. Siądź no i opowiedz po kolei, wolno i w zrozumiałym 
języku. Zostawiłaś wiadomość w komputerze, tak?
-   Tak,   potem   wyszłam   na   umówioną   z   Roweną   wycieczkę   do   Nieba.   Wszystkie   się   tym   tak 
podniecały, że musiałam spróbować, a poza tym zirytował mnie stopień kantu i bezczelności i 
postanowiłam dać mendzie nauczkę. Nie żeruje się na tym, w co ludzie wierzą. Tyle że nie miałam 
okazji. Do Nieba nie dotarliśmy, choć byliśmy prawie w drodze, gdy pojawił się drugi, jota w jotę 
wyglądający   kuglarz   i   z   wrzaskiem   rzucił   się   na   mnie.   No   to   zaczęłam   się   bronić.   Rowena, 
kretynka jedna, natychmiast zemdlała, a potem me wiem, co się stało, bo znaleźliśmy się w tym 
kryształowym świecie - oni dwaj i ja. Mnie zignorowali, ponieważ jednemu zdążyłam uciąć łapę, a 
drugi go opatrywał, więc prysnęłam w krzaki. Zanim zdałam sobie sprawę, ze broń nie działa i 
nawet nie mogę głupiego noża wyjąć z pochwy, zdążyli już zniknąć. Jak go następnym razem 
spotkam, będzie mile wspominał straconą rączkę, na plasterki gada przerobię, i to własnoręcznie! 
Gdy była w takim humorze, najlepiej było się jej nie sprzeciwiać, gdyż emocje brały górę nad 
rozsądkiem.
-   Spotkałaś   tu   jeszcze   kogoś?   -   zmieniłem   nieco   temat   -   Tak   na   marginesie,   podczas   obrony 
koniecznej zdewastowałaś spory kawał budynku, a na koniec jeszcze go podpaliłaś.
- Naprawdę? Patrz, nie zauważyłam. Co do spotkań to nie natknęłam się na nikogo, mimo że trochę 
zwiedzałam okolicę. Głównie po to, żeby me myśleć i żeby zabić nadmiar wolnego czasu. Pić 
miałam co, gorzej z jedzeniem. Na tych małych wysepkach rośnie trawa i krzewy z takimi małymi 
pomarańczkami. Trujące jak nie wiem co. Wzięłam małego gryzą, a przeczyściło mnie ze trzy razy, 
myślałam, że mi żołądek przenicuje. Zaczęłam się przymierzać do wycieczki na większe wyspy, 
gdy doszłam do siebie po tym przeklętym owocku, ale usłyszałam, jak się wydzierasz. Przyznaję, 
że był to najprzyjemniejszy wrzask, jaki słyszałam od dłuższego czasu.
Uśmiechnąłem się skromnie - co mi naturalnie nie wyszło - i uporządkowałem myśli na tyle, na ile 
potrafiłem w tak krótkim czasie
- Mam nadzieję, że niczego nie poprzestawiam, bo od twojego zniknięcia byłem raczej zajęty. 
Początkowo próbowaliśmy sami, czyli we trzech, ale okazało się, że kolejna sekta tego naciągacza 
też jest tylko dla kobiet, musiałem więc wezwać posiłki. Inskipp przysłał agentkę Sybil, Coypu i 
Marines. Kościół prowadził Slakey, ale nie ten, któremu odcięłaś dłoń. Tak w ogóle, to on się jakoś 
powielił,   tylko   diabli   wiedzą   w   ilu   egzemplarzach,   i   wszyscy   są   ze   sobą   w   stałym   kontakcie 
telepatycznym   Żeby   cię   znaleźć,   Coypu   potrzebował   urządzenia   i   współrzędnych,   którymi 
posługuje się Slakey, więc Sybil zrobiła to, co ty planowałaś, i faktycznie znalazła się w Niebie. 
Kiedy   poszliśmy   po   urządzenie,   złapał   nas   i   wylądowaliśmy   w   Piekle,   dopiero   chłopcy   nas 
wyciągnęli,  ale  przy okazji aparatura  została zniszczona.  Piekło, Niebo czy Szkło, gdzie teraz 

background image

jesteśmy,   to   planety,   każda   w   innym   wszechświecie.   Poszukaliśmy   dalej,   znaleźliśmy   kolejną 
sektę, tym razem całkowicie męską i wybrałem się tam z Marines. Urządzenie zdobyliśmy, ale 
reszta nie do końca się udała i dlatego wylądowałem tu sam, bez żywności i z nie działającym 
sprzętem,  jeśli nie liczyć  jednego noża z węglika  spiekanego,  bo ten  dodałem do normalnego 
ekwipunku po pobycie w Piekle. I to mniej więcej wszystko.
- Faktycznie byłeś szalenie pracowity. Opowiedz mi coś więcej o Piekle i o tej całej Sybil.
Ton głosu rozpoznałem bezbłędnie - co po tylu latach nie było specjalną sztuką - to też o Piekle 
opowiedziałem szczegółowo, a po detale dotyczące Sybil odesłałem do młodszego pokolenia. To 
była   sprawdzona   metoda   -   każda   inna   reakcja   spowodowałaby   poważne   reperkusje,   ponieważ 
wbrew ogłaszanym publicznie dezinformacjom Angelina zawsze była zazdrosna.
- No tak, dzieci  są pod dobrą opieką, śledztwo prowadzi Inskipp, a Coypu  w końcu znajdzie 
właściwy sposób - podsumowała wstając - O nich me musimy się martwić.
- Natomiast możemy i powinniśmy o nas - wpadłem jej w słowo - Z pragnienia umiera się po 
trzech dniach, co nam na szczęście nie grozi.
- Bez jedzenia można wytrzymać ze dwa tygodnie, ale ponieważ zaczynam być porządnie głodna, 
proponuję sprawdzić większą wyspę. Nigdzie indziej me znajdziemy nic spożywczego, tam jest 
jakaś szansa. Tak na marginesie - zauważyłeś, ze krystaliczne życie trzyma się z dala od wody?
- Nie zauważyłem. Naprawdę?
- Owszem. Dlatego że nie jest szkłem i rozpuszcza się w wodzie. Nie od razu, ale za to całkowicie. 
Sprawdziłam.
- To co się tu dzieje, jak pada deszcz?
- Nie pada. Popatrz w niebo, dostrzegasz choć jedną chmurkę?
- A innym formom życia woda nie szkodzi? Widziałem tu jakieś takie pływające w bajorze przy 
brzegu.
- Część zielonych roślin ma korzenie w wodzie, więc musi czerpać z tego korzyści Dobrowolnie by 
się nie truły, prawda?
- W takim razie mogą być jadalne - podsumowałem.
Do   najbliższej   naprawdę   dużej   wyspy   było   ze   sto   metrów   i   tam   właśnie   rosło   coś,   co   mi 
przypominało las. Dostanie się tam nie przedstawiało problemu, ale najpierw należało się zająć 
pewnym drobiazgiem.
- Powinniśmy wrócić  i zostawić  wiadomość  Coypu  na  tej  zmasakrowanej  polance,  bo inaczej 
nawet nie będą mieli pojęcia, że tu jesteśmy, nie mówiąc już o tym, gdzie konkretnie. Najlepiej 
będzie, jak sobie posiedzisz, a ja to załatwię.
Ponieważ Angelina była  kobietą praktyczną, nie musiałem jej przekonywać i nie tracąc czasu, 
wyruszyłem w drogę.
Zanim dotarłem na miejsce, wymyśliłem, jak zostawić wiadomość. Na polanie oczyściłem kawałek 
terenu i na środku umieściłem jedną z kart kredytowych, na której było moje nazwisko, a następnie 
z bezużytecznych granatów i innego wyposażenia ułożyłem gustowną strzałkę i napis WYSPY. 
Wyszło mi prawie artystyczne rękodzieło, zrozumiałe nawet dla kompletnego kretyna.
Gdy wróciłem  na  plażę,  zaczynało   zmierzchać,  dlatego   nie  zdziwiło   mnie,  ze  Angelina  spała. 
Piasek był miękki i ciepły, a dzień pełen wzruszeń. Położyłem się obok i zasnąłem z poczuciem 
dobrze spełnionego obowiązku.
Obudziło mnie energiczne potrząsanie za ramię.
- Wstawaj, nie ogolona śpiąca królewno - usłyszałem głos Angeliny - Czas na kąpiel i poszukanie 
śniadania.
- Proszę uprzejmie, tylko nie lubię paradować w mokrym przyodziewku.
Sprawnie rozebrałem się, zrobiłem z ubrania i butów poręczny tobołek i wyruszyliśmy, przy czym 
płynąłem korzystając z jednej ręki, drugą kończyną przytrzymując zawiniątko nad głową.
Gdy   dotarliśmy   na   wyspę,   odszukaliśmy   kawałek   piasku,   by   spokojnie   obeschnąć,   po   czym 
ubrałem się i na wszelki wypadek wyjąłem nóż. Nie był imponujący, ale dziesięć centymetrów 

background image

ostrego jak brzytwa ostrza z węglika spiekanego mogło sobie poradzić z większością fauny i flory. 
Nauczony doświadczeniem  z  Piekła umieściłem  go w papierowej  pochwie  i teraz  wystarczyło 
zerwać ją z ostrza. Angelina ze swoim ubiorem me miała problemów, ponieważ jeszcze przed 
moim przybyciem przerobiła długą suknię na wygodny strój kąpielowy.
- Zobacz te pomarańcze - powiedziała, gdy wyszliśmy na coś w rodzaju ścieżki - te małe pod 
gałęziami, które wyglądają jak skrzyżowanie chorej ośmiornicy ze zdechłym kaktusem. Trujące 
świństwo.
-   Inne   mogą   być   jadalne,   a   coś   wydeptało   tę   ścieżkę   To   coś   może   być   spożywcze,   ale   i 
niebezpieczne.
- W takim razie proszę przodem - Angelina uśmiechnęła się. Solidnie wydeptana ścieżka wiła się 
między drzewami, krzewami i czymś, co przypominało skrzyżowanie trawy i mchu. Nic w okolicy 
nie wyglądało znajomo albo specjalnie jadalnie. Angelina pierwsza zwróciła uwagę na potencjalne 
pożywienie.   Rosło   na   drzewie,   przypominało   jagody   i   było   niebieskie.   Miało   miękką   skórę   i 
błękitny sok. Istniał tylko jeden sposób, by przekonać się, czy faktycznie jest strawne.
Tym razem była moja kolej, żeby wcielić się w królika doświadczalnego.
Przyjrzałem   się   podejrzliwie   błękitnym   owocom,   urwałem   jeden,   powąchałem   i   rzuciłem   byle 
dalej.
-   Może   to   i   jest   jadalne,   ale   cuchnie   jak   skunks.   Z   powrotem   będzie   szybciej,   niż   zdąży   się 
przełknąć, jeśli zdąży się przełknąć.
Starannie   wytarłem   palce   o   ziemię,   przełożyłem   nóż   do   prawej   dłoni   i   ponownie   ruszyłem 
przodem. Ścieżka nadal pięła się w górę i w głąb wyspy.
- Poczekaj - Angelina ściszyła głos. - Słyszysz coś? Przystanąłem i nastawiłem uszu.
- Coś z przodu łomocze - przyznałem. - Może bębny... Jacyś tubylcy.
- Zobaczymy.
Łomoty   stały   się   głośniejsze   i   bardziej   nieregularne   -   raz   rytm   zwalniał,   raz   przyspieszał. 
Roślinność zaczęła rzednąć i przed nami pojawiła się polana całkiem sporych rozmiarów. Ciekawe, 
że ścieżka nie przecinała polany - tak by było najkrócej - lecz biegła bokiem wzdłuż linii roślin.
- Podejrzane - oceniła Angelina. - To, co wydeptało tę ścieżkę, najwyraźniej nie miało ochoty iść 
krótszą drogą.
- Mogło być wstydliwe, albo chciało mieć blisko do kryjówki.
- Albo na środku tej polany jest coś, z czym nie chciało mieć do czynienia. A stamtąd właśnie 
dobiega to pseudobębnienie.
Na wszelki wypadek przykucnęliśmy za bulwiastym kopcem porośniętym gęstą zieloną szczeciną i 
ostrożnie wyjrzeliśmy.
- Uch! - sapnęła z uczuciem Angelina.
Uczucie było w pełni uzasadnione - na środku polany znajdowało się coś szarego, wyglądającego 
jak kupa błota. Miało dobre dziesięć metrów wysokości i zwieszało mu się ze szczytu pojedyncze 
ni to pnącze, ni to gałąź, sięgające prawie do ziemi. Na tym niby-pnączu rosły, niczym owoce na 
gałęzi, połyskujące czerwone kule.
- Może owoce i to na dodatek jadalne - rozmarzyłem się.
- Albo niebezpieczne  - oceniła  Angelina. - Nie podoba mi  się to odosobnienie.  Coś  starannie 
omijało albo i nadal omija to paskudztwo.
- Mnie się to szare też nie podoba. Mamy dwa wyjścia: albo pójdziemy ścieżką, albo prosto i 
sprawdzimy.
- Jak cię znam, to już postanowiłeś. Tylko pamiętaj: idę z tobą!
- Zgoda, ale z tyłu.
Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, łomot umilkł, by po chwili rozbrzmieć ponownie, ale ciszej i 
szybciej. Zostaliśmy zauważeni. Podszedłem ostrożnie bliżej, stanąłem i przyjrzałem się szaremu 
tworowi uważniej. Z bliska faktycznie wyglądało jeszcze obrzydliwiej.
W środku szarego utworzyła się nagle wilgotna dziura i rozległ się głęboki, chrypliwy głos:

background image

- Z bliska faktycznie wygląda jeszcze obrzydliwiej.

ROZDZIAŁ 12

- Gada! - zdziwiła się Angelina.
- Gorzej - czyta myśli. Ja właśnie to pomyślałem, a ten stwór powtórzył.
- Ciekawe, czy moje też... - wychrypiał obiekt naszych zainteresowań.
Angelinę cofnęło.
- Ojej, miałeś rację! Nie podoba mi się to wszystko, wynośmy się stąd!
- Zaraz. Najpierw chcę sprawdzić, co to jest to czerwone. Sprawdziłem - i to szybciej, niżbym 
chciał. Pnącze nagle ożyło, błyskawicznie okręciło mi się wokół szyi i przyciągnęło.
- Grrk... - zacharczałem i użyłem noża.
Z rany pociekł żółtawy płyn, ale cięcie nie poszło tak łatwo, jak sądziłem - macka miała gąbczastą 
strukturę i była upiornie twarda, toteż dydoliłem równo, nie bardzo zwracając uwagę na otoczenie. 
Na rezultat trzeba było poczekać. Angelina zniecierpliwiła się.
- Urżnij to wreszcie! - poleciła i złapała mnie wpół. Dzięki temu niemal mnie powiesiła. Ale dodała 
mi bodźca, bo już naprawdę nie miałem wyjścia - znając jej zaciętość, wiedziałem, że nie puści. Po 
paru długich jak wieczność sekundach przeciąłem ostatnie włókna i oboje znaleźliśmy się na ziemi 
- wraz z uciętym kawałem macki.
Dopiero po paru metrach zdałem sobie sprawę, że jestem ciągnięty - tym razem w przeciwną stronę 
i przez własną żonę.
- Zastanawia się... naprawdę obrzydliwe... - zagrzmiało znajomo.
Siadłem i zdjąłem z szyi organiczny krawat, masując przy okazji sponiewieraną część ciała.
- Nachalne bydlę... - wykrztusiłem.
- Jak się czujesz?
- Opluty.  - Wymownym  gestem pokazałem ociekające żółcią  kończyny.  - Wracamy do wody. 
Muszę się umyć, a nie dlatego ryzykowałem przerobienie mnie na zakąskę, żeby nie spróbować 
tego tu.
Do fragmentu macki przyrośnięte były dwie czerwone kule. - To chodźmy. Bo się jeszcze okaże, że 
to świństwo może chodzić i nie lubi tracić przekąsek. Nie skomentowałem jej słów.
Do wody wlazłem tym razem w opakowaniu - żółte zaczynało zasychać i lepić się, więc uznałem, 
że   lepiej   być   mokry   niż   lepiący.   Przy   okazji   umyłem   nóż,   gratulując   sobie   przezorności. 
Tymczasem Angelina umyła trofeum, które następnie odcięła od reszty i przepołowiła. Wewnątrz 
wyglądało jak mięso. Ostrożnie ukroiła kawałek i powąchała.
- Nie śmierdzi - oceniła i włożyła do ust. Pogryzła i połknęła, nim zdążyłem cokolwiek zrobić.
- Oryginalne - przyznała. - Coś pośredniego między krewetką a bekonem.
- Nie powinnaś...
- A dlaczego? Ktoś musiał, a była moja kolej. Poza tym na pewno jestem bardziej głodna niż ty, a 
jak widzisz żyję i nic mi nie jest.
- A jak ma opóźnione działanie?
- To będziemy się martwić później. Tak na marginesie, mógłbyś uczciwie przyznać, że miałam 
rację, chcąc iść ścieżką.
- Mógłbym. Cholerny wędkarz lądowy!
- Dlaczego akurat wędkarz? I dlaczego przyrównujesz do człowieka głupie zwierzę?
- Nie chodzi mi o faceta, który siedzi nad bajorem i moczy kij w wodzie, tylko o rybę głębinową. 
Przypadkiem nazywają się tak samo. Ma narośl w kształcie wędki wyrastającą z czubka głowy i 
zwisającą   przed   pysk.   Stąd   właśnie   nazwa.   Na   końcu   tej   narośli   jest   świecące   zgrubienie,   a 
ponieważ ryba żyje w strefie mroku, światło przyciąga inne zwierzęta, dzięki czemu nigdy nie 
narzeka na brak żywności.
- Ale skąd ten numer z czytaniem myśli?

background image

- Któż to może wiedzieć? - Westchnąłem. - Może ogłupia tutejsze zwierzęta? Co robisz?
- Jem - odparła zgodnie z prawdą. - Nadal czuję się dobrze, a jeść mi się chce jeszcze bardziej. Nie 
przejmuj się, jak dotąd nic mi nie jest, to już nic się nie stanie.
- Daj kawałek. To może być trutka działająca dajmy na to tylko na samców.
- Uroczy pomysł - przyznała po chwili namysłu.
- Nie ja wymyśliłem to zwariowane miejsce, a jeśli reguły pasują do wyglądu, jest tu możliwe 
wszystko,   co   urąga   zdrowemu   rozsądkowi.   -   Spróbowałem   kawałek.   -   Nie   najgorsze.   Ale   po 
dokładkę nie pójdę.
- Nie pójdziesz. Zauważyłeś, że się ściemnia?
- Owszem. Proponuję się zdrzemnąć, a rano dalej ruszyć ścieżką. Co ty na to?                             -  
Zadziwiająco rozsądna propozycja.
- Nie obrażasz mnie przypadkiem?
- Już nie.
- Wiesz... chyba cię nie lubię...
Obudziliśmy się cali, zdrowi i głodni, toteż nie zwlekając ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem 
prowadziła   Angelina  uzbrojona  w  nóż. Siłą   mi   co  prawda  ustępowała,  za  to  refleks  mieliśmy 
identyczny,   a   nóż   był   jej   ukochaną   bronią   od   niepamiętnych   czasów.   Poza   tym   kwestię 
równouprawnienia przedyskutowaliśmy i przetestowaliśmy naprawdę dawno temu.
Mając   motywację   w   postaci   burczących   brzuchów,   do   polany   dotarliśmy   całkiem   szybko. 
Poczęstowałem szarego cosia kamieniem, który specjalnie w tym zbożnym  celu przyniosłem z 
plaży, i w nagrodę usłyszałem charkotliwe:
- Żebym miała piłę łańcuchową!
- Naprawdę ci jej brakuje? - zdziwiłem się szczerze.
-   Wolałabym   granatnik   -   przyznała   po   namyśle   Angelina.   Okrążyliśmy   polanę   żegnani 
anemicznymi wymachami macki i zagłębiliśmy się ponownie w las. Tym razem nie było go zbyt 
dużo, za to ścieżka dość ostro pięła się pod górę. Gdy znaleźliśmy się na zboczu, zatrzymała nas 
nagła zmiana krajobrazu. Las i w ogóle roślinność kończyły się raczej gwałtownie, a przed nami 
rozciągały się opustoszałe wzgórza. Piasek, skały, po prostu pustynia.
- Chyba mówiłaś, że tu nie pada? - upewniłem się.
- Zgadza się.
- W takim razie organizmy, jakie znamy, nie mogą zbytnio oddalić się od morza, bo korzenie nie 
sięgną do wody. A bez wody nie ma życia.
- Ale ścieżka biegnie dalej przez tę dolinkę.
- No to zaryzykujemy. Mam tylko nadzieję, że nie ciągnie się za daleko...
Przez kilka minut szliśmy w milczeniu ścieżką wijącą się między głazami wielkości domów.
- A to co takiego? - zdumiała się Angelina za kolejnym zakrętem.
Na piasku stała sobie mała skalna piramidka o odłamanym czubku. Pusta. A parę kroków dalej 
następna, tyle ze większa. Też uszkodzona i tez pusta. I następna. Wszystkie znajdowały się w linii 
prostej i każda była większa od poprzedniej Razem naliczyliśmy ich trzydzieści.
- Obca zagadka - oświadczyłem inteligentnie Angelina jedynie parsknęła pogardliwie, schodząc ze 
ścieżki i podchodząc do ostatniej, znacznie od nas wyższej.
- Ostatnia jest cała - oświadczyła oskarzycielsko - I co?
- I nic.
- Chcesz wiedzieć, co myślę? - spytała po chwili.
- Niekoniecznie.
- To słuchaj. Zostały skonstruowane przez jakąś istotę krzemową, która je piasek, a wydala skałę. 
Piramidę   buduje  wokół   siebie,   a   gdy  staje   się  zbyt   duża,   rozwala   czubek,   wychodzi   i   buduje 
następną.
- Niesamowite - przyznałem przytłoczony jej logiką - Do grona sław naukowych masz otwartą 
drogę, to pewne. Jedno małe pytanie jak ono buduje piramidę, siedząc wewnątrz, sra w górę?

background image

- Chyba nie sądzisz, ze wszystko wiem - obruszyła się, nadal prezentując idealny przykład kobiecej 
logiki - Wracamy na ścieżkę.
- Jeszcze nie. Coś wędruje, i to z przeciwka.
- Cosie, nie coś.
- Tym bardziej należy się schować.
Przyznała mi rację i oboje skryliśmy się w cieniu największej piramidy, obserwując zbliżające się 
cosie.
- Posłuchaj - poleciła Angelina, przykładając ucho do ściany - Ze środka słychać chrupanie.
- Może nie teraz? Jedna obca zagadka na raz zupełnie mi wystarczy.
Maszerujące gęsiego stworki faktycznie wyglądały tajemniczo - było  ich jedenaście, z grubsza 
naszego wzrostu i kształtu. Dlatego z grubsza, że poruszały się za pomocą kilkunastu ni to nóżek, 
ni to macek, którymi energicznie przebierały, wyżej znajdowało się coś, co przypominało kawał 
pnia, zarówno z barwy, jak i chropowatości. Na samej górze wyrastała z tego pojedyncza cienka 
macka   zakończona   bulwiastym  okiem.  Istoty poruszały się  w  milczeniu,   wzniecając  niewielką 
chmurkę  kurzu. Przeszły obok, nie zauważając  nas  - albo  nie reagując  na naszą obecność  - i 
zniknęły za krawędzią zalesionego zbocza.
- Może teraz będziesz uprzejmy posłuchać?
- Teraz tak - zgodziłem się, przykładając ucho do kamiennej powierzchni - coś tam chrobocze.
- Wracają.
Tym   razem   szła   inna   grupa,   choć   tez   liczyła   jedenastu   osobników   Górna   część   kadłuba 
przypominała przezroczyste czasze pełne wody, która na wybojach ścieżki przelewała się przez 
zawinięte do środka brzegi.
- Przychodzą z pustyni do strumienia lub do morza po wodę - podsumowała Angelina - Dlaczego?
- Jest tylko jeden pewny sposób, by to sprawdzić - odparłem - Iść za nimi.
Może nie było to najmądrzejsze ani najbezpieczniejsze, ale oboje mieliśmy dość zagadek, dlatego 
ledwie konwój zniknął z pola widzenia, ruszyliśmy za nim.
Nie musieliśmy iść daleko - po kilkudziesięciu metrach ścieżka znikała między głazami.
- Te skały tu umieszczono, to nie jest naturalna formacja - zauważyłem - Czy wchodzimy tam? 
Ostatni przypływ ciekawości nie był zbyt...
- Za tobą!
Odskoczyłem czym prędzej gotów na odparcie ataku Kolejna karawana nosiwodów zbliżyła się i 
przemaszerowała obok, ignorując nas zupełnie. Musieli nas zauważyć - jedynie kompletny ślepiec 
mógłby nas nie dostrzec.
- Chyba ich nie interesujemy - oceniłem.
- Ale oni nas - tak. Idziemy. No i poszliśmy.
Za pierwszym pierścieniem głazów był  drugi, a potem koliste zagłębienie pełne zieleni, skał i 
kamyków.   Trzeba   przyznać,   że   obojgu   nam   odebrał   mowę   tak   niesamowity   widok.   Konwój, 
którego śladem szliśmy, rozdzielił się i zajął podlewaniem dziwnych roślin Każdy stwór wylewał 
po   trochu   wodą,   aż   nic   nie   zostawało.   Potem   kręcił   się   bez   celu   wraz   z   innymi   w   zielonym 
labiryncie, by w końcu na jakąś niesłyszalną komendę ustawić się w rządku i wymaszerować po 
kolejną porcję.
Pod szerokimi liśćmi - jeśli to były liście - kręciły się stwory podobne do pająków, najwyraźniej 
pieląc, czyszcząc i pielęgnując rośliny. Inne zbierały opadłe liście czy fragmenty łodyg, a jeszcze 
inne przemieszczały się z czerwonymi, dziwnie znajomymi obiektami w objęciach. Wszystko to 
odbywało się w półmroku i ciszy przerywanej jedynie szelestami i szmerami. Za plątaniną zieleni 
widać było kolejne skupisko skał, do którego prowadziło mroczne wejście mniej więcej rozmiarów 
człowieka.
Rozważania nad tym, co może się kryć we wnętrzu tej jaskini, przerwało mi delikatne pociągnięcie 
za nogawkę. To, co ciągnęło, wyglądało niczym niewielka wiązka chrustu. Po chwili przestało 

background image

szarpać, zrobiło parę kroków ku wejściu i poczekało. Widząc - albo nie widząc - brak efektów 
wróciło i kontynuowało zaczepki.
- Chyba chce, żebyśmy za nim poszli - powiedziałem - To może być próba kontaktu.
- Albo znalezienia obiadu.
- Skoro już przyszliśmy tak daleko, to chyba nie pozostaje nam nic innego, jak sprawdzić.
Tak tez uczyniliśmy.
Kiedy ruszyliśmy do przodu, chruściak przestał zajmować się ciągnięciem i zajął pilotowaniem. 
Gdy   stanęliśmy   w   progu,   dosłownie   nas   zamurowało.   Z   zewnątrz   docierało   dość   światła,   by 
dostrzec,   co   znajdowało   się   wewnątrz.   A   ciągnęło   się   tam   rozległe   zielone   coś,   z   czego 
najwyraźniej wyrastały rozmaite stworki, jakie dotąd widzieliśmy - tu dał się zauważyć na wpół 
wykształcony nosiwoda, ówdzie częściowo gotowy chruściak, a tu i tam zupełme inne, nie znane 
nam istoty, których przeznaczenia nawet nie próbowałem sobie wyobrazić. W pewnym momencie 
między nogami przemknął mi pająkopodobny stworek z czerwona kulą w odnóżach, wdrapał się po 
boku zalegającego jaskinię cosia i wrzucił kulę w otwór, jaki pojawił się w zielonej skórze.
-   Patrzy   na   nas   -   poinformowała   mnie   cicho   Angelina,   wskazując   na   pęk   podobnych   do   nici 
szypułek zakończonych oczyma, które powoli zwróciły się w naszą stronę.
- Cześć - powiedziałem na wszelki wypadek.

- Cześć - zagrzmiało w odpowiedzi.

ROZDZIAŁ 13

- Gada czy następny naśladowca? - zaciekawiła się Angelina.
- Gada... gada... gada.
Żadna odpowiedź, a tym bardziej dowód.
Pod pękiem szypułek wykształcił się pospiesznie nowy organ, wyglądający na skrzyżowanie tuby z 
kwiatem. Owa krzyżówka powęszyła, jakby czegoś szukając, po czym skoncentrowała się na mojej 
osobie. Odruchowo zrobiłem krok w tył...
Barwy, dźwięki, ruch, uczucia.
Ból, wspomnienia, głos.
Krzyk...
Dotarło do mnie, że to ja wrzeszczę. Ktoś mną potrząsnął, zamrugałem gwałtownie i zobaczyłem 
trzymającą mnie Angelinę.
- Co się stało? - spytała zaniepokojona.
- Nie wiem... a co widziałaś?
- Zamknąłeś oczy i padłeś jak ścięty. Potem tobą targało, a potem zacząłeś krzyczeć. Wszystko 
trwało zaledwie parę sekund.
- Ten tam próbował się chyba ze mną skomunikować telepatycznie, tyle że okazał się. za silny...
- Chciał zrobić ci krzywdę?
- Wręcz odwrotnie. Był ciekawy, groźby żadnej nie wyczułem - Wątpię też, żeby znalazł to, czego 
szukał, zresztą byłbym zdziwiony, gdybyśmy okazali się równie inteligentni co on.
Tymczasem   tubokwiatek   zamknął   się   i   zniknął,   a   obok   nie   dokończonego   nosiwody   coś   się 
zakotłowało. Stwór powstały podczas zamieszania oddzielił się od reszty cielska z pyknięciem i 
pognał gdzieś w labirynt zielem.
- To nie on, tylko ona - oceniła Angelina. - Wyrastają z niej części kolonii... coś jak królowa wśród 
mrówek.
- Albo też jest to właśnie kolonia, coś w rodzaju zbiorowej inteligencji.
Owo coś nie próbowało się ponownie z nami skontaktować, nawet zwinęło szypułki z oczami, 
jakby tracąc zainteresowanie dla obcych. Nie zapomniało jednakże o naszym istnieniu: kolejny 

background image

pajęczak miał dwie czerwone kule i jedną wrzucił w otwór gębowy cosia, a drugą położył przed 
nami.
- Dzięki, królewno - powiedziałem na wszelki wypadek. - Wygląda jak to, które jedliśmy wczoraj.
Czerwona kula pod wpływem pstryknięcia palcem rozłożyła się niby przekrojona pomarańcza.
- To się nazywa obsługa - przyznała Angelina. - Posuń no się, jeśli łaska.
Zrobiłem jej miejsce i zjedliśmy w milczeniu. Faktycznie był  to taki sam krewetkowy balonik 
mięsny. Nader soczysty, skutecznie gaszący pragnienie. Ponieważ jedna mała przekąska na dwie 
dorosłe   -   i   głodne   -   osoby   jedynie   poirytowała   żołądki,   a   więcej   nam   nie   zaproponowano, 
zastosowałem wypróbowaną metodę samoobsługi. Nikt nie zwrócił na to uwagi, więc najedliśmy 
się do syta.
- I co dalej? - spytała Angelina, gdy skończyliśmy.
- Sugeruję drzemkę.
- Ale na zmianę. Nie mam jakoś zaufania do gospodarza kimkolwiek czy też czymkolwiek jest.
 - W takim razie wygodniej będzie wyjść na świeże powietrze i poszukać bezpiecznego miejsca z 
dala od ścieżki. Jak zgłodniejemy, zawsze możemy wrócić.
 - Masz rację. - Ziewnęła rozdzierająco. - To był męczący dzień.
Na   podobnym   nieróbstwie   spędziliśmy   kolejne   dwie   doby,   przez   które   dzięki   wspólnemu 
wysiłkowi udało nam się nie dojść do żadnego konstruktywnego wniosku. Trzeciego dnia Angelina 
zauważyła coś, co w końcu zmusiło nas do podjęcia decyzji.
  -   Chudniesz   -   oświadczyła   rzeczowo.   -   Ja   zresztą   też.   Tutejsze   pożywienie   może   i   jest 
wypełniające, ale na pewno nie odżywcze. Zauważyłeś, jak szybko ponownie robimy się głodni?
- Tak.
- To dlaczego nic nie mówiłeś?
- Bo nie chciałem cię martwić.
- Kretyn! Jak tu dłużej zostaniemy, to umrzemy z głodu, nawet bez przerwy jedząc. Pić nam się nie 
chce,   czyli  organizmy  mają   dość  płynów,  za  to  brak  im  składników   odżywczych.  To  kwestia 
przemiany materii, tubylców jest zupełnie inna.
- Też tak sądzę - przyznałem ponuro. - W pierwszej chwili, jak o tym pomyślałem, wydało mi się 
nieco   naciągane,   ale   zdaje   się,   że   rzeczywistość   jest   bardziej   zwariowana   od   wyobraźni.   Nie 
pozostało nam nic innego, jak wrócić do krainy kryształów.
- Nie! Do cywilizacji, uczciwego jedzenia i kąpieli. Wracamy na tę przesiekę, gdzie się zjawiliśmy. 
Mam nadzieję, że pomoc już na nas czeka.
Wyruszyliśmy więc w drogę powrotną.
Na miejsce dotarliśmy drugiego dnia, bo przespaliśmy się na plaży. Polanę zastaliśmy w takim 
stanie, jak zostawiliśmy. Coypu najwyraźniej obijał się w sposób haniebny. Wyładowałem złość, 
niszcząc wszystko dokoła, ale nie na wiele się to zdało.
Pozostało jedynie czekać.
Następnego dnia sprawdziłem z nudów, jak tam znajome polowanie - wynik dało się przewidzieć: 
większy   dorwie   mniejszego,   ale   łowy   wciąż   trwały.   Wróciłem   poirytowany   bezsilnością,   ale 
znacznie bardziej stopniem wycieńczenia Angeliny, u której objawy niedożywienia ruszyły nagle z 
kopyta - słabła wręcz w oczach.
Położyliśmy się spać w niezbyt radosnych nastrojach.
Rano zachciało mi się pić, więc po krótkiej pogawędce wybrałem się nad morze. Spacerek zaczynał 
być męczący, toteż się nie spieszyłem. Na zmianę chodziliśmy gasić pragnienie, aby w razie czego 
ktoś zawsze był na miejscu.
Spacerek powrotny - czyli pod górę - skutecznie pozbawił mnie oddechu, dlatego nie traciłem sił na 
powitalne okrzyki. Doczłapałem do znajomej aż do obrzydzenia przesieki i zamarłem.
Była pusta.
- Angelina!
Odpowiedział mi tylko delikatny brzęk kryształów.

background image

Możliwości były dwie: Slakey albo Coypu. Tyle że pierwszy powinien przy okazji zapolować na 
mnie,   a   drugi   poczekać   lub   w   najgorszym   wypadku   zostawić   jakąś   wiadomość.   Tymczasem 
sprawdziłem dokładnie i nigdzie nie było śladu żadnej informacji. Nie było też śladów walki, ale 
biorąc pod uwagę kondycję Angeliny, wszystko mogło przebiec gładko.
Dla spokoju umysłu zdecydowałem, że to był Coypu.
I popadłem w depresję.
A potem siadłem i czekałem. I musiałem się zdrzemnąć
- Tato! Tutaj! Pospiesz się!
Zamrugałem, gwałtownie unosząc głowę. O parę kroków ode mnie stał Bolivar - albo James - i darł 
się, jakby go kto ze skory obdzierał.
Zdaje się, ze pobiłem rekord sprintu po tłuczonym szkle.
Wpadłem na niego - próbował to zamortyzować - I obaj runęliśmy w dół - prosto na dywan pokoju 
hotelowego. Uniosłem nieco głowę i spojrzałem na Coypu siedzącego za plątaniną elektrod, kabli i 
innego elektronicznego złomu.
W następnej chwili ukazała się uśmiechnięta twarz Angeliny.
- Mam nadzieję, że dali ci coś uczciwego do jedzenia - powiedziałem zamiast powitania.
- Przepraszam, że to tak długo trwało, ale Coypu mówił, że ma problemy z dostrojeniem.
- Błędy kalibracji, poślizg entropii, to się kumuluje - potwierdził Coypu - Ale za każdym razem 
idzie szybciej.
- Nie zjadłbyś czegoś? - wtrącił zbierający się z podłogi Bolivar (tym razem byłem tego pewien) - 
Jakiś schabowy czy hamburger?
- Nie prowokuj, tylko daj! - warknąłem, przełykając ślinę. W odpowiedzi dostałem kanapkę z 
pieczystym i piwo. To, że nie ugryzłem butelki i nie próbowałem popić pieczystym, było raczej 
kwestią przypadku niż myślenia. W każdym razie tak piwo, jak zakąska zniknęły błyskawicznie.
- Przestań się rozglądać, co tu jeszcze jest spożywczego - poleciła Angelina - Siadaj przy stole i 
spróbuj nie zjeść wszystkiego naraz, bo się rozchorujesz.
- Wałobęche?... 
- ... i nie gadaj z pełną gębą! Nikt cię nie zrozumie, a wszystkich oplujesz. Jedzenia też nikt ci nie 
zabierze, nie musisz się spieszyć... no, tak już lepiej... Puść to! Tort i parówka może jeszcze się nie 
cofną, ale chili i budyń muszą! Utrapienie z tym chłopem. No, uspokoiłeś się?   Ładnie. To jedz 
spokojnie, a ja powiem ci, co się stało Bolivar zjawił się po mnie, ale nie mógł czekać, a jakoś nie 
przyszło mu do głowy zostawić ci wiadomość, zresztą myśleliśmy, że znacznie szybciej wybierze 
się po ciebie. Okazało się, że są jakieś problemy z dostrojeniem. No, w końcu, jak widać, się udało 
i możemy przestać się martwić.
-   Dopiero   zaczniemy   -   warknął   jak   zwykle   przyjaźnie   nastawiony   do   ludzi   i   świata   Inskipp, 
wchodząc do pokoju - Możecie się cieszyć,  nie mówię, że macie się martwić, ale jak kto ma 
obowiązki, nie widzi zbytnich powodów do radości. Zwłaszcza że grzebiemy się jak muchy w 
gównie i nic praktycznie nie osiągnęliśmy.
Pozwoliłem mu mamrotać, czyszcząc talerze w ekspresowym tempie i czekałem na zrozumiały 
ciąg dalszy.
- Jak dotąd to spotykały nas same nieszczęścia nie złapaliśmy żadnego Slakeya, bo ledwie nam się 
udało któregoś zapędzić w kozi róg, zjawiał się inny - albo paru innych - i uwalniał go z opresji. A i 
tak  najwięcej  uwagi  musieliśmy  poświęcić  wyciąganiu  ciebie,  di  Griza,  z kłopotów.  A koszty 
rosną. Jak cię znam, pomysł wynajęcia pokoju hotelowego i zamienionego na centrum operacji był 
twój, nie? - Masz pojęcie, ile milionów to kosztowało do tej pory?
- Nie - przyznałem, czkając uprzejmie - Mam nadzieję, że dużo. Jest tu jeszcze jakieś piwo, bo 
ostatnie   mi   wyparowało?   Serdeczne   dzięki.   Co   do   wydatków   to   przestań   zrzędzić,   sknerusie. 
Marines   mieli   doskonałe   ćwiczenia,   programy   informacyjne   takie   ożywienie,   jakiego   najstarsi 
dziennikarze me pamiętają, a obywatele rozrywkę co się zowie. Powinieneś mi dziękować, a nie 
mieć pretensje, że raz uczciwie wydałeś trochę grosza, z którym Korpus i tak nie ma co zrobić.

background image

Zatkało go, a sądząc po tempie, w jakim czerwieniał, przynajmniej raz trafiłem w czuły punkt. 
Zanim zdążył powiedzieć, co myśli - a niechybnie wiązałoby się to z potężną falą akustyczną - 
odezwała się Angelina:
- Jim, sprawa jest dość poważna, ponieważ od dłuższego czasu na cywilizowanych planetach nie 
ma  śladu Slakeya.  Działalność,  którą prowadził, przerwał, ale poszukiwania musiały objąć nie 
tylko cywilizowane, ale wszystkie znane planety. A to faktycznie podnosi koszty.
- Które zamierzam ograniczyć, kończąc tę operację - dodał Inskipp ponuro.
- Ja zaraz  skończę  z tobą, cymbale  ekonomiczny - zirytowałem  się nie na żarty.  - Wszystkie 
cywilizowane światy łożą i to niemałe kwoty na Korpus i jak dotąd nawet nie chciały od ciebie 
rozliczenia   ogólnego,   że   nie   wspomnę   o   szczegółowym.   Mamy   do   czynienia   z   poważnym 
zagrożeniem, a ciebie interesują groszowe oszczędności. Kutwa, nie szef!
- Jakim zagrożeniem? Co porwanie twojej żony przez jednego oszusta ma wspólnego z groźbą dla 
ludzkości?!
-   Pomyśl!   Zresztą,   czego   ja   od   ciebie   wymagam...   lepiej   słuchaj.   Slakey   zaczął   jako   znany 
naukowiec,   uważany   za   geniusza,   ale   to   skakanie   między   wszechświatami   nie   tylko   go 
rozmnożyło,   także   nieco   poprzestawiało   mu   klepki.   Mamy   więc   do   czynienia   z   bliżej   nie 
podliczoną bandą szaleńców. Chcesz, żeby się mnożyli w nieskończoność? Bo mogą. Wiemy, że 
wysłał do Piekła niewinnych ludzi, żeby jego zupełnie zwariowane wcielenie tam żyjące miało co 
jeść; wobec czego, najłagodniej rzecz ujmując, jest wielokrotnym mordercą. Co jeszcze wymyśli, 
trudno powiedzieć, ale drobiazgi takie jak sumienie nie mają najmniejszego znaczenia, a jego szare 
komórki   pracują   pełną   parą.   Poza   tym,   podstawowa   sprawa,   którą   byłeś   uprzejmy   przeoczyć: 
stworzył sieć kościołów i klubów dla naiwnych, z których czerpał godziwe zyski. Gdyby chodziło 
mu wyłącznie o szmal, pies z nim tańcował, ale żeby żyć dostatnio, nie musiał mieć aż takich 
dochodów. Dlaczego więc to robił? Odpowiedź jest oczywista: dla pieniędzy. Tylko po co mu tak 
olbrzymie sumy? Jak mi powiesz, że po prostu lubi się gapić na góry kredytów, rzucę w ciebie 
butelką. A jak będziesz twierdził, że dla dobra ludzkości, w ogóle przestanę cię znać. Chcesz 
wiedzieć, jak go odszukać i powstrzymać?

ROZDZIAŁ 14

- Pewnie, że chcę, i nie musisz się głupio pytać - warknął Inskipp. - Może faktycznie tym razem 
odrobinę się pomyliłem i sprawa jest poważniejsza, niż sądziłem...
-   Jak   cię   słucham,   to   zaczynam   żałować,   że   nie   zająłeś   się   polityką.   Marnuje   się   twój   talent 
oratorski.
- Słuchaj no, di Griz! Przyznałem się do pomyłki? To przestań mnie do cholery obrażać i wymyślać 
od polityków!
- Faktycznie, trochę mnie poniosło. Nie jesteś aż takie bydlę, by można cię było porównywać do 
polityka, Inskipp. A twoje podejście do wydawania służbowych pieniędzy wręcz temu zaprzecza. 
Cofam tamtą wypowiedź. Dobra, moi mili, do rzeczy: kto notuje?
- Włączyłam dyktafon. - Sybil uśmiechnęła się. - Tak a propos: witamy w domu. Zaczynaliśmy się 
już o ciebie martwić.
-   Podzielałem   wasze   uczucie   -   przyznałem   skromnie   -   Slakeyowi   i   tak   bym   nie   popuścił   za 
Angelinę, ale miło się składa, że mamy wiele powodów, by mu nie darować, nie tylko zemstę.
- To miłe - przyznał zgryźliwie Inskipp. - A miano wicie?
- Wszystko po kolei. Najpierw kilka pytań. Jak mnie me było, zdołaliście dokumentnie stracić jego 
ślad?
- Można to tak ująć.
- Raczej trzeba. Gratulacji nie będzie. Profesorze, jak urządzenie?
- Działa. Z dostrojeniem w końcu sobie poradzę.
- Miło słyszeć. Do ilu wszechświatów mamy obecnie dostęp?

background image

Coypu zmarszczył się, pstryknął nerwowo i odparł:
- Teoretycznie do nieskończonej ilości. Praktycznie, jak dotąd do czterdziestu jeden.
- Niebo leży w jednym z nich?
- Nie, ale nadal szukamy. W urządzeniu, które zdobyliśmy, jest znacznie więcej koordynat, ale nie 
są opisane, dlatego jedynym sposobem jest metoda prób i błędów, którą obecnie stosujemy.
- A Piekło? - Co "A Piekło"?
- Czy mamy do niego dostęp?
- Bez najmniejszych problemów, i to od samego początku. Jakbyś zapomniał, to namiary pamiętał 
James od czasu zahipnotyzowania Slakeya.
- To mamy problem z głowy. - Odetchnąłem z ulgą. - Można by zamówić coś do jedzenia. Chyba 
ktoś się do nas dosiadł ...
- Przestań myśleć o własnym żołądku - zdenerwowała się Angelina - Najpierw mów, co masz do 
powiedzenia, potem będziesz się obżerał!
- Znieczulica! - westchnąłem - I to u własnej żony!  Dobra, najpierw konkrety.  Piekło jest tak 
istotne, ponieważ tam na pewno znajdziemy Slakeya. Co prawda z ogonem i zbzikowanego, ale 
jest i zostanie: jak mi powiedział ten ostatni, nie można go stamtąd zabrać, bo za duże zmiany 
zaszły w jego organizmie i po prostu by tego nie przeżył. Zorganizujemy więc małą wyprawę, a 
raczej dużą, i poddamy go hipnozie. Dużą dlatego, że pozostali jak dowiedzą się, co się święci, 
zjawią się, by nam to uniemożliwić. Za pomocą hipnozy wydusimy z niego odpowiedzi na dwa 
pytania po pierwsze współrzędne Nieba, po drugie, o co tu chodzi. Co ty na to, James7
- Nie powinno być problemu, tato.
- No to do roboty - podsumował Inskipp - Czego będziecie potrzebować?
Zaletą planu była prostota - na pewno, jak Slakey dowie się, co się dzieje, to gwałtownie zareaguje. 
A górował nad nami  technicznie,  bo Coypu  nadal me  rozgryzł,  jak wysyłać  sprzęt  do innego 
wszechświata. Pozostało tylko mieć nadzieję, ze Slakey nie ma podręcznej zbrojowni, nigdy mu 
bowiem nie była potrzebna. Wobec czego należało liczyć na dwie rzeczy - przewagę liczebną i 
szybkość ataku.
Tak więc grupa uderzeniowa mająca za zadanie unieszkodliwienie i przesłuchanie diabelskiego 
Slakeya bytującego w Piekle składała się ze mnie, Angeliny, Jamesa i Bolivara. A grupa osłony z 
całej kompanii Marines pod dowództwem kapitana Grissle'a i Sybil w roli przewodnika. Marines 
co prawda musieli zostawić broń z przyczyn technicznych, ale w ich wypadku ręce i nogi powinny 
ją   skutecznie   zastąpić.   W   tej   zresztą   sprawie   odbyłem   naradę   z   nieszczęśliwym   kapitanem 
Grissle'em.
- Marines bez broni to pół Marines - oświadczył, gdy dowiedział się wszystkiego.
- A co, nie uczą ich walki wręcz?
- Uczą, ale granat zawsze się przyda.
-   Będzie   działał   równie   skutecznie   jak   kamień,   szkoda   nosić,   na   miejscu   jest   pod   dostatkiem 
kamieni, nawet scyzoryk nie da się otworzyć - poinformowałem go rzeczowo.
- Bagnety?
- Zespolą się z pochwą, a nie mam ochoty mieć koło siebie kupy chłopa z nożami w dłoniach. 
Strach pomyśleć, gdyby któryś przewrócił się podczas przejścia. Coś mi chodzi po głowie, ale to 
może być broń niekonwencjonalna. Jak mi się wykluje, dam znać.
Wyruszyliśmy następnego dnia, ponieważ Coypu musiał zmajstrować znacznie większe przejście 
niż używane do tej pory, a ja musiałem załatwić uzbrojenie, które wymyśliłem. Przy okazji oboje z 
Angeliną   mieliśmy   dość   okazji,   by   nadrobić   braki   w   wyżywieniu,   czemu   oddawaliśmy   się   z 
entuzjazmem.
Nowe   urządzenie   robiło   wrażenie   -   Coypu   podłączył   się   bezpośrednio   do   głównej   sieci 
energetycznej planety za pomocą kabla półmetrowej średnicy Przewód prowadził do sali balowej 
zamienionej w elektroniczną puszczę. Na środku parkietu stały pełnowymiarowe drzwi dużego 

background image

garażu wraz z framugą i podtrzymującym stelażem. Z tyłu nie wyglądały wcale, bo nie miały tyłu. 
Albo go nie było, albo nie był widoczny. Wystarczył widok z przodu.
- Zerknij no, czy trafiliśmy - zaproponował zasiadający za konsoletą Coypu.
Uchyliłem   ostrożnie   drzwi   i   czym   prędzej   je   zatrzasnąłem,   w   czym   wybitnie   pomogło   mi 
wylatujące przez nie powietrze, wysysane przez ciemność za drzwiami.
- Trafiliśmy w próżnię - poinformowałem go ponuro.
- Aha - ucieszył się, nie wiedzieć czemu - To tu go trochę... i tu...  spróbuj teraz!
Spróbowałem
I zobaczyłem rozdęte słońce na czerwonym niebie.
- Trafiłeś - oświadczyłem, zamykając drzwi - Zawołać wojsko?
- Kiedy tylko będziesz miał ochotę - poinformował mnie uprzejmie - Jestem gotów.
Więc zawołałem.
Marines wmaszerowali, ustawili się w dwuszeregu i wyprężyli się na baczność.
- Spocznij! - poleciłem - Przygotować się do pobrania broni.
James   i   Bolivar   podjechali   dwoma   akumulatorowymi   mini-kontenerami.   Otworzyłem   drzwi 
pierwszego i wyjąłem długi na metr, twardy, białawy kształt o przyjemnym zapachu.
- Uzbrojenie podstawowe węgierskie suszone salami, po jednym na głowę - wyjaśniłem - Równie 
skuteczne co pałka, ma jednak tę przewagę, że w razie potrzeby da się zjeść. Zastanawiałem się nad 
kompozytowymi nożami, ale musiałyby być w papierowych pochwach, co w praktyce dałoby ten 
sam efekt jak bagnety trzymane w rękach. Kapitanie, proszę przystąpić do wydawania broni.
- Nie wygłupiasz się przypadkiem? - spytała podejrzliwie Angelina.
Sądząc   po   minie   Sybil,   nie   ona   jedyna   miała   podobne   wątpliwości   (na   Marines   wolałem   me 
spoglądać).
- Nie wygłupiam się - powiedziałem poważnie - W praktyce można by zabrać wyłącznie kije, bo 
kilkudziesięciu   ludzi   z   gołymi   nożami   to,   nawet   przy   wyszkoleniu   Marines,   proszenie   się   o 
kłopoty.   Zamiast   kija   może   być   sucha   kiełbasa,   ma   dwie   zalety   po   pierwsze   w   razie 
przedłużającego się pobytu można ją zjeść, po drugie, tubylcy, jak dostaną kilka, nie będą nas 
atakować, tylko pobiją się między sobą o łup. A dziesięć kilo salami we wprawnych rękach to aż za 
dużo jak na Slakeya.
- Nie podgryzać! - pouczył podkomendnych kapitan - Jesteśmy gotowi!
Wziąłem więc swoją przydziałową - przecież nie będę latał bezbronny - i wskazałem nią drzwi do 
garażu.
- Gotowe, Coypu?
- Cały czas.
- W takim razie do ataku biegiem marsz!
Widok był piękny, a tempo godne pozazdroszczenia - oni naprawdę byli doskonale wyszkoleni. 
Cała kompania - plus Sybil - znalazła się w Piekle w dziesięć sekund.
My podążyliśmy nieco dostojniej, acz nie zwlekając.
Gdy wyszliśmy z pieczary, tyraliera posuwała się w kierunku wzgórz.
- Upiorne miejsce - przyznała Angelina
Jakby na poparcie jej słów, odezwał się pobliski wulkan, trzęsąc podłożem.
- Toteż będziemy się spieszyć - odparłem zgodnie z prawdą Nieopodal dwóch tubylców naskoczyło 
na jednego z żołnierzy, ten zdzielił pierwszego na odlew, tyle że za bardzo się przyłożył i pękło 
salami   (wyłączając   jednakże   napastnika   z   dalszej   walki).   Musiało   przy   tym   zapachnieć 
smakowicie, gdyż drugi natychmiast przerwał atak, złapał urwany kawał kiełbasy i pognał, aż się 
za nim zakurzyło.
- Działa! - ucieszyła się Angelina - Jesteś genialny!
- Dziękuję, wiem - odparłem skromnie.
- Kryć się, jesteśmy pod ostrzałem! - rozległo się z przodu. - Skokami naprzód!
Minęło nas dwóch Marines niosących trzeciego.

background image

- Czysty postrzał - poinformował mnie idący z przodu - W hotelu na wszelki wypadek założyliśmy 
szpital polowy.
Zwolniliśmy kroku - jak na jednego wariata  z bronią palną,  kompania  Marines  to i tak lekka 
przesada,   lepiej   było   nie   plątać   się   im   pod   nogami.   Rozumowanie   okazało   się   słuszne   -   po 
kilkunastu sekundach zjawił się goniec z informacją, że już go mają. James i Bolivar zajęli się 
jeńcem, a Marines utworzyli  wokół podwójny pierścień. Jeden wokół nas, drugi nieco szerszy 
wokół   kawałka   terenu,   na   którym   działaliśmy.   Większy   miał   powstrzymać   atak   Slakeyów, 
mniejszy zapewnić spokój Jamesowi, gdyby któryś z napastników się przebił przez większy, albo 
zmaterializował za nim.
Złapaliśmy   z   Bolivarem   szamoczącego   się   i   toczącego   lekką   pianę   Slakeya,   by   umożliwić 
Jamesowi wprowadzenie go w trans, któremu jednak nie bardzo to wychodziło.
- Nie mogę, cholera, skupić na sobie jego uwagi - jęknął w końcu James - Nigdy nie pracowałem z 
takim wariatem.
-   Poczekaj!   -   Odłamałem   kawał   salami   i   podsunąłem   go   leżącemu   pod   nos,   co   przyniosło 
natychmiastowy efekt: przestał się szarpać, pociągnął nosem i kłapnął zębami.
Podałem Jamesowi salami i uśmiechnąłem się lekko.
- Jak długo mu nie dasz gryza, na pewno będziesz miał jego niepodzielną uwagę.
- Jesteś  głodny - zaintonował  James.  - Głodny i śpiący...  A potem przestałem  go słuchać, bo 
zaczęło być ciekawie.
- Cisza! - ryknął Slakey w dwurzędowym garniturze, gnając ku nam.
Najbliższy żołnierz zdzielił go mierzonym ciosem w bok głowy (mierzonym, gdyż Slakey padł jak 
ścięty, a salami pozostało całe).
A potem nastąpił atak falowy zróżnicowanego liczebnie wroga. Dobrze się złożyło, że wzięliśmy 
tylu   Marines,   ponieważ   w   szczytowym   okresie   mieliśmy   ze   trzy   tuziny   napastników   i   to 
pojawiających się z różnych stron, na szczęście na ogół za zewnętrznym kręgiem. Sądząc po braku 
uzbrojenia - odliczając taki sprzęt podręczny jak noże, gazrurki czy inne utensylia kuchenne, albo 
zabawki   majsterkowicza   -  arsenału   na  podorędziu   nie   mieli.   Jeden   zmaterializował   się   prawie 
między nami, ale miał pecha - najbliżej niego była Angelina. Od momentu pojawienia się aż do 
zniknięcia cały czas służył jej za worek treningowy do ciosów zadawanych rękoma i nogami. Jego 
szczęście,   że   nie   miała   przy   sobie   noża.   Wróciłby   tam,   skąd   przybył,   w   postaci   plasterków, 
podejrzewam, że niezbyt grubych (by na dłużej starczyło przyjemności).
I   nagle   atak   się   skończył,   równie   nagle   jak   się   zaczął,   a   nasz   jeniec   zajął   się   radosnym 
przeżuwaniem salami wręczonego mu przez Jamesa w nagrodę.
- Wietrzę podstęp! - uprzedziłem. - Mogą wrócić kupą.
- Nie sądzę - odezwał się James. - Wszyscy wiedzą to, co jeden, więc nie jest tajemnicą, że podał 
mi   koordynaty   Nieba,   ale   o   co   chodzi,   nie   da   się   z   niego   wydusić,   gdyż   w   jego   przypadku 
szaleństwo zaszło już zbyt daleko. Przestali atakować, bo zobaczyli mizerny skutek swojej akcji.
- Zapamiętałeś koordynaty?
- Lepiej! - Pokazał mi resztę salami. - Wydrapałem!
ROZDZIAŁ 15

Regularnie uczęszczałem do hotelowej siłowni i trzeba przyznać, że powoli wracałem do normy po 
przymusowej głodówce. Spędzałem tam sporo czasu, ponieważ następne zadanie zależało od mojej 
dobrej kondycji. Miałem stanowić jednoosobowy zwiad, a do tego musiałem być w pełni sprawny, 
a nie dostawać zadyszki po paru minutach ćwiczeń.
Kiedy w dziesięć sekund spokojnie zrobiłem sto metrów przy przeciążeniu dwa g, zrozumiałem, że 
jestem gotowy. I że Angelina nie będzie zachwycona tym, co usłyszy.
Miałem rację.
- To mi się nie podoba - oświadczyła, spoglądając wrogo na lśniącego barbota.
Na barbocie nie zrobiło to żadnego wrażenia, a poza nim i nami nikogo w lokalu nie było.

background image

- Mnie też, ale to najrozsądniejsze. Musimy wiedzieć, co dzieje się w tym całym Niebie; żeby nie 
wzbudzać podejrzeń, należy wysłać jednego zwiadowcę, a nie całą wycieczkę. A kto się do tego 
lepiej  nadaje niż niejaki Stalowy Szczur alias  Rustimuna Stalneto albo Stainless  Steel Rat vel 
Ratinox...
- Przestań się popisywać, jaki z ciebie poliglota!
- No to skończ udawać, że jest wśród nas ktoś lepiej nadający się do tej roboty!
Zapadła długa cisza, przerwał ją dopiero bulgot w słomce, gdy skończyła drinka. Automat, widać 
wyczulony na ten dźwięk, podjechał do niej i spytał wdzięcznym barytonem:
- Czy madame życzy sobie powtórkę "różowej rakiety"?
- Dlaczego nie?
Metalowa macka owinęła się wokół nóżki kielicha i błyskawicznie go zabrała. W ladzie otworzyła 
się klapka i z otworu wyjechał kolejny oszroniony kielich pełen płynu.
- A Sire?
- Dietetyczny bourbon, kusicielu.
- Nie mogę się z tobą sprzeczać, bo masz rację. Faktycznie najlepiej się do tego nadajesz.
- Dziękuję za uznanie.
- Jakie tam uznanie; szczera prawda. Co i tak w niczym nie zmienia faktu, że nie będziesz tam sam: 
idę z tobą.
- Nic z tego! Będziesz pilnowała tego... no... domowego ogniska i...
- I jak się nie zamkniesz, to na początek złamię ci rękę, a potem tak cię urządzę, że nigdzie nie 
pójdziesz przez tydzień!
Sądząc po tonie, nie żartowała.
- Dobra, nie będziesz niczego pilnowała. Ale nie pójdziesz ze mną, bo to bez sensu i niepotrzebnie 
naraziłoby cię na niebezpieczeństwo. To robota dla jednego.
- Wiem! - westchnęła - i to właśnie mi się nie podoba! Kiedy ruszasz?
-   Dowiem   się   dzisiaj.   Coypu   sądzi,   że   wreszcie   poradził   sobie   z   niuansami   podróży   między 
wszechświatami.
- Ostatnio twierdził, że to niemożliwe.
- Miał wtedy zły dzień.
- Pójdę z tobą. I poszła.
Coypu   poprzyłączał   wszystko   do   nowej   czarnej   konsoli,   która   ginęła   za   girlandami   kabli, 
przewodów i drutów, błyskając różnokolorowymi światełkami jak banda pijanych świetlików.
- Aha - ucieszył się na mój widok i zaczął grzebać w szufladzie. - Mam tu coś dla ciebie... tylko 
muszę znaleźć... Aaa!
Triumfalnie uniósł płaski dysk, mniej więcej trzycentymetrowej średnicy, z dziurą w środku i podał 
mi go gestem, jakby to były co najmniej klejnoty koronne.
- Nie jestem melomanem, ale dzięki za pamięć - powiedziałem nieco stropiony prezentem.
-   Mój   drogi,   nie   musisz   się   zachowywać,   jakbyś   miał   inteligencję   pierwotniaka.   -   Coypu   był 
wyjątkowo  uprzejmy.  - Wszyscy wiemy,  że jesteś odrobinę mądrzejszy.  Trzymasz  w ręku nie 
jakieś kretyńskie nagranie muzyczne, tylko godny szacunku wynalazek. Nie ma ruchomych części i 
pracuje na pseudoelektronach, które poruszają się z zerową szybkością, więc przejście do innego 
wszechświata nie może go zepsuć. Nie bardzo też wiem, jak można by go wykryć, ale nie twierdzę, 
że to niemożliwe. Wypróbowałem go parokrotnie w różnych wszechświatach, zatem gwarantuję, że 
działa.
- Pięknie! - zachwyciłem się przez grzeczność. - A tak w ogóle, do czego to służy?
- Bilet powrotny. Uruchomiony wysyła sygnał do głównego urządzenia zainstalowanego w tej sali, 
które z kolei emituje wiązkę energii i ściąga urządzenie do siebie. Proste?
- Owszem. A jak się to włącza?
- Myślą! Jest ustawione na odczytywanie określonej częstotliwości fal mózgowych.

background image

Przyjrzałem się krążkowi z mieszaniną podziwu i podejrzliwości, obracając go na palcu. A niech 
to, wystarczy pomyśleć "Do domu"...
Przeleciałem przez salę i rozpłaszczyłem się na obudowie największego w okolicy urządzenia. 
Palec najmocniej przyciśnięty przez krążek uważał, że został amputowany.
- Duszę się... - wychrypiałem.
Coypu przerzucił jakiś przełącznik i odkleiłem się, siadając z impetem na posadzce.
- Chyba muszę je dokładniej dostroić... - bąknął.
- Zdaje się - przyznałem oglądając palec: był na miejscu. Jeszcze.
-   Robi   wrażenie   -   przyznała   Angelina.   -   Tylko   wolałabym,   żeby   nieco   mniej   energicznie   go 
rozpłaszczał: nie lubię dwuwymiarowych mężczyzn. Kiedy Jim może wyruszyć?
- Kiedy zechce. - Coypu przełączył następny pstryczek i coś w machinie zabuczało. -Ale zanim to 
zrobi, proponowałbym kilka zabezpieczeń. Tak na wszelki wypadek posłałem do Nieba analizator. 
Wróciła kupa złomu, ale z próbką powietrza w zbiorniku. Badania dały ciekawe wyniki. Zobaczcie 
sami.
Na podręcznym ekranie przesunęły się kolumny cyfr, symboli chemicznych i wykresów.
- Ładne - przyznałem. - A co to znaczy?
Coypu jęknął, parsknął i westchnął (w tej kolejności).
- Coś ty wyniósł ze szkoły?!
- Plastelinę i klocki - przyznałem ze skruchą. - Inni byli szybsi...
Zatkało go na dobrą chwilę.
- Więc co jest ciekawego w tej atmosferze? - spytała rzeczowo Angelina, gdy odzyskała głos.
-   Pewien   składnik,   z   którym   nigdy   się   nie   zetknąłem,   dlatego   nazwałem   go   azotek,   bo   ma 
właściwości nieco zbliżone do podtlenku azotu.
- To gaz rozweselający.
- Podtlenek azotu tak, ten nie wywołuje napadów śmiechu, za to daje wrażenie dużej przyjemności, 
podobnie jak dawka alkoholu, dajmy na to pół litra w twoim przypadku. Im dłużej jest się pod jego 
działaniem, tym dłużej trwa dochodzenie do siebie po powrocie. Taka lekka depresja.
- Nie podoba mi się to! - oświadczyła Angelina. - Jim ma i tak dość nałogów, alkohol w postaci 
gazu zdecydowanie się już nie zmieści. Nie da się temu jakoś zaradzić?
- Pewnie, że się da - obruszył się Coypu - przecież mówiłem o zabezpieczeniach. Oto antidotum, 
jak się nadstawisz, wstrzyknę ci do krwiobiegu i po problemie.
Nadstawiłem   się   i   z   cichym   psyknięciem   podciśnieniowej   strzykawki   purpurowa   zawartość 
ampułki znalazła się we mnie.
- Ślicznie  - ucieszył  się Coypu. - Po drugie, proponuję, żebyś  ten dysk umieścił  w elemencie 
garderoby, z którym się z zasady nie rozstajesz, a który się trudno niszczy. Przyszedł mi do głowy 
obcas w bucie.
- Rozsądne i niekrępujące miejsce - przyznałem. - Jeszcze coś?
- Jak na razie wszystko. Gotów?
- Spokojnie. Gotów będę rano, najpierw należy się najeść, potem wyspać. Skąd mam wiedzieć, 
kiedy przytrafi się następna okazja?
Argument był nie do odparcia, i oboje przyznali mi rację.
Wieczór spędziliśmy w piątkę na mieście i faktycznie było wesoło, choć od pewnego momentu 
czułem się, jakbym był na odwyku. No ale cóż, rano miałem być przytomny i na chodzie, pozostali 
- Angelina, James, Sybil i Bolivar - nie, toteż wieczór zakończył się wyjątkowo wcześnie.
Rano dałem Angelinie pożegnalnego całusa i pomaszerowałem na spotkanie przeznaczenia, czyli 
Coypu. - Spóźniłeś się - powitał mnie.
- To nie randka. Jestem gotowy.
- Masz dysk?
- W obcasie, jak sugerowałeś.
- W takim razie, powodzenia. - Przełączył coś i urządzenie zaczęło buczeć. - Drzwi są otwarte.

background image

Uchyliłem je ostrożnie i wyjrzałem.
Wyglądało miło.
No to wyszedłem.
Nie zawiodłem się; ciepłe, żółte słoneczko na błękitnym niebie, po którym pływały białe obłoczki. 
Tyle   że   nisko,   bo   na   wysokości   głowy.   Pstryknąłem   najbliższy   -   odleciał   dzwoniąc   cicho. 
Krajobraz był sielski do obrzydliwości - łagodne pagórki porośnięte zieloną trawą, przez którą 
biegła niezbyt  szeroka droga wyłożona miękkimi kamieniami.  Ścieżka ginęła wśród drzew (na 
prawo)   i   w   dolinie   między   pagórkami   (na   lewo).   Doszedłem   do   niej   i   zatrzymałem   się, 
zastanawiając, w którą stronę pójść.
Od   strony   wzgórz,   rozległ   się   jakby   odległy   grzmot   i   jak   zwykle   ciekawość   zwyciężyła   - 
poszedłem w lewo. Dobrze zrobiłem - po kilkunastu metrach trafiłem na stojący przy rozwidleniu 
drogowskaz. Kierunek, z którego przybyłem, opisany był jako ŚMIETNIK. W prawo skierowana 
była strzałka z napisem: RAJ, w lewo: WALHALLA. Trudny wybór - nie licząc ma się rozumieć 
Śmietnika - gdyby nie kartka przybita pod Rajem, na której ktoś nagryzmolił:
ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU.
Pozostało więc jedynie zacząć od Walhalli, która natrętnie kojarzyła mi się z rogatymi osobnikami, 
śniegiem, piwem i postawnymi blondynkami o dużych niebieskich oczach.
Droga wiła się wśród wzgórz przez kilkaset metrów, po czym schodziła w sporą dolinę i kończyła 
się palisadą z potężnych, nie okorowanych pni. Znajdowały się w niej metalowe drzwi, które nie 
chciały się otworzyć pomimo napisu: WEJŚCIE SŁUŻBOWE.
Sugerowało to niedwuznacznie istnienie przynajmniej jednego wejścia gościnnego, toteż ruszyłem 
wzdłuż przerośniętego płotu śladem wydeptanej trawy.
Minąłem narożnik i przystanąłem w niemym podziwie - to na pewno było główne wejście solidne, 
złote filary podtrzymywały kryształowy portyk nad złotymi wrotami (wysadzanymi zresztą drogimi 
kamieniami). Bezguście kompletne, ale robiło wrażenie Niespodziewanie zagrzmiały rogi, a potem 
skoczny marsz. Ignorując muzyczkę ostrożnie zbliżyłem się do wejścia, nad którym przesuwał się 
świetlisty napis. Nic z niego nie zrozumiałem, litery bowiem były jakieś takie dziwne - jakby z 
powiązanych patyków. Nad napisem połyskiwał złoty młot skrzyżowany ze złotym toporem.
- Robi wrażenie, prawda? - rozległo się z boku.
Prawie podskoczyłem.  Opanowałem się na tyle, by się w miarę naturalnie odwrócić - muzyka 
skutecznie zagłuszyła jego kroki, bo niemożliwe, żeby łysawy grubasek w wykrochmalonej koszuli 
i nienagannie wyprasowanym garniturze potrafił podejść do mnie bezszelestnie. Do kompletu miał 
wiśniowy krawat ze złotym haftem przedstawiającym skrzyżowane siekierę i młotek.
- Robi - przyznałem - Walhalla jak żywa.
- Właśnie - ucieszył się jegomość - Dobrze wiedzieć, co człowieka czeka po śmierci, prawda?
Odpowiadać nie musiałem, gdyż ponownie zagrzmiały rogi, tym razem dołączyły do nich bębny i 
złote wrota otworzyły się. Muzyka umilkła, za to rozległ się niewieści głos.
- Witam wyznawców Ligi Drakkara i Przyjaciół Freji. Wejdźcie i zobaczcie, co was czeka przez 
całą wieczność. Oto Walhalla! Chodźcie i nie potknijcie się o węża!
- Ładny wąż - W poprzek wejścia leżało łuskowate cielsko o metrowej średnicy, końca me było 
widać Leniwie zafalowało, gdy nad mm przełaziłem, toteż przyspieszyłem, mimo że zdawałem 
sobie sprawę, iż to iluzja albo maszyneria (a najprawdopodobniej jedno i drugie).
- Uroboros - Westchnął z zachwytem mój towarzysz - Oplata cały świat.
- Pospieszcie się! - polecił niewieści głos - Nie macie bowiem wiele czasu mogę rozchylić zasłony 
jedynie na moment, dzięki łaskawości bogów. Thor zawsze miał słabość do was, wojownicy, a 
ponieważ Loki jest obecnie w Piekle, Thor w swej łaskawości zezwolił wam zerknąć w przyszłość. 
Patrzcie więc, co was kiedyś czeka.
Wnętrze powoli rozjaśniło się. Odruchowo dałem krok w przód i rąbnąłem czołem w niewidzialną 
barierę. Mój kompan popukał w nią z zadowoleniem.
- Ściana Wieczności - oznajmił - Miło, że jest, trzeba być martwym, by przez nią przejść.

background image

- Mhm  - Wolałem się nie wdawać w dyskusję, trafił mi się pasjonat religijny - No, no!
Po drugiej stronie przezroczystej ściany ukazała się wielka sala. W potężnym palenisku trzeszczał 
ogień, a na rożnie obracał się jakiś wół czy inna krowa. Umeblowanie składało się głównie z 
długich   drewnianych   stołów   i   ław   zajętych   przez   blond   osiłków   z   szerokimi   barami,   którzy 
doskonale się bawili żrąc i pijąc co się zowie. Drewniane kufle i rogi z pienistym piwem oraz 
półmiski pełne pieczystego stanowiły główną atrakcję. W zasadzie słychać było jedynie pijackie 
wrzaski i przekleństwa. Blondyny o obfitych kształtach robiły za kelnerki, a od czasu do czasu za 
towarzyszki orgietek w co ciemniejszych kątach. Chóralne śpiewy i obmacywania dopełniły obrazu 
żywcem   wyjętego   z   marzeń   absolwenta   męskiego   liceum.   Światła   przygasły   i   wnętrze   hali 
pogrążyło się w mroku.
- Piękne - westchnął grubasek z nieskrywanym podziwem.
- Nie dla wegetarianina - odparłem niezbyt głośno, nie chcąc psuć mu przyjemności.
Nie zepsułem - gdy obejrzałem się zaskoczony ciszą, stwierdziłem, ze znów jestem sam. Czym 
prędzej wyszedłem, a wrota mało mi nie przytrzasnęły pięty. Impreza najwyraźniej dobiegła końca.
Zostawało odwiedzenie Raju, gdyż to, co widziałem, na pewno nie było Niebem opisywanym przez 
Angelinę. Nasuwał się prosty wniosek: Slakey zorganizował kilka takich miejsc według zasady 
"dla każdego coś miłego". Miałem nadzieje, że wszystkie na tej samej planecie.
Zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem w stronę Raju.
Szedłem ku solidnemu zagajnikowi, gdy dobiegł mnie basowy odgłos potężnego silnika. Odgłos 
dochodził z przodu, dlatego przypadłem do ziemi i czołgając się, dotarłem do pobliskich zarośli. 
Potem, kierując się słuchem, ruszyłem dalej, znacznie ostrożniej, aż w końcu rozchyliłem kolejne 
krzaki i zamarłem.
         ROZDZIAŁ 16

Miałem  przed   sobą  normalną,  solidnych   rozmiarów  budowę,  za   którą  widać   było  niskie   białe 
budynki   z   mnóstwem   kolumn   stojących   wokół   niebrzydkiego   jeziorka.   To,   co   budowano, 
wyglądało na kolejną białą kolumnadę. Wszędzie krzątało się wielu robotników i pracowały dźwigi 
oraz spychacze. Ludzie posługiwali się esperanto i wszystko wyglądało tak normalnie, że zacząłem 
się zastanawiać, czy naprawdę jestem nadal w innym wszechświecie.
Z braku pomocy naukowych - na przykład lornetki - zmuszony byłem albo wycofać się, niczego 
nie ustalając, albo spróbować pogadać z budowlańcami. Najpierw jednak musiałem się upewnić, że 
nie kręci się wśród nich Slakey.
Po godzinie leżenia w krzakach ledwie udawało mi się wygrać z sennością. Slakeya nigdzie nie 
zauważyłem,   a   jedynym   wyróżniającym   się   osobnikiem   był   majster   w   kapeluszu.   Zanim 
zdecydowałem się wstać, majster odgwizdał przerwę, co znacznie ułatwiło mi zadanie. Jak to na 
budowie   -  gwizdek  nie   przebrzmiał,   a  sprzęt  już  był  wyłączony,  narzędzia   porzucone,  a   przy 
samobieżnej   kantynie   stała   kolejka.   Kantyna   też   była   do   obrzydliwości   typowa   -   takie   same 
obsługiwały tysiące zakładów i budów w znanym wszechświecie. Wszędzie tez proponowały ten 
sam zestaw: kotlety wieprzowe albo potrawkę z głębinowych  kalmarów. Wystarczyło  nacisnąć 
guzik. Obrzydlistwo.
Reakcje   robotników   były   normalne   -   poklęli,   pośmiali   się   i   zjedli.   W   ich   fachu   należało 
przyzwyczaić   się   do   takiego   żarcia   albo   zmienić   pracę.   Ci   się   przyzwyczaili.   Z   dymiącymi 
naczyniami porozłazili się i porozsiadali, gdzie któremu było wygodniej. Kilku wybrało trawiasty 
stok  w   pobliżu   mego  krzaka,  ale  niestety  nie   na  tyle   blisko,  by dało   się  podsłuchać,   o  czym 
rozmawiali. Majster był jednym z nich.
Poczekałem, aż zaspokoją pierwszy głód, bo wiadomo, że jak człowiek głodny, to zły, i wyszedłem 
z krzaków pogwizdując.
- Miły dzionek, prawda? - zagaiłem radośnie. Odpowiedziała mi ciężka od podejrzliwości cisza.
- Robota dobrze idzie? - nie zrażałem się, nie mając innego wyjścia.
- A jak ma iść? - burknął jeden.

background image

- Kim pan jest, do diabła? - Majster wstał, podciągając portki.
- Księgowym Pracuj ę dla szefa - Dla Slakeya?
- A dla kogo? Pewnie, ze dla Justina Slakeya. A pan będzie?
- Grusher. Jestem tu kierownikiem.
- Miło mi poznać. To w takim razie pan zgłaszał brak cementu?
- Niczego me zgłaszałem! O co tu chodzi!?! - Teraz wszyscy przyglądali mi się podejrzliwie.
- A skąd mam wiedzieć? - spytałem uprzejmie - Ja tu tylko pracuje, nie?
- Nie jestem taki pewien. Przyłazisz pan, zadajesz pytania... Ja dla szefa lata robię, ludzi najmuję, 
materiały zamawiam i nigdy żadnego gryzipiórka nie widziałem. Buduję, co chce w tym cyrku, a 
on się głupio nie pyta, płaci rachunki i wszystko gra.
- Nie podoba mi się ten dupek - oświadczył nagle jeden z bicepsami jak moje udo - Mówiłeś, ze nie 
będzie problemów, ino że miejsce w tajemnicy, aby się konkurencja nie dowiedziała. Gotówka do 
łapy i żadnych pytań, to co łun tu robi?
- Może jest ze skarbówki? - zasugerował propozycję drugi.
- Skurwiel! - zirytował się pierwszy.
-   Powitajcie   go   jak   na   złodzieja   od   podatków   przystało   -   zachęcił   Grusher   -   Cementem   się 
interesuje, robaczek, a my właśnie fundament zalewamy. No to niech się przyjrzy z bliska.
Odskoczyłem przed kluczem francuskim, dałem jego właścicielowi w zęby i stwierdziłem, że nic tu 
po mnie. Mógłbym co prawda urządzić wieczorek taneczno-bokserski, ale oni mi nic nie zrobili - 
poza obelżywym uznaniem za poborcę podatkowego - a co więcej, nic ciekawego się od nich nie 
mogłem   dowiedzieć   Toteż   zdecydowałem,   że   najwyższy   czas   wracać   do   domu   i   znów 
rozpłaszczyłem się na obudowie buczącej machiny niczym żaba na betonie.
-   Wiedziałem,   że   o   czymś   zapomniałem!   -   ucieszył   się   Coypu.   Musiał   przy   okazji   wyłączyć 
zasilanie, bo spłynąłem na podłogę.
Pozbierałem się na nogi, wściekły jak wszyscy diabli, ale wyciągnął ku mnie piwo, więc najpierw 
je wypiłem, a potem mi trochę złość przeszła.
- Skleroza chodząca! - warknąłem - Ja tak dalej pójdzie, zginiesz bohaterską śmiercią lotnika, 
przytrzaśnięty drzwiami od hangaru.
- Przestań się irytować i powiedz, czego się dowiedziałeś. I nie martw się o mnie.
- Ja się nie martwię o ciebie, tylko o siebie! Przez twoje roztargnienie szlag mnie trafi. Testuj na 
sobie te cholerne wynalazki! Dowiedziałem się niewiele, bo mi gwałtownie przerwano wycieczkę. 
Zwiedziłem przedmieście zwane Walhallą, dotarłem do Raju w budowie. Ciąg dalszy nastąpi, jak 
tylko poślesz mnie z powrotem, byle nie w to samo miejsce, jeśli łaska. Jakby się ktoś pytał, a 
zwłaszcza Angelina, to wszystko w porządku.
- Ze zmianą lokalizacji nie ma najmniejszego problemu. Dostroiłem wszystko, jak cię nie było. 
Kilometr w bok pasuje?
- Daj trzy na wszelki wypadek.
- Proszę uprzejmie.
Uchyliłem drzwi - błękitne niebo, zielona trawa i ani żywego ducha.
- Doskonale - pochwaliłem - Do zobaczenia. I wyszedłem za próg.
Słoneczko przygrzewało mi w plecy, po niebie dryfowały gnane wiaterkiem chmurki, no, jednym 
słowem przepięknie.  Obłoków było  sporo, a niektóre  szły ostro pod wiatr, co było,  delikatnie 
mówiąc, dziwne. W trawie dostrzegłem wydeptaną ścieżkę, zatem ruszyłem nią, uważając na to, co 
mi przelatuje nad głową. Ścieżka po kilkunastu metrach zmieniła się w znajomą drogę, brukowaną 
żółtymi cegłami o dziwnie miękkiej powierzchni, a w przedzie ukazała się jakaś biała konstrukcja. 
Ponad drogą, między kilkunastoma dzwoniącymi chmurami, latało z tuzin jakichś takich różowych, 
które im bliżej do nich podchodziłem, tym bardziej znajomo wyglądały.
W końcu do mnie dotarło, skąd je znam i co za jedne - uzupełniając wiedzę teologiczną, chcąc nie 
chcąc,   zetknąłem   się   z   inspirowaną   przez   nie   sztuką.   Nazywała   się   sakralna   i   była   kiedyś 
zadziwiająco popularna. Jednym z częściej przewijających się motywów w malarstwie sakralnym 

background image

były   gołe   niemowlaki   ze   skrzydełkami   zwane   amorkami   albo   cherubinkami   jedne   miały   łuki, 
drugie harfy.
Harfy rozumiem - żeby robić hałas, trzeba mieć narzędzie, ale łuki chyba do polowania na wróble, 
co by stało w jawnej sprzeczności z ogólną miłością, którą ponoć uosabiały. Nie pierwszy zresztą 
tego typu paradoks w religii. Zresztą nieważne.
Istotne było to, że stadko takich różowych golasów o złocistych lokach, białych skrzydłach i nie 
określonej   płci   -   zasłoniętej   jakąś   szmatką   -   zaczęło   latać   mi   nad   głową   niczym   chmara 
uprzykrzonych   komarów.   Z   trudem   się   powstrzymałem,   by   nie   złapać   któregoś   w   celu 
dokładniejszych oględzin. Do dzwonienia, jakie dochodziło z chmur, doszły śmiechy, a po chwili i 
muzyka, gdy zjawiło się drugie stadko wyposażone w złote harfy.
Najpierw pobrzdąkały trochę, każdy na swoją nutę, potem zaśpiewały cienko i odleciały.
Śpiewały w obcym języku, dlatego niespecjalnie mi to przeszkadzało. Gorzej, że gdy skończyły i 
odleciały,  pojawiło się trzecie stadko - tym razem znające esperanto, w związku z czym  treść 
utworu stała się zrozumiała, a była tak naiwna - o rymach nie wspominając - że resztki dobrego 
smaku zaczęły strajk okupacyjny, uniemożliwiając mi jakiekolwiek logiczne myślenie. Niestety w 
pobliżu nie było żadnych poręcznych kamieni, za pomocą których pozbyłbym się natrętów.
Gdy w końcu skończyły i odleciały w cholerę, jeszcze przez długą chwilę w głowie mi dzwoniło. 
Do białej budowli był spory kawał, słońce dotkliwie przygrzewało, a ja zaczynałem się czuć jak na 
wycieczce - żadnych przyjemności, same przykrości.
Nastrój mi się poprawił, gdy minąłem zakręt - stał tam przestronny namiot wyposażony w ozdobne 
krzesła i stoły,  a przy jednym z nich siedziała kobieta w białej sukni popijająca coś z białego 
pucharka.   Na   mój   widok   uśmiechnęła   się   szeroko,   co   mnie   podniosło   na   duchu,   dopóki   nie 
podszedłem bliżej i nie stwierdziłem,  że uśmiech  jest raczej  sztuczny,  a wzrok siedzącej dość 
tępawy, jak po solidnej dawce prochów. Na sąsiednim stole stało kilka oszronionych pucharków z 
zawartością, która po przetestowaniu okazała się słodka, zimna i zdecydowanie procentowa.
- Niezłe - oceniłem, siadając obok. Nawet nie odwróciła głowy.
- Często tu przychodzisz? - spytałem dla podtrzymania konwersacji.
Jakoś to zwróciło  jej uwagę - ciemne  oczy spojrzały na mnie,  a pełne  czerwone usta  spytały 
gardłowo:
- Naprawdę muszę już odejść? Po czym wstała i odeszła.
- Do kobiet trzeba umieć podejść - mruknąłem zrezygnowany. - Chyba wyszedłem z wprawy...
Zanim dopiłem, niewiasta doszła do drogi i zniknęła. Przyjrzałem się podejrzliwie pucharkowi i 
zdecydowałem, że więcej nie będę pił. Następnie poszedłem jej śladem. Nigdzie nie było żadnej 
zapadni, ukrytych drzwi czy czegokolwiek: tylko trawa i cegły. Następna, cholerna turystka, od 
której Slakey wyciągnął kasę. Westchnąłem i ruszyłem w dalszą drogę.
Po   kwadransie   ostrego   marszu   dotarłem   przez   pełną   kwiatków   dolinkę   do   białej,   stojącej   na 
niewielkim  wzgórzu budowli. Do marmurowej  kolumnady prowadziły kamienne  stopnie, które 
ledwie postawiłem na nich stopę, ruszyły bezszelestnie w górę.
Niebo z ruchomymi schodami, ktoś tu był wygodny i chyba wiedziałem kto.
Dojechałem na górę, minąłem kolumnadę i wszedłem do wnętrza budynku. Była to jedna wielka 
komnata o lśniącej marmurowej posadzce, na której stał okazały tron. A na nim siedział gruby, 
stary, siwy facet ze złotym kółkiem nad głową i złotą harfą w dłoniach, na której brzdąkał od czasu 
do czasu. Najwyraźniej mieli tu bzika na punkcie harf.
Słysząc moje kroki, odwrócił głowę i uśmiechnął się.
- Witam w niebie, di Griz.
Głos był dziwnie znajomy, choć znacznie milszy niż ostatnio.
- Jak to miło spotkać znajomego Pana Boga, Slakey. Szkoda tylko, że to znowu imitacja...

ROZDZIAŁ 17

background image

- Ktoś tym musi zarządzać - odparł łagodnie. - Wypadło na mnie.
- Coś ty taki grzeczny?
- A jaki niby mam być?
- Ostatnim razem, jak się spotkaliśmy, przy czym ciebie było trochę więcej, miałeś mord w oczach 
i rękoczyny na uwadze - przypomniałem mu.
- A, mówisz o Piekle. Osobiście tam nie byłem, ale znam przebieg wydarzeń. Użyłeś doskonałego 
salami, może podałbyś mi nazwę dostawcy?
Rozmowa robiła się nieco dziwna, ale postanowiłem się nie zrażać. Pierwszy raz, bądź co bądź, 
miałem okazję z nim porozmawiać bez użycia gróźb, wymysłów i ostrych narzędzi. I vice versa.
- Gdzie jest Niebo? - spytałem.
- Wszędzie wokół. Podoba ci się?

-   I   tak   faktycznie   wygląda   Niebo,   do   którego   mają   nadzieję   trafić   przypadki   beznadziejnie 
religijne?
- Mniej więcej. Różnić się mogą detalami.
- To dlaczego ty tu jesteś?
- Z podobnych powodów co i ty.
- Momencik! Jesteś zatwardziałym  oszustem i wielokrotnym  mordercą. Nie patrz się na mnie, 
jakbym   ci  harmonią  przyłożył,  o  pardon -  harfą  - wszyscy,  których  wysłałeś  do  Piekła,  to  w 
zasadzie twoje ofiary. Chodzi mi o odpowiedź na jedno proste pytanie: po co to wszystko? Co 
robisz z tą całą górą pieniędzy wyciśniętą z naiwniaków chcących zobaczyć, jak wygląda Niebo? 
Masz zresztą inne rzeczy do pokazania, ale to już szczegół techniczny.
- Zaczynasz być nużący. - Tym razem był to normalny Slakey, bez fałszywej uprzejmości. - i 
męczący. Poza tym robisz się kłopotliwy. Chyba przyznasz mi rację?
- Zawsze taki jestem, jak kogoś nie lubię. Ciebie na przykład nie lubiłem i nie lubię. Wątpię też, 
żebym polubił.
- Miło, że jesteś szczery. W Niebie nie powinno być obłudy. Nie usiadłbyś? Wygodniej by się nam 
gawędziło...
Faktycznie  - w pobliżu  tronu stał wygodny fotel, którego dotąd albo nie było,  albo  ja go nie 
zauważyłem. Sam pomysł był jednak nie najgłupszy, toteż rozparłem się wygodnie. Rozpiąłem 
koszulę, zdjąłem buty... I nagle mnie olśniło: rzuciłem się w stronę obuwia i padłem jak długi, 
podcięty   przez   łańcuch   zakończony   masywną   obręczą,   która   obejmowała   moją   prawą   kostkę. 
Łańcuch i obręcz były złote, ale solidne, i do butów nie sięgnąłem. To znaczy nie dokładnie: 
dotknąłem jednego, pomyślałem, co trzeba, i zadziałało. One zniknęły, ale ja zostałem.
Jak żaba na betonie. Tyle że na łańcuchu, którego drugi koniec ginął w podłodze. Buty stykały się 
ze sobą, tylko złapałem nie ten i pole mnie nie objęło. To się nazywa płacić za własną głupotę.
- Moje gratulacje - warknąłem, zbierając się i siadając.
- Serdeczne dzięki. - Slakey się wyszczerzył. - Choć prawdę mówiąc, nie ma czego: jesteś głupi i 
łatwo być  sprytniejszym.  To twoje urządzenie wykryłem  bez kłopotów. Żebyś  nie narozrabiał, 
użyłem gazu hipnotyzującego, a potem wystarczyła delikatna sugestia, resztę zrobiłeś już sam. Tak 
przy okazji, to nie dość że jestem panem entropii, to jeszcze twojego życia i śmierci. Wiesz ile 
mam lat?
- Nie, ale jak cię znam, to mi powiesz. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to interesuje.
- A powinno, di Griz, powinno. Liczę sobie ponad osiem tysięcy wiosen. To zasługuje na powagę i 
szacunek!
- Jakoś nie zauważyłem. Muszę jednak przyznać, że nieźle się trzymasz: nie dałbym ci więcej jak 
trzy... no, cztery tysiące!...
- Dość! - ryknął nagle, zrywając się na równe nogi. - Won do Czyśćca, w końcu będę cię miał z 
głowy! Bierz go!

background image

Polecenie  adresowane było  do klocowatego  robota  humanoidalnego  kształtu  o pordzewiałym  i 
pokiereszowanym kadłubie, pokrytym pyłem węglowym. Elektroniczny zabytek miał tylko jedno 
oko, drugie ktoś dawno mu wybił, i rozsiewało wokół atmosferę strachu i zagrożenia. Wprawnym 
gestem zerwał łańcuch, złapał mnie w połowie skoku i oburącz przycisnął do swej metalowej i 
wyjątkowo brudnej piersi. Łapy miał rozmiarów solidnej szufli, toteż nawet nie próbowałem się 
szarpać.
Slakey posapując ruszył na zewnątrz, a my za nim - to jest robot ruszył, bo moje stopy nie dotykały 
podłogi. Zeszliśmy, stanęliśmy na żółtej nawierzchni drogi i Slakey tupnął trzy razy. Powierzchnia 
ze skrzypnięciem uniosła się niczym przerośnięty jęzor, ukazując czarny otwór, z którego powiało 
smrodem.
- To wycieczka w jedną stronę - poinformował mnie Slakey z pełnym satysfakcji uśmiechem. - Do 
Czyśćca marsz!
Robot posłusznie pochylił się nad otworem i głową naprzód runął w ciemność.
Była to jedna z tych okazji, kiedy człowiek chciałby być gdzie indziej. Nieważne gdzie, byle gdzie 
indziej. Życie co prawda przed oczami mi nie przeleciało, za to kamienne ściany sztolni i owszem. 
I to z dużą szybkością.
Spojrzałem w dół i natychmiast pożałowałem tego pomysłu - zbliżaliśmy się do potężnej jaskini 
rozświetlonej   sporadycznymi   wytryskami   ognia,   mrocznej   i   ponurej.   I   to   z   prędkością 
zdecydowanie przekraczającą bezpieczną.
Niespodziewanie szarpnęło nami i prawie stanęliśmy w powietrzu, by powoli opaść na kamienisty 
grunt. Z metalicznym brzękiem, nogi robota bowiem łupnęły o ziemię. Nie wypuszczając mnie z 
objęć,   maszyna   ruszyła   z   kopyta   do   sobie   tylko   znanego   celu,   dzięki   czemu   miałem   okazję 
podziwiać   widoki.   W   powietrzu   unosił   się   jakiś   pył,   skutecznie   blokując   co   jakiś   czas   nos, 
śmierdziało  do  tego   może  nie  tyle   silnie,   ile   irytująco  i   szybko   dopadł  mnie  kaszel.   Jakby  w 
odpowiedzi zakaszlało z przodu: gdy wyminęliśmy skalny załom, zobaczyłem źródło dźwięków.
Pod jedną ze ścian jak okiem sięgnąć ciągnęło się coś, co przypominało długi niski stół. Po obu 
jego stronach stały pochylone kobiety, przebierające dłońmi czarny pył dostarczany przez biegnący 
środkiem konstrukcji taśmociąg. Właśnie ten miał śmierdział tak przeraźliwie. Całość była słabo 
oświetlona, co nie pomagało w obserwacji. Prawdę mówiąc, nie rozumiałem, co się dzieje - kobiety 
przesuwały palcami po warstwie pyłu i tylko to robiły. Wolno, metodycznie i bez chwili przerwy, 
niczym roboty. Jedna coś znalazła, wzięła w dwa palce i włożyła do pojemnika przytwierdzonego 
do pasa. I wróciła do pracy.
Na mnie czy na robota - który bynajmniej nie zachowywał się cicho - żadna nie zwróciła choćby 
najmniejszej uwagi, a były ich tysiące, bo stół-taśmociąg ciągnął się i ciągnął niczym zapalenie 
płuc z przerzutem na wątrobę. Co gorsza, one ze sobą w ogóle nie rozmawiały, co jak na taką 
liczbę kobiet było całkowicie nienormalne.
W końcu dotarliśmy do początku - lub końca, zależy jak się patrzy - całego urządzenia, które ginęło 
w ścianie, i do masywnych, metalowych drzwi umieszczonych tamże. Robot stanął otworzył je i 
wszedł.
Znaleźliśmy się, w kompletnym mroku i dopiero po odgłosach zorientowałem się, że wspinamy się 
po jakichś stopniach. Po jakimś czasie automat stanął, otworzył inne drzwi i cisnął mną do wnętrza 
jasno oświetlonego pomieszczenia. Jeszcze podczas mego lotu ktoś zgasił światło...
Coś się znajomo skręciło - znalazłem się w innym wszechświecie.
I  rąbnąłem   o  kamienną  płaszczyznę   oświetloną  silnym  reflektorem.   To  była   podłoga:   do  tego 
zimna, gdyż trzy ściany stanowiły skały, a czwartą metalowe pręty, przez które wpadał śnieg i 
lodowaty wiatr. Zaczęło mną trząść, ledwie się rozejrzałem, a właściwie to wcześniej. Najpierw 
mną telepało, a potem zauważyłem w jednej ze ścian metalowe drzwi. Bez klamki.
A później stertę grubej odzieży w kącie. Łącznie z butami, rękawicami i goglami. Do ubrania się 
nikt mnie nie musiał zachęcać, choć buty były nieco za duże, a całość miała przygnębiającą barwę 
popiołu. Była natomiast ciepła i to okazało się najważniejsze.

background image

Ledwie   umocowałem   na twarzy maskę  z  goglami   i  skończyłem  wkładać  rękawice,   gdy drzwi 
otworzyły się, wpuszczając kolejną porcję śniegu i postać mojego wzrostu, acz znacznie bardziej 
masywną.   Nowo   przybyły   trzymał   w   ręku   coś,   co   wyglądało   na   metalową   szpicrutę   i   od 
pierwszego spojrzenia zdecydowanie mi się nie podobało.
- Jestem Buboe. - Głos miał głęboki i chrapliwy, jakby rzadko z niego korzystał. - To jest bioclast. 
Może zabić, może zaboleć. Zrobisz, co każę, będziesz żył. Nie zrobisz, będziesz cierpiał. Tak!
Zamachnął   się   tym   całym   bioclastem,   więc   uskoczyłem.   Tyle   że   nie   tak   do   końca   -   czubek 
metalowej szpicruty przejechał mi po rękawie.
Wrażenie należało do mocnych - jakby mi ktoś rozciął rękę aż do kości i polał kwasem. Ledwo nie 
upadłem,  ściskałem  kurczowo bolące  miejsce  i  czekałem,  aż  ból minie.  Gdy wreszcie  ustąpił, 
podejrzliwie obejrzałem rękaw - był cały.
- Szybko się ucz, przeżyjesz - poinformował mnie zwięźle Buboe. - Nie nauczysz się, umrzesz.
Bez słowa skinąłem głową - kłótnia z kimś o tak ograniczonym zasobie słów była marnowaniem 
czasu. Poza tym on miał bioclast - czy jak się ta cholera nazywała - więc i racja była po jego 
stronie.
- Praca - oświadczył, wskazując otwarte drzwi. Więc wyszedłem.
I znalazłem się w jasno oświetlonym lodowym piekle. Była to potężna kopalnia odkrywkowa, po 
której poruszały się masywne urządzenia wydobywcze i transportowe. Maszyny były w większości 
samobieżne   i   w   pierwszej   chwili   sądziłem,   że   są   całkowicie   zautomatyzowane,   dopiero   po 
parunastu sekundach, gdy panujące wokół zamieszanie nabrało sensu, dostrzegłem, że każda z nich 
ma jak nie kierowcę, to operatora - wystarczał jeden na maszynę, ale był na każdej.
- Na górę! - Buboe wskazał nieruchomego potwora z przymocowaną do burty klamrą.
Wspiąłem   się   na   górę   do   osłoniętej   jedynie   z   przodu   kabiny   i   siadłem   w   zużytym,   niegdyś 
wygodnym fotelu. Przednia szyba była poobijana, porysowana i ledwie cokolwiek było przez nią 
widać.
- Nieznany osobnik - zagrzmiało z głośnika koło moich nóg. - Zidentyfikuj się!
Najwyraźniej mój mechaniczny wierzchowiec miał szczątkową inteligencję.
- Kim jesteś? - spytałem w rewanżu.
- Kombajn górniczy model 91, powierzchniowy. Zidentyfikuj się!
- Dlaczego?
- Zidentyfikuj się!
Chyba doszliśmy do granicy jego możliwości, co wcale nie poprawiło mojego humoru.
- Nie twój interes - warknąłem i zaraz tego pożałowałem.
- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójinteres.
- Ty, rozkazy to ja tu wydaję, mechaniczny mądralo!
- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójmteres.
Zdaje się, ze me miałem szans z nim podyskutować - Zero.
- Zaczynam szkolenie.
Ktoś, kto układał ten program, musiał mieć przykre doświadczenia z przedstawicielami gatunku 
ludzkiego - albo uważał, że do górnictwa trafiają wyłącznie osobnicy o poziomie umysłowym 
nieco powyżej kompletnego kretyna - gdyż poziom obliczony był na średnio normalnego idiotę. 
Dzięki temu nie sposób było się nie nauczyć i nie nudzić. Dzięki temu też miałem dość czasu, by 
się rozejrzeć i zastanowić. Wniosek był  średnio optymistyczny  wydostanie  się stąd nie będzie 
proste.
- Zaczynamy Nietwójinteres - głośnik wyrwał mnie z rozmyślań.
Dźwignie i pedały kontrolowały kierunek ruchu i prędkość. Wajcha z przyciskami, manipulator 
wystający z przodu pod kabiną. Należało dotknąć nim ściany skalnej i nacisnąć spust. Ładunek na 
końcu ramienia eksplodował, wysyłając odłamki na wszystkie strony - w stronę kabiny też, stąd 
stan niegdyś przezroczystej szyby pancernej - i tak do upojenia. Kiedy uznawałem, że mam dość 
nakruszonego   materiału,   wciskałem   podświetlony   na   czerwono   klawisz   wzywający   wywrotkę, 

background image

która podpełzała na dwóch rzędach monstrualnych opon. Kolejny klawisz zamieniał manipulator w 
koparkę   i   zajmowałem   się  załadowaniem   wywrotki.   Po   skończeniu   ładowania   z   powrotem   do 
kruszenia skał i tak w kółko.
Zmrok   powitałem   z   ulgą   -   no   to   koniec   pracy.   Gówno   prawda,   jak   ma   się   do   dyspozycji 
strategicznie   umieszczone   baterie   reflektorów   dużej   mocy.   Slakey   miał.   Noc   została   jednym 
pstryknięciem zamieniona w jasny dzień i nikt nawet me wspomniał o końcu pracy. Na dobitkę 
zaczął padać śnieg.
Po   bliżej   nieokreślonym   acz   długim   czasie   z   głośnika   dobiegło   ćwierknięcie   i   ktoś   wyłączył 
zasilanie   Przyjąłem   to   za   sygnał   upragnionego   końca   zmiany,   tym   bardziej   że   z   sąsiedniego 
kombajnu zaczął się gramolić operator. Na dole znalazłem się szybciej od niego, ale poczekałem, 
żeby wskazał drogę. Gadać się żadnemu z nas nie chciało.
Poprowadził   do   ściany   wyrobiska,   w   której   były   metalowe   drzwi,   a   za   nimi   korytarz.   Za 
korytarzem zaś duża i ciepła sala pełna mężczyzn i smrodu przepoconych ciał. Było to jeszcze 
gorsze od koszar czy innego więzienia, bo nigdzie indziej nie spotkałem takiego zrezygnowania - 
wszyscy   obecni   byli   całkowicie   pozbawieni   nadziei   czy   inicjatywy.   Ktoś   nad   nimi   skutecznie 
popracował - nazywano to niegdyś praniem mózgu.
Znalazłem wolne łóżko, zwaliłem na nie wierzchnie ubranie i w ślad za innymi podszedłem do 
stołu. Siadłem na wolnym miejscu i ze sporym zaskoczeniem popatrzyłem na zawartość poobijanej 
tacy. Wielokrotnie w coś takiego wlazłem, ale nigdy nie zdarzyło mi się czegoś podobnego zjeść. 
Nim wyszedłem z szoku, na moje ramię opadła ciężka łapa, a nachalny głos oznajmił:
- Zjem twoje kreno!
Do łapy dołączony był przerośnięty osiłek - z nadwagą - natomiast druga kończyna sięgnęła po 
dymiący   purpurowy   ochłap   leżący   na   środku   tacy.   Poczekałem,   aż   złapie   ochłap,   i   ścisnąłem 
natręta za nadgarstek. Od dotarcia do Nieba była to pierwsza uczciwa rozrywka.
Ponieważ typ wyglądał na silnego i tępego, nie bawiłem się w subtelności, tylko pociągnąłem za 
rączkę.   Pochylił   się   grzecznie   i   dostał   kantem   dłoni   w   nasadę   nosa.   Wrzasnął,   to   dostał   na 
uspokojenie cios pod ucho wyprostowanymi palcami. Puściłem łapę, pozwoliłem całości zwalić się 
na ziemię i wydłubałem ochłap z zaciśniętych paluchów. A potem rozejrzałem się z uśmiechem.
- Są jeszcze jacyś smakosze?
Ci,   którzy   patrzyli,   czym   prędzej   spuścili   wzrok.   Reszta   nawet   go   nie   podniosła,   zajęta 
pałaszowaniem   brei   i   ochłapów.   Ciamkanie,   siorbanie,   czknięcia   i   mlaskanie   wypełniały 
pomieszczenie.
-  Miło  was   poznać,  przyjemniaczki  -  powiedziałem  i  usiadłem.   Rozciągnięty  przeze   mnie   typ 
zaczął chrapać.

ROZDZIAŁ 18

Minęły dwa ogłupiające dni.
Żarcie  - bo jedzeniem tego nie dało się nazwać - było  ohydne, robota otępiająca i męcząca - 
pracowano na dwie zmiany, dzięki czemu oszczędzano na zakwaterowaniu: kto kończył i zjadł, 
walił się w jeszcze ciepłe wyrko poprzednika, który wstał, zjadł i ruszał do roboty. Drugiego dnia 
odbyłem przeszkolenie na wywrotce - równie inteligentne jak na koparce - i okazało się, że jej 
obsługa była jeszcze nudniejsza. Ładunek wysypywało się do potężnego metalowego zbiornika, i to 
wszystko. Pojemnik znajdował się albo nad podziemną grotą, gdzie przetwarzano skały, albo nad 
bramą   do   innego   wszechświata.   Znając   Slakeya   podejrzewałem   to   drugie.   Ze   współwięźniami 
praktycznie nie dało się rozmawiać - nie mieli ochoty na nic poza jedzeniem i spaniem. I prawie nic 
nie wiedzieli. Jedynie przy okazji dowiedziałem się, że amator ochłapów nazywał się Lasche. Przez 
te   dwa   dni   zresztą   łaził   z   twarzowo   podbitymi   oczkami   i   omijał   mnie   szerokim   łukiem, 
wyładowując złość na innych ofiarach.
Trzeciego dnia popełniłem błąd.

background image

Pewnikiem   z   nadmiaru   myślenia,   bo   wątpię,   żeby   zmęczenie   miało   aż   taki   wpływ.   Ponieważ 
Lasche dobrze się zachowywał, po prostu o mm zapomniałem On wręcz przeciwnie - kończyłem 
posiłek - bo z braku lepszego określenia tak się chyba nazywało siedzenie przy stole nad resztkami 
- gdy zauważyłem minę faceta naprzeciwko. Patrzył przerażonym wzrokiem nad moim ramieniem, 
toteż natychmiast odskoczyłem. Dzięki temu kawał skały trafił mnie w ramię, zamiast roztrzaskać 
czaszkę, jak planował Lasche. Ryknąłem i odskoczyłem, tak by mieć za plecami ścianę. Prawe 
ramię   zdrętwiało   i   stało   się   bezużyteczne,   a   nóż   znajdował   się   pod   lewą   pachą.   Byłem   więc 
bezbronny, choć lewa ręka nadawała się do użytku Lasche miał obie sprawne i kawał skały, którą 
mnie rąbnął.
- Teraz cię zatłukę! - obiecał i skoczył.
A raczej chciał, bo wykopyrtnął się jak długi o czyjąś - z doskonałym wyczuciem podstawioną - 
nogę.  Skorzystałem  z okazji, podstawiając kolano  pod jego gębę, a potem częstując  solidnym 
kopem w krocze, od którego zwinęło go dokładnie.
- Jeśli go zabijesz albo pobijesz tak, że nie będzie mógł pracować, Buboe cię wykończy - ostrzegł 
właściciel wyciągniętej nogi.
Skinąłem   głową   i   poczęstowałem   zwiniętego   Lasche'a   na   pożegnanie   krótkim   kopniakiem 
nasennym.
- Dzięki - Uśmiechnąłem się do właściciela nogi - Jestem twoim dłużnikiem.
Gość był chudy, żylasty, o czarnych włosach i dłoniach zatłuszczonych smarem wżartym w skórę.
- Nazywam się Berkk - przedstawił się.
- Jim.
- Umiesz spawać? - Koncertowo.
- Tak tez mi się wydawało. Obserwowałem cię, odkąd się tu zjawiłeś, wiesz, jak sobie radzić. 
Chodźmy pogadać z Buboe.
Nadzorca - który z zasady nie wtrącał się w nic poza pobudką, jak długo robota szła sprawnie - 
zajmował własny pokój, co w panujących warunkach było wręcz nieprzyzwoitym luksusem. Miał 
też   własny   grzejnik,   na   którym,   gdy   weszliśmy,   podgrzewał   w   obtłuczonym   garnku   jakąś 
pomarańczową breję. Wyglądała podejrzanie, ale pachniała smakowicie, co w porównaniu z tym, 
co nam serwowano, było dużym postępem.
- Czego? - warknął uprzejmie, widząc Berkka.
- Potrzebuję pomocy, żeby kombajn był na chodzie. Ten, co spadł na osuwisko.
- Dlaczego?
- Bo mówię, że potrzebuję. To robota dla dwóch, a ten tu Jim umie spawać.
Gospodarz dla odmiany zainteresował się mną i przestał grzebać w garnku. Widać było, że dwie 
czynności   naraz   to   dla   mego   za   dużo.   Zresztą   samo   myślenie   sprawiało   mu   wysiłek. 
Najprawdopodobniej tak praca koncepcyjna, jak koherentne wysławianie się były mu obce. W 
końcu mruknął coś i przestał się na mnie gapić. Berkk odwrócił się i wyszedł, a ja za nim.
- Tłumacza poproszę - podsumowałem, zamykając drzwi.
- Pracujesz chwilowo ze mną w warsztacie.
- To było obrazowe chrząknięcie.
- Inaczej powiedziałby nie.
- Aha. Chciałbym ci podziękować.
- Poczekaj, jak zobaczysz praktyczną stronę. To ciężka i brudna robota. Idziemy - i przy okazji 
drapania się po nosie dotknął palcami warg w uniwersalnym geście milczenia.
Bez gadania więc przeszliśmy korytarzem do dwuskrzydłowych  drzwi zamkniętych  na głucho. 
Berkk najwyraźniej nie miał klucza, bo spokojnie siadł pod ścianą. Dołączyłem do niego - zawsze 
wygodniej siedzieć niż stać.
Mniej więcej po kwadransie zjawił się Buboe, nadal przeżuwający resztki posiłku. Otworzył drzwi, 
poczekał, aż wejdziemy, i zamknął je za nami.
- No to zaczynamy - oświadczył Berkk - Mam nadzieję, że mówiłeś prawdę o spawaniu.

background image

- Mówiłem. Potrafię obsługiwać każde mechaniczne urządzenie, naprawiać obwody drukowane 
itp , itd.
- Zobaczymy.
Kombajn, o który chodziło, oprócz złamanej osi miał też wgnieciony bok I od tego zaczęliśmy - ja 
wyciąłem   palnikiem   uszkodzone   płyty,   Berkk   przygotował   nowe,   które   obaj   podwieźliśmy   na 
wózku i unieśliśmy wyciągarką łańcuchową. Bez robotów była to robota ciężka, choć prosta.
- Tu możemy pogadać - oznajmił, gdy przytwierdzaliśmy ją na miejsce - Obserwowałem cię, nie 
zachowujesz się jak większość tych umięśnionych przygłupów.
- Ty tez nie.
- A uwierzysz, jak ci powiem, że ja się tu zgłosiłem na ochotnika - Uśmiechnął się bez cienia 
wesołości - Wszystkich ściągnięto siłą albo spito i obudzili się tutaj, ja natomiast odpowiedziałem 
na ogłoszenie. Wykwalifikowany mechanik za dobre wynagrodzenie. Idiota patentowany to ja. 
Spotkałem się z profesorem Slakeyem w jego laboratorium, ktoś zgasił światło i obudziłem się tu.
- A to tu jest gdzie?
- Nie mam zielonego pojęcia A ty?
- Zielone mam, ale niewiele więcej. Znam Slakeya i wiem, że dostać się tu można z planety Niebo. 
Nie patrz na mnie jak na idiotę, ja tego nie wymyśliłem. Żebyś miał pełen obraz, to znajdujemy się 
w innym wszechświecie, a ja jestem przy zdrowych zmysłach.
Trochę trwało, nim go przekonałem i wprowadziłem dokładniej w poczynania profesorka. W końcu 
mi uwierzył z braku innego wyjścia. Równocześnie pracowaliśmy, by zagłuszyć konwersację - tak 
na wszelki wypadek - toteż koniec opowieści i pracy jakoś tak zbiegły się ze sobą.
Berkk zarządził przerwę i wyjął ze schowka słoik podejrzanie wyglądającego płynu.
- Surowy krenoj, warzywa i pomysłowość - wyjaśnił nie bez dumy - Fermentacja nie była rzeczą 
łatwą, a destylacja - jeszcze gorsza. Oto efekt - alkoholu ma aż za dużo, natomiast smak.
- Pozwolisz, ze ocenię? - spytałem, delikatnie wyjmując mu z rąk drogocenne naczynie.
I przetestowałem (od razu solidnie, jakby się okazało, że jest gorsze, ni z podejrzewałem). Było.
-   Jest   to   najgorsze   świństwo,   jakie   piłem   w   życiu   -   oznajmiłem,   gdy   wreszcie   udało   mi   się 
przekonać   żołądek,   by   nie   traktował   płynu   jak   depozytu   -   A   degustowałem   w   życiu   różne 
świństwa.
- Dziękuję - prawie się rozpromienił - Oddaj słoik Berbelucha - zwana też zajzajerem, jak mnie 
poinformował twórca - miała jeszcze jedną ciekawą właściwość. Jej smak nie poprawiał się w 
miarę   picia,   w   przeciwieństwie   do   większości   wyrobów   alkoholowych.   Miała   natomiast 
sympatyczną zawartość alkoholu, który szybko zaczął działać, dzięki czemu całe to doświadczenie 
kiperskie nabrało sensu.
- Wychodzi,  że tak - Berkk oddał mi  słoik po kolejnej kolejce - Mieliśmy tu krótko jednego 
takiego, co się chwalił, że naprawiał gdzieś rolki w dużej kruszarce. Twierdził, że przerabiano tam 
nasz urobek.
- Powiedział, gdzie to robił?
- Nie, a następnego dnia już go nie było, dlatego uważam, gdzie i o czym mówię Ściany mają uszy.
- Wiadomo. Slakey słucha, a konkretnie komputer nastawiony na słowa-klucze. Inaczej byłoby to 
fizycznie  niewykonalne.  To, co  tu wydobywamy,  zostaje przesłane  gdzieś  do rozdrobnienia,  a 
potem wysłane  do Nieba. Tam kobiety sortują drobnicę,  wybierając  z niej substancję, o którą 
chodzi Slakeyowi. Nie wiem, co to takiego, ale musi być niesamowicie drogocenne. Aby to dostać, 
poświęcił kupę forsy i sporo ludzkich istnień.

-  Odpowiedzi   na  to pytanie  nie  znajdziemy   tutaj  -  dodał  Berkk.  - A  żeby się  stąd  wydostać, 
potrzebuję pomocnika.
- Tego już masz - poinformowałem go rzeczowo. - A jak z pomysłem?
- Tak mi się wydaje... Tą drogą, którą tu trafiliśmy, czyli przez pokój z kratą, raczej nie mamy 
szans wrócić, prawda?

background image

- Prawda - przyznałem. - Bramą steruje Slakey i stąd na pewno nie zdołamy jej uruchomić. Okolicę 
sobie obejrzałem i co z tego, że na górę można się wspiąć? Dokąd potem? Zamarznąć żadna sztuka, 
a   to   prawdopodobnie   jest   goła   planeta   na   jakimś   zadupiu,   gdzie   jedynie   ta   kopalnia   ma   coś 
wspólnego z cywilizacją.
- Dokładnie tak myślę - ucieszył się Berkk. - Zostaje tylko jedna możliwość...
- Pojemnik, do którego wrzuca się skały. Trafiają gdzie indziej, być może do innego wszechświata, 
tyle że jak tam wskoczymy, to szybciej rozdrobni nas niż kamienie...
- Jeśli wskoczymy, tak jak stoimy, to tak... Wiem, jak trzeba wskoczyć, żeby nie przerobiło nas na 
mielone,  ale o tym  potem..  Pomoc  mi  do tego potrzebna, a teraz  mi  się w głowie kręci...  do 
roboty...
Ponieważ stan, w jakim się obaj znaleźliśmy, utrudniał koncentrowanie się na dwóch rzeczach 
jednocześnie, dla własnego bezpieczeństwa skupiliśmy się na pracy. Poszło nam tak ładnie, że 
naprawiliśmy   kombajn,   a   wezwany   waleniem   w   rurę   Buboe   otworzył   wrota   prowadzące   na 
zewnątrz.   Berkk   wyprowadził   urządzenie   i   wrócił,   po   czym   wrota   zostały   zamknięte,   my 
przeszukani, a dopiero potem wpuszczeni przez drzwi do części mieszkalnej. Przeszukiwanie było 
amatorskie - jakbym próbował ukryć pół metra stalowego pręta, to by go wykrył, ale mojego noża 
nie miał prawa. I nie wykrył.
Roboty w warsztacie było dość, dlatego i następnego dnia tam trafiłem. Berkk do przerwy słowem 
nie wracał do wczorajszej rozmowy, za to potem i owszem. Okazało się, że ukończenie naprawy 
wywrotki było niezbędną częścią planu. A właśnie skończyliśmy.
- Jutro wrócisz na zewnątrz i nic na to nie poradzę - oznajmił niespodziewanie. - A więc musimy to 
zrobić dzisiaj. Zabiłeś już kogoś?
- Dlaczego o to pytasz?
- Bo ja nie i nie wiem, czy bym potrafił. Nie umiem też walczyć, a musimy albo zabić, albo 
przynajmniej rozbroić i ogłuszyć Buboe.
- Tym się zajmę. Co potem?
- Potem musimy załadować to do wywrotki i wyjechać stąd, następnie dostać się do pojemnika 
razem z ładunkiem...
"To" ukazało się po odkryciu brezentu. Dwie trumny ze stalowych prętów, a raczej płaskowników 
grubych na palec i solidnie pospawanych. Jedna ścianka miała zawiasy, aby można było wczołgać 
się do wnętrza, i zasuwę, by ją za sobą zamknąć. Poza tym wewnątrz znalazły się solidne uchwyty 
na dłonie i nogi.
- Widziałem wiele form skomplikowanego samobójstwa - przyznałem uczciwie. - Ta jest jedną z 
bardziej wyrafinowanych.

ROZDZIAŁ 19

-   No,   to   do   dzieła.   -   W   głosie   Berkka   zdecydowanie   brakowało   entuzjazmu,   za   to   była 
determinacja.
Uśmiechnąłem się, by dodać mu otuchy, i sięgnąłem po poręczny kawałek grubego acz giętkiego 
plecionego   przewodu   w   twarzowej,   czerwonej   izolacji.   Ładnie   wysuwał   się   z   rękawa,   a   jako 
urządzenie do narkozy był w sam raz. Nóż był ostatecznością i wolałem go nie używać, jego widok 
jedynie spłoszyłby ofiarę. Berkk zaczął walić w rurę, po parunastu sekundach przestał, bo nam 
zaczęło w uszach dzwonić, i pozostało jedynie czekać.
Walenie w rurę trzeba było powtórzyć, bo ofiara - to jest nadzorca - jakoś wybitnie się ociągała z 
przyjściem.
- Po co hałas? - spytał, gdy wreszcie się zjawił.
- Bo skończyliśmy - odparł Berkk. - A podobno pilne.
- Wyjedź - polecił Buboe, otwierając wrota i dodał, gapiąc się na mnie: - Won! Do pracy!
- Już się robi. - Uśmiechnąłem się, mając ochotę zakląć.

background image

W teorii powinien patrzeć na wywrotkę - albo i sprawdzić, co w niej jest - dając mi okazję do 
podkradnięcia się i przyłożenia mu po łbie. W praktyce nie spuszczał ze mnie wzroku, a bioclast 
skutecznie  uniemożliwiał  podejście. Pozostało tylko jedno - rzut nożem, ale w tym  nie byłem 
mistrzem i jeśli miał dobry refleks, mógł odbić ostrze bioclastem, a wtedy znaleźlibyśmy się w 
prawdziwych tarapatach.
Berkk zdążył wspiąć się do kabiny i odpalić silnik, a sytuacja na dole nie uległa zmianie. Powoli 
ruszyłem ku drzwiom, rozchylając jednocześnie poły kurtki.
Silnik parsknął i zgasł.
- Coś tu jest dziwnego! - zawołał Berkk i obaj znieruchomieliśmy.
Ja   sięgając   po   nóż,   Buboe   unosząc   metalową   szpicrutę.   No   i   Berkk   kurczowo   ściskający 
kierownicę, który nie wiedział co dalej. Na szczęście Buboe był  niezdolny do zajmowania się 
dwoma rzeczami równocześnie - a mnie polecenie wydał i nawet zacząłem je wykonywać, toteż 
skoncentrował się na nowości.
- Co?! - warknął, odwracając się do Berkka i wywrotki.
- A to! - odparłem, dając dwa długie susy i otwierając lewą dłoń zaciśniętą na przewodzie.
Ten grzecznie wyślizgnął się z rękawa i wpadł w przygotowaną prawą dłoń. Doprowadzenie do 
bezpośredniego zetknięcia czerwonego plastiku z karkiem Buboe było dziełem sekundy. Ponowne 
zetknięcie było zbędne - Buboe runął na podłogę niczym betonowy blok. Na wszelki wypadek 
odebrałem mu bioclast i przygotowanym na tę radosną okoliczność drutem związałem mu ręce i 
nogi.  Mógł  się co  prawda  rozwiązać,   ale  dopiero  po jakimś   czasie.  Berkk  natomiast  zajął  się 
trumnami - nim skończyłem, już załadował pierwszą. Drugą załadowaliśmy razem, przykryliśmy 
nieprzytomnego brezentem i wgramoliłem się do skrzyni ładunkowej. Wywrotka tak jak kombajn 
miała jednoosobową oświetloną kabinę i dwóch chłopa w niej musiałoby zwrócić uwagę, bo jak 
Berkk twierdził, nigdy tu niczego podobnego me widział.
- Pusto - poinformował mnie i uruchomił silnik. Ruszyliśmy.
- Pamiętaj, że jak wyjedziesz, masz zamknąć wrota! - wrzasnąłem.
Sądząc po nagłości, z jaką stanęliśmy, zapomniał. Usłyszałem, jak zaciąga hamulec i zapanowała 
cisza.
- Zamknięte - oznajmił po chwili nieco zdyszany. Zbliżał się wieczór, ale jeszcze nie zapadł, toteż 
nie   włączono   iluminacji.   Korzystając   z   półmroku,   wysunąłem   głowę   nad   krawędź   skrzyni   i 
rozejrzałem się.
- Zabiłeś go? - zainteresował się Berkk.
- Nie musiałem. Nic mu nie będzie, ma pancerny łeb. Jak tam u celu?
- Jedna wywrotka, właśnie się rozładowuje.
- To zwolnij i objedź. Musimy zaczekać, aż będzie pusto. Zwolnił, a ja na wszelki wypadek się 
schowałem.
Po paru minutach poczułem, ze podjeżdżamy rampą do pojemnika, a potem silnik zgasł. Czym 
prędzej wyrzuciłem obie trumny na zewnątrz - przy okazji zorientowałem się, że nadal mam przy 
sobie bioclast - i wyskoczyłem za nimi. Berkk stał obok wywrotki i otwartych klatek. Wyrzuciłem 
bioclast do ziejącego przed nami otworu i dostrzegłem, że mój towarzysz trzęsie się jak opętany.
- Nnnnie mmmogę! - wykrztusił, szczękając zębami. Westchnąłem, podszedłem i przyłożyłem mu 
w szczękę. Złapałem nieprzytomnego i z pewnym trudem umieściłem wewnątrz pierwszej klatko-
trumny. Potem podsunąłem całość do brzegu i kopniakiem posłałem w dół. To było stosunkowo 
proste. Gorzej było samemu wleźć, bo pojemnik musiał być tak ustawiony, by za wcześnie nie 
poleciał w dół, za to gdy byłem już wewnątrz, nie mógł zostać ze mną w środku. W końcu udała mi 
się ta ekwilibrystyka, a poganiały mnie zbliżające się reflektory następnej wywrotki.
Zamknąłem zasuwę, wziąłem głęboki oddech i rzuciłem do przodu. I poleciałem w ciemność.
Teoria   głosi,   że   człowiek   uczy   się   na   błędach   -   także   własnych   -   i   że   w   miarę   zdobywania 
doświadczeń robi coraz mniej głupot. Tyle teoria. Mogę zapewnić, że mnie się to nie udało, czego 
dowodem ucieczka z kopalni. Co do tego, ze pojemnik jest bramą do innego wszechświata miałem 

background image

rację - dowodziło tego znajome już uczucie przekrętu w pewnym momencie spadania. Zaraz potem 
w dole pojawiła się czerwona poświata, szybko nabierająca mocy. Wyglądało, że spadam prosto w 
palenisko, nic na to nie mogłem poradzić i jeszcze sam tego chciałem.
Zanim zdążyłem się naprawdę przestraszyć, opakowanie łupnęło w czarną kupę skał, gdyby nie to, 
że miała kształt zaokrąglonego stożka, pewnikiem zostałyby ze mnie potrzaskane szczątki. Tak 
tylko odjęło mi oddech i miotnęło solidnie, ale część siły uderzenia zmieniła się w ślizg po zboczu. 
Przypominało   to   bobsleje   dla   wariatów,   ale   na   szczęście   nie   trwało   długo   -   z   hukiem   klatka 
znieruchomiała, zaklinowana między dwa większe kawałki skały, a ja dostałem napadu aktywności 
- w drodze był następny ładunek i jak szybko się stąd nie wyniosę, to jeśli mnie nie zmiażdży, to 
przysypie.
Zasuwa naturalnie wygięła się złośliwie przy którymś uderzeniu, ale panika dodała mi sił, o jakie 
sam bym się me podejrzewał Faktem tez było, ze mieliśmy szczęście - elementy metalowe nie stały 
się jedną całością  przy przejściu między wszechświatami (być  może  tak to działało jedynie w 
przypadku wyjścia z naszego wszechświata) Nieważne, to była zagwozdka dla Coypu. Dla mnie 
najważniejsze   było   to,   iż   zdołałem   się   wydostać   z   ażurowej   trumny   na   czas.   Czym   prędzej 
oddaliłem się. Po chwili zorientowałem się, że nie tylko ja się ruszałem podłoże też. Okazało się, że 
wlazłem   na   szeroki   taśmociąg,   najprawdopodobniej   przenoszący   urobek   do   kruszarki.   Czym 
prędzej zeń zeskoczyłem i wrzasnąłem.
- Berkk!
Cisza, jeśli nie liczyć  naturalnych - to jest skalno-maszynowych  - hałasów. Sterta urobku była 
duża, a on wcale nie musiał się ześlizgnąć tam, gdzie ja. Zacząłem ją obchodzić, co uświadomiło 
mi dwie rzeczy - że kłuje mnie w boku - najwidoczniej jakiś dłuższy fragment dziabnął mnie przez 
pręty   trumny,   czego   nawet   nie   zauważyłem   -   i   że   podłoże   jest   nierówne,   co   przy   słabym 
oświetleniu stwarzało niebezpieczeństwo wykopyrtnięcia się. To ostatnie naturalnie uświadomiłem 
sobie po fakcie. Klnąc na czym świat stoi, pozbierałem się do pionu i w trakcie tej czynności 
trafiłem ręką na konstrukcję z metalowych płaskowników.
Zabrałem   się   do   kopania   niczym   zwariowany   kret   -   trumna   była   na   wpół   zasypana,   element 
ruchomy jakimś cudem znalazł się na wierzchu. Przy moim szczęściu tego dnia powinien być pod 
spodem, żeby mi utrudnić życie. Udało mi się wydostać z niej zawartość i odciągnąć ją kawałek. A 
potem siły mnie opuściły.
- Berkk, ty mendo sakramencka! - wrzasnąłem. - Rusz się, bo obu nas przysypie! Rusz się, do 
ciężkiej cholery!
Ruszył się.
Dzięki temu zdołaliśmy jakoś odpełznąć, nim z góry sypnęła się następna porcja. Padliśmy na 
posadzkę.
- Czy ja wyglądam równie źle? - spytałem po chwili kontemplacji jego pokrwawionej, brudnej i 
upapranej pyłem twarzy.
- Gorzej... - chrypnął w odpowiedzi.
Spojrzałem na aktualną piramidę, na nasze podarte ubrania i stwierdziłem, że mieliśmy więcej 
szczęścia niż rozumu. Zdecydowanie.

Co nie znaczyło, że mogliśmy spocząć na laurach.
-   Zbieraj   dupę   -   poleciłem   Berkkowi.   -   Najgorsze   za   nami,   ale   nadal   jesteśmy   w   królestwie 
Slakeya. A ze zrozumiałych względów wolałbym je jak najszybciej opuścić. Ty chyba też, nie?

ROZDZIAŁ 20

Pomacałem żebra - obite były bez dwóch zdań, może pęknięte, ale chyba nie złamane. Niezłe i to. 
Berkk powoli pozbierał się i zaczął kuśtykać w kółko.
- Przepraszam, chyba spanikowałem - powiedział po chwili.

background image

- Każdemu może się przydarzyć.
- Dzięki tobie jesteśmy tu obaj...
-   Lata   wprawy,   nie   przejmuj   się.   Też   mi   poprzednio   uratowałeś   życie,   więc   powiedzmy,   że 
jesteśmy kwita. Lepiej ci?
-   Lepiej.   Ale   i   tak   decyduj,   co   dalej.   Może   i   miałem   dobry   plan,   ale   ty   go   znacznie   lepiej 
realizujesz. Co robimy?
- Rozglądamy się, gdzie dokładnie jesteśmy, i to tak, by nikt nas nie zauważył. Jak na jeden dzień 
mam dość wrażeń.
Ruszyliśmy   wzdłuż   taśmociągu   w   stronę   kruszarki.   Po   drodze   minęliśmy   jedno   ze   źródeł 
oświetlenia - nieco z boku dziurę pełną jakiegoś płynu - być może wody - i podświetloną od dna. 
Wrzuciłem w nią kamyk   zatonął spokojnie, bez żadnych ąbelków czy tym podobnych .Kolejna 
zagwozdka dla Coypu.
- Coś z przodu świeci - zauważył Berkk
- Aha, i to z naszej strony. Jak pech to pech przełazimy na drugą. Wolę być w cieniu.
No to przeleźliśmy.
Było to męczące, ale nie niebezpieczne - taśmociąg był dość szeroki i sunął wolno.
Hurgoty, łomoty, trzaski i inny hałas cały czas się przybliżały, a podłoga usłana była odłamkami, 
które spadły z taśmociągu, tyle ze dzięki światłom, ku którym szliśmy, można je było dostrzec i 
ominąć. Gdy dotarliśmy do końca taśmociągu, ostrożnie wyjrzałem i zlustrowałem teren.
Wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Jak człowiek widział jedną górniczą kruszarkę, to widział 
wszystkie - skuteczny model opracowano już dawno i nic nowego w tej dziedzinie nie było sensu 
wymyślać. Zawartość taśmociągu wlatywała do szerokiego leja i dostawała się między ustawione 
parami metalowe rolki, coraz to mniejsze Stopniowo skały były rozdrabniane, aż kończyły jako 
pył,   który   już   widziałem   na   innym   taśmociągu.   Pytanie   tylko,   czy   znajdował   się   on   w   tym 
wszechświecie.
Ponieważ lej z rolkami był głęboki, podczołgaliśmy się do skraju i wyjrzeliśmy. Ktoś go uprzejmie 
oświetlił,  dzięki  czemu  można  było  bez trudu  zauważyć,  ze kruszarkę  ustawiono  w  solidnej  i 
zagospodarowanej dziurze Wokół urządzenia zbudowano koliście biegnące schody, przerywane w 
regularnych   odstępach   podestami   Zapewne,   by   umożliwić   obsługę   i   naprawy,   bo   jeszcze   nie 
słyszałem, żeby ktoś zbudował nie psujące się urządzenie mechaniczne. Na samym dole znajdował 
się pulpit sterowniczy tego przerośniętego młynka
- Widzisz kogoś? - spytał Berkk.
- Nie, ale ostrożności nigdy za wiele Zejdę i sprawdzę.
- Ani mi się waż! Idziemy razem, nigdzie nie będę zostawał!
Miał racją - chwilowo dzielenie sił było bezsensownym posunięciem, ale przyzwyczajenie jest 
drugą naturą. A ja nawykłem działać sam.
 - No niech już będzie moja krzywda, ale idę pierwszy - ustąpiłem. - Uważaj i jakby co, to osłaniaj 
tyły. Gotów?
- Nie - przyznał szczerze - I pewnie nigdy nie będę, więc nie ma na co czekać. Idziemy!
Szybko się uczył skubany.
Przytuliłem się do ściany i zacząłem schodzić. Gdy dotarłem do pierwszego podestu, machnąłem 
na Berkka, a kiedy do mnie dołączył, wskazałem na grubą warstwę kurzu i pyłu na podłodze - nie 
było na nim żadnych śladów - poza naszymi - a warstwa miała grubość wskazującą, ze od paru 
ładnych  lat  nic jej nie naruszyło.  Co nie zmieniało  faktu, iż na dole mógł  oczekiwać  komitet 
powitalny. Jak na razie mogliśmy się jednak poruszać szybciej. Było to dość istotne, ponieważ im 
niżej, tym poziom decybeli był wyższy.
Ślady pojawiły się dopiero na najniższym poziomie, przy pulpicie sterowniczym. Prowadziły od 
niego do masywnych drzwi w ścianie i wpuszczonej w nią grubej rury. Wskazałem na wejście, 
starając się gestami wytłumaczyć, o co mi chodzi - hałas był taki, że własnych myśli nie słyszałem. 
Poszedłem   przodem.   Pośrodku   stalowej   blachy   znajdowało   się   koło   otwierające   blokadę   - 

background image

wskazałem je Berkkowi. Chwycił oburącz i spróbował przekręcić. Jeśli nie liczyć wytrzeszczu i żył 
na karku, to nic mu z tego me wyszło.
Pokazałem mu, żeby spróbował w drugą stronę.
Poszło prawie bez oporu, tyle że drzwi jedynie się uchyliły. Naparłem na nie ramieniem i ustąpiły. 
Grube i osadzone w solidnej warstwie uszczelki, za nimi znajdowało się niewielkie pomieszczenie 
o metalowych ścianach i kolejnych drzwiach.
W środku było pusto.
Czym   prędzej   weszliśmy   i   starannie   zamknęliśmy   za   sobą   pancerne   przejście.   Poziom   hałasu 
obniżył się do odległego hurgotu.
- Wygląda jak śluza powietrzna. - Ledwie słyszałem Berkka, tak mi dzwoniło w uszach.
- Bardziej śluza dźwiękowa.
Słuch powoli wracał: przestało mi już dzwonić, ale odległy hurgot nadal do mnie docierał. I to z 
góry. Wszystko stało się jasne, gdy uniosłem głowę - gruba rura przecinała pomieszczenie i to ona 
stanowiła źródło hałasu.
- Otwieramy następne? - spytał Berkk.
- Jak mi przestanie dudnić we łbie.
Oprócz   rury   pod   sufitem   wisiała   jedynie   lampa.   W   pomieszczeniu   była   jeszcze   wycieraczka. 
Skończyłem kontemplację i jej użyłem.
-   Z   drugiej   strony   powinna   być   cywilizacja   -   oceniłem.   -   Jak   komuś   kurz   przeszkadza,   to 
zdecydowanie...
Przerwałem, ponieważ koło w drzwiach się poruszyło.
- Kryj się! - poleciłem, rozpłaszczając się na ścianie.
Jeśli byłby jeden, to poradziłbym sobie, ale jeśli weszłoby więcej gości, zdążyliby podnieść alarm.
Drzwi otworzyły się i pojawiła się metalowa noga, a następnie reszta robota. Z ulgą puściłem 
rękojeść   noża.   Automat   starannie   zamknął   za   sobą   drzwi,   zignorował   nas   i   skierował   się   do 
przeciwległych. Zdążyłem przeczytać przykręconą do jego karku tabliczkę znamionową.
- Compbot typ 707. Ślicznie: samobieżny miernik, głupszy od trzonka od łopaty. Używałeś kiedyś 
takiego?
- W fabryce miałem ich pod sobą piętnaście. - Berkk uśmiechnął się. - Po zaprogramowaniu nic 
więcej nie mieści się im w pamięci. On nawet nie wie, że tu jesteśmy.
- I nic go nie obchodzi - dodałem z zadowoleniem, obserwując, jak maszyna znika za drugimi 
drzwiami, zamykając je za sobą równie starannie co pierwsze. - Zobaczmy, skąd przyszedł!
Uchyliłem ostrożnie ciężkie wrota. Korytarz za nimi świecił pustką. No to otworzyłem je szerzej i 
wyszedłem.
- Poczekaj - poleciłem Berkkowi. - Nie ma sensu, żebyśmy obaj pakowali się w kłopoty.
Znajoma   rura   przebiegała   pod   sufitem   przez   całą   długość   dobrze   oświetlonego   korytarza. 
Widziałem też z pół tuzina drzwi prowadzących na boki i jedne na przeciwległym końcu. Zacząłem 
od najbliższych, okazały się nie zamknięte, toteż wszedłem. Okazało się, że jest to jakiś magazyn, 
czyli idealna kryjówka.
Zamknąłem drzwi i pospieszyłem po Berkka.
- Co dalej? - spytał Berkk, osuwając się z ulgą na podłogę magazynu.
-   Łapiemy   oddech   i   myślimy.   -   Też   czułem,   jak   opuszcza   mnie   napięcie,   a  wraz   z   nim   siły, 
osunąłem się obok niego. - Podział zadań jest następujący: ty odpoczywasz, ja się zastanawiam i 
robię rekonesans. Jak się dowiem, gdzie jesteśmy, wrócę.
I wyszedłem, zanim zdążył się odezwać.
Pierwsze trzy pokoje były mało interesujące: magazyny podręczne, ale nigdzie nic spożywczego. 
Za to kolejny okazał się składem medykamentów - oprócz bandaży i środków dezynfekcyjnych 
znalazłem   środki   przeciwbólowe   i   flaszkę   medycznej   brandy.   Wszystko   to   skonfiskowałem   w 
trybie nagłym i wróciłem do Berkka.
Jakieś pół godziny później byliśmy opatrzeni, odkażeni i znieczuleni. A flaszka pokazała dno.

background image

- Jak możesz, to śpij - poradziłem mu, wstając. - Ja idę dalej zwiedzać. Wrócę, jak będę mógł 
najszybciej.
- Powodzenia.
- Po połowie, szczęście trzeba wykorzystywać, ale nie należy na nie liczyć.
Korytarz nadal świecił pustką, więc spokojnie podszedłem do drzwi usytuowanych na jego końcu. 
Prowadziły do dużego, pustego pomieszczenia. Mniej więcej do jego środka dochodziła znana już 
rura, zginała się pod kątem prostym i znikała w podłodze. Pod ścianami znajdowały się pulpity i 
krzesła na kółkach, ale ani żywej duszy. Martwej zresztą też nie. Konsolety mrugały światełkami, 
monitory podglądały jakieś procesy technologiczne, a gdzieś z oddali dochodził monotonny szum 
maszynowni. To, że pomieszczenie było obecnie puste, nie oznaczało, że długo takie pozostanie.
Ponieważ czekanie nie mogło przynieść nic pożytecznego, przemaszerowałem przez salę i przez 
uchylne drzwi do następnej - jeszcze większej i jaśniejszej. Też była pusta.
Zaczynało mnie to denerwować - taki zbieg okoliczności to podejrzana sprawa. Teraz jednak trzeba 
było działać, nie myśleć. Poszedłem, trzymając się ściany, przez kolejną halę, a raczej zacząłem 
iść, gdyż w połowie drogi zauważyłem w ścianie drzwi z okrągłym okienkiem, toteż zajrzałem 
przez nie. Wewnątrz znajdowała się automatyczna kuchnia.
Zanim drzwi się za mną zamknęły, zdążyłem nacisnąć kombinację kawy, i to podwójnej. Kofeina 
była   tym,   czego   chwilowo   najbardziej   potrzebowałem...   Wypiłem   duszkiem   dwa   kubki,   nim 
zabrałem się za zamawianie jedzenia i używanie mikrofalówki.
Kwadrans później z pełnym brzuchem ruszyłem na dalszy rekonesans.
Za zakrętem korytarza, na który wychodziły drzwi przestronnej sali, sceneria się zmieniła - schody 
i   betonowe,   surowe   ściany.   Ponieważ   rura,   która   musiała   być   ważna,   biegła   w   dół,   też   tam 
poszedłem.
Schody kończyły się szerokim rozwidlającym się korytarzem. Na środku znajdowało się rurowate 
coś, także biegnące w obie strony. Wykonane było z polerowanej stali i znacznie grubsze niż rura, 
którą   dotąd   co   krok   napotykałem.   Do   metrowego   cylindra   przymocowano   pęk   przewodów   i 
znacznie   cieńszy   cylinder   pełen   jakiegoś   elektronicznego   wyposażenia.   Ponieważ   wszystko 
stanowiło jedną wielką zagadkę, postanowiłem zobaczyć, co jest dalej.
Po kilkunastu krokach zorientowałem się, że tak korytarz, jak i całe techniczne cudo łagodnie 
zakręcają,   a   po   dalszych   kilkunastu,   że   zakręcają,   cały   czas   tworząc   delikatny   wycinek   koła, 
którego   średnicy   nawet   nie   potrafiłem   sobie   wyobrazić.   W   każdym   razie   "wielkie"   to 
najwłaściwsze określenie. Coś w tym było znajomego, tylko nie bardzo mogłem sobie przypomnieć 
co...
Dalsze spekulacje przerwał mi odgłos zbliżających się z przeciwka kroków, które niespodziewanie 
zamilkły. Każdy rozsądny wziąłby szybko i cicho nogi za pas i nie nadużywał szczęścia. Ja od 
dawna przestałem być rozsądny, więc cicho ruszyłem, ale do przodu (zdejmując uprzednio buty, 
jako że trudno jest poruszać się bezszelestnie w walonkach).
Ciekawość   zaspokoiłem   szybciej,   niż   się   spodziewałem,   mniej   więcej   po   piętnastu   krokach 
zobaczyłem  o parę metrów  przed sobą Slakeya  wpatrującego się przez niewielkie  okienko we 
wnętrze cylindra z polerowanej stali.

ROZDZIAŁ 21

Cofnąłem się czym prędzej, ale kroków nie było słychać - najwyraźniej mnie nie zauważył, toteż 
nie tracąc czasu, rozpocząłem odwrót strategiczny na z góry upatrzone pozycje (starając się jednak 
o zachowanie ciszy). Szuranie rozległo się ponownie, zatem przyspieszyłem. Nie na tyle jednak, by 
dopaść schodów wystarczająco szybko, a ponieważ biegły prosto, nie po łuku, gdybym zaczął na 
nie wchodzie, po prostu musiałby mnie zobaczyć. Pozostało mi tylko jedno - mroczna wnęka pod 
schodami, dlatego czym prędzej tam wskoczyłem, przykleiłem się do ściany i nastawiłem uszu.

background image

Mogłem go naturalnie ogłuszyć czy zabić, ale nie na tyle szybko, by mnie nie rozpoznał, co w 
efekcie wyszłoby na to samo, jakbym wyskoczył i wrzasnął: Hej, tu jestem! Odgłos kroków zbliżał 
się, zamarł i zmienił tonację - on wchodził na górę. W tej sytuacji po prostu nie miał prawa mnie 
dostrzec.
Gdy  kroki  ucichły,  odetchnąłem  z   ulgą,  siadłem  i   założyłem   buty  -  latanie   w   skarpetkach   po 
betonie nie było moją ulubioną formą rozrywki. A potem zacząłem czekać.
Trwało to dobre pół godziny, aż mnie tyłek rozbolał od siedzenia na betonie, po czym najciszej, jak 
potrafiłem, wspiąłem się na schody, próbując mieć oczy wokół głowy, przez co omal sobie nie 
skręciłem karku i nie nabawiłem się rozbieżnego zeza. Wszędzie panowała ta sama podejrzana 
pustka i cisza, więc nie niepokojony przez nic poza wyobraźnią dotarłem do magazynu, w którym 
zostawiłem Berkka. Wszedłem tam i zamarłem.
Sądząc po odgłosach albo ktoś go dusił, albo przytrafiło mu się coś innego, równie niemiłego - w 
każdym razie był w stanie agonalnym. Dopiero po paru sekundach zorientowałem się, że ani jedno, 
ani drugie - on po prostu tak idiotycznie chrapał.
- Wydawanie takich dźwięków powinno być karalne - oświadczyłem, trącając go energicznie.
Agonia ustała, Berkk otworzył oczy.
- Co, zasnąłem? - zdziwił się - A nie chciałem. Co odkryłeś?
- Kuchnię z zapasami na początek. No proszę, jak cię poderwało silny, zwarty, gotowy. O reszcie 
powiem ci, jak zjesz.
W kuchni zabawiliśmy przelotem, biorąc podgrzane wiktuały - stałe i płynne - z powrotem do 
magazynu.   Nigdy  nie   wiadomo,   kiedy   Slakey   zgłodnieje   i   zabraliśmy   się   do   jedzenia,   to   jest 
głównie Berkk się tym zajął. Przez grzeczność poczekałem, aż skończy - żeby się nie udławił albo 
co innego.
- Zreasumujmy - zaproponowałem łagodnie, gdy skończył się opychać - Po pierwsze, skały są 
wydobywane,   po drugie,  przesyłane   do innego  wszechświata  i  mielone,  po  trzecie,   przesyłane 
grubą  rurą tutaj  (a nadal  jesteśmy  pod ziemią).  Nie mam  pojęcia,  po jaką cholerę  ten  kolisty 
cylinder i resztę aparatury zamontowano w wykutym w skale korytarzu. Ty masz?
- Nie. Natomiast jestem przekonany, że do wolności jeszcze trochę nam brakuje.
- Słuchaj! - Nagle mnie olśniło - A jeśli przerabianie skał i sortowanie odbywa się w tym samym 
miejscu? Ty trafiłeś do kopalni inną trasą i ja też, natomiast to, co tu się odbywa, jest operacją 
kosztowną i skomplikowaną, dlatego zdrowy rozsądek wskazuje, iż powinno tu się kończyć. A to 
może   oznaczać,   że  jesteśmy  w  Niebie,  a  raczej  w  podziemiach   Nieba,  czyli  w   sercu  operacji 
Slakeya. To, na czym mu najbardziej zależy i na co wydał górę forsy, musi być gdzieś w pobliżu a 
Coypu wie, jak się dostać do Nieba!
- No dobrze - Berkk jakoś nie przejawiał entuzjazmu - Ładnie z jego strony. A co nam to daje?
- Chwilowo nic - przyznałem uczciwie - Jak znajdziemy się na powierzchni, pomyślimy.
- Jeśli masz rację, musimy podążyć śladem zmielonych skał. Dotrzemy wtedy do tych kobiet, o 
których mówiłeś, i do wyjścia. Musimy iść śladem pyłu.
- To może nie być takie proste.
- Fakt. Ale dopóki nie spróbujemy, nie będziemy wiedzieli.
- Też prawda - zgodziłem się po namyśle - W takim razie idziemy śladami skalnego pyłu.
- Zaraz, teraz?
- Owszem. Co prawda Slakey pałęta się po okolicy i może mieć towarzystwo, ale istnieje zbyt duże 
niebezpieczeństwo, że ktoś tu przypadkiem zajrzy i zaczną się kłopoty Ruszamy!
Ruszyliśmy. Przez rozmaite pomieszczenia pełne tajemniczych, przynajmniej dla mnie, urządzeń. 
W pewnym momencie pojawiła się znajoma rura, stanowiąca przedłużenie jakiejś maszynerii, i 
zajęła zwykłe miejsce pod sufitem. Potem było następna sala i rura ginęła w szerokim otworze w 
podłodze.  Kolejna bardziej  przypominała  jaskinię  z betonową posadzką, i to na dodatek  słabo 
oświetloną, ale widać było rurę (tym razem biegnącą po podłodze).

background image

-   Coś   przez   nią   przelatuje   -   stwierdził   Berkk,   dotykając   ścianki.   Informacja   była   miła, 
rzeczywistość mniej - rura znikała w ledwie obrobionej ścianie, w której nie było widać żadnego 
otworu.
- Nie ma drzwi - zameldował Berkk - Muszą być!
- Dlaczego? - Sens i prostota tego pytania na moment odebrały mi mowę.
- Bo to logiczne - skały wydobyto i przetworzono, wzbogacając o coś po drodze nie po to, by je 
wpuścić w ścianę, ot tak bez celu. Ostatnim etapem jest sortowanie, którego sam byłem świadkiem. 
Skoro jest tak cenne, to musi być do tego cały czas łatwy dostęp. Tyle że drzwi nie znajdują się tuż 
obok rury. Należy ich poszukać, którą stronę proponujesz?
- W lewo. W zuchach zawsze maszerowaliśmy
- Lewą. W wojsku też mają ten głupi przesąd. Wycieczka w lewo nie dała efektów - oświetlenie 
błyskawicznie   się   skończyło,   tak   że   byliśmy   zmuszeni   poruszać   się   niemal   w   kompletnych 
ciemnościach,   macając   chropowatą   ścianę.   Rezultat   -   zero   (nie   licząc   poobijanych   paluchów). 
Dotarliśmy   do   narożnika,   potem   do   drugiego   i   przed   sobą   zobaczyliśmy   światła   i   rurę   - 
zatoczyliśmy kółko.
No to ruszyliśmy w prawo. Tym razem prowadził Berkk.
- Ouć! - jęknął nagle - Co ci?
- Zdaje się, że trafiłem na drzwi.
Miał rację - znajome, metalowe, z kołem pośrodku. Koło stawiało co prawda z początku bierny 
opór,   ale   we   dwóch   daliśmy   mu   radę.   Zgrzytając   i   piszcząc   od   długotrwałego   nie   używania, 
przekręciło się i drzwi stanęły otworem.
Prowadziły   do   niewielkiego   pomieszczenia,   słabo   oświetlonego   zielonkawymi   panelami   na 
ścianach. Światła wystarczyło, by dostrzec kolejne wejście w przeciwległej ścianie. Bez koła tym 
razem, za to z klamką. I zamkiem szyfrowym. Zdołałem złapać Berkka za kołnierz, nim on chwycił 
za klamkę.
- Gdzie?! - spytałem łagodnie. - Znasz kombinacje?
- Nie, a ty?
- Nigdy dotąd mnie to nie powstrzymało  - odparłem skromnie - zresztą zgodnie z prawdą - i 
zająłem  się   oględzinami.   -  Ale  antyk!  On  już  był  zabytkiem   przed  moimi   narodzinami.  Stary 
znajomy.
- Możesz go otworzyć?
- Zależy. Jak zamykał go ktoś dokładny, to będzie kłopot, bo ustrójstwo nie ma zapadek, których 
odgłos pomógłby mi dobrać kombinację. Jeśli zamykał ktoś normalny, problemu nie będzie; żeby 
ten cud techniki zaskoczył, musisz najpierw skasować kombinację, która była, gdy je otwierałeś, a 
dopiero potem wprowadzić nową. Niewiele osób o tym pamięta.
Otarłem palce o koszulę, nacisnąłem klamkę i pociągnąłem. Drzwi ani drgnęły.
No to je popchnąłem (co, przyznaję skromnie, było genialnym posunięciem).
Uchyliły się uprzejmie odrobinę i przytknąłem oko do szczeliny.

ROZDZIAŁ 22

- Co widzisz? - szepnął Berkk. - Ciemność!
I cisza.
Otworzyłem szeroko drzwi, by wpuścić trochę światła z pokoju, w którym się znajdowaliśmy, i 
ujrzałem niezbyt  równą podłogę zasłaną śmieciami i poobijaną wywieszkę na ścianie z ledwie 
fosforyzującym napisem:
BĽD? UPRZEJMY ZOSTAWIĆ TO MIEJSCE W TAKIM STANIE, W JAKIM JE ZASTAŁEŚ.
Co jednoznacznie świadczyło o tym, że pierwszy użytkownik musiał być brudasem i niechlujem co 
się zowie (jeśli uwierzyłoby się napisowi).
- Oo, coś tu cuchnie - powiedział Berkk.

background image

- Nie tu, tylko w ogóle. To o tym fetorze ci mówiłem, cała ta podziemna sortownia ma taką woń. 
To ten cholerny pył. Jesteśmy w Niebie.
- To tam tak śmierdzi? Ja chcę do piekła!
- Tam jeszcze gorzej śmierdzi. Poza tym Niebo rajskie jest nad nami i tam ładnie pachnie. Tu jest 
tylko sortownia, Niebo jest w górze.
- Z zasady jest w górze - zauważył nieśmiało.
- Na powierzchni, cymbale! Planeta, na której jesteśmy, nazywa się Niebo.
- Też ładnie - przyznał - A jak się tam dostaniemy?
- Doskonałe pytanie, na które chwilowo nie mam odpowiedzi. Zacznijmy od wydostania się stąd po 
kolei i nie nerwowo. Przymknij drzwi i poczekaj, a ja się rozejrzę.
Częściowo przekopałem się, częściowo przeszedłem przez zwały śmieci do pionowej szczeliny, z 
której   dobiegał   słaby   blask.   Jak   zajrzałem,   zobaczyłem   znany   z   przelotnego   pobytu   krajobraz 
rozświetlony blaskiem - albo i płomieniami - wydobywającym się z dziur w podłodze, a raczej 
skale,   gdyż   betonu   nie   było   ani   siadu.   Znacznie   mocniejszy   smrodek   upewnił   mnie   w 
podejrzeniach.
- Berkk.
- Tak?
- Poszukaj czegoś cienkiego, a w miarę mocnego. Te ściany są z blachy i to nie najstaranniej 
złączonej.
W praktyce okazało się, że z utwardzonego plastiku, nie z metalu, ale i tak sprawiły nam spory 
kłopot   z   braku   narzędzi.   W   końcu   udało   nam   się   wpierw   wyłupać   kawałek   umożliwiający 
wsadzenie dłoni, a potem - kosztem siniaków i skaleczeń - duży kawał. Puścił z niezbyt głośnym 
acz przeraźliwym ni to skrzypieniem, ni to zgrzytem i mogliśmy wydostać się na zewnątrz. Czyli z 
mniejszego więzienia do większego.
Rozejrzałem się wokół z pewnym zainteresowaniem.
- Budynki. Pierwszym razem ich nie zauważyłem, a są przecież spore.
- Obejrzymy je?
- Naturalnie.
Teren   był   płaski,   bez   miejsc   umożliwiających   ukrycie   się,   ale   po   pierwsze   pogrążony   w 
czerwonawym   półmroku,   po   drugie   nic   się   w   zasięgu   wzroku   me   ruszało   -   ani   żywego,   ani 
mechanicznego, toteż podeszliśmy do najbliższej budowli. Wyglądała jak blok mieszkalny, tylko 
zamiast  drzwi  miała   jedynie   ciemne   otwory.  Wewnątrz   zamontowano  kilka   zielonkawych  płyt 
świetlnych, zatem można było cos zobaczyć. Stały tam rzędy prycz, identycznych jak na lodowej 
planecie, gdzie mieściła się kopalnia. Część z nich była zajęta, najwyraźniej jedna zmiana spała. 
Slakey miał choć na tyle przyzwoitości, że każdy miał własne łóżko (pewnie transport był tańszy).
- Widzisz? - spytałem nieco bezsensownie, bo stał obok i gapił się jak oniemiały - Tak jak my 
pracują na dwie zmiany.
Minęliśmy budowlę, potem następną i ujrzałem obrzydliwie znajomy obrazek początek taśmociągu 
stołu sortowniczego z pochylonymi nad nim kobietami.
- Chcę z nimi porozmawiać - poinformowałem Berkka - Na pewno o okolicy wiedzą więcej niżmy. 
Jakoś je tu dostarczono i założę się, że to nie jest przejście jednostronne.
- Nie zostanę tu. Idziemy razem.
No to poszliśmy. A raczej pobiegliśmy do stołu i przykucnęliśmy w cieniu, jaki rzucał, w pobliżu 
nóg najbliższej sortowaczki. Najmniejszym gestem nie zdradziła, że nas dostrzegła.
- Ni estas amikol - powiedziałem półgłosem - Parłes esperanto? W pierwszej chwili nie odezwała 
się, wodząc dłońmi nad powierzchnią stołu. Potem znieruchomiała, ale nie spojrzała w dół.
- Tak. Kim jesteście i co tu robicie?
- Przyjaciółmi Co wiesz o tym miejscu?

background image

- Nic. Pracujemy, szukając tego, co musi być odnalezione, a kiedy odnajdziemy wystarczającą 
ilość, zjawia się ta rzecz, zabiera, i wtedy można zjeść i iść spać. Potem się wstaje i znowu pracuje. 
To wszystko - Głos umilkł, a ręce zaczęły powolny ruch nad stołem
-   Jaka   rzecz?   -   Zrozumiałem,   że   niewiele   się   dowiem,   musiały   być   pod   wpływem   jakiegoś 
halucynogenu - i co cię zmusza do pracy?
Powoli wskazała na przeciwną stronę stołu-taśmy - Ta rzecz.
Ostrożnie wyjrzałem i czym prędzej się schowałem.
- To ten cholerny jednooki robot! - poinformowałem Berkka - Ma taką funkcję jak Buboe.
- To co robimy? - Berkk nie próbował ukryć strachu, co dobrze o nim świadczyło.
- Nic, nie może nas zauważyć. Bydlak jest znacznie szybszy od człowieka i jak nas dostrzeże, to w 
najlepszym razie wylądujemy z powrotem w kopalni.
Automat wędrował wraz z jedną z kobiet w stronę budynku, który niedawno opuściliśmy, dlatego 
obaj wtuliliśmy się w cień, próbując zlać się z otoczeniem. Wtopienie w tło nie wyszło, reszta i 
owszem - przeszedł i nie zauważył nas. Ledwie zniknął we wnętrzu sypialni, zerwałem się na 
równe nogi
- Gazu! - poleciłem - Teraz czas, żebyś udowodnił, że masz charakter w nogach!
Berkk nie potrzebował dopingu - mimo że był w gorszej kondycji niż ja, motywację chyba miał 
lepszą, bo mnie wyprzedził. Nikt się za nami nie oglądał, a bezszelestnie nie biegliśmy.
- Jakieś światła z przodu - wychrypiał Berkk. Zaryzykowałem spojrzenie do tyłu i natychmiast 
objąłem prowadzenie.
- Zobaczył nas - rzuciłem.
Po paru sekundach już go było słychać - metalowe poskrzypywanie i łomot stalowych nóg. I to 
coraz bliżej.
Jedna z pochylonych dotąd kobiet nagle wyprostowała się i odeszła od stołu, stając na wprost mnie. 
Próbowałem ją ominąć, ale złapała mnie wpół i nagłym szarpnięciem posłała na ziemię. Moment 
później wylądował na mnie Berkk, a ułamek później ona.
- Najwyższy czas - oświadczyła z pretensją w głosie Angelina - Ile można na ciebie czekać?

ROZDZIAŁ 23

Zamrugałem,   gwałtownie   oślepiony   błyskiem   świateł   Berkk   jęknął,   próbując   wydostać   się   z 
plątaniny, jaką stworzyliśmy,  i sądząc po odgłosach, dusząc się przy tej okazji. Odsunąłem się 
nieco, by go nie mieć na sumieniu, i pocałowałem Angelinę w usmolony nos.
- Jak skończycie się czulić, to może byście powiedzieli, co wiecie - rozległ się zdegustowany głos 
Coypu, więc pozbieraliśmy się do pionu.
Za Coypu widniało znajome laboratorium.
- A skąd wzięliśmy się w Bazie Korpusu? - zdziwiłem się.
- A stąd, że przenieśliśmy się tu, jak z Nieba wróciły tylko twoje buty. Raz, że taniej, dwa, że 
bezpieczniej. Slakey ze trzy razy już próbował się tu dostać, jak cię nie było. Jak dotąd bez skutku.
- Pracowita cholera - przyznałem z mimowolnym uznaniem.
- Nie napiłbyś się? - wtrąciła mimochodem Angelina, gwiżdżąc na samobieżny barek.
- A owszem. Zamów coś rozsądnego. Dla niego też, nazywa się Berkk.
Mój   towarzysz   niedoli   siedział   na   podłodze   z   opuszczoną   szczęką   i   wytrzeszczem.   Szklankę 
przyjął  niejako odruchowo, a wypił  automatycznie.  Zawartość miała  odpowiednią moc,  wobec 
czego zaczął kaszleć i nieco oprzytomniał.
- Skoro już zaczęliśmy się wypytywać - zagaiłem, podsuwając szklankę po dolewkę - może byś mi 
tak uprzejmie wyjaśnił, co Angelina tam robiła i jak nas ściągnąłeś z powrotem?
Coypu wziął pytanie do siebie - i słusznie - ale zanim zaczął, do laboratonum wpadli po kolei 
James, Bolivar i Sybil.

background image

Naturalnie zrobiła się z tego średnich rozmiarów celebracja, którą przerwał brutalnie Berkk, waląc 
się w pewnym momencie wraz ze szklanką - pustą na szczęście - na podłogę. Prawie się zderzyłem 
z medbotem, który opadł z sufitu - te nowinki medyczne w bazie zaczynały mi działać na nerwy, 
choć przyznaję, że znacznie zwiększyły szybkość. Ledwo medbot zdążył przycisnąć mu do czoła 
analizator, pobrać krew i przykryć kocem, a już przez otwarte z impetem drzwi wpadł dyżurny 
łapiduch. Automat umieścił Berkka na metalowej pajęczynie z kółkami - która po rozłożeniu nóżek 
okazała się noszami - i wyjechał z nim czym prędzej. Lekarz został, bo go złapałem za rękaw, więc 
miał wybór - albo mi odpowie, albo wyjdzie w ślad za noszami, ale bez elementu garderoby, bo 
puścić nie zamierzałem.
-   Chirurg   jest   już   w   drodze.   Wstępne   badanie   wykazuje   niewielki   skrzep   w   mózgu, 
najprawdopodobniej   powstał   w   wyniku   silnego   uderzenia   w   głowę.   Powinien   z   tego   wyjść   - 
wyjaśnił i prawie wybiegł, ledwie puściłem jego rękaw.
Sybil wyszła zaraz za nim, obiecując poinformować nas, jak tylko będzie coś wiadomo.
To   skutecznie   stłumiło   w   pozostałych   świąteczny   nastrój   -   popijaliśmy   w   milczeniu   i   nim 
skończyliśmy,  mieliśmy "namacalny"  dowód szybkości, z jaką działała współczesna medycyna, 
zadzwonił telefon i okazało się, że to Sybil z meldunkiem o udanej operacji. Odebrał Coypu i po 
odłożeniu słuchawki poinformował nas o sytuacji.
- Operacja się udała, mózg nie uszkodzony, będzie spał, dopóki nie skończą kuracji.
- No to możemy wrócić do wypytywania - podsumowałem z westchnieniem - To co Angelina tam 
robiła i jak nas wyciągnąłeś, Coypu? Potem zaczniemy się zastanawiać, co wiemy, a czego się 
domyślamy.
- Momencik, wyjaśnienia po kolei, bo inaczej nikt nic nie zrozumie. Ja też. Jak twoje buty wróciły 
bez właściciela, doszedłem do jedynego logicznego wniosku, a mianowicie, że moje urządzenie 
zostało jakoś wykryte. Przyznaję, że mnie to zaskoczyło, niemniej natychmiast zabrałem się za 
usprawnienia.
- Coś ty się taki pracowity zrobił? - zdziwiłem się całkiem szczerze.
- Miał motywację - wyjaśniła Angelina - Przyłożyłam mu pistolet do karku. Okazuje się, że takie 
sąsiedztwo  bardzo korzystnie  wpływa  na szybkość  badań  naukowych.  Ponieważ  postanowiłam 
sprowadzić cię osobiście, byłam żywotnie zainteresowana w niewykrywalności sposobu powrotu. 
Nie lubię fuszerek.
- To był pierwszy model - burknął urażony Coypu - Na wszelki wypadek zrobiłem trzy różne 
urządzenia o rozmaitym stopniu niewykrywalności.
- Pierwsze miałam w podwójnym dnie torebki, drugie zaszyte pod pachą, o tu - pokazała długą, 
poszarpaną bliznę i dodała - Chyba muszę coś z tym zrobić.
- Nie tylko z tym trzeba będzie coś zrobić - powiedziałem miękko. - Temu konkretnemu Slakeyowi 
osobiście wypruję flaki w ramach nieudanych zabiegów chirurgicznych.
- Po kolei, kochanie - poinformowała mnie Angelina - Pierwszy znalazł bez trudu, drugi także 
wykrył   szybko,   choć   kosztowało   go   to   sporo   wysiłku.   Jak   w   końcu   dopiął   swego,   był   tak 
zadowolony, że istnienie trzeciego nawet mu do głowy nie przyszło.
- A gdzie jest trzeci?
- Tam gdzie nie można go znaleźć - zachichotał Coypu - Pseudoelektronów odszukać się nie da, 
więc   musiał   wykrywać   obwody   i   ścieżki,   po   których   się   poruszały.   Zatem   zlikwidowałem 
wszystko,   nakładając   matrycę   urządzenia   bezpośrednio   na   system   nerwowy  Angeliny,   którego 
aktywność skutecznie zamaskowała całą resztę.
- Chcesz mi powiedzieć, że wbudowałeś w nią to urządzenie?
- Upraszczając wszystko do nieprzyzwoitości, można to i tak nazwać Ruch pseudoelektronów nie 
może   oddziaływać   na   normalne   elektrony,   dlatego   nie   było   żadnego   ryzyka.   No   i   naturalnie 
przełącznik znajdował się w mózg.u To znaczy, jest tam nadal.
- Wystarczyło pomyśleć, by wrócić - zakończyła Angelina - A teraz idę się moczyć i tobie radzę to 
samo. Określenie smród nie oddaje faktycznego stanu rzeczy.

background image

- Zaraz - W duchu przyznałem jej rację - Mam tylko...
- To taka duża bakteria. Jak chcesz, to się wietrz, ja idę się myć!
Poczekałem, aż wyjdzie, pstryknąłem na bar po kolejnego drinka i przyjrzałem się oskarżycielsko 
Coypu.
- Pozwoliłeś jej iść samej - warknąłem.
- Jej argumentacja była bardzo przekonująca, co niby miałem robić?
- Próbować.
- Umówmy się, że próbowałem. Głupot z własną żoną możesz sobie sam próbować, ma do ciebie 
słabość, to cię od razu me zabije. Co ci się przytrafiło?
Ponieważ nie sposób było zarzucić cokolwiek jego rozumowaniu, opowiedziałem mu dokładnie, co 
się stało i co przy okazji zobaczyłem. Od początku do końca.
-   I   to   wszystko   -   zakończyłem   mało   oryginalnie   -   Co   się   działo,   odkąd   wylądowaliśmy   na 
podłodze, sam widziałeś.
- Widziałem. Teraz przynajmniej wiemy, co i jak robi, chociaż nie wiemy po co - ucieszył się 
Coypu, zaczynając zwyczajowy spacer po laboratorium.
- Nie  rozumiem,  prawda?  - spytałem  uprzejmie,  nauczony,  że  z wariatami  należy postępować 
łagodnie (przynajmniej z początku).
- Przecież to oczywiste. No, tak dla kogoś, kto coś więcej wyniósł ze szkoły. Po pierwsze, miałeś 
rację, Niebo jest głównym ośrodkiem jego poczynań. Po drugie, położenie kopalni chwilowo jest 
bez   znaczenia,   ponieważ   urobek   zostaje   dostarczony   do   Nieba   i   po   zbombardowaniu   w 
cyklotronie...
- Że co proszę? Nie widziałem żadnego bombardowania!
- Cyklotron to ta biegnąca w kółko rura w skalnym korytarzu, a to co się w niej dzieje, nazywa się 
bombardowaniem.   To   stare   i   dość   prymitywne   urządzenie,   które   obecnie   rzadko   znajduje 
zastosowanie.   Upraszczając,   to   duża   rura   biegnąca   po   obwodzie   koła.   Szczelna   i   pozbawiona 
powietrza.   Do   niej   wpompowuje   się   jony,   które   dzięki   odpowiednio   rozmieszczonym 
elektromagnesom utrzymywane są z dala od ścian, za to w ciągłym ruchu po okręgu. Jonom nadaje 
się ogromną  szybkość, następnie  nakierowuje się je tak, by uderzały w metalowy cel. To jest 
właśnie bombardowanie.
- A dlaczego?
- Bo tak się nazywa! Skąd mam wiedzieć, co komu przyszło do łba, jak to pierwszy raz zrobił?
- Dlaczego się bombarduje metal? - uściśliłem pytanie.
- Jakim cudem uzyskałeś świadectwo ukończenia jakiejkolwiek szkoły? - zdziwił się dla odmiany 
Coypu.
-   Sfałszowałem   -   oświeciłem   go,   nieco   zaskoczony   zmianą   tematu   -   I   ukradłem.   To   znaczy 
najpierw rąbnąłem formularz, a potem podrobiłem resztę.
- Co? Jak?
- Jak mi nie chcieli dać, to sam sobie przyznałem. Nie o tym zresztą rozmawiamy.  Miałeś mi 
powiedzieć, po co tyle zachodu z tymi jonami czy jak im tam.
- A po to, żeby na przykład  z platyny  otrzymać  pierwiastek  104 zwany unnilquadium albo z 
izotopu ołowiu unnilhexium.
- A co to takiego?
- Transuranowiec. Coś ty taki ciekawy?
- Kiedyś trzeba, a ty zajmująco mówisz. Na cholerę komu te tam unnicosie, co ich wymówić nie 
można?
- W epoce fizyki kamiennej panował przesąd, że jest jedynie dziewięćdziesiąt osiem pierwiastków, 
z   których   najcięższy   to   uran.   Jak   potem   zaczęto   odkrywać   nowe   w   miarę   rozwoju   badań, 
ponazywano je po bożkach domowych albo podobnych dyrdymałach Cunum na przykład od boga, 
który   leczy,   czyli   kuruje,   a   przynajmniej   mnie   się   tak   wydaje,   bo   ponazywano   je   w   jakimś 
dziwacznym  i dawno zapomnianym  języku. Nie o to zresztą chodzi Slakey,  jak podejrzewam, 

background image

stworzył (albo odkrył - jak kto woli) nowy pierwiastek o znacznie wyższym numerze niż 104 czy 
105. Oczywiste jest, że potrzebuje go sporo, wytwarza niewiele, a do tego zmieszany z oryginalną 
rudą. Maszyny trudno skalibrować na tak niewielkie ilości i dlatego do odszukania go wykorzystuje 
kobiety. Najwyraźniej mężczyźni się do tego nie nadają. Angelina powinna więcej nam o tym 
powiedzieć.
- O tym, że mężczyźni się nie nadają, to mogę opowiadać długo i kwieciście - padło od drzwi - A o 
czym konkretnie chcielibyście posłuchać?
Umyła się, uczesała i ubrała w jakiś trawkowo-seledynowy kombinezon, w którym było jej nawet 
do twarzy.
- O tym, czego szukałyście na tym stole.
- Pojęcia me mam.
- No to co tam robiłaś poza czekaniem na mnie?
-   A   takie   tam.   Wszystkie   te   drobiny   wyglądały   dokładnie   tak   samo,   ale   niektóre,   jak   się   ich 
dotknęło, były wolne, to jedyne właściwe określenie. Albo wszystkie inne były szybsze. To trudno 
opisać, ale jak się raz poczuło, nie sposób zapomnieć. I tego właśnie szukałam.
- Entropia - ucieszył się Coypu. - Specjalność Slakeya. Produkuje pierwiastek o innej entropii.
- Po co?
- Tego właśnie musimy się dowiedzieć.
- Jak? - zapytałem nieco ogłupiony naukowością dyskusji.
- Znajdziesz jakiś sposób - pocieszyła mnie Angelina - zawsze znajdujesz. I idź się wreszcie umyć, 
do ciężkiej cholery! Ubranie bądź uprzejmy spalić, przynajmniej nie upaćka innych w praniu.
Poszedłem, bo już mnie wszędzie zaczynało swędzieć. Na wszelki wypadek do kąpieli oprócz 
potrójnej porcji mydła dołożyłem podwójną dawkę środków odkażających i zanurzyłem się po 
uszy.
Obudziłem   się,   jak   ktoś   usiłował   mnie   utopić.   Dopiero   po   chwili   rozpaczliwej   szamotaniny 
zorientowałem się, że zasnąłem, toteż wygramoliłem się z wanny. Osuszyłem się byle szybciej i 
lekkim zygzakiem powędrowałem do łóżka. Jakoś tam dotarłem i padłem, i ktoś zgasił światło.
Do obiadu pozostało trochę czasu, zatem oboje z Angeliną zrobiliśmy sobie drinki, korzystając z 
chwili samotności Coypu pracował twórczo w laboratorium, a młodzież gdzieś się szwendała.
-  Masz  obmyślany   jakiś  sposób  wykończenia   Slakeya?   -  spytałem,   wracając  do  tematu,   który 
ostatnio był modny.
- Dokładnie nie, ważne, żeby był długi i bolesny. Nie lubię sadystów, pewnie uraz ze starych 
czasów, a tej starej świni sprawiało przyjemność obserwować, jak mnie ten robot ciął, by wydostać 
implant. Ciebie miał w kopalni, to mną się nie przejmował i posłał na dół do roboty. Jedna z kobiet 
pokazała mi ziarno tego, czego szukałyśmy, i to było całe przygotowanie do pracy. Tyle że w 
odróżnieniu od pozostałych wiedziałam, że w każdej chwili mogę wrócić. Najgorsze było czekanie, 
ale   pospieszyłeś   się.   A   tego   cholernego   robota   własnoręcznie   przerobię   na   surowce   wtórne. 
Cybernetyczne bydlę!
Dalszą litanię komplementów przerwało pojawienie się Coypu.
- Mógłbyś mi coś powiedzieć po starej znajomości? - spytałem, gdy skończył się oblizywać po 
połowie szklanki.
- Jasne.
- Jak ci idzie przesyłanie maszyn do innego wszechświata? Ostatnio miałeś z tym spore problemy.
- Czas przeszły dokonany. Rozwiązałem problem, był w gruncie rzeczy prosty, należy umieścić 
urządzenie w polu energetycznym, wtedy przechodzi nie uszkodzone. A bo co?
- Mam pewien pomysł. Slakeya nie dało się zahipnotyzować i przesłuchać w Piekle, bo było za 
mało czasu, a on za bardzo sfiksował. Ale jakbyśmy go tak mieli tutaj, gdzie nie musimy się 
spieszyć i możemy ściągnąć fachowca?
-   Byśmy   z   niego   wycisnęli,   co   chcemy.   Mamy   fachowców   i   sprzęt,   który   pozwala   zrobić   z 
pamięcią czy umysłem praktycznie wszystko. No, wyleczyć to go nie wyleczymy - cuda nie są 

background image

naszą specjalnością, ale dowiemy się wszystkiego co trzeba. Tyle że go nie mamy i nie będziemy 
mieli, bo prędzej zdążymy go zabić, niż przesłuchać. Za długo był w Piekle, zmiany są, jak wiesz, 
nieodwracalne.
- Wiem. I wcale nie chcę go tu mieć fizycznie. Pamiętasz innego świra, który prawie zniszczył 
Korpus?
-   Naturalnie,   ze   pamiętam.   Gdyby   nie   ty,   udałoby   mu   się   to   trwale.   Tak   zniszczył   nas   tylko 
czasowo, ale i tak to było przykre doświadczenie.
- Mogę się zgodzić w kwestii doświadczeń, ale nie o wspominki chodzi, tylko o coś, co wtedy 
zbudowałeś. Nazywało się modulator czasowy i zapisywało wspomnienia danej osoby, które co 
jakiś tam strasznie krótki czas wtłaczano mu z powrotem w pamięć, żeby nie zapominał, że on to 
on, i nadal istniał.
- Pewnie, ąe pamiętam modulator czasowy, nie tylko go zbudowałem, ale i wynalazłem. Tak na 
wszelki wypadek mamy ich sporo pod ręką, jakby się komuś jeszcze zachciało wojny w czasie. A 
dlaczego pytasz?
- Bo skoro mogłem wtedy mieć ze sobą twoje wspomnienia, których użyłem, by zbudować time-
hehks, który notabene też wynalazłeś, to mogę wziąć ze sobą pusty modulator, udać się do Piekła i 
wgrać tam Slakeya. Jak wrócę, wgra się komuś jego umysł i zabierzecie się do badań. Potem 
przywróci się ochotnikowi jego własną osobowość i po kłopocie.
- Doskonały pomysł - rozległo się od drzwi - Tylko wybij sobie z głowy, żebym cię tym razem 
puściła samego.
W pierwszym odruchu chciałem zaprotestować - potem mi przeszło sądząc po głosie, Angelina nie 
żartowała i bezpieczniej było się z nią w tym momencie nie sprzeczać.
- No niech już będzie. Udajemy się do Piekła, więc lepiej nie ubieraj się zbyt ciepło. I za bardzo się 
nie rozbieraj Marines też tam idą, tylko tym razem bez kiełbasy, za to z ciężkim sprzętem i bronią. 
Na Slakeya salami drugi raz nie wystarczy, potrzebne będą cegły.
-   Też   ciężkostrawne.   Marines   lepiej   zostawić   w   domu,   pojedziemy   we   dwoje   pancerką 
zwiadowczą. Będzie znacznie szybciej, a na Slakeya wystarczy, możesz mi wierzyć - Uśmiechnęła 
się radośnie - Na kolację powninniśmy zdążyć. Jutro.
- Jutro, bo dzisiaj chcą mnie na gwałt wziąć do szpitala. Podobno mam dwa złamane zebra.
-   Gdybyś   nie   chodził   ciągle   na   znieczuleniu   w   płynie,   to   sam   byś   dawno   o   tym   wiedział   - 
Westchnęła   z   rezygnacją   -   Bez   ciebie   przemysł   rektyfikacyjny   może   by   tak   całkiem   nie 
zbankrutował, ale miałby przestoje. Zresztą, po co ja się wysilam?
- Właśnie - przytaknąłem nieco zdziwiony.
Ponieważ lubię wiedzieć, co mi robią w środku, a żebra to była mikrochirurgia, całość odbyła się 
pod miejscowym znieczuleniem. Miałem dwa pęknięte żebra, które wyglądały średnio normalnie 
na hologramie. Zabieg sprowadzał się do wsadzenia mi w klatkę piersiową elastycznej żyły, którą 
doprowadzono do pękniętych  kości. Następnie wypuszczono z niej zgraję nanorobotów - czyli 
automatów o molekularnej wielkości - które złapały wpierw krańce kości, potem siebie nawzajem i 
ściągnęły gnaty na właściwe miejsce. Akcję powtórzono z drugim żebrem i było po sprawie - nowa 
tkanka kostna obrośnie złamane końce i nanoroboty, nie będzie ryzyka przemieszczenia i innych 
nieprzyjemności, jak starożytny gips czy leżenie w łóżku.
Prosto z sali operacyjnej udałem się do laboratorium.
W laboratorium czekała Angelina i uniwersalny transporter opancerzony. Tak na pierwszy rzut oka 
trudno   było   określić,   które   było   lepiej   uzbrojone.   Prywatnie   obstawiałem   Angelinę   ubraną   w 
twarzowy, czarny uniform. Dozbroiłem się więc, aby nie odstawać od reszty, i wziąłem pojemnik z 
modulatorem.
- Gotowa? - spytałem.
- Gotowa, a ty?
- Poklejony i na gwarancji. Ruszamy?

background image

- Za moment, chcę uświadomić Coypu pewien drobiazg, mianowicie, że nie planujemy osiedlenia 
się w Piekle, tylko powrót na obiad. To tak na wszelki wypadek.
- To się nazywa szeroko pojęta profilaktyka - podpowiedziałem.
- Dokładnie.
- Nie ma się co irytować - odezwał się zza konsolety obiekt troski mojej żony.  - Tym  razem 
wszystko będzie działało bez problemu. Zaręczam.
- Ostatnim razem też tak mówiłeś, a zadziałało tylko na moje buty.
- To po co je zdejmowałeś? Transporter ma między warstwami pancerza jedno urządzenie, ty w 
obcasie   drugie,   a   Angelina   cały   czas   trzecie.   W   najgorszym   razie   wystarczy,   jak   się   do   niej 
przytulisz...
- Coś ty powiedział? - przerwała mu, bardziej zaskoczona niż zła.
- Co?!... A prawda, wystarczy, jak cię złapie i wrócicie tutaj. - Teraz dla odmiany zdziwił się 
Coypu. - O co chodzi?
- O nic - westchnęła zrezygnowana Angelina. - Kiedyś chciałam cię zapytać, dlaczego nigdy się nie 
ożeniłeś. Już nie muszę.
- Nic nie rozumiem...
-   Nie   przejmuj   się   -   pocieszyłem   go.   -   U   kobiet   to   normalne.   Bierz   się   do   roboty,   dość   już 
zmarnowaliśmy czasu.
Weszliśmy do wozu, Angelina uruchomiła silnik, a Coypu zajął się przełącznikami, klawiaturą i 
całą   resztą   aparatury.   Po   paru   sekundach   jego   zmartwione   oblicze   pojawiło   się   na   ekranie 
komunikatora przed moim nosem.
- Możecie wyłączyć silnik. Mamy mały problem...
- Jak mały?
- Zależy od punktu widzenia... wszystko działa, tylko Piekło zniknęło.
- Co?!
- No, nie ma go tam, gdzie powinno być, i nie mogę go znaleźć.

ROZDZIAŁ 24

Angelina wyłączyła silnik i oboje wygramoliliśmy się z pancerki.
- Czy ty przypadkiem nie przesadzasz z roztargnieniem? - spytała Angelina. - Zgubić całą planetę?
Coypu udawał ciężko zajętego, ale i tak nie miał szans.
- Nie zgubiłem żadnej planety! - oświadczył z godnością. - Jej po prostu nie ma na miejscu!
- Planety nie krasnoludki, nie łażą gdzie popadnie!
- Może ta jest wyjątkiem - wtrąciłem. - Piekło zawsze miało dziwaczne pomysły...
- Przestańcie robić mi wodę z mózgu! - jęknął Coypu. - Nie mogę się tam dostać, wykorzystując 
dotychczasowe koordynaty. Wygląda na to, że tam w ogóle nie ma wszechświata.
- Został zniszczony? -Angelina spoważniała.
- Ponieważ to wymaga sporo czasu, tak z milion lat, to wątpię.
- A Niebo nadal jest na miejscu? - spytałem.
- Oczywiście - obruszył się, pomajstrował przy czymś i zastygł.
Po dłuższej chwili opadł na fotel i wymamrotał: - Niemożliwe!
- Co? - zainteresowała się Angelina, ale nawet jej nie usłyszał pochłonięty klawiaturą i piętrowymi 
wzorami, jakie pojawiały się i znikały na ekranie.
- Zostaw go - poradziłem. - Chwilowo jest stracony dla świata i ludzi. Jeśli ktoś może dojść do 
ładu, co się porobiło z wszechświatami, to właśnie on. Lepiej mu nie przeszkadzać.
Cicho wyszliśmy.
W hallu pstryknąłem na barbota - który został tak zaprogramowany, by trzymać się w pobliżu.
- Nie za wcześnie, żeby zacząć chlać? - skrzywiła się Angelina,
- A kto ma zamiar? - zainteresowałem się uprzejmie i poleciłem: - Daj no piwo. Dla ciebie też?

background image

- Nie o tej porze.
- Nie wiesz, co tracisz, ale wolny wybór. - Spróbowałem podanego płynu, okazał się nie najgorszy, 
i  wróciłem   do tematu.  -  Zastanówmy  się:  Coypu   niech  szuka,  w  tym  mu   nie  pomożemy,   ale 
możemy   zrobić   coś   innego.   Przed   wyruszeniem   na   Vulkann   uruchomiliśmy   program 
poszukiwawczy innych pseudo-świątyń Slakeya. Dzięki niemu znaleźliśmy tę na Vulkannie, ale 
program został przerwany. Zobaczymy, czego się ciekawego w tym czasie dowiedział.
Wybrałem na komunikatorze numer Jamesa i pierwsze, co usłyszałem, to pluski i piski.
- Jakbyś miał chwilkę czasu, to chciałbym ci zadać jedno krótkie pytanie i nie interesuje mnie, co 
robisz i z kim.
- Mam. Zadawaj.
- Moglibyście z bratem wziąć się do roboty i sprawdzić, czy program poszukiwawczy znalazł 
jakieś   nowe   szwindle   Slakeya?   Ten,   który   namierzył   nam   kościół   na   Vulkannie,   jakbyście, 
robaczki, zapomnieli w tym natłoku obowiązków.
- Zrobi się. Gdzie was szukać, jak sprawdzimy?
- W laboratorium.
Coypu nadal zawzięcie walczył z matematyką, zatem wypiliśmy z Angeliną herbatę i poważnie 
zacząłem myśleć nad czymś mocniejszym od piwa, gdy zjawili się James i Bolivar z wydrukiem. 
Sądząc po minach, wieści były nie najgorsze.
- I co?
- Kilka ewentualnych, parę wysoce prawdopodobnych i jeden pewny - zameldował James - Kółko 
Beczącej Owcy.
- Co proszę!?! - Angelina omal nie spadła z fotela.
- Kółko Beczącej Owcy, to nie ja to wymyśliłem, on też nie. Taka nazwa. Wyłącznie damskie i 
wyłącznie dla bogatych. A mieści się na planecie Cliaand
- Świat się kończy! - Tym razem na mnie zrobiło to wrażenie - To świat pełen durni, ale żeby aż 
tak.
- Przepraszam, nie rozumiemy - chórem odezwali się bliźniacy.
- Bo jesteście za młodzi. Były tam pewne problemy natury wojskowej, nie mówiąc już o tym, że 
próbowano zabić waszego ojca - wyjaśniła Angelina. Opowiemy wam przy okazji Teraz to świat-
muzeum.
- Muzeum czego?
- Wojny, wojska i wszystkiego, co się z tym wiąże. Eksponatów i specjalistów mieli w nadmiarze, 
a rzadko kto bawił się w ostatnich wiekach w inwazje kosmiczne. Ostatnio była to raczej biedna 
planeta, ale turystyka  powinna poprawić ten stan rzeczy. Proponuję, abyśmy się tam wybrali i 
złożyli tej Owcy kondolencyjną wizytę.
- Dlaczego kondolencyjną? - zdziwił się Bolivar.
- Bo po tej wizycie już nie będzie, gdzie i komu prowadzić działalności - wyjaśniła mu Angelina - 
Coś mi się wydaje, że długotrwałe przebywanie na basenie źle na ciebie wpływa.
Dalsze troski przerwał jej pełen uczucia jęk - Coypu zaczął popadać w desperację.
-   To   wszystko   nie   ma   najmniejszego   sensu!  Piekło,   Niebo,  wszystko   zniknęło   -   Wyglądał   na 
autentycznie załamanego.
- Uszy do góry - poradziła mu Angelina - Znaleźliśmy następną oazę kantu Slakeya. Zamiast w 
Piekle   zdejmiemy   mu   pamięć   na   Cliaand,   tyle   że   tym   razem   trzeba   wszystko   dokładnie 
zaplanować, bo następnego razu może już nie być.

Coypu nieco się ożywił, więc zapytałem:
- Da się wykorzystać tę twoją cudowną latarkę?
- Jaką znowu latarkę?
- No, z tym hamulcem czasowym czy jak się ten patent nazywa.
- Pewnie - Coypu najwyraźniej dochodził do siebie - A tak w ogóle, to co z nim zrobiłeś?

background image

- Wyrzuciłem do morza na Szkle. Aha, po zachowaniu Slakeya sądząc, to nic nie wiedział o tym 
wynalazku. Po prostu mieliśmy pecha, że się tam akurat wtedy pojawił.
-   A   w   takim   razie   w   ogóle   nie   ma   przeciwwskazań.   Można   zresztą   używać   obu   urządzeń 
jednocześnie, gdyby się to okazało potrzebne.
- Ślicznie - Teraz ja się ucieszyłem - W takim razie atakujemy w czasie nabożeństwa czy jak się 
tam ten spęd nazywa, wtedy Slakey na pewno będzie na miejscu. Zatrzymujemy czas, zdejmujemy 
mu   pamięć   i   znikamy,   nim   się   połapie,   że   ktoś   mu   zrobił   kuku.   Tyle   tylko,   że   będziemy 
potrzebować   większego   urządzenia   niż   latarka,   jeśli   mamy   unieruchomić   cały   kościół.   A   na 
wszelki   wypadek   dobrze   byłoby   objąć   polem   cały   budynek,   wtedy   nie   będzie   żadnych 
niespodzianek.
- Nie widzę trudności. Chcesz duży hamulec czasowy, będziesz miał. Osobisty anulator też, żebyś 
mógł tam wejść podczas działania hamulca i zrobić, co chcesz. - Coypu był nieco zdziwiony. - To 
w czym problem?
- W niczym... - zacząłem, ale Angelina skutecznie mnie zagłuszyła.
- W tym, że nie pójdzie sam. Osłona i wsparcie, jak widać, się przydają, a w tej całej historii 
wyraźnie widać, że kiedy ktoś chce na siłę coś zrobić sam, pakuje się w kłopoty. Skończyło się 
łażenie samopas!
- Pierwsze mądre słowa od wielu dni - odezwał się nagle głosem Inskippa fotel, na którym siedziała 
Angelina. - Di Griz, weź uprzejmie dupę w troki i zamelduj się u mnie! Natychmiast albo jeszcze 
szybciej!
- Ładnie to tak podsłuchiwać? - spytałem Inskippa, siadając na jego biurku.
- Nic mnie to nie obchodzi - wyjaśnił Inskipp. - Ważne, że jest to skuteczne. Operacją Korpusu 
kieruje Korpus, a nie rodzinne układy. Jasne? Są pewne zasady...
- Jakie zasady? Pokaż mi zasady użycia modulatora czasowego w kościele, to pogadamy.
- Moje zasady, di Griz! Zabierzesz ze sobą Sybil, albo nigdzie nie jedziesz.
- A co ona ma tam do roboty?
- Rozpoznanie celu.
- Już raz to robiła...
- Każdy się uczy na błędach!
- Mam nadzieję, że każdy. Jak ją wezmę, przestaniesz się czepiać?
- Przestanę.
- No to biorę.
- Szczęśliwej podróży - warknął, wskazując drzwi. Poczęstowałem się jego cygarem i wyszedłem.
Wyruszyliśmy następnego dnia, ale nawet przy użyciu superszybkiego krążownika Korpusu na 
miejsce   dotarliśmy   po   trzech   dniach.   Okręt   i   Marines   zostawiliśmy   na   orbicie,   a   sami 
wylądowaliśmy równocześnie z ładunkiem liniowca turystycznego, w który na wszelki wypadek 
się   wmieszaliśmy   (w   tłum,   nie   w   liniowiec   naturalnie).   Broń   i   sprzęt   przybyły   w   bagażu 
dyplomatycznym, też tak na wszelki wypadek.
- Z uwagi na stare wspomnienia zarezerwowałem miejsca w najlepszym hotelu w mieście "Zlato-
Zlato".
- Brzmi znajomo - zastanowiła się Angelina. - Aha, to zdaje się tam próbowali cię zabić, jak 
przyjechaliśmy na wakacje.
- Uratowałaś mnie arsenałem z dziecinnego wózka. - Uśmiechnąłem się. - Wtedy po raz pierwszy 
byliśmy w czwórkę...
- Wspomnień czar. No cóż, pora wracać do teraźniejszości! - podsumowała.
Gdy   wysiedliśmy   z   taksówki,   powitał   nas   właściciel   -   wysoki,   przystojny,   szpakowaty   i 
uśmiechnięty.
- Witam na Cliaand, admirale di Griz. Tym serdeczniej witam Mrs. di Griz, jako że to drugi raz.
- Miło cię widzieć, Ostrov. Ilu zamachowców tym razem się zameldowało?

background image

- Z tego, co wiem, żaden, ale jakby co, to wątpię, by któryś  miał cień szansy, skoro synowie 
dorośli. Proszę za mną, pokażę apartament.
Pokój był przestronny, słoneczny i miał doskonały widok. A wewnątrz czekała Sybil.
- Cel rozpoznany - oznajmiła, wręczając mi teczkę. - Najbliższe zgromadzenie wiernych jutro rano 
o jedenastej.
- Świetnie się spisałaś. Zjawimy się na kazaniu, jak tylko ekwipunek dotrze na czas.
- Już dotarł - Uśmiechnęła się - Chyba że było więcej niż jeden kufer.
Angelina zajęła się sprawdzeniem broni. Hamulec czasowy przypominał popularny alarm przeciw 
włamaniowy, dlatego na ścianie budynku zajętego przez Koło Owcy nie powinien zwrócić niczyjej 
uwagi Uruchomiłem holoprojektor i zajęliśmy się studiowaniem budowli dokładnie sfilmowanej i 
zmierzonej przez Sybil.
Na koniec przyczepiłem do paska najnowszy wynalazek Coypu i uruchomiłem. Wszyscy poza mną 
zamarli.   Zadowolony   wyłączyłem   urządzenie   i   zwinąłem   cały   sprzęt   Nadszedł   czas   na   małą 
uroczystość.
Trwała cały wieczór.
Parę minut po jedenastej zaczęliśmy akcję.
Angelina z musicmanem na pasku i słuchawką w uchu była pierwsza na miejscu. Musicman był nie 
do odtwarzania muzyki, ale do słuchania, miał silny mikrofon kierunkowy i wzmacniacz. Szyba w 
oknie działała jak doskonała membrana.
- Okno z witrażem - poinformowała mnie, ledwie podszedłem - Slakey trzy minuty temu zaczął 
opowiadać bzdury zwane kazaniem.
- Czas - rzuciłem w mikrofon zamaskowany w klapie i Bolivar przytknął do tylnej ściany torbę z 
hamulcem czasowym.
Torbę   zdjął,   urządzenie   wyglądające   na   używany   alarm   przeciw   włamaniowy   uruchomił   i 
spokojnie wyszedł alejką na Glupost Avenue, gdzie czekali pozostali.
- Ruszamy.
Oboje z Angelma przeszliśmy przez ulicę, uruchomiłem przymocowany do paska anulator. Nic się 
nie zmieniło - przynajmniej dla postronnego obserwatora - i o to chodziło.
- James, drzwi - poleciłem, podchodząc.
Powietrze przed drzwiami minimalnie drgnęło, gdy pole anulatora zetknęło się z polem hamulca i 
James zajął się zamkiem, co zajęło mu równe półtorej sekundy. Wraz z Angeliną weszliśmy James 
zamknął za nami drzwi i uśmiechnąłem się. Dopóki nie wyłączę hamulca, nikt z obecnych niczego 
się nie domyśli, a jedyne, co będą wiedzieli potem, to to, że tym razem czas na kazaniu jakoś 
dziwnie przeleciał.
- Ale bezguście! - Angelina westchnęła z uczuciem, spoglądając na dwuskrzydłowe drzwi przed 
nami - I założę się, że wiem, kto to projektował.
James z Bolivarem otworzyli błękitne paskudztwo - zwane drzwiami - w dłoni Angeliny pojawił 
się pistolet, a w drzwiach ukazał się Slakey.
Gapił się na nas.
Sześć luf wycelowano weń natychmiast - Angelina miała dwie - a to, że nikt nie strzelił, dowodziło 
naprawdę dobrego refleksu. Slakey bowiem nie ruszał się i nie oddychał,  podobnie jak reszta 
obecnych za drzwiami.
Powoli schowaliśmy broń i weszliśmy. Żeby nie kusić losu, Angelina miała modulator Przytknęła 
go   Slakeyowi   do   czoła.   Skopiowanie   pamięci   i   myśli   Slakeya   trwało   krócej   niż   sekundę,   ale 
człowiek nie rejestruje krótszych przedziałów czasowych.
- Pamięć pełna - rozległ się głos Angeliny.
- No to tym razem cię mamy, cwaniaczku - mruknąłem mściwie.

ROZDZIAŁ 25

background image

Przyznam, że całą drogę do bazy denerwowałem się solidnie - jak dotąd Slakey za każdym razem 
robił   coś   nieoczekiwanego   i   żadna   akcja   nam   do   końca   nie   wyszła,   a   to,   że   żadna   także   nie 
skończyła się katastrofą, zawdzięczać należało bardziej naszej pomysłowości i improwizacji niż 
jego błędom. Można by powiedzieć, że zacząłem dostawać świra na jego punkcie. Na szczęście w 
początkowym stadium, to jest stosunkowo niegroźnym.
Dotarliśmy jednak bez żadnych ekscesów, a w laboratorium oczekiwał nas spory tłumek - obecny 
był nawet Berkk, wypuszczony wreszcie ze szpitala Z należytym dostojeństwem wręczyłem Coypu 
modulator.
- Naprawdę tam jest? - spytałem niepewnie.
- Wskaźnik twierdzi, że pamięć jest pełna, nie widzę powodów, dla których miałoby go tam nie być 
-   Coypu   był   zupełnie   spokojny   -   Teraz   pozostaje   tylko   problem   ochotnika.   Zabieg   nie   jest 
przyjemny,  gdyż przypomina samobójstwo, choć całkowicie bezbolesny i nie pozostawia śladu 
wspomnień  ładowanych. Na wszelki wypadek  unieruchomimy  drania, bo nie wiadomo,  co mu 
strzeli do łba, jak się zorientuje w sytuacji. Na zahipnotyzowanie potrzeba trochę czasu i lepiej nie 
dawać mu okazji do samozniszczenia. No to kto się zgłasza?
Zapadła naprawdę wywierająca wrażenie cisza, zgodnie ze starą wojskową zasadą, że ochotnicy 
wyginęli w ostatniej wojnie (kiedy ona była, nie miało najmniejszego znaczenia). Wyszło na to, że 
chyba znowu będę musiał zrobić coś głupiego, łamiąc zasadę nie narażania się bez potrzeby, gdy 
odezwał się Berkk:
- Myślę, że ma pan ochotnika, profesorze. Tyle wam zawdzięczam, zwłaszcza Jimowi, że tak po 
prostu trzeba. Gdyby nie wy, umierałbym stopniowo w lodowej kopalni. Jedno pytanie, jest pan 
pewien, że bez kłopotów może go pan potem ze mnie wyrzucić, żebym był znowu sobą?
- Mogę. Jak się będzie stawiał, to go wymiotę ładunkiem neutralnym, i po kłopocie.
- A co wtedy będzie ze mną?
-   Faktycznie.   Ładunek   ustawia   synapsy   na   stan   neutralny,   likwidując   wszystko.   Bezpieczniej 
będzie zdjąć ci zapis i po prostu załadować go, jak skończymy ze Slakeyem.
- No dobrze to lepiej zróbmy to, zanim się rozmyślę - Berkk był blady i nie dziwiłem mu się.
Coypu   musiał   trzymać   paralizator   w   kieszeni,   bo   strzelił,   ledwie   Berkk   skończył,   i   oboje   z 
Angeliną   w   ostatnim   momencie   złapaliśmy   walącego   się  na   podłogę   ochotnika,   który   właśnie 
stracił przytomność.
- Nie majak finezja - mruknąłem, pomagając umieścić go na wyściełanym posłaniu zaopatrzonym 
w wymyślny system pasów bezpieczeństwa. Coypu najwyraźniej nie próżnował w czasie naszej 
nieobecności,   podłączył   drugi   modulator,   zdjął   zapis   pamięci   Berkka   i   mrucząc   coś   radośnie, 
sprawdził zawartość urządzenia  zawierającego świadomość  Slakeya.  Jego asystenci  tymczasem 
pozapinali  pasy  wokół  nieprzytomnego   ochotnika,   dodali   do  tego  klamry  -  też  wyściełane  -  i 
zameldowali,   że   są   gotowi.   Coypu   połączył   wszystko   ze   sobą,   umieścił   modulator   na   czole 
leżącego   i  podsunął  mu   pod  nos  mikrofon.  Następnie   coś   tam   przełączył   i  zaczął   monotonny 
zaśpiew:
- Jesteś śpiący, bardzo śpiący. Kleją ci się powieki, ale mnie słyszysz. Nie budzisz się, bo jesteś 
śpiący, ale mnie słyszysz. Słyszysz mnie?
W głośniku coś westchnęło i rozległ się cichy, ledwie zrozumiały głos:
- Słyszę.
- Doskonale. - Coypu przygłośnił i spytał: - Kim jesteś? Panowała cisza jak makiem zasiał. Głośnik 
ponownie westchnął i powiedział:
- Jestem... Justin Slakey...
Cisza zmieniła się w radosną owację.
Którą skończyła nagła szarpanina na stole. Berkk zachowywał się, jakby dostał ataku padaczki, 
choroby św.Wita i szału równocześnie. W końcu przygryzł sobie wargę i otworzył oczy.
- Co wy wyprawiacie?! - wrzasnął. - Chcecie mnie zabić? Ja was załatwię...

background image

I umilkł wiotczejąc, gdy Coypu zaaplikował mu kolejną narkozę podręcznym miotaczem.
Nawet dla mnie stało się jasne, że nie pójdzie tak łatwo jak powinno.
I nie poszło.
James pomagał Coypu, ale sprawa wydawała się beznadziejna - jak tylko zdołali zahipnotyzować 
jednego Slakeya, zjawiał się w jego miejsce inny i cała zabawa zaczynała się od początku. Za 
każdym razem powodowało to miotanie się ciała, w którym przebywali, i istniała duża szansa na to, 
że ciało się zużyje, nim skończą się Slakeyowie.
- Czas na zawodowców - zdecydował Coypu, ocierając pot z czoła. - Doktor Mastigophort jest w 
drodze. To czołowy psychosomatyk Korpusu. Jak on sobie nie poradzi, to nikt sobie nie poradzi.
Tak   zarekomendowany   gość   nie   wyglądał   imponująco   -   prawdę   mówiąc,   na   zagłodzonego, 
kościanego dziadka, który jeszcze nie do końca osiwiał. Acz przyznać należy,  że zjawił się w 
rekordowo krótkim czasie.
-   Wszyscy   proszę   won   -   oznajmił   uprzejmie.   -   Poza   profesorem   Coypu   i   pacjentem,   ma   się 
rozumieć.
Pozostało posłuchać, ale najpierw wyjaśniłem mu techniczną kwestię własności ciała i związaną z 
tym troskę o jego nie zużyty stan.
- Coypu, kiedy ty dorośniesz? - jęknął psychosomatyk i powtórzył zdecydowanie mniej uprzejmie: 
- Powiedziałem wszyscy won, to won!
No to wszyscy wyszli.
Zaczynałem poważnie przymierzać się do łóżka, gdy odezwał się komunikator. Informacja była 
krótka: oboje z Angeliną potrzebni byliśmy na gwałt w laboratorium. Gwałty co prawda przestały 
nas bawić, ale poszliśmy z czystej ciekawości.
Zastaliśmy Coypu i Mastigophorta w stanie silnego wyczerpania i skrajnej depresji, zwisających z 
klubowych foteli. Trudno było określić, który ma się gorzej.
- Niewykonalne - jęknął na nasz widok psychiatra. - Żadnej kontroli, nie da się nanieść blokad, nie 
da się do niczego dojść. Takiej liczby wielokrotnej osobowości w życiu nie widziałem. Mój kolega, 
tu leżący, co prawda wyjaśnił mi, o co chodzi, ale przez tę przeklętą stałą więź telepatyczną nic nie 
da się zrobić. Ich jest po prostu za dużo.
- Nic - zawtórował głucho Coypu.
- Można by go potorturować... - rozmarzyła się Angelina. - Dajmy sobie z nim spokój, a zajmijmy 
się wynalazkiem Coypu. Jak ta maszynka raz zadziałała, to musi być sposób, żeby ją zmusić do 
ponownej kolaboracji.
Coypu potrząsnął głową i zrobił zgoła cierpiętniczą minę.
-   Sprawdziłem   wszystko   jeszcze   raz,   nawet   przerwałem   inne   projekty,   nad   którymi   pracował 
główny komputer Bazy. Gdybyś nie wiedział, jest to największy i najszybszy komputer w znanym 
wszechświecie - Wskazał na okno - Widzicie ten księżyc? Prawie jedna trzecia naszej Bazy to jest 
właśnie ten komputer. Jak dotąd zużyłem równowartość coś koło miliona lat jego czasu.
- I co?
- Niewiele. Za każdym razem ta sama odpowiedź niemożliwa zmiana koordynat.
- A to się właśnie stało? - upewniłem się.
- Naturalnie.
- Słuchaj no, dla mnie w całej tej sprawie nie ma nic naturalnego, o czym bądź łaskaw pamiętać! - 
warknąłem, podchodząc do konsolety i przyglądając się jej nieżyczliwie.
A potem kopnąłem ją z uczuciem i zamarłem.
- Nie ma się co zrywać i ratować - usłyszałem głos Angeliny - Jemu nic nie jest, tylko właśnie 
wpadł na jakiś pomysł i się z nim bije. Jak skończy, to nam powie.
-   Zaraz   wam   powiem   -   ocknąłem   się   -   Ten   przerośnięty   komputer   ma   całkowitą   rację, 
wszechświaty zawsze będą na swoich miejscach, a to nasuwa oczywisty wniosek. Należy szukać 
prawdziwego powodu, dla którego nie możemy dostać się do tych wszechświatów. Co, nadal nie 

background image

rozumiecie?   Po   minach   widzę,   że   nie.   Mówiąc   prosto,   skoro   wszechświat   nie   zmienił   swego 
położenia, to ktoś zmienił współrzędne w urządzeniu, czyli mamy do czynienia z sabotażem.
- Przecież własnoręcznie je wprowadzałem! - zaprotestował Coypu - Sprawdziłem wyliczenia i 
wyniki, gdy zaczęły się kłopoty.
- A sprawdziłeś początkowe koordynaty? - spytałem niewinnie - Te stanowiące podstawę obliczeń?
Coypu wyglądał, jakby go piorun strzelił.
- Zaraz! Gdzieś tu mam z nimi kartkę! - wrzasnął nagle i rzucił się do biurka.
Gwałtownie wyszarpnięta szuflada huknęła o podłogę, ujawniając upchniętą zawartość, na którą 
składały się między innymi puste puszki, niedopałki cygar, połamane (albo i nie) ołówki, kłębki 
sznurka,   ze   dwa   kilo   spinaczy   luzem,   różnokolorowy   drut   i   z   pięć   kilo   pomiętych   papierów. 
Spośród tych bardziej ugniecionych Coypu wygrzebał niecierpliwie kartkę i wygładził z triumfem.
- Sam to pisałem! - oznajmił z dumą i pomaszerował do klawiatury konsolety.
Wywołał na ekranie jakieś matematyczne tasiemce, przyjrzał się im, a potem kartce. A potem im. 
A potem znów kartce - zupełnie jakby obserwował grę w niewidzialnego ping-ponga.
- Niemożliwe  - wychrypiał w końcu.
- Jesteś geniuszem - pogratulowała mi Angelina.
- Wiem - odparłem skromnie.
Coypu   z   zaciętą   miną   zaczął   wprowadzać   poprawki,   czyli   odtwarzać   pierwotny  stan   zapisów, 
Mastigophort zaś sprawdził, co porabia pacjent. Pacjent leżał grzeczny, bo nieprzytomny, jak się 
dowiedziałem, zdesperowani naukowcy zaaplikowali mu podwójną dawkę paralizatora, nie mogąc 
go inaczej spacyfikować.
- Jest! - ryknął Coypu - Piekło!
Ekran nad konsoletą ukazywał znajomy czerwony krajobrazik i spuchnięte słońce.
- Wszystkie są na miejscu - ucieszył się Coypu - Miałeś rację, odrobinkę zmieniono początkowe 
dane, stanowiące podstawę do obliczeń. Im dalej, tym bardziej błąd wzrastał, a liczenia było sporo. 
Kto? Co za wredna małpa to zrobiła?
- Już ci mówiłem, sabotażysta - przypomniałem łagodnie - Albo mówiąc inaczej, szpieg.
- W Korpusie me ma szpiegów! - zirytował się fotel głosem Inskippa - A zwłaszcza tu, w Głównej 
Bazie! Bzdura!
- W Korpusie może i nie ma. Co do liczby mnogiej nie będę się upierał, ale w Bazie jest jeden 
szpieg Slakeya i mogę ci powiedzieć kto, tylko strasznie nie lubię gadać z meblem.
- Nie bądź drobiazgowy, szkoda czasu, może uciec, nim do was dójdę. Gadaj!
- Nigdzie nie ucieknie - uśmiechnąłem się z satysfakcją. - Leży przypięty do łóżka i ani drgnie. 
Szpiegiem, moi drodzy, jest nikt inny jak Berkk, którego tu osobiście przyprowadziłem, żeby go 
nagła krew zalała.

ROZDZIAŁ 26

- Przecież... przecież uratował ci życie! - Nawet Angelina była zaskoczona.
- Uratował. Ja jemu też.
- Był więźniem. Nie szpiegowałby.
- Był i szpiegował.
- Niemożliwe! - Coypu odzyskał dar wymowy. - Przecież to zwykły mechanik, jak mówiłeś. Do 
tego, co zrobił, potrzebny jest naprawdę dobry matematyk. Inaczej od razu zauważyłbym zmiany...
- Może byśmy się uspokoili? - zaproponowałem. - Nie prościej go o to zapytać?
Coypu popatrzył na mnie nieżyczliwie i zabrał się do Berkka. Najpierw zaaplikował mu solidny 
ładunek elektronów, czyszcząc mózg i zmieniając Slakeya w wiązkę wolnych elektronów, a potem 
załadował   świadomość   Berkka   w   jego   własne   ciało.   Doktor   Mastigophort   dał   mu   następnie 
zastrzyk   -   Berkkowi   ma   się   rozumieć,   Coypu   był   przytomny,   a   przynajmniej   sprawiał   takie 
wrażenie - i leżący na stole jęknął i otworzył oczy.

background image

- Dlaczego jestem przywiązany? - Głos z pewnością należał do Berkka.
- Żebyś się własnoręcznie do reszty nie wykończył - wyjaśniłem. - A właściwie żeby cię Slakey nie 
wykończył. Tak a propos, to można go rozpiąć.
Zajął się tym dziwnie milczący Coypu.
- O kurczę... - jęknął Berkk siadając i obmacując wargi. - Warto chociaż było? Dowiedzieliście się, 
czego chcieliście?
- Nie do końca - przyznałem. - Ale zanim do tego przyjdziemy, chciałbym ci zadać jedno krótkie i 
proste pytanie. Dlaczego próbowałeś zepsuć transporter międzywszechświatowy?
- Dlaczego co... dlaczego miałbym to zrobić?!
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć.
Rozejrzał się nerwowo, ale przeraził go dopiero widok noża w dłoni Angeliny.
- Nie! - wrzasnął rozpaczliwie. - Tylko nie to... - A potem się rozpłakał.
Nikt z nas się nie odezwał (bo nikt dokładnie nie rozumiał, co się dzieje). W końcu Berkk się 
uspokoił, otarł łzy rękawem i szepnął:
- Z powrotem do kopalni...
- Byłbyś uprzejmy wyjaśnić? - spytałem lekko poirytowany.
- Ja... mnie jest dwóch i ja właśnie wróciłem do lodowej kopalni, ten cholerny jednooki robot przed 
chwilą mnie tam wrzucił...
Nagle mnie olśniło.
- Slakey cię powielił w ten sam sposób co siebie?
- Tak, ale tylko raz.
- No to wszystko jasne!
- Jak dla kogo! - Angelina też się zirytowała. - Dobrze ci radzę, oświeć nas i to szybko!
- Proszę uprzejmie, choć wyjaśnienie jest proste. Slakey umieścił mnie w kopalni, ale widać nie 
dawałem mu spokoju, albo raczej Coypu mu nie dawał. Postanowił więc umożliwić mi ucieczkę, 
by wiedzieć, co będzie robił Coypu i Korpus. Nie zapominaj, że wtedy nie miał pojęcia, że jestem 
Stalowym Szczurem, inaczej zabiłby mnie od ręki. Byłem dla niego narzędziem, a chodziło mu o 
wprowadzenie   tu   swojego   człowieka.   Tym   kimś   był   zdublowany   Berkk,   bo   mając   jeden 
egzemplarz przy sobie, mógł nie tylko zmusić drugi do współpracy, lecz także jeszcze na bieżąco 
wiedzieć wszystko, co wie towarzyszący mi Berkk. Każdy egzemplarz nie tylko wie, ale i czuje to 
samo co pozostałe. Jak cię zmusił do współpracy?
- Prądem i torturami... ale głównie prądem. Trzymał mnie przykutego do ściany w laboratorium.
- Przecież... ucieczka była ryzykowna - zdziwił się Coypu.
- Powinniście zginąć, a nie uciec...
- Był to jedyny, nie budzący podejrzeń sposób - wyjaśniłem - a podejrzeń nie mógł budzić, bo 
inaczej  zacząłbym  coś podejrzewać. A że groźny?  A co to Slakeya  obchodziło?  Jemu nic nie 
groziło. Jak nam się udało, opróżnił pomieszczenia cyklotronu, a dopiero na samym końcu napuścił 
na nas robota, żeby zobaczyć, jak tym razem uciekniemy. No i zobaczył.
- Ścierwo! - stwierdziła rzeczowo Angelina. - Czego jak czego, ale szpicli nigdy nie lubiłam. I 
nadal nie lubię. I pomyśleć, że mój mąż ci życie uratował! Zaraz to zmienię, żeby się rachunki 
zgadzały!
- A co miałem robić?! - oburzył się Berkk. - Może was się bólem nie zmusi do współpracy, ja 
jestem zwykłym człowiekiem, nie superagentem i mam granice wytrzymałości.
- Zostaw go - powiedziałem cicho. - Może się to nam nie podobać, ale on ma rację...
- Ale jak zdołałeś zmienić moje obliczenia? - Coypu nadal nie do końca uwierzył.
- Obudziłem się po operacji i nikogo w pobliżu nie było. Przyszedłem tu, pan spał, toteż Slakey 
skorzystał z okazji. Robiłem dokładnie to, co mi kazał, obliczeń dokonał sam, ja tylko naniosłem 
poprawki do programu
- Na ochotnika tez ci się kazał zgłosić7

background image

- To akurat był mój pomysł, a Slakey nie miał nic przeciwko wiedząc, że to się nie uda Powiedział 
mi jak już było za późno.
- No cóż, twoja kariera się skończyła, acz nie definitywnie - przyznałem po chwili namysłu - Dla 
Slakeya  jesteś już bezużyteczny, nam możesz się okazać pomocny Jeśli nie będziesz próbował 
oszukiwać, to może zdołamy uratować twój drugi egzemplarz.
- Naprawdę?
- Powiedziałem może. Wszystko w swoim czasie. Najpierw postaraj się odpowiedzieć na kilka 
pytań. Po pierwsze po co ta cała zabawa z wydobywaniem i sortowaniem skał. Po co mu ten 
pierwiastek, a tak na marginesie - jak on to gówno nazwał?
- Unnildecnovum. Ale po co mu, nie mam pojęcia. Nazwę słyszałem, bo tak mówił o tym, co 
kobiety znajdowały w sortowni.
- Do czego mu to potrzebne?
- Nie wiem. Wiem, że to jest dla niego najważniejsze, nic innego tak naprawdę się nie liczy. 
Ponieważ cały czas trzymał mnie w pobliżu, więc mogłem sporo usłyszeć i zaobserwować. Stąd 
znam nazwę. Tyle że nie wiem, co jest ważne, a co nie. Pytajcie, jak będę wiedział, to powiem .
- W sumie to najważniejszy jest etap końcowy - odezwał się Coypu - Wykopać to sobie może na 
dowolnej planecie, ważne jest, co robi z uzyskanym pierwiastkiem, a odpowiedź na to pytanie 
znajduje się w Niebie.
- Zaraz! - przerwałem mu - Jak to na dowolnej planecie?
- Bo substancja, którą wydobywa, jest dość rozpowszechniona. Dlatego.
- Wiesz, co to takiego?
- Pewnie, że wiem. Pyłu na ubraniach mieliście aż za dużo do uczciwej analizy. To węgiel, dość 
popularny na większości planet. Po obróbce w cyklotronie przerabia go na pierwiastek 119 i tak go 
zresztą nazwał. Kobiety mogą go wyczuć wśród węglowego miału, a dalej zabiera go robot Tylko 
nadal me wiem po co.
- Znajdź miejsce, gdzie go zabiera, a powód już my znajdziemy - poradziłem mu.
- Jedno jest pewne, to musi być gdzieś w Niebie.
- Tym już ja się zajmę! - oznajmił Inskipp, zjawiając się tym razem osobiście - Space Marines 
zostali stworzeni z myślą o takich zadaniach.
- Żadne takie!  I nie wyobrażaj  sobie, ze dokończysz  moją  operację - ostudziłem  jego zapał  - 
Marines jako osłona, to i owszem, bo nalęgło się diabli wiedzą ile sztuk Slakeya, ale tylko jako 
osłona.   Pierwsze   skrzypce   gramy   my   i   mam   nadzieję,   ze   Coypu   wymyślił   jakieś   atrakcyjne 
uzbrojenie ochronne. Zaczepnego mamy aż nadto.
- A i owszem - oświadczył z dużą dozą samozadowolenia Coypu - Skuteczne na gazy hipnotyczne i 
broń energetyczną, także na cięcie, kłucie, strzelanie i inne konwencjonalne sposoby uszkadzania.
Nacisnął jakiś przycisk i ze ściany wyjechało na wysięgniku coś, co wyglądało jak przezroczysty 
skafander kosmiczny.
-   Własne   zasilanie,   zamknięty   obieg   tlenu,   przenikliwość   powłoki   mniejsza   niż   milimetr, 
niezależnie od siły uderzenia. Ma grawitator, więc możesz lewitować. Gwarancja na sto godzin 
ciągłego użytkowania. Resztę zademonstruję osobiście - zareklamował Coypu i z szybkością, o 
jaką   bym   go   nigdy   me   podejrzewał,   rozebrał   się   do   rosołu   -   dzięki   czemu   mieliśmy   okazję 
podziwiać majtki wyszywane w złote robociki - i założył kombinezon wraz z kulistym hełmem.
- Zaczynamy od broni sieczno-kłujących - oznajmił, otwierając pojemnik ze skalpelami.
Najpierw spróbował się pociąć, potem zastrzelić, potem włączył grawitator i odbił się od sufitu. A 
potem wyszliśmy, bo gazy bojowe i rykoszety zaczęły zdecydowanie bardziej zagrażać nam niż 
jemu.
Odczekałem, aż komunikator rozćwierkał się na dobre, nim go włączyłem.
- Skończyłeś remont laboratorium? - spytałem Coypu.
- Skończyłem i wywietrzyłem. A tak w ogóle, to nie twój interes! To moje laboratorium!

background image

-   Zwykła   ciekawość.   Jak   skończyłeś,   możemy   pogadać.   Potrzebuję   na   początek   sześć   takich 
ubranek   na   wycieczkę   do   Nieba.   Szósty   dla   Berkka,   gdybyś   się   pytał.   Jeśli   Inskipp   uzna,   że 
Marines też mają paradować na golasa, będzie potrzebne więcej, ale to jego decyzja. Plan jest taki, 
że   idziemy   sami,   utrzymując   z   wami   stałą   łączność,   przy   pierwszych   oznakach   kłopotów 
przysyłacie wojsko. To na kiedy będą wdzianka?
- Na rano.
- Świetnie! - ucieszyła się Angelina. - W takim razie proponuję małą imprezkę a konto zwycięstwa.
Spotkało się to z ogólną aprobatą - nawet Inskippa.
- Słuchaj no, di Griz - zakończył wyrazy uznania ten ostatni. - Intryguje mnie to unnildecnovum. 
Postaraj się jutro o próbkę i wyjaśnienia.
- Jak się da, to się zrobi, szefie.
- Jak się zrobi, to się da, di Griz. No to wypiliśmy na zgodę.

ROZDZIAŁ 27

Tak na wszelki wypadek - a cholera wie, kogo się w Niebie spotka - pod kombinezony założyliśmy 
stroje kąpielowe, co w przypadku Sybil i Angeliny dawało atrakcyjne wrażenia wizualne. Swoją 
drogą   dobrze,   że   nie   było   z   nami   Marines,   bo  chłopy  by  sobie   krzywdę   zrobili   na   pierwszej 
nierówności terenu - jak się nie patrzy pod nogi, to się przeważnie tak kończy. A gwarantuję, że by 
nie patrzyli (pod nogi, ma się rozumieć).
-   Sprawdzenie   wyposażenia   -   zarządziłem,   gdy   wszyscy   byli   już   w   kombinezonach.   -   Każdy 
powinien mieć paralizator, pojemnik z granatami usypiającymi i drugi z dymnymi. Nóż, ładunek 
wybuchowy i zapas kajdanek.
- Plus jedna piła tarczowa z diamentowym ostrzem w moim wypadku - dodała Angelina.
- To by się zgadzało. Są braki?... Nie ma, i ślicznie. James, złap się za ten plecak z czerwonym 
krzyżem. To w razie gdyby Coypu przereklamował swoje ubiory. Inskipp, jesteś tam, słoneczko?
- Jestem - warknęło mi w uchu. - I nie jestem żadne słoneczko, szczególnie dla ciebie. Marines 
gotowi do akcji.
- Pięknie. No to, profesorze, prosimy otworzyć drzwi.
Coypu coś tam przełączył i czerwona lampka, dotąd płonąca nad wrotami do garażu, zgasła, a 
zapaliła się umieszczona obok zielona.
Złapałem za klamkę, otworzyłem jedną połowę metalowego wejścia i wszedłem.
- A, miałem się wcześniej spytać - przypomniałem sobie, odganiając natrętny obłoczek. - Co jest z 
tymi chmurkami? Nachalne jakieś i nisko latają.
-   Forma   życia   charakterystyczna   dla   tej   planety   -   odezwał   się   Coypu   w   moim   uchu.   -   Mają 
krystaliczne   wnętrzności,   stąd   ciche   dzwonienie,   a   unoszą   się   dzięki   wytwarzaniu   metanu. 
Nachalne, bo ciekawskie. Uważajcie z otwartym ogniem, gdyż mogą eksplodować.
Ledwie skończył mówić, obłoczek eksplodował - najwyraźniej Slakey miał nas pod obserwacją i 
otworzył   ogień.   Poza   oślepiającym   błyskiem   nie   wywarło   to   na   mnie   żadnego   wrażenia: 
kombinezon faktycznie był niezły. Uprzedzeni zajęliśmy się rozstrzeliwaniem obłoczków, zanim 
dotarły w pobliże, co stanowiło miłe urozmaicenie marszu przez zieloną łączkę.
- Tam. - Wskazałem, orientując się w terenie. - Walhalla to kant, a Raj nadal budują. Budynek, w 
którym  dałem  z siebie  zrobić  głupka,  jest gdzieś  w tamtym  kierunku,  wystarczy  kierować  się 
wzdłuż tej żółtej drogi.
- Byłoby tu całkiem miło, gdyby nie ta menda Slakey - oznajmiła Angelina, rozglądając się wokół z 
uznaniem.
- Właśnie mamy zamiar coś z tym zrobić - przypomniałem jej.
- Też racja. Coś tu gra!
- To w górze to ptaki? - zdziwiła się Sybil.

background image

- Nie całkiem. To taka religijna fanaberia: nazywa się cherubin. Aseksualne i strasznie hałaśliwe: 
nie dość, że wydzierają się grupowo, to większość uwielbia harfy.
Latająca chmara natrętów zbliżyła się, przeganiając obłoczki i hałasując co się zowie. Było ich 
znacznie więcej niż za pierwszym razem i poziom decybeli był wyższy. Coś mi zaczęło świtać.
- To także tutejsza forma życia? - spytała Angelina.
- Nie wiem, ale z przyjemnością to sprawdzę... - mruknąłem, czekając na dogodny moment.
Gdy najbliższy znalazł się nade mną, skoczyłem i złapałem go za nogę, nim zdążył odlecieć. Nie 
zrobiło to na nim wrażenia - nadal się wydzierał, jakby mc nie zaszło. Obmacałem go dokładnie, 
ale poza ciekawostką, że harfę miał przyklejoną do dłoni, nic nie odkryłem. Toteż ukręciłem mu 
łeb.
Z otworu wyjrzał pęk kabli i dopiero ich przerwanie zmusiło go do zamilknięcia.
- Automat z grawitatorem i zestawem nagrań - podsumowałem zadowolony. - Slakey też musiał 
czytać o amorkach i dodał je dla lokalnego kolorytu.
Dekapitacja musiała źle podziałać na operatora, ponieważ reszta śpiewającej bandy pospiesznie 
odleciała. Odetchnąłem z ulgą.
Droga łagodnie  zakręcała,  zakręt  porastały kwiatki  i krzewy i spomiędzy  tych  ostatnich  nagle 
wypadło coś z łomotem i pognało ku nam.
-   Nareszcie!   -   ucieszyła   się   Angelina   i   pobiegła   na   spotkanie,   uruchamiając   po   drodze   piłę 
tarczową.
Spotkanie   piły   i   jednookiego   robota   było   krótkie.   Wygrała   piła,   którą   Angelina   operowała   z 
wprawą urodzonego drwala. Najpierw poodcinała mu ręce, potem, gdy ją próbował kopnąć, nogę, a 
po chwili następną.
- Wykonywałeś kretyńskie polecenia głupiego właściciela - oświadczyła z satysfakcją Angelina 
leżącemu w trawie korpusowi. - Wiem, że nas obserwuje, więc niech patrzy uważnie: jest następny 
w kolejce.
Wprawnymi ruchami rozcięła pancerz na krzyż, a na koniec odcięła od reszty głowę. Poczekała, aż 
zgaśnie ocalałe oko, i z zadowoleniem kopnęła je w krzaki.
- No to pomagiera mamy z głowy - oświadczyła, wyłączając piłę. - Teraz pora na szefa. Ciekawe, 
co Slakey przeciwko nam wyśle...
Jej słowa przypomniały mi coś.
- Won z drogi! - wrzasnąłem.
Spóźniłem się o dwie sylaby - z mlaśnięciem droga zwinęła się spod naszych nóg, ukazując czarną 
otchłań.
- Grawitatory! - wrzasnął James.
Zatrzymaliśmy   się  o  metry   nad  wierzchołkami  stalagmitów   i  ostrzy  powbijanych  w   ziemię  w 
miejscach,   gdzie   nie   było   naturalnych   szpikulców.   Bez   przeszkód   wznieśliśmy   się   na   poziom 
gruntu i po wyłączeniu grawitatorów  opadliśmy na trawnik. Dalej spokojnie wędrowaliśmy po 
trawie obok drogi.
- Jest! - Wskazałem białą kolumnadę na wzgórzu. - Tam spotkałem tutejszego Slakeya. Ciekawe, 
czy nadal tam siedzi.
Schody tym razem się nie ruszały, zatem pokonaliśmy je na wszelki wypadek ostrożnie. Nic się nie 
stało. Dotarliśmy do sali i do tronu, na którym jak poprzednio siedział Slakey z aureolką, ale tym 
razem się nie uśmiechał - tylko wykrzywiał, i to dość paskudnie.
- Nikt was tu nie zapraszał! - warknął.
- Tylko  bez chamstwa  i niegościnności  - odwarknąłem.  - Odpowiesz na kilka  pytań,  to sobie 
pójdziemy.
- Masz odpowiedź! - sięgnął po aureolę i nagłym ruchem cisnął ją, celując we mnie.
Uchyliłem się, aureola rąbnęła w ścianę i eksplodowała z siłą, która posłała mnie na kolana. Gdy 
uniosłem głowę, zobaczyłem Slakeya - razem z tronem - znikającego w podłodze. Ledwie zniknął, 
sufit zaczął się opuszczać - najwyraźniej podtrzymujące go kolumny były jedynie maskowaniem 

background image

dla hydraulicznych podnośników. Przyznać należy, że opuszczał się szybko - przygniótł nas, zanim 
zdążyliśmy dobiec do wyjścia. I gdyby nie patentowy przyodziewek Coypu, rozgniótłby na mało 
apetyczne, mokre abstrakcje. Tak przyciśnięte kombinezony zmobilizowały strukturę molekularną i 
zmieniły się w pancerne opakowania, nie poddające się naciskowi. Do złudzenia przypominające 
stalowe trumny.
- Może się ktoś ruszyć? - spytałem. Odpowiedział mi zgodny chór zaprzeczeń.
Normalnie należałoby poczekać na Marines, którzy poradziliby sobie z sufitem od zewnątrz. W 
tym przypadku jednak było to mało atrakcyjne wyjście, nie zamierzałem bezczynnie czekać na 
ratunek.
Ponieważ przygwoździło mnie w pozycji horyzontalnej, ręce miałem wyciągnięte wzdłuż ciała, a 
dłonie   w   miarę   swobodne.   Operowanie   nimi   było   nieco   kłopotliwe,   ale   po   paru   próbach 
odczepiłem od kombinezonu ładunek wybuchowy, uaktywniłem i przykleiłem do sufitu najdalej, 
jak mogłem sięgnąć.
Huknęło, błysnęło, posypał się tynk i gruz i przez dziurę zaświeciło słońce. Od pasa w górę byłem 
wolny, a gdy kombinezon to zrozumiał, bez trudu uwolniłem resztę, po prostu wyciągając ją spod 
rumowiska. Konstrukcja sufitu należała do tandetnych, gdyż mój ładunek spowodował utworzenie 
się sieci pęknięć, dzięki której zelżał nacisk na Jamesa, dając mu tyle swobody, że powtórzył moje 
poczynania.
A potem poszła już seria, tak że Berkka i Sybil wygrzebaliśmy z gruzu, w który zmienił się sufit.
- Wolałabym tego doświadczenia nie powtarzać - oceniła Sybil.
- Wątpię, żebyś miała okazję - odparłem. - Teraz pogoń przejdzie na jego tereny produkcyjne, a 
wątpię, by tam przygotował podobne niespodzianki. Okazałyby się mało praktyczne w codziennym 
życiu.   Pierwsza   dziura,   w   jaką   zmieniła   się   droga,   była   tylko   dziurą,   druga   tu   niedaleko   jest 
wejściem do podziemnej sortowni.
Podszedłem do odpowiedniego miejsca i przy użyciu ładunku Berkka wywaliłem w nim solidny 
lej, otwierając drogę do sztolni, w którą poprzednim razem skoczył  wraz ze mną mechaniczny 
oprawca.
-   Będę   przewodnikiem,   ponieważ   ja   już   zaliczyłem   tę   trasę   turystyczną   -poinformowałem 
pozostałych i uruchomiłem grawitator.
Łagodnie - by nie rzecz dostojnie - opuściliśmy się na dno szybu i stanęliśmy w znajomej ponurej 
jaskini,   rozświetlonej   nieregularnymi   erupcjami   płomieni   z   podziemnych   jeziorek.   Wkrótce 
dotarliśmy do stołu-taśmociągu, przy którym tym razem dla odmiany nie było nikogo. Z prostego 
powodu, wszystkie kobiety zbiły się w tłum przed budynkami. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się 
dlaczego - były powiązane razem mniej więcej po dziesięć, a za każdą dziesiątką stał Slakey z 
bronią gotową do strzału. Widząc nas, odezwał się chórem:
- Wynocha albo je pozabijam!
To się nazywa sytuacja patowa (w takiej jednej strasznie starej grze).
- Nie uda ci się ten numer! - odparłem (głównie dlatego, że nikt inny się nie odezwał).
- Uda, uda! Jak doliczę do trzech, zacznę strzelać. Jeden... dwa...
- Dwa i połowa, i liczę od nowa - mruknął James (albo Bolivar).
Zanim padło "trzy", powietrze łagodnie pyknęło, jak przy sporej różnicy ciśnień, i nagle wszystkie 
kobiety - wyłączając Angelinę i Sybil - zniknęły.  Pojęcia nie mam jak, ale sądząc po głupich 
minach Slakey'ów, była to sprawka Coypu. Nie tracąc czasu na zastanawianie się, jakim cudem mu 
ten numer wyszedł, złapałem miotacz i otworzyłem ogień. Pozostali zrobili to samo i rozpętała się 
regularna bitwa, gdzie przewagę miał Slakey (liczebną), ale my byliśmy lepsi. Widać to było po 
efektach - pierwsze strzały powaliły pięciu Slakeyów, a dalej było jeszcze gorzej - dla nich, dlatego 
nic dziwnego, że po kilkunastu sekundach zaczęli znikać. Tak cali, jak trafieni. Poszło im to na tyle 
sprawnie, że po jakichś dziesięciu sekundach nie mieliśmy w kogo strzelać.
- Co dalej? - spytała Angelina chowając broń.

background image

- Kopalnia i cyklotron odpadają - zastanowiłem się. - Nie ma sensu iść tam, skąd przychodzi 
węgiel, a tak dokąd trafia to unicośtam. Więźniami z kopalni zajmiemy się później.
- W takim razie trzeba odszukać miejsce, gdzie trafia pierwiastek - zgodziła się Angelina. - W którą 
stronę?
- Przeciwną niż cyklotron - oświadczyłem i objąłem przewodnictwo.
Posuwaliśmy się ostrożnie, pewni, że Slakey tak łatwo nie zrezygnuje. Zagadką było jedynie, jakie 
niespodzianki na nas czekają.
Pierwszą poznaliśmy dość szybko - nagle w przodzie coś błysnęło, w górze zadudniło i za mną 
eksplodowało, wywołując mini trzęsienie ziemi, a z sufitu posypały się odłamki. Podłoże dało mi 
solidnego kopa. Musiało to być działo sporego kalibru, a przed bezpośrednim trafieniem takim 
pociskiem nawet kombinezony Coypu nie były w stanie nas ochronić. Z przodu błysnęło ponownie 
i wybuchło przede mną - jak znałem zasadę wstrzeliwania się w cel, to trzeci pocisk po prostu 
musiał nas trafić. Tyle że trzeciego pocisku nie było.
-   Mam   je   -   rozległ   się   za   to   radosny   głos   Coypu   w   słuchawce.   -   Zdalnie   sterowane   działo 
oblężnicze na poduszce grawitacyjnej. Spuściłem je w wulkan na Piekle. Są następne?
- Chwilowo chyba nie - odparłem niepewnie - ale pozostań w gotowości...
Ruszyliśmy do przodu, nadal szykiem ubezpieczonym.
Przed nami  był  zakręt, a za zakrętem  metalowa  budowla dziwnie kojarząca  się z fortyfikacją. 
Skojarzenie   okazało   się   prawidłowe,   gdy   w   stalowych   ścianach   ukazały   się   furty   strzelnicze, 
wysunęły   się   wielolufowe   działka   i   otworzyły   ogień.   Ziemia   i   skały   wokół   dosłownie   się 
zagotowały,   a   nasz   pancerny   desant   rozpłaszczył   się   w   różnych   dziwacznych   pozach   i 
nieustających podrygach.
Tym razem Coypu błyskawicznie stanął na wysokości zadania - między nami a twierdzą pojawiła 
się   pancerka   plująca   ogniem,   zanim   jeszcze   dotknęła   gruntu,   a   po   niej   następna   i   następna. 
Wszystkie dziko manewrujące i strzelające jak szalone. Mniej więcej po minucie tej ogłuszającej 
kanonady  dwie   dymiące   i   podziurawione   zniknęły,   a   w   trzeciej   -przypominającej   uczciwy   ser 
szwajcarski, a nie durszlak  - otworzył  się właz, z którego wyjrzał  ciężko  zadowolony kapitan 
Grissle. Za nim stał cichy, dymiący i dziurawy sprzęt. Największa dziura ziała w miejscu, gdzie 
przed chwilą były drzwi (też pancerne).
- Osłonę macie - oznajmił. - W razie czego wystarczy krzyknąć. Zaraz wymienię wóz na nowy.
- Dzięki. - Otrzepałem się, wstając, i nakazałem: - Naprzód! Dotarliśmy do postrzępionej dziury, 
która była drzwiami.
- Grissle, słyszysz mnie? - spytałem stając.
- Głośno i wyraźnie.
- Walnij no parę razy w ciąg dalszy tej dziury, tak na wszelki wypadek.
- Już się robi.
Parę okazało się piętnastosekundową kanonadą - na więcej, sądząc po złorzeczeniach, nie starczyło 
mu amunicji. Odgłosy wybuchów dowodziły, że demolował coraz dalsze elementy budowli.
- Poczekajcie, zaraz wracam - rozległo się w słuchawce. - Już jestem w drodze powrotnej!
Pojazd   zniknął,   a   po   paru   sekundach   pojawił   się   nowy   -   bez   jednego   choćby   zadrapania.   I 
naturalnie wznowił ostrzał. Umilkł dziwnie szybko i rozległ się głos Grissle'a:
- Przestrzeliłem się na wylot, wystarczy?
- Wystarczy. Wchodzimy.
Wnętrze   roiło   się   od   pułapek   i   automatycznych   stanowisk   strzeleckich.   Roiło   się   to   właściwe 
określenie,   bo   w   czasie   przeszłym   dokonanym.   Kanonada   wybiła   poszarpany   tunel   w   tym 
wszystkim, a ogień, jaki zapłonął w kilku miejscach, dokończył dzieła. Jedynym problemem było 
przedarcie  się. przez rumowisko, bo o latarkach  naturalnie wszyscy zapomnieli.  Był  to jednak 
żaden problem w porównaniu z tym, co by nas czekało, gdyby nie artyleria.
Końcowa   część   drogi   była   znacznie   łatwiejsza,   gdyż   przez   dziurę   w   ścianie   wpadało   światło. 
Podeszliśmy ostrożnie do wystrzelonego otworu i wyjrzeliśmy.

background image

- Proszę, proszę - odezwała się Angelina. - Chyba wreszcie dotarliśmy do celu.

ROZDZIAŁ 28

Przed nami rozpościerała się malownicza dolina porośnięta trawą. W górze było błękitne niebo, a 
całości dopełniał przyjemny wietrzyk. W dolinie ustawiono białe markizy i niewielkie budynki o 
spadzistych dachach, obrośnięte kwitnącymi ogródkami. Wszędzie wiły się dróżki, gdzieniegdzie 
pluskały fontanny i sterczały rzeźby. No, słowem taki sielski landszafcik, że obrzydliwość brała.
Całe   to   bezguście   otaczało   najdziwniejszy   obiekt,   jaki   w   życiu   widziałem,   a   widziałem   wiele 
dziwactw.   Była   to   matowo-czarna   kula   o   średnicy   przynajmniej   dziesięciu   metrów,   gładka   i 
bezpłciowa niczym zwykła bila.
Pełne zaskoczenia milczenie przerwała Angelina:
- To promieniuje tym samym co drobiny, których szukałam w sortowni. Czujecie?
Faktem jest, że coś czułem. Coś, czego nie da się opisać - ciężar, który nic nie ważył, wrażenie 
ruchu, którego nie było, coś zdecydowanie dziwnego. Mężczyźni według Coypu nie wyczuwali 
owego promieniowania, ale widocznie w kuli zgromadzono tyle pierwiastka 119, że dotarło nawet 
do chłopów.
- A więc tu Slakey zgromadził cały zapas - powiedziałem cicho. - Przy niewielkim tempie, w jakim 
uzyskiwał owo coś, proces musiał trwać naprawdę długo.
- Po co to robił? - spytała Angelina.
- Jeszcze nie wiem, ale podejrzewam, że szybko się dowiemy. Zobacz, kto idzie.
Slakey   ze   świątyni   wytoczył   się   z   jednego   z   budynków   i   pomaszerował   ku   stołowi 
konferencyjnemu   ustawionemu   na   pobliskim   trawniku.   Stół   otaczały   fotele,   toteż   opadł   w 
największy i machnął zachęcająco w naszą stronę.
-  To   pułapka  -  oceniła   Angelina.   -  Najprawdopodobniej,  choć  nie   na  pewno.  Skoro  mamy   w 
zasięgu   to,   co   jest   dla   niego   tak   cenne,   może   nabrał   ochoty   na   uczciwe   negocjacje.   Chcemy 
sprawdzić, musimy pogadać.
Ostrożnie zbliżyliśmy się do stołu - na wszelki wypadek z bronią gotową do strzału - ale nic się nie 
wydarzyło.   Siadłem   wraz   z   Angelina,   odebrałem   od   Jamesa   apteczkę.   Pozostali   ustawili   się, 
strategicznie otaczając stół, ale zwróceni doń plecami. Czego jak czego, ale nieufności Slakey mógł 
uczyć, i to już w przedszkolu.
-   Wolałbym   się   zabić,   niż   z   tobą   rozmawiać,   di   Griz   -   zagaił   Slakey.   -   To   był   zresztą   mój 
podstawowy błąd, należało cię utłuc przy pierwszym spotkaniu.
- Człowiek istota omylna - zgodziłem się. - Ja też powinienem zacząć od eksterminacji. W końcu i 
na to przyjdzie pora, a to jest koniec i zdajesz sobie z tego sprawę.
Widać było, że go cholera bierze, toteż uśmiechnąłem się promiennie - ktoś kiedyś powiedział, że 
zemsta jest rozkoszą bogów. Za bogów trudno mi się wypowiadać, ale uczucie było przyjemne.
-   Ponieważ   pewne   było,   że   cię   w   końcu   dorwiemy   -   przerwałem   ciszę   -   poczyniłem   pewne 
przygotowania. Tu jest dla ciebie prezencik.
I położyłem na stole apteczkę.
- Czyś ty do reszty zwariował! Na co mi pierwsza pomoc medyczna?!
- A, zapomniałem o drobiazgu - pochyliłem się i odkleiłem czerwony krzyż.
Pod spodem też był czerwony symbol - jak świat długi i szeroki oznaczający radioaktywność. A 
pod nim napis wykonany sporym drukiem, dzięki czemu wyraźnie widoczny:
BOMBA ATOMOWA - MOC  10 MEGATON.
NIE RZUCAĆ! TRZYMAĆ Z DALA OD DZIECI.
- Żebyś nie miał głupich złudzeń, uzbroiłem ją, zanim położyłem na stole - uprzedziłem. - Na 
wszelki wypadek twój szkolny kolega Coypu ma drugi detonator i jakbyś jakim cudem zdołał mnie 
obezwładnić, detonuje to w diabły. Cały czas nas obserwuje i nic na to nie poradzisz.
- Nie możesz...

background image

- Mogę, mogę, zaręczam. Jeszcze jeden drobiazg, zanim przystąpimy do finału. Teraz, Coypu.
Zgodnie z uzgodnieniem - nieco wymuszonym, ale w końcu przekonałem Coypu do kolaboracji - 
Angelina,   Sybil,   Berkk   i   bliźniacy   zniknęli.   Wolałem   nie   myśleć,   co   się   rozpętało   w   Bazie: 
pozostało jedynie mieć nadzieję, że Inskipp ma pod ręką wystarczającą liczbę Marines, by ich 
obezwładnić.
- Są bezpieczni w Bazie - poinformowałem nieco ogłupiałego Slakeya. - Gdyby tu zostali, to może 
bym się zawahał, teraz nie musisz się tego obawiać. Teraz to sprawa tylko między nami, Slakey. A 
to oznacza koniec!
- Mam dla ciebie pewną propozycję, di Griz...
- Żadnych układów. Interesuje mnie wyłącznie bezwarunkowa kapitulacja. I to szybko, bo mi się 
palec na guziku męczy.
- Propozycja jest z gatunku nie do odrzucenia - kontynuował tymczasem Slakey, jakby mnie w 
ogóle nie słyszał. - Widzisz, proponuję ci wieczne życie. Co ty na to?
Oferta faktycznie była atrakcyjna, ale z zasady nie wierzyłem wariatom. A Slakey do normalnych 
na pewno nie należał. - A to niby jakim cudem? - spytałem na wszelki wypadek.
- Entropia - zabrzmiało, jakby wygłaszał wykład. - To moja specjalność, jak wiesz, ale nie znasz 
wyników ostatnich badań. Z czysto matematycznych analiz pierwiastków z grupy transuranowców 
przeszedłem dawno do praktycznego wykorzystania wyników. Okazuje się, że im pierwiastek ma 
wyższą   liczbę,   atomową,   tym   bardziej   spowalnia   entropią,   najlepiej   robi   to   119.   Praktyka   to 
potwierdziła, a logiczne było, że im go więcej, tym szybszy efekt. Chodź, pokażę ci.
- Zaraz, walizkę muszę zabrać - zaprotestowałem, biorąc ze stołu ładunek.
- Nieśmiertelność mu proponuję, a ten dalej o drobiazgach... - parsknął Slakey, ale się uspokoił i 
pomaszerował ku czarnej kuli.
Wiedziałem, że jesteśmy obserwowani - i to nie o Coypu mi chodziło - po plecach maszerowały mi 
ciarki.
- Dotknij! - polecił mój przewodnik, gdy stanęliśmy obok kuli, a widząc moje wahanie posłuchał 
własnej rady.
Ostrożnie zrobiłem to samo.
Wrażenie było niesamowite, ale nader przyjemne. Można by nawet powiedzieć podniecające.
- Proszę dalej. - Slakey obszedł część kuli, aż dotarł do białych stopni prowadzących do wejścia 
otwieranego automatycznie.
Dostojnie wspięliśmy się po nich i weszliśmy do wnętrza.
Ściany były grube przynajmniej na metr, a uczucie wielekroć silniejsze niż dotąd. Pustą przestrzeń 
wewnątrz kuli wypełniał rząd czarnych trumien z przezroczystymi wiekami. W najbliższej leżał 
Slakey z zamkniętymi oczyma i prawą ręką na piersiach. Zamiast dłoni miał malutką różową narośl 
wyglądającą niczym łapka niemowlaka.
- Poza wiecznym życiem regeneracja - wyjaśnił z podnieceniem gruby Slakey. - Samo przebywanie 
tu przywraca młodość, a im więcej pierwiastka 119 dodają do kuli, tym szybciej przebiega cały 
proces. Teraz rozumiesz, co proponuję? Przyłącz się do mnie, a będziesz żył wiecznie.
Propozycja była zatem prawdziwa.
A co za tym idzie, niesamowicie wręcz atrakcyjna.
Nikt normalny nie byłby w stanie jej odrzucić. Ale ja nie byłem normalny, co już dawno zostało 
naukowo dowiedzione, a empirycznie sprawdzone. Przyznaję, że perspektywa była kusząca, ale to 
byłoby strasznie nudne na dłuższą metę (nawet z Angeliną). No owszem: z Angeliną i chłopakami 
mogłoby mieć swój urok. Ale wtedy Coypu i Inskipp też by chcieli, Sybil pewnie też i zrobiłoby 
się strasznie tłoczno...
Powoli odwróciłem się i wyszedłem.
Naprawdę powoli.
- Przyznaję, że propozycja faktycznie jest z gatunku tych nie do odrzucenia - powiedziałem do 
postaci stojącej na szczycie schodów (Slakey wychodził z jeszcze większą niechęcią niż ja).

background image

- Też tak myślę. Jak rozumiem, nie odrzucasz?
- Proponuję, żebyśmy tu sobie siedli i przedyskutowali pewne sprawy.
Wróciliśmy do stołu, na którym z pewną ulgą położyłem bombę i poklepałem ją z uczuciem.
- Zacznijmy od tego, że rezygnuję z wiecznego życia - zagaiłem.
- Niemożliwe!
- Możliwe, możliwe. Nie będę się wdawał w komunały, ilu zabiłeś, żeby móc przedłużyć swój 
nędzny  żywot.  Przyjmijmy,   że  nie   pociąga   mnie   coś,  co  jest   nudne,  a  wieczność   prędzej   czy 
później taka się stanie. Przejdźmy do istoty rzeczy, czyli do ciebie i twojej przyszłości. Przyznaję, 
że najprościej byłoby odpalić ten drobiazg i mieć cię z głowy, ale tak się głupio składa, że nie mam 
skłonności samobójczych. Oto co zrobisz, żeby uratować skórę: zamkniesz kopalnię, a górnicy 
wrócą do domów. I nie próbuj cichcem wykończyć Berkka, bo ja nie wierzę w wypadki: jak jemu 
się coś przytrafi, to tobie też, tylko na większą skalę. To raz. Buboe do czubków, to dwa. Cyklotron 
na złom, to trzy. Kobietami z sortowni sami się zajmiemy. Mówiąc krótko: aktywną część swego 
żywota możesz uznać za zakończoną.
- Nie będę...
- Teraz będziesz cicho, bo jeszcze nie skończyłem. To, że nie mam skłonności samobójczych, nie 
oznacza, że jak mnie wkurzysz, to nas nie wysadzę, więc nie próbuj. Budowlańcom zapłacisz i 
odeślesz do domów, dostarczysz nam pełną listę świętych kółek różańcowych, które prowadzisz, i 
je zamkniesz. Na zawsze. Sprawdzimy, więc nie kantuj. Każdy twój egzemplarz zjawi się tu i tu 
pozostanie. Na zawsze. Jeśli gdzieś kiedyś znajdę któregoś, to masz moje uroczyste słowo honoru, 
że rozwalę na atomy całą tę planetę.
- Nie zrobisz tego!
- Zrobię, i ty też zrobisz, co ci powiedziałem!
- Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukasz.
- Nie masz wyboru.
- Jak się podporządkuję, odpalisz ładunek.
- Nie, chyba że mnie do tego zmusisz. Widzisz, ta bombka to nasze wzajemne ubezpieczenie. Tak 
naprawdę to nigdy nie będziemy mieli pewności, że któreś twoje ja nie zamelinowało się gdzieś i 
nie zacznie wszystkiego od nowa. Będziemy sprawdzać, ale zawsze zostanie cień wątpliwości, a 
taka   możliwość   jest   zbyt   niebezpieczna   dla   wszystkich.   Ty   za   bardzo   kochasz   życie,   by 
zaryzykować i skazać się na śmierć. To swoisty paradoks, ale wbrew pozorom rozwiązanie jest 
logiczne. Zastanów się nad tym. To jedyna oferta, jaką dostałeś i na jaką możesz liczyć.
Wstałem, przeciągnąłem się i dodałem:
- Coypu, zabierz mnie stąd. To był zdecydowanie zbyt męczący dzień!

ROZDZIAŁ 29

- Jest ich tam przynajmniej  z pół setki - oceniła  z niesmakiem Angelina. - I wszyscy równie 
obrzydliwi. Jeśliby ich tak wysadzić, byłoby znacznie milej i spokojniej.
- Raczej koło setki - sprzeciwiłem się, spoglądając na monitor, na którym kłębił się tłum Slakeyów.
Oprócz mnie i Angeliny przyglądał się temu także Coypu i to nie najszczęśliwszy.
- Pewnie, że byłoby miłe - przytaknął - ale zbyt ryzykowne. Wystarczy, żeby jeden gdzieś się 
zamaskował. Slakey to wariat, ale nie jest głupi. Tym razem tak się zamaskuje, że w życiu go nie 
znajdziemy. Będzie postępował powoli i nie zwracając na siebie uwagi, w końcu wie, że ma do 
dyspozycji naprawdę dużo czasu...
- Zaczęło się! - przerwałem mu, widząc nagły ruch przy czarnej kuli.
Marines przećwiczyli akcję do perfekcji, redukując czas do trzech sekund. I tyle im to zajęło. Dwa 
rosłe   chłopy   przytwierdziły   bombę   wodorową   do   boku   kuli.   Grissle   ją   uaktywnił   i   wszyscy 
zniknęli. Stojący obok monitora ekran rozświetlił się, ukazując twarz Berkka.
- Wszystkie układy sprawne, aparatura sprawdzająca i autozapalnik działają - zameldował.

background image

- Doskonale, mój chłopcze, doskonale - pochwalił Coypu.
- No to się wyłączam.
Obraz zgasł, a Coypu odetchnął z ulgą.
- Dobry technik z niego, przyda się w Korpusie. Obaj na coś się zdadzą - poprawił się z lekkim 
grymasem. - Pomógł mi opracować autozapalnik. Tym razem faktycznie nie ma prawa zawieść.
- Chyba czegoś nie rozumiem - przyznała Angelina.
- Zeszłej nocy nie mogłem spać, więc przyszedłem zobaczyć, co porabia Coypu - wyjaśniłem. - 
Okazało się, że też się zamartwia gdybaniem.
- Czym?
- A gdyby któryś Slakey faktycznie został na wolności? A gdyby wybudował wystarczająco duże 
przejście między wszechświatami, by zdołać przetransportować całą tę kulę? Reszta pognałaby za 
nim   natychmiast   i   zaczęła   wszystko   od   początku.   No   to   wymyśliliśmy   rozwiązanie.   Bomba 
wodorowa z urządzeniem, dzięki któremu raz przyłożona do boku kuli łączy się z nią molekularnie, 
tworząc jedną całość.
- I wykrywaczem ruchu, energii i paru innych parametrów - dodał Coypu. - Jeśli ktoś ją spróbuje 
ruszyć, dostanie chmurę radioaktywnych atomów.
- No dobrze - przyznała Angelina po chwili. - Nie ruszy. Ale nie rozwiązuje to zagrożenia, jakie 
stwarza samo istnienie tych kilkudziesięciu typków. Co możemy poradzić?
Tym razem westchnęliśmy obaj (i to nie z ulgą).
- Posadziliśmy do tego ekspertów, a poza tym opracowaliśmy temat jako abstrakcyjne zagadnienie, 
które w formie testów ma zostać sprawdzone na wszystkich uczelniach galaktyki. Ktoś może wpaść 
na coś genialnie prostego - wyjaśniłem ciężko. - Jak długo do tego nie dojdzie, możemy jedynie 
czekać i obserwować.
- Niezły spadek dla przyszłych pokoleń - skomentowała ponuro Angelina.
Perspektywa faktycznie była przygnębiająca, dlatego zmieniłem temat.
- Chwilowo nic na to nie poradzimy, a wnuki też będą mogły się wykazać. Teraz tak: kobiety nie 
wymagające hospitalizacji odesłano na planety, na które chciały, z odpowiednim zabezpieczeniem 
kapitałowym.   Pieniądze   uzyskano   z   różnorakich   interesów   Slakeya,   które   w   całości 
skonfiskowano. To samo dotyczy górników, z wyjątkiem Buboe, który trafił do czubków. Teoria 
głosi, że może da się go wyleczyć. Zobaczymy.
- A diabełki?
- Co do przymusowych diabłów w Piekle, nie da się ich nigdzie przetransportować, zatem pomoc 
musi dotrzeć do nich. Międzyplanetarne instytucje charytatywne zaczęły już budowę ośrodków, a 
pierwsze grupy ochotników udzielają pomocy medycznej i żywieniowej. Nie wszystkim zdołamy 
pomóc, część jest za bardzo wycieńczona, ale przynajmniej przestali zjadać się nawzajem. Przy 
okazji wyszła ciekawostka najlepiej wskazująca, że są gusta i guściki. Powstała firma turystyczna 
"Wakacje   w   Piekle"   i   z   tego,   co   wiem,   cieszy   się   sporym   zainteresowaniem.   Tubylcy   mogą 
pozować za odpłatnością, a jeśli doda się do tego inne korzyści materialne związane z turystyką, to 
lokalna populacja w niedługim czasie może stać się samowystarczalna finansowo.
- Jedną z atrakcji może być jeszcze polowanie na rogatego Slakeya?
- Nie będzie. Zanim się tam zjawiliśmy na dobre, reszta miała dość robienia za zwierzynę łowną i 
zapolowała na niego. Potem zrobili z niego dobry obiad.
- Chociaż jeden skończył jak powinien! - oceniła z satysfakcją Angelina. - Resztę też by można im 
podesłać. Tak a propos, bo już dawno chciałam o to spytać - po co ich się tylu namnożyło? Oboje z 
Jimem byliśmy w kilku wszechświatach i jakoś nas nie przybyło.
Pytanie adresowane było do Coypu, który zresztą jak zwykle znał odpowiedź.
- Odpowiedź jest oczywista. Do kogo mógł mieć absolutne zaufanie jak nie do samego siebie? 
Ilekroć potrzebował kogoś do prowadzenia nowego interesu czy zrobienia przekrętu, robił następną 
kopię   samego   siebie   i   problem   przestawał   istnieć.   Sposób   odkryłem   przez   przypadek.   Jak 
sprawdzałem koordynaty uzyskane z tego urządzenia, przy którego zdobyciu Jim wylądował na 

background image

Szkle,   znalazłem   między   innymi   planetę,   którą   nazwałem   Gemelli.   Ponieważ   w   różnych 
wszechświatach   panują   odmienne   warunki,   wysłałem   pancerny   analizator   do   pomiarów 
temperatury, grawitacji, ciśnienia i składu atmosfery. Z Gemelli wróciły dwa, stąd zresztą nazwa, 
jaką nadałem tej planecie. Dokładniejsze badania wykazały, że wszystkie częstotliwości są tam 
zdublowane,   toteż   materia   z   naszego   wszechświata   przy   powrocie   z   tamtego   także   ulega 
podwojeniu. Interesujący fenomen. A ciekawostką jest to, że jesteś dziś drugą osobą, która o to 
pyta.
- A kto był pierwszy?
-   Ja   -   oznajmiła   Sybil,   wchodząc.   -   Przyszłam   zresztą   w   oficjalnym   celu.   Zakochałam   się   w 
waszym synu i chciałabym za niego wyjść.
- W którym? - spytała odruchowo Angelina.
Ja byłem zdolny jedynie do odruchowego zamknięcia głupio otwartej gęby.
- W obu - odparła Sybil, ponownie wchodząc przez drzwi do laboratorium i stając obok pierwszej.
Pierwszy raz w życiu, nim odzyskałem głos, straciłem go ponownie. Angelina jakoś nie miała tych 
problemów.
- Ponieważ nie mogłaś się zdecydować, zdublowałaś się - powiedziała ze zrozumieniem.
- Nie miałam innego wyjścia - przyznała Sybil - chórem - co było kolejnym przykładem babskiej 
logiki. - Miłość zawsze znajdzie sposób.
- Właśnie widzę.... - bąknął Coypu.
- Oni już wiedzą? - zainteresowała się Angelina.
- Nie. Ale wiem, że też mnie kochają. Nie chcieli dotąd się oświadczyć, żeby nie wchodzić sobie w 
paradę. Teraz nie będą mieli kłopotu.
- Dopiero teraz będą mieli problem, żebyście się im nie pomyliły - mruknąłem proroczo. - Swoją 
drogą nigdy bym ich nie podejrzewał o taką subtelność...
- Tak się kończy niedocenianie własnych dzieci - stwierdziła Angelina z naganą w głosie. - Co ty 
na to, panie mężu?
- Co "co ja"? To oni decydują, ja się drugi raz nie będę żenić, tylko oni.
- Ja myślę, że nie będziesz - odparła lodowato Angelina. - Miło, że sam do tego wniosku doszedłeś.
- Obaj powinni zaraz tu być - odezwała się w dwugłosie Sybil. - Zostawiłam im wiadomość, nim tu 
przyszłam.
James  i Bolivar zjawili się prawie natychmiast i zbaranieli dokładnie tak samo jak ja (prawdę 
mówiąc, nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie). Na szczęście inicjatywę 
przejęła Sybil, a na pocałunek obaj zareagowali właściwie (przestałem mieć dylemat). Ponieważ 
podglądanie nie leży w mojej naturze, oboje z Angelina odwróciliśmy się taktownie - odgłosy - a 
raczej szepty - dobiegające z tyłu mówiły same za siebie.
A potem siedliśmy w szóstkę i zajęliśmy się planowaniem wesela.
Wyszła nam taka impreza, jakiej Korpus nie widział, a Inskipp w sennych koszmarach nie miał 
prawa   przewidzieć.   Naturalną   rzeczą   było,   że   przy   ustalaniu   okoliczności   tak   podniosłej 
uroczystości   raczyliśmy   się   wyłącznie   szampanem   (za   to   w   hurtowych   ilościach).   Gdy 
automatyczny barman rozlał pierwszą butelkę, spytałem:
- Ma ktoś pomysł na niebanalny toast?
- Wszystkiego najlepszego, żeby im było lepiej niż nam - zaproponowała Angelina.
Faktycznie, nie był standardowy, zwłaszcza w ustach troskliwej mamusi. No to wypiliśmy.
Gdy planowanie operacji strategicznej zwanej weselem - sama skala wykluczała inną kwalifikację - 
dobiegło końca i zostaliśmy sami, Angelina spytała niespodziewanie:
- Stać nas na cyklotron?
- Jak nie stać, to się ukradnie i będzie stać. Na kopalnię węgla też - odparłem ugodowo. - A 
konkretnie, po co ci jedno i drugie?
- Właśnie wpadł mi do głowy pomysł niezwykłego prezentu ślubnego...

background image

DIABELNIE DOBRA RADA

Jim di Griz ostatnimi czasy strasznie się nadął, jak się dowiedział, że nie licząc angielskiego (i 
amerykańskiego) można o nim poczytać w piętnastu językach. Oprócz Europy Zachodniej jego 
przygody wydano w Japonii, Polsce, Chinach, Rosji i Estonii. A niedługo będzie także pierwsze 
wydanie Rustimuna aci Stalcato Naskiacigas, czyli Narodzin Stalowego Szczura w esperanto.
Właśnie esperanto - Stalowy Szczur posługuje się tym językiem płynnie, podobnie jak większość 
tych,   z   którymi   ma   styczność   podczas   swych   rozlicznych   przygód.   Język   ten   jest   językiem 
sztucznym i jak najbardziej realnym - istnieje obecnie i ma coraz szersze zastosowanie na świecie. 
Skonstruowano go tak, by był łatwy do nauki i konwersacji (jest znacznie praktyczniejszy niż 
klingoński). Wiele gazet i książek jest już publikowanych w esperanto, a liczba znających go sięga 
milionów i z dnia na dzień staje się większa.
Nie zwlekaj więc (bądź pierwszy w okolicy!) i zacznij się go uczyć. Zabawa murowana. Żeby 
zacząć, wystarczy wysłać swój adres i nazwisko pod adresem:

ESPERANTO
PO BOX 1129
EL CEPJUTO CA 94530
USA

I dopisać, że przysłał cię Stalowy Szczur. Nie będziesz żałował!
Harry Harrison.
1 Opisane w "Stalowy Szczur ocala świat", wyd Amber 1994.
2 Opisane w "Stalowy Szczur prezydentem", wyd. Amber 1994, 1995.
3 ang. worm - robak.