background image

Harry Harrison

Stalowy Szczur ocala świat

(Przełożył: Jarosław Kotarski)

background image

1

-   Jamesie   Bolivarze   di   Griz,   jesteś   łotrem!   -   oświadczył   Inskipp,   kończąc   tę 

wypowiedź nieartykułowanym chrząknięciem i potrząsając wściekle w moją stronę plikiem 

papierów.

Cofnąłem   się   aż   pod   biurko,   cały   czas   robiąc   minę   zszokowanej   oskarżeniem 

niewinności.

- Jestem niewinny! - pisnąłem. - Padłem ofiarą oszczerczej kampanii wyrachowanych 

kłamstw!

Tuż za sobą miałem jego pudełko z cygarami, pod palcami wyczuwałem zamek.

- Wredna, złośliwa świnia. A nawet gorzej. Ciągle jeszcze napływają do mnie raporty. 

Zgnoiłeś i swoją własną firmę, i swoich kumpli...

- Przenigdy! - krzyknąłem manipulując przy zamku.

- Nie bez powodu nazywają cię Chytrym, a czasem nawet Wyślizgującym się!

-   Zwykła   pomyłka   i   zbieg   okoliczności.   Dziecięce   przezwisko.   Poślizgnąłem   się 

kiedyś przy kąpieli i matka mnie tak nazwała. - Zamek puścił i poczułem delikatny aromat 

tytoniu.

- Wiesz, na ile nakradłeś? - Jego twarz przybrała niezdrową, krwistoczerwoną barwę, 

a oczy omal nie wylazły z orbit.

-   Ja?   Ukradłem?   Pierwej   bym   się   pod   ziemię   zapadł!   -   oświadczyłem   z   emfazą, 

umieszczając   w   kieszeniach   pierwszą   garść   nader   kosztownych   cygar,   które   Inskipp 

przeznaczał dla wizytujących nas czasami Bardzo Ważnych Osobistości.

Uważałem, że spotka je lepszy los, jeśli sam je wypalę, a nie ma to jak koneser. Muszę 

też   przyznać,   że   moja   uwaga   skupiona   była   głównie   na   tytoniu   i   ledwie   rejestrowałem 

ględzenie Inskippa. Dlatego też nie od razu zwróciłem uwagę na dziwne zmiany w jego 

głosie. Gdy wreszcie dotarło to do mnie, z ledwością mogłem go usłyszeć. Zaniepokoiło mnie 

to zjawisko - nie dlatego, że byłem ciekaw, co jeszcze powie, ale dlatego, iż było po prostu 

nienormalne.

- Nie przerywaj sobie - oznajmiłem mu uprzejmie. - Czy też może poczułeś nagle, jak 

ciężkie są fałszywe oskarżenia?

Cofnąłem   się   od   biurka,   wykonując   jednocześnie   półobrót,   aby   zamaskować   fakt 

posiadania   nienaturalnie   wybrzuszonej   kieszeni,   wypełnionej   wyrobami   tytoniowymi   o 

background image

ponadstukredytowej wartości.

Nie zareagował. Nadal potrząsał papierami, tyle że teraz bezgłośnie.

-   Nie   czujesz   się   dobrze?   -   zatroszczyłem   się,   i   to   całkiem   poważnie,   wyglądał 

bowiem blado.

Zaniknąłem na chwilę oczy, po czym spojrzałem ponownie. Przeszedłem kawałek, a 

on nie odwrócił nawet głowy i wpatrywał się w miejsce, w którym stałem przed chwilą. Nie, 

to nie była bladość. On wyglądał przezroczyście. Przez jego głowę wyraźnie prześwitywało 

oparcie krzesła.

- Przestań! - ryknąłem, ale nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. - Co ty znowu 

knujesz? Trójwymiarowa projekcja, by ogłupić Chytrego Jima? Nie tak łatwo zrobić mnie na 

szaro!

Podbiegłem do niego i wycelowałem wskazujący palec prosto w jego czoło. Wniknął 

w nie przy minimalnym oporze i całkowitym braku reakcji ze strony zainteresowanego. Lecz 

kiedy   wyciągnąłem   palec,   rozległo   się   cichutkie   plaśnięcie   i   Inskipp   zniknął.   Sterta 

trzymanych przez niego papierów rozsypała się po podłodze.

- Whargh! - to, co dobyło się z mojego gardła, nie było może tym akurat dźwiękiem, 

ale na pewno bardzo zbliżonym.

Schyliłem się pod krzesło z zamiarem poszukania ukrytego pod nim mechanizmu, gdy 

drzwi z trzaskiem wleciały do środka pomieszczenia.

To było wreszcie coś, co mogłem zrozumieć! Nadal w przysiadzie, obróciłem się i 

gorąco   przyjąłem   pierwszego,   który   wpadł   przez   powstały   w   tak   nieoczekiwany   sposób 

otwór. Kantem dłoni trafiłem go idealnie w szyję, tuż pod krawędzią maski gazowej. Gość 

jęknął i runął na podłogę. Lecz za nim tłoczyła się już cała kupa, a wszyscy w maskach, 

białych kombinezonach i z jakimiś podejrzanymi, czarnymi pojemnikami na plecach. I każdy 

z jakimś naprędce skombinowanym argumentem w garści (dominowały gaz-rurki i nogi od 

stołu).   Wszystko   to   było   nader   dziwne.   Robiłem,   co   mogłem,   jednego   trafiając   w   splot 

słoneczny,  innego znów w szczękę, ale swoją masą przygnietli mnie w końcu do ściany. 

Palnąłem jeszcze jednego w kark. Facet padł z cichym jękiem i zniknął w połowie drogi na 

podłogę.

Interesujące. Liczba ludzi w pokoju zaczęła się raptownie zmieniać, gdyż każdy, kogo 

znokautowałem, znikał. Byłoby to ze wszech miar pożądane i pożyteczne, gdyby wyrównało 

rachunek, lecz inni z kolei zaczęli pojawiać się z powietrza, i to z mniej więcej tą samą 

częstotliwością.

Rzuciłem się ku drzwiom i w tym momencie ktoś rąbnął mnie w głowę. Niedokładnie, 

background image

co prawda, ale wystarczająco.

Widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie. Czułem się, jakbym pływał w kleju. 

Złapali mnie za ręce i nogi i czym prędzej wynieśli z pokoju. Nie przyjąłem tego, rzecz jasna, 

biernie,   ale   wszystkie   moje   reakcje   ograniczone   zostały   do   paru   podrygów   i   płynnego, 

pełnego kunsztownych wiązanek przeklinania w około dwunastu narzeczach. Donieśli mnie 

do windy, nic sobie z tego nie robiąc, i mimo moich wysiłków jeden z nich władował mi 

prosto w twarz zawartość pojemnika z gazem.

Nie czułem żadnych skutków działania gazu, oprócz narastającej wściekłości. Zanim 

osiągnęliśmy cel wędrówki, opanował mnie rzadki raczej, jak na mnie, stan ducha: gotów 

byłem zabijać. Zostałem jednak fachowo przymocowany do jakiegoś nowego modelu krzesła 

elektrycznego i jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było ulżenie mojemu językowi - co też 

niezwłocznie uczyniłem.

-   Możecie   potem   mówić,   że   James   di   Griz   umarł   jak   człowiek,   wy   pierdolone 

skurwysyny,  których  matki...  - Na głowę nasunięto mi  jakiś stalowy kubeł i zapanowała 

ciemność.

Wbrew pozorom nie była to egzekucja prądem o napięciu dwudziestu czterech tysięcy 

woltów. W ogóle nic z tych rzeczy. Właściwie nic się nie wydarzyło. Zdjęto mi owo nakrycie 

głowy, ponownie zaaplikowano jakiś gaz i nagle się uspokoiłem. Zdziwiło mnie to trochę, ale 

zanim oprzytomniałem, moje kończyny były już wolne, a większość napastników pozbyła się 

masek. Ku memu zdziwieniu rozpoznałem w nich techników i naukowców Korpusu.

- Czy ktoś byłby na tyle uprzejmy, aby oświecić mnie, prostego chłopa, co tu jest 

grane? - spytałem uprzejmie.

-   Najpierw   nałóż   to!   -   stwierdził   autorytatywnie   jeden   z   nich,   podając   mi   czarne 

pudełko   -   takie,   jakie   nosili   tu   wszyscy   -   i   pomagając   mi   umocować   je   na   plecach. 

Zaopatrzone było w przewód z przyciskiem. Szpakowaty jegomość wdusił go i umieścił na 

moim karku.

- Aha,  zdaje się, że  mam  przyjemność  z profesorem Coypu?  - domyśliłem  się w 

końcu.

- Masz - zgodził się z uśmiechem.

- Czy w związku z tym nie uzna mnie pan za nieuprzejmego natręta, jeśli poproszę raz 

jeszcze o wyjaśnienia?

- Bynajmniej, jest to zupełnie zrozumiałe. Bardzo przepraszam za tę napaść, ale był to 

jedyny sposób, aby wytrącić cię z równowagi i doprowadzić do wściekłości. Umysły będące 

pod   wpływem   silnego   uczucia   są   nadzwyczaj   odporne   na   bodźce   zewnętrzne   i   mogą 

background image

przetrwać   nawet   poważne   zagrożenia   bez   uszczerbków.   Gdybyśmy   próbowali   powoli   i 

uprzejmie powiedzieć ci, o co tu chodzi, to najprawdopodobniej nigdy byśmy nie zdążyli. Do 

diabła, to staje się coraz silniejsze, nawet tutaj!

Jeden z biało odzianych gentlemanów wyblakł nagle i zniknął.

- Inskippowi przytrafiło się to samo - poinformowałem profesora.

- Powinno było. Wiesz, pierwszy w kolejce...

-   Dlaczego?   -   spytałem   uprzejmie,   mając   nieodparte   wrażenie,   iż   w   życiu   nie 

prowadziłem równie kretyńskiej rozmowy.

- Celem tego wszystkiego jest Korpus. Zamiarem pierwszego uderzenia jest likwidacja 

tych, którzy stali na górze.

- Kto to wymyślił?

- Nie wiem.

Zmusiłem się do spokoju i spytałem łagodnie:

- Czy mógłby mi pan, profesorze, wyjaśnić to trochę dokładniej? Lub też znaleźć 

kogoś, kto byłby w stanie zrobić to nieco przystępniej niż pan?

- Przepraszam, to moja wina. - Z widocznym wysiłkiem otarł pot z czoła. - Ale to 

wszystko potoczyło się tak szybko. Sygnał alarmu i zaraz potem to. Można to nazwać wojną 

czasową.   W   jakiś   sposób   ktoś   zmienia   rzeczywistość   manipulując   czasem.   Oczywiście 

pierwszym celem tego kogoś stał się Korpus Specjalny. Zrozumiałe, że jako najefektywniej 

działająca międzyplanetarna organizacja porządkowa w historii galaktyki stanowimy zaporę 

nie do ominięcia, i to niezależnie od tego, jaki cel ów ktoś pragnie osiągnąć. Jeśliby zaś udało 

się   temu   komuś   wyeliminować   Inskippa   i   kilku   innych,   bezpośrednio   mu   podległych, 

znacznie obniżyłyby się możliwości Korpusu. Zaczęło mi się już wszystko mylić.

-   Czy   znalazłby   się   tu   jakiś   płyn,   który   zaprowadziłby   trochę   ładu   wśród   moich 

szarych komórek? - przerwałem jego wywód.

- Wspaniały pomysł. Dziwne, że sam nań nie wpadłem! - ucieszył się Coypu.

Wnętrze lodówki ujawniło jakąś zielonkawą ciecz, którą zadowolił się gospodarz, ja 

zaś,   starym   zwyczajem,   sięgnąłem   po   wypróbowaną   truciznę.   Syrian   Panther   Sweat, 

zakazana, na większości planet, jak zwykle miała na mnie zbawienny wpływ.

- Niech pan mi przerwie, jeśli się mylę, ale czy to nie pan przypadkiem miał wykład o 

niepodobieństwie podróży w czasie? - oświeciło mnie nagle.

- Oczywiście, że miałem! Zasłona dymna - tak się to chyba nazywa. Podróże w czasie 

znamy już od paru ładnych  lat, boimy się tylko wykorzystać  tę wiedzę. Niemniej jednak 

mamy już przygotowany plan czasowych inwigilacji. Dlatego też, gdy rozpoczął się atak, tak 

background image

szybko   wiedzieliśmy,   o   co   chodzi.   Wszystko   szło   tak   błyskawicznie,   że   nie   zdążyliśmy 

nikogo uprzedzić. Musieliśmy działać, bo jesteśmy jedynymi, którzy mogą coś zrobić. To 

laboratorium   otoczone   jest   izolatorem   czasowym,   a   poza   tym   wszyscy   nosimy   osobiste 

modulatory. Ty też już go masz.

- A co to robi? - spytałem z szacunkiem, wskazując na czarne pudełko.

- Mieści stały zapis twojej pamięci i co trzy milisekundy wtłacza go z powrotem do 

twojego mózgu. Mówi ci po prostu, że ty to ty, i usuwa wszelkie zmiany, do których doszło w 

trakcie tych milisekund. Inaczej mówiąc, umożliwia ci istnienie. Czysto obronne urządzenie, 

lecz to wszystko, co mamy.

Kątem oka zauważyłem zniknięcie następnego z asystentów. Coypu musiał także to 

zauważyć, gdyż głos jego nagle stwardniał.

- Musimy atakować, jeśli chcemy ocalić Korpus!

- Atakować? Jak?

- Wysyłając kogoś w przeszłość, aby odkrył te siły, które wywołały wojnę, i zniszczył 

je, zanim one nas zniszczą. Mamy tu odpowiednie urządzenie.

- Aha, ochotnik. Wygląda na to, że to robota dla mnie.

- Zapomniałem  tylko  dodać, że  to podróż w  jedną stronę. Nie mamy  możliwości 

ściągnięcia cię z powrotem.

- Cofam ostatnie stwierdzenie. Podoba mi się tu!

Nagle coś mi się przypomniało. Najwidoczniej załadowano mi ponownie pamięć i to 

nagłe skojarzenie zjeżyło mi włosy na głowie.

- Angelina! Muszę się z nią natychmiast...

- Ona nie jest jedyna!

- Dla mnie tak! A teraz z drogi, albo przejdę przez pana, profesorze!

Musiałem wyglądać dość przekonywająco, bo ustąpił mi natychmiast. Wystukałem 

kod na wideofonie i po paru miauknięciach na ekranie pojawiła się Angelina.

- Jesteś tam! - odetchnąłem.

-   A   gdzie   spodziewałeś   się   mnie   znaleźć?!   -   zdumiała   się   i   zmarszczyła   brwi, 

pociągając jednocześnie nosem, zupełnie jakby wideofon przenosił zapachy. - Znowu piłeś! 

Nie dość, że wcześnie, to jeszcze sporo!

-   Tylko   kropelkę,   ale   nie   dlatego   dzwonię.   Jak   się   czujesz?   Wyglądasz   dobrze, 

rzekłbym wspaniale, i na całe szczęście nie jesteś ani trochę przezroczysta.

- Kropelkę? Wygląda na to, że to było więcej niż flaszka. - Głos Angeliny nagle 

stwardniał.  - Proponuję ci, żebyś  po dobroci odwiesił się, wziął proszki i zadzwonił, jak 

background image

wytrzeźwiejesz.

Słowom tym towarzyszył ruch w stronę przycisku przerywającego połączenie.

- Nie! Jestem trzeźwy jak świnia,  czego zresztą niezmiernie  żałuję, ale  to jest na 

poważnie. Niebezpieczeństwo. Zabieraj bliźniaki i grzej tu jak najszybciej!

- Jasne! - Już była na nogach. - Tylko gdzie ty jesteś?

- Położenie laboratorium! - wrzasnąłem w stronę profesora,

- Poziom 120, pokój 30.

- Słyszałaś? - zwróciłem się ku ekranowi. Był czarny.

- Angelina...

Przerwałem połączenie i ponownie wystukałem kod. Ekran rozbłysnął wiadomością: 

”Ten numer nie jest przyłączony”.

Runąłem   ku   drzwiom.   Ktoś   próbował   mnie   powstrzymać,   lecz   błyskawicznie 

odepchnąłem go pod przeciwległą ścianę. Otwarłem drzwi i zamarłem. Za nimi nie było nic. 

Bezkształtna i bezbarwna pustka, która wyczyniała przeróżne brewerie z moim mózgiem. 

Zaraz potem drzwi zostały zamknięte i Coypu zaparł je własnymi plecami, dysząc przy tym 

ciężko.

- Zniknęło - szepnął chrapliwie. - Korytarz, cała staga, wszystko. Tylko laboratorium 

zostało. Korpus Specjalny już nie istnieje. W całej galaktyce nie ma nikogo, kto miałby choć 

mgliste wspomnienie o naszych osobach. Gdy działanie izolatora osłabnie, my też znikniemy.

- Ale Angelina... gdzie ona jest? Gdzie są pozostali?

- Nigdy się nie narodzili i nigdy ich nie było.

- Ale ja ich, do cholery, wszystkich pamiętam!

- I to jest jedyna rzecz, na którą możemy liczyć. Jak długo jest choć jedna osoba, która 

nas pamięta, tak długo mamy - mikroskopijną wprawdzie, ale zawsze - szansę przetrwania. 

Ktoś musi powstrzymać ten atak - jeśli nie ze względu na Korpus, to z uwagi na wszechświat. 

Teraz zaczęło się zmienianie historii, a do jakich zmian może jeszcze dojść, tego nikt nie jest 

w stanie przewidzieć. Musimy zatrzymać tego idiotę!

Wycieczka, i to bez możliwości powrotu, do obcego czasu i świata. Ten, który tam 

podąży, będzie najbardziej samotny ze wszystkich żyjących istot, bytując o tysiąclecia przed 

swoimi bliskimi i przyjaciółmi...

- Dobra - przerwałem snucie tych budujących perspektyw. - Gdzie macie ten czasowy 

tramwaj?

background image

2

- Najpierw musimy wiedzieć, dokąd ma cię zawieźć i w jaki okres - ostudził mój zapał 

Coypu, podchodząc do komputera, z którego spływały tasiemcowe wstęgi wydruków. - I to 

bardzo dokładnie.  Śledząc  linie  zakłóceń  jesteśmy  w  stanie wyznaczyć  i  miejsce,  i czas. 

Planetę już mamy, teraz tylko trzeba cię wyzerować w czasie. A to jest bardzo ważne, bo jeśli 

znajdziesz się tam za późno, to oni mogą już skończyć swą robotę. A z kolei, jeśli będziesz za 

wcześnie, to zdążysz się zestarzeć, zanim zjawią się nasi przeciwnicy.

- Brzmi to raczej zachęcająco. A co to za planeta?

-   Dziwna   nazwa,   czy   raczej   nazwy.   Określano   ją   mianem   Brud   albo   Ziemia. 

Przypuszczalnie jest legendarną kolebką ludzkości.

- Jeszcze jedna!? Nigdy o niej nie słyszałem.

-   Nie   mogłeś,   została   zniszczona   w   wojnie   atomowej   wieki   temu   -   wyjaśnił   mi 

uprzejmie   Coypu.   -  O,  jest.   Musisz  cofnąć  się  w  czasie  o  32598  lat.   Nie  gwarantujemy 

marginesu błędu mniejszego niż trzy miesiące.

- Nie sądzę, żeby robiło mi to różnicę - uspokoiłem go. - Który to będzie rok?

- No cóż. Grubo przed powstaniem naszego kalendarza. Jak sądzę, będzie to 1975 rok 

po śmierci Chrystusa, jak określają to prymitywne przekazy z tamtego okresu.

- Nie takie to prymitywne, skoro znali podróże w czasie! - zaoponowałem.

- Z pewnością tylko nieliczni.

- A jak mam ich znaleźć? - spytałem łagodnie.

- Za pomocą tego.

Jeden z asystentów wręczył mi pudełko z dwoma skalami i przyciskami. Na jednej ze 

skal,   do   złudzenia   przypominającej   kompas,   drżała   igła,   która   działała   jak   zwykła   igła 

magnetyczna,   bo   jakkolwiek   bym   manewrował   pudełkiem,   zawsze   wskazywała   jeden 

kierunek.

- Wykrywacz generatora energii czasowej - wyjaśnił Coypu. - Przenośna wersja tego, 

co tutaj mamy. Teraz pokazuje na nasz time-helix. Na miejscu pokaże ci właściwy generator. 

Druga skala to odległościomierz.

Przyjrzałem się pudełku i coś mądrego zaświtało mi w głowie.

- Jeśli mogę zabrać to pudełko, to mogę też zabrać inne wyposażenie, tak?

- Owszem, niewielkie przedmioty, które mogą być przymocowane do twojego ciała - 

background image

potwierdził Coypu. - Pole jest typu powierzchniowego, podobnie jak elektryczne...

- No to zabieram cały arsenał, jaki tu macie! - oświadczyłem radośnie.

- Niewiele tego, same duperele - zmartwił mnie.

- No to mogę go sobie zrobić. - Nic nie było w stanie zmusić mnie do zaniechania tego 

zamiaru, - Jest tu ktoś z rusznikarzy?

Coypu rozejrzał się wokół i oczy nagle mu rozbłysły.

- Old Jarl jest z sekcji uzbrojenia. Ale nie ma czasu na robienie czegoś nowego.

- Nie o to chodzi. Dawać go!

Old   Jarl   musiał   zarobić   sobie   na   ten   przydomek   na   zasadzie   kontrastu,   wyglądał 

bowiem na prawidłowo rozwiniętego dziewiętnastolatka.

- Chcę jego zestaw pamięci! - poinformowałem zebranych.

Jarl   podskoczył   jak   znienacka   kopnięty   i   przyciskając   do   siebie   czarną   skrzynkę, 

ruszył ku drzwiom.

- To moje! Nie możesz tego dostać! To świństwo tak mówić! Bez tego przecież mnie 

nie będzie! - W jego oczach pojawiły się łzy.

- Głuptasie! Przecież nie chcę ci tego odebrać. Po prostu chcę mieć duplikat twego 

dysku. Nie martw się!

Technicy otoczyli go kołem i zaczęli coś tam grzebać, a Coypu uniósł w górę brwi.

- Nic nie rozumiem - przyznał w zamyśleniu.

-   Proste.   Prawdopodobnie   będę   miał   do   czynienia   z   organizacją.   Mogę   więc 

potrzebować ciężkiej artylerii. Nie mogę jej zabrać, ale mogę ją zrobić. Jeśli będzie trzeba, 

wpakuję dysk Jarla do mego mózgu i użyję jego pamięci jako źródła wiedzy - oświeciłem go.

- Ależ... ależ on będzie tobą, zawładnie twoim ciałem. Tego nigdy dotąd nie robiono.

-   No   to   się   zrobi.   Pomylone   czasy   wymagają   pomylonych   pomysłów.   To 

przypomniało mi o jeszcze jednym drobiazgu. Powiedział pan, że nie można stamtąd wrócić?

- Time-helix może zabrać cię w przeszłość, ale tam nie będzie helixu, który odesłałby 

cię z powrotem - przyznał ze smutkiem.

- A gdybym go sobie zbudował, to mógłbym wrócić? - upewniłem się.

- Teoretycznie tak, ale nigdy tego nie próbowano. A poza tym większość materiałów i 

ekwipunku będzie nieosiągalna na tak prymitywnym etapie rozwoju...

- A jeśli materiał się znajdzie, to da się zrobić?

- Teoretycznie tak.

- A kto wie, jak to się robi?

- Tylko ja. Helix jest konstrukcją mojego pomysłu - przyznał ze skromnością.

background image

- Ślicznie! W takim razie chcę również pański dysk. Niech tylko podpiszą, który jest 

który, żeby mi się nie pomyliło...

Wśród techników zapanowało nagłe poruszenie.

- Izolator traci moc! - rozległ się rozpaczliwy jęk.

-   Kiedy   pole   zniknie,   zginiemy.   Nigdy   nas   już   nie   będzie!   To   nie...   -   jeden   z 

asystentów rozdarł się przeraźliwie i równie niespodziewanie zamilkł, gdy reszta towarzystwa 

zaaplikowała mu środki uspokajające.

- Szybko! - ryknął dla odmiany Coypu. - Zabrać di Griza do maszyny i przygotować 

go do drogi.

Faktycznie, wszystko odbyło się szybko, by nie powiedzieć błyskawicznie. Złapali 

mnie   jak   worek   sieczki   i   zanieśli   do   sąsiedniego   pokoju,   prześcigając   się   nawzajem   w 

ofiarowywaniu   dobrych   rad.   Prawie   udało   im   się   mnie   upuścić,   gdy   dwóch   techników 

zniknęło   równocześnie.   Co   bardziej   odległe   ściany   zaczęły   zdradzać   żywe   tendencje   do 

przezroczystości   i   zanikania.   W   końcu,   wspólnymi   siłami,   udało   im   się   ubrać   mnie   w 

kombinezon. Wówczas dopiero zdołałem uwolnić się od tego rozhisteryzowanego tłumu.

- Nałóż kask, ale uszczelnij go dopiero w ostatniej chwili. - Coypu był jedynym, który 

w tym momencie zachowywał spokój. - Tu masz dyski pamięci i grawitator. Mam nadzieję, 

że umiesz go obsługiwać? Pojemnik z bronią na piersiach, detektor...

Ledwie mogłem ustać przytłoczony wyposażeniem, ale w myśl  starej zasady:  ”Co 

mam w dupie, tego nikt mi nie wyłupie”, nie protestowałem. Ba, zacząłem się nawet pewnych 

rzeczy domagać.

- Translator! - wrzasnąłem. - Przecież muszę się jakoś dogadać z tubylcami.

- Nie mamy go tutaj - odparł Coypu, wciskając mi pojemnik z gazem. - Ale masz tu 

memorygram...

- Dostaję od tego migreny!

- ...i możesz go użyć, aby się nauczyć lokalnego dialektu.

- Zaraz, moment, gdzie ja się tam znajdę?

- W stratosferze. Jedyna możliwość uniknięcia wypadków w stylu wpakowania cię na 

jakąś skałę czy wieżowiec.

- Przednie  laboratorium  zniknęło!  - rozległ  się czyjś  krzyk.  Ten, który go wydał, 

zniknął w chwilę później.

- Do time-helixu! - wrzasnął Coypu, popychając mnie ku następnym drzwiom.

Pomagający mi technicy i asystenci znikali jeden po drugim jak przekłute baloniki. 

Zaledwie czterech  dotarło z nami  do urządzenia. Był  to seledynowy snop zwiniętego jak 

background image

sprężyna  światła, emitowanego wiązką grubą jak moje ramię przez niewielką prostokątną 

maszynkę.

-   To   skondensowana   i   poddana   działaniu   pola   elektromagnetycznego   o   wysokim 

natężeniu wiązka energii zwanej helixem. Przy odpowiednim poluźnieniu pola wyniesie cię w 

pożądaną   przeszłość,   znikając   później   bez   śladu   w   przyszłości   -   wyjaśniał   Coypu, 

manipulując jednocześnie przy tablicy rozdzielczej. - Czas na ciebie!

Zostało nas trzech.

-   Pamiętaj   mnie!   -   krzyknął   krępy,   ciemnowłosy   technik.   -   Jak   długo   będziesz 

pamiętał Charliego Nate'a, będę...

Zostaliśmy z Coypu sami. Ściany zniknęły, a powietrze zaczęło mrocznieć.

- Dotknij tego! - krzyknął Coypu.

Rzuciłem się do przodu, prawie wpadając w seledynową kolumnę. Nie było żadnych 

sensacji,   nic   mnie   nie   kopnęło,   ale   zobaczyłem,   że   cała   moja   postać   została   otoczona 

seledynową poświatą. Profesor złapał za dość pokaźnych rozmiarów dźwignię i pociągnął.

background image

3

Wszystko zamarło.

Coypu trzymał rękę na dźwigni, ja zaś gapiłem się w jego stronę, ale nie byłem w 

stanie poruszyć się ani o mikron.

Nagle uświadomiłem sobie, że nie oddycham ani nie odczuwam uderzeń swego serca. 

Coś tu poszło nie tak - tego byłem pewien, tym bardziej że time-helix nadal trwał w formie 

spoistej kolumny. Moja panika spotęgowała się, gdy Coypu zaczął robić się przezroczysty. 

Potem   to   poszło   już   błyskawicznie.   Wisiałem   w   pustce   przestrzeni   kosmicznej   niczym 

kamienna   rzeźba   i   nie   mogłem   ruszyć   nawet   palcem.   Moim   przeciwnikom   trzeba   było 

przyznać jedno: działali skutecznie i z rozmachem, nawet po asteroidzie kryjącej bazę nie 

pozostał najmniejszy ślad...

Coś drgnęło.

Byłem w drodze.

Opisanie tej drogi jest rzeczą niemożliwą, jako że nie ma to nijakiego odpowiednika 

we wszelkich dotychczasowych przeżyciach ludzkości. Prowadziła w kierunku, o którym nie 

wiedziałem nawet, czy istnieje. Time-helix zaczął się rozprężać. Może zresztą działo się to 

przez cały czas, tyle że ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Teraz stało się to widoczne. 

Gwiazdy poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż przybrały postać cienkich linii światła 

mknących   przez   kosmos.   Przestrzeń   zmieniła   się   w   szarą   zawiesinę,   która   musiała 

oddziaływać   hipnotycznie,   gdyż   mój   mózg   zapadł   w   rodzaj   niby-śpiączki   i   zastygł   na 

pograniczu trwania i niebytu, pozbawiony świadomości i poczucia upływu czasu. Mogło to 

trwać ułamek sekundy, ale mogło też trwać całą wieczność.

Nie wiedziałem tego wtedy i nadal nie wiem. Nie zastanawiałem się zresztą nad tym: 

miałem coś ważniejszego na uwadze. Przetrwanie. Zawsze było dla mnie sprawą dość istotną, 

a   obecnie   tylko   o   to   mogłem   się   troszczyć.   Ponieważ   było   całkiem   prawdopodobne,   że 

zwariuję w trakcie tej wycieczki, skupiłem wszystkie pozostałe mi siły umysłu na kwestii 

przetrwania i czekałem, aż coś wreszcie zacznie się dziać.

I w końcu coś się zaczęło.

Po diabli wiedzą jak długim czasie przybywałem.

I to w o wiele bardziej dramatycznych warunkach, niż odjeżdżałem, gdyż wszystko 

działo   się   równocześnie.   Mogłem   się   poruszać   i   widzieć.   Światło   -   normalne,   porządne 

światło trójwymiarowego świata - oślepiało mnie, nie czułem własnego ciała ani nie miałem 

background image

poczucia kierunku.

To ostatnie było szczególnie nieprzyjemne, gdyż właśnie spadałem, i to dość szybko. 

Gdy tylko sobie to uświadomiłem, żołądek skręcił mi się z wrażenia i po dość długim okresie 

(plus   minus   32598   lat)   moje   serce   objawiło   aktywność,   tyle   tylko,   że   w   miejscu   dość 

nieoczekiwanym, a mianowicie w gardle.

Spadając tak obróciłem się i mogłem wreszcie nieco przeanalizować sytuację. Nade 

mną było słońce, pode mną pokrywa białych obłoków, ja sam zaś tkwiłem (to złudzenie, 

rzecz   jasna)   w   pasie   atramentowo-czarnego   nieba.   Całe   wyposażenie,   którym   mnie 

obwieszono, było jak dotąd na miejscu, a po uruchomieniu grawitatora mogłem stwierdzić, że 

coś z tego złomu nawet działa. Wyłączyłem go i poczekałem, aż zanurkuję w chmury.

Gdy się z nich wynurzyłem, przestawiłem grawitator na powolne opadanie i zająłem 

się   wstępnym   lustrowaniem   terenu.   Świat   ten,   który,   być   może,   naprawdę   był   kolebką 

ludzkości, miał się ostatecznie stać moim grobowcem. Gdzieś z pięć mil pode mną majaczyły 

drzewa, ogólnie rzecz biorąc, krajobraz był typowo rolniczy. Dokładne obejrzenie okolicy 

utrudniała zaparowana szyba hełmu. Miałem jednak nadzieję, że moi przodkowie nie zwykli 

oddychać amoniakiem czy metanem, więc odchyliłem przesłonę i pociągnąłem nosem.

Nieźle. Trochę za zimne i za rzadkie - ale jestem jeszcze dość wysoko - za to świeże i 

słodkie. No i nie zabiło mnie od razu, co było dość ważne, jako że zapasu w kombinezonie 

nie wystarczyłoby już na długo.

Ze spokojem zdjąłem kask i rozejrzałem się dokładnie. Całkiem nieźle. Malowniczy 

krajobraz: zielony lasy, błękitne jeziora, rozległe łąki poprzecinane drogami, a na horyzoncie 

jakieś otoczone dymami miasto. Postanowiłem, że na razie będę trzymał się z daleka od tego 

ostatniego. Najpierw muszę się gdzieś ukryć i zaaklimatyzować, a potem...

Moje myśli przerwało brzęczenie - coś jakby owad, tyle tylko, że żaden owad nie 

może latać na takiej wysokości. Gdyby nie zafascynowanie okolicą, już dawno zwróciłbym 

uwagę na ten odgłos. Gdy w końcu zerknąłem przez ramię, był to już ogłuszający ryk.

Zdębiałem. To była jakaś starożytna odmiana urządzenia latającego. Napędzana była 

śmigłem, a w częściowo przezroczystym wnętrzu siedział człowiek i wytrzeszczał na mnie 

osłupiałe oczy. Błyskawicznie włączyłem wznoszenie i skryłem się ponownie w zbawczych 

chmurach.

Początek   zdecydowanie   do   dupy!   Pilot   widział   mnie   zbyt   dobrze,   by   mieć 

wątpliwości.   Mógł,   co   prawda,   nie   uwierzyć   własnym   oczom,   ale   to   było   mało 

prawdopodobne.  Uwierzył.  Łączność  musiała   tu  być  całkiem   dobrze  rozwinięta,   a  mania 

prześladowcza, czyli dominacja wojskowych w każdym kącie, jeszcze bardziej, gdyż po paru 

background image

minutach usłyszałem ryk silników odrzutowych. Maszyny krążyły poniżej, a jedna przeleciała 

nawet   przez   chmury.   Po   dłuższym   czasie   uspokoiło   się   na   tyle,   że   pozostając   nadal   w 

chmurach, zdecydowałem się na zmianę miejsca. Grawitator nie jest przewidziany do podróży 

w poziomie, lecz kiedy nie trzeba wędrować daleko, to od biedy się przydaje. Używałem go 

zatem   w   tym   charakterze   przez   jakieś   piętnaście   minut,   po   czym   ostrożnie   wyjrzałem   z 

obłoczków.

Oczami   wyobraźni   widziałem   cały   komplet   detektorów   kierujących   na   mnie   swe 

czujniki i anteny i łączących się pospiesznie z różnej maści machinami wojennymi. Może 

zresztą i tak było, tyle że ja nic z tego nie ujrzałem. Nic, poza paroma białymi ptakami, które 

nie poczuły się uszczęśliwione moim pojawieniem się ponad taflą jeziora. Dałem poprawkę i 

zbliżyłem się do brzegu.

Wznoszenie   włączyłem   dopiero   wtedy,   gdy   byłem   poniżej   poziomu   wzgórz 

okalających jezioro. Wszelkie detektory pozostały w ten sposób poza horyzontem i byłem 

bezpieczny.   I w  tej   chwili  zrobiło   mi   się  gorąco.  Mimo  poprawki  spadałem   do wody,  a 

zderzenie z nią przy tej szybkości przypominałoby spotkanie z betonową płytą.

Wyhamowałem, mocząc jedynie stopy w wodzie. Ostatecznie, jak na spadek z granic 

atmosfery to nie było źle. Uniosłem się i podleciałem do przeciwległego brzegu, nad którym 

wznosiła się szarawa skała. Potrzebowałem schronienia, a skała - w dwóch trzecich gładka jak 

ściana - na jednej trzeciej powierzchni miała półeczkę, akurat, by usiąść. Zrobiłem wiec siad 

płaski. Wokół panowała cisza. Żadnych głosów, ryku silników czy innych śladów ludzkiej 

obecności. Jedyne, co słyszałem, to wiejący w różnych tonacjach wiatr. Słowem, wspaniale.

Do dobrego samopoczucia brakowało mi tylko czegoś rozgrzewającego. Niestety, była 

to   jedna   z   nielicznych   podstawowych   rzeczy,  które  zapomniałem   zabrać.   Miałem   mocne 

przeczucie,   że  wkrótce   uzupełnię  ten   brak.  Rozsiadając   się  wygodniej,  poczułem,   że  coś 

uwiera mnie w tylnej kieszeni spodni. Po krótkiej szamotaninie ze skafandrem wydobyłem 

stamtąd   garść   zmasakrowanych   cygar   Inskippa.   Mój   nastrój   wyraźnie   się   poprawił,   gdy 

znalazłszy jedno, jakimś cudem ocalałe, zaciągnąłem się aromatycznym dymem.

Pomiędzy najprzeróżniejszym elektronicznym złomem, jakim zostałem obciążony w 

ostatnich chwilach istnienia laboratorium, było coś, co zwano masserem: drobiazg, którego 

rękojeść przechodziła w gruszkowaty korpus kończący się spiczastym  ostrzem. Na tymże 

końcu   wytwarzane   było   pole   mogące   koncentrować   większość   rzeczy   poprzez   ściskanie 

tworzących je atomów. Przy nie zmienionej masie zmieniało to ich wymiary. W zależności od 

użytej mocy i rodzaju materiału można było zmniejszyć nawet do połowy.

Użyłem tego wynalazku, by urządzić sobie jakąś przytulną jaskinię. Najtrudniejszy 

background image

był początek, ale gdy fragmenty wielkości mojej pięści, a o ciężarze ołowiu zaczęły opadać 

do jeziora tworząc wgłębienie, to poszło już jak z płatka. Jeszcze potem odkryłem, że mogę 

wytwarzać sferyczne pole dające odłamki wielkości mojej głowy, i robota ruszyła z miejsca. 

Co prawda, wyrzucając te skoncentrowane głazy do jeziora omal sam za nimi nie wyleciałem, 

ale to już drobiazg.

Gdy słońce zbliżyło się do horyzontu, miałem już prymitywne i niezbyt przestronne 

pomieszczenie, wystarczające jednak, by ukryć mnie i wszystkie moje bambetle.

Usiadłem, by na chwilę odsapnąć. Podróż musiała być bardziej męcząca, niż sądziłem, 

bo następną rzeczą, z jakiej zdałem sobie sprawę, był fakt, że na czarnym niebie płynął wielki 

księżyc. Mój tyłek był zziębnięty od kontaktu ze skałą, a reszta ciała zdrętwiała od spania na 

siedząco.

- Do roboty, przyszły zbawco świata. - Jęknąłem, gdy moje ciało dało znać, co o tym 

myśli.

Jednak trzeba było się ruszyć, skoro już tak postanowiłem. Jak dotąd, nie wiedziałem 

nawet, czy jestem we właściwym miejscu i czasie, nie mówiąc już o takim drobiazgu jak brak 

pewności,   czy   teoria   Coypu   była   słuszna.   To   ostatnie   zresztą   mogłem   sprawdzić   już 

wcześniej,   zaraz   po   przybyciu.   Klnąc   swą   głupotę,   wygrzebałem   ze   zwalonego   na   kupę 

wyposażenia   czarne   pudełko,   które   było   detektorem   generatora   energii   służącej   do 

przemieszczania się w czasie. Ku swojemu szczeremu żalowi stwierdziłem, że igła kręci się w 

kółko, niczego nie wskazując.

- Idioto! - stwierdziłem sam o sobie. - To mogłoby działać, gdybyś je włączył!

Wstrzymując   oddech   przekręciłem   włącznik.   Nadal   to   samo,   czyli   nic.   Była,   co 

prawda, duża szansa, że urządzenie nie pracuje stale i trafiłem akurat na przerwę, w trakcie 

której  nikt  nie  podróżuje  w  czasie,  lecz  mogły  to  równie  dobrze  być   tylko   moje  płonne 

nadzieje. Tak czy inaczej, musiałem się tu jakoś zadomowić. Zabrałem się więc do roboty.

Najważniejsze   były   informacje,   toteż   rozdzieliłem   grawitator   od   skafandra   i 

sprawdziłem stan tego pierwszego. Był naładowany do połowy i mógł jeszcze długo służyć 

jako transporter. Zapiąłem pasy i wyszedłem na skalną półeczkę. Poleciałem ku najbliższej z 

zaobserwowanych   wczoraj   dróg.   Po   drodze   zająłem   się   zegarkiem,   który   zawsze   noszę. 

Podawanie czasu jest jedynie marginalną funkcją tego urządzenia. Parokrotne sprawdzenie 

znaków charakterystycznych i dotknięcie prawego przycisku wystarczyło, aby wyświetliła się 

igła radiokompasu skierowana na jaskinię. Zadowolony, bezgłośnie spłynąłem w dół.

Księżyc oświetlał okolicę w wystarczającym stopniu, toteż nie musiałem posługiwać 

się   latarką   pokonując   jardy   dzielące   moje   lądowisko   od   drogi.   Ostatni   kawałek   drogi 

background image

przebyłem, rzecz jasna, ze zrozumiałą ostrożnością. Jak okiem sięgnąć - co w lesie nie jest 

nigdy sporą przestrzenią - było pusto. Sprawdziłem, z czego zrobiono nawierzchnię. Okazało 

się, że z kamienia, bez śladu jakichkolwiek linii przesyłowych czy energetycznych, całkiem 

nieciekawa.

Podniosłem się i ruszyłem w kierunku widzianego z góry miasta. Był to dość powolny 

sposób poruszania się, ale wolałem oszczędzać niemożliwe tu do zdobycia paliwo.

To, co nastąpiło potem, zawdzięczać mogłem tylko własnej beztrosce i całkowitej 

nieznajomości zwyczajów tego świata. Rozmyślałem sobie właśnie o Angelinie i o dzieciach, 

i o tym, że wszyscy oni istnieją teraz tylko w mojej pamięci, co było nader przygnębiające, 

gdy   minąwszy   zakręt   usłyszałem   niespodziewanie   głośny   ryk   silników.   Znajdowałem   się 

najwyraźniej  na  zniwelowanym  szczycie  wzgórza, gdyż  stoki po obu stronach  były  dość 

strome i nie miałem żadnej możliwości ucieczki poza uniesieniem się w powietrze. Tyle że 

tam zostałbym natychmiast zauważony, gdyż zbliżające się pod górę światła nieomal już mnie 

dosięgły. Byłem mocno oszołomiony i po prostu zaskoczony. Jedyne, co mogłem zrobić, to 

paść   na   pysk   w   żwir   pobocza.   Zrobiłem   to   błyskawicznie   i   ukryłem   twarz   w   dłoniach. 

Ubranie miałem neutralnej, szarej barwy, była więc szansa, że mogę pozostać nie zauważony.

Ryk   zbliżał   się,   światła   przemknęły   po   mnie;   ryk   oddalił   się,   a   ja   natychmiast 

usiadłem i starałem się dojrzeć szczegóły konstrukcyjne tych dziwnych pojazdów, które omal 

nie   rozjechały   mi   głowy.   Szczegółów   nie   zdążyłem   zaobserwować,   wyglądały   jednak   na 

konstrukcje zbliżone do motocykli, z małym czerwonym światełkiem z tyłu. Maszyny nagle 

zwolniły i zakręciły w moją stronę. Bez dwóch zdań, tym razem należała mi się dwója z 

maskowania.

background image

4

Jedną z moich naczelnych zasad było zawsze pozwolić innym na pierwszy ruch, gdy 

sytuacja wyglądała niepewnie. Mogłem uciec, ale po pierwsze - oni mogli mieć broń, a ja 

byłbym wówczas pięknym celem, po drugie zaś - nawet jeśliby mi się to udało, to ktoś z 

pewnością zwróciłby baczną uwagę na ten rejon, a tego należało za wszelką cenę uniknąć.

Odwróciłem   się   plecami,   tak   by   ich   reflektory   mnie   nie   oślepiały,   i   spokojnie 

poczekałem, aż mnie okrążą. Najlepiej byłoby dowiedzieć się od razu, czego chcą te typy. 

Słuchałem ich rozmowy, ale niestety, ani jedno słowo z ich szwargotu nie było mi znajome. 

Oni natomiast musieli się w końcu dogadać, gdyż jeden z nich zgasił silnik, zlazł ze swego 

wehikułu i zbliżył się do mnie.

Przyjrzeliśmy   się   sobie   z   wyraźnym   zainteresowaniem.   Był   niższy   ode   mnie,   ale 

wzrostu   dodawał   mu   garnkowaty   hełm   z   metalu   zakończony   ostrym   szpikulcem.   Całość 

robiła niezbyt atrakcyjne wrażenie, zwłaszcza w połączeniu z resztą stroju, który wykonany 

był z czarnego plastiku z błyszczącymi zamkami, łańcuszkami i trupimi czaszkami.

Kryz putzbki? - spytał w dość obraźliwy sposób. W odpowiedzi uśmiechnąłem się, 

aby pokazać, że jestem pokojowo nastawiony, i odparłem najcieplej, jak umiałem:

- Będziesz wyglądał jeszcze bardziej odrażająco po śmierci, która może cię spotkać 

szybciej, niż myślisz, jeśli będziesz się do mnie tak odzywał.

Wyglądał na zaskoczonego. Następnie doszło do ostrej wymiany zdań z pozostałymi. 

W wyniku konwersacji następny typ  dołączył  do mojego rozmówcy.  Musiał być bardziej 

bystry, gdyż pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, był mój zegarek. Inni też wlepili wzrok 

w urządzenie.  Dzikimi  wrzaskami  objawili  zainteresowanie,  które  szybko  zmieniło  się  w 

złość, gdy schowałem rękę za plecy.

-  Prubl! -  wrzasnął pierwszy, robiąc krok do przodu. W jego pięści coś szczęknęło 

metalicznie i wyskoczyło z niej połyskujące ostrze. To był język, z którego zrozumieniem nie 

miałem żadnego kłopotu, i to od paru dobrych lat. Niemal się uśmiechnąłem.  Nie ma tu 

nadmiaru sprawiedliwych, chyba że lokalne prawa zezwalają używać broni wobec obcych w 

celu   obrabowania   ich.   Teraz   znałem   mniej   więcej   zasady   i   mogłem   już   z   typkami 

porozmawiać.

Prubl, prubl? - pisnąłem odskakując i podnosząc ręce w geście rozpaczy.

Prubl, drubl! - odwrzasnął i skoczył na mnie.

- Jak ci się to podoba za prubla? - spytałem go uprzejmie, kopiąc w nadgarstek.

background image

Nóż poleciał w mrok, a on jęknął z bólu. Jęk szybko zmienił się w cichnący charkot, 

gdy   moja   dłoń   trafiła   go   w   szyję.   Do   tego   momentu   oczy   pozostałych   musiały   już   być 

zwrócone na mnie, więc odpaliłem wyciągniętą uprzednio zza mankietu miniflarę i rzuciłem 

ją przed siebie, zamykając jednocześnie mocno oczy. Zalała mnie fala gorąca, a gdy znów 

otwarłem powieki, widok przesłaniały mi czerwone koła. Było to i tak niewiele w porównaniu 

z   tym,   jakie   wrażenie   wywarł   ów   błysk   na   moich   adwersarzach,   którzy   chwilowo   byli 

zupełnie ślepi. Dowodziły tego najrozmaitsze jęki i mamrotania. Żaden nie zwrócił na mnie 

uwagi, gdy wszedłem pomiędzy nich, rozdając sprawiedliwie po kopniaku w najwrażliwsze 

miejsce. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć i latać w kółko, dopóki dwóch się nie zderzyło, co 

zapoczątkowało z kolei niemiłosierną młóckę, gdyż obaj nie żałowali sił w przekonaniu, że 

mają do czynienia ze mną. W tym czasie obejrzałem sobie ich pojazdy.

Były dość dziwne: miały tylko dwa koła i żadnego żyra do stabilizacji, pojedyncze 

siedzenie, na którym spoczywał kierowca i prowadząc pojazd, utrzymywał go jednocześnie w 

równowadze. Nie wyglądały zbyt bezpiecznie i nie miałem najmniejszej ochoty uczyć  się 

nimi posługiwać.

Pozostawał problem, co mam zrobić z ich właścicielami. Nigdy nie zabijałem bez 

potrzeby, toteż najprostsze rozwiązanie odpadało. Jeśli byli kryminalistami, a wyglądali na 

takich,  istniały minimalne  szanse, że  zameldują  jakimkolwiek władzom o tym,  co ich  tu 

spotkało.

I wtedy mnie olśniło. Przecież właśnie tacy jak oni byli dla mnie idealnym źródłem 

informacji, to znaczy jeden tylko, reszta była w tej sytuacji zbędna. Najlepiej nadawał się ten 

pierwszy, bo z jego przetransportowaniem miałbym najmniej kłopotów. Zaczynał już wracać 

do przytomności, o czym świadczyły różne nieartykułowane jęki, lecz rozduszona pod jego 

nosem kapsułka z gazem usypiającym położyła kres tym mamrotaniem. Przypiąłem łańcuch, 

który zwisał mu z talii, do mego oporządzenia i objąwszy faceta przyjacielskim uściskiem, 

włączyłem grawitator.

Zanim   przyszedł   do   siebie,   miałem   już   gotowe   wszystko,   co   niezbędne,   by   go 

powitać. Musiałem go porządnie wytrzaskać po gębie, żeby doszedł trochę do przytomności, 

a efekt był taki, że siadł i z jękiem złapał się za głowę. Ten gaz musiał mieć widocznie jakieś 

uboczne działanie. Pamiętając jednak, jak ładnie przywitał mnie nożem, nie dałem się ponieść 

samarytańskim instynktom. Nie trwało zresztą długo, zanim zupełnie odzyskał świadomość i 

łypnął dziko na mnie i na urządzenia. Potem gwałtownie podciągnął pod siebie nogi i jak 

dziki skoczył ku wyjściu. Natychmiast jednak zwalił się z głuchym łoskotem na podłogę, gdy 

związany na jego kolanach sznur, którego drugi koniec przymocowany był do ściany, podciął 

background image

mu nogi.

-  Koniec  zabawy,   zabieramy  się   do  roboty.   -  Osadziłem  go  niezbyt  delikatnie  na 

powrót pod ścianą i zapiąłem na jego przegubie drobiazg własnego pomysłu.

Wymyśliłem to i zrobiłem, gdy spał. Urządzenie było proste, ale skuteczne. Zawierało 

czujnik z odczytem ciśnienia i ładunku elektrostatycznego skóry oraz jeszcze parę innych 

mierników   składających   się   na   detektor   kłamstwa,   a   do   tego   nadajnik   współdziałający   z 

trzymanym  przeze mnie w dłoni odbiornikiem. Zawierało także otwarty obwód emitujący 

prąd o małym  natężeniu. Nie użyłbym  tych metod, dobrych w laboratorium dla zwierząt, 

wobec człowieka, ale byliśmy w jego świecie i istotne były tu jedynie jego zasady,  a na 

dodatek nie miałem czasu. Kiedy zaczął wrzeszczeć (a byłem pewien, że nie są to pochwalne 

hymny sławiące moją osobę), nacisnąłem przycisk zamykając tym samym obwód. Kwiknął i 

trzasnął w skałę (dobrze mu to wyszło, tyle muszę przyznać), gdy prąd przeszedł przez jego 

ciało.   Nie   był   to   znów   taki   mocny   prąd   -   sprawdziłem   to   wcześniej   na   sobie   -   lecz 

wystarczający, by nikt nie miał ochoty odczuwać go dobrowolnie.

- Zaczynamy! - stwierdziłem. - Ale najpierw pozwolisz, że się przygotuję.

Gapił się na mnie w ciszy, gdy umieszczałem elektrody na skroniach i uruchamiałem 

urządzenie.

- Kluczem jest słowo... - przyjrzałem mu się uważnie - wstrętny. Teraz zaczynamy.

Obok mnie  leżało  parę dość prostych  przedmiotów.  Wziąłem pierwszy z brzegu i 

trzymając przed sobą, powiedziałem głośno:

- Skała!

Po czym nastała cisza. Przerwałem ją naciśnięciem guzika, co spowodowało nowy 

podskok i przerażone spojrzenie.

- Skała - powtórzyłem głośno i cierpliwie.

Trochę czasu zajęło mu zrozumienie, o co tu chodzi, lecz uczył się szybko. Co prawda 

próbował   okłamywać,   ale   z   pomocą   detektora   i   elektrod   oduczyłem   go   tego   brzydkiego 

nawyku. W końcu doszedł do wniosku, że prościej będzie mi pomóc, przy czym wziął to 

sobie do serca tak dosłownie, że szybko wyczerpały się moje zapasy tutejszych przedmiotów. 

Przy   wydatnej   pomocy   memogramu   nowe   słowa   zostały   upakowane   w   mój   i   tak   już 

przeładowany   mózg,   który   zaprotestował   dotkliwym   bólem   głowy.   Połknąłem   pastylkę   i 

zacząłem drugi etap nauki - przyswajanie gramatyki i struktur.

Jak się nazywasz - pomyślałem i dodałem słowo-klucz wstrętny.

- Jak... nazwisko? - spytałem głośno, dochodząc jednocześnie do wniosku, że jest to 

faktycznie nader nieciekawy język.

background image

- Slasher.

- Moje... Jim.

- Puść mnie. Nie zrobiłem ci nic, nie?

- Najpierw nauka... odejść potem. Teraz powiedz, jaki rok.

- Co, jaki rok?

- Jaki rok teraz, durniu?!

Coś z pięć minut zajęło powtarzanie mu tego na różne sposoby, zanim sens pytania 

przedarł się przez kamienne sklepienie jego czaszki. Zaczynałem się już pocić, gdy w końcu 

go olśniło.

- Aaaa, rok. Siedemdziesiąty piąty. Dziewiętnasty czerwca 1975.

Dokładnie w celu! Przez ten cały szmat wieków i całą tę odległość dotarłem dokładnie 

tam, gdzie chciałem. Postanowiłem solennie podziękować Coypu przy pierwszej okazji, co - 

biorąc pod uwagę, że istniał tylko w mej pamięci - dało się zrobić natychmiast. Podbudowany 

duchowo tą nowiną zabrałem się do dalszej nauki. Do rana zużyłem trzy pastylki i byłem już 

w stanie obejść się bez memogramu. Mój przymusowy wspólnik zapadł w sen, przemęczony 

wyraźnie   trudami   wielogodzinnej   sesji,   co   wykorzystałem,   by   wyłączyć   i   zdemontować 

łączącą nas aparaturę. Następnie wziąłem stymulanta i przygotowałem śniadanie.

Slasher obudził się prawie na czas posiłku, ale zjadł dopiero wtedy, gdy zobaczył, że 

ja pierwszy jem. Nie bardzo mu się dziwiłem, bo racje desantowe, którymi dysponowałem, 

nie   wzbudzały   ani   specjalnego   zaufania,   ani   apetytu.   W   końcu   obaj   czknęliśmy   sobie 

uczciwie, a on, po dokładnym obejrzeniu tego, co z mojego wyposażenia leżało na wierzchu, 

zdecydował się odezwać.

- Wiem, kto ty jesteś! - oświadczył z mocą.

- No to mi powiedz.

- Jesteś z Marsa!

- Co to Mars?

- Planeta, tu, blisko.

- Może i masz rację, ale to i tak nieważne. Pomożesz mi zdobyć forsę?

-   Mówiłem   ci,   że   jestem   na   warunku!   Jak   mnie   dupną,   to   zapuszkują   mnie   bez 

gadania!

- Nie łam się! Trzymaj się mnie, a nikt cię nie ruszy. Będziesz pływał w forsie. Masz 

jakąś przy sobie? Chcę zobaczyć, jak to wygląda.

- Nie! - zaprzeczył, macając się jednocześnie po wybrzuszeniu spodni.

Tak   proste   kłamstwa   nauczyłem   się   rozszyfrowywać   bez   użycia   techniki,   toteż 

background image

zamiast   tracić   czas   na  dyskusje   zaoferowałem   mu   trochę   gazu   nasennego   i   ze   spokojem 

przetrząsnąłem kieszenie. Ta, po której się macał, była prymitywnie ukryta wewnątrz spodni i 

zawierała zgniecione kawałki brudnego i zatłuszczonego papieru z zielonym nadrukiem. Bez 

wątpienia to właśnie była owa forsa, której - jak twierdził - nie miał.

Przyjrzałem się jej i po paru chwilach śmiałem się jak szalony. Ani śladu fizycznych, 

chemicznych   czy   promieniotwórczych   identyfikatorów.   Zwykły   zadrukowany   papier   z 

wtopionymi   nićmi   jakiegoś   metalu,   nie   stanowiący   żadnego   problemu   dla   duplikatora. 

Gdybym   go  miał...  zaraz,  zaraz,  a  skąd  niby  wiem,  że   go  nie  mam?  Pod  koniec   zrobili 

przecież   ze  mnie  choinkę   i wieszali  wszystko,  co  było   pod ręką.  Pogrzebałem  w  stercie 

ekwipunku i znalazłem przenośny model turystyczny. Co prawda - papieru z niego nie byłem 

w stanie wydobyć, ale po kilkunastu próbach miałem odpowiedniej grubości i struktury folię, 

która   na   pierwszy,   a   nawet   na   drugi   rzut   oka   niczym   nie   różniła   się   od   oryginału. 

Największym  nominałem, jaki miał Slasher, była dziesiątka, toteż skopiowałem parę razy 

właśnie ten świstek. Efekt był całkiem zadowalający. Co prawda, wszystkie banknoty miały 

ten   sam   numer,   ale   z   własnego   doświadczenia   wiedziałem,   że   ludzie   i   tak   nie   oglądają 

dokładnie pieniędzy, które dostają.

Tak oto nadszedł historyczny moment mojej penetracji społeczeństwa tej prymitywnej 

planety   Ziemi   -   nazwa   zresztą   nie   była   do   końca   właściwa   i   miała   też   inne   znaczenia. 

Zabrałem   wyposażenie,   które   mogło   przydać   się   w   najbliższej   przyszłości   i   widząc 

nieprzytomnego Slashera, ruszyłem w dół, ku powierzchni jeziora. To, co zostało w grocie, i 

tak mogłem zawsze zabrać, nie lubiłem jednak się przeciążać. Mój pasażer chrapał, aż echo 

niosło, co w połączeniu ze wzmożonymi obecnie odgłosami ruchu na drodze zmusiło mnie do 

schronienia się w lesie. Tam też zakopałem co zbędne, oznaczając to miejsce na wszelki 

wypadek kierunkowym nadajnikiem, i obudziłem Shlashera.

- Co... czego? - wymamrotał, gdy zadziałało antidotum. Rozejrzał się zbaraniałym 

wzrokiem po otaczającym lesie.

- Zbieraj dupę w troki. Zjeżdżamy stąd! - poinformowałem go uprzejmie.

Jakoś   udało   mu   się   utrzymać   pion,   ale   po   dwóch   krokach   wlazł   na   mnie   w 

półprzytomnej malignie. Cóż, trzeba było uciec się do skuteczniejszych metod. Podsunąłem 

mu pod nos plik banknotów.

- Jak ci się to podoba?

Zaiste, skutek był magiczny. Oprzytomniał od razu.

- Aaa... ale mówiłeś, że nie masz waluty?

- Nie miałem, więc sobie zrobiłem - oświeciłem go. - Są dobre?

background image

- A p...pewno, nigdy nie widziałem lepszych. - Ocenił okiem zawodowca. - Tylko że 

mają ten sam numer. Poza tym prima zielki.

Był to cały komentarz. Wychodziło na to, że znalazłem sobie idealnego kumpla - bez 

wyobraźni i z małą ilością skrupułów. Sam fakt, że miałem forsę, uspokoił wszelkie jego 

obawy co do mojej osoby, toteż idąc poboczem pogrążyliśmy się w gorącej dyskusji na temat, 

jak zwiększyć nasz zapas gotówki.

- Twoje ciuchy są fest, ale z daleka. Musisz mieć coś ludzkiego do łażenia. Za tą górką 

jest sklep. Poczekasz tu sobie, a ja kupię, co trza. I może skombinuję jakiś wózek, bo łażenie 

na piechtę to nie na moje zdrowie.

Jak powiedział, tak zrobił, ale po wózek poszliśmy razem. Oprócz sklepu była tu jakaś 

fabryczka zasmradzająca w straszliwy sposób powietrze. Jej zaletą natomiast był parking. 

Stało tam kilkanaście różnobarwnych pojazdów na gumowych kołach. Idąc za przykładem 

Slashera, zgiąłem się wpół i ruszyłem za nim pod osłoną masek. Zatrzymaliśmy się przy 

maszynie o miłej sylwetce i buraczkowym kolorku. Mój towarzysz pomajstrował trochę przy 

jej drzwiach pogiętym drutem, potem to samo zrobił z maską wozu. Otworzył oba otwory i aż 

gwizdnął z zachwytu. Na mój skromny gust nie było się z czego aż tak cieszyć - prymitywny 

silnik spalinowy i tyle - ale on był innego zdania, co wytłumaczył mi podczas łączenia kabli, 

którą to czynność nazywał braniem na styk.

- Nowy model z turbosprężarką. Prawie nówka. Ma pewnie ze trzy setki koni. Właź 

szybko do środka i spieprzamy, zanim ktoś się do nas doczepi.

Lekko oszołomiony wlazłem, gdzie kazał. Z wcześniejszej rozmowy wiedziałem, że 

koń   to   dość   duży   czworonóg,   a   tutaj   miejsca   pod   maską   było   dość   mało.   Jedynym 

wytłumaczeniem,   jakie   przychodziło   mi   do   głowy,   była   miniaturyzacja   zwierząt,   ale   nie 

wyglądało   mi   to   na   rozwiązanie   sensowne.   W   każdym   razie   pojazd   był   szybki.   Slasher 

przekładał co chwila jakąś dźwignię w podłodze, dusił pedały i kręcił sporym kołem, co w 

efekcie  wyprowadziło   nas   na  główną  drogę,  i   to  bez  niezdrowej   aktywności  za   plecami. 

Bardzo uważnie obserwowałem, co robi i jak mu się to udaje, że cały czas jedzie gdzie chce, 

nie przestałem jednak zasięgać informacji w najistotniejszej obecnie kwestii.

- Słuchaj no, gdzie tu trzymają jakąś większą forsę? Wiesz, jakieś takie zamknięcie ze 

strażnikami.

- Chodzi ci o bank? Takie z mocnymi ścianami, potężnymi sejfami i kupą strażników 

dookoła i w środku. Jeden taki jest w każdym większym miasteczku.

- A im większe miasto, tym większy bank?

- Pewno.

background image

- No to jedziemy do najbliższego dużego miasta i szukamy największego banku w 

okolicy. Potrzebuję dużo forsy, i to z dużym przyspieszeniem. Tak zatem, jak sądzę, musimy 

to zrobić jeszcze tej nocy.

-   Świrujesz?   -   Slasher   był   najwyraźniej   wstrząśnięty.   -   Oni   tam   mają   najnowsze 

systemy alarmowe.

- Mam gdzieś ich technikę z epoki króla Ćwieczka. Znajdź mi miasto z bankiem i coś 

do żarcia. Całą resztę biorę na siebie. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeszcze dziś w nocy 

staniemy się bardzo bogaci.

background image

5

Prawdę mówiąc, nigdy nie obrabowałem banku z większą łatwością. Budynek, który 

wybrałem,   leżał   w   samym   środku   miasta   o   uroczyście   brzmiącej   nazwie   Hartford. 

Wzniesiono   go   z   szarego   kamienia,   a   wszystkie   okna   miały   imponującej   grubości   kraty. 

Drzwi były podobnie zaopatrzone. Dla równowagi jednak dwie boczne ściany były wspólne z 

sąsiednimi budowlami. Szczury mają to do siebie, że raczej rzadko wchodzą przez główne 

wejście.

Był   wczesny   wieczór,   gdy   zaczęliśmy.   Slashera   doprowadziło   to   do   rozstroju 

nerwowego,   mimo   że   wchłonął   przedtem   dużą   ilość   niskoprocentowego   napoju 

alkoholowego.

- Po cholerę się spieszyć? - argumentował. - Za dużo wiary łazi po ulicach.

- Właśnie tak jest dobrze. Nikt nie zwróci uwagi na dwóch więcej. Teraz zaparkuj za 

rogiem i przynieś torby!

Swoje   narzędzia   miałem   w   gustownej   walizeczce,   Slasher   zaś   taszczył   torby   na 

gotówkę.

Budowla na lewo od banku wyglądała na ciemną i opuszczoną, toteż tam właśnie 

skierowałem swoje kroki. Drzwi zewnętrzne były, rzecz jasna, zamknięte, co przy tego typu 

zamku (sprawdziłem go za dnia), nie stanowiło żadnego problemu. Wystarczył zagłuszacz 

alarmu w lewej dłoni i wytrych w prawej. Otworzyłem je tak łatwo, że Slasher nie musiał 

nawet zwalniać kroku. Żywa dusza na ulicy nie zwróciła na nas uwagi. Za tymi drzwiami był 

szeroki korytarz wiodący przez cały budynek. Po przejściu przez pół tuzina drzwi (równie 

łatwo jak przez pierwsze) doszliśmy do biura na samym końcu, przy murze.

- Ten pokój sąsiadować powinien z bankiem  i właśnie zamierzam  to sprawdzić - 

poinformowałem wspólnika.

Pogwizdując   zabrałem   się   do   roboty.   W   tym   świecie   był   to   mój   debiut   i   nie 

zamierzałem zamienić go w benefis. Tym bardziej że obrabowanie banku jest najbardziej 

satysfakcjonującym zjawiskiem tak dla osoby bezpośrednio zainteresowanej, jak i dla ogółu 

środowiska. Ten, kto wykonuje robotę, dostaje gotówkę; społeczeństwo zaś ma w udziale 

zysk  z puszczania  jej na rynek,  co z kolei  polepsza stan ekonomii,  dostarcza  rozrywki  i 

ogólnie   ożywia   koniunkturę.   A   policja   ma   przynajmniej   okazję   wykazać   swą   wartość 

(najczęściej bardzo niską). Jednym słowem, pożytek dla wszystkich. No i nikt przy tej okazji 

background image

niczego   nie   traci,   gdyż   bank   jest   ubezpieczony,   a   firma   ubezpieczeniowa   operuje   takimi 

kwotami, że i tak odbije sobie stratę prawie w całości. W najgorszym wypadku dywidendy 

wypłacone   pod   koniec   roku   będą   nieco   mniejsze.   Zaiste,   niewiele   to   za   tyle   korzyści. 

Praktycznie występowałem w roli dobroczyńcy społeczeństwa, gdy sprawdzałem sonarem 

ścianę.   Wykazał   dużą   pustą   przestrzeń   po   drugiej   stronie.   Zmysł   lokalizacyjny   mnie   nie 

zawiódł.

W samej ścianie była kupa różnych kabli i rur - częściowo użytkowych, częściowo na 

pewno alarmowych. Oznaczyłem na murze ich przebieg i okazało się, że nie cała ściana jest 

nimi   wypełniona,   co   było   zresztą   sprzeczne   z   zasadami   budownictwa   komunalnego. 

Wybrałem najporęczniejszą wolną przestrzeń i wskazałem ją Slasherowi.

- Tedy wejdziemy!

- Jak chcesz wejść przez ścianę? - Najwyraźniej był typowym  gościem żywiącym 

mieszane uczucia: radość na myśl o gotówce i panika wobec perspektywy złapania.

- Nikt nie zamierza, przez nią włazić, ofiaro - oświadczyłem z masserem w ręce. - 

Przekonamy ją, by sama się przed nami otworzyła.

Nie miał oczywiście pojęcia, o czym mówię, ale wygląd massera musiał go przekonać. 

Nastawiłem urządzenie na rozszerzanie wiązań międzycząsteczkowych i przejechałem nim 

wzdłuż wybranego kawałka ściany. Po czym spokojnie wyłączyłem i schowałem maszynkę.

- Gówno, nic się nie stało! - skomentował.

- No to teraz się stanie - mówiąc to nadusiłem centralny punkt tak spreparowanego 

muru.

Z cichym świstem ściana sypnęła się w dół zmieniając się w szary, nieszkodliwy pył.

Zaglądaliśmy do rzęsiście oświetlonego wnętrza banku. Od strony ulicy zasłaniały nas 

przezornie wysokie lady, za którymi normalnie siedzieli urzędnicy.

Byłem zresztą wdzięczny tutejszym budowniczym za ich staromodne przyzwyczajenia 

i umieszczenie sejfów w piwnicy. Poniżej poziomu ziemi byliśmy całkowicie osłonięci przed 

natrętami z zewnątrz i nie musieliśmy już nigdzie łazić na czworakach. Na drodze stały tylko 

stalowe   drzwi   i   kraty   o   tak   prostych   zamkach,   że   aż   wstyd   wspominać.   Drzwi   skarbca 

wyglądały   co   prawda   bardziej   imponująco,   lecz   zamek   miały   najprymitywniejszy   ze 

wszystkich.

- Zobacz no - poinformowałem radośnie Slashera. - Tu jest zamek czasowy, który ma 

je otworzyć automatycznie o którejś tam godzinie rano.

- Wiem - odparł załamany. - Spieprzajmy stąd w podskokach, zanim alarm się...

Zanim zdążył dobiec do schodów, podstawiłem mu zgrabnie nogę i przytrzymawszy 

background image

w pozycji horyzontalnej, wyjaśniłem spokojnie, o co chodzi.

- To jest właśnie to, czego oczekują od nas ci, którzy go zainstalowali, ty półgłówku. 

Tymczasem wszystko, co my musimy zrobić, to przekonać zegar, że jest już rano.

- Nie da się! On jest ukryty za paroma calami stali! Skąd mógł biedak wiedzieć, że 

zwyczajny   manipulator   używany   przez   każdego   technika   może   przenikać   przez   grubsze 

ściany. Kiedy przekręciłem mechanizm, drzwi otworzyły się z lekkim poświstywaniem, a 

oczka mojego wspólnika omal nie wyszły z orbit.

- Dawaj torby - zarządziłem wchodząc do sejfu.

Pogwizdując   radośnie,  napełniliśmy   je  paczkami  banknotów,  które  opatrzone  były 

jeszcze   banderolami.   Slasher   okazał   się   szybszy,   toteż   kończyłem   załadunek   przy 

akompaniamencie jego niecenzuralnego mamrotania o mojej powolności.

- I po co te nerwy? - spytałem, zamykając walizeczkę z narzędziami. - Na wszystko 

jest czas, jeśli tylko robi się to prawidłowo.

Właśnie kończyłem sprzątać po sobie, gdy wskaźnik alarmu podskoczył i stanął w 

połowie skali. Ciekawostka przyrodnicza! Sprawdziłem urządzenie i rozejrzałem się po sali. 

Slasher   stał   przy   przeciwległej   ścianie   i   zaglądał   do   jednego   z   ustawionych   pod   nią 

metalowych pudeł.

- Cóż tam robisz? - spytałem go najcieplej, jak tylko umiałem.

- Zapuszczam żurawia, czy nie ma w depozytach jakichś świecidełek do zabrania.

- Aha. A czy nie wydaje ci się, że powinieneś najpierw spytać, czy możesz to zrobić?

- Sam to umiem! - warknął.

-  Zgadza   się.  Tyle   tylko,   palancie,   że   ja   zrobiłbym   to   bez   uruchamiania   cichego 

alarmu   na   najbliższym   posterunku   -   stwierdziłem   wściekle.   -   Co   ty,   kretynie,   właśnie 

zrobiłeś!

Jego twarz przybrała niezdrowy, szary odcień, a ręce zatrzęsły się tak, że wypuścił 

kasetę, która z hukiem wystrzału spadła na betonową podłogę. Na ten dźwięk podskoczył i 

pochylił się, by ją zabrać.

- Zidiociały kretyn! - warknąłem, kopiąc go zdrowo w ochoczo wystawiony cel. - 

Bierz bambetle i spierdalaj do wozu. Zapuść silnik. Zaraz tam będę.

Ruszył po trzy  stopnie, uskrzydlony najwyraźniej myślą o zbliżających się glinach. 

Podążyłem za nim, tyle że stateczniej, zamykając, co tylko się dało zamknąć, aby utrudnić 

życie   policji.   Zauważą   oczywiście,   że   ktoś   się   włamał,   ale   zanim   sprowadzą   szefa,   by 

otworzył  skarbiec, będziemy już daleko, a do tego czasu głowić się będą, czy doszło do 

rabunku.

background image

Ale gdy wyszedłem na górę, usłyszałem pisk opon, a przez okazałe okno zobaczyłem 

hamujący patrolowiec. Faktycznie byli dobrzy. Niebywałe zjawisko, jak na tak prymitywne 

społeczeństwo. Albo właśnie normalne, to mogła być prawidłowość - tu przestępstwo było 

chlebem powszednim, a nie rzadkością, jak w moich czasach. Obojętnie jednak, jaka była 

tego   przyczyna,   nie   traciłem   już   czasu   na   filozofowanie.   Gdy   przełaziłem   przez   dziurę, 

usłyszałem   chrobot   kluczy   w   zewnętrznych   drzwiach.   Oni   weszli,   ja   wyszedłem.   Jedno 

krótkie spojrzenie na ulicę upewniło mnie, że wszyscy nowo przybyli weszli do banku, a przy 

drzwiach zgromadziło się tętniące aplauzem i nieustannie rosnące zbiegowisko. Zaiste, było 

to nader miłe z ich strony. Mając ich plecy, zwrócone w moją stronę, za jedynych świadków, 

zamknąłem drzwi i statecznym krokiem podążyłem za najbliższy narożnik.

Mój   idiota   miał   rzeczywiście   niezły   szwung   w   nogach.   Może   zresztą   doszedł   do 

wniosku,   że   lepiej   mieć   całą   forsę,   a   nie   forsę   i   gliny   na   karku,   gdy   bowiem   przy 

akompaniamencie   policyjnych   gwizdków   (te   neolityczne   gliny   były   faktycznie   szybkie) 

dopadłem zakrętu, oczom moim ukazała się pusta ulica.

Slasher zdecydował najwyraźniej, że dość już się napracował jak na jeden wieczór, i 

zostawił mnie sam na sam z miejscowymi stróżami ładu i porządku publicznego.

background image

6

Nie   twierdzę,   żebym   był   stworzony   z   czegoś   twardszego   niż   reszta   ludzkości. 

Jednakże sytuacja, w jakiej się znajdowałem - trzydzieści dwa tysiące lat w przeszłości, z 

ładunkiem skradzionej gotówki pod pachą i policją depczącą mi po piętach - mogła każdego 

doprowadzić  do lekkiej  paniki. Tylko  fakt, że była  to raczej  znana mi  sytuacja  (z mojej 

własnej przeszłości, naturalnie) utrzymywał mnie na chodzie i nie pozwalał rozbiec się moim 

myślom.

Za parę sekund zza rogu wypadnie pościg, a radio już w tej chwili trzeszczało bez 

wątpienia  od  poleceń,  żeby  odciąć   mi   drogę  ucieczki.  Uratować   mogła   mnie   tylko  moja 

własna głowa. Trzeba jej zresztą oddać, że robiła, co mogła. Zanim jeszcze przeszedłem pięć 

kroków, mój plan był opracowany do ostatniego szczegółu, przepisany na czysto i przekazany 

do realizacji.

Pierwszą rzeczą było zniknąć z tej ulicy. Wpadłem do najbliższej bramy, w dziurkę od 

klucza wpakowałem ładunek i odsunąłem się. Z hukiem wyleciała i futryna, i zamek. Gwizdy 

i chrapliwe wrzaski za plecami upewniły mnie, że wyczyn ten nie spotkał się z aplauzem 

ścigających. Za drzwiami był dość długi korytarz. Stałem właśnie na jego drugim końcu, gdy 

zza   zdemolowanych   drzwi   wyjrzały   twarze   dwóch   niezbyt   pewnych   siebie   gliniarzy. 

Uniosłem ręce do góry.

- Nie strzelać! - wrzasnąłem. - Poddaję się! To wszystko przez złe towarzystwo, w 

jakie wpadł jedyny syn mojego ojca!

- Nie ruszaj się, albo cię podziurawimy - warknął uszczęśliwionym głosem jeden z 

nich, świecąc mi latarką po oczach.

Nie   ruszyłem   się.   Stałem   sobie   spokojnie   z   podniesionymi   rękami   w   chwili,   gdy 

światło zatańczyło na ścianie i rozległ się przyjemny dla ucha łoskot dwóch padających ciał. 

Nie było w tym nic dziwnego. W korytarzu było więcej gazu usypiającego niż powietrza.

Oddychając przez umieszczone w nozdrzach filtry, stałem się teraz tytanem pracy. 

Najszybciej jak mogłem odarłem z mundurka gliniarza, który podobny był nieco sylwetką do 

mnie, i naciągnąłem pospiesznie ten łach na moje ubranie. Potem pozbierałem jeszcze jego 

broń i moje rzeczy i ruszyłem ku wyjściu.

Zza   uchylonych  okien   wyglądali   mieszkańcy   -   po   części   przestraszeni,   po   części 

zbulwersowani   zaistniałą   sytuacją.   Przy  narożniku   natrafiłem   na   następny   wóz  policyjny, 

background image

czego   zresztą   się   spodziewałem,   zwykle   bowiem   w   wypadku   napadu   na   bank   liczba 

potrolowców w takiej okolicy gwałtownie wzrasta.

-   Mam   forsę   -   poinformowałem   postać   za   kierownicą.   -   Odnoszę   ją   do   banku. 

Zagnaliśmy ich w ślepy zaułek. Za tymi drzwiami. Idźcie tam i pomóżcie.

Zachęta była zbędna, gdyż gość wyrwał jak dźgnięty ostrogą. Przy kilkuosobowym 

audytorium wrzuciłem bagaże na przednie siedzenie i wlazłem za kierownicę.

- Skończyły się żarty, zaczęły się schody - mruknąłem, gapiąc się na nie znaną mi 

aparaturę.

Ilość tego drobiazgu była  wystarczająca,  by zapełnić średniej klasy planetolot. Na 

dodatek   ich   przeznaczenie   nie   było   mi   znane.   Zaczynałem   się   pocić.   Potem   jednak 

dostrzegłem małą dziurkę, jakby stworzoną dla klucza, i przypomniałem sobie, że Slasher 

mówił coś o uruchomieniu wozu bez kluczyka. Syreny wyły ze wszystkich stron, podczas gdy 

ja gorączkowo przetrząsałem wszystkie kieszenie mojego nowego przyodziewku.

Klucze! I to cały pęk. Klnąc na czym świat stoi, wypróbowałem je po kolei, dopóki 

nie   dotarło   do   mnie,   że   są   zbyt   duże   jak   na   ten   otworek.   Na   zewnątrz   jacyś   gapie 

zainteresowali się już moimi posunięciami i przysuwali się właśnie bliżej.

-   Do   tyłu!   -   ryknąłem   i   dla   dodania   powagi   moim   słowom   wyciągnąłem   broń   z 

kabury.

Najwidoczniej   była   nie   zabezpieczona,   a   ja   nadusiłem   nie   to,   co   trzeba.   Huknęło 

straszliwie, a urządzenie, które to sprawiło, wyleciało mi z dłoni wytwarzając przy okazji 

chmurę dymu. Coś jakby metalowy pocisk przebiło dach i poczułem się, ogólnie mówiąc, 

głupio. Jedynym pożytkiem był fakt, że widownię wymiotło i to błyskawicznie. Wraz z ich 

pospiesznym odwrotem zbliżył się do mnie, równie skwapliwie, inny wóz. Miałem niejasne 

wrażenie, że sprawy toczą się nie tak, jak powinny.

Klnąc pod nosem, rzuciłem się na poszukiwania. Gdzieś tu muszą być w końcu te 

cholerne   klucze!   Policyjny   samochód   zatrzymał   się   tuż   za   mną   i   usłyszałem   trzask 

otwieranych drzwiczek. W tym właśnie momencie moją uwagę przykuł lekki błysk stali w 

skrytce na drzwiach. Para kluczyków, z których jeden pasował idealnie do otworu w tablicy 

rozdzielczej. Stało się to właśnie wtedy, gdy dwóch kolejnych przedstawicieli prawa zbliżało 

się już do obu burt mojego wozu.

- Co tu się dzieje?! - krzyknął najbliższy, gdy przekręciłem znaleziony kluczyk i silnik 

zaskoczył z rykiem.

- Kłopoty! - odwrzasnąłem, walcząc z wystającą z podłogi dźwignią.

- Wyłaź! - odparł, wyciągając broń.

background image

- Sprawa życia i śmierci! - krzyknąłem załamującym się głosem i wdusiłem jeden z 

wystających z podłogi pedałów tak, jak robił to Slasher.

Silnik ryknął, opony pisnęły i wóz ruszył. Tyle że w niewłaściwą stronę, bo do tyłu. 

Nastąpił głośny trzask i brzęk tłuczonego szkła. Złapałem za dźwignię. Jeden z gliniarzy 

pojawił się przed wozem, ale odskoczył błyskawicznie, gdy znalazłem właściwą kombinację i 

wóz ruszył  z rykiem prosto na niego. Przed maską rozpościerała się teraz gładka i pusta 

przestrzeń, toteż ruszyłem w drogę.

W drogę, lecz z glinami na ogonie. Zanim skręciłem za róg, ruszył za mną ten tak 

nieuprzejmie potraktowany przed chwilą wóz. Na jego dachu migotały kolorowe światełka, 

syrena wyła, aż uszy bolały. Jedną ręką usiłowałem utrzymać kierownicę tak, by jechało toto 

w miarę prosto, drugą zaś wduszałem różne przyciski i przesuwałem dźwigienki. Dawało to 

efekty różnorodne, acz nie zawsze zamierzone.  Ot, coś spryskało  mi przednią szybę, coś 

zaczęło grać, aż w końcu miałem moje własne światła i syrenę na pełnych obrotach.

Rwaliśmy   tak   przed   siebie   w   duecie   i   zaczęło   mi   się   wydawać,   że   nie   jest   to 

najwłaściwszy sposób ucieczki. Gliniarze znali miasto, a ja nie; mieli radio, ja wprawdzie też, 

ale zupełnie bezużyteczne. Oni zaś z pewnością zorganizowali na mojej drodze jakiś komitet 

powitalny czy inną miłą niespodziankę.

Ledwo to ostatnie do mnie dotarło, skręciłem gwałtownie w najbliższą przecznicę. Z 

uwagi na to, że jechałem ciut szybciej, niż powinienem, odbyło się to przy akompaniamencie 

pisku opon i szorowania blachą po murze, ale w końcu znalazłem się, gdzie chciałem. Pościg 

zwolnił, nie mieli widocznie takiego zacięcia dramatycznego jak ja. Nadal trzymali się jednak 

za mną, wzięli nawet jeszcze jeden zakręt. Oba były w prawo i teraz, w ten oto prosty sposób, 

wracałem tam, skąd przybyłem, czyli na scenę zbrodni.

Było  to zresztą najbezpieczniejsze wyjście. Ledwie migając  światłami  i wyjąc  jak 

potępieniec, wpadłem w ulicę przed bankiem, zniknąłem w młynie, na który składało się coś z 

pół   tuzina   podobnych   wozów,   kręcących   się   w   kółko   i   nieustannie   blokujących   sobie 

wzajemnie drogę.

Robiłem, co mogłem,  by uatrakcyjnić  to widowisko, które i tak miało swój urok, 

dzięki pikantnym wiązankom i malowniczemu wygrażaniu pięściami. Szczerze żałowałem, że 

w momencie największego bałaganu musiałem wycofać się cichcem za najbliższy róg. Tu, w 

spokoju sprawdziłem, czy rzeczywiście jestem sam, wyłączyłem efekty specjalne i ruszyłem 

statecznie ulicą, szukając szczęścia.

Nie zamierzałem tak naprawdę uciekać wozem policyjnym,  to byłby najgłupszy z 

moich   pomysłów,   toteż   wypatrywałem   okazji,   by  pozbyć   się   samochodu   i   dostać   się   do 

background image

jakiejś   prawdziwej   oazy   spokoju.   Oazy   luksusowej.   Nigdy   nie   lubiłem   robić   rzeczy 

połowicznie.   Niezbyt   daleko   znalazłem   nawet   takie   miejsce,   zalane   powodzią   świateł   i 

reklam.  Hotel,  sadząc  po wyglądzie,  należał  do najlepszych.  Inaczej  mówiąc,  miejsce,  w 

którym nikt nie powinien mnie szukać. Taką przynajmniej miałem nadzieję.

Skręciłem w boczną uliczkę, zaparkowałem wóz, zdjąłem uniform i złapawszy torby, 

ruszyłem   ku   wyjściu.   Nie   zapomniałem   przedtem,   rzecz   jasna,   upchnąć   jednej   garści 

banknotów w kieszeni. Gdy znajdą wóz, powinni wpaść na genialny pomysł, że zmieniłem 

pojazdy i automatycznie objąć poszukiwaniami większy obszar.

- Hej, ty! - wrzasnąłem na umundurowanego faceta sterczącego przy drzwiach. - Weź 

bagaże.

Mój ton był obraźliwy, a maniery chamskie, toteż powinien dać mi chociaż w pysk lub 

wręcz zignorować. Zapobiegłem temu, wsuwając mu w łapę papier o sporym nominale. Rzut 

oka na liczbę wystarczał, by facet porzucił wszelkie złe myśli i z obleśnym uśmiechem złapał 

obie moje walizy. Mając go za plecami, wkroczyłem do środka.

Ciemne   drewno,   puszyste   dywany,   dyskretne   oświetlenie,   piękne   kobiety   w 

towarzystwie brzuchatych facetów - bez wątpienia było to właściwe dla mnie miejsce. Co 

prawda,   na   widok   mojego   przyodziewku   parę   osób   uniosło   w   zdumieniu   brwi,   ale 

zignorowałem to i podążyłem zdecydowanie ku recepcji. Stojący tam siwowłosy jegomość 

spojrzał na mnie sponad patrycjuszowskiego nosa i fizycznie poczułem, jak rośnie w nim 

odraza   wobec   mojej   osoby.   Rzuciłem   na   ladę   zwitek   banknotów   i   poinformowałem   go 

chłodno:

- Masz szczęście spotkać bogatego, ale ekscentrycznego milionera. To dla ciebie.

Gotówka zniknęła szybciej, niż zdążyła się pojawić.

- Właśnie wróciłem z dziczy i chcę tu dostać najlepszy pokój, jaki macie.

- Coś dałoby się zrobić, ale wolny jest tylko Apartament Królewski, a jego cena...

- Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami. Weź to i daj mi  znać, jak zabraknie  na 

rachunek.

-   Jak   pan   sobie   życzy.   Gdyby   był   pan   jeszcze   tak   uprzejmy   i   podał   mi   swoje 

nazwisko...

- A ty jak się nazywasz?

- Ja? Roscoe Amberdexter.

- Co za zbieg okoliczności! To także moje nazwisko, ale możesz się do mnie zwracać 

sir. Musi tu być dość popularne. W każdym razie możesz się za mnie podpisać, skoro obaj tak 

samo się nazywamy... - Przysunąłem się do niego i szepnąłem: - Nie chcę, żeby ktoś wiedział, 

background image

że tu jestem. Ledwie się gdzieś zatrzymam, już mam na karku kupę ludzi. Jakby właściciel 

chciał dalszych informacji, przyślij go do mnie.

Zamiast informacji dam mu i tak tylko gotówkę - pomyślałem - ale nie sądzę, żeby 

robiło mu to jakąś różnicę.

Z   całą   kurtuazją   zostałem   doprowadzony   do   pomieszczenia,   poinformowany 

dokładnie, co i jak się wdusza i włącza. Cały sztab fagasów pootwierał przede mną wszelkie 

możliwe   drzwi,   zamówił   zapasy   spożywcze   i   opuścił   lokal   z   zadowolonymi   minami   i 

pęczniejącymi kieszeniami. Gdy zostałem wreszcie sam, włożyłem największą torbę do szafy, 

otworzyłem mniejszą i zamarłem.

Igła detektora pola energii czasowej wskazywała trzy czwarte mocy i skierowana była 

na mur, w którym wbudowane było okno.

background image

7

Zatrzęsło mną, gdy kładłem detektor na podłodze. Siła pola wynosiła 117,56, czego 

nie omieszkałem zanotować, po czym patrząc wzdłuż osi wyznaczonej przez igłę, zbliżyłem 

się do okna i zaznaczyłem na jego ramie kobylaste X. Następnie sprawdziłem wszystko raz 

jeszcze. W czasie tego drugiego testu igła zaczęła się wahać, po czym spadła do zera.

Ale to były detale. Najważniejsze, że ich miałem. Operowali z tego miejsca i czasu, a 

skoro użyli generatora raz, to użyją go ponownie. Tylko że wtedy będę już na nich czekał. 

Pierwszy raz od chwili pojawienia się w tym zapomnianym przez Boga i cywilizację świecie 

poczułem nikły promyk nadziei ogrzewający mnie od środka. Z tym też uczuciem wziąłem 

prysznic i tabletkę, po czym udałem się na dobrze zasłużony odpoczynek.

Obudziłem   się   z   odczuciem   bliższej   i   dokładniejszej,   niż   przed   zaśnięciem, 

przynależności   do   gatunku   ludzkiego.   W   sąsiednim   pokoju   zgromadzona   została   dość 

interesująca kolekcja butelek, toteż z napełnioną szklanką zasiadłem przed srebrnym ekranem 

urządzenia   zwanego   tu   telewizorem.   Domyślałem   się   już   od   dawna,   że   moja   znajomość 

tubylczego języka jest dość niepewna, i miałem szczery zamiar posłuchać kogoś, kto władał 

jego doskonalszą i pełniejszą postacią.

Było   to   jednak   dość   trudnym   zadaniem.   W   oglądanym   przeze   mnie   programie 

brakowało podziału na kanały edukacyjne i rozrywkowe.

Znalazłem   jakąś   sztukę   historyczną,   w   której   bohaterowie   nosili   szerokoskrzydłe 

kapelusze   i   poruszali   się   konno,   ale   cały   ich   słownik   nie   przekraczał   stu   słów,   a   i   tak 

większość z tych inteligentów została zastrzelona, zanim zrozumiałem, o co im chodzi. Broń 

grała zresztą dość istotną rolę w większości tutejszych dramatów, które obejrzałem, choć w 

wielu   wypadkach   doprawione   to   było   jeszcze   sadyzmem   i   innymi   zboczeniami. 

Najrozmaitsze mordy zajmowały ludziom tyle czasu, że jedynym przejawem innych uczuć 

był przelotny pocałunek.

Na   dodatek   akcja   była   dość   trudna   do   śledzenia,   gdyż   co   chwila   przerywano   ją 

krzykliwymi   reklamami   różnych   dóbr   konsumpcyjnych.   Po   pięciu   godzinach   takiej 

mieszanki,   która   doprowadziła   do   minimalnego   zwiększenia   mojej   znajomości   języka, 

wyłączyłem   pudło   zniechęcony   i   udałem   się   do   kąpieli   w   osobnym   pomieszczeniu, 

wypełnionym eksponatami muzealnymi ilustrującymi historię kanalizacji.

Następnie spora gromadka służby hotelowej została rozpędzona po sklepach (z dużą 

background image

ilością   gotówki,   rzecz   jasna)   i   moje   szafy   zapełniły   się   zestawem   potrzebnych   ubrań   i 

drobiazgów   wraz   z   odpowiednimi   torbami   do   ich   przewozu.   Jako   dodatek   specjalny 

zafundowałem sobie komplet map, urządzenie zwane kompasem magnetycznym i podręcznik 

z   zasadami   nawigacji.   Wyznaczenie   kierunku,   obliczenie   odległości   i   przeniesienie   tego 

wszystkiego na mapę okolicy było już dość łatwym zadaniem. Gdy uporałem się z tym po 

dwóch   godzinach,   znałem   już   mój   cel:   dużą   aglomerację   miejską,   bardzo   dużą,   prawdę 

mówiąc, największą na całej mapie.

Nazywali ją tutaj Nowy Jork. Co prawda, nigdzie nie znalazłem Starego Jorku, ale to 

już mnie nie obchodziło. Wiedziałem, gdzie muszę się udać.

Opuszczenie   hotelu   porównywalne   było  tylko   z  abdykacją  monarchy  i   w  żadnym 

wypadku nie miało nic wspólnego ze zwykłym zwolnieniem pokoju przez klienta. Wynajęty 

wóz zawiózł mnie i stertę bagaży na lotnisko, gdzie uświadomiłem sobie, doznając przy tym 

niemiłego   szoku,   że   tutejsze   władze   -   w   przeciwieństwie   do   mnie   -   nie   zapomniały   o 

niedawnym obrobieniu banku.

- Otwórz no to! - polecił urzędas w uniformie.

- Zapomnieliście dodać ”proszę pana” - zwróciłem mu słodko uwagę, zauważając, że 

tej samej procedurze poddawani są wszyscy wyjeżdżający. - A mogę spytać, czego szukacie?

- Pieniędzy - odparł już uprzejmiej. - Był skok na bank.

- Obawiam się, nie mam ze sobą zbyt dużej kwoty - stwierdziłem, tuląc do siebie torbę 

z gotówką.

- Te są w porządku - sapnął kończąc przegląd moich waliz. - Zobaczymy jeszcze 

ostatnią.

- Nie tutaj, jeśli pan łaskaw. Jestem urzędnikiem rządowym, w tej torbie są ściśle tajne 

papiery! - To był tekst zerżnięty żywcem z jednego z tych kretyńskich programów TV, ale 

poskutkował.

- Chodźmy do biura - zgodził się wskazując drogę. W biurze wyglądał przez moment 

na   zaskoczonego,   gdy   zamiast   dokumentów   podsunąłem   mu   pod   nos   granat   z   gazem 

usypiającym, ale to był naprawdę tylko moment. Zaraz potem ułożył się miękko na ziemi. W 

pomieszczeniu były całe masy akt i innych formularzy tak drogich sercu każdego urzędasa. 

Zrobiłem mu z nich jak najwygodniejsze posłanie. Dopóki go nie znajdą, ja będę miał święty 

spokój i czas na dotarcie do Nowego Jorku. Poza tym nawet gdy znajdą, to i tak będą musieli 

go jeszcze obudzić, a w tym świecie nie mieli antidotum na mój gaz.

Lot był  nużący,  nudny i odbywał  się w  nieustannym  hałasie.  Tutejsze  urządzenia 

latające napędzane były zwykłymi silnikami odrzutowymi na ciekłe paliwo, którego smród, 

background image

wszechobecny   w   samolocie,   przekonał   mnie   w   końcu,   jak   karygodne   marnotrawstwo 

węglowodorów ma tu miejsce.

Przeżyłem chwilę grozy, gdy w pewnej chwili zaczęliśmy spadać, ale okazało się, że 

to normalna procedura przy lądowaniu. Droga z lotniska do śródmieścia, w smrodzie spalin, 

ryku  klaksonów  i wzajemnym  wymyślaniu  kierowców, była  dość  męczącym  przeżyciem, 

toteż z prawdziwą ulgą zamknąłem w końcu za sobą drzwi hotelowego apartamentu.

Byłem gotów do następnego kroku, którym miało być wykonanie zadania. W końcu 

po to właśnie się tu zjawiłem. Musiało się to odbyć szybko, aby moi przeciwnicy nie zdążyli 

się zorientować, że są pod obserwacją. Z pewnością liczyli się z taką ewentualnością, gdy 

rozpętywali   ten   konflikt,   ale   ile   czasu   można   żyć   w   nieustannym   pogotowiu   -   tydzień, 

najwyżej rok.

Aby zabezpieczyć się przed szeroko rozwiniętą profilaktyką, która ujawniłaby się z 

chwilą,   gdy   moja   obecność   przestałaby   być   tajemnicą,   powinienem   uderzyć   zaraz,   i   to 

uderzyć mocno. Pożyteczną rzeczą byłoby dowiedzieć się przy okazji, kim oni są, ale to już 

naprawdę tylko przy okazji.

Najważniejszą   sprawą   było   ich   całkowite   wyeliminowanie.   Nie   lubię   zabijać   bez 

wyraźnej potrzeby i w związku z tym  nader rzadko to robiłem, ale jeżeli ktoś, jak tutaj, 

wypowiada totalną wojnę wszystkiemu, a zaczyna od całkowitej likwidacji mojego Korpusu, 

to według mnie należy go jak najszybciej zabić, zanim on zdąży zamordować dalsze ofiary. Z 

tymi właśnie myślami przygotowałem się do opuszczenia mojego apartamentu.

Gdy   z   niego   wyszedłem,   zrozumiałem,   że   prawdopodobnie   nie   byłbym   w   stanie 

opanować całej planety ot, tak sobie, ale bez dwóch zdań przynajmniej trzy rewolucje leżały 

na   pewno   w   zasięgu   moich   możliwości.   Byłem   po   prostu   chodzącym   składem 

śmiercionośnych drobiazgów - to chyba było najtrafniejsze określenie mojej osoby. W dłoni 

miałem mały skórzany neseserek z detektorem, którego skala widoczna była przez specjalnie 

wycięte otwory.

Wyszedłem tak na miasto i rozpocząłem najnudniejszą, ale zarazem najspokojniejszą - 

jak z początku sądziłem - czynność, którą było oczekiwanie. Trwało to jednak krócej, niż się 

spodziewałem. Musieli chyba znów wpaść na jakiś chytry pomysł, gdyż detektor zameldował 

stałą   i  dość  długą  emisję.   Jej   kierunek   i  odległość   emitora  miałem  ustalone  już  po  paru 

sekundach i teraz gnałem tam ile sił w nogach. Na poruszanie nie tylko nogami, ale również i 

szarymi komórkami przyszedł czas, gdy omal nie wpadłem pod ciężarówkę.

Mój cel, do którego tak  pracowicie przez cały czas dążyłem, prezentował się dość 

okazale   -   była   to   kilkunastopiętrowa   konstrukcja   ze   szkła   i   stali,   które   tutaj   nazywają 

background image

”drapaczami  chmur”.  Znajdował się on w tak zwanej dzielnicy bankowej i otoczony był 

starannie utrzymanym trawnikiem.

Wszedłem tam, gotów na wszystko.

Poza tym, rzecz jasna, co nastąpiło.

Ledwie znalazłem się w środku, zatrzasnęły się wszystkie drzwi, zostały też zaraz 

zablokowane, a oni rzucili się na mnie. WSZYSCY. Klienci, obsługa wind, urzędnicy,  a 

nawet   kioskarz   i   sprzątaczka.   Zbliżali  się   do  mnie   błyskawicznie   z   lodowatym   błyskiem 

wściekłości w oczach.

Musiałem   zostać   przez   nich   namierzony!   Musieli   wykryć   mój   detektor,   gdy   ja 

szukałem ich. No i oczywiście nie czekali spokojnie na moje wyjaśnienia, których i tak bym 

im nie złożył.

Zaatakowali pierwsi.

background image

8

To była  zmora  senna, która nagle stała się rzeczywistością.  Owszem,  każda istota 

miewa napady paranoi, kiedy to wydaje się, że wszyscy są wrogami. Teraz jednak to nie było 

złudzenie. Przez sekundę zmroziło mnie przerażenie, a potem spróbowałem walki.

Tylko że ta pierwsza sekunda wystarczyła. Gdybym od razu zaczął, jak planowałem, 

zabijać i niszczyć, to mogłoby mi się to wszystko nawet udać. Teraz nie miałem już żadnych 

szans. Oczywiście, narobiłem sporego nawet zamieszania moimi granatami i rozwiązałem 

częściowo moją siedemdziesiątką piątką problem lokalnego przeludnienia, lecz przeciwników 

było zbyt dużo i byli zbyt blisko. Zostałem dosłownie przywalony całą ich masą, a ręce, które 

mnie łapały, nie były z pewnością dłońmi dobrych samarytan. Tak zatem utrata świadomości, 

która   przydarzyła   mi   się   w   końcu   po   którymś   szczególnie   mocnym   ciosie,   była   istnym 

błogosławieństwem.

Błogosławieństwo owo nie trwało jednak zbyt długo. Moje zmysły zaatakował ostry 

ból i jeszcze gorszy zapach, które ostatecznie przywróciły mi świadomość.

Przede mną stał potężnie zbudowany, wysoki facet. Przypatrywał mi się natarczywie i 

nie   mogłem   odwzajemnić   mu   się   tym   samym,   obraz   bowiem   pływał   mi   przed   oczami. 

Dopiero gdy jakaś życzliwa dusza wylała na mnie wiadro wody, mój wzrok w miarę się 

unormował.

Facet   dwukrotnie   przewyższał   wzrostem   normalnego   człowieka,   a   ponieważ 

zbudowany   był   dość   proporcjonalnie,   zasługiwał   na   miano   giganta.   Jego   skóra   miała 

intensywny   ciemnoczerwony   kolor,   oczy   były   skośne   i   też   ciemne,   zęby   wystawały   z 

paszczęki, szczególnie gdy mówił.

- Z jakiego czasu jesteś? - dobiegł mnie chrapliwy głos, mówiący językiem używanym 

w Korpusie.

Musiałem drgnąć nieco na te słowa, gdyż uśmiechnął się zwycięsko i bez śladu ciepła 

w głosie stwierdził:

- Korpus Specjalny! Ostatnie podrygi zdychającej ostrygi. Ilu was tu jest i gdzie są 

pozostali?

- Znajdą cię - wykrztusiłem.

Był to jedyny sukces, mizerny zresztą, wobec całej serii zwycięstw przeciwnika. Nie 

wiedział, jak dotąd, że jestem sam, a ta niewiedza była chwilowo gwarancją mego życia. 

background image

Chwilowo,   wiedziałem   bowiem,   że   nie   mam   co   liczyć   w   tym   towarzystwie   na 

długowieczność. Byłem rozebrany, i to fachowo, usunięto mi też wszystkie drobiazgi, które 

zazwyczaj nosiłem. Nie podniosło to mojego morale.

- Kim ty jesteś? - spytałem go w końcu.

Zamiast odpowiedzi uniósł obie pięści, naśladując gest wiktorii. Na ten widok słowa 

same jakoś wypłynęły mi z ust.

- Jesteś szaleńcem!

- Oczywiście! - wrzasnął. - Tacy właśnie jesteśmy i chociaż raz już nas za to zabili, 

nie uda im się tego powtórzyć. Tym razem to my zwyciężymy, niszcząc wszystkich naszych 

wrogów,   zanim   jeszcze   zostaną   narodzeni,   i   wypełniając   tym   samym   przeznaczenie. 

Spełnimy przekleństwo, które ciąży nad tym światem.

Przypomniałem sobie, co Coypu mówił o zniszczeniu Ziemi, ale zanim odtworzyłem 

wszystko w pamięci, jego ryk ponownie wypełnił mi uszy.

-   Zabrać   go!   Najpierw   się   z   nim   pobawię,   a   potem   wyciągniecie   z   jego   mózgu 

wszystkie informacje. Wszystkie!

Kiedy wywleczono mnie z pokoju, wiedziałem, że mogę tylko czekać na moment, gdy 

w pobliżu będzie paru spośród nich. W tłumie nie miałbym żadnej szansy.

Okazja zdarzyła  się, gdy moi prześladowcy przekazali mnie osobnikom w białych 

fartuchach. Odbyło się to przy licznych wymyślaniach i poszturchiwaniach, i to nie pod moim 

adresem. Między sobą nienawidzili się równie mocno, jak nie cierpieli mnie. Czysty obłęd!

Miałem już tylko jedną szansę i musiałem ją wykorzystać, jeśli miałem w ogóle coś 

zrobić.   Drzwi   zostały   zamknięte,   moje   nogi   przymocowane   do   stołu,   a   trzech   gości 

zamierzało to samo zrobić z resztą mojej osoby. Oprócz tego w pokoju było jeszcze dwóch, 

lecz odwrócili się do mnie plecami, zajęci aparaturą. Wysunąłem dolną szczękę do przodu i z 

całej siły nadgryzłem ostatni ząb.

Była to moja broń ostateczna; broń, której nigdy dotąd nie użyłem. Normalnie rzecz 

biorąc,   w   przeciętnych   warunkach   sięganie   po   nią   było   bez   sensu.   Zbytnie   spustoszenie 

powodowała w organizmie, by mogły to wyrównać największe nawet sukcesy. Normalnie. 

Ale ta sytuacja nie była normalna.

Wydrążony   ząb   pękł   i   parę   kropli   cieczy,   którą   zawierał,   spłynęło   mi   prosto   do 

przełyku.   Ból  był  potworny,  i   to  nawet  przy  zastosowaniu  środka  znieczulającego,  który 

stanowił jeden ze składników mikstury. Zrobili ją ludzie Coypu na moje wyraźne życzenie i 

jak dotąd testowana była  jedynie na zwierzętach. Zawierała wszystkie znane stymulatory, 

łącznie z nowym rodzajem synergatora, który wyzwalał w ciele ludzkim histeryczną siłę.

background image

Czas zwolnił. Zauważyłem,  że faceci w kitlach poruszają się wkoło mnie dziwnie 

ślamazarnie, i wiedziałem, że nadszedł właściwy moment.

Obie ręce przyciskali mi do stołu rośli faceci i widać było, że wkładają w to sporo 

serca, ale mimo to nie sprawiło mi kłopotu podniesienie ich jednym ruchem z podłogi tak, że 

zderzyli  się głowami. Cisnąłem ich na tego, który gmerał przy moich  nogach. Usiadłem, 

zanim jeszcze zdążyli opaść wszyscy na podłogę, i złapałem stalową obręcz przyciskającą 

moje kolana do blatu. Najprościej było wyrwać ją i to właśnie zrobiłem. Pozostali obecni w 

pokoju obracali się jeszcze ku mnie, gdy skończyłem. Jeden dostał dłonią w szyję i coś tam 

chrupnęło, drugiego trzasnąłem na odlew, posyłając go w środek spoczywającej na podłodze 

kompozycji ciał. Teraz poza mną w pokoju nie ruszało się już nic, toteż do głosu doszło 

logiczne myślenie.

Należało stąd pryskać, lecz nie na golasa. Ponieważ moje ubranie zostało rozdarte na 

strzępy, rozebrałem jednego z moich niedoszłych oprawców. Trwało to trochę, lecz w końcu 

wyszedłem w sensownym stroju na korytarz.

Droga do wyjścia wiodła po śladach podróży w tamtą stronę i nie miałem żadnych 

problemów   z   jej   przebyciem.   Wszyscy   inni   mieli   natomiast   spore   problemy,   by   mnie 

zauważyć. Nawet wtedy gdy przystanąłem przy długim stole, wokół którego kręciła się spora 

gromadka   tych   przyjemniaczków   zajętych   moim   starannie   rozłożonym   na   blacie 

wyposażeniem. Zupełnie jakby to była wystawa. Gdyby nie powaga chwili, na pewno bym się 

uśmiechnął.

Ostrożnie, by nikomu nie przeszkodzić, sięgnąłem po wiązkę granatów gazowych i 

filtry. To był faktycznie szybko działający gaz. Nawet ci, którzy coś zauważyli, nie mieli dość 

czasu, by poinformować innych. Powietrze nadal było pełne oparów, gdy z pistoletem w dłoni 

rozwaliłem drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.

- TY!? - ryknął, prostując swe olbrzymie ciało, gdy w koło walili się na ziemię jego 

pomocnicy.

Gaz był naprawdę dobry, co widać było po innych, ale on jakimś cudem zdołał się 

pozbierać   i   robił   nawet   wyraźne   wysiłki,   by   mnie   dosięgnąć.   Uspokoiłem   go   wcale   nie 

najlżejszym  stuknięciem kolbą. Przywiązałem go do krzesła, sprawdziłem, co nowego na 

tyłach, i gdy ponownie na niego spojrzałem, spostrzegłem, że nadal jest przytomny.

- Kim ty właściwie jesteś, do cholery? - wyrwało mi się. - Co z ciebie za człowiek?

- Jestem tym,  który rządzić będzie przez wieki. Umysłem, który nigdy nie zginie. 

Uwolnij mnie!

Oczywiście był obłąkany. I dziwny był ten obłęd, w którym znać było wewnętrzny 

background image

porządek. Co gorsza, był to zapewne obłęd zaraźliwy.

- Długie panowanie, ale niezbyt wygodne - stwierdziłem. - Dopóki nie wyleczysz się 

pan z tego oparzenia słonecznego, to nie ma rady, przejemniaczku...

Zamknąłem się. Dopiero teraz miałem okazję dokładniej go sobie obejrzeć. Całe jego 

ciało pokryte było bliznami i szwami. Sztuczne ciało, poskładane ze skradzionych części, 

które dobra chirurgia połączyła w jedno. Przez cały czas, gdy mówił - a nadawał bez chwili 

przerwy o sobie i o sobie podobnych - moja uwaga skupiała się na systemie wentylacyjnym, 

do którego wpuściłem dość gazu, by uśpić pułk piechoty. Tyle tylko, że mogło ich tu być 

więcej niż pułk.

Gdy   wszedłem   do   gabinetu,   ujrzałem   zielonkawe   migotanie   time-helixu   i 

uśmiechnąłem się do siebie.

- Jeden dobrze ulokowany ładunek i nastąpi ostatni występ tak aparatury, jak i naszego 

czerwonego brata - poinformowałem go uprzejmie.

Zamiast   wybuchu   dobrze   ulokowanego   ładunku   nastąpił   jednak   równie   dobry 

sierpowy i, ku mojemu wyraźnemu

zaskoczeniu,   znalazłem   się   na   ścianie.   Musiałem   najwidoczniej   ocenić   jego 

możliwości z taką samą dokładnością, z jaką on ocenił moje parę minut wcześniej.

Poruszał się błyskawicznie. Zanim podniosłem broń, był już przy aparaturze. Ale kule 

są szybsze. Trafiłem go, gdy spirala energii zaczynała się dopiero rozwijać. Fontanna krwi 

buchnęła z jego klatki piersiowej. Zniknął jednak, a ja nie wiedziałem, dokąd się udaje.

Powinien   już   być   martwy,   ale   nie   zamierzałem   powtórnie   popełniać   tego   samego 

błędu   i   oceniać   go   zgodnie   z   kryteriami   stosowanymi   wobec   innych   ludzi.   Maszyneria 

przepaliła się, nie wytrzymując przeciążenia, a zatem nie byłem już w stanie niczego się z 

tego źródła dowiedzieć. Na dodatek zaczęły przepływać przeze mnie pierwsze fale bólu i 

zmęczenia. Był to najlepszy dowód, że moje narkotyki z wolna przestawały działać.

A tu trzeba było jeszcze pozbierać ekwipunek i dotrzeć z nim do hotelu, i to dość 

szybko, by zacząć skuteczną kurację własnej osoby.

W trakcie zbierania mojej własności doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej 

dostępne   są   tu   wszystkie   materiały   potrzebne   do   zbudowania   time-helixu,   a   sposób   jego 

zmontowania   mam   przecież   na   małym   czarnym   dysku   spoczywającym   w   kieszeni.   Co 

prawda, będę potrzebował znacznie więcej gotówki, ale na to przecież zawsze znajdzie się 

sposób.

Pokrzepiony tymi miłymi perspektywami, opuściłem niegościnny lokal.

background image

9

Z nonszalancją niosłem moją dyplomatkę, a w niej - standardową zawartość: granaty, 

bomby,   materiały   wybuchowe,   spluwa,   może   dwie.   Ot,   normalne   artykuły   handlowe. 

Trzymałem się prosto, z ramionami odciągniętymi do tyłu, krok miałem pewny na równi z 

przekonaniem, że gdzie jak gdzie, ale w biurze płatnika gotówki nie zabraknie. Cokolwiek by 

powiedzieć, chociaż tyle byłem winien nowiutkiemu mundurowi komandora US Navy.

- Dzień dobry - warknąłem, zamykając za sobą drzwi przedsionka kasy i jednocześnie 

blokując je trzymanym dyskretnie w dłoni drobiazgiem.

- Yes, sir.

Siedzący za biurkiem sierżant sztabowy odpowiedział uprzejmie, ale widać było, że 

pochłonięty jest piętrzącymi się na jego biurku sprawami i że makulatura ta ważniejsza jest 

dla niego niż moja osoba. Drzwi do sąsiedniego pokoju były uchylone, tak że mogłem rzucić 

okiem na otwarty akurat sejf. Wyglądał ślicznie i kolorowo. Położyłem walizeczkę na biurku.

- Czytałem niedawno o tym - stwierdziłem - jak efektywnie radzi sobie wojsko ze 

zdobyciem miliona czy dwóch, gdy są potrzebne. Przyznaję, że jestem pełen podziwu dla tej 

operatywności. - Przy tych słowach odblokowałem zamki walizeczki.

- Aye, aye, sir - mruknął sierżancina, licząc coś zawzięcie na kalkulatorze.

- Myślałem, że może was to zainteresuje. Powiem tylko krótko, co mnie tu sprowadza. 

Pomyślałem sobie, że przy tak wzorowej zaradności znajdzie się tu trochę gotówki i dla mnie. 

I to jest właśnie powód, dla którego zamierzam was zastrzelić, sierżancie.

Na   to   w   końcu   zareagował.   Poczekałem   uprzejmie,   aż   oczy   wyjdą   mu   z   orbit,   a 

rozwarcie szczęk osiągnie maksimum, i pociągnąłem za spust długolufowego pistoletu. Z 

cichym   pstryknięciem   wypluł   ładunek,   lecz   zajęło   to   jednak   parę   sekund   i   reszta 

zgromadzonego w okolicy personelu miała czas, by coś zauważyć. Zanim zdążyli właściwie 

zareagować, uspokoiłem ich po kolei moją nową zabawką. Na koniec wsadziłem głowę do 

sąsiedniego pokoju i zawołałem:

- Ho, ho, widzę pana, kapitanie!

Odwrócił się z jakimś przekleństwem na końcu języka, ale natychmiast wbiłem mu 

igłę pod ucho. Spoczął na ziemi równie szybko jak pozostali. Mój narkotyk był skuteczny i 

piorunujący w działaniu.

Za   moimi   plecami   rozlegało   się   teraz   niezbyt   melodyjne,   lecz   miłe   dla   ucha 

pochrapywanie. A przede mną piętrzyły się pliki zielonkawych banknotów. Nie tracąc czasu 

background image

otworzyłem torbę i wyjąłem pierwszy z nich. W tym momencie szyba w najbliższym oknie 

rozleciała się z brzękiem, a z powstałej w ten sposób dziury bluznęła w moim kierunku seria. 

Tyle tylko, że mnie już nie było na linii ognia. Gdyby strzelano przez szkło, byłbym już 

elegancko podziurawiony ołowianymi pociskami, których używali tubylcy. Rozbicie szyby 

dało mi ten ułamek sekundy, na który mogłem liczyć i na którego wykorzystanie zawsze 

byłem przygotowany.

Przewrót przez plecy i już toczyłem się ku drzwiom, ściskając w obu dłoniach granaty 

gazowe   i   dymne.   Rzucone,   eksplodowały   prawie   bezgłośnie   i   wnętrze   pomieszczenia 

przestało być widoczne dla spojrzeń z zewnątrz. Rzuciłem następne granaty i ogień ustał.

Na podobieństwo dobrze ukształtowanego węża podczołgałem się do sejfu i mając go 

między sobą a oknem, zacząłem na oślep ładować pieniądze do torby. Nie zamierzałem ich tu 

zostawiać.   To,   że   odkryto   moją   obecność   nie   stanowiło   żadnego   powodu.   Śmiertelne 

niebezpieczeństwo to nie usprawiedliwienie. Jeśli nie wyjdę z tego cało, to i tak nie zrobi to 

różnicy, ale jeżeli się uda, to powinna mnie spotkać za ten trud jakaś nagroda.

Pchając bagaż przed sobą, poczołgałem się ku drzwiom i byłem  już na najlepszej 

drodze, aby je uchylić, gdy na zewnątrz ryknął megafon:

- Wiemy, że tam jesteś. Wyjdź z rękami w górze, albo rozwalimy tę budę. Budynek 

jest otoczony. Nie masz żadnych szans!

Dym się przerzedził i zerkając przez okno mogłem się przekonać, że głos nie łże. 

Wokół   była   masa   ciężarówek   (z   kwadratowoszczękimi   -   jak   nakazywała   wyobraźnia   - 

członkami Military Police) i jeepów, na których zamontowano wielkokalibrowe kaemy na 

obrotowych podstawach. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądało to na dobrze przygotowany komitet 

powitamy.

-   Nigdy   nie   weźmiecie   mnie   żywego!   -   ryknąłem   siejąc   na   prawo   i   na   lewo   tak 

granatami dymnymi, jak i ładunkami wybuchowymi. Korzystając z zamieszania, wywaliłem 

jeszcze spory kawał tylnej ściany i przepełznąłem do chrapiącego nadal sierżanta.

Na dotyk sądząc, musiał mieć za sobą służbę o imponującym przebiegu. Pasków miał 

więcej   od  szanującego  się  tygrysa,   a  naszywki  na  rękawie  sięgały  łokcia.  Błyskawicznie 

pozbyłem   się   swojej   kurtki   mundurowej   i   włożyłem   jego   bluzę.   Ten   handel   wymienny 

uzupełniłem   jeszcze   czapkami   i   już   byłem   gotów.   Ci   na   zewnątrz   wiedzieli   o   mnie 

zdecydowanie zbyt dużo, ale z tej wiedzy można było zrobić też inny użytek i wykorzystać ją 

przeciwko nim. Wsunąłem broń do kieszeni, złapałem torbę i otworzyłem drzwi.

-   Nie   strzelać!   -   wrzasnąłem,   wytoczywszy   się   na   świeże   powietrze.   Stanowiłem 

idealny cel na tle czarnego dymu. - Nie strzelać! On ma mnie na muszce!

background image

Starałem się wyglądać na przerażonego, co nie było  specjalnie  trudne, biorąc pod 

uwagę   ową   małą   armię   celującą   w   moją   osobę.   Miałem   wrażenie,   że   na   brzuchu   ktoś 

wymalował mi tarczę strzelecką, ale dziwnym zaiste i szczęśliwym trafem nikt nie pociągnął 

za spust. Zrobiłem jeszcze krok do przodu, obejrzałem się lekko przez ramię i dałem susa ze 

schodów.

- Strzelajcie, dostaniecie go! - ryknąłem.

Zachęta była ostatnią rzeczą, której potrzebowali. Entuzjazmu mieli aż w nadmiarze. 

Frontowe drzwi, podobnie jak i wszystkie szyby, zniknęły rozpylone w proszek przez setki 

kul   niemal   natychmiast   po   moim   okrzyku.   Sama   ściana   zaczynała   przypominać   swoim 

wyglądem wybrakowany ser szwajcarski, w którym liczba dziur przewyższała wszystko inne.

- Mierzyć wysoko! - krzyknąłem, czołgając się do najbliższego jeepa. - Nasi chłopcy 

są na podłodze!

Strzelali wysoko i byli na najlepszej drodze do oddzielenia

 

dachu od reszty budynku, 

gdy   zbliżył   się   do   mnie   oficer.   Osunął   się   na   ziemię.   Zaraz   po   tym,   rzecz   jasna,   jak 

rozdusiłem mu pod nosem ampułkę z gazem.

- Trafili porucznika! - krzyknąłem, pakując torby i jego bezwładne ciało na tył jeepa. - 

Trzeba go stąd zabrać!

Kierowca musiał być rzadkim typem tępego służbisty, bo ledwie miałem czas, aby 

zabrać się z nimi. Nie ujechaliśmy jeszcze pięciu jardów, gdy strzelec dołączył do porucznika. 

Wkrótce ich grono powiększył kierowca. Z nim było najtrudniej, gdyż wyciągniecie ciała zza 

kierownicy jadącego samochodu nie należy do lekkich rozrywek, lecz w końcu zająłem jego 

miejsce. Wdusiłem gaz do dechy i zerknąłem w lusterko.

Trzeba przyznać, że zorientowanie się w sytuacji nie zabrało im zbyt wiele czasu. 

Prawdę   mówiąc,   pierwszy   wóz   ruszył   za   mną,   ledwo   zająłem   się   kierowcą.   Skręciłem 

gwałtownie za róg, posyłając pluton tuptających zapamiętale chłopców w różne strony świata 

w poszukiwaniu ukrycia,  i obejrzałem się. Wyglądało  to imponująco  - coś ze trzydzieści 

pojazdów  różnej  maści,   od  ciężarówek  po  motory,   gnało  za   mną   na  złamanie   karku.  Ta 

przeklęta  popularność! Gdziekolwiek  by się ruszył  Jim di Griz, zbawca ludzkości, tłumy 

zawsze podążają za nim!

Skręciłem   ku   potężnemu   hangarowi   zastawionemu   helikopterami.   Jazda   między 

rzędami maszyn należała do najbardziej podniecających momentów ucieczki. Nagłe omal nie 

zahamowałem. Helikoptery? Czemu nie? Byłem ostatecznie w Bream Field, uznawanym tu za 

helikopterową stolicę świata. Skoro umieli je robić, to z całą pewnością umieli na nich latać. 

A jak znałem życie, to obecnie cała stacja musiała być szczelnie odcięta od świata. Trzeba 

background image

było pomyśleć o innej drodze ucieczki niż lądowa i ja właśnie to zrobiłem. Przed sobą miałem 

płytę postojową, na której parkowała pękata maszyna z wolno obracającym się wirnikiem. Z 

piskiem opon zatrzymałem się tuż przed szeroko otwartymi drzwiami w kadłubie, po czym 

błyskawicznie wrzuciłem tam worki z gotówką. W tym samym momencie ciężki but podjął 

wysiłek, by zetknąć się z moją głową.

Oczywiście byli zaalarmowani. I to tak, że zapewne wszyscy w promieniu stu mil, 

poza głuchymi i sparaliżowanymi, gotowali się, by mnie ująć. Z wolna stawało się to nudne.

Musiałem   schylić   się   przed   ciosem,   złapać   but   i   zacząć   szarpać   się   z   jego 

właścicielem,   gdy   tymczasem   horda   moich   prześladowców   zbliżała   się   już   z   rykiem 

klaksonów. Właściciel buta wiedział zbyt dużo o tego typu przepychankach, toteż położyłem 

kres tej zabawie używając igły z narkotykiem. Wrzuciłem jego bezwładne ciało do środka, 

potem dodałem kilka granatów i na końcu moją osobę. Nie chcąc przeszkadzać pilotowi, 

który   zażywał   właśnie   drzemki   w   fotelu,   zająłem   stanowisko   drugiego   pilota   i 

wytrzeszczyłem   oczy   na   to,   co   rozciągało   się   przede   mną   w   całej   swej   niklowanej 

wspaniałości, czyli tablicę przyrządów.

Jeśli czegoś tu brakowało, to z pewnością nie były to zegary ani dźwignie. Przez 

czysty, kretyński przypadek znalazłem od razu te, które były mi potrzebne. Tyle tylko, że do 

tego czasu i tak zostałem otoczony wianuszkiem pojazdów, z których wysuwali lufy tępaki z 

MP,   a   paru   walczyło   zajadle   o   przywilej   wejścia   do   kabiny.   Uspokoiłem   ich   gazem, 

sprawiedliwie traktując tych w maskach przeciwgazowych, jak i tych, którzy ich nie mieli. 

Poczekałem, aż będę miał pełny przedział desantowy, i otworzyłem przepustnicę.

Z pewnością widziano tu już lepsze starty, ale - jak twierdził mój dawny instruktor - 

każdy sposób znalezienia się w powietrzu jest satysfakcjonujący. Maszyna kołysała się jak 

uczuciowy alkoholik i kątem oka dostrzegłem, jak pozostali w dole szukają panicznie osłony. 

Odniosłem jeszcze wrażenie, że koło stuknęło w plandekę jednej z ciężarówek, ale to chyba 

tylko moja przemęczona wyobraźnia.

A   potem   płynąłem   już   w   powietrzu   i   miałem   wreszcie   trochę   samotności. 

Skierowałem dziób maszyny nad ocean, na południe.

Wybór miejsca akcji nie był przypadkowy - Bream Field leży mniej więcej w najniżej 

położonym zakątku Kalifornii, z jednej strony graniczy z Pacyfikiem, z drugiej z Meksykiem. 

Ponieważ   nie   miałem   ochoty   przebywać   dłużej   w   Stanach   Zjednoczonych   Ameryki 

Północnej, było  to dla mnie  miejsce nader wygodne.  Bodźca dodał mi  fakt, że - według 

mojego rozeznania - większość helikopterów marynarki i armii podążała za mną i obawiałem 

się,   że   w   krótkim   czasie   mogą   dołączyć   do   nich   myśliwce.   Meksyk   był   tymczasem 

background image

niezależnym   państwem   i   tam   nie   będą   mogli   za   mną   lecieć,   miałem   przynajmniej   taką 

nadzieję. Zresztą, jakkolwiek by było, z pewnością w takim przypadku pojawia się zawsze 

masa komplikacji prawnych, a zanim zostaną one rozwiązane, ja już będę daleko.

Rozmyślając tak sobie, szukałem jednocześnie autopilota, co po paru omyłkach w 

końcu mi się udało. Byliśmy właśnie nad granicą i po paru chwilach posuwaliśmy się już nad 

plażą stanowiącą terytorium państwa Meksyk; z całą tą powietrzną armadą o sekundy za 

ogonem. Sekundy zaś były wszystkim, czego potrzebowałem. Skierowałem maszynę nisko 

nad wodę. Ocean był z trzydzieści stóp pode mną, powierzchnia burzyła się pod wpływem 

wichury wytwarzanej przez wirnik. Wyrzuciłem torby i dałem pilotowi zastrzyk. Zaczynał już 

mrugać oczami, gdy włączywszy autopilota na lot po prostej, skoczyłem w ślad za torbami.

O mały włos udałoby mi się popełnić dość skomplikowaną odmianę samobójstwa. 

Maszyna szła pełnym ciągiem, przez co przekręciło mnie w powietrzu i spadłem na wodę z 

wdziękiem  i   gracją   bryły   cementu.  Opiłem  się   solidnie,  ale  jakimś  cudem  wypłynąłem  i 

rąbnąłem głową w jedną z toreb.

Woda była zimniejsza, niż sądziłem, toteż zaraz złapał mnie skurcz. Całe szczęście, że 

unoszący się spokojnie bagaż dawał mi jakieś oparcie. Dzięki niemu zdołałem dostać się i do 

drugiej torby i w tym właśnie momencie przeleciała nade mną, na podobieństwo wkurzonych 

aniołków, cała ścigająca mój helikopter armada.

Pewien byłem, że nikt nie fatygował się spoglądaniem na wodę. Wszystkie oczy wbite 

były w znikający na południu helikopter, który przed chwilą byłem łaskaw opuścić. Nagle 

pojawił   się   nad   nim   deltoskrzydły   myśliwiec   i   maszyna   zaczęła   powoli,   ale   niepewnie 

zakręcać. Miałem zdecydowanie mniej czasu, niż sądziłem jeszcze przed kilkoma minutami.

Skurcz stał się dokuczliwy i zanim się zorientowałem, znalazłem się znów pod wodą - 

tylko po to zresztą, by stanąć na piasku. Parskając i klnąc wygramoliłem się na plażę; idealne 

miejsce, by się ukryć, szczególnie przed poszukiwaniami prowadzonymi z powietrza.

Wprawdzie do tej pory jeszcze się nie zaczęły, lecz nie miałem wątpliwości, że do 

nich dojdzie. Wyjąłem klasyczny granat, odbezpieczyłem go i włożyłem do dołka naprędce 

wygrzebanego w piasku. Gruchnęło mocno, wzbijając w koło fontannę piasku i wywalając 

dziurę akurat na moje potrzeby. Wrzuciłem w nią bagaż i rzeczy, z  których rozdziałem się 

zgoła   błyskawicznie,   i   gorączkowo   zacząłem   to   wszystko   zasypywać.   Gdy   pierwsza   z 

poszukujących   maszyn   znalazła   się   nade   mną,   leżałem   sobie   spokojnie,   rozkoszując   się 

słońcem - ot, jak jeden z wielu w okolicy pływaków.

Odegrałem należytą komedię z gapieniem się w górę, po czym maszyna zniknęła w 

oddali.   Nie   na   długo.   Ten,   który   objął   dowodzenie   obławą,   był   nawet   inteligentny. 

background image

Helikoptery rozdzieliły się i zaczęły powolne przeczesywanie plaży i przybrzeżnych wód, bez 

wątpienia posługując się porządnymi lornetkami, które mogłyby wypatrzyć kraba na wydmie. 

Zdecydowałem,   że   czas   na   kolejną   dawkę   pływania.   Musiałem   przy   tym   wykazać   sporo 

samozaparcia, woda była bowiem bardzo zimna. Gdy znów nadleciały helikoptery, było ze 

mnie widać tylko czubek głowy i czerwone majtki, które głupim trafem miałem akurat na 

sobie.

Jedna   z   maszyn   zniżyła   się   nawet   i   zawisła   nade   mną,   na   co   zareagowałem 

wygrażaniem pięścią i solidną wiązanką. Po chwili szum helikopterów ucichł w oddali. Z 

trudem wylazłem na brzeg i z przyjemnością rozłożyłem się na piasku.

Wszystko to byłoby nader ładne, wręcz piękne, tylko jak, do cholery, mam się teraz 

stąd wydostać?

background image

10

Gdy helikoptery zniknęły w oddali, skończyło się wylegiwanie. Niczym stuknięty kret 

odkopywałem   to,   co   przed   chwilą   pracowicie   zagrzebywałem.   Przeniosłem   cały   majdan 

daleko poza linię przypływu. Następny granat, następny wysiłek i znowu wszystko porządnie 

ukryłem.   Oczywiście,   oprócz   spodni,   butów   i   koszuli,   z   której   usunąłem   to,   co   miało 

jakikolwiek związek z armią, a na dodatek zmieniłem ją paroma cięciami w całkiem sportowy 

przyodziewek. Rozłożyłem rzeczy, by przeschły, i wziąłem dokładne namiary na okoliczne 

punkty krajobrazowe, aby w przyszłości nie przekopywać całej plaży. Wreszcie ubrałem się i 

ruszyłem ku oddalonej o paręset jardów drodze.

Szczęście   mnie   nie   opuszczało,   gdyż   ledwie   się   na   nią   wdrapałem,   pojawiła   się 

machina średniej wielkości na niezwykle wysokich kołach, z dwoma obdartusami w środku. 

Uniosłem kciuk w uniwersalnym geście, odpowiedział mi szczęk hamulców i zapraszający 

gest.

- Chłopie, wyglądasz na mokrego! - przywitał mnie jeden.

- Chłopie, kąpiel na kacu to jest to! - odparłem.

- Trzeba będzie spróbować - zgodził się kierowca i ruszyliśmy przed siebie.

Po   paru   minutach   minęły   nas   dwa   czarne   sedany   z   błyskającymi   światłami   i 

potężnymi napisami POLICJA na burtach. Nie trzeba być wybitnym lingwistą, aby zrozumieć 

znaczenie tego napisu, toteż nie byłem bynajmniej zmartwiony ich szybkim zniknięciem.

Moi  nowi  kumple  wysadzili  mnie  w  mieścinie  zwanej  Tijuana, gdzie  poszukałem 

kafejki, siadłem  ze  szklanicą   tequili  na  werandzie  i  zrozumiałem,   że  właśnie  uciekłem  z 

dobrze zaplanowanej pułapki.

Bo bez dwóch zdań to była pułapka!

Te wszystkie karabiny maszynowe i pojazdy nie spadły zza chmurki, a jest rzeczą 

raczej   mało   prawdopodobną,   aby   taka   siła   została   postawiona   na   nogi   przypadkowym 

alarmem i to w tak błyskawicznym czasie. Tym bardziej że po krótkiej analizie własnego 

postępowania pewien byłem, iż ja tego wszystkiego nie wywołałem. Skąd zatem wiedzieli, co 

ma nastąpić?

Ano z prostego powodu - jakiś dowcipny facet, który podróżował w czasie, przeczytał 

sobie gazety wydane po tym incydencie, po czym cofnął się nieco i ostrzegł ich.

Dokładnie tego się spodziewałem, co nie znaczy oczywiście, że cokolwiek mi się w 

background image

tym numerze podobało. Lecz kryła się pod tym jeszcze jedna, najistotniejsza sprawa. ON żył. 

Zniszczyłem jego radosną twórczość w roku 1975, założył więc nową bazę: potężniejszą, 

dobrze ukrytą i oddaloną. On i jego rozkoszni szaleńcy chcieli kontrolować całą historię, cały 

czas i byli na najlepszej do tego drodze, zwłaszcza że zlikwidowali już Korpus Specjalny, 

jedyną organizację przyszłości, która byłaby w stanie ich powstrzymać. Albo raczej prawie 

zlikwidowali,  gdyż  pozostałem  jeszcze  ja, z moją  obłędną  misją  przerzutową  i zadaniem 

likwidacji likwidatorów. Zresztą, udało mi się to już w 99,9 procent. I tylko ta drobna jedna 

dziesiąta procenta powodowała, że całą robotę trzeba było teraz zaczynać od początku. Ten 

facet musiał mieć pancerną bieliznę. Następnym razem użyję czegoś mocniejszego, bomby 

atomowej w jego śniadaniu na przykład. A więc do roboty!

Sprawa   wynajęcia   samochodu   i   wykopania   gotówki   już   następnego   dnia   nie 

nastręczyła   żadnych   problemów,   nie   licząc   faktu,   że   ułożyłem   do   snu   paru   typków   w 

prochowcach. Było to zajęciem czysto samarytańskim, zważywszy na ich niewyspanie po 

całonocnym wytrzeszczaniu oczu na pustą plażę.

Przerzucenie tego naboju do Stanów okazało się jeszcze łatwiejsze i przed dwunastą 

byłem   już   w   biurze   Whizzer   Electronics   Inc.   w   San   Diego.   Potężne   laboratorium   oraz 

malutkie biuro i tępy recepcjonista byli w takim stanie, w jakim je zostawiłem. Moja rola 

chwilowo się kończyła. Teraz przyszła kolej na profesora Coypu.

-   Rozumiesz,   profesorze?   -   spytałem   małe   czarne   pudełko   z   jego   nazwiskiem   na 

wieczku. - Wszystko jest gotowe i czeka na ciebie. Najlepszy sprzęt, jaki można tu dostać za 

kradzioną gotówkę. Najnowsze wyniki i efekty badań, zapas surowców i katalogi zakładów 

chemicznych,   fizycznych   laboratoriów   i   centrów   elektronicznych.   Konto   bankowe   z 

wystarczającą   sumą,   by   wykupić   połowę   tego   miasta.   Lekcje   tutejszego   języka,   czeki   in 

blanco, historia tego wszystkiego, co się wydarzyło. Teraz do dzieła, i obchodź się delikatnie 

z tym ciałem - to jedyne, jakie mam, i jestem doń raczej przywiązany.

Zanim   zdążyłem   się   rozmyślić,   położyłem   się   na   łóżku   i   przekręciłem   włącznik 

skrzynki pamięciowej.

- Co się stało? - spytał Coypu wewnątrz mego mózgu.

- Dużo. Jesteś w moim umyśle, nie zrób więc czegoś głupiego.

- Bardzo interesujące. Faktycznie, to twoje ciało. Pozwól mi poruszyć tym ramieniem. 

Praktycznie rzecz biorąc, to czy nie przeszedłbyś się na spacer, a ja się tu trochę rozejrzę?

- Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę.

- No cóż, nie masz innego wyjścia. Do zobaczenia.

- Nie!!!

background image

Ale mój  rozpaczliwy wrzask nie miał  i tak żadnego znaczenia,  gdyż  moja  dłoń - 

sterowana przez umysł Coypu - przekręciła wyłącznik...

Czas

mijał

tak

wolno.

Czarne  pudełko   z   napisem   ”Coypu”   leżało   na   mojej   dłoni,   a   palce   drugiej   ręki 

spoczywały   na   wyłączniku.   Pamięć   mi   wróciła   i   rozejrzałem   się   za   krzesłem.   W   końcu 

spostrzegłem,  że już siedzę. W pamięci pozostały tygodnie  wytężonej  pracy,  na dłoniach 

przybyło blizn. Stojący na stole magnetofon ożył i w pokoju rozległ się głos Coypu.

- Na wstępie rada: nie rób tego ponownie. Nie pozwól, aby moja pamięć objęła raz 

jeszcze  władzę   nad  twoim   ciałem,  gdyż   pamiętam   wszystko,  włącznie   z  tym,   że  już  nie 

istnieję i że poza tym, co tkwi zamknięte w tym pudełku, nie ma mnie wcale. Gdy przekręcę 

wyłącznik, będzie to równoznaczne z popełnieniem samobójstwa, a ja nie miewam manii 

prześladowczych tego rodzaju. Niezwykle trudno jest przekręcić ten wyłącznik, lecz sądzę, że 

będę w stanie. Zrobię to teraz, wątpię jednak, bym był zdolny uczynić to ponownie. Jak już 

powiedziałem, nie rób tego powtórnie. Uważaj!

- Uważam, uważam! I tak tego nie zrobię - mruknąłem, nalewając sobie podwójną 

porcję whisky.

Coypu   zostawił   barek   równie   dobrze   zaopatrzony,   jak   ja  przed...   no,   przed   tym. 

Zawsze uważałem, że to porządny chłop.

- Do rzeczy!  - ciągnął  tymczasem  magnetofon.  - Gdy zacząłem  badania, stało się 

oczywiste, dlatego ci obłąkańcy wybrali tę konkretną epokę. Społeczeństwo, które dopiero co 

wkroczyło w erę technologiczną i ma jeszcze umysły otępiałe średniowieczem, to idealny 

podkład dla takiej działalności, ale nie ma tu potrzeby urządzać wykładu. Wystarczy, jeśli 

powiem, że materiały potrzebne do zbudowania time-helixu są tu dostępne. Zbudowałem go i 

podłączyłem   -   jest   gotów   do   działania.   Zbudowałem   też   urządzenie   do   śledzenia   stwora 

zwanego ON  w czasoprzestrzeni.  Z sobie  tylko  znanych  powodów  operuje on obecnie  z 

przeszłości tej planety. Cofnął się mniej więcej o sto siedemdziesiąt lat. To wprawdzie tylko 

moje spekulacje, lecz sądzę, że cała dotychczasowa akcja nakierowana była na ciebie. Nie 

wiem, w jaki sposób, ale stworzył on barierę uniemożliwiającą przeniknięcie wcześniej niż do 

1805 tutejszego roku. Nie możesz go dopaść w chwili budowy firmy. Uważaj, gdyż masz do 

czynienia z potężnymi siłami. Oznaczyłem ci na skali pięć kolejnych lat po 1805, w których 

operuje, jak i miejsce - miasto Londyn. Wybór należy do ciebie. Życzę ci powodzenia!

background image

Poczułem się cholernie podniesiony na duchu - nic, tylko wybrać sobie rok, w którym 

mam dać się zabić! No bo jeśli był w stanie urządzić mnie tak konkursowe teraz i tutaj, to 

czego mogę się spodziewać tam, gdzie zgromadził większe siły,  a obrona jest dokładniej 

przygotowana?   Z   całą   pewnością   nie   będzie   to   powitanie   pełne   wylewnej   serdeczności! 

Zrezygnowany   zafundowałem   sobie   następnego   drinka   i   sięgnąłem   po   pierwszą   z   rzędu 

książek.   Coypu   faktycznie   nie   próżnował.   Prócz   małych   dziełek   typu   ”zrób   to   sam” 

zgromadził całkiem pokaźną bibliotekę dotyczącą interesującego nas okresu. Po przeczytaniu 

pierwszej   z   tych   książek   wiedziałem   już,   kogo   szukam   i   kto   tym   razem   będzie   moim 

przeciwnikiem.

Napoleon Bonaparte, inaczej Napoleon I, cesarz Francji i większości Europy, prawie 

całego   świata.   Jego   megalomańskie   ambicje   dziwnie   znajomo   dzwoniły   mi   w   pamięci. 

Pocieszające było tylko to, że w Anglii mówiono lokalną odmianą tego samego języka co w 

Ameryce, tak że nie musiałem przeprowadzać następnych sesji z memogramem.

Mimo to miałem pewne problemy - na przykład z ubraniem, ale ponieważ ilustracji 

było aż nadto, a magazyny Hollywoodu pod ręką, nie był to taki wielki kłopot. Moda tych 

czasów okazała się idealna dla moich potrzeb, gdyż szerokie rękawy i wysokie kapelusze 

pozwalały na całkiem ładne ukrycie wielu umilających życie drobiazgów.

Mimo że wynajdywałem najrozmaitsze preteksty i sprawy nie cierpiące zwłoki, w 

końcu nadszedł ten dzień. Broń i wyposażenie były sprawdzone, zdrowie doskonałe, refleks u 

szczytu możliwości, morale oklapnięte, ale to i tak nie miało znaczenia. Pojawiłem się więc 

przed recepcjonistką, gapiącą się na mnie tępo zza jakiejś ilustrowanej szmaty, i stwierdziłem:

- Miss Kipper, oto czek na sumę równą pani poborom za najbliższe cztery miesiące. 

Miło mi było z panią współpracować.

- Nie podoba się panu moja praca?

- Pani praca jest dokładnie tym,  czego od pani oczekiwałem, ale ta firma właśnie 

zbankrutowała.

- To bardzo źle.

- Też tak myślę, a teraz, do widzenia!

Czynsz był zapłacony za miesiąc z góry, z właściciel mógł sobie wziąć wszystko, co 

pozostało wewnątrz. Z wyjątkiem time-helixu, ten bowiem miał założoną bombkę zegarową. 

I tak zbyt dużo nieodpowiedzialnego elementu szwendało się w czasie.

Włożenie   kombinezonu   z   ekwipunkiem   na   modny   strój   z   epoki   było   wysiłkiem 

przekraczającym moje możliwości. Skończyło się na tym, że frak i lakierki trzymałem pod 

pachą, gdy wchodziłem do seledynowego walca. Tablica była  już nastawiona - na dolinę 

background image

Tamizy   w   pobliżu   Oxfordu,   na   tyle   daleko   od   Londynu   (z   Chilterness   dodatkowo 

przesłaniającym   widok),   aby   uniemożliwić   obserwację   radarem,   promieniami   zet   czy 

czymkolwiek podobnym, a jednocześnie na tyle blisko, by mnie szlag nie trafił z powodu 

zacofania ówczesnego transportu.

Ważną sprawą było ustalenie czasu przybycia. W 1805 roku byli już z pewnością 

gotowi mnie powitać. Musiałem więc zjawić się później, ale nie za bardzo, żeby nie zdążyli 

zakończyć swojej radosnej działalności. Dwa lata wydawały mi się odpowiednim odcinkiem 

czasu,   by   pozbawić   ich   nieco   czujności.   A   zatem   rok   1807.   Wziąłem   głęboki   oddech   i 

wdusiłem przełącznik.

Nie było to przyjemne, ale dawało się wytrzymać. Jedyną różnicę między pierwszą a 

drugą podróżą stanowiło niezbyt miłe wrażenie spadania. Gdy zmusiłem się do otwarcia oczu, 

stwierdziłem, że to nie jest tylko wrażenie. Autentycznie spadałem wprost w objęcia niezbyt 

gościnnie wyglądających drzew.

W panice uruchomiłem grawitator, ale zanim zdążył zaskoczyć, przeleciałem przez 

gałęzie   i   huknąłem   o   ziemię.   W   tym   momencie   maszynka   zadziałała,   więc   ponownie 

znalazłem   się   między   gałęziami.   Doszedłszy   wreszcie   do   ładu   z   urządzeniem   jakieś 

sześćdziesiąt stóp w górze, powoli opadłem na ziemię.

- Cudowne lądowanie, kretynie! - warknąłem, czując się jak worek na połamane kości. 

- Powinieneś zatrudnić się w cyrku!

Rozejrzałem się. Najpierw sprawdziłem siebie, potem okolicę. Na szczęście byłem 

nadal w jednym kawałku, a w okolicy nie dostrzegłem żywej duszy, jeśli nie liczyć paru 

krów,  na  których   moje  przybycie   nie  zrobiło  najmniejszego  wrażenia.   Rozebrałem   się  w 

cieniu   połamanego   drzewa   i   rozłożyłem   kontenerek   własnego   pomysłu.   Był   pakowny,   a 

wyglądał   jak   najzwyczajniejsza   skórzana   torba   podróżna   z   tej   epoki.   Wsadziłem   tam 

wszystko, co nie pasowało do reszty dekoracji (z kombinezonem na czele), i zacząłem się 

zastanawiać, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem.

Sądząc z położenia słońca i z paru innych czynników, było późne popołudnie, a zatem 

najwyższy czas na poszukanie jakiegoś kąta na noc. Ruszyłem na skos przez łąkę ku czemuś, 

co z daleka przypominało drogę. I faktycznie, była  to droga, a raczej bity trakt. Właśnie 

zastanawiałem się, w którą stronę ruszyć, gdy coś nadjechało.

To coś dawało o sobie znać z daleka, po pierwsze przez głośne skrzypienie, po drugie 

przez nader intensywny zapach, który można by określić jedynie mianem smrodu. Gdy ów 

pojazd wyłonił się zza zakrętu, przyczyny obu zjawisk stały się zrozumiałe. Ujrzałem bowiem 

dwukołowy, drewniany wózek, zaprzężony w wynędzniałego czworonoga, zwanego koniem, 

background image

i   wyładowany   po   brzegi   najzwyczajniejszymi   bydlęcymi   gównami.   Pojazdem   kierował 

zarośnięty   do   niemożliwości   typ   w   wyniszczonej,   workowatej   odzieży.   Siedział   on   na 

wzniesionej z przodu platformie, która ledwo wystawała ponad poziom ładunku.

Wyszedłem   na   drogę   i   uniosłem   rękę.   Typ   pociągnął   za   trzymane   w   dłoniach 

rzemienie,   które   licznymi   węzłami   przymocowane   były   do   pyska   zwierzaka,   i   przy 

akompaniamencie skrzypień i trzasków zatrzymał wehikuł. Gapiliśmy się przez chwilę na 

siebie, po czym woźnica sięgnął do głowy i poruszył tym, co się na niej znajdowało. Mógł to 

być kapelusz albo czapka, ale ponieważ nakrycie już dawno temu straciło fason, długo by 

zgadywać. Czytałem, że klasa niższa wyrażała takim gestem szacunek lepiej urodzonym i z 

zadowoleniem stwierdziłem, że mój kostium jest widocznie prawidłowy.

- Zdążam do Oxfordu, mój dobry człowieku - zagaiłem.

- Ey? - padło w odpowiedzi, a towarzyszyło temu drapanie za uchem.

- Oxford! - wrzasnąłem.

- Aye,  Oxford - zgodził  się uszczęśliwiony.  - To będzie tam. - Po czym  wskazał 

brudnym paluchem za siebie.

- Tam właśnie zmierzam. Zawieziecie mnie?

- Ja jadę tu - wskazał w przeciwną stronę. Wyciągnąłem z kieszeni złotego suwerena, 

którego   oryginał   wydusiłem   od   jakiegoś   numizmatyka-handlarza,   i   pokazałem   woźnicy. 

Takiej   ilości   gotówki   naraz   nie   widział   chyba   dotąd   w   swoim   życiu.   Jego   reakcja   była 

prawidłowa: wytrzeszczył oczy i cicho mlasnął.

- Pojede do Oxford - oznajmił.

Po czym pojechaliśmy. Im mniej o tej podróży opowiem, tym lepiej. Podczas gdy 

pojazd   torturował   moje   siedzenie,   ładunek   gnoju   robił   to   samo   z   organami   powonienia. 

Woźnica mamrotał coś do siebie, myśląc zapewne w euforii o nieoczekiwanym bogactwie, 

które na niego spadło, i przynaglał wierzchowca do większego wysiłku. Jedno było w tym 

wszystkim dobre: jechaliśmy we właściwym kierunku.

Słońce wychyliło się zza chmur, gdy wyjechaliśmy spomiędzy drzew i oczom moim 

ukazały się szare wieże uniwersyteckie, blado odcinające się na tle ciemniejszego nieba - 

bardzo atrakcyjny widok. Kiedy tak podziwiałem, wózek stanął.

- Oxford - poinformował mnie woźnica, wskazując paluchem. - Most Magdaleny.

Zlazłem i rozcierałem obolałe pośladki gapiąc się na most. Obok coś gruchnęło i mój 

bagaż znalazł się na ziemi. Chciałem zaprotestować, ale pojazd już zawrócił i majestatycznie 

zaczął   się   oddalać.   Ponieważ   miał   taką   samą   ochotę   wieźć   mnie   dalej   jak   ja   jechać, 

zamknąłem się i zabrałem torbę. Ruszyłem swobodnym krokiem w stronę mostu, ingerując 

background image

zupełnie   ubranego   na   niebiesko   żołnierza,   który   stał   przy   jego   końcu.   Dzierżył   on   jakiś 

długaśny samopał, ani chybi na proch, zakończony kawałkiem porządnie zaostrzonej stali. Na 

mój widok obniżył broń tak, że blokowała mi dalszą drogę, po czym nachylił się i warknął:

Casket vooleyfoo?

Było to dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Pewnie jakiś lokalny dialekt, pomyślałem, 

z woźnicą nie miałem bowiem żadnych kłopotów lingwistycznych.

- Mógłbyś powtórzyć? - spytałem najuprzejmiej, jak umiałem.

Koshown onglay - warknął i zamachnął się drewnianym końcem broni, chcąc mnie 

trzepnąć w żołądek.

Nie było to uprzejme z jego strony, toteż okazałem swoje oburzenie, uchylając się 

przed ciosem i ładując swoje kolano w jego żołądek. Zwalił się na ziemię, więc kopnąłem go 

w   krocze,   gdy   tylko   cel   stał   się   widoczny.   Ponieważ   doprowadziło   go   to   do   utraty 

przytomności, zabrałem jego broń. Nigdy nie wiadomo, co może wyniknąć z pozostawienia 

bezpańskiej strzelby na ulicy.

Wszystko to nastąpiło w przeciągu paru sekund. Gdy się rozejrzałem, stwierdziłem, że 

mam dość liczne audytorium złożone z tubylców oraz z kumpla znokautowanego, który stał w 

drzwiach jakiejś ponuro wyglądającej budowli. Wszyscy oprócz niego gapili się na mnie z 

szeroko otwartymi oczami. Żołnierzyk zaczął już podnosić broń do ramienia. Moje wejście do 

miasta z pewnością nie było ciche i nie zauważone, ale skoro już tak się stało, trzeba było 

przedstawienie doprowadzić do końca.

Tamten   uniósł   w   końcu   broń,   a   ja   skoczyłem   w   jego   kierunku.   Coś   ogłuszająco 

huknęło, język ognia smagnął mnie po włosach, a kolba mojego karabinu trafiła strzelca w 

głowę. Bez jęku zwalił się w mroczną sień otwierającą się za jego plecami. Jeśli miał tam 

kumpli, to wolałem spotkać się z nimi w zamkniętym pomieszczeniu.

Miał! Zaczynali  się właśnie wysypywać  przez drzwi. Posłałem im kilka  granatów 

gazowych i nastała cisza. Wpadłem między nieruchome ciała i uważając na wejście, rozdałem 

im trochę kopniaków  i podarłem parę mundurów. Nie było  to może miłe,  ale skutecznie 

zacierało ślady użycia gazu, sugerowało natomiast zastosowanie zwykłej siły fizycznej.

Teraz   musiałem   szybko   się   stąd   wydostać.   Wziąłem   nogi   za   pas   i   ruszyłem   w 

kierunku   drzwi.   Gdy   do   nich   dotarłem,   stwierdziłem   z   niezadowoleniem,   że   moje 

postępowanie zwróciło uwagę dosłownie wszystkich przechodniów. Zebrał się spory tłum, 

który na mój widok zaczął głośno wiwatować.

- Niech żyje Jego Lordowska Mość! Spójrzcie, co zrobił z żabojadami!

Wznosili radosne okrzyki, a mnie zamurowało. Coś tu było nie w porządku. A potem 

background image

nagle przypomniałem  sobie to, co nie dawało mi spokoju od pierwszego rzutu okiem na 

uniwersytet.  Flaga! Flaga dumnie powiewająca na szczycie  najbliższej wieży.  To nie był 

brytyjski Union Jack.

To była trójkolorowa flaga Francji!

background image

11

Podczas gdy fakt ten docierał  powoli do mojej  otępiałej  świadomości,  przez tłum 

przedarł się jegomość w brązowym ubraniu i stanąwszy obok mnie wrzasnął:

- Idźcie do domów, zanim żabojady znów się tu zjawią i was zabiją! I nie gadajcie o 

tym, bo zawiśniecie na bramach miasta!

Miał najwidoczniej  rację, entuzjazm bowiem ustąpił miejsca  lękowi i już po paru 

chwilach było wokół mnie pusto. Został tylko on i jeszcze dwóch, którzy bez słowa ruszyli 

schodami w dół. Ten, który krzyczał, dotknął kapelusza i zbliżył się do mnie.

- To była piękna robota, sir. Ale powinien pan stąd zniknąć. Ktoś mógł usłyszeć strzał.

- Rada jest niezła, tylko że nigdy dotąd nie byłem w Oxfordzie i nie bardzo wiem, 

gdzie mógłbym tu zniknąć.

Obejrzał mnie dokładnie i podjął decyzję.

- Niech pan idzie z nami.

Należało   właściwie   powiedzieć:   biegnie,   bo   ledwo   jego   kumple   ukazali   się   na 

schodach z naręczami karabinów, usłyszeliśmy tupot butów, który zbliżał się dość szybko.

Ale   moi   przewodnicy   znali   teren,   w   przeciwieństwie   do   pościgu,   toteż 

niebezpieczeństwo nie było aż tak duże, jak się z początku wydawało. Częściowo biegiem, 

częściowo szybkim marszem dotarliśmy do jakiejś budowli, która była najwyraźniej naszym 

celem. W ślad za nimi wlazłem do środka i z ulgą postawiłem mój tobołek na podłodze. Gdy 

się wyprostowałem, obaj niosący dotąd broń złapali mnie pod ramiona, a trzeci, który był 

przywódcą, przystawił mi nóż do gardła.

- Ktoś ty? - spytał.

- Nazywam się Brown. John Brown z Ameryki. A ty?

- Brewster. - Po czym nie zmieniając tonu ani na jotę, spytał: - Czy mógłbyś podać mi 

choć jeden powód, dla którego nie powinniśmy cię zabić jako szpicla?

Uśmiechnąłem się, by pokazać, jak głupi jest ten pomysł. Pomyślałem jednocześnie, 

że nóż zabija równie skutecznie jak bomba atomowa. Sądząc z tego, co widziałem, to Francja 

musiała podbić Anglię lub jej część. Zaowocowało to pojawieniem się partyzantki, czego 

najlepszy dowód stanowili ci ludzie. Na tym właśnie Oparłem swój pomysł i rozpocząłem 

improwizację.

- Jestem tu w tajnej misji. Ameryka, jak wiecie, jest po waszej stronie...

background image

- Ameryka pomaga Boniowi - przerwał mi. - Wasz Franklin wyraźnie to powiedział.

- Oczywiście. Ale na Franklinie ciąży ogromna odpowiedzialność. Francja jest teraz 

zbyt   silna,   by   zacząć   z   nią   wojnę,   więc   oficjalnie   jesteśmy   jej   sprzymierzeńcem.   Ale 

jednocześnie wysyłani są tacy jak ja, aby wam pomóc.

- Dowiedź tego!

- Jak? Papiery można podrobić, a noszenie ich to pewna śmierć. Poza tym i tak byście 

nie uwierzyli. Ale jest coś, co mówi samo za siebie, i dostarczenie tego jest moim głównym 

zadaniem. Jesteśmy w drodze do Londynu, by oddać to odpowiednim ludziom.

- Komu?

- Nie powiem, ale tacy jak wy są wszędzie w Anglii i z częścią z nich mamy już 

nawiązane kontakty. Dla nich właśnie jest to, o czym mówię.

- Co?

- Złoto!

To nim wstrząsnęło, a ja poczułem, że uchwyt dłoni słabnie. Należało zatem ciągnąć 

sprawę dalej.

- Nigdy dotąd mnie nie widzieliście i najprawdopodobniej nigdy już nie zobaczycie. 

Ale mogę dać wam pomoc, której potrzebujecie, aby nabywać broń, przekupywać strażników 

czy   pomagać   więźniom.   Jak   wam   się   wydaje,   dlaczego   wywołałem   dziś   tę   awanturę?   - 

spytałem w przebłysku geniuszu.

- Powiedz nam!

-   Żeby   was   spotkać   -   przyjrzałem   się   uważniej   ich   zaskoczonym   obliczom.   - 

Lojalnych Anglików jest wszędzie pełno w tym kraju, ale jak można się z nimi skontaktować 

i   udzielić   im   pomocy?   Przecież   nie   mogłem   chodzić   od   drzwi   do   drzwi   i   wypytywać. 

Pokazałem wam lepszy sposób, a przy okazji pomogłem zdobyć trochę broni. Teraz dam wam 

złoto. Macie więc dowody, że wam ufam, a zatem i wy mi zaufajcie. Jeśli chcecie, będziecie 

mieli za chwilę dość złota, by uciec stąd i żyć spokojnie na drugim końcu świata, ale nie 

sądzę, żebyście to właśnie wybrali. Ryzykowaliście życie dla tych karabinów i skłonny jestem 

przypuszczać, że nadal będziecie robili to, co uważacie za słuszne. Nie spotkamy się już, ale 

musimy przecież sobie ufać...

- To brzmi wiarygodnie - odezwał się jeden z tych, którzy ciągle mnie trzymali.

- Też tak sądzę - poparł go drugi. - Niech pokaże złoto.

- Ja wezmę złoto - stwierdził Brewster. - Niech pokaże, bo to wszystko może być 

jednym wielkim łgarstwem.

- Może - zgodziłem się szybciutko. - Ale nie jest, a zresztą i tak nie o to chodzi. 

background image

Rozstaniemy się dziś w nocy i mam nadzieję, że już więcej o sobie nie usłyszymy.

-   Złoto!   -   przypomniał   mi   mój   strażnik.   Rozpiąłem   pas,   czując   ciągle   broń 

przystawioną do krzyża. Pewnie, że miałem złoto - była to jedyna prawdziwa informacja w 

całej mojej opowieści. Pochowane było w skórzanych woreczkach, a przeznaczyłem je na 

opłacenie podróży. Co właśnie teraz robiłem.

Wyjąłem jeden woreczek i podałem Brewsterowi. Otworzył go i wysypał zawartość 

na rozpostartą dłoń. Zalśniły żółte grudki i cała trójka wpatrzyła się w nie z napięciem.

- Jak dostanę się do Londynu? - naciskałem, idąc za ciosem. - Rzeką?

- Warty przy każdym moście i każdej śluzie - odparł, wpatrując się nadal w to, co miał 

w dłoni. - Nie dojdziesz dalej niż do Abingdon. Jedyny sposób to konno i bocznymi drogami.

- Nie znam ich. Potrzebuję dwóch koni i przewodnika.

- Luke cię zaprowadzi, ale tylko do murów. Przez żabojadów musisz przejść sam.

- Zgoda.

Mieliśmy   czas   do   wieczora.   Brewster   poszedł   po   konie,   a   Luke   i   Guy   wydobyli 

zapasy:  chleb,   ser   i  ale  (tutejszą   odmianę   piwa,   mile   przeze   mnie   powitaną).   Jedliśmy 

rozmawiając, a raczej to oni rozmawiali, a ja słuchałem, wtrącając jedynie uwagi. W końcu 

uformował mi się jako taki obraz.

Anglia była podbita i spacyfikowana już od paru lat. Nie wiedziałem dokładnie od ilu, 

ale ze zrozumiałych względów nie pytałem. Gdzieś w Szkocji toczyły się jeszcze walki, lecz 

to mnie nie interesowało.

Inwazję   poprzedziła   bitwa   na   Kanale,   w   której   flota   brytyjska   została   zniszczona 

dzięki   jakimś   straszliwym,   tajemniczym   działom.   Czułem   w   tym   wszystkim   rękę   mego 

czerwonoskórego przeciwnika. Krótko mówiąc, historia została zmieniona.

Ale nie zmieniona była tam, skąd przybyłem. A zatem paradoks czasowy, a może 

świat   równoległy?   Coypu   by   wiedział,   ale   nie   miałem   żadnej   ochoty   wypytywać   go   o 

cokolwiek. Jedynym logicznym rozwiązaniem, które mi się nasuwało - a przecież musiała w 

tym   być   jakaś   logika   -   była   możliwość,   że   moje   działanie   usunie   tę   zmianę,   a   nawet 

wspomnienie o niej. Nie miałem, co prawda, pojęcia jak, ale złapałem się tej ewentualności 

jak tonący brzytwy. Zasnąłem ukołysany miłą wizją Jima di Griz, Zbawcy Świata i Twórcy 

Historii.

Obudziłem się zaś jako obiekt inwazji okolicznego robactwa. Dopóki nie spryskałem 

się jakimś sprayem, myślałem, że mnie to tałatajstwo żywcem pożre, ale potem reszta nocy 

upłynęła już spokojnie. Wyjechaliśmy dopiero o świcie, bo były jakieś problemy z końmi.

Podróż trwała trzy dni, ale zanim osiągnęliśmy Londyn, moje nogi zaczęły wyglądać 

background image

tak, jakby były prostowane na beczce. Mój przewodnik uznał chyba tę eskapadę za wycieczkę 

krajoznawczą,   gdyż   nieustannie   informował   mnie   o   urokach   krajobrazu   i   regularnie   co 

wieczór spijał się w przydrożnych gospodach.

Omijaliśmy większe osiedla, przekroczyliśmy Tamizę pod Henley, a gdy zbliżaliśmy 

się do niej powtórnie w Southwark, majaczył już przed nami London Bridge i dachy samego 

Londynu.   Trudno,   co   prawda,   było   je   dojrzeć,   miasto   zasłaniał   bowiem   ciągnący   się   na 

przeciwległym  brzegu mur. Wyglądał dziwnie mocno w porównaniu z resztą zabudowy i 

nagle coś mi zaświtało.

- Ten mur jest nowy, nie?

- Aye. Ukończony dwa lata temu. Biegnie wokół całego miasta i to bez przyczyny. 

Wielu   tu   zginęło.   Kobiety   i   dzieciaki.   Boniuś   ganiał   wszystkich   jak   niewolników.   On 

faktycznie jest stuknięty.

Przyczyna wybudowania muru była całkiem zrozumiała, co nie zmieniało faktu, że i 

tak mi się to wszystko nie podobało. Został zbudowany dla mnie, a raczej przeciwko mnie.

-   Musimy   znaleźć  spokojną   gospodę   -   stwierdziłem,   odrywając   się   od   tych 

niewesołych myśli.

- ”U Georga”. Zaraz tu, w prawo - cmoknął głośno. - Dobre piwo tu mają.

- Potrzebujemy naprawdę spokojnego schronienia, z widokiem na ten most.

- Znam takie miejsce. ”Pod Dzikiem i Orłem” na Piekle Hevring Street. Z dobrym 

piwem.

Najzwyklejsze pomyje z byle chmielu były dla niego dość wytwornym napojem, by 

nazwać je piwem. Ale to ”Pod Dzikiem i Orłem” było naprawdę dobre.

Sama gospoda okazała się jednak budą z wypłowiałym  szyldem nad wejściem, na 

którym   to   szyldzie   imponująca   świnia   i   równie   imponujący   ptak   skakały  sobie   do  oczu. 

Ledwie   dotargowałem   jako   tako   cenę   za   pokój   i   stajnię,   zaraz   zamknąłem   się   w   tym 

pierwszym   i   wyciągnąłem   elektroniczną   lornetkę.   Przyjrzałem   się   miastu.   Był   to   widok 

przygnębiający.

Mur miał około trzydziestu stóp wysokości i składał się wyłącznie ze skał i kamieni. 

Bez wątpienia naszpikowany był elektronicznymi alarmami wszelkiej maści. Przejście nad, 

pod i przez niego należało wykluczyć,  chyba  że miało się skłonności samobójcze. Ja nie 

miałem. Pozostały więc bramy, toteż studiowałem dokładnie tę, która była na wprost moich 

okien,   na   końcu   London   Bridge.   Ruch   odbywał   się   dość   powoli,   gdyż   każdy   był 

przeszukiwany   przed   wejściem   do   stojącego   wewnątrz   murów   ceglanego   budynku. 

Wychodzili zeń chyba wszyscy, ale głowy bym nie dał. Tego, co się działo wewnątrz, nie 

background image

byłem w stanie zgadnąć nawet w marzeniach sennych. Postanowiłem więc dowiedzieć się, a 

pomieszczenie pode mną nadawało się do tego celu idealnie.

Wszyscy lubią fundatorów, a ja byłem ich najlepszym wzorem. Pomrukując gniewnie, 

właściciel wynalazł gdzieś flaszkę nadającej się do picia whisky, którą zaraz zarezerwowałem 

dla   siebie,   stawiając   szczodrze   tubylcom   kufle  ale.  Najlepszym   informatorem   okazał   się 

szczeciniastobrody typ o imieniu Quinch. Był jednym z poganiaczy bydła, ale najmował się 

też jako pomocnik rzeźnika. Lotność jego umysłu nie była zbyt duża w przeciwieństwie do 

pojemności żołądka. Mówił tylko wtedy, gdy pił. Ponieważ zaś wchodził i opuszczał Londyn 

codziennie, fragment po fragmencie udało mi się wyciągnąć zeń informacje, które z wolna 

ułożyły się w obraz ceregieli wejściowych u bram miasta.

Sam zaobserwowałem,  że przeprowadzano rewizję. Czasami  dokładną, przeważnie 

jednak pobieżną, ale była też i inna czynność, której nigdy nie pomijano. Każdy wchodzący 

musiał wsadzić rękę do otworu w ścianie wartowni. Nic więcej - niczego nie dotykać, tylko 

wsadzić i wyjąć z powrotem. Przyznaję, że zabiło mi to porządnego ćwieka. Co oni mogli w 

ten sposób badać? Odciski palców? Idiotyzm, tym bardziej że z zasady nosiłem fałszywe, a 

od ostatniego spotkania zmieniałem je przynajmniej trzy razy. Temperaturę? Alkaliczność 

skóry? Ciśnienie? Czyżby ci tutaj mieli inne cechy organizmu niż ja? Było to prawdopodobne 

po   trzydziestu   tysiącach   lat   ewolucji,   ale   mogłem   to   sprawdzić   jedynie   za   pomocą 

eksperymentu.

Toteż   następnego   wieczoru   zszedłem   do   sali   wyposażony   w   detektor   własnej 

konstrukcji,  rejestrujący wszystkie  wyżej  wymienione  dane  i jeszcze  trochę  na dokładkę. 

Czujnik wmontowałem w sygnet,  co natchnęło  mnie,  by potrząsać  prawicami  wszystkich 

obecnych. Odczyty były precyzyjne z tolerancją 0,006 % i wykazywały jednoznacznie, że 

moje własne dane nie są specjalnie różne.

- Jesteś idiotą! - stwierdziłem do własnego odbicia. - Musi być powód, dla którego 

spreparowano tę dziurę w ścianie. I jest tam przecież jakiś aparat wykrywający. Tylko co 

wykrywa? Zaraz, a co w ogóle można zbadać?

Wziąłem kartkę i zacząłem wypisywać wszystko, co można zaobserwować i zmierzyć, 

od   światła   widzialnego   poczynając,   na   promieniach   Kiliana   kończąc.   Wyszła   mi   nader 

imponująca lista, którą rzuciłem na ziemię ze zniechęceniem, gdy porównałem ją z tym, co 

może emitować ludzkie ciało.

Po chwili ją podniosłem. Coś tu jednak pasowało, coś z tego, co napisałem, pasowało 

do informacji, które zasłyszałem o Ziemi.

Mam! Zniszczona przez wybuch atomowy. Tak mówił Coypu. Radioaktywność! Era 

background image

atomowa   to   pieśń   przyszłości.   Jedyną   radioaktywnością,   którą   mogły   przejawić   ciała 

tubylców, była radioaktywność podłoża. Sprawdzenie tego doniosłego przypuszczenia zajęło 

jedną chwilę.

Ja pochodziłem ze świata pełnego różnego rodzaju promieniowania i moje ciało, jak 

wykazało urządzenie, wydzielało dwa razy więcej promieniowania niż ciała tubylców. Skoro 

wiedziałem, czego się strzec, reszta była już dziecinnie prosta i nad ranem byłem gotów do 

ataku.

Wszystko,   co   miałem   przy   sobie,   było   wykonane   z   plastiku,   a   to,   co   absolutnie 

musiało   zawierać   metal,   znajdowało   się   w   długiej   na   trzy   stopy   i   grubej   jak   mój   kciuk 

plastikowej   tulei.   Krótko   przed   świtem   opuściłem   gospodę   przez   okno   i   ruszyłem   na 

poszukiwanie ofiary. Nie musiałem długo szukać. Strażnik w błękitnym uniformie pilnował 

pobliskich doków.

Skok, odrobina gazu, ciemna brama i po dwóch minutach pilnowałem tego co on, 

odziany w jego mundur i z jego karabinem na ramieniu. Trzymałem go według najlepszych 

wzorów  regulaminu  musztry piechoty  francuskiej. Szczegółem  był  fakt,  że w  lufie  tegoż 

tkwiła moja tuleja z drobiazgami zabranymi na wyprawę. Proszę uprzejmie, niech ją znajdą 

detektorem do wykrywania metali.

Zgranie czasowe było  idealne.  Po niespełna kwadransie zaczęli  zdejmować  warty, 

które po kolei zbierały się przy moście. Maszerowałem w ostatnim szeregu karnej kompanii, 

wybijając takt podkutymi butami. Pomysł był genialny w swojej prostocie. Nie będą przecież 

sprawdzać swoich własnych ludzi.

Gówno prawda! Ledwie doszliśmy do bramy, zobaczyłem dość ciekawy obrządek. 

Każdy żołnierz, który skręcił za róg wartowni, zatrzymywał się na chwilę i pod czujnym 

okiem sierżanta wkładał rękę do ciemnego otworu w ścianie.

background image

12

- Mayerd! - wrzasnąłem, potykając się o nie istniejący wybój.

Nie   miałem   pojęcia,   co   to   słowo   znaczy,   ale   było   najczęściej   używane   przez 

francuskich  wojaków  i  sądziłem,  że  pasuje do sytuacji.  Równocześnie  zatoczyłem  się  na 

idącego obok, uderzając go przy okazji kolbą w głowę. Naturalną koleją rzeczy on wrzasnął 

jeszcze głośniej i odepchnął mnie. Zatoczyłem się malowniczo, potknąłem o niski murek i 

runąłem do rzeki. Bardzo udane przedstawienie.

Prąd był  szybki, ubranie nasiąkło wodą, toteż wsadziłem karabin między kolana i 

poszedłem w dół jak kamień. Wynurzyłem się jeszcze po chwili, wrzeszcząc coś bez sensu, i 

pozwoliłem,   aby   ciężar   ubrania   i   broni   pociągnął   mnie   znowu   na   dno.   Po   sekundzie 

nałożyłem   na   twarz   maskę   tlenową,   po   czym   powolnymi,   ekonomicznymi   ruchami 

popłynąłem do przeciwległego brzegu, a prąd niósł mnie z dala od mostu. Po niezbyt długim 

czasie   zobaczyłem   nad   sobą   cień   niedużej   jednostki   -   ani   chybi   jakiegoś   kutra   -   toteż 

ostrożnie wypłynąłem.

Pierwszą   rzeczą,   którą   ujrzałem,   były   połatane   spodnie   francuskiego   wojaka 

siedzącego nade mną na nadburciu. Wojak zajęty był czyszczeniem stalowo połyskującej lufy 

groźnie   wyglądającego   działa.   Sylwetka   tego   ostatniego   dziwnie   nie   pasowała   do   rycin 

dziewiętnastowiecznych   armat,   które   zdobiły   czytane   przeze   mnie   publikacje.   Było   to 

zupełnie   zrozumiałe,   gdyż   działo   należało   do   tej   epoki   tak   samo   jak   ja.   Gdy 

przygotowywałem się do tej wycieczki, poświęciłem trochę czasu na zaznajomienie się z 

osiągnięciami rusznikarskimi tej planety. Armata, na którą spoglądałem, była bez wątpienia 

bezodrzutowym działem kalibru 75 milimetrów, ładowanym odtylcowo i skonstruowanym 

około 1940 roku. Idealna rzecz do zamontowania na lekkich jednostkach pływających, gdyż 

jej odrzut nie roznosił łajb w drzazgi, a można było rozstrzelać każdy okręt z tej epoki, zanim 

jeszcze doszedł na odległość umożliwiającą użycie własnych dział. Poza tym armatka była 

łatwa do transportu, co czyniło ją niezastąpioną w polu. Siła ognia tego działa przekraczała 

możliwości   jej   dziewiętnastowiecznego   odpowiednika.   Wystarczyło   sprowadzić   paręset 

takich   zabawek   z   przyszłości   i   nadzwyczaj   prosto   było   wtedy   zmieniać   historię.   Co   też 

właśnie zrobiono.

Doszedłszy do tego budującego wniosku, zanurzyłem się ponownie i skierowałem ku 

przystani   w   dole   rzeki.   Nikogo   nie   było   w   zasięgu   wzroku,   toteż   wygramoliłem   się   na 

background image

nabrzeże i podążyłem ku stojącym opodal budynkom. Właściwie to miałem podążyć, ale coś 

stanęło mi na drodze. Po bliższym przyjrzeniu się zamarłem w pół ruchu.

Gdy patrzy się prosto w lufę niesympatycznie wyglądającego pistoletu dużego kalibru, 

postępowanie takie jest całkowicie zrozumiałe.

- Idź przede mną - odezwał się posiadacz broni. - Zabieram cię do dość wygodnego 

miejsca, gdzie będziesz mógł się ogrzać.

Sądząc z dziwnego akcentu, miałem najprawdopodobniej do czynienia z Francuzem. 

Wszystko zaś, co mogłem zrobić, to zastosować się do rozkazu popartego tym prymitywnym 

samopałem. Z tej odległości był w stanie rozwalić mi głowę. W nie zmienionym porządku 

doszliśmy do karety z gościnnie otwartymi drzwiami.

- Wejdź - polecił mi głos zza pleców. - Akurat byłem w pobliżu i zobaczyłem, jak 

pewien nieszczęśliwy żołnierz spada z mostu i tonie. Spytałem sam siebie, co by było, gdyby 

przypadkowo nie utopił się i przepłynął  rzekę? Gdzie mógłby wylądować, wziąwszy pod 

uwagę   tutejszy   prąd?   Mały   matematyczny   problem,   który   rozwiązałem   i  voila!  Właśnie 

wyszedłeś z wody.

W trakcie tej przemowy wleźliśmy obaj do wnętrza, drzwi się zamknęły i pojazd 

ruszył. Zastanawiałem się właśnie, w jaki sposób bez większego hałasu zostać właścicielem 

pistoletu, lecz gdy złapałem za kolbę, która wyrastała pod moim nosem, broń została mi w 

dłoni bez oporu. Ot, po prostu wręczono mi ją.

- Ze wszystkich znanych mi powodów to pan, Mr Brown, powinien mieć ten drobiazg, 

jeśli w ogóle jest on nam potrzebny. - Uśmiechnął się, widząc, jak szczęka opada mi coraz 

niżej. - To był najprostszy sposób, aby zaprosić pana do mojego powozu. Obserwuję pana od 

kilku dni i ostatecznie przekonałem się już, że nie kocha pan francuskich najeźdźców.

- A... ale pan przecież też jest Francuzem!

- Oczywiście! Zwolennikiem ostatniego króla wygnanym z ojczyzny. Nauczyłem się 

nienawidzić tego korsykańskiego pomiotu, gdy inni jeszcze się z niego śmiali. Teraz nikt już 

się nie śmieje, a my jesteśmy sprzymierzeńcami. Ale, ale, pan pozwoli, że się przedstawię. 

Hrabia d'Hesion, proszę mnie nazywać Charles, skoro tytuły są obecnie anachronizmem.

- Miło cię poznać. Mów mi John!

Zanim   ta   interesująca   konwersacja   zdążyła   się   rozwinąć,   byliśmy   już   na   miejscu. 

Dzierżąc   nadal   w   dłoni   ów   samopał,   znalazłem   się   błyskawicznie   w   kąpieli,   którą 

przygotował jeden z emerytowanych, na oko, służących. Porozumiewali się oni miedzy sobą 

wyłącznie po francusku, co umożliwiło mi sprawne przeniesienie zawartości jednego ubrania 

do drugiego. Gdy zszedłem do salonu, hrabia siedział już tam z kryształowym pucharem w 

background image

dłoni. Wręczyłem  mu  broń, a on podał mi  identyczny ze swoim puchar. Jego zawartość 

spłynęła do mojego żołądka jak ciepła muzyka, a delikatny smak z niczym nie dawał się 

porównać.

- Czterdziestoletni, z mej posiadłości, która, jak widać natychmiast, była w prowincji 

Cognac - poinformował mnie.

Pociągnąłem   drugi   łyk   i   obejrzałem   sobie   gospodarza.   Wysoki   i   szczupły,   z 

początkami siwizny, wysokim czołem i inteligentną twarzą.

- Dlaczego się tu znalazłem? - spytałem.

- Bo najwyższy czas zjednoczyć siły. Jestem studentem filozofii naturalnej, a to, co tu 

widzę,   jest   zdecydowanie   nienaturalne.   Napoleon   ma   działa,   które   nie   zostały 

wyprodukowane w żadnym z krajów Europy. Niektórzy mówią, że pochodzą one z Kitaju, ale 

ja   w   to   nie   wierzę.   Ta   broń   obsługiwana   jest   przez   ludzi,   którzy   mówią   bardzo   podłą 

francuszczyzną. Ludzie ci są dziwni i źli, a chodzą słuchy o jeszcze dziwniejszych i gorszych 

w jego sztabie. Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie, dlatego zwracam baczną uwagę na 

obcych. Obcych nie będących Anglikami. Takich jak ty. A na marginesie - powiedz mi, jak 

człowiek może przepłynąć rzekę bez wynurzania się dla nabrania oddechu?

-   Używając   maszyny.   -   Skoro   był   tak   bystrym   obserwatorem   i   wiedział,   o   czym 

mówił, to nie było sensu bawić się z nim w przemilczenia. Zresztą bezodrzutówki mówiły 

same za siebie.

- Tak też sądziłem. I myślę, że wiesz o wiele więcej niż ja o tych dziwnych ludziach i 

ich broni. Oni nie są z tego świata, który znam ja i wszyscy tutaj, prawda?

- Oni pochodzą z miejsca, gdzie panuje zło i szaleństwo i przywlekli je tu ze sobą, a ja 

ich zwalczam.  Nie mogę  powiedzieć  ci  o nich wiele,  bo sam nie  znam  ich historii.  Ale 

powiem ci jedno - jestem tu, aby zniszczyć ich i wszystko, czego do tej pory dokonali.

- Spodziewałem się tego! Musimy się zjednoczyć! Udzielę ci pomocy w miarę mych 

sił i umiejętności.

- Możesz zacząć od nauki francuskiego. Muszę dostać się do Londynu i wygląda na 

to, że będę musiał poznać ten język.

- Ale... czy mamy tyle czasu?

- Dwie godziny wystarczą. Inna maszyna.

- Zaczynam rozumieć, ale nie jestem pewien, czy lubię te wszystkie maszyny.

- Ich nie można lubić czy nie. Są obojętne, można ich używać lub nie używać, ale nie 

sposób mówić o uczuciach w stosunku do nich.

- Moje uznanie dla twej logiki. Masz, rzecz jasna, rację. A więc do dzieła. Kiedy 

background image

zaczynamy?

Wieczorem   tego   dnia,   po   zabraniu   moich   rzeczy   z  gospody,   rozmawialiśmy   ku 

widocznej przyjemności hrabiego po francusku.

- I co dalej? - spytał, gdy po dobrej kolacji wróciliśmy do koniaku.

- Muszę się przyjrzeć jednemu z tych pseudo-Francuzów, o których wspomniałeś. Czy 

po tej stronie rzeki pojawiają się czasem samotnie, czy zawsze tylko w kupie?

- I tak, i tak, ale nie mają określonych  tras, tak że potrzeba byłoby jeszcze kilka 

bliższych informacji. - Zadzwonił srebrnym dzwonkiem, który stał na stoliku. - Chcesz go 

nieprzytomnego czy martwego?

- Jesteś zbyt łaskaw. Tą częścią zajmę się sam. Chodziłoby mi natomiast o wskazanie 

go.

Hrabia wydał instrukcje służącemu, który pojawił się w drzwiach, a ja zająłem się 

drinkiem.

-   Gdy   będziesz   miał   te   informacje,   będziesz   wiedział,   co   dalej   zrobić?   -   spytał 

gospodarz.

- Powinienem. Muszę dostać się do Londynu, zabić jedno indywiduum i zniszczyć 

pewną maszynerię.

- A Korsykanin?

- Prawdopodobnie diabli go wezmą przy okazji. Sam tego nie rozumiem, ma to coś 

wspólnego z naturą czasu. Z tego, co wiem, to przeszłość, w której jesteśmy, w ogóle nie 

istnieje w przyszłości. Nasze książki historyczne głoszą, że Napoleon przegrał, a Anglia nigdy 

nie została podbita.

- To jedyne, co może być!

- Faktycznie, może, ale jeśli tak się stanie, to ten cały świat zniknie.

- Ryzyko jest stałym elementem hazardu - stwierdził spokojnie hrabia. - Jeśli ten świat 

zniknie, to znaczy, że inny, lepszy się pojawi.

- Można tak to ująć.

- A więc musimy do tego dążyć. W tym nowym świecie moja rodzina będzie żyła, a ja 

będę w domu. Poświęcenie życia tutaj będzie drobnostką, o której szkoda wspominać. Choć 

przyznaję,   że   wolałbym,   aby   świadomość   tego,   co   ma   nastąpić,   została   naszą   wspólną 

tajemnicą. Nie jestem pewien, czy wszyscy moi pomocnicy podzieliliby ten filozoficzny, w 

gruncie rzeczy, punkt widzenia.

- Też tak sądzę. Chciałbym, żeby był inny sposób.

- Nie ma się czym  przejmować, drogi przyjacielu. Proponuję zresztą nie poruszać 

background image

więcej tego tematu.

-   Wspaniale!   -   stwierdził   hrabia   po   konferencji   ze   starszym   lokajem.   -   Grupka 

poszukiwanych bawi akurat w Mermaid Court. Co prawda, w koło są straże, ale nie sądzę, 

żeby taki drobiazg był dla ciebie przeszkodą.

-   Żadną   -   zapewniłem   go   wstając.   -   Gdybyś   jeszcze   wspomógł   mnie   pojazdem   i 

przewodnikiem, to obiecuję wrócić za godzinę.

Wróciłem po trzech kwadransach.

Ogolony typ zawiózł mnie na miejsce i wskazał kogo trzeba. Grupa zajęła kamienicę, 

w której mieściła się i knajpa, i burdel, toteż nie było obawy, że wyniosą się zbyt szybko. 

Wszedłem do sąsiedniego budynku, co było najtrudniejsze w całej akcji, drzwi były bowiem 

zamknięte na tak potężny zamek, że moje wytrychy nie mogły dosięgnąć mechanizmu. Nóż 

jednak zdołał tego dokonać, toteż wkrótce dostałem się najpierw do środka, potem na dach, a 

w końcu, za pomocą przymocowanego do jednego z kominów pajączka, do ciemnych okien 

na piętrze sąsiedniej budowli. Ciemnych, ale dla innych, a nie dla mnie, gdyż miałem na nosie 

okulary sprzężone z umieszczonym na skroniach reflektorem ultrafioletu.

Wybrałem sobie jedno z okien, otworzyłem je i złapałem jakiegoś delikwenta bez 

gaci. Jego i resztę towarzystwa na łóżku uciszył gaz. Nie czekając na oklaski, pozbierałem 

trofeum z podłogi. Na dach wróciłem tak szybko, jak tylko pozwoliła na to wciągarka nici 

molekularnej, na której wisiałem. Parę minut potem moja zdobycz chrapała, przypięta do 

stołu w piwnicy hrabiego, a ja przygotowywałem odpowiednie urządzenia. Hrabia przyglądał 

się temu z niesłabnącym zainteresowaniem.

- Chcesz wyciągnąć wiadomości z tego ścierwa? Nie pochwalam tortur, ale czasami 

gorące szczypce i ostrze noża są niezastąpione. Mówiono mi, że krajowcy z Nowego Świata 

potrafią obedrzeć człowieka ze skóry nie zabijając go przy tym.

- Brzmi to zachęcająco, ale nie będziemy musieli zabrudzić ci piwnicy. Powie nam, co 

będziemy chcieli, nie wiedząc wcale, że mówi. Maszyny przespacerują się po jego zwojach 

mózgowych, co - zapewniam cię - jest gorsze od rozpalonego żelaza. A potem będzie już do 

twojej dyspozycji.

- Dzięki. Jeśli któryś z nich ginie, cierpi ludność cywilna. Damy mu porządnie w kość 

i zostawimy w jakimś zaułku. Będzie wyglądało na zwykły napad.

- Pięć punktów za pomysł, a teraz do roboty. Przejście przez ten umysł było rzeczą 

równie przyjemną jak kąpiel w gnojówce. Obłęd to jedna sprawa - ten tu był obłąkany w 

równym   stopniu   co   jego   szef   -   a   zboczenie   i   uwielbienie   zła   to   coś   zupełnie   innego.   Z 

uzyskaniem  potrzebnych   informacji  był  tylko  jeden  kłopot  - skłonić  go  do mówienia  po 

background image

francusku   lub   angielsku,   a   nie   tym   obrzydliwym   bełkotem,   który   był   jego   ojczystym 

narzeczem.   Gdy   uporałem   się   z   tym,   reszta   była   już   kwestią   minut.   Jules   -   mój   gładko 

ogolony   przewodnik   -   został   obarczony   przyjemnym   i   pożytecznym   zajęciem   obicia   mu 

mordy   i   odstawienia   do   zaułka,   a   my   powróciliśmy   do   niezupełnie   jeszcze   opróżnionej 

karafki.

- Ich dowództwo mieści się w czymś takim, co nazywa się Saint Paul. Wiesz, gdzie to 

jest?

- Nie ma dla nich nic świętego! To katedra, dzieło wielkiego Sir Christophera Wrena, 

o, tu na planie Londynu.

- Tam jest ten, którego szukam, i cała jego maszyneria. Ale żeby się tam dostać, 

muszę   wejść   do   Londynu.   Mogę   to   zrobić   w   jego   mundurze,   bo   mamy   tę   samą 

radioaktywność i nie wzbudzę żadnych podejrzeń, ale z pewnością mają jakieś hasła czy inne 

identyfikatory, choćby nawet była to tylko znajomość ich języka. Potrzebuję dywersji, która 

odciągnęłaby ich uwagę. Czy masz wśród swoich kogoś, kto zna się na artylerii?

-   Oczywiście.   Rene   Dupont   jest   byłym   majorem   i   to   dość   wszechstronnie 

wyszkolonym. I jest w Londynie.

- Właśnie ktoś taki jest mi potrzebny. Zapewniam, że będzie zadowolony obsługując 

tę siedemdziesiątkę piątkę. Musimy przed świtem zdobyć jeden z tych okrętów. Rano, gdy 

tylko   otworzą   bramy,   zaczniemy   kanonadę,   żeby   zlikwidować   wartownię   i   wartę   i 

wprowadzić   zamieszanie.   Potem   łódź   na   dno,   obsługa   na   brzeg   i   w   nogi.   Zgranie   tego 

wszystkiego będzie twoim zadaniem.

- Zajmę się tym z prawdziwą przyjemnością. Ale gdzie ty będziesz?

- Na moście, będę maszerować z wojskiem, tak jak próbowałem wcześniej.

- Raczej niebezpieczne zajęcie! Jeśli będziesz zbyt wcześnie, to cię złapią, a jeśli się 

spóźnisz, to albo my cię rozstrzelamy, albo brama będzie zamknięta.

- Dlatego tak istotne jest zgranie wszystkiego w czasie.

- Zaraz poślę po najlepszy chronometr, jaki można tu dostać.

background image

13

Major Dupont był rumianym i szpakowatym grubaskiem, ale tyle miał w sobie energii 

i tak dobrze znał się na swoim fachu, że rekompensowało to istotne z wojskowego punktu 

widzenia  braki  fizyczne.  Teraz   zaś   zżerała   go wprost  pasja i  tęsknota,  by  obsługiwać  to 

niespotykane   w   jego   wieku   działo   najeźdźców.   Poprzednia   załoga   monitora   razem   z 

wartownikiem spała pod pokładem nieco głębszym snem, niż planowała, a ja uczyłem majora, 

jak   używać   bezodrzutówki.   Trzeba   przyznać,   że   był   pojętny,   a   po   doświadczeniach   z 

gładkolufowymi urządzeniami ładowanymi od przodu i uzależnionymi od odmierzonych na 

oko ładunków prochu siedemdziesiątka piątka wydała mu się prosta i rewelacyjna.

- Ładunek miotający, pocisk i ładunek wybuchający w jednej całości! Cudowne! A ta 

dźwignia otwiera komorę zamkową?

- Zgadza się. A od tego trzymaj się z daleka w czasie strzału, bo tędy wylatują gazy 

prochowe uruchamiające przeładowanie. Urządzenie celownicze masz zgrane, zresztą strzelać 

będziesz na małą odległość i to do widocznych celów.

- Powiedz mi więcej o niej - domagał się, gładząc stalową lufę.

Następny krok. Hrabia miał  dopilnować, aby jednostka została przeprowadzona w 

górę nurtu i zakotwiczona poniżej London Bridge tuż przed świtem. Jego chronometr był 

wielkości solidnej cebuli - ręczna robota ze stali i miedzi - i tykał bardzo głośno, lecz przez 

dwanaście godzin chodził prawie tak dobrze jak mój atomowy zegarek wielkości paznokcia, 

którego margines dokładności wynosił jedną sekundę na rok. Uregulowaliśmy zegarki, po 

czym podniosłem się, by przystąpić do realizacji mojej części roboty. Uścisnęliśmy sobie 

dłonie na pożegnanie.

- Zawsze będziemy wdzięczni za twoją pomoc - odezwał się hrabia. - Teraz jest z 

nami nowa nadzieja na zwycięstwo!

- To ja powinienem podziękować ci za pomoc. Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę 

fakt, że moje zwycięstwo może dla was być nie najlepszym finałem.

- Umierając zwyciężymy, jak już to wytłumaczyłeś - machnął ręką. - Świat bez tych 

świń   jest   wystarczającym   zwycięstwem.   Nawet   jeśli   my   nie   będziemy   już   oglądać   tego 

świata. A teraz - powodzenia!

Przypomniałem sobie jego słowa, słysząc kroki dudniące echem w pustych uliczkach, 

gdzie czekałem na pierwsze promienie słońca rozpraszające mroki nocy. Londyn miał masę 

background image

miłych, ciemnych zaułków, w których można było zniknąć. Ukryłem się w jednym z nich i 

pogrążyłem w obserwacji mostu. Pojawili się pierwsi żołnierze z nocnej zmiany.

Niektórzy szli raźno, inni noga za nogą, część grupami, część luzem. Dokładny bajzel 

na wrotkach. Wmieszałem się w to tałatajstwo, zezując cały czas na zegarek. Powinienem być 

idealnie o czasie. Nagle ktoś z tyłu zawołał:

Lortytort! - i ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że woła do mnie. Przeoczyłem w 

swych   przygotowaniach   fakt,   że   kumple   mego   informatora   będą   mnie   teraz   nagabywali. 

Trzeba   było   improwizować.   Pomachałem   mu   więc,   wykrzywiłem   się   dość   obrzydliwie   i 

ruszyłem przed siebie. Facet najpierw zwątpił, a po chwili ruszył za mną z kopyta. Musiało 

mu się zebrać na pogawędkę, na którą ja nie miałem najmniejszej ochoty, szczególnie nie 

znając języka. Przyspieszyłem kroku, ale on ciągle podążał za mną. Nagle dotarło do mnie, że 

w takim tempie dojdę do bramy zbyt szybko i dam się ostrzelać.

Ze   swego   miejsca   doskonale   widziałem   postacie   poruszające   się   na   pokładzie 

monitora. Musiałem się zatrzymać, gdyż w przeciwnym wypadku znalazłbym się w środku 

planowanego  fajerwerku. Słyszałem   zbliżające   się  kroki,  a w  chwilę   później  ciężka  dłoń 

opadła mi na ramię i obróciła mnie o sto osiemdziesiąt stopni.

-  Lortilypu?  -  spytał  jej  właściciel,  po czym  oczka  mu  się  zaokrągliły,  a  szczęka 

opadła w nagłym zrozumieniu. - Blivit!

Musiał, skubany, poznać mnie z fotografii. Mieli dość czasu nie tylko na obejrzenie 

zdjęcia, ale i dość udanej krótkometrażówki ze mną w roli głównej.

Blivit to jest to - zgodziłem się z nim uprzejmie, pakując mu zatrutą igłę w szyję.

Normalnie przełączam pistolet na igły z narkotykami, ale teraz uznałem, że wobec 

tych  kreatur lepsze będzie radykalne rozwiązanie. Tylko to nie było dość radykalne. Typ 

wprawdzie   padł,   ale   następny   coś   usłyszał   i   przedzierał   się   już   ku   mnie   przez   tłum 

Francuzów.   Zmuszony   byłem   go   zastrzelić.   To   naturalnie   zainteresowało   całą   tę   watahę 

wokoło i zacząłem się już zastanawiać, czy nie będę musiał wygubić wszystkich okolicznych 

formacji Armii Francuskiej.

Nie musiałem. Pierwszy pocisk wyrżnął jakieś dwadzieścia jardów od miejsca, gdzie 

stałem. Efekt był zadowalający - potężny huk i kupa śmieci w powietrzu. Ciągu dalszego już 

nie obserwowałem, tylko padłem na ziemię, aby nie dać się zabić. Skorzystałem zresztą z 

zamieszania i uśpiłem kilkunastu najbliższych żołnierzy, którzy byli świadkami poprzedniego 

zajścia.

Dupont opanował najwyraźniej nową zabawkę, bo ostrzał przeniósł się na bramę i 

wartownię. Wywołało to dość ożywiony ruch i jeszcze żywsze wrzaski na moście, w których 

background image

zresztą wziąłem z zapałem udział. Spojrzenie na zegarek przekonało mnie, że przedstawienie 

ma się ku końcowi.

I faktycznie - po paru następnych strzałach kolejny pocisk trafił dobrze ze sto jardów 

w bok, co było dla mnie sygnałem.

Błyskawicznie   zerwałem   się   na   nogi   i   ruszyłem   ku   temu,   co   jeszcze   niedawno 

nazywało się bramą. Teraz była to całkowita ruina, na której jeszcze nie osiadł ceglany kurz. 

W zasięgu mego wzroku nie było nic, co zdradzałoby najmniejszy chociaż ślad ruchu. Plan 

udał się znakomicie i to mimo niespodzianki na moście. Działo na monitorze przemówiło 

ponownie.

Tego nie było w planie. Po tym sygnalnym pocisku mieli zatopić łajbę i pryskać w 

bezpieczne   miejsce.   Coś   musiało   iść   nie   tak,   jak   powinno.   Moje   rozważania   przerwała 

podwójna   eksplozja   brzmiąca   prawie   jak   jeden   wystrzał.   Żadne   działo   nie   jest   w   stanie 

strzelać tak szybko, a zatem musiały być dwa!

Ulica, na której się znajdowałem, Upper Thames Street, biegła równolegle do muru. 

Byłem obecnie na tyle daleko od bramy, że moja obecność nie budziła skojarzeń z tym, co się 

tam stało. Skorzystałem zatem z pierwszych schodów, jakie się nawinęły, i wspiąłem się na 

platformę obserwacyjną. Nikogo nie było w okolicy, a ja miałem idealny widok na scenę 

wydarzeń.

A działo się tam dużo - siostrzany okręt naszego płynął w górę rzeki pod pełnymi 

żaglami. Major odgryzał się zaciekle, ale przeciwnik miał więcej doświadczenia, wybił już 

dziurę   w   okolicy   steru,   a   gdy   patrzyłem,   kolejny   pocisk   uderzył   właśnie   w   śródokręcie 

uciszając   działo.   Przez   nadbrzeże   ktoś   biegł   i   wyraźnie   zamierzał   wskoczyć   na   pokład. 

Wyciągnąłem lornetkę, lecz i bez niej udało mi się rozpoznać ową postać.

Oczywiście hrabia przybywał na pomoc swoim wojskom. W chwili gdy zeskoczył, z 

pokładu   podniosła   się   okrwawiona   postać   i   podążyła   w   kierunku   milczącej   broni.   Major 

załadował armatę i wystrzelił.

Był to piękny strzał, dokładnie w linię wodną, tuż pod działobitnią. Mając jednego z 

głowy,  major  położył  ogień na oddziały grupujące się na moście.  Hrabia ładował, major 

strzelał, a obaj byli uśmiechnięci i sprawiali wrażenie naprawdę zadowolonych z tego, co 

robią. Kanonada przybrała na sile, a ja zlazłem na dół.

Pomóc im i tak nie byłem w stanie, zresztą wiedzieli, co robią - walczyli z wrogiem, z 

którym zmagali się przez te długie lata, tylko teraz używali doskonałej i wysoce efektywnej 

broni. Oczywiste było, że nie mają najmniejszego zamiaru przerywać tej czynności. Taki 

koniec był z pewnością lepszy od ucieczki i śmierci zaszczutego zwierzęcia. Ja tymczasem 

background image

miałem coś jeszcze do zrobienia.

Zgodnie z mapą hrabiego ruszyłem wzdłuż Duck's Foot Lane do Canon Street, po 

czym   skręciłem   w   lewo.   Teraz   byli   już   wokół   ludzie,   przestraszeni   cywile,   maszerujące 

oddziały, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.

I   oto   w   perspektywie   ulicy   dostrzegłem   wznoszący   się   dumnie   masyw   katedry 

Świętego Pawła. Koniec drogi był bliski, równie bliskie było moje ostateczne spotkanie z 

Onym.

background image

14

Byłem   przerażony.   Ktoś,   kto   twierdzi,   że   nigdy   nie   czuł   strachu,   jest   kłamcą   nie 

rokującym szans na poprawę albo zwykłym szaleńcem. Pochlebiam sobie, że żadna z tych 

możliwości nie odnosi się do mnie. Jakkolwiek by było, przerażenie opanowało mnie jak 

nigdy dotąd. Może brało się to ze zbyt dużej ciążącej na mnie odpowiedzialności, o której 

teraz właśnie, ciężki idiota, musiałem sobie przypomnieć, a może z faktu, że raz już omal 

mnie nie zabił - nie wiem. Było to niewiarygodne, owszem, lecz było faktem.

-   Niewiarygodne!   A   więc   niech   będzie   to   do   końca   zupełnie   wiary   nie   godne!   - 

mruknąłem, grzebiąc w podręcznej apteczce.

Gdyby nie stawka, o którą toczyła się gra, najprawdopodobniej nie zrobiłbym tego. 

Nigdy dotąd nie potrzebowałem syntetycznego wsparcia moralnego i nawet w najgorszych 

przypadkach starczała mi świadomość, że mogę je mieć. Ale teraz chodziło o zbyt poważne 

rzeczy, bym się wahał.

Wygrzebałem   w   końcu   pojemnik   i   przełknąłem   dwie   pastylki,   zwane   proszkami 

berserkera lub prochami furii.

Były   zakazane   wszędzie   i   to   z   rozsądnych   powodów.   Nawet   nie   dlatego,   że 

błyskawicznie   prowadziły   do   nałogu   -   wewnątrz   kapsułki   znajdował   się   skondensowany 

obłęd,   mieszanka,   która   likwidowała   wszelkie   naleciałości   cywilizacyjne,   pozostawiając 

bestie   w   czystej   postaci.   A   nawet   gorzej   -   bo   bestię   pozbawioną   instynktu 

samozachowawczego; liczył się tylko cel, a cena jego osiągnięcia była wówczas pojęciem 

nieznanym. Rzecz niezbyt miła, czasem jednak potrzebna.

Niezbyt   miła?   Bardzo   miła!   Przez   sekundę   miałem   świadomość,   że   chemikalia 

przejmują   władzę   nad   moim   umysłem,   ale   trwało   to   tylko   krótką   chwilę.   Zaraz   potem 

pojawiło  się poczucie  nieograniczonej  siły,  coś, czego  dotąd nie  znałem.  Mogłem  zrobić 

wszystko, co tylko bym zechciał, gdyż to ja byłem jedyną siłą, która się liczyła. A On siedział 

w tym budynku i myślał, ciężki zadufany kretyn, że może mnie zatrzymać czy nawet zabić. 

Teraz zobaczy, jak traktuje się plany idiotów!

- Idę po ciebie! - warknąłem przez zaciśnięte zęby i ruszyłem prosto do bramy, według 

wszelkich   danych   naszpikowanej   alarmami   i   czujnikami.   Subtelne   wejście?   Ależ   skąd! 

Jedynym atutem, jaki miałem, było zaskoczenie i całkowita bezwzględność. Uzbroiłem się 

jak na małą wojnę, a każdy, kto próbowałby mnie zatrzymać, był przeszkodą do usunięcia, i 

background image

to szybko.

Najpierw ruszyłem przez drzwi, w których panował ożywiony ruch wchodzących i 

wychodzących. Potem główną nawą, z której usunięto sprzęty religijne, prosto do ołtarza, 

którego nie było. Na jego miejscu stał ozdobny tron, na którym siedział On.

Poniżej   podwyższenia   rozciągał   się  długi,   zasypany   mapami   i   papierzyskami   stół, 

wokół którego stali oficerowie.

Otrzymywali   oni   polecenia   od   kurdupla   w   prostym,   granatowym   mundurze. 

Przypuszczałem, że to właśnie jest Napoleon - marionetka i pomagier Onego. Uśmiechnąłem 

się, gdy moje dłonie zaciskały się na broni.

Moją uwagę przykuło znajome migotanie dochodzące z najbliższej wnęki po prawej 

stronie i mój uśmiech zyskał na wyrazistości. Time-helix z kręcącymi się wokół technikami. 

Oprócz   zemsty   będę   miał   więc   jeszcze   zapewniony   powrót   do   domu.   Nader   miła 

perspektywa. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdy podszedłem do stołu. Miałem dość czasu - 

najpierw   granaty   gazowe,   potem   zabawa.   Gdy  zabije   się   władzę,   z   niewolnikami   można 

zrobić wszystko, na co ma się ochotę.

Jeden wybuchowy  i dwa  termitowe   - cała   ta  paczka,  z  wyjętymi   bezpiecznikami, 

poleciała prosto z objęcia potężnej postaci siedzącej na tronie, a ułamek sekundy później pół 

tuzina   granatów   gazowych   wylądowało   na   stole   tuż   przed   zaszokowanymi   oficerami. 

Zaczynały dopiero wybuchać, gdy strzelając z półobrotu załatwiłem igłami techników przy 

aparaturze.

W przeciągu paru sekund było po wszystkim.  Rzuciłem jeszcze parę granatów ku 

wejściu, ot tak, na wszelki wypadek, i gdy przebrzmiały ich eksplozje, jedynym dźwiękiem, 

jaki mącił ciszę, było wesołe trzaskanie ognia pożerającego łapczywie coś, co przed paroma 

sekundami było moim śmiertelnym wrogiem.

-  Zostałeś   pobity!  -  krzyknąłem   z  zachwytem  i   obiegłem  stół,   aby  lepiej  widzieć 

pokonanego.

Napoleon podniósł głowę i usiadł.

- Nie bądź idiotą! - stwierdził.

Nie tracąc czasu na wyjaśnienia, usiłowałem go zabić, jednak tym razem to on był 

szybszy i zaskoczył mnie. Podobny do walca przedmiot, którego otwór skierowany był w 

moją stronę, błysnął błękitnym światłem. Zrobiło mi się najpierw gorąco, a po chwili bardzo 

zimno i nieswojo. Moje ciało było sparaliżowane. Twarzą do przodu zwaliłem się bezwładnie 

na stół. Nic nie czułem, nawet gdy przewrócił mnie na plecy i zbliżył swoją twarz do mojej. 

Słuch i wzrok były jedynymi zmysłami, które jeszcze działały, toteż jego przeraźliwy chichot 

background image

rozbrzmiał mi ostro w uszach. Poczekał, aż w moich oczach zalśni zrozumienie, i wrzasnął:

-   Zgadza,   się!   Ja   jestem   On.   Przegrałeś!   Zniszczyłeś   androida,   którego   jedynym 

zadaniem było skłonić cię właśnie do tego. To wszystko tutaj jest niczym innym jak pułapką 

zastawioną na ciebie! Cały ten świat istniał wyłącznie po to. Zapomniałeś, że ciało jest tylko 

opakowaniem   dla   mego   wszechmocnego   i   nieśmiertelnego   umysłu!   Przegrałeś,   a   ja 

wygrałem, teraz już definitywnie!

background image

15

To był klasyczny szok.

Sądzę,   że   normalnie   powinienem   coś   czuć   -   złość,   żal,   frustrację.   Byłem   jednak 

przepełniony tylko jednym pragnieniem - czekałem znów na okazję, by spróbować go zabić. 

Stawało się to już nieco nudne, ale miałem nadzieję, że stare przysłowie: ”Do trzech razy 

sztuka”, okaże się jeszcze prawdziwe. Tymczasem On zmieniał moje ubranie w łachmany, 

usuwając wszystko, na co natrafił, i odrywając broń przyczepioną do mojej skóry. Poszło 

wszystko, co łatwo było odszukać: nóż pod kolanem, pistolet z nadgarstka, granaty z włosów. 

To, co zostało, było trudne do znalezienia, jak również do szybkiego wykorzystania.

- Przygotowałem wszystko na tę chwilę! Wszystko! - wrzasnął radośnie, gdy skończył 

mnie obmacywać.

Usłyszałem brzęk łańcuchów i na moich dłoniach zatrzasnęły się kajdanki połączone 

krótkim   łańcuchem.   Gdy   metal   się   spinał,   ujrzałem   krótki   błysk   i   choć   nic   nie   czułem, 

spostrzegłem, że skóra wokół obrączek zaczyna czerwienieć. Nieistotne. Dopiero gdy tego 

dokonał,   wbił   mi   igłę   w   przedramię.   Czucie   zaczęło   wracać.   Najpierw   ból   nadgarstków, 

potem świadomość całego ciała. Ból zignorowałem, choć powodował drgawki spazmatycznie 

przebiegające przez wszystkie moje członki. Silniejsze pchnięcie strąciło mnie ze stołu na 

podłogę. Pozbierał mnie dość szybko i ciągnąc za nogi, ruszył ku jednemu z podtrzymujących 

strop filarów. Trzeba przyznać, że miał, ścierwo, krzepę. Moje palce natknęły się po drodze 

na jakiś przedmiot i zacisnęły na nim. Przyznaję, że trochę się pomyliłem. Naszym celem był 

stalowy słup sięgający mi do pasa, a umieszczony w odległości pięciu jardów od time-helixu. 

Łańcuch łączący moje ręce został przytwierdzony do uchwytu na jego szczycie, co po chwili 

przypieczętował kolejny błysk światła. Puścił mnie. Z trudem trzymałem się na nogach bez 

jego pomocy. On tymczasem zajął się nastawianiem wskaźników time-helixu. W katedrze 

zapadła dziwna cisza.

- Wygrałem! - zawył nagle, podskakując przy tym z wściekłością. - Czy dotarło w 

końcu do ciebie, że jesteś w pętli czasowej, która nie istnieje i którą stworzyłem, aby cię 

złapać? I to, że zniknie ona w chwili, gdy ja przeniosę się do innego czasu?

- Podejrzewałem to. Historia mówi, że Napoleon przegrał.

- Tu wygrał! Bo ja dałem mu broń i pomogłem mu. A potem go zabiłem, gdy moje 

nowe ciało było gotowe. Pętla czasowa powstała właśnie w tym momencie, a jej powstanie 

background image

spowodowało wytworzenie bariery w czasie. Zniknie ona, gdy to wszystko, razem z tobą, 

przestanie   istnieć.   Ale   ty   nie   znikniesz   tak   szybko.   Chcę,   żebyś   trochę   tu   posiedział, 

rozmyślając nad swoją przegraną i nad nieistnieniem dla ciebie przyszłości. Dlatego wokół tej 

katedry założony jest izolator. Najprawdopodobniej umrzesz z pragnienia, zanim przestanie 

on działać! - ostatnie słowa wykrzyczał, po czym wrócił do konsolety.

Otwarłem   dłoń,   żeby   zobaczyć,   jaka   broń   wpadła   mi   w   palce   podczas   ostatnich 

wydarzeń. Był to mały miedziany cylinderek, ważący nie więcej niż parę deka. Jeden jego 

koniec był ażurowy i sypał się zeń biały, drobny piasek. Było to bowiem stylowe urządzenie 

służące w tej epoce do suszenia atramentu na świeżo napisanych listach. Nie ukrywam, że 

wolałbym coś bardziej wojowniczego, ale od biedy i to się mogło przydać.

- Odchodzę! - zakomunikował mi znad konsolety.

- A co z twoimi ludźmi? - spytałem, starając się zyskać na czasie.

- Niewolnicy. Znikną razem z tobą. I tak już ich nie potrzebuję. Mam do dyspozycji 

cały świat, który czeka tylko, aby mnie powitać. Wkrótce takich światów będzie mnóstwo. 

Wkrótce wszystko będzie moje!

Dodanie czegokolwiek do tej przemowy byłoby błędem, toteż poczekałem spokojnie i 

w milczeniu, aż wlazł do walca time-helixu.

- Wszystko moje! - powtórzył, spowity już zielonkawą poświatą.

- Wątpię - oświadczyłem mu jak najuprzejmiej, ważąc w dłoni cylinderek i mierząc 

wzrokiem odległość od pulpitu.

Sterowanie time-helixem polega na wduszeniu pożądanej kombinacji przycisków dość 

sporych   rozmiarów.   Ta,   której   potrzebował,   była   już   zaprogramowana.   Jeśliby   udało   się 

wdusić dodatkowy, to miejsce docelowe uległoby zmianie albo, na przykład, byłoby nicością. 

Wykonałem ręką kilka próbnych łuków, mierząc dystans i obliczając trajektorię. Musiał to 

zauważyć, bo z dzikim rykiem usiłował wyjść. Ale time-helix, jeśli już zacznie się rozwijać, 

to trzyma mocno. Ten już zaczął pracę.

Na   zimno   oceniłem   odległość   i   posłałem   cylinderek   ku   pulpitowi.   Błysnął   we 

wlewającym się przez okna blasku słońca i pięknym łukiem opadł na klawiaturę, wywołując 

jednocześnie parę miłych sercu trzasków. Opętańcze wrzaski Onego ucichły, gdy zniknęła 

zielona poświata, a za oknem zapanował zmrok. Widziałem już taki mrok - w czasie ataku 

temporalnego na kwaterę Korpusu. Znaczyło to, że poza budynkiem, w którym byłem, cała 

reszta Londynu zmieniła się w nicość.

Koniec.

Koniec wszystkiego.  Uczucia, które wracały do mego umysłu,  w miarę jak słabło 

background image

działanie narkotyku, pogłębiały jeszcze to wrażenie. Koniec.

background image

16

Czy komuś z was zdarzyło się kiedykolwiek zostać złapanym w katedrze Świętego 

Pawła w roku pańskim 1807, i to z całym zewnętrznym światem zamienionym w nicość; 

samotnie   stać   sobie   przyspawanym   do   stalowego   słupa   i   być   całkowicie   na   łasce   losu? 

Niewielu   może,   jak   sądzę,   udzielić   twierdzącej   odpowiedzi.   Ja   mogę,   ale   naprawdę   nie 

sprawia mi to przyjemności. Próbowałem uwolnić się, ale raczej bez przekonania. Wszystko 

zostało tu zbyt fachowo przeprowadzone, aby jakakolwiek szamotanina miała sens.

Powinienem kombinować, jak się stąd wydostać i walczyć dalej, ale jakoś nie miałem 

na to ochoty. Po raz pierwszy w życiu byłem całkowicie bierny i pozbawiony możliwości 

działania. Musiałem lojalnie przyznać sam przed sobą, że pobito mnie na całej linii.

W czasie gdy rozważałem tę nową sytuację, w absolutną ciszę wdarło się cichutkie ni 

to brzęczenie, ni to gwizd, który stopniowo narastał. Dochodził z pustego powietrza gdzieś 

nade   mną   i   zakończył   się   głośnym   trzaskiem.   W   górze   pojawiła   się   postać   ubrana   w 

kombinezon kosmiczny i używająca grawitatora. Postać spłynęła powoli w dół.

Byłem tak ogłupiały, że prawie nic nie mogło mnie już zdziwić. To znaczy, sądziłem 

tak do chwili, gdy postać podniosła przesłonę hełmu.

Byłem gotów uwierzyć we wszystko poza tym, że to może być ona.

- Zdejmij te kretyńskie łańcuchy - stwierdziła Angelina z niesmakiem. - Wystarczy 

zostawić cię samego, a już pakujesz się w jakieś dziwne kłopoty. Teraz będziemy już razem. 

To wszystko, co mam ci na ten temat do powiedzenia.

Nie   mogłem   nic   odpowiedzieć,   bo   moje   narządy   mowy   zostały   fatalnie   wręcz 

zablokowane i nie byłem w stanie wydać żadnego dźwięku. Dopiero widok Angeliny stojącej 

na podłodze doprowadził mnie do przytomności.

- Ślicznie dobrane imię - Angelina. Spadłaś z nieba, aby mnie uwolnić?

W odpowiedzi otworzyła szerzej przesłony, żeby mnie pocałować, po czym wyjęła 

nóż laserowy i zaczęła majstrować przy łańcuchach.

- Teraz powiedz mi o tych tajemniczych podróżach w czasie i o tym całym nonsensie. 

I   mów   szybko,   bo   mamy   tylko   siedem   minut,   jeśli   wierzyć   w   to,   co   mówił   Coypu   - 

stwierdziła stanowczo.

- A co jeszcze ci mówił? - spytałem, zastanawiając się, jak dużo wie.

- Tylko nie zaczynaj być tajemniczy! Mam dość Coypu i jego bełkotu.

background image

Odskoczyłem, gdy dla poparcia tego oświadczenia machnęła mi nożem przed nosem, 

po  czym   zabrałem   się   do  gaszenia   tlących   się   rękawów   kurtki.   Zdenerwowana   Angelina 

stawała się naprawdę niebezpieczna.

- Kochanie - rzekłem z uczuciem, starając się obserwować jednocześnie jej twarz i 

dłoń z nożem. - Niczego przed tobą nie ukrywam! Po prostu we łbie mi się mąci od tych 

wszystkich skoków czasowych i wolę wiedzieć, jak daleko sięga twoja wiedza w tej kwestii, 

aby dokończyć tylko opowieść. Tak będzie dużo prościej i szybciej.

- Doskonale wiesz, że ostatni raz rozmawialiśmy przez wideofon. Powiedziałeś, że to 

bardzo ważne, żebym przyszła jak najszybciej do laboratorium Coypu. Gdy w końcu się tam 

zjawiłam - bo ty zaraz przerwałeś połączenie - wszyscy latali jak wariaci i byli zajęci swoimi 

maszynami   tak   dokładnie,   że   nie   było   nikogo,   z   kim   można   by   porozmawiać.   Coś   tam 

wrzeszczeli o powrocie w czasie i tyle. Zresztą, z Inskippem też nie było lepiej. Oznajmił mi, 

że zniknąłeś z jego biura, gdy mówił ci, co o tobie myśli. Chyba dowiedział się o tych paru 

groszach,   które   odłożyliśmy   na   czarną   godzinę.   Potem   była   masa   gadania   o   tobie 

zbawiającym świat czy galaktykę, ale ciągle nie mogłam zrozumieć z tego ani słowa. To 

wszystko straszliwie się ciągnęło, aż w końcu posłali mnie tutaj.

-   A   więc   zrobiłem   to   -   stwierdziłem   z   uznaniem   w   głosie.   -   Uratowałem   ciebie, 

Korpus i wszystko!

- Miałam rację. Znowu chlałeś!

- Ostatnimi czasy nie, a skoro chcesz znać prawdę, to wy wszyscy zniknęliście i cała 

baza z wami. Coypu był ostatni, a więc miał czas, aby ci o tym opowiedzieć. Nikt z Korpusu 

nie istniał, bo nikt się nigdy nie narodził, jeśli nie brać pod uwagę moich wspomnień.

- Moje wspomnienia są troszkę inne.

- Powinny być, skoro dzięki moim wysiłkom plany Onego zawiodły...

- Jego, nie onego. To całe picie rzuca ci się na język.

- On to imię, i nie piłem od paru godzin. Ani kropelki. Czy możesz posłuchać przez 

chwilę, nie przerywając mi? Ta historia jest już i tak wystarczająco powikłana...

- Powikłana i z pewnością zainspirowana alkoholicznie.

Warknąłem,   po   czym   pocałowałem   ją   i   kontynuowałem   opowieść,   zanim   się 

opamiętała.

-   Atak   czasowy   został   skierowany   przeciw   Korpusowi   i   Coypu   wysłał   mnie   w 

przeszłość, w rok 1975, abym temu zapobiegł. Częściowo mi się to udało, ale On uciekł, po 

czym zjawił się tu, w 1807 roku, gdzie zastawił na mnie pułapkę i złapał mnie. Ale jego plany 

nie powiodły się w całości, bo zdołałem zmienić ustawienie jego time-helixu. To musiało mu 

background image

sporo zamieszać, bo zjawiłaś się, aby mnie uratować.

- Och, kochanie, zawsze wiedziałam, że możesz uratować świat, jeśli naprawdę się 

postarasz!

Wzięliśmy   się   za   ramiona   z   czymś,   co   można   by   określić   jako   autentyczną 

namiętność, przerwaną jednak przez gwałtowny cios, którym poczęstowała mnie w ramię. 

Cofnąłem się z jękiem.

- Czas! - jęknęła, patrząc na zegarek. - Przez ciebie zapomniałam. Mamy mniej niż 

minutę. Gdzie time-helix?

- Tu - wskazałem, masując sobie kończynę.

- A kontrolka?

- Tam.

- Wstrętna. Gdzie jest odczyt?

- Te przyciski.

- Musimy nastawić trzynastą pozycję. Coypu bardzo na to nalegał.

Wduszałem przyciski na podobieństwo zidiociałego pianisty, co zaowocowało dzikimi 

błyskami światełek.

- Trzydzieści sekund - poinformowała mnie słodko.

- Jest! - jęknąłem, gdy oznajmiła, że dziesięć. - Pole ma postać powierzchniową, więc 

musimy stać blisko.

-   Gdybym   nie   miała   tego   kretyńskiego   kombinezonu   -   szepnęła,   gryząc   mnie 

namiętnie w ucho - byłoby o wiele zabawniej.

- Może, ale byłoby dość ambarasujące zjawić się w takich strojach w bazie.

- Nie przejmuj się, jeszcze tam nie wracamy.

Coś nagle obudziło się do samodzielnego życia w moim żołądku.

- Co masz na myśli? I dokąd, u diabła, lecimy?

- Nie wiem dokładnie! Wszystko, co Coypu powiedział, to tyle, że będziemy jakieś 

dwadzieścia tysięcy lat w przyszłości, tuż przed zniszczeniem tej planety.

- Znowu On i jego idioci! - jęknąłem. - Właśnie lecimy w przyjemne miejsce, gdzie 

cała planeta jest jednym wielkim szpitalem dla czubków i wszyscy są przeciwko nam!

Otoczenie zamarło, gdy spirala time-helixu ruszyła. Ja rozpoczynałem podróż z 

głupim wyrazem twarzy. Trwał on przez dwadzieścia tysięcy lat i był dokładnym 

odzwierciedleniem moich uczuć.

background image

17

Błam! To było jak spadanie prosto do łaźni parowej. Nie dość, że spadaliśmy,  to 

jeszcze   chmury   zasłaniały   całkowicie   krajobraz.   Niewidoczna   powierzchnia   mogła   być   z 

równym powodzeniem o dziesięć jardów, jak i dziesięć mil pod nami.

- Włącz  grawitator! - krzyknąłem.  - Mój został w nie istniejącym  dziewiętnastym 

wieku.

Może nie powinienem był krzyczeć, bo Angelina dała pełną moc i wysunęła się z 

mojego uścisku. Wściekle machając rękami, zdołałem zaczepić się na jej stopie. Kombinezon 

zjechał z niej, rozciągając się malowniczo.

- Wolałabym, żebyś tego nie robił - dobiegło mnie z góry.

- Całkowicie się z tobą zgadzam - wymamrotałem przez zaciśnięte zęby. Nogawka 

osiągnęła swoją dwukrotną długość i bujałem się na niej w górę i w dół, zupełnie jak na 

gumowej linie. Kombinezony są pomyślane tak, by znosić różne dziwne rzeczy, ale zapewne 

o czymś takim nikt nie pomyślał. Trzeba było jednak skończyć ten cyrk, w przeciwnym razie 

cały strój mógł trzasnąć.

- Wyłącz to! - krzyknąłem.

Jej   reakcja   była   natychmiastowa   i   zaczęliśmy   spadać   jak   kamienie.   Kombinezon 

skurczył się błyskawicznie, a ja wystrzeliłem w ramiona Angeliny. Ta spojrzała w dół, pisnęła 

i włączyła grawitator ponownie. Tym razem byłem zupełnie nieprzygotowany, toteż zsunąłem 

się po niej wprost ku terenowi, który nagle ukazał się poniżej. W ciągu tych paru sekund, 

które mi zostały, robiłem, co mogłem, aby wylądować raczej na plecach, i prawie by mi się to 

udało, ale wcześniej uderzyłem o ziemię.

Wszystko  było  ciemnością  i zaczynałem  nabierać  pewności, że umarłem.  Ostatnie 

przebłyski świadomości przebiegały mi przez głowę. Nie dość, że nie żałowałem niczego, to 

jeszcze było parę drobiazgów, które pragnąłbym robić częściej, gdybym mógł...

Trwało   to   parę   sekund,   aż   dotarło   do   mnie,   że   żyję,   ale   mam   usta   pełne   błota. 

Wyplułem,  co   się  dało,  przetarłem  oczy  i  rozejrzałem  się.   Pływałem   w  bajorze  na   wpół 

rozwodnionego błota, w którym rozrywały się co chwila bąble jakiegoś śmierdzącego gazu i 

rosły niezbyt przyjemnie wyglądające pnącza. Coś mnie wprawdzie bolało, ale nie za mocno, 

tak że życie zaczynało nabierać kolorów, a nawet zapachów.

- Tam w dole wygląda dość obrzydliwie - stwierdziła Angelina, unosząc się parę stóp 

background image

nad moją głową.

- Jest dokładnie tak, jak wygląda. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym 

stąd wyjść. Zniż się trochę i zegnij kolana. Złapię cię i odjeżdżamy. Tylko delikatnie, na 

wszystko co święte!

Z rozgłośnym mlaśnięciem uwolniliśmy się z natrętnego błocka, po czym ruszyliśmy 

ponad rozpościerającym się na wszystkie strony bagniskiem.

- W prawo - zakomenderowałem w pewnej chwili. - Wygląda na kanał z czystą wodą. 

Wydaje mi się, że kąpiel i przepiórka byłyby wskazane.

-   Ponieważ   mam   pecha   poruszać   się   z   wiatrem,   to   wyraziłeś   moje   najskrytsze 

marzenie!

Pośrodku   strumienia   była   odrobina   złotego   piasku,   jakby   umyślnie   dla   mnie 

wysypana.  Zeskoczyłem,  gdy Angelina  obniżyła  lot, i zanim jeszcze zdążyła  wylądować, 

zrzuciłem   ubranie   i   szorowałem   się   zawzięcie   stojąc   po   pas   w   wodzie.   Obserwowałem 

właśnie, jak Angelina zdejmuje kombinezon i zaczyna rozczesywać swoje długie włosy, które 

były obecnie jasne, gdy ognisty ból przeszył mój gluteus maximus. Wyskoczyłem z wody ze 

wszystkimi   objawami   właściwymi   psu,   któremu   drzwi   przytrzasnęły   ogon.   Chociaż   tak 

atrakcyjna i kobieca, Angelina zawsze była sobą. Grzebień został zastąpiony przez pistolet i 

zanim dotknąłem piasku, zabrzmiał pojedynczy, ale celny strzał.

Gdy   ona   zajęta   była   czynnościami   samarytańskimi,   to   znaczy   spryskiwała   pianką 

chirurgiczną podwójny ślad zębów na mojej skórze, obejrzałem sobie to, co chciało mnie 

zjeść na obiad. Z rybki została połowa, nadal jednak podrygująca i kłapiąca szczękami. Te 

ostatnie miały więcej zębów niż magazyn spółdzielni dentystycznej i towarzyszyły im niezbyt 

miło   błyszczące   ślepia.   Złapałem   ścierwo   za   szczątki   ogona   i   wrzuciłem   do   wody. 

Spowodowało to nader ożywioną działalność pod powierzchnią, a z tego, co było widać, 

wywnioskowałem, że bydlę, które mnie napadło, było raczej mizernym mieszkańcem tych 

okolic.

-   Dwadzieścia   tysięcy   lat   nie   wyszło   tej   planecie   na   zdrowie   -   stwierdziłem 

autorytatywnie.

- Skończ narzekać, czas na lunch! Zawsze praktyczna kobieta.

Na obiad było coś, co wylazło za mną na brzeg i próbowało mnie zjeść. Wyglądało 

nawet na rybę, tylko miało owłosione łapy. Na deser był przebłysk geniuszu Angeliny, która 

zabrała flaszkę mojego ulubionego wina.

-   Uratowałaś   moje   życie   parę   razy   w   ciągu   ostatnich   dwudziestu   wieków   - 

powiedziałem ocierając usta. - Więc nie gniewam się, że zamiast w domu znalazłem się w 

background image

tym   bagnie.   Ale   czy   ty   mogłabyś   mi   w   końcu   powiedzieć,   co   się   stało   i   co   Coypu   ci 

powiedział?

-   Gadał   dużo   różnych   takich,   ale   zrozumiałam   z   tego   niewiele.   Zrobił   czujnik 

czasowy, czy jak to się tam zwie, i śledził twoje skoki w czasie i czyjeś jeszcze - pewnie 

chodziło o twojego przeciwnika. On zrobił coś z czasem, stworzył jakąś pętlę, która istniała 

pięć lat, po czym zniknęła. On z niej wyskoczył, ty nie. Więc Coypu wysłał mnie na kilka 

minut przed końcem, żebym cię stamtąd wyciągnęła. Dał mi współrzędne następnego skoku - 

tym razem do czasu twego wroga. Spytałam go uprzejmie, co mamy tu robić, ale mamrotał 

coś o paradoksie. Czy masz jakieś pomysły, co to może być?

- Przecież to proste. Znajdziemy Onego i zabijemy,  co powinno zlikwidować całą 

sprawę. Dwa razy już próbowałem - raz strzelając, drugi raz bombą  termitową.  Ale, jak 

mówią, do trzech razy sztuka.

- Może ja powinnam się nim zająć? - spytała słodko Angelina.

- Dobry pomysł. Mam już dość tej czasowej ciuciubabki.

- A jak znajdziemy Onego?

- Najprostsze zadanie na świecie, jeśli masz detektor energii pola czasowego.

Miała.

- Wystarczy wdusić ten guzik, a wychylenie igły wskaże nam drogę.

Guzik został wduszony i nic się nie stało. Jedynie z wnętrza instrumentu wypłynęła 

odrobina wody.

- To chyba nie działa - uśmiechnęła się uprzejmie.

-   Możliwe,   albo   w   tym   momencie   nie   używają   time-helixu   -   stwierdziłem, 

przeszukując swoje ubranie. - Musiałem zostawić całe wyposażenie, ale Chytry Jim nigdy nie 

rozstaje się ze swym szperaczem.

Z tego drobiazgu byłem dumny, gdyż zrobiłem go własnoręcznie i był jednym z paru 

przedmiotów, których On nie znalazł. Mogło to wytrzymać wszystko, poza wrzuceniem do 

wulkanu,   i   było   wielkości   pudełka   od   zapałek.   Wykrywało   minimalne   nawet   zmiany 

radioaktywności, i to na całej skali. Włączyłem maszynkę i zająłem się przyciskami.

- Bardzo ciekawe - mruknąłem, sprawdzając częstotliwości radiowe.

- Jak mi nie powiesz co, to więcej razy nie będę sobie zawracała głowy ratowaniem 

twojej osoby.

- I tak to zrobisz, bo mnie kochasz. Mam tu dwa źródła: jedno słabe i dalekie; drugie 

całkiem blisko, działające na wielu częstotliwościach, z radioaktywnością włącznie. I jeszcze 

coś,  co   jest   chwilowo   najistotniejsze.   Wyciągnij   krem   przeciwsłoneczny,   promieniowanie 

background image

ultrafioletowe dosięga szczytu skali. Możemy się założyć, że już jestem ugotowany.

Nakremowaliśmy   się   i   na   przekór   temperaturze   włożyliśmy   wystarczającą   ilość 

rzeczy, by rzeczywiście się ugotować, ale przynajmniej niebezpieczeństwo zostało odsunięte.

- Dziwne rzeczy się tu dzieją - stwierdziłem. - Promieniowanie, klimat, zwierzątka w 

tej wodzie, zastanawiam się...

- A ja nie. Po wykonaniu  zadania możesz  zająć się wykopaliskami.  Ale najpierw 

zabijmy kogo trzeba.

- Odezwał się zawodowiec. Mam nadzieję, że tym razem przerobimy uprząż, żeby nie 

szukać się po terenie?

- Bardzo zabawne - odparła rozpinając sprzączkę.

Powietrzne   bliźniaki   syjamskie   zostały   spięte   i   grawitator   poniósł   nas   ku   źródłu 

promieniowania. Błoto ciągnęło się nużąco długo i zaczynałem się już obawiać o generator, 

gdy w końcu pojawił się suchy ląd. Najpierw pod postacią wysepek,  potem jako bariera 

górska, której pokonanie poważnie uszczupliło nasze zapasy energii.

- Wkrótce będzie spacerek - oznajmiłem. - Zawsze to lepsze od kąpieli.

- Nie bardzo, jeśli ewolucja na lądzie poszła w tę samą stronę, co w wodzie.

Niepoprawna optymistka! Miałem już powiedzieć coś równie błyskotliwego, gdy pod 

nami coś błysnęło, a moja noga zareagowała atakiem bólu.

- Postrzelili mnie! - wrzasnąłem bardziej z zaskoczenia niż z bólu i sięgnąłem do 

dźwigni, ale Angelina zdążyła już wyłączyć zasilanie. Wylądowaliśmy w ostatniej chwili na 

czymś,   co   było   imponującym   rumowiskiem   skalnym.   Podskakując   na   jednej   nodze, 

grzebałem   koło   apteczki,   ale   i   tu   Angelina   mnie   wyprzedziła.   Odkażenie,   zastrzyk 

uśmierzający ból - cała operacja trwała kilkanaście sekund.

- Mała rana postrzałowa - poinformowała mnie spryskując okolice pianką. - Powinno 

się szybko zagoić, tylko nie forsuj nogi. Teraz posiedź tu grzecznie. Pójdę zabić tego, kto to 

zrobił.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zniknęła między skałami. Nie ma nic lepszego niż 

troskliwa i kochająca żona, która jest zawodowym mordercą. Możliwe, że w tej rodzinie to ja 

noszę spodnie, ale za to oboje nosimy broń.

Rozmyślania przerwał mi odgłos strzału i jakieś dzikie wrzaski, po których nastała 

cisza. Zaletą Angeliny był fakt, że w tego typu sytuacjach nie musiałem się zastanawiać, kto 

wygrał.   Przyznaję,   że   zdrzemnąłem   się   nieco,   czekając   na   jej   powrót.   Obudziło   mnie 

wyłączenie grawitatora, gdy osiadła przy mnie.

- Mógłbym się dowiedzieć, co się stało?

background image

- Był tylko jeden. Tam jest coś w rodzaju farmy, jakieś maszyny, coś rośnie. Dałam 

mu w łeb, ale nie mogłam zastrzelić, gdy był nieprzytomny.

Ucałowałem ją gorąco.

-   Skrupuły,   moja   droga.   Niektórzy   się   z   nimi   rodzą,   ty   to   masz   od   chirurga,   ale 

rezultaty są takie same.

- Nie jestem pewna, czy je lubię. W dawnych czasach była jednak jakaś wolność, a 

teraz...

- Wszyscy musimy być czasem cywilizowani - oświadczyłem.

- Myślę, że masz rację - westchnęła. - Ale zawsze przyjemniej byłoby od ręki go 

zastrzelić.

Używając oszczędnie grawitatora, zniżyliśmy się nad płaskowyż uwieńczony niską 

budowlą ze scementowanych głazów. Drzwi były otwarte, toteż pokuśtykałem tam, opierając 

się na jej ramieniu. Wnętrze było słabo oświetlone, maleńkie, z wąskimi oknami. Moją uwagę 

zwróciły przede wszystkim łóżka. Jedno było zajęte przez podrygującą postać związaną w 

kłębek i zakneblowaną, drugie zaś świeciło pustką.

- Połóż się - zarządziła Angelina - a ja zobaczę, czy da się wyciągnąć coś mądrego od 

tego tam.

Dopiero teraz zrobiłem krok w stronę łóżka i nagle mnie olśniło.

- Dwa łóżka! Ktoś tu jeszcze musi być w okolicy! Zanim zdążyła odpowiedzieć, za 

nami w drzwiach pojawił się drugi mieszkaniec tej rudery, wrzeszcząc coś głośno i jeszcze 

głośniej strzelając.

background image

18

Facet wrzeszczał najprawdopodobniej dlatego, ze broń została mu wytrącona z dłoni, 

zanim pociągnął za spust, a w chwilę później następny pocisk wysłał go za drzwi. Wszystko 

to zarejestrowałem przewracając się na brzuch i wyciągając broń. Nim zdążyłem to zrobić, 

Angelina już chowała swoją.

-   To   mi   się   bardzo   podoba   -   stwierdziła   na   widok   nieruchomej   pary   butów 

wystających   zza   progu.   -   Cywilizacyjne   skrupuły   czy   nie,   strzelanie   w   samoobronie   jest 

ciągle równie przyjemne jak dawniej. Widziałam go, gdy tu wchodziliśmy, ale nie miałam 

możliwości czystego strzału. Teraz powinno być ciszej. Zrobię jakąś zupę, a ty się prześpij...

- Nie! - zaoponowałem stanowczo, żując koncentrat. - Jest oczywiście w infantylizmie 

sporo przyjemności - w tym przypadku oznacza to, że będę traktowany jak zidiociałe dziecko 

- ale sądzę, że mam tego dość. Dwa razy goniłem Onego i coś udało mi się osiągnąć, a tym 

razem  zamierzam  dokończyć  rozmowę.  Ja  dowodzę  tym   cyrkiem,  a  więc  bądź  uprzejma 

naśladować mnie, a nie prowadzić, i zechciej może słuchać rozkazów.

- Yes, sir - odparła z ukłonem.

Ciekawe,   czy   ukłon   ten   maskował   drwiący   uśmiech?   Nieważne   -   i   tak   ja   jestem 

szefem.

Zabraliśmy   się   do   roboty   przy   wtórze   wymyślnych   zapewne   przekleństw   naszego 

więźnia.  Gdy tylko  wyciągnąłem  knebel,  musiałem  cofnąć  palce,  typek  usiłował  bowiem 

mnie   ugryźć.   Zainteresowałem   się   zatem   jakimś   stojącym   opodal   radiopodobnym 

urządzeniem. Działało, ale i tak nie dało się nic zrozumieć z tego bełkotu. Poszukiwania 

Angeliny   były   bardziej   owocne.   Wyprowadziła   zza   węgła   wstrętnie   wyglądający   pojazd, 

samojazd właściwie, coś w rodzaju plastikowej wanny dyndającej pomiędzy czterema kołami. 

To coś syczało i warczało podczas prezentacji.

- Proste w obsłudze - poinformowała mnie, gdyż zawsze była lepsza w technice niż ja. 

- Ta dźwignia włącza toto i wyłącza, a te dwie wajchy są do operowania kołami - tylne i 

przednie; w przód, gdy chce się dodać szybkości, w tył, gdy zahamować.

- A neutralnie, gdy zostawia się stałą szybkość - wpadłem jej w słowo, demonstrując, 

że nie jestem całkowitym głąbem. - A to w ołowiu to będzie reaktor atomowy, płyn dochodzi 

tędy, rozgrzewa się w wymienniku i zasila generator elektryczny, a dalej motory przy kołach. 

Brzydkie, ale proste i praktyczne.

background image

- Tam jest coś w rodzaju ścieżki przez pola uprawne, a jeśli pamięć mnie nie myli - i 

tak skorzystasz z okazji, aby mnie poprawić - to jest ten sam kierunek, który wskazywał ten 

twój wynalazek.

- A zatem w drogę! - zdecydowałem.

- Dobijemy tego? - spytała z nadzieją.

- Nie, ale zabiorę mu rzeczy, bo moje ubranie nadaje się tylko na szmaty, i rozmontuję 

mu radio. Zanim przegryzie knebel, my będziemy już daleko.

Droga   była   męcząca,   a   krajobraz   potwornie   monotonny.   Zaledwie   parę   razy 

napotkaliśmy   ślady   opon,   ale   do   samego   wieczoru   było   to   jedyne   urozmaicenie.   Obóz 

rozbiliśmy wśród skał, a ranek powitałem już w lepszej kondycji i z wilczym apetytem. Tym 

razem Angelina prowadziła pojazd, a ja ze zdobyczną dubeltówką na kolanach podziwiałem 

krajobraz. Zjeżdżaliśmy już na równinę z jakąś niesympatycznie wyglądającą dżunglą, ku 

której   zmierzał   trakt.   Sama   dżungla   była   zdecydowanie   nieprzyjemna   -   pnącza   omal   nie 

ocierały się o nasze głowy, panował półmrok, a powietrze było wilgotne i duszne.

- Nie podoba mi się tu - oznajmiła Angelina rozglądając się wokół.

- Mnie jeszcze mniej. Jeśli tutejsza fauna podobna jest do tego, co pływa, może być 

niezła zabawa.

Głowa chodziła mi bez przerwy i po raz pierwszy w życiu żałowałem, że nie mam 

oczu na szypułkach. Jak na razie nic nas nie goniło. Oczywiście patrzyłem wszędzie, tylko nie 

pod koła, a tam właśnie kryło się niebezpieczeństwo.

- Te drzewa mają kretyński zwyczaj  walić się na drogę - powiedziała Angelina z 

odrazą. - Znowu trzeba będzie podskakiwać...

- Nie! - to było wszystko, co zdążyłem rzec, gdy koła wjechały na zieloną kłodę.

Byliśmy   akurat   nad   nią,   gdy   ożyła   i   wygięła   się   w   pałąk.   Zdążyliśmy   przezeń 

przejechać, gdy z przodu wyłonił się początek tego czegoś - wąż z łbem wielkości beczki, 

syczący jak eksplodujący bojler. Dokładnie poniżej znalazła się Angelina, która wyleciała z 

wozu i siedziała teraz na drodze, potrząsając w zamroczeniu głową, niczego nieświadoma. 

Miałem czas tylko  na jeden strzał i musiał to być  dobry strzał, jeśli chciałem cokolwiek 

osiągnąć.

Władowałem   kulę   między   ślepia   -   w   chmurze   strzępów   łeb   zniknął   gdzieś   i   to 

powinien   być   koniec,   tyle   że   ciało   przebiegł   jeszcze   potężny   dreszcz   i   zanim   zdążyłem 

cokolwiek zrobić, poczułem silne uderzenie w plecy i poleciałem między drzewa. Jakaś gałąź, 

która znalazła  się na drodze mego lotu, nie zechciała jednak ustąpić i w białej  eksplozji 

wszystko zniknęło.

background image

Tępe łomotanie pod czaszką i ostry ból w nodze zmusiły mnie do otwarcia oczu. Był 

to duży wysiłek, ale uwieńczony sukcesem. Coś małego i brązowego, z całym mnóstwem 

zębów,   dobierało   się   do   mojej   nogawki,   mając   najwyraźniej   ochotę   zrobić   sobie   drugie 

śniadanie z mojej własnej łydki. Pierwszy kęs mnie obudził, a drugiego już nie było, bo 

rozpaczliwe kopnięcie trafiło zwierzątko w bok. Odskoczyło z warknięciem, ukazując mi całą 

zawartość swego pyska, i odbiegło.

Powoli przebijało mi się coś z podświadomości, jakieś wspomnienia... droga... wąż... 

wypadek... Angelina! Jęknąłem zrywając się na równe nogi.

- Angelina! - krzyknąłem. Odpowiedzią było milczenie. Wygrzebałem się na skraj 

drogi. Chrząkąjąca wataha pobratymców mego niedoszłego konsumenta pracowała zawzięcie 

nad ścierwem gada i osiągała doskonałe wyniki. Jak długo ja się nimi nie interesowałem, tak 

długo mnie ignorowały, tak więc z tej strony wszystko było w porządku. Ale tylko z tej.

Moja broń zniknęła, Angelina także. Zanim zacząłem myśleć, zajrzałem do apteczki. 

Po paru minutach przestało mi dzwonić we łbie, a sprawność ruchów osiągnęła poziom jak u 

zdrowego sześćdziesięciolatka. Coś tu było straszliwie nie tak i był już najwyższy czas, aby 

dowiedzieć się co. Ślady na ziemi były na tyle wyraźne, że przestałem obawiać się cudu. Ze 

zjawiskami nadprzyrodzonymi nie da się bowiem walczyć, z ludźmi jak najbardziej. A tu byli 

ludzie.

Duchy nie używają pojazdów, a w błotnistym zagłębieniu były piękne ślady dwóch 

par   kół   i   przynajmniej   ze   trzech   wzorów   podeszew.   Albo   byliśmy   śledzeni,   albo   jakaś 

wycieczka nadjechała przypadkiem na miejsce zdarzenia. Ponieważ oba wozy oddaliły się w 

obranym przez nas kierunku, klnąc pod nosem ruszyłem ich śladem i starałem się nie myśleć 

o tym, co mogło się stać z Angeliną.

Na   szczęście   ta   wycieczka   nie   trwała   zbyt   długo.   Po   jakiejś   godzinie   roślinność 

zaczęła rzednąć i wyszedłem między wzgórza. Wychodząc zza następnego zakrętu, dojrzałem 

tył jednego z pojazdów. Cofnąłem się błyskawicznie i zacząłem myśleć.

Po ostatnich przejściach byłem prawie bezbronny, toteż natychmiastowe zastrzelenie 

porywaczy   nie   wchodziło   w   grę.   Miałem   jedynie   bransoletkę   z   granatów,   którą   dała   mi 

Angeliną, chyba jako talizman. A więc do roboty - garść usypiających powinna wystarczyć, a 

gdyby  przypadkiem  któryś   z nich   był  nieco   dalej, to  zwykły,   trzymany   w  drugiej  dłoni, 

powinien go rozerwać.

Tak przygotowany, sunąłem od skały do skały, zbliżając się do polany, na której stały 

oba pojazdy. Wziąłem głęboki oddech i skoczyłem na otwartą przestrzeń...

I   drewniany   kołek,   wprawiony   w   ruch   przez   strażnika,   wylądował   na   moim 

background image

ciemieniu...

background image

19

Zamroczyło mnie na parę sekund, ale to wystarczyło, abym został fachowo związany. 

Zniknęła też cała broń, którą mogli znaleźć. Za ten incydent mogłem winić tylko siebie i 

swoją   głupotę,   toteż   kląłem   na   czym   świat   stoi,   gdy   przeniesiono   mnie   i   rzucono   koło 

Angeliny.

- Nic ci nie jest? - wychrypiałem.

- Oczywiście, że nie. Czuję się o niebo lepiej od ciebie. Co było zresztą prawdą. 

Ubranie miała w paru miejscach podarte, nieco zadrapań na skórze, ale poza tym nic jej nie 

było. No i związano ją równie fachowo jak mnie. Ktoś za to zapłaci, i to zapłaci porządnie. 

Byłem w stanie usłyszeć zgrzytanie własnych zębów.

- Myśleli, że jesteś martwy - odezwała się. - I ja także. Ile czasu byłam nieprzytomna, 

tego nie wiem,  ale gdy się ocknęłam, to oni już przyjechali. Zabrali broń i ekwipunek i 

ładowali to do wozów. Nic nie mogłam zrobić, żeby ich powstrzymać, wszyscy mówią tym 

strasznym językiem.

Wyglądali   tak,   jak   brzmiał   ich   język   -   zarośnięci   i   brudni,   z   ubraniami   w   stanie 

rozkładu. Mogłem przyjrzeć się im bliżej, gdy jeden podszedł i zaczął oglądać moją głowę, 

porównując ją z całkiem niezłą fotografią, którą miał w garści. Musieli być kumplami Onego. 

W   tym   momencie   mało   szlag   mnie   nie   trafił,   gdy   najbrudniejszy   i   najbrzydszy   zaczął 

obmacywać Angelinę. Był jednak za daleko i próba kopnięcia go skończyła się fiaskiem.

Jedno bezsprzecznie trzeba przyznać Angelinie - jest osobą konkretną. Kiedy wie, 

czego chce - dostaje to, i nieważne, w jaki sposób. Teraz wpadł jej do głowy pomysł, jak się 

stąd wydostać, i wprowadziła go w czyn bez wahania. Nie potrafiła mówić ich językiem, ale 

mowa, którą się posłużyła, była tak stara jak ludzkość. Odwróciła się ode mnie i uśmiechnęła 

do   tej   obrośniętej   małpy.   Ramiona   wyprężyła   do   tyłu,   a   nogi   rozchyliła   na   tyle,   na   ile 

pozwalał krępujący je w kostkach sznur.

Oczywiście, że to poskutkowało. Dwaj pozostali mieli, co prawda, jakieś wątpliwości, 

ale Kudłaty dał jednemu  po łbie  i na tym  się skończyło.  Patrzył  na Angelinę  pałającym 

wzrokiem. Zbliżył się, a ona posłała mu w odpowiedzi swój najcieplejszy uśmiech i uniosła 

związane ręce.

Jaki mężczyzna mógł się temu oprzeć? Z pewnością nie ten worek kłaków. Przeciął jej 

więzy na rękach i nogach, po czym postawił na ziemi i zamknął w niedźwiedzim uścisku, 

background image

zbliżając swą gębę do jej twarzy. Mógłbym mu powiedzieć, że bezpieczniejsza byłaby próba 

pocałowania tygrysa szablozębego, ale po co.

To,   co   nastąpiło   później,   widziałem   tylko   ja   -   oczekiwałem   tego   i   nie   miałem 

zasłoniętego widoku. Angelina wykonała krótki i błyskawiczny ruch prawą dłonią i rąbnęła 

gościa pod mostek. Ślicznie! Widziałem, jak jego plecy zatrzymały się na sekundę, po czym 

znowu   podążyły   do   przodu.   Angelina   podtrzymywała   przez   chwilę   jego   ciało,   po   czym 

odskoczyła i wrzasnęła, gdy rąbnął o ziemię.

Obraz niewiniątka - dłonie przy ustach, oczy wytrzeszczone. Rzecz jasna, pozostali 

dwaj nadbiegli, ale jeszcze nie zdążyli nabrać podejrzeń. Pierwszy z nich miał moją strzelbę. 

Zaopiekowała się nim Angelina. Ledwie znalazł się na tyle blisko, aby mieć pewność ciosu, 

poczęstowała go nożem zabranym Kudłatemu. Nie widziałem, gdzie trafiła, bo trzeci właśnie 

mnie  mijał.  Podkurczyłem  uprzednio nogi w nadziei  na taką okazję, teraz wyrzuciłem je 

gwałtownie do przodu i trafiłem go pod kolana. W chwili gdy zaczął padać, zrobiłem co 

mogłem, aby znaleźć się pod nim. Gdy dotknął gruntu, trafiłem go dwukrotnie obcasami w 

szyję. Drugi raz tylko dlatego, że byłem naprawdę wściekły.

I to było wszystko. Angelina wyciągnęła nóż z krtani swojej ofiary, wytarła o łachy 

nieboszczyka i przecięła moje więzy.

- Jesteś cudowna - oznajmiłem jej.

- Oczywiście, dlatego się ze mną ożeniłeś - odparła ze skromnością.

Pozbieraliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Nasz   cel   nie   był   daleko.   Parę   godzin   później,   zjeżdżając   z   jakiegoś   wzniesienia, 

zobaczyliśmy coś, co skłoniło nas do błyskawicznej zmiany kierunku jazdy. Zatrzymałem się 

przed zakrętem i dalej poszliśmy już na własnych nogach. Wiał tu silniejszy wiatr i niemal 

cała rozciągająca się przed nami okolica była wolna od mgły.

Naprzeciwko nas wznosiło się wzgórze,  które na szczycie  przechodziło w skałę o 

pionowych ścianach z czarnego bazaltu. Erozja sprawiła, że wyrosły tam fantastyczne wieże i 

bastiony,   a   ludzie,   dodając   swoje   przeróbki,   zmienili   to   w   zamczysko   zajmujące   cały 

wierzchołek. Znajdowały się tam okna i drzwi, flagi i proporce, schody i korytarze. Flagi były 

czerwone   z   jakimiś   hieroglifami,   część   wież   też   pomalowano   na   krwistoczerwony   kolor. 

Wszystko zaś miało w sobie sporo niekonsekwencji, która mogła oznaczać tylko jedno.

- To głupie - odezwała się Angelina - ale to miejsce wydaje mi się najnienormalniejsze 

w całym wszechświecie.

- Masz całkowitą rację, a to znaczy, że musi tu być On.

- A jak się tam dostaniemy?

background image

- Bardzo słuszne pytanie - stwierdziłem, co było namiastką konkretnej odpowiedzi.

Podrapałem   się   w   ramię,   poskrobałem   po   brodzie,   ale   te   czynności,   niewątpliwie 

przyspieszające tok myślenia, okazały się beznadziejnie bezskuteczne. Kątem oka natomiast 

zauważyłem  jakiś ruch. Spojrzałem w bok i złapałem za broń - to była  jedna chwila, w 

następnej zamarłem.

-   Nie   rób   tylko   żadnych   gwałtownych   ruchów,   szczególnie   w   stronę   broni   - 

powiedziałem jej cicho. - I obróć się powoli.

Oboje się obróciliśmy, nie robiąc nic więcej. Jakikolwiek nasz ruch mógł spowodować 

skurcz mięśni palców pół tuzina facetów, którzy trzymali je na spustach.

- Bądź gotowa do skoku na mój znak - obejrzałem się tylko po to, aby zobaczyć 

następnych czterech, wyrastających między nami a doliną. - Zapomnij, co ci przed chwilą 

powiedziałem. Uśmiechnij się słodko i poddajemy się. Co dalej, zobaczymy, gdy będziemy w 

ich obozie. - Ostatnie słowa były wspaniałym wsparciem moralnym.

W przeciwieństwie do facetów, od których pożyczyliśmy środki transportu, ci tutaj 

wyglądali   czyściej   i   niebezpieczniej.   Mieli   na   sobie   szare   kombinezony   z   kapturami,   w 

których skryli głowy, i byli bardzo pewni siebie, co wskazywało na sporą praktykę. Jeden z 

nich zbliżył się i obejrzał nas dokładnie, ale nie podszedł na tyle blisko, aby próba wyrwania 

mu rozpylacza mogła być czymś więcej niż tylko próbą.

-  Stragitzkrtanl?   -  spytał,   a   nie   doczekawszy   się   odpowiedzi,   kontynuował:   - 

Fidlykreepi? Attentottenpotentaten?

Ponieważ cały ten popis lingwistyczny nie spotkał się z żadną reakcją z naszej strony, 

zwrócił się do rudowłosego, wyższego rangą jegomościa, i to w najczystszym i porządnie 

akcentowanym esperanto:

Iii ne parolas konantain lingvojn.

- Nie można było  nam tak od razu?! - wpadłem mu w słowo z wyrzutem. - Czy 

mógłbym   się   dowiedzieć,   dlaczego   uznaliście   za   słuszne   skierować   broń   na   spokojnych 

podróżnych?

- Kim jesteście? - spytał rudy,

- Mogę was spytać o to samo.

- Ja mam broń - zauważył oschle.

-   Słuszna   uwaga   i   uznanie   dla   twojej   logiki.   Jesteśmy   turystami   zza...   -   i   tu 

przerwałem, bo zaklął.

-   Jest   to   niemożliwe,   jak   obaj   wiemy,   z   prostego   powodu.   Tu   nie   ma   drugiego 

kontynentu - oznajmił po chwili.

background image

Jeden kontynent? Co to się porobiło ze staruszką Ziemią przez te dwadzieścia wieków. 

Kłamstwo nie było skuteczne, to może prawda zadziała? I tak nie miałem już nic do stracenia.

- Czy uwierzysz, gdy ci powiem, że jestem z innego czasu? - spytałem uprzejmie.

Zadziałało.   Gapił   się   na   mnie   przez   dłuższą   chwilę,   a   wśród   jego   kompanów 

wybuchło jakieś niezrozumiałe podniecenie. Uspokoił ich i zwrócił się ponownie do mnie.

- A co was łączy z Onym i z tymi kreaturami w mieście? Cóż, raz prawda okazała się 

skuteczna, więc przełamując niechęć do zbyt daleko posuniętej szczerości, powiedziałem:

- Przybywam, aby zabić Onego i zlikwidować całą jego działalność.

To dało zadowalający efekt. Poniektórzy opuścili nawet broń, ale dowódca przywołał 

ich   do   porządku.   Rudy   coś   warknął   i   jeden   z   nich   na   chwilę   zniknął   w   zaroślach. 

Pozostaliśmy w nie zmienionych pozach, póki posłaniec nie wrócił z zielonym metalowym 

cylindrem, który wręczył komendantowi. Był to przedmiot długi na stopę i musiał być pusty 

w środku, bo trzymał  go w palcach bez żadnego wysiłku. Rudy uniósł cylinder w górę i 

stwierdził:

- Mamy ponad sto takich. Są identyczne i w ciągu ostatniego miesiąca spadły z nieba. 

Odnaleźć   je   można   z   łatwością,   bo   wysyłają   silny   impuls   radiowy,   ale   nie   możemy   ich 

niczym rozciąć ani otworzyć w inny sposób. Zewnętrzna powierzchnia opisana jest w pięciu 

różnych językach. Ten, który rozumiemy,  za każdym razem głosi to samo: ”Odnieście to 

przybyszom z innego czasu”. Na dnie jest napisane coś jeszcze, w języku, którego nie znamy. 

Czy możecie to odczytać?

Powoli podał mi cylinder, który wziąłem ostrożnie, mając na uwadze wymierzone we 

mnie lufy. Metal wyglądał na collapsium, cholernie wytrzymałą rzecz używaną przy stosach 

atomowych. Spojrzałem na denko i to spojrzenie wystarczyło.

- Mogę to przeczytać - odparłem, oddając mu walec. - Jest tam napisane, w pierwszej 

linijce, że On i jego ludzie opuszczą tę epokę dokładnie po dwóch i trzydziestu siedmiu 

setnych dnia od naszego przybycia.

Odpowiedzią był niezgodny pomruk i zgodne pytanie Angeliny i Rudego:

- A druga linijka?

Starałem się uśmiechnąć, ale niezbyt mi się to udało.

- Och, drobiazg. Tam jest napisane, że cała ta planeta zostanie zniszczona na skutek 

wybuchów atomowych zaraz potem.

background image

20

Namiot   był   zrobiony   z   takiego   samego   szarego   surowca   jak   ich   kombinezony   i 

stanowił oazę chłodu w tej łaźni parowej. Dzięki jakiejś powarkującej w kącie  maszynie 

podano   nam   jeszcze   chłodniejsze   drinki.   Choć   broń   była   wciąż   obecna,   ogólne   stosunki 

poprawiły się. Rudy zdecydował się najwyraźniej wziąć je w formalne karby, gdyż odezwał 

się uroczyście:

- Wypiję z tobą, jestem Diyan.

Wyglądało to na jakiś rytuał, toteż nie zwlekając przedstawiłem siebie i Angeline. Po 

tej ceremonii broń zniknęła bez śladu, a atmosfera wyraźnie się ociepliła.

- Czy macie coś cięższego niż te pukawki? - spytałem.

- Chwilowo nie, bo to, co przywieźliśmy, zostało zniszczone w walce.

- Czy ten kontynent jest aż tak duży, że nie zdążycie ściągnąć ich szybko z waszego 

kraju?

-   Wielkość   kontynentu   nie   ma   tu   żadnego   znaczenia.   Nasze   statki   kosmiczne   są 

niezbyt duże, a wszystko musi być przywiezione z naszej ojczystej planety.

Zamrugałem gwałtownie, czując, że głupieję.

- To wy nie jesteście rodowitymi Ziemianami?

- Nasi przodkowie byli, ale my jesteśmy z pochodzenia Marsjanami.

- Czy miałbyś coś przeciw temu, aby opowiedzieć mi co nieco o waszej historii, zanim 

zaczniemy   się   zastanawiać,   jak   zwyciężyć   Onego?   Ułatwiłoby   mi   to   trochę   robotę   i 

zaoszczędziło łamania sobie głowy.

- Przepraszam, myślałem, że wiecie. Zaczęło się to parę tysięcy lat temu, gdy nagle 

zwiększyła się aktywność Słońca i wzrosła temperatura Ziemi. Nagle, to znaczy przez paręset 

lat. Zmienił się klimat, stopniały lodowce, morze zalało sporo lądu, wszystkie większe miasta 

znalazły się pod wodą. Z tym można było sobie jeszcze poradzić, ale doszły trzęsienia ziemi i 

erupcje wulkanów, i to na wielką skalę. Międzynarodowy wysiłek został zatem skierowany na 

zagospodarowanie Marsa, aby umożliwić  przesiedlenie  tam wszystkich,  którzy przeżyliby 

kataklizmy ziemskie. Plan był ogromny - od stworzenia i utrzymania atmosfery do transportu 

brył lodowych z pierścieni Saturna. W końcu się powiodło, ale przez ten czas państwa, które 

dały wszystko dla tego przedsięwzięcia, tak osłabły, że z wolna przestały istnieć. Wybuchały 

bunty, a na Marsie walczyliśmy o przetrwanie. Na Ziemi dochodziły do władzy różne, bardzo 

background image

żądne   wpływów   kreatury,   powodując   dodatkowe   zamieszanie.   Utracony   został   kontakt 

między planetami. Dokładnie nie wiemy, co tu się wtedy działo, nie zachowały się na tych 

pustyniach żadne przekazy. W każdym razie - walka o przetrwanie skończyła się tym, że 

ludzkością rządzić zaczęły obłęd i zbrodnia. Gdy byliśmy już w stanie odbudować stare statki 

kosmiczne, pospieszyliśmy Ziemi z pomocą. Ale była ona niemile widziana. Tutejsi mordują 

obcych od ręki i znajdują w tym dużą przyjemność. A tu prawie wszyscy są obcymi. To 

promieniowanie stworzyło zaskakującą liczbę mutacji i w przyrodzie, i wśród ludzi.

Wprawdzie większość spośród mutantów  szybko wyginęła, ale to, co ocalało, jest 

śmiertelnie niebezpieczne. Mogliśmy pomóc im w bardzo niewielkim zakresie. Ziemianie nie 

stwarzali zresztą zagrożenia dla nas, to znaczy do chwili, gdy pojawił się On. Zjednoczył ich 

paręset lat temu.

- On faktycznie żyje przez ten cały czas?

- Na to wygląda. Jest takim samym szaleńcem jak reszta, ale na większą skalę, no i 

potrafił w jakiś sposób podporządkować ich sobie. Zbudował to miasto, które widzieliście, i 

stworzył coś w rodzaju społeczeństwa. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, była prośba o zwiększoną 

pomoc. Nie uwierzyli, gdy powiedzieliśmy im, że dostają maksymalną ilość tego, co możemy 

dać. W  odpowiedzi  wysłali  parę rakiet  z  głowicami  atomowymi.  Po przybyciu  pierwszej 

wysłana  została  ekspedycja. Na Marsie przetrwaliśmy dzięki współpracy - nie było  innej 

możliwości - toteż nie jesteśmy wojskową społecznością. Ale robimy, co możemy - celem jest 

On. Bez niego cała ta struktura się rozleci, a zabić go musimy,  bo na Marsie przez jego 

idiotyzmy zginęły już tysiące ludzi.

- No to mamy ten sam cel - stwierdziłem. - Przeprowadził atak czasowy również na 

nas, i z podobnym rezultatem.

- Mamy trochę ponad dziesięć tutejszych godzin na opracowanie i wykonanie planu - 

sprecyzowała Angelina, jak zawsze praktycznie podchodząca do rzeczy.

- Całościowy atak - orzekłem - na wszystkich frontach, aż do znalezienia słabego 

miejsca. Tam się skoncentrujemy i dostaniemy się do środka, a potem zwyciężymy. Mówisz, 

że nie macie ciężkiego sprzętu?

- Nie.

- Cóż, obejdziemy się... A co z możliwością poświecenia jednego statku, żeby rozbił 

się wewnątrz zamku i przerzucił tam nasz desant?

- Wszystkie zostały zniszczone w atakach samobójczych. Następne są w drodze, ale z 

tego, co przeczytałeś wynika, że przybędą za późno, a oni robią to od stuleci.

- Hm... - zastanowiłem się głośno, bo nic mądrego nie chciało przyjść mi do głowy.

background image

- Grawitator - szepnęła Angelina.

- Użyjemy grawitatora - oznajmiłem głośno.

W chwili gdy padł pomysł, cały plan miałem już wyrysowany pod powiekami.

-   Będzie   to   akcja   o   charakterze   przełamaniowym.   Angelina   i   ja   wymontujemy 

zasilacze z części wyposażenia i użyjemy ich do grawitatora nastawionego na pełną moc. 

Założy się dodatkowe zamocowania, obliczenia zrobię później, ale sądzę, że będzie on w 

stanie   przenieść   pięć,   sześć   osób   za   mury,   zanim   się   przepali.   Angelina   i   ja   to   dwie, 

pozostałych wyznaczysz spośród najlepszych, jakich masz...

- To nie jest zadanie dla kobiety - sprzeciwił się Diyan.

- Nie podniecaj się! Słodka i piękna swoją drogą, ale zapewniam cię, że może pokonać 

dowolnych dziesięciu chłopów z twego namiotu. A ta grupa musi być najlepsza, bo będzie 

działała   od  razu  wewnątrz   twierdzy.   Reszta  przypuści   bardzo  realistyczny   atak   na  mury, 

potem na jakiś wybrany ich kawałek i gdy natężenie walk będzie największe, my ruszymy z 

przeciwnej strony. A teraz do roboty!

I tak wzięliśmy się do roboty, to znaczy Angelina i ja, bo inni nie mieli zielonego 

pojęcia o organizowaniu naukowej masakry na skalę przemysłową i z całą wdzięcznością 

zwalili wszystko na nas. Kiedy najważniejsze sprawy były już załatwione, zdołałem wreszcie 

zrobić   to,   co   było   dla   mnie   najistotniejsze   -   od   dwóch   dni   i   dwudziestu   tysięcy   lat   nie 

zmrużyłem  oka. Trzy godziny snu były  z pewnością  zbyt  małą  dawką, ale tylko  na tyle 

mogłem sobie pozwolić.

Gdy obudziłem się, na zewnątrz było ciemno i równie gorąco jak za dnia.

- Mamy cztery godziny do świtu - poinformowała mnie zrelaksowana Angelina. - I 

większość z tego będziemy potrzebowali na dojście do stanowisk. Atak zacznie się o świcie.

- Co z przygotowaniami?

- Uczą się szybko. Zresztą, walczą tu od paru ładnych lat, więc powinni znać teren.

Być może nie byli urodzonymi żołnierzami, ale ostatecznie, jeśli zaczyna, się walkę, 

to po to, by wygrać. Przed namiotem spotkaliśmy Diyana prowadzącego trzech ludzi, którzy 

nieśli dziwaczną konstrukcję z metalu i skóry z grawitatorem w środku.

- Jesteśmy gotowi - oświadczył.

- No to ruszamy.

Potykając   się   w   ciemnościach   i   klnąc   pod   nosem,   ruszyliśmy   pod   jego 

przewodnictwem ku murom. Zajęło nam to czas aż do świtu. Gdy znaleźliśmy się pod tym 

złowrogo rysującym się kształtem, po drugiej stronie miasta rozległy się pierwsze wybuchy. 

Pomogłem towarzystwu przypiąć się do rusztowania z grawitatorem i spojrzałem na zegarek. 

background image

Jak dotąd wszystko szło według rozkładu. Przypiąłem się również i uruchomiłem urządzenie. 

Z metalicznym warknięciem mój oddziałek znalazł się w powietrzu.

background image

21

Wspinaliśmy   się   wzdłuż   muru   jak   powolna   winda,   stanowiąc   znakomity   cel   dla 

każdego   z   dobrym   wzrokiem   i   spluwą   w   garści.   Wylot   grawitatora   zaczął   wydzielać 

wyczuwalne ciepło i przeszło mi przez myśl, że spadek z tej wysokości nie byłby szczytem 

moich marzeń. Ale już mignęły oświetlone okna, na szczęście bez ciekawskich, i przed nami 

pojawił   się   parapet   wału.   Przelecieliśmy   nad   zwieńczeniem   muru   i   wypadki   nabrały 

niespodziewanej szybkości.

Na   górze   było   dwóch   strażników   -   zaskoczonych   i   wściekłych.   Zanim   zdążyli 

zareagować, Angelina i ja wypaliliśmy jednocześnie. Igły spełniły swoje zadanie - bez hałasu 

obaj   usunęli   się   na   ziemię.   Przygotowując   się   do   lądowania   przełączyłem   grawitator   na 

zniżanie.

Lądowanie!   Szumne   słowo   -   pod   nami   nie   było   bowiem   stałej   powierzchni. 

Opadaliśmy   na   przeszklony   dach   nad   jakimiś   warsztatami.   Potężne   tafle   szkła 

podtrzymywane były pajęczyną przerdzewiałych płaskowników. W panice nadusiłem stop, 

ale byliśmy już zbyt nisko, a przeciążony grawitator nie zdążył na czas.

To był ideał cichego ataku z zaskoczenia. Sześć par butów trafiło w taflę jednocześnie 

i pięć tysięcy jardów kwadratowych  szkła runęło w dół razem z niemal całą konstrukcją 

nośną.   Przez   sekundę   byłem   pewien,   że   i   my   dołączymy   do   tego   naboju,   ale   ostatnim 

wysiłkiem   grawitator   zahamował   nasze   spadanie,   po   czym   buchnął   dymem   i   stanął   w 

płomieniach.

W dole rozpętało się piekło, gdy całe to szkło i rury dosięgły podłogi - nawet na naszej 

wysokości można było ogłuchnąć. Ciche wejście okazało się tylko teorią.

-   Łapcie   się   wsporników!   -   krzyknąłem   rwąc   pasy   i   dając   im   przykład.   Dla 

zwiększenia   ogólnego   efektu   grawitator,   na   szczęście   bez   pasażerów,   runął   w   dół   i 

eksplodował jakieś piętnaście stóp nad posadzką. Nie pozostawało mi nic innego, jak uciszyć 

wyjących w dole paroma granatami.

- Proponuję zleźć z tego małpiego gaju i wziąć się do roboty - stwierdziłem i razem ze 

współtowarzyszami ruszyłem ku parapetowi.

-   Weź   no   radio   -   poleciłem   Diyanowi.   -   Odwołaj   wszystkie   oddziały,   chyba   że 

któremuś udało się zrobić wyłom. Szkoda ludzi.

- Zostali odparci na całej długości - zameldował po chwili.

background image

- To niech się odsuną i zmniejszą straty. Zaraz zrobimy tu blitz od wewnątrz!

Ruszyliśmy - Angelina i ja z przodu, by wymieść opozycję; reszta jako osłona boków i 

zaplecza. Pierwsze napotkane drzwi wiodły na spiralną klatkę schodową, która, sądząc po 

długości, mogła prowadzić do samego piekła. Nie spodobała mi się, toteż posłałem tam parę 

granatów. Wrzask, który był odpowiedzią, wskazywał, że postąpiłem słusznie.

- Dokąd teraz? - spytała Angelina.

-   To,   co   jest   niżej,   wygląda   na   większe   i   bardziej   funkcjonalne   pomieszczenie. 

Przypuszczenie dobre jak każde... - Coś wybuchło blisko mojej głowy, toteż urwałem w pół 

zdania.

Angelina rozstrzelała snajpera i pognaliśmy dalej. Rozwaliłem zamek w drzwiach i 

wpadliśmy do wnętrza wieży. Projektował ją szaleniec. Wiedzieliśmy o tym, ale wrażenie 

było piorunujące - krzyżujące się korytarze przechodzące w niepotrzebne schody, pochylone 

ściany,  pokręcone  komnaty,  a nawet tak kretyńskie  przejście, przez  które trzeba się było 

czołgać. Straciliśmy tu jednego człowieka - strop osunął się na ostatniego w szeregu tak cicho 

i szybko, że ten nie zdążył nawet jęknąć. Przeciwnicy, których spotykaliśmy, byli zaskoczeni 

i w większości nie uzbrojeni, toteż rozprawialiśmy się z nimi cicho i błyskawicznie, wnikając 

coraz głębiej do wnętrza budowli.

- Chwila! - zatrzymała mnie Angelina, gdy nastał moment spokoju. - Czy ty w ogóle 

wiesz, dokąd idziemy?

- Niedokładnie, ale wprowadzamy zamieszanie i penetrujemy teren nieprzyjaciela.

- Sądziłam, że mamy większe ambicje, na przykład znaleźć Onego.

- Wszelkie propozycje, jak to zrobić, są mile widziane! - warknąłem.

- Mógłbyś, na przykład, uruchomić detektor energii pola czasowego, który masz na 

plecach - uśmiechnęła się słodko. - Sądzę, że w tym właśnie celu nosisz go przy sobie.

- Właśnie zamierzałem to zrobić! - zełgałem w żywe oczy.

Igła wahnęła się parę razy, po czym wskazała dokładnie na podłogę.

- Na dół. Zrobimy z niego kupkę molekuł - rozkazałem. I dokładnie to miałem na 

myśli. Skonstruowałem bowiem coś w rodzaju domowej bomby,  na której wymalowałem 

jego imię.  Tym  razem byłem  zdecydowany nie pozostawić niczego przypadkowi.  Bomba 

gwarantowała rozkład na czynniki pierwsze wszystkiego w promieniu pięciu jardów.

Po   chwilowej   przerwie   walka   wybuchła   ze   wzmożoną   siłą.   Przejście   na   dół 

zablokował   jakiś   uparty   miotacz   ognia,   toteż   krztusząc   się   dymem   przeszliśmy   przez 

wywaloną   wybuchem   dziurę   do   sąsiedniego   pomieszczenia.   Było   to   jakieś   laboratorium, 

którego pracownicy rzucili się na nas z tym, co kto miał pod ręką. W trakcie zamieszania coś 

background image

się jeszcze rozbiło, coś pękło i smród rozlanych chemikaliów zaczął dusić w gardle.

- Uggh! - sapnęła Angelina. - Widziałeś, co było w tych słojach?

- Nie i nie mam zamiaru tego oglądać. Jazda w dół.

Obojętne, co to było, ale skoro wyprowadziło z równowagi kogoś tak odpornego jak 

Angelina, to mnie zapewne od razu posłałoby na poszukiwanie pastylek na żołądek.

Zbliżaliśmy się do celu, a z każdym krokiem opór rósł tak, że praktycznie trzeba było 

wyrąbywać   sobie   drogę.   Przejście   ułatwiał   nam   tylko   fakt,   że   obrońcy   uzbrojeni   byli   w 

najrozmaitsze przedmioty, które jednak na broń niezbyt się nadawały - siekiery, łomy, gołe 

ręce były w zastraszającej obfitości. Ponieśliśmy następną stratę, gdy jeden z Marsjan został 

dosłownie   przybity   do   podłoża   piką   spuszczoną   z   góry.   Nawet   nie   zdążyłem   zauważyć 

sprawcy. Spojrzałem na zegarek i zakląłem - mieliśmy już małe spóźnienie.

- Czekaj! - wychrypiał Diyan. - Igła niczego nie pokazuje!

Stanęliśmy w wąskim korytarzu.

- Jaki kierunek wskazywała, gdy ostatni raz na nią patrzyłeś? - spytałem, gdyż to 

właśnie on niósł teraz detektor.

- Prosto w dół korytarza. Zupełnie, jakby źródło było na tym samym poziomie.

- Musieli wyłączyć  time-helix. Detektor działa tylko w czasie jego pracy. No nic, 

ruszamy. Jeszcze jeden wysiłek i będziemy u celu!

Ruszyliśmy.  I ponieśliśmy następną stratę przy przechodzeniu przez jakieś dziwne 

krzaki z kolcami. Kolce były zatrute i musiałem poświęcić ostatni granat termitowy, by spalić 

krzaki. Amunicję i granaty zużywaliśmy zresztą w zastraszającym tempie. Po krótkiej, ale 

zażartej walce w następnej sali magazynek mojego pistoletu był pusty, a drogę tymczasem 

zatarasowały nam potężne drzwi. Sięgnąłem po granat akurat w chwili, gdy pojaśniał ekran 

komunikatora znajdującego się obok wejścia.

- Przegrałeś po raz ostatni - oznajmił On krzywiąc się do mnie paskudnie.

-   Zawsze   lubiłem   sobie   pogadać   -   odpowiedziałem,   po   czym   zwróciłem   się   do 

Angeliny w języku, którego On na pewno nie znał: - Zostały ci granaty?

- Ja mówię, a ty będziesz słuchał - oświadczył On.

- Jeden - szepnęła Angelina.

- Zamieniam się w słuch - powiedziałem do niego. - Wywal te drzwi! - rozkazałem 

Angelinie.

- Przeniosłem już wszystkich, którzy będą mi potrzebni w bezpieczne miejsce, tam, 

gdzie nikt nas nie znajdzie. Posłałem też wszystkie maszyny.  Jestem ostatnim, który tam 

wyrusza, a kiedy to zrobię, ta maszyneria zostanie zniszczona. - Granat wybuchł, ale drzwi 

background image

były za grube i Angelina musiała użyć kul rozpryskowych. On tymczasem mówił, jakby nic 

się   nie   stało.   -   Wiem,   skąd   przybyłeś,   człowieku   z   przyszłości,   i   zniszczę   ciebie,   mego 

jedynego przeciwnika, a przeszłość i przyszłość, i cała wieczność będą moje. Moje! MOJE! - 

wrzeszczał jeszcze, kiedy drzwi nareszcie puściły i jako pierwszy wpadłem do środka.

Moje   kule   eksplodowały   już   wśród   delikatnych   urządzeń,   gdy   bomba   szybowała 

jeszcze w powietrzu. On zdążył jednak uruchomić urządzenie i zniknął, a gdy bomba w końcu 

wybuchła, stała się większym zagrożeniem dla nas niż dla niego. Padliśmy na ziemię, a gdy 

przestało nam wyć nad głowami, aparatura stanowiła kupkę rozniesionego po sali szmelcu. 

On odezwał się ponownie i lufa mojego pistoletu spojrzała natychmiast ku niemu, ale był to 

tylko kolejny ekran.

- Zrobiłem ten zapis na wypadek, gdybym  musiał opuścić ten świat w pośpiechu. 

Mogę cię śledzić poprzez czas i będę to robił, aż zniszczę ciebie i wszystkich, z którymi 

jesteś. Wszyscy zginiecie! Będę kontrolował światy i wieczność. I będę niszczył światy tak, 

jak zniszczę Ziemię. Zostawiam wam tylko tyle czasu, abyście to sobie dobrze uświadomili i 

cierpieli.  Nie macie  możliwości ucieczki. Za godzinę wszystkie głowice nuklearne na tej 

planecie zostaną odpalone. Ziemia zostanie zniszczona!

background image

22

Rozwalenie odtwarzacza było niewielką pociechą, ale zrobiłem to - jednym strzałem. 

Plastik i elektroniczny złom rozleciały się po pokoju, a kretyński śmiech umilkł.

- Zrobiłeś, co mogłeś! - Angelina pogładziła mnie po dłoni.

- Ale to i tak za mało. Szkoda tylko, że ciebie w to wciągnąłem.

- Nie chciałabym, żeby było inaczej. Cokolwiek nas spotka, będziemy razem.

- Wygląda na to, że coś strasznego wyrządzono waszym ludziom - odezwał się Diyan. 

- Przykro mi z tego powodu.

- Nie ma czego żałować. Wszyscy siedzimy w tym gównie.

- W pewnym sensie tak - jedna godzina. Ale Mars jest uratowany, a dla nas, którzy tu 

zginiemy, to jest najważniejsze. Nasi ludzie i nasze rodziny będą żyć.

-   Chciałbym   móc   powiedzieć   to   samo   -   westchnąłem,   po   czym   pożyczyłem   jego 

rozpylacz   i   załatwiłem   parkę   tubylców   nachalnie   pchających   się   przez   drzwi.   -   Myśmy 

przegrali i tu, i wszędzie. Sam się dziwię, że jeszcze w ogóle istniejemy. Powinniśmy zgasnąć 

jak zdmuchnięte świece.

- Czy możemy coś jeszcze zrobić? - spytała Angelina.

- Nie, nie można wyprzedzić atomówki. Time-helix jest kupą złomu, i to tyle na ten 

temat. Moglibyśmy coś zrobić, gdyby z niczego zmaterializował się nowy.

W echo moich słów wdarł się trzask, potoczyłem  się w narożnik pomieszczenia i 

wyciągnąłem broń, przeświadczony, że to nowy atak. Pomyliłem się. Była to spora, metalowa 

skrzynka,   wisząca   dwie   stopy   nad   podłogą.   Angelina   przyjrzała   mi   się   w   najbardziej 

podejrzliwy z możliwych sposobów.

- Jeśli to jest time-helix, to będzie źle z tobą, jeśli mi nie powiesz, jak to zrobiłeś! - 

obiecała.

Pierwszy raz byłem cichutki i spokojniutki, zwłaszcza gdy skrzynka opadła powoli na 

posadzkę, a na wierzchu dało się przeczytać napis ”Time-helix - otwierać ostrożnie”. Nie 

ruszyłem się. Od najmłodszych lat mam awersję do cudów, a to aż za bardzo wyglądało mi na 

ingerencję   niebios.   Do   skrzynki   przymocowane   były   dwa   grawitatory   z   włącznikiem 

czasowym i magnetofon z przyczepioną kartką o treści ”Włącz mnie”. Jak zawsze praktyczna, 

Angelina była osobą, która wykonała to polecenie.

- Proponowałbym, żebyście się stąd zabierali, i to szybko - rozległ się spokojny głos 

background image

profesora   Coypu.   -   Bomby,   jak   wiecie,   są   uzbrojone.   Proszono   mnie,   Jim,   żebym   ci 

powiedział, że aparat zapłonowy jest w gabinecie za ścianą, która jest zamaskowana półkami 

z hermetycznymi racjami żywnościowymi. Wygląda jak przenośne radio, czym zresztą jest w 

rzeczywistości. Można nim wyłączyć wszystkie głowice. Musisz nastawić w tym celu trzy 

tarcze na numer 666, co - jak wiem - jest numerem Bestii, w kolejności od lewej do prawej, a 

potem wdusić przycisk ”Wyłączony”. Teraz mnie wyłącz, zrób, co trzeba, i włącz znowu.

- Dobra, dobra - mruknąłem zdenerwowany i wcisnąłem klawisz.

Jak na faceta, który w ogóle nie powinien się urodzić, miał dość rozkazujący ton 

głosu, a poza tym, skąd on to wszystko wiedział? Rozważania te nie przeszkodziły mi zbytnio 

w zrzuceniu na podłogę racji żywnościowych, które na tej podłodze powinny już znaleźć się 

na stałe, przypominały bowiem nieświeże macki starych ośmiornic. Rozwaliłem ścianę. Radio 

było na miejscu, toteż, niczego innego nie ruszając, zrobiłem, co mi kazali. I nic się nie stało.

- Nic się nie stało - stwierdziłem głośno.

- I o to właśnie chodziło - Angelina ucałowała mnie. - Uratowałeś świat!

Dumny i blady wróciłem do magnetofonu i pławiąc się w zachwycie widocznym w 

oczach Marsjan, włączyłem ponownie urządzenie.

- Tylko niech ci się nie wydaje, że uratowałeś świat - oświadczył zimno Coypu. - 

Odwlokłeś tylko egzekucję o dwadzieścia osiem dni. Raz uzbrojone, bomby nie mogą być tak 

naprawdę wyłączone, mogą przeczekać jakiś okres i zniszczyć się same, co w tym przypadku 

na jedno wychodzi, czyli planeta zostanie zniszczona. Ale twoi przyjaciele mogą wyciągnąć z 

tego sporo korzyści, jak ufam. Sądzę, że ich statki są już w drodze?

- Będą tu za piętnaście dni - stwierdził radośnie Diyan.

- A zatem dwadzieścia osiem dni to aż nadto - kontynuował Coypu. - Ziemia zostanie 

zniszczona,   co   przy   jej   obecnym   stanie   będzie   bardziej   błogosławionym   aktem   łaski   niż 

tragedią.   Teraz   czas   na   skrzynkę.   Na   wierzchu   jest   dezintegrator.   Jeśli   skierować   go   na 

zewnętrzną ścianę i opuścić o piętnaście stopni poniżej okienka, to wskaże kierunek tunelu, 

którym   Marsjanie   będę   mogli   wyjść   na   zewnątrz.   Teraz   przyciśnijcie   guzik   A,   nałóżcie 

grawitatory i spadajcie jak najszybciej.

Nadal niezbyt wierząc w to wszystko, zrobiłem, co kazał. Time-helix rozłożył się na 

podłodze i zapłonęło seledynowe światło.

- Nigdy nie zapomnimy, co dla nas zrobiliście - oświadczył Diyan, zbliżając się z 

wyciągniętymi rękoma. - Pokolenia będą o was czytały w podręcznikach.

- Jesteś pewien, że wymowa będzie prawidłowa? - spytałem.

- I nie tylko. Zostanie wzniesiony pomnik z wyrytym na cokole napisem ”James di 

background image

Griz - Zbawca Świata”.

Będę   się   musiał   wybrać   tam   na   wycieczkę!   -   złożyłem   sobie   w   duchu   solenną 

obietnicę.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym oni z dezintegratorem ruszyli w ścianę, a my ku 

time-helixowi.   Miałem   nadzieję,   że   to   już   po   raz   ostatni,   przynajmniej   w   najbliższej 

przyszłości.

Podróż   była   jak   zwykle   monotonna   i   męcząca,   jedyną   dobrą   jej   stroną   było 

zakończenie - w hali sportowej bazy, największym pomieszczeniu w okolicy. Pojawiliśmy się 

w powietrzu i przy wtórze okrzyków zbulwersowanych atletów pocałowaliśmy się gorąco.

- Witamy w domu! - stwierdziła Angelina i to było wszystko, co należało w tej chwili 

powiedzieć.

Ignorując pełne zdumienia pytania, pognaliśmy do laboratorium Coypu  złożyć  mu 

meldunek.  Po drodze doszedłem  do budującego wniosku, że  w przyszłości  zamiast  mnie 

należy wysłać parę solidnych bomb. To powinno radykalnie rozwiązać problem Onego i jego 

zwariowanej wyobraźni. Na nasz widok Coypu z lekka zbaraniał.

- Co wy tu robicie? Powinniście być zajęci załatwianiem tego typa. Nie dostaliście 

mojej wiadomości?

- Jakiej? - tym razem to ja z lekka zwątpiłem.

- Zrobiliśmy dziesięć tysięcy walców i posłaliśmy na Ziemię z radiostacjami...

- Aaa... To stara wiadomość - odetchnąłem. - Dawno otrzymana i zapomniana. Nie 

jesteś na bieżąco. Co to tu robi?

Wskazałem zielonkawą skrzynkę stojącą w rogu.

- To? To jest Mark I, polowy time-helix. Właśnie go skończyliśmy i stoi. A co ma 

robić?

- Nigdy go nie używaliście?

- Nigdy.

- No to najwyższy czas. Przypnij doń dwa grawitatory, magnetofon i dezintegrator. I 

natychmiast poślij na Ziemię, żeby uratować mnie i Angelinę!

- Ale po...

- Najpierw to zrób, potem ci wyjaśnię. Oboje wylecimy inaczej w powietrze.

Złapałem kartkę i pisak, nabazgrałem, co trzeba, ustaliliśmy dokładny czas i dopiero, 

gdy cały nabój zniknął w przeszłość, odetchnąłem z ulgą.

- Jesteśmy uratowani - oświadczyłem. - Teraz pora na tego obiecanego drinka.

- Niczego ci nie...

background image

- I tak go sobie wezmę.

Został mamrocząc pod nosem i skrobiąc coś zapamiętale w notesie, a ja zająłem się 

przygotowaniem i spożyciem różnych leczniczych napojów.

- Tego mi było trzeba - oznajmiłem. - Musiały upłynąć wieki, odkąd piłem ostatniego.

- Wszystko jasne - oświadczył nagle Coypu, promieniejąc z radości.

- Moglibyśmy siąść tu sobie i posłuchać? - spytałem grzecznie. - Ostatnie kilkadziesiąt 

tysięcy lat było dość męczące...

-   Co?...   A   tak,   siadajcie.   Podsumujemy   fakty.   Atak   czasowy   został   skierowany 

przeciwko Korpusowi przez osobnika zwanego On. Nader udany atak, nasza liczba została 

poważnie zredukowana...

- Możesz powiedzieć, że do dwóch osób - wtrąciłem.

- Zgadza się, choć ledwie posłałem cię w rok 1975, wszystko wróciło do poprzedniego 

stanu i to gwałtownie - laboratorium pełne było ludzi, którzy wcale nie wiedzieli, że zniknęli. 

Zaczęliśmy wytężone badania i po prawie czterech latach skonstruowaliśmy urządzenie do 

śledzenia podróżujących w czasie...

- Powiedziałeś, po czterech?

- Prawie pięciu, dokładnie mówiąc - to była naprawdę trudna robota.

- Angelina, nigdy mi nie mówiłaś, że byłaś tu sama przez pięć lat!

- Sądziłam, że nie lubisz podstarzałych kobiet.

- Kocham je, jeśli są tobą. Czułaś się samotna?

- Idiota! Tylko dlatego zgłosiłam się, żeby iść po ciebie. Inskipp miał, co prawda, 

jakiegoś ochotnika, ale biedak złamał nogę.

- Kochanie, jakież to nieszczęścia chodzą po ludziach.

- Dobrze, nie zagłębiajmy się w szczegółach - przywołał nas do porządku Coypu. - 

Wyśledziliśmy cię w 1807. Jego zresztą też. Była tam pętla czasowa, która potem zniknęła. 

Wyglądało na to, że razem z tobą wewnątrz. Dlatego Angelina zjawiła się właśnie tam i to od 

razu z namiarami nowego miejsca. Musiałeś tam iść, bo ślady wskazywały, że byłeś. Choć w 

tym  momencie cała sprawa była już tak naprawdę jasna i prosta i wiadomo było  jak się 

skończy.

- To znaczy, ty wiedziałeś? - spytałem uprzejmie, czując, że musiałem coś opuścić.

- Oczywiście! Cała natura ataku była jasna, chociaż ty jak zwykle przeceniałeś własne 

zasługi.

- Mógłbyś to wszystko powtórzyć, tyle że wolniej?

- Z przyjemnością.  Spowodowałeś  zniszczenie  jego operacji dwukrotnie  w dwóch 

background image

miejscach w przeszłości i poprzez zmianę namiarów posłałeś go w epokę zmierzchu Ziemi. 

Tu   spędził   on   dwieście   lat   rosnąc   w   siłę.   Był   geniuszem.   Obłąkanym,   ale   geniuszem.   I 

pamiętał cię, ale niezbyt  dobrze, po dwustu latach kojarzył, że jesteś jego wrogiem i nic 

więcej. Dlatego rozpoczął wojnę czasową - chciał zniszczyć ciebie, zanim ty zniszczysz jego. 

W tym celu złapał cię, a tak mu się przynajmniej wydawało, na planecie Ziemia, tuż przed 

atakiem atomowym. Potem wrócił w rok 1975, by zaatakować Korpus. Ty też tam byłeś, więc 

przeniósł się do 1807 roku, aby zastawić na ciebie pułapkę. Nie wiem, dokąd chciał stamtąd 

wyruszyć, ale jego plany uległy zmianie i powrócił do rzeczywistości ostatnich dni Ziemi.

- To ja zmieniłem mu namiary tuż przed odlotem - wyznałem skromnie.

- A więc to wszystko. Mamy święty spokój i czas na relaks. Sądzę, że zasłużyłem na 

drinka.

- Czym!? - warknąłem. - Z tego, co powiedziałeś, wynika, że to ja zacząłem tę całą 

wojnę, zmieniając nastawienie jego time-helixu.

- Tak to wygląda na pierwszy rzut oka.

- A na drugi? Według mnie On lata w kółko. Ucieka przede mną, goni mnie, znowu 

ucieka... Kurwa! Skąd on w ogóle jest? I kiedy się urodził?

- W tym przypadku te pojęcia są bezużyteczne. On istnieje tylko w tej paradoksalnej 

pętli czasowej. Można powiedzieć, chociaż nie będzie to w pełni ścisłe określenie, że On się 

nigdy nie narodził. Cała ta sytuacja istnieje obok i niezależnie od naszego normalnego czasu. 

Przykładowo, fakt, że wróciłeś z informacjami, jak wyłączyć te bomby. Skąd ta informacja 

pochodzi naprawdę? Od ciebie. A zatem wysłałeś ją sam do siebie...

- Dość! - jęknąłem, sięgając drżącą ręką po butelkę. Napełniłem kieliszki i dopiero 

wtedy   zauważyłem   brak   Angeliny,   która   wyszła   cichutko.   Właśnie   zaczynałem   się 

zastanawiać, co mogło się z nią stać, gdy pojawiła się w drzwiach.

- Czują się dobrze - oznajmiła.

- Kto? - spytałem, ale widząc gwałtowną zmianę wyrazu jej twarzy, pojąłem, że oto 

popełniłem największą pomyłkę w życiu, toteż czym prędzej wysiliłem swoje szare komórki, 

aż dotarł do nich błysk zrozumienia.

- Kto? Cha, cha, cha! Wybacz mi ten mały żarcik. Oczywiście, że nasze cherubinki! 

Wiedziona matczynym instynktem pobiegłaś do nich...

- Są ze mną.

- No to wprowadź wózek.

- Cherubinki. Osioł! - stwierdziła z niesmakiem, gdy weszli.

Mieli po sześć lat. Drobiazg, który zupełnie przeoczyłem. Faktycznie, podobni jak 

background image

dwie krople wody. Muskularni, z rysami twarzy ojca - co zauważyłem z dumą. Dostrzegłem 

też błysk w oczach matki, co przyprawiło mnie o lekki niepokój.

- Długo cię nie było, tato - odezwał się jeden.

- Nie z mojej winy, James. Nie ratuje się wszechświata w jeden dzień.

- Ja jestem Bolivar, on jest James. Witamy w domu!

- Cóż. Dzięki - i co, u diabła, mam ich ucałować, czy co?

Ten   problem   rozwiązali   za   mnie,   wyciągając   prawice,   które   zupełnie   poważnie 

uścisnąłem.

- Angelina, myślę, że w końcu mnie przekonałaś - stwierdziłem uroczyście. - Zalety 

pożycia rodzinnego warte są poświęcenia szczęścia i beztroskiego życia wolnego złodzieja.

- Złodziej to najwłaściwsze określenie! - obrzydliwie znajomy głos wrzasnął od progu. 

- I oszust, naciągacz, szantażysta...

W drzwiach stał Inskipp i machał w moją stronę stertą papierów.

- Pięć lat czekałem na ciebie, di Griz, i tym razem mi nie uciekniesz. Teraz nie będzie 

wykrętów takich jak wojna czasowa. Oszuście, okradłeś własnych... urggh!

To ”urggh” wzięło się stąd, że Angelina rozdusiła mu pod nosem ampułkę z gazem 

usypiającym   i   Inskipp   osunął   się   prosto   w   ramiona   bliźniaków,   którzy   ze   wspaniałym 

refleksem   złapali   go   i   ułożyli   delikatnie   na   podłodze.   Tymczasem   Angelina   zabrała   mu 

ściskane w ręku papiery.

- Po pięciu latach potrzebuję cię bardziej niż tego obrzydliwca. Spalmy te śmieci i 

rozejrzyjmy się za jakimś wolnym statkiem, zanim on się obudzi. Miną miesiące, nim się 

obudzi, a przez ten czas na pewno coś się wydarzy i znów będzie na gwałt nas potrzebował i 

cholera mu przejdzie. A my tymczasem zafundujemy sobie drugi miodowy miesiąc.

- Brzmi nieźle, ale co z chłopcami? Na takie wycieczki zwykle nie zabiera się dzieci.

- Nie pojedziecie bez nas! - oświadczył Bolivar. Gdzie ja widziałem tę zaciętą minę? 

Pewnie przy goleniu.

- Tam gdzie wy, tam i my. A jeśli chodzi o pieniądze, to możemy za siebie zapłacić - 

patrzcie!

Faktycznie, ujrzałem potężny zwitek kredytów, który na oko powinien wystarczyć na 

przejazd przez całą galaktykę. A przy okazji dostrzegłem także kawałek znajomego portfela 

ze złoconej skóry.

- Pieniądze Inskippa! Okradliście biedaka zamiast mu pomóc! - zerknąłem na Jamesa i 

dodałem: - A ty,  jak sądzę, będziesz w czasie podróży bawił się w zegarynkę, bo po co 

inaczej to coś znalazłoby się nagle w twoich rękach.

background image

- Idą w ślady ojca! - stwierdziła z dumą Angelina. - Oczywiście, że pojadą z nami! I 

nie   przejmujcie   się   wydatkami,   chłopcy.   Tatuś   potrafi   ukraść   tyle,   że   starczy   dla   nas 

wszystkich!

Tego już było za wiele!

- Dlaczego nie? - roześmiałem się szczerze. - A więc, za zbrodnię!

-   Za   zbrodnię!   -   zawtórował   mi   obecny   przy   całym   zajściu   Coypu,   unosząc 

szklaneczkę.

-   Za   zbrodnię   czasową!   -   wrzasnęliśmy   chórem,   po   czym   cisnęliśmy   opróżnione 

naczynia   za   siebie.   Złapaliśmy   dzieciaki   za   ręce   i   przeskakując   nad   ciałem   chrapiącego 

smacznie Inskippa, wyszliśmy na korytarz.

Czekał   na   nas   cały,   wspaniały   wszechświat   i   zamierzaliśmy   w   pełni  z  niego 

skorzystać.