background image

Harry Harrison

Zemsta Stalowego Szczura

(Przekład: Jarosław Kotarski)

background image

1
Sterczałem w kolejce równie wytrwale, jak cała 

gromada podatników, i ściskałem w ręce zabazgrany 
formularz i gotówkę - starożytny, prawie nigdzie już 
nie stosowany środek płatności pod postacią rulonika 
zielonych papierków; lokalne dziwactwo, które drogo 
będzie kosztowało miejscowych klientów. Coś 
swędziło mnie niemiłosiernie pod sztuczną brodą. 
Drapałem się akurat, gdy facet przede mną odszedł 
od okienka i nadeszła moja kolej. Paluch utkwił mi w 
tym cholernym kleju. Największym moim 
zmartwieniem było w tej chwili - jak wyciągnąć palec, 
nie ściągając przy okazji zarostu. Zgromadzone w 
tym miejscu szerokie audytorium miało za chwilę 
zaznać wystarczająco wielu wrażeń i chciałem 
zaoszczędzić im jeszcze jednego, nadprogramowego.

- Dalej, niechże pan mi to wreszcie poda! - 

dobiegło mnie zza okienka. Urzędniczka była stara, 
brzydka jak nieszczęście i na dodatek zrzędliwa.

- Wprost przeciwnie - odezwałem się uprzejmie. 

Ten cholerny klej w końcu puścił, druki i banknoty 
sfrunęły na ladę i odsłoniły moją siedemdziesiątkę 
piątkę z rakietowo napędzanymi pociskami. - To 

background image

raczej niech pani da mi w końcu to, co wycisnęliście z 
biedaków zamieszkujących to zadupie.

Uśmiechnąłem się przy tym rozbrajająco. 

Babsztyl pisnął przeraźliwie i czym prędzej zaczął 
grzebać w kasie. By ułatwić jej podjęcie właściwej 
decyzji, wyszczerzyłem zęby, które uprzednio 
pokryłem całkiem porządną, karminową farbą. Gdy 
pchnięte ku mnie pieniądze znalazły się w zasięgu 
mojej ręki, zacząłem upychać je systematycznie do 
górnej kieszeni płaszcza. Moją słodką tajemnicą był 
fakt, że miała ona połączenie z innymi kieszeniami.

- Co pan robi? - sapnął stojący za mną facet z 

wytrzeszczonymi obecnie solidnie oczami.

- Podejmuję forsę - odparłem zgodnie z prawdą i 

cisnąłem mu plik banknotów. - Też pan chce?

Złapał odruchowo banknoty i oczy jeszcze 

bardziej wyszły mu z orbit. Jednocześnie ryknął 
alarm i usłyszałem trzask blokowanych drzwi. 
Urzędniczka usiłowała ulotnić się w tym czasie, 
jednak kolejny błysk mego serdecznego uśmiechu 
skutecznie ją powstrzymał i forsa płynęła dalej. 
Ludzie biegali w popłochu, a strażnicy, z zapałem 
wymachując bronią, rozglądali się gorączkowo za 

background image

kimś, kogo można by ustrzelić. Wdusiłem więc guzik 
trzymanego w kieszeni nadajnika i w całym banku 
rozbrzmiała seria mocnych eksplozji. Wywaliło 
wszystkie kosze na śmieci, w których uprzednio 
umieściłem profilaktycznie bomby gazowe. 
Przestałem na chwilę interesować się inkasowaniem 
gotówki, nałożyłem natomiast hermetyczne gogle i 
nalepiłem porządny plaster na usta - to ostatnie po to, 
by zmusić się do oddychania przez nos, w którym 
tkwiły przeciwgazowe filtry. Następnie rozejrzałem 
się wokół. Widok był fascynujący. Gaz oślepiający 
jest bezbarwny i bezwonny, działa jednak prawie 
natychmiast. W ciągu piętnastu sekund od pierwszego 
wybuchu wszyscy wewnątrz budynku byli ślepi. Z 
wyjątkiem oczywiście Jamesa Bolivara DiGriz, czyli 
mnie. Jako jednostka niepospolicie utalentowana 
(stąd zresztą przezwisko Stalowy Szczur) załado-
wałem resztę gotówki i wziąłem azymut na najbliższe 
drzwi.

Moja dobrodziejka z drugiej strony lady ulotniła 

się definitywnie. Nie było jej widać, za to było ją 
doskonale słychać - gdzieś z podłogi. Wrzeszczało 
zresztą wszystko, co się ruszało - poza mną, 

background image

oczywiście. Zaiste, pełne grozy są chwile spędzone 
przez normalnego człowieka w kraju ślepców. W koło 
wszyscy poruszali się po omacku i co chwila się 
przewracali. Dotarłem szczęśliwie do drzwi, przy 
których - na zewnątrz - zebrał się już całkiem spory 
tłum gapiów. Pomachałem im ręką, co - doprawdy nie 
wiem dlaczego - przyprawiło ich o drgawki i zmusiło 
do gwałtownej ucieczki. Przestrzeliłem zamek, 
ustawiwszy broń tak, by kule przeleciały ludziom nad 
głowami, i kopnąłem drzwi. Zanim wygramoliłem się 
na zewnątrz, rzuciłem jeszcze krzykacza na chodnik i 
wpakowałem do uszu stopery.

Krzykacz wystartował i od razu wszyscy się 

rozbiegli. Nie ma się innego wyboru, gdy coś takiego 
drze mordę. Wysyła toto dźwięki o natężeniu równym 
solidnemu trzęsieniu ziemi. Niektóre są słyszalne - na 
przykład odgłos, który odbiera się jako wzmocniony 
silnie pisk paznokcia skrobiącego po szkle, inne zaś, 
będąc poddźwiękami, stwarzają nastrój paniki i 
grozy. Nieszkodliwy w sumie drobiazg, ale jak 
pożyteczny.

Tak czy inaczej - ulica była pusta, gdy 

dobiegałem do wozu, który właśnie zatrzymał się przy 

background image

krawężniku. Mimo stoperów łeb mi pękał od tego 
jazgotu. Odetchnąłem dopiero wtedy, gdy doskonale 
dźwiękoszczelny i hermetyczny wóz ruszył z miejsca i 
skierował się w perspektywę ulicy.

- Wszystko w porządku? - spytała siedząca przy 

kierownicy Angelina, biorąc zakręt z nonszalancją 
zatwardziałego samobójcy.

- Poszło jak po maśle.
- Twoje porównania pozostawiają wiele do 

życzenia pod względem poprawności i czystości 
języka.

- Przepraszam, ale wczesnoporanna praca nigdy 

nie wpływała dobrze na moje samopoczucie i 
zdolności. A poza tym, ten płaszcz zawiera obecnie o 
wiele więcej forsy, niż

zdążymy wydać.
- O to już nie musisz się martwić! - stwierdziła z 

czarującym uśmiechem. Miałem ochotę ją ucałować, 
potrzebowała jednak całego dostępnego refleksu, by 
nie zabić nas w tej przejażdżce, poprzestałem zatem 
na przyjacielskim poklepaniu jej po ramieniu.

Wetknąłem gumę do żucia w usta - trzeba było 

pozbyć się tego przerażającego kolorytu uzębienia - i 

background image

zająłem się zdejmowaniem charakteryzacji. Angelina 
skręciła tymczasem w przecznicę, zwolniła i skręciła 
ponownie. W zasięgu wzroku było pusto. Nacisnęła 
malutki czerwony guzik.

Jakie to interesujące rzeczy zdarza się ludziom 

wymyślać. Tablice rejestracyjne obróciły się 
natychmiast. Lecz to było akurat dość banalne. Z 
dysz na przednim zderzaku trysnęły strumienie 
katalizatora. Wszędzie, gdzie stykał się z błękitem 
karoserii, zmieniał go natychmiast w twarzową 
czerwień. Z wyjątkiem górnej części wozu, która 
odzyskała dziewiczą przezroczystość. To, co 
sprawiało wrażenie galwanizowanej chromem 
powierzchni, rozpuściło się. Przy okazji zmieniła się 
też marka wozu.

Gdy tylko proces ów dobiegł końca, Angelina 

ściągnęła ognistopomarańczową perukę i zawróciła w 
stronę banku. Przejąłem na chwilę kierownicę, gdy 
pakowała nasze przebrania do skrytki i nakładała 
oszałamiające okulary przeciwsłoneczne.

- Dokąd teraz? - zapytała, gdy obok nas 

przemknęło stadko wyjących patrolowców.

- Myślałem o plaży. Wiatr, słońce - to zdrowe i 

background image

orzeźwiające...

- Nawet bardzo, jeśli można ci przerwać. - Po-

klepała się po zaokrąglonym wybrzuszeniu przepony 
z uśmiechem, w którym było coś więcej niż tylko za-
dowolenie. - To już siódmy miesiąc. A poza tym... - 
popatrzyła na mnie naburmuszona - to mi przypo-
mina, że obiecałeś zrobić ze mnie uczciwą kobietę, 
abyśmy mogli wreszcie nazwać ten okres miodowym 
miesiącem.

- W pierwszej nadarzającej się chwili, moja ty 

śliczna. Nie chcę z ciebie zrobić uczciwej kobiety - to 
byłoby zresztą fizycznie niemożliwe. Jesteś tak samo 
podszyta złodziejstwem jak ja. Lecz z całą pewnością 
ożenię się z tobą i wsunę najkosztowniejszą...

- Ukradzioną!
- ...obrączkę na ten delikatny paluszek. 

Przysięgam! Obiecuję! Ale gdy tylko spróbujesz 
zalegalizować nasz związek, połknie nas komputer i 
skończy się babci sranie razem z naszymi wakacjami.

- A ty dostaniesz dożywocie. Lepiej jednak 

będzie, jeśli złapią cię teraz, zanim będę zbyt gruba, 
by za tobą biegać. Teraz pojedziemy do tego ośrodka 
nad morzem i nacieszymy się ostatnim dniem 

background image

wolności. A jutro, zaraz po śniadaniu bierzemy ślub. 
Obiecujesz?

- Mam tylko jedno pytanie...
- Obiecaj! Za dobrze znam twoje numery!
- Masz moje słowo. Tylko że...
Zahamowała nagle z poślizgiem i okazało się, że 

spoglądam w lufę mojego własnego gnata. Z tej 
perspektywy była ona przerażająco wielka, a palec na 
spuście charakteryzował się niezdrową bielą.

- Obiecaj, ty śliski, oszukańczy, kłamliwy i 

trzeciorzędny włamywaczu od siedmiu boleści, albo 
wypruję ci flaki!

- Ty mnie naprawdę kochasz!?
- Oczywiście, że cię kocham! Ale jeśli nie będę cię 

miała dla siebie, to sama cię ukatrupię. No, gadaj!

- Pobieramy się rano.
- Jak trudno jest niektórych przekonać! - 

westchnęła, wsuwając broń do kieszeni i lokując 
siebie w moich ramionach.

Potem pocałowała mnie tak czule, ze byłem 

niemal gotów cieszyć się zapowiedzią jutrzejszego 
dnia.

background image

2
- Dokąd to, Chytry Jimie? - Angelina wychylała 

się przez okno naszego pokoju. Zatrzymałem się z 
ręką na klamce furtki.

- Idę popływać, kochanie! - odwrzasnąłem i 

nacisnąłem klamkę.

Ryknęła siedemdziesiątka piątka i z całego 

urządzenia wejściowego cała została jedynie klamka.

- Rozepnij się! - odezwała się z odcieniem 

życzliwości, dmuchając w lufę.

Wzruszyłem z rezygnacją ramionami i rozpiąłem 

płaszcz kąpielowy. Poza tym, że nogi miałem gołe, 
byłem całkowicie ubrany (buty tkwiły w kieszeniach 
marynarki). Pokiwała piękną głową ze zrozumieniem.

- Możesz wracać na górę. Wykąpiesz się w 

wannie.

- Tylko mnie źle nie zrozum. Chciałem jeszcze po 

drodze wpaść do kilku sklepów i...

- Na górę!
Poszedłem. Nie było nawet sensu kląć. Lekarze 

Korpusu rozsupłali splątane niteczki jej 
podświadomości i wprowadzili w normalne, 
szczęśliwe ludzkie życie. Ale gdy przychodziły 

background image

momenty krytyczne, stawała się dawną Angeliną - 
najokrutniejszym mordercą, jakiego znałem. Wes-
tchnąłem i wszedłem na schody. Jeszcze głębiej 
westchnąłem, gdy zobaczyłem, że płacze.

- Nie kochasz mnie. - Klasyczny gambit 

funkcjonujący od czasu pierwszej baby w raju i nadal 
nie do rozwiązania.

- Kochanie, naturalnie, że cię kocham. - Bo i 

faktycznie, kochałem ją. - To tylko... taki odruch. 
Kocham cię, ale małżeństwo... to jak pójście do 
więzienia, a ja, jak wiesz, nigdy dotąd tam nie 
trafiłem.

- To wyzwolenie, a nie niewola - usłyszałem, gdy 

zabrała się do makijażu. - To jak kąpiel w zimnej 
wodzie. Trzeba szybko do niej wejść i wszystko potem 
jest OK. A teraz opuść nogawki i włóż buty.

Zrobiłem, co chciała, i miałem właśnie 

powiedzieć, co sądzę o tym głupawym stwierdzeniu, 
gdy ujrzałem otwierające się drzwi, za którymi stał 
Mistrz Ceremonii i dwóch świadków. Angelina ujęła 
mnie za rękę (tym razem zrobiła to łagodnie) i 
pociągnęła do drugiego pokoju. Usłyszałem dźwięk 
organów i oczy zakryła mi mgła.

background image

Gdy odzyskałem zdolność wyraźnego widzenia, 

organy wybrząkiwały właśnie ostatnie tony, drzwi 
zamykały się za świadkami, a Angelina oglądała 
paluszek ozdobiony obrączką. Jęknąłem.

Na kredensie stało parę flaszek. Sam nie wiem, 

jak odnalazłem kolbiastą butelkę Syrian Panther 
Sweat 20. Pewien jestem tylko, że nie zawdzięczałem 
tego moim oczom. Samogon ten ma tak owocne 
działanie, że jego sprzedaż zakażana jest na 
przynajmniej połowie cywilizowanych planet. 
Najskuteczniej działa w dawce równej pełnemu 
kubkowi.

Wypiłem dwa i pogrążyłem się w niewesołych 

rozważaniach. Musiało mi to zająć trochę czasu, gdyż 
Angelina, moja Angelina (z trudem powstrzymywany 
jęk), stała przede mną w marynarskich spodniach i 
swetrze, ze spakowanymi torbami. Szarpnięciem 
wytrąciła mi szklankę z dłoni.

- Tak sobie na boczku świętujemy? - powiedziała 

jak najuprzejmiej. - Na to będzie czas wieczorem. 
Teraz zjeżdżajmy stąd. Jak tylko nasze nazwiska 
wpadną do komputera, to wszystko strzeli i zajaśnieje 
jak knajpa w dniu wypłaty. Sądzę, że gliny gotowe są 

background image

zesrać się, byle tylko nas dostać.

- Cisza - rozkazałem łapiąc pion. - Ten obrazek 

już znam. Bierz samochód i jazda.

Zaofiarowałem pomoc przy wynoszeniu rzeczy, 

ale zanim zdążyłem wyrazić tę propozycję głośno, 
Angelina była już w połowie schodów. Zachęcony jej 
przykładem, namierzyłem przeszkody terenowe i 
ruszyłem za nią. Samochód stał z otwartymi drzwiami 
i pomrukiwał niecierpliwie, a siedząca za kierownicą 
Angelina pomrukiwała w innej tonacji, lecz również 
niecierpliwie.

Gdy wgramoliłem się do środka, zaczęły do 

mojej kory mózgowej docierać pierwsze oznaki, że 
łapię kontakt z rzeczywistością. Ten wóz, podobnie 
jak wszystkie pojazdy używane na Karnacie, działał 
na parę generowaną dzięki spalaniu pewnego rodzaju 
torfu. Używano do tego pomysłowego i niepotrzebnie 
skomplikowanego urządzenia. Potrzeba było co 
najmniej trzydziestu minut na podniesienie pary do 
poziomu, który umożliwiał jazdę. Angelina musiała 
zatem rozgrzać wóz jeszcze przed ślubem, planując 
dokładnie wszystkie pozostałe przedsięwzięcia. Jak 
dotąd, jedynym moim wkładem w imprezę był ten 

background image

prywatny drink. To mi o czymś przypomniało.

- Masz tabletkę? - wychrypiałem.
Zanim skończyłem mówić, tabletka leżała już na 

mojej otwartej dłoni. Mała, różowa, z trupią główką; 
wstrząsający wynalazek jakiegoś szalonego chemika. 
Działała jak metaboliczny odkurzacz, wyrzucając z 
żołądka jego zawartość i dokonując blitzkriegu w 
układzie krwionośnym. Usuwała nie tylko alkohol, ale 
również wszystkie skutki picia tak dokładnie, że 
godna współczucia ofiara alkoholizmu stawała się 
trzeźwa jak noworodek. Z rezygnacją połknąłem to 
diabelstwo.

Mówi się, że to działa błyskawicznie, lecz czas 

jest pojęciem względnym. Subiektywnie trwało to ze 
trzy godziny; przypominało doznania delikwenta, 
którego żołądek wypełniają nagle wodą i to aż do 
pęknięcia, a zaraz potem woda owa wypływa 
wszystkimi porami ciała.

- Uff - odezwałem się słabym głosem i wytarłem 

czoło.

Obok nas przemykały właśnie ostatnie domy 

jakiejś wioski. Angelina prowadziła z chłodną 
obojętnością, a generator pobrzękiwał wesoło po 

background image

zjedzeniu następnego kawałka torfu.

- Mam nadzieję, że ci przeszło? - Skręciła na 

krzyżówce i dalej pruła z poprzednią szybkością. - 
Ogłosili już alarm. Wojsko, z lotnictwem, i inne takie. 
Mam ich na podsłuchu.

- Co o tym sądzisz?
- Marnie. Chyba że coś wymyślisz. Zrobili 

solidny pierścień z parasolem powietrznym. Teraz go 
zacieśniają.

Nie doszedłem jeszcze do siebie. Istniało 

bezpośrednie połączenie miedzy moimi splątanymi 
myślami a strunami głosowymi, do którego to 
połączenia cenzura inteligencji nie miała dostępu.

- Wspaniały początek nowego życia. Jeśli to ma 

tak dalej wyglądać, to nic dziwnego, że unikałem 
ślubu jak zarazy.

Wóz zatrzymał się na poboczu pod 

niebieskolistnym drzewem. Trzasnęły drzwi, a w 
oknie pojawiła się sięgająca po torbę ręka Angeliny. 
Usiłowałem ją powstrzymać.

- Jestem idiotą...
- Zatem ja też jestem idiotką, bo wyszłam za 

ciebie. - Jej głos nie zwiastował rychłych łez, i to było 

background image

właśnie najgorsze; znaczyło, że za wszelką cenę chce 
nad sobą panować. - Oszukałam cię i wciągnęłam w 
małżeństwo, bo wydawało mi się, że tego właśnie 
pragniesz. Myliłam się, więc skończmy całą sprawę, 
zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Przykro mi, Jim. 
Otworzyłeś przede mną nowe życie i myślałam, że i 
mnie uda się zrobić coś dla ciebie. Naprawdę, fajnie 
było cię poznać. Dzięki - i do widzenia. Zanim 
skończyła, zebrałem się mniej więcej do kupy. 
Stanąłem przed nią, blokując drogę, i jak 
najdelikatniej wziąłem ją w objęcia.

- Angelino, powiem ci teraz jedną rzecz, której 

nie usłyszysz już więcej ode mnie do końca moich dni. 
Słuchaj więc uważnie i zapamiętaj. Był taki czas, że 
nosiłem miano najlepszego złodzieja w galaktyce. 
Potem wciągnięto mnie do Korpusu, gdzie miałem 
pomagać w łapaniu innych złodziei. I złapałem ciebie. 
Nie tylko pierwszej klasy złodziejkę, ale również 
najbardziej sadystyczną morderczynię, jaką znała 
galaktyka. - Poczułem, że drży, i przycisnąłem ją 
mocniej. - Trzeba to powiedzieć, właśnie taka bowiem 
byłaś. Teraz już nie jesteś. Miałaś po temu powody, 
teraz zostały już usunięte. Wyprostowano kilka 

background image

rowków w twojej korze mózgowej. I kocham cię. Ale 
chcę, byś pamiętała, że kochałem cię również w 
tamtych, nie dających się wskrzesić dniach. Więc jeśli 
teraz zżymam się i trudno ze mną dojść do ładu i 
składu, pamiętaj, co ci powiedziałem, i weź to pod 
uwagę. OK?

- Oczywiście, że tak!
Upuściła torbę (na mój mały palec, ale nie 

ośmieliłem się nawet drgnąć) i bez słowa mnie objęła. 
Całowaliśmy się leżąc w wysokiej trawie, gdy przy 
naszym wozie zahamowały z piskiem dwa motocykle. 
Jedynie policja mogła ich używać, jako że zdolne były 
do osiągania wielkich szybkości. Ich silniki ładują się 
w nocy i dają całą moc na koło zamachowe, które w 
dzień generuje prąd elektryczny zasilający dwa 
motorki w kołach. Skuteczne i nie powodujące 
zanieczyszczenia środowiska. I bardzo niebezpieczne.

- To ten wóz, Pooler! - krzyknął jeden z 

policjantów poprzez ciągły warkot kół zamachowych.

- Dam znać centrali. Nie mogli uciec daleko. 

Teraz już ich mamy!

Nic mnie tak nie wpienia jak pewność siebie 

objawiana przez drobnych urzędników. O tak, teraz 

background image

na pewno nas już mają. Gdzieś w głębi gardła uwięzło 
mi warkniecie, gdy ten umundurowany ignorant 
wodził nochalem wokół samochodu i gdy w chwilę 
później wlepił wzrok w naszą przytulną kryjówkę w 
trawie. Ciągle jeszcze się gapił, gdy złapałem go za 
szyję i ściągnąłem w dół, sugerując, by do nas 
dołączył. Śmiesznie wyglądał z wytrzeszczonymi oczy-
ma, wywalonym językiem i nabiegającą krwią 
twarzą, ale Angelina wszystko zepsuła. Zrzuciła mu 
hełm i przygrzała w ciemię obcasem swego pantofelka 
(ze stalowym podkuciem). Pozwoliłem mu opaść na 
trawę.

- I ty mówisz, że ja jestem sadystką - wyszeptała 

z urazą w głosie. - No to co można powiedzieć o tobie?

- Przekazałem wiadomość. Teraz już na pewno 

ich mamy! - entuzjazmował się ten drugi.

Zamilkł dość nagle, wpatrzony w otwór lufy, 

która pojawiła się na wysokości jego nosa. Angelina 
wygrzebała ze swej torby pigułkę nasenną i podsunęła 
mu ją gestem nieznoszącym sprzeciwu.

- I co teraz, szefie? - zapytała radośnie, 

wpatrując się w dwie postacie w czarnych uniformach 
leżące na drodze.

background image

- Myślę. - Skrzywiłem się, aby to podkreślić. - 

Mieliśmy ponad cztery miesiące wakacji, i to bez 
zmartwień, lecz wszystko, co dobre, szybko się 
kończy. Moglibyśmy przedłużyć sobie urlop, 
sprawiając różnym ludziom trochę kłopotu. Ale nie 
sądzę, żebyś w swym obecnym kształcie nadawała się 
tak naprawdę do ucieczek i tym podobnych 
fatygujących imprez. Wracamy tam, skąd zwialiśmy?

- Miałam nadzieję, że to właśnie powiesz. To 

niezdrowa mieszanka: poranna niestrawność i napad 
na bank. Fajnie jest wracać.

- Zwłaszcza, że powitają nas z otwartymi 

ramionami.

Pamiętają przecież, że odrzucili nasze prośby o 

urlop i przez to zmusili do obrabowania tego 
pocztowca.

- Żeby nie wspominać już o pieniądzach na 

drobne wydatki, które zabraliśmy z banków, gdy 
zablokowali nasze konta.

- Święte słowa. Chodź. Zrobimy to w wielkim 

stylu.

Rozebraliśmy obu funkcjonariuszy. Jeden miał 

różową bieliznę, drugi wolał praktyczną czerń, ale 

background image

ozdobioną koronką. Mógł to być lokalny zwyczaj, 
niemniej zadumałem się nad stosunkami panującymi 
w tutejszej policji. Byłem zadowolony, że 
wyjeżdżamy. W zapiętych hełmach ruszyliśmy drogą 
na zdobycznych motorach, wesoło kiwając po drodze 
do wszystkich czołgów i ciężarówek przetaczających 
się w przeciwnym kierunku. Zastopowałem na widok 
samotnej pancerki i pokiwałem ze środka drogi do 
kierowcy. Angelina zahamowała w obłoku kurzu za 
wozem - wydawało nam się, że widok policjanta w 
ciąży mógłby wstrząsnąć nawet ich systemem 
nerwowym.

- Mamy ich! - ryknąłem w uchylone okno. - Ale 

mają radio, więc zachowaj to dla siebie. Jedź za nami!

- Prowadź! - odwrzasnęło z zapałem wnętrze.
Myśl o nagrodzie, medalach i sławie błysnęła z 

pewnością załodze przed oczyma i przyćmiła słońce. 
Poprowadziłem ich na opuszczony leśny dukt 
kończący się nad jeziorkiem. Zahamowałem, 
pokiwałem, żeby stanęli, i z palcem przy ustach 
pognałem w ich stronę. Kierowca opuścił klapę i 
wychylił się z oczekiwaniem w oczach.

- Potrzebny wam odpoczynek - poinformowałem 

background image

go uprzejmie, wrzucając do środka granat gazowy.

Najpierw pojawiła się chmura dymu, potem 

rozległo się trochę kaszlu i w efekcie uzyskaliśmy 
dwie postacie śpiące cicho na trawie.

- Chcesz zobaczyć ich bieliznę? - zainteresowała 

się Angelina. Motory potoczyły się wesoło po stoku i 
parując zatonęły w jeziorze. Załadowaliśmy się do 
pancerki i ruszyliśmy w stronę miasta. Jechaliśmy 
bocznymi drogami. Naszym punktem docelowym była 
Kwatera Główna tutejszej policji. Zaparkowaliśmy w 
podziemnym garażu, dziwnie teraz opustoszałym, i 
pojechaliśmy windą do centrum dyspozycyjnego. 
Znalazłem wolny pokój i zostawiłem w nim Angelinę. 
Wychodząc zauważyłem, że zabawia się 
zapieczętowanymi tajnymi aktami. Nałożyłem gogle i 
wlazłem do centrali. Zostałem zignorowany. Facet, z 
którym chciałem się widzieć, spacerował po pokoju 
pykając z długaśnej fajki. Podbiegłem i 
zasalutowałem.

- Przepraszam, czy Mr Inskipp?
- Taa... - mruknął, dalej koncentrując wzrok na 

ściennej tablicy, która przedstawiała graficznie 
przebieg pościgu.

background image

- Ktoś chce się z panem widzieć.
- Że co? Słuchani? - ciągle był rozkojarzony. 

Harold Peters Inskipp, dyrektor i główny mózg 
Korpusu Specjalnego rozkojarzony bywał nader 
rzadko. Najwyraźniej tego dnia nie był w formie, 
gdyż bez słowa podreptał za mną. Zdjąłem gogle i 
zamknąłem drzwi.

- Teraz możemy wracać do domciu - powiedzia-

łem. - Jeśli okażesz się na tyle miły, by znaleźć jakiś 
sposób. Znudziła mi się ta przeklęta popularność.

Wykrzywił się niesamowicie i zagryzł ustnik 

fajki. Poprowadziłem go do pokoju, w którym została 
Angelina. Doszliśmy tam, zanim jeszcze go 
odblokowało, ponadto przez cały czas zajęty był 
wypluwaniem szczątków ustnika.

background image

3
- Arrgh! - warknął Inskipp i potrząsnął resztką 

fajki.

- Pełne ekspresji - odparłem uprzejmie, 

wyciągnąwszy z kieszeni cygaro. - Ale zawiera 
minimalną dawkę informacji. Czy mógłbyś wyrażać 
się jaśniej?

Odciąłem końcówkę - nawet nie chrupnęło. 

Perfekcja.

- Czy wy wiecie, ile milionów kosztowała fala 

waszych napadów? Gospodarka Karnaty...

- ...nie ucierpi ani na jotę. Rząd dokona zwrotu 

instytucjom, które doznały straty, a potem o tyle 
właśnie zmniejszy sumę odprowadzaną corocznie na 
cele Korpusu. A poza tym, te sukcesy - podniecenie w 
społeczeństwie, zwiększona sprzedaż gazet, no i 
manewry policji, które były prawdziwą 
przyjemnością dla wszystkich zainteresowanych. 
Zamiast się denerwować, powinni wypłacić nam za to 
wszystko nagrodę.

Ze spokojem zapaliłem cygaro.
- Nie graj ze mną w kulki. Gdybym oddał was 

władzom Karnaty, posiedzielibyście w pierdlu przez 

background image

sześćset lat.

- Nie da się zrobić, Inskipp. Sam dobrze wiesz, 

jak bardzo brakuje ci polowych agentów, 
potrzebujesz nas bardziej niż my ciebie. Skończ więc 
gadać i zacznij myśleć.

Warknąwszy ostatni raz, zaczął grzebać w koszu 

na śmieci i dobył stamtąd czerwoną skórzaną teczkę, 
która zabrzęczała ostrzegawczo. Odcisnął palce na 
zamku i zwolnił zabezpieczenie. Teczka otworzyła się.

- Mam tu coś dla ciebie. Nadzwyczaj tajne i 

ważne.

- Czy kiedyś dostanę coś innego?
- Jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne.
- W tajemnicy przed wszystkimi jesteś 

śmiertelnie zazdrosny o moje referencje i chcesz 
mojej śmierci. Przestań się krygować i wal, o co 
chodzi. Angelina i ja poradzimy sobie lepiej niż ta 
zbieranina przedszkolaków i emerytów, jaką masz na 
usługach.

- To jest robota tylko dla ciebie, Angelina jest, no 

cóż... - zaczerwienił się i wsadził nos w papiery.

- Heej! Słyszycie? - ryknąłem śmiechem. - 

Inskipp, morderca i postrach diabła, najzimniejszy 

background image

drań, jakiego znam, szara eminencja galaktyki, nie 
potrafi wymówić słowa ciąża. A niemowlę! Poczekaj, 
a seks. To ładne słówko, no, dalej, powiedz no nam tu 
seks, i to trzy razy z rzędu, to ci dobrze zrobi...

- Zamknij się, DiGriz. W końcu się z nią ożeniłeś, 

to świadczy, że została ci jeszcze szczypta 
przyzwoitości w tej szarej brei, którą uważasz za swój 
mózg. Ona zostaje. To robota dla jednej osoby i to 
akurat ty jesteś tą osobą. A ona najprawdopodobniej 
i tak zostanie wdową.

- W czerni jest jej do twarzy. Tak łatwo się nie 

wyłgasz.

- Popatrz lepiej na to, potem pogadamy - odparł, 

wkładając w otwór biurka kasetę z filmem.

Światło zgasło, zaczęła się projekcja. Kamera 

była prowadzona ręcznie, kolor zanikał - jednym 
słowem, amatorszczyzna - ale był to najlepszy 
amatorski film, jaki w życiu widziałem. Materiał 
okazał się rewelacyjny. I nie było wątpliwości, że 
rzecz jest autentyczna.

Ktoś bawił się w wojnę. Był słoneczny dzień z 

białymi obłoczkami chmur na błękitnym niebie i 
czarnymi kłaczkami wybuchów. Ogień nie był na tyle 

background image

intensywny, by powstrzymać schodzące z orbity 
parkingowej transportowce. Port był średniej 
wielkości, w oddali widać było zabudowania i kilka 
maszyn towarowych. Myśliwiec spłynął z góry i 
ekranem targnęły eksplozje, w których zniknęło 
stanowisko obrony. W końcu dotarło do mnie 
nieprawdopodobieństwo tego, co widziałem.

- To są statki kosmiczne! - ryknąłem 

oskarżycielsko w stronę biurka. - Gdzie jest ten rząd 
składający się ze skretyniałych starców, którzy są na 
tyle głupi, żeby marzyć o wygraniu 
międzyplanetarnej wojny? I co się z nimi stało po jej 
przegraniu? No i co, u diabła, ma to wspólnego ze 
mną?

Zabłysły światła. Inskipp pukał palcem w blat i 

przyglądał mi się z mieszaniną uznania i obrzydzenia.

- Dla twojej informacji: ta inwazja zakończyła się 

pełnym sukcesem. Tak zresztą jak i poprzednie. Film 
zrobił pewien przemytnik, nasz informator, który 
miał dość szczęścia i rozumu, żeby nawiać na samym 
początku operacji.

Zatkało mnie. Niewiele można powiedzieć o 

wojnach międzyplanetarnych, bo po prostu ich nie 

background image

ma. Coś w rodzaju podboju zakończonego 
powodzeniem zdarzało się jedynie w przypadku 
planet bliźniaczych, czyli bytujących w jednym 
układzie gwiezdnym, z których jedna, powiedzmy, 
była wysoko rozwinięta, a druga zacofana. Lecz 
warunkiem był brak obrony. Prawdziwej obrony. 
Każdy żołnierz, każda sztuka broni i każda racja 
żywnościowa muszą zostać wyniesione ze studni 
grawitacji planety i przeniesione potem przez kosmos, 
koszty zaś potrzebnej na to wszystko energii rosną 
zastraszająco. A gdy siły desantowe muszą jeszcze 
lądować tylko po to, by stanąć twarzą w twarz ze 
zdeterminowaną obroną, to cała inwazja pochłania 
tyle forsy, nie mówiąc już o stratach w ludziach, że 
staje się czystym nonsensem. Jeśli zaś brać pod uwagę 
wojnę pomiędzy dwoma planetami należącymi do 
odległych systemów, cała sprawa nabiera wyłącznie 
cech nieprawdopodobieństwa.

No dobrze, tyle zostało udowodnione. Wojna 

międzyplanetarna jest niemożliwa. Lecz z drugiej 
strony, nic nie jest niemożliwe, jeśli ktoś weźmie się za 
to wystarczająco poważnie, a przemoc i wojna, mimo 
wieków pokoju, są nadal czymś kuszącym dla wielu 

background image

przedstawicieli ludzkości.

- Usiłujesz mi wiec wmówić, że ktoś dokonał 

udanej inwazji międzyplanetarnej?

- I to niejednej. Wiem przynajmniej o czterech - 

uśmiechnął się złośliwie.

- A ty i Unia wolelibyście, żeby nie zdarzyło się to 

po raz piąty?

- Dokładnie tak, mój stary.
- I ja jestem tym jeleniem, który ma się tym 

zająć?

Wyciągnął rękę, wyjął mi cygaro ze zdrętwiałych 

palców i umieścił je w popielniczce, po czym 
uroczyście uścisnął mi dłoń.

- Wiedziałem, że dobrze wybrałem. To robota 

tylko dla ciebie. Idź i zwyciężaj!

Wyrwałem dłoń z jego zdradzieckiego uścisku, 

wytarłem ją z obrzydzeniem o spodnie i złapałem 
cygaro.

- Jestem pewien, że załatwisz mi najlepszy 

możliwy urzędowy pogrzeb, na jaki stać Korpus. Czy 
będziesz łaskaw powiedzieć mi coś jeszcze, czy od 
razu zawiążesz mi oczy i wsadzisz do rakiety?

- Spokojnie, mój chłopcze. Niewiele się o tym 

background image

mówi, ale spowodowałoby to zbyt duże zamieszanie w 
polityce.

A sami zainteresowani nie mówią nic. Wielu 

ludzi straciło życie, żeby dowiedzieć się tego, o czym 
ty będziesz wiedział za chwilę. Inwazję 
przeprowadziła planeta Cliaand - trzecia planeta w 
systemie Epsilon Indi. System składa się z około 
czterdziestu planet, ale tylko na trzech panują 
warunki umożliwiające życie. Cliaand przejęła już 
parę lat temu kontrolę nad dwiema pozostałymi, ale 
nie uznaliśmy tego za wystarczający powód do 
wszczynania alarmu. W ciągu ostatniego roku 
natomiast dokonali czterech udanych inwazji na 
planety w innych układach i wydaje się, że myślą o 
czymś jeszcze większym. Nie wiemy, jak to robią, lecz 
wiemy, że robią to dobrze. Na podbitych planetach 
mamy rozlokowanych agentów, ale jak dotąd, nie 
dowiedzieliśmy się niestety niczego, co można by 
uznać za istotne. Podjęto więc decyzję - gdybym podał 
ci nazwiska ludzi, którzy ją podjęli, to stanąłbyś na 
baczność - aby wysłać naszego człowieka na Cliaand, 
by przeciął wreszcie ten gordyjski węzeł i doszedł 
prawdy.

background image

- Zamiast ubierać to wszystko w piękne słówka, 

powiem ci krótko, że to samobójstwo...

- Polecisz tam. Nie ma w tej chwili żadnego 

sposobu, który pozwoliłby ci się z tego wyłgać.

Do reszty już zrezygnowany, wziąłem pod pachę 

kopię obfitującego w szczegóły raportu, kryształ z 
zapisem ichniego dialektu i wytrych do pościgowca. 
W bardzo ponurym nastroju wróciłem do kwatery, w 
której moja Angelina, znudziwszy się tajnymi aktami, 
rzucała sobie nożem do celu. Cel wyrysowany na 
ścianie przypominał kształtem i wielkością zarys 
ludzkiej głowy. Muszę obiektywnie przyznać, że 
Angelina była świetna - rzucając z odwróconej 
pozycji potrafiła trafić w czarną plamkę wielkości 
oka.

- Weź zdjęcie Inskippa na cel. Sprawi ci to 

większą przyjemność i przyniesie więcej pożytku.

- Czyżby ten zły i okrutny starzec wysyłał mojego 

ukochanego gdzieś daleko?

- Ten stary cap próbuje mnie wykończyć. Ta 

robota, którą mi dał, jest tak śmiertelnie tajna, że nie 
mogę pisnąć ani słówka, szczególnie tobie. Masz tu 
więc te zasrane papiery i sama je sobie przeczytaj.

background image

Wsunąłem kryształ do mnemaków i nałożyłem 

kask - materiał miał się utrwalić bezpośrednio w 
mojej korze mózgowej. Oszczędzało to czasu i 
nudnego wkuwania, fundowało za to pierwszorzędny 
ból głowy i płynną znajomość języka. Nastąpiła 
konieczna dla dokonania procesu przerwa w 
życiorysie, po czym poczułem, że ktoś zdejmuje mi 
kask, podaje jakąś tabletkę i równocześnie miękkie 
usta dotykają moich warg. Poczułem się o wiele lepiej.

- Próbują cię zabić, ale ty będziesz śmiał się tylko 

z tego i zwyciężysz, a któregoś pięknego dnia zajmiesz 
na pewno należne ci stanowisko Inskippa.

- Martwisz się o mnie, moja kochana? - 

powiedziałem z nadzieją, unosząc powiekę.

- Cały czas, ale taka już dola żony. A poza tym - 

nie mogę stanąć na twojej drodze do kariery.

- Nie wiedziałem dotąd, że w ogóle jestem na 

takiej drodze. Dobrze, że mi o tym powiedziałaś.

- Nie upadaj na duchu. Będę ci pomagała myśląc 

o tobie. Jak zamierzasz się tam dostać?

- Wezmę mój szybki i niezawodny pościgowiec; 

prostą drogą pomknę jak strzała i znajdę się poza 
zasięgiem radarów; ze świstem przetnę atmosferę...

background image

- I rozlecisz się na atomy. Masz, przeczytaj sobie 

relację jedynego, który ocalał z takiej próby. 
Przeczytałem. Była bardzo przygnębiająca.

- Będziesz na siebie uważał? Nie sądzę, żeby 

wskazane było obecnie dla mnie zamartwianie się.

- Jeśli już masz ochotę się martwić, to martw się 

raczej o los tej biednej planety, której 
wypowiedziałem wojnę.

Rozumiałem już w czym rzecz - był to jeden z 

tych przypadków chorobliwej manii, która zmusza 
nawet kanarki do noszenia mundurków, nie 
wspominając już o przeprowadzaniu poboru wśród 
kotów. Próba działania wprost jest dokładnie tym, 
czego oczekują i na co są przygotowani. Nic nie mają 
natomiast na wypadek pojawienia się jednej osoby 
zdolnej przeprowadzić akcję opartą na zaskoczeniu i 
maksymalnie bezczelnym zachowaniu. Czyli, inaczej 
mówiąc, nie są przygotowani na nasz normalny 
sposób działania.

Pocałowałem Angelinę i wyszedłem z dumnie 

podniesioną głową. Chciałbym być jednak w owej 
chwili chociaż w jednej setnej tak pewny siebie, jak to 
sugerowałem.

background image
background image

4
Moje plany były precyzyjne do najdrobniejszych 

szczególików; cała operacja - gigantyczna. Nieraz ze 
strony Inskippa padał przeraźliwy okrzyk bólu 
związany z kosztami, ja jednak ignorowałem równo te 
wrzaski. To ja w końcu nadstawiałem karku, 
zabezpieczyłem się zatem na wszystkie strony i 
sposoby. Ale nawet najbardziej skomplikowane 
przygotowania kiedyś się kończą, a wtedy prowadzi 
się jelenia na odstrzał.

I oto ja, nagi przed światem, sterczałem w barze 

promu „Kannettava" ze szklanką w garści i cygarem 
przed nosem. Słuchałem wieści, że na planecie 
Cliaand wylądujemy za godzinę. Nagi byłem, rzecz 
jasna, tylko w przenośni, ale po raz pierwszy 
doświadczałem takiego uczucia. Niezwykłego wysiłku 
woli i ogromnej dyscypliny wymagało pozostawienie 
wszystkich gadżetów w domu. Żadnej bombki, 
kapsuły z gazem czy piłki. Nic. Nawet wytrycha, 
który zwykle nosiłem na palcu u nogi. Czy też... 
zakląłem i rozejrzałem się. Nikt nie zwracał na mnie 
uwagi. Wyciągnąłem portfel i dotknąłem górnego 
szwu. Moja własna podświadomość walczyła ze mną. 

background image

Tylko świadoma część umysłu była entuzjastycznie 
nastawiona do lądowania bez pomocnych 
drobiazgów. Ścisnąłem portfel w odpowiedni sposób i 
malutki, acz niesamowicie skuteczny wytrych wypadł 
na moją dłoń. Dzieło sztuki. Wpatrywałem się weń z 
zachwytem, lecz w końcu powiedziałem mu: żegnaj. 
Wracając do kabiny, wrzuciłem go do pojemnika na 
śmieci.

Każdy raport czy rozmowa przynosiły 

nieodmiennie tę sama wieść - że Cliaand ma 
najbardziej paranoidalnych celników w całym 
zasranym kosmosie. Przewieźć kontrabandę przez 
komorę celną było czymś niemożliwym, toteż nie 
miałem zamiaru próbować. Byłem tym, kim być 
powinienem; agentem Fazzolettd Mouchoir Ltd., 
handlarzem, który zajmował się bronią. Firma 
istniała, a ja faktycznie byłem jej przedstawicielem. 
Żadne śledztwo nie było w stanie wykazać niczego 
innego. Niech sobie próbują.

Spróbowali.
Lądowanie niewiele różniło się od wejścia do 

więzienia. Razem z garstką podobnych 
nieszczęśników znaleźliśmy się w złowieszczo 

background image

wyglądającym pokoju o szarych ścianach. Staliśmy 
tam pod bacznym okiem uzbrojonych po zęby 
strażników, a nasze bagaże leżały pośrodku w 
charakterze zwalonego bezładnie stosu. Dopóki 
schodnia nie odjechała, panował spokój, potem 
zaczęto nas wywoływać pojedynczo.

Nie byłem pierwszy, toteż skorzystałem z okazji, 

aby przyjrzeć się lokalnym typom. Okazywali nam 
całkowitą obojętność, krocząc tam i z powrotem w 
butach z cholewami, ściskając w garściach rozpylacze 
i zadzierając nosy. Umundurowani byli w 
kardynalską purpurę - niezbyt to wojskowy kolorek, 
przeraźliwy za to i nic nie mówiący o naturze tego, 
kto go nosi. Wszyscy byli wysocy i charakteryzowali 
się tępym podbródkiem i świńskimi oczkami. Hełmy 
wyglądały na zrobione ze stali włókiennej, ze 
złowróżbnymi wizjerami i odsuwanymi przyłbicami. 
Rozpylacze - najbardziej śmiercionośna zabawka tego 
typu, jaką widziałem - były strzelbami Gaussa. Kiedy 
naciskało się spust, w lufie wytwarzało się silne pole 
magnetyczne generowane dzięki baterii, mogące 
nadać pociskowi prędkość początkową nie gorszą niż 
w szanującym się peemie. Wyższość tej broni nad 

background image

innymi samopałami polegała na tym, że była to broń 
bezgłośna i mogła wystrzeliwać wszystko - od 
zatrutych igieł po rakietowe pociski z głowicami 
atomowymi. Korpus, jak dotąd, tylko o nich słyszał. 
Nie widzieliśmy ani jednego egzemplarza tego typu 
broni. Postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej 
się okazji zadbam o to, by nastąpił jakiś przewrót w 
tej materii.

- Pas Ratunkowy! - wrzasnął ktoś.
Podskoczyłem przypomniawszy sobie, że to moje 

oficjalne nazwisko. Podniosłem dłoń i jeden ze 
strażników pognał ku mnie z głośnym stukotem 
obcasów. Na pewno miał do nich przybite metalowe 
skuwki - dla efektu. Poczułem nieprzepartą chęć 
posiadania takich butów. Zaczynało mi się tu 
podobać.

- Weźcie bagaż i chodźcie ze mną! - odwrócił się 

gwałtownie, a ja pisnąłem z rozpaczą.

- Ależ, proszę pana, nie udźwignę sam 

wszystkiego! Tym razem obdarzył mnie miażdżącym 
spojrzeniem i sugestywnie zabębnił palcami po 
spluwie.

- Wózek! - warknął w końcu i wskazał na odległą 

background image

część pomieszczenia.

Była to mała autoplatforma. Podreptałem po nią 

grzecznie, załadowałem swoje bambetle i odszukałem 
wzrokiem strażnika. Stał przy otwartych drzwiach, a 
jego palec znajdował się znacznie bliżej spustu niż 
przed chwilą. Silnik wózka zaskowyczał na 
najwyższych obrotach, a ja pogalopowałem za nim ku 
drzwiom.

W drugim pokoju odbyła się rewizja.
Tak to się łatwo i przyjemnie mówi. W życiu nie 

zdarzyło mi się coś podobnego i byłem ogromnie 
szczęśliwy, że to ja sam zaopiekowałem się 
odpowiednio wcześniej wytrychem w portfelu.

Zainteresowało się mną dziesięciu chłopa, z czego 

sześciu bagażami, reszta mną osobiście. Pierwszą ich 
czynnością było rozebranie mnie do naga i rzucenie 
na fluoroskop. Powiększający. Kilka chwil radzili nad 
moimi plombami. Wspólnie uznali, że jedna z nich 
jest za duża i wydobyli ją na światło dzienne. Podczas 
gdy ponownie wypełniano mi ząb, oryginalna plomba 
zaatakowana została przez spektroskop. Nie 
wydawali się specjalnie rozczarowani, gdy jej materia 
okazała się jedynie powszechnie stosowanym stopem 

background image

dentystycznym.

Poszukiwania trwały dalej.
Gdy tak oglądali mnie ze wszystkich stron, inny 

gość zajmował się stosem papierków, zadając mi przy 
tym różne kretyńskie pytania. Bez wątpienia były to 
moje psigramy dostarczone z firmy, gdy zwrócono się 
o wizę. Odpowiadałem zgodnie z prawdą, i chyba z 
oczekiwaniami, bo dość szybko dano mi spokój i 
schowano papierzyska.

Moje bagaże tymczasem traktowane były jeszcze 

gorzej. Każdą torbę otwierano, a zawartość 
rozkładano metodycznie na białych stołach. Same 
torby rozpruto troskliwie, rozwalając ściegi, 
usuwając złącza i patrosząc rączki. To, co zostało, 
zapakowano do plastikowych toreb, pooklejano 
fiszkami i odesłano do badań bardziej gruntownej 
natury. Ubrania przeglądnięto już bardziej pobieżnie 
i odłożono. Wkrótce dowiedziałem się, że ujrzę je 
ponownie w dniu odlotu z planety.

- Otrzymacie dobrą cliaandzką odzież - odezwał 

się jeden.

- Czy to symbol religijny? - spytał inny, 

trzymając w opuszkach palców fotografię Angeliny.

background image

- To zdjęcie mojej żony.
- Zezwala się tylko na wwóz symboli religijnych.
- Dla mnie jest jak anioł.
Głowili się nad tym przez dobrą chwilę, po czym 

niechętnie zaakceptowali portret. Co nie znaczyło 
jednak, żebym mógł dysponować czymś tak groźnym 
jak oryginał. Po chwili pojawiła się fotokopia.

- Wszystkie wasze rzeczy osobiste i dokumenty 

zostaną zwrócone przy wyjeździe. Tu będziecie 
chodzić w lokalnych strojach i przestrzegać lokalnych 
obyczajów. Oto wasze rzeczy. - Wskazał trzy ohydne 
torby. - A to wasz dowód. - Złapałem go z radością, że 
znowu jestem sobą.

- Co jest w tej kasecie? - spytał jeden z nich z 

czystą nadzieją w głosie. Reszta przerwała swoje 
zajęcia i podeszła do stołu. Ich miny sugerowały, że 
niezależnie od treści każde moje oświadczenie będzie 
teraz przyznaniem się do winy, po czym nastąpi 
wykonanie wyroku śmierci. Skuliłem się z 
przerażenia; miałem nadzieję, że wypadło to dość 
autentycznie.

- Panowie, nie zrobiłem nic takiego...
- Co to jest?

background image

- Broń...
Dały się słyszeć zduszone krzyki, a jeden zaczął 

rozglądać się za pukawką, by na miejscu dokonać 
egzekucji. Znów zacząłem się jąkać.

- Ależ panowie... ja właśnie dlatego tu jestem... 

moja firma, Fazzoletto Mouchoir, to stary i 
szanowany producent... elektroniki militarnej... to są 
próbki... niektóre bardzo delikatne... można to 
otworzyć tylko w obecności rusznikarza...

- Ja jestem technikiem zbrojmistrzem - odezwał 

się jeden, na którego już wcześniej zwróciłem uwagę, 
jako że był zupełnie łysy, a przez środek jego czaszki 
biegła twarzowa szrama.

- Bardzo mi miło. Jestem Pas Ratunkowy. - Nie 

wyglądało, by wywarło to na nim jakiekolwiek 
wrażenie.

Nie przedstawił się. - Jeśli dostanę swoje klucze, 

to zaprezentuję panom zawartość kasety.

Sprowadzono kamerę i pozwolono mi dokonać 

otwarcia. Łysy wlepił wzrok w zawartość 
umieszczoną w wyściełanych przegródkach i 
futerałach. Zabrałem się do objaśniania.

- Moja firma jest pierwszym i jedynym 

background image

producentem przewodów pamięciowych do 
zapalników zbliżeniowych. - Ująłem szczypce, by 
wyjąć zapalnik wielkości łebka od szpilki. - Ten 
zapalnik przeznaczony jest do pocisków 
pistoletowych. Strzał pobudza zapalnik, który 
eksploduje, gdy kula zbliży się do celu określonej 
wielkości. Ten jest jeszcze bardziej inteligentny, 
przeznaczony dla dużych kalibrów. - Wszyscy 
pochylili się z uwagą, gdy wyjąłem MEW-IV. - W 
całości porządna, państwowa produkcja; może 
wytrzymać ciśnienie rzędu tysięcy atmosfer. Można 
nastawić na detonację w momencie zbliżania się do 
celu opisanego lub też przed wystrzałem wprowadzić 
specjalne dane. Ma obwody dyskryminacyjne, 
uniemożliwiające eksplozję, gdy w pobliżu znajduje 
się własny pojazd.

Odłożyłem zapalnik na miejsce i zamknąłem 

kasetę. Wśród widzów przebiegł szmer zadowolenia. 
To było coś, co mogło im się naprawdę podobać. 
Rusznikarz wziął kasetę.

- Zostanie wam zwrócona, gdy przyjdzie pora na 

demonstrację.

Badanie zbliżało się do końca. Zapalniki były 

background image

gwoździem programu i nic nie mogło się z nimi 
równać. Trochę radości sprawiło im jeszcze 
wyciskanie tubek i opróżnianie słoików z mojego 
zestawu toaletowego, ale nie mieli już do tego serca. 
W końcu spakowali wszystko i cisnęli mi nowy 
przyodziewek.

- Cztery i pół minuty na ubranie się - rzucił 

ostatni wychodzący. - Zabrać torby.

Trudno by było nazwać to ostatnim krzykiem 

mody - bielizna we wściekle praktycznym 
zgniłozielonym kolorku i o gładkości maszynowych 
ścinków zmieszanych z papierem ściernym. 
Zewnętrzne odzienie było czymś w rodzaju 
kombinezonu spadochroniarskiego w szerokie, 
czarno-żółte pasy. No cóż, jeśli może w tym 
paradować elegancki tubylec, to mogę i ja. Złapałem 
torby, których rączki boleśnie wcięły mi się w palce, i 
wyszedłem przez jedyne otwarte drzwi. Znalazłem się 
w podobnie szarym, tyle że większym pomieszczeniu.

- Samochód! - powiedział sterczący na zewnątrz 

strażnik.

Gdy podszedłem do przezroczystej bańki 

nadwozia, otworzyły się boczne drzwi.

background image

- Bardzo się cieszę, ale ja nie wiem, gdzie...
- Samochód wie. Wsiadajcie.
Nie była to najdowcipniejsza pogawędka, jaką w 

życiu uciąłem. Wrzuciłem torby i wsiadłem. Zapaliły 
się światełka na desce i ruszyliśmy - przez trzy portale 
z metalowymi drzwiami, z których każde spotkałoby 
się z uznaniem dyrekcji średnio szanującego się 
banku. Za trzecimi oślepiło mnie słońce. Zająłem się 
podziwianiem krajobrazu.

Jeśli to miasto było typowe dla całej planety, to 

Cliaand był światem nowoczesnym, 
zmechanizowanym i zabieganym. Pojazdy, widać to 
było po sposobie jeżdżenia, prowadzone były przez 
roboty. Chodniki flankowały ulice i krzyżowały się 
bezkolizyjnie. Sklepy, znaki drogowe, tłumy ludzi i 
mundury. Mundury! To słowo nie oddaje sławy i 
chwały, która upstrzona medalami wędrowała 
wielobarwną chmurą po ulicach. Każdy miał tu jakiś 
mundur. Jestem pewien, że kolory oznaczały różne 
zawody. Nie spotkałem jednak nikogo w podobnie 
twarzowym worku jak mój. Jeszcze jedna przeszkoda 
na mojej drodze. Wzruszyłem ramionami, bo czyż 
zwraca się uwagę na szklankę wody wylaną na łeb, 

background image

gdy się tonie? W tej misji nie miało być nic łatwego.

Wóz wydostał się z kawalkady innych, 

zanurkował w tunel i zatrzymał się przed ozdobnym 
wejściem. Wielki napis „Zlato-Zlato" (po ichniemu 
tyle co luksus) sugerował, że jest to hotel.

Od drzwi podbiegł elegant ozdobiony orderami - 

bez wątpienia portier. Na widok mego stroju skrzywił 
się z niesmakiem i odszedł z godnością, a jego miejsce 
zajął klient w ciemnoszarym mundurze ze srebrnymi 
insygniami na ramionach. Były to bodajże nóż i 
siekiera, guziki zaś przypominały czaszki. Swojskie to 
było i miłe.

- Nazywam się Pakov - wymamrotała 

przygnębiająca postać. - Pańska ochrona osobista.

- Poznanie pana sprawia mi prawdziwą 

przyjemność.

Wylazłem z wozu taszcząc (osobiście!) swoje 

torby i udałem się za nim do hollu. Mój dowód został 
przyjęty z najwyższą możliwą odrazą. Hotelowy boy z 
obrzydzeniem, i to wyraźnym, szturchnął mnie w bok 
i zaprowadził do pokoju. Mój status przybysza spoza 
planety zapewniał mi teoretycznie awans do 
miejscowego establishmentu, ale nie powiem, żeby mi 

background image

się to podobało.

Pokój był wygodny, łóżko mięciutkie, a 

„pluskwy" entuzjastycznie obecne.

Mikrofony i kamery były wmontowane 

praktycznie we wszystko i wszędzie. Co druga klamka 
była mikrofonem, a żarówki zezowały na mnie 
paciorkami obiektywów, ledwie tylko się poruszyłem. 
Kiedy wlazłem do łazienki, zza posrebrzonego lustra 
wytrzeszczył się na mnie czujnik optyczny. Inny był 
na końcu szczoteczki do zębów - bez wątpienia w celu 
kapowania dentyście o stanie mojego uzębienia. 
Wszystko bardzo skuteczne i dobrze przemyślane.

Owszem, myśleli. Wprawiło mnie to w 

szampański humor. Nie ryknąłem śmiechem tylko 
dlatego, że mój goryl mógłby przypłacić to zapaścią 
nerwową. Tupał za mną wszędzie i pomyślałem, że 
pewnie położy się w nogach łóżka, gdy udam się na 
spoczynek.

Trochę to nieskromne z mojej strony, ale na 

„pluskwach" Jim DiGriz zna się przynajmniej trochę. 
To, co mi tutaj prezentowano, było typową przesadą. 
Żaden komputer nie byłby w stanie przetrawić 
takiego natłoku danych. A to oznaczało, że kontrolują 

background image

mnie ludzie, którzy popełniają błędy i których nie ma 
przecież nigdy za wielu, jako że oni też muszą mieć 
nad sobą kontrolerów. Oznaczało to, że wszystkie 
miejsca, w których miałem się znaleźć, będą równie 
„zapluskwione", lecz przecież nie może być na 
podsłuchu i podglądzie całe miasto - ludzi by im na to 
nie starczyło.

Musiałem po prostu grać głupka i upichcić 

cichaczem plan ucieczki i zniknięcia. Zniknąć zaś 
musiałem za pierwszym razem, jako że drugiej okazji 
już bym nie miał - po nieudanej próbie uczyniono by 
ze mnie zdechłego Stalowego Szczura.

Pakov snuł się za mną jak smród za nieświeżą 

padliną, ale mnie to odpowiadało. Jego obecność 
znaczyła, że podglądacze mają urlop, a przynajmniej 
wypoczywają. Ja też starałem się wyglądać na kogoś 
zażywającego odpoczynku.

Trzy dni straciłem na poszukiwanie dziury, w 

którą mógłbym się wśliznąć. Na trzeci dzień 
znalazłem coś akurat dla szczura. Dostosowałem do 
tego swe plany i czwarty dzień (jak wszystkie 
poprzednie) zacząłem od śniadania.

- Ojoj, ależ jestem głodny! - oznajmiłem 

background image

Pakovowi, łykając drugą dokładkę.

Nie miałem pojęcia, kiedy będę jadł ponownie, 

toteż wolałem się zabezpieczyć i napchać na zapas. 
Dalej wszystko przebiegało jak co dzień.

Ledwie wsiedliśmy, wóz ruszył do Ministerstwa 

Wojny, gdzie od trzech dni demonstrowałem 
możliwości moich zapalników. Zniszczono przy tym 
już różne obiekty, dziś miały zostać zniszczone 
następne. Była to niezła zabawa dla wszystkich, 
którzy brali w tym udział.

Skręciliśmy w boczną uliczkę, na której, jak 

zwykle, panował minimalny ruch, brakowało nawet 
pieszych. Doskonale, teraz albo...

- Aaa... psik! -wrzasnąłem i sięgnąłem po 

chusteczkę.

Pakov się sprężył. Zawsze był sprężony. 

Przeszedł dobrą szkołę.

Jego oczy tylko na sekundę odwróciły się ode 

mnie, i to było akurat to, czego potrzebowałem. W 
chusteczce miałem rulonik miejscowych monet - 
jedyną broń, jaką dysponowałem. W ciągu ułamka 
sekundy opuściłem rękę i rulonik wylądował na 
szczycie czaszki Pakova. Osunął się bez jęku.

background image

W tym samym momencie przechyliłem się do 

przodu i wdusiłem taster alarmowego stopu. Silnik 
zgasł, hamulce zaskoczyły i stanęliśmy z piskiem 
opon. Drzwi otworzyły się niemal dokładnie na 
wprost wcześniej wybranego przeze mnie miejsca. 
Sam środek tarczy. Wyskoczyłem i ruszyłem z 
kopyta. Z kopyta dlatego, że kiedy dałem w łeb 
Pakovowi i zatrzymałem wóz, na tablicy podglądu 
musiało zapalić się światełko, a „pluskiew" było tu od 
nagłej krwi.

W momencie gdy ja wyskakiwałem z wozu, siły 

interwencyjne startowały z garażu. Miałem co 
najwyżej minutę. Kłusem wpadłem na podwórko, na 
którym kilka robotów ładowało śmieci. Zignorowały 
mnie kompletnie, jako że były to roboty typu M - 
zaprogramowane na określone tylko działanie.

Poganiacz jednak mnie nie zignorował. Był 

człowiekiem i miał elektroniczny bat do rozdawania 
bodźców swoim podopiecznym. Usłyszałem trzask i 
poczułem, jak prąd atakuje całe moje ciało. Nie 
powiem, żebym był tym uradowany.

background image

5
Żeby powiedzieć łagodnie: kopnęło mnie. 

Napięcie było niskie, miało pobudzać roboty, a nie 
przepalać ich obwody. Złapałem bicz i mocno 
pociągnąłem.

Wszystko było zresztą zgodne z planem. 

Widywałem ich codziennie, a na planecie Cliaand 
wszyscy uwielbiali rutynę. Można było przewidzieć, 
jak zachowa się ten tłusty poganiacz robotów: 
spróbuje mnie zatrzymać - i zrobił właśnie to, co miał 
zrobić. Gdy pociągnąłem, poleciał na pysk, tak że 
znalazł się w zasięgu moich butów.

Potrząsnął jednak głową i zaczął zbliżać się do 

mnie z rękami gotowymi do połamania mi żeber. 
Tego nie było w planie. Miał paść i już się nie 
pozbierać. Tyle że on nie znał planu, a ja nie 
wiedziałem, że ma nie tylko wygląd, ale i odporność 
bloku betonu.

Zrobiłem unik i skopałem mu niemal głowę z 

ramion. Musiałem tak kopać trzy razy i bałem się, że 
chodnik, o który ta głowa się obijała, nie wytrzyma 
tego. W końcu gość znieruchomiał.

W oddali zajęczała syrena. Uniform tłuściocha 

background image

był sraczkowatej barwy i miał jeden zamek 
błyskawiczny, który natychmiast rozpiąłem, 
rozdziewając gościa. Szybkości dodawał mi odgłos 
hamujących w przecznicy wozów. Złapałem bat i 
zdzieliłem nim najbliższego robota, kończąc 
równocześnie wciąganie tego sraczkowatego uniformu 
na mój własny grzbiet i słysząc odgłos kroków 
zbliżających się przejściem. Robot, który dostał po 
łożysku, zareagował natychmiast.

- Wsadź tego człowieka do kosza! - rozkazałem. 

Nogi znikły w dziurze dokładnie w chwili, gdy pierwsi 
karmazynowi pojawili się przede mną.

- Obcy! - ryknąłem i potrząsnąłem batem w 

kierunku przeciwległego wyjścia z podwórka. - Nie 
zdołałem go zatrzymać. Pobiegł tam.

Oni też pobiegli. No i bardzo dobrze, bo para 

dopiero co ściągniętych z tłuściocha butów leżała przy 
pojemniku. Wrzuciłem je do kubła i przyłożyłem 
batem moim podopiecznym.

- Maszerujemy! Do następnego miejsca! - miałem 

nadzieję, że te roboty wiedzą, gdzie to jest.

Wiedziały. Mała procesja - ze mną z tyłu - 

przemaszerowała przez pełną policji i wojska ulicę. 

background image

Przeszliśmy przez ten tajfun z kamiennym spokojem 
(to znaczy roboty ze spokojem, ja z przerażeniem w 
oczach i uśmiechem na twarzy). Gdy doszliśmy na 
miejsce, a było to w dość spokojnym rejonie, byłem 
mokry od potu.

Oparłem się o ścianę i zacząłem myśleć. Jeśli nie 

znajdą żadnych śladów, to któryś przypomni sobie w 
końcu o świadku ucieczki i będzie chciał z nim 
pogawędzić. Muszę zatem znaleźć się jak najszybciej 
zupełnie gdzie indziej. Tylko gdzie? Do dyspozycji 
miałem dwa kombinezony, które lada chwila znajdą 
się na cenzurowanym, stado mechanicznych matołów 
i bicz, którego przydatność jako broni była żadna.

Tuż za mną dał się słyszeć zgrzyt i zardzewiałe 

drzwi uchyliły się odsłaniając grubasa w białej 
czapce.

- Mam jeszcze pojemnik dla ciebie, Slobodan - 

oznajmił i nagle stał się podejrzliwy. -Ale ty nie jesteś 
Slobodan.

- Nie - zgodziłem się potulnie. - Jest w szpitalu, 

usuwają mu przepuklinę.

Czyżby uśmiechnął się do mnie? Rozejrzałem się 

wokoło i nie widząc nikogo zainteresowanego, 

background image

przejechałem batem po skrzyni najbliższego śmieci ar 
za.

- Idź za tym człowiekiem!
Polazł posłusznie, a ja podążyłem za nimi. 

Oczywiście do kuchni - do pustej kuchni.

- O której otwieracie? Przy tej robocie rośnie 

apetyt.

- Nie wcześniej niż wieczorem. Hej! Powiedz no 

tej małpie, żeby przestała za mną łazić i zabrała 
śmieci!

- Robot - poleciłem - przestań łazić za tym 

człowiekiem! Wyciągnij tylko rączki i złap go za 
ramiona, żeby nie mógł uciec.

To był posłuszny robot i wykonał, co mu kazano. 

Kucharz otworzył usta, zapewne chcąc wydusić z 
siebie słowa skargi na takie traktowanie, więc 
wepchnąłem mu w gębę jego własną czapkę. Żuł ją ze 
złością i próbował wydać z siebie jakieś artykułowane 
dźwięki. Efekt był mierny, ale próbował nieustannie, 
gdy przywiązywałem go do krzesła. Nikt się nie 
pojawił i zaczęło mi się to podobać.

- Wyjdź! - rozkazałem robotowi i wyszedłem za 

nim. Moja gromadka pracowała z zapałem godnym 

background image

lepszej sprawy, toteż przyłożyłem im gdzie popadło.

- Wracajcie! Do miejsca, z którego przyszliście 

dziś rano. Jazda!

Roboty, jak porządne wojsko, zrobiły w tył zwrot 

i pomaszerowały. Na szczęście w przeciwnym 
kierunku niż ten, z którego przyszliśmy. Wróciłem do 
kuchni. Ładnie - nikt nie domyśli się teraz, gdzie 
opuściłem śmieciarzy.

Kucharzowi udało się tymczasem przewrócić 

krzesło i w paralitycznych podrygach przybliżał się 
teraz do drzwi.

- Nieładnie, chyba będę musiał cię uspokoić. - 

Wziąłem z wieszaka największy topór.

Przestał się wiercić i wybałuszył na mnie oczy. W 

oddali rozległo się nagle pukanie do drzwi. 
Westchnąłem i wyciągnąłem mu z gęby czapkę.

- Co to jest?
- Drzwi frontowe. Ktoś puka - wychrypiał, 

wpatrując się w argument, który trzymałem w garści.

Chyba udało mi się go ostatecznie przekonać. 

Wsadziłem mu knebel z powrotem i ruszyłem ku 
drzwiom. Jadalnia była ciemna i pogrążona w 
bezruchu. Poszedłem do drzwi frontowych i 

background image

uchyliłem je odrobinę.

- Czego? - spytałem z typową tutejszą 

uprzejmością.

- Obsługa urządzeń chłodniczych. Dzwoniliście, 

że macie kłopoty.

- Zgadza się, straszne kłopoty. Właźcie i bierzcie 

ze sobą narzędzia.

Pudło było pokaźne, toteż otwarłem zapraszająco 

drzwi. Zamknąłem je zaraz za nim i puknąłem go 
łagodnie tępą stroną topora. Wykopyrtnął się z 
gracją. Uniform miał w ciemnozielonym kolorze (miła 
odmiana po czarno-żółtej osie czy sraczce śmieciarza).
Rozebrałem go, związałem i przymocowałem do 
sąsiedniego krzesła w kuchni, gdzie obaj z kucharzem 
mogli w ciszy użalać się nad swoim losem i ocierać 
sobie łzy. Jeśli szczęście mi dopisze, miną godziny, 
zanim ich odkryją, powinienem zatem mieć wy-
starczająco dużo czasu. Ubrałem się w jego 
kombinezon, zostawiając swoje dwa, zapakowałem 
kanapki do torby z narzędziami i tak przygotowany, 
wymaszerowałem przez główne drzwi.

Stał tam postawny robot z drugą skrzynią w 

garści. Mruczał coś do siebie. Na piersiach miał ten 

background image

sam emblemat, który i mnie aktualnie przyozdabiał. 
Dałem mu skrzynkę i zacząłem się zastanawiać, jak 
by tu na niego wleźć - na grzbiecie miał bowiem 
siodełko, przeznaczone najwyraźniej do noszenia 
człowieka. Ale ja nie bardzo wiedziałem, jak się tam 
dostać. Widok zbliżającego się oddziału 
karmazynowych wojaków dodał mi skrzydeł - 
wsparłem o coś nogę, czegoś się złapałem i już byłem 
na górze. Wojacy przeszli, ignorując mnie zupełnie. A 
ja rozejrzałem się z wysokości, którą oferowała mi 
dziewięć stóp wzrostu robota.

Mała deska rozdzielcza była przymocowana 

akurat do łba mego wierzchowca. Nacisnąłem guzik z 
napisem IDŹ i... bydlę zadreptalo w miejscu. 
Skupiłem się i znalazłem guzik z napisem naprzód. 
Robot ruszył łagodnym krokiem. Zacząłem się 
zastanawiać, co dalej zrobić z tym fantem. Z 
zaobserwowanych obrazków wynikało, że urwanie się 
cudzoziemca spod obserwacji stanowiło dla tubylców 
kompletny szok. Posypią się głowy. Bardzo dobrze, 
jak długo moja sprawa nie ruszy z miejsca, będę 
bezpieczny. Praktycznie, jak długo nie zacznę działać, 
będę nie do odnalezienia. A na razie nie zamierzałem 

background image

działać.

Potrzebny był jakiś plan plan i zastanawiałem się 

nad nim jadąc przez miasto. Jednostka przeciw 
światu - cholernie romantyczne i jeszcze bardziej 
przygnębiające. Tyle że dla mnie to mniej więcej 
normalne, a dla nich był to debiut. Cały system 
„pluskiew" jasno dawał do zrozumienia, że goście z 
zewnątrz zjawiali się tu rzadko. Najprawdopodobniej 
byłem pierwszym, który urwał się obstawie. To 
właśnie była moja przewaga - poza fałszywymi 
danymi osobistymi nie wiedzieli o mnie nic. Należało 
zatem znaleźć spokojną kryjówkę i dokładnie 
zapoznać się z tą miłą planetką.

Do wieczora wyrobiłem sobie ogólny pogląd na 

temat struktury miasta i twardniejących zgrubień w 
miejscach, gdzie siodełko stykało się z moim ciałem. 
Prawdopodobnie też zdążyli do tego czasu namierzyć 
mój szlak ucieczki i obecnie pogoń ruszyła za 
monterami.

Zawróciłem do dzielnicy przemysłowej i 

poszukałem jakiegoś magazynu. Znalazłem taki bez 
większych kłopotów. Pajęczyny w oknach, rdza na 
zawiasach oraz zamek, który otworzyć można było 

background image

szpilką, wskazywały na permanentny stan 
opuszczenia. Wnętrze było równie smutne, zakurzone 
i puste. Odesłałem robota do domu, wziąłem karton, 
ołówek i siadłem sobie w kącie. Po czym powie-
działem na głos:

- Włączam pamięć. Odliczanie zacznie się od 

dziesięciu. Zapewne zmęczenie da mi radę, zanim 
dotrę do zera, i zasnę. Kluczem do pamięci jest 
słowo... XANADU! Dziesięć.

Gdy to powiedziałem, czułem się wybornie, przy 

dziewięciu ziewnąłem. Zanim powiedziałem: pięć - 
moje powieki zamknęły się.

background image

6
Kiedy się obudziłem, palce miałem sztywne, a 

wielki kwadrat tektury pokryty był złożonym 
diagramem. Podświadomość jest wybornym 
miejscem, w którym można ukryć masę rzeczy 
przydatnych, a nie znanych świadomości. Nie tylko 
miałem diagram, ale wiedziałem również, jak z niego 
korzystać. Plan był oszałamiająco prosty i natych-
miast zacząłem zazdrościć temu, kto go wymyślił. 
Realizacja wymagała odrobiny czasu i mnóstwa 
sprzętu elektronicznego, który należało ukraść. Dzień 
był jednak męczący, w dodatku - sen hipnotyczny to 
żaden sen. Westchnąłem i postanowiłem rzeczywiście 
wypocząć - jutro zaś będzie tylko i wyłącznie praca.

Wydawało się, że przestępczość w ogóle tu nie 

istnieje, bo z łatwością brałem wszystko, co chciałem, 
z różnych magazynów i fabryk. Najwidoczniej albo 
wybili złodziei do nogi, albo wszyscy dostali się do 
rządu. Bez wątpienia nadal mnie szukano, ale nie 
zaobserwowałem żadnych oznak pościgu 
namierzającego moją kryjówkę. Czas jednak mijał i 
przyszła pora, by złodziejstwo zastąpić szpiegostwem.

background image

W tym celu musiałem opuścić miasto. Było to 

łatwiejsze, niż się wydawało. Wałęsając się w okolicy 
bramy zobaczyłem, że całość operacji spoczywa na 
wojsku. Przedsięwzięcie miało zatem charakter 
prostacki - trochę salutowania, parę rozkazów, 
przystawianie gumowej pieczątki, pobieżna rewizja i 
w drogę. Aby nie różnić się od reszty, zatrzymałem w 
nocy wojskową ciężarówkę - wystarczyło ustawić 
robota na środku drogi. Kierowca wysunął głowę 
przez okno i bluznął taką wiązanką, że mój słownik 
wysiadł przy trzecim zwrocie. Zanotowałem ją w 
pamięci na przyszłość i odezwałem się uprzejmie:

- Nawzajem, poza tym - tak się nie mówi do 

cywilów. Wprowadzono stan wyjątkowy.

- Jaki stan wyjątkowy? - najwyraźniej zgłupiał.
- A taki! - odparłem z entuzjazmem, podczas gdy 

igła pogrążyła się w jego szyi. Sflaczał.

Zapakowałem swoje manele, wpychając je 

miedzy zupy w proszku, potrójne formularze i sterty 
gaci, czyli najważniejsze wojskowe akcesoria. 
Wymieniłem z szoferem ubranie i odjechałem. 
Przedtem jeszcze pożegnałem się z robotem, który był 

background image

moim jedynym przyjacielem na tym niegościnnym 
globie. Nie raczył mi odpowiedzieć, co nawet mnie nie 
zasmuciło.

Moje dokumenty zostały przyjęte z iście 

wojskową małomównością. Byłem wolny. 
Pogwizdując wyjechałem w noc i wkroczyłem w drugi 
etap realizacji planu. Charakteryzowało się to szybką 
zmianą środków lokomocji i żywym 
przemieszczaniem się ku pewnemu miejscu na 
centralnej pustyni. Miejscem owym była kamienna 
bryła przypominająca wyglądem hm... dzban. W 
miejscowym języku nazywała się Lonac, co oznacza 
popularne naczynie z jednym uchem i daje pojęcie o 
wrażliwej wyobraźni tubylców. Grata ukryłem pod 
siatką maskującą i przez całe siedem dni pilnie 
pracowałem w pobliżu. Mając do dyspozycji własne 
ręce i budowlanego kreta, wyryłem sobie całkiem 
przyjemną norkę o jakieś sto jardów od skały. 
Wszedłem tym samym w trzecią fazę.

Tej samej nocy nastawiłem antenę małego 

nadajnika i punktualnie o północy wysłałem 
trzydziestosekundową wiązkę fal w ściśle określony 
wycinek przestrzeni. Była praktycznie niemożliwa do 

background image

wychwycenia - wąski snop i krótki czas emisji czyniły 
miejscowe służby bezradnymi. I to było wszystko, co 
mogłem zrobić.

Reszta należała już do nich - czyli do specjalnie 

oddelegowanego oddziału Korpusu. Miałem nadzieję, 
że zrobili to, co mieli zrobić. A mieli przygotować 
odpowiedni meteoryt, ustawić go poza zasięgiem 
tutejszych radarów i skierować go w miejsce, z 
którego pochodziła emisja. Przede mną były teraz 
dwadzieścia cztery godziny oczekiwania na 
wiadomość, czy im się udało.

Nie lubię bezproduktywnego wyczekiwania, więc 

zorganizowałem sobie małe przyjęcie. Było trochę 
dobrego żarcia (tyle, ile można zgromadzić, gdy 
korzysta się z wojskowych konserw), całkiem dobre 
picie (o wiele lepszy asortyment), na koniec zaś trochę 
pornosów zakupionych na wojskowej wyprzedaży.

Gdy się ściemniło, wylazłem na zewnątrz 

uzbrojony w polową lornetkę, by powitać wieczór 
dnia drugiego. Zostały mi jeszcze cztery godziny. 
Czułem się samotny na tym zmilitaryzowanym 
zadupiu o lata świetlne od cywilizacji. Jedyne, co mi 

background image

pomagało, to zawartość piersiówki.

Jeśli wszystko szło dobrze, to kawał kosmicznego 

gruzu kierował się aktualnie ku planecie Cliaand, i to 
po kursie kolizyjnym. Zapali się w atmosferze i 
rąbnie w pobliżu. Nawet jeśli ktoś zajmie się jakimiś 
badaniami, to i tak wykluczy ludzką załogę, a to ze 
względu na szybkość i impet uderzenia. Ustalenie 
miejsca upadku potrwa parę chwil, sytuację zamąci 
też gromadka pomniejszego złomu, który będzie 
towarzyszył posłańcowi. Tak czy inaczej to, co dla 
mnie istotne, wydarzy się wcześniej. Taką przynaj-
mniej miałem nadzieję.

Tuż przed północą zapłonęła na horyzoncie nowa 

gwiazda. Odłożyłem piersiówkę. Punktualnie jak 
kurier pocztowy. Wycelowany wprost we mnie. 
Wiedziałem, że zaangażowano dobrych astronomów i 
sprawne komputery, lecz wolałem na sobie nie 
sprawdzać, jak pracowite było to towarzystwo. No bo 
gdyby tak ten drobiazg miał zamiar zlecieć mi na łeb?

Lecz niezupełnie.
Gdy się zbliżył, wyszło na jaw, że znosi go w 

prawo. Wskoczyłem do wozu i pognałem za nim. 
Kiedy ucichła eksplozja, wyjechałem zza Dzbanka. 

background image

Światła wozu napotkały dziurę w ziemi, nad którą to 
dziurą snuły się kłęby pary i dymu. A na samym dnie 
leżał wielki kawał parującej skały. Wycofałem wóz i 
uruchomiłem nadajnik. Eksplozja, w porównaniu z 
poprzednią, była anemiczna. Odłamki przeleciały mi 
nad głową. Kawał skały był pęknięty dokładnie w 
połowie, a galaretowaty płyn zabezpieczający ładunek 
powoli wsiąkał w piasek.

I w tym momencie usłyszałem narastający ryk 

lecących ku mnie odrzutowców. Wyłączyłem światła. 
Cholera, znów ich nie doceniłem. Wyglądało na to, że 
będę miał mniej czasu, niż mi się wydawało. 
Wskoczyłem do dziury i zacząłem wyciągać pudła ze 
sprzętem. Wydawały się nienaruszone. Odrzutowce 
ryczały mi nad głową, ale były niegroźne. Zbyt 
szybkie, jak na te warunki. Tyle że z pewnością 
zbliżały się już wolniejsze maszyny z reflektorami, 
mogące z łatwością mnie wytropić. Ta myśl dodała mi 
skrzydeł. Ułożyłem ostatnie pudło w ciężarówce i nie 
zapalając świateł, ruszyłem w kierunku nory. Gdy 
wrzucałem do niej pierwsze pudełko, nad horyzontem 
zabrzmiał odgłos helikopterów. Ledwo zdążyłem, gdy 
zza Dzbanka wystrzelił snop światła i przejechał po 

background image

mnie.

Na oślep wdusiłem starter i gaz i wyskoczyłem z 

ruszającego wozu. Zsunąłem się po drabince i 
zacząłem przekopywać się przez stertę pudeł przy 
wyjściu. Doszły do mnie jeszcze serie gwałtownie 
prowadzonego ognia i łomot eksplozji.

- Wspaniale - mruknąłem sam do siebie. - Broń 

jest po to, żeby z niej strzelać.

Byłem pewien, że są radosną gromadką z 

pobliskiego kółka łowieckiego i ucieszyłem się, że 
mnie nie zawiedli.

Głośniejszy huk obwieścił koniec mojej 

ciężarówki. Wymacałem nadajnik. Stojąc na drabinie 
miałem najlepszą perspektywę, by podziwiać cały 
spektakl. Ryczały silniki, w niebo biły płomienie z 
palącej się ciężarówki, eksplodowały bomby. Gdy 
łomoty zaczęły tracić na intensywności, ożywiłem je 
naciskając pierwszy z guzików nadajnika.

Wraz z eksplozją rozpoczął się gwałtowny ostrzał 

kaemów ze szczytu Dzbanka, zaraz dołączyły do niego 
rakiety u podnóża skały. Co druga seria była 
smugowa, widok więc był imponujący. Siły 
powietrzne ze wściekłym warkotem przegrupowały 

background image

się i z zaciętością runęły do ataku. Okolica zginęła w 
kłębach dymu i eksplozji.

Celem jednego z moich napadów rabunkowych 

w minionym miesiącu była fabryka zbrojeniowa, 
teraz z satysfakcją patrzyłem, jak strzelała do siebie 
broń tej samej produkcji.

Coś eksplodowało zaledwie trzydzieści jardów 

ode mnie. No nic, czas na finał. Zjechałem na dno 
dziury, otwarłem drzwi i wlazłem do środka. 
Policzyłem do dziesięciu, po czym nacisnąłem drugi 
guzik. Nic się nie wydarzyło.

A miało właśnie dojść do ukoronowania tego 

wspaniałego wieczoru. Bomby eksplodowały cały 
czas, a jeden wybuch więcej nikomu nie zrobiłby 
różnicy. Drugi guzik miał odpalić ładunek, który 
zlikwidowałby ślady mojej kreciej działalności i 
zamaskował moją norę. Jeśli to nie odpali, to znajdą 
mnie z łatwością.

Wróciła mi jednak pamięć. Przecież, pomyślałem 

przeklinając własną głupotę, sam to 
przygotowywałem. Sygnał z nadajnika nie jest w 
stanie przedostać się przez warstwę ziemi. Zacząłem 
macać przy wyjściu w poszukiwaniu latarki, 

background image

znalazłem ją i zapaliłem. W jej promieniu zalśnił 
koniec nagiego kabla oznaczonego cyfrą 2. Spieszyłem 
się, bo wybuchy zamierały i musiałem zdążyć, zanim 
zupełnie wykorkują na uwiąd starczy. Inaczej będzie 
to wyglądało, łagodnie mówiąc, podejrzanie. 
Owinąłem drut wokół anteny nadajnika i nacisnąłem 
guzik. Huknęło zdrowo i okruchy betonu poleciały mi 
za kołnierz.

Byłem bezpieczny - jak karaluch pod krokwią. 

Włączyłem światło i rozejrzałem się z zadowoleniem. 
Było tu wszystko: od generatorów do specjalnego 
wyposażenia z meteoru. Miałem teraz i czas, i środki, 
by wyjść stąd w pełni przygotowany na podbój tej 
planetki.

Uśmiechnąłem się i sięgnąłem po butelkę, by 

uczcić to wydarzenie.

background image

7
Już nie złodziej ani nie szczur odblokował 

trzynastego dnia drzwi i odkopał przejście na 
powierzchnię. Pod lewymi nazwiskami i w lewych 
mundurach rozpłynąłem się w cliaandzkim 
społeczeństwie. Grałem wiele różnych ról w tym 
odpychającym zbiorowisku ludzkim, aż dowiedziałem 
się nawet więcej, niż zamierzałem.

Postanowiłem dostać się do wojska, gdyż tej 

właśnie, najbardziej kretyńskiej organizacji było 
wszystko tu podporządkowane.

Z myślą o tym zaokrętowałem się na SST, na lot 

do Dosadan-Glup, prowingonalnej dziury położonej 
w pobliżu bazy Glupost - głównego centrum lotów 
kosmicznych. Niezbyt trudno było podejrzeć, gdzie 
kto siedzi, po czym kupić bilet obok kogoś szalenie 
atrakcyjnego. Atrakcyjnego oczywiście teraz i dla 
mnie.

W żadnym konkursie piękności czy inteligencji 

ten major sił kosmicznych nie miałby najmniejszych 
szans na sukces. Twarz nie skażona intelektem, figura 
zreumatyzowanego szympansa, całość generalnie 
odpychająca. Dla mnie liczył się jednak jedynie 

background image

czarny uniform Armandy Kosmicznej, pierś pełna 
medali i uskrzydlona rakieta - oznaka pilota 
galaktycznego. To był mój człowiek. Miałem fotel 
obok niego, toteż powitałem go jak najwylewniej. 
Zignorował mnie całkowicie. Po starcie, kiedy SST 
chował skrzydła, wydobyłem z zanadrza piersiówkę i 
odpiąłem dwa kubeczki.

- Byłoby dla mnie zaszczytem, gdybym mógł z 

panem spełnić toast, drogi panie majorze, jako wyraz 
mojej wdzięczności za pańską służbę dla pomnożenia 
chwały planety Cliaand.

Tym razem spotkałem się z gorącym (jak na 

niego) przyjęciem. Oglądał mnie równo dwadzieścia 
sekund, po czym bez słowa wychylił naczynie. 
Człowiek, który cieszy się byle czym.

Zaproponowałem mu coś mocniejszego.
- Nic nie jest za dobre dla naszych dzielnych 

wojaków. To Narkoleta.

Po raz pierwszy spojrzał na mnie z uwagą i po 

parosekundowych wysiłkach wygłosił:

- Napiję się tego! - w jego głosie brzmiała 

wdzięczność.

Ja myślę. Ta butelka kosztowała tyle, co jego 

background image

miesięczne pobory. Najlepszy trunek galaktyki - 
destylowany w małych ilościach z pewnej sylańskiej 
rośliny. Uspokajający, subtelny, upajający, boski. I 
nie powodujący kaca. Major połknął zawartość 
kubeczka bez mrugnięcia okiem. W odpowiedzi 
nalałem mu drugi i przedstawiłem się. Zastanowił się 
nad tym przez chwilę, po czym zrozumiał, że teraz 
jego kolej.

- Major lotnictwa Vaska Hulja.
- Cała przyjemność po mojej stronie, majorze.
Polubiłem go błyskawicznie - prawie tak szybko, 

jak nasza rakieta dochodziła do bariery dźwięku. Był 
wspaniały, wszechstronny i pozbawiony 
jakichkolwiek wątpliwości w kwestiach, w których 
zabierał głos. Wspaniały typ tępego półidioty, czyli 
typowego zawodowego oficera. Oto parę próbek jego 
opinii. Major o bombardowaniu:

- Nigdy nie popełniaj tego błędu, by lecieć 

samemu czy w małej grupce. Liczy się efekt ogólny. 
Walnij w budynek lub w wieloosobowy pojazd i 
wystarczy. Za drugim razem można już rąbać w 
grupy ludzi, ale tylko w te większe, i to zapalającymi, 
tak lepiej idzie.

background image

Major o wypoczynku:
- Było nas dwóch. Mieliśmy tylko dziesięć flaszek 

i karton fajek - zapas na parę dni, więc załatwiliśmy 
te trzy laski, jedna zapasowa, sam rozumiesz, i 
wzięliśmy je.

Major o mieszkańcach innych światów:
- Bydło, nie wmówisz mi, że nadaliby się chociaż 

do pierdolenia. To oczywiste, że Cliaand jest źródłem 
całego życia rozumnego we wszechświecie i jedynym 
cywilizowanym światem.

Takich kawałków było więcej, lecz nie starałem 

się ich specjalnie zapamiętać. Pozostawało mi 
potakiwać.

Informacją na wagę złota było stwierdzenie, że 

dostał właśnie przydział do Glupost, jako że dopiero 
co uzyskał swe R & R. Będzie to jego pierwszy pobyt 
w dużej bazie po wielu latach służby frontowej. Teraz 
przyszedł mój czas - okazja sama pchała się w ręce.

Przez te tygodnie pobytu na planecie Cliaand 

poznałem, że wojsko zdominowało tu wszystko. Jeśli 
cokolwiek się liczyło, to tylko armia. A zatem należało 
do niej wstąpić. Najlepiej do Armady, i to od razu w 
randze majora.

background image

Gdy włączyły się silniki hamujące, zacząłem 

wprowadzać tę myśl w czyn.

- Czy musisz zameldować się od razu, Vaska? - 

Dzięki znacznemu obniżeniu się poziomu płynu w 
butelce nasze wzajemne uczucia uległy podgrzaniu.

- Muszę jutro.
- Cudownie. Nie chcesz chyba spędzić ostatniej 

nocy urlopu wśród zimnych prześcieradeł w 
samotnym łóżku w B.O.Q. Pomyśl tylko, czego 
mógłbyś w tym czasie dokonać - mówiłem 
przedstawiając jego wyobraźni szczegóły tego, czego 
można dokazać wśród jedwabnych prześcieradeł 
podwójnego wyra. Wspomniałem też o żarciu i piciu, 
to jednak zainteresowało go tylko marginalnie.

Zaraz po wylądowaniu robocab zabrał nas i 

bagaże prosto do „Robotnika", jednego z 
automatycznych w pełni hoteli, których sieć 
obejmowała całą planetę. Wszystko było tu 
skomputeryzowane i zautomatyzowane. Ludzie 
zjawiali się pewnie tylko czasami, by skontrolować co 
trzeba i opróżnić kasę. Gości można było spotkać 
przy drzwiach, lecz unikali siebie nawzajem jak 
zarazy. Ledwo wrota się otwarły, jakaś 

background image

zmotoryzowana lalka wyśpiewała nam:

Sławny w całym świecie już od dnia otwarcia
„Robotnik" w Dosadan-Glup wita was,
Jestem tu, by zabrać wasz bagaż,
Rozkażcie tylko, a pomogę wam!
Zabrzmiało to w wybujałym kontralcie, w tle 

przygrywała dwustuosobowa orkiestra dęta. 
Standardowe nagranie właściwe dla wszystkich hoteli 
typu „Robotnik". Nie znosiłem tego. Kopniakiem 
zamknąłem drzwi, potem walnąłem robota i 
pokazałem na nasz robocab.

- Bagaż. Tam. Pięć sztuk. Przynieś.
Zahuczało, wysunęły się macki. Weszliśmy do 

hotelu.

- Czy nie mieliśmy przypadkiem tylko czterech 

sztuk bagażu? - zastanowił się Vaska marszcząc brwi.

- Masz rację, musiałem się przeliczyć. - Robot 

przyjechał z czterema torbami i drzwiami od 
bagażnika. - Ale teraz mamy już pięć.

Wzięliśmy najlepszy apartament. Na lewe 

nazwisko, jakiego akurat używałem. Wpłaciłem 94 
boginje.

Po zameldowaniu się i uregulowaniu opłaty 

background image

(płaci się z góry, a ewentualne wyrównanie następuje 
przy wymeldowaniu) poszliśmy za robotem. Drzwi 
otwierały się przy kaskadzie dźwięków - trąby 
zabrzmiały tak, jakby ogłaszały co najmniej 
powtórne narodzenie się Chrystusa.

- Bardzo ładnie - powiedziałem i wdusiłem guzik 

z napisem NAPIWEK znajdujący się na piersi boya. 
Automatycznie dorzuciło mi to do rachunku dwie 
boginje.

- Zamów kilka drinków i trochę jedzenia - 

dodałem pod adresem majora, wskazując kartę dań 
umieszczoną na ścianie. - Co sobie życzysz. Byle tylko 
były w tym steki i szampan.

Pomysł mu się spodobał i zajął się pracowitym 

naciskaniem guziczków. Ja tymczasem zająłem się 
„pluskwami" - miałem na stanie wykrywacz, który 
bezbłędnie doprowadził mnie do jedynej „pluskwy" 
umieszczonej w tym pokoju. Była tam, gdzie co druga 
w „Robotnikach". Te hotele były naprawdę 
standardowe. Unieszkodliwiłem ją w banalny sposób: 
używając krzesła.

Otwarły się wreszcie drzwiczki dostawcze i na 

początek wjechała przez nie taca z szampanem. Mój 

background image

słodki major nadal zajęty był naciskaniem 
kolorowych guziczków; mój biedny rachunek, 
widniejący na ekraniku obok, kurczył się w 
zastraszającym tempie. Odkorkowałem szampana - 
mierząc umyślnie w kierunku majora - i napełniłem 
kieliszki. To na szczęście odwróciło jego uwagę od 
menu.

- Za Kosmiczną Armadę! - wzniosłem toast, po-

zwalając jednocześnie, by do jego kieliszka wpadła 
mała zielona tabletka. - Wyglądasz, jakbyś był 
zmęczony. Czy nie chce ci się przypadkiem spać, mój 
kochany Vaska?

- Spać... - zgodził się z moją sugestią i 

nadspodziewanie szybko pokiwał głową.

- Myślę, że nie będzie głupim pomysłem, gdy 

położysz się przed obiadem.

- Położę się... - kieliszek wylądował na dywanie, a 

major na najbliższym łóżku, zajmując bezczelnie całą 
jego szerokość.

- Widzisz, jaki jesteś zmęczony. Śpij, później cię 

obudzę. - Posłuszny hypnonalowi zamknął oczy i 
zachrapał.

Pięknie. Nadjechał obiad dla kompanii 

background image

głodomorów. Zjadłem ile mogłem i zabrałem się do 
pracy. Najpierw zastrzyk blokujący nerwy twarzy, 
potem snop światła z odczytywacza na gębę majora i 
poprawka na mojej fizys. Byliśmy tego samego 
wzrostu, a podobny musiałem być do zdjęcia w 
papierach, a nie do oryginału rozciągniętego 
aktualnie na tapczanie. A na tym zdjęciu, które 
miałem przed sobą, gość wyglądał jak ogolona małpa, 
a nie jak homo sapiens.

Najtrudniejszy do zrobienia był podbródek; aby 

wykonać go odpowiednio, musiałem użyć potężnych 
zastrzyków plastiku. W końcu dało się porównać z 
bohaterskimi kształtami brody Vaski. Potem brwi 
(masa sztucznych włosów wszczepionych pod skórę) i 
szkła kontaktowe o kolorze jego oczu. Potem odciski 
nałożone cienką błoną na opuszki palców i już byłem 
gotowy do wykonania dalszych zleconych mi zadań. 
Rozebrałem szybko mego dobroczyńcę i wskoczyłem 
w galowy mundur Armady. Moja pierś ugięła się pod 
ciężarem licznych ozdobników i szerokiej gamy 
medali, które miały dobrze świadczyć o ich 
właścicielu.

Zadowolony z dobrze wykonanego obowiązku, 

background image

nalałem sobie zasłużonego drinka i zatopiłem się w 
kontemplacji. Jutro wstąpić miałem do wojska i choć 
jedynie na krótko, to wcale mi się to nie podobało.

background image

8
- Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę pana wpuścić 

- wykrztusił strażnik stojący przed stalową, nitowaną 
bramą wpuszczoną w kamienny mur zwieńczony 
pasmami drutu kolczastego.

- Co to znaczy, że nie możecie mnie wpuścić?! 

Otrzymałem rozkaz stawienia się w Glupost! - 
ryknąłem naśladując najlepszy wojskowy zwyczaj. - 
Natychmiast otwierajcie te drzwi!

- Proszę wybaczyć, ale nie mogę. Baza jest 

zapieczętowana. Otrzymałem zakaz wpuszczania 
kogokolwiek.

- Chcę się widzieć z dowódcą warty!
- Proszę bardzo - powiedział jakiś zimny głos za 

moimi plecami. - Co to za zamieszanie?

Kiedy się odwróciłem i spojrzałem na jego 

kapitańską belkę, a on na mój krzyż majora, 
wiedziałem, że wygram tę dyskusję. Że już ją 
wygrałem. Podeszliśmy do bramy i nastąpiła seria 
wezwań i wywołań na wizji i fonii, po czym wręczono 
mi mikrofon i zobaczyłem na ekranie nastroszonego 
faceta z pułkownikowskim rombem. Wiedziałem, że 
teraz już przegrałem.

background image

- Baza jest zapieczętowana, panie majorze - usły-

szałem.

- Otrzymałem rozkaz, żeby się tu zameldować.
- Miał się pan zameldować wczoraj. Przedłużył 

pan samowolnie urlop.

- Przykro mi, panie pułkowniku, ale musiała 

nastąpić omyłka w zapisach. Rozkazy mówiły, że 
mam się zameldować dzisiaj. - Podniosłem rozkazy i 
zdębiałem: data rzeczywiście była wczorajsza. Ten 
pijak Vaska wszystko pokręcił, a ja będę kwiczał. 
Pułkownik uśmiechnął się słodko, zupełnie jak samiec 
w czasie rui.

- Gdyby pomylono rozkazy, majorze, nie byłoby 

z pewnością kłopotu, ale ponieważ to wyście narobili 
zamieszania, poruczniku, już wiemy, gdzie tkwił błąd. 
Proszę się zameldować przy wejściu bezpieczeństwa.

Odwiesiłem mikrofon i odebrałem od kapitana 

komplet gwiazdek, oddając moje krzyże. Uśmiechnął 
się w pełni usatysfakcjonowany, a ja zastanowiłem 
się, czy awanse następują tu równie szybko jak 
degradacje.

Później przemaszerowaliśmy przez coś w rodzaju 

śluzy powietrznej, w której sprawdzono moje 

background image

dokumenty, pobrano odciski palców i już byłem 
wewnątrz bazy Glupost. Dostałem wóz, a 
przydzielony mi żołnierz zawiózł mnie na kwaterę.

Przez cały czas uważnie rozglądałem się wokół, 

lecz nie zauważyłem niczego nadzwyczajnego. Po 
placu apelowym snuły się w ordynku tłumy żołnierzy, 
walało się sporo kosztownych maszyn pomalowanych 
w jaskrawe kolory. To, czego szukałem, było z 
pewnością dobrze ukryte.

Gdy w końcu znalazłem się razem z rzeczami w 

pokoju, z sąsiedniego łóżka dobiegło pytanie:

- Nie masz przypadkiem czegoś do picia?
Przyjrzałem się uważnie i stwierdziłem, że to, co 

wziąłem zrazu za kupę zmiętoszonych koców, zawiera 
wewnątrz kościstego osobnika w ciemnych okularach. 
Wysiłek, jaki włożył w zadanie mi tego pytania musiał 
kompletnie go wyczerpać, bo jęknął i opadł na koce.

- Przypadkiem mam - odpowiedziałem 

otwierając okno. - Nazywam się Vaska. Masz jakieś 
preferencje co do gatunku?

- Otrov.
Nie mogłem przypomnieć sobie alkoholu o takiej 

nazwie, uznałem więc, że po prostu się przedstawił. 

background image

Sięgnąłem po najmocniejszy argument i nalałem pół 
szklanki. Złapał ją w trzęsące się dłonie i opróżnił 
duszkiem. Wstrząsnęło nim, ale musiało pomóc, bo 
wyciągnął w miarę stabilną już kończynę po dolewkę.

- Odpalamy za dwa dni - oznajmił. - To coś tutaj, 

to naprawdę nie jest rozpuszczalnik?

- Nie, tylko tak pachnie. Dokąd?
- Nie rozśmieszaj mnie o tak wczesnej porze. 

Nigdy tego nie wiemy. Dla bezpieczeństwa. A może ty 
jesteś z bezpieki?

- Uśmiejesz się, ale nie. Nie czuję się najlepiej, 

stąd te żarty. Rano obudziłem się jako major.

- A teraz jesteś porucznikiem. Cóż, łatwo 

przyszło, łatwo poszło.

- Wcale nie przyszło mi to tak łatwo!
- Przepraszam. Figura stylistyczna. Ja zawsze 

byłem porucznikiem, więc nie wiem, co czujesz. Nalej 
mi jeszcze trochę, to będę mógł się ubrać. Trzeba iść 
do klubu i wziąć się do roboty. Jak sobie pomyślę o 
tych tygodniach lotu o suchym pysku, to mi się słabo 
robi.

A zatem Cliaand wygrywał swoje bitwy o wodzie. 

Ciekawe, czy ja bym tak potrafił?

background image

Po drodze do klubu nie byłem zbyt rozmowny. 

Musiałem stąd wyleźć i zająć się Vaską, a trafiłem 
tymczasem do bazy z zakazem wyjścia i pieczęciami 
na bramach. Nic, dochodziło południe. Trzeba coś 
wykombinować, aby zniknąć wieczorem. Wsunąłem 
w kieszeń fiolkę butanolu - wywoływał zgagę, lecz 
brany co dwie godziny neutralizował alkohol. A 
chlanie zapowiadało się potężne.

Nasz stół szybko stał się centrum ogólnego 

zainteresowania. Szastałem forsą (oficjalnie wygraną 
w karty) i słuchałem najrozmaitszych wspomnień, 
najczęściej z poprzednich kampanii. Przewijało się w 
nich jedno - nieprawdopodobna liczba zwycięstw. 
Wiedziałem, że armia planety Cliaand jest niezła, ale 
patrząc na obecną tu kolekcję pijaczków nader 
trudno było uwierzyć, że ta chluba Armandy 
Kosmicznej była naprawdę aż tak dobra. Ale byli - i 
to wydało mi się przygnębiające.

Do wieczora skład się zmienił, gdyż do 

pierwszego zestawu pijaków dołączyli inni, a z tych, 
którzy ze mną zaczynali, nie ostał się nikt. Kiedy 
tylko któryś opadał na podłogę, obsługa wynosiła go 
ostrożnie, a jego miejsce zajmował nowy. Doszedłem 

background image

w końcu do wniosku, że pora już opuścić to grono. 
Zamknąłem oczy i zjechałem pod stół. Silne dłonie 
złapały mnie pod kolana i za ramiona, gdy tylko 
zauważono, że przestałem funkcjonować. Zostałem 
odholowany.

Gdy kroki obsługi oddaliły się, otworzyłem oczy. 

Zadymiona izba z rzędami prycz - na najbliższej 
widniała otwarta gęba Otrova. Nikt nie zauważył, gdy 
naciągnąłem rękawiczki i ruszyłem do drzwi 
prowadzących na podwórze. Wszyscy byli pogrążeni 
w pijackim śnie. Było już ciemno, akurat najwyższa 
pora, by się samowolnie oddalić, tyle że nadal jeszcze 
nie wiedziałem jak.

Wyjście przez bramę było niemożliwością - przed 

każdą stała drużyna straży, aby komuś nie zachciało 
się lunatycznych wycieczek. Wzdłuż muru, co sto 
kroków, sterczał wartownik, elektroniki było pewnie 
ze dwa razy więcej. Paliły się reflektory oświetlające 
wewnętrzną stronę ogrodzenia. Miało to zapobiegać 
wtargnięciu z zewnątrz, lecz działało w obie strony.

Polazłem w stronę kosmodromu, na którym stała 

kolekcja najcięższych transportowców, jakie w życiu 
oglądałem. Łatwo by było do nich się dostać, tylko co 

background image

dalej? Lądowanie czymś takim koło „Robotnika" 
równało się demontażowi połowy dzielnicy.

Nagle rozbłysły światła i do lądowania podszedł 

deltoidalny myśliwiec. Pneumatyki dobijały jeszcze 
na betonie, a ja już gnałem w jego stronę i to na 
złamanie karku. Szaleństwo? Może. Lecz w moim 
fachu człowiek szybko uczy się polegać na odruchach.

W biegu przylepiłem sobie wąsa i potruchtałem 

za kołującą maszyną do boksu. Pojawił się samochód, 
który wyjechał mu na spotkanie, a mechanicy zaraz 
zabrali się do przeglądu.

Kabina otwarła się i po przystawionej drabinie 

zaczął schodzić tęgi osobnik z krzyżem majora na 
kołnierzu. Podbiegiem tak, aby stanąć w ciemności 
przy samochodzie i gdy skierował się ku mnie, 
zasalutowałem.

- Proszę wybaczyć - wysapałem przesuwając się 

tak, by móc w każdej chwili wepchnąć się za nim do 
środka. - Ale komendant prosił mnie, bym sprawdził, 
czy ma pan papiery.

- O czym, kurwa, pan mówi? - wlazł do wozu, a 

ja za nim.

- To pan nie wie? Boże! Szofer, natychmiast 

background image

jedziemy!

Szofer pojechał, bo na tym w końcu polegało jego 

zajęcie. Wyciągnąłem z kieszeni rurkę i kiedy byliśmy 
już poza zasięgiem wzroku obsługi myśliwca, 
uniosłem ją do ust.

- Panie majorze...
Dmuchnąłem, gdy odwrócił głowę. Jęknął, 

podniósł rękę do policzka, w który wbiła się strzałka, 
i osunął się na siedzenie. Przytrzymałem go, 
wyjmując jednocześnie igłę.

- Szofer, stać! Coś się stało panu majorowi!
Nie był to człowiek obdarzony wyobraźnią - 

stanął. Pozwoliłem sobie zrobić ponowny użytek z 
rurki. Dołączył do majora.

Ściągnąłem obu na pobocze i ubrałem się w 

kombinezon majora, nakładając jednocześnie hełm i 
okulary. Śpiącą parę ułożyłem w ten sposób, by 
obejmowali się czule, i zawróciłem wóz.

Zahamowałem z piskiem obok myśliwca.
- Alarm! - ryknąłem. - Odczepcie go, bym mógł 

wystartować!

Mechanicy porozdziawiali gęby, w niemym 

zachwycie, ale żaden nie drgnął, toteż obróciłem 

background image

najbliższego czubkiem buta we właściwą stronę. To 
ich zmobilizowało. Rzucili się w wir pracy - wszyscy 
poza szpakowatym podoficerem, który przyglądał mi 
się uważnie.

- To osobista maszyna majora Lopty. Czy nie 

zaszła tu przypadkiem jakaś pomyłka?

- Nie większa niż ta, którą wy chcecie zrobić, 

wtykając nos w nie swoje sprawy. Jak dawno temu 
byliście szeregowcem?

Popatrzył na mnie w zamyśleniu i odszedł. 

Wsiadając do samolotu zauważyłem, że majstruje coś 
przy umieszczonym w samochodzie radiu. Trzeba 
było wcześniej coś z nim zrobić, teraz było już za 
późno. Właziłem właśnie do kabiny, gdy rzucił 
słuchawkę i wrzasnął:

- Zatrzymajcie go! Nie ma żadnego alarmu!
Pomagający mi dotąd mechanik stał się nagle 

przeszkodą, toteż odesłałem go kopniakiem na ziemię, 
w chwilę później zrobiłem to samo z drabiną. Rozwój 
sytuacji wcale mi się nie podobał. Zakładałem, że 
będę miał trochę czasu na zapoznanie się z 
przyrządami. Wiele latałem na odrzutowcach, ale 
nigdy na cliaandzkich. Sporo czasu zajęło mi 

background image

odszukanie przełącznika świateł. Akurat gdy go 
znalazłem, drabina znów zachrobotała na burcie. 
Nigdy nie lubiłem podoflcerów-służbistów, a przez 
tego tutaj musiałem jeszcze marnować czas, którego i 
tak nie miałem zbyt wiele.

Rozpiąłem kombinezon i z wewnętrznej kieszeni 

wydobyłem granaty rozweselające. Posłanie ich na 
dół uwolniło mnie od przesadnej troskliwości 
mechaników. Ten menda sierżant trzymał się 
tymczasem poza ich zasięgiem, majstrując znowu coś 
przy radiu. Minął się chłop z powołaniem - zamiast do 
Armandy powinien trafić do łączności. Przyjrzałem 
się armaturze i w końcu znalazłem czarną gałkę z 
napisem PALJENIE. Przesunąłem ją i silniki z 
grzmotem obudziły się do życia. Coś przeleciało mi 
nad głową. Kopiąc przepustnicę zauważyłem, że 
sierżant klęka i mierzy staranniej. Maszyna ruszyła 
powolutku.

Jego pistolet ponownie wypalił i poczułem 

wibrację, jaką wywołuje pocisk wbijający się w 
pancerną osłonę oparcia fotela. Dzięki ci, Boże, za 
przezorność konstruktorów i pancerne płyty! 
Ustawiłem się tyłem do niego i dałem pełny gaz - 

background image

odrzut targnął idealnie jego głową i dalszych strzałów 
już nie było. Maszyna szarpnęła się ku przodowi i 
zobaczyłem majtający się radośnie na wietrze 
przerwany wąż paliwowy. Wciąż tryskało z niego 
paliwo. Ci idioci zapomnieli go odłączyć!

Skręcając na pas startowy, ujrzałem kilka 

nadjeżdżających z rykiem ciężarówek i sunącą za 
nimi pancerkę. Ani chybi mieli zamiar zablokować mi 
drogę. Szukając gorączkowo po kabinie, znalazłem w 
końcu małą płytkę opatrzoną napisem 
ISBACIWANJE.

Podnosząc głowę doznałem wrażenia, że zderzę 

się z najbliższą ciężarówką. Wojacy ewakuowali się z 
niej w chwalebnym pośpiechu. Nacisnąłem hamulce i 
skrzyżowałem stery. Maszyna skręciła w miejscu i 
jakieś dwie stopy skrzydła zostały w ciężarówce. 
Dałem pełny gaz i światła pasa startowego zaczęły 
migać obok mnie z coraz większą szybkością.

Jedną ręką trzymałem wolant, a drugą 

wymacywałem pasy i zapinałem szelki uprzęży. 
Jednej ciągle mi brakowało - okazało się, że na niej 
siedziałem.

Zatrzasnąłem w końcu wszystkie i spojrzałem 

background image

przed siebie: maszyna miała zbyt małą szybkość, aby 
oderwać się od ziemi i z rosnącym przyspieszeniem 
kierowała się prosto na kamienny mur, który wyrósł 
na pewnym kursie kolizyjnym.

background image

9
Obliczenie czasu musiało być idealne, inaczej 

cała impreza skończyłaby się fiaskiem. Gdy 
zobaczyłem spoiny między blokami muru, 
zrozumiałem, że to teraz, i nacisnąłem guzik 
katapulty.

Wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, abym 

mógł za nimi nadążyć: nad głową trzasnęła mi kabina 
(zniesiona eksplozją), a fotel trzasnął mnie po krzyżu. 
Pożeglowałem wolno ku górze, przeleciałem nad 
murem i miałem przed sobą tylko ciemne niebo. 
Kiedy byłem w najwyższym punkcie lotu, poczułem 
następne uderzenie w plecy i rozwinęła się nade mną 
czasza spadochronu. Ściana najbliższego budynku 
zbliżała się błyskawicznie. Fotel rąbnął o bruk, a 
spadochron nakrył to wszystko zwojami jedwabiu.

Gdy wreszcie się spod niego wygrzebałem, 

ujrzałem jakąś parkę, która wrosła w chodnik po 
przeciwnej stronie ulicy. Wytrzeszczali na mnie oczy. 
Zza muru dochodziły tymczasem odgłosy eksplozji i 
innej ożywionej działalności; niebo rozjaśniały 
płomienie i słychać było dziki ryk syreny alarmowej. 
Ślicznie.

background image

- Próbujemy nowy sprzęt - rzuciłem w stronę 

widzów i prysnąłem za róg.

W najbliższej bramie zrzuciłem hełm i 

kombinezon. Jako jednostka wolna i 
niezidentyfikowana udałem się spokojnie do 
„Robotnika". Musiałem pozbyć się Vaski, przejąć na 
dobre jego tożsamość i pokombinować, jak dostać się 
ponownie na teren bazy. Ale to potem.

Vaska, rozrzucony na łóżku, poruszył się, gdy 

wszedłem. Zakołysał głową. Trans hipnotyczny 
kończył się, a on usiłował mu w tym dopomóc. Nie 
można powiedzieć, by robot-sprzątacz pozostawał 
przy tym bierny. Starł już kurze i teraz usiłował 
zasłać łóżko, na którym major leżał. Wdusiłem guzik 
WRÓĆ PÓŹNIEJ. Zamówiłem obiad i żeby ulżyć 
Vasce, podałem mu sugestię, że nie jadł nic od dwóch 
dni, a przed sobą ma najlepszy posiłek, jaki zdarzył 
mu się w życiu. Sam tymczasem zastanawiałem się, co 
mam zrobić z tym okazem głodomora wkładającego 
sobie do uszczęśliwionej gęby kolejny kawał 
leguminy.

Na tym świecie było miejsce tylko dla jednego 

background image

Vaski, więc co miałem zrobić? Zabić go? Technicznie 
żaden problem, poszatkować potem zwłoki, wrzucić 
do pieca łukowego i usunąć popiół. Żadna filozofia. 
Ale nie było dla mnie kuszące zabić z zimną krwią - to 
nie ja. Zabijałem ludzi wielokrotnie i na różne 
sposoby, ale tak sobie spokojnie wykalkulować i 
sprzątnąć kogoś - nie, zbyt silny miałem szacunek dla 
życia. Teraz, kiedy wiemy, że jedyną rzeczą, jaka 
istnieje po drugiej stronie nieba jest następny szmat 
przestrzeni i gdy wszystkie religie odeszły w 
niepamięć dziejów, zrozumieliśmy, że doczesność jest 
jedyną rzeczą, jaką posiadamy. Każdy ma tylko 
jedno, krótkie doświadczenie, związane z 
funkcjonowaniem jego jasnego świata świadomości w 
nieskończonej, a otaczającej nas nocy, której 
ciemności nie rozświetla nic innego, i musi jak 
najlepiej wykorzystywać to, co ma. Oznacza to, że 
powinien szanować życie innych, gdyż konsekwencją 
śmierci jest nieodwracalne zakończenie bytowania 
czyjejś świadomości. Cliaandczycy tak nie myślą, ale 
to nie dowodzi, że najlepszą rzeczą jest akurat 
zgodzenie się z nimi w tym punkcie. Westchnąłem - 
prześliczne wręcz plany związane z piecem łukowym 

background image

zniknęły.

No i co? Mogłem skuć go łańcuchami i wsadzić 

do jaskini wraz z dystrybutorem żywności. Gdybym 
miał jaskinię i pozostałe. Odpada. Gdybym miał czas, 
mógłbym zmienić mu wygląd i nafaszerować pamięć 
informacjami prowadzącymi prosto do mamra, i to 
zatrzymałoby go przynajmniej na sześć miesięcy. Ale 
ja nie miałem czasu. Mogłem też zrezygnować z całej 
akcji, co byłoby najrozsądniejsze, zważywszy, że w 
Glupost rozpętano już zapewne biurokratyczne 
piekło, by sprawdzić, kto rozpieprzył im to latające 
cudo.

Usłyszałem jakieś poruszenie za ścianą i do 

pokoju wjechał sprzątacz.

- Mógłbym wam ładnie posprzątać? - zapytał 

seksownym głosem.

Powiedziałem mu, co mógłby zrobić, ale nie miał 

odpowiedniego wyposażenia. Toteż w końcu 
pozwoliłem mu wziąć się do roboty. Gapiłem się na 
jego krzątaninę i zaczęła mi powoli świtać genialna 
myśl.

Teoretycznie mógłbym tu trzymać Vaskę w 

nieskończoność - nikt się nim nie zainteresuje, dopóki 

background image

rachunek będzie opłacany. Ale sugestię hipnotyczną 
trzeba było odrzucić, jako że musi ona być odnawiana 
co dwanaście godzin, a mnie tu nie będzie, żeby to 
robić. A może będę? Najpierw muszę poszukać 
tutejszego centrum kontrolnego.

Zostawiwszy mego podopiecznego, który 

zaśmiewał się do łez oglądając jakiś dramat 
historyczny („to najlepszy program rozrywkowy, jaki 
widziałeś"), poszedłem na poszukiwania. Nawet tak 
zautomatyzowany hotel jak ten musi czasem podlegać 
kontroli mechaników, a ci muszą jakoś dostać się do 
wnętrza. Wystarczyło trochę wytrwałości.

Znalazłem to w pobliżu wejścia: zamaskowane 

drzwi z dziurką od klucza. Trochę czasu straciłem na 
„odpluskwienie", a kiedy w końcu zamknąłem te 
drzwi za sobą, poczułem się jak karaluch w skrzynce 
radioodbiornika.

Zewsząd zwisały i wystawały elektroniczne 

komponenty, zwoje kabli wiły się we wszystkich 
kierunkach, rolki taśm wirowały na komputerach, 
zapalały się pulsujące światełka. Słowem, burdel na 
wrotkach.

Przelazłem przez to całe zamieszanie, odczytując 

background image

napisy na wolnych fragmentach ścian, i w końcu 
odnalazłem konsolkę pulpitu kontrolnego. Stało przed 
nią nawet normalne krzesło! Opadłem na nie i 
zabrałem się do pracy.

Najpierw „pluskwa" w pokoju. Odnalazłem 

obwody, był nawet ekran. Profilaktycznie 
sprawdziłem inne pokoje. W niektórych działy się 
nawet ciekawe rzeczy, miałem jednak do wykonania 
ważniejsze zadanie niż obserwacja, a poza tym byłem 
przecież już człowiekiem żonatym.

Ze sposobu podłączenia zorientowałem się, że 

pomyślane było to tak, aby naraz dawało się 
podsłuchiwać tylko jeden pokój. Bóg jeden wie, 
dlaczego tak zrobiono. Nie było rzeczą trudną dorobić 
jeszcze jedno połączenie i pod ten numer podłączyć 
jakikolwiek inny, udający pokój Vaski. Szansa jedna 
na milion, że się wyda. A wystarczało mi to w 
zupełności, by spać potem spokojnie. Tak zatem od 
tej chwili Vaska nie mógł być ani widziany, ani 
słyszany. Na dodatek połowa pokoi stała pusta, a na 
najbliższym posterunku bezpieki, ku któremu 
kierowały się kable, wcale nie musieli o tym wiedzieć.

Pieniędzy na jego utrzymanie mogłem dostarczać 

background image

przez ponad rok, bo zawsze istniały banki, z których 
można je sobie wypłacać. Pozostawało jeszcze tylko 
znaleźć sposób, by utrzymać go w tym pokoju. Przy 
mojej płodnej wyobraźni i zasadniczo wrednym 
charakterze obmyślenie planu było kwestią chwili.

Do obwodu głośnikowego podłączyłem 

magnetofon z mechanizmem zegarowym i ukryłem to 
wszystko w gąszczu innych połączeń. 
Zaprogramowałem nagranie i czas i uruchomiłem 
całą aparaturę. Pospieszyłem do pokoju na próbę 
generalną.

Vaska przez cały czas wlepiał oczy w telewizor. 

Posapywał z podniecenia, gdy potężne krążowniki 
kończyły swój żywot w oszalałym dziele zniszczenia. 
Grzmiały armaty, wściekały się rozszalałe moce, a 
przez to wszystko przebijał się mój nagrany głos:

- A teraz posłuchaj, Vaska, posłuchaj uważnie. 

Masz za sobą długi, męczący dzień i jesteś śpiący. 
Ziewasz. Wyłączysz światła i udasz się na spoczynek, 
aby zasnąć zasłużonym snem sprawiedliwego i zacząć 
jutro kolejny, pracowity dzień.

Wszystko się zgadzało, poza tym pracowitym 

dniem oczywiście. Jutro obudzi go mój kojący głos, 

background image

oznajmiając, żeby zapomniał wszystko, co było 
wczoraj, gdyż dzisiaj właśnie ma ostatni dzień urlopu 
i musi odpocząć przed zameldowaniem się w 
jednostce. Wieczorem usłyszy cytowane już nagranie 
o pracowitym dniu i tak na okrągło, aż do końca 
zaprogramowanego czasu. Cudownie proste i przez to 
niezawodne.

Do otworu w ścianie wsunąłem połowę 

posiadanej gotówki, tak że rachunek skoczył do 
niesamowitej sumy. W radosnym podnieceniu 
wyszedłem na korytarz. Jeszcze karteczka NIE 
PRZESZKADZAĆ zawieszona na drzwiach i byłem 
gotów.

Potem dopadło mnie przygnębienie. Vaską 

zająłem się troskliwie, pora pomyśleć o sobie. Trzeba 
wrócić do bazy, a nie wiadomo jak. Rozejrzałem się 
za butelką, która jak dotąd skutecznie dostarczała mi 
twórczego natchnienia.

Biorąc pod uwagę zamieszanie, jakiego 

narobiłem wychodząc nielegalnie poza mury, musiała 
tam panować nader ożywiona działalność. Oczyma 
wyobraźni widziałem wzmocnione warty, oddziały 
kręcące się po terenie i tym podobne atrakcje. 

background image

Najlepiej byłoby zrobić tak, żeby wszystko to 
skierowało się przeciwko nim samym i aby nikt nie 
wiedział, że ktoś wszedł. Tylko jak to zrobić?

Gdy tylko postawiłem właściwe pytanie, znalazła 

się rychło właściwa odpowiedź. Skompletowałem 
potrzebny sprzęt. Trochę ciężki niestety. Potem 
zająłem się przebraniem mojej skromnej osoby: 
zapięty od góry do dołu płaszcz, sflaczały kapelusz i 
stara, wierna siwa broda. Wykończyłem butelkę, 
wyszedłem na korytarz, zamknąłem drzwi na klucz, 
klucz wrzuciłem do zsypu i pojawiłem się na ulicy. 
Machnięciem ręki zatrzymałem robocab i gramoląc 
się do środka rozkazałem:

- Baza Glupost, główne wejście.
Szaleństwo? Możliwe, lecz było to jedyne wyjście. 

Gdy dojechaliśmy do bramy, jakiś porucznik 
otworzył drzwiczki i wrzasnął:

- Baza jest zamknięta! Co tu robicie?
- Baza? - zajodłowałem, bardzo źle naśladując 

starczy falsecik. - A to nie jest Centrum Poprawy 
Możliwości Sokiem Marchewkowym? Taksówka 
zawiozła mnie w złe miejsce...

Porucznika aż skręciło z obrzydzenia. Odwrócił 

background image

się zgorszony, a wtedy wturlałem mu pod nogi dwa 
argumenty gazowe. Gdy wybuchły, dołożyłem jeszcze 
pięć, uszczelniając jednocześnie maskę na twarzy.

Była to wspaniała mieszanka; gaz rozweselający, 

oślepiajacy i kupa dymu na dodatek. Zaśmiewający 
się i przeklinający faceci rozbiegli się na wszystkie 
strony. Gruchnęły strzały. Targając walizkę dotarłem 
do bramy. Ładunki miały magnesy, tak że 
wystarczyło je tylko odpowiednio umiejscowić. 
Połączyłem je ze sobą inicjatorem i uruchomiłem 
zapalniki. Sam prysnąłem pod mur. Czas uciekał aż 
za szybko. Za bramą musiał czekać już na mnie 
komitet powitalny. Lecz ja zaszedłem już za daleko.

W ciemności rozległ się huk i łoskot rozrywanej 

stali. Miałem nadzieję, że wybuch rozwalił bramę 
doszczętnie. Gdy ku niej postąpiłem, z otaczającej 
mnie ciemności dobiegły dźwięki, które zwykle są 
właściwe tylko domom wariatów.

background image

10
Dziura była w sam raz. Po drugiej stronie 

zobaczyłem reflektory i oddział żołnierzy z bronią 
gotową do strzału. Co więcej, strzelali, i sądząc po 
odgłosach za mną, musieli kogoś trafić. Przytuliłem 
się do ściany i wrzuciłem przez otwór granaty. Gdy 
dym zgęstniał, rzuciłem się najszybciej jak mogłem, 
do środka. Widowisko było pierwszej klasy, 
dramatyczne jak cholera. Jęczały syreny, wrzeszczeli 
ludzie, szczękała broń. Powiększałem to 
pandemonium, jak mogłem, ciskając granaty na 
prawo i lewo.

Zostawiłem sobie ich jeszcze parę, ot, na wszelki 

wypadek, i włączyłem samolikwidator w walizce. Miał 
pięć sekund opóźnienia, więc cisnąłem ją i pobiegłem 
w przeciwnym kierunku. Z tego co pamiętam, była 
tam strażnica, przed którą parkowały samochody. 
Modliłem się, żeby był tam jeszcze choć jeden. Z 
mroku dobiegł odgłos zapalanego silnika. Ruszyłem z 
kopyta, gubiąc kapelusz. Silnik zawarczał głośniej i 
poprzez rzednący dym ujrzałem kanciaste pudło 
ciężarówki.

Rzuciłem dwa z czterech pozostałych mi 

background image

granatów, mierząc jak najdalej od siebie. Zgodnie z 
oczekiwaniami kierowca zahamował, ledwo tylko 
ujrzał przed sobą wykwitające kłęby dymu.

Skoczyłem do drzwi i otwarłem je jednym 

szarpnięciem, drugim zaś wyciągnąłem kierowcę za 
szmaty (białe - był w pełnym uniformie kucharza). 
Gdy leciał na ziemię, mój prawy sierpowy wylądował 
na jego rozdziawionej gębie. W chwilę później 
siedziałem za kółkiem. Kiedy wyjechałem ze strefy 
zadymienia, zauważyłem, że już jest dzień.

Coraz więcej żołnierzy kręciło się spokojnie po 

okolicy. Najwyższy czas wrócić do starej tożsamości - 
dziadek w wojskowej bazie to dość szokujący widok. 
Skuliłem się i szarpnięciem zdarłem brodę.

Nagle poczułem przeszywający ból w okolicy 

ucha. Rzuciłem się w bok (razem z ciężarówką, która 
wjechała w oddział wojska), kątem oka dostrzegając 
błysk. Drugie uderzenie dosięgło mnie w ramię. Z 
tylnego okna szoferki wystawała odziana w biel ręka 
ściskająca ciężki garnek. Rozgorączkowany jazdą 
zapomniałem, że kucharz zwykle ma pomagierów. 
Ręka plątała się niepokojąco blisko. Trzasnąłem ją 
kantem dłoni i przejąłem garnek. Za następnym 

background image

razem odesłałem go z powrotem. Z granatem we-
wnątrz. Choć na chwilę miałem spokój. Wyrównałem 
kurs, zwolniłem i skręciłem za najbliższe 
zabudowania. Ciężarówka była już nadmiarem 
dobrobytu, a nie zdobyczą, i należało się jej pozbyć.

Ale nie byłoby dobrze, gdyby znaleziono mnie 

gdzieś daleko od kwater; mogłoby to spowodować 
niezdrowe zainteresowanie moją osobą. A kwatery 
oficerów były po drugiej stronie bazy. Nagle coś mi 
zaświtało - blisko stąd był przecież ich klub, a jeśli ci 
pijacy leżą jeszcze tak, jak ich zostawiłem... Byłaby to 
zbyt piękna okazja, by nie spróbować z niej 
skorzystać. Wyskoczyłem z hamującego wozu, 
zostawiając po drodze płaszcz i maskę. Wsadziłem 
czapkę na głowę, ostatni granat wepchnąłem do 
kieszeni i skręciłem za róg. Już miałem wniknąć przez 
tylne wejście, gdy usłyszałem głosy. Wmurowało 
mnie.

- To wszyscy?
- Jest jeszcze paru, trudno ich dobudzić. I jeden, 

z którym nie można się dogadać.

Przybyłem za późno. Jakiś oficer wchodził 

właśnie do budynku, a dookoła podreptywało wielu 

background image

żołnierzy odprowadzających skacowanych oficerów 
do ciężarówki. Odbezpieczyłem granat i wyszedłem 
zza rogu. Jeśli uda mi się dołączyć do tej drużyny 
ubogich pijaczków, będę bezpieczny. Nikt nie zwrócił 
na mnie uwagi. Szerokim łukiem cisnąłem granat 
przed ciężarówkę.

Wybuchł w przyjemny i znany mi sposób. 

Wszyscy oczywiście spojrzeli w tym kierunku. W 
paru skokach osiągnąłem grupkę i dołączyłem do 
jednego z siedzących na ziemi oficerów, który z 
podziwu godną obojętnością ignorował bodźce 
zewnętrzne mamrocząc coś do siebie. Pomogłem mu 
się pozbierać.

A potem żołnierze pomagali mi, bo nie 

sprawiałem wrażenia kogoś mogącego samodzielnie 
utrzymać pion. Omal się nie wykopyrtnąłem, ale 
powstrzymano mnie w ostatniej chwili. Ten etap 
można było uznać za zakończony.

Lecz było coś jeszcze do zrobienia - kucharz z 

pewnością zamelduje, że przyłożył mi w ucho. Był 
tam już dość duży guz. Zacznie się więc szukanie 
śladów na głowie. No i cześć... Guza się nie pozbędę, 
ale mogę spróbować jakoś go zamaskować.

background image

Wojacy pomogli mi wleźć na pierwszy stopień, 

dalej miałem czołgać się sam. Jak tylko mnie puścili, 
nie trafiłem łapą, gdzie miałem trafić i jak bryła 
betonu runąłem do tyłu. Nie było to miłe, lecz 
rozbiłem sobie łeb dokładnie pod ich nogami. Niech 
teraz ktoś mnie zapyta, skąd ten guz.

Palnąłem się jednak mocniej, niż zamierzałem. 

Gdy wróciła mi ostrość widzenia, siedziałem na ziemi, 
a po mojej twarzy ciurkiem płynęła krew. Nie leżało 
to w moich zamiarach, lecz robiło dobre wrażenie: 
już gnał ku mnie żołnierz z apteczką. Obwiązali mi 
łeb i doprowadzili pod pudło ciężarówki (żebym, broń 
Boże, powtórnie im się nie wymsknął). Powłócząc 
nogami dotarłem do najciemniejszego kąta budy i 
właśnie stamtąd dotarło do mnie chrapliwe:

- Vaska... - rzecz jasna, był to mój kumpel z 

pokoju, rozczochrany i nieszczęśliwy. - Nie masz 
czegoś do picia? - spytał zgodnie ze swym porannym 
zwyczajem.

Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, gdy ten pijany 

autobus zatrzymał się. Kiedy oficerowie zobaczyli, że 
zamiast na kwatery przywieziono ich pod budynek 
komendantury, rozległy się pełne żalu jęki. Mimo że 

background image

spodziewałem się tego, skarżyłem się równie 
przeraźliwie. Zaprowadzono nas do poczekalni, skąd 
miano nas wywoływać pojedynczo na rozmowy z 
bezpieczniakami (z powodu dziwnych, a niepo-
kojących zabaw, jakie miały miejsce w bazie 
Glupost). W trakcie oczekiwania dała się zauważyć 
wzrastająca popularność latryny. Również z niej 
skorzystałem. Głównie po to, by zostawić sobie na 
palcach trochę mydła, które wtarłem również do 
oczu. Piekło jak ocet, ale wyglądało dobrze, czyli tak, 
jakbym był obudzony z ciężkiego, pijackiego snu.

Wraz z innymi położyłem się na ławkach i 

zasnąłem.

Obudziła mnie nagła cisza, w którą wdarły się 

odgłosy pojedynczych kroków. Zbliżyły się do mnie 
i... przeszły dalej. Uchyliłem powieki i zobaczyłem 
plecy w pomarszczonym, jasnoszarym mundurze. 
Ziewając wstałem i drapiąc się pod bandażem 
zastanawiałem się, o co tu chodzi. Skąd ten mundur i 
skąd ta cisza.

Posiadacz pleców doczłapał do przeciwległej 

ściany, stanął i odwrócił się. Z przodu był równie 
niesympatyczny: lekka łysina okolona ryżawymi 

background image

włosami, pierwsza tłusta fałda podwójnego 
podbródka, wyblakłe oczy - przeciętna twarz nie do 
zapamiętania. Jednak gdy się odezwał, a miał głos 
surowego dyrektora szkoły, moi pijaczkowie 
zachowali absolutną ciszę.

- Panowie oficerowie, to znaczy ci, którzy nie byli 

pijani jak świnie, słyszeli być może eksplozje i całe 
spowodowane nimi zamieszanie. Powstało ono w 
wyniku działań osobnika, który wtargnął na teren 
bazy i nie został jeszcze zlokalizowany. Nie wiemy o 
nim niczego konkretnego, ale podejrzewamy, że jest 
szpiegiem z innego świata.

Jak można było się spodziewać, oświadczenie to 

spowodowało westchnienia i cichy szmer. Mężczyzna 
poczekał, aż nastanie cisza.

- Prowadzimy intensywne poszukiwania, a 

ponieważ wy znajdowaliście się w pobliżu, 
zamierzamy porozmawiać z wami, aby dowiedzieć się 
tego, co wy wiecie. Możliwe zresztą, że znajdę owego 
szpiega wśród was.

Przygotowawszy nas duchowo, zaczął 

wywoływać pojedynczo na rozmowy. Byłem 
wdzięczny mojej przezorności, dzięki której nabiłem 

background image

sobie porządnego guza.

Nieprzypadkowo zostałem wywołany jako trzeci. 

Bóg wie co, lecz coś musiało podpaść i wzbudzić 
podejrzenia, skoro wzięto mnie na początku. 
Powłócząc nogami wszedłem do pokoju. Wskazał mi 
krzesło przy biurku.

- Może będzie pan łaskaw potrzymać to w trakcie 

rozmowy - stwierdził średnio obraźliwym tonem, 
podając mi srebrne jajko nadajnika poligraficznego.

Ponieważ Vaska nigdy w życiu by tego nie 

rozpoznał, ja też nie wiedziałem, co to jest. 
Przyjrzałem się jajku z mieszaniną wstrętu i 
zainteresowania i ścisnąłem je w dłoniach. 
Wewnętrzne moje reakcje nie były jednak takie 
spokojne:

„Mają mnie! Wie, kim jestem i bawi się ze 

mną!" Byłem ciekaw, co też interesującego widzi w 
detektorze kłamstw leżącym na stole. Gapił się weń 
dłuższą chwilę. Spotęgowało to moją panikę.

W końcu spojrzał głęboko w moje przekrwione 

oczy i skrzywił się z niesmakiem.

- Miał pan dość ciężką noc, poruczniku Hulja. - 

Oczy znów zwróciły się na papiery i detektor.

background image

- No tak... Kilka ostatnich kieliszków... - 

powiedziałem głośno, w myślach natomiast 
przemknęło: „Zastrzelą mnie. Kulą w serce". Oczami 
wyobraźni widziałem już moje zwłoki walące się w 
błoto.

- Widzę, że ostatnio pana zdegradowano... A 

gdzie są pańskie zapalniki, panie Pas Ratunkowy!

- Zapalniki? Jakie zapalniki? - „Jestem 

zmęczony", pomyślałem, „chcę spać".

- A pańska rana na głowie? Nasz szpieg został 

uderzony w okolice ucha.

- Spadłem z ciężarówki, żołnierze mnie 

obandażowali, może pan ich spytać...

- Już to zrobiłem. Pijak, który się przewraca - 

typowy przedstawiciel szeregów oficerskich. Niech się 
pan wynosi i umyje. Napawa mnie pan wstrętem. 
Następny.

Niepewnie podniosłem się na nogi i ruszyłem do 

drzwi, zapominając o trzymanym w ręku jajku. 
Musiałem zawrócić i położyć je na biurku. 
Oszukiwanie poligrafii wymaga treningu i zręczności, 
które to przymioty na szczęście posiadałem. Można to 
przeprowadzić w określonych warunkach. Te tutaj 

background image

były idealne - nagły wywiad przeprowadzony bez 
testów normalizujących. Wywiad rozpoczął się, gdy 
byłem bliski paniki. Bałem się jeszcze, zanim zadano 
mi jakiekolwiek pytanie. I to zostało idealnie 
wykreślone na poligrafie. Ale kiedy zadano mi trefne 
pytanie - to, które miało zdemaskować szpiega, a na 
które byłem przygotowany - odprężyłem się i to 
zostało pokazane. Pytania nie mówiły nic nikomu 
poza szpiegiem. I kiedy zobaczył wynik, wywiad był 
już skończony.

Otrov siedział kompletnie trzeźwy, z oczami 

wielkimi jak spodki. Oparłem się o ławkę obok niego.

- Czego chciał? - spytał konspiracyjnym szeptem.
- Nie wiem. Pytał mnie o bzdury, o których nie 

miałem zielonego pojęcia.

- Mam nadzieję, że ze mną nie będzie chciał 

rozmawiać.

- A kto to jest?
- Nie wiesz!?? - szok, zaskoczenie, totalne 

osłupienie.

- Przecież wiesz, że dopiero przyjechałem...
- Ale przecież wszyscy znają Kraja!
- To... on?! - wykrztusiłem i spróbowałem 

background image

wyglądać na równie przerażonego jak Otrov. Po 
czym, aby skończyć temat, wyszedłem do latryny.

Wszyscy znają Kraja.
Kim jest Kraj?

background image

11
Przygotowania do inwazji okazały się dla 

wszystkich ulgą. Lepsza spokojna wojna niż 
niespokojny pokój; pokój pełen podejrzeń, które 
ciągle jeszcze przelewały się przez Glupost. Nagłe 
inspekcje, nocne poszukiwania i inne takie. Byłbym 
naprawdę dumny z własnych osiągnięć (w sianiu 
zamętu), gdybym sam nie stał się ofiarą moich 
działań.

Na dwa dni przed dniem B zamknięte zostały 

bary. Miało to ułatwić doprowadzenie oddziałów do 
stanu trzeźwości. Kilku opornych, a wśród nich Otrov 
i ja, musiało zakonspirować swoje zapasy, dzięki 
czemu udało nam się zachować równowagę ducha 
nieco dłużej niż pozostałym. W dniu inwazji miałem 
jeszcze małą puszkę sproszkowanego alkoholu w 
opakowaniu po proszku do zębów. Zostawiłem ją na 
czarną godzinę. Tyle że owa godzina nastała właśnie 
wtedy, gdy wszelkie zapasy już zniknęły, a my z 
przerażeniem rozmyślaliśmy o nadchodzących 
tygodniach abstynenci. W końcu wywołano nas i 
pojedynczo skierowano na wyznaczone okręty.

Cała ta ścisła tajemnica z początku mnie 

background image

ogłupiała - inwazja bez planów, manewrów, 
szkolenia... Ale oświeciło mnie: był to idealny sposób 
na zachowanie tajemnicy, a przy dużym 
doświadczeniu pilotów i wojsk desantowych mogło się 
nawet udać. Potem odkryłem, że taka procedura 
naprawdę ułatwiała mi życie: zmniejszała ilość okazji 
do popełnienia błędu wynikającego z nieznajomości 
realiów.

Prawdziwą satysfakcję sprawił mi przydział na 

transportowiec wojsk. Wiedziałem już, że będę mógł 
spokojnie wyładować. Kilka minut później spotkała 
mnie druga radość; do kabiny wlazł Otrov i 
oświadczył, że będzie moim drugim pilotem.

- Wspaniale, a ile masz godzin na transportowcu 

klasy „Parijan"?

Przyznał się do żałośnie niskiej liczby. 

Poklepałem go po przyjacielsku.

- Masz szczęście. Wujek Vaska nie jest 

samolubem. Dla starego kumpla żadne poświęcenie 
nie jest za wielkie. Pozwolę ci samodzielnie 
wystartować, a jak się postarasz, to nawet wyładować.

Jego wdzięczność była tak wielka, że przyznał się 

do posiadania wiecznego pióra wypełnionego 

background image

dwustuprocentowym alkoholem. Obaj strzyknęliśmy 
sobie i z uczuciem zadowolenia obserwowaliśmy 
ładujące się oddziały. Kilka minut później przytuptał 
do kabiny jakiś pułkownik z imponującą brodą i w 
pełnym rynsztunku bojowym.

- Pasażerom wstęp wzbroniony! - zwróciłem mu 

delikatnie uwagę.

- Niech pan zamknie gębę, poruczniku. Mam 

taśmy z pańskim kursem.

- Dobrze. Mogę je dostać?
- Coo? Albo pan zwariował, albo żartuje - jedno i 

drugie jest w czasie wojny karalne.

- To chyba przemęczenie. Wie pan, brak snu...
- Tak - złagodniał nieco. - Trzeba to brać pod 

uwagę. To nie było łatwe dla nikogo, ale mamy to już 
za sobą. Proszę włączyć obwód komenderujący.

Otrov nacisnął jakiś guzik, a na ekranie 

wyświetliło się: BACZNOŚĆ (stanęliśmy w postawie 
mocno zasadniczej). W chwilę później ukazało się 
tam: PODAĆ KURS. Pułkownik wyjął taśmę z torby, 
a my podpisaliśmy się, zaświadczając, że była 
zapieczętowana. Otrov wsunął ją do komputera, a 
pułkownik chrząknął z satysfakcją wynikającą z 

background image

dobrze spełnionego obowiązku. Na pożegnanie 
wypalił jeszcze przez ramię:

- I żadnych lądowań przy dziesięciu G, które 

skretyniali piloci uwielbiają, jak mocno mi się 
wydaje, bo jak nie, to policzymy się na sądzie 
polowym.

Przez siedem straszliwie nudnych dni w drodze 

(Bóg wie dokąd), na zamrożonych racjach 
żywnościowych i bez zmiękczających efektów 
alkoholu, byliśmy dodatkiem jedynie do całkowicie 
zautomatyzowanego statku. Nikt do nas nie zaglądał. 
Jedyne drzwi do pomieszczeń oddziałów desantowych 
zamknięte były na głucho, a klucz miał ów znajomy 
skądinąd pułkownik.

Ostatecznie, jak powszechnie wiadomo, zabawa 

w wojnę składa się z dwóch zasadniczych elementów: 
graniczącego z obłędem pośpiechu i paniki, która 
ogarnia dokładnie wszystkich, oraz ogłupiającego do 
cna czekania nie wiadomo na co. Obecnie byliśmy 
ogłupiani, między innymi przez komputer, który nie 
uznał za stosowne poinformować nas nawet, dokąd 
lecimy.

background image

Pułkownik zjawił się znowu w momencie 

wychodzenia z nadprzestrzeni.

- Proszę to wziąć, sprawdzić i podpisać - 

warknął.

Była to opisana wielkimi czerwonymi literami 

taśma pod tytułem „Inwazja". Wpakowałem ją do 
komputera i od razu wszystko ruszyło szybciej. Po 
jednej stronie rozbłysło żółtawe słońce, po drugiej 
pojawiła się błękitna planeta, a pośrodku cała 
cliaandzka flota inwazyjna.

Nasz szwadron trzymał się statku dowódcy jak 

pisklęta kwoki, a planeta rosła na ekranach. Nie 
cieszyłem się na inwazję. Tylko szaleniec cieszyć się 
może z nadchodzącej wojny. Miałem jednak nadzieję 
znaleźć tu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, w 
tym - jak to możliwe? Wierzyłem dotąd, że inwazji 
nie da się przeprowadzić, a to, że właśnie brałem w 
jednej udział, nie było jeszcze dość przekonywającym 
dowodem.

Siły uderzeniowe zadały kłam moim teoriom, 

wysforowując się do przodu. Gdy planeta wypełniła 
przednie ekrany, ujrzałem wreszcie pierwsze oznaki 
wojny: małe iskierki światła w bezkresie nocy. 

background image

Rozpuściliśmy szyk i pojedyncze transportowce 
rozpoczęły desant na określone cele. Pomajstrowałem 
przy radiu i przekląłem cliaandzką przezorność. Oto 
schodziłem do lądowania wraz z wypełnionym 
wojskiem statkiem, nie wiedząc absolutnie, gdzie 
wyląduję. Oczywiście dojrzeli nas już z planety, teraz 
nie można już było tego uniknąć. Tylko co to za 
planeta? Naszym celem był jakiś port kosmiczny, do 
którego kierował nas sygnał ze zrzuconej przez 
myśliwce osłony radiolatarni. Jego współrzędne 
dostaliśmy z ową tajną taśmą.

- Przekaż pułkownikowi pierwsze ostrzeżenie i 

podaj mu wysokość - poleciłem Otrovowi.

Lądowaliśmy prowadzeni przez komputer 

dokładnie po stycznej do sygnału radioboi. Gdy 
wyszliśmy z chmur, dojrzałem pierwsze oznaki oporu. 
Wokół nas zaczęły wykwitać czarne kłaczki. Zaczęli 
się wstrzeliwać, przeszedłem zatem na ręczne 
sterowanie i przyspieszyłem opadanie, myląc tym 
samym komputer opeelu. Następna seria ułożyła się 
już wysoko nad nami. Podałem komputerowi 
program utrzymania deceleracji jak najdłużej. 
Zaprogramowałem też opuszczenie się do wysokości 

background image

zero z opóźnieniem dającym 10 G. Oznaczało to, że 
będziemy spadać z maksymalną szykością, a zwalniać 
w minimalnym czasie, dzięki czemu skróci się okres 
narażania się na ostrzał w powietrzu. Poza tym 
pułkownik będzie miał swoje 10 G.

Odpaliły silniki hamujące. Maszyna zatrzymała 

się na wysokości równej wierzchołkom drzew, a impet 
wcisnął nas w fotele. Gdy tylko zachrzęściły podpory, 
nacisnąłem przycisk rampy rozładunkowej. Maszyna 
zadrżała, żelastwo jęknęło i oddziały desantowe 
weszły do akcji.

Wszędzie w pobliżu widziałem leje po bombach i 

zwały gruzu. Osłonę stanowiły myśliwce 
bombardujące, ale nie było prawdopodobną rzeczą, 
by tylko one złamały opór. Chyba że ten świat nie 
posiadał regularnych sił zbrojnych. Może to właśnie 
była tajemnica sukcesu: wybiera się planety, które 
dojrzały do oskubania. W słusznej odległości za 
swoimi oddziałami kroczył brodaty pułkownik. 
Miałem nadzieję, że flaki, które powykręcało mu 
podczas lądowania, nie wróciły jeszcze na swoje 
miejsce.

- A teraz trzeba by znaleźć coś do picia! - 

background image

odezwał się Otroy i na samą myśl o chlaniu gęba 
rozjaśniała mu się w uśmiechu.

- Pójdę się rozejrzeć, a ty siedź przy radiu i 

pilnuj tej wojny.

- To samo mówią wszyscy pierwsi piloci - 

poskarżył się.

- Przywilej stanowiska. Poczekaj, a któregoś dnia 

i ty z tego skorzystasz.

- Bar jest w porcie! - wrzasnął za mną.
- Nie ucz ojca dzieci robić! - odparłem z 

godnością i wyszedłem.

Wszystkie drzwi otworzyły się z chwilą 

lądowania, toteż bez problemów skorzystałem z 
rampy. Było cicho, oddziały inwazyjne wyniosły się 
już z portu i nigdzie nie było żywego ducha. 
Odnalazłem bar i na początek wysuszyłem piwo, po 
czym, dla utrwalenia, antecańską Ladevandet. Ze 
starych i nowych znajomych ustawionych za barem 
ułożyłem zgrabny stosik i zabrałem się do 
poszukiwania torby. W efekcie tych starań znalazłem 
się twarzą w twarz z jakimś przerażonym 
młodziankiem.

- Ne mortigu min! - ryknął rozpaczliwie. 

background image

Esperanto opanowałem już jakiś czas temu, toteż 
skorzystałem ze sposobności, aby nabyć praktyki.

- Przybyliśmy tu, aby was wyzwolić, więc nie 

uczynimy wam krzywdy. Jak się nazywasz?

- Pire.
- A jak się nazywa ten świat? - Było to może 

dziwne pytanie, jeśli wziąć pod uwagę, że zadał je 
butny zdobywca, lecz młodzian był zbyt przerażony, 
by logicznie myśleć.

- Burada.
- Świetnie, cieszę się, że mówisz prawdę. No i cóż 

mógłbyś powiedzieć o Buradzie?

Pogapił się na mnie z rozdziwioną gębą i trwał 

tak przez dobrą chwilę, zanim wylazł z szafki. 
Pogrzebał potem w niej i podał mi książeczkę. Na 
okładce był trójwymiarowy obrazek oceanu i pełne 
wdzięku drzewa, które rosły na samym brzegu. Wraz 
z dotknięciem obrazek ożył: fale uderzyły o złocisty 
piasek, a drzewa poruszyły się pod tchnieniem 
niesłyszalnego wiatru. Z chmurek uformowały się 
litery i przeczytałem napis: PIĘKNA BURADA - 
ŚWIAT WAKACJI DLA ZACHODNIEJ SFERY.

- Szaber i kontakty z wrogiem - oznajmił od 

background image

drzwi głos znanego mi, obmierzłego pułkownika. 
Trzymał palec na spuście rozpylacza i wpatrywał się 
we mnie z wyrazem twarzy, który można było 
określić wyłącznie jako świński uśmiech. - No i 
lądowanie przy dziesięciu G. To ostatnie nie jest 
wystarczającym powodem do rozstrzelania, ale dwa 
pierwsze z pewnością tak.

background image

12
Pire wydał zdławiony okrzyk i usiłował wejść w 

ścianę. Uśmiechnąłem się możliwie jak najchłodniej, 
zorientowawszy się, że moje dłonie pozostają poza 
zasięgiem widoczności, i rozkazałem młodzikowi 
stanąć pod przeciwległą ścianą. W chwili odwracania 
się z powrotem do pułkownika jedną ręką wysunąłem 
z kabury pistolet. Rozpylacz pułkownika znajdował 
się troszeczkę wyżej niż poprzednio.

- Myli się pan - powiedziałem - i obraża przy 

okazji oficera lotnictwa. Zabezpieczam alkohol, aby 
nie dostał się w niepowołane ręce i aby uchronić od 
pijaństwa pańskich żołnierzy. Przy okazji złapałem 
więźnia - to wszystko, co mam do powiedzenia, 
pułkowniku.

- Wystarczy, że na rozprawie powiem, że 

złapałem pana na szabrownictwie i zmuszony 
zostałem do użycia broni podczas próby ucieczki.

- Tego nie da się zrobić - oświadczyłem łagodnie 

podnosząc broń na wysokość jego oczu. - Ostrzegam, 
że strzelam dobrze, a ta zabawka może rozwalić panu 
łeb.

Zatkało go. Pire zapiszczał w kącie i usłyszałem 

background image

głuchy łoskot, pewnie zemdlał. Nie wiadomo, jak 
skończyłaby się ta scena, gdyby w polu widzenia nie 
zjawił się żołnierz i radiostacją. Pułkownik złapał 
słuchawkę i wrócił na wojnę, a ja dźwignąłem naręcze 
flaszek i wyszedłem drugimi drzwiami. Zaniosłem to 
na statek i oddałem Otrovowi z komentarzem:

- Nie wychylaj od razu więcej niż dwie flaszki.
Po czym postanowiłem skorzystać z okazji, iż 

bitwa jeszcze trwała i wszyscy zajęci byli sobą. 
Poszedłem się trochę powłóczyć po okolicy. 
Przewodnik, który uprzednio przekartkowałem, 
szybko wyrzuciłem. A nuż znajdzie się drugi 
pułkownik.

Dowiedziałem się jednak z tej książeczki, że 

znajduję się w mieście zwanym Sucak i że cała ta 
planeta nastawiona jest na turystykę. Przygnębiające. 
Wiele czasu upłynie, zanim turyści powrócą na te 
słoneczne plaże.

Musiałem odszukać jakiegoś odpowiedzialnego 

mieszkańca Sucak City, który nie dość, że jeszcze żył, 
to nie był również więźniem. Musiałem spytać go o 
parę rzeczy.

Szedłem wypalonymi już ulicami, mijając 

background image

kolumny jeńców i trupy leżące na chodnikach. W 
końcu to nie ja znalazłem mieszkańca, a mieszkaniec 
mnie.

Skręciłem z głównej ulicy w przecznicę, która 

wyglądała dość podejrzanie. Z tabliczki wynikało, że 
nazywa się to Matbaacilik-sasurtmek - żadna ulica o 
tej nazwie nie mogła być niczym dobrym. 
Potwierdziło się to za najbliższym załomem muru. 
Skręciwszy, natknąłem się na młodą kobietę z 
automatem śrutowym w dłoniach. Wyglądała, jakby 
nie trzymała go po raz pierwszy, toteż grzecznie 
podniosłem rączki, zanim jeszcze się odezwała.

- Poddaj się albo cię zabiję!
- Już się poddałem, nie widzisz? Jestem po 

waszej stronie, niech pokój zapanuje na Buradzie!

Parsknęła pogardliwie na tę tyradę (rzeczywiście 

kretyńską, lecz nie zdołałem na poczekaniu wymyślić 
nic mądrzejszego) i automatem wskazała drzwi. 
Nawet w gniewie była piękna. Miała na sobie jakiś 
ciemnogranatowy uniform ze złotymi insygniami na 
rękawie. Grzecznie przeszedłem przez drzwi i równie 
grzecznie oddałem jej pistolet. Mógłbym coś zrobić z 
jej ręką i automatem, ale nie odczuwałem potrzeby 

background image

posiadania dwóch samopałów. Jak długo sadziła, że 
jest górą, tak długo była szansa na w miarę swobodną 
rozmowę. Weszliśmy do jakiegoś biura, gdzie leżała 
druga dziewczyna w mundurze. Nogawka jej spodni 
była odwinięta i odsłaniała bardzo brzydką ranę i 
przesiąknięte krwią bandaże.

- Masz jakieś lekarstwa? - zapytała moja 

władczyni.

- Mam - otwarłem pakiet pierwszej pomocy i za-

brałem się do roboty. - Ale chyba niewiele pomogą. 
Straciła dużo krwi i wymaga pomocy lekarza.

- Ciekawe, gdzie mam go znaleźć? Może u was?
- Może, ale ma za powolny i słaby puls. Wątpię, 

żeby przeżyła.

- Jeśli nie przeżyje, to będzie wasza wina! - W jej 

oczach pojawiły się łzy, ale rusznica nadal skierowana 
była w moją stronę.

- Pamiętaj, że próbowałem ją uratować. Możesz 

mi mówić Vaska.

- Taze - odparła automatycznie. - Sierżant 

Gwardii przed ich przewrotem.

- Ich? - poczułem lekki zamęt. - Masz na myśli 

nas, armię planety Cliaand?

background image

- Oczywiście, że nie. Ale po co ja z tobą gadam, 

zamiast porządnie cię ukatrupić!

- Nie powinnaś. To znaczy - nie powinnaś mnie 

zabijać. Czy uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział, że 
jestem przyjacielem?

- Nie.
- Że jestem szpiegiem z innego świata, który 

aktualnie przyłączył do ich Armady?

- Powiedziałabym, że jesteś bezwartościowe 

ścierwo, które usiłuje za wszelką cenę uratować swoją 
skórę.

- No, tak czy inaczej patrząc, też racja - 

zgodziłem się dochodząc do wniosku, że nic tu nie 
zdziałam, posługując się argumentami, które trzeba 
przyjmować na wiarę.

- Taze... - odwróciliśmy się. To ranna wyszeptała 

jej imię i znieruchomiała. Nie żyła.

Poczułem, że ja też jestem już martwy. Taze 

uniosła broń i zobaczyłem, jak bieleją jej kostki u 
palców. Po czym zrobiłem błyskawicznie kilka rzeczy: 
znurkowałem pod broń i skoczyłem na dziewczynę. 
Automat wypalił, omal nie urywając mi głowy, ale 
tylko raz. Złapałem jedną ręką za lufę, drugą 

background image

wymierzyłem dziewczynie cios kantem dłoni, trafiając 
w mięsień ramienia. Potem wykonałem jeszcze kilka 
rzeczy, których normalnie nie robi się kobietom 
(chyba że w nagłej potrzebie), i w efekcie tych 
czynności stałem się posiadaczem i automatu, i 
pistoletu, a ona leżała pod ścianą. Minie jeszcze kilka 
dobrych minut, nim odzyska władzę w palcach. 
Niewiele brakowało, a złamałbym je.

- Przepraszam, ale musiałem. - Schowałem 

pistolet i rozładowałem automat. - To, co ci 
powiedziałem, to prawda. Jestem po waszej stronie i 
próbuję wam pomóc. Ale najpierw to ty będziesz 
musiała udzielić mi pomocy.

Była mocno zmieszana, ale i zainteresowana. 

Otarła rękawem oczy i otwarła je szeroko, gdy 
podałem jej automat. Zdziwiła się jeszcze bardziej, 
gdy dostała również amunicję.

- Byłbym wdzięczny, gdybyś trzymała póki co te 

rzeczy osobno. W zamian coś ci opowiem. Istnieje 
pewna organizacja, o której pewnie nie słyszałaś, a 
która interesuje się poczynaniami planety Cliaand. A 
owe poczynania to międzyplanetarne inwazje. Burada 
jest piąta na liście i wygląda na to, że wszystko poszło 

background image

tu zgodnie z planem. Jak zawsze dotąd. Chcę 
wiedzieć, jak oni to robią. Jak, mimo waszych 
systemów obronnych, udało im się to osiągnąć.

- To wina Konsolosluka! - przerwała mi 

potrząsając bronią. - Nie twierdzę, że Partia Kobiet 
nie popełniała błędów, ale nie takie...

- Obawiam się, że straciłem wątek. Czy nie 

mogłabyś wyrażać się precyzyjniej?

- Mężczyźni! - splunęła, a oczy rozbłysły jej 

wściekłością i znowu wyglądała atrakcyjnie. - Przez 
wiele lat na tej planecie prowadziła oświecone rządy 
Partia Kobiet. Nikomu nie było źle. Gospodarka się 
rozwijała, obroty z turystyki były wysokie. Możliwe, 
że mężczyźni byli dyskryminowani, nie pracowali we 
wszystkich zawodach, ale od niedawna mogli już brać 
udział w wyborach. No i co z tego? Na innych 
planetach kobietom wiedzie się tak samo, a nie robią z 
tego powodu rewolucji. Ta ich partia - Konsolosluk, 
właziła wszędzie i wszędzie rozpuszczała kłamstwa. 
Zdobyli sobie popularność i uzyskali parę miejsc w 
parlamencie. Zaczął się zamęt. A potem doszło do 
jednodniowej rewolucji i przejęli wszystko pod swoją 
kontrolę. Jedyne, czego chcieli, to puszyć się jak 

background image

pawie i czuć się wyższymi. Miernota. Nie wiedzą nic o 
walce ani o rządzeniu! Zabronili nam, kobietom, 
wielu rzeczy. Zrobili tu taki konkursowy bajzel, że 
mucha nie siada! Ale jak te świnie wylądowały, to 
więcej tych mężczyzn uciekło, niż walczyło. Na 
dodatek poddawali się z byle powodu.

- Może musieli?
- Figa! Ofiary i tyle!
To wszystko ładnie pasowało do moich 

podejrzeń. Poszczególne kawałki łamigłówki ułożyły 
się w jedną całość. Jak wszystkie genialne pomysły, 
tak i ten był prosty i zarazem skuteczny. Należało 
jeszcze sprawdzić, czy faktycznie podboje planety 
Cliaand właśnie na tym się opierają. Zwróciłem się do 
Taze:

- Będę jeszcze potrzebował twojej pomocy. 

Pozostanę w Kosmicznej Armadzie, bo tutaj mogę się 
najwięcej dowiedzieć. Ale nie odlecę z tej planety. Tu 
oni są najsłabsi i tutaj muszą zostać pobici. Słyszałaś 
kiedyś o Korpusie Specjalnym?

- Nie.
- No to już usłyszałaś. Zamierza wam pomóc, a ja 

pracuję właśnie w tej firmie. Wiedzą, że flota 

background image

inwazyjna ruszyła i z pewnością już tu przylecieli. 
Była to jedna z rzeczy, jakie planowaliśmy. Teraz 
krąży wokół tej planety automatyczna stacja 
przekaźnikowa. Czy masz dostęp do nadajnika 
średniej mocy?

- Tak. Ale powiedz mi, dlaczego mam ci wierzyć? 

Przecież ty możesz kłamać!

- Mogę. Ale ty też możesz spróbować mi uwie-

rzyć. - Naskrobałem, co trzeba, na jakimś formula-
rzu. - Zostawiam cię teraz, by wrócić na statek, zanim 
zaczną się zastanawiać, dlaczego nie ma mnie w 
najbliższej knajpie. Oto wiadomość, którą przekażesz 
na tej częstotliwości. Na pewno uda ci się to zrobić. To 
dość proste. Nic przez to nie tracisz, a możesz 
przysłużyć się swojej planecie.

- Wybacz mi, ale tak trudno w to uwierzyć, że 

jesteś szpiegiem i że chcesz nam pomóc.

- Może mu pani wierzyć z cały spokojem. On jest 

szpiegiem, daję pani na to moje słowo - dobiegło w 
tejże chwili od drzwi, które miałem za plecami.

Poczułem się jak skończony idiota. Tak się 

zapomnieć?

Odwróciłem się powoli. Stał tam ubrany na szaro 

background image

Kraj. Dwaj inni, też w owym twarzowym kolorku, 
wystawali mu zza ramion, trzymając wycelowaną w 
moją skromną osobę broń. Kraj odezwał się 
ponownie.

- Obserwowaliśmy cię, szpiclu. Czekaliśmy na 

taką właśnie szczerą rozmowę. Jak widzisz - 
cierpliwość popłaca. Teraz możemy się już zabrać za 
twój Korpus Specjalny!

background image

13
- Coś mi się zdaje, że jestem coraz bardziej 

popularny. Pochlebia mi to - odezwałem się z 
uprzejmym uśmiechem.

- Jeśli ma pan na myśli pułkownika, to 

obserwował pana na mój rozkaz. A teraz niech pan 
przestanie rżnąć głupka, panie Pas Bezpieczeństwa, 
czy jak tam się pan naprawdę nazywa.

- Hulja Vaska, porucznik Armady Kosmicznej, 

do usług Waszej Ekscelencji - skłoniłem się nisko.

- Major Hulja został znaleziony w hotelu typu 

„Robotnik" w Dosadan-Glup, co zresztą 
naprowadziło nas na pański ślad. Tak prywatnie 
powiem panu, że gdyby nie przypadek - przepalił się 
czujnik optyczny w pokoju - to pański plan by się 
powiódł. Majora znalazł wysłany w celu naprawy 
elektryk. Ma pan pecha. Pani pozwoli, ten drobiazg ja 
wezmę. - Wyjął kartkę z wiadomością z nie 
stawiających oporu palców Taze. Zdawał się w pełni 
panować nad sytuacją.

Złapałem się za klatkę piersiową w okolicy serca 

i przewróciłem oczami, chwiejąc się na nogach. Całe 
towarzystwo obserwowało mnie w osłupieniu, gdy z 

background image

jękiem agonii moje ciało wyprężyło się i w kaskadzie 
szklanych odłamków wyleciało przez okno. 
Gwałtownym szarpnięciem obróciłem się w powietrzu 
i spadłem prosto na czekającego pod oknem szarego. 
Na nikogo więcej nie będzie już czekał - złamałem mu 
krtań. Obrót - i już byłem na nogach, gotów do biegu, 
który nie doszedł do skutku. Patrzyłem bowiem 
prosto w lufę rozpylacza trzymanego przez następ-
nego milczka w szarym uniformie. To się nazywa, o 
ile się nie mylę, szeroko rozwinięta profilaktyka.

- Dziewczynę zabierajcie do obozu, nie będzie 

nam już potrzebna, reszta razem z nim do centrum. 
Tylko nie dajcie się zaskoczyć! Widzieliście sami do 
czego jest zdolny! - To był bez wątpienia głos Kraja.

„W tej chwili do niczego", pomyślałem ponuro. 

Szlag mnie trafiał - znałem sekret ich sukcesów i nie 
byłem w stanie przekazać go dalej. Co gorsza, 
wiadomość mogła zostać przeinaczona przez Kraja, 
który, jak należało sądzić, był jednym z 
organizatorów tej imprezy.

Zostałem otoczony przez dziewięciu ponurych 

klientów w szarych wdziankach i zapakowany do 
ciężarówki (razem z nieboszczykiem). Żadnych szans 

background image

na ucieczkę - to byli fachowcy, i to dużej klasy. 
Doszedłszy do tego budującego wniosku, siadłem 
spokojnie na podłodze. Jazda nie trwała długo. Pod 
lufami zaprowadzono mnie do zarekwirowanego 
wieżowca, wepchnięto do zimnego pokoju i rozkazano 
zrobić striptiz, tyle że bez muzyki. Za pomocą 
fluoroskopu i poniżających, zimnych sond usunięto z 
mojej osoby wszystkie dodatki i wręczono mi nowy 
przyodziewek.

Projektanci strojów na Cliaandzie mieli fantazję 

co się zowie. Był to jednoczęściowy kombinezon z 
elastycznego plastiku zapewniający użytkownikowi 
wygodę, ciepło i całkowitą otwartość - był idealnie 
przezroczysty. Ostatnim dodatkiem krawieckim mego 
stroju był metalowy kołnierzyk z kablem, który biegł 
do małego pudełka trzymanego przez jednego ze 
strażników. Wszystko to zostało zrobione w 
całkowitym milczeniu i niespecjalnie mi się podobało. 
Okazało się, że słusznie. Gdy operacja została 
zakończona, strażnicy wynieśli się. Wszyscy, z 
wyjątkiem tego, który trzymał pudełko.

- Jeśli będę zmuszony, to mogę zrobić coś takiego 

- odezwał się tenże naciskając guzik na pudełku.

background image

W jednej chwili oślepiły mnie eksplodujące 

światła, uszy wypełnił mi superpotężny dźwięk, a 
każdy cal skóry zapłonął ogniem, zupełnie jakby 
wrzucono mnie do kwasu solnego.

Skończyło się równie szybko, jak zaczęło. Zmysły 

wróciły i zobaczyłem, że leżę na podłodze z bolącą 
głową - musiałem nieźle rąbnąć w ścianę. To małe 
draństwo generowało prądy o wybranych 
częstotliwościach, oddziaływujące na ośrodki 
nerwowe. Pomysłowe - po co torturować ciało, skoro 
można dostarczyć impulsy bólu bezpośrednio do 
systemu nerwowego. Czysto i skutecznie.

- Wstać! - usłyszałem i pozbierałem się dość 

szybko. Jeśli to miała być nauczka, bym zachowywał 
się posłusznie, to została ona przekazana jasno i 
wyraźnie.

- Przyrzekam, że będę grzecznym chłopczykiem - 

wychrypiałem przez zaciśnięte gardło.

Potulnie podreptałem za nim do innego 

pomieszczenia. Było całkowicie puste, jeśli nie liczyć 
biurka i haka, wyraźnie świeżo wbitego w sufit. Za 
biurkiem siedział Kraj. Obejrzał mnie dokładnie, co - 
biorąc pod uwagę moje wdzianko - nie sprawiało mu 

background image

specjalnych problemów. Nie dziwię mu się zresztą: po 
raz pierwszy oglądał Pas Ratunkowy, a nie duplikat 
Vaski. Znudziła mi się ta obserwacja i przejąłem 
inicjatywę.

- Co chciałby pan wiedzieć?
- Wiele rzeczy, ale na to przyjdzie czas później.
- A dlaczego nie teraz? Biorąc pod uwagę 

zaawansowanie technik hipnotycznych i 
farmakologicznych, że nie wspomnę o przestarzałych 
torturach, jak ten tu kołnierzyk, nie jest możliwe 
ukrycie jakichkolwiek informacji, i to przed tak 
zdeterminowanym człowiekiem jak pan. A więc niech 
pan pyta. Postaram się odpowiedzieć w miarę wy-
czerpująco, ale uprzedzam, że moje informacje o 
Korpusie są raczej mgliste - oględnie mówiąc - jako że 
nie informowano mnie o niczym konkretnym, na 
przykład o położeniu baz i innych takich rzeczach, 
zapewne właśnie dla uniknięcie nieszczęść, które 
mogłyby wyniknąć z sytuacji podobnych do mojej. 
Moja inicjatywa nie mogła nikomu zaszkodzić.

Byłem szczerze zdziwiony, gdy pokręcił 

przecząco głową.

- Na informacje przyjdzie czas później. Chcę 

background image

zadać panu wiele pytań, ale przedtem chcę pana 
zapisać do służby. Na ochotnika. Żeby pana do tego 
przekonać, muszę zacząć od jednej sprawy: nie 
zostanie pan zabity. Moi ludzie nie boją się śmierci, to 
byłaby zbyt łatwa ucieczka od wszystkich problemów, 
które ich codziennie gnębią. Pan nie będzie miał 
szansy takiej ucieczki.

W miarę upływu czasu miałem coraz bardziej 

dość tego gadania, powiedziałem zatem po prostu:

- Proszę o tym zapomnieć. Proszę zdać sobie 

sprawę z faktu, że nie podoba mi się ani pan, ani 
pańska organizacja, ani też jej cele. I nie zamierzam 
zmienić zdania. Jeśli nawet to panu obiecam, to nigdy 
nie będzie pan miał pewności, czy naprawdę będę 
panu pomagał zamiast szkodzić. Nie traćmy na to 
czasu.

- Pozwoli pan, że będę innego zdania - mówiąc to 

nacisnął coś na biurku i pudełko z mruknięciem 
wciągnęło kabel, tak że musiałem stanąć na palcach, z 
kołnierzykiem wpijającym się w szyję. - Zanim z 
panem skończę, będzie pan błagał o okazję do 
współpracy i rozpłacze się pan ze szczęścia, kiedy ten 
moment nastąpi. Pozwoli pan, że zademonstruję 

background image

jedną z naszych najprostszych, ale również i 
najskuteczniejszych technik argumentacyjnych.

Stanął obok i dwoma szarpnięciami przypiął 

dolne części moich rąk do biurka za pomocą 
kajdanek w ten sposób, że nadgarstki i dłonie miałem 
wolne. Następnie wyjął coś z szuflady. Była to siekiera 
- prymitywna i skuteczna, o długim stylisku i 
stalowym, lśniącym ostrzu. Złapał ją oburącz i 
podniósł wysoko w górę.

- Co robisz, idioto! - ryknąłem nie mogąc nic 

zdziałać. Siekiera z głuchym stukiem opadła na blat 
biurka.

Przepraszam, ale krzyknąłem. Ból był 

przeszywający. Podobnie jak przerażający był widok 
mojej prawej dłoni odrąbanej w nadgarstku i leżącej 
na biurku. Z przegubu tryskała krew. Siekiera 
uniosła się ponownie i tym razem, jestem pewien, 
wrzeszczałem przez cały czas - aż do momentu, w 
którym moja lewa dłoń została potraktowana tak 
samo jak prawa. Przez ten ból i przerażenie dotarł do 
mnie wyraz twarzy Kraja. Ten skurwiel, po raz 
pierwszy odkąd go zobaczyłem, uśmiechał się.

Potem była nicość, w której obracały się wolno 

background image

jakieś olbrzymie koła.

Kiedy otworzyłem oczy, leżałem na podłodze. 

Minęło trochę czasu i musiałem wysilić pamięć, aby 
odtworzyć, co właściwie się stało. Dopiero 
wstrząsająca wizja odrąbanych dłoni przywróciła 
mnie do świadomości. Usiadłem pocierając dłonie o 
siebie. Były zupełnie normalne i na miejscu. Co tu się, 
do cholery, wyrabia?

- Niech pan wstanie - dobiegło mnie gdzieś z 

góry. Był to głos Krają i zdałem sobie sprawę, że 
siedzę przed biurkiem. Wstałem i spojrzałem na blat. 
Był czyściutki.

- Przysiągłbym, że... - zatkało mnie, gdy 

zobaczyłem dwa głębokie ślady, które potężne 
uderzenie wyryło w metalowym blacie. Zupełnie 
jakby ktoś rąbnął weń na przykład siekierą. 
Podniosłem ręce i przyjrzałem się nadgarstkom. 
Każdy otoczony był czerwoną pręgą. Wzdłuż brzegów 
znajdowały się czerwone przecinki po usuniętych 
szwach. Ale mimo to moje dłonie były takie jak 
zawsze. Co tu się dzieje?

- Czy zaczyna pan rozumieć, co miałem na 

myśli? - głos Krają był równie szary, jak jego 

background image

ubranie.

- Coście zrobili?! Nie mogliście amputować 

moich dłoni i przyszyć ich z powrotem. Powiedzmy, 
że mogliście, ale to wymaga czasu, nie mogliście... - 
zamilkłem zdając sobie sprawę, że zaczynam 
bełkotać.

- Nie wierzy pan w to, co się stało? Mogę 

powtórzyć.

- Nie!!!
Pokiwał głową z aprobatą.
- No to zaczynamy szkolenie. Utracił pan już 

jakiś odcinek rzeczywistości, zgubił gdzieś nieco 
swego czasu, nie wie pan, co właściwie się stało. Lecz 
na pewno nie chce pan, by zdarzyło się to jeszcze raz. 
I tak właśnie będzie. W końcu straci pan wszelki 
kontakt z rzeczywistością, którą poważał pan przez 
całe życie. Kiedy stan ten zostanie osiągnięty, uznamy 
pana za jednego z nas. A wtedy przejdziemy do 
szczegółów związanych z Korpusem. Mogę zaręczyć, 
że będzie pan nie tylko zamęczał swoją pamięć, ale 
również jak najaktywniej opracowywał plany 
zniszczenia tej służby.

- To się wam nie uda. Nie jestem sam. Korpus 

background image

wie o was i pracuje przeciwko wam. Jest tylko sprawą 
czasu, kiedy skończy swe dzieło, a wtedy wszystkie 
wasze plany będzie można utopić w rynsztoku.

- Ależ skądże. Przez cały czas zdawaliśmy sobie z 

tego sprawę i uprzedzaliśmy każdy wasz krok. 
Schwytaliśmy i torturowaliśmy wielu waszych 
agentów. Wiedzieliśmy, że wszystko, co Korpus robił, 
podporządkowane zostało agentowi polowemu. I 
czekaliśmy na niego. Zjawił się pan. Mamy pana i pan 
będzie bronią, za pomocą której zniszczymy Korpus. 
Prawie mu uwierzyłem.

- To ładnie i ambitnie z waszej strony. Mam 

nadzieję, że się tym udławicie. Zapomnieliście o 
setkach planet popierających Unię. Gdy dowiedzą się, 
jakie kłopoty im sprawiacie, zmiażdżą was bez 
wysiłku.

- Setki planet to tylko teoria. Praktycznie każda z 

nich istnieje sama dla siebie i nie jest problemem 
opanowywać je po kolei. A im bardziej rozszerza się 
nasze imperium, im więcej światów składa nam hołd, 
tym bardziej proces nabiera szybkości.

- Istnieje czynnik, który ograniczy wasze podboje 

- wpadłem mu w słowo. - Wiem, na czym polega 

background image

sekret waszych sukcesów. Dokonujecie inwazji na 
plenety, które i tak już przegrały.

- Absolutna prawda - zgodził się ze mną.
- Znajdujecie planetę, która dojrzała już do tego, 

by ją zająć, gdyż wśród jej ludności znajduje się 
aktywna grupa malkontentów. Wasi ludzie 
zaopatrują ich we wszystko, czego trzeba: pieniądze, 
broń, narzędzia propagandy. I w końcu robią 
przewrót, a wy napotykacie znikomy opór podczas 
samej inwazji. Wasi agenci dbają o to, by siły zbrojne 
poddały się po kilku strzałach. Inwazja jest wygrana, 
zanim jeszcze się rozpocznie. Nic dziwnego, że wasi 
żołnierze uważają się za niezwyciężonych.

- Jest pan dobrym obserwatorem. Pańska analiza 

godna jest mistrza. To jest właśnie ta metoda.

- No to was mam.
- Raczej my pana. Co z tego, że pan wie? Nie 

zamelduje pan o tym nikomu, a jest pan jedynym 
spoza naszego kręgu, który ma na ten temat 
jakiekolwiek pojęcie.

- Nie mogę panu obiecać, że nie zamelduję!
- Pan nie, ale my możemy to zrobić w pana 

imieniu. Raport został przechwycony, a następnego 

background image

nie będzie. I spokojnie minie jeszcze sporo czasu. A 
wówczas dojdziemy już do drugiego etapu naszego 
planu. Będziemy dysponowali wystarczającą liczbą 
sprzymierzeńców z podbitych planet, by przystąpić 
do otwartej wojny. Tacy ludzie nazywają się 
najemnicy. Ich straty będą ogromne, lecz my 
będziemy mieli dość baz, by stanowiły niewyczerpane 
źródło rezerwy. I tak, w efekcie, zawsze będziemy 
zwyciężać. Interesujący obrazek, prawda?

- Nigdy wam się to nie uda! Kraj wstał zza 

biurka.

- No cóż, pożyjemy - zobaczymy. Nadszedł czas, 

aby zacząć pańską indoktrynację!

background image

14
Zabrano mnie do celi - nagiego pokoju bez okna, 

który za całe wyposażenie miał wiadro i również 
niedawno zainstalowany hak, do którego zostałem 
dohaczony przez strażnika.

- Szansa, że umrę z głodu jest niewielka - 

poinformowałem strażnika. - Z całą pewnością 
najpierw umrę z pragnienia.

Nie raczył nawet mi odpowiedzieć, ale przyniósł 

butelkę wody i standardową rację polową. Nie był to 
najlepszy posiłek w moim życiu.

Gdy zająłem się przeżuwaniem, coś ścisnęło mnie 

w środku. Kraj mówił rozsądnie i prawie mnie 
przekonał. Zerknąłem na swoje nadgarstki. 
Przekonał mnie. Tylko dlaczego tak bardzo mu na 
tym zależało? Ponieważ, to oczywiste, nie byłem w tej 
grze jedynie pionkiem, który mógł przeważyć szalę, i 
to na którąkolwiek stronę. Póki co planecie Cliaand 
powodzi się w najazdach, lecz Korpus mógł 
zaktywizować działalność powstańczą, dając im w ten 
sposób zajęcie na planetach już podbitych, co 
uniemożliwiłoby dalszą ekspansję aż do czasu 
decydującego spotkania. Moje umiejętności i wiedza 

background image

mogły przyczynić się do neutralizacji tego zagrożenia 
i dać czas Cliaandowi. Czas potrzebny na przejście do 
drugiej fazy operacji.

A to oznaczało, że szarzy popełnili błąd. Powinni 

mnie zabić lub poddać klasycznym torturom, 
wówczas pomógłbym im. Ze dwa razy. Zapomnieli o 
prostym fakcie, że jak długo będę żył, tak długo 
stanowić będę najbardziej morderczą broń 
wymierzoną przeciwko nim - a już na pewno po tym, 
co mi zrobili. Teraz nie było szans na współpracę.

To był trick. To musiał być trick i ja musiałem w 

to wierzyć, jeśli wszystko miało zachować sens. 
Opieprzyłem się zdrowo - słuchaj, DiGriz, wiesz 
wystarczająco dużo o rzeczywistości, aby wiedzieć, 
jak się nią manipuluje. Sam zawsze robisz to dla 
własnego dobra, a teraz ktoś wyciął taki numer tobie. 
Odcięte nadgarstki, z których tryskała krew! - 
spokój, do tego wrócimy za chwilę.

Najpierw fakty. Medycyna, choć wspaniała, nie 

da sobie rady z taką operacją w tak krótkim czasie. 
No dobrze, ale skąd niby ten krótki czas? Gdzieś, na 
jakimś poziomie podświadomości wiedziałem, że 
między amputacją a powrotem świadomości minęło 

background image

ledwie parę chwil - nie dni, najwyżej godziny. Każdy 
ma taki zegar, który nigdy się nie zatrzymuje. 
Właśnie teraz usiłował mnie poinformować, że od 
chwili, gdy się tu znalazłem, upłynęło naprawdę 
niewiele czasu. Ale jakie miałem dowody? Że 
powinien być zarost albo dłuższe włosy? A kto bronił 
im ostrzyc mnie i ogolić?

Paznokcie? Zawsze krótko je przycinam, a 

krótko przycięte paznokcie zawsze wyglądają tak 
samo. Zaraz, zaraz... coś mi świta... w czasie 
ładowania... złamałem paznokieć na małym palcu 
lewej ręki... jak rąbnąłem w ten głupi taster... nie 
patrz jeszcze... przypomnij sobie... denerwujący 
kawałek odłamanego paznokcia... cichy krzyk bólu... i 
maleńka kropla krwi... Incydent, o którym całkiem 
zapomniałem w gorączce późniejszych wydarzeń.

Ostrożnie uwolniłem dłoń spod pilnującego jej 

półdupka i obejrzałem: mały palec, złamany 
paznokieć i niewielki s trupek. Mam cię, Kraj, ty 
stary oszuście!

Sądząc z wyglądu ranki, byłem ich więźniem 

ledwie kilkanaście godzin. Najwyżej dwa dni. 
Czerwone blizny na nadgarstkach były zwykłymi 

background image

czerwonymi bliznami. Mogli je zrobić na sto 
sposobów. A amputacja? Kraj manipulował 
rzeczywistością - może była to hipnoza, może co 
innego. W tej chwili nie było to ważne. Zatem nie byli 
aż tacy inteligentni, na jakich chcieli wyglądać. Bez 
wątpienia stosowali tę technikę, technikę 
wykorzystywania luk w pamięci na tyle często, że 
popadli w rutynę i stracili krytycyzm. Szczególnie że 
wyniki były zwykle z pewnością rewelacyjne. Kraj 
radził sobie w ten sposób z obywatelami własnego 
świata, którzy brali swój zaścianek egzystencji za 
jedyną rzeczywistość, ich świat był dla nich jedynym 
światem. Wystarczyło wyrwać ich ze znajomego 
środowiska, by ich mózgi, pod odpowiednim 
naciskiem, zamieniały się w roztrzęsioną galaretę 
nadającą się do dowolnego formowania.

Pięknie. Tyle tylko, że nie takich sposobów było 

trzeba na elastycznego, z gruntu nieuczciwego i z 
dziecinną łatwością zmieniającego skórę (kameleon 
przy mnie nabawiłby się kompleksów) Jima DiGriz - 
człowieka o tysiącu twarzy, który znał setki kultur; 
bywalca dziesiątków światów. Chcieli zgnieść moją 
rzeczywistość jak wesz? Śmiechu warte usiłowanie! 

background image

Tych wszy jest na mnie parę setek.

Z radości zacząłem tańczyć i huśtać się na kablu. 

O małego słonia nie powiesiłem się przy tej okazji, 
gdy ześliznęła mi się ręka. Szczęśliwie złapałem kabel, 
inaczej nie byłoby już tu ze mnie pożytku.

Ponieważ moje wygłupy i próba samobójstwa nie 

wywołały żadnej reakcji, możliwości były dwie: albo 
tu nie ma „pluskiew", albo nikt nie ma czasu na 
obserwacje. Postanowiłem przyjąć to za pewnik.

Sam kabel był zbyt cienki, by można było się po 

nim wspiąć (patologicznie podejrzliwi gospodarze 
musieli przewidzieć taki zamiar), lecz zrobiwszy pętlę 
można się było na nim bujać!

Z pojemników po wodzie i żywności zrobiłem 

tampon, mogący posłużyć mi za rączkę. Związałem 
wokół niej podwójną pętlę z kabla. Na wysokości szyi. 
Podskoczyłem jak najwyżej i zawisłem całym 
ciężarem.

Za dziesiątą próbą poczułem, że prędzej ręce 

wyrwą mi się ze stawów, nim puści ten cholerny 
mechanizm. Teoria była słuszna: obręcz, kabel, 
pudełko, hak - wiele elementów. Gdyby zawiódł tylko 
jeden z nich, byłbym wolny. Pewnikiem zawiodą 

background image

raczej moje elementy. Chwilę odsapnąłem i 
skoczyłem po raz trzynasty.

Szczęśliwa trzynastka! Coś chrupnęło 

metalicznie i pudełko rąbnęło mnie w głowę. Byłem 
wolny. Pewnie tylko na parę chwil, lecz zawsze.

Pozbierałem się i przyjrzałem mojemu narzędziu 

tortur. Tylna ścianka naszpikowana była czerwonymi 
guziczkami. Zatrzęsło mną na myśl o naciśnięciu 
któregokolwiek. Nad nimi były jeszcze dwa większe: 
czerwony i czarny. Czerwony był wduszony. Z duszą 
na ramieniu nacisnąłem czarny.

Nic się nie stało. Tego byłem niemal pewny. 

Czując się już bezpiecznie wdusiłem jeden z małych 
czerwonych, potem następny. I jeszcze jeden. Nic - 
teraz był to martwy kawałek metalu. Zwinąłem kabel 
tak, by zwisał na wysokości rąk. Drzwi nie były 
zamknięte: albo głupota straży, albo pokładanie zbyt 
dużych nadziei w machinie. Przycisnąłem oko do 
futryny i zrobiłem niewielką szparkę.

I natychmiast zatrzasnąłem drzwi z powrotem. 

Korytarzem zbliżało się dwóch szarych, taszczących 
jakiś złowieszczy przedmiot. Następny krok w 
reedukacji DiGriza? Gdy poruszyła się klamka, stało 

background image

się to nader prawdopodobne.

W zanadrzu miałem dla tej parki pewną 

niespodziankę, lecz postanowiłem osiągnąć 
maksymalny efekt dramatyczny. Stanąłem za 
drzwiami i podziwiałem, jak mocują się z 
nieporęcznym meblem. Dopiero gdy jeden pisnął na 
znak alarmu, z całej siły rąbnąłem go uchylonymi 
drzwiami.

Słysząc chrzęst i skowyt, wyskoczyłem z ukrycia. 

Pudełko huśtające się na kablu nadawało się 
znakomicie na broń zaczepną. Jeden z szarych 
pochylał się właśnie nad maszyną, zajęty głównie 
swoimi stopami, na których znalazła oparcie.

Walnąłem go jedyną dostępną mi bronią w szczyt 

czaszki. Zanim pudełko zdążyło odskoczyć, pierwszy 
miał już spluwę w garści. Zainkasowałem cios w 
krocze. Zwinął się z bólu, a ja bez trudu zabrałem mu 
broń. Miała pełny magazynek. Zmarnowałem dwa 
pociski, ale zyskałem w zamian pewność, że ci dwaj 
nie podniosą już alarmu.

Wziąłem głęboki oddech i wychyliłem głowę za 

drzwi. Korytarz był pusty, pomknąłem więc do 
schodów. Następnym poziomem powinien być, o ile 

background image

dobrze pamiętam, parter. Zbiegłem po dwa schody 
naraz i okazało się, że pode mną jest jeszcze osiem 
pięter.

A jednak to fakt, że latali po mojej korze 

mózgowej w swoich malutkich ołowianych bucikach. 
Potwierdzało to moją teorię, że prawie wszystko, co 
przydarzyło mi się po aresztowaniu, to były iluzje, 
fałszywe wspomnienia. Pojawił się problem - czy to, 
co teraz robię, to rzeczywistość, czy może następne 
fałszywe wspomnienie, które ma mi udowodnić, że 
ucieczka jest niemożliwa. Może obudzę się znów w 
tamtym pokoju, przyczepiony do pudełka? Gdyby to 
była prawda, to i tak nie mogłem nic na to poradzić. 
Musiałem uznać iluzję za rzeczywistość.

Cztery piętra niżej, gdy już zaczynało kręcić mi 

się w głowie od ciągłego biegania w kółko, zobaczyłem 
jegomościa w szarym uniformie. Wędrował w górę i 
właśnie miał szok w oczach. Ponieważ to ja, a nie on, 
spodziewałem się takiego spotkania, mój strzał padł 
pierwszy.

To był strzał! W przeciwieństwie do poprzednich 

ten pocisk napędzany był rakietowe i wywalił dziurę 
w ścianie, a z jegomościa pozostały tylko nogi i łeb. 

background image

Ekonomiczna rzecz! Rzuciłem się po schodach jak 
oszalały samobójca - oczekiwanie na oklaski byłoby 
zupełnie pewnym sposobem skończenia ze sobą.

Schody urwały się i rąbnąłem w ścianę. Za sobą 

słyszałem jazgot organizującej się pogoni. Pchnąłem 
drzwi i wszedłem w ciemność. Dostrzegłem surowe 
ściany i kurz – oczywiste wskazówki, że minąłem 
parter i z rozpędu wlazłem do piwnicy. W dali 
majaczył blask światła. Podążyłem w tym kierunku. 
Gdy jednak dotarłem do celu, nie wzbudził on we 
mnie zachwytu.

Było to bowiem okno, ale nie takie, o jakim 

marzy każdy uciekinier, lecz małe, wysoko 
umieszczone i tak okratowane, jakby broniło dostępu 
do skarbca, a nie do głupiej rupieciarni, o której 
zawartość pokiereszowałem sobie nogi. Dopingowany 
nadchodzącymi z dali przekleństwami, cofnąłem się i 
wywaliłem w ścianę cały magazynek.

Spory kawał ściany wraz z oknem zamienił się 

we wspomnienie. Odrzuciłem bezużyteczną już broń i 
wspiąłem się po stercie gruzu, jaką zupełnie 
mimowolnie zrobiłem.

Wylazłem z tej nory na ulicę i puściłem się 

background image

ekstracugiem. Ktoś wrzeszczał, ale nie raczyłem 
odkrzyknąć. Może było to niegrzeczne, lecz 
brakowało mi tchu, a dłuższe pozostanie na wolności 
było ciągle sprawą problematyczną. W moim 
awangardowym stroju miałem szansę zostać 
zauważonym nawet przez ślepca. Powinienem pozbyć 
się tego wszystkiego i przywarować.

Skręciłem za róg i wleciałem na kogoś 

podążającego w przeciwnym kierunku. Obaj 
znaleźliśmy się na ziemi i wtedy zobaczyłem jego 
twarz. Zatkało mnie w pierwszej chwili. To był 
Otrov! Potem ujrzałem, że ten najłagodniejszy 
spośród znanych mi ludzi zmienia.się w dzikie 
zwierzę. Twarz mu się wykrzywiła, usta zacisnęły we 
wściekłym grymasie. Przydusił mnie do ziemi.

- Coś ty narobił najlepszego! - wycharczał. - Kraj 

o ciebie pytał! Kraj cię szuka!

background image

15
Szamotaliśmy się przez chwilę, ale mój pierwszy 

błąd był już nie do naprawienia. Trzeba było od razu 
złapać go za kark, a nie gapić się jak na święty 
obrazek. Byłem wyczerpany i choć dałem mu 
pudełkiem w ucho, to bez specjalnych efektów. Zrobił 
tylko zeza, ale nie puścił mnie. Do tej pory zresztą 
przygalopował jeszcze oddział szarych, którzy rzucili 
się na nas z prawdziwą euforią. Rozdzielili nas i 
kopniakami pomogli mi wstać. Było ich sześciu plus 
Otrov, którego wyraz twarzy sugerował, że bardzo 
chciałby być w tej chwili gdzie indziej.

- Rozumiesz - zaczął - Kraj rozmawiał ze mną. O 

Vasce. Powiedział, że go szuka... - głos był cichy i po 
chwili zamarł zupełnie.

Szarzy nie zareagowali, ja natomiast nie 

okazałem tyle samokontroli.

- Ty szmato, masz teraz powód do tygodnia 

świętowania, ty... ty... - głos uwiązł mi w gardle, gdy 
jeden z moich pięciu władców szarpnął kablem.

Zamrugałem oczami. Przed chwilą jeszcze 

wydawało mi się, że jest ich sześciu. Nie mogłem dojść 
z tym przez dłuższą chwilę do ładu, z ciemności 

background image

jednak wysunęła się para rąk i zacisnęła wokół szyi 
numeru piątego. Oczy wyszły mu z orbit, rozdziawił 
gębę, a ja musiałem się sporo wysilić, aby nie zrobić 
tego samego.

Interwencji sił nadprzyrodzonych nie brałem 

pod uwagę, a sojuszników tutaj nie miałem. Co 
zatem, u licha? Cud? Z osłupienia wyrwał mnie cichy 
chrzęst, oczy się zamknęły i numer piąty zniknął z 
horyzontu. Poszamotałem się trochę, by zwrócić na 
siebie uwagę, kopnąłem nawet Otrova w kostkę. On 
też powinien mieć jakieś zajęcie.

- Nie musiałeś tego robić - poskarżył się.
Uśmiechnąłem się do niego, widząc, jak numer 

czwarty odchodzi w ślad za poprzednikami. Podziwu 
godne były i sposób, i precyzja, z jaką eliminowano 
moich przeciwników. To musieli być fachowcy 
pierwszej klasy.

Trzeci jednak nie stanął na wysokości zadania: 

krótkim charkotem obwieścił światu swój koniec, 
zamiast odejść w spokoju z tego padołu. Poczekałem, 
aż pozostali odwrócą się w stronę, z której nadszedł 
lament, i trzasnąłem najbliższego kantem dłoni w 
szyję. Byłem osłabiony i musiałem to powtórzyć, 

background image

zanim coś tam pękło i legł na ziemi. W tym samym 
czasie doszły mnie przedśmiertne jęki i łoskot 
walących się ciał.

Kiedy się wyprostowałem, moi wybawiciele 

kończyli właśnie zbożne zajęcie, którego efektem było 
siedem ciał malowniczo ułożonych na jezdni. Było to 
dość ciekawe, gdyż moi wybawiciele mieli wyraźnie 
kobiece kształty, buraczkowe wdzianka i wysokie 
buty na obcasach.

Bliższy odwrócił się i rozpoznałem sierżanta 

Taze. Rozsypane kawałki zaczęły się układać. Druga 
kobieta była drobniejsza i dość zgrabna, o figurze, 
którą znałem doskonale i o twarzy, której nie 
zapomnę. Moja żona.

- Hej, hej! - powiedziała Angelina, całując mnie 

na powitanie. - Mam nadzieję, kochanie, że jesteś w 
stanie trochę jeszcze pobiegać, bo robi się tu tłoczno.

Coś przeleciało obok mnie, rozbijając szybę 

wystawową jakiegoś sklepu. To dodało powagi jej 
słowom.

- Pobiegać... - wychrypiałem, dalej nie bardzo 

wiedząc, co się tu dzieje, mając jednak dość rozsądku, 
by nie zadawać głupich pytań.

background image

Taze objęła mnie ramieniem, nadając mi 

właściwy kierunek i pomagając utrzymać pion, a 
Angelina uwolniła mnie od pudełka z kablem. No i 
pobiegliśmy. Jestem pewien, że był to czarujący 
widok: facet z głupim wyrazem twarzy i w 
przezroczystym wdzianku, poruszający się jak żwawy 
sześćdziesięciolatek, i dwie dziewczyny w skąpych 
strojach. Tyle że w pobliżu nie było nikogo, kto 
mógłby ten widok docenić.

Taze skręciła za róg, potem jeszcze raz, i 

pociągnęła mnie do jakiegoś budynku. Zasunęła rygle 
w stalowych wrotach i ruszyliśmy dalej, tyle tylko, że 
wolniej, przez jakieś schody, biura, aż do pokoju, 
którego okna wychodziły na podwórze. Miałem słabą 
nadzieję, że wiedzą obie, co robią.

Wiedziały. Wylezliśmy przez okno, przeszliśmy 

przez podwórze i Taze otworzyła drzwi do garażu. 
Stał w nim nowiutki cliaandzki wóz dowodzenia z 
generalskim proporcem na antenie.

- To już lepiej! - mruknąłem chwiejąc się na 

nogach.

- Oboje do tyłu! - rozkazała Taze wkładając 

wojskową kurtkę i upychając włosy pod hełmem.

background image

Powstrzymałem głupie pytanie, co się stało z 

oryginalnym użytkownikiem wozu, i polazłem do tyłu. 
Ledwo zamknęliśmy drzwi, wóz wyrwał do przodu, 
przewracając nas na podłogę.

- Zeszczuplałaś - sieknąłem łapiąc oddech.
- Będziesz z pewnością szczęśliwy, słysząc, że 

zostałeś ojcem bliźniaków. Dwóch chłopców. Dałam 
im imiona po tobie: James i Bolivar.

- Jak sobie życzysz, kochanie. Najpierw 

chciałbym jednak wiedzieć, jakim cudem zjawiłaś się 
tutaj i to w odpowiedniej chwili.

- Przyleciałam, żeby się tobą zaopiekować, 

kochanie, i jak widzisz, zrobiłam słusznie.

- Tak, oczywiście - skinąłem głową słysząc ten 

wzorcowy przykład kobiecej logiki. - Tyle tylko, że 
kiedy ostatnio się widzieliśmy, kierowano cię właśnie 
do szpitala z wielkim wybrzuszeniem przepony i 
błyskiem macierzyństwa w oczach.

- No przecież ci powiedziałam, że wszystko poszło 

dobrze, nie słyszałeś? Dowiedziałam się później, że te 
łotry z Cliaandu wyruszyły na podbój następnej 
planety i że jesteś prawdopodobnie z nimi. To 
wszystko.

background image

- Inskipp ci powiedział?
- Oczywiście! - parsknęła. - To są skutki braku 

mego zbawiennego wpływu na ciebie. Zgłupiałeś? 
Włamałam mu się do biurka i znalazłam raporty. Nie 
był uszczęśliwiony, ale przyleciałam tu jako zespół 
uzupełniający. Nie miał wyboru. Obiecał, że będzie 
miał na oku piastunkę i dzieci. Dostaliśmy się na 
orbitę, otrzymaliśmy wiadomość, no i jestem. 
Poczekaj, zajmę się zamkiem tej twojej obroży. Nie 
wiem, dlaczego zawsze pozwalasz się tak traktować?

- W twojej relacji są pewne luki - powiedziałem 

łagodnie. - Czy byłabyś na tyle miła, żeby 
odpowiedzieć mi na parę pytań? Na przykład - jaką 
wiadomość?

- Moją! - włączyła się Taze, która bezwstydnie 

podsłuchiwała. - Ci durnie zamknęli mnie w obozie 
dla cywilów. Mnie - sierżanta Gwardii! Wyszłam z 
niego jeszcze tej samej nocy i odszukałam nadajnik 
alarmowy.

No i przekazałam wiadomość na częstotliwości, 

którą zapisałeś mi na karteczce. Zapamiętałam ją, 
zanim mi zabrali kartkę.

Taze była dość pewna siebie i moja pamięć 

background image

nieśmiało zasugerowała, że ma po temu powody.

- Jak tylko to usłyszeliśmy, wzięłam rakietę zwia-

dowczą i wylądowałam - uzupełniła relację Angelina. 
- Musiałam sobie utorować do ciebie drogę, co nie 
było nawet specjalnie trudne. Jak na przyszłych 
zdobywców galaktyki, to nie są oni zbyt zdolni. A 
potem spotkałam Taze.

Zbliżyła usta do mego ucha i spytała lodowato:
- Dobrze znasz tę dziewczynę?
- Raz ją widziałem - odparłem tonem urażonej 

niewinności. - A poza tym ona nie jest w moim typie.

- Ty lubisz takie hoże panienki. Nie oszukuj 

mnie! Skierowałem rozmowę na bardziej neutralne 
tematy.

- No dobrze, ale skąd wiedziałaś, gdzie mnie 

szukać?

- To było proste. Ci w szarych mundurach 

zajmują tylko jeden budynek w mieście. 
Obserwowałyśmy go. - Usłyszałam chrzęst i obroża 
puściła. - Starałyśmy się wejść do środka, a jedyny 
kłopot był z takimi różnymi nachalnymi łobuzami, 
podobno żołnierzami, ale w efekcie dowiedziałyśmy 
się paru ciekawych rzeczy i dostałyśmy ten wóz.

background image

Wiedziałem już wystarczająco dużo, aby nie 

pytać o losy kierowcy i jego kumpli.

- A teraz opowiedz nam, co ci się przydarzyło - 

zażądała Angelina przytulając się do mnie. - 
Umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co miałeś 
na szyi i dlaczego nosisz ten seksowny kombinezon.

Opowiedziałem im. Wszystko po kolei. Nagrodą 

były westchnienia, jakie mogą wydawać tylko 
dziewczyny, i przynajmniej jeden pisk, gdy doszedłem 
do nadgarstków. Potem słuchały już w oziębłym 
milczeniu. Poczułem coś w rodzaju litości dla każdego 
osobnika w szarym uniformie, który będzie miał 
pecha spotkać się z tymi ślicznotkami. Angelina miała 
wrodzony talent do urozmaicania sposobów, w jakie 
jej bliźni schodzili z tego świata.

Zanim skończyłem tę fascynującą historię, 

dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, strzeżonego 
przez podwójną śluzę. Wjechaliśmy do wnętrza. 
Znajdowało się tam sporo dziewczyn, silnie 
uzbrojonych, ponętnych, a ja, potrząsając wciąż z 
niedowierzaniem głową (do tej pory nie wiem, jak 
udał się przewrót przeciwko tak atrakcyjnemu 
rządowi), pozwoliłem zaprowadzić się do pokoju. 

background image

Była w nim nadzwyczaj zachęcająca wojskowa 
prycza. Niewiele myśląc, zaraz na nią opadłem.

- Ubranie - zadysponowałem. - I coś do picia. 

Niekoniecznie w tej kolejności.

Na szczęście obok znajdowała się moja żona, 

gdyż w przeciwnym razie z pewnością wmuszono by 
we mnie szklankę jakiegoś soku czy innego 
paskudztwa. Zamiast tego podała mi butelkę 
porządnego piwa. Zadziałało jak balsam na moje 
rozkojarzone zmysły.

- Obawiam się, że moje odczucia... moje poczucie 

rzeczywistości znajduje się jeszcze w dość podłym i 
niezorganizowanym stanie - przyznałem się po 
osuszeniu butelki. Z wyrazu twarzy Angeliny 
wyczytałem, że zdążyła to już zauważyć.

- Oni mi coś zrobili, nie wiem dokładnie co, ale 

jeszcze mi to nie przeszło.

- Zabiję ich co do jednego i będę miała z tego 

dużą satysfakcję - syknęła Angelina przez zaciśnięte 
zęby, a zewsząd odezwały się pomruki aprobaty.

Zamknąłem oczy, żeby dać im odpocząć. Kiedy 

je otworzyłem, w pokoju paliło się światło, a obok 
mnie stała tylko Angelina. Czułem się tak, jakbym 

background image

oglądał pocięty na kawałki film, w którym niektóre 
odcinki zastąpiono przezroczystą taśmą. Poczułem do 
Krają pewien rodzaj szacunku, co bynajmniej nie 
przeszkodziło mi znienawidzić go jeszcze bardziej.

- Jestem głodny - poinformowałem Angelinę. 

Podeszła do pryczy i wzięła mnie za rękę.

- Spałeś i mówiłeś przez sen takie dziwne rzeczy...
- Jak coś zjem, poczuję się lepiej, a kiedy 

wrócimy do bazy, lekarze odkurzą wszystkie kąty 
mojej jaźni. Ale teraz są ważniejsze sprawy. Musimy 
zorganizować ruch oporu, zanim oni położą na 
wszystkim swoją łapę i...

- Nie.
- Co nie! - Miałem wrażenie, że uciekła mi gdzieś 

część rozmowy. Albo to znów przykład babskiej 
logiki.

- To znaczy, że nie, że my tego nie zrobimy. 

Kiedy spałeś, posłałam Inskippowi raport i opisałam 
w nim wszystko, co powiedziałeś o ich planach i o 
tym, jak przeprowadzają swoje operacje.

- Czy podpisałaś go przynajmniej moim nazwis-

kiem? - spytałem rozdrażniony.

- Zapomniałeś, skarbie, że nosimy to samo 

background image

nazwisko! Wypiliśmy, żeby załagodzić całą sprawę. 
Potem spróbowałem wrócić do tematu.

- No więc wysłałaś raport, i co?
- Dostałam od Inskippa odpowiedź: „Wiadomość 

przyjęta, gratuluję, wracajcie natychmiast". Dlatego 
powiedziałam „nie".

- I ty myślisz, że ja wrócę? - prychnąłem.
- Nie czujesz się dobrze, wymagasz opieki 

lekarskiej, zrobiłeś, co miałeś zrobić.

- Nie o to pytałem. Czy myślisz, że ja teraz 

wrócę? Spróbowała wyglądać nieco groźniej, ale jej to 
nie wyszło. Wzruszyła ramionami.

- Oczywiście, że nie. Gdybyś to zrobił, nie byłbyś 

tym człowiekiem, za którego wyszłam. Zetrzyj więc z 
powierzchni gruntu tych obrzydliwych szaraków, ocal 
Buradę i powstrzymaj dalsze najazdy. Dla ciebie 
powinno to być dość łatwe.

- Moment, chwila - nie wszystko naraz, ale w 

ogólnych zarysach plan przedstawia się całkiem 
trafnie. Trzeba zorganizować tu partyzantkę. 
Powinna się tym zająć Taze. Przy naszej pomocy i 
wsparciu materialnym. Ale jest jedna rzecz, 
ważniejsza od tego wszystkiego. Musimy złapać 

background image

Krają, a w najgorszym razie kogoś z jego sztabu.

- Wspaniały pomysł! Jeśli myślisz, że on wie 

wszystko o torturach, to może nauczy cię tego i 
owego. Pamiętam...

- Nie o to chodzi, skarbie. Chcę, żeby ten 

człowiek przeszedł specjalne testy w laboratorium. 
Nie zauważyłaś niczego szczególnego, gdy ich dzisiaj 
wykańczałaś?

- Nic, poza tym, że byli tak samo ubrani, a ich 

skóra wydawała się zimna.

- Właśnie. Oni nigdy się nie śmieją, nie okazują w 

ogóle niemal żadnych uczuć, żadnych wzruszeń, nie 
plotkują, nie odzywają się nawet, jeśli nie mają nic 
istotnego do powiedzenia, i parę jeszcze innych, 
podobnych spraw.

- Chcesz mi powiedzieć, że to są zombi, androidy 

czy tego rodzaju potworki, które pojawiają się w 
kosmicznych operetkach dla przedszkolaków?

- Pośmiej się, pośmiej, póki jeszcze możesz.- Nie, 

.te typy to nie potworki. Są bez wątpienia żywe jak 
normalne organizmy, tyle tylko, że nie są to, jak 
sądzę, ludzie.

- Może lepiej się prześpij?

background image

- Nie wygłupiaj się! To nie są majaki 

zoperowanego mózgu. To chodzi mi po głowie od 
chwili, gdy zobaczyłem Kraja. Jeszcze na Cliaandzie. 
I są na to dowody, mój skarbie. Żołnierze śmiertelnie 
boją się Kraja i jego ludzi, nie chcą nawet o nich 
rozmawiać. Ludzie w szarych mundurach odcięci są 
od normalnego cliaandzkiego życia i różnią się od 
innych w każdym calu. Zupełnie jakby byli czymś 
innym. Wyobrażam sobie to w następujący sposób: 
dokonuje się przeglądu zamieszkanych planet - a ktoś 
musiał to zrobić - i tutaj, proszę, Cliaand okazuje się 
gotów do zajęcia; zmilitaryzowany sposób życia, 
głębokie podziały klasowe - nic, tylko znaleźć się na 
górze i przejąć kontrolę. I zdaje się, że właśnie zrobili 
coś takiego. Nie pojawiają się w żadnych spisach czy 
kartotekach, tak drogich wojskowemu sercu, a 
przecież są, i to na górze.

- No cóż...
- Właśnie, nie jesteś przekonana, ale zaczynasz 

się zastanawiać. Możesz mi znaleźć jakąś wzorcową 
próbkę, która ubrana by była w szary mundur?

- Jeśli ci na tym zależy, ale nie mogę obiecać, że 

będzie całkiem nie uszkodzona. Najważniejsza jest, 

background image

tak chyba mówiłeś, głowa?

Zanim zdążyłem się odezwać, do pokoju wpadła 

Taze i rzuciła na pryczę furę ciuchów.

- Ubieraj się, szybko! Te buty to największe, 

jakie udało mi się u nas znaleźć, i oby tylko pasowały!

- Skąd ten pośpiech?
- Wokół jest pełno wojska, mają czołgi. Cały 

budynek jest obstawiony przez Cliaandczyków!

background image

16
Buty, z lekko wydłużonymi noskami, okazały się 

ciasne jak cholera. Mimo to wsunąłem nogę 
najgłębiej, jak mogłem.

- Śledzili nas? - zapytałem.
- Za kogo mnie masz? Nie, i wozu też tu nie ma! - 

obruszyła się Taze.

Spróbowałem zmusić swój mózg do myślenia, 

gdy nagle zadzwonił telefon. Zamarliśmy w pół 
ruchu, wpatrując się w aparat, jakby był diabłem 
wcielonym. Zadzwonił jeszcze raz, a potem rozjarzył 
się ekranik i pojawił się Kraj. Jak zwykle zimny i 
opanowany.

- Wiecie, że jesteście otoczeni? - odezwał się. - 

Wszelki opór jest beznadziejny, DiGriz. Poddajcie się, 
a nikomu z twoich przyjaciół nie stanie się żadna 
krzywda.

Kopnąłem ekran i obraz zgasł. Potem złapałem 

aparat i rąbnąłem nim o ścianę. Na skórze pojawiły 
się kojące krople potu. Odetchnąłem głęboko i 
spoglądając na plastikowy szmelc, zacząłem liczyć na 
palcach.

- Zapomnijmy na chwilę o tym telefonie i 

background image

przemyślmy, co tu się dzieje. Po pierwsze, nikt za 
nami nie jechał. Po drugie, nie ma tu wozu, a więc nie 
mogli nas namierzyć. Po trzecie, Kraj wie, gdzie 
jestem. W takim razie albo kombinezon, albo ja mam 
zamontowany nadajnik. Kombinezonem zaraz się 
zajmę, a mnie będzie potrzebny dobry rentgen i 
równie dobry chirurg. Jak tylko się stąd wyniesiemy.

- Zapomniałeś o innym, prostym rozwiązaniu - 

odezwała się Angelina.

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem 

wszechwiedzący. Co ci przyszło do głowy?

- Pudełko. Mówiłeś, że jest kontrolowane przez 

radio.

- Oczywiście, że jest. A ten mebel jest tutaj?
- Pod tobą. Myślałyśmy, że może się przydać.
- Brawo. Po trzy punkty dla każdej! Nic, 

pomyślmy, co możemy zrobić. Taze, co to za budynek 
i jak stąd można wyjść?

- To fabryka, której właścicielką jest jedna z nas. 

Stąd nie ma wyjścia, to znaczy, są trzy bramy, ale 
wszystkie obstawione. Los skazał nas na walkę i 
śmierć, ale drogo sprzedamy swoją skórę i 
zabierzemy wielu z tych...

background image

- Dobra, dobra. To będzie na naszym nagrobku, 

jakby co. DiGriz widzi drogi wyjścia tam, gdzie inni 
zauważają tylko lity mur. Ta właścicielka tu jest?

- Tak.
- Świetnie, przyślij ją jak najszybciej... 

Rozumiem - zwróciłem się do Angeliny, gdy Taze 
wymiotło z pokoju - że przywiozłaś nasze 
standardowe wyposażenie?

- Pewnie, że tak. Cały arsenalik.
- Grzeczna dziewczynka. Kiedy pomyślę sobie, że 

jesteś moją żoną, rośnie moje poczucie 
bezpieczeństwa.

Taze wbiegła w towarzystwie innej amazonki, 

trochę starszej, ale fascynującej w swej dojrzałości... 
W oczach Angeliny dostrzegłem lodowaty błysk i 
szybko przeniosłem spojrzenie gdzie indziej, a myśli 
skierowałem na inne tory.

- Nazywam się James DiGriz, kosmiczny szpieg i 

złodziej.

- Miło mi, Fayda Firtina z Gwardii - warknęła w 

odpowiedzi i zasalutowała.

- Mnie również, a przechodząc do rzeczy: 

rozumiem, że jesteś właścicielką tego budynku.

background image

- Zgadza się, Zjednoczenie Budowy 

Autosłużących „Firtina". Spółka z ograniczoną 
odpowiedzialnością. Najlepszy towar na rynku.

- Co to jest...
- Autosłużący?
- W rzeczy samej. Nie bardzo jestem 

zorientowany...

- Towar luksusowy, bez którego nie można się 

obejść w dobrze prowadzonym domu. Robot, który 
został zaprogramowany i wyszkolony jako służący i 
pomoc domowa, który odciąży każdą gospodynię od 
codziennych, uciążliwych prac...

Mówiła jeszcze dalej, cytując chyba broszurkę 

reklamową, ale ja się już wyłączyłem. W głowie 
formował mi się plan, aż nagle dotarło do mnie, że 
strzelają.

- Próbny atak - poinformowała mnie Taze ze 

słuchawką radiotelefonu przy uchu. - Odparto ich.

- Na razie pewnie nie zaatakują poważnie. Chcą 

mnie żywego. Powstrzymujcie ich nadal. Fayda - 
zwróciłem się do właścicielki fabryki - czy mogłabyś 
naszkicować plan tego bydynku i najbliższego terenu?

Zrobiła to szybko, dokładnie zaznaczając okna, 

background image

drzwi i sąsiednie ulice.

- Jak wyglądają te roboty?
- Podobne do ludzi tak kształtem, jak i wielkością 

- to optymalna forma do ich domowych zadań.

- Dobra. Ile z nich jest do użycia w tej chwili? - 

Nie wiem dokładnie, ale miedzy sto pięćdziesiąt a 
dwieście.

- Idealnie. Dokładnie odpowiada to naszym 

potrzebom. Czy byłoby wielkim nieszczęściem - mam 
nadzieję, że są ubezpieczone - gdyby zginęły za 
wolność Burady?

- Każdy zginąłby z ochotą za taką sprawę, gdyby 

posiadał uczucia, tyle że one są niezdolne do walki.

- Tym już my się zajmiemy. To będzie oddział 

dywersyjny. Chodźcie, to wam powiem, co 
wymyśliłem.

Moje szare komórki doszły już do siebie, a 

dobiegający z zewnątrz zgiełk bitewny utrzymywał je 
w formie. Po półgodzinie autosłużący zajęli 
wyznaczone im stanowiska.

- Znacie rozkazy? - spytałem tłum stojący w hali 

ekspedycyjnej.

- Znamy, proszę pana, dziękujemy panu - 

background image

odpowiedział zgodny chór z akcentem świadczącym o 
głębokiej kulturze.

- A więc przygotujcie się. Kiedy powiem 

„naprzód", wyjdziecie stąd, każdy do swojego 
zadania.

- Z przyjemnością, proszę pana, dziękujemy 

panu.

Było tu ponad sto pięćdziesiąt sztuk tego 

tałatajstwa, uszykowanego w równych szeregach. 
Każdy ściskał kawał rury lub kija imitującego broń. 
Jedni mieli kapelusze, inni kurtki czy spodnie, 
sprezentowane im przez kobiece oddziały 
uderzeniowe. Nie było to dla mnie najlepsze roz-
wiązanie, zważywszy mój stan cywilny, dookoła 
znajdowało się bowiem aż za dużo młodych, 
opalonych ciał, żeby normalny chłop był w stanie to 
zignorować. Roboty stanowiły w tym względzie miłą 
odmianę. Spojrzałem na zegarek i podniosłem 
mikrofon.

- Wszystkie jednostki - baczność! Piętnaście 

sekund do godziny zero! Grenadierzy, proszę do 
ostatniej chwili nie zbliżać się do okien. Gotowi... 
zapalniki... RZUCAĆ!

background image

Na ulicy nastąpiła seria głuchych eksplozji, gdy 

dziewczyny rzuciły z górnych pięter granaty. W 
większości były to granaty dymne, lecz znalazło się też 
trochę gazowych.

Po pięciu sekundach, gdy dym zgęstniał, 

nacisnąłem przełącznik drzwi wyjściowych i ujrzałem 
tylko i wyłącznie kłęby dymu.

- Naprzód, do ataku! - rozkazałem i wszystkie 

lewe nogi wystrzeliły do przodu jak jedna.

- Dziękujemy, proszę pana!
Z górnych okien odezwały się serie karabinów 

maszynowych, na które oblegający odpowiedzieli z 
entuzjazmem. Wszystko szło zgodnie z planem, czas 
był na drugą falę.

- Wszystkie pozostałe jednostki autosłużących do 

ataku! - ryknąłem w mikrofon.

W tej chwili wszystkie pozostałe roboty (około 

pięćdziesięciu) winny wyłazić przez wszystkie 
możliwe drzwi i zanurzać się w chmurze dymu. 
Próbowałem sobie wyobrazić, co się tam dzieje, ale 
nie za bardzo mi się to udało.

Oto budynek, otoczony przez wroga i pięknie 

widoczny w zachodzącym słońcu, zostaje nagle 

background image

zasłonięty środkami chemicznymi i coś się tam 
zaczyna dziać. Kompletna przerwa na wizji, szok dla 
patrzących. Niewyraźne sylwetki majaczące w dymie 
- strzelają do nich, a oni nie padają. Ludzie ze stali! 
Dym, panika, następne ataki. Który z nich jest 
prawdziwy? Co robić?

Obliczyłem, że apogeum chaosu nastąpi po około 

sześćdziesięciu sekundach. Potem dym zacznie się 
przerzedzać, trupy okażą się robotami, a dowództwo 
otrząśnie się z szoku. I do tej pory musimy stąd wyjść. 
Oddziały Taze po rzuceniu granatów biegły do 
ekspedytorni, a Taze sprawdzała stan według listy.

- Wszyscy! - krzyknęła w moją stronę.
- Teraz! Angelina, granaty w pogotowiu!
Nikt z nas się nie odzywał. Ruszyliśmy powoli 

poprzedzani przez wybuchy granatów Angeliny. 
Fayda prowadziła, a każdy opierał ręce na ramionach 
idącego przed nim. Znaleźliśmy się z Angelina 
pośrodku tego ludzkiego węża.

Granaty ucichły. Nie był to specjalnie 

komfortowy marsz - przypominał błądzenie ślepego 
we mgle. Dodatkową atrakcję stanowiły przelatujące 
tu i ówdzie pociski. Ulica nie była szeroka i bez 

background image

wątpienia znajdowały się na niej oddziały inwazyjne. 
Gdyby wiedzieli, co się dzieje, po prostu by nas 
rozstrzelali, i to bez większego wysiłku. Na szczęście 
zajęci byli autosłużącymi.

Do przejścia mieliśmy około dwudziestu jardów. 

Po drugiej stronie były kwartały mieszkalne, w 
których mogli nas szukać do upadłego. Liczyłem w 
myśli kroki i, według moich obliczeń, prawie 
doszedłem już do budynku, co znaczyło, że połowa z 
nas jest już bezpieczna, gdy nagle obok mnie rozległo 
się:

- To ty, Zobno? Co sierżant mówił o robotach? 

Wąż zastygł w bezruchu, wszyscy wstrzymali 
oddechy. Głos mówił po cliaandzku.

- Roboty? Jakie znowu roboty? - spytałem 

chwytając dłoń spoczywającą na moim ramieniu i 
przenosząc ją na ramię Angeliny. - Idź! - szepnąłem 
jej w ucho.

Ciężkim krokiem ruszyłem w stronę źródła 

głosu.

- Jestem pewien, że mówił coś o jakichś robotach 

- poskarżył się głos.

Za sobą usłyszałem odgłos ruszającego węża, 

background image

zakasłałem i zacisnąłem pięść. Wszystko poszłoby 
pięknie, dostarczając mi nawet niejakiej 
przyjemności, gdyby nie powiał wieczorny wietrzyk. 
Powiał mi prosto w twarz i o dwa kroki od siebie 
ujrzałem żołnierza w hełmie. Jego twarz wyrażała 
totalne zdziwienie. Miał po temu słuszne powody: 
zamiast kumpla zobaczył przed sobą nieznanego 
osobnika ubranego w dziwny kombinezon i damskie 
buty na obcasach, a do tego wszystkiego, prócz 
przekrwionych oczu i nie ogolonej brody, 
zarejestrował jeszcze zwieszające się ze mnie torby i 
paczki.

Na całe szczęście sparaliżowało go dokumentnie i 

zdążyłem go złapać. Jedną ręką za gardło, drugą za 
rozpylacz. Nie był specjalnie bystry, bo dość długo 
tańczyliśmy, zanim zaświtało mu, że spluwę może 
trzymać równie dobrze jedną ręką. Gdy do tego 
doszedł, zdarzyły się dwie rzeczy. Zamknął się wokoło 
nas dym - to raz, a ja podstawiłem mu nogę - to dwa. 
Runęliśmy na ziemię, a ja, będąc na wierzchu, 
poczęstowałem go w krtań tak, że sprawa została 
definitywnie rozstrzygnięta. Usiadłem, czekając, aż 
powietrze przestanie dochodzić do moich płuc 

background image

krótkimi spazmami, czyli - mówiąc inaczej - aż wróci 
mi oddech, gdy tuż obok usłyszałem:

- Co to za hałasy? Co się tu dzieje? Podskoczyłem 

(moje nerwy nie były już takie, jak kiedyś) i starając 
się zapanować nad oddechem, odezwałem się:

- To ja. - Zawsze dobra odpowiedź. - Potknąłem 

się i wywróciłem. Skaleczyłem się w palec.

- Pewno dadzą ci medal. A teraz się zamknij!
Zamknąłem się, podniosłem rozpylacz i zdałem 

sobie sprawę, że zgubiłem się w tym tumanie. Z 
trudem opanowałem panikę i spróbowałem skłonić 
mój umysł do myślenia.

Punkt pierwszy - nie byłem sam. Wąż zdążył z 

pewnością przemaszerować w bezpieczne miejsce, ale 
Angelina tego nie zrobiła, bo jakby inaczej. Punkt 
drugi - ona wiedziała, gdzie jest która strona świata, a 
ja nie. A zatem wniosek był prosty: będzie musiała po 
mnie przyjść. Gdy do tego doszedłem, nabrałem 
powietrza w płuca i gwizdnąłem. Najpierw krótko, 
potem długo - litera A w alfabecie Morse'a, który 
znała. Miałem nadzieję, że to jej wystarczy. W 
odpowiedzi usłyszałem wściekły glos, tym razem 
wyraźnie już podejrzliwy.

background image

- Przestańcie gwizdać! Jak się nazywacie?
- To ja, sierżancie, Zobno! - Poszedłem na całość.
- To ja jestem Zobno! - obruszył się głos z lewej.
- To ja się tak nazywam! - wrzasnąłem oburzony. 

- Kto to powiedział?

- Chodźcie tu obaj! - rozkazał sierżant. - Za pięć 

sekund zaczynam strzelać!

Prawdziwy Zobno gramolił się ku sierżantowi, a 

ja nie ośmieliłem się nawet głośniej odetchnąć. Wtem 
coś pociągnęło mnie za rękaw. Angelina. Wzięła mnie 
za rękę i poprowadziła za sobą. Z tyłu rozległy się 
jakieś głosy, potem szczęk broni. Potknąłem się o 
jakiś stopień i jakieś ręce wciągnęły mnie do jakiegoś 
pomieszczenia. W tej samej chwili na zewnątrz 
rozległa się pierwsza seria z broni sierżanta.

background image

17
- Grupa poszukiwawcza... grupa 

poszukiwawcza... - przytłumione głosy przedarły się 
przez porykiwanie atakujących pluszowych misiów. 
Mógłbym sobie dać radę z tymi niedźwiadkami, 
chociaż kandyzowane laseczki, których używałem 
jako mieczy, łamały się w rękach. Ale nawet jeśli nie 
ma się kandyzowanej laseczki, można misia kopnąć w 
dołek i miś sobie pójdzie, żadna siła go nie 
powstrzyma. Z misiami świetnie bym sobie poradził, 
gdyby nie miały po swej stronie tych cholernych 
drewnianych żołnierzyków. Zacząłem grzebać po 
kieszeniach w poszukiwaniu zapałek, żeby zrobić z 
nich ognisko, gdy nagle jeden dźgnął mnie bagnetem 
w ramię. Otworzyłem oczy i spojrzałem niezbyt 
przytomnie w okoloną wielkimi bokobrodami twarz 
doktora Muftaka. Ten w odpowiedzi przyjrzał mi się 
uważnie. - Pobudka, jak widzę, w zupełnie 
nieodpowiednim momencie, ale musiałem skasować 
działanie narkotyku - odezwał się, pocierając watą 
miejsce zastrzyku. - Wielka szkoda.

- To nie ja wymyśliłem - mruknąłem z pretensją, 

ciągle niezbyt przytomny. Dlaczego nie pozwolono mi 

background image

wykończyć pluszowych misiów?

- Rekonwalescencja przebiega prawidłowo. 

Cofnąłem pana w okres dzieciństwa i... do diabła, ależ 
pan miał ciekawe dzieciństwo! Musi pan dać mi zgodę 
na opisanie pańskiego przypadku. Pluszowy miś, 
który normalnie jest symbolem ciepła i zadowolenia, 
u pana przeistoczył się w tajemniczy sposób pod 
wpływem pańskiej szkaradnej podświadomości w...

- Później, panie doktorze, później! - przerwała 

mu Angelina, uosobienie złocistego wdzięku.

Wygrzewała się na balkonie, a pasemka 

materiału, które na tę okazję włożyła, nie zasługiwały 
na miano stroju kąpielowego. Potrząsnąłem głową, by 
poustawiać na miejscach meble hotelowego pokoju.

Hotel „Ringa Baligi" - jeden z najlepszych hoteli 

na Buradzie, poza luksusami miał jeszcze jedną 
zaletę. Zbudowany był na wysepce i dostać się do 
niego można było jedynie wodą lub powietrzem. 
Dawało to spokój, który niezbędny był przy kuracji, i 
wystarczająco wcześnie pozwalało zauważyć 
wszelkich nieproszonych gości. Takie właśnie 
ostrzeżenie było powodem przerwania seansu 
prostowania moich dróg myślowych. Miałem na sobie 

background image

kąpielówki - jak zwykle podczas seansów. Wziąłem 
Angelinę za rękę i ruszyliśmy do prywatnej windy. 
Gdy podłoga uciekła nam spod nóg, na platformie 
lądowały pierwsze helikoptery. Odgłos ich silników 
był wyraźnie słyszalny w kabinie.

- Sądzisz, że to coś pomoże? Już trzy dni grzebie 

w moim dzieciństwie, i nic.

- To ponoć najlepszy specjalista na tej planecie. 

A jeśli chodzi o twoje dzieciństwo, to...

Zanim skończyła, winda stanęła. Znajdowaliśmy 

się na poziomie wody, w pomieszczeniu dla nurków, 
skąd prowadziły schody bezpośrednio do oceanu. 
Oczekiwał nas człowiek z akwalungami. Zapięliśmy 
uprzęże i zanurzyliśmy się na dno rafy. Nawet przy 
dokładnym przeszukiwaniu okolicy szansa 
znalezienia nas była minimalna. Włączyłem hydrofon.

- Nie prowadzą dokładnych poszukiwań - 

zawiadomił mnie głos. - Dam znać, gdyby coś się 
zmieniło.

Wpłynęliśmy z Angelina do groty, którą 

odkryliśmy poprzednio. Teraz byliśmy odcięci od 
świata. Opuściliśmy się na piaszczyste dno i 
zetknęliśmy maski, jako że tylko to umożliwiało 

background image

bezpośrednią rozmowę.

- Zaszło coś nowego, jeśli chodzi o Krają i jego 

chłopców? - zapytałem.

- Przeniesiono ich do innego budynku. Siły 

cliaandzkie przeszły teraz do okupacji. Zajęli wielki 
wieżowiec zwany Octagon i umieścili tam większość 
administracji i wszystkich szarych.

- Ciekawe, dlaczego opuścili poprzednie 

kwatery?

- Z pewnością dla obrony przed tobą i twoją 

bezlitosną zemstą.

- To nawet nie taki głupi powód. Ale nie o to 

chodzi. Trzeba któregoś złapać. Będę musiał tam się 
dostać.

- Nie zrobisz czegoś tak idiotycznego! - 

Najwyraźniej się zdenerwowała. - Przy wejściu 
zainstalowali kamery sprzężone z komputerem. A w 
tym ostatnim są twoje dane: wzrost, waga, budowa, 
sposób chodzenia i mówienia, układ siatkówki. Nie 
uda ci się zmienić wszystkiego. Złapią cię, ledwie 
wejdziesz i ustawisz się przed kamerą.

- Najgorsze jest to, że masz rację. Przypuszczam 

więc, że masz lepszy plan.

background image

- I owszem. Sama tam pójdę. Mam twoje zalety i 

jestem dla nich osobą nie znaną.

- NIE!!!
- Dlaczego od razu: nie? Pamiętaj, że przeszłam 

to samo wyszkolenie i mogę to zrobić. A poza tym - ty 
jesteś moim mężem, a nie właścicielem. Mam prawo o 
sobie decydować, czyż nie tak?

- Przecież... Boję się tylko o twoje 

bezpieczeństwo!

- Ty mnie naprawdę kochasz, Jim! Na swój 

okropny sposób, ale kochasz! I nic mi się nie stanie. 
Zobacz, cliaandzkie oddziały pomocnicze składają się 
z kobiet. Złapię jedną i w jej mundurze dostanę się do 
wewnątrz. Znajdę Krają i...

- Nie zrobisz nic głupiego?
- Oczywiście, że nie. A poza tym nie 

powiedziałam, że zabiorę go ze sobą. Zrobię 
rozpoznanie i natychmiast się wyniosę.

- Dobra, to jest dokładnie to, czego 

potrzebujemy, żeby zorganizować mały kidnaping. 
Komunikator zabrzęczał i doszły mnie słowa:

- Grupa poszukiwawcza oddaliła się. Możecie 

wracać. Popłynęliśmy z powrotem, a na przystani 

background image

oczekiwał nas doktor Muftak.

- No dobrze, zaczynamy w tym samym miejscu, 

w którym nastąpiła przerwa.

Wprowadził mnie w trans, ledwie rozciągnąłem 

się na tapczanie, tak że zdołałem tylko pomachać 
Angelinie, która już szła się ubierać. W jego duszy nie 
było ni szczypty romantyzmu. Musiało nam nieźle 
pójść, bo kiedy się obudziłem, nie było śladu po 
misiach. Ostatnie, co sobie przypomniałem, to był 
jakiś eksplodujący kosmolot. Muftak pakował właśnie 
przyrządy, a za oknem zachodziło słońce.

- Bardzo ładnie - odezwał się. - Dobrze nam idzie.
- Czy odkrył pan jakieś ślady manipulacji Kraja?
- Ślady! - parsknął z obrzydzeniem. - Na całej 

korze mózgowej były ślady. To rzeźnik. W pewnym 
sensie to nawet dobrze, bo łatwiej jest je znaleźć. A 
wprowadzili dużo: luki w pamięci, amnezja i fałszywe 
wspomnienia. Mówiłem panu, że zostało to zrobione 
bardzo szybko. Ciekawe, jaką techniką, bo są 
nieprawdopodobnie wręcz precyzyjne i dotyczą 
wszystkich zmysłów. Zlikwidowałem najbardziej 
dokuczliwe i nachalne, resztą zajmiemy się 
następnym razem. Na przykład - niech mi pan opowie 

background image

o tych czerwonych śladach na nadgarstkach.

- Wyglądają jak ślady po sznurze - powiedziałem 

i przypomniałem sobie, jak obudziłem się w celi, 
przerażony i przekonany z jakiegoś powodu, że 
odrąbano mi dłonie. Zapytałem go: - Fałszywe 
wspomnienia?

- Tak, i to w dodatku nieprawdopodobnie 

wstrętne. Opowiem panu po następnym seansie. A 
teraz potrzebuje pan odpoczynku.

- Wspaniały pomysł, tylko że najpierw muszę coś 

zjeść.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju 

wbiegła Taze. Bez słowa włączyła ścienny telewizor. 
Cliaandczycy zainstalowali już stację propagandową, 
ale nikt nie wysilał się, by oglądać jej poszczekiwania.

Ekran rozjarzył się i ujrzałem kaprawe oczka 

Krają.

- To taśma, puszczają ja na okrągło - szepnęła 

Taze. Z głośnika dobiegły słowa:

- ...i chcemy, żeby o tym wiedział. Ktoś musi znać 

człowieka określanego imieniem James DiGriz. 
Skontaktujcie się z nim. Powiedzcie mu, żeby obejrzał 
ten program. Ta wiadomość jest skierowana do 

background image

ciebie, DiGriz. Chcemy, żebyś do nas wrócił. Mamy 
Angelinę. Jak do tej pory, nie zrobiono jej krzywdy. 
Jak do tej pory - i na pewno nikt nie zrobi jej nic 
przed świtem. Witamy w domu, Jim!

background image

18
Przez dłuższą chwilę siedziałem jak skamieniały. 

Chciałem być sam, co Taze w mig zrozumiała, 
wystarczył tylko mój kciuk wymierzony w drzwi. 
Zacny doktor próbował natomiast protestować, 
przyłożyłem mu zatem i wyniosłem go, trzymając za 
kark i spodnie na siedzeniu.

Potem kopnąłem telewizor. Trochę pomogło. 

Zrobiłem sobie drinka i zacząłem myśleć. W końcu 
doszło do mnie coś, co od dłuższego czasu wędrowało 
po mojej podświadomości: że będę musiał się poddać i 
nie uda mi się tego uniknąć. Coś strzyknęło mi pod 
czaszką na tę myśl, ale plan, jaki wymyśliłem, nie był 
prosty, a świt bliski.

Zawołałem Taze i powiedziałem jej, co 

zamierzam zrobić.

- To szaleństwo! Nie możesz! - przysiągłbym, że 

w jej wielkich oczach pojawiły się łzy. - Oddać się w 
łapy tych łajdaków tylko po to, by ocalić kobietę!? 
Gdyby mężczyźni na tej planecie byli tacy... To nie do 
uwierzenia!

Ostatkiem sił oparłem się pokusie poddania się 

tej kobiecej łasce i zacząłem otwierać niektóre 

background image

pojemniki z bronią.

- Operacja składać się będzie z dwóch części - 

oznajmiłem. - Pierwszą biorę na siebie: 
spenetrowanie budynku i uwolnienie Angeliny. Mam 
nadzieję, że przy okazji złapię którego, ale gdyby 
miało to zbyt skomplikować całą resztę, to załatwimy 
to następnym razem. Druga część, to wydostanie się z 
budynku, i to już należy do ciebie. Muszę mieć jego 
plany i pogadać z kimś, kto dobrze się tam orientuje. 
Najlepiej z dozorcą. Możesz to załatwić?

- Natychmiast!
Bez wątpienia była to dziewczyna, na której 

można było polegać.

Kiedy byliśmy już gotowi, od świtu dzieliły nas 

dwie godziny. W końcu udało mi się złapać 
roztrzęsionego dozorcę, który wskazał możliwości 
wejścia. Inaczej byłaby to ciężka sprawa. Dla grupy 
biorącej udział w akcji, przy całkowitym braku 
ciężkiego sprzętu, budynek jawił się jako twierdza.

Dozorca wodził tymczasem trzęsącym się 

paluchem po planie.

- Tunel, którym biegną przewody, panie, 

przechodzi ulicę i dochodzi do drugiego poziomu 

background image

piwnic, panie, do numeru siedemnastego, panie. Duży 
tunel, panie.

- Na pewno jest „zapluskwiony" - skrzywiłem się. 

- Ale przy dobrej organizacji pracy nie powinno być 
większego kłopotu. Proszę notować, drogie panie, bo 
nie będzie czasu na dalsze tłumaczenia. Otóż ja...

Zanim zapięto wszystko na ostatni guzik, do 

świtu pozostało dwadzieścia minut. Jednostki były na 
stanowiskach, a ja zamówiłem rozmowę z Krajem. 
Zanim zdążył się odezwać, warknąłem:

- Chcę natychmiast zobaczyć Angelinę i 

porozmawiać z nią.

Nawet się nie sprzeciwił. Na ekranie pojawiła się 

Angelina z obrożą i kablem znikającym poza 
obrazem.

- Nic ci nie jest?
- Czuję się wybornie, o ile można tak powiedzieć, 

kiedy przebywa się w jednym pokoju z tą kreaturą.

- Nie zrobili ci krzywdy?
- Na razie nie. Tylko przyczepili mnie do sufitu, 

żebym nie uciekła. Ale możesz sobie wyobrazić, jakie 
pogróżki wymyślał tu ten obleśny facet przez cały 
czas. Gdybym miała taki umysł, jak on, dawno 

background image

popełniłabym samobójstwo… - w tym momencie 
twarz Angeliny stężała. Kraj poczęstował ją małą 
dawka prądów.

Wiedziałem już, że nie będzie drugiego takiego 

razu i że to jego zabiorę dziś ze sobą. Na ekranie 
pojawiła się jego gęba.

- Przyjdziesz teraz do mnie, DiGriz, i poddasz 

się. Zostało ci niewiele czasu, a wiesz, co stanie się 
twojej żonie, jeśli odmówisz. Jeśli zaś się poddasz, 
wypuszczę ją.

- A niby jak to sprawdzę?
- Nie sprawdzisz, ale nie masz wyboru.
- Przygotuj śniadanie, zaraz tam będę. - Zanim 

odłożyłem słuchawkę i wyłączyłem wizję, usłyszałem 
jeszcze krzyk Angeliny:

- Nie! Nie poddawaj się!
- Czy rzeczy już wyschły? - spytałem Taze, 

ściągając koszulę.

- Prawie. - Razem z paroma dziewczynami 

suszyła nad dmuchawami cliaandzki mundur, który 
wydał mi się najbardziej odpowiedni na tę okazję. - 
Już prawie suchy, ale nie możemy dłużej czekać.

Niektóre miejsca były jeszcze wilgotne, ale nie 

background image

miało to większego znaczenia. Na dole czekała na nas 
motorówka z zapuszczonym silnikiem. Na brzegu stał 
wóz z doktorem Muftakiem na tylnym siedzeniu. Na 
kolanach trzymał małą walizeczkę i pomrukiwał do 
siebie z niezadowoleniem.

- To mi się naprawdę nie podoba. To pogwałcenie 

etyki lekarskiej!

- Wojna jest zawsze pogwałceniem jakiejś etyki. 

Okropieństwem, przeciwko któremu należy użyć 
wszelkiej dostępnej broni. Proszę tylko zrobić to, o co 
pana prosiłem.

- Pewnie, że zrobię, nie ma o czym gadać, ale 

można chyba w końcu wygłosić własne zdanie na 
temat tego, co się robi.

- Niech pan sobie wygłasza na zdrowie. Proszę 

tylko jednocześnie naładować strzykawkę.

Zaparkowaliśmy w ciemnej uliczce. Mój cel był 

tuż za rogiem.

- Katalizator - powiedziałem. - Pod pachę, żeby 

nie było śladów.

Podniosłem ręce i poczułem, jak wlewają się we 

mnie ciepłe płyny z izolowanego zbiornika. Wylazłem 
z wozu i wsunąłem rękę przez okno. Poczułem ukłucie 

background image

i wóz ruszył. Skręciłem za róg. Zostało mi niewiele 
czasu.

Przy wyjściu czekał komitet powitalny w składzie 

jeden plus pięciu. Byli bardzo pewni siebie. Jeden 
założył mi kajdanki i pociągnął za sobą. Przeszliśmy 
przez mocno pilnowane korytarze i weszliśmy na 
schody. Potknąłem się i zacząłem uważniej spoglądać 
pod nogi. Zastrzyk zaczął działać i wolałem mieć 
pewność co do podstawowych rzeczy. W końcu nasza 
milcząca karawana weszła do jakiegoś pokoju, w 
którym mnie rozkuto i natychmiast wzięto pod lufy. 
Godna podziwu asekuracja!

- Rozbierać się! - usłyszałem.
Znowu stary znajomy - fluoroskop, potem sondy. 

Te typy za każdym razem postępowały tak samo. 
Rutyniarze! Pozwoliłem im zrobić ze sobą wszystko, 
na co mieli ochotę. Nic nie znaleźli, bo niczego znaleźć 
nie mogli. A dokładniej mówiąc, tego jednego nie byli 
w stanie znaleźć. W głowie miałem lekką mgiełkę i 
chciałem, żeby przestali już grzebać w bzdurach. 
Działanie zastrzyku wzmagało się, a to, co 
zamierzałem zrobić, wymagało całej jego siły - jeśli 
miało się udać.

background image

- Ubierać się! - Duplikat kombinezonu 

wylądował na podłodze.

Nieomal odetchnąłem z ulgą, gdy zapięto mi 

obrożę. Jeden z wartowników odkleił się od ściany i 
wziąwszy pudełko, pchnął mnie ku drzwiom. Szedłem 
ze schyloną głową, patrząc uważnie pod nogi. 
Zacząłem liczyć kroki, by zapamiętać odległość od 
jaskini Krają. Czekał na mnie za biurkiem z Angeliną 
siedzącą naprzeciw i, oczywiście, przyczepioną do 
sufitu.

- Wszystko w porządku? - zapytałem jeszcze w 

drzwiach.

- W jak najlepszym. Najzupełniej bez potrzeby 

się tu fatygowałeś - odparła, a ja usłyszałem, jak 
strażnik zamyka za sobą drzwi.

- Oczywiście - zwróciłem się do Krają - 

wypuścisz ją?

- Oczywiście, że nie. Nic bym na tym nie zyskał.
- Tak też myślałem. Tylko po co traciłeś ślinę, 

żeby mnie o tym zawiadomić? Mógłbyś z łaski swojej 
powiedzieć, jakim to szczęśliwym zbiegiem 
okoliczności udało wam się ją złapać?

- To nie był przypadek, DiGriz. W ucieczce 

background image

pomagały ci dwie kobiety. Otrov przeżył i zdał nam 
relację, a w twojej pamięci był dokładny obraz żony. 
Założyliśmy, że była jedną z nich. Komputer 
zidentyfikował ją, ledwie weszła do budynku.

- Byliśmy głupcami, podejmując takie ryzyko - 

pozornie zwróciłem się do Angeliny, w rzeczywistości 
spojrzałem na strażnika.

Właśnie zabierał się do przymocowania mnie do 

sufitu.

Nie miał prawa tego skończyć, gdyż oboje 

bylibyśmy wówczas zgubieni. Nie miałem innego 
wyboru, jak podciąć mu nogi.

- Powstrzymaj go!
Strażnik wdusił kilka czerwonych guziczków w 

sobie znanej kombinacji. Nie sprawiło mi to 
przyjemności. Przeszywający ból przebiegł przez 
mięśnie i wywołał silne mdłości. Narkotyk osłabił 
wprawdzie sam ból, ale to, co zostało, wystarczyło, by 
rzucić mną o ziemię. Oczy zaszły mi mgłą, a 
zbliżająca się obuta noga nie wróżyła niczego 
dobrego. Kopniaka nie poczułem, ale po sekundzie 
ujrzałem dłoń wyciągającą się do mojej twarzy. 
Smagnąłem go po łapie wyciągniętym środkowym 

background image

palcem prawej ręki, zdrapując mu skórę na 
wewnętrznej stronie dłoni. Omal nie zemdlałem przy 
tym wysiłku. Wstrząsnął nim dreszcz i, jak na 
zwolnionym filmie, runął na mnie, wypuszczając 
pudełko. Sięgnąłem po nie i wdusiłem znajomy czarny 
guzik. Ból ustąpił. Zatoczyłem się wstając i obróciłem 
w stronę Krają. Miał refleks, ścierwo.

W ciągu tych paru sekund, które straciłem na 

zabawę ze strażnikiem, sytuacja uległa radykalnej 
zmianie. Angeliną, wygięta z bólu w pałąk, leżała na 
biurku Krają, a on w najlepsze sięgał po broń.

Podciąłem mu nogi, ale miał już gnata w ręku, 

nic prostszego jak strzelić. Dokładnie w tym 
momencie gdzieś w budynku rozległa się eksplozja, od 
której zadygotały ściany i zamrugało światło. Tego 
Kraj się nie spodziewał, ja zaś owszem, i ta sekunda 
wystarczyła, by wykopać mu spluwę z ręki. Strzelił, 
ale pocisk poszedł bokiem, a potem Kraj nie był już w 
stanie nic zrobić. Poza odegraniem roli worka 
treningowego, kiedy to z autentyczną przyjemnością 
trzasnąłem jego głową o metalowy blat, ustawiłem go 
pionowo i zaaplikowałem małą seryjkę w nerki, splot 
słoneczny, krocze (w zmiennej sekwencji), spotkało go 

background image

coś jeszcze. Gdy runął na podłogę, jego twarz znalazła 
się w miłym sąsiedztwie mojej nogi, a ja nie widziałem 
żadnego powodu, żeby nie doprowadzić do ich 
spotkania. Do dziś żałuję, że nie miałem wtedy butów.

Potem schyliłem się błyskawicznie i tym samym 

palcem, co strażnika, udrapnąłem go w szyję. Całość 
trwała siedem sekund. Wyprostowałem się, analizując 
sytuację i jednocześnie ruszając na pomoc Angelinie.

Najprawdopodobniej zaatakowała go w tym 

samym momencie, w którym ja zająłem się 
strażnikiem. Uwiesiwszy się kabla, podciągnęła nogi i 
całą swą siłę włożyła w to jedno kopnięcie, które 
powinno wysłać go na lepszy ze światów. Miał 
skurwiel szczęście - zamiast przetrącić mu kark, 
złamała mu tylko lewą łapę (minimalnie się przesunął 
i to go uratowało). Zanim sięgnął po broń, zemścił się 
na Angelinie, ale ta chwila sadyzmu miała kosztować 
go życie.

Wlazłem na biurko i zamiast tracić czas na 

szukanie właściwego przycisku, po prostu przeciąłem 
kabel. Angelina przestała się wić w konwulsjach i 
otworzyła oczy. Ja tymczasem przeorałem szuflady, 
poszukując jednego drobiazgu.

background image

- Kochanie, jesteś geniuszem - mruknęła słabym 

głosem, a ja pochyliłem się nad nią ze znalezionym 
wreszcie kluczykiem i otworzyłem jej obrożę. - Jak ci 
się to udało?

- Jestem bardziej przewidujący i biję ich siłą 

wyobraźni. To wszystko. Przepatrzyli moje ubranie w 
poszukiwaniu broni, ale nie przyszło im do głowy, że 
może nią być samo ubranie. Było nasączone 
tanturaliną. Od reakcji powstrzymywała ją ciepłota 
mego ciała. Kiedy zmusili mnie, bym się rozebrał - a 
byłem pewien, że to zrobią - płyn zaczął się ochładzać, 
a gdy osiągnął krytyczną tem...

- Nastąpiło wielkie bum! - dokończyła Angelina i 

objęła mnie. Na szczęście przypomniałem sobie, gdzie 
jesteśmy i skończyło się na pocałunku. Potem 
Angelina drżącymi rękoma odpięła moją obrożę.

- Przypuszczam, że coś równie chytrego zabiło 

tych tu?

- Jeszcze nie umarli, choć przypuszczam, że Kraj 

nie czuje się zbyt dobrze. Trochę go, zdaje się, 
uszkodziliśmy. Śpią. Opiłowałem sobie paznokieć na 
ostro i pokryłem go warstewką kalamitu.

- Oczywiście! Musieliby zrobić ci analizę 

background image

widmową, żeby to wykryć, a zadrapany tym 
świństwem facet kładzie się grzecznie i śpi. Co dalej?

- Telefon na wypadek, gdyby eksplozja nie 

została usłyszana na zewnątrz. Jeśli ta podejrzliwa 
banda założyła u szefa podsłuch w telefonie... - W tym 
momencie zgasły wszystkie światła - Angelina! Jestem 
naćpany narkotykami! I to po czubek głowy! Dzięki 
temu mogłem wytrzymać kurację zaaplikowaną mi 
przez strażnika, ale to znaczy, że jestem niewrażliwy 
na dotyk. Musisz mi pomóc w tej ciemności, bo ja 
tylko słyszę.

- Jak?
- Znajdź to ścierwo, jest za biurkiem, i 

przyciągnij do mnie. Zabieramy go na spacer.

Zrobiła to, a z odgłosów sądząc, nie była to 

pomoc samarytańska. Pomogła mi jeszcze wziąć go na 
plecy.

- Teraz musisz mnie poprowadzić. Po wyjściu 

stąd na drugą stronę hallu, potem w lewo i ze 
czterdzieści pięć jardów prosto, do schodów. Potem w 
dół, do końca.

Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy. Omal nie 

wyłożyłem się na strażnika. W hallu było łatwiej, bo 

background image

mogłem opierać się o ścianę. Właśnie zaczęliśmy 
gratulować sobie sukcesu, gdy światła zamrugały 
nieśmiało i wreszcie rozjarzyły się mgliście. Jakim 
cudem nikt z dobrego tuzina ludzi na korytarzu nas 
nie zauważył, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że tak 
właśnie było. Ruszyliśmy z kopyta do schodów, ale ta 
sprzyjająca sytuacja nie mogła trwać wiecznie.

Zamigotały właśnie światełka alarmu, a 

nadchodzący z naprzeciwka miał dość czasu, by 
zrozumieć, co właściwie widzi, i dojść do jedynie 
słusznych wniosków. Zaczął grzebać przy pasie, 
wrzeszcząc, żebyśmy stanęli. Angelina była, jak 
zwykle, przewidująca. Zabrała spluwę Krają i teraz 
zrobiła z niej użytek. Gościa rozerwało, a my bez 
przeszkód dotarliśmy do schodów. Światła zgasły 
ponownie. Schodzenie było trudniejsze, niż 
przypuszczałem, mimo że zaczynało wracać mi 
czucie. W pewnym momencie potknąłem się o 
Angelinę i upuściłem Kraja. Roześmieliśmy się i 
poturlaliśmy go na dół. Toczył się z miłym dla ucha 
dźwiękiem. Nagle z dołu zabrzmiał głos:

- Czekamy, żeby was zabrać. Stójcie spokojnie!
Gdyby nie to, że głos był bez wątpienia damski i 

background image

nie przemawiał po cliaandzku, Angelina zwaliłaby 
nam na łeb schody. Pistolet Krają miał bowiem 
eksplodujące pociski.

Stanęliśmy. Poczułem, że ktoś nakłada mi ciężkie 

gogle i znów wrócił mi wzrok. Tyle tylko, że 
widziałem teraz w podczerwieni. Na dole znaleźliśmy 
się błyskawicznie. Czekała tam na nas Taze.

- Rozesłałam ludzi na wszystkie klatki schodowe, 

właśnie wracają.

Ktoś wziął ode mnie Kraja, ktoś inny pomagał mi 

iść, bo zaczynały mi się już trząść nogi, dygotały 
zmęczone mięśnie.

- Prosto - rozkazała Taze. - Przy wylocie tunelu 

czekają samochody.

background image

19
Całe ciało było bólem. Nie takim, który nie daje 

się wytrzymać, ale i tak wystarczająco uprzykrzało 
mi to życie. Trochę czasu zajęło mi przyjście do siebie,
gdy stwierdziłem, że już nie śpię. Obok mnie 
znajdowała się Angelina - wcielenie doskonałej żony i 
opiekuńczości, a pokój hotelowy był bardziej niż 
znajomy: znów byliśmy na wysepce.

- Mieliśmy jakieś straty? - spytałem. Chciałem 

zapytać o to już wcześniej, lecz jakoś wyleciało mi z 
głowy.

- Nie ma w ogóle o czym mówić. Parę rannych, i 

to lekko. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zaraz po 
eksplozji dziewczyny zrobiły zwarcie na wszystkich 
liniach przesyłowych i łączach telefonicznych. Bajzel 
był pierwszej wody. Potem przeszły przez tunel i 
zniszczyły generator awaryjny. Resztę sam widziałeś, 
bo byłeś na tyle uprzejmy, że zemdlałeś dopiero przy 
samochodzie.

- Zrobiłbym to z dużą przyjemnością wcześniej, 

ale nie dawała mi spokoju myśl, że amazonki Taze 
będą wlec mnie przez tę rurę. Zdaje mi się, że one 
nadal nie są dobrego zdania o mężczyznach. Nie 

background image

słyszałem, żeby w dowód uznania planowały 
mianować mnie honorową siostrą.

- Radziłabym ci, tak z dobrego serca, żeby to 

było wszystko, co z tobą zrobią. A teraz do dzieła, 
kochanie. Dzwonił Muftak z nowiną, że doprowadził 
Krają do stanu użyteczności psychicznej. Bo fizycznie 
twoje rękoczyny doprowadziły go do gipsu.

- No to chodźmy. Nie mogę doczekać się 

rozmowy. Poczekaj, coś mi się przypomniało. Co 
zrobimy, jeśli zjawią się tu bez zaproszenia jego 
kumple? Jest go gdzie schować?

- Jest. Leży martwym bykiem i prawie przez cały 

czas jest nieprzytomny. Wpakuje się go do lodówki. 
Niezły pomysł, szczególnie gdybyśmy tak zapomnieli 
go wyjąć.

Rozmawiając dotarliśmy do laboratorium.
- To potem. Najpierw obowiązki, potem przyjem-

ność - powiedziałem. - Najpierw trzeba wyciągnąć od 
naszego obcego trochę informacji.

- Nie jest żadnym obcym - sprzeciwił się doktor, 

słysząc nas w drzwiach. - Stawiam za to moją 
reputację.

- Niech się pan nie rzuca, doktorku, bo ją pan 

background image

straci. O ile w ogóle jest coś do stracenia.

- Nie pozwolę, by obrażali mnie profani! - zerwał 

się z wściekłością, wyciągnąwszy swą osobę w gniewie 
tak, że niemal sięgnął mi głową do ramienia. - 
Przywykłem do zniewag ze strony kobiet, ale nie 
zniosę, żeby obrażało mnie takie coś, co dopiero 
leczyłem z obsesji pluszowych niedźwiadków. I to ma 
być wdzięczność! Słuchaj pan, nawet na tym zadupiu, 
gdzieś się pan ulągł, wiedzieli chyba, że jeśli komórki 
jakiejś istoty są komórkami ludzkimi, to istota jest 
człowiekiem. To normalny homo sapiens!

- A niska temperatura ciała, brak emocji i tak 

dalej?

- Mieści się w obrębie tolerancji. Człowiek to 

bydlę zdolne do adaptacji. W literaturze znajdzie pan 
bardziej egzotyczne przypadki niż to indywiduum.

- A zatem nie może też być cyborgiem? - spytała 

niewinnie Angelina, otwierając szeroko oczy.

Ręce mi opadły. Nie miałem nawet siły, aby dać 

jej kuksańca. Moje teorie były tu wyraźnie 
dyskryminowane.

- Co mu pan zrobił, żeby zaczął gadać? - 

przeszedłem do konkretów.

background image

- Dobre pytanie! - Muftak podrapał się po 

brodzie i skupił tak, jak zwykle skupia się fachowiec, 
gdy ma wyjaśnić coś idiocie, który pojęcia nie ma o 
wiedzy tajemnej, czyli - chciałem powiedzieć - 
medycznej. - Ponieważ z tego, co wiem, był on 
odpowiedzialny za manipulacje na pańskim mózgu i 
brał udział w przygotowywaniu inwazji mojej 
planety, nie poczuwałem się wobec niego do obowiąz-
ków, jakie moralność dyktuje lekarzowi wobec 
pacjenta. A zatem - skoncentrowałem się na jednej 
sprawie i to dla naszego, a nie jego, dobra. Pomocą 
był fakt, że gdy go przywieziono, był nieprzytomny. 
Lecz nie było to łatwe. Wprowadziłem do jego umysłu 
fałszywe wspomnienia, założyłem blokady 
pamięciowe i spowodowałem regres w polach emocji i 
postawy, a ponadto zrobiłem jeszcze kilka rzeczy, 
których wstydzić się będę do śmierci.

Doktorek wyglądał, jakby za chwilę miał się 

rozpłakać, toteż poklepałem go przyjacielsko po 
ramieniu.

- Jest pan żołnierzem, doktorze, i robi pan to, co 

jest potrzebne do zwycięstwa. Głęboko poważamy 
pana za to, czego pan dokonał - powiedziałem.

background image

- No cóż. Ja wręcz przeciwnie, ale tym się będę 

martwił później. Za kilka minut wprowadzę go w 
trans, wam będzie się wydawało, że jest przytomny, 
lecz tak naprawdę to nie będzie świadom, co dzieje się 
wokół. Jego emocje znajdą się na poziomie 
rozwojowym czteroletniego dziecka, które potrzebuje 
pomocy. Pamiętajcie o tym. Nie zmuszajcie go zbyt 
nachalnie do odpowiedzi i nie zachowujcie się wrogo. 
On chce wam pomóc i zrobi, ile tylko będzie mógł, ale 
dostęp do informacji nie będzie dla niego rzeczą 
prostą. Bądźcie dla niego mili, a jeśli nie zrozumie 
pytania, to sformułujcie je na nowo. I nie ponaglajcie 
go za bardzo. Jesteście gotowi?

- Chyba tak - odpowiedziałem, choć myśl o Kraju 

jako o chętnym do współpracy czterolatku nie bardzo 
chciała mi się pomieścić w głowie.

Ruszyliśmy za nim do salki szpitalnej. Muftak 

tak ustawił lampę, by Kraj był w pełni widoczny, a 
my pogrążeni w mroku. Wyjął strzykawkę i zrobił z 
niej użytek, aplikując coś leżącej postaci. Oczy Krają 
były zamknięte, a lewa ręka w gipsie. Łeb miał 
obwiązany bandażami, spod których wychodził pęk 
przewodów podłączonych do stojących obok łóżka 

background image

urządzeń.

- Kraj, obudź się. Powieki uniosły się wolno.
Jego twarz wyrażała spokój, a w kącikach ust 

czaił się cień uśmiechu.

- Jak się nazywasz? - spytał doktor.
- Kraj - odpowiedział miękkim, 

przypominającym chłopięcy głosem, i to bez żadnego 
oporu.

- Skąd pochodzisz?
Zmarszczył brwi i zerkając na mnie, wydał z 

siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki. Angelina 
pogłaskała go uspokajająco, dodając przyjacielskim 
tonem:

- Nie denerwuj się, nie trzeba się spieszyć. 

Przyleciałeś tu z Cliaandu, prawda?

- To prawda - skinął głową i uśmiechnął się.
- Czy urodziłeś się na Cliaandzie?
- Nie... chyba nie. Mieszkam tam od dawna, ale 

nie tam się urodziłem. Urodziłem się u siebie.

- U siebie - to inny świat, inna planeta?
- Tak.
- Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jaka ona jest?
- Zimna, zawsze jest tam zimno, nic nie rośnie, 

background image

nic nie jest zielone. Trzeba ją polubić, a ja jej nie 
lubiłem. Istnieją ciepłe światy i wielu z nas do nich 
wyrusza. Ale nie ma nas dużo, rzadko się widujemy i 
chyba się nie lubimy. Nikt nie lubi śniegu, lodu, 
zimna. Wszystko co żyje, żyje w oceanach, czasami 
łowimy ryby, ale rzadko. Są cieplejsze światy.

- Na przykład Cliaand? - podpowiedziała 

Angelina.

- Na przykład Cliaand. Ciepło jest przez cały 

czas, nawet gorąco, ale mnie to nie przeszkadza. 
Dziwne, gdy widzi się inne życie, stworzenia na lądzie, 
zieleń... Dużo zieleni.

- Jak się nazywa twoja zimna planeta, twój 

śnieżny świat? - szepnąłem.

- Nazywa się... nazywa się... - nagle zaczął się 

szamotać z wytrzeszczonymi oczami, po czym jego 
plecy wygięły się w łuk, nastąpił ostatni spazm i ciało 
znieruchomiało na łóżku.

- Nie żyje - oznajmił Muftak spoglądając na 

przyrządy.

- Szkoda - skwitowała to Angelina. - Trzeba się 

zastanowić, jak zdobyć następnego klienta dla 
doktora. Teraz, gdy już wiemy, czego należy unikać, 

background image

postaramy się, aby wytrzymał dłużej.

Muftakiem zatrzęsło.
- Nie mógłbym, nie mógłbym zrobić tego jeszcze 

raz. Zabiliśmy go, ja go zabiłem. Wszczepiono mu 
rozkaz, żeby się zabił, nie podając za żadną cenę 
położenia i nazwy planety. Już nigdy więcej!

- Wychowano nas trochę inaczej - odezwała się 

spokojnie i bez emocji Angelina. - Gdyby nie był tu 
potrzebny, zabiłabym go w jego własnym biurze. 
Naprawdę jest mi obojętne, jak zginął. Wie pan, kim 
był i co zrobił.

Nie wtrącałem się, bo, według mnie, oboje mieli 

rację.

- Niech się pan prześpi, doktorze. Trzydzieści 

sześć godzin na nogach nie wpływa dodatnio na 
samopoczucie.

Wziąłem Angelinę za rękę i wyprowadziłem, 

oddalając się od tego małego, smutnego człowieczka 
wpatrującego się niewidzącymi oczyma w podłogę.

- Żal ci tej kreatury? - spytała Angelina, 

posyłając w moją stroną swoje niezadowoloną minę 
numer dwa. Znaczyła ona mniej więcej: „Nie szukam 
kłopotów, ale jeśli ty ich szukasz, to znajdziesz je z 

background image

łatwością".

- Co? Żal mi tylko tego, że tak mało się 

dowiedzieliśmy.

- Następny powie więcej. Przynajmniej wiemy, że 

twój pomysł miał sens. Być może nie należy ich 
nazywać obcymi, ale na pewno na Cliaandzie są 
intruzami. Gdyby udało się ich wyeliminować, byłby 
spokój z inwazjami.

Zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek (siedem dań, 

nie licząc przystawek), a gdy uporałem się ze 
wszystkim (Angelina tylko trochę poskubała) i 
łyknąłem piwa, wówczas stwierdziłem:

- Myślałem, i wiesz...
- Żartujesz? Obserwując cię można było raczej 

dojść do wniosku, że żresz jak świnia, która wsadziła 
oba kopyta w koryto.

- Daj spokój temu sielankowemu poczuciu 

humoru. Jak w nocy ciężko się pracowało, to w dzień 
należy się dobrze najeść. Mamy ważniejszy problem. 
Założę się, że gdybyśmy wyeliminowali szarych, 
Cliaandczycy straciliby swój płomienny zapał do 
inwazji.

- Nic tudnego. Wystarczy seria zorganizowanych 

background image

zamachów. Nie może ich być wielu. Kraj sam to 
powiedział. Z przyjemnością biorę to na siebie.

- O nie. Żadne takie. Nie pozwolę, by moja żona 

wynajmowała się jako płatny morderca. A poza tym - 
to nie takie proste. Oni mają dobrze rozwinięty 
instynkt samozachowawczy i umieją sobie radzić. A 
poza tym jeszcze - nie lubię rzeźnictwa.

- Dobra, chodząca doskonałości moralna. Co 

jeszcze możemy zrobić? Rewolty w podbitych 
światach?

- Blisko, ale to nie to. Jeśli Burada może tu służyć 

za przykład, to przypomnij sobie, co powiedziała 
Taze. Wszelki opór zamiera, a powodem jest szybkość 
reakcji sił cliaandzkich. Jeśli zginie jeden z nich, 
zabija dwudziestu Buradyjczyków. Ci tu, po wielu 
pokoleniach pokoju, nie są psychicznie przygotowani 
do totalnej partyzantki. Zresztą, to nic nie da. Cała 
gospodarka Cliaandu nastawiona jest na prowadzenie 
wojen. To jest jak jakaś obłąkana mutacja, która 
musi rozrastać się, aby żyć. Sądzę, że sami nie byliby 
w stanie zbudować swojej floty. Muszą być w tym 
uzależnieni od podbitych światów.

- Chciałabym, żeby tak było. Ale ich inwazje to 

background image

obłąkany sposób życia. Gdyby byli jak jakaś mała 
zielona roślinka. Moglibyśmy wtedy wyrwać ją z 
korzeniami i odrywać listek po listku...

- Cicho! - rozkazałem. - Coś mi świta!
Zacząłem kroczyć po pokoju. Dodałem dwa do 

dwóch i otrzymałem cztery, potem dodałem jeszcze 
cztery i otrzymałem osiem. Następnie dokonałem 
całego szeregu bardziej skomplikowanych obliczeń 
matematycznych i przeszedłem parę ciągów 
logicznych. Wynik był jasny i olśniewająco prosty. 
Opadłem na krzesło i uniosłem szklankę.

- Jestem geniuszem! - stwierdziłem skromnie.
- Dlatego za ciebie wyszłam. Z wyglądu jesteś 

raczej mało pociągający.

- Już niedługo będziesz musiała przeprosić mnie 

za zniewagę, kobieto. A tymczasem stuknijmy się za 
zwycięstwo i mój PLAN.

Stuknęliśmy się.
- Co to za plan?
- Nie mogę ci jeszcze powiedzieć. Po pierwsze, 

wyśmiałabyś mnie. Po drugie, nie jest jeszcze 
dopracowany w szczegółach. Ale pierwszy krok jest 
już oczywisty i za to zabieram się od razu albo za 

background image

chwilę. Jak sadzisz, czy szarzy ogłosili komunikat o 
zniknięciu Kraja?

- Wątpię. Nic takiego nie padło, przynajmniej na 

częstotliwości dowództwa. Mamy ich na podsłuchu 
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Też tak myślę. Dodając do tego przesadną 

powściągliwość i egocentryzm, stawiam na to, że do 
tej pory nie opublikowano żadnego oświadczenia o 
zniknięciu Kraja.

- No i co z tego?
- Będę robił na jego konto. Mam do załatwienia 

parę spraw.

- Idiota!

background image

20
Potrzebny mi był cliaandzki środek transportu. 

A zatem wziąłem go sobie. Ponieważ charakteryzacja 
nie była dobra (za bardzo różniliśmy się w budowie 
ciała), postanowiłem działać po zmroku. W mundurze 
Kraja, z moją walizeczką, wkroczyłem z Hamalem do 
budynku szarych. Hamal był członkiem rezerwowych 
oddziałów policji. Wolałbym co prawda Taze lub 
jedną z jej amazonek, ale potrzebowałem chłopa; 
Hamal nie wyglądał na zbyt pewnego siebie, lecz 
musiał mi wystarczyć.

- Rozumiesz, co masz robić? - upewniłem się po 

raz ostatni, wpychając go do niszy w pobliżu 
parkingu Octagonu.

- Rozumiem, proszę pana, oczywiście, że 

rozumiem. Wyjąłem dwie kapsułki z kieszeni i 
podałem mu.

- Masz, przeżuj i połknij. To powinno podnieść 

twoje morale. Mam cichą nadzieję, że nie na tyle, 
żebyś odstawił trepaka na środku ulicy.

- Nie...
- Właśnie że tak. Bierz!
Wziął. Nie miał innego wyjścia. Poczekaliśmy w 

background image

cieniu, aż podjedzie samochód osobowy. Wyrzucił z 
siebie dwóch oficerów i zawrócił w naszym kierunku. 
Wyskoczyłem na ulicę i zamachałem rękami. 
Kierowca zahamował z przeraźliwym piskiem opon i 
błyskiem strachu w oczach. Niemniej zatrzymał się, 
niemal dotykając mnie przednim zderzakiem.

- Zawsze tak prowadzicie?
- Nie, panie, to tylko...
- Zostawcie swoje wykręty dla siebie. Mnie to nie 

obchodzi. - Wpakowałem się na fotel obok niego. - 
Dalej, ruszajcie, powiem wam, gdzie jechać.

- Ale ten samochód... To znaczy...
Wystarczyło jedno spojrzenie Kraja, żeby 

zamarł jak wiosenny kwiatek w środku zimy. Ruszył, 
aż powietrze zaświszczało. Ledwo skręcił za róg, 
dałem mu do powąchania kapsułkę z usypłaczem i 
zawróciłem z powrotem tam, gdzie czekał Hamal. 
Włamaliśmy się do sklepu, przenieśliśmy doń 
kierowcę i dokonaliśmy małej zamiany uniformów. 
Mój pomagier awansował na regularnego kierowcę 
cliaandzkiej armii.

- Umiesz toto prowadzić? Ślicznie. Teraz do 

portu kosmicznego. Tylko zwolnij przy bramie. 

background image

Postaraj się wyglądać na nieco mniej przerażonego, 
niż jesteś. Bądź mężczyzną!

- Jestem! - jęknął. - Ale to robota dla kobiety. Nie 

wiem, jak mogłem dać się w to wrobić.

- Zamknij się! Weź sobie jeszcze parę kapsułek.
Bardziej martwiłem się o kierowcę, niż o 

kogokolwiek z komitetu powitalnego. Zawsze 
schodzili Krajowi z drogi.

Może to wyjaśni przerażenie mojego kierowcy? 

Westchnąłem. Byliśmy już przed wartownią. 
Wyprężony na baczność pododdział z sierżantem na 
czele prezentował broń. Sierżant próbował coś 
powiedzieć, ale go uprzedziłem:

- Nie podchodźcie do telefonu, chcę sprawdzić 

parę rzeczy, lecz lepiej, żeby nikogo o tym nie 
uprzedzono. Jasne?

I już przemykałem obok nich z dużą szybkością. 

Chyba jednak usłyszeli, żaden bowiem nawet nie 
drgnął. Byliśmy już w porcie.

- Nie mogę - jęknął Hamal. - Mam tego dość, 

wracam do domu. Nie nadaję się do policji. To 
wszystko wina mojej matki, zawsze chciała mieć 
córkę i zrobiła ze mnie dziewczynkę...

background image

Był na najlepszej drodze, by zawrócić. Zakląłem 

i dałem mu w łeb, przejmując jednocześnie 
kierownicę. Zakręciłem pod jeden z hangarów i 
zgasiłem silnik. Poczęstowałem Hamala usypiaczem i 
owinąłem w koce na tylnym siedzeniu. W zasadzie to 
powinienem go utrupić i zostawić truchło gdzieś w 
krzakach, ale nie miałem serca - ostatecznie, czy to 
jego wina, że urodził się mężczyzną?

Podjechałem na pas i zatrzymałem się koło 

transportowca, tuż przy warcie. Przyszła pora na 
drugi krok.

- Wiecie, kim jestem? - spytałem stojącego przy 

rampie oficera zimnym i pustym głosem.

- Tak jest! - Wyprężył się.
- Dobrze. Wezwijcie głównego inżyniera na 

pokład.

- Nie ma go na pokładzie, panie.
- Możecie mu powiedzieć, jak wróci, że sobie to 

zapamiętam. Wezwijcie jego zastępcę. - Minąłem go, 
gdy podskoczył do telefonu.

Udałem się na pokład A. Czekał tam już jakiś 

mechanik w zatłuszczonym kombinezonie, nerwowo 
wycierając ręce w równie brudną szmatę.

background image

- Przepraszam, ale właśnie rozmontowujemy 

generator... - słowa uwięzły mu w gardle pod moim 
przeciągłym spojrzeniem.

- Wiem, że macie kłopoty. Dlatego tu jestem. Za-

prowadźcie do siłowni.

Ruszył bez słowa. Pójdzie łatwiej, niż myślałem. 

Kiedy weszliśmy, z wnętrzności rozbebeszonego 
generatora wyjrzały trzy pobladłe gęby.

- Każcie im się stąd wynosić. - Nie musiałem 

nawet powtarzać. Wymiotło ich jak przy zarazie.

Zajrzałem do środka i pokiwałem głową z mądrą 

miną, potem obszedłem pomieszczenie pukając we 
wskaźniki i generalnie udając inteligenta. Doszedłszy 
do generatora podprzestrzeni, zwróciłem się do 
postępującego za mną inżyniera:

- Dlaczego ciągle używacie tego modelu? Nie 

spotkałem inżyniera, który byłby zadowolony z po-
siadanego sprzętu. Ten nie był wyjątkiem.

- Wiemy, że to stary model, ale nie dostaliśmy na 

czas nowego.

- Przynieście jego schemat.
Ledwo się odwrócił, ścisnąłem rączkę mojej 

walizki i na dłoń wypadła mi mała bombka. 

background image

Nastawiłem zapalnik na czterdzieści minut 
opóźnienia i wepchnąłem pod obudowę generatora. 
Kiedy wrócił ze schematem, zajęty byłem już 
następnymi urządzeniami. Przekartkowałem podaną 
mi książeczkę, chrząknąłem raz i drugi, sprawdziłem 
numery fabryczne - co wyraźnie go ucieszyło i 
oddałem mu papiery. Było mi wstyd, że wszystko 
okazało się takie proste.

- Dopilnujcie, żeby to było szybko naprawione - 

rzuciłem wychodząc. W odpowiedzi otrzymałem 
gorące zapewnienie, że zrobi, co tylko będzie mógł.

Powtórzyłem ten numer jeszcze siedem razy i 

podjechałem do ósmego delikwenta, gdy zdałem sobie 
sprawę, że skądś go znam. Po schodni złaził właśnie 
Otrov. Stanął twarzą w twarz ze mną. Obaj 
doznaliśmy podobnego szoku. Tyle że on to okazał: 
wybałuszył oczy i zamarł jak piorunem rażony. Zbyt 
długo byliśmy razem, abym miał pewność, że jego 
nabiorę równie łatwo, jak całą resztę.

- No i czego tak stoicie? - szepnąłem w końcu, 

kiedy nie zdradzał żadnych oznak ożywienia.

- Przepraszam, ale nie spodziewałem się pana w 

tym miejscu - wykrztusił w końcu. - Pański głos... czy 

background image

coś się stało...

Wiedziałem, że głosu nie podrobię, nie wobec 

człowieka, który niedawno jeszcze ze mną rozmawiał. 
Ale wiedziałem też, że wszystkie szepty są do siebie 
podobne. Nie podzieliłem się, rzecz jasna, tą wiedzą z 
Otrovem.

- Byłem ranny - wychrypiałem. - W końcu to 

wojna i niektórzy z nas walczą.

Miałem tego dość, toteż minąłem go, ale zawołał 

jeszcze za mną, natręt jeden. Obróciłem się z 
wyrazem zniecierpliwienia na twarzy.

- Przepraszam, ale czy wie pan coś o miejscu 

pobytu Hulji?

- On się tak nie nazywa. To szpieg. Chyba nie 

macie ochoty przyjaźnić się ze szpiegiem? Otrov 
zbladł, ale nie ustąpił.

- Oczywiście, że nie, ale kiedyś byliśmy 

przyjaciółmi. Tylko tak zapytałem.

- Zadawanie pytań to moja specjalność. Żegnam, 

pilocie! - wypowiedziawszy te godne Krają słowa, 
ruszyłem do wnętrza.

Otrov zadziwił mnie. Gdzieś w tym zapijaczonym 

wnętrzu kołatały jednak jakieś ludzkie uczucia.

background image

Reszta poszła równie gładko, jak dotąd. 

Znajdowałem się właśnie w siłowni numer dziewięć, 
gdy usłyszałem pierwszy wybuch. Odezwały się 
syreny.

- Co to? - spytałem podstarzałego inżyniera.
- Nie wiem.
- No to się dowiedzcie! - nagle zaczęło mi się 

spieszyć.

Ledwo wyszedł, wsunąłem podarek pod 

generator (tym razem z trzyminutowym 
opóźnieniem) i podążyłem za nim.

- No i co?
- Eksplozja na jednym ze statków, w 

maszynowni.

- Gdzie? Muszę to sprawdzić! - ryknąłem i 

ruszyłem z kopyta.

Zaraz strzeli reszta. Najpierw nastąpi 

zamieszanie i w tym właśnie czasie muszę się stąd 
ulotnić. Z pewnością ktoś sobie szybko uświadomi, że 
wszystkie eksplozje nastąpiły mniej więcej w tym 
samym czasie i w tych samych miejscach, a potem 
ktoś połapie się, że we wszystkich tych maszyno-
wniach był uprzednio Kraj. Kraj jest poza wszelkimi 

background image

podejrzeniami (przynajmniej na razie), ale tak czy 
tak będą chcieli z nim pogadać. A na ten luksus nie 
mogłem sobie pozwolić. Z maksymalną, ale nie 
zwracającą uwagi szybkością podążyłem do wozu. 
Stało przy nim dwóch żandarmów trzymających 
sflaczałego Hamala.

- Czy to pański wóz?
- Oczywiście, a wy co tu robicie?
- Ten człowiek siedział na tylnym siedzeniu i 

gadał do siebie. Myśleliśmy, że jest pijany, ale on 
mówi w jakimś obcym języku, podobnym do gwary 
tubylców. Pan wie, kto to jest?

- Nigdy w życiu go nie widziałem! - Była wojna i 

nie miałem czasu na ratowanie jednego żołnierza.

Mój głos musiał dotrzeć do oszołomionego 

umysłu Hamala. Swoją drogą, gość mocny był jak 
byk, skoro po takiej dawce środka usypiającego mógł 
zrobić jeszcze cokolwiek sensownego. To znaczy, 
bezsensownego.

Zawołał do mnie:
- Musi pan coś zrobić! Oni mnie zabiją! Dlaczego 

mnie pan tu przywiózł?

- Co on mówi? - zainteresował się jeden z 

background image

policjantów.

- Nie wiem, ale to może być szpieg, który dokonał 

sabotażu w jednej z maszynowni. Załadujcie go do 
tyłu i jedźcie ze mną. Już wiem, jak go nauczyć gadać 
po ludzku.

Ruszyłem jak na wyścigach, zanim jeszcze 

zdążyli porządnie się rozsiąść. Usłyszałem, jak kotłują 
się na siedzeniu. Jeśli nawet zauważyli rozbebeszone 
koce, to nie mieli czasu na reakcję. Za nami 
gruchnęły cztery dalsze eksplozje, niemal 
równoczesne, a ja byłem już przy bramie. I przy 
oficerze, który wyrósł przed maską, dając znaki, 
abym się zatrzymał. Nie miał zamiaru ustąpić, zatem 
stanąłem.

- Nie może pan wyjechać. Baza została 

zamknięta! - Jakby na potwierdzenie wagi tego 
oświadczenia gruchnęło jeszcze dwa razy (w sumie 
już siedem - nieźle to poustawiałem).

- Rozkazy zostawcie dla innych. Mnie one nie 

dotyczą.

- Polecenia, które otrzymałem, dotyczą każdego, 

bez wyjątków.

- Wiozę ze sobą więźnia, który jest 

background image

prawdopodobnie odpowiedzialny za to zamieszanie, i 
dwóch strażników. - Znowu coś gruchnęło. - 
Zabieram go na przesłuchanie. Pańska gorliwość, 
kapitanie, jest godna pochwały, ale musicie wiedzieć, 
że tutaj ja wydaję rozkazy, a wy tylko wykonujecie.

- Nie może pan wyjechać!
Albo był nieprawdopodobnie tępy, albo dostał 

specjalne rozkazy dotyczące mojej skromnej osoby. 
Nie miałem ochoty wypytywać go w tej materii. 
Dobyłem pistolet i wycelowałem w gogusia.

- Odsuńcie się albo was zabiję! - powiedziałem 

maksymalnie znudzonym i monotonnym głosem, na 
jaki mogłem się zdobyć.

Już sięgał po broń, gdy nagle coś do niego 

dotarło. W jego oczach odbił się paniczny strach, a on 
sam wyniósł się co prędzej pod ścianę wartowni i 
kątem oka zobaczyłem, jak wybiega stamtąd żołnierz 
i coś do niego mówi. Nie byłem ciekaw usłyszeć, co. 
Ruszyłem pełnym gazem.

Moim policjantom wcale się to nie spodobało. 

Zaczęli majstrować coś przy swoich kaburach. Nie 
miałem wyboru - odwróciłem się i posłałem im dwie 
kule przez ramię. W najbliższy zakręt wchodziłem 

background image

przy akompaniamencie ostatniej, dziewiątej eksplozji.

W pierwszym zacisznym miejscu pozbyłem się 

ciał i klucząc po ciemniejszych zakamarkach (ze 
śpiącym nareszcie Hamalem na tylnym siedzeniu) 
skierowałem się do swoich.

background image

21
- Wyjaśnij mi to, DiGriz, i lepiej, żeby te 

wyjaśnienia miały sens. - Inskipp był jak zwykle w 
swoim czarującym humorze. Warcząc i pomrukując 
przemierzał w tę i z powrotem hali kosmodromu.

- Najpierw powiedz mi, jak czują się moi 

synowie!

- Właśnie! - poparła mnie Angelina. Inskipp 

wybełkotał coś do siebie, ale musiał stać się bardziej 
komunikatywny.

- Wszystko w porządku. Zdrowi. Przybierają na 

wadze. Wkrótce ich zobaczycie. A teraz dość tego! 
Przelatuję Bóg jeden wie ile parseków, żeby 
nadzorować tę operację, ponieważ jest ona ponoć na 
ukończeniu, i cóż widzę na miejscu? Obaj moi agenci 
mieli już dość wszystkiego i opuścili powierzoną im 
planetę, chociaż rzeczona planeta ugina się pod 
ciężarem żelaznej stopy Cliaandu. Proszę mi to 
wyjaśnić - z łaski swojej!

- Zwyciężyliśmy!
- Przestań żartować, DiGriz, bo zastrzelę!
- Za wiele zainwestowałeś w moją skórę, żeby mi 

teraz robić krzywdę. A poza tym, wiem co mówię. 

background image

Zwyciężyliśmy, choć na Buradzie nic jeszcze nie 
wiedzą. Wie tylko garść wybranych.

- Wygląda na to, że nie zostałem do niej 

zaliczony!

- Przygotowałem mały pokaz. Angelino, 

kochanie, czy masz naszą zabawkę?

Angelina podała mi gładkie, czarne pudełko 

wielkości mojej dłoni. Na każdej ze ścian znajdowały 
się małe wypustki, na jednej widniał dodatkowo 
system soczewek. Inskipp przyjrzał się temu 
podejrzliwie.

- Wiesz, co to jest? - spytałem łagodnie.
- Nie, i niezbyt mnie to wzrusza.
- A powinno. To jest nagrobek cliaandzkich 

inwazji. Powiedz mi, na pokładzie czego tu 
przyleciałeś.

- Niszczyciel klasy „Gnasher". Ale jakie to ma 

znaczenie?

Wziąłem pudełko od Angeliny i wsunąłem w 

jeden z otworków wyjście kontrolki. Na klawiaturze 
wystukałem symbol i cechy niszczyciela klasy 
„Gnasher". Następnie ruszyłem ku drzwiom. 
Angelina zrobiła to samo, złapawszy najpierw 

background image

opierającego się Inskippa i pociągnąwszy go za sobą.

- Musimy sobie wyobrazić, że to jest ich 

kosmodrom, gdzie, jak to normalnie bywa, śluza 
powietrzna statku jest otwarta. Znajdujemy się zatem 
w odległości, powiedzmy, półtorej mili od statku. 
Komora otwiera się i operator uruchamia ten 
drobiazg. Wznosi się on w powietrze, dolatuje do 
statku, wpada do komory i... - Odłączyłem pudełko z 
programatorem i zagrały małe silniczki odrzutowe. 
Drobiazg wyrwał do przodu jak gnany namiętnością 
koliber. Poleciał gdzie trzeba.

- Za nim! -wrzasnąłem ruszając galopem. 

Urządzonko skierowało się ku rufie. Dogoniliśmy je 
dwa pokłady poniżej wejścia, tuż przed drzwiami do 
siłowni. Nie była to przeszkoda, której nie można 
pokonać, co właśnie maluch udowadniał za pomocą 
laserka. Otwór został wycięty i drobiazg zniknął w 
siłowni. Zajrzeliśmy do środka dokładnie w 
momencie, gdy nurkował pod generator, po czym 
usłyszeliśmy stukniecie i pojawił się obłoczek 
czarnego dymu.

- To był akurat ładunek ćwiczebny. W praktyce 

zastosuje się głowicę bojową zdolną zniszczyć ten 

background image

generator, lecz nie czyniącą większych szkód. 
Humanitarna broń.

- Oszalałeś!
- Jak pójdziemy na drinka, to opowiem, co 

będzie dalej.

Gdy stało się to, co stać się musiało, i ochłodziłem 

nieco gardło, wyjaśniłem mu genialną prostotę 
mojego pomysłu.

- Osobiście zlikwidowałem dziewięć takich 

generatorów, żeby przekonać się, czy nie będzie 
dodatkowych komplikacji. Nie było. Ich statki są tak 
samo skonstruowane, jak inne, różnią się jedynie 
jeszcze większym stopniem ujednolicenia w obrębie 
armady. Ten drobiazg został zaprojektowany 
specjalnie do tej roboty. Operator uruchamia go, 
programuje i wypuszcza. Start odbywa się w chwili 
otwarcia śluzy. Resztę już widziałeś. Ma bank 
pamięci wystarczający do znalezienia drogi we 
wnętrzu i rozpoznania tego właśnie generatora. A jak 
go odnajdzie, to bum, i koniec cliaandzkich inwazji.

- Koniec jednego generatora - poprawił z 

szyderstwem w głosie. - Zamawiają następny i po 
krzyku.

background image

- To nie takie proste. Te generatory są bardziej 

złożone, niż ci się wydaje. Ich budową zajmuje się 
niewiele firm, większość światów woli je kupować, niż 
bawić się w ich wytwarzanie. Jestem pewien, że 
Cliaand ma przynajmniej jedną fabrykę, ale można 
ją zlokalizować i zetrzeć z powierzchni ziemi.

- No to dostaną je z magazynów.
- Też prawda, ale nie będą ich stamtąd dostawać 

w nieskończoność. Nie jest problemem umieścić ludzi 
na każdej z podbitych planet z jednym tylko 
zadaniem: niszczenia generatora na każdym 
cliaandzkim statku, jaki się zjawi. Nie kupią ich od 
nikogo, jeśli ogłosi się embargo, łatwe dla nas do 
wyegzekwowania. I to będzie koniec imperium.

- Jakim cudem?
- Pomyśl trochę, człowieku. Mózg ci się chyba do 

końca nie zlasował? Oni muszą rozszerzać imperium, 
bo na Cliaandzie nie ma nic - ani surowców, ani 
prawdziwego przemysłu i w ogóle nic, żeby mogli 
wyżyć o własnych siłach, o podbojach już nie 
wspominając. Wyobraź sobie sytuację po zniszczeniu 
generatorów - mają u siebie zakład do ich 
wytwarzania, a na podbitych planetach mają 

background image

surowce. I co z tego, jeśli nie mogą ich 
przetransportować? Ekspansja stanie, liczba statków 
zmaleje, zaczną się wycofywać. Z początku wolno, ale 
skończy się to z powrotem na Cliaandzie. Bez 
możliwości korzystania z handlu daję im najwyżej 
rok. A handel można spokojnie ukrócić, nieprawdaż, 
Inskipp?

- Od samego początku uważałem, mój drogi 

chłopcze, że ci się to uda!

background image

22
Staliśmy w wewnętrznej śluzie, gdy przybiegł 

oficer i wręczył mi telegram. Angelina obrzuciła go 
smutnym wzrokiem.

- Jeśli to od Inskippa, to zniszcz go. Jeśli ten 

śmierdziel odwołuje nasze pierwsze wspólne 
wakacje...

- Nie denerwuj się - powiedziałem, przebiegając 

tekst wzrokiem. Nasze wakacje są niezagrożone. To 
od Taze...

- Jeśli ten kociak poluje na ciebie, to wpadnie w 

tarapaty!

- Komunikat jest wyłącznie natury politycznej. 

Zawiera wynik pierwszych wyborów po wycofaniu się 
Cliaandczyków. Taze została Ministrem Wojny. 
Znowu baby rządzą. Tego oczekiwałem. A dalej tu 
pisze, że zostaliśmy kawalerami Orderu Niebieskich 
Gór Pierwszej Klasy i skoro tylko znajdziemy się na 
Buradzie, odbędzie się wielka ceremonia dekoracji.

- Dopilnuję, żebyś nie udał się tam na własną 

rękę! Westchnąłem z rezygnacją. Otwarły się 
wewnętrzne drzwi, ukazując panoramę kosmodromu. 
Na płycie stała orkiestra wojskowa i robiła kupę 

background image

hałasu (z dużym zresztą zaangażowaniem), a 
towarzyszyła jej kompania reprezentacyjna.

- To bardzo miłe! - stwierdziła Angelina.
- Ho, ho! - przyznał jej rację Bolivar, a może 

James?

Było ich strasznie trudno odróżnić, ale Angelinie 

nie spodobał się pomysł wymalowania im na czołach 
jednemu J, drugiemu B. Nie to nie - pomyślałem, 
znajdzie się coś innego.

Pochyliła się nad wózkiem poprawiając koce i 

wykonując cały szereg innych, niepotrzebnych 
czynności. Tylko ja wiedziałem, jakim to ruchomym 
arsenałem jest ten roboto-wózek. Nie chciałbym być 
w skórze porywacza, który próbowałby uprowadzić 
nasze dzieci. Znam łatwiejsze sposoby popełniania 
samobójstwa, ale nie wiem, czy wszystkie byłyby 
równie skuteczne.

- No, nie takie znowu złe - stwierdziła Angelina, 

gdy byliśmy już na platformie, która się przed nami 
rozkładała. - Nie rozumiem, dlaczego się skarżyłeś?

- Powiedziałbym, że poprzednie przyjęcie było 

cośkolwiek odmienne. Ale, ale - czy to nie ładny 
obrazek? - wskazałem rzędy kadłubów rdzewiejących 

background image

w wysokiej trawie.

- Nadzwyczaj - zgodziła się. - Czy to nie jest 

niebezpieczne?

Pytanie tyczyło się kompanii reprezentacyjnej, 

przed którą się znaleźliśmy. Było tego przynajmniej z 
tysiąc chłopa, wszyscy wyprężeni na baczność, a 
każdy ściskał w łapach miotacz Gaussa.

- Broń nie jest nabita. To zawarowane w umowie.
- A można im zaufać?
- Pewnie. To jedyna rzecz, na której się znają: 

wykonywanie rozkazów. Zresztą, zademonstruję ci - 
stwierdziłem podchodząc do najbliższego. Był wysoki, 
stalowooki, o potężnych żuchwach, słowem - wyglądał 
jak prawdziwy żołnierz.

- W prawo zwrot! - szczeknąłem na swój 

najbardziej reprezentacyjny sposób. Posłuchał 
natychmiast.

- Baczność! Przygotować broń do inspekcji!
Podwójne „klik" zabrzmiało za całą odpowiedź. 

Magazynek był czyściutki. Odebrałem mu broń i 
zajrzałem w lufę. Idelnie lśniący metal.

- Coś blokuje lufę, żołnierzu!
- Tak jest, sir. Dostaliśmy rozkaz, sir!

background image

- Jaki rozkaz?
- Zalania luf ołowiem. Sam go wlewałem, sir.
- Wspaniale, byle tak dalej, żołnierzu. - Oddałem 

mu broń. - Czy ja was nie znam?

- Możliwe, sir. Pełniłem służbę na różnych 

planetach. Kiedyś byłem nawet pułkownikiem.

Oczywiście! Nie poznałem go, bo wtedy, gdy Kraj 

polecił mu mnie śledzić - a było to na Buradzie - facet 
nosił wspaniałą, patriarchalną brodę.

- Znałem go kiedyś - poinformowałem Angelinę, 

gdy byliśmy już na dworcu. - Był wysokiej rangi 
oficerem.

- Teraz ma na to małe szansę. Swoją drogą, to za-

stanawiające, jak ci ludzie świetnie się zaadaptowali.

- Nie mieli wyboru. Kiedy skończyła się era 

podbojów, wrócili gromadnie na Cliaand i przekonali 
się, że koniec i z surowcami, i z energią. Pewnie 
rolnictwo przeżywa teraz rozkwit. I nie ma szarych. 
Odlecieli do domu, zanim zdążyliśmy ich złapać.

- Ciekawa jestem, co za mądrala wymyślić mógł 

taką wycieczkę i kto zaproponował, żebyśmy polecieli 
pierwszym statkiem?

- To ja. To wszystko ja. Nie patrz tak, jakbyś 

background image

chciała mi gardło przegryźć. W końcu turystyka to 
jedyna rzecz, na jaką może postawić planeta bez 
surowców. No i poza tym, pewien dreszczyk emocji 
dla tych, których kiedyś podbili, gdy tylko zechcą tu 
przylecieć. Dodatkowa atrakcja.

Przepchnęło się do nas stado bagażowych. 

Porwali rzeczy i ruszyli ku taksówkom. Wiele 
zmieniło się tu od mojego ostatniego pobytu. Tubylcy 
wyglądali zresztą na zadowolonych.

Ze względu na stare wspomnienia 

zameldowaliśmy się w hotelu „Zlato-Zlato". Ciągle 
był najbardziej luksusowym w mieście. Recepcjonista 
ukłonił się nawet na nasz widok.

- Witamy na Cliaandzie, panie generale, pani 

Angelino, witam państwa synów. Mam nadzieję, że 
pobyt u nas sprawi wam wiele satysfakcji.

Zawsze mówiłem, że jakiś tytuł ułatwia życie, ale 

żeby aż tak, żeby rozpoznawała mnie obca osoba? 
Przyjrzałem się recepcjoniście uważniej.

- Otrov! To ty?
- Rzeczywiście, nazywam się Otrov, ale chyba 

wziął mnie pan za kogoś innego.

- Fakt, nie mogłem się spodziewać, że mnie 

background image

rozpoznasz. Teraz jestem w końcu sobą. Ostatni raz, 
gdy ze mną rozmawiałeś, byłem kreaturą zwaną 
Krajem, a znaliśmy się, gdy robiłem za Vaskę Hulja.

- Vaska! No pewnie, ten głos, rzeczywiście! - 

Potem jego głos ścichł: - Mam nadzieję, że przyjmiesz 
moje spóźnione przeprosiny. To, że wtedy pomogłem 
Krajowi cię złapać... Półtora dnia byłem 
nieprzytomny, gdy się dowiedziałem, że uciekłeś. Tak 
się spiłem z radości. Wiem, że byłeś szpiegiem, ale...

- Nic nie mów. Sprawa zamknięta. Byłeś 

najlepszym kumplem od kieliszka, jakiego miałem.

- Dziękuję, czy mogę uścisnąć ci dłoń?
Podaliśmy sobie ręce, a ja przyjrzałem mu się 

krytycznie.

- Zmieniłeś się, przytyłeś, robisz w innym fachu...
- Dziękuję, Vaska, to miło. Przestałem pić, a 

zatem muszę przestrzegać diety. I nie martwię się 
teraz tym cholernym pilotażem. Wróciłem do 
rodzinnej tradycji - do hotelarstwa. Nie wiesz, jaka to 
przyjemność wrócić do czegoś, na czym człowiek się 
naprawdę zna. Podpisz się w tym miejscu. - Wręczył 
mi pióro, dalej mówiąc tym samym tonem, tylko 
ciszej: - Mam nadzieję, że mi wybaczysz, gdy ci 

background image

powiem, że mamy teraz małe pogotowie. Tylko nie 
podskakuj i nie odwracaj się. Od momentu otwarcia 
hotelu przebywa tu dziś jakiś facet. Według mnie, 
jeden z chłopców Krają. Do tej pory nie wiedziałem, o 
co mu chodzi. Teraz sądzę, że wiem. Mam nadzieję, 
że masz przy sobie broń. Z prawej strony za tobą, ma 
śliwkową marynarkę i kapelusz w żółte paski.

To miały być wakacje. Nie miałem przy sobie ani 

miotacza, ani noża i to po raz pierwszy od bardzo 
długiego czasu (przysiągłem sobie w duchu, że jest to 
również raz ostatni). Wtedy przypomniałem sobie o 
Angelinie - pochylała się znów nad roboto wózkiem. 
Zbliżyłem się do niej naturalnym krokiem.

- Nie chciałbym ci przeszkadzać, najdroższa - 

powiedziałem z uśmiechem - ale ten gość w 
śliwkowym wdzianku, który zachodzi mnie od tyłu, 
chce mnie zapewne utrupić. Czy mogłabyś coś z nim 
zrobić? I to w miarę możliwości tak, żeby można go 
było jeszcze o parę rzeczy spytać?

- Jak miło, że prosisz. To znaczy - nie całkiem 

martwy? To miałeś na myśli? - odparła śmiejąc się i 
poprawiając pieluchy.

Skinąłem głową i stanąłem z powrotem przy 

background image

ladzie, obserwując ją. Angelina była czarująca, 
spokojna i uśmiechnięta. I nie traciła czasu. Nagle 
błyskawiczny ruch wózka i wrzask z tyłu. Schyliłem 
się robiąc jednocześnie półobrót. Było już po 
wszystkim. Śliwkowa marynarka straciła kapelusz i 
pistolet. Oba przedmioty leżały na dywanie. Sięgał 
jeszcze po nóż w rękawie. Mógł sobie zaoszczędzić 
fatygi. Angelina była już przy nim: cios w kark, 
poprawka kolanem między nogi, i nieprzytomna 
postać osunęła się na podłogę.

- To rzeczywiście urocze wakacje - stwierdziła, 

ale widać było, że zabawę z tego miała dobrą.

- Dostaniesz za to medal, kochanie! A Korpus, 

jak sądzę, troskliwie się nim zaopiekuje i wyciśnie z 
niego wiadomość, skąd właściwie pochodzi to 
towarzystwo miłujące wojenkę. Wszystkim przyniesie 
to zapewne ulgę.

Odwróciłem się do Otrova.
- Dzięki ci, uratowałeś mi życie.
- Nie ma o czym mówić. Zawsze twierdziłem, że 

najbardziej liczą się dodatkowe usługi. Zaprowadzić 
was do pokoju?

- Oczywiście. Trzeba wypić za tę okazję. Nie 

background image

odmówisz chyba?

- No cóż, ten jeden raz, ze względu na ciebie. I 

muszę ci powiedzieć, że jesteś szczęśliwym facetem, 
mając żonę, która podziela i twój entuzjazm, i 
zdolności.

- Ach, poznaliśmy się w takich okolicznościach, 

że od początku o tym wiedziałem. Któregoś dnia ci o 
tym opowiem.

Z rozrzewnieniem spojrzałem na Angelinę, która 

wycierała właśnie nóż o marynarkę gościa.

Byłem pewien, że kiedy dzieciaki podrosną, 

należycie docenią jej niezwykłe zdolności. Była w 
końcu matką, jaką powinien mieć każdy chłopak.