Iwan Turgieniew Ojcowie i dzieci

background image
background image
background image

Table of Contents

I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII
XXVIII

background image

OJCOWIE I DZIECI


Iwan Turgieniew

background image

I

Cóż, Piotrze? Nie widać jeszcze? — pytał 20 maja 1859 roku swego

służącego, młodego, pyzatego chłopaka z białym puszkiem na podbródku i
małymi, mętnymi oczkami, pan liczący lat niewiele ponad czterdzieści, który bez
czapki, w zakurzonym płaszczu i kraciastych spodniach wyszedł na niski ganek
zajazdu przy trakcie.

Służący, w którym wszystko: i turkusowy kolczyk w uchu, i wypomadowane

włosy o niejednolitej barwie, i uprzejme ruchu, słowem, wszystko zdradzało
człowieka nowej, doskonałej generacji, z pobłażaniem spojrzał na drogą i
odpowiedział:

— Żadną miarą nie widać, proszę łaski pana.
— Nie widać? — powtórzył pan.
— Nie widać — po raz drugi odrzekł służący.
Pan westchnął i przysiadł na ławeczce. Zapoznamy z nim czytelnika, kiedy tak

siedzi podgiąwszy nogi i w zamyśleniu spogląda dokoła.

Nazywa się Mikołaj Pietrowicz Kirsanow. Jego piękny majątek, położony o

piętnaście wiorst od zajazdu, liczy dwieście dusz albo, jak powiada sam
Kirsanow, od czasu gdy wydzielił ziemię chłopom i założył „fermę" — dwa
tysiące dziesięcin ziemi. Ojciec jego, waleczny generał z 1812 roku, prostak
ledwie władający piórem, ale niezły człowiek, całe życie klepał biedę; z
początku dowodził brygadą, potem dywizją i stale mieszkał na prowincji, gdzie
dzięki swej randze odgrywał dość znaczną rolę. Mikołaj Pietrowicz urodził się
na południu Rosji, podobnie jak starszy jego brat, Paweł, o którym będzie dalej
mowa, i wychowywał się do czternastego roku życia w domu, wśród tanich
guwernerów, nonszalanckich, a uniżonych adiutantów i innych pułkowych oraz
sztabowych osobistości. Matka jego, z domu Kolazin, jako panna — Agathe, w
roli zaś zacnej generałowej — Agafokleja Kuźminiczna Kirsanow, nosiła
wspaniałe czepce i szeleszczące jedwabne suknie, w cerkwi podchodziła
pierwsza do krzyża, mówiła głośno i dużo, rano podawała dzieciom rękę do
ucałowania, wieczorem błogosławiła je — słowem, żyła jak Pan Bóg przykazał.
Mikołaj Pietrowicz, jako syn generała — chociaż nie tylko nie odznaczał się
męstwem, ale w dodatku zdobył sobie przydomek podszytego tchórzem —
powinien był, podobnie jak brat jego Paweł, zostać wojskowym; tymczasem tego
dnia, kiedy przyszła wiadomość o jego przydziale, złamał właśnie nogę; przeleżał
dwa miesiące w łóżku, po czym okazało się, że zostanie na całe życie kulawy.
Zrezygnowany ojciec przystał, by syn robił karierę cywilną. Gdy chłopiec
skończył osiemnaście lat, zawiózł go do Petersburga i zapisał na uniwersytet.
Właśnie w tym czasie brat Mikołaja został oficerem pułku gwardii. Młodzi ludzie
zamieszkali razem, doglądani z daleka przez ciotecznego wuja ze strony matki,
Ilję Kolazina, urzędnika wysokiej rangi. Ojciec wrócił do swojej dywizji i do
małżonki; niekiedy tylko przysyłał synom wielkie ćwiartki szarego papieru
upstrzone zamaszystym pismem godnym kancelisy. Na końcu tych ćwiartek
pysznił się otoczony starannymi zakrętasami podpis: „Piotr Kirsanow, generał-

background image

major." W roku 1835 Mikołaj Pietrowicz ukończył uniwersytet jako kandydat; w
tym samym roku generał Kirsanow, przeniesiony w stan spoczynku za nieudany
przegląd wojsk, sprowadził się z żoną do Petersburga. Wynajął dom przy
ogrodzie Taurydzkim i zapisał się do Klubu Angielskiego, ale raptem umarł na
apopleksję. Agafokleja Kuźminiczna wkrótce poszła za nim: nie mogła
przywyknąć do pustki stołecznego życia; zadręczyła ją nuda tej egzystencji, którą
wiodła jako żona dymisjonowanego generała. Tymczasem Mikołaj Pietrowicz,
jeszcze za życia rodziców i ku wielkiemu ich zmartwieniu, zdążył zakochać się w
córce urzędnika Prepołowieńskiego, u którego wynajmował dawniej mieszkanie.
Była to ładna panna o wyższych, jak to mówią, aspiracjach: czytała w
czasopismach poważne artykuły z działu „Nauka". Gdy tylko minęła żałoba,
Mikołaj ożenił się z nią i opuściwszy Ministerstwo Dworu i Apanażów, gdzie
dostał się z protekcji ojca, zażywał szczęścia ze swą Maszą najpierw w małym
domku pod Petersburgiem, niedaleko Instytutu Leśnego, potem w mieście, w
niewielkim i ładnym mieszkaniu z czystymi schodami i chłodnawym salonem,
wreszcie na wsi, gdzie osiedli na stałe i gdzie wkrótce urodził im się syn
Arkadiusz. Małżonkowie żyli szczęśliwie i spokojnie, nie rozstawali się prawie
nigdy, czytali razem, grali na cztery ręce na fortepianie, śpiewali duety; ona
sadziła kwiaty i doglądała ptactwa, on niekiedy jeździł na polowanie i zajmował
s i ę gospodarstwem; Arkadiusz zaś rósł — również szczęśliwie i spokojnie.
Dziesięć lat minęło jak sen. W roku 1847 żona Kirsanowa umarła. Ciężko przeżył
ten cios, osiwiał w kilka tygodni; wybierał się za granicę, by choć trochę
zapomnieć... lecz nastał właśnie rok czterdziesty ósmy. Chcąc nie chcąc musiał
wrócić na wieś i po dość długim okresie apatii zajął się ulepszaniem
gospodarstwa. W roku 1855 zawiózł syna na uniwersytet; spędził z nim trzy zimy
w Petersburgu, nigdzie prawie nie bywał i starał się poznać młodych kolegów
Arkadiusza. Ostatniej zimy nie mógł przyjechać — i właśnie widzimy go w maju
1859 roku, zupełnie już siwego, pulchnego i nieco przygarbionego: czeka na syna,
który, jak niegdyś on sam, otrzymał stopień kandydata.

Służący, czy to z poczucia przyzwoitości, czy też nie chcąc pozostawać pod

pańskim okiem, stanął przy wrotach i zapalił fajkę. Mikołaj Pietrowicz
pochyliwszy głowę spoglądał na zbutwiałe schodki ganku: przechadzał się tu
statecznie spory pstry kurczak, głośno postukując dużymi, żółtymi łapami; brudna
kotka nieżyczliwie zerkała na niego przycupnąwszy niedbale na poręczy. Słońce
przypiekało; z na wpół ciemnej sieni zajazdu dolatywał zapach ciepłego żytniego
chleba. Mikołaj Pietrowicz pogrążył się w myślach. „Syn... kandydat...
Arkasza..."— nieustannie snuło mu się po głowie; próbował zająć się czymś
innym, ale znowu wracały te same myśli. Wspomniał nieboszczkę żonę... — Nie
doczekała! — szepnął żałośnie. Tłusty, błękitnawy gołąb sfrunął na drogę i
szybko podreptał w stronę studni, żeby się napić wody z kałuży. Mikołaj
Pietrowicz zaczął mu się przypatrywać, ale ucho jego już łowiło turkot
zbliżających się kół...

— Musowo panicz jadą — zameldował służący wychylając się zza wrót.
Mikołaj Pietrowicz skoczył na równe nogi i spojrzał na drogę wytężając

background image

wzrok. Ukazał się tarantas zaprzężony w trzy pocztowe konie, w tarantasie mignął
otok studenckiej czapki, znajomy zarys drogiej twarzy...

— Arkasza, Arkasza! — zawołał Kirsanow i pobiegł wymachując rękami...

W kilka chwil potem przyciskał wargi do gładkiego, zakurzonego i opalonego
policzka młodego kandydata.

background image

II


— Pozwól, że się otrzepię, papo — mówił Arkadiusz nieco ochrypłym po

podróży, ale dźwięcznym, młodzieńczym głosem, wesoło odpowiadając na
uściski ojca. — Zakurzę cię całego.

— To nic, to nic — powtarzał uśmiechając się z rozrzewnieniem Mikołaj

Pietrowicz i dwakroć uderzył dłonią po kołnierzu synowskiego szynela i po
własnym płaszczu. — Pokaż no się, pokaż — dodał odstępując o krok i
natychmiast ruszył szybko w stronę zajazdu, mówiąc: — Tutaj, tutaj. Dawajcie
konie, tylko prędko.

Mikołaj Pietrowicz zdawał się o wiele bardziej przejęty niż jego syn; był

zmieszany, onieśmielony. Arkadiusz zatrzymał go.

— Papo — powiedział — pozwól, że zapoznam cię z moim przyjacielem,

Bazarowem, o którym tak często ci pisałem. Był tak dobry, że zgodził się
przyjechać do nas w gościnę;

Mikołaj Pietrowicz szybko się odwrócił, podszedł do odzianego w długi

podróżny kitel z chwastami wysokiego młodzieńca, który dopiero co wysiadł z
tarantasu, i mocno uścisnął jego czerwoną dłoń, którą tamten nie od razu mu
podał.

— Rad jestem serdecznie — rozpoczął — i wdzięczny, że zechciał nas pan

odwiedzić; mam nadzieję... pozwoli pan, że zapytam o imię?

— Eugeniusz Wasiliewicz — odpowiedział Bazarów leniwie, lecz męskim

głosem i opuszczając wysoki kołnierz kitla ukazał Mikołajowi Pietrowiczowi
całą twarz. Była wydłużona i chuda, o szerokim czole; nos, spłaszczony u góry, ku
dołowi się zaostrzał; oczy były wielkie, zielonkawe; faworyty obwisłe, płowe;
ożywiał ją spokojny uśmiech, wyrażała pewność siebie i rozum.

— Mam nadzieję, drogi Eugeniuszu Wasiliczu, że nie będzie się pan u nas

nudził — ciągnął dalej Mikołaj Pietrowicz.

Cienkie wargi Bazarowa drgnęły z lekka, ale nic nie odpowiedział i tylko

uchylił czapki. Mimo długich i gęstych ciemnoblond włosów widać było
wypukłości jego szerokiej czaszki.

— Więc jak, Arkadiuszu? — odezwał się znowu Mikołaj Pietrowicz

zwracając się do syna. — Czy zaraz zakładać konie? A może chcecie odpocząć?

— Odpoczniemy w domu, papo; każ zakładać.
— Zaraz, natychmiast — podchwycił ojciec. — Hej, Piotrze, słyszysz? Każ

no zakładać, bratku, a żywo!

Piotr, który jako udoskonalony sługa nie ucałował ręki panicza, tylko

poprzestał na ukłonie z daleka, znowu znikł we wrotach.

— Przyjechałem tu kolaską, lecz mam także trójkę do twojego tarantasu —

mówił z przejęciem Mikołaj Pietrowicz, gdy Arkadiusz pił wodę z żelaznego
czerpaka, który przyniosła gospodyni zajazdu, a Bazarów zapalił fajkę i podszedł
do woźnicy odprzęgającego konie. — Ale kolaska jest tylko na dwie osoby i nie

background image

wiem, jak twój przyjaciel...

— Pojedzie tarantasem — przerwał półgłosem Arkadiusz. — Proszę, nie rób

z nim ceremonii. To wspaniały chłopak, taki prosty — zobaczysz.

Furman Mikołaja Pietrowicza wyprowadził konie.
— Ruszaj się, brodaczu! — zwrócił się Bazarów do furmana.
— Ej, Mitiucha — podchwycił drugi furman, który stał obok z rękami

wsuniętymi w tylne kieszenie kożucha. — Jak to wielmożny pan ciebie nazwał?
Brodacz, i kwita.

Mitiucha tylko potrząsnął czapką i zdjął lejce ze spoconego dyszlowego

konia.

— Szybciej, szybciej, chłopcy, zaprzęgajcie! — zawołał Mikołaj Pietrowicz

— dostaniecie na wódkę!

W kilka chwil konie były założone; ojciec i syn usadowili się w kolasce,

Piotr wlazł na kozioł; Bazarów wskoczył do tarantasu, głowę oparł o skórzaną
poduszkę — i oba pojazdy ruszyły.

background image

III


— Jesteś więc wreszcie kandydatem i przyjechałeś do domu — mówił

Mikołaj Pietrowicz dotykając to ramienia, to znów kolan Arkadiusza. —
Nareszcie!

— A jakże się miewa stryj? Zdrów? — zapytał Arkadiusz, który choć sam

pełen szczerej, prawie dziecinnej radości, pragnął jak najprędzej zakończyć
rozmowę utrzymaną w tonie podniosłym i skierować ją na zwykłe tory.

— Zdrów. Chciał nawet pojechać ze mną, ale jakoś się rozmyślił.
— Długo na mnie czekałeś? — zapytał Arkadiusz.
— Około pięciu godzin.
— Poczciwy papcio!
Arkadiusz żywo obrócił się w stronę ojca i głośno pocałował go w policzek.

Mikołaj Pietrowicz roześmiał cię cichutko.

— Przygotowałem ci świetnego konia! — zaczął — zobaczysz. I w twoim

pokoju kazałem dać obicia.

— A czy jest pokój dla Bazarowa?
— Znajdzie się i dla niego.
— Papo, proszę, bądź dla niego serdeczny. Nie potrafię ci powiedzieć, jak

bardzo zależy mi na jego przyjaźni.

— Poznałeś go niedawno?
— Niedawno.
— Tak, nie widywałem go ubiegłej zimy. Co studiuje? — Jako przedmiot

główny nauki przyrodnicze. Ale umie wszystko. W przyszłym roku chce zdawać
egzamin na doktora.

— Aha! Więc medycyna — zauważył Mikołaj Pietrowicz i umilkł. — Piotrze

— dodał wyciągając rękę — czy to nasi chłopi jadą?

Piotr spojrzał w stronę, gdzie wskazywał pan. Kilka wozów, zaprzężonych w

konie bez wędzideł, jechało szybko wąską polną drogą. Na każdym wozie
siedziało co najwyżej dwóch chłopów w rozpiętych kożuchach. — Tak jest,
proszę łaski pana — rzekł Piotr.

— Dokąd oni jadą? Pewno do miasta, co?
— Należy przypuszczać, że do miasta. Do szynku — dodał pogardliwie i z

lekka pochylił się w stronę furmana, jakby szukał u niego potwierdzenia. Ale
tamten ani drgnął; był to człowiek starej daty, nie podzielający nowych
poglądów.

— Mam w tym roku wielkie kłopoty z chłopami — ciągnął dalej Mikołaj

Pietrowicz zwracając się do syna. — Nie płacą czynszu. Co robić?

— A z najemnych robotników jesteś zadowolony?
— Tak — wycedził przez zęby Mikołaj Pietrowicz. — Bieda tylko, że wciąż

im podbijają dniówki, no i prawdziwego starania wciąż jeszcze ani śladu.
Niszczą uprząż. Orali zresztą wcale dobrze. Miejmy nadzieję, że wszystko się

background image

jakoś ułoży. Ale czy ciebie obchodzi teraz gospodarstwo?

— Szkoda, że nie ma u nas cienia — zauważył Arkadiusz nie odpowiadając

na ostatnie pytanie.

— Nad tarasem od północnej strony kazałem zawiesić wielką markizę —

rzekł Mikołaj Pietrowicz. — Teraz nawet obiad można jeść na dworze.

— Za bardzo będzie wyglądało na letnisko... zresztą wszystko to głupstwo.

Ale jakie tutaj powietrze! Jak cudownie pachnie! Doprawdy, zdaje mi się, że
nigdzie na świecie tak nie pachnie jak w tych okolicach. I niebo tutaj...

Arkadiusz urwał nagle, obejrzał się za siebie i zamilkł.
— Oczywiście — zauważył Mikołaj Pietrowicz — tyś się tu urodził,

wszystko tu powinno mieć dla ciebie niezwykły urok...

— Ależ, papo, przecie to wszystko jedno, gdzie człowiek się urodził.
— A jednak...
— Nie, to zupełnie wszystko jedno.
Mikołaj Pietrowicz spojrzał z boku na syna; kolaska ujechała dobre pół

wiorsty zanim znów nawiązali rozmowę.

— Nie pamiętam, czy ci pisałem — zaczął Mikołaj Pietrowicz — że twoja

niania, Jegorowna, umarła.

— Doprawdy? Biedna staruszka! A Prokoficz żyje?
— Żyje i wcale się nie zmienił. Wciąż tak samo zrzędzi. Wielkich zmian

zresztą w Mariinie nie znajdziesz.

— I rządca wciąż ten sam?
— Właśnie rządcę zmieniłem. Postanowiłem nie zatrudniać już zwolnionych z

poddaństwa chłopów, dawnych dworskich, lub przynajmniej nie zlecać im
żadnych odpowiedzialnych funkcji. (Arkadiusz wskazał oczami na Piotra.) Il est
libre, en effet
— zauważył półgłosem Mikołaj Pietrowicz — ale to kamerdyner.
Teraz mam rządcę z mieszczan; zdaje się, że dzielny z niego człowiek. Wy
znaczyłem mu dwieście pięćdziesiąt rubli rocznej pensji. Zresztą — mówił
pocierając czoło i brwi, co zawsze było u niego oznaką zmieszania —
powiedziałem ci, że nie znajdziesz zmian w Mariinie... To niezupełnie prawda.
Uważam za swój obowiązek uprzedzić cię, chociaż... Zamilkł na chwilę i mówił
dalej już po francusku:

— Surowy moralista uznałby moją szczerość za niewłaściwą; ale po

pierwsze, tego nie można ukryć, a po drugie, wiesz dobrze, że zawsze miałem
szczególne zasady, jeśli chodzi o stosunek ojca do syna. Zresztą masz oczywiście
prawo mnie potępić. W moim wieku... Słowem, ta... ta dziewczyna, o której
zapewne już słyszałeś...

— Fieniczka? — bezceremonialnie zapytał Arkadiusz. Mikołaj Pietrowicz

poczerwieniał.

— Nie wymieniaj głośno jej imienia... No, tak... ona teraz mieszka u mnie.

Umieściłem ją w domu... Były tam dwa niewielkie pokoiki. Zresztą wszystko to
można zmienić.

— Zlituj się, papo, dlaczego?
— Twój przyjaciel będzie u nas gościł... Nie wypada... — O Bazarowa nie

background image

kłopocz się, proszę. On jest wyższy ponad to wszystko.

— No, a ty? — spytał Mikołaj Pietrowicz. — Oficynka jest przecie bardzo

licha.

— Ależ, papo — przerwał mu Arkadiusz — zupełnie jakbyś się tłumaczył,

jak ci nie wstyd?

— Oczywiście, że powinienem się wstydzić — odpowiedział Mikołaj

Pietrowicz, coraz bardziej się czerwieniąc.

— Dosyć, papo, dosyć, dajże pokój! — Arkadiusz uśmiechnął się serdecznie.

„Z czego się tłumaczy!" — pomyślał i duszę jego napełniła pobłażliwa tkliwość
dla dobrego i delikatnego ojca, zmieszana z poczuciem jakiejś utajonej przewagi.
— Przestań, proszę — powtórzył raz jeszcze, mimo woli upajając się własną
dojrzałością i brakiem przesądów.

Mikołaj Pietrowicz zerknął na niego spod palców ręki, którą wciąż pocierał

czoło, i coś ukłuło go w serce... Ale natychmiast zrzucił całą winę na siebie.

— Patrz, to już nasze pola — rzekł po długim milczeniu.
— A tam, przed nami, to chyba nasz las? — zapytał Arkadiusz.
— Tak, nasz. Tylko że już sprzedany. W tym roku będą go rąbać.
— Dlaczego sprzedałeś?
Trzeba było pieniędzy; zresztą te grunta przechodzą na rzecz chłopów. —

Którzy nie płacą ci czynszów? — To już ich sprawa; kiedyś zresztą będą płacić.

— Szkoda lasu — zauważył Arkadiusz i zaczął się rozglądać dokoła.
Jechali przez okolice, które trudno byłoby nazwać malowniczymi. Pola za

polami wznosząc się nieco w górę, to znów opadając, ciągnęły się aż po
nieboskłon. Gdzieniegdzie widniały niewielkie lasy, a kręte parowy z rzadka
usiane kępami niskich zarośli przypominały oznaczenia wąwozów na starych
mapach z czasów Katarzyny. Trafiały się rzeczki o poszarpanych brzegach, małe
stawy z lichymi grobelkami, wioski, gdzie stały niskie chaty o ciemnych, na poły
rozrzuconych strzechach, na wpół zapadnięte stodoły o ścianach plecionych z
chrustu i na oścież otwartych wrotach obok opustoszałych gumien, cerkwie, to
murowane z opadłym tu i ówdzie tynkiem, to znów drewniane z pochylonymi
krzyżami i zapuszczonymi cmentarzami. Arkadiuszowi robiło się coraz smutniej.
Jak na złość spotykali obszarpanych chłopów na wynędzniałych kobyłkach; niby
żebracy w łachmanach, stały przydrożne, odarte z kory wierzby o połamanych
gałęziach; wychudłe krowy o skudlonej, jakby wygryzionej sierści, chciwie
szczypały trawę po rowach. Zdawało się, że przed chwilą wyrwały się z czyichś
groźnych, śmiercionośnych pazurów — i nagle pod wpływem żałosnego widoku
tych wynędzniałych zwierząt, wśród wiosennego, pięknego dnia, stawało białe
widmo posępnej, nie kończącej się zimy, z jej zamieciami, mrozem i śniegiem...
„Nie — pomyślał Arkadiusz — niebogaty to kraj, nie olśniewa ani do brobytem,
ani pracowitością; nie powinien żadną miarą takim pozostać, zmiany są
konieczne... ale jak je przeprowadzić, jak się do tego zabrać?"

Tak rozmyślał Arkadiusz... A tymczasem wiosna nie ustawała w pracy.

Wokół połyskiwała świeża zieleń, lśniły drzewa, krzaki i trawy, szeroko, miękko
falując pod łagodnym tchnieniem ciepłego wiatru; wszędzie, niby nieprzerwana

background image

struga, płynął dźwięczny śpiew skowronków; czajki z krzykiem krążyły nad
niskimi łąkami, to znów w milczeniu przebiegały po kępach; pięknie czerniejąc
na tle bladej zieleni niskiego jeszcze, jarego zboża przechadzały się szpaki i
ginęły w lekko już bielejącym życie; tylko czasem ukazywały się ich łebki w
niebieskawej fali zbóż. Arkadiusz wciąż patrzył, a jego myśli z wolna słabły i
ucichały... Zrzucił szynel i spojrzał na ojca tak wesołym, tak bardzo chłopięcym
wzrokiem, że Mikołaj Pietrowicz znowu go uściskał.

— Teraz już niedaleko — rzekł Mikołaj Pietrowicz. — Tylko wjedziemy na

to wzgórze i zaraz będzie widać dom. Ach, Arkasza, ułożymy sobie wspaniałe
życie; będziesz mi pomagał w gospodarstwie, jeśli cię to nie znudzi. Powinniśmy
teraz zbliżyć się do siebie, poznać nawzajem, prawda?

— Oczywiście — powiedział Arkadiusz. — Jaki cudowny dzień dzisiaj!
— To na twój przyjazd, mój drogi. Tak, wiosna w całej pełni. Zresztą

zgadzam się z Puszkinem — pamiętasz w Eugeniuszu Onieginie:

Jak smutno witam przyjście twoje, Poro miłości, dniu wiosenny! Jakież...
— Arkadiuszu! — rozległ się z tarantasu głos Bazarowa. — Przyślij mi

zapałki, nie mam czym zapalić fajki.

Mikołaj Pietrowicz zamilkł, Arkadiusz zaś, który słuchał go nieco zdumiony,

ale z pewną sympatią, wyciągnął z kieszeni srebrne pudełko z zapałkami i posłał
je przez Piotra Bazarowowi.

— Chcesz cygaro? — zawołał znowu Bazarow.
— Daj — odpowiedział Arkadiusz.
Piotr wrócił do kolaski i wraz z pudełkiem wręczył mu grube czarne cygaro,

które Arkadiusz zaraz zapalił, roztaczając wokół siebie tak mocny i kwaśny
zapach starego tytoniu, że Mikołaj Pietrowicz, który nigdy w życiu nie palił,
mimo woli, choć niedostrzegalnie, żeby nie urazić syna, odwracał głowę.

W kwadrans potem oba pojazdy zatrzymały się przed gankiem nowego

drewnianego domu, pociągniętego szarą farbą i pokrytego malowaną na czerwono
blachą. Było to właśnie Mariino, zwane inaczej Nową Słobódką, albo jak
mawiali chłopi — Chutor na osóbku.

background image

IV


Tłum dworskiej służby nie wybiegał na spotkanie państwa; pokazała się tylko

jedna dwunastoletnia może dziewczynka, a za nią wyszedł chłopiec, bardzo
podobny do Piotra, odziany w szarą liberyjną kurtkę ze srebrnymi herbowymi
guzikami, służący Pawła Pietrowicza Kirsanowa. Milcząc otworzył drzwiczki
kolaski i odpiął fartuch tarantasu. Mikołaj Pietrowicz wraz z synem i Bazarowem
ruszyli przez ciemny i prawie pusty salon, zza drzwi którego mignęła twarz
młodej kobiety, i weszli do bawialni urządzonej już wedle nowszego smaku.

— No, jesteśmy w domu — rzekł Mikołaj Pietrowicz zdejmując czapkę i

potrząsając głową. — Teraz najważniejsze to kolacja i odpoczynek.

— Rzeczywiście, nieźle byłoby coś zjeść — zauważył przeciągając się

Bazarów i usiadł na kanapie.

— Tak, tak, podawać kolację, podawać jak najprędzej. — Mikołaj

Pietrowicz bez żadnego powodu zatupał nogami. — O, proszę, właśnie jest
Prokoficz.

Wszedł człowiek w wieku lat sześćdziesięciu, o białych włosach, chudy i

smagły, w brązowym fraku z miedzianymi guzikami; na szyi miał różową chustkę.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ucałował rękę panicza i złożywszy ukłon
gościowi, cofnął się do drzwi zakładając ręce w tył.

— No, Prokoficzu — zaczął Mikołaj Pietrowicz — przyjechał do nas

wreszcie... I co, jak go znajdujesz?

— Jak najlepiej, proszę łaski pana — odrzekł starzec i znowu wyszczerzył

zęby, ale natychmiast zmarszczył gęste brwi. — Pan każe podawać? — zapytał z
naciskiem.

— Tak, tak, proszę! Czy nie zechce pan wpierw pójść do swojego pokoju,

Eugeniuszu Wasiliczu?

— Nie, dziękuję, po co? Niech pan tylko każe zanieść tam mój kuferek i to

okrycie — dodał zdejmując płaszcz.

— Doskonale! Prokoficz, weź szynel pana! (Prokoficz jakby ze zdumieniem

ujął obiema rękami „okrycie" Bazarowa i wysoko unosząc je nad głową, wyszedł
na palcach.) A ty, Arkadiuszu, pójdziesz na chwilę do siebie?

— Tak, muszę się trochę otrzepać — odparł Arkadiusz i kierował się już ku

drzwiom, gdy w tej samej chwili wszedł do salonu mężczyzna średniego wzrostu,
odziany w ciemny angielski suit, modny, nisko zawiązany halsztuk i lakierowane
buty o niskich cholewkach. Był to Paweł Pietrowicz Kirsanow. Wyglądał na
jakie czterdzieści pięć lat: jego krótko ostrzyżone siwe włosy mieniły się
ciemnym połyskiem niby wypolerowane srebro; twarz żółtawa, ale bez
zmarszczek, niezwykle regularna i czysta, jak gdyby wyrzeźbiona cienkim i
lekkim rylcem, zdradzała ślady niezwykłej urody; szczególnie piękne były pełne
blasku czarne oczy o podłużnym wykroju. Cała postać, zgrabna i rasowa,
zachowała młodzieńczą smukłośó i tę postawę jakby przed wzlotem ku górze,

background image

która najczęściej znika po ukończeniu dwudziestu lat.

Paweł Pietrowicz wyjął z kieszeni spodni swoją piękną dłoń o długich,

różowych paznokciach, która przy śnieżnej białości mankietu, spiętego wielkim
opalem, wydawała się jeszcze piękniejsza, i podał ją bratankowi. Po tym wstęp
nym europejskim shake hands trzykrotnie, po rosyjsku, ucałował go, to znaczy
dotknął swymi pachnącymi wąsami jego policzków i rzekł:

— Witaj!
Mikołaj Pietrowicz przedstawił mu Bazarowa: Paweł Pietrowicz pochylił z

lekka swą gibką figurę i z lekka się uśmiechnął, ale nie podał ręki, a nawet
włożył ją z powrotem do kieszeni.

— Myślałem już, że nie przyjedziecie dzisiaj — powiedział miłym głosem,

uprzejmie kołysząc się, poruszając ramionami i pokazując wspaniałe, białe zęby.
— Czyżby się coś przytrafiło w podróży?

— Nie, nic się nie stało — odrzekł Arkadiusz. — Po prostu spóźniliśmy się

nieco. Za to teraz jesteśmy głodni jak wilki. Każ, papo, Prokoficzowi, żeby się
pośpieszył, zaraz wrócę.

— Poczekaj, pójdę z tobą — zawołał Bazarów zrywając się nagle z kanapy.

Obaj młodzi ludzie wyszli.

— Co to za jeden? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Przyjaciel Arkaszy, jego zdaniem bardzo mądry człowiek.
— Zostaje u nas?
— Tak.
— Ten rozczochrany?
— No, tak.
Paweł Pietrowicz zastukał paznokciami po stole.
— Uważam, że Arkadiusz s'est degourdi — zauważył. — Cieszę się z jego

powrotu.

Przy kolacji rozmawiano mało. Zwłaszcza Bazarów nic prawie nie mówił,

ale dużo jadł. Mikołaj Pietrowicz gawędził o rozmaitych zdarzeniach ze swego,
jak się wyrażał, fermerskiego życia, wyjaśniał treść uchwał, które rząd miał
niebawem ogłosić, mówił o komitetach, o posłach, o konieczności wprowadzenia
maszyn rolniczych itd. Paweł Pietrowicz powoli przechadzał się po jadalni (kola
cji nie jadał nigdy), niekiedy pociągając łyk z kieliszka napełnionego czerwonym
winem i jeszcze rzadziej rzucając jakąś uwagę lub raczej wykrzyknik, jak: „a!
aha! hm!" Arkadiusz opowiedział kilka petersburskich nowin, ale czuł się trochę
niezręcznie, jak młodzieniec, który dopiero co przestał być dzieckiem i wrócił
tam, gdzie wszyscy przywykli uważać go za dziecko. Niepotrzebnie przewlekał
swoje wypowiedzi, unikał słowa „papa", a nawet raz zastąpił je słowem
„ojciec", które zresztą wycedził przez zęby; z niepotrzebną nonszalancją nalał
sobie do szklanki znacznie więcej wina, niżby miał ochotę, i wypił wszystko.
Prokoficz nie spuszczał z niego oczu i tylko poruszał wargami. Zaraz po kolacji
wszyscy się rozeszli.

— Dziwak z twojego stryja — mówił do Arkadiusza Bazarów siedząc w

szlafroku obok jego łóżka i pykając krótką fajeczkę. — Co za elegancja na wsi,

background image

proszę! A paznokcie — tylko na wystawę!

— Trzeba ci wiedzieć — odrzekł Arkadiusz — że w swoim czasie był z

niego lew salonowy. Kiedyś opowiem ci jego historię. Odznaczał się wielką
urodą, kobiety szalałyza nim.

— Ach, tak! Więc to mu zostało z dawnych czasów! Nie ma tu, niestety, kogo

czarować. Cały czas patrzyłem na jego kołnierz, po prostu coś niezwykłego,
można by pomyśleć, że wykuty z kamienia, i podbródek tak starannie wygolony.
Arkadiuszu, przecież to śmieszne!

— Owszem, ale to doprawdy bardzo dobry człowiek.
— Archaiczne zjawisko! Ale ojca masz zacnego. Niepotrzebnie deklamuje

wiersze, na gospodarstwie pewno też nie bardzo się zna, lecz jest z gruntu
poczciwy.

— To złoty człowiek.
— Zauważyłeś, jak łatwo się miesza?
Arkadiusz skinął głową, jakby sam łatwo się nie mieszał.
— Zadziwiający są ci starzy romantycy! — ciągnął dalej Bazarów. — System

nerwowy doprowadzony do stanu rozdrażnienia... I rzecz jasna, naruszona
równowaga ducha. No, dobranoc! Mam w pokoju angielską umywalnię, ale drzwi
się nie domykają. Mimo to należy temu przyklasnąć, angielskie umywalnie to
postęp!

Bazarów wyszedł. Arkadiusza zaś ogarnęły radosne uczucia. Słodko zasypiać

w rodzinnym domu, na znajomym sobie łóżku, pod kołdrą, którą szyły ukochane
ręce, może ręce niani, te łagodne, dobre, niestrudzone ręce. Arkadiusz
przypomniał sobie Jegorownę i westchnął życząc jej królestwa niebieskiego... Za
siebie się nie modlił.

I on, i Bazarów rychło zasnęli, ale inni w domu długo jeszcze nie spali.

Powrót syna wzburzył Mikołaja Pietrowicza. Położył się do łóżka, lecz nie zgasił
świecy i podparłszy głowę, długo rozmyślał. Brat jego siedział długo po północy
w swoim gabinecie, w szerokim fotelu roboty Gambsa, przed kominkiem, na
którym słabo tliły się węgle. Paweł Pietrowicz nie rozebrał się, tylko zamiast
lakierowanych butów włożył chińskie, czerwone pantofle bez napiętków. W
rękach trzymał ostatni numer „Galignani", ale nie czytał; wpatrywał się w
kominek, gdzie przygasając i wybuchając na nowo, drgał błękitnawy płomień...
Bóg wie, gdzie błądziły myśli Pawła Pietrowicza, ale błądziły nie tylko w
przeszłości: na jego twarzy malowało się skupienie i smutek, co się nie zdarza,
gdy człowiek jest pochłonięty tylko wspomnieniami. W małym zaś pokoiku w
głębi domu, na wielkiej skrzyni siedziała w niebieskim kaftaniku i białej chustce,
narzuconej na ciemne włosy, młoda kobieta, Fieniczka, i na przemian to
nasłuchiwała, to drzemała, to spoglądała w otwarte drzwi, spoza których widać
było dziecinne łóżeczko i dobiegał miarowy oddech śpiącego dziecka.

background image

V


Nazajutrz Bazarów zbudził się pierwszy i wyszedł z domu. „Oho — pomyślał

rozglądając się dokoła — niezbyt tu pięknie." W owym czasie, kiedy Mikołaj
Pietrowicz wytyczał granice między swoimi gruntami a ziemią swoich chłopów,
wypadło tak, że pod budowę nowego dworu mu siał wydzielić cztery dziesięciny
zupełnie płaskiej i nagiej ziemi. Wzniósł dom, pomieszczenia dla służby i
zabudowania gospodarskie, założył sad, kazał wykopać sadzawkę i dwie studnie,
ale młode drzewka źle się przyjmowały, woda w studniach miała smak słonawy,
a w sadzawce zebrało się mało wody. Tylko altanka z bzów i akacji rozrosła się
bujnie; tutaj niekiedy pijano herbatę i jadano obiady. W kilka minut Bazarów
przebiegł wszystkie ścieżki sadu, zaszedł do obory i stajni, spotkał dwóch
dworskich chłopców, z którymi od razu nawiązał znajomość, po czym wraz z
nimi wyruszył po żaby ku niewielkiemu bagnu w odległości wiorsty od dworu.

— Na co wam żaby, panie? — zapytał go jeden z chłopców.
— Ano widzisz — odrzekł Bazarów, który w osobliwy sposób potrafił

budzić zaufanie w ludziach niższego stanu, chociaż nigdy im nie potakiwał i
traktował ich raczej niedbale — rozetnę żabę i zobaczę, co ma tam w środku; a
ponieważ ty i ja jesteśmy takimi samymi żabami, tyle tylko że chodzimy na
nogach, więc będę wiedział, co się dzieje u nas w środku.

— Na cóż wam to potrzebne?
— Żeby się nie pomylić, jeżeli zachorujesz i będę cię leczył.
— Alboście wy d o c h t ó r?
— Tak.
— Waśka, słyszysz, pan mówi, że jesteśmy żaby. Dziw!
— Ja tam się boję żab — zauważył Waśka, siedmioletni chłopiec o białej jak

len czuprynie, bosy, w szarej kazakinie ze stojącym kołnierzem.

— Czego się bać? Czy to one gryzą?
— No, właźcie do wody, filozofy — rzekł Bazarów. Tymczasem Mikołaj

Pietrowicz obudził się i poszedł do syna, którego zastał już ubranego. Ojciec i
syn udali się na taras osłonięty markizą; obok balustrady, na stole między
wielkimi bukietami bzu kipiał już samowar. Zjawiła się dziewczynka, ta sama,
która poprzedniego dnia pierwsza wyszła na spotkanie przybyłym, i cienkim
głosem powiedziała:

— Fiedosja Nikołajewna trochę niezdrowa i nie może przyjść; kazała pana

zapytać, czy pan sam będzie łaskaw nalać herbaty, czy przysłać Duniaszą?

— Sam naleję, sam — szybko podchwycił Mikołaj Pietrowicz. —

Arkadiuszu, chcesz herbaty ze śmietanką czy z cytryną?

— Ze śmietanką — odrzekł Arkadiusz i po chwili milczenia zwrócił się

pytająco do Mikołaja Pietrowicza. — Papo?

Mikołaj Pietrowicz spojrzał na syna zmieszany.
— Co? — spytał. Arkadiusz spuścił oczy.
— Wybacz, papo, jeśli, moje pytanie wyda ci się niestosowne — zaczął —

background image

ale ty sam wczorajszą swą szczerością upoważniasz mnie do szczerości... Nie
będziesz się gniewał?...

— Mów.
— Pozwól, że odważę się zapytać... Czy Fien... czy ona nie chce nalewać

herbaty dlatego, że ja tu jestem? Mikołaj Pietrowicz odwrócił z lekka głowę.

— Możliwe — powiedział wreszcie. — Ona przypuszcza... Wstydzi się...
Arkadiusz szybko podniósł oczy na ojca.
— Niepotrzebnie się wstydzi. Po pierwsze, znasz mój sposób myślenia

(Arkadiusz z przyjemnością wypowiedział te słowa), a po drugie, nie sądzisz
chyba, że zechcę cię krępować, zmieniać twoje przyzwyczajenia? Ponadto jestem
przekonany, że nie mogłeś źle wybrać; jeśli pozwoliłeś jej mieszkać z sobą pod
jednym dachem, niewątpliwie na to zasługuje. W każdym razie syn nie może być
sędzią ojca, zwłaszcza zaś ja nim być nie mogę, i to w stosunku do takiego, jak ty
ojca, który nigdy w niczym nie krępował mojej swobody.

Z początku głos Arkadiusza drżał; czuł, że okazuje ojcu wspaniałomyślność,

lecz zarazem rozumiał, że wygłasza coś w rodzaju kazania; ale dźwięk własnego
głosu silnie działa na człowieka, toteż Arkadiusz wypowiedział ostatnie słowa
stanowczo, a nawet z afektacją.

— Dziękuję ci, Arkadiuszu — rzekł Mikołaj Pietrowicz stłumionym głosem, a

jego palce znowu zaczęły błądzić po brwiach i czole. — Twoje przypuszczenia
są w istocie słuszne. Oczywiście, gdyby ta dziewczyna nie była warta... Nie jest
to lekkomyślna zachcianka. Niezręcznie mi o tym z tobą mówić, ale rozumiesz, że
trudno jej było przyjść tutaj, kiedy ty jesteś, zwłaszcza że to pierwszy dzień
twojego pobytu.

— W takim razie sam pójdę do niej — zawołał Arkadiusz w nowym

przystępie wspaniałomyślnych uczuć i zerwał się z krzesła. — Wytłumaczę jej, że
nie ma powodu, aby się mnie wstydziła.

Mikołaj Pietrowicz wstał również.
— Arkadiuszu — zaczął. — Chwileczkę... Jakże można... Tam... Nie

uprzedziłem cię, że...

Ale Arkadiusz już nie słuchał i wybiegł z tarasu. Mikołaj Pietrowicz spojrzał

za nim i, pełen zmieszania, opadł na krzesło. Serce mu zabiło... Trudno
powiedzieć, czy w owej chwili ukazał mu się nieunikniony, dziwny układ
przyszłych stosunków z synem, czy zdawał sobie sprawę, że Arkadiusz może
okazałby mu więcej szacunku, gdyby wcale tej kwestii nie poruszał, czy też może
wyrzucał sobie swoją słabość — dość, że wszystkie te uczucia istniały w nim,
ale w postaci niejasnych wrażeń; żywe rumieńce wciąż nie schodziły mu z
twarzy, a serce biło mocno.

Rozległy się szybkie kroki i Arkadiusz wszedł na taras.
— Poznaliśmy się, ojcze! — zawołał z wyrazem jakiegoś tkliwego i

radosnego triumfu. — Fiedosja Nikołajewna czuje się dzisiaj naprawdę
niezupełnie dobrze i przyjdzie później. Ale dlaczego mi nie powiedziałeś, że
mam brata? Ucałowałbym go jeszcze wczoraj wieczorem, tak jak to zrobiłem
teraz.

background image

Mikołaj Pietrowicz chciał coś powiedzieć, wstać, otworzyć ramiona.

Arkadiusz rzucił mu się na szyję.

— Cóż to? Znowu się ściskacie? — rozległ się za nimi głos Pawła

Pietrowicza.

Ojciec i syn jednakowo ucieszyli się z jego nadejścia właśnie w tej chwili:

zdarzają się czasem wzruszające sytuacje, którym człowiek rad jednak jak
najrychlej położyć kres.

— Dlaczego tak się dziwisz? — wesoło zapytał Mikołaj Pietrowicz. — Ileż

to czasu czekałem na Arkaszę... Od wczoraj nie zdążyłem się nawet na niego
napatrzeć.

— Wcale się nie dziwię — rzekł Paweł Pietrowicz — nawet sam chętnie go

uściskam.

Arkadiusz podszedł do stryja i znowu poczuł na swych policzkach dotknięcie

jego pachnących wąsów. Paweł Pietrowicz zasiadł do stołu. Miał na sobie
wykwintny strój poranny w angielskim guście, a na głowie maleńki fezik. Ów
fezik i niedbale zawiązany mały halsztuk stanowiły aluzję do swobody
wiejskiego życia, ale sztywny kołnierzyk koszuli, wprawdzie nie białej, tylko
kolorowej, jakiej wymaga poranna toaleta, tak samo nieubłaganie jak zawsze
wpijał się w wygolony podbródek.

— Gdzież twój nowy przyjaciel? — zapytał Paweł Pietrowicz Arkadiusza.
— Nie ma go w domu; wstaje zwykle wcześnie i wychodzi. Nie należy

zwracać na niego uwagi: nie lubi ceremonii.

— Tak, to widać. — Paweł Pietrowicz zaczął powoli smarować chleb

masłem. — Długo u nas zostanie?

— Jak wypadnie. Wstąpił tutaj jadąc do ojca.
— Gdzie mieszka jego ojciec?
— W naszej guberni, osiemdziesiąt wiorst stąd. Ma tam niewielki

mająteczek. Dawniej był lekarzem pułkowym.

— Ach, więc tak... Wciąż zadawałem sobie pytanie: gdziem słyszał to

nazwisko: Bazarów?... Mikołaju, zdaje się, że w dywizji ojca był lekarz
Bazarów?

— Zdaje się, że był.
— Na pewno, na pewno. Więc ten lekarz jest jego ojcem. Hm! — Paweł

Pietrowicz ruszył wąsami. — No, a sam pan Bazarów? Kimże jest właściwie? —
zapytał z naciskiem.

— Kim jest Bazarów? — Arkadiusz uśmiechnął się. — Chce stryj, żebym

powiedział, kim jest?

— Proszą cię, drogi bratanku.
— To nihilista.
— Co? — zapytał Mikołaj Pietrowicz, a Paweł Pietrowicz wzniósł do góry

nóż z kawałkiem masła na ostrzu i znieruchomiał.

— Nihilista — powtórzył Arkadiusz.
— Nihilista — powtórzył Mikołaj Pietrowicz. — To, o ile mi wiadomo, od

łacińskiego nihil, n i c, czyli to słowo oznacza człowieka, który... który nic nie

background image

uznaje?

— Powiedz raczej: który nic nie szanuje — podchwycił Paweł Pietrowicz i

znów zabrał się do masła.

— Który do wszystkiego odnosi się krytycznie — poprawił Arkadiusz.
— Czy to nie wszystko jedno? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Nie, nie wszystko jedno. Nihilista to człowiek, który nie schyla głowy

przed żadnymi autorytetami, który nie przyjmuje żadnego pryncypu na wiarę,
nawet gdyby ten p r y n c y p był otoczony największym szacunkiem.

— I cóż, czy to dobre? — przerwał Paweł Pietrowicz.
— Jak dla kogo, stryjaszku. Dla jednego dobre, dla innego wręcz złe.
— Ach, tak! Widzę, że to nie dla nas. My, ludzie starej daty, sądzimy, że bez

prinsipiów (Paweł Pietrowicz wymówił to słowo miękko, na sposób francuski,
natomiast Arkadiusz powiedział „pryncyp" kładąc akcent na pierwszej sylabie),
przyjętych, jak powiadasz, na wiarę, nie można zrobić ani kroku, nawet odetchnąć
nie można. Vous avez change tout cela , daj wam Boże zdrowie i generalskie
szlify, a my będziemy się wami tylko zachwycać, panowie... jak, proszę?

— Nihiliści — wyraźnie powiedział Arkadiusz.
— Tak. Przedtem byli hegliści, a teraz nihiliści. Zoba czymy jak będziecie

istnieć w pustce, w bezpowietrznej przestrzeni; zadzwoń, proszę, bracie, czas na
moje kakao.

Mikołaj Pietrowicz zadzwonił i krzyknął: — Duniasza! — Ale zamiast

Duniaszy na taras weszła Fieniczka. Była to młoda kobieta, licząca lat
dwadzieścia trzy, biała i pulchna, o ciemnych włosach i oczach, o pełnych, jak u
dziecka, czerwonych usteczkach i delikatnych rękach. Miała na sobie schludną
perkalową sukienkę; niebieska nowa chusteczka lekko układała się na jej
krągłych ramionach. Niosła wielką filiżankę kakao; postawiła ją przed Pawłem
Pietrowiczem i zawstydziła się; gorąca krew napłynęła jasnoczerwoną falą pod
cienką skórę jej miłej twarzy. Spuściła oczy i stanęła przy stole, z lekka opierając
się koniuszkami palców. Zdawało się, że wstydzi się swojego przyjścia, ale
zarazem czuje, że miała prawo przyjść.

Paweł Pietrowicz surowo zmarszczył brwi, Mikołaj Pietrowicz był

zakłopotany.

— Dzień dobry, Fieniczka! — powiedział przez zęby.
— Dzień dobry! — odrzekła niegłośno, lecz dźwięcznie i spojrzawszy z

ukosa na Arkadiusza, który uśmiechnął się do niej przyjaźnie, cichutko wyszła.
Idąc kołysała się nieco, ale i to w niej nie raziło.

Na tarasie przez kilka chwil panowało milczenie. Paweł Pietrowicz, który

popijał kakao, podniósł nagle głowę.

— Właśnie zmierza tu do nas pan nihilista — rzekł półgłosem.
Istotnie, przez ogród na przełaj, przez klomby szedł Bazarów. Jego płócienne

spodnie i płaszcz były brudne, jakaś błotna roślina wiła się wokół jego starego,
okrągłego kapelusza, w prawej ręce trzymał niewielki woreczek, w którym
poruszało się coś żywego. Szybko zbliżył się do tarasu i skinąwszy głową
powiedział:

background image

— Dzień dobry panom! Proszę mi wybaczyć, że spóźniłem się na herbatę,

zaraz wrócę; muszę, wpierw umieścić w odpowiednim miejscu moje branki.

— Co pan tam ma, pijawki? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Nie, żaby,
— Pan je zjada czy hoduje?
— Potrzebne mi są do doświadczeń — obojętnie odparł Bazarów i wszedł do

domu. .

— Będzie je zatem krajał — zauważył Paweł Pietrowicz. — Nie wierzy w

prinsipia, ale w żaby wierzy.

Arkadiusz z ubolewaniem spojrzał na stryja; Mikołaj Pietrowicz ukradkiem

wzruszył ramionami. Paweł Pietrowicz poczuł, że zażartował niezręcznie, i
zaczął mówić o gospodarstwie i o nowym rządcy, który ubiegłego dnia przyszedł
do niego ze skargą, że parobek Fonia wyprawia „breweryje" i jest nieposłuszny.
„Taki już z niego Ezop — powiedział przy tym rządca — wszędzie dał się
poznać jako zły człowiek; pożyje sobie jak głupiec i jak głupiec umrze."

background image

VI


Bazarów wrócił, usiadł przy stole i szybko zabrał się do herbaty. Obaj bracia

patrzyli na niego w milczeniu, Arkadiusz zaś ukradkiem spoglądał to na ojca, to
na stryja.

— Daleko pan chodził? — zapytał wreszcie Mikołaj Pietrowicz.
— Bagno jest tu blisko, obok osinowego zagajnika. Spłoszyłem z pięć

bekasów; możesz je ustrzelić, Arkadiuszu.

— Pan nie poluje?
— Nie.
— Właściwie zajmuje się pan fizyką? — zapytał z kolei Paweł Pietrowicz.
— Tak, fizyką; i w ogóle naukami przyrodniczymi.
— Podobno Germanowie mają teraz w tej dziedzinie duże osiągnięcia.
— Tak, Niemcy są w tej dziedzinie naszymi nauczycielami — niedbale

odpowiedział Bazarów.

Paweł Pietrowicz, mówiąc „Germanowie" zamiast Niem cy, użył tego słowa

w znaczeniu ironicznym, czego nikt jednak nie zauważył.

— Pan jest tak wysokiego mniemania o Niemcach? — zapytał z wyszukaną

uprzejmością Paweł Pietrowicz. Odczuwał utajone rozdrażnienie. Jego
arystokratyczną naturę irytowała całkowita bezceremonialność Bazarowa. Ten
syn lekarza nie tylko nie zdradzał onieśmielenia, ale nawet odpowiadał krótko i
niechętnie, a w głosie jego brzmiał ton niegrzeczny, prawie zuchwały.

— Tamtejsi uczeni to dzielni ludzie.
— Tak, tak. Ale o rosyjskich uczonych nie ma pan zapewne tak pochlebnego

mniemania?

— Raczej nie.
— Godne pochwały samozaprzaństwo — powiedział Paweł Pietrowicz

prostując się i odchylając głowę w tył. — Mój bratanek mówił przed chwilą, że
pan nie uznaje żadnych autorytetów, że w nic pan nie wierzy.

— Po cóż miałbym je uznawać? I w co miałbym wierzyć? Jeśli mi powiedzą

coś dorzecznego, zgodzę się, ot i wszystko.

— Czy Niemcy zawsze mówią dorzecznie? — spytał Paweł Pietrowicz, a

twarz jego przybrała tak obojętny, daleki wyraz, jak gdyby uleciał gdzieś w
zaobłoczne wyżyny.

— Nie wszyscy — odpowiedział z lekka poziewając Bazarów, który

wyraźnie nie miał ochoty przedłużać dyskusji.

Paweł Pietrowicz spojrzał na Arkadiusza, jakby chciał mu powiedzieć. „Ten

twój przyjaciel jest bardzo uprzejmy, nie ma co."

— Jeśli o mnie mowa — zaczął znów, z pewnym już wysiłkiem — jam człek

grzeszny, Niemców nie szanuję. O rosyjskich Niemcach nawet nie wspominam:
wiadomo, co to za ptaszki. Ale i niemieccy Niemcy nie bardzo mi przypadają do
gustu. Dawniejsi — jeszcze pół biedy; mieli wtedy Schillera, no, Getego... Brat

background image

bardzo ich szanuje... Teraz jednak pojawili się jacyś chemicy i materialiści...

— Porządny chemik jest stokroć pożyteczniejszy od każdego poety —

przerwał Bazarów.

— A więc tak — rzekł Paweł Pietrowicz i jak gdyby zasypiając, leciutko

uniósł brwi. — Pan nie uznaje zatem sztuki?

— Sztuki robienia pieniędzy! — zawołał z pogardliwym uśmiechem

Bazarów.

— Aha, aha! Raczy pan żartować. Wszystko pan zatem odrzuca? No, dobrze!

Wierzy więc pan tylko w naukę?

— Miałem już zaszczyt oświadczyć panu, że w nic nie wierzę. Cóż to znaczy

nauka — nauka w ogóle? Istnieją nauki, tak jak istnieją rzemiosła, profesje, nie
ma nauki w ogóle.

— Doskonale. Ale czy i do innych, przyjętych w społeczeństwie ludzkim

zasad odnosi się pan tak samo negatywnie?

— Cóż to, przesłuchanie? — zapytał Bazarów.
Paweł Pietrowicz zbladł... Mikołaj Pietrowicz uznał, że należy wtrącić się do

rozmowy.

— Kiedyś bardziej szczegółowo pomówimy z panem na ten temat, drogi

Eugeniuszu Wasiliczu; zapoznamy się z poglądami pana, wypowiemy własne. Ze
swej strony bardzo jestem rad, że zajmuje się pan naukami przyrodniczymi.
Słyszałem, że Liebig dokonał nadzwyczajnych odkryć w dziedzinie ulepszania
gleby. Mógłby mi pan pomóc w moich agronomicznych pracach, udzielić
pożytecznych rad.

— Jestem do usług, Mikołaju Pietrowiczu; ale gdzie nam do Liebiga!

Najpierw trzeba się nauczyć abecadła, a dopiero później sięgać po książkę, my
zaś nie widzieliśmy nawet pierwszej litery.

„No, widzę, że prawdziwy z ciebie nihilista" — pomyślał Mikołaj

Pietrowicz.

— Pozwoli pan, że zwrócę się do niego w razie potrzeby — dodał głośno. —

Myślę jednak, bracie, że czas nam porozmawiać z rządcą.

Paweł Pietrowicz wstał.
— Tak — powiedział nie patrząc na nikogo. — Zła to rzecz mieszkać przez

pięć lat na wsi, z dala od wielkich umysłów! Od razu człowiek głupieje. Stara się
nie zapomnieć tego, czego się nauczył, a tu widzi jak na dłoni, że wszystko to
głupstwo, i powiadają mu, że porządni ludzie takimi głupstwami już się nie
zajmują, że z niego zacofany bęcwał. Cóż robić! Zapewne młodzież jest teraz od
nas mądrzejsza.

Paweł Pietrowicz powoli obrócił się na obcasach i wyszedł; Mikołaj

Pietrowicz ruszył za nim.

— Cóż to, czy on zawsze jest taki? — chłodno zapytał Bazarów Arkadiusza,

gdy drzwi zamknęły się za obydwoma braćmi.

— Słuchaj, Eugeniuszu, trochę za ostro się z nim obszedłeś — zauważył

Arkadiusz. — Obraziłeś go.

— Właśnie, będę się cackał z tymi powiatowymi arystokratami, jeszcze

background image

czego! Przecież to wcielony egoizm, próżność, salonowe przyzwyczajenia,
obyczaje dandysów! Cóż, niechby się nadal popisywał w Petersburgu, jeśli już
ma taką naturę... Zresztą Bóg z nim! Znalazłem dość rzadki okaz wodnego żuka,
dytiscus marginatus, wiesz? Pokażę ci.

— Obiecałem opowiedzieć ci jego historię... — zaczął Arkadiusz.
— Historię żuka?
— Przestań, Eugeniuszu. Historię mojego stryja. Zobaczysz, że to inny

człowiek, niż sobie wyobrażasz. Bardziej zasługuje na współczucie niż na kpiny.

— Nie przeczę, ale cóż ci tak na tym zależy?
— Trzeba być sprawiedliwym, Eugeniuszu.
— Niby dlaczego?
— Posłuchaj, proszę cię...
I Arkadiusz opowiedział mu historię swego stryja. Czytelnik znajdzie ją w

następnym rozdziale.

background image

VII


Paweł Pietrowicz Kirsanow wychowywał się najpierw w domu, podobnie

jak młodszy jego brat, Mikołaj, a potem w Korpusie Paziów. Od dzieciństwa
odznaczał się niezwykłą urodą; przy tym był pewny siebie, zabawnie zgryźliwy i
trochę kpiarz, toteż nie mógł się nie podobać. Gdy tylko został oficerem, zaczął
bywać w świecie. Noszono go na rękach, a on pozwalał sobie na wszystko,
nawet robił głupstwa, nawet pozował; ale i z tym było mu do twarzy. Kobiety
szalały za nim, mężczyźni nazywali go fircykiem, lecz skrycie mu zazdrościli.
Paweł Pietrowicz, jak już o tym była mowa, mieszkał razem z bratem, którego
szczerze kochał, chociaż w niczym nie był do niego podobny. Mikołaj Pietrowicz
z lekka kulał, rysy miał drobne, przyjemne, ale nieco smutne, oczy niewielkie,
czarne, włosy miękkie i rzadkie; chętnie próżnował, ale i chętnie czytał, lękał się
towarzystwa. Paweł Pietrowicz ani jednego wieczora nie spędzał w domu, był
słynny z odwagi i zręczności (wprowadził wśród światowej młodzieży modę
gimnastyki) i przeczytał jakie pięć lub sześć francuskich książek. Mając lat
dwadzieścia osiem został kapitanem, czekała go wspaniała kariera. Nagle
wszystko się zmieniło.

W owym czasie w salonach petersburskich bywała niekiedy kobieta, której

do dziś nie zapomniano, księżna R. Mąż jej był dobrze ułożony, przyzwoity, ale
nieco głupi; dzieci nie mieli. Nieoczekiwanie wyjeżdżała za granicę, potem
nieoczekiwanie wracała do Rosji, w ogóle wiodła dziwny tryb życia. Uchodziła
za lekkomyślną kokietkę, uwielbiała wszelkie rozrywki, tańczyła do upadłego,
śmiała się i żartowała z młodymi ludźmi, których przyjmowała przed obiadem w
półmroku salonu, nocami zaś. płakała i modliła się, nie znajdując w niczym
ukojenia; często do białego dnia krążyła po pokoju, w udręce załamując dłonie;
albo też blada, zziębnięta, przesiadywała nad psałterzem. Nadchodził dzień i
księżna znów stawała się światową damą, znów jeździła z wizytami, śmiała się,
gawędziła i gotowa była z radością powitać wszystko, co mogłoby dać jej
najmniejszą choćby przyjemność. Była cudownie zbudowana; złoty i jak złoto
ciężki warkocz spadał niżej kolan, ale pięknością nikt by jej nie nazwał; w całej
jej twarzy piękne były tylko oczy, a nawet może nie same oczy — niewielkie i
szare — ale ich spojrzenie, bystre i głębokie, beztrosko zuchwałe, pełne smutnej
zadumy, zagadkowe. Lśniło w nich coś niezwykłego, nawet wtedy, gdy paplała
najbardziej błahe rzeczy. Ubierała się w sposób wyszukany. Paweł Pietrowicz
spotkał ją na jakimś balu, przetańczył z nią mazura, podczas którego nie
powiedziała ani jednego rozsądnego słowa, i zakochał się w niej bez pamięci.
Jako człowiek przywykły do triumfów, szybko osiągnął cel; ale łatwość
zwycięstwa nie zgasiła jego zapałów. Przeciwnie: jeszcze mocniej, jeszcze
namiętniej przywiązał się do tej kobiety, która nawet wtedy, gdy oddawała się
całkowicie, pozostawała tajemnicza, niedostępna i nieprzenikniona. Bóg tylko
wie, co kryło się w jej duszy! Można by pomyśleć, że znajduje się we władzy
jakichś tajemnych, jej samej nie znanych sił; była igraszką tych sił; jej niewielki

background image

rozum nie mógł sobie dać rady z ich kaprysami. Całe zachowanie się księżnej
było pasmem sprzeczności; jedyne listy, które mogłyby wzbudzić słuszne
podejrzenia męża, napisała do człowieka prawie obcego, a w miłości jej
dźwięczał ton smutku: nie śmiała się już i nie żartowała z tym, kogo wybrała;
słuchała go i patrzyła na niego ze zdumieniem. Niekiedy, przeważnie
nieoczekiwanie, to zdumienie ustępowało miejsca zgrozie; wtedy wyraz jej
twarzy stawał się martwy i dziki; zamykała się w swojej sypialni i pokojówka
przyłożywszy ucho do zanika mogła usłyszeć jej głuche szlochanie. Nieraz
wracając do domu po czułym spotkaniu, Kirsanow czuł ową rozdzierającą i
gorzką rozpacz, która ogarnia serce po zupełnej klęsce. „Czegóż jeszcze chcę?"
— pytał sam siebie, a w sercu wciąż miał rozpacz. Kiedyś podarował jej
pierścień z wyrytym w kamieniu sfinksem.

— Cóż to? — zapytała. — Sfinks?
— Tak — odpowiedział — a tym sfinksem jest pani.
— Ja? — zapytała znów, powoli podnosząc na niego swoje zagadkowe

spojrzenie. — Wie pan, że to bardzo pochlebne — dodała z lekkim uśmieszkiem,
a jej oczy patrzyły wciąż tak samo dziwnie.

Paweł Pietrowicz czuł się przygnębiony nawet wtedy, gdy księżna R. kochała

go, ale kiedy uczucia jej ochłodły, a stało się to dość szybko, bliski był
pomieszania zmysłów. Dręczył się, był zazdrosny, nie dawał jej spokoju, włóczył
się za nią wszędzie. Miała tego dosyć i wyjechała za granicę. Paweł Pietrowicz
podał się do dymisji i nie zważając na błagania przyjaciół oraz perswazje
przełożonych, pojechał za księżną; spędził cztery lata na obczyźnie, to ścigając ją,
to znów umyślnie tracąc z oczu; wstydził się sam siebie, oburzała go własna
małoduszność... ale nic nie pomagało. Jej obraz, niepojęty, prawie niedorzeczny,
ale czarowny, zbyt głęboko zapadł mu w serce. W Baden zbliżył się do niej
znowu jak dawniej; zdawało się, że nigdy jeszcze tak namiętnie go nie kochała...
ale po miesiącu wszystko się skończyło: płomień wybuchnął po raz ostatni i zgasł
na zawsze. Przeczuwając nieuniknione rozstanie, chciał przynajmniej zostać jej
przyjacielem, jak gdyby mogła istnieć przyjaźń z taką kobietą... Ukradkiem
wyjechała z Baden i odtąd stale unikała Kirsanowa. Paweł Pietrowicz wrócił do
Rosji, próbował żyć po dawnemu, ale nie potrafił już wdrożyć się w to dawne
życie. Jak struty włóczył się z miejsca na miejsce; bywał jeszcze w salonach,
zachował wszystkie przyzwyczajenia człowieka światowego, mógłby pochwalić
się dwoma, trzema nowymi triumfami; lecz nie spodziewał się już niczego
szczególnego ani po sobie, ani po innych, i nic nie przedsiębrał. Zestarzał się,
posiwiał; przesiadywanie wieczorami w klubie, gorzka nuda, beznamiętne
dyskusje w męskim towarzystwie stały się dla niego potrzebą, co, jak wiadomo,
jest złym znakiem. O małżeństwie oczywiście ani myślał. Tak minęło dziesięć lat
bezbarwnie, bezowocnie i szybko, straszliwie szybko. Nigdzie czas nie upływa
tak szybko jak w Rosji; powiadają, że w więzieniu upływa jeszcze szybciej.
Pewnego dnia, siedząc w klubie przy obiedzie, Pa weł Pietrowicz dowiedział się
o śmierci księżnej R. Zmarła w Paryżu, bliska obłędu. Kirsanow wstał od stołu i
długo krążył po salach klubowych, zatrzymując się jak wryty obok grających w

background image

karty; ale do domu nie wrócił wcześniej niż zwykle. Po niejakim czasie otrzymał
pakiecik zaadresowany na jego nazwisko: znajdował się w nim pierścień, który
dał ongi księżnie. Na sfinksie nakreśliła znak krzyża i kazała mu powiedzieć, że
krzyż stanowi rozwiązanie zagadki.

Zdarzyło się to na początku 1848 roku, w tym samym czasie, kiedy Mikołaj

Pietrowicz po śmierci żony przyjeżdżał do Petersburga. Paweł Pietrowicz prawie
nie widywał się z bratem od chwili, gdy ów osiadł na wsi. Ślub Mikołaja
Pietrowicza przypadł na początek znajomości Pawła Pietrowicza z księżną. Po
powrocie z zagranicy Paweł pojechał do niego, mając zamiar spędzić na wsi ze
dwa miesiące i nacieszyć się szczęściem brata, ale pozostał tylko tydzień.
Różnica sytuacji obu braci była zbyt wielka. W 1848 roku ta różnica się
zmniejszyła: Mikołaj stracił żonę, Paweł swoje wspomnienia; po śmierci
księżnej starał się o niej nie myśleć. Ale Mikołajowi pozostała świadomość
dobrze spędzonego życia, syn rósł na jego oczach; Paweł natomiast, samotny
kawaler, wstępował w ów niejasny, mroczny okres życia, pełen żalów
podobnych do nadziei, nadziei podobnych do żalów, kiedy młodość już minęła, a
starość jeszcze nie nadeszła.

Ten okres dla Pawła Pietrowicza był trudniejszy niż dla kogokolwiek innego:

straciwszy swoją przeszłość stracił wszystko.

— Nie proszę cię teraz do Mariina — powiedział mu kiedyś Mikołaj

Pietrowicz (nazwał tak swoją wieś na cześć żony). — Nudziłeś się tam jeszcze za
życia nieboszczki, a teraz zanudzisz się chyba na śmierć.

— Wtedy byłem głupi i zaprzątnięty marnościami świata — odrzekł Paweł

Pietrowicz — ale od tamtego czasu ustatkowałem się, jeśli nie stałem się
mądrzejszy. Teraz, gdybyś pozwolił, gotów byłbym zamieszkać u ciebie na
zawsze.

Zamiast odpowiedzi Mikołaj uścisnął go; ale półtora roku minęło od tej

rozmowy, zanim Paweł zdecydował się wprowadzić w życie swój zamiar.
Osiadłszy wreszcie na wsi, nie opuszczał jej nawet w ciągu owych trzech zim,
które Mikołaj Pietrowicz spędził w Petersburgu z synem. Zaczął czytać,
przeważnie po angielsku; całe swe życie zorganizował na modłę angielską,
rzadko widywał się z sąsiadami i jeździł wyłącznie na zebrania wyborcze, gdzie
przeważnie milczał, niekiedy tylko drażniąc i przerażając ziemian starego pokroju
liberalnymi konceptami, lecz nie zbliżając się do przedstawicieli nowego
pokolenia. Jedni i drudzy mieli go za pyszałka; jedni i drudzy szanowali go za
nieskazitelne arystokratyczne maniery, za pogłoski o jego triumfach; za to, że
świetnie się ubierał i zawsze stawał w najlepszym pokoju najlepszego hotelu; za
to, że w ogóle jadał wyborne obiady, a kiedyś nawet jadł obiad z Wellingtonem u
Ludwika Filipa; za to, że wszędzie woził ze sobą neseser ze srebrnymi
przyborami i podróżną wannę; za to, że pachniał zawsze jakimiś nadzwyczajnymi,
niezwykle „szlachetnymi" perfumami; za to, że po mistrzowsku grał w wista i
zawsze przegrywał; wreszcie szanowali go za nieposzlakowaną uczciwość. Panie
uważały go za czarującego melancholika, ale on nie zadawał się z paniami...

— Widzisz więc, Eugeniuszu — rzekł Arkadiusz kończąc opowiadanie — jak

background image

niesprawiedliwe są twoje mniemania o stryju! Nie mówię już o tym, że nie tylko
nieraz wyciągał ojca z kłopotów, oddawał mu wszystkie swoje pieniądze —
może nie wiesz o tym, że majątek nie jest podzielony — ale każdemu
chętniepomoże i zawsze broni wieśniaków; mówiąc z nimi krzywi się wprawdzie
i wącha wodę kolońską...

— Wiadomo, nerwy — przerwał Bazarów.
— Możliwe, lecz serce ma złote. I bynajmniej nie jest głupi. A jakie mi

dawał pożyteczne rady... zwłaszcza jeśli idzie o stosunek do kobiet.

— Aha! Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha! Znamy się na tym!
— Słowem — ciągnął dalej Arkadiusz — jest bardzo nieszczęśliwy, wierzaj

mi; pogardzać nim byłoby grzechem.

— Któż nim pogardza? — zaoponował Bazarów. — A jednak muszą

powiedzieć, że człowiek, który całe życie postawił na kartę miłości, a gdy ta
karta przepadła, stracił wszelką energię i zgnuśniał do tego stopnia, że do niczego
już nie jest zdolny, taki człowiek to nie mężczyzna, nie samiec. Powiadasz, że jest
nieszczęśliwy; zapewne znasz go lepiej, ale ja uważam, że dziwactwo wciąż
jeszcze w nim tkwi. Jestem pewien, że na serio uważa się za rozsądnego
człowieka, ponieważ czyta tego tam „Galignani" i raz na miesiąc uwolni chłopa
od chłosty.

— Pamiętaj jednak o jego wychowaniu, o czasie, w którym żył — zauważył

Arkadiusz.

— Wychowanie? — podchwycił Bazarów. — Każdy człowiek sam siebie

powinien wychowywać, jak ja na przykład... Jeżeli zaś mowa o czasie, czemu
miałbym być od niego zależny? Niech raczej czas zależy ode mnie. Nie, bracie,
wszystko to z pustki duchowej i folgowania sobie! I co tu mówić o tajemniczych
stosunkach między mężczyzną i kobietą? My, fizjologowie, wiemy, co to za
stosunki. Przestudiuj sobie anatomię oka: skąd tu jakieś zagadkowe spojrzenie?
Wszystko to romantyzm, głupstwa, zgnilizna i sztuczność. Chodźmy lepiej
obejrzeć żuka.

I obaj przyjaciele udali się do pokoju Bazarowa, gdzie zdążył się już utrwalić

jakiś lekarsko-chirurgiczny zapach, pomieszany z zapachem taniego tytoniu.

background image

VIII


Paweł Pietrowicz niedługo był obecny przy rozmowie brata z rządcą,

wysokim i chudym mężczyzną o słodkim, suchotniczym głosie i chytrych oczach,
który na wszystkie uwagi Mikołaja Pietrowicza odpowiadał: „Ależ proszę pana,
przecież to wiadomo", i starał się udowodnić, że chłopi to pijacy i złodzieje.
Przestawione niedawno na nowe tory gospodarstwo skrzypiało jak nie
nasmarowane koło, trzesz czało jak meble z mokrego drzewa domowej roboty.
Mikołaj Pietrowicz nie tracił otuchy, ale często wzdychał i zamyślał się: czuł, że
bez pieniędzy nie da rady, wszystkie zaś prawie pieniądze już wydał. Arkadiusz
powiedział prawdę: Paweł Pietrowicz niejednokrotnie pomagał bratu; nieraz
widząc, jak brat borykał się i łamał sobie głowę szukając jakiegoś wyjścia,
Paweł Pietrowicz powoli podchodził do okna i wsunąwszy ręce w kieszenie
bąkał przez zęby: „Mais je puis vous donner de l'argent" — i dawał mu
pieniądze; tego jednak dnia sam nic nie miał i wolał odejść. Gospodarskie
kłopoty przyprawiały go o nudę; przy tym ciągle mu się zdawało, że Mikołaj
Pietrowicz mimo swego zapału i pracowitości bierze się do rzeczy nie tak, jakby
należało; nie potrafiłby mu jednak wskazać, na czym polegają jego błędy. „Brat
mój nie jest dość praktyczny — myślał — oszukują go." Mikołaj Pietrowicz miał
natomiast wysoce pochlebne mniemanie o praktyczności Pawła Pietrowicza i
zawsze pytał go o radę. „Jestem człowiekiem miękkim, słabym, życie spędziłem
na odludziu — mawiał — ty zaś nie na próżno wiele przebywałeś z ludźmi i
znasz ich dobrze: masz sokole oko." W odpowiedzi na te słowa Paweł Pietrowicz
tylko odwracał głowę, ale nie prostował opinii brata.

Zostawiwszy Mikołaja w gabinecie, Paweł Pietrowicz wyszedł na korytarz

oddzielający frontową część domu od tylnej i zbliżywszy się do niskich drzwi
przystanął w zamyśleniu, podkręcił wąsa i zastukał.

— Kto tam? Proszę wejść — rozległ się głos Fieniczki. — To ja —

powiedział Paweł Pietrowicz i otworzył drzwi.

Fieniczka zerwała się z krzesła, na którym siedziała trzymając dziecko, i

oddała je dziewczynie; ta natychmiast wyniosła je z pokoju, a Fieniczka szybko
poprawiła chusteczkę.

— Proszę mi wybaczyć, że przeszkodziłem — zaczął Paweł Pietrowicz nie

patrząc na Fieniczkę. — Chciałem tylko panią poprosić... — Zdaje się, że dzisiaj
jadą do miasta... Niech pani poleci kupić dla mnie zielonej herbaty.

— Słucham — odpowiedziała Fieniczka. — Ile pan każe kupić?
— Myślę, że pół funta będzie dosyć. A u pani tutaj zmiany — dodał

rzuciwszy wokół bystre spojrzenie, które prześliznęło się po twarzy Fieniczki. —
Firanki — powiedział widząc, że go nie rozumie.

— Tak, firanki; od Mikołaja Pietrowicza; ale dawno już wiszą.
— Dawno też u. pani nie byłem. Bardzo tu teraz ładnie.
— Z łaski Mikołaja Pietrowicza — szepnęła Fieniczka.
— Lepiej pani tutaj niż w oficynie? — zapytał Paweł Pietrowicz uprzejmie,

background image

ale bez cienia uśmiechu.

— O tak, lepiej.
— Któż teraz mieszka na pani miejscu?
— Teraz są tam praczki.
— A!
Paweł Pietrowicz umilkł. „Teraz sobie pójdzie" — myślała Fieniczka; ale nie

wychodził, ona zaś stała przed nim jak wryta, z lekka przebierając palcami.

— Dlaczego kazała pani wynieść małego? — spytał wreszcie Paweł

Pietrowicz. — Lubię dzieci: proszę mi go pokazać.

Fieniczka zarumieniła się z zakłopotania i radości. Lękała się Pawła

Pietrowicza: prawie nigdy z nią nie rozmawiał.

— Duniasza — zawołała — proszę przynieść Mitię. (Fieniczka do nikogo w

domu nie mówiła ty.) Albo nie, trzeba mu włożyć sukienkę.

Skierowała się ku drzwiom.
— Przecież to wszystko jedno — zauważył Paweł Pietrowicz.
— Zaraz wrócę — odpowiedziała Fieniczka i szybko wyszła.
Paweł Pietrowicz został sam i tym razem ze szczególną uwagą rozejrzał się

dokoła. Niewielki, niski pokoik, w którym się znajdował, był bardzo czysty i
przytulny. Pachniało tu świeżo pomalowaną podłogą, rumiankiem i melisą. Pod
ścianami stały krzesła z oparciami w kształcie lir; kupił je jeszcze nieboszczyk
generał, w Polsce, podczas kampanii; w jednym z kątów stało łóżeczko z
muślinową zasłoną, obok okuta skrzynia z półokrągłym wiekiem. W
przeciwległym kącie paliła się lampka przed wielkim, ciemnym obrazem
Mikołaja Cudotwórcy; maleńkie porcelanowe jajeczko na czerwonej wstążeczce
wisiało na piersi świętego, przyczepione do aureoli; na oknach mieniły się
zielonym blaskiem starannie zawiązane słoiki z zeszłorocznymi konfiturami;
Fieniczka wielkimi literami wypisała na papierowych pokrywkach a n g r e s t.
Mikołaj Pietrowicz szczególnie lubił te konfitury. Pod sufitem, na długim sznurku,
wisiała klatka z czyżykiem o krótkim ogonku; ptak nieustannie świergotał i skakał,
a klatka wciąż kołysała się i drżała: ziarna konopi z lekkim stukiem spadały na
podłogę. W niszy, nad niewielką komodą, wisiały dość liche fotografie Mikołaja
Pietrowicza w rozmaitych pozach, zrobione przez wędrownego artystę; tam też
wisiała fotografia Fieniczki, zupełnie nieudana: jakaś twarz bez oczu wymuszenie
uśmiechała się w ciemnej ramce, nic więcej nie można było dostrzec; a nad
Fieniczką spod jedwabnego pantofelka na szpilki, który spadał mu akurat na
czoło, groźnie spoglądał na dalekie góry Kaukazu Jermołow w burce.

Minęło jakie pięć minut; w sąsiednim pokoju słychać było szelest i szepty.

Paweł Pietrowicz wziął z komody zatłuszczony i podarty tom Strzelców
Masalskiego, przewrócił kilka stronie... Drzwi otworzyły się i weszła Fieniczka z
Mitią na rękach. Ubrała go w czerwoną koszulkę z galonem na kołnierzu,
przyczesała mu włoski i otarła twarz; oddychał ciężko, podrywał się całym
ciałem i machał rączkami, jak to robią wszystkie zdrowe dzieci; ale strojna
koszulka widocznie na niego podziałała: jego tłuściutkie ciałko tchnęło
zadowoleniem. Fieniczka doprowadziła też do ładu swoje włosy i poprawiła

background image

chusteczkę; mo gła jednak tego nie robić. Doprawdy, czy może być coś bardziej
zachwycającego niż urodziwa młoda matka ze zdrowym dzieckiem na rękach?

— Ale zuch! — łaskawie powiedział Paweł Pietrowicz i końcem długiego

paznokcia na wskazującym palcu połaskotał Mitię w podwójny podbródek;
dziecko spojrzało na czyżyka i roześmiało się.

— To stryj — rzekła Fieniczka pochylając się nad nim i lekko go potrząsając,

podczas gdy Duniasza cichutko postawiła na oknie zapaloną trociczkę
podłożywszy pod nią grosz.

— Ile sobie liczy miesięcy? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Sześć; niedługo siódmy zacznie, jedenastego.
— Czy aby nie ósmy, Fiedosjo Nikołajewno? — nieśmiało wtrąciła

Duniasza.

— Nie, siódmy, co znowu! — Dziecko znów się zaśmiało, spojrzało na

skrzynię i nagle całą rączką chwyciło matkę za nos i usta. — Pieszczoch! —
rzekła Fieniczka nie odsuwając twarzy.

— Podobny do brata — zauważył Paweł Pietrowicz. „Do kogóż ma być

podobny?" — pomyślała Fieniczka.

— Tak — ciągnął Paweł Pietrowicz, jakby rozmawiając ze sobą. —

Niewątpliwe podobieństwo.

Uważnie, prawie ze smutkiem spojrzał na Fieniczkę.
— To stryj — powtórzyła, ale już szeptem.
— Ach, Paweł! Jesteś tu! — rozległ się nagle głos Mikołaja Pietrowicza.
Paweł Pietrowicz szybko odwrócił się i zachmurzył; lecz brat spoglądał na

niego tak radośnie i z taką wdzięcznością, że musiał odpowiedzieć mu
uśmiechem.

— Wspaniały smyk — rzekł i spojrzał na zegarek. — Wstąpiłem tu w

sprawie herbaty.

I przybrawszy obojętny wyraz twarzy Paweł Pietrowicz zaraz wyszedł z

pokoju.

— Sam tak przyszedł? — zapytał Fieniczkę Mikołaj Pietrowicz.
— Sam; zastukał i wszedł.
— Arkasza więcej u ciebie nie był?
— Nie. Czy nie powinnam przeprowadzić się do oficyny?
— A to dlaczego?
— Myślę, że na początek tak będzie lepiej.
— N... nie — powiedział jąkając się Mikołaj Pietrowicz i potarł czoło. —

Trzeba było przedtem... Jak się masz, bąku — rzekł z nagłym ożywieniem i
zbliżywszy się do dziecka pocałował je w policzek; potem schylił się nieco i
dotknął ustami ręki Fieniczki, bielejącej jak mleko na tle czerwonej koszulki
Miti.

— Mikołaju Pietrowiczu! Co też pan?... — wyszeptała i spuściła oczy, a

potem wolno je podniosła... Oczy te miały cudowny wyraz, kiedy patrzyła jak
gdyby ukradkiem, uśmiechając się tkliwie i trochę głupiutko.

Mikołaj Pietrowicz poznał Fieniczkę w następujący sposób: pewnego razu,

background image

przed trzema laty, wypadło mu zanocować w zajeździe w odległym mieście
powiatowym. Przyjemnie zdziwiła go czystość pokoju, świeżość bielizny
pościelowej. „Chyba Niemka jest tu gospodynią?" — przyszło mu na myśl. Ale
gospodynią była Rosjanka, kobieta około pięćdziesiątki, schludnie ubrana, o
przyjemnej, rozumnej twarzy i statecznej mowie. Rozmawiał z nią przy herbacie,
bardzo mu się spodobała. W owym czasie Mikołaj Pietrowicz dopiero co
przeprowadził się do nowego domu i nie chcąc mieć przy sobie ludzi poddanych,
szukał najemnych; gospodyni ze swej strony skarżyła się na niewielką liczbę
podróżnych, na ciężkie czasy; zaofiarował jej u siebie pracę klucznicy; zgodziła
się. Mąż jej dawno umarł zostawiając jedną tylko córkę, Fieniczkę. Po dwóch
tygodniach Arina Sawiszna (tak nazywała się nowa klucznica) przyjechała wraz z
córką do Mariina i zamieszkała w oficynie. Wybór Mikołaja Pietrowicza okazał
się trafny. Arina zaprowadziła w domu porządek. O Fieniczce, która wówczas
skończyła już siedemnaście lat, nikt nie mówił i rzadko kto ją widywał: żyła
cichutko, skromnie i tylko w niedzielę, w parafialnej cerkwi, Mi kołaj Pietrowicz
dostrzegł gdzieś z boku jej delikatny profil. Tak minął z górą rok.

Pewnego ranka Arina zjawiła się w jego gabinecie, jak zwykle nisko się

pokłoniła i zapytała, czy nie mógłby pomóc jej córce, której wpadła do oka iskra
z pieca. Mikołaj Pietrowicz, jak wszyscy domatorzy wiejscy, zajmował się
leczeniem i miał nawet apteczkę homeopatyczną. Zaraz też kazał Arinie
przyprowadzić chorą. Fieniczka dowiedziawszy się, że pan ją wzywa, zlękła się
bardzo, poszła jednak za matką. Mikołaj Pietrowicz podprowadził ją do okna i
ujął w obie ręce jej głowę. Starannie obejrzał zaczerwienione i rozpalone oko,
zaordynował okłady, które sam zaraz przygotował, i podarłszy swą chustkę,
pokazał, jak należy je robić. Fieniczka wysłuchała go i chciała odejść. —
Pocałujże pana w rękę, głupia — powiedziała Arina. Mikołaj Pietrowicz nie
podał jej ręki do ucałowania i zmieszany, sam pocałował ją w przedziałek na
pochylonej głowie. Oko Fieniczki szybko się zagoiło; ale wrażenie, które
wywarła na Mikołaju Pietrowiczu, nie minęło tak szybko. Wciąż marzyła mu się
jej czysta, delikatna, trwożnie wzniesiona do góry twarz; czuł pod swymi dłońmi
jej miękkie włosy, widział niewinne, lekko rozchylone usta, spoza których
migotały w słońcu wilgotne, perłowe ząbki. Zaczął teraz patrzeć na nią w cerkwi
z wielką uwagą, próbował nawiązać rozmowę. Z początku stroniła od niego i
kiedyś, pod wieczór, gdy go spotkała na wąskiej ścieżynce wydeptanej wśród
żyta, weszła w wysokie, gęste zboże, zarosłe piołunem i bławatkami, byle tylko
jej nie zauważył. Mikołaj Pietrowicz dostrzegł jej główkę poprzez złotą siatkę
kłosów, spoza której wyglądała niby zwierzątko, i zawołał dobrotliwie:

— Dzień dobry, Fieniczka! Nie gryzę przecież.
— Dzień dobry panu — wyszeptała nie opuszczając swojej kryjówki.
Powoli zaczęła do niego przywykać, lecz wciąż jeszcze była onieśmielona w

jego obecności; nagle matka jej, Arina, zmarła na cholerę. Cóż miała z sobą
począć Fieniczka? Po matce odziedziczyła zamiłowanie do porządku, rozsądek i
stateczność; ale była taka młoda, taka samotna, a Mikołaj Pietrowicz taki dobry i
skromny... Reszty dopowiadać nie trzeba...

background image

— A więc brat jednak wstąpił do ciebie? — pytał Mikołaj Pietrowicz. —

Zastukał i wszedł?

— Tak.
— No, to dobrze. Daj, pohuśtam Mitię.
I Mikołaj Pietrowicz zaczął go podrzucać prawie do sufitu ku wielkiemu

zadowoleniu maleństwa, a niemałemu przerażeniu matki, która za każdym razem
wyciągała ręce do odsłoniętych nóżek dziecka.

Paweł Pietrowicz wrócił do swego wykwintnego gabinetu o pięknych

szaroniebieskich obiciach, gdzie na barwnym perskim dywanie wisiała broń,
gdzie stały orzechowe meble, obite ciemnozieloną trypą, biblioteka renaissance
ze starego czarnego dębu, wspaniałe biurko z pięknymi statuetkami z brązu,
kominek... Rzucił się na kanapę, założył ręce pod głowę i leżał nieruchomo z
rozpaczą prawie patrząc w sufit. Może chciał ukryć przed ścianami wyraz swej
twarzy, może powodowało nim co innego, dość, że wstał, zaciągnął ciężkie
zasłony na oknach i znowu rzucił się na kanapę.

background image

IX


Tego samego dnia również i Bazarów zapoznał się z Fieniczką. Chodził z

Arkadiuszem po ogrodzie i tłumaczył mu, dlaczego nie przyjęły się niektóre
drzewa, a zwłaszcza dębczaki.

— Trzeba tu sadzić srebrne topole, świerki, lipy, dodawszy najpierw

czarnoziemu. Altanka wyrosła doskonale — dodał — bo akacja i bez to
poczciwe rośliny, nie wymagające pielęgnacji. O! ale tutaj ktoś jest!

W altance siedziała Fieniczka z Duniaszą i Mitią. Bazarów zatrzymał się.

Arkadiusz skinął głową Fieniczce jak stary znajomy.

— Któż to? — zapytał Bazarów, gdy tylko minęli altankę. — Jaka ładna.
— O kim mówisz?
— Wiadomo o kim: jedna tu tylko jest ładna. Arkadiusz z pewnym

zakłopotaniem wyjaśnił mu krótko, kim jest Fieniczka.

— Aha! — rzekł Bazarów. — Widzę, że twój ojciec zna się na rzeczy.

Podoba mi się twój ojciec, ani słowa. Zuch z niego! Trzeba jednak zawrzeć
znajomość — dodał i skierował się z powrotem ku altance.

— Eugeniuszu! — z przestrachem krzyknął Arkadiusz. — Ostrożnie, na

miłość boską!

— Bądź spokojny — rzekł Bazarów. — Obycia nam nie brak, mieszkaliśmy

w miastach.

Zbliżywszy się do Fieniczki zdjął czapkę.
— Pozwoli pani, że się przedstawię — zaczął z uprzejmym ukłonem. —

Jestem przyjacielem Arkadiusza Nikołajewicza, człowiek ze mnie spokojny.

Fieniczka wstała z ławeczki i patrzyła na niego w milczeniu.
— Jakie śliczne dziecko! — ciągnął dalej Bazarów. — Niech się pani nie

obawia, na nikogo jeszcze nie rzuciłem uroku. Czemu on ma takie czerwone
policzki? Ząbki mu się wyrzynają?

— Tak — rzekła Fieniczka — ma już cztery ząbki i teraz znowu puchną mu

dziąsła.

— Proszę pokazać... Niech się pani nie boi, jestem doktorem.
Bazarów wziął na ręce dziecko, które ku wielkiemu zdziwieniu Fieniczki i

Duniaszy nie przestraszyło się i wcale się nie opierało.

— Widzę, widzę... To nic, wszystko w porządku: będzie miał mocne zęby.

Gdyby się coś stało, zechce mi pani powiedzieć. A pani sama czuje się dobrze?

— Dobrze, Bogu dzięki.
— Bogu dzięki — to najważniejsze. A pani? — dodał Bazarów zwracając się

do Duniaszy.

Duniasza, zazwyczaj bardzo poważna na pokojach, ale skłonna do żartów,

ledwo opuszczała ich progi, w odpowiedzi parsknęła śmiechem.

— No, to doskonale. Proszą wziąć tego zucha. Fieniczka wzięła dziecko na

ręce.

background image

— Jaki był cichutki, kiedy go pan trzymał — powiedziała półgłosem.
— Wszystkie dzieci są przy mnie cichutkie — odrzekł Bazarów — mam na to

sposób.

— Dzieci czują, kto je lubi — zauważyła Duniasza.
— To prawda — potwierdziła Fieniczka. — Mitia za nic do obcego nie

pójdzie.

— A do mnie pójdzie? — zapytał Arkadiusz, który poczekawszy chwilę w

pewnej odległości, zbliżył się do altanki.

Zaczął zachęcać Mitię, ale dziecko odwróciło główkę i zapiszczało, co

wprawiło Fieniczkę w wielkie zakłopotanie.

— Innym razem, kiedy się przyzwyczai — wyrozumiale rzekł Arkadiusz i

obaj przyjaciele odeszli.

— Jakże ona się nazywa? — zapytał Bazarów.
— Fieniczka... Fiedosja — odpowiedział Arkadiusz.
— A po ojcu? Trzeba to także wiedzieć.
— Nikołajewna.
Bene. Podoba mi się, że jest niezbyt płochliwa. Kto inny zresztą potępiłby

tę cechę. Cóż za głupstwa! Dlaczego miałaby się płoszyć? Jest matką, nic jej nie
można zarzucić.

— Jej nic nie można zarzucić — zauważył Arkadiusz — ale mój ojciec...
— I on jest w porządku — przerwał Bazarów.
— No, nie uważam.
— Zapewne nie bardzo nam odpowiada drugi spadkobierca?
— Jak ci nie wstyd posądzać mnie o takie myśli — gorąco zaprotestował

Arkadiusz. — Bynajmniej nie dlatego ojciec nie jest w porządku; moim zdaniem
powinien się z nią ożenić.

— Ho, ho! — spokojnie rzekł Bazarów. — Tacy to jesteśmy

wspaniałomyślni! Przypisujesz znaczenie małżeństwu? Nie spodziewałem się
tego po tobie.

Przyjaciele przeszli kilka kroków w milczeniu.
— Widziałem gospodarstwo twego ojca — zaczął znowu Bazarów. — Bydło

liche, konie podbite. Budynki także zapuszczone, robotnicy wyglądają na
skończonych leniów, rządca zaś to albo głupiec, albo oszust, jeszcze nie wiem
dokładnie.

— Ależ surowy jesteś dzisiaj, Eugeniuszu.
— I poczciwi chłopkowie niewątpliwie wystrychną twego ojca na dudka.

Znasz powiedzonko: „Rosyjski chłop Pana Boga pożre."

— Zaczynam zgadzać się ze stryjkiem — zauważył Arkadiusz — masz

zdecydowanie złe zdanie o Rosjanach.

— Wielkie rzeczy! To tylko dobre w Rosjaninie, że ma o sobie najgorsze

mniemanie. Ważne jest tylko, że dwa razy dwa to cztery, a reszta głupstwo.

— I natura też głupstwo? — spytał Arkadiusz, w zamyśleniu patrząc na

różnobarwne pola w oddali, pięknie oświetlone łagodnymi promieniami
zachodzącego już słońca.

background image

— I natura też głupstwo w tym znaczeniu, w jakim ty ją rozumiesz. Natura nie

jest świątynią, ale warsztatem, gdzie pracuje człowiek.

W tej samej chwili dobiegły ich z domu powolne dźwięki wiolonczeli. Ktoś z

uczuciem, choć niewprawną ręką grał Oczekiwanie Schuberta; słodka jak miód
melodia rozlewała się w powietrzu.

— A to co? — spytał ze zdumieniem Bazarów.
— To ojciec gra.
— Twój ojciec gra na wiolonczeli?
— Tak.
— Ile twój ojciec ma lat?
— Czterdzieści cztery.
Bazarów roześmiał się nieoczekiwanie.
— Czemu się śmiejesz?
— Zlituj się. Mężczyzna w wieku lat czterdziestu czterech, pater familias, w

powiecie, gra na wiolonczeli! Bazarów nie przestawał śmiać się, lecz Arkadiusz,
jakkolwiek otaczał czcią swojego nauczyciela, tym razem nawet się nie
uśmiechnął.

background image

X


Minęły prawie dwa tygodnie. Życie w Mariinie płynęło swoim trybem:

Arkadiusz próżnował, Bazarów zajęty był pracą. Wszyscy w domu przywykli do
niego, do jego niedbałych manier, lakonicznych i urywkowych wypowiedzi.
Fieniczka zwłaszcza tak się z nim oswoiła, że kiedyś nocą kazała go obudzić, gdy
Mitia dostał konwulsji. Bazarów przyszedł i jak zawsze, na wpół żartując, na
wpół ziewając, spędził u niej dwie godziny i pomógł dziecku. Natomiast Paweł
Pietrowicz z całej duszy znienawidził Bazarowa: uważał go za pyszałka,
impertynenta, cynika, plebejusza; podejrzewał, że Bazarów go nie szanuje, że bez
mała gardzi nim — Pawłem Kirsanowem! Mikołaj Pietrowicz trochę się bał
młodego „nihilisty" i powątpiewał, czy jego wpływ na Arkadiusza jest korzystny;
ale chętnie go słuchał, chętnie przypatrywał się jego fizycznym czy chemicznym
doświadczeniom. Bazarów przywiózł ze sobą mikroskop i spędzał nad nim całe
godziny. Służba także polubiła Bazarowa, chociaż sobie z niej pokpiwał: czuli, że
to przecież swój człowiek, a nie żaden dziedzic. Duniasza chętnie z nim
żartowała i ukradkiem rzucała na niego wymowne spojrzenia, przebiegając obok
jak przepióreczka; nawet Piotr, człowiek w najwyższym stopniu samolubny i
głupi, wiecznie naburmuszony, Piotr, którego wszystkie zalety polegały na tym, że
z wyglądu sprawiał wrażenie uprzejmego, potrafił sylabizować i często czyścił
szczotką swój surducik — otóż nawet Piotr uśmiechał się i promieniał, gdy
Bazarów zwracał na niego uwagę; dworscy chłopcy biegali za „dochtorem" jak
pieski. Tylko stary Prokoficz nie lubił go i z ponurą miną usługiwał mu przy stole;
nazywał go „hyclem" i „chłystkiem" i zapewniał, że ze swymi faworytami
wygląda jak świnia w krzakach. Prokoficz na swój sposób był arystokratą, nie
gorszym niż Paweł Pietrowicz.

Nadeszły najpiękniejsze dni w roku, pierwsze dni czerwca. Pogoda była

wspaniała. Co prawda, z daleka groziła znów cholera, ale mieszkańcy guberni
zdążyli już przywyknąć do jej odwiedzin. Bazarów wstawał bardzo wcześnie i
szedł dwie lub trzy wiorsty, nie na spacer — nie znosił przechadzek bez celu —
lecz by zbierać zioła i owady. Niekiedy zabierał ze sobą Arkadiusza. W drodze
powrotnej wywiązywała się zazwyczaj dyskusja i Arkadiusz wychodził z niej
przeważnie pokonany, chociaż mówił więcej niż jego towarzysz.

Pewnego razu jakoś długo nie wracali; Mikołaj Pietrowicz wyruszył na ich

spotkanie do ogrodu; zbliżywszy się do altanki usłyszał nagle szybkie kroki i
głosy obu młodzieńców. Szli po drugiej stronie i nie mogli go widzieć.

— Nie dość znasz mojego ojca — mówił Arkadiusz. Mikołaj Pietrowicz

przyczaił się.

— Poczciwiec z niego — rzekł Bazarów — ale to człowiek poza nurtem

życia, nie ma już nic do powiedzenia.

Mikołaj Pietrowicz nastawił ucha... Arkadiusz nic nie odpowiadał.
„Człowiek poza nurtem życia" stał jeszcze kilka chwil i powoli powlókł się

do domu.

background image

— Onegdaj, patrzę, czyta Puszkina — ciągnął tymczasem dalej Bazarów. —

Wytłumacz mu, proszę, że to diabła warte. Przecież nie jest chłopcem: czas
zostawić te głupstwa. Że też chce mu się być romantykiem w dzisiejszych
czasach. Daj mu coś dorzecznego do czytania.

— Cóż by mu dać? — zapytał Arkadiusz.
— Myślę, że na początek Stoff und Kraft Buchnera.
— Jestem tego samego zdania — zgodził się Arkadiusz. — To książka

napisana językiem przystępnym.

— A więc — mówił tego samego dnia Mikołaj Piętro wicz siedząc po

obiedzie w gabinecie swego brata — zostaliśmy ludźmi poza nurtem życia, nie
mamy już nic do powiedzenia. Cóż? Może Bazarów ma rację; ale jedno mnie
boli: miałem nadzieję, że właśnie teraz zbliżę się i zaprzyjaźnię z Arkadiuszem,
wygląda zaś na to, że ja zostałem w tyle, a on poszedł naprzód i nie możemy się.
nawzajem zrozumieć.

— W czymże on poszedł naprzód? I na czym polega ta wielka różnica między

nim a nami?! — niecierpliwie wykrzyknął Paweł Pietrowicz. — Wszystko to
wbił mu w głowę ów signor, ów nihilista. Nienawidzę tego lekarzyny; według
mnie to po prostu szarlatan; jestem pewien, że niedaleko zaszedł w fizyce mimo
tych wszystkich swoich żab.

— Nie, bracie, nie mów tego; Bazarów jest mądry i wykształcony.
— A ile w nim wstrętnej ambicji — przerwał znowu Paweł Pietrowicz.
— Tak — odparł Mikołaj Pietrowicz — jest ambitny. Ale to widocznie cecha

niezbędna; czego innego natomiast nie mogę pojąć. Zdawałoby się, że robię
wszystko, by nadążyć za epoką: dałem chłopom ziemię, założyłem fermę, tak że w
całej guberni raczą mnie nazywać czerwonym; czytam, uczę się, w ogóle usiłuję
sprostać współczesnym wymaganiom, a oni mówią, że nic już nie mam do
powiedzenia. I wiesz, bracie, ja sam zaczynam dochodzić do wniosku, że to
prawda.

— A to dlaczego?
— Zaraz zobaczysz. Siedzę dziś i czytam Puszkina... Bodaj że Cyganie

wpadli mi w rękę... Nagle podchodzi do mnie Arkadiusz i milcząc, z wyrazem
tkliwego współczucia na twarzy, łagodnie, niby dziecku, zabiera mi książkę i
kładzie przede mną inną, niemiecką... Potem uśmiechnął się i odszedł zabierając
Puszkina.

— Ach tak! Jaką. książkę ci dał?
— Tę oto!
I Mikołaj Pietrowicz wyjął z tylnej kieszeni surduta dziewiąte wydanie

sławetnej broszury Buchnera.

Paweł Pietrowicz obrócił ją w rękach.
— Hm! — mruknął. — Arkadiusz troszczy się o twoje wychowanie. Cóż,

próbowałeś czytać?

— Próbowałem.
— No i co?
— Albo sam jestem głupi, albo to są wszystko brednie. Zapewne to ja jestem

background image

głupi.

— Nie zapomniałeś po niemiecku? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Po niemiecku rozumiem.
Paweł Pietrowicz znów obrócił książkę w rękach i z ukosa spojrzał na brata.

Obaj zamilkli. — Ale, wiesz — zaczął Mikołaj Pietrowicz, widocznie pragnąc
zmienić temat rozmowy — dostałem list od Kolazina.

— Od Matwieja Iljicza?
— Tak. Właśnie przyjechał do na kontrolę guberni. Został teraz wielką figurą

i pisze mi, że jak przystało krewnym, pragnie zobaczyć się z nami i zaprasza
ciebie, mnie i Arkadiusza do miasta.

— Pojedziesz? — zapytał Paweł Pietrowicz. — Nie, a ty?
— Także nie. Warto też wlec się pięćdziesiąt wiorst! Mathieu pragnie

pokazać się nam w całym blasku; e, do licha! Starczy mu gubernialnego kadzidła,
obejdzie się bez nas. Wielka mi persona, tajny radca! Gdybym dalej służył,
gdybym jak głupiec ciągnął to brzemię, byłbym teraz generałem-adiutantem.
Zresztą jesteśmy ludźmi poza nurtem życia.

— Tak, bracie, czas nam chyba zamawiać trumnę i ręce skrzyżować na piersi

— zauważył z westchnieniem Mikołaj Pietrowicz.

— No, ja się tak szybko nie poddam — zamruczał jego brat. — Przyjdzie

jeszcze do starcia z tym medykiem, czuję to.

Do starcia doszło tego samego dnia przy wieczornej herbacie. Paweł

Pietrowicz zszedł do salonu gotów do boju, rozdrażniony i zdecydowany na
wszystko. Czekał tylko okazji, by się rzucić na wroga, lecz okazja długo się nie
nadarzyła. Bazarów w ogóle mało mówił w obecności „staruszków
Kirsanowów" (tak nazywał obu braci), tego zaś wieczora był nie w humorze i w
milczeniu wypijał filiżankę za filiżanką. Paweł Pietrowicz płonął z
niecierpliwości; wreszcie spełniły się jego pragnienia. Rozmowa zeszła na
jednego z sąsiadów.

Łajdak, arystokracik — obojętnie zauważył Bazarow, który spotykał się z

nim w Petersburgu.

— Pozwoli pan, że go spytam — zaczął Paweł Pietrowicz i wargi mu

zadrgały — czy według pana słowa' „łajdak" i „arystokrata" oznaczają to samo?

— Powiedziałem „arystokracik" — rzekł Bazarow, leniwie popijając

herbatę.

— Tak, właśnie; przypuszczam jednak, że pan jest takiego samego mniemania

o arystokratach co i o arystokracikach. Uważam za swój obowiązek oświadczyć
panu, że tego mniemania nie podzielam. Ośmielę się zauważyć, że wszyscy znają
mnie jako człowieka liberalnego i ceniącego postęp; ale właśnie dlatego szanuję
arystokratów oczywiście prawdziwych. Zechce pan, łaskawy panie (przy tych
słowach Bazarów podniósł oczy na Pawła Pietrowicza), zechce pan, łaskawy
panie — powtórzył z zaciętością — przypomnieć sobie angielskich arystokratów.
Nie ustępują na jotę ze swoich praw i dlatego szanują prawa innych; wymagają
spełnienia obowiązków w stosunku do siebie i dlatego spełniają swoje własne
obowiązki. Arystokracja przyniosła Anglii wolność i arystokracja tę wolność

background image

podtrzymuje.

— Słyszeliśmy już tę piosenkę niejednokrotnie — odparł Bazarów — lecz

cóż pan chce przez to powiedzieć?

— Chcę o n y m powiedzieć, łaskawy panie (Paweł Pietrowicz, będąc

rozgniewany, naumyślnie mówił „ono" zamiast „to", chociaż doskonale wiedział,
że gramatyka pódobnych słów nie uznaje. To dziwactwo było spuścizną czasów
Aleksandra I. Ówczesne osobistości w rzadkich wypadkach, kiedy mówiły
językiem ojczystym, używały owego ono: bo my jesteśmy Rosjanie z dziada
pradziada; my, wielcy panowie, mówili, możemy sobie lekceważyć szkolne
reguły.), chcę onym powiedzieć, że bez poczucia Własnej godności, bez szacunku
dla siebie samego — a w arystokracie te uczucia są rozwinięte — nie ma żadnych
trwałych podstaw do budowania... bien

public... społecznego gmachu.

Najważniejsza jest jednostka, łaskawy panie; jednostka w społeczeństwie
ludzkim winna być mocna jak skała, na niej bowiem wszystko się wspiera. Wiem
doskonale, że pan raczy uważać za śmieszne moje przyzwyczajenia, ubiór,
schludność wreszcie, lecz wszystko to wynika z szacunku dla samego siebie, z
poczucia obowiązku, tak, tak, obowiązku. Mieszkam na wsi, na odludziu, ale nie
zatracam się, szanuję w sobie człowieka.

— Za pozwoleniem, Pawle Pietrowiczu — rzekł Bazarów — ma pan dla

siebie szacunek i siedzi pan z założonymi rękoma; jakaż z tego korzyść dla bien
public?
gdyby pan siebie nie szanował, postępowałby pan tak samo.

Paweł Pietrowicz zbladł.
— To zupełnie inne zagadnienie. Nie mam powodu tłumaczyć panu teraz,

dlaczego siedzę z założonymi rękoma, jak pan zechciał łaskawie się wyrazić.
Chcę tylko rzec, że arystokratyzm — to prinsip, w naszych zaś czasach bez
prinsipiów mogą żyć tylko ludzie płytcy lub pozbawieni moralności. Mówiłem to
już Arkadiuszowi nazajutrz po jego przyjeździe i powtarzam to teraz panu.
Prawda, Mikołaju?

Mikołaj Pietrowicz skinął głową.
— Arystokratyzm, liberalizm, progres, principia — mówił tymczasem

Bazarów — pomyśleć tylko, ile cudzoziemskich... i bezużytecznych słów.
Rosjaninowi nawet za darmo na nic się nie zdadzą.

— Cóż więc jest mu potrzebne, według pańskiego zdania? Słuchając pana

można dojść do wniosku, że znajdujemy się poza człowieczeństwem, poza jego
prawami. Daj pan pokój, log ba historii wymaga...

— Na cóż nam logika historii? Doskonale się bez niej obchodzimy.
— Jak to?
— Po prostu. Mam nadzieję, że po to, by włożyć kawałek chleba do ust, gdy

jest pan głodny, nie potrzebuje pan logiki. Na cóż nam takie abstrakcje?

Paweł Pietrowicz rozłożył ręce.
— W takim razie nie rozumiem pana. Obraża pan naród rosyjski. Nie

pojmuję, jak można nie uznawać prinsipiów, prawideł? Cóż więc wami
powoduje?

— Mówiłem już stryjaszkowi, że nie uznajemy autorytetów — wtrącił

background image

Arkadiusz.

— Działamy powodując się tym, co uznajemy za pożyteczne — rzekł

Bazarów. — W obecnych czasach najbardziej pożyteczne jest odrzucanie — więc
odrzucamy.

— Wszystko?
— Wszystko.
— Jak to? Nie tylko sztukę, poezję, lecz także... strach powiedzieć...
— Wszystko — z nieopisanym spokojem powtórzył Bazarów.
Paweł Pietrowicz wlepił w niego wzrok; tego się nie spodziewał. Arkadiusz

aż poczerwieniał z zadowolenia.

— Niechże pan jednak pozwoli — odezwał się Mikołaj Pietrowicz. — Pan

wszystko odrzuca albo, mówiąc dokładniej, wszystko burzy... Trzeba jednak
także budować.

— To już nie nasza sprawa... Wpierw należy oczyścić grunt.
— Obecne położenie ludu tego wymaga — z namaszczeniem dodał Arkadiusz

— powinniśmy spełniać te wymagania, nie wolno nam poświęcać się
zaspokajaniu własnego egoizmu.

Ostatnie zdanie najwyraźniej nie spodobało się Bazarowowi; trąciło

filozofią, czyli romantyzmem, ponieważ Bazarów filozofię również nazywał
romantyzmem; nie uznał jednak za stosowne zaprzeczyć swojemu młodemu
uczniowi.

— Nie, nie! — zawołał. z nagłym uniesieniem Paweł Pietrowicz. — Nie chcę

wierzyć, że wy, panowie, znacie naprawdę lud rosyjski, że jesteście
wyrazicielami jego potrzeb i jego dążeń. Nie, lud rosyjski nie jest taki, jak sobie
wyobrażacie. Ma bogobojną cześć dla tradycji, jest patriarchalny, nie może żyć
bez wiary...

— Nie będę temu przeczył — przerwał Bazarow — gotów nawet jestem się

zgodzić, że pod tym względem ma pan słuszność.

— Jeśli więc mam słuszność...
— To niczego jednak nie dowodzi.
— Właśnie, to niczego nie dowodzi — powtórzył Arkadiusz z pewnością

doświadczonego szachisty, który przewidział niebezpieczny na pozór ruch
przeciwnika i dlatego ani trochę nie traci kontenansu.

— Jak to niczego nie dowodzi? — bąknął zdumiony Paweł Pietrowicz. —

Więc idziecie przeciw swemu ludowi?

— A jeśli nawet? — zawołał Bazarow. — Lud uważa, że gdy rozlega się

grzmot, to znak, że prorok Eliasz jedzie wozem po niebie. I co? Mam się więc
zgodzić z ludem? Przecie to lud rosyjski, a czyż ja sam nie jestem Rosjaninem?

— Nie, pan nie jest Rosjaninem, sądząc z tego, co pan tutaj powiedział. Nie

mogę pana uważać za Rosjanina.

— Mój dziad orał ziemię — hardo i dumnie odrzekł Ba-
zarow. — Zapytaj pan któregokolwiek z pańskich chłopów, kogo z nas —

pana czy mnie — uzna za swego rodaka. Pan nawet mówić z nim nie potrafi.

— A pan z nim mówi i gardzi nim jednocześnie.

background image

— Cóż robić, jeśli zasługuje na pogardę! Pan potępia moje poglądy, ale któż

panu powiedział, że doszedłem do nich przypadkiem, że nie powstały one we
mnie pod wpływem tego samego ducha, w którego imieniu pan tak peroruje?

— Akurat! Bardzo nam są nihiliści potrzebni!
— Potrzebni, czy niepotrzebni, nie my będziemy decydowali. Przecież pan

także uważa się za pożytecznego.

— Panowie, panowie, proszę, tylko bez osobistych aluzji — zawołał Mikołaj

Pietrowicz i wstał.

Paweł Pietrowicz uśmiechnął się i kładąc ręką na ramieniu brata zmusił go,

by usiadł.

— Bądź spokojny — rzekł. — Nie zapomnę się, właśnie dzięki owemu

poczuciu godności, z którego tak okrutnie pokpiwa sobie pan... pan doktor. Ale
pan może myśli — ciągnął dalej, zwracając się znowu do Bazarowa — że wasze
teorie są nowe? Jest pan tedy w błędzie. Materializm, który głosicie, nieraz już
był w modzie i zawsze bankrutował...

— Znów cudzoziemskie słowo — przerwał Bazarow. Był już zły i twarz jego

przybrała jakąś miedzianą, ordynarną barwę. — Po pierwsze, nic nie głosimy; to
nie leży w naszych zwyczajach...

— Cóż więc robicie?
— Powiem panu, co robimy. Przedtem, jeszcze niedawno, mówiliśmy, że nasi

urzędnicy biorą łapówki, że nie mamy ani dróg, ani handlu, ani sprawiedliwych
sądów...

— No, tak, tak, jesteście oskarżycielami, tak się to bodaj nazywa. Na wiele

waszych oskarżeń przystaję, ale...

— A potem doszliśmy do wniosku, że nie dość gadać, wciąż tylko gadać o

naszych bolączkach, że to prowadzi wyłącznie do ogólników i doktrynerstwa;
ujrzeliśmy, że nasi mędrcy, tak zwani przodujący ludzie i oskarżyciele, sami nic
nie są warci, że zajmujemy się głupstwami, rozprawiamy o jakiejś sztuce,
nieświadomej twórczości, o parłamentaryzmie, adwokaturze i diabli wiedzą o
czym jeszcze, podczas gdy chodzi o chleb powszedni, gdy duszą nas
najciemniejsze przesądy, gdy wszystkie nasze towarzystwa akcyjne rozlatują się
tylko dlatego, że brak uczciwych ludzi; gdy nawet wolność, o którą troszczy się
rząd, może nam nie wyjść na dobre, ponieważ chłop chętnie sam okradłby siebie,
byleby tylko upić się w karczmie do nieprzytomności.

— Tak — przerwał Paweł Pietrowicz — tak, przekonaliście się o tym

wszystkim i postanowiliście nic poważnego nie robić?

— I postanowiliśmy nic poważnego nie robić — ponuro powtórzył Bazarow.
Nagle ogarnął go gniew, że tak szczerze mówi z tym jaśnie panem.
— I tylko wymyślać?
— I tylko wymyślać.
— To się nazywa nihilizm?
— To się nazywa nihilizm — powtórzył znowu Bazarow, tym razem ze

szczególnym zuchwalstwem.

Paweł Pietrowicz lekko zmrużył oczy.

background image

— Ach tak! — powiedział dziwnie spokojnym głosem. — Nihilizm powinien

na każde zło znaleźć sposób, wy więc jesteście naszymi zbawcami i bohaterami.
Tak. Ale dlaczego oczerniacie innych, choćby owych oskarżycieli? Czy nie tak
samo gadacie jak wszyscy?

— Co jak co, ale tego grzechu nie mamy na sumieniu — wycedził przez zęby

Bazarow.

— Więc jak? Działacie? Macie zamiar działać? Bazarow nie odpowiadał.

Paweł Pietrowicz drgnął, lecz natychmiast się opanował.

— Hm... Działać, burzyć... — ciągnął dalej. — Ale jak można burzyć nie

wiedząc dlaczego?

— Burzymy, ponieważ jesteśmy siłą — wtrącił Arkadiusz.
Paweł Pietrowicz spojrzał na swego bratanka i uśmiechnął się.
— Tak, siłą, a siła nie potrzebuje usprawiedliwienia — rzekł Arkadiusz i

wyprostował się.

— Nieszczęsny! wykrzyknął Paweł Pietrowicz; w żaden sposób nie potrafił

już nad sobą panować. — Pomyślałbyś chociaż, c o popierasz w Rosji
wypowiadając swoją trywialną sentencję. Nie, to nawet anioła może wytrącić z
równowagi! Siła! Nawet w dzikim Kałmuku, nawet w Mongole kryje się siła,
lecz na cóż nam ona potrzebna? Nam droga jest cywilizacja, tak, tak, łaskawy
panie; drogie nam są jej owoce. I nie mówcie mi, że te owoce są nędzne: ostatni
bazgracz, un barbouilleur, grajek, który dostaje pięć kopiejek za wieczór, są
pożyteczniejsi od was, ponieważ są przedstawicielami cywilizacj, nie zaś
prostackiej, mongolskiej siły! Wyobrażacie osobie, że jesteście ludźmi
postępowymi, a powinniście mieszkać w kałmuckiej jurcie! Siła! Przypomnijcie
sobie wreszcie, panowie siłacze, że jest was raptem cztery i pół człowieka, tych
zaś, co nie dopuszczą, abyście zdeptali ich najświętsze przekonania, tych, co was
zduszą, są miliony!...

— Jeśli zduszą, to trudno — powiedział Bazarow. — Tylko na dwoje jeszcze

babka wróżyła. Nie tak nas mało, jak pan przypuszcza.

— Co? Czy pan żartuje, czy doprawdy sądzi pan, że dacie sobie radę z całym

narodem?

— Pan wie, że od łojowej świeczki spłonęła Moskwa — odrzekł Bazarow.
— Tak, tak. Najpierw pycha szatańska, potem drwiny. Oto, czym się zajmuje

młodzież, oto metody ujarzmiania niedoświadczonych chłopięcych serc! Niechże
pan spojrzy; jeden z nich siedzi obok pana, niemal się do pana modli, ciesz się
pan! (Arkadiusz odwrócił się i nachmurzył.) Ta zaraza zatoczyła już szerokie
kręgi. Mówiono mi o naszych malarzach w Rzymie, że noga ich nawet nie postoi
w Muzeum Watykańskim. Rafaela uważają prawie za głupca, bo to przecież
autorytet, sami zaś tak dalece nic nie umieją i nic zrobić nie mogą, że aż wstręt
bierze; wyobraźnia ich nie sięga poza Dziewczynę u źródła, żeby nie wiem co. A
ta dziewczyna jest obrzydliwie namalowana. Pan zapewne sądzi, że to dzielni
ludzie, co?

— Sądzę, że Rafael niewart złamanego szeląga, oni zaś nie są od niego lepsi

— odrzekł Bazarow.

background image

— Brawo, brawo! Słuchaj, Arkadiuszu... oto jak powinna mówić

współczesna młodzież. Jakże -- ma nie iść za wami? Dawniej młodzi musieli się
uczyć; jeśli nie chcieli uchodzić za ignorantów, musieli pracować. A teraz dość
powiedzieć: wszystko na świecie głupstwo! — i sprawa załatwiona. Młodzież
przyjęła to z radością. Doprawdy, przedtem byli zwykłymi durniami, a teraz
otrzymali nagle miano nihilistów.

— Otóż i zawiodło pana sławetne poczucie własnej godności —

flegmatycznie zauważył Bazarow, podczas gdy Arkadiusz zaczerwienił się i
błysnął oczami. — Nasza sprzeczka zaszła zbyt daleko... Lepiej będzie, jeśli ją
przerwiemy. Gotów będę zgodzić się z panem wtedy tylko — dodał wstając —
kiedy pokaże mi pan choć jedną rodzinę lub społeczną instytucję we
współczesnym świecie, której nie trzeba zupełnie odrzucić, i to w sposób
najbardziej bezlitosny.

— Mogę panu pokazać miliony takich instytucji — zawołał Paweł Pietrowicz

— miliony! Weźmy na przykład gminę wiejską. Ironiczny uśmiech wykrzywił
wargi Bazarowa.

— Na ten temat niechże pan porozmawia raczej ze swoim bratem. Zdaje się,

że teraz wie on już doskonale, co to jest gminna, zbiorowa odpowiedzialność,
trzeźwość i tym podobne historie.

— A na przykład rodzina w tej formie, jaką widzimy u naszych wieśniaków?

— wykrzyknął Paweł Pietrowicz,

— Sądzę, że lepiej, by pan nie zastanawiał się nad tym zagadnieniem. Pewno

słyszał pan o teściach, co żyją ze swymi synowymi? Pawle Pietrowiczu, niechże
pan sobie zostawi kilka dni czasu, wątpię, żeby pan od razu coś znalazł. Niech
pan weźmie pod uwagę wszystkie nasze warstwy społeczne, pomyśli dobrze nad
każdą, ja zaś i Arkadiusz będziemy...

— Kpić sobie ze wszystkiego — podchwycił Paweł Pietrowicz.
— Nie, krajać żaby. Chodźmy, Arkadiuszu, do widzenia panom.
Przyjaciele wyszli. Bracia zostali sami i z początku tylko spoglądali na

siebie.

— Proszę — zaczął Paweł Pietrowicz — proszę, oto dzisiejsza młodzież!

Nasi następcy!

— Następcy — powtórzył z żałosnym westchnieniem Mikołaj Pietrowicz.

Przez cały wieczór siedział jak na rozżarzonych węglach, ukradkiem i z udręką
patrząc na Arkadiusza. — Wiesz, co mi się przypomina, bracie? Kiedyś
posprzeczałem się z nieboszczką matką: krzyczała, nie chciała mnie słuchać...
Powiedziałem jej wreszcie, że nie może mnie zrozumieć, że należymy do dwóch
różnych pokoleń. Obraziła się bardzo, ja zaś pomyślałem: cóż robić? Gorzka
pigułka, ale musi ją przełknąć. Teraz nasza kolej i nasi następcy mogą nam
powiedzieć: nie jesteście z naszego pokolenia, łykajcie pigułkę.

— Zbyt jesteś dobroduszny i skromny — zaoponował Paweł Pietrowicz — ja

natomiast wiem dobrze, że mamy więcej racji niż te paniczyki, chociaż
posługujemy się może językiem trochę przestarzałym, vieilli, i brak nam owej
zuchwałej pewności siebie... A jacy ci młodzi są nadęci! Zapytasz którego:

background image

„Jakiego chce pan wina, czerwonego czy białego?" „Mam zwyczaj przekładać
czerwone nad inne" — odpowiada basem i z tak dostojną miną, jakby cały
wszechświat patrzył na niego w tej chwili.

— Czy podać jeszcze herbaty? — spytała Fieniczka wysuwając głowę zza

drzwi; nie ośmielała się wejść do salonu, póki słychać było głosy dyskutujących.

— Nie, każ zabrać samowar — odpowiedział Mikołaj Pietrowicz i wstał, by

do niej podejść. Paweł Pietrowicz rzucił mu krótko bon soir, i poszedł do
swojego gabinetu.

background image

XI


W pół godziny później Mikołaj Pietrowicz wyszedł do ogrodu, do swej

ulubionej altanki. Ogarnęły go smutne myśli. Po raz pierwszy zdał sobie jasno
sprawę ze swego rozejścia się z synem; przeczuwał, że różnica, która ich dzieli, z
każdym dniem będzie się zwiększać. A więc na próżno zimą w Petersburgu po
całych dniach przesiadywał nad najnowszymi dziełami; na próżno przysłuchiwał
się rozmowom młodzieży; na próżno cieszył się, kiedy potrafił wtrącić słówko do
ich burzliwych dyskusji. „Brat powiada, że my mamy rację — rozmyślał. — Jeśli
nawet odrzucić wszelką próżność to i tak wydaje się, że oni są dalsi od prawdy
niż my; a przecież czuję, że mają w sobie coś, czego my nie mamy, jakąś
przewagę nad nami... Młodość? Nie, nie tylko młodość. Czy nie na tym polega
owa przewaga, że mniej w nich śladów pańskości niż w nas?"

Mikołaj Pietrowicz spuścił głowę i przesunął ręką po twarzy.
„Ale odrzucać poezję? — pomyślał znowu. — Nie odczuwać sztuki, natury..."
I rozejrzał się wokół, jakby chcąc zrozumieć, jak można nie odczuwać natury.

Zapadał zmrok; słońce schowało się za niewielki gaj osinowy, który rósł o jakie
pół wiorsty od ogrodu; bezkresny jego cień padał na nieruchome pola. Po
ciemnej, wąskiej ścieżce, biegnącej skrajem lasku, jechał kłusem chłopek na
białym koniku: widać go było dobrze, a chociaż jechał cienistą stroną, nawet łata
na ramieniu nie uchodziła uwagi patrzącego; przyjemnie było spoglądać na
migające wyraźnie nogi konika. Promienie słońca przenikały do lasku i,
przebijając się przez gęstwinę, zalewały pnie osin tak ciepłym światłem, że
stawały się podobne do pni sosen, listowie zaś przybierało barwę niemal
niebieską; nad konarami drzew wznosiło się bladobłękitne niebo, lekko
zarumienione zorzą. Jaskółki krążyły wysoko; wiatr zamarł zupełnie; zapóźnione
pszczoły leniwie i sennie brzęczały w kwiatach bzu; muszki gęstym rojem
wirowały nad samotną, daleko wyciągniętą gałązką. „Jak pięknie, mój Boże!" —
pomyślał Mikołaj Pietrowicz i na usta cisnęły mu się już ulubione wiersze, ale
przypomniał sobie Arkadiusza, Stoff und Kraft — i zamilkł, lecz siedział nadal,
oddając się smutnym i na przemian radosnym, samotnym rozmyślaniom. Lubił
sobie pomarzyć; życie wiejskie rozwinęło w nim tę umiejętność. Niedawno
jeszcze tak marzył czekając na syna w zajeździe, lecz od tego czasu nastąpiły
zmiany, niejasne jeszcze wtedy stosunki ustaliły się... i to jak! Znowu ujrzał przed
sobą nieboszczkę żonę, ale nie taką, jaką znał przez tyle lat; nie była to skrzętna,
zapobiegliwa gospodyni, lecz młoda dziewczyna o smukłej talii; spoglądała
niewinnie i pytająco, nad dziecinnym karczkiem miała mocno skręcony warkocz.
Przypomniał sobie, jak ujrzał ją po raz pierwszy. Był wtedy jeszcze studentem.
Spotkał ją na schodach domu, gdzie mieszkał, i niechcący ją potrąciwszy obrócił
się i chciał przeprosić, ale wybąkał tylko: „Pardon, monsieur", ona zaś schyliła
głowę, uśmiechnęła się, jakby zalękniona, uciekła, mijając zaś zakręt rzuciła mu
szybkie spojrzenie, nagle przybrała poważną minę i zaczerwieniła się. A potem

background image

pierwsze nieśmiałe spotkania, półsłówka, półuśmiechy, niepewność, smutek,
porywy i wreszcie ta zapierająca oddech radość... Wszystko to minęło. Została
jego żoną, był szczęśliwy jak niewielu na ziemi... „Dlaczego — myślał — owe
słodkie pierwsze chwile nie trwają wiecznie, nie mają nieśmiertelnego życia?"

Nie próbował wyjaśnić sobie tej myśli, ale czuł, że chciałby nie tylko

pamięcią utrzymać przy sobie ów błogi czas, lecz pragnąłby znów odczuć
bliskość swojej Marii, jej ciepło i oddech, i wydawało mu się, jak gdyby nad
nim...

— Mikołaju Pietrowiczu — rozległ się w pobliżu głos: Fieniczki. — Gdzie

pan jest?

Wzdrygnął się. Nie doznał ani bólu, ani wyrzutów sumienia... Nie dopuszczał

nawet myśli, że mógłby porównywać żonę z Fieniczką, ale żałował, że przyszło
jej na myśl go szukać. Jej głos przypomniał mu własną starość, siwe włosy,
teraźniejszość...

Czarodziejski świat, do którego już wstępował, który już wyłaniał się z

mglistych fal przeszłości, zachwiał się — i znikł.

— Jestem tutaj — odpowiedział — zaraz przyjdę, a ty idź. — „Oto ślady

pańskości" — przemknęło mu przez myśl. Fieniczką w milczeniu zajrzała do
altanki i znikła; ze zdumieniem spostrzegł, że kiedy tak marzył, nadeszła noc.
Wokół było ciemno i cicho; twarz Fieniczki prześliznęła się przed jego oczami,
taka blada i maleńka. Wstał i chciał wrócić do domu, lecz nie mógł opanować
wzruszenia; za czął wolno przechadzać się po ogrodzie, patrząc w zamyśleniu
pod nogi lub podnosząc oczy ku niebu, gdzie migotały już roje gwiazd. Chodził
długo, aż do zmęczenia, a niepokój, jakiś nieokreślony, bolesny niepokój nie
ustawał. O, jakże śmiałby się z niego Bazarow, gdyby wiedział, co się w nim
wtedy działo! Nawet Arkadiusz by go potępił. On, czterdziestoczteroletni
mężczyzna, agronom i gospodarz, miał w oczach łzy, łzy bez żadnego powodu; to
było sto razy gorsze niż wiolonczela.

Mikołaj Pietrowicz wciąż chodził i nie mógł się zdecydować, by wrócić do

domu, do tego cichego i przytulnego gniazda, które tak życzliwie spoglądało na
niego swymi oświetlonymi oknami; nie miał siły, by rozstać się z ciemnością, z
ogrodem, ze świeżością, którą dawało chłodne, nocne powietrze muskające
policzki, z tym smutkiem, z tym niepokojem...

Na zakręcie ścieżki spotkał brata.
— Co ci się stało? — zapytał Paweł. — Jesteś blady jak widmo. Tyś

niezdrów! dlaczego się nie kładziesz?

Brat opowiedział mu krótko o swoich doznaniach i wrócił do domu. Paweł

Pietrowicz doszedł aż do końca ogrodu, również się zamyślił i podniósł oczy ku
niebu. Ale w jego wspaniałych ciemnych oczach nie odbijało się nic prócz
światła gwiazd. Nie urodził się romantykiem, jego wykwintna, oschła i namiętna,
na francuski sposób nasycona mizantropią dusza nie umiała marzyć.

— Wiesz co? — mówił tej samej nocy Bazarow do Arkadiusza. — Przyszła

mi do głowy świetna myśl. Twój ojciec wspomniał dzisiaj, że otrzymał
zaproszenie od tego waszego znakomitego krewniaka. Ojciec nie pojedzie;

background image

wybierzmy się do, przecież ten jegomość ciebie też zaprasza. Widzisz, jaka tu
teraz zrobiła się atmosfera; przejedziemy się trochę, obejrzymy miasto,
powałęsamy się pięć, sześć dni, i basta.

— A stamtąd wrócisz tutaj?
— Nie, muszę pojechać do ojca. Wiesz przecież, że mieszka w odległości

trzydziestu wiorst od ***. Nie widziałem dawno jego i matki; trzeba staruszkom
zrobić przyjemność.

To zacni ludzie, zwłaszcza ojciec; jest przezabawny. Mają tylko mnie

jednego.

— Długo u nich zostaniesz?
— Nie sądzę. Na pewno będzie nudno.
— Chyba wstąpisz do nas wracając?
— Nie wiem... zobaczę. No więc jak? Jedziemy?
— Dobrze — leniwie rzekł Arkadiusz.
W duchu bardzo się ucieszył z pomysłu swego przyjaciela, lecz uznał, że

powinien ukryć swe uczucia. Był przecież nihilistą.

Nazajutrz wyjechali do ***. Młodzież w Mariinie bardzo żałowała, że

odjeżdżają; Duniasza nawet się popłakała... ale starsi panowie odetchnęli z ulgą.

background image

XII


Miasto ***, do którego wyruszyli nasi przyjaciele, znajdowało się pod

zarządem młodego gubernatora, postępowca i despoty, jak to wszędzie i zawsze
bywa w Rosji. W ciągu pierwszego roku swego urzędowania zdążył pokłócić się
nie

tylko

z

gubernialnym

marszałkiem

szlachty,

dymisjonowanym

sztabsrotmistrzem gwardii, hodowcą koni i gościnnym gospodarzem, lecz nawet z
własnymi urzędnikami. Wynikłe na tym tle zatargi przyjęły wreszcie takie
rozmiary, że ministerstwo w Petersburgu uznało za konieczne wysłać do ***
zaufaną osobę z poleceniem, by na miejscu rozpatrzyła powikłane sprawy. Wybór
władz padł na Matwieja Iljicza Kolazina, syna owego Kolazina, który w swoim
czasie opiekował się braćmi Kirsanow. Kolazin także należał do „młodych", to
znaczy, niedawno skończył czterdzieści lat, ale już kroił na męża stanu i nosił na
piersi z każdej strony gwiazdę. Jedna z nich była co prawda cudzoziemska, i to
nie najlepsza. Podobnie jak gubernator, o którym miał wydać opinię, uważał się
za postępowca i chociaż zaliczał się już do grubych ryb, bynajmniej ich nie
przypominał. Mniemania był o sobie wysokiego; próżność jego nie znała granic,
ale odznaczał się prostotą w obejściu, patrzył życzliwie, pobłażliwie słuchał i
śmiał się tak dobrodusznie, że z początku mógł nawet uchodzić za „wspaniałego
chłopa". W poważnych sytuacjach potrafił jednak, jak to mówią, pokazać pazury.
„Energia jest niezbędna — mawiał wtedy — l'energie est la premiere qualite
d'un homme d'etat
." Mimo to zazwyczaj bywał wystrychnięty na dudka i każdy
choć trochę doświadczony urzędnik łatwo mógł go wodzić za nos. Matwiej Iljicz
z wielkim szacunkiem wyrażał się o panu Guizot i starał się dać do zrozumienia
wszem wobec i każdemu z osobna, że nie należy do rutyniarzy i zacofanych
biurokratów, że nie przechodzi obojętnie obok żadnego z ważnych przejawów
życia społecznego... Frazesy tego rodzaju znał doskonale. Interesował się nawet,
co prawda z pewną wielkopańską niedbałością, rozwojem współczesnej
literatury: podobnie dorosły człowiek, spotkawszy na ulicy czeredę chłopaków,
niekiedy się do nich przyłącza. W gruncie rzeczy Matwiej Iljicz niezbyt się różnił
od mężów stanu z czasów Aleksandra, którzy wybierając się na wieczór do
mieszkającej podówczas w Petersburgu pani Swieczin odczytywali z rana
stronicę Condillaca; tylko maniery miał inne, bardziej współczesne. Był zręcznym
dworakiem, wielkim spryciarzem i nic więcej; na sprawach publicznych się nie
znał, wielkiego rozumu nie posiadał, lecz potrafił dbać o swe interesy: w tej
dziedzinie nikt nie mógł nim kierować, a to przecież najważniejsze.

Matwiej Iljicz przyjął Arkadiusza z właściwą światłemu dygnitarzowi

dobrodusznością, a nawet nieco filuternie. Zdumiał się jednak, gdy usłyszał, że
zaproszeni przez niego krewni nie przyjechali. — Twój papa był zawsze
dziwakiem — zauważył podrzucając chwasty swego wspaniałego aksamitnego
szlafroka i nagle, zwróciwszy się do młodego urzędnika w mundurze zapiętym w
sposób świadczący o jak największej lojalności, zawołał z zatroskaną miną: —
Co tam? — Młody człowiek, którego wargi skleiły się od długiego milczenia,

background image

wstał i niepewnie spojrzał na swego zwierzchnika. Ale Matwiej Iljicz
wprawiwszy w zakłopotanie podwładnego nie zwracał już na niego uwagi. Nasi
dygnitarze w ogóle lubią zaskakiwać swoich podwładnych; by osiągnąć ten cel,
stosują dość rozmaite sposoby. Oto sposób, bardzo zresztą używany, is quite a
favourite
jak powiadają Anglicy: dygnitarz przestaje nagle rozumieć najprostsze
słowa, udaje głuchego. Pyta na przykład: jaki dzień mamy dzisiaj? Odpowiadają
mu z największym szacunkiem:

— Piątek, wasza eks...eks...eks...cjo...
— Jak? Co? Co takiego? Co pan mówi? — z naciskiem powtarza dostojnik.
— Piątek, wasza eks...cjo.
— Jak? Co? Cóż to takiego piątek? Jaki piątek?
— Piątek, wasza eks...eks...cjo, to dzień tygodnia.
— No widzę, że masz zamiar mnie uczyć!
Matwiej Iljicz był mimo wszystko dygnitarzem, chociaż uważał się za

liberała.

— Radzę ci, mój przyjacielu, złożyć wizytę gubernatorowi — rzekł do

Arkadiusza. — Rozumiesz, że radzę ci tak nie dlatego, bym sam był
zwolennikiem starych poglądów i uważał, iż władzom trzeba się koniecznie
kłaniać; po prostu dlatego, że gubernator to porządny człowiek; przypuszczam też,
że zechcesz zaznajomić się z tutejszym towarzystwem... Nie jesteś, mam nadzieję,
niedźwiedziem? Pojutrze gubernator wydaje wielki bal.

— Wuj będzie na tym balu? — zapytał Arkadiusz.
— To bal na moją cześć — powiedział Matwiej Iljicz niemal z ubolewaniem.

— Tańczysz?

— Tańczę, ale kiepsko.
— Szkoda. Są tu ładne kobiety, zresztą wstyd, żeby młody człowiek nie

tańczył. Znowu nie mówię tego ze względu na tradycję; bynajmniej nie uważam,
że rozum powinien znajdować się w nogach; ale bajronizm jest śmieszny, il a fait
son temps
.

— Przecież ja nie z powodu bajronizmu, wujaszku, nie...
— Zapoznam cię z tutejszymi paniami, biorę cię pod swoje skrzydła —

przerwał Matwiej Iljicz i roześmiał się z zadowoleniem. — Będzie ci jak u Pana
Boga za piecem, co?

Wszedł lokaj i oznajmił przybycie przewodniczącego izby skarbowej, starca

o słodkim wejrzeniu i pomarszczonych ustach, który ogromnie kochał naturę,
zwłaszcza w letni dzień, gdy według jego własnych słów: „Każda pszczółeczka z
każdego kwiateczka bierze łapóweczkę..." Arkadiusz wyszedł.

Zastał Bazarowa w hotelu, gdzie się zatrzymali, i długo namawiał go, by

poszedł do gubernatora.

— Cóż robić! — powiedział wreszcie Bazarow. — Jeśli wpadłeś między

wrony... Przyjechaliśmy oglądać ziemian, oglądajmy ich zatem!

Gubernator przyjął młodzieńców uprzejmie, ale nie prosił ich, by usiedli, i

sam nie siadał. Nieustannie był czymś zajęty i zawsze się spieszył. Z rana
wkładał obcisły wicemundur i niezwykle ciasno wiązał halsztuk, nie kończył

background image

śniadania, nie dopijał herbaty i wciąż wydawał polecenia. W guberni nazywano
go Bourdaloue, nie czyniąc w ten sposób aluzji do znakomitego francuskiego
kaznodziei, lecz do pierwszych dwu sylab jego nazwiska. Zaprosił Kirsanowa i
Bazarowa do siebie na bal i po dwóch minutach zaprosił ich po raz wtóry,
uważając ich tym razem za braci i nazywając panami Kajsarow.

Wracali właśnie od gubernatora, kiedy z przejeżdżającej obok dorożki

wyskoczył nagle mężczyzna niewielkiego wzrostu, w słowianofilskiej
szamerowanej węgierce, i z okrzykiem: — Eugeniuszu Wasiliczu! — rzucił się ku
Bazarowowi.

— Ach, to pan, Herr Sitnikow — rzekł Bazarow wciąż idąc. — Skąd się pan

tu wziął?

— Niech pan sobie wyobrazi, zupełnie przypadkowo — odpowiedział tamten

i zawróciwszy ku dorożce, skinął kilkakrotnie ręką i krzyknął: — Jedź za nami!
Mój ojciec ma tutaj coś do załatwienia — ciągnął dalej, przeskakując przez
rynsztok — prosił mnie więc... Dowiedziałem się dzisiaj o pana przyjeździe i już
u pana byłem... (W istocie, przyjaciele wróciwszy do swego pokoju znaleźli
bilecik z zagiętymi rogami i nazwiskiem Sitnikowa, wydrukowanym z jednej
strony po francusku, z drugiej zaś rosyjską czcionką.) Mam nadzieję, że nie wraca
pan od gubernatora?

— Próżna nadzieja, idziemy wprost od niego.
— W takim razie ja też się do niego udam. Eugeniuszu Wasiliczu, niechże

mnie pan zapozna ze swoim... z panem...

— Sitnikow, Kirsanow — mruknął nie zatrzymując się Bazarow.
— Ogromnie się cieszę — zaczął Sitnikow idąc obok, uśmiechając się i

szybko zdejmując swoje nazbyt eleganckie rękawiczki. — Wiele słyszałem...
Jestem starym znajomym Eugeniusza Wasilicza, a nawet mogę powiedzieć —
jego uczniem. Zawdzięczam mu swoje przeistoczenie...

Arkadiusz spojrzał na ucznia Bazarowa. W drobnych, przyjemnych zresztą

rysach jego gładziutkiej twarzy malował się wyraz trwożnego i tępego napięcia;
niewielkie, wciśnięte w głąb oczy patrzyły z uporem i niespokojnie, śmiał się
także niespokojnie: jakimś urywanym, drewnianym śmiechem.

— Czy pan uwierzy — ciągnął dalej — że gdy Eugeniusz Wasilicz pierwszy

raz powiedział przy mnie, że nie należy uznawać autorytetów, ogarnął mnie taki
zachwyt... jakbym nagle przejrzał! Ach! pomyślałem, wreszcie znalazłem
człowieka! Ale, ale... Eugeniuszu Wasiliczu, musi pan koniecznie odwiedzić
jedną z tutejszych dam, która potraf pana zrozumieć i dla której pańska wizyta
będzie prawdziwym świętem; słyszał pan zapewne o tej damie?

— Któż to? — spytał niechętnie Bazarow.
— Eudoxie Kukszin, Eudoksja Kukszin. To niezwykła natura, émancipée w

prawdziwym znaczeniu tego słowa, postępowa kobieta. Wie pan co? Chodźmy do
niej teraz, razem. Mieszka dwa kroki stąd... Zjemy tam śniadanie. Panowie
jeszcze nie jedli śniadania?

— Nie.
— Doskonale. Wie pan, ona rozeszła się z mężem, jest niezależna.

background image

— Ładna? — przerwał Bazarow.
— N... nie, nie można tego powiedzieć.
— Więc po jakiego diabła zaprasza pan nas do niej?
— Ach, żartowniś z pana, żartowniś... Postawi nam butelkę szampana.
— Od razu widać praktycznego człowieka. Ale właśnie! Czy ojciec pana

wciąż jeszcze zajmuje się propinacją?

— Wciąż — szybko odpowiedział Sitnikow i roześmiał się piskliwie. —

Cóż, idziemy?

— Doprawdy, nie wiem.
— Chciałeś oglądać ludzi, ruszaj więc — zauważył półgłosem Arkadiusz.
— A pan? — zwrócił się Sitnikow do Kirsanowa. — Niechże pan idzie z

nami; bez pana nic z tego:

— Jak to, wszyscy, tak bez ceremonii?
— Nic nie szkodzi. To wspaniała kobieta.
— Dostaniemy butelkę szampana? — zapytał Bazarow.
— Trzy butelki! — zawołał Sitnikow. — Ręczę za to!
— Czym?
— Własną głową.
— Lepiej by sakiewką ojczulka... Zresztą, chodźmy!

background image

XIII


Niewielki szlachecki domek w moskiewskim guście, gdzie mieszkała

Awdotia Nikitiszna (albo Eudoksja) Kukszin, stał przy jednej z niedawno
spalonych ulic miasta ***; wiadomo, że nasze miasta gubernialne płoną co pięć
lat. U drzwi, nad krzywo przybitym biletem wizytowym widać było rączkę
dzwonka; do przedpokoju na spotkanie gości wyszła kobieta w czepku, ni to
służąca, ni to dama do towa rzystwa, niewątpliwe świadectwo postępowych
dążeń pani domu. Sitnikow zapytał, czy zastali Awdotię Nikitisznę.

— To pan, Victor? — rozległ się cienki głos z sąsiedniego pokoju. — Proszę

wejść.

Kobieta w czepku natychmiast znikła.
— Nie jestem sam — powiedział Sitnikow, dziarsko zdejmując węgierkę,

spod której ukazało się coś w rodzaju długiej kurtki czy sakpalta, i rzucając
dziarskie spojrzenie w stronę Arkadiusza i Bazarowa.

— Wszystko jedno — odrzekł głos. — Entrez.
Młodzi ludzie weszli. Pokój, w którym się znaleźli, bardziej był podobny do

gabinetu niż do salonu. Na zakurzonych stołach pełno było papierów, listów i
przeważnie nie rozciętych zeszytów rosyjskich czasopism; wszędzie bielały
rozrzucone niedopałki papierosów. Na skórzanej kanapie spoczywała na wpół
leżąc młoda jeszcze kobieta, blondynka o nieco potarganych włosach, w
jedwabnej, niezbyt schludnej sukni, z grubymi bransoletami na króciutkich rękach
i koronkową chusteczką na głowie. Wstała z kanapy i niedbałym ruchem
okrywając ramiona aksamitną mantylką podbitą pożółkłymi gronostajami, rzekła
leniwie:

— Dzień dobry, Victor! — i uścisnęła rękę Sitnikowa.
— Bazarow, Kirsanow — powiedział krótko Sitnikow naśladując Bazarowa.
— Bardzo jestem rada — odpowiedziała pani Kukszin i wlepiwszy w

Bazarowa swoje okrągłe oczy, między którymi samotnie czerwieniał maleńki,
zadarty nosek, dodała: — Znam pana — i uścisnęła mu rękę.

Bazarow

zmarszczył

brwi.

W

malutkiej,

niepozornej

figurce

wyemancypowanej kobiety nie było nic odrażającego, lecz wyraz jej twarzy
wywierał nieprzyjemne wrażenie. Mimo woli miało się ochotę zapytać: „Co ci
jest, czy jesteś głodna? Może się nudzisz? Może się czegoś obawiasz? Dlaczego
jesteś taka nienaturalna?" I ona, podobnie jak Sitnikow, odczuwała jakiś
ustawiczny niepokój. Mówiła i ruszała się niedbale, przy tym bardzo niezręcznie;
najwidoczniej uważała się za istotę dobroduszną i prostą, a jednak cokolwiek
robiła, zawsze sprawiało to wrażenie, że tego właśnie nie chciała zrobić;
wszystko, jak mówią dzieci, robiła naumyślnie, czyli po prostu, nienaturalnie.

— Tak, tak, Bazarow, znam pana — powtórzyła. (Jak wiele dam na prowincji

i w Moskwie, miała zwyczaj od pierwszego dnia znajomości zwracać się do
mężczyzn po nazwisku.) — Zapali pan cygaro?

background image

— Cygaro cygarem — przerwał Sitnikow, który zdążył już rozwalić się w

fotelu i zadrzeć nogę do góry — lecz prosiłbym o śniadanie. Okropnie jesteśmy
głodni; niech pani każde też przynieść nam butelkę szampana.

— Sybaryta — powiedziała Eudoksja i roześmiała się. (Gdy się śmiała, nad

zębami widać było dziąsła.) — Prawda, Bazarow, że to sybaryta?

— Lubię komfort — rzekł z namaszczeniem Sitnikow. — To nie przeszkadza

mi być liberałem.

— Przeciwnie, przeszkadza, przeszkadza — zawołała Eudoksja, ale mimo to

kazała służącej zająć się śniadaniem i szampanem. — Co pan o tym myśli? —
dodała zwracając się do Bazarowa. — Jestem pewna, że podziela pan moje
zdanie.

— No, nie — odparł Bazarow — kawałek mięsa jest lepszy niż kawałek

chleba, nawet z punktu widzenia chemii.

— Pan zajmuje się chemią? To moja namiętność. Wymyśliłam nawet pewien

mastyks.

— Mastyks? Pani?
— Tak, ja. Wie pan, w jakim celu? Do wyrobu lalek i główek do nich, żeby

się nie tłukły. Przecież jestem także praktyczna. Ale to wszystko jeszcze
niegotowe. Trzeba jeszcze poczytać Liebiga. Ale, ale... czy czytał pan w
„Gazecie Moskiewskiej" artykuł Kislakowa o pracy kobiet? Niech pan
koniecznie przeczyta. Przecież interesuje pana problem kobiecy? I szkoły także?
Co robi pański przyjaciel? Jak się nazywa?

Pani Kukszin siała swe pytania, jedno po drugim, z niedbałą kokieterią, nie

czekając odpowiedzi; tak rozmawiają ze swoimi nianiami rozpieszczone dzieci.

— Nazywam się Arkadiusz Nikołajewicz Kirsanow — powiedział Arkadiusz

— i nic nie robię.

Eudoksja wybuchnęła śmiechem.
— To ślicznie! Co, pan nie pali? Wiktorze, jestem na pana zła.
— Za co?
— Podobno znowu wychwala pan George Sand. To zacofana kobieta i tyle.

Jakże można porównywać ją z Emersonem? Nie ma żadnych poglądów ani na
wychowanie, ani na fizjologię, w ogóle na nic. Jestem pewna, że nie słyszała
nawet o embriologii, a w naszych czasach jakże można o tym nie wiedzieć?
(Eudoksja aż rozłożyła ręce.) Ach, jaki zadziwiający artykuł na ten temat napisał
Jelisiewicz. To genialny jegomość! (Eudoksja stale używała słowa „jegomość"
zamiast „człowiek".) Bazarow, niechże pan siądzie obok mnie na kanapie. Może
pan nie wie, że bardzo się pana boję?

— Pozwoli pani, że zapytam — dlaczego?
— Niebezpieczny z pana jegomość; taki krytyk. Ach, mój Boże! To śmieszne,

mówię jak prowincjonalna dziedziczka. Zresztą naprawdę jestem dziedziczką.
Sama zarządzam majątkiem i niech pan sobie wyobrazi, mam starostę Jerofieja —
zadziwiający typ, istny Tropiciel Siadów Coopera; ma w sobie coś tak
bezpośredniego. Ostatecznie osiedliłam się tutaj; nieznośne miasto, prawda? Cóż
jednak robić?

background image

— Miasto jak miasto — chłodno zauważył Bazarow.
— Wciąż tylko te błahe sprawy, to okropne. Dawniej mieszkałam zimą w

Moskwie... Ale teraz przebywa tam mój ślubny małżonek, monsieur Kukszin.
Zresztą Moskwa teraz... nie wiem doprawdy, ale to już nie to. Mam zamiar
wyjechać za granicę; w zeszłym roku byłam już gotowa do podróży.

— Do Paryża, oczywiście? — zapytał Bazarow.
— Do Paryża i Heidelbergi. — Czemu do Heidelbergi?
— Zlituj się pan, tam jest Bunsen. Na to Bazarow nie znalazł odpowiedzi.
— Pierre Sapożnikow... pan go zna?
— Nie, nie znam.
— Zlituj się pan, Pierre Sapożnikow... ten, co wciąż jeszcze bywa u Lidii

Chostatow.

— Jej także nie znam.
— Otóż on właśnie chciał być moim przewodnikiem. Dzięki Bogu, jestem

wolna, nie mam dzieci. Cóż to ja powiedziałam: dzięki Bogu? Zresztą wszystko
jedno.

Eudoksja skręciła papierosa pożółkłymi od tytoniu palcami, pociągnęła po

nim językiem, possała i zapaliła. Weszła służąca z tacą.

— Proszę, śniadanie. Może coś przekąsicie? Wiktorze, proszę odkorkować

butelkę; to już należy do pana.

— Do mnie, do mnie — mruknął Sitnikow i znowu roześmiał się piskliwie.
— Czy są tu ładne kobiety? — zapytał Bazarow dopijając trzeci kieliszek.
— Są — odrzekła Eudoksja — ale wszystkie takie puste... Mon amie

Odincowa, na przykład, jest niebrzydka. Szkoda, że ma taką reputację... Zresztą to
nie ma znaczenia; ale żadnej swobody poglądów, szerszych horyzontów, nic...
Należy zmienić zupełnie system wychowania. Myślałam już o tym: nasze kobiety
wychowuje się bardzo źle.

— Nic pani nie poradzi — podjął Sitnikow. — Trzeba nimi gardzić i ja nimi

gardzę, zupełnie i całkowicie! (Możność pogardzania i wyrażania swej pogardy
była dla Sitnikowa najprzyjemniejszym doznaniem; ze szczególnym upodobaniem
napadał na kobiety, nie podejrzewając, że za kilka miesięcy będzie się płaszczył
przed swoją żoną tylko dlatego, że była z domu księżniczką Durdoleosow.) Żadna
z nich nie potrafiłaby zrozumieć naszej rozmowy; żadna nie jest warta, abyśmy
my, poważni mężczyźni, mówili o niej.

— Po cóż miałyby rozumieć nasze rozmowy? — spytał Bazarow.
— O kim mówicie? — wtrąciła się Eudoksja.
— O ładnych kobietach.
— Jak to? Więc pan podziela poglądy Proudhona?
Bazarow hardo się wyprostował.
— Nie podzielam niczyich poglądów; mam własne.
— Precz z autorytetami! — krzyknął Sitnikow rad, że może użyć ostrych słów

w obecności człowieka, przed Którym się poniżał.

— Ale sam Macaulay... — zaczęła znów Kukszina.
— Precz z Macaulayem! — zagrzmiał Sitnikow. — Pani broni tych bab?

background image

— Nie bronię tych bab, tylko praw kobiet, o które przysięgłam sobie walczyć

do ostatniej kropli krwi.

— Precz z... — tu Sitnikow urwał. — Bynajmniej ich nie neguję —

powiedział.

— Nie! Widzę, że jest pan słowianofilem.
— Nie, nie jestem słowianofilem, chociaż oczywiście...
— Nie! nie! nie! Słowianofil z pana! Zwolennik Domostroju. Panu by tylko

nahajkę do ręki.

— Nahajka... to niezła rzecz — zauważył Bazarow — tylko że pijemy teraz

ostatnie krople...

— Czego? — przerwała Eudoksja.
— Szampana, czcigodna Awdotio Nikitiszno, szampana, nie twojej krwi.
— Nie mogę słuchać obojętnie, gdy ktoś napada na kobiety — ciągnęła dalej

Eudoksja. — To okropne, okropne. Zamiast napadać, lepiej przeczytałby pan
książkę Micheleta De l'amour. To cudo. Panowie, rozmawiajmy o miłości —
dodała Eudoksja, w rozmarzeniu opuszczając rękę na zmiętą poduszkę kanapy.

Zapanowało nagłe milczenie.
— Nie, po co mówić o miłości — rzekł Bazarow. — Ale wspomniała pani o

Odincowej... Takie, zdaje się, wymieniła pani nazwisko? Któż to jest?

— Urocza! urocza! — zapiszczał Sitnikow. — Przedstawię pana! Mądra,

bogata, wdowa. Niestety, nie jest jeszcze dosyć inteligentna: powinna poznać
bliżej naszą Eudoksję. Pani zdrowie, Eudoxie! Trąćmy się. Et toc, et toc, et tin-
tin-tin. Et toc, et toc, et tin-tin-tin!

— Victor, figlarz z pana.
Śniadanie ciągnęło się długo. Po pierwszej butelce szampana poszła druga,

trzecia, a nawet czwarta... Eudoksja trajkotała bez wytchnienia; Sitnikow
dotrzymywał jej kroku. Długo rozważali oboje zagadnienie małżeństwa: czy
małżeństwo jest przesądem czy występkiem? i jacy rodzą się ludzie, jednakowi
czy różni? i na czym właściwie polega indywidualność? Doszło wreszcie do
tego, że Eudoksja, czerwona od wypitego wina, stukając płaskimi paznokciami o
klawisze rozstrojonego fortepianu, zaczęła śpiewać ochrypłym głosem najpierw
cygańskie pieśni, a potem romans Seymour-Schiffa Drzemie senna Grenada,
Sitnikow zaś owiązał głowę szalem i odgrywał omdlewającego kochanka przy
słowach:

I usta twe z moimi
Gorącym pocałunkiem złączyć...
Arkadiusz nie mógł już wytrzymać.
— Panowie, za bardzo to wszystko staje się podobne do Bedlam — zauważył

głośno.

Bazarow, który bardzo rzadko wtrącał do rozmowy szydercze uwagi —

zajmował go raczej szampan — głośno ziewnął, wstał i nie żegnając się z
gospodynią wyszedł razem z Arkadiuszem. Sitnikow pobiegł za nimi.

— No co, no co? — pytał przypochlebnie, biegnąc to z prawej, co z lewej

strony. — Przecież mówiłem: wspaniała osoba! Więcej takich kobiet! Eudoksja

background image

jest w swoim rodzaju wysoce moralnym zjawiskiem.

— A ten zakład twego ojca jest także moralnym zjawiskiem? — powiedział

Bazarow wskazując palcem na szynk, obok którego właśnie przechodzili.

Sitnikow znowu wybuchnął piskliwym śmiechem. Bardzo wstydził się swego

pochodzenia i nie wiedział, czy powinien uznać nieoczekiwane tykanie Bazarowa
za pochlebstwo czy też za obrazę.

background image

XIV


W kilka dni później odbył się bal u gubernatora. Matwiej Iljicz był

prawdziwym „bohaterem dnia". Gubernialny marszałek szlachty oświadczył
wszem wobec, że przybył właściwie tylko z szacunku dla niego, gubernator zaś
nawet na balu, nawet kiedy stał nieruchomo, wciąż jak gdyby „wydawał
polecenia". Delikatność obejścia Matwieja Iljicza mogła równać się tylko z jego
dostojeństwem. Głaskał próżność wszystkich, jednych z pewnym niesmakiem,
innych z odcieniem szacunku; en vrai chevalier francais rozpływał się w
uprzejmościach wobec pań i wciąż śmiał się donośnym, dźwięcznym śmiechem, i
sam tylko, jak przystało dostojnikowi. Poklepał po plecach Arkadiusza i głośno
nazwał go „kochanym siostrzeńcem", zaszczycił Bazarowa, ubranego w
podniszczony frak, roztargnionym, ale pobłażliwym spojrzeniem, które musnęło
twarz młodzieńca, oraz niewyraźnym choć uprzejmym mruknięciem, w którym
można było tylko odróżnić dźwięki „ja..." i „... dzo"; podał palec Sitnikowowi i
obdarzył go uśmiechem, ale uczynił to, gdy odwracał już głową; nawet pani
Kukszin, która zjawiła się na balu bez krynoliny i w brudnych rękawiczkach, ale
za to z rajskim ptakiem we włosach powiedział: Enchante.

Gości było mnóstwo, nie brakło też kawalerów; panowie we frakach cisnęli

się pod ścianami, za to wojskowi tańczyli z zapałem, a zwłaszcza jeden z nich,
który spędził ze sześć tygodni w Paryżu, gdzie nauczył się rozmaitych
zawadiackich okrzyków, jak: zut, ah fichtrrre, pst, pst, mon bibi itp. Słówka te
wymawiał doskonale, z prawdziwie paryskim szykiem, ale jednocześnie mówił si
faurais,
zamiast si j'avais i absolument w znaczeniu koniecznie, słowem,
posługiwał się owym rosyjsko-francuskim narzeczem, które tak śmieszy
Francuzów, kiedy nie muszą nas zapewniać, że mówimy ich językiem jak anioły,
comme des anges.

Arkadiusz, jak wiemy, tańczył źle, Bazarow zaś nie tańczył wcale; obaj

usadowili się w kącie; przyłączył się do nich Sitnikow. Z pogardliwym
uśmiechem na twarzy rzucał jadowite uwagi, zuchwale rozglądał się dokoła i
zdawało się, że doznaje prawdziwej rozkoszy. Nagle wyraz jego twarzy zmienił
się; zwrócił się do Arkadiusza i powiedział jakby zmieszany: — Przyjechała
Odincowa.

Arkadiusz obejrzał się i zobaczył wysoką kobietę w czarnej sukni;

przystanęła w drzwiach sali. Uderzył go jej dostojny wygląd. Obnażone ręce były
harmonijnie opuszczone wzdłuż zgrabnej figury; na krągłe ramiona spadały z
lśniących włosów delikatne gałązki fuksji; jasne oczy spoglądały mądrze i
spokojnie, właśnie spokojnie, nie marząco, spod nieco wydatnego białego czoła,
a na ustach błąkał się ledwo dostrzegalny uśmiech. Promieniowała z tej twarzy
jakaś łagodna i delikatna siła.

— Pan ją zna? — zapytał Arkadiusz Sitnikowa.
— Od niedawna. Chce pan, żebym pana przedstawił?

background image

— Owszem... po tym kadrylu.
Bazarow także zwrócił uwagę na Odincowa.
— Cóż to za osoba? — rzekł. — Nie jest podobna do innych bab.
Gdy kadryl się skończył, Sitnikow zaprowadził Arkadiusza do Odincowej;

ale można było wątpić, czy znał ją bliżej; plątał się w swych wypowiedziach, ona
zaś patrzyła na niego z pewnym zdumieniem. Twarz jej rozjaśniła się jednak na
dźwięk nazwiska Arkadiusza. Zapytała go, czy jest synem Mikołaja Pietrowicza.

— Tak, pani.
— Widziałam pańskiego ojca dwa razy i wiele o nim słyszałam — ciągnęła

dalej. — Rada jestem pana poznać.

W tej chwili podbiegł do niej jakiś adiutant i poprosił ją do kadryla. Przyjęła

zaproszenie.

— Pani tańczy? — z szacunkiem zapytał Arkadiusz.
— Tańczę. Dlaczego pan myśli, że nie tańczę? Czy wydaję się panu zbyt

stara?

— Ależ co znowu! W takim razie pozwolę sobie prosić panią o mazura.
Odincowa uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Bardzo chętnie — powiedziała i spojrzała na Arkadiusza wprawdzie nie z

góry, ale tak, jak zamężne siostry patrzą na młodziutkich braci.

Odincowa była nieco starsza od Arkadiusza, niedawno skończyła

dwadzieścia osiem lat, ale w jej obecności czuł się niby uczeń czy student, jak
gdyby różnica lat była znacznie większa. Do Odincowej majestatycznie podszedł
Matwiej Iljicz z komplementami. Arkadiusz oddalił się nieco, ale wciąż patrzył
na nią; również podczas kadryla nie spuszczał z niej oczu. Odincowa rozmawiała
ze swoim tancerzem w sposób tak samo niewymuszony jak z dygnitarzem;
spokojnie poruszała głową, wodziła wokół oczyma i dwa razy cicho się
roześmiała. Nos miała nieco zbyt gruby, jak prawie wszystkie Rosjanki, i cerę
niezupełnie czystą, mimo to Arkadiusz orzekł, że nigdy jeszcze nie spotkał tak
uroczej kobiety. Głos jej ciągle dźwięczał mu w uszach; nawet fałdy jej sukni
układały się jak gdyby inaczej, harmonijniej i szerzej niż u innych, ruchy zaś były
lekkie, a zarazem naturalne.

Arkadiusz czuł się nieco onieśmielony, gdy przy pierwszych dźwiękach

mazura usiadł obok swej damy; zamierzał rozpocząć rozmowę, przeciągnął ręką
po włosach i nie znajdował ani jednego słowa. Ale jego nieśmiałość i
zakłopotanie nie trwały długo; udzielił mu się spokój Odincowej; po kwadransie
swobodnie opowiadał jej o swoim ojcu, o stryju, o życiu w Petersburgu i na wsi.
Odincowa słuchała go z uprzejmym zainteresowaniem, lekko otwierając i
zamykając wachlarz; przerywał swoją paplaninę, gdy zapraszali ją do tańca
kawalerowie; Sitnikow prosił ją dwa razy. Wracała, siadając znowu, brała
wachlarz i pierś jej nawet nie poruszała się szybciej. Arkadiusz zaś znowu
zaczynał paplać, szczęśliwy, że znajduje się w jej pobliżu, że rnówi z nią, widzi
jej oczy, wspaniałe czoło i całą jej miłą, poważną i mądrą twarz. Sama mówiła
mało, ale to, co mówiła, wskazywało na znajomość życia; z pewnych jej uwag
Arkadiusz wywnioskował, że wiele już przeżyła i przemyślała.

background image

— Z kim pan stał? — zapytała. — Wtedy gdy pan Sitnikow podszedł z panem

do mnie?

— Więc pani go zauważyła? — zapytał z kolei Arkadiusz. — Wspaniałą ma

twarz, prawda? To mój przyjaciel Bazarow.

I Arkadiusz zaczął mówić o „swoim przyjacielu".
Mówił o nim tak szczegółowo i z takim zachwytem, że Odincowa zwróciła

się w jego stronę i spojrzała z uwagą. Mazur zbliżał się ku końcowi. Arkadiusz
poczuł żal, że musi pożegnać swą damę, tak przyjemnie spędził z nią około
godziny! Co prawda, przez cały czas czuł wyraźnie, że ona czyni mu jak gdyby
łaskę, że powinien być jej wdzięczny, ale młodym sercom nie ciążą takie uczucia.

Muzyka zamilkła.
Merci — rzekła Odincowa wstając. — Obiecał pan mnie odwiedzić,

niechże więc zabierze pan z sobą swego przyjaciela. Ciekawa byłabym poznać
człowieka, który ma odwagę w nic nie wierzyć.

Do Odincowej zbliżył się gubernator, oświadczył, że kolacja na stole, i z

zaaferowaną miną podał jej ramię. Odchodząc odwróciła się, aby po raz ostatni
uśmiechnąć się i skinąć Arkadiuszowi głową. Arkadiusz złożył jej niski ukłon,
spojrzał za nią (jak zgrabna wydała mu się jej postać spowita w połyskujący
czarny jedwab!), pomyślał: „W tej chwili zapomniała już o moim istnieniu", i
duszę jego ogarnął słodki spokój...

— No, cóż? — zapytał Bazarow, gdy Arkadiusz wrócił do kąta. —

Zabawiłeś się? Mówił mi przed chwilą pewien szlachcic, że ta pani — ho, ho,
ho! Ale ten szlachcic to chyba głupiec. A jak ty myślisz? Czy ona rzeczywiście
jest ho, ho, ho?

— Niezupełnie rozumiem to określenie — odrzekł Arkadiusz.
— A to dopiero! Jaki niewinny!
— W takim razie nie rozumiem twego szlachcica. Odincowa jest bez

wątpienia bardzo miła, ale zachowuje się tak chłodno i powściągliwie, że...

— Cicha woda... wiesz! — przerwał Bazarow. — Mó wisz, że jest chłodna?

Właśnie cały w tym smak! Przecie lubisz lody, prawda?

— Może — wybąkał Arkadiusz — ale nic o tym nie wiem. Ona chce cię

poznać i prosiła, żebym cię do niej zabrał.

— Wyobrażam sobie, jak mnie obmalowałeś! Zresztą dobrześ zrobił. Zawieź

mnie do niej. Wszystko jedno czy to gubernialna lwica, czy émancipée w rodzaju
pani Kukszin, ale takich ramion dawno nie widziałem.

Arkadiusz poczuł się dotknięty cynizmem Bazarowa, lecz jak to często bywa,

zarzucił mu nie to, co mu się nie spodobało...

— Dlaczego nie chcesz przyznać, że kobiety też mogą myśleć niezależnie? —

zapytał półgłosem.

— Dlatego, bracie, że według moich obserwacji tą cechą odznaczają się tylko

bardzo brzydkie kobiety.

Na tym rozmowa się urwała. Obaj młodzi ludzie opuścili bal zaraz po

kolacji. Gdy wychodzili, pani Kukszin roześmiała się nerwowo, ze złością, ale
niezbyt głośno; czuła się głęboko urażona, że żaden z nich nie zwrócił na nią

background image

uwagi. Została najdłużej ze wszystkich na balu i o czwartej nad ranem zatańczyła
z Sitnikowem polkę-mazurkę na paryską modłę. Tym pouczającym widowiskiem
zakończył się bal u gubernatora.

background image

XV


— Zobaczymy, do jakiego rzędu ssaków należy ta osoba — mówił

następnego dnia do Arkadiusza Bazarow idąc z nim schodami hotelu, w którym
zatrzymała się Odincowa. — Czuję, że coś tu jest nie w porządku.

— Zdumiewasz mnie! — zawołał Arkadiusz. — Jak to? Ty, Bazarow,

uznajesz tę ciasną moralność, która...

— Ależ dziwak z ciebie! — niedbale przerwał mu Bazarow. — Czy nie

wiesz, że wśród nas, w naszym narzeczu „nie w porządku" znaczy „w porządku"?
A zatem sprawa godna uwagi. Czy sam nie mówiłeś mi dzisiaj, że Odincowa
jakoś dziwnie wyszła za mąż, chociaż uważam, że małżeństwo z bogatym starcem
nie tylko nie jest dziwne, lecz przeciwnie, dowodzi rozsądku. Nie wierzę
miejskim plotkom; ale lubię pomyśleć, jak powiada nasz wykształcony
gubernator, że nie są pozbawione słuszności.

Arkadiusz nic nie odpowiedział i zastukał do drzwi. Młody służący w liberii

wprowadził obu przyjaciół do wielkiego pokoju, kiepsko umeblowanego, jak
wszystkie pokoje w rosyjskich hotelach, lecz za to pełnego kwiatów. Wkrótce
zjawiła się Odincowa w skromnej porannej sukni. W blasku wiosennego słońca
wydawała się jeszcze młodsza. Arkadiusz przedstawił jej Bazarowa i z ukrytym
zdziwieniem spostrzegł, że tamten jakby się zmieszał; Odincowa była zupełnie
spokojna, jak wczoraj. Bazarow zdał sobie sprawę ze swego zmieszania i był zły
na siebie. „To ci dopiero! Przeląkłem się baby!" — pomyślał i rozwalił się w
fotelu niczym Sitnikow, po czym zaczął mówić w sposób przesadnie swobodny;
Odincowa nie spuszczała z niego swoich jasnych oczu.

Anna Odincowa była córką Sergiusza Nikołajewicza Łoktiewa, słynnego z

urody aferzysty i karciarza, który spędziwszy piętnaście lat w Petersburgu i
Moskwie na hucznych zabawach, skończył na tym, że zgrał się do nitki i musiał
osiąść na wsi, gdzie zresztą wkrótce umarł zostawiając niewielki mająteczek
dwom swym córkom: dwudziestoletniej Annie i dwunastoletniej Katarzynie.
Matka ich, pochodząca ze zubożałego rodu książąt Ch., zmarła w Petersburgu, gdy
mąż jej był jeszcze w pełni sił. Położenie Anny po śmierci ojca było bardzo
ciężkie. Wyborna edukacja, jaką otrzymała w Petersburgu, nie przygotowała jej
do gospodarskich i domowych kłopotów ani też do życia na odludnej wsi. Nie
znała dosłownie nikogo w całej okolicy, nie miała do kogo zwrócić się o radę.
Ojciec starał się unikać wszelkich stosunków z sąsiadami, gardził nimi i oni nim
gardzili, każdy na swój sposób. Anna nie straciła jednak głowy, natychmiast
zaprosiła do siebie siostrę swojej matki, księżniczkę Awdotię Stiepanownę Ch.,
złą i sprytną staruszkę, która zamieszkawszy u siostrzenicy zagarnęła dla siebie
najlepsze pokoje, gde rała i zrzędziła od rana do nocy i nawet do ogrodu
wychodziła w towarzystwie jedynego, jaki jej pozostał, poddanego chłopa,
ponurego lokaja w trójgraniastym kapeluszu i znoszonej tabaczkowej liberii z
błękitnym galonem. Anna cierpliwie znosiła wszystkie dziwactwa ciotki, z wolna
zajęła się wychowaniem siostry i jak gdyby pogodziła się z myślą, że zwiędnie na

background image

odludziu... Ale los chciał inaczej. Przypadkiem ujrzał ją niejaki Odincow,
mężczyzna czterdziestosześcioletni, bardzo bogaty, dziwak, hipochondryk, gruby,
ciężki i ponury, zresztą niegłupi i niezły człowiek; zakochał się w niej i poprosił
o rękę. Zgodziła się zostać jego żoną; przeżył z nią sześć lat, a umierając zostawił
jej cały swój majątek. Anna Siergiejewna przez rok po śmierci męża nie
wyjeżdżała ze wsi; potem wybrała się razem z siostrą za granicę, lecz była tylko
w Niemczech; stęskniła się i wróciła do swej uroczej wsi Nikolskoje położonej
w odległości czterdziestu wiorst od ***. Miała tam wspaniały, doskonale
urządzony dom, piękny ogród i oranżerię: nieboszczyk Odincow nie odmawiał
sobie niczego. Anna Siergiejewna bardzo rzadko bywała w mieście, przeważnie
jeździła tam za interesami i na krótko. W guberni nie była lubiana; bardzo
oburzano się z powodu jej małżeństwa z Odincowem, opowiadano o niej
przeróżne niebywałe historie, zapewniano, że pomagała ojcu w jego szulerskich
machinacjach, że nie przypadkiem jeździła za granicę, lecz po to, by ukryć
nieszczęsne następstwa... „Pan rozumie, jakie następstwa?" — dodawali oburzeni
plotkarze. „Przeszła przez ogień i wodę" — mawiano o niej, a pewien znany w
guberni dowcipniś dorzucał zazwyczaj: „I z niejednego pieca chleb jadła."
Wszystkie te plotki dochodziły do niej, lecz puszczała je mimo uszu: charakter
miała niezależny i dość stanowczy.

Odincowa siedziała głęboko wtulona w fotel i złożywszy jedną rękę na

drugiej słuchała Bazarowa, który wbrew swemu zwyczajowi, mówił dużo i
wyraźnie starał się zainteresować towarzyszkę rozmowy, co znowu zdziwiło
Arkadiusza. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy Bazarow osiągnął swój cel. Z twarzy
Anny Siergiejewny trudno było się domyślić, jakich doznawała wrażeń; ta twarz
niezmiennie wyrażała subtelną uprzejmość; piękne, błyszczące oczy patrzyły
uważnie, ale była to uwaga beznamiętna. Sztuczność Bazarowa w pierwszych
chwilach wizyty podziałała na nią nieprzyjemnie, jak przykry zapach czy ostry
dźwięk; ale od razu zrozumiała, że Bazarow był zmieszany, a to jej nawet
schlebiało. Budziła w niej odrazę tylko wulgarność, tego zaś nikt Bazarowowi
nie mógł zarzucić. Arkadiusz owego dnia nie przestawał się dziwić. Spodziewał
się, że Bazarow z Odincową, jako kobietą mądrą, będzie rozmawiał o swoich
poglądach i przekonaniach; przecież sama chciała posłuchać człowieka, „który
ma odwagą w nic nie wierzyć"; tymczasem Bazarow mówił o medycynie,
homeopatii, botanice. Okazało się, że Odincową na swym odludziu nie traciła
czasu: przeczytała kilka dobrych książek i mówiła poprawnie po rosyjsku.
Skierowała rozmowę na temat muzyki, lecz zauważywszy, że Bazarow nie uznaje
sztuki, wróciła niepostrzeżenie do botaniki, chociaż Arkadiusz zaczął się już
rozwodzić o znaczeniu melodii ludowych. Odincową nadal traktowała go jak
młodszego brata: zdawało się, że ceni w nim dobroć i prostotę młodości, lecz nic
ponadto. Rozmowa pełna umiaru, urozmaicona i żywa trwała przeszło trzy
godziny.

Wreszcie przyjaciele wstali, by się pożegnać. Anna Siergiejewna spojrzała

na nich życzliwie, podała każdemu swą piękną białą rękę i pomyślawszy chwilkę,
z niepewnym, lecz miłym uśmiechem powiedziała:

background image

— Jeśli nie boicie się, panowie, nudy, przyjedźcie do mnie na wieś.
— Ależ, Anno Siergiejewno! — zawołał Arkadiusz. — Będę to sobie

poczytywał za wyjątkowe szczęście...

— A pan, monsieur Bazarow?
Bazarow poprzestał na ukłonie, i Arkadiuszowi wypadło zdziwić się po raz

ostatni: na twarzy przyjaciela zauważył rumieniec.

— No — powiedział do niego, gdy wyszli — czy wciąż jeszcze myślisz, że

ona jest ho-ho-ho?

— Kto ją tam wie! Proszę, do jakiej oziębłości doszła! — odrzekł Bazarow i

po chwili milczenia dodał: — Księżna, osoba panująca! Powinna tylko nosić z
tyłu tren i koronę na głowie.

— Nasze kiężne nie mówią tak po rosyjsku — zauważył Arkadiusz.
— Była w opałach, braciszku, pokosztowała naszego chleba.
— A jednak jest zachwycająca — powiedział Arkadiusz.
— Jakie wspaniałe ciało! — ciągnął dalej Bazarow — doprawdy, aż się

prosi na wykład anatomii.

— Przestań, Eugeniuszu, na Boga! Do czego to podobne!
— No, nie gniewaj się, delikaciku. Przecież powiedziałem: pierwsza klasa.

Trzeba będzie do niej pojechać.

— Kiedy?
— Chociażby pojutrze. Cóż mamy tu do roboty? Pić z panią Kuikszin

szampana? Słuchać, co mówi twój krewny, liberalny dygnitarz? Pojedziemy
pojutrze. Zresztą dworek mojego ojca znajduje się niedaleko stamtąd. Przecie to
Nikolskoje leży przy drodze do ***?

— Tak.
— Optime. Po cóż zwlekać; zwlekają tylko głupcy i przemądrzalcy.

Powiadam ci: wspaniałe ciało!

W trzy dni potem obaj przyjaciele jechali traktem do wsi Nikolskoje. Dzień

był jasny i niezbyt gorący, dobrze odkarmione konie pocztowe szły zgodnie, z
lekka wymachując podwiązanymi i zaplecionymi ogonami. Arkadiusz patrzył na
trakt i uśmiechał się, sam nie wiedząc dlaczego.

— Złóż mi życzenia — zawołał nagle Bazarow. — Dzisiaj jest 22 czerwca,

dzień moich imienin. Zobaczymy, jak mi się powiedzie. Dzisiaj czekają na mnie
w domu — dodał zniżając głos. — No to poczekają, nic ważnego!

background image

XVI


Dwór, w którym mieszkała Anna Siergiejewna, stał na połogim, odsłoniętym

wzgórzu, opodal żółtej murowanej cerkwi z zielonym dachem, białymi
kolumnami i wymalowanym nad górnym wejściem freskiem w stylu „włoskim",
który przedstawiał Zmartwychwstanie Chrystusa. Osobliwie zwracał uwagę
swymi zaokrąglonymi konturami smagły rycerz w szyszaku, widoczny na
pierwszym planie malowidła. Za cerkwią dwoma rzędami ciągnęły się wiejskie
chaty; gdzieniegdzie nad słomianymi strzechami sterczały kominy. Dwór,
zbudowany w tym samym stylu co cerkiew, znanym u nas pod nazwą stylu
Aleksandra, również był pomalowany na żółto, miał zielony dach, białe kolumny
i fronton z herbem. Gubernialny architekt wzniósł obie budowle za aprobatą
nieboszczyka Odincowa, który nie cierpiał nedorzecznych, improwizowanych, jak
mawiał, według jakiegoś widzimisię nowości. Z obu stron domu stały ciemne
drzewa starego parku; aleja wysadzona strzyżonymi świerkami wiodła do
podjazdu.

Na spotkanie naszych przyjaciół wyszli dwaj rośli lokaje w liberiach; jeden z

nich zaraz pobiegł po ochmistrza. Ochmistrz, gruby mężczyzna w czarnym fraku,
zjawił się natychmiast i poprowadził gości wysłanymi dywanem schodami do
pokoju, gdzie stały już dwa łóżka i wszystko, co potrzebne do toalety. Widać
było, że w domu panował porządek: wszędzie było czysto, wszędzie unosił się
jakiś szacowny zapach, niby w ministerialnych poczekalniach.

— Anna Siergiejewna prosi panów do siebie za pół godziny — oznajmił

ochmistrz. — Czy na razie panowie nic nie rozkażą?

— Nie, mój czcigodny — odrzekł Bazarow. — Chyba, że zechcesz nam

przynieść kieliszek wódki.

— Słucham pana — powiedział ochmistrz z pewnym zdumieniem i odszedł

skrzypiąc butami.

— Cóż za granżanr! — zauważył Bazarow. — Chyba tak się to po waszemu

nazywa! Księżna, nie ma co mówić!

— Właśnie, księżna! — zaprotestował Arkadiusz. — Od razu zaprosiła do

siebie takich wielkich arystokratów jak my.

— A zwłaszcza ja, przyszły lekarzyna, syn konowała i wnuk diaka... Wiesz

przecież, że jestem wnukiem diaka?...

— Jak Sperański — dodał, krzywiąc się, po chwili milczenia. — Ależ sobie

dogadza, dogadza sobie ta pani! Może powinniśmy włożyć fraki?

Arkadiusz wzruszył tylko ramionami... ale także czuł niejakie zakłopotanie.
W pół godziny później Bazarow i Arkadiusz zeszli do salonu. Był to

obszerny, wysoki pokój, urządzony z pewnym przepychem, lecz bez szczególnego
smaku. Ciężkie i drogie meble stały według z dawna ustalonego porządku pod
ścianami pokrytymi brązowym obiciem w złoty deseń; nieboszczyk Odincow
sprowadził je z Moskwy za pośrednictwem swojego przyjaciela, handlarza win,
który załatwiał wszystkie jego zlecenia. Nad kanapą, na środkowej ścianie,

background image

wisiał portret jasnowłosego mężczyzny o obrzękłej twarzy; zdawało się, że
niechętnie spogląda na gości.

— To pewno on — szepnął do Arkadiusza Bazarow i marszcząc nos dodał:
— A może stąd uciec?
W tej chwili jednak weszła pani domu. Miała na sobie lekką bareżową

suknię; włosy zaczesane gładko na uszy nadawały dziewczęcy wyraz jej czystej i
świeżej twarzy.

— Dziękuję, że panowie dotrzymali słowa — zaczęła — zabawicie trochę u

mnie; tutaj doprawdy jest niebrzydko. Zapoznam was z moją siostrą; dobrze gra
na fortepianie. Dla pana, monsieur Bazarow, to sprawa obojętna; ale pan,
monsieur Kirsanow, zdaje się, lubi muzykę; prócz siostry mieszka u mnie
staruszka ciotka, a jeden z sąsiadów niekiedy przyjeżdża na karty: oto całe nasze
towarzystwo. A teraz siądźmy.

Krótkie to przemówienie wygłosiła Odincowa bardzo wyraźnie, jak gdyby

nauczyła się go na pamięć. Potem zwróciła się do Arkadiusza. Matka Odincowej,
jak się okazało, znała jego matkę i była nawet jej powiernicą w okresie, gdy
tamta zakochała się w Mikołaju Pietrowiczu. Arkadiusz z zapałem zaczął mówić
o nieboszczce, Bazarow zaś przez ten czas przeglądał albumy. „Jaki zrobiłem się
grzeczniutki" — pomyślał.

Piękna charcica w błękitnej obroży wbiegła do salonu, stukając pazurami o

podłogę; za nią weszła osiemnastoletnia dziewczyna, smagła brunetka o nieco
okrągłej, lecz przyjemnej twarzy i niewielkich, ciemnych oczach. W rękach
trzymała koszyk pełen kwiatów.

— To moja Katia — powiedziała Odincowa wskazując ją ruchem głowy.
Katia lekko dygnęła, usiadła obok siostry i zaczęła układać kwiaty. Charcica,

która wabiła się Fifi, machając ogonem podeszła kolejno do obu gości i dotknęła
swym chłodnym nosem ręki każdego z nich.

— Sama to wszystko narwałaś? — zapytała Odincowa.
— Tak — powiedziała Katia.
— A ciotka przyjdzie na herbatę?
— Tak.
Mówiąc Katia uśmiechała się przyjemnie, trochę wstydliwie, ale szczerze, i

patrzyła w jakiś zabawny i surowy jednocześnie sposób, z dołu do góry.
Wszystko w niej było bardzo jeszcze dziewczęce, prawie dziecinne: głos, puszek
na całej twarzy, różowe ręce z bledszymi nieco plamkami na dłoniach i stulone
troszkę ramiona... Nieustannie czerwieniła się i szybko oddychała.

Odincowa zwróciła się do Bazarowa:
— Pan przegląda obrazki z poczucia przyzwoitości, Eugeniuszu Wasiliczu —

zaczęła. — Przecież to pana nie interesuje. Niech pan zechce przysunąć się do
nas, podyskutujemy trochę.

Bazarow przysiadł się bliżej.
— O czym każe pani mówić? — rzekł.
— Wybór pozostawiam panu. Uprzedzam, że bardzo lubię dyskutować.
— Pani?

background image

— Tak. Pana to dziwi? Dlaczego?
— Ponieważ, o ile mogę sądzić, ma pani charakter spokojny i opanowany,

dyskusja zaś wymaga zapału.

— Tak szybko zdążył mnie pan poznać? Po pierwsze, jestem niecierpliwa i

uparta, proszę zapytać Kati; po drugie, bardzo prędko się zapalam. Bazarow
spojrzał na Annę Siergiejewnę.

— Byś może, pani wie lepiej. Chce pani zatem dyskutować? Cóż, proszę

bardzo. Przeglądałem widoki Saskiej Szwajcarii w pani albumie; pani
zauważyła, że mnie to nie może zająć. Powiedziała pani tak dlatego, że nie
przypuszcza pani, bym posiadał zmysł artystyczny, i tak jest w istocie; ale te
widoki mogły mnie na przykład zainteresować z punktu widzenia geologii,
kształtowania się gór.

— Pan wybaczy, jako geolog raczej posłużyłby się pan książką, dziełem

specjalnym niż rysunkiem.

— Rysunek ukaże mi plastycznie to, co w książce zawiera się na dziesięciu

stronicach.

Anna Siergiejewna chwilę milczała.
— Więc doprawdy nie ma pan w sobie ani odrobiny wyczucia artystycznego?

— zapytała opierając się łokciami o stół i w ten sposób przybliżając swą twarz
do twarzy Bazarowa. — Jakże się pan bez tego obchodzi?

— Chciałbym wiedzieć, do czego owo wyczucie ma mi służyć?
— Chociażby do tego, by poznawać i rozumieć ludzi. Bazarow uśmiechnął

się.

— Po pierwsze, do tego celu służy doświadczenie życiowe; po drugie

ośmielę się twierdzić, że poznawanie poszczególnych jednostek niewarte jest
zachodu. Wszyscy ludzie są do siebie podobni, zarówno ciałem jak i duszą; każdy
z nas ma mózg, śledzionę, serce i płuca zbudowane jednakowo; tak zwane cechy
charakteru są również takie same u wszystkich: niewielkie odchylenia nic nie
znaczą. Wystarczy znać jeden egzemplarz człowieka, by móc wydawać sądy o
wszystkich innych. Ludzie są jak drzewa w lesie; botanik nie będzie się zajmował
każdą brzozą z osobna.

Katia, która bez pośpiechu układała kwiaty, ze zdumieniem podniosła oczy na

Bazarowa i napotkawszy jego przelotne i niedbałe spojrzenie zarumieniła się po
uszy. Anna Siergiejewna pokręciła głową.

— Drzewa w lesie — powtórzyła. — Więc według pana nie ma różnicy

między człowiekiem mądrym a głupim, dobrym a złym?

— Nie, jest, ale taka, jak między chorym a zdrowym. Płuca suchotnika

wyglądają inaczej niż płuca pani czy moje, chociaż zbudowane są tak samo.
Wiemy w przybliżeniu, jakie są przyczyny niedomagań cielesnych; choroby zaś
charakteru powstają wskutek złego wychowania, przeróżnych głupstw, którymi od
dzieciństwa nabija się człowiekowi głowę, słowem, są wynikiem oburzającego
stanu społeczeństwa. Naprawcie społeczeństwo, a wtedy nie będzie chorób.

Bazarow mówił to wszystko z taką miną, jakby jednocześnie myślał: „Wierz

mi lub nie wierz, wszystko mi jedno!" Powoli wodził długimi palcami po

background image

faworytach i spojrzenie jego błądziło z kąta w kąt.

— Przypuszcza pan zatem — rzekła Anna Siergiejewna — że z chwilą gdy

społeczeństwo się zmieni, nie będzie głupich i złych ludzi?

— W każdym razie gdy społeczeństwo będzie należycie urządzone, stanie się

obojętne, czy człowiek jest głupi czy mądry, zły czy dobry.

— Rozumiem, wszyscy będą mieli jednakowe śledziony.
— Otóż to, łaskawa pani! Odincowa zwróciła się do Arkadiusza:
— A pan jak sądzi, Arkadiuszu Nikołajewiczu?
— Zgadzam się z Eugeniuszem — odpowiedział. Katia popatrzyła na niego

ukradkiem.

— Zadziwiacie mnie, panowie — rzekła Odincowa — ale jeszcze o tym

pomówimy. Słyszę, że ciotka schodzi na herbatę; powinniśmy oszczędzić jej uszu.

Weszła ciotka Anny Siergiejewny, księżniczka Ch ***, chudziutka i mała, o

twarzy jak piąstka i nieruchomych, złych oczach spoglądających spod siwej
peruczki; ledwie skinąwszy głową gościom, usiadła w szerokim, obitym
aksamitem fotelu, do którego nikt prócz niej nie miał prawa. Katia podstawiła jej
podnóżek, stara nie podziękowała, nawet nie spojrzała na nią; poruszyła tylko
rękoma pod żółtym szalem okrywającym niemal całkowicie jej wątłe ciało.
Księżniczka lubiła żółty kolor, przy czepku też miała jaskrawożółte wstążki.

— Jak się cioci spało? — zapytała Odincowa podnosząc głos.
— Znowu ten pies tutaj? — burknęła w odpowiedzi stara i widząc, że Fifi

zrobiła dwa niepewne kroki w jej kierunku, krzyknęła: — A pójdziesz, pójdziesz!

Katia zawołała Fifi i otworzyła jej drzwi.
Fifi radośnie rzuciła się przed siebie w nadziei, że wyprowadzą ją na spacer,

gdy została jednak sama za drzwiami, zaczęła drapać w nie i skomleć.
Księżniczka nachmurzyła się, Katia chciała już wyjść...

— Myślę, że podano herbatę — rzekła Odincowa. — Chodźmy, panowie;

ciocia pozwoli na herbatę.

Księżniczka wstała w milczeniu i pierwsza wyszła z salonu. Wszyscy ruszyli

za nią do jadalni. Kozaczek w liberii z hałasem podsunął jej wymoszczony
poduszkami i tak samo uświęcony fotel. Katia, która nalewała herbatę, podała jej
pierwszej filiżankę z wymalowanym herbem. Stara nałożyła sobie miodu do
filiżanki (uważała, że picie herbaty z cukrem jest grzechem i zbytecznym
wydatkiem, chociaż sama na nic nie łożyła) i nagle zapytała ochrypłym głosem:

— A cóż pisze ksjąże Iwan?
Nikt jej nie odpowiedział. Bazarow i Arkadiusz wkrótce domyślili się, że

nikt na nią nie zwraca uwagi, chociaż jest traktowana z szacunkiem. „Trzymają ją
tu dla splendoru, bo to latorośl książącego rodu" — pomyślał Bazarow... Po
herbacie Anna Siergiejewna zaproponowała przechadzkę, ale zaczął kropić
deszcz i wszyscy, z wy jątkiem księżniczki, wrócili do salonu. Przyjechał sąsiad,
amator gry w karty; Porfiriusz Płatonowicz, tak się bowiem ów sąsiad nazywał,
był tłuściutki, siwy, z krótkimi, jakby toczonymi nóżkami, bardzo uprzejmy i skory
do śmiechu. Anna Siergiejewna, która przeważnie rozmawiała z Bazarowem,
zapytała go, czy nie zechciałby zagrać z nimi w staromodnego preferansa.

background image

Bazarow przystał mówiąc, że zawczasu winien się przygotować do przyszłego
stanowiska lekarza powiatowego.

— Proszę się strzec — powiedziała Anna Siergiejewna — ogramy pana z

Porfiriuszem Płatonowiczem. Ty zaś, Katiu — dodała — zagraj coś; Arkadiusz
Nikołajewicz lubi muzykę, a my też posłuchamy.

Katia niechętnie zbliżyła się do fortepianu. Arkadiusz, choć rzeczywiście

lubił muzykę, nierad poszedł za nią: zdawało mu się, że Odincowa go odprawia;
w sercu Arkadiusza, jak w sercu każdego młodzieńca w jego wieku, rodziło się
jakieś niejasne i męczące doznanie, podobne do przeczucia miłości. Katia
podniosła wieko fortepianu i nie patrząc na Arkadiusza spytała półgłosem:

— Co mam panu zagrać?
— Zechce pani wybrać sama — obojętnie odpowiedział Arkadiusz.
— Jaką muzykę lubi pan najbardziej? — powtórzyła Katia wciąż nie patrząc

na Arkadiusza.

— Klasyczną — odparł tym samym tonem.
— Lubi pan Mozarta?
— Tak.
Katia wydobyła ze stosu nut Sonatę-fantazję c-moll Mozarta. Grała bardzo

dobrze, choć nieco surowo i oschle. Nie spuszczając z nut oczu, mocno
zacisnąwszy usta siedziała nieruchoma i wyprostowana i tylko pod koniec utworu
twarz jej zapłoniła się i pasemko włosów opadło na ciemną brew

Arkadiusza osobliwie uderzyła ostatnia część sonaty,' owa część, gdzie

wśród urzekająco wesołej, beztroskiej melodii nieoczekiwanie pojawiają się
akcenty bolesnego, prawie tragicznego smutku... Ale myśli wywołane dźwię kami
Mozarta nie miały związku z Katią. Patrząc na nią zauważył tylko: „Nieźle gra ta
panna i sama jest niebrzydka."

Gdy Katia skończyła sonatę, zapytała nie odejmując rąk od klawiszy: —

Dosyć? — Arkadiusz oświadczył, że nie śmie jej więcej trudzić, i wszczął
rozmowę o Mozarcie, pytając, czy sama wybrała tę sonatę, czy też ktoś zwrócił
jej na nią uwagę. Ale Katia odpowiadała monosylabami: schowała się, zamknęła
w sobie. Z tego stanu nieprędko umiała się otrząsnąć i twarz jej przybierała
wówczas uparty, tępy prawie wyraz. Nie tyle była nieśmiała, co nieufna i trochę
zahukana przez wychowującą ją siostrę, czego oczywiście tamta nawet nie
podejrzewała. Arkadiusz nie wiedząc więc, co począć, zawołał Fifi, która znów
znalazła się w salonie, i dla dodania sobie animuszu z życzliwym uśmiechem
gładził ją po łbie. Katia znowu zabrała się do swych kwiatów.

Bazarow nie był dobrym graczem. Anna Siergiejewna grała w karty po

mistrzowsku, Porfiriusz Płatonowicz też nie dawał się zapędzić w kozi róg.
Bazarow przegrał wprawdzie niewiele, ale było mu nieprzyjemnie. Przy kolacji
Anna Siergiejewna znowu zaczęła mówić o botanice.

— Chodźmy jutro z rana na przechadzkę — rzekła do Bazarowa. —

Chciałabym się od pana dowiedzieć nazw łacińskich i poznać właściwości
roślin.

— Na cóż pani nazwy łacińskie? — zapytał Bazarow.

background image

— Porządek niezbędny jest we wszystkim — odpowiedziała.
— Cóż to za cudowna kobieta! — zawołał Arkadiusz, gdy został sam z

przyjacielem w przeznaczonym dla nich pokoju:

— Tak — rzekł Bazarow. — I z głową na karku. No, widziała już w życiu

niejedno.

— Co masz na myśli, Eugeniuszu Wasiliewiczu?
— Nic złego, kochany Arkadiuszu Nikołaiczu, nic złego! Jestem przekonany,

że znakomicie zarządza swym majątkiem. Jednak prawdziwe cudo to nie ona, a
jej siostra.

— Jak to? Masz na myśli tę smagłą?
— Tak, tą smagłą. Świeże to i nietknięte, lękliwe i milczące. Oto osóbka,

którą można by się zająć. Zrobisz z niej wszystko, co zechcesz; za to tamta jest
kuta na cztery nogi.

Arkadiusz nic nie odpowiedział i każdy z nich położył się spać ze

szczególniejszymi myślami.

Tego wieczora Anna Siergiejewna także myślała o swoich gościach. Bazarow

spodobał się jej dlatego, że nie miał w sobie śladu kokieterii i sądził o wszystkim
bardzo krytycznie. Widziała w nim cechy nowe, z jakimi dotychczas się nie
zetknęła, a była z natury ciekawa.

Anna Siergiejewna była dziwną istotą. Nie mając żadnych przesądów, nie

mając nawet żadnych ściśle określonych przekonań, przed niczym nie ustępowała
i nie zmierzała do nikąd. Wiele rzeczy widziała jasno, wiele ją interesowało, ale
nic jej nie zadowalało zupełnie; nie wiadomo też, czy pragnęła nawet pełni
zadowolenia. Umysł miała dociekliwy, ale zarazem obojętny; jej wątpliwości nie
przycichały nigdy do tego stopnia, by mogła o nich zapomnieć, ale też nigdy nie
urastały tak, by mogły stać się przyczyną niepokoju. Gdyby nie była bogata i
niezależna, może rzuciłaby się w wir walki, poznała namiętność... Lecz życie
miała łatwe, chociaż nudziła się niekiedy i spędzała dzień po dniu bez pośpiechu,
bardzo rzadko ulegając jakimś wzruszeniom. Tęczowe barwy błyskały niekiedy
przed jej oczyma, lecz oddychała swobodnie dopiero wtedy, gdy gasły, a po ich
zniknięciu nie czuła żalu. Wyobraźnia jej wybiegała nawet poza granicę tego, co
według zasad pospolitej moralności uważa się za dozwolone; ale i wtedy krew
miarowo, jak zawsze, krążyła w jej czarująco kształtnym i spokojnym ciele.
Niekiedy, gdy cała ciepła i rozleniwiona wychodziła z wonnej kąpieli, zamyślała
się nad nicością życia, nad jego nieszczęściami, trudem i złem... Duszę jej
napełniała nieoczekiwana śmiałość, zapalał szlachetny poryw; ale dość, by z na
wpół otwartego okna wionął chłodny wietrzyk, a już Anna Siergiejewna kuli się,
skarży i prawie gniewa; w takiej chwili pragnie zawsze tylko jednego: żeby nie
wiał na nią ten obrzydliwy wiatr.

Jak wszystkie kobiety, które nie kochały, pragnęła czegoś, sama nie wiedząc

czego. Prawdę mówiąc, nie pragnę-ła niczego, chociaż zdawało się jej, że
wszystkiego pragnie. Nieboszczyka Odincowa znosiła z trudem (wyszła za niego
z wyrachowania, chociaż nie zdecydowałaby się zapewne na to małżeństwo,
gdyby nie uważała go za przyzwoitego człowieka) i nabrała skrytego obrzydzenia

background image

do wszystkich mężczyzn, których wyobrażała sobie jedynie jako istoty niechlujne,
ciężkie, gnuśne i bezsilne w swej dokuczliwości. Kiedyś za granicą spotkała
młodego, pięknego Szweda o rycerskim wyrazie twarzy i szczerych błękitnych
oczach pod wysokim czołem; ów Szwed wywarł na niej silne wrażenie, lecz nie
przeszkodziło to jej bynajmniej w powrocie do Rosji.

„Dziwny ten medyk" — myślała leżąc w swym wspaniałym łóżku, na

koronkowych poduszkach, pod lekką jedwabną kołdrą... Anna Siergiejewna
odziedziczyła po ojcu pewne zamiłowanie do zbytku. Bardzo kochała swego
grzesznego, ale dobrego ojca, który ją ubóstwiał, po przyjacielsku żartował jak z
równą sobie i mając do niej zupełne zaufanie, szukał często jej rady. Matkę
ledwie pamiętała.

— Dziwny ten medyk — powtórzyła cicho. Przeciągnęła się, uśmiechnęła,

skrzyżowała ręce pod głową, potem przebiegła wzrokiem dwie stronice głupiego
francuskiego romansu, ale książka wypadła jej z rąk. Zasnęła, czysta i chłodna, w
czystej i pachnącej pościeli.

Nazajutrz zaraz po śniadaniu Anna Siergiejewna poszła z Bazarowem

herboryzować i wróciła tuż przed obiadem; Arkadiusz nigdzie nie wychodził i
spędził z Katią około godziny. Nie nudził się z nią wcale, Katia sama
zaproponowała, że zagra mu znowu wczorajszą sonatę; ale gdy Odincowa
wreszcie wróciła, gdy ją zobaczył, natychmiast ścisnęło mu się serce... Szła przez
park nieco znużonym krokiem; policzki miała zarumienione, a oczy jej błyszczały
mocniej niż zwykle pod słomkowym, okrągłym kapelu szem. W ręku obracała
cienką łodyżkę polnego kwiatu, lekka mantyla zsunęła się jej z ramion do łokci, a
szerokie szare wstążki kapelusza przylgnęły do jej piersi. Bazarow szedł za nią,
pewny siebie i niedbały jak zawsze, ale wyraz jego twarzy, chociaż wesoły, a
nawet serdeczny, nie spodobał się Arkadiuszowi. Rzuciwszy krótkie: „dzień
dobry", Bazarow poszedł do swojego pokoju, Odincowa z roztargnieniem podała
Arkadiuszowi rękę i też poszła dalej.

„Dzień dobry?... — pomyślał Arkadiusz. — Przecież widzieliśmy się

dzisiaj!"

background image

XVII


Czas, wiadomo, niekiedy leci jak ptak, niekiedy pełznie jak robak, ale

człowiekowi dobrze jest zwłaszcza wtedy, gdy nawet nie spostrzega, czy wolno,
czy też szybko płynie czas. W taki to właśnie sposób Arkadiusz i Bazarow
spędzili dwa tygodnie u Odincowej. Sprzyjał temu częściowo porządek, który
Odincowa wprowadziła w swoim domu i w swoim życiu. Sama przestrzegała go
surowo i zmuszała do tego innych. Wszystko w ciągu dnia odbywało się w
określonym czasie. Rano, punktualnie o ósmej, całe towarzystwo zbierało się
przy herbacie; w przerwie między herbatą i śniadaniem każdy robił, co chciał, a
pani domu załatwiała sprawy z rządcą (majątek był czynszowy), z ochmistrzem i
główną klucznicą. Przed obiadem towarzystwo zbierało się znowu na rozmowę
lut) czytanie; wieczór był przeznaczony na przechadzkę, karty, muzykę; o wpół do
jedenastej Anna Siergiejewna szła do swojego pokoju, wydawała polecenia na
dzień następny i kładła się spać. Bazarowowi nie podobała się ta odmierzona,
nieco uroczysta regularność codziennego życia toczącego się, jak mawiał „niczym
po szynach"; lokaje w liberii, dostojni ochmistrze obrażali jego demokratyczne
uczucia. Uważał, że skoro już przyszło do tego, to i do obiadu powinni zasiadać
jak Anglicy, we frakach i białych halsztukach.

Kiedyś zaczął ona ten temat rozmowę z Anną Siergiejewną.
Anna Siergiejewna miała taki sposób bycia, że każdy bez ogródek

wypowiadał przy niej swoje zdanie. Wysłuchała Bazarowa i rzekła: — Ze swego
punktu widzenia ma pan rację, może istotnie żyję po pańsku; ale na wsi trzeba żyć
według jakiegoś porządku, inaczej można zanudzić się na śmierć — i nadal
postępowała po swojemu. Bazarow zrzędził; lecz zarówno on sam jak i
Arkadiusz dlatego czuli się tak dobrze i swobodnie u Odincowej, że wszystko w
domu szło „niczym po szynach". Mimo to od pierwszych dni pobytu w Nikolskoje
w obu młodych ludziach zaszła zmiana. Bazarow, któremu Anna Siergiejewna,
chociaż rzadko się z nim zgadzała, okazywała niewątpliwie przychylność, zaczął
zdradzać niebywały u niego przedtem niepokój: łatwo ulegał rozdrażnieniu,
mówił niechętnie, patrzył gniewnie i nie mógł usiedzieć na miejscu, jak gdyby coś
go podrywało; Arkadiusza, który ostatecznie doszedł do wniosku, że kocha się w
Odincowej, ogarnął cichy smutek. Ów smutek nie przeszkadzał mu zresztą w
zbliżeniu z Katią; przeciwnie, nawet dopomógł mu w nawiązaniu serdecznych,
przyjaznych stosunków. „Ona mnie nie ceni!... Dobrze! A ta miła istota mną nie
gardzi" — myślał i serce jego znów napełniało się słodkim uczuciem
wspaniałomyślności. Katia niejasno zdawała sobie sprawę, że Arkadiusz szuka
pociechy w jej towarzystwie, i nie wzbraniała ani jemu, ani sobie niewinnej
przyjemności na poły wstydliwej, na poły ufnej przyjaźni. W obecności Anny
Siergiejewny nie rozmawiali ze sobą: Katia zawsze czuła się niepewnie pod
bystrym spojrzeniem siostry, Arkadiusz zaś, jak przystoi zakochanemu, będąc w
pobliżu ukochanej istoty nie umiał już dostrzec nic prócz niej; ale dobrze mu było

background image

tylko z Katią. Czuł, że nie potrafi zwrócić na siebie uwagi Odincowej; tracił
kontenans, gdy tylko zostawał z nią sam; ona też nie wiedziała, o czym z nim
mówić: był dla niej zbyt młody. Natomiast z Katią czuł się jak ryba w wodzie;
odnosił się do niej z wyrozumiałością, nie przeszkadzał w wypowiadaniu wrażeń
wywołanych muzyką, czytaniem powieści, wierszy i podobnymi głupstwami, nie
widząc i nie zdając sobie sprawy, że sam interesuje się tymi głupstwami. Katia ze
swej strony n e przeszkadzała mu się smucić. Arkadiuszowi dobrze było z Katią,
Odincowej z Bazarowem, i dlatego obie pary, spędziwszy trochę czasu wspólnie,
rozchodziły się zazwyczaj każda w inną stronę, zwłaszcza na przechadzkach.
Katia ubóstwiała przyrodę, Arkadiusz lubił ją także, chociaż nie śmiał się do tego
przyznać; Odincowa, podobnie jak Bazarow, miała do przyrody stosunek dość
obojętny. Niemal ustawiczne odosobnienie naszych przyjaciół sprawiło, że ich
wzajemne stosunki uległy zmianie. Bazarow przestał mówić z Arkadiuszem o
Odincowej, przestał nawet na nią napadać za jej „arystokratyczne nawyki"; co
prawda, chwalił jak dawniej Katię, radził tylko powściągać w niej sentymentalne
skłonności, lecz pochwały jego były zdawkowe, rady oschłe, i w ogóle
rozmawiał z nim znacznie mniej niż dawniej... jak gdyby unikał lub wstydził się
przyjaciela...

Arkadiusz widział to, ale o tym nie mówił.
Prawdziwą przyczyną tej zmiany było uczucie, które wzbudziła w Bazarowie

Odincowa, uczucie, które go dręczyło i doprowadzało do wściekłości, którego
Bazarow wyparłby się natychmiast z pogardliwym śmiechem i cynicznym
przekleństwem, gdyby ktokolwiek choć mgliście napomknął o takiej możliwości.
Bazarow był wielkim amatorem kobiet i kobiecej urody, ale miłość w znaczeniu
idealnym albo, jak powiadał, romantycznym nazywał niedorzecznością,
niewybaczalną głupotą, rycerskie uczucia uważał za coś w rodzaju kalectwa czy
choroby i niejednokrotnie dawał wyraz swemu zdziwieniu, że Togenburga wraz z
wszystkimi minezengerami i trubadurami nie zamknięto w domu dla obłąkanych.
„Jeśli podoba ci się kobieta — mawiał — staraj się osiągnąć swój cel; a jeśli się
nie udaje, trudno, odejdź od niej, na jednej kobiecie świat się nie kończy."
Odincowa podobała mu się; krążące o niej słuchy, swoboda i niezależność jej
myślenia, niewątpliwa dla niego sympatia, wszystko zdawało się przemawiać ha
korzyść Bazarowa; lecz wkrótce zrozumiał, że celu nie osiągnie, odejść zaś, ku
swemu zdumieniu, nie miał sił. Krew zaczynała się w nim burzyć na samo jej
wspomnienie; łatwo dałby sobie z tym radę, ale zrodziło się w nim coś innego,
czego żadną miarą nie dopuszczał, z czego zawsze pokpiwał, co godziło w jego
dumę. W rozmowach ż Anną Siergiejewną bardziej jeszcze niż poprzednio
podkreślał swoją obojętną pogardę do wszystkiego, co romantyczne; ale gdy
zostawał sam, z oburzeniem odkrywał w sobie romantyka. Wtedy szedł do lasu i
spacerował wielkimi krokami, łamiąc gałązki i klnąc półgłosem ją i siebie; albo
kładł się w stodole na sianie i uparcie zamykając oczy zmuszał się do snu, co mu
się oczywiście nie zawsze udawało. Wystarczyło, by pomyślał, że te nieskalane
ręce otoczą kiedyś jego szyję, że te dumne usta odpowiedzą na jego pocałunki, że
te mądre oczy z tkliwością, tak, z tkliwością spojrzą w jego oczy, a już czuł

background image

zawrót głowy, zapominał się na chwilę, zanim znowu nie wybuchło w nim
oburzenie. Chwytał się na wszelakich „haniebnych" marzeniach, jakby diabeł z
nim igrał. Zdawało mu się niekiedy, że i w Odincowej następuje jakaś przemiana,
że w wyrazie jej twarzy zjawiło się coś szczególnego, co, być może... Ale
wówczas tupał nogą, zgrzytał zębami i wygrażał sobie pięścią.

Bazarow niezupełnie jednak się mylił. Poruszył wyobraźnię Odincowej;

interesował ją, myślała o nim wiele. Gdy go nie było, nie tęskniła za nim, nie
czekała na niego, ale gdy tylko się zjawił, natychmiast się ożywiała; chętnie
zostawała z nim sam na sam i chętnie z nim rozmawiała, nawet wtedy, gdy ją
gniewał lub obrażał jej smak, jej wykwintne przyzwyczajenia. Chciała jak gdyby
go doświadczyć i zarazem sama wystawić się na próbę.

Pewnego dnia, przechadzając się z nią po ogrodzie, rzekł nagle ponurym

głosem, że ma zamiar niedługo wyjechać na wieś, do ojca... Odincowa zbladła,
jak gdyby poczuła nagły ból w sercu, i to tak mocny, że ogarnęło ją zdziwienie;
długo jeszcze potem rozmyślała, co to mogło znaczyć. Bazarow powiedział jej o
swym odjeździe nie po to, by ją doświadczyć, zobaczyć, co z tego wyniknie:
nigdy nie stosował takich metod. Tego samego dnia z rana rozmawiał z
ekonomem ojca, swoim byłym piastunem, Timofieiczem. Ów Timofieicz,
doświadczony i sprytny staruszek o wypłowiałych, żółtych włosach, spalonej
wiatrem, czerwonej twarzy i malutkich, załzawionych, zmrużonych oczkach,
nieoczekiwanie zjawił się przed Bazarowem w swej krótkiej czujce z grubego,
szaroniebieskiego sukna, przepasanej kawałkiem rzemienia, i w wysmarowanych
dziegciem butach.

— Witaj, staruszku! — zawołał Bazarow.
— Dzień dobry, Eugeniuszu Wasiliczu! — zaczął stary, uśmiechnął się

radośnie i cała jego twarz pokryła się nagle zmarszczkami.

— Po co przyjechałeś? Czyżby cię po mnie przysłali?
— Ależ, Eugeniuszu Wasiliczu, co też pan mówi! — wymamrotał Timofieicz

(przypomniał sobie surowy nakaz, jaki otrzymał od pana przy odjeździe). —
Jechałem do miasta w sprawach naszego pana i dowiedziałem się, że panicz tu
jest, więc zawróciłem z drogi, żeby na panicza popatrzeć... Jakżebym śmiał
niepokoić.

— No, nie kłam — przerwał mu Bazarow. — Czy tędy prowadzi droga do

miasta?

Timofieicz zmieszał się i nic nie odpowiedział.
— Ojciec zdrów?
— Zdrów, dzięki Bogu.
— A matka?
— Arina Własiewna też, chwała Bogu.
— Oczekują mnie, co?
Staruszek przechylił na bok swą małą głowę.
— Ach, Eugeniuszu Wasiliczu, jakże nie czekać! Wierzaj, serce już płacze,

gdy popatrzę na twoich rodziców.

— No, dobrze, dobrze. Nie ma co się rozwodzić. Powiedz im, że wkrótce

background image

będę.

— Słucham — z westchnieniem odpowiedział Timofieicz.
Wyszedłszy z domu, obu rękami nacisnął czapkę na głowę, wsiadł na nędzną

linijkę, którą zostawił przy bramie, i powlókł się, ale nie w kierunku miasta.

Tego dnia wieczorem Odincowa siedziała w swoim pokoju z Bazarowem;

Arkadiusz przechadzał się po salonie słuchając gry Kati. Księżniczka poszła do
siebie na górę; w ogóle nie znosiła gości, osobliwie zaś tych „na nową modłę
rozwydrzonych", jak ich nazywała. Na pokojach była tylko nadęta, lecz u siebie,
w obecności pokojówki, krzyczała i wymyślała tak, że czepek wraz z postiszem
podskakiwał na jej głowie. Odincowa wiedziała o tym doskonale.

— Pan zamierza wyjechać — zaczęła — a co z pana obietnicą?
Bazarow drgnął. — Z jaką obietnicą?
— Pan zapomniał? Chciał mi pan udzielić kilku lekcji chemii.
— Cóż robić? Ojciec czeka na mnie; nie mogę zwlekać dłużej. Zresztą może

pani przeczytać Pelouze et Fremy, Notions generales de chimie; dobra i
przejrzyście napisana książka. Znajdzie pani w niej wszystko, co trzeba.

— A zapewniał mnie pan, że książka nie może zastąpić... zapomniałam, jak

pan się wtedy wyraził, ale pan wie, co chcę powiedzieć... Pamięta pan?

— Cóż robić! — powtórzył Bazarow.
— Dlaczego miałby pan wyjeżdżać? — spytała Odincowa zniżając głos.
Spojrzał na nią. Przechyliła głowę na oparcie fotela i skrzyżowała na piersi

obnażone do łokci ręce. W świetle jednej tylko lampy osłoniętej wycinaną
papierową siatką wydawała się bledsza niż zwykle. Szeroka biała suknia
spowijała ją całą miękkimi fałdami; ledwo było widać końce stóp, także
skrzyżowanych.

— A dlaczego miałbym zostawać? — odrzekł Bazarow. Odincowa lekko

zwróciła głowę w jego stronę.

— Jak to dlaczego? Czy nie jest tu panu przyjemnie? Czy myśli pan, że nie

będzie tu nikomu żal, gdy pan odjedzie?

— Jestem tego pewien. Odincowa zamilkła na chwilę.
— Myli się pan. Zresztą nie wierzę w to, co pan mówi. Nie mógł pan tego

powiedzieć poważnie. — Bazarow siedział wciąż nieruchomo. — Dlaczego pan
milczy, Eugeniuszu Wasiliczu?

— Cóż mam pani powiedzieć? W ogóle nie warto żałować ludzi, a mnie tym

bardziej.

— Dlaczego?
— Jestem człowiekiem rzeczowym, nieciekawym. Nie umiem mówić.
— Pan domaga się komplementów.
— Nie jest to w moim zwyczaju. Czy pani nie wie, że wykwintne strony

życia, te właśnie, które pani tak ceni, dla mnie są niedostępne?

Odincowa przygryzła koniuszek chusteczki.
— Może pan myśleć, co pan chce, ale będzie mi nudno, kiedy pan wyjedzie.
— Zostanie Arkadiusz — zauważył Bazarow. Odincowa z lekka wzruszyła

ramionami.

background image

— Będzie mi nudno — powtórzyła.
— Doprawdy? W każdym razie nie potrwa to długo.
— Dlaczego pan tak sądzi?
— Ponieważ pani sama mi powiedziała, że nudzi się tylko wtedy, gdy zostaje

naruszony porządek pani życia. Pani tak nieomylnie i systematycznie ułożyła
swoje życie, że nie może w nim być miejsca na nudę, na tęsknotę... na żadne
męczące uczucia.

— Więc pan uważa, że jestem nieomylna... a raczej, że tak systematycznie

ułożyłam sobie życie?

— Oczywiście. Ot, choćby dla przykładu: za kilka minut wybije dziesiąta i

wiem już z góry, że pani mnie wypędzi.

— Nie, Eugeniuszu Wasiliczu. Może pan zostać. Proszę otworzyć okno...

Duszno mi.

Bazarow wstał i pchnął okno. Obie połowy ze stukiem otwarły się

jednocześnie... Nie sądził, że ustąpią tak łatwo; przy tym ręce mu drżały. Ciemna,
łagodna noc wpłynęła do pokoju, a wraz z nią czarne prawie niebo, cichy szum
drzew i świeże, czyste powietrze.

— Niech pan zapuści storę i usiądzie — rzekła Odincowa. — Chciałabym

porozmawiać z panem przed wyjazdem. Proszę mi opowiedzieć coś o sobie;
nigdy pan o sobie nie mówi.

— Staram się rozmawiać z panią o rzeczach pożytecznych, Anno

Siergiejewno.

— Bardzo pan jest skromny... Lecz pragnęłabym dowiedzieć się czegoś o

panu, o pana rodzinie, o ojcu, dla którego pan nas porzuca.

,,Po co ona to mówi?" — pomyślał Bazarow.
— Wszystko to nieciekawe — rzekł głośno — zwłaszcza dla pani; myśmy

ludzie prości...

.— A pan sądzi, że ja jestem arystokratką? Bazarow spojrzał na Odincową.
— Tak — rzekł z przesadną surowością. Odincową uśmiechnęła się.
— Widzę, że mało mnie pan zna, chociaż pan zapewnia, że wszyscy ludzie są

do siebie podobni i nie warto się nad nimi zastanawiać. Kiedyś opowiem panu
historię mojego życia... lecz najpierw niechże mi pan opowie o sobie.

— Znam panią mało — powtórzył Bazarow. — Może ma pani słuszność;

może istotnie każdy człowiek jest zagadką. Chociażby pani sama... Stroni pani od
towarzystwa, uważa je za kłopotliwe, a jednocześnie zaprasza pani do siebie
dwóch studentów. Dlaczego pani, taka rozumna, taka piękna, mieszka na wsi?

— Co? Co pan powiedział? — żywo podchwyciła Odincową. — Taka...

piękna?

Bazarow nachmurzył się.
— Mniejsza o to — bąknął. — Chciałem powiedzieć, że nie rozumiem

właściwie, dlaczego osiadła pani na wsi.

— Pan tego nie rozumie... A jednak jakoś pan to sobie tłumaczy?
— Tak... Przypuszczam, że przebywa pani stale w jednej miejscowości

dlatego, że jest pani rozpieszczona, że bardzo lubi pani komfort, wygody, a

background image

wszystko inne jest dla pani obojętne.

Odincowa znowu się uśmiechnęła. Bazarow ogarnął ją szybkim spojrzeniem.
— Pan stanowczo nie chce wierzyć, że mogłabym ulegać porywom?
— Porywom ciekawości — i owszem; ale nie innym.
— Doprawdy? Teraz rozumiem, dlaczego zbliżyliśmy się z panem: przecież

pan jest taki sam jak ja.

— Zbliżyliśmy się... — wyrzekł głucho Bazarow.
— Ach, tak, zapomniałam, że pan chce wyjechać. Bazarow wstał. Lampa

płonęła przyćmionym światłem w pociemniałym, pełnym woni, zacisznym
pokoju; przez poruszającą się od czasu do czasu storę wpływała podniecająca
świeżość nocy, słychać było jej tajemniczy szept. Odincowa siedziała
nieruchomo, lecz z wolna ogarniał ją jakiś skryty niepokój... Ów niepokój
udzielił się Bazarowowi. Nagle zdał sobie sprawę, że jest sam na sam z młodą,
piękną kobietą...

— Dokąd pan idzie? — zapytała powoli. Nie odpowiedział i usiadł.
— A więc uważa pan, że jestem spokojną, wydelikaconą, rozpieszczoną

istotą — ciągnęła dalej tym samym głosem, nie spuszczając oczu z okna. — Ja
jednak wiem, że jestem bardzo nieszczęśliwa.

— Pani — nieszczęśliwa? Dlaczego? Czyżby przypisywała pani znaczenie

marnym plotkom?

Odincowa nachmurzyła się. Było jej przykro, że tak ją zrozumiał.
— Te plotki nawet mnie nie bawią, Eugeniuszu Wasiliczu, a jestem zbyt

dumna, żeby mogły mnie niepokoić. Jestem nieszczęśliwa, ponieważ nie czuję
chęci ani pragnienia życia. Patrzy pan na mnie nieufnie i myśli: „Mówi to
«arystokratka», cała spowita w koronki, siedząca w ak samitnym fotelu." Nie
będę ukrywała: lubię to, co pan nazywa komfortem, tak, ale jednocześnie nie
zależy mi na życiu. Proszę ocenić tę sprzeczność, jak się panu podoba. Zresztą w
pana oczach wszystko to — romantyzm. Bazarow pokiwał głową.

— Pani jest zdrowa, niezależna, bogata; czego trzeba więcej? Czego pani

chce?

— Czego chcę? — powtórzyła Odincowa i westchnęła. — Jestem bardzo

zmęczona, jestem stara; wydaje mi się, że żyję już bardzo długo. Tak, jestem stara
— dodała naciągając powoli mantylę na obnażone ręce. Wzrok jej napotkał
spojrzenie Bazarowa, i zaczerwieniła się lekko. — Mam za sobą już tyle
wspomnień: życie w Petersburgu, bogactwo, potem bieda, śmierć ojca,
zamążpójście, podróż za granicę, tak jak to jest przyjęte... Mnóstwo wspomnień, i
nic, co warto by wspominać... A przede mną długa, bardzo długa droga i nie ma
żadnego celu... Nie chcę iść tą drogą.

— Tak bardzo jest pani rozczarowana? — zapytał Bazarow.
— Nie — odparła powoli Odincowa — ale nie czuję zadowolenia. Może

gdybym mogła mocno się do czegoś przywiązać...

— Pani chciałaby pokochać — przerwał Bazarow — ale pokochać pani nie

może; w tym całe nieszczęście.

Odincowa spojrzała uważnie na rękawy swojej mantyli.

background image

— Czyż naprawdę nie mogłabym pokochać? — rzekła.
— Wątpię. Ale nie miałem racji nazywając to nieszczęściem. Bardziej jest

godny współczucia ten, komu się to przytrafi.

— Co?
— Pokochać.
— A pan skąd o tym wie?
— Ze słyszenia — gniewnie odpowiedział Bazarow. „Bawisz się kokieterią

— pomyślał — nudzisz się i igrasz ze mną dla rozrywki, a ja..." Czuł, że rwie mu
się serce.

— Poza tym jest pani może zbyt wymagająca — po wiedział pochylając się

do przodu i bawiąc się frędzlą fotela.

— Być może. Moim zdaniem, albo wszystko, albo nic. Życie za życie.

Wziąłeś moje, daj własne, ale wtedy już bez żalu i bezpowrotnie. Inaczej nie
warto.

— No cóż — zauważył Bazarow — to słuszny warunek i dziwię się, że

dotychczas... nie znalazła pani tego, czego pani chciała.

— Sądzi pan, że tak łatwo dać się zagarnąć czemukolwiek?
— Niełatwo, jeśli zacznie się pani zastanawiać, czekać, drożyć się,

przydawać sobie znaczenia; ale nie zastanawiając się, można to uczynić bardzo
łatwo.

— Nie znać własnej wartości? Lecz jeśli nie mam żadnej wartości, komu zda

się moje przywiązanie?

— To już nie moja rzecz; niechaj kto inny mnie ocenia. Najważniejsze, to

umieć poświęcić się drugiej istocie.

Odincowa wyprostowała się w fotelu.
— Pan mówi tak — zaczęła — jakby pan tego wszystkiego doświadczył.
— Tak tylko mówię, Anno Siergiejewno: pani wie, że nie znam się na tych

sprawach.

— A pan sam umiałby się poświęcić drugiej istocie?
— Nie wiem, a chwalić się nie chcę.
Odincowa nic nie powiedziała; Bazarow też zamilkł. Z salonu dobiegły ich

dźwięki fortepianu.

— Cóż to Katia gra tak późno? — zauważyła Odincowa.
Bazarow wstał.
— Tak, już późno, czas, by się pani udała na spoczynek.
— Proszę poczekać, dokąd się pan tak śpieszy... Chcę panu coś powiedzieć.
— Co?
— Niechże pan poczeka, proszę — szepnęła.
Jej spojrzenie zatrzymało się na Bazarowie, można było pomyśleć, że

przypatruje mu się z uwagą. Bazarow przemierzył krokami pokój, potem nagle
zbli żył się do niej, szybko powiedział: „dobranoc", ścisnął jej rękę tak, że omal
nie krzyknęła i wyszedł. Odincowa podniosła palce do ust, dmuchając na nie, i
nagle, gwałtownie wstając z fotela, skierowała się szybkimi krokami ku drzwiom,
jakby chciała zawołać Bazarowa... W tej chwili weszła pokojówka niosąc

background image

karafkę na srebrnej tacy. Odincowa przystanęła, kazała jej odejść i, zamyślona,
znowu usiadła. Warkocz jak ciemny wąż opadł jej na ramię. W pokoju długo
jeszcze paliła się lampa i Anna Siergiejewna długo siedziała nieruchomo,
niekiedy tylko wodząc palcami po ramionach, które owiewał nocny chłód.

W dwie godziny potem Bazarow, nastroszony i ponury, wrócił do swojej

sypialni; buty miał mokre od rosy. Zastał Arkadiusza przy biurku, z książką w
ręce, w surducie zapiętym na wszystkie guziki.

— Nie położyłeś się jeszcze? — zapytał jakby z irytacją.
— Długo byłeś dziś u Anny Siergiejewny — rzekł Arkadiusz nie

odpowiadając na jego pytanie.

— Tak, byłem u niej przez cały ten czas, kiedyście z Katarzyną Siergiejewną

grali na fortepianie.

— Nie grałem... — zaczął Arkadiusz i umilkł. Czuł, że łzy napływają mu do

oczu, a nie chciał się rozpłakać w obecności swojego skłonnego do drwin
przyjaciela.

background image

XVIII


Następnego dnia, gdy Odincowa przyszła na herbatę, Bazarow długo siedział

pochylony nad stołem, po czym nagle spojrzał na nią... Odwróciła się w jego
stronę, jak gdyby ją potrącił, i Bazarowowi wydało się, że twarz jej trochę
przybladła przez noc. Niebawem poszła do siebie i zjawiła się dopiero na
śniadanie. Z rana pogoda była dżdżysta, nieodpowiednia do przechadzki. Całe
towarzystwo zebrało się w salonie. Arkadiusz wziął ostatni numer jakiegoś
czasopisma i zaczął głośno czytać. Księżni czka, swoim zwyczajem, naprzód
zrobiła zdziwioną minę, jak gdyby Arkadiusz knuł coś nieprzyzwoitego, potem
spojrzała na niego gniewnie, ale on nie zwrócił na nią uwagi.

— Eugeniuszu Wasiliczu — rzekła Anna Siergiejewna — chodźmy do mnie...

Chcę pana zapytać... Wymienił pan wczoraj pewien podręcznik...

Wstała i skierowała się ku drzwiom. Księżniczka rozejrzała się wokół z

takim wyrazem twarzy, jakby chciała powiedzieć: „Patrzcie, patrzcie, jak się
dziwię!", i znowu wlepiła wzrok w Arkadiusza, ale on podniósł głos i
zamieniwszy spojrzenie z Katią, obok której siedział, czytał dalej.

Odincowa szybkimi krokami szła do swego gabinetu. Bazarow szedł tuż za

nią, nie podnosząc oczu i tylko łowiąc uchem delikatny szelest sunącej przed nim
jedwabnej sukni. Odincowa zajęła ten sam fotel, w którym siedziała
poprzedniego wieczora. Bazarow także usiadł tam, gdzie wczoraj.

— Jak więc nazywa się ta książka? — zapytała po chwili milczenia.
— Pelouze et Fremy, Notions generales... — odpowiedział Bazarow. —

Zresztą mogę pani również polecić Ganota Traite elementaire de physique
experimentale .
W dziele tym są bardziej przejrzyste rysunki i w ogóle ten
podręcznik....

Odincowa wyciągnęła rękę.
— Eugeniuszu Wasiliczu, zechce mi pan wybaczyć, ale prosiłam pana tutaj

nie po to, by mówić o podręcznikach. Chciałabym wrócić do naszej wczorajszej
rozmowy. Pan odszedł tak nieoczekiwanie... Nie znudzę pana?

— Jestem do pani usług, Anno Siergiejewno. Ale o czym to rozmawialiśmy

wczoraj?

Odincowa spojrzała na niego z ukosa.
— Mówiliśmy, zdaje się, o szczęściu. Opowiadałam panu o sobie.

Powiedziałam teraz: szczęście. Niechże mi pan powie, dlaczego nawet wtedy,
gdy na przykład rozkoszujemy się muzyką, pięknym wieczorem, rozmową z
miłymi ludźmi, wszystko to wydaje się raczej aluzją do jakiegoś niezmierzonego,
gdzieś istniejącego szczęścia niż szczęściem rzeczywistym, to znaczy takim, które
jest naszym udziałem? Dlaczego tak jest? A może pan takich uczuć nie
doświadcza?

— Zna pani przysłowie: „Tam dobrze, gdzie nas nie ma"? — spytał Bazarow.

— Zresztą mówiła mi pani wczoraj, że nie jest pani zadowolona z życia. Mnie

background image

takie myśli nawet nie przychodzą do głowy.

— Może wydają się panu śmieszne?
— Nie, po prostu nie przychodzą mi do głowy.
— Doprawdy? Wie pan, bardzo bym chciała wiedzieć, o czym pan myśli?
— Nie rozumiem pani.
— Niechże pan posłucha, od dawna już pragnę porozmawiać z panem

poważnie. Nie trzeba panu mówić, sam wie pan dobrze, że nie należy pan do
ludzi przeciętnych; jest pan jeszcze młody, ma pan przed sobą całe życie. Do
czego się pan przygotowuje? Jaka przyszłość pana czeka, a raczej, jaki cel
pragnie pan osiągnąć, do czego pan dąży, co pan czuje? Słowem, chcę wiedzieć,
kim pan jest, jaki pan jest?

— Pani mnie zadziwia, Anno Siergiejewno. Wie pani, że zajmuję się naukami

przyrodniczymi, kim zaś jestem...

— Tak, kim pan jest?
— Miałem już zaszczyt oświadczyć pani, że jestem przyszłym lekarzem

powiatowym.

Anna Siergiejewna poruszyła się niecierpliwie.
— Dlaczego pan mi to mówi? Sam pan w to przecież nie wierzy. Tak mógłby

mi odpowiedzieć Arkadiusz, ale nie pan.

— Dlaczego Arkadiusz?...
— Ach, niechże pan przestanie! Czy to możliwe, żeby się pan zadowolił tak

skromną działalnością; sam pan przecież zawsze zapewnia, że medycyna dla pana
nie istnieje. Pan — ze swoją ambicją — powiatowym lekarzem! Odpowiada mi
pan tak, żeby mnie zbyć, bo nie ma pan do mnie zaufania. Czy wie pan jednak,
Eugeniuszu Wasiliczu, że potrafiłabym pana zrozumieć? Sama byłam biedna i
ambitna jak pan; byłam może wystawiona na takie same co i pan próby.

— Bardzo pięknie, Anno Siergiejewno, ale zechce mi pani wybaczyć... W

ogóle nie przywykłem się wypowiadać, a między panią a mną jest taki dystans...

— Jaki dystans? Znowu mi pan powie, że jestem arystokratką? Dość,

Eugeniuszu Wasiliczu; zdaje się, że dowiodłam panu...

— A poza tym — przerwał Bazarow — po cóż mówić i myśleć o przyszłości,

która na ogół nie zależy od nas? Jeżeli się zdarzy, że człowiek coś zrobi w życiu
— tym lepiej; jeżeli zaś wypadnie inaczej, to przynajmniej będzie rad, że nie
gadał na próżno.

— Pan nazywa przyjacielską rozmowę gadaniną... A może sądzi pan, że jako

kobieta nie zasługuję na pańskie zaufanie? Przecież pan nami wszystkimi gardzi.

— Panią nie gardzę, Anno Siergiejewno, pani wie o tym.
— Nie, nie wiem... ale przypuśćmy: rozumiem, że nie chce pan mówić o

swojej przyszłej działalności, ale to, co się teraz w panu dzieje...

— Dzieje! — powtórzył Bazarow. — Jakby tu chodziło o jakieś państwo czy

społeczeństwo! W każdym, razie nie ma w tym nic ciekawego; zresztą, czy
człowiek zawsze może głośno powiedzieć, co się w nim „dzieje"?

— Nie widzę powodu, dlaczego nie można by wypowiedzieć tego, co się ma

na sercu.

background image

— Pani to potrafi? — zapytał Bazarow.
— Potrafię — odpowiedziała Anna Siergiejewna po chwili wahania.
Bazarow schylił głowę.
— Jest pani szczęśliwsza ode mnie.
Anna Siergiejewna spojrzała na niego pytająco.
— Jak pan chce — ciągnęła dalej — a jednak coś mi mówi, że spotkaliśmy

się nie na próżno, że będziemy dobrymi przyjaciółmi. Jestem przekonana, że ta
pańska — jakby to powiedzieć — sztywność, powściągliwość zniknie wreszcie.

— Pani zauważyła moją powściągliwość?... Moją — jak pani jeszcze się

wyraziła... sztywność?

— Tak.
Bazarow wstał i podszedł do okna.
— Chciałaby pani poznać przyczynę tej powściągliwości, wiedzieć, co się

we mnie dzieje?

— Tak — powtórzyła Odincowa z jakimś niepojętym jeszcze dla niej

przestrachem.

— Pani się nie pogniewa?
— Nie.
— Nie? — Bazarow sfał odwrócony do niej plecami. — Więc niech pani

wie, że kocham panią głupio, jak wariat... Domagała się pani — proszę.

Odincowa wyciągnęła ręce przed siebie; Bazarow oparł czoło o szybę. Dusił

się, dygotał cały. Ale nie było. to nieśmiałe drżenie młodzieńcze ani też słodki
lęk pierwszego wyznania: wstrząsała nim namiętność, silna i gwałtowna,
namiętność podobna do gniewu, czy może tak mu bliska... Odincowa poczuła lęk,
zrobiło się jej go żal..:

— Eugeniuszu Wasiliczu... — powiedziała i mimo woli w jej głosie

zadźwięczała tkliwość.

Odwrócił się szybko, rzucił na nią płomienne spojrzenie i chwyciwszy ją za

ręce, nagle przyciągnął ku sobie.

Nie od razu uwolniła się z jego objęć; ale w chwilę potem stała już daleko w

kącie pokoju i patrzyła stamtąd na Bazarowa. Rzucił się ku niej.

— Pan mnie nie zrozumiał — wyszeptała pośpiesznie, przerażona. Zdawało

się, że krzyknie, jeśli Bazarow zrobi jeszcze jeden krok. Bazarow przygryzł
wargi i wyszedł.

W pół godziny później służąca podała Annie Siergiejewnie kartkę od

Bazarowa; zawierała jedno tylko zdanie: „Mam wyjechać dzisiaj, czy mogę
zostać do jutra?" „Po cóż wyjeżdżać? Nie zrozumiałam Pana i Pan mnie nie
zrozumiał" — odpisała Anna Siergiejewna i pomyślała: „Siebie także nie
rozumiałam."

Aż do obiadu nie opuszczała swojego gabinetu i wciąż chodziła tam i z

powrotem z założonymi rękoma, od czasu do czasu przystając przed oknem lub
przed lustrem; powoli wodziła chusteczką po szyi, na której wciąż majaczyła się
jej paląca plama. Pytała siebie, co ją zmusiło do tego, żeby, jak mówił Bazarow,
domagać się od niego szczerości; czy może sama coś podejrzewała? — Jestem

background image

winna — powiedziała głośno — ale nie mogłam tego przewidzieć. — Wpadała
w zadumę i oblewała się rumieńcem przypominając sobie zwierzęcą prawie
twarz Bazarowa, kiedy rzucił się ku niej.

— A może? — rzekła nagle, przystanęła i potrząsnęła lokami... Zobaczyła się

w lustrze; jej odrzucona w tył głowa z tajemniczym uśmiechem wpół
przymkniętych oczu i rozchylonych ust mówiła w tej chwili coś takiego, co ją
samą wprawiało w zmieszanie...

„Nie — postanowiła wreszcie — Bóg wie, dokądby to zaprowadziło, z

takimi rzeczami nie można żartować, spokój przecież jest najwięcej wart na
świecie."

Jej spokój nie został naruszony, ale posmutniała i nawet rozpłakała się, sama

nie wiedząc dlaczego, na pewno jednak nie z powodu doznanej obrazy. Nie czuła
się obrażona: raczej czuła się winna. Pod wpływem rozmaitych, niejasnych
uczuć, świadomości, że życie przemija, pragnienia nowości, zmusiła się, by dojść
do określonej granicy; ale gdy spróbowała dojrzeć co kryje się za nią, zabaczyła
nie otchłań nawet, lecz nicość... a może ohydę.

background image

XIX


Chociaż Odincowa była bardzo opanowana i potrafiła odrzucić wszelkie

przesądy, czuła się jakoś nieswojo, gdy zjawiła się w jadalni przy obiedzie.
Obiad zresztą minął dość gładko. Przyjechał Porfiriusz Płatonowicz i opowiadał
anegdoty; wrócił dopiero co z miasta. Powiedział mię dzy innymi, że gubernator
Bourdaloue rozkazał nosić ostrogi swoim urzędnikom do szczególnych poruczeń,
na wypadek jeśli wyśle ich gdzieś konno. Arkadiusz półgłosem rozmawiał z
Katią i dyplomatycznie nadskakiwał księżniczce. Bazarow uparcie i ponuro
milczał. Odincowa dwakroć spojrzała mu prosto w twarz, złą i surową; oczy miał
opuszczone, a w każdym rysie widać było pogardliwą determinację.

„Nie... nie... nie..." — pomyślała. Po obiedzie wyszła z wszystkimi do

ogrodu, a widząc, że Bazarow pragnie z nią mówić, zrobiła kilka kroków w bok i
przystanęła. Zbliżył się do niej, ale i teraz nie podniósł oczu, tylko powiedział
głucho:

— Muszę panią przeprosić, Anno Siergiejewno. Pani na pewno się na mnie

gniewa.

— Nie, nie gniewam się, Eugeniuszu Wasiliczu — odrzekła — ale jestem

zmartwiona.

— Tym gorzej. W każdym razie jestem dostatecznie ukarany. Zgodzi się pani

zapewne, że jestem w niezwykle głupiej sytuacji. Pani napisała: „Po co
wyjeżdżać?" Ale ja nie mogę i nie chcę zostać. Jutro mnie tutaj nie będzie.

— Eugeniuszu Wasiliczu, dlaczego pan...
— Dlaczego odjeżdżam?
— Nie, chciałam powiedzieć coś innego.
— Co się stało, to się nie odstanie, Anno Siergiejewno... Doszłoby do tego

prędzej czy później. Ą zatem muszę wyjechać. Mógłbym zostać tylko pod jednym
warunkiem; ale ten warunek nigdy nie zostanie spełniony. Przecież, proszę
wybaczyć moje zuchwalstwo, pani mnie nie kocha i nie pokocha nigdy?

Oczy Bazarowa zabłysły na chwilę pod ciemnymi brwiami.
Anna Siergiejewna nie odpowiedziała. „Boję się tego człowieka" —

przemknęło jej przez myśl.

— Żegnam panią — rzekł Bazarow, jak gdyby odgadując jej myśl, i ruszył w

stronę domu.

Anna Siergiejewna powoli poszła za nim i zawoławszy Katię, wzięła ją pod

rękę. Nie rozstawała się z nią aż do wieczora. Nie siadła do kart i wciąż się
śmiała, co wyraźnie kłóciło się z jej przybladłą, zakłopotaną twarzą. Arkadiusz
nic nie rozumiał i obserwował ją tak, jak obserwują młodzi ludzie, to znaczy
nieustannie pytał sam siebie: cóż to oznacza? Bazarow zamknął się w swoim
pokoju, przyszedł jednak na herbatę; Anna Siergiejewna chciała mu powiedzieć
jakieś życzliwe słowo, ale nie wiedziała, jak zacząć rozmowę...

Nieoczekiwane zdarzenie wywiodło ją z zakłopotania: ochmistrz zameldował

przyjazd Sitnikowa.

background image

Trudno opisać, z jakim impetem wpadł do pokoju młody postępowiec.

Postanowiwszy z właściwym sobie natręctwem pojechać na wieś do kobiety,
której prawie nie znał i która nigdy go nie zapraszała, lecz u której, wedle
zebranych przez niego wiadomości, gościli rozumni i bliscy mu ludzie, truchlał
do szpiku kości i zamiast wygłosić przygotowane z góry przeprosiny i powitania,
wybełkotał coś zupełnie bez sensu, że Eudoksja Kukszina przysłała go, by się
dowiedział o zdrowie Anny Siergiejewny; że Arkadiusz Nikołajewicz również
wyrażał się z największym uznaniem... Na tym słowie utknął i stracił kontenans
tak dalece, że usiadł na własnym kapeluszu. Ponieważ jednak nikt go nie
wypędził, Anna Siergiejewna zaś przedstawiła go nawet ciotce i siostrze, szybko
wrócił do równowagi i rozgadał się na dobre. Trywialność często bywa w życiu
pożyteczna: tłumi zbyt górnie nastrojone tony, ochładza zbyt pewne siebie lub
zapamiętałe uczucia, przypominające o swym bliskim z nimi pokrewieństwie.
Dzięki przyjazdowi Sitnikowa wszystko stało się jakby bardziej tępe, puste i
proste; towarzystwo zjadło nawet bardziej obfitą kolację i rozeszło się na
spoczynek o pół godziny wcześniej niż zwykle.

— Mogę ci teraz powtórzyć — mówił leżąc w łóżku Arkadiusz do Bazarowa,

który także się rozebrał — to, coś mi powiedział kiedyś: „Czemu jesteś taki
smutny? Spełniłeś na pewno jakiś święty obowiązek?"

Od pewnego czasu obaj młodzi ludzie przybrali w stosunku do siebie

postawę pozornie swobodnego szyderstwa; jest to zawsze oznaką ukrywanego
niezadowolenia lub przemilczanych podejrzeń.

— Jutro wyjeżdżam do ojca — powiedział Bazarow. Arkadiusz podniósł się

i oparł na łokciu. Ogarnąło go zdziwienie i jak gdyby radość.

— Aha! — rzekł. — Dlatego jesteś smutny? Bazarow ziewnął.
— Zestarzejesz się rychło, jeżeli za dużo będziesz wiedział.
— A cóż Anna Siergiejewna? — ciągnął dalej Arkadiusz.
— Anna Siergiejewna?
— Chciałem powiedzieć: czy ona cię puści?
— Nie najmowałem się do niej na służbę. Arkadiusz zamyślił się; Bazarow

położył się do łóżka i odwrócił twarzą do ściany.

Kilka minut upłynęło w milczeniu.
— Eugeniuszu! — zawołał nagle Arkadiusz.
— No?
— Jadę jutro z tobą. Bazarow nie odpowiedział.
— Wrócę do domu — ciągnął dalej Arkadiusz. — Pojedziemy razem do

chochłowskich kolonii, tam weźmiesz u Fiedota konie. Z przyjemnością
poznałbym twoich rodziców, ale obawiam się, że będę krępował ich i ciebie.
Później znów do nas przecie przyjedziesz?

— Zostawiłem u was swoje rzeczy — powiedział nie odwracając się

Bazarow.

„Czemu mnie nie pytasz, dlaczego wyjeżdżam tak samo niespodzianie jak i ty?

— pomyślał Arkadiusz. — Doprawdy, dlaczego właściwie wyjeżdżamy?" —
rozważał dalej. Nie potrafił odpowiedzieć na własne pytanie; w sercu czuł

background image

gorycz. Zdawał sobie sprawę, że ciężko mu będzie rozstać się 'z owym życiem,
do którego tak przywykł, ale jakoś dziwnie byłoby pozostać samemu. „Coś
między nimi zaszło — tłumaczył sobie — po cóż więc mam tu sterczeć po jego
odjeździe? Obrzydnę jej zupełnie; stracę wszystko do reszty." Wyobraził sobie
Anną Siergiejewnę; powoli inne rysy zaczęły zacierać piękną twarz młodej
wdowy.

— Kati też szkoda! — szepnął Arkadiusz do poduszki, na którą spadła już

łza... Nagle potrząsnął głową i głośno powiedział:

— Po kiego diabła przyjechał tu ten dureń Sitnikow? Bazarow poruszył się na

łóżku, po czym zaczął mówić:

— Widzę, bracie, żeś jeszcze głupi. Tacy jak Sitnikow są niezbędni. Zrozum,

że potrzebny im taki bęcwał. Wyższe duchy na nic się tu nie zdadzą.

„Oho! — pomyślał Arkadiusz i nagle ujrzał przez chwilę bezdenną przepaść

pychy Bazarowa. — Więc jesteśmy wyższe duchy? A raczej ty jesteś wyższym
duchem, bęcwałem zaś chyba ja?"

— Tak — powtórzył ponuro Bazarow — głupiś jeszcze.
Odincowa nie okazała szczególnego zdziwienia, gdy nazajutrz Arkadiusz

powiedział jej, że wyjeżdża z Bazarowem. Wyglądała na zmęczoną i
roztargnioną. Katia milcząc spojrzała na niego poważnie, księżniczka nawet
przeżegnała się pod swoim szalem, tak że nie mógł tego nie dostrzec; tylko
Sitnikow zgoła się stropił. Dopiero co zszedł na śniadanie w nowym, eleganckim,
tym razem nie słowianofilskim stroju; poprzedniego dnia zadziwił służącego
mnóstwem przywiezionej bielizny, a tu raptem opuszczają go towarzysze! Zaczął
przebierać nogami, miotać się jak goniony przez ogary zając na skraju lasu, i
nagle, z przestrachem, nieledwie krzycząc oświadczył, że także ma zamiar
wyjechać. Odincowa go nie zatrzymywała.

— Mam bardzo wygodną kolaskę — dodał nieszczęsny młodzieniec

zwracając się do Arkadiusza. — Mógłbym pana podwieźć, a Eugeniusz Wasilicz
pojedzie pańskim tarantasem; tak będzie nawet wygodniej.

— Ależ panu nie po drodze, a przy tym do mnie jest daleko.
— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi; czasu mamy sporo i muszę jeszcze coś

załatwić w tamtych stronach.

— Propinacje? — zapytał Arkadiusz ze zbył już widoczną pogardą.
Ale Sitnikow był tak zdesperowany, że wbrew swojemu zwyczajowi nawet

się nie roześmiał.

— Zapewniam pana, że kolaska jest bardzo wygodna — bąknął — dla

wszystkich starczy miejsca.

— Nie martwcie, panowie, monsieur Sitnikowa odmową — rzekła Anna

Siergiejewna.

Arkadiusz spojrzał na nią i wymownie schylił głowę. Goście wyjechali po

śniadaniu. Żegnając się z Bazarowem Odincowa wyciągnęła do niego rękę i
rzekła:

— Zobaczymy się jeszcze, prawda?
— Jak pani każe — odpowiedział Bazarow.

background image

— Zobaczymy się zatem.
Arkadiusz pierwszy wyszedł na ganek i wsiadł do kolaski Sitnikowa.

Ochmistrz pomagał mu z szacunkiem, lecz Arkadiusz z przyjemnością by go pobił
lub wybuchnął płaczem. Bazarow zajął miejsce w tarantasie. Gdy przyjechali do
chochłowskich kolonii, Arkadiusz poczekał, aż Fiedot, właściciel zajazdu,
zaprzęgnie konie, po czym podszedł do tarantasu i z dawnym uśmiechem rzekł do
Bazarowa:

— Eugeniuszu, weź mnie z sobą; chcę do ciebie pojechać.
— Siadaj — wycedził przez zęby Bazarow. Sitnikow, który chwacko

pogwizdując przechadzał się wokół kolaski, usłyszawszy te słowa rozdziawił
usta; Arkadiusz z zimną krwią zabrał swój bagaż z kolaski, usiadł obok
Bazarowa, uprzejmie ukłonił się byłemu towarzyszowi podróży i krzyknął:
„Jazda!" Tarantas potoczył się i wkrótce znikł z oczu. Sitnikow, do reszty zbity z
tropu, spojrzał na swego stangreta, ale ten wymachiwał tylko batem nad ogonem
lejcowego konia. Sitnikow skoczył więc do kolaski, huknął na dwóch
przechodzących chłopów: — Włóżcie czapki, durnie! — i pojechał do miasta,
dokąd przybył bardzo późno; następnego dnia „obu wstrętnym pyszałkom i
grubianom" dobrze dostało się u pani Kukszin.

Siadając do tarantasu Arkadiusz mocno uścisnął rękę Bazarowa i długo nic

nie mówił. Bazarow jak gdyby zrozumiał ów uścisk i milczenie. Poprzedniej nocy
nie spał zupełnie, przez ostatnie kilka dni nie palił i prawie nic nie jadł. Pod
nasuniętą na czoło czapką posępnie i ostro zaznaczał się jego wychudły profil.

— Cóż, bracie — powiedział wreszcie — daj no papierosa. Spójrz, żółty

mam język?

— Żółty — odrzekł Arkadiusz.
— Tak... Dlatego papieros nie smakuje. Rozklekotała się maszyna.
— Rzeczywiście, zmieniłeś się ostatnio — zauważył Arkadiusz.
— To nic! Jakoś wybrniemy. Przykro mi tylko ze względu na matkę; okropnie

wrażliwa: jeśli brzuch ci nie urósł i nie jesz dziesięć razy na dzień, wpada w
desperację. Z ojcem nie ma zmartwienia, bywał na wozie i pod wozem. Nie, nie
mogę palić — dodał i cisnął papierosa w kurz przydrożny.

— Do twego majątku jest dwadzieścia pięć wiorst? — zapytał Arkadiusz.
— Tak. Zapytaj zresztą tego mędrca.
Wskazał na siedzącego na koźle chłopa, Fiedotowego parobka.
Ale mędrzec odpowiedział, że „kto ich tam wie, wiorsty tutaj nie mierzone", i

dalej klął półgłosem dyszlowego konia, że „głowizną liga", czyli szarpie łbem.
— Tak, tak — powiedział Bazarow — oto dla ciebie nauczka, mój młody
przyjacielu, bardzo pożyteczny przykład. Diabli wiedzą, co za brednie. Nie dość,
że człowiek na nitce wisi, że w każdej chwili może się pod nim otworzyć
przepaść, jeszcze sam sobie wymyśla najrozmaitsze przykrości i psuje sobie
życie.

— Do czego właściwie zmierzasz? — zapytał Arkadiusz.
— Do niczego nie zmierzam, wprost powiadam, żeśmy obaj bardzo głupio się

prowadzili. Co tu gadać! Już na klinice zauważyłem, że kto nie folguje swemu

background image

cierpieniu, zawsze je pokona.

— Niezupełnie cię rozumiem — rzekł Arkadiusz — zdaje się, że nie masz

powodu się skarżyć.

— Jeśli więc niezupełnie mnie rozumiesz, powiem ci tyle: myślę, że lepiej

kamienie tłuc przy drodze niż pozwolić, by kobieta zapanowała nad tobą choćby
w najmniejszym stopniu. Wszystko to... — Bazarow miał już użyć swego
ulubionego słowa „romantyzm", ale powstrzymał się i rzekł — ...brednie. Nie
uwierzysz mi teraz, ale powiadam ci: znaleźliśmy się w towarzystwie kobiet i
było nam przyjemnie; lecz rzucić takie towarzystwo, to jakby w upalny dzień
zanurzyć się w zimnej wodzie. Mężczyzna nie ma czasu na podobne głupstwa;
mężczyzna powinien być okrutny, jak głosi znakomite hiszpańskie przysłowie.
Hej, mój zacny — zawołał zwracając się do siedzącego na koźle chłopa — masz
ty żonę?

Chłop ukazał obu przyjaciołom swoją płaską, przyślepą twarz.
— Żonę? Mam. Jakże bez żony? — Bijesz ją?
— Żonę? Różnie bywa. Bez powodu nie biję. — Znakomicie. No, a ona

ciebie bije? Chłop szarpnął lejcami.

— Co też mówicie, panie. Tylko byście żartowali... — Najwidoczniej się

obraził.

— Słyszysz, Arkadiuszu Nikołajewiczu? A nas przecież pobito... Ot, co

znaczy być wykształconym człowiekiem.

Arkadiusz roześmiał się z przymusem, a Bazarow odwrócił się i przez cały

czas nie odezwał się już ani słowem.

Droga tak się dłużyła, że dwadzieścia pięć wiorst wydało się Arkadiuszowi

niczym pięćdziesiąt. Ale wreszcie na stoku pochyłego wzgórza ukazała się
niewielka wioska, gdzie mieszkali rodzice Bazarowa. Obok niej, w młodym
brzozowym lasku, widać było dworek kryty słomianą strzechą. Przy pierwszej
chacie stali dwaj chłopi w czapkach i kłócili się. — Stara z ciebie świnia —
mówił jeden do drugiego — a przecie gorszy jesteś od małego prosiaka. — A
twoja żona czarownica — odciął się drugi.

— Ze swobody zachowania się — zauważył Bazarow — i soczystości

zwrotów możesz wnosić, że chłopi mojego ojca nie są zbyt uciskani. Ale właśnie
ojciec wychodzi na ganek swej siedziby! Usłyszał zapewne dzwoneczki. Tak, to
on, poznaję. Ho, ho! Ale jakże biedak posiwiał!

background image

XX


Bazarow wychylił się z tarantasu, Arkadiusz zaś wysunął głowę zza pleców

swojego towarzysza i ujrzał na ganku wysokiego, chudego mężczyznę o
nastroszonych włosach i cienkim, orlim nosie, odzianego w starą wojskową,
rozpiętą kurtką. Stał rozstawiwszy nogi, palił długą fajkę i mrużył oczy od słońca.

Konie zatrzymały się.
— Przyjechałeś wreszcie — powiedział ojciec Bazarowa wciąż paląc,

chociaż cybuch skakał mu między palcami. — No, wyłaź, wyłaź, pocałujemy się.

Objął syna... — Jeniusza, Jeniusza — rozległ się drżący głos kobiecy. Drzwi

otworzyły się i na progu stanęła okrągła, niziutka staruszka w białym czepku i
krótkim barwnym kaftaniku. Jęknęła, zachwiała się i na pewno by upadła, gdyby
Bazarow jej nie podtrzymał. Jej pulchne ręce w mgnieniu oka otoczyły szyję
Bazarowa, głowa przypadła do jego piersi, i wszystko ucichło. Słychać było
tylko jej urywany szloch.

Stary Bazarow głęboko oddychał i mrużył oczy bardziej niż poprzednio.
— No, dosyć, dosyć, Arisza! Przestań — powiedział wymieniwszy

spojrzenie z Arkadiuszem, który stał nieruchomo przy tarantasie, podczas gdy
chłop na koźle aż odwrócił głowę. — Dajże spokój! Przestań, proszę!

— Ach, Wasiliu Iwanyczu — wyszeptała staruszka. — Ileż to czasu nie

widziałam mojego złotego Jeniuszy... — i nie rozplatając rąk oderwała od
Bazarowa swoją mokrą od łez, pełną zmarszczek, rozrzewnioną twarz, spojrza ła
na niego uszczęśliwionym, a zarazem ubawionym spojrzeniem i znowu do niego
przypadła.

— No, tak, oczywiście, to naturalny porządek rzeczy — powiedział Wasilij

Iwanowicz — ale lepiej chodźmy do pokoju. Gość przyjechał z Eugeniuszem. Pan
wybaczy — dodał zwracając się do Arkadiusza i z lekka szurnął nogą. —
Rozumie pan: kobieca słabość, no i serce matki...

Ale i jemu drgały usta, brwi i trząsł się podbródek... Starał się jednak

opanować i przybrać wygląd prawie obojętny. Arkadiusz skłonił się.

— Chodźmy, mateczko — rzekł Bazarow i poprowadził do domu osłabłą

staruszkę. Umieściwszy ją w wygodnym fotelu, raz jeszcze szybko uścisnął ojca i
przedstawił mu Arkadiusza.

— Rad jestem z całego serca — rzekł Wasilij Iwanowicz — tylko niech pan

wybaczy: bardzo tu u nas zwyczajnie, na wojskową modłę. Arino Własiewno,
uspokój się, proszę! Co sobie o nas pomyśli nasz gość?

— Ach, panie — powiedziała przez łzy staruszka — nie mam zaszczytu znać

imienia...

— Arkadiusz Nikołajewicz — dobitnie, choć półgłosem podpowiedział

Wasilij Iwanowicz.

— Wybacz pan głupiej kobiecie. — Staruszka wysiąkała nos i przechylając

głowę raz w prawo, raz w lewo, dokładnie otarła oczy. — Proszę mi wybaczyć.

background image

Myślałam przecie, że umrę, nie doczekam się mego sy...neczka.

— Ale doczekałaś się, dobrodziejko — podchwycił Wasilij Iwanowicz. —

Tania — zwrócił się do nieśmiało wyglądającej zza drzwi bosej dziewczynki, lat
około trzynastu, w jaskrawoczerwonej perkalowej sukience — przynieś pani
szklankę wody na tacy, słyszysz? Wy zaś, moi panowie — dodał ze staroświecką
elegancją — pozwólcie do gabinetu starego weterana.

— Jeszcze choć raz cię uściskam, Jeniusza — jęknęła Arina Własiewna.

Bazarow pochylił się ku niej. — Jakżeś ty wypiękniał!

— Wypiękniał czy nie wypiękniał — zauważył Wasilij Iwanowicz — ale to

mężczyzna, jak powiadają: omfe. Mam jednak nadzieję, Arino Własiewno, że
teraz, kiedy zaspokoiłaś już potrzebę swojego macierzyńskiego serca, pomyślisz
o strawie dla naszych drogich gości; wiadomo, nie tylko duchem człowiek żyje.
Staruszka wstała z fotela.

— Zaraz stół będzie nakryty; sama pobiegnę do kuchni i każę nastawić

samowar, wszystko będzie, wszystko. Przecie trzy lata go nie widziałam, nie
karmiłam, nie poiłam, czy to lekko?

— No, uważaj, gosposiu, żeby wstydu nie było; wy zaś, panowie, proszę za

mną! Oto i Timofieicz przyszedł z tobą się przywitać, Eugeniuszu. Ucieszył się
stary. Prawda? Ucieszyłeś się, stary brodaczu, co? Proszę za mną!

I Wasilij Iwanowicz ruszył naprzód, szurając i człapiąc przydeptanymi

pantoflami.

Domek składał się z sześciu małych pokoików. Jeden z nich, do którego

weszli przyjaciele, nosił nazwę gabinetu. Stół na grubych nogach, zawalony
poczerniałymi od kurzu, jak gdyby zakopconymi papierami, zajmował całą
przestrzeń od okna do okna; na ścianach wisiała broń turecka, nahajki, szabla,
dwie mapy, jakieś rysunki anatomiczne, portret Hufelanda, monogram z włosów
w czarnej ramce i dyplom pod szkłem; skórzana, zapadnięta gdzieniegdzie i
podarta kanapa mieściła się między dwiema ogromnymi czeczotkowymi szafami;
na półkach stały w nieładzie książki, pudełeczka, wypchane ptaki, słoiki,
buteleczki; w jednym z kątów widać było popsutą maszynę elektryczną.

— Uprzedziłem pana, miły mój gościu — zaczął Wasilij Iwanowicz — że

mieszkamy tutaj niczym na biwaku...

— Przestań, po co się tłumaczysz? — przerwał Baza row. — Kirsanow wie

doskonale, że nie jesteśmy krezusami i że nie masz pałacu. Gdzie go umieścić, oto
pytanie?

— Ależ Eugeniuszu! W oficynie jest wyborny pokoik, będzie tam panu bardzo

dobrze.

— Masz zatem oficynkę?
— A jakże, tam gdzie łaźnia, proszę panicza — wtrącił Timofieicz.
— To znaczy obok łaźni — spiesznie dodał Wasilij Iwanowicz. — Teraz

mamy lato... Zaraz tam pobiegnę, wydam polecenia; ty zaś, Timofieicz, zanieś
rzeczy pana. Tobie, Eugeniuszu, dam oczywiście mój gabinet. Suum cuique.

— No, widzisz! To przezabawny i najlepszy w świecie człowiek — rzekł

Bazarow, gdy tylko Wasilij Iwanowicz wyszedł. — Taki sam dziwak jak twój

background image

ojciec, ale w innym rodzaju. Tylko zbyt wiele gada.

— Twoja matka, jak widzę, też zacności kobieta — zauważył Arkadiusz,
— Tak, dobra, prosta. Zobaczysz, jaki nam obiad wyszykuje!
— Nie spodziewaliśmy się dzisiaj panicza i nie przywieźliśmy wołowinki —

powiedział Timofieicz, który przed chwilą przyniósł walizę Bazarowa.

— Obejdzie się bez wołowinki, jak nie ma, to nie! Bieda, powiadają, nie

hańbi.

— Ile dusz ma twój ojciec? — zapytał nagle Arkadiusz.
— Majątek jest własnością matki; zdaje się, że piętnaście.
— Dwadzieścia dwie — zauważył urażony Timofieicz. Rozległo się

człapanie pantofli i znów zjawił się Wasilij Iwanowicz.

— Za chwilę pokój będzie gotów na pana przyjęcie — zawołał triumfalnie —

Arkadiuszu... Nikołajewiczu? Zdaje się, że tak należy się do pana zwracać? A oto
pański służący — dodał wskazując krótko ostrzyżonego chłopca w niebieskim,
podartym na łokciach kaftanie i pożyczonych butach. — Nazywa się Fied'ka.
Powtarzam znowu, chociaż syn zabrania: proszę nam wybaczyć. Zresztą fajkę
nabić potrafi. Przecie pan pali?

— Palę raczej cygara — odrzekł Arkadiusz.
— I bardzo rozsądnie pan czyni. Sam wolą cygara, ale w naszych odległych

okolicach bardzo trudno je dostać.

— No, dosyć już biadolenia — przerwał znowu Bazarow. — Siądź lepiej tu,

na kanapie, i niechże ci się przyjrzę.

Wasilij Iwanowicz roześmiał się i usiadł. Z twarzy był bardzo podobny do

syna, tylko czoło miał niższe i bardziej wąskie, a usta trochę szersze; nieustannie
chodził, poruszał ramionami, jak gdyby ubranie uciskało go pod pachami, mrugał,
kaszlał przebierał palcami podczas gdy jego syn odznaczał się jakąś niedbałą
powolnością ruchów.

— Dość biadolenia! — powtórzył Wasilij Iwanowicz. — Nie myśl,

Eugeniuszu, że chciałem wzruszyć gościa, że to w takiej zapadłej dziurze
mieszkamy. Przeciwnie, uważam, że dla myślącego człowieka nie ma zapadłych
dziur. Staram się zresztą w miarę możności, nie poróść, jak powiadają, pleśnią,
nie zostać w tyle.

Wasilij Iwanowicz wyciągnął z kieszeni nową, żółtą fularową chustkę, którą

zdążył wziąć idąc do pokoju Arkadiusza, i wywijając nią w powietrzu, ciągnął
dalej:

— Nie mówię już o tym, że moi chłopi są na czynszu i że oddałem im ziemię

za połowę zbioru, co stanowi dla mnie dotkliwą stratę. Uważałem to za swój
obowiązek, sam rozsądek tak dyktuje, chociaż inni właściciele ani o tym pomyślą;
mówię o naukach i wykształceniu.

— Tak, widzę tu właśnie „Przyjaciela Zdrowia" na rok 1855 — zauważył

Bazarow.

— Stary kolega przysyła mi go po znajomości — szybko rzucił Wasilij

Iwanowicz. — Ale mamy też niejakie pojęcie o frenologii — dodał zwracając
się zresztą głównie do Arkadiusza i wskazując stojącą na szafie niewielką

background image

gipsową główkę, podzieloną na oznaczone liczbami prostokąty. — Wiemy kto
Schoenlein, kto Rademacher.

— Więc jeszcze wierzą w Rademachera w*** guberni? — zapytał Bazarow.
Wasilij Iwanowicz zakaszlał.
— W guberni... Panowie oczywiście wiecie lepiej; gdzie nam do was?

Przecież wy macie zająć nasze miejsce. W swoich czasach taki zwolennik teorii
humorów jak Hoffman czy Brown ze swym witalizmem wydawali się śmieszni, a
przecież byli kiedyś sławni. Rademachera zastąpił wam ktoś nowy, więc teraz
uznajecie już tylko tego nowego, ale za dwadzieścia lat z niego także będą się
śmiać.

— Powiem ci na pociechę — rzekł Bazarow — że my teraz w ogóle

śmiejemy się z medycyny i nikogo nie uznajemy.

— Jak to? Przecież chcesz być lekarzem? — Tak, lecz jedno drugiemu nie

przeszkadza. Wasilij Iwanowicz pogrzebał środkowym palcem w fajce, gdzie
znajdowało się jeszcze nieco gorącego popiołu.

— Może, może, nie będę się spierał. Bo któż ja jestem? Dymisjonowany

sztabslekarz, wolatu; teraz zostałem agronomem. Służyłem w brygadzie pańskiego
dziadka — zwrócił się znowu do Arkadiusza — tak, tak, wiele w swoim życiu
widziałem. W jakich towarzystwach bywałem, jakich znałem ludzi! Tak jak mnie
pan tu przed sobą widzi, badałem puls księciu Wittgensteinowi, Żukowskiemu.
Takich to ludzi znałem w armii południowej, po roku czternastym, rozumie pan
— mówiąc to Wasilij Iwanowicz znacząco zacisnął wargi. — Wszystkich
znałem! tak, ale moje zadanie jest skromne: pilnuj swego lancetu, i basta! Pański
dziadek to był godny człowiek, prawdziwy żołnierz.

— Przyznaj się, tępy był jak pień, co? — leniwym głosem rzekł Bazarow.
— Ach, Eugeniuszu, jak ty się wyrażasz, bój się Boga!... Oczywiście, generał

Kirsanow nie należał do liczby...

— No, dajmy mu pokój — przerwał Bazarow. — Kiedy jechałem tutaj,

ucieszyłem się widząc, że twój brzozowy lasek pięknie wyrósł.

Wasilij Iwanowicz ożywił się.
— Popatrz tylko, jaki mam teraz ogród! Sam każde drzewko sadziłem. Owoce

są i jagody, i wszelkie zioła lekarskie. Mędrkujcie, jak chcecie, panowie młodzi,
a przecie stary Paraeelsus powiedział świętą prawdę: in herbis, verbis et
lapidibus
... Wiesz przecież, że przestałem praktykować, a jednak ze dwa razy na
tydzień trzeba wracać do dawnego zawodu. Przychodzą po radę, nie można
wypędzić. Zdarza się, że biedacy proszą o pomoc. Lekarzy wcale tu nie ma.
Wyobraź sobie, że pewien mój sąsiad, dymisjonowany major, także leczy.
Pytałem, czy uczył się medycyny. Powiadają mi: nie, nie uczył się, raczej z
filantropii... Cha, cha, z filantropii! Co? cha, cha, cha, cha!

— Fied'ka, nabij mi fajkę! — ostrym tonem powiedział Bazarow.
— Jest tu jeszcze inny lekarz; przyjeżdża do chorego — ciągnął dalej jak

gdyby z rozpaczą w głosie Wasilij Iwanowicz — a chory już ad patres; służący
nie wpuszcza doktora, powiada: „Za późno." Doktor tego nie oczekiwał, zmieszał
się i pyta: „Powiedz, czy twój pan przed śmiercią miał czkawkę?" — „Ano, tak."

background image

— „Długo to trwało?" — „Długo." — ,,No, to wszystko w porządku", i jazda z
powrotem. Cha, cha!

Nikt się nie roześmiał prócz starego Bazarowa; Arkadiusz zdobył się jedynie

na grymas podobny do uśmiechu, Bazarow zaś zaciągnął się fajką. Rozmowa
toczyła się w ten sposób około godziny. Arkadiusz wstąpił jeszcze do swojego
pokoju: była to ubieralnia przy łaźni, ale bardzo przyjemna i czysta. Wreszcie
weszła Tania mówiąc, że obiad już gotów.

Wasilij Iwanowicz wstał pierwszy.
— Chodźmy, panowie! Zechciejcie wybaczyć, jeśli was znudziłem. Może

moja gosposia bardziej was zadowoli.

Obiad, chociaż przygotowany w pośpiechu, bardzo się udał, był nawet obfity,

tylko wino nie dopisało: czarny prawie kseres, kupiony przez Timofieicza w
mieście u zna jomego kupca, zalatywał miedzią czy kalafonią; dokuczały też
muchy. Zazwyczaj chłopak odpędzał je wielką zieloną gałęzią; tym razem jednak
Wasilij Iwanowicz odesłał go obawiając się krytyki ze strony młodego
pokolenia. Arina Własiewna ubrała się odświętnie: włożyła wysoki czepek z
jedwabnymi wstążkami i błękitny szal w deseń. Znów sobie popłakała na widok
swego Jeniuszy, ale mąż nie musiał jej już przywoływać do porządku: szybko
otarła łzy, żeby nie zaplamić szala. Jedli tylko młodzi; gospodarze byli już od
dawna po obiedzie. Usługiwał Fied'ka, który, jak widać, nie przezwyczajony do
noszenia butów, odczuwał ich niezwykły ciężar; pomagała mu ślepa na jedno oko
kobieta o męskich rysach, zwana Anfisuszką, która pełniła obowiązki klucznicy,
opiekunki ptactwa domowego i praczki. Podczas obiadu Wasilij Iwanowicz
chodził bez przerwy po pokoju i ze szczęśliwym, a nawet pełnym błogości
wyrazem twarzy mówił o poważnych obawach, jakie budzi w nim polityka
Napoleona i zagmatwana kwestia włoska. Arina Własiewna nie dostrzegała
Arkadiusza ani nie podsuwała mu potraw; podparłszy piąstką okrągłą twarz,
której pełne wiśniowe usta i pieprzyki na policzkach oraz nad brwiami nadawały
wyraz ogromnie dobroduszny, nie spuszczała oczu z syna i nieustannie
wzdychała: ogromnie chciała się dowiedzieć, na jak długo przyjechał, ale nie
miała odwagi zapytać. „A jeśli powie, że na dwa dni?" — myślała i serce w niej
zamierało. Po pieczystym Wasilij Iwanowicz znikł na chwilę i wrócił z
odkorkowaną butelką szampana. „Chociaż żyjemy na odludziu — zawołał — w
uroczystych wypadkach mamy czym się rozweselić!" Nalał wina do trzech
kielichów oraz małego kieliszka, wzniósł toast: „Na cześć drogich gości", i
jednym haustem, po wojskowemu, wychylił swój kielich zmuszając Arinę
Własiewnę do wypicia zawartości małego kieliszka aż do ostatniej kropli. Kiedy
przyszła kolej na konfitury, Arkadiusz, który nie znosił słodyczy, uważał jednak
za swój obowiązek skosztować po trosze z czterech różnych, świeżo zrobionych
gatunków, tym bardziej że Bazarow odmówił kategorycznie, i zaraz zapalił
cygaro. Potem na stole zja wiła się herbata ze śmietanką, masło i obwarzanki;
następnie Wasilij Iwanowicz zaprowadził wszystkich do ogrodu, żeby nacieszyć
się pięknością wieczoru. Przechodząc obok ławeczki szepnął do Arkadiusza:

— Lubię sobie tutaj pofilozofować patrząc na zachód słońca; to miejsce jest

background image

jakby stworzone dla samotnika. A tam dalej posadziłem kilka ulubionych drzew
Horacego.

— Cóż to za drzewa? — zapytał przysłuchując się Bazarow.
— No... akacje. Bazarow zaczął ziewać.
— Przypuszczam, że czas już, by podróżni spoczęli w objęciach Morfeusza

— zauważył Wasilij Iwanowicz.

— To znaczy czas spać! — podchwycił Bazarow. — Słuszna myśl. Istotnie,

już czas.

Żegnając się z matką pocałował ją w czoło, ona zaś objęła go i ukradkiem, za

jego plecami, trzykrotnie pobłogosławiła go znakiem krzyża. Wasilij Iwanowicz
odprowadził Arkadiusza do jego pokoju, życząc mu „tak błogiego odpoczynku,
jaki znałem w szczęśliwym wieku pana". Rzeczywiście, Arkadiusz spał
doskonale w ubieralni: pachniało tam miętą i dwa świerszcze ćwierkały na
przemian za piecem. Stamtąd Wasilij Iwanowicz udał się do swego gabinetu i
siadłszy na kanapie obok syna zamierzał z nim porozmawiać; lecz Bazarow
natychmiast go odprawił mówiąc, że chce mu się spać; nie zasnął jednak do rana.
Szeroko otwartymi oczyma gniewnie wpatrywał się w ciemność: wspomnienia
dzieciństwa nie miały nad nim władzy, nie mógł się też uwolnić od niedawnych
przykrych wrażeń. Arina Własiewna najpierw pomodliła się do woli; potem
długo jeszcze rozmawiała z Anfisuszką, która, stojąc jak wryta przed swą panią i
patrząc na nią swoim jedynym okiem, tajemniczym szeptem dzieliła się z nią
wrażeniami i uwagami na temat Eugeniusza Wasiliewicza. Staruszce ż radości,
od wypitego wina i dymu cygar zupełnie zakręciło się w głowie; mąż próbował z
nią rozmawiać, ale machnąwszy ręką dał za wygraną. Arina Własiewna była
prawdziwą rosyjską szlachcianeczką z dawnych czasów; powinna była żyć
dwieście lat temu, w epoce starej Moskwy. Była bardzo pobożna i sentymentalna,
wierzyła we wszelkie znaki, wróżby, zaklęcia, sny; wierzyła w opętanych, w
duchy domowe i leśne, w złe spotkania, uroki, ludowe leki, czwartkową sól,
rychły koniec świata; wierzyła, że jeśli na nabożeństwie wielkanocnym nie
zgasną świece, będzie urodzaj na grykę, i że grzyb przestanie rosnąć, jeśli
zobaczy go ludzkie oko; wierzyła, że diabeł lubi trzymać się blisko wody i że
każdy Żyd ma na piersi krwawe znamię; bała się myszy, węży, żab, wróbli,
pijawek, grzmotu, zimnej wody, przeciągu, koni, kozłów, rudych ludzi i czarnych
kotów oraz uważała, że świerszcz i pies to nieczyste zwierzęta; nie jadła
cielęciny, gołębi, raków, sera, szparagów, bulw, zająca ani arbuzów, ponieważ
rozcięty arbuz przypomina głowę Jana Chrzciciela; o ostrygach mówiła
wzdrygając się; lubiła dobrze zjeść, ale surowo przestrzegała postów; spała
dziesięć godzin na dobę, ale nie kładła się wcale, jeśli Wasilia Iwanowicza
zabolała głowa; nie przeczytała żadnej książki prócz Alexisa, czyli Chaty w lesie,
pisała jeden, najwyżej dwa listy na rok, znała się na gospodarstwie, smażeniu
konfitur, suszeniu grzybów, chociaż nic sama nie robiła i w ogóle niechętnie
ruszała się z miejsca. Arina Własiewna była bardzo dobra i na swój sposób
niegłupia. Wiedziała, że na świecie są panowie, którzy powinni rozkazywać, i
ludzie prości, którzy mają służyć, toteż nie raziła jej ani pokora, ani pokłony do

background image

ziemi; ale z podwładnymi obchodziła się delikatnie i łagodnie, żaden ubogi nie
odszedł od niej bez jałmużny i nigdy o nikim źle nie mówiła, chociaż czasem
lubiła poplotkować. W młodości była bardzo ładna, grała na klawikordzie i
trochę mówiła po francusku; lecz w ciągu długoletnich wędrówek z mężem, za
którego wyszła wbrew woli, roztyła się i zapomniała muzyki i francuskiego. Syna
kochała i bała się niewypowiedzianie; zarząd majątkiem zostawiła Wasiliowi
Iwanowiczowi i do niczego się już nie wtrącała: wzdychała, wachlowała się
chusteczką i z przerażenia wciąż wyżej unosiła brwi, kiedy mąż wyjaśniał jej
swoje projekty zmian i nowe zamierzenia. Była podejrzliwa, zawsze oczekiwała
jakiegoś wielkiego nieszczęścia i natychmiast płakała, gdy tylko przypomniała
sobie coś smutnego... Takich kobiet dzisiaj już prawie nie ma. Bóg wie, czy
należy się z tego cieszyć!

background image

XXI


Gdy Arkadiusz wstał z łóżka i otworzył okno, pierwszą osobą, którą

zobaczył, był Wasilij Iwanowicz. Odziany w bucharski szlafrok, przepasany
fularową chustką, staruszek z zapałem kopał w ogrodzie. Na widok swojego
młodego gościa wsparł się na łopacie i zawołał:

— Dzień dobry! Jakże się spało?
— Doskonale! — odpowiedział Arkadiusz.
— A ja tutaj, jak pan widzi, niby ów Cincinnatus, przygotowuję grzędę pod

późną rzepę. Teraz nadeszły takie czasy — chwalić Boga! — że każdy musi
własnymi rękami zdobywać sobie pożywienie; na innych nie należy liczyć:
samemu trzeba pracować. Wygląda na to, że Jean Jacques Rousseau ma rację.
Przed półgodziną ujrzałby mnie pan dobrodziej przy zupełnie innym zajęciu.
Pewnej babie, która skarżyła się, mówiąc ich językiem, na kolki — my nazywamy
to dyzenterią — ja... jakby to rzec?... wlewałem opium; innej wyrwałem ząb;
zaproponowałem jej znieczulenie eterem... ale nie chciała. Wszystko to gratis,
anamater. Zresztą, nic to dla mnie niezwykłego; przecież plebejusz ze mnie, homo
novus
, nie pochodzę ze szlachty starożytnego rodu, jak moja małżonka... Czy nie
zechciałby pan jednak przyjść tu w cień, odetchnąć przed herbatą świeżym
porannym powietrzem?

Arkadiusz zszedł do ogrodu.
— Dzień dobry raz jeszcze! — rzekł Wasilij Iwanowicz, po wojskowemu

przykładając dłoń do zatłuszczonej mycki, którą miał na głowie. — Wiem, że pan
przywykł do zbytku, do wygód, lecz nawet możni świata tego nie gardzą na krótko
skromną chatą.

— Ależ drogi panie — zawołał Arkadiusz — jakiż tam ze mnie możny? Do

zbytku także nie przywykłem.

— Zaraz, zaraz — rzekł z uprzejmym gestem Wasilij Iwanowicz. — Chociaż

teraz jestem już stary, przecież otarłem się trochę w świecie i poznaję ptaka po
locie. Jestem na swój sposób psychologiem i fizjonomistą. Gdybym nie miał tego,
ośmielę się rzec, talentu, dawno bym zginął; jestem człowiek mały, zgnietliby
mnie jak nic. Powiem panu bez komplementów: przyjaźń pańska z moim synem
szczerze mnie cieszy. Widziałem się z nim przed chwilą: według swego
zwyczaju, który pan zna zapewne, zerwał się bardzo wcześnie i pobiegł gdzieś w
okolicę. Pozwoli pan, że zapytam — jak dawno się znacie?

— Od tej zimy.
— Aha. I jeszcze zapytam o jedno — czy jednak nie chciałby pan usiąść? —

zapytam jak ojciec, z największą szczerością: jakiego pan jest zdania o moim
Eugeniuszu?

— Syn pański jest jednym z najwspanialszych ludzi, jakich kiedykolwiek

spotkałem — żywo odpowiedział Arkadiusz.

Oczy Wasilia Iwanowicza rozwarły się nagle szeroko,, a na policzki wystąpił

słaby rumieniec. Łopata wyśliznęła mu się z rąk.

background image

— A więc przypuszcza pan... — zaczął.
— Jestem pewien — podjął Arkadiusz — że pańskiego syna czeka wielka

przyszłość, że wsławi wasze nazwisko. Przekonałem się o tym od pierwszego
spotkania.

— Jakże... jak to było? — ledwie wymówił Wasilij Iwanowicz. Na jego

szerokich wargach ukazał się błogi uśmiech i już z nich nie schodził.

— Chce pan wiedzieć, w jaki sposób się spotkaliśmy?
— Tak... i w ogóle...
Arkadiusz zaczął opowiadać o Bazarowie z większym jeszcze zapałem i

podziwem niż owego wieczora, kiedy tańczył mazura z Odincową.

Wasilij Iwanowicz słuchał go, wycierał nos, kręcił chustkę w rękach, kaszlał,

targał włosy; wreszcie nie wytrzymał: schylił się i pocałował Arkadiusza w
ramię.

— Uszczęśliwił mnie pan zupełnie — rzekł, wciąż się uśmiechając — muszę

panu powiedzieć, że... ubóstwiam mego syna; o mojej staruszce nawet nie mówię:
wiadomo, matka! ale nie śmiem okazywać przy nim swych uczuć, ponieważ on
tego nie lubi. Jest wrogiem wszelkich wynurzeń; wielu nawet potępia go za tak
twardy charakter i uważa to za dowód pychy czy nieczułości; ale takich ludzi jak
on nie można mierzyć zwykłą miarą, prawda? Albo na przykład: inny na jego
miejscu ciągnąłby, ile się da, ze swoich rodziców; a czy pan uwierzy, że nigdy
nie wziął od nas zbytecznej kopiejki, dalibóg!

— To bezinteresowny, rzetelny człowiek — zauważył Arkadiusz.
— Właśnie — bezinteresowny. Ja zaś, Arkadiuszu Nikołajewiczu, nie tylko

go ubóstwiam, ale jestem z niego dumny i cała moja próżność polega na tym, by
kiedyś w jego biografii znalazły się następujące słowa: „Ojcem jego był zwykły
sztabslekarz, który jednak wcześnie zrozumiał jakiego ma syna, i niczego nie
szczędził, aby go wychować..."

Głos staruszka załamał się. Arkadiusz uścisnął mu rękę.
— Jak pan myśli — zapytał Wasilij Iwanowicz po chwili milczenia — chyba

nie w dziedzinie medycyny osiągnie ową sławę, którą mu pan przepowiada?

— Oczywiście, nie w medycynie, chociaż i tutaj będzie jednym z pierwszych

uczonych.

— W jakiej więc dziedzinie, Arkadiuszu Nikołajewiczu?
— Trudno to dzisiaj powiedzieć, ale będzie sławny.
— Będzie sławny! — powtórzył staruszek i pogrążył się w zadumie.
— Arina Własiewna kazała prosić na herbatę — powiedziała Anfisuszka

przechodząc obok z ogromnym półmiskiem dojrzałych malin.

Wasilij Iwanowicz otrząsnął się z zadumy.
— Czy do malin będzie zimna śmietanka?
— A będzie, proszę pana.
— Ale zimna, pamiętaj! Niech pan nie robi ceremonii, Arkadiuszu

Nikołajewiczu, proszę wziąć więcej. Ale czemu to Eugeniusza nie widać?

— Jestem tutaj — rozległ się głos Bazarowa z pokoju Arkadiusza.
Wasilij Iwanowicz szybko się odwrócił.

background image

— Aha! Chciałeś odwiedzić swego przyjaciela; spóźniłeś się, amice, myśmy

tu już sobie ucięli długą pogawędkę. Teraz trzeba pójść na herbatę, matka prosi.
Muszę zresztą z tobą porozmawiać.

— O czym?
— Mam tu chłopaka, który cierpi na icterus...
— To znaczy na żółtaczkę?
— Tak, na chroniczny i uparty icterus. Przepisywałem mu tysiącznik i

świętojańskie ziele; kazałem jeść marchew, dawałem sodę; ale to są paliatywy,
trzeba by coś radykalniejszego. Jestem pewien, że choć śmiejesz się z medycyny,
potrafisz dać mi mądrą radę. Lecz zostawmy to na potem. Teraz chodźmy na
herbatę.

Wasilij Iwanowicz żywo wstał z ławeczki i zaśpiewał arię z Roberta Diabła:
Ustanowimy sobie prawa, prawa, prawa, By radość życia pełną czaszą pić...
— Nadzwyczajna żywotność! — rzekł Bazarow odchodząc od okna.
Nadeszło południe. Słońce paliło zza cienkiej zasłony białawych obłoków,

gęsto pokrywających całe niebo. Cisza była zupełna, tylko koguty czupurnie
przekrzykiwały się na wsi, budząc w każdym, kto je słyszał, dziwne wrażenie
senności i nudy; gdzieś wysoko, wśród wierzchołków drzew, jak płaczliwe
wezwanie rozlegało się nie milknące kwilenie młodego jastrzębia. Arkadiusz i
Bazarow leżeli w cieniu niewielkiego stogu siana, podesławszy sobie dwa
naręcza szeleszczącej i suchej, ale jeszcze zielonej i wonnej trawy.

— Ta osina — zaczął Bazarow — przypomina mi moje dzieciństwo; rośnie

na skraju dołu, który został po murowanej wozowni; byłem wówczas przekonany,
że ten dół i osina wyposażone są w osobliwą moc: nigdy się tu nie nudziłem. Nie
rozumiałem wtedy, że nie nudziłem się, ponieważ byłem dzieckiem. Teraz jestem
dorosły i owa moc już nie działa,

— Ile czasu tu spędziłeś? — zapytał Arkadiusz.
— Dwa lata bez przerwy; potem wyjeżdżaliśmy. Prowadziliśmy koczowniczy

tryb życia, najwięcej włóczyliśmy się po miastach.

— A ten dom dawno stoi?
— Dawno. Zbudował go jeszcze mój dziad, ojciec matki.
— Kim był twój dziadek?
— Diabli go wiedzą. Jakiś sekund-major. Służył pod Suworowem i wciąż

opowiadał o przeprawie przez Alpy. Na pewno łgał.

— Więc to dlatego wisi u was w salonie portret Suworowa! Lubię takie

domki jak wasz, stare i ciepłe; mają jakiś osobliwy zapach.

— Zapach nostrzyku i oliwy z lampek przed ikonami — powiedział ziewając

Bazarow. — A ile much w tych miłych domkach... Uff!

— Powiedz — zaczął Arkadiusz po chwili milczenia — czy nie krępowano

cię w dzieciństwie?

— Widzisz przecie, jacy są moi rodzice. Niezbyt srodzy z nich ludzie.
— Kochasz ich, Eugeniuszu?
— Kocham!
— Oni ciebie tak kochają! Bazarow milczał.

background image

— Wiesz, o czym myślę? — powiedział wreszcie, zakładając ręce pod

głowę. — Nie wiem. O czym?

— Myślę, że dobrze moim rodzicom żyć na świecie. Ojciec mając lat

sześćdziesiąt krząta się, rozprawia o „paliatywach", leczy ludzi, jest
wspaniałomyślny wobec wieśniaków, słowem, dobrze sobie żyje; matce też jest
dobrze: dzień ma tak bardzo wypełniony wszelkimi zajęciami, wzdychaniem i
popłakiwaniem, że nie ma czasu się zastanawiać. Ja zaś...

— A ty?
— A ja myślę: oto leżę sobie pod tym stogiem... Niewielkie miejsce, które

zajmuję, jest tak bardzo nieznaczne w porównaniu z resztą przestrzeni, gdzie mnie
nie ma i gdzie nikogo nie obchodzę; cząsteczka czasu, którą przeżyję, tak jest
znikoma wobec wieczności, gdzie mnie nie było i nie będzie... I w tym atomie, w
tym punkcie matematycznym krąży krew, pracuje mózg, pragnie nawet czegoś...
Co za nonsens! Jakie głupstwa!

— Pozwól, ale to, co mówisz, odnosi się do wszystkich ludzi...
— Masz słuszność — podjął Bazarow. — Chciałem powiedzieć, że oni

właśnie, to znaczy moi rodzice, są zajęci i nie martwią się własną nicością, nie
cuchnie im ona... a ja... czuję tylko nudę i złość.

— Złość? Dlaczego?
— Dlaczego? Jak to dlaczego? Czyżbyś zapomniał?
— Pamiętam wszystko, a mimo to nie widzę powodu, dla którego miałbyś

prawo się złościć. Jesteś nieszczęśliwy, przyznaję, ale...

— Ech! Arkadiuszu Nikołajewiczu, widzę, że ty pojmujesz miłość jak

wszyscy młodzi ludzie nowego pokolenia: cip, cip, cip, kureczko, a gdy tylko
kureczka zacznie się przybliżać — w nogi! Ja nie jestem taki. Ale dość o tym!
Wstyd mówić o rzeczach, na które nie ma rady. — Odwrócił się na bok. — Ho,
ho! Oto dzielna mrówka wlecze na wpół martwą muchę. Ciągnij, bracie, ciągnij!
Nie zważaj na to, że się opiera, korzystaj, że jako zwierzę masz prawo nie
uznawać współczucia, nie tak jak my wszyscy, ' co wciąż udajemy.

— I ty to mówisz, Eugeniuszu! Kiedyż to zdarzyło ci się udawać?
Bazarow podniósł głowę.
— Z tego tylko mogę być dumny. Sam się nie wykoślawiłem, więc i baba

mnie nie złamie. Amen! Skończone! Więcej na ten temat nie usłyszysz ode mnie
ani słowa.

Przyjaciele leżeli przez pewien czas w milczeniu.
— Tak — zaczął Bazarow — człowiek to dziwna istota. Jeśli spojrzeć z boku

i z daleka na odludne życie, jakie tu wiodą nasi „ojcowie", wydawałoby się:
czegóż można chcieć jeszcze? Jedz, pij i wiedz, że postępujesz w najbardziej
słuszny i rozumny sposób. Ale nie! Nuda cię zadręczy. Masz ochotę obcować z
ludźmi, nawet im wymyślać, a mimo wszystko obcować z nimi.

— Należałoby tak ułożyć życie, żeby każda chwila miała jakiś sens — rzekł

w zamyśleniu Arkadiusz.

— A pewnie! Wszystko, co ma sens, chociaż bywa kłamliwe, daje

przyjemność, ale i z tym, co nie ma sensu, też można się pogodzić... Kłopoty,

background image

drobne troski... oto prawdziwe nieszczęście.

— Kłopoty nie istnieją dla człowieka, jeżeli ich nie uznaje.
— Hm... powiedziałeś odwrócony komunał. — Jak to? Co przez to

rozumiesz?

— Widzisz, powiedzieć, że oświata jest pożyteczna, to komunał; powiedzieć

zaś, że oświata jest szkodliwa, to odwrócony komunał. Wygląda bardziej
błyskotliwie, w istocie jest jednak tym samym.

— Ale gdzie jest prawda, po której strome?
— Gdzie? Odpowiem ci jak echo: gdzie?
— Jesteś dziś w melancholijnym nastroju, Eugeniuszu. — Doprawdy? Może

zbyt mnie rozgrzało słońce, nie wolno też jeść tyle malin.

— W takim razie dobrze byłoby się zdrzemnąć.
— Owszem, tylko nie patrz na mnie: każdy człowiek, gdy śpi, ma głupią

twarz.

— Nie wszystko ci jedno, co o tobie myślę?
— Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Prawdziwy człowiek nie powinien się

troszczyć o podobne rzeczy; prawdziwym człowiekiem jest ten, nad którym nie
ma co się zastanawiać, ale którego się słucha lub nienawidzi.

— Dziwne! Nie czuję do nikogo nienawiści — rzekł po namyśle Arkadiusz.
— A ja — do bardzo wielu! Ty masz duszę tkliwą, jesteś mazgaj, gdzie tobie

do nienawiści!... Łatwo się mieszasz, nie bardzo na siebie liczysz...

— A ty — przerwał Arkadiusz — liczysz na siebie? Masz o sobie dobre

mniemanie?

Bazarow milczał chwilę.
— Jeśli spotkam człowieka, który mi nie ustąpi — rzekł powoli — wtedy

zmienię pogląd na siebie. Nienawidzić! Na przykład powiedziałeś dzisiaj, kiedy
przechodziliśmy obok chaty naszego starosty, Filipa — śliczna chata, bielutka —
otóż powiedziałeś, że Rosja wówczas osiągnie doskonałość, kiedy każdy chłop
będzie miał takie mieszkanie, i że (każdy z nas powinien się do tego przyczynić...
Znienawidziłem owego najnędzniejszego chłopa, Filipa czy Sidora, dla którego
mamy wyłazić ze skóry i nie usłyszeć nawet od niego: dziękuję... Zresztą po kiego
diabła mi jego podziękowanie? Przypuśćmy więc, że będzie mieszkał w białej
chacie, a na mnie już trawa wyrośnie — i co dalej?

— Dosyć, Eugeniuszu... słuchając tego, co dziś mówisz, mimo woli trzeba się

zgodzić z ludźmi, którzy zarzucają nam brak zasad.

— Mówisz jak twój stryj. Nie ma żadnych zasad, czyżbyś się dotychczas tego

nie domyślił! Istnieją tylko doznania. Wszystko od nich zależy.

— Jak to?
— Po prostu. Mnie, na przykład, odpowiada negacja, właśnie dzięki

doznaniom. Przeczenie sprawia mi przyjemność, tak jest zbudowany mój mózg
— i kropka! Dlaczego mi podoba się chemia? Dlaczego ty lubisz jabłka?
Również dzięki doznaniom. Wszystko to jedna i ta sama sprawa. Głębiej ludzie
nie sięgną nigdy. Nie każdy ci to powie i ja także drugi raz tego nie powtórzę. —
Więc jak? Czy uczciwość to także doznanie? — Oczywiście!

background image

— Eugeniuszu!... — zaczął smutnym głosem Arkadiusz. — Cóż? Nie w smak

ci to? — przerwał Bazarow. —

Nie, bracie! Jeśli postanowiłeś wszystko kosić, walże i siebie po nogach!...

Dosyć jednak tej filozofii. „Przyroda tchnie milczeniem snu — powiedział
Puszkin.

— Nigdy Puszkin nie powiedział nic podobnego — rzekł Arkadiusz.
— Więc jeśli nie powiedział, to jako poeta mógł i powinien był powiedzieć.

Ale wiesz, on na pewno służył w wojsku.

— Puszkin nigdy nie był w wojsku!
— Zlituj się, przecież znajdziesz u niego na każdej stronicy: Na bój, na bój!

za honor Rosji!

— Cóż ty za bajdy zmyślasz! Przecież to po prostu oszczerstwo.
— Oszczerstwo? I cóż z tego! Sądzisz, że przestraszę się tego słowa?

Choćbyś rzucił na człowieka najgorsze oszczerstwo, w gruncie rzeczy zasługuje
na dwadzieścia razy większe.'

— Śpijmy raczej! — z irytacją rzekł Arkadiusz.
— Ależ najchętniej! — odparł Bazarow.
Ale nie mogli spać. Niemal wrogie uczucie ogarnęło serca obu młodzieńców.

Po pięciu minutach otworzyli oczy i spojrzeli na siebie w milczeniu.

— Patrz — powiedział nagle Arkadiusz. — Z drzewa zerwał się suchy liść

klonu i spada na ziemię; jego lot jest całkiem podobny do lotu motyla. Czy to
niedziwne? To, co jest martwe i najsmutniejsze, przypomina to, co żywe i
najbardziej wesołe.

— O mój przyjacielu, Arkadiuszu Nikołajewiczu! — zawołał Bazarow — o

jedno cię proszę: nie mów pięknie.

— Mówię, jak umiem... Zresztą to despotyzm. Przyszła ani myśl do głowy;

dlaczego nie miałbym jej wypowiedzieć?

— Tak; ale dlaczego mnie także nie wolno wypowiedzieć swojej myśli?

Uważam, że mówić pięknie jest rzeczą nieprzyzwoitą.

— Cóż więc jest przyzwoite? Kłócić się?
— Ho, ho! Widzę, że masz zamiar wstąpić w ślady stryjaszka. Jakże

ucieszyłby się ten idiota, gdyby ciebie słyszał!

— Jak nazwałeś Pawła Pietrowicza?
— Nazwałem go, jak na to zasługuje — idiotą.
— To jednak nie do zniesienia! — zawołał Arkadiusz.
— Aha, odezwały się w tobie uczucia rodzinne — spokojnie rzekł Bazarow.

— Zauważyłem, że te uczucia bardzo uparcie trzymają się ludzi. Człowiek
wszystkiego się wyrzeknie, odrzuci wszelkie przesądy, ale przyznać, że brat,
który kradnie cudze chusteczki, jest złodziejem, to już ponad jego siły. No bo
doprawdy: mój brat, mój — a nie geniusz... czy to możliwe?

— Odezwało się we mnie zwykłe poczucie sprawiedliwości, a nie uczucia

rodzinne — zapalczywie sprzeciwił się Arkadiusz. — Ponieważ jednak tego nie
rozumiesz, ponieważ brak ci tego doznania, więc nie możesz o nim wyrokować.

— Słowem: Arkadiusz Kirsanow jest zbyt wzniosły, abym go mógł

background image

zrozumieć; chylę więc głowę i milknę.

— Dosyć, Eugeniuszu, bo się pokłócimy.
— Ach, Arkadiuszu! Proszę cię, pokłóćmy się raz, ale porządnie, tak na

dobre!

— Tą drogą dojdziemy jednak...
— Do bójki? — podchwycił Bazarow. — No, cóż? Tutaj na sianie, w tak

idyllicznym otoczeniu, z dala od świata i ludzkich spojrzeń, jakoś to ujdzie. Ale
nie dasz mi rady. Natychmiast chwycę cię za gardło...

Bazarow rozcapierzył swoje długie i twarde palce. Arkadiusz odwrócił się i

jakby żartem gotował się do walki... Ale twarz przyjaciela wydała mu się tak
złowieszcza, a w jego wykrzywionych uśmiechem ustach, w płonących oczach
widać było tak nieżartobliwą pogróżkę, że poczuł mimo woli strach...

— A, jesteście tutaj! — rozległ się w tej chwili głos Wasilia Iwanowicza —

i stary sztabslekarz w marynarce z domowego płótna i w słomianym, także
domowej roboty, kapeluszu ukazał się młodym ludziom. — A ja was szukam,
szukam... Ależ doskonałe wybraliście sobie miejsce i wspaniale spędzacie czas.
Leżąc na „ziemi" patrzeć w „niebo"... Wiecie, to ma jakieś osobliwe znaczenie!

— Patrzę w niebo tylko wtedy, kiedy chcę kichnąć! — mruknął Bazarow i

zwróciwszy się do Arkadiusza dodał półgłosem: — Że też nam przeszkodził!

— No, dosyć — szepnął Arkadiusz i ukradkiem uścisnął rękę przyjaciela. —

Ale żadna przyjaźń nie wytrzyma długo takich starć.

— Patrzę na was, moi młodzi przyjaciele — mówił tymczasem Wasilij

Iwanowicz kiwając głową i opierając się skrzyżowanymi rękami na przemyślnie
wygiętej lasce własnej roboty, z figurką Turka zamiast gałki — patrzę i napatrzeć
się nie mogę. Ile w was siły, kwitnącej młodości, uzdolnień, talentów!
Doprawdy... Kastor i Polluks!

— Patrzajcie, do mitologii sięgnął! — rzekł Bazarow. — Od razu widać, że

w swoim czasie mocny był z ciebie łacinnik! Zdaje się, że miałeś nawet srebrny
medal za wypracowanie?

— Dioskurowie, Dioskurowie! — powtórzył Wasilij Iwanowicz.
— Dosyć, ojcze, nie roztkliwiaj się.
— Chyba raz mi wolno — wybąkał staruszek. — Zresztą, panowie, szukałem

was nie po to, żeby wam prawić komplementy: po pierwsze, chciałem wam
powiedzieć, że wkrótce będzie obiad; po drugie, rad bym cię uprzedzić,
Eugeniuszu... jesteś mądrym człowiekiem, znasz ludzi, znasz kobiety i wobec tego
wybaczysz... Twoja matka kazała odprawić nabożeństwo z okazji twego
przyjazdu. Nie sądź, że proszę cię, abyś był obecny na tym nabożeństwie: już się
skończyło; lecz ojciec Aleksy...

— Pop?
— Tak, będzie u nas na obiedzie... Nie spodziewałem się tego, nawet nie

doradzałem... ale tak jakoś wyszło... nie zrozumiał mnie... I Arina Własiewna...
Zresztą to bardzo dobry i rozsądny człowiek...

— Przecież nie zje przy obiedzie mojej porcji? — zapytał Bazarow.
Wasilij Iwanowicz roześmiał się.

background image

— Ależ co ty mówisz!
— Nic więcej nie wymagam. Z każdym mogę zasiąść do stołu.
Wasilij Iwanowicz poprawił kapelusz.
— Byłem przekonany — powiedział — że jesteś ponad wszelkie przesądy.

Nawet ja, w sześćdziesiątym drugim roku życia także nie mam przesądów.
(Wasilij Iwanowicz nie miał odwagi przyznać się, że sam życzył sobie tego
nabożeństwa... Był nie mniej pobożny niż żona.) Ojciec Aleksy bardzo chciał cię
poznać. Zobaczysz, że ci się spodoba. W karty gra chętnie, nawet... ale to już
między nami... pali fajkę.

— Bardzo dobrze. Po obiedzie zasiądziemy zatem do jerałasza i ogram go

bez litości.

— Che, che, che, zobaczymy! Na dwoje babka wróżyła.
— Cóż, przypomnisz sobie młode lata — rzekł z osobliwym akcentem

Bazarow.

Brązowe policzki Wasilia Iwanowicza okrył lekki rumieniec.
— Jak ci nie wstyd, Eugeniuszu... Co było, to było. Tak, gotów jestem

przyznać się panu, że miałem tę namiętność w młodości; ale też zapłaciłem za to!
Co za upał! Pozwólcie, że siądę przy was. Nie przeszkadzam?

— Ani trochę — odpowiedział Arkadiusz. Wasilij Iwanowicz postękując

usiadł na sianie.

— Wasze legowisko, moi panowie — zaczął — przypomina mi moje życie

obozowe, punkty opatrunkowe gdzieś, przy jakimś stogu jak ten, i to jeszcze było
świetnie. — Westchnął. — Wiele doświadczyłem w. życiu. Gdybyście chcieli,
opowiedziałbym wam na przykład ciekawy epizod z epidemii dżumy w
Besarabii.

— Ten, za który dostałeś Włodzimierza? — podchwycił Bazarow. — Wiemy,

wiemy... Dlaczego właściwie go nie nosisz?

— Mówiłem ci przecie, że nie mam przesądów — bąknął Wasilij Iwanowicz

(poprzedniego dnia kazał odpruć czerwoną wstążeczkę od surduta) i zaczął
opowiadać ów epizod. — Zasnął — szepnął nagle do Arkadiusza wskazując na
Bazarowa i dobrodusznie mrugając. — Wstawaj, Eugeniuszu! — dodał głośno.
— Chodźmy na obiad!

Ojciec Aleksy, postawny i tęgi mężczyzna o gęstych, starannie rozczesanych

włosach, w liliowej jedwabnej riasie ściągniętej haftowanym pasem, okazał się
człowiekiem zręcznym i umiejącym się znaleźć. Pierwszy podał rękę
Arkadiuszowi i Bazarowowi, jakby rozumiejąc, że nie potrzebują jego
błogosławieństwa, i w ogóle obejście miał swobodne. Potrafił zachować
godność, ale i innych nie urażał; przy sposobności pokpił sobie trochę z
seminaryjnej łaciny, ale wystąpił w obronie swego archijereja; wypił dwa
kieliszki wina, ale za trzeci podziękował; wziął od Arkadiusza cygaro, lecz nie
zapalił mówiąc, że zabierze je do domu. Miał tylko pewne nieprzyjemne
przyzwyczajenie: wolno i ostrożnie podnosił wciąż rękę do twarzy, żeby chwytać
muchy, i niekiedy je przy tym rozgniatał. Zasiadł do gry okazując w sposób
umiarkowany zadowolenie i skończyło się na tym, że wygrał od Bazarowa 2

background image

ruble 50 kopiejek asygnatami: w domu Ariny Własiewny nie wiedziano nawet o
srebrze. Arina Własiewna, jak przedtem, siedziała obok syna (nie grała w karty) i
jak przedtem, podpierała piąstką twarz, a wstawała tylko po to, by kazać podać
jakieś nowe przysmaki. Bała się pogładzić Bazarowa, on zaś nie zachęcał jej do
pieszczot; zresztą Wasilij Iwanowicz poradził jej, żeby go za bardzo „nie
niepokoiła". „Młodzi ludzie tego nie lubią" — powtarzał. (Nie trzeba nawet
mówić, jaki owego dnia był obiad; Timofieicz osobiście pojechał o świcie po
jakąś specjalną czerkaską wołowinę; karbowy popędził w drugą stronę po
miętusy, jazgarze i raki; za same grzyby zapłacono babom 42 kopiejki.) Lecz
spojrzenie Ariny Własiewny, nieustannie skierowane na syna, wyrażało coś
więcej niż oddanie i tkliwość; widać w nim było smutek pomieszany z
ciekawością i lękiem oraz nieśmiały wyrzut.

Bazarow nie miał ochoty zastanawiać się nad tym, co wyraża wzrok matki;

zwracał się do niej bardzo rzadko, i to tylko z króciutkimi pytaniami. Raz
poprosił ją o rękę „na szczęście"; ostrożnie położyła swoją miękką, małą rękę na
jego twardej i szerokiej dłoni.

— No i jak — zapytała po chwili — nie pomogło?
—. Wypadło jeszcze gorzej — odpowiedział z niedbałym uśmiechem.
— Młody człowiek za bardzo ryzykuje — jak gdyby z żalem rzekł ojciec

Aleksy i pogładził swoją piękną brodę.

— Napoleońska zasada, ojcze, napoleońska — podchwycił Wasilij

Iwanowicz i wyszedł w asa.

— Toteż doprowadziła go do wyspy Św. Heleny — powiedział ojciec

Aleksy i przebił asa atutem.

— Czy nie chciałbyś wody z sokiem porzeczkowym, Jeniusza? — zapytała

Arina Własiewna. Bazarow wzruszył tylko ramionami.

— Nie! — mówił następnego dnia do Arkadiusza — wyjeżdżam stąd jutro.

Nuda; chciałoby się pracować, ale tu nie można. Pojadę znów do was na wieś;
zostawiłem tam wszystkie preparaty. U was można się przynajmniej zamknąć. A
tutaj ojciec powtarza mi: „Mój gabinet jest do twojej dyspozycji, nikt ci nie
będzie przeszkadzał" ale nie odstępuje mnie na krok. Przykro byłoby się przed
nim zamykać. Matka tak samo. Słyszę, jak wzdycha za ścianą, a gdy pójdę do niej,
nie wiem, co jej powiedzieć.

— Bardzo się zmartwi — rzekł Arkadiusz — i ojciec także.
— Wrócę jeszcze do nich.
— Kiedy?
— Gdy będę jechał do Petersburga.
— Żal mi zwłaszcza twojej matki.
— Co. znowu? Zjednała cię jagodami?
Arkadiusz spuścił oczy.
— Nie znasz swojej matki, Eugeniuszu. To nie tylko przezacna, ale i bardzo

mądra kobieta, doprawdy! Dziś z rana rozmawiała ze mną pół godziny, mówiła
rozsądnie i zajmująco.

— Na pewno cały czas o mnie?

background image

— Nie tylko o tobie.
— Być może; jako postronny, widzisz więcej. Jeśli kobieta potrafi prowadzić

półgodzinną rozmową, to dobry znak. Mimo to wyjadę.

— Niełatwo ci będzie im o tym powiedzieć. Wciąż tylko zastanawiają się, co

będziemy robili przez następne dwa tygodnie.

— To prawda, niełatwo. Diabeł mnie dziś skusił, żeby podrażnić ojca:

niedawno kazał wychłostać jednego ze swoich czynszowych chłopów, i bardzo
dobrze zrobił; tak, nie patrz na mnie z takim przerażeniem, bardzo dobrze zrobił,
bo to straszliwy złodziej i pijak; ale ojciec nie przypuszczał, że wiem o tym.
Zmieszał się bardzo i na dobitkę muszę go jeszcze teraz zmartwić... Ale to nic!
Do wesela się zagoi.

Bazarow powiedział: „To nic!", lecz cały dzień minął, zanim zdecydował się

powiadomić Wasilia Iwanowicza o swoim zamiarze. Gdy żegnał się z nim na
dobranoc w gabinecie, rzekł wreszcie udając, że ziewa:

— Ach, prawda... byłbym zapomniał ci powiedzieć... Każ wysłać jutro nasze

konie do Fiedota, na przeprząg.

Wasilij Iwanowicz zdumiał się:
— Czyżby pan Kirsanow wyjeżdżał?
— Tak, jadę z nim razem.
Wasilij Iwanowicz cofnął się przerażony. ..— Wyjeżdżasz?
— Tak... muszę. Zarządź, proszę, co do koni.
— Dobrze... — wyjąkał staruszek. — Na przeprząg... dobrze... tylko... tylko...

Jakże to tak?

— Muszę pojechać do niego na krótko. Potem znowu tu wrócę.
— Tak. Na krótko... dobrze. — Wasilij Iwanowicz wyjął chustkę i

wycierając nos, schylił się prawie do ziemi. — No cóż... wszystko będzie
gotowe. Myślałem, że ty do nas na dłużej... Trzy dni... po trzech latach, to mało,
mało Eugeniuszu!

— Przecież ci mówię, że wkrótce wrócę. Muszę jechać.
— Musisz... No cóż! Przede wszystkim trzeba spełnić obowiązek... Więc

wysłać konie? Dobrze. Oczywiście, nie spodziewaliśmy się tego. Matka
poprosiła sąsiadkę o kwiaty, chciała przybrać twój pokój. (Wasilij Iwanowicz
nie wspomniał już o tym, że każdego ranka, skoro świt, stojąc w rannych
pantoflach na bosych nogach, wydobywał drżącymi palcami jedną podartą
asygnatę za drugą, naradzał się z Timofieiczem i polecał mu załatwienie
najrozmaitszych sprawunków, kładąc nacisk zwłaszcza na wiktuały i czerwone
wino, które, o ile można było zauważyć, bardzo zasmakowało młodym ludziom.)
Swoboda to rzecz najważniejsza; oto moja zasada... nikogo nie należy
krępować... nie...

Zamilkł nagle i skierował się ku drzwiom.
— Wkrótce zobaczymy się, ojcze, doprawdy.
Ale Wasilij Iwanowicz nie odwracając się machnął ręką i wyszedł. W

sypialni zastał żonę już w łóżku i zaczął się modlić szeptem, żeby jej nie zbudzić.
Obudziła się jednak.

background image

— To ty, Wasiliu Iwanowiczu? — Tak, mateczko.
— Wracasz od Jeniuszy? Wiesz, obawiam się, czy wygodnie mu spać na

kanapie. Kazałam Anfisuszce, by podłożyła mu twój polowy materac i nowe
poduszki; dałabym mu jeszcze nasz piernat, ale pamiętam, że nie lubi spać na
miękkim posłaniu.

— Wszystko dobrze, mateczko, bądź spokojna. Jest mu wygodnie. Boże, bądź

miłościw nam grzesznym — ciągnął dalej półgłosem swą modlitwę. Zrobiło mu
się żal żony: nie chciał jej powiedzieć przed nocą, jakie ją czeka zmartwienie.

Bazarow i Arkadiusz odjechali następnego dnia. Już od samego rana cały dom

posmutniał; Anfisuszce naczynia leciały z rąk; nawet Fied'ka zdumiał się tak
bardzo, że zdjął buty. Wasilij Iwanowicz uwijał się żwawiej niż kiedykolwiek;
widać było, że stara się zachować dzielnie: mówił głośno i stukał butami, ale
twarz mu się ściągnęła, wzrok wciąż błądził wokół syna. Arina Własiewna cicho
płakała; straciłaby zupełnie równowagę i panowanie nad sobą, gdyby rano mąż
nie uspokajał jej przez całe dwie godziny. Ale kiedy Bazarow po wielokrotnych
obietnicach, że wróci najdalej za miesiąc, wyrwał się wreszcie z jej objęć i
wsiadł do tarantasu, kiedy ruszyły konie i zadźwięczał dzwoneczek, kiedy zaczęły
się obracać koła i już nie widać było nic, a kurz przydrożny opadł, kiedy zgięty
wpół Timofieicz chwiejąc się na nogach powlókł się do swojej izdebki, kiedy
staruszkowie zostali sami w swym domu, który także jak gdyby postarzał się i
skurczył — Wasilij Iwanowicz, jeszcze przed kilku minutami dzielnie
powiewający chustką na ganku, opadł na krzesło i spuścił głowę na piersi. —
Porzucił nas, porzucił! — wyszeptał. — Porzucił, było mu z nami nudno. Jestem
teraz sam jak palec! — powtórzył kilkakrotnie i za każdym razem wyciągał przed
siebie rękę z wysuniętym wskazującym palcem. Wtedy zbliżyła się do niego
Arina Własiewna i przytuliwszy swą siwą głowę do jego siwej głowy, rzekła: —
Cóż robić, Wasia! Syn jest niby odcięta ręka — nie przyrośnie z powrotem. Jak
sokół: przyleci i odleci, kiedy zechce; a my jak opieńki przy dziupli, siedzimy
obok siebie i nie ruszamy się na krok. Tylko ja zawsze będę taka sama dla ciebie,
a ty będziesz taki sam dla mnie.

Wasilij Iwanowicz oderwał ręce od twarzy i objął żonę tak mocno, jak nie

obejmował jej nawet w młodości: pocieszyła go bowiem w strapieniu.

background image

XXII


Nasi przyjaciele w milczeniu, niekiedy tylko wymieniając obojętne słowa,

dojechali do Fiedota. Bazarow niezupełnie był z siebie zadowolony; Arkadiusz
wręcz był z niego nierad. Na domiar czuł w sercu ów nie mający przyczyny
smutek, który znają tylko bardzo młodzi ludzie. Furman zmienił konie i
wdrapawszy się na kozioł zapytał: — Na prawo czy na lewo?

Arkadiusz drgnął. Droga na prawo prowadziła do miasta, a stamtąd do domu,

droga na lewo do Odincowej.

Spojrzał na Bazarowa.
— Eugeniuszu — zapytał — na lewo? Bazarow odwrócił się.
— Cóż to za głupstwa? — mruknął.
— Pewno, że głupstwa — odpowiedział Arkadiusz. — No, i co z tego? Czy

to nam pierwszyzna?

Bazarow nasunął czapkę na czoło.
— Jak chcesz — rzekł wreszcie.
— Na lewo! — krzyknął Arkadiusz.
Tarantas ruszył w kierunku na Nikolskoje. Ale zdecydowawszy się na

głupstwo, przyjaciele milczeli jeszcze bardziej uparcie niż przedtem, a nawet
wydawali się zagniewani.

Sposób, w jaki ochmistrz przyjął ich na ganku, pozwolił im się domyślić, że

postąpili nierozsądnie, idąc za głosem nagłej fantazji. Najwidoczniej nie
oczekiwano ich tutaj. Dość długo i z dość głupimi minami siedzieli w salonie.
Wreszcie wyszła do nich Odincowa. Przywitała ich ze zwykłą uprzejmością, lecz
wyraziła zdziwienie, że wrócili tak szybko, i jak można było wywnioskować z jej
powolnych ruchów i słów, niezbyt była rada wizycie. Oświadczyli natychmiast,
że zajechali tylko po drodze i za jakie cztery godziny wyruszą dalej do miasta.
Odincowa poprzestała na słabym proteście, prosiła Arkadiusza, aby kłaniał się
od niej ojcu i posłała po ciotkę. Księżniczka zjawiła się mocno zaspana, co
przydawało jej pomarszczonej, starej twarzy wyrazu jeszcze większej złości.
Katia czuła się niezbyt dobrze i nie wychodziła ze swojego pokoju. Arkadiusz
zrozumiał nagle, że co najmniej tak samo chciał ujrzeć Katię jak Annę
Siergiejewnę. Cztery godziny minęły na błahych rozmowach o tym i o owym;
Anna Siergiejewna słuchała i mówiła bez uśmiechu. Dopiero przy pożegnaniu jak
gdyby obudziła się w jej duszy dawna przyjaźń.

— Jestem teraz w bardzo złym nastroju — powiedziała — lecz nie

zwracajcie na to uwagi i przyjeżdżajcie za jakiś czas, zapraszam panów obu.

Bazarow i Arkadiusz odpowiedzieli jej milczącym ukłonem, wsiedli do

pojazdu i nigdzie już się nie zatrzymując ruszyli do domu, gdzie znaleźli się
następnego dnia wieczorem. Przez całą drogę żaden z nich nie wspomniał nawet
nazwiska Odincowej; zwłaszcza Bazarow prawie nie otwierał ust i z jakąś
zawziętą determinacją wciąż patrzył w bok poza gościniec.

W Marianie wszyscy niezwykle się ucieszyli z ich przyjazdu. Długa

background image

nieobecność syna zaniepokoiła już nieco Mikołaja Pietrowicza; kiedy Fieniczka z
błyszczącymi oczyma wpadła do jego pokoju oznajmiając przyjazd „młodych
panów", krzyknął, podskoczył na kanapie i zerwał się na równe nogi; nawet
Paweł Pietrowicz poczuł pewnego rodzaju przyjemne podniecenie i pobłażliwie
uśmiechał się potrząsając ręce przybyłych. Zaczęto rozmawiać, zadawać pytania;
przeważnie mówił Arkadiusz, zwłaszcza przy kolacji, która przeciągnęła się
jeszcze długo po północy. Mikołaj Pietrowicz kazał podać kilka butelek porteru,
przywiezionego dopiero co z Moskwy, i sam rozochocił się tak, że policzki jego
przybrały barwę malinową; wciąż śmiał się trochę dziecinnym, trochę nerwowym
śmiechem. Ogólne ożywienie udzieliło się także służbie. Duniasza jak szalona
biegała tam i z powrotem, trzaskając drzwiami, a Piotr o trzeciej nad ranem
wciąż jeszcze próbował zagrać na gitarze walca-kozaka. W nieruchomym
powietrzu żałośnie i przyjemnie dźwięczały struny, lecz prócz krótkiej wstępnej
fioritury nic nie udawało się zagrać udoskonalonemu kamerdynerowi: natura
odmówiła mu zdolności muzycznych, podobnie jak i wszystkich innych.

Tymczasem życie w Mariinie układało się niezbyt pomyślnie, przysparzając

zmartwień biednemu Mikołajowi Pietrowiczowi. Kłopoty na fermie rosły z
każdym dniem, beznadziejne i niedorzeczne. Stosunki z najemnymi robotnikami
stawały się nieznośne. Jedni żądali zwolnienia lub podwyżki, inni odchodzili
wziąwszy zadatek; konie chorowały; uprząż niszczyła się w oka mgnieniu; prace
wykonywano niedbale; sprowadzona z Moskwy młockarnia nie nadawała się do
użytku, gdyż okazała się zbyt ciężka; inna została od razu zepsuta; połowa bydła
spłonęła, ponieważ ślepa staruszka spośród dworskiej czeladzi w wietrzną
pogodę wybrała się z głownią do obory okadzać swoją krowę... Wprawdzie
według zapewnień owej staruszki całe nieszczęście zdarzyło się dlatego, że panu
zachciało się robić jakieś niezwykłe sery i wielkie zapasy mleka. Rządca stracił
nagle ochotę do pracy i nawet zaczął tyć, jak każdy rosyjski chłop, kiedy go
rozbałamucić. Gdy widział z daleka Mikołaja Pietrowicza, rzucał kawałkiem
drzewa w przebiegającego obok prosiaka albo wygrażał na wpół nagiemu
dzieciakowi, żeby okazać swą gorliwość; poza tym większą część czasu
przesypiał. Czynszowi chłopi nie płacili w terminie, kradli drzewo z lasu; prawie
co noc stróże chwytali, a niekiedy zabierali przemocą chłopskie konie na łąkach
fermy. Mikołaj Pietrowicz wyznaczył co prawda kary pieniężne za wypasanie
łąk, lecz sprawa zazwyczaj kończyła się tym, że konie pozostawały kilka dni na
pańskim obroku i wracały do swych właścicieli. Na domiar wszystkiego chłopi
zaczęli się kłócić między sobą: bracia żądali podziału gruntów; ich żony nie
potrafiły żyć zgodnie w jednej chacie; nagle wybuchała bijatyka, wszyscy jak na
komendę zrywali się na równe nogi, biegli pod ganek kancelarii i pchali się do
pana, często pijani i z porozbijanymi gębami, żądając sądu i zadośćuczynienia:
rozlegał się hałas, wrzask, lamenty i piski bab na przemian z przekleństwami
mężczyzn. Trzeba było rozdzielać wojujące strony, krzyczeć, aż gardło chrypło,
wiedząc z góry, że sprawiedliwe rozstrzygnięcie jest zupełnie niemożliwe.
Brakowało rąk do żniw: mieszkający w sąsiedztwie chłop z najuczciwszą miną
zobowiązał się dostarczyć żeńców za dwa ruble od dziesięciny i oszukał w

background image

zupełnie łajdacki sposób; baby ze wsi żądały niesłychanych wynagrodzeń, a tu
zboże sypało się, tam nie sprawili się z koszeniem, tam znowu Rada Opiekuńcza
grozi i żąda natychmiastowej, całkowitej wypłaty procentów...

— Nie mam już sił! — mówił z rozpaczą Mikołaj Pietrowicz. — Sam bić nie

potrafię, po stanowego nie poślę, bo to wbrew moim zasadom, a jeśli nie będą
się bali kary, nic się z nimi nie zrobi!

Du calme, du calme — odpowiadał Paweł Pietrowicz, ale sam

pomrukiwał, chmurzył się i szarpał wąsa.

Bazarow trzymał się z dala od tych „drobnych trosk", zresztą jako gość nie

miał powodu wtrącać się do cudzych spraw. Następnego dnia po przyjeździe do
Mariina zabrał się do swoich żab, infuzorii, związków chemicznych i wciąż był
tym zajęty. Natomiast Arkadiusz uznał za swój obowiązek, jeśli nie pomóc ojcu,
to przynajmniej okazać, że gotów jest w każdej chwili do pomocy. Słuchał go
więc cierpliwie i kiedyś udzielił mu jakiejś rady nie dlatego, że pragnął, by
wprowadzono ją w życie, ale raczej chcąc podkreślić, iż te sprawy go zajmują.
Gospodarstwo nie budziło w nim niechęci; z przyjemnością nawet rozmyślał o
pracy na roli, ale teraz co innego miał w głowie. Ku własnemu zdumieniu
nieustannie wracał pamięcią do Nikolskoje; dawniej wzruszyłby ramionami,
gdyby mu ktoś powiedział, że może się nudzić pod jednym dachem z Bazarowem,
i w dodatku pod dachem ojcowskim! — ale w istocie nudził się i ciągnęło go w
świat. Zażywał długich aż do zmęczenia spacerów, ale i to nie pomagało. Kiedyś
w rozmowie dowiedział się, że ojciec posiada kilka dość ciekawych listów
pisanych przez matkę Odincowej do nieboszczki żony Mikołaja Pietrowicza, i nie
ustąpił, póki nie otrzymał tych listów, których ojciec musiał szukać w dwudziestu
rozmaitych szufladach i skrzyniach. Otrzymawszy te na poły zetlałe papiery
Arkadiusz uspokoił się, widząc jak gdyby przed sobą cel, do którego należy
dążyć. „Zapraszam panów obu — szeptał ciągle. — Sama przecież tak
powiedziała. Pojadę, pojadę, do licha!"

Ale przypominał sobie ostatnią wizytę, chłodne przyjęcie, niezręczność

ówczesnej sytuacji i ogarniało go onieśmielenie. Jednak młodzieńcze „kto wie",
skryte pragnienie, by samemu na własną rękę spróbować szczęścia, wreszcie
zwyciężyły. Nie minęło jeszcze dziesięć dni od powrotu do Mariina, kiedy pod
pozorem zapoznania się z organizacją niedzielnych szkół Arkadiusz pojechał do
miasta, a stamtąd do Nikolskoje. Wciąż przynaglając furmana, pędził jak młody
oficer na bój: czuł strach i radość, dławiła go niecierpliwość. „Nie trzeba
myśleć" — powtarzał sobie. Furmana miał dziarskiego, takiego, co to
zatrzymywał się przed każdym szynkiem, mówiąc: „Golnąć sobie?" albo: „A
może by tak sobie golnąć?", ale golnąwszy sobie, nie szczędził koni. Wreszcie
ukazał się wysoki dach znajomego domu... „Co ja robię? — przemknęło przez
myśl Arkadiuszowi. — A przecież nie zawrócę!" Trójka mknęła rączo; woźnica
pokrzykiwał i gwizdał. Już mostek zadudnił pod kopytami koni, już wjechali w
aleję strzyżonych świerków... Różowa suknia kobieca mignęła wśród ciemnej
zieleni, młoda twarz wyjrzała spod lekkiej frędzli parasolki... Arkadiusz poznał
Katię; ona także go poznała. Kazał zatrzymać rozpędzone konie, wyskoczył z

background image

pojazdu i podszedł do niej.

— To pan! — powiedziała i lekko się zapłoniła. — Chodźmy do siostry, jest

w ogrodzie; będzie rada pana ujrzeć.

Katia zaprowadziła Arkadiusza do ogrodu. Spotkanie z nią wydało mu się

szczęśliwym znakiem; ucieszył się na jej widok, jakby ujrzał kogoś bliskiego.
Wszystko świetnie się złożyło: ani ochmistrz nie wyszedł, ani żadnego
meldowania. Na zakręcie ścieżki ujrzał Annę Siergiejewnę. Stała do niego
plecami. Usłyszawszy kroki z wolna się odwróciła.

Arkadiusz zmieszał się znowu, lecz pierwsze jej słowa uspokoiły go

natychmiast.

— Witaj, zbiegu! — rzekła swoim spokojnym, łagodnym głosem i ruszyła mu

naprzeciw, uśmiechają się i mrużąc oczy od słońca i wiatru. — Gdzieś go
znalazła, Katiu?

— Anno Siergiejewno — zaczął — przywiozłem pani coś, czego się pani

wcale nie spodziewa...

— Przywiózł pan siebie; to lepsze niż wszystko inne.

background image

XXIII


Odprowadziwszy Arkadiusza z ironicznym politowaniem i dając mu do

zrozumienia, że bynajmniej nie ma złudzeń co do prawdziwego celu jego
wyprawy, Bazarow odsunął się od wszystkich: ogarnął go szał pracy. Przestał
dyskutować z Pawłem Pietrowiczem, zwłaszcza że ów przybierał w jego
obecności już nazbyt arystokratyczną postawę i wyrażał swoje poglądy raczej
dźwiękami niż słowami. Tylko raz jeden Paweł Pietrowicz wystąpił do walki z
nihilistą w związku z modnym podówczas zagadnieniem praw szlachty
nadbałtyckiej, ale sam nagle przerwał i rzekł z chłodną uprzejmością:

— Zresztą nie możemy się nawzajem zrozumieć; ja przynajmniej nie mam

zaszczytu pana rozumieć.

— Oczywiście! — wykrzyknął Bazarow. — Człowiek rozumie wszystko: jak

drga eter i co się dzieje na słońcu; ale żeby ktoś wycierał nos inaczej niż on sam,
tego już w żaden sposób nie może pojąć!

— Czy to dowcip? — zapytał Paweł Pietrowicz i odszedł.
Niekiedy zresztą prosił Bazarowa, by pozwolił mu być obecnym przy

doświadczeniach, a raz nawet zbliżył swoją wyperfumowaną i umytą wybornym
mydłem twarz do mikroskopu, żeby przyjrzeć się, jak przezroczysta infuzoria
połyka zielone ciałko i skrzętnie przeżuwa je jakimiś bardzo ruchliwymi
czułkami. Częściej niż brat odwiedzał Bazarowa Mikołaj Pietrowicz:
przychodziłby codziennie „uczyć się", jak powiadał, gdyby nie to, że nie
pozwalały mu gospodarskie troski. Nie krępował młodego przyrodnika: siadł
gdziekolwiek w kącie pokoju i patrzył uważnie, rzadko pozwalając sobie na
jakieś ostrożne pytanie. W czasie obiadów i kolacji starał się naprowadzać
rozmowy na fizykę, geologię albo chemię, ponieważ wszystkie inne tematy, nawet
dotyczące gospodarstwa, nie mówiąc już o polityce, mogły doprowadzić do
starcia, a przynajmniej do wzajemnego niezadowolenia. Mikołaj Pietrowicz
domyślał się, że nienawiść jego brata do Bazarowa nie zmniejszyła się ani
trochę. Między innymi drobny wypadek potwierdził jego domysły. W okolicy
zaczęła grasować tu i ówdzie cholera, a nawet „porwała" dwóch ludzi z Mariina.
W nocy Paweł Pietrowicz dostał dość poważnego ataku. Męczył się aż do rana,
lecz nie wezwał pomocy Bazarowa i następnego dnia, gdy go zobaczył i gdy
Bazarow zapytał, czemu po niego nie posłał, odpowiedział, bardzo jeszcze blady,
ale już starannie uczesany i ogolony: „Pan, zdaje się, sam mówił, że nie wierzy w
medycynę?" Tak mijały dni. Bazarow pracował z uporem i ponuro... Tymczasem
w domu Mikołaja Pietrowicza była istota, przy której Bazarow wprawdzie nie
znajdował ukojenia, ale rozmawiał z nią chętnie. Tą istotą była Fieniczka.

Spotykał się z nią najczęściej rankiem, w ogrodzie lub na podwórzu; nie

wchodził do jej pokoju, ona zaś raz tylko podeszła do jego drzwi pytając, czy
kąpać Mitię. Fieniczka nie tylko miała zaufanie do Bazarowa, nie tylko się go nie
bała, ale zachowywała się w jego obecności znacznie swobodniej i mniej czuła

background image

się skrępowana niż nawet przy Mikołaju Pietrowiczu. Trudno powiedzieć,
dlaczego tak się działo; być może dlatego, że nieświadomie czuła w Bazarowie
brak. wszelkich cech szlacheckich, owej wyższości, która przyciąga, a zarazem
odstrasza. W jej oczach był to doskonały lekarz i prosty człowiek. Nie
skrępowana jego obecnością, zajmowała się dzieckiem i kiedyś, gdy nagle
dostała zawrotu i bólu głowy, przyjęła z jego rąk łyżkę lekarstwa. W obecności
Mikołaja Pietrowicza Fieniczka jak gdyby stroniła od Bazarowa: nie była to
bynajmniej przebiegłość, tylko poczucie przyzwoitości. Pawła Pietrowicza bała
się bardziej niż kiedykolwiek; od pewnego czasu zaczął ją obserwować i
wyrastał nagle, jak spod ziemi, za jej plecami w swoim s u i t , z twarzą
nieruchomą, lecz przenikliwą, i rękami w kieszeniach. — Aż się człowiekowi
zimno robi — skarżyła się Fieniczka Duniaszy, ta zaś w odpowiedzi wzdychała
rozmyślając o innym człowieku „bez serca". Bazarow, nawet tego nie
podejrzewając, stał się okrutnym tyranem jej serca.

Bazarow podobał się Fieniczce; ale i ona jemu się podobała. Kiedy z nią

rozmawiał, zmieniał się nawet wyraz jego twarzy, która stawała się pogodna,
prawie dobra, a jego zwykłemu w obejściu z ludźmi lekceważeniu towarzyszyła
jakaś żartobliwa życzliwość. Fieniczka piękniała z dnia na dzień. W życiu
młodych kobiet zdarzają się okresy, kiedy nagle zaczynają rozkwitać i rozwijać
się jak róże w pełni lata: taki okres nastąpił w życiu Fieniczki. Wszystko temu
sprzyjało, nawet lipcowe upały, które właśnie się zaczęły. W białej lekkiej sukni
Fieniczka wydawała się jeszcze bielsza i bardziej powiewna: opalenizna się jej
nie trzymała, a upał, przed którym nie mogła się schronić, sprawiał, że jej
policzki i uszy były z lekka zaróżowione; ogarniało ją słodkie rozleniwienie,
widoczne w jej ładnych oczach. Nie mogła prawie pracować; ręce same opadały
jej na kolana. Ledwie chodziła, wciąż wzdychała i skarżyła się z zabawną
bezsilnością.

— Powinnaś częściej się kąpać — mówił jej Mikołaj Pietrowicz. Nad

jednym ze stawów, w którym trzymała się jeszcze woda, urządził kryte płótnem
obszerne miejsce do kąpieli.

— Ach, Mikołaju Pietrowiczu! Zanim człowiek dojdzie do stawu, umrze, a

zanim wróci, znów umrze. Przecie nie ma cienia w ogrodzie.

— Tak, to prawda, nie ma cienia — odparł Mikołaj Pietrowicz pocierając

brwi.

Pewnego razu, wracając z przechadzki o siódmej rano, Bazarow zastał

Fieniczkę w dawno już przekwitłej, ale jeszcze zielonej i bujnej altance z bzów.
Siedziała na ławeczce, w białej chustce narzuconej, jak zwykle, na głowę; obok
niej leżał pęk mokrych jeszcze od rosy, czerwonych i białych róż. Bazarow
przywitał się z nią.

— Ach! To pan, Eugeniuszu Wasiliczu! — rzekła i uniosła nieco kraj chustki,

żeby na niego spojrzeć przy czym ręka jej obnażyła się do łokcia.

— Co pani tutaj robi? — zapytał siadając obok niej Bazarow. — Układa pani

bukiet?

— Tak, na stół, do śniadania. Mikołaj Pietrowicz to lubi.

background image

— Ale do śniadania jeszcze daleko. Ile kwiatów!
— Narwałam je teraz, bo jak zrobi się gorąco, nie sposób wyjść. Tylko teraz

można oddychać. Osłabłam zupełnie od tych upałów. Obawiam się nawet, że
zachoruję.

— Cóż za pomysł! Niech pani da mi rękę, sprawdzę puls. — Bazarow ujął jej

dłoń, odnalazł równo bijące tętno, ale nie liczył nawet uderzeń. — Przeżyje pani
sto lat — rzekł puszczając jej rękę.

— Ach, niech Bóg uchowa! — zawołała.
— Jak to, nie chce pani żyć długo?
— Ale sto lat? Miałam osiemdziesięciopięcioletnią babcię, cóż to była za

męczennica! Sczerniała, głucha, zgarbiona, wciąż kaszlała; była tylko sobie
ciężarem. Co to za życie!

— Lepiej więc być młodą? — No chyba.
— Proszę mi powiedzieć, co w tym dobrego?
— Co? Jestem teraz młoda, wszystko mogę zrobić, pójdę i wrócę, przyniosę,

nikogo nie muszę o nic prosić... Cóż może być lepszego?

— A mnie jest wszystko jedno, czy jestem stary, czy młody.
— Co też pan mówi; wszystko jedno? To niemożliwe.
— Niech pani sama pomyśli, Fiedosjo Nikołajewno, cóż mi po młodości?

Żyję samotnie...

— To zależy tylko od pana.
— Właśnie że nie ode mnie! Żeby choć ktoś się nade mną użalił.
Fieniczka zerknęła z boku na Bazarowa, lecz nic nie odpowiedziała.
— Co to za książka? — spytała po chwili.
— Ta? To uczona, mądra książka.
— Pan wciąż się uczy? I nie nudzi to pana? Pan już przecież i tak wszystko

umie.

— Widocznie nie wszystko. Niech pani spróbuje troszeczkę poczytać.
— Nic nie rozumiem. Czy to rosyjska książka? — zapytała Fieniczka biorąc

obiema rękami bogato oprawiony tom. — Jaka gruba!

— Tak, rosyjska.
— Wszystko jedno, i tak nic nie zrozumiem.
— Przecież mnie nie chodzi o to, żeby pani zrozumiała. Chciałbym na panią

popatrzeć, kiedy będzie pani czytała. Koniuszek pani noska tak przyjemnie się
wtedy rusza.

Fieniczka, która zaczęła właśnie półgłosem czytać na chybił trafił otworzony

artykuł „o kreozocie", roześmiała się i rzuciła książkę... Książka spadła z ławki
na ziemię.

— Lubię także, kiedy pani się śmieje.
— Niech pan da pokój!
— Lubię, kiedy pani mówi. Jakby strumyczek szemrał.
Fieniczka odwróciła głowę.
— Jaki pan dziwny! — rzekła dotykając palcami kwiatów. — Na cóż panu

mnie słuchać! Pan przecie z takimi mądrymi damami rozmawiał.

background image

— Ech, Fiedosjo Nikołajewno, niech mi pani wierzy: wszystkie mądre damy

na świecie nie są warte pani paluszka.

— Też pan wymyślił! — szepnęła Fieniczka i schowała ręce.
Bazarow podniósł książkę.
— To książka lekarska, czemu ją pani rzuca?
— Lekarska? — powtórzyła Fieniczka i odwróciła się ku niemu. — A wie

pan? Od tego czasu, kiedy dał mi pan te krople, pamięta pan? Mitia śpi
doskonale. Nie wiem sama, jak panu dziękować; taki pan dobry, doprawdy!

— Właściwie lekarzom należy płacić — zauważył z uśmiechem Bazarow. —

Pani wie sama, że lekarze to ludzie interesowni.

Fieniczka podniosła na Bazarowa oczy, które wydawały się jeszcze

ciemniejsze wskutek białego odblasku padającego na górną część jej twarzy. Nie
wiedziała, czy żartuje, czy mówi poważnie.

— Jeśli pan sobie życzy, to z przyjemnością... Poproszę Mikołaja

Pietrowicza...

— Pani myśli, że chcę pieniędzy? — przerwał jej Bazarow. — Nie, nie chcę

od pani pieniędzy.

— A czego? — zapytała Fieniczka.
— Czego? — powtórzył Bazarow. — Niech pani zgadnie.
— Gdzie ja tam zgadnę.
— W takim razie powiem... chcę... jedną z tych róż. Fieniczka znowu się

roześmiała, a nawet klasnęła w dłonie, tak bardzo zabawne wydało jej się
życzenie Bazarowa. Śmiała się, ale zarazem czuła, że jej to pochlebia. Bazarow
patrzył na nią uważnie.

— Ależ proszę, proszę — rzekła wreszcie i pochyliwszy się zaczęła

przerzucać leżące na ławce róże. — Jaką pan chce, czerwoną czy białą?

— Czerwoną i niezbyt dużą. Fieniczka wyprostowała się.
— Niech pan weźmie — rzekła, ale natychmiast cofnęła wyciągniętą rękę i

zagryzając wargi spojrzała na wejście do altanki, po czym zaczęła nasłuchwiać.

— Co się stało? — zapytał Bazarow. — Mikołaj Pietrowicz?
— Nie... wyjechał w pole... zresztą nie boję się go... ale Paweł Pietrowicz...

Zdawało mi się...

— Że co?
— Zdawało mi się, że on się tu zbliża. Nie... nie ma nikogo. Niech pan

weźmie. — Fieniczka podała Bazarowowi różę.

— Dlaczego pani się boi Pawła Pietrowicza?
— Zawsze mnie przeraża. Nic nie mówi, ale patrzy tak dziwnie. Przecież pan

też go nie lubi. Pamięta pan, przedtem wciąż pan się z nim kłócił. Nie wiem, o co
wam szło, ale wiedziałam, że kręci nim pan tak, jak pan chce...

Fieniczka pokazała rękami, jak według jej zdania Bazarow kręcił Pawłem

Pietrowiczem. Bazarow uśmiechnął się.

— A gdyby on miał nade mną przewagę — zapytał — czy wystąpiłaby pani w

mojej obronie?

— Gdzie ja tam pana wybronię? Nie, z panem nie można dojść do ładu.

background image

— Tak pani myśli? A przecież znam kogoś, kto, jeśli zachce, powali mnie

jednym palcem.

— Kto to?
— A pani niby nie wie? Proszę powąchać, jak pięknie pachnie róża, którą mi

pani dała.

Fieniczka wyciągnęła szyję i zbliżyła twarz do kwiatu... Chustka opadła jej z

głowy na ramiona; ukazała się fala czarnych, rozrzuconych, lśniących włosów.

— Niech pani czeka, chciałbym powąchać razem z panią — rzekł Bazarow,

pochylił się i mocno pocałował ją w rozchylone usta.

Drgnęła, wparła obie ręce w jego pierś, lecz uczyniła to słabo i Bazarow

mógł pocałować ją raz jeszcze.

Za bzami rozległ się suchy kaszel. Fieniczka w mgnieniu oka odsunęła się na

drugi koniec ławki. Ukazał się Paweł Pietrowicz, złożył lekki ukłon, powiedział z
jakimś gniewnym smutkiem: „Pan tutaj" — i odszedł. Fieniczka natychmiast
zabrała swoje róże i opuściła altankę.

— Grzech, Eugeniuszu Wasiliczu — szepnęła wychodząc. W jej głosie

słychać było szczery wyrzut.

Bazarow przypomniał sobie inną, niedawną scenę i poczuł wstyd i jakby

pogardę dla siebie. Ale natychmiast potrząsnął głową, ironicznie pogratulował
sobie „awansu na Celadona" i ruszył do swego pokoju.

Paweł Pietrowicz opuścił ogród i wolnym krokiem poszedł do lasu. Był tam

dość długo, a kiedy wrócił na śniadanie, Mikołaj Pietrowicz zapytał go z troską
w głosie, czy nie czuje się niezdrów, tak bardzo pociemniała mu twarz.

— Wiesz przecież, że niekiedy cierpię na wylewy żółci — spokojnie

odpowiedział mu Paweł Pietrowicz.

background image

XXIV


W dwie godziny później Paweł Pietrowicz zapukał do drzwi Bazarowa.
— Chciałbym pana przeprosić, że przeszkadzam w jego naukowych zajęciach

— zaczął siadając na krześle przy oknie i opierając się obiema rękami na pięknej
lasce ozdobionej gałką z kości słoniowej (zazwyczaj chodził bez laski) — ale
muszę pana prosić o udzielenie mi pięciu minut... nie więcej.

— Cały mój czas jest do pana dyspozycji — odparł Bazarow, któremu na

chwilę zmieniła się twarz, gdy Paweł Pietrowicz przestąpił próg pokoju.

— Wystarczy mi pięć minut. Chciałem panu zadać pewne pytanie.
— Pytanie? Jakie?
— Zechce pan wysłuchać. Na początku pana pobytu w domu mojego brata,

jeszcze wtedy, kiedy nie odmawiałem sobie przyjemności rozmów z panem,
zdarzało mi się słyszeć pańskie wypowiedzi o rozmaitych sprawach; ale o ile
pamiętam, ani między nami, ani też w mojej obecności nie było nigdy mowy o
pojedynkach. Pozwoli pan, że zapytam, jaki jest jego pogląd w tym względzie?

Bazarow, który wstał przy wejściu Pawła Pietrowicza, przysiadł na skraju

stołu i skrzyżował ręce.

— Sądzę — powiedział — że z teoretycznego punktu widzenia pojedynek jest

bzdurą; ale z praktycznego, to inna sprawa.

— Chce pan powiedzieć, jeśli dobrze pana zrozumiałem, że jakikolwiek jest

pański teoretyczny pogląd na pojedynek, w praktyce nie pozwoliłby się pan
obrazić nie żądając zadośćuczynienia?

— Trafnie odgadł pan moją myśl.
— Bardzo dobrze. Miło mi słyszeć to od pana. Pańskie słowa wyprowadzają

mnie z nieświadomości...

— Z niepewności, chciał pan powiedzieć.
— Wszystko jedno; wyrażam się tak, żeby mnie rozumiano; nie jestem

szczurem seminaryjnym... Pańskie słowa uwalniają mnie od pewnej przykrej
konieczności. Postanowiłem bić się z panem. Bazarow wytrzeszczył oczy.

— Ze mną?
— Właśnie z panem.
— Ale dlaczego? Co też pan mówi...
— Mógłbym wyjaśnić panu przyczynę — zaczął Paweł Pietrowicz. — Ale

wolę ją przemilczeć. Pan, na mój smak, jest tu zbyteczny; nie znoszę pana, gardzę
panem i jeśli panu tego nie dosyć...

Oczy Pawła Pietrowicza zaiskrzyły się... Zabłysły także oczy Bazarowa.
— Doskonale — rzekł. — Dalszych wyjaśnień nie trzeba. Zachciało się panu

wypróbować na mnie swego rycerskiego ducha. Mógłbym odmówić panu tej
przyjemności, ale niech tam.

— Szczerze jestem panu zobowiązany — odrzekł Paweł Pietrowicz — mogę

teraz żywić nadzieję, że przyjmie pan moje wyzwanie, nie zmuszając mnie, abym

background image

się uciekał do środków gwałtownych.

— To znaczy, mówiąc bez alegorii, do tej oto laski — z zimną krwią

zauważył Bazarow. — Ma pan słuszność. Nie musi mnie pan obrażać. Zresztą nie
bardzo to byłoby bezpieczne. Może pan pozostać dżentelmenem... Przyjmuję
pańskie wyzwanie również po dżentelmeńsku.

— Doskonale — rzekł Paweł Pietrowicz i odstawił laskę w kąt. — Teraz

pomówimy krótko o warunkach naszego pojedynku; wpierw jednak chciałbym się
dowiedzieć, czy uważa pan za konieczne uznać za formalną przyczynę pojedynku
niewielką sprzeczkę?

— Nie, raczej bez formalności.
— Jestem tego samego zdania. Uważam również za niestosowne wnikanie w

prawdziwe przyczyny naszego starcia. Nie znosimy się nawzajem. Czegóż trzeba
więcej?

— Czegóż trzeba więcej? — powtórzył ironicznie Bazarow.
— Jeżeli zaś idzie o warunki pojedynku, ponieważ nie będziemy mieli

sekundantów, skąd bowiem ich wziąć?...

— Właśnie, skąd ich wziąć?
— Mam więc zaszczyt uczynić panu następującą propozycję: bić się

będziemy jutro rano, o godzinie szóstej, powiedzmy, za laskiem, na pistolety;
bariera w odległości dziesięciu kroków...

— Dziesięciu kroków? Tak, na tę odległość nienawidzimy się nawzajem.
— Może też być na osiem — zauważył Paweł Pietrowicz.
— Może, czemuż by nie.
— Strzelamy dwa razy; na wszelki wypadek każdy włoży do kieszeni list, w

którym bierze na siebie winę za swoją śmierć.

— Co do tego niezupełnie zgadzam się z panem — powiedział Bazarow. —

Za bardzo przypomina to francuski romans, jest trochę nieprawdopodobne.

— Być może; nie będzie pan jednak zaprzeczał, że nieprzyjemnie byłoby

zostać oskarżonym o zabójstwo?

— Przyznaję. Ale istnieje sposób, by uniknąć owych smutnych podejrzeń. Nie

mamy sekundantów, możemy jednak mieć świadka.

— Kogo, jeśli pan łaskaw?
— Piotra.
— Jakiego Piotra?
— Kamerdynera pańskiego brata. To człowiek stojący na poziomie

współczesnego wykształcenia, spełni swą rolę w sposób właściwy w podobnych
wypadkach i jak najbardziej komilfo.

— Zdaje się, że pan żartuje, łaskawy panie.
— Ani trochę. Kiedy zastanowi się pan nad moją propozycją, dojdzie pan do

przekonania, że jest pełna zdrowego rozsądku i prostoty. Zawsze wyjdzie szydło
z worka. Piotra zaś podejmuję się przygotować w odpowiedni sposób i
przyprowadzić na miejsce pojedynku.

— Pan wciąż żartuje — rzekł wstając z krzesła Paweł Pietrowicz. — Ale nie

mogę żywić do pana pretensji, skoro okazał mi pan tyle uprzejmej gotowości...

background image

Wszystko zatem załatwione... Ale, ale, czy ma pan pistolety? — Skądże miałbym
je mieć, Pawle Pietrowiczu? Przecież nie jestem wojakiem.

— W takim razie pozwolę sobie ofiarować panu swoje. Może pan być

pewny, że nie strzelałem z nich już dobre pięć lat.

— Bardzo to pocieszająca wiadomość. Paweł Pietrowicz wziął laskę...
— Pozostaje mi zatem podziękować łaskawemu panu i wrócić pana jego

zajęciom. Mam honor pożegnać pana.

— Do miłego zobaczenia, łaskawy panie — rzekł Bazarow odprowadzając

gościa.

Paweł Pietrowicz wyszedł, Bazarow zaś postał chwilę przed drzwiami i

wykrzyknął: — Do wszystkich diabłów! Jak pięknie i jak głupio! Zagraliśmy
niezłą komedię! Tak tańczą na tylnych łapach tresowane psy. Ale odmówić nie
mogłem; przecież na dobrą sprawę mógłby mnie uderzyć, a wtedy... (Bazarow
pobladł na samą myśl o tym; odezwała się w nim cała jego pycha.) Wtedy
musiałbym go zdusić jak kociaka. — Wrócił do swojego mikroskopu, ale serce
biło mu mocno i znikł spokój konieczny do obserwacji. „Zobaczył nas dzisiaj —
myślał — lecz czy to możliwe, żeby występował w obronie brata? I cóż to znowu
takiego — pocałunek? Tu chyba chodzi o coś innego. Ba! może on sam się kocha?
Oczywiście, zakochany; jasne jak dzień. Cóż za splot wydarzeń... Źle — orzekł
wreszcie. — Źle, z jakiejkolwiek strony na to spojrzeć. Trzeba będzie nadstawić
karku i w każdym razie wyjechać; do tego Arkadiusz... I ten poczciwina Mikołaj
Pietrowicz. Źle. Źle."

Dzień minął jakoś szczególnie ospale i spokojnie. Fieniczka jakby wcale nie

istniała; siedziała w swym. pokoju jak mysz w norce. Mikołaj Pietrowicz miał
minę zatroskaną. Doniesiono mu, że w jego pszenicy, na którą bardzo liczył,
pokazała się śnieć. Paweł Pietrowicz wszystkich, nawet Prokoficza, przytłaczał
swoją lodowatą uprzejmością. Bazarow zaczął pisać list do ojca, ale podarł go i
rzucił pod stół. „Jak umrę — pomyślał — to się dowiedzą; ale nie umrę. Nie,
długo jeszcze będę się błąkał po świecie." Kazał Piotrowi, żeby przyszedł do
niego nazajutrz o świcie w ważnej sprawie. Piotr wyobraził sobie, że Bazarow
chce go zabrać ze sobą do Petersburga. Bazarow położył się późno, całą noc
dręczyły go chaotyczne sny... Majaczyła mu się Odincowa, która była zarazem
jego matką, za nią chodziła kotka z czarnymi wąsikami, i to była Fieniczka; Paweł
Pietrowicz ukazywał mu się jako wielki las, z którym musi się jednak bić. Piotr
obudził go o czwartej nad ranem; ubrał się natychmiast i wyszli razem.

Poranek był piękny i świeży; małe, strzępiaste chmurki podobne do baranków

stały na bladym lazurze; drobna rosa osypała liście i trawę, błyszczała jak srebro
na pajęczynach; wilgotna ciemna ziemia jak gdyby zachowała jeszcze rumiany
odblask zorzy; w niebie dzwoniły pieśni skowronków. Bazarow doszedł do
zagajnika, usiadł na skraju i dopiero wtedy powiedział Piotrowi, jakich od niego
oczekuje usług. Udoskonalony lokaj przeraził się śmiertelnie, ale Bazarow
uspokoił go zapewniając, że będzie tylko stał z boku i patrzył, i że nie ponosi
żadnej odpowiedzialności.

— A pomyśl tylko — dodał — jak poważną masz odegrać rolę! — Piotr

background image

rozłożył ręce, spuścił oczy i z pozieleniałą twarzą oparł się o brzozę.

Droga prowadząca z Mariina okrążała lasek; leżał jeszcze na niej lekki kurz

nie tknięty od poprzedniego, dnia ani kołem, ani ludzką stopą. Bazarow mimo
woli opatrzył na ową drogę, rwał i gryzł źdźbła trawy, i wciąż sobie powtarzał:
„Co za głupota." Przejął go poranny chłód, wzdrygnął się dwukrotnie... Piotr
spojrzał na niego smętnie, ale Bazarow tylko się uśmiechnął: nie czuł wcale
strachu.

Na drodze rozległ się tętent kopyt. Zza drzew ukazał się chłop. Pędził przed

sobą dwa spętane konie. Mijając Bazarowa spojrzał na niego trochę dziwnie, nie
zdjął czapki, co najwidoczniej przygnębiło Piotra jako niedobry znak. „Także
wstał wcześnie — pomyślał Bazarow — ale przynajmniej do roboty, a my?"

— Zdaje się, że jaśnie pan idzie — szepnął nagle Piotr.
Bazarow podniósł głowę i ujrzał Pawła Pietrowicza. Ubrany w lekki

kraciasty surdut i białe jak śnieg pantalony, szedł szybko drogą; pod pachą niósł
skrzynkę owiniętą w zielone sukno.

— Zechce mi pan wybaczyć, że kazałem na siebie czekać — powiedział

kłaniając się naprzód Bazarowowi, potem zaś Piotrowi, w którym w owej chwili
szanował jak gdyby sekundanta. — Nie chciałem budzić mojego kamerdynera.

— Nic nie szkodzi — odparł Bazarow — przyszliśmy dopiero przed chwilą.
— Ach, tak? Tym lepiej. — Paweł Pietrowicz rozejrzał się wokół. — Nie

widać nikogo, nikt nam nie przeszkodzi... Możemy zaczynać? — Dobrze.

— Przypuszczam, że nie żąda pan nowych wyjaśnień.
— Nie.
— Czy zechce pan nabić pistolety? — zapytał Paweł Pietrowicz wyjmując

broń ze skrzynki.

— Nie, proszę, niech pan nabije, a ja będę odmierzał kroki. Mam dłuższe

nogi — dodał Bazarow z uśmiechem. — Raz, dwa, trzy...

— Eugeniuszu Wasiliczu — z wysiłkiem wyjąkał Piotr (trząsł się jak w

febrze) — jeśli taka pańska łaska, ja sobie odejdę na bok.

— Cztery... pięć... Odejdź, bratku, odejdź; możesz nawet stanąć za drzewem i

zatkać uszy, tylko nie zamykaj oczu; jeśli który z nas upadnie, biegnij na pomoc.
Sześć... siedem... osiem... — Bazarow przystanął. — Dosyć? — rzekł zwracając
się do Pawła Pietrowicza. — Czy też dodać jeszcze dwa kroki?

— Jak pan sobie życzy — powiedział tamten ładując drugi nabój.
— Dodamy zatem jeszcze dwa kroki. — Bazarow końcem buta zaznaczył

linię. — Oto bariera. Ale właśnie: na ile kroków od bariery mamy odejść? To
także ważne zagadnienie. Wczoraj nie mówiliśmy o tym.

— Myślę, że na dziesięć — odparł Paweł Pietrowicz podając Bazarowowi

oba pistolety. — Raczy pan wybrać.

— Raczę. Przyzna pan, Pawle Pietrowiczu, że nasz pojedynek jest niezwykły,

niemal śmieszny? Niech pan tylko spojrzy na fizjonomię naszego sekundanta.

— Pan wciąż ma ochotę żartować — odparł Paweł Pietrowicz. — Nie

przeczę, że nasz pojedynek jest dziwny, ale uważam za swój obowiązek
uprzedzić pana, że mam zamiar pojedynkować się na serio, A bon entendeur,

background image

salut

— O, nie wątpię, że postanowiliśmy zabić jeden drugiego, czemu jednak nie

pośmiać się trochę, nie połączyć utile dulci? Pan do mnie po francusku, a ja do
pana po łacinie.

— Będę się pojedynkował na serio — powtórzył Paweł Pietrowicz i ruszył

na swoje miejsce. Bazarow odliczył dziesięć kroków od bariery i stanął.

— Gotów pan? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Najzupełniej.
— Możemy zaczynać. Bazarow powoli zaczął iść naprzód. Paweł Pietrowicz
ruszył na niego włożywszy lewą rękę do kieszeni i stopniowo unosząc lufę

pistoletu... „Mierzy mi prosto w nos — pomyślał Bazarow — jak ten zbój
starannie celuje! Doprawdy, nieprzyjemne wrażenie. Będę patrzył na łańcuszek
jego zegarka..." Goś ostro bzyknęło koło ucha Bazarowa i w tej samej chwili
rozległ się wystrzał. „Słyszałem, więc nic się nie stało" — przemknęło mu przez
myśl. Zrobił jeszcze jeden krok i nie celując nacisnął cyngiel. Paweł Pietrowicz
drgnął lekko i chwycił się ręką za udo. Strużka krwi pociekła po jego białych
spodniach.

Bazarow rzucił pistolet i zbliżył się do swego przeciwnika.
— Pan jest ranny? — spytał.
— Miał pan prawo wezwać mnie do bariery — odezwał się Paweł

Pietrowicz. — Nic mi nie jest. Według warunków każdy ma jeszcze po jednym
strzale.

— No, wybaczy pan, zostawimy to na drugi raz — odparł Bazarow i

podtrzymał Pawła Pietrowicza, który stawał się coraz bledszy. — Teraz nie
jestem pojedynkowiczem, tylko lekarzem, i muszę przede wszystkim obejrzeć
pańską ranę. Piotrze! Chodź tutaj! Gdzieś się schował?

— Wszystko to głupstwo... Nie trzeba mi niczyjej pomocy — rzekł powoli

Paweł Pietrowicz — i... trzeba... znów... — Chciał podkręcić wąsa, ale ręka mu
osłabła, oczy stanęły w słup i stracił przytomność.

— A to dopiero! Omdlenie! Dlaczego?! — mimo woli wykrzyknął Bazarow

kładąc Pawła Pietrowicza na trawę. — Zobaczymy, co to takiego. — Wyjął
chustkę, otarł krew i pomacał udo zemdlonego. — Kość cała — mruczał przez
zęby — kula przeszła płytko, na wylot, tylko jeden muskuł, vastus externus,
szarpnięty. Za trzy tygodnie będzie mógł tańczyć!... Omdlenie! Och, ci nerwowi
ludzie. I taka cienka skóra.

— Jaśnie pan zabity? — rozległ się za jego plecami drżący głos Piotra.
Bazarow obejrzał się.
— Biegnij szybko po wodę, bratku, przeżyje ciebie i mnie.
Ale zdawało się, że sługa doskonały nie rozumie jego słów, nie ruszał się

bowiem z miejsca. Paweł Pietrowicz powoli otworzył oczy. — Umiera! —
szepnął Piotr i zaczął się żegnać.

— Ma pan rację... Jaka głupia fizjonomia — rzekł z wymuszonym uśmiechem

ranny dżentelmen.

— Idźże po wodę, do diabła! — krzyknął Bazarow.

background image

— Nie trzeba... To chwilowy vertige... Niech mi pan pomoże usiąść... O,

tak!... Trzeba tylko czymkolwiek przewiązać zadraśnięcie, dojdę do domu pieszo
albo można po mnie przysłać linijkę. Jeśli pan się zgadza, nie będziemy
kontynuowali pojedynku. Postąpił pan szlachetnie... dzisiaj, tylko dzisiaj, proszę
pamiętać.

— Przeszłości nie ma co wspominać — rzekł Bazarow.— Jeśli zaś mowa o

przyszłości, to też nie warto sobie łamać głowy, ponieważ mam zamiar
natychmiast się stąd ulotnić. Proszę pozwolić, przewiążę panu nogę; rana nie jest
niebezpieczna, lepiej jednak zatamować krew. Ale najpierw muszę doprowadzić
do przytomności tego śmiertelnika.

Bazarow potrząsnął Piotrem i kazał mu iść po linijkę.
— Uważaj, nie przestrasz mi brata — powiedział Paweł Pietrowicz — żeby

ci nie przyszło do głowy o czymś mu mówić.

Piotr pobiegł co sił; przez ten czas obaj przeciwnicy siedzieli na ziemi i

milczeli. Paweł Pietrowicz starał się nie patrzeć na Bazarowa: mimo wszystko
nie chciał się z nim pogodzić; wstyd mu było swej wyniosłości, niepowodzenia
całej wszczętej przez siebie sprawy, chociaż czuł, że pomyślniej zakończyć się
nie mogła. „Przynajmniej nie będzie tu sterczał — uspokajał siebie — dobre i
to." Trwało ciężkie i niezręczne milczenie. Obaj czuli się nieswojo. Każdy z nich
zdawał sobie sprawę, że rozumieją się wzajemnie. Ta świadomość miła jest dla
przyjaciół, ale zgoła nieprzyjemna dla przeciwników, zwłaszcza wtedy, kiedy nie
można ani się porozumieć, ani rozejść.

— Czy nie przewiązałem panu nogi zbyt mocno? — zapytał wreszcie

Bazarow.

— Nie, doskonale — odparł Paweł Pietrowicz i po chwili dodał: — Brata

nie da się oszukać, trzeba mu będzie powiedzieć, że posprzeczaliśmy się o
politykę.

— Doskonale — rzekł Bazarow. — Może pan powiedzieć, że wymyślałem na

wszystkich anglomanów.

— Świetnie. Jak pan przypuszcza, co myśli o nas teraz ten człowiek? —

ciągnął dalej Paweł Pietrowicz wskazując tego samego chłopa, który na kilka
minut przed pojedynkiem pędził obok Bazarowa spętane konie, a teraz wracając
zboczył z drogi i zdjął czapkę na widok „panów".

— Któż to może wiedzieć! — odparł Bazarow. — Najprawdopodobniej

wcale nie myśli. Rosyjski chłop to ów tajemniczy nieznajomy, o którym ongi tyle
mówiła pani Radcliffe. Kto go zrozumie? Przecież on sam siebie nie rozumie.

— Ach, więc pan... — zaczął Paweł Pietrowicz i nagle zawołał: — Spójrz

pan, co ten pański głupi Piotr narobił! Przecież to mój brat tu jedzie.

Bazarow odwrócił się i ujrzał bladą twarz Mikołaja Pietrowicza siedzącego

na linijce. Wyskoczył, zanim się zatrzymała, i podbiegł do brata.

— Co to znaczy? — spytał wzburzony. — Na miłość boską, Eugeniuszu

Wasiliczu, co się stało?

— Nic się nie stało — odpowiedział Paweł Pietrowicz. — Niepotrzebnie cię

niepokojono. Posprzeczaliśmy się trochę z panem Bazarowem i musiałem za to

background image

zapłacić.

— Jakże do tego przyszło, Boże drogi?
— Widzisz, pan Bazarow wyraził się pogardliwie o sir Robercie Peelu.

Spieszę dodać, że sam ponoszę całkowitą winę; pan Bazarow zachował się bez
zarzutu. Wyzwałem go.

— Zlituj się, ty przecie broczysz krwią! — Przypuszczałeś może, że mam w

żyłach wodę? Takie puszczenie krwi dobrze mi nawet zrobi. Prawda, doktorze?
Pomóż mi wsiąść na linijkę i nie oddawaj się melancholii. Jutro będę zdrów. O
tak, doskonale. Stangret, jazda! Mikołaj Pietrowicz poszedł za linijką. Bazarow
został nieco w tyle...

— Muszę pana prosić, żeby zechciał pan zająć się bratem — zwrócił się do

niego Mikołaj Pietrowicz — zanim nie przyjedzie z miasta inny lekarz.

Bazarow w milczeniu schylił głowę.
W godzinę później Paweł Pietrowicz leżał już w łóżku z umiejętnie

zabandażowaną nogą. W całym domu zapanował popłoch; Fieniczce zrobiło się
słabo. Mikołaj Piętrowicz cichaczem załamywał ręce. Paweł Pietrowicz zaś
śmiał się i żartował, zwłaszcza z Bazarowem; włożył cienką batystową koszulę,
elegancką poranną kurtkę i czapeczkę, nie pozwolił zapuścić stor na okna i
zabawnie skarżył się na przymusową dietę.

W nocy dostał jednak gorączki; rozbolała go głowa. Z miasta przyjechał

doktor. (Mikołaj Pietrowicz nie usłuchał brata, zresztą życzył sobie tego również
Bazarow, który żółty i zły, przez cały dzień siedział w swoim pokoju i tylko na
chwilę wpadał do chorego; dwa razy spotkał Fieniczkę, ale ona z przerażeniem
od niego uciekła.) Nowy doktor zalecił chłodzące napoje i potwierdził opinię
Bazarowa, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Mikołaj Pietrowicz powiedział
mu, że brat zranił się wskutek własnej nieostrożności, na co doktor odparł:
„Hm!", ale otrzymawszy natychmiast dwadzieścia pięć rubli srebrem, rzekł:

— Tak, tak. Doprawdy, takie rzeczy często się zdarzają.
Nikt w domu nie kładł się i nie rozbierał. Mikołaj Pietrowicz wciąż wchodził

na palcach do brata i tak samo cichutko stamtąd wychodził; Paweł Pietrowicz
drzemał, z lekka pojękiwał, mówił po francusku: „Couchez-vous" i prosił, żeby
mu dano pić. Raz Mikołaj Pietrowicz kazał Fieniczce, by podała mu szklankę
lemoniady; Paweł Pietrowicz popatrzył uważnie na Fieniczkę i wypił szklankę do
dna. Nad ranem gorączka się podniosła, chory zaczął trochę majaczyć. Naprzód
mówił słowa bez związku, potem nagle otworzył oczy i zobaczywszy przy swoim
łóżku troskliwie nad sobą pochylonego brata rzekł: — Mikołaju, prawda, że
Fieniczka podobna jest do Nelly?

— Do jakiej Nelly, Pasza?
— Jak to, nie wiesz? Do księżny R. Zwłaszcza górna część twarzy. C'est de

la meme familie.

Mikołaj Pietrowicz nic nie odpowiedział i w głębi duszy zdziwił się, jak

trwałe są dawne uczucia w człowieku.

„Że też w takiej chwili mu się to przypomniało!" — pomyślał.
— Ach, jakże kocham tę pustą istotę! — jęknął Paweł Pietrowicz, smętnie

background image

zakładając ręce pod głowę. — Nie ścierpię, aby jakiś zuchwalec śmiał dotknąć...
— mamrotał w kilka chwil potem.

Mikołaj Pietrowicz westchnął; nie podejrzewał nawet, do kogo odnoszą się te

słowa.

Bazarow zjawił się u niego nazajutrz o ósmej. Załatwił już swoje sprawy i

wypuścił na wolność wszystkie żaby, owady i ptaki.

— Pan przyszedł się ze mną pożegnać? — spytał Mikołaj Pietrowicz wstając.
— Tak.
— Rozumiem pana i pochwalam pańską decyzję. Mój biedny brat jest bez

wątpienia winien; został też ukarany. Mówił mi, że zachował się tak, iż nie mógł
pan inaczej postąpić. Wierzę, że nie mógł pan uniknąć tego pojedynku, który... w
pewnym stopniu można wytłumaczyć stałym antagonizmem waszych wzajemnych
poglądów. (Mikołaj Pietrowicz plątał się nieco w słowach.) Mój brat jest
człowiekiem dawnego pokroju, zapalczywym i upartym... Bogu dzięki, że na tym
się skończyło... Zrobiłem wszystko, by uniknąć rozgłosu...

— Zostawię panu swój adres na wypadek, gdyby się coś stało — zauważył

niedbale Bazarow.

— Mam nadzieję, że nic się nie stanie, Eugeniuszu Wasiliewiczu... Bardzo

żałuję, że pański pobyt w moim domu tak... tak się zakończył. Martwi mnie to tym
bardziej, że Arkadiusz...

— Prawdopodobnie go zobaczę — rzekł Bazarow, w którym wszelkiego

rodzaju „wyjaśnienia" i „oświadczenia" zawsze budziły niecierpliwość. — W
przeciwnym razie proszę mu przekazać ukłony i przyjąć wyrazy żalu.

— Ja także proszę... — odparł z ukłonem Mikołaj Pietrowicz. Ale Bazarow

nie czekał, aż skończy zdanie, i wyszedł.

Dowiedziawszy się o zamierzonym wyjeździe Bazarowa Paweł Pietrowicz

oświadczył, że chce go zobaczyć i uścisnął mu dłoń. Ale Bazarow pozostał zimny
jak lód; rozumiał, że Paweł Pietrowicz chciał się okazać wspaniałomyślny. Z
Fieniczką nie udało mu się pożegnać; wymienił z nią tylko spojrzenia przez okno.
Jej twarz wydała mu się smutna. „Źle z nią! — rzekł do siebie. — No, jakoś się
wykaraska!" Piotr natomiast rozczulił się tak, że płakał na jego ramieniu, aż
Bazarow musiał przywołać go do porządku oświadczając, że mazgaj z niego, i
kwita. Duniasza uciekła do zagajnika, aby ukryć swoje wzruszenie. Winowajca
tych wszystkich nieszczęść wsiadł na bryczkę, zapalił cygaro i kiedy na czwartej
wiorście po raz ostatni oczom jego ukazała się rozwinięta w jednej linii
posiadłość Kirsanowów i nowo wzniesiony dwór, splunął tylko i mrucząc:
„Przeklęte paniczyki", mocniej otulił się szynelem.

Paweł Pietrowicz niebawem poczuł się lepiej; ale w łóżku wypadło mu

przeleżeć około tygodnia. Swoją, jak powiadał, niewolę znosił dość cierpliwie,
tylko za bardzo zajmował się toaletą i wciąż kazał rozpylać w pokoju wodę
kolońską. Mikołaj Pietrowicz czytał mu czasopisma; Fieniczką usługiwała mu jak
przedtem, przynosiła bulion, lemoniadę, jajka na miękko, herbatę; ale za każdym
razem, kiedy wchodziła do pokoju, ogarniał ją skryty lęk. Nieoczekiwany
postępek Pawła Pietrowicza przestraszył w domu wszystkich, ją zaś najbardziej;

background image

jeden tylko Prokoficz nie stracił kontenansu i tłumaczył, że za jego czasów
panowie też do siebie strzelali, „ale tylko szlachetnie urodzeni panowie, a takim
chłystkom kazaliby za zuchwalstwo złupić skórę w stajni".

Fieniczką prawie nie miała wyrzutów sumienia; ale od czasu do czasu

męczyła ją myśl o prawdziwej przyczynie pojedynku; Paweł Pietrowicz patrzył
zresztą na nią tak dziwnie... że nawet odwracając się do niego plecami, czuła na
sobie jego spojrzenie. Schudła z tego ciągłego wewnętrznego niepokoju i jak to
się często zdarza, stała się jeszcze ładniejsza.

Pewnego razu — rzecz działa się z rana — Paweł Pietrowicz czuł się już

dobrze i przeszedł z łóżka na kanapę, Mikołaj Pietrowicz zaś zapytawszy o jego
zdrowie udał się na gumno. Fieniczka przyniosła filiżankę herbaty, postawiła ją
na stoliku i chciała odejść. Paweł Pietrowicz zatrzymał ją.

— Dokąd pani tak śpieszy, Fiedosjo Nikołajewno — zaczął — czy pani

zajęta?

— Nie... Tak... Muszę nalewać herbatę. — Duniasza naleje sama; niechże

pani troszeczkę posiedzi przy chorym. Zresztą chcę z panią pomówić. Fieniczka
w milczeniu usiadła na brzeżku fotela.

— Od dawna już — zaczął Paweł Pietrowicz szarpiąc wąsa — chciałem

zapytać: czy pani się mnie boi?

— Ja?
— Tak, pani. Patrzy pani na mnie tak, jakby pani miała nieczyste sumienie.
Fieniczka zaczerwieniła się, ale spojrzała na Pawła Pietrowicza. Wydał się

jej dziwny i serce w niej leciutko zadrżało.

— Przecież ma pani czyste sumienie? — zapytał. — Czemuż by miało być

inaczej? — szepnęła. — Któż to może wiedzieć! Zresztą wobec kogo mogłaby
pani zawinić? Wobec mnie? Trudno uwierzyć. Wobec innych domowników?
Również nieprawdopodobne. Czyżby wobec brata? Przecież go pani kocha?

— Kocham.
— Z całego serca, z całej duszy?
— Kocham Mikołaja Pietrowicza z całego serca. — Naprawdę? Spójrz na

mnie, Fieniczka (nazwał ją tak po raz pierwszy...). Wiesz, kłamstwo to wielki
grzech!

— Nie kłamię, Pawle Pietrowiczu. Jeślibym nie kochała Mikołaja

Pietrowicza, nie miałabym po co żyć! — I nie zamienisz go na nikogo? — Na
kogóż miałabym go zamienić?

— Kto to może wiedzieć! Chociażby na tego pana, który stąd odjechał.
Fieniczka wstała.
— Boże mój, dlaczego pan mnie męczy, Pawle Pietrowiczu? Co panu

zrobiłam? Jak pan może tak mówić?

— Fieniczka — rzekł smutnym głosem Paweł Pietrowicz — przecież ja

widziałem...

— Co pan widział?
— Tam... w altance.
Fieniczka zapłoniła się aż po uszy.

background image

— Cóż ja jestem temu winna? — zapytała z wysiłkiem. — Nie jesteś winna?

Nie? Ani trochę?

— Kocham tylko Mikołaja Pietrowicza i zawsze go będę kochała! — rzekła z

nieoczekiwaną siłą i szloch ścisnął jej gardło. — O tym, co pan widział, nawet
na Sądzie Ostatecznym powiem, że nie byłam winna, i lepiej, żebym zaraz
umarła, jeśli może mnie ktoś o takie rzeczy podejrzewać, że ja wobec mojego
dobroczyńcy Mikołaja Pietrowicza...

Ale tutaj głos odmówił jej posłuszeństwa i w tej samej chwili poczuła, że

Paweł Pietrowicz chwycił i ścisnął jej rękę... Spojrzała na niego i skamieniała.
Był jeszcze bledszy niż przedtem; oczy mu błyszczały, ale co najdziwnięjsza,
wielka łza toczyła się po jego policzku.

— Fieniczka! — powiedział jakimś dziwnym szeptem. — Kochaj, kochaj

mojego brata! To taki dobry, prawy człowiek. Nie zdradź go dla nikogo w
świecie. Nie słuchaj niczyich słów! Pomyśl, czy może być coś okropniejszego niż
kochać i nie być kochanym! Nie porzucaj nigdy niego biednego Mikołaja!

Zdumienie Fieniczki było tak wielkie, że w mgnieniu oka obeschły jej łzy i

minął strach. Ale co poczuła, kiedy Paweł Pietrowicz, sam Paweł Pietrowicz,
przycisnął usta do jej ręki i przywarł do niej nie całując, a tylko z rzadka
spazmatycznie wzdychając... ,,Boże! — pomyślała. — Czy to nie atak?..."

W owej właśnie chwili zadrżało w nim całe jego zmarnowane życie.
Schody zaskrzypiały... Ktoś szedł szybko... Odepchnął ją od siebie i opadł na

poduszki. Otworzyły się drzwi i wszedł Mikołaj Pietrowicz, zarumieniony i
wesoły. Mitia, tak samo rumiany i wesoły jak ojciec, w samej tylko koszulce, -
podskakiwał na jego rękach, zaczepiając gołymi nóżkami o wielkie guziki jego
wiejskiego płaszcza.

Fieniczka pobiegła ku nim i objąwszy ich rakami, przytuliła głowę do

ramienia Mikołaja Pietrowicza. Zdziwił się: wstydliwa, skromna Fieniczka nigdy
nie tuliła się do niego w obecności innych.

— Co się stało? — rzekł i spojrzawszy na brata podał jej dziecko. — Czujesz

się gorzej? — zapytał podchodząc do Pawła Pietrowicza.

Tamten zakrył twarz batystową chustką.
— Nie... tak... nic... Przeciwnie, znacznie mi lepiej.
— Niepotrzebnie przeniosłeś się na kanapę. Dokąd idziesz? — dodał Mikołaj

Pietrowicz zwracając się do Fieniczki, ale ona zamknęła już za sobą drzwi. —
Przyniosłem ci mojego zucha; zatęsknił do stryja. Czemu go zabrała? Ale co ci
jest? Czy coś się stało?

— Bracie! — uroczyście rzekł Paweł Pietrowicz.
Mikołaj Pietrowicz drgnął. Nie wiadomo dlaczego ogarnął go lęk.
— Bracie — powtórzył Paweł Pietrowicz. — Daj mi słowo, że spełnisz moją

prośbę.

— Jaką prośbę? Mów.
— To sprawa bardzo poważna; według mnie, od, tego zależy całe twoje

szczęście. Ostatnimi czasy, wiele myślałem o tym, co chcę ci teraz powiedzieć...
Bracie, spełnij swój obowiązek, obowiązek uczciwego i szlachetnego człowieka,

background image

przestali siać zgorszenie i dawać zły przykład — ty, najlepszy z ludzi.

Co chcesz powiedzieć, Pawle?
— Ożeń się z Fieniczka... Ona ciebie kocha, jest matką twego syna.
Mikołaj Pietrowicz odstąpiona krokwi klasnął w dłonie.
Ty to mówisz, Pawle? Ty, którego zawsze uważałem za najbardziej

nieubłaganego przeciwnika podobnych małżeństw? Ty to mówisz! Czy nie wiesz,
że tylko z szacunku dla ciebie nie wypełniłem tego, co tak słusznie nazywasz
moim obowiązkiem?

— Niepotrzebnie zatem liczyłeś się ze mną — rzekł ze smutnym uśmiechem

Paweł Pietrowicz. — Powoli dochodzę do wniosku, że Bazarow miał rację
zarzucając mi arystokratyzm. Nie, drogi bracie, dosyć już tych fochów i oglądania
się na wielki świat; jesteśmy ludzie starzy i spokojni; czas wyzbyć się wszelkiej
próżności. Zacznijmy właśnie tak, jak powiadasz, spełniać nasz obowiązek, a
jeszcze osiągniemy szczęście.

Mikołaj Pietrowicz zaczął ściskać brata.
— Otworzyłeś mi do reszty oczy! — zawołał. — Nie na próżno zawsze

twierdziłem, że jesteś najlepszym i najmądrzejszym człowiekiem na świecie; a
teraz widzę, że jesteś równie rozsądny, jak wspaniałomyślny.

— Spokojnie, spokojnie — przerwał mu Paweł Pietrowicz. — Żebyś nie

uraził nogi twego rozsądnego brata, który mając już pod pięćdziesiątkę
pojedynkował się niczym podchorąży. A więc rzecz postanowiona: Fieniczka
będzie moją... belle-soeur.

— Drogi mój Pawle! Ale co powie Arkadiusz?
— Arkadiusz? Przecież on zatriumfuje! Małżeństwa nie uznaje, ale to mile

pogłaszcze jego poczucie równości. Doprawdy, jakież mogą być kasty au dix
neuvieme siecle?

— Ach, Pawle, Pawle! Pozwól, że pocałuję cię raz jeszcze. Nie bój się, będę

ostrożny.

Bracią uścisnęli się.
— Jak myślisz, czy należy jej zaraz powiedzieć o twoim zamiarze? — zapytał

Paweł Pietrowicz.

— Po co się śpieszyć? — zaoponował Mikołaj. Pietrowicz. — Czyś z nią

rozmawiał?

— Ja? Quelle idée!
— No, to doskonale. Przede wszystkim wracaj do zdrowia, tamto nam nie

ucieknie. Trzeba dobrze się zastanowić, obmyślić.

— Ale jesteś zdecydowany?
— Oczywiście, i dziękuję z całego serca. Teraz cię zostawię; musisz

odpocząć; każde wzruszenie ci szkodzi. Pomówimy jeszcze o tym. Zaśnij, mój
drogi, i niechaj ci Bóg da zdrowie!

„Za co on mi tak dziękuje? — pomyślał Paweł Pietrowicz, gdy został sam. —

Przecież to tylko od niego zależało. Ja zaś, gdy tylko się ożeni, wyjadę gdzieś
daleko, do Drezna albo do Florencji, i będę tam mieszkał, póki nie zdechnę."

Zwilżył sobie czoło wodą kolońską i zamknął oczy. Jego piękna, wychudła

background image

głowa, oświetlona jasnym blaskiem dnia, spoczywała na białej poduszce jak
głowa umarłego... I w samej rzeczy — był jak umarły.

background image

XXV

W Nikolskoje, w ogrodzie, pod cienistym, wysokim jesionem siedzieli na

ławeczce z darni Katia i Arkadiusz; obok nich na ziemi leżała Fifi, która ułożyła
swe długie ciało w owej pięknej pozycji zwanej przez myśliwych „zajęczą".
Arkadiusz i Katia milczeli; on trzymał w rękach na wpół otwartą książkę, ona
wyjmowała z koszyka pozostałe okruszynki bułki i rzucała je kilku wróblom,
które z właściwym sobie tchórzliwym zuchwalstwem skakały i świergotały tuż u
jej nóg. Lekki wiatr, szeleszcząc wśród liści jesionu, powoli przesuwał tam i z
powrotem po ciemnej ścieżce i żółtym grzbiecie Fifi bladozłote plamy światła;
głęboki cień padał na Arkadiusza i Katię; niekiedy tylko w jej włosach
rozbłyskiwało jasne pasemko. Oboje milczeli; lecz właśnie w tym, jak milczeli i
siedzieli obok siebie, widać było pełną wzajemnego zaufania bliskość; każde z
nich jak gdyby nie myślało o swoim sąsiedzie, ale w głębi duszy radowało się
jego obecnością. Twarze ich zmieniły się od tego czasu, kiedy widzieliśmy ich po
raz ostatni: Arkadiusz wydawał się spokojniejszy, Katia bardziej ożywiona i
śmielsza.

— Czy pani nie uważa — zaczął Arkadiusz — że jesion ma w rosyjskim

trafną nazwę: żadne z drzew tak lekko i jasno nie rysuje się w powietrzu.

Katia podniosła oczy i powiedziała: „Tak", Arkadiusz zaś pomyślał: „Ona nie

robi mi zarzutów, że wyrażam się pięknie."

— Nie lubię Heinego — rzekła Katia wskazując wzrokiem książkę, którą

Arkadiusz trzymał w ręku — ani kiedy się śmieje, ani kiedy płacze; lubię go,
kiedy jest zadumany i smutny.

— A ja lubię, kiedy się śmieje — zauważył Arkadiusz.
— To są jeszcze ślady pańskich dawnych satyrycznych upodobań... („Dawne

ślady! — pomyślał Arkadiusz — gdyby Bazarow to słyszał!") Ale proszę
poczekać, już my pana przerobimy.

— Któż mnie przerobi? Pani?
— Kto? Siostra; Porfiriusz Płatonowicz, z którym pan się już nie kłóci;

ciocia, którą pan onegdaj odprowadził do cerkwi.

— Przecież nie mogłem odmówić! Jeśli zaś mowa o Annie Siergiejewnie, to

w wielu sprawach, jak pani pamięta, zgadzała się z Eugeniuszem.

— Siostra była wówczas pod jego wpływem, tak samo jak pan.
— Jak ja! Czy pani nie spostrzegła, że już uwolniłem się od jego wpływu?
Katia nie odpowiedziała.
— Wiem — ciągnął dalej Arkadiusz — że om nigdy się pani nie podobał.
— Nie mogę o nim wydawać sądu.
— Wie pani co, Katarzyno Siergiejewno? Kiedy słyszę taką odpowiedź,

nigdy jej nie wierzę... Nie ma człowieka, o którym nie moglibyśmy wydać sądu!
To po prostu wykręt.

— Powiem panu zatem, że on... nie żeby mi się nie podobał, ale czuję, że jest

mi obcy, że ja jestem mu obca... i że pan też jest mu obcy. — Dlaczego?

— Jakby to powiedzieć?... To drapieżnik, my zaś jesteśmy oswojeni.

background image

— Ja także? Katia skinęła głową. Arkadiusz podrapał się za uchem.
— Katarzyno Siergiejewno, przecież, prawdę mówiąc, to określenie jest

obraźliwe.

— Czyżby pan chciał być drapieżny?
— Nie, ale silny, energiczny.
— Tego nie można chcieć... Pański przyjaciel na przykład tego nawet nie

chce, ale to w nim jest.

— Hm! Więc pani przypuszcza, że miał wielki wpływ na Annę Siergiejewnę?
— Tak. Ale nad nią nikt długo nie może mieć przewagi — dodała Katia

półgłosem.

— Dlaczego pani tak myśli?
— Jest bardzo dumna... Nie, nie to nawet chciałam powiedzieć... Po prostu

bardzo ceni swoją niezależność.

— Któż jej nie ceni? — zapytał Arkadiusz, lecz natychmiast przemknęło mu

przez myśl: „Ale na co właściwie niezależność? — „Na co właściwie
niezależność?" — pomyślała także Katia. Młodym ludziom, którzy często
przebywają ze sobą i są w przyjaźni, nieustannie przychodzą do głowy te same
myśli.

Arkadiusz uśmiechnął się i przysunąwszy się nieco do Kati, rzekł szeptem:
— Proszę się przyznać, że pani trochę się jej boi?
— Kogo?
— Jej — z naciskiem powtórzył Arkadiusz.
— A pan? — spytała z kolei Katia.
— Ja także; proszę zauważyć, że powiedziałem: ja także.
Katia pogroziła mu palcem.
— Dziwi mnie to — zaczęła. — Siostra nigdy nie była tak przyjaźnie do

pana usposobiona jak teraz; znacznie bardziej niż w czasie pana pierwszego
pobytu.

— Ach tak!
— Pan tego nie zauważył? Nie cieszy to pana? Arkadiusz zamyślił się.
— Czym mogłem sobie zasłużyć na przychylność Anny Siergiejewny? Może

tym, że przywiozłem listy waszej matki?

— To także, ale są i inne powody, o których nie powiem.
— Dlaczego? — Nie powiem.
— O! Wiem, że pani jest bardzo uparta. — Jestem uparta.
— I spostrzegawcza. Katia z boku spojrzała na Arkadiusza.
— Może to pana gniewa? O czym pan myśli?
— Myślę o tym, skąd pani ma tę spostrzegawczość. Pani jest tak płochliwa i

nieufna; pani stroni od ludzi...

— Wiele przebywałam sama; wtedy mimo woli zaczyna się myśleć. Czyżbym

stroniła od wszystkich? Arkadiusz spojrzał na nią z wdzięcznością.

— Dobrze — ciągnął dalej — lecz ludzie w pani sytuacji, chcę powiedzieć, z

pani fortuną rzadko odznaczają się tą cechą; do nich jak do panujących, prawda z
trudem dociera.

background image

— Przecież nie jestem bogata.
Arkadiusz zdziwił się i nie od razu zrozumiał, co powiedziała.

„Rzeczywiście, przecież majątek należy do siostry!" — przyszło mu do głowy;
myśl ta nie była dla niego przykra.

— Jak pani to ładnie powiedziała! — rzekł.
— Dlaczego?
— Ładnie, po prostu, bez skrępowania i jakiejkolwiek pozy. Przypuszczam

zresztą, iż człowiek, który wie i mówi, że jest biedny, odczuwa jakąś fałszywą
dumę.

— Dzięki siostrze nie zaznałam biedy; wspomniałam o mojej sytuacji

materialnej dlatego, że tak wypadło w rozmowie.

— Tak, ale proszę się przyznać, że ma pani w sobie odrobinę tej dumy, o

której teraz mówiłem.

— Na przykład?
— Przecież pani, proszę mi wybaczyć moje pytanie, przecież pani nie

wyszłaby za mąż za bogatego człowieka?

— Gdybym go bardzo kochała... Nie, zdaje się, że nawet wówczas też nie.
— Aha! Widzi pani! — zawołał Arkadiusz i po chwili dodał: — A dlaczego

nie wyszłaby pani za mąż w takim wypadku?

— Dlatego, że nawet w pieśni śpiewa się o nierównym małżeństwie.
— Może pani chce panować albo...
— O, nie! Na co mi to? Przeciwnie, gotowa jestem się podporządkować, ale

trudno znosić nierówność. Szanować się wzajemnie i słuchać, to szczęście; lecz
istnienie w ciągłej zależności... Nie, tego już nadto.

— Tego już nadto — powtórzył Arkadiusz. — Tak, tak — ciągnął dalej —

nie przypadkiem płynie w pani ta sama krew co w Annie Siergiejewnie; pani jest
równie samodzielna jak ona, tylko bardziej skryta. Jestem pewien, że pani za nic
pierwsza nie wyrazi swego uczucia, chociażby było wielkie i święte...

Czy można inaczej? — zapytała Katia.
— Jesteście jednakowo rozumne; pani ma tyle samo, jeśli nie więcej,

charakteru co siostra...

— Proszę, niech mnie pan nie porównuje z siostrą — szybko przerwała Katia

— zbyt to dla mnie niekorzystne. Pan jakby zapomniał, że siostra jest piękna,
mądra i... zwłaszcza panu nie wypada mówić takich rzeczy, i to z taką poważną
miną.

— Co to znaczy: zwłaszcza panu — i z czego pani wnosi, że ja żartuję?
— Oczywiście, pan żartuje!
— Pani jest pewna? A jeśli jestem przekonany o tym, co mówię? Jeśli

uważam, że jeszcze nie dość mocno się wyraziłem? — Nie rozumiem pana.

Doprawdy?

Teraz

widzę,

że

zanadto

wychwalałem

pani

spostrzegawczość.

— Jak to?
Arkadiusz nic nie odpowiedział i odwrócił się, a Katia wygrzebała z

koszyczka jeszcze kilka okruszynek i rzuciła je wróblom; lecz ruch jej ręki był

background image

zbyt gwałtowny i ptaszki uciekły.

— Katarzyno Siergiejewno! — rzekł nagle Arkadiusz — będzie to pani

zapewne obojętne, ale niechaj pani wie, że nie zamieniłbym pani nie tylko na jej
siostrę, ale na nikogo w świecie.

Wstał i szybko odszedł, jakby przestraszywszy się słów, które mu się

wymknęły.

Katia opuściła ręce razem z koszyczkiem na kolana, schyliła głowę i długo

patrzyła za oddalającym się Arkadiuszem. Powoli na jej policzki wystąpił
delikatny rumieniec, ale na ustach nie pojawiał się uśmiech, a ciemne oczy
wyrażały zdumienie i jakieś inne jeszcze, nie nazwane uczucie.

— Jesteś sama? — rozległ się obok niej głos Anny Siergiejewny. —

Wydawało mi się, że wyszłaś do ogrodu z Arkadiuszem.

Katia bez pośpiechu spojrzała na siostrę (która wytwornie, a nawet

wyszukanie ubrana stała na ścieżce i końcem otwartej parasolki łaskotała Fifi w
uszy) i powoli rzekła:

— Jestem sama.
— Widzę to przecież — odpowiedziała tamta ze śmiechem — poszedł zatem

do siebie?

— Czytaliście razem?
— Tak.
Anna Siergiejewna wzięła Katię za podbródek i uniosła jej głowę.
— Mam nadzieję, żeście się nie pokłócili?
— Nie — rzekła Katia i spokojnie odsunęła rękę siostry.
— Jak uroczyście odpowiadasz! Myślałam, że znajdę go tutaj i wezmę ze

sobą na spacer. Wciąż mnie o to prosi. Przywieziono ci buciki z miasta, idź je
przymierzyć; wczoraj już zauważyłam, że te, które nosisz, są całkiem zniszczone.
W ogóle nie dość się zajmujesz tymi sprawami, a masz takie śliczne nóżki! Ręce
też masz ładne... tylko duże: trzeba więc urzekać nóżkami. Ale cóż, nie jesteś
wcale kokietką!

Anna Siergiejewna poszła dalej, lekko szeleszcząc piękną suknią; Katia

wstała z ławeczki i wziąwszy tom Heinego odeszła także, lecz bynajmniej nie po
to, by mierzyć buciki.

„Śliczne nóżki — myślała, powoli i lekko wchodząc po rozgrzanych słońcem

kamiennych schodach tarasu — śliczne nóżki, powiada pani... Będzie więc leżał
u tych nóżek."

Ale natychmiast zrobiło jej się wstyd i szybko pobiegła na górę.
Arkadiusz szedł korytarzem do siebie; dopędził go ochmistrz anonsując, że w

jego pokoju czeka pan Bazarow.

— Eugeniusz! — wybąkał prawie z przestrachem Arkadiusz. — Czy dawno

przyjechał?

— W tej chwili i kazał nie anonsować o swoim przybyciu Annie

Siergiejewnie, tylko polecił, żeby go zaprowadzić do pana pokoju.

„Może w domu zdarzyło się jakieś nieszczęście?" — pomyślał Arkadiusz,

szybko wbiegł po schodach i otworzył drzwi. Widok Bazarowa natychmiast go

background image

uspokoił, chociaż bardziej doświadczone oko dostrzegłoby zapewne w
energicznej jak dawniej, ale wychudłej postaci nieoczekiwanego gościa oznaki
wewnętrznego wzburzenia. Siedział na parapecie okna w zakurzonym szynelu i
czapce na głowie. Nie wstał nawet wtedy, gdy Arkadiusz z głośnym okrzykiem
rzucił mu się na szyję.

— Co za niespodzianka! Co cię tu sprowadza? — powtarzał krzątając się po

pokoju jak człowiek, który sam sobie wyobraża i chce innym okazać, że się
cieszy. — W domu wszystko w porządku, wszyscy zdrowi, prawda?

— Wszystko w porządku, ale nie wszyscy zdrowi — rzekł Bazarow. —

Przestań trajkotać, każ mi przynieść kwasu, usiądź i posłuchaj, co ci powiem w
niewielu, ale. mam nadzieję, za to dość mocnych słowach.

Arkadiusz przycichł, i Bazarow opowiedział mu o swoim pojedynku z

Pawłem Pietrowiczem. Arkadiusz ogromnie się zdziwił, a nawet zmartwił, ale
nie uznał za stosowne tego okazać; zapytał tylko, czy rana stryja naprawdę nie jest
niebezpieczna, i otrzymawszy odpowiedź, że rana jest bardzo interesująca, lecz
nie z punktu widzenia medycyny, uśmiechnął się z przymusem i poczuł nagle, że
zrobiło mu się przykro i wstyd. Bazarow jak gdyby go zrozumiał.

— Tak, bracie — powiedział — oto skutki obcowania z feudałami. Sam

staniesz się feudałem i będziesz brał udział w rycerskich turniejach. A zatem,
wybrałem się do „ojców" — zakończył Bazarow — a po drodze zajechałem tutaj,
po to... po to, żeby ci to wszystko opowiedzieć; oświadczyłbym ci tak, gdybym
nie uważał niepotrzebnego kłamstwa za głupotę. Nie, diabli wiedzą, po co tutaj
przyjechałem. Widzisz, niekiedy człowiekowi dobrze robi, jeśli sam bierze się za
czub i wyrzuca jak rzodkiew z grzędy: zrobiłem to niedawno... Ale zapragnąłem
spojrzeć raz jeszcze na to, z czym się rozstałem, na ową grzędę, gdzie siedziałem.

— Mam nadzieję, że te słowa nie odnoszą się do mnie — spytał w

podnieceniu Arkadiusz. — Mam nadzieję, że nie masz zamiaru rozstawać się z e
mną?

Bazarow spojrzał na niego uważnie, prawie przeszywając go wzrokiem.
— To by cię tak zmartwiło? Myślę, że ty już rozstałeś się ze mną. Jesteś taki

świeżutki i czysty... zapewne twoje sprawy z Anną Siergiejewną układają się
doskonale?

— Jakie moje sprawy z Anną Siergiejewną?
— Czy nie dla niej przyjechałeś tu z miasta, ptaszyno?
Ale właśnie, jakże tam niedzielne szkółki? Czy nie jesteś w niej zakochany?

A może teraz masz zamiar udawać?

— Eugeniuszu, wiesz, że zawsze byłem z tobą szczery; zapewniam cię,

przysięgam, że jesteś w błędzie.

— Hm! Nowe słówko — zauważył półgłosem Baza-
row. — Ale nie gorączkuj się, przecież mnie wszystko jedno. Romantyk

powiedziałby: nasze drogi zaczynają się rozchodzić, ja zaś mówię po prostu, że
znudziliśmy się sobie nawzajem.

— Eugeniuszu...
— Mój złoty, przecież to żadne nieszczęście; cóż się na świecie nie znudzi? A

background image

teraz chyba czas się pożegnać? Od chwili kiedy tu jestem, czuję się ohydnie,
zupełnie jakbym długo czytał listy Gogola do żony gubernatora Kaługi. Zresztą
nie kazałem wyprzęgać koni.

— Bój się Boga, to niemożliwe!
— Dlaczego?
— Nie mówię już o sobie, ale będzie to w najwyższym stopniu niegrzecznie

wobec Anny Siergiejewny, która niewątpliwie zechce cię zobaczyć.

— No, chyba się mylisz.
— Przeciwnie, jestem pewien, że mam rację — zaoponował Arkadiusz. —

Dlaczego udajesz? Jeśli już o tym mowa, przyznaj się, że ty właśnie przyjechałeś
tu dla niej.

— Może to prawda, ale mimo wszystko mylisz się.
Arkadiusz miał jednak rację. Anna Siergiejewna chciała zobaczyć się z

Bazarówem i przysłała po niego ochmistrza. Bazarow przebrał się, zanim do niej
poszedł; jak się okazało, rzeczy miał ułożone tak, że nowe ubranie było pod ręką.

Odincowa przyjęła go nie w tym pokoju, gdzie tak nieoczekiwanie wyznał jej

swoją miłość, lecz w bawialni. Uprzejmie wyciągnęła do niego końce palców,
ale twarz jej mimo woli wyrażała napięcie.

— Anno Siergiejewno — szybko powiedział Bazarow — przede wszystkim

muszę panią uspokoić. Ma pani przed sobą śmiertelnika, który dawno się
opamiętał i spodziewa się, że inni również zapomnieli o jego głupocie.
Odjeżdżam na długo i zgodzi się pani, że chociaż nie jestem słabą istotą, przykro
byłoby mi odejść z myślą, że wspomina mnie pani ze wstrętem.

Anna Siergdejewna głęboko westchnęła jak człowiek, który przed chwilą

wspiął się na wysoką górę, i twarz jej ożywiła się uśmiechem. Po raz wtóry
wyciągnęła do Bazarowa rękę i odpowiedziała na jego uścisk.

— Zapomnijmy o dawnych zwadach — powiedziała — tym bardziej, że,

mówiąc uczciwie, ja wtedy także zawiniłam, jeśli nie kokieterią, to czymś innym.
Więc po prostu: bądźmy przyjaciółmi jak dawniej. To był sen, prawda? Któż
pamięta sny?

— Kto je pamięta? A zresztą miłość jest... uczuciem sztucznym.
— Doprawdy? Bardzo miło mi to słyszeć.
Tak mówiła Anna Siergiejewna i tak mówił Bazarow; oboje myśleli, że

mówią prawdę. Czy prawdziwe, czy rzeczywiście prawdziwe były ich słowa?
Sami tego nie wiedzieli, tym bardziej zaś autor. Ale rozmowa między nimi
toczyła się tak, jakby nawzajem sobie uwierzyli.

Anna Siergiejewna zapytała Bazarowa, co robił u Kirsanowów. O mały włos

byłby jej opowiedział o swoim pojedynku z Pawłem Pietrowiczem, ale
powstrzymał się na myśl, że mogłaby dojść do wniosku, iż chce się wydać
interesujący; odparł więc, że przez cały czas pracował.

— Ja zaś — rzekła Anna Siergiejewna — naprzód nie wiadomo dlaczego

miałam okres złego humoru, a nawet, niech pan sobie wyobrazi, wybierałam się
za granicę! Potem ten nastrój minął, przyjechał pański przyjaciel Arkadiusz
Nikołaicz i znowu wróciłam do dawnego trybu życia, do mojej prawdziwej roli.

background image

— Jakiej roli, jeśli wolno wiedzieć?
— Ciotki, nauczycielki, matki, co pan chce. Wie pan, przedtem nie

rozumiałam dobrze pana przyjaźni z Arkadiuszem Nikołaiczem; uważałam, że to
niezbyt ciekawy człowiek. Ale teraz poznałam go lepiej i przekonałam się, że jest
rozumny... Nade wszystko zaś jest młody, młody... nie to, co my, Eugeniuszu
Wasiliczu.

— Czy wciąż tak samo traci kontenans w pani obecności?
— Czyżby... — zaczęła Anna Siergiejewna i po chwili namysłu dodała: —

Teraz stał się bardziej ufny, rozmawia ze mną. Przedtem mnie unikał. Zresztą nie
szukałam wtedy jego towarzystwa. Jest w wielkiej przyjaźni z Katią.

Bazarow zirytował się w duchu. „Kobieta nie może obejść się bez

podstępów" — pomyślał.

— Pani powiada, że Arkadiusz pani unikał — rzekł z chłodnym uśmiechem

— lecz wie pani zapewne, że był w pani zakochany?

— Jak to? On także? — wyrwało się Annie Siergiejewnie.
— On także — powtórzył Bazarow składając niski ukłon. — Czyżby pani o

tym nie wiedziała, czyżbym powiedział rzecz dla pani nową?

Anna Siergiejewna spuściła oczy.
— Pan się myli, Eugeniuszu Wasiliczu.
— Nie sądzę. Może nie powinienem był o tym wspominać. — „A ty na

przyszłość nie bądź taka przebiegła" — dodał w myśli.

— Dlaczego? Przypuszczam, że zbyt wielką wagę przywiązuje pan do

przelotnego wrażenia. Zaczynam podejrzewać, że ma pan skłonność do przesady.

— Nie mówmy lepiej o tym, Anno Siergiejewno.
— Dlaczego? — zaoponowała, lecz sama skierowała rozmowę na inne tory.

Mimo wszystko czuła się w obecności Bazarowa nieswojo, chociaż powiedziała
mu i zapewniała samą siebie, że wszystko zostało zapomniane. Wymieniając z
nim najprostsze słowa, żartując nawet, doznawała uczucia lekkiego niepokoju.
Podobnie ludzie na parostatku rozmawiają i śmieją się beztrosko jak na stałym
lądzie; lecz wystarczy najmniejsza przerwa w podróży, najdrobniejsza oznaka
czegoś niezwykłego, a natychmiast na wszystkich twarzach zjawia się wyraz
osobliwej trwogi, który świadczy o nieustannej świadomości ciągłego
niebezpieczeństwa.

Rozmowa Anny Siergiejewny z Bazarowem trwała niedługo. Odincowa

popadła w zamyślenie, odpowiadała z roztargnieniem, a wreszcie zaproponowała
mu, by przeszli do salonu, gdzie zastali księżniczkę i Katię. — A gdzież
Arkadiusz Nikołaicz? — zapytała pani domu i dowiedziawszy się, że go nie
widać przeszło od godziny, posłała po niego. Arkadiusza nie od razu znaleziono;
zaszył się w gęstwinę ogrodu i tam, oparłszy podbródek na skrzyżowanych
rękach, siedział pogrążony w myślach. Myśli owe były głębokie i poważne, lecz
bynajmniej nie smutne. Wiedział, że Anna Siergiejewna jest sam na sam z
Bazarowem, ale nie czuł zazdrości, jak dawniej; przeciwnie, twarz jego
promieniała; zdawało się, że coś go dziwi, że z czegoś się raduje i coś
postanawia.

background image

background image

XXVI


Nieboszczyk Odincow nie lubił nowości, lecz godził się na „pewne igraszki

uszlachetnionego smaku"; dzięki temu w swoim ogrodzie, między cieplarnią a
stawem wzniósł budynek z rosyjskiej cegły w kształcie greckiego portyku. W
tylnej, ślepej ścianie owego portyku czyli galerii zrobiono sześć nisz dla
posągów, które Odincow zamierzał sprowadzić z zagranicy. Posągi miały
wyobrażać: Samotność, Milczenie, Rozmyślanie, Melancholię, Wstydliwość i
Czułość. Jeden z nich, boginię Milczenia z palcem na ustach, przywieziono i
ustawiono, lecz tego samego dnia dworscy chłopcy odbili jej nos i chociaż
tynkarz z sąsiedztwa zabrał się do roboty i obiecał dorobić nos „dwa razy
piękniejszy niż poprzedni", Odincow kazał posąg usunąć, skutkiem czego znalazł
się on w kącie stodoły, gdzie stał przez długie lata budząc zabobonne przerażenie
wieśniaczek, Front portyku od dawna już zarósł gęstymi krzewami, tylko kapitele
kolumn widniały nad bujną ścianą zieleni. W portyku nawet w południe było
chłodno. Anna Siergiejewna nie lubiła tego miejsca od czasu, gdy zobaczyła tam
węża; ale Katia często tu przychodziła i siadała na niewielkiej kamiennej ławce,
umieszczonej w jednej z nisz. W chłodzie i cieniu czytała, pracowała lub
oddawała się owemu doznaniu zupełnej ciszy, które zapewne znane jest każdemu
i którego urok polega na ledwie świadomym, milczącym przypatrywaniu się
szerokiej fali życia, bezustannie toczącej się wokół nas i w nas samych.

Nazajutrz po przyjeździe Bazarowa Katia siedziała na swojej ulubionej

ławce, obok niej zaś znowu siedział Arkadiusz. Poprosił ją, żeby poszła z nim do
„portyku".

Do śniadania zostawała jeszcze godzina; po rosistym poranku następował już

upalny dzień. Twarz Arkadiusza miała wciąż wyraz taki jak poprzedniego dnia,
Katia wyglądała na zatroskaną. Siostra zaraz po herbacie zawołała ją do swego
gabinetu, ucałowała, co zawsze trochę przerażało Katię, a potem poradziła jej,
żeby zachowywała się ostrożniej wobec Arkadiusza, zwłaszcza zaś, by unikała z
nim rozmów sam na sam, co jakoby zauważyła już ciotka i wszyscy domownicy.
Poza tym poprzedniego wieczora Anna Siergiejewna była w nie najlepszym
humorze, Katia zaś sama czuła się 'niepewnie, jak gdyby była czegoś winna.
Przystając na prośbę Arkadiusza powiedziała sobie, że uczyni to po raz ostatni.

— Katarzyno Siergiejewno — rzekł Arkadiusz z jakąś pozorną swobodą —

od czasu kiedy mam szczęście przebywać z panią pod jednym dachem, mówiłem
z panią o wielu rzeczach. Istnieje jednak bardzo ważne dla mnie zagadnienie...
którego dotychczas nie poruszałem. Pani zauważyła wczoraj, że przerobiono mnie
w tym domu — dodał, to unikając pytającego spojrzenia Kati, to znów patrząc jej
w oczy. — Rzeczywiście, zmieniłem się pod wieloma względami i pani o tym
wie najlepiej, bo w gruncie rzeczy pani zawdzięczam tę przemianę.

— Ja?... Mnie?... — spytała Katia.
— Nie jestem już owym zapalczywym chłopcem jak wtedy, gdy tu

przyjechałem — ciągnął dalej Arkadiusz — skończyłem zresztą dwadzieścia trzy

background image

lata; jak dawniej, pragnę być pożyteczny, pragnę poświęcić prawdzie wszystkie
swe siły; lecz nie tam już szukam ideałów, gdzie szukałem ich dawniej; widzę
je... znacznie bliżej. Dotychczas nie rozumiałem siebie, stawiałem przed sobą
zadania przewyższające moje siły... Niedawno dzięki pewnemu uczuciu
otworzyły mi się oczy... Wypowiadam się niezupełnie jasno, ale mam nadzieję, że
pani mnie zrozumie...

Katia nic nie odpowiedziała, ale przestała patrzeć na Arkadiusza.
— Przypuszczam — mówił dalej, już bardziej wzruszonym głosem, a nad nim

wśród liści brzozy beztrosko śpiewała swą piosenkę zięba — przypuszczam, że
obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest zupełna szczerość wobec tych...
tych ludzi... których... słowem, wobec bliskich mu osób i dlatego... mam zamiar...

Ale tu dar wymowy zawiódł Arkadiusza; stracił wątek, zaciął się i musiał na

chwilę umilknąć. Katia nie podnosiła oczu. Zdawało się, że nawet nie rozumie,
do czego to wszystko zmierza, a jednak na coś czekała.

— Przypuszczam, że panią zadziwię — zaczął Arkadiusz, znowu zebrawszy

siły — tym bardziej że to uczucie odnosi się w pewien sposób... w pewien
sposób, niech pani to zważy — do pani. Pamiętam, że zarzucała mi pani wczoraj
brak powagi — ciągnął dalej Arkadiusz z miną człowieka, który wszedłszy w
bagno czuje, że z każdym krokiem pogrąża się coraz bardziej, ale mimo to śpieszy
naprzód w nadziei, że wydostanie się szybciej na brzeg — ten zarzut często jest
skierowany... obciąża... młodych ludzi, nawet jeśli nie ma już uzasadnienia; i
gdybym był bardziej pewien siebie... („Pomóż mi, pomóż!" — z rozpaczą myślał
Arkadiusz, Katia zaś wciąż siedziała bez ruchu.) Gdybym mógł żywić nadzieję...

— Gdybym mogła być pewna tego, co pan mówi — rozległ się w tej samej

chwili dźwięczny głos Anny Siergiejewny.

Arkadiusz zamilkł natychmiast, Katia zbladła. Obok krzaków zasłaniających

portyk wiodła ścieżka. Anna Siergiejewna szła tędy w towarzystwie Bazarowa.
Katia i Arkadiusz nie mogli ich widzieć, lecz słyszeli każde słowo, każdy szelest
sukni, niemal ich oddech. Tamci postąpili kilka kroków i jakby naumyślnie
zatrzymali się przed portykiem.

— Widzi pan — ciągnęła dalej Anna Siergiejewna — pomyliliśmy się; oboje

nie jesteśmy już pierwszej młodości, a zwłaszcza ja; znamy życie, jesteśmy
zmęczeni oboje — czemu nie mówić szczerze? — jesteśmy rozumni; z początku
wzbudziliśmy w sobie wzajemne zainteresowanie, podnieciliśmy ciekawość... a
potem...

— Potem przestałem być interesujący... — podchwycił Bazarow.
— Pan wie, że nie to było przyczyną naszego poróżnienia. W każdym razie

nie potrzebowaliśmy jedno drugiego, oto rzecz zasadnicza; za bardzo jesteśmy...
jakby to powiedzieć?... do siebie podobni. Nie od razu zdaliśmy sobie z tego
sprawę. Natomiast Arkadiusz...

— Arkadiusz jest pani potrzebny? — zapytał Bazarow.
— Dość, Eugeniuszu Wasiliczu! Pan powiada, że nie jestem mu obojętna;

mnie też zawsze się wydawało, że mu się podobam. Wiem, że mogłabym być jego
ciotką, lecz nie chcę przed panem ukrywać — coraz częściej myślę o nim. W tym

background image

młodym i świeżym uczuciu jest jakiś powab...

— Słowo urok bardziej się nadaje w takich wypadkach — przerwał

Bazarow; w jego spokojnym, choć przytłumionym głosie kipiała wściekłość. —
Arkadiusz był wczoraj ze mną tajemniczy, nie mówił ani o pani, ani o jej
siostrze... Bardzo to szczególne.

— Z Katią jest jak brat — rzekła Anna Siergiejewna — i to mi się w nim

podoba, chociaż może nie powinnam pozwalać na taką między nimi zażyłość.

— Przez panią mówi... siostra?... — zapytał powoli Bazarow.
— Oczywiście... ale dlaczego stoimy? Chodźmy. Jaka dziwna jest nasza

rozmowa! Czy mogłam się spodziewać, że będę tak z panem rozmawiała? Pan
wie, że się pana boję... ale ufam panu jednocześnie, ponieważ w gruncie rzeczy
jest pan bardzo dobry.

— Po pierwsze, nie jestem bynajmniej dobry; po drugie straciłem dla pani

wszelkie znaczenie, a tymczasem powiada mi pani, że jestem dobry... To tak
samo, jak kłaść wieniec z kwiatów na głowę umarłego.

— Eugeniuszu Wasiliczu, nie w naszej jest mocy... — zaczęła Anna

Siergiejewna, ale powiał wiatr, zaszumiał wśród liści i uniósł jej słowa.

— Przecież pani jest wolna — rzekł po chwili Bazarow.
Więcej nic nie można było zrozumieć; kroki oddaliły się... wszystko ucichło.
Arkadiusz zwrócił się do Kati. Siedziała jak przedtem, tylko opuściła głowę

jeszcze niżej.

— Katarzyno Siergiejewno — powiedział drżącym głosem i zacisnął ręce —

kocham panią na całe życie, nieodwracalnie. Nikogo nie kocham prócz pani.
Chciałem to pani powiedzieć, dowiedzieć się, co pani o tym sądzi, i prosić o
pani rękę; nie jestem bogaty, czuję, żem gotów do wszelkich ofiar... Pani nie
odpowiada? Pani mi nie wierzy? Pani myśli, że mówię nierozważnie? Niech pani
przypomni sobie ostatnie dni! Czyżby się pani dotąd nie przekonała, że wszystko
inne — proszę mnie dobrze zrozumieć — wszystko inne dawno minęło bez śladu.
Niech pani spojrzy na mnie, powie jedno słowo... Kocham... kocham panią...
Niech mi pani uwierzy!

Katia spojrzała na Arkadiusza poważnym, jasnym wzrokiem i po długim

namyśle, ledwie się uśmiechnąwszy, wyrzekła:

— Tak.
Arkadiusz zerwał się z ławki.
— Tak! Pani powiedziała: tak, Katarzyno Siergiejewno! Co to oznacza? Czy

to, że ja panią kocham, że pani mi wierzy... albo... albo... nie śmiem skończyć...

— Tak — powtórzyła Katia i tym razem Arkadiusz ją zrozumiał. Chwycił jej

duże, i piękne ręce i zamierając z zachwytu, przycisnął je do serca; ledwo trzymał
się na nogach i wciąż powtarzał: — Katia, Katia... — a ona rozpłakała się jakoś
naiwnie, sama cicho śmiejąc się ze swych łez. Kto nie widział takich łez w
oczach ukochanej istoty, ten nie wie jeszcze, jak bardzo może być szczęśliwy na
ziemi człowiek, zamierając z wdzięczności i wstydu.

Nazajutrz z samego rana Anna Siergiejewna kazała poprosić Bazarowa do

swego gabinetu i śmiejąc się wymuszenie, podała mu złożoną ćwiartkę papieru

background image

listowego. Był to list od Arkadiusza, który prosił o rękę jej siostry.

Bazarow szybko przebiegł wzrokiem list i zrobił wysiłek, by nie okazać

złośliwej radości, która natychmiast zrodziła się w jego sercu.

— Ach, tak — rzekł — a pani jeszcze wczoraj przypuszczała, że Arkadiusz

kocha Katarzynę Siergiejewnę miłością braterską. Cóż pani teraz ma zamiar
uczynić?

— Co pan mi poradzi? — zapytała Anna Siergiejewna nie przestając się

śmiać.

— Sądzę — odparł Bazarow także ze śmiechem, chociaż nie było mu wcale

wesoło ani też, podobnie jak Anna Siergiejewna, nie miał wcale ochoty do
śmiechu — sądzę, że należy pobłogosławić młodych ludzi. Partia dobra pod
każdym względem; Kirsanow ma przyzwoity majątek, jest jedynakiem, jego
ojciec to człowiek poczciwy, nie będzie się sprzeciwiał.

Odincowa przeszła się po pokoju. Jej twarz to pokrywała się rumieńcem, to

znów bladła.

— Tak pan myśli? — powiedziała. — No, cóż? Nie widzę przeszkód...

Jestem rada ze względu na Katię... i Arkadiusza Nikołaicza. Oczywiście,
poczekam na odpowiedź ojca. Poślę do niego Arkadiusza. Widać z tego, że
miałam wczoraj rację, gdy mówiłam panu, że jesteśmy już starzy... Jak to się
stało, że nic nie zauważyłam? To mnie dziwi!

Anna Siergiejewna roześmiała się znowu i natychmiast się odwróciła.
— Dzisiejsza młodzież zrobiła się bardzo sprytna — zauważył Bazarow i

także się roześmiał. — Żegnam panią — powiedział znowu po chwili milczenia.
— Życzę pani, aby ta sprawa skończyła się jak najpomyślniej; będę się radował z
daleka.

Odincowa szybko zwróciła się ku niemu.
— Pan odjeżdża? Dlaczego teraz nie mógłby pan zostać? Niechże pan

zostanie, tak miło się z panem rozmawia... To zupełnie jak chodzenie po skraju
przepaści. Naprzód ogarnia strach, a potem nagle nabiera się odwagi. Niechże
pan zostanie. .

— Dziękuję za zaproszenie, Anno Siergiejewno, i za pochlebne mniemanie o

moich talentach konwersacyjnych. Uważam jednak, że i tak zbyt długo
przebywałem w obcej dla mnie sferze. Latające ryby przez pewien czas mogą
utrzymać się w powietrzu, lecz potem muszą zanurzyć się w wodzie; niechże pani
i mnie pozwoli znaleźć się w swoim żywiole.

Odincowa spojrzała na Bazarowa. Gorzki uśmiech wykrzywił jego bladą

twarz. „Ten mnie kochał!" — pomyślała i zrobiło się jej go żal; ze współczuciem
wyciągnęła do niego rękę.

Ale on ją zrozumiał.
— Nie! — powiedział i cofnął się o krok. — Jestem biedny, ale dotychczas

nie brałem jałmużny. Żegnaj, pani, i bądź zdrowa!

— Jestem pewna, że widzimy się nie po raz ostatni — rzekła Anna

Siergiejewna i drgnęła mimo woli.

— Różnie bywa na świecie! — odparł Bazarow. Złożył ukłon i wyszedł.

background image

— Więc masz zamiar uwić sobie gniazdko? — mówił tego samego dnia

Bazarow, gdy przyklęknąwszy pakował swój kuferek. — Cóż, niezły pomysł!
Tylko niepotrzebnie tak mnie zwodziłeś. Spodziewałem się, że zmierzasz w
całkiem innym kierunku. A może ciebie samego to zaskoczyło?

— To prawda, nie wiedziałem jeszcze o tym, kiedy się z tobą rozstawałem —

odparł Arkadiusz. — Ale dlaczego sam mnie zwodzisz mówiąc: „niezły pomysł",
jakbym nie wiedział, co sądzisz o małżeństwie? — Ech, drogi przyjacielu —
powiedział Bazarow. — Jak ty się wyrażasz! Widzisz, co robię: mam w kuferku
puste miejsce i kładę tam siano; tak samo rzecz się ma z życiem — wszystko
jedno czym je zapchasz, byle nie było pustki. Nie obrażaj się, proszę; zapewne
pamiętasz, jakiego zawsze byłem zdania o Katarzynie Siergiejewnie. Inne panny
dlatego tylko uchodzą za mądre, bo mądrze wzdychają; a twoja nie da sobie
dmuchać w kaszę, ciebie nawet weźmie w ręce, a tak właśnie powinno być. —
Zamknął wieko kuferka i podniósł się z podłogi. — A teraz powtórzę ci na
pożegnanie, nie trzeba bowiem się oszukiwać: żegnamy się na zawsze, sam to
czujesz... Postąpiłeś rozumnie; nie jesteś stworzony do naszego gorzkiego,
cierpkiego samotnego życia. Nie masz w sobie ani zuchwalstwa, ani złości; ale
masz młodzieńczą odwagę i młodzieńczy zapał; tego dla naszej sprawy za mało.
Wy, szlachta, nigdy nie przekroczycie granicy szlachetnego oburzenia czy
szlachetnej pokory, a to są głupstwa. Wy, na przykład, nie bijecie się — a
wyobrażacie sobie, że jesteście chwaty; my zaś chcemy się bić. Cóż! Nasz kurz
wygryzie ci oczy, nasz brud cię zawala, zresztą tyś do nas nie dorósł, mimo woli
rozkoszujesz się sobą, przyjemnie ci samemu sobie wymyślać; dla nas to nudne,
my chcemy łamać innych! Porządny z ciebie chłopak, ale jesteś miękki, liberalny
panicz — ewolatu, jak powiada mój ojciec.

— Na zawsze żegnasz się ze mną, Eugeniuszu — smutnym głosem rzekł

Arkadiusz — i nie 'masz mi nic innego do powiedzenia?

Bazarow podrapał się w głowę.
— Mam, Arkadiuszu, mam, ale ci nie powiem, bo to romantyzm, to by

oznaczało: rozkleić się. Ożeń się jak najprędzej, zajmij się swoim gniazdkiem i
napłódź jak najwięcej dzieci. Będą mądre choćby dlatego, że urodziły się we
właściwym czasie, nie tak jak my. Oho! Widzę, że konie założone . Czas już!
Pożegnałem się ze wszystkimi.. No cóż? Może się uściskamy?

Arkadiusz rzucił się na szyję swemu byłemu mentorow i przyjacielowi, łzy

trysnęły mu z oczu.

— Co to znaczy młodość! — rzekł spokojnie Bazarow.— Ale wielkie

nadzieje pokładam w Katarzynie Siergiejewnie. Zobaczysz, jak cię pocieszy.

— Żegnaj, bracie — rzekł do Arkadiusza siedząc już na furmance i wskazując

parę kawek przytulonych do siebie na dachu stajni, dodał: — Patrz! Ucz się!

— Co to znaczy? — zapytał Arkadiusz.
— Jak to? Czyżbyś tak źle znał historię naturalną i nie wiedział, że kawka jest

najbardziej czcigodnym ptakiem, który żyje w trwałych związkach rodzinnych?
Oto przykład... Żegnaj, signor!

Furmanka zaskrzypiała i ruszyła z miejsca.

background image

Bazarow powiedział prawdę. Rozmawiając wieczorem z Katią, Arkadiusz

zupełnie zapomniał o swoim nauczycielu. Już się jej podporządkował. Katia
czuła to i wcale się nie dziwiła. Nazajutrz miał jechać do Mariina, do Mikołaja
Pietrowicza. Anna Siergiejewna nie chciała krępować młodych i tylko dla
przyzwoitości nie zostawiała ich zbyt długo samych. Wspaniałomyślnie uwolniła
ich od towarzystwa księżniczki, którą wiadomość o mającym się odbyć ślubie
doprowadziła do płaczliwej wściekłości. Z początku Anna Siergiejewna
obawiała się, by widok ich szczęścia nie był dla niej samej nieco przykry; lecz
stało się zupełnie inaczej: ów widok nie tylko jej nie ciążył, lecz zainteresował
ją, rozrzewnił nawet; Anna Siergiejewna ucieszyła się z tego, ale poczuła także
smutek. „Słuszność ma zatem Bazarow — pomyślała — ciekawość, tylko
ciekawość, umiłowanie spokoju, egoizm..."

— Dzieci! — powiedziała głośno. — Powiedzcie, czy miłość jest sztucznym

uczuciem?

Ale ani Katia, ani Arkadiusz nawet jej nie zrozumieli. Stronili od niej;

mimowolnie podsłuchana rozmowa nie zacierała się w ich pamięci. Zresztą.
Anna Siergiejewna wkrótce ich uspokoiła; nie było to dla niej trudne, uspokoiła
się bowiem sama.

background image

XXVII


Starzy Bazarowowie tym bardziej ucieszyli się z nieoczekiwanego przyjazdu

syna, że prawie się go nie spodziewali. Arina Własiewna w tak wielkim
popłochu zaczęła biegać po domu, że Wasilij Iwanowicz porównał ją do
kuropatwy: kusy ogonek jej krótkiego kaftanika istotnie nadawał jej jakby ptasi
wygląd. Sam zaś tylko pomrukiwał, gryzł bursztyn swego cybucha i chwyciwszy
się palcami za szyję, kręcił głową, jak gdyby próbował, czy jest dobrze
umocowana; nagle otwierał usta i śmiał się bezgłośnie.

— Mój staruszku, przyjechałem do ciebie na całych sześć tygodni —

powiedział mu Bazarow — chcę pracować, proszę, nie przeszkadzaj mi.

— Zapomnisz, jak wyglądam, tyle ci będę przeszkadzał — odparł Wasilij

Iwanowicz.

Dotrzymał obietnicy. Umieścił syna, jak poprzednim razem, w gabinecie i

niemal się przed nim ukrywał; żonę powstrzymywał od wszelkich zbytecznych
przejawów czułości. „Mateczko — mówił do niej — przy pierwszym pobycie
Jeniuszy naprzykrzyliśmy się mu trochę, teraz musimy być mądrzejsi." Arina
Własiewna zgadzała się z mężem, lecz niewiele na tym zyskiwała, widywała
bowiem syna tylko przy stole i bardziej niż kiedykolwiek bała się do niego
przemówić. „Jeniusza!" mówiła niekiedy, a syn jeszcze nie zdążył się obejrzeć,
gdy ona już przebierała sznurkami woreczka i bąkała: „Nic, nic, ja tylko tak", a
potem szła do Wasilia Iwanowicza i mówiła do niego podparłszy policzek:
„Jakby się dowiedzieć, mój kochany, co Jeniusza wolałby — kapuśniak czy
barszcz?" — „Czemuż go nie zapytałaś?" — „Nie chcę mu się naprzykrzać!"
Zresztą Bazarow wkrótce przestał się zamykać w swoim pokoju: gorączka pracy
opadła, zastąpiła ją tęsknota, nuda i dławiący niepokój. W każdym jego ruchu
widać było dziwne zmęczenie, nawet krok jego stał się inny, już nie tak
energiczny ani gwałtowny. Zaniechał samotnych spacerów i zaczął szukać
towarzystwa; herbatę pił w bawialni, przechadzał się po ogrodzie z Wasiliem
Iwanowiczem i palił wraz z nim, nic nie mówiąc. Kiedyś zapytał o ojca
Aleksego. Wasilij Iwanowicz ucieszył się z tej przemiany, lecz owa radość
trwała krótko. „Jeniusza mnie niepokoi — skarżył się po kryjomu żonie — nie
jest ani niezadowolony, ani gniewny, to jeszcze nic, ale jest smutny, zmartwiony,
to okropne. Wciąż milczy, gdyby choć nas zwymyślał; chudnie, cerę ma jakąś
niedobrą." — „Boże, Boże — szeptała staruszka — włożyłabym mu obrazek na
szyję, ale przecież nie pozwoli." Wasilij Iwanowicz próbował kilka razy z
największą ostrożnością wypytać Bazarowa o jego pracę, zdrowie, o
Arkadiusza... Ale Bazarow odpowiadał niechętnie i niedbale, a pewnego razu
zauważywszy, że ojciec w rozmowie stara się go powoli wybadać, rzekł z
wyrzutem: „Cóż ty tak wokół mnie krążysz na palcach? Ten sposób jest jeszcze
gorszy niż poprzedni." — „Nie, nie, ja tylko tak sobie!" — szybko odpowiedział
biedny Wasilij Iwanowicz. Tak samo bezowocne okazały się jego polityczne

background image

aluzje. Kiedyś w związku ze zbliżającym się uwolnieniem chłopów zaczął mówić
o postępie, mając nadzieję, że wzbudzi zainteresowanie syna; lecz ten odparł
obojętnie: „Wczoraj przechodziłem koło płotu i słyszałem, jak tutejsi chłopcy ze
wsi, zamiast śpiewać jakąś starą pieśń, drą się na całe gardło: «Nadchodzi czas,
serce miłość czuje...» Oto masz postęp!"

Niekiedy Bazarow szedł na wieś i jak zwykle, drwiąco nawiązywał rozmowę

z jakimś chłopem.

— No, bratku — mówił — wyłóż mi swoje poglądy na życie: przecież

powiadają, że w was cała siła i przyszłość Rosji, od was zacznie się nowa epoka
w historii, wy nam dacie prawdziwy język i prawa.

Chłop albo nic nie odpowiadał, albo mówił coś w tym rodzaju: — Ano cóż...

na ten przykład... znaczy się... wedle tego, co się od nas należy...

— Wytłumacz mi, jaki jest ten wasz świat? — przerywał mu Bazarow. —

Czy to ten sam świat, co to stoi na trzech rybach?

— To ziemia, panie, stoi na trzech rybach — uspokajająco i śpiewnie,

dobrodusznie patriarchalnym tonem wyjaśniał chłop — naprzeciw zaś naszego
świata, wiadomo, pańska wola, przecie jesteście naszymi ojcami. Im srożej pan
ukarze, tym chłopu milej.

Wysłuchawszy kiedyś takiego przemówienia Bazarow wzruszył z pogardą

ramionami i odszedł, chłop zaś powlókł się do domu.

— O czym gadałeś? — zapytał go inny chłop w sile wieku, ponury z wyglądu,

który stojąc z daleka na progu swojej chaty widział, jak tamten rozmawiał z
Bazarowem. — O zaległościach, co?

— Gdzie tam o zaległościach, 'kumie — odparł pierwszy chłop, a w jego

głosie nie było już owej patriarchalnej śpiewności, przeciwnie, brzmiała w nim
jakaś pogardliwa surowość. — Tak plótł sobie, język go zaświerzbiał. Wiadomo
— pan; czy to taki co rozumie?

— Gdzie tam! — odpowiedział drugi chłop i obaj strzepnąwszy czapy i

poprawiwszy pasy zabrali się do rozważania swoich spraw i potrzeb. Niestety!
Bazarow, który pogardliwie wzruszał ramionami, Bazarow, który (jak chwalił się
w sporze z Pawłem Pietrowiczem) potrafił rozmawiać z prostymi ludźmi, ów
pewny siebie Bazarow nie podejrzewał, że w ich oczach był, czymś w rodzaju
błazna.

Zresztą znalazł sobie wreszcie zajęcie. Kiedyś, w jego obecności, Wasilij

Iwanowicz bandażował chłopu zranioną nogę, ale staruszkowi trzęsły się ręce i
nie mógł sobie dać rady z bandażem; syn pomógł mu i od tego czasu zaczął brać
udział w jego praktyce, nie przestając jednocześnie wyśmiewać środków, które
sam zresztą doradzał, i ojca, który natychmiast je stosował. Ale kpiny Bazarowa
ani trochę nie martwiły Wasilia Iwanowicza; przeciwnie, cieszyły go nawet.
Przytrzymując na brzuchu dwoma palcami swój zatłuszczony szlafrok i pykając
fajeczkę, uszczęśliwiony ojciec słuchał z rozkoszą Bazarowa i im bardziej
złośliwe były jego uwagi, tym dobroduszniej chichotał pokazując wszystkie
sczerniałe zęby. Niekiedy nawet powtarzał owe niedorzeczne lub głupie żarty i
przez kilka dni ni w pięć, ni w dziewięć mówił: „A to ci dopiero historia", tylko

background image

dlatego, że jego syn dowiedziawszy się, iż Wasilij Iwanowicz chodzi na
nabożeństwo poranne, tak się właśnie wyraził. „Dzięki Bogu! minął mu zły
humor! — szeptał do żony. — Gdybyś wiedziała, jak mi się dziś od niego
dostało!" Natomiast myśl, że ma takiego pomocnika, przyprawiała go o zachwyt,
napełniała dumą. „Tak, tak — mówił do jakiejś chłopki, która przyszła w męskim
jermiaku i rogatej kiczce, wręczając jej butelkę z wodą gulardową lub słoik
maści bieluniowej. — Powinnaś, kochaneczko, co dzień dziękować Bogu, że syn
mój u mnie gości: leczymy ciebie teraz najnowszą naukową metodą, rozumiesz
to? Nawet Napoleon, cesarz Francuzów, nie miał lepszego lekarza." Chłopka zaś,
która przyszła się użalić, że ją „kolki sparły" (znaczenia tych słów zresztą nie
mogła sama wyjaśnić), kłaniała się sięgając za pazuchę, gdzie zawinięte w skraj
ręcznika leżały cztery jajka.

Bazarow wyrwał nawet kiedyś ząb wędrownemu przekupniowi towarów

łokciowych i chociaż ten ząb był całkiem zwyczajny, Wasilij Iwanowicz
zachował go jako osobliwość i pokazując ojcu Aleksemu wciąż powtarzał:

— Spójrz, ojcze, jakie korzenie! Ale ma siłę Eugeniusz! Przekupień aż się

uniósł w powietrze... Myślę, że Eugeniusz dąb by nawet wyrwał!... .

— Bardzo to chwalebne! — rzekł wreszcie ojciec Aleksy nie wiedząc, co

odpowiedzieć i jak się pozbyć zachwyconego staruszka.

Pewnego razu chłopek z sąsiedniej wsi przywiózł do Wasilia Iwanowicza

swojego brata chorego na tyfus. Nieszczęśliwy umierał leżąc skulony na wiązce
słomy; ciemne plamy pokrywały jego ciało; dawno już stracił przytomność.
Wasilij Iwanowicz wyraził żal, że nikt wcześniej nie pomyślał o lekarzu, i
oświadczył, że nie ma ratunku. Rzeczywiście, chłopek nie dowiózł brata do
domu: chory zmarł na wozie.

Po trzech dniach Bazarow wszedł do pokoju ojca i zapytał, czy nie ma lapisu.
— Mam, po co ci?
— Muszę... przypalić rankę.
— Komu?
— Sobie.
— Jak to sobie? Dlaczego? Cóż to za ranka? Gdzie? — Tutaj na palcu. Byłem

dziś na wsi, wiesz, tam, skąd przywieziono chłopa chorego na tyfus. Z jakiegoś
powodu mieli robić sekcję; dawno się tym nie zajmowałem... — No i?

— Poprosiłem więc lekarza powiatowego o pozwolenie, no i zaciąłem się.
Wasilij Iwanowicz nagle zbladł i nie mówiąc słowa pobiegł do gabinetu,

skąd natychmiast wrócił trzymając w dłoni lapis. Bazarow chciał wziąć go i
odejść.

— Na miłość boską — rzekł Wasilij Iwanowicz — pozwól, że sam to zrobię.
Bazarow uśmiechnął się.
— Ależ z ciebie amator praktyki!
— Nie żartuj, proszę. Pokaż palec. Ranka niewielka. Nie boli?
— Możesz mocniej, nie bój się.
Wasilij Iwanowicz przestał lapisować.
— Jak myślisz, Eugeniuszu, czy nie lepiej byłoby przypalić żelazem?

background image

— Trzeba było wcześniej to zrobić; teraz, prawdę mówiąc, lapis też nie

pomoże. Jeśli się zaraziłem, jest już za późno.

— Jak to... za późno... — wyjąkał Wasilij Iwanowicz.
— Oczywiście. Minęło już z górą cztery godziny.
Wasilij Iwanowicz jeszcze trochę przypalił rankę.
— Czyżby powiatowy lekarz nie miał lapisu? — Nie miał.
— To niemożliwe! Mój Boże! Lekarz, który nie ma tak niezbędnej rzeczy!
— Zobaczyłbyś jego lancety — rzekł Bazarow i wyszedł.
Aż do wieczora i w ciągu następnego dnia Wasilij Iwanowicz uciekał się do

wszelkich możliwych pretekstów, żeby wchodzić do pokoju syna, i chociaż nie
tylko nie wspomniał o rance, ale nawet próbował mówić o innych rzeczach,
jednak tak uporczywie zaglądał mu w oczy i przypatrywał mu się z tak wielkim
niepokojem, że Baza-

row stracił cierpliwość i zagroził wyjazdem. Wasilij Iwanowicz przyrzekł

mu, że nie bądzie się niepokoił, tym bardziej że Arina Własiewna, przed którą
oczywiście ukrył Wszystko, zaczęła go wypytywać, dlaczego nie śpi i w ogóle,
co mu się stało. Przez dwa dni dodawał sobie otuchy, chociaż wygląd syna, na
którego wciąż ukradkiem spoglądał, bardzo mu się nie podobał... ale na trzeci
dzień przy obiedzie nie wytrzymał. Bazarow siedział z pochyloną głową i nie
tknął jedzenia.

— Czemu nie jesz, Eugeniuszu? — zapytał z najbardziej beztroskim wyrazem

twarzy. — Zdaje się, że obiad jest bardzo smaczny. — Nie chce mi się, więc nie
jem.

— Nie masz apetytu? Głowa cię boli? — spytał dalej nieśmiałym głosem.
— Boli, czemu miałaby nie boleć?
Arina Własiewna wyprostowała się czujnie.
— Nie gniewaj się, Eugeniuszu — ciągnął dalej Wasilij Iwanowicz — może

pozwolisz, że zbadam ci puls.

Bazarow wstał.
— I tak mogę ci powiedzieć, że mam gorączkę. — Miałeś dreszcze?
— Owszem. Pójdę się położyć; przyślijcie mi herbaty z lipowego kwiatu,

przeziębiłem się pewnie.

— Właśnie, słyszałam, że w nocy kaszlałeś — rzekła Arina Własiewna.
— Przeziębiłem się — powtórzył Bazarow i wyszedł. Arina Własiewna

zajęła się przygotowaniem herbaty z lipowego kwiatu, a Wasilij Iwanowicz udał
się do sąsiedniego pokoju i tam w milczeniu chwycił się za włosy.

Bazarow tego dnia już nie wstawał; noc minęła w ciężkiej, na wpół

przytomnej drzemce. O pierwszej nad ranem, otworzywszy z wysiłkiem oczy,
ujrzał w świetle lampy pochyloną nad sobą bladą twarz ojca i kazał mu odejść;
tamten usłuchał, lecz zaraz cichutko wrócił, zasłonił się drzwiczkami szafy i
nieprzerwanie patrzył na syna. Arina Własiewna nie kładła się również i co
chwila uchylała drzwi gabinetu, żeby posłuchać, „jak oddycha Jeniusza", i
spojrzeć na Wasilia Iwanowicza. Mogła dojrzeć tylko jego nieruchome,
zgarbione plecy, ale i to przynosiło jej pewną ulgę. Z rana Bazarow spróbował

background image

wstać, dostał zawrotu głowy i krwotoku z nosa; położył się więc z powrotem.
Wasilij Iwanowicz usługiwał mu w milczeniu. Weszła Arina Własiewna i
zapytała syna, jak się czuje. „Lepiej" — odparł i odwrócił się do ściany. Wasilij
Iwanowicz dał żonie znak obiema rękami; zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać,
i wyszła. W domu jakby nagle pociemniało; twarze domowników wyciągnęły się,
zapadła dziwna cisza; z dworu wyniesiono na wieś jakiegoś krzykliwego koguta,
który długo nie mógł zrozumieć, dlaczego tak z nim postępują. Bazarow leżał
wciąż zwrócony twarzą do ściany. Wasilij Iwanowicz próbował do niego mówić,
zadawał mu rozmaite pytania, ale to męczyło Bazarowa i staruszek zamarł w
swoim fotelu, niekiedy tylko wyłamując palce. Wychodził na kilka chwil do
ogrodu, stał niczym posąg, jakby rażony niewypowiedzianym zdumieniem (wyraz
zdumienia nie schodził z jego twarzy) i wracał znów do syna starając się unikać
pytań żony. Wreszcie chwyciła go za rękę i dygocąc, prawie z groźbą w głosie
spytała: „Co mu jest?" Opamiętał się i zmusił do uśmiechu, ale ku własnemu
przerażeniu, zamiast uśmiechnąć się, zaczął się nagle śmiać. Z rana posłał po
lekarza. Postanowił, że musi zawczasu powiadomić o tym syna, by go nie
rozgniewać.

Bazarow obrócił się nagle na kanapie, uparcie i tępo spojrzał na ojca i

poprosił o coś do picia.

Wasilij Iwanowicz podał mu wody i korzystając z okazji dotknął jego czoła.

Płonęło.

— Mój staruszku — zaczął Bazarow ochrypłym, powolnym głosem —

kiepsko ze mną. Zaraziłem się i za kilka dni mnie pochowasz.

Wasilij Iwanowicz zachwiał się, jakby go ktoś uderzył po nogach.
— Eugeniuszu! — wybąkał — co ty mówisz? Bóg z tobą! Przeziębiłeś się...
— Przestań — bez pośpiechu przerwał mu Bazarow. — Lekarzowi nie wolno

tak mówić. Są wszystkie symptomy zakażenia, wiesz przecie sam.

— Zlituj się, Eugeniuszu!... Jakie symptomy zakażenia?
— A to co? — rzekł Bazarow i uniósłszy rękaw koszuli pokazał mu

czerwone, złowieszcze plamy.

Wasilij Iwanowicz drgnął i zlodowaciał z przerażenia.
— Przypuśćmy — rzekł wreszcie — przypuśćmy... jeśli... to nawet coś w

rodzaju... zakażenia...

— Piemii — podpowiedział syn.
— No, tak... w rodzaju... epidemii...
— Piemii — surowo i wyraźnie powtórzył Bazarow. — Czyżbyś zapomniał,

coś zapisywał w swoich zeszytach?

— No, tak, tak, jak chcesz... A jednak cię wyleczymy!
— No, wolne żarty. Ale nie o to chodzi. Nie spodziewałem się, że tak szybko

umrę; prawdę mówiąc, bardzo to nieprzyjemny wypadek. I ty, i matka
powinniście teraz skorzystać z tego, że jesteście bardzo religijni; oto okazja, żeby
wypróbować wiarę. — Wypił jeszcze trochę wody. — Chciałbym cię o coś
poprosić... póki jeszcze jestem przytomny. Jutro albo pojutrze mózg mój
przestanie działać, wiesz przecież. Nawet teraz nie jestem zupełnie pewien, czy

background image

jasno się wypowiadam. Gdy leżałem, wciąż mi się wydawało, że dokoła mnie
biegają czerwone psy, a ty stoisz nade mną jak nad cietrzewiem... Jakbym był
pijany. Czy dobrze mnie rozumiesz?

— Ależ, Eugeniuszu, mówisz jak należy.
— Tym lepiej; powiedziałeś mi, że posłałeś po lekarza... To dla ciebie

pociecha... ale pociesz i mnie: poślij umyślnego...

— Do Arkadiusza Nikołaicza — podchwycił starzec.
— Któż to jest Arkadiusz Nikołaicz? — rzekł Bazarow, jakby w zamyśleniu.

— Ach, tak! To pisklę. Nie, nie, daj spokój, trafił teraz między kawki. Nie dziw
się, jeszcze nie bredzę. Poślij umyślnego do Odincowej, do Anny Siergiejewny,
jest tu taka dziedziczka. Wiesz? (Wasilij Iwanowicz skinął głową.) Każ
powiedzieć, że Eugeniusz, to znaczy Bazarow, przesyła ukłony i zawiadamia, że
umiera. Zrobisz to?

— Dobrze... Tylko czy to możliwe, żebyś ty umarł, ty, Eugeniuszu! Sam się

zastanów! Gdzież więc sprawiedliwość?

— Tego nie wiem, ale poślij umyślnego.
— Natychmiast; i sam napiszę list.
— Nie, nie trzeba; powiedz, że przesyłam ukłony, nic więcej. A teraz znów

wrócę do moich psów. Dziwne. Chcę zatrzymać się myślą na śmierci i nie mogę.
Widzę jakąś plamę... i nic więcej.

Znowu ciężko obrócił się ku ścianie; Wasilij Iwanowicz wyszedł z gabinetu i

dowlókłszy się do sypialni żony runął na kolana przed ikonami.

— Módl się, Arino, módl! — wyjęczał. — Nasz syn umiera.
Przyjechał doktor, ten sam lekarz powiatowy, który nie miał lapisu, i

zbadawszy chorego poradził czekać, przy czym powiedział kilka słów o
możliwości wyzdrowienia.

— Czy widział pan już kiedy, by ludzie w mojej sytuacji nie przenosili się na

Pola Elizejskie? — zapytał Bazarow i nagle chwycił za nogę ciężki stół, stojący
obok kanapy, potrząsnął nim i przesunął z miejsca.

— Ile jeszcze siły we mnie — powiedział — a trzeba umierać... Staremu

łatwiej, odwykł już od życia, a ja... No, ale niech kto spróbuje odepchnąć śmierć.
Ona ciebie odepchnie, i basta! Któż tam płacze? — zapytał po chwili. — Matka?
Biedna! Kogóż będzie teraz karmie swoim wybornym barszczem? Ty zaś, ojcze,
też, zdaje się, popłakujesz? No, jeśli religia nie pomaga, bądź filozofem,
stoikiem, u licha! Przecież chwaliłeś się, że jesteś filozofem?

— Jaki tam ze mnie filozof — jęknął Wasilij Iwanowicz i łzy pociekły mu z

oczu.

Z każdą godziną stan Bazarowa pogarszał się; choroba rozwijała się szybko,

jak to zwykle bywa przy takich zakażeniach. Chory nie stracił jeszcze
przytomności i rozumiał, co do niego mówiono; jeszcze walczył. „Nie chcę
bredzić — szeptał zaciskając pięści. — Co za głupstwa!" I zaraz po tym: „Od
ośmiu odjąć dziesięć, ile. wypadnie?" Wasilij Iwanowicz chodził jak obłąkany;
to chciał stosować jedne środki, to znów inne i tyle tylko robił, że przykrywał
synowi nogi. „Zawinąć w zimne prześcieradło... lekarstwo na wymioty... plaster

background image

z gorczycy na żołądek... puścić krew — powtarzał z napięciem. Doktor, którego
ubłagał, by został, potakiwał mu, poił chorego lemoniadą, dla siebie zaś prosił
raz o fajkę, to znów o coś „wzmacniającego i rozgrzewającego", czyli o wódkę.
Arina. Własiewna siedziała przy drzwiach na niskiej ławeczce i tylko od czasu
do czasu odchodziła, by się pomodlić; przed kilku dniami wypadło jej z ręki
lusterko i rozbiło się, zawsze uważała to za zły znak; nawet Anfisuszka nic nie
umiała jej powiedzieć. Timofieicz pojechał do Odincowej.

Noc Bazarow miał złą... Męczyła go straszna gorączka. Nad ranem zrobiło mu

się lepiej. Poprosił, żeby Arina Własiewna uczesała go, pocałował jej rękę i
wypił dwa łyki herbaty. Wasilij Iwanowicz trochę się ożywił.

— Dzięki Bogu! — powtarzał. — Nastąpił kryzys... kryzys minął.
— To ci dopiero! — rzekł Bazarow. — Jak wiele znaczą słowa. Znalazłeś

sobie słowo, powiedziałeś: „kryzys", i jużeś rad. Zadziwiające, jak człowiek
jeszcze wierzy w słowa. Powiedzą na przykład, że jest dureń, i nie dadzą po łbie,
zrobi mu się smutno; nazwą go mądrym i nie dadzą pieniędzy, poczuje radość.

Ta krótka wypowiedź Bazarowa, przypominająca jego dawniejsze

„koncepty", wywołała zachwyt Wasilia Iwanowicza.

— Brawo! Znakomicie powiedziane, znakomicie! — zawołał udając, że

klaszcze w ręce.

Bazarow smutno się uśmiechnął.
— Jak więc sądzisz — rzekł — czy kryzys minął, czy nadszedł?
— Widzę, że ci lepiej, i to mnie cieszy — odparł Wasilij Iwanowicz.
— No, to doskonale; zawsze dobrze jest się cieszyć. A do niej posłałeś?
— A jakże, posłałem.
Polepszenie trwało niedługo. Wkrótce wróciły ataki choroby. Wasilij

Iwanowicz siedział przy Bazarowie. Zdawało się, że jakaś niepojęta męka trapi
starca. Kilka razy próbował mówić, ale nie mógł.

— Eugeniuszu! — rzekł wreszcie. — Synu mój, drogi mój, ukochany synu!
Te niezwykłe słowa podziałały na Bazarowa... Odwrócił nieco głowę i

widocznie starając się wydobyć z przygniatającego stanu nieprzytomności, spytał:

— Co, mój ojcze?
— Eugeniuszu — mówił dalej Wasilij Iwanowicz i ukląkł przed Bazarowem,

chociaż tamten nie otwierał oczu i nie mógł go widzieć. — Eugeniuszu, teraz jest
ci lepiej. Bóg da, że wyzdrowiejesz; lecz skorzystaj z tego czasu, pociesz mnie i
matkę, spełń obowiązek chrześcijański! Strasznie mi mówić ci o tym, ale jeszcze
straszniej... przecież na wieczność, Eugeniuszu... pomyśl, jakże to...

Głos starca załamał się, a na twarzy jego syna, który wciąż leżał z

zamkniętymi oczami, pojawił się jakiś dziwny wyraz.

— Nie odmawiam, jeśli to może wam przynieść ulgę — wyrzekł wreszcie —

ale myślę, że nie ma powodu do pośpiechu. Sam powiadasz, że jest mi lepiej.

— Lepiej, Eugeniuszu, lepiej; ale kto wie, wszystko w ręku Boga, jeśli zaś

spełnisz obowiązek...

— Nie, poczekam — przerwał Bazarow. — Zgadzam się z tobą, że nastąpił

kryzys. Jeśli zaś omyliliśmy się, to cóż? Przecież nawet nieprzytomnym udziela

background image

się komunii.

— Zmiłuj się, Eugeniuszu...
— Poczekam. A teraz chcę spać. Nie przeszkadzaj mi. — I głowa jego opadła

na poduszki.

Starzec wstał, usiadł w fotelu i schwyciwszy się za podbródek zaczął gryźć

palce...

Turkot pojazdu na resorach, ów turkot, który tak wyraźnie rozlega się wśród

wiejskiej ciszy, doleciał nagle do jego uszu. Coraz bliżej toczyły się lekkie koła:
już słychać było parskanie koni... Wasilij Iwanowicz zerwał się z krzesła i
podbiegł do okna. Na podwórze jego dworku wjeżdżała dwuosobowa kareta
zaprzężona w czwórkę koni. Nie zdając sobie sprawy, co to może znaczyć, w
porywie jakiejś niedorzecznej radości wybiegł na ganek... Lokaj w liberii
otworzył drzwiczki karety, z której wysiadła jakaś dama w czarnej woalce i
czarnej mantyli...

— Jestem Odincowa — rzekła. — Czy Eugeniusz Wasiliewicz żyje? Pan jest

jego ojcem? Przywiozłam doktora.

— Dobrodziejko! — zawołał Wasilij Iwanowicz i chwyciwszy jej dłoń, z

drżeniem przyciskał do swoich ust, podczas gdy przywieziony przez Annę
Siergiejewnę doktor, mały człowieczek o niemieckiej fizjonomii, w okularach,
powoli wysiadał z karety. — Żyje, jeszcze żyje mój Eugeniusz i teraz będzie
uratowany! Żono! Żono!... Anioł z nieba zawitał do nas!...

— Co się stało, Panie Boże! — wybiegając z bawialni szeptała dygocącymi

wargami staruszka; nic nie rozumiejąc przypadła w sieni do nóg Anny
Siergiejewny i jak oszalała zaczęła całować jej suknię.

— Co pani robi! Co pani robi! — powtarzała Anna Siergiejewna, lecz Arina

Własiewna nie słuchała jej. Wasilij Iwanowicz zaś wciąż powtarzał: — Anioł!
Anioł!

Wo ist der Kranke? Gdzie jest pacjent? — zapytał wreszcie doktor z

pewnym niezadowoleniem.

Wasilij Iwanowicz opamiętał się.
— Tutaj, tutaj, proszę pana za mną, werthester Herr Kollege — dodał

przypominając sobie dawną niemczyznę.

— E! — rzekł Niemiec i kwaśno się uśmiechnął. Wasilij Iwanowicz

zaprowadził go do gabinetu.

— Doktor od Anny Siergiejewny Odincowej — powiedział nachyliwszy się

nad synem — ona też przyjechała.

Bazarow nagle otworzył oczy.
— Coś ty powiedział?
— Mówię, że przyjechała Anna Siergiejewna Odincowa i przywiozła ze sobą

pana doktora.

Bazarow powiódł dokoła wzrokiem.
— Ona jest tutaj... chcę ją widzieć.
— Zobaczysz ją, Eugeniuszu; ale najpierw trzeba porozmawiać z panem

doktorem. Opowiem mu historię choroby, ponieważ Sidor Sidorowicz wyjechał

background image

(tak nazywał się powiatowy lekarz), i zrobimy małą konsultację.

Bazarow spojrzał na Niemca.
— No, mówcie szybko, ale nie po łacinie, rozumiem przecież, co znaczy iam

moritur .

Der Herr scheint des deutschen machtig zu sein?... — zaczął uczeń

Eskulapa zwracając się do Wasilia Iwanowicza.

Ich... habe... Niech pan mówi raczej po rosyjsku — powiedział starzec.
— Ach! topsze... topsze...
Zaczęła się konsultacja.
W pół godziny później Anna Siergiejewna w towarzystwie Wasilia

Iwanowicza weszła do gabinetu. Doktor szepnął jej, że nie ma nawet co myśleć o
wyzdrowieniu chorego.

Spojrzała na Bazarowa... i zatrzymała się w drzwiach, tak bardzo uderzyła ją

ta rozpalona, a zarazem trupia twarz ze skierowanymi na nią mętnymi oczami.
Przelękła się. Ogarniał ją jakiś zimny i męczący strach; i natychmiast przemknęło
jej przez myśl, że czułaby co innego, gdyby go naprawdę kochała.

— Dziękuję — powiedział z wysiłkiem — tego nie oczekiwałem. To dobry

uczynek. Więc zobaczyliśmy się raz jeszcze, jak to pani obiecała.

— Anna Siergiejewna była tak dobra... — zaczął Wasilij Iwanowicz.
— Ojcze, zostaw nas. Anno Siergiejewno, pani pozwoli? Zdaje się, że teraz...
Wskazał ruchem głowy na swoje wyciągnięte, bezsilne ciało. Wasilij

Iwanowicz wyszedł.

— Dziękuję — powtórzył Bazarow. — To po królewsku. Podobno królowie

także odwiedzają umierających.

— Eugeniuszu Wasiliczu, mam nadzieję...
— Ach, Anno Siergiejewno, bądźmy szczerzy. To już koniec. Wpadłem pod

koła. Widać, że na nic były myśli o przyszłości. Stara historia śmierć, a dla
każdego nowa. Na razie tchórz mnie nie oblatuje... a potem niepamięć i kwita.
(Słabo machnął ręką.) No, cóż mam pani powiedzieć?... Że panią kochałem?
Przedtem to nie miało sensu, a teraz tym bardziej. Miłość jest formą, a moja
własna forma już się rozkłada. Powiem raczej: pani jest taka wspaniała! I stoi tu
pani, taka piękna...

Anna Siergiejewna mimo woli drgnęła.
— Niech się pani nie trwoży... proszę usiąść... tam... Nie trzeba się do mnie

zbliżać, przecież moja choroba jest zaraźliwa.

Anna Siergiejewna szybko przeszła przez pokój i usiadła w fotelu obok

kanapy, na której leżał Bazarow.

— Jaka pani wspaniałomyślna! — szepnął. — Och, jak blisko... i jaka pani

młoda, świeża, czysta... w tym okropnym pokoju!... Żegnaj! Niech pani żyje
długo, to najlepsze, i niech pani korzysta z życia, póki czas. Proszę spojrzeć, co
za okropne widowisko: na wpół zduszony robak, a jeszcze się wierci. A przecież
myślałem, że wiele zrobię; nie umrę, skądże! Mam do spełnienia wielkie zadanie,
tyle we mnie mocy! A teraz całe moje zadanie polega na tym, żeby umrzeć
przyzwoicie, chociaż nikogo to nie obchodzi... Wszystko jedno: nie poddam się!

background image

Bazarow zamilkł i zaczął szukać szklanki. Anna Siergiejewna podała mu

napój nie zdejmując rękawiczek i bojaźliwie oddychając.

— Pani mnie zapomni — zaczął znowu — martwy nie jest towarzyszem dla

żywego. Ojciec powie pani: „Patrzcie, jakiego człowieka traci Rosja...", to
brednia, ale niech pani nie odbiera tej wiary staruszkowi. Czymkolwiek dziecię
się raduje... rozumie pani. I niechże pani będzie dobra dla matki. Przecież takich
ludzi jak oni w waszym wielkim, świecie nawet ze świecą się nie znajdzie...
Jestem potrzebny Rosji... Nie, widać, nie jestem potrzebny. Któż zresztą jest
potrzebny? Szewc, krawiec, rzeźnik... sprzedaje mięso... rzeźnik... proszę
poczekać... plączę się... Tutaj mam las...

Bazarow położył rękę na czole.
Anna Siergiejewna pochyliła się nad nim.
— Eugeniuszu Wasiliczu, jestem tutaj... Zdjął rękę z czoła i uniósł się nieco.
— Żegnaj! — powtórzył z nagłą siłą i oczy jego zabłysły ostatnim blaskiem.

— Żegnaj!... Posłuchaj... Przecież nie pocałowałem pani wtedy... Dmuchnij na
zamierające światło, niech zgaśnie...

Anna Siergiejewna przycisnęła usta do jego czoła.
— Dosyć! — rzekł i opadł na poduszkę. — Teraz... ciemno...
Anna Siergiejewna cicho wyszła.
— I co? — zapytał szeptem Wasilij Iwanowicz. — Zasnął — odparła ledwo

dosłyszalnie.

Ale Bazarow już się nie obudził. Pod wieczór całkiem stracił przytomność i

następnego dnia umarł. Ojciec Aleksy odprawił nad nim obrzędy religijne. Kiedy
go namaszczano, kiedy olejami świętymi dotknięto jego piersi, jedno oko
konającego otworzyło się, i na widok duchownego w szatach, dymiącego
kadzidła, świec przed ikonami jakby dreszcz przerażenia na chwilę przebiegł po
jego zmartwiałej twarzy. Gdy w końcu wydał ostatnie tchnienie i w domu rozległ
się ogólny lament, Wasilia Iwanowicza ogarnęło nagłe szaleństwo: „Mówiłem,
że będę bluźnił — krzyczał ochryple, z płonącą, wykrzywioną twarzą, potrząsając
w powietrzu pięścią, jakby komuś groził — będę bluźnił, bluźnił!" Wtedy Arina
Własiewna, cała we łzach, zawisła na jego szyi i oboje razem padli twarzą na
ziemię. „Tak — opowiadała potem w czeladnej Anfisuszka — położyli obok
siebie głowy, niby te owieczki w południe..."

Ale żar południa mija i nadchodzi wieczór i noc, i powrót do cichego

schronienia, gdzie słodko śpią zmęczeni i utrudzeni...

background image

XXVIII


Minęło sześć miesięcy. Była biała zima; trwała okrutna, mroźna, bezobłoczna

cisza, leżał gęsty, skrzypiący śnieg, różowy szron pokrywał drzewa, niebo miało
barwę bladego szmaragdu, nad kominami wisiały czapy dymu, z otwartych na
chwilę drzwi buchały kłęby pary, twarze ludzi były rześkie, jakby wyszczypane
przez mróz, a przemarzłe koniki wytrwale biegły równym kłusem. Styczniowy
dzień miał się już ku schyłkowi; wieczorny mróz jeszcze mocniej ściskał
nieruchome powietrze i szybko gasła krwawa zorza. W oknach domu w Mariinie
zapalały się światła; Prokoficz w czarnym fraku i białych rękawiczkach w sposób
szczególnie uroczysty nakrywał stół na siedem osób. Przed tygodniem w
niewielkiej parafialnej cerkwi, cicho i prawie bez świadków, odbyły się dwa
śluby. Arkadiusza z Katią i Mikołaja Pietrowicza z Fieniczką; tego dnia Mikołaj
Pietrowicz wydawał pożegnalny obiad na cześć swego brata, który wyjeżdżał do
Moskwy, by załatwić tam różne sprawy. Anna Siergiejewna pojechała tam zaraz
po ślubie, szczodrze obdarzywszy młodą parę.

Z wybiciem godziny trzeciej wszyscy zebrali się przy stole; Mitię także tu

posadzono, miał teraz nianię w brokatelowym kokoszniku. Paweł Pietrowicz
siedział między Katią i Fieniczką; mężowie obok żon. Nasi znajomi zmienili się
ostatnimi czasy; wszyscy jakby wyładnieli i zmężnieli; tylko Paweł Pietrowicz
schudł, co zresztą dodawało jeszcze wykwintu wielkopańskiego charakteru jego
wyrazistym rysom... Pieniczka także się zmieniła. W nowej jedwabnej sukni, z
szerokim aksamitnym przybraniem we włosach, ze złotym łańcuszkiem na szyi,
siedziała nieruchomo i godnie, godnie w stosunku do siebie i wszystkiego co ją
otaczało, i tak się uśmiechała, jakby chciała powiedzieć: „Wybaczcie mi, nie
jestem winna." Nie tylko ona, wszyscy inni także się uśmiechali i także jak gdyby
przepraszali; wszyscy czuli się trochę nieswojo, byli trochę zasmuceni, ale w
gruncie rzeczy było im bardzo, dobrze. Usługiwano sobie nawzajem z zabawnym
przejęciem, jakby wszyscy postanowili grać jakąś naiwną komedię. Katia była
najbardziej spokojna z ufnością patrzyła dokoła i można było zauważyć, że
Mikołaj Pietrowicz świata już za nią nie widzi. Tuż przed końcem obiadu wstał i
wziąwszy kielich do ręki zwrócił się do Pawła Pietrowicza.

— Miły bracie, opuszczasz nas... opuszczasz nas... — zaczął — oczywiście,

nie na długo; mimo to jednak muszę ci powiedzieć, że ja... że my... jak bardzo ja...
jak bardzo my... Co za nieszczęście, że nie umiem wygłaszać mów! Arkadiuszu,
powiedz ty!

— Nie, papo, nie przygotowałem się.
— A czy ja się przygotowałem! Pozwól więc, bracie, że cię uścisnę i złożę

życzenia wszystkiego najlepszego, i wracaj do nas jak najprędzej!

Paweł Pietrowicz uściskał wszystkich nie wyłączając, rozumie się, Miti;

Fieniczkę pocałował ponadto w rękę, której nie umiała jeszcze podawać jak
należy, i wypijając drugi kielich rzekł z głębokim westchnieniem: — Przyjaciele

background image

moi, bądźcie szczęśliwi! Farewell! — To angielskie słówko przeszło nie
zauważone, ale wszyscy byli wzruszeni.

— Wypijmy za Bazarowa — szepnęła Katia do męża trącając się z nim

kieliszkiem. Arkadiusz mocno uścisnął jej rękę, ale nie zdecydował się głośno
wznieść tego toastu.

Zdawałoby się, że to już koniec? Może jednak ktoś z czytelników chciałby się

dowiedzieć, co porabia teraz, właśnie teraz, każda z ukazanych przez nas osób.
Chętnie spełnimy to życzenie.

Anna Siergiejewna wyszła niedawno za mąż, nie z miłości, lecz z rosądku, za

jednego z przyszłych rosyjskich działaczów, prawnika, człowieka bardzo
rozumnego, obdarzonego zmysłem praktycznym, silną wolą i niezwykłym darem
słowa, człowieka jeszcze młodego, przyzwoitego i zimnego jak lód. Żyją ze sobą
w wielkiej zgodzie i doczekają może szczęścia... a może miłości? Księżniczka
Ch. umarła; zapomniano o niej już w dniu jej śmierci. Kirsanowowie, ojciec i
syn, osiedli w Mariinie. Ich sprawy przybrały lepszy obrót. Arkadiusz stał się
zawołanym gospodarzem, ferma przynosi już dość znaczny dochód. Mikołaj
Pietrowicz został wybrany na pełnomocnika ziemstwa i pracuje ze wszystkich sił;
nieustannie objeżdża swój teren, wygłasza długie przemówienia (sądzi, że
chłopom należy kłaść wszystko „łopatą do głowy", czyli przez częste powtarzanie
tych samych słów doprowadzać ich do znużenia), a przecież prawdę mówiąc, nie
cieszy się uznaniem ani szlachty oświeconej, rozprawiającej z szykiem czy
melancholią o mancypancji (an nosowe), ani nieoświeconej, która bez ceremonii
wymyśla na ową muncypację. Jedni i drudzy uważają, że jest zbyt ustępliwy.
Katarzyna Siergiejewna urodziła syna Kolę, Mitia zaś biega już dzielnie i bez
przerwy gaworzy. Fieniczka, Fiedosja Nikołajewna, prócz męża i Miti nikogo tak
nie uwielbia jak swoją synową i kiedy Katia siada do fortepianu, rada by cały
dzień od niej nie odchodzić. Wspomnimy jeszcze o Piotrze. Zupełnie zastygł w
swojej głupocie i zarozumiałości, nabrał szczególnej maniery w wymawianiu
niektórych zgłosek, ale także się ożenił. Jego żona, córka miejskiego ogrodnika,
wniosła mu przyzwoity posag; odrzuciła dwie dobre partie, ponieważ młodzieńcy
nie posiadali zegarków: Piotr zaś nie tylko miał zegarek, ale nawet lakierowane
buty z niską cholewką.

W Dreźnie, na tarasie Bruhla, między godziną drugą a czwartą po południu, a

więc w porze najbardziej fashionable, można spotkać mężczyznę w wieku lat
pięćdziesięciu, zupełnie siwego i jakby cierpiącego na podagrę, lecz jeszcze w
pełni urody, bardzo wytwornego w ów szczególny sposób, właściwy tylko
człowiekowi, który długo przebywał w wyższych sferach towarzyskich. To
Paweł Pietrowicz. Wyjechał z Moskwy za granicę, aby poprawić zdrowie, i
został na stałe w Dreźnie, gdzie utrzymuje stosunki towarzyskie przeważnie z
Anglikami i przejezdnymi Rosjanami. W obcowaniu z Anglikami jest prosty,
prawie skromny, chociaż nie pozbawiony godności; uważają, że jest nieco nudny,
ale szanują w nim nieskazitelnego dżentelmena, a perfect gentleman. Z
Rosjanami jest swobodniejszy, daje upust swej żółci, kpi z nich i z siebie; ale
wszystko to robi bardzo przyjemnie, niedbale i grzecznie. Wyznaje

background image

słowianofilskie poglądy, wiadomo, że w wielkim świecie uchodzi to za tres
distingue
. Nie czyta nic po rosyjsku, ale na jego biurku stoi srebrna popielniczka
w kształcie chłopskiego łapcia. Nasi turyści bardzo poszukują jego towarzystwa.
Matwiej Iljicz Kolazin, znajdujący się w chwilowej opozycji, jadąc do czeskich
wód złożył mu łaskawie wizytę; miejscowi zaś, z którymi zresztą rzadko się
spotyka, po prostu ubóstwiają go. Nikt tak łatwo i szybko nie dostanie biletu na
koncert dworskiej kapeli, do teatru itp. jak der Herr Baron von Kirsanoff.
Zawsze, o ile może, wyświadcza ludziom przysługi; wciąż jeszcze potrafi
zabłysnąć, był przecież niegdyś lwem salonowym: lecz żyć mu ciężko... ciężej,
niż sam przypuszcza... Wystarczy spojrzeć na niego, gdy zamyślony, oparłszy się
na uboczu o ścianę, stoi w cerkwi nieruchomo, gorzko zcisnąwszy usta; potem
nagle się opamiętuje i zaczyna się prawie niedostrzegalnie żegnać.

Pani Kukszin także znalazła się za granicą; jest teraz w Heidelbergu i nie

studiuje już nauk przyrodniczych, ale architekturę, w której, według jej własnych
słów, odkryła nowe prawa. Jak dawniej pozostaje w bliskich stosunkach ze
studentami, szczególnie zaś z młodymi rosyjskimi fizykami i chemikami, których
pełno w Heidelbergu i którzy, zadziwiając z początku naiwnych niemieckich
profesorów swoimi trzeźwymi poglądami, wprawiają niebawem tych samych
profesorów w zdumienie swoim nieróbstwem i skończonym lenistwem. Z takimi
to dwoma czy trzema chemikami, nie umiejącymi odróżnić tlenu od azotu, lecz
pełnymi negacji i szacunku dla siebie samych, oraz z wielkim Jelisiewiczem styka
się w Petersburgu Sitnikow, który również gotuje się do roli przyszłej wielkości i
według swoich zapewnień prowadzi dalej „dzieło" Bazarowa. Powiadają, że
niedawno ktoś go pobił, lecz Sitnikow nie pozostał dłużny: w pewnym
podejrzanym artykuliku wciśniętym do pewnego podejrzanego piśmidła
wspomiał, że ten, co go pobił, jest tchórzem. Nazywa to ironią. Ojciec pomiata
nim jak dawniej, żona zaś uważa go za głupca... i literata.

W jednym z odległych zakątków Rosji znajduje się wiejski cmentarz. Jak

wszystkie prawie nasze cmentarze wygląda smutno: otaczające go rowy dawno
zarosły, szare drewniane krzyże pochyliły się i gniją pod ongi malowanymi
daszkami; wszystkie kamienne płyty zsunęły się z grobów, jakby je ktoś
podważył; dwa czy trzy oskubane drzewa rzucają nikły i smętny cień; owce
bezkarnie chodzą po mogiłach... Ale jest wśród nich jedna mogiła, której nie tyka
człowiek ani nie depce zwierzę; tylko ptaki siadają tam i śpiewają o wschodzie
słońca. Otacza ją żelazne ogrodzenie, u obu jej końców posadzono dwa młode
świerki. W tej mogile spoczywa Eugeniusz Bazarow. Tutaj, z niedalekiej wioski,
często przychodzi dwoje zgrzybiałych staruszków, mąż i żona. Podtrzymując się
nawzajem, idą ociężałym krokiem; zbliżywszy się do ogrodzenia klękają i długo,
gorzko płaczą, długo i uważnie patrzą na niemą płytę, pod którą leży ich syn;
zamienią ze sobą kilka słów, zetrą kurz z płyty, poprawią gałąź świerka i znowu
się modlą, i nie mogą opuścić tego miejsca, skąd jest im jakby bliżej do syna, do
wspomnień o nim...

Czyżby modlitwy i łzy ich były bezcelowe? Czyżby miłość, święta i oddana

miłość, była bezsilna? O nie! Chociażby najbardziej namiętne, grzeszne,

background image

zbuntowane serce kryło się w tej mogile, kwiaty, które na niej rosną, spokojnie
patrząc na nas swymi niewinnymi oczami, mówią nam nie tylko o wiecznym
spokoju, o tym wielkim spokoju „obojętnej" natury; mówią też o wiecznej
zgodzie i życiu nieskończonym...


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ojcowie i dzieci-oprac, Iwan Turgieniew, Ojcowie i dzieci
Iwan Turgieniew Ojcowie i dzieci
Iwan Turgieniew Ojcowie i dzieci
Iwan Turgieniew Ojcowie i dzieci
TURGIENIEW - OJCOWIE I DZIECI, Polonistyka
Turgieniew Ojcowie i dzieci, Polonistyka
Turgieniev - Ojcowie i dzieci, Opracowania lektur po rosyjsku
Turgieniew Ojcowie i dzieci streszczenie
Turgieniew I , Ojcowie i dzieci (streszczenie)
Turgieniew Ojcowie i dzieci
Turgieniew Ojcowie i dzieci
Turgieniew I , Ojcowie i dzieci
Turgieniew Iwan Ojcowie i dzieci
Turgieniew Iwan Ojcowie i dzieci
Turgieniew Iwan Ojcowie i dziecin(1868)
OJCOWIE I DZIECI
Zapiski my┼Ťliwego (2) , Iwan Turgieniew
Iwan Turgieniew-Asia, Iwan Turgieniew, Asia

więcej podobnych podstron